Professional Documents
Culture Documents
Wyzwanie
Tytuł oryginału
The Dare
ISBN 978-83-8202-446-3
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021
Redaktor prowadzący
Dariusz Wojtczak
Redakcja
Magdalena Wójcik
Wydanie 1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i
zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Taylor
Conor
Taylor
Nie mówi poważnie. Wiem, że tak nie jest. Proponuje mi, byśmy zabawili się po naszym
małym przedstawieniu, czym chce po prostu poprawić mi nastrój w tej podłej sytuacji. To
kolejny dowód na to, że pod tymi sięgającymi podbródka blond włosami, stalowoszarymi oczami
i wyrzeźbionym ciałem kryje się dobre serce. Co jest kolejnym powodem, bym się stąd wyniosła
jak najprędzej, zanim zacznę żywić do niego jakiekolwiek uczucia. Bo Conor Edwards jest
stanowczo typem faceta, w którym się zakocham, zanim zrozumiem, że dziewczyny takie jak ja
nie zdobywają gości takich jak on.
— Wybacz, ale uzgodniliśmy politykę braku napastowania — stwierdzam stanowczo.
Posyła mi krzywy półuśmiech, od którego na chwilę przestaje mi bić serce.
— Nie możesz winić faceta za to, że próbował.
— Tak czy owak, świetnie się bawiłam — odpowiadam i ześlizguję się z łóżka — ale
powinnam…
— Zaczekaj. — Conor łapie mnie za dłoń. Przez rękę przebiega mi prąd, aż czuję
łaskotanie na karku. — Powiedziałaś, że będziesz moją dłużniczką, prawda?
— Tak — odpowiadam ostrożnie.
— Cóż, nadszedł czas zapłaty. Jesteśmy tu zaledwie pięć minut. Nie mogę dopuścić do
tego, by ludzie na dole pomyśleli, że nie wiem, jak dobrze zadowolić damę. — Unosi brew. —
Zostań jeszcze chwilę. Pomóż mi zachować reputację.
— Nie muszę ochraniać twojego ego. Nie martw się, ludzie uznają, że się mną znudziłeś.
— Rzeczywiście łatwo się nudzę — przytakuje — ale ty masz szczęście, T. Nuda to
ostatnia rzecz, jaką teraz czuję. Jesteś najbardziej interesującą osobą, z którą rozmawiałem od
wieków.
— Chyba nieczęsto wychodzisz z domu — żartuję z niego.
— Chodź — namawia mnie — nie zmuszaj mnie, bym już zszedł na dół. Tam wszyscy są
zbyt spragnieni. Laski zachowują się, jakbym był ostatnią sztuką mięsa w sklepie.
— Kobiety tłoczą się, by zwrócić na siebie twoją uwagę? Biedactwo. — I chociaż staram
się nie myśleć o nim przedmiotowo, nie mogę zaprzeczyć — jest niesamowitym okazem. Nie
wspominając o tym, że także najseksowniejszym mężczyzną. Wciąż trzyma mnie za dłoń, a kąt
wygięcia jego ciała sprawia, że każdy mięsień wyrzeźbionego ramienia napina się kusząco.
— Chodź, zostań ze mną. Porozmawiajmy.
— A co z twoimi przyjaciółmi? — przypominam mu.
— Widzę się z nimi codziennie na treningu. — Jego kciuk zakreśla delikatne koło na
wewnętrznej stronie mojego nadgarstka, a ja się poddaję. — Taylor. Proszę, zostań.
Okropny pomysł. To jest ta chwila, do której cofnę się za rok, gdy już zmienię nazwisko,
przefarbuję włosy i zacznę pracować jako Olga w knajpie w mieścinie Schenectady. Ale jego
błagalne spojrzenie, jego dotyk nie pozwalają mi odejść.
— Dobrze. — I tak nie miałam szansy w konfrontacji z Conorem Edwardsem. — Ale
tylko porozmawiamy.
Sadowimy się razem na łóżku. Forteca z poduszek między nami została zburzona przez
podskoki i obijanie. Oraz urok Conora. Podnosi pluszowego żółwia, który przewędrował na
koniec łóżka, i odkłada go na stolik nocny. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek tu byłam, skoro
już o tym myślę. Pokój Rachel… robi piorunujące wrażenie. Jakby dziewczyna VSCO i kobieta
prowadząca blog o dzieciach zwymiotowały na księżniczkę Disneya.
— Pozwól, że cię rozpracuję. — Conor zakłada na piersi seksowne ramiona. — To nie
jest twój pokój, prawda?
— Nie, ty pierwszy — upieram się. Jeśli mam go rozbawić, muszę mieć możliwość, by
się nieco odwzajemnić. — Czuję się, jakbym zmonopolizowała rozmowę. Pomóż mi
rozszyfrować siebie.
— Co chcesz wiedzieć?
— Cokolwiek. Wszystko. — „Jak wyglądasz nago…” Ale nie, nie wolno mi o to spytać.
Może leżę w łóżku z najseksowniejszym chłopakiem na kampusie, ale ubrania pozostaną na
swoich miejscach. Zwłaszcza moje.
— Ach, cóż… — Palcami u nóg zsuwa buty, a potem kopnięciem zrzuca je z łóżka. Już
mam mu powiedzieć, że nie zostaniemy tu długo, ale on zaczyna mówić: — Gram w hokeja, ale
pewnie już się tego domyśliłaś.
Potakuję w odpowiedzi.
— Przeniosłem się tutaj w zeszłym semestrze z Los Angeles.
— Och, w porządku. To wiele wyjaśnia.
— Naprawdę? — Robi obrażoną minę.
— Nie w złym sensie. Wiesz, wyglądasz jak wcielenie surferskiego ziomka z okładki
czasopisma, ale to pasuje do ciebie.
— Zamierzam potraktować to jako komplement — odpowiada i szturcha mnie łokciem
w żebra.
Ignoruję lekki dreszczyk, który radośnie łaskocze mnie w piersi. Jego żartobliwe
zachowanie jest stanowczo zbyt urocze.
— Jak to się stało, że chłopiec z Zachodniego Wybrzeża ze wszystkich sportów wybrał
hokej?
— Ludzie grają w hokej na Zachodnim Wybrzeżu — odpowiada oschle. — Nie jest to
wyłącznie domena Wschodniego Wybrzeża. W starszych klasach gimnazjum grałem również
w futbol, ale hokej okazał się lepszą zabawą, a poza tym ja sam byłem w nim lepszy.
— Co więc sprawiło, że postanowiłeś przenieść się na Wschodnie Wybrzeże? — Zimy
w Nowej Anglii jednym przypadają do gustu, innym nie. Na pierwszym roku miałyśmy siostrę,
która wytrzymała sześć dni w śniegu po kolana i złapała samolot powrotny do Tampy.
Musieliśmy odesłać jej rzeczy do domu.
Przez twarz Conora przemyka cień. Przez chwilę jego szare oczy patrzą gdzieś w dal, nie
skupiając się na niczym. Gdybym znała go lepiej, uznałabym, że trafiłam w czuły punkt. Kiedy
odpowiada, w jego głosie nie ma już wcześniejszej figlarności:
— Potrzebowałem zmiany scenerii. Pojawiła się szansa przeniesienia do Briar, więc ją
wykorzystałem. Mieszkałem w domu rodzinnym, wiesz, i było trochę ciasno.
— Bracia i siostry?
— Nie, przez dłuższy czas byłem tylko ja i mama. Tata zwiał od nas, kiedy miałem sześć
lat.
Mój głos mięknie ze współczucia.
— To okropne. Przykro mi.
— Ech, nie ma o czym mówić. Ledwo go pamiętam. Mama poślubiła drugiego faceta,
Maxa, mniej więcej sześć lat temu.
— I co, nie dogadywaliście się?
Wzdycha i opiera się o poduszki, wpatrzony w sufit. Na jego czole pojawia się
zmarszczka irytacji. Kusi mnie, by się wycofać i powiedzieć, że nie musi o tym mówić, a ja nie
miałam zamiaru go wypytywać. Widzę, że ten temat go niepokoi, ale on ciągnie dalej:
— Max jest w porządku. Wraz z mamą mieszkaliśmy w gównianej czynszówce, kiedy
obydwoje się poznali. Pracowała sześćdziesiąt godzin w tygodniu jako fryzjerka, by zarobić na
nasze utrzymanie. Wtem zjawia się ten gładki, bogaty biznesmen i wyrywa nas z niedoli,
wywożąc aż do Huntington Beach. Nie potrafię tego opowiedzieć, ale tam nawet powietrze
pachniało lepiej. To była pierwsza rzecz, którą zauważyłem. — Wzrusza ramionami, uśmiechając
się ironicznie. — Zamieniłem szkołę publiczną na prywatną. Mama zaczęła mniej pracować, aż
w końcu rzuciła pracę. To zmieniło całe nasze życie. — Milknie. — Jest dla niej dobry. Ona jest
dla niego całym światem. Ale my dwaj do siebie nie pasujemy. Ona była nagrodą, a ja stęchłymi
płatkami, które ktoś zostawił w szafce.
— Nie jesteś stęchłymi płatkami — mówię do niego. Serce mi się łamie, że jakikolwiek
dzieciak mógł dorastać, tak o sobie myśląc. Zastanawiam się, czy jego wyluzowana,
zdystansowana postawa pozwoliła mu przetrwać mimo blizn, które pozostawiło poczucie
odrzucenia. — Niektórzy ludzie nie wiedzą, jak obchodzić się z dziećmi, prawda?
— Tak. — Kiwa głową z gorzką miną. Obydwoje wiemy, że tej rany nie uleczą moje
puste frazesy.
— Ja też od zawsze wychowywałam się tylko z mamą — mówię, zmieniając temat, by
odgonić ponury nastrój. — Byłam efektem płomiennej jednonocnej przygody.
— W porządku. — Oczy Conora rozświetlają się. Obraca się na bok, by spojrzeć mi
w twarz, i opiera głowę na dłoni. — Robi się ciekawie.
— O tak, Iris Marsh była kujonem na uczelni i dziwką w sypialni.
Od jego ochrypłego śmiechu przeszywa mnie kolejny dreszcz. Muszę przestać tak
bardzo… skupiać się na nim. Zupełnie jakby moje ciało odbierało jego częstotliwość i teraz
odpowiada na każdy jego ruch i każdy odgłos, który z siebie wydaje.
— Jest profesorem fizyki i inżynierii nuklearnej na MIT. Dwadzieścia dwa lata temu
spotkała naukową szychę z Rosji na konferencji w Nowym Jorku. Przeżyli jedno romantyczne
interludium, a potem on wrócił do Rosji, a ona do Cambridge. Potem około sześciu miesięcy
później musiała przeczytać w „Timesie” o jego śmierci w wypadku samochodowym.
— Jasny gwint. — Podrywa głowę. — Sądzisz, że twojego tatę zabił rosyjski rząd?
Wybucham śmiechem.
— Co takiego?
— Dziewczyno, a jeśli twój tata angażował się w jakieś poważne działania szpiegowskie?
A KGB dowiedziało się, że był źródłem CIA, więc go sprzątnęli?
— Sprzątnęli? Chyba mylisz eufemizmy. Mafia dokonuje sprzątnięć. I nie jestem pewna,
czy KGB wciąż jest takie groźne.
— Pewnie, oni właśnie chcą, byś tak myślała. — Nagle otwiera szeroko oczy. — Czekaj,
a może ty jesteś uśpionym rosyjskim agentem?
Trzeba mu przyznać, ma bujną wyobraźnię. Ale przynajmniej poprawił mu się nastrój.
— Cóż — odpowiadam z namysłem — z tego, co widzę, oznaczałoby to jedną z dwóch
rzeczy: zaraz po wybudzeniu zostanę skazana na śmierć.
— O cholera. — Z imponująca zwinnością Conor zeskakuje z łóżka i patrzy komicznie
przez okno, po czym zasuwa żaluzje i wyłącza światło.
Oświetla nas teraz tylko nocna lampka Rachel w kształcie żółwia i światło ulicznych
latarni, sączące się przez szpary między żaluzjami.
Conor ze śmiechem wraca do łóżka.
— Nie martw się, kotku, jesteś tu bezpieczna.
Uśmiecham się do niego.
— Albo po drugie, będę musiała cię zabić za to, że odkryłeś mój sekret.
— Albo, albo, posłuchaj: zwerbujesz mnie do roli mięśniaka i swojego przystojnego
pomagiera i ruszymy w świat jako najemnicy.
— Hm. — Udaję, że przyglądam się mu wnikliwie i rozważam jego słowa. — Kusząca
propozycja, towarzyszu.
— Ale najpierw zapewne powinniśmy przeprowadzić wzajemną rewizję osobistą, by
sprawdzić, czy nie mamy podsłuchu. Wiesz, żeby zdobyć swoje zaufanie.
Jest taki uroczy, niczym nieposkromiony szczeniaczek.
— Tak, ale nie.
— Nudziara.
Nie umiem odszyfrować tego faceta. Jest słodki, uroczy i zabawny. Ma wszystkie te
cechy mężczyzn, które dają nam złudną wiarę, że możemy zmienić ich w cywilizowane istoty.
Ale jednocześnie jest śmiały, niewinny i kompletnie bezpretensjonalny, jak chyba nikt na uczelni.
My wszyscy błądzimy, próbując odkryć siebie samych, i jednocześnie przybieramy odważną
minę. Jak więc to się ma do legendarnego Conora Edwardsa? Mężczyzny, który ma więcej
pamiątkowych nacięć na swoim hokejowym kiju niż spada płatków śniegu w styczniu? Kim jest
prawdziwy Conor Edwards?
Czemu mnie to obchodzi?
— Hm, jaka jest więc twoja specjalizacja? — pytam, czując się, jakbym powielała kliszę.
Opuszcza głowę na poduszki i wzdycha.
— Chyba finanse.
Dobrze, nie tego się spodziewałam.
— Chyba?
— Wiesz, niezbyt się w to wczuwam. To nie był mój pomysł.
— A czyj?
— Mojego ojczyma. Wbił sobie do głowy, że po uzyskaniu dyplomu będę u niego
pracować. Nauczę się, jak prowadzić jego firmę.
— Niezbyt się tym jarasz — mówię, tylko ze względu na niego stosując żargon. Zostaję
nagrodzona śmiechem.
— Nie, nie jaram się — przytakuje. — Wolałbym powiesić się na jajach, niż założyć
garnitur i gapić cały dzień w tabelki.
— A w czym wolałbyś się specjalizować?
— W tym sęk. Nie mam pojęcia. Ostatecznie stanęło na finansach, bo nie wymyśliłem nic
lepszego. Nie mogłem udawać, że mam inne wielkie zainteresowania, więc…
— Nic? — naciskam.
Jeśli chodzi o mnie, czułam się rozdarta między tyloma możliwościami. Pewnie, niektóre
z nich wywodziły się ze strzępów dziecięcych fantazji o zostaniu archeolożką albo astronautką,
ale mimo wszystko. Kiedy nadeszła chwila decyzji o tym, co chcę robić przez resztę życia, nie
brakowało mi pomysłów.
— Przez to, jak się wychowywałem, nie miałem prawa spodziewać się zbyt wiele —
stwierdza ponuro. — Sądziłem, że ostatecznie będę pracował za najniższą stawkę
w kombinezonie z naszywką z nazwiskiem albo znajdę się w więzieniu, a nie trafię do college’u.
Tak więc nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiałem.
Nie mogę sobie wyobrazić, jak to jest patrzeć w przyszłość i nie widzieć dla siebie
nadziei. Przypomina mi to, jak bardzo jestem uprzywilejowana, bo dorastałam, słysząc, że mogę
być, kim chcę, i wiedząc, że mam pieniądze i wsparcie, by tego dokonać.
— Więzienie? — próbuję wprowadzić lżejszy nastrój. — Kolego, trochę więcej pewności
siebie. Z twoją twarzą i ciałem byłbyś gwiazdą porno.
— Podoba ci się moje ciało? — Uśmiecha się szeroko, wskazując swoją długą,
muskularną sylwetkę. — Do twoich usług, T. Wchodź na pokład.
Boże, chciałabym. Przełykam z trudem i udaję, że jego urok na mnie nie działa.
— Spasuję.
— Jak sobie życzysz, brachu.
Przewracam oczami.
— A ty? — pyta. — Jaka jest twoja specjalizacja? Nie, czekaj. Niech zgadnę. — Conor
mruży oczy i bada mnie wzrokiem, szukając odpowiedzi. — Historia sztuki.
Potrząsam głową.
— Dziennikarstwo.
Znów zaprzeczam.
— Hm… — Wpatruje się we mnie intensywniej i zagryza wargę. Boże, ależ ma
seksowne usta. — Powiedziałbym, że psychologia, ale znam kogoś stamtąd i ty tam nie chodzisz.
— Edukacja podstawowa. Chcę zostać nauczycielką.
Unosi brew, a potem obejmuje mnie spojrzeniem, w którym widać coś w rodzaju…
głodu?
— Ależ podniecające.
— Co jest w tym podniecającego? — dopytuję z niedowierzaniem.
— Każdy facet fantazjuje o bzykaniu się z nauczycielką. Tak już mamy.
— Chłopcy są dziwni.
Conor wzrusza ramionami, ale na jego twarzy wciąż widzę głód.
— Powiedz mi coś… czemu nie zjawiłaś się tu z kimś?
— Co masz na myśli?
— Nie ma tu gdzieś zaangażowanego chłopaka?
Tym razem przychodzi moja kolej, by ominąć temat. Pewnie mam więcej do powiedzenia
na temat tekstów z trzynastego wieku niż o randkach. I skoro już wystarczająco się
skompromitowałam jak na jeden wieczór, wolałabym nie poniżać się jeszcze bardziej, dzieląc się
szczegółami mojego nieistniejącego życia miłosnego.
— Czyli kryje się za tym jakaś historia. — Conor interpretuje niewłaściwie moje
wahanie, biorąc je za rezerwę. — Posłuchajmy.
— A ty? — odbijam piłeczkę. — Nie wybrałeś sobie jeszcze tej jedynej, szczególnej
fanki?
Wzrusza ramionami, wcale nie przejmując się moją zaczepką.
— Nie pukam dziewczyn.
— Fuj, to brzmi ślisko.
— Nie, mam na myśli, że nigdy nie umawiałem się z kimś dłużej niż kilka tygodni. Jeśli
czegoś nie ma między ludźmi, to tego nie ma, wiesz?
Och, znam ten typ. Szybko się nudzi. Wciąż zerka przez ramię na kolejną mijającą go
szansę. Żywy, chodzący mem.
Typowe. Myślę sobie, że ładni ludzie zawsze pragną wolności.
— Nie myśl sobie, że odwróciłaś moją uwagę — mówi, rzucając mi znaczący uśmiech.
— Odpowiedz na pytanie.
— Wybacz, że cię rozczaruję. Żadnych chłopców. Żadnych historii. — Jedno nieznaczące
uwikłanie się na drugim roku, które ledwo spełniało definicję związku, jest zbyt żałosne, by
o nim wspominać.
— Przestań. Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam. Co się stało, złamałaś mu serce?
Spędził sześć miesięcy, śpiąc na chodniku przed domem stowarzyszenia?
— Czemu zakładasz, że jestem typem dziewczyny, dla której facet usychałby z tęsknoty,
stojąc w deszczu i błocie?
— Żartujesz sobie? — Jego srebrne oczy omiatają mnie spojrzeniem, zatrzymując się na
różnych częściach mojego ciała, by w końcu spojrzeć wprost w moją twarz. Wszędzie, gdzie
dotknął mnie wzrokiem, czuję szaleńcze łaskotanie. — Kotku, masz takie ciało, które chłopcy
wyobrażają sobie, kiedy już leżą w ciemnościach pod kołdrą.
— Nie mów tak — odzywam się, a z mojego głosu znika całe rozbawienie. Zaczynam
odwracać się od niego. — Nie szydź ze mnie. To nie jest miłe.
— Taylor.
Wzdrygam się, gdy ujmuje moją rękę, zatrzymując mnie na miejscu tak, że wciąż
patrzymy sobie w twarz. Puls zaczyna mi galopować jak oszalały, a on przyciska moją drżącą
dłoń do swojej klatki piersiowej. Ma ciepłe, twarde ciało. Serce wybija szybki, stały rytm pod
moją dłonią.
Dotykam klatki piersiowej Conora Edwardsa.
Co tu się, do diabła, dzieje? Nigdy w najdzikszych snach nie wyobrażałam sobie, że
Wiosenna Impreza Kacowa organizowana przez Kappa Chi tak się skończy.
— Naprawdę — mówi ochryple. — Cały wieczór tu siedzę i mam sprośne myśli o tobie.
Nie myl moich manier z obojętnością.
Uśmiecham się niechętnie.
— Maniery, hę? — Nie wiem, czy mu wierzyć. Ani czy filmik porno z jego wyobraźni
z moim udziałem kwalifikuje się jako komplement. Ale chyba liczy się sama myśl.
— Mama nie wychowała mnie na drania, ale mogę zachować się na wskroś niewłaściwie,
jeśli tego zechcesz.
— A co kwalifikuje się na Zachodnim Wybrzeżu jako niewłaściwe? — pytam,
zauważając, w jaki sposób jego górna warga drży, gdy Conor robi się zadziorny.
— Cóż… — Jego nastawienie zmienia się całkowicie. Mruży oczy. Oddycha wolniej.
Oblizuje wargi. — Gdybym nie był dżentelmenem, mógłbym wypróbować czegoś takiego, jak
założenie ci włosów za ucho. — Przebiega palcami moje włosy. Potem przesuwa je w dół, po
mojej szyi. Delikatnie muska skórę.
Na karku czuję dreszcz podniecenia, a oddech więźnie mi w gardle.
— I przesunąłbym palcem po twoim ramieniu.
Robi to, a serce bije mi szybciej. Wzbiera we mnie udręka.
— I szedłbym dalej, aż do… — Sięga do ramiączka mojego stanika. Nie zdawałam sobie
sprawy z tego, że wysunął się spod mojego swetra z dekoltem w serek, który obnażył mi ramię.
— W porządku. Zwolnij, chłopcze. — Zbieram myśli i odsuwam jego dłoń, poprawiając
rękaw. Jezu, ten chłopak powinien nosić jakąś tabliczkę z ostrzeżeniem. — Chyba już
zrozumiałam.
— Jesteś niedorzecznie atrakcyjna, Taylor. — Tym razem, gdy się odzywa, nie wątpię
w jego szczerość, może jedynie w zdrowe zmysły. Pewnie ktoś taki jak on nie ma takiego
powodzenia dlatego, że wybrzydza. — Nie marnuj czasu, myśląc, że jest inaczej.
I rzeczywiście nie marnuję następnych kilku godzin. Zamiast tego udzielam sobie
pozwolenia na to, by udawać, że ktoś taki jak Conor Edwards naprawdę się mną zainteresował.
Leżymy tak w komicznym kokonie kolekcji pluszowych zwierzątek Rachel
i rozmawiamy, jakbyśmy od lat byli przyjaciółmi. Zadziwiające, ale nie brakuje nam tematów do
omawiania ani nie pojawiają się przerwy w konwersacji. Przechodzimy od banalnych tematów do
poważnych kwestii, na przykład tego, jak czuję się wyobcowana wśród moich sióstr ze
stowarzyszenia, by później rozmawiać o komicznych zdarzeniach, takich jak to, gdy Conor jako
szesnastoletni wyrzutek upił się na wyjazdowym meczu w San Francisco i wskoczył do zatoki,
zamierzając dopłynąć do Alcatraz.
— Pokazała się cholerna straż przybrzeżna i… — przerywa w pół zdania, ziewając
głośno. — Cholera, ledwo udaje mi się utrzymać otwarte powieki.
Podłapuję jego zaraźliwe ziewanie i zakrywam przedramieniem otwarte usta.
— Ja też — odpowiadam sennie. — Ale nie wyjdziemy stąd, dopóki nie opowiesz tej
historii. Kurde, ale z ciebie był głupi dzieciak.
Moje słowa wywołują falę śmiechu u nordyckiego boga u mojego boku.
— Nie po raz pierwszy to usłyszałem i pewnie nie po raz ostatni.
Kiedy kończy opowieść, ziewamy na zmianę i mrugamy gwałtownie, by nie zasnąć.
Nawiązuje się strasznie głupia, senna rozmowa, gdy próbujemy znaleźć w sobie siłę, by wstać.
— Powinniśmy zejść na dół — mamroczę.
— Mmm-hm — odmrukuje Conor.
— Teraz.
— Hm, dobry pomysł.
— Albo może za pięć minut. — Ziewam.
— Tak, za pięć minut. — Ziewa w odpowiedzi.
— Dobrze, więc zamkniemy oczy na pięć minut, a potem wstajemy.
— Żeby tylko dać im odpocząć. Wiesz, oczy się męczą.
— O tak.
— Takie zmęczone oczy — mamrocze spod gęstych rzęs — a ja dziś grałem w meczu,
trochę się posiniaczyłem, więc po prostu…
Nie słyszę reszty zdania, bo obydwoje zasypiamy.
Rozdział czwarty
Taylor
Puk
Puk
Puk!
PUK!
Ostatnie uderzenie w drzwi wyrywa mnie ze snu. Mrużę oczy i osłaniam je przed
promieniami światła, które wpadają do pokoju. Co, do diabła?
Światło dnia. Rano. Mam sucho w ustach i gorzki smak na języku. Nie pamiętam, jak
zasnęłam. Ziewając, rozprostowuję kończyny i czuję, jak rozluźniają się mięśnie. Wtem pewien
dźwięk sprawia, że zamiera mi serce.
Chrapanie. Obok mnie.
O jasna cholera!
Conor leży bez koszulki, tylko w bokserkach, na brzuchu.
— Hej! Otwórz drzwi! To mój pokój!
Słychać pukanie i walenie w drzwi.
O kurde. Rachel wróciła do domu.
— Wstawaj — potrząsam Conorem. Nie rusza się. — Ziomek, wstawaj. Musisz iść.
Nie pojmuję, czemu jeszcze tu jest ani kiedy wczoraj zasnęłam. Szybkie spojrzenie na
siebie ujawnia, że wciąż jestem ubrana i mam na sobie buty, więc dlaczego, do cholery, Conor
jest praktycznie nagi?
— Wynocha stamtąd, palanty! — Za chwilę Rachel zacznie wyważać drzwi kopniakami.
— Chodź, wstawaj już. — Klepię Conora ostro po krzyżu, przez co podrywa się, wciąż
oszołomiony i zdezorientowany.
— Mrrmm? — mamrocze niezrozumiale.
— Zasnęliśmy. Siostra wróciła do domu i chce odzyskać swój pokój — szepczę
ponaglająco. — Musisz się ubrać.
Conor spada z łóżka. Wstaje nieco niezgrabnie, wciąż mamrocząc coś pod nosem. Kuląc
się, otwieram zamek i drzwi. W korytarzu stoi wściekła Rachel. Za nią widać, że cały dom już się
obudził, dziewczyny snują się w piżamach, ze splątanymi od snu włosami, trzymając w rękach
kubki z kawą i zimne tosty. Nigdzie nie widać Sashy, więc zakładam, że ostatecznie znalazła
jakiś koncert w Bostonie i przenocowała u przyjaciół w mieście.
— Co jest, do cholery, Taylor? Dlaczego moje drzwi były zamknięte?
Dostrzegam okrutny uśmieszek Abigail wśród tłoczących się w korytarzu twarzy.
— Przepraszam, ja…
Rachel nie pozwala mi skończyć, tylko otwiera drzwi na oścież i wpada do środka, dzięki
czemu wszystkie dziewczyny doskonale widzą Conora bez koszulki, który właśnie zapina dżinsy.
— Och — piszczy Rachel. Jej wzburzenie niemal natychmiast znika na widok
nienagannego ciała Conora.
Nie winię jej za to, że się w niego wpatruje. Jest wyjątkowy. Ma szerokie ramiona
i wyraźnie zarysowane mięśnie. Dostrzegam doskonale gładkie, zapraszające płaszczyzny jego
klatki piersiowej. Nie wierzę, że spałam obok niego i nic z tego nie pamiętam.
— Dzień dobry — mówi uśmiechnięty Conor. Kiwa głową w stronę pozostałych sióstr
stojących za drzwiami. — Uszanowanie paniom.
— Nie wiedziałam, że masz towarzystwo — odzywa się do mnie Rachel, ale wpatruje się
w niego.
— To moja wina — stwierdza swobodnie Conor, a potem wciąga koszulkę na
wyrzeźbioną klatkę piersiową. Wsuwa buty na nogi. — Wybacz. — Puszcza puszcza do mnie
oko, idąc do drzwi. — Zadzwoń do mnie.
I nagle, tak samo jak staliśmy się dwojgiem niespodziewanych sprzymierzeńców,
odchodzi. Sprężysty, opięty dżinsami tyłek przykuwa każde spojrzenie, aż w końcu Conor znika
nam z oczu, a ciężkie kroki dudnią na schodach, zmierzając w dół.
Przełykam kilka razy i dopiero mogę się odezwać.
— Rachel, ja…
— Nie sądziłam, że masz w sobie coś takiego, Marsh. — Oczywiście wygląda na
zaskoczoną. Ale także jest pod wrażeniem. — Następnym razem, gdy coś upolujesz w moim
pokoju, opuść go przed śniadaniem. Dobrze?
— Pewnie. Przepraszam — odpowiadam z ulgą. Ominęło mnie najgorsze. Żyję, by toczyć
lepsze bitwy. I bez względu na to, czy zabiegałam o to, czy nie, oraz czy odziera mnie to
z kolejnej cienkiej warstwy godności na korzyść mojej pozycji społecznej, przynajmniej dzisiaj
wszystkie te dziewczyny będą przeżywać w duchu moje domniemane podboje.
Ale jest też Abigail.
Podczas gdy reszta wraca do swoich porannych kreskówek i cynamonowych tostów, ona
stoi u szczytu schodów i czeka na mnie. Chcę się przepchnąć obok niej i ją zignorować. Może też
przemknęła mi przez głowę myśl, by zepchnąć ją ze schodów. Ale zamiast tego stoję w miejscu
jak kretynka i napotykam jej wzrok.
— Musisz być z siebie bardzo zadowolona — stwierdza, unosząc perfekcyjnie
wyregulowaną brew.
— Nie, Abigail, tylko zmęczona.
— Jeśli sądzisz, że coś udowodniłaś zeszłego wieczoru, to się mylisz. Conor pieprzyłby
mokrą skarpetę, gdyby się do niego uśmiechnęła. Nie myśl więc, Tay-Tay, że to cię czyni
wyjątkową.
Tym razem przepycham się obok niej.
— Nawet bym nie śmiała.
*
— I nie wykonał ani jednego ruchu w twoją stronę? — Sasha naciska na mnie
w niedzielny poranek, gdy już kończę jej opisywać wydarzenia piątkowej nocy.
W przeciwieństwie do mnie Sasha wciąż mieszka w domu Kappa Chi, więc umówiłyśmy
się na śniadanie w Della’s Diner w miasteczku. Zwykle jest zbyt leniwa, by przyjechać do
Hastings, i zmusza mnie do spotykania się w jednej ze stołówek Briar, ale chyba moja
wymijająca wiadomość, którą wysłałam jej wczoraj — „Opowiem ci, gdy się spotkamy” — nie
wystarczyła, by zaspokoić ciekawość mojej najlepszej przyjaciółki. Przynajmniej teraz już wiem,
czego trzeba, żeby wyciągnąć jej leniwy tyłek z kampusu: sprośnych szczegółów.
Albo ich braku.
— Nie — potwierdzam. — Żadnych ruchów. — Nie boję się, że Sasha wypaple
cokolwiek którejkolwiek z sióstr Kappa. Ufam jej bezwarunkowo i nie ma mowy, bym pozwoliła
najbliższej przyjaciółce sądzić, że przespałam się z okrytym niesławą sportowcem-playboyem.
Jest jedyną osobą, która wie, że jestem dziewicą.
— Nie próbował cię pocałować?
— Nie. — Powoli przeżuwam kęs pełnoziarnistego tostu. Zawsze zamawiam te same
smutne rzeczy w Della’s: brązowy tost, omlet z białek i małą miseczkę owoców. Gdyby „liczenie
kalorii” mogło być ścieżką kariery, byłabym bogatsza od Jeffa Bezosa.
— Uważam, że to szokujące — oznajmia. — Wiesz, jego reputacja go wyprzedza.
— Cóż, trochę ze mną poflirtował — przyznaję, sięgając po szklankę z wodą. —
I udawał, że podoba mu się moje ciało.
Sasha przewraca oczami.
— Taylor, gwarantuję ci, że nie udawał. Wiem, że twoim zdaniem mężczyźni dostają
wzwodu tylko na widok wychudzonych dziewczyn, ale uwierz mi, mylisz się. Krągłości
doprowadzają ich do szaleństwa.
— Tak, krągłości. Nie wałki tłuszczu.
— Nie masz wałków.
Całe szczęście, nie teraz. Od Nowego Roku pilnuję, by się zdrowo odżywiać, po tym, jak
sobie pofolgowałam podczas przerwy świątecznej i przybrałam prawie pięć kilo. W trzy miesiące
zrzuciłam około czterech kilogramów z tych pięciu, co mnie uszczęśliwia, ale z chęcią
pozbyłabym się jeszcze kilku.
Idealną sylwetkę według mnie ma Kate Upton, a także Ashley Graham. Skłaniam się raz
ku jednej, raz ku drugiej, ale gdyby mi się udało osiągnąć rozmiar Kate, byłabym zachwycona.
Naprawdę wierzę, że wszystkie typy sylwetki są piękne. Tylko że zapominam o tym, gdy
spoglądam w lustro. Przez całe życie waga stanowiła dla mnie źródło stresu i niepewności, więc
utrzymanie jej jest dla mnie priorytetem.
Przełykam ostatni kęs omletu, udając, że nie zauważam, jak cholernie pysznie wygląda
śniadanie Sashy. Stos naleśników z kawałkami czekolady, oblany morzem słodkiego syropu.
Jest jedną z tych szczęściar, które mogą jeść wszystko i nie przytyją nawet kilograma.
Tymczasem ja ugryzę cheesburgera i przybieram na wadze pięć kilo w ciągu nocy. Takie jest
moje ciało i zaakceptowałam to. Cheesburgery i naleśniki smakują przez chwilę wspaniale, ale
nie są na dłuższą metę tego warte.
— Niemniej jednak — ciągnę — naprawdę był dżentelmenem.
— Wciąż nie mogę w to uwierzyć — mówi Sasha z ustami pełnymi naleśników. Szybko
przeżuwa. — I powiedział ci, żebyś zadzwoniła?
Przytakuję.
— Ale oczywiście wcale nie miał tego na myśli — dodaję.
— Dlaczego to takie oczywiste?
— Bo jest Conorem Edwardsem, a ja Taylor Marsh. — Przewracam oczami. — I poza
tym, nie dał mi swojego numeru.
Sasha marszczy czoło. Ha, to jej szybko zamknęło usta.
— Tak, więc jakąkolwiek romantyczną fantazję snułaś w swojej ślicznej główce, to
możesz o niej zapomnieć. Conor wyświadczył mi tamtej nocy przysługę. — Wzruszam
ramionami. — I tylko tyle.
Rozdział piąty
Conor
Jeśli ktokolwiek z nas żywił nadzieję, że trener Jensen może odpuścić nam po tym, jak
zapewniliśmy sobie miejsce w półfinałach mistrzostw Dywizji Pierwszej NCAA, szybko została
ona rozwiana, gdy wjechaliśmy na lód podczas treningu w poniedziałek rano. Od pierwszego
gwizdka trener szaleje, jakby odkrył, że Jake Connelly zrobił brzuch jego córce. Pierwszą
godzinę poświęcamy na trening szybkości. Jeździmy na łyżwach, dopóki nie zaczynają krwawić
palce u nóg. Potem trener zarządza serię ćwiczeń w strzelaniu, a ja wykonuję tyle strzałów na
bramkę, że mam wrażenie, jakby ramiona miały mi wypaść ze stawów.
Gwizdek, jazda. Gwizdek, strzał. Gwizdek, zabijcie mnie.
Kiedy trener nakazuje nam, byśmy udali się do sali multimedialnej i przestudiowali film
z meczu, prawie wyczołguję się z lodowiska. Nawet Hunter, który jako kapitan drużyny starał się
ze wszystkich sił utrzymać pozytywne nastawienie, zaczyna wyglądać, jakby chciał zadzwonić
do mamy, by go stąd zabrała. W tunelu wymieniamy żałosne spojrzenia. „Ja też, ziom”.
Po butelce gatorade i jednej z tych tubek z odżywką w żelu przynajmniej czuję, że
zaczynam wracać do życia. W sali multimedialnej stoją trzy rzędy ustawionych w półokręgu
pluszowych foteli. Siadam w pierwszym rzędzie, wraz z Hunterem i Buckym. Wszyscy garbią się
z wyczerpania.
Trener podchodzi do pulpitu przed ekranem projekcyjnym, na którym widnieje
nieruchome ujęcie z naszego meczu z Minnesotą. Obraz barwi mu twarz na czerwono. Nawet
samo jego odchrząknięcie sprawia, że się wzdrygam.
— Niektórym z was się wydaje, że najgorsze już za nami. Bez trudu zdobędziecie
mistrzostwo i od tego czasu czekają was już tylko szampan i imprezy. Cóż, mam dla was inne
wieści. — Wali dwa razy dłonią w ścianę, a ja przysiągłbym, że cały budynek się trzęsie.
Wszyscy podrywamy się w fotelach, kompletnie rozbudzeni. — Teraz zaczyna się praca. Aż do
wczoraj jeździliście na rowerku z pomocniczymi kółkami, a teraz tatuś zabierze was na szczyt
wzgórza i da wam niezłego kopa w dół. — Na ekranie wyświetlany jest film w zwolnionym
tempie. Linia obrony zostaje zaskoczona przerwaniem napastników i przepuszcza strzał do
bramki, który odbija się od słupka. Po lewej dostrzegam siebie. Kiedy patrzę, jak głupio gramolę
się, by pognać za strzelcem, czuję ucisk w żołądku.
— Dokładnie tutaj — mówi trener — odpadliśmy mentalnie. Zaczęliśmy gapić się na
krążek. Tylko sekunda dzieli od utraty koncentracji, a potem bam!, już zaczynamy nadrabiać
straty.
Przewija w przyspieszonym tempie. Tym razem na ekranie pojawiają się Hunter, Foster
i Jesse, którzy nie potrafią zgrać swoich przejazdów.
— Dajcie spokój, panienki. To podstawowe rzeczy, które wykonujecie, odkąd
skończyliście pięć lat. Miękkie ręce. Wyobrażacie sobie, gdzie są koledzy z drużyny. Unikacie
krycia. Przebijacie się.
Wszyscy w sali przyjmujemy ciosy wymierzane w napompowane ego. Taki jest trener,
nie cierpi primadonn. Od kilku tygodni czuliśmy się niemal niezwyciężeni, idąc ku szczytowi.
A teraz czekają na nas najbardziej zażarci przeciwnicy, więc czas, byśmy wrócili na ziemię. A to
oznacza, że musimy zabrać się za trening.
— Gdziekolwiek będzie ten krążek, chcę, by pojawiło się trzech z was, którzy będą
gotowi go przejąć — ciągnie trener. — Nie chcę już więcej widzieć, jak ktoś stoi i rozgląda się
w poszukiwaniu zawodnika, który nie jest kryty. Jeśli chcemy stanąć do walki z Brown lub
Minnesotą, musimy grać w naszą grę. Szybkie przejścia. Wysokie ciśnienie. Chcę widzieć za
kijami pewnych siebie ludzi.
Mój trener w Los Angeles był prawdziwym sukinsynem. To ten rodzaj człowieka, który
wpada do sali z wrzaskiem, trzaskając drzwiami i rzucając krzesłami. Przynajmniej dwa razy
w sezonie usuwano go z meczu, po czym przychodził na kolejny trening i obwiniał nas o to.
Czasem na to zasługiwaliśmy. Innym razem wyglądało to tak, jakby musiał wyegzorcyzmować
czterdzieści lat poczucia wstydu i niedopasowania przy użyciu gromady tępych dzieciaków. Nic
dziwnego, że program hokejowy był do bani.
Z jego powodu omal nie porzuciłem myśli, by starać się o miejsce w drużynie, gdy
przeniosłem się do Briar, ale znałem reputację programu i słyszałem o nim dobre rzeczy.
Spotkanie z trenerem Jensenem sprawiło, że pozbyłem się wątpliwości. Może traktuje nas
surowo, ale nigdy nie jest złośliwy. Nigdy nie skupia się tak bardzo na sporcie, by zapomnieć, że
szkoli prawdziwych ludzi. Nigdy nie wątpiłem w jedną rzecz — trener Jensen dba o każdego
z naszych chłopców. W zeszłym semestrze nawet wyciągnął Huntera z aresztu. Za to skoczyłbym
za nim w ogień, pal sześć krwawiące palce.
— Dobrze, na dziś koniec. Chcę, by każdy z was umówił się na wizytę z dietetyczką
i upewnił, że ma plany posiłków na następne kilka tygodni. Będziemy trenować ciężej niż
w jakimkolwiek poprzednim sezonie. A to oznacza, że chcę, byście zadbali o swoje ciała. Jeśli
macie guzy i kontuzje, spotkajcie się z instruktorami i niech je ocenią. Teraz nie czas na
ukrywanie problemów. Wszyscy muszą wiedzieć, czy mogą liczyć na kolegę obok. Zrozumiano?
— Hej, trenerze — odzywa się Hunter. Wzdycha, wiercąc się w fotelu. — Chłopcy
zastanawiali się, czy są jakieś wieści o naszej nowej maskotce?
— O świni?! Wy, idioci, wciąż myślicie o tej cholernej świni?
— Hm, tak. Pod nieobecność Pabla Eggscobara niektórzy z nas mają symptomy zespołu
odstawienia.
Chichoczę pod nosem. Nie będę kłamać, trochę tęsknię za naszą głupią maskotką-jajkiem.
To był fajny ziomek.
— Jezu Chryste. Tak, dostaniecie swoje cholerne zwierzę. Ostatnio słyszałem, że będzie
to gdzieś w sierpniu. Pojawiła się absurdalna ilość papierów, które trzeba załatwić przed
nabyciem świni dla celów nierolniczych. W porządku? Zadowolony, Davenport?
— No, no. Dzięki, trenerze.
Wszyscy wstajemy i szykujemy się do wyjścia. Zaczynają się rozmowy po drodze do
drzwi.
— Och, zaczekajcie — dudni trener.
Wszyscy stają jak wryci, niczym posłuszne żołnierzyki.
— Prawie bym zapomniał. Z góry nadeszły wieści, że wymagana jest nasza obecność na
jakimś podawaniu rączek absolwentom w sobotnie popołudnie.
Rozlegają się jęki i protesty.
— Co, dlaczego? — woła Matt Anderson z tyłu sali.
— Och, trenerze, tylko nie to — zawodzi Foster.
Stojący obok mnie Gavin wkurza się.
— Co za bzdura.
— Co to za podawanie rączek? — pyta Bucky. — Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwano
od nas, że będziemy im walić konia.
— Mniej więcej — odpowiada trener. — Posłuchajcie, ja też nienawidzę takich spotkań.
Ale kiedy rektor mówi, by skakać, dyrektor sportowy pyta, jak wysoko.
— Ale to my będziemy skakać — protestuje Alec.
— Zaczynacie już rozumieć. Takie spędy urządza się po to, by całować tyłki za pieniądze.
Uniwersytet liczy na te pokazówki, by uzyskać wsparcie dla takich rzeczy jak sport i budowa
fikuśnych miejsc treningowych dla was, księżniczki. Wyprasujcie więc garnitury, uczeszcie
włoski, do cholery, i zachowujcie się najlepiej, jak potraficie.
— Czy to oznacza, że bogate mamuśki będą szczypać mnie w tyłek? — Cała sala śmieje
się, gdy Jesse unosi rękę, by przemówić. — Bo nie przeszkadza mi to, jeśli ma służyć dobru
drużyny, ale moja dziewczyna jest zazdrośnicą i będę potrzebował jakiegoś pisma czy czegoś
w tym rodzaju na papierze firmowym, jeśli mnie o to zapyta.
— Chciałbym, żeby wpisano do protokołu, iż zgłaszam tę uwagę jako seksistowską
i bazującą na wyzysku — wtrąca się Bucky.
Beznamiętnym tonem, który sugeruje, że ma serdecznie dość naszego pieprzenia, trener
wciska palce w oczodoły i recytuje fragment czegoś, co, jak sądzę, jest regulaminem etycznym
Briar.
— Zasady postępowania uczelni określają, iż żaden student nie będzie zobowiązany do
zachowania się w sposób nieetyczny lub niemoralny albo taki, który stałby w sprzeczności z jego
szczerymi wierzeniami religijnymi lub duchowymi. Uniwersytet jest instytucją hołdującą
zasadzie równych szans, bazujących na wynikach akademickich i nie dyskryminuje na podstawie
płci, orientacji seksualnej, statusu ekonomicznego, religii lub jej braku albo temperamentu twojej
dziewczyny. Czy wszyscy są usatysfakcjonowani?
