You are on page 1of 210

Elle Kennedy

Wyzwanie

Tytuł oryginału
The Dare

ISBN 978-83-8202-446-3

Copyright © 2020 by Elle Kennedy


All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021

Redaktor prowadzący
Dariusz Wojtczak

Redakcja
Magdalena Wójcik

Projekt graficzny okładki


Agnieszka Herman

Wydanie 1

Zysk i S-ka Wydawnictwo


ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i
zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub


fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest
zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.


Rozdział pierwszy

Taylor

W piątkowy wieczór obserwuję, jak największe umysły mojego pokolenia ulegają


zniszczeniu na skutek działania galaretek z alkoholem i niebieskich mikstur, serwowanych
z czterdziestopięciolitrowych wiader na farbę. Półnagie, pokryte kroplami potu ciała wiją się jak
oszalałe, zahipnotyzowane działającymi na podświadomość falami elektronicznego podniecenia.
Dom szczelnie wypełniają studenci psychologii, rozładowujący swoje urazy do rodziców na
niczego niepodejrzewających przyszłych adeptach kierunku administracji i zarządzania.
Słuchacze nauk politycznych kładą podwaliny pod czeki, które za dziesięć lat będą im
wypisywać szantażowani przez nich uczestnicy tego zgromadzenia.
Czyli znaleźliśmy się na typowej imprezie w jednym z domów stowarzyszeń
uniwersyteckich.
— Czy miałaś już kiedyś takie wrażenie, że muzyka taneczna brzmi niczym para pijanych
ludzi, którzy uprawiają seks? — pyta Sasha Lennox. Stoi koło mnie w kącie, gdzie wcisnęłyśmy
się pomiędzy dziadkowy zegar a lampę, stapiając się z tłem, wkomponowane w meble z tyłu sali.
Ona rozumie wszystko.
Pierwszy weekend od powrotu z ferii wiosennych trwa w najlepsze, a to oznacza, że
w naszym domu stowarzyszenia siostrzanego Kappa Chi odbywa się doroczna Wiosenna Impreza
Kacowa. Jest to jedno z tych wydarzeń, które wraz z Sashą ochrzciłyśmy mianem obowiązkowej
zabawy. Wymaga się od nas, jako od członkiń stowarzyszenia, obecności na imprezie, nawet jeśli
spełniamy na niej funkcję raczej dekoracyjną niż użytkową.
— Przecież nikt by się nie obraził, gdyby w utworach pojawiała się przynajmniej jakaś
melodia. A taki… — Sasha marszczy nos, a jej głowa podskakuje od wycia syreny
dobiegającego z głośników systemu surround, po którym rozbrzmiewa ogłuszający łomot basu.
— Taki syf stosowała CIA na nafaszerowanych narkotykami obiektach badawczych w programie
MKUltra.
Kaszlę, tłumiąc śmiech i prawie krztuszę się zawartością trzymanego od godziny kubka
z tajemniczym ponczem, sporządzonym według jakiegoś przepisu z YouTube’a. Sasha, która
wybrała specjalizację z muzyki, żywi awersję do wszystkich utworów niewykonywanych na
żywo. Wolałaby siedzieć w przednim rzędzie na koncercie w jakiejś spelunie, delektując się
pogłosem gitary Gibson Les Paul, niż zostać przyłapana pod rozbłyskującym techno
kalejdoskopem w klubie nocnym.
Nie zrozumcie mnie źle, nie czujemy z Sashą obrzydzenia do zabawy. Przesiadujemy
w barach na kampusie, czasem śpiewamy karaoke w mieście (hm, to ona śpiewa, a ja ją
zachęcam z bezpiecznego miejsca w cieniu). Do diabła, kiedyś nawet zgubiłyśmy się w parku
Boston Common o trzeciej nad ranem, na dodatek kompletnie trzeźwe. Panowały takie
ciemności, że Sasha przypadkowo wpadła do stawu i omal nie została z molestowana przez
łabędzia. Uwierzcie, wiemy, jak się zabawić.
Ale rytualne zwyczaje dzieciaków z college’u, faszerujących się wzajemnie substancjami
zmieniającymi świadomość, aż w końcu mylą upojenie z pociągiem płciowym, a zahamowania
z osobowością, nie są według mnie najlepszą formą dobrej zabawy.
— Patrz tylko. — Sasha szturcha mnie łokciem, słysząc okrzyki i gwizdy dobiegające
z korytarza. — Nadchodzą kłopoty.
Przez frontowe drzwi wpada rozszalała banda męskich ciał, której towarzyszą okrzyki:
„Briar, Briar!”.
Niczym dzicy szturmujący Czarny Zamek, goliaci z drużyny hokejowej Uniwersytetu
Briar przewalają się przez dom. Mam wrażenie, jakby składali się z samych grubych ramion
i szerokich piersi.
— Niechaj wszyscy powitają bohaterskich zdobywców — mówię sarkastycznie, a Sasha
zakrywa kciukiem szyderczy uśmiech.
Drużyna hokejowa wygrała dziś wieczorem mecz, dzięki czemu znaleźli się w pierwszej
rundzie mistrzostw krajowych. Wiem o tym, bo nasza siostra z Kappy umawia się
z rezerwowym, więc oglądała mecz i relacjonowała go na snapchacie, zamiast wraz z nami
szorować toalety, odkurzać i szykować napoje na imprezę. Oto przywileje płynące z randkowania
z rodziną królewską. Chociaż czwarty rezerwowy to nie to samo, co książę Harry. Raczej bliżej
mu do uzależnionego od kokainy syna kogoś z książęcego otoczenia.
Sasha wyciąga telefon zza gumki obcisłych legginsów ze sztucznej skóry i sprawdza
godzinę.
Zerkam na ekran i wydaję jęk. O rany, dopiero jedenasta wieczorem? Już czuję
nadchodzącą migrenę.
— Nie jest tak źle — stwierdza Sasha. — Wystarczy dwadzieścia minut i ci barbarzyńcy
wykończą beczkę z piwem. Potem spustoszą zapasy mocniejszego alkoholu, który jeszcze został.
Wtedy będę mogła prysnąć. Najwyżej pół godziny.
Charlotte Cagney, prezeska naszego stowarzyszenia siostrzanego, nie określiła wyraźnie,
ile musimy zostać, by wypełnić nasze obowiązki uczestnictwa w wydarzeniu. Zwykle gdy
kończą się napoje, ludzie zaczynają rozglądać się za kolejną imprezą i łatwo jest się wtedy
ulotnić bez zauważenia. Przy odrobinie szczęścia przed północą już wskoczę w piżamę w swoim
mieszkaniu w Hastings. Znając Sashę, pojedzie samochodem do Bostonu i znajdzie jakiś koncert
na żywo.
Wraz z nią tworzę parę wyrzutków wśród sióstr Kappa Chi. Obydwie znalazłyśmy się
w szeregach stowarzyszenia z własnych nieracjonalnych powodów. W przypadku Sashy była to
rodzina. Jej matka i matka jej matki, oraz matka matki, i tak dalej, należały do Kappy, więc było
oczywiste, że kariera naukowa Sashy będzie kontynuacją tego dziedzictwa. W przeciwnym razie
przypięto by jej łatkę osoby „frywolnej i egocentrycznej”, co by się równało z pożegnaniem
specjalizacji z muzyki. Sasha pochodzi z rodziny lekarskiej, więc jej decyzje już są mocno
kwestionowane.
W moim przypadku zapewne chodziło o to, by rozkwitnąć w college’u. Przejść z pozycji
frajerki ze szkoły średniej do śmietanki towarzyskiej uczelni. Ponownie się narodzić. Kompletnie
zmienić sposób życia. Sęk w tym, że przyłączenie się do stowarzyszenia i znoszenie całych
tygodni sakramentalnej indoktrynacji nie przyniosło pożądanych efektów. Nie wyłoniłam się po
drugiej stronie w blasku i chwale nowości. Zupełnie jakby wszyscy poza mną pili pyszny napój
i widzieli wspaniałe barwy, a ja utknęłam w mroku z kubkiem wody zabarwionej czerwonym
barwnikiem spożywczym.
— Hej! — pozdrawia nas facet o mętnym spojrzeniu, który podchodzi z trudem, by
przycupnąć obok Sashy, jednocześnie bezpośrednio przemawiając do mojego biustu.
W połączeniu z przyjaciółką, jeśli staniemy obok siebie, tworzymy jedną godną pożądania
kobietę. Jej subtelne rysy twarzy i smukła sylwetka oraz mój olbrzymi biust. — Chcecie coś do
picia?
— Już mamy — przekrzykuje dudniąca muzykę Sasha. Obydwie unosimy prawie pełne
kubki. To strategiczny wybieg, by utrzymać napalonych chłopców ze stowarzyszenia z dala od
nas.
— Zatańczymy? — pyta facet, pochylając się nad moją klatką piersiową, jakby mówił do
mikrofonu przy okienku dla kierowców w barze szybkiej obsługi.
— Wybacz — odpowiadam — ale one nie tańczą.
Nie wiem, czy mnie słyszy, czy też rozumie, że mówię ze wzgardą, jednak kiwa głową
i odchodzi.
— Twoje cycki ściągają swoją siłą grawitacji samych palantów — stwierdza Sasha
z prychnięciem.
— Żebyś wiedziała.
Pewnego dnia obudziłam się, a na mojej piersi zwyczajnie wystrzeliły w górę dwa
masywne guzy. Od czasów gimnazjum jestem zmuszona obnosić te twory, które pojawiają się
wszędzie dziesięć minut wcześniej niż ja. Nie jestem pewna, kto jest dla kogo większym
zagrożeniem, ja dla Sashy czy ona dla mnie. Moje cycki czy jej twarz. Ona wywołuje poruszenie
samym pojawieniem się w bibliotece. Faceci potykają się o własne stopy, by stanąć przed nią,
i zapominają, jak się nazywają.
W domu rozlega się głośny huk, aż wszyscy się wzdrygają. Stoimy zmieszani, a nasze
bębenki w uszach toną w niemilknącym pogłosie szumu.
— Głośnik się przepalił! — woła jedna z naszych sióstr z sąsiedniego pokoju.
Ludzie zaczynają buczeć.
Zaczyna się gorączkowa krzątanina, gdy Kappianki pospiesznie szukają czegoś, co
uratuje imprezę albo stłumi bunt niespokojnych gości. Sasha nawet nie próbuje ukryć
podekscytowania. Rzuca mi spojrzenie, które mówi, że może uda nam się w końcu uciec z tych
baletów.
Lecz wtedy przydarza się nam nieszczęście w postaci Abigail Hobbes.
Widzimy, jak odziana w skąpą czarną sukienkę przedziera się przez gęsty tłum. Jej
platynowe włosy układają się w doskonałe pukle. Klaszcze i głosem, który mógłby tłuc szkło,
żąda, by zebrani zwrócili uwagę na jej jaskrawoczerwone wargi.
— Słuchajcie wszyscy! Czas zagrać w „Wyzwanie albo wyzwanie”.
Odpowiadają jej wiwaty, a do salonu napływa więcej osób. Gra należy do popularnych
tradycji Kappy i polega dokładnie na tym, co zapowiada jej nazwa. Ktoś rzuca ci wyzwanie, byś
coś zrobiła, a ty je wykonujesz. Jeśli się w nią gra od czasu do czasu, bywa zabawna, ale często
staje się brutalna. Jej wynikiem było sporo aresztowań, przynajmniej jedno wydalenie
z uniwersytetu oraz, jak głosi plotka, nawet kilkoro dzieci.
— Pomyślmy teraz… — Wiceprezeska naszego domu kładzie wymanikiurowany palec
na podbródku i obraca się powoli, by przeszukać pokój, decydując, kto będzie jej pierwszą ofiarą.
— Kogo wyznaczymy?
Oczywiście jej niegodziwe zielone oczy lądują tam, gdzie wraz z Sashą podpieramy
ścianę. Abigail podchodzi do nas z czystą złośliwością, okraszoną odrobiną słodyczy.
— Och, skarbie — mówi do mnie, patrząc szklistym wzrokiem dziewczyny, która wypiła
o wiele za dużo. — Rozluźnij się, to przecież impreza. Wyglądasz, jakbyś właśnie odkryła
kolejny rozstęp.
Abigail jest podła, kiedy wypije, a ja stanowię jej ulubiony cel. Jestem przyzwyczajona,
że mnie tak traktuje, ale śmiechy, które wzbudza za każdym razem, gdy moje ciało staje się
puentą jej żartów, zawsze pozostawiają bliznę. Moje krągłości stały się dla mnie przekleństwem,
odkąd skończyłam dwanaście lat.
— Och, skarbie — naśladuje ją Sasha i demonstracyjnie pokazuje jej środkowy palec. —
A może się odpieprzysz?
— Oj, daj spokój — skamle Abigail, naśladując dziecięcy głosik. — Tay-Tay wie, że ja
tylko sobie żartuję. — Podkreśla swoje stwierdzenie, dźgając mnie palcem w brzuch, jakbym
była Ludzikiem Pączkiem.
— Będziemy mieć w pamięci twoje przerzedzające się włosy, Abs.
Muszę zagryźć dolną wargę, by się nie roześmiać z riposty Sashy. Wie, że podczas
konfliktu ulegam dezintegracji, i nigdy nie pominie okazji, by odpowiedzieć uszczypliwością,
stając w mojej obronie.
Abigail odpowiada sarkastycznym śmiechem.
— Gramy czy nie? — dopytuje Jules Munn, pomagierka Abigail. Wysoka brunetka
podchodzi, obrzucając nas znudzonym spojrzeniem. — O co chodzi? Znowu Sasha próbuje
wykręcić się od wyzwania, jak wtedy, na dożynkach?
— Wal się — odpala Sasha. — Twoim wyzwaniem było, bym rzuciła cegłą w okno
dziekana. Nie miałam zamiaru zostać wydaloną z uczelni przez jakąś niepoważną grę.
Jules unosi brew.
— Czy ona właśnie znieważyła naszą odwieczną tradycję, Abs? Moim zdaniem tak.
— Och, oczywiście. Ale nie martw się, oto twoja szansa na odkupienie, Sasha — głos
Abigail ocieka słodyczą. Milknie na chwilę. — Hm. Rzucam ci wyzwanie, byś… — Obraca się
do publiczności, rozmyślając nad wyzwaniem. Widać wyraźnie, że chce skupić na sobie uwagę.
Wtem obraca się z powrotem do Sashy. — Zrobiła dwa podwójne, a potem zaśpiewała hymn
naszej kapituły.
Moja najlepsza przyjaciółka prycha i wzrusza ramionami, jakby miała powiedzieć „To
wszystko?”.
— Do góry nogami i od tyłu — dodaje Abigail.
Sasha wyszczerza zęby i wydaje z siebie coś w rodzaju warknięcia, na co faceci w pokoju
zaczynają pohukiwać z rozbawieniem. Ziomki uwielbiają, gdy dziewczyny drą ze sobą koty.
— Co sobie zażyczysz. — Sasha przewraca oczami z rozbawieniem i potrząsa rękami jak
bokser rozgrzewający się przed walką.
Dwa podwójne to inna tradycja imprezowa Kappy, która pociąga za sobą konieczność
wypicia dwóch podwójnych porcji dowolnego alkoholu, po którym następuje wypicie w ciągu
dziesięciu sekund piwa przez lejek, a następnie ustanie przez dziesięć sekund na beczce z piwem.
Nawet najtwardszym zawodniczkom wśród nas rzadko udaje się podjąć rękawicę i wypełnić
wszystkie zadania. Stanie na rękach i zaśpiewanie hymnu naszego domu od tyłu jest podłym
wymysłem tej suki Abigail.
Ale Sasha nigdy nie uchyla się od podjęcia wyzwania, jeśli nie zostanie wyrzucona przez
nie z uczelni. Związuje grube czarne włosy w kucyk i przyjmuje kieliszek z alkoholem, który
materializuje się przed nią. Posłusznie osusza jeden, a potem drugi. Łyka piwo, a kilku
chłopaków z Thety przytrzymuje nad nią lejek. Zgromadzony wokół tłum dopinguje ją
okrzykami. Wśród kakofonii wrzasków udaje jej się utrzymać na rękach na beczce, a prawie
dwumetrowy hokeista przytrzymuje jej nogi w powietrzu. Gdy staje znów na nogach, wszyscy są
pod wrażeniem, że w ogóle jest w stanie utrzymać się w pionie, nie chwiejąc się, a na dodatek
jeszcze sprawia wrażenie rozzłoszczonej. Oto prawdziwa wojowniczka.
— Odsunąć się — nakazuje Sasha, by ludzie odsłonili fragment ściany.
Wyrzuca w górę ramiona w gimnastycznym wymachu, a potem staje na rękach, opierając
plecy płasko o ścianę. Donośnym i pewnym głosem wyśpiewuje słowa hymnu naszego domu na
wspak, a cała reszta idiotycznie próbuje za nią nadążyć w myślach, by upewnić się, że niczego
nie pomyliła.
Kiedy kończy, elegancko odrywa się od ściany, staje na nogach i kłania się tłumowi.
Nagradzają ją gromkie oklaski.
— Jesteś pieprzonym robotem — stwierdzam, śmiejąc się, kiedy przybiega do mnie, by
znów stanąć na swoim miejscu w kąciku dla frajerów. — Piękne zejście ze ściany.
— Jeszcze nigdy nie trafiłam na takie lądowanie, którego nie umiałabym wykonać. —
Sasha na pierwszym roku studiów miała wziąć udział w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich
jako jedna z najlepszych tyczkarek na świecie, ale uszkodziła sobie kolano, gdy pośliznęła się na
lodzie, co oznaczało koniec jej kariery sportowej.
Abigail, nie chcąc, by coś ją przyćmiło, kieruje spojrzenie na mnie.
— Twoja kolej, Taylor.
Biorę głęboki wdech. Serce przyspiesza rytm. Już czuję, że mam rozpalone policzki.
Abigail uśmiecha się, widząc, jak niekomfortowo się czuję, jest niczym rekin pobudzony
wibracjami miotającej się, zaniepokojonej foki. Przygotowuję się wewnętrznie na każdy podły
wyczyn, który dla mnie wymyśla.
— Rzucam ci wyzwanie, byś… — Przeciąga zębami po dolnej wardze. Widzę
nadciągające poniżenie, które dla mnie szykuje, nim zdąży otworzyć usta. — Sprawiła, żeby
chłopak, którego wybiorę, zabrał cię na górę.
Co za suka.
Mężczyźni, którzy wciąż obserwują ten pokaz kobiecej agresji, wydają z siebie sprośne
pohukiwania i okrzyki.
— Przestań, Abs. Gwałt na randce nie należy do gier imprezowych. — Sasha robi krok
w przód i osłania mnie swoim ciałem.
Abigail przewraca oczami.
— Och, nie dramatyzuj. Wybiorę kogoś niezłego. Kogoś, do kogo każda chciałaby się
przykleić. Nawet Taylor.
Boże, spraw, bym nie musiała tego robić.
I oddycham z ulgą, bo nadchodzi ratunek w postaci Taylor Swift.
— Naprawiony! — krzyczy siostra ze stowarzyszenia w chwili, gdy dom znów wypełnia
muzyka.
Piosenka Blank Space T-Swift wywołuje falę podekscytowanych wiwatów i odciąga
uwagę od głupiej gry Abigail. Tłum natychmiast rozprasza się, by napełnić kubki i wrócić do
rytmicznej gry wstępnej w tańcu.
Dziękuję ci, o chudsza i atrakcyjniejsza Taylor.
Ku mojemu rozczarowaniu Abigail nie zniechęca się.
— Hm, kim będzie ten szczęściarz…
Tłumię jęk. Ależ byłam naiwna, sądząc, że porzuci swój pomysł. Jeśli którejkolwiek
z sióstr nie uda się jak najlepiej w miarę swoich możliwości sprostać wyzwaniu, podlega
bezlitosnym karom, dopóki kolejnej biednej frajerce nie powinie się noga i nie zajmie jej miejsca.
I jeśli zależałoby to od Abigail, ten czas trwałby w nieskończoność i jeszcze trzy tygodnie dłużej.
Już i tak jak dotąd było mi ciężko dopasować się do pozostałych sióstr. Po czymś takim stałabym
się pariasem.
Omiata wzrokiem pokój, stając na palcach, by sięgnąć spojrzeniem ponad głowami ludzi
i dostrzec dokładnie wszystkie możliwe opcje. Na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Znów
się obraca do mnie.
— Rzucam ci wyzwanie, byś uwiodła Conora
Edwardsa. Cholera jasna.
Kurwa mać.
Jasne, wiem, kim jest Conor. Wszyscy wiedzą. Należy do drużyny hokejowej i regularnie
bywa na imprezach w domach stowarzyszeń. Ale prawdziwym powodem sławy jest status
niewątpliwie najseksowniejszego nowego chłopaka na drugim roku. Co sprawia, że znajduje się
poza moją ligą. Doskonały wybór, jeśli celem tego wyzwania jest doszczętne poniżenie mnie,
gdy facet mnie stanowczo odrzuci, śmiejąc mi się w twarz.
— Rachel wciąż jest w Daytonie — dodaje Abigail. — Możesz skorzystać z jej pokoju.
— Abigail, proszę cię — błagam ją, by mi odpuściła. Ale moja prośba tylko ją rozjusza.
— O co chodzi, Tay-Tay? Nie przypominam sobie, byś miała problem z całowaniem
innych facetów, gdy ci rzucono wyzwanie. Czyżby twoim fetyszem było zabawianie się
z chłopakami, którzy już należą do innych dziewczyn?
Bo do tego zawsze sprowadza się problem z Abigail: do zemsty. Od trzeciego roku
studiów zmusza mnie, bym płaciła każdego dnia za błąd, który popełniłam. Nieważne, ile razy
bym ją przeprosiła ani jak szczerze żałuję za to, że ją zraniłam. Żyję tylko po to, by bawić
Abigail swoim cierpieniem.
— Powinnaś iść do lekarza z tym przypadkiem poważnej sukowatości — warczy Sasha.
— Och, biedna Taylor, taka cnotka. Ale lepiej nie odwracaj się plecami do niej, bo ci
ukradnie chłopaka — stwierdza Abigail śpiewnym głosem. Jules dołącza się, by wraz z nią
wyśpiewać chórem szyderstwo.
Drwią ze mnie, aż czuję ukłucie między brwiami i drętwienie w palcach. Mam ochotę
zapaść się pod ziemię. Spłonąć samoistnie i zamienić w popiół, który opadnie na dno imprezy.
Chcę natychmiast przestać istnieć. Nienawidzę zwracać na siebie uwagę, a ich drwiny już
przyciągnęły zainteresowanie kilku pijanych gości wokół nas. Za kilka sekund cały dom
rozbrzmi piosenką o tym, jaką jestem cnotką, i zamieni się w przerażającą scenę rodem z moich
najgorszych koszmarów.
— Dobrze! — wybucham, tylko po to, by przestały. Zrobię wszystko, żeby się zamknęły.
— Niech wam będzie. Podejmę wyzwanie.
Abigail uśmiecha się triumfalnie. Nie mogła okazać bardziej swojego zadowolenia,
dobrze, że nie zaczęła się ślinić.
— Ruszaj więc po swojego mężczyznę — mówi i z wdziękiem wyciąga za siebie rękę.
Zagryzam wargę i idę tam, gdzie wskazuje jej szczupłe ramię. W końcu dostrzegam
Conora, który stoi w salonie przy stole z piwnym ping-pongiem.
Cholera, ależ jest wysoki i ma niemożliwie szerokie ramiona. Nie mogę dostrzec jego
oczu, ale wyraźnie widzę jego rzeźbiony profil i półdługie blond włosy, które odgarnął w tył znad
czoła. Taka uroda powinna być zakazana.
Bądź dużą dziewczynką, Taylor.
Biorę głęboki wdech, uspokajam nerwy i zaczynam iść w kierunku niczego
niespodziewającego się Conora Edwardsa.
Rozdział drugi

Conor

Dziś wieczorem kumple są na najlepszej drodze, by kompletnie się spić. Dopiero


dwadzieścia minut temu dotarliśmy na tę imprezę, a już Gavin i Alec rozdarli sobie koszulki
gołymi rękoma i biegają wokół stołu z piwnym ping-pongiem jak para barbarzyńców. Muszę
jednak przyznać, że po wygraniu meczu w play-offie sam czuję się jak dzikus. Jeszcze dwa
zwycięstwa i znajdziemy się we Frozen Four. Chociaż nikt tego nie powie na głos ze strachu, by
nie zapeszyć, czuję, że to nasz rok.
— Con, rusz się, dupku — woła do mnie Hunter przez całą salę z miejsca, gdzie wraz
z kilkoma innymi kolegami ustawił w rzędach kieliszki. — Przyprowadź ze sobą tych dwóch
debili.
Stajemy całą grupą razem. Mamy czerwone twarze i jesteśmy pijani adrenaliną. Każdy
z nas unosi kieliszek, a nasz kapitan, Hunter Davenport, wygłasza przemowę. Nie musi nawet
krzyczeć, bo mniej więcej dziesięć minut temu muzyka przestała grać. Wciąż widzę, jak
dziewczyny ze stowarzyszenia biegają w panice wokół systemu głośników w salonie.
Hunter przenosi spojrzenie z jednego kumpla na drugiego.
— Chcę tylko powiedzieć, że jestem cholernie dumny z nas wszystkich i z tego, jak
przetrwaliśmy ten sezon jako drużyna. Pilnowaliśmy sobie wzajemnie tyłów i każdy z nas włożył
w grę maksimum wysiłku. Chłopcy, przed nami jeszcze dwa mecze. Jeszcze tylko dwa i ruszamy
na łowy. Bawcie się więc dzisiaj dobrze. Dajmy czadu. A potem przyjdzie czas, by znów skupić
się na ostatniej prostej.
Czasem wciąż mam wrażenie, że to nieprawda. Jak to się stało, że mój plebejski tyłek
wylądował na uczelni z Ligi Bluszczowej, wśród dobrze wychowanych synów i córek z rodzin
bogatych od pokoleń i potomstwa Ojców Założycieli. Nawet gdy jestem wśród swoich kumpli,
którzy zaraz po mojej mamie są mi bliscy jak rodzina, nie mogę powstrzymać się od zerknięcia
przez ramię. Zupełnie jakby w każdym momencie mieli mnie przejrzeć i zobaczyć, że do nich nie
pasuję.
Krzyczymy „Hokej Briar!” i wypijamy alkohol. Bucky przełyka i wznosi gardłowy
wojenny okrzyk, którym przeraża wszystkich, po czym wybuchamy śmiechem.
— Spokojnie, wariacie. Zachowaj to na czas, gdy znajdziesz się na lodzie — mówię do
niego.
Bucky nie zwraca na to uwagi. Za bardzo się nakręcił. Młody, głupi i pełen złych
zamiarów, jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór. Z pewnością bardzo uszczęśliwi jakąś młodą damę.
Jeśli mowa o damach, to nie zajmuje im zbyt wiele czasu, by dołączyć do nas wokół stołu
z piwnym ping-pongiem, gdy rozpoczynamy kolejną grę. Tym razem staję wraz z Fosterem
przeciw Hunterowi i jego dziewczynie Demi. A ona gra nieczysto. Zdjęła zapinaną na suwak
bluzę z kapturem, pozostając jedynie w cienkiej białej koszulce, założonej na czarny stanik,
którego używa jako efektu strategicznego, by wpychać nam przed oczy swoje cycuszki
i rozpraszać tym naszą uwagę. I, cholera, to działa. Foster zostaje zaślepiony biustem
i kompletnie pudłuje, oddając swój strzał.
— Do diabła, Demi — burczę — zabieraj nam je sprzed oczu.
— Co masz na myśli? To? — Dziewczyna ujmuje biust w dłonie i niemal unosi go aż do
szyi, jednocześnie próbując wyglądać niewinnie, co jej się całkowicie nie udaje.
Hunter bez trudu wrzuca piłeczkę do jednego z naszych kubków.
Demi puszcza do mnie oko.
— Wybacz, ale nie jest mi przykro.
— Jeśli twoja dziewczyna chce zdjąć koszulkę, to od razu zdradzam stronę — stwierdza
Foster, próbując wzbudzić jakąś reakcję u Huntera.
Łatwo mu idzie. Hunter, u którego budzi się instynkt jaskiniowca, ściąga przez głowę
własną koszulkę i zakłada ją Demi. Dziewczyna wygląda, jakby ubrała się w workowatą
sukienkę.
— Oczy na kubki, palanty.
Tłumię śmiech i postanawiam nie mówić, że Demi Davis wyglądałaby seksownie nawet
w worku na ziemniaki. Może kiedyś mogłem się z nią przespać, ale nim jeszcze Hunter sobie to
uświadomił, wszyscy już wiedzieliśmy, że kapitan naszej drużyny zgłupiał na jej punkcie. Tylko
zrozumienie tego zajęło mu nieco więcej czasu.
Jak dotąd moje perspektywy na dzisiejszy wieczór wyglądają marnie. Pewnie, wokół
kręci się mnóstwo ślicznych dziewczyn. Jakaś brunetka skacze mi na plecy i próbuje pocałować
mnie w kark, gdy trafiam do jednego z kubków Huntera i Demi. Ale te dziewczyny roztaczają
wokół siebie żarłoczne wibracje i jak dotąd żadna z nich na mnie nie działa.
Prawdę mówiąc, wszystkie kobiety zaczynają zamazywać mi się w pamięci. Przespałem
się z wieloma od chwili, gdy zeszłej jesieni przeniosłem się do Briar. Mam ten dar, że działam na
kobiety i sprawiam, że każda czuje się wyjątkowo. Ale żadna z dziewcząt, z którymi się
zabawiłem — chłopcy szydziliby ze mnie nieustannie, gdybym się do tego przyznał — nie
sprawiła, bym ja też poczuł się wyjątkowo. Kilka z nich udawało, że chcą mnie poznać, ale
przeważnie stanowię obiekt podboju, błyszczącą nagrodę, którą mogą pomachać przez oczami
zazdrosnych przyjaciółek. Wsadzają mi tylko język w gardło i ręce w spodnie.
Mogłyby przynajmniej kupić mi kwiaty. Albo, do cholery, zacząć od dobrego żartu. Ale
chyba tak już musi być.
Poza tym i tak nie interesują mnie związki. Mogę przez noc lub tydzień zabawiać kobietę.
Może nawet przez miesiąc, ale obydwie strony zdają sobie doskonale sprawę, że nie jestem
długoterminową opcją. Nie szkodzi. Łatwo się nudzę, a związki są kwintesencją nudy.
Ale dzisiejszego wieczoru jestem też znudzony paradą lasek, które przechodzą obok stołu
z piwnym ping-pongiem. Wszystkie obdarzają mnie takimi samymi przebiegłymi uśmiechami,
ocierając się niezbyt niewinnie biustem o moje ramię. Tak, nie mam ochoty obecnie na żadną
z nich. Męczy mnie ten wyświechtany, stary rytuał dobierania się w pary, który zawsze kończy
się tak samo. Już nawet nie muszę się za nimi uganiać, co zwykle jest połową zabawy.
W domu rozlegają się wiwaty, gdy znów rozbrzmiewa muzyka. Jedna z dziewczyn
próbuje wykorzystać tę chwilę i wyciągnąć mnie do tańca, ale potrząsam głową i próbuję skupić
się na grze. Jednak przychodzi mi to z trudem, bo jakieś zamieszanie na trawniku od frontu
przyciąga uwagę wszystkich. Ludzie zbierają się przy oknie w wykuszu. Foster, który stracił
koncentrację, pudłuje niemiłosiernie, a ja już mam go upomnieć, gdy kątem oka dostrzegam jakiś
ruch.
Obracam się w stronę salonu i spoglądam na przestraszoną, chyba spanikowaną
blondynkę, która pospiesznie drepcze w naszą stronę. Przypomina królika, który na widok
wygłodniałego lisa szuka bezpiecznego schronienia w swojej norce. Początkowo mam wrażenie,
że zamierza podbiec do okna i spojrzeć na to, co się tam wyprawia, ale wtedy dzieje się coś
naprawdę zdumiewającego.
Podchodzi wprost do mnie, łapie mnie za ramię i ciągnie w dół, by powiedzieć mi coś na
ucho.
— Bardzo cię za to przepraszam. Uznasz, że jestem kompletnie świrnięta, ale potrzebuję
twojej pomocy, więc błagam, posłuchaj mnie — papla tak szybko, że ledwo udaje mi się nadążyć
za jej słowami. — Muszę zabrać cię ze sobą na piętro i udawać, że mamy się ze sobą przespać,
ale tak naprawdę nie chcę dotykać twojego penisa ani nic takiego.
Nic takiego?
— To tylko głupie wyzwanie, a ja będę ci bardzo zobowiązana, jeśli wyświadczysz mi tę
przysługę — szepcze pospiesznie. — Obiecuję, że nie będę się zachowywać dziwnie.
Muszę przyznać, zaintrygowała mnie.
— Jeśli dobrze cię usłyszałem, nie chcesz się ze mną przespać — odpowiadam szeptem,
nie panując nad rozbawieniem.
— Nie. Chcę udawać, że to zrobiliśmy.
Przyglądam się jej uważnie. Ma śliczną buzię. Nie porażająco piękną jak Demi, ale miłą.
Za to jej ciało… niech mnie. Wygląda jak chodząca dziewczyna z plakatu z lat pięćdziesiątych.
Pod obszernym swetrem, opadającym z jednego ramienia, ukrywa parę cycuszków, nad którymi
mógłbym spędzić całą noc, ślizgając fiutem między nimi. Zerkam na jej tyłek i trudno mi nie
pomyśleć o tym, co bym najchętniej zrobił.
Ale wszystkie sprośne myśli znikają, gdy widzę błagalne spojrzenie turkusowych oczu.
Coś pęka w moim sercu. Okazałbym się niezłym palantem, gdybym odwrócił się od kobiety
w tak palącej potrzebie.
— Alec — wołam, nie odrywając wzroku od dziewczyny z plakatu.
— Joł — odkrzykuje kolega.
— Daję ci zadanie. Skop dupę kapitanowi i jego wyrachowanej dziewczynie w moim
imieniu.
— Robi się.
Nie umykają mojej uwadze znaczące chichoty Huntera i Fostera, którym towarzyszy
głośne prychnięcie Demi.
Niepewne spojrzenie blondynki mknie ponad moim ramieniem ku stołowi z piwnymping-
pongiem, gdzie moje miejsce zajął Alec.
— Czy to oznacza tak? — mruczy.
W odpowiedzi zakładam kilka kosmyków blond włosów za jej ucho i muskam wargami
jej skórę, jednocześnie mówiąc do niej. Bo ktokolwiek pastwi się nad tą biedną dziewczyną,
z pewnością właśnie nas obserwuje, więc niech się wypcha.
— Prowadź, kotku.
Otwiera szeroko oczy i przez chwilę mam wrażenie, że przepalił jej się twardy dysk. Nie
po raz pierwszy zdarza się to w mojej obecności. Biorę więc ją za rękę, a potem, zostawiając za
sobą kilka zaskoczonych westchnień, prowadzę ją przez labirynt ciał, zajmujących przestrzeń
w domu. Tak naprawdę, to całkiem dobrze znam tu drogę.
Czuję śledzące nas spojrzenia, gdy wspinamy się po schodach. Dziewczyna ściska nieco
mocniej moją rękę, kiedy jej mózg znów zaczyna pracować. Wciąga mnie do pokoju na piętrze,
którego jeszcze nie odwiedzałem, i zamyka za nami drzwi.
— Dziękuję — mówi z westchnieniem, gdy zostajemy sami.
— Nie ma sprawy. Nie masz nic przeciwko, żebym się rozgościł?
— Hm, tak. To znaczy, nie. Nie mam nic przeciwko. Usiądź, jeśli chcesz. Albo… o rany,
dobrze, położyłeś się.
Uśmiecham się szeroko na widok jej widocznego zdenerwowania. Jakie to słodkie.
Rozciągam swoje ciało, mierzące prawie metr dziewięćdziesiąt, pośród pluszowych zwierzątek
i dekoracyjnych poduszek leżących na łóżku, a ona wciąż wygląda jak wystraszony króliczek,
przyklejony do drzwi. Oddycha głęboko.
— Muszę powiedzieć szczerze — zwracam się do niej, zakładając ręce za głową — że
jeszcze nigdy nie widziałem, by dziewczyna była tak nieszczęśliwa, bo została zamknięta ze mną
w sypialni.
Moje słowa przynoszą pożądany efekt. Blondynka rozluźnia ramiona i nawet uśmiecha
się nieśmiało.
— Nie wątpię.
— Przy okazji, mam na imię Conor.
Przewraca oczami.
— O tak, wiem.
— Czemu przewróciłaś oczami? — pytam, udając, że mnie zraniła.
— Och, wybacz. Nie miałam nic złego na myśli. Tylko to, że wiem, kim jesteś. Czymś
w rodzaju kampusowej sławy.
Im dłużej jej się przyglądam, gdy stoi tak, przyciskając dłonie do drzwi po obu stronach
ciała, z ugiętym kolanem i lekko zmierzwionymi włosami w kolorze miodowego blond, które
spływają po jednym z jej ramion, nie mogę powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie, jak
trzymam ramiona blondynki nad jej głową i błądzę ustami po jej ciele. Skóra tej dziewczyny aż
się prosi o pocałunki.
— Taylor Marsh — wyrzuca z siebie, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że od
dłuższej chwili milczeliśmy.
Przesuwam się na odległą stronę łóżka i kładę z boku poduszkę, która ma służyć jako
przegroda.
— Chodź. Jeśli mamy tu zostać przez chwilę, to przynajmniej się poznajmy.
Taylor parska śmiechem, pozbywając się resztek napięcia. Ma miły uśmiech. Jasny
i ciepły. Jednak dopiero po kolejnych namowach zgadza się dołączyć do mnie na łóżku.
— To nie jest ruch z mojej strony — mówi mi, układając pluszowe zwierzątka rzędem, by
strzegły przegrody z poduszki między nami. — Nie jestem jakimś cudakiem, który zwabia
mężczyzn do łóżka, a potem ich napastuje.
— Oczywiście — przytakuję, udając powagę. — Ale małe napastowanie by nie
zaszkodziło.
— Nie ma mowy. — Potrząsa głową z takim ożywieniem, że chyba przebiłem się przez
jej pancerz. — Żadnego napastowania. Będę zachowywać się najlepiej, jak potrafię.
— Powiedz mi więc, dlaczego ktoś, kto z założenia ma być twoją przyjaciółką, postawił
cię w sytuacji, która sprawia wrażenie wyjętej z twojego koszmaru?
Taylor wzdycha głęboko. Podnosi pluszowego żółwia i przyciska go do piersi.
— Bo Abigail jest suką pierwszej klasy. Ależ jej nienawidzę.
— Czemu? Co się stało?
Rzuca mi pełne powątpiewania spojrzenie, wyraźnie zastanawiając się, czy może mi
zaufać.
— Słowo honoru — mówię — jesteś ze mną bezpieczna.
Przewraca oczami, ale rzuca mi figlarny uśmiech.
— To się zdarzyło zeszłego roku. Na imprezie takiej jak ta. Rzucono mi wyzwanie, bym
podeszła do przypadkowego faceta i zaczęła się z nim całować.
Chichoczę pod nosem.
— Wyczuwam pewien wzorzec.
— Tak, cóż, wtedy też nie pałałam entuzjazmem do tego zadania. Ale one takie są.
Siostry ze stowarzyszenia. Wiedzą, że mam zahamowania, jeśli chodzi o relacje z facetami, więc
z rozkoszą uderzają w moje słabe punkty. Przynajmniej te z nich, które są wredne.
— Dziewczyny są cholernie bezwzględne.
— Ziom, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo.
Zmieniam pozycję na łóżku, by spoglądać wprost w jej twarz.
— Dobrze, mów dalej. Musisz pocałować jakiegoś gościa.
— Racja, sęk w tym — bawi się małym plastikowym oczkiem żółwia, obracając je
między palcami — że podeszłam do pierwszego faceta, który według mnie nie był na tyle pijany,
by się na mnie wyrzygać. Ujęłam jego twarz w dłonie, przycisnęłam usta i wiesz, po prostu
zamknęłam oczy i zaczęłam całować.
— Tak jak się to robi.
— Cóż, kiedy się oderwałam, zjawiła się Abigail. Wyglądała tak, jakbym obcięła jej
włosy we śnie. Wiesz, zabijała mnie spojrzeniem. Okazało się, że facet, którego zaatakowałam
ustami, był jej chłopakiem.
— O rany. Ale jazda, T.
Mruga tymi bezradnymi oczami w kolorze karaibskiego błękitu i wydyma ze smutkiem
wargę. Kiedy tak patrzę, jak mówi, dostaję obsesji na punkcie jej pieprzyka w stylu Marilyn
Monroe na prawym policzku.
— Nie wiedziałam o tym! Abigail zmienia chłopaków jak rękawiczki. Nie śledziłam jej
miłosnego życia.
— Nie przyjęła więc tego dobrze — stwierdzam.
— Rozszalała się jak huragan. Zrobiła straszną scenę na imprezie. Nie odzywała się do
mnie całymi tygodniami, co najwyżej po to, by szydzić i rzucać obelgi. Od tamtej pory
w zasadzie stałyśmy się śmiertelnymi wrogami, a teraz wykorzystuje każdą możliwą okazję, by
mnie poniżyć. Stąd się wzięła dzisiejsza niewłaściwa propozycja. Zakładała, że z pewnością mnie
spławisz w spektakularnym stylu.
Do cholery, współczuję tej dziewczynie. Faceci to kutasy i nawet w naszej drużynie
wymyślamy, jak dokuczać sobie wzajemnie na wszystkie sposoby, ale robimy to tylko dla
zabawy. Ta laska, Abigail, to inna sprawa. Rzuciła Taylor wyzwanie, by poderwała
nieznajomego, mając nadzieję, że jej koleżanka zostanie brutalnie odrzucona i zawstydzona przed
wszystkimi gośćmi na imprezie… to dopiero jazda.
W brzuchu czuję pulsowanie irracjonalnej chęci, by ją chronić. Nie wiem o niej zbyt
wiele, ale Taylor nie wydaje mi się dziewczyną, która tak bezdusznie zdradziłaby przyjaciółkę.
— Najgorsze jest to, że przedtem tak naprawdę byłyśmy przyjaciółkami. Była moim
największym sprzymierzeńcem podczas tygodnia kandydackiego do stowarzyszenia na
pierwszym roku. Wiele razy byłam o krok od zrezygnowania z tego, ale to właśnie ona pomogła
mi wytrwać. Ale gdy wyprowadziłam się z kampusu, oddaliłyśmy się od siebie.
Głosy za drzwiami przyciągają uwagę Taylor. Zerkam w tamtą stronę i marszczę brwi,
widząc w szparze pod drzwiami poruszające się cienie.
— Uch. To ona — mruczy dziewczyna. Już nauczyłem się rozpoznawać strach w jej
głosie. Blednie, a na jej szyi widać pulsującą tętnicę. — Cholera, podsłuchują.
Tłumię chęć, by krzyknąć do publiczności, by spadała. Jeśli tak bym zrobił, to Abigail
i Spółka dowiedzieliby się, że Taylor i ja nie zabawiamy się, bo w takim przypadku bylibyśmy
skupieni na sobie, a nie na drzwiach sypialni. Mimo wszystko wścibskie jędze muszą dostać
lekcję. I choć nie mogę rozwiązać problemu, jaki Taylor ma z tymi dziewczynami, mogę
przynajmniej dziś się jej przysłużyć.
— Mam nadzieję, że słuchają uważnie — mówię z diabelskim uśmiechem.
Klękam na łóżku i opieram dłonie na zagłówku. Taylor przygląda się mi podejrzliwie, ale
ja tylko znów uśmiecham się do niej szeroko i zaczynam napierać ciałem, aż zagłówek uderza
o ścianę.
Bum. Bum. Bum.
— Cholera, skarbie, ale jesteś ciasna — jęczę przesadnie głośno.
Taylor zakrywa dłonią usta. Jej ciemnoblond brwi unoszą się ze zdziwienia.
— Ależ mi dobrze!
Ściana trzęsie się od każdego uderzenia w zagłówek. Podskakuję na kolanach, aż rama
łóżka skrzypi w proteście. Produkuję wszystkie dźwięki, które pojawiają się przy dobrej zabawie.
— Co ty robisz? — szepcze Taylor, na wpół rozbawiona, na wpół przestraszona.
— Dobre przedstawienie. Nie zostawiaj mnie samego, T. Pomyślą jeszcze, że walę swoją
rękę.
Potrząsa głową. Biedny, przerażony króliczek.
— Ach, cholera, skarbie, nie tak szybko, bo skończę!
Kiedy już sądzę, że może wymagam od niej zbyt wiele, Taylor odchyla głowę w tył,
zamyka oczy i wydaje z siebie najseksowniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem z ust
kobiety, w której nie tkwiłem po same jaja.
— Och, tak. Tak właśnie — woła. — O Boże, jestem blisko. Nie przestawaj. Nie
przestawaj.
Tracę rytm, śmiejąc się histerycznie. Obydwoje jesteśmy czerwoni jak buraki i wijemy się
konwulsyjnie na łóżku.
— Mmm, o tak, skarbie. Dobrze ci?
— O tak — jęczy. — Nie przestawaj. Szybciej, Conor.
— Lubisz tak?
— Uwielbiam to.
— Tak?
— O tak, włóż mi go w tyłek — błaga.
Upadam i uderzam czołem w ten cholerny zagłówek. Patrzę na nią z oszołomieniem.
— Co? To za wiele? — pyta, otwierając szeroko niewinne oczy.
Co za dziewczyna. Jeszcze takiej nie spotkałem.
— Tak, wyluzuj trochę — chrypię.
Ale nie możemy powstrzymać się od śmiechu, gdy coraz trudniej nam oddychać
i z wysiłkiem wydajemy z siebie pożądliwe jęki. I pewnie po dłuższym niż to konieczne czasie,
w końcu przestajemy. Taylor wciąż trzęsie się ze śmiechu, chowając głowę w poduszkach.
Klęczy, wypinając tyłek, a ja nagle z trudem przypominam sobie, dlaczego tylko to udajemy.
— Dobrze było? — pytam, kładąc się na plecach. Mam mokre od potu włosy. Odgarniam
je z oczu, a Taylor kładzie się obok.
Przygląda się mi spojrzeniem, którego nie widziałem u niej dziś wieczorem. Patrzy na
mnie spod ciężkich powiek. Ma czerwone i spuchnięte wargi od zagryzania ich, gdy jęczała. Pod
jej maską kryją się cienie, fascynujące głębie, które coraz bardziej ochoczo chciałbym odkrywać.
Przez ulotną chwilę sądzę, że chce, bym ją pocałował. Wtem mruga i ta chwila znika.
— Conorze Edwardsie, przyzwoity z ciebie facet.
Mówiono o mnie gorzej. Co nie oznacza, że nie zauważam, jak smakowicie wygląda
rowek między jej piersiami, gdy przewraca się na bok, by spojrzeć mi w twarz.
— To był najlepszy udawany seks w moim życiu — stwierdzam poważnie.
Dziewczyna chichocze.
Przyglądam się jej zarumienionym policzkom, nieskazitelnej, jaśniejącej skórze. Potem
znów zaglądam w jej niesamowity rowek między piersiami. Wiem, co odpowie, nawet zanim
zadam pytanie, ale i tak wymyka mi się z ust:
— Chcesz więc trochę się zabawić?
Rozdział trzeci

Taylor

Nie mówi poważnie. Wiem, że tak nie jest. Proponuje mi, byśmy zabawili się po naszym
małym przedstawieniu, czym chce po prostu poprawić mi nastrój w tej podłej sytuacji. To
kolejny dowód na to, że pod tymi sięgającymi podbródka blond włosami, stalowoszarymi oczami
i wyrzeźbionym ciałem kryje się dobre serce. Co jest kolejnym powodem, bym się stąd wyniosła
jak najprędzej, zanim zacznę żywić do niego jakiekolwiek uczucia. Bo Conor Edwards jest
stanowczo typem faceta, w którym się zakocham, zanim zrozumiem, że dziewczyny takie jak ja
nie zdobywają gości takich jak on.
— Wybacz, ale uzgodniliśmy politykę braku napastowania — stwierdzam stanowczo.
Posyła mi krzywy półuśmiech, od którego na chwilę przestaje mi bić serce.
— Nie możesz winić faceta za to, że próbował.
— Tak czy owak, świetnie się bawiłam — odpowiadam i ześlizguję się z łóżka — ale
powinnam…
— Zaczekaj. — Conor łapie mnie za dłoń. Przez rękę przebiega mi prąd, aż czuję
łaskotanie na karku. — Powiedziałaś, że będziesz moją dłużniczką, prawda?
— Tak — odpowiadam ostrożnie.
— Cóż, nadszedł czas zapłaty. Jesteśmy tu zaledwie pięć minut. Nie mogę dopuścić do
tego, by ludzie na dole pomyśleli, że nie wiem, jak dobrze zadowolić damę. — Unosi brew. —
Zostań jeszcze chwilę. Pomóż mi zachować reputację.
— Nie muszę ochraniać twojego ego. Nie martw się, ludzie uznają, że się mną znudziłeś.
— Rzeczywiście łatwo się nudzę — przytakuje — ale ty masz szczęście, T. Nuda to
ostatnia rzecz, jaką teraz czuję. Jesteś najbardziej interesującą osobą, z którą rozmawiałem od
wieków.
— Chyba nieczęsto wychodzisz z domu — żartuję z niego.
— Chodź — namawia mnie — nie zmuszaj mnie, bym już zszedł na dół. Tam wszyscy są
zbyt spragnieni. Laski zachowują się, jakbym był ostatnią sztuką mięsa w sklepie.
— Kobiety tłoczą się, by zwrócić na siebie twoją uwagę? Biedactwo. — I chociaż staram
się nie myśleć o nim przedmiotowo, nie mogę zaprzeczyć — jest niesamowitym okazem. Nie
wspominając o tym, że także najseksowniejszym mężczyzną. Wciąż trzyma mnie za dłoń, a kąt
wygięcia jego ciała sprawia, że każdy mięsień wyrzeźbionego ramienia napina się kusząco.
— Chodź, zostań ze mną. Porozmawiajmy.
— A co z twoimi przyjaciółmi? — przypominam mu.
— Widzę się z nimi codziennie na treningu. — Jego kciuk zakreśla delikatne koło na
wewnętrznej stronie mojego nadgarstka, a ja się poddaję. — Taylor. Proszę, zostań.
Okropny pomysł. To jest ta chwila, do której cofnę się za rok, gdy już zmienię nazwisko,
przefarbuję włosy i zacznę pracować jako Olga w knajpie w mieścinie Schenectady. Ale jego
błagalne spojrzenie, jego dotyk nie pozwalają mi odejść.
— Dobrze. — I tak nie miałam szansy w konfrontacji z Conorem Edwardsem. — Ale
tylko porozmawiamy.
Sadowimy się razem na łóżku. Forteca z poduszek między nami została zburzona przez
podskoki i obijanie. Oraz urok Conora. Podnosi pluszowego żółwia, który przewędrował na
koniec łóżka, i odkłada go na stolik nocny. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek tu byłam, skoro
już o tym myślę. Pokój Rachel… robi piorunujące wrażenie. Jakby dziewczyna VSCO i kobieta
prowadząca blog o dzieciach zwymiotowały na księżniczkę Disneya.
— Pozwól, że cię rozpracuję. — Conor zakłada na piersi seksowne ramiona. — To nie
jest twój pokój, prawda?
— Nie, ty pierwszy — upieram się. Jeśli mam go rozbawić, muszę mieć możliwość, by
się nieco odwzajemnić. — Czuję się, jakbym zmonopolizowała rozmowę. Pomóż mi
rozszyfrować siebie.
— Co chcesz wiedzieć?
— Cokolwiek. Wszystko. — „Jak wyglądasz nago…” Ale nie, nie wolno mi o to spytać.
Może leżę w łóżku z najseksowniejszym chłopakiem na kampusie, ale ubrania pozostaną na
swoich miejscach. Zwłaszcza moje.
— Ach, cóż… — Palcami u nóg zsuwa buty, a potem kopnięciem zrzuca je z łóżka. Już
mam mu powiedzieć, że nie zostaniemy tu długo, ale on zaczyna mówić: — Gram w hokeja, ale
pewnie już się tego domyśliłaś.
Potakuję w odpowiedzi.
— Przeniosłem się tutaj w zeszłym semestrze z Los Angeles.
— Och, w porządku. To wiele wyjaśnia.
— Naprawdę? — Robi obrażoną minę.
— Nie w złym sensie. Wiesz, wyglądasz jak wcielenie surferskiego ziomka z okładki
czasopisma, ale to pasuje do ciebie.
— Zamierzam potraktować to jako komplement — odpowiada i szturcha mnie łokciem
w żebra.
Ignoruję lekki dreszczyk, który radośnie łaskocze mnie w piersi. Jego żartobliwe
zachowanie jest stanowczo zbyt urocze.
— Jak to się stało, że chłopiec z Zachodniego Wybrzeża ze wszystkich sportów wybrał
hokej?
— Ludzie grają w hokej na Zachodnim Wybrzeżu — odpowiada oschle. — Nie jest to
wyłącznie domena Wschodniego Wybrzeża. W starszych klasach gimnazjum grałem również
w futbol, ale hokej okazał się lepszą zabawą, a poza tym ja sam byłem w nim lepszy.
— Co więc sprawiło, że postanowiłeś przenieść się na Wschodnie Wybrzeże? — Zimy
w Nowej Anglii jednym przypadają do gustu, innym nie. Na pierwszym roku miałyśmy siostrę,
która wytrzymała sześć dni w śniegu po kolana i złapała samolot powrotny do Tampy.
Musieliśmy odesłać jej rzeczy do domu.
Przez twarz Conora przemyka cień. Przez chwilę jego szare oczy patrzą gdzieś w dal, nie
skupiając się na niczym. Gdybym znała go lepiej, uznałabym, że trafiłam w czuły punkt. Kiedy
odpowiada, w jego głosie nie ma już wcześniejszej figlarności:
— Potrzebowałem zmiany scenerii. Pojawiła się szansa przeniesienia do Briar, więc ją
wykorzystałem. Mieszkałem w domu rodzinnym, wiesz, i było trochę ciasno.
— Bracia i siostry?
— Nie, przez dłuższy czas byłem tylko ja i mama. Tata zwiał od nas, kiedy miałem sześć
lat.
Mój głos mięknie ze współczucia.
— To okropne. Przykro mi.
— Ech, nie ma o czym mówić. Ledwo go pamiętam. Mama poślubiła drugiego faceta,
Maxa, mniej więcej sześć lat temu.
— I co, nie dogadywaliście się?
Wzdycha i opiera się o poduszki, wpatrzony w sufit. Na jego czole pojawia się
zmarszczka irytacji. Kusi mnie, by się wycofać i powiedzieć, że nie musi o tym mówić, a ja nie
miałam zamiaru go wypytywać. Widzę, że ten temat go niepokoi, ale on ciągnie dalej:
— Max jest w porządku. Wraz z mamą mieszkaliśmy w gównianej czynszówce, kiedy
obydwoje się poznali. Pracowała sześćdziesiąt godzin w tygodniu jako fryzjerka, by zarobić na
nasze utrzymanie. Wtem zjawia się ten gładki, bogaty biznesmen i wyrywa nas z niedoli,
wywożąc aż do Huntington Beach. Nie potrafię tego opowiedzieć, ale tam nawet powietrze
pachniało lepiej. To była pierwsza rzecz, którą zauważyłem. — Wzrusza ramionami, uśmiechając
się ironicznie. — Zamieniłem szkołę publiczną na prywatną. Mama zaczęła mniej pracować, aż
w końcu rzuciła pracę. To zmieniło całe nasze życie. — Milknie. — Jest dla niej dobry. Ona jest
dla niego całym światem. Ale my dwaj do siebie nie pasujemy. Ona była nagrodą, a ja stęchłymi
płatkami, które ktoś zostawił w szafce.
— Nie jesteś stęchłymi płatkami — mówię do niego. Serce mi się łamie, że jakikolwiek
dzieciak mógł dorastać, tak o sobie myśląc. Zastanawiam się, czy jego wyluzowana,
zdystansowana postawa pozwoliła mu przetrwać mimo blizn, które pozostawiło poczucie
odrzucenia. — Niektórzy ludzie nie wiedzą, jak obchodzić się z dziećmi, prawda?
— Tak. — Kiwa głową z gorzką miną. Obydwoje wiemy, że tej rany nie uleczą moje
puste frazesy.
— Ja też od zawsze wychowywałam się tylko z mamą — mówię, zmieniając temat, by
odgonić ponury nastrój. — Byłam efektem płomiennej jednonocnej przygody.
— W porządku. — Oczy Conora rozświetlają się. Obraca się na bok, by spojrzeć mi
w twarz, i opiera głowę na dłoni. — Robi się ciekawie.
— O tak, Iris Marsh była kujonem na uczelni i dziwką w sypialni.
Od jego ochrypłego śmiechu przeszywa mnie kolejny dreszcz. Muszę przestać tak
bardzo… skupiać się na nim. Zupełnie jakby moje ciało odbierało jego częstotliwość i teraz
odpowiada na każdy jego ruch i każdy odgłos, który z siebie wydaje.
— Jest profesorem fizyki i inżynierii nuklearnej na MIT. Dwadzieścia dwa lata temu
spotkała naukową szychę z Rosji na konferencji w Nowym Jorku. Przeżyli jedno romantyczne
interludium, a potem on wrócił do Rosji, a ona do Cambridge. Potem około sześciu miesięcy
później musiała przeczytać w „Timesie” o jego śmierci w wypadku samochodowym.
— Jasny gwint. — Podrywa głowę. — Sądzisz, że twojego tatę zabił rosyjski rząd?
Wybucham śmiechem.
— Co takiego?
— Dziewczyno, a jeśli twój tata angażował się w jakieś poważne działania szpiegowskie?
A KGB dowiedziało się, że był źródłem CIA, więc go sprzątnęli?
— Sprzątnęli? Chyba mylisz eufemizmy. Mafia dokonuje sprzątnięć. I nie jestem pewna,
czy KGB wciąż jest takie groźne.
— Pewnie, oni właśnie chcą, byś tak myślała. — Nagle otwiera szeroko oczy. — Czekaj,
a może ty jesteś uśpionym rosyjskim agentem?
Trzeba mu przyznać, ma bujną wyobraźnię. Ale przynajmniej poprawił mu się nastrój.
— Cóż — odpowiadam z namysłem — z tego, co widzę, oznaczałoby to jedną z dwóch
rzeczy: zaraz po wybudzeniu zostanę skazana na śmierć.
— O cholera. — Z imponująca zwinnością Conor zeskakuje z łóżka i patrzy komicznie
przez okno, po czym zasuwa żaluzje i wyłącza światło.
Oświetla nas teraz tylko nocna lampka Rachel w kształcie żółwia i światło ulicznych
latarni, sączące się przez szpary między żaluzjami.
Conor ze śmiechem wraca do łóżka.
— Nie martw się, kotku, jesteś tu bezpieczna.
Uśmiecham się do niego.
— Albo po drugie, będę musiała cię zabić za to, że odkryłeś mój sekret.
— Albo, albo, posłuchaj: zwerbujesz mnie do roli mięśniaka i swojego przystojnego
pomagiera i ruszymy w świat jako najemnicy.
— Hm. — Udaję, że przyglądam się mu wnikliwie i rozważam jego słowa. — Kusząca
propozycja, towarzyszu.
— Ale najpierw zapewne powinniśmy przeprowadzić wzajemną rewizję osobistą, by
sprawdzić, czy nie mamy podsłuchu. Wiesz, żeby zdobyć swoje zaufanie.
Jest taki uroczy, niczym nieposkromiony szczeniaczek.
— Tak, ale nie.
— Nudziara.
Nie umiem odszyfrować tego faceta. Jest słodki, uroczy i zabawny. Ma wszystkie te
cechy mężczyzn, które dają nam złudną wiarę, że możemy zmienić ich w cywilizowane istoty.
Ale jednocześnie jest śmiały, niewinny i kompletnie bezpretensjonalny, jak chyba nikt na uczelni.
My wszyscy błądzimy, próbując odkryć siebie samych, i jednocześnie przybieramy odważną
minę. Jak więc to się ma do legendarnego Conora Edwardsa? Mężczyzny, który ma więcej
pamiątkowych nacięć na swoim hokejowym kiju niż spada płatków śniegu w styczniu? Kim jest
prawdziwy Conor Edwards?
Czemu mnie to obchodzi?
— Hm, jaka jest więc twoja specjalizacja? — pytam, czując się, jakbym powielała kliszę.
Opuszcza głowę na poduszki i wzdycha.
— Chyba finanse.
Dobrze, nie tego się spodziewałam.
— Chyba?
— Wiesz, niezbyt się w to wczuwam. To nie był mój pomysł.
— A czyj?
— Mojego ojczyma. Wbił sobie do głowy, że po uzyskaniu dyplomu będę u niego
pracować. Nauczę się, jak prowadzić jego firmę.
— Niezbyt się tym jarasz — mówię, tylko ze względu na niego stosując żargon. Zostaję
nagrodzona śmiechem.
— Nie, nie jaram się — przytakuje. — Wolałbym powiesić się na jajach, niż założyć
garnitur i gapić cały dzień w tabelki.
— A w czym wolałbyś się specjalizować?
— W tym sęk. Nie mam pojęcia. Ostatecznie stanęło na finansach, bo nie wymyśliłem nic
lepszego. Nie mogłem udawać, że mam inne wielkie zainteresowania, więc…
— Nic? — naciskam.
Jeśli chodzi o mnie, czułam się rozdarta między tyloma możliwościami. Pewnie, niektóre
z nich wywodziły się ze strzępów dziecięcych fantazji o zostaniu archeolożką albo astronautką,
ale mimo wszystko. Kiedy nadeszła chwila decyzji o tym, co chcę robić przez resztę życia, nie
brakowało mi pomysłów.
— Przez to, jak się wychowywałem, nie miałem prawa spodziewać się zbyt wiele —
stwierdza ponuro. — Sądziłem, że ostatecznie będę pracował za najniższą stawkę
w kombinezonie z naszywką z nazwiskiem albo znajdę się w więzieniu, a nie trafię do college’u.
Tak więc nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiałem.
Nie mogę sobie wyobrazić, jak to jest patrzeć w przyszłość i nie widzieć dla siebie
nadziei. Przypomina mi to, jak bardzo jestem uprzywilejowana, bo dorastałam, słysząc, że mogę
być, kim chcę, i wiedząc, że mam pieniądze i wsparcie, by tego dokonać.
— Więzienie? — próbuję wprowadzić lżejszy nastrój. — Kolego, trochę więcej pewności
siebie. Z twoją twarzą i ciałem byłbyś gwiazdą porno.
— Podoba ci się moje ciało? — Uśmiecha się szeroko, wskazując swoją długą,
muskularną sylwetkę. — Do twoich usług, T. Wchodź na pokład.
Boże, chciałabym. Przełykam z trudem i udaję, że jego urok na mnie nie działa.
— Spasuję.
— Jak sobie życzysz, brachu.
Przewracam oczami.
— A ty? — pyta. — Jaka jest twoja specjalizacja? Nie, czekaj. Niech zgadnę. — Conor
mruży oczy i bada mnie wzrokiem, szukając odpowiedzi. — Historia sztuki.
Potrząsam głową.
— Dziennikarstwo.
Znów zaprzeczam.
— Hm… — Wpatruje się we mnie intensywniej i zagryza wargę. Boże, ależ ma
seksowne usta. — Powiedziałbym, że psychologia, ale znam kogoś stamtąd i ty tam nie chodzisz.
— Edukacja podstawowa. Chcę zostać nauczycielką.
Unosi brew, a potem obejmuje mnie spojrzeniem, w którym widać coś w rodzaju…
głodu?
— Ależ podniecające.
— Co jest w tym podniecającego? — dopytuję z niedowierzaniem.
— Każdy facet fantazjuje o bzykaniu się z nauczycielką. Tak już mamy.
— Chłopcy są dziwni.
Conor wzrusza ramionami, ale na jego twarzy wciąż widzę głód.
— Powiedz mi coś… czemu nie zjawiłaś się tu z kimś?
— Co masz na myśli?
— Nie ma tu gdzieś zaangażowanego chłopaka?
Tym razem przychodzi moja kolej, by ominąć temat. Pewnie mam więcej do powiedzenia
na temat tekstów z trzynastego wieku niż o randkach. I skoro już wystarczająco się
skompromitowałam jak na jeden wieczór, wolałabym nie poniżać się jeszcze bardziej, dzieląc się
szczegółami mojego nieistniejącego życia miłosnego.
— Czyli kryje się za tym jakaś historia. — Conor interpretuje niewłaściwie moje
wahanie, biorąc je za rezerwę. — Posłuchajmy.
— A ty? — odbijam piłeczkę. — Nie wybrałeś sobie jeszcze tej jedynej, szczególnej
fanki?
Wzrusza ramionami, wcale nie przejmując się moją zaczepką.
— Nie pukam dziewczyn.
— Fuj, to brzmi ślisko.
— Nie, mam na myśli, że nigdy nie umawiałem się z kimś dłużej niż kilka tygodni. Jeśli
czegoś nie ma między ludźmi, to tego nie ma, wiesz?
Och, znam ten typ. Szybko się nudzi. Wciąż zerka przez ramię na kolejną mijającą go
szansę. Żywy, chodzący mem.
Typowe. Myślę sobie, że ładni ludzie zawsze pragną wolności.
— Nie myśl sobie, że odwróciłaś moją uwagę — mówi, rzucając mi znaczący uśmiech.
— Odpowiedz na pytanie.
— Wybacz, że cię rozczaruję. Żadnych chłopców. Żadnych historii. — Jedno nieznaczące
uwikłanie się na drugim roku, które ledwo spełniało definicję związku, jest zbyt żałosne, by
o nim wspominać.
— Przestań. Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam. Co się stało, złamałaś mu serce?
Spędził sześć miesięcy, śpiąc na chodniku przed domem stowarzyszenia?
— Czemu zakładasz, że jestem typem dziewczyny, dla której facet usychałby z tęsknoty,
stojąc w deszczu i błocie?
— Żartujesz sobie? — Jego srebrne oczy omiatają mnie spojrzeniem, zatrzymując się na
różnych częściach mojego ciała, by w końcu spojrzeć wprost w moją twarz. Wszędzie, gdzie
dotknął mnie wzrokiem, czuję szaleńcze łaskotanie. — Kotku, masz takie ciało, które chłopcy
wyobrażają sobie, kiedy już leżą w ciemnościach pod kołdrą.
— Nie mów tak — odzywam się, a z mojego głosu znika całe rozbawienie. Zaczynam
odwracać się od niego. — Nie szydź ze mnie. To nie jest miłe.
— Taylor.
Wzdrygam się, gdy ujmuje moją rękę, zatrzymując mnie na miejscu tak, że wciąż
patrzymy sobie w twarz. Puls zaczyna mi galopować jak oszalały, a on przyciska moją drżącą
dłoń do swojej klatki piersiowej. Ma ciepłe, twarde ciało. Serce wybija szybki, stały rytm pod
moją dłonią.
Dotykam klatki piersiowej Conora Edwardsa.
Co tu się, do diabła, dzieje? Nigdy w najdzikszych snach nie wyobrażałam sobie, że
Wiosenna Impreza Kacowa organizowana przez Kappa Chi tak się skończy.
— Naprawdę — mówi ochryple. — Cały wieczór tu siedzę i mam sprośne myśli o tobie.
Nie myl moich manier z obojętnością.
Uśmiecham się niechętnie.
— Maniery, hę? — Nie wiem, czy mu wierzyć. Ani czy filmik porno z jego wyobraźni
z moim udziałem kwalifikuje się jako komplement. Ale chyba liczy się sama myśl.
— Mama nie wychowała mnie na drania, ale mogę zachować się na wskroś niewłaściwie,
jeśli tego zechcesz.
— A co kwalifikuje się na Zachodnim Wybrzeżu jako niewłaściwe? — pytam,
zauważając, w jaki sposób jego górna warga drży, gdy Conor robi się zadziorny.
— Cóż… — Jego nastawienie zmienia się całkowicie. Mruży oczy. Oddycha wolniej.
Oblizuje wargi. — Gdybym nie był dżentelmenem, mógłbym wypróbować czegoś takiego, jak
założenie ci włosów za ucho. — Przebiega palcami moje włosy. Potem przesuwa je w dół, po
mojej szyi. Delikatnie muska skórę.
Na karku czuję dreszcz podniecenia, a oddech więźnie mi w gardle.
— I przesunąłbym palcem po twoim ramieniu.
Robi to, a serce bije mi szybciej. Wzbiera we mnie udręka.
— I szedłbym dalej, aż do… — Sięga do ramiączka mojego stanika. Nie zdawałam sobie
sprawy z tego, że wysunął się spod mojego swetra z dekoltem w serek, który obnażył mi ramię.
— W porządku. Zwolnij, chłopcze. — Zbieram myśli i odsuwam jego dłoń, poprawiając
rękaw. Jezu, ten chłopak powinien nosić jakąś tabliczkę z ostrzeżeniem. — Chyba już
zrozumiałam.
— Jesteś niedorzecznie atrakcyjna, Taylor. — Tym razem, gdy się odzywa, nie wątpię
w jego szczerość, może jedynie w zdrowe zmysły. Pewnie ktoś taki jak on nie ma takiego
powodzenia dlatego, że wybrzydza. — Nie marnuj czasu, myśląc, że jest inaczej.
I rzeczywiście nie marnuję następnych kilku godzin. Zamiast tego udzielam sobie
pozwolenia na to, by udawać, że ktoś taki jak Conor Edwards naprawdę się mną zainteresował.
Leżymy tak w komicznym kokonie kolekcji pluszowych zwierzątek Rachel
i rozmawiamy, jakbyśmy od lat byli przyjaciółmi. Zadziwiające, ale nie brakuje nam tematów do
omawiania ani nie pojawiają się przerwy w konwersacji. Przechodzimy od banalnych tematów do
poważnych kwestii, na przykład tego, jak czuję się wyobcowana wśród moich sióstr ze
stowarzyszenia, by później rozmawiać o komicznych zdarzeniach, takich jak to, gdy Conor jako
szesnastoletni wyrzutek upił się na wyjazdowym meczu w San Francisco i wskoczył do zatoki,
zamierzając dopłynąć do Alcatraz.
— Pokazała się cholerna straż przybrzeżna i… — przerywa w pół zdania, ziewając
głośno. — Cholera, ledwo udaje mi się utrzymać otwarte powieki.
Podłapuję jego zaraźliwe ziewanie i zakrywam przedramieniem otwarte usta.
— Ja też — odpowiadam sennie. — Ale nie wyjdziemy stąd, dopóki nie opowiesz tej
historii. Kurde, ale z ciebie był głupi dzieciak.
Moje słowa wywołują falę śmiechu u nordyckiego boga u mojego boku.
— Nie po raz pierwszy to usłyszałem i pewnie nie po raz ostatni.
Kiedy kończy opowieść, ziewamy na zmianę i mrugamy gwałtownie, by nie zasnąć.
Nawiązuje się strasznie głupia, senna rozmowa, gdy próbujemy znaleźć w sobie siłę, by wstać.
— Powinniśmy zejść na dół — mamroczę.
— Mmm-hm — odmrukuje Conor.
— Teraz.
— Hm, dobry pomysł.
— Albo może za pięć minut. — Ziewam.
— Tak, za pięć minut. — Ziewa w odpowiedzi.
— Dobrze, więc zamkniemy oczy na pięć minut, a potem wstajemy.
— Żeby tylko dać im odpocząć. Wiesz, oczy się męczą.
— O tak.
— Takie zmęczone oczy — mamrocze spod gęstych rzęs — a ja dziś grałem w meczu,
trochę się posiniaczyłem, więc po prostu…
Nie słyszę reszty zdania, bo obydwoje zasypiamy.
Rozdział czwarty

Taylor

Puk
Puk
Puk!
PUK!
Ostatnie uderzenie w drzwi wyrywa mnie ze snu. Mrużę oczy i osłaniam je przed
promieniami światła, które wpadają do pokoju. Co, do diabła?
Światło dnia. Rano. Mam sucho w ustach i gorzki smak na języku. Nie pamiętam, jak
zasnęłam. Ziewając, rozprostowuję kończyny i czuję, jak rozluźniają się mięśnie. Wtem pewien
dźwięk sprawia, że zamiera mi serce.
Chrapanie. Obok mnie.
O jasna cholera!
Conor leży bez koszulki, tylko w bokserkach, na brzuchu.
— Hej! Otwórz drzwi! To mój pokój!
Słychać pukanie i walenie w drzwi.
O kurde. Rachel wróciła do domu.
— Wstawaj — potrząsam Conorem. Nie rusza się. — Ziomek, wstawaj. Musisz iść.
Nie pojmuję, czemu jeszcze tu jest ani kiedy wczoraj zasnęłam. Szybkie spojrzenie na
siebie ujawnia, że wciąż jestem ubrana i mam na sobie buty, więc dlaczego, do cholery, Conor
jest praktycznie nagi?
— Wynocha stamtąd, palanty! — Za chwilę Rachel zacznie wyważać drzwi kopniakami.
— Chodź, wstawaj już. — Klepię Conora ostro po krzyżu, przez co podrywa się, wciąż
oszołomiony i zdezorientowany.
— Mrrmm? — mamrocze niezrozumiale.
— Zasnęliśmy. Siostra wróciła do domu i chce odzyskać swój pokój — szepczę
ponaglająco. — Musisz się ubrać.
Conor spada z łóżka. Wstaje nieco niezgrabnie, wciąż mamrocząc coś pod nosem. Kuląc
się, otwieram zamek i drzwi. W korytarzu stoi wściekła Rachel. Za nią widać, że cały dom już się
obudził, dziewczyny snują się w piżamach, ze splątanymi od snu włosami, trzymając w rękach
kubki z kawą i zimne tosty. Nigdzie nie widać Sashy, więc zakładam, że ostatecznie znalazła
jakiś koncert w Bostonie i przenocowała u przyjaciół w mieście.
— Co jest, do cholery, Taylor? Dlaczego moje drzwi były zamknięte?
Dostrzegam okrutny uśmieszek Abigail wśród tłoczących się w korytarzu twarzy.
— Przepraszam, ja…
Rachel nie pozwala mi skończyć, tylko otwiera drzwi na oścież i wpada do środka, dzięki
czemu wszystkie dziewczyny doskonale widzą Conora bez koszulki, który właśnie zapina dżinsy.
— Och — piszczy Rachel. Jej wzburzenie niemal natychmiast znika na widok
nienagannego ciała Conora.
Nie winię jej za to, że się w niego wpatruje. Jest wyjątkowy. Ma szerokie ramiona
i wyraźnie zarysowane mięśnie. Dostrzegam doskonale gładkie, zapraszające płaszczyzny jego
klatki piersiowej. Nie wierzę, że spałam obok niego i nic z tego nie pamiętam.
— Dzień dobry — mówi uśmiechnięty Conor. Kiwa głową w stronę pozostałych sióstr
stojących za drzwiami. — Uszanowanie paniom.
— Nie wiedziałam, że masz towarzystwo — odzywa się do mnie Rachel, ale wpatruje się
w niego.
— To moja wina — stwierdza swobodnie Conor, a potem wciąga koszulkę na
wyrzeźbioną klatkę piersiową. Wsuwa buty na nogi. — Wybacz. — Puszcza puszcza do mnie
oko, idąc do drzwi. — Zadzwoń do mnie.
I nagle, tak samo jak staliśmy się dwojgiem niespodziewanych sprzymierzeńców,
odchodzi. Sprężysty, opięty dżinsami tyłek przykuwa każde spojrzenie, aż w końcu Conor znika
nam z oczu, a ciężkie kroki dudnią na schodach, zmierzając w dół.
Przełykam kilka razy i dopiero mogę się odezwać.
— Rachel, ja…
— Nie sądziłam, że masz w sobie coś takiego, Marsh. — Oczywiście wygląda na
zaskoczoną. Ale także jest pod wrażeniem. — Następnym razem, gdy coś upolujesz w moim
pokoju, opuść go przed śniadaniem. Dobrze?
— Pewnie. Przepraszam — odpowiadam z ulgą. Ominęło mnie najgorsze. Żyję, by toczyć
lepsze bitwy. I bez względu na to, czy zabiegałam o to, czy nie, oraz czy odziera mnie to
z kolejnej cienkiej warstwy godności na korzyść mojej pozycji społecznej, przynajmniej dzisiaj
wszystkie te dziewczyny będą przeżywać w duchu moje domniemane podboje.
Ale jest też Abigail.
Podczas gdy reszta wraca do swoich porannych kreskówek i cynamonowych tostów, ona
stoi u szczytu schodów i czeka na mnie. Chcę się przepchnąć obok niej i ją zignorować. Może też
przemknęła mi przez głowę myśl, by zepchnąć ją ze schodów. Ale zamiast tego stoję w miejscu
jak kretynka i napotykam jej wzrok.
— Musisz być z siebie bardzo zadowolona — stwierdza, unosząc perfekcyjnie
wyregulowaną brew.
— Nie, Abigail, tylko zmęczona.
— Jeśli sądzisz, że coś udowodniłaś zeszłego wieczoru, to się mylisz. Conor pieprzyłby
mokrą skarpetę, gdyby się do niego uśmiechnęła. Nie myśl więc, Tay-Tay, że to cię czyni
wyjątkową.
Tym razem przepycham się obok niej.
— Nawet bym nie śmiała.
*

— I nie wykonał ani jednego ruchu w twoją stronę? — Sasha naciska na mnie
w niedzielny poranek, gdy już kończę jej opisywać wydarzenia piątkowej nocy.
W przeciwieństwie do mnie Sasha wciąż mieszka w domu Kappa Chi, więc umówiłyśmy
się na śniadanie w Della’s Diner w miasteczku. Zwykle jest zbyt leniwa, by przyjechać do
Hastings, i zmusza mnie do spotykania się w jednej ze stołówek Briar, ale chyba moja
wymijająca wiadomość, którą wysłałam jej wczoraj — „Opowiem ci, gdy się spotkamy” — nie
wystarczyła, by zaspokoić ciekawość mojej najlepszej przyjaciółki. Przynajmniej teraz już wiem,
czego trzeba, żeby wyciągnąć jej leniwy tyłek z kampusu: sprośnych szczegółów.
Albo ich braku.
— Nie — potwierdzam. — Żadnych ruchów. — Nie boję się, że Sasha wypaple
cokolwiek którejkolwiek z sióstr Kappa. Ufam jej bezwarunkowo i nie ma mowy, bym pozwoliła
najbliższej przyjaciółce sądzić, że przespałam się z okrytym niesławą sportowcem-playboyem.
Jest jedyną osobą, która wie, że jestem dziewicą.
— Nie próbował cię pocałować?
— Nie. — Powoli przeżuwam kęs pełnoziarnistego tostu. Zawsze zamawiam te same
smutne rzeczy w Della’s: brązowy tost, omlet z białek i małą miseczkę owoców. Gdyby „liczenie
kalorii” mogło być ścieżką kariery, byłabym bogatsza od Jeffa Bezosa.
— Uważam, że to szokujące — oznajmia. — Wiesz, jego reputacja go wyprzedza.
— Cóż, trochę ze mną poflirtował — przyznaję, sięgając po szklankę z wodą. —
I udawał, że podoba mu się moje ciało.
Sasha przewraca oczami.
— Taylor, gwarantuję ci, że nie udawał. Wiem, że twoim zdaniem mężczyźni dostają
wzwodu tylko na widok wychudzonych dziewczyn, ale uwierz mi, mylisz się. Krągłości
doprowadzają ich do szaleństwa.
— Tak, krągłości. Nie wałki tłuszczu.
— Nie masz wałków.
Całe szczęście, nie teraz. Od Nowego Roku pilnuję, by się zdrowo odżywiać, po tym, jak
sobie pofolgowałam podczas przerwy świątecznej i przybrałam prawie pięć kilo. W trzy miesiące
zrzuciłam około czterech kilogramów z tych pięciu, co mnie uszczęśliwia, ale z chęcią
pozbyłabym się jeszcze kilku.
Idealną sylwetkę według mnie ma Kate Upton, a także Ashley Graham. Skłaniam się raz
ku jednej, raz ku drugiej, ale gdyby mi się udało osiągnąć rozmiar Kate, byłabym zachwycona.
Naprawdę wierzę, że wszystkie typy sylwetki są piękne. Tylko że zapominam o tym, gdy
spoglądam w lustro. Przez całe życie waga stanowiła dla mnie źródło stresu i niepewności, więc
utrzymanie jej jest dla mnie priorytetem.
Przełykam ostatni kęs omletu, udając, że nie zauważam, jak cholernie pysznie wygląda
śniadanie Sashy. Stos naleśników z kawałkami czekolady, oblany morzem słodkiego syropu.
Jest jedną z tych szczęściar, które mogą jeść wszystko i nie przytyją nawet kilograma.
Tymczasem ja ugryzę cheesburgera i przybieram na wadze pięć kilo w ciągu nocy. Takie jest
moje ciało i zaakceptowałam to. Cheesburgery i naleśniki smakują przez chwilę wspaniale, ale
nie są na dłuższą metę tego warte.
— Niemniej jednak — ciągnę — naprawdę był dżentelmenem.
— Wciąż nie mogę w to uwierzyć — mówi Sasha z ustami pełnymi naleśników. Szybko
przeżuwa. — I powiedział ci, żebyś zadzwoniła?
Przytakuję.
— Ale oczywiście wcale nie miał tego na myśli — dodaję.
— Dlaczego to takie oczywiste?
— Bo jest Conorem Edwardsem, a ja Taylor Marsh. — Przewracam oczami. — I poza
tym, nie dał mi swojego numeru.
Sasha marszczy czoło. Ha, to jej szybko zamknęło usta.
— Tak, więc jakąkolwiek romantyczną fantazję snułaś w swojej ślicznej główce, to
możesz o niej zapomnieć. Conor wyświadczył mi tamtej nocy przysługę. — Wzruszam
ramionami. — I tylko tyle.
Rozdział piąty

Conor

Jeśli ktokolwiek z nas żywił nadzieję, że trener Jensen może odpuścić nam po tym, jak
zapewniliśmy sobie miejsce w półfinałach mistrzostw Dywizji Pierwszej NCAA, szybko została
ona rozwiana, gdy wjechaliśmy na lód podczas treningu w poniedziałek rano. Od pierwszego
gwizdka trener szaleje, jakby odkrył, że Jake Connelly zrobił brzuch jego córce. Pierwszą
godzinę poświęcamy na trening szybkości. Jeździmy na łyżwach, dopóki nie zaczynają krwawić
palce u nóg. Potem trener zarządza serię ćwiczeń w strzelaniu, a ja wykonuję tyle strzałów na
bramkę, że mam wrażenie, jakby ramiona miały mi wypaść ze stawów.
Gwizdek, jazda. Gwizdek, strzał. Gwizdek, zabijcie mnie.
Kiedy trener nakazuje nam, byśmy udali się do sali multimedialnej i przestudiowali film
z meczu, prawie wyczołguję się z lodowiska. Nawet Hunter, który jako kapitan drużyny starał się
ze wszystkich sił utrzymać pozytywne nastawienie, zaczyna wyglądać, jakby chciał zadzwonić
do mamy, by go stąd zabrała. W tunelu wymieniamy żałosne spojrzenia. „Ja też, ziom”.
Po butelce gatorade i jednej z tych tubek z odżywką w żelu przynajmniej czuję, że
zaczynam wracać do życia. W sali multimedialnej stoją trzy rzędy ustawionych w półokręgu
pluszowych foteli. Siadam w pierwszym rzędzie, wraz z Hunterem i Buckym. Wszyscy garbią się
z wyczerpania.
Trener podchodzi do pulpitu przed ekranem projekcyjnym, na którym widnieje
nieruchome ujęcie z naszego meczu z Minnesotą. Obraz barwi mu twarz na czerwono. Nawet
samo jego odchrząknięcie sprawia, że się wzdrygam.
— Niektórym z was się wydaje, że najgorsze już za nami. Bez trudu zdobędziecie
mistrzostwo i od tego czasu czekają was już tylko szampan i imprezy. Cóż, mam dla was inne
wieści. — Wali dwa razy dłonią w ścianę, a ja przysiągłbym, że cały budynek się trzęsie.
Wszyscy podrywamy się w fotelach, kompletnie rozbudzeni. — Teraz zaczyna się praca. Aż do
wczoraj jeździliście na rowerku z pomocniczymi kółkami, a teraz tatuś zabierze was na szczyt
wzgórza i da wam niezłego kopa w dół. — Na ekranie wyświetlany jest film w zwolnionym
tempie. Linia obrony zostaje zaskoczona przerwaniem napastników i przepuszcza strzał do
bramki, który odbija się od słupka. Po lewej dostrzegam siebie. Kiedy patrzę, jak głupio gramolę
się, by pognać za strzelcem, czuję ucisk w żołądku.
— Dokładnie tutaj — mówi trener — odpadliśmy mentalnie. Zaczęliśmy gapić się na
krążek. Tylko sekunda dzieli od utraty koncentracji, a potem bam!, już zaczynamy nadrabiać
straty.
Przewija w przyspieszonym tempie. Tym razem na ekranie pojawiają się Hunter, Foster
i Jesse, którzy nie potrafią zgrać swoich przejazdów.
— Dajcie spokój, panienki. To podstawowe rzeczy, które wykonujecie, odkąd
skończyliście pięć lat. Miękkie ręce. Wyobrażacie sobie, gdzie są koledzy z drużyny. Unikacie
krycia. Przebijacie się.
Wszyscy w sali przyjmujemy ciosy wymierzane w napompowane ego. Taki jest trener,
nie cierpi primadonn. Od kilku tygodni czuliśmy się niemal niezwyciężeni, idąc ku szczytowi.
A teraz czekają na nas najbardziej zażarci przeciwnicy, więc czas, byśmy wrócili na ziemię. A to
oznacza, że musimy zabrać się za trening.
— Gdziekolwiek będzie ten krążek, chcę, by pojawiło się trzech z was, którzy będą
gotowi go przejąć — ciągnie trener. — Nie chcę już więcej widzieć, jak ktoś stoi i rozgląda się
w poszukiwaniu zawodnika, który nie jest kryty. Jeśli chcemy stanąć do walki z Brown lub
Minnesotą, musimy grać w naszą grę. Szybkie przejścia. Wysokie ciśnienie. Chcę widzieć za
kijami pewnych siebie ludzi.
Mój trener w Los Angeles był prawdziwym sukinsynem. To ten rodzaj człowieka, który
wpada do sali z wrzaskiem, trzaskając drzwiami i rzucając krzesłami. Przynajmniej dwa razy
w sezonie usuwano go z meczu, po czym przychodził na kolejny trening i obwiniał nas o to.
Czasem na to zasługiwaliśmy. Innym razem wyglądało to tak, jakby musiał wyegzorcyzmować
czterdzieści lat poczucia wstydu i niedopasowania przy użyciu gromady tępych dzieciaków. Nic
dziwnego, że program hokejowy był do bani.
Z jego powodu omal nie porzuciłem myśli, by starać się o miejsce w drużynie, gdy
przeniosłem się do Briar, ale znałem reputację programu i słyszałem o nim dobre rzeczy.
Spotkanie z trenerem Jensenem sprawiło, że pozbyłem się wątpliwości. Może traktuje nas
surowo, ale nigdy nie jest złośliwy. Nigdy nie skupia się tak bardzo na sporcie, by zapomnieć, że
szkoli prawdziwych ludzi. Nigdy nie wątpiłem w jedną rzecz — trener Jensen dba o każdego
z naszych chłopców. W zeszłym semestrze nawet wyciągnął Huntera z aresztu. Za to skoczyłbym
za nim w ogień, pal sześć krwawiące palce.
— Dobrze, na dziś koniec. Chcę, by każdy z was umówił się na wizytę z dietetyczką
i upewnił, że ma plany posiłków na następne kilka tygodni. Będziemy trenować ciężej niż
w jakimkolwiek poprzednim sezonie. A to oznacza, że chcę, byście zadbali o swoje ciała. Jeśli
macie guzy i kontuzje, spotkajcie się z instruktorami i niech je ocenią. Teraz nie czas na
ukrywanie problemów. Wszyscy muszą wiedzieć, czy mogą liczyć na kolegę obok. Zrozumiano?
— Hej, trenerze — odzywa się Hunter. Wzdycha, wiercąc się w fotelu. — Chłopcy
zastanawiali się, czy są jakieś wieści o naszej nowej maskotce?
— O świni?! Wy, idioci, wciąż myślicie o tej cholernej świni?
— Hm, tak. Pod nieobecność Pabla Eggscobara niektórzy z nas mają symptomy zespołu
odstawienia.
Chichoczę pod nosem. Nie będę kłamać, trochę tęsknię za naszą głupią maskotką-jajkiem.
To był fajny ziomek.
— Jezu Chryste. Tak, dostaniecie swoje cholerne zwierzę. Ostatnio słyszałem, że będzie
to gdzieś w sierpniu. Pojawiła się absurdalna ilość papierów, które trzeba załatwić przed
nabyciem świni dla celów nierolniczych. W porządku? Zadowolony, Davenport?
— No, no. Dzięki, trenerze.
Wszyscy wstajemy i szykujemy się do wyjścia. Zaczynają się rozmowy po drodze do
drzwi.
— Och, zaczekajcie — dudni trener.
Wszyscy stają jak wryci, niczym posłuszne żołnierzyki.
— Prawie bym zapomniał. Z góry nadeszły wieści, że wymagana jest nasza obecność na
jakimś podawaniu rączek absolwentom w sobotnie popołudnie.
Rozlegają się jęki i protesty.
— Co, dlaczego? — woła Matt Anderson z tyłu sali.
— Och, trenerze, tylko nie to — zawodzi Foster.
Stojący obok mnie Gavin wkurza się.
— Co za bzdura.
— Co to za podawanie rączek? — pyta Bucky. — Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwano
od nas, że będziemy im walić konia.
— Mniej więcej — odpowiada trener. — Posłuchajcie, ja też nienawidzę takich spotkań.
Ale kiedy rektor mówi, by skakać, dyrektor sportowy pyta, jak wysoko.
— Ale to my będziemy skakać — protestuje Alec.
— Zaczynacie już rozumieć. Takie spędy urządza się po to, by całować tyłki za pieniądze.
Uniwersytet liczy na te pokazówki, by uzyskać wsparcie dla takich rzeczy jak sport i budowa
fikuśnych miejsc treningowych dla was, księżniczki. Wyprasujcie więc garnitury, uczeszcie
włoski, do cholery, i zachowujcie się najlepiej, jak potraficie.
— Czy to oznacza, że bogate mamuśki będą szczypać mnie w tyłek? — Cała sala śmieje
się, gdy Jesse unosi rękę, by przemówić. — Bo nie przeszkadza mi to, jeśli ma służyć dobru
drużyny, ale moja dziewczyna jest zazdrośnicą i będę potrzebował jakiegoś pisma czy czegoś
w tym rodzaju na papierze firmowym, jeśli mnie o to zapyta.
— Chciałbym, żeby wpisano do protokołu, iż zgłaszam tę uwagę jako seksistowską
i bazującą na wyzysku — wtrąca się Bucky.
Beznamiętnym tonem, który sugeruje, że ma serdecznie dość naszego pieprzenia, trener
wciska palce w oczodoły i recytuje fragment czegoś, co, jak sądzę, jest regulaminem etycznym
Briar.
— Zasady postępowania uczelni określają, iż żaden student nie będzie zobowiązany do
zachowania się w sposób nieetyczny lub niemoralny albo taki, który stałby w sprzeczności z jego
szczerymi wierzeniami religijnymi lub duchowymi. Uniwersytet jest instytucją hołdującą
zasadzie równych szans, bazujących na wynikach akademickich i nie dyskryminuje na podstawie
płci, orientacji seksualnej, statusu ekonomicznego, religii lub jej braku albo temperamentu twojej
dziewczyny. Czy wszyscy są usatysfakcjonowani?
— Dziękuję, trenerze! — odpowiada Bucky, unosząc kciuki do góry w przesadnym
geście. Kiedyś wywoła u niego tętniaka.
Ale Jesse i Bucky mają nieco racji. Jest coś zasadniczo nie w porządku w systemie,
w którym płaci się pięćdziesiąt tysięcy rocznie, by ktoś nadal traktował nas jak prostytutki.
Przynajmniej tych z nas, którzy nie są tu za darmo jak ja.
Ale jeśli jest jakaś rzecz, w której jestem dobry, to jest to odgrywanie roli zabawki.
*

