Professional Documents
Culture Documents
Monika Szwaja - Gosposia Prawie Do Wszystkiego - Kopia
Monika Szwaja - Gosposia Prawie Do Wszystkiego - Kopia
Maria też miała nadzieję, że teraz jej się odwróci. Zaczęła już działać w tej sprawie.
Przyjątko skończyło się koło pół¬nocy, goście rozeszli się do własnych domów, a rodzice Marii,
kontenci bardzo, odpłynęli na fali szczęścia i dumy z córki do gościnnego pokoju. Aleks oddał tego
wieczoru sprawiedli¬wość zarówno ponczowi swojej żony, jak i Wdowie Clicquot wyciągniętej z
szafki na okoliczność rocznicową, a poza tym cały wieczór popijał swojego ulubionego
Glenfiddicha – był więc w doskonałym nastroju i miał ochotę na amory, jednak wszystkie wypite
trunki zmówiły się złośliwie przeciw niemu i spełnienie zamiaru uniemożliwiły. Zasnął w
małżeńskim łożu, zanim zdążył wypowiedzieć władcze: „Chodź tu do mnie, kochanie".
Maria była zadowolona z takiego obrotu spraw. Od swo¬jego powrotu ze szpitala kilka razy
kochała się z Aleksem (o ile można użyć tego określenia) – bez przyjemności, bez satysfakcji,
właściwie bez żadnych uczuć. Przeważnie jednak w odpowiedzi na jego zaproszenia do figielków
skarżyła się na nieznośny ból uszkodzonej głowy. Dopiero niedawno Aleks zaczął dochodzić do
wniosku, że ona chyba kręci. Ona sama zaś zadawała sobie pytanie – czy ta zimna obojętność
wobec niego rozciągnie jej się na wszystkich facetów?
Na razie nie miała ochoty tego sprawdzać.
Zostawiła odłogiem cały przyjęciowy bałagan i zrobiła sobie pachnącą, relaksującą kąpiel w
ziołach, solach i aromatach.
Umyła głowę i położyła na twarzy odżywczą maseczkę. Śpiący snem sprawiedliwego Aleks
nie miał pojęcia, że jego żona właśnie zaczyna nowe życie… nie to, żeby przedtem się nie kąpała:
tę kąpiel jednak potraktowała symbolicznie, jakby sole i szampony miały zmyć z niej resztę stresów
ostatnich miesięcy.
Oczywiście nic podobnego nie zrobiły, ale Maria wolała tak właśnie myśleć.
Małżeńskie łoże mieli tak szerokie, że jeśli chcieli, mogli spać całkiem daleko od siebie.
Dzisiaj ona tak chciała.
Rankami zazwyczaj wstawała wcześniej, aby zrobić do¬skonałe śniadanie – Aleks lubił
wyjeżdżać do Warszawy, do pracy solidnie pokrzepiony – tym razem nawet się nie ruszyła z
posłania. W podobnych przypadkach ściągał ją z łóżka niby to żartobliwie, ale bezwzględnie; teraz
głupio mu było wobec teściowej, która od bladego świtu z pieśnią na ustach smażyła bekonik od
znajomego rzeźnika i jajeczka od miejscowych kur, siekała szczypiorek i rzodkiewki, mieszała ze
świeżutkim twarożkiem, parzyła wonną kawę i układała w misterny stosik bułeczki, po które
zdążyła już polecieć do piekarni.
Pan mecenas nażarł się tego wszystkiego jak pyton, podziękował wylewnie teściowej,
całując ją po rączkach, wydzwo¬nił taksówkę (nie był pewien swoich promili), zabrał wielką
czarną tekę i tyle go było.
Maria uznała, że może już wstać. Rozanielona wciąż ma-munia dosmażyła jej jajeczniczki,
chwaląc wciąż wczorajszy wieczór, jego ogólną wytworność, widocznie wysoki status gości i nade
wszystko zięcia. Maria poprzestała na uprzejmych uśmiechach, co pozwoliło mamuni
przypuszczać, że córkę męczy kac. Nie wymagała więc od niej udziału w konwersacji, zresztą sama
gadała wystarczająco dużo.
Po śniadaniu Maria wzięła orzeźwiający prysznic, rzuciła na twarz delikatny makijaż i
zasiadła do komputera. Korzystając z nieocenionej bankowości elektronicznej, przelała pewną sumę
z małżeńskiego konta na świeżo założone własne. Sym¬patyczny pan w banku wyjaśnił jej kilka
dni temu, że może tak zrobić, bowiem oboje z mężem dysponują kontem na równych prawach. Mąż
wprawdzie będzie znał numer konta, na które poszły pieniądze, nic mu jednak ta wiedza nie da, bo
to jej osobiste konto, a on nie będzie mógł go ruszyć palcem.
Trochę jej się przy tej operacji trzęsły ręce, a gdzieś w uszach dzwoniło nieprzyjemnie.
Wzięła jednak głęboki oddech i zro¬biła, co zamierzała.
–Co robisz tak od rana? – Matka zabierała się właśnie do sprzątania pobojowiska w salonie i
chętnie widziałaby jakąś pomoc. – Lepiej chodź tu do mnie! Ja nie wszystko wiem, co gdzie
poustawiać, co można w zmywarce, a co nie…
–Dawaj wszystko do zmywarki. – Wraz z miłością do męża wygasła Marii miłość do starej
angielskiej porcelany, którą do¬tąd traktowała z ostrożnym szacunkiem. – Ja muszę popłacić
rachunki, bo dzisiaj mija termin.
W zasadzie nie kłamałam, załatwiam rachunki – pomyślała i kontynuowała dzieło. Teraz
należało napisać list do Aleksa. „Drogi Aleksie. Moja mama już Ci na pewno powiedziała, że
wyjechałam. Traktuj to jako rozstanie. Rozwód załatwimy za jakiś czas, jak dojrzeję. Na razie
najpilniejszą dla mnie sprawą jest oddalenie się od Ciebie. Nie miałam pojęcia, że miłość może
zniknąć w jednej chwili – domyślasz się, która to była chwila. Kochałam Cię naprawdę przez te
wszystkie lata i nawet byłam szczęśliwa jako Twoja żona. Nie mogę jednak Cię kochać, kiedy już
wiem, do czego potrafisz się posunąć. Nie mogę Cię kochać, skoro zamierzasz mnie traktować jak
swoją własność, a nie jak człowieka. Nie rozumiesz mnie i nigdy nie miałeś zamiaru zrozumieć.
Myślę też, że nigdy mnie naprawdę nie kochałeś.
Nie jest mi z tym łatwo ani przyjemnie żyć – ale będę musiała się nauczyć. Mam nadzieję,
że za jakiś czas będę pamiętała głównie to, co między nami było dobre. Na razie jestem pod
wrażeniem tego, co mi uświadomiłeś: że cztery lata byłam Twoją gejszą, kucharką, sprzątaczką,
hostessą, panienką od seksu.
Wypłaciłam sobie honoraria za tę pracę. Ponieważ byłam dyspozycyjna dwadzieścia cztery
godziny na dobę, przyjęłam stawkę miesięczną, jak dla stałej gosposi, a nie od godziny.
Wielofunkcyjną gosposię nasi sąsiedzi Witkowscy (pamiętasz, mieszkali rok w tym mieszkaniu, do
którego potem wpro¬wadzili się Brudzyńscy) mieli za trzy tysiące miesięcznie. Z tych trzech
tysięcy odliczyłam półtora na jedzenie, kiecki, kosmetyki, prąd, gaz i wodę. I co tam jeszcze.
Wyszło półtora miesięcznie – przez czterdzieści osiem miesięcy to daje siedem¬dziesiąt dwa
tysiące. Tyle właśnie przelałam sobie z naszego konta na moje własne. Zostało Ci jeszcze
dwadzieścia siedem, ale szybko dorobisz, jak znam życie.
Zabieram też yarisa. Doceń, że zostawiam Ci land cruisera, a przydałby mi się jego
bagażnik… będę się musiała ograniczać.
Uważam, że całkiem sporo Ci na pociechę zostaje – sam nasz lofcik wart jest, nie wiem ile,
ale bardzo dużo, a jesz¬cze te wszystkie antyki i obrazki na ścianach… nie zginiesz. O rozwód
wystąpię za jakiś czas. Gdybyś chciał mi robić jakieś trudności, pamiętaj, że tydzień leżałam na
neurologii pobita przez Ciebie, a gdybyś jeszcze chciał wmawiać komuś, że się strąbiłam i
zaatakowałam doniczkę po pijanemu – nie zapominaj, że w szpitalnej dokumentacji jest wynik
mojego badania krwi stwierdzającego, że byłam trzeźwa – wbrew temu, co głosiłeś wszem i wobec.
Nie wiem jeszcze, gdzie ostatecznie osiądę. Nie szukaj mnie. Sama Cię znajdę, jak uznam,
że pora na zalegalizo¬wanie rozwodu. Wtedy też wezmę resztę moich rzeczy. Nie wyrzucaj ich,
proszę. Gdybyś jednak chciał to zrobić, daj znać, zabiorę je szybciej.
Komórkę i adres mailowy sobie zmieniam, więc nie pisz, bo nie odpowiem. Jak sobie kupię
nowy telefon i zastrzegę numer, to się odezwę.
Nie jest mi dobrze z tym, co robię. Ale byłoby znacznie gorzej, gdybym tego nie zrobiła.
Zostawiam Ci moich zdziwionych rodziców. Oni nic nie wiedzieli, więc jakby co, to się na
nich nie wyżywaj. Jutro i tak mają wracać do Słupska. A jeśli okażesz uprzejmość mojej mamie, to
zrobi Ci genialną kolacyjkę na pocieszenie.
No to żegnaj".
Wydrukowała list, podpisała i położyła na biurku Aleksa.
Ignorując wołania matki, poszła do garderoby i załadowała ubraniami trzy duże torby. Do
czwartej włożyła kilka książek, tro¬chę swoich papierów, notatek i dokumentów, kosmetyki, jakieś
drobiazgi, bez których nie chciała odjeżdżać. Zniosła wszystko do garażu i z pewnym trudem
upchnęła do małej toyoty.
–A co ty robisz, dziecko? Naprawdę, mogłabyś mi pomóc! Chodź, ojciec się wylągł
wreszcie, zrobiłam świeżej kawy, napijemy się wszyscy. Są jeszcze te nadzwyczajne ciasteczka z
wczoraj.
–Zaraz wam wszystko wyjaśnię, mamo. Kawa, genialny pomysł. Już lecę.
Tata Kwiatek w szlafroku i kapciach rozsiadał się właśnie przy stole. Mama Kwiatkowa
nalewała kawę i rozstawiała tale¬rzyki na ciastka. Oboje konsekwentnie od wczoraj promienieli.
Marii zrobiło się ich żal. Zaraz zrobi im potężną przykrość.
–Słuchajcie, kochani… mamo, tato. Głupio mi strasznie, ale muszę wam coś powiedzieć.
Matka znieruchomiała z dzbankiem uniesionym nad fili¬żanką. Ojciec jakby się
nachmurzył.
–Mareszko… – Tak mówił do niej dziadek Kwiatek, a w wy¬jątkowych chwilach i ojcu się
zdarzało. – My chyba wiemy, co nam chcesz powiedzieć.
–Marysiu, nic się nie martw – wtrąciła szybko matka. – To się zdarza. My cię nie potępimy.
–To świetnie, że mnie nie potępicie – powiedziała Maria, zdumiona niebotycznie. – Tylko,
na Boga, skąd wiecie? Prze¬cież nic nikomu nie mówiłam na ten temat. – Zastanowiła się przez
chwilę i nagle zrobiło jej się nieprzyjemnie. – Jacek wam powiedział?
–Kto to jest Jacek?
–Nasz sąsiad, doktor Brudzyński. Był wczoraj. Ten wysoki, ciemny typek.
Ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem.
–Ach, ten. Leczysz się u niego, prawda? Ale on nam nic nie mówił. Przecież na pewno
obowiązuje go tajemnica lekarska. Aleks nam powiedział. On cię bardzo kocha.
Teraz Maria osłupiała na dobre.
–Chwila. Ja zwariowałam. Zacznijmy od początku. Co uważacie, że wiecie?
Twarz mamy Kwiatkowej pokryła się ciemnym rumieńcem. Matka spuściła oczy, jakby
rzecz była niesłychanie wstydliwa.
–Wiemy, że pijesz – powiedział ojciec cichym głosem, ze wzrokiem wbitym w okno.
–Ale jeśli zaczęłaś się leczyć, to wszystko będzie dobrze – do¬dała szybko matka. –
Marysiu, nie martw się. Aleks ci pomoże, my pomożemy. Dasz radę. Wczoraj widziałam, jak się
dzielnie ograniczałaś. Szklaneczka ponczu, nawet niepełna… i trochę szampana… Ale tak
naprawdę to chyba w ogóle nie powinnaś…
–Mamo! Obserwowałaś, ile ja piję?
–Bałam się o ciebie…
–Chryste Panie! To jakaś paranoja kompletna… Dajcie tej kawy…
Maria wypiła filiżankę mocnej kawy i udało jej się opanować.
–Mamo, tato. Posłuchajcie mnie, proszę, uważnie. Aleks wam skłamał. Ja nie piję i nigdy
nie piłam. W sensie nałogu.
Sami wczoraj widzieliście. Tato, nie przerywaj, błagam. Chcia¬łam wam powiedzieć
zupełnie coś innego. Odchodzę od Aleksa.
–Zwariowałaś!
–Nie zwariowałam. Aleks powiedział wam, że piję, to samo powiedział w szpitalu, kiedy
miałam wstrząśnienie mózgu… a miałam je, bo mnie pobił. Nie dosłownie, rzucił mnie, a ja
trafiłam głową w kolumienkę z kwiatem. Ten kwiat na mnie zleciał…
–Przecież nie masz tu żadnej kolumienki! – Ojciec rozejrzał się po salonie.
–Wymieniłam ją na palmę. Ale była kolumienka, na niej stała taka wielka paproć orlica.
–Ale dlaczego Aleks miałby to zrobić? On nam to też opo¬wiedział. Wrócił do domu, zastał
bałagan i kompletnie pijaną żonę. Mario, nie mówiłem ci, ale wstyd mi za ciebie! Po co kłamiesz?
My jesteśmy z tobą.
–Tato, jakie ze mną? Jesteście z Aleksem, nie ze mną! Aleks nie chciał się zgodzić, żebym
wróciła na uniwersytet, bo on chce mnie mieć tu w charakterze służącej! Gosposi do wszyst¬kiego!
A ja muszę mieć jakieś własne życie, bo oszaleję! A poza tym nie mogę być żoną faceta, który mną
ciska o podłogę!…
Maria spojrzała na swoich rodziców i w ich spojrzeniach dostrzegła coś, co ją przeraziło.
–Nie wierzycie mi, co?
–Nie wierzymy, córeczko – wyszeptała matka. – My wiemy, że alkoholicy szukają sobie
usprawiedliwień.
–Jasny szlag by to trafił!
–Nie wyrażaj się! – W domach Bochenków i Kwiatków nie używano tak zwanych
brzydkich wyrazów, a słowo „głupi" stanowiło najstraszniejszą obelgę.
–Boże jedyny… to znaczy, że mi nie pomożecie…
–I nie używaj imienia Boga nadaremno – ofuknął ją ojciec. – Właśnie chcemy ci pomóc.
Nie pozwolimy ci zrobić żadnego głupstwa. Bo coś ty chciała zrobić? Uciec? Nawet o tym nie
myśl! Nigdzie ci nie będzie lepiej niż tu, przy kochającym mężu, troskliwym…
Maria przestała słuchać. Było gorzej niż źle. Pogratulowała sobie, że zaniosła już torby z
rzeczami do garażu, do samo¬chodu. Szkoda tylko, że nie wyprowadziła go na dziedziniec. Tatunio
gotów zrobić Rejtana przy drzwiach, albo, co gorsza, użyć siły i nie wypuścić jej z domu. Wszystko
się opóźni. Aleks wykryje braki na koncie i Bóg jeden wie, co zrobi.
O, nie.
W chwilach wymagających skupienia, wszystkie siły umy¬słowe Marii koncentrowały się
na zasadniczym zagadnieniu. Teraz jedno tylko było ważne: wydostać się z własnego domu.
Czy Jacek nie wspomniał wczoraj mimochodem, że ma dzisiaj wolne?
Ignorując wciąż przemawiającego ojca, wstała od stołu.
–Przepraszam, muszę pilnie do łazienki. Kawa tak na mnie działa. Łazienka w lofcie była
chyba jedną z największych łazienek nowoczesnej Europy, a właściwie ogromnym pokojem
kąpielowym, którego okno wychodziło na tyły dawnej fabryczki. Aleks zainstalował tam kiedyś
małą wieżę stereo, lubił się bowiem pluskać w wannie przy dźwiękach muzyki. Maria włączyła
aparaturę i na łazienkę popłynęły tony nokturnu Chopina. Poprztykała trochę pilotem i kojący
nokturn zamienił się w burzliwą Etiudę Rewolucyjną. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wybrała
numer, modląc się, żeby Jacek był w domu.
–Brudzyński, słucham.
–Cześć, Jacuś. Obudziłam cię?
–Trochę tak. Odsypiałem wszystkie dyżury z tego miesiąca. Ale nic nie szkodzi, miło mi cię
słyszeć.
W łóżku leży! Dzięki!
–Jacek, słuchaj. Wszystko ci wyjaśnię później, ale musisz mi pomóc. Wstań jak najszybciej
i podejdź pod okno mojej łazienki. Rzucę ci klucze do yariska. Wyprowadź go, proszę, na dwór i
postaw jak najbliżej mojego wyjścia, dobrze?
–Będziesz szybko uciekać?
–Aleks wmówił moim rodzicom, że jestem alkoholiczką. Mogą chcieć mnie zatrzymać na
siłę. Jak będę miała auto na wierzchu, to wybiegnę szybko i odjadę, a jakbym je dopiero
wyprowadzała… Zostaw klucze na siedzeniu.
–Jakieś rzeczy zabierasz, czy tak uciekasz bez niczego?
–W aucie są.
–Rozumiem. Za dwie minuty jestem pod twoim oknem. Był po półtorej minuty. Maria
rzuciła mu klucze, a on złapał je w locie i zniknął w bramie garażu.
Zdecydowała pokazać się rodzicom, żeby nie mieli głupich myśli.
–Co tam robiłaś tyle czasu? – spytała matka podejrzli¬wie. Prawdopodobnie z trudem
wstrzymywała się z prośbą o chuchnięcie,
–A co się robi w łazience? – odpowiedziała Maria, wzrusza¬jąc ramionami. Myślała teraz
intensywnie, jakim cudem zdoła wziąć torebkę z dokumentami i prysnąć do tego samochodu. W
tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Poszła otwo¬rzyć, a ojciec niemal następował jej na
pięty.
W drzwiach stał Jacek z miną doskonale obojętną.
–O, doktor Brudzyński… Tato, poznałeś doktora wczoraj. Ojciec przywitał się z niepewną
miną.
–Pan leczy moją córkę, tak? Coś tam słyszałem.
–Tak – odrzekł Jacek tonem artystycznie chłodnym. – Pani Mario, mieliśmy jechać do pani
nowego terapeuty. Jest pani gotowa?
Maria połapała się natychmiast i wzruszyła ramionami.
–To dzisiaj miało być?
–Dzisiaj. Zapomniała pani. Za dużo pani ostatnio zapomina. Sama pani widzi. No już.
Torebka, kurteczka i jedziemy.
–Gdzie pan ją zabiera? – Matka zaniepokojona też przy-dreptała do drzwi.
–Do Żyrardowa, szanowna pani, do poradni dla uzależ¬nionych. Mamy umówioną wizytę.
Obiecałem Aleksowi, że zawiozę żonę gdzie trzeba, akurat mam dziś wolny dzień, mogę coś zrobić
dla przyjaciela. Mam nadzieję, że państwo wiedzą, o czym mówię.
–Wiemy. – Matka pokiwała głową z rezygnacją. – Aleks nam powiedział.
–Bardzo rozsądnie. Tu się nie ma co pieścić. No jak?
–Mogę iść.
–Do widzenia państwu – powiedział Jacek. – Za dwie godziny będziemy z powrotem. Będę
chciał i z państwem porozmawiać.
–Oczywiście, panie doktorze – odrzekli jednym głosem państwo Kwiatkowie.
Pan doktor i zachwycona jego pomysłowością Maria bez przeszkód opuścili Osiedle Tkalnia
i odjechali w kierunku Ży¬rardowa. Tam zatrzymali się na pierwszym postoju taksówek.
–Dokąd teraz?
–Mam pewien pomysł, ale trochę dziwny. Czy ty poznałeś matkę Aleksa?
–Twoją teściową? Przelotnie. Ale wiem, co jest na rzeczy. Aleks mi kiedyś opowiedział,
obaj byliśmy wtedy na bani, ale zapamiętałem. Ona zwiała od swojego męża tak samo jak ty od
Aleksa, co? Być może już wiemy, skąd te skłonności do damskiego boksu. Genetyczne. Chyba że
się źle domyślamy.
–Ale ona ze swoim wytrzymała dłużej niż ja. Po naszym ślubie od niego odeszła. A na
ślubie była bardzo sympatyczna. Powiedziała coś takiego, co mnie wtedy zdziwiło. Że gdybym
kiedykolwiek potrzebowała pomocy, to ona jest do mojej dyspozycji. Myślałam, że to taka
kurtuazja. A to mogło być całkiem konkretne… Teraz będzie jej przykro, że synek się wdał w
tatusia.
–Takie życie – stwierdził Jacek filozoficznie. – Maryś, życzę ci szczęścia. I pamiętaj,
czekam na twój telefon. A teraz wrócę do twoich rodziców i rozwieję ich złudzenia.
Uściskali się serdecznie, trochę jak para konspiratorów wo¬żących bibułę w stanie
wojennym i rozjechali w dwie strony świata: Jacek pojechał taksówką w stronę Osiedla Tkalnia, a
Maria w stronę Grójca, gdzie zamierzała dostać się na gier-kówkę i skręcić na południe.
Aleks zadzwonił, zanim Maria zdążyła dojechać do Piotr¬kowa. Widocznie Jacek wrócił do
domu, wyjaśnił państwu Kwiatkom to i owo, a oni nadali komunikat.
–Maria? Co ty wyprawiasz, na miłość boską?! Poczuła wielką gulę w gardle, ale policzyła
do dziesięciu odpowiedziała spokojnie:
–Wiesz, co wyprawiam. I wiesz dlaczego, więc po co głupio pytasz?
–Proszę, wracaj natychmiast!
–Przeszkadzasz mi prowadzić.
–Mario, to jest niemożliwe, żebyś mnie zostawiła! Ja cię kocham! Nie wyobrażam sobie
życia, cholera, bez ciebie! Ty mnie też kochasz!
–A tu się mylisz. – Maria zjechała na stację paliw i stanęła w zatoczce. – Coś mi się takiego
porobiło, że już cię nie kocham. Sama byłam zdziwiona, bo nie myślałam, że to możliwe. List do
ciebie napisałam, czytałeś już?
–Nie, jestem w pracy. Twoja mama dzwoniła. Wracaj. Ro¬bisz straszny błąd. Wracaj.
Przysięgam, że nie będę… że nic ci nie zrobię. Nie podniosę na ciebie ręki, chociaż, jak Boga
kocham, należy ci się! Wracaj!
–Aleks, raz na mnie rękę podniosłeś i nie dam ci drugiej takiej możliwości. Jak wrócisz do
domu, przeczytaj mój list, wszystko ci napisałam…
–Masz kogoś! Co ja mówię, przecież wiem kogo! Ten mały gnojek, konował z bożej łaski,
obiję mu mordę, jak tylko go zobaczę…
–Masz na myśli Jacka? To jesteś w błędzie. Jacek tylko pomógł mi zwiać własnym
rodzicom, bo oni ci wierzą, w prze¬ciwieństwie do mnie. Powiedziałeś im, że jestem pijaczką. Ty
naprawdę jesteś drań. A Jacek doskonale wie, jak wyglądała prawda. Nie zgłosił na policję, bo go
prosiłam, inaczej już byś siedział. Będzie świadkiem na naszej rozprawie rozwodowej… kiedy już
do niej dojrzeję, bo na razie muszę sobie ułożyć życie na nowo.
–Dokąd ty się wybierasz, kretynko! Jak sobie zamierzasz dać radę beze mnie!
–A to już moja sprawa. I nie dzwoń do mnie, bo za chwilę będę miała nowy telefon i nowy
numer. I jak będę miała do ciebie interes, to zadzwonię sama.
Telefon eksplodował stekiem wyzwisk i pogróżek. Maria posłuchała jeszcze chwilę i
wyłączyła komórkę. Znowu jej się ręce trzęsły – ale nie głos, kiedy rozmawiała – to ją pocieszyło.
Wysiadła z samochodu i poszła do baru, gdzie zamówiła kawę i hot doga (żucie uspokaja!).
Zadzwoniła do Jacka, który nie wydawał się wcale przestraszony groźbą obicia mu mordy.
Opowiedział Marii, jak próbował uświadomić jej rodziców i nawet trochę mu się udało zrobić
wyłom w ich poglądach, nie do końca jednak, bo, jak widać, od razu zadzwonili do kochanego
zięcia.
–Ty się o nic nie martw, Marysia – powiedział tonem nie¬zrównanego doktora Pawicy. –
Jesteś młoda, wolna i kumata.
Nie widzę powodów, dla których nie miałabyś sobie pora¬dzić w życiu. Jedź dalej, tylko
uważaj na piratów drogowych. I suszarki.
To znaczy synowej na wylocie? A co? Ach, Aleks się nie spraw¬dził? Ach, zachował się
podobnie jak tatunio? To okropne, Olu, jak ty się musisz z tym czuć! No tak, to absolutnie
zrozumiałe, że synowa dała nogę. Kiedy przyjedzie? Jutro? Pojutrze? Do¬skonale. Ona, Lila,
będzie czekała z kolacją, bo pewnie dziew¬czyna pojedzie cały boży dzień. Na pewno wszystko
będzie w porządku. Niech już ona się nie martwi. No to całuskowo, kochana Olu, a ty też mogłabyś
przyjechać, najlepiej w lecie, kiedy będą jakieś imprezki z żaglowcami!
–Jakaś fajna ta twoja Lila – zauważyła Maria, słuchająca tego wszystkiego przez głośniczek.
–Bardzo – przyświadczyła Olga, kiwając głową energicz¬nie. – Optymistyczna.
Niezatapialna Molly Brown. Polubisz ją, nie widzę innej możliwości. Ale jutro cię jeszcze nie
puszczę. Wyskoczymy sobie na Sarnie Skały, chcesz? Złapiesz trochę prawdziwego powietrza,
zanim wrócisz do miasta i do cywi¬lizacji beztlenowej.
Poszły na te Sarnie Skały, tonąc w tatrzańskim wiosen¬nym błotku. Olga miała nadzieję, że
może już zakwitnie jakiś nadgorliwy dębik ośmiopłatkowy, ale na dębik było jeszcze za wcześnie.
Spod płatów śniegu wyglądały tylko płożące się malutkie listeczki, podobne do liści zwykłego
dębu.
–Tego są tu całe łany – powiedziała Olga, gmerając ręką w śniegu, beznadziejnie
poszukując choćby jednego kwiatka. – Ja je uwielbiam. Takie małe kwiatuszeczki, mają po osiem
płatków, białe. Na Boczaniu też są i też dużo. Kiedyś rąbnęłam kępkę i posadziłam sobie na
skalniaku, a potem latałam do spowiedzi, bo one są chronione. Chyba dostałam przebacze¬nie, bo
mi się przyjęły. Ale woleje oglądać na ich naturalnym stanowisku. Ty lubisz kwiatki?
–Lubię, ale się na nich nie znam.
–A to błąd. Trzeba się znać na kwiatkach. Dębik ośmio¬płatkowy. Dryas octopetala. • – O
matko. Nie licz na mnie. Boskie słońce. Opalimy się.
–Najlepsze słońce wiosenne.
–Właśnie. A jutro… skaczemy w przepaść. – W głosie Marii niespodziewanie zabrzmiała
gorycz.
–Nie myśl tak. Myśl inaczej. Zaczynasz nowe życie.
Teściowa i synowa pożegnały się w poniedziałek o ósmej rano. Dobry nastrój gdzieś im się
ulotnił i obie były poważne.
–Przykro mi, że mój syn się nie sprawdził – powiedziała Olga tonem mającym udawać
beztroski.
Maria uściskała ją serdecznie.
–Tylko się teraz tym nie katuj. Wyszło, jak wyszło. Jadę do tej twojej Lilki. Pozdrowię ją od
ciebie, chcesz?
–Oczywiście. A ty się trzymaj. Jedź już, boja chyba jednak znowu będę beczeć. A ty nie
becz, tylko skup się na drodze. Gapcio, całuj gościa.
Podhalańczyk wspiął się na tylne łapy, bez trudu sięgnął do twarzy Marii i obdarował ją
solennym buziaczkiem. Jego pani wzięła go za obrożę i oboje weszli do domu. Teraz Maria też
miała ochotę popłakać, ale opanowała się. Wsiadła do yarisa, zatrąbiła i odjechała. Nie widziała już
teściowej szlochającej bezradnie za koronkową firaneczką w kuchennym oknie.
Kiedyś dawno temu ktoś opowiedział Marii historyjkę: za górami, za lasami, za morzami i
rzekami był sobie kraj, a w tym kraju stał złoty pałac. Mieszkała w nim piękna kró¬lewna.
Któregoś dnia królewna wyszła na balkon w swoim pokoju, ogarnęła wzrokiem bezbrzeżne dale i
powiedziała: „Cholera jasna, jak ja mam wszędzie daleko!".
W dziesiątej godzinie jazdy Maria była skłonna przypusz¬czać, że królewna miała ten pałac
w Szczecinie.
Pani Lilianna Bronikowska mieszkała, na szczęście, w miej¬scu łatwym do zlokalizowania,
nawet bez pomocy GPS-a… Maria nie zabrała go z samochodu Aleksa wyłącznie przez
zapomnienie. Ulica Zygmunta Starego znajdowała się na ty¬łach Wałów Chrobrego, które
imponowały wielkością i urodą wszystkim wjeżdżającym do miasta przez Trasę Zamkową. Maria
wjeżdżała właśnie Trasą i miała teraz po lewej ręce oranżowozłocistą Odrę z następnymi mostami i
wysokimi bu¬dynkami poczty, dworca i kolei, za którymi właśnie zaczynało na czerwono
zachodzić słońce; po prawej zaś tę samą Odrę, ale intensywnie błękitną, bo inaczej oświetloną, ze
słońcem, a dalej przysadzisty elewator, stocznię i port najeżony dźwi¬gami. Szczecin robił co mógł,
żeby wynagrodzić jej jedenaście i pół godziny jazdy. Poczuła się dobrze usposobiona do tego
miasta, tak pięknego od pierwszego wejrzenia. Ciekawe jakie będzie drugie.