— Dziękuję, trenerze! — odpowiada Bucky, unosząc kciuki do góry w przesadnym
geście. Kiedyś wywoła u niego tętniaka.
Ale Jesse i Bucky mają nieco racji. Jest coś zasadniczo nie w porządku w systemie,
w którym płaci się pięćdziesiąt tysięcy rocznie, by ktoś nadal traktował nas jak prostytutki.
Przynajmniej tych z nas, którzy nie są tu za darmo jak ja.
Ale jeśli jest jakaś rzecz, w której jestem dobry, to jest to odgrywanie roli zabawki.
*
Powiem przynajmniej tyle pod adresem tej paczki bandytów, że na pewno dobrze
wyglądaliśmy. W sobotnie popołudnie drużyna przybyła na miejsce w najlepszych strojach.
Chłopcy przystrzygli brody. Nażelowali fryzury. Bucky nawet usunął włosy z nosa, o czym nie
omieszkał nas poinformować.
Oficjalny obiad dla absolwentów odbywa się w Woolsey Hall na kampusie. Póki co,
polega na słuchaniu grupy ludzi, którzy wstają i mówią o tym, jak Briar uczynił z nich mężczyzn
i kobiety, którymi są dzisiaj, o spłacaniu długów, duchu uczelni, bla, bla, bla. Odgórnie
wyznaczone miejsca rozdzieliły wydział sportu, mieszając go z reprezentacją stowarzyszeń,
samorządu i garstką innych reprezentantów godnych uwagi organizacji studenckich, których
usadzono przy stolikach z gośćmi z towarzystwa absolwentów. Przez większość czasu trzeba się
uśmiechać, potakiwać i śmiać się z ich kiepskich żartów oraz mówić „tak, proszę pana, w tym
roku startujemy w mistrzostwach”.
Ale nie jest źle. Dają przyzwoite jedzenie i serwują mnóstwo darmowego alkoholu.
Przynajmniej więc jestem lekko podchmielony.
Jednak bez względu na to, jak dobrze wyglądam w garniturze, wciąż mam wrażenie, że
mogą coś ode mnie wyczuć. Smród biedy. Szpitalny odór nowobogactwa. Podchwycą go te
dziane mendy, które pewnie spędziły większość studenckich lat, niuchając kokainę przez rulony
ze studolarówek, pochodzących z funduszy trustowych, które zarabiały na odsetkach od czasów,
gdy ich przodkowie bogacili się na handlu niewolnikami.
Siedem miesięcy temu pojawiłem się w Briar jako chłopak z nizin z Los Angeles. Byłem
dokładnie tym typem, który, według dobrych ludzi z instytucji Ligi Bluszczowej, lepiej poradzi
sobie z myciem podłóg niż z uczęszczaniem na zajęcia. Jednak ojczym z wypchanymi
kieszeniami czyni cuda, jeśli chodzi o wizerunek w oczach komisji rekrutacyjnej.
Tak, wyglądam nieźle, ale takie gówniane spędy jak to spotkanie przypominają mi, że nie
jestem jednym z nich. Nigdy nim nie będę.
— Panie Edwards. — Starsza kobieta obok mnie najwyraźniej ma na swojej szyi
wszystkie królewskie klejnoty. Przesuwa kościstą dłonią po moim udzie i pochyla się do mnie.
— Czy byłby pan tak miły i postarał się o gin z tonikiem dla damy? Od wina boli mnie głowa. —
Pachnie papierosami, gumą miętową i drogimi perfumami.
— Oczywiście. — Mam nadzieję, że nie wyczuwa mojej ulgi, gdy przepraszam i wstaję
od stołu, by zrobić sobie krótką przerwę.
Za drzwiami głównej sali balowej, przy koktajlbarze, odnajduję Huntera, Fostera
i Bucky’ego, którzy stoją w pobliżu obsługi z firmy cateringowej, pakującej puste tace po
przekąskach.
— Czy mogę poprosić o gin z tonikiem? — pytam barmana.
— Tak, nie ma sprawy. — Zaczyna nalewać drinka. — Im więcej butelek opróżnię, tym
mniej będę musiał stąd wynosić.
— Gin z tonikiem? Ziom, kiedy zamieniłeś się w moją babcię? — żartuje Bucky.
— To nie dla mnie, tylko dla mojej kuguarzycy.
Hunter prycha i popija piwo.
— Proszę się nie śmiać. Jeszcze parę ginów z tonikiem i naprawdę będzie próbowała
wskoczyć mi na fiuta. — Pytam kiwnięciem głowy barmana o pozwolenie, a potem podkradam
jedną z butelek stelli, którą trzyma w skrzynce na podłodze.
— Z tego, co słyszałem — mówi Foster — to twój fiut był bardzo zajęty w tym tygodniu.
Zdejmuję kapsel z piwa za pomocą pierścienia, który noszę na środkowym palcu prawej
dłoni.
— Co to miało znaczyć?
— Z tego, co słyszałem, w zeszły piątek spędziłeś noc z dziewczyną z Kappy i od razu
wskoczyłeś do łóżka z Tri-Delta w czwartek.
Brzmi to prostacko, gdy mówi o tym w taki sposób. Ale owszem. Tak to pewnie wygląda.
Oczywiście nie wie, że wraz z Taylor spędziliśmy uroczy wieczór, tylko rozmawiając. A ja nie
mogę bronić jej honoru, nie niszczącąc przy okazji jej tarczy. Ufam tym ziomkom, ale nie da się
uniknąć tego, że cokolwiek powiem, od razu usłyszą ich dziewczęta i, cóż, ludzie przecież
gadają.
— Kto ci powiedział o spotkaniu z Deltą? — pytam z ciekawością, bo Natalie przemyciła
mnie do domu stowarzyszenia po północy. Najwyraźniej dom Delty ma jakąś niedorzeczną
zasadę mówiącą o zakazie nocowania chłopaków.
— Ona sama — odpowiada Foster z chichotem.
Marszczę brwi.
— Hę?
Bucky wyjmuje telefon z kieszeni.
— O tak, wszyscy widzieliśmy to zdjęcie. Zaczekaj. — Kilka razy stuka w ekran. — Tak,
oto jest.
Zerkam na ciąg wiadomości Bucky’ego. I tak, jest tam Natalie, która robi sobie selfie,
unosząc kciuk do aparatu, podczas gdy ja leżę w rogu zdjęcia, śpiąc jak kamień. Napis pod
spodem głosi: „Patrzcie, kto zaliczył #HokejoweciachozBriar #Chciałybyście #CelnyStrzał
#Goooollll
Naprawdę miło.
— Daję wysokie oceny ze względu na oświetlenie i kompozycję — mówi roześmiany
Foster. Co za palant.
— Hashtagowa groupie — dodaje Bucky. — Hashtagowa…
Odbieram gin z tonikiem od barmana i kieruję się z powrotem, by go podać starszej pani.
Jednocześnie, odchodząc, pokazuję kumplom środkowy palec.
Nie martwią mnie ich docinki. Ani też tak naprawdę to zdjęcie. Czuję się tylko trochę…
tanio. Ktoś się ze mną przespał dla lajków. Być może jestem trochę rozwiązły, ale nie traktuję
kobiet w kategoriach podboju. Zwykła wymiana fizycznej przyjemności, gdzie każdy dostaje,
czego chce, i nie mówi się żadnych kłamstw, może być bardzo zdrowa. Po co zachowywać się
tak, by druga osoba czuła się jak kawał mięcha?
Ale pewnie nie zasługuję na więcej. Zachowuj się jak chłopak do łóżka, to będziesz
traktowany jak chłopak do łóżka.
Kiedy wracam do sali balowej, gra orkiestra jazzowa, a talerze po lunchu zostały
uprzątnięte. Większość gości już wyszła na parkiet, łącznie z moją obwieszoną klejnotami
kuguarzycą. Stawiam drinka na stole i zajmuję miejsce, modląc się, by nikt do mnie nie podszedł
i nie zmusił do tańca. Jak na razie, jest nieźle. Sączę piwo i obserwuję ludzi. Wkrótce w ucho
wpada mi rozmowa prowadzona kilka stolików dalej.
— Och, błagam. Nie przypisuj jej takich zasług. To było wyzwanie, dobra? Wcale nie
wyglądało to tak, jakby ją podrywał.
— Uwierz mi — odpowiada dziewczęcy głos — słyszałam, co tam się działo. Ujrzał te
cycki godne gwiazdy porno i pewnie pomyślał, że jeśli wypieprzy ją od tyłu, nie będzie musiał
patrzeć na jej tłustą twarz.
— Puknąłbym ciało Taylor, jeśli miałaby twoją twarz — odpowiada jakiś facet.
Zaciskam palce na butelce piwa. Te szmaty rozmawiają o Taylor?
— Żarty sobie stroisz, Kevin? Powiedz to jeszcze raz, a zacisnę prostownicę na twoich
jajach.
— Cholera, Abigail, żartuję. Wyluzuj, dziewczyno.
Abigail. Siostra Taylor ze stowarzyszenia, która zmusiła ją do podjęcia tego głupiego
wyzwania?
Rzucam szybkie spojrzenie przez ramię. Tak, to ona. Przypominam sobie, jak stała
w korytarzu domu Kappy, kiedy odbywałem swój marsz hańby tamtego ranka. Siedzi z grupą
dziewczyn z Kappy, które rozpoznaję z imprezy, oraz z paroma facetami. Taylor miała rację, to
suka pierwszej klasy.
Zakładam, że Taylor musi gdzieś tu być, więc przeszukuję wzrokiem salę, ale nie mogę
jej odnaleźć.
— Wiesz, że chce zostać nauczycielką? — pyta inna dziewczyna. — Z pewnością
skończy jak jedna z tych lasek, które zachodzą w ciążę, bo bzykają się ze swoimi uczniami.
— O rany, powinna nakręcić porno z nauczycielką — odpowiada jeden z gości. — Ta
podwójna miseczka D zarobiłaby kupę kasy.
— Jak ktokolwiek jeszcze robi pieniądze na porno? Czy to już nie jest darmowe?
— Powinieneś zobaczyć materiał, który sfilmowaliśmy podczas tygodnia kandydackiego.
Rozwaliłby twój zapas filmów do walenia konia.
Dopiero gdy wraca kuguarzyca, by zabrać swój gin z tonikiem i zostawia mi smugę
rozmazanej szminki na policzku, zdaję sobie sprawę z tego, że zaciskam pięści pod stołem
i wstrzymuję oddech. Nie wiem, co mam o tym sądzić. Tak, ci ludzie są do bani, ale dlaczego tak
mnie irytują, gdy mówią o dziewczynie, której nawet dobrze nie znam. Koledzy z drużyny
zawsze żartują, że nic mnie nie dotyka, i zwykle mają rację — wszystko spływa po mnie jak po
kaczce. Zwłaszcza gdy nie dotyczy mnie bezpośrednio.
Ale cała ta rozmowa mnie wkurza.
— Widziałaś ten post dziewczyny z Delty na Insta? Conor nawet przez sekundę nie miał
zamiaru wracać do Taylor.
— Niektóre dziewczyny są stworzone do tego, by być jednorazówkami. Takie jej
przeznaczenie — stwierdza aroganckim tonem Abigail. — Zdobycie takiego faceta jak Conor jest
nieosiągalne dla Taylor. Im szybciej zda sobie z tego sprawę, tym będzie szczęśliwsza.
Doprawdy, to takie smutne.
— O rany! Pewnie już bazgrze na zeszytach „Taylor kocha Conora”.
— I pisze „Taylor Edwards” krwią w pamiętniku.
Śmieją się do rozpuku. Debile.
Przemyka mi przez myśl, by podejść do nich i rzucić im wyzwanie. Taylor nie zrobiła nic,
by zasłużyć na takie traktowanie. Jest fajną laską. Bystrą i zabawną. Minął już dłuższy czas,
odkąd spędziłem całą noc na rozmowie z zupełnie obcą osobą. I nie dlatego, że było mi jej żal
albo potrzebowałem alibi. Naprawdę dobrze się z nią bawiłem. Te dupki nie mają prawa jej
obgadywać…
O wilku mowa.
Ramiona mi sztywnieją, gdy dostrzegam Taylor, która idzie w moim kierunku. Pochyliła
głowę, pochłonięta swoim telefonem. Włożyła czarną, sięgająca kolan sukienkę i krótki różowy
kardigan, zapięty pod szyję. Związała włosy w potargany kok na karku.
Pamiętam, jak uskarżała się na swoje krągłości, i szczerze mówiąc, nie rozumiem tego.
Ciało Taylor jest tysiąc razy bardziej atrakcyjne dla mnie niż, powiedzmy, chuda sylwetka
Abigail. Kobiety powinny być miękkie i krągłe, w sam raz do ściskania. Nie wiem, kiedy
wmówiono im, że mają myśleć inaczej.
Usta mi wysychają nieco, gdy Taylor zbliża się do mnie. Naprawdę cholernie dobrze dziś
wygląda. Seksownie. Elegancko.
Nie zasługuje na pogardę tych ludzi.
Czuję jakiś przymus. Może to poczucie sprawiedliwości. Triumf dobra nad złem. Coś
mnie łaskocze na karku. To znak, że zaraz wpadnę na głupi pomysł.
Kiedy mija stolik obok mnie, nieświadoma, że tu siedzę, podrywam się z krzesła na
spotkanie z nią.
— Taylor, hej! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? — mówię na tyle głośno, by
przyciągnąć uwagę Abigail i grupy jej przyjaciół, którzy siedzą dwa stoliki dalej.
Taylor mruga, oszołomiona i słusznie zdezorientowana.
Dalej, kotku. Graj ze mną.
Błagam ją wzrokiem, powtarzając niezwykle żałosnym tonem:
— Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?
Rozdział szósty
Taylor
Próbuję słuchać tego, co mówi do mnie Conor, ale jego postać w garniturze źle działa na
moją koncentrację. Jego wielkie ramiona i szeroka klatka piersiowa wypełniają granatową
marynarkę w sposób, którego nie zobaczysz u nikogo innego. Kusi mnie, by go poprosić
o odwrócenie się, bym mogła ocenić, jak wygląda sytuacja z tyłkiem. Założę się, że wygląda
cudownie.
— Taylor — mówi zniecierpliwiony.
Mrugam, zmuszając się, by znów spojrzeć mu w twarz.
— Cześć, Conor. Przepraszam, co mówiłeś?
— Minął tydzień — mówi z dziwnym podekscytowaniem. — Nie zadzwoniłaś do mnie.
Myślałem, że dobrze bawiliśmy się na imprezie.
Otwieram usta. Czy on mówi poważnie? To znaczy, tak, formalnie rzecz biorąc,
powiedział: „Zadzwoń do mnie”, wychodząc w sobotę rano, ale to była część przedstawienia,
prawda? Nawet nie dał mi numeru telefonu!
— Hm, przepraszam? — marszczę czoło. — Chyba się nie zrozumieliśmy.
— Unikasz mnie? — dopytuje.
— Co? Oczywiście, że nie.
Dziwnie się zachowuje. I trochę marudnie. Nagle zaczynam się zastanawiać, czy ma jakiś
problem z zaburzeniami osobowości.
A może się upił? Podają tu sporo darmowych drinków. Dlatego szłam wprost do toalety,
zanim nie wyskoczył jak diabeł z pudełka i nie osaczył mnie.
— Nie mogę przestać o tobie myśleć, Taylor. Nie mogę jeść, nie mogę spać. —
Przeczesuje ze zdenerwowania ręką włosy. — Sądziłem, że tamtej nocy powstała między nami
jakaś więź. Chciałem rozegrać to z dystansem, nie wyjść na zbyt agresywnego. Ale tęsknię za
tobą, kotku.
Jeśli to jakiś żart, to wcale mnie nie bawi.
Zaciskam pięści po bokach i cofam się o krok.
— Dobrze, nie wiem, co tu jest grane, ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to widziałam ten
post na Instagramie, gdzie leżałeś w łóżku z jakąś dziewczyną. Powiedziałabym więc, że radzisz
sobie świetnie.
— Bo namieszałaś mi w głowie. — Jęczy z udręką. — Słuchaj, wiem, że zawaliłem.
Jestem słaby. A to się stało dlatego, że zraniła myśl, iż nasza wspólna cudowna noc nic dla ciebie
nie znaczyła.
Teraz się o niego martwię.
Wzburzenie sprawia, że zbliżam się znów o krok.
— Conor, jesteś…
Bez ostrzeżenia porywa mnie w ramiona. Obejmuje, ściskając wielkimi dłońmi moją talię
i pochyla się, by zanurzyć twarz w zgięciu obojczyka. Zamieram w bezruchu, oszołomiona
i, szczerze mówiąc, trochę przestraszona tym, co się dzieje.
Dopóki nie szepcze mi do ucha:
— Słowo, nie jestem dziwakiem, ale potrzebuję twojej pomocy i nie dotknę twojego
penisa. Wczuj się, T.
Odsuwam się, by zajrzeć mu w oczy. Dostrzegam błysk presji i iskrę humoru. Wciąż
jednak nie wiem, co się dzieje. Czy próbuje się odegrać za to, co mu zrobiłam w zeszły weekend?
Czy to żart? Głupi rewanż?
— Con, ziom, zostaw biedną dziewczynę w spokoju — rzuca jakiś rozbawiony głos.
Obracam się w kierunku ciemnowłosego chłopaka, który się odezwał — i wtedy
dostrzegam Abigail i Jules. Moje siostry ze stowarzyszenia siedzą ze swoimi chłopakami
i kilkoma gośćmi z Sigmy. Nagle wszystko nabiera dla mnie sensu.
Serce mięknie mi odrobinę. Ten świat nie zasługuje na Conora Edwardsa.
— Spadaj, kapitanie — mówi przeciągle Conor, nie obracając się nawet. — Zabiegam
o swoją kobietę.
Tłumię śmiech.
Puszcza do mnie oko i dodaje mi otuchy, ściskając mnie za rękę. Potem, ku mojemu
kompletnemu przerażeniu, klęka. O Boże, wszyscy, którzy wcześniej się na nas nie gapili,
z pewnością teraz to robią.
Dobry nastrój zaraz pryśnie. Conor, obdarzony twarzą, dla której może stanąć serce,
pewnie jest przyzwyczajony do bycia w centrum zainteresowania. A ja chyba wolałabym mieć
drzazgi pod paznokciami, niż tego doświadczać. Ale czuję, jak oczy Abigail wbijają się we mnie
niczym lasery, co oznacza, że nie mogę okazać słabości. Nie mogę pokazać nawet śladu
niepokoju, który wżera mi się w żołądek.
— Proszę, Taylor. Błagam. Skończ moje cierpienia. Bez ciebie jestem do niczego.
— Co tu się, do cholery, dzieje? — pyta inny mężczyzna.
— Zamknij się, Matty — napomina go pierwszy. — Umieram z ciekawości, dokąd to
zmierza.
Conor dalej ignoruje swoich kumpli. Nie odwraca spojrzenia szarych oczu od mojej
twarzy.
— Wyjdź ze mną. Na jedną randkę.
— Hm, chyba nie — odpowiadam.
Z okolic stolika Kappy dobiega mnie zszokowane westchnienie.
— Przestań, T. — prosi Conor. — Daj mi szansę, żebym się wykazał.
Muszę zagryźć policzek od środka, by powstrzymać się od śmiechu. W oczach wzbierają
mi łzy histerii. Kiedy waham się długo, nie robię tego, by zwiększyć dramatyzm sytuacji. Boję
się, że gdy otworzę usta, wybuchnę śmiechem albo zacznę szlochać z zażenowania.
— Dobrze — ustępuję w końcu i wzruszam ramionami. Aby wydać się jeszcze bardziej
wyniosła, wędruję spojrzeniem w kierunku sceny, jakbym znudziła się całą wymianą zdań. —
Jedna randka. Chyba.
Jego twarz rozświetla się.
— Dziękuję. Obiecuję, nie pożałujesz tego.
Już żałuję.
*
Taylor
Taylor
Conor
Tego wtorkowego poranka podczas treningu naszej drużyny na lodzie panuje dziwny
spokój. Przez dwie godziny prawie nikt się nie odzywa. W pustej arenie słychać tylko odgłos
sunących po tafli łyżew i echo gwizdka trenera.
Wczoraj została ogłoszona drabinka turniejowa. W ten weekend stawiamy czoła
Minnesota Duluth w Buffalo w stanie Nowy Jork. Nikt nie chce tego powiedzieć, ale moim
zdaniem ten rywal nieco wszystkich wystraszył. Pojawiają się nerwy, chłopcy są przewrażliwieni
i skupieni wyłącznie na byciu indywidualną częścią machiny.
Hunter zostaje codziennie do późna, odkąd przeszliśmy przez play-offy. Bardzo pragnie
zwycięstwa. Chyba sądzi, że będzie miało to wpływ na jego sukces jako kapitana, jakby tylko on
sam miał wygrać dla nas mistrzostwa i jeśli tego nie zrobi, to poniesie porażkę. O rany, nie
nadawałbym się, by pełnić jego funkcję. Z zasady minimalizuję oczekiwania i nie biorę
odpowiedzialności za nikogo oprócz siebie samego.
Po treningu wchodzimy pod prysznice. Stoję pod strumieniem wody i pozwalam, by
parząca woda uderzała w moje obolałe ramiona. Te mistrzostwa mogą okazać się dla mnie
zabójcze.
Moja była drużyna hokejowa w Los Angeles była do bani, co oznaczało, że nie
musieliśmy się martwić tym, co będzie po sezonie. Tak długa droga, którą przeszedłem na
poziomie wymagającym ogromnej dawki współzawodnictwa, odbija się źle na ciele. Siniaki,
obolałe żebra, zmęczone mięśnie. Szczerze, nie wiem, jak sobie radzą profesjonalni gracze. Jeśli
w ogóle będę potrafił stanąć na łyżwach w przyszłym sezonie, to będzie cud. Wielu zawodników
chce przejść na profesjonalizm. Mniej niż połowa się do tego nadaje. Mnie nigdy nie gnębiły
złudzenia, że będzie ze mnie materiał na granie w NHL. Ani też tego nie chcę. Hokej zawsze był
tylko moim hobby, czymś, co trzymało mnie z dala od kłopotów. W końcu bezczynność
prowadzi do złego i tak dalej. Wkrótce ta część życia będzie już za mną.
Problem w tym, że nie mam pojęcia, co potem.
— Hej, kapitanie, wnoszę na wokandę Przesłuchanie w sprawie Statusu Związku —
przekrzykuje szum pryszniców Bucky.
— Popieram ten wniosek — odkrzykuje Jesse.
— Wniosek przyjęty. — Hunter staje w kabinie obok mnie. Czuję, że patrzy na mój
profil. — Otwieram niniejszą sesję Przesłuchania w sprawie Statusu Związku. Bucky, wezwij
swojego pierwszego świadka.
— Wzywam Joego Fostera na miejsce dla świadka.
— Obecny! — gulgocze Foster pod strumieniem wody z prysznica, który znajduje się na
przeciwnym krańcu łazienki.
— Nienawidzę was, ziomki — stwierdzam, biorąc ręcznik, którym owijam się wokół
talii.
— Czy to prawda, panie Foster, że Conor Edwards wykonał publicznie i w żenujący
sposób przyklęk, by wyznać miłość dziewczynie z imprezy w domu Kappa po tym, jak
wiadomym się stało, iż spędził czas w towarzystwie instagramowej Natalie?
— Czekaj, co? — pyta tępo Foster. — Och, to zdarzenie na bankiecie. Tak. To było
cholernie obrzydliwe.
— I czyż następnie nie przyprowadził tego wieczoru Dziewczynę z Imprezy Kappy do
domu?
— Wow, Bucky, nie wiedziałem, że potrafisz konstruować tak skomplikowane zdania —
stwierdza Gavin, drocząc się z nim, gdy wychodzą spod pryszniców.
Idę do swojej szafki w szatni, by się ubrać. Chłopcy depczą mi po piętach.
— Tak, spędzili dłuższą chwilę w jego sypialni. Sam na sam.
W niedalekiej przyszłości Foster znajdzie pełno dildosów w swoim samochodzie.
— I następnego dnia rozmawiali przez FaceTime — włącza się Matt, a na jego twarzy
widnieje szeroki, głupi uśmiech. — To on do niej zadzwonił.
Przez pokój przebiega seria kpiących westchnień.
Zdaje się, że Matt też może spodziewać się paru dildosów.
— Wszyscy możecie się wypchać — stwierdzam przeciągle.
— Chyba pamiętam — mówi Hunter — jak konspirowałeś, by wtrącać się w sprawy
mojego fiuta. Karma to suka.
— Przynajmniej nie muszę patrzeć, jak całujesz się z moją dziewczyną, by ją bzyknąć.
— Auć — śmieje się Bucky. — Tu cię ma, kapitanie.
— Czyli to jest coś na serio? — pyta Hunter, niewzruszony moim docinkiem pod adresem
jego głupiego postanowienia pozostania w celibacie. — Ty i…
— Taylor. Tak jakby.
— Tak jakby?
Nie, formalnie rzecz biorąc, nie jest to na serio. I trochę nieswojo się czuję, okłamując
ziomków.
Ale też z jakiego powodu ma to nie być na poważnie? Przecież nie zamierzam sypiać
z innymi kobietami ani umawiać się na randki, bo oznaczałoby to brak szacunku dla Taylor i tych
innych potencjalnych kobiet. Taylor nie powiedziała tego na głos, ale podejrzewam, że ma takie
samo zdanie. Czyli zgadzamy się w kwestii monogamii.
W porządku, nie bzykamy się ani nie całujemy. Nawet się nie dotykamy, ale to nie
znaczy, że się przed tym wzbraniam. Gdybym tylko umiał sprawić, by Taylor zobaczyła się
w taki sposób, jak ja ją widzę, i doceniła swoje ciało tak, jak ja je doceniam — kurdeeee,
naprawdę je podziwiam — to może rozluźniłaby się nieco i otworzyła na możliwość bzykania,
całowania i dotykania. Czyli zgadzamy się co do atrakcyjności.
Po prawdzie nieźle się bawię, spędzając czas z Taylor. Lubię z nią rozmawiać. Jest
bezpretensjonalna i dostarcza niezłej rozrywki. A co najlepsze, niczego ode mnie nie oczekuje.
Nie muszę stawać się inną wersją siebie, którą sobie wymyśliła, ani sprostać dzikim
oczekiwaniom, wiodącym do obopólnego rozczarowania. I nie ocenia mnie — ani razu nie
sprawiła, że poczułem się, jakby patrzyła na mnie z góry lub poczuła niesmak, widząc moje
wybory albo znając reputację. Nie musi wyrażać aprobaty, tylko akceptować, a ja mam wrażenie,
że lubi mnie, bo jestem sobą.
W najgorszym razie z naszego układu wyjdę z dobrą przyjaciółką. W najlepszym,
wybzykam ją do utraty tchu. W każdej sytuacji nie widzę przegranych.
— Jest jak jest — stwierdzam, wciągając przez głowę bluzę z kapturem. — Dobrze się
bawimy.
Na szczęście koledzy porzucają temat, głównie dlatego, że czas skupienia uwagi trwa
u nich równie krótko co u muszek owocówek. Hunter już w drodze do drzwi wysyła wiadomość
do Demi, a Matt i Foster zaczynają omawiać film z ośmiornicami, który oglądaliśmy zeszłego
wieczoru.
Kiedy idę do wyjścia z obiektu hokejowego, dzwoni mój telefon. Na ekranie pojawia się
napis „MAMA”.
— Idźcie przodem — mówię do Matta. — Zaraz dołączę. — Kolega z drużyny odchodzi
w kierunku parkingu, a ja zwalniam i odbieram połączenie. — Cześć, mamo.
— Dzień dobry, proszę pana — odpowiada mama. Nieważne, ile mam lat, w jej oczach
chyba wciąż pozostaję pięciolatkiem. — Nie słyszałam cię od wieków. Wszystko w porządku
w twojej tundrze?
Śmieję się pod nosem.
— Nie uwierzysz, ale dziś naprawdę wyszło słońce. — Nie wspominam, że temperatura
sięgnęła zaledwie dziesięciu stopni — a jest już koniec cholernego marca. Wiośnie nie spieszy
się zbytnio, by dotrzeć do Nowej Anglii.
— To dobrze. Już się martwiłam, że skończysz pierwszą zimę na Wschodnim Wybrzeżu
z niedoborami witaminy D.
— Nie. Wszystko gra. A co u ciebie? Jak sytuacja z pożarami? — Od kilku dni na
Zachodnim Wybrzeżu szaleją pożary lasów. Niepokoję się, bo wiem, że mama mieszkając tam,
wdycha te wstrętne opary.
— Och, cóż, sam wiesz, jak jest. Ostatnio uszczelniałam folią oraz taśmą drzwi i okna, by
dym nie wnikał do środka. Kupiłam cztery nowe oczyszczacze powietrza, które mają wsysać
każdą cząstkę większą od atomu. Ale chyba wysuszają mi skórę. Ale może to kwestia tego, że
ostatnio brakuje wilgoci. Tak czy owak, pożary w okolicy już znikły, jak twierdzą, więc dym
także w większości się przerzedził. To dobrze, bo właśnie zaczęłam uczęszczać na zajęcia jogi na
plaży o wschodzie słońca.
— Mamo, joga?
— O Boże, wiem. — Śmieje się z siebie. Ten dźwięk jest zaraźliwy, a ja nie zdawałem
sobie sprawy z tego, że tak bardzo za nią tęsknię. — Ale partner Christiana, Richie — pamiętasz
Christiana, który mieszka naprzeciwko — właśnie zaczął je prowadzić. Zaprosił mnie, a ja nie
wiedziałam, jak odmówić, więc…
— Więc jesteś jedną z pań z jogi.
— Wiem! Kto by pomyślał?
Z pewnością nie ja. Kiedyś mama spędzała sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin
tygodniowo na nogach, pracując w salonie, a potem wracała do domu, by gnać za mną po całej
okolicy. Gdyby wtedy ktoś zaprosił ją na zajęcia z jogi na plaży o świcie, pewnie dostałby pięścią
w nos. Przemiana z samotnej pracującej matki z Los Angeles w panią domu rodem z seriali
telewizyjnych przyszła jej z trudem. Wiele energii kosztowały ją próby wpasowania się
w określoną wizję samej siebie, a potem pojawiło się rozczarowanie, bo nie spełniała własnych
oczekiwań. Działo się tak przynajmniej do czasu, gdy w końcu odkryła, jak mieć wszystko
w nosie.
Ludzie, którzy twierdzą, że pieniądze nie dają szczęścia, nie ujmują tego właściwie. Ale
hej, jeśli mama znajduje się w takim punkcie, że sprawia jej radość wstawanie o świcie, by zrobić
coś frywolnego, to ja się tylko cieszę.
— Powiedziałam Maxowi, że jeśli zacznie dostrzegać na wyciągu z karty kredytowej
obciążenia z Goop, to ma interweniować.
— Co u Maxa? — Nie obchodzi mnie to zbytnio, ale mama czuje się lepiej, jeśli udaję, że
jest inaczej.
Na swoją obronę powiem, że z pewnością mój ojczym pyta o mnie tylko z tego samego
powodu — by zdobyć u niej punkty. Max toleruje mnie, bo kocha mamę, ale nigdy nie zadał
sobie trudu, by mnie poznać. Koleś trzymał mnie na dystans już od pierwszego dnia naszej
znajomości. Podejrzewam, że z ulgą przyjął moje oświadczenie o chęci przeniesienia się do
uczelni na Wschodnim Wybrzeżu. Był taki szczęśliwy na myśl o pozbyciu się mnie, że pociągnął
za wszystkie możliwe sznurki, bym dostał się do Briar.
A ja z równie wielką ulgą wyjechałem. Poczucie winy przytłacza cię, aż w końcu zrobisz
wszystko, by uciec.
— Wspaniale. Teraz wyjechał do pracy do miasta, ale wraca w piątek rano. Obydwoje
więc będziemy ci kibicować duchem w piątek wieczorem. Czy jest szansa, żeby transmitowali
mecz w telewizji?
— Pewnie nie — odpowiadam, zbliżając się do parkingu. — Jeśli uda się dotrzeć do
finałów mistrzostw, to z pewnością. Ale, mamo, spieszę się. Właśnie skończyłem trening i muszę
dojechać do domu.
— W porządku, kochanie. Wyślij mi wiadomość albo zadzwoń, zanim wyjedziesz
w weekend do Buffalo.
— Oczywiście.
Żegnamy się, po czym się rozłączam i podchodzę do poobijanego czarnego jeepa, którego
dzielę z Mattem. Formalnie należy do mnie, ale on dokłada się do benzyny i opłaca wymiany
oleju, co oznacza, że nie muszę sięgać do konta, które Max uzupełnia mi co miesiąc. Nienawidzę
faktu, że jestem zależny od ojczyma, ale obecnie nie mam wyboru.
— Wszystko w porządku? — pyta Matt, gdy wskakuję na fotel pasażera.
— Tak, wybacz. Rozmawiałem z mamą.
Sprawia wrażenie zawiedzionego.
— O co chodzi? — mrużę oczy.
— Miałem nadzieję, że to twoja nowa dziewczyna. Wtedy mógłbym znów z ciebie
szydzić. Ale z mam się nie drwi.
Parskam śmiechem.
— Od kiedy? Praktycznie codziennie naśmiewasz się z Bucky’ego, twierdząc, że puka
swoją matkę.
Chociaż jeśli mowa o mojej „nowej dziewczynie”, nie słyszałem ani słowa od niej od
ostatniego wieczoru, gdy odpisała mi „LOL” na komiczny filmik, który jej przesłałem. Tylko
„LOL”. Na filmik z surfującym chihuaua! Do cholery.
Matt wjeżdża na miejsce parkingowe, a ja wysyłam szybką wiadomość do Taylor.
JA: Co robisz, cukiereczku?
Nie odpowiada przez prawie trzydzieści minut. Dopiero gdy jestem w domu,
przygotowując smoothie w kuchni, w końcu mi odpisuje.
TAYLOR: Pracuję. Mam praktyki w szkole podstawowej w Hastings.
Ach, racja. Wspominała mi, że pracuje jako pomoc nauczycielska, co stanowi jeden
z wymogów uzyskania dyplomu.
JA: Może później zjemy kolację?
TAYLOR: Nie mogę :(
TAYLOR: Już umówiłam się w knajpie. Porozmawiamy później?
Cóż, do bani. Minął już jakiś czas od chwili, gdy ktoś odmówił umówienia się ze mną na
randkę, a i to tylko dlatego, by szybciej pójść ze mną do łóżka. Odrzucenie przez Taylor zabolało
mnie tak, że nie wiem, co z tym zrobić, ale nieźle wychodzi mi udawanie, jakby mnie to nic nie
obeszło. Graj, aż stanie się to prawdą, czyż nie?
JA: Nie ma sprawy.
Rozdział dziesiąty
Taylor
Taylor
Kolacja zamienia się w picie w Malone’s, barze sportowym w mieście. Conor zaprasza
kilku kolegów z drużyny, by do nas dołączyli. Pojawia się też kilka sióstr z Kappy. W sali na
tyłach w pobliżu stołu bilardowego i tarczy do lotek zestawiamy razem kilka stolików, by
pomieściły naszą rozrastającą się grupę. Koledzy Conora mają przed sobą play-offy i muszą się
o nie martwić, więc piją alkohol w minimalnych ilościach, za to dziewcząt nie obowiązują takie
ograniczenia.
Hormony dodały odwagi moim koleżankom z Kappy, zatem są na najlepszej drodze, by
się upić. Nie wliczam w to Rebekki, która zamówiła dietetyczną colę. Siedzi kilka miejsc ode
mnie i ani razu na mnie nie spojrzała. Zdumiałam się, że w ogóle pokazała się dziś wieczorem,
ale najpewniej nie wiedziała o mojej obecności, kiedy Lisa ją zapraszała. Od czasu tygodnia
kandydackiego na mój widok najczęściej uciekała w przeciwną stronę.
— Nie wściekasz się, prawda? — Conor siada obok mnie, trzymając nasze napoje, które
właśnie przyniósł z baru. W jego oczach czai się lęk, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że
wproszenie się na kolację i zorganizowanie popijawy jest bardziej inwazyjne niż urocze.
— Nie, nie jestem wściekła. — Mierzę go wzrokiem znad krawędzi szklanki z napojem.
— Ale za to ciekawa.
— Och? — Ponownie pojawia się cień jego charakterystycznego figlarnego uśmiechu. —
Czego?
— Co cię pchnęło do tego, by mnie wyśledzić i wystawić się na wściekle wygłodniałe
spojrzenia moich sióstr ze stowarzyszenia. Z pewnością masz lepsze rzeczy do roboty.
— Musimy stwarzać pozory, prawda? — Próbuje załatwić wszystko urokiem,
uśmiechając się zadziornie i roztaczając uwodzicielski czar, ale tym razem tego nie kupuję. Coś
go trapi. W jego postawie pojawiło się napięcie, które do niego nie pasuje.
— Mówię serio — nalegam. — Chcę prawdziwej odpowiedzi.
Przerywa nam głośne walenie w stół. Zawdzięczamy je mojej siostrze ze stowarzyszenia,
Beth Bradley, która pojawiła się zaledwie trzydzieści minut temu, a jest bardziej podchmielona
od wszystkich pozostałych osób.
— Powinniśmy zagrać w „Wyzwanie albo wyzwanie” — ogłasza, uderzając w stół do
chwili, aż wszyscy zwracają na nią uwagę. Unosi brew pod moim adresem, zagryzając psotnie
wargę.
Podczas gdy Lisa i Olivia nie wydają się fankami Abigail, wiem, że Beth pozostaje z nią
w przyjaznych stosunkach, co oznacza, że nieustannie zachowuję czujność.
— Powinnyśmy wymyślić nową grę — odpowiadam oschle.
— Co to jest „Wyzwanie albo wyzwanie”? — Foster, który siedzi po przeciwnej stronie
stołu, właśnie popełnił ciężki grzech zgłoszenia się na ochotnika. Biedny, tępy idiota.
— Cóż — odpowiada Beth — rzucam ci wyzwanie, a ty musisz je podjąć pod groźbą
śmierci.
Pozostali chłopcy chichoczą.
— Brzmi ostro — rzuca uwagę Matt.
— Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo — mówię do niego.
Nie mogę się powstrzymać od zerknięcia w kierunku Rebekki. Ściska mnie w gardle. Być
może mogłyśmy się kiedyś zaprzyjaźnić, ale to uczucie padło ofiarą tej głupiej gry.
— Proszę. — Sasha stawia przede mną kieliszek z alkoholem. Właśnie wróciła z własnej
wyprawy do baru i wciska się między mnie a Matta. Obydwoje bardzo się spoufalili tego
wieczoru.
Podejrzliwie mierzę wzrokiem kieliszek. Wypicie go będzie okropnym pomysłem. Po
pierwsze, nie nadaję się do picia alkoholu, a po drugie, w przypadku Conora muszę zachować
zdrowy rozsądek. Wszędzie czają się pułapki i wilcze doły, dziury pełne zaostrzonych
bambusowych włóczni, które tylko czekają, bym się na nie nadziała.
— Dalej — pogania mnie Sasha. — Pozbędziesz się napięcia.
Wypijam więc jednym haustem. Napój smakuje jak guma cynamonowa i lukrecja, ale nie
w ten dobry sposób.
— Chciałem cię po prostu zobaczyć — mruczy mi do ucha Conor, ciągnąc naszą
rozmowę, jakby nic jej nie przerwało.
Połączenie alkoholu, rozgrzewającego moją krew, i ciepłego oddechu na szyi sprawia, że
czuję lekki zawrót głowy. Pochylam się bliżej w jego stronę, opierając rękę o udo Conora, by
utrzymać równowagę.
— Dlaczego? — pytam.
Tym razem rozmowa zostaje przerwana. Jego uwagę przykuwa kolega z drużyny, który
sprawdza blef Beth.
— Dalej — mówi Foster — pokaż, na co cię stać.
— Ostrożnie — ostrzega go Conor. — Widziałem je w akcji.
— Och nie, nie rzucaj mi wyzwania, bym się przespał ze śliczną blondynką — mówi
śmiertelnie poważnie Foster. — To byłaby najgorsza rzecz na świecie.
— Dobrze. — Beth siada prosto i mruży oczy, wpatrując się w niego. — Rzucam ci
wyzwanie, byś namówił którąś kobietę przy barze do wypicia kieliszka wódki z twojego brzucha.
Conor i chłopcy wybuchają śmiechem.
— O kurde, ziom. Zanim się zacznie, muszę połączyć się z Gavinem na FaceTime. —
Matt wyjmuje telefon, a jego muskularna ręka ześlizguje się z ramienia Sashy.
— Jasne. — Foster wstaje, a Lisa odchodzi, by zamówić niezbędny kieliszek. — Co
o tym sądzisz, Beth? Spragniona?
— O nie. Nie ma tak lekko. Lepiej zacznij polowanie, wielki chłopaku. Masz na to pięć
minut albo poniesiesz konsekwencje.
Gdy tylko Lisa wraca z alkoholem, Foster rusza na łowy. Najpierw rozgląda się po sali,
by zlokalizować grupki dziewcząt sprawiających wrażenie, że nie mają wrogo nastawionych
chłopaków-mięśniaków, którymi trzeba się przejmować. Matt i Bucky opuszczają swoje miejsca
i idą za nim, by wspierać go moralnie i nagrywać podboje.
— Tik-tak! — drażni się z nim Olivia, gdy wszyscy obserwujemy jego postępy. — Lepiej
się pospiesz.
Foster niezwłocznie namawia jakąś rudą, by uklękła. Obserwuję szeroko otwartymi,
przejętymi oczami, jak dziewczyna pije alkohol i unosi głowę, trzymając w ustach wisienkę.
Nieźle sobie radzi.
Kilka sekund później Foster wraca do stolika z głupim uśmiechem i wypiętą klatką
piersiową.
— Za łatwe! — stwierdza i popija piwo. — Teraz moja kolej,
Beth. Uśmiecha się do niego kpiąco.
— Pokaż, co potrafisz.
Foster wraz z kolegami naradzają się, a potem rzucają Beth wyzwanie, by całując się
z wybraną przez siebie dziewczyną, wymieniła się z nią stanikami. Beth bez wahania wybiera
Olivię, która, jak się dziś wieczorem dowiaduję, ma temperament i duże poczucie humoru. Nie
wiem, czemu wcześniej nie spędzałyśmy ze sobą czasu.
Bez zwłoki dwie dziewczyny z Kappy wstają i łączą usta. Każda z nich wsadza ręce pod
koszulkę drugiej, by rozpiąć stanik i wyciągnąć go przez rękaw, a potem założyć go na siebie.
Dzieje się to tak szybko, że mężczyźni zapominają języka w gębie i gapią się idiotycznie.
— Co tu się stało? — pyta głupio Cory.
— To jakieś czary — rzuca siedzący obok mnie Conor.
Popełniam błąd i znów patrzę na Rebeccę. Tym razem rzeczywiście odpowiada mi
spojrzeniem. Następuje najbardziej niezręczny kontakt wzrokowy w historii ludzkości.
Przerywam go, gdy ktoś mówi:
— Taylor.
— Hę? — Obracam się na dźwięk mojego imienia.
Olivia postukuje palcami jednej dłoni o drugą niczym złoczyńca z kreskówki.
— Twoja kolej. Rzucam ci wyzwanie, byś…
Och, racja. Dlatego się nie spotykałyśmy. Bo każdy, kto mnie dobrze zna i kogo uznaję za
przyjaciela, nie ściągnąłby na mnie w ten sposób spojrzeń wszystkich.
Sasha chyba widzi panikę na mojej twarzy.
— Och, daj spokój. Czy Taylor nie podjęła już wystarczająco wielu wyzwań? Chyba
zasłużyła na emeryturę.
— Byś wykonała taniec erotyczny dla Conora — kończy radośnie Olivia.
Kurwa mać.
Conor sztywnieje. Napotyka moje spojrzenie i chociaż wyraz jego twarzy niczego nie
zdradza, wyczuwam jego zatroskanie. Znamy się od niedawna, ale jest na tyle spostrzegawczy,
by wiedzieć, że prędzej zaakceptuję karę śmierci, niż przyjmę to żenujące wyzwanie.
— Do diabła, nie — obwieszcza i zrywa się na równe nogi. — Nie chcę, by banda
pijanych zboczeńców przyglądała się mojej dziewczynie.
Jestem wstrząśnięta, gdy zdziera z siebie bluzę. Teraz stoi tylko w obcisłym białym
podkoszulku, który ukazuje jego wyrzeźbione ramiona i sześciopak na brzuchu. Słyszę, jak
Olivia głośno nabiera tchu.
Nagle Conor zadziera głowę, a na jego twarzy powoli pojawia się szeroki uśmiech.