Powiem przynajmniej tyle pod adresem tej paczki bandytów, że na pewno dobrze
wyglądaliśmy. W sobotnie popołudnie drużyna przybyła na miejsce w najlepszych strojach.
Chłopcy przystrzygli brody. Nażelowali fryzury. Bucky nawet usunął włosy z nosa, o czym nie
omieszkał nas poinformować.
Oficjalny obiad dla absolwentów odbywa się w Woolsey Hall na kampusie. Póki co,
polega na słuchaniu grupy ludzi, którzy wstają i mówią o tym, jak Briar uczynił z nich mężczyzn
i kobiety, którymi są dzisiaj, o spłacaniu długów, duchu uczelni, bla, bla, bla. Odgórnie
wyznaczone miejsca rozdzieliły wydział sportu, mieszając go z reprezentacją stowarzyszeń,
samorządu i garstką innych reprezentantów godnych uwagi organizacji studenckich, których
usadzono przy stolikach z gośćmi z towarzystwa absolwentów. Przez większość czasu trzeba się
uśmiechać, potakiwać i śmiać się z ich kiepskich żartów oraz mówić „tak, proszę pana, w tym
roku startujemy w mistrzostwach”.
Ale nie jest źle. Dają przyzwoite jedzenie i serwują mnóstwo darmowego alkoholu.
Przynajmniej więc jestem lekko podchmielony.
Jednak bez względu na to, jak dobrze wyglądam w garniturze, wciąż mam wrażenie, że
mogą coś ode mnie wyczuć. Smród biedy. Szpitalny odór nowobogactwa. Podchwycą go te
dziane mendy, które pewnie spędziły większość studenckich lat, niuchając kokainę przez rulony
ze studolarówek, pochodzących z funduszy trustowych, które zarabiały na odsetkach od czasów,
gdy ich przodkowie bogacili się na handlu niewolnikami.
Siedem miesięcy temu pojawiłem się w Briar jako chłopak z nizin z Los Angeles. Byłem
dokładnie tym typem, który, według dobrych ludzi z instytucji Ligi Bluszczowej, lepiej poradzi
sobie z myciem podłóg niż z uczęszczaniem na zajęcia. Jednak ojczym z wypchanymi
kieszeniami czyni cuda, jeśli chodzi o wizerunek w oczach komisji rekrutacyjnej.
Tak, wyglądam nieźle, ale takie gówniane spędy jak to spotkanie przypominają mi, że nie
jestem jednym z nich. Nigdy nim nie będę.
— Panie Edwards. — Starsza kobieta obok mnie najwyraźniej ma na swojej szyi
wszystkie królewskie klejnoty. Przesuwa kościstą dłonią po moim udzie i pochyla się do mnie.
— Czy byłby pan tak miły i postarał się o gin z tonikiem dla damy? Od wina boli mnie głowa. —
Pachnie papierosami, gumą miętową i drogimi perfumami.
— Oczywiście. — Mam nadzieję, że nie wyczuwa mojej ulgi, gdy przepraszam i wstaję
od stołu, by zrobić sobie krótką przerwę.
Za drzwiami głównej sali balowej, przy koktajlbarze, odnajduję Huntera, Fostera
i Bucky’ego, którzy stoją w pobliżu obsługi z firmy cateringowej, pakującej puste tace po
przekąskach.
— Czy mogę poprosić o gin z tonikiem? — pytam barmana.
— Tak, nie ma sprawy. — Zaczyna nalewać drinka. — Im więcej butelek opróżnię, tym
mniej będę musiał stąd wynosić.
— Gin z tonikiem? Ziom, kiedy zamieniłeś się w moją babcię? — żartuje Bucky.
— To nie dla mnie, tylko dla mojej kuguarzycy.
Hunter prycha i popija piwo.
— Proszę się nie śmiać. Jeszcze parę ginów z tonikiem i naprawdę będzie próbowała
wskoczyć mi na fiuta. — Pytam kiwnięciem głowy barmana o pozwolenie, a potem podkradam
jedną z butelek stelli, którą trzyma w skrzynce na podłodze.
— Z tego, co słyszałem — mówi Foster — to twój fiut był bardzo zajęty w tym tygodniu.
Zdejmuję kapsel z piwa za pomocą pierścienia, który noszę na środkowym palcu prawej
dłoni.
— Co to miało znaczyć?
— Z tego, co słyszałem, w zeszły piątek spędziłeś noc z dziewczyną z Kappy i od razu
wskoczyłeś do łóżka z Tri-Delta w czwartek.
Brzmi to prostacko, gdy mówi o tym w taki sposób. Ale owszem. Tak to pewnie wygląda.
Oczywiście nie wie, że wraz z Taylor spędziliśmy uroczy wieczór, tylko rozmawiając. A ja nie
mogę bronić jej honoru, nie niszczącąc przy okazji jej tarczy. Ufam tym ziomkom, ale nie da się
uniknąć tego, że cokolwiek powiem, od razu usłyszą ich dziewczęta i, cóż, ludzie przecież
gadają.
— Kto ci powiedział o spotkaniu z Deltą? — pytam z ciekawością, bo Natalie przemyciła
mnie do domu stowarzyszenia po północy. Najwyraźniej dom Delty ma jakąś niedorzeczną
zasadę mówiącą o zakazie nocowania chłopaków.
— Ona sama — odpowiada Foster z chichotem.
Marszczę brwi.
— Hę?
Bucky wyjmuje telefon z kieszeni.
— O tak, wszyscy widzieliśmy to zdjęcie. Zaczekaj. — Kilka razy stuka w ekran. — Tak,
oto jest.
Zerkam na ciąg wiadomości Bucky’ego. I tak, jest tam Natalie, która robi sobie selfie,
unosząc kciuk do aparatu, podczas gdy ja leżę w rogu zdjęcia, śpiąc jak kamień. Napis pod
spodem głosi: „Patrzcie, kto zaliczył #HokejoweciachozBriar #Chciałybyście #CelnyStrzał
#Goooollll
Naprawdę miło.
— Daję wysokie oceny ze względu na oświetlenie i kompozycję — mówi roześmiany
Foster. Co za palant.
— Hashtagowa groupie — dodaje Bucky. — Hashtagowa…
Odbieram gin z tonikiem od barmana i kieruję się z powrotem, by go podać starszej pani.
Jednocześnie, odchodząc, pokazuję kumplom środkowy palec.
Nie martwią mnie ich docinki. Ani też tak naprawdę to zdjęcie. Czuję się tylko trochę…
tanio. Ktoś się ze mną przespał dla lajków. Być może jestem trochę rozwiązły, ale nie traktuję
kobiet w kategoriach podboju. Zwykła wymiana fizycznej przyjemności, gdzie każdy dostaje,
czego chce, i nie mówi się żadnych kłamstw, może być bardzo zdrowa. Po co zachowywać się
tak, by druga osoba czuła się jak kawał mięcha?
Ale pewnie nie zasługuję na więcej. Zachowuj się jak chłopak do łóżka, to będziesz
traktowany jak chłopak do łóżka.
Kiedy wracam do sali balowej, gra orkiestra jazzowa, a talerze po lunchu zostały
uprzątnięte. Większość gości już wyszła na parkiet, łącznie z moją obwieszoną klejnotami
kuguarzycą. Stawiam drinka na stole i zajmuję miejsce, modląc się, by nikt do mnie nie podszedł
i nie zmusił do tańca. Jak na razie, jest nieźle. Sączę piwo i obserwuję ludzi. Wkrótce w ucho
wpada mi rozmowa prowadzona kilka stolików dalej.
— Och, błagam. Nie przypisuj jej takich zasług. To było wyzwanie, dobra? Wcale nie
wyglądało to tak, jakby ją podrywał.
— Uwierz mi — odpowiada dziewczęcy głos — słyszałam, co tam się działo. Ujrzał te
cycki godne gwiazdy porno i pewnie pomyślał, że jeśli wypieprzy ją od tyłu, nie będzie musiał
patrzeć na jej tłustą twarz.
— Puknąłbym ciało Taylor, jeśli miałaby twoją twarz — odpowiada jakiś facet.
Zaciskam palce na butelce piwa. Te szmaty rozmawiają o Taylor?
— Żarty sobie stroisz, Kevin? Powiedz to jeszcze raz, a zacisnę prostownicę na twoich
jajach.
— Cholera, Abigail, żartuję. Wyluzuj, dziewczyno.
Abigail. Siostra Taylor ze stowarzyszenia, która zmusiła ją do podjęcia tego głupiego
wyzwania?
Rzucam szybkie spojrzenie przez ramię. Tak, to ona. Przypominam sobie, jak stała
w korytarzu domu Kappy, kiedy odbywałem swój marsz hańby tamtego ranka. Siedzi z grupą
dziewczyn z Kappy, które rozpoznaję z imprezy, oraz z paroma facetami. Taylor miała rację, to
suka pierwszej klasy.
Zakładam, że Taylor musi gdzieś tu być, więc przeszukuję wzrokiem salę, ale nie mogę
jej odnaleźć.
— Wiesz, że chce zostać nauczycielką? — pyta inna dziewczyna. — Z pewnością
skończy jak jedna z tych lasek, które zachodzą w ciążę, bo bzykają się ze swoimi uczniami.
— O rany, powinna nakręcić porno z nauczycielką — odpowiada jeden z gości. — Ta
podwójna miseczka D zarobiłaby kupę kasy.
— Jak ktokolwiek jeszcze robi pieniądze na porno? Czy to już nie jest darmowe?
— Powinieneś zobaczyć materiał, który sfilmowaliśmy podczas tygodnia kandydackiego.
Rozwaliłby twój zapas filmów do walenia konia.
Dopiero gdy wraca kuguarzyca, by zabrać swój gin z tonikiem i zostawia mi smugę
rozmazanej szminki na policzku, zdaję sobie sprawę z tego, że zaciskam pięści pod stołem
i wstrzymuję oddech. Nie wiem, co mam o tym sądzić. Tak, ci ludzie są do bani, ale dlaczego tak
mnie irytują, gdy mówią o dziewczynie, której nawet dobrze nie znam. Koledzy z drużyny
zawsze żartują, że nic mnie nie dotyka, i zwykle mają rację — wszystko spływa po mnie jak po
kaczce. Zwłaszcza gdy nie dotyczy mnie bezpośrednio.
Ale cała ta rozmowa mnie wkurza.
— Widziałaś ten post dziewczyny z Delty na Insta? Conor nawet przez sekundę nie miał
zamiaru wracać do Taylor.
— Niektóre dziewczyny są stworzone do tego, by być jednorazówkami. Takie jej
przeznaczenie — stwierdza aroganckim tonem Abigail. — Zdobycie takiego faceta jak Conor jest
nieosiągalne dla Taylor. Im szybciej zda sobie z tego sprawę, tym będzie szczęśliwsza.
Doprawdy, to takie smutne.
— O rany! Pewnie już bazgrze na zeszytach „Taylor kocha Conora”.
— I pisze „Taylor Edwards” krwią w pamiętniku.
Śmieją się do rozpuku. Debile.
Przemyka mi przez myśl, by podejść do nich i rzucić im wyzwanie. Taylor nie zrobiła nic,
by zasłużyć na takie traktowanie. Jest fajną laską. Bystrą i zabawną. Minął już dłuższy czas,
odkąd spędziłem całą noc na rozmowie z zupełnie obcą osobą. I nie dlatego, że było mi jej żal
albo potrzebowałem alibi. Naprawdę dobrze się z nią bawiłem. Te dupki nie mają prawa jej
obgadywać…
O wilku mowa.
Ramiona mi sztywnieją, gdy dostrzegam Taylor, która idzie w moim kierunku. Pochyliła
głowę, pochłonięta swoim telefonem. Włożyła czarną, sięgająca kolan sukienkę i krótki różowy
kardigan, zapięty pod szyję. Związała włosy w potargany kok na karku.
Pamiętam, jak uskarżała się na swoje krągłości, i szczerze mówiąc, nie rozumiem tego.
Ciało Taylor jest tysiąc razy bardziej atrakcyjne dla mnie niż, powiedzmy, chuda sylwetka
Abigail. Kobiety powinny być miękkie i krągłe, w sam raz do ściskania. Nie wiem, kiedy
wmówiono im, że mają myśleć inaczej.
Usta mi wysychają nieco, gdy Taylor zbliża się do mnie. Naprawdę cholernie dobrze dziś
wygląda. Seksownie. Elegancko.
Nie zasługuje na pogardę tych ludzi.
Czuję jakiś przymus. Może to poczucie sprawiedliwości. Triumf dobra nad złem. Coś
mnie łaskocze na karku. To znak, że zaraz wpadnę na głupi pomysł.
Kiedy mija stolik obok mnie, nieświadoma, że tu siedzę, podrywam się z krzesła na
spotkanie z nią.
— Taylor, hej! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? — mówię na tyle głośno, by
przyciągnąć uwagę Abigail i grupy jej przyjaciół, którzy siedzą dwa stoliki dalej.
Taylor mruga, oszołomiona i słusznie zdezorientowana.
Dalej, kotku. Graj ze mną.
Błagam ją wzrokiem, powtarzając niezwykle żałosnym tonem:
— Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?
Rozdział szósty

Taylor

Próbuję słuchać tego, co mówi do mnie Conor, ale jego postać w garniturze źle działa na
moją koncentrację. Jego wielkie ramiona i szeroka klatka piersiowa wypełniają granatową
marynarkę w sposób, którego nie zobaczysz u nikogo innego. Kusi mnie, by go poprosić
o odwrócenie się, bym mogła ocenić, jak wygląda sytuacja z tyłkiem. Założę się, że wygląda
cudownie.
— Taylor — mówi zniecierpliwiony.
Mrugam, zmuszając się, by znów spojrzeć mu w twarz.
— Cześć, Conor. Przepraszam, co mówiłeś?
— Minął tydzień — mówi z dziwnym podekscytowaniem. — Nie zadzwoniłaś do mnie.
Myślałem, że dobrze bawiliśmy się na imprezie.
Otwieram usta. Czy on mówi poważnie? To znaczy, tak, formalnie rzecz biorąc,
powiedział: „Zadzwoń do mnie”, wychodząc w sobotę rano, ale to była część przedstawienia,
prawda? Nawet nie dał mi numeru telefonu!
— Hm, przepraszam? — marszczę czoło. — Chyba się nie zrozumieliśmy.
— Unikasz mnie? — dopytuje.
— Co? Oczywiście, że nie.
Dziwnie się zachowuje. I trochę marudnie. Nagle zaczynam się zastanawiać, czy ma jakiś
problem z zaburzeniami osobowości.
A może się upił? Podają tu sporo darmowych drinków. Dlatego szłam wprost do toalety,
zanim nie wyskoczył jak diabeł z pudełka i nie osaczył mnie.
— Nie mogę przestać o tobie myśleć, Taylor. Nie mogę jeść, nie mogę spać. —
Przeczesuje ze zdenerwowania ręką włosy. — Sądziłem, że tamtej nocy powstała między nami
jakaś więź. Chciałem rozegrać to z dystansem, nie wyjść na zbyt agresywnego. Ale tęsknię za
tobą, kotku.
Jeśli to jakiś żart, to wcale mnie nie bawi.
Zaciskam pięści po bokach i cofam się o krok.
— Dobrze, nie wiem, co tu jest grane, ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to widziałam ten
post na Instagramie, gdzie leżałeś w łóżku z jakąś dziewczyną. Powiedziałabym więc, że radzisz
sobie świetnie.
— Bo namieszałaś mi w głowie. — Jęczy z udręką. — Słuchaj, wiem, że zawaliłem.
Jestem słaby. A to się stało dlatego, że zraniła myśl, iż nasza wspólna cudowna noc nic dla ciebie
nie znaczyła.
Teraz się o niego martwię.
Wzburzenie sprawia, że zbliżam się znów o krok.
— Conor, jesteś…
Bez ostrzeżenia porywa mnie w ramiona. Obejmuje, ściskając wielkimi dłońmi moją talię
i pochyla się, by zanurzyć twarz w zgięciu obojczyka. Zamieram w bezruchu, oszołomiona
i, szczerze mówiąc, trochę przestraszona tym, co się dzieje.
Dopóki nie szepcze mi do ucha:
— Słowo, nie jestem dziwakiem, ale potrzebuję twojej pomocy i nie dotknę twojego
penisa. Wczuj się, T.
Odsuwam się, by zajrzeć mu w oczy. Dostrzegam błysk presji i iskrę humoru. Wciąż
jednak nie wiem, co się dzieje. Czy próbuje się odegrać za to, co mu zrobiłam w zeszły weekend?
Czy to żart? Głupi rewanż?
— Con, ziom, zostaw biedną dziewczynę w spokoju — rzuca jakiś rozbawiony głos.
Obracam się w kierunku ciemnowłosego chłopaka, który się odezwał — i wtedy
dostrzegam Abigail i Jules. Moje siostry ze stowarzyszenia siedzą ze swoimi chłopakami
i kilkoma gośćmi z Sigmy. Nagle wszystko nabiera dla mnie sensu.
Serce mięknie mi odrobinę. Ten świat nie zasługuje na Conora Edwardsa.
— Spadaj, kapitanie — mówi przeciągle Conor, nie obracając się nawet. — Zabiegam
o swoją kobietę.
Tłumię śmiech.
Puszcza do mnie oko i dodaje mi otuchy, ściskając mnie za rękę. Potem, ku mojemu
kompletnemu przerażeniu, klęka. O Boże, wszyscy, którzy wcześniej się na nas nie gapili,
z pewnością teraz to robią.
Dobry nastrój zaraz pryśnie. Conor, obdarzony twarzą, dla której może stanąć serce,
pewnie jest przyzwyczajony do bycia w centrum zainteresowania. A ja chyba wolałabym mieć
drzazgi pod paznokciami, niż tego doświadczać. Ale czuję, jak oczy Abigail wbijają się we mnie
niczym lasery, co oznacza, że nie mogę okazać słabości. Nie mogę pokazać nawet śladu
niepokoju, który wżera mi się w żołądek.
— Proszę, Taylor. Błagam. Skończ moje cierpienia. Bez ciebie jestem do niczego.
— Co tu się, do cholery, dzieje? — pyta inny mężczyzna.
— Zamknij się, Matty — napomina go pierwszy. — Umieram z ciekawości, dokąd to
zmierza.
Conor dalej ignoruje swoich kumpli. Nie odwraca spojrzenia szarych oczu od mojej
twarzy.
— Wyjdź ze mną. Na jedną randkę.
— Hm, chyba nie — odpowiadam.
Z okolic stolika Kappy dobiega mnie zszokowane westchnienie.
— Przestań, T. — prosi Conor. — Daj mi szansę, żebym się wykazał.
Muszę zagryźć policzek od środka, by powstrzymać się od śmiechu. W oczach wzbierają
mi łzy histerii. Kiedy waham się długo, nie robię tego, by zwiększyć dramatyzm sytuacji. Boję
się, że gdy otworzę usta, wybuchnę śmiechem albo zacznę szlochać z zażenowania.
— Dobrze — ustępuję w końcu i wzruszam ramionami. Aby wydać się jeszcze bardziej
wyniosła, wędruję spojrzeniem w kierunku sceny, jakbym znudziła się całą wymianą zdań. —
Jedna randka. Chyba.
Jego twarz rozświetla się.
— Dziękuję. Obiecuję, nie pożałujesz tego.
Już żałuję.
*

Po wielkim przedstawieniu Conora nie zostajemy dłużej na bankiecie dla absolwentów.


Zważywszy, że wcale nie chciałam tam iść, czuję niezwykłą wdzięczność, kiedy możemy
opuścić to wydarzenie.
W zeszłym roku wstawiłyśmy się z Sashą i świetnie się bawiłyśmy, ale tym razem
przyjaciółka nie mogła wziąć udziału, bo w ostatniej chwili wypadła jej próba przed wiosenną
prezentacją. A to oznacza, że spędziłam ostatnie kilka godzin na uśmiechaniu się, włączaniu
w rozmowy z różnymi ludźmi i udawaniu, że jestem najlepszą przyjaciółką wszystkich
dziewczyn z Kappy, które albo mnie nienawidzą, albo jestem im obojętna. Nie mówiąc już o tym
głupim kardiganie, który założyłam. Zarzuciłam go wcześniej na siebie, gdy już zmęczyłam się
spojrzeniami rzucanymi na rowek między moimi piersiami, a teraz pocę się jak szalona.
Conor proponuje, że mnie odwiezie z powrotem do apartamentu, skoro obydwoje
mieszkamy w Hastings, ale okazuje się przebiegłym czarodziejem, który wyprawia jakieś
sztuczki z moim umysłem, bo nie wiadomo dlaczego lądujemy w jego domu. Nie wiem, co mnie
zmusiło, bym się zgodziła na kolację i film. Postanawiam obwinić za to dwa kieliszki szampana,
które wypiłam na bankiecie, nawet jeśli czuję się zupełnie trzeźwa.
— Ostrzegam uczciwie — mówi, gdy stajemy przed szeregowcem w cichej, obsadzonej
szpalerem drzew uliczce — że moi współlokatorzy mogą okazać się nieco pobudzeni.
— W sensie, że wskoczą mi na nogę i zaczną ją gwałcić czy też łatwo ich przestraszyć
i boją się głośnych dźwięków?
— Trochę tego i tego. Daj im po nosie, jeśli zaczną wymykać się spod kontroli.
Kiwam głową i przygotowuję się na spotkanie.
— Zrozumiałam.
Jeśli umiem poradzić sobie z salą wypełnioną dwudziestoma sześciolatkami na cukrowym
rauszu, to jestem gotowa do okiełznania czterech hokeistów. Chociaż pewnie byłoby łatwiej,
gdybym miała pod ręką deserki.
— Con, to ty? — woła ktoś, gdy wchodzimy. — Co chcesz do swojej miski ze zbożem?
Conor odbiera ode mnie płaszcz, by powiesić go na jednym z haczyków przy drzwiach.
— Wszyscy mają schować fiuty — ogłasza. — Mamy gościa.
— Miska ze zbożem? — pytam, zdezorientowana.
— Zasady odżywiania w drużynie. Jemy jak myszy. Zero pustych kalorii. — Wzdycha.
Znam to uczucie.
Prowadzi mnie za róg, do pokoju dziennego, gdzie trzej mężczyźni o imponujących
sylwetkach leżą rozciągnięci na kanapach. Dwaj z nich grają na Xboksie.
Wciąż mają na sobie garnitury z bankietu, choć są one w różnych stadiach rozchełstania.
Krawaty są rozwiązane, a koszule wystają im ze spodni. Wszyscy razem wyglądają jak reklama
męskich perfum, która próbuje ostentacyjnie sportretować efekt końcowy zabawy modnych
chłopców w Vegas czy podobnym miejscu. Brakuje tylko damskich nóg w szpilkach,
przewieszonych przez ich ramiona, i może jednej sztuki koronkowej czerwonej bielizny,
elegancko zwisającej z podłokietnika.
— Chłopaki, to jest Taylor. Taylor, to są chłopcy. — Conor pozbywa się marynarki
i rzuca ją na oparcie fotela.
Przez chwilę wpatruję się jak zahipnotyzowana w jego mięśnie, opięte sztywnym białym
materiałem koszuli. Klatka piersiowa napiera na guziki. Chyba właśnie za jego sprawką już nigdy
dla mnie żaden mężczyzna nie będzie dobrze wyglądał w garniturze.
Chłopaki odpowiadają chórem: „Cześć, Taylor”, jakbyśmy wszyscy grali w skeczu.
— Cześć, ludzie. — Macham ręką, czując się dziwnie. Tym bardziej że w pokoju jest
gorąco, a ja naprawdę bardzo chcę zdjąć sweter.
Ale sukienka, którą mam na sobie, chyba wczoraj skurczyła się w praniu, bo moje piersi
przez całe popołudnie próbują wyrwać się na wolność. Przygnębiało mnie wędrowanie po sali
pełnej byłych urzędników Białego Domu, laureatów Nagrody Nobla i prezesów z listy 500
najbogatszych ludzi według magazynu „Fortune”, którzy od czasów, gdy byli chłopcami ze
stowarzyszenia, wciąż nie opanowali umiejętności spojrzenia kobiecie w oczy.
Mężczyźni to nieudany gatunek.
— Czyli to ty jesteś tą jedyną. — Jeden z współlokatorów, który pochyla się w stronę
telewizora, trzymając w dłoni kontroler, unosi brew na mój widok. Jest przystojny i ma ten rodzaj
dołeczków w policzkach, które zostawiają za sobą pokot rozłożonych na łopatki kobiet.
Znam go z bankietu. To ten facet stał z kapitanem drużyny Conora. Conor zjawiłby się
w domu przed nim, ale spóźnił się z mojej winy — musiałam najpierw skorzystać z toalety,
a kolejki okazały się nieprawdopodobnie długie.
— Jaka jedyna? — pytam, udając głupią.
— Ta, która posłała Cona na kolana i zamieniła go w zaślinionego, wyznającego miłość
idiotę? — Pan Dołeczki mierzy mnie wzrokiem, spodziewając się, że uzupełnię jego wypowiedź.
— O cholera, to byłaś ty? — dopytuje inny facet. — Nie do wiary, że wyszliśmy przed
wielkim przedstawieniem. — Przeszywa oskarżycielskim spojrzeniem gościa obok. — Mówiłem
ci, że powinniśmy zostać jeszcze na jednego drinka.
— Nie przesłuchiwać moich gości, Matt — warczy Conor. — Ta sama zasada dotyczy
was wszystkich.
— Czy jesteś naszą nową mamusią? — Trzeci facet otwiera piwo, uśmiechając się
oczami głupiego szczeniaka. Nie umiem powstrzymać się od śmiechu.
— Dobra, wystarczy. — Conor spycha Matta z mniejszej z dwóch kanap i zaprasza mnie
gestem, bym usiadła. — Dlatego, idioci, nie bywają u was goście.
Ich dom jest ogromny w porównaniu z moim małym mieszkankiem. Ma wielki salon ze
starymi skórzanymi kanapami i kilkoma fotelami. Oraz wielki płaski telewizor z przynajmniej
czterema podłączonymi do niego konsolami. Kiedy Conor powiedział, że mieszka z czterema
lokatorami, spodziewałam się, że wejdę do koszmarnej jaskini, w której będą królować męskie
zapachy, pudełka po pizzy i brudna bielizna, ale w domu jest dość schludnie i nie pachnie wcale
stopami i męskimi bąkami.
— Hej, gość? — W drzwiach między pokojem dziennym a kuchnią pojawia się czwarta
twarz. — Co chcecie z Freshy Bowl? — dopytuje z komórką przyciśniętą do ucha.
— Poproszę sałatkę z grillowanym kurczakiem — wołam bez wahania. Bardzo dobrze
znam menu jednej z restauracji ze zdrową żywnością w Hastings.
— Na mój koszt — mruczy Conor, gdy sięgam po torebkę, by dorzucić się do rachunku.
Zerkam na niego.
— Dzięki. Następnym razem ja stawiam.
Następnym? Jakby, do cholery, miała powtórzyć się kolacja w domu Conora Edwardsa?
Istnieją większe szanse, że kometa Halleya pojawi się kilka dziesięcioleci przed terminem.
Nie tylko ja zastanawiam się nad tym nieprzewidzianym obrotem zdarzeń. Kiedy Sasha
przesyła mi wiadomość kilka minut później, a ja ją powiadamiam, gdzie jestem, oskarża mnie
o to, że jej robię dowcip.
Podczas gdy Conor i jego współlokatorzy debatują nad tym, który film wybrać, odsyłam
ukradkiem wiadomość do najbliższej przyjaciółki.
JA: To nie żart, przysięgam.
SASHA: Jesteś naprawdę w jego DOMU???
JA: Przysięgam na mój plakat z autografem Ariany Grande.
To jedyna gwiazda pop, której fanką pozwala mi być Sasha. Zwykle stwierdza: „Jeśli nie
umieją śpiewać na żywo bez playbacku albo używają auto-tune’a, to nie są prawdziwymi
muzykami, bla, bla, bla”.
SASHA: W 50% nadal uważam, że mnie okłamujesz. Tylko we dwójkę?
JA: W szóstkę. Ja + Con + 4 współlokatorów.
SASHA: Con??? TERAZ JUŻ SIĘ POSŁUGUJEMY KSYWAMI?
JA: Nie, skracamy jego imię dla ułatwienia korespondencji.
Już mam podkreślić słowa emotikonką przewracania oczami, gdy ktoś bezceremonialnie
zabiera mi telefon z ręki.
— Hej, oddaj mi go — protestuję, ale Conor tylko posyła mi podły uśmiech i zaczyna
czytać całą rozmowę tekstową z Sashą na głos przed kolegami.
— Masz plakat Ariany Grande z autografem? — dopytuje Alec. Przynajmniej sądzę, że
się tak nazywa. Wciąż próbuję nauczyć się, jak wszyscy mają na imię.
— Całujesz go na dobranoc przed pójściem do łóżka? — wypytuje Matt, co wywołuje
u innych spazmy śmiechu.
Wpatruję się gniewnie w Conora.
— Zdrajca.
Puszcza do mnie oko.
— Hej, jak zawsze ostrzegała mnie nauczycielka ze starszych klas gimnazjum, pani
Dillard, jeśli cię złapią na pisaniu wiadomości na geografii, to wszystko zostanie przeczytane na
głos przed całą klasą.
— Pani Dillard brzmi jak sadystka. I ty też. — Przewracam dramatycznie oczami. —
A co, jeśli pisałabym o okropnych skurczach miesiączkowych?
Gavin, siedzący obok Aleca, blednie.
— Oddaj jej telefon, Con. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Szare oczy Conora z powrotem lądują na ekranie.
— Ale przyjaciółka T. nie wierzy, że razem spędzamy czas. Poczekaj, pokażemy dowody.
Uśmiech, chłopcy.
Ma czelność robić zdjęcie. Otwieram usta, gdy wszyscy czterej współlokatorzy prężą
bicepsy przed obiektywem.
— I już — stwierdza Conor, kiwając z satysfakcją głową. — Wysłane.
Siłą wyrywam mu telefon z ręki. Oczywiście, że wysłał Sashy zdjęcie. A ona odpowiada
natychmiast.
SASHA: O rany boskie, chcę wylizać dołeczki Matta Andersona.
SASHA: A potem possać mu fiuta.
Wybucham śmiechem, co znów prowokuje Conora do próby wykradzenia telefonu. Tym
razem wygrywam bitwę i zdecydowanym ruchem wsuwam iPhone’a do torebki, nim ktokolwiek
zdąży położyć na nim swoje brudne łapy.
— Widzicie to? — ogłaszam całemu pokojowi, unosząc skórzaną torebkę. — To święte
miejsce. Każdy mężczyzna, który ośmieli się szperać w damskiej torebce, zostanie zamordowany
we śnie przez Torebkowego Rzeźnika.
Conor chichocze.
— Cholera, kotku. Wychodzi z ciebie seryjny morderca.
Posyłam mu tylko ociekający słodyczą uśmiech. W końcu zrzucam z siebie kardigan, bo
te męskie ciała generują szaleńcze ilości ciepła.
Gdy materiał ześlizguje się z moich ramion, czuję, że ku moim piersiom wędruje więcej
niż jedna para oczu. Na moich policzkach pojawia się rumieniec, ale ignoruję go i wydymam
usta.
— Wszystko w porządku u ciebie? — pytam Gavina, który ma kompletnie szkliste
brązowe oczy.
— Uhm, tak, oczywiście. Ja… masz… ach… podoba mi się twoja sukienka.
Matt chichocze, zająwszy nowe miejsce na jednym z foteli.
— Zbierz język z podłogi, kochasiu.
To wyrywa Gavina z oszołomienia. I mimo tego, że początkowo pożerali mnie wzrokiem,
wracają do normalnego zachowania, co doceniam. Nie nazwałabym ich doskonałymi
dżentelmenami, ale nie są też oblechami.
Gdy pojawia się jedzenie, chłopcy włączają Obcego z głębin. Zjadam swoją sałatkę
z grillowanym kurczakiem i oglądam, jak podwodną stację badawczą atakuje gigantyczny krab-
potwór. Jednocześnie zastanawiam się, co mnie wprowadziło w taki trans, by spędzać czas z
Conorem Edwardsem.
Ale przecież nie mam nic przeciwko temu. Jest zabawny. A nawet uroczy. Z tym, że
wciąż nie rozgryzłam, jaki ma plan. Jeśli chodzi o mężczyzn i spontaniczną przyjaźń, skłaniam
się ku sceptycyzmowi. W samochodzie przepytałam go, dlaczego zrobił takie wielkie
przedstawienie przed Abigail i jej koleżkami, a on tylko wzruszył ramionami i stwierdził: „Bo
zabawnie jest poprztykać się z ludźmi ze stowarzyszeń”.
Naprawdę wierzę, że dobrze się bawił, grając im na nosie, ale też jestem świadoma, że za
tą historią kryje się coś więcej. Tylko nie mogę zapytać o to w obecności jego współlokatorów.
Przez co z kolei zastanawiam się, czy o tym wie i dlatego używa ich jako tarczy, by nie
odpowiadać na żadne z moich pytań.
— Jak to ma mieć w ogóle jakiś sens? — Joe, który powiedział mi, by mówić do niego
Foster, przykłada zapalniczkę do bonga, rozpierając się na rozkładanym fotelu. — Różnica
ciśnień między takimi ekstremalnymi głębokościami wymagałaby kilkugodzinnej dekompresji
przed wynurzeniem.
— Ziom, gigantyczny krab-potwór próbuje zjeść ich miniaturową łódź podwodną —
odpowiada Matt. — Za dużo myślisz.
— Nie, człowieku. To niedorzeczne. Jeśli oczekują ode mnie, że mam poważnie
traktować ich założenia, to muszą trzymać się pewnych podstawowych praw fizyki. Weź
przestań. Gdzie podziało się zaangażowanie w opowiadanie historii?
Conor potrząsa głową ze swojego miejsca na małej kanapie obok mnie. Wyraźnie tłumi
śmiech. Jest tak niedorzecznie atrakcyjny, że trudno skoncentrować się na czymś innym niż jego
rzeźbiona linia szczęki i doskonała symetria gwiazdorskiej twarzy. Za każdym razem, gdy na
mnie zerka, moje serce wywija koziołka niczym uszczęśliwiony delfin, a ja zmuszam się, by grać
obojętną.
— Chyba zbytnio bierzesz to sobie do serca — mówi Fosterowi.
— Ja tylko proszę o to, by ktoś włożył nieco serca w swoją pracę, dobrze? Jak można
zrobić film o podwodnej stacji badawczej i stwierdzić, że zasady tam nie obowiązują? Zrobisz
film o kosmosie, gdzie nie ma próżni i wszyscy mogą oddychać na zewnątrz bez skafandra
kosmicznego? Nie, bo to cholernie głupie.
— Weź sobie jeszcze jednego dymka z bonga — radzi mu siedzący na kanapie Gavin,
a potem wsuwa załadowany jedzeniem widelec w usta. — Na trzeźwo robisz się drażliwy.
— Hm, tak zrobię. — Foster zaciąga się głęboko, wypuszcza obłok dymu i wraca do
stanu nadąsania na cały świat, jednocześnie jedząc gniewnie swoją quinoę.
Jest dziwaczny. Ale seksowny. I najwyraźniej niezwykle inteligentny — jeszcze nim
zaczął się film, poinformowano mnie, że Foster będzie kończył biofizykę molekularną. A to
sprawia, że jest naukowcem/hokeistą/ćpunem, co stanowi najdziwniejszą z kombinacji.
— Czy was nie badają pod kątem narkotyków? — pytam Conora.
— Tak, ale jeśli korzystamy minimalnie i nie za często z substancji, nie wychodzi to
w testach z moczu — odpowiada.
— Słowo — mamrocze Alec, który przewiesił się przez podłokietnik kanapy i nie do
końca jest już przytomny. Zasnął na sofie obok Gavina tuż po rozpoczęciu filmu. — Nie chcesz
znać Fostera bez zioła.
— Ugryź mnie w dupę — odszczekuje się Foster.
— Czy wy dwaj frajerzy nie możecie spróbować nie ośmieszać się przed towarzystwem?
— włącza się Conor. — Wybacz, nie przeszli jeszcze szkolenia, jak się zachowywać w domu.
Uśmiecham się szeroko.
— Lubię ich.
— Widzisz, Con — odpowiada mu Matt. — Lubi nas.
— Tak, więc wal się — dodaje radośnie Gavin.
Żałuję, że życie w domu Kappy nie przypomina bardziej ich stylu bycia. Kiedyś miałam
nadzieję na nawiązanie siostrzanych relacji, a zamiast tego otrzymałam pierwszy sezon
Królowych krzyku z moim własnym Kanałem Numer Jeden. Nie wszystkie dziewczyny okazują
się tak nieznośne jak Abigail, ale to dla mnie zbyt wiele. Cały ten hałas i nieustanne zamieszanie.
Każdy szczegół życia stawał się zajęciami grupowymi.
Jestem jedynaczką i przez chwilę rozkoszowałam się w myślach ideą, że siostrzeństwo
zapełni dziurę w moim życiu, o istnieniu której nie miałam pojęcia. Cóż, dość szybko
dowiedziałam się, że niektórzy ludzie są stworzeni do tego, by dzielić z innymi łazienkę, a inni
szybciej załatwią się w lesie, niż spędzą kolejny poranek, oczekując, by dziesięć innych
dziewczyn skończyło wreszcie czesać włosy.
Kiedy film się kończy, chłopcy nalegają, by następnie włączyć jakiś dreszczowiec, ale
Conor stwierdza, że nie ma ochoty na kolejny seans, i ściąga mnie z kanapy.
— Chodź — mówi przeciągle, a moje serce wykonuje kilka kolejnych fikołków. —
Ruszajmy na górę.
Rozdział siódmy

Taylor

Wraz z Conorem idziemy do jego pokoju przy wtórze gwizdów i sugestywnych


pochrząkiwań chłopaków. Tylko krok lub dwa dzielą ich na skali ewolucyjnej od zdziczałych
kurczaków, ale bez wątpienia nie są nudni. Z pewnością sądzą, że idziemy na górę, by uprawiać
seks, ale ja mam inny cel.
— A teraz, skoro już jesteśmy sami… — mówię, gdy Conor zamyka za nami drzwi.
Zajął największą sypialnię, w której mieszczą się: podwójne łoże z ciemną, drewnianą
ramą, stojąca naprzeciwko niewielka kanapa i komoda z kolejnym wielkim telewizorem pod
ścianą. Ma także osobną łazienkę i ogromne okno, które zajmuje połowę ściany i wychodzi na
niewielkie podwórko, gdzie w końcu prawie stopniał zimowy śnieg.
— Tak, kotku, wchodzę w to. — Conor zdziera krawat z szyi i rzuca go przez pokój.
Przewracam oczami.
— Nie o tym mówię.
— Tylko się drażnię.
Siadam na jego łóżku i opieram się o zagłówek, kładąc jedną z poduszek między nami,
tak jak on zrobił ostatnim razem, gdy znaleźliśmy się sami razem w pokoju. Niebieska pościel
w kratę zdradza, że jego mama wybrała mu coś męskiego w sklepie Neiman Marcus. Jest bardzo
miękka i pachnie nim samym — drzewem sandałowym ze słoną nutą oceanu.
— Chcę wiedzieć, o co naprawdę chodziło w tym przedstawieniu na bankiecie?
— Już ci powiedziałem.
— Tak, a ja sądzę, że kryje się za tym coś więcej. Mów więc, o co chodzi.
— Nie wolałabyś zamiast tego się całować? — Wspina się na materac obok mnie i nagle
mam wrażenie, że łóżko bardzo się skurczyło. Czy rzeczywiście jest podwójne? Bo siedzi tuż
obok mnie i jedna skromna poduszka nie ochroni mnie przed gorącem jego atletycznego ciała
i zapachem wody kolońskiej.
Zmuszam się, by nie ulec czarowi jego bardzo seksownego uśmiechu.
— Conor — mówię tonem, którego używam w stosunku do pierwszoklasisty, gdy nie
chce dzielić się kredkami z innymi dziećmi.
Znika jego flirciarski uśmiech.
— Gdybym ci powiedział, że wolałabyś nie wiedzieć, zaufałabyś mi i przestała nalegać?
— Nie. — Patrzy mi prosto w oczy. — Powiedz mi, dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś, na
bankiecie dla absolwentów.
Wzdychając głęboko, przesuwa ręką po twarzy i odgarnia włosy z oczu.
— Nie chcę cię zranić — wyznaje niewyraźnie.
— Jestem dużą dziewczynką. Jeśli mnie szanujesz, powiedz mi prawdę.
— Do diabła, T. Prosto w cholerne serce.
Spogląda na mnie z tak wielkim bólem w oczach. Muszę przygotować się na najgorsze.
Może Abigail skłoniła go do tego. Może razem to zaplanowali. Że pierwsze wyzwanie,
bombardowanie miłością w Woolsey Hall… było jednym wielkim spiskiem, bym zapałała do
niego uczuciem. Tylko że teraz tego żałuje? To przerażający scenariusz, ale też nie najgorsza
rzecz, którą Abigail kiedykolwiek zrobiła.
— Dobrze. Ale pamiętaj, to ich słowa, nie moje.
Powtarza podsłuchaną rozmowę Abigail i Jules z ich przyjaciółmi na temat mojego
„bzykania” z Conorem. Wzdrygam się, gdy wyjaśnia pełnym żalu tonem, że ich rozmowa
obejmowała także dyskusję nad moim potencjałem w filmach porno, nie licząc innych kąśliwych
uwag.
Cudownie.
Ma rację, mogłam żyć, nie znając niektórych soczystych szczegółów.
Czuję mdłości, jeszcze zanim kończy mówić. Żołądek zawiązuje mi się w supeł na myśl,
że Conor słyszał ich, gdy wygadują wszystkie te głupoty o mnie.
— Wciąż dziesięć kilo dzieli mnie od mojej docelowej wagi gwiazdy porno — żartuję
z siebie samej.
W większości przypadków, jeśli najpierw sama z siebie się pośmiejesz, osłabia to wiatr w
żaglach tych, którzy chcą kpić z twojej wagi. Pokazanie ludziom, że zdajesz sobie sprawę, jak
wygląda twoja figura, zmniejsza ich niechęć do przebywania w towarzystwie otyłej koleżanki.
Bo ważne jest, by każdy wiedział, że znamy swoje miejsce.
— Nie mów tak. — Conor siada, by obrzucić mnie badawczym spojrzeniem spod
zmrużonych powiek. — Nie ma nic złego w tym, jak wyglądasz.
— Nie przejmuj się. Nie musisz dbać o moje lepsze samopoczucie. Nie mam złudzeń co
do tego, jak mnie postrzegają ludzie. — Ukłucia zawsze trafiają w czułe miejsce, ale teraz już
niemal wszystkie końcówki nerwów obumarły. Przynajmniej tak sobie powtarzam. — Byłam
grubiutkim dzieckiem. Byłam grubiutką nastolatką. — Wzruszam ramionami. — Całe życie
walczę ze swoją wagą. Taka już jestem i zaakceptowałam to.
— Nie, ty tego nie rozumiesz, Taylor. — Na jego twarzy pojawia się frustracja. — Nie
musisz przepraszać za swoje ciało. Wiem, że już to mówiłem, i pewnie będę to powtarzał, dopóki
mi nie uwierzysz, ale jesteś niesamowicie seksowna. Poszedłbym z tobą natychmiast do łóżka,
w mgnieniu oka i robilibyśmy to na sześć sposobów, jeślibyś mi na to pozwoliła.
— Lepiej się zamknij — śmieję się.
Ale on nie odpowiada mi tym samym, tylko wstaje z łóżka i odwraca się do mnie
plecami.
O cholera. Czy wściekł się na mnie, bo kazałam mu się zamknąć? Sądziłam, że sobie
żartujemy. Taki mamy styl rozmowy, prawda? Czekajcie. Czy my znamy się na tyle dobrze, żeby
już mieć własny język? Cholera.
— Con…
Ale nim mam szansę naprawić cokolwiek, co zepsułam, Conor zaczyna rozpinać koszulę,
a potem ją ściąga.
Siedzę, oszołomiona i podziwiam jego nagie plecy. Opalona skóra okrywa smukłe, długie
mięśnie. Boże, chcę przycisnąć usta do miejsca pomiędzy jego łopatkami i badać je językiem. Ta
myśl sprawia, że przeszywa mnie dreszcz. Zagryzam wargę, by powstrzymać się od wydania
z siebie nieprzyzwoitego dźwięku.
Rzuca koszulę w drugi kąt pokoju, a potem rozpina spodnie. Lądują na parkiecie. Conor
stoi, mając na sobie tylko czarne skarpety i obcisłe bokserki, które opinają najbardziej jędrny
tyłek, jaki widziałam w życiu.
— Co robisz? — pytam bardziej ochrypłym głosem, niż się spodziewałam.
— Zdejmuj ubranie. — Obraca się i idzie do łóżka z zawziętą determinacją.
— Przepraszam? — Na kolanach odsuwam się na odległy kraniec materaca.
— Rozbieraj się — nakazuje Conor.
— Z pewnością tego nie zrobię.
— Słuchaj, Taylor. Ustalimy to i nie będzie już więcej argumentów.
— Co dokładnie ustalimy?
— Zamierzam wypieprzyć cię do utraty tchu i udowodnić, że mój fiut jest absolutnie tobą
zachwycony.
Przepraszam, że co?
Nawet mimo tego, że gapię się na niego oszołomiona, mój wzrok bezwiednie wędruje do
jego krocza. Nie umiem określić, czy wybrzuszenie pod rozciągliwym materiałem to wzwód, czy
zwykle tak wygląda jego sprzęt. Tak czy owak, deklaracja Conora jest tak niedorzeczna, że
wywołuje u mnie głośny, histeryczny wybuch śmiechu, który rodzi się głęboko w trzewiach.
Po którym następuje kolejny.
I jeszcze jeden.
Wkrótce nie mogę oddychać, zgięta bolesnym spazmem. Nie mogę przestać. Za każdym
razem, gdy spoglądam w jego twarz, ogarnia mnie nowa fala śmiechu, a po policzkach ciekną
łzy. To dla mnie zbyt wiele.
— Taylor. — Conor przeczesuje obiema rękami włosy. — Taylor, przestań się ze mnie
śmiać.
— Nie mogę!
— Wyrządzasz teraz mojemu ego nieodwracalną krzywdę.
Dysząc, robię głębokie wdechy. W końcu śmiech zamienia się w serię chichotów.
— Dziękuję — udaje mi się wychrypieć. — Potrzebowałam tego.
— Wiesz co? — warczy, a na jego twarzy pojawia się grymas rozdrażnienia. — Cofam
wszystko, co powiedziałem. Jesteś kryptonitem dla fiuta.
— Ojej. Chodź tutaj. — Z powrotem siadam na łóżku i głaszczę miejsce obok siebie.
Zamiast zachować się jak normalna osoba, postanawia położyć się i umieścić głowę
i ramiona na moich udach.
Nie umyka mojej uwadze fakt, że leży teraz na mnie seksowny facet w samych
bokserkach. Trudno mi się skupić, skoro wygląda, cóż, tak jak wygląda. Nie po raz pierwszy
widzę Conora półnagiego, a mimo wszystko nie robi to na mnie mniejszego wrażenia. To jego
sylwetkę mają przed oczami faceci, którzy podnoszą ciężary na siłowni i przeglądając się
w lustrze, robią sobie selfie. Każdy frajer w koszulce na ramiączkach sądzi, że jest Conorem
Pieprzonym Edwardsem.
— Nie wierzę, że się nie rozebrałaś — burczy oskarżycielsko.
— Przepraszam. To było niezwykle słodkie zaproszenie, ale z całym szacunkiem,
rezygnuję.
— Cóż, jesteś moją pierwszą.
Conor wpatruje się we mnie tymi wspaniałymi szarymi oczami i przez jedną ulotną
chwilę w umyśle rozbłyskuje pomysł. Pochylam się. On kładzie dłoń na moim policzku. Nasze
usta spotykają się w połowie drogi…
Nie całuj go, Taylor!
Włącza się mój wewnętrzny system alarmowy, sprawiając, że ta głupia niedojrzała
fantazja o całowaniu rozpływa się tak szybko, jak się pojawiła.
— Jaką twoją pierwszą? — pytam, próbując sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy.
Conor Edwards leży na moich udach, co mnie naprawdę rozprasza.
— Pierwszą dziewczyną w historii, która odrzuciła mojego penisa.
— Ale też nie po raz pierwszy — przypominam mu.
— Tak, dziękuję, Taylor. Według ciebie jestem niebzykalny. Rozumiem. — Conor unosi
brew. — A jednak szkoda.
Jego włosy aż się proszą o przeczesanie palcami. Przeciągnąć dłońmi przez miękkie
kosmyki… Dotknąć. Ręka aż mnie swędzi, pragnąc zrealizować to życzenie.
— Jaka szkoda?
— Nie przestawaj. — Dopiero kiedy się odzywa, zdaję sobie sprawę, że moje palce
zaczęły żyć własnym życiem. — Wspaniałe uczucie.
Dalej więc przeczesuję palcami jego włosy. Delikatnie przeciągam paznokciami po
skórze głowy.
— Jaka szkoda?
— Cóż, już położyliśmy taki wspaniały fundament. Spędziliśmy noc na oszałamiającym
seksie. Wszyscy sądzą, że rzuciłaś na mnie zaklęcie cipką, dlatego zakochałem się w tobie.
Wydaje się, że szkoda byłoby to wszystko zmarnować.
Mierzę go podejrzliwym wzrokiem.
— Co proponujesz?
— Pociągnijmy to dalej.
— Pociągnijmy to dalej. — Bawię się tą myślą, obracając ją w głowie. Jest to,
oczywiście, strasznie nieuczciwa i niedojrzała sugestia. Zatem, naturalnie, czuję się
zaintrygowana. — Do kiedy?
— Do małżeństwa, do śmierci, do uzyskania dyplomu — odpowiada. — Cokolwiek
wydarzy się pierwsze.
— Dobrze. Ale dlaczego? Co ty z tego będziesz miał?
— Lekarstwo na moją nudę. — Uśmiecha się do mnie. — Lubię gry, T. A to mi wygląda
na taką, w której będę się dobrze bawił.
— Aha. A jeśli pojawi się mój rycerz na białym koniu, by sprawić, że zadrży pode mną
ziemia, ale odstraszy go Conor Pieprzony Edwards, który będzie węszył wśród moich dessous?
— Po pierwsze, tak, dalej mnie tak nazywaj. Po drugie, jeśli nie będzie mógł znieść
odrobiny zdrowego współzawodnictwa, to nie jest twoim rycerzem. Uwierz mi, w tej dziedzinie
jestem ekspertem, kotku.
Za każdym razem, gdy mówi do mnie „kotku”, w piersiach czuję, jakby ktoś mnie raził
prądem. Zastanawiam się, czy jest świadom, jak przyspiesza mi puls. A może doskonale wie, że
wywiera taki efekt na każdą dziewczynę, a ja jestem tylko lalką do zabawy na taśmie
produkcyjnej. Partia 251 z miliarda. Nakręć mnie i patrz, jak chodzę.
— Świetnie. A co z twoimi wielbicielkami? — odpieram. — A jeśli Natalie z Tri-Delta
zechce spotkać się jeszcze raz, a ty niespodziewanie masz dziewczynę na niby?
Wzrusza ramionami.
— Nie jestem zainteresowany ponownym spotkaniem z Natalie.
— Bzdura. Widziałeś jej włosy? Są takie
lśniące. Słyszę prychnięcie w odpowiedzi.
— Odłóżmy na bok kwestię lśniących włosów. Mówię poważnie. Opublikowała moje
nagie zdjęcie w łóżku, kiedy spałem. Nie podoba mi się to. Chodzi o zgodę, wiesz?
— Bzdura — powtarzam. — Spójrz na siebie. — Obydwiema rękami wskazuję półnagą
sylwetkę rodem z czasopisma „Playgirl”. — Pewnie uwielbiasz popisywać się przed
obiektywem.
— Nie bez mojej zgody — powtarza, a twardy wyraz jego twarzy mówi mi, że naprawdę
nie podobało mu się to, co zrobiła Natalie.
Pewnie nie mogę go o to winić. Wciąż miewam koszmary na temat tygodnia
kandydackiego w Kappie i żenującym gównie, które robiłyśmy, a starsze roczniki filmowały.
— Tak czy owak — ciągnie — może potrzebuję oddechu od tego kieratu seksualnego.
Czasu na przegrupowanie sił.
Uderzam go w ramię.
— Kieratu seksualnego? O mój Boże. Musisz być taki obleśny?
Znów uśmiecha się do mnie zadziornie.
— Nieprawda. Wcale nie uważasz, że jestem obleśny. Inaczej nie pozwoliłabyś mi tulić
się do ciebie na kolanach.
Przełykam, czując nagłą suchość w gardle.
— Nie uważam tego za przytulanie — mówię surowo.
— Oczywiście, że tak jest, T.
— Na pewno nie, C. — przedrzeźniam go. — I, coś podobnego, zamierzasz
powstrzymywać się od seksu w najbliższej przyszłości? Bo ja tego nie kupuję.
Conor wygląda na wstrząśniętego.
— Powstrzymywać się? Do diabła, nie. Nadal będę próbował cię uwieść.
Parskam śmiechem.
— Jesteś niepoprawny.
— Dlaczego przestałaś bawić się moimi włosami? To było miłe. — Wysuwa język, by
zwilżyć dolną wargę. Uroczy gest, od którego przyspiesza mi puls. — Co więc powiesz na moją
propozycję? Będziemy udawać jeszcze przez jakiś czas?
— Fakt, że bawi mnie ten pomysł, oznacza, że za dużo dziś wypiłam — odpowiadam.
— To było godziny temu. Nie jesteś pijana. Poza tym powiedz mi, że rzut oka na twarz
Abigail za każdym razem, gdy na nas spojrzała, nie połaskotał cię od razu w czułe miejsce.
— Po pierwsze, nigdy tak już tego nie nazywaj. Po drugie… — Chcę mu powiedzieć, że
się myli. A ja stoję ponad takimi małostkowymi rozrywkami. Ale… cóż, ma rację. — Może
trochę mi się to podobało — wyznaję.
— Ha! Wiedziałem. Gierki bawią cię tak samo jak mnie.
— Tylko trochę — podkreślam.
— Kłamczucha.
Kiedy siada nagle, doznaję uczucia straty, którego nie wolno mi doświadczać. Ale mimo
wszystko, czuję je. Tęsknię za ciężarem jego ciepłego ciała i miękkością jego blond włosów pod
moimi palcami.
— Co robisz? — dopytuję, gdy zeskakuje z łóżka i podnosi porzucone spodnie.
Wraca ze swoim telefonem i siada obok mnie. Przesuwa kciukiem po ekranie, gdy… cóż,
nie wiem dokładnie, co robi. Bo jestem wścibska i pochylam się bliżej, by zajrzeć. Odkrywam, że
otworzył MyBriar, aplikację społecznościową naszej uczelni.
Otwieram szerzej oczy, gdy dostrzegam, że zmienił swój status na „w związku”.
— Hej — wtrącam się — nie powiedziałam „tak”.
— Zasadniczo powiedziałaś.
— To było w najlepszym razie na siedemdziesiąt procent.
— Cóż, możesz równie dobrze pominąć ostatnie trzydzieści, bo puszczamy to w eter,
kotku.
O rany boskie. Mały balonik nad ikoną powiadomienia zaczyna mrugać. Dziesięć,
dwadzieścia, czterdzieści razy.
— Chodź — zachęca. — Nudzę się. Fajnie będzie się przynajmniej pośmiać.
W najlepszym razie ulegniesz czarowi mojego seksownego wyglądu i wskoczysz mi do łóżka.
— Chciałbyś.
— Naprawdę tak. Ale niech będzie, oto drugi pod względem atrakcyjności scenariusz:
może Abigail odpuści ci na jakiś czas. Chyba to coś warte, prawda?
To by było miłe. Zwłaszcza że jutro jest spotkanie kapituły Kappy, a ja doskonale wiem,
że Abigail nie da mi spokoju swoimi pasywno-agresywnymi docinkami.
— Wiesz, że tego chcesz… — Macha zachęcająco telefonem.
Mój wzrok przykuwa gruba srebrna obrączka na jego środkowym palcu.
— Ładny pierścionek. Skąd go masz?
— Z Los Angeles. A ty odwracasz kota ogonem. — Wyciąga do mnie telefon. — Rzucam
ci wyzwanie.
— Jesteś niesamowicie wytrwały.
— Niektórzy uznaliby to za jedną z moich lepszych cech.
— Ale też nieznośny.
Conor błyska pełnym pewności siebie uśmiechem, który mówi, że „nieznośny” jest
słowem, którego używa dziewczyna zamiast „uroczy”, gdy za chwilę ma się złamać.
— Taylor Marsh, czy uczynisz mi ten niesamowity honor zaktualizowania swojego
statusu w związku i zostaniesz moją dziewczyną na niby?
I rzeczywiście mnie łamie. Zupełnie jakby mnie opętała jakaś istota z zaświatów, biorę
jego telefon. Wylogowuję się z jego MyBriar i loguję na swoje konto. A gdy zmieniam status, by
pasował do jego, zdaję sobie niejasno sprawę z dwóch rzeczy:
Po pierwsze, mogłam użyć własnego telefonu, ale to by popsuło tę chwilę.
Oraz po drugie, cokolwiek to jest, musi się skomplikować.
Rozdział ósmy

Taylor

Nie mijają dwadzieścia cztery godziny, odkąd wraz z Conorem „oficjalnie” to


potwierdziliśmy, gdy w domu Kappy zbierają się wszystkie członkinie stowarzyszenia,
a prezeska kapituły prowadzi zebranie. Pierwszym punktem programu są nadchodzące wiosenne
wybory prezeski oraz wiceprezeski, które odbędą się w następnym roku. Naturalnie, jako że
Charlotte jest na ostatnim roku, a Abigail jest jej zastępczynią, to staje się naturalną sukcesorką.
Zatkajcie mi usta szmatą.
— Aby zapobiec wywieraniu nielegalnej presji przeze mnie lub wiceprezeskę — mówi
Charlotte — komisji wyborczej będzie przewodzić Fiona, zaś jej członkiniami zostaną Willow
i Madison. Będą gospodyniami obiadu panelowego oraz koordynatorkami komisji wyborczej.
Jeśli którakolwiek z was chciałaby zaoferować pomoc, powinna porozmawiać z nimi po
spotkaniu.
Prawdę mówiąc, wybory są jedynie formalnością. Każdego roku ustępująca prezeska,
która kończy studia, mianuje studentkę drugiego roku wiceprezeską, a ta zostaje wybrana na jej
stanowisko w kolejnym roku. Pozory mające świadczyć, że nie żyjemy w systemie
dynastycznym. Dani, która startuje przeciwko Abigail, stanowi samotny głos oporu i nie ma
żadnych szans. Ale zyskuje mój głos.
— Fi? — ponagla Charlotte.
Wstaje wysoka, rudowłosa dziewczyna.
— Tak, dobrze. Zatem zarówno Abigail, jak i Dani, wygłoszą swoje ostatnie
przemówienia wyborcze podczas obiadu panelowego. Format wystąpienia to…
Czuję na udzie wibrację telefonu, co odciąga moją uwagę od Fiony. Zerkam w dół i kryję
uśmiech, czytając wiadomość od Conora.
CONOR: Co porabia mój seksowny kociak tego popołudnia?
Ukradkiem piszę odpowiedź, choć wyczuwam znaczące spojrzenie Sashy. Siedzi na
krześle obok, bez wątpienia próbując przeczytać, co piszę.
JA: Jestem w trakcie spotkania stowarzyszenia. Zabij mnie.
CONOR: Zabić cię? Ale jak wtedy się kiedykolwiek bzykniemy?
Tłumię śmiech i dopowiadam emotikonką z przewracaniem oczami.
Podbija stawkę, wysyłając zdjęcie mięśni brzucha, a ja próbuję nie zaślinić stołu
w jadalni.
— Podzielisz się treścią z resztą klasy, Tay-Tay? — dobiega mnie kąśliwy głos Abigail.
Podrywam głowę.
— Przepraszam — bąkam i odkładam telefon na blat. Rzucam potem przepraszające
spojrzenie Fionie i Charlotte. — Ktoś do mnie napisał, a ja właśnie odpisywałam, że jestem
w trakcie spotkania.
— Ktoś? — wtrąca ze śmiechem Sasha. — A czy imię tego kogoś zaczyna się na C
i kończy na Onor?
Obracam się, by spojrzeć na nią z gniewem.
Ale jej uwaga już przyciągnęła zainteresowanie naszej prezeski.
— Conor? — powtarza. — Conor Edwards?
Lekko kiwam głową, choć przychodzi mi to z trudem.
— Mojej przyjaciółce Taylor udało się upolować boga hokeja — przechwala się w moim
imieniu moja najlepsza przyjaciółka, a ja czuję się rozdarta między pragnieniem walnięcia jej za
to, że przez nią znalazłam się w centrum uwagi, a podziękowaniem za rozgłos. Sasha Lennox
potrafi zrobić wokół czegoś wrzawę jak nikt. Poza tym doskonale wie, że cały ten związek na
MyBriar jest udawany, więc modlę się teraz, by nie popełniła błędu i nie ujawniła przypadkiem
prawdy.
— O rany — mówi Charlotte i wygląda, jakby zrobiło to na niej wrażenie. — Niezła
zagrywka, Marsh.
— Bzykali się w moim pokoju — przechwala się Rachel, jakby to miało oznaczać, że
tylko krok dzieli ją od tego, by sama została dziewczyną Conora Edwardsa.
— Wielkie mi halo — odzywa się Abigail, a jej jasnozielone oczy są chłodne jak lód. —
A kto się z nim nie bzykał? Wiecie, bądźmy poważne. Podnieście ręce — która z obecnych
przespała się z Conorem Edwardsem?
Po kilku sekundach wahania unoszą się trzy ręce. Nieśmiała Willow, Taryn po drugiej
stronie stołu oraz zarumieniona Laura, która stoi oparta o ścianę.
Cóż. Ziomek nie próżnuje.
Przełykam małą gulę zazdrości, która nabrzmiewa w gardle, i przypominam sobie, że już
wiedziałam wcześniej, jakie z niego ziółko. Poza tym jest dorosły. Może sypiać, z kim chce,
włączając w to moje siostry ze stowarzyszenia.
Sasha, wyczuwając moje zakłopotanie, obraca się w stronę Abigail i przygważdża
platynową blondynkę równie lodowatym spojrzeniem.
— Co insynuujesz, Abs? Sugerujesz, że Taylor przedstawia sobą niższą wartość, bo jej
mężczyzna ma za sobą jakąś przeszłość? Jakby to miało cokolwiek znaczyć. Tak naprawdę to
podnieście ręce — powtarza za nią Sasha — dziewczyny, które przespały się z jednym z tych
frajerskich byłych chłopaków Abigail.
Ku mojemu wielkiemu rozbawieniu w powietrzu pojawia się dwa razy więcej rąk.
Dokładnie tak — sześć członkiń Kappy i żadna z nich tym razem nie wygląda na onieśmieloną.
Podejrzewam, że doznają jakiejś perwersyjnej przyjemności z przyznania się do tego, bo
z Abigail jest taka suka.
Zaufana służka Abigail, Jules, krzywi się mocno.
— Czy ktoś tu kiedyś w ogóle słyszał o kodeksie
dziewczyn?Sasha parska śmiechem.
— Ty mi to powiedz, Julianne. Czy to przypadkiem nie ty dopiero co ukradłaś Duke’a
Jarretta pewnej lasce z Theta Beta Nu?
Jules milknie.
Charlotte odchrząkuje.
— W porządku, oddaliłyśmy się od głównego tematu. Fiona, zdaje się, że opowiadałaś
o przemowach kandydatek?
Gdy Fiona otwiera usta, by odpowiedzieć, mój telefon znów brzęczy, co wywołuje
u Rachel pełen podekscytowania pisk. Dziewczyna niemal kładzie się całym ciałem na stole
w jadalni, by dostrzec ekran.
— Dzwoni do ciebie na FaceTime!
Moje serce wywija nerwowego fikołka.
— Bardzo przepraszam — mówię Charlotte. — Zignoruję go…
— Zignorujesz? — powtarza z niedowierzaniem Charlotte. — Do diabła, Marsh, odbierz.
O mój Boże. To mój największy koszmar. Co, na Boga, podkusiło mojego durnego
chłopaka na niby, by dzwonić do mnie, gdy właśnie mu powiedziałam, że jestem na spotkaniu
stowarzyszenia? Dlaczego miałby to robić…
— Odbierz! — skrzeczy Lisa Donaldson.
Jestem całkiem pewna, że Lisa Donaldson wcześniej jeszcze nigdy się do mnie nie
odezwała.
Z sercem bijącym jak oszalałe, uderzam w przycisk „Odbierz”. Sekundę później jestem
połączona, a ekran wypełnia piękna twarz Conora.
— Hej, kotku.
Głęboki głos wypełnia jadalnię Kappa Chi, a ja zauważam, że kilka z moich sióstr,
przysięgam na Boga, drży.
— Przepraszam, wiem, że mówiłaś o spotkaniu, ale chciałem tylko przekazać… —
przerywa w pół zdania i mruży z podziwem oczy. — Mmm, cholera, T., wyglądasz tak świetnie,
że tylko cię zjeść.
Nie wiem, czy człowiek może jeszcze mocniej się zaczerwienić niż ja w tej chwili.
Zakładam kosmyk włosów za ucho i gderam w kierunku ekranu:
— Serio? Dlatego przerywasz mi spotkanie, by powiedzieć coś takiego?
— Nie, chodziło mi o coś innego.
Uśmiecha się do mnie chłopięco, a każda dziewczyna, która widzi mój telefon wyraźnie,
wzdycha i omdlewa niczym wiktoriańska panienka.
— O co więc?
Conor puszcza oko.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, że za tobą tęsknię.
— O mój Boże — mówi bezgłośnie Rachel.
Cholera. Ktoś tu grubo kłamie. Nim mogę mu odpowiedzieć, ktoś wyrywa telefon z jego
dłoni. Wita mnie nowa twarz.
— Taylor! — wykrzykuje radośnie Matt Anderson. — Hej, kiedy znów przychodzisz do
nas? Foster znalazł nam nowy film.
— Są w nim czarne dziury i gigantyczne kałamarnice! — dobiega mnie odległy okrzyk
Fostera.
— Wkrótce, Matty — obiecuję i modlę się, by mnie nie zbeształ za to, że go nazywam
Mattym. Ale do cholery, jeśli Conorowi wolno tak ściemniać, to ja też mogę. — Tak czy owak,
rozłączam się już. Jestem zajęta.
Kończę rozmowę, odkładam telefon i dostrzegam, że salę wypełniają dziewczęta
o szeroko otwartych oczach, które wpatrują się we mnie z nagłą zawiścią. Nawet Sasha wydaje
się pod wrażeniem, a przecież ona wie o tej szaradzie.
— Bardzo przepraszam — mówię skrępowana — postaram się, by nigdy już więcej nie
przeszkadzał podczas spotkań.
— Nic się nie stało — zapewnia mnie Charlotte. — Wszystkie wiemy, że trudno
odmówić hokeistom. Uwierz, my to wiemy.
Reszta spotkania przebiega bez zakłóceń, choć trudno mi zignorować mordercze
spojrzenia Abigail i Jules. Potem Charlotte kończy je, klaszcząc w wymanikiurowane dłonie.
Dziewczyny odsuwają z szuraniem krzesła i rozchodzą się. Podążając za wszystkimi, wpadam na
jedną z nich i szybko cofam się, zdając sobie sprawę, że to Rebecca Locke.
— Och, wybacz — mówię do drobnej dziewczyny — nie zauważyłam cię.
— Nie szkodzi — odpowiada pełnym napięcia głosem, a potem ucieka bez słowa.
Kiedy patrzę, jak biegnie na piętro, wzdycham i zastanawiam się, czy kiedykolwiek
kontakty między mną a Rebeccą przestaną być takie niezręczne. Zmuszono mnie do pocałowania
jej podczas tygodnia kandydackiego i nie trzeba mówić, że okazało się to przerażającym
doświadczeniem dla każdej z nas. Od tamtego czasu można policzyć na palcach jednej ręki, ile
razy ze sobą rozmawiałyśmy, i nigdy już nie zostałyśmy w jednym pomieszczeniu sam na sam.
— Chcesz iść na lunch? — Sasha bierze mnie pod ramię i kierujemy się w stronę drzwi
wejściowych.
— Pewnie.
— Taylor, zaczekaj — woła ktoś, gdy stoimy tuż przed drzwiami.
Zerkam przez ramię. Doganiają nas Lisa Donaldson i Olivia Ling.
— Co się stało? — pytam uprzejmie.
— Mieszkasz w Hastings, prawda? — Lisa przebiega dłonią po lśniącej grzywie włosów.
— Tak, czemu pytasz? — Próbuję ukryć zaskoczenie, gdy dwie laski, które nigdy nie
zwracały na mnie uwagi, objaśniają, że wpadają raz lub dwa razy w tygodniu do Hastings na
wizyty w salonie kosmetycznym i z wielką chęcią spotkają ze mną, na przykład w restauracji,
jeśli mam wolny wtorkowy wieczór.
— I z tobą również, Sasha — dodaje Olivia. Brzmi to jak szczere zaproszenie. — Zwykle
Beth, Robin i chłopcy też do nas dołączają podczas kolacji. Wiesz, miło jest opuścić kampus
i czasem zmienić scenerię.
— A jeszcze milej mieszkać poza kampusem — stwierdzam z szerokim uśmiechem.
— Mogę się założyć — mruczy Lisa. Spogląda na Abigail, która rozsierdzona szepcze
coś do Jules w odległym kącie salonu. Interesujące. Może nie tylko ja rozważam głosowanie na
Dani.
Po umówieniu spotkania z dziewczynami na wtorek, wychodzę z Sashą z domu. Na
zewnątrz wdycham wczesny powiew wiosny. Wypuszczam powoli oddech.
— Conor Pieprzony Edwards — mamroczę.
Sasha śmieje się łagodnie.
— Przyznaję, jest niezły.
— Za dobry. Nawet mnie przekonał o tym, że tęskni, a ja przecież wiem, jak wygląda
prawda. — Do diabła, sprawił, że każda dziewczyna z Kappy w tamtej sali śliniła się na jego
widok. Wystarczyło jedno połączenie na FaceTime od niego i nagle jestem zapraszana na
kolację.
Conor powiedział mi, jak bardzo lubi gry. Cóż, dzisiaj udowodnił, że jest w nich
mistrzem. Problem w tym, że ja sobie z nimi nie radzę. Zawsze przegrywam. A im dłużej trwa ta
głupia rozgrywka z Conorem, tym większe niebezpieczeństwo, że to się źle dla mnie skończy.
Rozdział dziewiąty

Conor

Tego wtorkowego poranka podczas treningu naszej drużyny na lodzie panuje dziwny
spokój. Przez dwie godziny prawie nikt się nie odzywa. W pustej arenie słychać tylko odgłos
sunących po tafli łyżew i echo gwizdka trenera.
Wczoraj została ogłoszona drabinka turniejowa. W ten weekend stawiamy czoła
Minnesota Duluth w Buffalo w stanie Nowy Jork. Nikt nie chce tego powiedzieć, ale moim
zdaniem ten rywal nieco wszystkich wystraszył. Pojawiają się nerwy, chłopcy są przewrażliwieni
i skupieni wyłącznie na byciu indywidualną częścią machiny.
Hunter zostaje codziennie do późna, odkąd przeszliśmy przez play-offy. Bardzo pragnie
zwycięstwa. Chyba sądzi, że będzie miało to wpływ na jego sukces jako kapitana, jakby tylko on
sam miał wygrać dla nas mistrzostwa i jeśli tego nie zrobi, to poniesie porażkę. O rany, nie
nadawałbym się, by pełnić jego funkcję. Z zasady minimalizuję oczekiwania i nie biorę
odpowiedzialności za nikogo oprócz siebie samego.
Po treningu wchodzimy pod prysznice. Stoję pod strumieniem wody i pozwalam, by
parząca woda uderzała w moje obolałe ramiona. Te mistrzostwa mogą okazać się dla mnie
zabójcze.
Moja była drużyna hokejowa w Los Angeles była do bani, co oznaczało, że nie
musieliśmy się martwić tym, co będzie po sezonie. Tak długa droga, którą przeszedłem na
poziomie wymagającym ogromnej dawki współzawodnictwa, odbija się źle na ciele. Siniaki,
obolałe żebra, zmęczone mięśnie. Szczerze, nie wiem, jak sobie radzą profesjonalni gracze. Jeśli
w ogóle będę potrafił stanąć na łyżwach w przyszłym sezonie, to będzie cud. Wielu zawodników
chce przejść na profesjonalizm. Mniej niż połowa się do tego nadaje. Mnie nigdy nie gnębiły
złudzenia, że będzie ze mnie materiał na granie w NHL. Ani też tego nie chcę. Hokej zawsze był
tylko moim hobby, czymś, co trzymało mnie z dala od kłopotów. W końcu bezczynność
prowadzi do złego i tak dalej. Wkrótce ta część życia będzie już za mną.
Problem w tym, że nie mam pojęcia, co potem.
— Hej, kapitanie, wnoszę na wokandę Przesłuchanie w sprawie Statusu Związku —
przekrzykuje szum pryszniców Bucky.
— Popieram ten wniosek — odkrzykuje Jesse.
— Wniosek przyjęty. — Hunter staje w kabinie obok mnie. Czuję, że patrzy na mój
profil. — Otwieram niniejszą sesję Przesłuchania w sprawie Statusu Związku. Bucky, wezwij
swojego pierwszego świadka.
— Wzywam Joego Fostera na miejsce dla świadka.
— Obecny! — gulgocze Foster pod strumieniem wody z prysznica, który znajduje się na
przeciwnym krańcu łazienki.
— Nienawidzę was, ziomki — stwierdzam, biorąc ręcznik, którym owijam się wokół
talii.
— Czy to prawda, panie Foster, że Conor Edwards wykonał publicznie i w żenujący
sposób przyklęk, by wyznać miłość dziewczynie z imprezy w domu Kappa po tym, jak
wiadomym się stało, iż spędził czas w towarzystwie instagramowej Natalie?
— Czekaj, co? — pyta tępo Foster. — Och, to zdarzenie na bankiecie. Tak. To było
cholernie obrzydliwe.
— I czyż następnie nie przyprowadził tego wieczoru Dziewczynę z Imprezy Kappy do
domu?
— Wow, Bucky, nie wiedziałem, że potrafisz konstruować tak skomplikowane zdania —
stwierdza Gavin, drocząc się z nim, gdy wychodzą spod pryszniców.
Idę do swojej szafki w szatni, by się ubrać. Chłopcy depczą mi po piętach.
— Tak, spędzili dłuższą chwilę w jego sypialni. Sam na sam.
W niedalekiej przyszłości Foster znajdzie pełno dildosów w swoim samochodzie.
— I następnego dnia rozmawiali przez FaceTime — włącza się Matt, a na jego twarzy
widnieje szeroki, głupi uśmiech. — To on do niej zadzwonił.
Przez pokój przebiega seria kpiących westchnień.
Zdaje się, że Matt też może spodziewać się paru dildosów.
— Wszyscy możecie się wypchać — stwierdzam przeciągle.
— Chyba pamiętam — mówi Hunter — jak konspirowałeś, by wtrącać się w sprawy
mojego fiuta. Karma to suka.
— Przynajmniej nie muszę patrzeć, jak całujesz się z moją dziewczyną, by ją bzyknąć.
— Auć — śmieje się Bucky. — Tu cię ma, kapitanie.
— Czyli to jest coś na serio? — pyta Hunter, niewzruszony moim docinkiem pod adresem
jego głupiego postanowienia pozostania w celibacie. — Ty i…
— Taylor. Tak jakby.
— Tak jakby?
Nie, formalnie rzecz biorąc, nie jest to na serio. I trochę nieswojo się czuję, okłamując
ziomków.
Ale też z jakiego powodu ma to nie być na poważnie? Przecież nie zamierzam sypiać
z innymi kobietami ani umawiać się na randki, bo oznaczałoby to brak szacunku dla Taylor i tych
innych potencjalnych kobiet. Taylor nie powiedziała tego na głos, ale podejrzewam, że ma takie
samo zdanie. Czyli zgadzamy się w kwestii monogamii.
W porządku, nie bzykamy się ani nie całujemy. Nawet się nie dotykamy, ale to nie
znaczy, że się przed tym wzbraniam. Gdybym tylko umiał sprawić, by Taylor zobaczyła się
w taki sposób, jak ja ją widzę, i doceniła swoje ciało tak, jak ja je doceniam — kurdeeee,
naprawdę je podziwiam — to może rozluźniłaby się nieco i otworzyła na możliwość bzykania,
całowania i dotykania. Czyli zgadzamy się co do atrakcyjności.
Po prawdzie nieźle się bawię, spędzając czas z Taylor. Lubię z nią rozmawiać. Jest
bezpretensjonalna i dostarcza niezłej rozrywki. A co najlepsze, niczego ode mnie nie oczekuje.
Nie muszę stawać się inną wersją siebie, którą sobie wymyśliła, ani sprostać dzikim
oczekiwaniom, wiodącym do obopólnego rozczarowania. I nie ocenia mnie — ani razu nie
sprawiła, że poczułem się, jakby patrzyła na mnie z góry lub poczuła niesmak, widząc moje
wybory albo znając reputację. Nie musi wyrażać aprobaty, tylko akceptować, a ja mam wrażenie,
że lubi mnie, bo jestem sobą.
W najgorszym razie z naszego układu wyjdę z dobrą przyjaciółką. W najlepszym,
wybzykam ją do utraty tchu. W każdej sytuacji nie widzę przegranych.
— Jest jak jest — stwierdzam, wciągając przez głowę bluzę z kapturem. — Dobrze się
bawimy.
Na szczęście koledzy porzucają temat, głównie dlatego, że czas skupienia uwagi trwa
u nich równie krótko co u muszek owocówek. Hunter już w drodze do drzwi wysyła wiadomość
do Demi, a Matt i Foster zaczynają omawiać film z ośmiornicami, który oglądaliśmy zeszłego
wieczoru.
Kiedy idę do wyjścia z obiektu hokejowego, dzwoni mój telefon. Na ekranie pojawia się
napis „MAMA”.
— Idźcie przodem — mówię do Matta. — Zaraz dołączę. — Kolega z drużyny odchodzi
w kierunku parkingu, a ja zwalniam i odbieram połączenie. — Cześć, mamo.
— Dzień dobry, proszę pana — odpowiada mama. Nieważne, ile mam lat, w jej oczach
chyba wciąż pozostaję pięciolatkiem. — Nie słyszałam cię od wieków. Wszystko w porządku
w twojej tundrze?
Śmieję się pod nosem.
— Nie uwierzysz, ale dziś naprawdę wyszło słońce. — Nie wspominam, że temperatura
sięgnęła zaledwie dziesięciu stopni — a jest już koniec cholernego marca. Wiośnie nie spieszy
się zbytnio, by dotrzeć do Nowej Anglii.
— To dobrze. Już się martwiłam, że skończysz pierwszą zimę na Wschodnim Wybrzeżu
z niedoborami witaminy D.
— Nie. Wszystko gra. A co u ciebie? Jak sytuacja z pożarami? — Od kilku dni na
Zachodnim Wybrzeżu szaleją pożary lasów. Niepokoję się, bo wiem, że mama mieszkając tam,
wdycha te wstrętne opary.
— Och, cóż, sam wiesz, jak jest. Ostatnio uszczelniałam folią oraz taśmą drzwi i okna, by
dym nie wnikał do środka. Kupiłam cztery nowe oczyszczacze powietrza, które mają wsysać
każdą cząstkę większą od atomu. Ale chyba wysuszają mi skórę. Ale może to kwestia tego, że
ostatnio brakuje wilgoci. Tak czy owak, pożary w okolicy już znikły, jak twierdzą, więc dym
także w większości się przerzedził. To dobrze, bo właśnie zaczęłam uczęszczać na zajęcia jogi na
plaży o wschodzie słońca.
— Mamo, joga?
— O Boże, wiem. — Śmieje się z siebie. Ten dźwięk jest zaraźliwy, a ja nie zdawałem
sobie sprawy z tego, że tak bardzo za nią tęsknię. — Ale partner Christiana, Richie — pamiętasz
Christiana, który mieszka naprzeciwko — właśnie zaczął je prowadzić. Zaprosił mnie, a ja nie
wiedziałam, jak odmówić, więc…
— Więc jesteś jedną z pań z jogi.
— Wiem! Kto by pomyślał?
Z pewnością nie ja. Kiedyś mama spędzała sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin
tygodniowo na nogach, pracując w salonie, a potem wracała do domu, by gnać za mną po całej
okolicy. Gdyby wtedy ktoś zaprosił ją na zajęcia z jogi na plaży o świcie, pewnie dostałby pięścią
w nos. Przemiana z samotnej pracującej matki z Los Angeles w panią domu rodem z seriali
telewizyjnych przyszła jej z trudem. Wiele energii kosztowały ją próby wpasowania się
w określoną wizję samej siebie, a potem pojawiło się rozczarowanie, bo nie spełniała własnych
oczekiwań. Działo się tak przynajmniej do czasu, gdy w końcu odkryła, jak mieć wszystko
w nosie.
Ludzie, którzy twierdzą, że pieniądze nie dają szczęścia, nie ujmują tego właściwie. Ale
hej, jeśli mama znajduje się w takim punkcie, że sprawia jej radość wstawanie o świcie, by zrobić
coś frywolnego, to ja się tylko cieszę.
— Powiedziałam Maxowi, że jeśli zacznie dostrzegać na wyciągu z karty kredytowej
obciążenia z Goop, to ma interweniować.
— Co u Maxa? — Nie obchodzi mnie to zbytnio, ale mama czuje się lepiej, jeśli udaję, że
jest inaczej.
Na swoją obronę powiem, że z pewnością mój ojczym pyta o mnie tylko z tego samego
powodu — by zdobyć u niej punkty. Max toleruje mnie, bo kocha mamę, ale nigdy nie zadał
sobie trudu, by mnie poznać. Koleś trzymał mnie na dystans już od pierwszego dnia naszej
znajomości. Podejrzewam, że z ulgą przyjął moje oświadczenie o chęci przeniesienia się do
uczelni na Wschodnim Wybrzeżu. Był taki szczęśliwy na myśl o pozbyciu się mnie, że pociągnął
za wszystkie możliwe sznurki, bym dostał się do Briar.
A ja z równie wielką ulgą wyjechałem. Poczucie winy przytłacza cię, aż w końcu zrobisz
wszystko, by uciec.
— Wspaniale. Teraz wyjechał do pracy do miasta, ale wraca w piątek rano. Obydwoje
więc będziemy ci kibicować duchem w piątek wieczorem. Czy jest szansa, żeby transmitowali
mecz w telewizji?
— Pewnie nie — odpowiadam, zbliżając się do parkingu. — Jeśli uda się dotrzeć do
finałów mistrzostw, to z pewnością. Ale, mamo, spieszę się. Właśnie skończyłem trening i muszę
dojechać do domu.
— W porządku, kochanie. Wyślij mi wiadomość albo zadzwoń, zanim wyjedziesz
w weekend do Buffalo.
— Oczywiście.
Żegnamy się, po czym się rozłączam i podchodzę do poobijanego czarnego jeepa, którego
dzielę z Mattem. Formalnie należy do mnie, ale on dokłada się do benzyny i opłaca wymiany
oleju, co oznacza, że nie muszę sięgać do konta, które Max uzupełnia mi co miesiąc. Nienawidzę
faktu, że jestem zależny od ojczyma, ale obecnie nie mam wyboru.
— Wszystko w porządku? — pyta Matt, gdy wskakuję na fotel pasażera.
— Tak, wybacz. Rozmawiałem z mamą.
Sprawia wrażenie zawiedzionego.
— O co chodzi? — mrużę oczy.
— Miałem nadzieję, że to twoja nowa dziewczyna. Wtedy mógłbym znów z ciebie
szydzić. Ale z mam się nie drwi.
Parskam śmiechem.
— Od kiedy? Praktycznie codziennie naśmiewasz się z Bucky’ego, twierdząc, że puka
swoją matkę.
Chociaż jeśli mowa o mojej „nowej dziewczynie”, nie słyszałem ani słowa od niej od
ostatniego wieczoru, gdy odpisała mi „LOL” na komiczny filmik, który jej przesłałem. Tylko
„LOL”. Na filmik z surfującym chihuaua! Do cholery.
Matt wjeżdża na miejsce parkingowe, a ja wysyłam szybką wiadomość do Taylor.
JA: Co robisz, cukiereczku?
Nie odpowiada przez prawie trzydzieści minut. Dopiero gdy jestem w domu,
przygotowując smoothie w kuchni, w końcu mi odpisuje.
TAYLOR: Pracuję. Mam praktyki w szkole podstawowej w Hastings.
Ach, racja. Wspominała mi, że pracuje jako pomoc nauczycielska, co stanowi jeden
z wymogów uzyskania dyplomu.
JA: Może później zjemy kolację?
TAYLOR: Nie mogę :(
TAYLOR: Już umówiłam się w knajpie. Porozmawiamy później?
Cóż, do bani. Minął już jakiś czas od chwili, gdy ktoś odmówił umówienia się ze mną na
randkę, a i to tylko dlatego, by szybciej pójść ze mną do łóżka. Odrzucenie przez Taylor zabolało
mnie tak, że nie wiem, co z tym zrobić, ale nieźle wychodzi mi udawanie, jakby mnie to nic nie
obeszło. Graj, aż stanie się to prawdą, czyż nie?
JA: Nie ma sprawy.
Rozdział dziesiąty