Drugie wejrzenie, czyli pani Lilianna, też było raczej ko¬rzystne. Mała kobietka, z włosami
przypominającymi pasiasty ogon szopa pracza, fantastycznie jak na tak wczesną wiosnę opalona, z
żywymi, wesołymi oczkami. Ubrana była w czer¬woną spódnicę i czarny topik, na który narzuciła
bajecznie kolorową męską koszulę w palmy i hibiskusy. I ona jest osiem lat starsza od Olgi? Nie do
uwierzenia.
Co innego podskubywanie kur i czapka ptaszniczki – TO stało się nagle jak najbardziej
zrozumiałe.
–Witaj, dziecko – powiedziała, obrzuciwszy Marię bystrym spojrzeniem. – Wchodź i czuj
się u siebie. Mam gości, to przy¬jaciele. Czekaliśmy na ciebie, prawdę mówiąc.
Maria nie spodziewała się komitetu powitalnego, ale uznała, że najważniejsza jest
ewidentna życzliwość kolorowej starszej pani. Posłusznie weszła za nią do saloniku, gdzie zastała
olejną doskonale zadomowioną parę staruszków: kościstą damę o postawie dragona oraz siwego
faceta z odrobinkę jakby łajdackim wyrazem twarzy. Oboje równie pięknie opa¬leni jak gospodyni.
–Jest nasza Marysia – oznajmiła pani Lila uroczyście. – Sy¬nowa mojej młodszej kuzynki
czy jak tam, nigdy nie chciało mi się rozkminiać tych wszystkich zawiłości w pokrewieństwach.
Słowa „rozkminiać" nauczył mnie inny mój przyjaciel – uznała, że winna jest Marii wyjaśnienie. –
Młody bardzo, licealista. byliśmy w jednej załodze na Karaibach.
Na Karaibach! Stąd ta wspaniała opalenizna. Swoją drogą, odkąd to polskie babcie
szwendają się po karaibach? Jachtem, skoro mowa o załodze. Coś podobnego! Maria przywitała się
z panią Różą Chrzanowską, której uścisk dłoni przypominał żelazne obcęgi, i z Noelem Hartem,
który dla odmiany wyglądał jak łagodność sama. Pani Lila przedstawiła go jako Irlandczyka, który
był w Polsce, potem zwiał do Irlandii, a teraz znowu wrócił, no i jest.
–Uciekł od żony megiery. – Konwencjonalnie pojmowany takt i subtelność najwyraźniej
były dla pani Liii pojęciami względnymi, ale łagodnie uśmiechnięty Noel nie miał zamiaru się
obrażać. – Zupełnie jak ty, Marysiu, od tego swojego męża, damskiego boksera.
Skoro ten cały Noel się nie obraził, to ona, Maria, też nie musi. Zresztą starsza pani była
zabawna i sympatyczna z tym swoim bezpośrednim sposobem bycia. No i mówiła samą prawdę.
–Zapewne mamy z sobą wiele wspólnego – odezwał się Irlandczyk najczystszą polszczyzną.
– Uprzedzę pani pytanie, skąd tak dobrze znam pani język. Jestem slawistą, po Ujocie, wykładałem
w Dublinie, a teraz przyjechałem tu na zapro¬szenie córki, aby zostać dziadkiem.
–Ja też jestem filolożką – ucieszyła się mimo pewnego oszo¬łomienia wywołanego długą
drogą i nietypowym powitaniem.
–Ale po Uniwersytecie Warszawskim. Miałam w planie dok¬torat, z komparatystyki,
ogólnie rzecz biorąc, ale wyszłam za mąż i się urwało. Kiedyś do tego wrócę.
–A ja byłam prostą księgową – huknęła pani Róża. – Lilu, ta dziewczyna umiera ze
zmęczenia! Skoro przyjechała z Za¬kopanego! Sama za kierownicą, tyle godzin! Trzeba ją szybko
nakarmić i położyć spać!
–Nie jest tak źle – zaprotestowała Maria, której całe towa¬rzystwo zaczęło się podobać. –
Napiłabym się herbaty…
–Ja zrobię – zerwał się Noel. – Herbata to moja specjalność. A Lila chowa dla pani jakieś
nadzwyczajne kanapki.
Kilka minut później na stole pojawiła się taca z mister¬nymi tartinkami – były
mikroskopijne, za to w ilościach przemysłowych, bo taca miała rozmiary małego boiska do piłki
nożnej. Noel przytaszczył prawie równie wielką tacę z zastawą do herbaty i dodatkowo kilka
butelek ładnie schłodzonego guinessa.
–Przechowuję trochę tego u Liii na wszelki wypadek – wy¬jaśnił Marii. – Narodowe
bogactwo mojego kraju. Lubi pani?
–Nigdy nie próbowałam.
–Polecam. Może nawet bardziej niż herbatę. Lać?
Chwilę później Maria pochłaniała małe cuda obłożone róż¬nościami i popijała ciemnym
piwem z mocną pianą. Spodobał jej się wyrazisty smak napoju, co wywołało uśmiech
zadowo¬lenia na twarzy irlandzkiego patrioty.
Pani Lila patrzała na nią uważnie, jakby tylko czekała na moment, kiedy się pożywi i będzie
ją można zasypać pytaniami. Maria poczuła się tym rozśmieszona.
–Uważasz, że jesteśmy trójką strasznych staruchów żyją¬cych cudzym życiem? –
Niespodziewane pytanie gospodyni było przerażająco bezpośrednie. Maria zakrztusiła się tartinką.
–To pozory. W istocie jesteśmy dosyć wścibscy, ale to wynika z naszej ogólnej życzliwości.
Bo my ogólnie lubimy ludzkość. _ Wychodzimy z założenia, że w rewanżu ludzkość polubi nas –
zarechotała pani Róża, delektując się tartinką z łoso¬siem. – Pani będzie mieszkać u Lilki – raczej
stwierdziła, niż spytała. – To ja mam propozycję, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Taki żeglarski
zwyczaj. Wiek nie ma znaczenia.
–Państwo są żeglarzami… To bardzo miła propozycja. Mam na imię Maria.
–Raz się trafiło – zachichotała prawdomówna pani Róża.
–Z tym żeglarstwem.
–Ale za to na Karaibach – podkreśliła pani Lila. – British Virgin Islands – dodała ze
smakiem. – Rozumie pani… to jest, rozumiesz, że czka nam się tymi Karaibami mniej więcej co
sześć sekund. – Pochłonęła kolejną kanapeczkę.
–Wcale się nie dziwię – roześmiała się Maria.
–Ale nie będziemy przecież mówić do ciebie „Mario", jak na ambitnym filmie nurtu
egzystencjalnego – mruknął Noel.
–Jakie lubisz zdrobnienia?
–Mąż mnie nie zdrabniał, bo uważał, że to gminne… prze¬praszam cię, Noelu. Mój
ulubiony profesor i prawie promotor mówił do mnie „Maryniu"…
–Zrozumiałe, pewnie lubił Sienkiewicza – kiwnął głową Noel, slawista, który doskonale
znał „Rodzinę Połanieckich".
–A tak to była Marysia, Maryś, różnie. Mani nie lubię. A mój dziadek mówił do mnie
„Mareszka". To kaszubskie. Dziadko¬wie Kwiatkowie byli Kaszubami.
–Pięknie! – Noel był wyraźnie zachwycony. – Mareszka. Kaszubska Mareszka. Jestem za.
Czy zechcesz dla nas być Mareszka?
–Z przyjemnością. – Ogólna życzliwość starszych państwa i może też trochę guiness
sprawiły, że Maria czuła się coraz lepiej. – Nie byłam Mareszka od dzieciństwa.
–Jakie masz plany, Mareszko? – Pani Róża wyraźnie chciała jak najszybciej przejść do
rzeczy.
–Chcesz uczyć w szkole? – spytał Noel. – Ja uczę w bardzo dobrej szkole, ale tam już mają
komplet nauczycieli. Może jednak moja dyrektorka będzie mogła pomóc. Czy wolisz startować od
razu na uniwersytet?
–Myślałam o jednym i o drugim, ale doszłam do wniosku, że ani jedno, ani drugie. Nie
chciałabym przez jakiś czas być nękana przez Aleksa, mojego męża. Muszę sobie przetrawić różne
rzeczy, a jak on mnie dopadnie, to nie będę miała spo¬koju. On będzie szukał na uniwersytetach i
w szkołach…
–Ty jeszcze nie wiesz, czy chcesz się z nim rozwieść, co? – zagadnęła domyślnie pani Lila.
– Uciekłaś od niego, ale nie wiesz, czy nie zechcesz wrócić?
–Moim zdaniem to bardzo mądre podejście – pochwaliła Marię pani Róża. – Masz wiele
rozsądku, moje dziecko. Pod wpływem wydarzeń podjęłaś decyzję, ale nie jesteś pewna, czy ta
decyzja jest słuszna. Musisz pomyśleć. To rzadko spotykana postawa. Ja cię popieram.
–Wszyscy cię popieramy – powiedziała z pewnym znie¬cierpliwieniem pani Lila. – A ja
uważam, że nie powinnaś do niego wracać, chociaż to mój daleki krewniak, ten Aleks. Olga
cierpiała niepotrzebnie ponad trzydzieści lat. Oczywiście, zrobisz, co zechcesz. Jak stoisz
finansowo?
Po raz kolejny bezpośredniość gospodyni nieco Marią wstrząsnęła.
–Mam pieniądze, wypłaciłam sobie z naszego konta hono¬rarium za pracę domową,
gotowanie, sprzątanie i tak dalej. Ale wolałabym tego wszystkiego nie wydawać, tylko zachować na
czarną godzinę, i znaleźć sobie jakieś zajęcie.
–Ale jakie?
–Nie śmiejcie się ze mnie, ale miałam takie dwa skojarzenia, jak jechałam do was z tego
południa. Po pierwsze, jestem Marysia, a Marysie to były służące. Po drugie, jeśli nie liczyć mojej
komparatystyki, przekładów poetyckich i tych rzeczy, to ja najlepiej umiem być gospodynią
domową. Miałam ogromne mieszkanie, wydawałam proszone obiadki i przyjęcia, i nawet, powiem
wam, wcale mnie to nie brzydziło… zanim mi się nie znudziło, skąd zresztą cały problem…
–Nie nazywaj tego problemem – zauważył łagodny Noel. – To raczej rozwiązanie
problemu… mam na myśli twoją rejte¬radę. Kiedyś zrobiłem podobnie i uważam, że miałem rację.
Nie ma sensu męczyć się całe życie, jak twoja teściowa, Mareszko.
–Ludzie od nas wyjeżdżają od lat sprzątać i zmywać gary w Ameryce albo w Anglii czy
Szkocji, a ja mogę zmywać gary i sprzątać w Polsce, bo generalnie wolę mieszkać w Polsce niż
gdzie indziej.
–Coś w tym jest – bąknęła Róża. – Ale ja tam nie wiem… Zapadła cisza. Noel popijał swoje
piwo, pani Róża bębniła kościstymi palcami w stół, pani Lila marszczyła się okropnie i chyba
usiłowała sobie coś przypomnieć, Maria kończyła dziewiątą miniaturową tartinkę.
–Wiem!
Pani Lila przestała się marszczyć a oczy jej błyszczały. – „Czwarta pięćdziesiąt z
Paddington"!
–O czym ty mówisz, Lilu? – - Nie czytasz kryminałów, Różo! – Ależ czytam, Lilu!
–Ale może nie te co trzeba – wtrącił łagodząco Noel. – Ja wiem, o czym Lila mówi. To jest
taki kryminał Agaty. Tam była gospodyni domowa do wynajęcia.
–Właśnie – podjęła pani Lila z błyskiem w oku. – Ona się nie wynajmowała codziennie na
godziny, tylko sprowadzała się do rodzin, tych angielskich, na kilka tygodni. I sprawiała, że życie
pani domu stawało się rajem. Bo ta dziewczyna robiła za nią wszystko.
–Wszystko, to odpada – mruknęła kandydatka na gosposię.
–Usług seksualnych świadczyć nie będę za żadne pieniądze.
–Ona też nie świadczyła – uspokoiła ją pani Lila. – Sprzą¬tała, gotowała, opiekowała się
dziećmi, zdejmowała biednym paniom domu wszelkie ciężary z głowy. Dzieci ją uwielbiały. Panie
domu też. Najdalej po dwóch tygodniach, o ile pamiętam, odchodziła. Kasowała tych państwa na
całkiem niezłe pienią¬dze. Wracała po roku na kolejny miesiąc i panie zachłystywały się na jej
widok z radości. Może byś też tak spróbowała.
–Chętnie będę kasowała państwa na niezłe pieniądze -oświadczyła Maria. – Tylko ja wolę
na godziny. Albo na dni. Dwa dni tu, dwa dni tam. Nie wiem, czy u nas jest zapotrze¬bowanie na
takie gosposie, co to przyjdą na miesiąc albo dwa. U nas chyba raczej ludzie chcieliby na stałe, za
to nie codziennie.
–Tylko pamiętaj, moja droga, ważny jest pijar – zatroszczyła się pani Róża. – My ci chętnie
damy lewe referencje. Ci twoi nowi pracodawcy muszą wiedzieć, że zatrudniają absolutny brylant i
dlatego muszą solidnie zapłacić.
–Trzeba dać ogłoszenie w Internecie – podpowiedziała Lila, która była wielką zwolenniczką
elektronicznej komunikacji międzyludzkiej.
Róża pokręciła głową.
–To nie jest dobry pomysł, z tym Internetem. Ja uważam, że tylko ustne polecenie, najlepiej
w głębokiej tajemnicy. Brylanty nie ogłaszają się ani w Internecie, ani po gazetach. Trzeba po¬siać
taką wiadomość, że supergosposia, osoba ekscentryczna, znudziła się dotychczasowymi
chlebodawcami w Warszawie… albo lepiej w Krakowie i szuka nowych domów, nowych
wy¬zwań. Rozumiecie – zapaliła się starsza dama – doprowadziła te poprzednie domy do
absolutnej doskonałości i normalnie nie ma tam już nic do roboty, samo się kręci.
–Nikt nie kręci, nie pompuje, sama woda widryzguje -podpowiedziała Lila z niejakim
przekąsem.
–No właśnie, dokładnie tak! _ A jak zamierzasz posiać tę wiadomość? _ Mamy wielu
przyjaciół – wtrącił Noel, dotychczas w za¬słuchaniu sączący guinessa. – Agnieszka ma szkołę dla
ambit¬nych, również finansowo. Grzegorz ma pacjentów i pacjentki, może któraś pani skarżyła się,
że się nie może samorealizować przez ten okropny dom, tylko sprząta i sprząta, a wolałaby chodzić
do teatru.
–Ja mam znajomych w teatrach! – zawołała Lila. – Tylko że oni groszem raczej nie
śmierdzą…
–Alina pracuje w wypasionej klinice – przypomniał Noel.
–Słuchajcie, dziewczynki i chłopcy – zachichotała nagle Róża. – Marceli dom wymaga
pilnie miotły… To by Mareszka miała na pół roku roboty…
–A nie – powiedziała Lila z tajemniczym uśmiechem. – Nie znacie nowin. A ja znam.
–Bo masz wtyczkę w Stolcu – wzruszyła ramionami Róża. – Nie patrz tak na mnie,
Mareszko, jedna nasza znajoma mieszka w takiej wsi, co się nazywa Stolec. A Liii syn, Eduś, to jest
epuzer tej znajomej. No, kawaler, kandydat na męża, chociaż to tak do końca nie wiadomo. Ona jest
flejtuch i nie sprząta w domu wcale, wszystko podmiata pod dywan. Chyba że czegoś nie wiem? –
Zawiesiła głos.
–No, nie wiesz, nie wiesz. Ty, Noelu, też nie wiesz. Ale ja wam powiem – Lila napawała się
swoją pozycją osoby, która WIE, podczas gdy inni nie wiedzą. – Otóż Marcela zaczęła sprzątać.
Idzie jej po prostu nadzwyczajnie. Eduś znowu siedzi na gruszy, odkąd mu ptaki zaczęły
przylatywać, a Marcelka sprząta aż furczy.
–Czy zaczęła od pokoju dziecinnego? – zagadnął niewinnie Noel.
–O matko!
–Ty nie bądź taki domyślny Irlandczyk! Owszem, sprząta pokój dziecinny. Zostanę babcią!
–Patrz, to oni się tak pięknie pogodzili po tych Karaibach! – Róża z wrażenia wypiła jednym
haustem pół filiżanki herbaty. – Noel, nalej mi piwa, proszę!
–Pogodzili się po Karaibach i, jak znam naturę ludzką, to teraz Marcela pęknie, a nie wpuści
do domu obcej kobiety, zwłaszcza młodszej i ładniejszej od siebie. U Marcelki Marysia nie zarobi.
Chyba żeby się przebrała za starą wiedźmę…
–Tak jak my kiedyś…
Maria nie była pewna, czy dobrze słyszy. Dwie stare wiedźmy przebierały się za stare
wiedźmy? No, uczciwie mówiąc, to nie są wiedźmy, tylko całkiem sympatyczne staruszki, ale
przecież staruszki. Może się bawiły w Halloween.
Lila zauważyła jej spojrzenie.
–Kiedyś ci opowiemy*. Teraz chyba naprawdę powinniśmy skończyć mityng, bo w końcu
nam się przewrócisz. Zaprowa¬dzę cię do twojego pokoju. Jutro będziesz sobie odpoczywać, a my
rozpuścimy wici.
Przez chwilę Maria poczuła się jak mała Mareszka, którą babcia zabierała dziadkowi w
połowie najlepszej zabawy i kładła do łóżka. Trzeba zresztą przyznać babci, że wiedziała, kiedy
zaingerować i robiła to tylko wtedy, gdy Mareszka na¬prawdę padała z nóg. Tak jak teraz.
Pożegnana życzliwymi okrzykami Róży i Noela, zapew¬niających ją, że owszem, jutro od
rana zaczną intensywnie poszukiwać dla niej pracy, Maria pozwoliła się zaprowadzić do
przeznaczonego dla siebie pokoju gościnnego, miłego i przytulnego, którego ściany obwieszone
były powiększo¬nymi zdjęciami aktorów i aktorek w stylowych fryzurach i przedziwnych
perukach. Wiele koafiur zdobiły najróżniejsze pióra, widać kurze doświadczenie z dzieciństwa
pozostało dla Lilianny nieustającą inspiracją.
Maria wypakowała tylko kilka niezbędnych rzeczy z pod¬ręcznej torby, wzięła szybki
prysznic i padła na łóżko. Zanim zasnęła, spłakała się rzetelnie na myśl o tym, że nigdy już babcia i
dziadek nie pochylą się nad jej łóżeczkiem, aby na dwa głosy powiedzieć jej „dobranoc". Sama nie
wiedziała, dlaczego właśnie ta sprawa wydała jej się w tej chwili naj¬ważniejsza – i najsmutniejsza
– na świecie.
Kiedy zasnęła, śniło jej się, że jest w ogromnym i bardzo wytwornym domu mody dla
służących, gdzie na wiesza¬kach wiszą rzędy identycznych fartuszków, w gablotach leżą te
okropne, nietwarzowe, angielskie czepeczki pokojówek, a w stojakach stoją niezliczone miotły na
długich kijach.
Następny tydzień Maria spędziła na przyzwyczajaniu się do nowego miejsca i swojej nowej
sytuacji – osoby ponownie wolnej. O tym, że jest też osobą, która porzuciła właśnie dom i męża,
wolała na razie nie myśleć. Pani Lila wykazała się zdumiewającym (przy tym jej strasznym
wścibstwie) taktem i pozostawiła ją właściwie samą sobie – jeśli nie liczyć dosko¬nałych posiłków,
na które zapraszała ją, kiedy Maria akurat była w domu.
Na wszelki wypadek Maria wrzuciła do Internetu ogło¬szenie o „idealnej gosposi prawie do
wszystkiego" i drugie, poważniejsze, o „idealnej gospodyni twojego domu". Nikt akoś nie
odpowiedział ani nie zadzwonił, mogła więc zająć się zwiedzaniem miasta. Chciała wiedzieć, czy
będzie w stanieje olubić. Wyobrażała je sobie trochę jak gigantyczne koszary, a to za sprawą Liii,
która uświadomiła ją, że jeszcze sto lat temu z małym kawałkiem Szczecin był w istocie miastem
militarnym, garnizonowym, kompleksem wielkich fortyfikacji z kilkoma gwiaździstymi
twierdzami.
–Fort Leopolda, Fort Wilhelma i Fort Prrrrrojssen. – Lila ze szczególnym smakiem
wymawiała nazwę Fortu Preussen, warcząc i sycząc w sposób, jak jej się wydawało, wybitnie
pru¬ski. – Tu, gdzie my mieszkamy, był Fort Leopolda. Przerobili go na Wały Chrobrego z
przyległościami. To znaczy oni go przerobili na Hakenterrasse, Niemcy, mam na myśli. Chcieli się
podlizać swojemu burgemajstrowi. On był nawet nadbur-gemajster, ten Haken, a potem chyba
minister finansów, no, to zrozumiałe, że się podlizywali. Dopiero za nas to są Wały Chrobrego.
Niektórzy mówią, że Chrobry w tym miejscu pale graniczne kazał wbijać w wodę, aleja myślę, że
to bzdura. Tu jest głęboko. Teraz tu na tej rotundzie, na Wałach, odnowili stary napis
„Hakenterrasse". Jakbyś się chciała naprawdę wszystkiego dowiedzieć, to w ratuszu jest muzeum
miasta.
–Nie przepadam za muzeami. Ale zastanowię się. Na razie chyba połażę po mieście,
zobaczę, jakie jest.
Lila udzieliła jej jeszcze kilku niezbędnych instrukcji i Ma¬ria ruszyła „w kurs". Wałęsała
się po Wałach i po nowiutkiej Starówce, zajrzała do katedry i do kościoła Świętego Jana
Ewangelisty, powędrowała w stronę magistratu, minęła go i zachwyciła się Jasnymi Błoniami, a
zwłaszcza wspaniałymi alejami starych platanów. Wróciła nad Odrę i obejrzała sobie zamek. Zero
skojarzeń z garnizonem i koszarami.
Szczecin do niej przemówił.
Przemówiła i ona do niego.
–Chyba u ciebie zostanę – zawiadomiła miasto z wyżyn zamkowego tarasu, opierając się o
wielką lufę czegoś, co po¬dobno parę wieków temu było armatą. O ile sama lufa może być armatą.
– Podobasz mi się.
–Ty mnie też – zapewnił ją męski głos tuż obok. – W życiu nie widziałem takich pięknych
włosów.
Włosy Marii miały aktualnie naturalny złotokasztanowy połysk i długość lekko poza
ramiona. Nie chciało jej się dzisiaj czesać, zebrała je więc gumką recepturką w klasyczny koński
ogon z lat sześćdziesiątych.
Facet, który stał – jak się okazało – o metr od niej, czego nie zauważyła zamyślona,
wyglądał jak ucieleśnienie Leńskiego, romantycznego młodzieńca z wiekopomnego poematu
Alek¬sandra Siergiejewicza Puszkina „Eugeniusz Oniegin". Maria wielbiła ten poemat, jednak od
słodkiego gamonia Leńskiego, który kompletnie bez sensu dał się zabić, zdecydowanie wolała jego
zabójcę, rzeczonego Oniegina, razem z jego wszystkimi romantycznymi rozterkami i nietrafionymi
decyzjami. Ona też popełniała życiowe pomyłki. Niemniej ten tu Leński robił sympatyczne
wrażenie, z tymi błękitnymi oczami pełnymi wyrazu, długimi, jasnymi włosami, i gitarą, którą
dzierżył w objęciach.
–Idziemy na kawę? – spytał bezczelnie Leński. Miał lekki rosyjski akcent. Coś podobnego.
– „Przystojny i bogaty Leński o duszy iście getyngeńskiej" – zacytowała wbrew sobie. Wcale nie
chciała odzywać się do obcego nachała, samo wyszło.
Obcy nachał się ucieszył. – Że niby ja? Pani lubi Puszkina?
No proszę. Nachał rozpoznał Puszkina. Może po Leńskim. Gitarę ma, pewnie zna się na
muzyce, chodzi do opery.
–Pan też?
–Proszę pani! Ja jestem Rosjaninem! No, to by coś tłumaczyło.
–Nie wszyscy moi rodacy kochają Mickiewicza, proszę pana.
–A ja Puszkina kocham. Wcale nie dlatego, że mi się kazali uczyć „Borodina" w szkole.
Uważam, że on jest genialny. Pani pozwoli, Aleksandr Winogradów. Dla pani może być Aleks. Moi
polscy przyjaciele mówią do mnie Aleks. Niektórzy.
–Nie znoszę imienia Aleks. Właśnie uciekłam od jednego. Nie rozumiała, dlaczego mu to
powiedziała. Obcemu człowiekowi!
–A, to ja się cieszę. Bo tak naprawdę to ja jestem Sasza. Sa-sza Winogradów, native
speaker, tłumacz i poeta z bożej łaski oraz śpiewak. Bardzo skromny śpiewak. W każdym razie nie
piosenkarz. Pieśniarz?… Tak sobie przy gitarze śpiewam troszkę.
–Okudżawę i Wysockiego?
–No tak, tu wszyscy ich uwielbiają, nie wiem, jakim cudem. A ja jeszcze śpiewam takie
rosyjskie pieśni więzienne, nie wiem, czy pani słyszała… – „Bradziaga" – rzuciła Maria w
przestrzeń.
–Właśnie. U nas to się trochę inaczej wymawia…
–To się spolszczyło. U nas się mówi „bradziaga" i „zabradziażyć".
–Zabradziażyć! No tak, to mniej więcej jak zahulać, zaguliał'. „Ech, zaguliał, zaguliał,
parień maładoj"! Zahulał chło¬pak młody… i słusznie, tak należy robić w młodości. Pani jest
językoznawcą?
–Teoretyczką literatury.
–Być nie może! Ja byłem historykiem literatury, tam, u sie¬bie, w Saratowie. Ale tam jest
nadprodukcja nauczycieli rosyj¬skiego. A tu ostatnio zrobił się deficyt. Żona mnie tu przysłała.
–A pan obce baby zaprasza na kawę. Ładnie to? – Ładnie, bo ona mnie puściła kantem
natychmiast po moim wyjeździe. Podejrzewam, że właśnie dlatego wysłała mnie do Polski. Żeby
mieć swobodę. A ja się zadomowiłem. Jedenasty rok tu siedzę.
–W Szczecinie?
–W Szczecinie ósmy. Przedtem byłem w Gdańsku, tam mnie kolega ściągnął, ale jakoś mi
nie szło. Potem dwa lata w Bydgoszczy. A potem dowiedziałem się o tym etacie w Szczecinie. No i
jestem. I tu mi idzie doskonale. Już prawie zapuściłem korzenie. A pani co? Do kogo pani
powiedziała* że z nim zostanie? _ Do miasta. – Maria wykonała szeroki gest ręką, wskazując
panoramę Szczecina od strony rzeki. _ No proszę – ucieszył się Leński-Winogradow. – I naprawdę
pani uciekła od jakiegoś Aleksa? _ Naprawdę.
–To chodźmy na tę kawę. Zrehabilituję to szlachetne imię. Imię Puszkina, proszę zauważyć!
Tylko ja nie jestem Siergie-jewicz, a Fiodorowicz. Jak Borys Godunow. Też z Puszkina. Idziemy?
Porozmawiamy o poezji rosyjskiej i polskiej. A potem może zaśpiewam pani „Konie" Wysockiego.
–Mnie raczej jest potrzebny „Trolejbus" Okudżawy – za¬śmiała się Maria. – Chociaż
właściwie ja już do niego wsiadłam i różni ludzie mi pomagają. Pamięta pan? – „Twoi pasażyry,
matrosy twoi prichodiat na pomoszcz" – zacytował Sasza Winogradów, kiwając energicznie głową.
–No właśnie. Dziękuję za zaproszenie. I za rozmowę. Fajnie jest spotkać kogoś, kto lubi
Puszkina. Nie pójdę z panem na kawę, Sasza. Ale podobno Szczecin to jest wiocha z tramwajami,
tak mi mówiła pani, u której mieszkam. Jeśli to prawda, to kiedyś wpadniemy na siebie. Boja
naprawdę tu zostanę na jakiś czas. Ale na razie nie mam nastroju na randki. Do widzenia.
Wyciągnęła rękę, a Sasza pochylił się nisko i ucałował ją jak romantyczny Leński.
–A wie pani, jak śpiewał Wysocki? „Jeszcze nie wieczór"! Jeszcze się spotkamy. Jestem
pewien. Szkoda, że nie chce pani od razu ze mną rozmawiać. Czas minie, przyjdzie i rozmowa. Do
widzenia… powie mi pani, jak pani na imię?
–Maria.
–Pani nie wygląda jak Maria. Maria jest chudy, zimny pa¬tyczak. Pani wygląda jak
Marysia. Do widzenia, Marysiu.
–Czasami jestem Mareszką. To kaszubska odmiana Marysi.
–Mareszka! Pięknie. Mareszka pasuje. Tak jak nasza Ma-rusia. Ale ty jesteś Mareszka,
rzeczywiście. Do zobaczenia, Mareszko.
–Mario. Do widzenia.
Miała wielką ochotę obejrzeć się za nim… no to się obejrzała, któż jej zabroni? Sasza
Winogradów stał ze swą gitarą w czarnym futerale koło osiemnastowiecznej armaty, na tle
niebieskiego nieba z puchatymi chmur¬kami. Miał na sobie czarne spodnie i białą koszulę.
Wyglą¬dał stylowo. Wiatr rozwiewał mu długie, jasne włosy. No, Leński jak w pysk dał!
Pomachała mu ręką; niech sobie nie myśli, że odwróciła się tylko, żeby się pogapić. Odmachał z
leniwym wdziękiem.
–Sasza Winogradów? – Pani Lila zamarła na chwilę, prze¬szukując zakamarki pamięci. –
Nie słyszałam o takim. W te¬atrze chyba nie występował żadnym, w operze na pewno nie. Może on
jest jakiś off-coś tam. Artysta piwniczny. Kabareciarz. Trzeba było wziąć od niego numer telefonu.
Co tak patrzysz, dziewczyno? Uważasz, że nie wypada? Ech, i to ja, w moich latach, muszę
uświadamiać młodzieży, że żyjemy w dwudzie¬stym pierwszym wieku!