— Ładnie. Nawet muzyka mi sprzyja — stwierdza przeciągle. Potem odsuwa nieco w tył
moje krzesło i staje między mną a stołem.
— Co robisz? — piszczę.
— Mieszam ci w głowie. — Puszcza do mnie oko.
Czuję w brzuchu rosnący strach, gdy rozpoznaję dudniącą w barowych głośnikach
muzykę. Pour Some Sugar on Me Def Leppard. Rany boskie.
— Nie — błagam Conora drżącym ze strachu głosem. — Proszę, nie.
Zamiast zgodzić się na moją prośbę, on oblizuje wargi, kołysze biodrami i rozpoczyna
sprośne przedstawienie.
O Boże.
Mój chłopak na niby wykonuje dla mnie prawdziwy taniec erotyczny.
— Ruszaj się, skarbie! — pohukuje Beth, podczas gdy Olivia i inne dziewczęta
zamieniają się w żywe emotikonki z serduszkami w miejscach oczu.
Kiedy ja próbuję zakrywać oczy, on odsuwa moje dłonie i przeciąga nimi po mięśniach
swojego brzucha, potem przyciska je do swojego tyłka, sam kręcąc się i falując przede mną do
wtóru dopingujących okrzyków i gwizdów całego baru, który przystaje, by nas obserwować.
Choć to, jak wszyscy skupiają na nas uwagę, przeraża mnie, Conor zadziwiająco dobrze
sobie radzi. A kiedy ustępuje moje początkowe przerażenie, sposób, w jaki się zachowuje
bardziej głupawo niż seksownie, staje się całkiem komiczny. Zaczynam śmiać się ze wszystkimi,
a Foster i Bucky wykrzykują refren piosenki.
Wszystko jest śmieszne do chwili, gdy taniec się kończy. Bo w mgnieniu oka rozbawienie
na przystojnej twarzy Conora zamienia się w coś bardziej odurzającego. Szare oczy wpatrują się
we mnie spod wpółprzymkniętych powiek. Pochyla się lekko i zanurza rękę w moich włosach.
Długie palce wplątują się w moje gęste kosmyki.
Czas się zatrzymuje.
Conor już nie tańczy. Nie rusza się. To znaczy, jednak się rusza. Zbliża się do mnie
i wiem, co zaraz zrobi. Chce mnie pocałować. Pocałuje mnie tutaj, w Malone’s, w obecności
wszystkich? Nie ma mowy, do cholery. Powiedział, że lubi gry, ale ta wymknęła się spod
kontroli.
Nim udaje mu się przycisnąć usta do moich warg, zrywam się z krzesła tak szybko, że on
prawie upada na podłogę. Dostrzegam przez sekundę jego zdumiony wzrok i już biegnę w stronę
korytarza prowadzącego na tyły budynku. Drzwi na końcu prowadzą do alejki obok parkingu.
Wypadam na zewnątrz, z ulgą widząc przed sobą pustkę.
Serce wali mi jak szalone. Opieram się o ceglaną ścianę za Malone’s i zdejmuję sweter,
by mroźne powietrze obmyło mi skórę. Mój oddech formuje obłoki pary, ale na piersiach wciąż
pojawiają się krople potu. Temperatura ledwo przekroczyła zero stopni, ale choć mam na sobie
tylko halkę, wciąż jestem rozpalona.
— Taylor! — Drzwi otwierają się gwałtownie. — Taylor, jesteś tam?
Nie odzywam się ani słowem, schowana w cieniu budynku. Chcę, by sobie poszedł.
— Cholera, tutaj jesteś. — Conor pojawia się przede mną z troską wypisaną na
doskonałej twarzy. — Co się dzieje? Co się stało?
— Czemu chciałeś to zrobić? — mamroczę, gapiąc się w ziemię.
— Co? Nie rozumiem. — Wyciąga do mnie rękę, a ja cofam się z dala od niego. — Co ja
zrobiłem? Powiedz mi, żebym mógł to naprawić.
— Nie mogę tego ciągnąć. Nie chcę już być twoją grą.
— Nie jesteś grą — protestuje.
— Bzdura. Powiedziałeś, że się nudzisz i uwielbiasz gry. Z tego powodu zmieniłeś swój
głupi status na MyBriar i pojawiłeś się dziś wieczorem w knajpie. To jest dla ciebie jakaś dziwna
forma rozrywki. — Potrząsam głową. — Cóż, ja już się nie bawię.
— Taylor…
— Wybacz. Wiem, że to moja wina i to ja cię wciągnęłam w tę sytuację na imprezie
Kappy, ale to koniec. Koniec gry. — Próbuję go ominąć, ale blokuje mi drogę. — Conor.
Przesuń się.
— Nie.
— Proszę. Przesuń się. Nie musisz już udawać, że się mną interesujesz.
— Nie — powtarza. — Posłuchaj. Nie jesteś dla mnie grą. Tak, myślałem, że zabawnie
będzie namącić wśród twoich sióstr ze stowarzyszenia i rozmawiać o tablicach ślubnych i tych
idiotyzmach, ale nie udaję zainteresowania tobą. Powiedziałem ci tego wieczoru, gdy się
poznaliśmy, jak seksowna moim zdaniem jesteś.
Nic nie odpowiadam, unikając jego spojrzenia.
— Nie przyszedłem dzisiaj do ciebie z tego powodu, że ktoś patrzył. Pojawiłem się, bo
siedziałem w domu i myślałem o tobie, i nie mogłem już wytrzymać ani minuty dłużej.
Powoli unoszę głowę.
— Bzdura — rzucam ponownie oskarżenie.
— Przysięgam na Boga. Lubię przebywać z tobą. Lubię z tobą rozmawiać.
— Czemu więc chciałeś zrobić coś tak głupiego i zepsuć wszystko, próbując mnie
pocałować?
— Bo chciałem wiedzieć, jak to jest cię pocałować, i bałem się, że może nigdy się tego
nie dowiem. — Unosi kącik ust. — Pomyślałem sobie, że jeśli spróbuję zrobić to w miejscu
publicznym, to mam większe szanse, bo możesz oddać pocałunek, by zachować pozory.
— To idiotyczny powód.
— Wiem. — Z wahaniem zbliża się do mnie o krok.
Tym razem, gdy wyciąga rękę, by ująć moją dłoń, pozwalam mu na to.
— Myślałem wtedy, że ci pomagam — mówi z obawą. — Że bronię cię przed
wykonaniem tego idiotycznego wyzwania i będziemy się potem z tego śmiać. Źle wszystko
odczytałem. Przepraszam cię za to. — Jego głos staje się ochrypły. — Ale tego nie odczytuję źle.
— Przesuwa kciukiem po wnętrzu mojej dłoni, a ja przełykam ślinę. — Lubisz mnie.
Ojej. Kilka dni temu wszystko było takie proste. Prawda? Mały żart wśród przyjaciół.
Teraz przekroczyliśmy pewną linię i nie ma powrotu. Nie uda nam się udawać, że seksualne
napięcie to dowcip, a flirt od niechcenia nic nie znaczy i nikomu nie stanie się krzywda.
W tym przypadku tym „nikim” jestem ja.
— Nie wiem, dokąd to zmierza — zaczynam niezręcznie — poza tym, że chyba lepiej
będzie, jeśli przestaniemy się widywać.
— Nie.
— Nie?
— Tak, wetuję tę propozycję.
— Nie masz prawa weta. Jeśli mówię, że nie chcę spędzać z tobą czasu, to koniec. Tak
już jest.
— Sądzę, że powinnaś pozwolić się pocałować.
— Pewnie dlatego, że upadłeś na głowę, gdy byłeś dzieckiem — odwarkuję.
Conor uśmiecha się, słysząc moją uwagę. Wypuszcza powietrze i ściska moją dłoń,
a potem kładzie ją na swojej klatce piersiowej. Czuję pod nią, jak mocno bije mu serce.
— Chyba coś tu się kryje. — W jego głosie pojawia się nuta wyzwania. — I uważam, że
boisz się odkryć, co to jest. W sumie nie wiem dlaczego. Może uważasz, że na to nie zasługujesz.
Nie mam pojęcia. Ale to cholerna tragedia, bo ze wszystkich ludzi, to ty najbardziej zasługujesz
na szczęście. Oto moja sugestia: pocałuję cię, chyba że mi zabronisz. Zgoda?
Będę tego żałować. Nawet oblizując wargi i unosząc głowę, wiem, że będę tego żałować.
Ale słowo „nie” nie chce wyjść z moich ust.
— Zgoda — szepczę w końcu.
Conor wykorzystuje w pełni przyzwolenie i pochyla się, by musnąć wargami moje usta.
Początkowo jest to najlżejsza z pieszczot, ale upływa ledwie chwila, a pocałunek staje się
głębszy i bardziej żarliwy. Kiedy przesuwam rękoma po jego ramionach i wplatam palce w jego
włosy, wydaje z siebie najseksowniejszy dźwięk, na wpół jęcząc, na wpół wzdychając.
Czuję, jak przywiera do mnie całym ciałem. Jego dłonie wędrują do moich bioder, a palce
wbijają się w moją nagą skórę, przyciskając mnie do muru, aż między nami nie zostaje
najmniejsza nawet szczelina.
Jego usta, tak delikatne, lecz wygłodniałe, żar jego ciała i uczucie osaczenia przez jego
mięśnie… wszystko jest takie surrealistyczne i podniecające. Gdy pożądanie zaczyna płynąć
w moich żyłach, rozpaczliwie oddaję pocałunek, zapominam się. Zapominam, gdzie jesteśmy
i z jakich powodów nie powinniśmy tego robić.
— Smakujesz cynamonem — mruczy, a potem znów bada mnie językiem, przesuwając
nim po moim języku, aż zaczynam cicho jęczeć.
Przywieram do niego, całkowicie uzależniona od wrażenia, jakie wywołują jego wargi
przyciśnięte do moich. Przesuwam zębami po jego dolnej wardze i wyczuwam bardziej niż słyszę
pomruk wibrujący w jego piersiach. Dłonie Conora prześlizgują się w górę, po moich żebrach,
sięgając pod halkę, aż lądują tuż pod piersiami. Nagle żałuję, że zdjęłam sweter, który byłby
dodatkową warstwą ochronną dla ciała przed uwodzicielskim dotykiem Conora.
— Tak bardzo mnie podniecasz, Taylor.
Odnajduje wargami moją szyję i przysysa się do niej, wzbudzając we mnie serię dreszczy.
Przywiera do mnie dolną częścią ciała, a jego biodra wykonują powolne, zmysłowe pchnięcie, od
którego ponownie jęczę.
Znów mnie całuje, igrając czubkiem języka ze złączeniem moich warg. Potem odrywa się
ode mnie, a w jego oczach widzę odbicie tej samej natarczywej, wygłodniałej żądzy, którą sama
czuję.
— Wróć ze mną dziś do domu — szepcze Conor Pieprzony Edwards.
I wtedy czar pryska.
Dysząc ciężko, zdejmuję ręce z jego szerokich ramion i opuszczam je luźno po bokach.
Niech to szlag. Cholera, co jest ze mną nie tak? Nie jestem jasnowidzem, ale nie muszę
nim być, by zobaczyć, jak to się dalej potoczy.
Pójdę z nim do jego mieszkania.
Stracę z nim dziewictwo.
Przez jedną cudowną noc wstrząśnie moim światem.
A potem w następnym tygodniu będę tylko jeszcze jedną smutną sierotą, unoszącą rękę
wraz z innymi jego podbojami, gdy ktoś zapyta, kto się z nim przespał.
— Taylor? — Wciąż mnie obserwuje. Czeka.
Zagryzam wargę. Odsuwam się od jego rozpalonego ciała i powoli potrząsam głową,
mówiąc:
— Odwieziesz mnie do domu?
Rozdział dwunasty
Conor
Nie mogę rozszyfrować Taylor. Gdy staliśmy za barem, sądziłem, że coś nas łączy.
Czasem bywam cholernym idiotą, ale wiem, kiedy dziewczyna odwzajemnia pocałunek.
Zdecydowanie coś czuła. Ale w chwili, gdy przerwaliśmy, znów się zamknęła, zatrzaskując mi
drzwi przed nosem, a teraz odwożę ją do domu z niejasnym odczuciem, że znów jest na mnie zła.
Nie umiem domyślić się, czego ode mnie chce. Zostawiłbym ją w spokoju i trzymał się
z dala, gdybym wierzył, że tego rzeczywiście pragnie, ale chyba nie o to chodzi.
— Czy popełniłem błąd, całując cię? — pytam, zerkając w stronę fotela pasażera.
Wielka szkoda, że znów nałożyła sweter. Jedwabista koszulka, którą miała wcześniej na
sobie, była cholernie seksowna. Mój fiut wciąż za nią boleśnie tęskni.
Taylor siedzi przez dłuższy czas w ciszy i wygląda przez okno, jakby nie mogła odsunąć
się ode mnie wystarczająco daleko. W końcu poświęca mi przelotne spojrzenie i mówi:
— To był miły pocałunek.
Miły pocałunek?
Niech to szlag trafi. To najbardziej mdły komentarz dotyczący pocałunku, jaki
kiedykolwiek usłyszałem. Nawet nie jestem pewien, czy dotyczy mojego pytania.
— Co w takim razie poszło źle? — naciskam.
— Tylko… — Wzdycha. — Wiesz, pomyśl o tych wszystkich ludziach w barze, którzy
na nas patrzyli.
Szczerze mówiąc, nie zauważyłem nikogo prócz niej. Kiedy jestem z Taylor, obserwuję
tylko ją. Coś w niej budzi moją energię i nie chodzi tylko o to, że moje ciało jest na nią bardziej
niż gotowe. Tak, z ochotą wybzykałbym ją do utraty tchu, ale nie z tego powodu pojawiłem się
nieproszony wcześniej w knajpce.
Taylor Marsh nie ma pojęcia, jaka jest wspaniała, i cholernie mi tego żal.
— Przepraszam, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie — mówię ponuro. — Nie miałem
takich zamiarów.
— Wiem, ale przestań, musisz wiedzieć, co ludzie powiedzą o kimś takim jak ty, gdy
będzie z kimś takim jak ja.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
— Do diabła, Conor, nie zachowuj się tak, jakby to nie było oczywiste. Rozumiem,
próbujesz sprawić, żebym się poczuła lepiej, i uważam to za urocze, ale bądźmy realistami.
Ludzie widzą nas i myślą sobie: Co on z nią robi? Wyglądamy razem jak jakiś żart.
— Bzdura. Nie wierzę w to.
— O mój Boże, sam to słyszałeś na bankiecie! Słyszałeś ten stek bzdur, który Abigail i jej
armia patałachów wygadywała o nas.
— I co z tego? Gówno mnie obchodzi, co myślą inni ludzie.
Nie żyję po to, by przejmować się opiniami innych ludzi albo by sprawiać przyjemność
komukolwiek poza mną samym. Gdyby mi, do cholery, pozwoliła, to spróbowałbym też sprawić
przyjemność Taylor.
— Cóż, może powinieneś. Bo mogę cię zapewnić, że nie myślą o nas dobrze.
W jej głosie pojawia się lód, którego jeszcze nigdy z jej strony nie słyszałem. A nawet
nienawiść. Nie kieruje jej w moją stronę, ale zaczynam rozumieć, jak głęboko sięga jej
niepewność siebie.
Wzdycham ciężko.
— Będę to powtarzać, aż to ci się utrwali, ale niczego ci nie brakuje, Taylor. Nie
zostaliśmy ustawieni względem siebie w jakiejś arbitralnej hierarchii. Ja ciebie pragnę.
Pragnąłem cię od chwili, gdy patrzyłem, jak idziesz przez tamten pokój w moją stronę.
Otwiera nieco szerzej turkusowe oczy.
— Naprawdę — mówię. — Mam tysiąc sprośnych myśli dziennie na twój temat. Tamtej
nocy, gdy przeczesywałaś palcami moje włosy, miałem półerekcję już od samego leżenia.
Zatrzymuję się przed blokiem Taylor. Przerzucam dźwignię zmiany biegów jeepa na
pozycję „Parkuj”. Przechylam ciało, by zwrócić się twarzą do niej, ale ona wciąż patrzy przed
siebie.
Znów wzbiera we mnie frustracja.
— Rozumiem. Masz kompleksy na punkcie swojego ciała, czegokolwiek doświadczyłaś
w swoim życiu, sprawiło to, że nienawidzisz tego, jak wyglądasz, i ukrywasz się pod legginsami
i obszernymi swetrami.
W końcu obraca do mnie głowę.
— Nie masz pojęcia, jak to jest być mną — odpowiada beznamiętnie.
— To prawda. Ale sądzę, że gdybyś spróbowała zaakceptować siebie, zauważyłabyś, że
inni też mają z tym problem. I może uwierzysz facetowi, który ci powie, że go niesamowicie
pociągasz. — Wzrusza ramionami. — Zakładaj na siebie, co chcesz, Taylor. Ale masz
niesamowite ciało i powinnaś się z nim obnosić, a nie prowadzić życie w worku po kartoflach.
Gwałtownie odpina pas bezpieczeństwa i chwyta za klamkę.
— Taylor…
— Dobranoc, Conor. Dzięki za podwiezienie.
I znika, zatrzaskując drzwi.
Co ja, do cholery, zrobiłem?
Chcę wyskoczyć i pobiec za nią, ale rozpoznaję wewnętrzny głos, który popycha mnie,
bym to zrobił. To ten głos z tyłu głowy, który przez całe życie podsuwa mi najbardziej durne
pomysły. Autodestrukcyjny, gardzący sobą pajac, który bierze wszystko, co dobre, lekkie
i czyste, i zaczyna zwyczajnie rozszarpywać to zębami.
Prawda jest taka, że Taylor tak naprawdę mnie nie zna. Nie ma pojęcia, jakim frajerem
byłem w Los Angeles ani co zrobiłem gównianego, by się wpasować. Nie wie, że przez
większość czasu wciąż nie pasuję — tu, tam czy gdziekolwiek. Że przez długie lata
przymierzałem maski, aż prawie zapomniałem, jak wyglądam bez nich. Zawsze niezadowolony
z wyniku.
Próbuję przekonać Taylor, by sobie pobłażała, doceniła swoje ciało i to, kim jest, ale nie
umiem przekonać siebie samego. Co zatem robię, do cholery, angażując się w relację
z dziewczyną taką jak ona — dobrą osobą, która nie potrzebuje mojego beznadziejnego bagażu
— skoro sobie nie potrafiłem pomóc?
Z westchnieniem sięgam w stronę dźwigni skrzyni biegów. Zamiast pobiec za Taylor,
jadę do domu. I mówię sobie, że wyjdzie nam to na dobre.
Rozdział trzynasty
Taylor
Czuję ulgę, gdy mama przyjeżdża w czwartek z Cambridge, by zjeść ze mną lunch. Od
dwóch dni nie odbieram telefonów od Conora i unikam pytań Sashy na temat tego, co się stało
tamtego wieczoru, więc potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę.
Wybieramy nową wegańską restaurację w Hastings. Częściowo dlatego, że mama nie ma
ochoty na kolejny ociekający tłuszczem posiłek w zwykłej restauracji, a częściowo dlatego, że
jedzenie węglowodanów w jej obecności zawsze wywołuje u mnie niepokój. Wyglądam, jak
zdjęcie mamy z reklam jakiegoś europejskiego spa medycznego „przed” wizytą u nich. Iris
Marsh jest wysoka, szczupła i absolutnie wspaniała. Dawała mi nadzieję podczas dorastania, że
pewnego dnia obudzę się i będę wyglądać jak jej młodszy klon. Przed moimi szesnastymi
urodzinami uświadomiłam sobie, że tak się nie stanie. Chyba odziedziczyłam geny taty.
— Jak ci idą zajęcia? — pyta, wieszając płaszcz na oparciu krzesła, gdy siadamy
z naszymi posiłkami. — Podobają ci się praktyki?
— Tak, są wspaniałe. Dzięki nim upewniłam się, że to, co robię, ma sens i dobrze
wybrałam kierunek studiów. Dzieci są wspaniałe. — Potrząsam głową, zdumiona. — I tak
szybko się uczą. W tak krótkim czasie robią niesamowite postępy w rozwoju.
Zawsze wiedziałam, że chcę zostać nauczycielką. Mama przez chwilę próbowała
przekonać mnie, bym wybrała karierę naukową jak ona, ale nawet o tym nie myślałam. Sam
pomysł, by codziennie stawać przed salą pełną dzieciaków z college’u i być poddawaną
skrupulatnej wiwisekcji, przyprawia mnie o dreszcze. Za to małe dzieci postrzegają nauczycieli
przede wszystkim jako autorytety. Jeśli traktujesz je sprawiedliwie, łagodnie i ze zrozumieniem,
uwielbiają cię. Pewnie, zawsze pojawiają się niechlubne wyjątki, ale w tym wieku dzieci raczej
cię nie oceniają.
— A co u ciebie? — pytam. — Jak w pracy?
Mama uśmiecha się kpiąco.
— Prawie już przeszliśmy przez najgorszą fazę efektu Czarnobyla. Niestety, oznacza to
też, że strumień pieniędzy na badania w większości już wysechł. Ale było miło, gdy płynął.
Śmieję się w odpowiedzi. Serial HBO był najlepszą i najgorszą rzeczą, która przytrafiła
się wydziałowi fizyki i inżynierii nuklearnej w MIT, w którym pracuje mama, od czasów
Fukushimy. Nagła popularność dodała animuszu antynuklearnym demonstrantom, którzy zaczęli
gromadzić się w pobliżu kampusu lub wokół zewnętrznych konferencji. Oznaczało to też napływ
grantów badawczych i entuzjastów, z których każdy uważał, że uratuje świat. Nieco później
uświadamiali sobie, że o wiele więcej pieniędzy kryje się w robotyce, automatyzacji i inżynierii
kosmicznej, więc zmieniali specjalizacje, zanim rodzice mogli zorientować się, że ich czeki na
czesne opłacają fantazje stworzone przez gościa, który napisał scenariusz do Strasznego filmu 4.
Ale było z tego niezłe przedstawienie.
— Obsadziliśmy też dawne stanowisko doktora Matsuoki. Zatrudniliśmy młodą kobietę
z Surinamu, która studiowała z Alexis w Michigan State.
Doktor Alexis Branchaud, albo ciocia Alexis, jak się nazywała, gdy mieszkała z nami
podczas wykładów gościnnych na MIT, jest niczym niegodziwa francuska bliźniaczka mamy.
Obydwie w towarzystwie butelki bacardi 151 przeistaczały się w katastrofę naturalną. Przez
moment zastanawiałam się nawet, czy może ciocia Alexis była powodem, dla którego rzadko
widziałam, by mama umawiała się na randki.
— Po raz pierwszy wydział w większości będzie składał się z kobiet.
— Miło. Rozbijanie atomów i patriarchatu. A co z aktywnością dodatkową? — pytam.
Uśmiecha się szeroko.
— Wiesz, normalne dzieci nie chcą słuchać o życiu seksualnym swoich matek.
— A czyja to wina?
— Masz rację.
— Szlachetnie z twojej strony, że to mówisz.
— Szczerze — odpowiada — zostałam zawalona robotą. Wydział zmienia program
nauczania dla przyszłorocznych magistrów, a ja wraz z doktor Rapp opiekowałyśmy się
podopiecznymi doktora Matsuoki. Elaine umówiła mnie w zeszłym miesiącu z partnerem od
squasha swojego męża, ale stawiam twarde granice mężczyznom w średnim wieku, którzy wciąż
obgryzają paznokcie.
— Ja mam chłopaka na niby.
Nie wiem, czemu z tym wypaliłam. Pewnie z powodu niskiego poziomu cukru we krwi.
Nie jadłam dziś rano śniadania, a na kolację zjadłam wczoraj miskę winogron, kiedy uczyłam się
do kartkówki z diagnostyki i korekcyjnych strategii czytania.
— W porządku. — Matka wygląda na zrozumiale zdumioną. — Zdefiniuj chłopaka na
niby.
— Cóż, wszystko zaczęło się od wyzwania, a potem stało się żartem. Teraz możemy już
się nie przyjaźnić, bo zdenerwowałam się na niego za to, że próbował mnie polubić, i wciąż
ignoruję wiadomości od niego.
— Aha — brzmi jej odpowiedź. Mruży niebieskie jak ocean oczy w taki sposób, kiedy
ocenia zagadkę. Mama zawsze była błyskotliwa. Na pewno jest najbystrzejszą osobą, jaką znam.
Ale kiedy chodzi o mnie, nigdy nie czułam się tak, jakbyśmy pracowały na tym samym materiale
do czytania. — Próbowałaś odpowiedzieć mu tym samym?
— Z pewnością nie.
Dobrze, może to nie jest prawda. Wiem, że gdybym sobie pozwoliła, moje uczucia do
Conora z pewnością by rozkwitły. Odtwarzałam nasz pocałunek nieustannie w myślach od
chwili, gdy mnie odwiózł do domu. Ledwo skupiłam się wczoraj wieczorem na nauce, bo nie
mogłam przestać myśleć o tym, jak jędrne są jego usta, jak rozpalone ma ciało, i o tym, jak
wyczuwałam twardego jak skała penisa, który przywierał do mojego brzucha.
Niezaprzeczalnie pragnął mnie tamtego wieczoru. Poprosił, bym wróciła do niego do
domu, bo chciał mnie przelecieć. W to nie wątpię.
Ale w tym jest problem. Wiem, że gdy tylko się poddam, Conor obudzi się ze swoich
marzeń i zda sobie sprawę z tego, że powinien być z kimś atrakcyjniejszym. Widziałam
dziewczyny, z którymi umawiają się jego koledzy z drużyny — wyróżniałabym się wśród nich
niczym gruby koślawy palec.
Nie jestem zainteresowana znalezieniem się wśród ofiar, gdy tylko Conor zda sobie z tego
sprawę.
— Hm, a o co się pokłóciliście? — pyta z zaciekawieniem mama.
— Nieważne. Głupio, że w ogóle poruszyłam ten temat. — Grzebię widelcem
w resztkach ryżu z kalafiorem i próbuję dodać sobie psychicznie siły przed dokończeniem
wypowiedzi. — Tak czy owak, znaliśmy się zaledwie od kilku tygodni. Obwiniam za to miskę
z ponczem na imprezie Kappy. Raczej nie powinnam pić z dwudziestolitrowego wiadra po farbie.
— Tak — odpowiada z szerokim uśmiechem — myślałam, że cię lepiej wychowałam.
Jednak gdy idziemy do jej samochodu, postanawiam jeszcze o coś zapytać.
— Mamo?
— Tak?
— Czy sądzisz, że ja… — Ubieram się jak łachmaniara? Mam wyczucie mody niczym
belferka? Jestem skazana na życie starej panny? — Czy sądzisz, że mój styl ubierania się
zdradza, że jestem zakłopotana tym, jak wyglądam?
Zatrzymuje się przy samochodzie i zagląda mi w oczy ze współczuciem. Ona mimo tego,
że ma minimalistyczny styl, który generalnie opiera się na czerniach, bielach i szarościach,
zawsze wygląda modnie i schludnie. Pewnie to łatwe, gdy ubrania są projektowane dokładnie
z myślą o twojej budowie ciała.
Zawsze było mi trudno dorastać, mając taką mamę jak ona. To nie tak, że ona się nie
starała — dopingowała mnie gorliwie i dodawała pewności siebie. Wciąż powtarzała, jaka jestem
piękna i jak jest ze mnie dumna oraz że chciałaby mieć włosy tak gęste i lśniące jak moje. Ale
mimo jej wysiłków nie mogłam powstrzymać się od porównywania do niej i niestety w tym
zestawieniu zawsze byłam skazana na porażkę.
— Uważam, że twoje ubrania nie mówią nic o twojej inteligencji, dobroci, bystrości
i poczuciu humoru — odpowiada taktownie mama. — Powinnaś, moim zdaniem, zakładać na
siebie to, w czym się czujesz najwygodniej. Skoro to już powiedziałam… jeśli nie czujesz się
wygodnie w tym, w co się ubierasz, być może powinnaś przeprowadzić rozmowę ze swoim
sercem, a nie swoją szafą.
Cóż, głos od mamy zostaje zapisany w kolumnie łachmaniary.
*
Conor
Gdy ponownie trafiamy do szatni, atmosfera jest ciężka jak na cholernej stypie. Nikt się
nie odzywa ani nie patrzy na sąsiada. Gavin, z lodem przyłożonym do uda, rzuca śmietnikiem
przez salę, a rozbrzmiewający echem hałas sprawia, że wszyscy się wzdrygają. Jest na ostatnim
roku, więc dla niego to była ostatnia szansa na mistrzostwa, a on nawet nie mógł dokończyć
meczu. Nieważne, co ktoś powie, będzie przekonany przez resztę swojego życia, że mógł zagrać
lepiej. Tak samo Matt, który będzie torturował się poczuciem winy, że kara dla niego kosztowała
nas impet, który mógł dać nam remis.
Kiedy trener Jensen wchodzi do środka, w pomieszczeniu panuje cisza, nie licząc
wiatraka warczącego w kącie.
— To boli — stwierdza beznamiętnie, pocierając szczękę. Poci się równie mocno jak
reszta z nas.
Negatywne emocje zanieczyszczają wdychane przez nas powietrze. Gniew, frustracja,
rozczarowanie. Oraz wyczerpanie, które powoli wsącza się w nasze ciała po graniu na tak
wysokim poziomie przez długi czas, przez co garbimy się i opuszczamy brody.
— Nie chcieliśmy, by tak się to potoczyło — ciągnie trener. — W przypadku tych na
ostatnim roku, chciałem porwać was, chłopcy, do wielkiego tańca — ale zwyczajnie nam się
dzisiaj nie udało. Jeśli chodzi o resztę, zrobimy to ponownie w przyszłym roku.
W przyszłym roku.
Wymieniam z Hunterem pełne determinacji spojrzenia. Jako studenci drugiego roku
mamy ostatnią szansę, by zostawić po sobie ślad w historii Briar. Złoto, chwałę, i takie tam.
Trener porzuca swój zwykły zwięzły i szorstki sposób wypowiedzi i mówi, jak bardzo
poruszył go styl, w jakim dzisiaj graliśmy, i postęp, który poczyniliśmy od początku sezonu.
Wolę wierzyć, że lepsze dni są wciąż przede mną, bo w tym momencie w pomieszczeniu
panuje żałobny nastrój. Dziś wieczorem umarło marzenie. I chyba dopiero teraz większość z nas
zdała sobie sprawę z tego, że byliśmy całkowicie przekonani o tym, że mamy już ten tytuł
w kieszeni. Nigdy nie pomyśleliśmy, że nie zagramy w finałach. A teraz pojedziemy do domu
i będziemy udawać, że wcale nas to nie zabolało.
Cholernie nie znoszę przegrywać.
Rozdział piętnasty
Taylor
Piątkowa noc okazała się ciężka. Po epickiej przegranej Briar chłopcy zaatakowali ostro
minibar, a potem spali do południa następnego dnia.
Nie jestem do końca pewna, dlaczego Conor chciał, bym jechała aż do Buffalo, skoro
spędziłam godziny po tym meczu, pijąc drinki z Brenną Jensen i Summer Di Laurentis, dwiema
współlokatorkami Huntera Davenporta, oraz z Demi Davis, dziewczyną Huntera. Cała nasza
czwórka miała dziewczyński wieczór co się zowie. Bawiłyśmy się świetnie w hotelowym barze
i nie będę zaprzeczać, jak pomocne okazało się przebywanie z nimi podczas meczu, bo były
w stanie wyjaśnić mi zasady, gdy coś się działo, a ja nie rozumiałam.
Choć, mówiąc szczerze, wciąż nie umiem powiedzieć, co znaczy spalony ani na czym
polega uwolnienie. Sama zrozumiałam wyłączenie Conora z gry za pobicie gościa. Ale reszta
gwary hokejowej, którą Brenna szafowała niczym profesjonalistka, przelatywała mi mimo uszu.
Rozumiem to tak, że hokej w zasadzie polega na tym, że grupa pierwszoklasistów walczy o mały
czarny krążek, podczas gdy sędzia próbuje powstrzymać ich przed pozabijaniem się nawzajem.
Urocze.
Trener Jensen dał pozwolenie wszystkim, którzy chcieli zostać dłużej w Buffalo, co było
pewnego rodzaju nagrodą pocieszenia, więc kilku kolegów z drużyny Conora opłaciło dodatkową
noc w hotelu. Zatrzymałam swój pokój aż do niedzieli. Całe szczęście, na innym piętrze niż
zawodnicy Briar. Dziś rano wpadłam na Demi w malutkiej hotelowej siłowni i z tego, co
opowiadała, całe piąte piętro trzęsło się od wczorajszego depresyjnego pijaństwa. Powiedziała, że
wraz z Hunterem nie zmrużyli oka.
Mimo że Conor zapewniał o potrzebie pocieszania, ledwo zamieniliśmy ze sobą dziesięć
słów po meczu. Wyżalał się w otoczeniu swoich kolegów z drużyny, co rozumiem. Ale jestem
wdzięczna za to, że dziewczyny dotrzymywały mi towarzystwa.
Wszyscy wydają się mieć tego ranka lepszy nastrój. Spotykam się z Conorem i kilkoma
innymi zawodnikami, którzy zostali dłużej, na późnym śniadaniu w hotelowej restauracji.
— Gdzie są Brenna i Summer? — Siadam na krześle obok Conora i stawiam talerz
z jedzeniem, które nałożyłam przy bufecie. Przez „jedzenie” rozumiem pełnoziarnisty tost i jedno
jajko na twardo. Pycha. — I Demi — dodaję, zauważając samotnego Huntera.
— Brenna rozmawia ze swoim chłopakiem przez Skype’a — odpowiada Bucky. —
Zajęła pokój obok mojego i słyszę ich przez ścianę.
— Zbok — stwierdza Conor, przeżuwając kawałek bekonu.
— Hej, to nie moja wina, że ściany w hotelu są jak z papieru.
— Sumer wyciągnęła Demi w jakiejś sprawie — mówi do mnie Hunter. — Nie mam
pojęcia dokąd.
— O co chodzi? — Uśmiecha się do mnie Foster. — Nie podoba ci się pozycja jedynej
laski na imprezie parówek? — Aby to podkreślić, unosi ociekającą tłuszczem parówkę z talerza
i komicznie odgryza zębami jej kawałek.
Wybucham śmiechem.
— W tym, co zrobiłeś, kryje się tyle treści działającej na podświadomość, że nawet nie
jestem w stanie zacząć tego analizować.
Hunter, który siedzi po przeciwnej stronie stołu, unosi filiżankę z kawą i bierze
pospieszny łyk.
— Co więc będziemy dziś robić?
— T. i ja idziemy do galerii handlowej — odpowiada Conor, leniwie przeciągając słowa,
jak to ma w zwyczaju.
— Milutko. Mogę dołączyć? — wtrąca się Bucky. — Potrzebuję skarpetek. Już zgubiłem
te, które mama podarowała mi na Gwiazdkę.
— Ja też się na to piszę — mówi Hunter. — Moja dziewczyna porzuciła mnie i nudzę się.
Przeżuwam powoli i przełykam kęs tostu.
— Hm. — Czuję się niezręcznie, zerkając na Conora, a potem na jego kolegów
z drużyny. — To nie jest do końca rodzaj aktywności zespołowej.
Hunter unosi brew.
— Wyprawa do galerii nie jest aktywnością zespołową?
— Będą kupować zabawki w sex shopie — ogłasza Foster. — Słowo daję.
— Nie będziemy kupować zabawek w sex shopie! — wybucham, a potem czerwienię się
jak burak, gdy dostrzegam, że wszyscy ludzie przy sąsiednim stoliku obracają głowy w moim
kierunku. — Jesteś najgorszy ze wszystkich.
— A może najlepszy? — odpiera.
— Nie, najgorszy — potwierdza z szerokim uśmiechem Hunter.
— Jeśli już musicie wiedzieć, potrzebuję nowych ubrań — wyjawiam, wzdychając. —
Conor pomoże mi je wybrać.
— Coś takiego, a nie możemy pójść z tobą i też ci pomóc? — dopytuje Bucky. Nie
umiem poznać, czy rzeczywiście go to zraniło, czy udaje. — Twierdzisz, że nie mamy stylu?
— Och, ja mam styl — ogłasza Hunter, krzyżując ręce na piersi.
Foster przybiera tę samą postawę macho.
— Mam tyle stylu, że nawet nie wiesz.
— Masz rację, nie wiem — odpowiadam oschle, rzucając wymowne spojrzenie na
koszulkę Fostera, na której widnieje komiksowa postać wilka ujeżdżającego smoka nad morzem
ognia. Nie wiadomo, czy jest to smoczy płomień.
Foster pożera resztę parówki.
— Dobra, załogo. Do dzieła.
*
Conor
Hunter unosi kieliszek przy barze, by wprowadzić nas w coś, co z pewnością okaże się
poruszającą mową o ciężkiej sytuacji w półfinałach zeszłego wieczoru i życzeniami pomyślności
dla studentów ostatniego roku, podczas gdy reszta z nas może oczekiwać lepszych czasów
w następnym roku. Niestety, nie słyszę ani jednego cholernego słowa, bo wszystko zagłusza
muzyka w klubie. Od basów podskakuje lód w porzuconej szklance obok mnie. Podłoga
wibrująca pod stopami wysyła dreszcze aż do jąder.
Kiedy Hunter przestaje mówić, wszyscy wypijamy swój alkohol i zabijamy smak piwem.
O rany, będzie mi brakować tych palantów.
Foster stuka mnie w ramię i mówi coś do mnie, ale wciąż nie słyszę ani słowa, więc
wskazuję na swoje ucho i potrząsam głową. Pochyla się do mnie i krzyczy:
— Gdzie twoja kobieta?
Dobre pytanie. Gdy wraz z Taylor wróciliśmy wcześniej do hotelu, dostałem wiadomość
od Summer, pisaną wyłącznie wielkimi literami, w której domagała się odpowiedzi, dlaczego nie
została zaproszona na wycieczkę po zakupy. Przypomniałem jej, że wraz z Demi opuściły późne
śniadanie z nami, bo miały sprawy do załatwienia, na co w odpowiedzi poinformowała mnie, że
„twój spisek, by trzymać mnie z dala od galerii handlowych, dzisiaj wyszedł na jaw”.
Czy już wspomniałem, że Summer jest szalona?
Zaraz potem szybko nadeszła wiadomość, w której żądała, bym zostawił Taylor w rękach
fashionistki Summer, która przygotuje ją na nasz wieczór w klubie. Chyba Taylor czuła się źle na
myśl, że dziewczyny mogły poczuć się wykluczone, więc wyraziła zgodę na zajęcie się babskimi
sprawami i spotkanie ze mną później, już na miejscu..
Nie będę kłamać — martwiłem się tym, że mam ją zostawić z tymi laskami. Z jednej
strony Taylor wspaniale dogadała się z ziomkami. Z drugiej współlokatorki Huntera to
prawdziwe utrapienie. Zostawiłem ją w szponach Summer, Brenny i Demi z pewnymi obawami
i ostrzeżeniem, by po mnie zadzwoniła, gdyby ją namawiały do obcięcia włosów.
Teraz jesteśmy już od godziny w klubie, a ja zaczynam się zastanawiać, czy
zorganizować grupę poszukiwawczą.
W klubie panuje nieprawdopodobny ścisk. Pojawiło się nawet paru graczy z Minnesoty
wraz z inną drużyną z Nowego Jorku. Kiedy dostrzegam numer dziewiętnasty przy barze, ziomek
proponuje, że mi postawi kolejkę, a ja przyjmuję, bo moja duma nigdy nie przeszkadza mi
w zdobyciu darmowego trunku. Choć musimy uciekać się w większości do komunikowania za
pomocą gestów i potakiwań, chyba nam się udaje zażegnać konflikt. Przynajmniej do przyszłego
sezonu.
W końcu nasze drużyny pojawiają się wokół końca baru i na zmianę docinają sobie oraz
wykrzykują wojenne opowieści, próbując zagłuszyć listę setu DJ-a. Mimo że chcemy ich
nienawidzić, to goście z Minnesoty wydają się w porządku. Choć czułbym się znacznie lepiej,
gdybyśmy to my kupowali im drinki na pocieszenie w przyszłym roku.
Kiedy rzucam przez ramię spojrzenie w kierunku wejścia, po raz pięćdziesiąty szukając
Taylor, dostrzegam tam pewną twarz. Miga przez sekundę i znika. Do diabła, nawet nie wiem,
czy w ogóle go dostrzegłem wśród stroboskopowych świateł i pulsujących ciał. Mimo że czuję
supeł w brzuchu i nagły zastrzyk adrenaliny, zapewniam siebie, że oczy spłatały mi figla.
— Jeeezu — wykrzykuje numer dziewiętnasty, którego imienia nie dosłyszałem, kiedy
próbował przekrzyczeć muzykę.
Foster podąża za jego wzrokiem i wydaje z siebie ostry, wilczy gwizd.
— Kurde, Con. Widzisz to?
Marszczę brwi i obracam się, ale nie wiem, na co się gapią. Aż moją uwagę przyciągają
dwie blond głowy w snopie światła omiatającego salę.
Summer i Taylor przeciskają się przez tłum. Tuż za nimi idą Brenna i Demi, ale każdy,
kto nie nazywa się Taylor, przestaje dla mnie istnieć.
Chyba upuszczam kieliszek. Czy w ogóle jakiś trzymałem w ręku? Wszystko znika
w ciemności, aż widzę tylko Taylor, która idzie do mnie, mając na sobie krótką białą sukienkę,
świecącą w ultrafioletowym świetle. Ma zakręcone włosy i makijaż. Seksowny pieprzyk nad jej
ustami sprawia, że wygląda jak współczesna wersja Marilyn Monroe. Oto moja dziewczyna.
Muszę wyglądać jak absolutny palant, gdy idę do niej, próbując zakryć erekcję, ale, do
cholery, wygląda oszałamiająco.
— Zatańcz ze mną — mówię do jej ucha i obejmuję ją w talii.
W odpowiedzi zagryza wargę i kiwa głowa. Wystarczy tak niewiele, by zadrgał mi fiut.
Nie wiem, jak stąd wyjdziemy, bym nie zdarł wcześniej z niej sukienki.
— Proszę bardzo — słyszę głos Summer, ale ignoruję ją, z determinacją ciągnąc Taylor
ku roztańczonemu tłumowi.
— Beznadziejnie tańczę — mówi do mnie Taylor, gdy biorę ją w ramiona.
— Nieważne — mruczę. Chcę tylko jej dotykać i trzymać ją w ramionach. Wiem, że
czuje moją erekcję, gdy przywiera do mnie ciałem. Chcę ją zapytać, co ma ochotę z tym zrobić,
ale nie jestem jeszcze tak pijany, więc powstrzymuję się.
— Nie pozwól tylko, bym głupio wyglądała — mówi. Na wysokich obcasach łatwiej jest
dosięgnąć jej do mojego ucha.
— W życiu.
Całuję ją w szyję i czuję, jak w odpowiedzi na jej skórze pojawia się gęsia skórka. Potem
odwraca ode mnie twarz, przyciska się do mnie tyłkiem, tańcząc, a ja zagryzam policzek od
środka tak mocno, że czuję krew.
— Zabijesz mnie — jęczę, powoli przesuwając dłońmi po jej ciele i rozkoszując się każdą
seksowną krągłością.
Taylor zerka przez ramię i puszcza do mnie oko.
— Ty zacząłeś.
Ktoś nagle klepie mnie w ramię. Kątem oka dostrzegam, że to jakiś ciemnowłosy facet.
Pewnie chce mi ją odbić do tańca, a ja już się przygotowuję, by mu powiedzieć, by spadał, gdy
nagle powraca supeł w brzuchu.
— Hej, Con — odzywa się przeciągły głos z przeszłości. — Fajnie cię tutaj spotkać.
Ściska mnie w żołądku i czuję ogarniającą falę mdłości. Zamykam oczy i przybieram
maskę kompletnej obojętności.
— Kai — odpowiadam swobodnie. — Co tu porabiasz?
Wykonuje ten sam gest, który ja robiłem przez cały wieczór — sygnalizuje, że mnie nie
słyszy.
— Porozmawiajmy tam — mówi, wskazując miejsce gdzieś za moimi plecami.
— Przepraszam cię za to — mamroczę do ucha Taylor.
— Za co przepraszasz? — Sprawia wrażenie niespokojnej. Mocno ściska mnie za rękę,
gdy idziemy w ślad za Kaiem do mniejszego baru na tyłach klubu. Wciąż nie mogę uwierzyć, że
tu jest. Cholerny Kai Turner, wciąż tak samo kościsty i zalatujący trawą. Nie widziałem go,
odkąd wyniosłem się na drugi koniec kraju, by uciec od tego, co razem zrobiliśmy.
Fakt, że mnie wyśledził, aż po jakąś przypadkową spelunę w Buffalo, mówi mi, że z tego
spotkania nic dobrego nie wyniknie.
