You are on page 1of 49

Samuel Beckctt

NOWELE

Ganek nie był wysoki. Przeliczyłem stopnie tysiąc razy zarówno


wchodząc, jak schodząc, ale liczba nie zdołała przetrwać mi w pamięci. Nigdy
nie wiedziałem, czy trzeba ¡powiedzieć jeden z nogą na trotuarze, dwa z nogą
na pierwszym stopniu i tak dalej, czy też trotuar nie powinien wchodzić w
rachubę. Stanąwszy na najwyższym stopniu potykałem się o ten sam
dylemat. W przeciwnym kierunku, chcę powiedzieć: z góry na dół, ta sama
historia, bez przesady. Nie wiedziałem, gdzie zacząć i gdzie skończyć,
przedstawiajmy sprawę we właici- wym świetle. Osiągałem więc trzy całkiem
różne liczby, nie wiedząc nigdy, która jest dobra. I kiedy powiadam, że cyfra
nie jest już obecna w mojej pamięci, chcę powiedzieć, że żadna z trzech liczb
nie jest już obecna w mojej pamięci. To prawda, że odnajdując w pamięci
jedną z tych liczb, gdzie znajduje się ona na pewno, odnalazłbym tylko ją i
nie mógł wydedukować dwóch innych. A nawet gdybym odzyskał dwie, i tak
nie odnalazłbym trzeciej. Nie, musiałbym odnaJeić wszystkie trzy w pa
mięci, żeby móc je poznać, wszystkie trzy. Wspomnienia, to zabójcze. A więc
nie trzeba myśleć o niektórych rzeczach, tych, co leżą na sercu, a raczej
trzeba o nich myśleć, bo nie myśląc o nich ryzykujemy tym, że odnajdziemy
je po trochu, po trochu w pamięci. To znaczy, trzeba pomyśleć chwilę o nich,
dobrą chwilę, co dzień i kilka razy na dzień, aż bioto ponakrywa je warstwą
nie do przebycia. Taki jeft porządek rzeczy.
Ostatecznie liczba schodów nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Co
zapamiętać trzeba, to fakt, że ganek nie był wysoki, i to zapamiętałem. Nie
był wysoki nawet dla dziecka, w porównaniu z innymi znanymi mu gankami,
znanymi, gdyż widywało je co dzień wchodząc i schodząc albo też bawiąc się
na stopniach w kostki lub inne gry, których nazwy nie zapamiętało. Czymże
to mogło być więc dla mężczyzny cenionego, a nawet przecenionego?
Upadek nie był więc poważny. Upadając posłyszałem trzaśnięcie
drzwiami, co mnie pocieszyło w najbardziej krytycznym momencie upadku.
Bo miało to znaczyć, że nikt nie wypadnie za mną na ulicę, uzbrojony w kij,
żeby w oczach przechodniów zlać mnie kijem. Gdyby bowiem mieli taki
zamiar, nie zamknęliby drzwi, lecz zostawiliby otwarte, aby ludzie
zebrani w przedpokoju mogli cieszyć się nauczką i wyciągnąć z niej morał.
Zadowolili się więc tym razem, żeby wyrzucić mnie za drzwi, i już. Miałem
czas, nim ulokowałem się w rynsztoku, przeprowadzić to rozumowanie do
końca.
W tych wairunkach nic nie zmuszało mnie, bym podniósł się zaraz.
Oparłem się łokciami, ciekawe wspomnienie, o trotuar, umieściłem lewe
ucho w dłoni i zacząłem rozmyślać nad swoją sytuacją, bliską mi jednak i
zwyczajną. Alle słabszy, choć niewątpliwy odgłos drzwi, znowu gwałtownie
zamykanych, wyrwał mnie z zadumy, gdzie już układał się uroczy pejzaż, od
tarniny do dzikich róż, niemal oniryczny, i kazał mi podnieść głowę — ręce
ułożyłem płasko na trotuarze i napiąłem łydki. Ale to tylko mój kapelusz
szybował ku mnie, wirując w powietrzu. Schwyciłem go i włożyłem. Byli
bardzo poprawni, wedle ich Boga. Mogli zatrzymać ten kapelusz, ale że nie
był ich własnością, lecz moją, zwracali mi go. Ale czar prysł.
Jak opisać ten kapelusz? I dlaczego? Kiedy moja głowa osiągnęła
rozmiary nie powiem definitywne, lecz maksymalne, ojciec powiedział mi,
Chodź, mój synu, kupimy ci kapelusz, jak gdyby jako idea istniał on od
wiecz-
ności w ściśle określonym miejscu. Podszedł prosto do kapelusza. Ja w tej
kwestii głosu nie miałem, kapelusznik też. Zastanawiałem się nieraz, czy mój
ojciec nie zamierzał mnie upokorzyć, czy nie był zazdrosny o mnie młodego i
pięknego, no, powiedzmy świeżego, ponieważ był już stary, cały napuchnięty
i fioletowo- siny. Od tego dnia również nie było już mi wolno wychodzić z
gołą głową, piękne kasztanowate włosy rozwiane na wietrze. Czasem, w
bocznej uliczce, zdejmowałem go i trzymałem w ręce, ale drżąc. Musiałem go
czyścić rano i wieczorem. Młodzieńcy w moim wieku, z którymi mimo
wszystko musiałem od czasu do czasu przestawać, kpili sobie ze mnie. Ale
powiadałem sobie, Kapelusz nie odgrywa tu ważniejszej roli, przyczepiają do
niego tylko swoje żarty, jako do rzeczy najbardziej nadającej się do żartów,
bo nie są subtelni. Dziwiłem się zawsze brakowi subtelności u moich
współczesnych, ja, którego dusza wiła się od rana do nocy, nic tylko
poszukując samej siebie. Ale może był to tylko rodzaj miłej grzeczności w
guście tej, która nakazuje wykpiwać u garbusa wielki nos. Po śmierci ojca
mogłem pozbyć się kapelusza, nic nie sprzeciwiałoby si? u, ale nie zrobiłem
tem

tego. Ale jak go opisać? Innym razem, innym razem.


Podniosłem się i ruszyłem naprzód. Nie wiem już, w jakim mogłem być
wieku. To, co mi się właśnie przydarzyło, było zbyt błahe, by stanowić datę w
mojej egzystencji. Nie było to ani kołyską, ani grobem czegokolwiek. Przy-
pominało raczej tyle innych kołysek i tyle innych grobów, że sam się w tym
gubię. Nie wydaje mi się jednak, bym przesadził powiadając, że ¡byłem w sile
wieku, w tym, co chyba nazywają pełnym rozkwitem zdolności. A tak, co do
rozkwitu, to rozkwitłem. Przeszedłszy na drugą stronę ulicy, spojrzałem
jeszcze na dom, skąd mnie wyrzucono, ja, który odchodząc nie oglądałem się
nigdy. Jakiż był piękny! Pelargonie w oknach. Całe lata pochylałem się nad
pelargoniami. Chytre są pel)argonie, ale w końcu mogłem robić z nimi, co
chciałem. Zawsze podziwiałem szczerze drzwi tego domu, górujące nad
ganeczkiem. Jak je opisać? Były masywne, pomailowane na zielono, w lecie
oblekano je rodzajem pokrowca w białe i zielone pasy, z otworem, skąd
wystawała kołatka z kutego żelaza, wydająca odgłos gromu, i ze szparą, za
którą mieściła się skrzynka na listy, zaopatrzona miedzianą płytką ze
sprężyną; płytka ta chroniła od kurzu, owadów i sikor. Proszę. Z dwóch
stron drzwi były dwie kolumny tegoż koloru; w prawej tkwił dzwonek. Firan-
;M
ki tchnęły gustem najbardziej niezawodnym. Nawet dym wznoszący się z
jednego | kominów, z komina kuchennego, zdawał się snuć i rozpraszać w
powietrzu bardziej melancholijnie niż jego sąsiedzi i był bardziej niebieski.
Spojrzałem na okno trzeciego i najwyższego piętra, moje okno — obraźliwie
otwarte. Gruntowne sprzątanie sięgało szczytu. Za parę godzin zamkną
okno, zasuną firanki i zaczną rozpylać formol.- Znam ich. Chętnie umarłbym
w tym domu. Ujrzałem, rodzaj wizji, jak otwierają się drzwi i wynoszą mnie w
trumnie.
Patrzyłem nie krępując się, gdyż wiedziałem, że nie śledzą mnie spoza
firanek, co robić by mogli, gdyby chcieli. Ale znałem ich. Każdy wrócił do
swojej komórki i oddawał się właściwym mu zajęciom.
A przecież nic im nie zrobiłem.
Żle znałem miasto, miejsce mojego urodzenia i pierwszych kroków, jakie
stawiałem w życiu, | potem wszelkich innych, które tak źle zatarły mój ślad.
Wychodziłem tak mało! Od czasu do czasu podchodziłem do okna, roz-
chylałem firanki i wyglądałem na dwór. Ale szybko wracałem w głąb pokoju,
tam, gdzie stało łóżko. Czułem się nieswój na dnie tego całego powietrza,
zagubiony u progu perspektyw niezliczonych i pogmatwanych. Ale w tym
okresie, umiałem jeszcze działać, jeśli zaszła absolutna potrzeba. Ale przede
wszystkim wznosiłem oczy ku niebu, skąd nadchodzi dla nas owa słynna
pomoc, gdzie drogi nie są wytyczone, gdzie błąkamy się swobodnie jak na
pustyni, gdzie nic nie zatrzymuje wzroku, z którejkolwiek spojrzeć strony, z
wyjątkiem zasięgu spojrzenia. Dlatego to wznoszę oczy, kiedy nic mi się nie
wiedzie, to nawet nudne, lecz nic na to nie poradzę, ku temu niebu, które
daje chwilę wytchnienia, nawet pochmurne, nawet ołowiane, nawet
przysłonięte deszczem, od gmatwaniny i ślepoty miasta, wsi, ziemi. W
młodszym wieku, myśląc, że dobrze byłoby żyć pośród równiny, chodziłem
na wrzosowiska Luneburskie. Z równiną w głowie chodziłem na
wrzosowiska. Były inne wrzosowiska znacznie bliżej, lecz jakiś głos powiadał
mi, To wrzosowiska Luneburskiego panu trzeba, tykałem się rzadko.
Element księżyca grał tu widać jakąś rolę. Otóż wrzosowisko Luneburskie
nie podobało się wcale, ale to wcale. Wróciłem stamtąd zawiedziony, a
jednocześnie ulżyło mi. Tak, nie wiem dlaczego, nigdy nie byłem
zawiedziony, i byłem często, za młodu, i zawsze wtedy odczuwałem
jednocześnie, albo W chwilę potem, niezaprzeczalną ulgę.
Ruszyłem w drogę. Co za postawa. Zeszty-
/
/
wnienie kończyn dolnych, jakby natura odmówiła mi kolan, niezwyczajne
rozchylenie stóp w jedną i w drugą stronę, odchylenie od osi chodu.
Natomiast korpus, jak gdyby nadrabiał to jakiś mechanizm, miał miękkość
worka niedbale napełnionego gałganami i kołysał się jak szalony w rytm
nieprzewidzianych podskoków miednicy. Próbowałem nieraz ¡poprawić te
braki, prostować pierś, uginać koljana, stawiać stopy jedna przed drugą, bo
miałem tych braków co najmniej sześć, ale kończyło się to zawsze w jeden i
ten sam sposób, to znaczy utratą równowagi, po której następował upadek.
Trzeba chodzić nie myśląc o tym, co się robi, tak samo jak się oddycha, a ja,
kiedy chodziłem nie myśląc o tym, co robię, chodziłem tak, jak to właśnie
powiedziałem, a jeśli zaczynałem się pilnować, robiłem parę kroków w do-
brym gatunku, po czym padałem. Postanowiłem więc nie dbać już o to. Ten
sposób trzymania się wynika, według mnie, co najmniej częściowo, z pewnej
skłonności, której nigdy nie potrafiłem całkowicie się wyzbyć, a za którą lata,
kiedy łatwo ulegamy wpływom, lata decydujące o formacji charakteru,
ponoszą naturalnie winę, mówię tu o okresie, co ciągnie się jak okiem
sięgnąć między pierwszymi potknięciami przy krzesełku a klasą trzecią, na
której ukończyłem gimnazjum. Miałem więc taki oto niemiły zwyczaj:
nasiusiawszy w majtki ajbo w nie nasrawszy, co zdarzało mi się dość
regularnie z rana, między dziesiątą a pół do jedenastej, chciałem za wszelką
cenę dobić do wieczora tak, jakby nic się nie stało. Sama myśl, by zmienić
bieliznę albo szukać ratunku u mamusi, która przecież zawsze gotowa była
spieszyć mi z pomocą, była mi nie do zniesienia, nie wiem dlaczego, i póki
nie poszedłem spać, wałęsałem się z rezultatem moich niepo- hamowań
tkwiącym pomiędzy udkami albo przylepionym do pośladków, piekącym,
chrupkim i cuchnącym. Stąd te ruchy nóg, ostrożne, sztywne i szeroko
rozkroczone, i to rozpaczliwe kołysanie torsem, mające to zapewne na celu,
by zwodzić otoczenie, przekonać je, że jestem beztroski, wesół i pełen wigoru,
by uczynić wiarygodnymi moje wyjaśnienia na temat sztywności kończyn,
którą zapisywałem na rachunek reumatyzmu dziedzicznego. Mój zapał
młodzieńczy, w tym stopniu, w jakim go miałem, zniszczał w owych ruchach,
stałem się zgorzkniały, nieufny, dojrzałem nieco za wcześnie, przepadałem
za kryjówkami i za pozycją poziomą. Ubogie rozwiązania problemów mło-
dości, które nic nie tłumaczą. Nie ma więc się
15 /
co krępować. Rozumujmy bez obaw, mgla i tak nie drgnie.
Była pogoda. Szedłem ulicą trzymając się możliwie jak najbliżej trotuaru.
Najszerszy trotuar nie jest nigdy dla mnie za szeroki, jeśli puszczę się w
iruch, a nie cierpię przeszkadzać nieznajomym. Policjant zatrzymał mnie i
powiedział, Jezdnia dla pojazdów, trotuar dla pieszych. Pomyślałbyś, że to ze
Starego Testamentu. Wszedłem więc na trotuar, niemal się
usprawiedliwiając, i utrzymałem się tam, wśród nieopisanych
poszturchiwań, dobrych dwadzieścia kroków, aż do chwili, kiedy musiałem
paść na ziemię, aby nie rozdeptać jakiegoś dziecka. Miało na sobie,
pamiętam, uprząż opatrzoną dzwoneczkami, wyobrażało sobie zapewne, że
jest kucykiem albo perszeronem, dla- czegóżby nie. Rozdeptałbym- je z
rozkoszą, brzydzę się dziećmi, wyświadczyłbym mu tym zresztą przysługę,
lecz bałem się represyj. Wszyscy ludzie są braćmi, dlatego też nie wolno nam
mieć nadziei. Powinno się na ludnych ulicach urządzić specjalne szlaki dla
tych obrzydliwych istotek, dla ich wózków, kółek, smoczków, łyżewek,
hulajnóg, tatusiów, mamuś, niań, piłek, dla tego ich całego paskudnego
małego szczęścia, czy jak. Upadłem więc i mój upadek spowodował upadek
jakiejś dy
styngowanej staruszki, całej w koronkach tach, która ważyła chyba ze
dwieście funti Wrzaski jej szybko zwabiły gapiów. Spodziewałem się
naprawdę, że złamała sobie goleń, stare damy łatwo łamią sobie golenie, ale
zbyt rzadko, ale zbyt rzadko. Skorzystałem z zamieszania, żeby się wymknąć
rzucając niedosłyszalne przekleństwa, jakbym to ja był ofiarą, i byłem, ale
dowieść bym tego nie potrafił. Nie linczuje się nigdy dzieci, niemowląt, co-
kolwiek by zrobiły, są z góry wybielone. A ja linczowałbym je z rozkoszą, nie
mówię, że babrałbym się w tym osobiście, nie, gwałtow- nikiem nie jestem,
ale podjudzałbym innych, a po skończonej robocie stawiałbym im kolejkę.
Ledwie jednak puściłem się znowu w sara- bandę moich wierzgnięć i
wywijasów, zatrzymał mnie drugi policjant, kubek w kubek jak pierwszy, tak
że zastanowiłem się, czy to nie ten sam. Zwrócił mi uwagę, że trotuar jest dla
wszystkich, jakby to, że mogę być zaliczony do tej kategorii, stanowiło
oczywistość. Czy życzyłby pan sobie, powiedziałem nie myśląc ani przez
moment o Heraklicie, żebym zszedł do rynsztoka? Wycelowałem w jego górną
wargę, długą na co najmniej trzy centymetry, i dmuchnąłem na nią.
