You are on page 1of 190

Dom, słodki dom

Pod koniec wiosny były w modzie elfie szaliki. Wydawało się jakby głowy kobiet
zamieniały się w chmury. W szalikach było strasznie ciepło, strasznie duzo kosztowały, ale
nikogo to nie zatrzymywało.
Mnie także nie zatrzymało, dlatego pierwsze co zrobiłam po przyjeździe to poszłam na
rajd po sklepach
– Głupia baba – stwierdził krasnolud, kiedy przyszłam do jego pokoju pochwalić się
rzeczami. – Właśnie przyjechaliśmy do miasta po pół roku. Wywalą nas z akademika.
Musimy szukać pomieszczenia do spania i mistrzowni, a ty łazisz po sklepach!

– Muszę sobie wynagrodzić to, co przeżyłam – odpowiedziałam. – Spakowałam wszystkie


rzeczy, obiecałeś znaleźć lokum, więc gdzie tu jest moja wina?

Krasnolud tylko westchnął. W tym tygodniu czekała nas ceremonia wręczenia dyplomów, po
której podpisywaliśmy obietnicę odpracować dla kraju trzy miesiące i byliśmy wolni. Nikt nie
mówił nam kiedy mieliśmy to odbębnić – najważniejsze było to, żeby zrobić to w ciągu
trzech lat, potułać się po kraju i zadowolić ludność swoimi usługami. Razem z Otto
postanowiliśmy odłożyć to na pewien czas i zająć się rzeczami niecierpiącymi zwłoki.

Po wręczeniu dyplomów powinniśmy wciągu trzech dni opuścić akademik, a to oznacza, że


na poszukiwania mieszkania został nam tydzień. Na propozycję moich rodziców, żebyśmy z
tym poczekali, wspólnie odpowiedzieliśmy nie – Otto musiał zacząć swoja działalność jak
każdy porządny krasnolud, a ja musiałam pokazać Irdze, że uporządkowałam sobie życie. A
dopiero potem wcielić w życie plan „odzyskać Irgę”.

Nekromantę spotkałam już w mieście. Nam mój radosny i pełen nadziei krzyk "Irga!" chłopak
odwrócił się, kiwnął jak starej znajomej i poszedł dalej. Właśnie po tym spotkaniu musiałam
sobie wynagrodzić przeżycia elfim szalikiem.

Na ceremonię wręczenia nagród przyjechała cała rodzina – babcia z dziadkiem, mama, tata i
cztery młodsze siostry. Darija, druga w kolejności, objęła mnie niezgrabnie, miażdżąc
ogromnym brzuchem.

- Zak! – zwróciłam się do jej męża. – Jak mogłeś jej pozwolić na tak długą podróż! Przecież
mogła zacząć rodzić w drodze!

Szwagier wzruszył ramionami. Tak samo jak mój ojciec, pokornie poddawał się kobiecej
energii i uważał, że niepotrzebne problemy tylko szkodzą mu na nerwy.

- Tak bardzo chciałam być na ceremonii! – z gorejącymi oczyma mówiła do mnie Darija. –
Przecież zostajesz dyplomowanym magiem a to taki prestiż!

- Prestiż, tak – nie mogła nie wmieszać się babka. – Ale kiedy w końcu wyjdziesz za mąż?
Machinalnie pokręciłam na palcu pierścionek, który Irga podarował mi przy oświadczynach, a
po zerwaniu nie zabrał. Jakbym sama wiedziała, kiedy wyjdę za mąż! I czy mi się to w ogóle
uda.

- Kiedyś tam – niewyraźnie odpowiedziałam i uciekłam, zwalając winę na niedokończone


sprawy.

Ceremonia wręczenia dyplomów była jak zwykle bardzo nudna, a jedyną atrakcją byli
krewni. Widzowie aktywnie omawiali kto i jak się ubrał, póki absolwenci odbierali dyplomy z
rąk Rektora, który na twarzy miał wypisane pytanie „kiedy to się skończy”.

Specjalnie dla krewnych, żądnych wrażeń, zorganizowano koncert, który ku ogólnemu


zdziwieniu nie składał się tylko z okolicznych artystów, ale i muzykantów ze „Strzałki”. W
czasie uczty, kiedy goście jak szarańcza rzucili się na darmowe jedzenie, podszedł do mnie
Bef.

- Olgierdo – powiedział poważnie, kiwając mojej rodzinie – Muszę z tobą porozmawiać.

- Oczywiście, Nauczycielu! – radośnie odpowiedziałam, szczęśliwa od nowej możliwości


ucieczki od bliskich.

- Tak – powiedział mag uroczyście – Od tego momentu nie jestem już twoim Nauczycielem.
Ale chcę, żebyś wiedziała, że zawsze możesz się do mnie zwrócić.

- Zawsze będziecie dla mnie Nauczycielem – powiedziałam twardo.

- Świetnie – uśmiechnął się Bef. – Rozumiem, że wsadzam nos nie w swoje sprawy, ale
chciałbym się dowiedzieć czy wszystko w porządku.

- Tak – zdziwiłam się – Co mogłoby się ze mną dziać?

- Po prostu widziałem w mieście Irronto… mmm… nie samego – delikatnie odpowiedział


wykładowca.

- Ach, to – beztrosko rzekłam, starając nie pokazać, jak mnie to zabolało. – Mamy chwilową
przerwę w związku, żeby odpocząć od siebie.

- Rozumiem – wydawało mi się jakby ciekawskie oczy Nauczyciela zaglądały mi w samą


duszę. – Mogę mieć nadzieję, że nie narobisz głupstw?

"Też mam taką nadzieję" – pomyślałam, stłumiwszy westchnienie.

- Jestem pewien, że wszystko będzie z wami dobrze – powiedział Bef pewnie. – Pamiętam,
jak patrzył na ciebie Irga jeszcze na pierwszym spotkaniu w komisji.

- Nigdy mi tego nie mówiliście – rozgadałam się.

- To nie rola wykładowcy – uśmiechnął się. – Ale rola przyjaciela.


- Nauczycielu – rozpromieniłam się. Jeśli SAM Bef nazywa się moim przyjacielem, to
znaczy, że moje życie nie jest tak złe, jak mi się wydaję. Nawet lepsze!

- Ola – wynurzył się z tłumu Otto. – O, witajcie! Ola, zaproponowano nam kupno domu w
sam raz na nasze możliwości.

No tak, to ludzie zebrali się tu na pogaduchy, a krasnoludy prowadzą interesy.

- Pójdziemy dzisiaj zobaczyć - stwierdziłam, pożegnają się z Befem i podając mu rękę (nie
będę myć dłoni przynajmniej przez tydzień od tego momentu na szczęście).

Rodzinka postanowiła pójść na zakupy. Twarze Zaka i ojca przybrały już męczeński wyraz,
młodsze siostry już zaczynały jęczeć o czymś drogim i całkowicie niepotrzebnym. Obiecując
zaprosić ich do nowego domu, poszłam za krasnoludem.

- Od roku tam nikt już nie mieszka – niewyraźnie mówił Otto, ściągając oficjalną szatę przez
głowę. Swoją już dawno zdjęłam i teraz wala się na dnie torebki mamy – na pamięć. – Żył
tam stary krasnolud, dlatego dostajemy od razu mistrzownię.

- Dlaczego kiedy zmarł, domu nie przejął ktoś z jego licznej rodziny? – zdziwiłam się.

- Dlatego, że był samotny – delikatnie wyjaśnił krasnolud. – Całą jego rodzinę załatwiły
umarlaki z Gór Zmierzchowych, kiedy zaryzykowali tam zamieszkać, bo było tam dużo rud
kopalnych. Sam Karl miał trochę zryty beret, dlatego dom ma złą sławę. Ale przecież się tego
nie boimy, prawda?

- Nie boimy - potwierdziłam. – Z naszym szczęściem musimy chwytać to, co się da, a nie
nosem kręcić. Jak się wzbogacimy…

- To wtedy postawimy na działce dwa domy – powiedział Otto.

- Po co?

- Dlatego, że i tak gadają o nas nie wiadomo co, a jeśli będziemy cały czas żyć razem…

- Co gadają? – nastroszyłam się.

- Że nie jesteśmy przyjaciółmi – zakomunikował Otto. – Szczególnie po tym, jak rozstałaś się
z Irgą

- A co? – nagle rozweseliłam się. – Druhu, jesteśmy od tak dawna ze sobą, że znamy się jak
łyse konie. Tym bardziej, że zajmujemy się tym samym interesem. Będzie z nas piękna para.

Półkrasnokud zatrzymał się nagle, jakby naleciał na niewidzialną ścianę.

- Ty tak na poważnie?

- Absolutnie. No, czego stoisz, mieliśmy iść dom oglądać.


Otto gniótł w rękach brodę, co oznaczało silne zaniepokojenie i w zamyśleniu dreptał w
miejscu.

- Dobry pomysł – wydusił w końcu z siebie, najwyraźniej przemyślawszy wszystkie zyski i


straty. – Idziemy obejrzeć dom.

Dom wyglądał solidnie i porządnie, nie patrząc na to, że już od roku nikt w nim nie mieszkał.
Krasnoludzki smak zawsze się wyróżniał. Przy skrzypiących drzwiach stał wściekle rusy
krasnolud, dalszy krewniak poprzedniego właściciela.

- Dom dobry, dobry, kupujcie - trzeszczał, bez wytchnienia opisując zalety domu i
mistrzowni.

- Jeśli jest taki dobry, to dlaczego sami w nim nie mieszkacie? – z trudem, ale udało mi się
przebić sprzedawcę.

- Dlatego, że chcę go sprzedać – powiedział krasnolud. – Mam już dom, ale sam bym
mieszkał tutaj. Moja rodzina jest za duża, żeby się tutaj zmieściła.

Patrzyłam w krystalicznie niewinne oczy i wiedziałam, że coś jest tutaj nie tak. To uczucie
kłębiło się gdzieś w podświadomości i nie mogłam przyoblec tego w słowa. Trzeba było łapać
za ręce Ottona i zaciągnąć na stronę.

- Jesteś pewny, że potrzebujemy właśnie tego domu? - wyszeptałam.

- Nic więcej za takie pieniądze nie kupimy – uczciwie odpowiedział Otto.

- Możemy pożyczyć pieniądze i znaleźć coś lepszego niż śmierdzący dom na skraju miasta!

- Nie chcę od nikogo nic pożyczać! – wysyczał rozzłoszczony krasnolud. – To mój pierwszy
dom – no dobra, moja połowa domu. Chcę, żeby krewni mnie poważali, że mogłem zacząć
sam. Sam! Sam, rozumiesz! A jeśliby niektóre osoby nie poszły niszczyć elfie dzielnicy to
kasy byłoby więcej.

- Będziesz mi to wypominał do końca życia? – rozzłościłam się. – To nie był mój pomysł i
byłam ofiarą tłumu tak samo jak i ty.

- Tak się tam kłócicie – zauważył sprzedawca. – Że zacząłem myśleć, że jesteście parą.

- To nie wasza sprawa – odgryzł się Otto.

- Otto – błagalnie chwyciłam go za rękaw – nie podoba mi się tu.

- To dlatego, że podwórko jest zapuszczone i dom jest cały w pajęczynie – stwierdził


najlepszy przyjaciel. – posadzimy kwiatki, umyjemy okna i podłogę – i sama zauważysz, jak
się zmieni.

- Nie dlatego mi się nie podoba – próbowałam wyjaśnić. – Nie podoba mi się gdzieś w duszy.
Przeczucie.
- Niczego nie czuję – powiedział Otto, pomyślawszy chwilkę. I zwrócił się do rudego
krasnoluda: - Kupujemy dom.

Musiałam się z tym pogodzić. Tym bardziej, że nie mieliśmy innych możliwości. Jeśli
krasnolud po wyprowadzki z akademika mógł zamieszkać u rodziny, to ja nie miałam gdzie
pójść – wcześniej zamierzałam mieszkać z Irgą, który teraz mnie całkowicie nie zauważał.

Wieczorem pakowałam w pokoju ostatnie rzeczy. Ściany nieprzyjemnie raziły oczy swoją
pustotą – znikły półeczki, zawalone zeszytami i podręcznikami, kosmetykami i innymi
małymi przyjemnymi drobiazgami. Pusta szafa na ubrania świeciła pustkami i otwartymi na
oścież drzwiczkami. Na szafkach leżały owinięte w szmatki filiżanki i talerze. Moja
współlokatorka, uzdrowicielka Lira, ostrożnie owijała w we włochaty pled swój ukochany
czerep, który tyle lat stał na półce nad jej łóżkiem. Półtora roku temu czerep zniknął bez śladu
przez zaklęcie, które miało oczyścić pokój z kurzu. Lira traktowała go jak ukochane
zwierzątko. I nagle przy przeprowadzce czerep się odnalazł – pojawił się na półce w środku
nocy i stał tam jak gdyby nigdy nic do rana. Tak, tę pobudkę zapomnę na długo – obudził
mnie przeraźliwy wizg. Podskoczyłam na łóżku, gotowa do obrony przed martwiakami,
złodziejami, bandytami i gwałcicielami razem wziętych. Na łóżku obok kręcił głową zaspany
chłopak Liry, Arsenij, a winowajczyni zamieszania tańczyła pośrodku pokoju przytulając się
do łba i mówiąc:

- Mój najdroższy, kochany mój, wróciłeś do właścicielki, wróciłeś!

Wtedy razem z Arsenim wypiliśmy resztki uspokajającej nalewki, dochodząc do wniosku, że


każdy ma prawo mieć różne dziwactwa.

- Chciałam ci powiedzieć – nagle przerwała nasze milczenie Lira. – Ale bałam się, że nie
wytrzymasz.

- Jeśli chodzi ci o to, że Irga łazi po mieście przytulając do siebie długonogą blondynkę, to
mi już o tym donieśli – odezwałam się nudnym głosem.

- Nie widziałam go z nikim – zdziwiła się przyjaciółka. – Za każdym razem jak go


spotykałam był sam.

- Nie musisz mnie pocieszać – przerwałam jej.

- Nie o to mi chodzi – przyznała zawstydzona Lira. – Postanowiliśmy się z Arsenim ożenić.

- O! – ucieszyłam się. – To dopiero nowina! A dlaczego bałaś się mi o tym powiedzieć?

- No… - przyjaciółka usiadła obok na łóżku – Jesteś teraz sama, a ja…

- Lira! – energicznie krzyknęłam. – To nie ma żadnego znaczenia! Przecież jesteś moją


najlepszą przyjaciółką i jestem z twojego powodu bardzo szczęśliwa! Dlaczego miałabym się
smucić? Odwrotnie, cieszę się, że chociaż tobie się udało.

Lira westchnęła z jawną ulgą.


- No to zapraszam cię na ślub - powiedziała. – Postanowiliśmy urządzić skromne wesele, w
najbliższym kręgu.

- Cieszę się, że jestem zaliczona do najbliższego kręgu.

- Oczywiście, przecież jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nawet więcej – mieszkamy


razem!

- Mieszkałyśmy – ze smutkiem uściśliłam.

- Ale za to jesteśmy prawdziwymi przyjaciółkami!

Objęłyśmy się i posiedziałyśmy tak chwilę w ciszy. Moją duszą zawładną spokój.

- Naprawdę jestem szczęśliwa z twojego powodu - powiedziałam. – Tylko powiedz mi, jak to
jest całować się z brodatym?

- Bardzo ciekawe wrażenia– ze śmiechem przyznała Lira. – Kiedy go całujesz to jeszcze nic,
ale jak on gdzieś ciebie, a broda tak łaskocze, łaskocze… Podwójna radość.

Roześmiałam się. Lira przeprowadzała się do akademiku przy Domu Uzdrowień, gdzie już od
kilku lat żył jej chłopak. Obiecano im, że kiedy się ożenią dostaną wspólny pokój, a po
zakończeniu praktyki Liry zamierzali pojechać do rodzinnego miasta Arseniego i tam
pracować.

- Kiedy się przeprowadzacie? – zapytała mnie przyjaciółka.

- Jutro. Rano załatwimy wszystkie papiery i będziemy się wprowadzać. Czym wcześniej tym
lepiej. Tam jest dużo roboty ze sprzątaniem, a Otto najpierw chce wyremontować
mistrzownię, żeby zacząć pracować. Nie mamy teraz kasy, ale na szczęście zdążyłam szalik
kupić – z przyjemnością pogłaskałam puszystą własność.

Następny dzień okazał się bardziej kłopotliwy niż myślałam. Niekończące się kolejki we
wszelakich instytucjach i urzędnicy ze znudzonym wyrazem twarzy, którzy ożywiali się na
widok monet. Pół pijany woźnica z obskurną karetą, gdzie wrzuciliśmy wszystkie rzeczy, i
jego stara kobyła ledwie idąca po uliczkach miasta.

Żeby odciążyć klacz szliśmy za karetą piechotą.

- Nie będziemy mieli jutro za co zjeść – poskarżył mi się. – Straciliśmy wszystkie pieniądze.

- Nie bój się o żarcie - rzekłam. – Moja mama dała nam jedzenia przynajmniej na trzy
tygodnie. Powiedziała, że to prezent od rodziny na wyjście z domu. Na przykład kupno domu
to bardzo kosztowna rzecz, i boją się, żeby starsza córka z głodu nie padła na początku
magicznej kariery. Tylko nie bardzo wyobrażam sobie jak będziemy przeprowadzać remont.

Otto nagle się roześmiał.

- W remoncie obiecał pomóc ojciec. Jeszcze i braci przyprowadzi. Jak dobrze, że mamy
rodzinę.
- Tak, źle by bez nich było – zgodziłam się.

Kiedy wwaliliśmy rzeczy – z pomocą magii, dlatego, że już odpadały nam ręce i w plecach
strzelało, zaczęło już ciemnieć.

- Dzisiaj śpimy razem - powiedziałam, wynurzając się wśród worków z odzieżą – I na


podłodze. Nie mam sił na sprzątanie.

- Ja też – przyznał Otto. – Tylko nie bij mnie za bardzo, jak będę chrapać.

- Jestem tak zmęczona, że nie będę tracić sił na bicie ciebie.

Półkrasnolud otworzył drzwi do domu i natychmiast zamknął. Odwrócił się do mnie i


powiedział:

- Tam jest wampir.

- Co? – zdziwiłam się.

- Wampir.

- Żarty się ciebie trzymają – wkurzyłam się, otwierając drzwi.

W przedsionku stała długa, chuda figura ze świecącymi na czerwono oczyma i zębami, na


których migotały odblaski. Wampir ruszył w moją stronę, wyciągając ręce z zakrzywionymi
pazurami. Szybko zamknęłam drzwi i odwróciwszy się z całej siły nawaliłam się na nie
plecami, czując jak z przerażenia ruszają mi się włosy na głowie.

- Tam naprawdę jest wampir – przyznałam słabym głosem.

Uderzono w drzwi. Artefakty wiszące na szyi zrobiły się gorące. Otto rzucił się na dziwo
razem ze mną i zaproponował:

- Pewnie się dopiero przebudził i nie wie co się dzieje.

- To ty po przebudzeniu nie wiesz co się dzieje - powiedziałam. – Powstrzymują go drzwi z


dębu, bo wampiry dębu nie lubią.

- A ja myślałem, że nie lubią osiny.

- Osiny nienawidzą – błysnęłam wiedzą i wyjęczałam: - Mówiłam ci, że coś mi się tu nie
podoba! Mówiłam! Czułam!

Otto wychrypiał, upierając się nogami w ziemię:

- W dzień nigdzie go nie było widać!

- Bo spał w piwnicy! Zaglądałeś tam? – w wiotkim ciele wampira skrywała się ogromna siła.

- Nie – wyjęczał Otto. – Co będziemy robić?


- Nie wiem! - wizgnęłam. - Co on tu w ogóle robi, przecież wampirów w Czystiakowie nigdy
nie było

- Dobra, zrobimy tak, że ja będę trzymał drzwi a ty pobiegniesz po pomoc.

- I wróciwszy znaleźć po tobie tylko kawałki? Drzwi już trzeszczą, będziemy się bić, bo nie
mamy innego wyboru.

- Uciekaj, choć ty się uratujesz.

- Idiota.

- Ola, szybko odejdź od drzwi – ryknął głos od strony furtki.

- Irga! - krzyknęłam.

- Szybko, powiedziałem!

Odbiegłam od drzwi, a Irga szybkim ruchem, prawie wyrywając mi rękę ze stawu, schował
mnie za siebie. Otto jęczał, w pojedynkę powstrzymując wampira. Na końcach palców
nekromanty pojawiły się niebieskie płomienie, kiwnął, a Otto rzucił się w krzaki znajdujące
się w kącie podwórka.

Wampir wpadł na podwórko i zawył, dostając uderzeniem magii. Zwinnie unikając


następnego, ogromnym susem wskoczył na płot.

- Odejdź – wysyczał Irga.

Jednak wampir popatrzył się na nekromantę płonącymi oczyma i skoczył. Rozrzuciło nas po
podwórku. Poturlałam się po ziemi, łapiąc wraz z powietrzem gorzki pył – nie wiem jak, ale
Irga zdążył usunąć mnie z trajektorii lotu nieżywego. Przekręciwszy się na plecy zobaczyłam,
jak niebo zasłoniła figura i wampir nachylił się nade mną, chwytając zimnymi kończynami
moje ręce, wzniesione w obronnym geście. Odsunąwszy je na stronę, krwiopijca otworzył
paszczę, z której jechało smrodem i ukąsił mnie za szyję. Z przerażenia i bólu nawet nie
krzyknęłam.

Bach! Uderzenie odrzuciło wampira ode mnie, który się skulił, a Otto, trzymając resztki drzwi
w rękach i walił jeszcze krwiopijcę z buta. Ten skoczył i rzucił się na krasnoluda, ale Otto
zręcznie posługując się deską jak tarczą, uniknął zębów. Więcej nie zobaczyłam – zwinęłam
się w kłębek i zrobiło mi się niedobrze. Sił starczyło mi tylko na to, żeby spróbować
popełznąć w krzaki.

- Ola, miła, żyjesz? – Irga przewrócił mnie na plecy. Przez całą jego twarz ciągnęła się
krwawa szrama.

Ja, strzelając zębami, przycisnęłam ręce do płonącego ogniem gardła.

- Trzymaj jej ręce – krzyknął były narzeczony i Otto brutalnie rozłożył mi ręce i przytrzymał.
Irga pstryknięciem zapalił płomyczek, z jakiegoś powodu drżący i pochylił się nade mną. Ja,
zapominając o tym, że ugryzł mnie wampir i zostało mi mało czasu, z przyjemnością
zaciągnęłam się ukochanym i znajomym zapachem gorącego męskiego ciała, zapachem
długiej czarnej grzywki, którą niecierpliwym ruchem nekromanta odrzucił na bok.

- Kocham cię - powiedziałam.

- Głupia – odezwał się nekromanta, przecinając elficki szalik. – Sukin Kot!

- Umieram? - zapytałam.

- Nie – ze zdziwieniem i ulgą odpowiedział Irga. – Będziesz się tylko męczyć.

- Nie ugryzł cię – krzyknął Otto. – Tylko cię podrapał.

- Jego kły zaplątały się w szaliku – Irga nerwowo się roześmiał. – Idziemy do uzdrowicieli,
oni uratuję cię od zatrucia wampirzym jadem.

Nekromanta lekko podniósł mnie na ręce, a ja objęłam go rękami i mocno się przytuliłam.

- Co wampir robił w lesie? – zapytał Otto, idąc obok. – Na Młot i Kowadło, całe ręce mam
poranione, jak ja teraz będę pracował?

- Nie wiem – powiedział Irga. – Przybiegłem, bo poczułem uderzenie czarnej magii.

- A… - zaczął półkrasnolud i zamilkł.

- Jak mogłeś tak szybko przybiec? – wychrypiałam. Szyja strasznie piekła. – Byłeś w
pobliżu?

- Przechodziłem obok – bez entuzjazmu odpowiedział nekromanta.

Chciałam powiedzieć, że Irdze nie jest wszystko jedno to, co dzieje się w moim życiu, ale
zdążyłam spojrzeć na krasnoluda. Zdecydowanie pokręcił głową i postanowiłam po prostu
cieszyć się chwilą, położywszy głowę na ramiona chłopaka.

W Domie Uzdrowicieli dzisiaj dyżurowała Lira.

- Co się stało? – podbiegła do nas przerażona.

- Olę podrapał wampir – powiedział Irga.

Jad zaczął działać – zaczęło mi się kręcić w głowie, a przed oczami pojawiać się
różnokolorowe plamy.

- Wampir? – krzyknęła Lira. – O Miłościwy Annie!

Na jej krzyk, sądząc po tupocie, przybiegli wszyscy uzdrowiciele. Próbowali położyć mnie na
nosze, ale tak się wszczepiłam w Irgę, że jego koszula zatrzeszczała. Uzdrowiciele
przyspieszyli, a ja krzyknęłam, czepiając się nekromanty nogami i rękami. Z jakiegoś powodu
w tym wirującym, kolorowym i głośnym świecie wydawał mi się bezpieczną przystanią.
- Puść mnie, Ola, zadusisz – przekonywał mnie Irga, rozprostowując moje palce.

W końcu rzucili mi jakimś proszkiem w twarz i wyłączyłam się.

Obudziłam się na miękkim łóżku w sali Domu Uzdrowień. Ręce mi zdrętwiały, a


pokręciwszy głową, zrozumiałam, dlaczego. Spałam, uczepiwszy się rękami rąk Irgi.
Nekromanta spał obok w wygodnym krześle. Koszula nosiła śladu nocnego boju i wątpiłam,
że można ją było po prostu tak zaszyć, szybciej wyrzucić. Przez twarz chłopaka ciągnął się
bordowy ślad po ranie. Zrozumiałam, jak bardzo się za nim stęskniłam, i dlatego tak leżałam,
lubując się ukochanym nie patrząc na to, że całe ciało zdrętwiało.

Irga głęboko westchnął, przeciągnął się całym ciałem, nie zabierając ode mnie ręki, znowu
westchnął i otworzył oczy. Popatrzył na mnie, westchnął kolejny raz i ostrożnie zabrał rękę.

- Irga… - wyszeptałam.

- Dzień dobry – powiedział spokojnie. – Jak się czujesz?

- Dobrze.

- No to pójdę.

- Irga, musimy porozmawiać.

- Słucham – dopiero, co wstając z krzesła znowu na nie siadł.

- Ja… ty… Znowu jesteśmy razem? - wydusiłam.

- Nie – powiedział Irga. – Dlaczego tak pomyślałaś?

- Dlatego, że… Zachowywałeś się tak ostatniej nocy… I siedziałeś obok mnie…

Irga wzruszył ramionami.

- Tak samo zachowałbym się z innym poszkodowanym. Przecież to wina magicznej władzy,
że nie zauważyliśmy pojawienia się w mieście wampira.

Nekromanta wstał i ruszył do drzwi.

- Jesteś okrutny – z uczuciem rzuciłam do jego pleców.

Irga zamarł.

- A ty? – zapytał cicho i wyszedł, zanim mogłam coś odpowiedzieć.

Odwróciwszy się do ściany, zacisnęłam zęby. Nie dam się. I tak się nie dam.

- Co z tobą? – Lira ostrożnie poszturchała mnie za rękę.

- Lepiej by było, jakbym zamieniła się w wampira - wyjęczałam.


- Nie zamieniłabyś się – uspokoiła mnie przyjaciółka. – Wampirzy jad przemienia tylko jeśli z
ofiary wypito większą część krwi, a tak po prostu organizm się zatruwa i człowiek choruje.
Ale jeśli w porę zwróci się do uzdrowicieli, to nic strasznego się nie stanie. Powtarzam ci:
wszystko będzie z wami dobrze. Kiedyś Irdze przejdzie.

- Lepiej, żeby to było wcześniej niż w ogóle – odpowiedziałam pochmurnie.

Przy wyjściu czekał na mnie Otto, żując bułkę. Ręce miał obandażowane i był senny.

- A mi przez całą noc uzdrowiciele drzazgi wyciągali – pochwalił się. – Takie młodziutkie
dziewczynki – cukiereczki po prostu. A jak z tobą, gryźć nie będziesz?

Popatrzywszy na moją pochmurną twarz, kumpel westchnął i podał mi pół bułki.

- Co, Irga nadal jest obrażony?

- Tak.

- Rozumiem go. W nocy do Domu Uzdrowicieli przyszedł Żiwko. Tylko co ciebie uspokoili i
zamierzali przenieść z pierwszej sali, jak nagle pojawił się on. "Co z nią?" - mówi. Irga nawet
na twarzy się zmienił.

- Zabiję tego przeklętego orka – rozzłościłam się.

- To nie on – powiedział Otto. – Po prostu zbieżność sytuacji. Psy mu zachorowały i poszedł


po uzdrowiciela, lecz nie widział, że cię tu spotka. Ale oczywiście nie mógł Irgi
podenerwować.

- No za co tak mnie? - zawyłam, zwracając się do niebios. – Za co, co? Słuchaj, Otto, a nie
rozkradli nam rzeczy przez noc?

- Nie, tam strażnik siedział, spotkaliśmy go po drodze do Domu Uzdrowicieli – chętnie


powiedział krasnolud. – A to twój szalik, ale boję się, że zginął śmiercią bohatera. Najpierw
go wampir porwał kłami, a potem jeszcze Irga rozciął.

- Trzy złocisze! - jęknęłam.

- Ile? – krzyknął Otto. - Ile? Przecież za te pieniądze można było nowe drzwi postawić!

- Nie myślałam o drzwiach, kiedy go kupowałam – odgryzłam się, wchodząc przez furtkę.

Na środku podwórka widniała wypalona plama.

- To to, co zostało z wampira – powiedział półkrasnolud.

- Otoczymy kręgiem z kredy i będziemy pokazywać gościom - postanowiłam. – Wampir w


naszych krajach jest rzadkością. Szkoda, że tak mało z niego zostało, bo można byłoby go za
pieniądze pokazywać.

- O! – z szacunkiem podniósł palec Otto. – Zaczęłaś myśleć jak krasnolud.


- Raczej jak krasnoludka - uściśliłam, znajdując przy krzakach resztki ze swojego szaliczka.

- Ciekawe skąd się wziął w ogóle ten wampir – zapytał półkrasnolud, bezsilnie padając na
worki z rzeczami, cały czas leżące przy drzwiach do domu.

- To nie mnie powinieneś pytać - powiedziałam.

- Rano tu była połowa magicznej straży, która stwierdziła, że od dawna spał w piwnicy, a
nasza magia, kiedy przenosiliśmy rzeczy, go obudziła – wyjaśnił Otto. – Nie było by
szczęścia, to by nieszczęście pomogło. Teraz wszyscy wiedzą, gdzie można kupić porządne
artefakty po dobrej cenie.

- Przecież nie mamy jeszcze mistrzowni - przypomniałam, obawiając się, że w rezultacie


kampanii zabitego wampira posypie się kupa zamówień.

- To nic, dzisiaj przyjedzie mój ojciec zająć się mistrzownią – machnął ręką Otto. – A
zauważyłaś, że wampir właśnie na ciebie się rzucił? Porozmyślałbym nad tym w trakcie
odpoczynku.

- No to rozmyślaj, jeśli nie chcesz stracić kompana. Wydaje mi się, że z naszej dwójki mam
smaczniejszą krew - powiedziałam, podnosząc bohaterski szalik. Ostrożnie wypiorę i
powieszę w ramce nad łóżkiem. Zasłużył sobie ratując moje życie.

- Nie można się od ciebie uwolnić – stwierdził Otto zadowolony. – Ani wampir cię nie
załatwi, ani szalony nekromanta, nic! Tylko z miłości możesz paść, ale to się jeszcze zobaczy.

- Naprawdę? – ucieszyłam się.

- Oczywiście – powiedział pewnie krasnolud. – Nie patrząc na wszystkie urazy Irga i tak nie
zabrał pierścionka.

- Może zapomniał?

- Ta, zapomniał. Pierścionka swojej matki. Który błyszczy na twoim palcu. Tak, zapomniał.

- Od Żiwka się uwolnię – powiedział groźnie. – Wtedy zobaczymy.

- Nie musisz się uwalniać od Żiwka – błagalnie powiedział Otto. – Dogadałem się z nim o
kupnie psa za dobrą cenę.

- Nie będziesz u orka kupować psa! Szybciej ja będę siedzieć przy bramie i szczekać! Inaczej
ten dureń znajdzie nowy powód, by tu zaglądać i Irga będzie myśleć, że coś nas łączy! –
wkurzyłam się.

- O, pościelimy tobie w budzie – uśmiechając się, rzekł Otto. – Bo domek jest maleńki i z
twoimi rzeczami będzie tu za ciasno.

- Ach ty – oburzyłam się, rzucając się na najlepszego przyjaciela.


Kotłowaliśmy się wśród szmatek, kiedy nad nami rozległ się głos ojca Ottona, Ottorna der
Szwarca, wesoło pytający:

- I kiedy do ołtarza Bogini Rodu?

- Tato – zawstydził się półkrasnolud i bezczelnie powiedział: - Pieniędzy nie ma.

- No, na ślub ci dam – uśmiechnął się Ottorn, pomagając mi wstać. Za jego plecami młodsi
bracia Ottona szczerzyli się do nas na szerokość wszystkich swoich zębów.

- Nie trzeba – przeraził się kumpel. – Tato, ja sam.

- Świetnie, prawdziwy krasnolud! – ucieszył się Ottorn. – No co, będziemy pracować? Czas
to pieniądz!

Póki krasnoludy stukały i cięły, sprzątałam w domu, i, tak tak, spoglądałam na pierścionek.
Dzisiaj w nocy Irga mógł go zdjąć, ale nie zrobił tego, nawet biorąc pod uwagę pojawienie się
orka w Domu uzdrowień. Jakby jeszcze mój ukochany podpowiedział, co musze zrobić, żeby
go odzyskać, było by świetnie. Ale nie, tak muszę myśleć sama. Jak ciężko! Ze zdwojoną
energią zaczęłam pozbywać się pyłu i pajęczyny. Znienawidzona robota w domu przy planie
odzyskania Irgi była małą nieprzyjemnością. Ale cieszy mnie jedno - po doprowadzeni tego
pobojowiska do porządnego stanu zrobię krok w stronę stania się idealną żoną. Przecież stanę
się sprzątaczką z bardzo dużym doświadczeniem!
Super exclusiv

Siedziałam na letnim placu ulubionej knajpki "Pij więcej!" i nacieszałam się życiem. Przede
mną na stoliczku stały trzy spienione kufle z piwem, na talerzyku leżały żytnie sucharki, a w
miseczce – słone ogóreczki. Z rana knajpa była prawie pusta i nikt i nic nie przeszkadzało mi,
chłepcząc piwo, cieszyć się z jasnego błękitnego nieba z wolno płynącymi po nim obłokami.

Miałam dzisiaj wolne. Pierwszy wolny dzień od ostatnich trzech tygodni. Od dwudziestu
jeden dni nieprzerwanej, wyczerpującej pracy, kiedy wieczorem chce się tylko paść i zasnąć.
Czasami zasypialiśmy z Ottem za stołem, padając głową w niedojedzoną kaszę. Za to rezultat
był wstrząsający – nasz domek świecił czystością, w pokojach było przytulnie, w rurach
zamieszkał demon ognia i teraz ciągle mieliśmy ciepłą wodę, na podwórku rosły kwiatki i
pojawiła się ławeczka, furtka pachniała świeżą farbą, a w mistrzowni można było pracować
bez strachu, że na głowę spadnie przegniła belka albo nie będzie gdzie położyć narzędzi. A
najważniejsze – Ottorn der Szwarc wrócił do domu razem z partią artefaktów, dodających
siły, które zamierzał sprzedawać w swoich sklepach.

A u nas pojawiły się pieniądze. Większą część pieniędzy Otto żelazną ręką schował w koncie
w banku z napisem "Na rozwinięcie interesu", ale mimo wszystko udało mi się namówić go
na to, że na rozrywkę też musimy trochę stracić kasy.

Teraz przepijałam swoje pierwsze podyplomowe pieniądze i czułam się prawie w pełni
szczęśliwa.

- Cześć, Ola – przysiadła się do mojego stolika koleżanka z uniwersytetu, Tomna, pierwsza
modnisia akademiku. Jeśli ja wybrałam sobie specjalizację Mistrz Artefaktów, to Tomna, nie
władająca większą magiczną siłą, została teoretykiem magii. Czekała ją robota w bibliotece
albo staż w liceum magii.

- Witaj – dobrodusznie odpowiedziałam. – Czym się teraz zajmujesz?

- W jednym sklepie pracuję, doradzam ubiór klientom – wyjaśniła Tomna.

- I trzeba było dla tego tyle lat się uczyć? – zdziwiłam się.

- Oczywiście! Nie można dobrze wyglądać bez magii! – zapalczywie powiedziała


dziewczyna. – Na przykład wstajesz rano, a tu pod oczami wory od wczorajszego szalonego
wieczoru. Co robisz?

- Nic.

- Nie można być tak obojętnym wobec własnego wyglądu – nachmurzyła się Tomna. – A jeśli
masz ważne spotkanie? Randkę z mężczyzną twoich marzeń?

Och, och, och, a gdzie jest teraz mężczyzna moich marzeń?

- No, jeśli to takie pytanie… Położę na oczy chłodną szmatkę z wyciągiem z rumianku.
- To słabo pomaga – machnęła ręką z idealnym manikiurem Tomna. Popatrzyłam na swoje
palce, szorstkie od ciężkiej pracy i ciężko westchnęłam. A koleżanka ciągnęła: - Bez lekkiej
magii się nie obędzie! Raz i twarz promienieje świeżością.

- Wiesz lepiej – zgodziłam się.

- Ola, szukałam cię nie dlatego, żeby wygłosić lekcje o pięknie. Potrzebuje twojej pomocy.

Nie chciałam rozmawiać o pieniądzach.

- Mamy jutro dzień otwarty, przyjdź.

- Nie potrzebuje artefaktu – niecierpliwie powiedziała Tomna. – Potrzebuje twojej pomocy


jako przyjaciółki.

Zdziwiłam się. Nie można było powiedzieć, że jesteśmy z Tomną bliskimi przyjaciółkami.
Przy czym, miałam bardzo mało bliskich przyjaciół w których była tylko jedna dziewczyna.
Kobiece towarzystwo przejadło mi się w domu.

- Słucham.

- Zrozum – wstydliwie rzekła Tomna. – Mój ukochany jest krawcem. Dniami szyje sukienki
w studiu, a wieczorami w domu wymyśla własną kolekcję. Jest bardzo utalentowany i chce
pokazać swoje autorskie sukienki całemu światu.

- No i gdzie jest problem? Niech powie właścicielowi studia i na wystawie powiesi swoje
twory.

- Nie, właściciel studia go nie zrozumie. Jak i klientki. Są tak przyziemne, że chcą tylko
tradycyjnych rzeczy. A on ma talent, to prawdziwy geniusz. Jego odzież może zrozumieć i
przyjąć tylko człowiek otwarty na świat.

- A czego chcesz ode mnie? Żebym kupiła sukienkę i rozpowiedziała wszystkim u kogo?

- Byłoby nieźle – potwierdziła Tomna. – Ale mamy lepszy pomysł. W tą niedzielę na


głównym placu będzie koncert, a Wadim ma kontakty wśród organizatorów. I postanowił
zorganizować pokaz przed koncertem. I zapraszamy cię do zostania naszą modelką!

Ze zdziwienia zakrztusiłam się piwem In długo kaszlałam.

- Mnie? Żartujesz! Jaka ze mnie wyjdzie modelka?

- No tak, twój wygląd nie jest za bardzo – westchnęła Tomna. – Ale nic nie zrobisz.
Wadimowi nie starczy pieniędzy żeby opłacić usługi profesjonalnych modelek. Więc ja
zapraszam swoje przyjaciółki. Pieniędzy nie damy, ale za darmo zrobię ci manikiur i makijaż.
I kiedy Wadim stanie się sławny, będziesz wszystkim z dumą opowiadać, że uczestniczyłaś w
jego pierwszym pokazie.

- A będzie sławny? - zapytałam.


- Oczywiście! Już niedługo jego modele sukienek będą nosić w stolicy i faworytki króla będą
walczyć o to, żeby je ubierał.

Tak naprawdę nie miałam żadnej przyczyny, żeby odmówić – w tym tygodniu będziemy
pracować razem z Otto ze skończonymi. Tym bardziej, że fajnie jest się przejść po scenie
przed oczami oczarowanych widzów w jakiejś ładnej sukience. No i makijaż i manikiur jest
za darmo.

- Dobrze, zgadzam się.

- Naprawdę? – Tomna przyjęła to z taką ulgą, że zaczęłam cos podejrzewać, ale nie mogłam
już odmówić.

- Ciekawie będzie to zobaczyć – powiedział wieczorem Otto, kiedy podzieliłam się z nim
nowinkami. – Nie widziałem cię jeszcze na scenie.

- Jakoś opuściłam ten moment w drodze ku sławie - wyburczałam. Dobrze namyśliwszy się
zrozumiałam, że niepotrzebnie się zgodziłam – przy ogromnych ilościach znajomych modniś,
z których mogła nazbierać modelek choć i na pięć pokazów, Tomna zwróciła się właśnie do
mnie. Dlaczego?

- Ja będę stać w tłumie i jak tylko się pokażesz powiem wszystkim wokół jakie świetne
artefakty robi ta dziewczyna na scenie – głośno rozmyślał Otto.

- Każdy powód dla reklamy jest dobry? - zapytałam.

- A jakby inaczej. Zauważyłaś jaką mamy konkurencję? Policzyłaś, ile jest sklepów
artefaktników w mieście? Nie? A ja policzyłem! Żeby mieć porządny dochód musimy
każdymi sposobami zwabiać klientów!

- Wleźć na golasa na dach - poradziłam.

Otto zaczerwienił się.

- A co? – rozwijałam myśl. – Mało mieszczan widziało gołego krasnoluda. A tak przylecą na
podwórko całym tłumem. A ja na dole na stoliczku towar rozłożę, będę zachwalać.

- Tylko dlatego, że sobie dzisiaj popiłaś, nie będę się obrażał – uprzedził półkrasnolud. – Ale
proszę cię w przyszłości powstrzymywać się od podobnych pomysłów, obrażających moją
godność!

- Przecież nie proponuje ci zgolić brody – roześmiałam się.

- Idź spać, spać, spać, bo zaraz się doigrasz – powtarzał Otto.

Rano musiałam spokojnie przeprosić i przyznać, że pomysł reklamowania artefaktów gołym


krasnoludem był nie za bardzo udany. Bez tego krasnolud nie chciał dać rosołu, który
schował, a wypite wczoraj piwo stukało mi w głowie jak barabany.
W niedzielny poranek przyszłam pod scenę na głównym placu. Tam Tomna oraz jej geniusz
odzieży, chudy jasnowłosy chłopak z ostrymi, szybkimi i z lekka chaotycznymi ruchami rąk,
stworzyli coś na wzór garderoby i przymierzalni w jednym. Wadim był odziany w coś,
przypominające hybrydę orkowego bezrękawnika i elfiej męskiej tuniki. Zaczęłam mimo woli
poważać chłopaka – połączyć dwa style tak, żeby można było przyjemnie na to patrzeć, było
według mnie ciężko. Swoje arcydzieła krawiec trzymał w wysokiej szafie na kółkach.

- Zobaczycie je kiedy przyjdzie pora – powiedział mi i jeszcze piątce dziewczyn, które


zgodziły się wziąć udział w pokazie.

Wadim nerwowo zaciskał dłonie, póki Tomna i jej pomocnica kręciła się wokół nas, czesząc i
malując. Tak przyjemnie było być w rękach profesjonalistów! Przyjemnie do momentu, póki
nie otworzyłam oczu i nie popatrzyłam na siebie w lustrze. Okrzyk przerażenia, wyrwany z
mojego gardła, od razu przerwał zamieszanie przy drugiej modelce.

- Co to? – zapytałam, tykając palcem w lustro.

- To ty – odpowiedział w niezrozumieniu Wadim.

Trudno było w to uwierzyć. Pewnie po pobycie w paszczach zombie i wróciwszy z tamtego


świata wyglądałam lepiej. Włosy stały dęba, przypominając stary wianek, wokół coz\u były
ogromne ciemnoniebieskie plamy, jaskrawoczerwone usta wyglądały na wybielonej twarzy
jak krew na śniegu. Ile będę musiała zmywać ten makijaż?

- Twój wygląd powinien pasować do mojej sukienki – powiedział krawiec.

Wyobraziłam sobie sukienkę, pasującą do tego makijażu, i przeraziłam się. Siły Niebiańskie,
na co się zgodziłam?

- Rozumiem, że do tego będą jeszcze pantofle na wysokim obcasie? – zapytałam zasmucona.


– Uprzedzam, że nie zrobię w nich ani kroku - upadnę.

- Modelki będą chodzić po scenie na bosaka – rzekła Tomna, z zachwytem patrząc na


geniusza.

Wymieniliśmy się spojrzeniami z pozostałymi modelkami. Dobrze, że teraz nie ma zimy,


choć myślę, że nawet to nie zatrzymałoby Wadima.

W końcu mistrz otworzył swoją szafę. Wisiały w niej sukienki różnych ciemnych odcieni.
Od popielatoszarego do przenikliwie czarnego.

- Za ciemne to jakieś – wyraziłam swoje zdanie.

- A czym tu się cieszyć? – zapytał Wadim. – Życie jest krótkie i ciężkie. Moje sukienki
wyrażają światowość, bycie ponad codziennością, nad prostymi i przyziemnymi ludźmi. Ten
człowiek…

- Kobieta – poprawiła któraś z modelek.

- Co? – zbił się z tropu projektant, jednak nie przestając nas zręcznie odziewać.
- Przecież sukienki są dla kobiet.

- Niekoniecznie. Po prostu żaden z mężczyzn nie zgodził się na uczestnictwo w pokazie –


podzieliła się wiadomościami Tomna. – Mój drogi, mówiłeś o koncepcji swojej kolekcji.

- A tak, tak. I tak, ten człowiek, będący ponad szarą masą, zrozumiał, że w przyszłości na
niego nic nie czeka, że na zawsze będzie musiał żyć pośród niezrozumienia i
nieprzyjemności.

- W życiu zawsze jest miejsce na święto - wymamrotałam, oglądając się w lustrze.

Byłam ubrana w szarą narzutę, składającą się ze związanych wstążek z różnych tkanin.
Podobne ubranie widziałam na sąsiedzkim strachu na wróble. Nie patrząc na zewnętrzny
widok sukienki, przy chodzeniu pojawiał się rozlewający tren, a figura była dobrze
podkreślona. Każdy krok całkowicie obnażał nogi i było to na granicy przyzwoitości.
Spodobało mi się. Tak czy siak widzowie będą zszokowani. Pozostałe dziewczyny też były
ubrane w cos podobnego. Jedna z modelek próbowała szczepić miejsce rozrywa, a projektant
odciągał jej od tego ręce, twierdząc, że to cały zmysł tej sukienki.

- Coś wątpię, że będą takie nosić przy dworze - powiedziałam, z pół obrotu oglądając swoje
gołe plecy. Będzie trzeba pójść na plaże, bo jestem taka blada, jak znaleziony ostatnio w
naszym domu wampir

- Będą, będą – przekonywał Wadim. – Po pokazie będzie sprzedaż modeli z kolekcji.

- Będziemy miały z tego procent? – chciwie zapytałam. – Inaczej się nie zgadzam.

Pozostałe dziewczyny pokiwały głowami.

- Będziecie miały swój procent – wielkodusznie powiedział twórca. – Chodźcie, czas zacząć.

Stanęłyśmy gęsiego przy wejściu na scenę, a Wadim stanął pośrodku pomostu i krzyknął:

- Drodzy mieszczanie! Przed rozpoczęciem koncertu proponujemy wam obejrzeć pokaz pod
tytułem "Obraza" zaczynającego, ale już bardzo znanego mistrza Wadima Kogno!

Publika słabo zareagowała. Muzykanci zagrali jakąś spokojną melodię, a Tomna pacnęła w
plecy pierwszą dziewczynę.

Kiedy przyszła moja kolej wychodzić na scenę, na mig zamarłam, porażona ilością narodu,
który przybył tu na bezpłatny koncert. Widzowie szumieli, omawiając sukienki, a Wadim,
ciesząc się z takiego obrotu spraw, z entuzjazmem opowiadał coś o szarości i wykończeniach.
Idąc po ciepłych, wytartych od częstych wystąpień deskach było nawet przyjemnie. Wiatr
otulał obnażone nogi, a ja czułam się przeraźliwie śmiałą i niewiarygodnie seksualną kobietą.
Będzie trzeba kiedy kupić jedwabną bieliznę, bo tak przyjemnie dotyka skóry ten materiał.

Stanęłyśmy w pół kręgu, a Wadim radośnie krzyknął:

- Teraz odbędzie się sprzedaż modeli. Początkowa cena na trzy złocisze – gestem przywołał
mnie do siebie i postawił bliżej widzów.
- Za drogo będzie – krzyknął ktoś z tłumu.

- Ale to jest produkt ekskluzywny! – perorował Wadim.

Póki się targował, ja, nie mając co robić, oglądałam tłum. Oczywiście, mój wzrok pomimo
woli zaczął szukać chudej figury w czerni.

Irga był na przedstawieniu i stał niedaleko sceny. Razem z nim stała rudowłosa dziewczyna,
która lepiła się do nekromanty jak przeklejona. To go za pas obejmuje, to za ręce bierze, to
stając na palcach grzywkę za ucho poprawia. Irga stał nieruchomo i wyrażał całą swoją osobą
skrajne rozdrażnienie. Miałam nadzieję, że był wkurzony na dziewczynę. Oczywiście, że na
nią, przecież sam mówił, że nic do mnie nie ma i to, że stoję pół naga przed tłumem, nie
powinno niepokoić nekromanty. Przecież wszystko między nami skończone, czyż nie?

Wysunęłam nogę do przodu i stojący pod sceną facet w zachwyceniu gwizdnął. Irga złożył
ręce. Dziewczyna tarmosiła go za rękaw i coś szczebiotała wskazując na scenę. Ucieszyłam
się, że nie mogłaby nosić takiej sukienki – ma za krótkie nogi.

- Kto jeszcze chce kupić ten model? – walczył w tym czasie Wadim. – Cena: sześć złociszy!

- Ja – przy samej scenie podniósł smagłą rękę ork. Sukin Kot, musiały tu Żiwka przynieść
demony. – Dwadzieścia złotych.

- O! – wyłupił oczy Wadim. - Sprzedane!

Żiwko zwinnie wbiegł na scenę i wyciągnął do mnie rękę.

- Chodź.

- Co znaczy „chodź”? – oburzyłam się. – Poczekaj, przebiorę się i dam ci sukienkę.

- Nie potrzebuje sukienki – machnął ręką Żiwko, starając się ruszyć mnie z miejsca tak, żeby
nie wyglądało to za bardzo grubiańsko

- Przepraszam, a co kupiliście? – przyszedł mi na pomoc Wadim.

- Modelkę* – odpowiedział ork. – Przecież je sprzedawaliście, prawda? No to kupiłem.

W przerażeniu poszukałam wzrokiem Irgi. Szybko przeciskał się do sceny, zostawiając swoją
przyjaciółkę.

- Sprzedawałem modele sukienek – powiedział zmieszany projektant. Tłum na placu


przycichł, z ciekawością czekając na rozwinięcie akcji. – Model dziewczyny… znaczy
dziewczyn nie sprzedajemy. To nie Step, nie mamy niewolnictwa.

Wydawało mi się, że Żiwko dobrze o tym wie. Ale za nic nie mogłam pojąć motywów jego
działań.

- Szkoda – głośno westchnął ork, obejmując mnie za gołe plecy. – Z wielką chęcią kupiłbym
sobie taką… - z wątpliwością popatrzył na bojowy ślad na mojej twarzy - Ślicznotkę.
- Obejdziesz się - stwierdziłam, uwalniając się z jego objęć.

- Przepadły moje dwadzieścia złociszy – smutnie powiedział Wadim, ale w tym samym
momencie sukienkę kupiła jedna bardzo otyła kobieta, zwabiona pikantną sceną. Co prawda
nie zapłaciła dwudziestu złotych a siedem, ale mistrz cieszył się i z tego. Żiwko pomógł mi
zejść pod scenę i, nie zwracając uwagi na moje próby uwolnieni się, przyciągnął do siebie i
zaproponował:

- Pomóc ci zdjąć sukienkę?

- Zabierz od niej łapy – głos Irgi był pełen złości. – Nie widzisz, że jej się to nie podoba?

- Ach, pojawił się były narzeczony! – jadowicie stwierdził ork, ale przestał mnie obejmować.
– Czego chcesz?

Szybko schowałam się za szafą i ściągnęłam z siebie sukienkę, plącząc się we wstążkach.
"Żeby nie pozabijali się nawzajem"- pomyślałam, w pospiechu nakładając swoje ubrania.

- Ola jest teraz wolną dziewczyną – mówił tym czasem Żiwko. – Z kim chce, z tym się
obejmuje. A ja, nawiasem mówiąc, chcę się z nią ożenić.

- Jednak, jej się naprawdę nie podoba to, co robisz – sprzeciwił się Irga chłodno.

- A co cię to obchodzi? Wracaj do swojej nowej i nie przeszkadzaj mi w rozmowie z


ukochaną.

- Zamknij się, Żiwko - krzyknęłam, wyglądając zza szafy. – Jaka ze mnie, do demonów,
twoja ukochana? Czego się do mnie tak przyczepiłeś?

- Postanowiłem, że cię zdobędę i dobiję swego – zdecydowanie odpowiedział Żiwko. – A nie


jak niektórzy nekromanci o słabym charakterze.

Pięść Irgi z głuchym hukiem uderzyła w szczękę orka. Żiwko odpowiedział w milczeniu, ale
Irga zdołał uniknąć uderzenia. Zza lustra rozległ się przerażony i zachwycony krzyk Tomny.
Patrzyłam zmieszana na rozwijającą się bójkę, nie wiedząc, co robić. Pierwszy raz widziałam,
żeby przeze mnie bili się mężczyźni. Co zrobić: rzucić się między nich? Wrzeszczeć?
Poczekać do końca i oddać się zwycięzcy? Moje rozmyślania przerwał potok wody, spadający
na przeciwników.

- Przestańcie – poradził Otto, trzymając w rękach duże wiadro. Zza niego wyglądała
przerażona rudowłosa towarzyszka nekromanty.

- Irga! - krzyknęła, rzucając się do chłopaka, wycierającego krew z rozciętych warg.

Podstawiłam jej nogę i dziewczyna przywaliła w podłogę, zdążywszy tylko krzyknąć.


Poczułam się paskudnie, ale nie mogłam zobaczyć pocieszania bohatera przez czułą
dziewczynę. Irga popatrzył na mnie, wyginając brwi w zdziwieniu, a ja wzruszyłam
ramionami:

- Pod nogi trzeba patrzeć.


- Idziemy, Ola – zawołał Otto.

- Ola zostaje tutaj – grubiańsko powiedział Żiwko, pocierając szczękę. Jego prawe oko powoli
czerwieniało.

- Czego rozkazujesz? – spokojnie zapytał półkrasnolud. – Nie lepiej zapytać samej Oli, czego
ona chce?

- Powinna powiedzieć, kogo jest – uparcie rzekł ork. – Zaproponowałem jej wyjść za mąż.

Irga przemilczał to, chociaż na twarzy miał wypisane wahanie.

- No i co? To jeszcze nic nie znaczy – powiedział Otto. – Ja może też chcę ożenić się z Olą.

- Co?? – jednym głosem krzyknęli chłopcy.

"Narzeczeni rozmnażają się jak króliki" – pomyślałam w oszołomieniu.

W ciszy, przerywanej chlipaniem dziewczyny, która poobijała sobie ręce i kolana,


patrzyliśmy na Ottona. Dla mnie jego wypowiedź też była dużą nowiną, ale postarałam się
przyjąć neutralny wyraz twarzy. Co by nie było, Отто ani razu mnie nie zawiódł i
postanowiłam nie niszczyć mu planu, czy co on tam wymyślił.

- To chyba właśnie ten moment, w którym trzeba paść w objęcia ukochanego – skomentowała
za moimi plecami Tomna.

Popatrzyłam na Irgę. Złożył ręce na piersiach i najwidoczniej nie chciał, żeby ktoś padał w
jego objęcia. Krew z jego warg cienką strużką spływała na czarną koszulę.

- A niech was wszystkich..! – prawie płacząc powiedziałam, wyskakując spod sceny i


biegnąc, gdzie oczy poniosą.

- Ola! – krzyknęli za mną, ale nie zatrzymałam się. Łzy zalały mi oczy.

No dlaczego, dlaczego tak się zachowuje? Jak pies na sianie! Przecież widzę, widzę, że nie
jest mu wszystko jedno to, co się dzieje w moim życiu, ale dlaczego nie odrzuci swojej durnej
dumy i nie wróci do mnie? Czego on ode mnie oczekuje?

Do domu dotarłam w złym stanie. Póki myłam się, próbując zmyć przerażający makijaż,
dojrzała we mnie – jakby nazwał to mój nauczyciel fechtunku – sportowa złość. Pogłębiając
w sobie tę złość, rozczesałam włosy i poszłam do domu Irgi.

Jeśli nekromanta byłby w domu, to nie wiem czy wyszłoby mu to na dobre. Nie wiem co bym
z nim zrobiła, ale że poszliśmy następnego dnia do ołtarzu Bogini Rodu – to byłoby pewne.
Ale nie było go w domu, a wejść do mieszkania się bałam – jeszcze tak się wkurzył na mnie,
że przestroił artefakty, a nie marzyło mi się walać po podłodze osmalona.

Usiadłam na schodkach prowadzących na trzecie piętro i usiadłam przy poręczy. Kiedyś w


końcu Irga musiał się pojawić!
Nekromanta pojawił się w domu o zmierzchu, kiedy ja zdążyłam się zdrzemnąć i ze strachu
podskoczyć. Złość, która popchnęła mnie do tego, żeby powiedzieć chłopakowi wszystko i od
razu, zdążyła ucichnąć, dlatego w milczeniu patrzyłam na niego z dołu do góry. Wargi
nekromanty po walce były opuchnięte, a na koszuli zaschły krwawe plamy. Ale jako tako
wyglądał nawet nieźle.

Irga popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem, westchnął i zapytał:

- Co się z tobą stało tym razem?

Po prostu wzruszyłam ramionami.

- A co z oczami?

- A, to – głos od długiego milczenia ochrypł – Makijaż po pokazie źle zmyłam.

Irga pomilczał, potrząsnął głowę, widocznie coś sobie postanawiając, i powiedział:

- Wejdź, umyjesz się chociaż.

Weszłam do mieszkania, ciesząc się, że nekromanta nie ruszał ochronnych artefaktów.


Znaczy nie przestawiał ich, a to znaczy – że gdzieś w podświadomości – miał nadzieję, że
przyjdę jeszcze do jego mieszkania.

Kierując się do łazienki, próbowałam nie dać wspomnieniom wyjść na wolność. Wszystko
jest w moich rękach. Mogę jeszcze zrobić tak, żeby między nami było dobrze, żeby wszystko
to się jeszcze raz powtórzyło.

Kiedy wróciłam, Irga zdążył się przebrać, zagotować wody i zrobić herbatę. Gestem zaprosił
mnie do stołu. Chwyciłam gorącą filiżankę rękami i w milczeniu patrzyłam, jak paruje
aromatyczna substancja. Nie wiedziałam, co mówić i co robić. Irga też milczał. Jednym
ruchem ręki ostudził swoją herbatę i teraz ostrożnie ją pił, starając się nie nadwyrężyć
spuchniętej wargi.

- To nie było miłe z twojej strony podstawić nogę Tarze – powiedział w końcu.

- To było niebyt miłe z twojej strony pojawić się z nią tak, żebym to zobaczyła –
odpowiedziałam mu w tym samym tonie. – Ale w każdym razie, przekaż jej moje
przeprosiny. Tylko nie obiecuję, że nie powtórzę tego w przyszłości.

Oczy Irgi błysnęły, i byłam gotowa przysiąc, że zdławił uśmieszek.

- Kto to mówi. To nie ja muszę opędzać się od narzeczonych, których z każdym dniem jest
coraz więcej.

- Jakoś tym razem musiałeś to robić – sprzeciwiłam się.

Nekromanta nieoczekiwanie z uczuciem się roześmiał. Popatrzyłam na niego, rozumiejąc, jak


bardzo stęskniłam się za jego wesołym, niewymuszonym i zarażającym śmiechu, którym się
często kiedyś śmiał. Co się z nami stało?
- Tak – powiedział Irga w końcu. – Nie na darmo w krasnoludzkiej dzielnicy chodzą słuchy,
że Ottorn zamierza ożenić starszego syna.

- Skąd o tym wiesz? – zdziwiłam się.

- Krasnoludy też czasami potrzebują usług nekromantów – wzruszył ramionami Irga i


pochmurnie dodał: - Po tym, co powiedział Otto domyślam się, z kim zamierza wyswatać
syna Ottorn. Ale mnie już to nie dotyczy.

Ostatnia fraza mnie rozzłościła.

- A na co czekałeś? Że będę dniami i nocami płakać po tobie? – krzyknęłam, czując wielką


chęć wylać na głowę nekromanty herbatę.

- Mówiłaś, że mnie kochasz – przypomniał Irga. – To tak można ci wierzyć.

- Kocham - ryknęłam. – Ale ostatnimi czasy nie jestem pewna, czy jesteś godny mojej
miłości.

- Też mi się królewna znalazła – jadowicie wycedził były narzeczony. – Tylko czyja?
Orkowa? Krasnoludzka?

- Swoja własna - wysyczałam, rzucając filiżankę w ścianę i wybiegając z mieszkania, tak


uderzając drzwiami, że coś spadło i rozbiło się.

- Nienawidzę mężczyzn - wymamrotałam, idąc do domu. - Nienawidzę. Narcystyczni,


zazdrośni, drobiazgowi egoiści. A jeszcze ten brodaty! Zabiję, jak tylko znajdę.

Wleciałam do domu, wojowniczo potrząsając klamką od furtki, która nie wytrzymała naporu
mojej złości.

- Zanim zaczniesz krzyczeć – szybko powiedział Otto, ogradzając się ode mnie stołem. –
Najpierw mnie wysłuchaj.

- I co jeszcze – złowieszczo powiedziałam. - Posłucham, żeby dobrze wiedzieć, za co będę cię


zabijać. Jak dobrze, że mamy swój kawałek ziemi, będzie gdzie cię zakopać. Pod jakim
krzakiem chcesz być pochowany – lilii czy bzu?

- Lilii - machinalnie odpowiedział półkrasnolud. – Eee, stop! Chciałem jak najlepiej!


Wydawało mi się, że trzeba było Irgę wstrząsnąć. Tak zawładnęła go nienawiść do orka, że
nie widział samego zmysłu.

- I jakiż to zmysł?

- Że musicie najpierw pogadać ze sobą, a nie urządzać bójki – uroczyście rzekł Otto.

- Jakie tam gadki – powiedziałam. – Kiedy pojawia się pod rękę ze swoją nową dziewczyną.
- Nową dziewczyną – parsknął półkrasnolud. – Potrzebna jemu ta dziewczyna. To Ilissa
poprosiła koleżankę wyciągnąć brata do ludzi, bo Irga ostatnimi czasy jest bardzo pochmurny.
Biedną dziewczynę wygląd pochmurnego nekromanty zraził na całe życie

- Skąd wiesz? – usiadłam zmęczona na krzesło. Dzień był stanowczo za długi.

Zrozumiawszy, że nie będę się więcej wściekać, Otto też przysiadł z apetytem dokańczając
kolację.

- Ona mi opowiedziała. Kiedy uciekłaś, zrozumiałem, że mnie zaraz porwą na kawałeczki.


Musze powiedzieć, że był jeden przeciwnik. Ale uratował mnie twój mistrz przebrzydłych
sukien. Zszedł ze sceny i zaczął krzyczeć coś w typie: „ Dziękuję za skandal, sprzedałem
wszystkie sukienki". Tak rzucił się na Żiwka, żeby go objąć, że biedak stwierdził, że lepiej się
zmyć. Irga przyczepił się do mnie z pytaniami, ale powiedziałem, że trzeba uspokoić jego
dziewczynę. On powiedział, żebym ją uspokoił i sobie poszedł. A ja się poznałem z
dziewczyną, piwo z nią wypiłem, o życiu pogadałem…

- Ciekawe - powiedziałam, nie słuchając półkrasnolud. – Gdzie przez pół dnia chodził? Do
uzdrowicieli, żeby wargi wyleczyć, ale jeszcze gdzie? Chodził do krasno ludzkiej dzielnicy,
żeby potwierdzić twoje słowa? A, Irga powiedział, że wszyscy tam mówią o tym, że Ottorn
postanowił ożenić starszego syna.

- Co? – podskoczył Otto, przewracając miskę z kaszą. – Co powiedziałaś?

- Że Irdze powiedzieli w krasno ludzkiej dzielnicy…

- Jak on mógł! – krzyczał krasnolud, biegając w kółko po pokoju. – Jak on mógł?! Nie pytając
mnie! Powinienem sam wszystko usłyszeć!

Otto zerwał z wieszaka kamizelkę i wybiegł z domu.

- Pójdę do zakonu – myślałam na głos, zbierając ze stołu kaszę. – Nie mają tam problemów z
miłością.

Rozległ się stuk i weszła Tomna.

- Dzięki wielkie, a to za szkody moralne, - wyszczebiotała, kładąc na stole przyjemnie


dzwoniący woreczek. – Wiedziałam, że pomysł zaproszenia Żiwka był świetny. A właśnie, co
się stało z waszą furtką?

- Tak, pomysł, żeby zaprosić Żiwka, był świetny – zgodziłam się, nie wiedząc czy śmiać się
czy płakać.

- Wzięłam ten pomysł z jednego z czasopism – pochwaliła się Tomna. – Że skandal zwiększa
popularność.

- Skąd wiedziałaś, że jeśli będzie Żiwko to będzie i skandal? - zapytałam, postanawiając


zacząć obwiniać o wszystko potem. Koniec końców zdarzyło się to między facetami, Tomna
nie jest winna.
- Przecież byłam w knajpie, kiedy pobił się z Irgą dwa miesiące temu - chlapnęła Tomna,
potem popatrzyła na mnie i wytrzeszczyła oczy. - Oj… Nie wiedziałaś o tej bójce?

- Tomna – błagalnie położyłam ręce na piersi. – Proszę cię, opowiedz, jak było!

- Rzucił cię po tym? – zapytała koleżanka.

- Nie całkiem – uniknęłam dosłownej odpowiedzi. Nie będę jej opowiadać, że Irga rzucił
mnie, zastając w ramionach Żiwka.

- To było tak – oczy dziewczyny lśniły w ekscytacji. – Siedziałyśmy z dziewczynami w


knajpie, a Żiwko z kumplami przy sąsiednim stoliku i gadali, oczywiście, o kobietach, bo
któryś od nich się ostatnio ożenił. I wtedy wchodzi Irga ze swoimi znajomymi. A ten, co się
ożenił, mówi do orka w tym momencie, że wie jak niedobrze się śpi, kiedy żona ci na ręce
całą noc leży. A ork popatrzył na Irgę i mówi, że niby jedna taka ślicznotka całą noc mu na
piersi przespała, nawet oddychać było mu ciężko, ale cierpiał dla niej, wiesz, była to taka
wszechobecna Olgierda.

Krzyknęłam, zakrywając ręką.

- Było coś takiego, tak, było? – Tomna ciut nie skakała z emocji.

- Opowiadaj dalej - wyjęczałam.

- A Irga podszedł i mówi, żeby myślał zanim coś palnie, bo to jego narzeczona. A ork
uśmiechnął się i mówi, że po takiej nocy jeszcze nie wiadomo czyją będzie narzeczoną. Że
bardzo jemu się twoje pocałunki spodobały. A Irga jemu chlast! Tamten razem ze stołem się
przewrócił, nawet nie myślałam, że Irga jest taki silny. A jego kumple za ręce go łapią,
mówią, żeby był ostrożny, bo spali wszystko, a Irga: "a ja go bez magii pobiję", a przyjaciele
orka się śmieją z Żiwka. Ten podskakuje i leci do Irgi, a ten jemu znowu chlast! – Tomna
zamachnęła się ręką i nieszczęśliwa miska z kaszą poleciała na podłogę. – Oj, wybacz.

- To nic - powiedziałam. – Dzięki, że mi to opowiedziałaś.

- Jeszcze nie skończyłam.

- Najważniejsze już usłyszałam - stwierdziłam. Teraz lepiej rozumiałam postawę Irgi,


wystarczyło sobie przypomnieć jak się czułam, kiedy myślałam, że mnie zdradza. A tu przy
wszystkich powiedziano, że spędziłam z kimś noc, a potem sam zobaczył jak całuję się z
Żiwkiem. Tylko tamten nie powiedział, że ta noc była w karecie, jadącej przez mroźny las i
przytulałam się do orka w poszukiwaniu ciepła, a pocałunkiem po prostu spłacałam dług za
to, że potężne psy orka wyciągnęły karetę z błota, w którym się na amen przytopiła.

A jeśli mu wszystko wyjaśnię? A jeśli jego nienawiść do Żiwka jest tak silna, że nekromanta
mi nie uwierzy? I jeszcze trzeba by było wyjaśnić, że Otto żartował z tym swoim ślubem.

Tomna zaglądała mi w oczy i czekała na ciąg dalszy pikantnej historii. Nasz związek przez
tyle czasu był tak spokojny i rozstaliśmy się tak nieoczekiwanie dla wszystkich, że ostatnie
wydarzenia jeszcze długo będą przyciągać ogólną uwagę.
- Ola, no co tam z wami? Przecież jestem twoją przyjaciółką, możesz mi zaufać.

- Mamy z Irgą przerwę w związku - rzekłam, żeby choć coś powiedzieć. – Dla tego, żeby
przemyśleć wszystko i stworzyć jeszcze coś lepszego.

Tomnie to wyjaśnienie się nie spodobało, patrzyła na mnie z takim oczekiwaniem, z taką
nadzieją na pikantne szczegóły, że z trudem zdusiłam chęć opowiedzieć jej o wszystkim.
Ucieszyłaby się, że hej.

- Nie mam więcej nic do powiedzenia – rzekłam z miłym uśmieszkiem. – Wybacz, jestem
zmęczona.

Koleżanka zrozumiała przytyk i wyszła. A ja czekałam na Otta z nowościami.

Półkrasnolud wrócił do domu koło północy z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero co
pochował ukochanego kota.

- Dopiero co wróciłem od wujka – wyjaśnił tragicznie. – Mój ojciec naprawdę postanowił


mnie ożenić.

- Po co? - zapytałam.

- Stwierdził, że wyjdzie mi to na dobre. Jestem samodzielny, mam własny interes, więc


przyszedł czas na rodzinę. Tato martwi się o mnie – wyjęczał Otto.

- No to odmów - poradziłam.

- Nie można tak u nas – burknął półkrasnolud. – Trzeba się słuchać rodziców. Tym bardziej,
że nie mogę wymyśleć argumentów, żeby dobitnie wykazać ojcu, że się myli i lepiej będzie
jak sam o to się zatroszczę.

- Ale przecież twój ojciec wyszedł za kogo chciał - przypomniałam. – Na dodatek na przekór
wszystkim, na ludzkiej kobiecie.

- Mój ojciec nie był starszym synem – rzekł Otto, kładąc głowę na złożone ręce. – Być
starszym synem to wielka odpowiedzialność. Muszę dawać przykład młodszym.

- I z kim chce cię ożenić? - zapytałam.

- Z tobą – głucho odpowiedział Otto.

Podłubałam w uchu i zapytałam jeszcze raz:

- Z kim?

- Z tobą – powtórzył krasnolud, nie podnosząc głowy.

- To czemu tak to przeżywasz? - zapytałam. – Odmówię i koniec sprawy.


- Nie wiesz jak mój tato potrafi być przekonujący – wyburczał Otto. – I jakie może podjąć
środki. Uważa, że to nas uszczęśliwi. Od dawna jesteśmy razem, mamy wspólny interes i na
dodatek jesteś wolna. Jestem pewny, że zaczął już rozmawiać z twoimi rodzicami.

- O - wyjęczałam. - Ooooo…

Mojej mamie, marzącej wydać mnie za mąż – oczywiście mając na uwadze moje szczęście –
propozycja Ottorna bardzo się spodoba.

- Dlatego – powiedział Otto. – Musimy wymyśleć, jak najszybciej można pogodzić cię z Irgą.
A jeszcze lepiej: jak wydać cię za mąż, zanim nas nie pożenią rodzice.