Z całej siły trzymam rękę Taylor w dłoni. Po części ze strachu, że mnie porzuci.
A częściowo dlatego, że nie wiem, co mogę zrobić temu człowiekowi, jeśli zostaniemy sami.
— Co tu, do diabła, robisz, Kai? — dopytuję.
Uśmiecha się kpiąco. Zbyt dobrze znam tę minę. Wyglądała lepiej, kiedy byliśmy
nastolatkami. Teraz przypomina wyraz twarzy faceta, który próbuje sprzedać ci pozłacane
zegarki prosto z plecaka.
— Ciebie też dobrze widzieć, bracie. — Klepie mnie po ramieniu. — Ależ cholerny zbieg
okoliczności.
Strząsam jego rękę.
— Pieprzysz. — W przypadku Kaia nie ma zbiegów okoliczności ani szczęśliwych
przypadków. Już od gimnazjum zawsze coś knuł. Ja też kiedyś taki byłem. — Jak mnie
znalazłeś?
Przenosi pożądliwy wzrok na Taylor, która kuli się u mojego boku. Sposób, w jaki na nią
patrzy, sprawia, że mam ochotę powalić go na ziemię.
— Dobra, masz mnie. Mieszkam teraz w Wielkim Jabłku. Kilku moich chłopców bierze
udział w rozgrywkach, więc pomyślałem, że mogę tutaj na ciebie wpaść, i zabrałem się z nimi.
Próbowałem wcześniej zadzwonić. Ale zdarzyło się coś dziwnego. — Z powrotem przenosi na
mnie znaczące spojrzenie. — Twój numer był nieaktywny.
— Mam nowy. — By zgubić ludzi takich jak on.
Taylor chwyta mocniej moje ramię, pytająco spoglądając na mnie turkusowymi oczami.
Chryste, chcę zabrać ją z dala od niego. Wyszedłbym w tej chwili, gdybym był pewien, że
za nami nie pójdzie. I szczerze mówiąc, nie ufam temu, co może czekać na nas za drzwiami
klubu. Wiem, że Hunter i pozostali koledzy w mgnieniu oka stanęliby w mojej obronie, ale nie
mam jak zwrócić na siebie ich uwagi, a to oznacza, że obecnie jestem zdany na siebie.
— To twoja dziewczyna? — Kai dostrzega, że czuję się nieswojo, i skupia się na Taylor
tylko po to, by zaleźć mi za skórę. Nie umiem stwierdzić, czy chce rozpocząć bójkę, czy też woli,
żebym porzucił gdzieś Taylor, by nie było świadka. — Zdaje się, że rzeczywiście polubiłeś
twarde sztuki.
— Co to miało, kurwa, znaczyć? — pytam, zaciskając pięści. W tej chwili nie obchodzi
mnie, czy zostanę wyrzucony z klubu. Wpycham Taylor za swoje plecy, by ją chronić.
— Nic takiego, ziom. Sam bym przeleciał tę dupę. I z pewnością ma wspaniałą
osobowość. — Szczerzy do mnie zęby. — Tylko kiedyś miałeś pewne standardy.
Taylor puszcza moją rękę. O kurde.
— Wal się, fiucie. Spadaj. — Wymierzam pchnięcie w klatkę piersiową Kaia i próbuję
znów sięgnąć po rękę Taylor.
— Pójdę już — mówi pospiesznie dziewczyna.
— Proszę. Zaczekaj na mnie, T. Pójdę z…
— Ojej, przestań, skarbie. Ja tylko się z nim droczę — krzyczy w ślad za Taylor Kai, ale
ona już znika.
Przed oczami widzę czerwoną mgłę.
— Posłuchaj mnie — warczę. Kładę rękę na ramieniu Kaia i wciskam go między bar
a ścianę. — Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nic nas nie łączy. Trzymaj się ode mnie z daleka.
— Czyli zostałeś lipnym towarem, masz teraz trochę kasy, chodzisz do wymyślnej
uczelni i zapomniałeś o wszystkich prawdziwych przyjaciołach, co? Wciąż jesteś pozerem, Con.
Wiem, skąd pochodzisz, i wiem, kim jesteś.
— Nie ściemniam, Kai. Zbliż się do mnie znowu, a zobaczysz, co się stanie.
— Nie, ziom. — Odpycha moją dłoń i przybiera bojową postawę. Liczy sobie zaledwie
metr siedemdziesiąt pięć i nie sięga mi nawet do ramion. — Łączy nas historia, ciebie i mnie.
Wiem parę rzeczy, pamiętasz? Na przykład, kto pomógł komuś włamać się do willi twojego
ojczyma i ją splądrować. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.
Mam cholerną ochotę go walnąć. Za to, że mnie odnalazł. Za to, że znów wciągnął mnie
w swoje dramaty. Za przypomnienie mi o tym, że jestem śmieciem udającym jednego z modnych
dzieciaków, z których kiedyś się naigrawaliśmy.
Ale zamiast tego idę w ślad za Taylor.
Rozdział siedemnasty
Taylor
Conor
Moja drużyna zbiera się w arenie Briar w środę po naszej porażce w Buffalo. Dla nas
skończył się sezon, co w przypadku kilku studentów ostatniego roku oznacza, że skoncentrują się
teraz na drużynach NHL, które przyjęły ich w swoje szeregi, i nabraniu życiowej formy przed
letnim obozem treningowym. Dla innych ostatni weekend był zapewne pożegnalnym wyjściem
w stroju na lód. Dziś jednak przyszliśmy dla trenera Jensena.
Hunter stoi pośrodku lodowiska, gdzie zebraliśmy się przed pewnego rodzaju ceremonią.
Trener, wyczuwając, że coś wisi w powietrzu, stoi tuż poza naszym kręgiem z podejrzliwym
wyrazem twarzy. Już widziałem tę minę u Brenny przy więcej niż jednej okazji. Niemal przeraża
mnie to, jak podobni są do siebie — on i jego sukowata córka.
— Zatem — zaczyna Hunter — poprosiliśmy pana o dołączenie do nas głównie dlatego,
że chcieliśmy podziękować. Tej bandzie degeneratów i chuliganów nie udałoby się tak daleko
dotrzeć bez pana i nawet jeśli nie zdołaliśmy przywieźć panu wielkiego trofeum, sprawił pan, że
wszyscy staliśmy się lepsi. Nie tylko jako hokeiści, ale też jako ludzie. I jesteśmy wiele panu
winni.
— Na przykład kaucję za wyciągnięcie z aresztu, prawda, kapitanie? — włącza się
Bucky, wywołując wśród chłopaków salwę śmiechu.
— Dzięki, Buck — zbywa go Hunter. — Tak czy owak, wszyscy składamy
podziękowania. Mamy pewien drobiazg, który pokaże, jak pana doceniamy.
Gavin i Matt niemalże siłą wciągają trenera do środka naszego kręgu, gdzie Hunter
wręcza mu rolexa z wygrawerowaną dedykacją, na którego zakup zrzucili się wszyscy z drużyny.
A raczej zrobili to nasi rodzice. Mama wysłała mi pusty czek z nazwiskiem mojego ojczyma, a ja
powiedziałem Hunterowi, by wpisał kwotę. Wolałem nie wiedzieć jaką. — Człowieku, ja, ech…
— Trener podziwia zegarek, kompletnie zapominając języka w gębie. — To naprawdę miłe,
chłopcy. Ja, hm… — Pociąga nosem, przecierając twarz. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że
zaraz się rozpłacze. — Jesteście szczególną grupą. Naprawdę tak myślę, mówiąc, że jeszcze
nigdy nie miałem lepszej drużyny.
— Lepszej niż wtedy, gdy w skład wchodzili Garrett Graham i John Logan? — dopytuje
Foster, wymieniając dwóch z najsłynniejszych absolwentów. Obydwaj obecnie grają w drużynie
Bruins.
— Nie szalejmy — odpowiada trener, ale w jego oczach migocze iskra. — Wszyscy
ciężko pracowaliście, a ja nie mogę więcej od was oczekiwać. Tak więc dziękuję. Wspaniała
robota.
Foster przynosi z ławki chłodziarkę pełną piwa i rozdaje butelki, a my wszyscy po raz
ostatni mamy okazję cieszyć się wspólną obecnością na lodzie. Bez wątpienia w przyszłym roku
będziemy silną drużyną. Ale już nie taką samą.
Osiem miesięcy temu pojawiłem się na kampusie, czując nagły przypływ żalu,
zastanawiając się, czy nie podjąłem pospiesznej i nieprzemyślanej decyzji, by przenieść się
o prawie pięć tysięcy kilometrów, na drugi koniec kraju i zacząć życie od nowa. Bałem się, że
nigdy nie wpasuję się w okryte bluszczem dziedzictwo tego miejsca i będę się dławił koszulkami
polo od Ralpha Laurena oraz wrodzonym zadęciem otoczenia. I wtedy spotkałem tych idiotów.
Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszych przyjaciół.
I Taylor. Znam ją od niecałego miesiąca, a mimo to zaliczam ją do krótkiej listy ludzi,
którym ufam. Sprawia, że chcę stać się lepszą osobą. Przy niej czuję, że mogę coś w końcu
zrobić tak, jak powinienem, jakbym rzeczywiście mógł cieszyć się prawdziwym związkiem,
opartym na przyjaźni, a nie żądzy. Mimo tego, że niektórzy moi przyjaciele z trudem w to
wierzą.
— Ja tylko mówię, że — papla Foster w jeepie w drodze powrotnej do domu — Con nie
wrócił do naszego pokoju w sobotnią noc. Zatem jeśli nie wskoczył do łóżka z tobą i Demi,
kapitanie, mam niezłe pojęcie o tym, czym się zajmował.
— Ziom, nie do twarzy ci z zazdrością — stwierdzam przeciągle.
— Ale tak na poważnie. — Hunter pochyla się ku nam ze swojego fotela z tyłu, gdzie
siedzi wraz z Mattem. — Co się dzieje między wami dwojgiem?
Do diabła, żebym to ja wiedział.
Lubię Taylor. Bardzo. Ale też jestem pewien, że jeśli poruszę z nią kwestię ponownego
ustalenia zasad naszej relacji, odstraszę ją. Chyba jeszcze nie jest przekonana, że się zmieniłem
i, szczerze mówiąc, nikt nie jest bardziej zdziwiony moim niedawnym zwrotem w stronę
monogamii ode mnie. Jednak w obecnej chwili dobrze się bawię.
— Dżentelmen nie opowiada o podbojach — mówię w odpowiedzi.
Foster prycha.
— Jakie masz więc usprawiedliwienie?
— Con, powinieneś nałożyć opłatę na Fostera, jeśli ma zamiar tak ci wisieć na fiucie —
stwierdza Hunter z szerokim uśmiechem.
Zaczynam współczuć Hunterowi z powodu piekła, które mu zgotowaliśmy, kiedy na
początku semestru obiecał sobie zachować celibat, a potem poznał Demi. Co za wkurzające
bagno. Chłopcy zachowują się jak pies, który znalazł kość. Wyobrażam sobie, że teraz tylko
wszystko się pogorszy, skoro sezon się skończył, a oni nie mają nic do roboty poza dyszeniem mi
w kark.
Kiedy więc Hunter przypiera mnie do muru w knajpce, gdzie zatrzymaliśmy się, by kupić
lunch, świeżo wzbudzone współczucie sprawia, że nieco się przed nim otwieram.
— Jak bardzo jest to poważne? — pyta, gdy czekamy obok samochodu na Matta
i Fostera, którzy poszli po odbiór zamówienia do środka.
— Nie wiem, czy to jest na poważnie. Na pewno zmierza ku temu, by już nie być
niepoważne. — Wzruszam ramionami. — Nawet jeszcze nie spaliśmy ze sobą — wyznaję, bo
wiem, że Hunter umie trzymać język za zębami. — W Buffalo po raz pierwszy trochę się
zabawiliśmy.
— To najlepsze chwile, prawda? Przed przespaniem się ze sobą. Kiedy myślisz tylko
o tym, jak będzie wyglądał pierwszy raz. I, wiesz, wyczekiwanie. Nakręcanie się wzajemnie
napięciem.
Nie wiedziałbym tego z własnego doświadczenia — po raz pierwszy seks nie był dla
mnie pierwszym krokiem. Zwykle jest dla mnie pierwszym i ostatnim.
— Pamiętam, że byłeś dość rozdrażniony.
— Cóż, tak — śmieje się. — To też się zdarza.
— Taylor to dobra dziewczyna. Świetnie się dogadujemy. — Waham się przez chwilę. —
Szczerze, próbuję stwierdzić, ile mi się uda wytrwać, zanim zda sobie sprawę, że jestem
gnojkiem, a ona jest dla mnie za mądra.
Hunter potrząsa głową.
— Wiesz, jeśli nie traktowałbyś siebie jak gnojka, to inni ludzie też by tego nie robili.
— Dzięki, tatusiu.
— Nie ma za co, palancie.
Tłumię uśmiech. Łączy mnie z Hunterem inna relacja niż z pozostałymi chłopakami.
Może dlatego, że obydwaj ostatnio pracujemy nad tym, by być lepszymi ludźmi. Tylko z nim
rozmawiam na poważniejsze tematy, więc kiedy zaczyna moralizować, w pewien sposób trafia to
do mnie. Jego słowa wciąż wiszą w powietrzu, gdy docieram do domu i oddzwaniam do mamy,
która próbowała ze mną rano porozmawiać.
— Gdzie pan był, proszę pana? — ćwierka. — Nie zadzwoniłeś po meczu.
— Tak, przepraszam. To był zwariowany weekend, a ja czułem się wyczerpany, gdy już
wróciliśmy. Potem musiałem nadrabiać zaległości w zadaniach domowych przez ostatnie parę
dni.
— Przykro mi, że nie dane wam było zagrać w mistrzostwach. Ale oby do następnego
roku, prawda?
— Tak. Pogodziłem się z tym. — Wkurzają mnie faceci, którzy przez długie lata
rozpamiętują takie bzdury. Ziom, weź sobie znajdź inne hobby. — Co u ciebie? Jak się miewa
Max?
Jej westchnienie łaskocze mnie w ucho.
— Chce kupić jacht. Wybrał się do Monterrey, by coś obejrzeć.
— A czy umie żeglować?
— Oczywiście, że nie, ale czemu miałoby go to powstrzymać, prawda? — Znów się
śmieje. Pewnie to miłe, że uznaje za urocze nawet najbardziej irracjonalne pomysły. —
Zapytałam go: „Ledwo udaje ci się docierać do domu na kolację, więc kiedy chcesz uczyć się
żeglować?” Ale jeśli przeżywa kryzys wieku średniego, to wolę, by zrobił to z jachtem niż
z młodszą kobietą.
— Możesz wylądować w więzieniu, jeśli podpalisz własny jacht — uświadamiam ją. —
Czytałem gdzieś o tym.
— Jeśli do tego dojdzie — zgadza się żartobliwie. — Ale nie chcę zabierać ci zbyt wiele
czasu. Tęsknię za tobą. Kocham cię. Trzymaj się z dala od kłopotów.
— Kto, ja?
— Tak właśnie myślałam.
— Kocham cię, mamo. Pogadamy później.
Cieszę się jej szczęściem. Jestem zadowolony, że Max ją uszczęśliwia, a ona ma tyle
pieniędzy, by móc narzekać na takie bzdury jak zakup jachtu. Ale mimo to gdzieś w gardle
wzbiera gorycz, gdy się rozłączam.
Rozmowa o Maxie przywołuje z mroków pamięci katastrofę z Kaiem. Jego ponowne
pojawienie się podziałało na mnie jak smagnięcie biczem. Kiedyś myślałem, że jestem mu coś
winien. Przez długi czas był moim najlepszym przyjacielem, a kiedy udało mi się wydostać ze
swojego starego miejsca zamieszkania, a jemu nie, czułem się, jakbym go w jakiś sposób
zdradził. Ale potem zdałem sobie sprawę, że dla Kaia nigdy nie istniała lojalność ani przyjaźń —
ludzie w jego oczach byli tylko narzędziami. Jesteśmy dobrzy tylko do momentu, gdy coś
możemy dla niego zrobić.
Kiedy znów rozmyślam nad tym tematem, dostrzegam, że Kai Turner jest zgnilizną, która
zakaża wszystko, czego dotknie. Mam cholerną nadzieję, że już go nigdy nie zobaczę.
Czuję, że ogarnia mnie ponury nastrój, więc piszę SMS-a do Taylor, szukając czegoś, co
mnie rozerwie.
JA: Czy mogę do ciebie wpaść i zrobić ci dobrze?
Żartuję sobie, ale tylko trochę.
TAYLOR: Spotkanie Kappy. Zobaczymy się później?
Nie wiem, czy mam czuć się odrzucony, bo nawet nie nagrodziła mojej propozycji czymś
więcej niż tylko emoji oznaczającym zamyślenie. Postanawiam, że dam jej trochę luzu, skoro
siedzi na spotkaniu i wcale nie musiała mi odpowiadać.
JA: W porządku. Napisz do mnie.
Rzucam telefon na łóżko i idę w stronę komody, by poszukać sportowych spodenek.
Chyba się przebiegnę, skoro nawet nie mogę wylizać cipki mojej dziewczynie na niby. Nigdy nie
jest za wcześnie, by zacząć ćwiczenia kardio.
Rozdział dziewiętnasty
Taylor
O mało nie krztuszę się swoim językiem, odczytując wiadomość od Conora. Ten
człowiek ma bardzo irytujący zwyczaj zaskakiwania mnie podczas spotkań Kappy.
— Co masz tam takiego śmiesznego? — Sasha wyrywa mi telefon z ręki już po wysłaniu
odpowiedzi do Conora. Rzucam się na nią. Ale moja najlepsza przyjaciółka okazuje się za
szybka. W końcu kiedyś była gimnastyczką i tak dalej. Co za suka.
— „Czy mogę do ciebie wpaść i zrobić ci dobrze?” — czyta na głos, skacząc na równe
nogi, by mi uciec. Ścigam ją, aż staje odgrodzona ode mnie antycznym stolikiem kawowym
w wielkim salonie. Wszystko w tej sali jest takim lub innym bezcennym artefaktem,
podarowanym przez absolwentkę z jakiegoś kretyńskiego powodu. — Emotka z bakłażanem,
emotka z kleksem, emotka z brzoskwinką…
— Zamknij się. — Przeskakuję przez stolik, by jej odebrać telefon. — Nie wysłał mi
emotki ze spuszczaniem się na mój tyłek.
— Taylor, to się nazywa podtekst. — Sasha puszcza do mnie oko z bezczelnym, szerokim
uśmiechem. — Ależ jestem z ciebie dumna.
— Pozwoliłabym Conorowi Edwardsowi spuścić się na mojego pluszowego żółwia,
jeśliby zechciał — wypala Rachel.
— Wiemy, Rach. — Olivia udaje, że zaraz zwymiotuje. — Cholerna psychopatka.
— Zgodziłaś się, prawda? — Beth gmera słomką, wyjmując ją i wkładając do swojego
kubka ze smoothie. — Proszę, powiedz, że się zgodziłaś.
— Widzicie? — Lisa kiwa głową ze szczerą aprobatą. — Prawdziwi mężczyźni wylizują
cipki.
— Ale jest w tym dobry? — Fiona zakrywa łono poduszką, jakby musiała zamaskować
damską erekcję. — Mam przeczucie, że jest w tym dobry. Umiem to poznać po ludziach.
Wraz z Sashą zajmujemy swoje miejsca przy stole w jadalni, kierując nasze krzesła
w stronę salonu, by mieć na oku całą otwartą przestrzeń. Czuję, że ktoś się we mnie wpatruje,
i zerkam w tamtą stronę, odkrywając siedzącą o kilka krzeseł dalej Rebeccę. Kiedy nasze
spojrzenia spotykają się, marszczy brwi i odwraca wzrok.
— Czy możemy obniżyć nieco poziom wygłodniałego dziwkarstwa? — prycha Abigail
z czerwoną twarzą. — Nie mam ochoty słuchać o tym jebace. Mamy sprawy do omówienia.
— Na przykład namaszczenie Abigail — szepcze Sasha.
— Po co w ogóle zawracać sobie głowę wyborami, prawda? — odpowiadam jej również
szeptem.
Sasha przykłada palec do głowy i udaje, że strzela sobie w łeb.
Prezeska naszej kapituły nie zaczyna jednak od wyborów, tylko od bardziej palącej
kwestii.
— Rayna, czy chcesz nam streścić pokrótce, jak się mają rzeczy z Wiosenną Galą? —
Charlotte oddaje głos Raynie, kolejnej studentce ostatniego roku.
— W poniedziałek będą do odebrania gotowe bilety. W tym roku prosimy każdą z nas, by
sprzedała dwadzieścia. Wszystkie szczegóły o przekazaniu funduszy na rzecz organizacji
charytatywnej Szpitala Dziecięcego macie na e-mailu, wraz z zaleceniami co do obowiązującego
stroju. Przypomnijcie ludziom, którym będziecie sprzedawać bilety, że wymagane są stroje
formalne. I mówię poważnie, suknie i krawaty. Kropka. Jeśli mężczyźni nie pojawią się pod
muchami, a kobiety w olśniewających sukniach z cekinami, nie wchodzą do środka. Stephanie,
mówię do ciebie.
Rayna rzuca gniewne spojrzenie siostrze, która ledwo skrywa pełen poczucia winy
uśmiech. Ostatniego roku chłopak, z którym umawiała się Steph, pokazał się przebrany za
gotyckiego zombie Jezusa. Darczyńcy spośród absolwentów nie przyjęli tego entuzjastycznie.
— Czy możemy urządzić ją w tym roku w Bostonie? — jęczy Jules. — Sala bankietowa
dziwnie pachniała i nie było parkingu. Z pewnością mogłabym poprosić tatę, by…
— Nie — odwarkuje Rayna. — Im więcej wydamy na salę, tym mniej pieniędzy trafi na
cel dobroczynny. Ponownie organizujemy wydarzenie w sali bankietowej Hastings, ale w tym
roku zawieramy umowę z kościołem naprzeciwko, by skorzystać z jego parkingu, jeśli przyjedzie
za dużo samochodów, a na miejscu będzie czekał parkingowy.
— Każda z nas — włącza się Charlotte — musi zgłosić się na ochotnika do komisji
Wiosennej Gali. Planowanie obecności VIP-ów, dekoracje, co sobie wybierzecie. Rayna ma listę.
Jeśli nie znajdzie się tam wasze imię, ja wam przydzielę funkcję.
Sasha szturcha mnie w żebra. Na poprzednim spotkaniu dokonała wrogiego przejęcia
komitetu muzycznego i zaciągnęła mnie do swojej kompanii. W większości oznacza to
przeglądanie jej listy utworów na Spotify, by znaleźć właściwą równowagę między utworami
nadającymi się do tańczenia i nieobraźliwymi dla naszych szacownych gości w określonym
wieku. W zeszłym roku Sasha wykopała DJ-a po dwudziestu minutach prezentowania jego
zestawu utworów i przeprowadziła całą oprawę muzyczną imprezy ze swojego telefonu.
Nie trzeba mówić, że łatwiej było pozwolić Sashy postawić na swoim.
Charlotte ogłasza koniec spotkania, a Abigail przypiera mnie do muru, gdy zdążam do
łazienki w korytarzu. Wygląda na to, że była u swojego handlarza wybielaczem. Jej włosy mają
obecnie ten odcień bieli, który w jakiś sposób pochłania całe naturalne światło i w zamian odsyła
tylko odbicie oślepiającej suki.
— Jesteś strasznie arogancka ostatnio — stwierdza, stając między mną a drzwiami, by
powstrzymać mnie od siusiania. Powinnam nasiusiać na jej modne louboutiny tylko po to, by
podkreślić reperkusje związane ze stawianiem barier przed łazienką.
— Mogę cię zapewnić, że tak nie jest. A teraz, jeśli pozwolisz…
— Wiesz, że ten hokeista znudzi się i wkrótce cię rzuci. Nigdy nie umawia się z nikim
dłużej niż przez kilka tygodni.
— Co cię to obchodzi?
— Jesteśmy siostrami, Tay-Tay — grucha, przechylając głowę w taki sposób, że
przypomina połamaną marionetkę. Cholernie mnie to przeraża. A może tylko dzięki temu, że cała
krew przelewa się na jedną stronę, Abigail udaje się sformułować następne zdanie. — Nie
chciałabym, żeby złamał ci serce.
— Nie ma obaw. — Wyciągam rękę, zmuszając ją do odsunięcia się, bym mogła
przepchnąć się do przodu. — Nasz związek jest oparty wyłącznie na uprawianiu cały czas seksu,
więc…
Przeciskam się obok niej i załatwiam swoje sprawy, a potem myję ręce i wychodzę
z powrotem do korytarza. Gdzie wciąż stoi Abigail. Czy ona nie ma lepszych rzeczy do robienia
niż obsesyjne interesowanie się moim życiem miłosnym?
Idzie w ślad za mną do korytarza wejściowego. Kiedy otwieram drzwi, by wyjść, do
środka wchodzi nikt inny, jak chłopak Abigail, Kevin. Cudownie. Oto ten, który pachnie
nadmiarem dezodorantu i cheetosów.
Za każdym razem, gdy Kevin mnie widzi, najpierw przez chwilę gapi się na mnie tępo,
a potem opuszcza spojrzenie na moją klatkę piersiową i wtedy zachowuje się, jakby spotkał na
zatłoczonym lotnisku kogoś, kogo zna. Jego twarz rozjaśnia się, gdy mnie rozpoznaje.
— Hej, Taylor.
— Taylor — krzyczy Sasha z klatki schodowej. — Zabieraj tu swój tyłek.
— Popatrz na to w ten sposób — ćwierkam, prześlizgując się obok Abigail i pożądliwego
spojrzenia jej obleśnego chłopaka — kiedy już skończę z hokeistą, możesz sobie z niego
skorzystać.
Krew mi się burzy od pełnej podniecenia energii. Postawienie się Abigail, nawet takie
skromne, sprawia mi przyjemność. A nawet napełnia mocą. Taylor Marsh, zdolna przeskoczyć
wysokie suki.
— Powinniśmy porozmawiać z Charlotte na temat ratowników medycznych, tak by byli
w pogotowiu — stwierdza Sasha, gdy wchodzimy na górę do jej pokoju. — Abigail może paść
trupem z zazdrości w każdej minucie.
— Nic nie wiem na temat zazdrości. — W pokoju Sashy siadam na jej fotelu-leniuchu
i przerzucam włosy przez ramię. — Chyba dostaje kręćka na myśl, że okrucieństwo Abigail
obróciło się przeciw niej i mnie uszczęśliwiło.
— Czyli teraz jesteście ze sobą na poważnie, ty i Conor?
— Jest coś między nami — odpowiadam, nie znajdując lepszego słowa. — Ale nie wiem
co.
— Ale to coś prawdziwego.
Przełykam z trudem.
— Chyba tak. Wiesz, całowaliśmy się i takie tam. Trochę pobawiliśmy się w Buffalo.
— Jechałaś siedem godzin po numerek — stwierdza Sasha, śmiejąc się. — Mam nadzieję,
że to było coś więcej niż trochę.
— Sześć i pół godziny. I niech będzie, to było trochę więcej niż trochę.
— Wciąż masz legitymację dziewicy? — dopytuje.
— Jeszcze nie zapoznałam się z jego penisem.
Słyszę prychnięcie w odpowiedzi.
— W porządku. Niech będzie. Co o tym sądzisz? Czy jest dobrze na razie tak, jak jest,
czy też zmierzasz w jakimś kierunku?
— Nie wiem. To znaczy, ja mam dobre nastawienie. W kategorii zabawiania się wszystko
jest na piątkę. Jest słodki, pełen szacunku i sprawia, że czuję się bezpiecznie.
— Ale — mówi za mnie Sasha.
— Ale wciąż się waham. Jest cudowny wobec mnie, ale mimo wszystko nie mogę
uwolnić się od myśli, że jeśli się z nim prześpię, to wciąż pozostanę cyfrą na bardzo długiej
liście. To takie… — milknę, niezdolna do znalezienia słów.
— To patriarchalne stwierdzenie. Kogo obchodzi, z iloma kobietami się przespał? Czy je
zdradzał? Czy obiecywał im obrączkę, by zaciągnąć je do łóżka, a potem wykradał się w środku
nocy? Czy publikuje swoje zdjęcia z podbojami na Insta i przekazuje trofea przyjaciołom?
— Nic o tym nie wiem.
— Zatem walić to. Albo jego. — Sasha diabelsko wywija językiem. — Jeśli masz ochotę.
Kiedy będziesz tak czuła. Jeśli pojawi się nastrój.
— Dobrze — odpowiadam, przewracając oczami. — Rozumiem.
— Społeczeństwo nakazuje chłopcom: dziel i rządź oraz mówi dziewczynom, by
zachowywały siebie dla młodszej przyszłej wersji ojca. Właśnie robię szybkie obliczenia
w głowie i… tak, wychodzi mi kupa pełnych hipokryzji bzdur. Twoja wartość nie jest powiązana
z twoją waginą ani z tym, do ilu dziewczyn doszło.
— Gra słów niezamierzona.
— Dokładnie.
Rozdział dwudziesty
Conor
Od czasów szkoły średniej nie robiłem dobrze dziewczynie palcami tak długo.
Taylor leży w moim łóżku na boku, z zarumienionymi policzkami i lekko rozchylonymi
wargami. Jej stanik leży na biurku w kącie pokoju. Ma podciągniętą koszulkę, obnażając przede
mną doskonałe piersi, i dżinsy zsunięte tylko do punktu, w którym mogę sięgnąć ręką pod jej
obcisłe białe majtki. Jeszcze nie widziałem tej dziewczyny całkowicie nagiej, ale dla mnie
przedstawia najbardziej erotyczny widok, którego kiedykolwiek byłem świadkiem. Blond włosy
rozsypują się na poduszce, a ciepłe drobne ciało owija się wokół mnie, gdy napiera na moją rękę.
Zaciska mocniej powieki za każdym razem, gdy przeciągam kciukiem po jej łechtaczce.
Mógłbym to robić cały dzień.
— Przestań. — Taylor odrywa swoje usta od moich, a ja zamieram w bezruchu. Kurde.
Czy byłem zbyt szorstki? Minęło już trochę czasu, odkąd po raz ostatni zabawiałem się
z dziewicą.
— Czy ci sprawiam ból? — pytam natychmiast.
— Nie, jest mi cudownie.
— Co więc się dzieje?
— Nic się nie dzieje. Ja tylko… sądzę, że chcę ci zrobić dobrze ustami.
— Sądzisz? — Zaciskam zębami dolną wargę, by powstrzymać się od śmiechu. Zwykle
takie rozmowy nie zaczynają się od tych słów. Słowo, szczerze mówiąc, zwykle wcale się prawie
nie rozmawia.
Kiwa głową. Wydaje się, jakby nabierała pewności siebie, gdy rozważa ten pomysł.
Oblizuje wargi, a mój fiut niemal wybija dziurę w dżinsach.
— Tak, chcę tego.
— Wiesz, nie musisz. — Unoszę brew. — Nie wierzę w seks wymienny.
— Wiem. — Taylor uśmiecha się do mnie, a w jej oku pojawia się konspiracyjny błysk.
Dziewczyna zaraz wyruszy na przygodę. W dziwny sposób jest to nawet urocze. Pierwszy fiut
mojego kotka.
— Dobrze. — Przewracam się na plecy i zakładam ręce za głową. — Zrób ze mnie
mężczyznę, Taylor Marsh.
Z cichym śmiechem przesuwa się w dół mojego ciała i rozpina guzik moich dżinsów, by
ściągnąć je wraz z bokserkami. Odkąd wszedłem do sypialni godzinę temu, mam wciąż erekcję,
więc fiut wyskakuje w górę, by się przywitać.
Taylor zagryza dolną wargę i bierze mnie w dłoń, ostrożnie pocierając trzon. Mówi coś,
ale nie słucham jej, skupiając się całkowicie na tym, by nie wystrzelić. Tyle razy waliłem gruchę,
marząc o tej chwili — o tym, by wzięła go w usta, a jej niebieskie jak Morze Karaibskie oczy
patrzyły na mnie, gdy mnie ssie.
— Czy ci sprawiam ból? — powtarza za mną, znów przesuwając delikatnie dłonią.
Drażni się ze mną. — Bo wyglądasz, jakbyś cierpiał.
— Wiję się w agonii — mamroczę. — Chyba tego nie przeżyję.
— To dobrze. Tylko nie spuść mi się we włosy — nakazuje.
W odpowiedzi śmieję się, ale ten dźwięk więźnie mi w gardle, gdy bierze w pełni główkę
między nabrzmiałe usta, a jej język ślizga się wzdłuż penisa. Wplatam palce w jej włosy,
zachęcając, by zwolniła ruchy. Poddaje się, a gorące usta wsysają mnie po milimetrze. Gdy już
zanurzam się, prawie sięgając tyłu jej gardła, cały się pocę.
Jezu Chryste.
Wolną ręką wycieram krople potu z czoła. Dyszę z wysiłkiem, gdy Taylor torturuje mnie
tak samo, cofając usta. Przeciąga językiem po czubku, wykonując powolny, uwodzicielski ruch.
W tej chwili prawie tracę nad sobą kontrolę.
Dlaczego uznałem, że lepiej będzie powoli? Wolno, szybko, nie ma to znaczenia. Tak czy
owak, nie wytrzymam długo. Nie wiem, gdzie to podejrzała, ale Taylor robi mi najlepszego loda
w moim życiu.
— Cholera, kotku, jestem już blisko — chrypię zza zaciśniętych zębów.
Taylor uwalnia mnie spomiędzy błyszczących wilgocią ust, które wydają mokry dźwięk,
i siada, wciąż gładząc mój penis. Z jękiem chwytam koszulkę, zwisającą z zagłówka i zabieram
jej fiuta, gdy całe moje ciało sztywnieje, wstrząsane dreszczami. Tryskam w koszulkę, a Taylor
obdarza słodkimi pocałunkami moją klatkę piersiową i szyję, aż sięgam ku jej wargom. Nasze
języki spotykają się. Całuję ją, wygłodniały, a dreszcze po orgazmie wstrząsają moim ciałem.
— Czy było ci dobrze? — przerywa pocałunek, uśmiechając się nieśmiało. Kręci mi się
w głowie od tego, jak łatwo ta dziewczyna się zmienia. Od niewinnej dziewicy po zaklinaczkę
kutasów i z powrotem.
Wzdycham, uszczęśliwiony.
— Lepiej niż dobrze. — Wtem olśniewa mnie. — Ale ja ci nie zrobiłem dobrze. Wciąż
mogę…
— W porządku. — Taylor przytula się do mojego boku i opiera głowę na mojej klatce
piersiowej. Błądzi leniwie palcami po moim brzuchu. — Fajnie było.
— Następnym razem zrobię ci dobrze dwa razy — mówię i całuję ją w czoło, rzucając
koszulkę do kosza na brudną bieliznę, który stoi po przeciwnej stronie pokoju.
Zabawianie się z Taylor sprawiło, że gra wstępna znów stała się przyjemnością. Przedtem
laski były tak niecierpliwe, żeby wskoczyć na moją pałę, że ledwo udawało mi się usłyszeć ich
imię. Albo ja tak się napalałem na rozbieranie ich, że nie starczało czasu nawet na pocałunek. Ale
przy Taylor nie chcę, by mnie cokolwiek ominęło. Pragnę nauczyć się na pamięć każdego
centymetra jej ciała i obdarzyć ją każdym możliwym doświadczeniem. Jestem jej pierwszym
i chcę się dokładnie upewnić, że robię to dobrze.
Na stoliku nocnym obok Taylor wibruje mój telefon.
— Możesz mi go podać? — proszę.
Wręcza mi aparat. Na ekranie pokazuje się nieznany numer, więc marszczę brwi.
— Tak? — odbieram, dalej przebiegając palcami po włosach Taylor.
— Co tam, ziom?
Każdy mięsień w moim ciele spina się. Kai. Ten pojeb.
— Skąd masz mój numer? — pytam zimno.
Taylor spogląda na mnie pytającymi oczami.
— Nie złość się, ziom. Wydusiłem go od jednego z twoich kumpli w klubie w Buffalo. —
Założę się, że to Bucky. Ten dzieciak dałby swój numer PIN do karty, gdyby go miło poprosić.
— Banda cieniasów ci sportowcy.
— Cóż, odpuść sobie. Powiedziałem ci wcześniej…
— Wyluzuj, bracie. Przychodzę w pokoju. Słuchaj, zamierzam pojawić się w Bostonie
w tym tygodniu. Spotkajmy się i pogadajmy. Dobrze nam to obydwu zrobi.
Tak, jasne. Dla Kaia liczy się tylko to, co jest dla niego dobre.
— Nie jestem zainteresowany. — Kończę rozmowę i rzucam telefon na podłogę. Niech to
szlag.
— Czy to znowu był tamten koleś? — Taylor wygląda na przejętą. Odsuwa się ode mnie
i siada, poprawiając koszulę i zapinając spodnie. — Ten Kai?
— Nic się nie stało. Zapomnij o tym — wypowiadam te słowa do niej, ale tak naprawdę
mówię do siebie. Odkąd Kai pojawił się ponownie tamtego wieczoru po meczu, nie mogę
otrząsnąć się ze strachu, który zaciska supeł w moim brzuchu.
— Conor. Wiem, że czegoś nie chcesz mi powiedzieć. — Kiedy Taylor kieruje spojrzenie
na mnie — szczere i wrażliwe, czuję się jak palant. — I jeśli naprawdę nie jesteś gotów, by mi
powiedzieć, albo nie chcesz powierzyć mi tych informacji, nie szkodzi. Ale nie zachowuj się tak,
jakby nic się nie wydarzyło.
Cholera jasna.
— Przepraszam. — Oblizuję nagle wyschnięte usta. Jeśli Taylor w końcu zda sobie
sprawę z tego, że jest za dobra dla mnie, totalnego głupka, to może się to zdarzyć równie dobrze
prędzej niż później. — Nie chciałem nic mówić, bo lubię tę osobę, za którą mnie uważasz.
Na jej czole pojawia się zmarszczka.
— Co to ma znaczyć?
To znaczy, że jeśli Taylor wie, co dla niej dobre, zablokuje mój numer.
— To znaczy, że jeśli znałabyś mnie z przeszłości, byłabyś na tyle mądra, by uciec, gdzie
pieprz rośnie.
— Wątpię, by to była prawda — mówi, a ja czuję się kompletnie rozłożony na łopatki. Ta
dziewczyna darzy mnie takim źle pojętym zaufaniem. — Tylko mi powiedz. Pewnie myślę już
o gorszych rzeczach.
Walić to.
— Spędziłem kilka ostatnich lat, próbując uciec od Kaia, bo kiedyś nim byłem —
przyznaję. — Po uszy tkwiłem wraz z nim w tym samym, odkąd byliśmy dzieciakami.
Pozwalałem, by mnie przekonał do głupich rzeczy, do włamywania się do opuszczonych
budynków, malowania graffiti, drobnych kradzieży w sklepie. Bójek, rozbijania szyb
w samochodach. Kiedy rozpoczynaliśmy szkołę średnią, Kai zaczął sprzedawać narkotyki.
Głównie trawę. Tak się wtedy robiło, wiesz? W tamtym czasie nie uważałem, że to coś złego.
Ale mniej więcej w drugiej klasie jego starszy brat dał się zamknąć za rozbieranie na części
kradzionych aut. Kiedy Tommy odszedł, wydawało się, że Kai zaczął podążać szybciej pewną
ścieżką. Przebywał z niektórymi przyjaciółmi brata, opuszczał całe tygodnie w szkole.
Nie umiem określić, co wyraża twarz Taylor, kiedy jej o tym opowiadam. A ja wciąż nie
jestem w stanie opowiedzieć najgorszej części, bo wstydzę się i czuję zażenowanie na myśl
o tym, kim byłem. Wiem, że to wciąż we mnie tkwi, gdzieś pod powierzchnią. Plama, która
przesiąkła przez dywan.
— Potem mama wyszła za Maxa i wyprowadziliśmy się z sąsiedztwa. Posłali mnie do
prywatnej szkoły. — Wzruszam ramionami. — To mnie odsunęło na pewien czas od Kaia.
Gdyby się tak nie stało, pewnie już bym siedział. Wpakowałbym się w to samo gówno, w którym
zaczął taplać się Kai.
Taylor wpatruje się we mnie przez dłuższy czas. Cicho, z oczekiwaniem. Nie jestem
świadom, że wstrzymuję oddech, dopóki ona nie wypuszcza powietrza.
— To wszystko?
Nie.
— Tak — mówię na głos. — To znaczy, w zasadzie.
Chryste, ale ze mnie palant. Tchórz.
— Wszyscy gdzieś mają swoje korzenie, Conor. Wszyscy coś kiedyś spieprzyliśmy.
Popełnialiśmy błędy. — Mówi miękkim tonem, ale brzmi w nim pewność. — Nie dbam o to, kim
byłeś wcześniej. Obchodzi mnie tylko to, z kim teraz decyduję się być.
Śmieję się ponuro.
— Łatwo ci to mówić. Pochodzisz z Cambridge.
— Jaki ma to związek?
— Nie możesz zrozumieć, jak to jest być jednego dnia biednym jak mysz kościelna,
a drugiego zostać podwiezionym do prywatnej szkoły, mając na sobie mokasyny i krawat.
Nienawidziłem tych pretensjonalnych pojebów w BMW, z plecakami od Louisa Vuittona.
Każdego dnia rzucali mi pogardliwe spojrzenia, prowokowali sprzeczki na korytarzach, a ja
myślałem sobie, ziom, ale by było łatwo porwać ich samochody i pojechać w dal albo splądrować
szafki w szatni, w których pozostawili te wszystkie zabawki bogatych dzieciaków. Dlatego
poszedłem do państwowej uczelni w Kalifornii, bo byłem zmęczony tym, że nie pasowałem do
nich. — Potrząsam sarkastycznie głową. — A teraz wylądowałem tutaj, w towarzystwie typów
z bogatych rodzin na Wschodnim Wybrzeżu. To samo gówno. Wyczuwają biedę, gdy tylko
wchodzę do sali.
— Nieprawda — upiera się Taylor, a w jej głosie pojawia się bardziej zajadła nuta. —
Nikt, kogo obchodzisz, nie interesuje się tym, czy dorastałeś w bogatej rodzinie, czy nie. A ten,
kto tak robi, nie jest twoim przyjacielem, więc walić ich. Należysz do tego miejsca tak samo, jak
wszyscy wokół.
Chciałbym jej uwierzyć. Może przez chwilę naprawdę uwierzyłem. Ale Kai, który wkradł
się z powrotem w moje życie, przypomniał mi, czy mi się to podoba, czy nie, kim naprawdę
jestem.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Taylor
Chociaż już nadeszła połowa kwietnia, pogoda jeszcze nie zdecydowała, która pora roku
ma nastać. Kiedy wychodzę na zajęcia rano, wciąż panuje zima. Wszyscy otulają się wełnianymi
płaszczami i noszą rękawiczki, ściskając kubki z kawą i wydychając wielkie białe obłoki. Ale
dzięki jasnoniebieskiemu niebu i złotym promieniom słońca, które przedzierają się przez nagie
gałęzie dębów, by ogrzać brązowe skrawki trawy na trawnikach Briar, czuć już zapowiedź
wiosny. A to oznacza, że z semestru pozostał tylko miesiąc.
Aż do dzisiaj ten dzień wydawał się tak odległy. Ale zbliża się Wiosenna Gala, ewaluacja
mojej praktyki w szkole podstawowej i egzaminy końcowe, do których muszę się przygotować.
Koniec roku szkolnego zbliża się nieuchronnie. Pewnie czuję się przez to przytłoczona, bo lepsza
część mojej uwagi skupia się gdzieś indziej. A dokładnie, na Conorze Edwardsie.
Wciąż nie określiliśmy jasno, na czym polega nasza relacja. Ale mi to nie przeszkadza.
A nawet czuję się z tym wspaniale. Nie ma presji, by spełniać czyjeś oczekiwania, ani też nikt nie
zawodzi moich, skoro nic nie jest ściśle zdefiniowane.
Powiedziawszy to, zaczynam się zastanawiać, dokąd, zdaniem Conora, to wszystko
zmierza. Zaprosił mnie, bym przyjechała latem do Kalifornii, ale czy mówił to poważnie? I czy
mam przyjechać w charakterze przyjaciela, przyjaciela z seksualnym bonusem czy jako ktoś
więcej? Oczywiście nie będę miała mu tego za złe, jeśli na koniec semestru uzna, że nadszedł
koniec naszej umowy na wyłączność. Żałuję tylko, że nie ma bezbolesnego, niewprawiającego
w zażenowanie sposobu zapytania, czy spodziewa się zachować aż do lata nasze status quo.
Ale może wcale nie chcę znać odpowiedzi.