–Ja nie jestem taka nowoczesna jak ty, Lilu… Pani Lilianna popatrzyła na nią bystro.
–Uważasz, że jestem ZA nowoczesna?
–Nie, skąd. Po prostu ja taka nie jestem.
–Nie wiem, czy nie jesteś. Jak na moje wyczucie, postą¬piłaś ostatnio bardzo nowocześnie.
Bardzo dobrze zrobiłaś, nie wiem, czy już ci mówiłam, że cię pochwalam. Gorąco! Mężczyzna,
który bije kobietę, nie zasługuje na nią. Ani na nic dobrego w ogóle. A ty, być może, zasługujesz na
Saszę. Kto to wie? Trzeba było wziąć telefon!
Oczywiście Maria wcale nie była tego taka pewna, ale uznała, że z tym problemem musi się
zmierzyć pani Pultokowa.
Snując te lingwistyczne rozważania, Maria opuściła swoje potencjalne miejsce pracy i z
pewnym zdziwieniem stwierdziła, że jest odrobinę zdenerwowana. Śmieszne uczucie: zależeć od
fanaberii pani Giny Pultok. Będzie się musiała do tego przyzwyczaić. Ciekawe, czy pani Pultok jest
mocno fanabe-ryczna, czy tylko trochę.
Wrzask klaksonu z tyłu uchronił ją przed wjechaniem na skrzyżowanie przy czerwonym
świetle. Podniesieniem ręki podziękowała temu komuś, co miał lepszy refleks niż ona, i zaczęła
rozglądać się za możliwością zaparkowania. Udało jej sięt0 tuz za rondem.
Na miękkich kolanach wysiadła z yarisa. Należy jej się jakaś kawa. Albo lepiej czekolada.
Magnez, dużo magnezu. Gdzie tu coś takiego dają?
Wyglądało na to, że raczej nigdzie. Spytała jakąś starszą panią (starsza, to powinna być
tutejsza) i uzyskała wiedzę, że oto jedna z ulic odchodzących od tego tu Placu Zgody („on się, pani,
nazywał Plac Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, hi, hi, hi, ale to za tamtego Ruska, a i tak nikt tak nie
mówił, wszyscy tylko Plac Zgody i Plac Zgody"), no więc jedna ulic, o ta, ta (tu wyraźne wskazanie
dłonią, ramieniem i całą osobą), to jest, pani, deptak, i komu to był potrzebny taki deptak, ale tam są
jakieś kawiarnie, to sobie pani odpocznie, tylko na tych skubanych strażników musi pani uważać, o,
już mandat pani piszą, a tu są takie automaty do biletów na parkowanie…
Maria podziękowała życzliwej damie i popędziła się kłócić z panią od strefy płatnego
parkowania. Pani strefowa miała wytrzeszcz oraz aparat fotograficzny i dla odmiany wcale nie była
życzliwa.
–Ja na panią specjalnie patrzyłam – powiedziała z dużą satysfakcją, wkładając wydruk za
wycieraczkę. – Wcale się pani nie spieszyło.
–Ale ja nie jestem stąd i właśnie pytałam, gdzie tu są parkomaty – oświadczyła Maria
częściowo kłamliwie. – Za chwilę bym skasowała…
–Ja patrzę i widzę, a co tam pani chciała, to mnie nie obchodzi.
Pani strefowa odchyliła się profesjonalnie i pstryknęła zdję¬cie kwitka za wycieraczką.
Maria nie chciała się kłócić. Tym bardziej że mandat miał szanse trafić do Osiedla Tkalnia
w starej fabryczce pod Żyrar¬dowem, a kawa i czekolada wzywały ją do jak najszybszego liścia
Przez plac. Zostawiła miejską funkcjonariuszkę nie-ieszo (chciała ona sobie troszkę podyskutować
z tą iusiąP* oddaliła się w kierunku owego deptaka. QCjlegrłość do najbliższej kawiarni o nazwie
„Biały Pudel", śmieszna' a jednak omal nie zwaliła Marii z nóg. Jakiś yS jg^ łapał ewidentnie. Na
tych uginających się nogach Weszła i ostatnie, co jej się udało zrobić, to usiąść, nie prze-Macając
fotelika. jsjie zemdlała, ale mało brakowało. Przez moment przeszło jej przez myśl że jednak
nabudował jej się jakiś wielki, opóź¬niony krwiak i zaraz dostanie wylewu, i oczywiście umrze.
Nie umarła, więc uznała, że chyba naprawdę po prostu nagromadzone emocJe postanowiły jakoś
znaleźć sobie ujście. zamówiła tę czekoladę, zastanawiając się, czy nie wziąć od razu podwójnej
porcji. Z powodu magnezu. I ciastko. I wodę mi¬neralną. ^ Jeszcze jedną czekoladę, a niech tam.
Wszystko na raz. pierWsza. PorcJe. wchłonęła trzema łykami i przejrzała na oczy W połowie
drugiej zaczęła słyszeć głosy. Po kolejnej hwih' świat wrócił do normy. Ani chybi magnez
zadziałał. ĄUJO coś innego.
CiastKo Po dwóch filiżankach czekolady okazało się nieja¬dalne. Zamowiła herbatę i
postanowiła przeczekać.
I wtedy zaczął do niej docierać dialog kobiety i mężczyzny. Siedzieli Przy stoliku obok, nie
zwracając uwagi na otoczenie. Głos kobiety był wzburzony, może dlatego Maria zaczęła słuchać. _
Naprawdę nie wiesz, dlaczego cię tu przyprowadziłam? Czy robisz sobie ze mnie żarty?
–Jakie żarty, gdzieżbym śmiał. Nie wiem, Anielko droga, trzeci raZ ci to mówię albo i
czwarty… O, zrymowało mi się…
WzbUrzona Anielka nie przejęła się tym wcale.
–A pamiętasz, co tu kiedyś było?
–Anielko* serce, nie mam pojęcia, co tu było. Ulica normalna… _ Ulica! Mój Boże! No,
może nie tak całkiem dokładnie w tym miejscu, ale tu niedaleko. Przez ulicę. No, od placu, w
pawilonach…
Mężczyzna wyraźnie się ucieszył. _ Masz na myśli „Maskotkę", serce moje? Kawiarnię
naszej wczesnej młodości?
Damski głos prychnął wściekle.
–Jednak! Coś pamiętasz! A „Maskotka" z czymś ci się ko¬jarzy, czy też tylko z
ciasteczkami?!
–Jeszcze z kawą… Nie, Anielko, proszę, nie gniewaj się! Ja tak powiedziałem dla efektu.
Oczywiście, pamiętam wszystko. Oświadczyłem ci się w „Maskotce". Dałem ci pierścionek. Masz
go na paluszku. To było pięćdziesiąt lat temu.
–Pięćdziesiąt pięć-warknęła dama. – Masz sklerozę, Stefanie! Maria nie wytrzymała i
rozejrzała się dyskretnie. Spierającą się parę było widać, może nie całkiem wyraźnie, w szybie.
Istotnie, byli mocno starsi, choć bardzo eleganccy oboje. Ze swojego miejsca Maria lepiej widziała
rozwścieczoną panią Anielę – platynową blondynkę w słomkowym kapelusiku ozdobionym różą i
sukni, czy może garsonce w różowe kwiaty. Z jej partnera mogła dostrzec tylko plecy i siwą głowę.
Oboje musieli być raczej wysocy.
–Mam sklerozę – zgodził się pogodnie pan Stefan. – A właś¬ciwie po co ja się podkładam?
Nie mam żadnej sklerozy, do¬skonale wiem, kiedy to było, chciałem ci ująć chociaż pięć lat…
–Jesteś bezczelny!
–Może trochę. Jestem też przeciwko awanturom w miejscu publicznym, Anielko. Dajmy
temu spokój…
–W miejscu prywatnym zupełnie nie da się z tobą rozma¬wiać. Żądam od ciebie
odpowiedzi: co zamierzasz w związku z Alergenem i Makaronem?
Uszy Marii wydłużyły się znacznie. Pańcia ma alergię na węglowodany? A on co? Siłą ją
tym karmi? Czy obsypuje?…
–Anielko, co ty chcesz od biednego Gienka?
–Dostaję od niego wysypki!
–Tylko wtedy, kiedy go dotykasz. A stary, dobry Makaron? – Śmierdzi! Śmierdzący
makaron! Może jakiś chiński, Chińczycy jajka trzymają w ziemi, aż nabiorą właściwości bomby
atomowej. O, jeśli tak, to leciwa Aniela ma najzupełniejszą rację… Alergen za to może być
wszystkim.
–Anielko, starość nie radość. Sami o tym wiemy. Biedny Makaron może faktycznie trochę
podśmierduje, ale i my nie jesteśmy już doskonali…
–Stefanie, jesteś podły. Mniejsza z tym. A jeśli dam ci do wyboru, Alergen i Makaron albo
ja?
Pan Stefan zaśmiał się z lekkim przymusem i wyraźnie zakłopotany.
–Nie śmiej się, bo nie ma z czego.
–No wiesz, kochana, ty byś sobie beze mnie jakoś poradziła, a one to by chyba umarły…
Nastąpiła przeraźliwa chwila ciszy, w której odsunięcie krzesełka starszej damy zabrzmiało
jak wystrzał z armaty. Maria podskoczyła. Tym bardziej że dama z całym impetem usiadła
naprzeciwko niej, przy jej stoliku.
–Przepraszam panią – huknęła.
–Ależ proszę. – Maria aż się skuliła, tylko pod wpływem siły głosu damy, bo tak w ogóle
czuła się nawet troszkę roz¬śmieszona. Oczy pani Anieli płonęły jednak wielkim ogniem i nie do
śmiechu jej było.
–Przepraszam, że się narzucam – powtórzyła dama. – Pani jest osobą młodą i nowoczesną.
Ja tylko starą jędzą dobiega¬jącą osiemdziesiątki…
–Masz dopiero siedemdziesiąt sześć, kochanie – skorygo¬wał pan Stefan, odwróciwszy się
na krześle w ich stronę. – Ja mam osiemdziesiąt dwa.
–Nie podsłuchuj! Albo zresztą słuchaj sobie, może coś zro¬zumiesz. Proszę pani…
–Tak?
–Po pierwsze: czy pani uważa, że osoba w moim wieku ma prawo do jakichś uczuć?
–Oczywiście, że ma – odrzekła zdumiona Maria.
–Cieszę się. Bo ja jestem o tym głęboko przekonana, na własnym przykładzie zresztą. Po
drugie: załóżmy, że złapała pani chłopa… to jest mężczyznę, którego pani pokochała i on panią, i
teraz jesteście razem. Mijają lata i okazuje się, że on panią cały czas dręczy i upokarza…
–Anielko, błagam, ja cię upokarzam?…
–Cicho siedź. Nagadałeś się dosyć przez te pięćdziesiąt pięć lat! Niech pani słucha dalej. I
lekceważy panią, traktuje jak coś gorszego, jak przedmiot, i ma pani być zawsze do jego
dyspozycji, jak ta służąca i jak gejsza jakaś japąska na dodatek!
Japąska gejsza. Śliczności. – Anielko…
–Cicho! To co by pani zrobiła?
–Ale ja nie jestem panią…
–Ja nie pytam, co by pani zrobiła na moim miejscu. Ja po prostu pytam panią, co by pani
zrobiła?
–Ja… odeszłam od niego, ale dopiero jak mnie uderzył -wyjąkała Maria zaskoczona
niebotycznie. Nigdy jeszcze nie napadały na nią staruszki i nie żądały publicznej odpowiedzi na tak
krępujące pytania.
Rzeczona staruszka wyprostowała się z tryumfem w oczach.
–Ja cię nigdy nie uderzyłem, na Boga! – wykrzyknął jej mąż. – Anielko, błagam cię!
–Niekoniecznie uderzenia bolą najbardziej! – wygłosiła Aniela. – Fizyczne – dodała dla
wyjaśnienia. – Bardzo pani dziękuję. Bardzo. Teraz już wiem, co powinnam zrobić. Nosi¬łam się z
tą myślą dawno, ale nie miałam pewności. Pani mi ją dała. Dziękuję. Stefanie, dla ciebie byłam
zawsze ostatnia w łańcuchu pokarmowym. Mówię w przenośni, ale chyba mnie rozumiesz.
Podjęłam pewną decyzję, ale dowiesz się o niej dopiero w domu. Nie będziemy prać brudów
publicznie.
Trochę dziwnie to zabrzmiało, bo od jakiegoś czasu prała te brudy, a słuchała jej cała
obsługa kawiarni „Biały Pudel" oraz Maria i siedem osób spożywających różne łakocie przy
pozostałych stoliczkach. Dama w słomkowym kapeluszu nie przejęła się tym drobiazgiem, po raz
drugi z hukiem odsunęła krzesełko i po prostu wyszła.
–Chryste Panie! – jęknął pan Stefan, oszołomiony, trzęsą¬cymi rękami rzucił na stolik jakiś
banknot i wybiegł za żoną. Maria widziała przez okno, jak usiłował ją dogonić.
Obsługa dyskretnie schowała się na zapleczu, ale pięcioro konsumentów w wieku i o
wyglądzie japiszońskim nie posia¬dało się z radości i nie szczędziło błyskotiiwych uwag na temat
komicznych pierników, którym kompletnie odbiło, prawdopo¬dobnie wskutek sklerozy starczej, a
może nawet początków alzheimera. W dyskusji udziału nie wzięli migdalący się przy stoliku w
kącie pięćdziesięciolatek i elegancka panienka z lo¬kami koloru wściekłej pomarańczy,
prawdopodobnie pracu¬jąca, trzymająca mu aktualnie dłoń w spodniach.
Niespodziewanie dla siebie samej, Maria wstała z krzesła 1 powiedziała bardzo głośno:
–Przepraszam, ale obrzydliwie jest słuchać tego, co mó¬wicie! Każdy z was będzie kiedyś
starym piernikiem i wtedy chcielibyście tak wyglądać jak oni! A do uczuć ma się prawo, dopóki
śmierć nie przyjdzie. Powinniście się wstydzić!
Zupełnie tak samo jak pan Stefan przed chwilą, rzuciła banknot na stolik i wyszła, nie
słuchając, co mówią ludzie za jej plecami.
Miała nadzieję, że starsi państwo jakoś się pogodzą. Przez te ponad pięćdziesiąt lat chyba
nieraz sprzeczali się i godzili.
Byli bardzo przystojni oboje, elegancko ubrani, mieli świetne figury i naturalną grację w
ruchach… W tym wieku!
Pani Gina Pultok przyrządziła sobie słodkie i pieniste cap¬puccino, zasiadła przy
telewizorze i zerkając na gwiazdy tań¬czące na lodzie, oddała się pracy myślowej. Nie była pewna,
czy nie popełniła jakiegoś błędu. Przede wszystkim ta elegancka damulka, która podobno chce u
niej kurze wycierać i obiady gotować, może nie mieć o tym zielonego pojęcia. Jeśli ją było stać na
krany pana Pultoka, to na pewno miała też gosposię, a teraz ściemnia po prostu, żeby dostać pracę.
Ciekawe, czemu musi pracować. Prawdopodobnie mąż ją z domu wyrzucił, ale dlaczego to zrobił?
Zapewne damulka puszczała się na prawo i lewo, nikt by tego nie wytrzymał, znaczy się mąż miał
stuprocentową rację. Z tym wykształceniem też pewnie szkli, nikt normalny z wyższymi studiami
nie szukałby pracy jako kuchta – i to w Polsce, mogła przecież jechać zmywać gary do Szkocji albo
Irlandii!
Po drugie – czy ona się nie będzie wywyższać?
No, jeśli o to chodzi, to niedoczekanie.
Czy jednak Vito nie będzie miał pretensji o to straszne wy¬nagrodzenie, na które ona, Gina,
tak lekkomyślnie przystała?
Zobaczymy przez ten pierwszy tydzień. Jeśli okaże się taką rewelacją, jak się przedstawia,
to bardzo dobrze. A jak nie, to i honorarium takie duże nie będzie, mowy nie ma. I na drzewo,
wynocha, fora ze dwora, czy jak to się tam kiedyś mówiło.
Jakby jednak była dobra, jakby udało jej się poskromić kosz¬marnego Kordiana i jeszcze
koszmarniejszą Roksanę (podłe dzieci, a ona, Gina, tak się męczyła przy obu porodach!), jakby
Vito był zadowolony, to może by jej pozwolił na ten buticzek…
Pani Gina przeoczyła informację, że Maria zamierza u niej pracować miesiąc do sześciu
tygodni. Ale zazwyczaj słuchała, co się do niej mówi, dość wybiórczo. Tak było i tym razem.
Pan Vito (de domo Witold) Pultok specjalnie opóźnił swój wyjazd do firmy w
poniedziałkowy ranek, bo chciał obejrzeć sobie tego nienormalnego garkotłuka, któremu żona
obiecała co tydzień takie pieniądze, na jakie normalny garkotłuk musi tyrać przez miesiąc i to
niekiedy w dwóch miejscach. Oczywi¬ście stać go było nawet na dwie lub trzy baby do sprzątania,
co nie znaczy jednak, że on, odpowiedzialny przedsiębiorca, będzie wyrzucał pieniądze przez okno.
Baba zadzwoniła do furtki punktualnie o dziewiątej, jak się umówiła. Na chodniku przed
ogrodzeniem zaparkowała pomidorowego yarisa. Miała dobrą figurę, co zaobserwował pan Pultok
przez okno. Była też dobrze ubrana (żadne dżinsy i kurtka, tylko stonowana, beżowa garsonka w
paseczki) i do¬skonale uczesana (pani Lila osobiście upięła Marii koczek, który uznała za
„służbowy").
Prezes lokalnego oddziału dużego banku? Nie. Garkotłuk klasy lux.
«14
95
Pan poczuł coś w rodzaju zadowolenia. Poprzednie służące zatrudniane przez Ginkę prezencją nie
umywały się do tej. Inna rzecz, że prezencją kuchty człowiek się nie naje. Trzeba będzie najpierw ją
sprawdzić, a potem się zobaczy. –Profesjonalna pani domu, tak? – zagrzmiał donośnym
głosem, otwierając drzwi. – Tak to pani nazwała?
–Profesjonalna gospodyni domowa – uśmiechnęła się kuchta. Niebrzydka i z bliska,
pomyślał pan, coraz bardziej zadowolony. – Nazywam się Maria Strachocińska.
–No, dla nas pani będzie raczej Marysią – raczej stwierdził, niż spytał pan. – Proszę wejść.
Moja żona jeszcze nie wstała. Psy, na szczęście, też. Ale z nią już pani rozmawiała, teraz pora na
mnie.
–Jak pan sobie życzy. – Życzę sobie. Na początek możesz mi zrobić kawy. Gdybyś była
domyślna i przyniosła bułki, tobyś nie musiała po nie teraz lecieć…
–Chwileczkę. – Maria uniosła dłoń i słowotok pana ustał. – Umawiałam się z pana
małżonką, że dziś zapoznaję się z do¬mem i z tym, co trzeba zrobić. Jeśli zacznę chaotycznie robić
wszystko naraz, nie zrobię tak naprawdę niczego.
–I ja mam za to płacić? Będzie się pani… będziesz się cały dzień obijać za moje pieniądze?
–Planowanie jest pracą. Proszę pana, oczywiście mogę zaparzyć panu kawy, już znam
państwa ekspres, ale przy tej kawie chciałabym panu kilka rzeczy wyjaśnić. Dla dobra naszej
współpracy.
–To nie ma być współpraca, tylko praca dla mnie – skorygo¬wał pan. – Dla mnie, za moje.
A ja nie lubię z ekspresu. Tylko fusianeczkę. Jest w szafce. Możesz zrobić dla siebie też. Jedną
kawą na początek mogę cię poczęstować, ale nie wyobrażaj sobie, że będziesz tu piła i jadła. Ty
masz tu pracować. Pra-co-wać – dodał, kontent ze swojej stanowczości. _ Rozumiem. Filiżanki… a,
nie filiżanki, tylko kubki, tak? Zajrzała do kubka i skonstatowała, że jest w środku pokryty
brunatnym nalotem herbacianym, a jego brzeg zdobią ślady aminowej szminki. _ Zmywarka nie
domywa – mruknął pan, trochę jakby speszony.
–Używają państwo programów oszczędnościowych, co?
–Możliwe. Żona zmywa. To znaczy nastawia.
–Będę chciała państwa przekonać do innych metod. Ale to nie teraz. Pozwoli pan, że umyję
porządnie te dwa kubeczki.
Widok gąbki służącej do celów kuchennych, wstrząsnął Marią. Nalała na nią sporo płynu,
przeprała, a następnie umyła kubki. Wypłukała bardzo, ale to bardzo starannie i zrobiła dwie kawy.
Pan posłodził sobie kawę i podsunął cukierniczkę Marii. Zakonotowała sobie, że śliczne
cynowe naczyńko również wymaga doczyszczenia.
–Nie słodzę, dziękuję. Jeśli można, przedstawię panu swoje warunki. Pan je przyjmie albo
nie.
–A może to ja przedstawię swoje warunki? Ostatecznie to ja mam płacić, więc chyba mam
jakieś prawa.
–Oczywiście, tylko że, widzi pan, jeśli pańskie warunki podobne są do tego, co mi
zaproponowała pani Gina, to mnie one nie interesują. Proponuję tak: powiem swoje, a jeśli panu nie
będzie to odpowiadać, odejdę, przepraszając pana za stracony czas.
–Od kiedy to służące dyktują warunki? No dobrze, mów. Maria uśmiechnęła się
zniewalająco.
–Przede wszystkim nie jestem służącą, tylko gospodynią. Mówiłam to już wiele razy. To
oznacza, że nie biegnę na każde skinienie, aby wykonywać chaotycznie wydawane polecenia, tylko
sama planuję sobie pracę. A ta praca obejmuje całkowite prowadzenie domu. Począwszy od
doprowadzenia go do porządku i czystości, co potrwa kilka dni, bo dom tego wy¬maga, poprzez jej
utrzymanie, codzienne gotowanie obiadów i kolacji, bieżące pranie, prasowanie, załatwianie
domowych spraw urzędowych, typu PIT-y i rachunki…
–Rachunki płacimy bezpośrednio z konta – wtrącił pan, żeby coś powiedzieć, poczuł się
bowiem nagle nieco zdomi¬nowany przez eleganckiego garkotłuka.
–Doskonała decyzja – pochwalił garkotłuk. – Generalnie, jak pan widzi, robię wszystko, co
należy do gospodyni domowej. Jeśli trzeba, potrafię dopomóc dzieciom w przedmiotach
hu¬manistycznych, w pozostałych przeważnie też. Mogę dojrzeć ogrodu, chociaż, jak rozumiem,
zajmuje się nim profesjonalny ogrodnik. Jestem w stanie go dopilnować, jeśli zajdzie taka
konieczność. Mogę przygotować dowolne przyjęcie, z tym, że jeśli będzie bardzo duże, będę
potrzebowała wsparcia na przykład kelnerów, ale to jest do omówienia. Dobrze będzie, jeśli
otrzymam od państwa carte blanche na wzywanie fa¬chowców do drobnych napraw domowych,
typu awaria pralki. Nie wiem, jaki sprzęt domowy i kuchenny państwo posiadają, odkurzacz na
pewno jest, ale będę potrzebować malaksera, maszynki do mięsa, paru innych drobiazgów.
Generalnie pra¬cuję osiem godzin codziennie, z wyjątkiem weekendów, co do godzin możemy się
umówić, a w razie potrzeby zostaję dłużej. W szczególnej potrzebie pracuję i w weekend.
Oczywiście za dodatkowym wynagrodzeniem.
–I chce pani tysiąc dwieście co tydzień? – W głosie pana Pultoka dała się wyczuć mordercza
ironia. Maria nie zmieniła uprzejmego i rzeczowego tonu.
–Tak. Jeśli po tygodniu uznają państwo, że nie warto mi tyle płacić, to mnie państwo nie
zatrudnią.
–Ten próbny tydzień też za tyle?
–Tak. To będzie dla mnie najcięższy tydzień, bo będę mu¬siała wszystko rozeznać,
zaplanować i doprowadzić dom do błysku. Nie wiem, czy państwa stać na zatrudnienie mnie, czy
też nie, ale pan to przecież wie. Nie bijmy więc piany niepotrzebnie i podejmijmy jakąś decyzję.
Pan Vito Pultok łamał się widocznie. Z jednej strony żal mu było pieniędzy, z drugiej
jednak podobała mu się wi¬zja posiadania tak eleganckiej kuchty. Być może widział już oczami
duszy własne przyjęcie urodzinowe, na którym ta nowa Marysia podaje gościom drinki i zakąski, a
wygląda przy tym jak lala. Każe się jej założyć miniówkę. Nogi ma w porządku, w każdym razie do
kolan. Więc i ponad pewnie też.
–Zaryzykuję ten tydzień – powiedział surowo. – Tylko żeby mi było bez żadnych
hopsztosów. Pieniądze wypłacam w sobotę.
–W piątek – sprostowała wdzięcznie kuchta. – W soboty i niedziele nie pracuję.
Przygotowuję tylko wcześniej dla pań¬stwa obiady, tak żeby łatwo było je odgrzać. I jeszcze jedno.
Przy całym moim szacunku dla państwa, państwo nie mówią mi po imieniu. Dla państwa i dla
dzieci jestem panią Marią.
–Bardzo dobrze mu powiedziałaś, kochana. – Pani Róża z impetem trzepnęła kościstymi
palcami w blat stołu, przy którym siedzieli wszyscy czworo: Róża, Lila, Maria i Noel.
Noel przyniósł najnowsze zdjęcia swojej dwumiesięcz¬nej wnuczki Ani i pierwsza część
kolacji poświęcona była podziwianiu maleństwa, a druga wysłuchaniu opowieści Marii. Część
pierwszą załatwiono nadzwyczajnie szybko. Maria w życiu nie widziała jeszcze staruszek tak mało
wrażliwych na niemowlęce wdzięki. Rzuciły okiem na fotki, pocmokały grzecznościowo i gładko
przeszły do bar¬dziej interesujących spraw dorosłych.
–I co dalej, co dalej? – niecierpliwiła się Lila.
Noel nic nie mówił, tylko się uśmiechał i dbał, aby panie miały w kieliszkach znakomity
tokaj. Odkąd wpadł na niego przypadkiem, kupując w supermarkecie polski chleb i irlandz¬kie
masło, tracił na niego część pensji, jaką wypłacała mu pani dyrektor Agnieszka Brańska
(oczywiście rękami swojej księgowej).
–Co dalej… Dalej to obejrzałam sobie rezydencję tych Bu¬kietów, znaczy rozeznałam
terytorium wroga, poleciałam do sklepu, kupiłam tonę proszków, płynów i pianek, gumowe
rękawiczki na moje rączki białe, mnóstwo ścierek z tej chytrej mikrofibry, czy jak tam się to
nazywa, jakieś mopy, śmietniczki, odwaniacze, dowaniacze, psikacze, wybłyszczacze i uznałam, że
jestem gotowa do czynu zbrojnego.
–Przepraszam was na chwileczkę – wtrąciła nagle Róża i oddaliła się od towarzystwa.
Z uwagi na jej podeszły wiek można by powiedzieć -oddreptała, jednak jeśli weźmiemy pod
uwagę rozmiar jej stóp obutych w ortopedyczne czółenka, to raczej odmasze-rowała. Usiadła przed
telewizorem i podkręciła nieco głoś¬ność, ściszoną prawie do zera. Maria pomyślała, że zosta¬wiać
tak wszystkich dla jakiegoś durnego serialu, który można obejrzeć w osiemdziesięciu ośmiu
powtórkach, to jednak przesada – z głośnika dobiegały jednak dźwięki zupełnie nieserialowe. Jakby
raczej wiadomości. Starsza pani lubi być na czasie?
–Przepraszam, już jestem. – Róża po minucie znów zasiadła do wspólnego stołu. – I co,
Marysiu?
–I nic właściwie, już wszystko wam powiedziałam. A co było ciekawego w telewizji?
–Aaaa, takie tam… wiadomości – bąknęła pani Róża i za¬różowiły jej się pomarszczone
policzki. Gdyby Maria znała się na kwiatkach, pomyślałaby pewnie w tej chwili o róży
po¬marszczonej, Rosa rugosa, ale nie miała o nich bladego pojęcia. ¦Ljj Lila natomiast
zachichotała, co jej sędziwą przyjaciółkę prawiło w jeszcze większe zakłopotanie.
–Nigdy byś nie zgadła, kochana Marysiu – odezwała się Lila, mrugaj3.0 oczkami. – Ale ja
ci powiem – dodała bezlitośnie, r Nasza Różyczka się zakochała… jakiś czas temu. Niestety,
swojego ukochanego może zobaczyć tylko w telewizji. Więc jak tylko coś się dzieje w sferach
militarnych, to cały dzień ogląda telewizje informacyjne…
–W sferach militarnych? Ach, rozumiem, w wojsku! Ró¬życzko, naprawdę zakochałaś się
w wojskowym? W jakimś generale? Albo admirale? Bo niższej szarży dla ciebie nie przyjmuję do
wiadomości…
–Oj, przestańcie! – Róża nie wytrzymała i fuknęła na roz¬bawione przyjaciółki (Noel
udawał, że nie słyszy i starannie nalewał paniom tokaju do kieliszków). – Zaraz „zakochała"! Jakie
tam „zakochała"? Jestem pod urokiem, nie przeczę, ale żadne „zakochała"!
–Pod czyim urokiem?
Róża podniosła wyblakłe oczy ku sufitowi, a Lila natych¬miast skorzystała z jej
chwilowego milczenia i odpowiedziała Marii:
–Ona ci się nie chce przyznać, że zakochała się w ministrze obrony!
Maria zrobiła w głowie błyskawiczny przegląd aktualnej rady ministrów. – Ach!
–Ach, ach – przedrzeźniała ją Róża, lekko rozzłoszczona. – Absolutnie nie ma się z czego
śmiać!
–Ja się absolutnie nie śmieję – oświadczyła Maria. – Ja cię absolutnie rozumiem. Niech
zgadnę, to z powodu jego manier?
Róża spojrzała na nią z wdzięcznością i sympatią.
–Masz intuicję, moje dziecko. Tak, przede wszystkim z po¬wodu jego manier. Ostatni raz
spotkałam tak wychowanego człowieka, kiedy byłam młodą dzieweczką, czyli jakieś sześć¬dziesiąt
pięć lat temu… no, siedemdziesiąt, niech wam będzie. To był przedwojenny porucznik ułanów z
Grudziądza. Kiedy go poznałam, to już miał wyższą rangę, ale przed wojną był tym porucznikiem.