Zrobiłem co, jak sądzę, z dostateczną naturalnością, jakbym pod ok-
17
rutnym naporem wypadków głęboko westchnął. Lecz on ani drgnął. Często
widać był świadkiem autopsyj i ekshumacyj, przyzwyczaił się. Jeżeli pan nie
umiesz chodzić jak wszyscy, powiedział, siedź pan lepiej w domu. Takie też
było w pełni moje zdanie. A to, że przypisywał mi jakiś własny kąt, również
mogło mi się spodobać. W tejże chwili przeciągnął kondukt pogrzebowy, jak
się to często zdarza. Nastąpił wielki zamęt wśród kapeluszy, jednocześnie
zatrzepotały tysiące, tysiące palców. Co do mnie, gdybym musiał się przeżeg-
nać, leżałoby mi na sercu, żeby zrobić to przyzwoicie, nasada nosa, pępek,
sutek llewy, sutek prawy. Lecz oni, z ich szybkimi i niedokładnymi
muśnięciami, robią coś na kształt krzyża kłębiastego, bez jakiejkolwiek
elegancji, kolana pod brodą, ręce byle gdzie. Najzajadlejsi znieruchomieli
wydając jakieś pomruki. Policjant zesztywniał, zamknął oczy i przyłożył dłoń
do kepi. W pogrzebowych dorożkach spostrzegłem ludzi gawędzących z
ożywieniem, wspominali widać sceny z życia nieboszczyka lub nieboszczki.
Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś, jak ktoś powiedział, że dekoracja kara-
wanu nie jest jednakowa w tych dwóch wypadkach, ale nie mogłem nigdy się
dowiedzieć, na czym polega różnica. Konie pierdziły i łaj-
niły, jakby szły na jarmark. Nie zauważyłem, by ktoś klęknął.
Ale u nas to idzie prędko, ta ostatnia podróż, daremnie przyspieszałbyś
kroku, ostatnia dorożka zostawia cię w tyle, dorożka ze służbą, skończony
odpoczynek, ludzie odżywają, miej się znów na baczności. Toteż z własnej
woli tym razem zatrzymałem się po raz trzeci i wziąłem dorożkę. Mijające
mnie dorożki, pełne ludzi, którzy rozprawiali z ogniem, musiały zrobić na
mnie potężne wrażenie. To duże czarne pudło, kołysze się na resorach, okna
są małe, człowiek kuli się w kącie, czuć stęchlizną. Czułem, jak mój
kapelusz ociera się o sufit. Po dłuższej chwili pochyliłem się do przodu i
zasunąłem szyby. Po czym usiadłem na dawnym miejscu, plecami do
kierunku jazdy. Miałem już się zdrzemnąć, ale drgnąłem na czyjś głos, głos
dorożkarza. Otworzył drzwiczki, zrezygnowawszy zapewne, bym zdołał
usłyszeć go przez szybę. Widziałem tylko jego wąsy. Gdzie? powiedział.
Zszedł umyślnie z kozia, żeby mi to p>owiedzieć. A ja myślałem, że jestem
już daleko! Namyślałem się, szukając w pamięci nazwy jakiejś ulicy albo
budowli historycznej. Czy pańska dorożka jest do sprzedania? powiedziałem.
Dodałem, Bez konia. Cóż bym zrobił z koniem? Ale też cóż bym zrobił z
dorożką? Czy
19 |
i
mógłbym się chociaż w niej wyciągnąć? Kto przynosiłby mi jedzenie? Do Zoo,
powiedziałem. Rzadko się zdarza, żeby w którymś z miast stołecznych nie
było Zoo. Dodałem, Niech pan nie jedzie za prędko. Roześmiał się. Ubawił się
widać samym pomysłem, że mógłby za prędko jechać do Zoo. Albo też ubawił
się perspektywą, że mógłby pozostać bez dorożki. Albo też po prostu ja,
obecność mojej osoby w dorożce, odmieniła go chyba tak dalece, że
dorożkarz widząc mnie tam, głowa w mrokach sufitu i kolana wsparte o
szybę, zastanowił się może, czy to naprawdę jego dorożka, czy to naprawdę
dorożka. Szybko spogląda na konia, uspokaja się-. Ale czy ktokolwiek kiedy
sam wie, dlaczego się śmieje? Tak czy inaczej, jego śmiech był krótki* co wy-
łączało mnie jakby z całej sprawy. Zamknął drzwiczki i siadł na koźle. Po
chwili koń ruszył.
Ależ tak, miałem jeszcze w tym czasie trochę pieniędzy. Zastanawiam się
dotąd, czy nie skradziono mi sumki, jaką zostawił mi po śmierci mój ojciec,
nie postawiwszy żadnych warunków. Bo następnie już jej nie miałem.
Niemniej moje życie ciągnęło się dalej i nawet tak, jak ja to rozumiałem, do
pewnego punktii. Wielką niedogodnością tego stanu, który można zdefi-
niować jako absolutną niemożność kupowania, jest to, że zmusza on nas do
ruchów. Rzadko
na przykład się zdarza, jeśli jesteście naprawdę bez pieniędzy, żeby na wasz
rozkaz dostarczono wam czasami jedzenie do domu. Musi więc człowiek
wychodzić i ruszać się przynajmniej raz na tydzień. W takich warunkach nie
ma się naturalnie nigdy adresu, to mus. W konsekwencji więc dowiedziałem
się z pewnym opóźnieniem, że poszukują mnie w mojej osobistej sprawie.
Nie wiem już, jaką drogą. Nie czytywałem gazet i nie przypominam już sobie,
abym rozmawiał z kimkolwiek, i to całymi latami, chyba może kilka razy w
kwestii pożywienia. Musiałem jednak na koniec w ten czy inny sposób coś
zwietrzyć, gdyż inaczej nigdy nie stawiłbym się u rejenta Nidder, ciekawe, że
nigdy nie można zapomnieć niektórych nazwisk, on zaś nigdy by mnie nie
przyjął. Sprawdzał moją tożsamość. Trwało to dobrą chwilę. Pokazałem
metaiowe literki wewnątrz kapelusza, moje inicjały, nie dowodziły one
niczego, ale dodawały prawdopodobieństwa. Niech pan podpisze, powiedział.
Bawił się walcowatą linijką, można nią było zatłuc byka. Niech pan przeliczy,
powiedział. Młoda kobieta, może do sprzedania, przysłuchiwała się tej
rozmowie, zapewne w charakterze świadka. Wpakowałem plik do kieszeni.
Tak pan nie powinien robić, powiedział. Pomyślałem, że powinien był
zażądać ode
mnie, abym przeliczył, nim podpiszę, tak byłoby bardziej w porządku. Gdzie
mogę pana odnaleźć, powiedział, gdyby coś wypadło? Zszedłszy już ze
schodów, pomyślałem o czymś. Wróciłem zaraz, by spytać, skąd pochodzą te
pieniądze, dodając, że mam prawo wiedzieć. Wymienił nazwisko kobiety,
którego już nie pamiętam. Może brała mnie na kolana, kiedy byłem jeszcze w
pieluchach, a ja czuliłem się do niej. Czasem to wystarczy. Dobrze
powiedziałem, w pieluchach, gdyż później byłoby za późno na czułości.
Dzięki więc tym pieniądzom miałem ich jeszcze trochę. Bardzo mało. Podzie-
lone na przyszłość nie istniały właściwie, chyba że moje przewidywania
grzeszą pesymizmem. Zastukałem w ścianę tuż obok 'kapelusza, niemal w
plecy dorożkarza, jeśli wyliczyłem dokładnie. Chmura kurzu wydobyła się z
obicia. Wyjąłem kamień z kieszeni i stukałem kamieniem, póki dorożka się
nie zatrzymała. Zauważyłem, że nie zwolniła, jak się to dzieje z większością
przystających wehikułów, zanim znieruchomieją. Nie. Zatrzymała się
natychmiast. Czekałem. Dorożka wibrowała. Dorożkarz na koźle widać
nasłuchiwał. Widziałem konia, jak gdyby moimi cielesnymi oczyma. Nie
oklapł, jak to robią konie przy choćby najkrótszym postoju, zachował
postawę czujną, nastawił uszu. Wyj-
rżałem oknem, znów byliśmy w ruchu. Znowu zastukałem w ścianę i
stukałem, póki pojazd nie zatrzymał się znowu. Dorożkarz cholerując zszedł
z kozła. Opuściłem szybę, żeby nie zechciał otworzyć drzwiczek. Prędzej,
prędzej. Był czerwieńszy, w istocie fioletowy. Złość ałbo wiatr. Powiedziałem,
że najmuję go na cały -dzień. Odpowiedział, że o trzeciej ma pogrzeb. Znów
ci umarli. Powiedziałem mu, że już nie chcę jechać do Zoo. Nie jedziemy już
do Zoo, powiedziałem. Odpowiedział, że wszystko mu jedno, gdzie jedziemy,
pod warunkiem, żeby nie za daleko, z powodu konia. I mówią nam
o specyfice języka ludzi pierwotnych. Spytałem, czy nie zna jakiejś
restauracji. Dodałem, Zje pan ze mną. W miejscach tego rodzaju lubię siady-
wać ze stałym bywalcem. Był długi stół, po jego dwóch bokach dwie ławki
dokładnie tej samej długości. Ponad stołem mówił mi o swoim życiu, swojej
żonie, swoim koniu, potem znów
o swoim życiu, życiu okrutnym, nade wszystko przez sam swój charakter.
Zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, co to znaczy być caty czas na dworze.
Dowiedziałem się, że istnieją jeszcze dorożkarze, co spędzają doskonale cały
dzień w cieple, na postoju, wewnątrz dorożki, czekając, aż pasażer przerwie
ten wypoczynek. Mogło tak się dziać dawniej, ale dziś trzeba innych
metod, jeśli ktoś pragnie takiego stanu pod koniec swoich dni. Opisałem mu
swoją sytuację, to, co straciłem, i to, czego szukałem. Robiliśmy obaj, cośmy
mogli, żeby zrozumieć, żeby wyjaśnić. Zrozumiał, że straciłem swój pokój i że
trzeba mi innego, umykała mu jednak reszta. Wbił sobie w głowę, i tego już
nie można było mu wybić, że szukam pokoju umeblowanego. Wyciągnął z
kieszeni gazetę z wczorajszego wieczora, a może przedwczorajszego, i zaczął
przeglądać drobne ogłoszenia, kilka z nich podkreślił maleńkim
ołóweczkiem, tym samym, który drżał nad ewentualnymi wygranymi.
Podkreślał zapewne te, które by podkreślał będąc na moim miejscu, allbo
może te, które kierowały na najbliższe ulice, z powodu swojego konia.
Wprowadziłbym tylko zamęt w jego głowie powiadając, że co do mebli w
moim pokoju uznaję tylko łóżko i że trzeba będzie zabrać wszystkie inne,
nawet stolik nocny, zanim zgodzę się w ogóle wejsc. Około trzeciej
zbudziliśmy konia i znów ruszyliśmy w drogę. Dorożkarz zaproponował mi,
żebym siadł na koźle, obok niego, lecz już od dłuższej chwili marzyłem o
wnętrzu dorożki i wróciłem na dawne miejsce. Wstępowaliśmy kolejno,
metodycznie jak się spodziewam, pod adresy, które podkreślił. Krótki dzień
zimowy zmierzał już ku końcowi. Wydaje mi się
czasem, że są to jedyne dni, jakie znam, a zwłaszcza ten moment najbardziej
ze wszystkich uro- czy, ten, który poprzedza nocne zacieranie się konturów.
Adresy, które podkreślił, a raczej zaznaczył krzyżykiem, jak robią ludzie
prości, przekreślał po przekątnej w miarę, jak okazywały się niezdatne.
Pokazał mi później gazetę, nakłaniając, żebym zachował ją przy sobie, bo da
mi to pewność, że nie szukam na nowo tam, gdzie już raz szukałem
daremnie. Poprzez zamknięte szyby, mimo zgrzytu dorożki i turkotu innych
pojazdów, słyszałem, jak śpiewał wysoko, samotny na koźle. Wolał mnie od
pogrzebu, to fakt, co będzie trwał wiecznie. Śpiewał „Dziewczę daleko jest od
kraju, gdzie młody jej bohater śpi", jedyne słowa, jakie zapamiętałem. Ilekroć
zatrzymywaliśmy się, schodził z kozła i pomagał mi wysiadać. Dzwoniłem do
drzwi, które mi wskazywał, i czasami znikałem wewnątrz domu. Odnosiłem
zabawne wrażenie, pamiętam to, czując na nowo dom wokół siebie, po tak
długim czasie. Oczekiwał mnie na tro- tuarze i pomagał wsiadać do dorożki.
Zaczynał już mi ten dorożkarz bokiem wyłazić. Wdrapywał się na kozioł i
jechaliśmy dalej. W pewnym momencie stało się tak. Zatrzymał się.
Otrząsnąłem się z odrętwienia i szykowałem się do wyjścia. Alte nie
podszedł, żeby otworzyć
drzwiczki i podać mi ramię, toteż musiałem wysiąść sam. Zapalał latarnie.
Lubię lampy naftowe, choć są to, jak również świece, nie wymieniając
gwiazd, pierwsze światła, jakie poznałem. Spytałem, czy mogę zapalić drugą
latarnię, pierwszą bowiem zdążył zapalić sam. Podał mi pudełko zapałek,
otworzyłem wypukłą szybkę osadzoną na zawiasach, zapaliłem i zamknąłem
od razu, żeby knot płonął spokojnie i jasno w cieple swojego domeczku,
bezpieczny od wiatru. Doznałem tej radości. Nie widzieliśmy nic w świetle
tych latarń, czasami tylko mętnie zad koński, lecz inni widzieli je z dala,
dwie żółte plamy do niczego nie przyczepione, poruszające się wolnym,
falistym ruchem. Kiedy zaprząg skręcał, widać było jedno oko, czerwone lub
zielone, w zależności od przypadku, romb wypukły, przezroczysty, ostro
wycięty jak w witrażu.
Kiedyśmy sprawdzili ostatni adres, dorożkarz zaproponował, żebym
zajechał do znanego mu hotelu, gdzie będzie mi dobrze. To ma ręce i nogi,
woźnica, hotel, to do przyjęcia. Dzięki jego poleceniu nic mi nie zbraknie.
Wszelkie wygody, powiedział przymrużając oko. Umiejscawiam tę rozmowę
na trotuarze, przed do- .mem, skąd akurat wyszedłem. Pamiętam pod
atarnią zapadły i wilgotny bok koński, a na
klamce drzwiczek dłoń dorożkarza w wełnianej rękawiczce. Górowałem
głową nad dachem dorożki. Zaprosiłem go na jednego. Koń nie jadł i nie pił
od rana. Zwróciłem na to uwagę dorożkarza, odpowiedział mi, że jego koń
posila się tylko raz na dzień, wróciwszy do stajni. Gdyby w czasie pracy zjadł
cokolwiek, choćby jabłko lub. kawałek cukru, rozbolałby go brzuch i
dostałby kolek, co nie pozwoliłoby mu chodzić, a nawet mogłoby zabić.
Dlatego musi ściągać mu szczęki rzemieniem, ilekroć z tych czy innych
powodów ma stracić go z oczu: żeby koń nie musiał cierpieć wskutek
dobrego serca przechodniów. Po paru kieliszkach dorożkarz poprosił mnie,
żebym zaszczycił jego i jego żonę zanocowawszy u nich. Nie było to daleko.
Zważywszy rzecz, ze słynną poprawką, jaką daje dystans, sądzę, że tego dnia
krążył wciąż wokół swojego domu. Mieszkali nad szopą, w głębi podwórza.
Bardzo miłe usytuowanie, zadowoliłbym się takim. Przedstawiwszy mnie
nadzwyczaj tyłczastej żonie, opuścił nas. Nie była w sosie, to się widziało,
sam na sam ze mną. Rozumiałem ją, nie kłopoczę się w podobnych
wypadkach. Nie ma powodu, żeby się to skończyło lub dalej trwało. No, to
niech się skończy. Powiedziałem jej, że zejdę do szopy i tam się prześpię.
Dorożkarz prote-
stowal. Ja nalegałem. Zwrócił uwagę żony na wrzód, jaki miałem pośrodku
ciemienia, przez grzeczność bowiem zdjąłem kapelusz. Trzeba to zoperować,
powiedziała. Dorożkarz wymienił nazwisko lekarza, którego cenił wysoko,
ponieważ uwolnił go od stwardnienia przyod- bytniczego. Skoro chce spać w
szopie, powiedziała żona, niech śpi w szopie. Dorożkarz wziął lampę ze stołu
i zszedł przede mną po schodach wiodących do szopy, była to raczej drabina,
pozostawiając żonę w ciemnościach. Rozciągnął na ziemi, w kącie, na
warstwie słomy, końską derkę, zostawił mi pudełko zapałek, na wypadek,
gdybym musiał zaświecić w nocy.- Nie pamiętam, co przez ten czas robił
koń. Leżąc w ciemności słyszałem, jak pijąc siorpał, bardzo specjalny odgłos,
jak raptem nade mną szczury puszczały się w galop, jak dorożkarz
rozmawiał z żoną stłumionym głosem, krytykując mnie. Trzymałem w garści
pudełko zapałek, szwedzkie, duży wymiar. Wstałem w nocy i potarłem
zapałkę. Krótkotrwały jej płomień ukazał mi dorożkę. Przyszła mi chęć, lecz
opuściła mnie zaraz, by podpalić szopę. Odnalazłem w ciemności dorożkę,
otworzyłem drzwiczki, uciekły z niej szczury, wszedłem do środka. Sadowiąc
się zauważyłem od razu, że dorożka nie stoi równo, tak
być musiało, dyszle spoczywały na ziemi. Wolałem to, mogłem dzięki temu
rozłożyć się wygodnie, z nogami wyżej, na drugim siedzeniu. Kilkakroć nocą
uczułem, że koń spogląda na mnie przez okno, dmuchał nozdrzami. Nie był
zaprzężony, moja obecność w dorożce musiała więc wydawać mu się czymś
osobliwym. Było mi zimno, zapomniałem wziąć derkę, lecz nie na tyle, by
móc ruszyć się po nią. 2 okna dorożki widziałem okno szopy, coraz lepiej i
Lepiej. Wyszedłem z dorożki. W szopie nie było już tak ciemno, dojrzałem
żłób, nad nim drab- kę, zawieszoną uprząż i co tam jeszcze, wiadra i
zgrzebła. Podszedłem do drzwi, lecz nie zdołałem ich otworzyć. Koń wodził za
mną oczyma. Czy te konie nigdy nie śpią? Wydawało mi się, że dorożkarz
winien był go uwiązać, na przykład u żłobu. Musiałem więc wyjść oknem.