W drodze do biblioteki odbieram telefon od mamy. Minęło trochę czasu, odkąd
rozmawiałyśmy, więc cieszę się, że słyszę jej głos.
— Cześć — odpowiadam.
— Cześć, kochanie. Masz minutę?
— Tak, właśnie wyszłam z zajęć. Co się dzieje? — Siadam na jednej z ławek z kutego
żelaza, stojących wzdłuż wysypanej kamieniami ścieżki.
— Będę w mieście w piątek wieczorem. Jesteś wolna?
— Dla ciebie, oczywiście. Właśnie ponownie otworzyła się ta tajska restauracja, jeśli…
— Tak w zasadzie — mówi, a mojej uwadze nie umyka nuta ostrożności w jej głosie —
to już mam plany związane z kolacją. Miałam nadzieję, że do nas dołączysz.
— Och? — Mama zachowuje się niezwykle wstydliwie jak na tak niegroźną rzecz jak
kolacja, co powoduje u mnie galopadę myśli. — Zdefiniuj słowo „nas”.
— Mam randkę, mówiąc szczerze.
— Randkę. Z kimś z Hastings? — Co się stało, że nie jest już zbyt zajęta, by się
umawiać?
— Chciałabym, żebyś go poznała.
Poznała?
Mówi serio? Czy to aż takie poważne? Matka zawsze bardziej zajmowała się swoją
karierą i pasjami naukowymi niż związkami romantycznymi. Mężczyźni rzadko interesowali ją
na tyle długo, by zaczęli odgrywać jakąś poważną rolę w jej życiu.
— Jak go poznałaś? — dopytuję.
Zapada chwila milczenia.
— Wydajesz się zaniepokojona.
— Jestem zdezorientowana — odpowiadam. — Kiedy miałaś czas, by poznać kogoś
w Hastings? I dlaczego po raz pierwszy o nim słyszę? — Od lat mama nie przyprowadzała
nikogo i nie przedstawiała mi go. Nie zawracała sobie tym głowy, dopóki nie uznała relacji za
poważną. Ostatnim razem, gdy mnie odwiedziła, nie umawiała się z nikim — co oznacza, że to
bardzo świeża i bardzo szybko rozwijająca się sprawa.
— Po naszym spotkaniu na lunchu w zeszłym miesiącu wpadłam odwiedzić kolegę
w Briar, który nas sobie przedstawił.
— Czyli ten facet jest kimś w rodzaju twojego chłopaka?
Śmieje się z zażenowaniem.
— To takie niedojrzałe określenie dla kogoś w moim wieku, ale tak, chyba można go
nazwać w ten sposób.
Jezu, kobieto. Spuszczam ją z oczu na pięć minut, a ona znika i kotłuje się z jakimś
tubylcem. Albo, co gorsza, wykładowcą. Co, jeśli to jeden z moich wykładowców? Ojej. To ma
jakiś dziwaczny, kazirodczy wydźwięk.
— Jak ma na imię?
— Chad.
Pewnie niedorzeczne z mojej strony było to, że spodziewałam się po niej czegoś
w rodzaju „profesor Jakmutam”. „Doktor Jakgozwał”. Ale, Chryste w koszyku, nigdy, przenigdy
nie wyobrażałam sobie Iris Marsh, która miętosi się z jakimś Chadem. Raczej wątpię, by
dorównywał kobiecie o tak wyróżniającym się intelekcie jak moja matka.
— Wciąż wyczuwam pewną wrogość — stwierdza ostrożnym tonem.
Tak, chyba jestem nieco wrogo nastawiona do myśli, że moja matka urządzała potajemne
wycieczki do Hastings i nawet jeden raz nie poprosiła o spotkanie ze mną, ani nawet nie
zadzwoniła do mnie, by mi o tym powiedzieć.
Czuję w piersi ucisk, wywołany poczuciem zranienia. Kiedy zostałam zepchnięta na drugi
plan? Przez całe moje życie byłyśmy tylko my dwie przeciw całemu światu. A teraz pojawił się
Chad.
— Tylko zaskoczenie — kłamię.
— Chciałabym, żebyście obydwoje się dogadywali. — Zapada dłuższa chwila ciszy,
w której wyczuwam jej rozczarowanie tym, że ta rozmowa nie przebiega lepiej.
Chce, bym była szczęśliwa z jej powodu i podekscytowana sytuacją. Pewnie myślała o tej
rozmowie cały dzień, cały tydzień, martwiąc się, czy to właściwy czas, by spiąć razem te dwie
części jej życia.
Następne słowa mamy potwierdzają moje podejrzenia.
— To wiele dla mnie znaczy, Taylor.
Przełykam gulę w gardle. Jestem rozżalona.
— Tak, kolacja brzmi świetnie. — To właśnie chce usłyszeć, a ja pewnie tyle jestem jej
winna. — O ile będę mogła przyprowadzić swojego chłopaka na niby.
Rozdział dwudziesty drugi
Conor
Dowiaduję się o Taylor jednej rzeczy — niezbyt dobrze przyjmuje nagłe zmiany.
W przypadku nowego chłopaka jej mamy ukazała się w całej niedorzeczności jej ukrywana,
przyczajona, w pełni rozwinięta twarz panikary najczystszej wody. Siedzi, sztywna i spięta na
fotelu pasażera w moim jeepie, postukując paznokciami o podłokietnik. Wyczuwam, że wciska
stopą nieistniejący pedał gazu w podłodze.
— Nie spóźnimy się — zapewniam ją, gdy odjeżdżam spod knajpy na Main Street.
Przystanęliśmy pod Della’s, by wziąć ciasto pekanowe na deser. — Ten facet mieszka
w Hastings, prawda?
Jej twarz podświetla się od ekranu telefonu, który odbija się też w szybie. Bada trasę na
mapie.
— Tak, skręć w lewo na światłach. Kierujemy się ku Hampshire Lane, a potem skręcamy
w prawo na… nie, powiedziałam, w lewo! — krzyczy, gdy przejeżdżam prosto przez
skrzyżowanie.
Zerkam na nią.
— To nam oszczędzi czasu. — Tak się składa, że znam dobrze skręt w lewo na tym
skrzyżowaniu, które minęliśmy. Światła palą się przez cztery sekundy, a potem czekasz sześć
minut na nową zmianę.
— Jest dziewięć po siódmej — warczy Taylor. — Mamy tam być o siódmej piętnaście.
A to był nasz skręt!
— Powiedziałaś, Hampshire. Dotrę tam szybciej, jeśli będę unikał świateł i przejadę
osiedlowymi uliczkami.
Jej powątpiewająca mina zdradza, że mi nie wierzy.
— Mieszkam tu dłużej od ciebie — przypomina mi.
— I nie masz samochodu, kotku — odpowiadam, uśmiechając się do niej szeroko.
Doceniłaby to, gdyby nie była taka spięta. Znam te ulice. Trener mieszka w okolicy. Razem
z Hunterem spędziliśmy połowę nocy, przemierzając każdą z tych uliczek, kiedy Foster wyszedł
z drużynowej kolacji, by zapalić skręta. Znikł na trzy godziny. Znaleźliśmy go w pustym basenie
na podwyższeniu, który należał do jakiejś starszej pani.
— Siódma dziesięć — odwarkuje w odpowiedzi.
Nie wygrasz z Taylor. I nie obwiniam jej tak naprawdę za to, że stała się kłębkiem
nerwów. Sam byłem na jej miejscu.
Przez tak długo byliśmy tylko my razem — ja i mama — aż nagle pojawił się w domu ten
przygłup Max w swoich spodniach khaki, koszuli z Brooks Brothers, który wołał do mnie
„Sportowcu”, czy w inny idiotyczny sposób, a ja niemal oszalałem. Musiałem wyperswadować
Kaiowi kradzież felg z land-rovera Maxa, choć jestem prawie pewien, że to właśnie on przeciął
Maxowi oponę, gdy po raz pierwszy został u nas na noc.
— Jeśli stwierdzisz, że nie podoba ci się ten facet, daj mi tylko znak — mówię do niej.
— I co wtedy?
— Nie wiem. Zamienię mu cukier z solą, czy coś w tym rodzaju. Mogę też zastąpić całe
jego piwo siuśkami, ale wtedy to ty będziesz musiała zawieźć nas do domu.
— Zgoda. Ale tylko, jeśli okaże się wielkim dupkiem, na przykład będzie miał własny
portret na ścianie w jadalni.
— Albo łby zagrożonych zwierząt.
— Albo jeśli nie segreguje śmieci — mówi i chichocze. — Och, może napiszesz do
chłopców, by pojawili się w oknach w halloweenowych maskach.
— Cholera, ależ jesteś straszna.
Ale Taylor śmieje się, a jej ciało w końcu nieco się rozluźnia. Ta kolacja wiele dla niej
znaczy. Dla matki i ich relacji. Wyczuwam, że Taylor obawiała się od jakiegoś czasu, że
nadejdzie ten dzień — chwila, gdy ktoś stanie się drugą najważniejszą osobą dla jej matki, a ona
będzie musiała zacząć przyzwyczajać się do myśli, że w życiu Iris Marsh jest ktoś jeszcze. Albo
może projektuję swoje odczucia.
— Jak się nazywa ulica?
— Manchester Road.
Skręcam w prawo w Manchester. Wzdłuż ulicy rosną nagie drzewa, których gałęzie ścielą
się na brązowych trawnikach i muskają ziemię w miejscach, gdzie w końcu stopniał ostatni śnieg
w tym sezonie. Stare wiktoriańskie domy nie są tak duże jak budynki kilka ulic dalej, ale
wyglądają ładnie. Znam tę ulicę.
— Numer czterdzieści dwa — podaje Taylor.
Cholera jasna.
— O co chodzi? — patrzy na mnie, zaniepokojona wyrazem mojej twarzy.
— To dom mojego trenera.
Mruga.
— Nie rozumiem, co mówisz.
— Mówię, że to dom trenera Jensena. Numer czterdzieści dwa przy Manchester Road.
— Ale to dom Chada.
Parskam zdławionym śmiechem.
— Hej, kotku, zagrajmy w grę…
— O czym ty gadasz…
— Nazywa się „Zgadnij, jak trener Jensen ma na imię”.
Upływa chwila. Nagle policzki Taylor bledną.
— O mój Boże. Czy on ma na imię Chad?
— Tak, Chad — wyduszam, zanosząc się śmiechem. Nie mogę przestać. Wiem, wiem,
kompletnie beznadziejne posunięcie, ale dajcie spokój — jakie były szanse na coś takiego?
Taylor rzuca mi gniewne spojrzenie, jakby to była moja wina, a ja tylko mogę sobie
wyobrazić, co dzieje się w jej głowie. Wiem, że trener Jensen jest w porządku gościem, ale
Taylor w ogóle go nie zna. W tej chwili pewnie zadaje sobie pytanie, czy chciałaby, by ktoś taki
jak ja albo Hunter czy Foster, albo ktokolwiek z innych hokejowych ziomków miał wgląd
w prywatne sprawy jej mamy.
Szczerze, nie mogę jej za to winić. Hokeiści zdecydowanie są utrapieniem. Jesteśmy
zwierzętami.
Cyfry na mojej desce rozdzielczej przeskakują z 7:13 na 7:14. Zerkam na dom trenera.
W oknie salonu porusza się zasłona.
— T.? — ponaglam ją.
Przyciska palce do skroni, a potem wzdycha ciężko.
— Przejdźmy już przez to — stwierdza.
Jeszcze zanim udaje nam się dotrzeć do werandy, frontowe drzwi otwierają się i staje
w nich Brenna.
— Och, cudownie! — Potrząsa głową, a na jej twarzy rozbawienie miesza się
z politowaniem. — Ty idioto.
— Mówi do mnie — zapewniam Taylor.
— Oczywiście — odpowiada moja dziewczyna.
Dziewczęta przytulają się i komplementują wzajemnie swoje stroje. Już zapomniałem, co
ma na sobie Taylor, bo pochłania mnie całkowicie zastanawianie się nad tym, czy jeśli jej mama
wyjdzie za trenera, to będziemy bratem i siostrą, aż w końcu uświadamiam sobie, że nie jestem
z nim spokrewniony. Mój mózg wrzucił jałowy bieg.
— Masz jeszcze czas, by uciec, Con — doradza Brenna. — Ruszaj. Uwolnij się,
seksowny wikingu zdobywco.
Taylor obraca się, by mi się przyjrzeć.
— O co chodzi? — dopytuję.
— Naprawdę wyglądasz jak seksowny wiking zdobywca. — Potem chwyta mnie za rękę
i mocno ją ściska. — I nigdzie nie pójdziesz, Thorze. Jesteś moim obrońcą, pamiętasz?
— Zgodziłem się na tę posadę, zanim odkryliśmy, że twoja mama bzyka mojego Chada.
— Bzyka mojego tatę — poprawia Brenna z uśmieszkiem.
— Czy możemy nie omawiać życia seksualnego naszych rodziców? — błaga Taylor.
— Słuszna uwaga. — Brenna otwiera szerzej drzwi i odbiera od nas płaszcze, by
powiesić je w korytarzu. — Naprawdę nie wiedziałeś? — pyta mnie.
— A ty? Bo miło by było dostać ostrzeżenie. — Słyszę dochodzące z głębi domu głosy
i domyślam się, że pozostali zebrali się w kuchni.
— Wiedziałam, że mam dziś poznać dziecko nowej dziewczyny taty, ale nie miałam
pojęcia, że to Taylor — ani że przyprowadzi ciebie. To jeden z najwspanialszych wieczorów
w moim życiu. — Brenna biegnie do kuchni przed nami niczym jakaś cholerna skarżypyta. —
Hej, tato! Jest tu jeden z twoich bandytów.
Trener już robi kwaśną minę pod moim adresem, gdy wychodzimy zza rogu na spotkanie
jego i smukłej blondynki, która stoi przy blacie i skubie coś z talerza serów.
Przełykam ślinę.
— Och, witam, panie trenerze.
— Co tu robisz, Edwards? — warczy trener. — Jeśli Davenport znów wylądował
w areszcie, powiedz mu, że spędzi tam całą noc. Nie będę go znów wycią… — przerywa
wypowiedź na widok Taylor.
Blondynka unosi brew, dostrzegając córkę.
— Cześć, mamo. To jest Conor. Conor, to moja mama. Doktor Iris Marsh.
— Miło mi panią poznać, pani Mamo. To jest pani Marsh. Kurde.
— Uważaj na język! — karci mnie Brenna, a ja ze wszystkich sił powstrzymuję się, by
nie pokazać jej środkowego palca.
Po niezręcznych formalnościach, kobiety przechodzą do jadalni, a ja pomagam trenerowi
w kuchni. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek podniosę się po tym, jak nazwałem doktor Iris
mamą prosto w twarz. Nie przechodziłem przez rytuał poznawania rodziców od szkoły średniej.
A i wtedy był to tylko ojciec Daphne Cane, który wyganiał mnie z podjazdu za to, że użyłem
jego kubłów na śmieci jako rampy do jazdy na deskorolce.
— Może napijemy się piwa — odzywam się, otwierając lodówkę.
Wyrywa mi z ręki piwo i zamyka z trzaskiem drzwi.
— Nie bądź dziś idiotą, Edwards. — O rany, ależ są do siebie podobni z Brenną.
Przerażające.
— Mam dwadzieścia jeden lat — stwierdzam przeciągle. — Wie pan o tym.
— Nie obchodzi mnie to. — Trener przebiega szorstko dłonią po szczecinie na głowie.
Ma na sobie garnitur i krawat. Dobiega mnie woń perfum i wody kolońskiej. To jego
standardowy uniform, który ubiera za każdym razem, gdy trzeba pójść na jakieś sztywne
uniwersyteckie spotkanie. Nie wiem do końca, czego się spodziewałem po trenerze, który ma
randkę, ale na pewno nie takiego wyglądu.
— Dziś wieczorem w twoje gardło trafi tylko woda, sok albo moja pięść — ostrzega.
— Brzmi pysznie.
Rzuca mi mordercze spojrzenie.
— Edwards. Nie wiem, dlaczego rzucono na mnie klątwę w postaci kolacji
w towarzystwie jednego z was, półgłówków — zakładam, że w poprzednim życiu przejechałem
jednorożca albo podpaliłem sierociniec — ale jeśli dziś wieczorem będziesz zachowywał się jak
idiota, zamierzam zmusić cię do żmudnych codziennych drylów na łyżwach aż do czasu
ukończenia studiów.
Oto znikła wszelka nadzieja, że trener będzie moim sprzymierzeńcem w tym, jak przeżyć
dzisiejszy wieczór.
Trzymam język za zębami. Do diabła, nawet nie komentuję jego dziwacznych fantazji na
temat mordowania jednorożców, zrobię wszystko, by uniknąć karnego drylu. Jeszcze nigdy
w życiu tyle nie rzygałem, co tamtego razu, gdy drużyna pojawiła się na treningu spóźniona i na
kacu po tym, jak pojechaliśmy do Rhode Island, by zrobić kawał Providence College, wciągając
ich przyczepę ze sprzętem na dach areny. Trener Jensen trzymał nas na lodzie aż do północy,
zmuszając do dzikiej jazdy. Biedny Bucky potknął się i wpadł do kubła na rzygi. Kolejnym
razem, gdy pojawię się na treningu i pośrodku tafli zobaczę stojący wielki plastikowy kubeł na
śmieci, wyjadę po prostu z kraju.
Trener z kolei wygląda na zdenerwowanego, gdy krząta się po kuchni, polując na miski
do serwowania potraw i szczypce. Wyłożył półmiski ozdobnymi liśćmi, co wygląda jak żywcem
wyjęte z książki kucharskiej z lat osiemdziesiątych, którą można znaleźć w antykwariacie. Choć
nie zaprzeczam, w kuchni pachnie świetnie. Jak dymny grill. Zastanawiam się, czy piecze
żeberka.
— W czym mogę pomóc? — pytam, bo wydaje się nieco rozproszony.
— Weź jakieś łyżki do serwowania. Druga szuflada po tamtej stronie.
Kiedy podchodzę ku szufladom, próbuję nawiązać rozmowę.
— To, co się dzieje między panem a doktor Marsh — to na poważnie?
— Nie twój cholerny interes — słyszę odpowiedź.
Niezwłocznie porzucam rozmowę.
Zegar na piekarniku piszczy.
— Wyciągnij to, dobrze? — mówi i rzuca mi ścierkę.
Otwieram piekarnik, a w twarz uderza mnie podmuch gorącego powietrza. Nie mam
nawet sekundy, by pomyśleć o tym, że spaliło mi brwi, bo rozlega się alarm przeciwpożarowy.
Rozdział dwudziesty trzeci
Conor
Parę godzin później jesteśmy ostatnimi gośćmi w tajskiej restauracji, która otworzyła się
właśnie po kilku miesiącach, gdy — co za zbieg okoliczności — przydarzył się pożar.
Trener porzucił płaszcz, Taylor pozwoliła mi zostawić krawat w jeepie, a Brenna wciąż
ma na ustach jaskrawoczerwoną szminkę, którą nakłada przy każdej okazji.
— Doceniam szybką reakcję — mówi trener do Taylor, sięgając zdrową ręką po
kolejnego spring rolla. Na drugiej nosi bandaż, który przypomina rękawicę bokserską.
— Nie wiem, co mnie pchnęło do tego, by sięgnąć po tłuczone ziemniaki — odpowiada
dziewczyna nieśmiało. — Weszłam do środka, myśląc o tym, by poszukać gaśnicy pod zlewem.
Zawsze tam umieszczają ją w mieszkaniach. Ale potem dostrzegłam miskę z ziemniakami
i stwierdziłam, że muszę ją wypróbować.
— Mogłem nas wszystkich zabić — podsumowuje trener, śmiejąc się z siebie. — Dobrze,
że tam byłaś.
Całe szczęście, zniszczenia w kuchni Jensena okazały się nie tak wielkie. Najbardziej
dotkliwe były ślady sadzy. Trzeba będzie nieźle się natrudzić przy sprzątaniu po bałaganie, który
zostawili strażacy, chcąc upewnić się, że piekarnik znów się nie zapali, ale obiecałem trenerowi,
że gdy już pójdą sobie ludzie od ubezpieczenia, poproszę kolegów, by przybyli z pomocą.
— Taylor ma doświadczenie z katastrofami pirotechnicznymi wszelkiego rodzaju —
uświadamia nas Iris.
— Mamo, proszę.
— Naprawdę? — zerkam na Taylor, która zapada się głębiej pod stół. — Czy to ona
wzniecała pożary?
— Był taki okres, sama nie wiem — Iris rozmyśla — może dwóch lub trzech lat od końca
podstawówki do początku gimnazjum, kiedy siadywałam w gabinecie i oceniałam prace albo
czytałam w salonie, a Taylor znajdowała się za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju. W domu
zapadała straszna cisza, po której rozlegał się dzwonek alarmu przeciwpożarowego. Pędziłam po
schodach na górę z gaśnicą, a moim oczom ukazywała się kolejna wypalona dziura w dywanie
i kałuża plastiku z roztopionych lalek Barbie.
— Przesadza — Taylor uśmiecha się wbrew sobie. — Mamo, dramatyzujesz. Proszę,
zmień temat.
— Nie ma mowy — sprzeciwiam się. — Chcę usłyszeć więcej o piro-anarchistce
z Cambridge.
Taylor uderza mnie w ramię, ale Iris przyjmuje zaproszenie, rozwodząc się nad
przypadkiem, gdy jej malutka blond terrorystka została przedwcześnie odesłana do domu
z nocowania u koleżanki, bo podpaliła piżamę innej dziewczynki.
— Ledwo się przypaliła — upiera się Taylor.
— A dziewczyna wciąż była w środku — kończy Iris.
Trener zaczyna mówić „to mi przypomina, jak”, ciągnąc wypowiedź na temat Brenny, z
tym, że jego córka zręcznie zmienia temat i kieruje uwagę słuchaczy na mnie i drużynę. Ale ja się
tym nie przejmuję, zbyt pochłonięty dotykaniem uda Taylor, bo myśl o tym, że mogłaby być
postrachem cichych, cienistych uliczek Ivy Lane, trochę mnie podnieca.
— Chciałabym wiedzieć… — Brenna demonstracyjnie bierze łyk wody ze swojej
szklanki, bo minęło chyba całe pięć minut, odkąd przestała być w centrum uwagi, a jeśli wkrada
się znudzenie, to ta dziewczyna dokonuje samozniszczenia — jakie są twoje intencje,
młodzieńcze, względem naszej drogiej córki. — W oczach Brenny, którymi przygląda mi się
uważnie, pojawia się niecny błysk.
— Doskonałe pytanie — zgadza się mama Taylor. Iris i Brenna niemal całkowicie
opróżniły drugą butelkę wina i zdążyły już zawiązać grzeszny sojusz, z którym nie do końca
dobrze się czuję.
— Och, dopiero co się spotkaliśmy dziś wieczorem — odpowiadam, puszczając oko do
Taylor.
— Tak, był moim kierowcą Ubera.
— Powiedziała coś w rodzaju, słuchaj, to zabrzmi wariacko, ale zmarł mój niebywale
bogaty i ekscentryczny stryjeczny dziadek i abym mogła odziedziczyć część jego majątku, muszę
pojawić się na rodzinnym obiedzie z chłopakiem.
— Początkowo odmówił — dodaje Taylor — bo jest mężczyzną honoru i zasad.
Trener parska.
— Ale potem ona zaczęła płakać i zrobiło się niezręcznie.
— Tak więc on ostatecznie się zgodził, ale tylko pod warunkiem, że wystawię mu pięć
gwiazdek w aplikacji.
— A jak się sprawy mają w waszym przypadku, szalone dzieciaki? — pytam trenera. —
Wszystko w porządku?
— Nie przeginaj, Edwards.
— Nie, tato, on ma rację. — Podła Brenna staje teraz po mojej stronie. Wolę, gdy tak się
układa. — Wiem, że minęło sporo czasu, odkąd poważnie porozmawialiśmy, więc…
— Nie zaczynaj — warczy trener do niej, choć Taylor śmieje się, a Iris okazuje błogie
niewzruszenie.
Taylor nie opowiedziała mi za wiele o swojej matce, poza tym, czym zajmuje się
zawodowo i o swojej bliskości z nią. Tak więc nie spodziewałem się kobiety, która wciąż zdradza
oznaki, że kiedyś przemierzała ulice w Bostonie w skórzanej kurtce, koszulce z Sidem i Nancy
oraz papierosem zwisającym z ust. Punkrockowa pani doktor. Jest bardzo atrakcyjna. Ma oczy
i włosy o tym samym odcieniu, co Taylor. Tylko że jej rysy twarzy są ostrzejsze — ma wysokie
kości policzkowe i delikatny podbródek. Nie wspominając o tym, że jest wysoka i szczupła
niczym modelka z wybiegu. Rozumiem, skąd u Taylor biorą się niektóre kompleksy.
— Pewnego razu… — zaczyna znów Brenna, a ja przestaję jej słuchać, znów spoglądając
na Taylor.
Nie ma powodu, by czuć się niepewnie. Jest oszałamiająca. Sam nie wiem, czasami tylko
na nią spojrzę i znów sobie uświadamiam, jak bardzo mnie podnieca i jak mocno jej pragnę.
Wciąż trzymam rękę na jej udzie i nagle zdaję sobie sprawę, że nie mieliśmy czasu, by się
popieścić, zanim odebrałem ją przed kolacją, bo obydwoje musieliśmy skończyć zadania
domowe, a ona spóźniała się nieco z przygotowaniami.
Przesuwam rękę o cal wyżej. Tylko odrobinę. Taylor nie patrzy na mnie. Nawet nie
drgnie. Zaciska uda. Początkowo myślę, że przesadziłem, ale nagle… rozchyla je. Zaprasza moją
dłoń, by powędrowała wyżej.
Brenna rozwija jakąś ubarwioną bzdurną opowieść o swoim stażu w stacji ESPN i walce,
która wywiązała się między parą komentatorów futbolowych, czym zabawia ojca i Iris Marsh,
podczas gdy moje palce zakradają się pod rąbek spódnicy Taylor. Jestem ostrożny i metodyczny.
Uważam, by nie wyglądać podejrzanie.
Kiedy Brenna macha przesadnie dłonią, aż stół dzwoni od jej opowieści, ja muskam
czubkami palców materiał majtek Taylor. Jedwab i koronki. Jezu, jakie to podniecające.
Dziewczyna lekko wzdryga się pod moim dotykiem.
Przełykam ślinę, która nagle wypełnia mi usta. Przesuwam dłonią po jej zakrytej cipce i,
cholera jasna, czuję przez bieliznę, jaka jest mokra. Chcę wsunąć do środka palce i…
Cofam gwałtownie rękę, gdy nagle pojawia się kelner i kładzie rachunek na stole.
Gdy wszyscy rzucają się do walki o rachunek, ja rzucam ukradkiem spojrzenie na Taylor
i widzę, jak jej oczy błyszczą szelmowsko. Nie wiem, jak ona to robi, ale zawsze potrafi mnie
zaskoczyć. Nie sądziłem, że w jej repertuarze znajdzie się pozwolenie, bym wkładał jej ręce pod
spódnicę, gdy siedzimy przy stole, ale uwielbiam wiedzieć, że istnieje w niej coś takiego.
— Dziękuję — mówi, kiedy żegnamy się i odchodzimy do swoich samochodów.
— Za co? — pytam nieco ochrypłym głosem.
— Że byłeś ze mną. — Chwyta mnie za rękę, gdy idziemy do jeepa, i wspina się na palce,
by mnie pocałować. — A teraz wracajmy do mojego mieszkania i dokończmy to, co zacząłeś
w restauracji.
Rozdział dwudziesty czwarty
Taylor
Taylor
Conor
Woda jest lodowata. Mimo założonej pianki, wciąż kąsa mnie w palce u nóg, jeśli
pozostaję w bezruchu. Pływam w kółko tylko po to, by podtrzymać temperaturę ciała, ale wcale
się nie przejmuję. Niczym się nie martwię, jeśli tylko znajdę się na desce i czuję fale pode mną.
Nic nie jest w stanie przebić się przez ryk fal rozbijających się o brzeg, krzyki mew nad głową
i smak słonej wody na języku. Zupełnie jakbym znalazł się w szklanej kuli. Doskonała sfera
spokoju odgradza mnie od wszystkiego i wszystkich. Co za błogostan.
Potem czuję, jak ciągnie mnie ocean, a pływ odholowuje w dal. Wiem, że nadchodzi moja
fala, więc ustawiam się wzdłuż niej. Leżę płasko na klatce piersiowej. Wbijam paznokcie
w wosk. Przyjmuję pozycję. Teraz trzeba jedynie wyczucia.
Wiosłuję rękami tylko tyle, by znaleźć się tuż przed grzbietem fali, aż w końcu zrywam
się na nogi, czując rosnące w nich wibracje.
Odnajduję równowagę.
Wychodzę na spotkanie fali.
Tutaj fale nie trwają długo. Mija ledwie parę sekund i załamują się, by łagodnie spłynąć
i obmyć brzeg.
Spędzam godzinę w wodzie, nim słońce ostatecznie wschodzi na porannym niebie.
Zdejmuję piankę w jeepie, dostrzegając, że Hunter podjeżdża swoim land-roverem
w towarzystwie Bucky’ego, Fostera, Matta i Gavina. Nie upływa minuta, a na parkingu pojawia
się drugi pojazd, wiozący Jessego, Brodowskiego, Aleca i Trentona. Przed dziewiątą cała
drużyna dociera na plażę z zadaniem sprzątania z Fundacją SurfRider.
— Niezła frekwencja — mówi do mnie Melanie, koordynatorka wolontariuszy, kiedy
przedstawiam jej chłopców. Prześcigają się wzajemnie, by ją przywitać, jakby nigdy wcześniej
nie widzieli kobiety. — Jesteście stąd?
— Z nieco większej odległości, z Hastings — odpowiadam. — Przyjechaliśmy z Briar.
— Cóż, wspaniale was widzieć. Doceniamy wasze wsparcie.
Wszyscy bierzemy po kuble, rękawiczki i tyczki do zbierania śmieci z namiotu, który
ustawili na plaży. Foster łypie pożądliwie na grupkę ślicznych dziewczyn ze stowarzyszenia
z BU, które przechodzą obok, i unosi rękę.
— Ech, tak, jestem nowy i niezbyt dobrze radzę sobie z pływaniem. Czy mogę dostać do
pary koleżankę? Preferuję blondynki.
— Zamknij się, pajacu. — Hunter szturcha go w żebra łokciem. — Proszę się nie obawiać
— zapewnia dziewczynę — jestem jego przyzwoitką.
Melanie uśmiecha się szeroko.
— Dziękuję. A teraz, panowie, do roboty.
— Tak jest, kapitanie — odpowiada Matt. Uśmiecha się do niej promiennie, a Melanie,
choć jest przynajmniej pięć lat starsza od niego, dowodzi, że żadna kobieta, w jakimkolwiek by
nie była wieku, nie jest odporna na dołeczki w policzkach Andersona.
Zaangażowałem się w pracę z fundacją jeszcze w Huntington Beach, więc kiedy
zobaczyłem, że mają tu lokalny oddział, zapisałem się bez zastanowienia. Ale nie wszyscy
podchodzą do tego z pozytywnym nastawieniem. Zaledwie po godzinie sprzątania Bucky już
staje okoniem.
— Nie pamiętam, bym się pojawiał w sądzie — zrzędzi, brodząc w piasku z kubłem. —
Mam wrażenie, że tego bym nie zapomniał.
— Przestań narzekać — napomina go Hunter.
— I jeśli zastanowię się głębiej, nie przypominam sobie też aresztowania.
— Zamknij się — odzywa się Foster.
— Niech mi więc ktoś powie, czemu spędzam swój wolny dzień na łańcuchu. — Bucky
pochyla się i zaczyna szarpać jakiś przedmiot zakopany w piasku. Kiedy to robi, do reszty z nas
dobiega woń czegoś zepsutego. Jakby martwego zwierzęcia ugotowanego w ściekach.
— O cholera, co to jest? — Matt wzdryga się i zakrywa twarz koszulą.
— Zostaw to, Buck — mówi Hunter. — To pewnie czyjś pies.
— A jeśli to zwłoki? — Jesse wyciąga telefon, gotowy do uwiecznienia krwawego
znaleziska.
— Nie chce się odczepić od tej głupiej tyczki — stwierdza z irytacją Bucky. Dalej kopie,
ciągnąc jednocześnie strasznie śmierdzącą rzecz. Walczy z nią i szarpie, ale to coś nie chce się
uwolnić, aż w końcu nasz kolega pada do tyłu.
Na nasze głowy sypie się piasek. Bucky uderza tyłkiem o ziemię w tym samym czasie,
gdy ląduje na nim pełna pielucha, oplątana siatką na piłkę. W pozostałościach po wykopanej
przez niego dziurze leży coś, co przypomina kilkanaście korpusów po kurczakach z rożna.
— Jasny gwint, ziom, jesteś cały umazany dziecięcą kupą! — Foster krzyczy, gdy cofamy
się na ten straszliwy widok.
— O kurwa, zrzygam się.
— Ale to wstrętne.
— Cały jesteś w gównie!
— Zabierzcie to ze mnie! Zabierzcie! — Bucky wije się w piasku, podczas gdy Hunter
próbuje schwycić pieluchę swoją tyczką, a Foster wciąż z jakiegoś powodu sypie na niego
piaskiem.
Matt rechocze na widok rozgrywającej się przed nami sceny.
— Zmyj to, idioto — mówi do Bucky’ego.
Jestem całkowicie pewien, że Matt myśli o tym, by Bucky użył pryszniców przy
parkingu.
Zamiast tego Bucky zdejmuje z siebie wszystko, prócz bokserek i wbiega sprintem
w lodowaty przypływ.
O rany. Powietrze ma około dwunastu stopni, a wiatr porządnie dmie. Ale pewnie umysł
zwycięża nad materią, bo Bucky rzuca się głową w fale i płynie dalej, gorączkowo szorując się
i spłukując.
Wszyscy śledzimy jego poczynania. Czuję prawdziwy podziw dla tego gościa. Wcześniej
też tam byłem, odmrażając sobie tyłek w piance. Wzdrygam się na myśl, że ta lodowata woda
miałaby łaskotać mnie w nagie jaja.
Kiedy Bucky w końcu wybiega z wody, ma ciało w odcieniu błękitu i trzęsie się niczym
pies z reklamy towarzystwa zapobiegania okrucieństwu wobec zwierząt. Szybko zdejmuję swoją
koszulkę Henley i podaję mu ją. Gavin czeka na niego z ręcznikiem. Jeśli chodzi o szorty, to
Bucky nie ma niestety szczęścia.
— Idź i ogrzej się w jeepie. — Podaję kluczyki Bucky’emu.
Odbiera je szybko ode mnie.
— Nienawidzę środowiska.
Gdy tylko oddala się poza zasięg słuchu, koledzy padają na kolana i zaśmiewają się.
— Będzie miał po tym traumę na całe życie — mówi Foster, wciąż chichocząc.
— Ziom już nigdy nie wróci na plażę — zgadza się z nim Gavin.
— Nie winię go za to — uśmiecha się szeroko Hunter, a potem oddala się, by wyrzucić
pokryte fekaliami śmieci do kosza.
Nie licząc Bucky’ego, wszyscy okazali się na tyle mili, by złożyć w ofierze swój sobotni
poranek. Naprawdę, wiele dla mnie znaczy to, że zainteresowali się czymś, w co wkładam serce.
Odkąd przybyłem na Wschodnie Wybrzeże, nie miałem wiele czasu, by ponownie zająć się
swoimi pasjami. Hokej i zajęcia na uczelni nie zostawiały mi czasu na surfowanie ani wyjazdy na
wybrzeże. To Taylor sprawiła, że znów pomyślałem o wolontariacie. Zaoferowała dzisiaj swoją
pomoc, ale pomyślałem, że to dobry sposób, by zebrać razem wszystkich ziomków. Skoro sezon
się skończył, spotykamy się wszyscy razem w jednej sali tylko sporadycznie. Albo, w tym
przypadku, na jednej plaży.
Nie będę kłamał — jakaś część mnie tęskniła za nimi. Wiecie, jasne, mieszkam z połową
tych idiotów, ale to nie to samo, co wspólne pocenie się na lodzie. Ćwiczenia na łyżwach.
Spędzanie godzin w autobusie. Dziewięćdziesiąt minut czystej, skoncentrowanej determinacji.
Pewnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile dla mnie znaczył hokej, dopóki nie zagrałem
z nimi. Ta drużyna sprawiła, że pokochałem ten sport. Ci ludzie stali się moimi braćmi.
Telefon brzęczy mi w kieszeni. Spodziewam się, że to Taylor zastanawia się, kiedy
wrócę, ale na ekranie pojawia się nieznany numer. Teraz już wiem, co to znaczy.
Kai.
Nie powinienem odbierać. Nic dobrego nie płynie z tego, że daję mu tę satysfakcję.
Jednak pojawia się to dręczące uczucie, które powstrzymuje mnie przed zignorowaniem telefonu
i zrzuceniem go na pocztę głosową. Bo w przypadku Kaia Turnera, wolałbym widzieć, jak
nadchodzi. Najgorszą rzeczą, którą mogę zrobić, to znów pozwolić mu się do mnie podkraść.
— Czego? — warczę w odpowiedzi.
— Wyluzuj, ziom. Spokojnie.
— Jestem zajęty.
— Widzę.
Czuję, jak krew w żyłach zamienia się w lód. Próbując nie zwracać na siebie uwagi,
rozglądam się wokół, przeczesując wzrokiem plażę i parking. W oddali dostrzegam chudego
gościa, który kręci się w pobliżu toalet. Wygląda jak mały chłopczyk w ubraniach po starszym
bracie, a ja nawet nie muszę widzieć jego twarzy, by wiedzieć, kto to jest.
— Jak, do diabła, mnie tu znalazłeś? — odsuwam się na kilka kroków od Huntera
i pozostałych.
— Ziom, ja mam wszędzie oczy. Jeszcze tego nie wiesz?
— Czyli śledziłeś mnie. — Kurwa mać. Robi się coraz bardziej zdesperowany.
Wyśledzenie mnie w Buffalo to jedno. A teraz przyjechał do Massachusetts? Z Hastings
na tę plażę w pobliżu Bostonu. Kto wie, jak długo mnie obserwował albo co kombinuje tym
razem. Waham się, czy określić go mianem niebezpiecznego człowieka. Nigdy nie widziałem, by
stosował przemoc, nie licząc kilku bójek. Takich, w jakie wdają się dzieciaki. Z podbitymi
oczami i posiniaczonym ego.
Ale przecież już go tak naprawdę nie znam.
— Nie musiałbym, gdybyś porozmawiał ze mną jak mężczyzna — mówi.
Tłumię przekleństwo.
— Nie mam ci nic do powiedzenia.
— Ale ja tak. Możesz więc podejść tutaj i rozwiążemy to jak przyjaciele albo będę musiał
przyjść do ciebie i narobić ci wstydu przed twoimi nowymi bananowymi frajerskimi kumplami.
Pieprzyć go.
To samo działo się po mojej przeprowadzce do Huntington Beach. Wpędzał mnie
w poczucie winy, bo opuściłem sąsiedztwo, jakbym miał jakiś wybór. Docinał mi, że zostawiłem
go dla dupków z rodzin z funduszami powierniczymi, jak gdybym miał wtedy jakichś przyjaciół.
Wyżywał się na mnie za to, że mama kupowała mi nowe ubrania. Dopiero po długim czasie
zdałem sobie sprawę z tego, co robi, z subtelnej manipulacji psychologicznej. Zbyt długo mi to
zajęło.
— Dobrze, palancie.
Mówię Hunterowi, że idę się odlać, a potem kieruję się na parking w pobliżu toalet.
Wchodzę na minutę do męskiej ubikacji, a potem kieruję się w stronę ławek w pobliżu jeepa; nie
wiadomo, kogo mógł ze sobą przyprowadzić, i wolę nie dopuścić do tego, by mnie zwabił gdzieś
w odludne miejsce. Jeśli już zadał sobie tyle trudu, oznacza to, że chce czegoś naprawdę
niedobrego. Nie mogę zaufać zdesperowanemu Kaiowi.
— Utrudniasz mi wszystko — stwierdza, siadając obok mnie.
— To twoja wina. Ja wolę, żebyś mnie zostawił w spokoju.
— Ziom, nie rozumiem cię. Byłeś moją bratnią duszą. Kiedyś…
— Do diabła z tym. Przestań. — Obracam się, by spojrzeć na niego, na ducha
dzieciństwa, który wraz z każdym mijającym rokiem staje się mniej wspomnieniem, a bardziej
koszmarem. — To przeszłość, Kai. Nie jesteśmy dziećmi. Teraz już nie jestem dla ciebie bratnią
duszą.
Zmuszam się, by nie odrywać od niego spojrzenia, ale widzę w nim wszystko, czego
nienawidzę w sobie. A wtedy nienawidzę siebie jeszcze bardziej za to, że tak myślę. Bo Kai
przynajmniej wie, kim jest. Tak, jest porażką, ale nie chodzi z mylnym przekonaniem, że jest
inaczej, próbując wcisnąć się w formę, która została stworzona wyłącznie po to, by trzymać na
odległość takich ludzi jak on i jak ja.
— Czegokolwiek chcesz, ode mnie tego nie dostaniesz — stwierdzam zmęczonym
głosem. — Wypadłem z gry, kolego. Skończyłem z twoim dramatem. Pozwól, że zajmę się
swoim życiem.
— Nie mogę tego zrobić, ziom. Jeszcze nie. — Przechyla głowę na bok. — Ale jeśli mi
pomożesz, to odejdę. Już nie będziesz mnie musiał oglądać. Będziesz mógł o mnie zapomnieć.
Kurwa mać! Do cholery!
— Masz kłopoty — stwierdzam beznamiętnie. Oczywiście, że tak. Słychać to w jego
głosie. Nie ma w tym zwykłej gadki „ziom, mam problem, możesz poratować?”. Jest przerażony.
— Spieprzyłem coś, wiesz? Miałem coś zrobić dla pewnych ziomków…
— Coś?
Kai przewraca oczami, a jego głowa kiwa się pod wpływem tego przesadnego gestu.
— Przenosiłem tylko mały produkt.
— Szmuglowałeś, Kai. — Cholerny idiota. — Masz na myśli szmuglowanie. Co się,
kurwa, z tobą dzieje?
— Ja taki nie jestem, ziom. Byłem winien przysługę paru gościom, a oni powiedzieli, że
jeśli odbiorę przesyłkę z pewnego miejsca i zawiozę ją do innego, to będziemy rozliczeni. Bułka
z masłem.
— Ale? — Życie Kaia składa się z serii łatwych rozwiązań, po których następuje szereg
krytycznych „ale”. Ale nie wiedziałem, że ktoś jest w domu. Ale ktoś się odezwał. Ale naprułem
się i straciłem pieniądze.
— Zrobiłem dokładnie, co mi powiedzieli — protestuje. — Odebrałem przesyłkę od ich
chłopaka, zawiozłem na miejsce i oddałem facetowi…
— A teraz oni twierdzą, że ten koleś jej nie dostał.
Kai wygląda, jakby spuszczono z niego powietrze, gdy dostrzega, jak oczywista była ta
odpowiedź. Bo każdy idiota widziałby, jak to się skończy — a Kai nigdy tego nie dostrzega.
— W tym sęk — mamrocze. — Nie wiem, kto mnie prześladuje. Ktoś próbuje mnie
udupić, a ja nie rozumiem tej wrogości.
— Czego ode mnie w związku z tym oczekujesz? Jeśli poszukujesz miejsca, by się ukryć,
to szukaj dalej. Ja mam współlokatorów.
— Nie, nic takiego. — Milknie, a pełne skruchy, zgarbione ramiona mówią same za
siebie. — Muszę tylko ich spłacić, wiesz, albo odzyskają równowartość swoich pieniędzy w inny
sposób. Wiem, Con, już kiedyś to przerabialiśmy. Rozumiem. Ale ci ludzie sądzą, że ja ukradłem
ich rzecz.
Przeciera twarz. Wpatruje się we mnie badawczo zaczerwienionymi oczami. Znów
jesteśmy dzieciakami, które zawierają pakt w ciemnym pokoju. Rozcinają dłonie scyzorykiem.
— Conor, zabiją mnie, albo jeszcze coś gorszego. Jestem tego pewien.
Do cholery z nim. Niech go szlag trafi za to, że wciąż znajduje sposób, by obniżyć swoją
wartość do poziomu ceny kostki koki lub koperty z pigułkami. Niech idzie w diabły za to, że
pozwolił, by paczka pozerów, którzy chcą być niczym Człowiek z Blizną, rządziła jego życiem.
Niech go piekło pochłonie za to, że przystawił sobie pistolet do głowy i powiedział, że jeśli
rzeczywiście mi na nim zależy, to załaduję więcej kul.
Nie chcę znać odpowiedzi, mimo że zadaję pytanie.
— Ile?
— Dziesięć kawałków.