Taylor

Siedzę po uszy zagłębiona w motylach z kolorowego papieru i gąsienicach z drucików


kreatywnych, gdy rozlega się dzwonek ogłaszający koniec dnia. Dzieci porzucają swoje nożyczki
i kleje w sztyfcie, by pobiec do szafek z plecakami i kurtkami.
— Nie tak szybko — przypominam im. — Wracajcie, musicie pochować materiały
i rozwiesić swoje projekty, by wyschły.
— Panno Marsh? — Jedna z dziewczynek stuka mnie w ramię. — Nie mogę znaleźć
swojego buta.
Stoi samotnie w jednym fioletowym kaloszu, na drugiej nodze mając skarpetkę z postacią
z kreskówki.
— Kiedy po raz ostatni widziałaś swój but, Katy?
Wzrusza ramionami.
— Czy ty i Tamara znów zamieniałyście się butami?
Znów wzrusza ramionami. Tym razem wysuwa dolną wargę i opuszcza wzrok na swoje
stopy w jednym bucie.
Tłumię westchnienie.
— Znajdź Tamarę i zobaczymy, gdzie zostawiła twój but.
Katy oddala się pospiesznie. Obserwuję, jak sobie radzi, jednocześnie podnosząc skrawki
papieru, a także wsuwam ławki na ich właściwe miejsca. Z pomocą Tamary, która sama nie ma
żadnych butów na nogach, odnajdujemy brakującą część garderoby w kąciku czytelniczym,
wśród kostiumów, których używa pani Gardner, by dzieci odgrywały role podczas czytania na
głos.
W przypadku pierwszoklasistów problem leży w tym, że kłamstwo przychodzi im z taką
łatwością jak oddychanie. Tylko jeszcze nie są w tym bardzo dobrzy. Poza tym niemożliwe jest
utrzymanie na nich wszystkich ubrań. Połowa mojej pracy polega na staraniach, by odesłać ich
do domu w tym, w czym się pojawili. Tak. To niewdzięczna i niekończąca się walka ze stertą
rzeczy znalezionych i zgubionych.
— Gdyby istniało coś takiego jak wszy stopowe — mówi pani Gardner, gdy patrzymy
w ślad za ostatnimi maruderami — to sanepid nałożyłby kwarantannę na tę salę.
Uśmiecham się szeroko.
— Przynajmniej jest wciąż na tyle zimno, że nadal noszą skarpetki. Nie cierpię patrzeć na
to, co się dzieje, gdy przychodzi ocieplenie.
Wzdycha, pokonana.
— Dlatego trzymam w szufladzie biurka spray przeciwgrzybiczny.
Co za cudowna myśl.
Szkołę podstawową w Hastings dzieli tylko dziesięciominutowy spacer od mojego
trzypiętrowego bloku mieszkalnego. W miasteczku nie ma wysokich budynków, tylko małe bloki
i sklepy, a wzdłuż ulic stoją szeregowce lub chylące się ku upadkowi stare wiktoriańskie domy.
Miasteczko ma swój urok i wszędzie można dojść na piechotę, co jest mi na rękę, bo nie
posiadam samochodu.
Wchodzę do swojego malutkiego gabinetu i wyciągam batonik z granoli z szafki. Żując
go, wolną ręką piszę wiadomość do Sashy.
JA: Nie muszę ubierać się elegancko na kolację, prawda?
Nigdy jeszcze nie wychodziłam do miasta z Lisą i tymi dziewczętami, więc nie wiem,
czego się spodziewać. Ale spotykamy się przecież tylko w lokalnej knajpce, więc, doprawdy, jak
elegancko może tam być?
SASHA: Ubierać się elegancko?? Ja na pewno nie. Dżinsy + koszulka + skórzana kurtka
+ buty = oto ja.
JA: OK, w porządku. Ja też postawię na luz.
SASHA: Przyprowadzasz C? :P
JA: Po co miałabym przyprowadzić C?
SASHA: Lisa powiedziała, że chłopcy są mile widziani…
JA: Ha, ha.
Sasha doskonale wie, że Conor nie jest tak naprawdę moim chłopakiem, ale dobrze się
bawi, drażniąc się ze mną na ten temat. A może myśli, że jeśli wystarczająco wiele razy nazwie
go moim chłopakiem, to on magicznie przemieni się z chłopaka na niby w prawdziwego. Biedna,
naiwna Sasha. Nie wątpię, że Conor wkrótce się znudzi, co oznacza, że szarada nie może dłużej
trwać. Szkoda, naprawdę, bo nasz domniemany związek miłosny wciąż cholernie wkurza
Abigail.
Ostatniego wieczoru na obowiązkowym obiedzie stowarzyszenia chłopak Abigail nie
mógł przestać mówić o tym, jak to pożeram „atletyczne pały”, otwarcie gapiąc się cały czas na
mój biust. Podczas deseru zauważył, że wyglądam jak Marilyn Monroe, tylko „ekstra bujna”,
a Sasha w tej samej chwili zapytała go, jak to jest żyć z mikropenisem. Tymczasem Abigail
wciąż drapała się po szyi za każdym razem, gdy padało imię Conora, aż jej skóra zaogniła się
i zaczęła łuszczyć. Czy można dostać pokrzywki z zazdrości?
Oczywiście, ja byłabym całkowicie ponad taką małostkowość.
Całkowicie.
JA: Czy sądzisz, że Lisa zaprosiła Abigail?
SASHA: Boże, mam nadzieję, że nie. Nie mam cierpliwości do drugiej kolacji z rzędu z tą
wiedźmą. Jeśli tam będzie, robimy w tył zwrot i wychodzimy, zgoda?
JA: Zgoda.
Na szczęście, kiedy wchodzimy z Sashą do knajpki tego wieczoru, nigdzie nie widać
Abigail i jej frajerskiego chłopaka Kevina. Lisa przyprowadziła jednak swojego chłopaka,
Cory’ego, a Robin siedzi z jakimś facetem, który przedstawił się jako „Shep”. Olivia pojawiła się
sama, tak więc siedzę obok niej, mając Sashę po drugiej stronie.
Ledwo udaje mi się ugryźć swoją kanapkę z bekonem i sałatą, a już dziewczyny biorą
mnie w krzyżowy ogień pytań.
— Dobra, to jaki jest, wiesz, w łóżku? — pyta Lisa, całkowicie ignorując fakt, że jej
chłopak wierci się zakłopotany. Najwyraźniej wolałby być w innym miejscu niż w samym środku
opowieści o wyczynach Conora Edwardsa.
My obydwoje, bracie, ty i ja.
— Jak jest duży? — dopytuje Oliwia.
— Obrzezany?
— Rośnie czy pozostaje taki sam?
— Czy możecie przestać? — pyta Sasha, machając w powietrzu kawałkiem kurczaka. —
Nie chcę słuchać o fiutach, gdy jem.
— Dziękuję — mamrocze Cory.
— Niech będzie, ale dobrze całuje? — Olivia wyjęła telefon i otwarcie ślini się na widok
Instagrama Conora. Chłopcy w tej chwili zostali zredukowani do siedzących w ciszy
wykastrowanych przeżuwaczy hamburgerów. — Wygląda na takiego, który dobrze całuje. Nie
przesadza z ustami.
— Co to znaczy, przesadzać z ustami? — pytam ze śmiechem.
— Wiesz, kiedy próbują połknąć twoje wargi. Nie lubię, gdy choć w części pocałunek
dotyka mojej brody. — Oliwia opiera łokcie na stole. Trzyma widelec w pięści. — Gadaj, Taylor.
Chcę brudnych szczegółów.
— Jego pocałunek jest… — Zagadką. Niewiadomą. Nie moją sprawą. — Stosowny.
— Ona mówi „stosowny”. — Sasha potrząsa głowa i uśmiecha się kpiąco. — Tylko ty
określiłabyś całowanie jako „stosowne”.
— Nie wiem, to przecież całowanie — wzruszam niezręcznie ramionami.
Ile można mówić na ten temat? Tak naprawdę to nic, skoro pracuję na zupełnie
sfabrykowanym doświadczeniu. I nie powiem, że ta myśl mnie nie pociąga. Conor jest
niesamowicie atrakcyjny i ma naprawdę ładne usta. Pełne, ale na męski sposób. Wydaje się
typem faceta, który traktuje całowanie jako cel sam w sobie, a nie tylko środek do osiągnięcia
czegoś.
Prawdę mówiąc, nie całowałam wielu ludzi — dokładnie mówiąc, czterech i w trzech
przypadkach okazało się to okropnym doświadczeniem. W pierwszym roku szkoły średniej
pocałowałam kogoś po raz pierwszy i obydwoje byliśmy beznadziejni. O wieeele za dużo języka.
Całowaliśmy się potem jeszcze kilka razy, ale wcale nie było lepiej.
Potem przyszedł pierwszy rok college’u, kiedy to zmuszono mnie do pocałowania
Rebekki podczas tygodnia kandydackiego, i drugi rok studiów, gdy przez przypadek podczas
wyzwania pocałowałam chłopaka Abigail.
Czwarte podejście do pocałunku nie było straszne. Nie zadrżała też pode mną ziemia, ale
przynajmniej nie niosło to ze sobą wiader śliny czy przymusowego kontaktu. Przez cztery
miesiące umawiałam się z chłopakiem o imieniu Andrew. Całował przyzwoicie. Nigdy nie
posunęliśmy się dalej niż ocieranie się o siebie i pewnie dlatego zerwaliśmy ze sobą. On
twierdził, że stało się tak, bo nie mogłam się na niego „otworzyć”, a ja przypuszczam, że po
części to była prawda, ale obydwoje wiedzieliśmy, że brak seksu był dla niego nie do
zaakceptowania. Ja tylko… nie czułam się na tyle swobodnie, by to z nim zrobić.
Czasem zastanawiam się, czy kiedykolwiek spotkam faceta, przy którym będę się czuła
na tyle bezpiecznie, by zdjąć przed nim ubranie.
— O mój Boże. — Olivia prawie nurkuje pod stołem. Lisa, siedząca obok niej, krztusi się
napojem i zaczyna kaszleć gwałtownie.
Obracam się, by sprawdzić, co je przyprawia o taki atak.
Conor Pieprzony Edwards.
Czemu nie jestem zdziwiona? Mam wrażenie, jakby miał zmysły Spideya, które
powiadamiają go, gdy tylko laski zaczynają omawiać jego penisa.
Mierząca metr dziewięćdziesiąt postać zmierza przez restaurację ku naszemu stolikowi.
Ma na sobie czarno-srebrną kurtkę Briar Hockey i ciemnoniebieskie dżinsy, które opinają jego
długie nogi. Stalowoszare oczy iskrzą podstępnie, gdy przeczesuje ręką długie blond włosy.
Kiedy kieruje spojrzenie na mnie, ekscytacja w jego szerokim uśmiechu trafia mnie niczym cios
prosto między oczy. I podbija puls.
O Boże. Mężczyzna nie powinien być tak piękny.
— Kotku, tęskniłem za tobą. — Conor podrywa mnie z siedzenia i obejmuje.
Ależ pięknie pachnie. Nie wiem, czego używa, ale zawsze przypomina mi to woń oceanu.
I kokosa. Uwielbiam kokosy.
— Co tu robisz? — szepczę.
— Jem kolację z moją dziewczyną — odpowiada z przebiegłym uśmiechem, który
sugeruje, że nie czeka mnie nic dobrego. — Próbuje trzymać mnie pod kluczem w sypialni przez
cały dzień — oznajmia Conor stolikowi — ale pomyślałem, że fajnie będzie poznać jej
przyjaciół.
Przez jedną przerażającą chwilę mam wrażenie, że pochyla się, by mnie pocałować.
Oblizuję wargi i powoli wdycham powietrze. Cała sztywnieję.
Zamiast tego przyciska leciutko wargi do czubka mojego nosa. Zaraz potem nie wiem,
czy czuję rozczarowanie, czy ulgę.
— Szybko się to stało. — Olivia robi miejsce Conorowi, by odsunął krzesło i siadł
między nią a mną. Nie umyka mojej uwadze to, jak jej wygłodniały wzrok śledzi każdy jego
ruch.
— Czy znaliście się przed imprezą? — pyta Lisa. Jej oczy nie spoglądają tak drapieżnie
— pewnie nie chce już bardziej poniżać swojego chłopaka — ale skupia się na Conorze równie
mocno jak Olivia.
— Nie, nie znaliśmy się — odpowiadam za niego. — Spotkaliśmy się po raz pierwszy
tamtego wieczoru.
— Kompletnie zawróciła mi w głowie. — Conor otacza mnie ramieniem i kreśli wzorki
na moim ciele czubkami palców. — Czas jest względny.
Tylko po to, by się z nim podrażnić, kładę rękę na jego udzie i mówię grupce:
— Już mnie próbuje przekonać, bym mu pozwoliła się do mnie wprowadzić.
Ale mój przebiegły ruch rykoszetuje w moją stronę. Po pierwsze, dłonią wyczuwam, że
jego udo jest twarde jak skała. Po drugie… cóż, nie mogę myśleć teraz o drugiej rzeczy, bo mam
rękę na udzie Conora Edwardsa.
Nie udaje mi się jej cofnąć, bo Conor przykrywa wielką ręką moje palce, efektywnie
przygważdżając je na miejscu. Ciepło jego dotyku sprawia, że muszę walczyć z gorącym
dreszczem.
— Oczywiście moja dziewczyna uważa, że to za wcześnie — stwierdza poważnie — ale
ja się z tym nie zgadzam. Nigdy nie jest za wcześnie, by okazać zaangażowanie, prawda? —
Kieruje swoje słowa do chłopaków przy stole, którzy pospiesznie odpowiadają banałami,
próbując szaleńczo wydostać się z pułapki i nie popaść w niełaskę.
— Tak, jeśli tak ma być, to będzie — mówi Cory.
— Kiedy już to wiesz, to jasne — zgadza się Shep.
Sasha prycha głośno, a potem bierze łyk napoju.
— Conor uwielbia deklaracje — objaśniam. — Już od dzieciństwa planował, jak będzie
wyglądał jego ślub. Prawda, kotku?
— Racja. — Ostro szczypie mnie w kciuk, ale zachowuje niewinną minę.
— Założył nawet jedną z tych, jak ty to nazywasz, Con? Tablicę miłości?
— To tylko konto na Pintereście, kotku. — Rozgląda się wokół stołu. — Skąd mam
wiedzieć, jakie podobają mi się dekoracje na przyjęcie weselne, jeśli nie będę mieć kilku opcji do
wyboru, prawda?
Olivia, Lisa i Robin są o krok od tego, by zedrzeć z siebie majtki i rzucić je na piękną
głowę Cona. Tymczasem Sasha walczy ze sobą, by się nie roześmiać.
— Żenisz się, Con? — pyta przeciągle nowy głos. — Czyżby poczta zgubiła zaproszenie
dla mnie?
Zerkam w tamtą stronę i widzę przepiękną kobietę, całą w czerni, która podchodzi do
stolika. Trąca lekko Conora w ramię biodrem, a na jej pełnych czerwonych ustach igra ironiczny
uśmiech.
Ta laska jest na wskroś oszałamiająca. Ma ciemne oczy i włosy oraz usta diablicy. Poza
tym pyszni się doskonałym ciałem, o którym mogę tylko marzyć — smukła talia, długie nogi
i piersi o doskonałych proporcjach.
Natychmiast staję się świadoma, jak wyglądam w legginsach i luźnym białym swetrze.
Mam w zwyczaju nosić za duże koszulki, które spadają z jednego ramienia, bo skrywają
krągłości, ale mimo wszystko ukazują nieco skóry. Skóra na nagich ramionach jest bezpieczna.
Reszta pozostaje w ukryciu.
— Wybacz, Bren, nie jesteś zaproszona — odpowiada przeciągle Conor. — Sprawiasz za
dużo kłopotów.
— Mhm, z pewnością. To ja sprawiam kłopoty. — Napotyka spojrzeniem mój wzrok
i zerka na nasze złączone dłonie, by w końcu skupić się na mojej twarzy. — A ty jesteś?
— Taylor — stwierdza spokojnie Conor, a ja się cieszę, że to zrobił, bo mam
sparaliżowane struny głosowe.
„A kim TY jesteś?” — mam ochotę dopytać. Zakładam, że to jego była dziewczyna —
a przynajmniej była kochanka — a zazdrość, która więźnie mi w gardle, sprawia, że ledwo udaje
mi się zachować neutralny wyraz twarzy. Oczywiście, że to jest ten typ kobiety, którą
zainteresowałby się Conor. Chodząca doskonałość.
— Kotku, to Brenna — przedstawia ją Conor. — Córka mojego trenera.
Jeszcze gorzej. Teraz w mojej głowie przemykają pornograficzne scenariusze zakazanej
miłości. Córka trenera i przystojna gwiazda hokeja. Ona robi mu loda w szatni, a potem
uprawiają seks na biurku tatusia.
— Czekaj, ja cię znam. Brenna Jensen. Umawiasz się z Jakiem Connellym! — wypala
nagle Lisa.
Ciemnowłosa bogini mruży oczy.
— Tak, a co?
— Bo… masz takie szczęście — dyszy Lisa. — Jake Connelly jest…
— Jaki jest? — dopytuje jej chłopak, Cory. Jego ton wskazuje, że oficjalnie ma po dziurki
w nosie tego, jak jego dziewczyna zachowuje się przez cały wieczór. — Dokończ to zdanie, Liso
— jaki jest?
Lisa chyba wie, że posunęła się za daleko, bo wycofuje się z prędkością godną igrzysk
olimpijskich.
— Jest jednym z najlepszych graczy w NHL — kończy wypowiedź.
— Jednym? — przedrzeźnia ją Brenna. — Nie, kochanie, jest najlepszy.
Conor chichocze pod nosem.
— Co tu porabiasz, B.?
— Odbieram kolację dla siebie i dla taty. On beznadziejnie gotuje, a ja mam dosyć
jedzenia przypalonych potraw za każdym razem, gdy go odwiedzam. A jeśli mowa o jedzeniu…
— Przenosi spojrzenie na ladę, gdzie jedna z kelnerek przy kasie daje znaki Brennie. — Miłej
reszty wieczoru, Con. Spróbuj nie uciec z oblubienicą, zanim nie powiesz o tym swojemu
trenerowi.
Wszyscy obserwują, jak się oddala. Tym razem to oczy Cory’ego i Shepa zachodzą mgłą.
Brenna jest uosobieniem seksu. Chodzi z taką pewnością siebie, kołysząc biodrami, że znów
zalewa mnie zazdrość, mimo tego, że wiem o jej chłopaku, więc nie stanowi zagrożenia dla
mojego związku na niby.
— Hej — odzywa się Lisa, trzepiąc Cory’ego po ramieniu.
— Karma to suka, nieprawdaż? — burczy Cory, wciąż skupiając uwagę na tyłku Brenny
Jensen.
Sasha uśmiecha się szeroko do naszej siostry ze stowarzyszenia.
— Masz za swoje, Liso.
— Wróćmy więc do tablicy ślubnej Conora na Pintereście — ogłasza Olivia.
— Nie — odpowiada Conor — te zdjęcia są tylko dla Taylor. Chociaż… może
powinniśmy dodać kilka przykładów sukien ślubnych w ramach inspiracji. Co sądzisz, kotku?
Powstrzymuję śmiech.
— Absolutnie, kotku.
— Czy to… — Olivia spogląda to na mnie, to na Conora — coś na poważnie?
Conor patrzy na mnie. Spodziewam się zobaczyć jego zwykłą psotną, lekkomyślną
figlarność i rozbawienie. Z pewnością dostrzegam wszystkie te cechy, ale pojawia się coś
jeszcze, jakaś ulotna intensywność, czająca się w zmarszczce na czole i w prostej linii warg.
— Zaczyna być na poważnie — odpowiada Olivii. Ale nie odrywa ode mnie wzroku.
Rozdział jedenasty

Taylor

Kolacja zamienia się w picie w Malone’s, barze sportowym w mieście. Conor zaprasza
kilku kolegów z drużyny, by do nas dołączyli. Pojawia się też kilka sióstr z Kappy. W sali na
tyłach w pobliżu stołu bilardowego i tarczy do lotek zestawiamy razem kilka stolików, by
pomieściły naszą rozrastającą się grupę. Koledzy Conora mają przed sobą play-offy i muszą się
o nie martwić, więc piją alkohol w minimalnych ilościach, za to dziewcząt nie obowiązują takie
ograniczenia.
Hormony dodały odwagi moim koleżankom z Kappy, zatem są na najlepszej drodze, by
się upić. Nie wliczam w to Rebekki, która zamówiła dietetyczną colę. Siedzi kilka miejsc ode
mnie i ani razu na mnie nie spojrzała. Zdumiałam się, że w ogóle pokazała się dziś wieczorem,
ale najpewniej nie wiedziała o mojej obecności, kiedy Lisa ją zapraszała. Od czasu tygodnia
kandydackiego na mój widok najczęściej uciekała w przeciwną stronę.
— Nie wściekasz się, prawda? — Conor siada obok mnie, trzymając nasze napoje, które
właśnie przyniósł z baru. W jego oczach czai się lęk, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że
wproszenie się na kolację i zorganizowanie popijawy jest bardziej inwazyjne niż urocze.
— Nie, nie jestem wściekła. — Mierzę go wzrokiem znad krawędzi szklanki z napojem.
— Ale za to ciekawa.
— Och? — Ponownie pojawia się cień jego charakterystycznego figlarnego uśmiechu. —
Czego?
— Co cię pchnęło do tego, by mnie wyśledzić i wystawić się na wściekle wygłodniałe
spojrzenia moich sióstr ze stowarzyszenia. Z pewnością masz lepsze rzeczy do roboty.
— Musimy stwarzać pozory, prawda? — Próbuje załatwić wszystko urokiem,
uśmiechając się zadziornie i roztaczając uwodzicielski czar, ale tym razem tego nie kupuję. Coś
go trapi. W jego postawie pojawiło się napięcie, które do niego nie pasuje.
— Mówię serio — nalegam. — Chcę prawdziwej odpowiedzi.
Przerywa nam głośne walenie w stół. Zawdzięczamy je mojej siostrze ze stowarzyszenia,
Beth Bradley, która pojawiła się zaledwie trzydzieści minut temu, a jest bardziej podchmielona
od wszystkich pozostałych osób.
— Powinniśmy zagrać w „Wyzwanie albo wyzwanie” — ogłasza, uderzając w stół do
chwili, aż wszyscy zwracają na nią uwagę. Unosi brew pod moim adresem, zagryzając psotnie
wargę.
Podczas gdy Lisa i Olivia nie wydają się fankami Abigail, wiem, że Beth pozostaje z nią
w przyjaznych stosunkach, co oznacza, że nieustannie zachowuję czujność.
— Powinnyśmy wymyślić nową grę — odpowiadam oschle.
— Co to jest „Wyzwanie albo wyzwanie”? — Foster, który siedzi po przeciwnej stronie
stołu, właśnie popełnił ciężki grzech zgłoszenia się na ochotnika. Biedny, tępy idiota.
— Cóż — odpowiada Beth — rzucam ci wyzwanie, a ty musisz je podjąć pod groźbą
śmierci.
Pozostali chłopcy chichoczą.
— Brzmi ostro — rzuca uwagę Matt.
— Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo — mówię do niego.
Nie mogę się powstrzymać od zerknięcia w kierunku Rebekki. Ściska mnie w gardle. Być
może mogłyśmy się kiedyś zaprzyjaźnić, ale to uczucie padło ofiarą tej głupiej gry.
— Proszę. — Sasha stawia przede mną kieliszek z alkoholem. Właśnie wróciła z własnej
wyprawy do baru i wciska się między mnie a Matta. Obydwoje bardzo się spoufalili tego
wieczoru.
Podejrzliwie mierzę wzrokiem kieliszek. Wypicie go będzie okropnym pomysłem. Po
pierwsze, nie nadaję się do picia alkoholu, a po drugie, w przypadku Conora muszę zachować
zdrowy rozsądek. Wszędzie czają się pułapki i wilcze doły, dziury pełne zaostrzonych
bambusowych włóczni, które tylko czekają, bym się na nie nadziała.
— Dalej — pogania mnie Sasha. — Pozbędziesz się napięcia.
Wypijam więc jednym haustem. Napój smakuje jak guma cynamonowa i lukrecja, ale nie
w ten dobry sposób.
— Chciałem cię po prostu zobaczyć — mruczy mi do ucha Conor, ciągnąc naszą
rozmowę, jakby nic jej nie przerwało.
Połączenie alkoholu, rozgrzewającego moją krew, i ciepłego oddechu na szyi sprawia, że
czuję lekki zawrót głowy. Pochylam się bliżej w jego stronę, opierając rękę o udo Conora, by
utrzymać równowagę.
— Dlaczego? — pytam.
Tym razem rozmowa zostaje przerwana. Jego uwagę przykuwa kolega z drużyny, który
sprawdza blef Beth.
— Dalej — mówi Foster — pokaż, na co cię stać.
— Ostrożnie — ostrzega go Conor. — Widziałem je w akcji.
— Och nie, nie rzucaj mi wyzwania, bym się przespał ze śliczną blondynką — mówi
śmiertelnie poważnie Foster. — To byłaby najgorsza rzecz na świecie.
— Dobrze. — Beth siada prosto i mruży oczy, wpatrując się w niego. — Rzucam ci
wyzwanie, byś namówił którąś kobietę przy barze do wypicia kieliszka wódki z twojego brzucha.
Conor i chłopcy wybuchają śmiechem.
— O kurde, ziom. Zanim się zacznie, muszę połączyć się z Gavinem na FaceTime. —
Matt wyjmuje telefon, a jego muskularna ręka ześlizguje się z ramienia Sashy.
— Jasne. — Foster wstaje, a Lisa odchodzi, by zamówić niezbędny kieliszek. — Co
o tym sądzisz, Beth? Spragniona?
— O nie. Nie ma tak lekko. Lepiej zacznij polowanie, wielki chłopaku. Masz na to pięć
minut albo poniesiesz konsekwencje.
Gdy tylko Lisa wraca z alkoholem, Foster rusza na łowy. Najpierw rozgląda się po sali,
by zlokalizować grupki dziewcząt sprawiających wrażenie, że nie mają wrogo nastawionych
chłopaków-mięśniaków, którymi trzeba się przejmować. Matt i Bucky opuszczają swoje miejsca
i idą za nim, by wspierać go moralnie i nagrywać podboje.
— Tik-tak! — drażni się z nim Olivia, gdy wszyscy obserwujemy jego postępy. — Lepiej
się pospiesz.
Foster niezwłocznie namawia jakąś rudą, by uklękła. Obserwuję szeroko otwartymi,
przejętymi oczami, jak dziewczyna pije alkohol i unosi głowę, trzymając w ustach wisienkę.
Nieźle sobie radzi.
Kilka sekund później Foster wraca do stolika z głupim uśmiechem i wypiętą klatką
piersiową.
— Za łatwe! — stwierdza i popija piwo. — Teraz moja kolej,
Beth. Uśmiecha się do niego kpiąco.
— Pokaż, co potrafisz.
Foster wraz z kolegami naradzają się, a potem rzucają Beth wyzwanie, by całując się
z wybraną przez siebie dziewczyną, wymieniła się z nią stanikami. Beth bez wahania wybiera
Olivię, która, jak się dziś wieczorem dowiaduję, ma temperament i duże poczucie humoru. Nie
wiem, czemu wcześniej nie spędzałyśmy ze sobą czasu.
Bez zwłoki dwie dziewczyny z Kappy wstają i łączą usta. Każda z nich wsadza ręce pod
koszulkę drugiej, by rozpiąć stanik i wyciągnąć go przez rękaw, a potem założyć go na siebie.
Dzieje się to tak szybko, że mężczyźni zapominają języka w gębie i gapią się idiotycznie.
— Co tu się stało? — pyta głupio Cory.
— To jakieś czary — rzuca siedzący obok mnie Conor.
Popełniam błąd i znów patrzę na Rebeccę. Tym razem rzeczywiście odpowiada mi
spojrzeniem. Następuje najbardziej niezręczny kontakt wzrokowy w historii ludzkości.
Przerywam go, gdy ktoś mówi:
— Taylor.
— Hę? — Obracam się na dźwięk mojego imienia.
Olivia postukuje palcami jednej dłoni o drugą niczym złoczyńca z kreskówki.
— Twoja kolej. Rzucam ci wyzwanie, byś…
Och, racja. Dlatego się nie spotykałyśmy. Bo każdy, kto mnie dobrze zna i kogo uznaję za
przyjaciela, nie ściągnąłby na mnie w ten sposób spojrzeń wszystkich.
Sasha chyba widzi panikę na mojej twarzy.
— Och, daj spokój. Czy Taylor nie podjęła już wystarczająco wielu wyzwań? Chyba
zasłużyła na emeryturę.
— Byś wykonała taniec erotyczny dla Conora — kończy radośnie Olivia.
Kurwa mać.
Conor sztywnieje. Napotyka moje spojrzenie i chociaż wyraz jego twarzy niczego nie
zdradza, wyczuwam jego zatroskanie. Znamy się od niedawna, ale jest na tyle spostrzegawczy,
by wiedzieć, że prędzej zaakceptuję karę śmierci, niż przyjmę to żenujące wyzwanie.
— Do diabła, nie — obwieszcza i zrywa się na równe nogi. — Nie chcę, by banda
pijanych zboczeńców przyglądała się mojej dziewczynie.
Jestem wstrząśnięta, gdy zdziera z siebie bluzę. Teraz stoi tylko w obcisłym białym
podkoszulku, który ukazuje jego wyrzeźbione ramiona i sześciopak na brzuchu. Słyszę, jak
Olivia głośno nabiera tchu.
Nagle Conor zadziera głowę, a na jego twarzy powoli pojawia się szeroki uśmiech.
— Ładnie. Nawet muzyka mi sprzyja — stwierdza przeciągle. Potem odsuwa nieco w tył
moje krzesło i staje między mną a stołem.
— Co robisz? — piszczę.
— Mieszam ci w głowie. — Puszcza do mnie oko.
Czuję w brzuchu rosnący strach, gdy rozpoznaję dudniącą w barowych głośnikach
muzykę. Pour Some Sugar on Me Def Leppard. Rany boskie.
— Nie — błagam Conora drżącym ze strachu głosem. — Proszę, nie.
Zamiast zgodzić się na moją prośbę, on oblizuje wargi, kołysze biodrami i rozpoczyna
sprośne przedstawienie.
O Boże.
Mój chłopak na niby wykonuje dla mnie prawdziwy taniec erotyczny.
— Ruszaj się, skarbie! — pohukuje Beth, podczas gdy Olivia i inne dziewczęta
zamieniają się w żywe emotikonki z serduszkami w miejscach oczu.
Kiedy ja próbuję zakrywać oczy, on odsuwa moje dłonie i przeciąga nimi po mięśniach
swojego brzucha, potem przyciska je do swojego tyłka, sam kręcąc się i falując przede mną do
wtóru dopingujących okrzyków i gwizdów całego baru, który przystaje, by nas obserwować.
Choć to, jak wszyscy skupiają na nas uwagę, przeraża mnie, Conor zadziwiająco dobrze
sobie radzi. A kiedy ustępuje moje początkowe przerażenie, sposób, w jaki się zachowuje
bardziej głupawo niż seksownie, staje się całkiem komiczny. Zaczynam śmiać się ze wszystkimi,
a Foster i Bucky wykrzykują refren piosenki.
Wszystko jest śmieszne do chwili, gdy taniec się kończy. Bo w mgnieniu oka rozbawienie
na przystojnej twarzy Conora zamienia się w coś bardziej odurzającego. Szare oczy wpatrują się
we mnie spod wpółprzymkniętych powiek. Pochyla się lekko i zanurza rękę w moich włosach.
Długie palce wplątują się w moje gęste kosmyki.
Czas się zatrzymuje.
Conor już nie tańczy. Nie rusza się. To znaczy, jednak się rusza. Zbliża się do mnie
i wiem, co zaraz zrobi. Chce mnie pocałować. Pocałuje mnie tutaj, w Malone’s, w obecności
wszystkich? Nie ma mowy, do cholery. Powiedział, że lubi gry, ale ta wymknęła się spod
kontroli.
Nim udaje mu się przycisnąć usta do moich warg, zrywam się z krzesła tak szybko, że on
prawie upada na podłogę. Dostrzegam przez sekundę jego zdumiony wzrok i już biegnę w stronę
korytarza prowadzącego na tyły budynku. Drzwi na końcu prowadzą do alejki obok parkingu.
Wypadam na zewnątrz, z ulgą widząc przed sobą pustkę.
Serce wali mi jak szalone. Opieram się o ceglaną ścianę za Malone’s i zdejmuję sweter,
by mroźne powietrze obmyło mi skórę. Mój oddech formuje obłoki pary, ale na piersiach wciąż
pojawiają się krople potu. Temperatura ledwo przekroczyła zero stopni, ale choć mam na sobie
tylko halkę, wciąż jestem rozpalona.
— Taylor! — Drzwi otwierają się gwałtownie. — Taylor, jesteś tam?
Nie odzywam się ani słowem, schowana w cieniu budynku. Chcę, by sobie poszedł.
— Cholera, tutaj jesteś. — Conor pojawia się przede mną z troską wypisaną na
doskonałej twarzy. — Co się dzieje? Co się stało?
— Czemu chciałeś to zrobić? — mamroczę, gapiąc się w ziemię.
— Co? Nie rozumiem. — Wyciąga do mnie rękę, a ja cofam się z dala od niego. — Co ja
zrobiłem? Powiedz mi, żebym mógł to naprawić.
— Nie mogę tego ciągnąć. Nie chcę już być twoją grą.
— Nie jesteś grą — protestuje.
— Bzdura. Powiedziałeś, że się nudzisz i uwielbiasz gry. Z tego powodu zmieniłeś swój
głupi status na MyBriar i pojawiłeś się dziś wieczorem w knajpie. To jest dla ciebie jakaś dziwna
forma rozrywki. — Potrząsam głową. — Cóż, ja już się nie bawię.
— Taylor…
— Wybacz. Wiem, że to moja wina i to ja cię wciągnęłam w tę sytuację na imprezie
Kappy, ale to koniec. Koniec gry. — Próbuję go ominąć, ale blokuje mi drogę. — Conor.
Przesuń się.
— Nie.
— Proszę. Przesuń się. Nie musisz już udawać, że się mną interesujesz.
— Nie — powtarza. — Posłuchaj. Nie jesteś dla mnie grą. Tak, myślałem, że zabawnie
będzie namącić wśród twoich sióstr ze stowarzyszenia i rozmawiać o tablicach ślubnych i tych
idiotyzmach, ale nie udaję zainteresowania tobą. Powiedziałem ci tego wieczoru, gdy się
poznaliśmy, jak seksowna moim zdaniem jesteś.
Nic nie odpowiadam, unikając jego spojrzenia.
— Nie przyszedłem dzisiaj do ciebie z tego powodu, że ktoś patrzył. Pojawiłem się, bo
siedziałem w domu i myślałem o tobie, i nie mogłem już wytrzymać ani minuty dłużej.
Powoli unoszę głowę.
— Bzdura — rzucam ponownie oskarżenie.
— Przysięgam na Boga. Lubię przebywać z tobą. Lubię z tobą rozmawiać.
— Czemu więc chciałeś zrobić coś tak głupiego i zepsuć wszystko, próbując mnie
pocałować?
— Bo chciałem wiedzieć, jak to jest cię pocałować, i bałem się, że może nigdy się tego
nie dowiem. — Unosi kącik ust. — Pomyślałem sobie, że jeśli spróbuję zrobić to w miejscu
publicznym, to mam większe szanse, bo możesz oddać pocałunek, by zachować pozory.
— To idiotyczny powód.
— Wiem. — Z wahaniem zbliża się do mnie o krok.
Tym razem, gdy wyciąga rękę, by ująć moją dłoń, pozwalam mu na to.
— Myślałem wtedy, że ci pomagam — mówi z obawą. — Że bronię cię przed
wykonaniem tego idiotycznego wyzwania i będziemy się potem z tego śmiać. Źle wszystko
odczytałem. Przepraszam cię za to. — Jego głos staje się ochrypły. — Ale tego nie odczytuję źle.
— Przesuwa kciukiem po wnętrzu mojej dłoni, a ja przełykam ślinę. — Lubisz mnie.
Ojej. Kilka dni temu wszystko było takie proste. Prawda? Mały żart wśród przyjaciół.
Teraz przekroczyliśmy pewną linię i nie ma powrotu. Nie uda nam się udawać, że seksualne
napięcie to dowcip, a flirt od niechcenia nic nie znaczy i nikomu nie stanie się krzywda.
W tym przypadku tym „nikim” jestem ja.
— Nie wiem, dokąd to zmierza — zaczynam niezręcznie — poza tym, że chyba lepiej
będzie, jeśli przestaniemy się widywać.
— Nie.
— Nie?
— Tak, wetuję tę propozycję.
— Nie masz prawa weta. Jeśli mówię, że nie chcę spędzać z tobą czasu, to koniec. Tak
już jest.
— Sądzę, że powinnaś pozwolić się pocałować.
— Pewnie dlatego, że upadłeś na głowę, gdy byłeś dzieckiem — odwarkuję.
Conor uśmiecha się, słysząc moją uwagę. Wypuszcza powietrze i ściska moją dłoń,
a potem kładzie ją na swojej klatce piersiowej. Czuję pod nią, jak mocno bije mu serce.
— Chyba coś tu się kryje. — W jego głosie pojawia się nuta wyzwania. — I uważam, że
boisz się odkryć, co to jest. W sumie nie wiem dlaczego. Może uważasz, że na to nie zasługujesz.
Nie mam pojęcia. Ale to cholerna tragedia, bo ze wszystkich ludzi, to ty najbardziej zasługujesz
na szczęście. Oto moja sugestia: pocałuję cię, chyba że mi zabronisz. Zgoda?
Będę tego żałować. Nawet oblizując wargi i unosząc głowę, wiem, że będę tego żałować.
Ale słowo „nie” nie chce wyjść z moich ust.
— Zgoda — szepczę w końcu.
Conor wykorzystuje w pełni przyzwolenie i pochyla się, by musnąć wargami moje usta.
Początkowo jest to najlżejsza z pieszczot, ale upływa ledwie chwila, a pocałunek staje się
głębszy i bardziej żarliwy. Kiedy przesuwam rękoma po jego ramionach i wplatam palce w jego
włosy, wydaje z siebie najseksowniejszy dźwięk, na wpół jęcząc, na wpół wzdychając.
Czuję, jak przywiera do mnie całym ciałem. Jego dłonie wędrują do moich bioder, a palce
wbijają się w moją nagą skórę, przyciskając mnie do muru, aż między nami nie zostaje
najmniejsza nawet szczelina.
Jego usta, tak delikatne, lecz wygłodniałe, żar jego ciała i uczucie osaczenia przez jego
mięśnie… wszystko jest takie surrealistyczne i podniecające. Gdy pożądanie zaczyna płynąć
w moich żyłach, rozpaczliwie oddaję pocałunek, zapominam się. Zapominam, gdzie jesteśmy
i z jakich powodów nie powinniśmy tego robić.
— Smakujesz cynamonem — mruczy, a potem znów bada mnie językiem, przesuwając
nim po moim języku, aż zaczynam cicho jęczeć.
Przywieram do niego, całkowicie uzależniona od wrażenia, jakie wywołują jego wargi
przyciśnięte do moich. Przesuwam zębami po jego dolnej wardze i wyczuwam bardziej niż słyszę
pomruk wibrujący w jego piersiach. Dłonie Conora prześlizgują się w górę, po moich żebrach,
sięgając pod halkę, aż lądują tuż pod piersiami. Nagle żałuję, że zdjęłam sweter, który byłby
dodatkową warstwą ochronną dla ciała przed uwodzicielskim dotykiem Conora.
— Tak bardzo mnie podniecasz, Taylor.
Odnajduje wargami moją szyję i przysysa się do niej, wzbudzając we mnie serię dreszczy.
Przywiera do mnie dolną częścią ciała, a jego biodra wykonują powolne, zmysłowe pchnięcie, od
którego ponownie jęczę.
Znów mnie całuje, igrając czubkiem języka ze złączeniem moich warg. Potem odrywa się
ode mnie, a w jego oczach widzę odbicie tej samej natarczywej, wygłodniałej żądzy, którą sama
czuję.
— Wróć ze mną dziś do domu — szepcze Conor Pieprzony Edwards.
I wtedy czar pryska.
Dysząc ciężko, zdejmuję ręce z jego szerokich ramion i opuszczam je luźno po bokach.
Niech to szlag. Cholera, co jest ze mną nie tak? Nie jestem jasnowidzem, ale nie muszę
nim być, by zobaczyć, jak to się dalej potoczy.
Pójdę z nim do jego mieszkania.
Stracę z nim dziewictwo.
Przez jedną cudowną noc wstrząśnie moim światem.
A potem w następnym tygodniu będę tylko jeszcze jedną smutną sierotą, unoszącą rękę
wraz z innymi jego podbojami, gdy ktoś zapyta, kto się z nim przespał.
— Taylor? — Wciąż mnie obserwuje. Czeka.
Zagryzam wargę. Odsuwam się od jego rozpalonego ciała i powoli potrząsam głową,
mówiąc:
— Odwieziesz mnie do domu?
Rozdział dwunasty

Conor

Nie mogę rozszyfrować Taylor. Gdy staliśmy za barem, sądziłem, że coś nas łączy.
Czasem bywam cholernym idiotą, ale wiem, kiedy dziewczyna odwzajemnia pocałunek.
Zdecydowanie coś czuła. Ale w chwili, gdy przerwaliśmy, znów się zamknęła, zatrzaskując mi
drzwi przed nosem, a teraz odwożę ją do domu z niejasnym odczuciem, że znów jest na mnie zła.
Nie umiem domyślić się, czego ode mnie chce. Zostawiłbym ją w spokoju i trzymał się
z dala, gdybym wierzył, że tego rzeczywiście pragnie, ale chyba nie o to chodzi.
— Czy popełniłem błąd, całując cię? — pytam, zerkając w stronę fotela pasażera.
Wielka szkoda, że znów nałożyła sweter. Jedwabista koszulka, którą miała wcześniej na
sobie, była cholernie seksowna. Mój fiut wciąż za nią boleśnie tęskni.
Taylor siedzi przez dłuższy czas w ciszy i wygląda przez okno, jakby nie mogła odsunąć
się ode mnie wystarczająco daleko. W końcu poświęca mi przelotne spojrzenie i mówi:
— To był miły pocałunek.
Miły pocałunek?
Niech to szlag trafi. To najbardziej mdły komentarz dotyczący pocałunku, jaki
kiedykolwiek usłyszałem. Nawet nie jestem pewien, czy dotyczy mojego pytania.
— Co w takim razie poszło źle? — naciskam.
— Tylko… — Wzdycha. — Wiesz, pomyśl o tych wszystkich ludziach w barze, którzy
na nas patrzyli.
Szczerze mówiąc, nie zauważyłem nikogo prócz niej. Kiedy jestem z Taylor, obserwuję
tylko ją. Coś w niej budzi moją energię i nie chodzi tylko o to, że moje ciało jest na nią bardziej
niż gotowe. Tak, z ochotą wybzykałbym ją do utraty tchu, ale nie z tego powodu pojawiłem się
nieproszony wcześniej w knajpce.
Taylor Marsh nie ma pojęcia, jaka jest wspaniała, i cholernie mi tego żal.
— Przepraszam, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie — mówię ponuro. — Nie miałem
takich zamiarów.
— Wiem, ale przestań, musisz wiedzieć, co ludzie powiedzą o kimś takim jak ty, gdy
będzie z kimś takim jak ja.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
— Do diabła, Conor, nie zachowuj się tak, jakby to nie było oczywiste. Rozumiem,
próbujesz sprawić, żebym się poczuła lepiej, i uważam to za urocze, ale bądźmy realistami.
Ludzie widzą nas i myślą sobie: Co on z nią robi? Wyglądamy razem jak jakiś żart.
— Bzdura. Nie wierzę w to.
— O mój Boże, sam to słyszałeś na bankiecie! Słyszałeś ten stek bzdur, który Abigail i jej
armia patałachów wygadywała o nas.
— I co z tego? Gówno mnie obchodzi, co myślą inni ludzie.
Nie żyję po to, by przejmować się opiniami innych ludzi albo by sprawiać przyjemność
komukolwiek poza mną samym. Gdyby mi, do cholery, pozwoliła, to spróbowałbym też sprawić
przyjemność Taylor.
— Cóż, może powinieneś. Bo mogę cię zapewnić, że nie myślą o nas dobrze.
W jej głosie pojawia się lód, którego jeszcze nigdy z jej strony nie słyszałem. A nawet
nienawiść. Nie kieruje jej w moją stronę, ale zaczynam rozumieć, jak głęboko sięga jej
niepewność siebie.
Wzdycham ciężko.
— Będę to powtarzać, aż to ci się utrwali, ale niczego ci nie brakuje, Taylor. Nie
zostaliśmy ustawieni względem siebie w jakiejś arbitralnej hierarchii. Ja ciebie pragnę.
Pragnąłem cię od chwili, gdy patrzyłem, jak idziesz przez tamten pokój w moją stronę.
Otwiera nieco szerzej turkusowe oczy.
— Naprawdę — mówię. — Mam tysiąc sprośnych myśli dziennie na twój temat. Tamtej
nocy, gdy przeczesywałaś palcami moje włosy, miałem półerekcję już od samego leżenia.
Zatrzymuję się przed blokiem Taylor. Przerzucam dźwignię zmiany biegów jeepa na
pozycję „Parkuj”. Przechylam ciało, by zwrócić się twarzą do niej, ale ona wciąż patrzy przed
siebie.
Znów wzbiera we mnie frustracja.
— Rozumiem. Masz kompleksy na punkcie swojego ciała, czegokolwiek doświadczyłaś
w swoim życiu, sprawiło to, że nienawidzisz tego, jak wyglądasz, i ukrywasz się pod legginsami
i obszernymi swetrami.
W końcu obraca do mnie głowę.
— Nie masz pojęcia, jak to jest być mną — odpowiada beznamiętnie.
— To prawda. Ale sądzę, że gdybyś spróbowała zaakceptować siebie, zauważyłabyś, że
inni też mają z tym problem. I może uwierzysz facetowi, który ci powie, że go niesamowicie
pociągasz. — Wzrusza ramionami. — Zakładaj na siebie, co chcesz, Taylor. Ale masz
niesamowite ciało i powinnaś się z nim obnosić, a nie prowadzić życie w worku po kartoflach.
Gwałtownie odpina pas bezpieczeństwa i chwyta za klamkę.
— Taylor…
— Dobranoc, Conor. Dzięki za podwiezienie.
I znika, zatrzaskując drzwi.
Co ja, do cholery, zrobiłem?
Chcę wyskoczyć i pobiec za nią, ale rozpoznaję wewnętrzny głos, który popycha mnie,
bym to zrobił. To ten głos z tyłu głowy, który przez całe życie podsuwa mi najbardziej durne
pomysły. Autodestrukcyjny, gardzący sobą pajac, który bierze wszystko, co dobre, lekkie
i czyste, i zaczyna zwyczajnie rozszarpywać to zębami.
Prawda jest taka, że Taylor tak naprawdę mnie nie zna. Nie ma pojęcia, jakim frajerem
byłem w Los Angeles ani co zrobiłem gównianego, by się wpasować. Nie wie, że przez
większość czasu wciąż nie pasuję — tu, tam czy gdziekolwiek. Że przez długie lata
przymierzałem maski, aż prawie zapomniałem, jak wyglądam bez nich. Zawsze niezadowolony
z wyniku.
Próbuję przekonać Taylor, by sobie pobłażała, doceniła swoje ciało i to, kim jest, ale nie
umiem przekonać siebie samego. Co zatem robię, do cholery, angażując się w relację
z dziewczyną taką jak ona — dobrą osobą, która nie potrzebuje mojego beznadziejnego bagażu
— skoro sobie nie potrafiłem pomóc?
Z westchnieniem sięgam w stronę dźwigni skrzyni biegów. Zamiast pobiec za Taylor,
jadę do domu. I mówię sobie, że wyjdzie nam to na dobre.
Rozdział trzynasty

Taylor

Czuję ulgę, gdy mama przyjeżdża w czwartek z Cambridge, by zjeść ze mną lunch. Od
dwóch dni nie odbieram telefonów od Conora i unikam pytań Sashy na temat tego, co się stało
tamtego wieczoru, więc potrzebuję czegoś, co odwróci moją uwagę.
Wybieramy nową wegańską restaurację w Hastings. Częściowo dlatego, że mama nie ma
ochoty na kolejny ociekający tłuszczem posiłek w zwykłej restauracji, a częściowo dlatego, że
jedzenie węglowodanów w jej obecności zawsze wywołuje u mnie niepokój. Wyglądam, jak
zdjęcie mamy z reklam jakiegoś europejskiego spa medycznego „przed” wizytą u nich. Iris
Marsh jest wysoka, szczupła i absolutnie wspaniała. Dawała mi nadzieję podczas dorastania, że
pewnego dnia obudzę się i będę wyglądać jak jej młodszy klon. Przed moimi szesnastymi
urodzinami uświadomiłam sobie, że tak się nie stanie. Chyba odziedziczyłam geny taty.
— Jak ci idą zajęcia? — pyta, wieszając płaszcz na oparciu krzesła, gdy siadamy
z naszymi posiłkami. — Podobają ci się praktyki?
— Tak, są wspaniałe. Dzięki nim upewniłam się, że to, co robię, ma sens i dobrze
wybrałam kierunek studiów. Dzieci są wspaniałe. — Potrząsam głową, zdumiona. — I tak
szybko się uczą. W tak krótkim czasie robią niesamowite postępy w rozwoju.
Zawsze wiedziałam, że chcę zostać nauczycielką. Mama przez chwilę próbowała
przekonać mnie, bym wybrała karierę naukową jak ona, ale nawet o tym nie myślałam. Sam
pomysł, by codziennie stawać przed salą pełną dzieciaków z college’u i być poddawaną
skrupulatnej wiwisekcji, przyprawia mnie o dreszcze. Za to małe dzieci postrzegają nauczycieli
przede wszystkim jako autorytety. Jeśli traktujesz je sprawiedliwie, łagodnie i ze zrozumieniem,
uwielbiają cię. Pewnie, zawsze pojawiają się niechlubne wyjątki, ale w tym wieku dzieci raczej
cię nie oceniają.
— A co u ciebie? — pytam. — Jak w pracy?
Mama uśmiecha się kpiąco.
— Prawie już przeszliśmy przez najgorszą fazę efektu Czarnobyla. Niestety, oznacza to
też, że strumień pieniędzy na badania w większości już wysechł. Ale było miło, gdy płynął.
Śmieję się w odpowiedzi. Serial HBO był najlepszą i najgorszą rzeczą, która przytrafiła
się wydziałowi fizyki i inżynierii nuklearnej w MIT, w którym pracuje mama, od czasów
Fukushimy. Nagła popularność dodała animuszu antynuklearnym demonstrantom, którzy zaczęli
gromadzić się w pobliżu kampusu lub wokół zewnętrznych konferencji. Oznaczało to też napływ
grantów badawczych i entuzjastów, z których każdy uważał, że uratuje świat. Nieco później
uświadamiali sobie, że o wiele więcej pieniędzy kryje się w robotyce, automatyzacji i inżynierii
kosmicznej, więc zmieniali specjalizacje, zanim rodzice mogli zorientować się, że ich czeki na
czesne opłacają fantazje stworzone przez gościa, który napisał scenariusz do Strasznego filmu 4.
Ale było z tego niezłe przedstawienie.
— Obsadziliśmy też dawne stanowisko doktora Matsuoki. Zatrudniliśmy młodą kobietę
z Surinamu, która studiowała z Alexis w Michigan State.
Doktor Alexis Branchaud, albo ciocia Alexis, jak się nazywała, gdy mieszkała z nami
podczas wykładów gościnnych na MIT, jest niczym niegodziwa francuska bliźniaczka mamy.
Obydwie w towarzystwie butelki bacardi 151 przeistaczały się w katastrofę naturalną. Przez
moment zastanawiałam się nawet, czy może ciocia Alexis była powodem, dla którego rzadko
widziałam, by mama umawiała się na randki.
— Po raz pierwszy wydział w większości będzie składał się z kobiet.
— Miło. Rozbijanie atomów i patriarchatu. A co z aktywnością dodatkową? — pytam.
Uśmiecha się szeroko.
— Wiesz, normalne dzieci nie chcą słuchać o życiu seksualnym swoich matek.
— A czyja to wina?
— Masz rację.
— Szlachetnie z twojej strony, że to mówisz.
— Szczerze — odpowiada — zostałam zawalona robotą. Wydział zmienia program
nauczania dla przyszłorocznych magistrów, a ja wraz z doktor Rapp opiekowałyśmy się
podopiecznymi doktora Matsuoki. Elaine umówiła mnie w zeszłym miesiącu z partnerem od
squasha swojego męża, ale stawiam twarde granice mężczyznom w średnim wieku, którzy wciąż
obgryzają paznokcie.
— Ja mam chłopaka na niby.
Nie wiem, czemu z tym wypaliłam. Pewnie z powodu niskiego poziomu cukru we krwi.
Nie jadłam dziś rano śniadania, a na kolację zjadłam wczoraj miskę winogron, kiedy uczyłam się
do kartkówki z diagnostyki i korekcyjnych strategii czytania.
— W porządku. — Matka wygląda na zrozumiale zdumioną. — Zdefiniuj chłopaka na
niby.
— Cóż, wszystko zaczęło się od wyzwania, a potem stało się żartem. Teraz możemy już
się nie przyjaźnić, bo zdenerwowałam się na niego za to, że próbował mnie polubić, i wciąż
ignoruję wiadomości od niego.
— Aha — brzmi jej odpowiedź. Mruży niebieskie jak ocean oczy w taki sposób, kiedy
ocenia zagadkę. Mama zawsze była błyskotliwa. Na pewno jest najbystrzejszą osobą, jaką znam.
Ale kiedy chodzi o mnie, nigdy nie czułam się tak, jakbyśmy pracowały na tym samym materiale
do czytania. — Próbowałaś odpowiedzieć mu tym samym?
— Z pewnością nie.
Dobrze, może to nie jest prawda. Wiem, że gdybym sobie pozwoliła, moje uczucia do
Conora z pewnością by rozkwitły. Odtwarzałam nasz pocałunek nieustannie w myślach od
chwili, gdy mnie odwiózł do domu. Ledwo skupiłam się wczoraj wieczorem na nauce, bo nie
mogłam przestać myśleć o tym, jak jędrne są jego usta, jak rozpalone ma ciało, i o tym, jak
wyczuwałam twardego jak skała penisa, który przywierał do mojego brzucha.
Niezaprzeczalnie pragnął mnie tamtego wieczoru. Poprosił, bym wróciła do niego do
domu, bo chciał mnie przelecieć. W to nie wątpię.
Ale w tym jest problem. Wiem, że gdy tylko się poddam, Conor obudzi się ze swoich
marzeń i zda sobie sprawę z tego, że powinien być z kimś atrakcyjniejszym. Widziałam
dziewczyny, z którymi umawiają się jego koledzy z drużyny — wyróżniałabym się wśród nich
niczym gruby koślawy palec.
Nie jestem zainteresowana znalezieniem się wśród ofiar, gdy tylko Conor zda sobie z tego
sprawę.
— Hm, a o co się pokłóciliście? — pyta z zaciekawieniem mama.
— Nieważne. Głupio, że w ogóle poruszyłam ten temat. — Grzebię widelcem
w resztkach ryżu z kalafiorem i próbuję dodać sobie psychicznie siły przed dokończeniem
wypowiedzi. — Tak czy owak, znaliśmy się zaledwie od kilku tygodni. Obwiniam za to miskę
z ponczem na imprezie Kappy. Raczej nie powinnam pić z dwudziestolitrowego wiadra po farbie.
— Tak — odpowiada z szerokim uśmiechem — myślałam, że cię lepiej wychowałam.
Jednak gdy idziemy do jej samochodu, postanawiam jeszcze o coś zapytać.
— Mamo?
— Tak?
— Czy sądzisz, że ja… — Ubieram się jak łachmaniara? Mam wyczucie mody niczym
belferka? Jestem skazana na życie starej panny? — Czy sądzisz, że mój styl ubierania się
zdradza, że jestem zakłopotana tym, jak wyglądam?
Zatrzymuje się przy samochodzie i zagląda mi w oczy ze współczuciem. Ona mimo tego,
że ma minimalistyczny styl, który generalnie opiera się na czerniach, bielach i szarościach,
zawsze wygląda modnie i schludnie. Pewnie to łatwe, gdy ubrania są projektowane dokładnie
z myślą o twojej budowie ciała.
Zawsze było mi trudno dorastać, mając taką mamę jak ona. To nie tak, że ona się nie
starała — dopingowała mnie gorliwie i dodawała pewności siebie. Wciąż powtarzała, jaka jestem
piękna i jak jest ze mnie dumna oraz że chciałaby mieć włosy tak gęste i lśniące jak moje. Ale
mimo jej wysiłków nie mogłam powstrzymać się od porównywania do niej i niestety w tym
zestawieniu zawsze byłam skazana na porażkę.
— Uważam, że twoje ubrania nie mówią nic o twojej inteligencji, dobroci, bystrości
i poczuciu humoru — odpowiada taktownie mama. — Powinnaś, moim zdaniem, zakładać na
siebie to, w czym się czujesz najwygodniej. Skoro to już powiedziałam… jeśli nie czujesz się
wygodnie w tym, w co się ubierasz, być może powinnaś przeprowadzić rozmowę ze swoim
sercem, a nie swoją szafą.
Cóż, głos od mamy zostaje zapisany w kolumnie łachmaniary.
*

Po pożegnaniu z mamą idę w stronę mieszkania. Po drodze postanawiam wziąć byka za


rogi i piszę wiadomość do Conora.
JA: Jesteś w domu?
Gdy wciskam „Wyślij”, w brzuchu zaciska się supeł niepokoju. Po tym, jak ignorowałam
go przez dwa dni, miał do tej pory pełne prawo mnie skreślić. Tamtego wieczoru zachowałam się
trochę jak suka i jestem tego w pełni świadoma. Mimo braków w ogładzie Conor nie chciał mnie
obrazić i nie miałam powodów, by ruszyć przed siebie jak burza, tak jak to zrobiłam. Żadnych,
poza tym, że czułam się niepewnie, jak obnażona i ogólnie zniesmaczona sobą, więc
wyładowałam się na nim, zamiast wyjaśnić, jak się czuję.
Ekran rozjaśnia się.
CONOR: Jasne.
JA: Wpadnę do ciebie, OK?
CONOR: Jasne.
Dwa razy z rzędu „Jasne” nie wydają się zbyt obiecujące, ale przynajmniej mnie nie
zignorował.
Dziesięć minut później otwiera mi drzwi, pospiesznie wciągając na nagą klatkę piersiową
koszulkę, a ja czuję ten sam dreszcz pożądania, jak podczas naszego pocałunku. Przypomina prąd
elektryczny, który przebiega po moim kręgosłupie. Moje wargi pamiętają jego usta. Skóra
wibruje wspomnieniem jego rąk, sunących w górę po moich żebrach. O rany. Będzie znacznie
trudniej, niż się spodziewałam.
— Hej — mówię, bo połowa mojego mózgu została na parkingu za Malone’s.
— Hej. — Conor przytrzymuje otwarte drzwi i kiwa głową, bym weszła. Jego
współlokatorzy albo wyszli, albo chowają się gdzieś, bo nie widać ich, gdy idziemy do jego
pokoju.
Cholera. Tęskniłam nawet za tym, jak pachnie jego pokój. Jego szamponem, który ma
woń oceanu, i perfumami, które miał na sobie we wtorek wieczorem.
— Taylor, chcę…
— Nie — zatrzymuję go, wyciągając rękę, by zachować odległość między nami. Nie
mogę myśleć jasno, gdy narusza moją przestrzeń. — Ja pierwsza.
— W porządku. — Wzrusza ramionami i zajmuje miejsce na małej kanapie, podczas gdy
ja próbuję się uspokoić.
— Beznadziejnie zachowałam się wobec ciebie tamtego wieczoru — stwierdzam
żałośnie. — I przepraszam. Miałeś rację — czułam się zażenowana. Nie lubię zwracać na siebie
uwagi. A sytuacja, w której cała sala ludzi gapi się na mnie, jest ponad moje siły. Ale ty
wykonałeś ten niemądry taniec erotyczny, bo uznałeś, że ratujesz mnie przed jeszcze gorszym
losem, a ja nie podziękowałam ci ani nie wyraziłam uznania za to, że próbowałeś. To było
niesprawiedliwe. A potem, kiedy… — jakoś wydaje mi się, że nie uda mi się wypowiedzieć
słowa „pocałunek”, nie jęcząc — byliśmy na zewnątrz, spanikowałam. To nie była twoja wina.
— Cóż, dopóki nie zacząłem udzielać ci porad w kwestii mody — zauważa, uśmiechając
się pogardliwie pod swoim adresem.
— O tak, to już była twoja zasługa, palancie. Powinieneś chyba o tym wiedzieć.
— Uwierz, wiem. Już się nasłuchałem od Demi i Summer. Dziewczyn moich przyjaciół
— wyjaśnia, gdy dostrzega niezrozumienie na mojej twarzy.
— Rozmawiałeś z dziewczynami swoich przyjaciół o naszej kłótni? — Z jakiegoś
powodu czuję się dziwnie poruszona.
— Tak. — Uroczo wzrusza ramionami. — Ktoś mi musiał powiedzieć, w którym
momencie coś spieprzyłem. Najwyraźniej krytyka ubrań okazała się zbrodnią przeciw twojej
kobiecości.
Parskam.
Conor unosi dłonie w geście poddania się.
— A to nawet nie było to, co chciałem powiedzieć. W moim mózgu doszło do jakiegoś
zwarcia po tym… — puszcza do mnie oko, naśladując mnie trochę i kończy — …kiedy
znaleźliśmy się na zewnątrz i straciłem wszelką kontrolę nad rozsądkiem albo tą częścią, która
powstrzymuje mnie przed zrobieniem z siebie pajaca. — Uśmiecha się do mnie zadziornie, co
zawsze sprawia, że puls mi przyspiesza. — Wybaczysz mi?
— Wybaczam. — Milknę. — Wybaczysz mi, że się na tobie wyżyłam?
— Wybaczam. — Wstaje z wahaniem i zbliża się do mnie. Góruje nade mną swoją
atletyczną postacią. — Czyli znów jesteśmy przyjaciółmi?
— Tak.
Conor przyciąga mnie do siebie i obejmuje, a ja się czuję, jakbym nigdy nie opuszczała
jego ramion. Nie wiem, czy chcę, by przestał. Nie wiem, jak on to robi, że dzięki tylko
przytuleniu lub uśmiechowi czuję się tak dobrze.
— Chcesz pojechać ze mną do kampusu? Mam zajęcia za godzinę. Może napijemy się
kawy?
— Brzmi nieźle. — Siadam na jego łóżku, a on ubiera się. Wchodzi i wychodzi
z łazienki, zbierając rzeczy. — Zastanawiałam się nad czymś.
— Tak? — Zatrzymuje się w drzwiach ze szczoteczką do zębów w ustach.
— Może chciałbyś spędzić ze mną trochę czasu w weekend? Może poszlibyśmy na
zakupy w Bostonie?
Conor unosi palec i znika. Kilka sekund później wraca, wycierając ręcznikiem usta.
— Nie mogę, kotku. Mam półfinałowy mecz w Buffalo.
— Och, kurczę, racja. Wiedziałam o tym. Nie ma sprawy. Innym…
— Weź mojego jeepa. — Conor rzuca ręcznik do kosza na pranie.
— Co takiego?
— Tak, przyjedź na mój mecz — mówi, a jego oczy rozświetlają się. — Pojedziesz do
Buffalo moim jeepem, a ja poproszę trenera o pozwolenie, by nie korzystać z autobusu w drodze
powrotnej. Możemy zostać jedną noc dłużej i pójść na zakupy, spędzić gdzieś czas, cokolwiek
nam wpadnie do głowy.
— Na pewno? Mam wrażenie, że to duża prośba.
Celuje we mnie swoim kpiącym uśmiechem. Widzę, że wyciągnął ciężką artylerię.
— Jeśli wygramy, chcę, byś świętowała z nami. Jeśli przegramy, możesz mnie upić
i pocieszyć.
— Och tak? Nie wiem, czy jestem przygotowana na taki rodzaj głaskania ego, którego ta
sytuacja będzie wymagać.
Śmieje się z sugestii. Dobrze mi z tym, że znów możemy ze sobą żartować. Musimy tylko
udawać, że ten głupi pocałunek nigdy się nie wydarzył, a wszystko może być jak dawniej.
To znaczy, jeśli obydwoje zignorujemy implikacje spędzania wspólnie weekendu za
miastem.
— Mamy więc plan? — pyta.
— Nie zapomnę o nim — odpowiadam lekko.
— To miło. — Bierze plecak i schodzimy po schodach. Conor otwiera drzwi i wskazuje
gestem, bym wyszła pierwsza. — Wiesz, nie chodzi o to, że nie jestem wdzięczny za
zaproszenie, ale dlaczego idziemy na zakupy?
Zerkam na niego przez ramię i puszczam oko.
— Zamierzam zmienić styl.
Rozdział czternasty

Conor

Już od pierwszego gwizdka mecz półfinałowy przeciw Minnesocie okazuje się


szaleństwem. Dzięki paru wyzwiskom w mediach społecznościowych, mających na celu
wyprowadzenie z równowagi przeciwnika, nasza drużyna wchodzi do gry w piątkowy wieczór
rozpalona i gotowa zjeść tych frajerów na kolację. Trzymamy się jednak naszego planu —
wysoki pressing, kontakt fizyczny. Minnesota jest techniczną drużyną, ale nie będą w stanie
znosić pressingu przez sześćdziesiąt minut. Nie pozwolimy im dotknąć krążka bez wrażenia, że
dyszymy im w kark. Za każdym podaniem damy im do zrozumienia, że zamierzamy grać tak, by
zabolało.
Po pierwszej tercji kończymy bez punktów. Potem, zaraz po wyjściu z bramki, Hunter
przejmuje krążek po przerwaniu linii obrony i strzela nim do bramki, umieszczając nas
pierwszych na tablicy.
— Zuch chłopak! — grzmi trener z ławki, uderzając swoją podkładką na notatki w ścianę
z pleksy.
Daje znak do zmiany linii. Wraz z Hunterem opieramy się o ścianę i tryskamy
strumieniem wody do ust z butelek z logo Gatorade. Reszta naszej linii siada na ławce, i nie
spuszcza oka z tafli. Obrońcy Briar walczą, by utrzymać Minnesotę poza naszą połową, a trener
warczy na nich, żeby się pozbierali.
— Ziom, musisz znów zrobić dokładnie ten sam ruch — mówi Bucky do Huntera. —
Zrobić zwód przy tym rudym pojebie i po prostu zwiać — nie jest na tyle szybki, by ci dotrzymać
kroku.
Bucky ma rację. Hunter jest najszybszym człowiekiem na lodzie dzisiejszego wieczoru.
Nikt go nie powstrzyma.
Zmieniamy się w trakcie gry, zastępując Aleca i Gavina mną i kapitanem. Wpadamy ostro
na lód, gotowi do zwiększenia przewagi jeszcze jednym golem. Ale Minnesota też nie zamierza
odpuszczać, bo gdy Hunter następnym razem otrzymuje podanie, numer dziewiętnasty spośród
zawodników Minnesoty przygważdża go do bandy. Widzę, że pieprzony rudzielec obserwuje, jak
kapitan mojej drużyny pada na lód, i nim zdąży zabrzmieć gwizdek, już przyszpilam frajera do
szyby.
— Złaź ze mnie, przystojniaczku — burczy.
— Zmuś mnie.
Wymieniamy parę ciosów i dźgnięć łokciami. W pewnym momencie czuję, jak ktoś mnie
atakuje brutalnie, waląc w żebra, gdy zawodnicy z obydwu ławek biorą strony w walce. W końcu
wraz z numerem dziewiętnaście siadamy w naszych osobnych ławkach karnych za tę bójkę.
Minnesota remisuje strzałem z nadgarstka, który wykonuje jeden z ich napastników
zaledwie na sekundę przed końcem drugiej tercji. Wtaczamy się do naszej szatni, czując ciężar
tego wyniku, jeden do jednego, na naszych barkach.
— Nie do przyjęcia! — objeżdża naszych obrońców trener, gdy tylko drzwi się za nami
zamykają. — Pozwoliliśmy im zdominować się w ciągu tych trzech ostatnich minut. Gdzie była
nasza obrona, co? Waliła konia w kącie?
Matt, który prowadził w liczbie zdobytych punktów wśród obrońców w całym sezonie,
zwiesza głowę ze wstydu.
— Przepraszam, trenerze. To moja wina. Nie mogłem przechwycić tego podania.
— Rozumiemy, trenerze — odpowiada Hunter, a w jego oczach błyszczy stal. —
Wykończymy ich w trzeciej tercji.
Ale w trzeciej tercji wszystko się psuje.
Gavin znienacka pada na lód z naciągniętym ścięgnem i musi opuścić grę. Matt zostaje
odesłany na ławkę kar za poważne wykroczenie. Udaje nam się to nadrobić, ale wraz
z upływającym czasem wydaje się, że Minnesota nas rozszarpuje. Łapią drugi wiatr w żagle,
podczas gdy połowa z nas ma spuszczone powietrze. Utrzymanie wysokiego pressingu staje się
coraz trudniejsze i w naszej obronie pojawiają się pęknięcia. Atak nie umie znaleźć żadnych luk,
by wymusić przejęcie lub wyrwać się obronie.
Mecz zamienia się w mozolną, brutalną bitwę. Nasz przeciwnik jest teraz szybszy
i bardziej agresywny i wtedy dzieje się to. Minnesota uzyskuje cztery nieprzerwane podania
z rzędu i przyłapuje nas na zbyt wolnych ruchach. Ich lewoskrzydłowy strzela krążkiem obok
rękawicy naszego bramkarza, Borisa, i uzyskuje punkt przewagi dla Minnesoty.
O jeden punkt za wiele.
Nie możemy odzyskać przewagi. Dzwoni brzęczyk, ogłaszając koniec trzeciej tercji.
Koniec gry.
Zostaliśmy wyeliminowani.
*

Gdy ponownie trafiamy do szatni, atmosfera jest ciężka jak na cholernej stypie. Nikt się
nie odzywa ani nie patrzy na sąsiada. Gavin, z lodem przyłożonym do uda, rzuca śmietnikiem
przez salę, a rozbrzmiewający echem hałas sprawia, że wszyscy się wzdrygają. Jest na ostatnim
roku, więc dla niego to była ostatnia szansa na mistrzostwa, a on nawet nie mógł dokończyć
meczu. Nieważne, co ktoś powie, będzie przekonany przez resztę swojego życia, że mógł zagrać
lepiej. Tak samo Matt, który będzie torturował się poczuciem winy, że kara dla niego kosztowała
nas impet, który mógł dać nam remis.
Kiedy trener Jensen wchodzi do środka, w pomieszczeniu panuje cisza, nie licząc
wiatraka warczącego w kącie.
— To boli — stwierdza beznamiętnie, pocierając szczękę. Poci się równie mocno jak
reszta z nas.
Negatywne emocje zanieczyszczają wdychane przez nas powietrze. Gniew, frustracja,
rozczarowanie. Oraz wyczerpanie, które powoli wsącza się w nasze ciała po graniu na tak
wysokim poziomie przez długi czas, przez co garbimy się i opuszczamy brody.
— Nie chcieliśmy, by tak się to potoczyło — ciągnie trener. — W przypadku tych na
ostatnim roku, chciałem porwać was, chłopcy, do wielkiego tańca — ale zwyczajnie nam się
dzisiaj nie udało. Jeśli chodzi o resztę, zrobimy to ponownie w przyszłym roku.
W przyszłym roku.
Wymieniam z Hunterem pełne determinacji spojrzenia. Jako studenci drugiego roku
mamy ostatnią szansę, by zostawić po sobie ślad w historii Briar. Złoto, chwałę, i takie tam.
Trener porzuca swój zwykły zwięzły i szorstki sposób wypowiedzi i mówi, jak bardzo
poruszył go styl, w jakim dzisiaj graliśmy, i postęp, który poczyniliśmy od początku sezonu.
Wolę wierzyć, że lepsze dni są wciąż przede mną, bo w tym momencie w pomieszczeniu
panuje żałobny nastrój. Dziś wieczorem umarło marzenie. I chyba dopiero teraz większość z nas
zdała sobie sprawę z tego, że byliśmy całkowicie przekonani o tym, że mamy już ten tytuł
w kieszeni. Nigdy nie pomyśleliśmy, że nie zagramy w finałach. A teraz pojedziemy do domu
i będziemy udawać, że wcale nas to nie zabolało.
Cholernie nie znoszę przegrywać.
Rozdział piętnasty

Taylor

Piątkowa noc okazała się ciężka. Po epickiej przegranej Briar chłopcy zaatakowali ostro
minibar, a potem spali do południa następnego dnia.
Nie jestem do końca pewna, dlaczego Conor chciał, bym jechała aż do Buffalo, skoro
spędziłam godziny po tym meczu, pijąc drinki z Brenną Jensen i Summer Di Laurentis, dwiema
współlokatorkami Huntera Davenporta, oraz z Demi Davis, dziewczyną Huntera. Cała nasza
czwórka miała dziewczyński wieczór co się zowie. Bawiłyśmy się świetnie w hotelowym barze
i nie będę zaprzeczać, jak pomocne okazało się przebywanie z nimi podczas meczu, bo były
w stanie wyjaśnić mi zasady, gdy coś się działo, a ja nie rozumiałam.
Choć, mówiąc szczerze, wciąż nie umiem powiedzieć, co znaczy spalony ani na czym
polega uwolnienie. Sama zrozumiałam wyłączenie Conora z gry za pobicie gościa. Ale reszta
gwary hokejowej, którą Brenna szafowała niczym profesjonalistka, przelatywała mi mimo uszu.
Rozumiem to tak, że hokej w zasadzie polega na tym, że grupa pierwszoklasistów walczy o mały
czarny krążek, podczas gdy sędzia próbuje powstrzymać ich przed pozabijaniem się nawzajem.
Urocze.
Trener Jensen dał pozwolenie wszystkim, którzy chcieli zostać dłużej w Buffalo, co było
pewnego rodzaju nagrodą pocieszenia, więc kilku kolegów z drużyny Conora opłaciło dodatkową
noc w hotelu. Zatrzymałam swój pokój aż do niedzieli. Całe szczęście, na innym piętrze niż
zawodnicy Briar. Dziś rano wpadłam na Demi w malutkiej hotelowej siłowni i z tego, co
opowiadała, całe piąte piętro trzęsło się od wczorajszego depresyjnego pijaństwa. Powiedziała, że
wraz z Hunterem nie zmrużyli oka.
Mimo że Conor zapewniał o potrzebie pocieszania, ledwo zamieniliśmy ze sobą dziesięć
słów po meczu. Wyżalał się w otoczeniu swoich kolegów z drużyny, co rozumiem. Ale jestem
wdzięczna za to, że dziewczyny dotrzymywały mi towarzystwa.
Wszyscy wydają się mieć tego ranka lepszy nastrój. Spotykam się z Conorem i kilkoma
innymi zawodnikami, którzy zostali dłużej, na późnym śniadaniu w hotelowej restauracji.
— Gdzie są Brenna i Summer? — Siadam na krześle obok Conora i stawiam talerz
z jedzeniem, które nałożyłam przy bufecie. Przez „jedzenie” rozumiem pełnoziarnisty tost i jedno
jajko na twardo. Pycha. — I Demi — dodaję, zauważając samotnego Huntera.
— Brenna rozmawia ze swoim chłopakiem przez Skype’a — odpowiada Bucky. —
Zajęła pokój obok mojego i słyszę ich przez ścianę.
— Zbok — stwierdza Conor, przeżuwając kawałek bekonu.
— Hej, to nie moja wina, że ściany w hotelu są jak z papieru.
— Sumer wyciągnęła Demi w jakiejś sprawie — mówi do mnie Hunter. — Nie mam
pojęcia dokąd.
— O co chodzi? — Uśmiecha się do mnie Foster. — Nie podoba ci się pozycja jedynej
laski na imprezie parówek? — Aby to podkreślić, unosi ociekającą tłuszczem parówkę z talerza
i komicznie odgryza zębami jej kawałek.
Wybucham śmiechem.
— W tym, co zrobiłeś, kryje się tyle treści działającej na podświadomość, że nawet nie
jestem w stanie zacząć tego analizować.
Hunter, który siedzi po przeciwnej stronie stołu, unosi filiżankę z kawą i bierze
pospieszny łyk.
— Co więc będziemy dziś robić?
— T. i ja idziemy do galerii handlowej — odpowiada Conor, leniwie przeciągając słowa,
jak to ma w zwyczaju.
— Milutko. Mogę dołączyć? — wtrąca się Bucky. — Potrzebuję skarpetek. Już zgubiłem
te, które mama podarowała mi na Gwiazdkę.
— Ja też się na to piszę — mówi Hunter. — Moja dziewczyna porzuciła mnie i nudzę się.
Przeżuwam powoli i przełykam kęs tostu.
— Hm. — Czuję się niezręcznie, zerkając na Conora, a potem na jego kolegów
z drużyny. — To nie jest do końca rodzaj aktywności zespołowej.
Hunter unosi brew.
— Wyprawa do galerii nie jest aktywnością zespołową?
— Będą kupować zabawki w sex shopie — ogłasza Foster. — Słowo daję.
— Nie będziemy kupować zabawek w sex shopie! — wybucham, a potem czerwienię się
jak burak, gdy dostrzegam, że wszyscy ludzie przy sąsiednim stoliku obracają głowy w moim
kierunku. — Jesteś najgorszy ze wszystkich.
— A może najlepszy? — odpiera.
— Nie, najgorszy — potwierdza z szerokim uśmiechem Hunter.
— Jeśli już musicie wiedzieć, potrzebuję nowych ubrań — wyjawiam, wzdychając. —
Conor pomoże mi je wybrać.
— Coś takiego, a nie możemy pójść z tobą i też ci pomóc? — dopytuje Bucky. Nie
umiem poznać, czy rzeczywiście go to zraniło, czy udaje. — Twierdzisz, że nie mamy stylu?
— Och, ja mam styl — ogłasza Hunter, krzyżując ręce na piersi.
Foster przybiera tę samą postawę macho.
— Mam tyle stylu, że nawet nie wiesz.
— Masz rację, nie wiem — odpowiadam oschle, rzucając wymowne spojrzenie na
koszulkę Fostera, na której widnieje komiksowa postać wilka ujeżdżającego smoka nad morzem
ognia. Nie wiadomo, czy jest to smoczy płomień.
Foster pożera resztę parówki.
— Dobra, załogo. Do dzieła.
*

I w ten sposób lądujemy ostatecznie w galerii handlowej, oddalonej kilka kilometrów od


hotelu. Czterej ogromni, imponujący mężczyźni stoją przed moją przymierzalnią
w Bloomingdale’s i rzucają mi ubrania, jakby to było jakieś akademickie zadanie na czas.
Ledwo udaje mi się wydostać z markowych obcisłych porwanych dżinsów, a już nad
drzwiami zawisa kaskadą lawina koszul i sukienek.
— Chyba zbliżamy się tu do punktu osobliwości, panowie — wołam z przerażeniem.
— Przebieraj się szybciej — odkrzykuje Conor przez drzwi.
— Foster właśnie znalazł całą ścianę pełną cekinów — dodaje Hunter, jakby to była
groźba.
— Nie sądzę, by w mojej szafie brakowało zbytnio… — Na podłogę spada kolejna
ogromna fala sukienek. — Wystarczy. Musimy ustalić pewne niepodważalne zasady.
Wychodzę z przymierzalni w koszuli w kratę z długimi rękawami, która zwęża się pod
moimi piersiami i rozszerza w talii oraz w dopasowanych ciemnych spranych obcisłych dżinsach.
Nieźle to wygląda. Udało mi się ukryć te części ciała, którymi wolę się nie chwalić, ale nie
wyglądam, jakbym wyskoczyła z łóżka otulona kołdrą.
Conor unosi brew na mój widok. Hunter i Bucky imitują eleganckie oklaski. Wszyscy
trzej mają na sobie pełne, choć niedopasowane smokingi.
Gapię się na nich, zbyt oszołomiona, by się roześmiać.
— Co… Dlacze… Dlaczego, do cholery, macie na sobie smokingi?
— A dlaczego nie? — pada odpowiedź ze strony Bucky’ego i tym razem nie mogę
powstrzymać się od ataku śmiechu. Jezu. Skąd ci klauni wzięli czas na przebranie się,
jednocześnie zasypując mnie ubraniami?
— Kupujesz ten strój — oznajmia Conor, a w jego oczach widać ukryte zamiary.
W sposobie, w jaki obrzuca moje ciało spojrzeniem, czai się coś na wskroś nieprzyzwoitego. Nie
obchodzi go, że ma towarzystwo.
A jednak pod jego uważnym spojrzeniem nie czuję się tak świadoma swoich wad, jak
wśród innych osób. Kiedy mam Conora u boku, moja nerwowość gdzieś znika.
— Tak, mnie też się podoba — przyznaję. Potem marszczę brwi. — Skoro już to
powiedziałam, to wiedzcie, że brodzę tam po kolana w ciuchach, bando wariatów. Ograniczcie
się do dwóch strojów każdy, dobrze?
— Ojej, przestań, nawet nie omówiliśmy strojów wieczorowych — wydyma wargi
Bucky.
— Ani szali. Jak sądzisz, ile będziesz potrzebować apaszek? — pyta Hunter.
— Czy powinniśmy szukać ozdobnej, dużej biżuterii? — Foster przepycha się na czoło
grupy, trzymając w obydwu ramionach koktajlowe sukienki.
— Jaki masz rozmiar miseczki? — dopytuje Bucky.
Conor wali Bucky’ego w tył głowy.
— Nie pytaj mojej dziewczyny o rozmiar miseczki, palancie.
Serce podskakuje mi w piersi. Po raz pierwszy powiedział to słowo od czasu naszej
kłótni. Nie byłam pewna, czy dalej ciągniemy naszą grę, więc kiedy to słyszę, mam w głowie
mętlik.
— Macie. — Zbieram stosy ubrań u moich stóp i popycham je w stronę chłopców. —
Ograniczenia zaczynają działać od teraz.
Zamykam drzwi, słysząc, jak ktoś mruczy półgłosem „faszystka”.
Po wyrządzeniu tylu szkód, ile był w stanie znieść Bloomingdale’s, idziemy dalej przez
galerię. Conor niesie moje dwie torby z zakupami.
Z zainteresowaniem obserwowałam różnice w stylach strojów, które każdy z nich
wybierał. Conor wydaje się znać mnie najlepiej, a przynajmniej nasze style do siebie pasują, bo
wybiera bardziej swobodne stylizacje. Bardzo kalifornijskie. Hunter skłania się ku ostrzejszemu
wyglądowi i chyba lubi czarny kolor. Bucky ma jakiś fetysz związany z grzecznymi
dziewczynkami, od którego szybko się odżegnuję, a w przypadku Fostera nie do końca jestem
przekonana, że rozumie zadanie. Jednak dowiedziałam się, że wcale nie są zgodni co do tego, jak
powinna wyglądać idealna dziewczyna. Dlatego, tak jak się spodziewałam, zaprojektowanie
doskonałej wersji Barbie Taylor, nie jest łatwe.
W pewnym momencie koledzy z drużyny Conora zaciągają nas do sklepu z zabawkami,
gdzie rzucają wyzwanie parze chłopców z gimnazjum, by walczyli na miecze świetlne, po czym
obsługa wyrzuca nas za drzwi za to, że straszyli klientów w maskach klaunów z filmu To. Po
lunchu w części restauracyjnej kończy się entuzjazm chłopców dla galerii i wychodzą, by szukać
guza gdzieś indziej, po raz pierwszy tego dnia pozostawiając mnie i Conora sam na sam.
Zatrzymujemy się w sklepie surfingowo-deskorolkowym. By sprawiedliwości stało się
zadość, ja też bawię się w strojenie go, więc wpycham go do przebieralni z tuzinem spodenek.
— Jakie masz plany na lato? — pyta przez drzwi.
— Wracam do domu mamy do Cambridge. Ma tylko jedno seminarium w semestrze
letnim, więc myślimy o tym, by gdzieś pojechać w podróż. Może do Europy. A ty, wracasz do
domu, do Kalifornii?
— Przynajmniej na chwilę. — W przymierzalni słychać głośne westchnienie. — Jeszcze
nigdy nie mieszkałem tak daleko od wody. Kiedyś prawie codziennie szedłem na plażę
i surfowałem. Próbowałem kilka razy pojechać na wybrzeże, odkąd przeniosłem się do Briar, ale
to nie to samo.
Conor wychodzi ze środka w pierwszych wybranych spodenkach.
Zbieram w sobie całą swoją silną wolę, by się na niego nie rzucić. Stoi bez koszulki,
oparty o drzwi przymierzalni, i wygląda tak, że nic, tylko go zjeść. Głębokie bruzdy jego mięśni,
które znikają pod paskiem spodenek, działają na mnie jak płachta na byka. To niesprawiedliwe.
— Nieźle — stwierdzam nonszalancko.
— Pomarańczowy mi nie pasuje.
— Zgadzam się. Następne.
Wchodzi z powrotem i przebierając się, rzuca mi spodenki, z których zrezygnował.
— Powinnaś przyjechać.
— Dokąd? Do Kalifornii?
— Tak. Na długi weekend czy przy innej okazji. Możemy najpierw pozwiedzać, a potem
posiedzieć na plaży. Wyluzować się.
— Nauczysz mnie surfować? — drażnię się z nim.
Pojawia się w innych spodenkach. Przestałam dbać o kolory i wzory na materiale.
Poddałam się. Już tylko otwarcie gapię się na jego muskularne, smukłe ciało i sposób, w jaki
mięśnie jego brzucha spinają się, gdy mówi.
Czy to byłoby niewłaściwe, gdybym go polizała?
— Spodobałoby ci się — mówi do mnie. — O rany, szkoda, że nie mogę cofnąć się
w czasie i znów wejść na moją pierwszą falę. To najlepsze uczucie na świecie. Stanąć w linii
z falą, czuć, jak wzbiera pod deską. Tylko ty i siła oceanu — pełna symbioza. Kotku, to wolność.
Doskonałe połączenie energii.
— Jesteś zakochany.
Śmieje się z siebie chłopięco.
— Moja pierwsza miłość. — Znów wchodzi do przebieralni. — Zeszłego lata spędziłem
miesiąc z kilkoma wolontariuszami, przeczesując wybrzeże od San Diego do San Francisco.
Marszczę czoło.
— Co robiliście?
— Sprzątaliśmy plaże i przeczesywaliśmy wodę przy brzegu w poszukiwaniu śmieci. To
jeden z najlepszych miesięcy mojego życia. Każdego dnia wyciągaliśmy setki kilogramów śmieci
z oceanu i z piasku, a potem surfowaliśmy całą noc i siedzieliśmy wokół ogniska. Czułem się tak,
jakbym dokonywał czegoś wielkiego.
— Czuję w tym pasję — mówię i podziwiam go za to. Po raz pierwszy opowiedział
o zainteresowaniach poza hokejem i surfingiem. — Czy chcesz się tym zajmować po studiach?
— Co masz na myśli? — Pojawia się w innych kąpielówkach.
— Cóż, możesz pracować w takim zawodzie. Pewnie istnieją dziesiątki organizacji non-
profit działających na rzecz środowiska na Zachodnim Wybrzeżu, które starają się oczyścić
ocean. — Unoszę brew. — Może nie jest za późno, by zmienić specjalizację z finansów na
administrację organizacji non-profit i wciąż uzyskać dyplom we właściwym czasie?
— Z pewnością spodobałoby się to mojemu ojczymowi.
— Czemu to ma znaczenie?
Na twarzy Conora pojawia się zmęczenie. Zresztą nie tylko na twarzy, ale widać je
w całej sylwetce. Garbi się, pochylając ramiona, jakby ciążył mu ten temat.
— Max za wszystko płaci — przyznaje. — Za moją edukację, hokej, czynsz — za
wszystko. Bez niego wraz z mamą ledwo wiązalibyśmy koniec z końcem. Kiedy więc
zasugerował, że mogę specjalizować się w finansach, tak jak on, mama uznała, że sprawa została
załatwiona, i tak to się skończyło.
— Dobrze, rozumiem, że to on trzyma rękę na kasie, ale chodzi o twoje życie.
W pewnym momencie musisz opowiedzieć się za tym, czego chcesz. Nikt inny tego nie zrobi.
— Czułbym się, sam nie wiem, niewdzięczny, jeśli miałbym się z nim spierać. Byłbym
dupkiem, gdybym wziął jego pieniądze i kazał mu spadać.
— Tak, kazać mu „spadać” to trochę za szorstko powiedziane, ale szczera rozmowa
o tym, jak chcesz spędzić resztę życia, nie zawadzi.
— Sęk w tym, że my nie rozmawiamy. Wiem, że kocha mamę i jest dla niej dobry, ale
w moim przypadku chyba wciąż widzi śmiecia z Los Angeles, który nie jest wart jego czasu.
— Dlaczego miałby w ten sposób o tobie myśleć? — pytam cicho.
— Jako dzieciak wpakowałem się w niezłe tarapaty. Byłem głupi i robiłem wszystko, co
moi znajomi, co zwykle polegało na tym, żeby się upalić, kraść w sklepach, włamywać się do
opuszczonych budynków. Tego typu rzeczy. — Conor spogląda na mnie z poczuciem winy. —
Kiedyś byłem małym gnojkiem.
Wyraźnie widać po jego minie, że boi się, iż mogę spojrzeć na niego inaczej, ale nic
z tych rzeczy nie zmieni tego, kim jest teraz.
— Cóż, wygląda na to, że już nie jesteś małym gnojkiem. Mam więc nadzieję, że twój
ojczym nie postrzega cię nadal w taki sposób. A jeśli jest inaczej, to jest mi przykro.
Conor wzrusza ramionami, a ja wyczuwam, że w tej historii jest coś więcej, niż to, czym
chce się podzielić. Jego relacja z ojczymem jest dla niego wyraźnie źródłem niepewności
i frustracji.
— Wiesz, co by mi poprawiło nastrój? — pyta nagle.
W jego oczach zapala się psotna iskra, co wzbudza moją podejrzliwość.
— Co takiego?
Przechodzi obok mnie, by ściągnąć skąpy czarny strój kąpielowy z wieszaków do
zwrotów w pobliżu jego przymierzalni.
— Załóż go.
— Nie ma mowy. Nie będzie na mnie pasował — ostrzegam.
— Rozbiorę się do naga, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
— Jak to by miało sprawić, że poczuję się lepiej?
Znów wzrusza ramionami, tym razem uśmiechając się diabelsko.
— W przypadku innych dziewczyn to zawsze działało.
Przewracam oczami i zabieram kostium z jego wyciągniętej ręki, po czym wchodzę do
następnej przymierzalni. Nigdy, przenigdy nie marzyłabym o tym, by zrobić coś takiego dla
innego faceta, ale wiem, że zażartowanie z tego i markowanie przejścia po wybiegu dla modelek
przegna czarną chmurę zbierającą się nad jego głową. Zatem, by uratować resztę dnia, zdejmuję
legginsy i sweter i nakładam ten cholerny jednoczęściowy kostium.
Strój jest wycięty wysoko na biodrach i ma głęboki dekolt w kształcie litery V z przodu
oraz skrzyżowane paski na plecach. Tak jak przewidywałam, jest za mały. Ledwo mieści moje
pośladki, a biust próbuje wyskoczyć górą jak atakująca mongolska horda. Mimo to biorę głęboki
wdech i wychodzę z przebieralni.
Conor czeka przed nią, wciąż ubrany tylko w parę spodenek. Odgarnął z twarzy długie
blond włosy.
Otwiera szeroko usta w szoku.
— Proszę bardzo. Nie mów, że ci nigdy niczego nie dałam — odzywam się do niego.
Z prędkością, przez którą nie jestem w stanie opanować okrzyku, Conor rzuca się ku mnie
i wpycha nas do przebieralni, zamykając drzwi.
— Co ty, do cholery…
Przykrywa ustami moje wargi, nim udaje mi się dokończyć. Są głodne i drapieżne.
Zaciska dłonie na moich biodrach i przyciska mnie do lustra. Rozchyla językiem moje wargi,
a mnie opuszcza obawa. Wplątuję palce w jego włosy. Nie mogę mu się oprzeć. Skóra przywiera
do skóry. Niewiele nas dzieli. Czuję jego ciało przyciśnięte do mnie, ciepłe i jędrne.
— Do cholery, Taylor — szepcze bez tchu. — Teraz rozumiesz, jaka jesteś seksowna?
Czuję jego twardą męskość na brzuchu. Czuję każdy centymetr jego penisa, długiego
i sztywnego, aż w moim umyśle pojawiają się różne myśli. Niebezpieczne. Mam ochotę wsunąć
rękę pod pasek jego spodenek i zacisnąć ją wokół gorącej, ciężkiej erekcji. Chcę czuć w ustach
jego język, gdy będę go pieścić, aż zacznie jęczeć moje imię i wypychać biodra i…
Głośne pukanie sprawia, że podskakujemy.
Odrywamy się od siebie. Pospiesznie zakładam ubrania na strój kąpielowy, a Conor
otwiera drzwi, w których stoi sprzedawczyni i marszczy brwi.
Bez cienia zawstydzenia mój chłopak na niby drapie się po nagiej klatce piersiowej
i mówi:
— Przepraszam, proszę pani. Moja dziewczyna potrzebowała mojej opinii.
Tłumię falę chichotu.
— Przepraszam — udaje mi się wypowiedzieć.
— Hrmmf — prycha dziewczyna, a potem stoi i czeka, aż Conor zniknie, by się ubrać.
Wręcza jej spodenki, uśmiechając się, jak to on potrafi, a ja zrywam metkę z kostiumu.
Unikając jego rozbawionego spojrzenia, zwracam się do sprzedawczyni.
— Chciałabym kupić ten strój kąpielowy — mówię sztywno.
Niemalże wybuchamy histerycznym śmiechem przy kasie, gdy płacę za nieskromny
kostium, ukryty pod moimi ubraniami. Potem obydwoje wypadamy ze sklepu, jakbyśmy coś
ukradli, i śmiejemy się całą drogę do auta. Po żądzy i głodzie, które czułam w przebieralni,
bardzo potrzebuję tego okrucha lekkości. Lekkość jest dobra. Głód — zły.
Tak, pożądanie Conora Edwardsa jest bardzo, bardzo złe.
Bo jest dokładnie tym typem mężczyzny, który złamie mi serce. Nawet jeśli zrobi to
niechcący.
Rozdział szesnasty