W jego obecności każda kobieta czuła się jak prawdziwa dama. I ten minister to ma. I jak mu
dzien¬nikarze zadają pytania, to nie chachmęci, tylko odpowiada. No i w sumie jest całkiem
przystojny. Troszkę podobny do mojego nieboszczyka Tadeusza. Lila, jak się będziesz ze mnie
naśmiewać, to opowiem Marysi, jak wzdychasz do Noela! Od Karaibów ci się zaczęło. Marysiu, a
ty się możesz śmiać z nas obydwu, starych wariatek…
–Lileczko, naprawdę wzdychasz do mnie? – spytał niewin¬nie Noel. Teraz Lila poróżowiała
gwałtownie.
–Chyba zwariowałeś! W moim wieku! W twoim wieku! A Róża jest stara plotkara! W jej
wieku!
Zatchnęła się i wybiegła z pokoju. Ucieszyło to Różę nad¬zwyczajnie, zaczęła śmiać się i
klepać kościstymi dłońmi po kolanach aż echo poszło. Noel podał jej kieliszek wybornego wina,
wypiła łyczek, wciąż chichocząc, co skończyło się za-krztuszeniem i uderzaniem ją w plecy przez
nieco wystraszoną Marię.
Z drugiego pokoju wyłoniła się Lila z naręczem jakichś ubrań.
–Aaaa – powiedziała z zadowoleniem. – Kara boska. Jak będziesz się ze mnie wyśmiewać,
to zawsze tak będziesz miała.
–Ty się pierwsza ze mnie śmiałaś – wykrztusiła Róża. – Skończmy ten temat, bo Marysia
pomyśli, że jesteśmy kom¬pletne wariatki.
–Przecież jesteście – zauważył czule Noel. – Marysiu, tylko wariatki mogły przez tydzień
biegać do operowej krawcowej, żeby ci uszyła ubranka robocze. Pokaż jej to, Lilu. Jestem bardzo
ciekaw, co nasza Marysia na to powie.
Ubranka robocze rodem z operowej pracowni krawieckiej, niewątpliwie trąciły operą. A
może nawet operetką. Fartuszek i czepeczek pokojówki rodem prościutko z „Wesela Figara",
obszerny kucharski fartuch i wysoki czepek jak z musicalu 0 tematyce kulinarnej oraz czarny
kelnerski fartuch do samej ziemi, z długim paskiem do zamotania w talii i zawiązania z przodu.
Jednym słowem zaprzeczenie rozkosznej, królicz-kowatej wizji pana Pultoka.
–Ale będziesz to nosić?
Pytanie pani Liii zdradzało niejakie wątpliwości, ale Maria już podjęła decyzję.
–Będę. One wszystkie są słodkie. Wy też jesteście słodkie. Że wam się tak chciało… A
przecież właściwie wcale mnie nie znacie. To naprawdę jedna z milszych rzeczy, jakie mnie na tym
świecie spotkały.
–One tak mają – wyjaśnił Noel. – Są kompletnie stuknięte I ja nie jestem z nimi pewien dnia
ani godziny, ale to bardzo poczciwe staruszki.
Koncert odbywał się w teatrze „Kana", a więc bardzo nie¬daleko od mieszkania pani
Lilianny. Maria wybrała się tam piechotą. Po raz nie wiadomo który pogratulowała sobie
te¬ściowej mającej kuzynkę, która mieszka w tak pięknej, starej dzielnicy – koło ogromnego,
pięknego parku, Wałów Chro¬brego, Zamku, Bramy Królewskiej, katedry i zabytkowego polsko-
katolickiego gotyckiego kościółka, który szczególnie się Marii spodobał. Wiedziała już, że gdzieś
tu niedaleko przyszła na świat księżniczka Zofia z rodu Anljalt-Zerbst, ta sama, która została carycą
Rosji Katarzyną II, nie wiedziała jednak dokładnie gdzie. Miała w planie to sprawdzić. Na razie
cieszyła się myślą o koncercie.
Cieszyła się tą myślą, dopóki nie doszła do kasy teatru ^ana" i nie zobaczyła tabliczki z
obrzydliwym napisem „Bilety 'wyprzedane", wiszącej w poprzek okienka.
A tak się już nastawiła na Saszę i ten cały „Sklep"!
Postanowiła pokręcić się trochę przy kasie, może stanie się cud i ktoś będzie chciał zwrócić
bilety?
Jeśli ktoś porządnie wierzy w cuda, może się ich doczekać.
Pięć minut przed rozpoczęciem koncertu do holu wpadła, trzaskając drzwiami, młoda
kobieta urody hiszpańskiej, istna Carmen, wyraźnie w stanie furii. Skierowała się do kasy,
trzy¬mając w ręce dwa bilety, które najwyraźniej zamierzała zwró¬cić. Zanim zdążyła to zrobić,
dopadła jej czyhająca na okazję Maria.
–Przepraszam najmocniej, pani oddaje te bilety?
–Tak – warknęła Carmen krótko i wściekle. – Chce pani?
–Z radością! – Maria wyciągnęła z kieszeni przygotowaną portmonetkę, ale Carmen, wciąż
ziejąc ogniem, machnęła ręką.
–Niech pani bierze. I dam pani dobrą radę: niech pani nigdy, przenigdy nie umawia się z
dupkiem!
Ciekawe, który ją zrobił w konia – pomyślała odruchowo Maria. Don Jose czy Escamillo,
dzielny torreador?
–Proszę, niech pani trzyma – niecierpliwiła się Carmen.
–Chwila – powiedziała Maria impulsywnie. – Ja też jestem przeciwko dupkom. Ale
dlaczego z ich powodu rezygnować z fajnego koncertu? Ja potrzebuję tylko jednego biletu…
–No to co?
–No to chodźmy razem. Ja też mam swojego dupka, który został w domu. Pod Żyrardowem,
gdzie płynie rzeka Pisia Gągolina.
Carmen potrząsnęła burzą czarnych włosów i rzuciła kilka błyskawic z czarnych oczu.
–Naprawdę Pisia? A może masz rację, cholera jasna, psia¬krew, szlag by trafił, kurka
wodna! Hanka jestem.
–Maria Strachocińska.
–Ten twój dupek to Strachociński? Ja się nazywam Kawa¬lec, ale dupek jeszcze nie mój. I
chyba nie będzie – prychnęła wściekle.
–A może jeszcze przyjdzie? – Maria zawahała się na mo¬ment z biletem w dłoni.
–Nie przyjdzie, bo dzwonił i udawał głupiego. Chodź, bo się spóźnimy.
W istocie, kiedy zajmowały dwa miejsca w środku pierw¬szego rzędu, artysta Sasza
Fiodorowicz Winogradów, sup¬port „Sklepu z ptasimi piórami", wchodził właśnie na scenę. Tym
razem nie wyglądał jak Leriski, tylko jak Hamlet, tak się w każdym razie Marii skojarzył. Miał
czarne spodnie, czarną koszulę częściowo rozpiętą i odsłaniającą foremny tors. Na szyi dyndał mu
pokaźny srebrny medalion – ach, to chyba dlatego ten Hamlet, medalion z tatusiem i żałoba… W
ręce dzierżył gitarę. Więc jednak Wysocki, ale w roli Hamleta. Hamlet z Taganki. Nie, Hamlet z
„Kany".
Po sali przebiegły oklaski. Sasza skłonił się i bystrym spoj¬rzeniem ogarnął widownię.
Marii wydawało się, że ją zauważył i poznał, ale sama sobie powiedziała, że to mało
prawdopo¬dobne. Jedno przelotne spotkanie. Ona by go też może nie poznała, gdyby przeszli koło
siebie na ulicy. Tu miała nad nim przewagę – anonimowego widza nad artystą podpisanym na
plakacie.
Ajednak?
Sasza przysiadł na stołku przed mikrofonem, podłączył gitarę, brzęknął w struny, spojrzał
prosto na nią i bez żadnych wstępów zaśpiewał: * Sasza śpiewał balladę Bułata Okudżawy
„Aleksander Siergiejewicz Puszkin". – „Co było, nie wróci i szaty rozdzierać by trudno"…* SpU
zrobił małą przerwę, jak gdyby czekał na brawa, ale -atrzył wyraźnie w jej stronę i uśmiechał się.
Brawa rzeczy-^iscie się rozległy. Ł „Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład"…
Znów przerwał i tym razem wykonał szeroki gest ręką, jakby zachęcając ludzi do śpiewania.
Pół sali podjęło z nim razem: – „A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin, Tak
chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł"… Śpiewał i uśmiechał się szeroko.
Dośpiewał piosenkę do końca, po brawach powtórzył ostatnią zwrotkę i refren po rosyjsku, po
czym powiedział nieco rozmarzonym tonem: – „Ach, głowę bym dał, że już jutro wydarzy się
coś"… A przeszłość nie wraca nigdy… To było dla ciebie, Mareszko.
Spojrzał na nią bardzo wyraziście. Maria aż podskoczyła, ognista Hanka podskoczyła
jeszcze wyżej, a Sasza całkiem spokojnie mówił dalej:
–Tylu przyjaciół tu widzę, tylu przyjaciół Bułata słyszałem przed chwilą… I po cóż ja
układałem sobie starannie program na dzisiaj, kiedy po prostu musiałem zaśpiewać piosenkę ' o
Puszkinie, dla Mareszki, bo ona Puszkina kocha… Sama mi to mówiła. Więc może teraz wy po
prostu mówcie, co chcecie usłyszeć, a ja będę wam śpiewał, jak potrafię, niedoskonale, ale z serca,
przysięgam, że z serca… A czasem może sam coś zaproponuję. To co teraz chcecie?
Z sali rozległo się kilka okrzyków, najpierw dość cichych, potem coraz śmielszych. Maria
podziwiała swobodę, z jaką Sasza zachowywał się na scenie. Miał przy tym mnóstwo jakby
nieśmiałego wdzięku. Dałaby sobie głowę uciąć, że on tym wdziękiem steruje, jak chce, i widownią
też, przy okazji.
–Z ręki mu jedzą, nie? – szepnęła w jej stronę Hanka. – On do ciebie mówił o tym
Puszkinie? Znasz go?
–Raz się spotkaliśmy, przypadkiem – odszepnęła Maria. „ Czekaj, on już coś zaczyna…
Istotnie, Sasza przebierał już palcami po strunach (Maria dopiero teraz zauważyła, jakie ma
foremne dłonie). Zaśpiewał „Ostatni trolejbus". Chyba też na jej cześć, bo cytowała ten „Trolejbus"
podczas tamtejszej rozmowy, koło zamku. Jeszcze kilka ballad Okudżawy, po czym przeszedł na
Wysockiego.
–A Wysockiego, Wołodię, będę wam śpiewał po rosyjsku – zapowiedział. – Bo mi się nie
podobają polskie wersje. No, chyba że Młynarskiego. Ale i tak ja bym to zrobił inaczej. Tylko że
nie umiem. Szkoda, że nie umiem. „Cygańską" znacie?
Zaśpiewał „Cygańską", potem „Liryczną", a potem „Konie". I to już miał być koniec jego
występu – stanowiącego przecież tylko support do koncertu „Sklepu z ptasimi piórami", a więc
gwiazdy wieczoru. „Cygańska" wywołała uśmiech na ustach Marii, przy „Li¬rycznej" prawie się
popłakała na myśl, że cholerny Aleks jej tak nie kochał i że musiała opuścić swój „terem z
balkonem na morze", a „Konie" nią wstrząsnęły. Ciepły i liryczny dotąd śpiewak pokazał pazur.
Wizja rozszalałego zaprzęgu uwożą-cego Saszę Winogradowa prosto w przepaść zaparła jej dech w
piersiach. Biła brawo jak szalona, razem z resztą słuchaczy.
Sasza Winogradów, jakimś cudem ocalony od niechybnej śmierci, kłaniał się, uśmiechając z
leniwym wdziękiem.
Ależ on nie jest żadnym gamoniowatym Leńskim! To Euge¬niusz Oniegin we własnej
osobie! Oczywiście, Oniegin w pierw¬szej fazie, Oniegin czarujący, dandys, elegant, bawidamek…
no właśnie: wzbudzający uśmiech dam „ogniom nieżdannych epi-gramm", ogniem
nieoczekiwanych epigramatów! Sasza nie ukła¬dał epigramatów, tylko śpiewał, niemniej wszystkie
obecne na sali damy wpatrywały się w niego z zachwytem.
Oniegin przed nawróceniem był też cynikiem, o czym naj¬lepiej przekonała się biedna
naiwna Tatiana… pobra, dobra. Maria w najmniejszym stopniu nie czuła się tolejną wersją Tatiany.
Była kobietą po przejściach, przytomną, poświadczoną – i też stacją było na cynizm… gdyby
okazał sję potrzebny.
Sasza, po raz kolejny wywołany na scenę, udawał zasko¬czenie, ale oczywiście miał
przygotowany bis.
–Zaśpiewam wam jeszcze romans – rzekł, strojąc gitarę. _ Nie Bułata i nie Wołodii. Nie
będę wam tłumaczył, zrozu¬miecie sami tę prośbę do gwiazdy, żeby świeciła, gorzała, nawet
wtedy, kiedy śpiewający żyć już nie będzie… Podobno napisał tę pieśń biały admirał Kołczak w
noc przed swoją śmiercią z rąk bolszewików. Napisał ją dla swojej ukochanej. A ja zaśpiewam ją
dla dziewczyny, którą kiedyś spotkałem koło waszego zamku i która mi powiedziała, że przyjechała
z daleka, ale tu zostanie. I została… chociaż nie dla mnie.
Tym razem Sasza nie patrzał nawet w stronę Marii, dla niej jednak dedykacja była aż nazbyt
wyraźna. On sam chyba nie chciał aż tak wskazywać na jej adresatkę.
Hanka nie zamierzała pozostać w nieświadomości.
–Ej, Marysia, to też dla ciebie? – szepnęła. – Jak on na ciebie mówił? Mareszka?
–To po kaszubsku. Kaszubska Marysia.
–Nie wykręcaj się! Dla ciebie?
–Cicho bądź, on śpiewa!
Uroczy bawidamek Oniegin znowu zmienił się w lirycz¬nego Leńskiego. Obrzucił
szczerym spojrzeniem błękit¬nych, słowiańskich oczu wszystkie damy obecne na sali (Maria
przysięgłaby, że panów pominął!) i zaśpiewał roz¬dzierający serce romans. Jak wiadomo, nic tak
nie roz¬dziera serc jak dobrze zaśpiewane rosyjskie romanse. Przy niektórych podobno biali
emigranci strzelali sobie w łeb, czego Maria nigdy nie mogła do końca zrozumieć. Tym razem
jakby przybliżyła się do owej tajemnicy.
Kiedy Sasza skończył, miała łzy w oczach. Jak większość niewiast na widowni.
Na więcej bisów artysta nie dał się namówić, przypominając że to nie jego wieczór, tylko
„Sklepu". Ludzie jeszcze trochę poklaskali i wyszli grzecznie na przerwę.
Kiedy Hanka i Maria opuszczały salę, w drzwiach już czekał romantyczny Leński,
rozdający uśmiechy i ukłony mijającym go zachwyconym słuchaczom. – Ładnie było? – zapytał na
powitanie, wbijając w Marię niebieskie oczy.
–To jest Hanka, poznajcie się.
Hanka, która już od trzeciej piosenki wyglądała, jakby cał¬kowicie udało jej się zapomnieć
o owym dupku, który tak ją wyprowadził z równowagi, rozpromieniła się i podała Saszy dłoń, a on
ją nieco demonstracyjnie ucałował. Być może po to, żeby mieć pretekst do ucałowania w następnej
kolejności ręki Marii. – Ładnie było? – powtórzył.
–Bosko! – wyrwała się Hanka, ale on wciąż patrzył na Marię.
–Bardzo ładnie – roześmiała się w końcu. – Z tym Kołcza-kiem to prawda?
–Podobno tak, ale nie wiem, czy do końca. On rzeczywiście miał jakąś wielką miłość, wcale
nie żonę, ona za nim pojechała na Syberię, gdzie zebrał oddziały do walki z bolszewikami, ale oni
go, niestety, złapali i rozstrzelali. Ją chcieli wypuścić, ale im powiedziała, że ma to w nosie. I
przesiedziała osiemnaście lat. Tak go kochała.
–No a romans?
–Znaczy piosenka? Ja tam nie wiem, jak jest naprawdę. Wszy¬scy podają innego autora, ale
nawet jeśli to nie jest prawda… Wiesz… wiecie, dziewczyny: se non e vero, e ben trovato…
–Co to znaczy? – spytała Hanka. – Ja jestem inżynier! Łaciny na politechnice nie było!
„ Jeśli to nawet nieprawda, to jest dobrze wymyślone -0bjaśnił Sasza. – To po włosku. A wiecie, że
on, to znaczy Kołczak, właściwie sam siebie rozstrzelał? I _ Z dwóch pistoletów – roześmiała się
Hanka.
–Nie, z plutonu egzekucyjnego. Bo tam nie było nikogo wyżej pułkownika, a Kołczak był
admirałem, więc nikt w za¬sadzie nie miał prawa wydać komendy „pli", to znaczy po waszemu…
jak, Mareszka, bo nie wiem?
I-Pal.
I – No właśnie. I Kołczak sam wydał komendę. A oni go na tę ko¬mendę zabili. To jest
prawdziwa prawda, a z piosenką… nie wiem.
–Ja chyba już kiedyś ją słyszałam – zastanawiała się Hanka. I – Anna German ją śpiewała.
I – Właśnie. Wiedziałam. Moja mama ją uwielbiała. Śpiewała całymi dniami.
–Mareszko, ty mówiłaś, że jesteś panią od literatury. Zrób mi tłumaczenie tej piosenki,
dobrze? Będę ją śpiewał po polsku. Słuchajcie, dziewczyny, ja muszę lecieć, bo jestem umówiony
nie wiedziałem, że tu przyjdziesz… Proszę, znajdź ją w Internecie, na pewno znajdziesz… i
przełóż. Ja ją dla ciebie ¦śpiewałem, a tyją dla mnie przetłumacz. Muszę pędzić. I popędził w
istocie, machając do kogoś tam ręką. Maria nawet nie zdążyła zaprotestować, przecież on wcale nie
wie, czy ona umie, a zażądał tego tłumaczenia!
–Całkiem mnie olał – stwierdziła Hanka, wcale tym nie-zmartwiona. – Ale boski on jest.
Prawdziwe ciacho. Marysia… nie, Mareszka, tak? Ty potrafisz mu to przetłumaczyć?
–W zasadzie potrafię, tylko nie wiem, czy on będzie zado¬wolony – przyznała Maria. –
Chyba spróbuję.
–Matko, to ja to muszę przeczytać! Zadzwoniłabyś do mnie, jak napiszesz? Dam ci
wizytówkę. Proszę, Mańka, ja cię proszę! Ty, słuchaj, wracamy, koniec przerwy, zaraz „Sklep"
wejdzie, ja ich uwielbiam! Dlatego mogę ci spokojnie odstąpić twojego pięknego Saszę, ja się
kocham w Rysiu Leoszewskim od uro-dzenia. Dobrze, że mnie namówiłaś i że zostałam. Gdyby nie
ty siedziałabym w domu i ryczała jak głupia. Boże, ci mężczyźni!
Za oknem było już całkiem jasno, kiedy Maria wyłączyła komputer, wzięła z drukarki tekst,
przeczytała go, uśmiech¬nęła się i poszła spać. Zupełnie jak w dawnych latach, kiedy spędzała
noce, pisząc eseje, tłumacząc wiersze i prozę, przy¬gotowując się do zajęć ze studentami.
Nie może mi pan tego zabronić, panie Strachociński -pomyślała, zanim zasnęła. Śnił jej się
Sasza śpiewający przy gitarze „Tysiące gwiazd na niebie drży"… Płakał przy tym rzewnie i
wycierał błękitne oczy apaszką od Hermesa.
–Hanka?
–Hanka, a bo co?
–Maria mówi, Mareszka, no. Poznałyśmy się wczoraj.
–Oooo, cześć, Mareszka, fajnie, że dzwonisz. Napisałaś mu to?
Napisałam. Kurczę, nie wiem, czy to jest dobre. Chyba tak, ale Pewno°ści nie mam. Ja nie
czuję takich rzewnych romansów. Masz pocztę elektroniczną? w Mania, obudziłaś się już? Na
wizytówce jest! _ Bo poszłam spać o wpół do piątej. Hanka, ja ci wyślę ten tekst, a ty mi powiesz,
ale uczciwie, jak ci się podoba. To na razie. Zaraz otwórz pocztę. Cześć!
Pospiesznie wysłała Hance tekst, który stworzyła w nocy i poszła robić sobie średnio
wczesne śniadanie. Dochodziła dwunasta. i O dwunastej dwanaście, kiedy Maria rozbijała właśnie
estetycznie czubek jajka na miękko, zadzwoniła jej komórka.
–Maryśka? – Hanka?!
–Maryśka! Genialne! Rewelacja! Popłakałam się.
–Nie gadaj…
–Nie gadam. Naprawdę, śliczne. Jesteś wielką poetką. | – E, tu już zanadto się rozpędziłaś.
To tylko rzemiosło. Na¬prawdę tak ci się podoba?
–No przecież mówię. Kiedy mu to dasz?
–Nie wiem. Nie mam żadnych jego namiarów. Może jak będzie miał następny koncert, to go
znajdę.
–Wytrzymasz tak długo? Ty, Mańka, ty mówiłaś, że dopiero wstałaś? To teraz pewnie
przeszkadzam ci w śniadaniu. Tak?
–Ugotowałam sobie jakieś tam jajko…
–Mania, jedz to jajko i niech ci będzie na zdrowie. Ja mam teraz coś do zrobienia, jeszcze do
ciebie zadzwonię, dziś albo jutro. Pa, kochana. Pa!
–Dziękuję ci bardzo…
–Nie ma za co. Jesteś genialna. Pa!
Maria, rozśmieszona i zadowolona, wróciła do swojego jajka, które jeszcze nie zdążyło
ostygnąć. Było to, niewątpliwie, jedno z najsmaczniejszych jajek na świecie.
Resztę dnia zdolna tłumaczka spędziła na miłym nierób¬stwie. Miała wreszcie trochę czasu,
żeby zajrzeć do biblioteki pani Liii, a była to biblioteka rodzinna, bardzo solidna. Oprócz dzieł
medycznych ojca Liii, doktora Nałęcza, i przyrodniczych męża, Tuptusia (tak mówiła na niego
żona, ku jego zgrozie, ale że był łagodny, więc jakoś to znosił) Bronikowskiego, kanonu
klasycznego, który powinien znaleźć się w każdym domu, i doskonałych książek dla dzieci
(zapewne syna Edusia), była tam spora szafka pełna kryminałów i sensacji. Maria wyciąg¬nęła
uroczą powieść o Charliem Chanie, chińskim detektywie, i zagłębiła się w niej z przyjemnością.
Koło dziewiętnastej Noel przywiózł Lilę i Różę. Zjedli ra¬zem kolację i pojechał odwieźć z
kolei Różę do jej domu, Lila zaś poszła spać wcześniej niż zwykle, bo czuła się zmęczona.
O dwudziestej trzeciej komórka Marii zaczęła szaleć.
Wyświetliło się imię: Hanka.
–No, cześć, Hanuś – powiedziała Maria zachęcająco.
Od wczorajszego wieczoru zdążyła polubić impulsywną Carmen, jak się okazało, inżyniera,
specjalistkę od konstrukcji stalowych. Ale Hanka jej nie odpowiedziała.
Zamiast tego w słuchawce rozległo się kilka brzęknięć gitary i aksamitny głos Saszy
Winogradowa, z ledwie dostrzegalnym cieniem rosyjskiej, miękkiej wymowy, zaśpiewał:
–Tysiące gwiazd na niebie drży, ty, moja gwiazdo, dla mnie lśnij. Życzliwy sercom, jasny,
miły blask – jedynaś taka pośród gwiazd…
Marii zaparło dech. Jako się rzekło, tłumaczenie pieśni o gwieździe traktowała właściwie
wyłącznie jako zadanie zawodowe – jednak czym innym był tekst, nawet całkiem zadowalający, na
papierze lub ekranie komputera – czym wyśpiewany aksamitnym głosem młodego Leńskiego
Kryzowanego z Onieginem! Sasza kontynuował: „Miłości skrywasz tajemnicze sny… płomieniu
dawnych moich dni! | Zostaniesz wieczna, nie odmienisz się na udręczonej duszy dnie… Światłości
twojej tajemnicza moc opromieniła życie mi. I Ja jutro umrę – ty zaś w każdą noc lśnij, moja
gwiazdo, dla mnie lśnij…
Gitara ucichła. Maria stała ze słuchawką w ręce jak urzeczona.
–Mareszko – odezwał się w końcu Sasza. – Piękny tekst. Piękny. Sam się śpiewa. Dziękuję
ci. A nie przełożyłabyś mi jeszcze paru piosenek Wysockiego?
Maria zaczęła się śmiać. I – No i już po romantyzmie! Ale cieszę się, że tekścik ci się
podoba. Gdzie dopadłeś Hankę?
–Hanka mnie dopadła – wyjaśnił Sasza. – Wydarła mój telefon w „Kanie". Wydarła ze mnie
wiadomość, gdzie jestem. A ja w domu u przyjaciół siedzę, na urodzinach, wszyscy już mało
trzeźwi, a tu nagle zjawia się piękna kobieta i tekst mi daje, śpiewać każe… Zwariowana ta twoja
Hanka. Ale dobra z niej dziewczyna, więc ją zaadoptowaliśmy. Pan domu ją usynowił. Mareszko,
ja już mam twój telefon, więc zadzwonię do ciebie w sprawie tego Wysockiego, kiedy
wytrzeźwieję, a teraz całujemy cię wszyscy i pozdrawiamy…
W istocie, słuchawka brzęczała charakterystycznym bankie¬towym gwarkiem, z którego
wybijały się okrzyki pochwalne na cześć pieśni o gwieździe w nowej wersji.
–Cześć – powiedziała Maria, ale telefon brzęknął po raz ostatni i zamilkł.
Nie pozostało jej nic innego, jak pójść spać. Czekał ją mę¬czący tydzień pracy w rezydencji
Pultoków.
Zasypiając, wciąż miała w uszach aksamitny głos Saszy śpiewający pieśń o gwieździe.
O pierwszej w nocy obudził ją dzwonek telefonu. Niezbyt przytomna, usiadła na łóżku.
–Halo…
W odpowiedzi na tę standardową odzywkę usłyszała wie¬logłosowy chór, śpiewający z
dużym uczuciem przy gitarze:
–Tysiące gwiazd na niebie drży… Ty, moja gwiazdo, dla mnie lśnij…
Roześmiała się i usiłowała coś powiedzieć, ale chór kon¬sekwentnie dośpiewał pieśń do
końca i połączenie zostało przerwane.
Rozbawiona, usiłowała zasnąć, ale nie od razu jej się to udało. Kwadrans później telefon
zadzwonił znowu.
–Tysiące gwiaaaaaaazd na nieeeeeebie drżyyyyyyy… Ma-reszka, kochamy cię! Ty, moja
gwiazdo, dla mnie lśniiiiiij…
Do godziny trzeciej dwadzieścia chór dzwonił do Marii jeszcze cztery razy. Oprócz coraz
bardziej zaangażowanego wykonania pieśni usłyszała sporo wyznań miłości oraz po¬chwał swego
talentu. O trzeciej trzydzieści, rozśmieszona i w znakomitym nastroju, ostatecznie zdołała zasnąć.
Rezydencja Pultoków po weekendzie była dosyć zapusz¬czona. Maria spodziewała się tego,
zaplanowała więc od rana ostre sprzątanie, nie licząc, oczywiście, śniadanka dla madame. Madame
była jednak już po śniadanku, ponieważ bolała ją głowa, w związku z czym wstała już o siódmej
rano, najadła się proszków i poczuwszy zdrowy głód, sama sobie usmażyła jajecznicę.
–Ale i tak musi pani coś zrobić dla Kseni – powiedziała, na widok Marii bardzo ucieszona,
bo już zdążyła się przyzwyczaić ¦po niej, i do pożytków, jakie z jej obecności płynęły. – Wró-
wczoraj w nocy, biedactwo moje, ja nie rozumiem, jak można dzieci trzymać cały tydzień z
weekendem włącznie na obozie naukowym… Ale ona się nie skarży, mówi, że było czadersko.
Tylko dzisiaj jest taka zmęczona, że nie kazałam jej iść do szkoły. i – A ten obóz naukowy to z
jakiej dziedziny? – spytała Maria, mimo woli zaciekawiona. | – Nawet nie wiem. Nie pytałam
Kseni, a ona mi nie mówiła. To ja teraz może pójdę na taras, poopalam się, nie będę pani
przeszkadzała.
Roksana Pultok wyłoniła się ze swojej sypialni około trzy¬nastej trzydzieści i odnalazła
Marię wprowadzającą ład do wielkiego salonu.
–Strasznie hałasujesz – powiedziała niezadowolonym gło¬sem. – Nie dociera do ciebie, że
ktoś w domu jeszcze śpi?
Maria odwróciła się od portretu małżonków Pultokostwa w sznycie szlacheckim (kontusz i
szabla pana domu, obfity ro-bron i peruka pani). W drzwiach stała osoba o wyglądzie
dwu¬dziestolatki, choć jako uczennica pierwszej klasy liceum musiała być młodsza. Miała na sobie
minimalną koszulkę i coś w rodzaju szlafroczka w rozmiarze dla krasnoludków, tak więc wszystkie
jej wcale dojrzałe wdzięki były właściwie na wierzchu. Rzucały się w oczy wspaniałe, bujne włosy
w kolorze pomarańczowym. Maria odniosła wrażenie, że gdzieś ją już spotkała.
–Dzień dobry – powiedziała uprzejmie. – Nie hałasowałam, czekałam z użyciem
odkurzacza, a mop i ścierka pracują raczej cicho. Poza tym nie wiem, czy mama ci wspominała, ale
do mnie mówi się „pani Mario".
–Chyba śnisz, garkotłuku – odparła z wdziękiem panna Ksenia. – Będę ci mówiła, jak będę
chciała, a ty masz do mnie mówić „proszę pani". Zrób mi śniadanie. Jajka w szklance, tosty, co tam
chcesz. Dużo. Kawa z mlekiem. Rusz się.
–Odnoszę wrażenie, że nie do końca się zrozumiałyśmy Po pierwsze, do osób
niepełnoletnich nie mówi się przez „pani". Mogę mówić ewentualnie „panienko", chociaż twój brat
nie życzył sobie być „paniczem", no ale to twoja sprawa. Ja natomiast przyjmuję polecenia
wyłącznie od osób, które zwracają się do mnie w sposób ogólnie przyjęty w kręgach ludzi
kulturalnych.