— Do cholery, Kai. — Już nie mogę usiedzieć na miejscu. Wstaję z ławki i zaczynam
chodzić. Krew we mnie wrze. Sprałbym go na kwaśne jabłko, gdyby to w czymś pomogło.
— Słuchaj, ja wiem.
— Sukinsyn. — Kopię kosz na śmieci. Wzbierają we mnie gniew i desperacja.
Sam nawet nie wiem, dlaczego pozwalam, by tak mną to wstrząsnęło. Cały Kai. Jest jak
kwas. Mocny, żrący kwas, który trawi wszystko, czego dotknie. Gdy raz na to pozwolisz,
przeniknie do kości. Wypali dziurę na wskroś.
— Nie — mówię w końcu.
— Ziom. — Łapie mnie za ramię, a ja strząsam jego dłoń, patrząc wzrokiem, który mówi,
że drugi raz na to nie pozwolę. — Musisz mi pomóc. Nie żartuję. Oni naprawdę po mnie przyjdą.
— To uciekaj, ziom. Skocz do autobusu do Idaho albo do Północnej Dakoty i po prostu
się schowaj. Gówno mnie to obchodzi.
— Mówisz serio? Zostawiłbyś swojego najlepszego przyjaciela…
— Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. I może nigdy nie byliśmy. — Potrząsam kilka
razy głową. — To twój problem i ty go musisz rozwiązać, a ja nie chcę być w żaden sposób w to
wmieszany.
— Przykro mi, ziom. — Zmienia się jego postawa, spojrzenie ma groźne, nieprzyjazne.
I teraz przypominam sobie, dlaczego kiedyś mnie przerażał. — Nie mogę pozwolić ci odejść.
— Nawet nie próbuj — ostrzegam go, przygotowując się na starcie.
Kiedyś byłem chuderlawym pędrakiem na deskorolce, który podążał za nim wszędzie po
okolicy. Ale tak już nie jest. Teraz mógłbym unieść go niczym sztangę na ławce i złamać
o kolano. Lepiej, żeby o tym pamiętał, zanim wpadną mu do głowy naprawdę głupie pomysły.
— Teraz pozwalam ci odejść. Następnym razem, gdy cię zobaczę, może być inaczej.
— Nie, bracie. — Obnaża zęby w pozbawionym radości uśmiechu. — Widzisz,
zapomniałeś, że wciąż jestem panem twojego tyłka. Dziesięć tysięcy. Dzisiaj.
— Chyba upadłeś na głowę. Nie mam tylu pieniędzy. A nawet gdybym miał, nie dałbym
ci ich.
— Możesz je zdobyć — odpowiada, wciąż pełen determinacji. — Idź i poproś ojczyma.
— Wal się!
Kai uśmiecha się do mnie szyderczo.
— Chyba nie chcesz tego tak rozgrywać, Con. Jeśli nie zdobędziesz dla mnie tych
pieniędzy, tatuś Max dowie się, że to ty podałeś kod do alarmu do willi i pozwoliłeś, by ktoś się
włamał i spustoszył wnętrze. — Unosi brew. — Może nawet powiem mu, że to ty zabrałeś
brakującą gotówkę z jego gabinetu. Co o tym sądzisz?
— Jesteś kupą gówna, Kai, wiesz?
— Tak jak mówiłem, ziom. Możemy załatwić to gładko — po prostu powiedz Maxowi,
że potrzebujesz pieniędzy na jakąś głupotę. Wymyśl coś. Dasz mi pieniądze i załatwione. Ulotnię
się i wszyscy będą szczęśliwi.
Kiedy jesteś dzieckiem, nie wiesz tego, że chociaż najlepsi przyjaciele są twoim całym
światem, a każdy dzień jest pierwszym i ostatnim dniem twojego życia; gdy wszystko staje się
pilne i niebezpieczne, a każda myśl i emocja okazuje się erupcją siły zdolnej zmieść planetę, to
najgorszy popełniony przez ciebie błąd okaże się trwalszy niż wszystko inne. Przelotna,
oślepiająca chwila wściekłości zamieni się w poczucie winy i żal, które będą ciągnąć się za tobą
przez całe życie.
Najbardziej nienawidzę w Kaiu tego, że jestem we wszystkim tak do niego podobny.
Różni nas tylko to, że on umie się do tego przyznać.
Przeciągam drżącą dłonią po włosach i nie odrywam wzroku od horyzontu, zmuszając się
do wypowiedzenia słów przez ściśnięte, palące gardło.
— Dam ci te pieniądze.
Rozdział dwudziesty siódmy
Taylor
W niedzielę wieczorem w Malone’s panuje tłok. Trwa właśnie turniej darta, a kilka minut
temu cały dom Sigma Phi wpadł do środka, najwyraźniej już po jakiejś wcześniejszej imprezie.
Jak dotąd Sasha musiała opędzać się od trzech wyraźnie zmęczonych opojów, odbijając ich
żałosne próby podrywu niczym Wonder Woman odtrącająca rykoszetem pociski za pomocą
złotych bransoletek.
— Przypomnij mi, czemu się tutaj znalazłyśmy — przekrzykuję grupę głośnych facetów,
którzy skandują „pij, pij, pij!” w sąsiednim boksie.
Sasha podsuwa mi kolejne malibu z sokiem ananasowym i stuka kieliszkiem o kieliszek.
— Sądzę, że potrzebujesz nasycenia kutasowego.
— To chyba nie mój problem. — Ponuro wysączam prawie cały koktajl jednym długim
haustem, a potem opieram się o bar i obserwuję ludzi.
— Tak, cóż, nie masz racji. — Wychyla swój drink z wódką i red bullem. — Dogłębne
badania naukowe udowodniły, że gdy mężczyzna namiesza ci w głowie, tylko znaczne ilości
połączonych czynników fiuta i alkoholu mogą naprawić określone dysfunkcje.
— Muszę sprawdzić jakieś recenzje na temat tych doniesień.
Sasha pokazuje mi środkowy palec.
— Pojawiłem się na czas. — Przed nami staje wysoki gość w koszulce drużyny
koszykówki Briar. Świeci jasnym uśmiechem rodem z reklamy pasty do zębów i dołeczkami
modela z okładki.
Sasha nie do końca jest nim zdegustowana, bo łapie przynętę.
— Na co?
— Obydwie potrzebujecie kolejnego drinka. — Wskazuje kiwnięciem nasze prawie puste
szklanki i macha do barmana. — Poproszę cokolwiek, co panie sobie zażyczą, oraz rum z colą.
Dziękuję.
Mojej uwadze nie umyka to, że Sasha mruży oczy z zamyśleniem, słysząc „proszę”
i „dziękuję”. Widzicie, w jej przypadku należy zrozumieć okoliczności, w jakich dorastała.
Wówczas jej najlepszą przyjaciółką była prababcia ze strony ojca, która na różnych etapach
swojego życia została kurierem wojskowym podczas drugiej wojny światowej, nauczycielem
szkoły średniej w więzieniu i przez krótką chwilę katolicką zakonnicą. Innymi słowy, dobrze
wychowany i uprzejmy chłopak, którego manierom nic nie można zarzucić, ma za sobą połowę
drogi, jeśli chce zdobyć Sashę.
— Jestem Eric — mówi do nas, obdarzając Sashę widokiem doskonałych zębów.
— Sasha — odpowiada skromnie moja przyjaciółka. — To jest Taylor. Byłaby
zachwycona, mogąc poznać jakichś wysokich, ciemnowłosych, przystojnych przyjaciół, których
trzymasz w zanadrzu.
Obrzucam ją gniewnym spojrzeniem, nakazując, by zamilkła, a ona mnie ignoruje. Zbyt
ją pochłonęło napawanie się głębią… manier Erica. Chłopak daje sygnał swoim kolegom przy
stole po przeciwnej stronie sali, że mogą podejść, i dwaj faceci przeciskają się przez tłum, idąc ze
swoimi piwami w naszą stronę. Mają na imię Joel i Danny. Cała nasza piątka zapoznaje się ze
sobą, a ja wraz z Sashą wyciągamy szyje ku wieżowcom, które Briar rekrutuje obecnie
w charakterze uniwersyteckich graczy w koszykówkę.
Kiedy Danny przysuwa się nieco bliżej mnie, Sasha wbija mi palce w ramię, mówiąc tym,
że nie pozwoli mi uciec. Szturcham ją, by odeszła ze mną kilka kroków na bok. Musimy
porozmawiać na osobności.
— Mam chłopaka — przypominam jej. Na co Sasha unosi sarkastycznie brew. — Chyba.
— Nie musisz wskakiwać im na fiuta — odpowiada. — Uśmiechaj się tylko, potakuj i pij.
Mały niewinny flirt nikogo nie zabije.
— Gdybym zobaczyła, jak Conor flirtuje z inną dziewczyną…
— Ale nie zobaczysz, bo nie odpowiada na twoje wiadomości. Udawaj więc, że na kilka
godzin odzyskałaś swoje życie, i baw się dobrze — kwituje, popychając w moją stronę kieliszek,
który pojawił się, gdy Danny nalegał, by nam zamówić tequilę.
— Za koszykówkę. — Sasha unosi swój kieliszek.
— Za Kappa Chi — odpowiada Eric.
— Za hokej — mamroczę pod nosem.
Wypijamy alkohol, a Sasha wyciąga telefon i unosi go, by zrobić grupowe zdjęcie całej
naszej piątki.
— I już — stwierdza.
— Co, i już?
Docina kadr i dodaje filtr, a potem publikuje zdjęcie z kilkoma wybranymi hashtagami.
#nocdziewczyn #kappachi #briaru #walićkrążki #dużekule
— Niech Conor to zignoruje — mówi z szerokim uśmiechem.
Sęk w tym, że ja nie pragnę zemsty. Nie chcę wzbudzać w nim zazdrości ani
przypominać, co go omija. Pragnę tylko zrozumieć, co się zmieniło.
Później, kiedy już trafiam do swojego mieszkania, wchodzę do łóżka i mobilizuję się, by
nie pisać ponownie do Conora, dostrzegam, że przegapiłam wcześniejszą wiadomość od niego.
ON: Wybacz. Porozmawiamy jutro. Dobranoc.
W jakiś sposób okazuje się to gorsze niż całkowity brak odpowiedzi.
Rozdział dwudziesty ósmy
Conor
Taylor
Zapomniałam, jakie zamieszanie niesie ze sobą każdego roku Wiosenna Gala. W piątek
budzę się późno i muszę nadrobić stracony czas. Od tej chwili dzień przypomina film na szybkim
przewijaniu do przodu.
Wylewam na siebie kawę, pędząc na zajęcia. Nie wzięłam właściwego notatnika. Piszę
test. Zabieram tyłek na kolejne zajęcia. Automat z przekąskami zżera mojego dolara. Głoduję.
Biegnę do domu Kappy na spotkanie z Sashą. Sprintem do salonu piękności. Są spóźnieni
o godzinę. Czekając na nich, zjadamy lunch. Robią nam fryzury. Z powrotem do domu Kappy.
Sasha robi mi makijaż, podczas gdy ja maluję jej paznokcie. Potem Sasha się maluje, a ja prasuję
parownicą nasze sukienki. I w końcu — siadamy na podłodze, dopóki Abigail nie zaczyna tupać
po domu i krzyczeć, że zespół instalacyjny potrzebuje pomocy na miejscu.
Obecnie wraz z Sashą znajdujemy się w sali bankietowej i podłączamy wynajęty system
nagłośnienia do jej laptopa. Z głów sypią nam się wsuwki, a my pełzamy po podłodze, pocąc się.
Potem będziemy musiały pobiec z powrotem do domu Kappy i umyć się za pomocą mokrych
chusteczek dla niemowląt i założyć sukienki.
— Czy nie mieliśmy obiecanej pomocy? — narzeka Sasha, kiedy wyciągamy z zaplecza
do środka kolejny masywny głośnik, bo wózek transportowy ma przebitą oponę.
— Chyba studentki pierwszego roku są w kuchni i składają serwetki.
— Serio? — odpowiada Sasha. Opuszczamy głośnik na miejsce i korzystamy z chwili, by
złapać oddech. — Cholera, pójdę, siądę na tyłku i będę składać pieprzone origami. Wyciągnij
stamtąd tę dziewczynę od lacrosse, żeby wzięła parę głośników na plecy.
— Chyba powiedziałaś Charlotte, że nie chcesz, by plebs dotykał swoimi niezdarnymi
rękami twojego sprzętu.
— Tak, ale nie miałam na myśli podnoszenia ciężarów.
Uśmiecham się szeroko.
— Chodź. Jeszcze jeden. Potem ja rozłożę resztę kabli, a ty zrobisz test nagłośnienia.
Sasha bierze głęboki wdech i ociera pot z czoła swetrem.
— Jesteś dobrą przyjaciółka, Marsh.
Kiedy wnosimy do środka głośnik, na naszej drodze pojawia się znajoma twarz. To Eric,
koszykarz z Malone’s, który niesie sześć wielkich pudeł z pączkami. Ustawiamy głośnik na
miejscu i spotykamy się z nim w boksie DJ-a, świecąc drapieżnymi, wygłodniałymi oczami.
— Częstujcie się — mówi swobodnie.
— O mój Boże, jesteś najlepszy. — Sasha wsuwa pączka w usta i bierze dwa kolejne. —
Dziękuję — mamrocze z pełnymi ustami.
Niczym chmara szarańczy pozostałe siostry rzucają się na pączki. Wszystkie od
przynajmniej tygodnia żyły na zielonych sokach i marchewkach, by zmieścić się dziś wieczorem
w za małe o jeden rozmiar sukienki.
— Muszę pojechać do miasta i odebrać smoking — mówi Eric do Sashy, gdy dziewczyna
oblizuje lukier z palców. — Pomyślałem, że dziewczęta mogą potrzebować słodkiego paliwa.
— Dziękuję. Jesteśmy bardzo wdzięczne.
— Naprawdę — przytakuję.
Tak szybko, jak się pojawiły, pudełka opustoszały, wyczyszczone do cna. Nie pozostał
nawet gram cukru ani kropla dżemu, a dziewczyny już oddalają się do swoich zadań.
Rozglądam się z aprobatą po ogromnej sali. Ha. To miejsce zaczyna wyglądać na wpół
reprezentacyjnie. Stoły już ustawiono. Banery i dekoracje powieszono. Możemy w zasadzie
zaczynać.
— Spotkamy się tu o ósmej? — pyta Erica Sasha.
— Tak jest, proszę pani. Do zobaczenia. — Całuje ją w policzek i macha do mnie na
pożegnanie, odchodząc.
Obracam ku niej głowę.
— Hm. Nie wiedziałam, że się z nim umówiłaś — rzucam oskarżycielsko.
Sasha wzrusza ramionami.
— Chciałam znów pokazać się sama, ale tym sposobem będę miała kogoś do
przynoszenia drinków podczas puszczania muzyki.
Wciskamy puste pudełka po pączkach do kosza na śmieci, a potem odchodzimy
w poszukiwaniu chłodziarki, w której podobno umieszczono butelki z wodą dla wszystkich.
Najpierw sprawdzamy kuchnię, w której w ciemnościach, wśród stosów białych materiałowych
serwetek siedzi osiem zmęczonych i zgarbionych studentek pierwszego roku. Przypomina mi to
jakiś cholerny obóz pracy, więc wycofujemy się po cichu. Pierwszoroczniaki napełniają nas
przerażeniem.
— Co z Conorem? — pyta Sasha, gdy idziemy kolejnym korytarzem.
Co z Conorem… Wydaje się, że odkąd go poznałam, to pytanie codziennie pochłaniało
mnie coraz bardziej. Obydwoje daliśmy się złapać w nieustannie ewoluujący stan niepewności.
— Nie wiem — odpowiadam uczciwie. — Odwoływał nasze plany w ciągu dwóch
ostatnich dni.
Na jej doskonałych wargach pojawia się grymas.
— Czy w ogóle ze sobą rozmawialiście?
— Trochę. W większości przez SMS-y, a on niewiele mówi. Tylko tyle, że jest zajęty,
załatwia coś, bla, bla. I, oczywiście, zawsze przeprasza.
— Nie zrobiłby czegoś… nie wykręciłby się od dzisiejszego wieczoru, prawda? — Sasha
przygląda mi się uważnie, jakby wypatrywała znaków lub sygnałów, że mogę nagle wpaść w szał
albo kompletnie załamać się nerwowo.
— Nie ma mowy — stwierdzam stanowczo. — Nigdy by tak nie zrobił.
— Hej, Taylor. — Zza rogu wyłania się Olivia, wychodząc z zaplecza. — Zostawiłaś
telefon na zewnątrz. Brzęczał.
Odbieram od niej telefon i uderza mnie fala ulgi, gdy dostrzegam nieodebrane połączenie
od Conora. W końcu. Muszę wiedzieć, czy mnie zabierze z domu, czy spotkamy się na miejscu.
— O wilku mowa — odzywa się Sasha.
Już mam do niego oddzwonić, gdy przychodzi wiadomość.
CONOR: Nie uda mi się dziś pojawić.
Gapię się na ekran. Potem piszę odpowiedź drżącymi kciukami.
JA: To nie jest śmieszne.
CONOR: Przepraszam.
— Co się dzieje?
Próbuję się do niego dodzwonić.
Od razu kieruje mnie na pocztę głosową.
— Nie zrobił tego — mówi Sasha ponurym głosem, gdy odczytuje mój wyraz twarzy.
Ignoruję ją. Znów do niego dzwonię.
Wprost na pocztę głosową.
JA: Porozmawiaj ze mną.
JA: Co się, do diabła, dzieje?
JA: Wal się, Conor.
Robię zamach w tył, by rzucić telefonem przez salę, ale nim zdążę go wypuścić, Sasha
łapie mnie za nadgarstek. Wyrywa mi telefon z dłoni i przygważdża surowym spojrzeniem.
— Nie podejmujmy pochopnych decyzji — radzi, a potem wciąga do toalety po
przeciwnej stronie korytarza. — Mów do mnie. Co powiedział?
— Nie przychodzi. Bez wyjaśnienia. Tylko przepraszam, że znów nie będę —
odpowiadam, wzburzona, łapiąc za brzeg umywalki, by powstrzymać się przed walnięciem
pięścią w lustro. — Wiesz, co, do kurwy nędzy? Nie podjął tej decyzji dzisiaj. Nie mógł. Przez
cały tydzień mnie zbywał, co oznacza, że już wcześniej o tym wiedział. Mógł mi to powiedzieć!
Zamiast tego czekał do ostatniej sekundy, by mi wbić nóż.
Krzyczę i walę pięścią w stalowe drzwi. Nie do końca przynosi mi to satysfakcję, bo
drzwi otwierają się pod wpływem ciosu. Mimo to boli mnie, ale przynajmniej nie roztrzaskałam
sobie kostek w palcach.
— Dobrze, She-Ra, opanuj się. — Sasha zagania mnie w kąt, unosząc dłonie, jakby
uspokajała rozdrażnionego nosorożca. — Naprawdę uważasz, że robi to, by cię zranić?
Odpycham ją. Nie mogę ustać spokojnie.
— Jakie jest inne wytłumaczenie? To pewnie wszystko stanowi część jakiegoś podstępu,
który zastosował. Może cały czas byłam wyzwaniem. Jakimś zakładem z kolegami z drużyny.
A teraz gra się skończyła i wszyscy się ze mnie śmieją. Biedna żałosna grubaska.
— Hej. — Sasha staje nagle przede mną, by powstrzymać moje nerwowe dreptanie. —
Kurwa, zamknij się. Nie jesteś żałosna i niczego nie można zarzucić twojemu wyglądowi ani
twoim kształtom. Jesteś piękna, zabawna, miła i inteligentna. Jeśli Conor Edwards ma jakieś
jebane usterki, to nie twoja wina. Jego strata.
Nie słucham jej, a raczej nie dociera do mnie to, co mówi. W brzuchu z każdą sekundą
rośnie rozpalona do białości kula wściekłości, a ja nie umiem odpowiedzieć na żadne
z dręczących mnie pytań.
— Muszę pożyczyć twój samochód — wybucham, wyciągając dłoń.
— Nie sądzę, żebyś była teraz w stanie prowadzić…
— Kluczyki. Proszę.
Sasha wzdycha i przekazuje mi kluczyki.
— Dziękuję. — Wypadam z łazienki, jakby mi się paliło pod tyłkiem, a Sasha biegnie
w ślad za mną.
— Taylor, czekaj — woła za mną, zdesperowana.
Ale ja pruję korytarzem ku lobby. Robię to tak szybko, że gdy okrążam róg, wpadam na
jedną z moich sióstr ze stowarzyszenia. Mniej więcej sześć dziewczyn z Kappy krząta się po
lobby, wraz z paroma facetami z Sigmy, którzy taszczą krzesła.
Brunetka, którą staranowałam, zatacza się w przód. Przez długie włosy, które zasłaniają
jej oczy, dopiero po kilku sekundach zdaję sobie sprawę, że to Rebecca.
— Cholera, przykro mi — odzywam się do niej. — Nie zauważyłam cię.
Dziewczyna odzyskuje równowagę i natychmiast na dźwięk mojego głosu wbija wzrok
w podłogę. Już jestem rozdrażniona zachowaniem Conora, więc żałosny grymas na twarzy
Rebekki wywołuje kolejny atak furii.
— Do kurwy nędzy — napadam na nią — całowałyśmy się na pierwszym roku, a ty
pomacałaś mnie po cyckach, Rebecco. Otrząśnij się już z tego.
— Miau — rechocze Jules, która stoi o kilka kroków dalej i podsłuchuje nas.
Warczę na nią:
— Zamknij się, Jules! — A potem przebiegam obok niej i debilnego chłopaka Abigail
z Sigmy. Śledzą mnie szeroko otwartymi oczami.
Sasha dołącza do mnie w chwili, gdy otwieram jedno skrzydło podwójnych drzwi
wejściowych.
— Taylor — rozkazuje — zatrzymaj się.
Zmuszam się, by przystanąć.
— O co chodzi?
Na jej twarzy widać troskę. Dotyka mojego ramienia i ściska je lekko.
— Żaden facet nie jest tego wart, by stracić szacunek do siebie. Pamiętaj tylko o tym.
I zapnij pas.
Rozdział trzydziesty
Taylor
Conor
Była sobie kiedyś pewna dziewczyna, z którą dorastałem. Daisy. Mniej więcej w moim
wieku, mieszkała kilka domów dalej w mojej starej okolicy. Przesiadywała godzinami na
podjeździe, rysując kamykami albo odłamkami cementu, bo nie miała kredy. Jeszcze nim
staliśmy się nastolatkami i przejeżdżaliśmy obok niej na deskorolkach, rzucała w nas
przedmiotami. Kamieniami, nakrętkami od butelek, przypadkowymi śmieciami, czymkolwiek, co
leżało obok. Jej tata był cholernie podły i myśleliśmy, że ona jest taka jak on.
Potem pewnego dnia obserwowałem ją z mojej werandy. Patrzyłem, jak wysiada ze
szkolnego autobusu i puka do frontowych drzwi. Pick-up jej taty stał na podjeździe, a telewizja
w środku grała tak głośno, że wszyscy dookoła mogli słyszeć wiadomości sportowe. Pukała
i pukała, chuda dziewczynka z plecaczkiem. Potem próbowała wejść przez okno, w którym
podczas włamania wyrwano kraty i już nigdy ich nie naprawiono. Aż w końcu poddała się,
zrezygnowana, i podniosła kolejny kamyk ze skraju drogi, który przetoczył się ku niej z jakiejś
niszczejącej części dzielnicy.
Potem przyglądałem się, jak po chodniku na deskorolce turlał się Kai. Zatrzymał się, by
z nią porozmawiać, i drażnił się z nią. Obserwowałem, jak rozsmarowuje obwarzanki na jej
rysunkach, a potem wylewa napój na obrazki i strzela nakrętką od butelki w jej włosy. I wtedy
zrozumiałem, dlaczego rzuca w nas różnymi przedmiotami, gdy przejeżdżamy obok. Celowała
w Kaia.
Następnym razem, gdy siedziała samotnie, przyniosłem własny kamyk i dołączyłem do
niej. W końcu opuściliśmy podjazd i zaczęliśmy odkrywać świat. Obserwowaliśmy autostradę
z wysokiego drzewa, liczyliśmy samoloty z dachów. Aż pewnego dnia Daisy powiedziała mi, że
odchodzi. Po wyjściu ze szkolnego autobusu miała udać się gdzieś indziej. W inne miejsce. „Ty
też mógłbyś odejść”, zachęcała.
Miała wycięte z czasopisma zdjęcie Yosemite. Wbiła sobie do głowy, że tam zamieszka,
na kempingu czy w podobnym miejscu. Bo będą mieli wszystko, czego potrzeba, a obozowanie
nic nie kosztuje, prawda? Rozmawialiśmy o tym przez wiele tygodni i robiliśmy plany. Tak
naprawdę nie chciałem nigdzie odchodzić, ale Daisy pragnęła, bym wyjechał z nią. Najbardziej
bała się samotności.
Potem pewnego dnia wsiadła do autobusu. Na ramieniu miała fioletowe siniaki. Popłakała
się i nagle wszystko przestało być zabawą. To już nie była opowieść o wielkiej przygodzie, którą
pisaliśmy, by zabić czas między szkołą a porą snu. Kiedy autobus podjechał pod szkołę, spojrzała
na mnie z wyczekiwaniem, a plecak wisiał na jej ramionach ciężej niż zwykle. Zapytała, czy
odchodzimy dziś w porze lunchu. Nie wiedziałem, co jej odrzec, by nie powiedzieć czegoś
niewłaściwego. Zatem zrobiłem coś gorszego.
Odszedłem.
Chyba w tej chwili dowiedziałem się, że nikomu nie przyniosę nic dobrego. Pewnie,
miałem ledwie jedenaście lat, więc oczywiście nie zamierzałem uciekać na północ, mając jedynie
plecak i deskorolkę. Ale pozwoliłem Daisy, by we mnie uwierzyła. Pozwoliłem, by mi zaufała.
Może nie rozumiałem wtedy, co naprawdę działo się w jej domu, ale miałem o tym jakieś pojęcie
i mimo wszystko nie zrobiłem nic, by jej pomóc. Stałem się zwyczajnie jeszcze jednym
rozczarowaniem w życiu Daisy.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jej oczu. Zobaczyłem w nich złamane serce. Wciąż je widzę.
Nawet teraz.
Ręce mi się trzęsą. Ściskam kierownicę, ledwo dostrzegając ulicę. Zupełnie jak
w widzeniu tunelowym, wszystko wydaje się ściśnięte i oddalone. Jadę bardziej na pamięć, niż
posługując się wzrokiem. Ucisk w piersiach, który narastał od kilku dni, teraz wzmaga się,
sięgając aż do gardła. Nagle każdy oddech sprawia ból.
Gdy dzwoni leżący w uchwycie na kubek telefon, nagle skręcam na przeciwny pas,
zaskoczony dźwiękiem, który głośno rozbrzmiewa w mojej głowie.
Wybieram przycisk głośnika.
— Tak? — odpowiadam, zmuszając głos do działania. Nie słyszę siebie. Szum w głowie
sprawia, że czuję się jak pod wodą.
— Upewniam się, że się pojawisz — odpowiada Kai. W tle słychać hałas. Głosy
i stłumioną muzykę. Już siedzi na miejscu w dusznym uniwersyteckim barze w Bostonie, gdzie
umówiliśmy się na spotkanie.
— Jestem w drodze.
— Tik-tak.
Kończę połączenie i rzucam telefon na fotel pasażera. Ból w klatce piersiowej staje się nie
do zniesienia. Ściska mnie tak mocno, że mam wrażenie, jakby miał mi złamać żebra. Skręcam
kierownicę i zjeżdżam na pobocze, gwałtownie wduszając hamulec. Gardło zaciska się, a ja
gorączkowo zdzieram z siebie warstwy ubrań, aż w końcu mam na sobie tylko podkoszulek. Pocę
się. Opuszczam szyby, by wpuścić do jeepa chłodne powietrze.
Co ja, kurwa, robię?
Zanurzam twarz w dłoniach i nie mogę opędzić się od widoku jej twarzy. Rozczarowania
w oczach. Nie Daisy, małej dziewczynki z przeszłości. Ale Taylor, kobiety z teraźniejszości.
Spodziewała się po mnie czegoś lepszego. Nie tego, co zrobiłem kiedyś, ale tego, co było
teraz moim wyborem. Pozwoliłaby, żeby uszło mi płazem frajerskie zachowanie w ostatnim
tygodniu, gdybym tylko okazał się na tyle silny, by podjąć właściwą decyzję, kiedy dała mi
szansę.
Do cholery, Edwards. Bądź mężczyzną.
Obiecałem sobie, że będę dla niej lepszy i spróbuję zobaczyć siebie jej oczami. Spojrzę na
siebie jak na kogoś wartego więcej niż śmieć z rynsztoka czy przegryw bez poczucia celu albo
chodząca przygoda na jedną noc. Znalazła we mnie wartość, nawet jeśli ja tego nie potrafiłem.
Dlaczego więc pozwoliłem, by Kai mi to odebrał? Bo nie tylko zawłaszczył życie mnie, ale
ukradł je też Taylor. Powinienem być teraz na głupiej potańcówce z moją dziewczyną, a nie
przeżywać atak paniki na poboczu drogi.
Potrząsam głową z niesmakiem, chwytam porzucony sweter i wciągam go na siebie.
Potem kładę rękę na dźwigni zmiany biegów i ruszam.
Po raz pierwszy w życiu znajduję odwagę, by obdarzyć siebie szacunkiem.
*
Najpierw zatrzymuję się przed domem Huntera. Drzwi otwiera Demi, witając mnie
badawczym, choć nieco wrogim spojrzeniem. Nie wiem, ile słyszała, odkąd po raz ostatni
rozmawiałem z Taylor, ani co mógł powiedzieć Hunter po tym, jak wypisał mi czek.
Całuję ją w policzek, gdy wpuszcza mnie do środka.
Demi skręca się lekko w odpowiedzi.
— A to za co, cudaku?
— Miałaś rację — odpowiadam, puszczając do niej oko.
— Oczywiście. — Milknie na chwilę. — Ale w czym?
— Hej, ziom. — Hunter podchodzi do nas ostrożnie. — Wszystko w porządku?
— Będzie. — Wyjmuję kopertę z pieniędzmi i wręczam mu ją.
Demi mruży oczy na widok przekazywanej paczki.
— Co to jest? — dopytuje.
Hunter odbiera pieniądze, zdezorientowany.
— Ale dlaczego?
— Odpowiedz mi, mnichu — warczy Demi, ciągnąc Huntera za rękaw. — Co się dzieje?
Wzruszam ramionami i zwracam się do Huntera.
— Już ich nie potrzebuję.
Wygląda, jakby mu wyraźnie ulżyło, choć nie zazdroszczę mu przesłuchania, które
zafunduje mu zaraz jego dziewczyna.
— Nie dręcz go za bardzo — mówię do Demi. — To porządny facet.
— Chcesz zostać i zamówić pizzę? — proponuje Hunter. — Dziś siedzimy w domu.
— Nie mogę. Jestem spóźniony na bal.
Opuszczając dom Huntera, wybieram numer Kaia. Ucisk w piersiach już zelżał, a ręce
pozostają nieruchome, gdy dzwoni telefon.
— Jesteś już? — pyta.
— Nie mam pieniędzy dla ciebie.
— Nie leć w kulki, ziom. Jeden telefon…
— Powiem Maxowi, że to moja wina. — Sam się dziwię, słysząc swoje postanowienie.
Z każdym słowem staję się pewniejszy swojej decyzji. — Nie wspomnę twojego imienia. Na
razie. Ale jeśli jeszcze raz do mnie zadzwonisz, jeśli choćby poczuję, że węszysz w pobliżu,
wydam cię w mgnieniu oka. Nie wystawiaj mnie na próbę, Kai. Masz ostatnią szansę.
Rozłączam się. Potem, uspokajając nerwy, wykonuję kolejny telefon.
Rozdział trzydziesty drugi
Taylor
Taylor
Conor
Taylor zaprasza mnie do swojego mieszkania i na zmianę nie wiemy, gdzie stanąć albo
jak usiąść. Najpierw ona próbuje zająć miejsce na kanapie, ale ma zbyt wiele do powiedzenia
i nie do końca jej myśli pojawiają się w takiej kolejności, jakby chciała, aż w końcu zdobywa
punkt zaczepienia i zaczyna okrążać pokój. Zatem ja siadam na kanapie, tylko że moje mięśnie
wciąż płoną od adrenaliny. Wzbiera w nich kwas mlekowy, więc wciskam się w kąt, próbując
domyślić się, czy może odwzajemnić moją miłość, czy już ją straciłem na dobre.
— Spędziłam tyle czasu, próbując zrozumieć, dlaczego taki jesteś — mówi — i gdy nie
dawałeś mi żadnych informacji, rodziły mi się w głowie tylko najgorsze scenariusze.
Zwieszam głowę.
— Rozumiem.
— Na przykład, że to był zakład. Albo w końcu zobaczyłeś mnie nago i stwierdziłeś,
może jednak nie. Albo jakiejś chorej części ciebie po prostu spodobało się, że możesz mnie
zranić.
— Nigdy bym…
— Musisz zatem zrozumieć, że nawet jeśli wszystko się teraz wyjaśniło, to ja przeżyłam
te scenariusze w głowie — mówi cicho Taylor. — Nie wydarzyły się, ale też wydarzyły,
rozumiesz? W głębi serca wierzyłam, że zerwałeś ze mną, bo nie chciałam się z tobą pieprzyć, bo
chłopcy rzucili ci takie wyzwanie, bo spotkałeś kogoś innego. Przepuściłam siebie samą przez
wyżymaczkę, bo za bardzo stchórzyłeś, by ze mną porozmawiać.
— Wiem — mówię, trzymając ręce w kieszeniach i wpatrując się w podłogę.
Pojmuję, że krzywda już się stała. Wielkie gesty i szczere przeprosiny nie mają wtedy
znaczenia, bo czasem ranisz ludzi zbyt głęboko i posuwasz się za daleko. Istnieje granica, do
której możesz prosić kogoś, by wytrzymywał twoje popapranie.
I czuję przerażenie, że Taylor przy mnie dotarła już do tej granicy.
— Musisz dać mi coś więcej, niż teraz dajesz, Con. Wierzę, że jest ci przykro, ale chcę
mieć pewność, bo nie piszę się znów na podobne sponiewieranie.
Odchrząkuję, by pozbyć się żwiru, który utkwił mi w gardle.
— Nie chciałem, żebyś poznała mnie z tej strony. Przyjechałem do Briar, by stać się
lepszym, i przez chwilę sądziłem, że uciekłem przed przeszłością. — Przełykam ślinę. — Tak
doskonale przekonałem siebie, że udało mi się uciec, aż przestałem spoglądać przez ramię. Do
diabła, zacząłem nawet wierzyć, że stałem się inną osobą. Gdzieś po drodze chyba zapomniałem,
dlaczego utrzymywałem ludzi na dystans. I wtedy spotkałem ciebie. Wiesz, Taylor, nie
spodziewałem się nigdy, że się pojawisz. To beznadziejna pora dla nas, ale nie mogę żałować, że
próbowałem.
— Co się stało? — pyta.
— Hę?
— Dziś wieczorem — uściśla. — Wziąłeś pieniądze i zostawiłeś mnie u siebie w domu.
A co potem się zdarzyło? — Taylor krzyżuje ramiona i obserwuje mnie.
Trudno mi rozszyfrować do końca wyraz jej twarzy, bo w mieszkaniu panują ciemności.
Kiedy wchodziliśmy do środka, włączyła światła w przedpokoju, ale nie lampę w salonie.
Zupełnie, jakbyśmy obydwoje bali się spojrzeć na siebie i musieli schować się w cieniu.
Na jej obcisłą czarną sukienkę padają pomarańczowe promienie światła latarni ulicznych,
przeciskając się pomiędzy żaluzjami. Skupiam się na nich, wyjaśniając jej wszystko. Jak
zmieniłem się w roztrzęsioną górę nerwów na poboczu, jak powiedziałem o wszystkim Kaiowi
i zwróciłem pieniądze Hunterowi.
— A gdy wyszedłem od Huntera, zadzwoniłem do mamy — wyznaję. — Poprosiłem, by
dała też do telefonu Maxa. Co nie okazało się najlepszym pomysłem, bo dzielą nas trzy godziny
różnicy czasowej, więc mama myślała, że znalazłem się w szpitalu czy coś w tym rodzaju.
Taylor opiera się o ścianę naprzeciwko mnie.
— Jak ci poszło?
— Opowiedziałem im wszystko. Przekazałem, że jest mi przykro, spieprzyłem sprawę
i powinienem wyjaśnić to wcześniej, ale bałem się i wstydziłem. Skończyliśmy na tym. Mama
była oczywiście zszokowana i rozczarowana. Max nie mówił za wiele. — Przygryzam wnętrze
policzka. — Na pewno będą reperkusje. Ale w tej chwili chyba wszystko trawią.
Nie wspominam o możliwości, że Max może przestać opłacać moje czesne lub że mama
może ściągnąć mnie z powrotem do Kalifornii. Do diabła, gdyby dziekan Briar wiedział, że
zorganizowałem włamanie i kradzież do własnego domu, pewnie zostałbym wydalony. Pojawiają
się ból i cierpienie, a przecież wciąż jest tuzin sposobów, na które mógłbym stracić Taylor,
rodzinę, drużynę i wszystko, na co pracowałem. I na to właśnie zasłużyłem. Nie byłbym pierwszą
osobą, która cierpi na skutek szaleńczego braku konsekwencji. Należy mi się.
— Mam poważne obawy związane z faktem, że kłamałeś przez tak długi czas na temat
tak poważnej sprawy — mówi, a nas dzieli wciąż cała szerokość pokoju.
— Rozumiem.
— I wciąż rani mnie to, że nie zrobiłeś nic, bym tak nie cierpiała, jeśli tylko mogło to
zamaskować twój błąd.
— Masz rację.
— Ale wierzę w zasadę przyznawania ułamków punktów, nawet jeśli źle zrobiłeś całe
zadanie. — Zbliża się do mnie, powoli i ostrożnie.
Wygląda tak cholernie seksownie w sukience, która opina jej krągłości, ze zmysłowym
makijażem i perfekcyjnie ułożoną blond fryzurą. Serce mi się łamie na myśl o tym, ile musiała
przejść dla dzisiejszego wieczoru, a ja ją okradłem z tej chwili.
— Dokonałeś tuzina złych wyborów, by się tutaj znaleźć. Ale ostatecznie podjąłeś
właściwą decyzję. To się też liczy.
— Z czym więc kończę? — pytam, coraz bardziej nerwowo oczekując odpowiedzi.
— Powiedziałabym, że z solidną tróją z minusem.
— Czyli… — na moich ustach pojawia się pełen nadziei uśmieszek, ale szybko go tłumię
— wciąż zaliczam?
Taylor unosi kciuk i palec wskazujący, by pokazać mi wąski prześwit między nimi.
— O tyle.
W końcu wyciąga do mnie rękę, przesuwając nią po satynowych klapach marynarki
smokingu.
— Wydawałeś się nieco zazdrosny na gali.
— Złamię temu ziomkowi rękę, jeśli cię dotknie — odpowiadam bez zastanowienia.
— Zerwaliśmy ze sobą — przypomina mi.
Za każdym razem, gdy te słowa padają z jej ust, ranią mnie coraz głębiej.
— Okazałem się palantem — przyznaję. — Ale on jest samobójcą, jeśli sądził, że może
cię poderwać.
Taylor uśmiecha się i całe napięcie, które zbierało się we mnie od wielu dni, znika. Jeśli
wciąż umiem sprawić, by się śmiała, może jest dla nas szansa.
Z namysłem przekrzywia lekko głowę.
— To było całkiem seksowne.
— Naprawdę? — To nie brzmi jak odepchnięcie.
— Och, z pewnością. Nie jestem jedną z tych superdojrzałych osób, które uważają
zazdrość za rysę na charakterze. Totalna bzdura.
W końcu uśmiecham się swobodnie.
— Zapamiętam to.
— Tak, wiesz, chłopak Abigail nieustannie ślini się na widok moich cycków, więc jeśli
chcesz później kręcić bączki na trawniku przed domem jego stowarzyszenia, w pełni popieram
ten podły plan.
— Cholera, kocham cię. — Ta dziewczyna potrafi mnie rozśmieszyć jak nikt inny, nawet
gdy sprawy mają się kiepsko. A zwłaszcza gdy wyglądają niewyraźnie. Mimo to optymizm jej
nie opuszcza.
— Jeśli o to chodzi — zaczyna, bawiąc się guzikami mojej koszuli. Przez chwilę na jej
czole pojawia się zmarszczka zmieszania.
— Naprawdę. Całym sercem. Nie bawiłbym się kimś w taki sposób.
— Kochasz mnie.
Nie umiem rozpoznać, czy to pytanie, czy stwierdzenie, ale traktuję te słowa, jakby były
tym pierwszym.
— Kocham cię, T. Nie wiem nawet, kiedy zdałem sobie z tego sprawę. Może gdy
zjechałem na pobocze, a może w drodze powrotnej. Albo gdy palce trzęsły mi się tak mocno, że
ledwo zawiązałem tę głupią muchę. Mogłem myśleć tylko o tym, by dotrzeć do ciebie, i jak
każda minuta, w której byłaś gdzieś tam, przekonana o tym, że nie dbam o ciebie, była dla mnie
zabójcza. Po prostu wiedziałem.
Podnosi na mnie wzrok, spoglądając spod gęstych, smolistych rzęs.
— Pokaż mi.
— Zrobię tak. Jeśli dasz mi szansę, bym…
— Nie. — Palcami rozchyla moją marynarkę, zsuwa ją z ramion i pozwala, by spadła na
podłogę. — Pokaż mi.
Nie potrzebuję więcej zachęty niż widok jej zębów, które zagryzają dolną wargę.
Unoszę ją w ramionach i przywieram ustami do jej warg. Może zawiedliśmy jako para,
ale ta część wciąż pozostaje taka, jaka być powinna. Kiedy całujemy się, wszystko nabiera sensu.
Trzymając ją w ramionach, widzę przed nami drogę ku temu, co możemy razem stworzyć.
Taylor otacza mnie nogami, gdy niosę ją do sypialni i siadam na skraju łóżka. Sadowi się
wygodnie na moich kolanach, wplatając delikatne palce w moje włosy. Drapie lekko mój kark, aż
każdy nerw w moim ciele płonie.
Twardnieję, gdy ociera się o moje krocze. Pragnę zerwać z niej sukienkę, ale wiem, że
muszę posuwać się powoli, inaczej ją od siebie odepchnę. Zamiast tego przesuwam rękami po
zewnętrznej stronie jej ud, odsuwając materiał. Wierci się zachęcająco, aż odnajduję nagą skórę
jej tyłka i wyczuwam delikatną koronkę bielizny. Dobrze, miała plany.
— Tęskniłem za tobą — mówię do niej. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd naprawdę się jej
przyglądałem. Chyba jakaś część mnie używała Kaia i strachu przed wyznaniem wszystkiego
Taylor jako protezy, by nie przyznawać się, jak głębokie uczucia do niej żywię. Bo jeśli nie
byłyby prawdziwe, nie miałem nic do stracenia. Gdyby mnie zostawiła, nie musiałbym myśleć,
jak być na tyle dobrym, by na nią zasłużyć.
— Tęskniłam za nami. — Taylor wyciąga moją koszulę zza paska u spodni. Zaczyna
rozpinać ją, rozwiązując muchę. Pozwalam jej, by pozbywała się warstw ubrań, aż w końcu
przebiega palcami po mojej nagiej piersi. — Boże, jesteś śliczny.
Moje mięśnie drżą pod wpływem jej dotyku.
— Jesteś piękna — odpowiadam szczerze.
Zawsze rumieni się i przewraca oczami, gdy to mówię. Rozumiem — nie może zobaczyć
siebie w taki sposób, jak ja ją widzę, tak samo jak ja nie chciałem uwierzyć, że wciąż mogę być
przyzwoitą osobą. Potrzebuje tylko kogoś, kto pomoże jej nabrać pewności siebie.
— Będą codziennie cię o tym przekonywał. — ostrzegam.
— Nie chcę tego. — Całuje mnie, a potem schodzi z moich kolan i staje do mnie tyłem.
— Pomóż mi.
Czując, jak puls mi przyspiesza, powoli zsuwam w dół zapięcie jej sukienki, a potem
patrzę, jak wychodzi z niej, a materiał opada na podłogę. Wiem, że Taylor denerwuje się,
pokazując ciało, więc nie daję jej ani chwili, by stała się świadoma swojej nagości. Biorę ją
w ramiona i ciągnę na łóżko, by ułożyła się na poduszkach, a sam zajmuję pozycję między jej
nogami. Zahacza gładką nogę o moje biodro, a ja ściągam w dół jej stanik, by całować ją po
piersiach, ściskając je. Wędruję wargami w dół, od jej sutków na brzuch, podczas gdy palcami
zsuwam jej koronkowe majtki i rozchylam wejście do środka, by móc sięgnąć tam językiem.