Conor

Hunter unosi kieliszek przy barze, by wprowadzić nas w coś, co z pewnością okaże się
poruszającą mową o ciężkiej sytuacji w półfinałach zeszłego wieczoru i życzeniami pomyślności
dla studentów ostatniego roku, podczas gdy reszta z nas może oczekiwać lepszych czasów
w następnym roku. Niestety, nie słyszę ani jednego cholernego słowa, bo wszystko zagłusza
muzyka w klubie. Od basów podskakuje lód w porzuconej szklance obok mnie. Podłoga
wibrująca pod stopami wysyła dreszcze aż do jąder.
Kiedy Hunter przestaje mówić, wszyscy wypijamy swój alkohol i zabijamy smak piwem.
O rany, będzie mi brakować tych palantów.
Foster stuka mnie w ramię i mówi coś do mnie, ale wciąż nie słyszę ani słowa, więc
wskazuję na swoje ucho i potrząsam głową. Pochyla się do mnie i krzyczy:
— Gdzie twoja kobieta?
Dobre pytanie. Gdy wraz z Taylor wróciliśmy wcześniej do hotelu, dostałem wiadomość
od Summer, pisaną wyłącznie wielkimi literami, w której domagała się odpowiedzi, dlaczego nie
została zaproszona na wycieczkę po zakupy. Przypomniałem jej, że wraz z Demi opuściły późne
śniadanie z nami, bo miały sprawy do załatwienia, na co w odpowiedzi poinformowała mnie, że
„twój spisek, by trzymać mnie z dala od galerii handlowych, dzisiaj wyszedł na jaw”.
Czy już wspomniałem, że Summer jest szalona?
Zaraz potem szybko nadeszła wiadomość, w której żądała, bym zostawił Taylor w rękach
fashionistki Summer, która przygotuje ją na nasz wieczór w klubie. Chyba Taylor czuła się źle na
myśl, że dziewczyny mogły poczuć się wykluczone, więc wyraziła zgodę na zajęcie się babskimi
sprawami i spotkanie ze mną później, już na miejscu..
Nie będę kłamać — martwiłem się tym, że mam ją zostawić z tymi laskami. Z jednej
strony Taylor wspaniale dogadała się z ziomkami. Z drugiej współlokatorki Huntera to
prawdziwe utrapienie. Zostawiłem ją w szponach Summer, Brenny i Demi z pewnymi obawami
i ostrzeżeniem, by po mnie zadzwoniła, gdyby ją namawiały do obcięcia włosów.
Teraz jesteśmy już od godziny w klubie, a ja zaczynam się zastanawiać, czy
zorganizować grupę poszukiwawczą.
W klubie panuje nieprawdopodobny ścisk. Pojawiło się nawet paru graczy z Minnesoty
wraz z inną drużyną z Nowego Jorku. Kiedy dostrzegam numer dziewiętnasty przy barze, ziomek
proponuje, że mi postawi kolejkę, a ja przyjmuję, bo moja duma nigdy nie przeszkadza mi
w zdobyciu darmowego trunku. Choć musimy uciekać się w większości do komunikowania za
pomocą gestów i potakiwań, chyba nam się udaje zażegnać konflikt. Przynajmniej do przyszłego
sezonu.
W końcu nasze drużyny pojawiają się wokół końca baru i na zmianę docinają sobie oraz
wykrzykują wojenne opowieści, próbując zagłuszyć listę setu DJ-a. Mimo że chcemy ich
nienawidzić, to goście z Minnesoty wydają się w porządku. Choć czułbym się znacznie lepiej,
gdybyśmy to my kupowali im drinki na pocieszenie w przyszłym roku.
Kiedy rzucam przez ramię spojrzenie w kierunku wejścia, po raz pięćdziesiąty szukając
Taylor, dostrzegam tam pewną twarz. Miga przez sekundę i znika. Do diabła, nawet nie wiem,
czy w ogóle go dostrzegłem wśród stroboskopowych świateł i pulsujących ciał. Mimo że czuję
supeł w brzuchu i nagły zastrzyk adrenaliny, zapewniam siebie, że oczy spłatały mi figla.
— Jeeezu — wykrzykuje numer dziewiętnasty, którego imienia nie dosłyszałem, kiedy
próbował przekrzyczeć muzykę.
Foster podąża za jego wzrokiem i wydaje z siebie ostry, wilczy gwizd.
— Kurde, Con. Widzisz to?
Marszczę brwi i obracam się, ale nie wiem, na co się gapią. Aż moją uwagę przyciągają
dwie blond głowy w snopie światła omiatającego salę.
Summer i Taylor przeciskają się przez tłum. Tuż za nimi idą Brenna i Demi, ale każdy,
kto nie nazywa się Taylor, przestaje dla mnie istnieć.
Chyba upuszczam kieliszek. Czy w ogóle jakiś trzymałem w ręku? Wszystko znika
w ciemności, aż widzę tylko Taylor, która idzie do mnie, mając na sobie krótką białą sukienkę,
świecącą w ultrafioletowym świetle. Ma zakręcone włosy i makijaż. Seksowny pieprzyk nad jej
ustami sprawia, że wygląda jak współczesna wersja Marilyn Monroe. Oto moja dziewczyna.
Muszę wyglądać jak absolutny palant, gdy idę do niej, próbując zakryć erekcję, ale, do
cholery, wygląda oszałamiająco.
— Zatańcz ze mną — mówię do jej ucha i obejmuję ją w talii.
W odpowiedzi zagryza wargę i kiwa głowa. Wystarczy tak niewiele, by zadrgał mi fiut.
Nie wiem, jak stąd wyjdziemy, bym nie zdarł wcześniej z niej sukienki.
— Proszę bardzo — słyszę głos Summer, ale ignoruję ją, z determinacją ciągnąc Taylor
ku roztańczonemu tłumowi.
— Beznadziejnie tańczę — mówi do mnie Taylor, gdy biorę ją w ramiona.
— Nieważne — mruczę. Chcę tylko jej dotykać i trzymać ją w ramionach. Wiem, że
czuje moją erekcję, gdy przywiera do mnie ciałem. Chcę ją zapytać, co ma ochotę z tym zrobić,
ale nie jestem jeszcze tak pijany, więc powstrzymuję się.
— Nie pozwól tylko, bym głupio wyglądała — mówi. Na wysokich obcasach łatwiej jest
dosięgnąć jej do mojego ucha.
— W życiu.
Całuję ją w szyję i czuję, jak w odpowiedzi na jej skórze pojawia się gęsia skórka. Potem
odwraca ode mnie twarz, przyciska się do mnie tyłkiem, tańcząc, a ja zagryzam policzek od
środka tak mocno, że czuję krew.
— Zabijesz mnie — jęczę, powoli przesuwając dłońmi po jej ciele i rozkoszując się każdą
seksowną krągłością.
Taylor zerka przez ramię i puszcza do mnie oko.
— Ty zacząłeś.
Ktoś nagle klepie mnie w ramię. Kątem oka dostrzegam, że to jakiś ciemnowłosy facet.
Pewnie chce mi ją odbić do tańca, a ja już się przygotowuję, by mu powiedzieć, by spadał, gdy
nagle powraca supeł w brzuchu.
— Hej, Con — odzywa się przeciągły głos z przeszłości. — Fajnie cię tutaj spotkać.
Ściska mnie w żołądku i czuję ogarniającą falę mdłości. Zamykam oczy i przybieram
maskę kompletnej obojętności.
— Kai — odpowiadam swobodnie. — Co tu porabiasz?
Wykonuje ten sam gest, który ja robiłem przez cały wieczór — sygnalizuje, że mnie nie
słyszy.
— Porozmawiajmy tam — mówi, wskazując miejsce gdzieś za moimi plecami.
— Przepraszam cię za to — mamroczę do ucha Taylor.
— Za co przepraszasz? — Sprawia wrażenie niespokojnej. Mocno ściska mnie za rękę,
gdy idziemy w ślad za Kaiem do mniejszego baru na tyłach klubu. Wciąż nie mogę uwierzyć, że
tu jest. Cholerny Kai Turner, wciąż tak samo kościsty i zalatujący trawą. Nie widziałem go,
odkąd wyniosłem się na drugi koniec kraju, by uciec od tego, co razem zrobiliśmy.
Fakt, że mnie wyśledził, aż po jakąś przypadkową spelunę w Buffalo, mówi mi, że z tego
spotkania nic dobrego nie wyniknie.
Z całej siły trzymam rękę Taylor w dłoni. Po części ze strachu, że mnie porzuci.
A częściowo dlatego, że nie wiem, co mogę zrobić temu człowiekowi, jeśli zostaniemy sami.
— Co tu, do diabła, robisz, Kai? — dopytuję.
Uśmiecha się kpiąco. Zbyt dobrze znam tę minę. Wyglądała lepiej, kiedy byliśmy
nastolatkami. Teraz przypomina wyraz twarzy faceta, który próbuje sprzedać ci pozłacane
zegarki prosto z plecaka.
— Ciebie też dobrze widzieć, bracie. — Klepie mnie po ramieniu. — Ależ cholerny zbieg
okoliczności.
Strząsam jego rękę.
— Pieprzysz. — W przypadku Kaia nie ma zbiegów okoliczności ani szczęśliwych
przypadków. Już od gimnazjum zawsze coś knuł. Ja też kiedyś taki byłem. — Jak mnie
znalazłeś?
Przenosi pożądliwy wzrok na Taylor, która kuli się u mojego boku. Sposób, w jaki na nią
patrzy, sprawia, że mam ochotę powalić go na ziemię.
— Dobra, masz mnie. Mieszkam teraz w Wielkim Jabłku. Kilku moich chłopców bierze
udział w rozgrywkach, więc pomyślałem, że mogę tutaj na ciebie wpaść, i zabrałem się z nimi.
Próbowałem wcześniej zadzwonić. Ale zdarzyło się coś dziwnego. — Z powrotem przenosi na
mnie znaczące spojrzenie. — Twój numer był nieaktywny.
— Mam nowy. — By zgubić ludzi takich jak on.
Taylor chwyta mocniej moje ramię, pytająco spoglądając na mnie turkusowymi oczami.
Chryste, chcę zabrać ją z dala od niego. Wyszedłbym w tej chwili, gdybym był pewien, że
za nami nie pójdzie. I szczerze mówiąc, nie ufam temu, co może czekać na nas za drzwiami
klubu. Wiem, że Hunter i pozostali koledzy w mgnieniu oka stanęliby w mojej obronie, ale nie
mam jak zwrócić na siebie ich uwagi, a to oznacza, że obecnie jestem zdany na siebie.
— To twoja dziewczyna? — Kai dostrzega, że czuję się nieswojo, i skupia się na Taylor
tylko po to, by zaleźć mi za skórę. Nie umiem stwierdzić, czy chce rozpocząć bójkę, czy też woli,
żebym porzucił gdzieś Taylor, by nie było świadka. — Zdaje się, że rzeczywiście polubiłeś
twarde sztuki.
— Co to miało, kurwa, znaczyć? — pytam, zaciskając pięści. W tej chwili nie obchodzi
mnie, czy zostanę wyrzucony z klubu. Wpycham Taylor za swoje plecy, by ją chronić.
— Nic takiego, ziom. Sam bym przeleciał tę dupę. I z pewnością ma wspaniałą
osobowość. — Szczerzy do mnie zęby. — Tylko kiedyś miałeś pewne standardy.
Taylor puszcza moją rękę. O kurde.
— Wal się, fiucie. Spadaj. — Wymierzam pchnięcie w klatkę piersiową Kaia i próbuję
znów sięgnąć po rękę Taylor.
— Pójdę już — mówi pospiesznie dziewczyna.
— Proszę. Zaczekaj na mnie, T. Pójdę z…
— Ojej, przestań, skarbie. Ja tylko się z nim droczę — krzyczy w ślad za Taylor Kai, ale
ona już znika.
Przed oczami widzę czerwoną mgłę.
— Posłuchaj mnie — warczę. Kładę rękę na ramieniu Kaia i wciskam go między bar
a ścianę. — Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nic nas nie łączy. Trzymaj się ode mnie z daleka.
— Czyli zostałeś lipnym towarem, masz teraz trochę kasy, chodzisz do wymyślnej
uczelni i zapomniałeś o wszystkich prawdziwych przyjaciołach, co? Wciąż jesteś pozerem, Con.
Wiem, skąd pochodzisz, i wiem, kim jesteś.
— Nie ściemniam, Kai. Zbliż się do mnie znowu, a zobaczysz, co się stanie.
— Nie, ziom. — Odpycha moją dłoń i przybiera bojową postawę. Liczy sobie zaledwie
metr siedemdziesiąt pięć i nie sięga mi nawet do ramion. — Łączy nas historia, ciebie i mnie.
Wiem parę rzeczy, pamiętasz? Na przykład, kto pomógł komuś włamać się do willi twojego
ojczyma i ją splądrować. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.
Mam cholerną ochotę go walnąć. Za to, że mnie odnalazł. Za to, że znów wciągnął mnie
w swoje dramaty. Za przypomnienie mi o tym, że jestem śmieciem udającym jednego z modnych
dzieciaków, z których kiedyś się naigrawaliśmy.
Ale zamiast tego idę w ślad za Taylor.
Rozdział siedemnasty

Taylor

Czuję się jak frajerka.


Uciekam od dudniącej muzyki i pulsujących świateł do korytarza przed toaletami.
Wciskam się w kąt i próbuję wziąć głęboki wdech. Tu jest za gorąco i zbyt tłoczno. To miejsce
wysysa powietrze z moich płuc.
Co ja sobie, do cholery, myślałam, pozwalając, by Summer namówiła mnie na pożyczenie
tej głupiej sukienki?
I te włosy.
Makijaż.
Srebrne szpilki.
Ta osoba nie jest prawdziwa. To nie jestem ja. Pewnie, wydawało mi się to warte ujrzenia
wyrazu twarzy Conora, który dostrzegł mnie z drugiego końca sali. Ale nawet dobre przebranie
nie ukryje tego, kim jestem: żartem. Obiektem litości Conora.
Jest zbyt miły, więc tego nie dostrzega.
— Cholera, Taylor. Przepraszam.
O wilku mowa. Unoszę głowę, gdy Conor przeciska się obok mężczyzn wtaczających się
do toalety i zatrzymuje przede mną.
W jego oczach widać prawdziwą panikę. Nie wiem, czy ja jestem jej powodem, czy ten
facet z baru. I czuję się zbyt zmęczona, by mnie to obchodziło. Nie będę walczyć. To nie jest
jego wina, ale nie mogę już dłużej uważać.
— Chcę stąd pójść — mówię szczerze.
Zwiesza głowę.
— Dobrze, w porządku. Załatwię nam podwózkę do hotelu.
Jedziemy w ciszy. Z każdą chwilą czuję, jak przepaść między nami się powiększa. Czuję,
że się zamykam.
Popełniłam błąd i pozwoliłam sobie uwierzyć, że nie przejmuję się — ani nim, ani
naszym głupim układem, który przecież miał być tymczasowy. Nie wiem, jak to się stało, że chęć
zagrania na nosie Abigail doprowadziła do sześciogodzinnej podróży do Buffalo, ale to
wyłącznie moja wina. To ja pozwoliłam, by tak się stało. Mama nie wychowała mnie na bajkach,
a ja okazałam się na tyle głupia, by wpaść we własną nieprzemyślaną pułapkę.
— Przepraszam — powtarza Conor, gdy docieramy do mojego pokoju hotelowego. Na
jego twarzy widzę tę samą niemożność znalezienia słów, którą sama czuję. Nie musi tego mówić
— obydwoje wiemy, że sytuacja wybuchła nam prosto w twarze dokładnie w taki sposób, jak
można było przewidzieć. — Mogę wejść?
Powinnam odmówić i oszczędzić sobie cierpienia związanego z wysłuchiwaniem „Miło
cię było poznać”. Ale jestem słaba. Z niechęcią utracę przyjaźń, którą właśnie naprawiliśmy,
i czuję rozczarowanie tym, że nie byłam na tyle odważna, by postawić się Abigail tej pierwszej
nocy. Gdyby stało się inaczej, oszczędziłabym sobie teraz bólu w sercu i poniżenia.
— Tak — bąkam, otwierając drzwi. — Pewnie.
W środku strząsam szpilki ze stóp, biorę wartą sześć dolarów butelkę wody z minibaru
i zaczynam ją pochłaniać. Kiedy odwracam się, Conor siedzi na podwójnym łożu, mając u boku
barierę z poduszek.
Prawie się uśmiecham, przypominając sobie, że zrobiłam tak samo tego wieczoru, gdy się
poznaliśmy, układając w rzędzie między nami kolekcję pluszowych zwierzątek Rachel.
— Usiądziesz ze mną? — pyta szorstko, a w jego głosie nie słychać zwykłego
zdystansowania.
Potakuję. Zgadzam się, bo mam obolałe stopy, a stojąc tak na widoku przed nim, zbyt
jestem świadoma tego, jak wyglądam.
— Jesteś smutna — zaczyna — a ja wiem, dlaczego.
Wyciągam się po drugiej stronie ściany z poduszek, a moja krótka sukienka podjeżdża
w górę, obnażając zbytnio moje uda. Czuję się spocona i zmęczona. Jestem pewna, że moje
włosy wyglądają jak dzika strzecha. Jak to jest, że Conor wciąż wygląda świeżo w ciemnych
dżinsach i czarnej jak węgiel koszuli, założonej na czarną koszulkę?
— Tamten facet to kompletny idiota i nie powinnaś marnować ani sekundy na durne
słowa, które padają z jego ust — mówi Conor. — Nie ma znaczenia, kto by obok mnie stanął.
Naprawdę. Kai coś by wymyślił, by każdego obrazić. Wybrał ciebie, bo wiedział, że wywoła tym
moją reakcję. — Słyszę, jak wzdycha. — To niesprawiedliwe wobec ciebie. Cholernie podłe
i przykro mi, że tak się stało, ale proszę, nie pozwól, by to nam zrujnowało weekend.
— Uderzył w czułą strunę — szepczę bezwiednie.
— Wiem, kotku. I jeśli znałabyś go tak dobrze, jak ja, walnęłabyś go swoją szpilką w jaja
i zajęła się swoim życiem, dalej już o tym nie myśląc.
— Cholera. — Śmieję się smutno. — Czemu o tym nie pomyślałam?
— Bo jesteś taktowna.
Rzucam mu spojrzenie kątem oka.
— Na ogół — dodaje z uśmieszkiem. — Ale chciałem tak naprawdę powiedzieć, żebyś
zapomniała o tym, co mówił ten idiota. Dziś wyglądasz olśniewająco.
— Zawsze tak mówisz.
— Bo to zawsze prawda.
Czuję rumieniec na policzkach. Nie cierpię tego, z jaką łatwością to robi, jak łatwo mu
wzbudzić we mnie fizyczną reakcję.
Wyjmuję jedną poduszkę z bariery i przytulam ją do klatki piersiowej.
— A tak w ogóle, kim on dla ciebie jest? Rozumiem, że znajomym z Kalifornii?
Conor opiera głowę o zagłówek i znów wzdycha. Czekam, patrząc na wyraz jego twarzy.
Chyba zastanawia się, ile mi ujawni z tej historii.
— Kai był moim najlepszym przyjacielem, gdy dorastałem — wyjawia ostatecznie. —
Dawno, w miejscu, gdzie kiedyś mieszkałem. Razem jeździliśmy na deskorolkach, surfowaliśmy,
paliliśmy trawę i robiliśmy inne rzeczy. Kiedy mama wyszła za mąż i przeprowadziliśmy się do
Huntington Beach, widywałem się z nim od czasu do czasu, spotykaliśmy się, by posurfować, ale
to trudne, gdy nie chodzi się już z drugą osobą do tej samej szkoły, wiesz? Oddaliliśmy się od
siebie. Przestałem odpowiadać na jego wiadomości, jeszcze nim zacząłem naukę w college’u.
I w zasadzie to tyle.
Nie znam dobrze Conora. Z pewnością nie na tyle, by móc cokolwiek powiedzieć na
temat jego relacji z Kaiem. Ale chyba spędziliśmy ostatnio ze sobą wystarczająco wiele czasu,
bym umiała poznać, kiedy coś przede mną zataja. Gdzieś głęboko kryje się jakaś rana. Zbyt
głęboko, bym mogła ją dostrzec.
— Nie jesteś przekonany, że wyśledził cię, by się tylko przywitać, prawda?
— Nie ma mowy. — W jego głosie pojawia się napięcie. — Znam Kaia bardzo dobrze.
Zawsze coś knuje.
— Jak sądzisz, co zamierza zrobić?
Conor przeżuwa to pytanie, aż widać, jak pracuje mu szczęka. Mięśnie na jego szyi
drgają.
— Wiesz co? To nie mój problem i nie chcę tego wiedzieć. — Przewraca się na bok, by
mi spojrzeć w twarz. Coś w jego wyrazistych szarych oczach i sposobie, w jaki rozchyla usta,
patrząc na mnie, za każdym razem mąci mi w głowie. — Świetnie się bawiłem tego wieczoru,
zanim nam przeszkodził.
Czuję, że znów się czerwienię. Zagryzam wargę trochę za mocno, tylko by sobie
przypomnieć o bólu, który zawsze czeka, gdy pozwalam sobie na udawanie, że wszystko jest
w porządku. A mimo to nie umiem powstrzymać się przed odpowiedzią:
— Ja także.
— Ależ byłoby przyjemnie zobaczyć, dokąd to zmierzało.
— A ty jak sądzisz? Dokąd? — O rany. Czy ten ochrypły głos naprawdę należy do mnie?
Jego oczy zachodzą mgłą.
— Mam około tysiąca pomysłów, jeśli tylko byś na nie pozwoliła.
Czy ja bym pozwoliła?
Oczywiście, że tak. Zbyt ochoczo i w tym cały problem. Bo właśnie teraz mam podjąć
decyzję — czy zaangażować się całkowicie w emocjonalne zniszczenie z udziałem Conora, czy
zakończyć to na dobre.
Dlaczego on tak ładnie pachnie?
— Muszę ci coś powiedzieć — odzywam się, przyciskając poduszkę do piersi,
z wzrokiem wbitym w palce u stóp. — Ja jestem… — tchórzem. Biorę głęboki wdech i próbuję
jeszcze raz. — Jeszcze nigdy z nikim nie byłam. Tak w ogóle. Cóż, trochę coś kiedyś robiłam.
Ale nie za wiele.
— Och — słyszę jego odpowiedź.
Wkurzająca krótka sylaba wisi w powietrzu, niczym pasmo dymu, które rozprzestrzenia
się coraz bardziej, aż wypełnia cały pokój.
Potem Conor stwierdza przeciągle:
— Kiedyś ja też byłem prawiczkiem.
Szturcham go łokciem.
— Od dłuższego czasu nie miałem do czynienia z dziewicą.
Szturcham go jeszcze raz.
— Nie powiem nikomu, że za szybko doszłaś.
Rzucam w jego twarz poduszką.
— To nie jest śmieszne, palancie — stwierdzam, śmiejąc się wbrew sobie. — W tej
chwili obnażam przed tobą moje czułe miejsca.
— Kotku. — Rzuca poduszkę na koniec łóżka i pochyla się nade mną, klękając między
moimi nogami. Nawet się nie dotykamy, ale sam jego widok nade mną i ciepło, które
promieniuje z jego muskularnego ciała… Jeszcze nigdy nie doświadczyłam czegoś tak
erotycznego. — Wiem, że w przeszłości puszczałem się na prawo i lewo. Ale nie chcę taki być
przy tobie.
— Skąd mogę wiedzieć? — pytam szczerze.
— Bo cię nigdy nie okłamałem. Nie zrobiłbym tego. Nawet jeśli nie znamy się zbyt
długo, poznałaś mnie lepiej od wszystkich innych osób. — Zdumiewa mnie, że jego głęboki głos
się załamuje. — Znasz mnie Taylor. Naprawdę.
Pochyla się nade mną i delikatnie przyciska swoje usta do moich. Pocałunek jest
powolny, nieśpieszny, jakby rozkoszował się tą doskonałą chwilą, tak jak ja to robię. Gdy
odrywa się ode mnie, dostrzegam żądzę i czyste pragnienie w jego oczach, które są dokładnym
odbiciem moich uczuć.
— Nie będę się spieszył — obiecuje — jeśli mi pozwolisz.
Moje ciało wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Wyciągam do niego ręce i przysuwam do
siebie, by pocałować go jeszcze raz. Czuję jego twardą męskość na udzie, a trzewia aż zaciskają
mi się w odpowiedzi.
Wiem, że jest podniecony równie mocno jak ja, a jednak zwleka dłużej, niż jestem
w stanie wytrzymać. Całuje mnie głęboko i przygważdża do łóżka, kładąc dłonie po obydwu
stronach mojej głowy. Owijam nogę wokół jego biodra, próbując przyciągnąć go bliżej, by go
popędzić ku… sama nie wiem, czemu. Czemuś, co przyniesie ulgę w napięciu, które czuję
w środku.
— Dotknij mnie — szepczę mu w usta.
— Gdzie chcesz, bym cię dotknął? — pyta, przeciągając wargami po mojej szyi.
Nie wiem, jak się stać, jak to powiedzieć, seksowna. Robię więc użytek ze swojego ciała,
by powiedzieć mu o tym, czego pragnę. Owijam drugą nogę wokół niego i unoszę biodra,
przyciskając ciało do jego erekcji.
Tym ruchem sprawiam, że Conor jęczy, wtulając twarz w zagłębienie nad moim
obojczykiem i wciska się między moje uda.
— Kiedy mówiłaś, że „niewiele robiłaś”, co to oznaczało? — Ciepły oddech łaskocze
mnie w obojczyk, gdy pokrywa pocałunkami moją skórę, zmierzając do rowka między piersiami.
— To znaczy niewiele. — Kołyszę biodrami, wychodząc na spotkanie jego napierającym
biodrom. Rozprasza mnie różnorodność doznań, przebiegających moje ciało.
— Czy ktoś tak już robił? — pyta, ściągając w dół skraj dekoltu sukienki, by obnażyć
większy fragment moich piersi. Ujmuje je w dłonie, delikatnie gładząc kciukiem.
— Tak. Ale nie to. — Zsuwam cienki paseczek z ramienia, by dać mu większy dostęp,
przez co obnażam sutki.
— Jezu, Taylor. — Conor oblizuje wargi. — Muszę sprawdzić, jak smakujesz.
Znów unoszę biodra.
— Proszę.
Oblizuje jeden sztywny sutek, a potem wciąga go głęboko w usta. Budzi tym wstrząsającą
mną falę, która trafia prosto między moje nogi. Rany boskie, jakie to przyjemne. Bada gorącymi
ustami moje piersi, całując je, ssąc i skubiąc, aż zaczynam się wić, pragnąc go jeszcze bardziej.
By ulżył temu gorączkowemu pragnieniu.
Śmieje się pod nosem, widząc moją desperację. Wędruje dłonią po mojej nodze. Między
moimi udami. Nagle zatrzymuje się.
— Co o tym sądzisz? — pyta ochryple. — Mogę?
Jęczę w odpowiedzi, a czubki jego palców muskają moją cipkę, tańcząc nad łechtaczką.
Tylko jedna osoba dotknęła mnie tam, nie licząc mojej własnej dłoni, ale Conor jest pierwszym
mężczyzną, któremu pozwoliłam pociągnąć za gumkę moich majtek i zsunąć je w dół.
Leżę praktycznie naga, z obnażoną górną i dolną połową ciała, z sukienką zwiniętą wokół
talii.
Conor przygląda mi się z żądzą w oczach.
— Ależ jesteś cholernie seksowna. Nie masz nawet pojęcia.
Wiercę się, czując dyskomfort. Udaje mi się zaśmiać krótko.
— Przestań tak na mnie patrzeć.
— Jak? — Wysuwa język, by oblizać dolną wargę.
— Tak. Przez ciebie uświadamiam sobie, jak wyglądam. — Próbuję obciągnąć nieco
sukienkę, ale powstrzymuje moją rękę, zakrywając palce dłonią.
— Taylor. — Jego oczy wpatrują się we mnie tak intensywnie, jak jeszcze nigdy
wcześniej. — Jak sądzisz, co widzę, kiedy na ciebie patrzę?
Pulchną dziewczynę w zbyt obcisłej sukience.
— Nie jestem pewna — kłamię. — Ale wiem, że nie widzisz żadnej z tych szczupłych
lasek, do których jesteś przyzwyczajony, z doskonałymi wysportowanymi ciałami. — Niezdarnie
zakrywam dłonią swój na wpół obnażony brzuch. — Patrz, nie widać tu mięśni.
— A kto ich potrzebuje? Moich wystarczy dla nas dwojga.
Parskam śmiechem, ale milknę, gdy znów przykrywa moją dłoń swoją, tym razem
odpychając ją na bok, tak by na moim brzuchu leżała tylko jego ręka.
— Pragnę takiej kobiety, jaką ty jesteś — stwierdza poważnie, przesuwając teraz
obydwoma rękami po moim ciele. — Miękka, ciepła… twoje uda… twój tyłek… kurde, te
biodra…
Obejmuje dłońmi wyżej wymienione biodra, które mój niewyobrażalnie tępy lekarz
rodzinny określił kiedyś mianem „doskonałych do rodzenia dzieci”.
— Masz zabójcze krągłości, T.
Nim udaje mi się na to odpowiedzieć, chwyta mnie za rękę i przyciska bezpośrednio do
swojego krocza. Rzeczywiście — jest podniecony.
— Czujesz, jaki jestem twardy? — jęczy cicho. — Tak na mnie działasz. Jesteś
ucieleśnieniem moich fantazji.
Jest albo najlepszym aktorem na świecie… albo mówi prawdę. Tak czy owak, moje ciało
reaguje na jego rozpalone spojrzenie i ochrypłe komplementy. Mam gorące policzki. Moje piersi
łaskoczą. Czuję, że jeśli nie zacznie mnie znów dotykać, może mi się przydarzyć samozapłon.
— A teraz… mogę dalej cię zapewniać, jaka jesteś seksowna — ciągnie figlarnie Conor
— albo mogę ci dać orgazm. Wybierz mądrze.
Przeszywa mnie dreszcz oczekiwania.
— Orgazm — wypalam. — Wybieram orgazm.
Chichocze cicho.
— Dobry wybór.
Zagryzam wargę, gdy wsuwa we mnie palec. Nie za głęboko, tylko do pierwszego lub
drugiego stawu. Tylko tyle, bym całkiem się wokół niego zacisnęła.
Na jego ustach pojawia się sprośny uśmiech. Bawi się mną, a ja nie mogę już tego
wytrzymać i napieram na jego palce, cicho błagając o więcej.
Dysząc ciężko, Conor ześlizguje się w dół, by popatrzeć na mnie spomiędzy moich ud.
Przesuwa rękoma po moich łydkach, kolanach, jednocześnie skubiąc wargami wnętrze ud.
Pokrywa je pocałunkami, kierując się do mojej cipki i przesuwa językiem po łechtaczce, a ja
krzyczę, czując, jak pocisk rozkoszy przeszywa moje ciało. Ściskam w garściach kołdrę
i napieram pupą na łóżko, by utrzymać ciało w bezruchu.
— Dobrze ci? — pyta, a potem wraca do swoich niegodziwych obrządków, nawet nie
czekając na odpowiedź.
Nie znam lepszego uczucia niż dotyk jego ciepłych, wilgotnych ust, które odkrywają
moje wrażliwe, ogarnięte żądzą ciało. Pokój hotelowy wypełniają gardłowe dźwięki i ciche
pojękiwania. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to ja je wydaję. Zatracam się we mgle,
kompletnie pochłonięta przyjemnością, którą mi sprawia. Kołyszę biodrami, ocierając się o jego
łapczywe usta, a potem krzyczę z rozczarowania, czując, jak znika ich żar.
— Cholera, zaczekaj — mówi zdławionym głosem.
Materac się unosi i słyszę chyba dźwięk rozpinanego suwaka. Rozchylam ociężałe
powieki, widząc, jak Conor wsuwa jedną dłoń w swoje bokserki. Dostrzegam tylko, że pieści
sam siebie, a jego usta wracają do mojej cipki i znów w moim mózgu pojawia się krótkie spięcie.
Znowu prowadzi mnie językiem i palcami na sam skraj, zaspokajając się wolną ręką.
Chcę mu w tym pomóc. Pragnę mieć w ustach jego fiuta. Chcę poczuć jego smak. Pałam żądzą,
bym to ja doprowadziła go do utraty kontroli na sobą tak, jak on to robi ze mną.
Conor nagle jęczy z twarzą przyciśniętą do mojej cipki. Porusza szybciej biodrami. Ssie
łechtaczkę, dysząc ciężko i jęczy:
— Dochodzę.
Wystarcza tylko tyle, by urwała się napięta nić we mnie. Moimi mięśniami wstrząsa
orgazm o takim poziomie intensywności, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Drętwieją mi
nawet palce u stóp, gdy łapię gorączkowo powietrze, czując pulsujący żar, który ogarnia każde
zakończenie moich nerwów.
Conor Pieprzony Edwards.
Rozdział osiemnasty

Conor

Moja drużyna zbiera się w arenie Briar w środę po naszej porażce w Buffalo. Dla nas
skończył się sezon, co w przypadku kilku studentów ostatniego roku oznacza, że skoncentrują się
teraz na drużynach NHL, które przyjęły ich w swoje szeregi, i nabraniu życiowej formy przed
letnim obozem treningowym. Dla innych ostatni weekend był zapewne pożegnalnym wyjściem
w stroju na lód. Dziś jednak przyszliśmy dla trenera Jensena.
Hunter stoi pośrodku lodowiska, gdzie zebraliśmy się przed pewnego rodzaju ceremonią.
Trener, wyczuwając, że coś wisi w powietrzu, stoi tuż poza naszym kręgiem z podejrzliwym
wyrazem twarzy. Już widziałem tę minę u Brenny przy więcej niż jednej okazji. Niemal przeraża
mnie to, jak podobni są do siebie — on i jego sukowata córka.
— Zatem — zaczyna Hunter — poprosiliśmy pana o dołączenie do nas głównie dlatego,
że chcieliśmy podziękować. Tej bandzie degeneratów i chuliganów nie udałoby się tak daleko
dotrzeć bez pana i nawet jeśli nie zdołaliśmy przywieźć panu wielkiego trofeum, sprawił pan, że
wszyscy staliśmy się lepsi. Nie tylko jako hokeiści, ale też jako ludzie. I jesteśmy wiele panu
winni.
— Na przykład kaucję za wyciągnięcie z aresztu, prawda, kapitanie? — włącza się
Bucky, wywołując wśród chłopaków salwę śmiechu.
— Dzięki, Buck — zbywa go Hunter. — Tak czy owak, wszyscy składamy
podziękowania. Mamy pewien drobiazg, który pokaże, jak pana doceniamy.
Gavin i Matt niemalże siłą wciągają trenera do środka naszego kręgu, gdzie Hunter
wręcza mu rolexa z wygrawerowaną dedykacją, na którego zakup zrzucili się wszyscy z drużyny.
A raczej zrobili to nasi rodzice. Mama wysłała mi pusty czek z nazwiskiem mojego ojczyma, a ja
powiedziałem Hunterowi, by wpisał kwotę. Wolałem nie wiedzieć jaką. — Człowieku, ja, ech…
— Trener podziwia zegarek, kompletnie zapominając języka w gębie. — To naprawdę miłe,
chłopcy. Ja, hm… — Pociąga nosem, przecierając twarz. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że
zaraz się rozpłacze. — Jesteście szczególną grupą. Naprawdę tak myślę, mówiąc, że jeszcze
nigdy nie miałem lepszej drużyny.
— Lepszej niż wtedy, gdy w skład wchodzili Garrett Graham i John Logan? — dopytuje
Foster, wymieniając dwóch z najsłynniejszych absolwentów. Obydwaj obecnie grają w drużynie
Bruins.
— Nie szalejmy — odpowiada trener, ale w jego oczach migocze iskra. — Wszyscy
ciężko pracowaliście, a ja nie mogę więcej od was oczekiwać. Tak więc dziękuję. Wspaniała
robota.
Foster przynosi z ławki chłodziarkę pełną piwa i rozdaje butelki, a my wszyscy po raz
ostatni mamy okazję cieszyć się wspólną obecnością na lodzie. Bez wątpienia w przyszłym roku
będziemy silną drużyną. Ale już nie taką samą.
Osiem miesięcy temu pojawiłem się na kampusie, czując nagły przypływ żalu,
zastanawiając się, czy nie podjąłem pospiesznej i nieprzemyślanej decyzji, by przenieść się
o prawie pięć tysięcy kilometrów, na drugi koniec kraju i zacząć życie od nowa. Bałem się, że
nigdy nie wpasuję się w okryte bluszczem dziedzictwo tego miejsca i będę się dławił koszulkami
polo od Ralpha Laurena oraz wrodzonym zadęciem otoczenia. I wtedy spotkałem tych idiotów.
Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszych przyjaciół.
I Taylor. Znam ją od niecałego miesiąca, a mimo to zaliczam ją do krótkiej listy ludzi,
którym ufam. Sprawia, że chcę stać się lepszą osobą. Przy niej czuję, że mogę coś w końcu
zrobić tak, jak powinienem, jakbym rzeczywiście mógł cieszyć się prawdziwym związkiem,
opartym na przyjaźni, a nie żądzy. Mimo tego, że niektórzy moi przyjaciele z trudem w to
wierzą.
— Ja tylko mówię, że — papla Foster w jeepie w drodze powrotnej do domu — Con nie
wrócił do naszego pokoju w sobotnią noc. Zatem jeśli nie wskoczył do łóżka z tobą i Demi,
kapitanie, mam niezłe pojęcie o tym, czym się zajmował.
— Ziom, nie do twarzy ci z zazdrością — stwierdzam przeciągle.
— Ale tak na poważnie. — Hunter pochyla się ku nam ze swojego fotela z tyłu, gdzie
siedzi wraz z Mattem. — Co się dzieje między wami dwojgiem?
Do diabła, żebym to ja wiedział.
Lubię Taylor. Bardzo. Ale też jestem pewien, że jeśli poruszę z nią kwestię ponownego
ustalenia zasad naszej relacji, odstraszę ją. Chyba jeszcze nie jest przekonana, że się zmieniłem
i, szczerze mówiąc, nikt nie jest bardziej zdziwiony moim niedawnym zwrotem w stronę
monogamii ode mnie. Jednak w obecnej chwili dobrze się bawię.
— Dżentelmen nie opowiada o podbojach — mówię w odpowiedzi.
Foster prycha.
— Jakie masz więc usprawiedliwienie?
— Con, powinieneś nałożyć opłatę na Fostera, jeśli ma zamiar tak ci wisieć na fiucie —
stwierdza Hunter z szerokim uśmiechem.
Zaczynam współczuć Hunterowi z powodu piekła, które mu zgotowaliśmy, kiedy na
początku semestru obiecał sobie zachować celibat, a potem poznał Demi. Co za wkurzające
bagno. Chłopcy zachowują się jak pies, który znalazł kość. Wyobrażam sobie, że teraz tylko
wszystko się pogorszy, skoro sezon się skończył, a oni nie mają nic do roboty poza dyszeniem mi
w kark.
Kiedy więc Hunter przypiera mnie do muru w knajpce, gdzie zatrzymaliśmy się, by kupić
lunch, świeżo wzbudzone współczucie sprawia, że nieco się przed nim otwieram.
— Jak bardzo jest to poważne? — pyta, gdy czekamy obok samochodu na Matta
i Fostera, którzy poszli po odbiór zamówienia do środka.
— Nie wiem, czy to jest na poważnie. Na pewno zmierza ku temu, by już nie być
niepoważne. — Wzruszam ramionami. — Nawet jeszcze nie spaliśmy ze sobą — wyznaję, bo
wiem, że Hunter umie trzymać język za zębami. — W Buffalo po raz pierwszy trochę się
zabawiliśmy.
— To najlepsze chwile, prawda? Przed przespaniem się ze sobą. Kiedy myślisz tylko
o tym, jak będzie wyglądał pierwszy raz. I, wiesz, wyczekiwanie. Nakręcanie się wzajemnie
napięciem.
Nie wiedziałbym tego z własnego doświadczenia — po raz pierwszy seks nie był dla
mnie pierwszym krokiem. Zwykle jest dla mnie pierwszym i ostatnim.
— Pamiętam, że byłeś dość rozdrażniony.
— Cóż, tak — śmieje się. — To też się zdarza.
— Taylor to dobra dziewczyna. Świetnie się dogadujemy. — Waham się przez chwilę. —
Szczerze, próbuję stwierdzić, ile mi się uda wytrwać, zanim zda sobie sprawę, że jestem
gnojkiem, a ona jest dla mnie za mądra.
Hunter potrząsa głową.
— Wiesz, jeśli nie traktowałbyś siebie jak gnojka, to inni ludzie też by tego nie robili.
— Dzięki, tatusiu.
— Nie ma za co, palancie.
Tłumię uśmiech. Łączy mnie z Hunterem inna relacja niż z pozostałymi chłopakami.
Może dlatego, że obydwaj ostatnio pracujemy nad tym, by być lepszymi ludźmi. Tylko z nim
rozmawiam na poważniejsze tematy, więc kiedy zaczyna moralizować, w pewien sposób trafia to
do mnie. Jego słowa wciąż wiszą w powietrzu, gdy docieram do domu i oddzwaniam do mamy,
która próbowała ze mną rano porozmawiać.
— Gdzie pan był, proszę pana? — ćwierka. — Nie zadzwoniłeś po meczu.
— Tak, przepraszam. To był zwariowany weekend, a ja czułem się wyczerpany, gdy już
wróciliśmy. Potem musiałem nadrabiać zaległości w zadaniach domowych przez ostatnie parę
dni.
— Przykro mi, że nie dane wam było zagrać w mistrzostwach. Ale oby do następnego
roku, prawda?
— Tak. Pogodziłem się z tym. — Wkurzają mnie faceci, którzy przez długie lata
rozpamiętują takie bzdury. Ziom, weź sobie znajdź inne hobby. — Co u ciebie? Jak się miewa
Max?
Jej westchnienie łaskocze mnie w ucho.
— Chce kupić jacht. Wybrał się do Monterrey, by coś obejrzeć.
— A czy umie żeglować?
— Oczywiście, że nie, ale czemu miałoby go to powstrzymać, prawda? — Znów się
śmieje. Pewnie to miłe, że uznaje za urocze nawet najbardziej irracjonalne pomysły. —
Zapytałam go: „Ledwo udaje ci się docierać do domu na kolację, więc kiedy chcesz uczyć się
żeglować?” Ale jeśli przeżywa kryzys wieku średniego, to wolę, by zrobił to z jachtem niż
z młodszą kobietą.
— Możesz wylądować w więzieniu, jeśli podpalisz własny jacht — uświadamiam ją. —
Czytałem gdzieś o tym.
— Jeśli do tego dojdzie — zgadza się żartobliwie. — Ale nie chcę zabierać ci zbyt wiele
czasu. Tęsknię za tobą. Kocham cię. Trzymaj się z dala od kłopotów.
— Kto, ja?
— Tak właśnie myślałam.
— Kocham cię, mamo. Pogadamy później.
Cieszę się jej szczęściem. Jestem zadowolony, że Max ją uszczęśliwia, a ona ma tyle
pieniędzy, by móc narzekać na takie bzdury jak zakup jachtu. Ale mimo to gdzieś w gardle
wzbiera gorycz, gdy się rozłączam.
Rozmowa o Maxie przywołuje z mroków pamięci katastrofę z Kaiem. Jego ponowne
pojawienie się podziałało na mnie jak smagnięcie biczem. Kiedyś myślałem, że jestem mu coś
winien. Przez długi czas był moim najlepszym przyjacielem, a kiedy udało mi się wydostać ze
swojego starego miejsca zamieszkania, a jemu nie, czułem się, jakbym go w jakiś sposób
zdradził. Ale potem zdałem sobie sprawę, że dla Kaia nigdy nie istniała lojalność ani przyjaźń —
ludzie w jego oczach byli tylko narzędziami. Jesteśmy dobrzy tylko do momentu, gdy coś
możemy dla niego zrobić.
Kiedy znów rozmyślam nad tym tematem, dostrzegam, że Kai Turner jest zgnilizną, która
zakaża wszystko, czego dotknie. Mam cholerną nadzieję, że już go nigdy nie zobaczę.
Czuję, że ogarnia mnie ponury nastrój, więc piszę SMS-a do Taylor, szukając czegoś, co
mnie rozerwie.
JA: Czy mogę do ciebie wpaść i zrobić ci dobrze?
Żartuję sobie, ale tylko trochę.
TAYLOR: Spotkanie Kappy. Zobaczymy się później?
Nie wiem, czy mam czuć się odrzucony, bo nawet nie nagrodziła mojej propozycji czymś
więcej niż tylko emoji oznaczającym zamyślenie. Postanawiam, że dam jej trochę luzu, skoro
siedzi na spotkaniu i wcale nie musiała mi odpowiadać.
JA: W porządku. Napisz do mnie.
Rzucam telefon na łóżko i idę w stronę komody, by poszukać sportowych spodenek.
Chyba się przebiegnę, skoro nawet nie mogę wylizać cipki mojej dziewczynie na niby. Nigdy nie
jest za wcześnie, by zacząć ćwiczenia kardio.
Rozdział dziewiętnasty

Taylor

O mało nie krztuszę się swoim językiem, odczytując wiadomość od Conora. Ten
człowiek ma bardzo irytujący zwyczaj zaskakiwania mnie podczas spotkań Kappy.
— Co masz tam takiego śmiesznego? — Sasha wyrywa mi telefon z ręki już po wysłaniu
odpowiedzi do Conora. Rzucam się na nią. Ale moja najlepsza przyjaciółka okazuje się za
szybka. W końcu kiedyś była gimnastyczką i tak dalej. Co za suka.
— „Czy mogę do ciebie wpaść i zrobić ci dobrze?” — czyta na głos, skacząc na równe
nogi, by mi uciec. Ścigam ją, aż staje odgrodzona ode mnie antycznym stolikiem kawowym
w wielkim salonie. Wszystko w tej sali jest takim lub innym bezcennym artefaktem,
podarowanym przez absolwentkę z jakiegoś kretyńskiego powodu. — Emotka z bakłażanem,
emotka z kleksem, emotka z brzoskwinką…
— Zamknij się. — Przeskakuję przez stolik, by jej odebrać telefon. — Nie wysłał mi
emotki ze spuszczaniem się na mój tyłek.
— Taylor, to się nazywa podtekst. — Sasha puszcza do mnie oko z bezczelnym, szerokim
uśmiechem. — Ależ jestem z ciebie dumna.
— Pozwoliłabym Conorowi Edwardsowi spuścić się na mojego pluszowego żółwia,
jeśliby zechciał — wypala Rachel.
— Wiemy, Rach. — Olivia udaje, że zaraz zwymiotuje. — Cholerna psychopatka.
— Zgodziłaś się, prawda? — Beth gmera słomką, wyjmując ją i wkładając do swojego
kubka ze smoothie. — Proszę, powiedz, że się zgodziłaś.
— Widzicie? — Lisa kiwa głową ze szczerą aprobatą. — Prawdziwi mężczyźni wylizują
cipki.
— Ale jest w tym dobry? — Fiona zakrywa łono poduszką, jakby musiała zamaskować
damską erekcję. — Mam przeczucie, że jest w tym dobry. Umiem to poznać po ludziach.
Wraz z Sashą zajmujemy swoje miejsca przy stole w jadalni, kierując nasze krzesła
w stronę salonu, by mieć na oku całą otwartą przestrzeń. Czuję, że ktoś się we mnie wpatruje,
i zerkam w tamtą stronę, odkrywając siedzącą o kilka krzeseł dalej Rebeccę. Kiedy nasze
spojrzenia spotykają się, marszczy brwi i odwraca wzrok.
— Czy możemy obniżyć nieco poziom wygłodniałego dziwkarstwa? — prycha Abigail
z czerwoną twarzą. — Nie mam ochoty słuchać o tym jebace. Mamy sprawy do omówienia.
— Na przykład namaszczenie Abigail — szepcze Sasha.
— Po co w ogóle zawracać sobie głowę wyborami, prawda? — odpowiadam jej również
szeptem.
Sasha przykłada palec do głowy i udaje, że strzela sobie w łeb.
Prezeska naszej kapituły nie zaczyna jednak od wyborów, tylko od bardziej palącej
kwestii.
— Rayna, czy chcesz nam streścić pokrótce, jak się mają rzeczy z Wiosenną Galą? —
Charlotte oddaje głos Raynie, kolejnej studentce ostatniego roku.
— W poniedziałek będą do odebrania gotowe bilety. W tym roku prosimy każdą z nas, by
sprzedała dwadzieścia. Wszystkie szczegóły o przekazaniu funduszy na rzecz organizacji
charytatywnej Szpitala Dziecięcego macie na e-mailu, wraz z zaleceniami co do obowiązującego
stroju. Przypomnijcie ludziom, którym będziecie sprzedawać bilety, że wymagane są stroje
formalne. I mówię poważnie, suknie i krawaty. Kropka. Jeśli mężczyźni nie pojawią się pod
muchami, a kobiety w olśniewających sukniach z cekinami, nie wchodzą do środka. Stephanie,
mówię do ciebie.
Rayna rzuca gniewne spojrzenie siostrze, która ledwo skrywa pełen poczucia winy
uśmiech. Ostatniego roku chłopak, z którym umawiała się Steph, pokazał się przebrany za
gotyckiego zombie Jezusa. Darczyńcy spośród absolwentów nie przyjęli tego entuzjastycznie.
— Czy możemy urządzić ją w tym roku w Bostonie? — jęczy Jules. — Sala bankietowa
dziwnie pachniała i nie było parkingu. Z pewnością mogłabym poprosić tatę, by…
— Nie — odwarkuje Rayna. — Im więcej wydamy na salę, tym mniej pieniędzy trafi na
cel dobroczynny. Ponownie organizujemy wydarzenie w sali bankietowej Hastings, ale w tym
roku zawieramy umowę z kościołem naprzeciwko, by skorzystać z jego parkingu, jeśli przyjedzie
za dużo samochodów, a na miejscu będzie czekał parkingowy.
— Każda z nas — włącza się Charlotte — musi zgłosić się na ochotnika do komisji
Wiosennej Gali. Planowanie obecności VIP-ów, dekoracje, co sobie wybierzecie. Rayna ma listę.
Jeśli nie znajdzie się tam wasze imię, ja wam przydzielę funkcję.
Sasha szturcha mnie w żebra. Na poprzednim spotkaniu dokonała wrogiego przejęcia
komitetu muzycznego i zaciągnęła mnie do swojej kompanii. W większości oznacza to
przeglądanie jej listy utworów na Spotify, by znaleźć właściwą równowagę między utworami
nadającymi się do tańczenia i nieobraźliwymi dla naszych szacownych gości w określonym
wieku. W zeszłym roku Sasha wykopała DJ-a po dwudziestu minutach prezentowania jego
zestawu utworów i przeprowadziła całą oprawę muzyczną imprezy ze swojego telefonu.
Nie trzeba mówić, że łatwiej było pozwolić Sashy postawić na swoim.
Charlotte ogłasza koniec spotkania, a Abigail przypiera mnie do muru, gdy zdążam do
łazienki w korytarzu. Wygląda na to, że była u swojego handlarza wybielaczem. Jej włosy mają
obecnie ten odcień bieli, który w jakiś sposób pochłania całe naturalne światło i w zamian odsyła
tylko odbicie oślepiającej suki.
— Jesteś strasznie arogancka ostatnio — stwierdza, stając między mną a drzwiami, by
powstrzymać mnie od siusiania. Powinnam nasiusiać na jej modne louboutiny tylko po to, by
podkreślić reperkusje związane ze stawianiem barier przed łazienką.
— Mogę cię zapewnić, że tak nie jest. A teraz, jeśli pozwolisz…
— Wiesz, że ten hokeista znudzi się i wkrótce cię rzuci. Nigdy nie umawia się z nikim
dłużej niż przez kilka tygodni.
— Co cię to obchodzi?
— Jesteśmy siostrami, Tay-Tay — grucha, przechylając głowę w taki sposób, że
przypomina połamaną marionetkę. Cholernie mnie to przeraża. A może tylko dzięki temu, że cała
krew przelewa się na jedną stronę, Abigail udaje się sformułować następne zdanie. — Nie
chciałabym, żeby złamał ci serce.
— Nie ma obaw. — Wyciągam rękę, zmuszając ją do odsunięcia się, bym mogła
przepchnąć się do przodu. — Nasz związek jest oparty wyłącznie na uprawianiu cały czas seksu,
więc…
Przeciskam się obok niej i załatwiam swoje sprawy, a potem myję ręce i wychodzę
z powrotem do korytarza. Gdzie wciąż stoi Abigail. Czy ona nie ma lepszych rzeczy do robienia
niż obsesyjne interesowanie się moim życiem miłosnym?
Idzie w ślad za mną do korytarza wejściowego. Kiedy otwieram drzwi, by wyjść, do
środka wchodzi nikt inny, jak chłopak Abigail, Kevin. Cudownie. Oto ten, który pachnie
nadmiarem dezodorantu i cheetosów.
Za każdym razem, gdy Kevin mnie widzi, najpierw przez chwilę gapi się na mnie tępo,
a potem opuszcza spojrzenie na moją klatkę piersiową i wtedy zachowuje się, jakby spotkał na
zatłoczonym lotnisku kogoś, kogo zna. Jego twarz rozjaśnia się, gdy mnie rozpoznaje.
— Hej, Taylor.
— Taylor — krzyczy Sasha z klatki schodowej. — Zabieraj tu swój tyłek.
— Popatrz na to w ten sposób — ćwierkam, prześlizgując się obok Abigail i pożądliwego
spojrzenia jej obleśnego chłopaka — kiedy już skończę z hokeistą, możesz sobie z niego
skorzystać.
Krew mi się burzy od pełnej podniecenia energii. Postawienie się Abigail, nawet takie
skromne, sprawia mi przyjemność. A nawet napełnia mocą. Taylor Marsh, zdolna przeskoczyć
wysokie suki.
— Powinniśmy porozmawiać z Charlotte na temat ratowników medycznych, tak by byli
w pogotowiu — stwierdza Sasha, gdy wchodzimy na górę do jej pokoju. — Abigail może paść
trupem z zazdrości w każdej minucie.
— Nic nie wiem na temat zazdrości. — W pokoju Sashy siadam na jej fotelu-leniuchu
i przerzucam włosy przez ramię. — Chyba dostaje kręćka na myśl, że okrucieństwo Abigail
obróciło się przeciw niej i mnie uszczęśliwiło.
— Czyli teraz jesteście ze sobą na poważnie, ty i Conor?
— Jest coś między nami — odpowiadam, nie znajdując lepszego słowa. — Ale nie wiem
co.
— Ale to coś prawdziwego.
Przełykam z trudem.
— Chyba tak. Wiesz, całowaliśmy się i takie tam. Trochę pobawiliśmy się w Buffalo.
— Jechałaś siedem godzin po numerek — stwierdza Sasha, śmiejąc się. — Mam nadzieję,
że to było coś więcej niż trochę.
— Sześć i pół godziny. I niech będzie, to było trochę więcej niż trochę.
— Wciąż masz legitymację dziewicy? — dopytuje.
— Jeszcze nie zapoznałam się z jego penisem.
Słyszę prychnięcie w odpowiedzi.
— W porządku. Niech będzie. Co o tym sądzisz? Czy jest dobrze na razie tak, jak jest,
czy też zmierzasz w jakimś kierunku?
— Nie wiem. To znaczy, ja mam dobre nastawienie. W kategorii zabawiania się wszystko
jest na piątkę. Jest słodki, pełen szacunku i sprawia, że czuję się bezpiecznie.
— Ale — mówi za mnie Sasha.
— Ale wciąż się waham. Jest cudowny wobec mnie, ale mimo wszystko nie mogę
uwolnić się od myśli, że jeśli się z nim prześpię, to wciąż pozostanę cyfrą na bardzo długiej
liście. To takie… — milknę, niezdolna do znalezienia słów.
— To patriarchalne stwierdzenie. Kogo obchodzi, z iloma kobietami się przespał? Czy je
zdradzał? Czy obiecywał im obrączkę, by zaciągnąć je do łóżka, a potem wykradał się w środku
nocy? Czy publikuje swoje zdjęcia z podbojami na Insta i przekazuje trofea przyjaciołom?
— Nic o tym nie wiem.
— Zatem walić to. Albo jego. — Sasha diabelsko wywija językiem. — Jeśli masz ochotę.
Kiedy będziesz tak czuła. Jeśli pojawi się nastrój.
— Dobrze — odpowiadam, przewracając oczami. — Rozumiem.
— Społeczeństwo nakazuje chłopcom: dziel i rządź oraz mówi dziewczynom, by
zachowywały siebie dla młodszej przyszłej wersji ojca. Właśnie robię szybkie obliczenia
w głowie i… tak, wychodzi mi kupa pełnych hipokryzji bzdur. Twoja wartość nie jest powiązana
z twoją waginą ani z tym, do ilu dziewczyn doszło.
— Gra słów niezamierzona.
— Dokładnie.
Rozdział dwudziesty

Conor

Od czasów szkoły średniej nie robiłem dobrze dziewczynie palcami tak długo.
Taylor leży w moim łóżku na boku, z zarumienionymi policzkami i lekko rozchylonymi
wargami. Jej stanik leży na biurku w kącie pokoju. Ma podciągniętą koszulkę, obnażając przede
mną doskonałe piersi, i dżinsy zsunięte tylko do punktu, w którym mogę sięgnąć ręką pod jej
obcisłe białe majtki. Jeszcze nie widziałem tej dziewczyny całkowicie nagiej, ale dla mnie
przedstawia najbardziej erotyczny widok, którego kiedykolwiek byłem świadkiem. Blond włosy
rozsypują się na poduszce, a ciepłe drobne ciało owija się wokół mnie, gdy napiera na moją rękę.
Zaciska mocniej powieki za każdym razem, gdy przeciągam kciukiem po jej łechtaczce.
Mógłbym to robić cały dzień.
— Przestań. — Taylor odrywa swoje usta od moich, a ja zamieram w bezruchu. Kurde.
Czy byłem zbyt szorstki? Minęło już trochę czasu, odkąd po raz ostatni zabawiałem się
z dziewicą.
— Czy ci sprawiam ból? — pytam natychmiast.
— Nie, jest mi cudownie.
— Co więc się dzieje?
— Nic się nie dzieje. Ja tylko… sądzę, że chcę ci zrobić dobrze ustami.
— Sądzisz? — Zaciskam zębami dolną wargę, by powstrzymać się od śmiechu. Zwykle
takie rozmowy nie zaczynają się od tych słów. Słowo, szczerze mówiąc, zwykle wcale się prawie
nie rozmawia.
Kiwa głową. Wydaje się, jakby nabierała pewności siebie, gdy rozważa ten pomysł.
Oblizuje wargi, a mój fiut niemal wybija dziurę w dżinsach.
— Tak, chcę tego.
— Wiesz, nie musisz. — Unoszę brew. — Nie wierzę w seks wymienny.
— Wiem. — Taylor uśmiecha się do mnie, a w jej oku pojawia się konspiracyjny błysk.
Dziewczyna zaraz wyruszy na przygodę. W dziwny sposób jest to nawet urocze. Pierwszy fiut
mojego kotka.
— Dobrze. — Przewracam się na plecy i zakładam ręce za głową. — Zrób ze mnie
mężczyznę, Taylor Marsh.
Z cichym śmiechem przesuwa się w dół mojego ciała i rozpina guzik moich dżinsów, by
ściągnąć je wraz z bokserkami. Odkąd wszedłem do sypialni godzinę temu, mam wciąż erekcję,
więc fiut wyskakuje w górę, by się przywitać.
Taylor zagryza dolną wargę i bierze mnie w dłoń, ostrożnie pocierając trzon. Mówi coś,
ale nie słucham jej, skupiając się całkowicie na tym, by nie wystrzelić. Tyle razy waliłem gruchę,
marząc o tej chwili — o tym, by wzięła go w usta, a jej niebieskie jak Morze Karaibskie oczy
patrzyły na mnie, gdy mnie ssie.
— Czy ci sprawiam ból? — powtarza za mną, znów przesuwając delikatnie dłonią.
Drażni się ze mną. — Bo wyglądasz, jakbyś cierpiał.
— Wiję się w agonii — mamroczę. — Chyba tego nie przeżyję.
— To dobrze. Tylko nie spuść mi się we włosy — nakazuje.
W odpowiedzi śmieję się, ale ten dźwięk więźnie mi w gardle, gdy bierze w pełni główkę
między nabrzmiałe usta, a jej język ślizga się wzdłuż penisa. Wplatam palce w jej włosy,
zachęcając, by zwolniła ruchy. Poddaje się, a gorące usta wsysają mnie po milimetrze. Gdy już
zanurzam się, prawie sięgając tyłu jej gardła, cały się pocę.
Jezu Chryste.
Wolną ręką wycieram krople potu z czoła. Dyszę z wysiłkiem, gdy Taylor torturuje mnie
tak samo, cofając usta. Przeciąga językiem po czubku, wykonując powolny, uwodzicielski ruch.
W tej chwili prawie tracę nad sobą kontrolę.
Dlaczego uznałem, że lepiej będzie powoli? Wolno, szybko, nie ma to znaczenia. Tak czy
owak, nie wytrzymam długo. Nie wiem, gdzie to podejrzała, ale Taylor robi mi najlepszego loda
w moim życiu.
— Cholera, kotku, jestem już blisko — chrypię zza zaciśniętych zębów.
Taylor uwalnia mnie spomiędzy błyszczących wilgocią ust, które wydają mokry dźwięk,
i siada, wciąż gładząc mój penis. Z jękiem chwytam koszulkę, zwisającą z zagłówka i zabieram
jej fiuta, gdy całe moje ciało sztywnieje, wstrząsane dreszczami. Tryskam w koszulkę, a Taylor
obdarza słodkimi pocałunkami moją klatkę piersiową i szyję, aż sięgam ku jej wargom. Nasze
języki spotykają się. Całuję ją, wygłodniały, a dreszcze po orgazmie wstrząsają moim ciałem.
— Czy było ci dobrze? — przerywa pocałunek, uśmiechając się nieśmiało. Kręci mi się
w głowie od tego, jak łatwo ta dziewczyna się zmienia. Od niewinnej dziewicy po zaklinaczkę
kutasów i z powrotem.
Wzdycham, uszczęśliwiony.
— Lepiej niż dobrze. — Wtem olśniewa mnie. — Ale ja ci nie zrobiłem dobrze. Wciąż
mogę…
— W porządku. — Taylor przytula się do mojego boku i opiera głowę na mojej klatce
piersiowej. Błądzi leniwie palcami po moim brzuchu. — Fajnie było.
— Następnym razem zrobię ci dobrze dwa razy — mówię i całuję ją w czoło, rzucając
koszulkę do kosza na brudną bieliznę, który stoi po przeciwnej stronie pokoju.
Zabawianie się z Taylor sprawiło, że gra wstępna znów stała się przyjemnością. Przedtem
laski były tak niecierpliwe, żeby wskoczyć na moją pałę, że ledwo udawało mi się usłyszeć ich
imię. Albo ja tak się napalałem na rozbieranie ich, że nie starczało czasu nawet na pocałunek. Ale
przy Taylor nie chcę, by mnie cokolwiek ominęło. Pragnę nauczyć się na pamięć każdego
centymetra jej ciała i obdarzyć ją każdym możliwym doświadczeniem. Jestem jej pierwszym
i chcę się dokładnie upewnić, że robię to dobrze.
Na stoliku nocnym obok Taylor wibruje mój telefon.
— Możesz mi go podać? — proszę.
Wręcza mi aparat. Na ekranie pokazuje się nieznany numer, więc marszczę brwi.
— Tak? — odbieram, dalej przebiegając palcami po włosach Taylor.
— Co tam, ziom?
Każdy mięsień w moim ciele spina się. Kai. Ten pojeb.
— Skąd masz mój numer? — pytam zimno.
Taylor spogląda na mnie pytającymi oczami.
— Nie złość się, ziom. Wydusiłem go od jednego z twoich kumpli w klubie w Buffalo. —
Założę się, że to Bucky. Ten dzieciak dałby swój numer PIN do karty, gdyby go miło poprosić.
— Banda cieniasów ci sportowcy.
— Cóż, odpuść sobie. Powiedziałem ci wcześniej…
— Wyluzuj, bracie. Przychodzę w pokoju. Słuchaj, zamierzam pojawić się w Bostonie
w tym tygodniu. Spotkajmy się i pogadajmy. Dobrze nam to obydwu zrobi.
Tak, jasne. Dla Kaia liczy się tylko to, co jest dla niego dobre.
— Nie jestem zainteresowany. — Kończę rozmowę i rzucam telefon na podłogę. Niech to
szlag.
— Czy to znowu był tamten koleś? — Taylor wygląda na przejętą. Odsuwa się ode mnie
i siada, poprawiając koszulę i zapinając spodnie. — Ten Kai?
— Nic się nie stało. Zapomnij o tym — wypowiadam te słowa do niej, ale tak naprawdę
mówię do siebie. Odkąd Kai pojawił się ponownie tamtego wieczoru po meczu, nie mogę
otrząsnąć się ze strachu, który zaciska supeł w moim brzuchu.
— Conor. Wiem, że czegoś nie chcesz mi powiedzieć. — Kiedy Taylor kieruje spojrzenie
na mnie — szczere i wrażliwe, czuję się jak palant. — I jeśli naprawdę nie jesteś gotów, by mi
powiedzieć, albo nie chcesz powierzyć mi tych informacji, nie szkodzi. Ale nie zachowuj się tak,
jakby nic się nie wydarzyło.
Cholera jasna.
— Przepraszam. — Oblizuję nagle wyschnięte usta. Jeśli Taylor w końcu zda sobie
sprawę z tego, że jest za dobra dla mnie, totalnego głupka, to może się to zdarzyć równie dobrze
prędzej niż później. — Nie chciałem nic mówić, bo lubię tę osobę, za którą mnie uważasz.
Na jej czole pojawia się zmarszczka.
— Co to ma znaczyć?
To znaczy, że jeśli Taylor wie, co dla niej dobre, zablokuje mój numer.
— To znaczy, że jeśli znałabyś mnie z przeszłości, byłabyś na tyle mądra, by uciec, gdzie
pieprz rośnie.
— Wątpię, by to była prawda — mówi, a ja czuję się kompletnie rozłożony na łopatki. Ta
dziewczyna darzy mnie takim źle pojętym zaufaniem. — Tylko mi powiedz. Pewnie myślę już
o gorszych rzeczach.
Walić to.
— Spędziłem kilka ostatnich lat, próbując uciec od Kaia, bo kiedyś nim byłem —
przyznaję. — Po uszy tkwiłem wraz z nim w tym samym, odkąd byliśmy dzieciakami.
Pozwalałem, by mnie przekonał do głupich rzeczy, do włamywania się do opuszczonych
budynków, malowania graffiti, drobnych kradzieży w sklepie. Bójek, rozbijania szyb
w samochodach. Kiedy rozpoczynaliśmy szkołę średnią, Kai zaczął sprzedawać narkotyki.
Głównie trawę. Tak się wtedy robiło, wiesz? W tamtym czasie nie uważałem, że to coś złego.
Ale mniej więcej w drugiej klasie jego starszy brat dał się zamknąć za rozbieranie na części
kradzionych aut. Kiedy Tommy odszedł, wydawało się, że Kai zaczął podążać szybciej pewną
ścieżką. Przebywał z niektórymi przyjaciółmi brata, opuszczał całe tygodnie w szkole.
Nie umiem określić, co wyraża twarz Taylor, kiedy jej o tym opowiadam. A ja wciąż nie
jestem w stanie opowiedzieć najgorszej części, bo wstydzę się i czuję zażenowanie na myśl
o tym, kim byłem. Wiem, że to wciąż we mnie tkwi, gdzieś pod powierzchnią. Plama, która
przesiąkła przez dywan.
— Potem mama wyszła za Maxa i wyprowadziliśmy się z sąsiedztwa. Posłali mnie do
prywatnej szkoły. — Wzruszam ramionami. — To mnie odsunęło na pewien czas od Kaia.
Gdyby się tak nie stało, pewnie już bym siedział. Wpakowałbym się w to samo gówno, w którym
zaczął taplać się Kai.
Taylor wpatruje się we mnie przez dłuższy czas. Cicho, z oczekiwaniem. Nie jestem
świadom, że wstrzymuję oddech, dopóki ona nie wypuszcza powietrza.
— To wszystko?
Nie.
— Tak — mówię na głos. — To znaczy, w zasadzie.
Chryste, ale ze mnie palant. Tchórz.
— Wszyscy gdzieś mają swoje korzenie, Conor. Wszyscy coś kiedyś spieprzyliśmy.
Popełnialiśmy błędy. — Mówi miękkim tonem, ale brzmi w nim pewność. — Nie dbam o to, kim
byłeś wcześniej. Obchodzi mnie tylko to, z kim teraz decyduję się być.
Śmieję się ponuro.
— Łatwo ci to mówić. Pochodzisz z Cambridge.
— Jaki ma to związek?
— Nie możesz zrozumieć, jak to jest być jednego dnia biednym jak mysz kościelna,
a drugiego zostać podwiezionym do prywatnej szkoły, mając na sobie mokasyny i krawat.
Nienawidziłem tych pretensjonalnych pojebów w BMW, z plecakami od Louisa Vuittona.
Każdego dnia rzucali mi pogardliwe spojrzenia, prowokowali sprzeczki na korytarzach, a ja
myślałem sobie, ziom, ale by było łatwo porwać ich samochody i pojechać w dal albo splądrować
szafki w szatni, w których pozostawili te wszystkie zabawki bogatych dzieciaków. Dlatego
poszedłem do państwowej uczelni w Kalifornii, bo byłem zmęczony tym, że nie pasowałem do
nich. — Potrząsam sarkastycznie głową. — A teraz wylądowałem tutaj, w towarzystwie typów
z bogatych rodzin na Wschodnim Wybrzeżu. To samo gówno. Wyczuwają biedę, gdy tylko
wchodzę do sali.
— Nieprawda — upiera się Taylor, a w jej głosie pojawia się bardziej zajadła nuta. —
Nikt, kogo obchodzisz, nie interesuje się tym, czy dorastałeś w bogatej rodzinie, czy nie. A ten,
kto tak robi, nie jest twoim przyjacielem, więc walić ich. Należysz do tego miejsca tak samo, jak
wszyscy wokół.
Chciałbym jej uwierzyć. Może przez chwilę naprawdę uwierzyłem. Ale Kai, który wkradł
się z powrotem w moje życie, przypomniał mi, czy mi się to podoba, czy nie, kim naprawdę
jestem.
Rozdział dwudziesty pierwszy

Taylor

Chociaż już nadeszła połowa kwietnia, pogoda jeszcze nie zdecydowała, która pora roku
ma nastać. Kiedy wychodzę na zajęcia rano, wciąż panuje zima. Wszyscy otulają się wełnianymi
płaszczami i noszą rękawiczki, ściskając kubki z kawą i wydychając wielkie białe obłoki. Ale
dzięki jasnoniebieskiemu niebu i złotym promieniom słońca, które przedzierają się przez nagie
gałęzie dębów, by ogrzać brązowe skrawki trawy na trawnikach Briar, czuć już zapowiedź
wiosny. A to oznacza, że z semestru pozostał tylko miesiąc.
Aż do dzisiaj ten dzień wydawał się tak odległy. Ale zbliża się Wiosenna Gala, ewaluacja
mojej praktyki w szkole podstawowej i egzaminy końcowe, do których muszę się przygotować.
Koniec roku szkolnego zbliża się nieuchronnie. Pewnie czuję się przez to przytłoczona, bo lepsza
część mojej uwagi skupia się gdzieś indziej. A dokładnie, na Conorze Edwardsie.
Wciąż nie określiliśmy jasno, na czym polega nasza relacja. Ale mi to nie przeszkadza.
A nawet czuję się z tym wspaniale. Nie ma presji, by spełniać czyjeś oczekiwania, ani też nikt nie
zawodzi moich, skoro nic nie jest ściśle zdefiniowane.
Powiedziawszy to, zaczynam się zastanawiać, dokąd, zdaniem Conora, to wszystko
zmierza. Zaprosił mnie, bym przyjechała latem do Kalifornii, ale czy mówił to poważnie? I czy
mam przyjechać w charakterze przyjaciela, przyjaciela z seksualnym bonusem czy jako ktoś
więcej? Oczywiście nie będę miała mu tego za złe, jeśli na koniec semestru uzna, że nadszedł
koniec naszej umowy na wyłączność. Żałuję tylko, że nie ma bezbolesnego, niewprawiającego
w zażenowanie sposobu zapytania, czy spodziewa się zachować aż do lata nasze status quo.
Ale może wcale nie chcę znać odpowiedzi.
W drodze do biblioteki odbieram telefon od mamy. Minęło trochę czasu, odkąd
rozmawiałyśmy, więc cieszę się, że słyszę jej głos.
— Cześć — odpowiadam.
— Cześć, kochanie. Masz minutę?
— Tak, właśnie wyszłam z zajęć. Co się dzieje? — Siadam na jednej z ławek z kutego
żelaza, stojących wzdłuż wysypanej kamieniami ścieżki.
— Będę w mieście w piątek wieczorem. Jesteś wolna?
— Dla ciebie, oczywiście. Właśnie ponownie otworzyła się ta tajska restauracja, jeśli…
— Tak w zasadzie — mówi, a mojej uwadze nie umyka nuta ostrożności w jej głosie —
to już mam plany związane z kolacją. Miałam nadzieję, że do nas dołączysz.
— Och? — Mama zachowuje się niezwykle wstydliwie jak na tak niegroźną rzecz jak
kolacja, co powoduje u mnie galopadę myśli. — Zdefiniuj słowo „nas”.
— Mam randkę, mówiąc szczerze.
— Randkę. Z kimś z Hastings? — Co się stało, że nie jest już zbyt zajęta, by się
umawiać?
— Chciałabym, żebyś go poznała.
Poznała?
Mówi serio? Czy to aż takie poważne? Matka zawsze bardziej zajmowała się swoją
karierą i pasjami naukowymi niż związkami romantycznymi. Mężczyźni rzadko interesowali ją
na tyle długo, by zaczęli odgrywać jakąś poważną rolę w jej życiu.
— Jak go poznałaś? — dopytuję.
Zapada chwila milczenia.
— Wydajesz się zaniepokojona.
— Jestem zdezorientowana — odpowiadam. — Kiedy miałaś czas, by poznać kogoś
w Hastings? I dlaczego po raz pierwszy o nim słyszę? — Od lat mama nie przyprowadzała
nikogo i nie przedstawiała mi go. Nie zawracała sobie tym głowy, dopóki nie uznała relacji za
poważną. Ostatnim razem, gdy mnie odwiedziła, nie umawiała się z nikim — co oznacza, że to
bardzo świeża i bardzo szybko rozwijająca się sprawa.
— Po naszym spotkaniu na lunchu w zeszłym miesiącu wpadłam odwiedzić kolegę
w Briar, który nas sobie przedstawił.
— Czyli ten facet jest kimś w rodzaju twojego chłopaka?
Śmieje się z zażenowaniem.
— To takie niedojrzałe określenie dla kogoś w moim wieku, ale tak, chyba można go
nazwać w ten sposób.
Jezu, kobieto. Spuszczam ją z oczu na pięć minut, a ona znika i kotłuje się z jakimś
tubylcem. Albo, co gorsza, wykładowcą. Co, jeśli to jeden z moich wykładowców? Ojej. To ma
jakiś dziwaczny, kazirodczy wydźwięk.
— Jak ma na imię?
— Chad.
Pewnie niedorzeczne z mojej strony było to, że spodziewałam się po niej czegoś
w rodzaju „profesor Jakmutam”. „Doktor Jakgozwał”. Ale, Chryste w koszyku, nigdy, przenigdy
nie wyobrażałam sobie Iris Marsh, która miętosi się z jakimś Chadem. Raczej wątpię, by
dorównywał kobiecie o tak wyróżniającym się intelekcie jak moja matka.
— Wciąż wyczuwam pewną wrogość — stwierdza ostrożnym tonem.
Tak, chyba jestem nieco wrogo nastawiona do myśli, że moja matka urządzała potajemne
wycieczki do Hastings i nawet jeden raz nie poprosiła o spotkanie ze mną, ani nawet nie
zadzwoniła do mnie, by mi o tym powiedzieć.
Czuję w piersi ucisk, wywołany poczuciem zranienia. Kiedy zostałam zepchnięta na drugi
plan? Przez całe moje życie byłyśmy tylko my dwie przeciw całemu światu. A teraz pojawił się
Chad.
— Tylko zaskoczenie — kłamię.
— Chciałabym, żebyście obydwoje się dogadywali. — Zapada dłuższa chwila ciszy,
w której wyczuwam jej rozczarowanie tym, że ta rozmowa nie przebiega lepiej.
Chce, bym była szczęśliwa z jej powodu i podekscytowana sytuacją. Pewnie myślała o tej
rozmowie cały dzień, cały tydzień, martwiąc się, czy to właściwy czas, by spiąć razem te dwie
części jej życia.
Następne słowa mamy potwierdzają moje podejrzenia.
— To wiele dla mnie znaczy, Taylor.
Przełykam gulę w gardle. Jestem rozżalona.
— Tak, kolacja brzmi świetnie. — To właśnie chce usłyszeć, a ja pewnie tyle jestem jej
winna. — O ile będę mogła przyprowadzić swojego chłopaka na niby.
Rozdział dwudziesty drugi

Conor

Dowiaduję się o Taylor jednej rzeczy — niezbyt dobrze przyjmuje nagłe zmiany.
W przypadku nowego chłopaka jej mamy ukazała się w całej niedorzeczności jej ukrywana,
przyczajona, w pełni rozwinięta twarz panikary najczystszej wody. Siedzi, sztywna i spięta na
fotelu pasażera w moim jeepie, postukując paznokciami o podłokietnik. Wyczuwam, że wciska
stopą nieistniejący pedał gazu w podłodze.
— Nie spóźnimy się — zapewniam ją, gdy odjeżdżam spod knajpy na Main Street.
Przystanęliśmy pod Della’s, by wziąć ciasto pekanowe na deser. — Ten facet mieszka
w Hastings, prawda?
Jej twarz podświetla się od ekranu telefonu, który odbija się też w szybie. Bada trasę na
mapie.
— Tak, skręć w lewo na światłach. Kierujemy się ku Hampshire Lane, a potem skręcamy
w prawo na… nie, powiedziałam, w lewo! — krzyczy, gdy przejeżdżam prosto przez
skrzyżowanie.
Zerkam na nią.
— To nam oszczędzi czasu. — Tak się składa, że znam dobrze skręt w lewo na tym
skrzyżowaniu, które minęliśmy. Światła palą się przez cztery sekundy, a potem czekasz sześć
minut na nową zmianę.
— Jest dziewięć po siódmej — warczy Taylor. — Mamy tam być o siódmej piętnaście.
A to był nasz skręt!
— Powiedziałaś, Hampshire. Dotrę tam szybciej, jeśli będę unikał świateł i przejadę
osiedlowymi uliczkami.
Jej powątpiewająca mina zdradza, że mi nie wierzy.
— Mieszkam tu dłużej od ciebie — przypomina mi.
— I nie masz samochodu, kotku — odpowiadam, uśmiechając się do niej szeroko.
Doceniłaby to, gdyby nie była taka spięta. Znam te ulice. Trener mieszka w okolicy. Razem
z Hunterem spędziliśmy połowę nocy, przemierzając każdą z tych uliczek, kiedy Foster wyszedł
z drużynowej kolacji, by zapalić skręta. Znikł na trzy godziny. Znaleźliśmy go w pustym basenie
na podwyższeniu, który należał do jakiejś starszej pani.
— Siódma dziesięć — odwarkuje w odpowiedzi.
Nie wygrasz z Taylor. I nie obwiniam jej tak naprawdę za to, że stała się kłębkiem
nerwów. Sam byłem na jej miejscu.
Przez tak długo byliśmy tylko my razem — ja i mama — aż nagle pojawił się w domu ten
przygłup Max w swoich spodniach khaki, koszuli z Brooks Brothers, który wołał do mnie
„Sportowcu”, czy w inny idiotyczny sposób, a ja niemal oszalałem. Musiałem wyperswadować
Kaiowi kradzież felg z land-rovera Maxa, choć jestem prawie pewien, że to właśnie on przeciął
Maxowi oponę, gdy po raz pierwszy został u nas na noc.
— Jeśli stwierdzisz, że nie podoba ci się ten facet, daj mi tylko znak — mówię do niej.
— I co wtedy?
— Nie wiem. Zamienię mu cukier z solą, czy coś w tym rodzaju. Mogę też zastąpić całe
jego piwo siuśkami, ale wtedy to ty będziesz musiała zawieźć nas do domu.
— Zgoda. Ale tylko, jeśli okaże się wielkim dupkiem, na przykład będzie miał własny
portret na ścianie w jadalni.
— Albo łby zagrożonych zwierząt.
— Albo jeśli nie segreguje śmieci — mówi i chichocze. — Och, może napiszesz do
chłopców, by pojawili się w oknach w halloweenowych maskach.
— Cholera, ależ jesteś straszna.
Ale Taylor śmieje się, a jej ciało w końcu nieco się rozluźnia. Ta kolacja wiele dla niej
znaczy. Dla matki i ich relacji. Wyczuwam, że Taylor obawiała się od jakiegoś czasu, że
nadejdzie ten dzień — chwila, gdy ktoś stanie się drugą najważniejszą osobą dla jej matki, a ona
będzie musiała zacząć przyzwyczajać się do myśli, że w życiu Iris Marsh jest ktoś jeszcze. Albo
może projektuję swoje odczucia.
— Jak się nazywa ulica?
— Manchester Road.
Skręcam w prawo w Manchester. Wzdłuż ulicy rosną nagie drzewa, których gałęzie ścielą
się na brązowych trawnikach i muskają ziemię w miejscach, gdzie w końcu stopniał ostatni śnieg
w tym sezonie. Stare wiktoriańskie domy nie są tak duże jak budynki kilka ulic dalej, ale
wyglądają ładnie. Znam tę ulicę.
— Numer czterdzieści dwa — podaje Taylor.
Cholera jasna.
— O co chodzi? — patrzy na mnie, zaniepokojona wyrazem mojej twarzy.
— To dom mojego trenera.
Mruga.
— Nie rozumiem, co mówisz.
— Mówię, że to dom trenera Jensena. Numer czterdzieści dwa przy Manchester Road.
— Ale to dom Chada.
Parskam zdławionym śmiechem.
— Hej, kotku, zagrajmy w grę…
— O czym ty gadasz…
— Nazywa się „Zgadnij, jak trener Jensen ma na imię”.
Upływa chwila. Nagle policzki Taylor bledną.
— O mój Boże. Czy on ma na imię Chad?
— Tak, Chad — wyduszam, zanosząc się śmiechem. Nie mogę przestać. Wiem, wiem,
kompletnie beznadziejne posunięcie, ale dajcie spokój — jakie były szanse na coś takiego?
Taylor rzuca mi gniewne spojrzenie, jakby to była moja wina, a ja tylko mogę sobie
wyobrazić, co dzieje się w jej głowie. Wiem, że trener Jensen jest w porządku gościem, ale
Taylor w ogóle go nie zna. W tej chwili pewnie zadaje sobie pytanie, czy chciałaby, by ktoś taki
jak ja albo Hunter czy Foster, albo ktokolwiek z innych hokejowych ziomków miał wgląd
w prywatne sprawy jej mamy.
Szczerze, nie mogę jej za to winić. Hokeiści zdecydowanie są utrapieniem. Jesteśmy
zwierzętami.
Cyfry na mojej desce rozdzielczej przeskakują z 7:13 na 7:14. Zerkam na dom trenera.
W oknie salonu porusza się zasłona.
— T.? — ponaglam ją.
Przyciska palce do skroni, a potem wzdycha ciężko.
— Przejdźmy już przez to — stwierdza.
Jeszcze zanim udaje nam się dotrzeć do werandy, frontowe drzwi otwierają się i staje
w nich Brenna.
— Och, cudownie! — Potrząsa głową, a na jej twarzy rozbawienie miesza się
z politowaniem. — Ty idioto.
— Mówi do mnie — zapewniam Taylor.
— Oczywiście — odpowiada moja dziewczyna.
Dziewczęta przytulają się i komplementują wzajemnie swoje stroje. Już zapomniałem, co
ma na sobie Taylor, bo pochłania mnie całkowicie zastanawianie się nad tym, czy jeśli jej mama
wyjdzie za trenera, to będziemy bratem i siostrą, aż w końcu uświadamiam sobie, że nie jestem
z nim spokrewniony. Mój mózg wrzucił jałowy bieg.
— Masz jeszcze czas, by uciec, Con — doradza Brenna. — Ruszaj. Uwolnij się,
seksowny wikingu zdobywco.
Taylor obraca się, by mi się przyjrzeć.
— O co chodzi? — dopytuję.
— Naprawdę wyglądasz jak seksowny wiking zdobywca. — Potem chwyta mnie za rękę
i mocno ją ściska. — I nigdzie nie pójdziesz, Thorze. Jesteś moim obrońcą, pamiętasz?
— Zgodziłem się na tę posadę, zanim odkryliśmy, że twoja mama bzyka mojego Chada.
— Bzyka mojego tatę — poprawia Brenna z uśmieszkiem.
— Czy możemy nie omawiać życia seksualnego naszych rodziców? — błaga Taylor.
— Słuszna uwaga. — Brenna otwiera szerzej drzwi i odbiera od nas płaszcze, by
powiesić je w korytarzu. — Naprawdę nie wiedziałeś? — pyta mnie.
— A ty? Bo miło by było dostać ostrzeżenie. — Słyszę dochodzące z głębi domu głosy
i domyślam się, że pozostali zebrali się w kuchni.
— Wiedziałam, że mam dziś poznać dziecko nowej dziewczyny taty, ale nie miałam
pojęcia, że to Taylor — ani że przyprowadzi ciebie. To jeden z najwspanialszych wieczorów
w moim życiu. — Brenna biegnie do kuchni przed nami niczym jakaś cholerna skarżypyta. —
Hej, tato! Jest tu jeden z twoich bandytów.
Trener już robi kwaśną minę pod moim adresem, gdy wychodzimy zza rogu na spotkanie
jego i smukłej blondynki, która stoi przy blacie i skubie coś z talerza serów.
Przełykam ślinę.
— Och, witam, panie trenerze.
— Co tu robisz, Edwards? — warczy trener. — Jeśli Davenport znów wylądował
w areszcie, powiedz mu, że spędzi tam całą noc. Nie będę go znów wycią… — przerywa
wypowiedź na widok Taylor.
Blondynka unosi brew, dostrzegając córkę.
— Cześć, mamo. To jest Conor. Conor, to moja mama. Doktor Iris Marsh.
— Miło mi panią poznać, pani Mamo. To jest pani Marsh. Kurde.
— Uważaj na język! — karci mnie Brenna, a ja ze wszystkich sił powstrzymuję się, by
nie pokazać jej środkowego palca.
Po niezręcznych formalnościach, kobiety przechodzą do jadalni, a ja pomagam trenerowi
w kuchni. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek podniosę się po tym, jak nazwałem doktor Iris
mamą prosto w twarz. Nie przechodziłem przez rytuał poznawania rodziców od szkoły średniej.
A i wtedy był to tylko ojciec Daphne Cane, który wyganiał mnie z podjazdu za to, że użyłem
jego kubłów na śmieci jako rampy do jazdy na deskorolce.
— Może napijemy się piwa — odzywam się, otwierając lodówkę.
Wyrywa mi z ręki piwo i zamyka z trzaskiem drzwi.
— Nie bądź dziś idiotą, Edwards. — O rany, ależ są do siebie podobni z Brenną.
Przerażające.
— Mam dwadzieścia jeden lat — stwierdzam przeciągle. — Wie pan o tym.
— Nie obchodzi mnie to. — Trener przebiega szorstko dłonią po szczecinie na głowie.
Ma na sobie garnitur i krawat. Dobiega mnie woń perfum i wody kolońskiej. To jego
standardowy uniform, który ubiera za każdym razem, gdy trzeba pójść na jakieś sztywne
uniwersyteckie spotkanie. Nie wiem do końca, czego się spodziewałem po trenerze, który ma
randkę, ale na pewno nie takiego wyglądu.
— Dziś wieczorem w twoje gardło trafi tylko woda, sok albo moja pięść — ostrzega.
— Brzmi pysznie.
Rzuca mi mordercze spojrzenie.
— Edwards. Nie wiem, dlaczego rzucono na mnie klątwę w postaci kolacji
w towarzystwie jednego z was, półgłówków — zakładam, że w poprzednim życiu przejechałem
jednorożca albo podpaliłem sierociniec — ale jeśli dziś wieczorem będziesz zachowywał się jak
idiota, zamierzam zmusić cię do żmudnych codziennych drylów na łyżwach aż do czasu
ukończenia studiów.
Oto znikła wszelka nadzieja, że trener będzie moim sprzymierzeńcem w tym, jak przeżyć
dzisiejszy wieczór.
Trzymam język za zębami. Do diabła, nawet nie komentuję jego dziwacznych fantazji na
temat mordowania jednorożców, zrobię wszystko, by uniknąć karnego drylu. Jeszcze nigdy
w życiu tyle nie rzygałem, co tamtego razu, gdy drużyna pojawiła się na treningu spóźniona i na
kacu po tym, jak pojechaliśmy do Rhode Island, by zrobić kawał Providence College, wciągając
ich przyczepę ze sprzętem na dach areny. Trener Jensen trzymał nas na lodzie aż do północy,
zmuszając do dzikiej jazdy. Biedny Bucky potknął się i wpadł do kubła na rzygi. Kolejnym
razem, gdy pojawię się na treningu i pośrodku tafli zobaczę stojący wielki plastikowy kubeł na
śmieci, wyjadę po prostu z kraju.
Trener z kolei wygląda na zdenerwowanego, gdy krząta się po kuchni, polując na miski
do serwowania potraw i szczypce. Wyłożył półmiski ozdobnymi liśćmi, co wygląda jak żywcem
wyjęte z książki kucharskiej z lat osiemdziesiątych, którą można znaleźć w antykwariacie. Choć
nie zaprzeczam, w kuchni pachnie świetnie. Jak dymny grill. Zastanawiam się, czy piecze
żeberka.
— W czym mogę pomóc? — pytam, bo wydaje się nieco rozproszony.
— Weź jakieś łyżki do serwowania. Druga szuflada po tamtej stronie.
Kiedy podchodzę ku szufladom, próbuję nawiązać rozmowę.
— To, co się dzieje między panem a doktor Marsh — to na poważnie?
— Nie twój cholerny interes — słyszę odpowiedź.
Niezwłocznie porzucam rozmowę.
Zegar na piekarniku piszczy.
— Wyciągnij to, dobrze? — mówi i rzuca mi ścierkę.
Otwieram piekarnik, a w twarz uderza mnie podmuch gorącego powietrza. Nie mam
nawet sekundy, by pomyśleć o tym, że spaliło mi brwi, bo rozlega się alarm przeciwpożarowy.
Rozdział dwudziesty trzeci

Conor

— Cholera jasna! — grzmi trener, rzucając się w stronę piekarnika.