Nie było to łatwe. Ale co właściwie jest łatwe? Wysunąłem najpierw głowę,
dłonie wsparłem płasko o grunt podwórza, a biodra kręciły się, jeszcze
uwięzione framugą. Pamiętam kępy trawy, które szarpałem, by się
wyswobodzić. Wi- nienem był zdjąć palto i wyrzucić je oknem, trzeba było
pomyśileć wcześniej. Wyszedłszy za obręb podwórza, zaraz o czymś
pomyślałem. Zmęczenie. Wsunąłem banknot w pudełko od zapałek,
wróciłem na podwórze i położyłem
pudełko na krawędzi okna, którym wyszedłem. Koń stał w oknie. Ale
przeszedłszy kilka kroków ulicą, wróciłem na podwórze i wycofałem
¡banknot. Zapałki zostawiłem, nie były moje. Koń stał wciąż w oknie. Wyłaził
mi ten koń bokiem. Brzask prześwitywał zaledwie. Nie wiedziałem, gdzie
jestem. Skierowałem się ku wschodowi, na chybił trafił, żeby prędzej padło
na mnie światło. Wolałbym widnokrąg morski albo pustynny. Kiedy z rana
jestem na dworze, wychodzę na spotkanie słońca, a wieczorem, kiedy jestem
na dworze, podążam za nim aż do umarłych. Nie wiem, dljaczego opo-
wiedziałem tę historię. Mógłbym równie dobrze opowiedzieć inną. Może
innym razem bę- dę mógł opowiedzieć inną. Dusze żyjące, przekonacie się,
jakie to do siebie podobne.
Nie wiem już, kiedy umarłem. Zdawało mi się zawsze, że umarłem w
starości, mając dziewięćdziesiąt i jeszcze parę lat, i że moje ciało stanowiło
tu dowód rzeczowy — od stóp do głów. Ale tego wieczora, samotny w lodowa-
tym łożu, czuję, że będę starszy niż w dzień, nocą, kiedy niebo ze wszystkimi
swoimi światłami spadło na mnie, to samo, na które tyle- kroć spoglądałem
od momentu, gdy zacząłem błądzić po tej obcej ziemi. Bo dziś wieczór nazbyt
się boję, żebym mógł przysłuchiwać się własnemu gniciu, żeby czekać na
potężne czerwone 'kaskady serca, na skręty zamurowanego caecum i na to,
żeby w mojej głowie dokonały się przewlekłe morderstwa, szturm do
niewzruszonych filarów, miłość z trupami. Opowiem więc samemu sobie
historię, spróbuję więc opowiedzieć sobie jeszcze jedną historię, żeby
spróbować się uspokoić, i tam to poczuję, że będę stary, stary, starszy
jeszcze niż dnia, w którym padłem wzywając pomocy, i żeby pomoc nadeszła.
Albo też może w tej historii
wrócę na ziemię, po śmierci. Nie, to nie w moim stylu wracać na ziemię po
śmierci.
Po cóż było się ruszać, nie będąc u nikogo? Czy wyrzucono mnie ria
powierzchnię? Nie, nie było nikogo. Widzę rodzaj jaskini, ziemia zasłana
puszkami od konserw. A jednak to nie wieś. Może to zwykłe ruiny, może
ruiny szaleństwa, na krańcach miasta, w polu, gdyż pola podchodziły aż pod
nasze mury, ich mury, i nocą krowy kładły się ipod osłoną fortecznych
wałów. W czasie mojej ucieczki tylie razy zmieniałem schronienie, że teraz
mieszam groty ze zwaliskami. Ale było to zawsze jedno i to samo miasto. Co
prawda,.we śnie często chodzimy, powietrze staje się czarne od fabryk i do-
mów, przejeżdżają tramwaje, a pod stopami zamoczonymi w trawie wyrasta
nagle bruk. Znam tylko miasto mojego dzieciństwa, widziałem zapewne inne,
decz nie mogłem w to uwierzyć. Wszystko, co powiadam, anuluje się tak,
jakbym nic nie powiedział. Czy byłem choc głodny? Czy kusiła mnie pogoda?
Dzień pochmurny i chłodny, to i dobrze, ale jednak nie taki, by wyciągnąć
mnie na dwór. Spróbowałem się podnieść raz, ale to nic nie dało,
powiedzmy, że drugi raz też nic nie dało, lecz kiedy wstałem na koniec i
oparłem się o mur, zastanowiłem się, czy zdołam tak pozostać, to
znaczy na stojąco, oparty o mur. Wyjść i chodzić, niepodobieństwo. Mówię o
tym tak, jakby to było wczoraj. Wczoraj rzeczywiście było niedawno, ale nie
dość. Bo to, co opowiadam dziś wieczór, dzieje się dziś wieczór, w tej go-
dzinie, która się dzieje. Nie jestem już u tych zbrodniarzy, na tym łożu
trwogi, ale w moim dalekim schronieniu, ręce mam spljecione, głowę
pochyloną, słaby, dyszący, spokojny, wolny i starszy, niż mógłbym być
kiedykolwiek, jeśli słuszne są moje wyliczenia. Będę jednak prowadził swoją
historię w przeszłości, jakby chodziło o mit lub o starą legendę, bo na ten
wieczór trzeba mi innego wieku, tego, w którym się stałem tym, czym byłem.
Ach, wsadzę ja wam czasy w dupę, świnie waszych czasów.
Lecz pomaleńku, pomaleńku wyszedłem i zacząłem posuwać się drobnym
krokiem pomiędzy drzewami, no proszę, drzewami. Zielsko zarosło dawne
ścieżki. Opierałem się o pnie drzew, aby odsapnąć, albo chwytając się kona-
rów przeciągałem się do przodu. Po moim ostatnim przejściu nie ipozostał
żaden śljad. Były to marniejące dęby. Był to tylko gaj. Kraniec był bliski,
światło mniej zielone i jakby obszarpane mówiło o tym prawie szeptem. Tak,
gdziekolwiekby się stanęło w tym lasku, choćby w głuszy jego ubogich
tajemnic, zewsząd
lśniło to światło, to bledsze światło, licha zapowiedź jakiejś głupiej i
nieokreślonej wieczności. Umrzeć bez nadmiernego bólu, trochę, to warte
fatygi, zamknąć samemu pod ślepym niebem oczy, z których pozostaną
oczodoły, po czym szybko obrócić się w ścierwo, żeby nie pomyliły się kruki.
Tu jest wyższość utonięcia, jedna z przewag, bo kraby nigdy nie nadciągają
za wcześnie. Wszystko to sprawa organizacji. Ale rzecz dziwna, wyszedłszy
na koniec lasu, przekroczywszy z roztargnieniem rów, który go opasywał,
zacząłem myśleć o okrucieństwie, tym roześmianym. Przede mną rozciągała
się gęsta trawa, może z koniczynką, to nieważne, ociekająca od wieczornej
rosy albo może skropiona niedawnym deszczem. Za tą łąką, wiedziałem to,
droga, potem pole, potem wreszcie wały zamykające perspektywę. Wały
cyklopiczne i zębate, odrzynające się zaledwie od nieba niewiele od nich
jaśniejszego, nie wyglądały na ruiny, w porównaniu z moimi, ale były ruiną,
wiedziałem to. Taki widok rozpościerał się przede mną, bezużytecznie, bo
znałem go i nienawidziłem. To, co zobaczyłem, był to łysy człowiek w
brązowym ubraniu, zawodowy gawędziarz. Opowiadał śmieszną historię z
powodu jakiegoś fiaska. Nic nie rozumiałem. Wymówił słowo winniczek, a
może
ślimak, ku ogólnej uciesze. Kobiety zdawały się bawić jeszcze lepiej niż ich
kawalerowie, jeśli to możliwe. Ich ostry śmiech przebijał się przez oklaski,
oklaski zaś, przycichłszy, znów się tu i ówdzie wzbijały, wzbijały się wciąż,
mącąc ekspozycję historii następnej. Każda myślała może, że obok niej siedzi
jej penis tytularny, i | tego miłego powodu wysyłała okrzyki radości, łącząc
je z burzą komiczną, co za talent. Ale to mnie ma się dziś wieczór coś
zdarzyć, mojemu ciału, jak w mitach i przemianach, temu staremu ciału,
któremu nic nigdy się nie przydarzyło, albo tak niewiele, które nic nigdy nie
spotkało, nic ukochanego, nic upragnionego, w tym świecie mamie
wypolerowanym, nic upragnionego prócz walących się luster, płaskich,
wklęsłych, powiększających, zmniejszających, i niech zniknie w trzasku
swoich obrazów. Tak, trzeba, żeby dziś wieczorem było jak w opowieści,
którą mój ojciec czytywał mi wieczór po wieczorze, kiedy byłem mały, on zaś
cieszył się dobrym zdrowiem, żeby mnie uspokoić, wieczór po wieczorze,
całymi latami, jak wydaje mi się dzisiejszego wieczoru, a z której
zapamiętałem niewiele prócz tego, że chodziło o przygody niejakiego Joe
Breema czy Breena, był to syn latarnika, młody piętnastoletni zuch, silny
i muskularny, tak dokładnie brzmiało to zdanie, który pływał nocą, całymi
milami, z nożem w zębach, goniąc rekina, nie wiem już dlaczego, przez
zwykły heroizm. Mógłby po prostu opowiedzieć mi tę opowieść, znał ją na pa-
mięć, ja też, ale to nie uspokoiłoby mnie, musiał mi ją czytywać, wieczór po
wieczorze, albo udawać, że czyta, przewracając kartki i wyjaśniając mi treść
obrazków, które były już mną, wieczór po wieczorze te same obrazki, póki
nie zdrzemnąłem się wsparty o jego ramię. Gdyby opuścił w tekście -choć
jedno słowo, szturchnąłbym go piąstką w tłusty brzuch wylewający się z
wełnianej kamizelki i z rozpiętych spodni, które kładł wróciwszy z biura, by
odpocząć w wygodniejszym ubraniu. A teraz na mnie kolej wyruszyć, walczyć
i może wrócić do tego starca, który dzisiejszego wieczoru jest mną, wyruszyć
starszym, niż był kiedykolwiek mój ojciec, starszym, niż kiedykolwiek sam
będę. Przyparty do muru przyszłości. Przeszedłem przez łąkę kroczkiem
sztywnym, a zarazem miękkim, tylko takie teraz potrafię stawiać. Po moim
ostatnim przejściu nie pozostał żaden ślad, dawno już od tego mojego
ostatniego przejścia. A przydeptane łodyżki podnoszą się prędko, trzeba im
powietrza 1 światła, a łodyżki złamane prędko zastępują

łodyżki nowe. Wszedłem do miasta tak zwaną bramą Pasterzy nie


spotkawszy nikogo prócz pierwszych gacków, które są jak latający mę-
czennicy, ani też nic nie usłyszawszy z wyjątkiem echa własnych kroków i
mojego serca w piersi, a kiedy wreszcie przechodziłem pod sklepieniem,
pohukiwania sowy, ten krzyk tak łagodny i okrutny zarazem, wzywający, od-
powiadający w moim lasku i w sąsiednich, docierał do mojego szałasu niby
dzwon pogrzebowy. Miasto, w miarę jak się w nie zapuszczałem, dziwiło
mnie swoimi pustkami. Było oświetlone jak zwykle, bardziej niż zwykle,
mimo pozamykanych sklepów. Ale w witrynach pozostawiono światła w tym
celu zapewne, żeby przyciągać klientów, żeby mówili, Patrzcie, to ładne i
niedrogie, wstąpię jutro, jeśli dożyję. O mało nie powiedziałem sobie, Przecież
to niedziela. Tramwaje jeździły, autobusy też, ale nieliczne i wolniej, puste,
bezgłośne i jakby pod wodą. Nie zobaczyłem nigdzie ani jednego konia!
Miałem na sobie obszerny płaszcz z zielonym aksamitnym kołnierzem, rodzaj
płaszcza automobilisty z roku 1900, płaszcz mojego ojca, ałe tego dnia nie
miał już rękawów, była to tylko obfita peleryna. Ale zawsze tył na mnie ten
wielki martwy ciężar nie dający ciepła, poły zamiatały ziemię, a ra-
czej ją drapały, tak bardzo stwardniały, a ja tak zmalałem. Co mogłoby mi
się przydarzyć w tym pustym mieście? Ale czułem, że domy są tak pełne, że
mało nie pękną od ludzi, przyczajeni za firankami wyglądali na ulicę albo,
siedząc w głębi pokoju, z głowami w rękach, tonęli w zadumie. Tam wysoko,
na czubku, mój kapelusz, nie szedłem dalej. Przeszedłszy z jednego krańca
miasta na drugi, dotarłem nad morze podążając z biegiem rzeki, aż do
ujścia. Mówiłem, Wrócę, zbytnio w to nie wierząc. Statki w porcie, na
kotwicy, uwiązane linami do mola, nie wydały mi się mniej liczne niż w
normalnych czasach. Bulwary jednak były wyludnione i nic nie wskazywało,
by niedługo miał się zacząć ruch okrętowy, żadnych przyjazdów i żadnych
odjazdów. Ale wszystko mogło się zmienić w jednej chwili, przekształcić się w
moich oczach jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. I będzie to
kotłowisko iludzi i spraw morskich, omasztowania wielkich statków
zakołyszą się niepostrzeżenie, omasztowania małych statków zatańczą,
ręczę, usłyszę straszliwy krzyk mew, a może też i marynarzy, ten krzyk
bezbarwny, o którym nigdy nie wiadomo, czy jest smutny, czy radosny, a w
którym tai się i przerażenie, i gniew, bo marynarze są nie tylko własnością
morza, lecz
i lądu. A może zdołam wśliznąć się na pokład żaglowca akurat
wyruszającego, niepostrzeżo- ny, i odjechać daleko, i spędzić daleko parę
ładnych miesięcy, a może nawet rok lub dwa, W słońcu, w spokoju, nim
umrę. A gdyby to nawet się nie trafiło, chyba tylko za sprawką dialbła nie
spotkałbym w tym tłumie rojnym i zblazowanym kogoś nieważnego, kto by
uspokoił mnie trochę albo z kim wymieniłbym kilka słów, na przykład z
jakimś żeglarzem, słów, które zabrałbym ze sobą do mojego szałasu, żeby
dołożyć je do kolekcji. Czekałem więc siedząc na czymś w guście kołowrotu
bez głowicy i powiadając sobie, Przez nich dziś wieczór nawet kołowroty są
do niczego niezdatne. I wpatrywałem się z uwagą w morze, poza linię
falochronów, nie widząc najmniejszej łodzi. Zapadła już noc, albo prawie,
widziałem światła tuż nad wodą. Śliczne latarnie u wejścia do portu, je też
widziałem, a inne w dali, mrugające na całym wybrzeżu, na wyspach i
przylądkach. Ale nie widząc, by zaczynało się jakiekolwiek ożywienie,
gotowałem się już do odejścia, miałem odwrócić się ze smutkiem od tej
przystani śmierci, bo są sceny, które zmuszają do dziwacznych pożegnań.