Wiem, że jest bliska orgazmu, gdy wyczuwam, że ciągnie kołdrę, wbijając paznokcie
w materiał. Jej ciało drży. Taylor wygina plecy. Wsuwam dwa palce w jej nieprawdopodobnie
ciasną dziurkę i klękam, by obserwować, jak się rozsypuje przede mną.
To najbardziej seksowna rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Jej jęk zostaje stłumiony
przez to, że zagryza wargę. Targa nią spazm, a jej ciało zaciska się wokół mojej ręki.
— O tak, kotku — zachęcam ją, z uwielbieniem przyglądając się rumieńcowi na
policzkach Taylor i takiemu samemu odcieniowi na piersiach. Wsłuchuję się w jej seksowne
westchnienia.
Jeszcze trzymam palce w niej, gdy Taylor ciągnie mnie w dół, ku sobie i całuje głęboko,
szukając rękami mojego rozporka.
— Pragnę cię — mówi, dysząc ciężko. Odpina guzik, potem suwak, by następnie zsunąć
spodnie w dół moich bioder.
Uśmiecham się szeroko, widząc jej zniecierpliwienie, i strząsam kopniakiem spodnie
i bokserki. Gdy już jestem nagi, Taylor niecierpliwie przyciąga do siebie moje biodra i szepcze
dwa najsłodsze słowa w moim życiu.
— Jestem gotowa.
Szukam jej wzroku, podczas gdy twardy penis napiera na jej cipkę.
— Na pewno? — pytam nieco ochrypłym głosem. — Wiesz, że nie musisz robić tego
dzisiaj? Naprawdę myślę tak, jak mówiłem wcześniej. Nie spieszę się.
Sięga do stolika nocnego i wyciąga prezerwatywę.
— Na pewno.
Znów przywieramy do siebie ustami i w jakiś sposób wydaje się to nowe, jakbyśmy po
raz pierwszy poznawali się wzajemnie. Podtrzymując ciężar ciała na przedramieniu, wolną ręką
naciągam kondom na członka.
— Tylko powoli — mówi, gdy znów wracam między jej nogi.
— Obiecuję. — Całuję ten śliczny mały pieprzyk, a potem przyciskam wargi do jej ust.
— Rozluźnij się.
Jest taka ciasna, a jeszcze spina mięśnie ciała.
— Odpręż się, kotku, nic ci nie będzie.
Rozluźnia się z głębokim westchnieniem. Jej ciało mięknie. Najwolniej jak potrafię,
wciskam się w nią. Zagryzam zęby, pozwalając jej poprawić pozycję, nim znów wykonam ruch.
Niewielki. Ale wystarczy, byśmy obydwoje zaczerpnęli głęboko powietrza.
— W porządku? — szepczę.
Taylor przytakuje, a jej turkusowe oczy błyszczą zaufaniem, pragnieniem i podnieceniem.
Wciąga znów powietrze, a potem łapie mnie za biodra, by przyciągnąć mnie bliżej do siebie.
Jest doskonała. Ciepła i ciasna, zaciska się wokół mojego członka za każdym razem, gdy
się cofam i boleśnie delikatnie zanurzam z powrotem. Bardziej niż doskonała. Miękko przesuwa
paznokciami po moich plecach. Czuję, jakby drżała mi dusza. Taylor liże mnie po szyi, aż
w moim umyśle zapanowuje nicość. Jest tylko jej głos i jej smak. Zapominam, gdzie jestem i kim
jestem. Istnieje tylko ta chwila i przestrzeń między nami. Jej miękkość i oddech na mojej skórze.
Za szybko zbliżam się do orgazmu. Chcę, by ze względu na nią wszystko trwało dłużej,
ale jest zbyt wspaniale i za każdym razem, gdy ona wygina plecy, nie mogę powstrzymać się od
czerpania każdego grama przyjemności, którą sprawia mi jej ciało.
— Kotku — wyduszam z siebie.
— Mmm? — Przyjemność, która maluje się na jej twarzy pcha mnie niebezpiecznie
blisko skraju.
— Obiecuję, że poświęcę każdą sekundę naszego związku na pieprzenie cię najlepiej jak
potrafię, dając ci setki i tysiące orgazmów, ale teraz… — jęczę w jej szyję, wyrzucając biodra
szybkimi, nierównymi pchnięciami — teraz… muszę…
Dochodzę tak mocno, że aż widzę gwiazdy, drżąc przytulony do jej doskonałego ciała.
Gdy opada przypływ rozkoszy, wychodzę i wyrzucam prezerwatywę do małego kosza pod
stolikiem nocnym.
Leżąc na plecach, przyciągam Taylor do siebie, by oparła się o moją klatkę piersiową,
a sam przeczesuję palcami jej miękkie włosy. Po kilku minutach dziewczyna przekrzywia głowę,
by pocałować mnie pod żuchwą.
— Ja ciebie też kocham.
Rozdział trzydziesty piąty
Taylor
Nie wiem, co dzisiaj wstąpiło w Conora, ale nawet jadąc samochodem do domu, nie umie
utrzymać łap przy sobie. Prowadzi jedną ręką, a drugą wsuwa pod moją spódnicę, prześlizgując
ją w górę uda, aż zaczyna pocierać moją cipkę, a ja zaciskam zęby i próbuję nie wzbudzić
zainteresowania gościa na motocyklu, który staje obok nas na czerwonym świetle.
— Patrz na drogę — mówię do niego, nawet jeśli sama szerzej rozchylam nogi i zsuwam
się na siedzeniu.
— Patrzę. — Przyciska palce do mojej łechtaczki, masując ją przez majtki.
— Z pewnością można to uznać za brak skupienia na drodze. — Pragnę poczuć w środku
jego palce. Tak bardzo, aż czuję ból w piersi od napięcia wzbierającego w mięśniach. Zamykam
oczy, wyobrażając sobie, jak ocieram się o jego rękę, podczas gdy jego zęby skubią moje sutki.
— Zawsze mnie rozpraszasz, gdy siedzisz obok.
Kiedy docieramy do jego domu, pędzimy do pokoju jak szaleni. Współlokatorzy jeszcze
nie wrócili, więc chyba mamy trochę czasu na zabawę, zanim się pojawią.
Conor od razu po zamknięciu drzwi pcha mnie na ścianę i rozchyla mój kardigan. Nie
rozpina go w całości, zostawiając nietknięte kilka ostatnich guzików, tyle by ukazać rowek
między piersiami.
W porządku. Być może założyłam go dlatego, że wiem, jak go lubi.
Conor liże i całuje ciało wokół moich obojczyków, a potem powoli ściąga w dół jedną
miseczkę stanika, by obnażyć pierś, jednocześnie ściskając i masując drugą. Liże i ssie mój sutek.
Czuję, jak uda mrowią od pragnienia, by poczuć go w środku. Owijam jedną nogę wokół jego
bioder i ocieram się o jego nabrzmiałą erekcję.
— Jesteś taka cholernie seksowna — mamrocze, ściągając jeszcze mocniej w dół stanik,
by possać drugi sutek.
Przyciska do mnie ciało, wygłodniałe i pełne pożądania. Potem czuję, jak pracuje nad
uwolnieniem się z dżinsów. Rozpina je tylko tyle, by wyciągnąć członka. Trzyma go w ręku,
pocierając czubkiem o moją cipkę.
— W kieszeni mam prezerwatywę — mruczy.
Odnajduję ją i rozdzieram opakowanie, a on potem nakłada ją na penisa. Ponownie
przywiera do mnie ustami, całuje głęboko, odsuwając moje majtki na bok. Z gardła wyrywa mi
się jęk, pełen szczęścia i ulgi, gdy wchodzi we mnie.
Pieprzy mnie, opartą o ścianę. Na początku delikatnie, pozwalając, byśmy obydwoje
przyzwyczaili się do pozycji. Potem mocniej, coraz głębiej. Wplątuję dłonie w jego włosy,
zatapiając paznokcie w jego kark, by się przytrzymać. Wsuwa rękę pod moje udo, by je unieść
i otworzyć mnie szerzej. Każde pchnięcie wywołuje przypływ przyjemności, który przebiega
kaskadą przez moje ciało. Tracę kontrolę nad głosem, pokonana intensywnością doznań.
Nagle przerywa. Obraca mnie, bym stanęła twarzą do łóżka i przechyla mnie nad jego
krawędzią. Dyszę, a on zadziera spódnicę, obnażając mój tyłek. Przebiega dłońmi po mojej
nagiej skórze i ściska pośladki.
— Dobrze tak? — pyta łagodnie, przesuwając główkę penisa po moim tyłku.
— Tak — odpowiadam, rozpaczliwie pragnąc, by znów znalazł się we mnie.
Zsuwa moje majtki i wbija się we mnie głęboko, trzymając mnie za biodra. Jęczę, czując,
jak mnie wypełnia, i napieram na niego. Pożądam go i pragnę, by doprowadził mnie do orgazmu.
Musi to zrobić.
Nagle uświadamiam sobie, że mój tyłek właśnie znalazł się na widoku, w pełnym świetle
późnopopołudniowego słońca, które wpada przez odsłonięte żaluzje. Nie sposób go nie zobaczyć.
A jednak już wydaje mi się to nieważne. To, czego nauczyłam się podczas nagich spotkań
z Conorem, to fakt, że ten mężczyzna nic sobie nie robi z mojego miękkiego brzucha i dołeczków
na tyłku.
Do diabła, zapomnijmy o tym, że nic sobie z tego nie robi. On tego nie zauważa. Pewnej
nocy, gdy narzekałam na cellulit na tyle moich ud, stanął za mną i droczył się ze mną przez pięć
minut, szukając ze zmrużonymi oczami jego oznak i upierając się, że niczego nie widzi. A potem
zrobił mi dobrze ustami i zapomniałam, dlaczego narzekałam.
Zapewne niesamowity seks poprawia pewność siebie. A może dorastam.
Z każdym pchnięciem zachowujemy się coraz głośniej. Ściskam pościel w rękach. Stojąc
na drżących nogach, napieram w tył, wychodząc naprzeciw jego gwałtownym ruchom.
— Rany, kotku. Tak mi z tobą dobrze. — Conor sięga ręką wokół mnie, by potrzeć moją
łechtaczkę, kierując mnie w stronę orgazmu.
Zagryzam wargę, ale wciąż nie umiem stłumić głosu, gdy w końcu dochodzę, ujeżdżając
jego fiuta.
— Hej! — Rozlegają się trzy głośne uderzenia w drzwi pokoju. — Niektórzy z nas
próbują się uczyć. Ciszej tam, chyba że chcecie nas zaprosić, byśmy do was dołączyli!
— Spadaj, Foster — odkrzykuje Conor.
Tłumię śmiech, aż Conor jęczy przez zęby, gdy moje ciało zaciska się i drży wokół niego.
Stawia mnie prosto u podnóża łóżka, sięgając od tyłu i ściskając moje piersi w dłoniach, gdy sam
wykonuje szybkie, krótkie pchnięcia, by osiągnąć spełnienie. W końcu i on drży, przytulając
mnie mocno, gdy kończy we mnie.
— Dlaczego jest coraz lepiej? — chrypi, opuszczając brodę na moje ramię.
Po tym, jak pozbywa się prezerwatywy, kładziemy się razem w jego łóżku i regenerujemy
siły po błogim wyczerpaniu.
— Pewnie powinniśmy zacząć częściej robić to w twoim mieszkaniu — gdera Conor. —
Oni chyba wracają wcześniej tylko po to, by nas nakryć.
— Tak, chyba będziesz musiał przekonać ich, do wyjścia, żebym mogła opuścić dom.
Hm. Albo może powinniśmy zamontować drabinkę sznurową, na której się spuszczę z twojego
okna.
Lubię rysować niewielkie figury geometryczne na brzuchu Conora, leżąc w poprzek jego
piersi. Jego mięśnie kurczą się pod moim dotykiem, gdy leciutko go łaskoczę. Nienawidzi tego,
ale toleruje, bo wie, że mnie to bawi. Potem trafiam na naprawdę wrażliwy na łaskotki punkt,
a on szczypie mnie w tyłek ostrzegawczo, bym nie zaczynała czegoś, czego nie mogę skończyć.
— Nie przejmuj się tym — kwituje moje pomysły ucieczki. — Nie musisz się niczego
wstydzić. Możesz raczej iść jak po czerwonym dywanie. Po dzisiejszym dniu spodziewaj się
oklasków.
Śmieję się.
— Nie wiem, czy to brzmi lepiej.
— Mogę też ich postraszyć. — Conor całuje mnie w czubek głowy. — Cokolwiek
zechcesz.
Około godziny później Foster wali znów w drzwi, by spytać, czy chcemy wyjść na
kolację. Umieram z głodu, więc na zmianę korzystamy z prysznica w prywatnej łazience Conora,
a potem ubieramy się.
Pytam, związując włosy w kok:
— Rozmawiałeś jeszcze później z mamą i Maxem?
Conor wzdycha, siadając na skraju łóżka, gdy wciąga czystą koszulę.
— Nie. To jest, rozmawiałem z mamą. A ona wysłała mi kilka razy przypomnienie, by
zadzwonić do Maxa. Wykręcałem się zajęciami, nauką i tym podobnymi rzeczami.
Powiedziałem, że zrobię to później.
— Czyli unikasz go. — Wiem, że nie jest to łatwe dla Conora. Wyznanie prawdy
stanowiło wielki krok we właściwym kierunku, ale to jeszcze nie koniec ciężkiej pracy. Jednak
w tej chwili niepokój związany z rozmową z ojczymem bierze górę nad jego rozsądkiem.
— Wciąż myślę, że jeśli poczekam kolejny dzień, wymyślę sposób, jak z nim
porozmawiać, wiesz? Będę wiedział, co powiedzieć. Jestem tylko… — Przeciera twarz,
gwałtownym gestem przeczesując palcami wilgotne włosy.
— Zdenerwowany — podpowiadam. — Rozumiem. Ja też bym była wystraszona. Ale
w końcu musi nadejść na to pora. Radzę ci dobrze, lepiej zamknij oczy i przełknij gorzką pigułkę.
— Jestem zażenowany — przyznaje, pochylając się w przód, by wciągnąć skarpetki na
nogi. — Zawsze uważałem, że Max nie myśli o mnie zbyt dobrze, a teraz tylko go w tym
utwierdziłem. Wiedziałem przecież, co się stanie. Wiesz, wtedy. Ale tak się wściekłem, że dałem
ciała.
— Musisz tylko mu o tym powiedzieć. — Staję między jego nogami i obejmuję jego
szerokie ramiona. — Powiedz mu prawdę. Popełniłeś głupi błąd, którego żałujesz. Sytuacja
wymknęła się spod kontroli. Jest ci przykro.
Conor przyciąga mnie bliżej i przytula do piersi.
— Masz rację.
— Czy powiedzieli coś o tym, co stanie się z Kaiem?
— Nie wspomniałem jego imienia. Powiedziałem Kaiowi, że tego nie zrobię, jeśli zostawi
mnie w spokoju. W takiej sytuacji Max nie chce wnosić oskarżenia, skoro ubezpieczyciel
wypłacił odszkodowanie. Nie jest to warte zamieszania. Czyli pewnie to takie jego małe
zwycięstwo.
— Wiem, że postąpisz jak należy. — Całuję go w policzek. Bo wierzę w niego. I wiem
lepiej od innych, jak wiele to znaczy, gdy są ludzie, którzy w ciebie wierzą. — Z innych
wiadomości, w czwartek są moje urodziny. Myślałam o tym, by zebrać ludzi w Malone’s. Nic
wielkiego. Posiedzimy razem, wypijemy kilka drinków.
— Cokolwiek zechcesz, kotku.
— Hej! Idziemy! — Foster znów wali w drzwi. — Albo wejdę do was i zrobi się
niezręcznie.
Rozdział trzydziesty szósty
Conor
Taylor
Conor coś knuje. Wietrzę jakiś podstęp. Niby nie powiedział nic podejrzanego, raczej
chodzi o to, że emituje takie fale. Napisał do mnie dziś rano, by złożyć życzenia urodzinowe
i poprosić, żebym wystroiła się na wieczór. Co jest niezwykłe, bo ostatnio bardziej obchodzi go
rozbieranie mnie niż ubieranie. Potem rzucił aluzję, że nie będzie mógł spotkać się ze mną po
zajęciach, bo ma przed sobą „specjalne obowiązki, którymi musi się zająć”.
Cokolwiek zaplanował na dzisiejszą randkę, mam wrażenie, że zaszalał. I nie mogę
powiedzieć, że będę na niego zła. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy wcześniej nie spędzałam
urodzin z chłopakiem, więc z niecierpliwością czekam na przedstawienie, jakie obiecują stare
filmy telewizyjne. Jeszcze bardziej ekscytuje mnie perspektywa, że wraz z Conorem będziemy
tworzyć przyszłe wspomnienia.
Oczywiście, wystrojenie się wymaga konsultacji z moją doradczynią w sprawach piękna.
Wychodząc z zajęć, wysyłam wiadomość do Sashy.
JA: Mam dziś gorącą randkę. Zrobisz mi makijaż?
Wysyła mi uśmiechniętą emotikonkę. Jednym z wielu pomysłów Sashy na karierę
zawodową był zawód makijażystki. Rozważała ten zawód jako sposób finansowania swoich
zainteresowań muzycznych oraz na wypadek, gdyby jej kariera superzłoczyńcy nie okazała się
sukcesem.
Kiedy w drodze do domu stowarzyszenia docieram do mojej ulicy, już mam od niej
odpowiedź.
SASHA: Po co sobie zadawać trud? I tak zrujnujesz wszystko, ssąc Conorowi pałę.
SASHA: JK właśnie wrócił do domu, dojdź do nas.
JA: LOL, powiedziałaś „dojdź”.
SASHA: Wyciągnij mózg z rynsztoka, zboczeńcu.
JA: To ty zaczęłaś.
Dodaję szereg nonsensownych, ale kontekstowo oczywistych emoji, a potem zgarniam
sukienkę z mieszkania i biorę Ubera, który wiezie mnie na ulicę, przy której stoją domy
stowarzyszeń.
Muszę poprawić swoje umiejętności zarządzania czasem. Totalne zanurzenie w kokonie
bycia razem z drugą osobą jest wspaniałe, ale nie chcę zaniedbywać przyjaciół. Zwłaszcza Sashy.
W ciągu ostatnich kilku lat wspierała mnie w trudnych momentach jak nikt inny. Gdyby nie ona,
pewnie przeszłabym załamanie nerwowe i niejednokrotnie spaliła sobie włosy. Ale ostatnio nie
mam pojęcia, co dzieje się w jej życiu, a to oznacza, że biorę więcej, niż daję. Powinnam
pamiętać, że takich rzeczy nie robi się przyjaciołom. Muszę to zmienić i to jak najszybciej.
W końcu zrobiło się cieplej, więc zwykle ciche trawniki przed domami stowarzyszeń
ożywiają się popołudniami. Na werandach przesiadują uczący się ludzie. Na kilku leżakach na
trawie dziewczęta pracują nad swoją opalenizną przed letnimi wakacjami. Przy domu
stowarzyszenia Sigma faceci grają w piwnego ping-ponga na podjeździe. Nie zwracam uwagi na
ich pokrzykiwania i pohukiwania, gdy wysiadam z Ubera i stawiam stopy na chodniku.
Chłopcy ze stowarzyszenia obsypują mnie niepozostawiającymi wiele dla wyobraźni
odmianami wyrażenia „pokaż cycki” i innymi typowymi tekstami, które słyszy dziewczyna,
przechodząc obok tego domu. Nagle coś przykuwa moją uwagę.
— Hej, supergwiazdo! Możemy zrobić sobie z tobą zdjęcie?
— Mogę dostać autograf?
— Gdzie mam się zapisać na kamerkę na żywo?
To brzmi… osobliwie. Dość dziwnie.
Patrzę wprost przed siebie i nie zwalniam, spiesznie podążając frontową ścieżką do domu
Kappy. Najlepszą obroną jest nie dać im satysfakcji swoją odpowiedzią. Rozmyślam o tym, ale
w końcu uznaję sytuację za głupi żart. Chłopak Abigail lubi mnie nazywać „tłustą Marilyn
Monroe”, więc zakładam, że ten stek bzdur „supergwiazdo, daj mi autograf” dotyczy jego słów.
Cóż, on i jego beznadziejni towarzysze z bractwa Sigma mogą spieprzać. Tak się składa,
że znam takich mężczyzn, którzy lubią krągłości, zwłaszcza jednego, a nazywa się Conor
Edwards.
Ledwo udaje mi się powstrzymać uśmiech, gdy wchodzę do domu. Nie mogę się
doczekać, aż zobaczę Conora dziś wieczorem. Nie wiem, kiedy to się dokładnie stało, ale
zupełnie straciłam głowę dla tego faceta. Sama myśl o nim sprawia, że mam ochotę chichotać jak
dziewczyna, która przeżywa swoje pierwsze zadurzenie.
Gdy wchodzę do pokoju Sashy na piętrze, dostrzegam rozstawione już dla mnie
stanowisko kosmetyczne na jej biurku. Rzucam torebkę na łóżko i wieszam sukienkę na drzwiach
szafy.
— Jesteś najlepsza — mówię do przyjaciółki.
— Oczywiście. Idź i umyj twarz — mówi, gmerając w paletach cieni do oczu.
— Hej, chcę tylko się upewnić — wołam, stając przy zlewie w łazience, która łączy się
również z sypialnią obok. — Nie ma mowy o przyjęciu niespodziance, prawda?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
Spłukuję twarz i osuszam ręcznikiem. Kiedy wracam, Sasha sadza mnie przy biurku
i zaczyna smarować moją skórę kremem nawilżającym.
— Pytam tylko dlatego, że mam wrażenie, jakby Conor chciał coś udowodnić. Zatem
kiedy powiedział, że mamy niezobowiązujące spotkanie w Malone’s, nie byłabym zaskoczona,
gdyby zrobił z tego jakieś poważne wydarzenie.
— Nie sądzę. — Wręcza mi malutką elektryczną suszarkę, by osuszyć moją twarz.
Następnie pojawia się podkład, o którym Sasha zawsze mówi, że powinnam go używać
na co dzień, a ja zawsze odpowiadam, że się nie maluję, nie licząc tych chwil, gdy ona mnie
upiększa, co oszczędza mi kupowania produktów do makijażu, bo mam przecież ją. To
doskonały system. Kiedy się zestarzejemy, ona będzie mieszkać drzwi obok, a ja podjadę
w wózku inwalidzkim, by przygotować się na gorące randki w sali do bingo.
— Co u ciebie? — pytam, gdy zaczyna nakładać podkład. — Jak potoczyły się sprawy
z Erikiem na gali po tym, jak wyszłam?
— Nieźle.
Czekam, aż rozwinie wypowiedź. Kiedy staje się jasne, że nie ma zamiaru tego robić,
wiem już, że za tą historią kryje się coś więcej.
— Czyli wypieprzyłaś go do utraty tchu w chłodni, prawda?
— To niehigieniczne — odpowiada.
— Pozwoliłaś, by cię wylizał pod stołem do cichej aukcji?
— Darowizny stamtąd idą na dzieci, ty degeneratko.
Sasha jest twardym orzechem do zgryzienia. Uważa wtrącanie się w osobiste dramaty
innych za sport olimpijski, ale zawzięcie strzeże sekretów swojego życia. To jedna z cech, które
najbardziej w niej cenię. Stawia wyraźne granice i broni siebie, a ja próbuję także poprawić swoje
umiejętności w tym zakresie. Choć jej granice mnie nie dotyczą, o ile dobrze wiem.
— Zakochałaś się w nim, już uciekliście i pobraliście się w Reno — zgaduję.
— Tak naprawdę w torebce mam parę zakrwawionych szpilek. Jeśli możesz je wyrzucić
z mostu następnym razem, gdy będziesz jechać do miasta, to byłoby super.
— Przestań. Nie pytam o krwawe szczegóły. Tylko o nowości. — Udaję, że wydymam
wargi. — Czułam się wykluczona i potrzebuję uzupełnić wiedzę o tym, co się dzieje u Sashy.
Przewraca oczami i uśmiecha się kpiąco, mówiąc, bym zamknęła powieki, gdy będzie
nakładać cień.
— Gala poszła dobrze. Od tamtego czasu umówiliśmy się kilka razy.
— W porządku… — To świetnie. Wydaje się, że Eric jest miłym gościem. Atrakcyjny,
uroczy. Sasha słynie z tego, że jest wybredna i nabiera obrzydzenia do kogoś tak, jak inni łapią
przeziębienia. Nie pamiętam, kiedy poszła z kimś więcej niż na dwie randki.
— Podoba mi się — kontynuuje.
— Tak…
— Chyba jego siostra podoba mi się bardziej.
— Cholera. — Muszę stwierdzić, że nie po raz pierwszy się to zdarza. I nigdy dobrze się
nie kończy.
— Tak. — Wyraźnie słychać dylemat w głosie przyjaciółki, jakąś rezygnację z powodu
niesprawiedliwości w jej życiu. — Naprawdę muszę zacząć domagać się, by wszyscy potencjalni
partnerzy robili mi pokaz slajdów. Jeśli mają atrakcyjne rodzeństwo, to będzie znak, żeby się nie
angażować. Będę bzykać się tylko z żołędziami, które spadną z brzydkiego drzewa.
— Czy jest zainteresowana dziewczynami?
— Nie wiem — odpowiada Sasha. — Sześćdziesiąt do czterdziestu, że tak. Ale mieszkają
razem, więc…
— Cholera.
— Tak.
— Co więc zamierzasz…
Nim udaje mi się dokończyć, drzwi pokoju Sashy otwierają się gwałtownie i odbijają od
ściany. Obydwie podskakujemy, zaskoczone.
— Hej, co jest? — woła Sasha.
— Co ty zrobiłaś? — W drzwiach stoi Rebecca z czerwoną, spuchniętą twarzą, po której
ciekną łzy. Trzęsie się i zaciska zęby, wyraźnie wściekła. — Co ty, do diabła, zrobiłaś?
— Laska, nie wiem, jaki masz problem, ale…
— Nie ty. Ona. — Z wycelowanym we mnie palcem Rebecca wpada do pokoju,
trzymając iPada. — Wiedziałaś o tym? Czemu mi to robisz?
Wpadła w histerię. Przeraża nawet mnie. Pierwsze, o czym myślę, to, że dotyczy to
w jakiś sposób Conora.
— Co ja ci kiedykolwiek zrobiłam? — wrzeszczy. — Jaki masz ze mną problem?
Wstaję, mając za plecami Sashę, która nadchodzi ze szczotką do włosów, jakby chciała
poskromić nią dziewczynę.
— Rebecca — odpieram stanowczo — nie wiem, o czym mówisz. Jeśli możesz
wytłumaczyć…
— Patrz na to!
Teraz już mamy publiczność. Dziewczyny z Kappy zgromadziły się w korytarzu
i wychodzą ze swoich pokojów, by się nam przyjrzeć.
Rebecca rzuca się przed siebie i unosi iPada przed moją twarzą. Okno przeglądarki
ukazuje stronę porno z filmem przyszykowanym do powtórki.
Jeszcze nim to gówno zostaje odtworzone, czuję, jak kurczy mi się żołądek. Rozpoznaję
po nieruchomym kadrze na ekranie, co zobaczę.
Kuchnia w domu Kappy. Panuje mrok, za oknem jest ciemno. Jedyne oświetlenie
stanowią dekoracyjne lampki wiszące pod sufitem i latarki sióstr naokoło oraz stroboskop,
mający za zadanie zdezorientować nasze przemęczone oczy. Sala została osłonięta brezentem
i plastikowymi płachtami, przez co wygląda jak scena z kiepskiego horroru o domach
stowarzyszeń. Starsze członkinie Kappy Chi stoją w kole wokół sześciorga z nas. Mamy na sobie
tylko białe podkoszulki i majtki.
To tydzień kandydacki. Pierwszy rok studiów. Obok mnie stoi Abigail. Obydwie jesteśmy
nieśmiałe i przestraszone, zadając sobie pytanie, dlaczego pomyślałyśmy, że to był dobry
pomysł. Czujemy się wyczerpane, bo nie śpimy już od trzydziestu godzin. Spędzałyśmy ten czas
na praniu dla sióstr, eskortowaniu ich na zajęcia i z powrotem, sprzątaniu domu i poddawaniu się
przez sześć godzin bez przerwy „próbom charakteru”, bo nie wolno już tego nazywać falą. To
scena kulminacyjna.
Jedna ze starszych sióstr nakazuje nam, sześciu kandydatkom, ustawić się za sobą
w szeregu, a potem podnosi wąż ogrodowy, który wniosły przez boczne drzwi z podwórka
i oblewa nas wodą. Kulimy się i drżymy, wypluwając płyn. Jesteśmy przemoczone do szpiku
kości. Potem inna siostra wskazuje na mnie.
— Wyzwanie albo wyzwanie.
Trzęsąc się, ocieram z oczu wodę i odgarniam włosy, a potem mówię:
— Wyzwanie.
Uśmiecha się drwiąco.
— Wyzywam cię, byś całowała się z… — Najpierw skupia uwagę na Abigail. Ale wie, że
wśród kandydatek my dwie najbardziej się do siebie zbliżyłyśmy, więc wybiera większy stopień
żenady. Przenosi wzrok na prawo ode mnie. — Z Rebeccą.
Wraz z Rebeccą obracamy się do siebie, kiwając zgodnie głowami. Uśmiechamy się
i przygotowujemy się psychicznie, by jakoś znieść ten wstrętny epizod. Robimy to, czując się jak
podtopione koty.
— Nie, powiedziałam, żebyście się całowały. Jakbyście rzeczywiście miały na to ochotę,
kandydatki. Pieprzcie swoje usta.
Tak więc robimy. Bo tydzień kandydacki łamie doszczętnie potrzebę obrony siebie samej,
swojej woli. Wtedy już nasze odpowiedzi stały się niemal automatyczne. Mówią, by skakać,
a my uczymy się, by fruwać.
A film z tego znalazł się w Internecie, żeby napaleni goście walili gruchę, oglądając, jak
całujemy się z Rebeccą, gorące i namiętne, w przezroczystych, przemoczonych ubraniach.
Z cyckami i waginami na widoku.
Trwa to tak długo, że podejrzewam, iż ktoś majstrował przy nagraniu. Gdy w końcu film
dobiega końca, podnoszę wzrok na Rebeccę, która wciąż szlocha. Już nie w gniewie, ale
z poniżenia. Film ma tysiące odtworzeń w ciągu ostatnich kilku godzin. Już zatacza szerokie
kręgi.
Wśród Kappy.
Wśród stowarzyszeń.
Na całym kampusie.
A jedyna osoba, która mogła go opublikować, znajduje się w tym domu.
Rozdział trzydziesty ósmy
Taylor
Conor
To nie jest zabawne. Bo ona musi grać ze mną w jakąś grę, prawda? To jakiś chory żart.
W zamian za prezenty wystraszę cię na śmierć.
— Taylor, przestań.
— Mówię poważnie — odpowiada, patrząc na swoje stopy.
Przyjechałem do domu Kappy i odkryłem, że zachowuje się podejrzanie, jakby miała
gdzieś uciekać. Przewiesiła torbę przez ramię. Wygląda na wymęczoną, zmiętą i gdybym nie znał
jej tak dobrze, pomyślałbym, że ma kaca. Jednak mimo wszystko otacza ją aura chłodu. Ma
twardy i beznamiętny wyraz twarzy, jakby już nie było mojej Taylor.
— Słuchaj, przepraszam, ale musisz to zaakceptować. Z nami koniec. — Wzrusza
ramionami. — Muszę iść.
Niech mnie szlag, jeśli tak się stanie.
— Porozmawiaj ze mną — nakazuję.
Towarzyszy jej Sasha. Zaczynają iść w kierunku czerwonego samochodu zaparkowanego
z boku domu. Zostawiam kwiaty w tyle i idę za dziewczynami, bo nie pozwolę, by wycięła mi
dzisiaj taki numer.
— Poważnie ze mną zrywasz? W swoje urodziny? Co to, do cholery, ma znaczyć,
Taylor?
— Wiem, że to paskudne — odpowiada, idąc szybko i nawet nie rzucając na mnie okiem
— ale tak musi być. Ja tylko… przepraszam.
— Nie wierzę ci. — Staję przed nią. Musi spojrzeć mi w oczy i powiedzieć prawdę.
Zauważam, że Sasha próbuje się od nas odsunąć, ale Taylor zerka na nią w panice i przyjaciółka
zatrzymuje się. Staje kilka metrów dalej, ale nie odchodzi.
— Nie ma znaczenia, w co wierzysz — mamrocze Taylor.
— Kocham cię. — Wczoraj powiedziałbym też, że i ona mnie kocha. — Coś się stało.
Powiedz mi tylko, co to jest. Jeśli ktoś powiedział coś, co sprawiło, że pomyślałaś…
— To była tylko przelotna miłostka, Conor. W naturalny sposób dobiegła końca.
Pozbierasz się. — Opuszcza spojrzenie na chodnik. — Obydwoje przesadziliśmy
z zaangażowaniem.
— Co to ma znaczyć? — Ta kobieta mnie wkurwia. Czuję się, jakbym wariował.
Wszystko przewróciło się do góry nogami. Bez sensu, jeszcze wczoraj była w moim łóżku,
a dzisiaj praktycznie ucieka na mój widok. — Ja naprawdę się zaangażowałem. Wciąż jestem
zaangażowany. I wiem, że ty też. Czemu kłamiesz?
— Nie kłamię. — Jej oburzenie wcale mnie nie przekonuje. Im dłużej opowiada mi te
bzdury, tym trudniej przypomnieć mi sobie, czemu stoję tu jak palant, podczas gdy ona depcze
moje serce. — Jakkolwiek chcesz to nazywać…
— Związek — warczę. — To cholerny związek.
— Cóż, już nie. — Wzdycha i w tej chwili uwierzyłbym, że nic ją nie obchodziłem,
gdyby nie to, że znam ją lepiej, niż chciałaby przyznać. — Tak czy owak, semestr się kończy.
Wracasz do Kalifornii, a ja do domu, do Cambridge. Związki na odległość nie sprawdzają się.
— Chciałem, żebyś przyjechała do mnie. Już załatwiłem to z Maxem i mamą. —
Potrząsam głową z frustracją. — Tak bardzo ekscytowali się tym, że cię poznają, T. Mama
odnawiała jeden z gościnnych pokoi dla ciebie.
— Tak, cóż… — Wierci się nerwowo, przenosząc spojrzenie z ziemi na drogę. Wszędzie,
byle nie na mnie. — Nie wiem, skąd wpadłeś na pomysł, że chciałam spędzić z tobą wakacje.
Nigdy się na to nie zgodziłam.
Taylor nie jest okrutną osobą. Nie traktuje tak ludzi. Nawet mnie. Nawet gdy łamałem jej
serce, bo zbyt się bałem, by stawić jej czoła. Nie jest tak bezduszna.
Ale mimo wszystko…
— Dlaczego to robisz? — Ta gra, ta fasada, za którą się schowała, nie przypomina osoby
znanej mi od kilku miesięcy. — Jeśli chodzi o tę sprawę z Kaiem, to przepraszam. Myślałem, że
już…
— Może powinniście przespać się z tym i porozmawiać znów jutro — wtrąca się Sasha,
skupiając uwagę na Taylor. Nie znam jej dobrze, ale nawet ona emanuje podejrzanymi
wibracjami.
Taylor rusza, by mnie wyminąć, bo blokuję jej drogę. Spogląda na mnie nie z gniewem,
ale czymś, co przypomina świadomość przegranej.
— Podziel się ze mną, Taylor. — Wyczerpuje mnie to i nie wiem, jak jeszcze mam do
niej dotrzeć, jak zburzyć ten mur, który wzniosła między nami. Nawet pierwszej nocy, gdy się
poznaliśmy, nie czułem takiego dystansu. Jakby patrzyła na wskroś przeze mnie. Jakbym był
niewidzialny. Nieważny. — Tyle mi przynajmniej jesteś winna. Powiedz mi tylko prawdę.
— Nie chcę, żebyś był moim chłopakiem, dobrze? Jesteś teraz szczęśliwy?
Tym razem broń została naładowana. Pocisk przeszywa mi pierś.
— Wiesz, poważnie, Conor, jesteś wspaniałym facetem i świetnie wyglądasz, ale co
jeszcze masz do zaoferowania? Nie masz pojęcia, co chcesz robić przez resztę życia. Nie masz
ambicji. Nie masz planu ani perspektyw. I wcale ci to nie przeszkadza. Możesz mieszkać w domu
rodziców i spędzać dnie na plaży przez resztę życia. Cóż, ja chcę dla siebie czegoś więcej. Fajnie
było, ale w następnym roku kończymy studia, a ja jestem gotowa, by dorosnąć. A ty nie.
Powiedziawszy to, łapie Sashę za rękę i przepycha się obok mnie.
Tym razem ją przepuszczam.
Bo w końcu trafiła w czułe miejsce. Zawsze wiedziałem o tym i miałem nadzieję, że to
zignoruje — podążamy dwiema różnymi ścieżkami. Taylor jest bystra i zmotywowana. Osiągnie
wszystko, na czym się skupi. A ja… jestem przegrywem. Odwiecznym obibokiem, którego
uniesie prąd, bo nie mam swojego celu ani własnego napędu.
Samochód Sashy odjeżdża z podjazdu i znika za rogiem.
Ból straty uderza mnie wprost w trzewia. Głębokie, ukryte wspomnienie bólu przebija się
na powierzchnię. Dziecięca pamięć o samotności w ciemnym pokoju, gdy płakałem,
niepocieszony. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nie mam ojca, gdy miałem już
wystarczająco lat, by zrozumieć, że to coś, co mają inne dzieci, a nie ja. Nie dlatego, że umarł,
ale dlatego, że nie byliśmy dość dobrzy. Ja nie byłem wystarczająco dobry. Porzucony. Zbędny.
Śmieć.
Musiało się tak stać. Nadeszła chwila, gdy Taylor obudziła się i zrozumiała, że jest
w wyższej lidze niż ja. Że zbyt szybko wybaczyła mi ucieczkę od niej, gdy wydarzyła się sprawa
z Kaiem. Trzymałem ją w zawieszeniu i czekałem zbyt długo, by jasno określić swoje intencje
i zdefiniować związek. Samolubnie uznałem, że mnie potrzebuje i chce na tyle, by być cierpliwą.
Nie doceniłem jej, bo nikt jeszcze nigdy tak jak ona nie sprawił, że poczułem się akceptowany.
Nikt nie dał mi tego poczucia własnej wartości, nim pojawiła się ona.
A teraz najlepsza rzecz, która mnie kiedykolwiek spotkała, właśnie odjechała w dal.
Rozdział czterdziesty
Taylor
Obecnie oglądam tylko programy, gdzie ludzie mówią z brytyjskim akcentem. Zupełnie
jakbym wyjechała na wakacje, ale nie musiała zakładać spodni. W piątek nie poszłam na zajęcia
— i tak polegały tylko na powtórce — wyłączyłam telefon i zanurkowałam w listę filmów do
obejrzenia, która marniała od miesięcy. Kiedy nie udało mi się w ten sposób odgonić od siebie
złe myśli, zapisałam się na około tuzina próbnych darmowych zapowiedzi seriali.
Jak dotąd wyniosłam z tego przekonanie, że seryjni mordercy plenią się w zacisznych
prowincjonalnych miasteczkach. Programy o randkowaniu też lepiej wypadają z akcentem. Choć
zauważyłam, że w scenariuszach reality show brakuje nadużywania alkoholu — jak w końcu
ludzie mają zacząć rzucać krzesłami i łamać wszystko, jeśli wciąż są trzeźwi? Ale z pewnością
kochają swoje wypełniacze w ustach i przedłużane włosy.
— Lubię tego, który często mówi „fit” — opowiadam Sashy przez głośnik podczas
trwania programu, który zasadniczo jest Tinderem, tylko że wszyscy razem mieszkają. — I mówi
na dziewczęta „ptaszki”. Czuję się, jakby jeszcze tylko na Kubie i w Anglii panowały lata
pięćdziesiąte.
— Aha — odpowiada Sasha ze znudzeniem w głosie. — Brałaś dzisiaj prysznic?
Najwyraźniej nie docenia wysublimowanych programów telewizyjnych.
— Jest sobota — mówię do niej.
— Czy obecnie w soboty nie bierze się pryszniców? — Zawsze taka krytyczna wobec
mnie.
— Wiesz, woda nie rośnie na drzewach.
Po tym, jak Sasha odwiozła mnie do domu w czwartek wieczorem, przebrałam się
w dresy, poszłam na kanapę i oglądałam „British Cottage Murder Detective Priest”. Zjadłam całe
pudełko cheeriosów, a potem zasnęłam w tej samej pozycji. Obudziłam się dziś rano,
zorganizowałam kolejną dostawę płatków i wróciłam do swojego planu oglądania. Tak teraz
będzie wyglądać moje życie. Kto zresztą musi opuszczać dom, skoro są zakupy przez Internet
i zajęcia online?
— Nadszedł koniec semestru — dodaję. — Czy nie tak właśnie powinni się zachowywać
studenci? Wylegiwać się w gnieździe z własnej wylinki, oglądać telewizję i żreć przetworzone
jedzenie.
— Nie, odkąd wszyscy millenialsi pozakładali start-upy, Taylor.
— Cóż, jestem starą duszą.
— Ukrywasz się — stwierdza ostro.
— Czyli. — Czyli co. Nie mam prawa? Zostałam wyciągnięta na środek, obnażona
i obmacana obleśnym wzrokiem przez cały kampus. Tak się przynajmniej czuję. Pozwijcie mnie
więc, do cholery, jeśli pragnę jedynie zamknąć się w środku i przez chwilę uciec w życie innych
ludzi.
— Czyli zostałaś zgwałcona — zaczyna, a jej ton łagodnieje.
— Jestem tego świadoma. — Innymi słowy, dzięki.
— Nie chcesz czegoś z tym zrobić? Możemy zdjąć ten film. Możemy pójść na policję.
Pomogę ci. Nie powinnaś po prostu akceptować tego, co się stało, i cierpieć.
— Co mam zrobić, doprowadzić do aresztowania Jules?
— Tak — jej głos grzmi ze słuchawki — i tego debilnego chłopaka Abigail. Albo, jak
przypuszczam, byłego chłopaka, jeśli weźmie się pod uwagę wrzaski, które dobiegały z jej
pokoju zeszłej nocy. To, co oni obydwoje zrobili, Taylor, to przestępstwo. W niektórych rejonach
byliby przestępcami seksualnymi.
— Sama nie wiem.
Policja oznacza składanie zeznań. Siedzenie w pokoju z kolesiem, który będzie gapił się
na moje cycki, podczas gdy ja będę zdawać im relację z mojego upokorzenia.
Albo jeszcze gorzej, moralnie prawa kobieta powie mi, że nic takiego by się nie
wydarzyło, gdyby nie było filmu i gdybym sama nie stworzyła tej sytuacji.
Walić to.
— Gdyby mi się to przydarzyło, podrzynałabym gardła.
— Ale nie zdarzyło się to tobie. — Doceniam zajadłość Sashy. To w niej właśnie
kocham. Jest wszystkim, czym ja nie jestem, mściwa i pewna siebie. Ale ja jestem inna. —
Wiem, że próbujesz. Dziękuję. Ale wciąż muszę mieć czas na przemyślenia. Jeszcze go
potrzebuję.
Prawda jest taka, że ledwo tknęłam myśl, co się w ogóle dzieje, a co dopiero mówić
o poważniejszych skutkach. Kiedy wczoraj rano obudził mnie alarm, żebym wstała na zajęcia,
w mięśniach wybuchło gwałtowne i natychmiastowe uczucie paniki. Poczułam się chora na samą
myśl o tym, by przejść przez kampus, czując na sobie przeciągłe spojrzenia i słysząc ściszone
rozmowy. By zobaczyć obracające się głowy, gdy będę wchodzić do sali wykładowej. Ujrzeć
kolegów i koleżanki z grupy, którzy będą trzymać telefony na kolanach z odtwarzanym filmem.
Usłyszeć chichoty i poczuć na sobie ich wzrok. Nie mogłam temu podołać.
Zostałam więc w domu. Podczas jednej z przerw od telewizji nawet napisałam
wiadomość do Rebekki. Nie wiem dlaczego, pewnie po to, by razem dzielić tę rozpacz. Nie
odpowiedziała i tak jest pewnie lepiej. Może jeśli zignorujemy to wydarzenie, a także siebie
nawzajem, wszystko zniknie.
— Czy Conor się z tobą kontaktował? — pyta Sasha ostrożnie, jakby bała się, że przerwę
rozmowę tylko dlatego, że ośmieliła się zapytać.