*w języku rosyjskim „model” i „modelka” brzmią tak samo – ‘model’


38. Obiecujący klient
- Dzisiaj powinien do nas przyjść obiecujący klient – powiedział Otto. – Poradziły mi go znajome
krasnoludy.
- Ostatnim razem, kiedy doradziły ci znajome krasnoludy, nadzialiśmy się na wampira -
przypomniałam. – I coś słabo wierzę, że tak łatwo oddadzą dobrego klienta.
- Nie trzeba podejrzewać moich znajomych o oszustwo – oburzył się Otto, ignorując moje
sceptyczne chrząknięcia. – Mimo wszystko sam jestem krasnoludem. A swoich nie oszukują…
Chyba, że sprawa tego wymaga… W skrajnym przypadku… Żeby rodzina nie głodowała…
Krasnolud w końcu zawstydził się pod moim niedowierzającym spojrzeniem, ale sprawnie
zakończył, zadowolony:
- Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby choć na niego popatrzeć.
- Dobrze – zmiłowałam się. - Popatrzymy. Koniec końców masz rację – musimy zyskiwać
klientów, a raczej podbierać ich od innych Mistrzów.
Klient przyszedł jak tylko minął południowy upał. Był to postawny mężczyzna, w drogim jasnym
fraku z zagranicznej, lnianej tkaniny. Sądząc po wszystkim - nasz klient był arystokratą, ale z
nowych. Niedbale obejrzał nasz domek, a zanim usiadł na krzesło, strząsł z niego pyłki. Jego
pierwsze słowa potwierdziły moje podejrzenia:
- Nazywam się Romuald nia Luj. Musieliście o mnie słyszeć - stwierdził.
Wymieniliśmy się spojrzeniami z Ottonem. Nie można byłoby nas nazwać osobistościami
bytującymi w arystokratycznych kręgach, ale mimo wszystko znaliśmy nazwiska, które były
ogólnie omawiane wśród lokalnej społeczności.
- Emmm… nie słyszeliśmy – powiedział przyjaciel, kiedy rozmyślałam nad „Romualdem”. To
obce imię czy przerobione dla większego wrażenia nasze „Romek”?
- Dziwne. Ale co zrobisz z wami dzikusami.
- Aha – wesoło potwierdziliśmy. „Romek” tak bardzo mi się nie podobał, że było nawet
ciekawie, co będzie dalej.
- Król obdarował mnie tytułem niedawno – obwieścił napuszony Romuald. – Za ogromne zasługi
za ojczyznę.
- Za jakie? – zainteresował się Otto.
- Za ogromne. Uściślenie wam tego, czym zasłużyłem się dla ojczyzny, i tak nic wam nie powie.
Chyba, że dużo wiecie o sprawach polityki wewnętrznej?
O sprawach polityki wewnętrznej wiedziałam dwie rzeczy:
1. Przez ustawę wydaną rok temu przez Ministerstwo Edukacji musimy uczyć się o niepotrzebny
rok dłużej.
2. Król regularnie zmienia faworytki, przez co traci moda. Każda nowa kochanka wprowadza
swoje spojrzenie na piękno, do którego musi się przystosować cały dwór.
Popatrzyłam na Ottona i zrozumiałam, że wie dokładnie to samo.
- Król bardzo mnie ceni – egoistycznie stwierdził gość. – Jednakże, nie z tym do was
przyszedłem. Potrzebuje amulet, który zwiększy moją życiową energię. Świeckie życie zużywa
tyle sił!
- Dobrze – ucieszyłam się. Prawdę mówiąc myślałam, że nowo upieczony arystokrata zechce coś
dziwnego, przez co będzie trzeba siedzieć w bibliotekach, namyślać się i prosić o pomoc
ekspertów. A zwyczajny amulet – raz splunąć i gotowe.
- Tylko amulet powinien odpowiadać mojemu położeniu – poważnie powiedział Romuald. I
pomilczawszy chwilę, dodał. – I żeby nie był za drogi, bo świeckie życie zużywa tyle pieniędzy!
Półkrasnolud kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Przyjdę jutro rano – rzekł Romuald na pożegnanie, stojąc z lekko wyciągniętą ręką, jakby
oczekiwał, że ją ucałujemy. Ani ja ani Otto takiego zamiaru nie mieliśmy, dlatego arystokrata
udał, że próbuje strzepać pyłki z rękawa.
Jak tylko klient poszedł, kumpel wyjął z biblioteczki, stojącej w mistrzowni, czasopismo
dotyczącej ostatniej arystokratycznej mody i zaczął szybko przewracać kartki.
- Skąd wziąłeś tę gazetę? – zdziwiłam się, do tej pory nie podejrzewając krasnoluda o takie
rzeczy.
- Zabrałem od Tomny – odpowiedział Otto. – Po widowiskowym pokazie mody z twoim
uczestnictwem.
- Za to cię cenię – powiedziałam z uczuciem. – Za przewidywalność.
Półkrasnolud zawstydzony bąknął:
- Tak naprawdę nie myślałem, że nam się przyda. Po prostu byłem ciekawy na ile sukienki
Wadima odstają od standardów.
- I na ile?
- Możesz być dumna, że uczestniczyłaś w pokazie takiego mistrza. Na dworze nie noszą nawet
nic podobnego. Za to – Otto tknął palcem w obrazek. - Na dworze noszą biżuterię. Zrobimy
amulet podobny do tego znaczka u dworzanina. Bo to dworzanin?
Popatrzyłam na obrazek i odpowiedziałam:
- Sądząc po ubraniach, tak. Żaden normalny człowiek tak ubierać się nie będzie. Nie wygodnie.
- Wszystko jest praktyczne – sprzeciwił się krasnolud. – W szerokich spodniach łatwo schować
sztylety, przecież na dworze broń jest zakazana. Wiele kieszonek jest przeznaczone na flakoniki z
apteki – w jednych jest jad, a w drugich antidotum.
- Skąd o tym wiesz? – poraziło mnie to.
- Brat cioteczny kiedyś badał specyfikę ubrania dworzanina. Pomagałem mu. Wujek myślał nad
dostawami odzieży do stolicy, Chudorska, ale potem się rozmyślił.
Kiwnęłam głową ze zrozumieniem i zajęłam się pracą nad innymi zamówieniami, póki Otto
męczył się z kawałkiem srebra, z którego powinien powstać amulet.
Romuald pojawił się w nowym, jawnie pochodzenia elfickiego, letnim kaftanie. Wyceniając na
oko wartość ubrania ucieszyłam się, dlatego, że ustalona z nami cena w porównaniu z tym była
śmiechu warta.
Świeżo upieczony arystokrata długo obracał amulet w dłoniach, póki w końcu nie stwierdził:
- To nie to, czego chciałem.
- Ale przecież powiedzieliście, że amulet powinien odpowiadać waszemu statusowi. W biżuterii
podobnej formy chodził prawie cały dwór – próbował obronić nasz twór Otto.
- Tak, ale u dworzan biżuteria jest droższa, a to tylko kawałek srebra.
- Srebro jest jednym z najlepszych przewodników magicznej energii – sprzeciwiłam się. –
Chcecie przecież działający amulet.
- Chociaż go kamieniami szlachetnymi upiększcie – powiedział klient.
- Chcieliście jak najtaniej. A upiększanie kamieniami nie leży w naszej działce, lepiej zwróćcie
się do jubilera.
Otto, bojąc się, że przerażę obiecującego klienta, pociągnął mnie za rękę i zaproponował:
- Lepiej omówmy, jakie kamienie chcielibyście zobaczyć.
- No, nie wiem – rzekł Romuald. – To wy jesteście specjalistami. Dlaczego mam wykonywać za
was robotę?
- Chcemy po prostu wam dogodzić.
- No to dogadzajcie - przerwał. – Koniec końców jestem arystokratą, a wy macie wypełniać moje
życzenia.
Otworzyłam usta, ale krasnolud walnął mnie w bok i powiedział:
- Postaramy się.
- Tylko potem bez pretensji – i tak powiedziałam.
- To moje prawo – dumnie rzekł Romuald. – Przecież klient ma zawsze rację.
- Oczywiście, oczywiście – potwierdził Otto, odprowadzając go do furtki. A kiedy wrócił,
powiedział: - Klient ma zawsze rację, zapamiętaj.
- Co nie przyjemny typ - powiedziałam. – Nawet Blondas przy nim wydaje się być miły.
- Po prostu Blondas wie, czego chce. Uspokój się, złotko, dopiero zaczęliśmy pracować w sferze
obsługiwania. Nie zawsze trafiają się miłe egzemplarze, wręcz przeciwnie - większość chce
wyrosnąć w oczach na krzywdzie drugiego. Jak myślisz, kto wymyślił uspokajającą nalewkę,
którą zawsze pijesz, gdy coś przeżywasz?
- Byłam pewna, że któryś z uzdrowicieli.
- Nie – pokręcił głową Otto, wyciągając z maleńkiego sejfu szkatułkę z kamieniami. Na ich
zakup musieliśmy wziąć kredyt w banku. – Ja ją tylko uogólniłem. Tak naprawdę uspokajająca
nalewkę wymyśliły bardzo dawno temu krasnoludy, spotykające się z klientami, podobnymi do
naszego Romka.
Klient zaczął przychodzić do nas trzy razy dziennie, wkurzając nas niekończącymi się
dyrdymałami. Nie podobało mu się nic z tego, co moglibyśmy mu zaproponować. W koncu
zamierzałam pokazać Romualdowi drogę do Zmierzchowych Gór, a ściślej do samego serca
królestwa umarlaków, ale Otto mnie powstrzymał.
- Złotko - powiedział. – Jeśli zadowolimy Romualda, to nikt już nie będzie nam straszny.
- Teraz rozumiem, dlaczego zwalili go na ciebie – odpowiedziałam z westchnieniem, łykając
uspokajającej nalewki. – Nikt z nim nie chce się wiązać.
- Ale wyobraź sobie, jaką sławę dostaniemy, gdy mu go sprzedamy.
- Sławę jako męczennicy? - wyjęczałam.
- A co, Święta Olgierda ładnie brzmi.
Następna wizyta Romualda doprowadziła mnie do łez. Otto tchórzliwie zmył się,
wymamrotawszy niewinnie coś o artefaktach, które trzeba było odnieść klientom.
- Jesteście aż tak głupi? – powiedział mi klient. – Czy naprawdę przez tyle czasu nie mogliście
zrozumieć, czego naprawdę chcę?
- To wy nie możecie nam tego objaśnić – sprzeciwiłam się.
- Jesteście profesjonalistami czy nie? Nie możecie zrobić prostego artefaktu.
„Klient ma zawsze racje, klient ma zawsze racje” – przekonywałam się, póki "Romek" wyliczał
nasze niedostatki, jako Mistrzów Artefaktów.
- Rozniosę o waszej nieudolności w całym mieście – zakończył klient.
- Nie trzeba – przeraziłam się.
- Trzeba – smutno westchnął klient. – Ludzie powinni znać prawdę, żeby się do was nie zwracać
i nie tracić na darmo nerwów.
Wnętrzności mi zlodowaciały. Reputacja, którą tworzyłam razem z Ottonem, pracując bez
przerw i padając ze zmęczenia, wisiała na włosku.
- Chociaż – Romuald popatrzył na mnie oceniająco. – Możemy się dogadać.
- Czego chcecie? - wyszeptałam, zastanawiając się, ile mi dadzą za zabójstwo.
- Odroczę to - powiedział, obdarowując mnie spojrzeniem. - Przecież jesteście tacy młodzi,
dopiero zaczynacie życie. Trzeba wam pomóc.
W milczeniu czekałam na kontynuację, rozmyślając nad sposobem zabicia tego kozła. Udusić,
otruć albo zatruć wydawało mi się zbyt humanitarne.
- Oddajcie mi za darmo amulet, ten z kamyczkami – powiedział nieoczekiwanie Romuald. – I Ja,
być może zapomnę, jakimi niewydolnymi jesteście Mistrzami Artefaktów.
W milczeniu patrzyłam nadal na klienta, porażona jego bezczelnością. Po wszystkich
udoskonaleniach, wyszukany srebrny amulet, upiększony kamieniami, wyciągnąłby ze
czterdzieści złotych. Cztery miesiące pensji mojego ojca, z czego żyje cała nasza rodzina. Trzy
letnie stypendium Uniwersytetu. Nawet jakbym chciała, nie mogłabym go oddać, bo nie
spłaciliśmy jeszcze kamieni.
- Muszę poradzić się ze swoim partnerem - powiedziałam.
- No cóż – z lekkim rozczarowaniem w głosie powiedział klient. – Mieliście szansę. Jednakże,
jestem skłonny poczekać do jutrzejszego poranka. Tylko ubierzcie się porządniej, nie chcę, żeby
mi do domu weszło takie czupiradło.
Kiwnęłam w milczeniu, ledwie powstrzymując łzy, i kiedy za hrabią zamknęły się drzwi,
zaczęłam płakać. Strasznie nieprzyjemnie było słyszeć od niego o naszym nie profesjonalizmie. I
O czupiradle także. Miałam na sobie ukochaną szeroką spódnicę i prostą koszulę, włosy
związane w węzełek na karku. Co tu takiego przerażającego? Normalne ubranie.
To, że Otto nie odda artefaktu, było jasne. Był za drogi, no i hrabia był za bardzo bezczelnym i
nieprzyjemnym gościem, żeby mu robić takie królewskie prezenty.
To, że Romuald postara się oczernić nas w oczach potencjalnych klientów, też było jasne. Ludzie
takiej kategorii nie powstrzymają się przed niczym, aby zrobić drugiemu źle. Jak mawiała moja
licealna koleżanka Uria Naut, dzięki której straciłam dużo nerwów, „ach, jaka to radość, zrobić
komuś na złość”.
To, że przelewać łzy i czekać na zbawienie jest głupio, także wiedziałam. Zostało tylko wziąć
sprawy w swoje ręce. Taa… A więc kto ze znajomych bywa w arystokratycznych kręgach?
Miałam tylko takiego jednego znajomego – Blondasa Lima. Nie patrząc na nasze skomplikowane
relacje, nadal miałam nadzieję, że mi pomoże.
Lim znalazł się w przytulnej restauracji „tylko dla swojaków”, gdzie w komforcie odpoczywał po
lekkim dniu pracy w urzędzie miasta.
- Ola – powiedział głosem pełnym przerażenia. – Czy to naprawdę ty? Coś ostatnio za bardzo
spokojnie było w moim życiu. Zwaliły cię demony na moją głowę.
Nie zwracając uwagi na te nie zbyt miłe powitanie i nie czekając na zaproszenie, usiadłam za
jego stolikiem.
- Jak cię tu wpuścili? – zapytał Blondas.
- Powiedziałam, że idę do ciebie – wzruszyłam ramionami, ukradkiem oglądając wyszukany
wystrój restauracji. Do tej pory w niczym podobnym nie byłam.
- Rzeczywiście czekam na pewną osobę – rzekł chłopak. – Ale raczej nie jesteś do niej podobna.
Zwalaj stąd.
- Lim, Lim – westchnęłam. – Ciągle się na mnie złościsz?
- A jak myślisz? Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, wysłałaś na długotrwałą katorgę mojego
przyjaciela z dzieciństwa. I pomyśleć tylko, że sam ci w tym pomogłem!
- Twojemu przyjacielowi z dzieciństwa nie trzeba było dawać do zniszczenia całe miasteczka i
tym bardziej zabijać mnie – odgryzłam się, ale potem poradziłam sobie z gniewem i spokojnie
dodałam:
- No, wybacz mi, że musiałam cię wciągnąć w aresztowanie Lewana. Ale inaczej bym się do
niego nie dobrała. I na dodatek, jeśli pamiętasz, wysłałam ci list z przeprosinami!
- Tak, dostałem go. To bardzo miłe z twojej strony. A właśnie – Lim ściszył głos. – Chodzą
plotki, że naprawdę cię zabili.
Spojrzałam na arystokratę, zastanawiając się, czy warto mu o tym opowiedzieć czy nie. Mimo
wszystko, żeby pokonać Romualda potrzebny jest nam sojusznik.
- Tak – przyznałam. – Naprawdę mnie zabili. Ściślej: rozerwały mnie na strzępki zombie twojego
koleżki.
Lim nachylił się do przodu. Zniecierpliwiony czekał na kontynuację.
- Lim - powiedziałam. – Potrzebuję twojej pomocy.
W milczeniu położył ręce na stół, w znudzeniu oglądając serwetki.
- Muszę przypiłować jednego wrednego arystokratę - powiedziałam.
- I myślisz, że ci w tym pomogę? – zachwycił się Blondas. – Olgierdo, twoja bezczelność nie zna
granic.
- To nie jest całkiem arystokrata - poprawiłam. – Szczególnie w porównaniu z tobą. To Romuald
nia Luj, znasz może?
W oczach Blondyna błysnęło zaciekawienie.
- A, zatwardzacz – powiedział niezrozumiale. – Znam, i co?
Starając się nie bardzo ujawniać swojej urazy do hrabiego, opowiedziałam Blondynowi o
zaistniałej sytuacji.
- I czego chcesz ode mnie? – zapytał arystokrata.
- Pójdziesz jutro ze mną - poprosiłam. – Pokażesz temu gościowi, jak wyglądają prawdziwi
arystokraci.
- Co z tego będę miał? – zapytał Blondyn, opierając się o oparcie krzesła. O ile wiedziałam, takie
zachowanie jest czymś nieprzyzwoitym. Łapiąc moje spojrzenie, chłopak się roześmiał: - Kończ
z tym, Ola. Muszę przyznać, że masz jedną zaletę – z tobą zawsze można być sobą. A więc gadaj
o zapłacie.
- A co chcesz? – zaczęłam targi.
Blondas zamyślił się.
- Po pierwsze chcę wiedzieć, dlaczego siedzisz przede mną – położył swoją rękę na mojej. –
Żywa i ciepła, chociaż twierdzisz, że martwa.
- Nie jestem martwa – poprawiłam. – Mnie zabili.
Ręka Blondasa była miękka, bez żadnej skazy i – kto mógłby wątpić – z idealnym manicurem.
Nie zamierzałam na razie jej zrzucać, najpierw trzeba było dobić targu.
- Dobrze – zgodził się Lim, starając się skryć zaciekawienie. – A po drugie…
- Mój drogi – przerwał mu leniwy żeński głos. – Myślałam, że czekasz na mnie. A ty tu siedzisz z
jakąś dziewczyną!
Podniosłam głowę. Górowała nade mną dziewczyna imponującego wzrostu, ubrana według
ostatniej mody – teraz się w tym ogarniałam. Obok tej dziewczyny wyglądałam jak szara
kaczuszka przy pawiu.
- Przestań, Julio – machnął rozdrażniony Blondas. – Jestem zajęty.
- Zajęty? – zdziwiła się dziewczyna. - Przestań? Jak śmiesz!
Spróbowałam po cichutku uwolnić swoją rękę i schować ją pod stołem, ale Lim tak ją ścisnął, że
nie mogłam ruszyć nieszczęsnej kończyny z miejsca.
- Idź, idź – powiedział Blondas i zwrócił się do mnie. – O czym mówiliśmy? Ach tak, o pomocy.
Oczywiście, z wielką chęcią ci pomogę, zawsze możesz na mnie liczyć. Przecież nie jesteśmy
obcymi sobie ludźmi, czyż nie?
Mrugałam oczami, nie rozumiejąc, w co za grę się władowałam i jaka rola należy do mnie.
Dziewczyna chlipnęła i uciekła. Blondyn w tym samym momencie wyszarpnął rękę i uważnie ją
obejrzał, jakby się bał, że moja ręka go ugryzła albo opluła jadem.
- Może nie warto było tak z tą dziewczyną... - zaczęłam.
- Warto, chciała się ze mną ożenić – rzekł Lim. – Cały czas myślałem, jak się od niej uwolnić, a
tu nagle ty, jakby dar od losu.
„Fajnie, niech mnie ona teraz nienawidzi” – pomyślałam smutno, ale nic nie powiedziałam.
- I tak, jeśli chodzi o warunki – ciągnął arystokrata. – Po drugie biorę od ciebie słowo, że spełnisz
moją prośbę, kiedy będzie mi się podobać. Będziesz miała u mnie dług.
I co jeszcze?! Koniec z takimi długami! Raz się taki trafił i do tej pory mam problemy.
- Na takie coś się nie zgadzam - stwierdziłam.
- Niczego amoralnego żądać nie będę – obiecał Lim.
- Zrozum - zauważyłam. – Pojęcie amoralności u nas się bardzo różni. Pamiętam, że nawet
próbowałeś mnie zgwałcić.
- Więcej nie będę – Blondas przyłożył rękę do serca. – Sama się oddasz.
- Pomarz sobie – chłodno rzuciłam.
Wzruszył ramionami.
- Jesteś wolna, nie ma czego się bać.
Zazgrzytałam zębami, ale wytrzymałam. Potrzebna mi była pomoc Blondasa.
- No to jak? Zgadzasz się?
- Dobrze – wolno powiedziałam. - Obiecujesz chronić naszą reputację w arystokratycznych
kręgach i przywołać na miejsce Romualda, a ja obiecuję ci opowiedzieć, dlaczego jestem żywa,
jeśli mnie zabili, i będziesz miał prawo do jednej prośby.
- Tak w ogóle pisałem się na postawienie na miejsce Romka, ale dobra, moja prośba będzie
większa.
Ceremonialnie podaliśmy sobie ręce.
- Chodźmy – zaproponował Blondas. – Odprowadzę cię. Opowiesz przy tym jak było naprawdę.
„Co za skąpiradło - pomyślałam, kiedy wychodziliśmy z restauracji. – Mógłby choć herbatą
poczęstować!”
- Nie ma dużo do opowiadania - stwierdziłam. – Twój kumpel Lewan poszczuł mnie zombie,
które zagryzły mnie na śmierć, ale nie zdążyły rozerwać, bo uratował mnie Otto. Jak tylko
przynieśli mnie do miasta, zjawił się Irga i mnie ożywił.
- Ożywił? Jesteś zombie? – zapytał porażony Lim.
Przecież nie ma sensu mu opowiadać o wkładzie w mój los Sukin Kota?
- Nie jestem zombie, tylko żywą dziewczyną. Po prostu Irga jest wybitnym nekromantą i
świetnym magiem.
- I nawet po tym, jak cię rzucił, nadal go bronisz?
- Skąd wiesz, że to właśnie on mnie rzucił? Może to ja byłam inicjatorką rozstania?
- Dlatego, że dziewczyny nie mogą rzucać chłopaków jak ja albo Irga – przy całej swojej
nienawiści do niego. Płeć piękna jest za słaba, żeby zdecydować się na rozstanie z mężczyzną.
Myślisz, że nie znam waszego życiowego celu? Znam. „Jak zobaczysz faceta to przyczepiaj się
do niego rękami i nogami i nie puszczaj”.
Z opadniętą szczęką, gapiłam się na Blondasa, który po swojej przemowie uśmiechał się
zadowolony.
- Po prostu dobrych facetów jest bardzo mało – wydusiłam w końcu. – Dlatego trzeba się nich
czepiać. Teraz porządny mężczyzna to rzadkość na miarę smoka. A jeśli nie jest skąpy i nie
chrapie po nocach, to w ogóle jest bezcenny. A jeśli myje po sobie naczynia i pierze swoje
skarpety i majtki, to za takiego nawet zginąć nie szkoda.
- Od prania mam specjalnych sług – rzekł Blondas. – Czy od tego straciłem na wartości na
ślubnym rynku?
- Prawdę mówiąc, dla mnie na tym rynku nigdy nie miałeś ceny - odpowiedziałam, łapiąc za
klamkę swojej furtki.
- I tak wiedziałem, że jestem bezcenny – roześmiał się chłopak i, pięknie żegnając, poszedł.
- Nigdy nawet nie myślałem, że będziesz rozmawiać z Limem o ślubnym rynku – zauważył Otto,
siedzący na dworze na ławce.
- Nie wolno podsłuchiwać – zbeształam go.
- Nie podsłuchiwałem, po prostu jest tu cicho, a ja mam bardzo dobry słuch. Po co ci jest
potrzebny Blondas?
- Romuald postanowił zniszczyć naszą reputację w arystokratycznych kręgach Czystiakowa -
powiedziałam.
Otto wpił się w brodę, ale niczego nie powiedział. Nie marnowałam czasu, wiedząc, że dla
krasnoluda nasz interes znaczy więcej, niż dla mnie. Czasami wydaje mi się, że krasnoludy
bardziej kochają targi niż własne dzieci.
- Blondas zgodził się nam pomóc.
- I ile nas to będzie kosztować? – zapytał Otto, nie puszczając brody.
- Jedną usługę z mojej strony – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Znowu wpadłaś – stwierdził najlepszy przyjaciel. – Jednego razu z odroczonym długiem było ci
mało.
- A co mi proponujesz? – oburzyłam się. – Blondas nic więcej nie chciał. A jak sobie
wyobrażam, jak nas oczerniają… Przecież nie wywalczyliśmy sobie porządnego autorytetu, który
by nas uratował!
- Wiem o tym lepiej niż ty – westchnąwszy, powiedział Otto. – Po prostu wkurza mnie to, że nie
mogę nic zrobić. Oprócz…
- Pracować, pracować i jeszcze raz pracować - wyjęczałam. – Pójdę na urlop i wtedy zobaczysz.
Będę leżeć na kanapie i pić herbatę ze słodkimi bułeczkami.
- Najpierw wyjdź za mąż – poradził półkrasnolud. – Żeby ktoś na te bułeczki zarabiał, jak
będziesz leżeć na kanapie.
Rzuciłam mu długie, oceniające spojrzenie.
- Co się tak na mnie patrzysz? – zapytał Otto.
- A, tak rozmyślam o zamążpójściu… I chodzić daleko nie trzeba, i robotę można zawsze
skontrolować…
- O tym gadaj z moim ojcem – pochmurnie rzekł krasnolud. – Szybko znajdziecie wspólny język.
A ja się nie dam.
- No i nie musisz – nawet się nie wkurzyłam. – Nie można z tobą spać, bo strasznie chrapiesz.
- Bo ja… - zaczął oburzony krasnolud, a potem zauważył szeroki uśmiech na mojej twarzy i
machnął ręką. – A niech cię. Wszystkie baby są takie same. Ty im o poważnej sprawie, a im w
głowach żarty.
Rankiem spotkaliśmy się z Blondasem w arystokratycznej dzielnicy miasta. Otto był pochmurny,
bo dla solidarności nałożył nowe buciory i zdążył już obetrzeć sobie nogi. Pół nocy nie spałam,
zastanawiając się, czym zakończy się nasze spotkanie. Jak brakowało mi rankami spokojnego
sapania Irgi, do którego można było się przytulić, wtulając się w ramię, a wtedy wszystkie
problemy i niepokoje znikały. Mam nadzieję, że jemu też na cmentarzu tego brakowało.
Lim był fenomenalny, jakby zszedł z obrazka z gazetki o modzie. Portrety właśnie takich
pięknisiów dziewczynki-podrostki chowają pod poduszką i ukradkiem podziwiają, oddając się
marzeniom. Ja, patrząc na Lima, zazdrościłam tylko tego, jak krzyczała z niego duma – tak samo
jak z barona nia Buja – patrzcie wszyscy, jestem błękitnej krwi. I moi przodkowie też tej samej
krwi. Ani mnie ani moim dzieciom nigdy nie będzie dane tak dumnie trzymać głowy, tak patrzeć
z wysoka i tak miłościwie kiwać.
Otto postukał w drzwi domu hrabiego. Otworzył nam sługa w eleganckiej, ozdobionej złotem,
liberii.
- Co za koszmar! – stwierdził stojący za nami Lim.
Dwór porażał swym przepychem. Nawet mi, człowiekowi nie orientującym się zbytnio w tych
sprawach, było wiadome, że próbuje skopiować królewski dwór. Oczywiście wszystko było
skromne, ale mimo to...
- Ciekawe, co będzie czekać na nas w domu? – cicho wymamrotał Lim.
- Podoba się? - zapytałam.
- Oczywiście, że nie! Kopiowanie królewskiego dworu uważa się za brak gustu. Planowanie
dworu powinno być oryginalne. A ubierać lokaja w pozłacaną liberię – to to samo co jeść pomyję
brylantową łyżką.
- Jeśli stałabym się nagle arystokratką, to też bym ubrała lokaja w taką liberię - przyznałam.
- Miałaś szansę – powiedział Otto.
Blondas zaciekawiony patrzył to na mnie to na Ottona, ale zrozumiał, że nie będziemy ciągnąć
tematu i nikt mu o tym nie powie, więc zaproponował:
- Idziemy?
Romuald oczekiwał nas w salonie, ozdobionym taką rozmaitością, że bolały oczy.
- Przynieśliście amulet? - zapytał, rozwalając się na kanapie.
- Proszę wybaczyć – powiedział Blondas, bez pytania siadając na najbliższym krześle – Kto was
wychowywał?
- Pan nia Monter – zdenerwował się hrabia. – Proszę wybaczyć, nie zauważyłem was. herbaty?
Soku? Świeżych bułeczek?
- Niczego nie chcę – rzekł dumnie Blondas, gestem przeganiając sługi. Razem z Ottonem w
milczeniu stałam za nim.
- Jaki to zaszczyt przyjmować was w moim domu – nawijał Romek coraz ciszej i ciszej, póki
Blondas lekceważąco na niego patrzył. W końcu hrabia skulił się i zamilkł. Gdzie się podział ten
niecierpliwy, wymagający i durny klient?! Teraz siedział przed nami na kanapie zwykły kupiec,
którym Romek był zanim wszedł do arystokracji – służalczy i przymilny.
- Słyszałem, że chcecie zniszczyć reputację moich partnerów? – zapytał Lim, czekając, aż twarz
Romualda przybierze czerwonej barwy.
- Wa… waszych partnerów? – wydusił porażony hrabia, patrząc na nas w oszołomieniu. – Nie
wiedziałem.
- Trzeba było wiedzieć – poważnie rzekł Lim. - Już kilka lat jesteśmy w bliskich, można nawet
powiedzieć, specjalnych kontaktach.
Otto cichutko parsknął i wymienił się ze mną spojrzeniami.
- Wybaczcie, wybaczcie – nawijał hrabia, póki Lim w zamyśleniu oglądał własne paznokcie, całą
swoją postawą pokazując niewyobrażalną nudę.
- Mogę mieć nadzieję, że załatwiliśmy sprawę? – zapytał, w końcu, Blondas.
- Co załatwiliśmy? – zapytał Romek, w przerażeniu załamując ręce.
Blondas zmarszczył brwi.
- Nie będziecie grozić mistrzom? Zrozumcie, to mi się nie podoba…
Lim bardzo znacząco zamilkł. Hrabia zaczerwienił się, potem zbladł, następnie zzieleniał, i,
osiągając barwę niedojrzałego jabłka, wytrajkotał:
- Nie, oczywiście, że nie będę, ja tak tylko, zażartowałem.
- Dziwne żarty – zauważył Blondas leniwie. Z gracją wstając z krzesła, powiedział chłodno: - To
znaczy, że między nami wszystko skończone.
Romek tak pokiwał, że przestraszyłam się, że mu ta głowa odpadnie.
Blondas uśmiechnął się miłościwie i opuścił salon nie żegnając się.
- Do widzenia – grzecznie powiedział Otto. – Jeśli zdecydujecie się na kupno amuletu -
zapraszamy.
- Dlaczego tak mało? – zapytałam, doganiając Blondasa.
- Co tak mało? - uściślił.
- Rzeczy. Myślałam, że mu dasz po mordzie. Albo czymś pogrozisz.
- To wulgarne, Ola – pouczył mnie Lim. - Czasami rzucone spojrzenie i parę słów bardziej
działa. Ucz się dyplomacji.
Nie zastanawiając się długo, powiedziałam:
- Nawet cię trochę doceniłam. Patrzcie ile twoje słowo znaczy.
- Tylko mnie doceniłaś? – zapytał Lim, uśmiechając się bezczelnie. – Jestem zachwycony. Tak
naprawdę poszczęściło mi się rodząc się w jednej z najbardziej znanych rodzin królestwa.
Mojego ojca słuchają ministrowie króla, a mojego słowa – miejscowa elita. Jednak, Olgierdo,
muszę cię rozczarować. Nie jestem tym chuliganem, za którego wciąż mnie bierzesz. Jestem
jedną z najważniejszych i największych osób w Czystiakowie.
-Ja nigdy cię za chuligana nie brałam - zauważyłam. – Chuliganie nie mają swoich band. Jesteś
wielkim rozbójnikiem.
Blondas wzruszył ramionami.
- Powiadają, że kobiety lubią złoczyńców.
- To prawda. Dlatego tak trudno się ich pozbyć – jadowicie stwierdziłam. Otto pociągnął mnie za
rękaw, żebym zamilkła.
- Ola, jaka ty potrafisz być miła kiedy coś chcesz – powiedział Blondas. – I jak szybko wyłazi
twoja druga natura! Kłótliwa, niewychowana, śmiała dziewczynka.
- Słyszała by cię moja matka – obraziłam się za „wychowanie”. – Wiesz ile mnie
wychowywała?!
- Jesteś z tych nie poddających się, od dawna to wiem – potaknął Lim. – A właśnie, ludzie,
potrzebuję czegoś od kaca.
- Jakbyśmy wymyślili coś, co całkowicie uwalnia ludzi od kaca, to nie potrzebowalibyśmy twojej
pomocy, bo od dawna bylibyśmy bogaczami – wywarczał Otto. – Ale zobaczymy, co można
zrobić.
- Zwróć się do uzdrowicieli - poradziłam.
- Ola, nie możesz tego zrozumieć. Powinienem z rana wyglądać dostojnie nie przyjmując
żadnych proszków.
- Dlaczego nie mogę tego zrozumieć? – zdziwiłam się. – Rozumiem wszystko. Męski egoizm
żąda, żeby nocująca u ciebie dziewczyna nie domyśliła się, że po burzliwej nocy bez specjalnych
dodatków nie jest u ciebie wszy… wszystko w porządku.
- Oczywiście Lim, zrobimy wszystko – rzekł Otto, gromiąc mnie wzrokiem. Naprawdę nie chciał
stracić takiej okazji.
- Dlaczego nazwałeś Romualda „zatwardzaczem”? - zapytałam.
- Nie powiem – drażnił się ze mną Blondas.
- Dam ci takie coś, że dziewczyny same będą włazić ci do łóżka - zaproponowałam.
- Nie potrzebuję – powiedział Lim leniwie.
- No, jak chcesz – powiedziałam, wzruszając ramionami.
- Po prostu ci opowiem. Wiesz, że trudno zasłużyć się w naszym kraju tak, aby dostać tytuł.
Chwała Niebiosom, to będzie już z dwieście lat od kiedy z nikim nie walczymy…
- A co ze Zmierzchowymi Górami? - przebiłam.
- Ze Zmierzchowymi Górami wojna trwa już sto lat, od tej pory, kiedy przylazły tu masowo
umarlaki. A starcia trwają od momentu powstania Sitorii.
- Znam historię - burknęłam.
- Tak, ale nie rozumiesz, że trudno zasłużyć się w górach – to zbyt niebezpieczne dla zdrowia. I
pozostałe dziedziny także nie są zbyt obiecujące – ekonomika jest za cicha, a radykalnych zmian
nie pochwalą doradcy króla. W dyplomacji także – od pięćdziesięciu lat, kiedy wszystkie rasy
zostały przyznane jako równe, nie mamy żadnej wojny domowej. Zostają tylko zasługi dla
samego króla. Na przykład przysyłając mu kochanki. Ale nasz Michej XIII sam to świetnie
załatwia. A Romek absolutnie przypadkiem usłyszał, że ostatnimi czasy król ma delikatny
problem.
- Męczył się z zatwardzeniem! – westchnęłam, domyślając się.
- Ciii, nie krzycz o tym tak głośno na ulicy, bo jeszcze obwinią nas o zdradę kraju – zmieszał się
Blondas. – Tak, nasz król na to cierpiał.
- Niech więcej takich świństwa je – tonem proroka powiedział Otto.
- Otto, Otto, jakby to było takie proste! Wiesz choć, co podają na królewskich przyjęciach?
- Skąd mam to wiedzieć – burknął kumpel.
- Podają tam dużo wszystkiego, i dużo różnego, i dużo niedobrego dla zdrowia, ale bardzo
smacznego – Blondas rozmarzył się. – Wasz ukochany znajomy Romuald dowiedział się o
problemie króla, nie wiem jak, pewnie, podkupił uzdrowiciela. I przywiózł jakiś proszek z
zagranicy. Królowi tak się polepszyło, że podarował mu szlachecki tytuł.
- Właśnie tak! – zachwyciłam się historią. – Trzeba nazbierać pieniędzy i także uzdrowiciela
podkupić, prawda, Otto?
- Nie uda się – pokręcił głową Otto. – Uzdrowiciela zabili, żeby nie rozpowiadał o królewskich
problemach.
- Nie możemy leźć do wyższej polityki, Olu – powiedział Otto. – Czym dalej od tego świata, tym
spokojniejsze życie.
- Jeśli nasze życie można nazwać spokojnym, to nie wyobrażam sobie jak wygląda niespokojne
życie.
- Lepiej tego nie wiedzieć – poradził Lim, a Otto zgodnie przytaknął.
- Dobra, obejdę się. Dzięki za pomoc - powiedziałam.
- Pamiętasz o swoim długu? – przypomniał Blondas.
- Tego się nie zapomina – kwaśno odpowiedziałam, nie przestając zastanawiać się, co wymyślił.
Skręciłam razem z Ottonem na obrzeża, a Lim skierował się do swego eleganckiego mieszkania.
- Zrobisz mu to, co obiecałaś – powiedział Otto.
- O czym mówisz? – zdziwiłam się.
- O amulecie, dzięki któremu dziewczyny będą same włazić mu do łóżka. Gdzieś się u nas wala
dobra do tego forma. Na jakiej zasadzie zamierzasz do zrobić?
- Przy aktywacji będzie wyglądał bardziej pociągająco. Lekka iluzja i działanie na zmysły. Co
prawda będzie dużo straty energii – odpowiedziałam w zamyśleniu. - Poczekaj! Przecież
powiedział, że tego nie potrzebuje!
- Uwierz, Olu, jakim by się powodzeniem cieszył u płci przeciwnej, i tak będzie chcieć
większego. I jeszcze większego. I jeszcze. A jeśli będzie chciał cały świat zamienić w harem to
jeszcze lepiej. I żeby konkurenci próbowali odebrać mu kobiety. A on by ich wszystkich jednym
uderzeniem!
- Fe, jak prymitywnie! - powiedziałam. – Nie to, co my, potrzebujemy tego, jedynego.
- Aha – rzekł Otto. – Jedyny i zależny od wszystkich przyjaciółek wokół. Ale kumple powinni
być straszni. I żeby mocno zazdrościli.
Nie miałam jak się sprzeciwić, więc szybko zmieniłam temat:
- Dziwne, dlaczego Blondas poszedł na konfrontację z hrabią dla nas. Ja, prawdę mówiąc, do
ostatniego momentu myślałam, że się rozmyśli.
- Myślę, że potrzebuje własnych Mistrzów Artefaktów, którzy będą robić porządne jakościowo
artefakty – rzekł Otto. – To po pierwsze. A po drugie starsi nie lubią młodszych, a młodsi się
starszych boją. Przyjemnie było Blondasowi czuć się wszechmogącym i potężnym.
- Wszechmogącym i potężnym… - wymamrotałam w zamyśleniu.
Wieczorem Otto zastał mnie przed lustrem i zapytał, patrząc na mnie parę minut:
- Co jest z twarzą? Wyskoczył pryszcz i próbujesz go zobaczyć?
- Nie – powiedziałam zmieszana. – Próbuję skopiować twarz Blondasa, kiedy rozmawiał z
Romualdem. Udaję mi się?
- Eee… z deka! – dyplomatycznie odpowiedział półkrasnolud i poradził: - Tylko nie wychodź z
takim wyrazem twarzy do klientów – pomyślą jeszcze, że cię pszczoły pożądliły w policzki.
Najstraszniejsze
Napełniałam artefakt energią, wysuwając dla koncentracji język i z rzadka spoglądając na plakat,
wiszący na ścianie mistrzowni. Ten plakat był dumą Otta — zamówił u artysty powiększony
obrazek z podręcznika. Na plakacie były narysowane energetyczne linie ciała człowieka,
krasnoluda i elfa. Przy pracy z artefaktami, mocno związanych ze zdrowiem, plakat był po prostu
bezcenny. Chcieliśmy, żeby działanie artefaktu na człowieka było jak najbardziej skuteczne, więc
musieliśmy się wziąć za podręczniki do anatomii.

Otto spał obok na ławce. Pracowałam przy jego chrapaniu. W tej robocie była potrzebna wręcz
jubilerska precyzja, więc chrapanie Ottona i moje wysuwanie języka jeszcze bardziej mnie
motywowało.

Minął ponad tydzień od ostatnich wypadków. Razem z Ottonem zgodnie w milczeniu omijaliśmy
temat własnego życia. Nawet nie mieliśmy kiedy rozmawiać — półkrasnolud zawalał nas
robotą od rana do nocy

— Musimy pracować sumienniej — twierdził każdego wieczoru półkrasnolud, kiedy


próbowałam zasnąć ze zmęczenia nad nędzną kolacją. — Powinni nas znać. Powinni nas
szanować jak profesjonalistów. Musimy stworzyć sobie taki autorytet, żeby nie zginął, nawet
jeśli pójdziemy razem na miesięczną popijawę.

— Daj choć na dzień pójść na popijawę — tęsknie zaproponowałam.

Nie miałam we krwi fanatycznego pociągu do pracy, który odziedzicza każdy krasnolud. Na
dodatek nigdy nie odznaczałam się nadzwyczajną gorliwością i pracowitością, dlatego dryl,
ustanowiony przez krasnoluda, działał na mnie podwójnie źle. Od chęci splunięcia i rzucenia tego
wszystkiego demonom powstrzymywało mnie tylko marzenie pokazać swoim krewnym, że
jestem czegoś warta. A po osiągnięciach moich sióstr na rodzinnym froncie zaczęli mnie
traktować jak kalekę. Mama, babcia, ciotki i inni krewni myśleli, że wariuję z braku mężczyzn i
ich braku zainteresowania mną. Ja, oczywiście, nie wariowałam, bo nie miałam czasu. Ale
czasami łapałam się na tym, że oddałabym wiele za masaż wykonany rękami Irgi.

Czasami budziłam się w nocy przez ciche przekleństwa dochodzące z salonu. Tam, przy świetle
świecy, półkrasnolud przeglądał katalogi artefaktów, próbując znaleźć to, czym możemy
zawojować rynek. Jako, że kumpel był słabiutkim magiem, to płomyczek ciągle mu gasł,
wymuszając owe ciche przekleństwa. Chyba zaczęłam rozumieć dlaczego większość
krasnoludów tak późno się żeni i, jak powinno być, z tymi, których zaproponują im rodzice.
Biedacy nie mają kiedy po prostu zająć się własnym życiem!

Tej nocy Otto także nie spał, dlatego, że obiecaliśmy wykonać zamówienie do dzisiejszego
wieczoru i przez całą noc w mistrzowni było słychać stukanie młotka.

— Naszą największą zaletą w porównaniu z innymi Mistrzami — mówił półkrasnolud, póki


taskałam swoje narzędzia rankiem. — Jest szybkość wypełniania zamówienia. Pozostali
Mistrzowie pracują sami, a my we dwójkę!
— Ta, szybkość — wyburczałam. — Kiedy ostatni raz normalnie się wyspaliśmy? Tydzień temu,
tak?! Jak tylko się położysz to od razu wstawaj, wstawaj, pracuj, pracuj.!!!!!W takim tempie
wszystkie pieniądze będziemy do uzdrowicieli nosić.

— Musimy wejść na rynek i umocnić swoją pozycję, stworzyć reputację, a dopiero potem
odpoczywać i spoczywać na laurach.

— Mówiłeś mi to już sto tysięcy razy. Ale, znając cię, drogi przyjacielu, mogę się domyślać, że
nigdy nie będziemy odpoczywać — westchnęłam. — Będą inne projekty, klienci lepsi od
drugiego…

— A na darmo staraliśmy się o międzynarodowy certyfikat? Moglibyśmy nasz towar dostarczać


za granicę — marzył Otto.

Skończyłam z ostatnim artefaktem i wyciągnęłam się, rozciągając zastałe mięśnie. Teraz będzie
najlepsza część — obudzenie krasnoluda. Jeśli nie byłabym tak bardzo zmęczona, to wylałabym
na krasnoluda potok wody, ale wtedy bym musiała przytaszczyć z domu pełne wiadro wody.
Jeszcze raz wyciągnęłam się z przyjemnością, głośno ziewając. Na razie nie mieliśmy następnych
zamówień, co oznaczyło, że jutro będę mogła spać do woli. Oczywiście jeśli Otto niosąc gotowy
towar do klienta nikogo nie spotka i nie zainteresuje go zakupem potrzebnego artefaktu po
niższej cenie. Nie, nie będziemy myśleć o takich złych rzeczach!

— Ola — cicho zawołano z progu.

Odwróciłam się, mimowolnie rozciągając usta w uśmiechu. Irga! Sam przyszedł! Jakie szczęście!
No dlaczego, dlaczego, za każdym razem gdy go widzę coś we mnie zamiera?

— Irga — westchnęłam, starając się włożyć w to jak najwięcej uczucia i dopiero po chwili
zauważyłam jak bardzo jest przerażony — Irga? Co się stało?

— Lepiej będzie jak usłyszysz to ode mnie — powiedział.

O nie! Postanowił się ożenić! Na złość znalazł jakąś dziewczynę i postanowił się ożenić! I po co
miałby szukać, jeśli same mu kłodami padają pod nogi?! Zamarłam, czując jak kiszki w brzuchu
zmieniają się w lodową masę. Dłonie mimo woli się zacisnęły, w ustach zaschło.

— Ola, na Sofipol napadł duży oddział księżycowych martwiaków — głos Irgi był pełen
współczucia. — Dopiero co dostaliśmy ekspresową wiadomość od tamtejszego urzędu. Nie dają
rady. Umarlaki są już w mieście.

Nie żeni się? Hura!.. Co on powiedział? Umarlaki w moim rodzinnym mieście?

Irga złapał mnie przy drzwiach i mocno przycisnął do siebie.

— Puść mnie — krzyczałam, szamocząc się. — Puść! Musze tam jechać! No puść mnie!
— Stój, proszę, Ola, posłuchaj mnie — namawiał Irga, trzymając mnie delikatnie, ale mocno.

— Puść, nie rozumiesz? Tam jest moja mama! Moja mama!

— Cicho, cicho miła — prosił Irga.

— Co się stało? — sennie zapytał Otto.

— Puuuuść — już nie krzyczałam, a wyłam.

Wszystkie moje żale na mamę i siostry stały się małe i nie warte uwagi. Teraz wiedziałam tylko
jedno — najbardziej bliscy mi ludzie są w niebezpieczeństwie. I muszę ich chronić, przecież nikt
z nich nie włada magią. A nawet jeśliby władali. Jak można żyć dalej, wiedząc, że nie zrobiłam
nic, żeby ich uratować?

— Ola, miła, uspokój się, posłuchaj mnie — uspokajający głos Irgi w końcu przebił się do mojej
świadomości. Popatrzyłam na niego, mrugając, żeby choć coś zobaczyć zza zalanych przez łzy
rzęs. — Jadę teraz do Sofipola z grupą magów. Chociaż pewnie już pojechali, bo zatrzymałem
się dla ciebie. Obiecuję przypilnować twoich bliskich, żeby nic im się nie stało, a ty nie będzie
robić głupot, dobrze?

Pochmurnie patrzyłam w sympatyczne niebieskie oczy, nie chcąc niczego obiecywać. Czy Irga
nie może zrozumieć, że nie mogę inaczej? Oczywiście, rozumie mnie, jak nikt inny. Przecież
jego matka poświęciła się, żeby uratować spokojne miasto od siły nieczystej! Więc dlaczego tak
bardzo chce, żebym spokojnie siedziała w domu, wiedząc, że moi bliscy teraz… Nie, nie będę o
tym myśleć!

— Ola — nekromanta puścił mnie i chwycił moją twarz rękami — Miła, proszę, posłuchaj mnie,
żebym choć o ciebie nie musiał się martwić.

— Przecież wszystko ci jedno — burknął żyjący we mnie demon przeciwności. — Przecież nie
jestem już twoja, po co ci to wszystko?

— Choć raz się nie oszukujmy — cicho powiedział Irga i mnie pocałował.

Zamarłam, porażona czułością tego pocałunku. Jakby nie było tych dwóch miesięcy rozstania i
gorzkich słów, powiedzianych nawzajem. Jakby nie było niekończących się samotnych nocy,
wypełnionych łzami. Kiedy jego usta przywarły do moich, wewnątrz, w rejonie żołądka, jakby
pękła niewidoczna kula, naciskająca na kiszki przez cały czas. Było lekko i spokojnie.

I nagle w mej pamięci pojawił się inny pocałunek, wypełniony gorącym pożądaniem, od którego
miękły nogi. I co się przez to stało. Odsunąwszy się, srogo popatrzyłam na nekromantę. Myśli, że
przez jeden pocałunek zmięknę i roztopię się jak lód na wiosnę? O nie, jego niedowierzanie
nauczyło mnie nie oddawać się cudzej łasce— jego także. Irga westchnął i powiedział:

— Dobrze, jak nie chcesz po dobremu… Otto, zabieraj ją i przypilnuj, żeby nigdzie nie uciekła.
Wierzę w ciebie.
— To leży także w moim interesie — wywarczał krasnolud, chwytając mnie w niedźwiedzi
uścisk.

— Kiedy wrócę to porozmawiamy — obiecał mi Irga.

Odpowiedziałam mu spojrzeniem pełnym nienawiści. Nie mogłam wątpić, że krasnolud nie


weźmie tego na poważnie.

— Jeśli umarlaki cię nie zabiją — powiedziałam nekromancie. — To sama cię dobiję.

— Możesz zacząć ostrzyć pazurki — uśmiechnął się Irga — Umarlaki mnie nie zabiją.

Zaryczałam bezsilnie, wiercąc się w objęciach Ottona. Kumpel poczekał, póki na dworze nie
ucichł stukot konia nekromanty, westchnął, zarzucił mnie sobie na plecy jak worek z mąką i
potaszczył do domu.

— Nie złość się na nas, złotko — dobrodusznie rzekł półkrasnolud, przywiązując mnie do łóżka.
— Chcemy jak najlepiej. Niepokoimy się o ciebie, dlatego zdecydowaliśmy się na taką
samowolkę. Chcesz uciec do bliskich, ciągnie cię do jakiś wątpliwych bohaterskich czynów. No,
spotkasz siłę nieczystą na schodach do miasta, no, zeżre cię za miłą duszę, i komu będzie od
tego lżej?

Milczałam dumnie nadal, dlatego, że wszystkie słowa, które chciały wyjśc na powierzchnie, były
jeszcze w dzieciństwie zakazane przez mamę.

— I, jeśli pamiętasz, zabezpieczyliśmy twoją rodzinę wszystkimi możliwymi artefaktami

— A jeśli ich nie noszą? A jeśli… — nie wytrzymałam.

— Jeśli będziesz myśleć o wszelakich „a jeśli” to koniec z nerwami, a każdy wie, że wszystkie
choroby są od nerwów, więc będziesz często chorować i życie będzie wredne i niemiłe.

— Jakby można było powiedzieć, że jest mi teraz bardzo wesoło — powiedziałam, patrząc
przytomnie na przywiązane ręce.

— Tak trzeba — ścisnął usta krasnolud. — Ja, prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że po
pocałunku Irgi uspokoisz się i obiecasz nie robić głupstw.

— Od jakiegoś czasu mam alergię na pocałunki — gorzko odpowiedziałam.

— Taa, nie poszczęściło się Irdze — współczuł Otto. — Ale sam nawarzył kaszy, więc niech ją
teraz je.

— Otto — rzekłam błagalnie, czując, jak po policzkach ciekną łzy — Proszę, puść mnie.

— Uwierz, złotko, że mi serce pęka. Ale nie mogę inaczej. Nawet nie jesteś magiem bojowym!
Jak mam cię puścić?

— Oczywiście — gorzko stwierdziłam. — Jak trzeba głuchą wioskę od martwiaków obronić to


jesteś bojowym magiem, ale jak trzeba własną matkę uratować to nie można mnie puszczać!

Półkrasnolud westchnął. Oczywiście, mógł mi przypomnieć, czym zakończył się nasz sławny bój
z siłą nieczystą w Gniedino i jak długo musiałam się z tego leczyć. Ale wierny przyjaciel
pogłaskał mnie po dłoni i powiedział:

— Idę odnieść artefakt klientowi. Jak wrócę to kupię ci ukochaną powieść i będę czytać na głos.

Pogładziwszy mnie jeszcze raz po związanej ręce, krasnolud poszedł, zamykając za sobą drzwi.
A ja zaczęłam myśleć. W to, że Irga zatroszczy się o moją rodzinę, nie wierzyłam. Oczywiście,
będzie się starać. Ale w gorączce walki może się dostać na drugi koniec miasta, bo jego, jako
świetnego nekromantę, mogą przydzielić do dowodzenia magom. Ogólnie, nie będzie miał czasu
dla mojej rodziny. A mnie brak informacji nie pozwalał myśleć. Mimowolnie zaczęły się
pojawiać obrazy w mojej podświadomości— czego jak czego, ale tej zimy napatrzyłam się już na
ofiary zombie. Tak bardzo, jak teraz, nie bałam się nigdy w życiu. Dziwne, ale nie
podejrzewałam do tej pory, że najgorszy strach to strach o bliskich i strach braku wieści.

Wyciągnęłam się na łóżku, testując okowy. Otto przywiązał mnie mocno i nie bardzo wiedziałam
jak można się uwolnić.

Myśl, Ola, myśl! Koniec końców jesteś dyplomowanym magiem. Chcesz iść na Umarlaki, a nie
możesz uwolnić się z łóżka! Poruszyłam palcami, starając się wezwać płomień. Nie udało się —
potrzebowałam więcej swobody.

I nagle przypomniałam sobie, jak uratowała się od gwałciciela bohaterka pewnego romansu,
który czytałam na urlopie. Koncentrując się, powoli i ostrożnie zaczęłam wyciągać prawą rękę,
ruszając ją w te i wewte. Miałam szansę się uwolnić, wiedziałam to. Mimo wszystko Otto nie
związywał przestępcy, a swoją najlepszą przyjaciółkę, która aktywnie się sprzeciwiała. Jest!
Sznurek obluzował się gdzieś, a nadgarstek prawie bez wysiłków strząsnął z siebie węzeł.
Wzięłam się w garść i stworzyłam płomyczek. Piszcząc od gorąca, powoli paliłam sznurek do tej
pory, póki nie mogłam się uwolnić. A Otto naśmiewał się z romansów!

Czas uciekał. Szybko zmieniłam ubranie, każąc sobie cierpieć ból po oparzeniach, wygrzebałam
spod łóżka artefakty wszelkiego rodzaju i wwaliłam je do torby. Szkoda, że mam tak mało kasy.

Odsunąwszy zasłonę i chwyciwszy krzesło, zamachnęłam się o spróbowałam jego nóżkami


rozbić okno. Nigdy nie myślałam, że to taka ciężka robota, przecież szkło wygląda na takie
delikatne! Za trzecim razem szyba poddała się i szkło posypało się malutkimi kawałkami. Jak
wrócę to będę miała kupę roboty z zebraniem tego! Potrząsnęłam zasłonką, żeby oczyścić ją od
kawałków szkła i wyjrzałam na dwór. Trzeba będzie ostrożnie wychodzić, żeby się nie
pokaleczyć.

Przy furtce zaczęłam rozmyślać nad tym, czy warto zostawić dla Ottona list, ale potem
stwierdziłam, że sam się domyśli, gdzie jestem. Bocznymi uliczkami pobiegłam na dworzec.
Może będę miała szczęście i ktoś mnie podwiezie do Sofipola?

Jednak na dworcu spotkało mnie rozczarowanie. Nie patrząc na to, że cały dworzec był
zapełniony karetami, ani jeden woźnica nie chciał jechać do Sofipola. Nawet proponowanie
dużych pieniędzy (których nie miałam, ale oni nawet o tym nie wiedzieli!) nie mogło otworzyć
mi drzwi do żadnej z karet.

— No co wy, panno — mówiono mi. — Wszyscy wiedzą, że nieżywi tam chodzą. I do miasta nie
można blisko podjechać!

W bezsilności pobiegłam do jedynego człowieka, który mógł mi pomóc. Dyszcząc, wbiegłam na


terytorium Uniwersytetu. Gdzie mam szukać Befa? W gabinecie czy w którymś z audytoriów?
Albo w domu? Albo na spotkaniu magicznej rady? Pokręciłam się w miejscu, rozdzierana przez
różne myśli i postanowiłam zacząć od gabinetu Nauczyciela.

Wpadłam na Befa przy drzwiach do budynku, wpadając na jego twarde, żylaste ciało tak, że aż
mi zęby zadzwoniły.

— Aha — powiedział, przytrzymując mnie, żebym nie upadła. — Przygotowuje się teraz do
wyjazdu do Sofipola grupa uzdrowicieli. Możesz do nich dołączyć. Po to tutaj przyszłaś, tak?

Kiwnęłam w milczeniu, próbując wyrównać oddech i ścierpieć ból przegryzionego języka. Mój
drogocenny, ukochany nauczyciel, który zawsze mnie przejrzy!

— No, to biegnij do Domu Uzdrowicieli — rzekł Bef. — Dowodzącemu powiesz, że to ja cię


przysłałem.

— Dziękuję — wydyszałam.

— Tylko bez głupstw — krzyknął w ślad za mną Nauczyciel.

Zmówili się czy co? O jakich głupotach można mówić, kiedy moja rodzina jest w
niebezpieczeństwie!

Przy Domu Uzdrowień kłębili się madzy i wojownicy. Stali tłumnie wokół tłustego maga w
dobrze zszytej todze i czegoś żądali. Wsłuchując się zrozumiałam, że chcieli jechać do Sofipola i
walczyć z umarlakami.

— Panie i panowie! — krzyczał dowodzący. — Nie chcę mieć na sumieniu czyjejś śmierci! Nie
mogę was wziąć! Wszyscy doświadczeni magowie już zostali oddelegowani na plac boju, a
niedoświadczeni, ale chcący się osławić, mogą wsiąść w karetę do Rorritora i stamtąd skierować
się w stronę Zmierzchowych Gór! I tam gińcie na chwałę sławy!

Rozumiejąc, że nic nie wyciągnę z dowodzącego, wskoczyłam do najbliższej karety i


spróbowałam znaleźć miejsce, żeby usiąść.

— A to co jeszcze za pasażer na gapę? — oburzyła się młoda uzdrowicielka, przyciskająca do


siebie torbę, z której pachniało lekarstwami.

— Nie jestem pasażerem na gapę — powiedziałam, próbując wyglądać jak najbardziej niewinnie.
— Bef mnie przysłał.

— Ach, no jeśli Bef… — magiczka przysunęła się, i spróbowałam zmieścić się obok niej.

Prawie w tej samej chwili kareta ruszyła. Ciągnęły ją silne, bystre konie, a na dodatek dowodzący
postarał się o zmniejszające wagę artefakty. To wszystko dawało mi nadzieję, że już niedługo
będę w domu.

— Jestem taka dumna, że udało mi się złapać ostatnią karetę jadącą do Sofipola! — szczebiotała
obok mnie uzdrowicielka Marfa. — Taka cześć! Przecież to ogromnie interesujące popróbować
swoich sił na placu boju!

— Interesujące? — poraziło mnie to.

— No tak. Oczywiście, nie będę w samym centrum walk, bo przecież nie jestem bojowym
magiem, ale będę w polowym Domu Uzdrowień, takim namiocie, który wieziemy ze sobą. Będą
przynosić nam rannych, a my będziemy im pomagać! To taka koncentracja siły, emocji, że potem
padasz bez czucia! Ale jaka praktyka! Jakie doświadczenie! A ty pewnie jesteś magiem bojowym
skoro Bef cię przysłał.

— Nie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Po prostu mam tam rodziców.

— I pójdziesz do miasta? — wytrzeszczyła oczy Marfa. Pozostali uzdrowiciele z ciekawością


przysłuchiwali się rozmowie.

— Oczywiście. Przecież tam jest moja mama!

— Rozumiem, że niepokoisz się o matkę, ale mogą cię zabić!

— Mam już doświadczenie z umarlakami, więc się na to porwę — powiedziałam z


przekonaniem, którego tak naprawdę nie czułam.

— Jak bardzo trzeba być śmiałym! — zachwyciła się jedna z uzdrowicielek. — Ja bym nigdy się
na takie coś nie zdecydowała!

Pochwała była bardzo przyjemna.

— Więc nie zostajesz z nami? — zapytała Marfa. — Od razu idziesz do miasta? Przecież już
ciemnieje!

— Tak — powiedziałam, czując się bardzo śmiało. — Czego mam się bać w ciemnym mieście?
Zombie? Ha ha!..

-… I czego mam się bać w rodzinnym mieście? — mówiłam na głos, czepiając się bojowego
artefaktu jak tonący brzytwy.

Opuszczenie oddziału uzdrowicieli okazało się nie najlepszym pomysłem. I chociaż nie
spotkałam nikogo w drodze do miasta to i tak było strasznie. Ja tu się przygotowałam na
spotkanie zombie i szkieletów, a tu najbardziej przerażała cisz. Uliczki na obrzeżach były puste.
Ani trupów, ani martwiaków, nikogo. Nawet psów nie było! Albo ktoś je zjadł albo same uciekły.
Szłam ostrożnie, oglądając się co pół minuty. Gdzie są wszyscy? Co to za senny kraj! I Irga się
jeszcze bał, że tu trafię?

Jakby w odpowiedzi na moje myśli krzaki zaszumiały i na drogę przede mną wylazł typ z
ogromnym workiem na ramionach. Od zaskoczenia krzyknęłam i kula ognia z aktywowanego
artefaktu uleciała gdzieś w niebo jak noworoczny fajerwerk. Typ zaklął i dał nura w krzaki. A ja
jakimś niewiarygodnym sposobem leżałam w rowie obok. Sądząc po wszystkich symptomach w
rowie rosła pokrzywa. No nic, mówią, że to odmładza skórę.

— Ej, ty, świrnięta — rozległ się z krzaków ochrypły głos.

— Nie jestem świrnięta — obraziłam się, nie zamierzając wyłazić z rowu, nawet jeśli było tu
niewygodnie. — Jestem magiem.

— Świrnięta, świrnięta. Jak nie, to dlaczego w ludzi kulami ognia rzucasz?

— Myślałam, że jesteś umarlakiem — przyznałam się.

— Nie jestem umarlakiem! — wkurzono się w krzakach. — Jestem złodziejem!

— Ааа, rozumiem, no, wybacz!

— Co znaczy „no wybacz”! Prawie mnie zabiłaś! I zamierzasz tak po prostu zakończyć sprawę
jednym przeproszeniem?

— Nie — czułam się jak bohater walczący o wolność i sprawiedliwość. — Nie zamierzam.
Wiesz ile jest za morderstwo w czasie wojny?

Z krzaków doleciało do mnie pochmurne sapanie. Najwidoczniej typ z workiem doskonale


wiedział ile.

— I co zrobisz? — zapytał w końcu. — Ja, nawiasem mówiąc, trzymam cię na muszce arbaletu!

— Ha ha! — powiedziałam jak najbardziej pogardliwie, dlatego, że nic mądrzejszego nie


wymyśliłam. Nie wiedziałam czy mój blok wytrzyma strzał z arbaletu. Energetycznych pocisków
nie przepuszcza, ale na innych przedmiotach go nie testowałam. I jakoś nie bardzo chciałam to
sprawdzać.

— Dawaj, lepiej podzielę się z tobą zdobyczą — zaproponowano z krzaków.

— Potrzebna mi ta twoja zdobycz! — powiedziałam, ale wstrzymałam się i zapytałam: — A co


jest w worku?

— Szynkę ze świniaka, domowa kiełbasa, wino winogronowe — bulk — półsłodkie. Ryba


wędzona… Ogólnie, żarcia dużo, po piwnicy łaziłem.

Poczułam jak zaczęło mi ssać w żołądku. Nie jadłam nic przez cały dzień.

"Ola, jesteś dyplomowanym magiem! Nie możesz hańbić światłego obrazu maga, poddając się
prowokacjom nieudacznika-złodzieja, który nawet nie zabrał drogocenności, bo myśli o
żołądku".

— Szybko odłóż to na miejsce! — srogim głosem dyrektora szkoły nakazałam.

— A jeśli nie?

— To upiekę cię, jak prosiaka na rożnie! — co ja tak o jedzeniu? Groźby powinny robić
wrażenie! — Nie zostanie po tobie nawet popiół!

— Jakbyś mogła to byś mnie już dawno spaliła! — śmiejąc się, stwierdził morderca .

Ach tak! Skupiłam się i czubek krzaka zaczął płonąć.

— Ostrożnie! — krzyknął facet, wpadając na drogę. — Dobra dobra! Już odnoszę!

Odszedł, rzucając przekleństwa, a ja westchnęłam z ulgą, przepełniona dumą. Może powinnam


pójść pracować w straży miejskiej? Ot, jak udaje mi się wychowywać bandytów!

Dalej szłam spokojnie. Jeśli w tym rejonie łażą rabusie, to znaczy, że nie ma tu zombie. O ile
dobrze znałam upodobania elementów przestępczych, owe typy nie lubią ryzykować własną
skórą. Mając nadzieję, że w rejonie gdzie mieszkają moi rodzice także nie ma zombie,
przyspieszyłam kroku.

Szłam znajomymi uliczkami, porażona tym, co widziałam. Tam złamany płot, tam pośrodku
podwórka walało się coś nie podlegającego klasyfikacji, na ulicy było ciemno, choć wcześniej
każda rodzina obowiązkowo zawieszała lampę przy furtce. A najważniejsze – wszędzie czuć było
odór rozkładu, zawsze charakteryzujący ożywionych umarłych. Gdzie są wszyscy? Ludzie
oczywiście zabarykadowali się w domu, ale gdzie są madzy? Nawet mi, człowiekowi, który ma
mało wspólnego z praktyczną magią, było oczywiste, że gdzieś tu są pochowane zombie!

— Ratujcie! — rozległ się przytłumiony krzyk z prawej strony.

Pobiegłam tam. Przy świetle książyca zobaczyłam, jak zombie metodycznie łamie drzwi do
czyjegoś domu. Kierowała nim tylko jedna chęć – rozerwanie na części żywego i gorącego
mięsa, które było za drzwiami, dlatego nie zwracał uwagi na to, co się dzieje wokół.

Zdławiwszy w sobie chęć zostania rycerzem na białym koniu — tym bardziej, że nie nauczyłam
się do tej pory jeździć konno – obejrzałam się po bokach. Z jednym martwakiem dam sobie radę,
z dwoma – też możliwe, ale z większą ilością… Zostanie pośmiertnym bohaterem nie było w
moich planach, a tym bardziej umieranie – co już na sobie przetestowałam – bo było, ale to
bardzo bolesne. I na dodatek coś wątpiłam, że Irga przyjdzie mi na pomoc. Nawet byłam pewna,
że z radością pomoże mi odejść do innego świata i sam zakopie, żebym go więcej nie niepokoiła.

Jednak, przeprowadziwszy śledztwo, wyjaśniło się, że zombie był tylko jeden. Pewnie gdzieś
się schował, kiedy oczyszczali rejon. Chociaż, czy to możliwe, żeby księżycowy martwiak miał
instynkt przetrwania? Może to trup z pobliskiego cmentarza podniesiony przez ostatki magicznej
energii? A to bardzo źle, bo niedaleko znajduje się miejski cmentarz. Ojciec zawsze był dumny,
że jest tak blisko — mówił, że dobrze, bo jest tak cicho! Do przyjęcia do Magicznego Liceum
też byłam zadowolona z jego bliskości, gdzie w starej części można było się świetnie bawić.
Potem w liceum otworzono mi oczy na to, ile nieprzyjemności mogą stwarzać nieboszczyki. A na
Uniwersytecie miałam możliwość dogłębnie się o tym przekonać. Ale żeby przekonywać
rodziców do przeprowadzki tylko dlatego? A w ogóle świat jest pełen niebezpieczeństw, przecież
nie można się od niego całkowicie odgrodzić!

Aktywowałam potrzebny artefakt i zombie rozleciał się na maleńkie kawałki. Wysunąwszy się
zza płotu, za którym się przewidująco ukryłam, przekonałam się, że pozostałości po martwiaku
mi nie zagrażają, i podeszłam do drzwi delikatnie w nie stukając.

— Ej, odezwijcie się żywi!

— Chwała niebiosom! - w szczelinie, zrobionej przez martwiaka, pojawiła się znajoma twarz.

— Dobrej nocy, Tiaka! — powiedziałam, uśmiechając się. Nie myślałam, że przypadnie mi taki
zaszczyt— uratować życie dziewczynie, której nienawidziłam i której bałam się przez wszystkie
lata liceum. Przyjechawszy do Uniwersytetu na praktykę, Tiaka z najlepszą przyjaciółką, Urią,
podstawiły mnie tak, że jeśli by nie wtrącenie się Befa, wyrzucili by mnie bez prawa do powrotu.

— Olgierda — powiedziała oszołomiona Tiaka. — Co ty tu robisz?

— Ratuję ci życie — rzekłam i nie wytrzymując, dodałam: — uwierz, nie dostarczyło mi to


przyjemności.

— Zabiłaś go? — cicho zapytała była sadystka.

— Tak — potwierdziłam, próbując zachowywać się tak jak bohaterowie powieści — niezależnie,
dumnie, jakby ratowanie życia było zwyczajną czynnością, jak jedzenie śniadania.

— A ja myślałam, że można wyjść…

— Nie wiedziałam, że tu mieszkasz — a nawet gdybym wiedziała, to by coś zmieniło? Czy


mogłabym przejść obojętnie wobec wołania o pomoc, wiedząc, że mieszka tu człowiek, któremu
dziesięć lat temu wymyślałam najróżniejsze kary? Wątpię. Nikomu, nawet najgorszemu
wrogowi, nie życzę śmierci w zębach martwiaka.

— Nie mieszkam tu, tylko przyszłam kogoś odwiedzić. A potem obwieszczono, żeby wszyscy
się schowali i nie wychodzili.

— I dlaczego wyszłaś? — zapytałam rozdrażniona. Od swojego domu oddzielały mnie tylko


dwie ulice.

— Tutaj przez cały dzień było cicho — chlipnąwszy, powiedziała Tiaka. — A ja chciałam do
domu! Przecież nie wiem, co się z nimi dzieje!

Współczułam dziewczynie mimo woli. Byłam w tej samej sytuacji.

— Nie mogę cię tu zatrzymywać, ale muszę uprzedzić, że łażą tu niedaleko martwiaki, które z
przyjemnością rozerwą cię na części — poddając się chwili, podałam swojej byłej sprawczyni
parę artefaktów. — Ten zamraża zombie, powinno go starczyć na trzech, od biedy na czterech, a
właśnie tym rozerwałam na części tego, co się do ciebie dobijał. Artefakt starczy jeszcze na
jednego. A ja lecę, musze pomóc rodzinie.

Zbiegłam ze schodków, kiedy usłyszałam:

— Olgierda — odwróciłam się. Tiaka stała na progu, ściskając w rękach artefakty. W szeroko
otworzonych oczach odbijał się cały księżyc. — Dlaczego to dla mnie robisz? Nie patrząc na to,
że ja… byłam często z tobą niesprawiedliwa.

Ach, jeśli sama mogłabym odpowiedzieć na to pytanie! Każdy artefakt, szczególnie jeśli podniósł
się nasz cmentarz, był dla mnie na wagę złota.

— Umierać nie jest przyjemnie — odpowiedziałam w końcu, nie mogąc poradzić sobie z
urywkami myśli.

Postanowiłam najpierw odwiedzić Darię, która mieszkała z Zakiem kilka domów dalej od moich
rodziców. Siostra powinna na dniach rodzić, a ja bałam się, jak bliskość martwiaków wpłynęła na
jej zdrowie.

Już podbiegając do podwórka usłyszałam jęki. Ostrożnie wysuwając się zza furtki zobaczyłam
Trochima, leżącego pośrodku z męczeńskim wyrazem twarzy. Z domu dobiegał płacz.

Do moich nóg momentalnie przyczepiły się niewidzialne kule. Serce padło gdzieś na dół i zrobiło
mi się niedobrze. Chwyciłam się za furtkę rękami, próbując westchnąć. Wszystko dobrze,
wszystko dobrze, jestem pewna, że nic strasznego się nie stało. Szybciej, Ola, weź się w garść,
może będzie potrzebna twoja pomoc. A ty tu jęczysz! Ugryzłam się w rękę — to sprawdzony,
zawsze działający sposób. Myśli przestały latać po głowie, jak przerażone ćmy w kuchni, kiedy
włączają światło. Serce wróciło na swoje miejsce i zaczęło bić prawie równo. Nogi zrobiły
pierwszy, najtrudniejszy krok.

— Trochim! — zawołałam, ostrożnie dotykając byłego kolegi z rocznika.

— Umieram, Olu — wychrypiał.


— Nie umrzesz — zaprzeczyłam. — Też mi ofiara.

Aktywując artefakt życiowej energii, położyłam go Trochimowi na pierś, i posłałam wiadomość


do Domu Uzdrowień. Miałam w torbie jeszcze uzdrowicielskie artefakty, które Otto kupił za
duże pieniądze i ogromną łapówkę u naczelnika straży miejskiej. Półkrasnolud dał mi je z
nakazem rozpracowania jak one pracują, dlatego, że ich sekret jest pilnie strzeżony. Wybacz,
Otto, ale życie przyjaciela jest dla mnie ważniejsze. Położyłam drogocenne artefakty na
Trochimie i , bez żadnych wątpliwości, aktywowałam je. Potem, koncentrując się,
przypomniałam sobie praktykę uzdrowicieli, wypowiedziałam zaklęcie znieczulenia,
zabandażowałam przyjacielowi rękę i nogę, z których ciekła krew. Prawdę mówiąc, nie
wiedziałam, jak oczyścić rany z trupiego jadu, pojawiającego się od ukąszenia zombie i co robić
ze złamaniami, więc po prostu zaczęłam czekać na pomoc.

— Z twoją siostrą jest wszystko w porządku — rzekł Trochim. Jego wargi nie były już takie
niebieskie, a oddech wyrównał się. — Zatroszczyliśmy się o nią.

Kiedy usłyszałam, że z Darią jest wszystko w porządku, to poczułam taką ulgę, że prawie
uleciałam.

— Dziękuję — wyszeptałam, wycierając łzy. — A kim są „my”?

— My to bohaterowie. Ja i Riak — powiedział Trochim, zamykając oczy. Pomilczał i


dziecięcym, skarżącym się głosikiem, pożalił się: — Boli.

— Wiem — powiedziałam, kładąc jego głowę na swoich kolanach. — Wytrzymaj, zaraz


przyjdzie uzdrowiciel. Jesteś mężczyzną.

— Po tym, co zobaczyłem, cieszę się — spróbował uśmiechnąć się Trochim.

Nie zdążyłam go zapytać, co miał na myśli, jak na schodach pojawił się zataczający się Riak. Był
cały pokryty krwią, która błyszczała czarnymi potakami w świetle księzyca. Opadł na kolana,
spełzł ze schodów, dotarł do mnie, i oparł się głową o mój bok.

— Co z tobą? — przeraziłam się. — Jesteś bardzo ranny.

Pokręcił głową.

— Jesteś cały we krwi — powiedziałam, przypominając sobie, że czasami od bojowego


pobudzenia wojownik nie czuje bólu.

— Mam tylko kilka zadrapań — głucho obwieścił Riak. — To krew twojej siostry.

Moje serce zamarło i schowało się w kiszkach.

— Co z nią? — ledwie ruszając ustami, wyszeptałam.

— Rodziła — wyjęczał Riak, zaczynając się kołysać na boki. — Masz siostrzenicę. Siostra się
dobrze czuje — na ile to jest w ogóle możliwe. Przyjmowałem poród!

Jego głos się urwał, a potem zaczął jęczeć, kołysać się i walić głową o mój bok.

— A więc to tak — podsumowałam, nie wiedząc co robić w takiej sytuacji. — A kto tam płakał?

— My — przyznał Riak. — Razem. A dziecko patrzyło na nas jak na idiotów.

— A ona chociaż krzyczała jak powinna? — zaniepokoiłam się.

— Krzyczała, a potem zaczęła ssać. A my wszyscy płakaliśmy ze szczęścia. Poród jest taki
przerażający!

Znowu zawył.

— Tak — słabym głosem powiedział Trochim. — Na jęki twojej siostry przybiegły wszystkie
martwiaki z okolicy. Prawie się pobiliśmy z Riakiem kto ma iść się z nimi bić. Lepsze zombie niż
poród!

— A co z Zakiem?

— A on zemdlał — spróbował roześmiać się kumpel, ale tylko zmarszczył się z bólu.

— Ile było martwiaków? — zapytałam.

— Około dziesięciu — pochwalił się Trochim.

— Więcej — powiedział Riak normalnym głosem. — Kiedy wyszedłem ci pomóc unicestwiłeś


już z pięciu, a wokół jeszcze z dziesięć było.

— Byłem gotowy walczyć z setką — odpowiedział w zapale. — Byle tylko tam nie wracać.

— Ооо — znowu zajęczał Riak. — Nigdy więcej nie będę kochał się z kobietami. Obetnę sobie
męskość i pójdę do zakonu zmywać grzechy mężczyzn.

— Jak cię to przejęło! — poraziło mnie. — Jeśli by to było tak przerażające, to moja mama nie
urodziła by piątki.

— Twojej mamie i podobnym kobietom trzeba postawić pomnik — obiecał Riak.

Rozległ się stukot kopyt i na podwórko wpadł Irga na czarym koniu.

— Nie ma mnie tutaj — powiedziałam mu, uśmiechając się miło, póki stał zmieszany — Masz
halucynacje.

— Ola… — zaczął surowym głosem, ale mu przerwałam:


— Dwie ulice dalej na zachód jest cmentarz, który się podniósł.

Irga kiwnął i z jego rąk białą smugą wyleciała wiadomość. Nekromanta wskoczył na konia i skrył
się w ciemności.

— Zabarykaduję się u mamy w piwnicy i mnie stamtąd nie wyciągnie— myślałam na głos.

Na podwórko wjechał wóz zaprzężony w osła. Z niego zeskoczyło dwóch uzdrowicieli, którzy
skierowali się do nas.

— Tam moja siostra dopiero co urodziła — powiedziałam jednemu z nich.

Młody uzdrowiciel kiwnął i poszedł do domu. Drugi dał Riakowi coś do picia i zajął się
Trochimem.

— To wasze artefakty? — zapytał uzdrowiciel.

Kiwnęłam.

— Nie wiem, gdzie udało wam się je dostać, ale uratowaliście mu nimi życie. Myślę, że ten
młody człowiek bez nich by nie dożył naszego przyjazdu.

Trochim westchnął.

— Będziesz dłużny — wyburczałam, starając się nie patrzeć mu w oczy. Od wdzięczności, która
w nich świeciła, było mi nieswojo.

— Będzie, będzie — wesoło powiedział uzdrowiciel, zręcznie manewrując przy nodze kumpla.
— Z takim energetycznym wzmocnieniem mógłby jeszcze się bić. Tylko teraz biedaczek ma
spadek sił, ale to nic, i tak z takimi ranami musi sobie na kojce poleżeć.

— To nic! — uśmiechnął się Trochim. — Najważniejsze, żeby były ładne uzdrowicielki.

Pomogłam przenieść rannego do powozu, łyknęłam uspokajającej nalewki i poszłam do siostry.

Daria leżała na łóżku z takim szczęśliwym wyrazem twarzy, jakie ja mam po tym, jak opuszcza
mnie kac. W rękach trzymała spokojnie posapujące zawiniątko z czerwoną, pomarszczoną
twarzą. Maleńka siostrzenica niczym nie odróżniała się od moich nowonarodzonych sióstr, albo
ja po prostu tak je zapamiętałam.

— Jak się czujesz? — zapytałam.

— Cudownie. Czuję się świetnie. Uzdrowiciel powiedział, że za kilka godzin już będę mogła
wstać.

— Jak wszystko poszło? Gdzie jest Zak?


— Zaka zabrał uzdrowiciel — nachmurzywszy się, wyjaśniła siostra. — Mąż zachował się
trochę… nie tak jak oczekiwałam. Ale twoi przyjaciele byli fenomenalni! Szczególnie ten duży,
muskularny, który mężnie wytrzymał do końca i przyjął moją córkę! I nawet sam przeciął
pępowinę.

— Skąd wiesz, że to moi przyjaciele?

— Przez cały czas kiedy miałam skurcze pomstowali na twojego Irgę. To on ich tutaj przysłał, bo
obiecał ci, że się o nas zatroszczy. Chłopaki byli na niego bardzo źli, dlatego, że myśleli, że nic tu
nie będzie, bo już tu była czystka. A z przerażenia zaczęłam rodzić już rano, a oni nie mogli mnie
zostawić, tym bardziej, że z Zaka nie było żadnego pożytku. A potem przyszły zombie i było
strasznie. Postanowiłam nazwać córkę na cześć Riaka.

— Będą nazywać dziecko Riaką? — krzyknęłam przerażona.

— Nie — nachmurzyła się Daria. — Riak to zdrobnienie od Riakolda, dlatego moja córka będzie
się nazywać Riakolda.

— Biedna dziewczynka — stwierdziłam. — Takie imiona nigdy nie dają spokojnego życia.
Szczególnie rzadkie imiona.

— To u nas jest rzadkie — sprzeciwiła siostra. — Ale w sąsiedniej Kuborii jest dość popularne.
Byłaś już o rodziców?

— Jeszcze nie — przyznałam. — Zaraz pójdę. Przekażę im nowinę. A wy będziecie ostrożni i na


wszelki wypadek schowacie się w piwnicy, dobrze? Jeszcze nie wszystkie martwiaki zostały
pokonane.

Podeszłam do uzdrowiciela, który poił trzęsącego się Zaka, i zapytałam:

— Długo tutaj jeszcze będziecie?

— Pewnie całą noc — odpowiedział, przeciągając się. — Dyżurowałem całe doby i myślę, że
mogę odpocząć, a w Domu Uzdrowień mi takiej możliwości nie dadzą.

Bardzo cieszył mnie taki rozwój sytuacji, dlatego podrzuciłam uzdrowicielowi większość
artefaktów i dałam szczegółową instrukcję co i jak robić gdyby pojawił się martwiak. Facet
zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze, a ja pobiegłam do rodziców.

Pozostała rodzina zabarykadowała się tak, że długo prosiłam, żeby mnie wpuścili i
potwierdzałam, że to właśnie ja, a nie fantom, ani przebrany zombie i nie bandyta, który
przyszedł pokusić się na cnotę młodszych sióstr.

Wpuścili mnie dopiero po tym jak się wkurzyłam i zagroziłam:

— Możecie nie wpuszczać! Ale wtedy wam nie powiem co urodziła Daria!
— Moja córeczka! — zawodziła mama, póki tato odsuwał szafę od drzwi.

Weszłam do gościnnego porażona zmianami. Okna zostały zakryte kołdrami, ciężkie meble
tworzyły barykady nie do pokonania, na stole leżało kilka artefaktów. Na szyjach rodziców
wisiały moje artefakty.

— Cieszę się, że nosicie artefakty — powiedziałam. — Gdzie są wszyscy?

— W piwnicy — wyjaśnił ojciec. — A my tu siedzimy i czekamy na wieści.

— Masz wnuczkę — zakomunikowałam.

Mama westchnęła szczęśliwa, a tato się zasmucił.

— Wiedziałem. Ciekawe, czy w naszej rodzinie pojawi się w końcu niemowlę męskiej płci czy
nad nami ciąży klątwa?

— Tato, a po co ci chłopiec! — oburzyłam się, próbując zrobić przejście do kuchni. — Z nimi są


same problemy.

— Córcia, jeślibyś wiedziała, ile jest kłopotów z dziewczynami, marzyłabyś o synie! —


patetycznie krzyknął ojciec. — Kupujesz mu dwie pary spodni – do zabawy i na wyjście i koniec.
W odróżnieniu od czerwonej spódnicy, niebieskiej, zielonej, długiej, z frędzlami, z dżetami,
krótkiej, wąskiej, puszystej… i wszystko to w pięciu egzemplarzach!

— Hmm — nie kajając się, powiedziałam, czując jak mi burczy w brzuchu.

— Jesteś zadowolona tym, jak tu poustawialiśmy wszystko? — zapytała mama. — Zaczęliśmy


działać jak tylko usłyszeliśmy o umarlakach. Przypomnieliśmy sobie wszystko co mówiłaś!

— Świetnie — pochwaliłam. — Chociaż niepotrzebnie się o was martwiłam. A właśnie. Muszę


się gdzieś schować.

— Po co? — zdziwiła się mama.

— Po prostu Irga zabronił mi jechać do Sofipola, a ja… W skrócie jest na mnie zły, a ja nie mam
zamiaru słuchać tego, co ma do powiedzenia.

— Córcia, on martwi się o ciebie.

Westchnęłam. Nie wyjaśniałam im w szczegółach zawiłości mojego życia, dlatego wiedzieli


tylko, że Irga jest moim narzeczonym.

— Przyjdzie tutaj? — zapytał tata. Był zainteresowany powiększeniem rodziny o męski element.

— Może — pochmurnie odpowiedziałam.


— Świetnie! Chcę go poznać! — ucieszyła się mama.

— Tylko najpierw mnie nakarmcie! — błagałam. Nie mogłam przetrwać nadchodzących


wydarzeń z pustym żołądkiem.

W przepełnionej piwnicy czekały na mnie mocne objęcia sióstr i najbliższych krewnych. Jak
tylko dowiedzieli się, że martwiaki podeszły do miasta wszyscy pobiegli do moich rodziców.
Mieli nadzieję, że ich obronią, bo byłam jedynym magiem w rodzinie i krewni święcie wierzyli,
że to moi rodzice skierowali mnie na tą drogę życiową i sami są specjalistami w dziedzinie magii.
Mama szybko wyciągnęła moje podręczniki z liceum, poprzypominali sobie wszystko co
mówiłam kiedyś o zombie i zorganizowali obronę — jak najmniej ludzi na zewnątrz i jak
najwięcej ognia.

Smutno obejrzawszy przygotowaną broń — samodziałające pochodnie, położone w pokojach


drewno do podpalenia to musiałam przyznać, że nie musiałam martwić się o rodzinę. A tak
poszłam na przekór Irdze i Ottowi, a tu się okazuje, że nie potrzebują pomocy! Obraziłam się.
Wymyśliwszy jakąś wymówkę wyślizgnęłam się z piwnicy, schowałam w dużej szafie na
sukienki i zasnęłam.

Rankiem dowiedziałam się, że Irgi nie było. Nie chciało mi się wierzyć, że o mnie zapomniał,
więc się denerwowałam. Niecierpliwie jedząc śniadanie rozmyślałam nad tym, gdzie mam szukać
nekromanty.

— Olgierdo, dlaczego twój Irga nie przyszedł? — zapytała mama.

— Nie wiem — burknęłam. — Pewnie ma dużo roboty. Nasz cmentarz się podniósł i pewnie całą
noc pracował.

— A Daria? — zdenerwowała się mama.

— Dlaczego jej tu nie zabraliście?

— Odmówiła, kiedy dowiedziała się ile jest u nas ludzi — smutno rzekła mama. — Nie wiem,
jak się do niej dostać, bo mówisz, że łażą trupy…

— Zaprowadzę cię — obiecałam. — Tylko nie przeżywaj. Jest z nią doświadczony uzdrowiciel,
obroni ją przed martwiakami.

Lepiej, żeby mama nie wiedziała, że uzdrowiciele mniej znają bojowych zaklęć niż ja. I w
przypadku pojawienia się umarlaków cała nadzieja będzie w artefaktach. Nie, nie będę jej
straszyć.

— Jak dobrze, że jesteś magiem — powiedziała mama.

Zamarłam, trzymając kawałek chleba przy ustach.

— Mamuś, mówisz poważnie? — cichutko zapytałam, nie podejrzewając, że takie wrażenie


zrobią na mnie jej słowa.

— Tak — potwierdziła, patrząc na mnie z czułością. — Wszyscy wierzyliśmy, że przyjdziesz i


nic nam się nie stanie. Przecież jesteś dyplomowanym magiem, nie zostawisz nas na pastwę losu.
Albo poprosisz przyjaciół, żeby przyjechali. Cieszę się, że mam taką córkę.

Patrzyłam na mamę w milczeniu nie wiedząc, co powiedzieć. Jak wyrazić te lata oczekiwania na
te słowa? Od momentu mojej ucieczki z domu z twardym postanowieniem uzyskania wyższego
stopnia magicznej edukacji czekałam, aż mama powie "tak, miałaś rację, idąc przeciw mojej
woli" albo "jaka jesteś cudowna!". I się doczekałam!

— Nie oczekiwałam, że będziesz w bojowym oddziale, przecież nie jesteś magiem-praktykiem.


Ale twoje pojawienie się pokazało, że nie jesteśmy ci obojętni chociaż tak bardzo próbujesz to
pokazać.

Mama jest mamą. W beczce miodu zawsze jest dziegciem, żebym się nie rozleniwiła.

— Obchodzi mnie co się z wami dzieje! — powiedziałam za ostro, niż chciałam.

— Nie pisałaś miesiąc — zauważyła mama.

— Byłam zajęta! Cały czas pracowałam! — dobra, przyjemności po trochę, w tym przypadku
kontaktowania się ukochanymi krewnymi.

— Nie krzycz na matkę!

Kilka razy głęboko zaczerpnęłam powietrza i powoli wydychałam.

— Zbieraj się, idziemy do Darii, — powiedziałam prawie spokojnie.

Zostawiwszy mamę szczebioczącą nad wnuczką, obudziłam śpiącego snem sprawiedliwego


uzdrowiciela i razem poszliśmy do Domu Uzdrowień.

— Dużo jest ofiar? — zapytałam.

— Dużo — westchnął uzdrowiciel. — Co za głupi ludzie. Powiedziano im, że idą martwiaki i


żeby się schowali i zabarykadowali. A nie, zachciało im się wyjść! Widziałaś takich idiotów? I
nie zobaczysz, bo ich resztki zebraliśmy do woreczka. Idioci!

— Idioci — potwierdziłam. Innego słowa na ludzi, którzy traktowali martwiaków jak rozrywkę
nie znajdowałam.

— Ale to nie wszystko! — oburzał się dalej uzdrowiciel. — Niektórzy — wyobraź sobie—
wyszli się z nimi bić! Zamiast siedzieć w piwnicy wyszli się bić z widłami i pochodniami.

— Tych też do worka? — zainteresowałam się.


— Nie, z nich więcej zostało. Kuple po głupocie zdążyli odciągnąć.

— Ogólnie mieliście dużo roboty — podsumowałam.

— Więcej roboty mieli praktycy — sprzeciwił się uzdrowiciel. — jedni walczą z martwiakami,
drudzy zaczarowują cmentarze, żeby się nie podniosły, a trzeci latają po mieście i ludzi ratują.

— Źle jakoś ten cmentarz zaczarowali skoro się podniósł.

— Nie jestem specjalistą — wzruszył ramionami uzdrowiciel.

Podeszliśmy do Domu Uzdrowień i zobaczyłam jak bardzo zmienił się mój znajomy. Wydawało
się, że napełniły go jakieś nieznane siły, oczy błyszczały pasją w przedsmaku pracy, głos, którym
się ze mną żegnał, był ciepły i miękki, taki, jakim zazwyczaj mówią "oczywiście,
wyzdrowiejesz".

Weszłam w ślad za uzdrowicielem i pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to Irga, leżący w pokoju
przyjęć na kozetce. Krzyknęłam i rzuciłam się do niego. Dziwne, ale tak bardzo nie bałam się
nawet o własną siostrę.

Nekromanta, na szczęście, był cały i po prostu spał. Patrzyłam na ukochanego, zauważając


oznaki silnego zmęczenia, które mogłam zauważyć tylko ja. Jeśli uzdrowiciel od razu zwrócił
uwagę na kręgi pod oczami, to ja od razu popatrzyłam na grzywkę, rozsypaną po twarzy. Przed
snem Irga zawsze robił z nią porządek. I inaczej leży, na boku. Najwyraźniej jak padł na kozetkę
tak zasnął.

Nie zabierając włosów z jego twarzy, usiadłam na krześle naprzeciwko i zaczęłam czekać, aż
nekromanta się obudzi. Od tego, jak na mnie popatrzy, jak tylko się obudzi, będzie można
dowiedzieć się, czy mam szansę go odzyskać i czy trzeba będzie powiedzieć rodzicom, żeby nie
liczyli na niego w przyszłości.