Wystarczyło mi spuścić głowę i spojrzeć na ziemię pod stopami, przed
stopami, bo z tej postawy czer-
palem zawsze siłę do, jak to powiedzieć, nie wiem, i to z ziemi raczej, a nie z
nieba, choć ono lepiej notowane, przychodziła mi pomoc w trudnych
momentach. I tu na płycie chodnika, w którą się nie wpatrywałem, bo po cóż
miałbym się w nią wpatrywać, ujrzałem w dali przystań wśród
najniebezpieczniejszej czarnej burzy, a wokół mnie nawałnicę i zgubę. Nie
wrócę tu już nigdy, powiedziałem. Alie podniósłszy się, wsparty obiema
rękami o krawędź kołowrotu, znalazłem się oko w oko z chłopcem, który
trzymał kozę za rogi. Siadłem. Milczał spoglądając na mnie bez wyraźnej
obawy lub obrzydzenia. Co prawda było ciemno. A że milczał, wydało mi się
naturalne, bym ja przemówił pierwszy, jako starszy. Był bosy i w
łachmanach. Obznajmiony z tym miejscem, zboczył z drogi, żeby zobaczyć,
co to za czarna i opuszczona masa leży na krawędzi doku. Tak
rozumowałem. Stał teraz przy mnie, mrugał łobuzersko okiem, było więc wy-
kluczone, by nie rozumiał. A jednak nie odchodził. Czy doprawdy zdobędę
się na taką podłość? Wzruszony, bo tak czy inaczej po to z pewnością
wyszedłem, w pewnym sensie, i licząc tylko na nędzny zysk, jaki mógłby z
tego wyniknąć, postanowiłem przemówić do mego. Przygotowałem więc
zdanie i otworzy
łem usta, żeby je wypowiedzieć, myśląc, że je usłyszę, usłyszałem jednak
tylko rodzaj char- kotu niezrozumiałego nawet i dla mnie, którv znałem swój
zamiar. Ale to nie było nic, nic prócz afonii wywołanej długim milczeniem,
jak w gaju> gdzie otwierają się piekła, pamiętacie, bo ja doskonale. On zaś nie
puszczając kozy przysunął się do mnie i poczęstował mnie cukierkiem z
papierowego rożka, takiego za jeden penny. Przynajmniej osiemdziesiąt lat
nikt nie poczęstował mnie cukierkiem, ale wziąłem go łapczywie i włożyłem
do ust, przypomniałem sobie dawny ruch, byłem coraz bardziej wzruszony,
bo zależało mi na tym. Cukierki były pozlepiane, z trudnością więc
odrywałem drżącymi palcami pierwszy z brzegu, zielony, lecz on mi pomógł i
jego dłoń musnęła moją. Dziękuję, p>owiedziałem. A kiedy po dłuższej chwili
oddaJał się ciągnąc za sobą kozę, dałem mu znak szerokim ruchem całego
ciała, żeby został, i powiedziałem gwałtownym szeptem, Gdzież ci tak
śpieszno, mój chłopczyku, z twoją kózką? Ledwie wypowiedziałem to zdanie,
zasłoniłem sobie twarz ze wstydu. Było to jednak to samo zdanie, które
chciałem wydobyć z siebie przed chwilą. Gdzież ci tak śpieszno, mój
chłopczyku, z tą twoją kózką! Gdybym umiał się zaczerwienić,
zaczerwieniłbym się,
ale krew nie dochodziła mi już do skóry. Gdybym miał penny w kieszeni,
dałbym mu, żeby znaleźć przebaczenie, ale nie miałem penny w kieszeni ani
też nic w tym guście, nic takiego, co mogłoby zrobić przyjemność małemu
nędzarzowi, który stał na kraju życia. Zdaje się, że tego dnia, wyszedłszy, by
tak rzec, bez premedytacji, miałem przy sobie tylko mój kamień. Wypisane
miał w swojej drobnej postaci, że zobaczę już tylko jego kędzierzawe i czarne
włosy i ładną linię smukłych nóg, brudnych i muskularnych. Ręki także,
chłodnej i ruchliwej, nie zapomnę prędko. Poszukałem innego zdania, żeby
mu je powiedzieć. Znalazłem za późno, był już daleko, o, nie tak daleko, ale
daleko. Był też poza moim życiem, odchodził spokojnie, nigdy już ani jedna
jego myśl nie będzie dla mnie, chyba że zestarzawszy się i szperając we
wczesnej młodości odnajdzie tę radosną noc i będzie trzymał kozę za rogi, i
na chwilę jeszcze zatrzyma się przede mną, tym razem, kto wie, z odrobiną
czułości, a nawet zazdrości, ale na to nie liczę. Biedne drogie zwierzęta,
mogłybyście mi dopomóc. Czym się trudni twój tatuś? Oto, co bym mu
powiedział, gdyby mi pozostawił trochę czasu. Podążyłem oczyma za tylnymi
nogami kozy, chude, krzywe, rozkraczone, wstrząsane co
i raz niespodzianym buntem. Niedługo stały się niewielką masą pozbawioną
szczegółów, którą, nie uprzedzony, mógłbym wziąć za młodego centaura.
Miałem już nakłonić kozę, żeby się wyłajniia, po czym zebrać garść bobków,
jakże twardych i szybko stygnących, powąchać je, nawet skosztować, ale nie,
to nie pomogłoby mi dzisiejszego wieczoru. Mówię dzisiejszego wieczoru,
jakby zawsze był jeden i ten sam wieczór, ale czy są dwa wieczory?
Wyszedłem z zamiarem jak najszybszego powrotu, bo nie wracałem całkiem
otumaniony, powtarzając, Więcej już tu nie wrócę. Nogi mnie bolały, każdy
krok byłby chętnie ostatnim. Ale błyskawiczne i jakby podstępne zerknięcia,
które prześlizgiwały się ode mnie ku wystawom sklepowym, ukazały mi
obszerny cylinder rzucony z rozmachem i, powiedziałbyś, sunący gładko po
asfalcie. Rzeczywiście musiałem iść szybko, bo przegoniłem niejednego
przechodnia, oto pierwsi ludzie, bez wysiłku, ja, którego zazwyczaj
przeganiali chorzy na chorobę Parkinsona, i wtedy wydało mi się, że
zatrzymały się za mną czyjeś kroki. A przecież każdy z moich drobnych
kroczków byłby chętnie ostatnim. Tak dalece, że wychodząc na plac, którego
nie zauważyłem przedtem, gdzie w głębi wznosiła się katedra, postanowiłem
tam wstąpić, jeśli
będzie ętwarta, i ukryć się, jak w średniowieczu, na chwilę. Powiadam
katedra, Jęcz nic
o tym nie wiem. Ale zrobiłoby mi to przykrość, gdybym w tej historii, która
ma być ostatnią, schronił się do zwykłego kościoła. Zauważyłem saski
Stiitzenwechsel, dawał czarujące efekty, ale mnie nie oczarował. Nawa
oświetlona a giorno wydawała) się pusta. Obszedłem ją parę razy nie
napotykając żywej duszy. Może schowali się między stallami prezbiterium
albo wśród filarów, krążąc wokół nich jak dzięcioły. Raptem tuż przy mnie
ryknęły organy, choć nie słyszałem długich wstępnych zgrzytów. Zerwałem
się z kobierca, gdzie ułożyłem się przed ołtarzem, i pobiegłem w głąb nawy,
jakbym chciał wyjść, ale nie była to nawa główna, lecz boczna, a drzwi, które
mnie połknęły, nie były właściwe. Bo nie zwrócono mnie nocy, ale znalazłem
się u stóp krętych schodów i począłem susami wdrapywać się na nie,
zapominając o moim serou, jakby deptał mi po piętach morderca-maniak.
Na schody te, słabo oświetlone, nie wiem nawet, w jaki sposób, może
maleńkimi okienkami, wbiegłem dysząc i znalazłem się na wysuniętym
tarasie, gdzie się kończyły, a który z jednej strony, od przepaści, miał
cyniczną barierkę i otaczał gładki i okrągły mur z koipułką na wierzchu,
pokrytą ołowiem albo zzieleniałą miedzią, uf, byleby ito było jasne. Można tu
było przychodzić, żeby cieszyć się panoramą. Ci, którzy spadną z tej
wysokości, umierają, nim dotkną ziemi, to znane. Przyciskając się co sił do
muru, postanowiłem go okrążyć w kierunku wskazówek zegara. Ledwie
jednak zrobiłem kilka kroków, spotkałem człowieka, który z przesadną
ostrożnością krążył w przeciwnym kierunku. Z jakąż ochotą zrzuciłbym go,
albo niech on mnie zrzuci. Wbił we mnie na moment nieprzytomny wzrok, po
czym nie odważywszy się wyminąć mnie od strony parapetu i przewidując
nie bez racji, że nie odsunę się od muru, alby mu zrobić przyjemność,
odwrócił się do mnie raptem plecami, a raczej głową, bo grzbiet pozostawał
przylepiony do muru, i odszedł w kierunku, skąd przyszedł, co po chwili
zredukowało go do jego lewej ręki. Ręka zawahała się na moment i znikła
pośilizgiem. Pozostał mi już tylko obraz dwojga oczu wytrzeszczonych i
rozpłomienionych pod kraciastym kaszkietem. Jakaż jest ta okropność
rzeczowata, w którą się wpakowałem? Mój kapelusz uleciał, lecz niedaleko,
dzięki sznurkowi. Zwróciłem głowę w kierunku schodów i natężyłem oka.
Nic. Po czym ukazała się dziewczynka, za nią mężczyzna trzymający ją za
rękę, oboje przylepieni do muru.
Pchnął ją na schody, zatonął z kolei w ich jamie, zwrócił jeszcze ku mnie
taką twarz, że się cofnąłem. Widziałem tylko jego obnażoną głowę ponad
najwyższym stopniem. Później, kiedy odeszli, zawołałem. Obszedłem szybko
taras. Nie było nikogo. Ujrzałem na horyzoncie, tam, gdzie niebo łączy się z
górami, morze i równinę, kilka nisko zawieszonych gwiazd, nie mieszać z
ogniskami, które ludzie rozpalają nocą, lub ogniami, co zapalają się same.
Dość. Znów na ulicy szukałem drogi na niebie, którego wozy dobrze znałem.
Gdybym spotkał kogoś, podszedłbym, nie powstrzymałby mnie
najokrutniejszy wygląd. Powiedziałbym dotykając kapelusza, Przepraszam
pana, przepraszam najmocniej, niech się pan zlituje i wskaże mi bramę
Pasterzy. Myślałem, że już nie zdołam pójść dalej, ledwie jednak impuls
doszedł do nóg, ruszyłem naprzód, mój Boże, z niewątpliwą szybkością. Nie
wracałem całkiem otumaniony, unosiłem ze sobą jakby pewność, że jestem
jeszcze z tego świata, również i z tego tu świata, ale płaciłem za nią drogo.
Lepiej bym zrobił spędziwszy noc w katedrze, na kobiercu przed ołtarzem, o
świtaniu ruszyłbym w drogę, znaleziono by mnie zesztywniałego prawdziwą
śmiercią cielesną, pod niebieskimi oczyma-stu- dniami tylu nadziei, i
mówiono by o mnie w ga-
D
zetach wieczornych. Ale już pomykałem szeroką drogą skądś mi znaną, ale
gdzie za życia nigdy z pewnością nie stanęła moja noga. Spostrzegłszy
jednak niebawem, że droga schodzi w dół, zawróciłem i udałem się w innym
kierunku, gdyż bałem się wrócić nad morze, dokąd, jak powiedziałem, nigdy
nie wrócę. Zawróciłem, w istocie jednak opisałem szeroką pętlę nie tracąc
szybkości, lękałem się bowiem, że gdybym się zatrzymał, nie mógłbym już
ruszyć dalej, tak, tego też się lękałem. I dziś wieczór także już nie odważę się
zatrzymać. Coraz bardziej zdumiewał mnie kontrast między oświetleniem
ulic a ich pustką. Powiedzieć, że mnie to dręczyło, nie, mówię to jednak w
nadziei, że się uspokoję. Powiedzieć, że na ulicy nie było nikogo, nie posunę
się tak dalece, bo zauważyłem parę sylwetek zarówno męskich, jak
kobiecych, dziwacznych, ale nie bardziej niż zawsze. Co zaś do godziny, jaka
być mogła, nie miałem o tym najmniejszego pojęcia, .prócz tego, że mogła to
być jakakolwiek nocna godzina. Ale mogła być trzecia lub czwarta nad
ranem, jak mogła być dziesiąta lub jedenasta wieczór, wedle tego prawdopo-
dobnie, że aż dziwny był ten niemal całkowity brak przechodniów lub
niezwyczajny blask, jaki rzucały to latarnie, to reflektory pojaz
dów. Gdyż należało się dziwić jednemu lub drugiemu z tych zjawisk, inaczej
straciłoby się zmysły. Nie pojawiło się ani jedno auto prywatne, aile od czasu
do czasu pojawiał się jakiś wehikuł publiczny, powolna zamieć milczącego i
pustego światła. Kładąc nacisk na te antynomie, powinienem mieć żal do
siebie, jesteśmy oczywiście w jakiejś głowie, ale muszę dorzucić kilka
następujących uwag. Wszyscy śmiertelni, jakich widziałem, byli samotni i
jakby zatopieni w sobie. Zapewne widzi się to co dzień, ale, jak sobie
wyobrażam, pomieszane jeszcze z czymś innym. Jedyną parę tworzyli dwaj
mężczyźni, zapaśnicy spleceni w uścisku, kończyny .pomieszane. Widziałem
tylko jednego cyklistę! Podążał w tym samym kierunku co ja. Wszyscy
podążali w tym samym kierunku co ja, pojazdy też, właśnie sobie to uprzy-
tomniłem. Jechał wolno środkiem jezdni, czy- tając gazetę, którą trzymał
obiema rękami, rozpostartą. Od czasu do czasu ipodzwaniał nie przerywając
lektury. Spoglądałem za nim, póki nie zamienił się w punkcik na horyzoncie.
W pewnej chwili młoda kobieta, zapewne złego prowadzenia, rozczochrana i
rozmamłana, przemknęła przez jezdnię, jak królik. Ot i wszystko, co
chciałem dorzucić. Ale rzecz dziwna, jeszcze jedna, nie bolało mnie nigdzie,
50
LU
nawet nie bolały mnie nogi. Osłabienie. Noc wypełniona koszmarem i
pudełko sardynek przywróciłyby mi wrażliwość. Mój cień, jeden z moich
cieni, wybiegał naprzód, skracał się, wślizgiwał mi się pod stopy, podążał za
mną, na sposób cieniów. Stąd, jak mi się zdaje, wniosek, że aż do tego
stopnia byłem nieprzezroczysty. Ale właśnie przede mną jakiś człowiek, na
tym samym trotuarze, idący w tymże kierunku, 'bo każdą sprawę trzeba
zawsze przesiać, tego zapominać nie należy. Odległość między nami była
duża, co najmniej siedemdziesiąt kroków, lękając się, żeby mi nie umknął,
przyspieszyłem kroku, toteż jąłem pruć naprzód jak na łyżwach. To nie ja,
powiadam, ale korzystajmy, korzystajmy. Znalazłszy się w okamgnieniu o
jakichś dziesięć kroków za nim, zwolniłem, aby nie wzmagać, wyrastając
znienacka, awersji, jaką budziła moja osoba, choćbym przybierał pozy
najbardziej nijakie i płaskie. I po chwili, Przepraszam pana, powiedziałem
idąc obok niego, gdzie jest na miłość boską brama Pasterzy? Oglądany z
bliska, wydawał mi się raczej normalny, no tak, z wyjątkiem tej miny, gdyż
jakby napływał ku własnemu środkowi, co już zaznaczyłem. Wyprzedziłem
go nieco, o parę kroków, odwróciłem się, zgiąłem w ukłonie, dotknąłem
kapelusza i powie
si
działem, Błagam o dokładną godzinę! Mógłbym równie dobrze nie istnieć. Ale
ten cukierek? Ognia! zawołałem. Z uwagi na opiekę, jakiej potrzebowałem,
zastanawiam się, dlaczego nie zagrodziłem mu drogi. Nie mógłbym,
0 właśnie, nie mógłbym go dotknąć. Widząc ławkę przy trotuarze, siadłem i
skrzyżowałem nogi, jak Walther. Zdrzemnąłem się widać, bo nagie jakiś
człowiek siedzi koło mnie. Kiedy rozpatrywałem go szczegółowo, otworzył
oczy
1 wzrok jego spoczął na mnie, ¡powiedziałbyś, że po raz pierwszy, gdyż cofnął
się powodowany naturalnym odruchem. Skąd się pan wziął? powiedział.
Wstrząsnęło mną, że ktoś znów przemówił do mnie po tak krótkiej przerwie.
Co panu jest? powiedział. Próbowałem zrobić minę kogoś, kto z przyrodzenia
już ma jedynie to, co ma. Przepraszam pana, powiedziałem unosząc nieco
kapelusza i wstając ruchem, który .pohamowałem od razu, błagam
o dokładną godzinę! Powiedział mi, która godzina, nie wiem już, jaka to była
godzina, godzina nic nie tłumacząca, to wszystko, co wiem, a która mnie nie
uspokoiła. Ale która mogłaby mnie uspokoić? Wiem, wiem, przyjdzie taka, co
tego dokona, ale tymczasem? Co pan mówi? powiedział. Na nieszczęście nic
nie powiedziałem. Ale naprawiłem to, pytając, czy
mógłby mi pomóc, to znaczy wskazać drogę, którą zgubiłem. Nie, powiedział,
bo nie jestem tutejszy, a jeśli siedzę na tym kamieniu, to dlatego, że hotele
są przepełnione i że nie chcieli mnie przyjąć, ale ja nie mam o tym własnego
zdania. Ale niech mi pan opowie swoje życie, a potem zobaczymy. Moje życie!
zawołałem. Ależ tak, 'powiedział, ten rodzaj — jakże tu powiedzieć? Namyślał
się długo, zastanawiając się pewnie, czego rodzajem właściwie może być
życie. Na koniec podjął z irytacją, No, przecież każdy to wie. Szturchnął mnie
łokciem. Żadnych szczegółów, powiedział, główne linie, główne linie. Ale że
milczałem nadal, powiedział, Pan będzie łaskaw wysłuchać mojego, | wtedy
pan zrozumie. Opowiadanie jego było krótkie i zwarte, same fakty, bez
komentarza. Oto co nazywam życiem, powiedział, połapał się pan już teraz?
Nienajgorsza była jego historia, chwilami nawet feeryczna. A teraz pan,
powiedział. Ale jak z tą Pauliną, powiedziałem, wciąż jesteście razem? Tak,
powiedział, ale ją porzucę i zamieszkam z młodszą
i tłuściejszą. Podróżuje pan wiele, powiedziałem. Och, fantastycznie,
fantastycznie, powiedział. Słowa przypominały mi się zwolna, a także
sposób, w jaki nadawać im dźwięk. Wszystko to już chyba skończyło się dla
pana,
powiedział. Długo pan zamierza pozostać między nami? powiedziałem.