Jestem o krok, by tak rzeczywiście zrobić. Bo samo brzmienie jego imienia wbija mi
boleśnie nóż w serce.
— Wysłał mi kilka razy SMS-a, ale ignoruję jego wiadomości.
— Taylor.
— O co chodzi? To koniec — mamroczę. — Byłaś przy tym, jak go zostawiłam.
— Tak, byłam i to oczywiste, że nie myślałaś jasno — mówi gniewnie. — Zrobiłaś
wszystko, co mogłaś, by go odepchnąć. Rozumiem to, wiesz? Kiedy znajdujemy się w takim
kryzysie, wypływają nasze najgorsze lęki. Bałaś się, że on cię oceni albo poczuje zażenowanie
z twojego powodu…
— Nie potrzebuję teraz lekcji psychologii — przerywam. — Proszę. Nie ruszaj tego.
Zapada krótka chwila ciszy.
— Dobrze, nie będę. — Znów następuje krótka cisza, a potem Sasha mówi
z przygnębieniem: — Jestem, jeśli będziesz mnie potrzebować. W czymkolwiek. Rzucę
wszystko.
— Wiem. Jesteś dobrą przyjaciółką.
Z uśmiechem w głosie odpowiada:
— Tak, jestem.
Po rozłączeniu się z Sashą wracam do seriali i zajadania stresu. Kilka odcinków później
ktoś puka do drzwi. Przez minutę czuję dezorientację, zastanawiając się, czy zapomniałam, że
jeszcze coś zamawiałam, aż w końcu słyszę kolejne pukanie i głos Abigail, który prosi, by ją
wpuścić.
Kurde.
— Zanim mi powiesz, żebym spadała — mówi, gdy z niechęcią otwieram drzwi —
przybywam w pokoju. I by przeprosić.
— W porządku — odpowiadam tylko po to, by się jej pozbyć. — Przeprosiłaś. Pa.
Próbuję zamknąć drzwi, ale ona otwiera je na siłę i wpycha do środka swój chudy tyłek,
nim udaje mi się przytrzasnąć jej stopę w futrynie.
— Abigail — prycham. — Chcę, żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju.
— Tak… — Krzywiąc się na widok mojego dresu, w którym żadna inna istota ludzka
miała mnie nigdy nie zobaczyć, odpowiada: — Widzę.
— Po co tu przyszłaś?
Cała Abigail, podchodzi tanecznym krokiem do jednego ze stołków przy malutkiej
wysepce kuchennej i zajmuje miejsce.
— Słyszałam, że zerwałaś z Conorem.
— Poważnie? Chcesz od tego zacząć? — Kurwa, nieprawdopodobne.
— Nie zrozum mnie źle — odpowiada szybko i bierze wdech, by znów zacząć: — Chyba
popełniłaś błąd.
Jej maska opada. Ta aura ciągłej sukowatości. Po raz pierwszy od długiego czasu
przygląda mi się bez okrutnego czy sarkastycznego uśmieszku. To takie… trochę upiorne.
Wciąż nie jestem gotowa, by zaufać jej intencjom, więc stoję po przeciwnej stronie blatu.
— Co cię to obchodzi? — Nie to, bym się przejmowała tym, co myśli.
— Dobrze, słuchaj. Ja też to robię. — W jej głosie pojawia się ton współczucia. — Jesteś
smutna, zażenowana i chcesz odepchnąć wszystkich. Zwłaszcza ludzi, którzy są ci najbliżsi. Tym
sposobem nie zobaczą cierpienia, przez które przechodzisz. Nie dostrzegą, co czujesz, gdy
myślisz o sobie. Rozumiem. Naprawdę.
Najpierw Sasha, teraz Abigail? Dlaczego nikt nie może zostawić mnie w spokoju?
— Co ty możesz, do diabła, o tym wiedzieć? — mamroczę. — Zużywasz chłopaków jak
waciki kosmetyczne.
— Ja też mam swoje lęki — upiera się. — Tylko dlatego, że ich nie dostrzegasz, nie
oznacza, że ich nie ma. Wszyscy nosimy w środku blizny.
— Tak, cóż, przykro mi z powodu twoich głębokich osobistych traum, ale sama jesteś
jedną z moich, więc…
Jeśli Abigail ma jakieś poczucie winy z powodu tego, że jej wredny sposób bycia
wybuchł mi prosto w twarz, to będzie musiała udać się w inne miejsce, by uzyskać rozgrzeszenie.
Być może żywi współczucie dla mnie, ale ja dla niej nie.
— Nie to dokładnie miałam na myśli — odpowiada ponuro. — Czułam się tak niepewna
siebie, gdy ty podczas głupiego wyzwania pocałowałaś chłopaka, z którym się umawiałam, że
jedynym znanym mi sposobem, by sobie z tym poradzić, było wyładowanie na tobie mojego
poczucia krzywdy. Po tym pocałunku on nie chciał się zamknąć i wciąż powtarzał „och, jej
wielkie cyce” oraz „czy kiedykolwiek myślałaś o implantach”, i tym podobne bzdury. Wiesz,
jakie to było poniżające?
Na moim czole pojawia się zmarszczka. Nie wiedziałam o tym. To jest, pewnie,
zdawałam sobie sprawę z tego, że jest wkurzona. Ale jeśli chłopak, z którym się spotykam, wciąż
by nas porównywał, pewnie też bym się wściekła.
— W szkole średniej — wyznaje, kreśląc wzorki na blacie — wołali na mnie „deska”.
Nie miałam nawet czym wypełnić stanika sportowego. Wiem, że pewnie uważasz to za głupotę,
niewartą przejmowania się, ale całe moje życie pragnęłam tylko czuć się dobrze w swoich
ubraniach. Seksownie. By faceci patrzyli na mnie tak, jak patrzą na inne dziewczęta.
— Ale ty jesteś wspaniała — mówię z desperacją. — Masz doskonałe ciało i piękną
twarz. Wiesz, kiedy po raz ostatni założyłam bikini? Wciąż wtedy spałam z zapaloną lampką. —
Wskazuję na swoją klatkę piersiową. — Te rzeczy są cholernym ciężarem. Przygniatają mnie.
Nie pasują do żadnego rynsztunku znanego ludzkości. Od siedemnastego roku życia mam
problemy z plecami. Każdy facet, którego poznaję, gapi się na moje cycki, które odciągają jego
uwagę od reszty mojej osoby.
Każdy, poza Conorem. Co powoduje, że czuję w brzuchu kolejne ukłucie bolesnej
samotności.
— A mimo to nigdy nie czuję się dość dobra. Nigdy nie czuję się pewna siebie dzięki
temu, kim jestem — odpowiada Abigail. — Nadrabiam to…
— Byciem suką.
Uśmiecha się i przewraca oczami.
— W większości przypadków, tak. Ale chciałam powiedzieć, że ja także czułam się
beznadziejnie. Odpychałam ludzi. To właśnie robisz z Conorem. Bez sensu. Nie wiem ani nie
obchodzi mnie to, kiedy przestaliście grać ze mną w gierki — i nie boję się do tego przyznać. Od
razu przejrzałam wasze zachowanie. Ale w pewnym momencie wszystko się zmieniło, a wy
oficjalnie zaczęliście być ze sobą. Tak, to także zauważyłam. On wyraźnie cię kocha i jeśli twoja
nagła zmiana postawy w ciągu kilku ostatnich tygodni może być jakimś sygnałem, też go
kochasz. Jaki więc to ma sens, by stracić coś takiego, bo ktoś inny zachował się beznadziejnie?
— Nie rozumiesz. — Bo nie może. A ja nie wiem, co jeszcze mogę jej powiedzieć, by nie
brzmiało to jak usprawiedliwienie. Nawet sama myśl o tym, by stanąć twarzą w twarz z Conorem
po tym wszystkim, sprawia, że gardło mi się zaciska i nogi trzęsą. — Dzięki, że wpadłaś, ale…
— Dobrze. — Obraca się, wyczuwając, że zaraz powiem jej, by spadała i wrócę do
rozmów, które toczą się wyłącznie z manchesterskim akcentem. — Nie będziemy rozmawiać
o Conorze. Ani o kwiatach, które zostawił dla ciebie, a teraz zajmują cały stolik kawowy
w pokoju dziennym. Czy już poszłaś na policję?
Chyba sobie żartuje.
— Czy Jules cię przysłała? — dopytuję.
— Nie — odpowiada szybko. — Słowo, nie o to chodzi. Tylko że jeśli zamierzasz zgłosić
ten film, pójdę z tobą. Mogę wyjaśnić, jak Jules zdobyła do niego dostęp i tak dalej. Będę
świadkiem, jeśli chcesz.
Ten temat zaczyna mnie wyczerpywać.
— Wiesz, trochę zaczynam mieć dość ludzi, którzy na mnie naciskają. Każdy ma pomysł
na to, co muszę zrobić, i cholernie mnie to przytłacza. Czy mogę złapać, do diabła, oddech?
— Wiem, że cię to przeraża, ale naprawdę powinnaś iść na policję — naciska Abigail. —
Jeśli nie zaczniesz teraz z tym walczyć, film będzie zataczać coraz szersze kręgi. Co się stanie
pewnego dnia, gdy będziesz ubiegać się o pracę albo, kto wie, zechcesz objąć jakiś urząd, czy coś
w tym rodzaju i wypłynie ten film? Będzie ci już zawsze towarzyszyć. — Unosi brew. — Albo
możesz coś z tym zrobić.
— Nie jesteś osobą, która może mi udzielać rad — przypominam jej.
Łatwo innym mówić, co trzeba zrobić. Muszę to przełknąć. Gdybyśmy zamieniły się
miejscami, mogłabym mówić to samo. Sprawy jednak wyglądają zupełnie inaczej z mojej
perspektywy. Ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę, to znosić wstrząsy związane ze sprawami
sądowymi, zeznaniami, nagłówkami gazet i samochodami stacji telewizyjnych. Wolę zakopać się
pod kołdrą i nigdy, przenigdy nie opuścić już swojego domu. To ostatnie zdecydowanie bardziej
do mnie przemawia.
— Masz rację. Byłam dla ciebie okropna. Nie wiedziałam, jak sobie poradzić
z uczuciami. — Abigail zerka na swoje dłonie i skubie paznokcie. — Byłaś moją najlepszą
przyjaciółką podczas kandydatury.
— Tak, pamiętam — stwierdzam gorzko.
— Taka byłam podekscytowana, że zostaniemy siostrami. Potem wszystko poszło źle. To
moja wina. Powinnam coś wtedy zrobić, na przykład przegadać to z tobą, a tak niestety było
tylko gorzej. Straciłam przyjaciółkę. Ale próbuję to naprawić. Pozwól sobie pomóc.
— Czemu bym miała to robić? — Fakt, że Abigail doznała objawienia, jest jednocześnie
zły i dobry, ale nie wróży nam przyjaźni na śmierć i życie.
— Bo w przypadku zaistnienia takiego syfu kobiety powinny trzymać się razem —
stwierdza poważnie. — To jest silniejsze od wszystkich innych problemów. Jules się myliła. Nikt
nie zasługuje na to, co ona zrobiła. Chcę, by została ukarana z twojego powodu, ale też w imieniu
nas wszystkich. Nawet jeśli nigdy nie będziesz już ze mną rozmawiać, będę bronić cię. Jak każda
inna Kappa.
Przyznaję, brzmi szczerze. Co, jak przypuszczam, oznacza, że nie pozbyła się całkowicie
człowieczeństwa. I naprawdę pojawienie na moim progu wymagało odwagi. Dostaje dodatkowe
punkty za wywnętrzenie się przede mną i przyznanie się do winy. Coś takiego wymaga
uczciwości.
Może nigdy nie jest za późno, by stać się lepszą osobą. W przypadku każdej z nas.
— Nie obiecam ci, że pójdę na policję — mówię do niej — ale pomyślę o tym.
— Dobrze — odpowiada z uśmiechem, który wyraża nadzieję. — Czy mogę jeszcze coś
ci zasugerować?
Przewracam oczami i uśmiecham się kpiąco.
— Jeśli musisz.
— Pozwól mi przynajmniej na to, bym poprosiła mamę o wysłanie żądań o zdjęcie filmu
do wszystkich stron, które go udostępniają. Jest prawnikiem — wyjaśnia Abigail. — Wiele razy
straszy ludzi samym papierem firmowym. Nie musisz nic robić ani z nikim rozmawiać.
W sumie to niezły pomysł. Przerażeniem napawał mnie fakt, że muszę sama
uporządkować cały ten bajzel. Jeśli matka Abigail może użyć tylko swojego fikuśnego tytułu
prawnika i sprawić, że to zniknie, będzie cudownie.
— Naprawdę będę wdzięczna — mówię, a mój głos drży irytująco — i doceniam, że
przyszłaś dziś do mnie.
— Czyli… — wierci się na stołku jak dziecko — nie jesteśmy już zajadłymi wrogami?
— Może bardziej przypominamy przyrodnie siostry.
— Da się z tym żyć.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Conor
Rozlega się trąbienie klaksonu. Podrywam się gwałtownie, ale tylko na parę
centymetrów, bo uderzam głową… sam nie wiem w co. Nie czuję nóg. Coś wbija mi się w bok.
Ramię uwięzło mi pod ciałem, a druga ręka zdrętwiała, wepchnięta pod…
Jeszcze jeden klakson. Przeraźliwy. Przeszywający. Długa seria ogłuszającego wycia.
Niech mnie.
— Obudź się, palancie.
Wrzeszczący klakson cichnie. Głowa opada mi w stronę oślepiającego światła, a ja gapię
się w jasnoniebieskie niebo i twarz Huntera Davenporta. Uświadamiam sobie, że leżę na
podłodze obok tylnego siedzenia jego land-rovera, a moja głowa zwisa przez otwarte drzwi
pasażera.
— Co jest? — burczę, próbując pozbierać kończyny i myśli. Ale nie jestem w stanie
wyplątać się z tego supła.
— Szukamy cię od zeszłego wieczoru, debilu.
Hunter łapie mnie za ramiona i wyciąga z SUV-a, a potem upuszcza bezwładnie na
chodnik. Z wysiłkiem i ciarkami, mrowiącymi w każdym śpiącym nerwie, wstaję na nogi
i wyciągam rękę, by oprzeć się o pojazd. Jestem oszołomiony i nie mogę skupić wzroku. Zaczyna
mnie boleć głowa. Przez chwilę myślę, że odzyskałem kontrolę. Potem pędzę niezgrabnie, na
niepewnych nogach i zwracam coś, co smakuje whisky Fireball, red bullem i jagermeistrem.
Ależ ja siebie nienawidzę.
— Lepiej? — pyta radośnie Hunter, podając mi butelkę z wodą.
— Nie. — Biorę parę łyków, płuczę usta i wypluwam w krzaki. Znam je. Znajduję się
w pobliżu swojego podjazdu. Ale nie pamiętam, jak opuszczałem imprezę po drugiej stronie
miasta. I zdecydowanie nie przypominam sobie wsiadania do samochodu Huntera. Gdzie jest mój
jeep? — Czekaj. Powiedziałeś, że mnie szukaliście?
— Ziom, zeszłego wieczoru zaginąłeś w akcji.
Sprawdzam kieszenie i odnajduję swoje klucze, telefon i portfel. Przynajmniej z nimi nic
się nie stało.
Wracamy do samochodu Huntera i opieramy się o bagażnik, a ja robię inwentaryzację
moich ostatnich wspomnień. U przyjaciółki Demi odbywała się impreza. Byli tam wszyscy
kumple. Jak zwykle, graliśmy w piwnego ping-ponga. Pamiętam, jak waliłem kolejki z Fosterem
i Buckym. Pojawiła się dziewczyna. Cholera.
— Dokąd poszliście? — pyta Hunter, najwyraźniej widząc, jak na mojej twarzy pojawia
się zrozumienie.
— Całowałem się z jakąś dziewczyną — mówię na wpół pytająco.
— Tak, wszyscy widzieliśmy. Mizialiście się namiętnie w kuchni. Potem zniknęliście.
Kurwa.
— Zabrała mnie do jednej z sypialni. Przymierzaliśmy się do, wiesz czego. Całowaliśmy
i mieliśmy już iść dalej. Potem próbowała mi zdjąć spodnie i obciągnąć, a ja się ewakuowałem.
Nie mogłem.
— Alkoholowy kutas?
— Miękki jak kawał surowego kurczaka. — Szperam w umyśle. — Chyba ją tam
zostawiłem.
— Demi widziała, jak schodzi na dół, ale nie mogliśmy cię potem odnaleźć — mówi do
mnie Hunter. — Nikt nie mógł. Wszyscy zaczęliśmy nawoływać. Rozeszliśmy się w różne
strony, żeby cię odszukać.
Wszystko się zamazuje. Mam luki w pamięci. Jakieś wydarzenie zaczyna się i kończy
drżącym obrazem.
— Chyba wyszedłem tylnymi drzwiami z domu. Na podwórku było zbyt tłoczno i nie
mogłem znaleźć furtki w płocie, więc go przeskoczyłem.
Spoglądam na ręce. Są całe podrapane, a w dżinsach widać świeże rozdarcie. Wyglądam,
jakbym się sturlał z górskiego zbocza.
— Potem chyba zamierzałem pójść do domu, ale nie mogłem określić, gdzie on jest.
Pamiętam, że czułem się cholernie zdezorientowany, nie wiedząc, gdzie jestem, i padł mi telefon,
więc pomyślałem, walić to, poczekam, aż któryś z was zabierze mnie do domu. Nie wiem,
dlaczego, ale zdaje się, że wczołgałem się na twoją tylną kanapę.
— Jezu, ziom. — Hunter potrząsa głową i śmieje się ze mnie. Ma prawo. — Wczoraj
wieczorem zostawiłem samochód na imprezie po tym, jak przerwaliśmy poszukiwania. Wraz
z Demi wróciliśmy na piechotę, bo obydwoje piliśmy. Foster zadzwonił dziś rano i powiedział,
że nie wróciłeś, więc poszedłem po swój samochód, żebyśmy mogli zacząć jeździć po okolicy
i sprawdzać rowy, czy gdzieś nie leżysz. Odkryłem cię na tylnym siedzeniu i przywiozłem do
domu.
— Wybacz. — Nie pierwszy raz obudziłem się w dziwnym miejscu po nocy spędzonej na
imprezowaniu. Ale po raz pierwszy zdarzyło się to, odkąd przyjechałem do Briar. — Trochę
przesadziłem wczoraj wieczorem.
— Cały tydzień trochę przesadzałeś. — Hunter obraca się do mnie z założonymi
ramionami. Przybrał kapitańską minę, która mówi „nie jestem twoim tatusiem, ale”. — Może
czas trochę spuścić z tonu z imprezowaniem. Wiem, że wcześniej należałem do drużyny gości,
która piła do upadłego, ale teraz to odwołuję. Granicą jest zniknięcie na dwanaście godzin.
Ma rację. Wychodziłem co noc, odkąd Taylor mnie rzuciła. Piłem kolejkę za kolejką jak
zawodowiec, próbując zabić wspomnienia o niej w twarzy innej dziewczyny. Tylko że to nie
działa. Ani na serce, ani na fiuta.
Tęsknię za nią. Tylko za nią.
— Powinieneś znów spróbować z nią porozmawiać — stwierdza szorstko Hunter. —
Minęło kilka dni. Może już jest gotowa na to, by pozwolić ci się zbliżyć do siebie.
— Pisałem do niej. Nie odpowiada. — Pewnie już zablokowała mój numer.
— Słuchaj, nie mogę pojąć, co się stało. Ale kiedy będzie gotowa, wiem, że obydwoje
możecie to ze sobą wyjaśnić. Nie znam Taylor na tyle dobrze, ale wszyscy widzieli, że razem
byliście szczęśliwi. Ona z czymś się zmaga. Tak jak ty wcześniej. — Wzrusza ramionami. —
Może teraz nadszedł jej czas, by sobie wszystko przemyśleć.
Już to zrobiła. W końcu przemyślała, że jest zbyt dobra dla mnie. Może robiłem jakieś
ruchy, by poprawić swoje życie, ale jeszcze nic nie osiągnąłem, a Taylor o tym wiedziała i nie
chciała siedzieć i czekać. Chyba jej za to nie winię. Co ja, do cholery, dla niej zrobiłem, poza
tym, że dałem jej kilka orgazmów i wystawiłem przed balem?
Krztuszę się żółcią napływającą do gardła. Hej, przynajmniej to już nie rzygi.
— Jestem tu, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, ziom. — Hunter poklepuje mnie
po plecach, a potem szturcha w bok. — A teraz wynoś się z mojego samochodu. Muszę zmyć
szczyny z tylnej kanapy.
— Wal się. Nie ma tu szczyn. — Milknę na chwilę. — Może trochę rzygów.
— Palant.
— Dzięki za podwiezienie — mówię, śmiejąc się i robiąc unik. — Do zobaczenia później.
Idę w stronę domu, gdzie zbieram burę od współlokatorów za ostatnią noc. Nie będą tego
długo przeżywać. Zapraszają mnie na późne śniadanie w knajpie, ale czuję się wyczerpany i mam
cholernie dużo rzeczy do spakowania, zanim za kilka dni wyjadę do Kalifornii. Biorę więc
prysznic, a oni wychodzą i przynoszą mi parę grzanek i bekon.
Po mniej więcej godzinie, poświęconej na pranie i pakowanie kartonów, rozlega się
dzwonek u drzwi. Chłopaków pochłonęła gra na konsoli, więc podchodzę do wejścia i otwieram.
Po drugiej stronie odkrywam sześć sióstr Taylor z Kappy, którym przewodzi niesławna
Abigail.
Nim udaje mi się wykrztusić choć słowo, ona zabiera głos:
— Rozejm. Jesteśmy po tej samej stronie.
Mrugam.
— Hę?
Nie zapraszam jej, ona sama się wprasza. Plus sześć innych dziewcząt, które idą za nią.
Wmaszerowują do domu i stają pośrodku pokoju dziennego niczym grupa wkurzonych
mieszczan.
Foster rzuca mi ostrożne spojrzenie z kanapy.
— Hunter powiedział, że ma nie być już więcej imprez.
— Zamknij się, idioto. — Skupiam uwagę na Abigail, która najwyraźniej przewodzi tej
inwazji. Jeśli to ma coś wspólnego z Taylor, chcę tego wysłuchać. — Czemu się tu zjawiłaś?
— Posłuchaj. — Zbliża się do mnie o krok, kładąc ręce na biodrach. — Taylor nie rzuciła
cię, bo już cię nie kocha.
— O kurde! — wykrzykuje Foster, a potem zamyka usta, gdy rzucam mu ostrzegawcze,
gniewne spojrzenie.
— Rzuciła cię, bo w sieci krąży film z nią z tygodnia kandydackiego z pierwszego roku
studiów. Nigdy nie miał zostać opublikowany, ale ktoś wgrał go na stronę, by ją wprawić
w zażenowanie. Teraz czuje się upokorzona i przerażona. Nie chciała, byś o tym wiedział, więc
pierwsza z tobą zerwała.
— Co to za film? — dopytuję, zdezorientowany niejasnym opisem. — I jeśli nie chciała,
bym o tym wiedział, to dlaczego się tu zjawiłaś?
— Bo — odpowiada Abigail — jeśli zerwę plaster z jej rany, może przestanie się bać
i zacznie walczyć.
Jeśli naprawdę myśli tak, jak mówi, to chyba już nie są do siebie wrogo nastawione. Nie
mam pojęcia, co spowodowało tak nagłą zmianę nastawienia Abigail, ale to temat na zupełnie
inną rozmowę i nie wiem, czy to ja ją powinienem przeprowadzić. Nie jestem gotów, by zaufać
całkowicie tej dziewczynie, ale sprawy zaszły zbyt daleko, by to był tylko kiepski żart.
— Walczyć z czym? — pyta Matt ze swojego miejsca na fotelu.
Dobre pytanie. Pozostali siadają prosto, zaniepokojeni i zainteresowani. Kontrolery i gra
leżą porzucone w zapomnieniu.
Abigail rozgląda się z zakłopotaniem.
— Ostatniego wieczoru tygodnia kandydackiego kazano nam się ubrać w koszulki na
ramiączkach i majtki, a studentki ostatniego roku nakazały Taylor i innej dziewczynie całować
się. Nagrano je przy tym. W zeszłym tygodniu ktoś wykradł film i zamieścił go na stronie porno.
Jest… obrazowy. Wiecie, tak jakby, możecie tam zobaczyć różne rzeczy.
— O rany, nie. — Foster spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami.
Skurwysyny. Przez mózg przemyka mi przemożna chęć, by walnąć w ścianę, ale
powstrzymuję się na czas, bo pamiętam, że ostatnim razem, gdy to zrobiłem, uderzyłem
w gwóźdź i złamałem kość w dłoni.
Wściekłość nie znajduje ujścia, krąży więc w mojej krwi. Od serca, po palce u rąk i nóg
i z powrotem. Wrzącej furii towarzyszą obrazy, które nawiedzają mój umysł — przypadkowi
goście oglądają ją, ślinią się na jej widok. Walą konia, patrząc na moją dziewczynę.
Cholera. Chcę zacząć urywać głowy. Zerkam na Aleca i Gavina, którzy zgarbili się, jakby
za chwilę mieli poderwać się ze swoich miejsc. Zaciskają pięści, zupełnie jak ja.
— Jak to jest, że dopiero teraz słyszę o tym filmie, skoro, jak twierdzisz, już krąży? —
dopytuję.
— Szczerze mówiąc, jestem zdumiona, że jeszcze o tym nie wiesz. — Zerka na swoje
towarzyszki z Kappy i kiwa z zadowoleniem głową. — Chyba nasze starania przynoszą efekt.
— Starania? — marszczę brwi.
— By go zdjąć i zapobiec rozpowszechnianiu na kampusie. Kazałyśmy wszystkim
w domach stowarzyszeń, by zamknęli się i nie gadali o nim, a także nie przekazywali dalej, ale
nie spodziewałam się, że którykolwiek z tych palantów rzeczywiście nas posłucha, szczególnie
chłopcy z bractw. Robimy wszystko, co możemy, by to gówno nie stało się wiralem.
— Kto? — warczę przez zaciśnięte zęby. — Kto je załadował na stronę?
— Jedna z sióstr z Kappy. Była siostra — szybko dodaje Abigail. — I mój były chłopak.
Chłopcy tylko na to czekali — jest jakiś ziomek, któremu można skopać dupę.
Niezwłocznie zrywają się na równe nogi.
— Gdzie znajdziemy tego frajera? — chrząka Foster.
— Położymy mu twarz na krawężniku i rozdepczemy buciorem.
— Zaraz mu zjebiemy dzień.
— Lepiej, żeby miał już testament.
— Nie — zakazuje Abigail, unosząc dłoń, jakby stawiała blokadę. — Pojawiłyśmy się
tutaj, bo musisz przekonać Taylor, by poszła na policję. Próbowałyśmy pracować nad nią i drugą
siostrą z filmu, ale są przestraszone. Miałyśmy nadzieję, że jeśli ty dotrzesz do Taylor, to ona
przekona tę drugą dziewczynę, co należy dalej robić.
— Nie, pieprzyć to — mamroczę. — Może robić, co chce. Ja rozszarpię tego frajera.
— Nie możesz. Uwierz mi. Kevin to zasmarkany gówniarz i na pewno pójdzie na policję,
jeśli go choćby tkniesz. Trafisz do aresztu i kto wtedy obroni Taylor? Uspokój się więc,
wielkoludzie, i posłuchaj.
— Taylor nie rozmawia ze mną — mówię dziewczętom, które patrzą na mnie jak na
idiotę. — Próbowałem.
— Spróbuj więc jeszcze raz. — Abigail przewraca oczami i wzdycha teatralnie. — Och.
— Przyłóż się bardziej — odzywa się inna.
— Niech zwycięży umysł nad materią — to mówi jedna z dziewczyn, która była razem z
nami w knajpie. Chyba Olivia.
Mają rację. Choć chciałbym przeciągnąć tego zjeba za swoim jeepem, teraz nie jest
najlepszy czas, by dać się aresztować. Jak długo film z Taylor krąży w sieci, ona sama jest na
celowniku. Kto wie, jaki chory zboczeniec może wpaść na naprawdę idiotyczny pomysł, by się
z nią zabawić. Muszę być przy niej i ją chronić, nawet jeśli ona o tym nie wie.
Zrobię wszystko, by była bezpieczna.
— Spróbuję — obiecuję siostrom ze stowarzyszenia Taylor. Mówię ochryple, więc
odchrząkam. — Zaraz do niej pojadę.
Jeśli historia Abigail na temat tego, dlaczego Taylor zerwała ze mną, okaże się prawdą, to
muszę ją odzyskać. Aż do teraz nie chciałem zbyt mocno na nią naciskać. Tak, pewnie za bardzo
zapchałem jej telefon wiadomościami tamtego wieczoru, gdy z nami skończyła, ale nie stanąłem
pod jej oknem z megafonem ani nie czekałem po jej zajęciach z transparentem, nie chciałem być
nachalny i ostatecznie zdeprymować ją jeszcze bardziej.
Ale teraz uświadamiam sobie, że ja też się ukrywałem. Rzeczy, które powiedziała tamtej
nocy, rzeczywiście mnie zraniły. Obudziła wszystkie moje lęki i od tamtej chwili leczyłem swoją
zranioną dumę. Nie ścigałem jej ani nie błagałem, by mnie przyjęła z powrotem, bo nie sądziłem,
że jestem tego wart.
Co więcej, chyba bałem się ostatecznego odrzucenia i wtedy nie byłoby już odwrotu.
Kiedy unikałem tego tematu, wciąż mogłem wierzyć, że nadal mam szansę i w jakiejś odległej
perspektywie wrócimy do siebie. Jeśli nie zaglądałbym do pudełka, kot byłby zarówno żywy, jak
i martwy.
Teraz wszystko się zmienia.
Rozdział czterdziesty drugi
Taylor
Czuję, że w tym tygodniu chyba przytyłam dwa kilo, i jakoś nie mogę się zmusić, by się
tym przejąć. Po pierwszym prysznicu, który wzięłam od dwóch dni, zarzuciłam na siebie luźną
koszulę i założyłam dżinsy. Wczoraj zadzwoniła mama, by zaprosić mnie na kolejny rodzinny
obiad z Chadem i Brenną Jensen, więc nie mam wyboru i muszę się starać. To oznacza też, że
muszę uczesać włosy. Ech.
Tym razem wybierają bezpieczną opcję i organizują kolację we włoskiej restauracji, by
uniknąć kolejnej katastrofy kucharskiej. Próbowałam wymyślić jakiś wykręt i odmówić, ale
mama tego nie kupiła.
A potem, oczywiście, musiałam unikać tematu Conora, bo chciała, żebym go zaprosiła.
Powiedziałam, że jest zajęty, a poza tym, bez względu na to, co mógł powiedzieć trener, pewnie
wolałby nie widzieć jednego ze swoich graczy wałęsającego się na swoich randkach. Kupiła to,
choć nieco sceptycznie. Mama czyta we mnie jak w otwartej księdze — na pewno już odgadła, że
związek się wypalił, ale taktownie nie dopytuje o szczegóły.
Choć tak bardzo obawiam się dzisiejszego wieczoru, to pewnie dzięki niemu moje myśli
oderwą się od tego, co nieprzyjemne. Będzie przerwą reklamową w nieustającym pławieniu się
w serialach i użalaniu nad sobą.
Ledwie zdążyłam związać włosy w kucyk, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Sprawdzam
godzinę na telefonie. Są przed czasem. Nieważne. I tak nie miałam ochoty się malować.
— Dajcie mi tylko czas, bym znalazła buty — mówię, otwierając drzwi.
Nie stoi tam mama.
Ani Brenna.
W drzwiach zjawił się Conor.
— Hej — mówi szorstko.
Jego widok zwala mnie z nóg. Zupełnie jakby moje serce zapomniało, jak wygląda jego
twarz. Jaką roztacza wokół siebie aurę. Jakby zapomniało o jego magnetyzmie i energii.
Zapomniałam, jak naelektryzowane staje się powietrze wokół mnie, gdy Conor znajdzie się
w pobliżu. Moje ciało wciąż pozostaje niewolnikiem tych pierwotnych instynktów.
— Nie możesz tu być — wypalam.
— Wybierasz się gdzieś? — Obrzuca mnie zdumionym spojrzeniem.
— Mam plany. — Choć tak bardzo pragnę zarzucić mu ramiona na szyję, zmuszam się do
zachowania zimnej krwi. Zagryzam wargi i jakoś muszę to znieść. — Nie możesz tutaj się
pojawiać, Conor.
Nerwy już ściskają obręczą moją klatkę piersiową. W brzuchu zaczynają fruwać motyle.
Wzbiera we mnie silne pragnienie, by zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i ukryć się, a wstyd
i zażenowanie dołączają do kłębu emocji, które już odczuwam. Jestem wojną w środku konfliktu,
w sprzeczności ze sobą. Na dodatek przegrywam.
— Musimy porozmawiać. — Conor zasłania sobą całe drzwi, tarasując je szerokimi
ramionami i klatką piersiową. Pulsuje napięciem, które odbieram niczym namacalny dźwięk
werbla.
— To nie jest dobry moment. — Próbuję zamknąć przed nim drzwi. Ale on wciska się
przez nie, jakby mnie wcale tam nie było.
— Tak, wybacz — mówi, wdzierając się do środka — ale to nie może zaczekać.
— Co jest, do cholery, z tobą? — Wpadam w ślad za nim do pokoju dziennego.
Mówi beznamiętnym, nieszczęśliwym tonem.
— Wiem o wszystkim, T. Abigail przyszła do mnie do domu i wszystko wyjaśniła. Film,
dlaczego ze mną zerwałaś. Wiem o tym.
Jestem w szoku. Czy on mówi poważnie? A ja przecież myślałam, że doszłyśmy
z Abigail do porozumienia. Naprawdę będziemy musiały popracować nad komunikacją.
— Cóż, przykro mi, że cię w to wmieszała — mamroczę — ale to nie jest tak naprawdę
twoje zmartwienie, więc…
— A mnie nie jest przykro — przerywa mi. — Ani trochę. Dlaczego mogłaś pomyśleć, że
nie zechcę przejść przez to ramię w ramię z tobą? Że nie będę chciał być tutaj, by cię bronić?
Ignoruję gwałtowny skurcz serca i unikam jego badawczego wzroku.
— Nie chcę o tym rozmawiać.
— Przestań, Taylor. To ja. Wyciągnęłaś ze mnie moje najgłębsze, najmroczniejsze
tajemnice, bo niemal kosztowały nas utratę wszystkiego, co nas łączy — mówi, wskazując
przestrzeń między nami. — Ze mną możesz porozmawiać. Nic nie zmieni tego, co do ciebie
czuję. — Jego głęboki głos drży nieznacznie. — Pozwól sobie pomóc.
— Nie mam na to czasu. — Ani siły emocjonalnej. Jestem wyczerpana. Tym razem nie
mam w sobie woli walki. Chcę tylko zamknąć oczy, by wszystko znikło. — Mama jedzie po
mnie wraz z Chadem i Brenną. Zabierają mnie na obiad.
— Odwołaj go więc. Chodźmy na komisariat. Obiecuję, będę tuż obok ciebie.
— Nie rozumiesz, Conorze. Nie mogę. Choć czułeś się poniżony rozmową z mamą
i Maxem na temat Kaia i włamania, to jest sto razy gorsze.
— Ale ty nie zrobiłaś nic złego — odparowuje. — To nie ty nawaliłaś.
— To poniżające! — krzyczę.
Och, Boże, niemal tracę zmysły, musząc objaśniać to wszystkim wokoło. Czy nikt tego
nie rozumie? Nie widzi?
— Wejdę tam, złożę zawiadomienie i wtedy tuzin innych ludzi zobaczy film — mówię
zrozpaczona, zaczynając chodzić w kółko. — Otworzą sprawę, pójdą do sądu — kolejny tuzin,
albo ponad dwudziestu nowych ludzi. Każdy ruch, który wykonam, zaprasza jeszcze więcej
ludzi, by mnie zobaczyli w tej roli.
— Co z tego? — warczy. — Musisz już mieć serdecznie dość tego, gdy powtarzam ci,
jaka jesteś cholernie seksowna, Taylor. Jacyś biedni frajerzy mają kilka sekund radości, patrząc,
jak tylko całujesz inną dziewczynę.
— I nie obchodzi cię to, że banda nieznajomych widzi mnie praktycznie nago?
— Cholernie mnie to obchodzi — warczy. — I jeśli chcesz, bym stłukł na kwaśne jabłko
każdego gościa w promieniu dwudziestu mil, który śmie na ciebie spojrzeć, zrobię to. Ale nie ma
w tym nic takiego, czego powinnaś się wstydzić. Nie zrobiłaś nic złego. To ty jesteś ofiarą. Kiedy
przyszła do mnie Abigail i powiedziała o tym mnie i moim kolegom, każdy z nich był gotów, by
rzucić się w twojej obronie. Nikt nie robił sobie żartów ani nie łapał za telefon. My się tylko
martwimy o ciebie. Tylko ty się dla mnie liczysz, Taylor.
Serce mi pęka. Jakże wspaniale mogło być między nami, gdyby Jules nie rzuciła
granatem w środek naszego związku.
— Nie wiesz, jak to jest — szepczę. — Nie mogę tak zwyczajnie przejść nad tym do
porządku dziennego.
— Nikt cię o to nie prosi. Tylko broń swojej sprawy.
— I być może dla mnie to oznacza zaczekanie, aż burza przejdzie, oraz przekonanie
siebie, by o wszystkim zapomnieć. Nie wiesz, jak to jest, gdy masz wrażenie, że cały świat
widział cię nago.
— Masz rację. — Milknie na sekundę. — Może powinienem się o tym przekonać.
Mrugam, a Conor nagle zaczyna ściągać koszulę.
— Co ty wyprawiasz?
— Współodczuwam z tobą. — Zrzuca kopniakiem buty.
— Przestań — nakazuję.
— Nie. — Przychodzi kolej na skarpetki. Potem spuszcza w dół spodnie pośrodku
mojego pokoju i ściąga bokserki.
— Conor, zakładaj z powrotem swoje cholerne majtki. — A mimo wszystko nie mogę
oderwać oczu od jego penisa. Jest taki… odpowiedni.
Bez słowa wychodzi przez frontowe drzwi.
— Wracaj, wariacie.
Kiedy słyszę jego kroki, zmierzające w dół schodów, zbieram porzucone ubrania i pędzę
za nim. Ale palant jest szybki. Docieram do niego dopiero, gdy on już znajduje się za parkingiem
i stoi pośrodku trawnika przylegającego do ulicy.
— Wyjmijcie telefony ludzie — krzyczy w powietrze, szeroko rozpościerając ramiona. —
Nie co dzień można zobaczyć taki widok.
— Upadłeś na swoją cholerną głowę. — Patrzę, jak obraca się, wspaniały i komiczny. Ma
ciało, które ludzie widują tylko w swoich fantazjach, ale nikt nie oczekuje, że będzie się prężyło
na frontowym trawniku. — O mój Boże, Conor, przestań. Ktoś wezwie policję.
— Będę usprawiedliwiał się czasową niepoczytalnością z powodu złamanego serca —
odpowiada.
Na szczęście jest to uliczka, którą nawiedzają jedynie studenci uniwersytetu. Żaden
mieszczanin nie odważa się zapuścić na obszar przynajmniej pięciu przecznic od kampusu.
Rodziny już dawno temu uciekły stąd przed imprezami, organizowanymi w środku tygodnia,
i pijakami, którzy leżeli nieprzytomni w krzakach, więc dzięki temu nie ma również ryzyka
wywołania traumy u dzieci.
Wzdłuż ulicy zaczynają otwierać się drzwi. Ludzie rozchylają żaluzje. Conor ma już
publiczność. Rozlegają się okrzyki i gwizdy, którym towarzyszy erupcja rozochoconego dopingu.
— Przestańcie go zachęcać — wrzeszczę na widzów. Z powrotem skupiam uwagę na
Conorze i jego wspaniałym, rozkołysanym penisie i jęczę z frustracji. — Czy możesz przestać?
— W życiu. Kompletnie oszalałem na twoim punkcie, Taylor Antonio Marsh.
— Wcale nie mam tak na drugie imię!
— To jest czyjeś drugie imię i nic mnie więcej nie obchodzi. Jeśli muszę tak postępować,
byś przestała czuć zażenowanie, zrobię to. Zrobię wszystko.
— Powinni cię zabrać do szpitala — obwieszczam, cały czas tłumiąc śmiech, który za
chwilę mi się wyrwie.
Ten mężczyzna jest… niedorzeczny. Jeszcze nigdy nie poznałam nikogo takiego jak
Conor Edwards, seksownego, zwariowanego rozrabiaki, który obnaża się przed całą dzielnicą
tylko po to, by coś mi udowodnić i sprawić, bym nie czuła się osamotniona.
— Edwards! — grzmi ktoś.
Podjeżdża samochód, a Chad Jensen wysuwa głowę z okna po stronie kierowcy.
— Co ty, do diabła, robisz, biegając po okolicy bez majtek? Schowaj swojego cholernego
fiuta!
Conor zerka na samochód, zupełnie nie tracąc rezonu.
— Hej, panie trenerze — odzywa się przeciągle. — Co słychać? — Kiedy zdaje sobie
sprawę z tego, że na fotelu pasażera siedzi moja mama, uśmiecha się nieśmiało. — Pani doktor
mamo, miło znów panią zobaczyć.
Nie do wiary. Rzucam w Conora ubraniami. Kiedy zakrywa swoje klejnoty, zerkam na
moją matkę i widzę, że jej usta drżą z wysiłku, by się nie roześmiać, a w oczach pojawia się
wilgoć. Brenna z kolei histerycznie rechocze na tylnej kanapie. Robi to tak głośno, że jej śmiech
odbija się echem od budynków.
— Czy już skończyłeś? — pytam wielkiego idiotę o złotym sercu.
— Tylko jeśli jesteś gotowa, by iść na policję.
— Policję? — Moja mama pochyla się w stronę okna, widocznie zaniepokojona. — Co
się stało?
Rzucam Conorowi zagniewane spojrzenie.
Mogłabym skłamać. Wymyślić jakąś nieszkodliwą wymówkę, której moja mama by nie
kupiła, ale mogłaby zaakceptować jako alternatywę dla wyraźnej sugestii, że nie chcę o tym
rozmawiać. Mogłabym powiedzieć, że Conor tylko odganiał jakiegoś zboka, który się wałęsał
w pobliżu. Walczył fiutem z fiutem czy coś w tym rodzaju. Mama rozumie, czym są granice —
ufa mojemu osądowi i nie popycha mnie w stronę podejmowania niewygodnych decyzji.
I może dlatego nie robię tego, co zwykle. Nikt nigdy nie zachęcał mnie do dokonywania
trudnych wyborów, więc sama się do nich nie zmuszałam. Przez całe życie zwyczajnie
wycofywałam się w głąb siebie i pozwalałam coraz bardziej rozrastającej się przepaści oddzielić
mnie od wszystkiego, co mogłoby spowodować ból. Od wszelkiego odrzucenia.
Stworzyłam swoją własną bezpieczną przestrzeń i unikałam zwracania na siebie uwagi.
Nikt nie może wytknąć mnie palcem, jeśli mnie nie widzi. Nie ma się z czego śmiać, skoro mnie
tu nie ma. Pozostawałam w środku swojej bańki, bezpieczna i samotna.
Niezbyt podoba mi się to, że moi przyjaciele, wrogowie i kochanek łączą siły, by ścisnąć
mnie za rękę. Ja tak nie działam. A mimo wszystko… może tego właśnie potrzebowałam.
Dobrego kopa w tyłek. Nie dlatego, że oni mieli rację, a ja się mylę, ale ponieważ nie służyło mi
to. Moje lęki tylko potężniały. Karmiłam je i pozwalałam, by zajmowały coraz więcej miejsca we
mnie, aż w końcu przestałam być sobą i nie potrafiłam sobie przypomnieć czasu, gdy byłam kimś
innym.
Tak właśnie ludzie starzeją się i gorzknieją. Stają się złośliwi i znużeni, pozwalając
światu i jego złym aktorom odrzeć się z radości i zastąpić ją zwątpieniem i lękiem.
Jestem zbyt młoda na coś takiego i zbyt wielu ludzi mnie kocha, by tkwić w samotności.
Zasługuję na coś lepszego.
Wędruję spojrzeniem do Conora, którego szczere oczy mówią mi, że nie opuści mojego
boku, jeśli pozwolę mu tam stanąć. Potem obracam się do mojej mamy, która wyraźnie okazuje
zatroskanie i tylko czeka, aż przyjmę jej wsparcie. Istnieją ludzie, którzy chcą o mnie walczyć.
Powinnam więc zawalczyć o siebie.
Napotykam spojrzenie mamy i uśmiecham się do niej z otuchą.
— Powiem ci w drodze na komisariat.
Rozdział czterdziesty trzeci
Taylor
Conor