–Masz źle w głowie – warknęła „panienka", nie siląc się już na wdzięk. – Szoruj do kuchni i
nie zapominaj, gdzie pracujesz. I że możesz od jutra przestać tu pracować. Powiedziałam!
–Słyszałam. Proponuję, abyś porozmawiała z mamą. Ja już nie mam nic do powiedzenia.
Tu Maria odwróciła się od rozwścieczonej Roksany i najspo¬kojniej wzięła do ręki
porzuconą ścierkę. Dziewczyna obróciła się na pięcie i pomaszerowała na taras, żeby
zakomunikować matce o niesłychanej bezczelności nowej kuchty, którą natych¬miast trzeba
wywalić na zbity pysk.
Gdyby Ksenia poszła do matki ze swym ultimatum pięć dni temu, niewykluczone, że Maria
rzeczywiście straciłaby zajęcie w rezydencji Pultoków. Dzisiaj jednak matka była bogatsza o
doświadczenia całego minionego tygodnia, kiedy to nie musiała stuknąć palcem o palec, a dom był
czysty i wy¬sprzątany jak na Wielkanoc (to znaczy również tam, gdzie nie widać), doskonałe
śniadanie podane, wyśmienity obiad również, a pyszna kolacja przygotowana do podania po
mi¬nimalnych przygotowaniach typu odgrzanie na patelni lub w garnku (mikrowelką gosposia nie
wiedzieć czemu gardziła).
O nie, takich wygód normalny człowiek nie pozbywa się z byle powodu!
–Wiesz, Kseniu – zaczęła ostrożnie. – Ja rozumiem, że nasza nowa gosposia ma trochę
wygórowane mniemanie o sobie, ale generalnie, to ona bardzo dobrze się sprawuje, więc może
dobrze byłoby… iL- Mama, czy ty chcesz powiedzieć, że ja mam ją trak-ftować jak jakąś cholerną
księżnę? Ona tu jest po to, żeby nam gotować i dla nas sprzątać, a nie po to, żeby odbie¬rać hołdy!
–Ale ona sprząta i gotuje, córeczko. I powiem ci w tajem¬nicy, że robi to bardzo dobrze, i
wcale bym nie chciała się jej pozbywać. Mów do niej, jak chce, co ci to przeszkadza…
–Mama!
W tym dramatycznym okrzyku było tyle świętego oburzenia i taka potęga, że Regina Pultok
aż zmalała, a terierki, śpiące dotąd na leżaku, sturlały się zeń i zaniosły przeraźliwym szczekaniem.
| – Niech one się zamkną! Cicho, kundle!
Kundle ani myślały być cicho. Biegały po tarasie i darły się na wyprzódki, obrzucając się
obelgami i już, już, stając naprzeciw siebie w gotowości bojowej.
–Pieski, chodźcie do mnie!
Ta niezbyt głośna komenda padła z okna kuchni. Josia i Jasia jak na komendę zastrzygły
kosmatymi uszkami i po¬cwałowały do domu, powiewając bujnym włosiem. Zdążyły się już
nauczyć, że tam, skąd dobiega ten głos, można się zazwyczaj spodziewać czegoś smacznego.
–Jezu – wymamrotała Ksenia, mimo woli zdumiona. – Ktoś je podmienił, jak mnie w domu
nie było?
–To pani Maria – szepnęła jej matka z nieukrywanym po¬dziwem. – Nauczyła je. W
tydzień! Mówię ci, ona jest rewe¬lacyjna. Bądź dla niej grzeczna.
Latorośl wzruszyła pogardliwie ramionami.
–Mama – powiedziała, przeciągając głoski. – To jest kuchta. Tak? Ja jej płacę, tak? No, ty
jej płacisz…
–Ojciec płaci…
–Wszystko jedno. My jej płacimy. Ona ma chodzić jak zega¬rek. Ona. Nie ja. I nie ty. I nie
tata. I nawet nie Korek. Ona. No.
–Kurde, Ksenia, ależ ty jesteś głupia. – Na tarasie objawi się panicz Kordian i miotnął
plecak w kąt, pod doniczkę z hor tensją. – Cześć, matka.
–Dlaczego mówisz „kurde", a nie normalnie, „kurde"? ^ zainteresowała się matka
akademicko.
–Tak fajnie jest. Umieram z głodu. Idę do pani Marii. Już miał nogę w drzwiach, ale
Roksana go zatrzymała.
–Korek, ty mówisz do służącej „pani Maria"?
–Pewnie. Tobie też radzę. Ona jest cool, kurde, no. Puść mnie.
Roksana padła na rozkładany fotel.
–Chyba oboje macie na głowę, jak Boga kocham… Kilka minut później do ogrodu doleciał
przez któreś okno zapach subtelny, ale dla coraz głodniejszej Roksany doskonale wyczuwalny.
Dziewczyna bez słowa wstała i pomaszerowała do kuchni, gdzie zobaczyła wkurzający obrazek: jej
własny brat wchłaniał właśnie omlet wielkości koła młyńskiego.
Obrzuciła pogardliwym spojrzeniem brata, jego talerz i słu¬żącą, która wstawiała właśnie
do piecyka brytfannę z jakimś drobiem, ominęła ich, wzięła z chlebaka suchą bułkę i wyco¬fała się
z godnością.
Maria wsunęła kurczęta do piekarnika i nastawiła zegar. Już wiedziała, gdzie spotkała pannę
Pultok. Loków o tym odcieniu wściekłego oranżu nie spotyka się co dzień. Panna Ksenia była
wtedy ubrana, choć jej sukienka niewiele się róż¬niła od minimalistycznej koszulki nocnej.
Siedziała w kącie kawiarni „Biały Pudel" z facetem trzy razy starszym od siebie i dyskretnie
trzymała rękę w jego spodniach.
Roksana Pultok nie poznała Marii. Nie zwróciła na nią wtedy najmniejszej uwagi, zajęta
znanym w Szczecinie adwokatem, jm sponsorem, jak przywykła go w myślach nazywać. Me-iS
Maurycy Luft był człowiekiem doskonale sytuowanym*pależało się go trzymać, jeśli miało się
jakieś ambicje i plany pa przyszłość. Okazało się to nie takie proste, bowiem był on.gż człowiekiem
wybrednym i życzył sobie odgadywania prag¬nień przed ich sformułowaniem. Roksana miała do
tego wro¬dzony talent. Oczywiście, mecenas doskonale wiedział, kim są rodzice jego laluni.
Prowadził kiedyś tatusiowi kilka spraw i wy¬grał je. Może gdyby przegrał, nie miałby prawa do
dmuchania głupiej córeczki – taką teorię stworzył sobie na doraźny użytek. Zresztą córeczka sama
się wpychała, a mecenasowi trudno było się powstrzymać – Roksana miała świeżutkie ciałko i
wielką ochotę do nauczenia się i stosowania tych wszystkich sztuczek, które on właśnie lubił, a co
do których jego żona od początku przejawiała niezrozumiałe opory. Ksenia preferowała
zdecydo¬wanie biznesowe podejście do sprawy: na początku ich zażyło¬ści próbował jej dawać
prezenciki w rodzaju srebrnej branso¬letki z bursztynami, ale go wyśmiała. Tylko pieniądze,
niemałe i w dolarach albo w euro. Inaczej żegnaj, kotku, możemy pozo¬stać przyjaciółmi, ale tylko
na dystans. Bieda w tym, że mece¬nas Luft już nie chciał na dystans. Są ludzie, którzy uzależniają
się od alkoholu i staczają na dno, inni stają się hazardzistami i tracą majątki, a on uzależnił się od
ślicznej, młodziutkiej gim-nazjalistki. Tak, tak. Ich zażyłość zaczęła się, kiedy Ksenia była w
ostatniej klasie gimnazjum i miała niecałe czternaście lat. Jako dziecko nieprzeciętnie zdolne,
poszła do szkoły w wieku lat pięciu (Pultocza mama opowiedziała o tym Marii, pękając ze słusznej
dumy). Teraz, w pierwszej licealnej nie miała jeszcze piętnastu. Oczywiście nie powiedziała
„sponsorowi" o tym. Ze¬łgała coś tam o osiemnastu latach, na które zresztą wyglądała, ot tak, żeby
ułatwić kontakty. Założyła wtedy pierwsze własne konto bankowe i mecenas niebawem stał się
głównym źródłem zasilającym owo konto.
Używając sobie z panienką w najlepsze, był jednocześnie ciekaw, dlaczego ona to robi,
dlaczego robi to za pieniądze choć przecież rodzice są zamożni i nie odmawiają dzieciom niczego.
–Bo widzisz – odpowiedziała, uśmiechając się tym uśmie¬chem, którym umiała
doprowadzić go do szaleństwa – ja po prostu lubię to robić. A pieniądze od ciebie biorę, bo ży¬czę
sobie mieć pieniądze. Własne, nie od mamusi i tatusia. Zwłaszcza że oni są skąpi strasznie. Moje
koleżanki tyrają na promocjach w supermarketach albo rozprowadzają kosmetyki, a ja lubię się
pieprzyć.
–Skoro lubisz, to czemu każesz sobie płacić? – zaśmiał się.
–Ponieważ dla samej przyjemności wolałabym, wybacz, kotku, robić to z facetem, który ma
dwadzieścia lat, a nie pięćdziesiąt cztery. Tylko że oni nie mają tyle forsy co ty.
–Skąd wiesz, ile mam lat? – Przyznał jej się do czterdziestu sześciu.
–Zajrzałam kiedyś do twojego dowodu. Wtedy, kiedy zgi¬nęło ci z portfela trochę euro…
ale chyba nie masz mi tego za złe?
Owszem, miał, ale Roksana grała z nim, jak chciała. Wie¬działa, że nie zaryzykuje utraty
ulubionej zabaweczki. W grun¬cie rzeczy nim gardziła.
Zastanawiała się czasem, jak zareagowaliby rodzice na wiadomość, że ona zarabia pieniądze
właśnie w ten spo¬sób. I że nauczyła się tego od starszej siostry, Wirginii, która skończywszy
osiemnaście lat, wyprowadziła się od rodziców, zamieszkała samodzielnie i obecnie, oprócz tego,
że studio¬wała filologię angielską, miała jeszcze swoją pracę. Pracowała mianowicie jako regularna
cali girl i żyła obecnie nie z jednego mecenasa, ale z trzech biznesmenów. Zaczęło się od pewnego
importera glazury, kolegi łazienkowego tatusia. Dwóch na¬stępnych poznała dzięki pierwszemu.
Jeden był deweloperem, i drugi producentem czegoś elektronicznego, ale co to było, jggo Wirginii
nie chciało się rozszyfrowywać. Nie było jej to do niczego potrzebne, dopóki producent elektroniki
łożył na jńą w miarę regularnie.
Siostrzyczki były zdania, że nie ma sensu wtajemniczać ro¬dziców w szczegóły swojego
życia prywatnego. Bardzo się też starały, żeby nie dowiedzieli się niczego od osób postronnych.
Gdyby więc Ksenia miała świadomość, że nowa kuchta zna jej tajemnicę, może by się i
zdenerwowała, może próbowałaby ją jakoś urobić albo przekupić. Nie miała jednak tej
świado¬mości i dlatego spała spokojnie w swoim biało-różowym (gust matki!) panieńskim pokoju.
Kuchta zaś po głębokim zastanowieniu doszła do wniosku, że nie będzie się wyrywać z
informowaniem starszyzny. Nie jej pies, nie jej pchły, nie ona się będzie drapać. Może kiedyś zrobi
coś w tej sprawie. Na razie nie.
–Marysiu kochana, ile ty czasu chcesz jeszcze pracować u Pultoków? Bo mówiłaś coś, że
miesiąc czy półtora, a tu już trzy tygodnie będą za chwilę! Masz kogoś następnego?
Pani Lila wróciła właśnie do domu po jakichś przyjacielskich posiadach, odwieziona
taksówką, oczywiście przez nieza¬wodnego Noela, który jednak nie zaszedł i podziękował tym
razem za pyszną herbatkę – być może dlatego, że zbliżała się dziesiąta wieczorem.
Maria w wygodnym fotelu kontynuowała znajomość z Char-liem Chanem, czytając już
trzeci kryminał o tym uroczym detektywie z Hawajów. Na widok zaróżowionej i mocno czymś
zaaferowanej Liii odłożyła książkę i uśmiechnęła się. Bardzo polubiła swoją starszą przyjaciółkę
(tak ją zaczęła traktować i tak o niej myśleć już po jakimś tygodniu znajomości).
–Nie mam. Rozglądałam się, ale nikogo nie znalazłam. Aje nie wytrzymam z Pultokami
dłużej niż półtora miesiąca. Mam nadzieję, że nie będę musiała aż tyle…
–Nie będziesz, kochana. Nie będziesz. Byłam dzisiaj w Stolcu.. Matko boska, nigdy się nie
przyzwyczaję do tej nazwy… Cała nasza załoga tam się zebrała, wiesz, z Karaibów…
Pani Lila nie zaniedbałaby żadnej okazji do podkreśle¬nia swojej przynależności do załogi
katamaranu, którym dwa tygodnie żeglowano po Brytyjskich Wyspach Dzie¬wiczych. Maria wcale
jej tego nie miała za złe. Nie każda babcia może sobie pożeglować po Karaibach wypasionym
jachtem.
–Wiem.
–No właśnie. I był Grzegorz Wroński, pamiętasz, opowia¬dałam ci, mąż naszej Michalinki,
tej, co urodziła niedawno córeczkę…
–Tej Irlandki. Córki Noela.
–Pół-Irlandki. On jest psychiatrą, Grzegorz, ale ma kolegę kardiologa. Chyba do niego
pójdę, do tego kardiologa, mu¬szę się zbadać, to podejrzane, żeby w moim wieku serce nie
nawalało ani nic. No więc ten kardiolog… – Tu Lila zawiesiła artystycznie głos.
–Potrzebuje gosposi?
–Nie, on ma. Jeden jego pacjent potrzebuje gosposi. Starszy pan, podobno bardzo elegancki,
inżynier, przedwojenny… Nie, jaki przedwojenny! Powojenny. Ale ma już osiemdziesiąt kilka lat i
jest na emeryturze.
–Lileczko – wtrąciła ostrożnie Maria. – Czy emeryta będzie stać na gospodynię? Bo, prawdę
mówiąc, ja się niespecjalnie piszę na czyny społeczne…
–To jest bardzo zamożny emeryt. Nie dlatego, żeby miał jakąś nadzwyczajną emeryturę, bo
w Polsce nie ma nadzwy¬czajnych emerytur dla inżynierów. Ale on jeszcze do niedawna rabiał
straszne pieniądze jako deweloper. Wiedziałam, co znaczy „deweloper", ale zapomniałam. _ Taki
inwestor, co buduje i sprzedaje. Albo pośrednik nieruchomościach. _ No właśnie. Inżynier
Buszkiewicz. Ten kardiolog zapewnia, ze to człowiek dużej kultury. Nie ma pojęcia o prowadzeniu
domu. _ Owdowiał?
Pani Liliannie Bronikowskiej, wytrawnej plotkarze, oczka zaświeciły jak gwiazdy dwie.
–Grzegorz jakoś tak mówił, że nie wszystko do końca zrozu¬miałam. Bo przecież
niemożliwe, żeby w tym wieku porzuciła go żona, nie? A z drugiej strony, on ma jakieś dzieci i nie
jestem pewna, czy te dzieci nie wpakowały mamusi do domu starców, a on, znaczy ten inżynier, nie
chciał, więc cała rodzina jest teraz skłócona. Jakiś okropny miszmasz w każdym razie. Ale z forsy
możesz go obedrzeć. Dziadek do ubogich nie należy.
–Mamy jakiś telefon do niego?
–Mamy, jasne, że mamy. Chyba nie dzwoń o tej porze, bo on pewnie śpi, taki starszy pan…
Następnego dnia była sobota i Maria miała wolne. Pospała | solidnie, zjadła śniadanie z Lilą,
która na nią czekała, pogry-I zając ciasteczka, i uznała, że teraz jest bardzo dobry moment na
telefon do inżyniera Buszkiewicza.
Odebrał po pierwszym sygnale, jakby czekał na telefon. Maria już zdążyła sobie wyobrazić
rozsypującego się starca o drżącym głosie, niezbornych ruchach i zapominającego w pół zdania, o
czym mowa. W słuchawce zabrzmiał głos dystyngowany, ale jednocześnie pełen energii.
–Buszkiewicz, słucham.
–Dzień dobry panu. Nazywam się Maria Strachocińska słyszałam, że poszukuje pan
gospodyni domowej…
–W istocie, poszukuję. A skąd pani o tym wie?
–Od doktora Wrońskiego, który jest znajomym pańskiego kardiologa, którego z kolei pan
upoważnił do poszukiwań…
–Ach, rozumiem. Ale to jest pani kardiolog. Pani doktor Szostek. Czy pani zarówno sprząta,
jak i gotuje? Wolałbym rozmawiać bezpośrednio, nie przez telefon, jeśli pani pozwoli…
–Tak, oczywiście. Kiedy i gdzie mam przyjechać?
–Pani jest zmotoryzowana? – Tak.
–Doskonale. A ma pani teraz czas?
Pół godziny później Maria wjeżdżała windą na ostatnie piętro wieżowca przy ulicy
Rugiańskiej. Przyjechała tu, pro¬wadzona GPS-owymi wskazówkami Krzysztofa Hołowczyca,
który jej obiecał, że z nim wszędzie trafi, musiała się jednak trochę skupiać, żeby w porę skręcić i
nie wjechać w jednokie¬runkową ulicę pod prąd. Nie zwróciła uwagi, w jakiej dzielnicy się
znajduje, więc kiedy wysiadła z windy i zerknęła w wąskie korytarzowe okno, omal nie krzyknęła z
zachwytu.
–Piękne to wszystko, prawda? – usłyszała za sobą. Odwróciła się i zamarła. „Biały Pudel"
objawił się po raz kolejny. W drzwiach jednego z mieszkań stał ten sam starszy mężczyzna, którego
żona… Aniela chyba… zasięgała u niej, Marii, opinii na temat, kiedy właściwie należy odejść od
włas¬nego męża!
–My się znamy? Chyba jednak sobie pani nie przypominam. Proszę, niechże pani wejdzie.
Mieszkanie pana inżyniera najwyraźniej zrobione było z dwóch połączonych narożnych, w
których usunięto więk¬szość ścian działowych. W wieżowcach z lat siedemdziesiątych nie bywało
takich wielkich przestrzeni. Okien gospodarz nie mógł sobie powiększyć, a jednak i one wydawały
się większe i§d przeciętnych – prawdopodobnie dlatego, że nie były ob-'Ljeszone tradycyjnymi
zasłonami i firanami, a przed słońcem piały chronić mieszkańców rolety piaskowej barwy, zwinięte
Hftęj chwili i odsłaniające ów nadzwyczajny widok na dwie Łony świata, port, stocznię, a dalej
jezioro Dąbie i tor wodny.
Ma pan tu fantastyczne widoki – powiedziała Maria. – Nie przedstawiłam się. Maria
Strachocińska. ' – Stefan Buszkiewicz. Zapraszam. Zaparzyłem właśnie her¬batę, miło mi będzie
wypić ją w towarzystwie. Kupiłem też jakieś herbatniczki. Może dadzą się zjeść.
Maria usiadła we wskazanym fotelu i obserwowała pana domu, krzątającego się po pokoju.
Był zdecydowanie przy¬stojny, wzrostu ponad metr osiemdziesiąt, o doskonałej figurze. Trochę w
typie Seana Conneryego w starszym wieku, ale jakiś sympatyczniejszy. I zapewne nie taki czarny,
kiedy jeszcze nie był siwy. Jasnoniebieskie, przenikliwe oczy wskazywały raczej na
niegdysiejszego blondyna. Poruszał się płynnie, nie miał tej przykrej, starczej niepewności ruchów.
A przecież był zdecydowanie starym człowiekiem.
–Zastanawia się pani teraz, ile mam lat? – Usiadł naprze¬ciw niej i uśmiechnął się nieco
szelmowsko. Niewykluczone, że żona miała mu za złe między innymi ten właśnie uśmiech, którym
musiał, po prostu musiał czarować kobiety, a one musiały, po prostu musiały lecieć na niego jak
muchy na miód. – Osiemdziesiąt dwa. W grudniu skończę osiemdziesiąt trzy.
–Piękny wiek – powiedziała, bo nie wymyśliła niczego mądrzejszego. Pan Stefan skrzywił
się.
–Piękny wiek to pani ma. Ja nie mam nawet pięknego charakteru.
–Ale ma pan piękną postawę – roześmiała się. Starszy pan wyraźnie domagał się
komplementów. – Jest pan bardzo przystojny.
Rozpromienił się widocznie.
–Dziękuję, młoda, uprzejma osobo. Dziękuję. To miło, że I pani tak mówi. Niemniej razem
z moją piękną postawą zosta¬łem ostatnio kompletnie sam i nie radzę sobie z podstawowymi
rzeczami. Żywię się suchą strawą albo fast foodami, których nienawidzę. Zarastam kurzem i pyłem.
Umiałbym jeszcze zbudować dom albo hutę, albo cokolwiek innego, ale nie radzę sobie z kurzem w
domu.
Starał się wyglądać na biednego staruszka, co mu wcale nie wychodziło. Maria chichotała
cały czas. Ten facet wyzwa¬lał w kobiecie chęć do chichotów. I najwyraźniej był z tego
zadowolony.
–Myślę, że będę w stanie coś na to poradzić. Jeśli, oczywi¬ście, zechce mnie pan zatrudnić.
–Oczywiście, że zechcę panią zatrudnić. Czy powie mi pani, jakie są pani warunki?
–U jednej osoby, a właściwie w jednym gospodarstwie pracuję miesiąc do sześciu tygodni.
Potem odchodzę. Może kiedyś wrócę na kolejny miesiąc, a może nie. Weekendy mam wolne.
Kosztuję tysiąc dwieście złotych tygodniowo.
Pan Stefan chytrze przechylił głowę. – „Czwarta pięćdziesiąt z Paddington"? Droga, ale
warta swojej ceny?
–Zgadza się. Czyta pan Agatę!
–Dziecko drogie, w moim pokoleniu wszyscy czytali Agatę. Jeśli w ogóle czytali kryminały.
Ja czytałem dosyć dużo, zwłaszcza kiedy jeździłem po różnych budowach jako kawaler jeszcze.
Byłem ulubionym klientem prowin¬cjonalnych bibliotek.
–Myślałam, że ci, co jeździli po budowach, robili zupełnie co innego…
–Co innego też robiłem. Kiedy ma się tyle lat co pani, czas jest bardziej rozciągliwy. Kiedy
może pani do mnie przyjść?
–Za dwa albo trzy tygodnie. Wytrzyma pan? _ Wytrzymam. A potem będę wywierał na
panią naciski, fleby Pan* mme n*e Porzucała P° miesiącu. Będę stosował terror emocjonalny. Oraz
moralny. Ł A moralny to jaki? ||- To proste. Jest rzeczą niemoralną pozostawiać niedołęż¬nego
starca na łasce losu. Pani Mario, co mogę mieć w ramach moich tysiąca dwustu złotych?
Tygodniowo… Tygodniowo? Matko święta. Zwariowałem. No więc co?: – Wszystko, co robi
normalna gospodyni domowa. Sprzą¬tam, piorę, prasuję, gotuję, robię zakupy, załatwiam
wszystkie drobne domowe sprawy. – Maria pomyślała chwilę, po czym dodała. – Mogę zgodzić się
na obniżenie płacy do ośmiuset złotych na tydzień. Praca dla jednego człowieka będzie mniej
obciążająca niż dla całej rodziny.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak zadecydowała. Starszy pan miał w sobie coś
interesującego. Chciała u niego pracować.
–Bardzo dobrze. Ale ja mam swój honor. Tysiąc. Jestem dość zamożnym starowinką.
Zarobiłem na tłustą starość i nie będę wykorzystywał kobiety pracującej. Jeszcze jedno pyta¬nie,
proszę wybaczyć, wygląda pani na osobę wykształconą. Mam rację?
–Ma pan. To chyba nie jest pytanie, które by trzeba wy¬baczać. Zajmowałam się teorią
literatury na uniwersytecie. – 1 dlaczego pani już tego nie robi?
–Kiedyś panu opowiem. Albo i nie. Czy mogę uważać, że jesteśmy umówieni?
–Jak najbardziej. Ma pani mój telefon. Proszę zadzwonić z małym wyprzedzeniem. O której
pani lubi zaczyna pracę?
–O dowolnej. Jak panu wygodnie.
–Koło dziewiątej? Ja wstaję po ósmej, więc będziemy za¬czynać od wspólnego śniadania.
Za damę do towarzystwa pani też czasem robi?
–Moja oferta obejmuje w zasadzie wszystko oprócz usług seksualnych – powiedziała,
patrząc prosto w przenikliwe, jasne oczy. Starszy pan nie zmieszał się, tylko roześmiał.
–Chwalebna szczerość. Ale ja już nie jestem w wieku do usług seksualnych. Chciałbym za
to czasem porozmawiać z osobą inteligentną. Może być o teorii literatury. Nie mam O tym pojęcia,
więc może jeszcze się czegoś nauczę. Wiedzy nigdy dość.
–Rozumiem. Z przyjemnością będę rozmawiała o literatu¬rze. I o budowach socjalizmu. Jak
rozumiem, budował pan socjalizm?
–Wszyscy wtedy budowaliśmy socjalizm. Chyba że ktoś miał w sobie ducha opozycji. Ale
ja nigdy nie byłem dobry w opozycji. Lubiłem raczej tworzyć… w ramach tego, co zo¬stało mi
dane… niż rozwalać. Musiał być jakiś podział pracy I ja byłem akurat po tej stronie. Czy jestem dla
pani przez to mniej wartościowy?
–Ależ skąd. Ja też nie mam w sobie ducha walki. Raczej uciekam i staram się żyć spokojnie
na uboczu.
Starszy pan nie odrywał od niej tych swoich jasnoniebie¬skich, wciąż bystrych oczu. Kiedy
mówiła o swoim braku ducha walki i uciekaniu, jakby drgnął.
–Chyba jednak już się spotkaliśmy – powiedział powoli. – Przypominam sobie. Pani
udzieliła mojej żonie zbawiennej rady w kawiarni „Maskotka"… Tfu, „Biały Rottweiler", czy jak
jej tam.
Maria zaczerwieniła się.
–Przykro mi, jeśli to miało jakiś wpływ na pańskie życie. Pańska żona zadała mi pytanie, a
ja odpowiedziałam odru¬chowo, prawdę. Przepraszam.
–Niech pani nie przeprasza. Ja to rozumiem, kiedy mnie pytają, też odruchowo mówię
prawdę. Parę razy w życiu pró¬bowałem kłamać, ale skończyło się na tym, że zapominałem, komu
powiedziałem, i wychodziłem na idiotę. A moja żona ode mnie odeszła. |Ł Bardzo mi przykro, ipan
Stefan wzruszył ramionami. i – Niech pani nie będzie przykro. Tak zadecydowała. Zrobiłaby to i
bez konsultacji z panią, tylko musiałaby jeszcze ze dwa dni pokombinować. Od dawna miała już
wszystko obmyślone. I – Zamieszkała u dzieci? – Pytanie o dom starców wydawało |się Marii
niedopuszczalne.
Pan Stefan skrzywił się lekko. I – Nasze dzieci za nami nie przepadają. Mamy trzy córki,
¦Wszystkie dawno zamężne i zamożne, dwie mają wspólny pen¬sjonat w Zakopanem, trzecia w
Krynicy. Syn poszedł na mo¬fee, bo się na mnie obraził. A obraził się, idiota, kiedy mu kilka praży
zadałem pytanie, kiedy wreszcie założy własną rodzinę. Pío to zaczął od wyniesienia się z domu, a
teraz pływa gdzieś, Bóg jeden wie gdzie i na jakich statkach, bo prawie się z nami nie kontaktuje.
Aniela, moja żona, miała mi to za złe. Uważała, IŻe postąpiłem okrutnie. Jakie okrutnie? Ile lat
można siedzieć; u mamuni na garnuszku? Ale mamunia go uwielbiała i chciała go obsługiwać do
końca życia. Swojego, oczywiście. Potem zo¬stałby na lodzie jako stary sierotka, co to nawet jajka
na miękko nie ugotuje, bo nie umie. Jego matka nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Uwielbiała
go, pupilka i wyskrobka. Myśmy już wcale nie byli młodzi, kiedy on się urodził. Córki były już
do¬rosłe. Rozpieszczały go tak samo jak matka. Dla Anieli wciąż był dzieciakiem. Jaki dzieciak,
politechnikę skończył, elektro¬nik niezły podobno. To, że poszedł na morze, to już była kropla
przepełniająca czarę. Znalazła sobie taki elegancki dom starców na Mazurach i tam zamieszkała. I
jeszcze każe mi za niego pła¬cić. Zamierza tam umrzeć, nie patrząc już na mnie, bo nie tylko mnie
obwiniała o to, że dziecko poszło na przepadłe, ale prak¬tycznie całe życie ją strasznie
denerwowałem.
–Czym ją pan denerwował do tego stopnia? Tylko synem? – Maria była zaciekawiona, a
ponieważ gospodarz wyraźnie nie miał oporów co do opowiadania o swoim życiu, nie krę. powała
się pytać.
–Wszystkim. Ona twierdziła, że ją lekceważę, nie słucham, co do mnie mówi, mam ją za
idiotkę. Wcale jej nie miałem za idiotkę. Nie wiem, dlaczego tak sądziła.
–A słuchał pan, co żona do pana mówi?
–Czasami. Wie pani, myśmy od początku się kłócili. Ona chciała mnie uziemić, zatrzymać
na jednym miejscu. Ja tego nie potrafiłem, musiałem jeździć. Czy pani wie, że budowałem
większość polskich wielkich hut, począwszy od Nowej? Ja naprawdę budowałem socjalizm i byłem
z tego dumny. Mimo całego tego kretyństwa, które się wtedy działo. Robiliśmy rze¬czy wielkie. Z
niczego. Dla mnie to było ważne. A ona chciała mieć domek z ogródkiem, chować dzieci i siać
pietruszkę.
–Co jest złego w sianiu pietruszki?
–Nic nie jest. Ale pietruszkę można siać w doniczce. No i w końcu siała w doniczce i nic
strasznego się nie stało. Kot jaja nie zniósł, jak mówił mój dziadek. Anielka wychowała wszystkie
nasze dzieci, a ja jeździłem po budowach. Każde z nas zrobiło swoje. A kiedy w końcu
postanowiłem w nowej rzeczywistości zmienić specjalność i zarobić trochę pieniędzy, żeby mieć na
stare lata, też stale miała mi coś za złe.