Wydało mi się, że to zdaiiie ma szczególnie zręczny kształt. Nie chcę być
niedyskretny, powiedział, ale w jakim jest pan wieku? Nie wiem,
powiedziałem. Nie wie pan! obruszył się. Nie wiem dokładnie, powiedziałem.
A często pan myśli, ¡powiedział,
o udach, tak zwanych narządach żeńskich i okolicach? Nie zrozumiałem.
Oczywiście już panu nie staje, powiedział. Staje? powiedziałem. Kuska,
powiedział, wie pan, co to jest kuśka? Nie wiedziałem. To tam, powiedział,
między nogami. Aha, powiedziałem. Grubieje, wydłuża się, twardnieje i
podnosi się, nieprawdaż? powiedział. Nie takich użyłbym wyrazów. A jednak
przytaknąłem. To wtedy mówimy, że nam staje, powiedział. Skupił się, po
czym zawołał, Fenomenalne! Nie uważa pan? To dziwne, powiedziałem,
rzeczywiście. A zresztą wszystko jest tam, powiedział. Ale co z nią się stanie?
powiedziałem. Z kim? powiedział. Z Pauliną, powiedziałem. Będzie się
starzeć, powiedział ze spokojną pewnością, zrazu powoli, potem coraz
prędzej, w boleści i żalu, klepiąc biedę. Twarz nie była tłusta, ale mogłem
patrzeć na nią do woli i tak pozostawała odziana w ciało, zamiast stać się
kredową i jakby pożłobioną dłutkiem; Nawet przegródka nosowa była
wypukła.
A zresztą dyskusje nic mi nigdy nie dawały. Płakałem rzewniutko, a
podeptałbym go spokojnie, trzymając buty w ręce, w mrokach mojego lasu, z
dala od tego straszliwego ¿wiata. Czemu pan się tak wykrzywia? spytał.
Trzymał na kolanach wielki czarny worek, powiedziałbyś sakwojaż akuszera,
tak sobie wyobrażam. Otworzył go i powiedział, żebym zajrzał. Było tam
pełno flaszeczek. Błyszczały. Spytałem, czy wszystkie są jednakowe. O nie,
powiedział, to zależy. Wziął jedną i podał mi. Szyling, 'powiedział, sześć
pensów. Czego chciał ode mnie? Żebym kupił? Wychodząc z tej hipotezy
powiedziałem, że nie mam pieniędzy. Nie ma pan pieniędzy! zawołał. Nagle
jego dłoń spadła mi na kark, zacisnęły się potężne palce, i jednym
szarpnięciem przyciągnął mnie do siebie. Ale zamiast zrobić ze mną koniec,
jął mi szeptać słowa tak słodkie, że moja głowa opadła bezwolnie na jego
łono. Przejmujący był kontrast między tym pieszczotliwym głosem a palcami,
które orały mi szyję. Zwolna jednak jedno i drugie stopiło się w przytłacza-
jącą nadzieję, jeśli śmiem tak powiedzieć, a śmiem. Bo tego wieczoru nie
mam nic do stracenia, niechże więc mogę rozróżniać. A jeśli dotarłem do
punktu, gdzie jestem (mojej opowieści) tak, że nic się nie zmieniło, bo gdyby
się coś zmieniło, to, jak myślę, wiedziałbym, a przecież tak czy inaczej
dotarłem, a to już coś, tak że nic się nie zmieniło, i to zawsze to. Nie racja to,
żeby przynaglać wypadki. Nie, trzeba przestać powoli, nie zwlekając, lecz
i powoli, jak milkną na schodach kroki ukochanego, który nie mógł kochać i
już więcej nie wróci, a którego kroki to mówią, że nie mógł kochać i że już
nie wróci. Odepchnął mnie raptem i znowu pokazał mi flaszeczkę. Wszystko
jest tam, powiedział. Nie mogła to być całkiem ta sama, co przed chwilą.
Chce pan? powiedział. Nie, ale powiedziałem to tak, żeby go nie urazić.
Zaproponował mi zamianę. Niech mi pan da swój kapelusz, powiedział.
Odmówiłem. Co za gwałtowna odmowa! powiedział. Nie mam nic,
powiedziałem. Niech pan przeszuka kieszenie, powiedział. Nie mam nic,
powiedziałem, wyszedłem nic nie zabrawszy. Niech mi pan da sznurowadło,
powiedział. Odmówiłem. Długie milczenie. A gdyby pan dał mi całusa?
powiedział wreszcie. Czułem, że pocałunki są w powietrzu. Czy może pan
zdjąć kapelusz? powiedział. Zdjąłem. Niech pan włoży, powiedział, lepiej w
nim panu. Namyślił się, był to człowiek zrównoważony. No, dobra,
powiedział, daj mi pan całusa i nie mówmy już o tym. Czy nie lękał się, że
wyprowa-
<łzę go w pole? Nie, całus to nie sznurowadło, wyczytał widać i mojej twarzy,
że pozostał mi jeszcze zapas temperamentu. No, jazda, powiedział. Otarłem
usta, dokładnie, razem z kłakami, i wyciągnąłem je ku jego ustom. Chwi-
leczkę, powiedział. Zawisłem w locie. Czy pan wie, co to jest całus?
powiedział. Tak, tak, powiedziałem. Nie chcę być niedyskretny, powiedział,
ale kiedy całował pan po raz ostatni? Dok dawno, powiedziałem, ale umiem
jeszcze to robić. Zdjął kapelusz, melonik, i stuknął się w czoło. Tu,
powiedział, a nie gdzie indziej. Miał piękne czoło, białe i wysokie. Nachylił się
przymykając oczy. Prędko, powiedział. Stuliłem wargi w kaczy kuper, jak to
mamusia mnie nauczyła, i przytknąłem je do wskazanego miejsca. Dość,
powiedział. Wzniósł rękę ku temu miejscu, lecz gestu nie dokończył. Włożył
kapelusz. Odwróciłem się i spojrzałem na drugą stronę ulicy. Wtedy to
zauważyłem, że siedzieliśmy naprzeciw końskiej jatki. Dobra, powiedział,
niech pan to weźmie. Zapomniałem już
o tym. Wstał. Na stojąco był bardzo niski.
Z rączki do rączki, powiedział z promiennym uśmiechem. Zęby mu
błyszczały. Słyszałem, jak oddalały się jego kroki. Kiedy podniosłem głowę,
nie było już nikogo. Jak opowiedzieć ciąg dalszy? Ależ to już koniec. Czy mi
się śniło, czy
śnię? Nie, nie, tylko nie to, oto co odpowiadam, bo sen to nic, żart i tyle. A
mimo to pełen znaczenia! Powiadam, Zostań tu, póki dzień nie wstanie.
Zaczekaj, śpiąc, aż zgasną latarnie
i ożywią się ulice. Jeśli zajdzie potrzeba, spytasz policjanta o drogę, a on
będzie musiał cię poinformować, inaczej złamie przysięgę. Ale wstałem i
oddaliłem się. Bóle mi wróciły, ale z czymś trudnym do wypowiedzenia,
niezwyczajnym, w czym nie mogłem się skulić. Ale powiadałem, Powoli
przyjdziesz do siebie. Zważywszy jedynie mój krok powolny, sztywny, który
za każdym poruszeniem zdawał się rozwiązywać jakiś problem statyczno-
dynamicz- ny bez precedensu, poznano by mnie, gdyby mnie znano.
PrzeszedłenT pa drugą stronę i stanąłem przed jatką. Za kratą firanki były
zsunięte, ordynarne zasłony z białego płótna w ¡niebieskie pasy, kolory
Matki Boskiej, poplamione wielkimi różowymi plamami. Ale pośrodku nie
dotykały siebie i mogłem przez szparę dojrzeć mroczne 'kadłuby
wypatroszonych koni, zawieszone na hakach, łbami w dół. Szedłem tuż pod
murami, złakniony cienia. Pomyśleć, że za chwilę wszystko będzie
powiedziane, że wszystko trzeba będzie zacząć od nowa. I te publiczne
zegary, co im się właściwie stało, one, których melodia dawała mi po łbie
nawet w moim
lasie, płaskie kłapliwe uderzenia? I co jeszcze? Ach tak, mój łup.
Próbowałem myśleć oPau- linie, lecz umknęła mi, padło na nią jakby światło
błyskawicy i tyle była oświetlona, co niedawno tamta kobieta. Po kozie
również ślizgała się moja zrozpaczona myśl, niezdolna się zatrzymać. Tak
więc szedłem wśród okrutnej jasności, spowity w moje stare cielsko,
zmierzając ku drodze wyjściowej i wymijając je wszystkie, z prawa i z lewa,
umysł dyszący to ku tej, to ku tamtej i wciąż odsyłany tam, gdzie nie było
nic. Udało mi się jednak przyczepić na krótko do jakiejś dziewczyneczki, na
tyle czasu, by odróżnić ją lepiej niż przed chwilą, zauważyłem, że miała na
głowie rodzaj czapeczki
i w wolnej ręce ściskała jakąś książkę, może książkę do nabożeństwa,
starałem się wywołać u niej uśmiech, ale się nie uśmiechnęła, tylko znikła
na schodach, nie dostarczywszy mi swojej twarzyczki. Musiałem przystanąć.
Najpierw nic, potem 'bardzo powoli, chcę powiedzieć wydymając się poza
kres ciszy i od razu ustabilizowany, rodzaj szeptu masywnego, co pochodził
może od domu, który nrnie podtrzymywał. Przypomniało mi to, że domy są
pełne Judzi, oblężonych, nie, nie wiem. Cofnąwszy się, żeby spojrzeć w okna,
mogłem sobie uiwiadomić, mimo okiennic, stor i tajemnic, że wiele pokojów
jest oświetlonych. Było to światło tak słabe w porównaniu i tym, które
zalewało bulwar, że gdyby ktoś nie był uprzedzony, że jest przeciwnie, lub
nie domyślał się tego, gotów by sądzić, że wszyscy śpią. Hałas nie był ciągły,
ale przerywany ciszami, zapewne pełnymi pomieszania. Przyszło mi na myśl,
czy nie zadzwonić do którychś drzwi, prosząc o przytułek i opiekę aź do
rana. Lecz oto znów idę. Lecz powoli, opadając szybko i łagodnie zarazem,
wokół mnie robią się ciemności. Ujrzałem, jak gaśnie w zachwycającej
kaskadzie lawowanych tonów ogromna masa olśniewającego kwiecia. Przyła-
pałem się na tym, że spoglądając po fasadach podziwiam, jak zwolna
rozpływają się kwadraty i prostokąty poprzekreślane lub jednolite, żółte,
zielone i różowe w zależności od stor albo firanek, i że mi się to podoba. Po
czym wreszcie, nim padłem najpierw na kolana, jak pada byk, następnie na
brzuch, znalazłem się wśród tłumu. Nie straciłem przytomności, bo ja, jeśli
stracę przytomność, to nie po to, żeby ją odzyskać. Nikt nie zwrócił na mnie
uwagi, każdy starał się tylko mnie nie przydeptać, a ten dowód delikatności
mile mnie połechtał, bo przecież po to wyszedłem. Dobrze mi było sycić się
tak ciemnością i spokojem u stóp ludzi śmiertelnych, na dnie głębokiego
dnia, jeśli to był dzień. Ale rzeczywistość — nazbyt sfatygowany, by szukać
właściwego słowa — uformowała się niebawem, tłum znowu napłynął,
światło wróciło i nie potrzebowałem unosić głowy sponad asfaltu, żeby się
dowiedzieć, że znalazłem się w tej samej oślepiającej pustce, co przed chwilą.
Powiadam, Zostań tu, rozciągnięty na tych płytach przyjaznych, a co
najmniej neutralnych, nie otwieraj oczu, zaczekaj, aż nadejdzie Samarytanin
albo nadejdzie dzień, a z nim policjanci, a kto wie, może i członek Armii
Zbawienia. Lecz oto znowu stoję, ruszam w drogę, która nie jest moją drogą,
wzdłuż bulwaru, co wciąż idzie w górę. Szczęściem nie czekał na mnie
biedny ojciec Breem, czy Breen. Powiadam, Morze jest na wschodzie, trzeba
iść na zachód, w lewo od północy. Ale darmo wznosiłem beznadziejnie oczy
do nieba, by szukać wozów. Bo światło, w którym mo- klem, oślepiało
gwiazdy, jeśli założyć, że tam były, o czym wątpiłem przypominając sobie
chmury.
Ubrali mnie, dali mi pieniędzy. Wiedziałem, na co te pieniądze miały
posłużyć, miały posłużyć na to, żebym spłynął. Kiedy je -wydam, mam
sprokurować sobie następne, jeśli chcę jechać dalej. To samo z butami,
kiedy się zedrą, mam je oddać do szewca albo sprokurować sobie następne,
albo chodzić boso, jeśli chcę jechać dalej. To samo z marynarką i spodniami,
nie potrzebowali mi tego mówić — jeśli chcę jechać dalej, mogę chodzić w
kamizelce; taki mniej więcej był sens. Ubranie — buty, skarpetki, spodnie,
koszula, marynarka i kapelusz — nie było nowe, ale nieboszczyk widać był
mniej więcej mojego wzrostu. To znaczy, był widać trochę niższy ode mnie i
trochę szczuplejszy, gdyż garnitur nie leżał tak dobrze na początku jak pod
koniec. A zwłaszcza koszula, której kołnierzyka długo nie mogłem dopiąć, a
także trudno mi było spinać ją szpilką między nogami, jak to mi kiedyś
pokazała moja matka. Widać wystroił się odświętnie, kiedy szedł do lekarza,
byc może po raz pierwszy, nie mogąc już wy
trzymać. Mniejsza z tym, kapelusz był to melonik — w dobrym stanie.
Powiedziałem, Zabierzcie swój kapelusz i oddajcie mi mój. Dodałem,
Oddajcie mi mój płaszcz. Odpowiedzieli, że spalili je z całym moim
ubraniem. Zrozumiałem wtedy, że to się skończy dość prędko, no tak, dość
prędko. Usiłowałem więc zamienić ów melonik na kaszkiet lub na kapelusz
filcowy z opuszczonym rondem, ale bez większego powodzenia. Ale też nie
mogłem przechadzać się z gołą głową ze względu na stan mojego ciemienia.
Melonik był najpierw za mały, ale potem się przyzwyczaił. Po długich
dyskusjach dali mi krawat. "Wydał mi się ładny, ale go nie polubiłem. Bo
kiedy wreszcie krawat ów nadszedł, byłem zbyt zmęczony, żeby go odesłać.
Ale w końcu przydał mi się. Był ni'ebieski, jakby w maleńkie gwiazdeczki.
Nie czułem się dość dobrze, ale mi powiedzieli, że czuję się dość dobrze. Nie
powiedzieli wyraźnie, że czuję się tak dobrze jak nigdy, lecz dali mi to do zro-
zumienia. Leżałem bezwładny na łóżku, trzeba było aż trzech kobiet, żeby
naciągnąć mi spodnie. Nie wygląjdały na to, żeby interesowały się specjalnie
pewnymi częściami mojego ciała, w których zresztą nie ma nic osobliwego.
Ja też się nimi nie interesowałem. Ale mogły bąknąć choćby słówko. Kiedy
skończyły, wstałem
i już sam dokończyłem się ubierać. Powiedziały mi, żebym siadł na łóżku i
zaczekał. Cała pościel znikła. Oburzało mnie, że nie pozwoliły mi zaczekać
na tym łóżku tak bliskim mojemu sercu, niechby już kazały mi stać na
zimnie w tym ubraniu cuchnącym siarką. Powiedziałem, Mogłyście mnie
zostawić w moim łóżku aż do ostatniej chwili. Weszli jacyś ludzie w bluzach,
każdy z młotkiem. Rozmontowali łóżko i wynieśli poszczególne części. Jedna
z kobiet wyszła za nimi, wróciła z krzesłem i postawiła je przede mną.
Dobrze więc zrobiłem nie ukrywając oburzenia. Ale, żeby pokazać im jeszcze
lepiej, jak byłem oburzony, że nie zostawili mnie w łóżku, kopnąłem krzesło,
że aż wywinęło kozła. Wszedł jakiś człowiek i dał mi znak, żebym pcwzedł za
nim. W westybulu dał mi jakiś papier do podpisania. Co to jest,
powiedziałem, przepustka? To kwit, powiedział, na ubranie
i pieniądze, które pan otrzymał. Jakie pieniądze? powiedziałem. I wtedy
otrzymałem pieniądze. Pomyśleć, że mógłbym odejść bez grosza przy duszy.
W porównaniu do innych sum, suma była nieduża, ale mnie wydala się
duża. Spoglądałem na sprzęty bliskie sercu, towarzysze tylu znośnych
godzin. Na przykład taboret — najbliższy sercu ze wszystkich. Długie
wspólne popołudnia oczekiwaliśmy na godzinę,
w której kładłem się do łóżka. Chwilami czułem, jak bardzo ogarnia mnie
jego drewniane życie, sam już czułem się wtedy kawałkiem starego drewna.