Nie wiem, co mnie powstrzymuje przed zamknięciem drzwiczek. Pewnie gęsty kłąb
dymu, który wydobywa się na zewnątrz i zasłania pole widzenia.
— O mój Boże! Tato! To dlatego nie pozwalam ci gotować!
Brenna wpada do kuchni, przekrzykując przeraźliwy alarm i zakrywając uszy, podczas
gdy trener chwyta rękawicę kuchenną i unosi ruszt, parząc drugą rękę.
Wzdryga się i przechyla tacę, z której chlustają wrzące soki na spód piekarnika, zapalając
się na rozgrzanym do czerwoności palniku.
Ze straszliwej czarnej paszczy tryskają płomienie.
Brenna wsuwa rękę taty pod strumień zimnej wody z kranu, a ja heroicznie tłumię
płomienie ścierką, próbując zbliżyć się na tyle, by zamknąć te cholerne drzwiczki. Ale żar niemal
mnie dławi, a ogień tylko się wzmaga.
— Kotku, odsuń się — nakazuje mi ktoś. Nagle przede mną staje Taylor i rzuca na źródło
płomieni stos tłuczonych ziemniaków.
Piekarnik wypluwa chmurę dymu, a my wypadamy z pomieszczenia, słysząc syrenę
nadjeżdżającego wozu strażackiego i dostrzegając czerwone błyski odbijające się od drzew.
— Kto chciałby zjeść tajskie jedzenie?
— Nie teraz, Brenna — warczy trener. Trzyma drugą dłonią zranioną rękę i obserwuje,
jak strażacy wbiegają do domu, by sprawdzić, co się dzieje.
Błyskające światła migoczą, oświetlając zatroskaną twarz Iris Marsh. Odrywa rękę
trenera od jego klatki piersiowej, by ocenić szkody.
— Och, Chad. Powinien to obejrzeć ratownik.
I pani Marsh daje znak ratownikom, żeby trener nie zdążył zaprotestować. Podbiega
kobieta z dużą płócienną torbą, by zająć się jego oparzeniami.
Stojąca obok mnie Taylor splata palce z moimi i wtula się w moje ramię, szukając ciepła.
Wyglądamy żałośnie, przedstawienie złożone z drżących, zażenowanych ludzi na trawniku przed
budynkiem numer 42 na Manchester Road. Sąsiedzi wyglądają z okien i stoją na podjazdach,
zastanawiając się, o co chodzi w tym zamieszaniu.
— Przepraszam, trenerze — odzywam się, krzywiąc się na widok jego czerwonej dłoni.
— Powinienem próbować zamknąć drzwiczki piecyka.
Trener sam ledwo się wzdryga, gdy ratowniczka bada jego oparzenia.
— Nie twoja wina, Edwards. Wychodzi na to, że to ja jestem idiotą.
— Wiesz — odzywa się Iris — ten pomysł z tajskim jedzeniem jest świetny.
*

Parę godzin później jesteśmy ostatnimi gośćmi w tajskiej restauracji, która otworzyła się
właśnie po kilku miesiącach, gdy — co za zbieg okoliczności — przydarzył się pożar.
Trener porzucił płaszcz, Taylor pozwoliła mi zostawić krawat w jeepie, a Brenna wciąż
ma na ustach jaskrawoczerwoną szminkę, którą nakłada przy każdej okazji.
— Doceniam szybką reakcję — mówi trener do Taylor, sięgając zdrową ręką po
kolejnego spring rolla. Na drugiej nosi bandaż, który przypomina rękawicę bokserską.
— Nie wiem, co mnie pchnęło do tego, by sięgnąć po tłuczone ziemniaki — odpowiada
dziewczyna nieśmiało. — Weszłam do środka, myśląc o tym, by poszukać gaśnicy pod zlewem.
Zawsze tam umieszczają ją w mieszkaniach. Ale potem dostrzegłam miskę z ziemniakami
i stwierdziłam, że muszę ją wypróbować.
— Mogłem nas wszystkich zabić — podsumowuje trener, śmiejąc się z siebie. — Dobrze,
że tam byłaś.
Całe szczęście, zniszczenia w kuchni Jensena okazały się nie tak wielkie. Najbardziej
dotkliwe były ślady sadzy. Trzeba będzie nieźle się natrudzić przy sprzątaniu po bałaganie, który
zostawili strażacy, chcąc upewnić się, że piekarnik znów się nie zapali, ale obiecałem trenerowi,
że gdy już pójdą sobie ludzie od ubezpieczenia, poproszę kolegów, by przybyli z pomocą.
— Taylor ma doświadczenie z katastrofami pirotechnicznymi wszelkiego rodzaju —
uświadamia nas Iris.
— Mamo, proszę.
— Naprawdę? — zerkam na Taylor, która zapada się głębiej pod stół. — Czy to ona
wzniecała pożary?
— Był taki okres, sama nie wiem — Iris rozmyśla — może dwóch lub trzech lat od końca
podstawówki do początku gimnazjum, kiedy siadywałam w gabinecie i oceniałam prace albo
czytałam w salonie, a Taylor znajdowała się za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju. W domu
zapadała straszna cisza, po której rozlegał się dzwonek alarmu przeciwpożarowego. Pędziłam po
schodach na górę z gaśnicą, a moim oczom ukazywała się kolejna wypalona dziura w dywanie
i kałuża plastiku z roztopionych lalek Barbie.
— Przesadza — Taylor uśmiecha się wbrew sobie. — Mamo, dramatyzujesz. Proszę,
zmień temat.
— Nie ma mowy — sprzeciwiam się. — Chcę usłyszeć więcej o piro-anarchistce
z Cambridge.
Taylor uderza mnie w ramię, ale Iris przyjmuje zaproszenie, rozwodząc się nad
przypadkiem, gdy jej malutka blond terrorystka została przedwcześnie odesłana do domu
z nocowania u koleżanki, bo podpaliła piżamę innej dziewczynki.
— Ledwo się przypaliła — upiera się Taylor.
— A dziewczyna wciąż była w środku — kończy Iris.
Trener zaczyna mówić „to mi przypomina, jak”, ciągnąc wypowiedź na temat Brenny, z
tym, że jego córka zręcznie zmienia temat i kieruje uwagę słuchaczy na mnie i drużynę. Ale ja się
tym nie przejmuję, zbyt pochłonięty dotykaniem uda Taylor, bo myśl o tym, że mogłaby być
postrachem cichych, cienistych uliczek Ivy Lane, trochę mnie podnieca.
— Chciałabym wiedzieć… — Brenna demonstracyjnie bierze łyk wody ze swojej
szklanki, bo minęło chyba całe pięć minut, odkąd przestała być w centrum uwagi, a jeśli wkrada
się znudzenie, to ta dziewczyna dokonuje samozniszczenia — jakie są twoje intencje,
młodzieńcze, względem naszej drogiej córki. — W oczach Brenny, którymi przygląda mi się
uważnie, pojawia się niecny błysk.
— Doskonałe pytanie — zgadza się mama Taylor. Iris i Brenna niemal całkowicie
opróżniły drugą butelkę wina i zdążyły już zawiązać grzeszny sojusz, z którym nie do końca
dobrze się czuję.
— Och, dopiero co się spotkaliśmy dziś wieczorem — odpowiadam, puszczając oko do
Taylor.
— Tak, był moim kierowcą Ubera.
— Powiedziała coś w rodzaju, słuchaj, to zabrzmi wariacko, ale zmarł mój niebywale
bogaty i ekscentryczny stryjeczny dziadek i abym mogła odziedziczyć część jego majątku, muszę
pojawić się na rodzinnym obiedzie z chłopakiem.
— Początkowo odmówił — dodaje Taylor — bo jest mężczyzną honoru i zasad.
Trener parska.
— Ale potem ona zaczęła płakać i zrobiło się niezręcznie.
— Tak więc on ostatecznie się zgodził, ale tylko pod warunkiem, że wystawię mu pięć
gwiazdek w aplikacji.
— A jak się sprawy mają w waszym przypadku, szalone dzieciaki? — pytam trenera. —
Wszystko w porządku?
— Nie przeginaj, Edwards.
— Nie, tato, on ma rację. — Podła Brenna staje teraz po mojej stronie. Wolę, gdy tak się
układa. — Wiem, że minęło sporo czasu, odkąd poważnie porozmawialiśmy, więc…
— Nie zaczynaj — warczy trener do niej, choć Taylor śmieje się, a Iris okazuje błogie
niewzruszenie.
Taylor nie opowiedziała mi za wiele o swojej matce, poza tym, czym zajmuje się
zawodowo i o swojej bliskości z nią. Tak więc nie spodziewałem się kobiety, która wciąż zdradza
oznaki, że kiedyś przemierzała ulice w Bostonie w skórzanej kurtce, koszulce z Sidem i Nancy
oraz papierosem zwisającym z ust. Punkrockowa pani doktor. Jest bardzo atrakcyjna. Ma oczy
i włosy o tym samym odcieniu, co Taylor. Tylko że jej rysy twarzy są ostrzejsze — ma wysokie
kości policzkowe i delikatny podbródek. Nie wspominając o tym, że jest wysoka i szczupła
niczym modelka z wybiegu. Rozumiem, skąd u Taylor biorą się niektóre kompleksy.
— Pewnego razu… — zaczyna znów Brenna, a ja przestaję jej słuchać, znów spoglądając
na Taylor.
Nie ma powodu, by czuć się niepewnie. Jest oszałamiająca. Sam nie wiem, czasami tylko
na nią spojrzę i znów sobie uświadamiam, jak bardzo mnie podnieca i jak mocno jej pragnę.
Wciąż trzymam rękę na jej udzie i nagle zdaję sobie sprawę, że nie mieliśmy czasu, by się
popieścić, zanim odebrałem ją przed kolacją, bo obydwoje musieliśmy skończyć zadania
domowe, a ona spóźniała się nieco z przygotowaniami.
Przesuwam rękę o cal wyżej. Tylko odrobinę. Taylor nie patrzy na mnie. Nawet nie
drgnie. Zaciska uda. Początkowo myślę, że przesadziłem, ale nagle… rozchyla je. Zaprasza moją
dłoń, by powędrowała wyżej.
Brenna rozwija jakąś ubarwioną bzdurną opowieść o swoim stażu w stacji ESPN i walce,
która wywiązała się między parą komentatorów futbolowych, czym zabawia ojca i Iris Marsh,
podczas gdy moje palce zakradają się pod rąbek spódnicy Taylor. Jestem ostrożny i metodyczny.
Uważam, by nie wyglądać podejrzanie.
Kiedy Brenna macha przesadnie dłonią, aż stół dzwoni od jej opowieści, ja muskam
czubkami palców materiał majtek Taylor. Jedwab i koronki. Jezu, jakie to podniecające.
Dziewczyna lekko wzdryga się pod moim dotykiem.
Przełykam ślinę, która nagle wypełnia mi usta. Przesuwam dłonią po jej zakrytej cipce i,
cholera jasna, czuję przez bieliznę, jaka jest mokra. Chcę wsunąć do środka palce i…
Cofam gwałtownie rękę, gdy nagle pojawia się kelner i kładzie rachunek na stole.
Gdy wszyscy rzucają się do walki o rachunek, ja rzucam ukradkiem spojrzenie na Taylor
i widzę, jak jej oczy błyszczą szelmowsko. Nie wiem, jak ona to robi, ale zawsze potrafi mnie
zaskoczyć. Nie sądziłem, że w jej repertuarze znajdzie się pozwolenie, bym wkładał jej ręce pod
spódnicę, gdy siedzimy przy stole, ale uwielbiam wiedzieć, że istnieje w niej coś takiego.
— Dziękuję — mówi, kiedy żegnamy się i odchodzimy do swoich samochodów.
— Za co? — pytam nieco ochrypłym głosem.
— Że byłeś ze mną. — Chwyta mnie za rękę, gdy idziemy do jeepa, i wspina się na palce,
by mnie pocałować. — A teraz wracajmy do mojego mieszkania i dokończmy to, co zacząłeś
w restauracji.
Rozdział dwudziesty czwarty

Taylor

W niedzielny poranek, gdy Conor wraz z kolegami pomagają trenerowi uporządkować


kuchnię, ja robię pranie i sprzątam bałagan w mieszkaniu. Zwykle tak bywa, im bliżej końca
semestru, tym bardziej mój habitat odzwierciedla totalny chaos, który kłębi się w mojej głowie.
Kiedy dzwoni telefon, upuszczam prześcieradło z gumką, które próbowałam złożyć,
i uśmiecham się do siebie szeroko. Nawet nie muszę sprawdzać na ekranie, by wiedzieć, kto to.
Spodziewałam się tego telefonu i wiedziałam, że zadzwoni dziś rano. Bo moja matka jest
najbardziej przewidywalną osobą na świecie i zasadniczo wszystko zadziało się w następujący
sposób: po przyjeździe do Cambridge w niedzielne popołudnie siedziała do późna, czytając
i oceniając prace przy lampce wina, a potem wstała rano, by wstawić pranie i poodkurzać, cały
czas powtarzając w głowie, jak potoczy się ta rozmowa.
— Hej, mamo — mówię do telefonu, siadając na kanapie.
Przechodzi wprost do tematu, zaczynając delikatnie:
— Cóż to była za kolacja.
A ja uprzejmie śmieję się, zgadzając z nią, i odpowiadam, że cóż, nie było nudno.
Potem ona mi przytakuje i stwierdza, że były tam dobre spring rollsy, dlatego musimy
wrócić do tej restauracji.
Tak więc przez dwie minuty zajmujemy się odbijaniem piłeczki pingpongowej,
przerzucając się frazesami o pad thai i winie śliwkowym, aż w końcu mama zbiera się na
odwagę, by zapytać:
— Co sądzisz o Chadzie?
Jak to możliwe, że o tym rozmawiamy?!
— Jest miły — odpowiadam. Bo taka jest prawda. — W porządku. A Conor mówi o nim
w samych superlatywach, więc nie mam mu nic do zarzucenia. Co z jego ręką?
— Nic poważnego. Zagoi się za parę tygodni.
Nie cierpię tego. Żadna z nas nie mówi tego, co chcemy powiedzieć — że nie wiem, jak
polubić faceta, z którym umawia się moja matka, a ona z kolei będzie miała złamane serce, jeśli
ja i Chad nie znajdziemy sposobu, by zostać przyjaciółmi. A jeśli nie przyjaciółmi, to
przynajmniej ludźmi, którzy wydają się zaprzyjaźnieni, bo alternatywą będzie straszne uczucie
braku kompletności za każdym razem, gdy nasza trójka znajdzie się razem w jednym
pomieszczeniu.
Nigdy nie potrzebowałam ojca. Mama wystarczała mi w zupełności i jeśli ktoś by ją o to
zapytał, odpowiedziałaby tak samo — że ja też jej całkowicie wystarczałam. Ale mimo to
wyczuwam gdzieś głęboko tkwiący w niej patriarchalny głos, może pozostałości po
społeczeństwie, które ją wychowywało, mówiący, że poniesie porażkę jako matka i kobieta, jeśli
nie będzie miała mężczyzny w swoim życiu ani nie uda jej się zapewnić swojej jedynej córce
męskiego wzorca.
— Lubisz go? — pytam niezręcznie. — Bo tak naprawdę to jest ważniejsze. Nie
widziałam u niego żadnych większych wad poza może jedynie tym, by go nie dopuszczać więcej
w pobliże piekarnika.
— Naprawdę go lubię — wyznaje. — Chyba wczoraj się denerwował. Chad lubi zacisze.
Podobają mu się proste rzeczy i unika większego zamieszania. Sądzę, że wasze pierwsze wspólne
spotkanie, dziewczyny i nasze wspólne zebranie było mocno stresujące dla wszystkich. Martwił
się, że możesz go znienawidzić.
— Wcale go nie nienawidzę. I na pewno uda nam się dogadać, jeśli, wiesz, to będzie coś
poważnego.
Choć zapewne to już jest coś poważnego. Jaki sens miał wczorajszy wieczór? Czemu
niemal nie spaliliśmy się z powodu pieczeni, czy czymkolwiek miała być ta czarna masa?
Moja matka posunęła się daleko i zaangażowała w związek z Chadem. Hokeistą, na
dodatek. O co, do cholery, chodzi w naszym przypadku z tym hokejem?
Czy mój tata grał w hokeja? Czyż nie jest to też bardzo popularny sport w Rosji?
Czyżby hokej toczył moje DNA przez cały czas niczym uśpiony wirus?
Czy stanę się ucieleśnieniem cholernego stereotypu i dorastając, poślubię swojego tatę?
Czy ja właśnie zasugerowałam, że wyjdę za Conora?
Kurde.
— Ale jak to się sprawdzi na dłuższą metę? — pytam. — Wiesz, jeśli ma to się dalej
rozwijać. Czy zamierzasz dojeżdżać, czy…
— Jeszcze nie rozmawialiśmy o tym — przerywa mi. — W tej chwili nie…
Teraz moja kolej, by się wtrącić.
— Bo zdajesz sobie sprawę, że nie możesz zostawić MIT, prawda? Dla mężczyzny. Nie
chcę wyjść na snobkę ani na sukę, czy jak to chcesz nazwać i nie próbuję być podła. Ale nie
zostawisz MIT dla niego, dobrze?
— Taylor.
— Mamo.
Przeszywa mnie dreszcz paniki i zdaję sobie sprawę, że ten nowy rozwój wydarzeń
dotknął mnie bardziej, niż chciałabym przyznać. To nie jest tak, że MIT i Briar dzieli nie
wiadomo jaka odległość. Ale przez chwilę wyobraziłam sobie, że mama sprzedaje nasz dom,
dom mojego dzieciństwa i… ogarnia mnie kolejna fala przerażenia. Tak, zdecydowanie jeszcze
się z tym nie oswoiłam.
— Taylor. Musisz coś wiedzieć — mówi zdecydowanie. — Zawsze będziesz na
pierwszym miejscu.
— Jasne.
— Zawsze. Jesteś moją córką. Moim jedynym dzieckiem. Przez całe życie stanowiłyśmy
jedną drużynę i to się nie zmieni. Wciąż jestem przede wszystkim dla ciebie. Nieważne, kto się
pojawi. Jeśli postanowisz…
— Nie zamierzam ci mówić, byś przestała się z nim spotykać — wypalam, bo widzę, do
czego zmierza.
— Nie, wiem…
— Chcę, żebyś była szczęśliwa.
— Wiem. Mówię tylko, że jeśliby do tego doszło, zawsze wybiorę ponad wszystko
i wszystkich moją córkę. Bez wahania. Wiesz o tym, prawda?
Ale były takie czasy, gdy tego nie robiła, i obydwie o tym wiemy.
Wtedy stawała do konkursu o posadę i awanse, pisała książki, jeździła do różnych
kampusów i prowadziła tam wykłady. Spędzała całe dnie na kampusie, a potem całą noc,
zamknięta w gabinecie albo przeskakiwała z jednego samolotu do drugiego. Zapominała,
w której strefie czasowej się znalazła, i budziła mnie w środku nocy telefonem.
Był taki czas, gdy zastanawiałam się, czy już ją straciłam i czy tak właśnie ma być:
rodzice uczą cię chodzić i mówić, aż w końcu jesteś w stanie sama sobie podgrzać posiłek,
a potem wracają do przeżywania swojego życia, podczas gdy ty masz tworzyć własne. Uznałam,
że miałam już nie potrzebuję mamy i zaczęłam sama o siebie dbać.
Ale to się zaczęło zmieniać. Na lepsze. Zdała sobie sprawę, że od miesięcy nie jadłyśmy
razem kolacji, że przestałam pytać, kiedy wróci, i prosić o pozwolenie, by pożyczyła mi
samochód. Zauważyła, że wracam do domu z własnymi zakupami, podczas gdy sama jadła pizzę
na kanapie, że przestałyśmy rozmawiać, co się u nas dzieje. Wtedy uświadomiłyśmy sobie, że
stałyśmy się współlokatorkami, i wszystko zaczęło się poprawiać. Postarałyśmy się. Ona znów
stała się moją mamą, a ja jej córką.
Ale żeby mówić, że zawsze byłam i zawsze będę dla niej na pierwszym miejscu?
— Tak, wiem — kłamię.
— Wiem, że wiesz — odpowiada mi kłamstwem. Słyszę, jak pociąga nosem, podczas gdy
ja wycieram wilgotne oczy.
— Polubiłam Conora — dodaje, a ja się uśmiecham.
— Ja też.
— Zabierasz go na Wiosenną Galę?
— Jeszcze go nie zaprosiłam, ale pewnie tak.
— Czy to na poważnie, czy… — zawiesza głos.
Wszyscy chcą odpowiedzi na to pytanie, łącznie ze mną i Conorem. Żadne z nas nie
chciało przyjrzeć się uważnie tej kwestii, zamiast tego rzucając na nią przelotne spojrzenia kątem
oka. Co to znaczy, „na poważnie”, i jak to wygląda? Czy którekolwiek z nas ma o tym pojęcie?
Nie znam odpowiedzi i nie jestem też pewna, czy Conor ją zna.
— Wciąż jest to nowość — mogę powiedzieć tylko to.
— Pamiętaj, nie ma nic złego w próbowaniu różnych rzeczy. Masz prawo się mylić.
— Podoba mi się na razie tak, jak jest. Poza tym chyba nierozsądne jest mieć zbyt wielkie
oczekiwania w stosunku do siebie przed egzaminami końcowymi, a potem będą wakacje, więc…
— zawieszam głos.
— To brzmi, jakbyś zostawiała sobie furtkę. — Milknie. — To nic złego, jeśli tego
właśnie potrzebujesz.
— Ja tylko podchodzę rozsądnie do rzeczywistości. — A rzeczywistość ma to do siebie,
że strzela cię na odlew w twarz, gdy najmniej się tego spodziewasz. Owszem, być może coś
dobrego dzieje się teraz między mną a Conorem, ale nie zapomniałam, jak cała ta przypadkowa
relacja się zaczęła. Od wyzwania, które zamieniło się w plan zemsty, a ten przekształcił się
w związek w pełnym rozkwicie.
Mam przeczucie, że pewnego dnia, za wiele, wiele lat od tej chwili, nasze ścieżki, Conora
i moja, skrzyżują się na bankiecie dla absolwentów i będziemy przyglądać się sobie, wytężając
wzrok, z przeciwnych krańców zatłoczonej sali, wspominając semestr spędzany w majtkach tej
drugiej osoby. Będziemy się z tego śmiać i podzielimy się zabawną anegdotką z jego posągową
żoną supermodelką i kimkolwiek, z kim ja wyląduję, jeśli w ogóle ktokolwiek taki się znajdzie.
— Naprawdę go lubię — powtarza.
Omal nie mówię jej, że zaprosił mnie do Kalifornii na wakacje, ale powstrzymuję się.
Czuję, że zrobiłaby z tego wielką aferę.
Co prawda, już otworzyłam te głupie drzwi, gdy pozwoliłam mu poznać moją matkę.
Nawet nie przyszło mi na myśl, że przyprowadzenie Conora na kolację zeszłej nocy
okazało się przekroczeniem tego znaczącego punktu w relacji, jakim jest przedstawienie go
mamie. Nie mogłam zwyczajnie przetrawić myśli, że miałabym siedzieć cały wieczór bez
jakiegoś wsparcia.
Trzeba to przyznać Conorowi — nawet się nie wzdrygnął ani nie wzburzył. Wzruszył
tylko ramionami i powiedział:
— Pewnie, jeśli nie masz nic przeciwko, by wybrać mi ubranie. — Największym
zmartwieniem okazało się to, czy musi się ogolić, a ja mu powiedziałam, że skoro ja muszę, to on
też. Kiedy po tygodniu ocierania się szczeciną o moją brodę powstała na niej zaogniona plama,
musiałam tupnąć nogą w kwestii zarostu na twarzy. Kiedy teraz o tym myślę, był to jeszcze jeden
kamień milowy w naszym związku.
Wraz z mamą gawędzimy jeszcze chwilę, podczas gdy krzątam się po mieszkaniu.
Rozmawiamy o Wiosennej Gali i egzaminach końcowych oraz o tym, czy chcę zatrzymać
mieszkanie w Hastings na lato, czy też przenieść rzeczy do magazynu… zdaję sobie sprawę, że tę
decyzję odkładam, dopóki nie określą się inne letnie plany.
Później, kiedy Conor pisze wiadomość, że przyjdzie z jedzeniem na wynos, zastanawiam
się nad urządzeniem jakiegoś kunsztownego przedstawienia niczym uczennica ze szkoły średniej,
by tym sposobem zaprosić go na Wiosenną Galę. Na przykład, napisać to czerwoną szminką na
klatce piersiowej albo ułożyć napis z bielizny na podłodze. Potem zdaję sobie sprawę, że jeśli
zrobię wielką sprawę z zaproszenia, to tym samym rozdmucham znaczenie randki i mogę wysłać
tym niewłaściwy przekaz. Tak więc podchodzę do tematu niedbale. Poruszam go nad talerzem
mojej ulubionej zupy pomidorowej i grillowanego sera z restauracji.
— Słuchaj, zbliża się gala Kappy. Zamierzałam poprosić mojego drugiego chłopaka na
niby, by tam ze mną poszedł…
Conor unosi z rozbawieniem brew.
— Chodzi do innej uczelni, więc go nie znasz. Ale potem pomyślałam sobie, że skoro już
poznałeś moją matkę i razem uciekliśmy z płonącego domu, to może się ze mną wybierzesz?
— Czy to jedna z tych imprez, na których ciągasz mnie po sali, by inne dziewczyny ci
zazdrościły, i ogólnie traktujesz mnie jak chodzącego fiuta?
— Tak.
— To przyjmuję zaproszenie.
Zaraz się uśmiechnę, oszołomiona. Conor sprawia, że wszystko staje się takie proste. Nic
dziwnego, że tak dobrze się z nim czuję. Ułatwia mi to.
Patrzę, jak wsuwa do ust ostatni kawałek cheeseburgera, żując radośnie, a mój dobry
nastrój nieco opada.
Nieważne, jak dobrze się czuję, zawsze pojawiają się zwątpienie i strach. Przypomina to
śnieżenie telewizora, brzęczenie w mojej głowie, gdy zasypiam, nieustające ostrzeżenie, że może
tak naprawdę wcale się nie znamy. I w każdej chwili ten dziwny związek, który stworzyliśmy,
może kompletnie się rozpaść.
Rozdział dwudziesty piąty

Taylor

Conor jest całkowitym beztalenciem, jeśli chodzi o zdolności manualne i artystyczne.


Dowiaduję się o tym kłopotliwym fakcie, gdy przychodzi do mnie do domu w środę po
swoich zajęciach z ekonomii i odkrywa, że już przebrałam się w piżamę i siedzę wśród brystolu.
W tym tygodniu dzieci tworzą papierowe lasy deszczowe na zajęciach u pani Gardner, a ja muszę
wyciąć dla nich około dwustu papierowych kwiatków, ptaków i innych istot. Kiedy Conor
zaproponował swoją pomoc, założyłam, że ma przynajmniej umiejętności piątoklasisty,
pozwalające mu rysować po linii i potrafi posługiwać się nożyczkami. Mój błąd.
— Co to ma być? — pytam, powstrzymując śmiech. W tle lecą kreskówki, a my siedzimy
na dywaniku w salonie. Jedną z rzeczy, które podobają mi się w pracy w szkole podstawowej,
jest to, że nie pozwala ona na to, by traktować siebie zbyt poważnie.
— Żaba. — Podziwia i jest tak słodko dumny ze stworzonej przez siebie groteskowej
istoty, która, gdyby żyła, rzęziłaby w cierpieniu, by następnie rzucić się pod nadjeżdżający
samochód.
— Wygląda jak kupa pokryta brodawkami.
— Do cholery, Marsh. — Z wyrazem twarzy zdradzającym szczerą obrazę zakrywa
miejsce, gdzie żaba powinna mieć uszy. — Przez ciebie wpadnie w kompleksy.
— Wymaga sprawnego uśmiercenia z litości, Edwards. — Wymyka mi się chichot
i niemal czuję żal, widząc, z jaką czułością Conor traktuje swoje zdeformowane stworzenie.
— Czy po godzinach pracy podajesz również truciznę wszystkim mniej konwencjonalnie
atrakcyjnym króliczkom?
— Masz. — Wręczam mu arkusze kolorowego papieru, na których już odwzorowałam
kilka kwiatków. — Po prostu je wytnij.
Wydyma wargi.
— Będziesz najpodlejszą z nauczycielek.
— Proszę trzymać się linii.
Burczy „no dobra” pod nosem i wraca do smutnego zadania wycinania kwiatków.
Ale nie mogę się powstrzymać przed rzuceniem ukradkiem spojrzenia w jego kierunku,
podziwiając uroczy wyraz koncentracji na jego twarzy.
Jak to może być prawdziwe? Na mojej podłodze rozciągnął się liczący metr
dziewięćdziesiąt mężczyzna, zbudowany z solidnych mięśni. Conor wciąż zdmuchuje włosy
z czoła, pracując.
Czasem zapominam, jaki jest atrakcyjny. Chyba już przyzwyczaiłam się do tego, że jest
w pobliżu, i przyjmuję za oczywistość miękki kształt jego warg i męską krzywiznę ramion.
Porusza mnie to, jak jego skóra muska moją, gdy nawet nie zamierza mnie dotykać. Tym, jak się
czuję, gdy leży na mnie.
Kiedy wyobrażam sobie, że we mnie wchodzi.
Po kilku minutach sprawdzam postępy i odkrywam, że spędził cały czas na wycinaniu
w proteście penisów i układaniu ich w schludnym rządku na podłodze mojego pokoju dziennego.
Kiedy widzi, że to zauważyłam, zakłada ramiona na piersiach i uśmiecha się z dumą.
— Czy możesz wytłumaczyć mi, co robią tu penisy?
— To są kwiatki — odpowiada wyzywająco, a ja naprawdę mogę sobie wyobrazić
z łatwością, jak młodsza wersja Conora przewraca oczami pod adresem nauczycieli w szkole
średniej i pokazuje im za plecami środkowy palec.
— Mają jądra! — parskam.
— I co z tego? Kwiaty mają jądra. Nazywa się je słupkami. Sprawdź sobie. — Uśmiecha
się szelmowsko. To niesprawiedliwe, że jest tak uroczy, jednocześnie będąc wrzodem na tyłku.
Gdybyśmy spotkali się w szkole średniej, z pewnością wpakowałby mnie w niezłe tarapaty.
Prawdopodobnie zostalibyśmy uciekinierami.
— A jeśli jeden z twoich fiutów zaplątałby się w stosik z kwiatkami i jutro musiałabym
tłumaczyć nauczycielce, dlaczego dwadzieścia czworo sześcioletnich dzieci przykleja penisy
w szkolnej sali? — Z pełnym irytacji westchnieniem zbieram penisy i wrzucam je do śmieci.
— Sądziłem, że używasz słów „las deszczowy” jako eufemizmu — odpowiada Conor
nieprzekonująco. Wydaje się całkiem z siebie zadowolony. — Wiesz, jak kwiatki i pszczółki.
— Są w pierwszej klasie.
— Gdy byłem w pierwszej klasie, wraz z Kaiem ukryliśmy się kiedyś w szafce pod
zlewem w jego kuchni, by szpiegować przyjaciół jego brata, jak oglądają DVD z Girls Gone
Wild.
— To wiele wyjaśnia. — Kiedy idę do lodówki po napój, podchodzi do mnie od tyłu,
łapie mnie w talii i przytula się do mnie całym ciałem. Jest twardy i świadomość tego sprawia, że
pod moją skórą przepływa prąd.
— Właściwie — mruczy w mój kark — miałem nadzieję, że zrobimy sobie przerwę, bym
mógł cię rozebrać do naga.
Wędruje dłońmi po moich żebrach, a jego usta całują mnie pod uchem, przesuwają się po
moim ramieniu, gdzie nisko opada moja obszerna, krótko obcięta koszulka. Kiedy krzepkie
dłonie przykrywają i ściskają moje piersi, nie mogę powstrzymać się od wygięcia pleców.
Z jękiem obraca mnie ku sobie i opiera o lodówkę. Tłumi wargami mój jęk zdziwienia,
penetrując językiem usta.
Coś jest w nim odmiennego dziś wieczorem. Wygłodniałego. Sięgam do jego koszulki,
ale Conor łapie moje ręce i unosi je nad głową. Trzymając moje nadgarstki jedną dłonią, drugą
ciągnie kokardkę z przodu moich szortów od piżamy i pozwala, by zsunęły się po nogach. Wciąż
całując mnie, wsuwa palce między moje uda, pod majtki. Nierdzewna stal lodówki chłodzi moje
plecy, a on delikatnie pociera wejście do pochwy.
Wstrzymuję oddech i odrywam się od jego ust, gdy wsuwa jeden, a potem drugi palec we
mnie. Kolana się pode mną uginają, gdy czuję cudowne wypełnienie, a kciuk Conora pociera
moją łechtaczkę.
— Uwielbiam sprawiać, że dochodzisz — mówi szorstkim głosem. — Pozwolisz mi na
to?
Mam gęsią skórkę, bo obmywa mnie fala podniecenia. Ciało staje się trochę wiotkie, gdy
poddaje się Conorowi. Zamykam drżące powieki.
— Tak — błagam go.
Odrywa się ode mnie gwałtownie.
Otwieram oczy i wpatruję się w niego, oszołomiona.
— Co się stało?
— Niech na ciebie popatrzę.
Nie wiem, co to ma znaczyć, dopóki nie dostrzegam, że ma wzwód. Długa, nabrzmiała
linia, wypychająca jego dżinsy sprawia, że moje serce bije szybko. Ściska ją, czekając, aż się
dostosuję.
Nigdy nie przekroczyliśmy tego progu. Nie przy zapalonym świetle. Ale nie chcę
odmawiać. Nie chcę już przed nim czuć się zażenowana ani przejmować się tym, jak wyglądam.
Conor sprawia, że czuję się, piękna i pożądana. I teraz, w tej chwili nie chcę, by cokolwiek nas
dzieliło.
Powoli ściągam koszulkę przez głowę i upuszczam na zimną podłogę, pokrytą kaflami.
Potem zsuwam majtki w dół nóg i odrzucam je kopnięciem na bok.
Jego rozpalone spojrzenie omiata moje nagie ciało, jakby był jego właścicielem.
— Jesteś oszałamiająca, Taylor.
Znów unosi moje ręce nad głowę, odsłaniając moje piersi przed wypełnionymi żądzą
oczami. Pochyla blond głowę i otacza wargami sutek, liżąc go i ssąc, aż zaczynam się wić,
potrzebując jego uwagi skierowanej w inne miejsce.
— Con. Chodźmy do łóżka. Albo przynajmniej na kanapę.
— Niee.
Boże, przeciągły akcent surfera z Kalifornii za każdym razem jest zabójczy. Drżę, gdy
kreśli pocałunkami drogę po moim brzuchu i klęka przede mną, przekładając moją nogę przez
ramię, bym stała otworem przed jego ustami.
Jęczę, gdy tylko jego język liże łechtaczkę. Przesuwa go po niej i ssie z rozmysłem.
Pożera mnie z wyćwiczoną precyzją, a ja mogę tylko trzymać się jego ramion, gdy biodra
poruszają się nad jego ustami.
Zaciskam uda, czując, jak gdzieś w dole brzucha wzbiera orgazm.
— Rób tak dalej — błagam. — Zabiję cię, jeśli przestaniesz.
Ochrypły dźwięk sprawia, że wibruje moje ciało. Ale nie zatrzymuje się. Wie, że jestem
blisko, więc obmywa moją łechtaczkę językiem i wsuwa długi palec we mnie, wpychając go
powoli i pchając mnie ku szczytowaniu. Rozpadam się, dysząc płytko. Przyjemność wybucha
w moim wnętrzu i przeszywa ciało.
Nim zupełnie się otrząsam, Conor wstaje i zanurza twarz w zagłębienie nad moim
obojczykiem. Całuje i ssie moje ciało, a ja wciąż drżę w następstwie orgazmu.
— Jestem tak cholernie uzależniony od ciebie, Taylor. — Mówi ochrypłym głosem.
Unosi głowę, a ja dostrzegam, że jego oczy błyszczą pożądaniem.
Nagle unosi mnie w ramionach, aż z mojego gardła wyrywa się pisk protestu.
— Postaw mnie — wykrzykuję, instynktownie otaczając rękami jego szyję, żebym nie
upadła na tyłek. — Jestem dla ciebie za ciężka.
Jego śmiech łaskocze mnie w czubek głowy.
— Kotku, w leniwy dzień wyciskam na ławeczce dwukrotność twojej wagi.
Odprężam się nieco, kiedy niesie mnie do sypialni. Nie czuję się lekka jak piórko w jego
ramionach, ale on nie wydaje się wcale wysilać, co dodaje mi otuchy. Notuję sobie: zawsze
umawiać się z kimś, kto może wycisnąć na ławeczce dwukrotność twojej wagi.
Kładzie mnie pośrodku materaca, uważnie umieszczając moją głowę na poduszkach.
Potem staje u podnóża łóżka i unosi ręce do kołnierzyka koszulki.
— Pozwolenie na obnażenie? — Uśmiecha się uroczo.
— Przyznane. — O rany, teraz to mój głos brzmi ochryple.
Patrzę spod ciężkich powiek, jak zdejmuje koszulkę, dżinsy i bokserki. Nigdy nie znudzi
mnie patrzenie na niego. Na mięśnie jego klatki piersiowej, cienie, które podkreślają jego
muskularne ramiona. Piękna, wielka postać sportowca zapiera mi dech w piersiach. Jest
uosobieniem doskonałości.
Opuszczam wzrok na długi, gruby penis i od razu między nogami pojawia się błyskawica
żaru.
On też to robi pierwszy raz. Obnaża się całkowicie przede mną. I doceniam, że robi to nie
dlatego, że to był dla niego trudny krok, ale chce, bym ja poczuła się pewnie.
Conor wspina się na łóżko i nakrywa mnie ciałem. Odnajduje ustami moje wargi
i całujemy się. Nasze języki są żarłoczne i rozpaczliwe, aż obydwoje zaczynamy ciężko
oddychać. Nigdy jeszcze nie całowałam się z kimś, gdy byliśmy kompletnie nago. Penis Conora
leży ciężko między moimi nogami, lekko naciskając na wejście do pochwy. Jak łatwo byłoby
powiedzieć tak, rozchylić szerzej uda, złapać go i nakierować do wewnątrz.
Drażni swoim językiem mój i przez chwilę to jest wszystko, czego chcę.
Chcę powiedzieć tak.
Ale.
— Chyba nie jestem… wiesz… jeszcze gotowa — szepczę w jego usta.
Unosi głowę. Jego oczy pociemniały od mglistego podniecenia.
— Wiesz, chciałabym.
— Dobrze. — Conor przetacza się na bok i leży przy mnie. Jego fiut salutuje dziarsko,
a perlista kropla na czubku sprawia, że wzbiera mi ślina w ustach.
Przełykam ją i siadam prosto.
— Jakaś wielka część mnie chce to zrobić i już mieć to za sobą, ale…
— Nie musisz się dla mnie spieszyć — odpowiada swobodnie. — Ja cię nie popędzam.
— Nie? — Szukam na jego twarzy oznak irytacji.
— Nie — odpowiada i też siada. — Kiedy będziesz gotowa, mam nadzieję, że to będzie
ze mną. A jeśli nie, jestem zadowolony z tego, jak teraz jest między nami. Naprawdę.
Całuję go. Bo mimo jego protestów i zaprzeczeń Conor jest dobrym facetem. Jest uroczy,
zabawny i chyba w jakiś sposób stał się moim najlepszym przyjacielem. Moim najlepszym
przyjacielem z penisowym bonusem.
Odrywam od niego usta i biorę penisa w rękę. Wciąż jest twardy i pulsuje. Całe ciało
Conora sztywnieje, gdy obejmuję erekcję dłonią i przesuwam nią w górę i w dół.
— Kotku — dyszy, a ja nie wiem, co chce przez to powiedzieć. Kotku, przestań? Kotku,
nie przestawaj?
Jeśli miał na myśli to pierwsze, to szybko zamienia się w drugie, gdy zsuwam się na
podłogę i klękam przed nim. Ściska dłońmi łóżko i opuszcza głowę, gdy po raz pierwszy
przesuwam językiem wzdłuż jego penisa.
Nogi Conora drżą, gdy go ssę. Oddycha powoli i głęboko, jakby to pochłaniało całe jego
skupienie.
— Nie przestawaj — mamrocze, gdy biorę go głęboko w usta. Zaczyna poruszać
biodrami, delikatnie wysuwając je do przodu. — Proszę, nie przestawaj już.
Trudno się uśmiechać, gdy mocno obejmuję go wargami, ale uśmiecham się w duchu.
Uwielbiam mu to robić, ubóstwiam doprowadzać go na skraj błogiej desperacji. Wiem, że prawie
go tam zawiodłam, bo jęczy, sięgając rękami do moich piersi i lekko unosi biodra znad łóżka.
Nie wiem, co mnie skłania do tego, ale zamiast pozwolić mu skończyć na jego brzuchu,
biorę go w rękę i pieszczę, aż wytryskuje na moje piersi. Trochę się tym podniecam, czego się
nie spodziewałam. Czuję ostre ukłucie nieprzyzwoitości. Gdy przestaje drżeć, podnoszę wzrok na
jego piękną twarz i widzę, jak patrzy na mnie z gorącą żądzą.
— O kurwa — mówi bez tchu, odgarniając z oczu przepocone włosy.
Śmieję się niezręcznie.
— Idę się umyć.
Wstaję, by pójść do łazienki, i w tej chwili jego telefon brzęczy na podłodze. Odbiera go,
a ja czekam, aż zagrzeje się woda na prysznic. Nie słyszę wyraźnie, co mówi, ale wydaje się
niespokojny, gdy słyszy, kto do niego dzwoni.
— Nie mogę — chyba mówi te słowa. — Zapomnij o tym… Nie ma mowy.
To znów Kai, nie mam co do tego wątpliwości. Czegokolwiek szuka dawny przyjaciel
Conora, nie zamierza odpuścić.
A Conor nie opowiada o żadnych szczegółach. Kiedy wychodzę spod prysznica, jego
nastrój przyćmiła odległa burzowa chmura, aż w końcu odrzuca moje zaproszenie, by zostać na
noc, i wraca wcześnie do domu.
Cholerny Kai. Chciałabym, żeby znikł. Najwyraźniej coś się dzieje między nimi dwoma,
jakiś straszny sekret, który zjada Conora od środka. Choć tak bardzo pragnę, by ze mną
porozmawiał, to jednak nie będę naciskać.
Mam tylko nadzieję, że znajdzie sposób, by poradzić sobie z tą sprawą, zanim ona
całkowicie go zniszczy.
Rozdział dwudziesty szósty

Conor

Woda jest lodowata. Mimo założonej pianki, wciąż kąsa mnie w palce u nóg, jeśli
pozostaję w bezruchu. Pływam w kółko tylko po to, by podtrzymać temperaturę ciała, ale wcale
się nie przejmuję. Niczym się nie martwię, jeśli tylko znajdę się na desce i czuję fale pode mną.
Nic nie jest w stanie przebić się przez ryk fal rozbijających się o brzeg, krzyki mew nad głową
i smak słonej wody na języku. Zupełnie jakbym znalazł się w szklanej kuli. Doskonała sfera
spokoju odgradza mnie od wszystkiego i wszystkich. Co za błogostan.
Potem czuję, jak ciągnie mnie ocean, a pływ odholowuje w dal. Wiem, że nadchodzi moja
fala, więc ustawiam się wzdłuż niej. Leżę płasko na klatce piersiowej. Wbijam paznokcie
w wosk. Przyjmuję pozycję. Teraz trzeba jedynie wyczucia.
Wiosłuję rękami tylko tyle, by znaleźć się tuż przed grzbietem fali, aż w końcu zrywam
się na nogi, czując rosnące w nich wibracje.
Odnajduję równowagę.
Wychodzę na spotkanie fali.
Tutaj fale nie trwają długo. Mija ledwie parę sekund i załamują się, by łagodnie spłynąć
i obmyć brzeg.
Spędzam godzinę w wodzie, nim słońce ostatecznie wschodzi na porannym niebie.
Zdejmuję piankę w jeepie, dostrzegając, że Hunter podjeżdża swoim land-roverem
w towarzystwie Bucky’ego, Fostera, Matta i Gavina. Nie upływa minuta, a na parkingu pojawia
się drugi pojazd, wiozący Jessego, Brodowskiego, Aleca i Trentona. Przed dziewiątą cała
drużyna dociera na plażę z zadaniem sprzątania z Fundacją SurfRider.
— Niezła frekwencja — mówi do mnie Melanie, koordynatorka wolontariuszy, kiedy
przedstawiam jej chłopców. Prześcigają się wzajemnie, by ją przywitać, jakby nigdy wcześniej
nie widzieli kobiety. — Jesteście stąd?
— Z nieco większej odległości, z Hastings — odpowiadam. — Przyjechaliśmy z Briar.
— Cóż, wspaniale was widzieć. Doceniamy wasze wsparcie.
Wszyscy bierzemy po kuble, rękawiczki i tyczki do zbierania śmieci z namiotu, który
ustawili na plaży. Foster łypie pożądliwie na grupkę ślicznych dziewczyn ze stowarzyszenia
z BU, które przechodzą obok, i unosi rękę.
— Ech, tak, jestem nowy i niezbyt dobrze radzę sobie z pływaniem. Czy mogę dostać do
pary koleżankę? Preferuję blondynki.
— Zamknij się, pajacu. — Hunter szturcha go w żebra łokciem. — Proszę się nie obawiać
— zapewnia dziewczynę — jestem jego przyzwoitką.
Melanie uśmiecha się szeroko.
— Dziękuję. A teraz, panowie, do roboty.
— Tak jest, kapitanie — odpowiada Matt. Uśmiecha się do niej promiennie, a Melanie,
choć jest przynajmniej pięć lat starsza od niego, dowodzi, że żadna kobieta, w jakimkolwiek by
nie była wieku, nie jest odporna na dołeczki w policzkach Andersona.
Zaangażowałem się w pracę z fundacją jeszcze w Huntington Beach, więc kiedy
zobaczyłem, że mają tu lokalny oddział, zapisałem się bez zastanowienia. Ale nie wszyscy
podchodzą do tego z pozytywnym nastawieniem. Zaledwie po godzinie sprzątania Bucky już
staje okoniem.
— Nie pamiętam, bym się pojawiał w sądzie — zrzędzi, brodząc w piasku z kubłem. —
Mam wrażenie, że tego bym nie zapomniał.
— Przestań narzekać — napomina go Hunter.
— I jeśli zastanowię się głębiej, nie przypominam sobie też aresztowania.
— Zamknij się — odzywa się Foster.
— Niech mi więc ktoś powie, czemu spędzam swój wolny dzień na łańcuchu. — Bucky
pochyla się i zaczyna szarpać jakiś przedmiot zakopany w piasku. Kiedy to robi, do reszty z nas
dobiega woń czegoś zepsutego. Jakby martwego zwierzęcia ugotowanego w ściekach.
— O cholera, co to jest? — Matt wzdryga się i zakrywa twarz koszulą.
— Zostaw to, Buck — mówi Hunter. — To pewnie czyjś pies.
— A jeśli to zwłoki? — Jesse wyciąga telefon, gotowy do uwiecznienia krwawego
znaleziska.
— Nie chce się odczepić od tej głupiej tyczki — stwierdza z irytacją Bucky. Dalej kopie,
ciągnąc jednocześnie strasznie śmierdzącą rzecz. Walczy z nią i szarpie, ale to coś nie chce się
uwolnić, aż w końcu nasz kolega pada do tyłu.
Na nasze głowy sypie się piasek. Bucky uderza tyłkiem o ziemię w tym samym czasie,
gdy ląduje na nim pełna pielucha, oplątana siatką na piłkę. W pozostałościach po wykopanej
przez niego dziurze leży coś, co przypomina kilkanaście korpusów po kurczakach z rożna.
— Jasny gwint, ziom, jesteś cały umazany dziecięcą kupą! — Foster krzyczy, gdy cofamy
się na ten straszliwy widok.
— O kurwa, zrzygam się.
— Ale to wstrętne.
— Cały jesteś w gównie!
— Zabierzcie to ze mnie! Zabierzcie! — Bucky wije się w piasku, podczas gdy Hunter
próbuje schwycić pieluchę swoją tyczką, a Foster wciąż z jakiegoś powodu sypie na niego
piaskiem.
Matt rechocze na widok rozgrywającej się przed nami sceny.
— Zmyj to, idioto — mówi do Bucky’ego.
Jestem całkowicie pewien, że Matt myśli o tym, by Bucky użył pryszniców przy
parkingu.
Zamiast tego Bucky zdejmuje z siebie wszystko, prócz bokserek i wbiega sprintem
w lodowaty przypływ.
O rany. Powietrze ma około dwunastu stopni, a wiatr porządnie dmie. Ale pewnie umysł
zwycięża nad materią, bo Bucky rzuca się głową w fale i płynie dalej, gorączkowo szorując się
i spłukując.
Wszyscy śledzimy jego poczynania. Czuję prawdziwy podziw dla tego gościa. Wcześniej
też tam byłem, odmrażając sobie tyłek w piance. Wzdrygam się na myśl, że ta lodowata woda
miałaby łaskotać mnie w nagie jaja.
Kiedy Bucky w końcu wybiega z wody, ma ciało w odcieniu błękitu i trzęsie się niczym
pies z reklamy towarzystwa zapobiegania okrucieństwu wobec zwierząt. Szybko zdejmuję swoją
koszulkę Henley i podaję mu ją. Gavin czeka na niego z ręcznikiem. Jeśli chodzi o szorty, to
Bucky nie ma niestety szczęścia.
— Idź i ogrzej się w jeepie. — Podaję kluczyki Bucky’emu.
Odbiera je szybko ode mnie.
— Nienawidzę środowiska.
Gdy tylko oddala się poza zasięg słuchu, koledzy padają na kolana i zaśmiewają się.
— Będzie miał po tym traumę na całe życie — mówi Foster, wciąż chichocząc.
— Ziom już nigdy nie wróci na plażę — zgadza się z nim Gavin.
— Nie winię go za to — uśmiecha się szeroko Hunter, a potem oddala się, by wyrzucić
pokryte fekaliami śmieci do kosza.
Nie licząc Bucky’ego, wszyscy okazali się na tyle mili, by złożyć w ofierze swój sobotni
poranek. Naprawdę, wiele dla mnie znaczy to, że zainteresowali się czymś, w co wkładam serce.
Odkąd przybyłem na Wschodnie Wybrzeże, nie miałem wiele czasu, by ponownie zająć się
swoimi pasjami. Hokej i zajęcia na uczelni nie zostawiały mi czasu na surfowanie ani wyjazdy na
wybrzeże. To Taylor sprawiła, że znów pomyślałem o wolontariacie. Zaoferowała dzisiaj swoją
pomoc, ale pomyślałem, że to dobry sposób, by zebrać razem wszystkich ziomków. Skoro sezon
się skończył, spotykamy się wszyscy razem w jednej sali tylko sporadycznie. Albo, w tym
przypadku, na jednej plaży.
Nie będę kłamał — jakaś część mnie tęskniła za nimi. Wiecie, jasne, mieszkam z połową
tych idiotów, ale to nie to samo, co wspólne pocenie się na lodzie. Ćwiczenia na łyżwach.
Spędzanie godzin w autobusie. Dziewięćdziesiąt minut czystej, skoncentrowanej determinacji.
Pewnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile dla mnie znaczył hokej, dopóki nie zagrałem
z nimi. Ta drużyna sprawiła, że pokochałem ten sport. Ci ludzie stali się moimi braćmi.
Telefon brzęczy mi w kieszeni. Spodziewam się, że to Taylor zastanawia się, kiedy
wrócę, ale na ekranie pojawia się nieznany numer. Teraz już wiem, co to znaczy.
Kai.
Nie powinienem odbierać. Nic dobrego nie płynie z tego, że daję mu tę satysfakcję.
Jednak pojawia się to dręczące uczucie, które powstrzymuje mnie przed zignorowaniem telefonu
i zrzuceniem go na pocztę głosową. Bo w przypadku Kaia Turnera, wolałbym widzieć, jak
nadchodzi. Najgorszą rzeczą, którą mogę zrobić, to znów pozwolić mu się do mnie podkraść.
— Czego? — warczę w odpowiedzi.
— Wyluzuj, ziom. Spokojnie.
— Jestem zajęty.
— Widzę.
Czuję, jak krew w żyłach zamienia się w lód. Próbując nie zwracać na siebie uwagi,
rozglądam się wokół, przeczesując wzrokiem plażę i parking. W oddali dostrzegam chudego
gościa, który kręci się w pobliżu toalet. Wygląda jak mały chłopczyk w ubraniach po starszym
bracie, a ja nawet nie muszę widzieć jego twarzy, by wiedzieć, kto to jest.
— Jak, do diabła, mnie tu znalazłeś? — odsuwam się na kilka kroków od Huntera
i pozostałych.
— Ziom, ja mam wszędzie oczy. Jeszcze tego nie wiesz?
— Czyli śledziłeś mnie. — Kurwa mać. Robi się coraz bardziej zdesperowany.
Wyśledzenie mnie w Buffalo to jedno. A teraz przyjechał do Massachusetts? Z Hastings
na tę plażę w pobliżu Bostonu. Kto wie, jak długo mnie obserwował albo co kombinuje tym
razem. Waham się, czy określić go mianem niebezpiecznego człowieka. Nigdy nie widziałem, by
stosował przemoc, nie licząc kilku bójek. Takich, w jakie wdają się dzieciaki. Z podbitymi
oczami i posiniaczonym ego.
Ale przecież już go tak naprawdę nie znam.
— Nie musiałbym, gdybyś porozmawiał ze mną jak mężczyzna — mówi.
Tłumię przekleństwo.
— Nie mam ci nic do powiedzenia.
— Ale ja tak. Możesz więc podejść tutaj i rozwiążemy to jak przyjaciele albo będę musiał
przyjść do ciebie i narobić ci wstydu przed twoimi nowymi bananowymi frajerskimi kumplami.
Pieprzyć go.
To samo działo się po mojej przeprowadzce do Huntington Beach. Wpędzał mnie
w poczucie winy, bo opuściłem sąsiedztwo, jakbym miał jakiś wybór. Docinał mi, że zostawiłem
go dla dupków z rodzin z funduszami powierniczymi, jak gdybym miał wtedy jakichś przyjaciół.
Wyżywał się na mnie za to, że mama kupowała mi nowe ubrania. Dopiero po długim czasie
zdałem sobie sprawę z tego, co robi, z subtelnej manipulacji psychologicznej. Zbyt długo mi to
zajęło.
— Dobrze, palancie.
Mówię Hunterowi, że idę się odlać, a potem kieruję się na parking w pobliżu toalet.
Wchodzę na minutę do męskiej ubikacji, a potem kieruję się w stronę ławek w pobliżu jeepa; nie
wiadomo, kogo mógł ze sobą przyprowadzić, i wolę nie dopuścić do tego, by mnie zwabił gdzieś
w odludne miejsce. Jeśli już zadał sobie tyle trudu, oznacza to, że chce czegoś naprawdę
niedobrego. Nie mogę zaufać zdesperowanemu Kaiowi.
— Utrudniasz mi wszystko — stwierdza, siadając obok mnie.
— To twoja wina. Ja wolę, żebyś mnie zostawił w spokoju.
— Ziom, nie rozumiem cię. Byłeś moją bratnią duszą. Kiedyś…
— Do diabła z tym. Przestań. — Obracam się, by spojrzeć na niego, na ducha
dzieciństwa, który wraz z każdym mijającym rokiem staje się mniej wspomnieniem, a bardziej
koszmarem. — To przeszłość, Kai. Nie jesteśmy dziećmi. Teraz już nie jestem dla ciebie bratnią
duszą.
Zmuszam się, by nie odrywać od niego spojrzenia, ale widzę w nim wszystko, czego
nienawidzę w sobie. A wtedy nienawidzę siebie jeszcze bardziej za to, że tak myślę. Bo Kai
przynajmniej wie, kim jest. Tak, jest porażką, ale nie chodzi z mylnym przekonaniem, że jest
inaczej, próbując wcisnąć się w formę, która została stworzona wyłącznie po to, by trzymać na
odległość takich ludzi jak on i jak ja.
— Czegokolwiek chcesz, ode mnie tego nie dostaniesz — stwierdzam zmęczonym
głosem. — Wypadłem z gry, kolego. Skończyłem z twoim dramatem. Pozwól, że zajmę się
swoim życiem.
— Nie mogę tego zrobić, ziom. Jeszcze nie. — Przechyla głowę na bok. — Ale jeśli mi
pomożesz, to odejdę. Już nie będziesz mnie musiał oglądać. Będziesz mógł o mnie zapomnieć.
Kurwa mać! Do cholery!
— Masz kłopoty — stwierdzam beznamiętnie. Oczywiście, że tak. Słychać to w jego
głosie. Nie ma w tym zwykłej gadki „ziom, mam problem, możesz poratować?”. Jest przerażony.
— Spieprzyłem coś, wiesz? Miałem coś zrobić dla pewnych ziomków…
— Coś?
Kai przewraca oczami, a jego głowa kiwa się pod wpływem tego przesadnego gestu.
— Przenosiłem tylko mały produkt.
— Szmuglowałeś, Kai. — Cholerny idiota. — Masz na myśli szmuglowanie. Co się,
kurwa, z tobą dzieje?
— Ja taki nie jestem, ziom. Byłem winien przysługę paru gościom, a oni powiedzieli, że
jeśli odbiorę przesyłkę z pewnego miejsca i zawiozę ją do innego, to będziemy rozliczeni. Bułka
z masłem.
— Ale? — Życie Kaia składa się z serii łatwych rozwiązań, po których następuje szereg
krytycznych „ale”. Ale nie wiedziałem, że ktoś jest w domu. Ale ktoś się odezwał. Ale naprułem
się i straciłem pieniądze.
— Zrobiłem dokładnie, co mi powiedzieli — protestuje. — Odebrałem przesyłkę od ich
chłopaka, zawiozłem na miejsce i oddałem facetowi…
— A teraz oni twierdzą, że ten koleś jej nie dostał.
Kai wygląda, jakby spuszczono z niego powietrze, gdy dostrzega, jak oczywista była ta
odpowiedź. Bo każdy idiota widziałby, jak to się skończy — a Kai nigdy tego nie dostrzega.
— W tym sęk — mamrocze. — Nie wiem, kto mnie prześladuje. Ktoś próbuje mnie
udupić, a ja nie rozumiem tej wrogości.
— Czego ode mnie w związku z tym oczekujesz? Jeśli poszukujesz miejsca, by się ukryć,
to szukaj dalej. Ja mam współlokatorów.
— Nie, nic takiego. — Milknie, a pełne skruchy, zgarbione ramiona mówią same za
siebie. — Muszę tylko ich spłacić, wiesz, albo odzyskają równowartość swoich pieniędzy w inny
sposób. Wiem, Con, już kiedyś to przerabialiśmy. Rozumiem. Ale ci ludzie sądzą, że ja ukradłem
ich rzecz.
Przeciera twarz. Wpatruje się we mnie badawczo zaczerwienionymi oczami. Znów
jesteśmy dzieciakami, które zawierają pakt w ciemnym pokoju. Rozcinają dłonie scyzorykiem.
— Conor, zabiją mnie, albo jeszcze coś gorszego. Jestem tego pewien.
Do cholery z nim. Niech go szlag trafi za to, że wciąż znajduje sposób, by obniżyć swoją
wartość do poziomu ceny kostki koki lub koperty z pigułkami. Niech idzie w diabły za to, że
pozwolił, by paczka pozerów, którzy chcą być niczym Człowiek z Blizną, rządziła jego życiem.
Niech go piekło pochłonie za to, że przystawił sobie pistolet do głowy i powiedział, że jeśli
rzeczywiście mi na nim zależy, to załaduję więcej kul.
Nie chcę znać odpowiedzi, mimo że zadaję pytanie.
— Ile?
— Dziesięć kawałków.
— Do cholery, Kai. — Już nie mogę usiedzieć na miejscu. Wstaję z ławki i zaczynam
chodzić. Krew we mnie wrze. Sprałbym go na kwaśne jabłko, gdyby to w czymś pomogło.
— Słuchaj, ja wiem.
— Sukinsyn. — Kopię kosz na śmieci. Wzbierają we mnie gniew i desperacja.
Sam nawet nie wiem, dlaczego pozwalam, by tak mną to wstrząsnęło. Cały Kai. Jest jak
kwas. Mocny, żrący kwas, który trawi wszystko, czego dotknie. Gdy raz na to pozwolisz,
przeniknie do kości. Wypali dziurę na wskroś.
— Nie — mówię w końcu.
— Ziom. — Łapie mnie za ramię, a ja strząsam jego dłoń, patrząc wzrokiem, który mówi,
że drugi raz na to nie pozwolę. — Musisz mi pomóc. Nie żartuję. Oni naprawdę po mnie przyjdą.
— To uciekaj, ziom. Skocz do autobusu do Idaho albo do Północnej Dakoty i po prostu
się schowaj. Gówno mnie to obchodzi.
— Mówisz serio? Zostawiłbyś swojego najlepszego przyjaciela…
— Nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. I może nigdy nie byliśmy. — Potrząsam kilka
razy głową. — To twój problem i ty go musisz rozwiązać, a ja nie chcę być w żaden sposób w to
wmieszany.
— Przykro mi, ziom. — Zmienia się jego postawa, spojrzenie ma groźne, nieprzyjazne.
I teraz przypominam sobie, dlaczego kiedyś mnie przerażał. — Nie mogę pozwolić ci odejść.
— Nawet nie próbuj — ostrzegam go, przygotowując się na starcie.
Kiedyś byłem chuderlawym pędrakiem na deskorolce, który podążał za nim wszędzie po
okolicy. Ale tak już nie jest. Teraz mógłbym unieść go niczym sztangę na ławce i złamać
o kolano. Lepiej, żeby o tym pamiętał, zanim wpadną mu do głowy naprawdę głupie pomysły.
— Teraz pozwalam ci odejść. Następnym razem, gdy cię zobaczę, może być inaczej.
— Nie, bracie. — Obnaża zęby w pozbawionym radości uśmiechu. — Widzisz,
zapomniałeś, że wciąż jestem panem twojego tyłka. Dziesięć tysięcy. Dzisiaj.
— Chyba upadłeś na głowę. Nie mam tylu pieniędzy. A nawet gdybym miał, nie dałbym
ci ich.
— Możesz je zdobyć — odpowiada, wciąż pełen determinacji. — Idź i poproś ojczyma.
— Wal się!
Kai uśmiecha się do mnie szyderczo.
— Chyba nie chcesz tego tak rozgrywać, Con. Jeśli nie zdobędziesz dla mnie tych
pieniędzy, tatuś Max dowie się, że to ty podałeś kod do alarmu do willi i pozwoliłeś, by ktoś się
włamał i spustoszył wnętrze. — Unosi brew. — Może nawet powiem mu, że to ty zabrałeś
brakującą gotówkę z jego gabinetu. Co o tym sądzisz?
— Jesteś kupą gówna, Kai, wiesz?
— Tak jak mówiłem, ziom. Możemy załatwić to gładko — po prostu powiedz Maxowi,
że potrzebujesz pieniędzy na jakąś głupotę. Wymyśl coś. Dasz mi pieniądze i załatwione. Ulotnię
się i wszyscy będą szczęśliwi.
Kiedy jesteś dzieckiem, nie wiesz tego, że chociaż najlepsi przyjaciele są twoim całym
światem, a każdy dzień jest pierwszym i ostatnim dniem twojego życia; gdy wszystko staje się
pilne i niebezpieczne, a każda myśl i emocja okazuje się erupcją siły zdolnej zmieść planetę, to
najgorszy popełniony przez ciebie błąd okaże się trwalszy niż wszystko inne. Przelotna,
oślepiająca chwila wściekłości zamieni się w poczucie winy i żal, które będą ciągnąć się za tobą
przez całe życie.
Najbardziej nienawidzę w Kaiu tego, że jestem we wszystkim tak do niego podobny.
Różni nas tylko to, że on umie się do tego przyznać.
Przeciągam drżącą dłonią po włosach i nie odrywam wzroku od horyzontu, zmuszając się
do wypowiedzenia słów przez ściśnięte, palące gardło.
— Dam ci te pieniądze.
Rozdział dwudziesty siódmy

Taylor

Stałam się jedną z tych dziewcząt.


Obsesyjnie sprawdzam co pięć sekund telefon i podskakuję, gdy wydaje mi się, że słyszę
wibracje.
Wyłączam i włączam znów aparat, bo może się zawiesił i dlatego nie otrzymałam
odpowiedzi na moje ostatnie trzy SMS-y.
Wysyłam sama sobie wiadomość, by upewnić się, że przechodzą, a potem proszę Sashę,
żeby napisała do mnie, bo nie wiem, jak, do cholery działają telefony.
Wpadam w spiralę desperacji i pogardy dla siebie samej. Wiszę na gałęzi tuż nad głębiną
pełną niepewności.
Tak, jedną z tych dziewczyn. Każda mijająca minuta jest tą kolejną, w której wymyślam
nowy scenariusz: Conor mnie zdradza, Conor mnie porzucił, Conor śmieje się ze mnie.
Nienawidzę siebie. A raczej nienawidzę tego, czym się stałam, bo uwierzyłam, że chłopak może
mnie uszczęśliwić.
— Daj mi ten telefon. — Sasha, siedząca obok mnie na podłodze swojego pokoju,
wyciąga rękę i porusza ponaglająco palcami. Między nami leżą otwarte podręczniki. W jej
zimnych, ciemnych oczach można wyczytać „miałam tego dosyć już dwie godziny temu”.
— Nie.
— Natychmiast, Taylor. — O tak, ma po dziurki w nosie mojego zachowania i szybko
zmierza ku „zaraz się rozprawię z twoimi idiotycznymi reakcjami”.
— Odłożę go, dobrze? — Szybko wsuwam telefon do tylnej kieszeni i biorę notatnik.
— Odkładałaś go już sześć razy. Ale, dziwnym trafem, nie chce tam pozostać. — Unosi
brew. — Wyjmij go jeszcze raz, a go skonfiskuję. Słyszałaś?
— Słyszałam. — I przez następne dziesięć minut naprawdę staram się udawać, że się
uczę.
Pojawiłam się w domu Kappy tego popołudnia, gdy skończyły mi się pomysły, jak
rozproszyć myśli. Conor nie odpisał mi, odkąd wrócił wczoraj do Hastings z plaży. Wstępnie
planowaliśmy spotkać się z przyjaciółmi w Malone’s na drinka w sobotnią noc, ale popołudnie
zamieniło się w wieczór, który zamienił się w poranek, a ja wciąż nie usłyszałam od niego ani
słowa.
Dziś znów do niego napisałam. Dwa razy. Odpowiedział mi tylko: „Przepraszam, coś mi
wypadło” i zaczął ponownie mnie unikać, gdy zapytałam, co się stało.
Może w innych okolicznościach nie zamartwiałabym się tak bardzo, ale w środę
wieczorem wyszedł ode mnie w dziwnym nastroju. Wtedy sądziłam, że przejął się tym telefonem
od Kaia. Ale potem w mojej głowie pojawiła się inna myśl: tej nocy zbliżyliśmy się najbardziej
do uprawiania seksu, a ja go odepchnęłam. Za każdym razem, gdy zabawialiśmy się po wizycie
w Buffalo, pozwalałam przesunąć granicę nieco dalej, ale on nigdy nie próbował zainicjować
pełnego stosunku.
Aż do środy wieczorem.
Wtedy dodawał mi otuchy. Mówił wszystko, co należy, bym się nie przejmowała. Ale
gdy spojrzę wstecz, zastanawiam się, czy zrobił tak tylko po to, bym mu ulżyła. Bo gdy tylko to
dostał, zerwał się z miejsca.
Wzdycham i drżę. Całkiem się posypałam.
— Co takiego? — Sasha odsuwa na bok swój notatnik i patrzy na mnie pytającym
wzrokiem. — Cokolwiek chodzi ci po głowie, po prostu wykrztuś to, dziewczyno.
— Może to jest… — Zatapiam zęby w dolnej wardze. — Może wszyscy wiedzieli, że to
się zbliża?
Zwleka z odpowiedzią.
— Powiedział mi tej nocy, gdy się spotkaliśmy, że nie angażuje się w związki. Nie
umawiał się z nikim dłużej niż kilka tygodni. — Ignoruję nagły skurcz serca. — Chyba już
dotarliśmy do tej ramy czasowej.
Jej oczy przybierają łagodniejszy wyraz.
— Naprawdę tak myślisz?
— Chyba już się zmęczył lodzikami i w tym momencie porzuciłby mnie na rzecz
ośmiosekundowego seksu w pozycji misjonarskiej przez prześcieradło.
Sasha aż się skręca.
— Dzięki za zwizualizowanie tego.
Przełykam rozgoryczenie.
— Nie byłby pierwszym facetem, który rzuca dziewczynę, bo nie rozłożyła nóg.
— Nigdy nie słyszałam o gościu, który rozstałby się z dziewczyną, bo mu zbyt wiele razy
obciągnęła — odpowiada.
Więc znów wracam do kwestii monogamii.
— Może nie chodzi o lody, tylko o to, kto je robi…
— Taylor. Chyba sama doprowadzasz się do szaleństwa, próbując sobie wyobrazić, co się
dzieje w jego głowie — mówi.
— Cóż, nie musiałabym sobie tego wyobrażać, gdyby odpowiadał na moje wiadomości.
— Posłuchaj. — Sasha próbuje zamaskować ton frustracji uspokajającą nutą, ale okazuje
tym sposobem tylko zniecierpliwienie. Stara się, ale pocieszanie jej nie wychodzi. — Nie znam
go, więc nie mogę być twoim zaklinaczem fiutów, ale powiem ci jedno: jeśli rzeczywiście
uważałabyś go za tego rodzaju faceta, nie traciłabyś na niego czasu. A to mówi mi, że może
dzieje się coś innego.
— Na przykład co?
— Nie wiem, może ma męski okres. Próbuję ci uświadomić, że bez względu na to, co się
stało, nie chodzi o ciebie. Po pierwsze, nie powinnaś zawracać sobie tym głowy.
— Nie?
— Nie, złotko. Wydaje mi się, że oszalał na twoim punkcie od chwili, gdy zaczęliście się
umawiać na niby. Zatem albo musi sobie poradzić z jakimś gównem, albo jest palantem. I jeśli
prawdą jest to drugie, to masz szczęście, jeśli się go pozbędziesz. Przestań więc się przejmować.
Obydwoje porozmawiacie kiedyś i wtedy zdecydujesz. Dopóki to nie nastąpi, niech będzie, jak
jest. Musisz zacząć w siebie wierzyć, Taylor. Nikt tego za ciebie nie może zrobić.
Z jednej strony ma rację. Zawsze najpierw zakładam, że zrobiłam coś złego i nie jestem
wystarczająco dobra. Tak się właśnie dzieje, gdy ktoś cię dręczy i ośmiesza z powodu twojej
tuszy wtedy, gdy formuje się twoja osobowość.
Z drugiej strony nie wiem, czy mogłabym być tak wyluzowana jak Sasha. Nie wiem, jak
nie dopuszczać do tego, by mnie coś poruszyło. Jak wyłączyć część mózgu, która chodzi po
ścianach.
Sasha nie ma pojęcia, jak bardzo zaczęłam się do niego przywiązywać, nawet jeśli
wcześniej sama siebie przed tym ostrzegałam. Nie wie, w jaki sposób wniknął we wszystkie
poziomy mojego życia. Nie da się odfarbować materiału, do cholery. Zerwania przynoszą
zniszczenie i nie jest możliwe zupełne wywabienie kogoś z twojej egzystencji. Zawsze zostanie
ten odcień, który ktoś zostawia po sobie, nigdy nieznikającą plamę.
Naprawdę miałam nadzieję, że uniknę sytuacji, w której Conor zostanie jedną z takich
plam.
— Skoro już to zostało powiedziane — obwieszcza przyjaciółka i wstaje, by wziąć ze
stolika nocnego kluczyki do samochodu — to, jeśli brzydko postąpi wobec ciebie i będziesz
chciała podpalić jego samochód albo dokonać sabotażu przy jego łyżwach, żeby złamał kostkę, to
służę wsparciem, dziewczyno.
Na moich ustach pojawia się uśmiech. Uwielbiam ją. Sasha jest osobą, którą chcę mieć
przy sobie w środku ulewy, gdy będziemy zakopywać zwłoki za pomocą szpadla.
— Chodź, głupia babo. — Pokazuje mi język. — Przejedziemy obok jego domu po
drodze do baru.
*

W niedzielę wieczorem w Malone’s panuje tłok. Trwa właśnie turniej darta, a kilka minut
temu cały dom Sigma Phi wpadł do środka, najwyraźniej już po jakiejś wcześniejszej imprezie.
Jak dotąd Sasha musiała opędzać się od trzech wyraźnie zmęczonych opojów, odbijając ich
żałosne próby podrywu niczym Wonder Woman odtrącająca rykoszetem pociski za pomocą
złotych bransoletek.
— Przypomnij mi, czemu się tutaj znalazłyśmy — przekrzykuję grupę głośnych facetów,
którzy skandują „pij, pij, pij!” w sąsiednim boksie.
Sasha podsuwa mi kolejne malibu z sokiem ananasowym i stuka kieliszkiem o kieliszek.
— Sądzę, że potrzebujesz nasycenia kutasowego.
— To chyba nie mój problem. — Ponuro wysączam prawie cały koktajl jednym długim
haustem, a potem opieram się o bar i obserwuję ludzi.
— Tak, cóż, nie masz racji. — Wychyla swój drink z wódką i red bullem. — Dogłębne
badania naukowe udowodniły, że gdy mężczyzna namiesza ci w głowie, tylko znaczne ilości
połączonych czynników fiuta i alkoholu mogą naprawić określone dysfunkcje.
— Muszę sprawdzić jakieś recenzje na temat tych doniesień.
Sasha pokazuje mi środkowy palec.
— Pojawiłem się na czas. — Przed nami staje wysoki gość w koszulce drużyny
koszykówki Briar. Świeci jasnym uśmiechem rodem z reklamy pasty do zębów i dołeczkami
modela z okładki.
Sasha nie do końca jest nim zdegustowana, bo łapie przynętę.
— Na co?
— Obydwie potrzebujecie kolejnego drinka. — Wskazuje kiwnięciem nasze prawie puste
szklanki i macha do barmana. — Poproszę cokolwiek, co panie sobie zażyczą, oraz rum z colą.
Dziękuję.
Mojej uwadze nie umyka to, że Sasha mruży oczy z zamyśleniem, słysząc „proszę”
i „dziękuję”. Widzicie, w jej przypadku należy zrozumieć okoliczności, w jakich dorastała.
Wówczas jej najlepszą przyjaciółką była prababcia ze strony ojca, która na różnych etapach
swojego życia została kurierem wojskowym podczas drugiej wojny światowej, nauczycielem
szkoły średniej w więzieniu i przez krótką chwilę katolicką zakonnicą. Innymi słowy, dobrze
wychowany i uprzejmy chłopak, którego manierom nic nie można zarzucić, ma za sobą połowę
drogi, jeśli chce zdobyć Sashę.
— Jestem Eric — mówi do nas, obdarzając Sashę widokiem doskonałych zębów.
— Sasha — odpowiada skromnie moja przyjaciółka. — To jest Taylor. Byłaby
zachwycona, mogąc poznać jakichś wysokich, ciemnowłosych, przystojnych przyjaciół, których
trzymasz w zanadrzu.
Obrzucam ją gniewnym spojrzeniem, nakazując, by zamilkła, a ona mnie ignoruje. Zbyt
ją pochłonęło napawanie się głębią… manier Erica. Chłopak daje sygnał swoim kolegom przy
stole po przeciwnej stronie sali, że mogą podejść, i dwaj faceci przeciskają się przez tłum, idąc ze
swoimi piwami w naszą stronę. Mają na imię Joel i Danny. Cała nasza piątka zapoznaje się ze
sobą, a ja wraz z Sashą wyciągamy szyje ku wieżowcom, które Briar rekrutuje obecnie
w charakterze uniwersyteckich graczy w koszykówkę.
Kiedy Danny przysuwa się nieco bliżej mnie, Sasha wbija mi palce w ramię, mówiąc tym,
że nie pozwoli mi uciec. Szturcham ją, by odeszła ze mną kilka kroków na bok. Musimy
porozmawiać na osobności.
— Mam chłopaka — przypominam jej. Na co Sasha unosi sarkastycznie brew. — Chyba.
— Nie musisz wskakiwać im na fiuta — odpowiada. — Uśmiechaj się tylko, potakuj i pij.
Mały niewinny flirt nikogo nie zabije.
— Gdybym zobaczyła, jak Conor flirtuje z inną dziewczyną…
— Ale nie zobaczysz, bo nie odpowiada na twoje wiadomości. Udawaj więc, że na kilka
godzin odzyskałaś swoje życie, i baw się dobrze — kwituje, popychając w moją stronę kieliszek,
który pojawił się, gdy Danny nalegał, by nam zamówić tequilę.
— Za koszykówkę. — Sasha unosi swój kieliszek.
— Za Kappa Chi — odpowiada Eric.
— Za hokej — mamroczę pod nosem.
Wypijamy alkohol, a Sasha wyciąga telefon i unosi go, by zrobić grupowe zdjęcie całej
naszej piątki.
— I już — stwierdza.
— Co, i już?
Docina kadr i dodaje filtr, a potem publikuje zdjęcie z kilkoma wybranymi hashtagami.
#nocdziewczyn #kappachi #briaru #walićkrążki #dużekule
— Niech Conor to zignoruje — mówi z szerokim uśmiechem.
Sęk w tym, że ja nie pragnę zemsty. Nie chcę wzbudzać w nim zazdrości ani
przypominać, co go omija. Pragnę tylko zrozumieć, co się zmieniło.
Później, kiedy już trafiam do swojego mieszkania, wchodzę do łóżka i mobilizuję się, by
nie pisać ponownie do Conora, dostrzegam, że przegapiłam wcześniejszą wiadomość od niego.
ON: Wybacz. Porozmawiamy jutro. Dobranoc.
W jakiś sposób okazuje się to gorsze niż całkowity brak odpowiedzi.
Rozdział dwudziesty ósmy