Wygląda na to, że istotnie, starszy pan niespecjalnie się przejmował potrzebami żony. Jakim
cudem wytrzymała to aż tyle lat? A propos…
–Ja przepraszam, ale kto to są Alergen i Makaron? Gospodarz uśmiechnął się. Miał piękny
uśmiech, odsłania¬jący równe zęby… no, już chyba niemożliwe, żeby jego własne…
–Moi przyjaciele. Proszę, przedstawię ich pani. Przeszedł przez pokój i otworzył drzwi.
Maria zajrzała ciekawie. Za drzwiami była sypialnia, dla odmiany po sa¬joflach niezbyt obszerna.
Na niezasłanym łóżku spał wielki P^gowany kot, który otworzył leniwie oczy i natychmiast je
zamknął. Na dywaniku obok łóżka odpoczywał mocno wiekowy basset. Nie chciało mu się nawet
ruszyć ogonem, spojrzał tylko na swego pana wzrokiem pełnym miłości i też przymknął
podkrążone oczy.
–Alergen, czyli Gienek, to jest kot. Ma piętnaście lat. Moja żona twierdziła, że całe te
piętnaście lat ją uczulał. Dlatego tak się nazywa. Kiedyś nazywał się Fąfel, ale żona mu imię
zmieniła i tak już zostało. Makaron ma siedem, ale jest bardzo schorowany. Reumatyzm go rąbie.
Serce mu też podobno na¬wala. Mnie robili koronarografię i wiedzieli, jak mnie leczyć, jego nawet
spytać nie można, co go właściwie boli. Aniela uważała, że trzeba go uśpić. Nie potrafiłbym tego
zrobić. Wy¬chowałem go od szczeniaka. Był strasznie śmieszny i uwielbiał się ze mną bawić.
Teraz czasem noszę go na rękach, żeby mógł się wysikać na dworze. Chociaż przy dobrej pogodzie
sam chodzi. One nie są reprezentacyjne. Makaron śmierdzi. Gienek zresztą też. Trochę brudzą w
domu. Obydwaj mają tylko mnie. I ja ich nie zawiodę.
Wolałeś zawieść własną żonę – przemknęło Marii przez myśl. Cóż, to nie jej sprawa. Może
sprzątać po Alergenie i Makaronie.
–A ten domek… – Nie wytrzymała jednak. – Nie miał pan nigdy ochoty mieszkać u siebie?
–Mieszkam u siebie. Wie pani, ja chyba jestem, jak to się dzisiaj mówi, blokersem. W
odróżnieniu od większości ludzi nienawidzę małych domków. Udusiłbym się w takim. Nie
wyobrażałem sobie starości zamkniętej w obrębie małego ogródka. Z cholerną pietruszką, a nawet z
różami. Z dwoma sąsiadami po bokach, diabli wiedzą jakimi. Ja muszę mieć przestrzeń.
–I trochę przemysłu…
–Nie ukrywam, że widok na te wszystkie dźwigi sprawia przyjemność. Ale jest też
perspektywa, wodę widać, przyrodę nie tylko przemysł.
–Nie brał pan pod uwagę potrzeb żony, co?
–No tak, ona chciała mieć ten domek i pietruszkę, i róże A ja bym tam umarł dwadzieścia
lat temu.
Maria skinęła głową. W gruncie rzeczy to nie jej sprawa. Ale starszy pan był zdecydowanie
interesujący.
Tak, z przyjemnością zmieni rezydencję Pultoków na to ogromne mieszkanie z widokiem na
morze.
Bez mała.
–Wiesz, Marysiu, że ja jestem strasznie wścibska i nic na to nie mogę poradzić, prawda?
Okrągłe oczka pani Liii miały tak rozpaczliwy wyraz, że Maria zaczęła się śmiać. Starszej
pani nie dało się nie lubić.
–Wiem. Wcale mi to nie przeszkadza…
–Jak dotąd, moja droga, jak dotąd. Zawsze może się zda¬rzyć coś, co sprawi, że twoja
anielska cierpliwość trzaśnie. Ale skoro do tej pory nie trzasnęła, to powiedz mi, kochana, gdzie się
podział Sasza Winokurow?
–Winogradów. Nie wiem, gdzie się podział. Wyjechał na jakieś koncerty. Hanka do mnie
dzwoniła i mi powiedziała. Na¬wet wspominała, dokąd pojechał, tylko zapomniałam. W każ¬dym
razie kazał mi przekazać, że będzie wszędzie śpiewał ten romans, co to mu przełożyłam, pamiętasz?
–Twoja noc telefoniczna! Jasne, że pamiętam. Jakby tak do mnie ktoś dzwonił całą noc i mi
śpiewał…
–To co?
–To właśnie nie wiem, czy bym go pogoniła, czy przeciwnie, byłabym zachwycona. A jak
ty?
ML śmiesznie było. To właściwie nie on dzwonił, tylko jego Lu w pestkę przyjaciele… ,
Ale on śpiewał przede wszystkim. On. On ci się podoba? EL W zasadzie tak, tylko widzisz, mam
jeden problem. Nie wiem, czy on jest Leńskim, czy Onieginem. IL Dziecko, o czym ty mówisz?
Ach, czekaj, już wiem! Leński jjyłfajtłapa, romantyczna fajtłapa, a znowuż Oniegin dandys i cynik.
No, ja tam wolę cyników. Mimo wszystko. Na ogół są inteligentniejsi. Mój mąż, świeć Panie nad
nim jak możesz najjaśniej, był skończonym romantykiem. Miał misję, rozu¬miesz. Na niwie
oświatowej. Dobrze chociaż, że akademickiej. Bardzo poczciwy był z niego człowiek i bardzo mnie
kochał. Zero egoizmu. Wszystko, co Eduś ma z egoizmu, to po mnie. Nieważne. No to co będzie z
Saszą? I – Nie wiem, co będzie. Może nic nie będzie. Na pewno to wiem tylko, że będę mu robiła
jakieś tłumaczenia. Obiecałam. Ale ja to bardzo lubię, nie poświęcam się.
–No dobrze, moja droga, nie chcesz rozmawiać o Saszy, to nie. Ale ja bym jeszcze chciała,
żebyś mi powiedziała, jakie masz plany wobec mojego cioteczno-ciotecznego stryjecznego
Iwnuczko-bratanka, Aleksandra Strachocińskiego… Powiesz mi? I – Powiem ci, Lilu, jak tylko mi
się wyklaruje. Bo widzisz, czas mija, a mnie się nic nie wyklarowało, cały czas myślę i myślę, co
powinnam zrobić dalej… napisałam mu w liście, że zgłoszę się z gotowym pozwem
rozwodowym… -1 co, zastanawiasz się, czy nie zrezygnować z rozwodu?
–Nie, chyba nie. Ale to jest jakieś takie okropne. Widzisz, Lilu, do mnie wciąż takimi
etapami dociera, że rozleciało się coś, co budowałam przez kilka lat. Przedtem wiedziałam o tym,
oczywiście, a teraz to czuję. Że jestem na lodzie i że będę musiała budować sobie całe życie od
początku…
–Moim zdaniem już zaczęłaś budować – zauważyła Lila, patrząc na Marię bystro. –
Tęsknisz za nim? Za Aleksem?
–Na rozum nie.
–No tak. Na rozum nie, bo głowę masz nie od parady i zda¬jesz sobie sprawę z tego, co się
stało. A głupie serce pewnie pamięta różne rzeczy. Mam rację?
–Masz. U mnie to jest tak, że serce pamięta co innego, a rozum co innego.
–To się zdarza. Chyba musisz jeszcze poczekać, aż ci się rozjaśni.
–Na razie zależy mi tylko na świętym spokoju. Dzięki tobie mam święty spokój, mogę
pracować, a nawet zamienić się w robota, mam dobre warunki do przeczekania.
–To ja posprzątam ze stołu – powiedziała Lila i rzeczywi¬ście, ruszyła do dzieła. – Ty masz
tego dość na co dzień, lepiej odpocznij, obejrzyj coś głupiego w telewizji. Tam jest ostatnio
większość głupiego, nie będziesz musiała długo szukać. Albo idź do parku. Szczecin o tej porze
roku jest najładniejszy. Wszystko jest jeszcze takie nowe i świeże, kochanie ty moje… Marysiu, co
ja właściwie cytuję? – „Takie sobie bajeczki" – roześmiała się Maria. – Kiplinga. „Madame, raz,
dwa, trzy i gdzie jest twoje śniadanie?" Zabrałaś mi moją upatrzoną rzodkiewkę, zostawiłam ją
sobie na deser. Oddaj. Wszystkie oddaj. Zjem je. Dzięki. A śniadanie było pyszne, dziękuję. I chyba
naprawdę gdzieś się ruszę. Może spotkam Żółwca.
Maria rzeczywiście żyła ostatnio życiem automatu do sprzątania i gotowania. Całkiem jej to
odpowiadało. Jeśli nie liczyć incydentu z Saszą i tego chwilowego włącze¬nia umysłu, potrzebnego
do pracy nad tekstem romansu o gwieździe, mózg jej pracował najwyżej na ćwierć obrotów. Cały
czas miała nadzieję, że nagle – jak u Okudżawy – wydarzy się coś i ona dozna olśnienia, co zrobić z
dalszym życiem?
Olśnienie nie nadchodziło, nie było też na horyzoncie Saszy, który by przerwał ów marazm,
Maria więc wciąż oddawała |;się tym samym, raczej monotonnym czynnościom.
I Tu okazało się, że Agata Christie wiedziała, co pisze. Tak jak Ijjej brytyjskie panie domu
uważały Lucy Eyelessbarrow za dar Kd losu, tak pani Gina Pultokowa nie wiadomo kiedy zaczęła
jfowielbiać Marię (przestała nazywać ją garkotłukiem nawet ¦prywatnie i pod jej nieobecność) i
myślała z przerażeniem, że feto nadchodzi koniec owych czarodziejskich sześciu tygodni…
§6)ędzie musiała wrócić do znienawidzonej kuchni, cholernego ¦odkurzacza i przeklętego po
trzykroć żelazka do prasowania. lAlbo zatrudnić kolejną gosposię, która będzie śmieci podmia-itała
pod dywan. Ach, to naprawdę było cudowne – zwłaszcza 1,'od dnia, w którym pani Gina uznała, że
można „pani Marii"! zaufać – i zaczęła z upodobaniem uprawiać życie towarzyskie, latanie na
ploty, do kosmetyczki, fryzjera, na tai-chi i kurs malowania witrażowego. Dawno nie robiła tego
wszystkiego tak swobodnie. Tylko butiku z biżuterią Vito nie pozwolił jej otworzyć, wytykając
idiotyczną umowę, jaką zawarła. Trzeba było umawiać się na stałe, toby miała butik. Oczywiście,
pani Gina zrobiła mężowi awanturę z atakiem histerii włącznie, ale on się zaparł. Nie wiedziała o
tym, ale pan Pultok też był wściekły na myśl o rychłym odejściu Marii – koszule wypraso¬wane
przez ślubną żonę zawsze miały jakieś kompromitujące zagnioty w widocznych miejscach, a
obiady, które gotowała, nie umywały się do tych przyrządzanych przez Marię, poza tym nigdy nie
było wiadomo, czy w ogóle będzie co na ząb położyć.
A jakie zrobiła przyjęcie z okazji piętnastolecia założenia firmy! Pan Pultok widział kiedyś
niechcący film „Uczta Babette", nudny strasznie, po co w ogóle pieniądze się wydaje i kręci takie
filmy; ale na końcu było właśnie przyj ątko, które pari będący smakoszem, obejrzał z większym
zaangażowaniem Ba, zafascynowało go! Spytał Marię, czy ona może widziała tego gniotą –
owszem, widziała i uważa go za świetne kino Cóż, nie jest zadaniem pana domu analizowanie
przedziwnych gustów służby… kiedyś mówiło się nawet o literaturze dla kucharek, może więc jest
i kino dla kucharek, to i tak nie ma znaczenia. Ważne jest, żeby Maria przygotowała taką ucztę-
Babette. Dokładnie taką samą.
Maria pomyślała chwilę, pewnie przypominając sobie, ja¬kie to dania podała owa Babette, i
ku niezadowoleniu chle¬bodawcy, pokręciła głową. Zupa żółwiowa musiałaby być z puszki,
powiedziała, przepiórki dostępne w supermarketach są małe i byle jakie, a poza tym nikt by się tym
nie najadł. No i wyszłoby strasznie drogo. Ona, Maria, z tamtej uczty zosta¬wiłaby szampan Veuve
Clicquot i generalnie alkohole, a co do menu, to prosi, żeby dać jej wolną rękę i tylko określić limit
finansowy oraz liczbę gości. I trzeba doangażować kelnera, bo ona w zasadzie będzie musiała
pozostać w kuchni. Państwo na pewno będą zadowoleni.
Po tym przyjęciu pan Pultok nigdy nawet w myślach nie nazywał już Marii kuchtą ani
służącą.
Kordian Pultok dawno już, pierwszy w rodzinie zawarł z Marią, nomen omen, „entente
cordiale" – na bazie gigan¬tycznych omletów, wielkich ilości podsmażanych kiełba¬sek i mnóstwa
innych smakołyków, dzięki którym miał szanse przeżyć czas między powrotem ze szkoły a
rodzin¬nym obiadem. Tu trzeba powiedzieć, że Maria karmiła go chętnie i nawet z pewną
przyjemnością – bawił ją gargan¬tuiczny apetyt młodzieńca, który z błyskiem wdzięczności w oku
wchłaniał góry żarcia, po czym szedł pograć z kole¬siami w piłkę nożną, siatkówkę lub tenisa i
spalał wszystko bez najmniejszego śladu.
Maria zastanawiała się trochę, czy łysy łeb i wytatuowany napis»Biała Siła" oznaczają coś
konkretnego, czy są tylko elementem dekoracyjnym, jednak nie zaprzątała sobie tym głowy zbyt
długo. Nie była to jej sprawa. Rodzicom to nie przeszkadzało, jej tym bardziej.
Jedna Roksana nie zaczęła być miła. Ugruntowana pogarda dla kuchty i garkotłuka nie
pozwoliła jej ani razu powiedzieć do Marii „proszę pani". Nie mówiła jej po imieniu, bo wtedy
Maria nie reagowała na wydawane przez dziewczynę polece¬nia. Ksenia więc tworzyła kunsztowne
bezosobowe konstrukcje i też uzyskiwała, co chciała.
Na początku szóstego tygodnia, po wtorkowym obie¬dzie, który jak zwykle był doskonały,
Marię poproszono 0 pozostanie w salonie przy kawie. Oczywiście najpierw! musiała ją zrobić i
podać wraz z upieczonymi przez siebie rano kruchymi ciasteczkami w dwóch wariantach.
Nawia¬sem mówiąc, opracowała sobie metodę niemal taśmowej produkcji ptifurek z ciasta, które
robiła raz w tygodniu 1 zamrażała. Pani Gina nie była w stanie tego zrozumieć i codzienna porcja
świeżych herbatników nieodmiennie robiła na niej wstrząsające wrażenie.
–Bardzo dobry obiad – zagaił pan domu.
–Kiedy pani nadąża robić te ciasteczka? – zaświergotała pani domu.
–Idę na siatkę – zakomunikował syn domu, który zjadł prawie całego nadziewanego
kurczaka z kartofelkami i sałatą, nie licząc kremu szparagowego z ptysiami, i właśnie stwier¬dził,
że ciasteczka muszą poczekać, bo on chwilowo nie ma ani milimetra sześciennego wolnego
żołądka. – Zostawcie mi trochę tych z orzechami. Nara.
Córka domu nic nie mówiła, bo już jej przy stole nie było. Zjadła zupę, wymamrotała coś i
znikła. Mecenas Luft miał dziś wolne popołudnie.
Maria spodziewała się mniej więcej, o czym będą chcieli rozmawiać jej państwo. Nie miała
najmniejszego zamiaru ulec. Teraz kolej na pana Stefana, a potem się zobaczy.
–Pozwoli pani, że naleję kawy – zaczął pan domu dwor¬nie. – Pani Mario, ja jestem prosty
przedsiębiorca, owijać w bawełnę nienawidzę, a wszyscy dyplomaci to dla mnie podejrzane typki. –
Tu chrząknął. – Otóż. Powiem prawdę. Nie wyobrażamy sobie z Giną, że pani od nas odchodzi. To
jest po prostu niemożliwe. Musi pani zmienić plany.
–A ja jestem prostą gospodynią domową – uśmiechnęła się Maria. – 1 też mogę powiedzieć
prawdę: nie lubię, jak ktoś do mnie mówi „musisz". Ponieważ nie muszę. Proszę nie brać tego do
siebie, ja mam taki system pracy i to wszystko. Za jakiś czas chętnie do państwa wrócę.
–Na miesiąc! – jęknęła pani Gina. – Pani Mario!
–Na miesiąc albo dwa.
–Ale dlaczego?
–Taki system najbardziej mi odpowiada.
–Ale nam nie odpowiada!
–Nic na to nie poradzę. – Maria rozłożyła ręce. – Za jakiś czas się zgłoszę, Jeśli państwo
zechcą, to mnie zatrudnią, a jeśli nie, to nie. I to wszystko.
–Do diabła z wolną wolą! – sarknął pan domu, usiłując powiedzieć to żartobliwie, ale bez
powodzenia. Widać było, że jest wściekły. – Pani Mario, a może by pani pomyślała nie tylko o
sobie! Zostawia nas pani na łasce losu!
–Bez przesady, jakoś państwo żyli, zanim przyszłam.
–Ma pani już kogoś na nasze miejsce? – Pan Pultok po¬myślał, że to, co mówi, brzmi jakoś
idiotycznie. To państwo miewają kogoś na miejsce gosposi, która odchodzi.
–Tak, jestem już umówiona.
–Kto to taki?
–A taki sympatyczny emeryt.
–Emeryta stać na panią? A poza tym na cholerę emerytowi gosposia na co dzień? Nie
mogłaby pani pobyć u niego ponie¬działek i środę, u nas wtorek i piątek, i tak dalej?
–Mogłabym, ale bym nie chciała. Proszę państwa, proszę nie nalegać. Od poniedziałku
pracuję już gdzie indziej. A teraz chętnie wróciłabym do swoich zadań, jeśli państwo pozwolą.
^Chciałabym przygotować pani większą ilość pierogów. Za¬mrożę i będzie pani mogła odgrzewać.
–Pani Mario… – Pan domu podniósł głowę z pewną na¬dzieją. – Czy pieczeń i gulasz też
można zamrozić?…
Pan domu oczywiście żac, hrmął się na tę deklaracja – Mowy nie ma. Zapraszana panią. Jak
się okazuje Za żowałem doskonałą kucharka' będą pani smakowały or/ u mnie. Przy okazji
pogadance ° różnych różnościach – O czym pan sobie życzy"?
–Myślałem o tej pani hist:oririi- Parti Mario, ja tak tylk-wszelki wypadek pani powie=rrn…
Gdyby pani dojrzała doi wodu ze swoim ślubnym ba teg°-. to ja mam znąjo- adwokata, bardzo
zdolny człc?wviek., chętnie go pani udostęJ że się tak wyrażę. On z regU^ wygrywa, o ile wiem. W
i dla pani.
–Bardzo dziękuję. Jak doj*1*12^^ to się zgłoszę. Na jeszcze nie podjęłam żadnej deecyzji.
–Myśli pani, żeby do niegO v^rócić7› _ oburzył się pan SJ – Nie, nie, wrócić nie. Ale jak‹oś
nie potrafię jeszcze p tego węzła gordyjskiego. Zadem ze mnie Aleksander Ma ski. Muszę się
przyzwyczaić d*› moj^j nowej sytuacji.
–Zawsze już chce pani gc›sposiovvać?
–Nie, kiedyś pewnie wróc»ę na uniwersytet. Jeszc teraz.
–Mózg pani nie protestuje? Przepraszam za taką sug – Nic nie szkodzi. Mózg jakioś bę‹dę
trenować. Mami zlecenie na jeden przekład po-etycle^. Może nawet dzisi, do niego zabiorę.
Pan Stefan wyraźnie się ożywił.
–To niech pani rzuci tę mi*›tłę i zabiera się do p | będę pani kibicował. Czemu pani kręci
głową. WJJ mieć spokój do szukania ryrnó^ męskich, żeńskich i ^ – Muszę. Ale jak napiszę, to
Przyniosę panu-rosyjski?., „o – Bez przyjemności, ale znana A tc^› coś z rosyjsw» – „Konie"
Wysockiego.
–Nie znam. / e nie wrabiał. Poprosił ^° ^ o śmie ny. Tylko jej nie śpiew śpiewał i ptaszkach
tym domu To kum, r*V/^ Äte V. TVlko ra nie W! ^ /pda^J^- Mśą. Jp* cnota
janodchyliłsiezlekką/^SS^eirn,, ył,, ^aniategożizaśpie^^ ^Ä^^S na' maj, ja ją wyczuwa^ Uciem, ona
mnie naAy* Pldopań!Uj,wiosn^ Pan domu oczywiście żachnął się na tę deklarację.
–Mowy nie ma. Zapraszam panią. Jak się okazuje, zaanga¬żowałem doskonałą kucharkę,
będą pani smakowały obiady u mnie. Przy okazji pogadamy o różnych różnościach.
–O czym pan sobie życzy?
–Myślałem o tej pani historii. Pani Mario, ja tak tylko na wszelki wypadek pani powiem…
Gdyby pani dojrzała do roz¬wodu ze swoim ślubnym bu… tego… to ja mam znajomego adwokata,
bardzo zdolny człowiek, chętnie go pani udostępnię, że się tak wyrażę. On z reguły wygrywa, o ile
wiem. Wygra i dla pani.
–Bardzo dziękuję. Jak dojrzeję, to się zgłoszę. Na razie jeszcze nie podjęłam żadnej decyzji.
–Myśli pani, żeby do niego wrócić? – oburzył się pan Stefan.
–Nie, nie, wrócić nie. Ale jakoś nie potrafię jeszcze przeciąć tego węzła gordyjskiego.
Żaden ze mnie Aleksander Macedoń¬ski. Muszę się przyzwyczaić do mojej nowej sytuacji.
–Zawsze już chce pani gosposiować?
–Nie, kiedyś pewnie wrócę na uniwersytet. Jeszcze nie teraz.
–Mózg pani nie protestuje? Przepraszam za taką sugestię…
–Nic nie szkodzi. Mózg jakoś będę trenować. Mam teraz zlecenie na jeden przekład
poetycki. Może nawet dzisiaj się do niego zabiorę.
Pan Stefan wyraźnie się ożywił.
–To niech pani rzuci tę miotłę i zabiera się do poezji! Ja będę pani kibicował. Czemu pani
kręci głową? Musi pani mieć spokój do szukania rymów męskich, żeńskich i nijakich?
–Muszę. Ale jak napiszę, to przyniosę panu. Zna pan rosyjski?
–Bez przyjemności, ale znam. A to coś z rosyjskiego ma być? – „Konie" Wysockiego.
–Nie znam. jl';- Wysockiego czy „Koni"? 1 – Jednego i drugiego. Nie, chwila, już mi się
przypomniało, jdm jest ten pani Wysocki. Jak dla mnie za bardzo on był feerwowy. Już prędzej
Okudżawa. Moje piosenki to Sikorow¬ski, Kuba Sienkiewicz, Bratanki, Golce, Kareł Gott, Jiżi
Kom, Yondraćkowa. Czeską muzykę lubię, Presleya, stary, dobry rock. W dzisiejszym śpiewaniu
dla mnie jest za dużo wrzasku, po godzinie łeb pęka i człowiek łaknie śmiertelnej ciszy. A ja,
Iproszę drogiej pani, od śmiertelnej ciszy chcę być jak najdalej, I więc muszę się oszczędzać.
–Wysocki czasem jest bardzo liryczny, proszę drogiego pana. „Konie" akurat nerwowe, jak
to pan określił. Ale genialne.
–O czym?
–O śmierci.
–Jednak? To ja nie jestem zainteresowany. Ile pani ma lat?
–Trzydzieści dwa.
–No właśnie. O pięćdziesiąt mniej ode mnie. Za jakieś trzydzieści lat pogadamy, czy jeszcze
będzie panią pchało do wierszyków o śmierci. Kto panią wrobił w te „Konie"?
–Nikt mnie nie wrabiał. Poprosił mnie taki jeden, co śpiewa z gitarą, Sasza Winogradów się
nazywa… | – Sasza?
–Pan go zna?
–Bywał w tym domu. To kumpel mojego syna i ulubie¬niec mojej żony. Tylko jej nie
śpiewał pioseneczek o śmierci. O kwiatkach śpiewał i ptaszkach, słowiczkach i oczywiście 0
miłości.
Tu pan Stefan odchylił się z lekka w krześle, nie bacząc na możliwość połamania tegoż i
zaśpiewał z charakterystycznym akcentem: – „Uj, wiosna, maj, ja ją wyczuwam ciuciem, chodzę
sobie w słonku lilipuciem, ona mnie napawa dziwnym chuciem 1 do fajnej flory, i do pań! Uj,
wiosna ta! Wygibowuje głowę, wiatry kończą się północnikowe, wchodzę rozmazany w mą alkowę
i sam nie wiem, skąd wypuszczam rym"…
Maria zaśmiewała się do łez. Jej chlebodawca miał niewątp. liwy wdzięk i vis comica,
której trudno by się spodziewać p0 czcigodnym starszym jegomościu.
–Skąd pan to wytrzasnął? Sasza to śpiewał, naprawdę? ja jestem niezła w starym kabarecie,
ale tego nigdy nie słyszałam!
Pan Stefan był wyraźnie zadowolony z wrażenia.
–Przyjemniejsze niż piosenki o śmierci, nie? Ale Sasza tego nie znał. To dawno, dawno
temu śpiewał pan Krukowski. Lopek. Gwiazda przedwojenna, proszę pani.
–Wiem, proszę pana! Zna pan tego więcej? – „Mówią, że w Paryżu moda dała paniom
nouveauté; mają być zakryte przody, ale tyły decolte. Jam dziś widział pannę Lolcię, co wyciętą
była tak, że siedziała na dekolcie… Mało mnie nie trafił szlag". Dalej nie pamiętam, proszę
szanownej pani.
–Cudne.
–Też jestem tego zdania. A teraz chyba się odrobinkę prześpię, bo mnie pani nakarmiła
smacznie i godnie, to teraz się należy odrobinka relaksu. Pani też się powinna zrelaksować.
–Ja mam jeszcze trochę pracy. Proszę się przyłożyć, ja będę cicho.
Pan Stefan zamierzał jeszcze posprzątać ze stołu, ale Ma¬ria przypomniała mu jego nowy
status – pana i władcy, więc całkiem zadowolony wyłożył się ponownie na kanapie, tym razem bez
książki, pod głowę podłożył sobie poduszkę, pod Łgi drugą i po sekundzie już spał. Maria przykryła
go lekkim, – larowym kocykiem, który zapewne służył do tego właśnie, leżał, lekko skotłowany, na
krześle obok kanapy. Gdyby |# własnością Makarona – pomyślała logicznie – leżałby na.dłodze.
Ale chyba pan pożyczał go czasem psu, bo kocyk i pokryty sierścią. Maria uznała, że panu to nie
przeszkadza, 'głaskała brązowy łeb basseta, który posapywał w półśnie a dywaniku i udała się w
kierunku sypialni, gdzie rzeczą labsolutnie niezbędną była wymiana pościeli na świeżą, stara
ijowiem nosiła wyraźne ślady psich łap. Może więc nie było z Makaronem tak źle, skoro dawał radę
skoczyć na łóżko. To, pe pan mógł go do tego łóżka podsadzać lub wręcz wnosić, IMaria wolała
uznać za niemożliwe.
–Weterynarz, powiadasz? Nie znam żadnego. Może Eduś 'będzie znał. – Pani Lila
zastanowiła się głęboko.
Towarzystwo było w połowie partii, ale coś im dzisiaj gra; nie bardzo szła. Do brydża trzeba
być w dyspozycji inte¬lektualnej, a właśnie z ową dyspozycją było krucho. Lila! twierdziła, że to z
powodu niskiego ciśnienia, Noel supo-' nował zbliżanie się burzy, a Róża z demonicznym
chicho¬tem oświadczyła, że to starczy zanik mózgu u wszystkich. Zmiażdżono ją argumentem, że
Maria młoda, a też dziś mało bystra. Róża pozostała jednak przy swoim zdaniu, wyłożyła karty na
stół i poleciała oglądać w telewizji mini¬stra obrony narodowej, bo właśnie coś wyjaśniał Monice
Olejnik. Lila, która była jej partnerką, z wielkim trudem i mozołem ugrała, co licytowała, i znowu
zajęła się sprawą leczenia biednego Makarona.
–Czekajcie, mam pomysł! – zawołała od telewizora Róża. – Tylko ON skończy.
–Zwariowała kobieta – prychnęła Lila, ale zaraz przyzna-uczciwie – chociaż ja jej się tak
naprawdę nie dziwię. Mnie on się też podoba. Maryś, a jak się tobie podoba twój nowy pan? Mam
wrażenie, że całkiem, całkiem?
–Bardzo mi się podoba – odrzekła Maria. – Duża klasa. Inte¬ligentny. Sympatyczny. Nie
mam pojęcia, jak to możliwe, że po¬kłócił się z rodziną. On jest stworzony na takiego wspaniałego,
nowoczesnego dziadka, którego wnuki powinny uwielbiać. Ta cała rodzina powinna się kłębić
wokół niego. No i żona… – Żona ma obowiązek kłębić się wokół męża – zauważył niewinnym
tonem Noel.
–Noelu, jesteś okropny – ofuknęła go Lila. – Zbijasz Marysię z pantałyku!
–Z niczego jej nie zbijam – zaprotestował. – Mareszko, zbiłem cię z czegoś? Bo jeśli tak, to
na przeprosiny dam ci tokaju, chcesz? Dziewczynki, to chyba naprawdę nie jest dzień brydżowy.
Dajmy spokój szarym komórkom i zajmijmy się miłym plotkarstwem… „Dziewczynki" zgodziły
się nader chętnie i po chwili miejsce kart na stoliku zajęła butelka złocistego wina i cztery kieliszki.
Przerwana dyskusja została podjęta na nowo.
–Może on jest z tych, co to zawsze mają rację – wyraziła przypuszczenie pani Róża. – 1 nie
daj Bóg mieć inne zdanie niż oni, bo cię zgniotą i udowodnią, że jesteś idiota. Od takiego męża
sama bym uciekła.