Z korytarza wyszła młodziutka uzdrowicielka, niosąca w rękach pled. To, jak długo i delikatnie
otulała nim nekromantę, zaniepokoiło mnie. I jak tylko ręka dziewczyny dotknęła jego grzywki,
powiedziałam cicho:

— Zabierz od niego ręce.

Uzdrowicielka wzdrygnęła się, odwróciła się do mnie i wzięła pod boki.

— A co ci do tego? — złowrogo powiedziała.

— Ochraniam jego sen — wyjaśniłam. — To moja działka, jako narzeczonej.

— Znaczy się narzeczonej? — paskudnie zmrużyła oczy uzdrowicielka. – A gdzie byłaś


wcześniej, kiedy wypruwał sobie ostatnie żyły, byle tylko wszędzie zdążyć?

— Też byłam zajęta — odgryzłam się. — I w ogóle nie mam prawa przeszkadzać człowiekowi w
pracy!

No Irga! Nie zdążył pojawić się w mieście, a już ma fanki. To jest szybkość. Jeszcze zdążył
nawet się napracować! A ja tu siedzę, trzęsę się i czekam na jego przebudzenie!

Dziewczyna westchnęła, a na jej twarzy była wypisana ciężko robota umysłowa — widocznie
zastanawiała się, co mi wrednego powiedzieć. Nie pozwoliłam jej pomyśleć i powiedziałam:

— Gdzie leżą ranni madzy? Muszę odwiedzić przyjaciela.

Ścisnąwszy usta, uzdrowicielka machnęła ręką gdzieś na prawo. Spróbowałam miło się do niej
uśmiechnąć i poszłam szukać Trochima.

Kumpel leżał blady, gdzieniegdzie z lekka niebieski. Ostrożnie do niego podeszłam, nie chcą
obudzić, ale otworzył oczy, zobaczył mnie i się poskarżył:

— Za każdym razem trafiając do Domu Uzdrowień nie mogę się przyzwyczaić, że tak boli.

— Nie rzucili na ciebie znieczulającego zaklęcia? — zdziwiłam się.

— Nie — wyjęczał Trochim. — Wiesz jak bolą złamane kości?

— Wiem jak — pogłaskałam go po głowie i obiecałam: — Zaraz znajdę uzdrowiciela.

W pokoju uzdrowicieli akurat był ten sam facet co uratował Trochim u mojej siostry. Mężczyzna
siedział, trzymając nogi na stole i monotonnie gapił się na ścianę.

— Witam, chodzi mi o Trochima — ostrożnie powiedziałam. — Dlaczego nie rzucili na niego


zaklęcia znieczulenia? Nie można?

— A czemu nie — pochmurnie rzekł. — Można. Ale siły nie ma. Całkiem.

— Dlaczego? — tępo zapytałam.

— Jest dużo ciężko rannych — odpowiedział uzdrowiciel. — Nie dajemy rady.

— Przecież za miastem stoi oddział z Czystiakowa – nachmurzyłam się.

— Tak, oczywiście. Skierowaliśmy tam mniej rannych. Nie mają warunków dla takich, jak wasz
przyjaciel. Oczywiście próbujemy zmniejszyć im ból ziołami, ale…

— A mogę wam pomóc? — zapytałam. — Potrafię.

— Dobrze — ożywił się uzdrowiciel — Maria!

Do pokoju wbiegła fanka Irgi.


— Zaprowadź tą…

— Olę — podpowiedziałam.

— Olę do rannych i pokaż, na kogo trzeba rzucić znieczulające zaklęcie. Będzie pomagać.

Myślałam, że dziewczyna choć przejawi choć trochę swej nienawiści, jednak rozpłynęła się w
uśmiechu. O tak, pacjenci zawsze są na pierwszym miejscu. Zombirują ich tam na wydziale czy
co?

— Mamy bardzo mało uzdrowicieli — wyjaśniła Maria, póki odwiedzaliśmy pacjentów. —


Ciągle prosimy Czystiakowo o więcej osób, ale oni milczą. Kiedy skończę Uniwersytet, na
pewno wrócę do rodzinnego miasta!

— Nie jesteś jeszcze uzdrowicielką? — zdziwiłam się.

Maria zaczerwieniła się.

— Mam tu praktykę.

Dziwne, że kiedy tu mieszkałam nie zauważyłam, że tak mało mamy uzdrowicieli. Co prawda w
ogóle się do nich nie zwracałam. Mama wierzy tylko babuleńkom-znachorkom, które leczą
wszystko — od bezsenności do problemów z mężem. Jeśli wziąć pod uwagę, że przeżyła ponad
dwadzieścia lat z tatą w spokoju i radości, to coś w tym jest.

Wróciłam na posterunek, naprzeciwko Irgi całkowicie bezsilna. Strasznie patrzeć jak młodzi,
silni mężczyźni wyglądaj jak lalki, przebywające w rękach chuliganów. Brr, dobrze, że kiedyś
nie poszłam na uzdrowicielstwo.

Zwinęłam się w kłębek na krześle i dopiero co zasnęłam, jak poczułam jak ktoś mnie otula
kocem. "Zostaw, Maria" — chciałam powiedzieć, ale, otworzywszy oczy, spotkałam się z
zaniepokojonym spojrzeniem błękitnych oczu.

— Irga — smutno rzekłam. — Teraz będziesz na mnie krzyczał czy dopiero jak zniszczysz
wszystkie martwiaki?

— Martwiaki są już prawie wybite — uśmiechnął się nekromanta, kucając przy mnie. — Zostało
tylko poszukać resztek w krzakach i jamach.

— Czemu tak źle zaczarowaliście cmentarz? — zapytałam.

Irga nachmurzył się.

— Nie wiem. Tyle potraciliśmy na niego energii, że byłem pewien, że się nie podniesie. Twoje
słowa mnie przestraszyły. Nie będę na ciebie krzyczeć, możesz przestać się kulić jak kociak,
który nabroił. Muszę przyznać, że jest korzyść w twoim przebywaniu w mieście. Gdyby nie ty, to
myślę, że długo byśmy nie wiedzieli, że się podniósł cmentarz. Po prostu oczyściliśmy ten rejon,
a sprawdzać magicznej energii otoczenia co minutę nie mieliśmy jak.

— Jak się dowiedziałeś, że jestem w mieście i tak szybko przyjechałeś? Przecież wysłałam
wiadomość do Domu Uzdrowień.

— Ola — czule powiedział Irga. — TWOJĄ magię, uwierz, wyśledzić mogę. A kiedy ją
poczułem, myślałem, że przylecę i ci oderwę głowę.

— Nie musisz — przeraziłam się i pożaliłam: — Otto przywiązał mnie do łóżka.

— Źle, widocznie, przywiązał — stwierdził Irga, zakładając mi za uszy włosy, które wypadły z
węzełka.

— Dobrze przywiązał — burknęłam, zaczynając się złościć. — To ja bardzo chciałam uciec.

Irga westchnął.

— Nie musisz się o mnie troszczyć jak o głupca — zaczęłam agresywnie, ale coś w oczach
nekromanty kazało mi ucichnąć i smutnie dodać: — Sam powiedziałeś, że dobrze, że
przyjechałam. I na dodatek uratowałam dwa życia — potem przypomniałam sobie, że w domu,
gdzie była Tiaka ktoś jeszcze był i dumnie powiedziałam: - A może nawet więcej.

— Wiesz — Irga patrzył na mnie, ale jakby nie dostrzegał. Miał mglisty wzrok — Miotam się
pomiędzy dwiema rzeczami. Z jednej strony rozumiem, że nie mogłaś inaczej, że bałaś się o
bliskich, i mimo wszystko twoje przybycie przyniosło więcej korzyści niż szkody. Ale z drugiej
strony powinnaś mnie zrozumieć. Nie mogę zapomnieć jak wyglądałaś po ataku na Gniedino…

Jego głos się urwał. Objęłam go za ramiona i przyciągnęłam do siebie. Oparł się nosem o moją
pierś i mocno objął mnie rękami.

— Chciałeś ze mną porozmawiać — przypomniałam, niszcząc magiczną chwilę.

— Aha — niewyraźnie odrzekł nekromanta, nie zmieniając pozy.

Ile będzie mnie jeszcze trzymać w niepewności? Zaczęłam ostrożnie oswobadzać się z jego
objęć.

— Irga! — wrzasnął mag, który wleciał do pokoju. — Przestań się zajmować głupotami, mamy
jeszcze jedną partię!

— Idę — powiedział z westchnieniem nekromanta, i, łapiąc moje pytające spojrzenie, wyjaśnił:


— Widzisz, dowodzę tu wszystkimi.

— Kto by wątpił — wyburczałam.

— Jedź do domu, Ola — poprosił Irga. — pewnie tam Otto wariuje. Idź do obozu uzdrowicieli,
pewnie kogoś już wysyłają do Czystiakowa. Obiecujesz, że nie będziesz sama jechać? A bo to…
— Obiecuję — powiedziałam niechętnie.

Nie cieszył mnie pomysł jechania do domu by wpaść w gorące objęcia przyjaciela, który na
pewno na mnie czeka pełny sprawiedliwego gniewu. A kiedy się zorientuje, że użyłam drogich
uzdrowicielskich artefaktów… Lepiej znowu wpaść w łapy zombie. A Irga znowu może zniknąć
w mieście i nie porozmawiamy.

— Zostanę — postanowiłam. — Moja pomoc będzie potrzebna w Domu Uzdrowień. Brakuje


uzdrowicieli, padają już z braku energii.

Irga nachmurzył się i zwrócił się do maga, który przyniósł wieści o nowej fali martwiaków.

— Idź do obozu uzdrowicieli i powiedz, żeby natychmiast przysłali tutaj grupę magów! Też
sobie wymyślili siedzieć w bezpiecznym miejscu! A miejscowi też dobrzy, robią z siebie
bohaterów. A ty — popatrzył na mnie. — Jedź do domu. Czy mam się jeszcze o ciebie martwić?

Nekromanta szybkim krokiem, nawet nie patrząc na mnie na pożegnanie, poszedł gdzieś w głąb
Domu Uzdrowień. Skrzywiłam za jego plecami twarz, wyrażając swoje zdanie o tym wszystkich,
ale zrobiło się lepiej na duszy.

A wrednego nekromantę mogę jeszcze poranić, a z kozetki w Domu Uzdrowień daleko nie
ucieknie. Wtedy porozmawiamy o nas, o prawach, i o wszystkim. A jeśli mu się poszczęści to i
tak coś wymyślę. Przyszła pora wziąć sprawy w swoje ręce.
Ręka, serce i nerwy
Rozłożyłam się na ławeczce przed domem, w rozmarzeniu patrząc na błękitne niebo. Po kołomyi,
związanej z atakami martwiaków, fajnie było leżeć i po prostu o niczym nie myśleć.
Mieliśmy mało roboty, a w mieście było cicho. Każdy, kto mógł pojechał na wakacje. A reszta,
której nie starczyło kasy, siedziała sobie w trawce nad wodą i tez nic nie robiła.

Guzdrała się tylko magiczna straż. Do tej pory nie wyjaśniono, kto stoi za atakami martwiaków,
chociaż od dawna wiadomo, że wykorzystano siłę wielu magów. Czasami znajdowano tych
magów, martwych. Podrzucali ciała pod drzwi miejskich urzędów różnych miast z listem
przyczepionym do ubrania: „ Jego energia została użyta do ataku na to i to miasto”. Ci magowie
umierali sami – od utraty sił. Było oczywiste, że dowodził tym wszystkim ktoś o wysokim
statusie i mający dużo pieniędzy. Ale przecież nie można podejrzewać wszystkich arystokratów
królestwa!

Te wszystkie informację dostałam od Befa, wróciwszy z Sofipola. Zobaczywszy mnie – nie


zamierzałam iść do domu na konfrontację z Ottonem, dlatego od razu skierowałam się do
Uniwersytetu – Nauczyciel powiedział:

- Olgierdo, potrzebuję twojego niestandardowego podejścia do sprawy.

- Z przyjemnością – zaciekawiłam się.

Siedziałam w milczeniu w kącie i patrzyłam, jak Bef przechadza się z jednego końca na drugi, na
głos rozmyślając o organizatorze napadów.

- Nie mogę go zrozumieć – przyznał Nauczyciel. – Jaki jest motyw wszystkich tych działań?

- Chęć władzy - zaproponowałam.

- Nie – rzekł Bef. – I o to właśnie chodzi! Po atakach martwiaków z narodowego skarbca zostaje
wydana ogromna suma pieniędzy na rekompensatę dla ofiar i na odbudowanię miast. Przez
groźby musimy powiększać rzesze magów na służbie, a to się wiążę z mieszkaniami, pensją…
Na dodatek, według naszego prawa, poszkodowane miejsce na pewien czas jest zwolnione z
podatku, żeby mieszkańcy nie uciekli do innych krajów. Jeśli chcieliby władzy, to zabili by króla
i członków rady kraju, a nie opustoszali skarbiec.

- To nasi sąsiedzi z Kuborii! - stwierdziłam, błyskając oczami z podniecenia. Wyciąganie


wniosków okazało się być bardzo ciekawym zajęciem.

- Tajne służby donoszą, że jest cicho. Kuboria ma własne problemy.

- Jakie? – zaciekawiłam się.

- Ola – westchnął Bef – Czasami trzeba się zainteresować międzynarodowymi rzeczami!


Chociażby dla ogólnego rozwoju.
Wzruszyłam ramionami. Jak działo się coś ważnego to mówił mi o tym Otto w najbardziej
prostej i jasnej formie. Na przykład "elfy zniżyły cło na przewóz artefaktów od umarlaków.
Pewnie wkurzyły ich mać ze Zmierzchowych Gór. Ech, jakbyśmy dostali od nich zamówienie.
Jakbyśmy się rozwinęli!"

- Stepowe orki przez cały czas rabują przygraniczne miasta korzystając z tego, że mają chaos w
polityce – wyjaśnił Bef. – Następca tamtejszego tronu jest podobno bardzo zlym wojownikiem, a
na dodatek pokłócił się z doradcami, a sam rozumu nie ma. Nie, Kuboria nam na razie nie
zagraża.

- No to nie mam więcej pomysłów - przyznałam.

- Jeśli przyjdzie ci do głowy jakiś pomysł to mi powiesz? Nie mamy prawa niczego odrzucać,
póki nie ustalimy głównej hipotezy.

Teraz leżałam na ławce i myślałam, mając nadzieję, że cenna myśl przyleci do mnie z nieba.
Obok ławki z paskudną obojętnością chodził Otto. Nie rozmawialiśmy ze sobą. A raczej to on ze
mną nie rozmawiał. Po tym, jak przyjaciel powiedział mi wszystko, co sądzi o mojej ucieczce by
walczyć z martwiakami, zauważył, że w ogóle nie czuję się winna, że nieszczęsny krasnolud
przez kilka dni siedział martwiąc się o mnie. Tak go to wkurzyło, że zamilknął, czekając na moje
przeprosiny.

A przepraszać nie zamierzałam. Tym bardziej, że uważałam, że jacyś brodaci też powinni mnie
przeprosić za przywiązanie do łóżka.

Co by nie było, już trzeci dzień trwało to milczenie. Pod koniec pierwszego dnia stwierdziłam, że
ciężko jest milczeć cały dzień. Słowa próbowały się wyrwać na zewnątrz. Miałam wrażenie, że
od chęci mówienia spuchły mi uszy. Dlatego pobiegłam do akademika Liry i Arseniego i nie
przestawałam mówić przez trzy godziny. Przez ten czas Lira zdążyła przygotować kolację, zjeść,
wyprać wszystkie skarpety i wysprzątać szafy, a Arsenij zrobił ornament na kuchennej półce.

Przestałam gadać tylko wtedy, kiedy język zaciął się przy jakimś słowie i nie zamierzał się
więcej ruszać. Póki łapczywie piłam herbatę, Lira powiedziała:

- Ciekawie było posłuchać o ataku martwiaków na Sofipol. Przychodź do nas częściej.

Zdążyłam zrobić wszystkie rzeczy, które planowałam.

Kiwnęłam w milczeniu. Nie chciałam poruszać językiem.

Starczyło mi rozumu na nieodwiedzanie zakochanych przez dwa dni pod rząd, dlatego wziąwszy
przykład z przyjaciółki zajęłam się porządkami śpiewając na cały głos. Parę razy mignął mi w
polu widzenia Otto ze skrzywioną twarzą – nigdy nie podobał mu się mój śpiew. Ale udało mu
się nie krzyknąć, żebym przestała. Żeby nie ranić uszu po prostu uciekł.
Dzisiejszego ranka krasnolud także gdzieś sobie poszedł. Leżałam na ławce i rozmyślałam.
Długo oczekiwane mądre myśli nie przychodziły, a plecy od leżenia na twardej ławce już
zaczynały boleć. Milczenie i samotność zaczynały być nie do wytrzymania i już zamierzałam
pójść szukać Otta i poprosić o darowanie wszystkich grzechów. Chociaż pogadam sobie.
I nagle przyszedł mi do głowy pomysł. A co się stanie jak zacznę zachowywać się jak zakonnica?
Powiadają, że niektórzy składają obietnicę milczenia i zostają oświeceni na temat sposobu życia i
załatwiania problemów. Tylko nie mogą nikomu o tym powiedzieć, bo przecież złożyli obietnicę
milczenia!

Siadłam wygodniej na ławce, zamknęłam oczy, i, spokojnie oddychając, czekałam na oświecenie.


Niestety w historiach o pradawnych zakonnicach nie powiedziano ile czasu traciły, żeby
doczekać się tego oświecenia, ale miałam nadzieję, że przyjdzie szybko. Przecież milczałam już
trzy dni!

Jak tylko całkowicie weszłam w kontakt z otaczającym mnie światem, na nogę wlazła mi
mrówka. Przez jakiś czas wytrzymywałam jej łażenie, podejrzewając, że to znak zesłany przez
siłę wyższą. Ale kiedy znak mnie ugryzł wkurzyłam się i otworzyłam oczy z zamiarem
zamordowania wielonogiego insekta. A czy tak się z nimi nie postępuje? Mrówka wlazła mi do
sandała i musiałam go rozwiązać, żeby wyciągnąć sprawcę. Z przyjemnością miażdżąc mrówkę,
znowu zaczęłam oczekiwać znaku niebios, mając nadzieję, że dopiero co popełnione
przestępstwo nie zniszczy mej więzi z bogami. I doczekałam się.

- Proszę pani! – krzyknął jakiś dureń.

Z zaskoczenia i przerażenia podskoczyłam, wbijając sobie drzazgę w rękę, którą mocno złapałam
się za ławkę. Głos bogów był piskliwy, ale głośny.

- Tak? – zapytałam, drżąc.

- W-naszym-zakładzie-dzisiaj-jest-jubileusz-pięciolecia-owocnej-pracy… - wyrzucił z siebie


dzieciak.

Niestety musiałam przyznać, że to nie oświecenie. Mimo wszystko istnienie cudownej ławki nie
przekraczało pięciu lat. Niechętnie otworzyłam oczy i z niezadowoleniem spojrzałam na
dziewczynkę u furtki.

- Dlatego dzisiaj jest wyprzedaż – zakończyła, uśmiechając się miło.

Zmiłowałam się. Do wyprzedaży odnosiłam się dobrotliwie, a na dodatek kto powiedział, że


wyprzedaż nie może być znakiem od bogów?

- A co sprzedajecie? – zapytałam, podchodząc do furtki.

- Zestawy do kąpieli! Jak weźmiecie pięć sztuk to jeden dostaniecie gratis! O, popatrzcie, w
lnianym wyszywanym woreczku jest szczotka, mydło, pumeks, myjka i ręcznik! Najlepsze.
Z niedowierzaniem wpatrzyłam się w malusieńki kawałek dziwnie pachnącej substancji,
nazywanej mydłem, i zapytałam:

- Po co mi pięć zestawów do kąpieli?


- Przyjaciołom dacie – odpowiedziała sprzedawczyni.

Poryłam w woreczku, na którym było wyhaftowane kilka ściegów, które miały imitować
kwiatek.

- Tego - powiedziałam, wyciągając szmatkę, która miała być ręcznikiem. – Przyjaciołom dawać
nie będę.

- Wrogom dacie – wojowniczo odpowiedziała dziewczynka.

- Obejdą się bez tego.

- No to nieprzyjaciołom. Musicie mieć nieprzyjaciół, którym z szacunku trzeba coś dać.

- Nie szanuję ich – przyznałam się i skierowałam się z powrotem w stronę ławki.

- Nawet nie wiecie ile to kosztuje! Tylko pięć miedziaków!

- Tak? – zaciekawiłam się. Pięć miedziaków to bardzo mało. Wartość bochenka chleba.
Nie zastanawiałam się długo. Mimo wszystko to boże oświecenie, a pięć miedziaków to pestka!
Pokopawszy w portmonetce wyciągnęłam dwa srebrniaki i przypomniałam:

- Dwa zestawy dla mnie gratis!

- Oczywiście, oczywiście – rzekła dziewczynka, zrzucając woreczki na ławkę. – Dziękuję za


zakupy! A właśnie. Jeśli weźmiecie jeszcze dziesięć zestawów, to podaruję pani duży kawał
mydła, przygotowanego według elfiej receptury! Odmładza, oczyszcza i wygładza skórę.

- Pokażcie – zainteresowałam się.

- Najpierw kupcie zestawy.

- Nie, najpierw pokażcie mydło!

- Tak między nami, to mydło nie jest zwykłe, nawet elfy się nim myją! – sprzedawczyni
wyciągnęła z torebki kawał mydła w czerwonym, jaskrawym opakowaniu. Pachniało delikatnym
fiołkowym aromatem.

- No dobrze - postanowiłam, wyciągając pieniądze.

Dziewczyna uszczęśliwiła mnie dwudziestoma zestawami do kąpieli i poszła. Ja siedziałam nadal


na ławce, ze smutkiem patrzeć na nowe rzeczy. Kiedy Otto to zobaczy, od razu zacznie ze mną
rozmawiać. Tylko wątpię, że powie mi coś miłego. Tylko muszę je schować, póki nie wymyślę,
komu nie wstyd będzie je dać. A elfie mydło zostawię sobie.

Nie zdążyłam wziąć się za zestawy, jak na podwórko wpadł krasnolud i radośnie obwieścił:
- Irga zakończył wszystkie swoje sprawy i wrócił do domu odpocząć. Właśnie go widziałem.

- Rozmawiasz ze mną? – zapytałam, nie wierząc własnym uszom.

- W takiej sytuacji - tak! Mam nadzieję, że się z nim pogodzisz i nie tylko moja głowa będzie
boleć od twoich kłopotów. A ja będę cieszyć się życiem.

Obraziłam się.

- Otto, czy naprawdę tak cię wkurzyłam? Tak ciężko ci ze mną mieszkać? – zapytałam głucho.
Krasnolud dumnie się odwrócił.

- Proszę, wybacz mi –poprosiłam smutno. – Następnym razem jak mnie przywiążesz do łóżka to
nie ucieknę, naprawdę! Nawet nie będę się sprzeciwiać co byś ze mną nie robił!

- Nawet jak cię sprzedam seksualnemu maniakowi? – zaciekawił się Otto.

- Nawet – dobitnie potwierdziłam, ale pomyślawszy, dodałam: - Tylko uprzedź mnie wcześniej,
może będę chciała za siebie większą cenę.

Krasnolud, krzyżując ręce na piersi, patrzył na mnie nieprzejednanym wzrokiem.

- Otto - zawyłam, padając przed nim na kolana. – Jesteś najlepszym i najbardziej troszczącym się
przyjacielem na całym świecie! Dniem i nocą martwisz się o moje dobro, a ja tego, głupia,
niedoceniam!

- Co z tobą? – odskoczył kumpel. – Przed Irgą będziesz na kolana padać. Kończ z tym cyrkiem,
wybaczam ci! Już wczoraj ci wybaczyłem jak zaczęłaś śpiewać.

- Uciekłeś od mojego śpiewu! – zarzuciłam mu, strząsając pył ze spódnicy.

- Oczywiście, że uciekłem. Jeszcze trochę i byłbym gotów sprzedać swoją część interesu i zostać
pustelnikiem na zawsze. Twój śpiew to broń masowego rażenia!

- Otto – przyznałam się. – Kocham cię.

- Też cię kocham – burknął zawstydzony, szybko przyciągając mnie do siebie. – Idź się godzić.
Na wszelki wypadek zrobiłem zapas nalewki uspokajającej.

Wyciągnął z torby dużą butelkę i dumnie obwieścił:

- Kupiłem dzisiaj. Starczy na wszystkie twoje kaprysy na cały miesiąc.

- Myślisz, że mi się nie uda? – zapytałam drżącym głosem.

- Nie, co ty! Jestem pewien, że dobijesz swego. A, najważniejsze – też padnij przed Irgą na
kolana. Nie jest dla ciebie taki twardy, dla niego to wystarczy. A jeśli będzie przejawiał opór to
zamknij go w łazience i śpiewaj pod drzwiami. Jestem pewien, że nie będzie mógł się sprzeciwić
przy takim argumencie.

- Jak go zamknę w łazience? – zapytałam oszołomiona, porażona potokiem rad.

- Sprytem.

- A jeśli mnie wygoni?

- To wyślesz mi wiadomość i weźmiemy twego ukochanego w dwa ognie.

- Dobrze – uradowałam się, kładąc zestawy z powrotem na ławkę.

- Co to? – zapytał Otto.

- Prezenty dla klientów. Potem opowiem – odpowiedziałam już zza bramki.

Uzbrojona w ogromny bukiet róż i duży sztylet – na wszelki wypadek, ostrożnie postukałam w
drzwi mieszkania Irgi.

- Proszę - krzyknął.

Westchnęłam głęboko jak przed nurkowaniem i weszłam do mieszkania.

- Ola? – zdziwił się nekromanta, leżący na łóżku w ulubionej pozie, który właśnie zamierzał
wstać.

- Leż, leż - poprosiłam.

Z łóżka daleko nie ucieknie i na dodatek będzie lepiej się rozmawiało. Chłopak zaniepokojony
wodził wzrokiem od bukietu na moją twarz, potem spojrzał na sztylet przytroczony do mojego
pasa, a następnie znów spojrzał na moją twarz.

Pod jego spojrzeniem przygotowana przemowa gdzieś uciekła, więc speszyłam się, nie wiedząc
co powiedzieć. Chciałam to powiedzieć w taki sposób, żeby od razu wiedział, że przyszłam tu w
poważnej sprawie i dobiję swego. Nekromanta milczał, patrząc na mnie w zaciekawieniu.

- Irga – przełamałam się w końcu. – Przyszłam z tobą poważnie porozmawiać. Tak w ogóle…

- Wybacz – przerwał mi nekromanta. – Bukiet jest dla mnie?

- Tak – powiedziałam, wybita z toru. Czy według prawa rozmów kwiaty powinno się dawać na
początku przemowy?

- Mogę? – Irga wziął ode mnie kwiaty i wyjaśnił: - Boję się, że jeśli rozmowa potoczy się nie tak
jak chciałaś, to mogę tym bukietem dostać po mordzie.
- To nic, mam jeszcze sztylet… eee… to znaczy, dlaczego tak źle o mnie myślisz?

- W żadnym wypadku! – oburzył się nekromanta. – Myślę o tobie w samych superlatywach!

To tak na wszelki wypadek. Kontynuuj to, co chciałaś powiedzieć.

Pomilczałam, zebrałam w kupę swoje myśli i postanowiłam od razu przejść do sedna.

- Irga – powiedziałam patetycznym tonem, klękając na jedno kolano. Oj, niepotrzebnie oddałam
bukiet, przydałby się teraz! – Proponuję ci wyjść za mnie!

Nekromanta w zamyśleniu oglądał róże i nic nie mówił.

Milczałam. W przeczytanych przeze mnie miłosnych powieściach po frazie „wyjdź za mnie za


mąż” zazwyczaj następowało „tak, ukochany” i łóżkowa scena. Albo „nie” i pojawienie się
konkurenta i srogich rodziców. Co zrobić, jeśli obiekt, któremu zaproponowano małżeństwo żuję
płatek i milczy, w książkach nie napisano. Może tak bardzo się zamyślił, że nie usłyszał mojej
propozycji?

Nabierając powietrza w płuca, ryknęłam:

- Ożeń się ze mną!

- To rozkaz? – zainteresował się Irga rozbawionym głosem.

- Oczywiście, że nie! To propozycja.

- Ааа, no no, zrozumiałem, kontynuuj.

Co mam kontynuować? Powiedziałam już najważniejsze.

- Żeniąc się ze mną wejdziesz w posiadanie ruchomego i nieruchomego mienia - obwieściłam.

- Jakiego? – zapytał nekromanta, tonem zawziętego sknerusa, któremu zaproponowali kurczaka


o miedziaka droższego, niż zazwyczaj.

- Różnego. Na przykład żonę. Żona to bardzo cenna rzecz! Gotuje, sprząta, po pracy wita
pocałunkiem… jeśli zachorujesz, zatroszczy się o ciebie i pocieszy. Dobrze jest spać zimą z żoną
– jest ciepła i miękka. A żona taka jak ja przynosi jeszcze korzyści. Pracuję, nie będę bezczynnie
wisieć ci na szyi.

- A jeśli odmówię? – miękko zapytał nekromanta.

Popatrzyłam na niego w niezrozumieniu, zamierając w swojej absurdalnej pozie.

- Jak to?
- Nie potrzebuję gospodyni domowej i grzałki – wyjaśnił Irga. – To ostateczna decyzja i nie
podlega dyskusji.