Był tam nawet otwór na mój chroniczny wrzód. Na wytarty otwór w matowej
szybie, do którego w godzinach udręki przywierałem okiem, i rzadko
daremnie. Wdzięczny panu jestem, powiedziałem, czy istnieje prawo, które
wzbroniłoby wam wyrzucić mnie na ulicę nagiego i bez środków do życia? Na
dłuższy dystans przyniosłoby to nam szkodę, odpowiedział. Czy nie dałoby
się zatrzymać mnie tu jeszcze trochę, powiedziałem, mógłbym się okazać
użyteczny. Użyteczny, powiedział, na serio byłby pan skłonny okazać się
użytecznym? Podjął po chwili, Gdyby myśleli, że chciałby pan naprawdę
okazać się użytecznym, zatrzymaliby tu pana, jestem tego pewien. Ileż razy
mówiłem, że będę użyteczny, że już nie zacznę. Jakiż czułem się słaby! A
może, .powiedziałem, byliby łaskawi odebrać mi te pieniądze, a mnie zatrzy-
mać jeszcze trochę? Jesteśmy instytucją charytatywną, powiedział, i te
pieniądze to dar, jaki otrzymuje pan na odchodnym. Kiedy je pan wyda,
będzie pan musiał sprokurować sobie inne, jeśli chce pan jechać dalej. Niech
pan już tu nie wraca w żadnym wypadku, i tak nie przyjmą pana. Nasze
oddziały też odprawią pana
z kwitkiem. Znakomicie! zawołałem. No, no, powiedział, i tak nie można
zrozumieć nawet dziesiątej części tego, co pan mówi. Jestem taki stary,
powiedziałem. Znowuż nie taki stary, powiedział. Czy pozwoli pan,
powiedziałem, żebym został tu jeszcze momencik, póki nie przestanie padać?
Może pan zaczekać w klasztorze, powiedział, deszcz nie przestanie padać do
wieczora. Może pan czekać w klasztorze aż do szóstej, usłyszy pan dzwon.
Jeśli pana zapytają, powie pan tylko, że pozwolono panu schronić się w
klasztorze. A na kogo mam się powołać? powiedziałem. Na Weira, powiedział.
Niedługo czekałem w klasztorze, deszcz ustał, wyjrzało słońce. Było już
nisko, wniosłem więc, z uwagi na porę roku, że szósta dochodzi. Stałem pod
sklepieniem, patrząc, jak słońce zachodzi za murami klasztoru. Zjawił się
jakiś człowiek i spytał, co tu robię. Czego pan sobie życzy? tak powiedział.
Bardzo grzeczny. Odpowiedziałem, że pan Weir pozwolił mi zostać ' w
klasztorze aż do szóstej. Odszedł, ale zaraz wrócił. Widać zdążył porozumieć
się z panem Weirem, gdyż powiedział, Teraz, kiedy już nie pada, nie
powinien pan czekać w klasztorze.
Szedłem teraz przez ogród. Było tu osobliwe światło, jakie zamyka dni
uporczywego deszczu, kiedy to słońce ukazuje się zbyt późno,
a niebo zbyt późno się przeciera, żeby się na coś przydać. Rozmokła ziemia
wzdycha jakby i ostatnie krople spadają z opróżnionego i bezchmurnego
rneba. Jakiś chłopczyk wyciągając ręce i wznosząc oczy do błękitu pytał
matkę, jak to możliwe. Daj nam święty spokój, szczeniaku, odpowiedziała.
Przypomniało mi się nagle, że zapomniałem poprosić pana Weira o kawałek
chleba. Na pewno by mi dał. Myślałem
0 tym przecież, kiedyśmy rozmawiali w westybulu. Powiadałem sobie,
Skończmy najpierw z tym, co mówimy właśnie, a potem poproszę.
"Wiedziałem doskonale, że mnie nie zatrzymają. Zawróciłbym oczywiście,
gdybym nie bał się, że przyuważy mnie któryś z dozorców i powie, że nigdy
już nie zobaczę pana 'Weira. Mogłoby to jeszcze zwiększyć moje zatroskanie.
Ale i tak w podobnych wypadkach nigdy nie zawracałem.
Zagubiłem się na ulicy. Od dawna już moja noga nie postała w tej części
miasta, toteż wydało mi się, że zaszły tu znaczne odmiany. Znikło wiele
budowli, płoty pozmieniały miejsce
1widziałem wszędzie wypisane ogromnymi literami nazwiska kupców,
których nigdzie przedtem nie widziałem i wymówić bym nawet nie umiał.
Były ulice, gdzie nazwisk takich nie przypominałem sobie w ogóle, kilka
znanych mi ulic
znikło, inne wreszcie całkowicie zmieniły nazwę. Wrażenie ogólne pozostało
takie samo jak dawniej. Co prawda, bardzo źle znałem to miasto. A może to
było całkiem inne miasto. Nie wiedziałem, dokąd należy mi pójść. Poszczęś-
ciło mi się parę razy, że mnie nie rozjechano. Budziłem zawsze w ludziach
śmiech, rubaszny i niezłośliwy, taki dobry dla zdrowia. Zważając, abym w
miarę możności miał zawsze czerwoną stronę nieba po prawej, dotarłem w
końcu nad ■rzekę. Tutaj wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się mniej
więcej bez zmian. Ale przyjrzawszy się bliżej, odkryłbym zapewne mnóstwo
zmian. Tak się później i stało. Lecz nie zmienił się ogólny wygląd rzeki,
płynącej wśród bulwarów i pod mostami. Zwłaszcza patrząc na rzekę,
odnosiłem jak dawniej wrażenie, że płynie ona w złym kierunku. Wszystko to
kłamstwa, czuję to. Moja ławka była na tym samym miejscu. Wyżłobiona
zgodnie z wygięciem siedzącego ciała. Znajdowała się obok wodopoju, dar
niejakiej pani Maxwell dla koni miejskich, jak głosił napis. Ilekroć tu siedzia-
łem, kilka koni korzystało zawsze z tego daru. Słyszałem stukot podków i
chrzęst uprzęży. Potem cisza. Koń spoglądał na mnie. Potem odgłos
kamyków nurzanych w błocie, jaki słychać zawsze, kiedy konie piją. Potem
znów cisza.
I znów jakiś koń na mnie spogląda. Potem znów kamyki. Dopóki koń pić nie
skończy lub woźnica nie osądzi, że dość już się napił. Konie nie były
spokojne. Jednego razu, kiedy odgłos ustał, obejrzałem się i zobaczyłem
konia, który spoglądał na mnie. Woźnica też na mnie spoglądał. Pani
Maxwell byłaby zadowolona, gdyby mogła wiedzieć, że jej wodopój oddaje
przysługi koniom miejskim. Gdy po bardzo długim zmierzchu zapadła noc,
zdjąłem melonik, bo mnie uwierał. Miałem ochotę, by zamknięto mnie znowu
w zacisznym miejscu, pustym i ciepłym, oświetlonym sztucznie, jeśli możliwe
lampa naftowa z różową umbrelą, bo takie najbardziej lubię. Od czasu do
czasu ktoś by przychodził, żeby się upewnić, czy mi dobrze i czy nic mi nie
trzeba. Od dawna już nie miałem doprawdy na nic ochoty i miało to na mnie
wpływ potworny.
Następnych dni wstąpiłem do paru kamienic, bez większego powodzenia.
Najczęściej zatrzaskiwano mi drzwi przed nosem, nawet jeśli pokazałem
pieniądze, powiadając, że zapłacę za tydzień lub i dwa z góry. Daremnie
popisywałem się jak najlepszymi manierami, uśmiechałem się i mówiłem
wyraźnie, nie zdążyłem jeszcze wygadać się do końca, a już zatrzaskiwano
mi drzwi przed nosem. Wydoskonaliłem w tym
okresie mój ukłbn melonikiem, był ugrzecznio- ny, lecz i godny, nie
płaszczący się, lecz i nie arogancki. Zsuwałem szybko melonik do przodu,
trzymając go tak, by nie pokazać ciemienia, po czym tymże gładkim ruchem
wsadzałem go na miejsce. Nie łatwo robić to z naturalną swobodą, nie
wywołując nieprzychylnego wrażenia. Kiedy sądziłem, że wystarczy tylko
dotknąć melonika, naturalnie dotykałem go tylko. Ale dotykać kapelusza to
także niełatwe. Później rozwiązałem ten problem, jakże w trudnych okresach
doniosły, nosząc stare angielskie kepi i salutując, nie, nieprawda, bo
przecież pod koniec miałem melonik. Nie popełniłem też nigdy błędu, jakim
jest noszenie orderów. Niektóre kobiety tak bardzo 'potrzebowały pieniędzy,
że wpuszczały mnie od razu i pokazywały mieszkanie. Ale z żadną z nich nie
mogłem dojs'ć do porozumienia. Ostatecznie znalazłem pokój w suterenie. Z
tą kobietą porozumiałem się błyskawicznie. Moje fantazje, takiego użyła
terminu, nie budziły w niej trwogi. Uparła się jednak, żeby słać łóżko i
sprzątać pokój raz na tydzień, a nie raz na miesiąc, jak żądałem. Powiedziała
mi, że w czasie sprzątania, błyskawicznego zresztą, będę mógł czekać na
podwóreczku obok. Dodała z wielkim zrozumieniem-, że w niepogodę nie
będzie wyrzucać mnie na dwór. Zdaje się,
że ta kobieta była Greczynką albo Turczynką. Nigdy nie mówiła o sobie.
Wyobraziłem sobie, że jest wdową lub co najmniej kobietą opuszczoną. Miała
dziwaczny akcent. Ale ja też, bo połykam samogłoski, a spółgłosek nie
wymawiam.
Nie wiedziałem już teraz, gdzie jestem. Miałem mętny obraz, a nawet i to
nie, wielkiej pięcio- lub sześciopiętrowej kamienicy. Wydawało mi się, że
tworzy ona całość z innymi kamienicami. Kiedy tu przybyłem, zapadł już
zmierzch, nie zwróciłem na otoczenie takiej uwagi, jaką zwróciłbym może,
gdybym się domyślał, że ma ono zamknąć się za mną. Nie powinienem był
już, że tak powiem, spodziewać się czegokolwiek. To prawda, że z domu tego
wyprowadziłem się w dzień słoneczny, ale odchodząc nigdy nie spoglądam
wstecz. Wyczytałem gdzieś na pewno, kiedy byłem jeszcze mały i
czytywałem, że odchodząc lepiej nie spoglądać wstecz. A jednak zdarzało mi
się to. Lecz i bez tego wydaje mi się, że odchodząc powinienem był coś
zobaczyć. Ale co? Pamiętam tylko moje nogi, jak jedna za drugą wynurzały
się z mojego cienia. Buty stwardniały, światło słoneczne uwydatniało
pęknięcia w skórze.
Dobrze mi było w tym domu, muszę to powiedzieć. Pomijając kilka
szczurów, byłem w su
terenie sam. Gospodyni przestrzegała, jak mogła, warunków umowy. Około
południa przynosiła tacę i jedzeniem i zabierała tacę z dnia poprzedniego.
Jednocześnie prz>«nosiła czysty nocnik. Miał wielkie ucho, w które wsuwała
ramię, żeby mieć wolne ręce do niesienia tacy. Następnie już jej nie
widziałem, chyba że przypadkiem, kiedy wtykała głowę, żeby się upewnić,
czy nic mi się nie stało. Na szczęicie nie potrzebowałem niczyjego uczucia. Z
łóżka widziałem nogi przechodzące w dwóch kierunkach po trotuarze. W
pogodne wieczory, kiedy czułem się pełen wigoru, wynosiłem krzesło na
podwóreczko i zaglądałem pod spódnice przechodzącym kobietom. Tym
sposobem zaznajomiłem się bliżej z niejednymi nogami. Któregoś dnia kaza-
łem sobie kupić cebulkę krokusa i posadziłem ją w starej doniczce, na
mrocznym podwórecz- ku. Było to chyba ku wiośnie, nie to więc zapewne
żrobić należało. Przez okno przeciągnąłem sznurek i wywiesiłem na nim
doniczkę. W pogodne wieczory smużka światła pełzła wzdłuż muru. Wtedy
sadowiłem się w oknie i ciągnąłem za sznurek, żeby utrzymać doniczkę w
cieple i wśród światła. Nie mogło to być łatwe, nie wiem już dziś, jak się do
tego brałem. Nie tego prawdopodobnie było trzeba. Okadzałem doniczkę, jak
mogłem, a w czasie su
szy siusiałem do niej. Nie tego może było trzeba. Roślina się zazieleniła, lecz
nigdy nie zakwitła, flakowata łodyga ozdobiona paroma anemicznymi liśćmi i
nic więcej. Rad bym wyhodować żółtego krokusa albo hiacynta, ale nic z tego
nie wyszło, to już tak. Chciała go zabrać, ale powiedziałem, żeby zostawiła.
Chciała mi kupić innego, ale 'powiedziałem, że nie chcę innego. Najdotkliwiej
drażniły mnie krzyki gazeciarzy. Przebiegali kilka razy na dzień o tej samej
porze trzaskając obcasami o chodnik i wykrzykiwali nazwy gazet, a nawet
sensacyjne wiadomości. Odgłosy dochodzące z kamienicy drażniły mnie nie
tak dotkliwie. Dziewczynka, jeśli nie chłopczyk, wyśpiewywała coś każdego
wieczoru gdzieś nade mną. Długi czas nie udawało mi się uchwycić słów. Ale
słysząc je niemal co wieczór, uchwyciłem w końcu parę. Dziwne słowa jak na
dziewczynkę lub na chłopczyka. Czy to była pieśń mojej duszy, czy też
pochodziła po prostu z zewnątrz? Był to, zdaje się, rodzaj kołysanki. I często
mnie usypiała. Czasami przychodziła jakaś dziew- czyneczka. Miała długie
włosy, rude jak marchew, zwisające dwoma warkoczami. Nie wiem, kto to
był. Wałęsała się chwilę po pokoju i odchodziła nic nie mówiąc. Kiedyś
odwiedził mnie policjant. Powiedział mi, że jestem pod nadzo

rem, nie wyjaśniając dlaczego. Podejrzany i już, powiedział mi, że jestem
podejrzany. Nie przerywałem mu, niech mówi. Nie śmiał mnie zaaresztować.
Albo był dobry. Ksiądz też, któregoś dnia odwiedził mnie ksiądz. Powiedzia-
łem mu, że należę do pewnej sekty kościoła reformowanego. Spytał, w jakim
gatunku pastora zobaczyłbym najchętniej. Każdy się gubi w sprawach
kościoła reformowanego, inaczej być nie może. Może był i dobry. Powiedział
mi, żebym go zawiadomił, ilekroć 'potrzebowałbym jakiejś przysługi!
Przysługi! Przedstawił mi się i powiedział, gdzie go szukać. Powinienem był
to zanotować.
Któregoś dnia gospodyni zrobiła mi propozycję. Powiedziała, że na gwałt
potrzebuje gotówki i że gdybym mógł jej dać półroczny zadatek,
zmniejszyłaby moje komorne na ten okres
o jedną czwartą. 2 pewnością nie bardzo się pomyliłem. Miałbym z tego
korzyść mieszkając
0 sześć tygodni (?) dłużej i miałbym niekorzyść, wyczerpując niemal zupełnie
swój kapitalik. Ale czy można to było nazwać niekorzyścią? Czy
1 tak nie pozostanę tutaj, dopóki nie wydam ostatniego grosza, więcej,
dopóki nie wyrzucą mnie na ulicę? Dałem jej pieniądze, a ona wystawiła mi
kwit.
Któregoś ranka po tej transakcji zbudził mnie
jakiś mężczyzna potrząsając mnie za ramię. Była najpóźniej jedenasta.
Poprosił mnie, żebym wstał i natychmiast dom opuścił. Był bez zarzutu,
muszę to powiedzieć. Powiedział mi, że jego zdziwienie może się równać tylko
mojemu. Był to jego dom. Jego majętność. Turczynka wyprowadziła się
wczoraj. Ależ widziałem ją na pewno wczoraj wieczorem, powiedziałem.
Widać pan się myli, powiedział, bo odniosła mi klucze do biura, nie dalej jak
wczoraj rano. Ależ zapłaciłem jej wczoraj za pół roku z góry, powiedziałem.
To niech pan odbierze, powiedział. Ależ ja nie znam jej nazwiska,
powiedziałem, nie mówiąc już o adresie. Nie zna pan jej nazwiska?
powiedział. Widać myślał, że kłamię. Jestem chory, powiedziałem, nie mogę
wyprowadzić się bez uprzedniego wymówienia. Nie jest pan znowuż taki
chory, powiedział. Zaproponował, że każe sprowadzić taksówkę lub nawet,
jeśli bym wolał, pogotowie. Powiedział, że natychmiast potrzebuje mojego
pokoju dla swojej świni, która marznie akurat na wózku, pod drzwiami, a
pilnuje jej jakiś całkiem nieznajomy chłopiec i prawdopodobnie ją dręczy.
Spytałem, czy nie mógłby mi dać jakiegoś innego pomieszczenia, chodzi
tylko o jakiś 'kącik, gdzie mógłbym się wyciągnąć, ochłonąć z wrażeń i coś
postanowić. Powiedział, że nie może.
Nie dlatego, żebym był złym człowiekiem, dorzucił. Mógłbym tu mieszkać
razem ze świnią, powiedziałem, doglądałbym jej. Długie miesiące spokoju
unicestwione w sekundę! Spokojnie, spokojnie, powiedział, niech się pan nie
daje ponosić, no hop, wstawać, dość tego. Ostatecznie nic go to nie
obchodziło. Był naprawdę bardzo cierpliwy. Widać obejrzał suterenę, kiedy
spałem.