–A może raczej jest indywidualistą – wtrącił Noel, nalewa¬jąc paniom wino. – Nie
podporządkowuje sobie wszystkich, tylko sam jest nie do podporządkowania.
–Robi, co chce, i żyje, jak chce? – Lila przymrużyła oczy. – Ty taki jesteś, Noelu. Ale to ty
uciekłeś od rodziny, nie rodzina od ciebie.
–Bo ja nie jestem kłótliwy – westchnął w odpowiedzi Noel. – A Mareszkowy pan Stefan
pewnie wypowiadał swoje zda¬lnie tak głośno i dobitnie, że nikt tego nie mógł wytrzymać |
wszyscy pouciekali…
Jakoś trudno mi w to uwierzyć – roześmiała się Maria. – Taki kulturalny i uroczy człowiek!
_ Jedno drugiego nie wyklucza – pouczyła ją Róża. – Mógł!%ię wypowiadać kulturalnie i uroczo, a
przy tym dawać zdrowo popalić.
–Poza tym wasze stosunki są prostsze – dodał Noel. – Nie •jesteś jego rodziną, a
pracownikiem najemnym i masz tylko wykonywać swoje obowiązki, plus ewentualnie jakieś miłe
życie towarzyskie. Jemu nie zależy na tym, żebyś była taka, jak on chce.
I – Chyba rozumiem. Ale i tak nie wiem, czy macie rację, i A co z moim Makaronem? Nic
nie wymyślicie? I – Tu nie ma co myśleć, trzeba podzwonić – oświadczyła i'Lila i zabrała się
natychmiast do dzieła.
Trafiła bezbłędnie, bo wzięła na cel owego mitycznego psy¬chiatrę, o którym stale w tym
domu wspominano, a który posia-idał rozległe znajomości w sferach medialnych. Sfery medialne
zaś, jak wiadomo, mają rozległe znajomości wszędzie. Psychia¬tra natychmiast zadzwonił do
swojej telewizyjnej przyjaciółki Wiki Wojtyńskiej, pamiętał bowiem, że ona lub może jej
kole¬żanka robiła kiedyś programy o zwierzętach, z udziałem jakie¬goś genialnego lekarza
weterynarii. Wika miała telefon do in¬kryminowanego lekarza, udostępniła go bez wahania i
poradziła dzwonić natychmiast, żeby się umówić. Doktor Grabski okazał się telefonicznie
przemiłym człowiekiem i polecił przyprowadzić pieska jutro wczesnym popołudniem do gabinetu
na Pogodnie.
Ijuż.
–Porządni ludzie lubią zwierzaczki – orzekła autorytatyw¬nie pani Lila. – Grzegorz mówił,
że Wika mówiła, że ten wete¬rynarz jest nadzwyczajny. Wszystkie telewizyjne psy i koty już leczył
i ratował od śmierci. Na pewno pomoże twojemu Maka¬ ronowi. Oni w niego strasznie wierzą,
telewizory. W doktora nie w Makarona.
–Wierzą, mówi pani?
–Podobno ta wiara ma nawet podstawy. Umówiłam pana na pierwszą. Akurat jak wrócicie,
będę miała dla was obiad. Pan ma samochód, prawda? Czy może chciałby pan, żebym was
zawiozła?
Pan Stefan zawahał się przez moment. Wolałby, żeby Maria go zawiozła i przywiozła, nie
czuł się ostatnio bardzo pewny za kierownicą, ale głupio mu się było przyznawać. Strasznie się bał
o swojego kłapciatego przyjaciela. Nikomu dotąd się nie przyznał, jak bardzo kocha tego psa i jak
bardzo boi się myśli, że Makaron może umrzeć. Był przekonany, że Maka¬ron kocha go dokładnie
tak samo i że go rozumie jak nikt na świecie. Niekoniecznie rozumem go rozumie. Instynktem na
pewno. Wie, kiedy pan jest naprawdę wesoły, a kiedy tylko rozpaczliwie udaje, starając się
zachować pozór beztroski i pewności siebie. A to, niestety, zdarzało się o wiele częściej, niż pan
Stefan był skłonny przyznać sam przed sobą.
Postanowił jednak zachować twarz przed Marią i nie ma-zgaić się w sprawie Makarona.
Pojechał sam.
Maria tymczasem robiła swoje, a ponieważ tym razem była gospodynią mieszkania jednego
starszego pana, a nie rezydencji czworga wymagających Pultoków, więc nie musiała się spieszyć.
Przy okazji odkurzania obejrzała sobie domową bibliotekę, znalazła w niej wiele pięknych wydań,
które znała, sporo książek, których nie znała, ale postanowiła pożyczyć (przynajmniej niektóre), i
ponownie odczuła przyjemność z pracy w takim właśnie domu. Niemałą część jednego z re¬gałów
zajmowały najpiękniejsze książki dla dzieci, które pa¬pętała doskonale, bo jej ojciec kupował
ws;»a niezbędne dla rozwoju małej córeczki. Zr?6 jednak pan Stefan musiał być dobrym ojci A
może to pani Aniela kupowała te wszyst czas gdy małżonek budował socjalizm raz tu Cóż, to nie jej
sprawa.
Ale miło byłoby wiedzieć. To znaczy, mił wiedzieć, że to jednak on miał czas zarówno i i na
własne dzieci.
Kiedy kończyła przygotowanie obiadu (zu] siowym groszkiem, sola z jarzynkami na pars
misu własnego patentu z odrobiną brandy), p do domu. Pies słaniał się na nogach i przewi to pan
promieniał.
–Mam nadzieję, że pani znajomi wiedzi oświadczył z błyskiem w oku. – Że on taki gen – A
co, obiecał jakieś cuda?
Makaron z hałasem zwalił się na dywanik p monstrując totalną utratę sił. Jego pan usiadł –
On uważa, że przedwcześnie grzebiemy rona. Powiedział, że trzeba go wzmocnić, da kroplówkę,
kazał przyjść jeszcze na dwie kr‹sał jakieś preparaty i kazał chodzić na niew] cerki. Dał coś na
stawy. Podobno Makaron ma spore szanse na kilka lat szczęśliwego życia. I to nam wyjdzie, do
końca życia będę pani poprzedni konował to był jakiś groszorób eh miał jakąś hodowlę, bo radził
uśpić Makaror niaczka jamnika. Ja mam w nosie szczeniąc chcę Makarona. To nie zabaweczka, to
mój f go upierzemy, kupiłem szampon, ten doktor i już mu dać spokój, następna kroplówka poju
akurat kąpiółka. Pomiędzy. Jestem szczęśliw Zakończywszy tak niespodziewanie przemowę, pan
Stefa^ złapał Marię wpół i zmusił ją do odtańczenia polki z przym pem. Nieco się przy tym
zadyszał, więc usiadł z powrotem – Podać panu wody? – Maria zaniepokoiła się trochę, b0 jej
chlebodawca przybladł wyraźnie.
–Nie trzeba, dziękuję. A kawy byśmy się napili?
–Teraz czy po obiedzie?
–Teraz. Wypijemy z widokiem, dobrze?
Usiedli z kawą na obszernym balkonie. Maria pomyślała, że musi zaprowadzić tu jakieś
rośliny. Stały w kącie jakieś archi¬walne doniczki, ale widać było, że tej wiosny nikt ich nie ruszał.
–Polka już nie dla mnie – powiedział z uśmiechem pan Stefan. – Zapominam o tym, a serce
mi przypomina. Jakiś walc angielski… Koniec z ludowizną.
–Dlaczego koniec? Może pan tańczyć kujawiaka. Albo „Ma-reszkę". Zna pan „Mareszkę"?
–To jakieś góralskie coś? Nie, góralskie bym znał. Śląskie też bym znał. Mazowsze? Żyzna
Wielkopolska? Pałuki?
–Kaszuby, panie Stefanie. A poza tym Mareszka to ja.
–Takie zdrobnienie? Maria, Mareszka? Naprawdę, bardzo ład¬nie. Nie wiedziałem, że pani
jest Kaszubką. A co z tym tańcem?
–To takie coś pomiędzy kujawiakiem a walcem angielskim. Takie gibane parami.
–Zaśpiewa mi pani?
Maria skinęła głową i zaśpiewała półgłosem: – „Juch, Mareszka, dawaj peska, moja złoto
przepióreczko, uciuteczko, lep gniózdeczko, juże Morcen niedaleczko". Pan Stefan słuchał
uważnie. – Śliczne, naprawdę śliczne. A co to znaczy „Morcen"? r Marcin. Pewnie na świętego
Marcina, to je; listopada, przepióreczki już powinny mieć gnia Chociaż nie wiem, bo przecież
gniazda się wij _ Nie jestem przyrodnikiem, jestem budów nikiem. Umiem zrobić hutę i parowóz,
ale c nie mam pojęcia.
–Parowóz też pan umie? Naprawdę?
–Umiem. Ale to potem. Teraz „Mareszka jakiś refren?
–Jest refren. „Z tobą, Marychno, chcałbem pracować, z tobą, Marychno, chcą so radować, z
tobą pracować, z tobą radować, z tobą cały świat chcą przewandrowac".
–Pracować chce. To mu się chwali. Dalej, – „Juch, Mareszka, pójdź do tóńca, niechże
śpiewom nie mdze końca, szoc, Mareszka, trampnij nóżką, będźże dla mnie dobrą wróżką".
–Trampnij nóżką! Przepiękne. Od dzisiaj tylko trampał. Nóżką. Potem co? I – Refren. – 1
następna zwrotka? – „Hej, Mareszka, dajże peska, bądźże w tóńcu prze mnie blesko, szoc,
Mareszka, moja dreszka, zaspiewóma se, Mareszka". Kolejny refren pan Stefan odśpiewał razem z
– Jestem oczarowany – powiedział, kiedy wiedziałem, że Kaszubi mają takie ładne piose: to
Mareszka. Bardzo mi się to podoba. Będę Mareszka. Mogę?
–Oczywiście.
–W domu tak na panią mówiono?
–Głównie dziadek, czasem tata. Miałam bardzo kochanego dziadka. Umarł, kiedy miałam
piętnaście lat. A zaraz potern babcia stwierdziła, że skoro on nie żyje, to ona też nie chce Moi
rodzice próbowali jej tłumaczyć, że jeszcze my jesteśmy że ją kochamy, ale nie słuchała. Położyła
się i rzeczywiście umarła. Nie wiedziałam, że tak można. Powiedzieć sobie: teraz umrę i umrzeć
naprawdę.
–Nie lubię myśleć o śmierci – powiedział pan Stefan, spo¬glądając na stoczniowe dźwigi. –
Jest zbyt blisko.
–Przepraszam. – Marii zrobiło się głupio, przecież już raz jej o tym mówił. – Naprawdę,
bardzo mi przykro. Powinnam była pamiętać…
–Nic się nie stało. Los trzeba przyjmować po męsku. I tak długo żyję, a jeszcze trochę
pożyję, tak mi powie¬działa moja pani kardiolog. A jeśli pani myśli, że się boję myśleć o śmierci,
to owszem, ma pani rację. Jak mówię, jest dość blisko. Oczywiście w stosunku do tego, co udało mi
się już przeżyć. Teraz niewiele mi zostało. Zaczynam całkiem poważnie odczuwać swoją absolutną
bezradność wobec przeznaczenia, Boga, natury, czy co tam nas zabija w stosownym momencie. To
mnie gryzie. Zaczynam już żałować świata i tego wszystkiego, co zostawię, choć może jeszcze
kilka lat dostanę od losu. Pani babcia chciała umrzeć i umarła. Ja nie chcę umrzeć, ale też umrę.
Maria siedziała w milczeniu. Nie wiedziała, co może powie¬dzieć starszemu panu.
Konwencjonalne pocieszanie wydało jej się po prostu porażająco idiotyczne. Na żadną filozofię nie
było jej stać w tym momencie.
–Zasmuciłem panią. Teraz ja powiem: nie chciałem. Za¬zwyczaj bardzo sprawnie uciekam
przed takimi tematami. Może byśmy obiad też zjedli na tym tu balkoniku?
Jadąc do domu, do którego miała ze trzy kiloi inieściem, Maria nagle zawróciła samochód i
skręci stoczni – postanowiła jechać robotniczymi dzielniej rzeki, na północ, zastanawiając się, czy
tą metod nad morze. Była jednak po niewłaściwej stronie Oc stocznię i jechała teraz jakąś długą
ulicą, wciąż wi po prawej stronie. Po lewej zachwycił ją na wpół z budynek jakiejś fabryki czy
może wielopiętrowego – piękny przykład architektury przemysłowej, do‹dający się na lofty. Takie,
jak Osiedle Tkalnia, tyli Trzeba będzie spytać pana Stefana, dlaczego nie d budynku, kiedy był
deweloperem. Może po prost dość pieniędzy – jadąc powoli, Maria widziała, _ zniszczona jest ta
budowla. Wymagałaby potężnych ale jaka byłaby wspaniała! I jakie widoki mieliby n wyższych
pięter! Szkoda jej, naprawdę szkoda.
Budowla zniknęła za zakrętem. Teraz po lewę typowo robotnicze budynki, a po prawej
niska, stara i zarośla. Wody nie było widać, zasłaniały ją bujne'. nimi spoza jakiegoś większego
drzewa wyłaniał s dziób sporego statku. Maria nie mogła się zatrzymć była wąska, a właśnie
pojawiło się na niej kilka w tym tramwaj, ale starała się jechać najwolniej Statek sunął godnie
wśród krzaków, aż w końcu t i Maria mogła pojechać dalej. Zjawisko ją oczarow nała rozumieć
pana Stefana i jego miłość do tych si -portowo-przemysłowych krajobrazów. Swoją drog wypytać o
te parowozy, o których wspominał.
Minęła teraz stocznię jachtową i przejazd koli daliła się nieco od rzeki i wszystkich
potencjalnyc w krzakach, mogła więc zacząć myśleć o tym, co spo1 że nie pojechała od razu do
domu, tylko szwendała się tera? po tych malowniczych dzielnicach.
Od rozmowy na balkonie coś po niej chodziło. Chodziło cały czas, a ona nie mogła się
zorientować, w czym rzecz. Nie było to nieprzyjemne uczucie, raczej coś jak te puchatkowe chwile
przed zjedzeniem miodu. Tak jakby ją coś łaskotało w szare komórki.
O, czyżby huta? No, faktycznie, huta jak żywa. Trzeba będzie spytać pana Stefana, czy ją
też budował. Ale tutaj huta jest na pewno poniemiecka i najwyżej trzeba ją było odremontować,
jeśli ucierpiała w czasie wojny.
Nie o hucie miała myśleć, nie o hucie…
Wjechała w jakieś rozgałęziające się ulice. Któraś z nich prowadziła do Polic, ale Maria nie
wiedziała, czy ta w lewo, w górę, czy ta w prawo, w dół.
Pojechała w górę i niebawem wiedziała już, że się pomyliła. Nie chciało jej się jednak
zawracać, uznała więc, że jeśli skręci w pierwsze prawo, to gdzieś dojedzie.
Pierwsze prawo było jakąś polną drogą, początkowo między działkami, potem działki były
już tylko z jednej strony, a tam, gdzie Maria odgadywała rzekę, otwierało się puste pole. A za nim
nic. Na ogół za takimi polami są albo zabudowania, albo lasy, a za tym nic nie było. Jakby ktoś
nożem ciął. Droga wzno¬siła się wolno i prowadziła na szczyt tego rozciągniętego płasko¬wyżu.
Teraz można było albo się cofnąć, albo zacząć zjeżdżać w dół pomiędzy jakimiś ogrodami. Lub też
zapuścić się w polną drogę pełną dołów i wybojów, i zobaczyć, co jest za tym polem. Źle zrobiła,
zostawiając Aleksowi land cruisera!
Ciekawość ją pchała, ale polna droga była pełna dołów i wybojów; podwozie yarisa mogło
nie wytrzymać survivalu.
No to zawsze można przejść się na własnych nogach!
Tak też zrobiła i nie pożałowała. Przeszła kilkaset metrów w stronę tego niczego za polem i
nagle pole obniżyło się dość zdecydowanym stokiem, a przed jej oczami rozpostarł się kra-fcbraz
piękności nadzwyczajnej. Nisko przed sobą zobaczyła ffcekę i wyraźnie oznakowany tor wodny ze
Szczecina do Świnoujścia, dalej szerokie wody jeziora Dąbie. Cały prawie gzczecin widać było jak
na dłoni. Hutę miała niemal w pro¬stej linii pod sobą. Torem wodnym płynął statek, który z tej
odległości wydał się jej niewielki – za kilka godzin osiągnie Świnoujście i wypłynie na morze.
Maria poczuła magię tych wszystkich miejsc, będących drogą na morza i oceany. Kiedyś
niełatwo było na ten świat się Pwydostać, teraz nie przedstawiało to najmniejszych trudności, pecz
magia okna na świat pozostała.
Statek mijał latarnię na torze wodnym. Maria nie wytrzy¬mała i pomachała ręką. Nie mogła
być zauważona z odległości 1 kilku kilometrów dzielących ją od statku, ale sprawiło jej to
przyjemność. Pozdrowiła statek. Niech płynie szczęśliwie.
Wróciła do samochodu, uśmiechając się bezwiednie. Przy¬jemność psuły tylko zwały
śmieci wyrzuconych tu nie wiadomo 'przez kogo. Jej szare komórki przez cały czas pracowały i
była bliska rozwiązania zagadki tego czegoś, co po niej chodziło. Kiedy jednak uruchomiła toyotkę
i zaczęła nią zjeżdżać w dół, wykombinowawszy, że w ten sposób wróci na dawną drogę do Polic,
musiała już tylko myśleć o tym, żeby się nie zabić i nie rozwalić samochodu. Było wąsko i
dziurawię, a na do¬datek stromo, poza tym jednak prześlicznie. Maria z duszą na ' ramieniu
zjeżdżała bardzo powoli między kwitnącymi jabło¬niami wśród ogrodów położonych tarasowo na
zboczu. Kiedy już straciła nadzieję, że wyjdzie z tej jazdy cało, pojawiła się przed nią ulica, która
po prostu musiała być tą właściwą. I była.
Wtedy, kiedy Maria miała wreszcie wolną głowę, niezajętą widokami ani rajdem Skolwin
(tak nazywała się dzielnica, do której dotarła, ale nie była tego świadoma), rozjaśniło jej się w
głowie i to, co po niej chodziło – wreszcie doszło.
Otóż „Konie", które obiecała Saszy przetłumaczyć na polski pasują jak ulał do pana Stefana,
do tej jego obawy przed' śmiercią… jakby nie patrzeć, w tym wieku raczej uzasadnionej. To on
krzyczy bezgłośnie i prosi, żeby konie nie pędziły tak szybko, żeby jeszcze poczekały, żeby mógł
stanąć na krawędzi między życiem a śmiercią i trochę tam pobyć. Pobyć, pożyć.
Dojechała do pierwszej przecznicy, zawinęła z wizgiem i za¬wróciła w stronę domu. Pół
godziny później siedziała przed komputerem, gadając do siebie. Wpisywała kilka linijek,
za¬stanawiała się, zostawiała jakieś przerwy między wierszami, potem wracała do nich,
uzupełniała, kasowała, a co jakiś czas klęła pod nosem jak stary budowlaniec. Pani Lila wołała ją na
kolację, ale Maria przeprosiła, wzięła sobie na talerzyk trochę galaretki z nóżek, którą Lila zrobiła
na jej cześć, ponownie prze¬prosiła i razem z zimnymi nóżkami zniknęła w swoim pokoju.
Dokonała kilku poprawek i znowu pojawiła się w kuchni.
–Lilu, te nóżki są boskie. Pomagają mi na talent. Dostanę jeszcze odrobinkę?
–Oczywiście, kochana. A jak ci idzie?
Lila sama była artystką i popierała sztukę oraz kulturę we wszystkich jej przejawach. Mogło
to być tłumaczenie poezji, dlaczego nie. Byle wiersz dobrze wyszedł.
–Jako tako – odrzekła Maria. – Mam problemy z jednym dwuwierszem. I z jednym
upiornym określeniem. Dziękuję za ocet, wolę cytrynę.
–A może byś sobie chlapnęła? – zaproponowała Lila życz¬liwie. – Nóżki lubią czystą
wódeczkę zamrożoną, a niektórzy poeci to nawet nóżek nie potrzebowali, tylko właśnie wódeczki,
mogła być niezamrożona. A ty jak?
–Dziękuję ci, Liluniu. Ja muszę być trzeźwa jak świnka, inaczej nic nie napiszę.
–Masz rację. Ja też tak mam. Jak coś robię na serio, to wy¬łącznie po trzeźwemu. Potem się
mogę napić, jeśli jest z kim. aryś, zjedz to tutaj. Chwila przerwy w myśleniu dobrze ci Jrobi.
Powiedz mi, co to za określenie, z którym masz kłopot. I – Priwieriedliwyje – odrzekła Maria i
usiadła przy stole. – masz rację, odetchnę momencik. |. – Kto wyje, powiedziałaś?
–Nikt nie wyje. No, może ja. Konie sąpriwieriedliwyje. We prszystkich tłumaczeniach jest
jednakowo: narowiste. A pri¬wieriedliwyje wcale nie znaczy „narowiste". „Narowisty koń" po dla
mnie poza tym pojęcie zootechniczne, a nie poetyckie, pie ma czaru, jeśli rozumiesz, co mam na
myśli.
I – Rozumiem. A co to znaczy? i – Pńwieriedliwyj to po naszemu „grymaśny, kapryśny".
„Naro-lyistego" ja odczuwam jak takiego trochę świrusa. Tu kopnie, tu tzrzuci z siodła… A te
konie priwieriedliwyje nie są stuknięte, tylko Imają własne zdanie. Nie słuchają woźnicy są
nieposłuszne…
Zamarła przez chwilę z kawałkiem nóżki nabitym na widelec.
–Stanęło ci w gardle? – zaniepokoiła się Lila. – Rąbnąć cię w plecki?
–Nic mi nie stanęło. Nieposłuszne! Po prostu! Oczywiście. One są NIEPOSŁUSZNE, Lilu
moja kochana! Jak się jeszcze |na czymś zaprę, przyjdę do ciebie coś zjeść.
Złapała talerz i pobiegła do komputera. Kwadrans potem Lila przyniosła jej herbatę.
–Pokażesz, co zrobiłaś?
–Jeszcze nie ma co. Poza tym znowu się zaparłam, ale tu już żadne nóżki nie pomogą. Patrz,
jest taki dwuwiersz: ja kaniej napoju, ja kupliet dapaju. Najgorsza jest taka pro¬stota, cholera jasna.
To znaczy tak: napoję konie, dośpiewam zwrotkę. I w polskim języku nie ma możliwości, żeby to
w tym rytmie przełożyć równie prosto. A rytmu nie wolno zmienić, absolutnie, bo to jest do
śpiewania. On tak rąbie, Wysocki znaczy, i Sasza też: ja – kaniej napaju – i brzdęk gitarą, takie
„brrrym!", ja – kupliet – dapaju, to samo. Powinnam tu zrobi-taką samą rąbankę, tak samo rozłożyć
akcenty, a nie mogę – No i co teraz? – Lila była autentycznie zmartwiona.
–Muszę wykombinować jakąś przenośnię albo omówienie albo nie wiem co. Och, dzięki za
herbatę. Strasznie mi się jej chciało, a nie mogłam się oderwać. Lilu, jesteś boska.
–Pracuj, pracuj. Jakbyś jeszcze czegoś potrzebowała, to tylko krzyknij, ja ci przyniosę.
Starsza dama zabrała talerzyk po galaretce i odeszła na paluszkach. Była bardzo kontenta, że
oto w jej domu znowu pojawiła się Sztuka, tym razem w postaci Literatury.
Maria skończyła o czwartej nad ranem. O tej porze nie odważyłaby się zadzwonić do Saszy
Winogradowa, chociaż nie dałaby pięciu groszy za to, że on śpi. Napisała do niego maila: „Sasza,
zrobiłam 'Konie' dla Ciebie, ale nie będę Ci ich przesyłać. Chcę zobaczyć, jakie będziesz robił
miny, czytając. Umów się ze mną jakoś. Priwietik, moj drugi Twoja zdolna koleżanka Maria S.".
cv.
–Jakaś pani niewyraźna, Mareszko – zauważył natychmiast pan Stefan. – Jak w tej reklamie.
Co oni na to brali? reklamie. Co oni na to brali? Aspirynę? Etopirynę? Nie, to Goździkowa.
Rennie? Już w porządku, mój żołądku. Też nie. To nie wiem.
–Nie jestem pewna, ale chyba rutinoscorbin. Może ja i wyglądam niewyraźnie, bo kładłam
się spać o czwartej. Ale Makaronik za to nie do poznania chwat!
W istocie, Makaron zwijał się wokół nóg obojga, może jesz¬cze nie z energią szczeniaczka,
ale w niczym nie przypominał psiego zewłoka sprzed dwóch dni.
To ta kroplówka. Muszę go poprosić, lekarza, znaczy weterynarza, żeby mnie taką
zaordynował. Zaczniemy od kawy?. Wolałabym od śniadania. Mówił pan coś o wspólnych
śniadankach, a ja w domu spałam do ostatniej chwili przed wyjściem. Ale bułeczki kupiłam świeże,
zieleninę też. Kawę mogę panu natychmiast zrobić…
BL- Nie, nie. Nie trzeba. Z przyjemnością poczekam na panią, nakryłem już na balkonie!
I Rzeczywiście, kiedy Maria wyszła na balkon z zastawioną tacą, okazało się, że pan Stefan
wymienił mikroskopijny stolik na większy, a nawet położył na nim serwetę, którą przycisnął
masywną cukiernicą, aby nie odfrunęła. I – Makaron teraz chodzi krok w krok za mną – napomknął
|)an Stefan. – Myślałem, że tu, na świeżym powietrzu będzie tnniej… tego… oszałamiający. Nie
kąpałem go jeszcze, prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że pani mi trochę pomoże, i – Oczywiście,
że pomogę. Z przyjemnością. Proszę jeść, te pajka nie powinny wystygnąć.
–Pani pierwsza. Nie żebym się bał, że chce mnie pani otruć… pkąd pani wytrzasnęła takie
jajka? Są jakieś inne niż te, które kupuję w sklepie na dole.
–Z rynku. Pani, u której mieszkam, ma zaprzyjaźniony stragan na rynku, na Niebuszewie.
Te jajka są nielegalne jak?łącka śliwowica, bo niestemplowane. Prosto od gospodarza i to
niehurtowego.
–Tak jakby od kury, a nie z fabryki jajek. Mareszko, nie wypada mi pani pytać, ale, na
miłość boską, dlaczego pani nie śpi do czwartej rano? Młoda osoba musi spać, bo jej się zmarszczki
porobią pod oczami i przestanie być taka śliczna…
–Rozumiem, że jestem śliczna. Dziękuję. Proszę mi to cza¬sami mówić. A nie spałam, bo
pracowałam twórczo. Tłuma¬czyłam wiersz.
–Pokaże mi pani wynik?
–Jeszcze nie. Musi dojrzeć. Muszę go jeszcze obejrzeć parę, razy. Mówiłam panu o tym, to
„Konie" Wysockiego.
–Tego nerwusa.
–Właśnie. Lepiej niech mi pan powie o tych parowozach Naprawdę projektował pan
parowozy? Przecież mówił pan że huty budował.
–Bo ja byłem zdolny i pracowity. Robiłem jedno i drugie. Naprawdę. Studiowałem
budownictwo i mechanikę.
–Przed wojną?
Starszy pan roześmiał się. * Z piosenki o lwowskich Orlętach: „W dzień deszczowy i
ponury z Cytadeli idą, z góry, szeregami lwowskie dzieci idą tułać się po świecie".
–Po wojnie, po. Przed wojną miałem piętnaście lat i byłem w Korpusie Kadetów we
Lwowie.
–To pan jest Orlę? Lwowskie dziecko? W dzień deszczowy i ponury?
–Miała pani kłopoty z datami w szkole, co? To nie ta wojna. Tatuś mnie oddał do Korpusu
dwa lata przed drugą wojną, bo się rozwiódł z mamą i nie miał czasu wychowywać mnie na
porządnego człowieka.
–A przedtem?
–W Ciechanowie, Grudziądzu, Osowcu, Toruniu, Radomiu, Warszawie, Zaleszczykach i
Stryju. Z tego wynika, że chyba nie mam miasta rodzinnego. Ani wsi. Wieś, i to niejedną, mieli moi
przodkowie, tylko podobno mieli pecha i karta im nie szła. To tylko do połowy żart, bo naprawdę
nic z tego nie zostało, nawet wioszczyny z kurnymi chatami. Kiedyś pani opowiem historię mojego
życia. Zgromadzimy sobie zapasy żywności na tydzień, pani będzie gotowała, a ja będę gadał.
–Jest to jakiś pomysł. Panie Stefanie, umyjemy Makarona?
–Jednak śmierdzi, co? Mimo świeżego powietrza. Cóż, trzeba będzie.
Kąpiel Makarona odbyła się nie bez przygód. Początkowo aria i pan Stefan uznali, że
najlepiej i najpraktyczniej będzie prowadzić zwierzątko do brodzika i polać prysznicem. Maka-n do
brodzika wszedł, ale prysznic napełnił go straszliwym rzerażeniem. Zawył przeraźliwie, spiął się w
sobie i wyma-erował z brodzika mimo połączonych wysiłków swojego ibana i jego uniwersalnej
gosposi. Na powrót do okropnej inyjni wepchnąć się nie dał. Stał na środku łazienki, kapał | głośno
wyrzekał. , Państwo, którzy narazili go na ten okropny stres, nara¬dzili się chwilę i doszli do
wniosku, że trzeba spróbować jwykąpać pieska w wannie. Było to o tyle praktyczne, że wysokie
brzegi wanny uniemożliwiały bassetowi wysko¬czenie na podłogę. Może kiedyś dałby radę, teraz
bolały go stawy…
Namydlony, naszamponiony, cały w ohydnej, śliskiej Ssubstancji o zapachu diametralnie
różnym od tego, co tolerują przyzwoite psy – stał biedny Makaron w wannie, Ina antypoślizgowym
dywaniku i płakał wniebogłosy. Jego |pan przemawiał uspokajająco, a ta odrażająca baba
szo¬kowała go i polewała z kolejnego prysznica, na szczęście imniej agresywnego niż ten
poprzedni. Makaron zastana¬wiał się poważnie, czy by jej nie ugryźć, jednakowoż jej wyraźna
komitywa z panem kazała mu zaniechać akcji odwetowej. Pan nie byłby chyba zadowolony. Trzeba
było wytrzymać jakoś ten koszmar.