Usiadłam na podłodze, przyciągając kolana do piersi i objęłam je rękami. Nie mogłam skłamać,
że myślałam, że Irga od razu zapomni o swoich powodach albo od razu zgodzi się ożenić ze mną.
Miałam nadzieję, że da mi szansę wszystko wyjaśnić. Ale nie przypuszczałam, że jego odmowa
będzie tak bolała. Siedziałam na podłodze, czując, jak w głowę i kręgosłup wbija się milion
lodowatych igieł rozpaczy. Irga w milczeniu siedział na łóżku, metodycznie obłamując kolce z
róż.
Dziwne, ale miałam suche oczy, łzy nie nadchodziły. Po głowie latały oszalałe myśli. Ciekawe,
dlaczego w tak ciepły wieczór jest mi zimno.
- Wiesz – wyrwało mi się nagle. – naprawdę spałam razem z Żiwkiem.
Mocno zaciśnięte usta nekromanty zbielały.
Trzask – złamała się łodyga róży pod jego palcami.
- Tylko, że nie poszłam z nim do łóżka - ciągnęłam, czując, jak słowa ranią gardło. – I już tym
bardziej nie zrobiłam tego dobrowolnie. Nasza kareta zagrzęzła w lesie i nie mogliśmy jej
wyciągnąć. Byłam bardzo słaba po chorobie i nie było mowy o posługiwaniu się magią.
Mogliśmy zamarznąć w dziczy, jeśliby nie Żiwko z jego psami. Po tym, jak wyciągnął naszą
karetę, Otto zaproponował mu jechać z nami. Już wtedy spałam. I kiedy się obudziłam
zobaczyłam, że śpimy na jednym miejscu.
Irga otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale poprosiłam:
- Poczekaj. To jeszcze nie wszystko.
Starając się mówić wyraźnie, żeby opowiadanie było jak najbardziej jasne i nie przerazić się,
ciągnęłam:
- Tak, naprawdę całowałam się z Żiwkiem. Oddawałam mu tym sposobem dług za to, że
wyciągnął karetę, kiedy wtedy o to poprosił. Nie będę oszukiwać cię i mówić, że mi się to nie
podobało. Sam widziałeś. Cóż, ukarz mnie za ten pocałunek, panie sprawiedliwy.
- Ola – wyszeptał Irga.
- Nie! - pisnęłam. – Daj mi dokończyć! Nie chciałeś mnie wysłuchać wtedy, to wysłuchaj choć
teraz.
Podniosłam się z podłogi i stanęłam przed Irgą, opierając ręce po bokach. W milczeniu patrzył na
mnie z dołu. Co było jego spojrzeniu - żal, miłość, czułość, zrozumienie, potępienie? Nie
wiedziałam i nie chciałam o tym myśleć.
- Oświadczył mi się baron Ron. Kocha mnie. Odmówiłam mu, tak samo jak Żiwkowi, chociaż
ten kocha mnie po swojemu. I wszystko dlatego, że cię kocham. Przez ostanie dwa lata robiłam
wszystko, żeby wyglądać na narzeczoną zdolnego nekromanty. Ukończyłam naukę i zostałam
niezłym Mistrzem Artefaktów. Sukin Kot, nawet nauczyłam się korzystać z domowych zaklęć,
porządnie gotować i zaczęłam regularnie sprzątać. I wszystko po to, żeby zostać dobrą żoną dla
ciebie! Irga, czy ty nie zrozumiałeś, że dla ciebie pokonałam własnego lenia?
- Ogromne osiągnięcie – stwierdził nekromanta.
-Tak! - krzyknęłam. - Ogromne. Nawet wyjście naprzeciw szalonemu nekromancie jest lepsze
niż każdego dnia wożenie się z sobą. Chociaż, jestem ci wdzięczna. Dzięki tobie jestem świetną
narzeczoną. I wiesz co? Chociaż nadal cię kocham to osiągnąłeś to, co chciałeś. Już nie chcę
wyjść za ciebie. Nie potrzebuję człowieka, który mi nie wierzy. Zrozumiałam, że dla pełnego
szczęścia potrzeba dwóch równych partnerów. A ty do tej pory odnosisz się do mnie jak do
młodszej siostry. Cóż, gratuluję, kazirodztwo ci więcej nie grozi!
Wybiegłam z mieszkania, głośno trzaskając drzwiami, żeby zagłuszyć pół-jęk, pół-westchnienie:
- Ola…
W głębokim zamyśleniu wracałam do domu. Cóż powiedzieć – odwiedzając Irgę dobiłam
przeciwnego celu niż zamierzałam. Taką sytuację mój dziadek podsumowuje frazą: "jak nie ma
mózgu, to kaleka".
Otto siedział na ławeczce, rozpuściwszy swoje długie, puszyste, kędzierzawe czarne włosy.
Kiedyś Otto wyznał mi, że marzył o ich przefarbowaniu, dlatego, że prawdziwe krasnoludy są
rude, a on odziedziczył czarny kolor po matce-człwieku. Ale potem zrezygnował, głównie
dlatego, że żadna farba nie brała jego włosów. Pociągając z butelki, krasnolud z miną ofiary,
szarpał się ze szczotką. Zobaczywszy mnie, krasnolud w milczeniu podał butlę i zauważył:
- Nie oczekiwałem cię tak szybko. Tak źle poszło?
- Gorzej – upiłam łyk i przyznałam się: - Powiedziałam Irdze, że nie chcę wyjśc za niego za mąż.
- Co? – zdziwił się krasnolud. – Myślałem, że poszłaś do niego, żeby pozałatwiać sprawy.
- No i pozałatwiałam - westchnęłam. – Na zawsze. Teraz zostanę starą panną.
- No nic – uśmiechnął się przyjaciel. – Baron cię pożąda, Żiwko też się chce ożenić. W
najgorszym wypadku zostaję ja. No, ni, nie płacz. Może nie wszystko stracone.
- Wszystko - chlipnęłam. – Powiedziałam, że inni też mi zaproponowali małżeństwo, więc jestem
pożądaną narzeczoną.
- Świetnie – stwierdził Otto. – Co jeszcze nagadałaś?
- Powiedziałam, że podobało mi się całować z Żiwkiem.
- Naprawdę? Niepotrzebnie. Ja bym po takim czymś się z tobą nie ożenił.
- Nie wiem, co mnie napadło - zapłakałam.
- Jeśli cię to pocieszy, to kariera starej panny ci nie grozi. Jeśli będzie źle, to sam się z tobą
ożenię.
- Dlaczego?
- Dlatego, że lepiej mieć za koleżankę żonę, niż rozpaczającą nad życiem dziewczynę.
Chlipnęłam i postanowiłam pójść do łóżka, żeby podzielić się swoim nieszczęściem w objęciach
ukochanej poduszki
- Eeee… Ola – powiedział niezdecydowanie Otto, a potem machnął ręką. – I tak musisz o tym
wiedzieć. Wejdź.
Wzruszyłam ramionami w niezrozumieniu, weszłam do domu i… w te samej chwili wyleciałam
z powrotem na podwórko.
- Otto, jak mnie nie było to ktoś umarł i zaśmierdział? – zapytałam, z ulgą oddychając świeżym
powietrzem.
- Nie, myślałem, że nie przyjdziesz dziś tu spać, więc umyłem twoim mydłem podłogę. Może
karaluchy zdechną.
- Jakim mydłem?
- Jak wychodziłaś to zostawiłaś na ławeczce podarunki dla klientów i mydło. Otworzyłem je,
powąchałem, i postanowiłem, że przyda się zrobić w domu dezynfekcję.
- Otto, to było elfie mydło! - krzyknęłam, rozumiejąc, jak mnie załatwili.
- Jakie elfie? Takie mydło sprzedają na każdym bazarku z artykułami czystości, robią je z
odpadków produkcyjnych. Co się nie udało to do jednego gara, potem gotują, dodają dziegciu i
powstaje to, co kupiłaś jako elfie.
- Przecież pachniało fiołkami - wyszeptałam.
- A, perfumują opakowanie, bo inaczej ludzie by nie kupowali. Taki kawałek mydła kosztuje parę
miedziaków. Dlaczego je kupiłaś?
- To był prezent – wyjaśniłam, ciesząc się choć z tego. – Ale tam na opakowaniu były elfie litery!
- Mogę ci takich narysować ile chcesz. Dobra, idź spać do pracowni, a ja posiedzę tutaj. Otworzę
drzwi, żeby się przewietrzyło i popilnuję, żeby nie wynieśli niczego z domu.
Leżałam na twardej ławce w mistrzowni i płakałam. Dlaczego jestem taka głupia? Dlaczego nie
powiedziałam tego, co zamierzałam? I co mam teraz robić? Przecież kocham Irgę i nie
zamierzam z nikim innym być!
- Przestań ryczeć – powiedział Otto, pojawiając się na progu z butelką samogonu. - No, wypij,
jeśli nalewka nie podziałała. Jutro wstaniemy, pozbędziemy się kaca i pomyślimy nad wszystkim.
Założę się o dziesięć złociszy, że Irga do końca miesiąca za ciebie wyjdzie!
- Dobrowolnie? - uściśliłam.
Półkrasnolud zamyślił się i niechętnie potwierdził:
- Dobrowolnie.
- Zakład! – zgodziłam się.
Za dziesięć złotych Otto ożeni ze mną i burmistrza, nie mówiąc już o nekromancie. Zasnęłam
uspokojona takimi myślami, nawet nie próbując zawartości butelki.
Poranek zaczął się od krzyku przyjaciela. Zeskoczyłam z ławki i pobiegłam zobaczyć, co się
stało, w biegu rozmasowując boki, obolałe od spania bez pierzyny. Wbiegając na podwórko
zmrużyłam oczy, a kiedy je otworzyłam, zamarłam w oszołomieniu z opadłą szczęką.
Przed naszym płotem stała przepiękna biała kareta, ciągnięta przez parę śnieżnych klaczy. Na
kozłach siedział woźnica w białej liberii.
- Otto, co to jest? – zapytałam zduszonym głosem. – I co robisz?
Otto uważnie wąchał butelkę nalewki uspokajającej.
- Nie mogli dorzucić tu halucynogenów, prawda? - mamrotał. – Widzisz to samo co ja?
Najbliższy koń dopiero co podniósł ogon i…
- Tak - potwierdziłam. – To właśnie widzę. O ile pamiętam z kursu uzdrowicieli to nie ma
zbiorowych halucynacji
Drzwi karety otworzyły się i wyszedł z niej elegancki młody człowiek w niezwykłym białym
ubraniu.
- Irga? – wydyszał Otto, łapiąc się za serce i padając na ławkę.
Przypatrzyłam się uważniej. To naprawdę był nekromanta, którego z początku nie rozpoznałam.
Irga wyciągnął z karety przepiękny bukiet i skierował się na nasze podwórko. Czując, jak
wyparowały mi gdzieś kości z nóg, w milczeniu opadłam na ziemię. Ukochany podszedł do mnie
i patetycznie zaczął:
- Ola!
Poszczypałam miękką tkaninę jego spodni.
- Prawdziwy? – świszczącym szeptem zapytał Otto.
Kiwnęłam. W każdym razie pod ubraniem była prawdziwa noga, nie wyglądająca na iluzję.
- Ola! – jeszcze raz patetycznie zaczął Irga, padając przede mną na kolana i tykając bukietem w
twarz. – Proszę, zostań moją żoną.
- Poczekaj - wychrypiałam. Nie udało mi się stanąć na nogach, ale na czworakach czułam się
całkiem pewnie. – Zaraz wracam.
Wpełzając szybko do domu, myślałam: dlaczego kiedy mi się oświadczają wyglądam tak
strasznie? A jeśli to ostatni raz w moim życiu? I Irga zapamięta mnie właśnie taką – z
roztrzepanymi włosami, z opuchnięta od snu twarzą, w pomiętym ubraniu. No nie! Wstając z
pomocą stołu – kolana nadal drżały, umyłam się, szybko uczesałam, wyciągnęłam z szafy
porządną spódnicę i bluzkę, ubrałam się i jak królewna wyszłam na podwórko, gotowa przyjąć
oświadczyny.
Irga siedział na ławce, w rozmarzeniu patrząc na białą karetę. Krasnoluda nigdzie nie było widać.
- Gdzie jest Otto? - zapytałam. Czyżby przyjaciel opuścił chwilę mojego triumfu?
- Zaraz przyjdzie. Kazałem mu pilnować domu z drugiej strony, bo bałem się, że uciekniesz.
Otto naprawdę wrócił i zrzuciwszy z ławki Irgę, powiedział:
- Kontynuujcie, publika jest gotowa do dalszego oglądania przedstawienia.
- Otto! – wkurzyłam się.
- Ciiii! – przyłożył palec do ust. – Musisz patrzeć na Irgę. Ze łzami radości.
- Ola! – powiedział nekromanta padając na jedno kolano. – Rozmyślałem przez całą noc i
postanowiłem z pierwszymi promieniami słońca przybyć do ciebie na skrzydłach miłości, żeby
poprosić cię o rękę. A to ktoś mnie ubiegnie, od ciebie można oczekiwać wszystkiego.
- Znęca się nade mną? – zapytałam krasnoluda.
- Nie! – płomiennie oburzył się Irga. – Jesteś taką świetną narzeczoną, że uświadomiłem sobie,
że opuszczenie takiego skarbu będzie największym błędem mojego życia.
- Znęca się – stwierdził Otto. – Niech cierpi, zasłużył sobie.
- Dobrze, Irga, zgadzam się! – rzekłam, próbując zabrać bukiet nekromancie.
Przy płocie już tłoczyli się sąsiedzi. Ci, którzy nie mogli zobaczyć próbowali wleźć na kozły, ale
woźnica ich zwalał.
- Poczekaj – nekromanta przyciągnął do siebie bukiet. – Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.
Według mojego planu muszę opisać wszystkie twoje zalety, żebyś wiedziała, jak bardzo cię
cenię.
- Oddaj bukiet – poprosiłam z miłym uśmiechem, szamocząc kwiaty. – Zgadzam się, żeń się już.
- Poczekaj, poczekaj, wszystko po kolei tak jak chciałaś - wydyszał nekromanta, starając się
zabrać ode mnie bukiet tak, żeby nie ucierpiały na tym kwiatki. – Nałożyłem nawet białe ubranie!
- I bardzo to cenię! – widzowie za płotem burzliwie omawiali sytuację. – Chodź, nie będziemy
robić tu za przejezdny cyrk!
- Chcę wziąć na świadków swojej miłości tych oto dostojnych mieszkańców - głośno obwieścił
Irga, wskazując na nich teatralnym gestem.
Publiczność zaklaskała.
- Wierzę ci i bez świadków! – szybkim ruchem pozyskałam władzę nad bukietem, ale
przeceniłam siły i przywaliłam potylicą o ścianę.
Kiedy rozjaśniło mi się w głowie, a przed oczami przestały latać różnokolorowe kręgi, złapałam
zaniepokojony i troskliwy wzrok Irgi i z uczuciem powiedziałam:
- Jak ja cię czasami nienawidzę! Kiedy zostanę twoją żoną to ci zniszczę życie!
- W to nie wątpię – rzekł wesoło nekromanta. – idziemy do ołtarza Bogini Rodu?
- Co, tak szybko? – speszyłam się.
- Nie żartowałem, kiedy mówiłem, że ktoś może cię gwizdnąć mi sprzed nosa – uprzedził Irga.
Popatrzyłam zmieszana na zadowolonego Otta, dopiero teraz zauważywszy ciemnie kręgi pod
oczami. Właśnie tym się zajmował w nocy i namówił Irgę na ten spektakl.
- Ale… przecież obiecałeś mi sukienkę… elfią – oburzyłam się.
- Dobrze, najpierw pójdziemy po sukienkę, a potem do ołtarza – zgodził się narzeczony. Od jego
uległości zrobiło mi się niedobrze.
- Poczekaj – wmieszał się Otto. – Boję się, że przyjemna część będzie potem. Najpierw, według
prawa, powinieneś poznać rodzinę Oli.
- O, Niebiańskie Siły! – wyjęczał Irga.
Krzyknęłam przerażona. Dlaczego nie pomyślałam o tej wadzie życia z rodziną? Jeśli tego nie
zrobimy to mama nie da mi żyć!
- Dobrze – powiedział nagle nekromanta. – Ola, miałaś rację, nie jestem ciebie godzien. Żegnaj!
Publika za płotem westchnęła.
- Gdzie! – krzyknęłam, łapiąc go rękami za rękaw. – Tchórz nieszczęsny! Przecież cię nie zjedzą
moje siostry!
Irga pokręcił się zawstydzony w miejscu, mamrocząc coś o wrednych teściowach, dzięki którym
zięciów umieszczali w szpitalach dla psychicznie chorych.
Otto przerwał jego rozmyślania zdecydowanym:
- A teraz się pocałujcie!
Przylgnęłam do ust Irgi, jednocześnie mocno obejmując go rękami i nogami. Teraz nigdzie nie
ucieknie.
A nekromanta nawet nie próbował, odpowiadając mi na pocałunek z takim żarem, że zabrakło mi
tchu, a kiszki w brzuchu zwinęły się w kłębek.
Apogeum naszej miłości było zawalenie się płotu pod ciężarem widzów.
Święte więzy rodzinne
Trzęśliśmy się w pasażerskiej karecie jadącej do Sofipola. Irga był pochmurny, a ja,
wykorzystując to, drzemałam na jego piersi, nabierając sił przed spotkaniem z ukochanymi
krewnymi. Na każdym postoju nieustannie obserwowałam narzeczonego, podejrzewając go o
ucieczkę. Nekromanta, bohatersko walcząc z martwiakami, tchórzył niesamowicie, jeśli
chodziło o poznanie mojej mamy. Chciało mi się śmiać od jego prób skrycia tego strachu, ale
milczałam, domyślając się, że od mojego chichotu zrobi mu się jeszcze gorzej. Mi się bardziej
poszczęściło – z macochą Irgi, ojcem i najmłodszą siostrą poznam się dopiero na ślubie.
Rodzina ukochanego mieszkała daleko i stwierdziliśmy, że jednego przyjazdu do
Czystiakowa im wystarczy. Tym bardziej, że Ilissa już dawno powiedziała rodzicom
wszystko, co o mnie wiedziała.
Postanowiliśmy się pobrać jak najszybciej. "Koniec z odkładywaniem" – powiedział
Irga, a ja zgodziłam się, mając nadzieję, że obiecane dziesięć złotych dla krasnoluda spadną
na barki nowego męża. W końcu Otto starał się dla nas obu. A właśnie. O tym, jak udało mu
się przekonać nekromantę do oświadczyn i gdzie w ciągu nocy znaleźli śliczną karetę i biały
garnitur Otto milczał, a Irgę bałam się zapytać. Kumpel zarzekał się tylko w tym, że "trzeba
was było tylko popchnąć, bo inaczej długo byście innych męczyli".
Prawie przy samym Sofipolu Irga rzucił się tak mocno, że z zaskoczenia przywaliłam
głową o siedzenie. Z bolącą głową, jeszcze nieopuszczoną przez sen, patrzyłam, jak wali w
ściankę karety i prosi o jej zatrzymanie. Pasażerowie z przerażeniem i współczuciem patrzyli
na nekromantę.
– Zemdliło biedaczka – pożałowała go babcia – sąsiadka. – No, masz miętowego
cukierka, mi zawsze pomaga.
– Jakie cukierki, one nie pomogą – wyjęczał Irga. – Zatrzymajcie!
– Przestań walić głupa – powiedziałam chmurnie, ale spojrzawszy na jego bladą twarz z
kropelkami potu nad wargą, przeraziłam się. – Irga? Co z tobą?
Nic nie mówiąc, nekromanta wypadł z zatrzymanej karety i padł twarzą na trawę, łapiąc
się za głowę.
– Nie jest czymś zarażony? – zapytał przestraszony woźnica.
– Rano nie był – odpowiedziałam, opadając na kolanach obok ukochanego i delikatnie
trzęsąc go za ramiona. – Irga? Powiedz chociaż co się stało!
– Naprawdę tego nie czujesz? – wyszeptał ze ściśniętym gardłem.
Wsłuchałam się w siebie.
– W głowie szumi – przyznałam i krzyknęłam, oświecona przez myśl. – To ślady cudzej
magii!
– Czarnej magii – wyjęczał Irga. – Którą ktoś próbuje ukryć.
– W Sofipolu? – przeraziłam się. – A może to resztki po ataku martwiaków?
Irga pokręcił głową. Ktoś podał mi flażkę z wodą, a ja, mało myśląc, wylałam jej
zawartość na głowę nekromanty.
– Dzięki – wyburczał, skręcając mokrą grzywkę. – Polepszyło mi się. Tym bardziej, że
to był kompot i cały się teraz kleję.
– Wybacz, nie sprawdziłam. Możemy jechać?
– Tak, teraz muszę jechać do twojego miasta – westchnął Irga.
– Ale dlaczego się tak źle poczułeś? – zapytałam, kiedy jechaliśmy dalej i udało mi się
przekonać sąsiadów, że nie jest zarażony, zwalając to na nieświeżą rybę.
– Co wiesz o przejawach magii? – zadał ogólne pytanie Irga.
– Każde użycie magii pozostawia ślad w świecie – przypomniałam sobie fragment z
podręcznika. – Coś na wzór kręgów na wodzie. Wokół korzystającego z magii aura będzie
mocno zmieniona.
– Zazwyczaj nie zauważamy użycia magii. To coś jak szum, do którego każdy
przywykł. Aby poczuć dany rodzaj magii, trzeba się do niego dostroić.
– Tak jak na koncercie słuchać tylko skrzypiec? – błysnęłam erudycją.
– Tak – przytaknął Irga. – Nie wiedziałem, że chodziłaś na koncerty.
– Ja w ogóle jestem kulturalnie wychowaną dziewczyną – powiedziałam dumnie,
odnotowując w myślach, żeby powiedzieć mamie dziękuje za to, że wywiozła nas któregoś
razu na koncert.
– Miło mi to słyszeć. Właśnie tak nastroiłem się na twoją magię – rzekł Irga. – A
uwzględniając rodzaj mojej pracy i ostatnie wydarzenia jestem w wstanie wyśledzić czarna
magię, którą inni po prostu nie zauważają.
– Ale ja też ją poczułam!
– Oczywiście, ale ty codziennie pracujesz z magicznymi potokami, napełniając
artefakty. I nawet wtedy zmiana aury odbije się na tobie bólem głowy, którego przyczyny
zrzucisz na co innego.
– Dlaczego było ci tak niedobrze?
– Dlatego, że czarna magia jest przeciwieństwem tego co robię. Podnoszę zombie
korzystając ze SWOJEJ energii. A czarny mag korzysta z cudzej energii i przeciw woli.
– Dlatego w pojedynku z czarnym magiem przegrasz?
– Dlaczego?
– Bo przecież ty korzystasz tylko ze swojej siły, a on zabiera cudzą– ze strachem
wspomniałam Lewana, który kierował wielką ilością martwiaków, korzystając z energii
zabitych mieszczan.
– Po pierwsze, nie zawsze jest możliwość zabrania od kogoś energii. Po drugie nie jest
najważniejsza ilość energii a umiejętność z niej korzystania. Zrozum, że jestem dość silnym i
obdarzonym talentem bojowym magiem. Nawet w Zmierzchowych Górach…
– Byłeś w Zmierzchowych Górach? – krzyknęłam w przerażeniu. Pasażerowie spojrzeli
na Irgę z nowym zainteresowaniem. – Kiedy?
– Kiedy pisałem w Rorritorze pracę – przyznał nekromanta. – No i latem często
odprawiałem się na praktykę. Po prostu nie mówiłem, żeby cię nie martwić.
– A teraz mówisz, tak? Żebym martwiła się tym co było?
– Wydawało mi się, że jesteś bardziej dorosła niż rok temu i nie będziesz się tak
przejmować.
Z żalem musiałam przyznać mu rację, ale moja buntownicza dusza się nie
powstrzymała.
– Ale i tak mogli cię zabić. Płakałaby wtedy moje elficka sukienka.
– Kiedy walczyłem w Zmierzchowych Górach, to jeszcze nie była ci obiecana –
zauważył nekromanta.
– Tym bardziej! Jakby cię zabili to by w ogóle nie była mi obiecana! Nie zrozumiesz co
to takiego – żyć z marzeniem o przepięknej sukience! To… to… takie przyjemne!
– Wyobrażam sobie – sceptycznie stwierdził Irga. – Kilka lat żyłem marzeniem o
przepięknej dziewczynie, która teraz przygotowuje się do roli mojej żony.
– Ale to nie jest jedno i to samo – machnęłam ręką. – Przyjemniej jest marzyć o
sukience!
– Biorąc pod uwagę twój charakter? Tak – wesoło potwierdził narzeczony.
Po przyjeździe do miasta od razu skierowaliśmy do punktu magicznego zarządzania.
Dyżurujący mag, jawnie przestarzały, długo zapisywał w swój formularz nasze rewelacje. Nie
miał wątpliwości, że poczuliśmy czarną magię.
– Ci z wyższego szczebla się tym zajmą – starożytnym głosem wyjaśnił mag, starannie
kreśląc litery.
Z trudem powstrzymywałam się od kopnięcia go i samodzielnego wypełnienia
formularza. Irga zachowywał się całkiem spokojnie, gdyż im dłużej tu siedział tym bardziej
przedłużał czas do spotkania z mymi rodzicami. Kiedy wyszliśmy na dwór pożaliłam się:
– Jak długo!
– Starość nie radość – pouczającym tonem rzekł Irga. – Jeszcze nie wiadomo jak ty
będziesz się zachowywać w tym wieku.
– Nie dożyję.
– Racja. Wredne przyzwyczajenia cię zgubią. Ale jest jeszcze szansa się od nich
uwolnić i przeżyć długie życie.
– Po co?
– Na przykład, aby potańczyć na grobach swoich wrogów i umoralnić się przez to –
zaproponował nekromanta.
– Trzeba jeszcze groby znaleźć – sprzeciwiłam się.
– No to dla tego, aby nazbierać ogromnie dużo pieniędzy i niech spadkobiercy czekają
aż odprawisz się na tamtą stronę, a ty będziesz żyć i żyć i żyć…
– О! Taki wariant mi się bardziej podoba.
– Poczekaj – Irga podszedł do ulicznej pompy wodnej. – Muszę zmyć kompot, bo
inaczej pojawię się przez oczami przyszłych krewnych ze zlepionymi włosami.
Odkręcił wodę i wsadził pod nią wodę.
– Uważaj, żeby nie zachorować – przestraszyłam się. – Bo umrzesz za niecałą godzinę
od przeziębienia, a ja nawet nie zdążę pobyć twoją żoną.
– Dziękuję za tak wzruszającą troskę – odpowiedział Irga, strząsając z siebie krople.
Popatrzyłam na niego i zrozumiałam, że lepiej by było jakby pojawił się z pozlepianą
grzywką. Taki – z mokrymi włosami, niezapiętą na piersi koszulą – wyglądał tak erotycznie,
że zaczęłam się martwić jak uchronić go przed młodszymi siostrami. Podrapawszy brzuch,
żeby się uspokoić, zrobiłam parę wdechów. Już dawno nie byliśmy razem, ale Irga mocno się
powstrzymywał – żeby był powód do szybkiego małżeństwa.
Na spotkanie wyszła nam cała rodzina. Dostawszy list, mama powiadomiła wszystkich
kogo mogła aby przyszli i popatrzyli na narzeczonego Olgierdy.
Na taki widok Irga zatrzymał się i zaczął panikować. Mocno ścisnęłam jego rękę,
stawiając szerzej nogi dla opory. Oczywiście nie mogę równać się z jego siłą, ale zatrzymać
mogę.
– Może – słabo powiedział Irga – Ja im stąd pomacham? A oni mnie zobaczą i będę
zadowoleni?
Nie zamierzałam mu mówić, że czeka go przesłuchanie – swojego czasu miałam
przyjemność widzieć, jak owej procedurze poddawani byli kawalerowie moich sióstr.
- Mamo, tato – powiedziałam, taskając ukochanego do furtki – Pozwólcie przedstawić
wam mojego narzeczonego, Irgę Irronto.
Odwróciwszy się, zobaczyłam, jak w jego oczach widnieje przerażenie ofiary,
czekającej na złożenie w ofierze.
– Uśmiechaj się – wysyczałam.
Nekromanta skrzywił się. Postanowiłam nie wymagać od niego więcej i wprowadziłam
na podwórko. Irga stawiał bezwiednie kroki, ale radowało mnie chociaż to, że nie drżał pod
spojrzeniami krewnych.
– A co on blady taki? – zmartwiła się mama. – Zmęczył się podróżą?
– Trochę – powiedział Irga prawie normalnym głosem.
– To nic – pocieszyła go mama. – Jak weźmiecie ślub to będziecie często do nas
przyjeżdżać i przyzwyczaisz się.
Nekromanta rzucił mi przerażone spojrzenie w którym bez trudu wyczytałam:
"często???". Żeby go uspokoić pokręciłam głową.
– Podejdźcie no do stołu – zacmokała babcia. – Przecież musimy poznać się bliżej.
Póki krewni hałaśliwie siadali na swoje miejsca, tato wstał i postukał w dzbanek:
– Proszę o ciszę.
Cichnącym gwarze wszyscy usłyszeli koniec frazy:
– … nekromanci są najstraszniejsi.
– Przepraszam, co? – opamiętał się Irga.
– Uważamy, że nie jesteś nekromantą – bezczelnie stwierdziła moje przyszywana ciotka
Zana, największa skandalistka i plotkara w rodzinie. – I że Olą cię przyprowadziła, żebyśmy
przestali uważać ją za starą pannę. I w ogóle uważamy, że jesteś wynajętym aktorem. Czego
tylko biedna dziewczyna nie wymyśli!
– A kto to „my”? – miło zapytała nekromanta, bawiąc się w ręce widelcem.
Chciałam zapaść się pod ziemię od bezceremonialności cioci. Mama mogła jej nie
zapraszać! Przecież na ślubie Dariji Zana odznaczyła się tym, że głośno stwierdziła jakoby
plotki mówiły, że narzeczony mojej siostry nie jest w stanie wypełniać małżeńskich
powinności.. Mama i teściowa siostry musiały sporo się natrudzić, żeby skandal nie
przeistoczył się w masowe pobojowisko. Przy czym robiły to nie potrzebnie, bo i tak ślub
zakończył się bójką.
– „My” jesteśmy najdroższymi dla Oli ludźmi – jej krewnymi! – patetycznie krzyknęła
ciocia.
Już miała otworzyć usta żeby zaprotestować, ale Irga ścisnął moją dłoń, każąc milczeć.
– Macie racje – delikatnie i prawie czule potwierdził. – Nekromanci tak naprawdę nie
wyglądają.
Ciocia z zadowolonym wyrazem twarzy rozejrzała się dookoła.
– Ale nie macie racji w tym, że nie jestem nekromantą. Po prostu dla mojej ukochanej
postanowiłem nie szokować jej samych najbliższych i najdroższych ludzi i skryłem swoje
prawdziwe oblicze. Ale jak tak bardzo chcecie…
Irga oblizał się w przedsmaku. Złapałam się za głowę. Krewni pochylili się do przodu
w oczekiwaniu na widowisko.
I nie zawiedli się. Wysoki czarnowłosy chłopak w czarnej koszuli i skórzanych
spodniach nagle okazał się być odziany w czarna pelerynę, podkreślającą gigantyczny wzrost
i nieestetycznie długie kończyny. Porządną fryzura zmieniła się w poplątane kudły. Długi nos
jeszcze bardziej się wydłużył i został upiększony ogromna brodawką. Na twarzy wyrosła
krzaczkowata broda. Wyciągając do gości ręce z ogromnymi żółtymi pazurami, nekromanta
zapytał głosem, który bardziej podchodził pod określenie „pozagrobowy”:
– Czyją krew mam teraz wypić?
Nawet ja, człowiek przyzwyczajony do iluzji, sparaliżowało ze strachu. Co mówiąc
dopiero o gościach! Rozległ się szum, trzask, niezrozumiałe krzyki. Minutę później nasza
jadalnia przedstawiała krajobraz po bitwie – poprzewracane stoły, rozbite talerze, rozpostarte
na oścież okna i drzwi z podartymi zasłonkami. Krewnych wywiało. W przerażeniu
oczekiwałam na reakcję rodziców.
– Chciałbym tak umieć – melancholijnie stwierdził siedzący na swoim miejscu tata. –
Czyżby nasza rodzina powiększyła się o tego, który może skrócić zbyt długie języki?
– Nie wiem – powiedział Irga, zrzucając iluzję i skruszony obiecał wychodzącej spod
stołu mamie:
– Zapłacę za całą rozbitą zastawę.
Mama tylko kiwnęła, drżącą ręką nalewając sobie wody.
– Za znajomość? – zaproponował ojciec, nalewając do kieliszków domowe wino. –
Macie może braci?
– Nie, mam dwie siostry – przyznał nekromanta.
– Szkoda – westchnął tato. – Jakbyście mieli braci, to bylibyście bezcennni. Ale co
zrobisz, w życiu nie ma sprawiedliwości.
– To było bardzo niedojrzałe z twojej strony młody człowieku! – wywarczała babcia,
strząsając z bluzki marynowane grzybki. – Po pierwsze, mogłam dostać ataku serca, a po
drugie przestraszyliście wszystkich gości!
– Po pierwsze – opowiedział Irga. – Wyglądacie tak młodo i zdrowo, że wątpię, że grozi
wam atak serca. A po drugie, ze strony gości było nieładnie podejrzewać Olę o oszustwo.
– Ona po prostu bardzo długo chowała ciebie przed nami. Teraz rozumiem dlaczego – z
chytrym uśmieszkiem powiedziała najmłodsza, Tarija. – Dlatego, że jesteś taki straszny.
– Nie, dlatego, że wasza siostra długo zastanawiał się nad tym, czy warto za mnie wyjść
– zgodnie z prawda odpowiedział Irga, nie dając mi dojść do głosu. – Ale teraz się w końcu
zdecydowała i w następnym tygodniu bierzemy ślub.
– W następnym tygodniu? – krzyknęła mama. – Jak tak można! Nie zdążymy
wszystkiego przygotować.
– I nic nie trzeba – rzekłam. – Będziemy mieli skromny ślub w Czystiakowie.
– Ale nie zdążymy nikogo zaprosić…
– Mamo, jak mogłaś się niedawno przekonać, Irga nie ma zbyt dobrych kontaktów z
resztą rodziny– zauważyłam. – Tym bardziej, że nalegam na skromny cichy ślub.
– Nie masz prawa tak mówić! – oburzyła się mama. – Ślub to nie tylko wydarzenie
twojego życia! Pielęgnowaliśmy cię, karmiliśmy, poiliśmy, wychowywaliśmy…
– I teraz trzeba cię z hukiem zrzucić z rąk – dorzucił ojciec, póki mama nabierała
powietrza dla dalszej tyrady.
– Jak możesz tak mówić! – rzuciła się na swojego męża. – Ola jest naszym dzieckiem i
do końca życia się od niej nie uwolnimy! Łączą nas więzy krwi.
Irga słuchał, nie zapominając przy tym z apetytem jeść. Był zadowolony, że zapomnieli
o nim, kiedy ja walczyłam o skromny ślub, siostry wrzeszczały o nowych sukienkach, a
babcia oburzała się bezczelnością młodego pokolenia.
– Irga, a jak twoi rodzice odnoszą się do tej decyzji? – mama w końcu zwróciła uwagę
na mojego narzeczonego.
– Moi rodzice dostatecznie mi ufają, żeby przyjąć każdą decyzję dotyczącą mojego
życia – powiedział nekromanta. – Tym bardziej, że już od dawna czekają na mój ślub. I
wszystkie koszty pokrywam ja.
Na tym dyskusja o ślubie była zakończona szczęśliwie dla mnie.
Ulokowali nas oczywiście w różnych pokojach. Ukochanego zaprowadzili do mojego
starego pokoju, a ja poszłam do młodych. Kiedy wszyscy poszli spać, mama postanowiła ze
mną porozmawiać. Z zamieraniem serca oczekiwałam na jej ocenę Irgi, chociaż wątpilam, że
będzie pozytywna.
– Córeczko – zaczęła mama. – ja, oczywiście, szanuję twoją decyzję i wierzę, że
kochasz tego chłopaka, ale nie musisz wychodzić za niego za mąż. Jesteś jeszcze młoda,
znajdziesz sobie kogoś.
– Mamo, co ty? Kocham go!
– Tak, ale… Przecież jest taki straszny!
– Straszny? Według mnie jest bardzo sympatyczny! Ach, ty o iluzji! Mamo, uwierz,
Irga naprawdę wygląda tak jak wygląda. A kosmate cudo z pazurami – to była tylko iluzja,
żeby przestraszyć wredną ciotkę.
– Nie oszukujesz mnie? Serce matki może wiele wytrzymać, ale jeśli będę wiedziała, że
jesteś nieszczęśliwa…
– Mamo, uwierz, bardziej szczęśliwa niż z Irgą nie będę. Naprawdę.
Mama wetschnęła.
– Wasza piątka jest jak pięć palców na mojej ręce. Jak jeden odrąbiesz to wszystkie
bolą.
– Za palec o moim imieniu się nie martw – uspokoiłam ją. – Jest teraz tak chroniony, że
nikt się nie przebije. Irga troszczy się o mnie jak kwoka o kurczęta.
– Modlę się o to do wyższych sił – westchnęła.
W sypialni czekały na mnie ciekawskie siostrzyczki.
– Jest taki fajny! – westchnąwszy, stwierdziła Larija. – Jak się z nim pokłócisz to może
ja zostanę twoją narzeczoną? Takiego chłopaka to trzeba szukać…!
– Cieszę się, że tak myślisz – przyznałam.
– Prawie nie popuściłam kiedy się przemiesił – przyznała się Zarija.
– Myślałam, że mama go po tym wygoni – rzekła Tarija.
– Też się tego bałam – powiedziałam zamyślona. – Ale mama zachowała się
podejrzanie spokojnie.
– Po prostu Irga ją zachwycił, a nasi krewni wkurzyli ją kiedy siedzieli u nas w piwnicy
podczas ataku martwiaków– dyplomatycznie wyjaśniła Zarija, najstarsza z trójki.
Zgodziłam się z jej wersją.
– A robiliście to? – смущенно хихикая, спросила Тария.
– Co „to”?
– No TO! Co, nie rozumiesz?
Popatrzywszy na płonące z ciekawości siostry uśmiechnęłam się chytrze:
– Nie robiliśmy.
– Nieprawda! – oburzyły się. – Naprawdę nie chcesz oświecić młodszych sióstr?
– Kupcie encyklopedię medyczną i oświecajcie się – stwierdziłam.
Oczywiście, jako starsza siostra powinnam była przeprowadzić jakąś rozmowę, ale nie
bardzo wiedziałam jak o tym rozmawiać z młodszymi.
– Zapytajcie Dariji – w końcu znalazłam wyjście. – Ma większe doświadczenie, w
końcu ma dziecko.
Niezadowolone siostry coś poburczały, ale odczepiły się. A ja, skradając się, żeby nie
zauważyli mnie rodzice, poszłam do Irgi.
Oczywiście nekromanta nie spał, a z ciekawością oglądał zawartość moich półek.
– To bardzo ciekawe – rzekł, odwróciwszy się na dźwięk otwieranych drzwi – zobaczyć
czym interesowałaś się w dzieciństwie.
– Spałam w tym pokoju razem z Dariją – powiedziałam. – A kiedy ja pojechałam do
Czystiakowa, a ona wyszła za mąż rodzice nic tu nie zmieniali.
– Czytałaś dziwne książki – zauważył Irga, trzymając w rękach postrzępiony tom
„Przygody potworów”.
– Tylko ci się wydaje, że dziwne. Tak naprawdę to wielotomowa opowieść o jednym
magu, który walczy z potworami i ratuję jakąś przepiękną damę.
– W każdym tomie jedna dama? I co on potem z nimi robi? Do haremu?
– To książka dla nastolatek, a to znaczy, że wszystko powinno się kończyć nieziemską
miłością – wyjaśniłam. – W uratowane kobiety zakochają się towarzysze bohatera i na końcu
książki, jak miało być, jest drużbą na ich ślubie.
Irga otworzył książkę na chybił trafił i zagłębił się w czytaniu. Z ciekawością patrzyłam
jak zmienia się jego wyraz twarzy. Mimo wszystko kilka lat pod rząd przeżywałam nocami
przygody bohaterów. A ile łez było przelane nad scenami, gdzie umierał przeciwnik bohatera.
Biedaczek męczył się bardzo długo, dziesięć stron, nie mniej, przerywającym głosem kajają
się w grzechach lub wyznając miłość. A odważny bohater z rękami umoczonymi we krwi
najlepszego przyjaciela szedł i rozrywał potwory na pół.
– Co za głupota! – oburzył się nekromanta, wyrywając mnie ze słodkich wspomnień. –
Jak można zabić smoka kulą ognia? Nigdy! Smok wchłonie energię i koniec!
Irga przewrócił jeszcze kilka kartek.
– Co? – znowu się wzburzył. – Podnieść armię umarlaków jednym palcem?
– To największy czarny charakter – broniłam ukochanej książki. – On może!
– Nawet jeśli jest największym…
– Irga! To książka dla wrażliwych dziewczyn, dla których na każdej stronie jest opis
silnego i seksualnego torsu bohatera, a nie dla absolwentów magicznych uniwersytetów! –
zabrałam książkę i odłożyłam na półkę, zapamiętując, żeby przeczytać ją kiedyś i pośmiać
nad tymi fragmentami. Ale nikomu innemu pozwalać śmiać się nie chciałam.
– Dziecku powinno formować się prawidłowe wyobrażenie o świecie – rzekł Irga. – jak
można żyć, myśląc, że armię zombie można podnieść tylko jednym ruchem ręki!
– Naprawdę, jak? – zapytałam.
Irga popatrzył na mnie i zawstydził się.
– Zrozum – burknął. – Za takie rzeczy trzeba wieszać. Wiesz ile trzeba się natrudzić
żeby podnieść choć jednego zombie?
– Rozumiem, że jesteś obrażony – stwierdziłam. – A co ty czytałeś w tym wieku?
Ukochany nieoczekiwanie zaczerwienił się, a potem powiedział:
– Podręczniki nekromancji, od ojca brałem.
– Biedaczek. I żadnej innej rozrywkowej literatury?
– Żadnej – powiedział Irga takim tonem, że zrozumiałam, że czytał coś jeszcze, ale się
nie przyzna.
– Chciałam cię poprosić – temat książek postanowiłam odłożyć na lepsze czasy. –
Żebyś był delikatniejszy jeśli chodzi o moich krewnych.
Irga potaknął.
– Nie chciałabym być największym czarnym charakterem rodziny – pożaliłam się.
– Jeśli ktoś będzie czarnym charakterem, to ja - zauważył Irga. - To nie ty ich
przestraszyłaś.
– Ale ja cię przyprowadziłam – sprzeciwiłam się, patrząc na łóżko.
Tak długo nie spałam przytulona do ukochanego! Nekromanta złapał moje spojrzenie i
srogo pokręcił głową.
– Tylko nie w domu twoich rodziców!.
– Aha! – krzyknęłam. – Ty też o tym myślisz! Inaczej jakbyś odgadł moje myśli?
– Masz wszystko na twarzy wypisane! Cierp, kochanie, bo inaczej nie będziesz miała
powodu wychodzić za mnie za mąż.
– Dlaczego nie będę miała? Jeszcze nie kupiliśmy elfickiej sukni!
– Ach tak, jak mogłem zapomnieć! – ironicznie stwierdził Irga, wysuwając mnie za
drzwi. – Dobranoc.
Rano, schodząc na śniadanie, usłyszałam jak babcia rozmawia ze starą znajomą.
– Słyszałam, że przyjechał do ciebie nowy zięć w gości – zapytała pani Natia.
– Przyjechał – potaknęła babcia.
– Mówią, że straszny i okropny! Krew ludzką pije. Kły na pół paszczy, a pazury!
– A co zrobisz z dzisiejszą młodzieżą – pożaliła się babcia. – Oni mówią, że przyjemnie
jest pić krew swoich bliskich. Obojętnie w jakim znaczeniu – bezpośrednim czy przenośnym.
Na śniadanie im blinów zrobiłam, jak chcą co innego, to niech sami się postarają!
Irga parsknął za moimi plecami. Odwróciłam się i pogroziłam:
– Tylko bez wygłupów!
Kiedy weszliśmy do kuchni rozmowa urwała się. Pani Natia wpatrywała się w mojego
narzeczonego, ale nie mogła dopatrzyć się przekazywanych w plotkach kłów i pazurów.
– Coś nie tak? – nie wytrzymał w końcu tego spojrzenia Irga.
– Mówią, że jesteście nekromantą? – zapytała staruszka.
– Tak – potwierdził chłopak.
– To świetnie. Bo do mnie zaczął chodzić mój stary, a ja go oczywiście kocham, ale
znudził mi się już z lekka. Każdego wieczoru przychodzi! Ani gości zaprosić, ani samej
gdzieś pójść. Jeszcze coś mu do głowy wlezie jak mnie w domu nie będzie?
– I co chcecie ode mnie? – zapytał Irga, pożerając oczami bliny na stole.
– Rozmowy z nim, żeby przestał.
– Wybaczcie, panno! Z kimś mnie mylicie. Jestem nekromantą, a nie konsultantem od
spraw rodzinnych.
– Ona nie powiedziała najważniejszego – wmieszała się babcia. – Mąż zmarł jej pół
roku temu.
– I nadal chodzi? – zaciekawił się Irga zapominając o blinach. – Od jak dawna?
– A po tym jak siła nieczysta nas napadła. Przyjdzie, posiedzi, westchnie tak długo, ze
świstem i sobie idzie.
– Nie dopatrzyli! – powiedział skruszony nekromanta. – A przecież sam sprawdzałem
cmentarz!
– No bo on nie jest na cmentarzu pochowany – rzekła pani Natia. – A w sadzie u mnie.
Tak bardzo nieboszczyk jabłonie lubił, że go tam zakopałam. I z grobem wygodnie, i daleko
chodzić nie trzeba.
– Tak – powiedział zmieszany Irga – Tak… Tego nie wziąłem pod uwagę. I duzo takich
jest zakopanych pod jabłonką? Nie wiecie?
Zrozumiałam, że zaraz zerwie się z miejsca aby wyjaśnić i załatwić sprawę z zombie, a
poczucie obowiązki nie pozwoli mi jego zostawić, więc podbiegłam do stołu i zaczęłam
szybko pochłaniać bliny. Jeśli nekromanta mógł pracować na głodniaka jadąc na entuzjazmie
z pracy, to do mnie to się w ogóle nie imało. Nagle przyszła mi do głowa jedna myśl i
próbując ją wyartykułować zaczęłam się krztusić. Bliny, w ogóle nie przeżute, zaklinowały
się w gardle nie dając normalnie odetchnąć. Dusząc się i płacząc, padłam na kolana. Babcia
krzyknęła i pobiegła po wodę. Irga oderwał się od swoich rozmyślań i zaczął walić mnie po
plecach, pytając przerażenie:
– Tak lepiej? A tak?
– Moje… khhhkhakha – czarna koszula narzeczonego została upiększona o wyplute
kawałki blinów.– Plecy będą całe w siniakach!
– Mam rozumieć – Irga ostrożnie oczyścił koszulę. – Że to była wdzięczność.
Łapczywie pijąc wodę, zapytałam:
– Słuchaj, a dlaczego on jej nie zeżarł?
– Kto?
– Mąż pani Natii. Przecież jest martwy. Sam mówiłeś, że nie znoszą żywych. No to
dlaczego jej nie zeżrał, a chodzi? Ja, oczywiście, nie jestem wybitnym specjalistą w
zachowaniu umarlaków, ale wydawało mi się, że posiedzieć i powzdychać to nie jest ich
zwyczajem.
Nekromanta zamarł, otwierając usta. Potem wyszeptał:
– A to jest bardzo ciekawe.
– Zaprowadźcie nas do siebie do domu, pani Natio – poprosiłam. – Zobaczymy co
można zrobić z waszym mężem.
Przez całą drogę nekromanta był pochmurny, a popatrzywszy na rozkopany pagórek
pod jabłonią, powiedział:
– No nic, załatwię pani męża.
– Tylko nie na śmierć, proszę – poprosiła przyjaciółka babci.
Nekromanta popatrzył zdziwiony na starowinkę.
– On już jest martwy – powiedziałam.
– Jakie to nietaktyczne z twojej strony, Olgierdo – chlipnęła pani Natia. – przypominać
mi o tym! On nie jest całkiem martwy, on chodzi! Wzdycha!
– On nie jest martwy – zauważył nekromanta, w zamyśleniu przebierając w palcach
grudkę ziemi z grobu.
– No właśnie! – podchwyciła pani Natia. – A powiedzcie, wielce szanowny
nekromanto, czy jak jest żywy to można mu kazać drzewa narąbać?
– Niestety to się nie uda bo nie jest żywy, tylko nieżywy – z westchnieniem powiedział
mój narzeczony i póki staruszka przetrawiała tę niezrozumiałą informację, niecierpliwym
ruchem dłoni odgarnął grzywke i zawołał:
– Chodź, Ola, nie mamy tu co robić.
– I koniec? – zdziwiła się pani Natia. – A jak… A gdzie… Tak łatwo?
– Nic nie zrobiłem – powiedział Irga. – Przyjdę wieczorem.
– Idziemy jeść bliny? – ucieszyłam się.
– Ty tak, a ja idę do zarządu. Nieboszczyki łażą im po ulicach a oni o tym nie wiedzą!
– Co planujesz zrobić? – zapytałam, ledwie nadążając za jego szybkim krokiem.
– Poczekać wieczorem na tego, kto podnosi zombie i poważnie z nim porozmawiać.
– Podnoszą go co wieczór? To jednorazowe zaklęcie?
– Ola, tym zombie ktoś kieruje, bo inaczej już dawno zeżarłby przyjaciółkę twojej
babci. Chcę się dowiedzieć kto to robi i po co. I, najważniejsze, skąd w mieście wzięła się
czarna magia.
– On korzysta z czarnej magii?
– Tak, i dlatego póki ja będę to załatwiał ty będziesz siedzieć w domu.
– Irga! – oburzyłam się.
– To może być niebezpieczne – powiedział nekromanta, biorąc moja twarz w dłonie. –
A ja nie chcę zostać wdowcem, nie będąc twoim mężem.
– Ale ty… Przecież sam powiedziałeś, że to niebezpieczne!
– To może być niebezpieczne – podkreślił Irga i, pogładziwszy mnie po policzku,
przypomnił: – Z naszej dwójki to ja jestem bojowym magiem.
Skrzywiłam się. Znowu rozmawia ze mną jak z dzieckiem! Też mam doświadczenie w
boju! Mniejsze, oczywiście, niż on. Dobrze, o wiele mniejsze niż on.
– Obiecaj mi kochanie, że będziesz dzisiaj siedziała w nocy w domu? Jeśli będziesz
dobrą dziewczynką to dostaniesz nagrodę! – narzeczony pocałował mnie w usta tak
obiecująco, że po pocałunku musiałam przytrzymać się jego koszuli, żeby nie upaść.
– Jeśli tak, to dobrze – wyburczałam, wymyślając plan jak pomóc w ujęciu czarnego
maga i przy tym nie stracić nagrody.
– Mądra dziewczynka – powiedział nekromanta, lekko całując mnie, ale widziałam, że
jego myśli już poszybowały do zarządu i czarnego maga.
– A gdzie jest Irga? – zapytała mama, kiedy wróciłam do domu.
– Poszedł do roboty. Mamo, mamy jakąś broń?
– Arbalet – odpowiedział tato, przejawiając oznaki zainteresowania.
– Córeczko! – krzyknęła mama. – Naprawdę jest między wami tak źle?
– Mamo, o czym ty myślisz! Jeszcze czego, żeby w Irgę z arbaletu strzelać. Nie, jeśli
mnie wkurzy, to go potnę sztyletem. Na maleńkie kawałeczki.
– Siły Niebiańskie, kogo ja wychowałam! – w przerażeniu opadła na krzesło mama. –
Olgierdo, rodzinne kłótnie trzeba rozstrzygać bez pomocy oręża!
– Zależy – wymamrotał tata.
– Będziemy dzisiaj polować na czarnego maga – wyjaśniłam. – Dlatego arbalet nie
pójdzie, bo nic nie będzie widać. Dobra, poszukam czegoś innego…
… Wieczorem, uzbrojona w młotek, który używał ojciec w domu, schowałam się w
krzaki niedaleko podwórka pani Natii. Świetnie znałam ten teren, bo w dzieciństwie często
grałam z siostrami tu w chowanego. Nikt nie przejdzie obok mnie niezauważony!
Najważniejsze żeby nie zauważył mnie Irgi, bo będzie płakała moja noc miłości. Oddychałam
miarowo, starając się o niczym nie myśleć. Musiałam poczuć czarną magię i znaleźć maga,
który podnosi męża przyjaciółki mojej babci. Wkurzała mnie sama myśl o tym, że w moim
cichym, przytulnym miasteczku rezyduje czarny mag. I jeśli dla Irgi była to po prostu praca,
to dla mnie złapanie nekromanty było sprawą honorową, obowiązkiem człowieka, broniącego
swój dom. A może uda mi się go zatrzymać albo nawet powalczyć z nim? Byłoby pięknie!
Wtedy dopnę swego i Irga przestanie odnosic się do mnie jak do małolaty.
Nagle głowę przeszył ostry ból. Tak, to była czarna magia. Na dodatek użyta bardzo
blisko. Ale nie byłam wstanie łapać maga. Ściskając głowę rękami, starałam się nie jęczeć.
Jaka szkoda, że nie nauczyłam się blokować wpływu cudzej energii! Trzask krzaków i krzyki
zmusiły mnie do uspokojenia. Co tam się dzieje? Chociażby zobaczyć, żeby zorientować się
w sytuacji! Ścisnęłam w ręce młotek i przygotowałam na wszelki wypadek kilka bojowych
zaklęć. Szkoda, oczywiście, jeśli skończy się to bez mego udziału, ale jest też i dobra strona.
Uśmiechając się do swych marzeń, zadrżałam, kiedy w krzaki, naprzeciw mnie, wpadł
człowiek. Za nim, jak ogon, ciągnął się ślad czarnej magii.
Krzyknęłam, a on, machnąwszy ręką, odrzucił mnie z drogi. Zaczepiając się plecami o
gałązki i słysząc trzask bluzki, zdążyłam chwycić uciekiniera za koszulę.
– Spadaj, głupia! – warknął mag, wyrywając się i kopiąc mnie nogą.
A gdzie są wszyscy? Dlaczego mi nikt nie pomaga?
– Sam jesteś głupi! – wystękałam, z rozmachem opuszczając młotek na jego łeb.
Coś trzasnęło i przestępca padł przede mną. Przysiadłam obok, dysząc. Dość mocno mi
przywalił!
– Tutaj, tutaj! – rozległy się głosy.
Podniosłam głowę i zobaczyłam dwóch ludzi w togach zarządu.
– Który? – zapytał jeden drugiego.
– Związujemy obu!
– Zostawcie mnie, idioci! – oburzyłam się. – Ja wam tu czarnych magów łapię, a wy mi
ręce wiążecie!
– Zostawcie ją – rozległ się za mną fałszywie miły głos Irgi. – Sam to załatwię. To moja
narzeczona.
Przy świetle płomienia w końcu przyjrzałam się zamłotkowanemu wrogowi.
– Tonik! – krzyknęłam, zakrywając dłonią usta. Mam nadzieję, że go nie zabiłam –
krew z rany zebrała się w wielką czarną plamę na ziemi.
– Znasz go? – zdziwił się Irga.
– Oczywiście! Przecież to Tonik, mój rówieśnik z liceum i najlepszy z absolwentów.
Nazywali go Naszą Dumą.
– Co nie przeszkadzało mu parać się czarną magią – mój narzeczony ostrożnie wodził
rękoma wokół głowy Tonika. – Tak. Zatrzymałem krwotok. Możecie zanieść go do więzienia
i wezwać uzdrowiciela.
– Był sam? – zapytałam, nie mając zamiaru z nikim dzielić się laurami w schwytaniu
nekromanty.
– Dwóch. Drugi był naprawdę silny, prawdziwi mag bojowy.
– Irga! Nie jesteś ranny?
– Ja nie, ale boję się, że jeden z magów z zarządu… – narzeczony westchnął.
– Leję na to – szepnęłam, rękami wodząc przy nim w poszukiwaniu ran. – Dla mnie
tylko ty się liczysz.
– On… – martwym głosem zaczął Irga.
– Umarł? – zapytałam i dopiero do mnie doszło: – Dlatego nie chciałeś, żebym tu
przyszła? Dlatego, że to było niebezpieczne? Dlatego, że mag, tak dobrze kierujący zombie
jest bardzo silny? I wiedziałeś, że sobie z nim nie poradzę, jeśli wmieszam się w złym
momencie?
Narzeczony przytaknął.
– О! – powiedziałam, naprawdę żałując swego postępku. – Wybacz mi. Martwiłeś się
przeze mnie?
W głowie nieustannie powtarzała mi się jedna myśl: przecież na miejscu zmarłego maga
z zarządu mogłam być ja. Umierać naprawdę nie chciałam, tym bardziej, że mój ślub jest tuż
tuż.
– Zrozumiałaś w końcu? – zapytał zmęczony Irga, obejmując mnie jedną ręką i
delikatnie popychając w kierunku domu.
– A tamten czarny mag, co z nim?
– Wykończyłem go – pochmurnie odpowiedział. – Nie pytaj o nic więcej, jestem
zmęczony.
Kiedy wróciliśmy do domu mama, czekająca na nas w salonie, podskoczyła i
zatrajkotała przerażonym głosem:
– Co się stało? Olgierdo, mogę w czymś pomóc?
– Nie, mamo, poradzę sobie sama – wydusiłam. Irga prawie całkowicie na mnie wisiał,
pozbawiając i tak marnych resztek sił. Najwidoczniej pojedynek dużo go kosztował.
Dopełznąwszy do łóżko z trudem się rozebrał i padł. W milczeniu przyniosłam z
łazienki wody, wytarłam go mokrą gąbką i przygotowałam wzmacniającą herbatę z miodem.
Irga z wdzięcznością kiwnął głową i zamknął oczy. Nakryłam go kocem i usiadłam obok na
krześle.
Nigdy nie zabijałam ludzi. Prawdę mówiąc, jeśli chodziło o bojową magię w moim
wykonaniu to wszystko było nie tak. Nie wiedziałam co czują zabójcy, ale postanowiłam
posiedzieć z ukochanym jakby miał koszmary.
Rankiem zorientowałam się, że jakimś cudem znalazłam się w ulubionej pozie u boku
Irgi a nie w krześle. Przytrzymywał mnie jedną ręką, dlatego, że moje stare łóżko nie mogło
pomieścić naszej dwójki i część mnie zwisała nad podłogą.
– Ola – powiedział Irga, czując, że się obudziłam. – Możesz teraz wstać?
– Nie chcę – wymamrotałam.
– Rękę mi przyleżałaś i boli – wyjaśnił nekromanta.
– Ech, źle się zaczął poranek. Kiedy jeszcze będę miała możliwość pospać w twoich
ramionach?
– Za tydzień, a raczej za sześć dni. Jeśli ci to poprawi humor, to kupiłem nam nowe
łóżko.
– A co na tym łóżku zamierzasz ze mną robić? – kokietliwie zapytałam, gorączkowo
rozmyślając jakby niezauważalnie rozpiąć bluzkę.
Irga zmrużył oczy, odwrócił się ode mnie i wycedził przez zęby:
– Spać. Tylko spać.
– Zobaczymy – wymruczałam. – A właśnie, co wczoraj się stało?
– Poszedłem wczoraj do zarządu, gdzie oczywiście nikt o zombie nie wiedział.
Oczywiście mi nie uwierzyli, ale moja reputacja zmusiła ich do wysłania ze mną trójki
magów.
– Reputacja? – uściśliłam.
– Oczywiście! Kochanie! Kiedy ty w końcu przyjmiesz do wiadomości, że twój
narzeczony jest dość znany w magicznym świecie?
– Tylko wtedy, kiedy przyznasz, że nie mam już dziesięć lat i nie trzeba nieustannie się
o mnie troszczyć – odpowiedziałam z miłym uśmiechem.
– Normalnie się do ciebie odzywam! Przynajmniej nie jak do dziesięciolatki!
Dziewczynki w takim wieku nie mają tak wyraźnych podwójnych kobiecych oznak!
– O piersi ci chodzi czy co? – uściśliłam.
– Tak, o piersi. Och, Ola! A chciałem to tak ładnie powiedzieć.
– Poszliście zobaczyć kto podnosi zombie? – niecierpliwie przerwałam mu.
– Tak, chciałem wyśledzić go i zapytać, dlaczego to robi. Ale ci idioci, miastowi
magowie, jak tylko poczuli wibracje energii to od razu zaczęli wrzeszczeć coś w stylu: zarząd
magii, poddać się i takie tam. Mag oczywiście nie zamierzał tego robić i uderzył w nich falą
energii. Nie zdążyłem zrobić dostatecznie dużej bariery i tego chłopaczka co stał obok nie
przykryło – Irga przeknął i kontynuował. – Póki zaskoczeni magowie się chowali, ja
załatwiłem czarnego maga, a potem oglądając miejsce gdzie stali zrozumiałem, że było ich
dwóch– trawa była tak pognieciona. Pobiegliśmy za nim i znaleźliśmy ciebie. Powiedz mi…
– Musiało być ci ciężko, tak? – zapytałam, aby tylko odciągnąć go od tego co robiłam
wczoraj.
– Ciężko? – zapytał Irga. – Co masz na myśli?
– Walczyć z czarnym magiem. Ach, jesteś taki silny, Irga! Taki odważny!
– Ola – powiedział narzeczony słodkim głosem – Mówiłem ci, że jestem dość silnym i
dobrym bojowym magiem. Dlatego mogłem na równi z nim walczyć i nawet być lepszym od
niego. A co TY tam robiłaś? Przecież cię prosiłem! Obiecałaś!
– Tak w ogóle nie powinieneś mnie tam widzieć – wymamrotał, odsuwając się od niego
jak najdalej. – Ale mimo wszystko wam pomogłam! Jakbym nie zatrzymała Tomika, to
byście go nie znaleźli!
– Znaleźlibyśmy po śladach magii.
– Irga, sam wiesz, że taki ślad nie trzyma zbyt długo! A Tonik świetnie zna wszystkie
zaułki i szybko by was zgubił. Nie na darmo nazywali go dumą! Kiedy przerabialiśmy na
lekcjach Szukanie, to nikt nie mógł go znaleźć!
– Dobrze. Jeśli tak to naprawdę nam pomogłaś. Ale Ola! Koniec z nieustannym
ryzykowaniem? Marzę o długim życiu z tobą, wychowywaniu dzieci…
– Nieustannym pouczaniu… – dodałam. – Muszę iść, wybacz. Zgubiłam gdzieś tam
młotek taty, idę go odzyskać.
Dowiedziałam się, że młotek zabrali jako dowód. Na miejscu wczorajszych wydarzeń
dyżurował znudzony strażnik, który za pięć miedziaków mi wszystko opowiedział.
– Od maga nie zostało ani strzępka – opierając się o halabardę, mówił wąsaty facet. –
Dzisiaj rano magowie zebrali to, co z niego zostało i zebrali taki malutki woreczek. Silny jest
ten przejezdny nekromanta, mówią, bardzo silny.
Ucieszyłam się z pochwały, wygrzewając się w promieniach narzeczeńskiej sławy.
– A zombie nadal wala się w grobie, nie wylazł.
– Jak nadal? – zdziwiłam się.
– No, ci źli jego podnosili, podnosili, ale do końca nie zdążyli. No to leży do tej pory
taki milutki. Ręce wyciągnął… Chcecie zobaczyć? Tylko dwa miedziaki!
– Nie, dziękuję – twardo zaprzeczyłam. – Nie jestem fanką takich widoków.
– No i dobrze, od niego śmierdzi. Biedna gospodyni przeprowadziła się do dorosłych
dzieci. Mówiła, że nie ma siły na niego patrzeć.
– A co z Tonikiem?
– Szkoda chłopaka. Jakiś sadysta tak mu w głowę młotkiem przyłożył, że ledwo co nie
postradał rozumu. Niby magowie! A młotkami machają jak wieśniacy.
Zaczerwieniłam się. Dobrze, że strażnik nie wie, że mag co zamiast zaklęć używa
pierwszych lepszych pod ręką przedmiotów to ja. Ale przecież najważniejszy jest rezultat,
nieprawdaż?
… Telepało nami w dusznej karecie jadącej do Czystiakowa. Po tym, jak do Irgi zaczęli
chodzić miejscowy madzy z zarządu prosić o konsultację, mama zapałała do niego ogromnym
szacunkiem i ciągle biegała do niego to z herbatą, to z bułeczkami. Chłonęła każde jego słowo
i nieustannie potakiwała.
– Będę miała chociaż jednego porządnego zięcia – powiedziała mama na pożegnanie.
– Mamo! Przecież nie wiesz jakich my będziemy miały mężów! – oburzyły się moje
siostry.
– Wątpię, żeby byli lepsi od Irgi – powiedziałam, pokazując język.
Teraz nekromanta siedział w karecie, od czasu do czasu chmurząc brwi. Udało się
ustalić, od Tonika, który doszedł do siebie, że mag Molin był jego mentorem od niedawna,
proponując chłopakowi pomoc w odkryciu w sobie nowych sił. Uczył mojego byłego kolegę
sterowania martwakami, nie poświęcając nic w zamian. Tonikowi, którzy przez rodzinne
powinności – nieplanowaną ciążę swojej dziewczyny – był zmuszony do zostania w mieście
zamiast pojechać na Uniwersytet, było tylko na rękę. Powiedział, że domyślał się, że Molin
był jednym z tych, którzy napełniali atakujące martwaki na miasta, ale nic nie mówił.
Priorytetem dla niego było zwiększenie siły. Skąd przyszedł Molin, za co żył i gdzie
zamierzał pójść dalej chłopak nie wiedział. Przy czym wyjawił, że Molin wyjaśniał to tym, że
szuka utalentowanej młodzieży aby zapełnić swe szeregi.
Naczelnik magicznej straży miejskiej próbował obwinić Irgę o to, że zabił Molina i
teraz nie mają skąd czerpać informacji. W odpowiedzi nekromanta wzruszył tylko ramionami
i stwierdził, że wątpi, że czarny mag dałby się złapać żywym. I zaciekawił się dlaczego tylko
jego przyjazd pozwolił na wykrycie nielegalnie działającego nekromanty w mieście. W tym
momencie naczelnik straży się zamknął i więcej nie czepiał się Irgi.
- Dlaczego bolała mnie głowa od czarnej magii? – zapytałam. – Przecież kiedy w
Gniedino czułam tę magię to nic mi nie było!
– Dlatego, że w Gniedino, o ile pamiętam, byłaś pozbawiona magii – wyjaśnił pokrętnie
Irga i nagle się poderwał: – Co powiedziałaś? Tę magię?
– Tak, właśnie teraz to zrozumiałam. Używanie magii przez Molina i Lewana jest
bardzo podobne. Czuję to.
– Tak – powiedział Irga. – Tak… To zmienia postać rzeczy!
Zrozumiałam, że zaraz po przyjeździe do miasta narzeczony cmoknie mnie w usta i
poleci do roboty żeby wyjawić nowe rzeczy w sprawie ataku martwiaków. Tak, ciężko być
drugą połową pracoholika. To nic. Mojego lenistwa starczy nam na dwoje.
Wieczorem, po przyjeździe, piłam herbatę z Ilissą. Irga, tak jak przypuszczałam,
poleciał do roboty, a jego siostra przyszła do mnie, żeby wyjaśnić ostatnie sprawy związane
ze ślubem.
– Ilissa – powiedziałam nagle, przypominając sobie coś. – Nie wiesz przypadkiem co
czytał Irga, kiedy miał piętnaście lat?
– Oprócz naukowych książek? – uściśliła dziewczyna. – Przypadkiem wiem. Bajki.
– Bajki? – zdziwiłam się.
– Aha. Ja i Inna byłyśmy bardzo małe i Irga wieczorami czytał nam bajki różnymi
głosami. Szczególnie dobrze udawało mu się wcielać się w rolę czarnych charakterów.
Wydaję mi się, że miał z tego więcej radochy niż my.
– Rozumiem – powiedziałam.
Teraz wiem, dlaczego Irdze się tak udało przestraszyć gości. Z taką praktyką... Jak mało
o nim wiem! Ale to nic. Za pięć dni zostanę jego żoną i będę miała całe życie, żeby poznać
Irgę jak najlepiej!
Rozdział 7
A ślub śpiewał i tańcował…
Dzień mojego ślubu był wyznaczony na sam środek lata. Tylko jakoś tak się stało, że
wczoraj wieczorem pogoda drastycznie się zmieniła – nagle pochłodniało, a z rana zaczął
padać nieprzyjemny i lodowaty deszczyk.
Stałam przy oknie i w bezsilnej złości groziłam pięścią niebu.
– Przeklęty głupi kot! – warczałam przez zęby. – Uważasz, że niszczenie mojego święta
jest zabawne? Uuu, wąsaty bydlaku! Żeby cię pchły zeżarły!
– Z kim ty tam rozmawiasz? – zaciekawił się Otto, który właśnie wszedł
niepostrzeżenie. – Pozdrawiasz Sukin Kota?
– Aha – jeszcze raz objaśniłam niebu, co bym zrobiła z niektórymi ogoniastymi –
Przecież wiedział, że wychodzę za mąż aby pochodzić w elfickiej sukience! I wszystko
zniszczył!
– Nie warto kłócić się z bóstwem – logicznie zauważył Otto. – Jeszcze może ci się
przydać.
– Ale zniszczyć mi ślub!
– Histeryzujesz. Dzień się dopiero zaczął. Poczekaj aż goście się nachleją i zaczną się
bić, tłukąc przy okazji talerze, a wtedy będziesz mogła się żalić. Tym bardziej że wytłuką nie
nasze talerze, a restauracji, a wiesz, ile biorą za jeden rozbity? Za takie pieniądze można
kupić całą zastawę!
– Yyyyyy – jęknęłam głucho.
Całe to zamieszanie działało mi na nerwy. Chciałam wyjść za mąż normalnie, w
elfickiej sukience i przyjaciółmi jako świadkami. A potem świętowalibyśmy w knajpie z
kuflami piwa i kiełbaskami. Ale moja mama była nieprzejednana i zagroziła, że naśle na mnie
matczyne przekleństwo, jeśli nie będzie tak jak trzeba. Do przekleństw odnosiłam się bardzo
poważnie, dlatego zgodziłam się na wszystko, wynegocjowawszy tylko mniejszą liczbę gości.
Przy czym krewni, po tym jak Irga pokazał im się w całej krasie, nie spieszyli się do zawarcia
z nim bliższej znajomości.
I bez dalekich ciotek i wujaszków miało być dużo narodu. Nasze rodziny, rodzice Otto,
szefowie Irgi, kilku Profesorów, przyjaciele. No i trzeba pamiętać o ludziach, którzy zawsze
pojawiali się na weselach nie wiadomo skąd.
Nekromanta w milczeniu wyciągał kasę z sakiewki na wszystkie rzeczy, a kiedy
napomknęłam o tym, że po weselu też musimy za coś żyć, uśmiechnął się i powiedział:
– Dostatecznie długo zbierałem na swój ślub, dlatego, że wiedziałem, że moją żoną
zostanie najpiękniejsza kobieta świata. Pieniędzy starczy.
Zadowolona z komplementu zamilczałam. Fajnie, jak ktoś cię docenia.
– Przygotuj się – przerwał Otto moje rozmyślania. – Zaraz przyjdą twoi i zaczną cię
ubierać, upiększać i w ogóle przygotowywać do ślubu.
– To nic – powiedziałam do siebie. – To tylko jeden dzień i go przeżyję!
– Nie wątpię – zachichotał krasnolud. – W każdym razie Irga ci nie da umrzeć. Nie w
dzień ślubu!
– Co z twoją fryzurą? – w końcu zwróciłam uwagę na półkrasnoluda. Nigdy nie
wiedziałam go takiego roztrzepanego.
– Zaraz przyjdzie do mnie fryzjer – wyjaśnił. – Nie mogę wyglądać na ślubie najlepszej
przyjaciółki jak menel.
– Aaaa, rozumiem.
– Ojciec do tej pory żałuje, że nie zostaniesz moją żoną – cucho powiedział Otto. – A ja
cieszę się, że udało mi się wam pomóc. Jestem pewny, że będziecie szczęśliwi.
Jak się okazało właśnie tych słów brakowało mi, żeby odzyskać duchową równowagę.
– I tak mi nie opowiedziałeś, jak zmusiłeś Irgę do oświadczyn – przypomniałam mu.
– О! Miałem bardzo ważny powód – dziesięć złotych, które mi obiecałaś!
– Otto! Proszę cię! Przecież powinnam wiedzieć co czeka mnie po ślubie, tak? A może
porwałeś Ilissę i zaszantażowałeś Irgę, że będziesz jej codziennie obcinał po palcu, jeśli się ze
mną nie ożeni?
– Dobry pomysł – w zamyśleniu powiedział Otto. – Szkoda, że mi to wcześniej to
głowy nie przyszło, wszystko byłoby prostsze. Tak naprawdę porazmawiałem z Irgą jak
mężczyzna z mężczyzną. Pozabijałem, jeśli można tak powiedzieć, niepotrzebne karaluchy w
jego głowie. Przecież nikt nie zna cię lepiej niż ja. Nawet on.
– To prawda – przyznałam. – Dzięki ci, przyjacielu, że byłeś w moim życiu!
– Co znaczy „byłem”? Chcesz mnie po ślubie zabić? Ja byłem, jestem i będę w twoim
życiu! Przecież jesteś moim partnerem! A krasnoludy swoich nie zostawiają.
Otto niezdarnie, ale z czułością pogłaskał mnie po głowie.
– Co prawda – zamyślił się. – Nie oczekiwałem, że Irdze uda się przez noc znaleźć ten
paskudny biały garnitur i białą karetę z końmi.
– Dlaczego paskudny? – oburzyłam się. – To ja mu kiedyś powiedziałam, że wyjdę za
mąż tylko wtedy, kiedy oświadczy mi się w białym garniturze.
– Najwyraźniej cię bardzo kocha – zauważył Otto. – Dla swojej dziewczyny nigdy bym
na coś takiego nie poszedł.
– To nic – stwierdziłam. – Jak wyjdę za mąż to zajmę się i twoim życiem.
– Nie musisz! – krzyknął przerażony półkrasnlud. – Jestem grzeczny! Ciociu, nie
musisz mi grozić!
– Co tu się dzieje? – zdziwiła się Larija, zaglądając do pokoju. – Siostra, razem z mamą
jesteśmy gotowe do zamienienia cię w prawdziwą piękność.
– Czy nie jestem piękna i bez waszych wysiłków? – zaciekawiłam się, ostrożnie
wyciągając z szafy swoją świeżo kupioną elficką sukienkę i przykładając ją do siebie.
Larija zamarła z rozdziawioną buzią, zapominając jak się oddycha. Nikt – ani mama,
ani siostry, ani Irga – nie widział mojej sukni ślubnej. Po sklepach chodziliśmy w trójkę – ja,
Lira i Otto. Półkrasnolud występował jako ekspert w sprawie podróbek i wypowiadał się ze
swego męskiego punktu widzenia. A Lira odpowiadała za odpowiednią atmosferę – co to za
zakupy bez przyjaciółki?
Elficka suknia na pierwszy rzut oka wyglądała na białośnieżną. Ale gdy tylko padł na
nią promień światła zaczynała się mienić wszystkimi kolorami tęczy, iskrząc, jakby było
posypane brylantową posypką. Kupując sukienkę miałam nadzieję na słoneczny dzień. Ale…
nie będziemy gadać o bóstwach mających pociąg do durnych żartów.
Suknia miała formę lilii – suknia w dół rozszerzała się płatkami. Głęboki dekolt był
skromnie przykryty wyrafinowaną koronką. Z takiej samej koronki były rękawy, ozdobione
malutkimi brylancikami. Do sukienki był dołączony welon, zrobiony także z koronki, że
wyglądał jak utkany z pajęczyny. Welon powinien podtrzymywać mi srebrny wianuszek,
który miał być podarkiem na ślub od najlepszego przyjaciela.
Sukienka wyglądała skromnie – żadnych zwariowanych ozdób, wstążek, kokardek,
kwiatków. Ale kiedy ją przymierzałam w sklepie to nie mogłam uwierzyć swoim oczom,
patrząc na odbicie w lustrze. To nie byłam ja. To była przepiękna elficka księżniczką z bajki.
Pięknośc nie z tego świata z porcelanową i delikatną urodą.
– Wkładaj suknie – rozkazała moja praktyczna mama, zaglądając do pokoju. Sukienka i
na niej zrobiła wrażenie, ale nie takie, żeby zapomniała od rozkazywania. – Będziemy w nim
cię czesać. Zarija, ściągaj prześcieradło z łóżko i owiń siostrę, żeby sukienka się nie
pobrudziła. Otto, przyszła do ciebie fryzjerka. Larija, nie stój jak kołek, musisz jeszcze
ozdobić karetę, którą pojedziemy do świątyni. Tarija, odpowiadasz za torbę z rzeczami.
Irga z rodziną miał czekać na nas przy drzwiach świątyni. Uważano, że daje to
możliwość narzeczonej jeszcze raz przemyśleć wszystko. Czasami się zdarzało, że na
schodach do światyni tupał i klął porzucony narzeczony. Niektórzy, co prawda, nie klęli, ale
płakali. Niesprawiedliwie byłoby nie wspomnieć o tym, że czasami po owych schodach
rzucała się także narzeczona, potykając się o rąbek swej pięknej sukni, a jej rozgniewany
ojciec maltretował kapłana, który objawił, że nie wie gdzie jest narzeczony i co robi. Istniała
także specjalna kategoria plotkarek, które zobaczywszy na drzwiach świątyni objawienie o
ślubie, obowiązkowo przychodziły aby popatrzeć na owe wydarzenie. Gorąco omawiały czy
przyjechała narzeczona, jak zachowywał się narzeczony, jak zachowuje się narzeczona, w co
była ubrana itp. Itd. Czasami służący w świątyni korzystali z usług plotkarek, żeby napisać
szefostwu raport o ilości i jakości przeprowadzonych ceremonii.
Zamarłam na chwile, siedząc w karecie przed schodami do świątyni, bojąc się spojrzeć
przez okno.
– Tam jest, tam – szepnął Otto, ściskając mi rękę dla odwagi.
– Nie wątpię – ciut twardo niż chciałam, odpowiedziałam.
– Nie denerwuj się – uspokajająco powiedziała mama.
Rzeczywiście, Irga odważnie mókł stojąc na schodach. Krople deszczu, który padał
coraz mocniej, spływały po jego włosach i czarnym garniturze. Jednak sam narzeczony
niczym się nie wydawał, że takie stanie nie sprawia mu radości.
– Facet – wyburczałam. – Mógłby chociaż parasol wziąć.
– Wtedy by nie wyglądał tak efektownie – sprzeciwiła się Zarija, odpychając mnie od
okna. – Ach, jaki przystojniak!
– A on co, w żałobie jest? – zapytała Tarija. – Nie ma nic jasnego na sobie!
– Jeszcze czego, taki skarb jak nasza siostra dostać! – zachichotała Zarija.
Mama w milczeniu pacnęła je po głowach. Podziękowałam jej wzrokiem.
Otworzywszy drzwi karety, zauważyłam, że przed schodami prowadzącymi do świątyni
stoi ogromna kałuża.
– Sukin Kot! – wyrwało mi się po raz tysięczny.
– Tym razem się z tobą zgadzam – wyburczał Otto, wychodząc z karety. – Przeklęta
Przepaść, jaka ona jest głęboka! Aż mi buty zalało. A ty stój tam, bohaterze – krzyknął do
Irgi, który już chciał pomóc – narzeczony ma być skoncentrowany podczas ceremonii, a nie
myśleć o wodzie pływającej w jego butach.
– Nie wierzę własnym oczom – rzekł Irga. – Minuty temu tej kałuży tutaj nie było.
– Ostrożnie, Otto – kierowała operacją moja mama. – Zaraz suknia się zamoczy!
– Kto wymyślił takie długie sukienki, Przepaść – sapał Otto.
Tata, który właśnie wyskoczył z sąsiedniej karety, pomógł przenieść mnie nad kałużą,
nie mocząc przy tym dołu sukienki.
Kiedy postawiono mnie na mniej lub bardziej suche miejsce, Irga wyciągnął do mnie
rękę. Jego oczy promieniowały szczęściem i czułością.
– Kochanie, jesteś piękna – wyszeptał drżącym ze zmartwienia głosem.
– Wiesz o czym myślę? Może robimy to nie tak? – zapytałam. – Popatrz, siły wyższe
wyraźnie wskazują na to, że nie warto tego robić.
– Coś jeszcze? – zapytał Irga, głaszcząc moją dłoń.
– Pomyślałam – wypaliłam. – A może, kij z tym? Co? Nie robimy właśnie
największego błędu w swoim życiu?
– Skończyłaś? – delikatnie zapytał narzeczony.
– Tak – stwierdziłam, zawstydzona dziwnym wyrażeniem jego twarzy.
– A teraz ja powiem. Przestań ode mnie uciekać – z tymi słowami lekko chwycił mnie
na ręce i pobiegł po schodkach do świątyni, mówiąc: – Jeśli nie powiesz przed kapłanem
„tak”, to każę ci odpracować równowartość sukienki.
– No co ty! – przeraziłam się. – Oczywiście, że zostanę twoją żoną, to było tylko
chwilowe zaćmienie.
W świątyni czekała na nas masa ludzi witających nas okrzykami. Irga postawił mnie na
ziemię, ale ręki nie puścił, ściskając ją mocno.
– Bukiet narzeczonej – wstydliwie wyszeptał ktoś za mną.
Odwróciłam się. Ciemnowłosa dziewczyna, czerwieniąc się, podawała mi bardzo ładny
bukiecik. Nie był podobny to okropnych wieńców, które zazwyczaj taskały ze sobą wszystkie
znajome panny młode. Bukiet był maleńki, bardzo prosty i jednocześnie elegancki – trzy lilie,
a wokół nich rząd maleńkich różyczek w obłoku jakiś delikatnych małych kwiatuszków. I na
dodatek świetnie komponował się z moją sukienką, jakby był razem z nią w komplecie.
– Co za piękność? – nie mogłam powstrzymać się od westchnienia.
– To Inna, moja młodsza siostra – przedstawił ją Irga. – To mój ojciec Raul i moja…
matka Nadin.
Ojciec Irgi był w czymś podobny do Befa – wysoki, wyprostowany, w długiej ciemnej
todze. Kiwnął mi bez uśmiechu, rzucając na mnie oceniające spojrzenie. Mimowolnie się
wzdrygnęłam. Irga zauważył to od razu.
– Ojciec, nie strasz mojej narzeczonej!
– Znaczy się, ulubiona uczennica Befa? – pytająco powiedział Raul Irronto i
zrozumiałam, od kogo Irga nauczyła się tak przeciągać głoski.
Kiwnęłam.
– Ojciec, dla ciebie powinno być najważniejsze, że jest moją ukochaną kobietą.
– To dla ciebie jest najważniejsze – stwierdził Raul. – A dla mnie jest najważniejsze,
żeby nie była głupia.
"No i masz spotkanie z rodziną" – pomyślałam. – "Cieszy mnie tylko to, że Irga miał
gorzej".
– Bardzo się cieszymy – delikatnie powiedziała Nadin, pulchna kobieta z dobrą twarzą.
Macocha Irgi patrzyła na nas z prawdziwą miłością. Otwarcie cieszyła się z pasierba i
była z niego dumna, jak każda matka.
Irga i Ilissa byli bardzo podobni do ojca – tylko nekromanta odziedziczył ogromne
niebieskie oczy swej matki. A Inna była niską dziewczyną ze skłonnością do tycia. Od ojca
dostał jej się tylko garbaty nos, który bardzo nie pasował do jej okrąglutkiej twarzy.
– Inna zajmuje się u nas układaniem bukietów – wyjaśnił Irga.
– Bardzo mi się podoba, bardzo – jeszcze raz powtórzyłam. – Ale jak trafiłaś tak celnie?
– Irga mi o tobie dużo opowiadał – wyszeptała Inna, znowu czerwieniejąc.
– Dawajcie już zaczniem – rozległ się ochrypły głos.
Odwróciłam się i ze zdziwieniem zobaczyłam mężczyznę w średnim wieku w ubraniu
kapłana. Pod oczami miał ogromne cienie, lewa powieka drżała, ręce się trzęsły.
– Z tym kapłanem się umawialiśmy? – zapytałam zaskoczona Irgę.
– Nie – odpowiedział zdziwiony.
Kapłan usłyszał naszą rozmowę i wtrącił się:
– Ten, z kim się umawialiście, przyjść nie mógł. Miał rodzinne powinności - żona rodzi.
Potaknęliśmy w zrozumieniu. Kapłani Bogini Rodu byli zobowiązani do posiadania
dużych rodzin. Im większa rodzina tym wyżej mógł zajść kapłan. Dziećmi i wnukami
Najwyższych Kapłanów można by zaludnić miasteczko średniej wielkości. Oprócz
niewiarygodnej płodności swojej żony Najwyższy Kapłan był jeszcze znany z przyznawania
nagrody „Matka-bohaterka”, która pierwsza dostała się w ręce jego żony. Niczym więcej na
swoim stanowisku się nie wysławił, uważając, że to wystarczy, żeby wejść do kronik
historycznych..
– Zaczynajmy – rzekł Irga.
– Ukochane dzieci moje! – zaczął kapłan uroczystym głosem. – Zgromadziliśmy się
tutaj, aby zostać świadkami utworzenia rodziny tych dwóch dur… młodych ludzi. Wiedzcie,
dzieci moje, że ta niełatwa i trudna decyzja, która przywiedzie was do ciernistej drogi
nieszczęść. Będzie mieć tylko jedną okazję do szczęścia – pierwszą noc poślubną. A potem
okaże się, że wasz mąż nie pamięta nie tylko daty waszego ślubu, ale także daty waszych
urodzin. A żona będzie tylko w dwóch stanach zdrowia – albo będzie ją głowa bolała albo
będzie miała te dni.
"Co on gada?" – poraziło mnie. Goście słuchali przemowy kapłana w niezrozumiałym
milczeniu.
– A potem – ciągnął kapłan. – Pojawiają się dzieci. O, te jadowite kwiaty życia,
składające się tylko z kolców…
– Ktoś mi to kiedyś powiedział – wymamrotał za mną tata.
Popatrzyłam na Irgę. Jego twarz nie wyrażała już takiego zdecydowania jak wtedy,
kiedy niósł mnie po schodach. I puścił moja rękę.
"Dobrze będzie, jak mnie tu zostawi" – powiedziałam.
– Wybaczcie – rzuciłam, nagle przerywając kapłanowi, przemawiając o małżeńskim
losie z takim wyrazem twarzy jak objawiał, że jutro będzie koniec świata. – Nie moglibyście
zacząć już ceremonii? I bez waszych przemów, proszę. Bo zaraz dostaniecie po mordzie od
mojego ojca i wtedy wasze wcześniejsze życie będzie wydawało wam się rajem.
Za mną ktoś cichutko krzyknął, a Bef się roześmiał.
– Za co człowieka za prawdę bić? – niepewnie sprzeciwił się tata.
– No to dostaniecie po mordzie ode mnie – obwieściłam opadłego na duchu
kapłanowi. – Dawajcie, przejdziemy do części „tak-tak”.
I na wszelki wypadek ścisnęłam dłoń Irgi mocniej.
Ślub przebiegł trochę na odwal. Kapłan szybko wyrzucił z siebie potrzebne słowa, a my
odpowiedzieliśmy na jego pytania i położyliśmy dłonie na ołtarz. Na naszych palcach
błysnęły płomiennymi obwódkami obrączki.
– Ja, magister Bef Czujko, jestem świadkiem zawarcia związku małżeńskiego między
Olgierdą Lachą a Irgą Irronto – dźwięcznie, jak na wykładzie przed ogromną publicznością,
powiedział stojący za mną Nauczyciel.
– Ja, Profesor Partik nia Rold, jesteś świadkiem zawarcia związku małżeńskiego
pomiędzy… hihihi, przepraszam, między… hahahaha – nie wytrzymałam i odwróciłam się –
bardzo chciałam zobaczyć śmiejącego się niedostępnego nekromanty, Nauczyciela Irgi – i
zobaczyłam jak Bef z miłym uśmiechem i z całej siły staje na stopie rechoczącego
nekromanty, pomagając mu tym sposobem w walce ze śmiechem. – Między Olgierdą Lachą a
Irgą Irronto.
– Objawiam was mężem i żoną – z ulgą w głosie objawił kapłan. – Możecie teraz… –
popatrzył na moją twarz, zakrztusił się niedopowiedzianą frazą i szybko zakończył: –
Pocałować się i przyjąć gratulację od gości.
Irga zwrócił się do mnie, czule pocałował w usta i powiedział:
– Jesteś tak sina, że mógłbym cię wziąć za zombie. Nie trafiłem z tym ślubem.
– Wspaniałe pierwsze słowa do świeżo upieczonej żony – wymamrotałam, dopiero teraz
zauważając jak mocno zmarzłam w tej ogromnej świątyni. Zęby, jak na komendę, zaczęły
stukać, a skóra pokryła się gęsią skórką.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, a potem cię rozgrzeję – z wiele obiecującym uśmiechem
obiecał mąż.
– A choć powiemy im „Dziękujemy wszystkim, jesteście wolni” – zaproponowałam
pierwsze lepsze co mi przyszło na myśl.
– Wytrzymaj – poprosił Irga. – Lepiej posłuchaj. Tyle dobrych rzeczy jeszcze długo nie
usłyszysz.
– Nieprawda. Będą dobrze o mnie mówić kiedy umrę.
– Powiedziałem „usłyszysz”.
– Lepiej gości policzę - wymamrotałam. – Coś ich za dużo jest.
– Widzisz, ile ludyny cię kocha.
– Raczej przyleźli najeść się za darmo – stwierdziłam, uśmiechając się do
podchodzących teściów. Tortury czas zacząć.
– Gratuluję, Irga – powiedział Raul Irronto. – Teraz widzę, że nie pomyliłeś się w
wyborze żony.
– A miałeś wątpliwości, ojciec? – zdziwił się mąż.
– Znam tylko dwie kobiety, które są w stanie pobić kapłana – twoją matkę i twoja
żonę – ojciec Irgi uśmiechnął się. Uśmiech nadzwyczajniej go odmłodził. Dopiero teraz
zauważyłam, jakim jest pięknym mężczyzną i ile odziedziczył po nim mój ukochany.
Nadin i siostry Irgi zacałowały mnie, wyrażając nadzieję, że „ich ukochany chłopczyk”
jest w dobrych rękach.
Oczywiście, od mamy gratulacji się nie doczekałam.
– Olgierdo, jak mogłaś się tak zachować – zaryczała do ucha udając, że poprawia mi
fryzurę. – Czyżby za mało cię wychowaliśmy?
– Najwyraźniej za mało – zgodziłam się.
– Siostra! – płakała Darija. – Jestem tak rada za ciebie! Niedługo i wam urodzi się taki
skarb!
Podsunęła mi pod nos różowy tobołek z ludzką głową. Przypływu czułości pod
wpływem widoku maleńkiej siostrzenicy nie poczułam, za to Irga mnie mocno zdziwił.
– Jaka śliczniutka! – krzyknął z takim entuzjazmem, że popatrzyłam na niego
przerażona, zaczynając mieć wątpliwości, że ślub jednak źle odbił się na jego mózgu.
– Tak – potwierdziła Daria, zalewając się łzami.
– Jesteś facetem, Irga – przyznał jej mąż, ściskając rękę Irgi.
– Zapamiętaj na przyszłość – wyszeptał Irga, kiedy przyjmowaliśmy gratulację od
tłumu jego kolegów z pracy i byłych studentów, których nikt nie zapraszał, ale oczywiście
stawili się w pełnym składzie. – jak tylko zobaczysz niemowlaka to od razu mów, że jest
śliczniutki i w pełni jest podobny do mamy, taty albo babci – w zależności kto siedzi obok
niego. Nawet jeśli niemowlak przypomina ci najwyżej pieczoną gruszkę. Wszyscy młodzi
rodzice mają hopla na punkcie swoich dzieci. О! A co to jeszcze za objawienie?
Przed nami stał baron Ron nia Muj.
– Przyszedłem wam pogratulować – rzekł, podając rękę Irdze. – Jesteś szczęściarzem.
– Wiem – powiedział nekromanta, ściskając rękę.
– Chciałbym powiedzieć parę słów Oli – baron jeszcze mocniej ścisnął rękę Irgi.
– Wszystko, co chcesz jej powiedzieć, możesz powiedzieć mi – nie poddawał się
nekromanta.
Z ciekawością patrzyłam na ten pojedynek, zastanawiając się, czy połamią sobie
nawzajem palce czy obejdzie się bez tego. Wąsko dłoń Irgi prawie całkowicie ginęła w łapie
barona, ale nie ustępował mu siłą – było to widać po tym, jak oboje się krzywili.
– To ja go przywiozłem – wlazł pomiędzy nich Warsonia. Faceci mimo woli musieli się
rozejść. – Wybacz, Ola!
– Nic złego – rzekłam, uśmiechając się miło. Przyjemnie patrzeć, jak adorator nadal
żywi do ciebie tak samo gorące uczucie.
– Powsadzałem gości do karety i odprawiłem ich do restauracji – powiedział Otto,
pojawiając się obok mnie. – Pora jechać, gołąbeczki. Bo zeżrą wszystko bez was.
W sali przepełnionej tłumem, wypiwszy kilka szklanek herbaty z wódką, w końcu się
rozgrzałam i przestałam drżeć. Goście szumieli, przekrzykiwali się nawzajem i aktywnie
pożerali wszystko. Co pewnien czas przerywali owe zajęcia aby krzyknąć nam „gorzko!” i
zadowoleniem oglądając bezpłatny seans erotyczny. Jak na złość krzyczeli, kiedy już
namierzałam się na jakąś potrawę. Po pocałunku okazywało się, że talerzyk, gdzie leżała
potrawa, już opustoszał.
– Teraz będzie najlepsze – powiedział Irga, odrywając mnie od talerza, bezczelnie
zabranego z tacy kelnerki. – Przestań żuć, teraz będą dawać prezenty.
– Jestem głodna – odpowiedziałam. – Dlaczego na własnym weselu najeść się nie
mogę?
– Najesz się potem, na weselu jest coś ważniejszego niż napychanie własnego żołądka.
– Co może być ważniejszego? – wyburczałam, próbując napchać się wszystkim, co leży
w zasięgu moich rąk.
– Jesteś podobna do chomika – zauważył mój mąż, z uśmiechem odwracając się do
moich rodziców, którzy wstali od stołu z pakunkiem w dłoniach.
Nie mogłam mu odpowiedzieć – jak się okazało, z ustami nabitymi jedzeniem jeszcze
trudno je przeżuwać. Wypluwać, kiedy wszyscy na mnie patrzą, się wstydziłam, dlatego
musiałam siedzieć w milczeniu, próbując wepchnąć językiem kawałki do gardła.
– Nasza droga córko! – uroczyście rzekła mama. – W ten piękny dzień, kiedy
odłączyłaś się od naszej rodziny i założyłaś swoją postanowiliśmy podarować ci w prezencie
ten przepiękny serwis, który będzie cię radował każdy dzień.
– Bardzo dziękujemy – podziękował Irga z takim wyrazem twarzy, jakby całe życie
marzył o serwisie.
Goście zaklaskali.
– Nasz drogi synu – powiedziała macocha nekromanty, także wstając. Raul Irronto był
pogrążony w rozmowie z Befem na drugim końcu stołu i nic nie zauważał. – także
postanowiliśmy podarować wam serwis, żeby wasze rodzinne szczęście nie psuły stare talerze
i szczerbate filiżanki.
– Serwis, to cudowne! – powiedział Irga tak radośnie, jakby minutę temu nie dostał
jeszcze jednego.
Ciekawe co podarują nam rodzice Otto? Popatrzyłam na krasnoluda, który zakrył twarz
dłońmi i trząsł się ze śmiechu i zrozumiał, że to…
– Serwis! – objawił Otto, a jego ogromna żona jedną ręką trzymała cały pakunek.
– Całe życie marzyłem o krasno ludzkim serwisie – stwierdził Irga, ciut nie klaszcząc w
dłonie ze szczęścia.
– Ola i Irga! Co prawda miała teraz mówić Lira, ale nie jest w stanie – rzekł Trochim,
starając się nie roześmiać. Moja przyjaciółka siedzała przy stole cała czerwona, a wierny
Arsenij wachlował ją serwetką. – Tak w ogóle chcieliśmy dać wam komplet pościeli, ale
doszliśmy do wniosku, że to zbyt intymne, dlatego postanowiliśmy kupić wam… oj nie
mogę… kupiliśmy wam… hahaha…
– Serwis – pochmurnie powiedział Arsenij.
– Naprawdę? – zasmucił się trochę Irga. – Serwis, to bardzo dobrze.
Roześmiałam się i nie trafiłam w „tę: dziurkę, dlatego dusiłam się, kaszląc. Z oczu pociekły
łzy, Irga w przerażeniu klepał mnie po plecach, a obok mówiła coś zaniepokojona Lira.
Kiedy wykaszlałam się i wytarłam łzy, pijać wodę, słabo zapytałam:
– Kto jeszcze zdecydował się podarować nam serwisy?
Podniosły się jeszcze dwie ręce, a z kąta rozległ się głos Riaka, którego nikt nie zapraszał:
– Kupiłem dwie filiżanki, liczy się?
– Twoja szczodrość nie zna granic – podsumowałam wrednie.
– Musisz iść do łazienki, kochanie – rzekł Irga. – Spłynął ci cały makijaż.
Krzyknęłam przerażona, chwyciłam torebkę i pomknęłam do damskiej toalety. Twarz w
lustrze wstrząsnęła mną – tusz rozmył mi się wokół oczu i upiększył policzki czarnymi
kreskami jak tatuaż bojowy orków.
– Co za koszmar! – wyjęczałam, szybko zmywając makijaż. Dzięki Siły Niebiańskie, że
ten dzień zaraz się skończy. Mam nadzieję, że nieprzyjemności więcej nie będzie.
Pomalowałam oczy, nałożyłam róż na policzki i nacieszyłam się swoim odbiciem.
– Teraz i tak jestem najpiękniejsza – powiedziałam dumnie do siebie. – A ty, Sukin
Kocie, masz głupie żarty, wiedz o tym.
Odbicie pięknej dziewczyny w drogiej elfickiej sukience wesoło mi mrugnęło.
Już zamierzałam wychodzić, kiedy nagle w kranie zaryczało, zaburczało i wyrwał się
stamtąd demon ognia, który odpowiadał za ciepłą wodę w restauracji. Podniosłam ręce w
ochronnym geście, demon zajęczał i gwałtownie wzbił się do góry. A z kranu mocnym
strumieniem polała się lodowata woda.
Odrzuciło mnie do kabiny z kiblem, uderzyłam się w głowę i obsunęłam się na podłogę,
z przerażeniem patrząc w co zamieniła się moja piękna suknia. Kiedy strumień wody zmalał,
tak, że nie chlastała, a po prostu ciekła, przycisnęłam do twarzy resztki tego, co wcześniej
było częścią spódnicy, a teraz przypominało starą ścierkę i zawyłam, opłakując swój gorzki
los.
– Co się tu dzieje? Kochanie? – Irga ostrożnie odczepił ręce od mojej twarzy i spojrzał
na nią zaniepokojony.
Obok bezwiednie kręciła się mama, a tato spokojnie robił coś z kranem, mówiąc:
– No, bywa, kran się urwał, zaraz to naprawimy.
– Naprawimy? – krzyknęłam, wskazując na zniszczoną suknię. – Jak naprawisz to?
– Przebierzemy… – zaczęła mama.
– Nie, zrobimy inaczej – wmieszał się Otto. – Irga, porwiesz pannę młodą i pojedziecie
do domu. A ja od właściciela restauracji wyciągnę kasę za twoją zniszczoną sukienkę. Niech
następnym razem lepiej za kanalizacją śledzi. Rodzice będą dalej świętować z gośćmi.
Wszyscy będą zadowoleni. I nikt nie zobaczy w jakim jesteś stanie.
– A może być wesele bez panny i pana młodego? – zdziwiła się mama.
– Wydaję mi się, że goście są w takim stanie, że im wszystko jedno. Gorzko
pokrzyczeli, prezenty dali, co jeszcze zostało?
– Jeść chcę – wyjęczałam.
– Zaraz – postanowiła mama. – Zaraz zrobię ci pakiecik.
– I cały tort – poprosiłam.
– Tortu nie! – oburzył się Otto. – Kiszki ci się skręcą od takiej ilości cukru i umrzesz w
strasznych męczarniach. Zachłanność to zło
– Pani Lacho, niech nam w kuchni lepiej dadzą trochę ciastek – poprosił Irga, czule
głaszcząc moją rękę. – I przynieście duży obrus, zawinę Olę w nim.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale mąż położył mi palec na usta, ograniczyłam
się do ciężkiego spojrzenia.
Goście odprowadzili nas wesołym śpiewaniem. Irga niósł mnie, zawiniętą w obrus jak
w pogrzebalny całun, na rękach, a ja bezwiednie kiwałam na życzenia i świńskie żarty.
Genialny Otto zrobił to tak, że wszyscy goście myśleli, że pan młody nie może się doczekać
kiedy ułoży pannę młodą na łóżko, dlatego nasza ucieczka z restauracji nikogo nie zdziwiła.
Rodzice obiecali zawieść wszystkie prezenty do domu Otta, uzbroili nas w torbę z jedzeniem i
pojechaliśmy do mieszkania Irgi.
Mąż ostrożnie wyniósł mnie z karety i, wchodząc po schodach, z kopa otworzył drzwi
do mieszkania.
– Co to? – krzyknęłam przerażona, oglądając pokój.
– Nie podoba ci się? – zasmucił się maż. – Bardzo długo wybierałem.
Jego skromne łóżko zamienił ogromny koszmar z wściekle czerwonym baldachimem.
Nóżki i poręcze były upiększone reliefami przedstawiającymi pary w nieprzystojnych pozach.
Szerokie łoże bardziej pasowała do domu publicznego niż do jednopokojowego mieszkania
nekromanty.
– Irga – powiedziałam wstrząśnięta, ostrożnie dotykając rzeźbionego oparcia – Nigdy
nie zmieniał ci się smak. Jak mogłeś kupić coś tak potwornego?
– Tak naprawdę – przyznał się zawstydzony nekromanta. – Nie kupiłem go. Oddał mi je
jeden klient po tym, jak okazałem mu jedną nie bardzo legalna usługę. Powiedział, że to
świetne łóżko do pierwszej nocy poślubnej.
– Rozumiem – przeciągnęłam.
– Olu, jeszcze nigdy nie miałem pierwszej nocy poślubnej – błagalnie rzekł Irga. –
Bardzo chciałem, żeby ci się spodobało.
– Sprzedamy je jutro? - zapytałam.
– Sprzedamy. Teraz to także twoje łóżko, pamiętasz?
– Sprzedamy – zdecydowałam. – Dla pierwszej nocy poślubnej jeszcze ujdzie, ale spać
na nim każdy dzień… Nie, jestem zwolenniczką skromnych łóżek. Na tym będą mi się
koszmary śnić.
Usiadłam za stołem, odpakowałam pakunki z jedzeniem i zaczęłam szybko jeść. Jakie
to było przyjemne zajęcie! Irga wyciągnął z torby moją mokrą i brudną sukienkę, powąchał ją
i potykał palcem.
– Co robisz? – zapytałam.
– Próbuję zobaczyć czy da się ją uratować, czy trzeba ją wyrzucić.
– Oczywiście, że uratować! Jeszcze mi się przyda.
Irga spochmurniał.
– Zapamiętaj, kochanie – powiedział groźnie. – Będę twoim pierwszym i jedynym
mężem. Ta sukienka ci się więcej nie przyda.
– A jeśli zostanę wdową? Masz niebezpieczną pracę.
– Dziwna rozmowa w dniu ślubu, nie sądzisz?
– Po prostu patrzę w przyszłość.
Irga zwinął sukienkę i wsadził ją do kubła na śmieci. Potem odwrócił się do mnie i
uroczyście rzekł, rozpinając koszulę:
– Od teraz twoja przyszłość związana jest tylko ze mną.
Rozdział 8
Pierwszy dzień poślubny
Obudziwszy się, przeciągnęłam się na łóżku słodko ziewając. Ostatnia noc była po
prostu niesamowita. Prawdę mówiąc, dla tego warto było wyjść za mąż.
– Irga! – zawołałam, nie otwierając oczu. Byłam pewna, że przygotował mi jakąś
niespodziankę z rana.
W mieszkaniu było cicho. Irga nie odpowiedział. Nie było słychać wody w łazience.
Gdzie on jest? Wyskoczyłam z łóżka, w zdezorientowaniu kręcąc głową. Wszystko wokół
wyglądało tak samo jak wczoraj, chociaż miałam wrażenie, że coś nieodwracalnie się
zmieniło. Na podłodze leżały rzucone na jedną stertę ubrania – tam, gdzie je wczoraj
zostawiliśmy, by jak najszybciej się połączyć. Na stole leżały resztki z wesela i niemyte
filiżanki. Z kosza wystawał kawałek sukni ślubnej. Powlokłam się umyć, po drodze
rozmyślając o miejscu pobytu swojego męża.
Do drzwi łazienki był przyczepiony kawałek kartki. Na nim starannym kaligraficznym
pismem nekromanty było napisane:
"Moja miła żono! Tak ślicznie wyglądasz po nocy miłości, że nie chciałem cię obudzić.
Poszedłem po gorące bułeczki dla ukochanej, które będą na ciebie czekać, gdy już się
obudzisz. Twój kochający mąż".
A, rozumiem! Postanowił się ze mną pocackać! Nie zdziwię się, jeśli przyniesie jeszcze
bukiet kwiatów! Ale będzie super!
Po wyjściu z łazienki leniwie dogryzałam wczorajsze resztki popijając wodą. Gdzie jest
Irga? Powinien już dawno wrócić. Narzuciłam na siebie koszulę i padłam na łóżko czekając
na nekromantę i nawet nie wiedząc, kiedy zasnęłam.
Obudziłam się jakby od szturchnięcia. Jakby ktoś cicho wołał "Ola…". Co się dzieję? A
może to normalne po ślubie i burzliwej nocy?
Irga do tej pory nie wrócił do domu. Na dodatek nic nie wskazywało, że był. Spojrzałam
na zegar i krzyknęłam – jest już dawno popołudniu! Gdzie łazi z tymi bułkami?
Szybko się ubrałam i poszłam do piekarza.
– O, młoda żona – uśmiechnął się. – Jak się żyje w nowym stanie?
Piekarz od dawna znał mnie i Irgę – nekromanta wracając z roboty zawsze wstępował
po świeże drożdżówki.
– Widział pan Irgę? – zapytałam.
– Nie – powiedział piekarz. – Miałem nadzieję, że przyjdzie z rana po bułeczki dla
żony, ale go nie widziałem.
Trwoga ścisnęła swoimi paskudnymi zimnymi łapkami moje serce.
– Niech się pani nie niepokoi, może szedł do mnie i po drodze spotkał swoich
znajomych i teraz gdzieś świętuje w męskim towarzystwie. Proszę, to podarunek – dobrotliwy
grubasek podał mi rogalika.
– Dziękuję – podziękowałam, machinalnie odgryzając kawałek. Pewnie rogalik był
dobry, ale kompletnie nie czułam jego smaku – tak jakbym żuła papier.
Na ile dobrze znałam Irgę, wątpię, żeby swój pierwszy poślubny dzień spędził w
towarzystwie kumpli. Najwyżej wcisnąłby im parę srebrniaków, żeby wypili za jego
szczęście. Dokładnie obszukując wszystkie piekarnie w okolicy stwierdziłam jeden fakt: Irga
u nikogo niczego nie kupił. Walcząc ze strachem obeszłam wszystkie karczmy, zajrzałam do
centrum – może mąż chciał mi kupić bułeczki dla arystokratów. Potem pobiegłam do straży
magicznej mając nadzieję, że w Irga nagle zapałał roboczym entuzjazmem.
W jego oddziale powitali mnie sprośnymi żartami, które szybko musiałam przerwać
pytaniami o miejscu pobytu Irgi. Jego koledzy popatrzyli się w zdziwieniu na siebie i
stwierdzili, że nikt go dzisiaj nie widział– ani na cmentarzu, ani w oddziale, ani w
laboratoriach. Starając się nie myśleć o plotkach, które pojawią się po mojej wizycie,
wyszłam na dwór zastanawiając się, co robić.
Nekromanta przepadł jak kamień w wodę.
A może… Biegiem wróciłam z powrotem do mieszkania. Nikogo nie ma.
"Irga – naskrobałam na kawałku kartki. – Jestem u Otto".
W naszym domu spali na podłodze kumple.
– Otto, Otto – szturchałam półkrasnolud z całej siły.
– Czego tak hałasujesz jak ludzie wokół mają kaca? – powiedział niezadowolony
przyjaciel, spoglądając przymkniętym okiem. – Twoi krewni pojechali z rana, a prezenty są
na stole w mistrzowni.
– Otto, nieszczęście – wyszeptałam, a długo powstrzymywane łzy zaczęły spływać mi
po twarzy. Ścięło mnie z nóg i opadłam na podłogę, drżąc w milczeniu od płaczu.
– Poczekaj – wymamrotał Otto. – Zaraz przyjdę.
Wstał, ciężko dysząc. Najpierw przyłożył do głowy butelkę stojącą na stole, a potem jak
staruszek podreptał do łazienki. Wróciwszy usiadł obok, i powiedział:
– Prawdę mówiąc nie oczekiwałem zobaczyć dzisiaj swej przyjaciółki dopiero dzień po
ślubie.
Przytuliłam się do jego piersi, wtulając twarz w puszystą brodę. Chwyciłam go rękami
za ramiona próbując stłumić emocje.
– No już, złotko, przestań – Otto głaskał mnie po plecach, próbując zamaskować
zaskoczenie. – Jeśli Irga cię obraził, to się na nim zemścimy, naprawdę. Jeszcze pożałuje, że
moja Ola przez niego płacze. No już, uspokój się.
– Co się stało? – usłyszałam obok senny głos Trochima.
Otto wzruszył ramionami.
– Masz nalewki – powiedział Warsonia. – Siedź cicho, Ron, po twojej twarzy widać o
czym myślisz.
Łyknęłam nalewki, której znajomy smak pomógł wrócić do realności.
– Irga przepadł – powiedziałam.
– Co? – zdziwił się Trochim. – Po nocy poślubnej? Ola, zadziwiasz mnie! Naprawdę
jesteś tak okropna w łóżku?
Ktoś strzelił mu w twarz aż jęknął.
– Irga świetnie wiedział jaka jestem w łóżku – stwierdziłam pochmurnie. – Uwierz,
przyjacielu, to nie był nasz pierwszy raz.
– A kto go wie, czy istnieje życie po ślubie? – stwierdził filozoficznie Trochim. – Twój
przypadek wskazuje, że nie.
– Może poszedł pożegnać się z rodzicami? – zapytał Warsonia.
– Jeszcze wczoraj pojechali do domu.
To, że przyjaciele nie cierpieli razem ze mną i nie było im mnie żal otrzeźwiło mój
mózg. Zaczęłam wierzyć, że nic strasznego się nie stało.
– Człowiek poszedł załatwić swoje sprawy, a ty wywołałaś panikę – rzekł Otto.
– Jakie sprawy? – spytałam. – Napisał, że idzie po bułki i przepadł. Przecież nie
pojechał do stolicy po bułki?
– Poszedł po bułki i nagle wezwali go do roboty – zaproponował Warsonia. – Przecież
jest cennym specjalistą.
– Rano po ślubie? – sceptycznie zapytał Ron .
– No i co? A jeśli jakiś zombie oszalał i tylko Irga może go uspokoić? Byłaś u niego w
pracy, Olu?
– Tak – powiedziałam bezbarwnym głosem. – Nikt go tam nie widział.
Zdziwieni kumple wymienili się spojrzeniami.
– No przecież! – klepnął w kolana Trochim. – Jeśli tak bardzo potrzebny ci jest mąż, to
znajdziemy go zaklęciem szukania.
– Nie potrafię używać tego zaklęcia – przyznałam się. – Jest zbyt skomplikowane.
– To nic, ja potrafię – rzekł Trochim, szukając na stole choć jednej butelki. – Masz jego
włosy czy coś podobnego? Typu obgryzionego paznokcia albo kawałka skóry, oderwanego w
chwili podniecenia? Ludzie, naprawdę nie ma tu nic żeby się nachlać?
– Na pościeli musiało coś zostać! – podniosłam się na duchu. – Idziemy do mnie. Do
wypicia też coś się znajdzie.
– Idziemy – zgodzili się wszyscy radośnie.
– Tylko pamiętaj – mówił Trochim idąc . – Jeśli Irga jest w domu to i tak dasz nam się
nachlać.
– Tak, tak – zgadzałam się na wszystko, byleby Irga był w domu.
Ale oczywiście go nie było. Z drzwi nikt nie usunął ochronnych zaklęć, które
machinalnie postawiłam idąc na poszukiwania.
– A to dopiero! – krzyknął Otto, kiedy weszliśmy do mieszkania. – Skąd Irga
wytrzasnął takie wspaniałe łóżko? Przecież to rarytas!
– Mi się nie spodobało, zamierzam je sprzedać.
– Wiesz ile ono kosztuje? Dużo!
– Irga go nie kupił – rzekłam, zawstydzona wpychając nogą ubrania pod szafę. – Oddał
mu je klient za jakąś usługę.
– Dobra musiała być ta usługa, żeby zapłacić takim czymś.
– Nie wiem.
– A byłoby dobrze wiedzieć, bo może zniknięcie Irgi ma związek z jego ciemnymi
sprawkami? – zapytał Otto, zmuszając mnie poważnie się nad tym zastanowić.
– Jestem gotowy – oświadczył Trochim, trzymając kilka czarnych włosków. – Gdzie
jest obiecana butelka?
Otworzyłam szafkę i wyciągnęłam wino. Mag wychłeptał połowę, podał butelkę Otto i
rześkim głosem obwieścił:
– Zaczynajmy.
W milczeniu okrążyliśmy Trochima, patrząc w skupieniu, jak starannie wymawia
formułę zaklęcia. Ktoś dotknął mojej dłoni. Odwróciłam się i zobaczyłam barona.
– Ola – wyszeptał. – Wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
– Szczególnie po tym jak zaginął mi mąż? – uśmiechnęłam się gorzko. - Czekaj… A
może maczałeś palce w jego zniknięciu?
– Ja? Nie, nie padłem jeszcze tak nisko żeby mordować przeciwnika dzień po ślubie.
Jeśli bym tego chciał to zrobiłbym to jeszcze przed waszym ślubem. Na dodatek, popatrz na
mnie… Naprawdę myślisz, że nie miałbym ani jednej rany po spotkaniu z Irgą? Co bym o
nim nie myślał jest wspaniałym wojownikiem.
– Ola, nie wal głupa – wtrącił się Warsonia. – Ron całą noc pił z nami za twoje
szczęście.
– Wybacz – podałam baronowi dłoń. – Już sama nie wiem co mówię. Ale Żiwka i tak
sprawdzę.
– Głupstwa – rzekł Otto. – Jeśliby Żiwko brał w tym udział, ktoś na pewno by to
zobaczył i ci doniósł. Naprawdę do tej pory się jeszcze nie skapnęłaś, że wszędzie są oczy i
uszy?
Włosy na dłoni Trochima zapłonęły pomarańczowym płomieniem, a chłopak opadł
wyczerpany na krzesło. Po twarzy spływały mu krople potu.
– Nic – wyszeptał. – Nie znalazłem go. Mam takie wrażenie, jakby nie było go w
mieście.
– Gdzie on jest? – krzyknęłam zniecierpliwiona.
– Nie wiem, Ola, wybacz, nie wiem. Nie mogę znaleźć Irgę.
– Może po prostu źle użyłeś zaklęcie? – spytał Otto, próbując mnie podnieść na duchu.
Trochim złapał krasnoluda za brodę i mocno szarpnął, zgrabnie unikając krasno ludzkiej
pięści.
– Wyjdź, Otto – rozkazał mag praktyk.
Półkrasnolud popatrzył na mnie, a ja błagalnie podniosłam ręce. Najlepszy kompan
wyszedł, mamrocząc coś pod nosem, z siłą trzasnąwszy frontowymi drzwiami.
Siedząc na krześle Trochim znowu czytał zaklęcie. Włosy z brody krasnoluda zapłonęły
i nad dłońmi maga pojawiła się wściekle niebieska strzałka wskazująca drzwi.
– Widzicie? – zapytał chłopak, kładąc drżące ręce na kolana. – Zakęcie działa. Strzałka
wskazuje kierunek, a intensywność barwy – odległość od obiektu. Im mocniejszy kolor tym
obiekt bliżej.
– Właź, Otto – krzyknął Warsonia.
Osunęłam się na łóżko, kładąc głowę na oparcie i zamykając oczy. Nie chciałam o
niczym myśleć.
– Nie mogę nic więcej zrobić, – przepraszająco rzekł Trochim. – To zaklęcia pochłania
mnóstwo energii.
– Może zostawmy Irgę w spokoju? – zaproponował Warsonia. – Wiadomo co za sprawy
go zatrzymały…
– Zostawił mi wiadomość – cicho powiedziałam, nie otwierając oczu, jakbym bała się
spojrzeć na prawdziwą rzeczywistość – w której napisał, że poszedł po bułki. Jeśli miałby coś
do zrobienia to by mnie uprzedził. W najgorszym przypadku przysłałby mi magicznego
posłańca. Tak? Przecież wczoraj wieczorem powiedział, że teraz mamy wspólne życie!
Otworzyłam oczy. Chłopaki stali zmieszani wokół łóżka, nie wiedząc co powiedzieć.
– A jeśli – powiedział nagle Trochim. – Poszedł do kochanki? Zazwyczaj o czymś
takim nie informuje się żony.
– Na głowę upadłeś? – zapytał Otto, dając mu szturchańca w bok. – Jaka kochanka w
pierwszy dzień po ślubie? Na dodatek u Irgi? Już dawno skończył z innymi dziewczynami.
Możesz mi wierzyć.
Siedziałam na łóżku nie słuchając ich kłótni. Moja dusza była niespokojna. Czułam się
tak, jakby przez żołądek wyciągali mi trzydzieści metrów kiszek.
– Chłopaki – poprosiłam, patrząc na każdego z osobna. – Proszę, powiedzcie mi, że
wszystko jest w porządku. Proszę!
Otto i Warsonia zmieszani odwrócili wzrok. Trochim oglądał swoje ręce.
– Chłopaki… – wyszeptałam.
– Wszystko jest w porządku – spokojnie powiedział baron. – Ola, uspokój się, panika
nam w niczym nie pomoże. Co by nie wymyślił twój mąż i co by nie zrobił, pomożemy.
Pamiętasz jak opowiadałaś mi o swoim Nauczycielu? Przecież jest o wiele silniejszy i
bardziej doświadczony niż Trochim. Jestem pewien, że wszystko nam wyjaśni.
– Tak – ucieszyłam się. – Oczywiście! Jak mogłam zapomnieć o Befie! Oczywiście!
– A to w porządku? – zapytał Warsonia. – Może sobie teraz odpoczywa?
– Zaraz się przekonamy – powiedziałam, wysyłając Befowi posłańca.
W czasie, gdy czekałam na odpowiedź, Otto zbierał włosy Irgi w malutki pakiecik. Nie
mogłam usiedzieć w miejscu, dlatego chodziłam w kółko po pokoju, machając rękami.
Trochim melancholijnie dopijał wino, Warsonia przeszukiwał szafki z jedzeniem, a baron
Ron stał w bezruchu, trwożnie obserwując moje poczynania.
Przez okno wleciał idealnie wykonany posłaniec. "Czekam na was w swoim gabinecie"
– odpowiedział Bef.
– Co mu napisałaś? – zapytał Otto, póki biegliśmy do Uniwersytetu.
– Ze potrzebuje natychmiast jego pomocy. To wszystko.
– Bardzo dobrze – pochwalił mnie Otto. – Opowiemy mu wszystko na miejscu, może
coś doradzi.
Bef siedział za biurkiem w swoim gabinecie, porządny jak zawsze i gotowy do pracy.
Tylko lekki zarost wskazywał na to, że dzisiaj miał dzień wolny.
– Co się stało? – zapytał, obrzucając naszą zgraję zdziwionym wzrokiem. – I gdzie jest
Irronto?
– Przepadł – powiedziałam. – Poszedł rano po bułki i przepadł.
– Jak przepadł? – zapytał Bef.
– Ola obszukała wszystkie piekarnie, karczmy, jego miejsce pracy, ale nigdzie go nie
znalazła. Nikt nie widział Irgi – wyjaśnił Otto.
– Szukałem go zaklęciem szukania, ale go nie znalazłem – rzekł Trochim.
– Przynieśliśmy jego włosy. Może pan będzie mógł nam powiedzieć co się stało z Irgą.
– Racja – zgodził się Bef, biorąc od Otto pakiecik. – To dziwne. Wydawało mi się, że
Irga nie mógłby porzucić ukochaną kobietę następnego dnia po ślubie. Zaraz zobaczymy.
Nauczyciel wyciągnął z szafy jakiś cudaczny przedmiot.
– Co to? – zaciekawił się Otto.
– To przyrząd do poszukiwania – wyjaśnił Bef, kładąc na szkiełko włosy Irgi i
wskazując Otto tubę z kółeczkami. – Dzięki temu rośnie siła maga, staranniej wskazuje
kierunek poszukiwań i jest w stanie pomóc odnaleźć człowieka nawet na terytoriach
sąsiednich krajów. Chociaż wątpię, że Irga mógłby tak szybko przekroczyć granice Sitorii.
– Mógł się teleportować – sprzeciwił się Trochim.
– Tak, ale nawet bardzo silny mag nie mógłby stworzyć tak długiego teleportu –
wyjaśnił Bef. – W skrajnym przypadku Irga jest na granicy z elfickim królestwem na północy,
bo jest najbliżej wszystkich.
– Irga – wtrąciłam. – Nie mógł się teleportować. Nie potrafi posługiwać się tym
zaklęciem.
– Naprawdę? – zdziwił się Trochim.
– Uważa je za zbyt niebezpieczne, to wiem na pewno – objaśniłam. – Nawet z wieży
teleportacyjnej korzystał tylko raz w życiu.
– Tym bardziej – rzekł Bef, włączając aparat.
Długo wypowiadał zaklęcie, przestawiając dźwignie i naciskając przyciski. Otto
obserwował to w najwyższym skupieniu, a ja patrzyłam na twarz Befa, mając nadzieję, że
powie: "O, jest Irga!".
Jednak twarz Profesora coraz bardziej pochmurniała, a głos rozbrzmiewał coraz głośniej
i głośniej. W końcu włosy nekromanty zajęły się niebieskim płomieniem, a bezsilny Bef
opadł na stół.
– Nie mogę go odnaleźć – stwierdził zdziwiony. – Ola, nie mogę odnaleźć Irronto.
– To znaczy, że jest martwy? – zapytał Trochim.
– Nie! – krzyknęłam z rozpaczy. – Irga nie mógł umrzeć! Zabraniam ci mówić takie
rzeczy! Profesorze! Profesorze!!!
– Nie masz racji, Linkow – rzekł Bef. – Jeśli zabiliby Irgę, to bym go znalazł. W
przypadku wymuszonej śmierci ciało jeszcze długo emituje energię. Nawet gdyby Irronto
zmarł w wyniku śmierci naturalnej – na przykład na zawał, i tak bym mógł go znaleźć.
Przecież nie minęło aż tyle czasu od jego zniknięcia.
Westchnęłam z ulgi. Nie wiadomo co się dzieje, ale najważniejsze, że Irga żyje.
– Olu – delikatnie powiedział Nauczyciel. – Posłuchaj mnie. Nie mogę odnaleźć Irronto
tylko w tym przypadku, jeśli sam tego nie chce.
– To znaczy? – nie zrozumiałam, chociaż straszna prawda zaczynała do mnie docierać.
– Mag poziomu Irgi łatwo może odrzucać zaklęcia poszukiwawcze. Olu, Irga nie chce,
żeby go znaleźli.
– Może znajduje się w niebezpieczeństwie? – zapytałam, czepiając się każdej nadziei. –
Ktoś go porwał i go blokuje? Co, Nauczycielu? Przecież tak może być? Tak? Dlaczego
milczycie?
– Olu – współczująco powiedział Bef. – Nawet gdyby Irgę porwał bardzo silny mag,
mógłbym odnaleźć twego męża, gdyby tylko chciał. Wystarczyłoby mu wysłać malutką ilość
energii.
– Może jest nieprzytomny – nadal bałam się uwierzyć w prawdę.
– Tym bardziej bym go znalazł. W przypadku gdy mag jest nieprzytomny jego energia
emituje się nieregularnie i nawet jeśli ją blokują, ten przyrząd może ją zlokalizować.
Powtórzę. Irga nie chce, żebyśmy go znaleźli.
– Co to znaczy? – wyszeptałam.
Bef wzruszył ramionami.
– A ja ci mówiłem – cicho mówił Otto. – Że jego zniknięcie może być związane z jego
ciemnymi sprawkami. Nie wiesz przecież komu i jakie Irga okazywał przysługi. Na dodatek
w jakiś sposób posiadał ogromną sumę, którą wydał na wesele.
– Długo ją zbierał – wymamrotałam.
– Jestem gotowy zgodzić się z Otto – stwierdził Bef. – Magom służącym Królestwu
bardzo mało płacą, a Irga jest zbyt utalentowanym magiem, żeby zadowolić się tak nudną
pracą.
Mocno ugryzłam się w dłoń, żeby rozjaśnić myśli. Lepszy efekt przyniosłoby bicie
głową o ścianę, ale nie zaryzykowałabym tego w gabinecie Befa.
– Możliwe – nie próbowałam odrzucić wersji, że zniknięcie męża może być powiązane
z jego ciemnymi sprawkami. – Ale wiem, że z Irgą jest coś nie tak. Czuję, że stało się coś
złego.
– Miałaś mierną ocenę z jasnowidztwa – przypomniał Otto.
– Nie! – prawie krzyczałam. – To nie ma nic wspólnego z jasnowidztwem. Kiedy Lojd
wsadził Irgę do grobu czułam to samo! Coś się z nim stało i czuję to tak jak i to, że nazywam
się Olgierda!
– Ola może mieć racje – zgodził się Bef. – Między ukochanymi istnieje miłosna więź,
którą nie można przerwać, nawet blokując magię.
– Dobra, załóżmy, że masz racje – przypuścił Otto. – I twoje zamartwianie się to nie
strach żony, której mąż poszedł gdzieś załatwić swoje tajemnicze sprawki, a złe przeczucie. I
co zamierzasz zrobić?
– Znajdę Irgę i wyjaśnię co się stało – powiedziałam.
– Ciekawe – ucieszył się Trochim. – Idę z tobą, i tak nie mam co robić.
– Też ci pomogę – rzekł Warsonia, a baron w milczeniu położył rękę na rękojeści
miecza.
– Nie podoba mi się ten fanatyczny błysk w oku – wymamrotał Otto. – Ale zawsze będę
po twojej stronie złotko. Jak zamierzasz go szukać, jeśli nikt go nie widział, a zaklęcia
szukania nie działają?
– Człowiek nie może przepaść bez śladu – stwierdził Bef. – Olgierdo, możesz liczyć na
moją pomoc.
– Już wiem jak go znaleźć. Dziękuję za pomoc. Chłopaki, czekajcie na mnie u Otto.
Zaraz wrócę.
Wyszliśmy z gabinetu Befa, a Otto złapał mnie za rękę.
– Olu, rozumiem, że się denerwujesz, ale proszę cię…
– Nie rób głupstw – zakończyłam za niego. – Obiecuję, Otto, że będę uważna na tyle, na
ile pozwoli mi sytuacja.
– Wydaję mi się, że wałkujemy to bez sensu – wymamrotał półkrasnolud. – Jeśli szybko
wezwali by mnie bogaci i tajemniczy klienci nie chciałbym, żeby wtrącano się w moje
sprawy.
– Otto, nie masz racji – powiedziałam twardo. – Irga uprzedziłby mnie o wszystkim.
Nie sprawiłoby mu żadnego trudu wysłać wiadomość, nawet gdyby nie miał wiele czasu.
– A gdyby klient tego nie chciał?
– Przecież to Irga! Wielki mag! Mógłby wysłać "Kochanie, nie będzie mnie do jutra"
tak, że nikt by nie zauważył!
Otto wzruszył ramionami. Nagle zapytałam podejrzliwie:
– Dlaczego nie chcesz, żebym go znalazła?
– Nie, nie masz racji. Chcę żebyś go znalazła. Ale wiem ciut więcej od ciebie o
źródłach jego dochodów. Irga związałby się z wieloma wpływowymi ludźmi.
– Ale to nie jest powód do znikania – sprzeciwiłam się.
– Dobra – pogodził się z przegraną półkrasnolud. – Jak coś - uprzedzałem.
Już zmierzchało kiedy wkroczyłam do elfickiej dzielnicy. Z trudem odnajdując domy
orków, długo stukałam w bramę, którą sama kiedyś długo malowałam.
Otworzył stary ork w drogiej wełnianej kamizelce z nieprzerzedzonymi siwymi
włosami, spiętymi w wysoki kucyk.
– Czego chcesz? – zapytał nieprzyjaźnie, próbując przekrzyczeć psie szczekanie.
– Potrzebuję Żiwka – powiedziałam. – Jest tutaj?
– Tutaj, tutaj – wyburczał ork, wpuszczając mnie na podwórko i zasłaniając przed
psami. – Zrobił mi tutaj dom randek, osesek jeden.
– Jestem zamężną kobietą – dumnie odpowiedziałam.
– Zamężna, niezamężna, stara, młoda – co za różnica, jeśli ten idiota próbuję tak
zapomnieć o jednej idiotce – z sercem powiedział staruszek.
Podejrzewałam kim jest ta idiotka, ale postanowiłam milczeć.
– Co – gorzko zapytał starzec. – Nie przestraszyło cię to? Też będziesz go pocieszać?
– Nie – westchnąwszy, powiedziałam. – Przyszłam w pewnej sprawie. Ponieważ, jeśli
mi się nie uda to sama będę potrzebowała pocieszenia.
Staruszek zaprowadził mnie do pokoju i zostawił przed drzwiami – zasłoniętymi
prześcieradłem. Delikatnie zastukałam.
– Czego? – odezwał się nieprzyjemnie przenikający do kości baryton Żiwko.
– Cześć – powiedziałam, odgarniając prześcieradło i wchodząc do pokoju.
Ziwko siedział na porozrzucanych po pokoju skórach z rozpuszczonymi włosami, które
ukrywały go niczym jedwab. Przez dużo okno wlatywał wieczorny wiatr.
– Ola? – zdziwił się, upuszczając psią smycz, którą naprawiał, i nagle się roześmiał. –
Ech, szkoda, że nie założyłem się z Irgą, że będziesz w moim pokoju dzień po ślubie. Co, już
ci się mąż znudził?
– Nie bądź taki cyniczny, Żiwko – stwierdziłam, przysiadając na wilczą skórę. –
Potrzebuję twojej pomocy.
– Mam wyjaśnić co musi robić młoda żona? Lepiej pokażę.
– Irga przepadł – przerwałam mu. – Proszę, pomóż mi. Przecież twoje psy mogą
wytropić jego ślad.
– Jak to przepadł? – zmieszał się Żiwko. – Ożenił się z Toba i przepadł? Głupi jest?
– Właśnie to chcę wyjaśnić – westchnęłam.
– Olu – zaczął poważnie ork. – Wiesz chociaż o co mnie prosisz? Żebym pomógł tobie,
kobiecie, z którą chciałem się ożenić, odnaleźć swojego przeciwnika? Jedyne, w czym
pomogę Irdze, to zakopie jego trup.
– Powiedz mi, naprawdę nie miałeś z tym nic wspólnego? – zapytałam zaniepokojona.
Żiwko pokręcił głową.
– Wstyd się przyznać, ale kochana rodzinka zamknęła mnie wczoraj i nie wypuszczała
do teraz, więc nic nie zrobiłem – przyznał z krzywym uśmiechem.
– Pomóż mi, Żwiko – poprosiłam, błagalnie wznosząc ręce. – Zapłacę ci.
– Nie.
– Proszę. Nie znam nikogo, kto by miał tak dobrze wytresowane psy.
– Podlizywanie się ci nie pomoże.
– Żiwko, proszę. Zapłacę sporo.
– Nie.
Dobrze – poddałam się, gotowa na wszystko, żeby znaleźć Irgę. – Czego chcesz?
– Olu – powiedział Żiwko z obrzydzeniem – Nie upadaj tak nisko. Chciałem się z tobą
ożenić, ponieważ jesteś silną kobietą, a teraz zachowujesz się jak szmata.
– Co mam zrobić, żebyś mi pomógł?
– A spróbuj mnie zmusić – zaproponował ork.
Prawdę mówiąc byłam gotowa na taki rozwój sytuacji. Powoli rozłączyłam ręce, ale
Żiwko jednym szybkim susem znalazł się nade mną i złapał mnie za ręce.
– Co powiesz na to? – powiedział z chrypką, wisząc nade mną i opadając coraz niżej. –
Mam teraz nad tobą władzę.
Jego włosy lazły mi w oczy i usta, łaskotały szyję. Pachnęły gorzkim piołunem.
Pozwoliłam sobie zaciągnąć się tym zapachem, zapachem gorącego mężczyzny. Gwałtownie
wypowiedziałam zaklęcie i podniosłam się do góry tak, aby zetknąć się piersiami z torsem
orka. Zamarł z oszołomionym, szczęśliwym i niedowierzającym wyrazem twarzy.
– To było paraliżujące zaklęcie, ukryte za koszulą na mojej piersi – wyjaśniłam,
uwalniając ręce i wychodząc spod orka. – Prawdę mówiąc chciałam, żebyś mi pomógł z
własnej woli, ponieważ myślałam, że rezultat będzie lepszy, ale tego nie chciałeś. Dlatego
musiałam postąpić z tobą tak.
Wzięłam smycz w ręce, z trudem przewróciłam orka na bok, ścisnęłam jego ręce i nogi
razem i mocno związałam. Potem usiadłam obok i zaczęłam czekać, aż zaklęcie przestanie
działać.
– Bardzo potrzebuję twojej pomocy, Żiwko – powiedziałam poważnie. – Widzisz,
wydaję mi się, że Irdze stało się coś złego i tylko ja mogę go uratować. Pójdę na całość, żeby
to zrobić. I ty mi w tym pomożesz, tak? Przecież nie chcesz, żeby twoja rodzina zobaczyła jak
ciągnę cię za włosy po korytarzu związanego smyczą dla psów.
Ork wściekle pozgrzytał zębami i powiedział:
– Myślałem, że dla magii potrzebne są ręce.
– Dla tworzenia zaklęć, są potrzebne – wyjaśniłam. – Ale ja musiałam tylko aktywować
artefakt, a żeby cię sparaliżował, wystarczyło tylko dotknąć nim twojego ciała.
– Zuch – pochwalił mnie Żiwko. – Wszystko obmyśliłaś. Dobrze, pomogę ci. Uważaj,
że mnie przekonałaś. Mimo wszystko przyjemnie będzie popatrzeć na twarz twego drogiego
męża, kiedy dowie się kogo poprosiłaś o pomoc.
Postanowiłam nie prowokować go. To nie to było teraz najważniejsze.
– Rozwiążesz mnie? – zaciekawił się ork.
– A nic mi nie zrobisz? – zaniepokoiłam się.
– Pomogę ci tylko znaleźć męża. Ale uprzedzam – zrobię wszystko, żebyś powiedziała
mu gdy go znajdziesz: wybacz, wychodzę za mąż za Żiwko.
– Pomarz sobie – wymamrotałam, próbując rozwiązać skórzaną smycz. – Nie chce się
rozwiązać! Może trzeba przeciąć?
– Jeszcze czego! – oburzył się Żiwko, zezując na supły. – Robiłem ją cały dzień.
– No to zawołam kogoś do pomocy.
– Nawet o tym nie myśl! Tnij, będziesz mi winna.
Znalazłam w pokoju nóż i z żalem przecięłam rzemień, myśląc, że obrastam w długi tak
jak nastolatek w pryszcze. Szybko, nieodwracalnie i najważniejsze - brzydko.
Żiwko rozprostował nogi, szybkim i płynnym ruchem związał włosy w wysoki kucyk,
narzucił na siebie bezrękawnik i nałożył buty.
– Kogo mam wziąć? – mamrotał, kiedy szliśmy korytarzem na dwór. – Nie wezmę
przecież całej sfory… Kto jest najlepszym poszukiwaczem? Aha…
Stary ork siedział w dużym pomieszczeniu, przez które trzeba było przejść, żeby wyjść
na podwórko. Jego ręce, pokryte zmarszczkami i mocnymi, jak u młodziaka, mięśniami,
zręcznie plotły coś z małych rzemyków. Starzec uniósł głowę i powiedział coś twardo Żiwko
w ich ojczystym języku. Żiwko odpowiedział wzburzony, potem zmusił się do uśmiechu i
uspokajająco powiedział coś wskazując na mnie. Jeśli znałam elficki mniej więcej, a
krasnoludzki znałam bez problemów i umiałam nawet pięknie kląć, to język orków był dla
mnie totalną zagadką.
– Co powiedział? – zaciekawiłam się, kiedy weszliśmy na podwórko.
– Martwił się o mnie – zbył mnie Żiwko. – A raczej bał się, że twój nekromanta mnie
pobije. Ale go uspokoiłem.
– Domyślił się kim jestem? – zdziwiłam się.
– Oczywiście. Siewko jest starszym rodu. Czasami mam wrażenie, że widzi wszystkich
na wskroś.
Podeszliśmy do woliery z psami. Żiwko wszedł tam i miło gruchał coś do swoich psów.
W końcu, wybrał jednego, i wrócił z nim na podwórko.
– To Rry – poznał nas. Ja, zacisnąwszy zęby i starając się nie drżeć za bardzo
wycierpiałam przyjacielskie obwąchiwanie ogromnego psa, który mógł połknąć moją rękę i
się nie zadławić. – Masz jakieś rzeczy należące do Irgi?
Wyciągnęłam z torby koszulę, którą miał wczoraj na naszym ślubie. Wczoraj?
Wydawało mi się, że minęły całe lata odkąd niósł mnie na ękach do łóżka i czule szeptał mi
„miła, kochana, najmilsza żono”…
– O, miałaś ją z sobą – zauważył Żiwko. – Byłaś pewna, że się zgodzę?
Postanowiłam to przemilczeć. Wiedziałam, że mi pomoże – drugiego wariantu po
prostu nie było. Potrzebowałam jego pomocy, aby dowiedzieć się, co stało się z Irgą. Dla tego
byłam gotowa na wszystko.
Podeszliśmy do domu Irgi i Rry złapał trop.
– Będzie iść po najświeższym śladzie – wyjaśnił Żiwko, idąc za psem. – Jest tak
wytresowany.
Nie poszliśmy daleko. Dosłownie przy następnym domu Rry odwrócił się w drugą
stronę i podreptał w miejscu, żałośnie skamląc. Słuchając się surowego tonu Żiwko odbiegł
od nas pochodzić po ulicy, ale znowu wrócił.
– Dziwne – powiedział Żiwko, oglądając bruk. – Byłem pewny, że tutaj zmylili ślad,
Rry potrafi wytropić ślad nawet w takim przypadku, ale on zachowuje się tak, jakby ślad
nagle zniknął.
Podeszłam do tego miejsca i opadłam na kolana, przykładając rękę do nagrzanych przez
dzień kamieni.
– Bardzo możliwe – wyszeptałam. Kamienie emitowały nieznaczny ślad magii. –
Możliwe, że otworzyli tu portal, dlatego tak nagle ślad znika. Dziękuję, Żwiko, bardzo mi
pomogłeś.
– To wszystko? – zapytał rozczarowany ork.
– Musiałam znać konkretne miejsce – odpowiedziałam, obrysowując kredą miejsce,
gdzie kręcił się pies. – Teraz mogę popracować nad śladami magii i znaleźć jej właściciela.
– Gdzie idziesz? – zapytał Żiwko, zobaczywszy, że wstałam i zamierzam już iść.
– Do Otto po przyrządy – powiedziałam. – Będę pracować.
– Odprowadzę cię – zdecydował ork, najwidoczniej postanawiając zostac prawdziwym
gentlemanem.
Nasze pojawienie się u Otto każdy przyjął inaczej. Półkrasnolud pokręcił głową,
Warsonia ścisnął wargi jak zdegustowana staruszka, a Ron spochmurniał i ścisnął pięści.
– Spokój – uprzedziłam, wrzucając do torby przyrządy. – Znam miejsce zniknięcia Irgi i
spróbuję wyjaśnić, co się z nim stało.
– Nie zrobisz tego beze mnie, – burknął Otto, patrząc na Żiwko.
– Pomogłem Oli znaleźć miejsce gdzie to się stało – wyjaśnił ork. – Więc nie musicie
się na mnie patrzyć tak, jakbym zagroził jej reputacji.
– Myślę, że z radością byś to zrobił, gdyby była tylko taka możliwość – nieoczekiwanie
powiedział jadowicie Ron.
– Zazdrościsz? – uśmiechnął się ork. – Cierp. Nie jestem tak porządny jak ty i z
przyjemnością skorzystam z każdej nadarzającej się okazji.
– Przestańcie – poprosiłam. – Pobijecie się wtedy, kiedy będę w nastroju popatrzeć
sobie na bój starających się o mnie facetów.
– Cała ty – rzekł Otto. – Ani słowa o innych, tylko o sobie. Dawaj torbę, jest za ciężka
dla ciebie.
Pozostali poszli za nami, obiecując milczeć.
Otto rozstawiał wokół mnie specjalne przybory do transmisji magii – wzięłam je aby
zapamiętać ślad magii i siłę rzuconego zaklęcia, Trochim tworzył w powietrzu płomyczki,
ponieważ już ciemniało. Ja, siedząc na kurtce barona, kreśliłam skomplikowany wzór dla
zaklęcia, używając całej wiedzy, jaką uzyskałam na uniwersytecie, i mając nadzieję, że nie
zrobiłam ani jednej pomyłki.
Otto usiadł obok i popatrzył na mnie.
– Jestem prawie na sto procent pewna, że użyto tutaj zaklęcia teleportacji –
powiedziałam mu. – Taki specyficzny ślad zostawia tylko one, zapamiętałam je jeszcze
wtedy, kiedy korzystaliśmy z wieży teleportacyjnej z Befem. Spróbuję je wyśledzić.
– O ile wiem, to bardzo trudne – westchnął Otto. – Może zwrócimy się do Befa?
– Nie – odpowiedziałam twardo. – To mój mąż. Świetnie wiem, ile razy przychodził mi
z pomocą. Teraz nadeszła moja kolej jego ratować. Wiem, że mogę wyśledzić te zaklęcie,
przywiązując się do energii Irgi.
– Przecież ją zablokował.
– Myślę, że wtedy jeszcze tego nie zrobił, że zablokował ją później, kiedy zrozumiał w
co się wpakował.
– To tylko twoje domysły – smutnie stwierdził półkrasnolud.
– Nie mamy nic więcej – złapałam się za głowę, próbując powstrzymać uciekające
myśli. – Wiem, że stało się z nim coś złego, Otto. Po prostu wiem i już.
– Dobrze, dobrze. Zaczynamy – szybko zgodził się krasnolud.
Rozłożyłam mapę Czystiakowa i okolic i zaczęłam kreślić kreda po kamieniach,
starając się, żeby każda linia była jak najbardziej równa. Zaklęcie było bardzo
skomplikowane i czytałam je okropnie wolno. Co prawda, wszystko poszło szybciej, gdy
udało mi się chwycić ślad Irgi. Najwidoczniej próbował rzucić jakieś bojowe zaklęcie. W
końcu nad mapą pojawiła się czerwona kropka.
– Tak– wychrypiałam, odsuwając z oczu mokre od potu włosy.– Jest koniec ich portalu.
– Daleko go zabrali – odpowiedział Otto, zaznaczając miejsce na mapie. – Dobra,
możesz kończyć.
Doprowadziłam do logicznego końca zaklęcie mimo uczucia rzucenia wszystkiego i
zwinięcia się w kłębek. Przy robocie z kreśleniem ważne było logiczne kończenie, inaczej z
rysunku mogło wyleźć cos takiego, że lepiej byłoby go w ogóle nie rysować i zarżnąć się od
razu – a tak chociaż była zagwarantowana szybka i prawie bezbolesna śmierć.
Jak tylko linie przestały świecić się na niebiesko, nogi mi zmiękły i prawie upadłam na
bruk. Czyjeś silne ręce zdążyły mnie pochwycić, a ja podziękowałam baronowi.
– Co robimy dalej? – rześko zapytał Otto, zbierając przyrządy.
– Jadę na północ, w las – odpowiedziałam. – Tam gdzie kończy się portal. Mam tam
niewielkie szanse dowiedzieć się, co stało się z Irgą.
– A jeśli pojedziesz tam i zobaczysz, że teleportowali się jeszcze dalej? – zapytał
Warsonia.
– Żaden mag nie pociągnie dwa zaklęcia teleportacyjne od razu. – sprzeciwił się
Trochim. – I tak się wyłożyli patrząc na odległość!
– A jeśli czekały na nich nowe posiłki? – nie dawał za wygraną uzdrowiciel.
– To znaczy, że będę szukać ich dalej – powiedziałam.
– Nie będziesz mogła odnaleźć ślady magii po takim czasie jeśli pojedziemy konno–
rzekł Otto. – Pojedziemy tam karetą, bo nie potrafisz jeździć konno, a teraz nie ma czasu na
naukę.
– A teleportacja? – zapytał Warsonia.
– Nie potrafię używać tego zaklęcia – przyznałam. – A na naukę nowych rzeczy, jak
zauważył Otto, nie ma czasu. Po prostu nie mam innego wyjścia. Wątpię, że ludzie, którzy
porwali Irgę tak ryzykując oddadzą go dobrowolnie.
– Ale dlaczego nikt tego nie widział? – zapytał Żiwko. – Może nie jest tak, jak myślisz!
– Stworzyli iluzję i nikt nie zauważył bójki – powiedziałam, wiedząc o wszystkich
zaklęciach użytych na ulicy w tym dniu. – Irga walczył, nawet użył kilku bojowych zaklęć. A
to znaczy, że nie poszedł z nimi z własnej woli.
– Coraz bardziej mi się to nie podoba – przyznał Otto. – Jeśli Irga, mag praktyk, nie
mógł sobie z nimi poradzić, to na co liczysz ty, teoretyk?
– Jest nas dużo – powiedział Trochim. – Jakoś damy radę.
– Chłopaki – ucieszymy się. – Jesteście ze mną?
– Oczywiście, przecież mówiliśmy. I ty w nas jeszcze wątpisz? – zarzucił mi Warsonia.
– Wyjeżdżamy jak najszybciej – postanowiłam, wstałam i prawie od razu upadłam,
chwiejąc się ze słabości.
– Ech, bohaterka – pokręcił głową Otto. – Trzeba cię ratować od samej siebie.
Rozdział 9
Zbawiciele i zbawienie
Ratowanie ukochanego – nie jest wcale takie proste, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka.