Czułem się słaby. Nie mogłem inaczej. Oszałamiało mnie oślepiające
światło. Autobus zawiózł mnie na wieś. Siadłem w polu, na słońcu. Ale
wydaje mi się, że było to znacznie później. Nawtykałem pod melonik,
naokoło, liści, żeby mieć cień. Noc była zimna. Szedłem długo polami.
Znalazłem wreszcie kupę gnoju. Nazajutrz podążyłem do miasta. Trzy razy
wypraszano mnie z autobusu. Siadłem przy drodze, na słońcu, i suszyłem
ubranie. Podobało mi się to. Mówiłem sobie, Teraz już nic, teraz już nic do
roboty, póki nie wyschnie. Kiedy wyschło, oczyściłem je szczotką, rodzaj
zgrzebła, jak się zdaje, które znalazłem w stajni. Stajnie zawsze były mi
pomocne. Następnie poszedłem do jakiegoś domu, gdzie żebrałem o szklankę
mleka i kromkę chleba z masłem. Dali mi to, z wyjątkiem masła. Czy mogę
odpocząć w stajni? zapytałem. Nie, powiedzieli, śmierdziałem nadal,
ale podobał mi się ten smród. Wolałem go znacznie bardziej od własnego,
tłumił, powiedzmy, chwilami mój własny fetor. Następnych dni próbowałem
odzyskać pieniądze. Nie wiem dokładnie, jak się to działo, czy nie mogłem
znaleźć adresu, czy adres ten nie istniał w ogóle, czy też Greczynka nie
mieszkała pod nim. Poszukałem kwitu w kieszeniach, żeby jakoś
rozszyfrować nazwisko. Nie było go tam. Może zabrała go, kiedy spałem. Nie
wiem, jak długo krążyłem tak, odpoczywając to w tym, to w tamtym miejscu,
to na wsi, to w mieście. Miasto podległo niejednej odmianie. Wieś też nie
była taka, jaiką pamiętałem. Wrażenie ogólne było takie samo. Któregoś dnia
spostrzegłem mojego syna. Szedł spiesznie, trzymając teczkę pod pachą.
Zdjął kapelusz, skłonił się, zauważyłem, że jest łysy jak kolano. Byłem
niemal pewien, że to on. Obejrzałem się, żeby podążyć za nim wzrokiem. Parł
naprzód, jak to on, kaczym chodem, zdejmował kapelusz kłaniając się nisko
to w prawo, to lewo i dając inne dowody służalczości. Nieznośny skurwysyn.
Któregoś dnia spotkałem człowieka znanego mi z dawnych czasów.
Mieszkał w jaskini nad morzem. Miał osia, który pasł się pod urwiskami i na
zapadłych ścieżkach schodzących ku morzu. Kiedy była paskudna pogoda,
osioł
z własnej woli wracał do jaskini i chronił się tam, póki nie przestało lać.
Spędzili tak niejedną noc przytuleni do siebie, a tymczasem wiatr wył i
morze huczało na piasku. Dzięki temu osłu mógł dostarczać piasek,
wodorosty i muszle mieszkańcom miasta, do ich ogródków. Nie mógł
przewieźć wiele na raz, gdyż osioł był stary, jak również mały, a miasto
daleko. Ale zarabiał tym sposobem trochę pieniędzy, wystarczało mu na
tytoń i na zapałki, a od czasu do czasu na funt chleba. Podczas jednej z tych
wypraw spotkał mnie na przedmieściu. Był zachwycony tym spotkaniem,
biedak. Ubłagał mnie, żebym zanocował u niego. Pozostanie pan, dokąd pan
zechce, powiedział. A pańskiemu osłu co się stało? spytałem. Niech pan nie
zwraca na niego uwagi, powiedział, nie zaia pana jeszcze. Przypomniałem
mu, że nie zwykłem pozostawać w czyimś towarzystwie dłużej niż dwie lub
trzy minuty z rzędu i że nie cierpię morza. Miał zrozpaczoną minę. A więc
pan nie idzie, powiedział. Ale ku własnemu zdziwieniu wsiadłem na osła i w
drogę, w cieniu różowych kasztanów, które wyrastały z chodnika. Wczepiłem
się palcami w kark osła, jedna ręka wyżej, druga niżej. Chłopcy wrzeszczeli i
obrzucali nas kamieniami, źle jednak celowali, bo dostałem jeden jedyny raz,
w melonik. Policjant zacrzy-
mał nas robiąc nam wyrzuty, że zakłócamy spokój publiczny. Mój przyjaciel
zwrócił mu uwagę, że jesteśmy tacy, jakimi stworzyła nas do końca natura, i
że to samo dotyczy chłopców. W tych warunkach zakłócenie spokoju
publicznego jest czymś nieuniknionym. Niech pan pozwoli nam podążyć
dalej naszą drogą, powiedział, a spokój w pańskim rejonie zaraz powróci.
Udaliśmy się na przełaj spokojnymi wiejskimi drogami, białymi od kurzu,
obrzeżały je żywopłoty z tarniny, rosły, przy nich fuksje, nad rowami zwisały
frędzle mietlicy i stokrotek. Noc zapadła. Osioł doniósł mnie aż do wejścia
jaskini, w ciemności bowiem nie potrafiłbym się posuwać po ścieżce
schodzącej ku morzu. Po czym wlazł wyżej, na swoje pastwisko.
Nie wiem, jak długo tam zabawiłem. Dobrze było w jaskini, muszę to
powiedzieć. Tępiłem swoje mendy za pomocą wody morskiej i glonów, z
pewnością jednak wiele gnid ocalało. Kurowałem sobie ciemię okładając je
glonami, przyniosło mi to olbrzymią ulgę, ale krótkotrwałą. "Wylegiwałem się
w jaskini i czasem spoglądałem na widnokrąg. Widziałem nad sobą ogromną
rozedrganą przestrzeń bez wysp i półwyspów. Nocą, w równych odstępach,
jakieś światło wpadało do jaskini. Wtedy to odnalazłem w kieszeni moją
flaszeczkę. Nie stłukła się,
szkło nie było prawdziwym szkłem. Myślałem, że pan Weir odebrał mi
wszystko. Mojego towarzysza tnie było przeważnie. Karmił mnie rybą. Łatwo
mężczyźnie, jeśli to prawdziwy mężczyzna, mieszkać w jaskini z dala od
ludzi. Zaprosił mnie na czas nieograniczony. Jeśli wolałbym zamieszkać
sam, z przyjemnością urządzi dla mnie inną jaskinię, nieco dalej. Przy-
nosiłby mi co dzień jedzenie i zaglądałby od czasu do czasu, żeby się
dowiedzieć, czy mam się dobrze i czy nic mi nie trzeba. Był dobry. Nie
potrzebowałem dobroci. A nie zna pan jaskini gdzieś nad jeziorem?
powiedziałem. Nienajlepiej znosiłem morze, pluski, wstrząsy, przypływy i
odpływy, ogólna skłonność do konwulsji. Bo wiacr czasem ustaje. Miewam
od niego mrówki w rękach i w nogach. Morze przeszkadza mi spać całymi
godzinami. Prędko przytrafiłoby mi się tu nieszczęście, powiedziałem, i co
bym na tym zyskał? Mógłby się pan utopić, powiedział. Tak, powiedziałem,
albo rzuciłbym się z urwiska. A ja nie potrafiłbym mieszkać gdzie indziej,
powiedział, w moim szałasie w górach byłem bardzo nieszczęśliwy. W
pańskim szałasie w górach? powiedziałem. Powtórzył mi historię swojego
szałasu w górach, zapomniałem o niej, było to tak, jakbym słuchał tego po
raz pierwszy. Spytałem, czy ma go na
dal. Powiedział, że nie był już tam od tego dnia, w którym stamtąd uciekł,
ale myśli, że szałas stoi wciąż w tym samym miejscu, zapewne nieco
zrujnowany. Ale kiedy zaczął mnie nakłaniać, żebym wziął klucz, odmówiłem
powiadając, że powziąłem już inną decyzję. Zawsze mnie pan tu znajdzie,
powiedział, gdyby panu było czegoś ode mnie trzeba. I podarował mi nóż.
To, co nazywał szałasem, przypominało drewnianą szopę. Wyjęto drzwi,
żeby rozpalać ogień albo w jakimś innym celu. Okno nie miało szyb. Dach
się zawalił w paru miejscach. Wnętrze dzieliły na dwie nierówne części deski
pozostałe z przepierzenia. Jeśli były kiedyś meble, teraz nie było. Na ziemi i
na ścianach dopuszczano się najszkaradniejszych uczynków. Ziemię
zaściełały ekskrementy ludzkie, krowie, psie, a także rzygowiny i
prezerwatywy. W łajnie ktoś wyrysował serce przebite strzałą. Nie było to
jednak miejsce oznaczone w przewodnikach. Zauważyłem ślady po
porzuconych bukietach. Rwano kwiaty całymi garściami, wleczono długie
godziny, a w końcu ciskano na ziemię, ciężkie albo już zwiędłe. Od takiej to
siedziby ofiarowano mi klucz.
Sceneria wokół była bliska wielkości i rozpaczy.
Była to jednak siedziba. Odpocząłem na po
słaniu z paproci, które sam narwałem z trudnością. Któregoś dnia nie
zdołałem się podnieść. Ocaliła mnie krowa. Nie mogąc wytrzymać lodowatej
mgły, schroniła się pod dach, Z pewnością nie po raz pierwszy. Chyba mnie
nie spostrzegła. Spróbowałem ją ssać, bez większego powodzenia. 'Wymię
miała pokryte gnojem. Zdjąłem melonik i zacząłem doić ją do niego,
wytężając ostatnie siły. Mleko strzykało na ziemię, ale powiedziałem sobie,
To nic, to za darmo. Ciągnęła mnie po podłodze, przystając od czasu do
czasu, żeby mnie kopnąć racicą. Nie wiedziałem, że nasze krowy potrafią
być, one też, złośliwe. Widać niedawno ją wydojono. Wczepiwszy się jedną
ręką w wymię, drugą utrzymywałem w równowadze mdonik. Ale krowa
pokonała mnie w końcu. Gdyż wywlokła mnie za próg, a nawet między
olbrzymie, ociekające wodą paprocie, gdzie musiałem ofiarę moją wypuścić.
Pijąc mleko wyrzucałem sobie swój czyn. Nie będę mógł już teraz liczyć na
krowę, powiadomi o tym inne. Gdybym bardziej panował nad sobą, mógłbym
się z nią zaprzyjaźnić. Przychodziłaby co dzień, wiodąc może za sobą kilka
innych krów. Nauczyłbym się robić masło i ser. Ale powiedziałem sobie, Nie,
wszystko ma się ku lepszemu.
Gdym już znalazł się na drodze, wystarczyło mi iść z jej biegiem. Zaraz
nadjechały wozy, ale żaden nie chciał mnie wziąć. Gdybym miał inne
ubranie, inną twarz, może by mi nie odmówiono. Zmieniłem się widać od
czasu, jak wygnano mnie z sutereny. Zwłaszcza twarz musiała osiągnąć swój
punkt szczytowy. Nie pojawiał się już na niej pokorny i naiwny uśmiech ani
też wyraz pogodnej nędzy, pełen komet i gwiazd. Wzywałem ich, lecz nie
nadchodzili. Maska ze starej skóry, brudnej i włochatej, nie chciała już
mówić „proszę uprzejmie", „dziękuję“ i „przepraszam“. Nieszczęście. Jakżeż ja
zdołam czołgać się w przyszłości? Leżąc przy drodze, zaczynałem się wić,
ilekroć posłyszałem tuikot wozu. Żeby nikt nie wyobraził sobie, że śpię lub
odpoczywam. Próbowałem jęczeć, Na pomoc! Ale wydobywałem z siebie ton
zwykłej rozmowy. Nie mogłem już jęczeć. Nie był to jeszcze koniec, a już
jęczeć nie mogłem. Ostatni raz, kiedy trzeba mi było jęknąć, jęknąłem, a
jakże, jak zawsze, ale pod nieobecność serca, którym bym wstrząsnął
boleśnie. Co się ze mną stanie? Powiedziałem sobie, Nauczę się na nowo.
Ułożyłem się w poprzek drogi w miejscu tak wąskim, że wóz musiałby po
mnie przejechać choćby jednym kołem, a dwoma, gdyby to był wóz
czterokołowy. Rudobrody urbanista, usunięto
mu woreczek żółciowy, gruby błąd, po trzech dniach umarł w sile wieku. Ale
nadszedł dzień, kiedy, rozejrzawszy się wokół, stwierdziłem, że jestem na
przedmieściu, a stąd łatwo trafić na dawne ślady, znajdę się tam wolny od
głupiej nadziei na odpoczynek albo mniejszy trud.
Osłoniwszy więc dół twarzy czarnym gałga- nem, zacząłem żebrać w
nasłonecznionym kącie. Wydało mi się bowiem, że moje oczy niezupełnie
wygasły, może dzięki czarnym okularom, które dał mi kiedyś mój preceptor.
Dał mi „Etykę“ Guelincza. Były to okulary dla dorosłego, byłem dzieckiem.
Znaleziono go nieżywego w W.C., zwalił się, ubranie w straszliwym nieładzie,
pękła mu aorta. Ach, co za spokój, „Etyka" była podpisana na karcie ty-
tułowej jego nazwiskiem (Ward), okulary były jego własnością. Siodełko, w
czasie, o którym mówię, było i mosiężnego drutu, takiego, jakiego używa się
do zawieszania obrazów i wielkich luster, na uszy zakładałem dwie długie
czarne wstążki. Owijałem je wokół uszu i pod- wiązywałem pod brodą. Szkła
ucierpiały, ocierały się bowiem w kieszeni jedno o drugie, a także o
znajdujące się tam drobiazgi. Myślałem, że pan Weir zabrał mi wszystko. Ale
nie potrzebowałem już tych okularów, ą jeśli je kładłem, to tylko dlatego,
żeby przytłumić
blask słońca. Byłoby lepiej, gdybym o nich nie mówił. Bardzo się martwiłem,
skąd wziąć gał- gan. Wyciąłem go w końcu z podszewki płaszcza, nie,
płaszcza już wtedy nie miałem, a więc z marynarki. Był to chyba gałgan
raczej szary liib może w szkocką kratę, ale się nim zadowoliłem. Do godzin
popołudniowych wznosiłem twarz ku południowemu niebu, po czym ku
zachodniemu, i tak aż do nocy. Bardzo się martwiłem, skąd wziąć miseczkę.
Nie mogłem posługiwać się melonikiem i racji mojego ciemienia. Wyciągać
rękę, nie ma mowy. Sprokuro- wałem więc sobie blaszane pudełko i zawiesi-
łem je na guziku płaszcza, ale cóż ja mówię, na guziku marynarki, na
wzgórku łonowym. Nie trzymało się sztywno, pochylało się z szacunkiem w
stronę przechodniów, wystarczyło tylko wrzucić monetę. Ale to zmuszało ich,
żeby zbliżali się do mnie, któryś mógłby się
o mnie otrzeć. Sprokurowałem więc sobie w końcu większe pudełko, rodzaj
dużego pudełka, i stawiałem je na trotuarze u swoich stóp. Lecz ludzie
dający jałmużnę nie bardzo lubią ją rzucac, ten gest ma w sobie coś wzgar-
dliwego, wrażliwsi wzdragają się przed nim. Nie mówiąc o tym, że muszą
celować. Każdy chciałby dać, ale nikt by nie chciał, żeby moneta potoczyła
się pod nogi przechodniów albo
pod kola pojazdu, gdzie pierwszy lepszy mógłby j*l podnieść. Dlatego nie
daje. Są oczywiście tacy, którzy się nachylają, na ogół jednak ludziom
rozdzielającym jałmużnę niezbyt podoba się to, że muszą się schylać. Lubią
natomiast wypatrzyć nędzarza z oddali, przygotować penny, rzucic go
mimochodem i usłyszeć „Bóg zapłać!", słabnące w miarę oddalania. Ale ja
tak nie mówiłem, nie jestem zbyt wierzący ani też nawet trochę, mimo to
wydawałem ustami jakiś dźwięk. Sprokurowalem sobie w końcu rodzaj
deseczki, którą uczepiałem na sznurku u szyi i na sznurku umocowywałem
w pasie. Sterczała na pożądanej wysokości, akurat w okolicach kieszeni, a
zewnętrzna jej krawędź była na tyle oddalona od mojej osoby, że każdy
bezpiecznie mógł tam położyć swój grosz. Spotykało się tam czasem kwiaty,
płatki, a także źdźbła pewnego ziela podobno skutecznego na hemoroidy, no,
to właśnie znajdowałem. Nie szukałem ich specjalnie, ale każdą ładną rzecz
w tym guście, jaka wpadła mi pod rękę, zachowywałem dla deseczki. Mógłby
kto pomyśleć, że kocham przyrodę. Przeważnie spoglądałem w niebo, lecz
bez uporu. Była to najczęściej mieszanina bieli, błękitu i szarości, a
wieczorem dochodziły jeszcze inne kolory. Czułem, jak łagodnie, ale z
naciskiem dotyka
mojej twarzy, ocierałem o nie twarz kołysząc głową. Ale często głowa opadała
mi na piersi. Wtedy z daleka dostrzegałem deseczkę, pstrokatą i całkiem
zamgloną. Opierałem się o mur, lecz nie nonszalancko, przenosiłem swój
ciężar z jednej nogi na dirugą, czepiając się rękami klap marynarki. Żebrać z
rękami w kieszeniach — to robi złe wrażenie, zraża ludzi pracy, zwłaszcza
zimą. Nigdy też nie należy wkładać rękawiczek. Bywały chłopaczki, co pod
pozorem, że dają mi monetę, wygarniały cały mój zarobek. Na cukierki.