Conor

Doktor od wariatów sklasyfikowałby moje zachowanie w zeszłym tygodniu jako


autodestrukcyjne. A przynajmniej o to dzisiaj oskarżyła mnie dziewczyna Huntera, a Demi jest
w połowie drogi do zostania doktorkiem od wariatów, więc można jej zaufać w tej kwestii.
Najwyraźniej wpadła na Taylor wcześniej na kampusie, co skłoniło ją, by napisać do mnie
wiadomość, w której między wierszami zadawała pytanie „coś ty jej, kurwa, zrobił???”.
Co mogę zrozumieć jedynie w taki sposób, że udało mi się także zniszczyć Taylor. Nic,
czego wcześniej się nie spodziewałem. Dokładnie to, na co zasługuję. Nie można psikać
perfumami kupy gnoju i udawać, że nie śmierdzi.
Chciałem do niej zadzwonić. Podjechałem do mieszkania Taylor po powrocie z plaży
w zeszły weekend, ale nie mogłem zmusić się, by wejść do środka. Nie mogłem znów kłamać jej
prosto w twarz i opowiadać, że wszystko jest dobrze. Wolę, by pomyślała, że jestem kolejnym
sportowcem palantem, niż by dowiedziała się, co sobą naprawdę reprezentuję.
Spotkaliśmy się kilka razy od tamtego czasu. Wypiliśmy kawę na kampusie między
zajęciami, ale unikam jej mieszkania i nie zaprosiłem jej do siebie. Spotkania na kawie są już
wystarczająco niezręczne. Bita godzina, podczas której nie mogę wymyślić, co powiedzieć, a ona
boi się mnie wystraszyć. I każda wiadomość, którą wysyła, zastanawiając się, co się dzieje złego,
wbija nóż coraz głębiej.
Gdybym był lepszym człowiekiem, powiedziałbym jej prawdę. Pokazałbym się takim,
jakim rzeczywiście jestem, i pozwoliłbym, by spojrzała na mnie tymi pięknymi, turkusowymi
oczami, pełnymi poczucia zdrady i niesmaku. Pozwoliłbym, żeby nazwała mnie żałosnym
frajerem, i patrzyłbym, jak w końcu zaczyna rozumieć to, co bałem się cały czas jej powiedzieć:
że zasługuje na kogoś lepszego.
TAYLOR: Chcesz przyjść dziś wieczorem?
Ale jestem tchórzem. Wciąż powtarzam sobie, że gdy tylko pozbędę się Kaia, wszystko
między mną a Taylor wróci do normy. Usprawiedliwię się, a ona niechętnie mi wybaczy, a ja
poświęcę miesiąc, by ją do siebie znów przekonać.
Tylko że za każdym razem, gdy widzę ten znak zapytania na końcu jej wiadomości, coraz
trudniej przychodzi mi sobie wyobrazić, jak stanąć z nią twarzą w twarz.
Na moim ekranie pojawia się kolejna wiadomość. Tym razem od Kaia.
KAI: Tracisz czas…
Obracam telefon ekranem do dołu, bym nie musiał już na niego patrzeć. Jest poniedziałek
rano, a ja nie powinienem leżeć wciąż w łóżku. Za mniej niż godzinę zaczyna się mój wykład
z filozofii. Choć sporo filozofuję, więc chyba mogę go sobie darować. Nieustająca introspekcja
nikomu nie służy.
Gapię się w sufit i wzdycham. Potem wyciągam leniwy tyłek z łóżka i zmuszam się do
ubrania.
Znów wibruje telefon, a ja udaję, że tego nie zauważam. To albo Taylor, albo Kai.
A może mama.
W tej chwili istnieje tylko jedna osoba, której rozczarowanie boli bardziej niż zawód,
który sprawiłem Taylor. Mojej matki. Nie mogę zadzwonić do niej i poprosić o takie pieniądze.
Sądziłem, że uda mi się zebrać w sobie tyle odwagi, by zatelefonować bezpośrednio do Maxa,
nakarmić go jakąś bzdurną historyjką o tym, jak jeden z moich współlokatorów wpadł w kłopoty,
a ja nie chcę martwić tym mamy. Albo mógłbym powiedzieć, że rozbiłem czyjś samochód. Ale
potem wyobraziłem sobie, jaką by zrobił minę.
Zwrócenie się do niego z prośbą o pieniądze tylko potwierdziłoby to, w co zawsze
wierzył, jeśli chodzi o mnie: że byłem i zawsze będę śmieciem i nie zmienią tego żadna kwota,
odległość czy edukacja.
Nie mam więc wyboru. Po zajęciach pojawiam się w mieszkaniu Huntera i mówię mu, że
musimy porozmawiać.
Obok niego na kanapie siedzi Demi i strzela we mnie laserowym spojrzeniem.
Przeszkodziłem im w oglądaniu jakiegoś kryminalnego dokumentu w telewizji, ale wiem, że
patrzy na mnie gniewnie z innego powodu.
— Nie mów Taylor, że jestem tutaj — proszę ją szorstkim głosem. — Błagam.
Robi głęboki wdech i przewraca oczami.
— Nie będę mówić ci, co robić…
— To dobrze — odpowiadam i obracam się na pięcie, by wejść do kuchni, gdzie
wyciągam piwo z lodówki.
— Ale nie powinieneś jej zwodzić — kończy Demi w sekundzie, w której wracam do
pokoju dziennego.
Czuję gulę w gardle.
— Nie zwodzę jej.
— Czy ona o tym wie?
Zakładam, że to pytanie retoryczne, a jeśli tak nie jest, to nie ma to żadnego znaczenia.
Nie przyszedłem tutaj, by rozmawiać z Demi o Taylor.
Upijam spory łyk piwa i kiwam głową Hunterowi, który wygląda nieswojo.
— Czy możemy porozmawiać w twoim pokoju?
— Pewnie.
— Lubię Taylor! — woła Demi w ślad za mną, gdy idę za Hunterem w stronę drzwi. —
Załóż spodnie dużego chłopczyka i załatw porządnie sprawy z nią, Conorze Edwardsie.
— Wybacz — mówi żałośnie Hunter, podczas gdy jego dziewczyna wciąż mnie karci,
nawet jeśli już nie przebywam z nią w jednym pomieszczeniu.
W pokoju Hunter siada przy biurku, a ja opieram się o drzwi, skubiąc etykietę na butelce.
Kolega zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że coś się dzieje. Jest moim najlepszym
przyjacielem w drużynie. Do diabła, pewnie w ogóle najlepszym. Tydzień temu wraz z nim
w szeregu znajdowała się Taylor.
— Co się dzieje? — pyta, próbując odszukać wskazówki na mojej twarzy. — Czy chodzi
o ciebie i Taylor?
— Nie do końca.
— Co jest? Demi wciąż pyta, czy zerwaliście ze sobą, a ja nie wiem, co jej odpowiedzieć,
poza tym, że powinna pilnować swojego interesu, ale znasz Demi. Odgryzie mi jaja, nim pozwoli
powiedzieć sobie, co ma robić.
— Nie, nie zerwałem z nią. — Choć coraz trudniej jest mi dostrzec różnicę. — Nie ma to
nic wspólnego z Taylor. To, uch… — milknę, nagle czując się głupio.
Jest mi ciężej, niż przypuszczałem. Hunter to moja ostatnia deska ratunku. Ma bogatą
rodzinę — tak zamożną, że willa Maxa wygląda przy ich domu jak przybudówka dla służby —
i ma dostęp do pieniędzy.
Przez całą drogę do niego sądziłem, że będę wyluzowany. Nic mnie to nie obejdzie. Hej,
ziom, kopsnij parę kawałków. Nic wielkiego. Ale to boli. Nie sądzę, bym kiedykolwiek w życiu
bardziej się poniżył, tak mocno zdemoralizował. Mimo wszystko nie mam wyboru. Albo to, albo
Kai powie Maxowi, co zrobiłem.
A potem o wszystkim dowie się mama.
— Con. Trochę mnie przerażasz. Co się dzieje?
Odpycham się od drzwi, bo muszę przesuwać stopy, jakby dostarczały zasilania mojemu
mózgowi.
— Słuchaj, będę mówił wprost. Potrzebuję dziesięciu kawałków i nie mogę ci powiedzieć
dlaczego. Słowo, nie wpadłem w łapy jakiegoś rekina pożyczkowego, nie handluje narkotykami
ani nic w tym rodzaju. Muszę tylko załatwić pewną rzecz i nie mogę z tym pójść do rodziny. Nie
przyszedłbym do ciebie, gdybym miał inny wybór. — Siadam na krawędzi łóżka i przeciągam
rękami po włosach. — Przysięgam, oddam ci. Prawdę mówiąc, nieprędko, ale zwrócę ci każdego
centa, nawet jeśli zajęłoby mi to całe życie.
— Dobrze. — Hunter patrzy w podłogę. Wydaje się, jakby drzemał, jakby między nim
a słowami, które padły z moich ust, rozciągało się opóźnienie czasowe. — I nikogo nie zabiłeś.
Przyjmuje to lepiej, niż się spodziewałem.
— Przysięgam.
— Nie uciekasz z kraju — ciągnie. — Prawda?
Nie będę kłamał, ta myśl przemknęła mi przez głowę. Ale nie.
— Zostaję na miejscu.
Wzrusza ramionami.
— Fajnie.
W mgnieniu oka Hunter sięga do jednej z szuflad biurka i wyciąga książeczkę czekową.
Siedzę, oszołomiony, a on wypełnia druczek do wypłaty.
— Proszę bardzo.
Wręcza mi go, ot tak. Dziesięć tysięcy. Cztery zera.
Ale ze mnie palant.
— Nie umiem ci opowiedzieć, jak bardzo mnie ratujesz. — Natychmiast pojawia się
uczucie ulgi, ale wyrzuty sumienia nadchodzą jeszcze szybciej. Nienawidzę siebie za to. Ale nie
na tyle, by nie złożyć czeku i nie włożyć go do portfela. — Przepraszam za to…
— Con, nic się nie stało. Gramy w jednej drużynie. Zawsze będę ci krył tyły.
Emocje ściskają mnie za gardło. O rany, nie zasługuję na to. Przecież nawet znalazłem się
tutaj przez przypadek. W Briar, w drużynie. Wbiłem sobie do głowy, że muszę wynieść się jak
najdalej z Los Angeles i kilka telefonów później Max umieścił mnie w swojej Alma Mater.
Nie zrobiłem niczego, by zasłużyć sobie na miejsce w drużynie Pierwszej Dywizji ani na
przyjaźń takich facetów jak Hunter Davenport. Ktoś był komuś winien przysługę, więc udało mi
się wskoczyć do drużyny jako junior. Nieźle sobie radzę jako hokeista, czasem nawet lepiej niż
nieźle. Jeszcze rzadziej mogę grać lepiej niż dobrze. Ale ilu innych ziomków było lepszych i nie
miało koneksji? Nie mam wątpliwości, że ktoś na to bardziej zasługiwał, ktoś, kto nie prosił
o jałmużnę od znajomych, by wykupić się od gościa, który szantażował go, bo ten obrabował
własną rodzinę.
W tym właśnie kryje się problem, kiedy uciekasz przed sobą samym — zawsze wpadasz
wprost na jakiś problem.
Po wyjściu z mieszkania Huntera po prostu jadę przed siebie. Nie myślę o żadnym
miejscu i ostatecznie ląduję na wybrzeżu. Siedzę na piasku i patrzę na fale. Zamykam oczy,
a zachodzące słońce świeci mi w plecy. Wsłuchuję się w dźwięk, który kiedyś mnie ocalił.
Zwykle mnie osadza na miejscu i łączy z tym, co nazywamy duszą czy świadomością. Ale dziś
wieczorem ocean mi nie pomaga.
Wracam do Hastings i czekam, aż jakiś wewnętrzny głos podsunie mi lepszy pomysł, ten
właściwy, ale jestem sam ze sobą we własnej głowie.
Jakimś trafem znajduję się pod mieszkaniem Taylor. Parkuję jeepa i siedzę przez prawie
godzinę, patrząc, jak na ekranie pojawiają się wiadomości.
TAYLOR: Idę po obiad.
TAYLOR: Położę się wcześnie.
TAYLOR: Widzimy się jutro na lunchu?
Pochylam się w stronę schowka pod deską rozdzielczą i otwieram go. Szperam, aż
w końcu znajduję małą puszkę Fostera, którą schowałem tam pewnego wieczoru. Wyciągam
zrolowanego jointa i odnajduję zapalniczkę w środkowej konsoli. Zapalam i wydycham kłąb
dymu przez otwarte okno. Znając moje szczęście, właśnie w tej chwili obok przejadą bagiety, ale
nic mnie to nie obchodzi. Moje nerwy potrzebują ulgi.
KAI: Masz już?
KAI: Przynieś mi.
Znów zaciągam się głęboko i wydycham kolejną chmurę dymu. Myśli zaczynają
odpływać, niemal same tworzą własny umysł. Tak głęboko pogrążyłem się w swojej głowie, że
nie wiem, jak się z niej wydostać. Słyszy się od ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, że ich
całe życie przemknęło im przed oczami, i oto jestem, żyję i oddycham, ale ten sam
surrealistyczny fenomen przytrafia się i mnie.
Albo się cholernie upaliłeś, ziom. Tak, może chodzi o to.
Pojawia się kolejna wiadomość.
KAI: Nie wystawiaj mnie na próbę, brachu.
To niemal zabawne, prawda? Widzisz dzieciaka po przeciwnej stronie ulicy. Siedzisz
blisko niego w szkole. Wkurzacie sąsiadów, robiąc sztuczki na deskorolce pośrodku ulicy.
Walicie się w nosy do krwi i obdzieracie łokcie. A potem uczycie się, jak trzymać skręta i jak się
zaciągać. Rzucacie sobie wzajemnie wyzwanie, by porozmawiać z tą śliczną dziewczyną
z fałszywym kolczykiem w wardze. Wzajemnie przekłuwacie sobie agrafką dziury na klatce
schodowej za aulą szkolną. Upychacie butelki z piwem w spodniach w lokalnym sklepie
spożywczym. Przecinacie płoty z siatki drucianej i przeciskacie się przez zabite deskami okna.
Eksplorujecie katakumby gnijącego miasta, opuszczone przed trzydziestu laty, ciemne galerie
handlowe, gdzie fontanny już wyschły, ale z dachów zawsze cieknie. Przejeżdżacie na
deskorolkach obok wypatroszonych zwłok Radio Shacks i Wet Seals. Uczycie się, jak tagować
ściany. Uczycie się, jak tagować jeszcze lepiej. Zostajecie napadnięci za monopolowym.
Jeździcie ukradzionym samochodem. Uciekacie przed policją i przeskakujecie przez płoty.
Znów się zaciągam, a potem kolejny raz, a całe moje dzieciństwo przebiega mi przed
oczami. Nic nas tak nie kształtuje, jak nasi przyjaciele. Na pewno robi to rodzina, bo ma wielką
moc oddziaływania, ale przyjaciół sami sobie wybieramy. Imponują nam, wiernie ich
naśladujemy, nie zastanawiając się nad pojęciami dobra i zła.
Wydycham chmurę dymu. Sęk w tym, że o czymś zapominamy. Naszych przyjaciół też
ktoś kształtuje, mają własne rodziny, innych znajomych i nie zawsze są to dobre wzorce.
Spoglądam wstecz i staje się oczywiste, że nasza przyjaźń z Kaiem musiała się tak
skończyć. Bo część mnie potrzebowała go i chciała być taka jak on. Ale potem dotarliśmy do
chwili, która pozwoliła sprawdzić, z jakiej gliny zostaliśmy ulepieni. Pojawiło się pragnienie
przetrwania, które sprawia, że niektórzy z nas zaczynają bać się wysokości, a inni wyskakują
z samolotów. Mnie ono kazało walczyć lub uciekać. Instynkt samozachowawczy ostrzegał mnie,
że Kai mnie zniszczy, jeśli mu na to pozwolę.
Uciekłem więc i postanowiłem się zmienić. Ale może ludzie nie są zdolni do zmiany
fundamentu, który kiedyś został wylany. Może Kai i ja zawsze mieliśmy się nawzajem
unicestwić. Teraz boję się wysokości, a on przestał zakładać spadochron. Wychyla się
z samolotu, a ja jedną ręką przytrzymuję go za koszulę. Gdy tylko ją puszczę, poleci. Tylko że
pociągnie mnie ze sobą i obaj runiemy na ziemię.
Pstrykam palcami, wyrzucając skręta przez okno i sięgam po telefon.
JA: Piątek wieczorem. Spotkamy się.
KAI: Do zobaczenia
Nawet nie wiem, co się stanie potem i jak sobie z tym wszystkim poradzę. Czy sprawy
między mną a Hunterem zmienią się. Co się wydarzy, gdy wrócę do domu, do Kalifornii. Będę
tam musiał spojrzeć matce w oczy.
Ale przecież ostatnim razem znalazłem drogę ucieczki, więc może powinienem przestać
się oszukiwać, że kłamstwo nie przychodzi mi naturalnie, a poczucie winy zostaje na zawsze.
Może powinienem przestać udawać, że jeśli czuję się źle, oznacza to, że nie do końca jestem
zepsuty. Do diabła, może w ogóle powinienem przestać się źle czuć i zobojętnieć. Zaakceptować,
że nie jestem i nigdy nie byłem dobrą osobą.
Kiedy wchodzę do domu, kieruję się do swojego pokoju na piętrze i wysyłam wiadomość
do Taylor, by odwołać jutrzejszy lunch.
I ten następny.
Bo łatwiej jest mi unikać.
Rozdział dwudziesty dziewiąty

Taylor

Zapomniałam, jakie zamieszanie niesie ze sobą każdego roku Wiosenna Gala. W piątek
budzę się późno i muszę nadrobić stracony czas. Od tej chwili dzień przypomina film na szybkim
przewijaniu do przodu.
Wylewam na siebie kawę, pędząc na zajęcia. Nie wzięłam właściwego notatnika. Piszę
test. Zabieram tyłek na kolejne zajęcia. Automat z przekąskami zżera mojego dolara. Głoduję.
Biegnę do domu Kappy na spotkanie z Sashą. Sprintem do salonu piękności. Są spóźnieni
o godzinę. Czekając na nich, zjadamy lunch. Robią nam fryzury. Z powrotem do domu Kappy.
Sasha robi mi makijaż, podczas gdy ja maluję jej paznokcie. Potem Sasha się maluje, a ja prasuję
parownicą nasze sukienki. I w końcu — siadamy na podłodze, dopóki Abigail nie zaczyna tupać
po domu i krzyczeć, że zespół instalacyjny potrzebuje pomocy na miejscu.
Obecnie wraz z Sashą znajdujemy się w sali bankietowej i podłączamy wynajęty system
nagłośnienia do jej laptopa. Z głów sypią nam się wsuwki, a my pełzamy po podłodze, pocąc się.
Potem będziemy musiały pobiec z powrotem do domu Kappy i umyć się za pomocą mokrych
chusteczek dla niemowląt i założyć sukienki.
— Czy nie mieliśmy obiecanej pomocy? — narzeka Sasha, kiedy wyciągamy z zaplecza
do środka kolejny masywny głośnik, bo wózek transportowy ma przebitą oponę.
— Chyba studentki pierwszego roku są w kuchni i składają serwetki.
— Serio? — odpowiada Sasha. Opuszczamy głośnik na miejsce i korzystamy z chwili, by
złapać oddech. — Cholera, pójdę, siądę na tyłku i będę składać pieprzone origami. Wyciągnij
stamtąd tę dziewczynę od lacrosse, żeby wzięła parę głośników na plecy.
— Chyba powiedziałaś Charlotte, że nie chcesz, by plebs dotykał swoimi niezdarnymi
rękami twojego sprzętu.
— Tak, ale nie miałam na myśli podnoszenia ciężarów.
Uśmiecham się szeroko.
— Chodź. Jeszcze jeden. Potem ja rozłożę resztę kabli, a ty zrobisz test nagłośnienia.
Sasha bierze głęboki wdech i ociera pot z czoła swetrem.
— Jesteś dobrą przyjaciółka, Marsh.
Kiedy wnosimy do środka głośnik, na naszej drodze pojawia się znajoma twarz. To Eric,
koszykarz z Malone’s, który niesie sześć wielkich pudeł z pączkami. Ustawiamy głośnik na
miejscu i spotykamy się z nim w boksie DJ-a, świecąc drapieżnymi, wygłodniałymi oczami.
— Częstujcie się — mówi swobodnie.
— O mój Boże, jesteś najlepszy. — Sasha wsuwa pączka w usta i bierze dwa kolejne. —
Dziękuję — mamrocze z pełnymi ustami.
Niczym chmara szarańczy pozostałe siostry rzucają się na pączki. Wszystkie od
przynajmniej tygodnia żyły na zielonych sokach i marchewkach, by zmieścić się dziś wieczorem
w za małe o jeden rozmiar sukienki.
— Muszę pojechać do miasta i odebrać smoking — mówi Eric do Sashy, gdy dziewczyna
oblizuje lukier z palców. — Pomyślałem, że dziewczęta mogą potrzebować słodkiego paliwa.
— Dziękuję. Jesteśmy bardzo wdzięczne.
— Naprawdę — przytakuję.
Tak szybko, jak się pojawiły, pudełka opustoszały, wyczyszczone do cna. Nie pozostał
nawet gram cukru ani kropla dżemu, a dziewczyny już oddalają się do swoich zadań.
Rozglądam się z aprobatą po ogromnej sali. Ha. To miejsce zaczyna wyglądać na wpół
reprezentacyjnie. Stoły już ustawiono. Banery i dekoracje powieszono. Możemy w zasadzie
zaczynać.
— Spotkamy się tu o ósmej? — pyta Erica Sasha.
— Tak jest, proszę pani. Do zobaczenia. — Całuje ją w policzek i macha do mnie na
pożegnanie, odchodząc.
Obracam ku niej głowę.
— Hm. Nie wiedziałam, że się z nim umówiłaś — rzucam oskarżycielsko.
Sasha wzrusza ramionami.
— Chciałam znów pokazać się sama, ale tym sposobem będę miała kogoś do
przynoszenia drinków podczas puszczania muzyki.
Wciskamy puste pudełka po pączkach do kosza na śmieci, a potem odchodzimy
w poszukiwaniu chłodziarki, w której podobno umieszczono butelki z wodą dla wszystkich.
Najpierw sprawdzamy kuchnię, w której w ciemnościach, wśród stosów białych materiałowych
serwetek siedzi osiem zmęczonych i zgarbionych studentek pierwszego roku. Przypomina mi to
jakiś cholerny obóz pracy, więc wycofujemy się po cichu. Pierwszoroczniaki napełniają nas
przerażeniem.
— Co z Conorem? — pyta Sasha, gdy idziemy kolejnym korytarzem.
Co z Conorem… Wydaje się, że odkąd go poznałam, to pytanie codziennie pochłaniało
mnie coraz bardziej. Obydwoje daliśmy się złapać w nieustannie ewoluujący stan niepewności.
— Nie wiem — odpowiadam uczciwie. — Odwoływał nasze plany w ciągu dwóch
ostatnich dni.
Na jej doskonałych wargach pojawia się grymas.
— Czy w ogóle ze sobą rozmawialiście?
— Trochę. W większości przez SMS-y, a on niewiele mówi. Tylko tyle, że jest zajęty,
załatwia coś, bla, bla. I, oczywiście, zawsze przeprasza.
— Nie zrobiłby czegoś… nie wykręciłby się od dzisiejszego wieczoru, prawda? — Sasha
przygląda mi się uważnie, jakby wypatrywała znaków lub sygnałów, że mogę nagle wpaść w szał
albo kompletnie załamać się nerwowo.
— Nie ma mowy — stwierdzam stanowczo. — Nigdy by tak nie zrobił.
— Hej, Taylor. — Zza rogu wyłania się Olivia, wychodząc z zaplecza. — Zostawiłaś
telefon na zewnątrz. Brzęczał.
Odbieram od niej telefon i uderza mnie fala ulgi, gdy dostrzegam nieodebrane połączenie
od Conora. W końcu. Muszę wiedzieć, czy mnie zabierze z domu, czy spotkamy się na miejscu.
— O wilku mowa — odzywa się Sasha.
Już mam do niego oddzwonić, gdy przychodzi wiadomość.
CONOR: Nie uda mi się dziś pojawić.
Gapię się na ekran. Potem piszę odpowiedź drżącymi kciukami.
JA: To nie jest śmieszne.
CONOR: Przepraszam.
— Co się dzieje?
Próbuję się do niego dodzwonić.
Od razu kieruje mnie na pocztę głosową.
— Nie zrobił tego — mówi Sasha ponurym głosem, gdy odczytuje mój wyraz twarzy.
Ignoruję ją. Znów do niego dzwonię.
Wprost na pocztę głosową.
JA: Porozmawiaj ze mną.
JA: Co się, do diabła, dzieje?
JA: Wal się, Conor.
Robię zamach w tył, by rzucić telefonem przez salę, ale nim zdążę go wypuścić, Sasha
łapie mnie za nadgarstek. Wyrywa mi telefon z dłoni i przygważdża surowym spojrzeniem.
— Nie podejmujmy pochopnych decyzji — radzi, a potem wciąga do toalety po
przeciwnej stronie korytarza. — Mów do mnie. Co powiedział?
— Nie przychodzi. Bez wyjaśnienia. Tylko przepraszam, że znów nie będę —
odpowiadam, wzburzona, łapiąc za brzeg umywalki, by powstrzymać się przed walnięciem
pięścią w lustro. — Wiesz, co, do kurwy nędzy? Nie podjął tej decyzji dzisiaj. Nie mógł. Przez
cały tydzień mnie zbywał, co oznacza, że już wcześniej o tym wiedział. Mógł mi to powiedzieć!
Zamiast tego czekał do ostatniej sekundy, by mi wbić nóż.
Krzyczę i walę pięścią w stalowe drzwi. Nie do końca przynosi mi to satysfakcję, bo
drzwi otwierają się pod wpływem ciosu. Mimo to boli mnie, ale przynajmniej nie roztrzaskałam
sobie kostek w palcach.
— Dobrze, She-Ra, opanuj się. — Sasha zagania mnie w kąt, unosząc dłonie, jakby
uspokajała rozdrażnionego nosorożca. — Naprawdę uważasz, że robi to, by cię zranić?
Odpycham ją. Nie mogę ustać spokojnie.
— Jakie jest inne wytłumaczenie? To pewnie wszystko stanowi część jakiegoś podstępu,
który zastosował. Może cały czas byłam wyzwaniem. Jakimś zakładem z kolegami z drużyny.
A teraz gra się skończyła i wszyscy się ze mnie śmieją. Biedna żałosna grubaska.
— Hej. — Sasha staje nagle przede mną, by powstrzymać moje nerwowe dreptanie. —
Kurwa, zamknij się. Nie jesteś żałosna i niczego nie można zarzucić twojemu wyglądowi ani
twoim kształtom. Jesteś piękna, zabawna, miła i inteligentna. Jeśli Conor Edwards ma jakieś
jebane usterki, to nie twoja wina. Jego strata.
Nie słucham jej, a raczej nie dociera do mnie to, co mówi. W brzuchu z każdą sekundą
rośnie rozpalona do białości kula wściekłości, a ja nie umiem odpowiedzieć na żadne
z dręczących mnie pytań.
— Muszę pożyczyć twój samochód — wybucham, wyciągając dłoń.
— Nie sądzę, żebyś była teraz w stanie prowadzić…
— Kluczyki. Proszę.
Sasha wzdycha i przekazuje mi kluczyki.
— Dziękuję. — Wypadam z łazienki, jakby mi się paliło pod tyłkiem, a Sasha biegnie
w ślad za mną.
— Taylor, czekaj — woła za mną, zdesperowana.
Ale ja pruję korytarzem ku lobby. Robię to tak szybko, że gdy okrążam róg, wpadam na
jedną z moich sióstr ze stowarzyszenia. Mniej więcej sześć dziewczyn z Kappy krząta się po
lobby, wraz z paroma facetami z Sigmy, którzy taszczą krzesła.
Brunetka, którą staranowałam, zatacza się w przód. Przez długie włosy, które zasłaniają
jej oczy, dopiero po kilku sekundach zdaję sobie sprawę, że to Rebecca.
— Cholera, przykro mi — odzywam się do niej. — Nie zauważyłam cię.
Dziewczyna odzyskuje równowagę i natychmiast na dźwięk mojego głosu wbija wzrok
w podłogę. Już jestem rozdrażniona zachowaniem Conora, więc żałosny grymas na twarzy
Rebekki wywołuje kolejny atak furii.
— Do kurwy nędzy — napadam na nią — całowałyśmy się na pierwszym roku, a ty
pomacałaś mnie po cyckach, Rebecco. Otrząśnij się już z tego.
— Miau — rechocze Jules, która stoi o kilka kroków dalej i podsłuchuje nas.
Warczę na nią:
— Zamknij się, Jules! — A potem przebiegam obok niej i debilnego chłopaka Abigail
z Sigmy. Śledzą mnie szeroko otwartymi oczami.
Sasha dołącza do mnie w chwili, gdy otwieram jedno skrzydło podwójnych drzwi
wejściowych.
— Taylor — rozkazuje — zatrzymaj się.
Zmuszam się, by przystanąć.
— O co chodzi?
Na jej twarzy widać troskę. Dotyka mojego ramienia i ściska je lekko.
— Żaden facet nie jest tego wart, by stracić szacunek do siebie. Pamiętaj tylko o tym.
I zapnij pas.
Rozdział trzydziesty

Taylor

Kiedy docieram do szeregowca, w którym mieszka Conor, zauważam jego jeepa na


podjeździe. Drzwi otwiera Foster, obdarzając mnie wielkim, głupim uśmiechem. Wpuszcza mnie
bez pytania, mówiąc, że Con jest na górze, w swoim pokoju. Jeśli którykolwiek z jego
współlokatorów miałby pęknąć i wygadać się, po to, by zajrzeć mi w dekolt, byłby to Foster.
Teraz jednak chcę tylko ukrzyżować Conora.
Wpadam do niego do pokoju i stwierdzam, że siedzi zupełnie sam. Pewnie jakaś część
mnie spodziewała się nagiej, szczupłej kobiety w jego łóżku, ale jest tylko on, ubrany, jakby się
gdzieś wybierał i właśnie miał wychodzić.
Nie wygląda na zaskoczonego moim widokiem. Może rozczarowanego.
— Nie mogę teraz rozmawiać, T. — mówi z westchnieniem.
— Cóż, będziesz musiał.
Próbuje otworzyć drzwi pokoju za moimi plecami, ale staję mu na drodze.
— Taylor, proszę. Nie mam na to czasu. Muszę iść — mówi zimnym, obojętnym głosem.
Nie patrzy na mnie. Chyba chciałam, by się rozgniewał, zirytował. Ale to co prezentuje, jest
jeszcze gorsze.
— Jesteś mi winien jakieś wyjaśnienie. Odwoływanie planów na obiad to jedna rzecz, ale
Wiosenna Gala była dla mnie ważna. — Moje spojrzenie jest ostre, znaczące. Przełykam
z trudem ślinę. — A ty wykręcasz się na kilka godzin przed wydarzeniem? Niezłe zagranie,
nawet jak na ciebie ostatnimi czasy.
— Powiedziałem przepraszam.
— Mam dość przeprosin. Mam wrażenie, jakbyśmy ze sobą zerwali, tylko zapomniałeś
mi o tym powiedzieć. Do cholery, Con, jeśli to — wskazuję gestem między nami — już
przeszłość, powiedz mi o tym. Chyba na tyle zasługuję.
Odwraca się ode mnie, przebiegając rękami przez włosy i mamrocząc coś pod nosem.
— Co takiego? Wyduś to z siebie — nakazuję. — Jestem tutaj.
— To nie miało nic wspólnego z tobą, dobrze?
— Co to więc było? Powiedz mi tylko dlaczego. — Zalewa mnie desperacja. Nie
rozumiem, co może zyskać tymi podchodami, oprócz doprowadzenia mnie do szału. — Co jest
tak ważnego, że porzucasz mnie tej nocy?
— Jest po prostu coś, co muszę zrobić. — W jego głosie słychać frustrację. Na twarzy
Conora pogłębiają się zmarszczki i jeszcze nigdy nie widziałam, by jego ramiona były tak spięte.
— Żałuję, że tak to wygląda, ale jest jak jest.
— To żadna odpowiedź! — stwierdzam.
— Tylko taką otrzymasz. — Przechodzi obok mnie i sięga po kurtkę, która wisi na
oparciu krzesła przy biurku. — Muszę iść. Wyjdź z pokoju.
Kiedy łapie kurtkę, materiał zaczepia się o oparcie i z kieszeni wypada gruba koperta
mniej więcej wielkości cegły. Na podłogę wysypuje się kilka spiętych paczek
dwudziestodolarowych banknotów.
Obydwoje gapimy się w ciszy na pieniądze, aż w końcu Conor zgarnia je z podłogi
i zaczyna upychać z powrotem w kopercie.
— Co zrobisz z taką kwotą? — pytam ostrożnie.
— Nieważne — mamrocze, wciskając kopertę do kieszeni kurtki. — Muszę już iść.
— Nie. — Pchnięciem zamykam drzwi i przyklejam do nich plecy. — Nikt nie chodzi
z takimi pieniędzmi przy sobie, chyba że zamierza zrobić coś złego. Nie pozwolę ci wyjść za
drzwi, dopóki nie powiesz, co się dzieje. Jeśli masz kłopoty, pozwól sobie pomóc.
— Nie rozumiesz — odpowiada. — Proszę, usuń się z drogi.
— Nie mogę, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Kurwa — warczy, szarpiąc za włosy. — Puść mnie. Nie chcę cię w to mieszać, T.
Dlaczego tak wszystko utrudniasz?
W końcu jego maska pęka. Gdzieś znikła wyniosła, obojętna twarz, którą prezentował
przez cały tydzień, próbując ze wszystkich sił ukryć wewnętrzny niepokój. Teraz widzę jego ból
i desperację. Coś go zjadało od środka. Wygląda na wyczerpanego.
— Nie rozumiesz? — pytam. — Obchodzisz mnie. Jaki mam inny powód?
Z Conora schodzi powietrze. Siada ciężko na skraju łóżka i kryje twarz w dłoniach. Siedzi
tak długo w ciszy, że już nie liczę na żadne wyjaśnienia.
Ale w końcu się odzywa.
— Rok temu, w maju, jeszcze w Kalifornii, pewnego dnia zjawił się u mnie Kai — nie
widziałem go od paru tygodni — i powiedział, że potrzebuje pieniędzy. Wielkich pieniędzy.
Wpadł w kłopoty u pewnego handlarza narkotyków i musi go spłacić albo gość go zajebie.
Powiedziałem, że nie mam takiej kasy. Usłyszałem więc od niego: „Poproś Maxa”. — Conor
unosi wzrok, jakby sprawdzał, czy pamiętam, co powiedział o swojej relacji z ojczymem.
Powoli kiwam głową.
— Właśnie, więc powiedziałem, do diabła, nie mogę tego zrobić. Kai wkurzył się
i usłyszałem, że mam się walić, że przecież jesteśmy przyjaciółmi, takie tam bzdury, ale nie
naciskał. Stwierdził w końcu, że znajdzie inny sposób i wyszedł. Wtedy myślałem, że przesadza,
gdy mówił, w jakich jest kłopotach. Może chciał po prostu mieć nowy telefon czy inne gówno
i pomyślał, że mogę wejść tanecznym krokiem do wielkiego skarbca ze złotem i wziąć sobie,
cokolwiek zechcę.
Conor nabiera tchu i przeciera twarz. Jakby zbierał energię.
— Później, kilka tygodni po tym, pokłóciłem się z Maxem. Nie określiłem jeszcze swojej
specjalizacji, a on naciskał, żebym zdecydował, co chcę robić ze swoim życiem. Oczywiście
zacząłem się bronić, bo tak naprawdę Max myśli, że jestem frajerem, któremu nic się nie uda
osiągnąć, jeśli nie stanę się taki jak on. Kłótnia zamieniła się w regularny pojedynek na wrzaski,
a potem wkurzyłem się i wyszedłem. Ostatecznie wylądowałem w mieszkaniu Kaia,
powiedziałem mu, co się stało, a on na to: „Hej wiesz, możesz mu się odgryźć tak, że popamięta.
Powiedz tylko słowo”.
Podchodzę do łóżka, nieśmiało stawiając kroki i siadam, utrzymując między nami
odległość kilkudziesięciu centymetrów.
— I co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem: „Walić to. Działamy”.
Potrząsa głową, wzdychając głęboko. Czuję emanujący z niego niepokój, jak mu ciężko
jest się do tego wszystkiego przyznać. Jak ze sobą walczył, by znaleźć odwagę.
— Dałem Kaiowi kod do alarmu i powiedziałem, że Max zawsze trzyma trzy tysiące
gotówką w szufladzie biurka na nieprzewidziane wypadki. Powiedziałem, że nie chcę wiedzieć,
kiedy to ma się stać. Minęłyby miesiące, zanim Max zauważyłby w ogóle ich brak. Poza tym taka
suma nic dla niego nie znaczyła. Wydałby ją w ciągu tygodnia na kolacje i wino. Nikomu by się
nie stała krzywda.
— Ale?
Conor spogląda na mnie. W końcu. Po raz pierwszy w tygodniu naprawdę na mnie patrzy.
— Pewnego weekendu wszyscy pojechaliśmy do Tahoe. Chciałem zostać w domu, ale
mama obudziła we mnie poczucie winy, że nie chcę spędzać z nimi razem czasu. Zatem dom
pozostał pusty na kilka dni, a Kai wykonał ruch. Pewnie się czymś sponiewierał — nigdy nie
miał cholernego wyłącznika, wiesz? Wślizgnął się po cichu, ale później zdemolował dom. Złapał
jeden z kijów golfowych Maxa z garażu i rozwalił gabinet Maxa oraz salon. Wróciliśmy do domu
kilka dni później i oczywiste było, że dom został splądrowany. Najbardziej pokręconą częścią tej
historii jest to, że Max obwinił siebie. Uznał, że zapomniał włączyć alarm. Ale nieważne, nic się
nie stało, powiedział. Ubezpieczenie pokryje szkody.
Marszczę czoło.
— Nie zastanawiali się, dlaczego nic innego nie zostało skradzione?
Conor parska sardonicznym śmiechem.
— Nie. Policjanci stwierdzili, że pewnie jakieś nastolatki chciały zdemolować dom,
a potem może się czegoś wystraszyły. Ponoć widzieli coś takiego już milion razy —
przestępstwo wynikające z okazji.
— Zatem ci się upiekło.
— Tak, ale o to właśnie chodzi, prawda? Poczucie winy dopadło mnie od chwili, gdy
weszliśmy do domu i zobaczyłem, co zrobił Kai. Co ja zrobiłem. Jakoś przekonałem siebie, że
poczuję się dobrze, gdy zobaczę wyraz twarzy Maxa. Ale to mnie cholernie zabolało. Co za
dupek plądruje własny dom? Mama przez całe tygodnie po tym zdarzeniu bała się, że ktokolwiek
to zrobił, może wrócić. Nie mogła spać. — Głos mu się załamuje. — Ja jej to zrobiłem.
Cierpię wraz z nim całym sercem.
— A Kai?
— Odnalazł mnie na plaży kilka tygodni później i dopytywał, jak poszło. Powiedziałem,
że nie będę się już z nim zadawać, że posunął się za daleko i trzeba zacząć od tego, że to w ogóle
był zły pomysł. I tyle, pozamiatane. On sobie w głowie ułożył to tak, że okazał się dobrym
przyjacielem, bo stanął za mną murem. To pewnie najlepszy przykład na to, by dowiedzieć się,
w jaki sposób pracuje jego mózg.
— Zgaduję, że niezbyt dobrze przyjął zerwanie?
— Nie. Sądzę, że bardziej niż o cokolwiek innego martwił się tym, że go wydam. Ale
przypomniałem mu, że jeśli tak bym zrobił, oznaczałoby to wzajemną destrukcję. I rozeszliśmy
się w przeciwne strony.
— Aż do Buffalo.
— Do Buffalo — zgadza się ponuro. — A potem do soboty wieczorem. Śledził mnie aż
do tamtego miejsca i opowiedział tę samą starą historię. Jest winien pieniądze złym ludziom
i zabiją go, jeśli ich nie zdobędzie. Tylko że tym razem potrzebuje dziesięciu tysięcy.
— O rany — mówię bez tchu.
Conor śmieje się smutno w odpowiedzi.
— Prawda?
— Nie możesz dać mu pieniędzy.
Zadziera głowę, patrząc na mnie.
— Nie, mówię serio, Conor. Nie możesz mu dać tych pieniędzy. Tym razem jest dziesięć,
następnym piętnaście, dwadzieścia, pięćdziesiąt. Szantażuje cię, prawda? O to w tym chodzi?
O wzajemnie gwarantowaną destrukcję? A zawartość tej koperty… Założę się, że nie wziąłeś
tych pieniędzy od rodziny.
— Nie mam wyboru, Taylor. — W jego oczach pojawia się gniew.
— Tak, masz. Możesz powiedzieć Maxowi i mamie prawdę. Jeśli wszystko wyjawisz,
Kai nie będzie miał już punktu zaczepienia. Zostawi cię w spokoju i będziesz mógł w końcu
zająć się swoim życiem, nie martwiąc się o dzień, w którym znów się zjawi, by wywrócić twoje
życie do góry nogami.
— Nie wiesz, o czym mówisz. Nie masz pojęcia…
— Wiem, bo z powodu tego wstydu i zażenowania, które odczuwasz, olałeś mnie,
oszukałeś rodzinę i zrobiłeś nie wiadomo co, by zdobyć te pieniądze. Kiedy to się skończy?
Kiedy będzie dość? — Potrząsam głową pod jego adresem. — Jest tylko jedna rzecz, którą
możesz zrobić, by z nim wygrać, albo zostaniesz na zawsze niewolnikiem tej tajemnicy.
— Tak, wiesz… — Conor wstaje. — To ciebie nie dotyczy. Powiedziałem ci prawdę,
a teraz muszę iść.
Zrywam się z łóżka i próbuję zatrzymać go, ale bez trudu omija mnie w drodze do drzwi.
Łapię go za rękę, gdy obraca się do mnie plecami.
— Proszę. Pomogę ci. Nie rób tego.
Wyrywa dłoń z uścisku. Kiedy przemawia, wracają oziębłość i zobojętnienie.
— Nie potrzebuję twojej pomocy, Taylor. Nie chcę jej. I zdecydowanie nie potrzebuję, by
jakaś laska mówiła mi, co mam robić. Miałaś rację. Nie powinniśmy być razem.
Nie ogląda się za siebie. Idzie korytarzem i wychodzi za drzwi. Nie waha się ani chwili.
Zostawia mnie tak po prostu z zatrutymi wspomnieniami tego pokoju, rozmazanym
makijażem i wzburzoną fryzurą.
Conor Pieprzony Edwards.
Rozdział trzydziesty pierwszy

Conor

Była sobie kiedyś pewna dziewczyna, z którą dorastałem. Daisy. Mniej więcej w moim
wieku, mieszkała kilka domów dalej w mojej starej okolicy. Przesiadywała godzinami na
podjeździe, rysując kamykami albo odłamkami cementu, bo nie miała kredy. Jeszcze nim
staliśmy się nastolatkami i przejeżdżaliśmy obok niej na deskorolkach, rzucała w nas
przedmiotami. Kamieniami, nakrętkami od butelek, przypadkowymi śmieciami, czymkolwiek, co
leżało obok. Jej tata był cholernie podły i myśleliśmy, że ona jest taka jak on.
Potem pewnego dnia obserwowałem ją z mojej werandy. Patrzyłem, jak wysiada ze
szkolnego autobusu i puka do frontowych drzwi. Pick-up jej taty stał na podjeździe, a telewizja
w środku grała tak głośno, że wszyscy dookoła mogli słyszeć wiadomości sportowe. Pukała
i pukała, chuda dziewczynka z plecaczkiem. Potem próbowała wejść przez okno, w którym
podczas włamania wyrwano kraty i już nigdy ich nie naprawiono. Aż w końcu poddała się,
zrezygnowana, i podniosła kolejny kamyk ze skraju drogi, który przetoczył się ku niej z jakiejś
niszczejącej części dzielnicy.
Potem przyglądałem się, jak po chodniku na deskorolce turlał się Kai. Zatrzymał się, by
z nią porozmawiać, i drażnił się z nią. Obserwowałem, jak rozsmarowuje obwarzanki na jej
rysunkach, a potem wylewa napój na obrazki i strzela nakrętką od butelki w jej włosy. I wtedy
zrozumiałem, dlaczego rzuca w nas różnymi przedmiotami, gdy przejeżdżamy obok. Celowała
w Kaia.
Następnym razem, gdy siedziała samotnie, przyniosłem własny kamyk i dołączyłem do
niej. W końcu opuściliśmy podjazd i zaczęliśmy odkrywać świat. Obserwowaliśmy autostradę
z wysokiego drzewa, liczyliśmy samoloty z dachów. Aż pewnego dnia Daisy powiedziała mi, że
odchodzi. Po wyjściu ze szkolnego autobusu miała udać się gdzieś indziej. W inne miejsce. „Ty
też mógłbyś odejść”, zachęcała.
Miała wycięte z czasopisma zdjęcie Yosemite. Wbiła sobie do głowy, że tam zamieszka,
na kempingu czy w podobnym miejscu. Bo będą mieli wszystko, czego potrzeba, a obozowanie
nic nie kosztuje, prawda? Rozmawialiśmy o tym przez wiele tygodni i robiliśmy plany. Tak
naprawdę nie chciałem nigdzie odchodzić, ale Daisy pragnęła, bym wyjechał z nią. Najbardziej
bała się samotności.
Potem pewnego dnia wsiadła do autobusu. Na ramieniu miała fioletowe siniaki. Popłakała
się i nagle wszystko przestało być zabawą. To już nie była opowieść o wielkiej przygodzie, którą
pisaliśmy, by zabić czas między szkołą a porą snu. Kiedy autobus podjechał pod szkołę, spojrzała
na mnie z wyczekiwaniem, a plecak wisiał na jej ramionach ciężej niż zwykle. Zapytała, czy
odchodzimy dziś w porze lunchu. Nie wiedziałem, co jej odrzec, by nie powiedzieć czegoś
niewłaściwego. Zatem zrobiłem coś gorszego.
Odszedłem.
Chyba w tej chwili dowiedziałem się, że nikomu nie przyniosę nic dobrego. Pewnie,
miałem ledwie jedenaście lat, więc oczywiście nie zamierzałem uciekać na północ, mając jedynie
plecak i deskorolkę. Ale pozwoliłem Daisy, by we mnie uwierzyła. Pozwoliłem, by mi zaufała.
Może nie rozumiałem wtedy, co naprawdę działo się w jej domu, ale miałem o tym jakieś pojęcie
i mimo wszystko nie zrobiłem nic, by jej pomóc. Stałem się zwyczajnie jeszcze jednym
rozczarowaniem w życiu Daisy.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jej oczu. Zobaczyłem w nich złamane serce. Wciąż je widzę.
Nawet teraz.
Ręce mi się trzęsą. Ściskam kierownicę, ledwo dostrzegając ulicę. Zupełnie jak
w widzeniu tunelowym, wszystko wydaje się ściśnięte i oddalone. Jadę bardziej na pamięć, niż
posługując się wzrokiem. Ucisk w piersiach, który narastał od kilku dni, teraz wzmaga się,
sięgając aż do gardła. Nagle każdy oddech sprawia ból.
Gdy dzwoni leżący w uchwycie na kubek telefon, nagle skręcam na przeciwny pas,
zaskoczony dźwiękiem, który głośno rozbrzmiewa w mojej głowie.
Wybieram przycisk głośnika.
— Tak? — odpowiadam, zmuszając głos do działania. Nie słyszę siebie. Szum w głowie
sprawia, że czuję się jak pod wodą.
— Upewniam się, że się pojawisz — odpowiada Kai. W tle słychać hałas. Głosy
i stłumioną muzykę. Już siedzi na miejscu w dusznym uniwersyteckim barze w Bostonie, gdzie
umówiliśmy się na spotkanie.
— Jestem w drodze.
— Tik-tak.
Kończę połączenie i rzucam telefon na fotel pasażera. Ból w klatce piersiowej staje się nie
do zniesienia. Ściska mnie tak mocno, że mam wrażenie, jakby miał mi złamać żebra. Skręcam
kierownicę i zjeżdżam na pobocze, gwałtownie wduszając hamulec. Gardło zaciska się, a ja
gorączkowo zdzieram z siebie warstwy ubrań, aż w końcu mam na sobie tylko podkoszulek. Pocę
się. Opuszczam szyby, by wpuścić do jeepa chłodne powietrze.
Co ja, kurwa, robię?
Zanurzam twarz w dłoniach i nie mogę opędzić się od widoku jej twarzy. Rozczarowania
w oczach. Nie Daisy, małej dziewczynki z przeszłości. Ale Taylor, kobiety z teraźniejszości.
Spodziewała się po mnie czegoś lepszego. Nie tego, co zrobiłem kiedyś, ale tego, co było
teraz moim wyborem. Pozwoliłaby, żeby uszło mi płazem frajerskie zachowanie w ostatnim
tygodniu, gdybym tylko okazał się na tyle silny, by podjąć właściwą decyzję, kiedy dała mi
szansę.
Do cholery, Edwards. Bądź mężczyzną.
Obiecałem sobie, że będę dla niej lepszy i spróbuję zobaczyć siebie jej oczami. Spojrzę na
siebie jak na kogoś wartego więcej niż śmieć z rynsztoka czy przegryw bez poczucia celu albo
chodząca przygoda na jedną noc. Znalazła we mnie wartość, nawet jeśli ja tego nie potrafiłem.
Dlaczego więc pozwoliłem, by Kai mi to odebrał? Bo nie tylko zawłaszczył życie mnie, ale
ukradł je też Taylor. Powinienem być teraz na głupiej potańcówce z moją dziewczyną, a nie
przeżywać atak paniki na poboczu drogi.
Potrząsam głową z niesmakiem, chwytam porzucony sweter i wciągam go na siebie.
Potem kładę rękę na dźwigni zmiany biegów i ruszam.
Po raz pierwszy w życiu znajduję odwagę, by obdarzyć siebie szacunkiem.
*

Najpierw zatrzymuję się przed domem Huntera. Drzwi otwiera Demi, witając mnie
badawczym, choć nieco wrogim spojrzeniem. Nie wiem, ile słyszała, odkąd po raz ostatni
rozmawiałem z Taylor, ani co mógł powiedzieć Hunter po tym, jak wypisał mi czek.
Całuję ją w policzek, gdy wpuszcza mnie do środka.
Demi skręca się lekko w odpowiedzi.
— A to za co, cudaku?
— Miałaś rację — odpowiadam, puszczając do niej oko.
— Oczywiście. — Milknie na chwilę. — Ale w czym?
— Hej, ziom. — Hunter podchodzi do nas ostrożnie. — Wszystko w porządku?
— Będzie. — Wyjmuję kopertę z pieniędzmi i wręczam mu ją.
Demi mruży oczy na widok przekazywanej paczki.
— Co to jest? — dopytuje.
Hunter odbiera pieniądze, zdezorientowany.
— Ale dlaczego?
— Odpowiedz mi, mnichu — warczy Demi, ciągnąc Huntera za rękaw. — Co się dzieje?
Wzruszam ramionami i zwracam się do Huntera.
— Już ich nie potrzebuję.
Wygląda, jakby mu wyraźnie ulżyło, choć nie zazdroszczę mu przesłuchania, które
zafunduje mu zaraz jego dziewczyna.
— Nie dręcz go za bardzo — mówię do Demi. — To porządny facet.
— Chcesz zostać i zamówić pizzę? — proponuje Hunter. — Dziś siedzimy w domu.
— Nie mogę. Jestem spóźniony na bal.
Opuszczając dom Huntera, wybieram numer Kaia. Ucisk w piersiach już zelżał, a ręce
pozostają nieruchome, gdy dzwoni telefon.
— Jesteś już? — pyta.
— Nie mam pieniędzy dla ciebie.
— Nie leć w kulki, ziom. Jeden telefon…
— Powiem Maxowi, że to moja wina. — Sam się dziwię, słysząc swoje postanowienie.
Z każdym słowem staję się pewniejszy swojej decyzji. — Nie wspomnę twojego imienia. Na
razie. Ale jeśli jeszcze raz do mnie zadzwonisz, jeśli choćby poczuję, że węszysz w pobliżu,
wydam cię w mgnieniu oka. Nie wystawiaj mnie na próbę, Kai. Masz ostatnią szansę.
Rozłączam się. Potem, uspokajając nerwy, wykonuję kolejny telefon.
Rozdział trzydziesty drugi

Taylor

Rozpaczliwie nie chcę być tutaj.


Tak bardzo, że rozważam porwanie noża do steków z najbliższego stołu i wzięcie
zakładnika, by rzucić się do ucieczki przez roztrzaskane okno.
Wraz z Sashą zajęłyśmy strategiczną pozycję w pobliżu stojaka z głośnikami, by
zniechęcić innych do rozmowy. Przyjaciółka zarządziła także kosztowny szampan, który kapie
nam na sukienki, bo pijemy go wprost z butelki, obserwując, jak Charlotte biega po parkiecie
i karci siostry za twerkowanie przed swoimi partnerami na oczach zatroskanych dziadersów.
Musiałyśmy opuścić stanowisko DJ-a, bo absolwenci wciąż prosili, by Sasha puściła Neila
Diamonda i Abbę, a ona zagroziła, że wydłubie następnemu oko widelcem, więc zmusiłam ją do
zrobienia sobie przerwy.
— Powinnaś zatańczyć z Erikiem — mówię do niej, zauważając go na parkiecie. Wydaje
się świetnie bawić, mimo że jego partnerka porzuciła go na pastwę wilków.
— I zrezygnować z okazji, by oceniać wszystkich protekcjonalnie z kąta. Czy ty mnie
w ogóle znasz?
— Naprawdę. Tylko dlatego, że ja poddałam się i użalam się nad sobą, nie oznacza, że ty
musisz cierpieć razem ze mną.
— Ależ dokładnie tak powinno być — odpowiada. — Albo możesz wypić do końca
resztę szampana i odstawić taniec pijanej dziewczyny na parkiecie wokół jakiegoś zbyt drogo
ubranego chłopca z funduszu trustowego.
— Nie jestem w nastroju.
— Och, przestań. — Sasha bierze kolejny łyk szampana i wyciera usta ramieniem,
smarując je szminką. — Ładnie się ubrałyśmy i ogoliłyśmy nogi. Możemy przynajmniej czegoś
żałować rano.
Ha. Ja już żałuję. Na przykład, co ja sobie myślałam, wybierając tę niedorzeczną
sukienkę? Obcisły czarny materiał sprawia, że mój biust wygląda jak dwie ściśnięte szynki,
a każda fałdka i grudka wypływa jak pasta z tubki. Mam wrażenie, że prezentuję się obrzydliwie,
i nie pamiętam, dlaczego czułam się taka podekscytowana, spoglądając w lustro i wyobrażając
sobie twarz Conora, który miał mnie ujrzeć.
Och, czekaj, pamiętam, dlaczego — bo pozwoliłam mu sobie wmówić, że jestem piękna.
Miał nie widzieć pulchnej dziewczyny ani tylko pary piersi, ale mnie. Całą mnie. Uwierzyłam
dzięki niemu, że jestem godna pożądania. Warto mnie mieć.
A teraz zostałam z niepasującym do sytuacji rozczarowaniem z powodu tego, co mogłoby
się zdarzyć.
Z irytacją zauważam łzy, które ciekną mi po policzkach, więc mówię do Sashy, że
zamierzam ewakuować gdzieś trochę szampana. Toaleta pęka w szwach od dziewczyn z Kappy,
które poprawiają makijaż. Jedną z kabin zajmuje jakaś głośno wymiotująca osoba, a dwie
dziewczyny z Kappy przytrzymują jej włosy. W drugiej siedzi Lisa Anderson, która zamknęła się
w środku z telefonem i wysyła po pijaku SMS-y do Cory’ego, już swojego byłego chłopaka, nie
zważając na protesty sióstr walących w drzwi.
Po skorzystaniu z toalety myję ręce przy umywalce, a do środka wchodzą roześmiane
Abigail i Jules. Czuję supeł w żołądku, gdy ich wredne spojrzenia padają na mnie i smugi tuszu
na policzkach.
— Taylor — woła głośno Abigail, upewniając się, że wszyscy zwrócili na nią uwagę. —
Cały wieczór nie widziałam Conora. Chyba cię nie wystawił do wiatru, prawda?
— Zostaw mnie w spokoju, Abigail.
Oczywiście, ona wygląda doskonale. Migocząca srebrna cekinowa sukienka
i perfekcyjnie zakręcone platynowe włosy. Nawet jeden kosmyk nie opuszcza swojego miejsca.
Ani kropelka potu nie pojawia się u nasady włosów. Makijaż nie spływa po szyi. Jest prawie
nieludzka.
— Oho. — Podchodzi i staje za mną, patrząc na mnie z szyderczo wydętymi ustami. —
Co się dzieje? Przestań, wszystkie jesteśmy twoimi siostrami, Tay-Tay. Nam możesz powiedzieć.
— Chyba cię nie wystawił do wiatru, prawda? — pyta Jules słodkim, protekcjonalnym
głosem, jakby przemawiała do zwierzątka. — O nie! A twoje myszki pracowały niewolniczo cały
dzień, przygotowując ci śliczną sukienkę na bal.
— Żart ci się nie udał — odwarkuję oschle — zerwaliśmy ze
sobą. Abigail śmieje się, a potem uśmiecha się do mnie
sarkastycznie.
— Cóż, oczywiście, że cię rzucił. Wiesz, po miesiącu wszystko przestaje być zabawne
i robi się tylko smutne. Powinnaś mnie wtedy posłuchać, Tay-Tay. Mogłaś sobie oszczędzić
zażenowania.
— O mój Boże, Abigail, odpieprz się. — Pęka ostatnia nić. W łazience zapada śmiertelna
cisza, a ja uświadamiam sobie, że wszyscy się na nas gapią. — Rozumiemy to, dobra? Jesteś
żałosną cipą, która myli bycie wredną osobą z osobowością. Weź sobie zorganizuj własne życie
i zejdź ze mnie.
Wychodzę stamtąd, czując, jak mrowi mnie skóra. W drodze powrotnej do sali
bankietowej przenika mnie jakieś uczucie delirycznego upojenia. Oszałamiają mnie światła
pulsujące w rytm muzyki i ciała podrygujące na parkiecie. Boże, odpyskowanie jej okazało się
tak wspaniałe, że przez sekundę chcę wracać. Jeśli wiedziałabym wcześniej, że wyżycie się na
Abigail będzie tak cudowne, robiłabym to sześć razy dziennie.
Po prawie połowie butelki szampana moje kubki smakowe wydają się przyćmione, tak
samo jak głowa, więc kieruję się do baru i proszę o wodę gazowaną z limonką.
— Taylor — mówi jakiś głos za moimi plecami. — Hej. Prawie cię nie rozpoznałem.
Obok mnie pojawia się chłopak. Zadzieram głowę, by na niego spojrzeć, i dopiero po
kilkudziesięciu centymetrach zdaję sobie sprawę, że to Danny, jeden z wieżowców z tamtego
wieczoru w Malone’s. Świetnie wygląda w schludnym smokingu.
— Wyświadcz mi więc przysługę — odpowiadam, odbierając swój napój od barmana,
który chyba był w mojej grupie na zajęciach z matematyki podstawowej w zeszłym semestrze. —
Nie zdradź mojej przykrywki. Jestem tu w przebraniu.
— O tak? — Danny zamawia piwo i przysuwa się nieco bliżej. — Jako kto?
— Jeszcze tego nie ustaliłam.
Śmieje się, bo nie ma nic lepszego do powiedzenia. Prawdę mówiąc, ja również. Ostatnio
nie mam pewności, kim naprawdę jestem i jaką rolę próbuję odegrać, by sprawić przyjemność
wszystkim wokoło. Mam wrażenie, jakbym próbowała sprostać jakimś oczekiwaniom, które
z każdym dniem coraz trudniej zdefiniować. Nigdy nie udaje mi się stworzyć takiego obrazu, jaki
sobie wymyśliłam, i coraz trudniej jest mi pamiętać, skąd w ogóle wpadłam na pomysł.
Ludzie zawsze mówią, że pojawiamy się na uczelni, by odnaleźć siebie, a mimo wszystko
z każdym porankiem staję się coraz mniej rozpoznawalna.
— Miałem na myśli to, że ładnie wyglądasz — mówi nieśmiało.
— Z kim przyszedłeś? — pytam.
— Och, z nikim — odpowiada. — Moi rodzice zostali zaproszeni przez przyjaciół,
rodziców Rachel Cohen, więc tak jakby nakazano mi, bym się pojawił. — Bierze niezdarnie łyk
piwa i niemal widzę wyraźnie chwilę, w której przekonuje sam siebie, by zdobyć się na odwagę.
— Wiesz, chciałem ci coś powiedzieć tamtego wieczoru. To jest, powinienem, ale miałem
wrażenie, że się z kimś spotykasz.
Och.
— Tak, to jest nie, to było takie… niezobowiązujące.
— Czyli nie miałabyś nic przeciwko, gdybym chciał cię pewnego dnia gdzieś zaprosić?
Napotykam wzrok Sashy, która stoi po przeciwnej stronie sali. Jej oczy błyszczą aprobatą.
Kiwa mi głową, mówiąc „powinnaś się zgodzić”. Potem łapie Erica za rękę i razem przedzierają
się w naszą stronę.
Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie, by nie zabrzmieć tak, jakbym zobowiązywała
się do czegokolwiek, więc zwlekam, sącząc napój, aż podchodzi do nas Sasha.
— Odnaleźliście się — stwierdza z przesadnym podekscytowaniem. Potem uśmiecha się
do mnie ironicznie, jakbym była za coś karana. — I żadne z was nie ma partnera, więc wszystko
się zgrało.
— W zasadzie — zaczynam — myślałam, że pójdę…
— Wciąż jesteś mi winna taniec — mówi do Sashy Eric, obejmując mnie, by
powstrzymać przed ucieczką.
— Taylor uwielbia tańczyć.
Zabiję ją, gdy będzie spała.
— Zatańczysz ze mną? — Danny. Słodki, nieśmiały Danny. Wyciąga dłoń, jak to robią
w filmach, a ja wiem, że ma dobre zamiary. Ponieważ mogę pójść z nim po dobroci albo Sasha
zrobi scenę, przyjmuję zaproszenie.
Cała nasza czwórka idzie na parkiet. Na szczęście muzyka gra skocznie, więc Danny nie
czuje się zobowiązany, by mnie przytulać. Zaczynamy tańczyć razem w luźnym kółku, aż staje
się jasne, że Eric i Sasha szukali usprawiedliwienia przez cały wieczór, by się do siebie przykleić,
i nagle zostaję sam na sam z niezdarnymi ruchami wieżowca, który nie umie ocenić rozmiaru
własnego buta. By być sprawiedliwą, nie daję mu zbyt wielkiego pola do popisu.
— Zatańcz z nim. — Sasha pochyla się, by zasyczeć mi w ucho, tylko w połowie
wysuwając się z uścisku Erica.
— Tańczę przecież — odwarkuję.
Przyjaciółka wpycha mnie w ramiona chłopaka, co go zmusza, by mnie schwycił.
Uśmiech Danny’ego zdradza, że uważa to za mój podstęp, mówiący: proszę, obejmij mnie
mocniej, czemu się podporządkowuje. Spinam się, ale on chyba tego nie zauważa. Sasha znów
napotyka moje spojrzenie, a jej natarczywy wzrok przekazuje mi: „do cholery, spróbuj!”
Ale nie mogę. Cały czas zastanawiam się, co się dzieje z Conorem i Kaiem. Czy już
przekazał pieniądze? Czy jest bezpieczny? Nie uważam wcale, że Conor nie potrafi o siebie
zadbać, ale jeśli coś źle poszło? Dziesięć tysięcy to spora kwota, by ją nosić przy sobie. Mógł
zostać zatrzymany przez policję albo zdarzyło się coś gorszego. Istnieje sto możliwości, by
dzisiejszy wieczór źle się dla niego skończył, a ja nawet nie jestem w stanie dowiedzieć się, czy
nic mu nie jest. Zignorowałby mój telefon, a wtedy znalazłabym się w miejscu, gdzie zaczęłam
— martwiąc się i bojąc o niego.
Wydaje mi się, że mogłam zrobić więcej. Powinnam powiedzieć jego współlokatorom
albo Hunterowi, by go powstrzymali. Albo przynajmniej ubezpieczać jego tyły. Do cholery,
czemu tego nie zrobiłam?
Jeśli coś się stanie Conorowi, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Właśnie postanawiam, że muszę wykonać telefon, gdy słyszę niskie, ostrzegawcze
warknięcie i coś nagle odrywa mnie od Danny’ego.
Rozdział trzydziesty trzeci

Taylor

— Co jest, ziom? — Danny rusza do konfrontacji z intruzem, a ja stoję i mrugam,


zdezorientowana.
Co się tutaj naprawdę stało? Co Conor tutaj robi?
— Już skończyłeś — odpowiada ubrany w smoking Conor chłodnym i racjonalnym
tonem.
— Przepraszam, co? — Danny marszczy brwi. Stawia kolejny krok. Choć jest wyższy
o kilka centymetrów od Conora, ma smuklejszą budowę od niego.
— Słyszałeś mnie. — Z postawy Conora emanuje napięcie. W jego oczach czai się ledwo
powściągana furia, gdy mnie nimi przewierca. — Dziękujemy bardzo, ale możesz już iść.
— Hej — Eric staje obok kolegi z drużyny — nie wiem, kim jesteś, ale nie możesz…
— Jestem jej chłopakiem — odwarkuje Conor, ale nie odrywa ode mnie intensywnego
spojrzenia.
— Taylor? — dopytuje Danny. — Czy on jest twoim chłopakiem?
Zerkam na Danny’ego, potem z powrotem na Conora i natychmiast czuję oszołomienie.
Conor stoi wśród błyskających świateł w dopasowanym czarnym smokingu, z włosami
zaczesanymi w tył… zupełnie jakbym spotkała go po raz pierwszy.
Uderza mnie czysty seksualny magnetyzm tego mężczyzny. W ciągu ostatniego tygodnia
tak bardzo byłam zajęta wściekaniem się na niego, że zapomniałam, jaki jest seksowny. Tak
bardzo, że prawie każda kobieta w sali obraca głowę na jego widok. Nawet kilka absolwentek
zerka przez ramię, aż nadchodzi kolej ich mężów w średnim wieku, by poczuć się
niedostatecznie atrakcyjnymi, po tym jak cały wieczór ślinili się na widok dwudziestolatek.
— Co tu robisz? — pytam w końcu, ignorując pytanie Danny’ego.
Sasha łapie mnie za rękę i ściska ją. Nie wiem, czy robi tak po to, by mnie wesprzeć
moralnie, czy też myśli o tym, by uciec stąd ze mną, ale oddaję uścisk, nawet jeśli nie mogę
oderwać oczu od Conora.
— Zaprosiłaś mnie — mówi ochryple.
— A ty mnie potem rzuciłeś. — Gniew wraca bez ostrzeżenia, a ja przywieram do ręki
najlepszej przyjaciółki. — Uznaj moje zaproszenie za odwołane. Oznacza to też, że nie masz
prawa mówić mi, z kim mam tańczyć.
— Do diabła, mam — warczy. Ujmuje moją drugą dłoń i ciągnie do przodu. Jak głupiec
pozwalam, by moja ręka wyśliznęła się z uścisku Sashy.
— Co robisz? — pytam, czując palącą gorycz na języku.
Przyciąga mnie bliżej i przytula. Moje ciało wydaje się pamiętać go, nawet jeśli głowa
próbuje zapomnieć.
— Tańczę z tobą.
— Nie chcę tańczyć.
A mimo to roztapiam się w jego objęciach. Nie dlatego, że on tak chce, ale ponieważ
mimo złości i poczucia zranienia moje nerwy odpowiadają na jego dotyk. Przy nim to takie
naturalne.
Spoglądam przez ramię, szukając wzroku Danny’ego i wiem, że odczytuje przeprosiny
w moich oczach, bo kiwa głową ze smutkiem. Słodki, nieśmiały Danny. Życie byłoby znacznie
prostsze, gdyby to dla niego biło moje serce, ale tak nie jest. Bo życie jest cholernie
niesprawiedliwe.
— Musimy porozmawiać — odzywa się Conor.
— Nie mam ci nic do powiedzenia.
— To dobrze, będzie łatwiej — odpowiada, prowadząc nas w rytm muzyki. Porusza się,
a ja wraz z nim. Nie wsłuchuję się w muzykę, ale w jego zamiary. To pełna napięcia, płomienna,
pełna pasji wymiana, jakby nasze ciała walczyły, by je znów razem połączyć. — Przepraszam,
Taylor. Za wszystko. Za ignorowanie cię i opuszczenie dziś wieczorem. Nie chciałem, by
cokolwiek z tego się wydarzyło.
— Odszedłeś — mówię mu z całym tłumionym gniewem, który narastał we mnie w ciągu
ostatniego tygodnia. — Opuściłeś mnie.
Kiwa smutno głową.
— Wstydziłem się. Nie wiedziałem, jak z tobą porozmawiać o tym, co się działo.
— Zerwałeś ze mną.
Oskarżenie wisi w powietrzu. Choć nasze ciała się dotykają, a oczy nie mogą oderwać od
siebie, wciąż jest między nami dystans. Elektryczny płot zbudowany z żalów i zdrad.
— Osaczyłaś mnie w kącie. Nie wiedziałem, co jeszcze mogę zrobić.
— Jesteś dupkiem — mówię, gotując się od bólu, który sprawiał mi przez cały tydzień.
Nie znika tylko dlatego, że Conor pojawił się tutaj, świetnie prezentując się w smokingu.
— Wyglądasz dziś olśniewająco.
— Zamknij się.
— Naprawdę. — Składa pocałunek na mojej szyi, a ja natychmiast cofam się w myślach
do ostatniego razu, gdy byliśmy razem.
Leżeliśmy na moim łóżku. Jego usta. Jego naga skóra na mojej.
— Przestań. — Odpycham go, bo nie mogę myśleć, kiedy mnie dotyka. Nie mogę
oddychać. — Odrzuciłeś mnie na bok z taką łatwością. Nie tylko mnie wyrolowałeś i zerwałeś ze
mną. Chodzi o to, co wybrałeś, zamiast ze mną porozmawiać. Wolałeś mnie stracić, niż
powiedzieć prawdę. — Czuję, jak oczy zaczynają mnie palić. — Sprawiłeś, że poczułam się
gówniano, Conor.
— Wiem, kotku. Kurwa! — rzuca, burząc włosy, gdy przeciąga po nich dłońmi.
Nagle zdaję sobie sprawę, że inni ludzie przystanęli, by obserwować rozwijający się
dramat, i walczę z pragnieniem, by schować się szybko pod stołem.
— Nie dałem mu pieniędzy, Taylor.
— Co?
— Byłem w połowie drogi do Bostonu i nie mogłem wyrzucić z głowy widoku twojej
twarzy. Zawróciłem. Nie mogłem tego zrobić, wiedząc, co przez to dzieje się z nami. — Głos mu
się załamuje. — Bo najgorsze, co mogłem zrobić, to stracić twój szacunek. Nic się nie liczy, jeśli
mnie znienawidzisz.
— Gdyby to była rzeczywiście prawda…
— Do cholery, T., próbuję ci powiedzieć, że cię kocham.
I nim zdążę mrugnąć, całuje mnie. Cały jego żal i przekonanie o winie skupia się we
wszechogarniającym, ciepłym uczuciu, które powstaje po zetknięciu naszych warg. W jego
ramionach znów czuję się bezpiecznie. W końcu stoję prosto po tym, jak mnie przekrzywiło
w bok. Bo gdy nie jesteśmy razem, świat wydaje się źle dopasowany. Conor daje mi równowagę
i sprawia, że ziemia znów jest stabilna.
Kiedy odrywamy usta od siebie, obejmuje dłonią moją twarz i przeciąga kciukiem po
policzku.
— Naprawdę tak jest — jestem w tobie głupio zakochany. Powinienem powiedzieć to
wcześniej. Powiedziałbym, że to wina powtarzających się urazów głowy, ale ja tylko byłem
idiotą. Przepraszam.
— Wciąż jestem na ciebie wściekła — mówię mu szczerze, choć już z mniejszą
zaciętością.
— Wiem. — Uśmiecha się. Trochę smutno. Ale wciąż słodko. — Jestem przygotowany,
by bardzo intensywnie błagać o wybaczenie.
Kątem oka dostrzegam ruch i obracam się, by dostrzec Charlotte, która szarżuje w naszą
stronę, gromiąc nas wzrokiem zdewociałej ciotki.
— Cóż, zrobiłeś scenę i wszyscy na nas patrzą — mówię — zaczniesz zasługiwać na
moje przebaczenie, jeśli nas stąd zabierzesz w cholerę.
Conor omiata wzrokiem parkiet, a jego srebrne oczy przesuwają się po naszej
publiczności, złożonej z dziewcząt z Kappy i ich partnerów oraz zbulwersowanych absolwentów
błękitnej krwi, którzy przyglądają się nam z gniewną dezaprobatą. Potem obdarza tłum swoim
znajomym, figlarnym uśmiechem.
— Koniec przedstawienia, ludziska — ogłasza. — Dobranoc.
Splata palce swojej dłoni z moimi i razem rzucamy się do ucieczki.
I tak zawsze nienawidziłam balów.
Rozdział trzydziesty czwarty

Conor

Taylor zaprasza mnie do swojego mieszkania i na zmianę nie wiemy, gdzie stanąć albo
jak usiąść. Najpierw ona próbuje zająć miejsce na kanapie, ale ma zbyt wiele do powiedzenia
i nie do końca jej myśli pojawiają się w takiej kolejności, jakby chciała, aż w końcu zdobywa
punkt zaczepienia i zaczyna okrążać pokój. Zatem ja siadam na kanapie, tylko że moje mięśnie
wciąż płoną od adrenaliny. Wzbiera w nich kwas mlekowy, więc wciskam się w kąt, próbując
domyślić się, czy może odwzajemnić moją miłość, czy już ją straciłem na dobre.
— Spędziłam tyle czasu, próbując zrozumieć, dlaczego taki jesteś — mówi — i gdy nie
dawałeś mi żadnych informacji, rodziły mi się w głowie tylko najgorsze scenariusze.
Zwieszam głowę.
— Rozumiem.
— Na przykład, że to był zakład. Albo w końcu zobaczyłeś mnie nago i stwierdziłeś,
może jednak nie. Albo jakiejś chorej części ciebie po prostu spodobało się, że możesz mnie
zranić.
— Nigdy bym…
— Musisz zatem zrozumieć, że nawet jeśli wszystko się teraz wyjaśniło, to ja przeżyłam
te scenariusze w głowie — mówi cicho Taylor. — Nie wydarzyły się, ale też wydarzyły,
rozumiesz? W głębi serca wierzyłam, że zerwałeś ze mną, bo nie chciałam się z tobą pieprzyć, bo
chłopcy rzucili ci takie wyzwanie, bo spotkałeś kogoś innego. Przepuściłam siebie samą przez
wyżymaczkę, bo za bardzo stchórzyłeś, by ze mną porozmawiać.
— Wiem — mówię, trzymając ręce w kieszeniach i wpatrując się w podłogę.
Pojmuję, że krzywda już się stała. Wielkie gesty i szczere przeprosiny nie mają wtedy
znaczenia, bo czasem ranisz ludzi zbyt głęboko i posuwasz się za daleko. Istnieje granica, do
której możesz prosić kogoś, by wytrzymywał twoje popapranie.
I czuję przerażenie, że Taylor przy mnie dotarła już do tej granicy.
— Musisz dać mi coś więcej, niż teraz dajesz, Con. Wierzę, że jest ci przykro, ale chcę
mieć pewność, bo nie piszę się znów na podobne sponiewieranie.
Odchrząkuję, by pozbyć się żwiru, który utkwił mi w gardle.
— Nie chciałem, żebyś poznała mnie z tej strony. Przyjechałem do Briar, by stać się
lepszym, i przez chwilę sądziłem, że uciekłem przed przeszłością. — Przełykam ślinę. — Tak
doskonale przekonałem siebie, że udało mi się uciec, aż przestałem spoglądać przez ramię. Do
diabła, zacząłem nawet wierzyć, że stałem się inną osobą. Gdzieś po drodze chyba zapomniałem,
dlaczego utrzymywałem ludzi na dystans. I wtedy spotkałem ciebie. Wiesz, Taylor, nie
spodziewałem się nigdy, że się pojawisz. To beznadziejna pora dla nas, ale nie mogę żałować, że
próbowałem.
— Co się stało? — pyta.
— Hę?
— Dziś wieczorem — uściśla. — Wziąłeś pieniądze i zostawiłeś mnie u siebie w domu.
A co potem się zdarzyło? — Taylor krzyżuje ramiona i obserwuje mnie.
Trudno mi rozszyfrować do końca wyraz jej twarzy, bo w mieszkaniu panują ciemności.
Kiedy wchodziliśmy do środka, włączyła światła w przedpokoju, ale nie lampę w salonie.
Zupełnie, jakbyśmy obydwoje bali się spojrzeć na siebie i musieli schować się w cieniu.
Na jej obcisłą czarną sukienkę padają pomarańczowe promienie światła latarni ulicznych,
przeciskając się pomiędzy żaluzjami. Skupiam się na nich, wyjaśniając jej wszystko. Jak
zmieniłem się w roztrzęsioną górę nerwów na poboczu, jak powiedziałem o wszystkim Kaiowi
i zwróciłem pieniądze Hunterowi.
— A gdy wyszedłem od Huntera, zadzwoniłem do mamy — wyznaję. — Poprosiłem, by
dała też do telefonu Maxa. Co nie okazało się najlepszym pomysłem, bo dzielą nas trzy godziny
różnicy czasowej, więc mama myślała, że znalazłem się w szpitalu czy coś w tym rodzaju.
Taylor opiera się o ścianę naprzeciwko mnie.
— Jak ci poszło?
— Opowiedziałem im wszystko. Przekazałem, że jest mi przykro, spieprzyłem sprawę
i powinienem wyjaśnić to wcześniej, ale bałem się i wstydziłem. Skończyliśmy na tym. Mama
była oczywiście zszokowana i rozczarowana. Max nie mówił za wiele. — Przygryzam wnętrze
policzka. — Na pewno będą reperkusje. Ale w tej chwili chyba wszystko trawią.
Nie wspominam o możliwości, że Max może przestać opłacać moje czesne lub że mama
może ściągnąć mnie z powrotem do Kalifornii. Do diabła, gdyby dziekan Briar wiedział, że
zorganizowałem włamanie i kradzież do własnego domu, pewnie zostałbym wydalony. Pojawiają
się ból i cierpienie, a przecież wciąż jest tuzin sposobów, na które mógłbym stracić Taylor,
rodzinę, drużynę i wszystko, na co pracowałem. I na to właśnie zasłużyłem. Nie byłbym pierwszą
osobą, która cierpi na skutek szaleńczego braku konsekwencji. Należy mi się.
— Mam poważne obawy związane z faktem, że kłamałeś przez tak długi czas na temat
tak poważnej sprawy — mówi, a nas dzieli wciąż cała szerokość pokoju.
— Rozumiem.
— I wciąż rani mnie to, że nie zrobiłeś nic, bym tak nie cierpiała, jeśli tylko mogło to
zamaskować twój błąd.
— Masz rację.
— Ale wierzę w zasadę przyznawania ułamków punktów, nawet jeśli źle zrobiłeś całe
zadanie. — Zbliża się do mnie, powoli i ostrożnie.
Wygląda tak cholernie seksownie w sukience, która opina jej krągłości, ze zmysłowym
makijażem i perfekcyjnie ułożoną blond fryzurą. Serce mi się łamie na myśl o tym, ile musiała
przejść dla dzisiejszego wieczoru, a ja ją okradłem z tej chwili.
— Dokonałeś tuzina złych wyborów, by się tutaj znaleźć. Ale ostatecznie podjąłeś
właściwą decyzję. To się też liczy.
— Z czym więc kończę? — pytam, coraz bardziej nerwowo oczekując odpowiedzi.
— Powiedziałabym, że z solidną tróją z minusem.
— Czyli… — na moich ustach pojawia się pełen nadziei uśmieszek, ale szybko go tłumię
— wciąż zaliczam?
Taylor unosi kciuk i palec wskazujący, by pokazać mi wąski prześwit między nimi.
— O tyle.
W końcu wyciąga do mnie rękę, przesuwając nią po satynowych klapach marynarki
smokingu.
— Wydawałeś się nieco zazdrosny na gali.
— Złamię temu ziomkowi rękę, jeśli cię dotknie — odpowiadam bez zastanowienia.
— Zerwaliśmy ze sobą — przypomina mi.
Za każdym razem, gdy te słowa padają z jej ust, ranią mnie coraz głębiej.
— Okazałem się palantem — przyznaję. — Ale on jest samobójcą, jeśli sądził, że może
cię poderwać.
Taylor uśmiecha się i całe napięcie, które zbierało się we mnie od wielu dni, znika. Jeśli
wciąż umiem sprawić, by się śmiała, może jest dla nas szansa.
Z namysłem przekrzywia lekko głowę.
— To było całkiem seksowne.
— Naprawdę? — To nie brzmi jak odepchnięcie.
— Och, z pewnością. Nie jestem jedną z tych superdojrzałych osób, które uważają
zazdrość za rysę na charakterze. Totalna bzdura.
W końcu uśmiecham się swobodnie.
— Zapamiętam to.
— Tak, wiesz, chłopak Abigail nieustannie ślini się na widok moich cycków, więc jeśli
chcesz później kręcić bączki na trawniku przed domem jego stowarzyszenia, w pełni popieram
ten podły plan.
— Cholera, kocham cię. — Ta dziewczyna potrafi mnie rozśmieszyć jak nikt inny, nawet
gdy sprawy mają się kiepsko. A zwłaszcza gdy wyglądają niewyraźnie. Mimo to optymizm jej
nie opuszcza.
— Jeśli o to chodzi — zaczyna, bawiąc się guzikami mojej koszuli. Przez chwilę na jej
czole pojawia się zmarszczka zmieszania.
— Naprawdę. Całym sercem. Nie bawiłbym się kimś w taki sposób.
— Kochasz mnie.
Nie umiem rozpoznać, czy to pytanie, czy stwierdzenie, ale traktuję te słowa, jakby były
tym pierwszym.
— Kocham cię, T. Nie wiem nawet, kiedy zdałem sobie z tego sprawę. Może gdy
zjechałem na pobocze, a może w drodze powrotnej. Albo gdy palce trzęsły mi się tak mocno, że
ledwo zawiązałem tę głupią muchę. Mogłem myśleć tylko o tym, by dotrzeć do ciebie, i jak
każda minuta, w której byłaś gdzieś tam, przekonana o tym, że nie dbam o ciebie, była dla mnie
zabójcza. Po prostu wiedziałem.
Podnosi na mnie wzrok, spoglądając spod gęstych, smolistych rzęs.
— Pokaż mi.
— Zrobię tak. Jeśli dasz mi szansę, bym…
— Nie. — Palcami rozchyla moją marynarkę, zsuwa ją z ramion i pozwala, by spadła na
podłogę. — Pokaż mi.
Nie potrzebuję więcej zachęty niż widok jej zębów, które zagryzają dolną wargę.
Unoszę ją w ramionach i przywieram ustami do jej warg. Może zawiedliśmy jako para,
ale ta część wciąż pozostaje taka, jaka być powinna. Kiedy całujemy się, wszystko nabiera sensu.
Trzymając ją w ramionach, widzę przed nami drogę ku temu, co możemy razem stworzyć.
Taylor otacza mnie nogami, gdy niosę ją do sypialni i siadam na skraju łóżka. Sadowi się
wygodnie na moich kolanach, wplatając delikatne palce w moje włosy. Drapie lekko mój kark, aż
każdy nerw w moim ciele płonie.
Twardnieję, gdy ociera się o moje krocze. Pragnę zerwać z niej sukienkę, ale wiem, że
muszę posuwać się powoli, inaczej ją od siebie odepchnę. Zamiast tego przesuwam rękami po
zewnętrznej stronie jej ud, odsuwając materiał. Wierci się zachęcająco, aż odnajduję nagą skórę
jej tyłka i wyczuwam delikatną koronkę bielizny. Dobrze, miała plany.
— Tęskniłem za tobą — mówię do niej. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd naprawdę się jej
przyglądałem. Chyba jakaś część mnie używała Kaia i strachu przed wyznaniem wszystkiego
Taylor jako protezy, by nie przyznawać się, jak głębokie uczucia do niej żywię. Bo jeśli nie
byłyby prawdziwe, nie miałem nic do stracenia. Gdyby mnie zostawiła, nie musiałbym myśleć,
jak być na tyle dobrym, by na nią zasłużyć.
— Tęskniłam za nami. — Taylor wyciąga moją koszulę zza paska u spodni. Zaczyna
rozpinać ją, rozwiązując muchę. Pozwalam jej, by pozbywała się warstw ubrań, aż w końcu
przebiega palcami po mojej nagiej piersi. — Boże, jesteś śliczny.
Moje mięśnie drżą pod wpływem jej dotyku.
— Jesteś piękna — odpowiadam szczerze.
Zawsze rumieni się i przewraca oczami, gdy to mówię. Rozumiem — nie może zobaczyć
siebie w taki sposób, jak ja ją widzę, tak samo jak ja nie chciałem uwierzyć, że wciąż mogę być
przyzwoitą osobą. Potrzebuje tylko kogoś, kto pomoże jej nabrać pewności siebie.
— Będą codziennie cię o tym przekonywał. — ostrzegam.
— Nie chcę tego. — Całuje mnie, a potem schodzi z moich kolan i staje do mnie tyłem.
— Pomóż mi.
Czując, jak puls mi przyspiesza, powoli zsuwam w dół zapięcie jej sukienki, a potem
patrzę, jak wychodzi z niej, a materiał opada na podłogę. Wiem, że Taylor denerwuje się,
pokazując ciało, więc nie daję jej ani chwili, by stała się świadoma swojej nagości. Biorę ją
w ramiona i ciągnę na łóżko, by ułożyła się na poduszkach, a sam zajmuję pozycję między jej
nogami. Zahacza gładką nogę o moje biodro, a ja ściągam w dół jej stanik, by całować ją po
piersiach, ściskając je. Wędruję wargami w dół, od jej sutków na brzuch, podczas gdy palcami
zsuwam jej koronkowe majtki i rozchylam wejście do środka, by móc sięgnąć tam językiem.
Wiem, że jest bliska orgazmu, gdy wyczuwam, że ciągnie kołdrę, wbijając paznokcie
w materiał. Jej ciało drży. Taylor wygina plecy. Wsuwam dwa palce w jej nieprawdopodobnie
ciasną dziurkę i klękam, by obserwować, jak się rozsypuje przede mną.
To najbardziej seksowna rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Jej jęk zostaje stłumiony
przez to, że zagryza wargę. Targa nią spazm, a jej ciało zaciska się wokół mojej ręki.
— O tak, kotku — zachęcam ją, z uwielbieniem przyglądając się rumieńcowi na
policzkach Taylor i takiemu samemu odcieniowi na piersiach. Wsłuchuję się w jej seksowne
westchnienia.
Jeszcze trzymam palce w niej, gdy Taylor ciągnie mnie w dół, ku sobie i całuje głęboko,
szukając rękami mojego rozporka.
— Pragnę cię — mówi, dysząc ciężko. Odpina guzik, potem suwak, by następnie zsunąć
spodnie w dół moich bioder.
Uśmiecham się szeroko, widząc jej zniecierpliwienie, i strząsam kopniakiem spodnie
i bokserki. Gdy już jestem nagi, Taylor niecierpliwie przyciąga do siebie moje biodra i szepcze
dwa najsłodsze słowa w moim życiu.
— Jestem gotowa.
Szukam jej wzroku, podczas gdy twardy penis napiera na jej cipkę.
— Na pewno? — pytam nieco ochrypłym głosem. — Wiesz, że nie musisz robić tego
dzisiaj? Naprawdę myślę tak, jak mówiłem wcześniej. Nie spieszę się.
Sięga do stolika nocnego i wyciąga prezerwatywę.
— Na pewno.
Znów przywieramy do siebie ustami i w jakiś sposób wydaje się to nowe, jakbyśmy po
raz pierwszy poznawali się wzajemnie. Podtrzymując ciężar ciała na przedramieniu, wolną ręką
naciągam kondom na członka.
— Tylko powoli — mówi, gdy znów wracam między jej nogi.
— Obiecuję. — Całuję ten śliczny mały pieprzyk, a potem przyciskam wargi do jej ust.
— Rozluźnij się.
Jest taka ciasna, a jeszcze spina mięśnie ciała.
— Odpręż się, kotku, nic ci nie będzie.
Rozluźnia się z głębokim westchnieniem. Jej ciało mięknie. Najwolniej jak potrafię,
wciskam się w nią. Zagryzam zęby, pozwalając jej poprawić pozycję, nim znów wykonam ruch.
Niewielki. Ale wystarczy, byśmy obydwoje zaczerpnęli głęboko powietrza.
— W porządku? — szepczę.
Taylor przytakuje, a jej turkusowe oczy błyszczą zaufaniem, pragnieniem i podnieceniem.
Wciąga znów powietrze, a potem łapie mnie za biodra, by przyciągnąć mnie bliżej do siebie.
Jest doskonała. Ciepła i ciasna, zaciska się wokół mojego członka za każdym razem, gdy
się cofam i boleśnie delikatnie zanurzam z powrotem. Bardziej niż doskonała. Miękko przesuwa
paznokciami po moich plecach. Czuję, jakby drżała mi dusza. Taylor liże mnie po szyi, aż
w moim umyśle zapanowuje nicość. Jest tylko jej głos i jej smak. Zapominam, gdzie jestem i kim
jestem. Istnieje tylko ta chwila i przestrzeń między nami. Jej miękkość i oddech na mojej skórze.
Za szybko zbliżam się do orgazmu. Chcę, by ze względu na nią wszystko trwało dłużej,
ale jest zbyt wspaniale i za każdym razem, gdy ona wygina plecy, nie mogę powstrzymać się od
czerpania każdego grama przyjemności, którą sprawia mi jej ciało.
— Kotku — wyduszam z siebie.
— Mmm? — Przyjemność, która maluje się na jej twarzy pcha mnie niebezpiecznie
blisko skraju.
— Obiecuję, że poświęcę każdą sekundę naszego związku na pieprzenie cię najlepiej jak
potrafię, dając ci setki i tysiące orgazmów, ale teraz… — jęczę w jej szyję, wyrzucając biodra
szybkimi, nierównymi pchnięciami — teraz… muszę…
Dochodzę tak mocno, że aż widzę gwiazdy, drżąc przytulony do jej doskonałego ciała.
Gdy opada przypływ rozkoszy, wychodzę i wyrzucam prezerwatywę do małego kosza pod
stolikiem nocnym.
Leżąc na plecach, przyciągam Taylor do siebie, by oparła się o moją klatkę piersiową,
a sam przeczesuję palcami jej miękkie włosy. Po kilku minutach dziewczyna przekrzywia głowę,
by pocałować mnie pod żuchwą.
— Ja ciebie też kocham.
Rozdział trzydziesty piąty

Taylor

Sasha wysyła mi wiadomość, gdy zmierzam na swoje praktyki w szkole podstawowej.