− Wstawaj, śpiochu – poklepał mnie po ramieniu Otto. – Już popołudnie.


− Popołudnie? – Z trudem otworzyłam oczy. – Jak to popołudnie? Czuję się tak, jakbym
dopiero zasnęła.
− Oczywiście. Wczoraj bardzo się przepracowałaś, ślęcząc nad tym portalem – kiwnął głową i
przystawił mi do ust filiżankę z czarną herbatą. – Wypij, poczujesz się lepiej.
W czasie, gdy się rozbudzałam oraz zażywałam leczniczy napój, mój najlepszy przyjaciel wykładał
na tacę gorące bułeczki z papierowej torby:
− Bef prosił ci przekazać, że po wykreśleniu kierunku drogi portalu możesz teraz spokojnie
bronić swojego doktoratu. Takiego czegoś jeszcze nikt nie dokonał.
− Tak? – zdziwiłam się. – Przecież to proste!
− Zauważyłem. Po tym twoim „prosto”, musiałem cię nieść na rękach do domu. Nie przejmuj
się. Zaszczytne zadanie dostarczenia twojego ciała do łóżka wziąłem na siebie, aby nie dać
twoim amantom zbędnej szansy poobmacywania ciebie.
− Nie, to zaklęcie było samo w sobie bardzo energochłonne – wyjaśniłam, patrząc z
pożądaniem na bułeczki. – Jego wykonanie było dosyć proste.
− Wszystkie genialne myśli, jak być powinno, leżą na wierzchu i wydają się bardzo proste –
filozoficznie zauważył Otto, zezując oceniającym wzrokiem na tacę i wybierając dla siebie
największą bułeczkę. – Co by nie mówić, jeszcze nikomu nie udawało się nigdy prześledzić
z taką dokładnością końcowego punktu prywatnej teleportacji, która nie kończyłaby się na
wieży teleportacyjnej. A tak właściwie, to śniadanie dopiero jak się umyjesz.
− Ty mi czasem moją mamę przypominasz – mruknęłam, wydostając się z pościeli.
− Mam bardzo dobrze rozwinięty ojcowski instynkt – wyjaśnił półkrasnolud. – Tylko z racji
tego, że w moim przypadku jest jeszcze za wcześnie na dzieci, będę go realizował na tobie.

Zerknąwszy na siebie w lustrze w łazience, zdumiałam się niezdrową bladością swojej twarzy i
głębią czerni sińców pod moimi oczami. Dobrze, pojęcie „prosto” trzeba będzie przemyśleć.
Do mojego powrotu Otto już wsunął dwie bułeczki i przyglądał się trzeciej. Schwyciłam talerz ze
śniadaniem, przeżułam trochę i powiedziałam:
− Nie jestem przekonana co do dokładności danych punktu. Musimy tam pojechać i na
miejscu zobaczyć co i jak. Może trzeba będzie się tam po lesie pobłąkać.
− Wierzę w ciebie. I Bef najwyraźniej też. Kiedy już staniesz się słynną magiczką, to nie
zapomnij o pewnym skromnym krasnoludzie...
− Nie wymyślaj – przerwałam przyjacielowi. – Może faktycznie udało mi się to, co innym nie,
lecz to tylko dlatego, że znam ślad energii Irgi. Wątpię, żeby udało mi się powtórzyć to
samo, lecz z nieznanym mi magiem. W końcu Irga nie jest dla mnie obcym człowiekiem. To
właśnie on nauczył mnie rozpoznawać każdego po jego indywidualnej magii. Koniec,
zjadłam, teraz mogę szukać męża.
− O jakaś ty szybka – uśmiechnął się Otto. – A jak będziesz go szukać? Pieszo pójdziesz?
Trochę to daleko będzie.
− Mmmmm...kupię powóz!
− Sama się w niego zaprzęgniesz?
− I konie kupię.
− Ty przecież nie wiesz jak się z nimi obchodzić. Ale to drobiazg. A jeść to co będziesz?
− Kupię jedzenie – odpowiedziałam. Entuzjazm do całego przedsięwzięcia zaczął mi wyraźnie
podupadać. Ile czasu stracę na przygotowania? I jak o wszystko zadbam?
Popatrzywszy na zadowoloną twarz najlepszego przyjaciela zawołałam:
− Otto, nie męcz mnie! Powiedz, że pomożesz mi zebrać się w drogę. W końcu obiecałeś mi
pomóc!
− Oczywiście, złotko. Właśnie, dlatego twój oddany sługa wstał przed świtem i pobiegł do
twojego Opiekuna po radę. On jest magiem doświadczonym, obytym i wszystko nam
podpowiedział. I zauważ, że twoi przyjaciele, dobrowolnie, pół dnia przygotowują się do
ekspedycji ratunkowej. Nie wliczam w to zainteresowanych misją adoratorów jednej znanej
mi osoby, którzy się tylko starają przekonać, czy twój ukochany nekromanta na wieki
zniknął z horyzontu. No, albo chętnie pomogą mu z niego zniknąć.
− Poważnie? – zdziwiłam się. – Czyli jedziemy tam z małą armią?
− Aha. Warsonia wziął urlop, Trochim mówi, że i tak nie ma co robić, a Żiwko i Ron w ogóle
sami sobie pany. Kupiłem wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy – jedzenie, broń,
wyposażenie, konie, powóz. Jeśli znajdziemy Irgę żywego, to będzie mi winien krągłą
sumkę.
− A jeśli nie znajdziemy? – drżącym głosem zapytałam.
− Wtedy dług przejdzie na ciebie, jako jego najbliższą rodzinę. Dlatego radzę, abyś wcześniej
zaczęła myśleć o małżeństwie z baronem. On jest bogatszy od orka.
− Nie, Otto. Nawet myśleć o tym nie będę. Mój mąż żyje. On nas jeszcze wszystkich przeżyje.
− Przeżyłby, gdyby nie ożenił się z tobą – mruknął półkrasnolud. – Ty jego życie swoimi
przyzwyczajeniami szybko ukrócisz.
− Coś tam mówisz? – uprzejmie się zainteresowałam, jednocześnie groźnie kręcąc tacą w
ręku.
− Ja? Nie! Tylko ci się wydawało. Ubieraj się. Czekają już na nas.

W podróż do północnych lasów Otto szczęśliwie nabył duży, kryty powóz i dwa konie. W wozie już
leżał Trochim, przedstawiając sobą obraz pełnej harmonii ze sobą i światem. Warsonia
przygotowywał się do powożenia powozem. Obok stał przywiązany gniady ogier barona. Żiwka
nigdzie nie było widać, lecz nie wątpiłam, że w końcu się pojawi.
− No to co? – trzymając lejce, znudzonym głosem zapytał Warsonia, tak jakby każdego dnia
wybierał się w nieznane. – Ruszamy?
− Poczekaj – odezwał się Trochim. – Jeszcze narzeczony numer dwa się nie pojawił.
− Jaki narzeczony numer dwa? – rozzłościłam się. – Jestem mężatką. Nie mogę mieć
narzeczonych.
− Właściwie to na razie nie możesz. Panowie tutaj działają z myślą o przyszłości. Prawda,
Ron?
Baron wzruszył ramionami i odpowiedział krótko:
− Kocham Olę i ciężko mi patrzeć jak cierpi.
− Cierpi, jak nic. Nie je, nie śpi – uśmiechnął się Trochim. – Przez pół dnia dobudzić jej nie
możemy i twarz ma całą w okruszkach. Bułki, na pewno, wszystkie wżarła?
− Nie wszystkie! – uniosłam się na taki lekceważący stosunek do mojego smutku. – Cierpię!
Tylko tego nie widać. Uważasz, że byłoby lepiej, gdybym szalała w histerii i ryczała bez
przerwy całą dobę?
− Ja, przyjaciółko, nie o siebie się martwię, lecz o twoich adoratorów. Gdybyś płakała mieliby
powód, aby cię pocieszyć i przytulić do swojej szerokiej i muskularnej piersi.
− Koniec znęcania się – gniewnie powiedziałam. – Albo dam upust mojej rozpaczy za pomocą
pobicia kogoś nazbyt rozmownego.
− Ahh – teatralnie westchnął Trochim. – Już się boję. Droga Olu, pragnę przypomnieć ci, że w
kompanii ratowania Irgi, jestem jedynym bojowym magiem. Przyznaj, że w drużynie jestem
bardzo przydatny.
Zacisnęłam zęby z bezsilnej złości. Jakby nie patrząc, Trochim miał rację. I właśnie dlatego nie
mogłam zrozumieć przyczyn, które skłoniły go, żeby jechał z nami. Jeśli Otto nijak, nie może
zostawić mnie samą, napędzany poczuciem obowiązku w stosunku do najlepszej przyjaciółki, a
względem Żiwka i Rona przyjmiemy wersję półkrasnoluda, to poczynania Trochima pozostają dla
mnie kompletną tajemnicą.
− O, jest i drugi. No to jedziemy drużyno.
Żiwko ukazał się na niskim koniku brudno rudego koloru. Obok truchtem biegły dwa psy,
rozmiarami zbliżonymi do konika orka.
− Oto Kieł i Dusiciel – powiedział Żiwko, pokazując na psy. – Proszę ich nie głaskać,
ponieważ są bardzo krwiożercze.
− Milutkie pieski – z ironią odpowiedział Otto. – Ręka aż się rwie, aby je pogłaskać.
− Tylko ostrzegam – wzruszył ramionami Żiwko. – Wiesz, jak wiele zachwyconych
dziewczynek na widok moich psów woła „Jaki pieseczek!” i rzuca się do głaskania?
− Z pewnością jestem bardzo podobny do zachwyconej dziewuszki – powiedział niespokojnie
półkrasnolud. – Może by tak coś z wygładem zrobić? Na przykład brodę ściąć.
− Głaszczą twoje psy, ponieważ boją się pogłaskać ciebie – z mądrym wyrazem twarzy
obwieścił Trochim.
− Jestem aż taki straszny? – spytał Żiwko. – Ola, co o tym myślisz? Jakaś taka cicha jesteś
dzisiaj.
− A powóz nie mógłby jechać szybciej? – zadałam pytanie, które martwiło mnie bardziej niż
cokolwiek innego.
− Może – powiedział Warsonia. – Ale wtedy szybko wykończymy konie i w ogóle nigdzie nie
dojedziemy.
− I tak je zmienimy w ostatniej wsi przed lasem. – Otto w zamyśleniu przeliczał zawartość
swojego portfela.
− Przecież czym wolniej jedziemy, tym większe szanse, że Irga... Irga... – szepnęłam, bojąc się
zakończyć myśl.
− Spokojnie – poradził Otto. – Jeśli chcieliby zabić Irgę, to by to zrobili jeszcze w mieście i
nie cackaliby się z porywaniem. Gdy dotrzemy do rzekomego miejsca teleportacji, będziesz
musiała mieć mocne nerwy.
− Łatwo ci mówić – poskarżyłam się. – To nie twój mąż zaginął!
− Mam nadzieję – mruknął półkrasnolud. – Że nie dożyję tego momentu, kiedy będę miał
męża.

Wyjechaliśmy za obręb miasta i skierowaliśmy się na północ. Najlepszy przyjaciel spojrzał na


mnie, westchnął i wyciągnął z torby butelkę.
− Wypijmy na uspokojenie – zaproponował szeptem.
− Wypijmy – odezwał się Trochim, który do tego momentu udawał głęboko śpiącego. – I
chłopców zawołajmy. Weselej będzie.
Kiedy dołączyli do nas Żiwko i Ron, w wozie zrobiło się ciasno. Półkrasnolud rozdał szklanki z
nalewką i wzniósł toast:
− Żeby nasze przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem.
Wszyscy przytaknęli na zgodę, a ja pomyślałam, że nasze pojęcia pomyślnego zakończenia bardzo
się od siebie różnią.
− Mam nadzieje, że wszyscy wrócimy żywi – ponuro dodałam do już wypowiedzianego
toastu.
− Ola, dlaczego nie zwróciłaś się do Zarządu Magii lub straży miejskiej? – spytał mnie baron.
– Nie jechalibyśmy teraz nie wiadomo gdzie, żeby uratować twojemu mężowi życie.
− Dlatego, że zaginionego człowieka władze zaczynają szukać dopiero pięć dni po jego
przepadnięciu – smutno powiedziałam. – Wtedy już nie odnaleźlibyśmy żadnych śladów.
− Bef obiecał, że wszystko zorganizuje, jeśli do soboty nie wrócimy – poinformował nas Otto.
– Jeśli do tego czasu wplączemy się w coś strasznego, to obiecał pochować nas z honorami.
− Jeśli natkniemy się na silnych magów, to pochować nie będzie kogo – optymistyczne
powiedział Trochim.
− Dlaczego myślisz, że wpadniemy na silnych magów? – zapytał Żiwko.
− A kto jeszcze mógł złapać Irgę? – odpowiedział przyjaciel. – Dla ciebie będzie to pewnie
nowiną, że nekromanta jest silny jako wojownik i jako mag. A tu go tak złapali, że nawet nie
pisnął.
− Próbował się bronić! – spróbowałam chronić honor męża.
− Tak – kiwnął Trochim. – I dlatego myślę, że złapali go silni magowie. Odeprzeć atak Irgi,
powiem wam, to zadanie nie lekkie.
− Ola – nagle, z pasją powiedział baron. – Jako mężczyzna nie mogę pozwolić, abyś
ryzykowała swoim życiem.
− Jestem już od dawna dorosła i mogę sama decydować, co robić z własnym życiem –
poważnie odpowiedziałam. – Mój mąż ma kłopoty, a ty co proponujesz robić? Obijać się o
progi urzędów w nadziei, że pomogą?!
− Spokojnie – cicho powiedział Trochim. Pojęłam, że zaczęłam krzyczeć. – Mamy świetną
drużynę do ratowania ludzi w opałach. I wszystko będzie dobrze.
Otto milcząc, objął mnie za plecy i przytulił do siebie. W powozie zawisła przytłaczająca cisza,
którą postanowił przerwać baron.
− Trochim – spytał spokojnym tonem. – Dlaczego jeszcze nie znalazłeś sobie pracy?
− Po co? – zdziwił się mag. – O wiele wygodniej tak spędzać czas, niż tracić swoją młodość
na siedzenie w zatęchłym biurze lub wędrować po wsiach, ratując mieszkańców od
miejscowych umarłych.
− Więc z czego żyjesz?
− To nie jest ważne. Ważniejsze pytanie to za czyje żyję.
− Jak to? – zainteresował się półkrasnolud.
− To bardzo proste. Specjalnie dla ciebie przyjacielu ujawnię mą tajemnicę. Znajdujesz sobie
samotną i nudnawą damulkę, i mieszkasz u niej. Ty jej sympatię, a ona ci dach, łóżko i
jedzenie. Najważniejsze, aby w czas czmychnąć, zanim damulka postanowi zawlec cię
przed ołtarz Bogini Rodu.
− Teraz rozumiem, dlaczego tak chętnie zgodziłeś się z nami pojechać – zaśmiał się Otto. –
Zachciała za ciebie wyjść.
Trochim skrzywił się tak mocno, iż jasne stało się, że półkrasnolud zgadł.
− Źle, że tak się obchodzisz z kobietami – zauważył baron.
− Nie obrażam ich – oburzył się Trochim. - Same zaczynają. Tak się rwą niszczyć, rozbijać
moją delikatną, lubiącą wolność duszę o ołtarz.
Ron potępiająco pokręcił głową. W jego szlachetnych myślach po prostu nie mieściło się takie
zachowanie.
− Więc dajesz dziewczynie fałszywą nadzieję – zaczął baron umoralniać maga, lecz już tego
nie słyszałam. Nalewka oraz wczorajsze zmęczenie zaczęły dawać efekty, więc położyłam
głowę na kolanach Otto i zasnęłam.

Obudziłam się, gdy było już ciemno.


− Ładnie pospałaś – powiedział siedzący obok Żiwko. Jego zęby błyszczały w świetle
świecących na ulicy lamp. – Dobrze, że się z tobą nie ożeniłem. Co to za żona, co tylko śpi i
śpi.
− Przemęczyłam się wczoraj. Musiałam zregenerować siłę i magiczną energię – wyjaśniłam. –
Dlaczego stoimy?
− Otto z baronem zmieniają konie. Myślę, że nad ranem dotrzemy do celu.
− Dobrze – ucieszyłam się, grzebiąc w torbie z rzeczami.
− Ola – cicho powiedział ork. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Jeszcze można unieważnić
małżeństwo...
− I wyjść za mąż za ciebie? – przerwałam. – Dziękuje, ale nie. I tak, chcę, na pewno. A ty
możesz wracać do domu, jeśli ci się nie podoba.
Żiwko ziewnął i przeciągnął się, ukazując grę mięśni na wspaniałym torsie.
− Nie, nigdzie nie wracam – uśmiechnął się. – A jeśli nagle staniesz się wdową? Kto cię wtedy
pocieszy?
− Nie chce cię rozczarować – zła odpowiedziałam. – Nie sądzę, żeby Irga łatwo dał się zabić.
− W życiu różne rzeczy się dzieją – znowu ziewnął ork.
− Co by się nie stało, nie miej nadziei, że rzucę się w twoje ramiona.
− W życiu różne rzeczy się dzieją – powtórzył Żiwko. – Śpij. Otto powiedział, że będziesz
musiała jutro mocno się napracować.
I z nieprzeniknionym wyrazem twarzy okrył mnie kocem.

Przybyliśmy do celu zgodnie z założeniem – nad ranem, tuż przed świtem. Odkrywszy koc i
wzdrygnąwszy się od porannego chłodu, rozejrzałam się po okolicy. Baron, który prowadził powóz
niemalże całą noc, z niepokojem wpatrywał się w mapę. Otto chrapał tak, że trzęsło ściankami. Z
boku wcisnął się Trochim, posapując prawie jak moja siostrzenica; Warsonia robił kanapki z
zapasów prowiantu. Żiwko oporządzał swojego konia. Pod jego nogami kręciły się psy.
− Nie rozumiem, co ty chcesz tam zobaczyć – powiedział uzdrowiciel, podając kanapkę
Ronowi. – Mapa wyraźnie wskazuje, że jesteśmy w zieleni, no i stoimy w lesie.
− Nawet w takim wypadku, można zorientować się w lokalizacji – odpowiedział baron. –
Tylko trzeba umieć. Gdy byłem żołnierzem, nauczyłem poruszać się po Zmierzchowych
Górach, gdzie nie ma w ogóle żadnych map. Doprowadziłem powóz, jak najbliżej
wyznaczonego miejsca, dalej już nie pojedziemy przez nieprzejezdne krzaki. Jeszcze nam
się poszczęściło, że aż dotąd jechaliśmy po polanie. Teraz wszystko zależy od ciebie, Ola.
Baron podał mi rękę i zeskoczyłam na ziemię. Zamknąwszy oczy, postarałam się nastroić na magię.
Tak, resztki wyczuwalnej energii, lecz bardzo słabe. W pracy pomagało wyłącznie to, że w lesie
nikt więcej nie używał magii. Energetyczny ślad był czysty jak czysta karta. Żiwko pomógł mi
przedostać się przez krzaki i wyszliśmy na niewielką, dyskretną polanę.
− To tu – powiedziałam z przekonaniem.
Właściwie, nigdy bym nie znalazła tego miejsca, gdyby nie lekkie, jak dotknięcie pióra, odczucie
energii Irgi.
Wszystko to było bardzo dziwne. Gdzie w takim razie jest magiczna energia innych magów?
Przecież oni – lub on – otwierali portal. W okolicy nie czuło się w ogóle żadnej magii!
Z tyłu, przez krzaki, z szumem przechodził półkrasnolud i spytał:
− Co dziwne?
− O czym myślisz? – spytałam.
− Przecież powiedziałaś „dziwne”.
− Aa, na głos pomyślałam. Po prosu tu nie ma żadnych magicznych śladów, prócz ledwie
dostrzegalnych Irgi. I to jest dziwne.
− To jeszcze jeden dowód, że dobrze zrobiliśmy tu przyjeżdżając – powiedział Otto. – Nie ma
magicznych śladów, no to przepięknie! Na tą okoliczność mamy psy. Żiwko, zajmiesz się
tym?
Ork pokiwał głową i gwizdem wezwał psy. Dał im do powąchania koszulę Irgi, którą wyciągnął z
torby. Psy szybko pobiegły w stronę lasu, lecz na samy skraju polanki zakręciły się w miejscu i
zawyły. Żiwko wydał im komendę, lecz to nie pomogło. Psy pisnęły żałośnie i podwinęły ogony
pod siebie. Ork podszedł ku temu miejscu i powiedział:
− Ślad stracony – rozgniótł w dłoni kępkę trawę i powąchał ją. – Ani pieprz, ani nic innego.
− Magii też nie ma – powiedziałam.
− Poślemy na zwiady twój asortyment jednorazowego użytku – radośnie oświadczył Trochim.
− Czyli co? – zdziwiłam się.
− Twoich adoratorów. I tak ich dużo, o jednego więcej, o jednego mniej.
− Nie próbuj rządzić moimi adoratorami! – rozgniewałam się. – Swoich wzywaj i nimi kieruj.
Dla mnie każdy z nich to przyjaciel!
− Miła, tutaj doświadczenie bitewne mam wyłącznie ja i baron, więc dowodzić mamy prawo
tylko my. Tu sprawa dotyczy magii, więc dowodzić będę wyłącznie ja. Jeśli, oczywiście,
chcesz ocalić Irgę.
− Chcę – zrezygnowana odparłam. – Przepraszam.
− Tak – powiedział Trochim zmienionym głosem. Spojrzałam ze zdziwieniem na przyjaciela.
Takiego poważnego, skupionego i zdeterminowanego nie widziałam go nawet w czasie
sesji. – Ron i Żiwko idą na zwiady. Pokrążcie po okolicy. Zorientujcie się w sytuacji.
Warsonia wyprzęgnij konie, lecz nie przywiązuj, możliwe, że będziemy musieli szybko
uciekać. Otto, przygotuj swoje instrumenty.
− A co ja mam robić? – nieśmiało zapytałam.
− Usiąść cicho i słuchać, co będzie mówione.
Usiadłam na trawie w tym samym miejscu, co stałam. Trochim ma rację – wojna – to dzieło tych,
którzy to rozumieją. Nawet, jeśli ta wojna jest mała i nie dotyczy podboju świata, a wyłącznie,
uratowania jednego sympatycznego nekromanty.
− Nie smuć się – powiedział Warsonia, podając mi kanapkę. – Wszystko się ułoży.
− Nic się nie ułoży – powiedział baron, wychodząc skądś na drugim końcu polanki. – Tu
niedaleko jest jakaś magiczna tarcza albo ja nie wiem, co to jest magia. W ogóle, nie daje
przejść dalej.
− Jaka magiczna tarcza? – zdziwiłam się. – Tutaj nie czuć żadnej magii!
− Znaczy, niemagiczna – lekko zgodził się Ron. – Ale, że nie daje przejść to fakt. I obejść tego
miejsca wzdłuż, też się nie da. Teraz tam Żiwko tym się zajmuje. A psy skuliły się i nawet
blisko podejść nie chcą. Mam propozycję. Wróćmy do miasta i zgłośmy to władzom. Jestem
pewien, że oni o tym miejscu nie wiedzą.
− Nie wiedzą, to na pewno – zamyślił się Trochim. – Na wszystkich mapach jest tutaj
wyłącznie gęsty las i żadnej magii.
− To mogło powstać niedawno – zaproponowałam.
− Nie, nie, leśnikom płacą wystarczająco, żeby wszystko wiedzieli co się tutaj dzieje –
potrząsnął głową baron. – Tutaj przecież, niedaleko jest granica z elfami, a my raczej nie
jesteśmy z nimi w dobrych relacjach.
− Elfy ostatnimi czasy są bardzo silnie atakowane przez martwaki – przypomniał Otto,
ciągnąc na polanę dwie wielkie walizki. – Tu są wszystkie możliwe instrumenty i artefakty,
jakie tylko mogłem znaleźć.
− Patrząc na to wszystko z pewnością nam się przydadzą – odpowiedziałam, zaczynając
przeglądać zawartość toreb. – Czemu wspomniałeś o martwiakach? Tu na pewno nie ma
martwiaków, przecież bym poczuła.
− Trudno mi w twoje słowa uwierzyć – powiedział Otto. – Nie poczułaś magii, a przeszkoda
na trasie jest. A mówiłem o elfach, ponieważ nie podoba mi się ten zbieg okoliczności.
− To tylko przypadek. Elfy wiedzą, że ku nim idą martwiaki ze Zmierzchowych Gór... –
zaproponowałam.
− Nie wierzę w przypadki, zwłaszcza jeśli jest w to wplątana magia – w pełni przekonany
odpowiedział Otto.
Objęłam się rękoma i zamknęłam oczy. Najbardziej w tym momencie pragnęłam nie obudzić w
sobie wszechwiedzącej magiczki, gotowej pokonać wszelkie trudności, a popaść w rozpacz,
opłakując swój gorzki kobiecy los. A potem pięknie zemdleć i poczekać, aż heroiczni wybawcy
przyniosą mi Irgę i oddadzą w moje ręce.
– Ola – współczująco powiedział baron miękkim głosem. – Pozwól pocieszyć cię w smutku.
Otworzyłam jedno oko. Czy dopiero co nie o tym marzyłam?
− Jej to nie potrzebne – z mocą stwierdził półkrasnolud i wcisnął się między nas. Potem
delikatnie wstrząsnął mną i powiedział:
− Natychmiast weź się w garść. Potrzebny ci ten mąż w końcu czy nie? Jeśli potrzebny to idź i
zaczynaj działać. Musisz jeszcze uporać się z przeszkodą nieznanego pochodzenia. Jeśli nie
potrzebny to, po co w ogóle tutaj przyjechaliśmy.
− Otto! – z wyrzutem powiedział Ron. – Nie można tak obchodzić się z delikatną dziewczyną,
która dopiero, co straciła męża!
− Dlaczego myślisz, że ona jest delikatną dziewczyną? – oburzył się najlepszy przyjaciel. – W
żadnym wypadku nic takiego nie okazuje. I jeśli chce zobaczyć swojego drogiego
nekromantę to nie czas teraz na beczenie. Jesteś jedynym spośród nas specjalistą w zakresie
wykreślnej magii. I jeśli nie damy rady przejść za barierę, to wszystkie nasze działania nie
mały sensu.
− Tak – powiedziałam ochryple, poradziwszy sobie z nadmiarem emocji. – Teraz tam
pójdziemy. Może tam nie ma żadnej bariery, tylko jakaś solidna iluzja.

Bariera jednak była. I do tego magicznego pochodzenia. Tylko energia podtrzymująca tę tarczę była
sprytnie ukryta tak, że wyczuwalna stawała się tylko wtedy, gdy przyciskałam do niej ręce. Oprócz
tego, nie można jej było odróżnić – zlewała się całkowicie z otoczeniem.
− Wow – zdziwił się Otto, lekko dotknąwszy bariery. – Ciekawe zjawisko. Dobra, odsuń się.
Usunęłam się w bok. Półkrasnolud odszedł trochę dalej, rozpędził się i z całej siły uderzył w tarczę.
Bariera delikatnie i sprężyście odepchnęła Otta i ten odleciał do tyłu zwalając z nóg, wychodzącego
zza drzew Żiwko.
− Od tą – zgiąwszy się w pół i pocierając żebra powiedział ork, kiedy zmieszany półkrasnolud
przepraszając zlazł już z niego i pomógł wstać. – Nigdy więcej nie pomylę cię z zachwyconą
dziewuszką. Dziewczyn z taką wagą po prostu nie ma, ohh...
− I co chciałeś tym udowodnić? – zainteresowałam się.
− Po prostu sprawdzałem teorię – najlepszy przyjaciel pogładził się po czole, na którym
wyraźnie wyrastał guz. – Bariera wskazuje opór równy sile oddziaływania na nią. To znaczy,
że jej nie przełamiesz niczym innym jak magią. I to tylko, jeśli się uda. Bo może tak
trzasnąć, że tylko garstka popiołu z nas zostanie.
− Wspaniała perspektywa – mruknął Żiwko.
− Tak – radośnie potwierdził Otto. – Ty w ogóle pięknie będziesz się palił. Włosy masz długie,
gęste.... Tylko smród będzie silny.
− Można by było pomyśleć, że jeśli również będziesz się palił to nie będziesz wąchał – obraził
się ork.
− Nie wiem, ale myślę, że nie będę. Mam silne artefakty od magii, one mnie ochronią.
− One ci nie pomogą – rozczarowałam półkrasnoluda. – Przecież nie wiemy jak bariera
oddziałuje na magię.
− Sprawdźmy! – zachwycił się pomysłem Otto.
− Nie zgadzam się – powiedział Trochim, za pleców krasnoluda. – Nie będziemy informować
tych zza bariery, że jesteśmy magami.
− Więc co robimy?
− Ty, Ola, usiądziesz sobie i pomyślisz jak pokonać barierę tak, abyśmy przeszli przez nią
niezauważeni.
− Łatwo powiedzieć. Nie mam pojęcia, jakich zaklęć tutaj użyto! Ja nie mogę! Tym bardziej
niezauważalnie.
− Wszystko, co ktoś zrobił, może zostać przełamane przez kogoś innego – pouczająco
powiedział Trochim.
− Możliwe, że tutaj nie zastosowano ludzkiej magii – prychnęłam. – A ja nie jestem specjalistą
od obcej magii.
− Wśród was ludzi jest niesamowita, specyficzna tendencja niszczyć wszystko, bez różnicy,
czyją by ręką było zrobione – kwaśno zauważył Otto.
− Ot i masz, czego wcześniej nigdy u ciebie nie zauważyłam to rasistowskie skłonności –
zdziwiłam się.
− Otto ma rację – dołączył się Żiwko. – W pełni się z nim zgadzam.
− Jeśli my ludzie jesteśmy tacy okropni, to czemu tak się palisz ze mną ożenić? – zapiekliłam
się.
− Nie mówię, że jesteście źli – poprawił się ork, rozkładając przede mną swój futrzany
bezrękawnik. – Gdy będziesz siadać, to usiądź na tym, bo odmrozisz sobie coś ważnego.
Mówię, że ludzie mają niesamowitą skłonność psuć wszystko, nawet jeśli to istniało od
wieków. A żenić się z tobą chcę ze względu na twoją witalność.
− A ja myślałam, że to przez olśniewającą i oślepiającą urodę Oli – powiedział Trochim. –
Jeszcze szanować cię zacząłem, bo zauważyłeś to, czego nikt inny nie widział.
− Ah, tak! – wściekłam się. – Znaczy, że jestem brzydka! Tak? Ale wiecie, sami...

Musiałam pohamować język rwący się do niepochlebnej charakterystyki, przecież


wszyscy chłopcy dobrowolnie postanowili mi pomóc. Obrażona prychnęłam i świadomie usiadłam
obok rozłożonego bezrękawnika, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Skierowałam uwagę na
barierę. Pokonam tę przeklętą tarczę bez różnicy, ile by mnie miało to kosztować, aby uratować lub
choćby dowiedzieć się o losie tego jedynego, który uważał mnie za najpiękniejszą, najmilszą,
najlepszą i najwspanialszą. Za witalność, niech go szlag! Niech się żeni z najemniczką, one mają
witalności pod dostatkiem.

Cicho dokończywszy rozmowy wszyscy sobie poszli. Patrzyłam w barierę, dosłownie


próbując przeczytać na niej rozwiązanie problemu.
− Przyniosłem narzędzia – cicho powiedział za plecami Otto.
− Nie przydadzą mi się – zaszlochałam. – Nie wiem od czego zacząć.
− Od początku. Popatrzymy, jaka tu jest magia. Tak, obronna, potem, że nikogo nie
przepuszcza i nie pozwala wrócić, ale też nie atakuje. Iluzja łączy się z otoczeniem, więc
także maskuje przejawy magii. Pamiętasz, właściwie to schemat maskowania przejawów
magii przerabialiśmy jeszcze na drugim roku.
Kiwnęłam głową, ze zdziwieniem ujrzawszy, jak na podsuniętej przez półkrasnoluda
kartce papieru powstają koła, trójkąty i faliste linie. Sama też nie zauważyłam, kiedy pod wpływem
rozumowania Otto na temat wykorzystywanej w barierach magii, zaczęłam wyobrażać sobie, jak ją
łamię. Przecież, właściwie to jest proste. Wystarczy wiedzieć, jak złamać samą podstawową obronę
czyli iluzję i czar maskujący, a potem tylko wpasować schemat i gotowe!
Nad pracą przesiedziałam do wieczora. Odrzuciwszy fałszywą dumę, rozłożyłam się na
bezrękawniku. Miło i przyjemnie pachniała zdrowym i silnym męskim ciałem. Obok na płaszczu
drzemał Otto, na wszelki wypadek zostając, żeby mnie ochraniać.
− A ty co tak leżysz? – zapytał nad moja głową Trochim. – Wszystko już wymyśliłaś?
− Ciebie zapomniałam spytać, co mam robić – odgryzłam się.
− Ależ koleżanko, nie nadymaj się. Wcale nie uważam cię za brzydką – prawidłowo odgadł
przyczynę mojej złości mag. – Po prostu trzeba było cię jakoś zaciągnąć do roboty. I
przyznaj się, że także byłaś ciekawa, dlaczego Żiwko tak się do ciebie przyczepił.
− Wcale, że nie – postanowiłam skończyć domysły przyjaciela. – I tak wszystko doskonale
wiem. A leżę dlatego, ponieważ tak lepiej mi się myśli. Krew z nóg przelewa się do głowy i
pomysły wtedy szybciej krążą.
− Aaaaa, rozumiem. Przyszedłem powiedzieć, że Warsonia obiad przygotował. Wzywa jeść.
− Jeśli Ola zje to, co przygotował Warsonia – powiedział Otto, nie otwierając oczu. – To
wszystkie jej myśli utkwią w żołądku i pójdzie spać.
− Więc co, mam nie jeść? – zezłościłam się.
− Jeść, przy czy pierwsze, drugie i trzecie danie oraz kompot są teraz dla ciebie niedozwolone.
Masz dietę, kanapki – półkrasnolud lekko wstał i oblizał się. – A ja, tymczasem, pójdę i
nakarmię brzuch.
Zazgrzytałam zębami z bezsilności, lecz się nie sprzeciwiłam. Półkrasnolud, jak
zawsze, kiedy chodzi o mnie miał rację. Najedzona poszłabym zdrzemnąć się, a potok myśli, który
tylko co zaczął krystalizować się w niejasne domysły na temat splecenia poszczególnych linii,
przerwałby się na długo.
Z kanapkami i parującą szklanką przyszedł do mnie baron. Milcząc, patrzył jak jem.
Jego wzrok wyrażał coś takiego, że gdy jeden raz spojrzałam w ciepłe zielone oczy, więcej już nie
zaryzykowałam zerkać. Przeżuwał i cierpliwie popijał kompot ze szklanki. Ja natomiast udawałam,
że jestem całkowicie pochłonięta pracą. Ron ciężko westchnął, próbując odciągnąć mnie od moich
schematów, lecz nie poddawałam się. W końcu nie wytrzymał, kaszlnął i powiedział:
− Ola, jesteś przekonana do tego co robisz?
− Nie – uczciwie przyznałam się. – Ten schemat może nas przepuścić za barierę tak, że nikt
nic nie poczuje, ale może także i rozmazać po ziemi lub rozerwać nas na kawałeczki.
Jednakże nie wykluczam możliwości wezwania kilku demonów, jako efektu ubocznego. To
zależy od szczęścia.
− Nie o to mi chodzi.
Zamknęłam oczy, lecz nic nie powiedziałam.
− Chodź, pójdziemy po pomoc do władz. Proszę cię – prawie błagał baron. – Nawet mi,
człowiekowi dalekiemu od magii, oczywiste jest to, że siły naszych przeciwników są o wiele
potężniejsze od naszych. Zatem pytam się, dlaczego próbujesz uratować męża narażając
siebie? Myślisz, że Irga podziękuje ci, płacząc nad twoim martwym ciałem.
− Ożywi mnie – chrząknęłam. – I osobiście powie, co myśli o całej mojej inicjatywie. Wiesz
co, Ron? Ty jedź konno uprzedź władze, a ja zostanę tutaj. A może to na prawdę uratuje
życie Irdze?
− Nie zostawię cię tutaj – spokojnie i stanowczo powiedział baron.
Jednocześnie w tym samym momencie wykluł mi się nowy pomysł.
− Słuchaj – starając się mówić jak najbardziej przekonywująco, wzięłam rękę żołnierza w
swoją i błagalnie spojrzałam mu w twarz. – Wcześniej nie zgadzałam się z tobą żeby
zwrócić się do władz, lecz teraz już rozumiem, że zetknęliśmy się z czymś wielce
nielegalnym. Tylko ty możesz to zrobić tak, żeby władze zaczęły działać jak najszybciej. W
końcu nie jesteś byle kim, a samym baronem. Arystokratą! Powinieneś wiedzieć, co robić i
jakie sznurki pociągnąć. Jeśli to nie pomoże, zwróć się do Befa, on wymyśli, co robić. Ron,
musisz to zrobić! Przecież sam mi to mówiłeś, że przyświeca ci cel dbania o porządek i ład.
Proszę, zrób to dla mnie!
− Jedź ze mną – poprosił baron. – Martwię się o ciebie.
− Nie, nie umiem jeździć konno. Będę ci tylko przeszkadzać. Ron, nie martw się o mnie.
Będziemy tutaj obserwować, a może coś się zmieni. Lub ktoś się pojawi.
Widząc, że baron się waha, odkryłam moją ostatnią kartę:
− Nie będę ryzykować. Obiecuję. Nie uda mi się złamać bariery. To już pewne.
− Na pewno? – dopytał baron.
− Zdecydowanie. Siła maga, który ją postawił jest wielokrotnie większa od mojej. Zostaje
tylko czekać, kogo przywieziesz ze sobą.
− Dobrze – zgodził się. – Obiecujesz nie ryzykować?
− Obiecuję! – przysięgłam z czystym sumieniem. Przysięga wierności, którą złożyłam Irdze
przed ołtarzem Bogini Rodu, była dla mnie o wiele ważniejsza. Nerwami barona również
ryzykować nie chciałam.

Kiedy baron odszedł, z nowymi siłami wzięłam się za łamanie zaklęcia.


− Coś ty naopowiadała Ronowi? – spytał mnie Otto, czekając aż oderwę się od pracy, aby
pójść w pobliskie krzaczki. – Byłem pewien, że uda nam się przebić barierę.
− Otto – odpowiedziałam ze znużeniem. – Ktokolwiek jest za barierą to pewne, że nie ucieszy
się na nasz widok. Po pierwsze, wszystkie zauważalne ślady magii prowadzą tam. Po drugie,
jeśli ktoś organizował sobie tajną kryjówkę w lesie, to nie przypadkiem. Po trzecie, dlaczego
tego schronienia lub pracy magów nie zauważyli leśniczowie? Po czwarte, sam
powiedziałeś, że elfy skarżą się na ataki martwiaków. Uważam, że niezwłocznie potrzebna
nam pomoc. Lub chociaż próba jej wezwania.
− Żeby ta pomoc nasze kosteczki pozbierała i pod krzaczkiem zakopała? – spytał Otto.
− Choćby i dlatego. Nie chcę walać się po lesie w kawałkach.
− Chwalebne życzenie. Dasz radę złamać barierę?
− Tak – z przekonaniem kiwnęłam głową. – Już prawie skończyłam schemat. Tylko
przydałaby mi się twoja pomoc.
− Jasne, rozkazuj.

Jak tylko zaczęło się ściemniać, zakończyliśmy pracę nad schematem linii energii
wokół bariery. Starałam się stworzyć wszystkie zestawienia niewiarygodnie skomplikowanych dla
mnie zaklęć i schematów, z których dumny mógłby być sam Bef.
– Karteczki z twoimi notatkami schowam – skrzętnie zwijając i wsadzając sobie do kieszeni
papiery, powiedział Otto. – Jeśli przeżyjemy, to obronisz dzięki nim doktorat.
− A jeśli nie? – pesymistycznie zainteresowałam się.
− Będzie prezentem dla tego, kto znajdzie mojego trupa. Mam nadzieje, że będzie to mag i
notatki pójdą na rozwój dziedziny magii, a nie pod krzaki.
Nasza mała armia zebrała się na środku schematu i milczała, słuchając moich
instrukcji.
− Milczcie i nie ruszajcie się – rozkazałam. – Kiedy skończę czytać zaklęcie, w barierze
powinien otworzyć się portal. Jak wydam rozkaz, idźcie tam. Niewidzialność, według teorii,
rozciągnie się na kilka kroków od bariery, dlatego nie śpieszcie się. Przejście będzie
widoczne tylko dla nas, dlatego będzie trzeba zbadać to miejsce, żeby w wypadku ucieczki
nie zgubić orientacji.

Chłopcy kiwnęli głowami. Otto i Trochim byli spokojni. Żiwko, dla którego czary były
nowością, był lekko blady, lecz nie okazywał swojego niepokoju. Jego psy skuliły się żałośnie,
cisnąć mu się do nóg. Warsonia zostawał z końmi i przygotowywał się do pośpiesznej ucieczki w
razie potrzeby.
Klęknęłam i zaczęłam wznosić gorące modlitwy do Bogini Szczęścia. Potem,
pomyślawszy, nie mniej gorąco, pomodliłam się do Sukin Kota. Następnie srebrnym wskaźnikiem
zaznaczyłam ostatnią linijkę i przekonana przeczytałam zaklęcie.
Bariera drgnęła, zamgliła i nieznacznie zaznaczyła się krzywym łukiem.
− A myślałem, że kreślisz równe linie – zdziwił się półkrasnolud.
− Linie równe, ale łuku nie jestem w stanie wykreślić. Estetyczne doznanie nie pozwala ci
przez niego przejść?
− Cicho – ryknął Trochim. – Wszyscy na ziemię!

Na terytorium nieprzyjaciela, bojowy mag kazał nam pełznąć.


− Nienawidzę tego – sapał za moimi plecami Otto. – Całą brodę będę miał w pyle.
− Na twoim miejscu przejmowałbym się tym, żeby po tej przygodzie zostało ci to, na czym
rośnie twoja broda – odezwał się Żiwko.
− Wszystko nam się uda – niemalże błagalnie powiedziałam. – Uratujemy Irgę i wyjdziemy z
tego cali i nienaruszeni.
− I dostaniemy premię za bohaterstwo i parę medali – ucieszony, podchwycił Trochim i
gwizdnął. – A to dopiero!
Przepychając się, ukryliśmy się za krzakami. Rozejrzawszy się, zamarliśmy w szoku.
Naprzeciw nas znajdowało się olbrzymie gospodarstwo. Po podwórzu kręciła się przy pracy służba,
za domem rżały konie, skądś dolatywał do nas zapach pieczonego mięsa.
− O! – jęknęłam. – Znajomą magią zapachniało.
− To kiełbasę domowej roboty smażą – poprawił Otto.
− Ja nie o tym. Korzystają tu z czarnej magii, z którą spotkałam się niedawno w Sofipole.
− Premię mamy zapewnioną – ucieszył się Trochim. – Można pełznąć z powrotem i czekać na
barona z posiłkami.
− A Irga? – spytałam i nagle go zobaczyłam.

Mojego męża prowadziło pod ręce... nie, raczej ciągnęło, dwóch mężczyzn w czarnych szatach z
kapturami. Był silnie pobity i przy każdym kroku się szarpał.
− Irga! – krzyknęłam i rzuciłam się do niego.
− To znaczy próbowałam krzyknąć i się rzucić. Zdążyłam tylko słabo pisnąć i lekko się
podniosłam, gdy ręka Żiwka zamknęła mi usta, a on sam przycisnął mnie do ziemi.
− Cicho, głupia – syknął. – Wszystkich nas wydasz.
Wierzgałam i kopałam pod nim, próbując się wyrwać. Jak on mógł mnie nie rozumieć?! Tam był
przecież mój mąż! Mój ukochany mężczyzna! Zbity, nieszczęśliwy... Musiałam go uratować!
Musiałam!
− Uspokój się, Ola – rozkazał Trochim. – Ocalimy Irgę, bez niego stad nie odejdziemy. – I
dodał ledwie słyszalnie. – On tak źle wyglądał, jakby już był na wpółmartwy.
Usłyszawszy to zapłakałam. Jeśli już wiecznie optymistyczny Trochim mówi coś
takiego, to sprawa jest na pewno beznadziejna.
− Nie płacz – poprosił ork. – Rozejrzę się, co i jak, ale postaraj się nie wychodzić na zewnątrz.
Każę psom cię pilnować.
Krótko powiedziawszy coś zwierzętom, Żiwko bezszelestnie znikł za krzakami.
− Tak, Irgę trzeba będzie wieźć – rozmyślał Trochim. – Sam na koniu się nie utrzyma. Biec
będziemy musieli szybko, to oczywiste. Więc powiezie go ork.
− A czy jego konik udźwignie dwóch dorosłych mężczyzn? – zdziwił się Otto.
− Tak, przecież to stepowy gatunek. Może wieźć właściciela, jego żonę i gromadkę dzieci.
Dodatkowo ciągnąć wózek z dobytkiem.
− A nie wyrzuci Irgi gdzieś po drodze? – spytałam.
− Hymmm...– zamyślił się Trochim i nie przekonany powiedział. – Tak właściwie to nie
powinien.
− Dziękuje za pocieszenie – warknęłam.
− Będę jechał za nim – obiecał przyjaciel.
W wypadku szybkiej ucieczki musiałabym siedzieć za Ottem. Nie zdziwiłam się na
wieść o tym, że półkrasnolud mistrzowsko jeździ konno. Najlepszy przyjaciel był po prostu
skarbnicą przydatnych umiejętności na wszystkie życiowe przypadki.
Zaciskając pięści, patrzyłam na snujących się po dworze magów w czarnych szatach.
Gdzie był Żiwko? Jakie wiadomości przyniesie? Do czego tym nieznanym zwolennikom czarnej
magii, potrzebny jest Irga?
− Uspokój się – szepnął Otto, położywszy dłonie na mojej twarzy. – Wszystko nam się uda.
Inaczej, po co byśmy tutaj przyszli?
− Tylu tu magów! – westchnęłam. – Dodatkowo strażników. Boję się, że nie mamy żadnej
szansy.
− Bzdury! – prychnął półkrasnolud. – Gdzie nie da rady wielka armia, tam poradzi sobie mała,
lecz chytra i kreatywna grupka.
Zostało nam tylko czekać. Rozcierałam palce, próbując się uspokoić. Trochim szeptał
cicho, pewnie przygotowując zaklęcia bojowe, a Otto kopał w swojej wielkiej torbie. Nagle psy
podniosły głowy i powitalnie zaczęły merdać ogonami. Zza krzaków wyszedł Żiwko i położył się
koło mnie.
− Trzymają go w piwnicy – poinformował nas zwiadowca. – Za bardzo mocnymi drzwiami
obitymi żelazem. Lecz w ścianie jest małe okienko zabezpieczone kratą. Myślę, że Irgę
będzie można wyciągnąć przez nie, jeśli wymyślicie, jak pozbyć się kraty.
− A co tu myśleć? – spytał Otto. – Mam wszystko.
− Piła? – zainteresował się Trochim.
− Nie nada się – pokręcił głową Żiwko. – Nie ma gdzie się schować. Cięcie piłą będzie za
długo trwało, ktoś nas zauważy.
− Dlaczego piła? – obraził się półkrasnolud. – Przecież jestem Mistrzem Artefaktów! Mam
taki jeden, obwiążemy nim kraty, jedno zaklęcie i po wszystkim.
− To dopiero! – podziwiał Trochim. – O takim czymś nawet nie słyszałem. Skąd to masz?
Ja również oczekująco spojrzałam na Otta. Jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, aby w
naszym arsenale był podobny artefakt.
− To tajna receptura – niechętnie wyjaśnił półkrasnolud. – Ten artefakt kupiłem u jednego
znajomego. Chciałem zrozumieć jak to działa.
− I zrozumiałeś? – spytałam.
− Nie całkiem – przyznał się najlepszy przyjaciel. – Dołożyli tam jakiś sekretny dodatek, że na
miejscu się aktywuje i zanika.
− Nie śpiesz się – zatrzymał go Trochim. – Trzeba poczekać, dopóki nie zrobi się całkiem
ciemno i ludzie się rozejdą.
− Przecież to czarni magowie – powiedziałam. – Nie śpią nocą.
− Nie chcę cię rozczarowywać moja droga, ale wszyscy nocami śpią – wyjaśnił mag. – Jakoś
nie zauważyłem tutaj przygotowań do nekromanckich rytuałów, do których potrzebne są
nocne czuwania. I ty byś to wyczuła. Znaczy lokalni mieszkańcy wcześniej lub później
pójdą spać.
− Dobrze – zgodziłam się, chociaż każda minuta wydawała mi się wiecznością oraz garścią
ziemi do grobu Irgi.

W końcu w posiadłości zapanowała cisza. Zapalono wielkie lampy oświetlające dom. Na


szczęście nasz kąt pozostał całkowicie nieoświetlony.
− Teraz – cicho powiedział Trochim.
− Ciiii! – syknął Żiwko. – Ktoś idzie w naszą stronę.
Jego psy zawarczały, lecz gdy właściciel położył ręce na ich karkach, ucichły. Para w
szatach pomału przybliżała się do nas, trzymając się za ręce.
− Teraz się dowiemy, jakie szatańskie plany mają! – podekscytowany sapnął Otto.
− Boję się, że od nich niczego nowego się nie dowiemy – mruknął mag praktyk.
Kiedy para podeszła bliżej, stało się jasne, że Trochim miał rację. Para wymieniała się
nie planami zawładnięcia światem, a miłosnymi wyznaniami i planami wspólnego odpoczynku na
miękkiej trawce w cieniu krzaczków. Nie wytrzymałam i jęknęłam z rozpaczy. Życie mojego męża
leży w niebezpieczeństwie, a jego ratunek zależy od jakiejś tam młodzieży, która postanowiła oddać
się cielesnym przyjemnościom.
− Tam ktoś jest – pisnęła przestraszona dziewczyna.
− Nie bój się! – tonem superbohatera powiedział jej partner. – Zaraz sprawdzimy.
Otto chwycił się za brodę, Żiwko wyciągnął długi sztylet, a Trochim położył rękę na
rękojeści miecza. Ja już się nie kryjąc, znowu jęknęłam. I masz! Wszystko zaprzepaściłam!
− Wydaje mi się – zachichotał mag. – Że nasze krzaczki już ktoś zajął. Tom, to ty?
− Ehe – mruknął Otto, rytmicznie poruszając gałęziami.
− Dobrego wypoczynku – życzył niczemu się nie dziwiąc kochanek. – Znajdziemy sobie inne
miejsce.
− Ehe – odpowiedział półkrasnolud i popchnął mnie. Jęknęłam, a mag ponownie zachichotał
zbierając się do odejścia.
− Poczekaj– zatrzymała go dziewczyna. – A jeśli tam jest wróg!
− Jaki wróg? To lubiący noc mag! To Tom, który śpi w domu kwaterunkowym w sąsiednim
łóżku. Jemu także zachciało się trochę prywatności. Chodźmy, moja waleczna, już się nie
mogę doczekać. No, chodźmy!
Dziewczyna cały czas oglądała się za siebie, lecz była zmuszona iść. Odrzucając gałęzie
Otto powiedział poważnie:
− Kiedy zdecyduję się zawładnąć światem, koniecznie umieszczę swoich... pracowników w
oddzielnych pokojach. Nie będę na tym oszczędzał!
− To nie pracownicy, tylko słudzy – poprawił Trochim. – Tak myślę, Ola, czy ci tyłek
wytrzepać za jęki w nieodpowiednim momencie, czy się cieszyć, że wszystko tak dobrze się
skończyło.
− Raduj się – szepnęłam, na wszelki wypadek się odsuwając.
− A więc tak – nakazał Trochim, kiedy rozejrzał się po okolicy. – Widocznie straże
przychodzą tutaj rzadko, więc jesteśmy bezpieczni. Otto i Ola idą ratować Irgę, a ja z Żiwko
staniemy na czatach.

Pobiegliśmy do wskazanego przez orka miejsca. Zapaliłam małe światełko, oświetlając


półokrągłe okienko przy samej ziemi. Póki Otto szukał w torbie instrumentów, uklękłam i cicho
zawołałam:
− Mężu, mężu?!
W piwnicy zaszeleściło i rozległ się słaby, ale i bardzo zdziwiony głos:
− Ola?!
− Tak – odpowiedziałam, czując jak z oczu znowu pociekły mi łzy.
− Co ty tu robisz? – jakoś w głosie męża nie usłyszałam radości, a bardziej złość.
− A więc to tak. Zamówiłam sobie żałobną suknię z powodu wdowieństwa, ale pieniędzy na
zapłatę mi nie starczyło. Przyszłam po resztę.
− A ładna przynajmniej ta suknia?
− Oczywiście! Zasłużyłeś sobie na najlepszą żałobną suknię.
− Gotowe – powiedział Otto. – Zaraz go wyciągniemy. Odejdź.
− A co się wyda...?
Odpowiedzią był wielki huk. Otto zakrył mnie rękoma i kazał opuścić głowę. Gryzący
dym rozwiał się i odkaszlnęłam. Wtedy zobaczyłam, że w ścianie zrobiła się wielka dziura.
− Nie takiego efektu się spodziewałem – mruknął półkrasnolud. – Zaraz wszyscy się tu
zbiegną. Beznadzieja!
Włożył głowę w dziurę i stamtąd powiedział:
− Trzymaj mnie, spróbuję wydostać Irgę.
Nie zdążyłam pomyśleć o tym, w jaki sposób ma mi wystarczyć sił na wyciągniecie dwóch
dorosłych mężczyzn, kiedy z całej siły odepchnął mnie Trochim i chwycił za kostki osuwającego
się w dół Otta.
− Szybko, zwijamy się stąd – rozkazał przywódca, z całych sił wbijając pięty w ziemię. –
Dlaczego nie powiedziałeś, że twój sposób jest taki głośny?
− Bo nie wiedziałem – z wysiłkiem odpowiedział Otto, póki Trochim i Żiwko wyciągali go z
dziury.
W rękach półkrasnoluda zwisało bezładnie ciało Irgi.
− Oh... – odetchnęłam.
− Żywy, tylko nieprzytomny. Musiałem wyciągać go niezbyt delikatnie – na szybko wyjaśnił
Otto. – Właściwie to on tam sam nie siedział.
Pędziliśmy w stronę przejścia w tarczy, po przebudzonym wybuchem gospodarstwie.
Otto i Żiwko ciągnęli Irgę. Trochim przystanął i posłał w stronę przybyłych strażników dwa
ochronne, ogniowe pociski. Widząc, jak ludzie rozbiegają się po dworze oraz jak szybko ogień
zajmuje dom, przerażona zamarłam. Nigdy nie myślałam, że Trochim posiada taką siłę!
− Co stoisz, biegnij! – krzyknął na mnie.
Wyszliśmy po drugiej stronie bariery. Tam czekał na nas Warsonia, trzymając za wodze
niespokojnie strzegące uszami konie.
− Oh! – tylko tyle powiedział, gdy zobaczył Irgę i rzucił się ku niemu.
− Nie ma czasu – warknął Trochim. – Pomódl się do Niebiańskich Sił, żeby nie umarł w
drodze.
Żiwko wskoczył na swojego konia i przewiesił przez jego kark nieprzytomnego
nekromantę. Koń zerwał się z miejsca galopem. Za nim na miejsce woźnicy skoczył Warsonia, w
biegu mrucząc zaklęcia lub modlitwy. Trochim pomógł mi wsiąść na konia za Ottem. Tak mocno
objęłam najlepszego przyjaciela, że ten aż chrząknął.
I zaczęła się jazda. Nic nie widziałam, ponieważ przerażona zamknęłam oczy i położyłam głowę na
plecach półkrasnoluda. Na koniu jeździłam może kilka razy w życiu i to tylko na zabawach, na
przykład podczas jarmarku. Słyszałam tylko stukot kopyt i chaotyczne krzyki. Pode mną poruszały
się silne końskie mięśnie. Moje nogi zdrętwiały od usilnych prób utrzymania się na zwierzęciu, a w
głowie narodziła się bojaźliwa myśl – lepiej by było, żeby schwytali mnie obcy magowie. Co
takiego mogą mi zrobić? Pobić. Zabić. Wszystko jest lepsze od jazdy na tym potworze.
− Tarcza! – krzykną mi do ucha Otto.
Praktycznie mechanicznie postawiłam ochronę i w tymże momencie poczułam jak tarcza
zawibrowała od energetycznego uderzenia. Obróciwszy się, krzyknęłam. W pierwszym rzędzie
sądząc po wszystkim, gonili nas magowie. Na razie ich ataki odpychała moja tarcza. Jeśli do przodu
wysuną się ludzie z kuszami to już po nas. Trochim jadąc przed nami obrócił się i posłał w
prześladowców fale ognia, po czy prawie spadł z konia. Oczywiste, że jego siły się kończyły.
Odwróciwszy się zobaczyłam, że prześladowców zrobiło się mniej, lecz za to przybliżyli się do nas.
Decyzja dojrzała w jednej chwili i krzyknęłam do Otta:
− Zatrzymaj się. Szybciej!
Gdy koń nagle stanął dęba, spadłam na ziemię. Stojąc na czworakach, ponieważ
podniesienie się było zbyt bolesne, zwróciłam się w stronę doganiających nas magów. Poza,
oczywiście, nie nadawała się do upamiętnienia w balladzie o mojej odwadze. Ponieważ fragment „i
stojąc, niczym pies czekała na zbójców” mógłby zostać źle zinterpretowany przez słuchaczy. A
potem już nie udowodnisz, że byłam wielką magiczką, która uratowała życie ukochanego,
poświeciwszy swoje. Jak to mówią, co ma być to będzie.
− Co robisz? – spytał, stojąc koło mnie Otto. – Jeszcze nie czas na akt „Heroiczne
poświęcenie”.
− A ty co robisz? – rozzłościłam się. – Jechałbyś sobie dalej.
− Och, nie! – odpowiedział półkrasnolud, pokręciwszy w rękach siekierką. – Ty tutaj
bohaterką zostaniesz, a ja mam jechać? Obejdzie się. Już ci mówiłem, że chcę umrzeć z
honorami.
− Idiota – powiedziałam, rysując palcem po ziemi. – Gotowe!
Z małego pentagramu wyrwał się demonek ognia. Oh, gdybym tylko miała więcej czasu,
to bym na naszych przeciwników dopiero nasłała, wtedy by zobaczyli. Ryknąwszy, demon rzucił się
na nadjeżdżające konie, wywołując wśród nich panikę.
− Nie lepiej byłoby nasłać go na ludzi? – powiedział Otto.
− Nie uda się. Jest całkowicie poza kontrolą. Na opanowanie go zabrakło mi czasu –
przyznałam się. – Jeszcze nam się poszczęściło, że nie rzucił się na nas, a najpierw
postanowił konie przekąsić.
− Tak – powiedział półkrasnolud, obserwując przez chwilę w milczeniu chaotyczne działania
magów. – Walcząc przy twoim boku nigdy się nie znudzisz.
Pełzając na czworakach planowałam i kreśliłam, gdzie w centrum i po bokach rysunku
należy umieścić artefakty i amulety ukryte w ubraniach, i wiszące na szyi. Myśl o takim
zastosowaniu przyszła mi do głowy jeszcze, kiedy jechaliśmy za Irgą. Zrozumiałam, że w naszej
walecznej kompanii to ja jestem najsłabszym ogniwem... no oprócz Warsoni i dlatego też nie
chciałam być ciężarem. Otto stał obok z siekierą przy piersi. Domyślając się po schemacie, że
potrzebne będą mi artefakty, zerwał z szyi rzemień. Tak płynnie jeszcze nigdy nie pracowaliśmy.
− Uciekamy – powiedziałam, kulejąc po drodze. Uciekać w las nie mogliśmy. Naszym
zadaniem było maksymalnie zatrzymać nieprzyjaciół do czasu, aż chłopcy dotrą tu z
pomocą.
− Co zrobiłaś? – sapnął obok Otto.
− Artefakty pozbawią magów większej części energii – wyjaśniłam. – Pokonać nas jednym
silnym zaklęciem nie dadzą rady. Oprócz tego przepełnione mocą artefakty niedługo
wybuchną.... już wybuchły – usłyszałam krzyki bólu. – No to koniec z nami. Żegnaj Otto.
− Żegnaj, Ola.

Zatrzymaliśmy się, odwróceni ku sobie plecami. Nagle obok odezwało się


niezadowolone warczenie. Opuściłam wzrok i zobaczyłam u nóg dwa psy Żiwka. Ach, przecież
przykazał im mnie pilnować. Dobrze, nasza liczebność wzrosła! Okrążyłam nas tarczą o
maksymalnej sile i mogłam patrzeć na przybliżających się jeźdźców.
Czy można przygotować się do śmierci, nawet, jeśli jest to bohaterskie poświęcenie dla
ukochanego? Pewnie nie. Umierać nie chce się nigdy, nawet, jeśli wiesz, że w piekle czeka na
ciebie mruczący ryży kot, gotowy zaprowadzić twoją duszę ku demonom. A ja nie spróbowałam
jeszcze elfickiej rybki, którą mi polecał, kiedy widziałam się z nim za pierwszym razem. To znaczy,
że jeszcze za wcześnie na umieranie! Przeżyję!
Moja tarcza drżała od magicznych uderzeń, lecz ciągle się trzymała. Psy, szczerzyły zęby i
warczały u moich nóg. W końcu kilku ludzi zeskoczyło z koni i wyjęło miecze. Skierowali się w
nasza stronę.
Jak się mówi do psów?
− Brać ich! Naprzód! – krzyknęłam, pokazując ręką na wojowników.
Psy rzuciły się niczym szare cienie. Magowie krzyknęli próbując się uwolnić. Lecz już
nie patrzyłam w tamta stronę. Otto walczył od razu z kilkoma przeciwnikami, a ja zamieniłam się w
kamień gorzko żałując, że nigdy nie nauczyłam się walczyć mieczem. Na razie żaden z magów nie
przeszedł przez barierę ognia, którą udało mi się wyczarować ostatkiem sił, lecz to była kwestia
czasu. I właśnie wtedy ktoś chwycił mnie za włosy. Pisnęłam i nie patrząc machnęłam sztyletem.
Cóż, dla opowieści można powiedzieć, że aby mnie złapać, trzeba było aż trzech wojów! Czując na
szyi zimną stal, bezskutecznie próbowałam przypomnieć sobie jakąś modlitwę, lecz do głowy
przychodziło mi tylko „Już nigdy tego nie zrobię”.
− Żywcem brać! – rozległ się władczym głosem okrzyk z góry. Jakby nie było miałam rację,
jeszcze pożyję.
− Witaj Olgierdo, nie poznajesz mnie? – zapytał ten sam głos.
Podniosłam głowę i popatrzyłam na siedzącego na koniu maga. Jego twarz oświetlona
ogniem, była dla mnie obca. Lecz jeśli ją kiedyś znałam, to teraz trudno było rozpoznać. Cała lewa
strona była zniekształcona przez straszną szramą.
− Nieeee...– z piskiem wydusiłam.
− Tak też myślałem. A teraz? – mag zakrył szramę, a ja zdziwiona krzyknęłam:
− Lloyd!
− Tak, to ja – Lloyd olśniewająco się uśmiechnął. A raczej starał się olśniewająco uśmiechnąć,
lecz lewy kącik ust na zawsze zastygł w krzywym grymasie.
− A ja myślałam... że ciebie źiuka zjadła.
− To się jej nie udało. Chociaż nie kryję, że próbowała.
− Zabiłeś ją?
− Tak. Zmartwiona? Cieszę się.
− Oczywiście, że zmartwiona! – pochmurnie powiedziałam. – Toż jeszcze nie otrzymałam
mojej premii za odkrycie nowego gatunku. Możliwe, że jeśli zgodzisz się wystąpić przed
naukową komisją w roli świadka....
− Olgierda, co ty wydziwiasz? – brutalnie przerwał mi Lloyd. – Jeśli jeszcze tego nie
zauważyłaś, to ty i twój przyjaciel jesteście w niewoli. Jedno moje słowo wystarczy, żeby ci
poderżnęli gardło.
Zawładnęło mną nieskrępowane, jakieś takie histeryczne bohaterstwo. Jeśli mi się
zawsze tak szczęści, że przy tak wielkiej liczbie łajdaków w królestwie zawsze wpadam w ręce
wyjątkowych znajomych, to jak w końcu nie odejść z tego świata.
Wypada jeszcze pomyśleć o tej znajomości. Może to nie tak, że mam pecha, tylko po
prostu znam niesamowitą ilość czarnych charakterów? Oh, uprzedzała mama, że z zawieraniem
znajomości trzeba ostrożnie, dlatego że mogą nauczyć czegoś złego. Jeszcze czego! Nauczyli mnie
jawnie, jak pić wódkę tak, by rodzice się nie dowiedzieli!
− Lloyd, uwierz, żywa jestem bardziej przydatna niż martwa.
− Wierzę. Lecz zabić twojego przyjaciela nic mi nie przeszkadza.
− On jest jeszcze bardziej przydatny niż ja – powiedziałam. – Jego osoba w ogóle jest bardzo
przydatna.
Lloyd zamyślił się:
− To ten półkrasnolud rozwalił nam pół ściany?
− Tak – powiedziałam, zerknąwszy na Otta. Leżał nieprzytomny na ziemi i co mi całkowicie
się nie spodobało, to wielka wypływająca spod jego ciała ciemna kałuża.
− Ty i twoi kochani przyjaciele zabiliście i pokaleczyliście bardzo wielu ludzi – poinformował
Lloyd, schodząc z konia. – Nigdy nie myślałem, że garstka bezmózgów może narobić tyle
problemów. Chociaż, powinienem przyznać, pomysł z demonem był niesamowity. Nie
wiedziałem, że na jego przywołanie potrzeba tak mało czasu.
Podniósł mnie za podbródek, przez co ostrze jego miecza do tej pory przystawionego do
mojej drogocennej szyi, boleśnie drasnęło skórę. Lloyd powiedział:
− Niemniej, zawsze wiedziałem, że jesteś obdarzona niesamowitymi umiejętnościami. Od
momentu, kiedy udało ci się uciec z przygotowanego przeze mnie grobu. Tak właściwe, to
gratuluję, właśnie zostałaś wdową.

Ja? Kiedy? Grupie magów i tak udało się dogonić moich przyjaciół, i zabili ich?
− Nie, nie, nie dogoniliśmy uciekinierów – prawidłowo odczytał wypisane na mojej twarzy
emocje. – I tak narobiliście nam zbyt wiele kłopotów, żeby jeszcze ściągać ich siłą,
narażając życie innych, a potem jeszcze odpowiadać na niewygodne pytania. Do waszego
pojawienia się nikt nie wiedział o naszej obecności. Bardzo, bardzo mocno o to dbaliśmy. A
właściwie, jak się tu dostaliście?
W milczeniu badałam ciemny las za plecami maga.
− Nie chcesz odpowiadać? Nie trzeba. Mamy specjalistów, którzy nakłonią cię do rozmowy.
Tak, jesteś wdową. Na twojego kochanego nekromantę zostało nałożone wyjątkowe
zaklęcie, które aktywowało się, gdy znalazł się tylko trochę dalej poza posiadłością. – Lloyd
uśmiechnął się i niemal delikatnie dodał. – Myślę więc, że on już na pewno nie żyje.
Moje serce ścisnęło niewidzialne imadło, a wnętrzności ściekły gdzieś do pięt. Lecz znalazłam w
sobie resztki sił i odpowiedziałam:
− Ja bym na twoim miejscu Irgę jeszcze nie chowała. On nas jeszcze wszystkich przeżyje.
− O nieee! Nie tym razem! Sam go czarowałem. Tak więc gratuluję! Jak długo cieszyłaś się
życiem małżeńskim? Ze trzy dni? Osobliwy rekord.
− Irgi – twardo powiedziałam. – Tak prosto zabić się nie da. Zobaczysz.
Lloyd wzruszył ramionami:
− Pocieszaj się, jeśli od tego ci lżej.
Wcale nie było mi lekko. Było mi ciężko, smutno i boleśnie od otrzymanych ran. Lecz pocieszała
mnie nadzieja, że gdyby Irga umarł, to na pewno, na pewno bym to poczuła.
− Bierzcie półkrasnoluda na konia. Jedziemy z powrotem – rozkazał Lloyd. – Ola, czy mogę
uprzejmie zaproponować ci moje kolana, aby twoja podróż do niewoli była wygodniejsza?
Chwilkę pomyślałam i się zgodziłam. A co ja koniec końców stracę? Do posiadłości i tak
mnie zabiorą, a tak przynajmniej wygodnie będzie.
− Tylko, że jestem cała we krwi – poinformowałam. – Pobrudzę ci szatę.
− To nic – powiedział Lloyd. – Są u nas ludzie, którzy zajmują się praniem. Kiedy wrócimy,
ktoś cię uzdrowi.
− Chciałoby się wierzyć – mruknęłam, z jękiem wchodząc na konia.
Lewa ręka, którą broniłam się od ciosów, bolała mnie niesamowicie, ale i po żebrach
dobrze oberwałam. Usadowiwszy się między kolanami Lloyda, pośpiesznie zaczęłam mamrotać
zaklęcia przeciwbólowe. Mag nie tracił czasu, rozkazywał i wydawał polecenia na rzecz rannych
ludzi i koni.
Przeraziło mnie to, jak chłodno popatrzył na trupy byłych sojuszników i rozkazał:
− Spalić. I żeby nawet śladu nie zostało.
− Jesteś tu najważniejszy? – zainteresowałam się.
− Tutaj tak, ale w posiadłości nie, lecz jestem w gronie najbliższych współpracowników.
− Kogo?
− Sama zobaczysz.
I pojechaliśmy zobaczyć. Szczerze mówiąc miałam nadzieje, że Lloyd będzie chciał
poobmacywać moją pierś albo udo. Albo zrobi jeszcze coś takiego, co należałoby robić z
bezbronnymi niewolnicami i co pozwoliłoby mi odciągnąć gdzieś maga, jednak on jechał
absolutnie niezainteresowany moja osobą. To mnie nawet trochę obraziło, ponieważ we wszystkich
przeczytanych przeze mnie romansach przepiękne niewolnice były zawsze pożądane. Czy mój
wygląd był naprawdę taki odpychający? A przecież jeszcze niedawno proponował mi wspólny
miłosny związek. Ech...
Kiedy wjechaliśmy w staranie zakamuflowany portal posiadłości, Lloyd nieoczekiwanie
powiedział:
− Przykro mi to mówić, Ola, ale myślę, że żywa stąd nie wyjdziesz. Nawet, jeśli twoi
przyjaciele wrócą tu z pomocą władz, przekonanych dowodem w postaci ciała Irgi.
− Skąd to wiesz? – spytałam. – Możliwe, że waszemu przywódcy się jeszcze przydam.
− Gdybym był tym przywódcą, zostawiłbym cię żywą – przyznał Lloyd. – Zawiózłbym,
oczywiście gdzieś daleko i wykorzystał twoje talenty w pełni. Lecz myślę, że nie wybaczą ci
strat, które przez was ponieśliśmy. Chcę cię o coś prosić. Przed torturami powiesz mi, jak
wezwać tak szybko demona?
− Jeszcze czego! Umrę z moją tajemnicą i płaczcie sobie potem, że straciliście taki skarb.
− Nie będziemy – spokojnie powiedział mag. – Po prostu wskrzeszę cię jako zombi i spytam.
Jako panu odmówić nie będziesz mogła.
Tak prawdę powiedziawszy perspektywa nie za ciekawa. Jednak Irga opowiadał mi
kiedyś o takiej możliwości śmierci, po której maga nie można już podnieść. Szkoda tylko, że go
wtedy nie słuchałam. Trzeba będzie poszukać we wspomnieniach. Jakoś nie chce mi się po śmierci
być zabawką typów podobnych do Lloyda.
− A moje psy? – nagle przypomniałam sobie.
− Myślę, że są martwe – chłodno odpowiedział Lloyd.
− Na dodatek jeszcze oprawca?
− Nie ja je zabiłem – z jakiegoś powodu smutno odpowiedział mag. Sprowadził mnie na
ziemię, rzuciwszy w ramiona czekającego człowieka.
− Więźniów doprowadzić do stanu pozwalającego na rozmowę i przyprowadzić do sali
tronowej.
„I tak – pomyślałam, patrząc jak młody uzdrowiciel przywraca Otta do przytomności –
mają nawet salę tronową. Oczywiście, kiedy organizujesz sobie armie czarnych magów, jakże nie
nadać sobie tytułu króla. Nie, lepiej imperatora. Nie, nie imperatora, lecz Władcy i Dyktatora. Na
pewno też bym tak zrobiła, tak więc nic w tym dziwnego.”
− Cześć, Ola – ochryple powiedział Otto. – Jeszcze żyjemy?
− Już nie długo – ucieszyłam najlepszego przyjaciela.
− A, to dobrze. Wymyśliłem, że przed śmiercią trzeba zaśpiewać balladę. Bo tak bez pieśni to
śmierć wyjdzie niezgodnie z planem.
− Może pomogę? – ucieszyłam się.
Półkrasnolud zawahał się, lecz pozwolił.
− A co tam. Ostatni dzień życia. Tylko, kiedy usłyszą twój śpiew, to zabiją nas bardzo szybko.
− Cicho będę śpiewać – obiecałam.
− Ty cicho nie umiesz – westchnąwszy, powiedział Otto. – No to co. Chodźmy przedstawić się
lokalnej władzy.
I poszliśmy.