Rozpinałem się niepostrzeżenie, żeby się podrapać. Drapałem się od dołu 'do
góry czterema paznokciami. Ciągnąłem się za włosy, żeby sobie ulżyć. Dzięki
temu czas mijał, szyibciej, czas mijał, kiedy się drapałem. Według mnie
prawdziwe drapanie przewyższa onanizm. Człowiek może się onanizować do
pięćdziesiątki, czasem nawet powyżej tych lat, ale to przechodzi w nieskom-
plikowane przyzwyczajenie. Żeby się drapać, nie dość mi było dwóch rąk.
Miałem je wszędzie, na częściach miękkich, w kłakach aż po pępek, pod
pachami, w tyłku, a w dodatku placki egzemy i łuszczycy, które zaczynały
świerzbieć, jak tylko pomyślałem o tym. Ale największą satysfakcję miałem z
tyłka. Pakowałem tam palec wskazujący aż po śródręcze.
Jeśli potem musiałem się wykakać, bolało jak cholera. Ale nie kakałem już w
ogóle. Od czasu do czasu przelatywał samolot, nie najszybciej, jak mi się
zdawało. Zdarzało mi się niekiedy zauważyć, pod wieczór, że dół spodni miam
mokry. Chyba to psy. Bo ja nie odlewałem się już w ogóle. Jeśli czasem
przyszła mi chęć, zaspokajałem ją wypuszczając rozporkiem cieniutką
strużkę. Stanąwszy raz na posterunku, nie opuszczałem go aż do nocy. Nie
jadałem już wcale, Bóg wydzielał mi wiatr. Po pracy kupowałem butelkę
mleka i wypijałem je w szopie. A raczej wysyłałem po nie jakiegoś
chłopaczka, zawsze tego samego, bo nie chcieli mi usługiwać, o nie, nie wiem
czemu. Dawałem mu penny za fatygę. Któregoś dnia byłem świadkiem
dziwacznej sceny. Zazwyczaj nie widziałem wiele. Wiele też nie słyszałem. Nie
zwracałem uwagi. W istocie rzeczy nie było mnie tu. W istocie rzeczy wydaje
mi się, że nigdy nie było mnie nigdzie. Ale tego dnia wróciłem widać. Od
jakiegoś czasu dokuczał mi szkaradnie jakiś hałas. Nie doszukiwałem się
przyczyny, bo powiadałem sobie, Przestanie. Ale że nie przestawał, musiałem
poszukać przyczyny. Był to wysoki mężczyzna, stał na dachu limuzyny i
wygłaszał kazanie do przechodniów. Tak przynajmniej to zrozumiałem.
Darł się tak głośno, że strzępy jego przemówienia dolatywały aż do mnie.
Jedność... braćia... Marks... kapitał... befsztyk... miłość. Nic nie rozumiałem.
Auto stało przy trotuarze, tuż obok mnie, widziałem mówcę od tyłu. Raptem
odwrócił się i postawił mnie za przykład. Spójrzcie no na tę szmatę,
wrzasnął, na ten odpadek. Nie chodzi na czworakach tylko dlatego, że boi się
hycla. Stary, zawszony, zgniły, na śmietnik. Takich jak on jest tysiąc, a
jeszcze gorszych dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy. — Gjos, Trzydzieści
tysięcy. Mówca podjął, Co dzień go mijacie, a jeśli wygracie na wyścigach,
rzucacie wasz grosz. Zastanowiliście się wy kiedy? — Głos, Nie. Pewno, że
nie, podjął mówca, bo to część dekoracji. Penny, dwa pensy. — Gjos, Trzy
pensy. I nigdy wam nie przyszło na myśl, że to ujarzmianie, ogłupianie,
zorganizowane morderstwo, że uświęcacie tym sposobem wasze zbrodnicze
datki. Spójrzcie na tego męczennika całego w ranach. Powiecie mi, że to z
jego winy. Spytajcie go tylko, czy to z jego winy. — Głos, To sam zapytaj.
Nachylił się więc nade mną i począł interpelować. Wydoskonaliłem moją
deseczkę. Składała się obecnie z dwóch kawałków połączonych zawiasami,
co pozwalało mi składać ją po pracy i nieść pod pachą, bardzo lubiłem
majstrować. Zdjąłem więc galgan, włożyłem do kieszeni zarobiony grosz,
rozwiązałem sznurki deseczki, złożyłem ją, wetknąłem pod pachę. Ale
gadajże, ofiaro jedna! ryknął mówca. Po czym odszedłem, choć był jeszcze
dzień. Lecz na ogół był to kąt zaciszny, ożywiony, choć nie rojny, intratny i
przyzwoity. Musiał to być jakiś fanatyk religijny, nie znalazłem innego wy-
tłumaczenia. Twarz miał charakterystyczną, czerwonawą.
Nie co dzień pracowałem. Nie miałem prawie wydatków. Udało mi się
nawet odłożyć coś niecoś, na dni najostatniejsze. W te dni, kiedy nie
pracowałem, leżałem w szopie. Stała nad rzeką, należała do posiadłości
prywatnej lub może kiedyś prywatnej. Posiadłość tę, której brama główna
wychodziła, na ulicę ciemną, wąską i cichą, otaczał mur, nie było go natu-
ralnie od strony rzeki, wytyczający granicę północną na długości mniej
więcej trzydziestu kroków. Naprzeciw, na drugim brzegu, były jeszcze
bulwary, dalej zagmatwane rojowisko niskich domów, placów, płotów,
kominów, wieżyczek i wież. Widać było także rodzaj boiska, na którym
żołnierze jak rok długi grali w futbol. Tylko okna — nie. Posiadłość wydawała
się opuszczona. Żelazna brama była zamknięta. Trawa zarastała ścieżki.
Tylko w ok
nach parterowych były okiennice. W innych oknach błyskało czasem
światło, nocą, słabe, to w jednym, to w drugim, takie odnosiłem wrażenie.
Mogły to byc jakieś odblaski. W dniu, kiedy wprowadziłem się do szopy,
znalazłem tam łódź obróconą dnem do góry. Odwróciłem ją, podparłem
kamieniami i kołkami, powyjmowałem ławki, zrobiłem sobie łóżko. Szczurom
trudno było dotrzeć do mnie, dzięki wypukłości kadłuba. Niemniej miały
wielką ochotę. Pomyślcie tylko, żywe ciało, bo przecież byłem mimo wszystko
żywym ciałem. Zbyt już dawno mieszkałem między szczurami w moich
przypadkowych schronieniach, żebym mógł mieć do nich fobię, jak plebs.
Miałem do nich nawet rodzaj sympatii. Szły do mnie z takim zaufaniem,
powiedziałbyś: bez najmniejszego wstrętu. Robiły toaletę kocimi ruchami.
Wieczorem zaś, ropuchy, nieruchome całymi godzinami, zajmują się
połowem much. Czają się tam, gdzie miejsca zakryte przechodzą w odkryte,
lubią progi. Chodziło jednali
o szczury wodne, wyjątkowo chude i krwiożercze. Zrobiłem więc nakrywę z
desek leżących luzem. To fenomenalne, ile zawsze desek znajdowałem w
życiu, kiedy tylko potrzebowałem deski, znajdowałem ją, wystarczyło się
schylić. Lubiłem majstrować, nie, znowuż tak
nie zanadto. Nakrywała całkowicie łódź, teraz mówię znów o nakrywie.
Popychałem ją nieco do tylu, wchodziłem do łodzi od przo- du, wczołgiwałem
się do tyłu, wznosiłem nogi i nasuwałem pokrywę do przodu, póki nie na-
kryła mnie całego. Popychanie miało punkt oparcia w poprzecznej wystającej
deszczułce, którą przybiłem do pokrywy w tym celu, bardzo lubiłem
majstrować. Lepiej było jednak dostawać się do łodzi od tylu, wciągać
nakrywę obiema rękami, póki nie przykryła mnie całkiem, i odpychać ją w
ten sam sposób, kiedy chciałem wyjść. Jako uchwyty dla rąk wbiłem, tam
gdzie trzeba, dwa bretnale. Podobały mi się, owszem, te robótki stolarskie,
śmiem tak powiedzieć, wykonywane z przypadkowych materiałów i
zaimprowizowanymi narzędziami. Wiedziałem, że to prędko się skończy,
grałem więc komedię, prawda, komedię — nie wiem, jak to powiedzieć.
Muszę powiedzieć, że do- hrze mi było w tej łodzi. Pokrywa była tak
dopasowana, że musiałem wywiercić w niej dziurę. Nie należy zamykać oczu,
należy mieć je otwarte w ciemności, taki jest mój pogląd. Nie mam na myśli
snu, mam'na myśli to, co nazywają podobno jawą. A zresztą w tym okresie
sypiałem bardzo mało, nie miałem ochoty albo miałem zbytnią ochotę, nie
wiem, albo
się bałem, nie wiem. Wyciągnięty na grzbiecie, nie widziałem nic lub raczej
mętnie, akurat nad moją głową, poprzez wąziutkie szpareczkL szare światło
szopy. Nie widzieć nic absolutnie, nie, to przesada. Słyszałem stłumione
skrzeczenie mew, które uwijały się bardzo blisko, wokół wylotu ścieków.
Bulgocząc i kłębiąc się żółtawo, jeśli mnie pamięć nie myli, nieczystości
łączyły się w rzekę, ptaki krążyły nad nimi wrzeszcząc z głodu i ze złości.
Słyszałem plusk wody o przystań, o brzeg, a także jakiś inny odgłos, tak
różny, swobodnego falowania, też go słyszałem. Kiedy zmieniałem miejsce,
byłem nie tyle statkiem, ile falą, jak mi się zdawało, a moje zastoiny były
czymś w rodzaju wirów morskich. Może się to wydać nieprawdopodobne.
Deszcz także, słyszałem go często, padał często. Czasem kropla przebijała
dach szopy i eksplodowała na mnie. Wszystko to było raczej ciekłe. Wiatr też
dołączał swój głos, to zrozumiałe, a raczej jakże różnorakie głosy swoich
zabawek. Bo cóż to jest? Szelesty, wycia, jęki i wzdychania. A ja chciałbym
uderzeń młota, buch, buch, buch, na pustyni. Miewałem wiatry, to rzecz
jasna, lecz oporne, suche, wychodziły z plaśnięciem jak przy pompowaniu i
rozpływały się w niebycie. Nie wiem, jak długo tam pozostawałem. Dobrze mi
było
w moim pudle, muszę to powiedzieć. Wydawało mi się, że zdobyłem
niezależność w tych ostatnich latach. Choć już nikt nie przychodził, choć już
nie mógł przyjść, by zapytać, jak się czuję albo czy mi czego nie trzeba, nie
robiło mi to żadnej przykrości. Czułem się dobrze, ależ tak, doskonale, i lęk,
żeby nie poczuć się gorzej raz na zawsze, przestał mi dawać się we znaki. Co
zaś do moich potrzeb, zredukowały się one w pewnym sensie do moich
wymiarów, i to pod kątem żądań tak wyrafinowanych, że z tego punktu
widzenia wszelka pomoc była wykluczona. Wiedzieć, że jestem, choćby nawet
słabo i fałszywie, poza mną, miało to kiedyś własność wzruszania mnie.
Człowiek dziczeje, to mus. Aż zastanawiamy się czasem, czy jesteśmy na
właściwej planecie. Nawet słowa nas opuszczają, trudno powiedzieć więcej.
Może to chwila, w której naczynia połączone tracą łączność, wiecie,
naczynia. Jesteśmy tu wciąż między dwoma hałasami, to zawsze z
pewnością ten sam kawałek, ale do licha, nikt by tego nie powiedział.
Zdarzało mi się, że chciałem odsunąć pokrywę i wyjść z łodzi, ale nie
mogłem, taki byłem rozleniwiony i słaby, właśnie tam w głębi, gdzie byłem.
Czułem je blisko, lodowate i zgiełkliwe ulice, przerażające twarze, hałasy,
które tną, dziurawią, rozrywają, kontuzjonują. Czekałem więc, żeby chęć
kakania lub choćby sikania dodała mi sił. Nie chciałem kalać własnego
gniazda! Zdarzało mi się to jednak, i to nawet coraz częściej. Wyginałem się,
ściągając spodnie, przewracałem się nieco na bok, tyle akurat, by odsłonić
otwór. Wykroić sobie królestwo wśród powszechnej kupy, po czym kakać na
nie, było to coś w moim stylu. Były mną moje nieczystości, sprawa
zrozumiała sama przez się, a jednak. Dość, dość, zaczynam widzieć obrazy,
ja, który nigdy nie widziałem sam siebie, czasami tylko we śmie. Myślę, że
we właściwym znaczeniu tego słowa nigdy nie widziałem sam siebie. Może za
wcześniutkiego dzieciństwa. Mój mit tak chce. Wiedziałem, że były to obrazy,
skoro noc już zapadła, a ja byłem w łodzi. Cóż to mogło być innego? Byłem
więc w mojej łodzi i sunąłem po falach. Nie potrzebowałem wiosłować, unosił
mnie odpływ. A zresztą nie dostrzegłem nigdzie wioseł, widać je zabrali.
Miałem deskę, może kawałek ławki, posługiwałem się nią, jeśli zbliżyłem się
zbytnio do brzegu, albo płynęła na mnie belka, albo przycumowany galar. Na
niebie były gwiazdy, sporo. Nie wiedziałem, jaka jest pogoda, nie było mi ani
ciepło, ani zimno i wszystko wydawało się spokojne. Brzegi oddalały się
coraz bardziej, tak być
musiało, nie widziałem już ich. Rzadkie i słabe światła wyznaczały
wzrastające odchylenie. Ludzie spali, ciała odzyskiwały siłę dla prac i radości
jutra. Łódź nie sunęła już, podskakiwała chłostana falkami pierwszej linii
pełnego morza. Wszystko wydawało się spokojne, a jednak piana chlustała
za burtę. Zewsząd ogarniały mnie teraz przestworza, jedynym moim
schronieniem była ziemia, a w tych warunkach ziemia jako schronienie to
niewiele. Widziałem latarnie morskie w liczbie czterech, z nich jedna okręt-
latarnia. Znałem je dobrze, znałem już je za wczesnego dzieciństwa. Było to
wieczorem, stałem obok ojca na wzniesieniu, trzymał mnie za rękę.
Chciałem, żeby mnie przytulił do siebie ruchem opiekuńczym i pełnym
miłości, ale nie było mu to w głowie. Wymieniał również nazwy gór, uczył
mnie ich. Ale żeby skończyć z tymi obrazami, widziałem również światła boj,
wydawało się, że są wszędzie, czerwone i zielone, a nawet, ku mojemu
zdumieniu, żółte. I na zboczu góry, które teraz ogołocone wznosi się nad
miastem, pożary przechodziły ze złota w czerwień, z czerwieni w złoto.
Wiedziałem dobrze, co to takiego, to palił się janowiec. Ja sam, jako mały
chłopczyk, nieraz podpalałem go zapałką. I znacznie później, wróciwszy do
domu» oglądałem,
nim poszedłem spać, z mojego okna pożar, który sam wznieciłem. Tej więc
nocy, pełnej słabych iskrzeń na morzu, na ziemi i na niebie, płynąłem zdany
na łaskę fal i prądów. Zauważyłem, że melonik mój był przymocowany,
zapewne sznurkiem, do 'butonierki. Wstałem z ławki na tyle łodzi, i dał się
słyszeć potężny szczęk. Był to łańcuch: przytwierdzony na dziobie, owinął mi
się wokół pasa. Winicnem był wcześniej wywiercić -dziurę w deskach dna, bo
właśnie teraz klęczę wydłubując ją nożem. Dziura jest mała, woda będzie
przedostawać się wolno. Potrwa to dobre pół godziny, zważywszy wszystko z
wyjątkiem nieprzewidzianego. Siedząc znowu w tyle łodzi, z nogami
wyciągniętymi, grzbietem wygodnie wspartym o worek wypchany trawą,
który służy mi za poduszkę, przełykam narkotyk. Morze, góra, niebo, wyspy
zmiażdżyły mnie potężnym skurczem, po czym rozsunęły się aż do kresów
przestrzeni. Pomyślałem niejasno i bez żalu
o opowieści, którą, niewiele brakowało, a byłbym stworzył, opowieści na
obraz mojego życia, to znaczy nie dość odważnej, by się zakończyć, i nie dość
silnej, by się ciągnąć.
Samuel Beckett, Irlandczyk piszący po francusku, u nas znany głównie ze
swych dziel scenicznych („Czekając na Godota“, „Końcówka a), jest autorem
kilku powieści („Molloy“, „Mal- lone umiera") i opowiadań. Nowele
zamieszczone w niniejszym tomie pochodzą ze zbioru pt. „Nouvelles et textes
pour rien“ wydanego w r. 1955.

You might also like