SMS mówi coś w rodzaju „hej, babo, w miarę możliwości wyjmij z ust ten kij hokejowy na pięć
sekund i napisz do mnie”. Czym daje znać na swój czuły sposób, że za mną tęskni.
Biorę na siebie pełną odpowiedzialność to, że tak niewiele czasu spędzamy razem na
dziewczyńskich sprawach. Po tym, jak naprawiliśmy z Conorem sprawy między sobą,
spędzaliśmy każdy dzień wspólnie w ciągu ostatniego tygodnia. Teraz nastał maj, od egzaminów
końcowych dzieli nas tylko kilka tygodni, a ja wstydzę się nieco, bo muszę przyznać, że czas
poświęcany kiedyś na uczenie się z Sashą w domu Kappy zamienił się w czas, w którym nie
udaje mi się uczyć z Conorem u mnie w domu, bo w końcu poddajemy się i rozbieramy.
Okazuje się, że seks jest dobry. Na pewno lubię seks. Zwłaszcza seks z Conorem.
Ale okazuje się także, że seks strasznie rozprasza. Choć staram się ze wszystkich sił, moje
umiejętności czytania ze zrozumieniem pogarszają się, kiedy on próbuje zedrzeć ze mnie ubranie.
Udało mi się jednak dotrzeć do domu Kappy na głosowanie. Nie było niespodzianek —
Abigail wygrała. Choć jeśli ją zapytać, ona została wybrana dożywotnio najwyższym przywódcą.
Spodziewam się, że wkrótce w każdym pomieszczeniu zawisną jej portrety, na których będzie
ujeżdżać delfiny i strzelać laserowymi promieniami z oczu. Wraz z Sashą znalazłyśmy się
w grupie zaledwie czterech głosów przeciwko niej. Jestem pesymistką, ale nawet ja pomyślałam,
że w domu opór zatoczył szersze kręgi. Zapewne wszystkie musimy przyzwyczaić się do
składania pokłonów przed naszym nowym przywódcą.
Na samą myśl o spędzeniu roku pod rządami Abigail przewraca mi się w żołądku. Być
może głosowanie było tajne, ale ona doskonale wie, że jeden z głosów przeciw niej należał do
mnie. I nie mam wątpliwości, że dopilnuje, bym słono zapłaciła za ten demonstracyjny sprzeciw.
Nie jestem pewna, w jaki sposób to się dokona, ale znając Abigail, nie będzie miło.
Gdyby nie cały ten czas i wysiłek, który już włożyłam w Kappę Chi, rozważyłabym
opuszczenie stowarzyszenia. Ale przynajmniej mam sojusznika w Sashy. Poza tym należenie do
Kappy oznacza siatkę wsparcia profesjonalnych kontaktów na całe życie. Nie po to
asymilowałam się z grupą, by roztrwonić mój przyszły kapitał, będąc tak blisko końca.
Czyli zostaje mi jeszcze jeden rok. Jeśli Abigail rzeczywiście rozpęta piekło, wraz
z Sashą mogę wszcząć bunt.
Znalazłszy się w klasie pani Gardner, pomagam pierwszoklasistom w pracy nad kolażami,
które robią na temat książek przeczytanych w tym tygodniu na zajęciach. W sali panuje
kompletna cisza. Wszyscy opuścili głowy i skupili wzrok. Wycinają obrazki ze starych
czasopism i przyklejają swoje dzieła na karton.
Dzięki Bogu za klej w sztyfcie. Dzisiaj musiałam zmywać klej z włosów tylko jednej
dziewczynki. Pani Gardner zabroniła używania płynnego kleju po poważnej katastrofie, która
doprowadziła do cięcia włosów u trzech uczniów. Nigdy nie zrozumiem, jak dzieciom udaje się
bez ustanku wymyślać nowe sposoby na przylepianie się do siebie nawzajem.
— Panno Marsh? — Ellen unosi rękę znad ławki.
— Świetnie to wygląda — chwalę małą, kiedy podchodzę do jej miejsca.
— Nie mogę znaleźć myszki. Przejrzałam wszystkie gazety.
Przy stopach Ellen leży stos pomiętych czasopism i wydartych luzem kartek. Przez cały
miesiąc wraz z panią Gardner przeczesywałyśmy Hastings w poszukiwaniu niechcianych gazet.
Gabinety lekarskie, biblioteki, antykwariaty. Na szczęście zawsze jest ktoś, kto próbuje sprzedać
swoje zbiory „National Geographics” i „Highlights” sprzed trzydziestu lat. Sęk w tym, że gdy
ponad dwadzieścioro dzieci jednocześnie czyta o myszce, podaż gryzoni zwykle ulega
wyczerpaniu.
— A może narysujemy mysz na kolorowym papierze? — proponuję.
— Nie rysuję za dobrze. — Dziewczynka wydyma wargi, rzucając kolejny stos luźnych
kartek na podłogę.
Znam to uczucie. Jako dziecko byłam wrażliwą, pełnokrwistą perfekcjonistką ze
skłonnością do samokrytyki. Układałam w głowie wspaniały projekt, a potem wkurzałam się,
kiedy nie mogłam go wprowadzić w życie. Po prawdzie wyrzucano mnie z kilku zajęć
z malowania ceramiki w Cambridge.
Nie były to najlepsze chwile w moim życiu.
— Wszyscy mogą ładnie rysować — kłamię. — Najlepszą rzeczą w sztuce jest to, że
każdy z nas jest inny. Nie ma reguł. — Wyciągam sporo czystych kartek kolorowego papieru
i rysuję kilka przykładowych prostych kształtów. — Widzisz, możesz narysować trójkątną głowę
i owalne ciało z małymi łapkami i uszkami, a potem wyciąć je i skleić razem, by zrobić myszkę
z kolażu. Nazywa się to abstrakcja — wieszają takie dzieła w muzeach.
— Czy mogę pomalować tę mysz na fioletowo? — pyta Ellen, dziewczynka z fioletową
gumką na włosach, ubrana w fioletowy kombinezon z dopasowanymi kolorystycznie fioletowymi
butami. Szokujące.
— Możesz pomalować ją na taki kolor, jaki zechcesz.
Zadowolona, zaczyna rysować kredkami. Przechodzę do następnej ławki, kiedy rozlega
się pukanie do drzwi.
Zerkam na nie i widzę, że przez okno w drzwiach do sali zagląda Conor. Odbiera mnie
dziś ze szkoły, ale zjawił się o kilka minut za wcześnie.
Wsuwa głowę do środka, gdy podchodzę do niego.
— Wybacz — mówi, rozglądając się wokół. — Byłem tylko ciekawy, jak zachowujesz
się w klasie.
W tym tygodniu wygląda, jakby kamień spadł mu z serca. Znów się uśmiecha, zawsze
jest pełen energii i w świetnym humorze. Pokazuje tylko swoją dobrą stronę, choć wiem, że to
nie może długo trwać. Nikt nie jest szczęśliwy bez przerwy. Ale to nic nie szkodzi. Nie
przeszkadza mi też zrzędliwy Conor. Nie mogę tylko przestać cieszyć się, wiedząc, że w jakiejś
części jego pozytywne nastawienie jest moją zasługą. I seksu. Może w większości seksu.
— Czy jestem inna? — pytam go.
Conor obrzuca mnie przeciągłym spojrzeniem, oglądając mnie od stóp do głów.
— Podobają mi się twoje ubrania nauczycielki.
Nie będę kłamać, zaszalałam nieco na początku semestru ze stylem Zooey Deschanel.
Kupiłam mnóstwo spódnic retro i innych ubrań w barwach podstawowych. Pewnie gdzieś
w głowie to była rola, którą chciałam odegrać, bo ważne jest, gdy wchodzisz do sali, w której
małe stworzenia mają nad tobą przewagę liczebną dwudziestu do jednego, byś okazywała
pewność siebie. Inaczej zjedzą cię żywcem.
— Tak? — upewniam się, wykonując lekki obrót i dygnięcie.
— Mmm-hm. — Oblizuje usta i wsuwa ręce w kieszenie, co, jak już się dowiedziałam,
jest jego sposobem na ukrycie lekkiego wzwodu, gdy ma sprośne myśli. — Nie zdejmiesz ich,
gdy dotrzemy do domu.
Kolejna rzecz, która wkradła się do naszego słownika. Dom. Jego dom albo moje
mieszkanie, gdy idziemy do któregokolwiek z nich lub spędzamy tam noc, zawsze jest to dom.
Rozróżnienie między nimi się zamazało.
— Panno Marsh — woła do mnie jedna z dziewczynek. — Czy to pani chłooopaaaak?
Reszta klasy odpowiada westchnieniami i śmiechem. Na szczęście pani Gardner nie ma
w sali. Inaczej zmusiłabym Conora, by jak najszybciej wyszedł. Gdy jestem tak blisko mojej
końcowej ewaluacji, nie mogę dopuścić do tego, by pomyślała, że nie koncentruję się na
dzieciach.
— Dobrze — mówię do niego — wychodź stąd, zanim pani Caruthers z klasy obok
wezwie ochronę, by cię wyprowadzili.
— Do zobaczenia na zewnątrz. — Całuje mnie w policzek i mruga do obserwujących nas
dzieci.
— Idź. — Zatrzaskuję mu drzwi niemal przed samym nosem, tłumiąc uśmiech.
— Panna Marsh ma chłopaka, panna Marsh ma chłopaka — skandują dzieci, coraz
głośniej i z coraz większym podekscytowaniem, drażniąc się ze mną.
Do cholery, jeśli będą zachowywać się jeszcze głośnej, pani Caruthers wpadnie tu
z impetem, narzekając na hałas. Unoszę palec wskazujący do ust i podnoszę drugą rękę. Jeden
uczeń za drugim naśladuje moją pozę, aż w końcu wszystkie znów milkną. Zaklinacz dzieci to
moje drugie imię.
— Pani Gardner wkrótce wróci, a dzwonek zaraz zadzwoni — przypominam klasie. —
Lepiej skończcie swoje kolaże albo nie będzie dzisiaj na tablicy żadnych uśmiechniętych buziek.
Na tę zapowiedź wszystkie dzieci opuszczają natychmiast głowy i wracają do
gorączkowego wycinania i przyklejania. Dzieli ich jedynie kilka dni od zasłużenia sobie na
imprezę z pizzą, jeśli dalej będą się zachowywać tak dobrze, jak przez kilka ostatnich dni z rzędu.
A mnie dzieli tylko kilka dni od zaliczenia mojej praktyki, jeśli uda mi się ich nadal poskramiać.
Wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu.
*

Nie wiem, co dzisiaj wstąpiło w Conora, ale nawet jadąc samochodem do domu, nie umie
utrzymać łap przy sobie. Prowadzi jedną ręką, a drugą wsuwa pod moją spódnicę, prześlizgując
ją w górę uda, aż zaczyna pocierać moją cipkę, a ja zaciskam zęby i próbuję nie wzbudzić
zainteresowania gościa na motocyklu, który staje obok nas na czerwonym świetle.
— Patrz na drogę — mówię do niego, nawet jeśli sama szerzej rozchylam nogi i zsuwam
się na siedzeniu.
— Patrzę. — Przyciska palce do mojej łechtaczki, masując ją przez majtki.
— Z pewnością można to uznać za brak skupienia na drodze. — Pragnę poczuć w środku
jego palce. Tak bardzo, aż czuję ból w piersi od napięcia wzbierającego w mięśniach. Zamykam
oczy, wyobrażając sobie, jak ocieram się o jego rękę, podczas gdy jego zęby skubią moje sutki.
— Zawsze mnie rozpraszasz, gdy siedzisz obok.
Kiedy docieramy do jego domu, pędzimy do pokoju jak szaleni. Współlokatorzy jeszcze
nie wrócili, więc chyba mamy trochę czasu na zabawę, zanim się pojawią.
Conor od razu po zamknięciu drzwi pcha mnie na ścianę i rozchyla mój kardigan. Nie
rozpina go w całości, zostawiając nietknięte kilka ostatnich guzików, tyle by ukazać rowek
między piersiami.
W porządku. Być może założyłam go dlatego, że wiem, jak go lubi.
Conor liże i całuje ciało wokół moich obojczyków, a potem powoli ściąga w dół jedną
miseczkę stanika, by obnażyć pierś, jednocześnie ściskając i masując drugą. Liże i ssie mój sutek.
Czuję, jak uda mrowią od pragnienia, by poczuć go w środku. Owijam jedną nogę wokół jego
bioder i ocieram się o jego nabrzmiałą erekcję.
— Jesteś taka cholernie seksowna — mamrocze, ściągając jeszcze mocniej w dół stanik,
by possać drugi sutek.
Przyciska do mnie ciało, wygłodniałe i pełne pożądania. Potem czuję, jak pracuje nad
uwolnieniem się z dżinsów. Rozpina je tylko tyle, by wyciągnąć członka. Trzyma go w ręku,
pocierając czubkiem o moją cipkę.
— W kieszeni mam prezerwatywę — mruczy.
Odnajduję ją i rozdzieram opakowanie, a on potem nakłada ją na penisa. Ponownie
przywiera do mnie ustami, całuje głęboko, odsuwając moje majtki na bok. Z gardła wyrywa mi
się jęk, pełen szczęścia i ulgi, gdy wchodzi we mnie.
Pieprzy mnie, opartą o ścianę. Na początku delikatnie, pozwalając, byśmy obydwoje
przyzwyczaili się do pozycji. Potem mocniej, coraz głębiej. Wplątuję dłonie w jego włosy,
zatapiając paznokcie w jego kark, by się przytrzymać. Wsuwa rękę pod moje udo, by je unieść
i otworzyć mnie szerzej. Każde pchnięcie wywołuje przypływ przyjemności, który przebiega
kaskadą przez moje ciało. Tracę kontrolę nad głosem, pokonana intensywnością doznań.
Nagle przerywa. Obraca mnie, bym stanęła twarzą do łóżka i przechyla mnie nad jego
krawędzią. Dyszę, a on zadziera spódnicę, obnażając mój tyłek. Przebiega dłońmi po mojej
nagiej skórze i ściska pośladki.
— Dobrze tak? — pyta łagodnie, przesuwając główkę penisa po moim tyłku.
— Tak — odpowiadam, rozpaczliwie pragnąc, by znów znalazł się we mnie.
Zsuwa moje majtki i wbija się we mnie głęboko, trzymając mnie za biodra. Jęczę, czując,
jak mnie wypełnia, i napieram na niego. Pożądam go i pragnę, by doprowadził mnie do orgazmu.
Musi to zrobić.
Nagle uświadamiam sobie, że mój tyłek właśnie znalazł się na widoku, w pełnym świetle
późnopopołudniowego słońca, które wpada przez odsłonięte żaluzje. Nie sposób go nie zobaczyć.
A jednak już wydaje mi się to nieważne. To, czego nauczyłam się podczas nagich spotkań
z Conorem, to fakt, że ten mężczyzna nic sobie nie robi z mojego miękkiego brzucha i dołeczków
na tyłku.
Do diabła, zapomnijmy o tym, że nic sobie z tego nie robi. On tego nie zauważa. Pewnej
nocy, gdy narzekałam na cellulit na tyle moich ud, stanął za mną i droczył się ze mną przez pięć
minut, szukając ze zmrużonymi oczami jego oznak i upierając się, że niczego nie widzi. A potem
zrobił mi dobrze ustami i zapomniałam, dlaczego narzekałam.
Zapewne niesamowity seks poprawia pewność siebie. A może dorastam.
Z każdym pchnięciem zachowujemy się coraz głośniej. Ściskam pościel w rękach. Stojąc
na drżących nogach, napieram w tył, wychodząc naprzeciw jego gwałtownym ruchom.
— Rany, kotku. Tak mi z tobą dobrze. — Conor sięga ręką wokół mnie, by potrzeć moją
łechtaczkę, kierując mnie w stronę orgazmu.
Zagryzam wargę, ale wciąż nie umiem stłumić głosu, gdy w końcu dochodzę, ujeżdżając
jego fiuta.
— Hej! — Rozlegają się trzy głośne uderzenia w drzwi pokoju. — Niektórzy z nas
próbują się uczyć. Ciszej tam, chyba że chcecie nas zaprosić, byśmy do was dołączyli!
— Spadaj, Foster — odkrzykuje Conor.
Tłumię śmiech, aż Conor jęczy przez zęby, gdy moje ciało zaciska się i drży wokół niego.
Stawia mnie prosto u podnóża łóżka, sięgając od tyłu i ściskając moje piersi w dłoniach, gdy sam
wykonuje szybkie, krótkie pchnięcia, by osiągnąć spełnienie. W końcu i on drży, przytulając
mnie mocno, gdy kończy we mnie.
— Dlaczego jest coraz lepiej? — chrypi, opuszczając brodę na moje ramię.
Po tym, jak pozbywa się prezerwatywy, kładziemy się razem w jego łóżku i regenerujemy
siły po błogim wyczerpaniu.
— Pewnie powinniśmy zacząć częściej robić to w twoim mieszkaniu — gdera Conor. —
Oni chyba wracają wcześniej tylko po to, by nas nakryć.
— Tak, chyba będziesz musiał przekonać ich, do wyjścia, żebym mogła opuścić dom.
Hm. Albo może powinniśmy zamontować drabinkę sznurową, na której się spuszczę z twojego
okna.
Lubię rysować niewielkie figury geometryczne na brzuchu Conora, leżąc w poprzek jego
piersi. Jego mięśnie kurczą się pod moim dotykiem, gdy leciutko go łaskoczę. Nienawidzi tego,
ale toleruje, bo wie, że mnie to bawi. Potem trafiam na naprawdę wrażliwy na łaskotki punkt,
a on szczypie mnie w tyłek ostrzegawczo, bym nie zaczynała czegoś, czego nie mogę skończyć.
— Nie przejmuj się tym — kwituje moje pomysły ucieczki. — Nie musisz się niczego
wstydzić. Możesz raczej iść jak po czerwonym dywanie. Po dzisiejszym dniu spodziewaj się
oklasków.
Śmieję się.
— Nie wiem, czy to brzmi lepiej.
— Mogę też ich postraszyć. — Conor całuje mnie w czubek głowy. — Cokolwiek
zechcesz.
Około godziny później Foster wali znów w drzwi, by spytać, czy chcemy wyjść na
kolację. Umieram z głodu, więc na zmianę korzystamy z prysznica w prywatnej łazience Conora,
a potem ubieramy się.
Pytam, związując włosy w kok:
— Rozmawiałeś jeszcze później z mamą i Maxem?
Conor wzdycha, siadając na skraju łóżka, gdy wciąga czystą koszulę.
— Nie. To jest, rozmawiałem z mamą. A ona wysłała mi kilka razy przypomnienie, by
zadzwonić do Maxa. Wykręcałem się zajęciami, nauką i tym podobnymi rzeczami.
Powiedziałem, że zrobię to później.
— Czyli unikasz go. — Wiem, że nie jest to łatwe dla Conora. Wyznanie prawdy
stanowiło wielki krok we właściwym kierunku, ale to jeszcze nie koniec ciężkiej pracy. Jednak
w tej chwili niepokój związany z rozmową z ojczymem bierze górę nad jego rozsądkiem.
— Wciąż myślę, że jeśli poczekam kolejny dzień, wymyślę sposób, jak z nim
porozmawiać, wiesz? Będę wiedział, co powiedzieć. Jestem tylko… — Przeciera twarz,
gwałtownym gestem przeczesując palcami wilgotne włosy.
— Zdenerwowany — podpowiadam. — Rozumiem. Ja też bym była wystraszona. Ale
w końcu musi nadejść na to pora. Radzę ci dobrze, lepiej zamknij oczy i przełknij gorzką pigułkę.
— Jestem zażenowany — przyznaje, pochylając się w przód, by wciągnąć skarpetki na
nogi. — Zawsze uważałem, że Max nie myśli o mnie zbyt dobrze, a teraz tylko go w tym
utwierdziłem. Wiedziałem przecież, co się stanie. Wiesz, wtedy. Ale tak się wściekłem, że dałem
ciała.
— Musisz tylko mu o tym powiedzieć. — Staję między jego nogami i obejmuję jego
szerokie ramiona. — Powiedz mu prawdę. Popełniłeś głupi błąd, którego żałujesz. Sytuacja
wymknęła się spod kontroli. Jest ci przykro.
Conor przyciąga mnie bliżej i przytula do piersi.
— Masz rację.
— Czy powiedzieli coś o tym, co stanie się z Kaiem?
— Nie wspomniałem jego imienia. Powiedziałem Kaiowi, że tego nie zrobię, jeśli zostawi
mnie w spokoju. W takiej sytuacji Max nie chce wnosić oskarżenia, skoro ubezpieczyciel
wypłacił odszkodowanie. Nie jest to warte zamieszania. Czyli pewnie to takie jego małe
zwycięstwo.
— Wiem, że postąpisz jak należy. — Całuję go w policzek. Bo wierzę w niego. I wiem
lepiej od innych, jak wiele to znaczy, gdy są ludzie, którzy w ciebie wierzą. — Z innych
wiadomości, w czwartek są moje urodziny. Myślałam o tym, by zebrać ludzi w Malone’s. Nic
wielkiego. Posiedzimy razem, wypijemy kilka drinków.
— Cokolwiek zechcesz, kotku.
— Hej! Idziemy! — Foster znów wali w drzwi. — Albo wejdę do was i zrobi się
niezręcznie.
Rozdział trzydziesty szósty

Conor

Gdy wychodzę z kampusu po zajęciach w czwartek, mam dwa nieodebrane połączenia od


Maxa. Wiem, że nie mogę go już dłużej unikać, ale, rany, nadal próbuję. Kiedy po raz pierwszy
wyznałem prawdę jemu i matce, znalazłem się w pewnego rodzaju stuporze wywołanym
poczuciem winy i paniką. Teraz, gdy mam jaśniejszą głowę, zdaję sobie sprawę, że nie chcę
przeprowadzać tej rozmowy, zwłaszcza dzisiaj, choć wiem, że muszę.
Przeciągnąłem Taylor przez piekło, angażując ją w sprawę z Kaiem. Jedyną rzeczą, która
obecnie zaprząta moje myśli, jest wyprawienie jej doskonałych urodzin. Wiem, że wcześniej
nigdy nie miała chłopaka na poważnie i dlatego pewnie wszystkie banalne i wyświechtane
zwyczaje wciąż są dla niej nowością. Jak choćby kwiaty.
Nieprzyzwoita ilość kwiatów.
Kwietna masakra ekologiczna.
W kwiaciarni w Hastings próbuję objaśnić tę prośbę, która z jakichś powodów okazuje się
bardziej kłopotliwa, niż się spodziewałem.
— Z jakiej okazji? — pyta kobieta w średnim wieku. Ma w sobie coś z hipisa
z Vermontu, a w całym sklepie pachnie jak w trafice. Florystycznej trafice.
— Z okazji urodzin mojej dziewczyny. — Przechadzam się po sklepie, przypatrując
uważnie gotowym kompozycjom i bukietom w chłodniach. — Chcę dużo kwiatów. Coś
naprawdę wielkiego. Albo może kilka ogromnych bukietów.
— Jakie są jej ulubione kwiaty?
— Nie mam pojęcia. — Mam wrażenie, że róże by wystarczyły, ale później zastanawiam
się, czy może nie wybrać czegoś bardziej oryginalnego. Mniej oczywistego.
Czegoś, co powie: „Przepraszam, że cię rzuciłem ze strachu, bo mogłem stracić twój
szacunek, kiedy w końcu wyszło na jaw, jakim jestem kłamcą i przestępcą, ale okazuje się
jednak, że cię kocham, więc przyjmiesz mnie z powrotem? Poza tym seks z tobą jest
niesamowicie fantastyczny i chciałbym go dalej uprawiać”.
— Ulubione kolory?
Do diabła, nie wiem. Nosi wiele czarnych, szarych i niebieskich rzeczy. Chyba że pracuje
jako nauczycielka. Wtedy jest na odwrót. Czuję, że powinienem to wiedzieć po dwóch
miesiącach umawiania się z Taylor. Co ja, do diabła, robiłem przez cały ten czas? Głównie
wylizywałem jej cipkę.
Kobieta, najwyraźniej wyczuwając mój dyskomfort, mówi:
— Cóż, jest Bykiem, więc można równie dobrze założyć, że lubi różowy i zielony.
Doceni coś przyziemnego, ale wysublimowanego i wytwornego. — Hipisowska pani przemyka
przez sklep między wystawionymi na pokaz kwiatami, których dotyka po kolei i nastawia do nich
ucha, jakby czemuś się przysłuchiwała. — Lwie paszcze — obwieszcza. — Naparstnice i różowe
róże. Z sukulentami. Tak będzie doskonale.
Nie mam zielonego pojęcia, co to jest. Ale rozumiem słowo „róże”.
— Brzmi wspaniale. Coś dużego — przypominam.
Nad drzwiami wejściowymi brzęczy dzwonek, a hipisowska pani mknie na zaplecze.
Zerkam przez ramię i dostrzegam ni mniej, ni więcej tylko wchodzącego do środka trenera
Jensena.
— Hej, panie trenerze.
Mężczyznę otacza aura nerwowości, tak jak tamtego wieczoru podczas rodzinnej kolacji.
To dla mnie dziwny widok, skoro w szatni albo na lodzie jest niczym skała. Zawsze
niewzruszony i pewny siebie. Chyba kobiety wywierają na niego taki wpływ.
Wzdycha ciężko.
— Edwards.
Tak, nasze relacje nie ociepliły się po niesławnym pożarze. Rozumiem to. Po sezonie
trener wolałby nie zadawać się ze swoją bandą nieokiełznanych odmieńców. Kiedy wpada się na
niego na mieście, przypomina to spotkanie szkolnego nauczyciela w galerii handlowej podczas
letnich wakacji, który po zakończeniu sezonu i semestru nie chce już cię znać.
— Pojawił się pan tutaj ze względu na Iris? — Taylor powiedziała mi, że urodziła się
w tym samym dniu co jej mama. To kolejny dowód na poparcie mojej teorii, iż Taylor tak
naprawdę jest produktem rosyjskiego eksperymentu inżynierii genetycznej, mającego na celu
stworzenie jakiegoś superagenta w uśpieniu. A ona ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła.
— Nie — odpowiada sarkastycznie — lubię tu przychodzić parę razy w tygodniu, by
odebrać płatki kwiatów do mojej kąpieli z bąbelkami.
Podoba mi się myśl, że ironią trener okazuje troskę. Bo jeśli jest inaczej, to ten facet mnie
nie cierpi.
— Macie jakieś wielkie plany?
Obraca się do mnie plecami, badając kompozycje w chłodniach.
— Kolacja w Bostonie.
— Cóż, jedźcie bezpiecznie i wróćcie wcześnie do domu. Pamiętajcie, by dotrzeć
w jednym kawałku.
— Nie bądź taki rozkoszny, Edwards. Mam wciąż kubeł na śmieci z wypisanym twoim
nazwiskiem.
Aż mi się tyłek ściska, gdy to mówi.
— Tak jest, proszę pana.
Stoimy tak w dziwnej ciszy przez kilka minut. Obydwaj udajemy, że dokonujemy
przeglądu malutkiego sklepiku, czekając na powrót kwiaciarki. Nie mogę sobie wyobrazić, co
czuje chłopak Brenny, Jake. Ma szczęście, że pozostają w związku na odległość, skoro gra
w profesjonalnej drużynie w Edmonton, bo na moje oko trener jest tym typem gościa, który
siedzi, polerując broń przy kuchennym stole, gdy ziomek przychodzi po jego córkę. A potem, po
całusie w policzek, Brenna truchta za drzwi z kieszenią pełną nabojów.
Z Iris poszło dość łatwo, biorąc pod uwagę wszystkie przerażające historie
o zapoznawaniu się z rodzicami. W końcu, czym jest jeden mały pożar w rodzinie, prawda?
— Jakie masz plany z Taylor? — odzywa się trener tak niespodziewanie, aż zastanawiam
się, czy sobie tego nie wyobraziłem.
— Najpierw kolacja. Tylko we dwójkę. A potem spotkamy się z przyjaciółmi
w Malone’s.
— Aha — odpowiada Jensen, a potem odchrząkuje. — Cóż, nie zjawiajcie się przy
stoliku obok nas, rozumiesz?
— Nie ma sprawy, panie trenerze.
W końcu kwiaciarka wraca z kopiastym naręczem kwiatów w ogromnym wazonie.
Doskonale. To cholerstwo jest prawie tak wielkie jak ja. Będę musiał przypiąć je pasem do
fotela.
Trener przenosi wzrok z kwiatów na mnie i przewraca oczami. Kompozycja jest tak
olbrzymia i nieporęczna, że ostatecznie muszę poprosić o pomoc w wynoszeniu jej za drzwi
i w zapakowaniu do jeepa, który stoi przy krawężniku. Właśnie udaje mi się zapiąć pasem kwiaty
na przednim siedzeniu, gdy po przeciwnej stronie ulicy dostrzegam twarz, która nie pasuje do
otoczenia. A on widzi mnie.
O kurde.
Czeka, aż przejedzie kilka samochodów, i podbiega do nas. Mam serce w gardle i na
poważne myślę o tym, by wskoczyć na fotel kierowcy i odjechać.
Za późno.
— Conor — mówi. — W końcu udało mi się z tobą skontaktować.
Kurwa mać.
Zerka na trenera.
— Hej. Miło mi. — Wyciąga rękę do Jensena. Obydwaj spoglądają, czekając na moją
reakcję.
— Trenerze Jensen — mówię, mając wrażenie, że zaraz zadławię się swoim językiem —
to mój ojczym, Max Saban.
— Wspaniale jest pana poznać, panie trenerze. — Rzecz w tym, że Max jest cały czas tak
cholernie miły. Nie ufam temu. Nikt nie uśmiecha się bez ustanku. To cholernie dziwne. Każdy
człowiek, kto tak często jest w dobrym nastroju, coś ukrywa. — Conor opowiadał matce wiele
o panu. Naprawdę podoba mu się pana program.
— Chad — odpowiada trener, przedstawiając się. — Miło pana poznać. — Rzuca mi
pytające spojrzenie, które mogę odczytać w ten sposób, że wyczuwa niezręczność tego cyrku
i zastanawia się, dlaczego wciąga się go na kolejny poziom mojego osobistego dramatu. —
Conor stanowi doskonały nabytek dla drużyny. Cieszymy się, że wróci do nas w przyszłym roku.
Ha. Gdyby tylko wiedział. Nie mogę się zmusić do spojrzenia w oczy Maxa, by odczytać
jego reakcję.
— Cóż, muszę już iść — stwierdza trener, zostawiając mnie samego na dryfującej krze.
— Miło mi było pana poznać, Max. Dobrego dnia. — Trener wchodzi z powrotem do sklepu, a ja
nie mam już się gdzie, ani za kim, ukryć.
— Kiedy przyjechałeś? — pytam Maxa. Mówię niedbałym tonem, bo jest tutaj i nie mogę
go już unikać. Z pewnością nie chcę, by widział, jak się wiję.
Tłumię więc niepokój. Stałem się w tym niezły już w dzieciństwie, gdy włóczyłem się za
Kaiem po opuszczonych budynkach i ciemnych alejkach. Wplątywałem się w sytuacje, które
przerażały mnie do głębi, a jednocześnie wiedziałem, że nie mogę okazać słabości, bo inaczej
skopią mi tyłek. To oblicze ukazuję za każdym razem, gdy wychodzę na lód i staję naprzeciwko
gotowego do bójki gościa. To nic osobistego, ale wszyscy od nas oczekują, że wywołamy zamęt.
Ból jest częścią gry. Gdybyśmy nie chcieli stracić paru zębów, zostalibyśmy w domach i robili
swetry na drutach.
— Dopiero dziś rano — odpowiada. — Wsiadłem w nocny samolot.
O kurde, wkurzył się. W ten cichy sposób, w jaki wściekają się zamożni, kulturalni,
wykształceni faceci. Im łagodniej mówią, w tym większym niebezpieczeństwie znajduje się
twoje życie.
— Wpadłem do twojego mieszkania, ale ty już zdążyłeś wyjść.
— W czwartek wcześnie zaczynają się zajęcia.
— Cóż — mówi, wskazując głową knajpę o parę sklepów dalej — miałem zamiar napić
się kawy przed dalszą próbą skontaktowania się z tobą. Skoro jesteśmy tutaj, może do mnie
dołączysz?
Nie mogę przecież odmówić, prawda?
— Tak, pewnie.
Zajmujemy boks przy oknach, a kelnerka od razu podchodzi, by napełnić nasze kubki.
Nawet nie lubię kawy, ale piję swoją zbyt szybko i gwałtownie, parząc sobie język, bo nie wiem,
co jeszcze mam zrobić z rękami i powstrzymuje to moje kolano od podrygiwania.
— Pewnie powinienem zacząć — odzywa się ojczym.
Drugą najbardziej obrzydliwą rzeczą związaną z Maxem jest to, że zawsze wygląda,
jakby wyszedł z planu familijnego serialu komediowego z wczesnych lat dwutysięcznych. Jest
jednym z tych wiecznie rozradowanych tatusiów z fryzurą szacownego dżentelmena, w zapinanej
na guziki koszuli w kratkę i w kamizelce z drogiej firmy produkującej sprzęt turystyczny, choć
nigdy nie widziałeś, by ten człowiek gdzieś wędrował na łonie natury.
Może to właśnie dlatego nie mogę go traktować poważnie, skoro wygląda jak postać
z serialu, którego nigdy nie oglądałem w dzieciństwie, bo nie mieliśmy kablówki. Jak ci tatusie,
którzy wydawali się zbyt wspaniali, by prawdziwi mężczyźni, znikający z naszego życia, mogli
im dorównać. Dzieciaki takie jak ja były wychowane na kłamstwach opowiadanych przez
telewizyjnych scenarzystów, opisujących fantazje swojego własnego potrzaskanego dzieciństwa.
— Oczywiście, pojawiłem się tutaj, ponieważ nie mogliśmy połączyć się telefonicznie —
ciągnie Max. — Pomyślałem też, że może tę dyskusję trzeba przeprowadzić osobiście.
To nigdy nie wróży nic dobrego. Teraz sądzę, że powinienem przeprowadzić tę rozmowę
najpierw z mamą. Istnieje prawdopodobieństwo, że w obliczu braku współpracy z mojej strony
nie miała wyboru, jak zostawić mnie na łasce Maxa. Zostanę odcięty od finansów, bez szkoły,
bez domu. Ruszę w podróż na własnoręcznie zrobionej tratwie.
— Wiem, że w ciągu minionych lat niezbyt często się komunikowaliśmy, Conorze. Spora
część winy może leżeć po mojej stronie. — Nie do końca tak sobie wyobrażałem rozpoczęcie tej
rozmowy. — Chcę zacząć od stwierdzenia, że choć z pewnością nie aprobuję podjętych przez
ciebie działań, mogę zrozumieć, dlaczego podjąłeś taką, a nie inną decyzję.
Co?
— Wiem, jak w twoim wieku emocje obejmują kontrolę nad człowiekiem i czasem pod
wpływem zewnętrznej presji zachowujemy się tak, jak byśmy nie postąpili w innych
okolicznościach. Popełniłeś błąd i to spory. Skłamałeś. Mnie, ale co ważniejsze, swojej matce.
Wiem z twojego pierwszego telefonu, jak bardzo to ci ciążyło. Ale otuchy dodał mi fakt, że choć
zajęło ci to nieco dłużej, niż by nam się to podobało, przyznałeś się do błędu. A teraz czas na
trudną część tej sprawy — mówi z pełnym wahania uśmiechem — na wzięcie
odpowiedzialności.
— Muszę powiedzieć, że przyjmujesz to lepiej, niż się spodziewałem — odpowiadam. —
Nie winiłbym cię, gdybyś bardziej się rozzłościł tą sprawą.
— Przyznaję, że moją początkową reakcją było zaskoczenie. Może odrobina gniewu
pojawiła się później. A potem cofnąłem się do rzeczy, które robiłem, gdy miałem dziewiętnaście
lat. — Kelnerka podchodzi, by uzupełnić nasze kubki, a on bierze spory łyk kawy, zostawiając
mi czas na zgadywanie, w jakie kłopoty mógł wplątać się Max w Briar w tamtych czasach. —
Chodzi o to, że moim zdaniem wszyscy mamy prawo coś kilka razy spieprzyć.
Uśmiecham się, słysząc, jak przeklina. Przypomina to pierwszy raz, gdy uświadamiasz
sobie, że tata z Pełnej chaty ma na koncie także najsprośniejszy ze stand-upów.
— Cieszę się, Conorze, że powiedziałeś prawdę i moim zdaniem wszyscy możemy
zostawić już za sobą tę sprawę.
— I tyle? — Serio?
— Cóż, twoja matka nie może dać skutecznego szlabanu dwudziestojednoletniemu
mężczyźnie, który mieszka po drugiej stronie kraju — odpowiada z szerokim uśmiechem.
Czuję się tak, jakby to była pułapka.
— Sądziłem, że mnie wypiszecie z uczelni albo przynajmniej przestaniecie płacić czesne.
— Chyba to by było nieproduktywne, nieprawdaż? W jaki sposób przerywanie twojej
edukacji na uczelni miałoby okazać się konstruktywną karą?
— Założyłem, że zadziała instynkt, by mnie odciąć. Finansowo. — Wydawałoby się to
bardziej niż sprawiedliwe, zważywszy na to, co mu zrobiłem. Sęk w tym, że całe moje życie
opiera się na koncie bankowym Maxa. On utrzymuje nas wszystkich. Przemyślenie na nowo
naszych ustaleń nie wydaje się nieprawdopodobne.
— Conor, może w stwierdzeniu, byś sobie poszukał pracy i pracował osiemdziesiąt
godzin tygodniowo i wciąż nie zarobił wystarczająco na to, by opłacić czynsz i skończyć
uczelnię, kryje się jakaś mądrość — gdybyś był kimś innym. Ale nikt nie musi ci mówić, jak
ciężko bywa na świecie ani jaką wartość ma pieniądz. A już najmniej ja. — Odstawia kubek. —
Ty i twoja matka doświadczyliście już wystarczająco ciężkiego życia. Niedobrze by było, gdyby
ktoś skazał was na dalsze cierpienie i prawda jest taka, że bez względu na to, ile pieniężnie
kosztował twój błąd, ta kwota nic nie znaczy w porównaniu z wartością, którą dla mnie jest ta
rodzina.
— Nie wiem, co odpowiedzieć. — Max jeszcze nigdy wcześniej nie rozmawiał ze mną
w taki sposób, ani o rodzinie, ani o tym, jak żyliśmy z mamą, zanim się pojawił. Chyba nawet nie
wypowiedzieliśmy w swojej obecności tylu słów, odkąd się znamy. — Nie wiedziałem, że tak to
odczuwasz.
— Rodzina to najważniejsza rzecz w moim życiu. — Wpatruje się w swój kubek, a jego
postawa się zmienia. Na jego twarz wypływa powaga. — Wiesz, tata zmarł, gdy uczęszczałem do
Briar. Trudno mi z tym było, ale jeszcze trudniej mojej matce. Potem zostaliśmy tylko we dwójkę
wraz z wszystkimi pustymi miejscami, w których nie było taty. Kiedy ktoś umiera, wszystko
przypomina ci o tym, że go już nie ma. Święta i szczególne okazje, wiesz? A potem mama
zmarła, gdy studiowałem, by zdobyć tytuł naukowy, i oto dostałem dwa razy więcej pustych
wspomnień.
Coś mnie ściska w piersi. Może żal. Poczucie wspólnoty. Nigdy nie pomyślałem o tym,
w jaki sposób możemy być z Maxem do siebie podobni. To znaczy, jest wielka różnica między
ojcem, który uciekł, a porządnym, zmarłym przedwcześnie tatą, ale obaj wiemy, jak to jest
patrzeć na borykające się z tym matki i nie móc niczemu zaradzić.
— Próbuję ci powiedzieć, że gdy spotkałem twoją matkę, żywiłem najwyższy szacunek
dla tego, ile udało jej się osiągnąć, samodzielnie cię wychowując. I współczułem ci tego, jak
trudne to musiało być. Kiedy Naomi i ja pobraliśmy się, obiecałem, że moim najważniejszym
zadaniem będzie zawsze dbanie o was. Upewnianie się, najlepiej jak potrafię, że ta rodzina
będzie szczęśliwa. — Jego głos staje się nieco łagodniejszy. — Wiem, że nie zawsze udawało mi
się wypełnić tę obietnicę w przypadku nas obu.
— By oddać sprawiedliwość — odpowiadam — nigdy nie dałem ci na to zbyt wielu
szans. — Od samego początku postrzegałem Maxa jako robota w garniturze. Kogoś, z kim nigdy
nie uda się nawiązać relacji, więc po co zawracać sobie głowę. — Pomyślałem, że zależy ci na
mamie, a ja byłem niefortunnym kompromisem. Bo pochodziłeś z tak odmiennego świata niż
nasz i widziałeś mnie jako przegranego dzieciaka, niewartego wysiłku.
— Nie, Conor, wcale tak nie było. — Odsuwa kubek na bok i opiera łokcie na stole.
Ma w sobie pewien magnetyzm, nie mogę zaprzeczyć. Odnoszę wrażenie, że gdy siedzi
naprzeciwko ludzi w sali konferencyjnej, nie musi się wysilać, by oni uwierzyli, że to, co im
sprzedaje, uczyni ich bogatymi.
— Słuchaj, zaangażowałem się, nie mając pojęcia, jak się za to zabrać. Nie wiedziałem,
czy powinienem spróbować być dla ciebie ojcem czy przyjacielem, i nie udało mi się dokonać
niczego. Tak bardzo bałem się wejść między ciebie a twoją matkę, że może nie włożyłem
wystarczająco wiele wysiłku, by zbudować relację z tobą.
— Nie ułatwiłem ci tego — przyznaję. — Pomyślałem, że jeśli mnie nie znosisz, to mogę
równie dobrze cię nienawidzić. Chyba… — Przełykam z trudem, unikając jego wzroku. — Nie
chciałem zostać odrzucony przez kolejnego tatę. Zatem odrzuciłem cię pierwszy.
— Dlaczego miałbyś tak myśleć? — Opiera się o kanapę i wygląda na szczerze
zaskoczonego.
— Wiesz, spójrz na nas. Nie jesteśmy do siebie podobni. — Cóż, teraz może być to nie do
końca prawdziwe, skoro łączy nas kilka spraw, ale wciąż nie wyobrażam sobie, by mógł mnie
potrzebować, gdybym był nieznajomym z ulicy. — Zapewne sądzisz w duchu, że powinienem
być bardziej podobny do ciebie, zainteresować się biznesem i finansami, pracować w twojej
firmie i podążać twoją ścieżką, ale szczerze, cholernie mnie to nudzi. Samo myślenie o tym
pozbawia mnie radości istnienia. Tak więc zostaje mi tylko poczucie, że nigdy nie będę dla ciebie
dość dobry. Unikałem rozmowy z tobą przez telefon w ciągu tygodnia, bo czułem się
zażenowany i nie potrzebowałem potwierdzenia, że wszystko, czego się obawiałem z twojej
strony, mogło być prawdą.
Garbię się, siedząc w boksie. Złożyłem ręce na kolanach i chcę zapaść się w przestrzeń
między poduszkami i stopić się w jedno z kurzem. Przynajmniej to wypowiedziałem. Cokolwiek
stanie się teraz, nie będzie już bardziej poniżające niż ta chwila. Nie może.
Max milczy przez dłuższy czas. Nie umiem rozszyfrować jego reakcji i z każdą mijającą
sekundą uznaję jego milczenie za potwierdzenie moich słów. Nawet nie mam o to do niego
pretensji. To nie jego wina, że ocenia sukces inną miarą niż ja. Jesteśmy różnymi ludźmi i próba
ocenienia siebie na podstawie drugiej osoby okazuje się bez sensu. Poczułbym się lepiej,
gdybyśmy zgodnie zaprzestali takich starań.
— Już dawno powinienem to powiedzieć — nigdy nie uważałem cię za niewystarczająco
dobrego. Nigdy nie uznawałem, że jesteś kimś innym niż zabawnym, uroczym, inteligentnym
dzieciakiem, który staje się wyjątkowym młodym mężczyzną. Masz rację, jakiejś ojcowskiej
części mnie podoba się myśl, że mógłbym być twoim mentorem, wzorem do naśladowania. Może
chciałem wprowadzić cię do firmy i uczyć, aż do jej przejęcia, gdy już odejdę. Jeśli twoje serce
nie bije dla tego pomysłu, szanuję to. Pewnie powinienem trochę wcześniej zrozumieć aluzję,
prawda? Ale bez względu na to, co postanowisz w kwestii kariery, wraz z twoją matką będziemy
cię wspierać. Jako drużyna. Jako rodzina. Bo wiemy, że podejmiesz właściwe decyzje. Jeśli będę
mógł pomóc, z chęcią to zrobię. Inaczej — mówi z autoironicznym uśmiechem — usunę się
z drogi. W każdym razie chcę, byś wiedział, że jestem niesamowicie z ciebie dumny.
Śmieję się niepewnie.
— Teraz to daj spokój, nie szalejmy.
— Jestem z ciebie dumny — powtarza, wyciągając z kieszeni telefon.
Obserwuję go podejrzliwie, gdy wchodzi na stronę internetową, na której widnieje jego
zdjęcie, jak siedzi za biurkiem. To jedno z tych korporacyjnych ujęć z działu kontaktów
z mediami. Potem kładzie telefon na stole między nami i powiększa obraz. Za jego plecami, obok
wszystkich nagród i medali, wisi oprawione w ramki zdjęcie przedstawiające mamę i mnie.
Na chwilę oddech więźnie mi w gardle. Mam nadzieję, że on tego nie słyszy. Zdjęcie
zostało zrobione podczas ich miesiąca miodowego, kilka dni po ślubie. Wszyscy pojechaliśmy na
Hawaje i podczas ostatniej nocy Max zrobił nam zdjęcie, gdy obserwowaliśmy zachód słońca.
Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem poza Kalifornię. Nigdy nie podróżowałem samolotem. Miałem
gówniany nastrój przez cały czas, bo oni zajmowali się rzeczami, którymi zajmują się pary, a ja
czułem się osamotniony, ale tamten wieczór na plaży z mamą stanowił najlepsze wspomnienie
z podróży.
— Zawsze byłem z ciebie dumny — stwierdza szorstko Max, a ja czuję pieczenie oczu.
— Zawsze będę dumny z ciebie, Conorze. Kocham cię.
— O kurde — odpowiadam, odkaszlnąwszy, by pozbyć się chrypy — wygląda na to, że
jestem dupkiem.
Śmieje się, podczas gdy obydwaj dyskretnie ocieramy oczy i wydajemy z siebie męskie,
gardłowe odgłosy, które absolutnie nie mają nic wspólnego z płaczem.
— Nie wiem teraz, co powiedzieć — przyznaję. — Czuję się podle, bo zmarnowaliśmy
tyle czasu, zachowując się dziwacznie wobec siebie. — Nie zamierzam być jego najlepszym
przyjacielem ani zwracać się do niego „tato”, ale ostatnie lata byłyby dużo łatwiejsze, gdybyśmy
wcześniej przeprowadzili tę rozmowę.
— Choć to brzmi jak wyświechtany frazes, byłbym wdzięczny, gdybyśmy zaczęli od
początku — mówi. — Spróbujmy zostać przyjaciółmi.
Istnieją gorsze rzeczy na świecie niż to.
— Tak, zgadzam się.
Już mam zaproponować, byśmy zamówili coś do przekąszenia, ale przypominam sobie,
że na przednim siedzeniu więdnie pęk kwiatów wielkości sporego dziecka oraz mam parę spraw
do załatwienia, zanim odbiorę Taylor i zawiozę na naszą randkę.
— Jak długo zostajesz w mieście? — pytam.
— Planuję wracać jutro rano. Dlaczego pytasz?
— Cóż, dziś są urodziny mojej dziewczyny i zaplanowaliśmy spotkanie z przyjaciółmi.
Ale jeśli nie masz nic przeciwko, by zostać nieco dłużej, może w trójkę zjedlibyśmy jutro
wieczorem kolację? Rozmawiałem z mamą o tym, żeby moja dziewczyna odwiedziła mnie
w Kalifornii tego lata.
Na twarzy Maxa pojawia się szeroki uśmiech, który następnie próbuje stłumić,
przytakując.
— Żaden problem. Mogę przebukować lot. Tylko daj mi znać, gdzie i o której.
Z przyjemnością ją poznam.
Jestem pewien, że Taylor byłaby teraz ze mnie dumna.
Rozdział trzydziesty siódmy

Taylor

Conor coś knuje. Wietrzę jakiś podstęp. Niby nie powiedział nic podejrzanego, raczej
chodzi o to, że emituje takie fale. Napisał do mnie dziś rano, by złożyć życzenia urodzinowe
i poprosić, żebym wystroiła się na wieczór. Co jest niezwykłe, bo ostatnio bardziej obchodzi go
rozbieranie mnie niż ubieranie. Potem rzucił aluzję, że nie będzie mógł spotkać się ze mną po
zajęciach, bo ma przed sobą „specjalne obowiązki, którymi musi się zająć”.
Cokolwiek zaplanował na dzisiejszą randkę, mam wrażenie, że zaszalał. I nie mogę
powiedzieć, że będę na niego zła. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy wcześniej nie spędzałam
urodzin z chłopakiem, więc z niecierpliwością czekam na przedstawienie, jakie obiecują stare
filmy telewizyjne. Jeszcze bardziej ekscytuje mnie perspektywa, że wraz z Conorem będziemy
tworzyć przyszłe wspomnienia.
Oczywiście, wystrojenie się wymaga konsultacji z moją doradczynią w sprawach piękna.
Wychodząc z zajęć, wysyłam wiadomość do Sashy.
JA: Mam dziś gorącą randkę. Zrobisz mi makijaż?
Wysyła mi uśmiechniętą emotikonkę. Jednym z wielu pomysłów Sashy na karierę
zawodową był zawód makijażystki. Rozważała ten zawód jako sposób finansowania swoich
zainteresowań muzycznych oraz na wypadek, gdyby jej kariera superzłoczyńcy nie okazała się
sukcesem.
Kiedy w drodze do domu stowarzyszenia docieram do mojej ulicy, już mam od niej
odpowiedź.
SASHA: Po co sobie zadawać trud? I tak zrujnujesz wszystko, ssąc Conorowi pałę.
SASHA: JK właśnie wrócił do domu, dojdź do nas.
JA: LOL, powiedziałaś „dojdź”.
SASHA: Wyciągnij mózg z rynsztoka, zboczeńcu.
JA: To ty zaczęłaś.
Dodaję szereg nonsensownych, ale kontekstowo oczywistych emoji, a potem zgarniam
sukienkę z mieszkania i biorę Ubera, który wiezie mnie na ulicę, przy której stoją domy
stowarzyszeń.
Muszę poprawić swoje umiejętności zarządzania czasem. Totalne zanurzenie w kokonie
bycia razem z drugą osobą jest wspaniałe, ale nie chcę zaniedbywać przyjaciół. Zwłaszcza Sashy.
W ciągu ostatnich kilku lat wspierała mnie w trudnych momentach jak nikt inny. Gdyby nie ona,
pewnie przeszłabym załamanie nerwowe i niejednokrotnie spaliła sobie włosy. Ale ostatnio nie
mam pojęcia, co dzieje się w jej życiu, a to oznacza, że biorę więcej, niż daję. Powinnam
pamiętać, że takich rzeczy nie robi się przyjaciołom. Muszę to zmienić i to jak najszybciej.
W końcu zrobiło się cieplej, więc zwykle ciche trawniki przed domami stowarzyszeń
ożywiają się popołudniami. Na werandach przesiadują uczący się ludzie. Na kilku leżakach na
trawie dziewczęta pracują nad swoją opalenizną przed letnimi wakacjami. Przy domu
stowarzyszenia Sigma faceci grają w piwnego ping-ponga na podjeździe. Nie zwracam uwagi na
ich pokrzykiwania i pohukiwania, gdy wysiadam z Ubera i stawiam stopy na chodniku.
Chłopcy ze stowarzyszenia obsypują mnie niepozostawiającymi wiele dla wyobraźni
odmianami wyrażenia „pokaż cycki” i innymi typowymi tekstami, które słyszy dziewczyna,
przechodząc obok tego domu. Nagle coś przykuwa moją uwagę.
— Hej, supergwiazdo! Możemy zrobić sobie z tobą zdjęcie?
— Mogę dostać autograf?
— Gdzie mam się zapisać na kamerkę na żywo?
To brzmi… osobliwie. Dość dziwnie.
Patrzę wprost przed siebie i nie zwalniam, spiesznie podążając frontową ścieżką do domu
Kappy. Najlepszą obroną jest nie dać im satysfakcji swoją odpowiedzią. Rozmyślam o tym, ale
w końcu uznaję sytuację za głupi żart. Chłopak Abigail lubi mnie nazywać „tłustą Marilyn
Monroe”, więc zakładam, że ten stek bzdur „supergwiazdo, daj mi autograf” dotyczy jego słów.
Cóż, on i jego beznadziejni towarzysze z bractwa Sigma mogą spieprzać. Tak się składa,
że znam takich mężczyzn, którzy lubią krągłości, zwłaszcza jednego, a nazywa się Conor
Edwards.
Ledwo udaje mi się powstrzymać uśmiech, gdy wchodzę do domu. Nie mogę się
doczekać, aż zobaczę Conora dziś wieczorem. Nie wiem, kiedy to się dokładnie stało, ale
zupełnie straciłam głowę dla tego faceta. Sama myśl o nim sprawia, że mam ochotę chichotać jak
dziewczyna, która przeżywa swoje pierwsze zadurzenie.
Gdy wchodzę do pokoju Sashy na piętrze, dostrzegam rozstawione już dla mnie
stanowisko kosmetyczne na jej biurku. Rzucam torebkę na łóżko i wieszam sukienkę na drzwiach
szafy.
— Jesteś najlepsza — mówię do przyjaciółki.
— Oczywiście. Idź i umyj twarz — mówi, gmerając w paletach cieni do oczu.
— Hej, chcę tylko się upewnić — wołam, stając przy zlewie w łazience, która łączy się
również z sypialnią obok. — Nie ma mowy o przyjęciu niespodziance, prawda?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
Spłukuję twarz i osuszam ręcznikiem. Kiedy wracam, Sasha sadza mnie przy biurku
i zaczyna smarować moją skórę kremem nawilżającym.
— Pytam tylko dlatego, że mam wrażenie, jakby Conor chciał coś udowodnić. Zatem
kiedy powiedział, że mamy niezobowiązujące spotkanie w Malone’s, nie byłabym zaskoczona,
gdyby zrobił z tego jakieś poważne wydarzenie.
— Nie sądzę. — Wręcza mi malutką elektryczną suszarkę, by osuszyć moją twarz.
Następnie pojawia się podkład, o którym Sasha zawsze mówi, że powinnam go używać
na co dzień, a ja zawsze odpowiadam, że się nie maluję, nie licząc tych chwil, gdy ona mnie
upiększa, co oszczędza mi kupowania produktów do makijażu, bo mam przecież ją. To
doskonały system. Kiedy się zestarzejemy, ona będzie mieszkać drzwi obok, a ja podjadę
w wózku inwalidzkim, by przygotować się na gorące randki w sali do bingo.
— Co u ciebie? — pytam, gdy zaczyna nakładać podkład. — Jak potoczyły się sprawy
z Erikiem na gali po tym, jak wyszłam?
— Nieźle.
Czekam, aż rozwinie wypowiedź. Kiedy staje się jasne, że nie ma zamiaru tego robić,
wiem już, że za tą historią kryje się coś więcej.
— Czyli wypieprzyłaś go do utraty tchu w chłodni, prawda?
— To niehigieniczne — odpowiada.
— Pozwoliłaś, by cię wylizał pod stołem do cichej aukcji?
— Darowizny stamtąd idą na dzieci, ty degeneratko.
Sasha jest twardym orzechem do zgryzienia. Uważa wtrącanie się w osobiste dramaty
innych za sport olimpijski, ale zawzięcie strzeże sekretów swojego życia. To jedna z cech, które
najbardziej w niej cenię. Stawia wyraźne granice i broni siebie, a ja próbuję także poprawić swoje
umiejętności w tym zakresie. Choć jej granice mnie nie dotyczą, o ile dobrze wiem.
— Zakochałaś się w nim, już uciekliście i pobraliście się w Reno — zgaduję.
— Tak naprawdę w torebce mam parę zakrwawionych szpilek. Jeśli możesz je wyrzucić
z mostu następnym razem, gdy będziesz jechać do miasta, to byłoby super.
— Przestań. Nie pytam o krwawe szczegóły. Tylko o nowości. — Udaję, że wydymam
wargi. — Czułam się wykluczona i potrzebuję uzupełnić wiedzę o tym, co się dzieje u Sashy.
Przewraca oczami i uśmiecha się kpiąco, mówiąc, bym zamknęła powieki, gdy będzie
nakładać cień.
— Gala poszła dobrze. Od tamtego czasu umówiliśmy się kilka razy.
— W porządku… — To świetnie. Wydaje się, że Eric jest miłym gościem. Atrakcyjny,
uroczy. Sasha słynie z tego, że jest wybredna i nabiera obrzydzenia do kogoś tak, jak inni łapią
przeziębienia. Nie pamiętam, kiedy poszła z kimś więcej niż na dwie randki.
— Podoba mi się — kontynuuje.
— Tak…
— Chyba jego siostra podoba mi się bardziej.
— Cholera. — Muszę stwierdzić, że nie po raz pierwszy się to zdarza. I nigdy dobrze się
nie kończy.
— Tak. — Wyraźnie słychać dylemat w głosie przyjaciółki, jakąś rezygnację z powodu
niesprawiedliwości w jej życiu. — Naprawdę muszę zacząć domagać się, by wszyscy potencjalni
partnerzy robili mi pokaz slajdów. Jeśli mają atrakcyjne rodzeństwo, to będzie znak, żeby się nie
angażować. Będę bzykać się tylko z żołędziami, które spadną z brzydkiego drzewa.
— Czy jest zainteresowana dziewczynami?
— Nie wiem — odpowiada Sasha. — Sześćdziesiąt do czterdziestu, że tak. Ale mieszkają
razem, więc…
— Cholera.
— Tak.
— Co więc zamierzasz…
Nim udaje mi się dokończyć, drzwi pokoju Sashy otwierają się gwałtownie i odbijają od
ściany. Obydwie podskakujemy, zaskoczone.
— Hej, co jest? — woła Sasha.
— Co ty zrobiłaś? — W drzwiach stoi Rebecca z czerwoną, spuchniętą twarzą, po której
ciekną łzy. Trzęsie się i zaciska zęby, wyraźnie wściekła. — Co ty, do diabła, zrobiłaś?
— Laska, nie wiem, jaki masz problem, ale…
— Nie ty. Ona. — Z wycelowanym we mnie palcem Rebecca wpada do pokoju,
trzymając iPada. — Wiedziałaś o tym? Czemu mi to robisz?
Wpadła w histerię. Przeraża nawet mnie. Pierwsze, o czym myślę, to, że dotyczy to
w jakiś sposób Conora.
— Co ja ci kiedykolwiek zrobiłam? — wrzeszczy. — Jaki masz ze mną problem?
Wstaję, mając za plecami Sashę, która nadchodzi ze szczotką do włosów, jakby chciała
poskromić nią dziewczynę.
— Rebecca — odpieram stanowczo — nie wiem, o czym mówisz. Jeśli możesz
wytłumaczyć…
— Patrz na to!
Teraz już mamy publiczność. Dziewczyny z Kappy zgromadziły się w korytarzu
i wychodzą ze swoich pokojów, by się nam przyjrzeć.
Rebecca rzuca się przed siebie i unosi iPada przed moją twarzą. Okno przeglądarki
ukazuje stronę porno z filmem przyszykowanym do powtórki.
Jeszcze nim to gówno zostaje odtworzone, czuję, jak kurczy mi się żołądek. Rozpoznaję
po nieruchomym kadrze na ekranie, co zobaczę.
Kuchnia w domu Kappy. Panuje mrok, za oknem jest ciemno. Jedyne oświetlenie
stanowią dekoracyjne lampki wiszące pod sufitem i latarki sióstr naokoło oraz stroboskop,
mający za zadanie zdezorientować nasze przemęczone oczy. Sala została osłonięta brezentem
i plastikowymi płachtami, przez co wygląda jak scena z kiepskiego horroru o domach
stowarzyszeń. Starsze członkinie Kappy Chi stoją w kole wokół sześciorga z nas. Mamy na sobie
tylko białe podkoszulki i majtki.
To tydzień kandydacki. Pierwszy rok studiów. Obok mnie stoi Abigail. Obydwie jesteśmy
nieśmiałe i przestraszone, zadając sobie pytanie, dlaczego pomyślałyśmy, że to był dobry
pomysł. Czujemy się wyczerpane, bo nie śpimy już od trzydziestu godzin. Spędzałyśmy ten czas
na praniu dla sióstr, eskortowaniu ich na zajęcia i z powrotem, sprzątaniu domu i poddawaniu się
przez sześć godzin bez przerwy „próbom charakteru”, bo nie wolno już tego nazywać falą. To
scena kulminacyjna.
Jedna ze starszych sióstr nakazuje nam, sześciu kandydatkom, ustawić się za sobą
w szeregu, a potem podnosi wąż ogrodowy, który wniosły przez boczne drzwi z podwórka
i oblewa nas wodą. Kulimy się i drżymy, wypluwając płyn. Jesteśmy przemoczone do szpiku
kości. Potem inna siostra wskazuje na mnie.
— Wyzwanie albo wyzwanie.
Trzęsąc się, ocieram z oczu wodę i odgarniam włosy, a potem mówię:
— Wyzwanie.
Uśmiecha się drwiąco.
— Wyzywam cię, byś całowała się z… — Najpierw skupia uwagę na Abigail. Ale wie, że
wśród kandydatek my dwie najbardziej się do siebie zbliżyłyśmy, więc wybiera większy stopień
żenady. Przenosi wzrok na prawo ode mnie. — Z Rebeccą.
Wraz z Rebeccą obracamy się do siebie, kiwając zgodnie głowami. Uśmiechamy się
i przygotowujemy się psychicznie, by jakoś znieść ten wstrętny epizod. Robimy to, czując się jak
podtopione koty.
— Nie, powiedziałam, żebyście się całowały. Jakbyście rzeczywiście miały na to ochotę,
kandydatki. Pieprzcie swoje usta.
Tak więc robimy. Bo tydzień kandydacki łamie doszczętnie potrzebę obrony siebie samej,
swojej woli. Wtedy już nasze odpowiedzi stały się niemal automatyczne. Mówią, by skakać,
a my uczymy się, by fruwać.
A film z tego znalazł się w Internecie, żeby napaleni goście walili gruchę, oglądając, jak
całujemy się z Rebeccą, gorące i namiętne, w przezroczystych, przemoczonych ubraniach.
Z cyckami i waginami na widoku.
Trwa to tak długo, że podejrzewam, iż ktoś majstrował przy nagraniu. Gdy w końcu film
dobiega końca, podnoszę wzrok na Rebeccę, która wciąż szlocha. Już nie w gniewie, ale
z poniżenia. Film ma tysiące odtworzeń w ciągu ostatnich kilku godzin. Już zatacza szerokie
kręgi.
Wśród Kappy.
Wśród stowarzyszeń.
Na całym kampusie.
A jedyna osoba, która mogła go opublikować, znajduje się w tym domu.
Rozdział trzydziesty ósmy

Taylor

Zaraz się pochoruję.


Zanim ta myśl dociera do mojego mózgu, żołądek już mi się kurczy, a w gardle wzbierają
wymioty. Pędzę do łazienki Sashy i docieram do toalety ledwo na czas, by nie zadławić się
gorącym płynem, który wypełnia mi usta. Słyszę, jak drzwi łazienki zamykają się, gdy płuczę
usta i zakładam, że to Sasha przyszła, by sprawdzić, jak się czuję. Obracam się, ale zamiast niej
widzę Rebeccę, która siedzi na krawędzi wanny.
Odzyskała panowanie nad sobą. Wciąż ma czerwoną twarz i zapuchnięte oczy. Łzy już
wyschły, a na jej twarzy pojawił się wyraz rezygnacji.
— Czyli to nie byłaś ty — stwierdza obojętnie.
Wycieram twarz, rozsmarowując makijaż, który właśnie nałożyła Sasha.
— Nie.
— Przepraszam, że cię o to oskarżyłam.
Opuszczam pokrywę toalety i siadam, próbując opanować bicie serca. Wymioty
przyczyniły się do stłumienia mojej paniki, ale im dłużej siedzę prosto, tym coraz bardziej się
denerwuję.
— Rozumiem — odpowiadam.
Gdybym to ja pierwsza zobaczyła ten film, chyba też bym nie zareagowała lepiej. Może
nie biegłabym z wrzaskiem przez cały dom, ale z pewnością miałabym swoje podejrzenia. Fakt,
nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy z Rebeccą. Już wtedy była najbardziej nieśmiała z naszej grupy
kandydatek, a po tygodniu kandydackim ledwie się do siebie odzywałyśmy. Nie to, żebym nie
próbowała — tylko zawsze miałam wrażenie, że gdy wchodzę do pomieszczenia, ona znajduje
sposób, by znaleźć się po drugiej stronie.
Teraz coś się zmieniło. Naturalnie, poza tym, co oczywiste. Siedzi obok, patrząc na mnie,
pokonana, jakby cały czas próbowała mnie prześcignąć, aż w końcu kolana się pod nią ugięły.
— Rodzice mnie zabiją — szepcze Rebecca, zwieszając głowę. Wzdycha. Wydaje się, że
spada z niej wielki ciężar, jakby zamiast bać się konsekwencji, przyjmowała je niemalże z ulgą.
— Nie będą cię obwiniać za to, że film wydostał się na światło dzienne, prawda? Przecież
to nie twoja wina.
— Nie rozumiesz. — Zatapia paznokcie w foliowej okładce swojego iPada, zostawiając
półkoliste wgłębienia w sztucznej skórze. — Moi rodzice są ultrakonserwatywni, Taylor. Rzadko
kiedy spotykają się z kimkolwiek spoza kościoła. Mój tata nawet nie chciał, żebym ubiegała się
o członkostwo w stowarzyszeniu, ale przekonałam mamę, że Kappa zasadniczo przypomina
dołączenie do grupy studiującej Biblię. Jak stwierdziła, mieli nadzieję, że dzięki temu nauczę się,
jak być przyzwoitą młodą damą.
Krzywię się.
— Co to znaczy?
Trudno sobie wyobrazić moją matkę, która kiedykolwiek wpadłaby w rodzicielski szał
i próbowała mi mówić, co mam robić. Zdaje się, że po raz ostatni kazała mi posprzątać pokój,
gdy zgubiłam klasową fretkę w leżącej od miesiąca stercie rzeczy do prania.
— Pierwszą dziewczynę miałam w ósmej klasie — mówi Rebecca, spoglądając mi
w oczy. — Byłyśmy razem przez kilka tygodni, gdy inna dziewczyna przyłapała nas, jak
całowałyśmy się w sali muzycznej, i powiedziała o tym swojej mamie, która chodziła do tego
samego kościoła co moja rodzina. Tata zastraszał rodziców mojej dziewczyny, aż w końcu
wypisali ją z zespołu i wszystkich zajęć, na które chodziłyśmy razem. Zabroniono nam się
spotykać. — Potrząsa z goryczą głową. — Potem co wakacje tata wysyłał mnie na obóz biblijny.
Zaczął umawiać mnie z chłopcami z kościoła. Zwykle byli to geje, tak samo przerażeni
i przygnębieni, że muszą całować dziewczynę na przymusowych randkach i uwieczniać to na
zdjęciach. Jednak gdy ukończyłam szkołę średnią, już przekonałam ich o tym, że się poprawiłam.
Doszłam do wniosku, że jeśli zamieszkam w domu stowarzyszenia, przynajmniej ochroni mnie to
przed ich niespodziewaną wizytą, gdy tylko będą mieli ochotę powęszyć w moim pokoju lub
zainstalować kamery w ścianach.
— O rany, Rebecco. Nie miałam pojęcia. Przykro mi.
Wzrusza ramionami. Na chwilę na jej twarzy pojawia się smutny uśmiech, a potem znika.
— Przykro mi, że nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy.
— Nie, rozumiem. — Zagryzam wargę. — Nie mogę udawać, że wiem, jak się czujesz,
ale rozumiem.
Wielu z nas jest więźniami swojego życia. Mówi się nam, że źle postępujemy, jesteśmy
niewystarczająco dobrzy. Jakby to, że jesteśmy sobą, stanowiło jakiś afront dla społeczeństwa.
Niektórzy z nas wciąż cierpią od ciosów konformizmu, aż w końcu uczymy się kochać ból albo
kompletnie się poddajemy. Wciąż nie obmyśliłam drogi ucieczki z tej pułapki. Ale nie ma nic
gorszego niż sytuacja, gdy twoja rodzina cię nie wspiera. Co oznacza, że Rebecca jest
najsilniejszą osobą, jaką znam — i cholernie dobrym sojusznikiem.
— Co więc zrobimy? — pyta cicho.
Mocniej zagryzam dolną wargę.
— Tylko dziewczyna z Kappy mogła udostępnić ten film.
— Zgadzam się.
— Mam dość dobre pojęcie, kto to mógł być.
Nie pamiętam, kto trzymał telefon. Jedna ze starszych sióstr, tak podejrzewam. Nie licząc
rytuałów, wszystkie działania kandydatek były nagrywane dla „potomności”.
Prawdziwe pytanie brzmi, kto miał dostęp do filmu. Nigdy nie widziałam żadnego
materiału filmowego z mojego tygodnia kandydackiego ani też innego, nie licząc pochlebnych
ujęć, które zawsze puszcza się podczas pierwszej kolacji po przyjęciu w szeregi stowarzyszenia.
Rozsądek podpowiada, że osobą, która sprawuje kontrolę nad tym archiwum, jest prezeska.
Oraz jej wice.
Wraz z Rebeccą schodzimy na dół i stajemy do konfrontacji z Charlotte w sali
wypoczynkowej. Prezeska siedzi samotnie, skulona w fotelu z wysokim oparciem. Trzyma
otwarty laptop, a na uszach ma słuchawki. Zważywszy na zamęt, który panował kilka minut
temu, spodziewałam się, że zbuduje wokół siebie szaniec.
— Musimy porozmawiać — mówię do niej.
Charlotte ściąga jedną słuchawkę z ucha i unosi z irytacją brew, nie odrywając wzroku od
ekranu.
— O co chodzi?
— Musimy porozmawiać — powtarzam.
— Naprawdę?
— Tak — nalega Rebecca.
Charlotte wciąż wpatruje się w laptop. Ostatnio zupełnie się odizolowała. Kończy studia,
Abigail została ogłoszona jej następczynią, więc nie ma już nic do roboty, poza przekazaniem
kluczy i zapozowaniem do zdjęcia, które zawiśnie na ścianie obok portretów innych byłych
prezesek. Wszystkie zauważyłyśmy zmianę w jej podejściu. W pełni rozwinięta senioroza.
— Charlotte — warczę.
Przewraca oczami, zsuwa słuchawki i zamyka laptop.
— Dobrze. Co jest?
— To. — Rebecca podtyka swojego iPada Charlotte pod nos i znów wciska odtwarzanie
filmu.
Początkowo Charlotte wydaje się znudzona i zdezorientowana. Zerka na nas, byśmy jej to
wytłumaczyły. Nagle widzę, jak zaczyna sobie uświadamiać, co się dzieje. Przewija w dół, by
zobaczyć komentarze. Przewija w górę, by zobaczyć nazwę strony w pasku. Zaskoczona, kieruje
wzrok na nas.
— Kto to opublikował? — dopytuje z ogniem w głosie. Należy liczyć się z żywiołem
zwanym Charlotte Cagney. Przecież właśnie dlatego została wybrana na prezeskę. Wszystkie
dziewczyny głosowały ze strachu, co może się stać z tymi, które jej się przeciwstawią. Nikt nie
ośmielił się startować przeciw niej.
— Przyszłyśmy do ciebie, by o to spytać — odpowiadam znacząco. — Twierdzisz, że nie
wiesz?
— Pierwszy raz to widzę. — Odkłada laptop na bok i wstaje. — Właśnie wróciłam
z próby rozdania dyplomów i chciałam uczyć się do egzaminów końcowych. Jak to znalazłyście?
Rebecca zaciska usta.
— Dopiero co wróciłam do domu i odkryłam, że Nancy i Robin oglądają to w kuchni.
— Sigma też już to widziała — dodaję. — Czyli film już krąży po całym kampusie.
Dostrzegam gwałtowną zmianę w oczach Charlotte. Z małego kuchennego płomyka rodzi
się rozbuchane piekło. Odpycha iPada w kierunku Rebekki i wypada z sali, wciąż mówiąc do
nas, jakby nie zostawiła nas daleko w tyle.
— Zbierzcie wszystkie w niebieskim pokoju — mówi. Potem krzyczy: — Zebranie
domu, dziwki! — Pędzi na piętro i zaczyna walić w drzwi. — Wszystkie natychmiast na dół! —
Potem zbiega po schodach i śmiga przez wszystkie pokoje. Beth i Olivia siedzą w grupie
w pokoju telewizyjnym, plecami do niej, gdy Charlotte rzuca w ich głowy bananem. — Niebieski
pokój. Wstawać.
Nie mam pojęcia, skąd wzięła bananowy pocisk.
Rebecca staje mniej więcej za mną, gdy wszystkie już zbieramy się w niebieskim pokoju.
Czekamy kilka minut, a każda z nas wpatruje się w inne siostry, przygotowując się na uderzenie,
gdy ostatnie spóźnialskie ściągają swoje tyłki do domu na spotkanie. Abigail przejmuje pałeczkę,
by potwierdzić naszą obecność, zanim Charlotte w końcu zacznie przemowę.
Napotykam wzrok Abigail naprzeciwko, po drugiej stronie sali. Próbuję odczytać z jej
miny jakieś wskazówki, ale ona zachowuje pokerową twarz.
— W porządku, doszły mnie słychy, że krąży po okolicy pewien film. — Gniewny wzrok
Charlotte pada na Nancy i Robin, która przynajmniej ma na tyle przyzwoitości, by okazać
skruchę. — I najwyraźniej żadna z was nie pomyślała, że właściwym krokiem byłoby
uświadomić prezeskę waszego domu o srogim złamaniu zaufania i prywatności.
Sasha przepycha się przez pokój, by stanąć obok mnie i Rebekki. Splata palce swojej
dłoni z moimi, a ja ściskam rękę przyjaciółki, wdzięczna za jej obecność.
— Robin, jak brzmi pierwsza dewiza Kappy? — pyta Charlotte.
Zdenerwowana Robin wpatruje się w swoje stopy, obgryzając kciuk.
— Będę chronić swoją siostrę jak siebie samą.
Następnie Charlotte przenosi palące spojrzenie na kolejną siostrę, która czerwieni się jak
burak.
— Nancy, jak brzmi druga dewiza Kappy?
Nancy próbuje mówić, ale wydobywa z siebie tylko szept. Potem odzywa się
roztrzęsionym głosem.
— Będę działać z honorem i prawością.
— Tak — mówi Charlotte, przemierzając pokój, jakby trzymała naładowany pistolet —
właśnie tak myślałam. Ale najwyraźniej niektóre z was o tym zapomniały. Chcę więc wiedzieć,
która jebana siostra to zrobiła. Która okazała się samolubnym gównem, które wykradło prywatny
film z archiwum Kappy i załadowało go na stronę porno?
W pokoju zapada pełna szoku cisza.
Nagle widać wyraźnie, kto wciąż się ukrywał w mroku. Badawcze oczy zaczynają
przeszukiwać pokój. Frakcje wymieniają oskarżycielskie spojrzenia. Dostrzegam więcej
zdezorientowanych twarzy, niż się spodziewałam. Chyba założyłam, że każda dziewczyna
w domu już widziała film i śmiała się z niego za naszymi plecami. Ale nie licząc Nancy i Robin,
dostrzegam jeszcze tylko kilka innych dziewcząt, które podejrzewam o to, że mogą o nim
wiedzieć.
Naturalnie, najdłużej przyglądam się Abigail. Na jej czole pojawiła się głęboka
zmarszczka, ale nie wiem, co może oznaczać. Czy czuje się oszołomiona? Skonsternowana?
Jej zielone oczy prześlizgują się wokoło, by przyjrzeć się twarzom naszych sióstr. Szuka
winowajcy… czy sprzymierzeńców?
— Nie, o nie — mówi Charlotte, kiwając palcem. — Nie milczcie teraz. Jakaś duża
dziewczynka pomyślała, że to był dobry pomysł — i nie da się teraz tego cofnąć. Ktoś się
przyzna albo będziemy tu siedzieć całą noc. Cały dzień. Aż do końca jebanego czasu, aż któraś
z was, małych wywłok, powie prawdę.
Abigail tylko stoi z założonymi rękami. Nie mówi ani słowa.
Nie zniosę tego dłużej.
— Abigail — wołam, a z pokoju znika tlen — nie masz nic do powiedzenia?
Wzdryga się.
— Co to ma znaczyć?
— Cóż, sprawdzam tylko zegarek i, och, popatrz, dochodzi wpół do złośliwej suki, więc
może masz coś do dodania.
Sasha otwiera szeroko oczy, obracając się do mnie powoli. Wpatruje się we mnie, jakby
mi wyrosła druga głowa. Może tak się stało. Bo ta pierwsza już ma wszystkiego serdecznie dość.
— Oskarżasz mnie? — Głos Abigail wznosi się o dwie oktawy, a jej twarz się
wykrzywia. — Nie miałam z tym nic wspólnego!
— Naprawdę? Bo jesteś jedyną osobą w tym pokoju, która podjęła się niekończącej misji
rujnowania mi życia, więc…
— Tylko dwie osoby miały hasło do serwera, gdzie przechowywane jest archiwum —
mówi Charlotte, skupiając teraz uwagę na Abigail. — Ty jesteś tą drugą.
— Nie zrobiłam tego. — Dziewczyna unosi ręce w obronnym geście. — Przysięgam.
Dobrze, przyznaję, darłyśmy koty, ale nigdy nie udostępniłabym z zemsty porno z inną kobietą.
— Nawet taką, której nienawidzisz? — warczę.
Abigail opuszcza dłonie. Po raz pierwszy od lat spogląda na mnie ze szczerością.
— Nawet z moim najgorszym wrogiem. Nie jestem taka.
W pokoju zapada cisza. Wciąż wpatruję się w oczy platynowej blondynki, która przez tak
długi czas obrzydzała mi życie.
Do diabła, wierzę jej.
— Kto to więc był? — rzucam wyzwanie. — Kto chciał mnie poniżyć?
Bo wiem, że tu chodziło o mnie. Rebecca i ja mogłyśmy pozostawać dla siebie obce od
pierwszego roku studiów, ale nie przychodzi mi do głowy nikt, kto mógłby nie lubić jej na tyle,
by tak ją pognębić. To ja musiałam być celem.
— Mam hasło zapisane w telefonie — mówi Abigail, wyraźnie niepokojąc się coraz
bardziej. — Jeśli ktoś włamał się do mojego telefonu…
Nie wiem, czy zamierzała tak zrobić ani czy była świadoma tego, że przenosi spojrzenie
na Jules, która próbuje wtopić się w roślinę doniczkową na tyłach sali.
Gdy Jules uświadamia sobie, że została wyłowiona z tłumu, przybiera spanikowaną minę,
która szybko zdradza wszystko.
— Zhakowałaś mój telefon? — pyta Abigail swoją najlepszą przyjaciółkę, a w jej głosie
pojawia się nuta grozy.
Początkowo dziewczyna wygląda tak, jakby miała zaprzeczyć, ale zaraz porzuca ten
pomysł. Jules prycha i przewraca oczami.
— To był tylko żart, wiecie? Obydwie miały na sobie ubrania. O co to całe zamieszanie?
Abigail otwiera szeroko usta.
— Dlaczego? — dopytuje. — Dlaczego chciałaś coś takiego zrobić?
Jules wzrusza ramionami, a mowa jej ciała zdradza, że próbuje bagatelizować zdarzenie.
— Pamiętasz tamten wieczór? Kev powiedział coś w rodzaju „ciekawe, ile odsłon
miałyby cycki Taylor na PornHubie”. Nieco później pojawiłam się w domu Sigmy z wizytą
u Duke’a. Był też Kevin. Rozmawialiśmy, a ja, cóż, powiedziałam, że mogę zdobyć film z jej
cyckami. I następnym razem, kiedy zostawiłaś na wierzchu telefon, wypróbowałam kilka haseł,
aż go odblokowałam. — Jules wyzywająco potrząsa głową. — Jakby to była wielka rzecz. To
tylko głupi żart. O co się tak wszyscy wściekają?
— Chryste, Jules, czy bardzo by cię bolało, gdybyś wyhodowała sobie mózg?
— Wal się, Sasha. Taylor zaczęła, całując eksa Abigail! To ona jest zgniłą siostrą. I już
by odeszła z Kappy, gdybyś ciągle jej nie chroniła.
— Jesteś prawdziwą zdzirą, Jules, wiesz?
Otwieram szerzej oczy, bo te słowa wypowiada Rebecca.
— Och, wepchnij sobie to w dupę, Rebecco. Gdyby ktokolwiek chciał walić gruchę na
widok dziesięcioletniego chłopca, to by został księdzem.
— Zamknijcie się wszystkie! — woła Charlotte. Zamyka oczy i masuje skronie jak
matka, która za chwilę może stracić nad sobą panowanie i udusić nowo narodzone dziecko
w kołysce.
— Wnioskuję o awaryjne głosowanie.
Marszczę czoło, słysząc, że mówi to Abigail. Zerkam na nią i widzę, jak szturcha stojącą
obok Olivię, która popiera wniosek, nawet jeśli wydaje się, że nie do końca rozumie dlaczego.
Charlotte powoli kiwa głową.
— Dobrze, powiedz, za czym mamy głosować.
— Wszystkie, które popierają unieważnienie członkostwa Jules w stowarzyszeniu sióstr
Kappa Chi i wydalenie jej z domu, proszone są o uniesienie rąk.
Czekajcie.
Co takiego?
Z jakiegoś powodu założyłam, że Abigail będzie chronić Jules, a Charlotte obroni
Abigail. Tak długo byłam chłopcem do bicia sióstr, że zapominałam o swoich dawnych
nadziejach i marzeniach o siostrzeństwie, posiadaniu bliskich przyjaciółek, które by mnie
wspierały i chroniły.
Ale deklaracja Abigail przynosi niespodziewane wybawienie domowi Kappy, gdy
wszystkie łączą się w grupę podczas głosowania. Rebecca pierwsza unosi rękę. Po niej zaraz
podnoszą dłonie Lisa, Sasha, Olivia i Beth. Coraz więcej rąk pojawia się w górze, zachęcone
rosnącą większością. Aż w końcu podnoszę ją i ja.
— Dobrze, mamy jednomyślność — stwierdza Charlotte, kiwając głową. — Julianne
Munn, jednomyślną decyzją członkinie oddziału Kappa Chi w Briar utraciły wiarę w twoje
oddanie naszym wspólnie wyznawanym regułom. Zostajesz niniejszym ekskomunikowana
i wydalona z siedziby. — Nasza prezeska milknie, wpatrując się w Jules, która nic nie
odpowiada. — Cóż, wypierdalaj stąd.
— Jaja sobie robisz? To niesprawiedliwe — spiera się Jules, zerkając na Abigail, by ją
ratowała. Przebiega wzrokiem pokój, wstrząśnięta i przybita, gdy nikt nie przybywa jej na
ratunek. — Serio? Świetnie. Walcie się. Miłego życia.
Jules pędzi po schodach na górę do swojego pokoju, podczas gdy reszta sióstr stoi
oszołomiona tym, co się właśnie wydarzyło. Znam to uczucie.
— Taylor — rozlega się nieśmiały głos. Należy do Nancy, która przygląda się mi ze
smutkiem z drugiego końca pokoju. — Naprawdę mi przykro, że oglądałyśmy to gówno.
Próbowałyśmy wymyślić, co powiedzieć, gdy przyłapała nas Rebecca.
— Shep przesłał mi linka jakieś pięć sekund, zanim weszłaś do domu — dodaje Robin,
zerkając na Rebeccę. — Nie śmiałyśmy się z tego, przysięgam.
Rebecca i ja odpowiadamy kiwnięciem głowy. Nie do końca chyba im wierzę, ale
przynajmniej przeprosiły.
Gdy Charlotte pozwala wszystkim odejść, Abigail zwraca na siebie moją uwagę,
przeciskając się przez tłum.
— Taylor, zaczekaj. Chcę porozmawiać — prosi.
To, co ma mi do powiedzenia, interesuje mnie mniej niż zero. Wybrała ten właśnie
moment, by ruszyły ją wyrzuty sumienia i by postąpiła właściwie. I bardzo dobrze. Ale nie
zamierzam poklepywać jej za to po plecach. Nie jesteśmy przyjaciółkami.
Zamiast tego pędzę w górę po schodach za Sashą. Rebecca znika w swoim pokoju.
Szkoda, że nie wiem, jak ją pocieszyć, ale gdy tylko zostaję sam na sam z Sashą i dostrzegam
w lustrze, jak wyglądam, przypominam sobie, że dziś są moje urodziny, a Conor już po mnie
jedzie.
W każdej chwili może się tu zjawić, a ja jestem w kompletnej rozsypce.
— Nie dam rady — mamroczę, wpadając do łazienki Sashy, by zetrzeć makijaż z twarzy.
— Zatem wynośmy się stąd — mówi przyjaciółka, stając w drzwiach. — Powiedz
Conorowi, żeby przyjechał na spotkanie do twojego mieszkania z jakimś alkoholem. Zostaniemy
wieczorem w domu i narąbiemy się.
— Nie, mówię o tym, że nie mogę się z nim spotkać.
Myśl, że mam spojrzeć mu w twarz po tym wszystkim, sprawia, że znów robi mi się
niedobrze. Zupełnie jakby najlżejsze szturchnięcie mogło znów posłać mnie do toalety.
— Chcesz, bym zadzwoniła do niego i powiedziała, że się rozchorowałaś, czy coś w tym
rodzaju? — Nasze spojrzenia spotykają się w odbiciu lustra. Sasha, odczytując mój wyraz
twarzy, trzeźwieje. — Zamierzasz mu powiedzieć?
Co mam mu powiedzieć? Że zdobywam coraz szerszą publiczność na jednej z najbardziej
popularnych stron porno na świecie?
Że kiedy powie mamie i ojczymowi o mnie, mogą wejść do Internetu i zobaczyć mojej
cycki?
Że teraz każda z recenzji mojej mamy na portalu oceniającym wykładowców będzie
zawierać link do występu jej córki?
W gardle rośnie mi żółć, gdy panika znów atakuje moje wnętrzności.
Rany boskie. To się położy cieniem na całym moim życiu. Co będzie, gdy dyrektorzy
szkół podstawowych i rodzice spojrzą na pannę Marsh i jej słynną taśmę, po czym nie przyjmą
mnie w żadnym okręgu szkolnym w całym kraju, bo kobiece ciało jest bardziej niebezpieczne od
ręcznego granatu?
— Taylor…
Odpycham od siebie rękę Sashy i rzucam się znów do toalety z powodu nudności.
Nie z własnego wyboru znalazłam się na wystawie jako obiekt poniżenia. Sama myśl
o tym, że Conor będzie musiał również się z tym mierzyć, prawie wywołuje u mnie łzy.
Jego koledzy z drużyny zobaczą ten film. Będą walić konia pod kołdrą na jego
wspomnienie, a potem uśmiechać się do mnie szyderczo za każdym razem, gdy mnie zobaczą.
Conor nie zasługuje na to, by wstydzić się za mnie i czuć zażenowanie, że ma taką dziewczynę.
A potem co? Zawsze będzie musiał mnie bronić? Wciąż okazywać cierpliwość i zrozumienie
podczas licznych ataków histerii, które już przewiduję w przyszłości?
Nie mogę tak żyć, cały czas mając wrażenie, że każdy, kogo poznaję, widzi mnie nago
i wie, że mój chłopak czuje zażenowanie z mojego powodu, nawet jeśli udaje, że jest inaczej. Nie
mogę. Nie mogę się z nim już spotykać.
Do cholery, nie mogę.
— Zabierz mnie do domu — mówię, wstając, choć kolana się pode mną trzęsą. —
Napiszę do niego po drodze.
Sasha przytakuje.
— Cokolwiek zechcesz.
Zbieram swoje rzeczy i idziemy na dół. Ale wszechświat mnie nienawidzi, więc wcale się
nie dziwię, odkrywając, że Conor zjawił się wcześniej.
Idzie przyciemnionym korytarzem, gdy otwieramy drzwi. Włożył elegancki czarny
garnitur i chowa się za olbrzymią kompozycją kwiatową. Nigdy nie znudzi mi się jego widok,
gdy jest taki szykowny i elegancki. Jak uosobienie seksu. Chodząca fantazja.
A ja odchodzę.
Uśmiecha się szeroko, gdy mnie widzi, a potem zauważa mój zmięty wgląd i rzuca mi
nieśmiałe spojrzenie.
— Cholera. Nie jesteś gotowa. Przepraszam, powinienem zrobić jeszcze kilka okrążeń. —
Jest uroczy, gdy się ekscytuje. A ja zaraz mam go odstrzelić z obrzyna. — Trochę się zbytnio
niecierpliwiłem, ale mogę poczekać.
— Przepraszam — odpowiadam. — Muszę odwołać wszystko.
Słowa rozbrzmiewają, jakby powiedział je ktoś inny. Są odległe i dziwne. Czuję, że się
zamykam, nawet w tej chwili, gdy stoję pod światłem lamp w domu. Umysł odrywa się od ciała,
kuląc przed wszystkim.
— Dlaczego? Co się stało?
Odkłada wielką kompozycję kwiatową na ziemię i próbuje mnie objąć, ale odsuwam się
poza zasięg jego ramion. Jeśli pozwolę, by mnie dotknął, moje postanowienie pęknie. Nie jestem
na tyle silna, by wytrzymać dotyk Conora Edwardsa.
— Taylor, co się dzieje? — W jego oczach pojawia się natychmiast wyraz cierpienia,
który mnie obezwładnia.
Nie potrafię sformułować zdania. Pamiętam, jak bardzo czułam się sfrustrowana
w zeszłym miesiącu, kiedy nie komunikował się ze mną, a mimo wszystko sama robię dokładnie
to samo. Ale jego sytuację rozwiązało to, że zwyczajnie powiedział rodzinie prawdę, wymykając
się spod wpływu Kaia.
Mój problem nie zniknie. Prawda w niczym nie pomoże, bo to, co pojawiło się
w Internecie, zostaje już tam na zawsze.
Jak mam go, do cholery, poprosić, by związał się z tym gównem na dłuższy czas? Był już
tak cierpliwy i pełen otuchy, ale tego nikt nie zniesie. To zbyt wiele, nawet dla mnie.
Dostrzegam przerażenie na jego twarzy i wiem, co pojawi się potem. Ból, poczucie
zdrady. Nie chcę mu tego robić. Zasługuje na coś lepszego i pewnie zawsze tak było. Od samego
początku nie pasowaliśmy do siebie i może będzie właściwie, jeśli na koniec też będzie równie
niezdarnie. Nie zrozumie, ale przejdzie mu. Zawsze im przechodzi.
— Przepraszam, Conor. Z nami koniec.
Rozdział trzydziesty dziewiąty