Rozdział 10
Korzyści i szkody wynikające z
posiadania adoratorów.
Opowiadanie, w którym wyjaśni się kim jest główny czarny charakter.

− A my idziemy na śmierć,
I nawet się jej nie boimy!
Ponieważ nawet jeśli umrzemy,
to nasze czyny
zaniosą nas na wyżyny! – rozśpiewałam się na całe gardło, idąc korytarzem.

Korytarz, po którym prowadzili nas do sali tronowej, był długi i oświetlony jasnymi
lampami. Widać, magicznej energii właściciele posiadłości mieli wyjątkowo dużo, skoro mogli
sobie pozwolić na takie jej marnotrawstwo.
− Zamknij się! – krzyknęli chórem nasi strażnicy i półkrasnolud.
− Co to był za koszmar? – cierpiętniczym głosem spytał najlepszy przyjaciel.
− Oto bojowa pieśń przedśmiertna – ochoczo wyjaśniłam.
− Jakaś taka całkowicie nieskładna!
− No i co! Żiwko opowiadał, że wśród orków właśnie taka jest twórczość. Koczując na
stepach, wybierają jakikolwiek motyw i śpiewają o wszystkim, co widzą.
− Myślę, że gdyby Żiwko choć raz usłyszał, jak śpiewasz, to odechciałoby mu się z tobą
żenić. Od twoich śpiewów wszystkie zwierzęta w jego plamieniu by pozdychały –
powiedział Otto.
− A i ludzie modliliby się o śmierć – kąśliwie dodał strażnik po naszej prawej stronie.
Obdarzyłam go spojrzeniem pełnym lodowatej pogardy i z wyrzutem zwróciłam się do
półkrasnoluda:
− Niewykluczone, że właśnie prowadzą nas na śmierć i nawet w takiej chwili nie możesz mnie
poprzeć! To się dopiero nazywa najlepszy przyjaciel.
− Ola – błagalnie powiedział Otto. – Jestem gotowy popierać cię zawsze i we wszystkim,
oprócz tych chwil, kiedy śpiewasz. Jesteś całkowicie pozbawiona słuchu, a twój głos
przypomina mi ryk osła z zagrody mojej mamy.
− Osła! – obraziłam się. – Dobra, dobra, spyta mnie Główny Łotr, kto z nas pierwszy ma
zginąć, wtedy mu powiem: zabijajcie jego! I będę się napawać twoją śmiercią, a potem
zaśpiewam nad twoim ciałem!
− I wtedy Główny Czarny Charakter okrutnie pożałuje, że nie zabił cię pierwszej – powiedział
Otto.
− Żartujcie sobie, żartujcie – uśmiechnął się strażnik idący z prawej strony. – To wszystko, co
wam zostało.
To naprawdę wszystko co nam zostało. Praktycznie nie miałam magicznej mocy, a
półkrasnolud ledwo trzymał się na nogach po bitwie. Uzdrowiciel nie bardzo mógł pomóc, ale
chociaż go docucił oraz z grubsza oczyścił i obandażował rany. O tym, aby rzucić się na dwóch
potężnych, zdrowych strażników i korzystając z zaskoczenia wyrwać się na wolność, nie było
nawet mowy. W posiadłości pełno było rozdrażnionych, rannych i złych magów. Nasi strażnicy w
pełni to rozumieli i obchodzili się z nami dosyć przyzwoicie. Nie licząc bardzo dokuczliwego
przeszukania, w rezultacie którego straciliśmy wszystkie moje artefakty i znajdujące się w
kieszeniach kamizelki półkrasnoluda małe sztylety. Lloyd nie odmówił sobie obszukania mnie
osobiście, do czego odniosłam się z niewielką dozą zadowolenia – jakby nie było nie jestem wcale
taka straszna, skoro jednak mnie trochę poobmacywał.

Strażnicy zaczęli otwierać misternie rzeźbione drzwi, prowadzące jak dobrze


zrozumiałam, do sali tronowej. Z odrazą prychnęłam, próbując wymyślić odpowiednie powitanie,
lecz nic mądrego nie chciało mi przyjść do głowy. Drzwi otworzyły się ciężko i ze skrzypieniem,
boleśnie wżynającym się w zęby.
− Mogli chociaż drzwi naoliwić – krzywiąc się, jęknął półkrasnolud. – Niby rządzi tu
Złoczyńca, lecz gospodarz z niego żaden.
− A może po prostu tych drzwi dawno nikt nie używał i specjalnie dla nas zrobili takie
wyróżnienie. Powitanie w sali tronowej – zaproponowałam. – Bądź dumny.
A potem zaczęło się przedstawienie. Westchnęłam i ze zdumienia zamarłam w miejscu.
− Idź, idź – powiedział strażnik i pchnął mnie w plecy.

Weszłam do najpiękniejszej sali, jaką kiedykolwiek widziałam w życiu. Ściany komnaty


pokryte były drewnianymi, rzeźbionymi panelami, wykonanymi elficką ręką. Z paneli zerkały na
mnie jelenie, które przybyły do wodopoju. Nad ich głowami ulatywały motylki, a wokół panowała
zieleń – listki i gałązki były tak wycięte, że można było zauważyć najmniejsze punkciki i żyłki.
Wielkiemu dziełu przedstawiającemu wodopój, ani trochę nie ustępował znajdujący po prawej
stronie widok leśnej łączki, na której lisica zajmowała się swoimi małymi liskami, a tata lis niósł im
w zębach złapanego zająca.
Po bokach sali szły dwa rzędy marmurowych kolumn, kreowanych na potężnych mężczyzn z
imponującą muskulaturą, którzy utrzymywali na swych barkach sufit – niebo, upstrzone licznymi
migoczącymi gwizdkami.
− Ale tu mają....– zachwyciłam się, uważnie oglądając najważniejszą część rzeźby.
− Czegoś tutaj nie rozumiem – mruknął równie zaskoczony Otto, patrząc na to cudo. –
Wydawało mi się, że sala tronowa służąca czarnym charakterom powinna wyglądać trochę
inaczej. W każdym razie nie powinno w niej być elfickich dzieł i krasnoludzkich rzeźb...
− To ci mężczyźni.... wykonani zostali przez krasnoludy? – sypałam. – Zaczynam cenić waszą
sztukę.
− Jeszcze nie widziałaś kobiecej rzeźby! Tam to dopiero jest na czym oko zawiesić..
− Co się zatrzymaliście?! Idźcie! – strażnik brutalnie przerwał rozmyślenia półkrasnoluda. –
Mają na was czekać, czy co?

Na koniec zwróciłam uwagę na oczekującego nas Głównego Przestępcę... Przestępcę...


Przestępczynię! Na Siły Boskie! Po przeciwnej stronie, całkowicie ginąc w ogromnym rzeźbionym
tronie, siedziała młoda kobieta w koronie na głowie wysadzanej drogocennymi klejnotami. Przez
gigantyczny tron jej osoba wydawała się mała i niepozorna. Tego wrażenia, nie zmieniła nawet
przecudna suknia z elfickiego jedwabiu. Za tronem stało dwóch ponurych drabów, których wygląd
zrodził w mojej głowie podejrzenie, że ich mamuśki trolice zgrzeszyły z bykami – reproduktorami.
− Ciekawe, w jaki sposób tutaj weszła? – spytałam na głos, w czasie kiedy szliśmy do tronu. –
Również tymi skrzypiącymi drzwiami?
− Nie, widzisz, tam w rogu są małe drzwiczki – wyjaśnił Otto.
− Milczeć! – rozkazał strażnik z prawej strony.
− Na kolana przed Jej Królewską Mością! – ogłosił strażnik z lewej strony takim tonem,
jakbyśmy właśnie wygrali na loterii ładną kwotę.
Spojrzeliśmy po sobie z Ottem i nagle powiedziałam:
− Może i jest waszym Najjaśniejszym Majestatem, lecz nie dla mnie. Klęczeć przed nią nie
mam obowiązku!
− Jak najbardziej masz! – powiedział strażnik. Wtem tak mnie pchnął, że upadłam na kolana,
prawie zaorawszy nosem o czerwony dywan. – Jest i twoim Najjaśniejszym Majestatem. To
królowa Sitorii, Angelina.
− To mamy królową? – głupio spytałam Otta, który także został zmuszony do klęknięcia.
− Aha – trochę pomyślawszy, powiedział półkrasnolud.
− Od kiedy? Przecież mamy króla... Teodora jakiegoś tam – szepnęłam.
Królowa patrzyła na nas z takim wyrazem twarzy, jakbyśmy byli muchami pływającymi
w jej talerzu.
− Teodor Trzynasty. To jego żona – wyjaśnił półkrasnolud.
− Żona? – otworzyłam usta. Łamiąc zasady etykiety, gapiłam się na królową jak na jakieś
ciekawe zwierzątko. Właściwie, nie znałam etykiety odnoszącej się do spotkania z
koronowaną głową. Mama, która uczyłam mnie jak być dobrze wychowaną i kulturalną
dziewczyną, nigdy nawet nie pomyślała, że spotkam kiedyś królową. – Tylko o jego
kochankach słyszałam.
Otto uderzył mnie w bok i szepnął:
− Myśl, co mówisz przy królowej! I jak to możliwe, że zdałaś egzamin z historii naszego
królestwa?
− Wyuczyłam się tylko połowy pytań, ale one nie dotyczyły teraźniejszych wydarzeń –
szczerze odpowiedziałam. – A o kochankach we wszystkich czasopismach piszą.
− Riko to ci, którzy zniszczyli mój majątek? – spytała królowa, nie chcąc więcej słuchać
naszej rozmowy o królewskich kochankach męża.
Jej głos okazał się całkowicie nieodpowiedni dla tak wysoko postawionej osobistości.
Był cienki i piskliwy.
− Tak, moja pani – odpowiedział za moimi plecami strażnik.
− Wasz majątek? – zapytałam. – Wasza Wysokość, czy wiecie, że tutaj uprawiają czarną
magię?
− Oczywiście – pogardliwie odpowiedziała królowa. – Pracują na mój rozkaz.
− Na wasz rozkaz? – zaszokowany westchnął Otto. – To oznacza, że to zamaskowane miejsce,
o którym nikt nie wie, to dzieło waszych rąk?
− Tak – powiedziała królowa, kokieteryjnie się uśmiechając. – Nieźle im to wyszło, nie
myślicie? Pracowali nad tym najlepsi magowie królestwa!
Wystarczająco nacieszywszy się naszymi zdziwionymi twarzami, królowa chłodno
powiedziała:
− Jak się tutaj dostaliście?
− A dlaczego chcecie to wiedzieć? – zainteresowałam się.
− Żebym wiedziała, kogo skazać za niedopełnienie służbowych obowiązków – miło
uśmiechnęła się królowa. – Mówcie!
− Nikogo nie trzeba skazywać – poprosiłam. – Po prostu, jesteśmy zbawicielami świata,
których przeznaczeniem było przedostać się tutaj i rozbić to przeklęte gniazdo czarnej
magii.
Otto sapnął obok.
− Tak? – zdziwiła się królowa. – A od czego ciekawe, zamierzaliście ocalić świat? Od legalnej
władczyni?
− Po pierwsze nie jesteście władczynią całego świata, a tylko naszego królestwa. Po drugie
świat zawsze jest od czego lub od kogo wybawiać. I właśnie my wybawiamy go tak po
cichutku – powiedziałam, próbując pojąć, co mnie napadło. Może to był jakiś szok
wywołany spotkaniem z monarszą osobą?
− Riko – kapryśnie powiedziała królowa. – Czy ci idioci mogli przeniknąć przez naszą barierę
i pokonać pół ochrony pilnującej domu?
− Proszę nie przezywać mnie idiotą! – obraził się Otto. – W ogóle się nie odzywam!
− Sprzedawczyk! – szepnęłam.
− A po głowie ktoś ci czasem nie dał, gdy byłem nieprzytomny? – zainteresował się najlepszy
przyjaciel.
− Właściwie to nie – na wszelki wypadek pomacałam głowę w poszukiwaniu wcześniej
niezauważonych obrażeń.
− Chcę umrzeć z honorami – przypominał półkrasnolud. – A nie jako bezmózgi idiota,
wybawca świata.
− Być wybawcą świata wcale nie taka zła....Ałłaa... Za co? – zawyłam, ponieważ Riko bardzo
boleśnie uderzył mnie po plecach drzewcem halabardy. Po głowie też mi się dostało, tak
więc bez problemu mogłam teraz zwalić wszystko na traumę wywołaną obrażeniami.
− Zmówili się? – chłodno powiedziała królowa. – Rozkazuję wam opowiedzieć, jak się tutaj
dostaliście!
− Wszystko to dzięki mojej magicznej sile – ogłosiłam. – Jestem niewiarygodnie silną i zdolną
magiczką. Dla mnie przełamanie waszej bariery, to jak plunąć.
− Niewiarygodnie silna, zdolna magiczka? – Angelina uniosła brwi. – A więc czemu nigdy nie
słyszeliśmy o tobie?
− Jestem niewiarygodnie silna i zdoła, ale także skromna i dlatego o mnie nie słyszeliście –
powiedziałam i przemiło zawachlowałam rzęsami.
− Dlaczego w takim razie dałaś się tak łatwo złapać? – spytała królowa. – Kto dowodził
pogonią? Natychmiast wezwać.
Po krótkim czasie, za naszymi plecami, ze skrzypnięciem otworzyły się drzwi do sali
tronowej. Rozległ się zdyszany głos Lloyda:
− Wasza Wysokość, za waszym pozwoleniem.
− Ta dziewczyna twierdzi, że jest bardzo silnym magiem. Czy to prawda? Prowadziłeś pogoń
za nią. Powinieneś wiedzieć, co potrafi.
Lloyd stojąc koło mnie, zawahał się i powiedział:
− Z Olgierdą spotkałem się już kilka razy. Ona... nie wiem na ile jest silna, Wasza Wysokość.
Lecz z łatwością złamała ochronną barierę, która maskuję magię.
„Z łatwością? – chciało mi się krzyczeć. – Nie wyobrażasz sobie, ile pracy mnie to
kosztowało!” Zamiast tego zrobiłam obojętną i tajemniczą minę. Lepiej Lloyda nie złościć, bo
jeszcze wspomni o moich bezwartościowych bojowych umiejętnościach.
− Boję się, że przy pojmaniu tych dwóch magów ponieśliśmy znaczne straty – dopowiedział
mężczyzna. – Poza tym Ola była jednym z ulubionych uczniów Befa, jeśli o nim słyszałaś
pani.
− Dlaczego byłam? – rozzłościłam się. – I nadal jestem jego ulubioną uczennicą!
− Bef...Bef Czistakowicz? Czy to ten przesławny mag–praktyk, który przekwalifikował się na
teoretyka? – zamyśliwszy się, spytała królowa.
− Jak zawsze macie rację, Wasza Wysokość – pochlebnie odpowiedział Lloyd. – Jeśli będzie
mi wolno wyrazić swoje zdanie, to czuję, że Olgierda w pełni może przydać się w
przygotowaniach wykonania waszego planu.
− Dobrze – powiedziała Angelina. – Dziewczynę zostawić, brodacza usunąć.
− Nie! – krzyknęłam. – Nie wolno go usuwać! Jesteśmy nierozłączni jak bliźnięta, jak
bracia....siostry...brat i siostra!
Królowa gestem wyrażającym zmęczenie przycisnęła dłoń do czoła i męczeńsko się
skrzywiła.
− Nie krzycz! – warknął Riko i ponownie uderzył mnie w plecy.
− Dobra, dobra, sadysto – mruczałam, gładząc plecy. – Jeszcze ci się odpłacę.
− Wasza Wysokość – powiedziałam niezmiernie uprzejmie i grzecznie. – Oczywiście, że nie
będę odmawiać współpracy z samą władczynią. Wykorzystam wszelkie moje umiejętności
na waszą korzyść, lecz muszę znać odpowiedzi na kilka pytań. Czy księżycowe martwiaki to
wasze dzieło?
− Tak – twardo odpowiedziała królowa. – Nie całkowicie nasze, lecz pod naszym
panowaniem.
− Ale...dlaczego? Przecież jesteście naszą królową! Dlaczego chcecie zniszczyć własne
królestwo?
− Jestem królową i co chcę to robię – Angelina zawachlowała koronkową chusteczką.
− Ale, Wasza Wysokość – ze złości nawet pochyliłam się do przodu, tak że doleciał do mnie
delikatny zapach perfum królowej. – Zdajecie sobie sprawę, ile żyć kosztowało to wasze
„chcę”?
− I co? – królowa zmarszczyła nos.
− A to, że powinno was to zainteresować! – wściekłam się. – Dla was to „I co”, a to byli żywi
ludzie, którzy żyli, spali, jedli, kochali, wychowywali dzieci, marzyli o przyszłości, a wy to
wszystko przekreśliłaś jednym „chcę”!
Królowa nagle zaszlochała.
− Przestań – szepnął współczująco Otto. – Znęcasz się nad nią!
Wzięłam głęboki wdech i podeszłam bliżej królowej. Podniosłam ręce i tragicznie
zaczęłam:
− Każdy człowiek, który zginął z rąk.... zębów zombi, stworzonych przez waszych mistrzów,
to nie po prostu kolejna liczba w statyce strat, którą prowadzicie... lub nie prowadzicie. Po
co wam zniszczone miasteczka. To pospólstwo! Oczywiście, wśród nich byli złoczyńcy,
których nawet ja nie wahałabym się skazać, ale w większości byli to dobrzy ludzie! Byli to
mężczyźni, kobiety, dzieci, którzy kładli się spać z planami na jutrzejszy dzień. Ktoś miał
zaplanowane spotkanie, a ktoś inny ślub, jakaś kobieta rodziła dziecko, a jakaś para
zajmowała się właśnie tworzeniem potomka. Ktoś po prostu zasiadał do obiadu w gronie
rodziny, po czym wychodził do pracy. A zamiast tego ci ludzie, tysiące ludzi, nigdy się nie
obudzą, albo obudzą się tylko po to, żeby umrzeć w męczarniach. A możliwe, że wśród nich
byli przyszli bardzo potężni magowie, utalentowani rzemieślnicy, genialni artyści lub po
prostu dobrzy ludzie! Mogli przynieść sławę naszemu królestwu. I nie tylko sławę, ale i
znaczny dochód. A to znaczy, że mielibyście więcej pieniędzy na realizowanie planów, ale
oczywiście nie tak okrutnych. Strach pomyśleć, Wasza Wysokość, ile krwi przeleliście.

Królowa płakała już się z tym nie kryjąc i wycierała łzy swoją elegancką chusteczką.
Czy naprawdę stałam się wybawczynią świata? Skruszona przestępczyni pojedzie teraz i postawi
pomniki wszystkim ofiarom. Przeprosi ich rodziny. Napady umarłych skończą się, a my otrzymamy
tak wymarzoną premię za bohaterstwo.
− Kto cuchnie psem? – spytała królowa, zupełnie nieelegancko wydmuchując nos w
chusteczkę. – Przecież wiecie, że mam alergię na psy!
Nie wiedziałam o tym. Z przerażeniem opuściłam wzrok odkrywając, że do spódnicy
przyczepiły mi się długie, szare kłębki sierści psów orka. Angelina podążyła za moim wzrokiem i
nie cierpiącym zwłoki tonem rozkazała:
− Stracić oboje. Natychmiast!
Z rozpaczą zwróciłam się do Lloyda, lecz on tylko wzruszył ramionami. Mag zrobił
wszystko co mógł.
− Ot i jak oto para psów zdecydowała o losach świata – smutno skomentował Otto, zanim pod
strażą wyprowadzano nas korytarzem z sali tronowej.
Nie zamierzałam się jednak poddawać. Odechciało mi się całkowicie umierać. Tym
bardziej, że w głębi duszy cały czas miałam nadzieję na to, że wcześniej czy później nas uratują.
Oczywiście lepiej by było żeby wcześniej.
− Współczuję wam – cicho powiedziałam do naszych strażników. – Zabić potężnego maga to
nie jak kichnąć. To odpowiedzialne zadanie. Najzwyczajniej w świecie, strasznie mi was żal,
dlatego też wcześniej uprzedzę, że nałożyłam na siebie pośmiertną klątwę. Staniecie się
impotentami. Może uda się wam znaleźć na to jakiś sposób, lecz wątpię. W końcu to
pośmiertna klątwa. Na zawsze.... Żal, a takie z was chłopy... Tego nikomu nie uda się zdjąć,
nawet najsilniejszemu magowi. Nawet konwentowi silnych magów. Nawet królewskiemu
najwyższemu magowi. Jednak wy spróbujecie, dlatego was uprzedzam. Przecież tu jest
mnóstwo magów, może któryś tego dokona.

Otto popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem, lecz nic nie powiedział. A mnie
pochwyciła niesamowita fantazja, wyuczona na wielu uniewinniających przemówieniach przed
nauczycielami na temat nieodrobionych prac domowych.
− Ach, nie wiecie, co to jest pośmiertna klątwa? – spytałam strażników, widząc, że moje słowa
nie zrobiły na nich pożądanego wrażenia. – To jest tak, że w czasie gwałtownej śmierci
maga zachodzi wyswobodzenie dużej dawki magicznej energii, która może rozproszyć się w
przestrzeni lub przyjąć przygotowaną formę błogosławieństwa lub klątwy.
Błogosławieństwo przede wszystkim jest przywilejem wszelkich świętych i
błogosławionych. A nam, prostym, potężnym magom zostaje klątwa. I klątwa to ma
niesamowitą siłę i destrukcyjne oddziaływanie.
− Eee... panna – powiedział nie przekonany Riko. – A nie mogłabyś zmienić swojej
pośmiertelnej klątwy?
− Niestety nie – westchnęłam. – Przeznaczenie dla niej wybrałam już dawno, dawno temu,
kiedy to płeć męska bardzo mnie zraniła. Zmienić tego, bez odpowiedniego zestawu
instrumentów nie mogę.
− Jakoś nie wierzę w tę klątwę – burknął bezimienny strażnik. – Powiedziano mi, że
zostaliście całkowicie bez sił.
− A nie słyszałeś nigdy o drugim wdechu? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – Na
pewno słyszałeś, a na treningach sam to przechodziłeś. I właściwie jest jeszcze coś takiego,
jak ukryte rezerwy organizmu.
Na twarzach strażników pojawiła się głęboka zaduma, która pasował im tak, jak elfom
brud.
− Ale to przecież nic strasznego, że przydarzy się wam coś takiego – postarałam się pocieszyć
strażników. – Są inne sposoby uzyskania satysfakcji. Na przykład zajmowanie się pracą
naukową w bibliotece lub dzierganie szaliczków.
− Szaliczków?
− No tak, szaliczki – powiedział Otto, podchwytując temat. – Niemęskie zajęcie, ale wam już
będzie wszystko jedno. A ja wam jeszcze o mojej pośmiertnej klątwie nie opowiedziałem.
Ale nie będę tak dobry, jak Ola. To będzie dla was niespodzianka. Nieprzyjemna,
oczywiście.
− Zamknij się! – wrzasnął strażnik i uderzył Otta drzewcem halabardy.
− Ja chociaż umrę jako mężczyzna – z duma odpowiedział półkrasnolud, choć przez głos
przebijał mu się cień bólu.
Strażnicy zatrzymawszy się, zaczęli szeptem konsultację. Próbowałam przysłuchiwać
się, lecz nic nie rozumiałam.
− Zakończymy to tu i szybko – filozoficznie powiedział półkrasnolud, całkowicie psując moje
plany podsłuchiwania.
Zamiast tego zaciągnęli nas do jakiejś małej, ciemnej komnatki i odeszli. Usłyszawszy
oddalające się po korytarzu kroki strażników, Otto szeptem spytał:
− Co to takiego, ta pośmiertna klątwa?
− Skąd mam wiedzieć? Przeczytałam o czymś takim w jednym romansie.
− Co? – krzyknął półkrasnolud. – Straszyłaś ich czymś, o czym sama nie masz pojęcia?
− Ale się udało – odgryzłam się. – Tym bardziej, że wszyscy tutaj zajmują się czarną magią i
powinni w takie rzeczy wierzyć.
− Oni teraz, tak po prostu nas nie zabiją, a będą jeszcze przedtem torturować – z histerycznym
uśmiechem powiedział półkrasnolud, tworząc mały i słabiutki płomyczek. – Za to, że
namieszaliśmy im w głowach. Ale muszę przyznać, że jesteś mistrzem kłamstwa. Tak
przekonująco ci to wyszło, że już sam zacząłem myśleć, kiedy tego dokonaliśmy i dlaczego
o tym zapominałem.
− Może jeszcze nie zabiją, może przybędzie pomoc – powiedziałam dokładnie oglądając
pomieszczenie w poszukiwaniu jakiejś broni. Niestety poszukiwania nie dały żadnych
rezultatów. Pokój był całkowicie pusty. Na ścianach nie było nawet gwoździ, na których
mogłyby wisieć obrazy lub dywany.
− Nasz ratunek jest NIE–RE–AL–NY – wyraźnie przyznał Otto. – Skarbie, myślałem, że już
to zrozumiałaś. Pomoc nie przyjdzie.
− Dlaczego? – cicho spytałam.
− Nie zrozumiałaś? – zdziwił się najlepszy przyjaciel. – Przez cały ten czas wierzyłaś, że
wyjdziemy stąd żywi?
− Tak – szepnęłam.
− Skarbie – Otto przytulił do siebie moją głowę i kołysząc w swoich ramionach, wyjaśnił. –
Pomyśl sama. Chłopcy nie zdążą zebrać wystarczającej grupy ochotników do szturmu
umocnionego armią dworu. I to, że dostanie się ich tu tym samym sposobem, co my będzie
niewykonalne, to chyba jasne. Wcześniej ta banda myślała, że są tu niezniszczalni i
niewidoczni. W możliwość ataku i niebezpieczeństwa nie wierzyli. Prócz tego, myślę, że po
tych wydarzeniach wokół bariery postawili patrole. Temat naszego wybawienia ostatecznie
kończy to, że nie jesteśmy w niewoli u byle kogo, a u samej królowej. Jestem również
przekonany, że już dawno zdążyła sobie podporządkować cały biurokratyczny aparat. Nie
dziwi więc mnie to, że nikt nie wiedział o tym, że w tych lasach stoi wielki dwór z małą
armią bojów i magów, a prócz tego pełną piwnicą porwanych magów!
− Co?
− Kiedy wyciągałem Irgę, widziałem ich – smutno powiedział Otto. – Pełna piwnica zbitych i
półżywych magów.
− Skąd wiesz, że to magowie? – spytałam.
Półkrasnolud wzruszył ramionami.
− Nie wiem. Tak czuję.
− Co tu się dzieje? Co tu się dzieje? – zadałam pytanie ciemnym ścianom. Ściany oczywiście
milczały, choć wcale bym się nie zdziwiła, gdyby odpowiedziały.
− Hej, siedzicie tam jeszcze? – spytał z korytarza Riko.
− Siedzimy – znudzonym tonem odpowiedział Otto. – A myśleliście, że przez ściany
przenikniemy?
− A kto tam was magów wie. Może i byście mogli przeniknąć. Nic, nic, zaraz przyjdzie
zwierzchnik naszych nekromantów. Nie pozwoli, aby waszą egzekucję zatrzymała jakaś tam
nieszczęsna pośmiertna klątwa.
Naczelnik nekromantów? A kto to taki? Na pewno, bardzo potężny mag, którego niczym
nie przestraszę. Bez sił opadłam na podłogę i zwinęłam się w kłębek.
− Pocieszmy się tym, że dzięki naszej ofierze reszcie udało się uciec – powiedział Otto,
klęknąwszy obok mnie.
− Tak – żałośnie powiedziałam, ale chwilę pomyślawszy dodałam. – Jakieś to słabe
pocieszenie. Umierać i tak się nie chce.
− Nie trzeba było zabierać się za dokonywanie bohaterskich czynów.
− Wtedy w ogóle wszystkich by złapali.
− I dlatego mówię ci, żebyś się z tego cieszyła.
− Czym się tu cieszyć, kiedy nawet nie wiem czy Irga żyje! – wyrwało mi się z takim bólem,
że chciałam już tylko zawyć, jak zbity uliczny psiak.
− Żyje – powiedział Otto spokojnie. – Wierzę w to.
− Dlaczego? Lloyd powiedział, że sam nakładał na niego zaklęcie.
− Dlatego, że Irga nigdy tak prosto nie dał i nie pozwoli siebie zabić. I pluje na te wszystkie
zaklęcia. Nie wierzysz w magiczne siły swojego męża.
− Nie wiem – jęknęłam. – Przecież sam dał się złapać! I dlaczego chciał ukryć swój magiczny
ślad!
− Dlaczego schował to oczywiste. Żebyśmy go nie znaleźli, ponieważ zrozumiał, w jaką
nieprzyjemną sprawę wdepnął. Nie chciał, żebyśmy też w to wpadli.
− Uratowaliśmy go.
− Tak – odpowiedział Otto. – Ocaliliśmy. Myślę, że Irga żyje i z pewnością nas przeżyje.
Zrobiło mi się bardzo smutno, a po głowie zaczęły chodzić samobójcze myśli – lepiej
zabić siebie samego, żeby nie dać wrogowi możliwości znęcania się. Tylko mądry pomysł, jak to
zrobić nie mając w rękach żadnego nadającego się przedmiotu, jakoś nie chciał przyjść.

− Chyba jednak nie – zdecydowanie wyraziłam zdanie, trochę poleżawszy na zimnej podłodze
i zdecydowałam, że przeziębienie się nie jest najlepszym wyjściem. – Tak łatwo się poddać
nie mam zamiaru. Jeśli już umierać, to tylko tak, aby przeciwnik otrzymał maksymalnie
dużo strat.
− Zabrali nam wszystkie artefakty – przypomniał Otto.
− Ha, ha! – złowieszczo się zaśmiałam, zdejmując z palca pierścionek, który dał mi kiedyś na
zaręczyny Irga. – To przecież nie jest zwykły pierścionek! Już zapomniałeś? Razem
badaliśmy go pod kątem magicznych właściwości. Pierścioneczku! Już raz mnie uratowałeś,
na zawiedź mnie tym razem!
− Kiedy zostanę Czarnym Panem – mruknął najlepszy przyjaciel. – Będę zdejmować
wszystko ze swoich wrogów. Nawet bieliznę. A nawet brodawki powyrywam. Co
zamierzasz zrobić?
− Wezwę jednego demona – powiedziałam, rysując pentagram. – Jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi.
− Ola! – zmartwił się półkrasnolud. – Nie robiłbym tego na twoim miejscu. To jest wyższy
demon, jeśli prawidłowo zgaduję, co masz na myśli.
− Prawidłowo, prawidłowo – zgodziłam się. – Co z tego, że wyższy demon? Co koniec
końców możemy stracić?
− Jeśli nas uratuje, nigdy się z nim nie rozliczymy. Pamiętasz, co nam mówili na
demonologii?
− Nie pamiętam – przyznałam, zbierając ze spoconego czoła przyklejone włosy. – Kaca wtedy
miałam. Może to i lepiej, że nie pamiętam. Przynajmniej niczego się teraz nie boję.
− Wykorzystujesz dla wezwania wyższego demona prosty schemat, który służy do wzywania
najniższego rodzaju typu ogniowych demonków? – przypatrzywszy się, z wyrzutem
powiedział Otto. – On się nie pojawi.
− Dziękuje za wsparcie – odgryzłam się. – Innego schematu nie znam. Lepiej trzymaj
płomyczek, bo już sił nie mam.
Możliwe, że Sukin Kot się nie pojawi, ale po prostu nie mogłam sobie przypomnieć
innego schematu. A ten wychodził mi najlepiej ze wszystkich. Już wtedy, gdy próbowałam uczynić
nasz domek w Gnedinie bardziej wygodnym, wyposażając go w bieżącą, gorącą wodą. Klęknąwszy,
położyłam ręce na dwóch końcach pentagramu, parę razy głęboko odetchnęłam, wylałam z siebie
ostatnie krople energii i cicho przyzwałam:
− Sukin Kocie, zjaw się! Sukin Kocie, pokaż się! Sukin Kocie, objaw się!
Po linach pentagramu przebieg czerwony błysk i nic się nie stało. Za moimi plecami
Otto cicho westchnął.
− Sukin Kocie – ponuro powiedziawszy, zamknęłam oczy i podziwiałam różnokolorowe kręgi
pojawiające się pod moimi powiekami. – Proszę cię, zjaw się. Tu jest tak wesoło.
Przepuścisz, pożałujesz.
Półkrasnolud wstrzymał oddech. Otworzyłam oczy i ujrzałam w samym rogu pokoju
Sukin Kota. Leniwie mył swoje prawe ucho, całą swoją osobą wyrażając znudzenie.
− No i gdzie tu jest wesoło? – umywszy się, spytał.
− A dlaczego nie pojawiłeś się w środku pentagramu? – głupio spytałam.
− Pfff – prychnął Kot. – Śmiejesz się ze mnie? Jestem drugim pod względem siły demonem i
niby mam siedzieć w śrrrodku krzywo narrrysowanego pentagramu?
− Wcale nie jest krzywy! – kłóciłam się.
− Ola – ostrożnie pociągną mnie za rękaw Otto. – Odwracasz uwagę od sedna sprawy.
− Otto dobrze mówi. Szkoda, że to nie tacy mi się trafiają po śmierci – zauważył Kot. –
Powtórzę, gdzie ta zabawa?
− Chcą nas zabić – pożaliłam się.
− Myślisz, że komedia z twoją śmiercią mnie rrrozweseli? – zainteresował się Ryży.
− Nie, wcale tak nie myślę. Bardzo cię proszę, żebyś pomógł nam wyplątać się z tej draki.
− Nie uda się – cicho powiedział Kot. – Mam zasadę: minimalnie narrruszać świat żywych.
− A mój ślub kto popsuł? – rozzłościłam się. – Może powiesz, że przy niczym w nim nie
mieszałeś?
− Minimalnie! – uściślił demon. – Tylko tyle, żeby było weselej.
− Ot i zaraz kogoś za uszy wytarmoszę! – krzyknęłam. – Popsuć drogocenną elficką suknię, to
było bardzo wesoło. A uratować nas stąd, to już nie jest wesołe, tak?
− Ola! – zawył z rozpaczy półkrasnolud.
Nie zwracałam na najlepszego przyjaciela uwagi. Koniec końców co mi tam? Nawet
lepiej, jeśli mnie spopieli na miejscu rozwścieczony demon. Chociaż męczyć się nie będę. I popiołu
potem nikt w zombi nie przerobi.
Sukin Kot całkowicie po kociemu wygiął w złości plecy i prychnął, a potem ponownie
przyjął spokojną pozę i pojednawczo powiedział:
− Nie gorrrrączkuj się. Dziwię się, że wy człowieczki, tak uparcie trzymacie się swojego
życia.
− Na pewno dlatego, że w przeciwieństwie do niektórych, nie jesteśmy nieśmiertelni!
− Ach, w nieśmierrrtelności nie ma nic dobrrrego. Było miło się z wami spotkać, lecz na mnie
już czas.
− Co??? To wszystko? I w niczym nam nie pomożesz?
Kot w zamyśleniu popatrzył na przednie łapy i odpowiedział:
− Oczywiście, że pomogę. O! – na jego wyciągniętej, prawej, przedniej łapie zmaterializował
się gruby tom. – Oto moje dzieło. Nieskończone jeszcze, lecz ogólne przypisy zrrrozumieć
można. Daruję go wam bezpłatnie!
Drżącą ręką sięgnęłam po księgę. Kot podał ją i znikł z lekkim pyknięciem.
− Co to? – spytał Otto. – Niewiarygodnie silne zaklęcia, które pomogą nam uciec?
− „Jak zachowywać się tuż przed śmiercią” – przeczytałam tytuł. – Ach, ty!....
Księga ze świstem wylądowała w przeciwległym kącie.
− Nie można tak obchodzić się z demonicznym prezentem – zganił mnie Otto, podnosząc
księgę i zaczął kartkować strony. – Jakkolwiek wydawałby się nieużyteczny. W końcu, co
by nie mówić, to podarek od wyższej siły.
− Bardzo na miejscu! – burknęłam. – A ja idiotka, pokładałam nadzieję w Kocie! Myślałam,
że nam pomoże!
− Nie powiem, że nie uprzedzałem – powiedział Otto, zapalając nad księgą płomyczek i
wgłębiając się w treść. – O, słuchaj, co tu jest napisane: „Nawet jeśli do topora kata został ci
jeden krok, to wcale nie znaczy, że zaraz umrzesz. Życie jest bardzo nieprzewidywalne”.
− Nie ma tam porady jak uciec, gdy do topora został tylko jeden krok? – spytałam.
Otto zaczął przewracać strony i powiedział:
− Nie. Ale jest coś takiego: „Nie zapomnij przed śmiercią pomodlić się do demonów, bo
najprawdopodobniej właśnie do nich trafisz”.
− Bardzo interesujące – sceptycznie odpowiedziałam. – I tak o tym dobrze wiem. A mnie po
prostu aż ciągnie, żeby spotkać się z takim jednym Ryżym i dać mu po mordzie.
− A myślałem, że nie chcesz umrzeć – zdziwił się Otto.
− Nie chcę, ale możliwością plunięcia we włochatą mordę też nie wzgardzę.
− Cii! – szepnął półkrasnolud i odwrócił się ku drzwiom.
− Idą tu? – przestraszona, przytuliłam się do najlepszego przyjaciela. Objął mnie lewą ręką,
prawą chowając księgę pod brodę.
Byłam przerażona nie dlatego, że przyszedł czas mojej śmierci. Już kiedyś umierałam i
wiem, że to nie jest bardzo straszne. Bałam się nieznanego naczelnika nekromantów. Wyobraźnia
już zdążyła stworzyć w mojej głowie tak straszny obraz, że tylko silna wola nie pozwoliła mi
schować się pod kamizelkę półkrasnoluda i nie zamykać oczu. Drzwi się otworzyły. W świetle
stanęła sylwetka mężczyzny w czarnym płaszczu, który powiedział:
− Tak. Tak. Tak. Dzień dobry, Olgierdo.
− Myliłem się, a Trochim miał rację – powiedział Otto zamyśliwszy się, póki w zdumieniu
patrzyłam na gościa. – Twoich adoratorów śmiało można puszczać na zwiady. Ponieważ ty
ich znajdujesz wszędzie.
− Dzień dobry, Levan – w końcu powiedziałam, przekonana, że w życiu nic mnie już nie
zdziwi.

Spotkanie z największym łotrem swojego życia, według reguły, powinno mieć miejsce w
wyjątkowej atmosferze. Powinno odbywać się przy dźwiękach niebiańskich chórów lub w
najgorszym wypadku ryku demonów. Powinien buchać żar płomieni, a we wnętrznościach rodzić
się złość, nienawiść przysłaniać wzrok, zęby zgrzytać, przepiękne damy powinny mdleć, a dzielni
młodzieńcy wydobywać miecze.
Nic z tego nie miało miejsca. Było dwóch wykończonych i rannych magów, siedzących na
podłodze w pustym pokoju i przygotowujących się na śmierć. Właściwie to na śmierć z rąk
nekromanty – psychopaty o niebieskich oczach i miłym głosie.
Mówiąc prawdę to wszystkie przygodowe powieści kłamią. Gdy umrę, to zajmę się
pisaniem tak jak Sukin Kot. Napiszę coś w rodzaju „Obalanie mitów o śmiertelnych
niebezpieczeństwach” czy „Śmierć przychodzi nagle i nieładnie”. Właśnie coś takiego, aby młody i
romantycznie nastawiony bohater nie myślał, że wszystko cudownie się ułoży.
W milczeniu patrzyliśmy na Levana. Czułam jak mój optymizm i nadzieja odnosząca się
do naszej przyszłości, która i tak była bliska zeru, właśnie umarła w bolesnej agonii. I dobrze,
niedługo połączę się z moim mężem.
− Jesteście wolni – powiedział Levan do naszych strażników. – Możecie zameldować, że
zadanie zostało wykonane. Sam się tym zajmę.
Strażnicy nerwowo skinęli głowami i błyskawicznie uciekli. Widocznie Levan miał
niezachwianą reputację. Nie śpiesząc się, zapalił w powietrzu duży płomyczek, który zalał
wesołym, pomarańczowym światłem cały pokój. Zamknął drzwi i odwróciwszy się do nas radośnie
powiedział:
− I teraz, Olgierdo, zakończymy coś co kiedyś zaczęliśmy.
− Co on ma na myśli? – cicho spytał półkrasnolud.
− Kusiłam Levana wspólną nocą, kiedy prowadziłam operację pojmania go – ponuro
powiedziałam. Na szybką i bezbolesną śmierć już nie miałam nadziei, a sił, żeby się opierać
też już nie miałam.
− Tak, tak – kiwnął głowa Levan. – Cieszę się, że tego nie zapomniałaś. No cóż...– zgiął dłoń
w pieść i jednym uderzeniem rzucił Otta na ścianę. – Nie potrzebni, są nam zbędni, prawda?
− Otto – szepnęłam patrząc, jak najlepszy przyjaciel ześlizguje się na podłogę, zostawiając za
sobą szeroki krwawy ślad.
− Zapomnij o nim – poradził nekromanta. – Chociaż… lubię, kiedy moje ofiary płaczą.
Doczekasz się, a jakże!
− Levan – powiedziałam, wstając i nagle miło się uśmiechnęłam. – Miałam nadzieje, że
zostałeś zesłany na katorgę.
− Niestety – rozłożył ręce. – Oczywiście bardzo mi żal denerwować taką miłą dziewczynę jak
ty, lecz Jej Wysokość potrzebowała właściwych ludzi. Tak i na katorgę się nie wybrałem.
− Powinnam była zabić cię własnymi rękoma – westchnęłam.
− Pewnie – nie zaprzeczał Levan. – Wtedy sama szykowałabyś się na katorgę, a królowa
zaproponowałaby tobie współpracę.
− Odmówiłabym – powiedziałam wesołym tonem, jakim w moim przekonaniu powinno się
prowadzić pogawędki. – Nie lubię pracować pod nadzorem kobiet. A ty słuchasz jej
rozkazów?
− Ona szczególnie tu nie dowodzi – machnął ręką nekromanta. – Postawiła przed nami
zadanie, a my je wykonujemy. Wydało mi się to interesujące. Tym bardziej, że nic nie stoi na
przeszkodzie wcześniej czy później, wziąć sprawy w swoje ręce. Nawet sobie nie
wyobrażasz, jaki tu panuje bałagan. Nie na próżno się mówi, że wszystko zależny od
kierownictwa.
− Można by pomyśleć – uszczypliwie powiedziałam. – Że ty byś się do tego nadawał.
− Oczywiście – poważnie odpowiedział nekromanta. – Jeśli pamiętasz, jestem najstarszym
synem hrabiego. Od dzieciństwa uczono mnie dowodzenia armią! A ją pewnie uczyli tylko
krzyżykiem wyszywać i oczka zawijać.
Pomyślałam i przyznałam mu rację. Nie wiem czego uczą przyszłe królowe, lecz
wydawało mi się, że na pewno nie tego, jak stać się królewskim przestępcą i jak stworzyć armię.
− Ale jakoś zeszliśmy z tematu – zauważył Levan i wyciągnął w moją stronę ręce.
Uchyliłam się. Nekromanta zachichotał i pognał za mną. I tak zrobiliśmy kilka kółek
wokół pokoju, przeskakując przez nieruchome ciało Otta, póki mi to wszystko nie zbrzydło.
Żebym już na tyle była nieszczęśliwa, żeby mnie nawet normalnie zgwałcić nie można było? Co to?
Dziecięca gra w łapankę. Nagle się zatrzymałam i odwróciłam, przyciskając do siebie ręce.
Uderzenie zaprawione inercją przerwanego przeze mnie ruchu było na tyle silne, że Levana
odrzuciło na ścianę. Tak, mama miała rację, bezwzględnie, wychowanie fizyczne to dobra rzecz. A
zwłaszcza taki ruch rękoma, który wykonywali przy rozgrzewkach półnadzy studenci – praktycy na
sportowym stadionie. O, a Otto jeszcze się śmiał, że ich podglądam. Przydało się!
− Boli – poskarżył się nekromanta, pocierając policzek. – Ale mi się to podoba. Oczywiście,
mógłbym złapać cię bez tych ceremonii, ale nie byłoby już tak interesująco.
− Oczywiście – zgodziłam się. Nadzieja, porzucona w kąt, zmartwychwstała i
niedowierzająco podniosła głowę. Jeszcze tu się pomęczę. Koniec końców, już kiedyś
walczyłam z Levanem, lecz teraz nie miał swoich ukochanych zombi. Tak że jeszcze nie
wiadomo, kto kogo pokona!
Kilka razy pokręciliśmy się po pokoju, patrząc nieufnie jeden na drugiego. Na końcach
palców mojego przeciwnika pojawiał się i gasł mały płomyczek, na który starałam się nie zwracać
uwagi. Bez różnicy, nie mogłam się równać z jego magią. Nie miałam ani kropli energii i zabrano
mi wszelkie artefakty. Levan przeskakiwał z nogi na nogę i nagle rzucił się na mnie. Uskoczyłam i
podstawiłam mu nogę. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, mag nie potknął się tak, jak miałam
nadzieję, lecz z trudem utrzymał w pionie.
Zagryzłam zęby w koncentracji i śledziłam ruch rąk Levana, który stał przy
przeciwległej ścianie. W zamyśleniu poruszał palcami, nie przejawiając żadnych aktywnych zadań.
Nie wiem czy zmęczenie dało o sobie znać, czy też odezwał się brak doświadczenia w walkach z
bojowymi magami, ale przegapiłam moment, kiedy nekromanta wykonał iluzję, która nadal stała
przy ścianie, a sam w tym czasie rzucił się na mnie, pod osłoną niewidzialności.
Pod wpływem wagi przyciskającego mnie maga upadłam, boleśnie uderzając się w
głowę. Leżąc na górze, Levan przytrzymał mi ręce i zaczął pokrywać moją twarz i szyję bardzo
bolesnymi pocałunkami. Porzucałam się trochę, lecz na owładniętym żądzą zboczeńcu nie robiło to
żadnego wrażenia.
Zrobiło mi się źle i przykro przez swoje tak bezmyślnie przeżyte życie. Nie widziałam
żadnego rozwiązania by wybrnąć z tej sytuacji. A właściwie i po co? Irga umarł, jeśli nie od
doznanych ran to na skutek śmiertelnego zaklęcia. Otto został zabity i tylko ode mnie zależny jak
szybko sama zakończę swoje istnienie. Zrelaksowawszy się, zamknęłam oczy i starałam się uciec
od tego, co się działo. Levan niezadowolony warknął. Rozerwawszy na mnie ubranie nagle
zwiotczał i upadł całym swoim ciałem. Czy to wszystko? Dużo czasu mu to nie zajęło. No i klawo,
zaraz przyjdzie do siebie i szybko mnie zabije. Smutna historia będzie zakończona.
− A ty jeszcze długo masz zamiar tak leżeć? – rozległ się ochrypły głos Otta. – Cielesne
uciechy na dziś zakończone.
− Otto? – zdziwiłam się otwierając oczy i zamrugałam, żeby przywyknąć do panującej w
pokoju ciemności.
Półkrasnolud stał nad nami, trzymając w obu dłoniach książkę Sukin Kota.
− Żyjesz?
− Prawie – poinformował półkrasnolud, ciężko siadając na podłodze. – A on?
− Żyje – gniewnie burknęłam, wychodząc spod ciała nekromanty.
Oceniająco spojrzałam na niego i zamachnąwszy się uderzyłam nogą w żebra zboczeńca.
Spodobało mi się, więc powtórzyłam kilka razy, kopiąc maga gdzie się dało i wkładając w każdy
cios całą swoją nienawiść do tego gada.
− Uspokoiłaś się? – zainteresował się najlepszy przyjaciel, póki ciężko dysząc myślałam,
gdzie by jeszcze uderzyć. – Czas ci się zbierać.
− Dlaczego tylko mi?
− Dlatego, że ja daleko nie zajdę – wyjaśnił Otto. – W ogóle nigdzie nie pójdę. Ze mną jest już
bardzo źle. Umrę tu. A ty uciekaj.
− Nie chcę – odpowiedziałam, wygodnie siadając na podłodze. – Też tu umrę. I tak się stąd nie
wydostanę, po co kolejny raz się męczyć.
− Ale wiesz co? – po niedługim czasie milczenia powiedział półkrasnolud. – Nie chcę umierać
z pustym żołądkiem. Przyniesiesz mi coś do jedzenia?
− A tobie co? – zdziwiłam się. – Po uderzeniu w głowę z mózgiem coś się stało?
− Pewnie tak – ponuro powiedział Otto. – Ale nie mam zamiaru umierać głodnym. Tu
powinna być kuchnia. Ola, proszę cię jako najlepszego przyjaciela, nie zostawiaj
umierającego z niespełnionym ostatnim życzeniem!
− Dobra – burknęłam. Zrozumiałam, że pożądana, cicha i spokojna śmierć zostaje odłożona na
nieokreślony termin.
Podniósłszy się, zaczęłam rozbierać Levana, nadal leżącego bez przytomności na
podłodze. Ciekawość skłoniła mnie do stworzenia chybotliwego płomyczka, aby szczegółowo
przyjrzeć się chudemu ciału maga.
− Nie wygląda, aby ich tu dobrze karmili – mruknął Otto, póki przewiązywałam mu głowę
nekromancką koszulą.
− On zawsze był chudy – powiedziałam, związując ręce i nogi nekromanty jego spodniami,
pociętymi na długie pasy nożem znalezionym za pasem maga.
− Knebla nie zapomnij – poradził półkrasnolud. – Bo jak się obudzi, to zacznie się wydzierać i
umrę głodny.
− Każdy ma swoje priorytety – westchnęłam, nie chcąc się jeszcze sama przed sobą przyznać,
że też nie pogardziłabym przegryzieniem czegoś. – Jak mam mu to do ust włożyć? Jeszcze
mnie ugryzie?
− Przecież jest nieprzytomny.
− I co z tego. Uruchomią mu się jakieś instynkty. Chapnie i zostanę bez palca! Przypuszczam,
że ma masę bakterii w ustach. Jeszcze umrę od zakażenia.
− Przecież i tak szykowałaś się umrzeć – przypomniał Otto. – Co za różnica, od czego?
− Racja – sapnęłam i ostrożnie, uchwytem noża, wepchnęłam kawałek tkaniny w usta Levana.
– Jednak różnica jest! Nie chciałabym umrzeć od ugryzienia nekromanty – zboczeńca!
− A od czego byś chciała? – zaciekawił się najlepszy przyjaciel.
Zamyśliłam się na minutę, marzycielsko zamykając oczy.
− Z namiętności, w objęciach muskularnego i strasznie przystojnego bohatera.
Otto chrząknął, lecz nic nie powiedział. Obrzuciłam go podejrzliwym wzorkiem,
domyślając się, że śmieje się z mojego marzenia o wzniosłej śmierci.
− No co?
− Boję się, że w takim wypadku bohater zostałby impotentem. Kochał, kochał dziewczynę i tu
ty! Trup.
− U bohaterów system nerwowy jest mocny – bez przekonania powiedziałam, podnosząc z
podłogi literacki twór demona. – Trzeba będzie przeprosić Kota. Książeczka jednak się
przydała.
Dobrze zamachnąwszy się, kilkakrotnie uderzyłam Levana po głowie działem o
przygotowaniu do śmierci.
− Uuh, ciężka praca. Ale mamy pewność, że teraz nie będzie ci tu dokuczać, gdy pójdę po
jedzenie.
Otto lekko kiwnął głową i zamknął oczy.
− Ty tego – gburowato warknęłam, starając się ukryć swój strach. – Nie umieraj zanim nie
wrócę, dobrze?
− Postaram się – słabo uśmiechnął się półkrasnolud.
Założywszy płaszcz Levana, ostrożnie wyszłam na korytarz. Nigdzie nie było żywej
duszy. W ogóle w całej posiadłości było cicho jak w przedszkolu podczas drzemki. Całkowicie nie
wiedząc gdzie powinnam iść, postanowiłam zaufać własnej intuicji i żwawym krokiem
skierowałam się w prawo, przyciskając do piersi księgę. Albo dzięki płaszczowi nikt nie zwrócił na
mnie uwagi, albo sprzyjało mi błogosławieństwo Sukin Kota, a może po prostu pomógł mi ogólny
harmider panujący w gospodarstwie, ale po drodze nikt mnie nie zatrzymał. Pokręciwszy się trochę
po domu, w końcu określiłam położenie kuchni po dochodzących stamtąd zapachach.
Ostrożnie zajrzałam do środka i zauważyłam dwóch młodych magów, którzy z
zakasanymi rękawami szat, łowili coś w ogromnym garnku. Zobaczywszy mnie, przestraszeni
zamarli, a później na końcach ich palców pojawiły się ogniki. Powoli podniosłam ręce i spytałam:
− Podzielicie się?
− Oh, ale nas nastraszyłaś. Myśleliśmy, że to ktoś z przełożonych. Z jakiego jesteś oddziału? –
zapytał jasnowłosy mag.
Zamarłam, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
− A ty co, nie widzisz? – szturchnął jasnowłosego, jego łysy przyjaciel. – Z nekromantów.
Tylko oni mają takie płaszcze.
− Aaaaa... – przeciągnął jasnowłosy. – Pewnie cały dzień siedziałaś nad książkami i
zapomniałaś zjeść. Mówią, że wasz Levan to prawdziwa bestia.
− Gorzej – z łatwością potwierdziłam, zdejmując ze ściany ogromną chochlę i zaczęłam nią
jeść pyszną, gęstą zupę, nie zawracając sobie głowy szukaniem talerza.
− Wszystko jedno. Wam i tak lepiej – ponuro powiedział łysy, z zawiścią patrząc na moją
chochlę. Racja, jeść zupę rękoma wcale nie jest wygodnie! Ot i jeszcze jedno potwierdzenie
tego, że mężczyźni w domowych pracach dają sobie radę gorzej od kobiet. – Od nas dziś
cały szereg przeniósł się na tamten świat. Wyobrażasz sobie! Eh, macie teraz sporo roboty,
żeby ich podnieść!
− Ehe – niewyraźnie mruknęłam.
− Kto by przypuszczał, że na posiadłość napadną tak silni magowie! – westchnął jasnowłosy.
– Nasi dostali cięgi jak kocięta.
− Ehe – burknęłam, starając się ukryć dumę, jaka mną zawładnęła przy tych słowach.
− Wam nekromantom, się udało – powiedział łysy. – Dziś Lloyd szalał i złościł się na nas. Nie
żartuję, żałowałem nawet, że nie zginąłem. A ten potwór jeszcze powiedział, że za karę nie
dostaniemy jedzenia przez dwa dni! Żebyśmy pomyśleli o tym, jacy z nas bojowi magowie!
− Biedaki – szczerze im współczułam. Co może być gorsze od przymusowego zakazu
jedzenia? Chyba tylko, jeśli zabronią alkoholu, ale to już całkowicie skrajna przemoc.
− Jacy z nas bojowi magowie? – powiedział jasnowłosy. – Mówiłem ci, że źle robimy rzucając
Uniwersytet. Widziałeś, jak ta dziewczyna wezwała demona? Raz i gotowe.
− Naprawdę? – spytałam, przymilnie uśmiechając się do maga. Jasnowłosy zaczynał mi się
podobać. Szkoda, że jest po stronie wroga.
− Tak – potwierdził jasnowłosy. – Dobrze, że ją zabili.
− A... – powiedziałam, zamilknąwszy w porę. Skąd mi się wzięło, że ten cudaczny niedouczek
mi się podoba? Nigdy nie lubiłam jasnowłosych. – A nie wiecie może, gdzie tu trzymają
kiełbasę? Bo nasi jeszcze pracują. Chciałam im kanapki zrobić.
− Tam – machnął ręką łysy.
W spiżarni zawiązałam płaszcz sznurem i napchałam za pazuchę wszystko, co mi
wpadło w oczy. Niesamowite, co z ludźmi robi gorący posiłek i pochwały!
Umierać całkowicie mi się odechciało. Byłam pełna sił i chęci do walki o swoje życie i
wolność.
− A mama nie uczyła, że krrradzież to zło? – z naganą spytano mnie skądś z wyższej półki.
− Nie kradnę – wyjaśniłam. – Zabieram to za moralny i fizyczny uszczerbek, który mnie tu
spotkał.
− To wy pierrrrwsi zaczęliście – zauważył Kot.
− Nie trzeba było porywać mi męża – spokojnie odpowiedziałam, starając się sięgnąć do
półki, na której stały butelki. Byłam przekonana, że Otto będzie zadowolony z wina.
− Nic nie zatrzyma rrrozgniewanej kobiety – westchnął demon.
− Dziękuje za książkę – podziękowałam. Butelka w końcu trafiła za pazuchę w towarzystwie
kiełbasy, wędzonego boczku i sera. – Przydała się.
− Przeczytałaś ją? – spytał Kot. Wyraźnie usłyszałam w jego głosie drżenie i strach przed
krytyką.
− Jeszcze nie – przyznałam się. – Byłam zajęta. Jak tylko znajdę wolną minutkę, wtedy
koniecznie przeczytam.
− No to szybciej – zakończył Kot, głosem początkującego grafomana.
− Pewnie tam nie ma instrukcji, jak się uratować z pasującej do naszej sytuacji? – upewniłam
się. – Dlatego będziesz musiał trochę poczekać, póki udam mi się stąd uciec. Wtedy będę
mogła w ciszy i spokoju nacieszyć się twoją nieśmiertelną twórczością. O, mam pomysł.
Pomożesz nam się stąd wydostać, a my napiszemy recenzję o twojej książce? A jeśli Irga
przeżyje, to i on się dołączy. Mimo wszystko, on rozumie śmierć o wiele lepiej ode mnie.
Demon sapnął walcząc z pokusą i prychnął:
− Nie mogę mieszać się w mające miejsce wydarzenia...
Rozłożyłam ręce i udałam się z powrotem do Otta. Droga z takim ciężarem na brzuchu
nie była łatwa i zaczęłam współczuć kobietom w ciąży. Ciekawe, czy uda mi się doświadczyć
wątpliwej przyjemności macierzyństwa, czy jednak pójdę za moim mężem na spotkaniem z Kotem,
lecz już na demonicznym terytorium.
− Otto? – powiedziałam, zaglądając do komnaty i próbując wyciągnąć z siebie choćby malutki
płomyczek. – Żyjesz jeszcze?
− Ehe – sapnął półkrasnolud.
− Masz, wypij – powiedziałam i odkorowawszy butelkę, podniosłam ją do ust przyjaciela. –
Poczujesz się lepiej. Co z Levanem?
− Leży i milczy.
Pochyliłam się nad pokonanym przeciwnikiem. Głośno oddychał, lecz nie wykazywał
więcej żadnych oznak życia. Jakoś też nie chciało mi się doprowadzać go do porządku.
− Pojesz i uciekamy stąd – podałam Otto kawałek sera, uznając, że wędzonka nie podejdzie
zmęczonemu organizmowi.
− Nigdzie nie idę.
− Nie gadaj głupot. Tu panuje taki bałagan, że nikt nas nie zauważy. Ukradłam z kuchni
roboczy strój kucharza, powinien na ciebie pasować. A na głowę założysz czapkę.
− I nikt nie zwróci na nas uwagi? – sceptycznie spytał Otto.
− Nikomu nie jesteśmy tu potrzebni – poinformowałam. – Wszyscy są zajęci własnymi
problemami. A ci, którzy mogliby zadawać niewygodne pytania zajmują się we dworze
magią.
− Tak? – zdziwił się półkrasnolud. – Jakieś zajęcia? Wszyscy razem?
− Coś w tym stylu. Pod przewodnictwem Lloyda likwidują ślady używania czarnej magii,
czyszczą energetyczne pole innymi sposobami. Jeśli przyjedzie wezwana przez naszych
przyjaciół pomoc, to zobaczy przyzwoitą działkę Jej Wysokości i tyle.
− Skąd to wiesz?
− Kiedy się kręciłam po posiadłości, zobaczyłam to przez okna wychodzące na dwór –
wyjaśniłam. – Stamtąd rozchodzą się wibracje energii, naród się krząta, straże biegają,
każdy na każdego krzyczy. Dlatego musimy wydostać się, póki jest możliwość. Tylko nie
wiem gdzie?
− Ja wiem – nagle zachichotał Otto. – Jeśli uda ci się mnie tam zaciągnąć, to schowamy się w
lochu, w której trzymali Irgę. Tam na pewno nas nie znajdą!
− Myślę, że w tym lochu już nikogo nie trzymają – westchnęłam. – Przecież rozwaliliśmy tam
pół ściany. Sądząc po wszystkim, teraz szykuje się tam remont.
− O! – zawołał półkrasnolud. – Więźniów wypuścić w żadnym wypadku nie mogli, a to
znaczy, że albo ich wyrżnęli jak króliki albo przenieśli w inne miejsce. Gdyby chcieli ich
zabić, to już dawno by to zrobili, więc wychodzi na to, że ich przenieśli. Zostało nam
wyłącznie dowiedzieć się gdzie i dołączyć do magów w ich wygodnym gniazdku.
− I jak ty to sobie wyobrażasz? – sceptycznie spytałam.– Dzień dobry, a gdzie trzymacie
magów? Chcemy do nich dołączyć, ale nie bardzo wiemy jak?
− Coś w tym stylu – zgodził się Otto. – Będziemy improwizować w zależności od sytuacji.
W kilku łykach dopił wino i powiedział:
− Pora iść, póki wino dodało mi sił, ale jeszcze nie zamieniło w skończonego idiotę.
− A co zrobimy z Levanem?
− Najprościej byłoby go zabić – Otto umiejętnie rozbił butelkę o podłogę i w zamyśleniu
pokręcił w ręce szyjką z ostrymi krawędziami. – Rozetnę mu tętnicę szyjną i będzie po
wszystkim.
Milcząc, patrzyłam jak półkrasnolud podniósł do gardła nekromanty swoją broń i stanął
niezdecydowany. Zamachnął się i znowu zatrzymał.
− Nie mogę – w końcu powiedział najlepszy przyjaciel. – Kiedy on tak leży nieprzytomny,
moja ręka po prostu nie chce współpracować. Choćbym nie wiem ile czasu siebie
przekonywał, że to szaleniec, który zabił mnóstwo ludzi. Spróbuj ty. Masz więcej powodów,
aby go nienawidzić.
Wyciągnęłam nóż, zamknęłam oczy i zaczęłam przypominać sobie obrazy „chwiejnych”
relacji z Levanem. Nagromadziwszy w sobie dostatecznie dużo gniewu, przyłożyłam nóż do szyi
nekromanty i... opuściłam go. Okazuje się, że zabić człowieka nie w boju, broniącego swego życia,
jest bardzo trudno.
− Nie wierzę! – w gniewie krzyknęłam, po kolejnej próbie zabicia Levana.
− To znaczy, że miał szczęście – westchnął Otto. – I ja się tym razem z tego naprawdę bardzo
cieszę. Nie wiem, jakbym na ciebie patrzył, gdybyś go zamordowała.
Podniósłszy się z trudem, półkrasnolud chwycił mnie za ramię, aby nie upaść.
Zamachnął się i kopnął nekromantę.
− Dziwne, kopnąć go, sumienie mi pozwala, a zamordować nie – zamyśliwszy się, powiedział
półkrasnolud.
− W takim razie zakopmy go na śmierć – krwiożerczo zaproponowałam.
− Sił nie starczy – z żalem zauważył Otto. – Pomóż mi się przebrać. Zobaczymy na ile łaskawi
nam są Bogini Szczęścia, Młot i Kowadło, i Sukin Kot.
− Z nich wszystkich to Kot jest najbardziej zainteresowany naszym ocaleniem –
powiedziałam. – Tak więc miejmy nadzieję, że do czasu póki nie przeczytaliśmy jego
książki, mamy szansę.
Objęliśmy się jak dwóch paralityków i powlekliśmy po korytarzu. Otto coś cicho
mamrotał, lecz się prawie nie przysłuchiwałam, ponieważ z każdym krokiem coraz bardziej na
mnie zwisał. Nigdy nie rozmyślałam nad tym, jak pożyteczne jest posiadanie chudziutkich i lekkich
przyjaciół. Jeśli przeżyjemy, to półkrasnolud trafi na ścisłą dietę. Gdy następnym razem wpadniemy
w kłopoty, to przynajmniej lżej będzie go ratować.
Obok przebiegło kilku młodych magów, w ogóle nie zwróciwszy na nas uwagi.
− Udało się! – radośnie powiedział Otto.
− Niby co?
− Szedłem i mówiłem: jesteśmy niewidoczni, jesteśmy niewidoczni, jesteśmy niewidoczni. I
widzisz, nie zobaczyli nas!
− Otto – powiedziałam z wyrzutem. – Myślałam, że wiesz, że to nie działa. Wyobrażasz sobie,
ile razy idąc po Uniwersytecie, wmawiałam sobie coś takiego? Nie działało!
− Widocznie niezbyt mocno chciałaś stać się niewidoczną – zawyrokował półkrasnolud.
− Nie. Walka ze wszystkimi tutejszymi magami nie jest tak straszna, jak spotkanie z
rozwścieczonym Befem. Myślę, że powód leży w tym, że wszyscy zajęci są swoimi
sprawami. A my nie jesteśmy im do niczego potrzebni.
− Niepotrzebni im ci, którzy rozwalili im pół domu i zabili z pół setki magów? – powiedział
zdumiony przyjaciel.
− Nooo..., może kierownictwu nie wszystko jedno, ale całej reszcie...
Wyszliśmy z dworu i siedliśmy na ganku. Po prostu nie mieliśmy sił iść dalej.
− Koszmar – powiedział Otto, śledząc przez kilka minut zamieszanie panujące na dworze. –
Chaos. Tutaj tylko straż zachowuje się, tak jak powinna. A ci magowie biegają bez sensu.
Chcieli ukryć ślady używania czarnej magii? W ogóle tak to się robi?
− Ot i masz co zapamiętać. Jeśli staniesz się kiedyś przestępcą, to do spółki bierz tylko
profesjonalistów.
− A gdzie mi tam, skoro nawet królowej na to pieniędzy nie wystarczyło.
− Nie w pieniądzach problem – zamyśliłam się. – Księżycowe martwiaki mają na najwyższym
poziomie. Najprawdopodobniej silni i doświadczeni magowie wolą nocą odpoczywać, a nie
latać po gospodarstwie.
− Jeśli w ogóle tu są, ci doświadczeni magowie – powiedział powoli Otto. – Pamiętasz z jaką
łatwością udawało się nam rozgromić naszych prześladowców? Przecież przewyższali nas
liczebnością! A gdyby w ich szeregach byli silni, bojowi magowie, to by nas rozmazali po
drzewach praktycznie od razu.
− A Lloyd? – ostrożnie spytałam.
Jeśli prawidłowo rozumiałam kierunek myślenia półkrasnoluda, to mieliśmy szansę się
uratować. Przy czym były to szanse realne. Od przebłysku, gdzieś tam z daleka, nadziei, moje serce
zaczęło szybciej bić i przybyło mi nowych sił.
− Lloyd i Levan to zwierzchnicy. Tacy jak oni to tutaj jednostki. A reszta to zielona młodzież –
powiedział półkrasnolud. – Widzisz? Oni wszyscy wyglądają młodziej od ciebie!
Najpierw ucieszyłam się z mojego wieku.
− Ej – półkrasnolud zaczepił przechodzącego obok chłopaka. – A gdzie więźniowie?
− Przenieśli ich tam – machnął ręką chłopaczek, pokazując kierunek.
− No – powiedział zadowolony Otto. – Idziemy.
− A jak się do nich dostaniemy?
− Jakoś – beztrosko odpowiedział półkrasnolud. – W skrajnym wypadku mamy broń!
− Tak – mruknęłam. – Choćby z całą armią nią walcz. Nie ściskaj tak mnie, i tak ledwo idę!
Dowlekliśmy się do piwnicy i przystanęliśmy chwilę odpocząć niedaleko drzwi, których
strzegli dzielni wojownicy.
− I jak wejdziemy do środka? – szepnęłam. – To nie magowie, ich sobie wokół palca nie
owiniesz.
− Wiesz, jaki jest najlepszy sposób na przedostanie się do strzeżonego miejsca? – spytał
półkrasnolud. – Podejść i poprosić.
− Zwariowałeś?
− Spróbuj. Na wszelki wypadek mamy księgę, która już pokazała, że może być przydatna.
− Jakoś tak wolałabym nóż – mimo to wzięłam księgę i skierowałam się ku strażnikom,
nadawszy twarzy jak najbardziej swobodny wygląd.
− Eeeeee – zaczęłam, nie wymyśliwszy, co powiedzieć. – Proszę, przepuście mnie?
− Samą? – spytał strażnik.
− Nie, dwoje.
− Magowie?
− Tak.
− Dobrze, przechodźcie.
Bezradnie obejrzałam się na Otta. I co, tak po prostu? A gdzie haczyk?
− Chodź – powiedział półkrasnolud, z trudem podchodząc do mnie. – Co nam zostało?
Już zamykając za nami drzwi, strażnik powiedział:
− Tylko nie walcie, że chcecie z powrotem. My i tak nie otworzymy. Wpuszczać wszystkich
można, ale wypuszczać tylko z rozkazu królowej.
A więc o to chodziło!
− I tak się nigdzie nie wybieramy – cicho odpowiedział przyjaciel, ciężko siadając na
schodkach, które prowadziły do ciemnego pomieszczenia. – Chcemy tylko pospać, a później
może i rozkaz królowej przyjdzie.
− Tutaj nie odpoczniesz nekromancki sługusie! – złowieszczo warknęło skądś z wnętrza
piwnicy i przed nami zapaliły się małe płomyczki ognia.
Szybko zamrugałam, a gdy otworzyłam oczy, stanęłam milcząc i rozglądając się po
zmęczonych postaciach naszych współwięźniów. Wydaje mi się, że wpadliśmy z deszczu pod
rynnę.

Rozdział XI
Krótka instrukcja ratownicza

Magowie, siedzący w piwnicy, przyjęli nowych współwięźniów dość chłodno. Z


jakiegoś powodu miałam nadzieję na coś innego. Jeszcze raz spojrzawszy na wycieńczone twarze,
bez sił opadłam na schodek obok Otta. Niech robią, co chcą, mi już wszystko jedno.
− Panowie, panowie – pojednawczo zaczął Otto. – Jesteśmy po waszej stronie. Nie pamiętacie
mnie? To ja wyciągnąłem Irgę z piwnicy ostatniego wieczora. A teraz jesteśmy razem w
drużynie. Wydaje mi się, że powinniście nam jeszcze podziękować. Dzięki temu, że
rozwaliliśmy pół ściany w poprzednim lochu, przenieśli was w znacznie lepsze miejsce. Tu
w każdym razie nie jest wilgotno i pachnie przyjemnie.
Po naradzie jeńców, płomyczek stał się jaśniejszy i oświetlił nasze zmęczone twarze.
− A dlaczego macie nekromanckie płaszcze? Myślicie, że nie widzieliśmy takich? Tacy jak oni
przychodzą do nas regularnie.
− Płaszcz to trofeum – wyjaśnił Otto.
− I co, przyszliście tu tak po prostu dobrowolnie? – spytał jeden z więźniów.
− Nie mieliśmy wyjścia – wzruszyłam ramionami. – Chcieli nas zabić, ale wybraliśmy
kompanię żywych, a nie martwych. Tylko wszystkie pytania później, dobrze? Gdzie
mogłabym się przespać? Na podłodze?
− A czemu na podłodze? Dla jedynej damy w naszym towarzystwie, odstąpimy słomianą
leżankę – przekazał mag.
− Dziękuję – szczerze podziękowałam. Właściwie, po przeżyciach tego wieczoru i na
podłodze bym pospała. Ale leżanka, to przecież prawie komfort!

Dotarłszy do łóżka, natychmiast twardo zasnęłam bez żadnych snów. Miałam tylko
nadzieję, że po przebudzeniu nie będę się czuła gorzej. Byłam całkowicie pozbawiona energii,
prócz tego pobita, na skraju wytrzymałości nerwowej i właściwie zdążyłam się już pożegnać z
życiem!
− Wstawaj! – obudził mnie Otto. – Wystarczy spania, już wieczór.
− Aaa – ponuro powiedziałam, próbując uwolnić się od resztek snu i zmusić wszystkie
kończyny do słuchania mózgu.
− Pij, dostaliśmy wody. I masz tu jeszcze końcówkę kiełbasy. Jest kilka nowości. Kilka
dobrych, ale i złych też.
− Mów najpierw o tych dobrych – mruknęłam.
− Po pierwsze, trochę mnie podleczyli. Po drugie, żyjemy. Po trzecie, w królewskim obozie
panuje zamieszanie i niepewność. Widziałem to przez okno. Duża grupa magów w
atmosferze skandalu opuściła terytorium posiadłości.
− Szczury uciekają z tonącego statku?
− Coś w tym stylu. Każdy kto jest trochę starszy, porzuca królową. Została sama młodzież,
która nie ma gdzie się podziać.
− Ciekawe – pomyślałam na głos.– A Levan uciekł?
− Myślę, że tak. Nie jest z tych, co dadzą się podejść. Natomiast Lloyd najprawdopodobniej
został.
− Coś w rodzaju wdzięczności? – sceptycznie uściśliłam.
− Nie opuści królowej – wyjaśnił Otto. – Widziałaś jak na nią patrzył? Z uwielbieniem! Jak na
boginię! Bogów się nie porzuca.
Żując kiełbasę, przypatrywałam się magom siedzącym z nami w celi. Dlaczego wszyscy
mieli takie wycieńczone twarze? Sprawiali wrażenie, jakby każdego dnia zmuszano ich do pracy w
kamieniołomie. Większość leżała, bez celu wpatrując się w sufit, a niektórzy przyglądali się mi z
ponurą ciekawością.
− Kim są ci wszyscy ludzie?
− Nie tylko ludzie. Nawet jest jeden elf! – powiedział półkrasnolud z taką dumą, jakby sam
tego elfa pojmał i umieścił w lochu. – To są magowie–praktycy, którzy zazwyczaj
przemieszczają się między miastami i wioskami, proponując swoje usługi.
Idealny wariant. Nikt na nich nie czeka w konkretnym czasie, nikt się na martwi. A
zaginięcie łatwo wytłumaczyć jakimś przeklętym wilkołakiem, który nie zostawił z biedaka nawet
kawałeczka.
− Więc po co był im potrzebny Irga? Żonaty i osiadły.
− Przedyskutowaliśmy to i stwierdziliśmy, że Irga był im potrzebny jako nekromanta i to
szybko. Coś Levanowi widocznie nie wychodziło.
− I dobrze mu tak. Z wyższym wykształceniem nie ma mowy o konkurencji! – zadowolona
powiedziałam. Z żalem zebrałam ostatnie okruszki i poprosiłam. – Mów teraz o złych
wiadomościach.
− Już nas szukają i niedługo znajdą – powiedział Otto. – Myślę, że jak tylko przepytają
wczorajszych strażników.
− To i tak było wiadome.
− Uciec stąd nam się nie uda. Ci tutaj nam nie pomogą. Wiesz czym się zajmowali? Gdy
siedzieli w poprzednim lochu, to z nich wyciągano magiczną energię. I stąd nekromanci
mieli tyle siły do stworzenia księżycowych martwiaków.
− Jak to wyciągali energię? – teraz zrozumiałam, dlaczego więźniowie mają takie twarze.
Każdego dnia oddawać magiczną energię nie z własnej woli!
− Też nad tym myślałem. Najprawdopodobniej to rewolucyjny wynalazek podobny do tego,
jakim my napełniamy artefakty energią. Tylko, że w tym wypadku artefakt zabiera tę
energię siłą i od zrazu z dużej liczby osób. Zabiera, a później oddaje na użytek
nekromantów. Tylko ile bym nie myślał, nijak nie mogę zrozumieć, na jakiej zasadzie to się
opiera...
− Otto, zostawmy myślenie, jak zawładnąć światem i w jaki sposób tego dokonać do czasu, aż
stąd uciekniemy – zatrzymałam przyjaciela. O działaniu artefaktów mógł mówić godzinami,
lecz w tym momencie czułam, że to nie wszystkie złe wiadomości, które mnie czekały. –
Mów dalej.
− Irga jest właściwie martwy ze stuprocentową pewnością. Tu w piwnicy siedzi twórca tego
śmiertelnego zaklęcia. Jest pewny, że zaklęcia nie da się zdjąć.
− Tak – powiedziałam, zamknąwszy oczy i ścisnąwszy żołądek rękoma. Miałam wrażenie, że
zaraz wyrwie się na zewnątrz. – Tak. Tak. Dobrze. Porozmawiamy o tym później. Później.

„Olgierda – przypomniałam sobie słowa Befa.– Zbyt często się rozpraszasz! Dlaczego
w twojej głowie zawsze kłębi się masa myśli, kiedy ja od ciebie potrzebuję tylko jednej?” Nie
miałeś racji, Profesorze. Przyszedł czas, kiedy w mojej głowie kręciła się tylko jedna wyraźna i
bolesna myśl jak drzazga pod paznokciem. Irga umarł. Irga umarł. Irga umarł. Okazuje się, że zwrot
„życie się skończyło, ponieważ serce rozerwało się na tysiące kawałków” można zamieścić w
dwóch słowach. Irga umarł. Człowiek, który kochał na tyle, by zawrócić mnie znad Krawędzi sam
tam odszedł. I nic nie mogłam zrobić, aby zatrzymać go przy życiu. Nawet gorzej. Sama
przyczyniłam się do jego śmierci. Zabiłam swojego męża. Wspaniale. I jak mam dalej żyć? Nigdy
więcej nie będę nikogo ratować bez wyraźnej pisemnej zgody.
− Pięknie – powiedziałam, otwierając oczy. – Oczywiście wszystko to jest bardzo smutne, ale
opłakiwać Irgę będę później.
− Wszystko z tobą w porządku? – ostrożnie spytał Otto.
− Ze mną? – zaśmiałam się. – Oczywiście. Po prostu znalazł się powód, aby roznieść całe to
gniazdo występku na małe kawałeczki i udać się w ślad za Irgą.
W moim wnętrzu jakby coś pękło. Nie wiem, co na mnie wpłynęło. Może nerwowy
stres ostatnich dni, fizyczne zmęczenie, ból od otrzymanych ran, a może notoryczny brak
magicznych mocy, ale myśli zaczęły krążyć z niewiarygodną szybkością godną huraganu. Nie
rozumiejąc co robię, wstałam i zaczęłam iść w kierunku drzwi. Zostały mi wszystkiego dwa kroki,
kiedy świat przed oczami pociemniał...
− Co się?... – mruknąwszy, otworzyłam oczy i stwierdziłam, ze leżę na zimniej podłodze.
− No i jak się czujemy? – z troską zainteresował się półkrasnolud, odrywając się od książki
Sukin Kota, którą czytał przy słabym świetle padającym z zakratowanego okienka. – I
książka znowu się przydała!
− Ty mnie... – rozzłościłam się. – Jak mogłeś!
− Żebyś się uspokoiła, ponieważ twoje zachowanie jakoś w ogóle mi się nie spodobało.
Roznieść na kawałki tą posiadłość można, lecz jeszcze nie czas na to. Trzeba zebrać siły,
zrobić plan, poczekać aż nasi współwięźniowie się ogarną.
− W tym czasie zdążą nas ze trzy razy zabić – ponuro zauważyłam, pocierając czoło. Na górze
już się pojawił duży i bolesny siniak.
− Myślę, że mają teraz co innego na głowie. We dworze dużo się dzieje. Wszyscy gdzieś
wyjeżdżają, skądś przyjeżdżają, kłócą się, nawet kilka bójek było. Także noc spokoju na
pewno mamy, a później zobaczymy.
− Dobrze – burknęłam. – Ale natychmiast oddawaj mi książkę!
Mocnym szarpnięciem odebrałam Otto jego od niedawna ulubioną broń.
− Oddawaj! Jeszcze nie doczytałem! – schwycił za księgę i pociągnął do siebie.
− Co za rrrradość! – powiedział, ujawniwszy się Kot. – Nawet się bijecie o moją książkę!
Jestem taki szczęśliwy! Nową napisałem! Macie.
Ryża, włochata łapa podała mi cienką broszurkę.
− A ty co, nie masz więcej zajęć? – pyskowałam demonowi. – Lepiej byś nam pomógł!
− Ach ty niewdzięcznico! – obraził się Kot. – Za to czegoś ci nie powiem!
Zniknął z dużym hukiem w niesamowicie śmierdzącym dymie.
− Cholera z nim! – wściekłam się, trąc oczy i kaszląc.
− Czy to był Sukin Kot? – z podziwem w głosie spytał jeden z magów.
− Tak – powiedział Otto, przeglądając nową, kocią twórczość.
− Tak po prostu zadajecie się z drugim demonem i siedzicie tu? – krzyknął jeden z więźniów.
– Przecież on jednym uderzeniem łapy mógłby nas stąd wyciągnąć!
− To sam go wzywaj i z nim gadaj! – zawołałam w odpowiedzi. – Myślisz, że jesteś taki
mądry? Już go prosiliśmy o pomoc, ale odmówił!
− Nie odmówił – powiedział triumfująco Otto. – Patrz!
Zerknęłam na broszurkę. Krzywymi literami było na niej napisane: „Krótka instrukcja
ratunkowa z śmiertelnie niebezpiecznych sytuacji.”
− Co to? Co to? – zgromadzili się wokół nas magowie. – Czytajcie.
− Już – wywyższając się, półkrasnolud przedłużał moment. Wygodnie rozsiadł się pod oknem
na mojej leżance. Teatralnie kaszlnąwszy, sprawiał wrażenie, jakoby nie zauważał
pożądliwych i niecierpliwych spojrzeń.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się od Kota niczego przydatnego. Dlatego też
chrząknąwszy, usiadłam na nekromanckim płaszczu i spokojnie oddychając, próbowałam zebrać w
sobie odrobinę magicznej mocy.
− ...Takim sposobem, zachowawszy spokój ducha i logiczne myślenie, można wykręcić się
nawet z najbardziej beznadziejnej sytuacji – ochryple zakończył Otto czytanie broszury o
ratunku. – Ufff, zdążyłem zanim całkiem się ściemniło.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca przechodziły w ciemnoczerwony kolor,
oświetlając zdziwione twarze naszych współwięźniów.
− I w jaki sposób mamy wykorzystać tą wiedzę? – w końcu nasze myśli wyraził na głos młody
mag o pięknych, rudych lokach, których pozazdrościłaby mu nie jedna dziewczyna. – Wasz
znajomy demon to niezły żartowniś.
− Ostrzegałam, że na niego nie ma co liczyć! – powiedziałam, z trudem wstrzymując śmiech.

Wielki i przerażający wyższy demon zniżył się do banalnego plagiatu. Po prostu


przepisał z tanich, miłosnych romansów sceny ratunku z śmiertelnego niebezpieczeństwa głównego
bohatera, od czas do czasu dodając własne przemyślenia. Gdybym swego czasu nie interesowała się
podobną literaturą, to teraz także uważnie słuchałabym słów półkrasnoluda, jak objawienia z nieba.
Słuchając, wychwytywałam znajome fragmenty i koncentrując się, próbowałam zgadnąć, z jakiej
książki był ten czy inny urywek. Z kocich przemyśleń było tak samo mało pożytku, jak z podanych
w książce przykładów. W jednym z nich główny bohater, by uratować z zamknięcia ukochaną, w
ciągu godziny hoduje sobie ogromne zęby i przegryza nie tylko drzwi komnaty, ale i zamkową
ścianę. Patrząc na nieszczęśliwe twarze siedzących wokół mnie magów, żaden z nich nie był w
stanie dokonać czegoś podobnego.
− Nie wierzę, że przyszliście tutaj dobrowolnie – poinformował jeden z magów. – Jeśli nie
mielibyście pomysłu na ucieczkę. Po prostu ukrywacie go przed nami! Irgę udało się wam
uratować.
− Przygotowaliśmy się do ratowania Irgi – warknął półkrasnolud. – Wtedy było nas więcej, a
prócz tego mieliśmy pod dostatkiem magicznej energii.
− Po prostu mieliśmy wybór umrzeć już wtedy lub pożyć jeszcze trochę – wyjaśniłam. –
Pomyśleliśmy, że lepszego miejsca żeby poczekać na kolejną próbę mordowania nas, niż ta
piwnica, nie znajdziemy.
− Mam pomysł. Wystawmy ich teraz za drzwi – zaproponował rudy. – Może to w pozytywny
sposób zadziała na tych, którzy nas tu trzymają? Może dadzą nam jeść.
Kilkoro mruknęło z aprobatą. Na ile zrozumiałam, od momentu naszego
„dokwaterowania” do kompanii, nikt więźniów nie karmił.
− Idiota – zwięźle ujął jeden z najstarszych magów. Szmer natychmiast ustał. – Nie leży w ich
interesie wypuszczać któregokolwiek z nas. Wcześniej lub później wszystkich nas zabiją,
aby pozbyć się niechcianego problemu.
− Albo żeby stworzyć armie posłusznych zombi, jeśli będzie to w interesie zainteresowanych
tym magów – zasugerowałam, zsyłając na ryżą głowę wszystkie znane mi przekleństwa. Ale
wymyślił, wyrzucać nas z wygodnej piwnicy!
− Trzeba trzymać się razem – w zamyśleniu powiedział starzec. – Nie wierzę, że ci, którzy
znajdują się pod opieką wyższego demona, niczego nie wymyślą.
Połechtana ostatnią uwagą, siadłam na swojej leżance. Zaczęłam usilnie myśleć, gdy
tylko głodni więźniowie zasnęli, obdarowawszy wpierw mnie i Otta bardzo złowrogimi
spojrzeniami. Wyjście było. Wiedziałam, że ratunek na pewno powinien gdzieś tam być! A może
spróbować starego, wypróbowanego sposobu na uporządkowanie myśli, czyli stuknąć głową o
ścianę? Podeszłam do ściany i jej dotknęłam. Coś takiego! Żadnych warunków dla produktywnego
myślenia. Ściana była wilgotna, chłodna i co najważniejsze bardzo nierówna. Bałam się, że zamiast
upragnionych myśli o ratunku, przyjdzie mi leżeć na podłodze z krwawiącym czołem. Pomału
zaczęłam się przesuwać, trzymając rękę na ścianie. Gdzieś na pewno powinna być równa.
Energii wystarczyło mi na tyle, by oświetlić sobie drogę chwiejnym ognikiem. Zbyt
często w ostatnich dniach musiałam maksymalnie wykorzystywać moce. Również nerwom nie dane
było dobrze odpocząć i zebrać siły. Gdzie się teraz podziewają moje kochane artefakty? Gdybym je
miała, na pewno coś bym wymyśliła.
Wspiąwszy się po schodkach, cicho postukałam głową o równe, dębowe drzwi. O tak,
zrobione porządnie, nie ma o co się spierać. Wątpię czy bohaterowi powieści romantycznej udałoby
się je przegryźć! Jeszcze raz stuknęłam o drzwi głową i wpadłam na pomysł!
Poszukawszy wśród śpiących magów elfa, usiadłam obok niego. Elf jako jedyny nie
brał udziału w zbiorowym czytaniu. Leżał w kącie z zamkniętymi oczami. Sądząc po jego szarej
twarzy i matowych włosach, zamknięcie działało na niego najgorzej. Dla elfów magia była ważna
tak samo, jak oddychanie. Jeśli wyciągali z niego przez dłuższy czas magiczną siłę, to zadziwiające,
że jeszcze nie kopnął w kalendarz. Ale patrząc nawet na ciężkie życiowe okoliczności, jego ubranie
wyglądało tak, jakby je wczoraj wyprano, a włosy były zaplecione w staranne warkoczyki.
Machinalnie chciałam rozczesać swoje włosy, lecz palce zaplątały się w dawno nie czesanych
kołtunach.
− Ej, elfie – zawołałam po elficku. – Obudź się, mam interes.
Elf nie dał w ogóle znaku, że mnie słyszy. Podrapałam się z tyłu głowy. Elfy mają
niewiarygodnie dobry słuch, tak więc może obraził się na mój elficki?
Nie, nie mogłam w takim prostym zdaniu zrobić wielu błędów.
− Elfie – powtórzyłam – jest interes.
Elf nie zareagował. Jego pierś tak samo równomiernie się unosiła, lecz byłam
przekonana, że mnie słyszy. Lub, w skrajnym wypadku, całkowicie odszedł do Niebiańskiej Krainy
i marzy już o tym, jak będzie tam w nieskończoność popijać kwiatowy nektar.
− Trzeba cię będzie sprowadzić z powrotem na ten brzydki świat – westchnęłam,
zamachnąwszy się.
Złapał moją rękę, mocno ściskając nadgarstki chudymi palcami. I niczego nie mówiąc,
patrzył na mnie swoimi ogromnymi oczami, trochę w tym przypominając Żiwko.
− Eeee...elfie, twoja magia doskonale działa w połączeniu z żywą przyrodą, prawda?
Ostrouchy nie odpowiedział, lecz puścił rękę. Dobrze, przyjmiemy to za odpowiedź
twierdzącą.
− Powiedź, nie mógłbyś zrobić tak, aby drzwi zrosły się ze ścianami, żeby nie dało się ich
otworzyć?
Elf, trochę po poruszał palcami w powietrzu i odpowiedział:
− Nie.
− Dlaczego? – spytałam, próbując zrozumieć czy było to „ostatecznie nie”, „nie, muszę
pomyśleć” czy „nie, przekonaj mnie”. – Na ile mi wiadomo to waszą elficką specjalnością
jest praca z przedmiotami naturalnego pochodzenia.
− Sił nie mam – lakonicznie odpowiedział elf i znowu zamknął oczy.
Nie mogę uwierzyć żebyś nie miał ani kropelki. Jeśli dzisiaj moi drogocenni
nekromanci byli zajęci wewnętrznymi zawirowaniami, to jutro na pewno o mnie sobie przypomną.
Trzeba zrobić tak, żeby w żadnym wypadku nie mogli się do mnie dostać.
Położyłam się obok elfa i powiedziałam, przestając mącić sobie w głowie elfickim.
− Wiesz, byłam przekonana, że tak odpowiesz. Wy, elfy, w każdym razie płci męskiej, z
kobiecą nigdy się nie spotkałam, jesteście zadziwiająco tchórzliwym narodem.
Elf obok głośno wciągnął powietrze, lecz przemilczał.
− Moją pierwszą miłością był elf – wyznałam, zagłębiając się we wspomnieniach. – Piękniś,
jak wy wszyscy. Ale i słabeusz. Gdy zaczęło zanosić się na poważny związek, znikł z
mojego życia.
Myślę, że mój rozmówca nie musi wiedzieć, że przez „poważny związek” rozumiałam
jeden pocałunek, który został mi łaskawie podarowany.
− Nie wierzę – ponuro powiedział elf. Po sitorsku mówił z miękkim akcentem, robiąc
zauważalną pauzę przed słowami. Widoczne, tłumaczył w myślach.
− Ależ oczywiście – powiedziałam obrażona. – Nie mam co robić, tylko cię okłamywać.
Przysięgnę, na co zechcesz, że się nawet całowaliśmy!
Elf skierował na mnie swoje ogromne, migdałowe oczy. Aha, zainteresował się!
− Żal, oczywiście, że przyjdzie mi umrzeć z myślą o tym, jakimi wy, elfy jesteście
nieudacznikami – powiedziałam z satysfakcją, całą sobą dając do zrozumienia, że umrzeć z
tą myślą, będzie mi bardzo przyjemnie.
Takiej zniewagi swojej rasy, elf wytrzymać już nie mógł. Ostrouche bardzo poważnie
odnoszą się do śmierci i myśli o niej. Wierzą, że najbardziej godni po śmierci stają się jesionami,
dębami, topolami i tak dalej, w zależności od przeżytego życia. Tym, którzy zbrukali swoje życie
niegodnymi czynami, elficka wiara przypisywała ponowne narodzenie się jako karma dla świń. Ale
pośmiertne życie najbardziej godnego jesionu mogło zostać zrujnowane niepochlebną myślą
jakiegokolwiek umierającego, a zwłaszcza maga. Wszak wszystkim wiadomo, że podczas śmierci
odbywa się ogromny wyrzut energii. W takim przypadku nawet najpiękniejszy i najpotężniejszy
jesion może zachorować i uschnąć.
Śledząc jak w elfie zmęczenie i apatia walczy z patriotyzmem, z zadowoleniem
zauważyłam, że patriotyzm zwyciężył.
Warcząc przez zaciśnięte zęby coś nieprzyjemnego o mnie i mojej najbliższej rodzinie,
elf melodyjnie mruczał zaklęcia, robiąc delikatne ruchy rękoma. Od strony drzwi rozległ się cichy
trzask, który nie zakłócił snu moich współwięźniów. Też mi bojowi magowie! Całkowicie się
rozleniwili w niewoli.
− Ej, elfie?! – z niepokojem szepnęłam, widząc, że ostrouchy nie wykazuje żadnych oznak
życia. – Co ci? Nie umieraj!
Wydawało się, że przestał całkowicie oddychać. Pochyliłam się nad nim i z
przerażeniem zauważyłam, jak tężeją mu rysy twarzy, a kąciki uszu chylą się ku dołowi. Ooo nie!
Tak po prostu umrzeć ci nie dam!
− Wybacz – mruknęłam. – Nigdy nie robiłam sztucznego oddychania, lecz teraz zrobię.
Z niewiarygodną dla umierającego zwinnością, elf odepchnął mnie od siebie i gniewnie
krzyknął:
− Nie profanuj moich ostatnich minut życia swoją osobą, kobieto!
− Idiota! – obraziłam się. – I nie profanuję, a upiększam!
Elf tragicznie i malowniczo westchnąwszy, zamknął oczy. Potem złożył ręce na piersi w
szczególny sposób przeplatając palce i ponownie zapadł w swój stan.
− A czy kiedykolwiek spałeś z ludzką kobietą? – wyrwała mi się pierwsza myśl, o której
pomyślałam. Patrzeć, jak umiera nie miałam zamiaru, ale i zostawić elfa też nie mogłam.
Przecież to przez mnie pozbawił się resztek sił i postanowił umrzeć.
− Co? – całkowicie nie po elficku, gniewnie zawołał umierający. – Jak śmiesz?
Potem chwilę pomilczawszy, ostrożnie zapytał:
− A co, proponujesz siebie?
W zamyśleniu popatrzyłam na jego piękne rysy twarzy, długie, cienkie palce, które na
pewno znają się na pieszczotach, ale w czas oprzytomniałam.
− Jak mogłeś o czymś takim pomyśleć! Jestem przecież zacną, zamężną damą!
− Wdową – uściślił elf.
Aha, znaczy przyjacielu, że wszystko znakomicie słyszałeś. A wyglądał, jakby już jedną
nogą był na tamtym świecie.
− To jeszcze nie udowodnione – ponuro powiedziałam. – Mój mąż jest nekromantą. Nie
wierzę, że jest martwy. W skrajnym wypadku, nie całkiem martwy.
− A – skomentował elf i znowu zaczął przygotowywać się do śmierci.
Postanowiłam mu nie przeszkadzać. Jeśli komuś chce się umierać w wilgotnej piwnicy,
to jego sprawa. Jeszcze nie wiadomo, co czeka mnie jutro, może przyjdzie mi się położyć koło elfa.
A elf leżał i leżał, potem otworzył oczy i spojrzał na mnie z nieskrywaną złością.
− Ty! – zasyczał. – Przez ciebie nawet umrzeć spokojnie nie mogę!
− A w czym ci przeszkadzam?
− Przez ciebie nachodzą mnie różne myśli – niechętnie wyznał elf.
− Jakie?
− Różne – lakonicznie odpowiedział, lecz nawet w wilgotnej, ciemnej piwnicy było widoczne,
jak się zaczerwienił.
− Wiesz – szczerze powiedziałam. – Wiem, co się z tobą stanie, jeśli umrzesz z takimi
myślami!
Elf niczego nie powiedział, lecz popatrzył na mnie z ciekawością.
− Ja i Otto czasem tworzymy artefakty na sprzedaż, przy czym korzystają one z niezmiennej
reguły – poinformowałam z dumą. – Każdy artefakt wykonywany jest z wysokiej jakości
drewna i formą przypomina męskie przyrodzenie. Zwiększa potencję! Między innymi,
przeprowadziłam teoretycznie badania, w rezultacie których siła arte...
− Odejdź! – ryknął tak głośno elf, że rozbudził wszystkich w piwnicy, a może nawet i
strzegących nas strażników. – Albo sam cię zabiję!
− Jacy wy elfy jesteście nerwowi – powiedziałam, wstając pośpiesznie.
− A ty co? – sennie spytał Otto, gdy położyłam się przy jego boku. – Elfa zapragnęłaś?
− Nie – odpowiedziałam.
− To dobrze – mamrotał najlepszy przyjaciel. –Trzeba ich chronić, są tacy łamliwi...

− ...A teraz przez nią nie możemy zjeść – przedarło się przez mój sen.
Otworzyłam oczy i wstałam, strząsając z siebie resztki snu. Patrzyły na mnie głodne, męskie oczy.
Przy czym w bardzo dużej liczbie. I bardzo mi się to nie spodobało.
− Co się stało? – spytałam, z zimną uprzejmością.
− Drzwi się nie otwierają – poinformowano mnie. – Przynieśli śniadanie i nie mogli ich
otworzyć.
− A co ja mam z tym wspólnego?
− To ty je zablokowałaś.
Wściekłam się, że powiedziano to z przekonaniem o mojej winie.
− Nie, to nie ja.
− Ale elf powiedział, że to ty.
Moja opinia o elfach, jak i w ogóle o całej płci męskiej spadła całkowicie do zera.
Powiedziałam z dumą:
− Tak, to ja. I co dalej?
− Dlaczego to zrobiłaś, złociutka? – spytał Otto.
− Żeby nikt tu do nas mógł wejść – wyjaśniłam. – Chyba, że zapomniałeś, że chcą nas
zamordować?
− Nas nie chcieli mordować – zauważył ryży. – Tym razem chcieli nas nakarmić.
− Znaczy – ze złością powiedziałam. – Pasuje wam wasze położenie? Za posiłek zgadzacie się
oddawać całą swoją siłę i siedzieć miesiącami w piwnicy? Oni pewnie razem z jedzeniem
przynosili tu artefakt, który zabiera energię. Powinniście mi podziękować, a nie przeklinać!
Mój gniew na magach nie zrobił żadnego wrażenia. Albo dotarli do krańca
wytrzymałości, albo po prostu był im potrzebny wspólny wróg, lecz twarze przyjaźniejsze się nie
stały.
− A na temat jedzenia – zaczęłam, zdając sobie sprawę, że przy takim obrocie spraw mogą
mnie przerobić na farsz. – Gdyby chcieli nas nakarmić, to podaliby jedzenie przez okienko!
− Jest za małe – powiedział ktoś.
− Nic, nic, parówki by przeszły! – przy wspomnieniach o pełnych spiżarniach domostwa,
zaburczało mi w brzuchu.
− Olgierda! – załomotano w drzwi. – To twoje dzieło?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Lloyd krzyknął:
− Nic, nic, zaraz wyłamiemy drzwi i sobie zatańczymy!
− Samo zło od bab! – powiedział ryży.
Tłum potwierdzająco zahuczał i zaczął przybliżać się w naszą stronę. Czy mogliśmy z
Ottem jakoś się obronić przez tłumem wściekłych magów? Czy jedna krucha dziewczyna może
zrobić coś przeciw grupie mężczyzn, nawet jeśli wspiera ją wierny, lecz tak samo głodny przyjaciel.
Nic.
Zostało nam tylko przygotować się do śmierci. Śmierci bardziej przerażającej niż
podczas ścięcia, ponieważ tam po jednam uderzeniu topora witasz się z demonami. A tu wyraźnie
zanosi się na coś gorszego. Zwinąwszy się w kłębek, zaczęłam się modlić do Bogini Szczęścia i
Sukin Kota.
I nagle....
To znaczy w książkach często zdarza się „I nagle”. Jak się okazuje, w życiu też się
zdarza, tylko trzeba bardzo, bardzo chcieć, żeby się zdarzyło.
I nagle za nami, przy ścianie z okienkiem rozległ się wybuch i okropnie zaśmierdziało siarką.
Przypatrzywszy się blednącym twarzom współwięźniów i szybkości z jaką odskoczyli pod
przeciwległą ścianę, przygotowałam się na najgorsze, i odwróciłam.
− Ty! – ryknął ogromny demon głębokiego, czerwonego koloru z zakręconymi rogami na
głowie i ogonem zakończonym strzałką. Wskazawszy na mnie palcem z długim paznokciem
czarnego koloru, wydychał kłęby dymu i przede wszystkim nie bardzo podchodził pod
pojęcie „pokojowo nastawionego”. – Ty!
Kategorycznie, z męską płcią, dziś mi nie szło.
− Ja – pokornie zgodziłam się. Czyż umrzeć z ręki wyższego demona, to nie najbardziej
godny koniec dla maga.
− Zepsułaś moje zwierzątko! – krzyknął demon. Z jego oczu posypały się błyskawice.
Zobaczywszy, że patrzę na niego bez zrozumienia, demon wyjaśnił. – Mojego Kota!
− Ty jesteś Joszka? – zamrugałam, czując jak zaczynam wariować.
− Tak! – ryknął demon. – Jestem Joszka!
Najwyższy demon panteonu? Przybył tutaj, aby uzewnętrznić swoje „fuj” z powodu
zadawania się z jego kotem? Objąwszy się rękoma, zaśmiałam się. Otto stojący obok, milcząc
zamachnął się i uderzył mnie po twarzy.
− Dziękuję – powiedziałam, zaganiając histerie w głąb siebie. – Wybaczcie, Joszka, nie
zrobiłam tego specjalnie.
− Padnij na kolana przed mym ogromnym majestatem – szeptem poradził demon.
− Oczywiście – zgodziłam się, padając na kolana. – O, wybacz mi, Wielki i Przerażający za to,
co zrobiłam z twoim kotem. A właściwie, to co takiego zrobiłam?
− Zwracasz się do mnie nie tak jak należy! – kapryśnie powiedział Najwyższy Demon. – I
czego was tam na demonologii uczą?
Naprawdę próbowałam sobie przypomnieć, lecz mi się nie udało. Okropieństwo,
wszystkie moje myśli zlały się w jedno.
− Obiecałaś wznieść świątynię poświęconą Kotu? – zapytał mnie demon.
Poszukałam w pamięci, lecz niczego sobie nie przypominałam i ostrożnie
odpowiedziałam:
− Tak, pewnie obiecałam.
− To Kot! Jemu nie należy się świątynia! – ryknął Joszka. – Teraz rozpiera go duma i książki
pisze! Kot! Pisze! Książki! Jest przecież kotem! Co powinien robić?
− Co? – głupio spytałam.
− Leżeć na kolanach u właściciela i mruczeć – demon zniżył się do odpowiedzi.
− Pomysł pisania książek nie był mój – pisnęłam.
− Bez różnicy, zbyt często się z tobą zadaje!
− No cóż, zabijcie mnie za to! – nie wytrzymałam. – Dlaczego wy wszyscy się tak drzecie i
drzecie! Ogłuchnąć można!
− Z przyjemnością bym cię zabił – powiedział demon, pochylając się nade mną. Od ostrego
zapachu, który od niego szedł, zaszkliły mi się oczy i zatrzymało oddychanie. – Ale nie chce
mi się stać w kolejce!
− Demona... poza… kolejnością…– wychrypiałam.
− Ach, z jaką rozkoszą bym to zrobił – niemal z miłością powiedział Joszka, chwytając mnie
za szyję płonącymi palcami i podnosząc nad podłogą.
− Moja świadomość w tym momencie się wyłączyła, całkowicie nie przejmując się tym, że
może przepuścić coś interesującego.

Obudziłam się w przepięknej, zielonej głuszy pośrodku lasu przygniatana ciężarem,


który przeszkadzał mi oddychać i boleśnie uciskał wnętrzności. Okazało się, że leży na mnie mój
najbliższy przyjaciel, praktycznie nie oddychając.
− Otto – szepnęłam, ostrożnie wychodząc spod niego. Gardło, miażdżone przez Joszkę, bolało
i płonęło.
Przewróciwszy półkrasnoluda na plecy, przeraziłam się jego kiepskim wyglądem. Nie
trzeba było być uzdrowicielem, żeby zrozumieć: jeszcze żywy, lecz już opuszcza swoje ciało.
− Otto – chlipnęłam, położywszy się obok i mocno objąwszy przyjaciela. Wyjaśnienie tego,
jakim sposobem znaleźliśmy się na polanie, musiało poczekać do następnego razu.
Przycisnąwszy się do półkrasnoluda, wyobraziłam sobie, że jest artefaktem, który
pochłania moją energię. Zaczęłam wlewać w niego te krople sił, które skropliły się u mnie w ciągu
ostatniej doby. Szeptałam przyjacielowi na ucho to, jaki jest mi drogi i jak go kocham. Prosiłam by
nie umierał i nie zostawiał mnie.
− Dawniutko już nic takiego nie słyszałem – ochryple odpowiedział Otto.
− Żyjesz! – ucieszyłam się, wycierając łzy.
− Prawie – mruknął półkrasnolud. – Wydaje się, że trochę się nadwyrężyłem, kiedy
wyciągałem cię stamtąd.
− Trochę? – spytałam. – Wydaje mi się, że masz wewnętrzny krwotok. Jesteś taki blady, a
brzuch masz twardy.
− Wszystko możliwe – zgodził się półkrasnolud. – Jest ze mną bardzo źle. Lecz za to umrę
jako wolny krasnolud.
Zamrugałam.
− Słuchaj! – powiedział Otto. – Twój demon rozwalił, swoim pojawieniem się, pół
posiadłości. Póki ludzie byli w szoku wziąłem cię na ramię i uciekłem.
− Jak się przedostałeś przez bramę?
− Roznieśli ją na strzępy – poinformował półkrasnolud i jęknął. – Magowie z piwnicy.
Strażnicy polecieli ratować królową. Pewnie zawaliły się na ją odłamki. To po prostu cud, że
się uratowaliśmy.
− Poza tym wszystkim, to jestem jeszcze winna śmierci królowej – podsumowałam. – Skażą
mnie na śmierć za zdradę stanu.
− Nie wiadomo – powiedział półkrasnolud. – Może na odwrót, nagrodę dadzą. Król, myślę,
będzie szczęśliwy, że stał się wdowcem.
− Ja Joszki nie wzywałam – westchnęłam, machinalnie przyciskając ręce do głowy.
− Sam przyszedł – zgodził się Otto. – Też bym przyszedł, gdyby mi ktoś jedyną w życiu
radość zaczął sobie przywłaszczać.
− Jedyną radość?
− A tak. Nudne jest życie demona. Siedź i grzeszników męcz. Kota przygarnął i tego mu
popsuli – półkrasnolud zakaszlał krwią.
− Milcz – powiedziałam błagalnie.
− Nic nic, jestem twardy. Musisz uciekać, jesteśmy niedaleko posiadłości.
− Nie udźwignę cię, ledwo trzymam się na nogach – powiedziałam.
− Biegnij.
− Głupi. Już ci mówiłam, że cię nie zostawię.
− Więc po co cię ratowałem? – mruknął Otto, kaszląc i tracąc przytomność.
− Uuuu... – zabeczałam, wiedząc, że tym mu nie pomogę, lecz nie mogłam sobie odmówić
przyjemności po rozpaczania.
− Jesteś taka nieładna, gdy płaczesz!
− Żiwko? – podniosłam głowę. – O, Żiwko!
Rzuciłam się w objęcia, radośnie ściskając orka. Jak przyjemnie było w jego ramionach!
Jakże obrzydło mi przez ostatnie dni ciągłe niebezpieczeństwo i strach o swoje życie. Jaka
szczęśliwa w końcu byłam, mogąc zrzucić część tego ciężaru na kogoś innego.
− Żiwko – spróbowałam wyswobodzić się z jego objęć, lecz mi się nie udało. – Otto umiera.
− Nic, nic – powiedział Otto, gładząc mnie po plecach. – Zaraz Warsonia tu przyjedzie.
− Tak – powiedział słaby głos, przeciągając samogłoski. – I co my tu widzimy?
Ostrożnie wyjrzałam zza ramienia Żiwko. Mój mąż powoli wychodził zza drzew na
polanę. Wyglądał i ruszał się dokładnie, jak ożywiony trup.
Kolor twarzy miał właściwy – sinozielony. Drętwy chód bardzo wyraźnie przypominał wszystkie
zombi, z którymi miałam do czynienia.
− Irga? – bardzo ostrożnie spytałam.
− Ja tu do niej – gorzko powiedział Irga. – A ona...
I powiedział, jakby plunął, bardzo przykre słowo.
Szybko wyswobodziłam się z objęć Żiwka i powiedziałam:
− Przecież umarłeś?
− A ty, widzę, szczęśliwa jesteś – gorzko zauważył Irga. Odwrócił się i ruszył z powrotem w
las.
− Irga! – krzyknęłam, rzuciwszy się za nim. W biegu jeszcze zdążyłam pomyśleć o tym, jak to
jest obejmować się z trupem?
Odwrócił się i wsparł chłodną rękę o moją klatkę piersiową. Jego oczy niczego nie
wyrażały.
− Odejdź – powiedział.
− Irga, ale ja... – coś mruknęłam, ni to chcąc się usprawiedliwiać, ni to wyrazić swoją radość z
widoku najdroższego małżonka. Lecz on niczego nie chciał słuchać.
− Cicho, uspokój się – powiedział do mnie Warsonia. – Wszystko się ułoży. Co z Ottem?
− Umiera – powiedziałam. – A gdzie Trochim?
− Z końmi. Zapewnia nam ochronę, na wypadek pojawienia się gości z posiadłości. Z Irgi
sama widziałaś, pożytku żadnego nie ma.
Uzdrowiciel wyciągał jakieś buteleczki i dziwnie wyglądające przedmioty z walizki,
klęcząc obok Otta.
− Umrze? – cicho spytałam.
− Nie – odpowiedział Żiwko.
− Nie ciebie pytałam.
− To ja dowodzę operacją ratunkową – spokojnie wyjaśnił ork. – I jak każdy
podporządkowany sprawie podwładny, Otto nie może umrzeć bez mojego rozkazu. Otto!
Słyszysz mnie? Nie próbuj nawet umierać!
Półkrasnolud, nie otwierając oczu, rozciągnął usta w uśmiechu.
− Skończcie ten bałagan! – rozzłościł się Warsonia. – Ola, uspokój się! On naprawdę nie
umrze. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.
− A dlaczego to ty dowodzisz? – zainteresowałam się.
− Ponieważ nie jestem sitorskim poddanym – wyjaśnił ork. – Dlatego, że zgodnie z prawem
międzynarodowym, w wypadku zaatakowania waszej arystokracji, nic mi nie grozi.
− No co ty? – wątpiłam.
− Tak. To ciebie mogą rozstrzelać na miejscu, a mnie są zmuszeni przekazać w ręce posła
orków, a później męczyć się o wydanie mnie, żeby sądzić według waszych reguł.
− Dziwne, że przy takim prawie na naszego króla jeszcze nikt się nie pokusił – powiedziałam,
siadając na trawę obok Otta i śledząc poczynania uzdrowiciela.
− Jak to nikt się nie pokusił? Tylko nasz płatny zabójca, przez ostatnie pół roku, próbował trzy
razy. Po trzecim razie sami go na naszym terenie zabiliśmy. Postanowił się ożenić. Po co
płodzić nieudaczników?
− Aaaa – dziwiąc, przeciągnęłam się. Okazuje się, że tyle aspektów polityki nie przykuło
mojej uwagi! A ja się jeszcze dziwiłam, że królowa uciekła z pałacu. Jeśli tylko orkowy
zabójca próbował zabić króla trzy razy, to można przypuszczać, że gdzieś raz na tydzień
życie monarchy wisiało na włosku, jeśli zliczyć wszystkich bliższych sąsiadów i wojujące
frakcje miejscowej arystokracji. Okazuje się, że bycie królem jest trochę trudniejsze, niż
myślałam.
− I już – powiedział zadowolony uzdrowiciel. – Teraz podniesiemy go do koni i odprawimy na
wieś. Jutro będzie wyglądał lepiej, niż Irga.
− Według mnie to nic trudnego – ponuro powiedziałam.
− Nawet mi nie podziękowałaś! – z wyrzutem powiedział uzdrowiciel. – Wyobrażasz sobie
chociaż, ile sił straciłem na twojego męża! A on też, tylko co wstał z łóżka, od razu ruszył
ciebie ratować. Mówię mu, że musi jeszcze poleżeć, a on, że w żadnym wypadku! To on tak
właściwie was znalazł. Podtrzymywałaś życie Otta swoją magią, tak?
Kiwnęłam głową.
− Irga od razu wyczuł twoją magię i mówi, że musimy tu iść. Jak najszybciej. A sam ledwo, co
się rusza!
− A jesteś pewny, że on.. eee... nie rozpadnie się w najbliższym czasie? – nieśmiało spytałam.
Nekromancja nekromancją, ale chciałoby się wiedzieć, ile mi zostało bycia żoną zombi.
− A dlaczego miałby się rozpadać? – zdziwił się Warsonia. – Jeśli sam siebie nie zgubi, nie
słuchając moich rad, to będzie żyć jeszcze długo. Prawda, musi trochę pomęczyć się w
bólach, lecz jeśli wziąć pod uwagę to, co ostatnio przeszedł, to tylko błahostka.
− Nie wiedziałam, ze zombi męczą bóle – pomyślawszy, przyznałam.
− Jakie zombi? – uzdrowiciel nie rozumiejąc, spojrzał na mnie. – Ola? Wszystko z tobą w
porządku?
Zatrzymałam się i popatrzyłam na Warsonie, marszcząc brwi. Czyżbym czegoś nie
rozumiała?
− Ola – ponuro powiedział Żiwko, pierwszy zorientowawszy się w sytuacji. – Mi oczywiście
ciężko ci to mówić. Ale twój mąż jest żywy.
− Ży...żywy? – westchnęłam. – Ale jak... Mówili mi, że został obłożony zaklęciem, że umarł...
− O – entuzjastycznie podchwycił Warsonia. – To niesamowity przypadek! Opiszę go i wierzę,
że te snoby, to znaczy Wydziałowa Komisja Egzaminacyjna, od razu da mi dyplom!
− Chodźmy już – burknął ork, wygodniej chwytając Otta, którego niósł.
− Owszem, na Irge było nałożone śmiertelne zaklęcie, lecz jemu udało się je pokonać. Nie bez
mojej pomocy, oczywiście – skromnie zauważył uzdrowiciel. – Było z nim aż tak bardzo
źle, że jeszcze chwila i by umarł. Ale Żiwko go uratował.
− Naprawdę?
− Tak – kwaśno potwierdził ork. – Gdybym wiedział, to bym milczał.
− Powiedział: „Umieraj, ale już. Czas by Ola została wdową. Tylko, że niedługo nią pobędzie.
Wyjdzie z niej ładna żona” – zachichotał, opowiadając Warsonia. – A Irga jak się nie
podniesie i mówi: „Niedoczekanie twoje”. I wtedy zaczął oddychać, oczami przewrócił i
zasnął.
Teraz scena na polanie przedstawiała mi się trochę z innej strony. Mąż, który tylko
kosztem niewiarygodnej siły wyrwał się z rąk śmierci, zastał swoją żonę w objęciach innego, która
w dodatku na jego widok nie okazała powodu do szczęścia.
Tak, dziś naprawdę nie wiedzie mi się z mężczyznami. Żeby tylko ze sobą nie skończył
z żalu.
Irga jednak był cały. Siedział na trawie koło koni, melancholijnie przeżuwał kawałek
sera i słuchał czegoś, co mu gorąco wykładał Trochim.
− A, cześć! – obrócił się na dźwięk kroków mój były kolega z klasy. Jego głowa była
upiększona malowniczo okrwawionym bandażem. – Prowadzę tu kampanię o twoją osobę.
Że biedna dziewczyna w szoku od wstrząsających wydarzeń, rzuca się nie w objęcia
swojego ukochanego, a w objęcia swojego znajomego. Co się tak właściwie z wami działo?
− Myślę, że zatrzymywanie się tu to nie najlepszy pomysł – powiedziałam, łowiąc wzrok Irgi.
Uparcie nie patrzył na mnie, pilnie studiując kawałek sera, jakby pracował jako ekspert
jakości. – Trochę tam pohałasowaliśmy, rozwaliliśmy pół domostwa i boję się, że teraz nas
szukają.
− Rozwaliliście pół domostwa? – zachwycił się Trochim. – Jak się wam to udało?
− To nie całkiem my – przyznałam. – Po moją duszę przybył Joszka. I to on urządził cały ten
chaos. My tylko właściwie siedzieliśmy cicho i spokojnie w lochu, czekając na egzekucję.
− Joszka? – sceptycznie zainteresował się mag–praktyk. – I nadal żyjesz? A co on od ciebie
chciał?
Nie odpowiedziałam. Irga patrzył na mnie z nieskrywaną trwogą. Zaczęłam przybliżać
się do niego, a on przyzywając, kiwną głową. Prawie biegiem pokonałam rozdzielającą nas
odległość. Klęknęłam przed ukochanym i położyłam głowę na jego kolanach.
− To ślady jego palców na twojej szyi? – spytał nekromanta.
− Tak – szepnęłam. – Był przeciwny moim relacjom z jego kotem. Tylko nie rozumiem,
dlaczego mnie nie zabił. Przecież tego chciał.
− Wyższe Demony i Bogowie nie mają prawa zabijać żywych – cicho powiedział Irga. – To
nieodwołalna reguła.
− Nie wiedziałam o niej – smutno powiedziałam. – Dlatego przestraszyłam się tak, że
straciłam przytomność. Otto mnie wyciągnął.
− Myślę, że wjechać teraz to niezbyt rozsądny pomysł – doleciał do mnie głos Trochima.
Okazało się, że moja świadomość zapadła się w gęstą ciemność i tylko chłodna ręka Irgi,
gładząca mnie po głowie, jeszcze jakoś wiązała mnie z tym światem. – Mamy pół oddziału
kalek. Musimy rozeznać się w sytuacji.
− Przeklęty Joszka – warknął Irga. – Nasłał na Olę tyle przekleństw, że naprawdę lepiej
będzie, jak zostaniemy na miejscu, póki nie zdejmiemy choć części. Inaczej ją na przykład
koń zrzuci.
− Przecież mówiłeś, że wyższy demon nie może zabić człowieka?
− Tak. I jej nie zabił – powiedział nekromanta. – Po prostu nagrodził specyficznymi
podarkami. A zabije się sama. Żebyśmy mieli choćby jeden ochraniający artefakt!
Zadziwiające, że nie zginęła pod gruzami domostwa.
− Twój pierścionek cię chroni – ochryple powiedział Otto. – Dajcie mi pić!
− Nie możesz! – zaniepokoił się Warsonia. – Miałeś wewnętrzny krwotok.
− Śpij – szepnął mi Irga. – Wszystko będzie dobrze.

Rozdział XII
Lokalne atrakcje

− Tak – powiedział Trochim, wycierając pot z czoła. – To już ostatni krąg, chroniący przed
demonami. Trudno jest chronić się przed przyjaciółmi.
− Co ty powiesz – burknęłam, siedząc pośrodku polanki pod niezawodną ochroną czterech
ochraniających mnie magicznych blokad.

Piętnaście minut temu z mojego palca, z cichym szelestem, osypał się szary pył, który
kiedyś był moim pierścionkiem zaręczynowym. Symbol miłości i wierności wytrzymał
zadziwiająco długo, także zdążyłam się przespać i z apetytem zabrać za jedzenie. Lecz po tym, jak
artefakt się rozpadł, od razu niemalże na śmierć zadławiłam się kęsem kanapki. Ledwo Warsonia
mnie wyratował, a już ukąsił mnie jakiś owad, przez co prawy policzek nadął się do kolosalnych
rozmiarów. Po tym wszystkim, upadłaby na mnie ogromna i niesamowicie ciężka gałąź. Na
szczęście, jakimś sposobem Irdze udało się mnie odepchnąć, lecz teraz sam leży na skraju polany i
cicho jęczy z bólu. Gałąź złamała mu rękę.

Przyjaciele stwierdzili, że to efekt działania przekleństw, którymi szczodrze nagrodził


mnie Joszka. Dlatego też, z wielką ostrożnością odprowadzili mnie na polanę i użyli całej
magicznej wiedzy, aby chronić mnie i siebie przed nieszczęściami.

− A co zrobimy, jeśli w tej chwili pojawią się sługusy królowej? – martwił się Żiwko. – Ola
siedzi tu całkiem na widoku.
− Nic strasznego – uspokoił Trochim. – Ola będzie naszą bronią masowego rażenia.
− Za to tam na polance, nic na nią nie spadnie z drzewa – powiedział Warsonia. Z tego
wszystkiego najbardziej martwili go jego pacjenci, których nie nadążał doglądać. –
Przydałoby się Irgę do drzewa przywiązać, bo się ciągle do niej rwie. Boję się, że kochana
żona go zamorduje. Biedaczek i tak ledwo oddycha. A patrząc na dzisiejsze wydarzenia...
− Przestańcie o mnie mówić w trzeciej osobie! – rozwścieczyłam się, szalejąc ze złości z
powodu podjętych prób zachowania mnie przy życiu. – Według was, ratowałam go po to,
aby teraz zabić?
− Własnymi rękoma – chrypnął Otto. – Zawsze przyjemniej.
Nie będąc w stanie wymyślić niczego, czym mogłabym się odpłacić, a co by
jednocześnie nie sprowadziło na mnie smutnych konsekwencji, pogroziłam najlepszemu
przyjacielowi pięścią.

− Czekamy na wsparcie – postanowił Trochim, z zadowoleniem rozkładając się pod wielkim


dębem. – Jeśli coś się będzie działo, to budźcie. Jestem teraz jedynym, który może ją i od
niej uratować.
Poinformowawszy o tym, były kolega z klasy zachrapał z czystym sumieniem.
− Jakie wsparcie? – z roztargnieniem spytałam.
− Baron przecież pojechał po pomoc – przypomniał Otto.
− Ale mówiłeś, żebym nie robiła sobie nadziei!
− Tak mówiłem, gdy siedzieliśmy w niewoli u królowej. A teraz, jeśli Bef się zjawi, nic mu
nie przeszkodzi w uwolnieniu ulubionej uczennicy od przekleństw.
− Dobrze by było – smutno powiedziałam, siadając na płaszczu.

Na odniesienie sukcesu, w tym temacie, nie miałam nadziei. Żeby zdjąć przekleństwa,
które na mnie nałożył wyższy demon, trzeba być przynajmniej arcymagiem. A to znaczy, że trzeba
czekać na pomoc od rektora. A czy on zachce się tym zająć, nikt tego nie wie.
− Nie rozpaczaj, miła – uśmiechnął się Irga. – Uratujemy cię.
− Jako uzdrowiciel zakazuję ci używać magii przynajmniej przez tydzień! – krzyknął
Warsonia. – A jeśli będziesz się sprzeciwiał to cię uśpię.
− Myślisz, że ona przeżyje tydzień? – ryknął mój mąż.
− Czy my dyskutujemy o tym, że zdarzy się trzęsienie ziemi i Ola wpadnie w dziurę? – w
zamyśleniu zainteresował się Otto. Lecz w tym samym momencie spojrzał na Irgę i się
przestraszył: – Milczę! Milczę!
− To nie Ola jest moim pacjentem, tylko ty – cicho, ale twardo powiedział Warsonia. – Oli
potrzebny jest specjalista od demonologii i czarnej magii. Jeśli na nią coś upadnie lub
zdarzy się coś innego, to jej pomogę. Lecz teraz cię proszę: siedź spokojnie! Może mi już
nie wystarczyć sił ponownie wyrywać cię z rąk śmierci.
Irga coś tam mruczał, lecz nie próbował już ponownie wstać.

Od zawsze nienawidziłam czekać. A czekanie nie wiadomo na co, siedząc na


wymierzonym kawałku osobistej przestrzeni, było najgorsze ze wszystkiego. Nastrój miałam
smutny i nie poprawiły go nawet wesołe historyjki z życia, które opowiadał Żiwko, siedząc obok
linii wzniesionych kręgów. Choć właściwie wydawało mi się, że starał się nie dla mnie, a bardziej
ze względu na Irgę, który z bezsilności zaciskał zęby, lecz pod przenikliwym wzrokiem Warsonii,
nie ryzykował podnoszenia się z miejsca. Widząc, że opowiadania nie dają zamierzonych
rezultatów, ork zaczął pokazywać mi swoje sprawne ruchy, dzięki którym mógł się zwać jednym z
najlepszych wojowników w swoim plemieniu. Poruszał się naprawdę ładnie. Kłócić się o to nie
mogłam, dlatego też z nieskrywanym zainteresowaniem przyglądałam się bojowym poczynaniom
orka.

To zajęcie przestało mi się jednak podobać, gdy tylko rzuciłam okiem na Irgę.
Zacisnąwszy usta, patrzył na Żiwko z taką nienawiścią, że spodziewałam się, iż zakazy Warsonii
długo go nie powstrzymają. Zrobiło mi się żal męża, dlatego też poprosiłam Żiwko, aby przerwał.
− Że co? – prawie szczerze się zdziwił. – Aaa, Irdze się nie podoba?! Szkoda!
Trochę pomilczawszy, obrażony dodał:
− Jakże wy kobiety kochacie kalekich i chorych! Nawiasem mówiąc, też jestem chory. O. Ehu
ehu ehu.
− Kocham go nie dlatego, ponieważ jest chory – rozzłościłam się. – Ale dlatego, ponieważ jest
moim mężem. Nie, stop. Kochałam go jeszcze zanim stał się moim mężem, ale to chyba
zrozumiałe.
− Nadal twierdzę, że mam szansę – stwierdził Żiwko. – Jeszcze nie wszystko stracone.
− Irga nie umarł i nie rób sobie nadziei – zawiadomiłam. – Jeśli nawet śmiertelne zaklęcie go
nie zabrało, to mamy szansę przeżyć razem długie, wspólne życie.
− A może po tym zaklęciu on, tego... oszalał? – spytał ork. – A może teraz dzieci mieć nie
może? Przecież nie wiesz, jak na niego podziałało! Może to zaklęcie ma mnóstwo skutków
ubocznych. Przez to teraz będziesz tracić życie?
− Po pierwsze, nie chcę mieć dzieci – zaoponowałam.
− Nie o to mi chodziło.
− Zrozumiałam, o co ci chodziło, ale wierzę, że ten problem, jeśli istnieje, dotyczy tylko mnie
i Irgi. Po drugie, mamy świetnego uzdrowiciela, któremu udało się zwalczyć wszystkie
uboczne efekty – stwierdziłam tak żarliwie, aby zacząć samej wierzyć w to, co
powiedziałam.
− Ach tak – nieszczerze uśmiechnął się Żiwko. – Tylko, że na ile mi wiadomo, lepiej leczą na
ostrym dyżurze. A o jakim ostrym dyżurze możemy mówić, jeśli twój drogocenny mąż,
zamiast otrzymywania profesjonalnej pomocy, leży pod drzewem i przeszywa mnie wrogim
wzrokiem.
− Nie chcę z tobą rozmawiać! – ostro odpowiedziałam i się odwróciłam.
Ork świadomie dotknął bolącego mnie tematu. Byłam o tym przekonana. Już i tak
myślałam, że przeze mnie dwoje drogich mi ludzi, Otto i Irga, zostali w lesie. Trzeba było ich
odwieźć do Domu Uzdrowień, do doświadczonych i profesjonalnych uzdrowicieli. Warsonia, przy
całym szacunku do jego osoby, nie otrzymał jeszcze nawet dyplomu!
− Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? – Żiwko przeszedł dookoła linii kręgu i znowu
pojawił się mi przed oczami.
Znowu się odwróciłam. Zdeterminowanego orka ani trochę to nie zasmuciło.
− Długo jeszcze będziesz biegał w kółko? – spytałam, zrozumiawszy, jak głupio musieliśmy
wyglądać z boku.
− Póki nie spojrzysz prawdzie w oczy – powiedział. – Gdybyś wyszła za mnie za mąż, tak jak
ci proponowałem, to teraz cieszyłabyś się przyjemnościami małżeńskiego życia, a nie
siedziała tu na polanie obwieszona przekleństwami.
− A nie pomyślałeś, że takie spędzanie czasu może jej się nie podobać? – spytał Irga. – Ale
już, zostaw moją żonę!
Ja i Żiwko byliśmy tak zajęci sobą, że nie zauważyliśmy jak nekromanta, sprzeciwiając
się temu, co nakazał mu Warsonia, podszedł do nas bardzo blisko.
− Tylko się nie bijcie! – zmartwiona zawołałam, widząc jak rywale ściskają pięści.
− Tylko dlatego, abyś nie widziała, jak pod wpływem mojego ciosu pada twój mąż–słabeusz.
– Żiwko posłał mi całusa w powietrzu.

Oczywiście, jego działania dały zamierzony rezultat. Twarz Irgi poczerwieniała.


Pstryknął palcami lewej ręki, ponieważ prawą miał na temblaku. Żiwko z trudem uniknął płomyka.
Zacisnąwszy pięć, ork zamachnął się i …
− Przestańcie! – wydarłam się niesamowicie fałszując na ostatniej nucie.
Walczący odwrócili się w moją stronę z takim samym zdumieniem na twarzach. Sama
nie oczekiwałam po sobie takiego dźwięku. W poszukiwaniu przyczyny hałasu, kręcąc szaleńczo
głowami wyszli Trochim oraz Otto. Otto miał wykrzywioną twarz i zakrywał uszy. Warsonia gnał
do nas, wojowniczo wymachując chochlą i szukając źródła zagrożenia.

− Olgierda, jak zwykle jesteś w samym centrum skandalu – powiedział głos Profesora.
Profesor?
Profesor?!
− Profesor! – głośno krzyknęłam, odwróciwszy się.
Bef wychodził z leśnej gęstwiny, a za nim szedł Ron i mała armia mojego nauczyciela.
Niektórych dzielnych chłopaków poznałam przy operacji zatrzymania Levana. Bojowi magowie
wiedli łańcuszek pojmanych sprzymierzeńców królowej, związanych między sobą grubym
sznurem.
− Wracamy z łowów – radośnie poinformował mnie Matwiej, największy i najbardziej
muskularny członek grupy Befa. – Patrzcie, jakie zdobycze! Aż ręce świerzbią, żeby skręcić
im te chudziutkie szyjki.
− Ola! – krzyknął zmartwiony Ron, rzucając się do mnie. – Co ci się stało?
Ork szybko zablokował barona, podstawiając mu nogę.
− Do niej nie można się zbliżać – wyjaśnił, nie kryjąc zadowolenia, gdy Ron podnosił się z
ziemi z wykrzywioną ze złości twarzą.
− Prawda – spokojnie powiedział Bef, przyglądając mi się tak, jakbym była rzadką i bardzo
drogą rzeczą. – A kto nawieszał na ciebie tyle prezentów?
− Nauczycielu, ratuj mnie! – chlipnęłam.
− Tak – powiedział Bef, nie zwracając uwagi na mój nieszczęśliwy wyraz twarzy. –
Spokojnie. Zaraz ze wszystkim sobie poradzimy.
Szybko wydał rozkazy, po czym polanka wyludniła się. Profesor odwrócił się do Irgi,
uważnie popatrzywszy na niego i powiedział:
− Irronto, nie umieraj tu, idź do uzdrowiciela.
Nekromanta pokręciwszy głową, sprzeciwił się.
− Głupio z twojej strony – zauważył Bef. – Niedługo przybędzie tylu magów, że nie będzie tu
czym oddychać. Będą ci potrzebne siły, aby reprezentować sprawę Oli.
Mąż kiwnął głową, podniósł się ciężko i poszedł do Warsonii.
− Co tu się dzieje? – spytałam, starając się nie wyglądać całkiem głupio. – Skąd ci magowie?

Nauczyciel w zamyśleniu popatrzył w niebo i równomiernie, jakby prowadził wykład,


opowiedział, jak baron wysłany przeze mnie po pomoc, przekonał burmistrza najbliższego miasta,
aby pozwolił mu teleportować się z miejscowej wieży na Uniwersytet. Opowiedział wszystko
Befowi i krótko wyjaśnił sytuację. Nauczyciel wydał Ronowi zakaz powiadomienia władz, ale
pędzić jak najszybciej na złamanie karku żeby nas zbawić, również nie wyraził zgody.
Uruchomiwszy wszystkie swoje znajomości, nauczyciel dał znać „ważnym ludziom” o tym, co się
dzieje w lasach. Potem zwołał swoich byłych uczniów, zawsze z radością pomagających mu w
różnych sytuacjach i razem udali się, żeby zbadać sytuację. Przybywszy na miejsce, gdzie Ron nas
zostawił, magowie poczuli ogromne, nieznanego pochodzenia, załamanie energetycznego pola. Po
wybuchu ochronna bariera upadła i ich zdumionym oczom ukazało się na wpół zniszczone
gospodarstwo, po którym biegała i krzyczała w panice masa ludzi. Złapawszy najbardziej
ambitnych – tych, którzy siodłali konie lub skrzętnie nabijali własne sakiewki kosztownościami –
Nauczyciel wrócił, aby poszukać swoich niezaradnych studentów.
Bef zakończył opowiadanie, przeszedł wzdłuż ochronnych linii i powiedział:
− Co to był za demon?
− Joszka. A skąd pan wie, że to był demon? Aaaa, po wzburzeniach energetycznego pola?
− Sam Joszka? – zdziwił się nauczyciel i potakująco kiwnął głową w odpowiedzi na moje
pytanie. – Jesteś pewna?
− Oczywiście. Obwinił mnie, że mu kota popsułam.
− Niesamowite – mamrotał Bef, kręcąc kręgi wokół ochronnej bariery. Pierwszy raz
widziałam nauczyciela tak zmartwionego. – A czy zdajesz sobie z tego sprawę, że stałaś się
świadkiem... nawet nie świadkiem, a przyczyną! Przyczyną historycznego wydarzenia!
Wyższy demon w naszym świecie zjawił się ostatnim razem 108 lat temu, gdy wezwała go
sekta oddająca mu cześć.
− Aaa! – ucieszyłam się. – To ta sekta, która modliła się o to, by ożenił się z demonicą i
spłodził mnóstwo wyższych demonów?

Bef kiwnął głową, a ja rozpłynęłam się w uśmiechu. Ta sekta na tyle dopiekła Joszce
swoimi modłami, że zjawił się osobiście i głośno obwieścił, że nie ma zamiaru się żenić. Po tym
zdarzeniu wszyscy członkowie sekty zaczęli żyć w celibacie i dość szybko wymarli. Jestem zuch,
że coś tam jeszcze pamiętam z uniwersyteckich wykładów!
Zauważywszy mój uśmiech, nauczyciel uszczypliwie powiedział:
− Zawsze podejrzewałem, Olgierdo, że ze wszystkich dziejów magii pamiętasz tylko fakty w
podobnym guście.
− Przecież to interesujące! – szczerze się zdziwiłam. – A po co mi pamiętać, że w jakimś tam
roku trzykrotnie zbierał się konwent magów, który coś tam zdecydował, a potem w sprawie
tej decyzji zmienił zdanie. Profesorze, a właściwie to ja również zapiszę się w dziejach
historii? I o mnie także napiszą w historii?
To mi przypomniało, że siedzę na polanie okrążona ochronnymi kręgami i wisi nade
mną nie mniej niż dziesiątka silnych przekleństw. Popadłam w przygnębienie. Teraz nawet
uwiecznienie mojego imienia w annałach historii, już nie wydawało się takie przyjemne. Jaki sens
zostać sławnym, jeśli nie będzie ci dane tym się nacieszyć?
− Myślę, że niedługo zjawi się tu mnóstwo magów królestwa – powiedział nauczyciel. – Nie
będą mogli przepuścić takiego wydarzenia. Przy czym, jest to nam na rękę. Trzeba cię
uwolnić od demonicznych podarków, czyż nie tak?
− A pan...
− Nie, ja nie mogę – pokręcił głową mag. – Może i bym mógł, lecz aby wybawić cię od
następstw, potrzebna jest praca zbiorowa. Dlatego też poradziłem Irronto iść i nabierać siły.
Myślę, że nie wszystkim moim kolegom spodoba się pomysł uwolnienia cię od przekleństw.
− Nie wszystkim? – dopytałam słabym głosem.
− Niestety, stałaś się osobliwym fenomenem – powiedział Bef. – Spotkałaś się z demonem,
który nałożył na ciebie przekleństwa, a na dodatek to wszystko przeżyłaś. Do tego same
przekleństwa, ich energetyczna struktura, jest niewiarygodnie fascynująca. Dla nauki jesteś
niezmiernie interesującym obiektem.
Z przerażeniem patrzyłam na nauczyciela.
− Chcę ci pomóc – poważnie powiedział Bef. – Lecz powinnaś odrobinę zrozumieć, że
samemu mi się to nie uda.
− Nie mam nic przeciwko wyjściu z ochronnego kręgu i powędrowania do tłumu chętnych
mnie badać – zauważyłam. – I wtedy zobaczymy co z nich zostanie!
Bef zaśmiał się:
− W skrajnym wypadku, możesz tak postąpić. Na razie jednak lepiej dla ciebie, abyś tu
siedziała. A właściwie, kto wpadł na pomysł żeby usadzić cię w kręgu, który całkowicie
odcina wszystkie strumienie energetyczne?
− Mój, a czyj by jeszcze? Po prostu pomyślałam, że przekleństwa to magia, a jeśli wszystko
zablokować to może dożyję do jutra. A wykonanie Trochima.
− Dożyjesz do jutra, co by się miało z tobą stać? – powiedział przekonująco Bef. – Pójdę
porozmawiać z naszymi więźniami.
− Tak, profesorze... – nagle, czując poczucie winy, wyrwało mi się. – Wydaje mi się, że
zabiłam królową.
− Czyją? – fachowo zainteresował się Bef.
− Naaszą – zapłakałam. – Tą, która jest żoną naszego króla.
− Mmm – tylko powiedział mag.
− Nie jestem temu winna – pośpiesznie wyjaśniłam. – Po prostu, gdy Joszka się zjawił to
rozwalił domostwo, a królowa była wewnątrz. Było wcześnie, myślę, że monarsze osoby tak
rano nie wstają. Pewnie królowa zginęła pod gruzami. I wychodzi, że stałam się przyczyną
jej śmierci.
− Aaa... – poweselał nauczyciel. – A więc to tak. Nie sądzę, że jest aż tak źle. Po pierwsze,
królowa posiada ochronę, która na pewno osłoniła ją swoim ciałem. Po drugie, przecież
demona nie wzywałaś, sam się zjawił. Formalnie niczego nie zrobiłaś. I po trzecie, mniej
gadaj, a więcej słuchaj. Wszystko może przybrać niespodziewany obrót sprawy.

Siadłam na trawie i przycisnęłam ręce do głowy. Dlaczego to wszystko przydarza się


mnie? Przecież chciałam tylko cichego i spokojnego życia w szczęśliwym małżeństwie! Dlaczego
to właśnie mnie wybrał Joszka dla swojego epokowego pojawienia się? Dlaczego jestem teraz za to
nagrodzona masą przekleństw? I dlaczego, chciałabym wiedzieć, mimo wszystko przeżyłam
moment zawalenia piwnicy?
− Dlatego, ponieważ, o ile mi wiadomo, jesteś wierna kultowi Bogini Szczęścia – powiedział
przekonująco Bef. Zrozumiałam wtedy, że rozmyślam na głos. – Bogini Szczęścia jest
silnym bóstwem, dlaczego miałaby cię nie obdarzać swoją łaską?
− A skąd pan wie, do kogo się modlę? – podejrzliwie spytałam. Bef coś dziwnie dużo wie o
moim życiu.
− Wystarczyło jeden raz uważnie przyjrzeć się tobie, gdy na egzaminie wybierałaś bilet z
pytaniami – zaśmiał się Bef. – Lub po prostu przysłuchać się „Bogini Szczęścia, byle tylko
wyciągnąć do numeru dwudziestego! Dalej już się nie nauczyłam. Podaruję ci w zamian
moje nowe kolczyki.”
Zaczerwieniłam się. Nie wiedziałam, że moje modlitwy były na tyle znane.
− Jak widzisz – uśmiechnął się wykładowca. – Bogini wzięła cię pod swoją protekcję.
− Dziękuję za pocieszenie – mruknęłam.
− Majorze! – krzyknął Matwiej z gąszczu. – Rozbiliśmy już obóz.
− Dobrze – odpowiedział Bef. – Już idę.
− Major? – dopytałam.
− Kiedyś służyłem w armii – odchodząc przypomniał mi nauczyciel.

Niezbyt długo nudziłam się w samotności. Wkrótce na polanie pojawił się Warsonia, w
towarzystwie Trochima. Uzdrowiciel niósł sporą miseczkę. Trochim z wielką ostrożnością otworzył
ochronny krąg.
− Proszę – powiedział Warsonia, ostrożnie przesuwając miskę w moją stronę. – To zupa.
Przetarłem ją, abyś się nie zakrztusiła. Miseczka jest metalowa, więc rozbić się nie może.

Jednak były kolega z klasy za późno zamknął ochronny krąg. Przekleństwa,


otrzymawszy porcję magicznej energii, radośnie zaczęły działać. Jeden nieostrożny ruch i miseczka
się przewróciła. Zupa została wchłonięta przez ziemię przy ogłuszającym burczeniu mojego
brzucha.
− W takim tempie umrę tu z głodu! – jęknęłam.
− Nie martw się – wesoło odpowiedział Trochim. – Śmierć z głodu trwa długo. Myślę, że
przekleństwa szybciej cię dopadną...
− Trochim nie to chciał powiedzieć – z pobłażliwym uśmiechem poprawił go uzdrowiciel. –
Słyszeliśmy, że oczekuje się tu przybycia dużej liczby magów. Zdejmą z ciebie
przekleństwa i wszystko powróci na stary tor.

Potakująco kiwnęłam głową. Co mi jeszcze zostało zrobić? Z dwóch dostępnych mi


wariantów, czy myśleć, jak wybrnąć z tej okropnej sytuacji z najmniejszymi stratami lub zatracić
się w żalu nad swoim zgubnym życiem, wybrałam pierwszą opcję. Oczywiście, po rozpaczać też mi
się chciało, mało tego, przez długie lata swojego życia nauczyłam się to robić perfekcyjnie, nie
płacząc przy tym. Tym bardziej, że czekała mnie inwazja uczonych, a na to miałam silną alergię,
wypracowaną jeszcze z czasów egzaminów i z kursów.
− Nie smuć się – delikatnie powiedział do mnie baron.
Usiadł na trawie i zaczął wpatrywać się we mnie swoimi zielonymi oczami, jakby
bardzo chciał przekazać mi w myślach coś bardzo ważnego. Niestety czytać w myślach nie
umiałam, dlatego tylko odpowiedziałam mu smutnym wzrokiem.
− Ola – powiedział cicho przybywszy do nas Żiwko. – Dlaczego żujesz trawę?
− Ponieważ ma smak zupy – szczerze odpowiedziałam. – A chce mi się bardzo jeść.
Orkowi niepotrzebne były moje wyjaśnienia.
− A ty – warknął na barona. – Nawet nie zauważyłeś, że Ola je trawę!
− Zauważyłem! – Ron wstał i zacisnął pieści. – Ale jeśli ona je trawę, to widocznie tak musi
być! Nie pomyślałeś o tym, że jest już dorosłą dziewczyną i jeśli chce coś jeść, to niech je?
− Myślę, że trzeba się nią opiekować! – ryknął Żiwko. – A ty widocznie nie jesteś w stanie
tego robić.
Baron spurpurowiał.

Zerwałam jeszcze garść trawy, siadłam wygodniej i przygotowałam się do oglądania


przedstawienia.
− Ty też nie nadajesz się do opieki nad nią! – obwinił ork Irgę, który nie mógł stać z boku, gdy
obok mnie czaili się adoratorzy. – Przyszedł czas zakończyć tę farsę. Musisz przyznać, że
wasze małżeństwo nie przyniosło jej nic dobrego!
− Przyniosło – pisnęłam, wspominając naszą noc poślubną. Mnie jednak nikt nie słuchał.
Nastroszywszy się jak bojowe koguty, mężczyźni stali po różnych stronach chroniącego
przed magią pola i wydawało się, że są gotowi w każdej chwili rzucić się na siebie.

Tak, to po prostu było spełnienie marzeń każdej dziewczyny. Trzech mężczyzn,


gotowych się o nią bić. Po prostu marzenie, jeżeli oczywiście nie drążyć tego, iż każdy z nich, po
przeżytych wydarzeniach, miał nerwy w strzępkach i szukał tylko powodu do odreagowania
nagromadzonego stresu.
− Lepiej, wszyscy razem sobie popłaczmy – wesoło zaproponowałam. – Zrobi się wam lżej i
nie trzeba będzie rozgrywać tu przedstawienia na poziomie repertuaru wędrownego teatru.
− Zamilcz, kobieto! – wycedził przez zęby Irga i odwrócił się do orka. – I co w takim razie
proponujesz?
− Proponuję przy świadkach rozwiązać małżeństwo z Olą.
− I oddać ją tobie?
Widząc śmiertelnie bladą twarz męża, stanęłam na nogi gotowa rzucić się ku niemu...
Nie, lepiej z moimi przekleństwami rzucać się na Żiwko, niech jemu będzie źle.
− Ma się rozumieć, że mnie – z przekonaniem oświadczył ork. – Jako jedyny jestem w stanie
się nią opiekować. Pozwoliłeś złapać się w zasadzkę, po czym kobieta musiała cię uwalniać,
a ty – odwrócił się w stronę barona. – W ogóle się zmyłeś, jak tylko wyczułeś zagrożenie.
− To nie tak! – krzyknęłam, widząc jak baron wyciąga miecz i zbliża się do Żiwko. – To ja go
posłałam po pomoc! Przestańcie!
Oczywiście nikt mnie nie słuchał.
− Będziesz zmywał swoją krwią plamy na moim honorze! – krzyknął baron. Ork wyszczerzył
się i wyjął z pochew dwa długie sztylety.
− Irga! – zawołałam. – Zatrzymaj ten cyrk!
− Po co? – z zazdrością w głosie zapytał nekromanta. – Jeżeli się pozabijają nawzajem, to tym
lepiej dla mnie.

Zakręciłam się w miejscu w poszukiwaniu wyjścia z sytuacji. Powiedzieć Irdze, że mi


żal Rona i Żiwko nie mogłam, ponieważ bałam się jego zazdrości. Sama zatrzymać mężczyzn też
nie mogłam, ponieważ obawiałam się, że nawet, jeśli opuszczę ochronny krąg, oni i tak się
pozabijają.
− Ola – rozległ się gdzieś z boku śpiewny głos. – Przyszedłem lec z tobą w łożu z kwiatów.

Zatrzymawszy się, z niedowierzaniem patrzyłam na stojącego na polanie elfa, mojego


niedawnego współwięźnia. Był blady, a z głowy sączyła się mu krew, w splątanych włosach utknęły
maleńkie kawałeczki cegieł. Tylko jego brakowało tu do pełni szczęścia!

Pojedynkujący się przestali walczyć. Otworzywszy usta, w milczeniu patrzyli na elfa.


− Co on powiedział? – spytał baron. – Bo boję się, że źle zrozumiałem.
− Wszystko dobrze zrozumiałeś – Żiwko splunął w stronę przychodzącego. – Powiedział, że
chce się z nią przespać.
− On też? – przeraził się baron.
Irga za moimi plecami cicho westchnął. Elf przeszedł kawałek chwiejnym krokiem i
upadł na ziemię, właściwie z wielką gracją.
Złożywszy ręce w modlitewnym geście, odwróciłam się do męża i wymamrotałam:
− Przysięgam, Irga, to nie to, o czym myślisz! Tylko siedzieliśmy razem w lochu.
− Też z nim siedziałem – zauważył nekromanta. – Lecz do mnie z taką propozycją nie
przyszedł.
− Nie jesteś w jego typie – poinformował Żiwko, przewracając nogą elfa na plecy. Uważnie
przypatrzywszy się jego osobie, ork krzyknął: – Ba! To jest przecież bardzo znany typ,
Dżirael!
− Dlaczego znany? – spytałam.
− Nienawidzi ludzkich kobiet. Raczej nienawidził.
− Tak sobie pomyślałem – smutno powiedział baron. – Może Olgierda używa jakichś
miłosnych specyfików?
− Wątpisz w moją atrakcyjność? – oskarżyłam go.
− Wcześniej nie wątpiłem – kontynuował Ron. – Ale teraz, gdy nawet elf nienawidzący kobiet
do ciebie lgnie...

Wspólnie spojrzeli na mnie. Wzrok niedawnych adoratorów mi się nie spodobał.


− Niczego nie używam! – warknęłam. – Nie mam teraz przy sobie w ogóle żadnych
artefaktów! Nawet pierścionka zaręczynowego już nie mam! Wszystkiemu jest winne to, że
jestem taka kobieca i urocza.
− Ej! – Ork kopnął elfa. Ten otworzył oczy, cierpiętniczo się skrzywiwszy. – A po co ci Ola?
− Ona mi niepotrzebna – Przepełnionym patosem i jednocześnie umierającym głosem
odpowiedział długouchy. – Umieram i przed śmiercią postanowiłem dowiedzieć się, jak to
jest być z ludzką kobietą.
Powiedziawszy to, zamknął oczy i zaczął nierówno oddychać.
− Wszystkie elfy to zboczeńcy – Na własnej skórze potwierdziłam babciną prawdę. – Może by
ktoś pomógł umierającemu?
− A po co? – spytał Żiwko.
− Tu jeszcze tylko elfiego trupa brakowało! – rozgniewałam się. – Mało mam jeszcze
przekleństw!

Burcząc coś niezrozumiałego, moi adoratorzy, nawet nie starając się być delikatnymi,
podnieśli elfa i odeszli w stronę Warsonii.
− Irga! – błagalnym tonem głosu powiedziałam, odwróciwszy się do męża. – Nie używam
żadnych miłosnych eliksirów.
− Wiem – przyznał Irga z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
− Wybacz mi elfa! – próbowałam domyślić się, co oznacza ten wzrok, lecz bez efektów. – Nic
mu takiego nie obiecywałam, po prostu poprosiłam o pomoc, żeby zablokował drzwi do
piwnicy. Inaczej już byśmy się razem nie spotkali, ponieważ chcieli mnie zabić. Bardzo
chcieli.
− Rozumiem – powiedział nekromanta z takim samym wyrazem twarzy.
− Irga...– smutno szepnęłam. Coś jego nastrój całkowicie mi się nie podobał. – Irga,
porozmawiajmy.
− Po co? – spytał chłodno.
− No, jak mąż z żoną, zdecydujemy o wszystkim... Nie podoba mi się, że jesteś taki ponury.
Nie wiem o czym myślisz i przez to się martwię.
− Dziwne – zauważył Irga. – Wcześniej nigdy cię to nie martwiło.
− Na pewno... na pewno wcześniej byłam dość egocentryczna – przyznałam. – Po prostu, gdy
myślałam, że cię stracę, przemyślałam sobie swoją życiową sytuację.
− Aaa...– przeciągnął Irga.
Zamknęłam oczy, aby nie było tak strasznie i powiedziałam:
− Wiesz, właściwie jesteśmy już tak długo razem, a ja dopiero teraz zrozumiałam, że wiem o
tobie tak mało.
− Nigdy o nic nie pytałaś – powiedział Irga.
− Tak – przyznałam. – I Otto... także jego życiem mało się interesowałam. Wystarczało mi, że
był blisko i zawsze mnie wspierał... Ryzykował życiem dla mnie.
− Nie jeden raz.
− Wiem – niecierpliwie powiedziałam. – Ale z Ottem jeszcze się ugadam, jeśli będę miała
czas, jeśli nie umrę na tej polanie. Teraz chodzi mi o ciebie.
Irga pomilczał, a później cicho spytał:
− Powiedz, czemu mnie szukałaś?

Oniemiawszy, otworzyłam oczy i stanęłam przodem do nekromanty.


− Jak to czemu? – dopytałam. – Chciałam cię uratować!
− Dlaczego? Przecież specjalnie skryłem swój energetyczny ślad, aby nie można było mnie
znaleźć.
− Ale...ale Irga! Jakiej ty się ode mnie reakcji spodziewałeś? Budzę się rano, a mój mąż
zaginął! Myślałeś, że tak po prostu to zostawię? Nigdy!
− Dlaczego? – napastliwie powtórzył Irga i zrozumiałam, że odpowiedz na to pytanie jest dla
niego niezwykle ważna. – Dlaczego? Obok był baron i ork. Oni by szybko wypełnili pustkę
po mnie.
− Ponieważ – cicho powiedziałam. – Jesteś moim mężem.

Nie, to nie to. Jak powiedzieć to tak, by wyrażało wszystkie moje uczucia?
− Irga – złapałam jego wzrok. – Jesteś częścią mnie, rozumiesz? Stałeś się częścią mnie już
dawno temu i teraz już nie mogę bez ciebie żyć. Mało tego, jesteś moją lepszą połówką.
Kochającą, miłującą i opiekuńczą. Byłoby kłamstwem powiedzieć, że jesteś dla mnie całym
życiem, ale życie bez ciebie to jak egzystowanie w wiecznej nocy. A ja kocham słońce.
Kocham ciebie. Oczywiście, pochlebiają mi liczni wielbiciele, lecz jeśli tylko powiesz, to
natychmiast poproszę ich, by nigdy więcej nie pokazywali mi się na oczy. Jesteś dla mnie
ważniejszy, Irga, twoje uczucia, pragnienia, myśli. Jest mi przykro, że nie dawałam ci
wcześniej możliwości podzielenia się nimi ze mną, ale obiecuję, że to się zmieni. Nie chcę
cię stracić. Nie chcę cię stracić nie tylko fizycznie, to bym jeszcze jakoś przeżyła, ale nie
chcę stracić cię duchowo. Chcę być przy twoim boku. Żebyś wiedział, że zawsze możesz na
mnie liczyć....
W płucach zabrakło mi powietrza. Odetchnęłam, ale za ten jeden moment z głowy
wyleciały mi wszystkie myśli. Przede mną siedział nie chłodny, nieobecny nieznajomy, którego
zobaczyłam po uratowaniu z niewoli, ale ukochany z miłym uśmiechem i radością w niebieskich
oczach.
− Kocham cię! – wypowiedziałam na wydechu.
− Też cię kocham, moja miła – poważnie powiedział Irga.
− I ty... ty wszystko zrozumiałeś, co chciałam powiedzieć? – zmartwiona spytałam.
− Oczywiście – uśmiechnął się mąż. – Przecież nie od dziś cię znam – i cicho dodał: –
Dziękuję ci za to.
− W piwnicy, gdy byłam przekonana, że już nigdy się nie zobaczymy, miałam czas pomyśleć
– przyznałam. – I jeszcze. Oczywiście, nie brałeś na poważnie tego, co mówił Żiwko? O
tym, że nie możesz mnie obronić i całą resztę.
Irga powoli wstał z ziemi.
− Oczywiście – powiedział. – W ciągu tego roku wyciągałem cię z tylu różnych drak, więc
niech Żiwko mówi co chce. A już tym bardziej nie mam zamiaru ogłaszać naszego
małżeństwa za nieważne czy ubiegać się o rozwód.
− Dzięki Siłom Niebiańskim! – z ulgą westchnęłam. – A właśnie, wiesz, że łóżko, które
kupiłeś na pierwszą noc poślubną jest niesamowitą rzadkością. Nie sprzedamy go, prawda?
− Jeśli już to za bardzo duże pieniądze – powiedział mąż. – Sama się tym zajmiesz.
Pocałowawszy mnie wzrokiem, nekromanta powiedział:
− No cóż, teraz czas zająć się ratowaniem cię od przekleństw.
− Jak zamierzasz to zrobić? – zainteresowałam się, ciesząc się, że zeszliśmy z drażliwego i
trudnego dla mnie tematu relacji osobistych. Słowo daję, że chcę być dobrą żoną i zgadzam
się cierpieć w takich momentach dla męża, ponieważ dla niego było to takie ważne, ale
dobrze by było, gdyby nie zdarzały się za często. Mówić „kocham cię” jest mi
niewiarygodnie trudno, choć nie wiem czemu.
− Niedługo przybędą tu magowie z całego królestwa, a może nawet i z sąsiednich – wyjaśnił
Irga. – Zdecydują, co robić, a ja im nie pozwolę zrobić niczego, co by ci zaszkodziło.
− Mam nadzieję.
− I – szepnął nekromanta. – Jak tylko pojawiłaś się obwieszona przekleństwami, wysłałem
wiadomość mojemu ojcu. Jest specjalistą od czarnej magii. Myślę, że jak tylko przybędzie,
to wszystko pójdzie o wiele szybciej.
− Specjalistą od czarnej magii? – dopytałam, starając się nie wyglądać na zaszokowaną. Ale
mam rodzinkę!
− Ciii! – syknął Irga. – To sekret. Po prostu... chciał odzyskać mamę. Z takiego powodu,
wszystkie rozwiązania były dobre.
− Rozumiem – odpowiedziałam. – Nie myślałam, że możesz wysyłać wiadomości na tak dużą
odległość. Myślałam, że to niemożliwe.
Nekromanta krzywo się uśmiechnął.
− Też tak myślałem. Ale marzenie ujrzenia cię żywą było silniejsze od „nie mogę”.
− Irga... – szepnęłam. – Ale mam szczęście, że jesteś moim mężem.
Uważnie na mnie spojrzał, zatrzymawszy się. Drżącym głosem powiedział:
− Dla tych słów jestem dla ciebie gotów zrobić wszystko, co będzie trzeba.
Szkoda, że wcześniej tego nie rozumiałam!

W południe na naszą polankę zaczęli ściągać magowie, przez co bardzo stracili w moich
oczach. Daję słowo, mi zajęło o wiele mniej czasu określenie położenia nieznanego miejsca
teleportacji. Prawda, teleportować się tak, aby zabrać ze sobą uczniów, rzeczy, sługi a nawet
ulubione zwierzątka domowe, wątpię czy bym dała radę.
− Stworzyłem drogowskazy – wyjaśnił mi Bef, chodząc wokoło miejsca mojej bariery. – I
teraz wszyscy przybywający na miejsce wyrzutu demonicznej siły będą wiedzieć, dokąd iść
dalej.
− A co tam jest teraz? – zainteresowałam się.
− Gruzowisko – wzruszył ramionami profesor. – Ruiny z ogromną ilością magicznej energii.
Wszystko się tam zmieszało. Z ochraniającej bariery zostały tylko skrawki, z domostwa
tylko sala tranowa, która jest chroniona magią. Nie udało się nam jeszcze do niej dostać.
− A próbowaliście? – zainteresowałam się.
− Oczywiście! – krzyknął Bef. – Kto by potrafił się oprzeć takiej pokusie? Teraz tam pracują
moi chłopcy i jeszcze kilku magów. Rozbieramy to, co zostało. Jest tam tyle magicznego
gruzu, że wystarczy na wybudowanie uniwersytetu. Myślę, że rektor będzie zadowolony.
− O! – powiedziałam, z ciekawością patrząc na Befa. Nigdy nie zauważyłam u niego ciągot do
chomikowania. – Zdecydowaliście, że to wszystko będzie należało do Uniwersytetu?
− Kto wcześniej wstaje ten ma i kapcie – wesoło odpowiedział Profesor. – Na samym
początku musiałem wojować z Ottem, który oświadczył, że to wszystko według prawa
należy się wam, za wynagrodzenie fizycznych i moralnych uszczerbków.
− O! – powtórzyłam i przyszła mi do głowy ciekawa myśl. – Jeśli pan obieca, że zawartość
Sali tronowej dostanie się nam, to obiecuję, że my ją odtworzymy.
Bef roześmiał się.
− Myślę, że na takie coś nie mogę się zgodzić – z żalem powiedział i już na poważnie dodał. –
Po prostu pomyślałem, że zdobyte w ruinach skarby skłonią rektora ku myśli, że nie należy
robić z ciebie eksponatu dla nauki.
Milczałam rozmyślając nad tym, jakich jeszcze okropieństw mam się spodziewać od
losu w najbliższej przyszłości.

− Obawiam się, że właśnie tak będzie – wzdychając powiedział Bef. – Lecz nawet nie
myślałem, że to przybierze taki rozmiar. Niedawno przybyło tu około dwudziestu naszych
arcymagów, pięciu kuborskich, a nawet trzech elfickich. I praktycznie wszyscy jednogłośnie
zdecydowali, że powinno się ciebie dobrze zbadać, poznać całą magiczną energię i prawie
że rozłożyć na kawałeczki.
− O! – powiedziałam. Na więcej po prostu nie miałam sił. Mój świat skurczył się do
rozmiarów skraweczka, na którym siedziałam.
− Nie martw się – powiedział Bef. – Już cię tam bronią. Twój mąż wyznaczył się na twojego
prawomocnego przedstawiciela.
− A pan... – wstrzymałam oddech, wstrząśnięta tym, czego się domyślałam.
− Ochraniam cię tutaj – kiwnął głową profesor. – Żeby nikomu nie przyszła do głowy ochota
porwać cię w nieznane lub prześladować.
− A nie pomyśleli o tym, że mogę uciec, plując na to wszystko?
− I jak daleko uciekniesz? – zainteresował się Bef. – Jak tylko porzucisz te draństwo, które
zatrzymuję dostęp magicznej energii, przekleństwa od razu zaczną działać.
− Bardzo, bardzo szybko pobiegnę do centrum obozu – mrocznie powiedziałam. – I
zobaczymy, co wtedy będzie.
Bef wzruszył ramionami.
− Rób, co uważasz za słuszne. Ale nadal pokładam nadzieję w twoim zdrowym rozsądku.
− Jeśli nie spodoba mi się to, co będą chcieli ze mną zrobić magowie, będę się bronić! –
oświadczyłam.
− Naturalnie – zgodził się Profesor. – Tylko pamiętaj, że nie jesteś sama.
− A pan nie poniesie żadnych konsekwencji za to, że mnie broni?
− Nie – uśmiechnął się Bef. – Każdy ma prawo do obrony swojej opinii. A oto i oni. Proszę
cię, zachowuj się przyzwoicie. W końcu przybyli do nas zagraniczni goście.