Conor

To nie jest zabawne. Bo ona musi grać ze mną w jakąś grę, prawda? To jakiś chory żart.
W zamian za prezenty wystraszę cię na śmierć.
— Taylor, przestań.
— Mówię poważnie — odpowiada, patrząc na swoje stopy.
Przyjechałem do domu Kappy i odkryłem, że zachowuje się podejrzanie, jakby miała
gdzieś uciekać. Przewiesiła torbę przez ramię. Wygląda na wymęczoną, zmiętą i gdybym nie znał
jej tak dobrze, pomyślałbym, że ma kaca. Jednak mimo wszystko otacza ją aura chłodu. Ma
twardy i beznamiętny wyraz twarzy, jakby już nie było mojej Taylor.
— Słuchaj, przepraszam, ale musisz to zaakceptować. Z nami koniec. — Wzrusza
ramionami. — Muszę iść.
Niech mnie szlag, jeśli tak się stanie.
— Porozmawiaj ze mną — nakazuję.
Towarzyszy jej Sasha. Zaczynają iść w kierunku czerwonego samochodu zaparkowanego
z boku domu. Zostawiam kwiaty w tyle i idę za dziewczynami, bo nie pozwolę, by wycięła mi
dzisiaj taki numer.
— Poważnie ze mną zrywasz? W swoje urodziny? Co to, do cholery, ma znaczyć,
Taylor?
— Wiem, że to paskudne — odpowiada, idąc szybko i nawet nie rzucając na mnie okiem
— ale tak musi być. Ja tylko… przepraszam.
— Nie wierzę ci. — Staję przed nią. Musi spojrzeć mi w oczy i powiedzieć prawdę.
Zauważam, że Sasha próbuje się od nas odsunąć, ale Taylor zerka na nią w panice i przyjaciółka
zatrzymuje się. Staje kilka metrów dalej, ale nie odchodzi.
— Nie ma znaczenia, w co wierzysz — mamrocze Taylor.
— Kocham cię. — Wczoraj powiedziałbym też, że i ona mnie kocha. — Coś się stało.
Powiedz mi tylko, co to jest. Jeśli ktoś powiedział coś, co sprawiło, że pomyślałaś…
— To była tylko przelotna miłostka, Conor. W naturalny sposób dobiegła końca.
Pozbierasz się. — Opuszcza spojrzenie na chodnik. — Obydwoje przesadziliśmy
z zaangażowaniem.
— Co to ma znaczyć? — Ta kobieta mnie wkurwia. Czuję się, jakbym wariował.
Wszystko przewróciło się do góry nogami. Bez sensu, jeszcze wczoraj była w moim łóżku,
a dzisiaj praktycznie ucieka na mój widok. — Ja naprawdę się zaangażowałem. Wciąż jestem
zaangażowany. I wiem, że ty też. Czemu kłamiesz?
— Nie kłamię. — Jej oburzenie wcale mnie nie przekonuje. Im dłużej opowiada mi te
bzdury, tym trudniej przypomnieć mi sobie, czemu stoję tu jak palant, podczas gdy ona depcze
moje serce. — Jakkolwiek chcesz to nazywać…
— Związek — warczę. — To cholerny związek.
— Cóż, już nie. — Wzdycha i w tej chwili uwierzyłbym, że nic ją nie obchodziłem,
gdyby nie to, że znam ją lepiej, niż chciałaby przyznać. — Tak czy owak, semestr się kończy.
Wracasz do Kalifornii, a ja do domu, do Cambridge. Związki na odległość nie sprawdzają się.
— Chciałem, żebyś przyjechała do mnie. Już załatwiłem to z Maxem i mamą. —
Potrząsam głową z frustracją. — Tak bardzo ekscytowali się tym, że cię poznają, T. Mama
odnawiała jeden z gościnnych pokoi dla ciebie.
— Tak, cóż… — Wierci się nerwowo, przenosząc spojrzenie z ziemi na drogę. Wszędzie,
byle nie na mnie. — Nie wiem, skąd wpadłeś na pomysł, że chciałam spędzić z tobą wakacje.
Nigdy się na to nie zgodziłam.
Taylor nie jest okrutną osobą. Nie traktuje tak ludzi. Nawet mnie. Nawet gdy łamałem jej
serce, bo zbyt się bałem, by stawić jej czoła. Nie jest tak bezduszna.
Ale mimo wszystko…
— Dlaczego to robisz? — Ta gra, ta fasada, za którą się schowała, nie przypomina osoby
znanej mi od kilku miesięcy. — Jeśli chodzi o tę sprawę z Kaiem, to przepraszam. Myślałem, że
już…
— Może powinniście przespać się z tym i porozmawiać znów jutro — wtrąca się Sasha,
skupiając uwagę na Taylor. Nie znam jej dobrze, ale nawet ona emanuje podejrzanymi
wibracjami.
Taylor rusza, by mnie wyminąć, bo blokuję jej drogę. Spogląda na mnie nie z gniewem,
ale czymś, co przypomina świadomość przegranej.
— Podziel się ze mną, Taylor. — Wyczerpuje mnie to i nie wiem, jak jeszcze mam do
niej dotrzeć, jak zburzyć ten mur, który wzniosła między nami. Nawet pierwszej nocy, gdy się
poznaliśmy, nie czułem takiego dystansu. Jakby patrzyła na wskroś przeze mnie. Jakbym był
niewidzialny. Nieważny. — Tyle mi przynajmniej jesteś winna. Powiedz mi tylko prawdę.
— Nie chcę, żebyś był moim chłopakiem, dobrze? Jesteś teraz szczęśliwy?
Tym razem broń została naładowana. Pocisk przeszywa mi pierś.
— Wiesz, poważnie, Conor, jesteś wspaniałym facetem i świetnie wyglądasz, ale co
jeszcze masz do zaoferowania? Nie masz pojęcia, co chcesz robić przez resztę życia. Nie masz
ambicji. Nie masz planu ani perspektyw. I wcale ci to nie przeszkadza. Możesz mieszkać w domu
rodziców i spędzać dnie na plaży przez resztę życia. Cóż, ja chcę dla siebie czegoś więcej. Fajnie
było, ale w następnym roku kończymy studia, a ja jestem gotowa, by dorosnąć. A ty nie.
Powiedziawszy to, łapie Sashę za rękę i przepycha się obok mnie.
Tym razem ją przepuszczam.
Bo w końcu trafiła w czułe miejsce. Zawsze wiedziałem o tym i miałem nadzieję, że to
zignoruje — podążamy dwiema różnymi ścieżkami. Taylor jest bystra i zmotywowana. Osiągnie
wszystko, na czym się skupi. A ja… jestem przegrywem. Odwiecznym obibokiem, którego
uniesie prąd, bo nie mam swojego celu ani własnego napędu.
Samochód Sashy odjeżdża z podjazdu i znika za rogiem.
Ból straty uderza mnie wprost w trzewia. Głębokie, ukryte wspomnienie bólu przebija się
na powierzchnię. Dziecięca pamięć o samotności w ciemnym pokoju, gdy płakałem,
niepocieszony. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nie mam ojca, gdy miałem już
wystarczająco lat, by zrozumieć, że to coś, co mają inne dzieci, a nie ja. Nie dlatego, że umarł,
ale dlatego, że nie byliśmy dość dobrzy. Ja nie byłem wystarczająco dobry. Porzucony. Zbędny.
Śmieć.
Musiało się tak stać. Nadeszła chwila, gdy Taylor obudziła się i zrozumiała, że jest
w wyższej lidze niż ja. Że zbyt szybko wybaczyła mi ucieczkę od niej, gdy wydarzyła się sprawa
z Kaiem. Trzymałem ją w zawieszeniu i czekałem zbyt długo, by jasno określić swoje intencje
i zdefiniować związek. Samolubnie uznałem, że mnie potrzebuje i chce na tyle, by być cierpliwą.
Nie doceniłem jej, bo nikt jeszcze nigdy tak jak ona nie sprawił, że poczułem się akceptowany.
Nikt nie dał mi tego poczucia własnej wartości, nim pojawiła się ona.
A teraz najlepsza rzecz, która mnie kiedykolwiek spotkała, właśnie odjechała w dal.
Rozdział czterdziesty

Taylor

Obecnie oglądam tylko programy, gdzie ludzie mówią z brytyjskim akcentem. Zupełnie
jakbym wyjechała na wakacje, ale nie musiała zakładać spodni. W piątek nie poszłam na zajęcia
— i tak polegały tylko na powtórce — wyłączyłam telefon i zanurkowałam w listę filmów do
obejrzenia, która marniała od miesięcy. Kiedy nie udało mi się w ten sposób odgonić od siebie
złe myśli, zapisałam się na około tuzina próbnych darmowych zapowiedzi seriali.
Jak dotąd wyniosłam z tego przekonanie, że seryjni mordercy plenią się w zacisznych
prowincjonalnych miasteczkach. Programy o randkowaniu też lepiej wypadają z akcentem. Choć
zauważyłam, że w scenariuszach reality show brakuje nadużywania alkoholu — jak w końcu
ludzie mają zacząć rzucać krzesłami i łamać wszystko, jeśli wciąż są trzeźwi? Ale z pewnością
kochają swoje wypełniacze w ustach i przedłużane włosy.
— Lubię tego, który często mówi „fit” — opowiadam Sashy przez głośnik podczas
trwania programu, który zasadniczo jest Tinderem, tylko że wszyscy razem mieszkają. — I mówi
na dziewczęta „ptaszki”. Czuję się, jakby jeszcze tylko na Kubie i w Anglii panowały lata
pięćdziesiąte.
— Aha — odpowiada Sasha ze znudzeniem w głosie. — Brałaś dzisiaj prysznic?
Najwyraźniej nie docenia wysublimowanych programów telewizyjnych.
— Jest sobota — mówię do niej.
— Czy obecnie w soboty nie bierze się pryszniców? — Zawsze taka krytyczna wobec
mnie.
— Wiesz, woda nie rośnie na drzewach.
Po tym, jak Sasha odwiozła mnie do domu w czwartek wieczorem, przebrałam się
w dresy, poszłam na kanapę i oglądałam „British Cottage Murder Detective Priest”. Zjadłam całe
pudełko cheeriosów, a potem zasnęłam w tej samej pozycji. Obudziłam się dziś rano,
zorganizowałam kolejną dostawę płatków i wróciłam do swojego planu oglądania. Tak teraz
będzie wyglądać moje życie. Kto zresztą musi opuszczać dom, skoro są zakupy przez Internet
i zajęcia online?
— Nadszedł koniec semestru — dodaję. — Czy nie tak właśnie powinni się zachowywać
studenci? Wylegiwać się w gnieździe z własnej wylinki, oglądać telewizję i żreć przetworzone
jedzenie.
— Nie, odkąd wszyscy millenialsi pozakładali start-upy, Taylor.
— Cóż, jestem starą duszą.
— Ukrywasz się — stwierdza ostro.
— Czyli. — Czyli co. Nie mam prawa? Zostałam wyciągnięta na środek, obnażona
i obmacana obleśnym wzrokiem przez cały kampus. Tak się przynajmniej czuję. Pozwijcie mnie
więc, do cholery, jeśli pragnę jedynie zamknąć się w środku i przez chwilę uciec w życie innych
ludzi.
— Czyli zostałaś zgwałcona — zaczyna, a jej ton łagodnieje.
— Jestem tego świadoma. — Innymi słowy, dzięki.
— Nie chcesz czegoś z tym zrobić? Możemy zdjąć ten film. Możemy pójść na policję.
Pomogę ci. Nie powinnaś po prostu akceptować tego, co się stało, i cierpieć.
— Co mam zrobić, doprowadzić do aresztowania Jules?
— Tak — jej głos grzmi ze słuchawki — i tego debilnego chłopaka Abigail. Albo, jak
przypuszczam, byłego chłopaka, jeśli weźmie się pod uwagę wrzaski, które dobiegały z jej
pokoju zeszłej nocy. To, co oni obydwoje zrobili, Taylor, to przestępstwo. W niektórych rejonach
byliby przestępcami seksualnymi.
— Sama nie wiem.
Policja oznacza składanie zeznań. Siedzenie w pokoju z kolesiem, który będzie gapił się
na moje cycki, podczas gdy ja będę zdawać im relację z mojego upokorzenia.
Albo jeszcze gorzej, moralnie prawa kobieta powie mi, że nic takiego by się nie
wydarzyło, gdyby nie było filmu i gdybym sama nie stworzyła tej sytuacji.
Walić to.
— Gdyby mi się to przydarzyło, podrzynałabym gardła.
— Ale nie zdarzyło się to tobie. — Doceniam zajadłość Sashy. To w niej właśnie
kocham. Jest wszystkim, czym ja nie jestem, mściwa i pewna siebie. Ale ja jestem inna. —
Wiem, że próbujesz. Dziękuję. Ale wciąż muszę mieć czas na przemyślenia. Jeszcze go
potrzebuję.
Prawda jest taka, że ledwo tknęłam myśl, co się w ogóle dzieje, a co dopiero mówić
o poważniejszych skutkach. Kiedy wczoraj rano obudził mnie alarm, żebym wstała na zajęcia,
w mięśniach wybuchło gwałtowne i natychmiastowe uczucie paniki. Poczułam się chora na samą
myśl o tym, by przejść przez kampus, czując na sobie przeciągłe spojrzenia i słysząc ściszone
rozmowy. By zobaczyć obracające się głowy, gdy będę wchodzić do sali wykładowej. Ujrzeć
kolegów i koleżanki z grupy, którzy będą trzymać telefony na kolanach z odtwarzanym filmem.
Usłyszeć chichoty i poczuć na sobie ich wzrok. Nie mogłam temu podołać.
Zostałam więc w domu. Podczas jednej z przerw od telewizji nawet napisałam
wiadomość do Rebekki. Nie wiem dlaczego, pewnie po to, by razem dzielić tę rozpacz. Nie
odpowiedziała i tak jest pewnie lepiej. Może jeśli zignorujemy to wydarzenie, a także siebie
nawzajem, wszystko zniknie.
— Czy Conor się z tobą kontaktował? — pyta Sasha ostrożnie, jakby bała się, że przerwę
rozmowę tylko dlatego, że ośmieliła się zapytać.
Jestem o krok, by tak rzeczywiście zrobić. Bo samo brzmienie jego imienia wbija mi
boleśnie nóż w serce.
— Wysłał mi kilka razy SMS-a, ale ignoruję jego wiadomości.
— Taylor.
— O co chodzi? To koniec — mamroczę. — Byłaś przy tym, jak go zostawiłam.
— Tak, byłam i to oczywiste, że nie myślałaś jasno — mówi gniewnie. — Zrobiłaś
wszystko, co mogłaś, by go odepchnąć. Rozumiem to, wiesz? Kiedy znajdujemy się w takim
kryzysie, wypływają nasze najgorsze lęki. Bałaś się, że on cię oceni albo poczuje zażenowanie
z twojego powodu…
— Nie potrzebuję teraz lekcji psychologii — przerywam. — Proszę. Nie ruszaj tego.
Zapada krótka chwila ciszy.
— Dobrze, nie będę. — Znów następuje krótka cisza, a potem Sasha mówi
z przygnębieniem: — Jestem, jeśli będziesz mnie potrzebować. W czymkolwiek. Rzucę
wszystko.
— Wiem. Jesteś dobrą przyjaciółką.
Z uśmiechem w głosie odpowiada:
— Tak, jestem.
Po rozłączeniu się z Sashą wracam do seriali i zajadania stresu. Kilka odcinków później
ktoś puka do drzwi. Przez minutę czuję dezorientację, zastanawiając się, czy zapomniałam, że
jeszcze coś zamawiałam, aż w końcu słyszę kolejne pukanie i głos Abigail, który prosi, by ją
wpuścić.
Kurde.
— Zanim mi powiesz, żebym spadała — mówi, gdy z niechęcią otwieram drzwi —
przybywam w pokoju. I by przeprosić.
— W porządku — odpowiadam tylko po to, by się jej pozbyć. — Przeprosiłaś. Pa.
Próbuję zamknąć drzwi, ale ona otwiera je na siłę i wpycha do środka swój chudy tyłek,
nim udaje mi się przytrzasnąć jej stopę w futrynie.
— Abigail — prycham. — Chcę, żeby mnie wszyscy zostawili w spokoju.
— Tak… — Krzywiąc się na widok mojego dresu, w którym żadna inna istota ludzka
miała mnie nigdy nie zobaczyć, odpowiada: — Widzę.
— Po co tu przyszłaś?
Cała Abigail, podchodzi tanecznym krokiem do jednego ze stołków przy malutkiej
wysepce kuchennej i zajmuje miejsce.
— Słyszałam, że zerwałaś z Conorem.
— Poważnie? Chcesz od tego zacząć? — Kurwa, nieprawdopodobne.
— Nie zrozum mnie źle — odpowiada szybko i bierze wdech, by znów zacząć: — Chyba
popełniłaś błąd.
Jej maska opada. Ta aura ciągłej sukowatości. Po raz pierwszy od długiego czasu
przygląda mi się bez okrutnego czy sarkastycznego uśmieszku. To takie… trochę upiorne.
Wciąż nie jestem gotowa, by zaufać jej intencjom, więc stoję po przeciwnej stronie blatu.
— Co cię to obchodzi? — Nie to, bym się przejmowała tym, co myśli.
— Dobrze, słuchaj. Ja też to robię. — W jej głosie pojawia się ton współczucia. — Jesteś
smutna, zażenowana i chcesz odepchnąć wszystkich. Zwłaszcza ludzi, którzy są ci najbliżsi. Tym
sposobem nie zobaczą cierpienia, przez które przechodzisz. Nie dostrzegą, co czujesz, gdy
myślisz o sobie. Rozumiem. Naprawdę.
Najpierw Sasha, teraz Abigail? Dlaczego nikt nie może zostawić mnie w spokoju?
— Co ty możesz, do diabła, o tym wiedzieć? — mamroczę. — Zużywasz chłopaków jak
waciki kosmetyczne.
— Ja też mam swoje lęki — upiera się. — Tylko dlatego, że ich nie dostrzegasz, nie
oznacza, że ich nie ma. Wszyscy nosimy w środku blizny.
— Tak, cóż, przykro mi z powodu twoich głębokich osobistych traum, ale sama jesteś
jedną z moich, więc…
Jeśli Abigail ma jakieś poczucie winy z powodu tego, że jej wredny sposób bycia
wybuchł mi prosto w twarz, to będzie musiała udać się w inne miejsce, by uzyskać rozgrzeszenie.
Być może żywi współczucie dla mnie, ale ja dla niej nie.
— Nie to dokładnie miałam na myśli — odpowiada ponuro. — Czułam się tak niepewna
siebie, gdy ty podczas głupiego wyzwania pocałowałaś chłopaka, z którym się umawiałam, że
jedynym znanym mi sposobem, by sobie z tym poradzić, było wyładowanie na tobie mojego
poczucia krzywdy. Po tym pocałunku on nie chciał się zamknąć i wciąż powtarzał „och, jej
wielkie cyce” oraz „czy kiedykolwiek myślałaś o implantach”, i tym podobne bzdury. Wiesz,
jakie to było poniżające?
Na moim czole pojawia się zmarszczka. Nie wiedziałam o tym. To jest, pewnie,
zdawałam sobie sprawę z tego, że jest wkurzona. Ale jeśli chłopak, z którym się spotykam, wciąż
by nas porównywał, pewnie też bym się wściekła.
— W szkole średniej — wyznaje, kreśląc wzorki na blacie — wołali na mnie „deska”.
Nie miałam nawet czym wypełnić stanika sportowego. Wiem, że pewnie uważasz to za głupotę,
niewartą przejmowania się, ale całe moje życie pragnęłam tylko czuć się dobrze w swoich
ubraniach. Seksownie. By faceci patrzyli na mnie tak, jak patrzą na inne dziewczęta.
— Ale ty jesteś wspaniała — mówię z desperacją. — Masz doskonałe ciało i piękną
twarz. Wiesz, kiedy po raz ostatni założyłam bikini? Wciąż wtedy spałam z zapaloną lampką. —
Wskazuję na swoją klatkę piersiową. — Te rzeczy są cholernym ciężarem. Przygniatają mnie.
Nie pasują do żadnego rynsztunku znanego ludzkości. Od siedemnastego roku życia mam
problemy z plecami. Każdy facet, którego poznaję, gapi się na moje cycki, które odciągają jego
uwagę od reszty mojej osoby.
Każdy, poza Conorem. Co powoduje, że czuję w brzuchu kolejne ukłucie bolesnej
samotności.
— A mimo to nigdy nie czuję się dość dobra. Nigdy nie czuję się pewna siebie dzięki
temu, kim jestem — odpowiada Abigail. — Nadrabiam to…
— Byciem suką.
Uśmiecha się i przewraca oczami.
— W większości przypadków, tak. Ale chciałam powiedzieć, że ja także czułam się
beznadziejnie. Odpychałam ludzi. To właśnie robisz z Conorem. Bez sensu. Nie wiem ani nie
obchodzi mnie to, kiedy przestaliście grać ze mną w gierki — i nie boję się do tego przyznać. Od
razu przejrzałam wasze zachowanie. Ale w pewnym momencie wszystko się zmieniło, a wy
oficjalnie zaczęliście być ze sobą. Tak, to także zauważyłam. On wyraźnie cię kocha i jeśli twoja
nagła zmiana postawy w ciągu kilku ostatnich tygodni może być jakimś sygnałem, też go
kochasz. Jaki więc to ma sens, by stracić coś takiego, bo ktoś inny zachował się beznadziejnie?
— Nie rozumiesz. — Bo nie może. A ja nie wiem, co jeszcze mogę jej powiedzieć, by nie
brzmiało to jak usprawiedliwienie. Nawet sama myśl o tym, by stanąć twarzą w twarz z Conorem
po tym wszystkim, sprawia, że gardło mi się zaciska i nogi trzęsą. — Dzięki, że wpadłaś, ale…
— Dobrze. — Obraca się, wyczuwając, że zaraz powiem jej, by spadała i wrócę do
rozmów, które toczą się wyłącznie z manchesterskim akcentem. — Nie będziemy rozmawiać
o Conorze. Ani o kwiatach, które zostawił dla ciebie, a teraz zajmują cały stolik kawowy
w pokoju dziennym. Czy już poszłaś na policję?
Chyba sobie żartuje.
— Czy Jules cię przysłała? — dopytuję.
— Nie — odpowiada szybko. — Słowo, nie o to chodzi. Tylko że jeśli zamierzasz zgłosić
ten film, pójdę z tobą. Mogę wyjaśnić, jak Jules zdobyła do niego dostęp i tak dalej. Będę
świadkiem, jeśli chcesz.
Ten temat zaczyna mnie wyczerpywać.
— Wiesz, trochę zaczynam mieć dość ludzi, którzy na mnie naciskają. Każdy ma pomysł
na to, co muszę zrobić, i cholernie mnie to przytłacza. Czy mogę złapać, do diabła, oddech?
— Wiem, że cię to przeraża, ale naprawdę powinnaś iść na policję — naciska Abigail. —
Jeśli nie zaczniesz teraz z tym walczyć, film będzie zataczać coraz szersze kręgi. Co się stanie
pewnego dnia, gdy będziesz ubiegać się o pracę albo, kto wie, zechcesz objąć jakiś urząd, czy coś
w tym rodzaju i wypłynie ten film? Będzie ci już zawsze towarzyszyć. — Unosi brew. — Albo
możesz coś z tym zrobić.
— Nie jesteś osobą, która może mi udzielać rad — przypominam jej.
Łatwo innym mówić, co trzeba zrobić. Muszę to przełknąć. Gdybyśmy zamieniły się
miejscami, mogłabym mówić to samo. Sprawy jednak wyglądają zupełnie inaczej z mojej
perspektywy. Ostatnią rzeczą, na którą mam ochotę, to znosić wstrząsy związane ze sprawami
sądowymi, zeznaniami, nagłówkami gazet i samochodami stacji telewizyjnych. Wolę zakopać się
pod kołdrą i nigdy, przenigdy nie opuścić już swojego domu. To ostatnie zdecydowanie bardziej
do mnie przemawia.
— Masz rację. Byłam dla ciebie okropna. Nie wiedziałam, jak sobie poradzić
z uczuciami. — Abigail zerka na swoje dłonie i skubie paznokcie. — Byłaś moją najlepszą
przyjaciółką podczas kandydatury.
— Tak, pamiętam — stwierdzam gorzko.
— Taka byłam podekscytowana, że zostaniemy siostrami. Potem wszystko poszło źle. To
moja wina. Powinnam coś wtedy zrobić, na przykład przegadać to z tobą, a tak niestety było
tylko gorzej. Straciłam przyjaciółkę. Ale próbuję to naprawić. Pozwól sobie pomóc.
— Czemu bym miała to robić? — Fakt, że Abigail doznała objawienia, jest jednocześnie
zły i dobry, ale nie wróży nam przyjaźni na śmierć i życie.
— Bo w przypadku zaistnienia takiego syfu kobiety powinny trzymać się razem —
stwierdza poważnie. — To jest silniejsze od wszystkich innych problemów. Jules się myliła. Nikt
nie zasługuje na to, co ona zrobiła. Chcę, by została ukarana z twojego powodu, ale też w imieniu
nas wszystkich. Nawet jeśli nigdy nie będziesz już ze mną rozmawiać, będę bronić cię. Jak każda
inna Kappa.
Przyznaję, brzmi szczerze. Co, jak przypuszczam, oznacza, że nie pozbyła się całkowicie
człowieczeństwa. I naprawdę pojawienie na moim progu wymagało odwagi. Dostaje dodatkowe
punkty za wywnętrzenie się przede mną i przyznanie się do winy. Coś takiego wymaga
uczciwości.
Może nigdy nie jest za późno, by stać się lepszą osobą. W przypadku każdej z nas.
— Nie obiecam ci, że pójdę na policję — mówię do niej — ale pomyślę o tym.
— Dobrze — odpowiada z uśmiechem, który wyraża nadzieję. — Czy mogę jeszcze coś
ci zasugerować?
Przewracam oczami i uśmiecham się kpiąco.
— Jeśli musisz.
— Pozwól mi przynajmniej na to, bym poprosiła mamę o wysłanie żądań o zdjęcie filmu
do wszystkich stron, które go udostępniają. Jest prawnikiem — wyjaśnia Abigail. — Wiele razy
straszy ludzi samym papierem firmowym. Nie musisz nic robić ani z nikim rozmawiać.
W sumie to niezły pomysł. Przerażeniem napawał mnie fakt, że muszę sama
uporządkować cały ten bajzel. Jeśli matka Abigail może użyć tylko swojego fikuśnego tytułu
prawnika i sprawić, że to zniknie, będzie cudownie.
— Naprawdę będę wdzięczna — mówię, a mój głos drży irytująco — i doceniam, że
przyszłaś dziś do mnie.
— Czyli… — wierci się na stołku jak dziecko — nie jesteśmy już zajadłymi wrogami?
— Może bardziej przypominamy przyrodnie siostry.
— Da się z tym żyć.
Rozdział czterdziesty pierwszy

Conor

Rozlega się trąbienie klaksonu. Podrywam się gwałtownie, ale tylko na parę
centymetrów, bo uderzam głową… sam nie wiem w co. Nie czuję nóg. Coś wbija mi się w bok.
Ramię uwięzło mi pod ciałem, a druga ręka zdrętwiała, wepchnięta pod…
Jeszcze jeden klakson. Przeraźliwy. Przeszywający. Długa seria ogłuszającego wycia.
Niech mnie.
— Obudź się, palancie.
Wrzeszczący klakson cichnie. Głowa opada mi w stronę oślepiającego światła, a ja gapię
się w jasnoniebieskie niebo i twarz Huntera Davenporta. Uświadamiam sobie, że leżę na
podłodze obok tylnego siedzenia jego land-rovera, a moja głowa zwisa przez otwarte drzwi
pasażera.
— Co jest? — burczę, próbując pozbierać kończyny i myśli. Ale nie jestem w stanie
wyplątać się z tego supła.
— Szukamy cię od zeszłego wieczoru, debilu.
Hunter łapie mnie za ramiona i wyciąga z SUV-a, a potem upuszcza bezwładnie na
chodnik. Z wysiłkiem i ciarkami, mrowiącymi w każdym śpiącym nerwie, wstaję na nogi
i wyciągam rękę, by oprzeć się o pojazd. Jestem oszołomiony i nie mogę skupić wzroku. Zaczyna
mnie boleć głowa. Przez chwilę myślę, że odzyskałem kontrolę. Potem pędzę niezgrabnie, na
niepewnych nogach i zwracam coś, co smakuje whisky Fireball, red bullem i jagermeistrem.
Ależ ja siebie nienawidzę.
— Lepiej? — pyta radośnie Hunter, podając mi butelkę z wodą.
— Nie. — Biorę parę łyków, płuczę usta i wypluwam w krzaki. Znam je. Znajduję się
w pobliżu swojego podjazdu. Ale nie pamiętam, jak opuszczałem imprezę po drugiej stronie
miasta. I zdecydowanie nie przypominam sobie wsiadania do samochodu Huntera. Gdzie jest mój
jeep? — Czekaj. Powiedziałeś, że mnie szukaliście?
— Ziom, zeszłego wieczoru zaginąłeś w akcji.
Sprawdzam kieszenie i odnajduję swoje klucze, telefon i portfel. Przynajmniej z nimi nic
się nie stało.
Wracamy do samochodu Huntera i opieramy się o bagażnik, a ja robię inwentaryzację
moich ostatnich wspomnień. U przyjaciółki Demi odbywała się impreza. Byli tam wszyscy
kumple. Jak zwykle, graliśmy w piwnego ping-ponga. Pamiętam, jak waliłem kolejki z Fosterem
i Buckym. Pojawiła się dziewczyna. Cholera.
— Dokąd poszliście? — pyta Hunter, najwyraźniej widząc, jak na mojej twarzy pojawia
się zrozumienie.
— Całowałem się z jakąś dziewczyną — mówię na wpół pytająco.
— Tak, wszyscy widzieliśmy. Mizialiście się namiętnie w kuchni. Potem zniknęliście.
Kurwa.
— Zabrała mnie do jednej z sypialni. Przymierzaliśmy się do, wiesz czego. Całowaliśmy
i mieliśmy już iść dalej. Potem próbowała mi zdjąć spodnie i obciągnąć, a ja się ewakuowałem.
Nie mogłem.
— Alkoholowy kutas?
— Miękki jak kawał surowego kurczaka. — Szperam w umyśle. — Chyba ją tam
zostawiłem.
— Demi widziała, jak schodzi na dół, ale nie mogliśmy cię potem odnaleźć — mówi do
mnie Hunter. — Nikt nie mógł. Wszyscy zaczęliśmy nawoływać. Rozeszliśmy się w różne
strony, żeby cię odszukać.
Wszystko się zamazuje. Mam luki w pamięci. Jakieś wydarzenie zaczyna się i kończy
drżącym obrazem.
— Chyba wyszedłem tylnymi drzwiami z domu. Na podwórku było zbyt tłoczno i nie
mogłem znaleźć furtki w płocie, więc go przeskoczyłem.
Spoglądam na ręce. Są całe podrapane, a w dżinsach widać świeże rozdarcie. Wyglądam,
jakbym się sturlał z górskiego zbocza.
— Potem chyba zamierzałem pójść do domu, ale nie mogłem określić, gdzie on jest.
Pamiętam, że czułem się cholernie zdezorientowany, nie wiedząc, gdzie jestem, i padł mi telefon,
więc pomyślałem, walić to, poczekam, aż któryś z was zabierze mnie do domu. Nie wiem,
dlaczego, ale zdaje się, że wczołgałem się na twoją tylną kanapę.
— Jezu, ziom. — Hunter potrząsa głową i śmieje się ze mnie. Ma prawo. — Wczoraj
wieczorem zostawiłem samochód na imprezie po tym, jak przerwaliśmy poszukiwania. Wraz
z Demi wróciliśmy na piechotę, bo obydwoje piliśmy. Foster zadzwonił dziś rano i powiedział,
że nie wróciłeś, więc poszedłem po swój samochód, żebyśmy mogli zacząć jeździć po okolicy
i sprawdzać rowy, czy gdzieś nie leżysz. Odkryłem cię na tylnym siedzeniu i przywiozłem do
domu.
— Wybacz. — Nie pierwszy raz obudziłem się w dziwnym miejscu po nocy spędzonej na
imprezowaniu. Ale po raz pierwszy zdarzyło się to, odkąd przyjechałem do Briar. — Trochę
przesadziłem wczoraj wieczorem.
— Cały tydzień trochę przesadzałeś. — Hunter obraca się do mnie z założonymi
ramionami. Przybrał kapitańską minę, która mówi „nie jestem twoim tatusiem, ale”. — Może
czas trochę spuścić z tonu z imprezowaniem. Wiem, że wcześniej należałem do drużyny gości,
która piła do upadłego, ale teraz to odwołuję. Granicą jest zniknięcie na dwanaście godzin.
Ma rację. Wychodziłem co noc, odkąd Taylor mnie rzuciła. Piłem kolejkę za kolejką jak
zawodowiec, próbując zabić wspomnienia o niej w twarzy innej dziewczyny. Tylko że to nie
działa. Ani na serce, ani na fiuta.
Tęsknię za nią. Tylko za nią.
— Powinieneś znów spróbować z nią porozmawiać — stwierdza szorstko Hunter. —
Minęło kilka dni. Może już jest gotowa na to, by pozwolić ci się zbliżyć do siebie.
— Pisałem do niej. Nie odpowiada. — Pewnie już zablokowała mój numer.
— Słuchaj, nie mogę pojąć, co się stało. Ale kiedy będzie gotowa, wiem, że obydwoje
możecie to ze sobą wyjaśnić. Nie znam Taylor na tyle dobrze, ale wszyscy widzieli, że razem
byliście szczęśliwi. Ona z czymś się zmaga. Tak jak ty wcześniej. — Wzrusza ramionami. —
Może teraz nadszedł jej czas, by sobie wszystko przemyśleć.
Już to zrobiła. W końcu przemyślała, że jest zbyt dobra dla mnie. Może robiłem jakieś
ruchy, by poprawić swoje życie, ale jeszcze nic nie osiągnąłem, a Taylor o tym wiedziała i nie
chciała siedzieć i czekać. Chyba jej za to nie winię. Co ja, do cholery, dla niej zrobiłem, poza
tym, że dałem jej kilka orgazmów i wystawiłem przed balem?
Krztuszę się żółcią napływającą do gardła. Hej, przynajmniej to już nie rzygi.
— Jestem tu, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, ziom. — Hunter poklepuje mnie
po plecach, a potem szturcha w bok. — A teraz wynoś się z mojego samochodu. Muszę zmyć
szczyny z tylnej kanapy.
— Wal się. Nie ma tu szczyn. — Milknę na chwilę. — Może trochę rzygów.
— Palant.
— Dzięki za podwiezienie — mówię, śmiejąc się i robiąc unik. — Do zobaczenia później.
Idę w stronę domu, gdzie zbieram burę od współlokatorów za ostatnią noc. Nie będą tego
długo przeżywać. Zapraszają mnie na późne śniadanie w knajpie, ale czuję się wyczerpany i mam
cholernie dużo rzeczy do spakowania, zanim za kilka dni wyjadę do Kalifornii. Biorę więc
prysznic, a oni wychodzą i przynoszą mi parę grzanek i bekon.
Po mniej więcej godzinie, poświęconej na pranie i pakowanie kartonów, rozlega się
dzwonek u drzwi. Chłopaków pochłonęła gra na konsoli, więc podchodzę do wejścia i otwieram.
Po drugiej stronie odkrywam sześć sióstr Taylor z Kappy, którym przewodzi niesławna
Abigail.
Nim udaje mi się wykrztusić choć słowo, ona zabiera głos:
— Rozejm. Jesteśmy po tej samej stronie.
Mrugam.
— Hę?
Nie zapraszam jej, ona sama się wprasza. Plus sześć innych dziewcząt, które idą za nią.
Wmaszerowują do domu i stają pośrodku pokoju dziennego niczym grupa wkurzonych
mieszczan.
Foster rzuca mi ostrożne spojrzenie z kanapy.
— Hunter powiedział, że ma nie być już więcej imprez.
— Zamknij się, idioto. — Skupiam uwagę na Abigail, która najwyraźniej przewodzi tej
inwazji. Jeśli to ma coś wspólnego z Taylor, chcę tego wysłuchać. — Czemu się tu zjawiłaś?
— Posłuchaj. — Zbliża się do mnie o krok, kładąc ręce na biodrach. — Taylor nie rzuciła
cię, bo już cię nie kocha.
— O kurde! — wykrzykuje Foster, a potem zamyka usta, gdy rzucam mu ostrzegawcze,
gniewne spojrzenie.
— Rzuciła cię, bo w sieci krąży film z nią z tygodnia kandydackiego z pierwszego roku
studiów. Nigdy nie miał zostać opublikowany, ale ktoś wgrał go na stronę, by ją wprawić
w zażenowanie. Teraz czuje się upokorzona i przerażona. Nie chciała, byś o tym wiedział, więc
pierwsza z tobą zerwała.
— Co to za film? — dopytuję, zdezorientowany niejasnym opisem. — I jeśli nie chciała,
bym o tym wiedział, to dlaczego się tu zjawiłaś?
— Bo — odpowiada Abigail — jeśli zerwę plaster z jej rany, może przestanie się bać
i zacznie walczyć.
Jeśli naprawdę myśli tak, jak mówi, to chyba już nie są do siebie wrogo nastawione. Nie
mam pojęcia, co spowodowało tak nagłą zmianę nastawienia Abigail, ale to temat na zupełnie
inną rozmowę i nie wiem, czy to ja ją powinienem przeprowadzić. Nie jestem gotów, by zaufać
całkowicie tej dziewczynie, ale sprawy zaszły zbyt daleko, by to był tylko kiepski żart.
— Walczyć z czym? — pyta Matt ze swojego miejsca na fotelu.
Dobre pytanie. Pozostali siadają prosto, zaniepokojeni i zainteresowani. Kontrolery i gra
leżą porzucone w zapomnieniu.
Abigail rozgląda się z zakłopotaniem.
— Ostatniego wieczoru tygodnia kandydackiego kazano nam się ubrać w koszulki na
ramiączkach i majtki, a studentki ostatniego roku nakazały Taylor i innej dziewczynie całować
się. Nagrano je przy tym. W zeszłym tygodniu ktoś wykradł film i zamieścił go na stronie porno.
Jest… obrazowy. Wiecie, tak jakby, możecie tam zobaczyć różne rzeczy.
— O rany, nie. — Foster spogląda na mnie szeroko otwartymi oczami.
Skurwysyny. Przez mózg przemyka mi przemożna chęć, by walnąć w ścianę, ale
powstrzymuję się na czas, bo pamiętam, że ostatnim razem, gdy to zrobiłem, uderzyłem
w gwóźdź i złamałem kość w dłoni.
Wściekłość nie znajduje ujścia, krąży więc w mojej krwi. Od serca, po palce u rąk i nóg
i z powrotem. Wrzącej furii towarzyszą obrazy, które nawiedzają mój umysł — przypadkowi
goście oglądają ją, ślinią się na jej widok. Walą konia, patrząc na moją dziewczynę.
Cholera. Chcę zacząć urywać głowy. Zerkam na Aleca i Gavina, którzy zgarbili się, jakby
za chwilę mieli poderwać się ze swoich miejsc. Zaciskają pięści, zupełnie jak ja.
— Jak to jest, że dopiero teraz słyszę o tym filmie, skoro, jak twierdzisz, już krąży? —
dopytuję.
— Szczerze mówiąc, jestem zdumiona, że jeszcze o tym nie wiesz. — Zerka na swoje
towarzyszki z Kappy i kiwa z zadowoleniem głową. — Chyba nasze starania przynoszą efekt.
— Starania? — marszczę brwi.
— By go zdjąć i zapobiec rozpowszechnianiu na kampusie. Kazałyśmy wszystkim
w domach stowarzyszeń, by zamknęli się i nie gadali o nim, a także nie przekazywali dalej, ale
nie spodziewałam się, że którykolwiek z tych palantów rzeczywiście nas posłucha, szczególnie
chłopcy z bractw. Robimy wszystko, co możemy, by to gówno nie stało się wiralem.
— Kto? — warczę przez zaciśnięte zęby. — Kto je załadował na stronę?
— Jedna z sióstr z Kappy. Była siostra — szybko dodaje Abigail. — I mój były chłopak.
Chłopcy tylko na to czekali — jest jakiś ziomek, któremu można skopać dupę.
Niezwłocznie zrywają się na równe nogi.
— Gdzie znajdziemy tego frajera? — chrząka Foster.
— Położymy mu twarz na krawężniku i rozdepczemy buciorem.
— Zaraz mu zjebiemy dzień.
— Lepiej, żeby miał już testament.
— Nie — zakazuje Abigail, unosząc dłoń, jakby stawiała blokadę. — Pojawiłyśmy się
tutaj, bo musisz przekonać Taylor, by poszła na policję. Próbowałyśmy pracować nad nią i drugą
siostrą z filmu, ale są przestraszone. Miałyśmy nadzieję, że jeśli ty dotrzesz do Taylor, to ona
przekona tę drugą dziewczynę, co należy dalej robić.
— Nie, pieprzyć to — mamroczę. — Może robić, co chce. Ja rozszarpię tego frajera.
— Nie możesz. Uwierz mi. Kevin to zasmarkany gówniarz i na pewno pójdzie na policję,
jeśli go choćby tkniesz. Trafisz do aresztu i kto wtedy obroni Taylor? Uspokój się więc,
wielkoludzie, i posłuchaj.
— Taylor nie rozmawia ze mną — mówię dziewczętom, które patrzą na mnie jak na
idiotę. — Próbowałem.
— Spróbuj więc jeszcze raz. — Abigail przewraca oczami i wzdycha teatralnie. — Och.
— Przyłóż się bardziej — odzywa się inna.
— Niech zwycięży umysł nad materią — to mówi jedna z dziewczyn, która była razem z
nami w knajpie. Chyba Olivia.
Mają rację. Choć chciałbym przeciągnąć tego zjeba za swoim jeepem, teraz nie jest
najlepszy czas, by dać się aresztować. Jak długo film z Taylor krąży w sieci, ona sama jest na
celowniku. Kto wie, jaki chory zboczeniec może wpaść na naprawdę idiotyczny pomysł, by się
z nią zabawić. Muszę być przy niej i ją chronić, nawet jeśli ona o tym nie wie.
Zrobię wszystko, by była bezpieczna.
— Spróbuję — obiecuję siostrom ze stowarzyszenia Taylor. Mówię ochryple, więc
odchrząkam. — Zaraz do niej pojadę.
Jeśli historia Abigail na temat tego, dlaczego Taylor zerwała ze mną, okaże się prawdą, to
muszę ją odzyskać. Aż do teraz nie chciałem zbyt mocno na nią naciskać. Tak, pewnie za bardzo
zapchałem jej telefon wiadomościami tamtego wieczoru, gdy z nami skończyła, ale nie stanąłem
pod jej oknem z megafonem ani nie czekałem po jej zajęciach z transparentem, nie chciałem być
nachalny i ostatecznie zdeprymować ją jeszcze bardziej.
Ale teraz uświadamiam sobie, że ja też się ukrywałem. Rzeczy, które powiedziała tamtej
nocy, rzeczywiście mnie zraniły. Obudziła wszystkie moje lęki i od tamtej chwili leczyłem swoją
zranioną dumę. Nie ścigałem jej ani nie błagałem, by mnie przyjęła z powrotem, bo nie sądziłem,
że jestem tego wart.
Co więcej, chyba bałem się ostatecznego odrzucenia i wtedy nie byłoby już odwrotu.
Kiedy unikałem tego tematu, wciąż mogłem wierzyć, że nadal mam szansę i w jakiejś odległej
perspektywie wrócimy do siebie. Jeśli nie zaglądałbym do pudełka, kot byłby zarówno żywy, jak
i martwy.
Teraz wszystko się zmienia.
Rozdział czterdziesty drugi

Taylor

Czuję, że w tym tygodniu chyba przytyłam dwa kilo, i jakoś nie mogę się zmusić, by się
tym przejąć. Po pierwszym prysznicu, który wzięłam od dwóch dni, zarzuciłam na siebie luźną
koszulę i założyłam dżinsy. Wczoraj zadzwoniła mama, by zaprosić mnie na kolejny rodzinny
obiad z Chadem i Brenną Jensen, więc nie mam wyboru i muszę się starać. To oznacza też, że
muszę uczesać włosy. Ech.
Tym razem wybierają bezpieczną opcję i organizują kolację we włoskiej restauracji, by
uniknąć kolejnej katastrofy kucharskiej. Próbowałam wymyślić jakiś wykręt i odmówić, ale
mama tego nie kupiła.
A potem, oczywiście, musiałam unikać tematu Conora, bo chciała, żebym go zaprosiła.
Powiedziałam, że jest zajęty, a poza tym, bez względu na to, co mógł powiedzieć trener, pewnie
wolałby nie widzieć jednego ze swoich graczy wałęsającego się na swoich randkach. Kupiła to,
choć nieco sceptycznie. Mama czyta we mnie jak w otwartej księdze — na pewno już odgadła, że
związek się wypalił, ale taktownie nie dopytuje o szczegóły.
Choć tak bardzo obawiam się dzisiejszego wieczoru, to pewnie dzięki niemu moje myśli
oderwą się od tego, co nieprzyjemne. Będzie przerwą reklamową w nieustającym pławieniu się
w serialach i użalaniu nad sobą.
Ledwie zdążyłam związać włosy w kucyk, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Sprawdzam
godzinę na telefonie. Są przed czasem. Nieważne. I tak nie miałam ochoty się malować.
— Dajcie mi tylko czas, bym znalazła buty — mówię, otwierając drzwi.
Nie stoi tam mama.
Ani Brenna.
W drzwiach zjawił się Conor.
— Hej — mówi szorstko.
Jego widok zwala mnie z nóg. Zupełnie jakby moje serce zapomniało, jak wygląda jego
twarz. Jaką roztacza wokół siebie aurę. Jakby zapomniało o jego magnetyzmie i energii.
Zapomniałam, jak naelektryzowane staje się powietrze wokół mnie, gdy Conor znajdzie się
w pobliżu. Moje ciało wciąż pozostaje niewolnikiem tych pierwotnych instynktów.
— Nie możesz tu być — wypalam.
— Wybierasz się gdzieś? — Obrzuca mnie zdumionym spojrzeniem.
— Mam plany. — Choć tak bardzo pragnę zarzucić mu ramiona na szyję, zmuszam się do
zachowania zimnej krwi. Zagryzam wargi i jakoś muszę to znieść. — Nie możesz tutaj się
pojawiać, Conor.
Nerwy już ściskają obręczą moją klatkę piersiową. W brzuchu zaczynają fruwać motyle.
Wzbiera we mnie silne pragnienie, by zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i ukryć się, a wstyd
i zażenowanie dołączają do kłębu emocji, które już odczuwam. Jestem wojną w środku konfliktu,
w sprzeczności ze sobą. Na dodatek przegrywam.
— Musimy porozmawiać. — Conor zasłania sobą całe drzwi, tarasując je szerokimi
ramionami i klatką piersiową. Pulsuje napięciem, które odbieram niczym namacalny dźwięk
werbla.
— To nie jest dobry moment. — Próbuję zamknąć przed nim drzwi. Ale on wciska się
przez nie, jakby mnie wcale tam nie było.
— Tak, wybacz — mówi, wdzierając się do środka — ale to nie może zaczekać.
— Co jest, do cholery, z tobą? — Wpadam w ślad za nim do pokoju dziennego.
Mówi beznamiętnym, nieszczęśliwym tonem.
— Wiem o wszystkim, T. Abigail przyszła do mnie do domu i wszystko wyjaśniła. Film,
dlaczego ze mną zerwałaś. Wiem o tym.
Jestem w szoku. Czy on mówi poważnie? A ja przecież myślałam, że doszłyśmy
z Abigail do porozumienia. Naprawdę będziemy musiały popracować nad komunikacją.
— Cóż, przykro mi, że cię w to wmieszała — mamroczę — ale to nie jest tak naprawdę
twoje zmartwienie, więc…
— A mnie nie jest przykro — przerywa mi. — Ani trochę. Dlaczego mogłaś pomyśleć, że
nie zechcę przejść przez to ramię w ramię z tobą? Że nie będę chciał być tutaj, by cię bronić?
Ignoruję gwałtowny skurcz serca i unikam jego badawczego wzroku.
— Nie chcę o tym rozmawiać.
— Przestań, Taylor. To ja. Wyciągnęłaś ze mnie moje najgłębsze, najmroczniejsze
tajemnice, bo niemal kosztowały nas utratę wszystkiego, co nas łączy — mówi, wskazując
przestrzeń między nami. — Ze mną możesz porozmawiać. Nic nie zmieni tego, co do ciebie
czuję. — Jego głęboki głos drży nieznacznie. — Pozwól sobie pomóc.
— Nie mam na to czasu. — Ani siły emocjonalnej. Jestem wyczerpana. Tym razem nie
mam w sobie woli walki. Chcę tylko zamknąć oczy, by wszystko znikło. — Mama jedzie po
mnie wraz z Chadem i Brenną. Zabierają mnie na obiad.
— Odwołaj go więc. Chodźmy na komisariat. Obiecuję, będę tuż obok ciebie.
— Nie rozumiesz, Conorze. Nie mogę. Choć czułeś się poniżony rozmową z mamą
i Maxem na temat Kaia i włamania, to jest sto razy gorsze.
— Ale ty nie zrobiłaś nic złego — odparowuje. — To nie ty nawaliłaś.
— To poniżające! — krzyczę.
Och, Boże, niemal tracę zmysły, musząc objaśniać to wszystkim wokoło. Czy nikt tego
nie rozumie? Nie widzi?
— Wejdę tam, złożę zawiadomienie i wtedy tuzin innych ludzi zobaczy film — mówię
zrozpaczona, zaczynając chodzić w kółko. — Otworzą sprawę, pójdą do sądu — kolejny tuzin,
albo ponad dwudziestu nowych ludzi. Każdy ruch, który wykonam, zaprasza jeszcze więcej
ludzi, by mnie zobaczyli w tej roli.
— Co z tego? — warczy. — Musisz już mieć serdecznie dość tego, gdy powtarzam ci,
jaka jesteś cholernie seksowna, Taylor. Jacyś biedni frajerzy mają kilka sekund radości, patrząc,
jak tylko całujesz inną dziewczynę.
— I nie obchodzi cię to, że banda nieznajomych widzi mnie praktycznie nago?
— Cholernie mnie to obchodzi — warczy. — I jeśli chcesz, bym stłukł na kwaśne jabłko
każdego gościa w promieniu dwudziestu mil, który śmie na ciebie spojrzeć, zrobię to. Ale nie ma
w tym nic takiego, czego powinnaś się wstydzić. Nie zrobiłaś nic złego. To ty jesteś ofiarą. Kiedy
przyszła do mnie Abigail i powiedziała o tym mnie i moim kolegom, każdy z nich był gotów, by
rzucić się w twojej obronie. Nikt nie robił sobie żartów ani nie łapał za telefon. My się tylko
martwimy o ciebie. Tylko ty się dla mnie liczysz, Taylor.
Serce mi pęka. Jakże wspaniale mogło być między nami, gdyby Jules nie rzuciła
granatem w środek naszego związku.
— Nie wiesz, jak to jest — szepczę. — Nie mogę tak zwyczajnie przejść nad tym do
porządku dziennego.
— Nikt cię o to nie prosi. Tylko broń swojej sprawy.
— I być może dla mnie to oznacza zaczekanie, aż burza przejdzie, oraz przekonanie
siebie, by o wszystkim zapomnieć. Nie wiesz, jak to jest, gdy masz wrażenie, że cały świat
widział cię nago.
— Masz rację. — Milknie na sekundę. — Może powinienem się o tym przekonać.
Mrugam, a Conor nagle zaczyna ściągać koszulę.
— Co ty wyprawiasz?
— Współodczuwam z tobą. — Zrzuca kopniakiem buty.
— Przestań — nakazuję.
— Nie. — Przychodzi kolej na skarpetki. Potem spuszcza w dół spodnie pośrodku
mojego pokoju i ściąga bokserki.
— Conor, zakładaj z powrotem swoje cholerne majtki. — A mimo wszystko nie mogę
oderwać oczu od jego penisa. Jest taki… odpowiedni.
Bez słowa wychodzi przez frontowe drzwi.
— Wracaj, wariacie.
Kiedy słyszę jego kroki, zmierzające w dół schodów, zbieram porzucone ubrania i pędzę
za nim. Ale palant jest szybki. Docieram do niego dopiero, gdy on już znajduje się za parkingiem
i stoi pośrodku trawnika przylegającego do ulicy.
— Wyjmijcie telefony ludzie — krzyczy w powietrze, szeroko rozpościerając ramiona. —
Nie co dzień można zobaczyć taki widok.
— Upadłeś na swoją cholerną głowę. — Patrzę, jak obraca się, wspaniały i komiczny. Ma
ciało, które ludzie widują tylko w swoich fantazjach, ale nikt nie oczekuje, że będzie się prężyło
na frontowym trawniku. — O mój Boże, Conor, przestań. Ktoś wezwie policję.
— Będę usprawiedliwiał się czasową niepoczytalnością z powodu złamanego serca —
odpowiada.
Na szczęście jest to uliczka, którą nawiedzają jedynie studenci uniwersytetu. Żaden
mieszczanin nie odważa się zapuścić na obszar przynajmniej pięciu przecznic od kampusu.
Rodziny już dawno temu uciekły stąd przed imprezami, organizowanymi w środku tygodnia,
i pijakami, którzy leżeli nieprzytomni w krzakach, więc dzięki temu nie ma również ryzyka
wywołania traumy u dzieci.
Wzdłuż ulicy zaczynają otwierać się drzwi. Ludzie rozchylają żaluzje. Conor ma już
publiczność. Rozlegają się okrzyki i gwizdy, którym towarzyszy erupcja rozochoconego dopingu.
— Przestańcie go zachęcać — wrzeszczę na widzów. Z powrotem skupiam uwagę na
Conorze i jego wspaniałym, rozkołysanym penisie i jęczę z frustracji. — Czy możesz przestać?
— W życiu. Kompletnie oszalałem na twoim punkcie, Taylor Antonio Marsh.
— Wcale nie mam tak na drugie imię!
— To jest czyjeś drugie imię i nic mnie więcej nie obchodzi. Jeśli muszę tak postępować,
byś przestała czuć zażenowanie, zrobię to. Zrobię wszystko.
— Powinni cię zabrać do szpitala — obwieszczam, cały czas tłumiąc śmiech, który za
chwilę mi się wyrwie.
Ten mężczyzna jest… niedorzeczny. Jeszcze nigdy nie poznałam nikogo takiego jak
Conor Edwards, seksownego, zwariowanego rozrabiaki, który obnaża się przed całą dzielnicą
tylko po to, by coś mi udowodnić i sprawić, bym nie czuła się osamotniona.
— Edwards! — grzmi ktoś.
Podjeżdża samochód, a Chad Jensen wysuwa głowę z okna po stronie kierowcy.
— Co ty, do diabła, robisz, biegając po okolicy bez majtek? Schowaj swojego cholernego
fiuta!
Conor zerka na samochód, zupełnie nie tracąc rezonu.
— Hej, panie trenerze — odzywa się przeciągle. — Co słychać? — Kiedy zdaje sobie
sprawę z tego, że na fotelu pasażera siedzi moja mama, uśmiecha się nieśmiało. — Pani doktor
mamo, miło znów panią zobaczyć.
Nie do wiary. Rzucam w Conora ubraniami. Kiedy zakrywa swoje klejnoty, zerkam na
moją matkę i widzę, że jej usta drżą z wysiłku, by się nie roześmiać, a w oczach pojawia się
wilgoć. Brenna z kolei histerycznie rechocze na tylnej kanapie. Robi to tak głośno, że jej śmiech
odbija się echem od budynków.
— Czy już skończyłeś? — pytam wielkiego idiotę o złotym sercu.
— Tylko jeśli jesteś gotowa, by iść na policję.
— Policję? — Moja mama pochyla się w stronę okna, widocznie zaniepokojona. — Co
się stało?
Rzucam Conorowi zagniewane spojrzenie.
Mogłabym skłamać. Wymyślić jakąś nieszkodliwą wymówkę, której moja mama by nie
kupiła, ale mogłaby zaakceptować jako alternatywę dla wyraźnej sugestii, że nie chcę o tym
rozmawiać. Mogłabym powiedzieć, że Conor tylko odganiał jakiegoś zboka, który się wałęsał
w pobliżu. Walczył fiutem z fiutem czy coś w tym rodzaju. Mama rozumie, czym są granice —
ufa mojemu osądowi i nie popycha mnie w stronę podejmowania niewygodnych decyzji.
I może dlatego nie robię tego, co zwykle. Nikt nigdy nie zachęcał mnie do dokonywania
trudnych wyborów, więc sama się do nich nie zmuszałam. Przez całe życie zwyczajnie
wycofywałam się w głąb siebie i pozwalałam coraz bardziej rozrastającej się przepaści oddzielić
mnie od wszystkiego, co mogłoby spowodować ból. Od wszelkiego odrzucenia.
Stworzyłam swoją własną bezpieczną przestrzeń i unikałam zwracania na siebie uwagi.
Nikt nie może wytknąć mnie palcem, jeśli mnie nie widzi. Nie ma się z czego śmiać, skoro mnie
tu nie ma. Pozostawałam w środku swojej bańki, bezpieczna i samotna.
Niezbyt podoba mi się to, że moi przyjaciele, wrogowie i kochanek łączą siły, by ścisnąć
mnie za rękę. Ja tak nie działam. A mimo wszystko… może tego właśnie potrzebowałam.
Dobrego kopa w tyłek. Nie dlatego, że oni mieli rację, a ja się mylę, ale ponieważ nie służyło mi
to. Moje lęki tylko potężniały. Karmiłam je i pozwalałam, by zajmowały coraz więcej miejsca we
mnie, aż w końcu przestałam być sobą i nie potrafiłam sobie przypomnieć czasu, gdy byłam kimś
innym.
Tak właśnie ludzie starzeją się i gorzknieją. Stają się złośliwi i znużeni, pozwalając
światu i jego złym aktorom odrzeć się z radości i zastąpić ją zwątpieniem i lękiem.
Jestem zbyt młoda na coś takiego i zbyt wielu ludzi mnie kocha, by tkwić w samotności.
Zasługuję na coś lepszego.
Wędruję spojrzeniem do Conora, którego szczere oczy mówią mi, że nie opuści mojego
boku, jeśli pozwolę mu tam stanąć. Potem obracam się do mojej mamy, która wyraźnie okazuje
zatroskanie i tylko czeka, aż przyjmę jej wsparcie. Istnieją ludzie, którzy chcą o mnie walczyć.
Powinnam więc zawalczyć o siebie.
Napotykam spojrzenie mamy i uśmiecham się do niej z otuchą.
— Powiem ci w drodze na komisariat.
Rozdział czterdziesty trzeci

Taylor

Dopiero późnym wieczorem docieramy z Conorem do mojego mieszkania. Zostawiam go


na kanapie przed telewizorem, a sama biorę długą, gorącą kąpiel. Włączam swoją listę
relaksujących piosenek i gaszę światło. Łazienkę oświetla tylko kilka świeczek, ustawionych na
blacie i po raz pierwszy od tygodnia czuję, jak z mojego ciała schodzi napięcie.
Objaśnienie sytuacji mamie okazało się przerażające. Conor wiózł dziś wieczorem naszą
trójkę swoim jeepem. Było mi przykro, że z mojego powodu odwołała kolację z Chadem
i Brenną, ale kiedy próbowałam przepraszać za zepsucie jej planów, nawet nie chciała mnie
słuchać.
— Moja córka przede wszystkim — stwierdziła stanowczo, a ja miałam wrażenie, jakby
właśnie znikły wszystkie te przypadki z przeszłości, gdy mnie zaniedbywała. Dziś byłam jej
priorytetem i jedynym obiektem troski. Wszystko prócz mnie przestało dla niej istnieć i za to
byłam jej wdzięczna.
Po serii SMS-ów do spotkania na komisariacie dołączyły Abigail, Sasha i Rebecca. Udało
nam się porozmawiać z Rebeccą, nim podjęłyśmy decyzję o tym, by przejść przez procedurę
złożenia zawiadomienia. Obydwie się wahałyśmy. Ona ze względu na to, co pomyślą jej rodzice,
ja ze względu na dodatkowe wystawianie się na widok publiczny. W końcu doszłyśmy do
wniosku, że możemy zamienić to zajście w coś pozytywnego. Nie prosiłyśmy się o to, ale
zamiast chować się ze wstydem, możemy odzyskać panowanie nad sytuacją. Mając zatem
zaczątek planu w myślach, weszłyśmy do środka razem. Silniejsze.
Jak objaśniła nam matka Abigail przez telefon, Massachusetts nie ma określonego
sposobu karania osób upubliczniających treści seksualne. Gdyby Abigail, na przykład, sama
opublikowała film, nie zostałoby to uznane za przestępstwo. Jednak Jules i eks Abigail, Kevin,
mogliby zostać oskarżeni za naruszenie innych przepisów stanowych, skoro bez pozwolenia
uzyskali dostęp do zawartości telefonu Abigail i serwera w chmurze Kappy, skopiowali film
i opublikowali go bez zgody. Pani Hobbes wierzy, a policjant, z którym rozmawiałyśmy,
potwierdził, że to poważne zarzuty.
Nie pytałam, co stanie się z Jules i Kevinem oraz kiedy to nastąpi. Niezbyt mnie to
obchodzi, o ile tylko zostaną ukarani. Moja matka jednak zadzwoniła do dziekana do spraw
studenckich w Briar, który już był w domu, i umówiła spotkanie z nim jako pierwszą rzecz
z samego rana. Przed końcem dnia zapewne Briar rozpocznie proces wydalenia tej dwójki
z uczelni.
Wciąż mam galopadę myśli. Dopiero teraz nadejdzie efekt domina w umyśle. Słychać
tylko klik, klik tysiąca konsekwencji pospiesznie zderzających się ze sobą, co doprowadzi do
ostatecznej konkluzji gdzieś w odległym czasie, w jakimś miejscu w przyszłości.
Ale panika już opadła. Poluzował się dławiący sznur przerażenia, owinięty wokół mojej
szyi. Zamiast tego tryskam pomysłami i tonę w adrenalinie. Pewnie stymulacja chemiczna
wkrótce zblednie i za kilka dni zasnę i będę spać przez tydzień. A przedtem…
Po wyjściu z wanny i założeniu piżamy stoję przez chwilę w korytarzu i obserwuję
Conora rozpartego na kanapie. Zamknął oczy i pochylił głowę na ramieniu. Jego klatka piersiowa
unosi się i opada w rytm głębokich, spokojnych oddechów.
Jest niewiarygodny. Niewielu facetów zareagowałoby na tę sytuację tak jak on,
dostrzegłoby powagę pogwałcenia moich praw, zamiast zbagatelizować moje poniżenie.
Ale to cały Conor. Jest niezwykle empatyczny, czego brak większości mężczyzn. Woli,
by ludzie wokół niego czuli się dobrze ze sobą, nawet jeśli sam nie odnosi z tego żadnych
korzyści. Chyba za to najbardziej go kocham.
To było głupie z mojej strony, że myślałam o tym, by go chronić. Jest najsilniejszą
i najbardziej odporną osobą, jaką znam.
Kusi mnie, by pozwolić mu pospać chwilę dłużej, ale on zupełnie jakby wyczuwał, że go
obserwuję. Otwiera oczy i odnajduje mnie wzrokiem w cieniu.
— Wybacz — mówi ochryple — nie zamierzałem zasnąć i zostawić ciebie samej.
— Nic się nie stało. To był długi dzień.
Zapada nerwowa cisza. Conor wierci się, wyciągając swój telefon i klucze spomiędzy
poduszek kanapy.
— Cóż, zejdę ci już z oczu. Chciałem tylko upewnić się, że nic ci nie jest po tym
wszystkim. — Wstaje, by wyjść, okrążając kanapę.
— Nie — mówię, zatrzymując go. — Zostań. Może chcesz coś? Jesteś głodny? — Łapię
go za rękę i puszczam, jakby mnie ugryzła.
Nie wiem, jak teraz mam zachować się w jego obecności. Gdzieś znikła swoboda, która
istniała między nami. Nasza obecność wydaje się nienaturalna i wymuszona. Ale czuję też to
nieokreślone pragnienie, by być blisko niego, które rośnie coraz bardziej, im dłużej on jest tutaj.
— Nie za bardzo — odpowiada.
— Tak, ja też.
Kurde. Dziwnie to wygląda. O ile wiem, wciąż nie jesteśmy ze sobą. Mimo wszystkiego,
przez co przeszliśmy razem w ciągu minionych tygodni, nie wiem, jak poruszyć ten temat.
Przecież stałam przed domem Kappy i wbijałam mu nóż w serce. Wrócił, by mi pomóc, gdy tego
potrzebowałam, ale nie oznacza to, że wszystko zostało wybaczone.
— Może, hm, obejrzymy film? — proponuję. Małymi kroczkami.
Conor przytakuje. Wtem na jego ustach tańczy prawie niedostrzegalny kpiący uśmiech.
— Zapraszasz mnie na Netflix i wspólne siedzenie na kanapie?
— Cholera, ale ty łatwy jesteś. Wiesz, Conor, Jezu, miej dla siebie trochę szacunku.
Nigdy nie znajdziesz porządnej kobiety, jeśli będziesz rozdawać swoje wdzięki za darmo.
Wzdycha dramatycznie.
— Mama zawsze mi to powtarza, ale nigdy się chyba tego nie nauczę.
Śmiejemy się, stojąc wciąż jak głupki, zdenerwowani, pośrodku mieszkania. Potem jego
wyraz twarzy staje się poważny.
— Powinniśmy porozmawiać — stwierdza.
— Tak.
Prowadzi mnie bym usiadła na kanapie. Zwraca twarz ku mnie, ale wpatruje się w swoje
dłonie leżące na kolanach. Z trudem znajduje słowa, od których ma zacząć.
— Nie wiem, co o tym wszystkim myślisz ani jakie masz oczekiwania. Chcę, byś
wiedziała, że ja nie mam żadnych. Rozumiem, że zmagasz się z czymś, i chcę być przy tobie, ale
tylko wtedy, gdy zechcesz, żebym był. — Niezdarnie wzrusza ramionami. — Jakkolwiek to ma
wyglądać.
Otwieram usta, bo chcę się wtrącić, ale on unosi rękę, by dać sygnał, że jeszcze nie
skończył.
Bierze głęboki wdech i ciągnie dalej.
— Wczoraj wieczorem całowałem się na imprezie z inną dziewczyną.
Na chwilę przymykam oczy.
— W porządku.
Jego grdyka porusza się, gdy przełyka.
— Spiłem się i tak się stało. Zabrała mnie do sypialni, by dostać coś więcej, ale nie
mogłem iść na całość — fizycznie czy emocjonalnie. Szczerze, jednak chodziło bardziej
o niemoc fizyczną. Być może zdarzyłoby się coś więcej, gdyby sprzęt zadziałał.
Kiwam powoli głową.
— Nie myślałem jasno. Po wszystkim zrobiło mi się niedobrze. To nie tak, że
wyruszyłem na poszukiwanie bzykania z zemsty na tobie albo po to, by o tobie zapomnieć dzięki
innej osobie. Czułem się zraniony, zdezorientowany, wkurzony, więc chciałem utopić swoje
uczucia w alkoholu. I wszystko wymknęło się spod kontroli.
— Zerwaliśmy ze sobą — odpowiadam szczerze — nie musisz się więc tłumaczyć.
— Muszę. Bo nie chcę już żadnych tajemnic. Przynajmniej nie z mojej strony. Nie chcę,
byś kiedykolwiek miała powód, by zwątpić lub nie mieć do mnie zaufania.
— Ja ci ufam.
Spogląda na mnie, a w jego chłodnych szarych oczach widzę, jakie zadałam mu rany.
Lęki, które zasiałam. Jeszcze miesiąc temu powiedziałabym, że Conor Pieprzony Edwards jest
odporny na wszystko i wszystkich. Kompletnie nie można mu złamać serca.
Myliłam się.
— Czemu więc? — pyta szorstko. — Czemu więc zerwanie ze mną wydawało się
jedynym rozwiązaniem?
— Bo to zawsze robiłam. Chowałam się. — Gardło ściska mi wstyd. — Ukrycie się
wydawało się bezpieczniejszą opcją, ścieżką jak najmniejszego zażenowania. Przetnę więzy
i ucieknę, a wszystko będzie dobrze.
— Szkoda, że nie zaufałaś mi, bo ja zawsze byłbym przy
tobie. Otwieram szerzej oczy.
— Boże, nie rozumiesz tego — nie wątpiłam w to. To była jedyna rzecz, w którą mogłam
uwierzyć. Ale nie chciałam, byś przez to wszystko przechodził.
Przełykam z trudem, bo nagle mam wrażenie, że w moim zbyt ściśniętym gardle bardzo
zaschło.
— Musisz o czymś wiedzieć — zaczynam. Znów przełykam. — Wcale nie myślę tak, jak
wtedy, gdy mówiłam te wszystkie straszne rzeczy. Powiedziałam je, bo chciałam, żebyś
zaakceptował zerwanie. To było złe i krzywdzące. Tak bardzo mi przykro, że nie miałam odwagi,
by ci wyznać prawdę. — Łzy palą mnie pod powiekami. — Bałam się tego, co o mnie pomyślisz,
że będziesz z mojego powodu zażenowany. Czułam się wystarczająco poniżona, musząc sama
sobie z tym radzić. Nie chciałam, by to stało się i twoim zmartwieniem. Nie chciałam, żebyś
mnie zaczął inaczej postrzegać.
— Widzę tylko ciebie. — Bierze mnie za rękę i pociera kciukiem po wnętrzu mojego
nadgarstka. — Taką, jaką jesteś. Nie wyobrażam sobie ciebie jako jakiegoś niemożliwego ideału.
Dla mnie jesteś… prawdziwa. — Jego usta drżą w półuśmiechu. — Uparta, zawzięta, bezczelna,
zabawna, inteligentna, uprzejma, zbyt wymagająca w stosunku do siebie, cięta, sarkastyczna,
wybredna, ale też optymistka w głębi serca. Dlatego zakochałem się w tobie, T. Nic, co powiesz
ani zrobisz, nie może wprawić mnie w zażenowanie. Nigdy.
— Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, jak się poznaliśmy, prawda? — odpowiadam
z uśmiechem.
— Wiem, że byłaś zdenerwowana. A nawet kompletnie wystraszona. — Jego kciuk nadal
pieści delikatnie moją skórę, napełniając mnie spokojem, którego od dawna nie czułam. — Mimo
to byłaś odważna i tak odświeżająco szczera. Od razu miałem sprośne myśli na twój temat. Ale
najbardziej spodobało mi się w naszym pierwszym wieczorze to, że byłaś zupełnie
bezpretensjonalna.
— Tak, za to na mnie głównie zadziałały twoje włosy — odpowiadam poważnie. — Och,
i mięśnie brzucha. One też są niezłe.
Conor śmieje się, potrząsając głową.
— Ale z ciebie potwór.
— Ale tak na poważne, przepraszam. Za wszystko. Przeraziłam się i zbyt pochopnie
zadziałałam. Wydawało się wtedy, że tylko taką decyzję mogłam podjąć. — Przybieram
stanowczy ton. — Musisz wiedzieć, że wspieram każdą ścieżkę kariery, którą wybierzesz. Masz
perspektywy i cokolwiek postanowisz, zawsze będzie dla mnie odpowiednie. To, co ci
powiedziałam podczas naszego rozstania to bzdury. Ani jedno słowo nie było prawdziwe.
Splata palce swojej dłoni z moimi i ściska.
— Rozumiem. Obydwoje popełniliśmy błędy.
— Dziękuję, że wytrwałeś u mojego boku, nawet jeśli cię odpychałam. Za to, że nie
odwróciłeś się do mnie plecami.
— Nigdy bym tego nie zrobił.
Pochylam się ku niemu i składam pocałunek na jego ustach.
Waha się, ale tylko przez mgnienie oka. Potem, jakby nagle stwierdził, że to się na pewno
dzieje, wędruje dłońmi ku moim żebrom i przyciąga do siebie moje ciało. Jego pocałunki są
delikatne, ale spragnione. Pełne słodkiego głodu i delikatnej żądzy.
— Wciąż cię kocham — szepcze w moje usta.
— Wciąż cię kocham — odpowiadam szeptem.
Opieram się na kolanach i siadam na nim okrakiem, a on zsuwa się i kładzie na
podłokietniku kanapy. Wplątuję palce w długie, jedwabiste kosmyki włosów na jego karku.
— Czy już za późno, by powoływać się na chwilową niepoczytalność? — pytam.
— Udawajmy, że to zerwanie było wyjątkowo przekonującym majaczeniem w gorączce.
— Kciuki Conora kreślą powolne, dręczące linie pod moimi piersiami.
— Mogę się na to zgodzić.
Okrywam pocałunkami linię jego szczęki. W odpowiedzi on wbija palce w moją skórę.
Czuję jego twardy członek między swoimi nogami. Unosi biodra na moje spotkanie. Ściągam
jego koszulkę przez głowę i odrzucam ją na bok. Potem poświęcam uwagę na to, by niespiesznie
zbadać ustami jego klatkę piersiową. Całuję wspaniałe mięśnie brzucha, skubię wargami skórę
tuż nad paskiem jego dżinsów, aż jego silne mięśnie kurczą się.
— Mogę? — mruczę, pociągając za pasek.
Conor kiwa krótko głową i zaciska zęby, jakby z całych sił zachowywał leżącą pozycję.
Zawsze pociągała mnie i intrygowała ta skoncentrowana kinetyczna siła. Ten mężczyzna jest
jednocześnie spokojny i dynamiczny.
Uwalniam ze spodni jego erekcję i gładzę wzdłuż gruby członek, a on sięga rękami za
głowę, by ścisnąć ozdobne poduszki. Obserwuje mnie z wyczekiwaniem, skupiony i napalony.
— Cholera, Taylor, jesteś najpiękniejszym widokiem w moim życiu.
Mój pochlebca. Z uśmiechem biorę go w usta. Początkowo powoli, a potem coraz
szybciej. Jęczę, czując jego męski smak i żar penisa, który wślizguje się między moje wargi.
— Taka piękna — mamrocze, przesuwając w dół palce, by otoczyć nimi moją głowę
i bawić się włosami.
Ssę go, liżę i droczę się z nim, aż zaczyna dyszeć i jęczeć. Mogłabym robić to całe wieki,
ale zaraz jego dłoń muska mój policzek, a Conor cofa biodra, by dać mi znak, że muszę przestać,
inaczej wszystko może zbyt szybko się skończyć.
Znów więc siadam na nim okrakiem, przyciskając ciało do jego twardego członka
i ocieram się o niego. Conor obiema rękami łapie mnie za tyłek, zachęcając, bym nie przestawała
się ruszać.
Ściągam koszulę przez głowę, a on skupia uwagę na moich piersiach. Ujmuje je w dłonie,
ugniatając i przesuwając kciukami po moich sutkach. Potem Conor zmienia pozycję i siada
prosto, jedną ręką obejmując moje plecy, by podtrzymać nas obydwoje. Opuszcza głowę i wsysa
jeden sutek do ust, palcami drażniąc drugi. W sekundę trzewia zaciskają mi się i czuję
pulsowanie w łechtaczce. Nie zniosę dłużej drażnienia się ze mną.
— Chcę znaleźć się w środku — dyszy Conor.
— Prezerwatywy są w sypialni.
Bez ostrzeżenia wstaje i niesie mnie do łóżka. Zakłada kondom, a ja strząsam z siebie
spodenki od piżamy. Obydwoje jesteśmy już nadzy. Dyszymy ciężko, wpatrując się w siebie.
Wtem warczy:
— Chodź tutaj. — A ja uśmiecham się i wspinam na niego.
Pochylam się nad nim i przyciskam usta do jego warg. W chwili, gdy rozchyla je, by
wpuścić do środka mój język, rozmyślnie nadziewam się na jego członek. Obydwoje jęczymy,
rozkoszując się tym uczuciem. Wypełnia mnie całkowicie, a jego ciało zaspokaja moją palącą
żądzę.
Nie popędza mnie. Z dłońmi położonymi luźno na moich biodrach pozwala mi narzucić
tempo. Odnaleźć własny doskonały rytm, w którym każde opadnięcie na niego wysyła
przyjemność łaskoczącą zakończenia nerwów. Wkrótce przyspieszam ruchy, ujeżdżając go coraz
bardziej natarczywie.
Conor zagryza dolną wargę, ale nie może powstrzymać niskich, cichych pomruków, które
rosną w jego piersi. A kiedy nie może kontrolować już ciała, łapie mnie obiema rękami za piersi
i wykonuje pchnięcia biodrami. Coraz mocniej i szybciej. Obydwoje pędzimy ku wspaniałej
uldze.
Zna moje ciało, czasem lepiej ode mnie. Wyczuwając moje potrzeby, przyciska kciuk do
mojej łechtaczki i zaczyna ją pocierać. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej, a ja kołyszę
się w wprzód i w tył na jego członku, odnajdując ten doskonały kąt, gdy on jest głęboko
w środku i uderza w najsłodszy punkt.
— Och, rany boskie, dochodzę — wykrztuszam, a on śmieje się w odpowiedzi,
ogrzewając ciepłym oddechem powietrze wokół nas.
Przestaję myśleć podczas orgazmu, więc nie mogę odpowiedzieć mu śmiechem. Moje
mięśnie zaciskają się w kaskadzie czystej błogości. Opadam na niego, a moje ciało dziko drży.
On dogania swój orgazm, pompując we mnie, aż w końcu odnajduje chwilę później swoją ulgę,
z jękiem wypowiadając moje imię.
Po wszystkim leżymy rozpaleni, spoceni, przywierając do siebie.
— Tęskniłem za tobą — mówi bez tchu.
— Ja tęskniłam za tobą.
— Przestańmy ze sobą zrywać, zgoda?
Nie wiem, jak to się stało, że miałam tyle szczęścia, by spotkać Conora Edwardsa.
Zupełnie jakby wszystkie te przypadki, gdy świat rzucał mi kłody pod nogi, prowadziły do tego
jednego wielkiego prezentu na pocieszenie. Czasem podejmujemy złe decyzje, kończymy
w niewłaściwych miejscach i mimo to odnajdujemy się dokładnie tam, gdzie powinniśmy się
znaleźć. Conor jest moim szczęśliwym przypadkiem. Moim niewłaściwym miejscem i złym
czasem oraz dokładnie właściwym człowiekiem. Nauczył mnie, jak kochać siebie samą mimo
wszystkich moich wysiłków, by było inaczej, i ukazał mi obraz siebie, w który nie wierzyłam. To
portret silnej, pięknej, pewnej siebie kobiety.
I już nigdy więcej tego nie zlekceważę.
Unoszę się na łokciach i spoglądam w jego zaspokojoną twarz spod wpółotwartych
powiek, uśmiechając się.
— Zgoda.
Epilog

Conor

Cóż, po zaliczeniu kilku siniaków i zainwestowaniu cholernie dużej dawki cierpliwości


udało mi się postawić Taylor na desce surfingowej.
Tuż za linią, gdzie załamują się fale, siedzę okrakiem na swojej desce i obserwuję, jak
jedzie na grzbiecie fali ku pokrytej pianą płyciźnie. Wciąż stoi trochę niezgrabnie i niepewnie,
ale chyba zaczyna już to wyczuwać. Kiedy wychyla się z wody po wypłynięciu na brzeg, na
twarzy ma wielki, jaśniejący uśmiech. Macha do mnie w ekstazie, upewniając się, że ją
widziałem. Potem podskakuje kilka razy i układa znak zwycięstwa z ramion.
Cholera, jest cudowna.
Goszczenie jej przez ostatnie trzy tygodnie w Huntington Beach przyniosło nam obojgu
wielką ulgę. Zero stresu. Tylko sen, powolne godziny na plaży, podziwianie jej widoków. Co za
doskonałe antidotum na bóle głowy na kampusie.
Mama i Max uwielbiają ją. Tak bardzo, że już snują plany na Święto Dziękczynienia
i Boże Narodzenie. Jest teraz moją przyszłością, a ja jej.
Trener na pewno skopie mi tyłek, gdy zda sobie sprawę, że znów będzie musiał brać
udział w kolejnym rodzinnym obiedzie ze mną i z Iris.
Miałem nadzieję, że utrzymam z dala myśli Taylor od wszystkiego, co nie wiąże się
z plażą i nami, gdy nago oddajemy się różnym czynnościom, ale już kilka razy przyłapałem ją,
jak rozmawia przez telefon albo siedzi przy otwartym laptopie, mocno zajęta pracą. Zdaje się, że
gdy wraz z Rebeccą podjęły decyzję o złożeniu zawiadomienia na policji, najpierw opracowały
jakiś plan. Z pomocą Abigail i Kappy składają petycję do Rady Stowarzyszeń na kampusie, by
zorganizować seminarium na temat zgody, napaści seksualnej i molestowania seksualnego.
Zapraszają kilkunastu mówców, by gościnnie wygłosili mowy, i chcą promować miesiąc pomocy
i świadomości przed tygodniem kandydackim, który będzie miał miejsce jesienią.
Nigdy nie widziałem Taylor tak ogarniętej pasją i zaangażowanej w jakąś sprawę. Nie
będę kłamał, początkowo martwiłem się, że projekt może zacząć negatywnie wpływać na jej
nastrój, wyciągając znów na wierzch złe emocje — ale wyszło odwrotnie. Nigdy nie wyglądała
na bardziej szczęśliwą niż wtedy, gdy sprawy zaczęły się gładko toczyć. Zupełnie jakby poczucie
misji w końcu zapewniło jej spokój umysłu.
— Hej — woła Taylor, gdy podpływa do mnie, wiosłując rękami, nieco zdyszana, ale
szeroko uśmiechnięta.
— Coraz lepiej ci idzie, kotku. Prawie przestało to wyglądać ohydnie.
Ze śmiechem pryska we mnie wodą.
— Fiut.
— Zołza.
Obraca się, tak że obydwoje mamy przed sobą brzeg.
— Twój telefon dzwonił, gdy poszłam do naszych rzeczy, by się napić. Na ekranie
widniało imię Devin.
— Och, to miło. To gość z organizacji non-profit, o której ci mówiłem.
— Tak? Telefon to chyba dobry znak, prawda?
Taylor wraca za kilka dni do Bostonu, a ja zostaję aż do połowy sierpnia, więc przez jakiś
czas nie będziemy się widywać. Pomyślałem sobie, że lepiej, jeśli sobie znajdę coś, co mnie
utrzyma z dala od kłopotów przez półtora miesiąca rozłąki.
— Chyba tak — odpowiadam — Wydaje mi się, że gdyby mieli odmówić, wysłaliby
tylko e-mail czy coś w tym rodzaju.
Po krótkim rozeznaniu dowiedziałem się, że w lokalnym oddziale pewnej organizacji
ochrony środowiska jest kilka dostępnych miejsc na letnich stażach. Głównie polegają na
społecznym wolontariacie, pracy w budkach na targach rolniczych i festiwalach, gdzie pomaga
się przy zapisach ochotników. Prowadzą działania na rzecz czystych oceanów i plaż oraz edukują
społeczeństwo na temat zrównoważonych sposobów korzystania z rekreacji morskiej. Po
głębokich przemyśleniach w zeszłym miesiącu i długich rozmowach z moją supermądrą
dziewczyną zdecydowałem, że to jest moja pasja. Taki staż wydawał się dobrym krokiem, by
obmyślić, jak mogłaby wyglądać związana z tym kariera zawodowa.
Wiem, że Taylor nie myśli tak, jak mówiła na trawniku Kappy, gdy mnie rzuciła, ale nie
oznacza to, że nie miała racji. Przez kilka ostatnich lat nie miałem sprecyzowanego kierunku
rozwoju. Zajmowałem się tylko hokejem i podążałem ścieżką, którą Max mi wyznaczył. Wiem,
że chciał mi pomóc, ale nie jestem nim. Nie mogę iść w jego ślady.
Muszę odnaleźć własną drogę i w końcu czuję, jakbym miał cel. Mogę chyba być
mężczyzną, z którego Taylor będzie dumna.
— Dziś rano dostałam e-mail od mamy Abigail — mówi, przesuwając palcami w wodzie,
gdy unosimy się na fali. — Jules wnosi o mniej poważny tytuł oskarżenia. Zdaje się, że
prokurator wystraszył ją na śmierć, grożąc oskarżeniem o hakerstwo. Ale wygląda na to, że
rodzice Kevina wynajęli jakiegoś kosztownego, agresywnego prawnika, by walczył w tej
sprawie. Czyli być może będę musiała iść na rozprawę.
— Sądzisz, że dasz radę?
Była taka odważna, przechodząc przez tę żmudną sprawę. Naprawdę miałem nadzieję, że
wszystko się szybko dla niej skończy, ale nie, najwyraźniej ten palant zamierza utrudniać
postępowanie tylko po to, by uniknąć odpowiedzialności. Wciąż sobie powtarzam, że obicie mu
mordy nie pomoże w niczym Taylor. Toczę ze sobą cholernie ciężką walkę.
— Muszę — odpowiada. — Naprawdę, im mocniej mnie szturcha, tym bardziej chcę się
zaangażować. Tak, by koleś pożałował, że kiedykolwiek ze mną zadarł.
Na moich ustach pojawia się szeroki uśmiech.
— Moja dziewczynka.
Nie mógłbym jeszcze bardziej podziwiać tego, jak poradziła sobie z presją. Taylor jest
moją cholerną bohaterką. Wraz z rozwojem sprawy stawia czoła nowym wyzwaniom i pokonuje
je coraz bardziej zdeterminowana, by przeciwstawić się ludziom, którzy chcieli ją poniżyć.
Każdego dnia zakochuję się w niej coraz mocniej. A przez to węzeł w moim brzuchu
zaciska się jeszcze ciaśniej.
— Wiesz — mówię, przerywając, gdy pod nami nabrzmiewa fala — Alec, Mat i Gavin
skończyli studia, prawda? Ponieważ została nas tylko dwójka, ja i Foster, nie zawracaliśmy sobie
głowy odnawianiem wynajmu domu.
— Tak, wciąż mam kilka tygodni, by zdecydować, czy zatrzymam mieszkanie, czy
rozejrzę się za czymś innym.
— Cóż, rozmawiałem z Hunterem i wygląda na to, że wraz z Demi również zastanawiają
się nad swoją sytuacją. Brenna i Summer wyprowadzają się, by zamieszkać ze swoimi
chłopakami, a Mike Hollis jest już żonaty, więc…
Unosi brew, patrząc na mnie. Cholera, nie sądziłem, że to będzie takie trudne.
Przełykam ślinę.
— Tak czy owak, nie pamiętam, w jaki sposób poruszyliśmy ten temat, ale ktoś
wspomniał, wiesz, że może nasza czwórka mogłaby, hm, wynająć coś.
— Coś — powtarza.
— Razem.
— Pytasz mnie, czy zamieszkamy razem.
— To znaczy, nie. Ale tak jakby.
— Ha. — Taylor wpatruje się we mnie bez ruchu. Nawet nie drży jej warga. Trochę mnie
przeraża jej niewzruszony wyraz twarzy. — Ale nie będzie to niezręczne dla ciebie i Demi?
Unoszę brwi.
— Co? Nie. Ani trochę. Wiesz, raz mnie pocałowała, ale tylko po to, by Hunter był o nią
zazdrosny. Nic między nami nie ma.
— Nie — poprawia mnie Taylor z kamienną miną. — Chodziło o to dostrzegalne dla
wszystkich napięcie seksualne między Hunterem a mną. Staraliśmy się cały czas je ukrywać,
ale…
— Wal się — odpowiadam ze śmiechem i pryskam w nią wodą — ale z ciebie zołza.
— Muszę wyznać — ciągnie — że niezwykle podnieca mnie twój najlepszy przyjaciel.
W końcu jest kapitanem.
Mrużę oczy.
— Połamię mu nogi we śnie.
— Możesz na nas patrzeć, jeśli chcesz. — Uśmiecha się do mnie szeroko, zadowolona
z siebie, a ja nie mogę się powstrzymać. Zgłupiałem na punkcie tej dziewczyny.
— Chodź tutaj. — Przyciągam bliżej deskę i całuję ją. Głęboko i znacząco. — Jesteś
wrzodem na moim tyłku.
— Ja też cię kocham.
Jeśli ktoś miałby poprosić mnie, bym opisał swoją doskonałą dziewczynę, nie byłbym
w stanie tego zrobić. Pewnie wyrzuciłbym z siebie wiele frazesów, które określiłyby każdą
jednorazową przygodę w moim życiu. Jednak życie mimo wszystko postawiło na mojej drodze
Taylor. Uczyniła ze mnie lepszą osobę. Nauczyła mnie, by być uczciwym wobec siebie. Pomogła
mi dostrzec, że jestem wartościowym człowiekiem. Do diabła, scaliła ponownie moją rodzinę.
Obydwoje znaleźliśmy wszelkie możliwe sposoby, by sabotować nasze szczęście, gdy
każde z nas uciekło do swoich starych nawyków i lęków. Ale wiarę w nas daje mi to, że zawsze
udało nam się ostatecznie wrócić do tego samego miejsca. Razem. Chyba jednak jest nadzieja dla
pary tak beznadziejnych frajerów jak my.
— Czy to oznacza tak? — pytam ją.
Taylor zerka przez ramię na zbliżającą się falę. Ustawia deskę w linii i przygotowuje się,
by ją złapać. Potem z podstępnym uśmiechem zaczyna wiosłować.
— Ścigajmy się o to.

You might also like