Z głębi lasu wyszła delegacja arcymagów pod przewodnictwem rektora mojego


Uniwersytetu. Nigdy nie widziałam takiej dużej grupy silnych magów w jednam miejscu, ale od
razu zamiast nabożnej trwogi odczułam rozczarowanie. Wszyscy arcymagowie, z wyjątkiem elfów,
nie wyglądali zbyt atrakcyjnie. Byli albo naznaczeni bitwami albo przygarbieni od nieustannego
siedzenia w bibliotekach, ale wszyscy co do jednego byli bardzo starzy, pomarszczeni i
nieatrakcyjni. Nawet elficcy arcymagowie nie wyglądali tak wdzięcznie, pięknie i zdrowo jak
widziane dotychczas przeze mnie elfy. U jednego ostrouchego były nawet zakola. Ich wygląd mnie
na tyle zaskoczył, że niedyplomatycznie stanęłam naprzeciw elfa, próbując połączyć te dwa fakty w
swoim umyśle: elf i zakola. Pod moim wzrokiem arcymag lekko się zaczerwienił i zwinnym,
wydawało się wyćwiczonym ruchem naczesał na zakola kosmyki włosów.

Gdy porzuciłam kontemplację elfa, zrozumiałam, że arcymagowie pilnie mi się


przyglądają. Czując się jak rzadki muzealny eksponat, spróbowałam uporać się ze zmieszaniem:
− Dzień dobry.
Arcymagowie nie odpowiedzieli, dalej uważnie mi się przyglądając z różnymi
wyrazami twarzy. Lecz ani jedno z nich nie było wystarczająco sympatyczne, bym poczuła się
bezpieczniej.

Na skraju polany, opierając się o drzewo stał Irga. Złożył ręce na piersi i beznamiętnie
śledził bieg wydarzeń. Odwróciłam głowę i zauważyłam, że ani baron ani ork nie przepuścili
takiego spektaklu. Ron trzymał rękę na rękojeści miecza, a Żiwko podrzucał swoje sztylety. Na ich
twarzach widoczne były świeże ślady stłuczeń. Widocznie przedłużyli swoją rozmowę, którą
przerwało pojawienie się elfa, tylko już beze mnie. Za plecami magów stał Trochim, uważnie
przypatrując się swoim paznokciom. Nie było tylko Otta, ale on był bardzo zajęty podziałem
majątku znalezionego w królewskiej posiadłości.

Znudziło mi się to, że się we mnie tak wpatrywano. Przy czym, niestety, przypomniały
mi się moje poplątane włosy i prosta koszula z szarą spódnicą. Były to moje zapasowe ubrania,
które musiałam założyć po spotkaniu Joszki, kiedy to mój strój zamienił się w łachmany. Tak, nie z
takim wyglądem marzyłam stanąć przed najsilniejszymi magami królestwa!
Nie wytrzymawszy, wykrzywiłam straszliwie twarz i z głośnym „Buhahaha!” rzuciłam
się ku ochronnej linii.
Magowie odskoczyli i zauważalnie pobledli. Bef rozkaszlał się na dobre. Na twarzy Irgi
nie drgnął ani jeden mięsień.

− Właśnie tak działa przekleństwo! – zaszeptali między sobą magowie i znów zamilkli.
− Bardzo interesujący obiekt, nie sądzicie, koledzy? – w końcu zakłócił ciszę najbardziej siwy
i najgrubszy mag.
− Nie jestem obiektem! – rozzłościłam się.
− Dziewczyno, zamilcz. Do tego prowadzi niekontrolowany kult demonów.
− Nie czciłam żadnych demonów! – wyjaśniłam, lecz później przypomniałam sobie, że moje
regularne modlitwy do Sukin Kota, zostały odebrane przez jego pana jako jednoznaczne
oznaki czci i zamilkłam.
− Koledzy, uważam, że lepiej będzie, jeśli przeniesiemy obiekt w jakieś bezpieczniejsze
miejsce. Proponuję swoje laboratorium, a tam...
Propozycja tłuściocha została zagłuszona wrzawą rozzłoszczonych głosów:
− Jak on może coś takiego proponować...
− Moje laboratorium....
− Chce przywłaszczyć sobie cały zaszczyt...
− Od dawna chciałem poznać strukturę demonicznej magii, a on ukradł moje badania...
− Żądam sprawiedliwości, mogę...
− Jeśli nie pozwolicie zrobić tego po...
− Poskarżę się...
− Protestuję! – niegłośno, lecz wyraźnie powiedział Irga. Arcymagowie zamilkli,
nieprzychylnie patrząc na tego, kto ośmielił się przerwać ich rozmowę.

Bef szturchnął łokciem rektora i ten niezbyt przekonywująco powiedział:


− Koledzy, proponuję abyśmy się zajęli ratowaniem tej młodej osoby od przekleństw.
Profesor szturchnął go jeszcze raz i rektor, tym razem pewniej powiedział:
− Olgierda wyróżniła się jako jeden z najbardziej utalentowanych Mistrzów Artefaktów,
dlatego dobrze by było, aby jak najszybciej wróciła do pracy.

Uznanie rektora dla moich zalet, spowodowało u mnie przypływ dumy. Po takich
słowach byłam gotowa znieść bycie eksponatem dla nauki. Oczywiście, tylko w ramach swojej
Alma Mater.
− Jak można dokładnie zbadać przekleństwa, gdy ona siedzi w tej ochraniającej kuli? –
niezadowolony przyznał jeden z magów.
− Ha, kolego, pan nie ma pojęcia o takiej błahostce? – wmieszał się chudziutki i zgarbiony
staruszek w okularach o grubej oprawie. – Po zmianach w jej aurze, oczywiście! Patrzcie –
Machnął ręką i przed nim pojawił się fantom, przypominający wymiarami mnie. – O tu i w
tym miejscu, i tu....
− Mam większe piersi niż na tym waszym obrazie! – nie zdzierżywszy, dodałam swoje.
− Dziewczynko, to nie jest istotne. Gdyby to był główny punkt wyrzutu energii wtedy byłoby
to bardziej interesujące – rzucił staruszek.

Odwróciłam się w stronę Irgi. Uśmiechnął się i ruchem ust wyznał: „jesteś
najpiękniejsza”. Dobrze, zdanie męża jest najważniejsze. Co mogą wiedzieć na temat kobiecej
piersi ci dziadkowie? Myślę, że nie martwi ich nie tylko jej rozmiar, ale nawet jej liczebność lub w
ogóle jej brak. Ale gdyby wisiały na niej artefakty, to już inna sprawa. Pogrążyłam się w fantazjach
odnoszących się do tego, jakie oczy zrobiliby arcymagowie, gdybym powiesiła sobie na piersi coś
bardzo rzadkiego, wyjątkowego i potężnego. Nie przysłuchiwałam się ich dyskusji. Zrozumieć
tego, o czym mówili, całkiem mi się nie chciało, dlatego że w ogóle nie znałam się na
przekleństwach i sposobach ich zdejmowania. Łapiąc skrajne urywki rozmów, które prowadzili
podniesionym głosem z wykorzystaniem oskarżeń typu „a ty swój tytuł naukowy w ogóle kupiłeś”,
bałam się tylko jednego, że się tu pobiją, a ja to przegapię. Ciekawe, czy ten elficki arcymag ma
naturalne włosy czy perukę? Jakoś tak za dobrze wyglądają w porównaniu z kudłami jego
towarzysza. Interesujące, czy używa balsamu przeciw starzeniu się skóry, czy to niegodne takiego
sławnego maga? Przegryzłam język, żeby nie przerywać dyskusji swoimi idiotycznymi pytaniami.

W końcu magowie doszli do wspólnej decyzji i ruszyli do obozu, by tam opracować


zaklęcia. Profesor chwilę zatrzymał się przy ochronnym kręgu, żeby mi powiedzieć, że teraz
wszystko będzie dobrze i nie muszę się niczym martwić.

− Irga – spytałam męża, gdy ten podszedł. – Dlaczego jesteś taki ponury?
− Po prostu jestem zmęczony.
− Być może. Ale to nie tylko to. Znam cię nie od dziś. Co cię gryzie?
− Nie podoba mi się to – w końcu niechętnie przyznał nekromanta. – Magowie są mocno
zdeterminowani i zamierzają działać jak najszybciej, by dłużej tu się nie zatrzymywać.
Martwię się, że ojciec nie zdąży. Wiadomość nie leci tak szybko, jakbym chciał.
− A dlaczego nie zareagował na pojawienie się demona?
− Po prostu poprzysiągł nigdy nie kontaktować się z demonami – krótko wyjaśnił Irga i
zamilkł.
Zrozumiałam, że więcej na ten temat nie powie. Stwierdziłam, że zapewne mój teść
zwrócił się do demonów, aby poprosić o ożywienie matki Irgi.

− Oni wszyscy są arcymagami – spróbowałam uspokoić mężom. – Nie sądzę, żeby byli w
swojej pracy gorsi od twojego ojca.
Irga wzruszył ramionami:
− Wszystko możliwe. Ale chodzi o to, że każdy arcymag jest specjalistą w jednej danej mu
dziedzinie. Im dłużnej żyje, tym bardziej utwierdza się w tej dziedzinie i tym mniej pamięta
z innych dziedzin magii. O ile mi wiadomo ani jeden z przybyłych nie specjalizuje się w
czarnej magii. W innym przypadku żadnemu z nich nie udałoby się otrzymać tak wysokiego
tytułu. Co ja mówię, jestem przekonany, że żaden z nich przez ostatnie pięćdziesiąt lat ani
razu nie nałożył żadnego przekleństwa!
− Oni nie muszą nakładać, tylko zdjąć – przypomniałam.
− To kwestia delikatnej duchowej energii – westchnął Irga. – Jeśli nie umiesz nałożyć, to i nie
dasz rady zdjąć.
− A skąd ty to wszystko wiesz? – spytałam.
− Pamiętasz jak prawie nie zniszczyłem twojej aury swoją amatorską hipnozą? – spytał
nekromanta. – Po tym wydarzeniu przeczytałem o mentalnych technikach wszystko, co
znalazłem, aby więcej nie dopuścić do takiego błędu.
− I jak ci się to wszystko w głowie pomieściło? – nie pierwszy raz się zdziwiłam. – Czasem
podziwiam ciebie i Otta. On pamięta wszystkie wydatki naszej wspólnej firmy za wszystkie
pięć lat i to nawet nie zajrzawszy do ksiąg rachunkowych. Ty pamiętasz wszystko, co
przeczytałeś w podręcznikach. Koszmar! Przy was czasem czuję się taka głupia!
− A nie pomyślałaś, że możliwe, że u mężczyzn mózg jest większy niż u kobiet? – spytał Irga,
figlarnie uśmiechając się.
− Na pewno nie! – sprzeciwiłam się.
− Dobrze – nekromanta zamyślił się. – A możesz sobie przypomnieć, dlaczego kupiłaś latem
spódnicę z przeceny trzy lata temu?
− Tak – przekonana odpowiedziałam. – Dwa i pół srebrnika. Kosztowała trzy, ale się
targowałam. A potem się okazało, że nie wiadomo jakim sposobem udało mi się ją wciągnąć
na siebie w przymierzalni w sklepie. W domu kategorycznie uwięzła w biodrach i wyżej nie
chciała się podnieść, nawet nie patrząc na moje i Liry próby. Spódnicę musiałam oddać
siostrom.
− O i widzisz – powiedział Irga. – Pamiętasz. Mózg kobiety i mężczyzny inaczej działają.
Wydaje mi się, że mózg mężczyzn jest raczej bardziej produktywny.
− Oj, dobra – przeciągnęłam. – Nienawidzę, gdy mówisz o czymś z takim
samozadowoleniem.
− Jak dobrze zabawiać żonę pogawędkami! – radośnie zawołał Otto wychodząc z krzaków.
Nastrój, sądząc po wszystkim, miał bardzo dobry. Kieszenie jego kamizelki były
przepełnione, a prócz tego na plecach ciągnął ciężki wór.
− Co – sarkastycznie spytałam. – Podział łupów zakończony?
− Nie całkiem – z lekkim wstydem przyznał półkrasnolud. – Zjawił się magister Burik i
wszystkich przegnał.
O, prorektor przybył po finansowe wsparcie!
− Ciekawe, jak on tu się dostał? – spytałam, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
− Jeszcze pytasz! – powiedział półkrasnolud. – Przecież on ma niesamowity talent do
wyczuwania pieniędzy i bogactw. A tu od razu tego wszystkiego mnóstwo. Bef wyraźnie
wszystko zagarnął dla Uniwersytetu i postawił tam ochronę, ponieważ chytrzy uczniowie,
któregoś z arcymagów i tak cały czas próbowali coś ukraść!
− Tak patrzę i widzę, że worek masz pełen.
− To roślinki do zielnika – ani trochę nie smucąc się, wyjaśnił Otto. – Młodszy siostrzeniec
dostał taką pracę domową w szkole. Ale nie złość się, złociutka. Podzielę się z tobą.
− A po co mi liście do zielnika?
− Noo wiesz, tam powpadały takie liście... że je tylko pod poduszkę należało by schować,
wyciągnąć i tylko podziwiać. Właściwie, przyszedłem tu z interesem. Nie możemy
przegapić możliwości ogromnej reklamy! Kiedy ponownie nadarzy się okazja, żeby w
jednym miejscu zebrało się tylu potencjalnych klientów. Zaraz pójdę rozdać oferty z
zaproszeniem do zgłaszania się do nas o wykonanie artefaktów. Jesteśmy teraz znani na
całym świecie. Dzięki tobie, oczywiście, ja twoich dokonań nie pomniejszam.
− Jeszcze wczoraj szykowałeś się umierać, a teraz już o reklamie i zamówieniach myślisz? –
spytałam.
Półkrasnolud zdziwiony popatrzył na mnie:
− Jak bym mógł umierać, jeśli przed nami otwierają się takie możliwości? To by było
niewybaczalne! Tu jest tylu magów i chyba prawie każdy postanowił poćwiczyć na nas
uzdrowicielskie zaklęcia. A czy dobrze słyszałem, że rektor powiedział, że jesteśmy
znakomitymi fachowcami?
− Aha – kwaśno przyznałam. – Możesz sobie wyobrazić ile nas to będzie kosztować, gdy się
to wszystko skończy.
− Banał! – Półkrasnolud nie tracił entuzjazmu. – Zamówienie na typowe artefakty dla
Uniwersytetu z łatwością przetrwamy. Tym bardziej, że już myślałem o zatrudnieniu
pomocników. A my byśmy się zajęli czymś poważniejszym! – z lubością pogłaskał worek. –
Ekskluzywne artefakty z królewskiej posiadłości, Ola! Ale rozwiniemy działalność!
− Poczekaj z robieniem takich poważnych planów – zatrzymałam najlepszego przyjaciela.
Wkurzało mnie to, że on się tak cieszył życiem, w tym czasie, gdy ja musiałam siedzieć na
polance. – Jeszcze nie wiadomo, czy będą w stanie zdjąć ze mnie przekleństwa.
− Złociutka, proszę cię! Tutaj jest trzydziestu arcymagów! Co może ci się stać?! – posławszy
mi pocałunek w powietrzu, Otto poszedł uporządkować swoje skarby.
− O tak – powiedziałam, zwracając się do Irgi. – Co może mi się stać? Tak więc, nie martw
się.
− Bardzo chcę, żeby wszystko poszło dobrze – szepnął Irga.
− A ja marzę o tym, aby wydostać się stąd i przytulić do ciebie bardzo mocno – przyznałam
się.
− To nic – mąż szybko przybrał radosny i optymistyczny ton głosu. – Niedługo wszystko się
skończy.

Siedzieliśmy na trawie i patrzyliśmy na siebie, nie decydując się przerwać niewidzialnej


bariery. Patrzyłam w niebieskie oczy i myślałam o tym, że bez niego moje życie stało by się tak
okropne, że lepiej by było je zakończyć. I o tym, że chcę każdego ranka budzić się obok niego. A
także, że chcę małych Irgeczek, z czarnymi włosami, zaplecionych w warkoczyki.... patrząc na
historię mojej rodziny, na synów raczej nie miałam szans. Dwa maleństwa z oczami Irgi. Kiedyś.
Nie za szybko. I może jednak lepiej jedno.

W końcu pojawiła się procesja arcymagów. Szli z tak uroczystymi minami, jakby
zanosiło się na koronację.

− Wybraliśmy odpowiednie zaklęcia – poinformował Irgę staruszek w okularach, którego nie


martwił rozmiar mojej piersi.
− Jednakże, kolego, jestem przeciwny części B – zauważył jeden z arcymagów.
− A ja uważam, że nad częścią G należy jeszcze pomyśleć – w tym momencie dodał drugi
arcymag.
− Koledzy, koledzy, zgodziliśmy się, że ten wariant zaklęć jest na końcu – wmieszał się rektor.
– W ten sposób możemy dyskutować do jutra, a już się robi ciemno.

Arcymagowie rozeszli się po polanie. Elf z zakolami przygotował się do otworzenia


ochronnej bariery. Zamknęłam oczy i pomyślałam: „Gdy to wszystko się skończy, najpierw
uściskam Irgę, a potem się najem.”
Ktoś zaczął czytać zaklęcia i poczułam, jak wlewa się we mnie energia. Chciałam spytać czy mogę
otworzyć oczy, gdy nagle poczułam fale gorąca, po czym ktoś krzyknął „Stójcie!” i poczułam jak
opadam w ciemność.

Właściwie czy tak powinno wyglądać uwalnianie od przekleństw? Czy czasem nie
powinnam poczuć ulgi?

Dlaczego teraz leżę w ciemnym i pustym miejscu, męcząc się wdychaniem silnej woni?
Czy to znaczy, że znowu umarłam? Sądząc po wszystkim, liczyć teraz na pomoc Sukin Kota raczej
nie ma co.
− Olgierda, pozwól przeprowadzić się na drugą stronę – powiedział demon, pojawiając się
przede mną.

Głupie życie, zakończone w tak głupi sposób. Pewnie trzeba było się tego spodziewać,
prawda?

− Nigdzie nie pójdę – powiedziałam demonowi, na wszelki wypadek złączając nogi i


krzyżując ręce na piersi. – Przekaż swojemu kierownictwu, że żądam z nimi rozmowy.
− Kierownictwo z takimi jak ty nie rozmawia – odpowiedział demon.
− Co ty nie powiesz. Jeszcze rano ze mną rozmawiało. Czekam.
− Dobrze! – krzyknął obrażony demon, zamieniając się w Joszkę.

Podniosłam brodę, niczym więcej nie okazując swojego zdziwienia.


− A tak – warknął demon. – Oto i jestem.
− A jak to udowodnisz? – zainteresowałam się. – Może, wśród was demonów przyjęło się
podszywanie pod starszych. Żeby podwyższyć sobie swoje poczucie wartości.
Demon warknął coś rozzłoszczony i pomachał ręką w przestrzeń przed sobą. Pokazał
mi Sukin Kota, którego niedbale trzymał za grzbiet jak zwykłego, podwórkowego kociaka.
− Zadowolona? Nikt, prócz mnie, nie ma prawa go dotykać.
− A kto by się ośmielił – westchnęłam. – O ile mi wiadomo, on też jest jednym z wyższych.
− Niemożliwe, to jednak czegoś was na tym uniwersytecie uczą? – udając zdziwionego,
demon wyrzucił kota. Ten jeszcze w locie umyślił sobie odwrócić się i mrugnąć do mnie, po
czym zniknął w ciemności.
− Powinieneś się ze zwierzątkami delikatniej obchodzić – zauważyłam.
− Gdyby niektórzy nie mówili mi, co mam robić, to by teraz tu nie stali – jadowicie
odpowiedział demon. – Chodź, nie zatrzymuj się.
− Nie pójdę – twardo powiedziałam.
− Będziesz trwać tak w zawieszeniu?
− Może być i tak. Wszystko lepsze, niż wpaść w twoje łapy.
− Nigdy nie widziałem umarłego, który byłby tak uparty! – oburzył się demon i wyciągnął po
mnie łapy. – Wydaje mi się, że zapomniałaś, iż to ja jestem tu panem i będzie tak, jak
rozkażę?
Znowu tak jak rankiem, chwycił mnie swoją szponiastą łapą za szyję i pociągnął ku
sobie.
− Ale... ja... nie jestem martwa... – wydukałam ostatkiem sił.
Joszka odrzucił mnie, jakby się oparzył. Pocierając szyję, stałam na kolanach i czułam,
jak powraca mi grunt pod nogami..
− Banał! – wrzasnął demon.
− Śmierć uwalnia od bólu – dyskutowałam. – A ja jeszcze czuję.
− To zaczyna się twoje męczeństwo, jako wielkiego grzesznika – z umiłowaniem obwieścił
Joszka.
− Daj spokój – już bardziej zdecydowanie przeciągnęłam. – Za jaką to przyjemność
zamierzasz mnie tak męczyć? Nie gwałciłam, nie zabijałam, nie rabowałam, nie
cudzołożyłam. No, prawie...
− A nie pomyślałaś, że po tej stronie to ja ustalam reguły? – spytał demon. – Dla mnie
najcięższym grzechem jest „Zaczepianie mojego zwierzątka”.
− Ani jedna religia o tym nie mówi? – powątpiewałam. – Byłam przekonana, że wszystkie
religijne przykazania zostały zapisane.
Joszka srogo się nachmurzył, a ja z przekonaniem powiedziałam:
− Nigdzie stąd nie idę.
− Dobrze więc – powiedział wyższy demon, siadając naprzeciw mnie ze skrzyżowanymi
nogami. – Rzeczywiście jeszcze żyjesz. Poczekam sobie, jestem cierpliwy.
− Nie mam zamiaru umierać – przekonywałam, siadając na przeciw demona w takiej samej
pozycji. – A co właściwie się stało?
− Wasi arcymagowie to idioci – zadowolonym głosem obwieścił demon. – W każdym razie,
czy istnieje czarna magia bez ukrytego „prezenciku”?
Przypomniałam sobie historię z Halawą, w którą się wplątałam przez własną głupotę i
potakująco kiwnęłam głową.
− Tak więc, nie zauważyli wszystkich „ogonów” przekleństw! – powiedział demon bardzo z
siebie zadowolony. – Jak tylko spróbowali zdjąć z ciebie przekleństwa to – hop! – I umarłaś.
Zauważ, że cię nie zabiłem! To wszystko przez waszych nieskutecznych magów!
− Umm... Jeśli to wszystko prawda, to dlaczego jeszcze nie umarłam?
Joszka wzruszył ramionami:
− Poczekamy trochę. Pewnie macie tam dobrych uzdrowicieli. Utrzymują twoje ciało przy
życiu, ale dusza jest już tu.
− Dobrze – zgodziłam się. – Poczekamy. Ale nigdzie z tobą nie pójdę, dopóki ostatecznie nie
umrę.
Demon krzywo się uśmiechnął.
− Wtedy twoja zgoda już nie będzie mi potrzebna. Polecisz tam potulnie – Wskazał ręką na
rozwarte niedaleko wrota. – Ani pisnąć nie zdążysz. Widzisz, już mało zostało. Wrota będą
coraz bliżej i bliżej, a potem – fru! – I nie ma Olgierdy.
− A dlaczego na początku udawałeś niższego demona? – spytałam. Trzeba było jakoś
przetrwać ten krótki czas, więc czemu nie na mądrej dyskusji.
− Myślałem, że gdy zobaczysz demona–przewodnika to bez problemów podążysz za nim –
przyznał Joszka. – Kto by pomyślał, że będziesz tak się sprzeciwiać?
− Sam się sprzeciwiasz – obraziłam się. – A ty co, nie masz nic więcej do roboty, niż siedzieć
tu i czekać, aż umrę?
− Nie mam – powiedział demon. – A czym mam się zajmować? Zazwyczaj dusze przechodzą
na drugą stronę bez mojego udziału. System kar za przewinienia jest ustalony. A sporów w
danym momencie też żadnych nie ma.
− A jakie mogą być spory? – zainteresowałam się.
− Jeśli ktoś umiera i nie da się określić, do jakiej religii należał – ochoczo odpowiedział
Joszka. – Wtedy zbierają się wszyscy władcy światów po drugiej stronie i decydują o tym,
do kogo przydzielić takiego delikwenta. A przede wszystkim organizujemy przyjęcia
towarzyskie – zachichotał. – Jeżeli demony same nie są w stanie rozstrzygnąć czegoś
między sobą, wtedy ja rozwiązuję ich konflikty, jeśli nie mam akurat nic do roboty. Oni
kłócą się o drobiazgi: ktoś sąsiadowi grzesznika ukradł, ktoś trochę drewna, bo swoje
przepił.
− Przepił? – zdziwiłam się.
− A co w tym dziwnego? Carska wódka jest najlepszym środkiem na smutek i depresję. He,
he, a wrota coraz bliżej!
Umrę? Więc czemu Sukin Kot do mnie mrugnął? A może się cieszył, że trafię do niego?
− Nie! – krzyknęłam i próbowałam odsunąć się od wrót. – Nie chcę!
Demon pstryknął palcami i przed nim pojawiła się miseczka ze smażonymi
ziemniaczkami. Mlaszcząc, stał i z zainteresowaniem śledził, jak staram się uciec.

Odsunąć się choćby o krok było niesamowicie trudno. Po prostu niesamowicie. Ale
możliwe. Pokonując siłę, która przyciskała mnie do ziemi, pomalutku odsuwałam się gdziekolwiek,
byle by tylko dalej od ogromnych, złoconych bram. Naglę poczułam silne szarpnięcie w stronę
bramy. Opierając się, jęknęłam z okropnego bólu.
− To oni próbują cię wyciągnąć i znowu za „ogon” zahaczyli – radośnie poinformował Joszka,
oblizując palce.
− Irga...czegoś...takiego....nigdy by... nie... zrobił....
− A, twój mąż... Tak, utalentowany młody człowiek. Kiedyś przewyższy swojego ojca, który
jest znakomitym magiem. Ale twojego Irgę nie dopuszczają, o nie. Nie wystarczy mu sił
zrobić cokolwiek.
Przestało mnie ciągnąć ku bramie, wykorzystując to, odrobinę odetchnęłam i jeszcze
trochę odpełzłam dalej.
− Taki uparciuch – kontynuował opowiadanie Joszka. – Nawet i śmiertelne zaklęcie na niego
nałożone, przełamał. A planowałem go uczynić demonem. Po co talenty marnować.
− Śmiertelne przekleństwo było twoim dziełem? – wściekłam się i od razu oddaliłam od
bramy na kilka kroków. – Jak śmiałeś! Nie wolno ci ingerować!
− Nie ingerowałem – powiedział demon, zaciskając usta. – To wszystko ludzkie gierki. Po
prostu przydzieliłem twojemu mężowi przysługujące mu miejsce w demonicznej hierarchii i
to wszystko.
− Zesłanie inwazji księżycowych martwiaków to twój pomysł?– syknęłam.
− Nie wszystko! – oburzył się Joszka. – Nie trzeba mi przypisywać ludzkich słabości. W ogóle
byłem temu przeciwny! Wyobrażasz sobie choćby, jaka ilość dusz przeszła przez bramy? I
my tu na dole i ci tam – Pokazał do góry. – Po prostu na nogach się słanialiśmy.
− I nic nie zrobiliście – obwiniałam.
− To było dzieło jednej obrażonej kobiety! – ze złością rzucił demon. – Z jakiego powodu
mamy się do tego mieszać? Jeśli jakiś demonek chciałyby wypełnić dzienny plan dusz lub
któremuś z aniołów zabrakłoby w chórze kilku głosów, to byśmy się wmieszali. A tak... Co
my Podziemne i Niebiańskie Siły mamy wspólnego z tym, że ktoś kogoś do łóżka nie
wpuścił?
− Ty wiesz nawet o takich drobnostkach? – zdziwiłam się.
− No tak... – niepewnie odpowiedział Joszka. – Ja czasem.... nieważne.
− Podglądasz! Ach, ty bezwstydniku!
− A co mam robić w samotne wieczory? – odgryzł się. – Myślisz, że oni tam u góry, też są bez
grzechu? Także podglądają i to jeszcze jak. Tylko, że mają więcej zadań. W modlitwach
wszyscy zwracają się do nich. Choć ja także.... sam kiedyś miałem sektę.
− Tak, jej przedstawiciele przez twoja niechęć do żeniaczki wymarli – skinęłam głową.
Joszka rozzłościwszy się, machnął szponiastą łapą i wrota okazały się być tak blisko
mnie, że poczułam jak mi w pięty zawiało żarem, pochodzącym z królestwa martwych.
− Nie! – zacisnąwszy zęby, warknęłam. – Nie poddam się!
− Umieraj, ale już – poganiał Joszka. – Po co tak się wzbraniasz?
Nagle podłoga pochyliła się i zaczęłam zjeżdżać w stronę wrót.

Wcześniej nigdy nie walczyłam o swoje życie. Płynęłam z prądem tam, gdzie mnie
pchnęło, z rzadka robiąc leniwe ruchy, żeby nie przybić do brzegu. Chciałam dostać się na
Uniwersytet, żeby otrzymać wyższe magiczne wykształcenie. Ale poddałam się, jak tylko
zobaczyłam, jakich trudów wymagają egzaminy na upragniony wydział i poszłam tam, gdzie było
najlżej. Przeciwstawiłam się obrażającym mnie studentom starszego roku, ale tylko dlatego, że
profesorów, którzy mogli karać za spóźnienia na wykłady, bałam się bardziej. Wybrałam zawód, ale
dlatego, że kierowała tym krasnoludzka rodzina mojego najlepszego przyjaciela, która nawet
znalazła mi korepetytora. Wyszłam za mąż, mówiąc jednak szczerze, czy zrobiłam coś, żeby zdobyć
albo utrzymać Irgę? Nie, upadł na mnie jak jabłko z drzewa na śpiącego pod nim chłopa. Nawet
wyprawę ratunkową mojego męża zorganizowałam nie ja, lecz Otto, który ograniczył się tylko do
zwyczajnego współczucia.
Moje życie było bezproblemowe i bezwartościowe. Moja dusza spała spokojnym snem, tylko
czasem się obracając. Nie traciłam sił duchowych na miłość dla rodziny, u której pojawiałam się od
czasu do czasu, żeby tylko się najeść, nigdy nie interesując się ich życiem i problemami. A przecież
byłam im potrzebna. Jestem ich córką i siostrą, a nie po prostu darmozjadem! Nie poświęcałam
wiele sił na naukę, zajmując się tylko tym, co przychodziło mi lekko. Nie traciłam siły nawet dla
ukochanego człowieka, nie wyrażając nigdy życzenia, aby po prostu usiąść i wejrzeć mu w duszę.

Naprawdę umrę tak jak ulotny motylek?


Nie.
Nie.
Przeżyję, co by tam nie mówiły sobie demony, nawet te najwyższe.

To dla mnie Irga przełamał śmiertelne zaklęcie. Jestem przekonana o tym, że umierając bał się, że
nie będzie mógł nade mną czuwać i przez to wpadnę w jakieś problemy.

To dla mnie Otto dokonał największego dla krasnoluda poświęcenia i poświecił ogromną sumę na
zorganizowanie ratunkowej misji, i nie namyślając się ryzykował życiem. Nawet półmartwy od ran
i zmęczenia, wyciągnął mnie z piwnicy po spotkaniu z demonem.

To dla mojego przedsięwzięcia, jakiekolwiek interesy by nimi nie kierowały, Żiwko, Ron, Trochim
i Warsonia zgodzili się ryzykować swoim życiem.

To dla mnie Bef poszedł w zatarg z rektorem, nie bojąc się utraty pracy, tylko po to by przekonać
arcymagów, by mnie ocalili.

Moja mama mnie kocha. Moje siostry mnie kochają. Nawet moja malutka siostrzenica uśmiecha
się, gdy mnie widzi.

Dla tych powodów muszę żyć.


I będę żyć.

− Ja chcę żyć! – krzyknęłam, na koniec zrozumiawszy, jaka przepaść leży między „nie chcę
umierać” a „chcę żyć”.
− Po co się tak trzymasz? – wydarł się demon.
Nagle okazało się, że trzymam się za wielką kotwicę, która powoli, ale pewnie ciągnie
mnie w górę.
− Źle być demonem – z goryczą powiedział Joszka. – Nawet przekląć nikogo porządnie nie
można. No nic, jeszcze się spotkamy...
Ból przeszył mnie na wskroś jak robaczek wgryzający się w słodkie jabłko.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą straszydło: blada cera, oczy z jasnym czerwonym
błyskiem, jaskrawo–szkarłatne usta z rzędami ostrych białych zębów, długie uszy i całkowicie łysa
głowa, na której tańczyły złowieszcze cienie.

− Aaaa.... – zasyczałam, spadając z powrotem. Co to takiego? Z deszczu pod rynnę? Uwolnić


się od Joszki, aby wpaść w ręce wampira!
− Witam! – radośnie krzyknął Joszka. – Wróciłaś? Mówiłem, że się zobaczymy. Chodź do
mnie, moja dziewczynko. U wujka demona będzie ciepło i przyjemnie...
− Zostaw mnie w spokoju, paskudo – powiedziałam, czując, jak podnoszą mnie czyjeś
delikatne ręce.
− Ola, miła, otwórz oczy – szepnął mi na ucho głos. Lekko przymrużyłam oczy. Ten sam głos,
od którego zawsze miałam ciarki na plecach. – To ja, Irga.

Przyłożył na mnie ręce, dosłownie próbując wepchnąć we mnie życie.

Otworzyłam jedno oko, sprawdzając, czy przed mną na pewno znajduje się twarz
nekromanty, oświetlona magicznym ognikiem. Otworzyłam i drugie.
− A gdzie paskuda? – szepnęłam.
− Już więcej nie będzie żadnych paskud – delikatnie przekonywał Irga. – Jestem przy tobie.
Teraz żaden paskudnik nie ośmieli się naprzykrzać mojej miłej.
− Obiecujesz? – spytałam.
− Obiecuję – uroczyście przysiągł mi mąż.

Spróbowałam poruszyć kończynami i chociaż z trudem, to jednak mi się udało.


Podtrzymywana przez Irgę, powoli usiadłam i zamrugałam przyzwyczajając się do świata licznych
płomyków. Potem się rozejrzałam.

Wszyscy moi przyjaciele siedzieli obok. Na ich twarzach można było odczytać taką
ulgę, że choćby tylko dla tego warto było przeżyć. Broda Otta przypominała wronie gniazdo, a w
rękach trzymał kępkę włosów, którym szczególnie się nie poszczęściło. Wychwyciwszy moje
spojrzenie baron schował twarz w dłonie, Żiwko szeroko się uśmiechnął trochę drżącymi wargami,
a Trochim zaczął krzyczeć:
− Hurrrrraaaa! – i zaczął skakać po polanie.

Warsonia wydostał z kieszeni wianuszek kiełbasy i odciął duży kawałek, a następnie


zaczął połykać prawie nie przeżuwając.
− Jesteśmy szczęśliwi, że wróciłaś, Olgierdo – powiedział Bef, trochę zachrypniętym tonem. –
Zapewniłaś nam kilka bardzo nieprzyjemnych minut.
− Minut? – powtórzyłam zdziwiona. Wydawało mi się, że minęła godzina.
Czując jak Irga delikatnie kiwa głową, spojrzałam na niego.
− Minut?
− Ciiii... – powiedział. – Musisz odpocząć. Chyba, że chcesz mieć kompletnie siwego męża.
− Dobrze – mruknęłam.

Żiwko i baron wzięli mnie na ręce, przy czym każdy z nich chciał mnie przytulić
mocniej. Irga, sądząc po wszystkim, nie sprzeciwiał się.

Przy pełnym milczeniu zebranych arcymagów przenieśli mnie do obozu.

− Aaaa..! – zakrzyknęłam, widząc niedawno spotkane paskudztwo. Ręce moich adoratorów


wyraźnie drgnęły. – Nie opuście mnie! To on! To wampir!
− Ola – męczeńsko powiedział za moimi plecami opiekun. – Przeproś arcymaga Saliwaniela!
Właśnie jego uzdrowicielskie zdolności pomogły cię uratować.

W tej kwestii miałam swoją opinię, ale w żaden sposób nie mogłam sprzeczać się z
korzyściami wynikającymi z żywego ciała i powracającej do niego duszy.
− Wybaczcie – skruszona powiedziałam. – Tak właśnie myślałam, że macie perukę.
Bef cicho zakaszlał.
− Wybaczcie jej – powiedział Irga. – Jeszcze nie całkiem doszła do siebie.
Elf zacisnął usta, ale kiwnął ze zrozumieniem głową.
Przy świetle płomyków rzeczywiście wyglądał staro. Jego skóra nie była pomarszczona, ale
rozciągnięta na czaszce tak mocno jak koszulka, którą nosiłam w liceum i niedawno spróbowałam
na siebie włożyć, nie uwzględniwszy tego, że moje kształty od tamtej pory znacząco się
powiększyły i to w trzech wymiarach. Chociaż, być może, elf po prostu poświęcił magiczną
energię, którą wykorzystywał na podtrzymanie swojego młodego wyglądu, na uratowania mojego
życia.

Wnieśli mnie do naszego powozu, który wydaje się, jeszcze w innym życiu kupił Otto.
− Musi odpocząć – powiedział Irga, zdecydowanie wyganiając z powozu wszystkich
zainteresowanych.
− Słyszeliście? – spytał Otto. – Wszyscy wynocha.
− Ciebie też się to tyczy – zauważył nekromanta.
− Jestem jej najlepszym przyjacielem! – oburzył się półkrasnolud.
− A ja mężem – Irga lekko popchnął Otta do wyjścia.
− Więc to tak – sycząc, półkrasnolud zaczął schodzić z powozu. – Wychowujesz ją, karmisz,
poisz, a potem przychodzi sobie jakiś tam chłopczyna i mówi „Jestem jej mężem!” a ty na
bok. Takie oto właśnie jest życie!
Irga cicho się roześmiał i wygodniej ułożył mnie na kocach.
− Druga małżeńska noc...
− Ola! – szepnął Otto, wsunąwszy głowę do powozu. – A książki od Sukin Kota zachowałem!
Może zorganizujemy mu kult i będziemy pieniądze łopatami zagarniać, he? ... Już, już
uciekam!
− Druga małżeńska noc – znowu powiedział Irga, całując mnie w czoło i położył się obok. –
Cicha. Dająca nadzieję.

Zgodnie z przyzwyczajeniem ułożyłam się na jego ramieniu i zamknęłam oczy. Moja


podróż dobiegła końca. Dotarłam tam, gdzie chciałam.

Rozdział XIII
Zupka

Pojawiwszy się w drzwiach pracowni, rzuciłam walizki na podłogę i stwierdziłam:


− Koniec, więcej nie wytrzymam.
Otto ostrożnie odłożył instrumenty na bok i popatrzył na mnie ze współczuciem:
− Bidulo! Wytrzymałaś cały miesiąc!
− Tak! – wzburzona powiedziałam. – Cały miesiąc!
Zamachnęłam się nogą, aby kopnąć kowadło, ale w ostatniej chwili przemyślałam to i kopnęłam
miękkie walizki z rzeczami.
− A co takiego zrobił ten tyran, twój mąż?
− On! Zażądał! Żebym! Gotowała! Mu! Zupkę! – krzyknęłam oburzonym głosem.
Półkrasnolud patrzył na mnie z taką uwagą, tak współczująco, a z przejęcia aż objął dłońmi
policzki. Widząc to syknęłam:
− Jesteś po jego stronie!
− Skąd ci się to wzięło, słońce? Współczuję ci ze wszystkich sił.
− Niiiie, przecież widzę po twoich oczach! Wszyscy mężczyźni zawsze stoją za sobą murem!
− Ola, co złego jest w tym, że przychodzący z pracy mąż, chce zjeść coś gorącego? – spytał
Otto, odrzucając udawane współczucie.
− Wszystko było by w porządku, ale przecież on przychodzi z pracy wczesnym rankiem! –
wyjaśniłam. – Wyobrażasz sobie chociaż, o której muszę wstać żeby przygotować mu
zupkę?
Półkrasnolud wzruszył ramionami i znowu chwycił za instrumenty.
− Wiedziałaś za kogo wychodzisz za mąż.
− Dziękuję bardzo! Nie raczył wspomnieć, że będę musiała mu gotować śniadania! To co dla
normalnych ludzi jest śniadaniem, dla niego jest kolacją!
− Pocierp do zimy, wtedy wróci do pracy w Urzędzie magii i nie będziesz musiała rano
wstawać – poradził Otto.
− Nie, tylko posłuchaj....
− Słońce, nie mam zamiaru wtrącać się w twoje małżeńskie problemy – odciął się
półkrasnolud. – Sama musisz zdecydować. Mogę co najwyżej współczuć wam obojgu.
Zabieraj się lepiej do roboty, bo i tak mamy straty.
− Oczywiście, straty – mruknęłam, piętami wpychając rzeczy pod ławkę. Potem przeniosę je
do swojego pokoju w naszym wspólnym domu, moim i Otta.

Przez to, że nadwyrężyłam siły w walce z poplecznikami królowej, nie mogłam pracować w pełni
sprawnie. O tym poinformował mnie ojciec Irgii, który przyjechał zaraz po tym, jak zdjęto ze mnie
przekleństwa. Okazało się, że został zatrzymany przez, teleportującą się w jego region, część armii
królowej. Pomógł im dostać się tam Lloyd, który w stresującej sytuacji zdołał określić położenie
macierzystej Uczelni. Ale młodemu magowi całkowicie się nie poszczęściło. Dokładnie tego ranka
treningowy poligon, na którym się materializowali był zajęty przez grupę studentów Raula Irronto,
który jako instruktor zgodził się poprowadzić wyższą klasę nekromancji. Gdy zmęczeni po nocnym
czuwaniu i odprawie studenci zamierzali się rozejść, na głowę zwalili im się ludzie w czarnych
płaszczach z Lloydem na czele. Mój teść, oczywiście, rozpoznał byłego chłopaka córki, który o ile
wiedział, był zbiegłym skazańcem. Mimo zaskoczenia Irronto nie stracił ani kropli samokontroli i
rozkazał zatrzymać całą kompanię do wyjaśnienia okoliczności. I wszystkim uszłoby to na sucho,
prócz Lloyda, gdyby nie chciwość jednego młodego maga. Zawiesił sobie na szyi bardzo drogi
ochronny artefakt, który wcześniej należał do mnie, lecz został mi odebrany przy przeszukaniu w
lochach królowej. Biedak nie wiedział, że kiedyś ten artefakt senior Irronto podarował matce Irgi.
Raul nie mógł wytrzymać rażącej sytuacji, w której amulet jego syna znajdował się na jakimś
nieznanym młodym człowieku. Dlatego też cała kompania siedziała teraz w lochu Urzędu Magii,
płacząc i żałując za wszystkie grzechy. A Lloyd, dzięki wielkim staraniom ojca Irgi, został w
kajdanach odprawiony do pracy w kopalni, tylko tym razem z oznaczeniem „bardzo
niebezpiecznego przestępcy”.

Raul przybywszy, postanowił nas nie budzić. Myślę, że całą noc spędził na rozmowie z Befem.
Rankiem obaj wyglądali na niewyspanych.

Gdy się obudziłam, Raul już za coś ganił Irgę. Sądząc po pełnej winy minie i zmieszaniu mojego
męża, rzecz szła o czymś wybitnie profesjonalnym. Nie zwracali na mnie uwagi, gdy biegłam się
myć i czesać, starając się wyglądać w oczach teścia, choć odrobinkę schludnie. Kiedy w końcu
postanowiłam stanąć przed jego srogimi oczyma, tylko niecierpliwie machnął ręką, karząc bym
siadła obok Irgi i kontynuował swój monolog. Tak jak myślałam, monotonnie wyliczał mojemu
mężowi błędy w przełamywaniu śmiertelnego zaklęcia.

− O tym wie każdy pierwszoroczny! – wytykał mag synowi.

Przysłuchiwałam się. Jeśli nie liczyć tego, że ponad połowy używanych przez niego terminów nie
znałam, to na zrealizowanie drugiej połowy kategorycznie nie wystarczyłoby mi sił. Raul ma
bardzo dziwne pojęcie o pierwszorocznych!

− Teraz o twojej żonie – Irronto obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Co my tu mamy? A


to, że jej aura została całkowicie rozerwana przez czarną magię. Będzie musiała bardzo
długo odzyskiwać siły. Żadnych magicznych czynności. Maksimum to napełnienie jednego,
przeciętnego, ochronnego artefaktu.

Irga w pełni skoncentrowany, kiwnął głową.


− I synu, jeśli chcesz spędzić ze swoja żoną długie, wspólne życie to proszę cię, zadbaj o to –
Powiedział to w taki sposób, że wszystko było jasne. Raul w to życzenie bardzo, ale to
bardzo powątpiewał. – Za miesiąc, nie wcześniej, przyjedziecie do mnie. Sprawdzę na
urządzeniach możliwe przejawy czarnej magii. Na razie niczego nie widzę, lecz to nie
znaczy, że się nie ujawnią się z czasem.

„Niczego pan nie znajdzie – chciałam powiedzieć, ale pod nieprzychylnym wzrokiem teścia
zmilczałam. – Sukin Kot wyczyścił mnie od wszystkich skutków ubocznych zaklęć swojego
właściciela. Jestem tego pewna. Inaczej, czemu by mi się śnił i tak radośnie szczerzył?”

− Dlaczego twój ojciec jest mi nieprzychylny? – spytałam później Irgę.


− Nie jest ci nieprzychylny – wzdychając powiedział nekromanta i założył mi na szyi
odebrany od sprzymierzeńca królowej artefakt. – To mi jest całkowicie i w pełni
nieprzychylny. Powiedział, że w naszej rodzinie jedna żona, gotowa na poświęcenie siebie,
w zupełności wystarczy. I, że nie powinienem był wybierać kobiety podobnej do mamy.
− O! – tylko tyle powiedziałam. To był najlepszy komplement jaki kiedykolwiek usłyszałam.

W czasie, gdy spałam zdarzyło się jeszcze jedno przyjemnie wydarzenie. W królewskiej sali została
odnaleziona królowa, sparaliżowana ze strachu. W ścisłej tajemnicy, z dużym odziałem Befa
odprawiono ją do stolicy wraz z imponującym listem. Tak więc śmierć za przypadkowe morderstwo
królowej już mi nie groziła. Szczerze mówiąc, poczułam ogromną ulgę.

Gdy wróciliśmy do miasta, mąż kupił gdzieś używany aparat dla mierzenia magicznej energii, który
służy do kontrolowania sił u najmłodszych magów. Dlatego produkcja artefaktów w naszej
pracowni znacznie się opóźniała. Mogliśmy wyprodukować najwyżej same podstawowe rzeczy.
Gdy używałam, choć odrobinę więcej mocy, cała pracownia wypełniała się wyciem miernika.

− Pojedziesz do Raula sprawdzić swoją aurę? – spytał Otto, jak tylko zamachnęłam się by
uderzyć młotkiem w nieszczęsny kawałek metalu.
− Nie, nie chcę widzieć tej sowy ze złym wzrokiem! – krzyknęłam i znowu machnęłam
młotkiem.
− Stój, stój, stój! Masz, bij ten kawałeczek, już go rozgrzałem. Ach, cóż za przydatna
motywacja do pracy, taka rodzinna kłótnia.

Złowrogo popatrzyłam na najlepszego przyjaciela i znowu zabrałam się do pracy młotkiem.


Straciwszy wszystkie siły, usiadłam na ławce i powiedziałam:

− Najlepszym sposobem na poznanie swoich możliwości jest wykorzystanie ich w pracy.


− Zgadzam się – kiwnął głową Otto, zdjął ze ściany miernik energii i zaczął w nim dłubać
śrubokrętem. – Konsekwencje bierzesz na siebie?
− Jakie?
− Takie, że zrobi ci się słabo, zemdlejesz lub coś jeszcze.
− Wtedy konsekwencje przyjdzie ci wziąć na siebie – powiedziałam. – I będziesz mnie musiał
ciągnąć do Domu Uzdrowień.
− Nie chcę – leniwie odparł Otto. – Chodź lepiej do Befa. Wczoraj wieczorem wrócił do
miasta. Dodatkowo może dowiemy się jakiś wiadomości.

Zgodziłam się. Profesora nie widziałam od czasu powrotu do domu. Wezwali go do stolicy, a nam
wysoko postawieni ludzie z kierownictwa obrony dość napastliwie nakazali milczeć i w ogóle
zapomnieć o wszystkim, co widzieliśmy. To mnie trochę rozczarowało, ponieważ miałam nadzieję
także pojechać do stolicy, a może nawet do samego pałacu. Zostać przedstawioną królowi, czyż nie
bajecznie!

Irga, wysłuchawszy mojego wzburzonego monologu o tym jak nas bezpośrednich uczestników
wydarzenia odstawiono na bok, zauważył:
− Bardzo dobrze, że tego nie ogłoszono. Gdyby arystokraci dowiedzieli się o tym, że byliście
światkami państwowej zmiany królowej, wszystko mogło by się zdarzyć. Stronnicy króla
mogliby was użyć jako światków podejrzanej historii, dającej powód dla królewskiego
rozwodu, a stronnicy królowej mogliby po prostu dolać wam trucizny do kielicha. Nie wiem
co jeszcze mogłoby się stać, w grach o władzę nie jestem mocny.
− O naszym uczestnictwie wiedzą arcymagowie – zaoponowałam.
− Wiedzą tylko tyle, ile przekazał im Bef – powiedział Irga. – Że siedzieliście w lochach u
nieznanej bandy zajmującej się czarną magią. Wtedy też przyszedł do ciebie z licznymi
zażaleniami sam Joszka. Oczywiście magowie to nie idioci, ale jedno to domyślać się, a co
innego wiedzieć. Tak więc nie przeżywaj. Uwierz, usunięcie się w cień jest trochę lepsze niż
trąbienie wszędzie o swoim uczestnictwie. Polityka na wysokim szczeblu jest bardzo
niebezpieczna.
− I co, królowa nie zostanie ukazana za swoje zbrodnie?
− Król, oczywiście, tym się zajmie, ale myślę, że nie ujrzy to światła dziennego. Nagle
królowa postanowi wstąpić do klasztoru lub zostanie ogłoszone, że nie jest w stanie urodzić
następcy. W ostateczności zdarzy się tak, że zginie w nieszczęśliwym wypadku.
− Skąd to wiesz? – zdziwiłam się.
− Uczyłem się historii – smutnym głosem powiedział Irga.
W ogóle to zostawszy moim mężem, zrobił się bardzo nudny.

Od niedawna stał się sprzymierzeńcem zdrowych, domowych posiłków i zaczął zamęczać mnie
pytaniami typu: „Pamiętasz, że nie możesz się przeciążać?”, „A nie zapomniałaś, że...” i temu
podobne. W ogóle zaczął odnosić się do mnie tak, jakbym była głupim dzieckiem. A dziś z rana,
wróciwszy z pracy, urządził całe przedstawienie na temat „Dlaczego, gdy wracam do domu, nie
czeka na mnie gorąca zupa?” A potem milczał... i milczał... przypatrując się, jak zbieram rzeczy,
jakby było mu wszystko jedno!

W drodze na Uniwersytet starałam się kilkakrotnie nawiązać rozmowę na temat „Mój mąż jest
kozłem”, ale najlepszy przyjaciel za każdym razem przerywał moje rozżalenia. Dopiero przed
samymi drzwiami kampusu półkrasnolud powiedział:
− Widzisz tylko jedną stronę problemu. Żeby zorientować się w temacie, spróbuj spojrzeć na
sytuację ze strony Irgi. Możliwe, że miał powody, żeby wymuszać gorącą zupę lub nie
ingerować, gdy szykowałaś się odejść.

Już otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, ale póki sformowałam myśl, Otto już stukał w drzwi
gabinetu mojego profesora.
− Ach, bohaterzy dnia! – przywitał się Bef. – Wchodźcie, wchodźcie. Czas byście się
dowiedzieli jakiego piwa naważyliście.
− A co zrobiliśmy? – od razu się nastroszyłam. – Gdziekolwiek coś się dzieje to zawsze Otto i
Ola winni.
− To znaczy, że jesteście bardzo aktywni! – roześmiał się Bef.
− Mamy jeszcze królową? – Otto od razu chwycił byka za rogi.
− Niestety. Jej Wysokość była tak zszokowana pojawieniem się wyższego demona na
terytorium jej królestwa, że poczuła nieodpartą potrzebę odpokutowania za grzechy
ludzkości w klasztorze zakonu pustelników. Królewskie małżeństwo zostało już rozwiązane.
Wczoraj byłem światkiem tego, jak Angelina składała zakonne śluby. Jutro zostanie to
ogłoszone oficjalnie.
− Profesorze – powiedziałam pośpiesznie. – Mógłby pan przebadać moją aurę? Mogę już
pracować w pełni sił? Musimy pilnie jechać do stolicy!
− Dlaczego? – zdziwił się półkrasnolud.
− Otto, w niektórych sprawach jesteś niesamowitym ignorantem! Czy ty nie rozumiesz, co się
stanie, jak rozniesie się, że nasz król, znany wielbiciel kobiet, jest wolny? Wszyscy, którzy
mają córki i choćby minimalne pokrewieństwo z arystokracją, rzucą się do stolicy z nadzieją
zajęcia wolnego miejsca królowej! Artefakty, mające jakiekolwiek miłosne zastosowanie,
podrożeją do niebiosa!
− A co powie na to twój mąż? – spytał półkrasnolud.
− Mąż, mąż... Jakbym nie była sama sobie panią. I w ogóle, to odeszłam dzisiaj od męża,
zapomniałeś?
− Jak odeszłaś tak i wrócisz – filozoficznie zauważył Otto.
− Odnośnie Irronto – powiedział Bef. – Przywiozłem mu prezent.
− Jemu? – oburzyłam się. – A mi?
− Chciwość jest zła – zauważył nauczyciel. – Udało mi się skopiować kilka stron dziennika
znanego ci Levana. On rzeczywiście był uzdolnionym nekromantą. Myślę, że Irga będzie
zainteresowany niektórymi naukowymi stwierdzeniami.
− A co z samym Levanem?
− Umarł śmiercią prawdziwszego uczonego – poinformował Bef. – Jego szczątki odnaleziono
w laboratorium. Myślę, że przez demoniczną energię zmarli wyrwali mu się spod kontroli.
W każdym razie, nikt inny nie byłby w stanie rozerwać biedaka na małe kawałeczki.
− I dobrze mu tak – powiedziałam bez krztyny współczucia.
− Nie tylko on zginął – westchnął nauczyciel. – W łapy zombi wpadła duża grupa młodzieży,
przebywającej z Levanem.
− Szkoda ich panu? – zdziwiłam się. – Mordowali ludzi! Zajmowali się czarną magią!
− Ola, Ola – pokręcił głową Bef. – Byli całkiem zieloni, młodzi. Powinno się było dać im
jeszcze jedną szansę!
− Nie rozumiem takiego humanizmu! – obwieściłam.
− Wyobraź sobie, co by się stało z tobą, gdyby usunięto cię na drugim roku – powiedział
profesor.

Zamyśliłam się. Gdyby wtedy Bef nie wstawił się za mną i Ottem, to na pewno by nas wyrzucono
za nielegalną sprzedaż alkoholu na terenie akademików. I co bym wtedy zrobiła? Do domu bym nie
wróciła, to pewne. Bałabym się. Do wstępnych egzaminów na inną uczelnię trzeba by było czekać
pół roku, a komu potrzebny jest niedouczony mag–teoretyk? Pewnie, posiedziawszy trochę głodna,
byłabym gotowa na wszystko, pracować dla kogokolwiek i robić, co tylko zechcą, aby tylko mieć
zagwarantowany dach nad głową i jedzenie trzy razy na dobę. Zobaczywszy ten obrazek, już nie
odnosiłam się tak kategorycznie do losu młodych sojuszników królowej.

A potem nagle w głowie zaświtałam mi myśl. Wychodzi na to, że Bef uratował mnie, głupią
burzycielkę zasad? Właśnie dzięki niemu mam teraz wszystko o czym marzyłam: ulubioną pracę,
swój dom, regularną pensje i męża, choć ten ostatni to nieczuły pustak. A ile razy Bef pomagał mi
wydostać się z rożnych sytuacji, lekko kierując i ostrzegając? Otworzywszy usta, w milczeniu
patrzyłam na Profesora – właśnie teraz do mnie dotarło, że to słowo zaczyna się z dużej litery nie
bez powodu.

− I właśnie dlatego – miękko przyznał Bef. – Właśnie teraz moi chłopcy wyławiają z lasów i
wiosek te zbłąkane owieczki, żeby dać im jeszcze jedną szansę. Oczywiście, nie mówimy tu
o przywódcach. Ci doskonale rozumieli, co robią i mieli wybór.
− Nie mogę zrozumieć, po co to wszystko było królowej? – spytał Otto.
− Ach, te kobiety, te kobiety – westchnął Bef. – Angelina chciała zniszczyć królestwo, żeby w
skarbcu nie było pieniędzy na uciechy króla. Każda zdewastowana wieś to dziura w
skarbcu. Na leczenie tych, którzy ucierpieli, zawieszenie podatków, opłacenie bojowych
oddziałów, pomoc finansowa. Prócz tego, sama ciągnęła olbrzymie środki na utrzymanie
swojej małej armii.
− A co na to skarbnik? – zdziwiłam się. W moim i Otta interesie nie mógł przepaść, na próżno
albo na coś niepotrzebnego, nawet miedziaczek.
− Królowa miała prawo wydawać jakąś sumę „na szpilki”. Prócz tego skarbnik był po jej
stronie. Nie wiem, czym go podkupiła. Ale fakt pozostaje faktem. W najbliższych latach
król raczej nie będzie mógł sobie pozwolić na swoje kochanki–wróżki.

Poszukałam w pamięci i przyznałam Befowi rację. Przez ostatni rok nasz monarcha, znawca
egzotycznych kobiet, jakoś tak przycichł. W laickich pismach tylko raz pojawiła się wiadomość, że
ma nową pasję– dziewczynę z bogatego kupieckiego rodu.

− Tak po prostu? – nagle powiedział Otto. – Za tysiącami zabitych i dziesiątkami tysięcy


zrujnowanych ludzi stoi tylko...
− …. Zemsta urażonej i zazdrosnej kobiety – zakończył Bef. – Zapamiętaj Otto, obrażona
kobieta jest straszna.
− Zrozumiałeś? – powiedziałam.
Półkrasnolud skrzywił się.
− Profesorze – przypomniałam sobie. – A jak tam moja aura?
− Uważam, że możesz pracować w pełni sił – powiedział Bef. – Tylko na początku ostrożnie.
− Jupi! – ucieszył się Otto. – Jedziemy, jedziemy! Jeśli zamierzmy jechać do stolicy, to trzeba
zakończyć zlecenia, które wziąłem u arcymagów. Dobrze, że odeszłaś od męża. Będziemy
pracować dniem i nocą. Rodzinne życie do owocnej pracy przyczynia się w bardzo
niewielkim stopniu.
− Poczekaj – powiedziałam. – Muszę porozmawiać z profesorem na osobności.

Poczekałam, aż za półkrasnoludem płonącym z zadowolenia, zamknął się drzwi. Bef pytająco


popatrzył na mnie.
− Profesorze – zestresowana zaczęłam. – Niech mi pan wybaczy, jeśli powiem całkowitą
głupotę, ale z jakiegoś powodu wydaję mi się, że nie jest pan po prostu wykładowcą.
− Hym... – powiedział Bef z wesoło rozświetlonymi oczami. – Kontynuuj.
− Bierze pan udział w najróżniejszych wydarzeniach, był pan uczestnikiem ślubów królowej,
ma pan swoją własną małą armię, pańskiego zdania słuchają nawet arcymagowie, jest pan
bojowym magiem przekwalifikowanym na teoretyka... Kim tak właściwie pan jest? Służy
pan w jakiejś sekretnej służbie?
− Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że zadasz mi to pytanie o wiele wcześniej. Na
przykład twój małżonek już dawno przyparł mnie do muru i zażądał, abym mu wyjaśnił albo
przestał, jak to on się wyraził, „kręcić się wokół mojej ukochanej kobiety z podejrzanymi
intencjami”.
− Irga myślał, że pan.... i ja?... – przeraziłam się.
− Nie – lekko skrzywił się Bef. – Myślę, że gdyby podejrzewał coś podobnego, to po prostu
porozmawiałby ze mną jak to się mówi po męsku.
− A dlaczego pan się skrzywił? – trochę urażona spytałam. – Czy wydaje się panu wstrętną
myśl, że można mieć ze mną kontakt inny niż nauczyciel–uczennica?
Profesor parsknął.
− Po prostu nigdy nie patrzę na moje uczennice jak na kobiety – krótko odpowiedział.
− A jak Irga przyparł pana do muru? – spytałam, decydując się zostawić delikatny temat. –
Myślałam, że jest pan silniejszy.
− Pochlebia mi to – poważnie odparł Bef. – Ale wolałem się nie sprzeciwiać Irronto z jednego
prostego powodu: zakochani ludzie zawsze są trochę szaleni, lepiej się z nimi przyjaźnić.
Dlatego też szczerze odpowiedziałem na jego pytania.
− Więc kim pan jest? – przestawszy oddychać, zadałam pytanie.
− Rzeczywiście wcześniej pracowałem w specjalnej służbie dla króla. A teraz pracuję z
młodzieżą.
− Dlaczego? – zdziwiłam się. – Przecież praca w tajnej służbie jest po prostu romantyczna!
Zachwycająca! Ekscytująca! A bycie wykładowcą to nuda. Co roku to samo.
− Możliwe – uśmiechnął się Bef na moje słowa. – Ale nie pracuję ze wszystkimi. Prowadzę
tylko tych, którzy wyróżniają się z tłumu. Niekoniecznie trzeba być najmądrzejszym lub
najsilniejszym, ale trzeba być innym niż reszta. Ponieważ tacy właśnie pchają królestwo do
przodu, w przyszłość. Są twórcami historycznych wydarzeń.
− O! – Powiedziałam, promieniejąc z dumy.
− A ty spodobałaś się mi przy pierwszym spotkaniu – obrażonym tonem zakończył Bef.
Moja duma pękła z trzaskiem, jak pusty kufel po piwie rzucony o ścianę. Upadek z powrotem na
ziemię z wyżyn własnej wielkości bywa bardzo bolesny.
− Aaaaa... – przeciągnęłam smutno.
− A czas pokazał, że się na tobie nie zawiodłem – figlarnie powiedział Bef.
− Tak jest profesorze – burknęłam. – Potrafi pan podbudować samopoczucie.

Otto czekał na mnie na korytarzu, na wszelki wypadek wczepiwszy ręce w brodę.


− Co powiedział?
− Powiedział, że Irga jest szalony – szczerze wyjawiłam.
− Dyskutowałaś z profesorem o problemach w swoim życiu? – zdziwił się półkrasnolud.
− Tak. Ty nie chciałeś ze mną rozmawiać.
Otto pokręcił głową, ale nic nie powiedział.

W pracowni w milczeniu zajmowaliśmy się pracą nad wyjątkowo skomplikowanym bojowym


artefaktem, mogącym miotać lodowymi jak i ognistymi strzałami. Złączenie tych dwóch
sprzecznych zaklęć było bardzo złożone, ale nam się to udało. Zostało tylko napełnić produkt
energią, której było potrzeba bardzo dużo.

− Bef powiedział żeby pracować ostrożnie – przypomniał Otto.


− Ehe – odezwałam się, skupiając na pracy.

I poczułam jak wokół mnie zaczęła zbierać się energia, jak ciało przepełnia się ciepłem, jak
koniuszki palców zaczynają swędzieć. I w tym momencie coś ciężkiego i dużego wpadło na mnie i
zwaliło z nóg. Boleśnie uderzyłam się o podłogę i natychmiast straciłam przytomność.

Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą rozzłoszczonego Irgę, który z pewnością bardzo
nieromantycznie potrząsał mną za ramę.

− Co ty wyrabiasz? – zawołałam.
A właściwie, co się stało z całą nagromadzoną energią?
− Miałaś rację! – wydarł się Otto, pojawiwszy się w moim polu widzenia. – On naprawdę jest
psychiczny! I przez niego teraz nie mamy jednej ściany!
Aha, wiadomo już gdzie się podziała energia.

− Sami jesteście idioci! – krzyczał na nas Irga, podnosząc się z podłogi. – Ola nie może
pracować z taką energią!

Kilka minut bezsensownie darliśmy się na siebie nawzajem, przy czym znajdowałam się na
zdecydowanie przegranej pozycji, ponieważ leżałam na podłodze. Żeby zwrócili na mnie uwagę,
musiałam wleźć na ławkę, wcześniej usuwając z niej odłamki ściany. Za to teraz górowałam nad
wszystkimi i mogłam kłócić się z pełnym zadowoleniem. Nabrawszy powietrza w płuca,
krzyknęłam:
− Irga!! Co się dzieje!?
Nekromanta spojrzał na mnie takim mrocznym spojrzeniem, że Otto aż mruknął:

− No dobrze, pójdę sobie. Wy tu.... nie pozabijajcie się nawzajem.


− Zakazano ci się przeciążać – powiedział Irga przez zaciśnięte zęby.
− Twój ojciec nie zakazał, a poradził – sprzeciwiłam się. – A Bef dziś pozwolił. Specjalnie się
konsultowałam.
− Wybacz, nie widziałem – krótko odpowiedział nekromanta i skierował się ku wyjściu.
− A po co w ogóle przychodziłeś? – skierowałam pytanie w stronę jego pleców. – Chciałeś się
pogodzić?
Spiął plecy. Irga kilka razy głęboko odetchnął i odpowiedział:
− Chciałem porozmawiać z tobą o tym, jak mamy dalej żyć.
− No i jak? – spytałam, powoli schodząc z ławki.
− Słucham twoich propozycji.
− Nie mam zamiaru gotować ci zupy z rana! – zawzięłam się. – Ja z rana śpię! I jeśli masz
taką pracę, to twoja wina!

Pretensji po miesiącu małżeństwa zebrało się wiele. I, że na spacery razem nie chodzimy, i że
odnosi się do mnie jak do dziecka, i że jego siostra lubi wpadać bez uprzedzenia, i...i...i...

Kiedy zrobiłam wydech, Irga zamknął notatniczek, w którym skrupulatnie zapisywał wszystkie
moje żale, i spytał:
− To wszystko?
− Tak – powiedziałam zdziwiona, nie wiedząc co dalej robić. Gdyby również zaczął się
skarżyć, to wszystko wyglądałoby inaczej. A tak nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Jego
godzenie się nie wpisywało się w ramki klasycznej małżeńskiej kłótni.

− A z siostrą już rozmawiałem – nawiązał do listy nekromanta. – Co do spacerów to myślałem


ze chcesz spędzać ze mną czas w domowym zaciszu tak jak ja z tobą. Wybacz mi
nadopiekuńczość, przemyślę swoje poczynania. Po prostu cały czas boję się, że cię stracę.
Cały czas boję się o ciebie. Kocham cię bardzo. Chodź porozmawiamy i dopasujemy nasze
życie tak by pasowało nam obojgu.

No i jak z takim człowiekiem się kłócić?

Zeszłam z ławki i przypomniawszy sobie radę Otta, spytałam:


− A dlaczego zawziąłeś się na tę zupę?
− Noce są teraz bardzo ciężkie – przyznał się Irga, pocierając czoło. – Problemów w pracy
mnóstwo. Gdy wracałem do domu, gotowy byłem z głodu obgryzać nawet gałązki. A mój
partner w kółko wspominał, że jak wraca, to w domu czeka na niego żona z gorącym
obiadem. Jak ja wracam do domu to ty śpisz. Otwierasz oczy i zamiast się przywitać,
mówisz: „a coś dobrego do przegryzienia mamy”? No i nie wytrzymałem.

Mmm...tak, musiałam przyznać, że punkt widzenia męża był całkowicie różny od mojego.

− A dlaczego milczałeś, gdy zbierałam rzeczy? Było ci wszystko jedno?


− Nie – odpowiedział Irga. – Bałem się i byłem przerażony. Ale nie chciałem nic mówić, bojąc
się, że mogę powiedzieć coś, po czym nigdy do mnie nie wrócisz.

Podeszłam i przytuliłam się do męża, tuląc go rękami bardzo mocno.

− Dobrze – mruknęłam. – Będę gotować zupę rankiem. Ale nie każdego dnia. Dwa razy w
tygodniu, może być? I to wyłącznie z mojej wielkiej miłości do ciebie.
Irga oparł podbródek o moją głowę i także objął, gładząc po plecach.

− Zgoda?
− Zgoda.
− Tfu... a ja myślałem, że wy się tu kłócicie, a tu taka słodycz, że tylko do herbaty was
dodawać! – odezwał się za naszymi plecami Otto. – Przyniosłem wam świeżych bułeczek,
bo pomyślałem, że zachce wam się jeść po kłótni. Jest to zajęcie bardzo energochłonne.

Usiedliśmy w troje, spoglądając przez rozbitą ścianę na podwórko, które zarosło ostatnimi czasy
gąszczem.

− Dziecka wam trzeba – na koniec powiedział półkrasnolud. – Wtedy nie będzie czasu, żeby
kłócić się o byle co.
− Najpierw to ciebie ożenimy – poinformowałam.
− A za co? – odpowiedział mój najlepszy przyjaciel. – Żebym też zachowywał się jak idiota?
Nie, chodź lepiej popracować. Mamy mnóstwo zamówień, już się spóźniamy z terminami.
− Czekam na ciebie w domu – powiedział Irga, lekko podnosząc moje walizki z rzeczami.
− Oczywiście – uśmiechnęłam się. – Kocham cię.
− Praca! – rozkazał Otto. – Na nas czekają wielkie zadania.
− Kto by miał wątpliwości – burknęłam, chwytając za instrumenty.

Epilog pierwszy
Romantyczny

Dziś Irga wrócił z pracy wcześniej, jeszcze zanim za oknem zaczęło świtać. Ola spała w poprzek
łóżka, owinąwszy się w prześcieradło tak, że wystawał tylko czubek głowy i gołe stópki.
Przezwyciężywszy chęć połaskotania żony, nekromanta zabrał się za szykowanie odświętnego
śniadania.

Dzisiejszy dzień był wyjątkowy.

Ola obudziła się, gdy tylko poczuła smakowite zapachy.


− O – powiedziała, przecierając zaspane oczy. – Dziś wróciłeś wcześniej.
− Z okazji dzisiejszego wyjątkowego dnia – łagodnie powiedział Irga.
− Tak? – Ola poczłapała do szafy i zaczęła grzebać w poszukiwaniu ubrań. – Wspaniale.

Irga zauważył, że spała dzisiaj w jego najlepszej odświętnej koszuli – czarnej, z dużymi perłowymi
guzikami. A tak właściwie...
− Ola, a gdzie się podziały guziki?
− Jakie guziki? Aaa, z koszuli! Odprułam je, ponieważ przeszkadzały mi spać.
− Dziś, w tym ważnym dniu, nie będę się gniewał. Ale jutro sobie porozmawiamy o twoich
piżamach – uprzedził nekromanta.
− Ja ich nigdy nie mogę znaleźć – ziewnęła Ola. – Poczekaj... co powiedziałeś? Ważny dzień?
O!!!

„Czyżby sobie przypomniała?” – ucieszył się Irga.

Nadal jęcząc, Ola szybko ubrała się w pierwszą lepszą rzecz, która wpadła jej w ręce, niedbale
związała rozwichrzone włosy w kok, musnęła ustami policzek męża i krzyknąwszy „Do
zobaczenia!” z hałasem zbiegła ze schodów.

Irga czekał godzinę. Żona nie wracała.


Poczekał dwie. Nikogo.
Zjadł pozostawione świąteczne śniadanie i położył się spać. Było mu smutno na duszy.

Ola pojawiła się wtedy, gdy Irga szykował się do pracy. Wczesne lato to ciężka pora dla
nekromantów. Dziewczyna podeszła do stołu, ledwie powłócząc nogami. Nekromanta
demonstracyjnie milczał.

− Zmęczyłam się – poskarżyła się. – Czuję się wyciśnięta jak cytryna. Jeść mi się chcę.

Irga w milczeniu podszedł do niej i przysunął miskę z gorącym barszczem.

− Dziękuję, że uprzedziłeś mnie o dzisiejszym dniu – powiedziała Ola. – Jutro Otto


przyprowadza klientów czekających na towar, a ja całkowicie zapomniałam o artefaktach.
Położyłam na półce w rogu, żeby nie zapomnieć i zapomniałam! Ej, Irga, dlaczego tak na
mnie patrzysz? Obraziłeś się? Za co?
− Dzisiaj – ledwie wstrzymując oburzenie, wyjaśnił nekromanta. – Jest rocznica dnia, w
którym wyznałem ci miłość.
− Dzisiaj? – spytała Ola z pełnymi ustami.
− W tym roku znowu o tym zapomniałaś.
− Irga, wybacz. Ale ty się tylko po prostu na mnie obrazisz, a Otto zje żywcem.
− Ah, więc tak po prostu tylko się obrażę? – nie wytrzymawszy, Irga wstał od stołu i wyszedł
z mieszkania, z całej siły trzasnąwszy drzwiami.

…. Siedział przy grobie, patrząc, jak dwoje asystentów gorliwie rozkopuje sąsiednią mogiłę. Ci
dwaj idioci, przed jego przyjściem kopali nie ten grób, który był potrzebny. Dzięki temu Irga z
zadowoleniem wyładował na nich swoje rozdrażnienie.

Nagle na plecach poczuł dotyk dłoni, a na szyi przyłożony sopel lodu. Nekromanta z trudem
powstrzymał się od wzdrygnięcia, przypominając sobie, że nie boi się niczego na cmentarzach.

− Irga – przemówił głos – Wybacz mi!


− Trzeba się cieplej ubierać, noce są zimne – gniewnie powiedział Irga, obróciwszy się.

Ola stała obok tak skruszona, że jego serce zamarło. Nigdy nie mógł długo się gniewać, gdy tak
patrzyła na niego swoimi oczyma, marszczyła nosek i wydymała usteczka.

− Irga, przecież o swojej miłości powiedziałeś mi w nocy – błagalnie powiedziała Ola. – Tak
więc o niczym nie zapomniałam. Przecież mamy specjalną noc!
Nekromanta westchnął.

− Przygotowałam ci kolację – całkiem ze skruchą w głosie powiedziała Ola. – Przecież nic nie
zjadłeś.

Irga w milczeniu poklepał się po kolanie i zdjął kurtkę.

Jego ukochana, choć od czasu do czasu nieznośna żona, szybko ulokowała się na kolanach,
położywszy głowę na jego ramieniu. Irga okrył ją kurtką i po kilku minutach już słodko spała.

Nekromanta ostrożnie odsunął z jej twarzy kosmyk włosów.


Kochał ją nadal tak samo mocno, jak w dniu ich ślubu.

Epilog drugi
Tajny sekret

Przyszedłem do pracowni we wspaniałym nastroju. Co takiego może być lepsze od wstania o


poranku po cudownym śnie, sytego śniadania i przystąpienia do ulubionej pracy?

Ola czekała na mnie, leżąc na ławce. Oczywiście, zawsze byłem szczęśliwy, gdy mogłem zobaczyć
się z najlepszą przyjaciółką i wspólnikiem w pracy, ale sądząc po jej niezadowolonym wyrazie
twarzy, nic dobrego tego ranka więcej się nie wydarzy.

− Dzień dobry – przywitałem się.


− Niedobry – burknęła Ola, wpatrując się w pęknięcia na suficie.
− Mamy dziś doskonałą pogodę – wesoło powiedziałem, próbując wymyślić jakikolwiek
temat, który by nie doprowadził do omawiania sprzeczki między Olą a Irgą, czego nie
znoszę.

Niestety zapobiec nieuniknionemu nie udało się.

− Otto, powiedz sam, czy na prawdę mam dwie lewe ręce? – smutno zapytała Ola.
− Irga czegoś takiego nie mógł powiedzieć – zauważyłem. Z mojego punktu widzenia
nekromanta całkowicie niepotrzebnie do tej pory obchodził się z Olą jak z kruchym
kryształem. Nie, moja przyszła żona będzie z pewnością całkiem inna! Dobra, zaradna i
pokorna.
− I nie powiedział – podchwyciła Ola. – Niczego nie zdążył powiedzieć mi z rana! Wyszłam
przed jego przyjściem!
− Ach! – zdziwiłem się. Na ile się orientuje w ich wspólnych stosunkach, to Irga przychodząc
rankiem z pracy, zawsze przynosił swojej żonie cieplutkie bułeczki. To, że Ola wyszła z
domu jeszcze przed jego przyjściem było niezwykłe.
− Chciałam go uszczęśliwić – wyjaśniła przyjaciółka. – I postanowiłam przygotować pączki.
− O, pączki! – ucieszyłem się. – To wspaniale!
− Są tam, w pudełku na stole – machnęła ręką Ola.

Otworzyłem pudełko i nie udało mi się powstrzymać odgłosu zdziwienia.


− Co to? – ujrzałem poskręcane kawałeczki ciasta, ani jeden nie przypominał formą drugiego.
– Pączki, wydaje mi się, są okrągłe.... z dziurką w środku.
− Właśnie – smutno powiedziała Ola. – Okrągłe. Z dziurką. A mi co wyszło?
− Serpentynki? – zaproponowałem. Poczęstunek wyglądał całkowicie nieapetycznie.

Ola wydała dźwięk podejrzanie podobny do szlochu.

− Daj spokój! – choć znamy się tyle lat, nadal nie mogę znieść jej łez. – Powiesz, że właśnie
tak miało być. Irga będzie zadowolony.
− Spróbuj – zaproponowała Ola.

Zza zbłąkanych kosmyków włosów spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem.

Nerwowo przełknąłem ślinę. Jej kulinarnych eksperymentów napróbowałem się jeszcze w czasie,
gdy mieszkaliśmy razem. Ostrożnie podniosłem opuszkami palców pseudo pączka i powąchałem.
Pachniał smacznie, nie biorąc pod uwagę okropnego wyglądu. W smaku był.... twardy.

Wydaje mi się, że je przesmażyłaś – powiedziałem, próbując pracować szczęką. Pączek u ustach


walczył desperacko o to by pozostać w jednym kawałku.

− Uuuuu – zajęczała Ola, patrząc na mój wyraz twarzy.


− Gotowana kasza gryczana wychodzi ci znakomicie – próbowałem ją pocieszyć. – I w ogóle,
jesteście małżeństwem ponad rok, a Irga jeszcze nie umarł z głodu. To znaczy, że wszystko
jest w porządku.
− Myślę – smutno powiedziała przyjaciółka. – Że znudziły mu się kasze, zupy i sałatki, które
przygotowuję. Wczoraj długo opowiadał o swojej pracownicy, która każdego dnia piecze
coś pysznego i przynosi do pracy, by wszystkich poczęstować. I wiesz jak o niej mówił?
− No jak? – z rezygnacją spytałem.
− Z zachwytem! Rozumiesz? Podziwia ją! I wtedy pomyślałam: żebym nawet pączków nie
mogła upiec mojemu kochanemu mężowi? I nie mogłam!
− Chodź, rozmoczymy je w syropie – zaproponowałem. Rozgryziony w ustach pączek okazał
się całkiem, całkiem smaczny.
− Spróbuj – szepnęła Ola i jak to miała w zwyczaju zanurzyła się w swojej ulubionej
melancholii.

W domu czekał na mnie Irga, drzemiąc na krześle. Usłyszawszy moje kroki, otworzył jedno oko i
zapytał:
− Co z nią dzisiaj?
− Napiekła ci pączków – powiedziałem.
− Wspaniale! – ucieszył się Irga. – A dlaczego była taka rozstrojona nerwowo? Przychodzę do
domu, a ona założyła swoją znienawidzoną kurtkę i wyszła.
− Pączki nie do końca się udały.

Nekromanta zajrzał do pudełka.

− Hym, tak... Ale przyznaj, to już jest postęp. Ola zaczęła mi z rana gotować!
− Zdecydowany postęp – zgodziłem się. – W konkursie „Najlepszy mąż–treser” na pewno
zająłbyś pierwsze miejsce.
− Co zamierzasz zrobić z pączkami? – Irga dalej badał zawartość pudełka.
− Rozmoczę w syropie. Są smaczne, ale bardzo suche.

Irga w zamyśleniu rozgryzł jednego pączka. Pozazdrościłem mu tego, że miał lepsze zęby niż ja.
− Dobry – powiedział nekromanta, zanurzając palce w pudełku.
− A co to za koleżanka z pracy, która lubi gotować? – spytałem. Takie kobiety zawsze mnie
interesowały.
− Aaa, – powiedział Irga z pełnymi ustami. – Ola opowiedziała? Teraz już jasne, dlaczego
zaczęła gotować z rana. Z zazdrości. I w ten oto sposób przegrałem konkurs na najlepszego
tresera.
− Tak – rozzłościłem się. – Opowiadasz jej o najróżniejszych babach, a potem mamy zastój w
pracy! I zostaw mi trochę pączków!
− Przecież nie dlatego jej o tym opowiadam – wyjaśnił nekromanta. – Myślałem, że ci o tym
powie.
− Stręczycielstwem się zająłeś? – wzburzyłem się.
− Nie, po prostu Ola zagoniła mnie, abym znalazł ci dziewczynę. Jako, że mam więcej
znajomych płci żeńskiej.
− I ona w tym siedzi! – burknąłem. – I ty! A podobno jesteś moim przyjacielem!
− Ożenisz się – westchnął Irga i powiedział. – I tylko wtedy zrozumiesz, że czasem lepiej
zrobić to o co prosi żona, niż zachować się lojalnie.

Oh, Ola! Niech no tylko cię dorwę!


− Ola! – krzyknąłem, wbiegając do pracowni. – Zachciało ci się mnie żenić?
− A tak – wzruszyła ramionami. – Nie chcę się sama męczyć!
− Tak, więc to znaczy, że się męczysz? – spytał za moimi plecami Irga.
− Oj, Irga! Nie to miałam na myśli! Stój! Irga, nie obrażaj się...
Przyjaciółka przebiegła obok mnie, a ja siadłem na ławce i zachrzęściłem ostatnim pączkiem.
Żebym się żenił? Nigdy! Małżeństwo z rozumnych ludzi idiotów robi....

Epilog trzeci
Ostatni

Oczywiście Blondyn Lim nie zapomniał, że mam u niego dług do spłacenia. I z prośbą o jego spłatę
przyszedł w najgorszym możliwym momencie. A tu jeszcze Otto nie odpuszczał ze swoim
pomysłem kultu ku czci Księgi Sukin Kota (samego Sukin Kota bał się czcić, pamiętając nasze
spotkanie z Joszką). Kultowe przedmioty mamy, dogmaty wiary rozpracował w wolnym czasie, a
praca i sukces udanego biznesu stały się niewystarczalne. Różnorodności mu się zachciało.

Ale to już całkiem inna historia.

Tłumaczenie: Eliann
Korekta: SM i hlukaszuk

You might also like