Potem zrobiło się nawet przyjemnie. Pan przyniósł całe naręcze puchatych ręczników, a
baba owinęła go, przemó¬wiła czule, pogłaskała skołatany łeb, a nawet przytuliła. Nie pachniała
najlepiej, podobnie jak ręczniki, ale gdzieś w zaka¬markach jej bluzki psi nos wyczuł zanikającą
woń parówek, które były na śniadanie i na które się załapał.
No, dobrze. Ostatecznie nawet miła z niej kobitka.
No, no, no! Żadnych suszarek! Porządny pies sam się wySu szy na słońcu! Albo lepiej na
kanapie, na którą znowu można wskoczyć…
–Mareszko, za tego lekarza kupię pani bukiet róż. Jakie pani lubi?
–Wszystkie – uśmiechnęła się. – Ale nie trzeba róż. Mnie też jest miło, kiedy patrzę na
Makaronka, który wraca do formy. Ale że wskoczy na kanapę… nie spodziewałam się.
–Bo to niska jest kanapa – wytłumaczył pan Stefan i troskli¬wie okrył psa kocykiem. – Nie
chciałbym, żeby się przeziębił. Jest jeszcze całkiem mokry. Tylko teraz nie wiem, gdzie ja się
położę. Trochę mnie zmęczyła ta nierówna walka. Chociaż to głównie pani walczyła. Komórka pani
dzwoni, niechże pani odbierze.
Telefon Marii szalał, a na wyświetlaczu widniało imię: Sasza.
–Mareszka! Mareszka, przeczytałem twój list, a ty jesteś jakaś sadystka, dlaczego nie
przysłałaś mi tekstu? Na pewno jest dobry! Jak przetłumaczyłaś priwieriedliwyje? Narowiste?
–Nie, inaczej. Słuchaj, ja jestem teraz w pracy i nie bardzo mogę rozmawiać. Umówmy się
jakoś gdzieś, nie wiem gdzie…
–Sprzątasz komuś?
–Tak. Kończę koło siedemnastej. Mogę od razu przyjechać do ciebie.
–Bardzo dobrze. Przyjedź do mnie, pogadamy na spokojnie. Poznasz mojego przyjaciela,
właśnie przyjechał. Jest inteli¬gentny, można mu pokazać tekst. Wiesz, gdzie mieszkam?
–Napisz mi esemesa.
–W domkach profesorskich na Panieńskiej, wynajmuję pokój. Wiesz, gdzie to jest?
–Mam GPS. Napisz mi esemesa. Cześć, na razie. Pan Stefan nawet nie udawał, że nie
podsłuchuje.
–Czy pani słyszy samą siebie? – spytał w zadumie. – Dżipiesy, esemesy, abeesy, same
skróty. Żeby było szybciej. Wam, młodym, stale gdzieś pociągi odchodzą, wszyscy zabiegani,
zaaferowani i na normalność nikt nie ma czasu. „A mnie się marzy kurna chata", Mareszko,
bryczka w dwa koniki i życie toczące się powolutku, z umiarem. Nikt nigdzie się nie spieszy, a, o
dziwo, wszystko jest załatwione, ułożone i bez zaległości. Jak to było, fljani Marysiu? Ja to
pamiętam, bo trochę żyłem w takich cza-Kach; bez komórki, laptopa, komputera. Nawet bez
telewizji… HCwitło życie towarzyskie, herbatki, tańcujące wieczorki, five o'c-locki i inne dancingi,
a wy dzisiaj wierzycie tylko w dyskotekę 'i nawet porządnych balów karnawałowych nie ma. Jakiż
to był ibal Politechniki w Krakowie… palce lizać. Albo jak bywaliśmy h przyjacielem z Korpusu w
pensjonacie jego mamy w Zakopa-foem… używania było co niemiara. W dzień na nartach, a wie-
fezorem na balandze, znaczy coś dla ciała i coś dla ducha. Zawsze Iniewaliśmy pokój z widokiem
na Giewont. Poranne powroty łdo domu wężykiem… Ech, nigdy przedtem ani potem nie
oglą¬dałem tak pięknych wschodów słońca!
–Ja nie jestem aż taka strasznie pospieszna, panie Stefanie.
–Właśnie widzę. Biega pani po mieszkaniu jak przeciąg.
–Za to mi pan płaci.
–Ciężkie pieniądze. Ale jest ich pani warta. Nawet więcej. Tylko niech pani nie wyciąga
wniosku, że trzeba mi zaśpie¬wać dwa tysiące za tydzień, bo tego już bym nie wytrzymał. Dobrze.
Żeby nie było, że ze mnie taki archiwalny staruszek. Idę się przespać. Proszę mnie obudzić za
godzinkę, pojadę z Makaronem na kroplówkę do pana doktora. Wrócę akurat na obiad. A do sałaty
wolę śmietanę niż winegret. Wiem, że mi nie wolno. Mam to w nosie. Posuń się, Makaron. Pan
idzie.
Tego samego wieczoru, przeglądając pocztę, w której były zazwyczaj głównie reklamy
banków, funduszy i anglojęzyczny spam, bardzo podejrzany, Maria znalazła dwa maile, które ją
ucieszyły. „Cześć, uciekająca Przyjaciółko – pisał Jacek Brudzyński. – To ja, Twój wierny
pomocnik i były sąsiad. Ciekaw jestem, co u Ciebie i jaki masz widok z okna? Bo ja ostatnio mam
przed sobą górę. Rozwód formalnie mi się wciąż ślimaczy, ale fak¬tycznie już nastąpił i
wyprowadziłem się do Jeleniej Góry. Do¬stałem pracę w tutejszym szpitalu. Właściwie
powinienem na¬pisać, że mam przed sobą góry, bo z mojego okna na Zabobrzu i tutejszy Ursynów,
zachowując wszelkie proporcje), widzę ie Karkonosze. Całe. Od początku do końca. To bardzo
ładny ¦dok. Zamierzam wszystkie wolne chwile spędzać właśnie na (j łonie. Czy góry mają łono?
Przyroda ma, a one są wszak Męścią przyrody Może byś zmieniła pole działania na karko-llbsko-
jeleniogórskie? Tu też ludzie mają bałagan i trzeba im posprzątać. Co do Twojego Aleksa, to nie
wiem, czy dzwoniłaś do niego, czy utrzymujecie kontakty? Bo on utrzymuje kontakty,'iriiejaką Pati
Niewiemjaksięnazywa, która mieszka u niego i jest Ipiękna jak panienka z rozkładówki „Playboya".
To znaczy całko-|vicie zrobiona za pomocą przemysłu kosmetycznego. Jesteś od niej o wiele
piękniejsza, o ile pamiętam. Maryś, napisz do mnie długi list, bo jestem tu samotnym misiem, to
znaczy, nie udało mi się jeszcze poderwać żadnej pielęgniarki. Nie wierz mi, na¬pisałem tak, bo się
samo narzucało. Nie podrywam pielęgnia¬rek. Ale chętnie postawiłbym obiad sprzątaczce, czy co
Ty tam ftobisz za te marne pieniądze. Wpadnij do mnie, pójdziemy so-bie w góry, podobno w
środku są jeszcze ładniejsze niż z wierz¬chu, ale nie miałem czasu sprawdzić. Jak przyjedziesz,
wysta¬wię sobie L4 na czas nieokreślony. Ściskam Cię i ogólnie życzę |szczęścia oraz (jako lekarz)
zdrowia. Jacek".
Pati Niewiadomojaka. No tak, ona się tam już gdzieś pętała 'po imprezie. Może już nadeszła
pora, żeby zająć się własnym Irozwodem na poważnie. Pati Śmati. Nie żałujemy Aleksowi, niech
sobie ma nawet całą drużynę Pati. Po tych kilku mie¬siącach Maria była już w stanie myśleć
przytomnie o tych sprawach. Ciekawe, czy Pati już oberwała, czy ona nie z tych, co mają własne
zdanie.
Noo, bądźmy sprawiedliwi. Maria zaczęła mieć własne zdanie w czwartym roku
małżeństwa. I to pod koniec. Może biedna, niemądra Pati tak samo kocha uroczego, czułego,
namiętnego Aleksa, bla, bla, bla. O, jeszcze jeden list niespamowy. „Droga Mareszko. Wybacz, że
zniknąłem tak nagle ^, dlatego, że trzeba było odbierać ten statek, może pamiętaj wspominałem Ci
przez telefon. „Lily of the Valley", konwalj ' Słodko. Będę się czuł bardzo romantycznie na
pokładzie, p0(j" warunkiem że stocznia Zamakona pod Bilbao usunie wszystka usterki, które
wykonała, a ja wtedy spokojnie będę co wieczór I patrzył w niebo i liczył gwiazdy. Na razie z
kolegą c/e (chief engineer, po naszemu pierwszy mechanik) liczymy im babole Za kilka dni będę
miał wolne i albo wtedy przyjadę do Szcze¬cina, albo pojadę do granitowego miasta. Trochę to
zależy od Ciebie. Jeśli dasz się zaprosić na kolejną sałatkę do tej świątyni impresjonizmu
kulinarnego, to biorę kurs na Szczecin, jak to piszą w książkach dla młodzieży o życiu wilków
morskich. Co to ja miałem być? Aborygen Teofil? Nieważne, i tak nie umiem śpiewać".
Jacek zasługuje na długi, porządny list ze sprawozdaniem – pomyślała sobie Maria i szybko
odpisała Pawłowi: „Nie Aborygen Teofil, tylko Maorys Teodor. Teddy Tahu. Bardzo się ucieszę,
jeśli zaprosisz mnie na drugą sałatkę. Daj znać, kiedy będziesz. Co to jest granitowe miasto?".
Wysłała list i w tym samym momencie usłyszała głośne trzaśniecie drzwiami. Zupełnie
jakby uruchomiła je kliknię¬ciem myszki. Lila miała temperament, owszem, ale nigdy nie waliła
drzwiami tak potężnie.
Może to nie ona?
W przedpokoju przed wysokim lustrem stała osoba jakby do pewnego stopnia znajoma.
Elegancka starsza dama, z ar¬tystycznie ostrzyżoną czupryną w pięknym odcieniu srebrno-gołębiej
siwizny. Podobna do Liii, może jakaś siostra cioteczna przyjechała z wizytą?
Zanim Maria zdążyła wystąpić z uprzejmym zapyta¬niem, osoba przemówiła głosem jak
najbardziej Lilianny Bronikowskiej:
Ja chyba oszalałam! hramatycznym gestem rzuciła torebkę na kanapę i padła k niej.
Maryś, jak ja wyglądam? Proszę, tylko bez ogródek! § Bardzo elegancko – powiedziała
dyplomatycznie Maria, 'ra zaczynała się domyślać, o co chodzi. – Naprawdę ele-icko. Pięknie cię
ostrzygli… Ir MARYŚ! Przestań! Doskonale wiesz, o co mi chodzi! NA ELAT? m Co, na ile?
–Na ile lat wyglądam? f Zmieniona Lila poderwała się i znowu stanęła przed lustrem.? –
Cholera jasna! W tej chwili zabrzmiał dzwonek do drzwi. Maria poszła Stworzyć, podczas kiedy
Lila, tyleż wściekła, co zrozpaczona, lamarła przed zwierciadłem, jak ta królowa, która za wszelką
lenę chce od niego uzyskać jedynie słuszną odpowiedź.
Róża Chrzanowska i Noel Hart wkroczyli do mieszka¬lna niby dwa promyczki, zadowoleni
z życia i rozkosz-inie uchachani. Róża niosła paczuszkę ciastek misternie zapakowaną i zawiązaną
czerwonym sznureczkiem, Noel jednej ręce trzymał flaszkę tokaju Aszu, bardzo dobrego, drugiej
zaś – wspaniały bukiet piwonii w odcieniu kar-ynalskiej purpury. Weszli i zamarli.
–Czy coś się stało, Lilu? – spytała pani Róża z niepokojem.
–Byłam u najlepszego fryzjera w tym mieście – odparła dramatycznie pani Lila.
–Matko święta! – wystraszyła się Róża. – 1 co? – 1 dałam się przekonać, żeby mnie zrobił
na siwo! – wrzas¬nęła jej przyjaciółka z nutą rozpaczy w głosie. – Powiedział, że będę pięknie się
prezentować, że wszystkie starsze panie są zachwycone tym odcieniem, a ja mam takie gęste
włosy… -1 prezentujesz się pięknie, Lilu – powiedział N‹,el niepewnie.
–Nie denerwuj mnie, Noelu Hart! – ryknęła w jnjJ liwieniu. – Te jego starsze panie powinny
mi byty $ myślenia! Twoim zdaniem na ile lat ja wyglądam siwym łbem?
Noel podniósł oczy ku niebu i zmilczał. Nie zrnil natomiast Róża. Prychnęła w garść, a
potem roz się jawnie.
–Na swoje wyglądasz, kochana, na swoje… W Lilę jakby piorun strzelił.
–Ale z ciebie żmija! – zawołała, złapała torebkę i trzaskając drzwiami.
–Przepraszam – westchnęła Róża, trochę bez sendBfe., piąc oddech. – Nie mogłam się
powstrzymać. Ja tam zafl wyglądam na swoje, tylko że mnie to nie przeszkadza. ‹¦ ona poszła
waszym zdaniem?
Maria rozłożyła ręce, ale Noel miał pewne podejrzMa.
–Moim zdaniem poleciała do teatru, do swoich k**®" nek. Zobaczycie, za dwie godziny
wróci i znowu bM wyglądała na sześćdziesiąt. Albo na pięćdziesiąt Dajcie tego tokaju, muszę jakoś
odreagować ws Albo nie, z tokajem poczekamy na Lilusię. Mary$» jakieś wino w domu?. « r4ożna
złotem. Lila poszła na całość. Znowu miała pięćdziesiąt pięć. No, pięćdziesiąt szesc. otworzyć
tokaj.
Dwie i pół godziny później, kiedy Róża 1 ™ mała szykowali się do wyjścia (pozwolili sUi
Pr^ Marii ograć w remika), drzwi po raz kolej się z hukiem. Lila tym razem promieniała. ^ przez
poprzedniego mistrza ostrzyżona 8*°jz-e S" teraz soczystą miedzią, przetykaną tu i owe.]
rrl/-.ł-/-.T-»-i T ilo nnr7łn no r-ilr\u263?ń 7nAunl miała d''P. i
Stefan siedział o poranku na balkonie, z wiernym nem u stóp, z kawą, którą sam sobie
zrobił, czekał ście Marii i martwił się. Mijał miesiąc, odkąd do jego -eszła nietypowa gosposia do
wszystkiego, a zapo-przecież, że dłużej niż sześć tygodni nie zamierza pracować, więc pewnie
niebawem odejdzie. ln wtedy zrobi? się też Gienkiem, który wyraźnie czuł się coraz awet genialny
doktor Grabski rozkładał ręce i mó-ue leczyć tylko choroby, starości leczyć się nie da.*o na to, że
trzeba się będzie żegnać z przyjacielem. ' dchodził godnie, nie skarżąc się i nie narzekając na tak
mają – pomyślał pan Stefan. Koty. Bardzo dużo osobistej. ałbym kiedyś odejść jak kot – powiedział
dość przy śniadaniu, kiedy Maria stawiała przed Tzyk optymistycznej jajecznicy z drobno posie-
przypiorkiem. – Ale nie wiem, czy mi się to uda. razie będę się starał, ego pan mówi o
odchodzeniu, kiedy mamy taki 'eń? lem o Gienku. Dzisiaj już się prawie nie ruszał. Nie-sgo. aśnił,
czego właściwie nienawidzi, i zabrał się do i szczypiorku. Maria nie nalegała na dodatkowe % Ale
rozmowa jakoś im się nie kleiła tego poranka, we, kiedy pan Stefan był na spacerze z figlującym
akaronem (wielka pociecha w obliczu stanu bied-enka), zatelefonował ojciec Marii. v°nię,
Mareszko, kontrolnie. Trochę się o ciebie z mamą…
–Rodzice po to są, żeby się martwili – roześmiała się c – U mnie wszystko w porządku, tato.
Nic się nie bój. czam korzenie w Szczecinie. Da się tu żyć.
–Wiesz, tak naprawdę to mama chciała z tobą po mawiać, oddaję słuchawkę.
–Halo, halo – odezwał się natychmiast gł0s ma – Marysia?
–Jestem, mamusiu. U mnie wszystko gra i bucy, nie nr się martwić…
–Chciałam cię spytać, czy uregulowałaś jakoś swoje spra domowe. Przecież tak nie można
traktować człowieka… dz nił do mnie, wiesz? I skarżył się na ciebie.
–Kto się skarżył? Aleks?
–No tak. Zostawiłaś go bez słowa pożegnania, on zostU taki zawieszony w powietrzu, nie
wie, co dalej robić, na może liczyć z twojej strony…
–A to biedaczek. Spokojnie, mamo, ja już dojrzewam* złożenia pozwu rozwodowego. Aluś
będzie miał wszył załatwione.
–Maryś… a nie myślałaś o tym, żeby się z nim pogodj?
Mówił mi, że czuje się bardzo samotnie w tym wielkim n» kaniu; jak przychodzi z pracy
wieczorem, nie ma do ko8#J otworzyć… Może źle go oceniłaś. Na pewno źle go oce^ córko. To
dobry człowiek, tylko zagubiony.
–Mamo, następnym razem jak do ciebie zadzwoni, si go, czy na pewno nie wystarcza mu
towarzystwo pani^ trycji, nie wiem, jak się nazywa. I błagam, nie namawia żebym do niego
wróciła, przecież już nawet tata się W telefonie na moment zapadła cisza, a pote wybuchnęła: fZ- –
Ja bym się może i nie czepiała, Marysiu, «*» ^ nawet pracy porządnej nie masz! Ty sobie me ^
niego, ot co. Taka jest prawda i nie masz co się ci to powiedział? Że sobie nie radzę? Przecież radzę
¦bardziej. Pracuję i zarabiam na siebie, i od nikogo nie zależna. To całkiem przyjemny stan… e co
to za praca? Ludziom po domach sprzątać? Obiady ć? To już byś lepiej za granicę wyjechała… by
tam sprzątać i gotować? Oj, mamuś, a jak Dorota żała, to ją prawie wyklęłaś! a nie jechała
pracować, tylko zrobiła mi na złość z tym mężem! Ale tak, wolałabym, żebyś sprzątała za granicą,
ąjmniej nie jest wstyd! granicą nie wstyd, a tu tak? Tutaj też nie wstyd, ma¬jąca to praca. Słuchaj,
ja właśnie jestem w pracy i nie le gadać… raniąją ci? Traktują jak pomiotło?! pozwoliłabym na to,
mamuś. Ale nic z tych rzeczy, prostu nie wypada w pracy tak długo rozmawiać, nię wieczorem,
chcesz? Pogadamy spokojnie, tchcę – powiedziała z goryczą matka. – Czemu mnie arał takimi
córkami, to nie wiem. mamuś. Ucałuj tatę. Na razie, jszę. Biedny Aluś. Sierotka. Maria przysiadła
na bal-foteliku i zapatrzyła się na port. Facet, którego rdzo porządnie kochała. Facet, który jest już
beza-L przeszłością. Mario Strachocińska, czy naprawdę sz już swojego męża? e. 4n chyba
rzeczywiście najwyższy czas zacząć porząd-ciorys. sła się i poszła sprzątać sypialnię pana domu.
Czas Pościeli, zważywszy, że oba ulubione zwierzaczki ZaJ towarzyszenia panu w odpoczynku.
Teraz też środku kołdry leżał zwinięty w kłębek Alergen J ePsze. Trzeba będzie mu przerwać ten
słodki sen.
Maria stanęła przy łóżku i przyjrzała się kotu. Dotkn ostrożnie pasiastego futerka. ^ ą Serce
jej się ścisnęło. Tego snu nie da się przerwać.
Z przyczyn niezrozumiałych dla siebie samej – bo kto tak płacze po cudzym kocie? – Maria
nie mogła powstrzymać się od łez. Stała nad Alergenem, a one same leciały jej p0 policzkach.
Zakryła twarz rękami i rozszlochała się na dobre – Niech pani już tak nie płacze. Nie trzeba.
Chlebodawca, który wrócił właśnie ze spaceru, ujął ją Za ramiona, odwrócił od łóżka i przytulił.
Jeszcze przez jakiś czas nie mogła się uspokoić, a on nic nie mówił, stał wyprostowany, wdychając
zapach jej włosów i pozwalając, aby czarne łzy spływały na jego jasnobrązową zamszową kurtkę.
Uspokoiła się wreszcie i zobaczyła rozmiar ruiny, którą spowodowała.
–Boże, zniszczyłam panu kurtkę, przepraszam najmocniej. Proszę mi ją dać, spróbuję
szybko odczyścić…
Wypuścił ją z objęć jakby z pewnym żalem.
–Niech się pani nie przejmuje kurtką.
–Może się uda…
Zdjął kurtkę, a ona pobiegła z nią do łazienki. Efekty jej starań okazały się raczej marne.
Wróciła do sypialni i zastała pana Stefana siedzącego na łóżku. Na jej widok podniósł się i
uśmiechnął niewesoło.
–Przepraszam pana za ten atak histerii i za kurtkę. Wymaga, niestety, pralni chemicznej.
Wezmę, jak będę wracać do domu. A co zrobimy z Gienkiem?
–Zawiozę go gdzieś do lasu i pochowam. Wiem, że to nielegalne, ale mam to w nosie.
Według przepisów powinie¬nem go oddać do utylizacji. Wyobraża to pani sobie? Oddać
przyjaciela do utylizacji!
–Widziałam w szafie taki karton od butów, duży, powinien się nadać.
I poszukam mu jakiegoś kocyka na drogę, po kilku minutach Gienek był owinięty w ciepłą
chustę po¬dstawioną na dnie szafy przez panią domu i ułożony w pudle?1 damskich kozaczków.
Pan Stefan wyciągnął ze schowka Łperkę, którą woził każdej zimy w bagażniku, mruknął coś
Spewyraźnie, wziął pudło i wyszedł.
Nie było go do osiemnastej, ale Maria nie pojechała do domu. Czekała na niego z obiadem,
a kiedy wrócił, znękany |j smutny zmusiła go do zjedzenia talerza gorącej zupy 1 – Nie powinniśmy
przesadzać z tym żalem – powiedział fbonuro, chyba nie bardzo wierząc we własne słowa. –
Obiek¬tywnie biorąc, Gienio miał dobre życie i jak na kota żył długo…
–Gdzie go pan pochował? | – Pod płotem u jednego zaprzyjaźnionego leśniczego |w Puszczy
Wkrzańskiej. Czasem tam bywam, więc będę go odwiedzał. Nienawidzę tego.
–Odwiedzania? – nie zrozumiała do końca.
I – Śmierci. Wie pani, co jest największą zmorą starości? Śmierć. Ale nie własna, nie.
Śmierć bliskich i przyjaciół. Kie¬dyś próbowałem policzyć tych moich wszystkich, których
^kochałem i którzy mi poumierali… wyszło koło trzydziestu (osób. Wyciągnąłem wnioski i
ostatnio zaprzyjaźniam się tylko ¦ dużo młodszymi od siebie, żeby mieć gwarancję, że mnie nie
odumrą. Jak to dobrze, że pani jest taka młoda.
To jakieś wariactwo – myślała o tej sytuacji, jadąc po pracy do domu. Facet skończył
osiemdziesiąt dwa lata. Ona się do niego przytula z własnej, nieprzymuszonej woli i to wcale nie ¦
jak do tatusia albo, kurczę, dziadka – i ma z tego przyjemność! Przytula się do mężczyzny, nie do
żadnego dziadka! Zadzwoniła jej komórka. – Tak?
–To ja, Mareszko, Paweł, marinero. Jestem w Szczecinie, u Saszy. Możesz rozmawiać? –
Średnio, bo jadę.
–Zadzwonić później czy może się spotkamy?
–Teraz? Dobrze, jadę do „Vincenta". Cześć. Podrabiany Maorys czekał w patio restauracji.
Miał dla niej czerwoną różę. Widziała dziewczynkę z koszem takich, kiedy szukała miejsca do
zaparkowania. Trwało to długo chwile bo Tkacka była zapchana do granic możliwości. Udało jej
się jakoś i teraz siedzieli w kącie, naprzeciw siebie, przyglądając się sobie z uwagą.
–Jesteś jeszcze ładniejsza, niż cię zapamiętałem – strzelił okropnym banałem Paweł
Marinero, prezentując uśmiech z udziałem dołeczków w męskich policzkach. Wciąż rozśmie¬szały
one Marię jako element dziwnie wyglądający w jego pociągłej twarzy.
–A ty nadal wyglądasz jak Teddy Tahu. Szkoda, że nie śpiewasz tak jak on.
–Nie szkoda, bo siedziałbym teraz w La Scali, a wolę tutaj. Co u ciebie słychać?
–Nic, pracuję. A jak twój statek?
–Konwalijka? Poprawiają ją bracia Hiszpanie. Mają co robić, bo nastrzelali całkiem sporo
baboli. Ale generalnie w porządku. Większy niż „Daisy" i bardziej nowoczesny. Moi szefowie będą
mnie jeszcze bardziej lubić, bo cały wypchany elektroniką. Ogólnie mam się czym bawić.
–A szczególnie?
–Chcesz parę szczegółów? Proszę bardzo. – Paweł śmiał się, a Maria pomyślała, że
sympatyczny jest facet, który śmieje się całą twarzą. – Posłuchaj uważnie: mamy na statku napęd
zwany w skrócie diesel-elektrykiem. Polega to na tym, że cztery elektrownie produkują około
trzech megawatów prądu zmiennego, przy maksymalnym poborze. Prąd kablami transportowany
jest do konwertera, gdzie ma zmienną charakterystykę napięcia i częstości, daje z kolei możliwość
regulacji prędkością obrotową fmocą elektrycznego motoru asynchronicznego Mat¬owego. Ten
silnik napędza zespół śrub okrętowych na Łrotowej i kątowej przekładni zwanej od firmy niemiec-
^ej schottelem. Taki obracający się zespół jest jednoczes¬ne sterem i napędem. Sama rozumiesz, że
to wszystko [*ymaga dużej ilości automatyki i elektroniki. I – Rozumiem. – Teraz ona śmiała się
serdecznie; oczywi-Jfcie nie rozumiała prawie nic, poszczególne słowa, a i to nie ¦irszystkie. – Już
mi nie musisz opowiadać o szczegółach, tylko p)Owiedz, czy to też ratownicza jednostka, jak
„Daisy"?
I – Nawet więcej. Nasza „Lily of the Valley" jest multirollem, Iczyli łączy suppliera… ‹-
Dostawczy? , – Tak. Z ERRV, pamiętasz, emergency, ratunkowy. Mamy lliaughter crafta, czyli
dużą krytą łódź patrolową, i możemy ¦obsługiwać dwie wieże jednocześnie. – A duże toto?
–Sześćdziesiąt metrów. Kawał statku, moja droga.
–Jestem z ciebie dumna. Nie śmiej się. Naprawdę Nigdy lnie znałam nikogo takiego jak ty.
W ogóle nie wiedziałam, że listnieją takie statki, chociaż na logikę coś powinno te wieże
Iwiertnicze obsługiwać. W filmach na ogół latają helikoptery.
–Też się przydają. A co u ciebie? Przetłumaczyłaś ostatnio [jakieś piękne teksty do
zaśpiewania?
–Sasza nie zgłaszał zapotrzebowania. Czemu się śmiejesz?
–Biedny Sasza jest w rozpaczy i w dodatku nie wie, gdzie oczy podziać. Nie oglądałaś jego
strony ostatnio?
–Jakoś nie ruszałam Internetu. Nie miałam nastroju do komputera.
–To może nie oglądaj…
–No coś ty, pierwsze, co zrobię w domu, to zajrzę. A co tam jest? Czemu się śmiejesz,
pytam grzecznie?
–Bo widzisz, on lubi mieć uporządkowane życie, a w życiu najbardziej mu bałaganiła
Hanka. Sasza jest w grunći, rzeczy normalnym facetem, ale Hania umyśliła sobie, że 0] jest szalony
artysta i że te wszystkie twórcze niepokoje ni, mają nic lepszego do roboty, tylko go szarpią i
szarpią. j6g(nic nie szarpało; kiedyś mi mówił, że na scenie duszę i serce może z siebie wydrzeć, a
w domu życzy sobie mieć spokój i ciszę. Ty mu się podobasz, bo masz taką łagodną urodę i na tej
podstawie on uważa, że charakter też możesz mieć łagodny. Tak mówił. I wzdychał…
–Nie śmiej się, tylko opowiadaj! Hanka słyszała te brednie o mnie?
–Nie wykluczam. Ale to było jeszcze, zanim się do niego dobrała na serio, bo jak już się
sprowadziła na Panieńską, to pewnie nie ryzykował takich tekstów…
–Sprowadziła się do niego? I mieszka?
–Już nie mieszka. Cały w tym ambaras. Saszka wytrzymał z nią tydzień i poprosił, żeby
wróciła do mamusi. To było akurat pod moją nieobecność, ale wszystko mi ładnie zeznał. Zrobiła
mu z domu cyrk i rewię na lodzie. Życzyła sobie nie¬ustannych dowodów adoracji oraz
permanentnych wzlotów twórczych, a jak Saszy się nie chciało ich dostarczać, wpadała w czarną
rozpacz i wykrzykiwała przekleństwa z okna na ulicę…
–Przestań!
–Naprawdę.
–To faktycznie, mógł się zniecierpliwić. I co, wymówił jej chatę z opierunkiem?
–Grzecznie i łagodnie, tak przynajmniej twierdzi, starał sieją przekonać, że nie są dla siebie
stworzeni, ale ona miała inne zdanie. Wyrzuciła mu gitarę przez to okno na Panieńską, jego samego
chciała zepchnąć ze schodów, ale się przytrzymał poręczy… Ł O mamusiu…
IL A potem, już u siebie w domu, siadła do komputera, we-a na jego stronę i w księdze
gości opisała z detalami swoje jpółżycie z tym impotentem twórczym i seksualnym… włącz-¦fez
rozmiarami jego instrumentu osobistego, jak rozumiem litycznie zaniżonymi. Napisała też, że ją
wykorzystał, po¬żył i porzucił. Śi~ Boże… A on to prędko zauważył? lv Dopiero po kilku dniach.
On nie ogląda codziennie swo-/jej strony, więc jak już zajrzał, to przeczytał całą dyskusję
Wielbicielek. K'- Skasował to wszystko, oczywiście? m – Tak, ale teraz co chwila dostaje jakieś
listy z zapytaniami, łjak mógł to zrobić kochającej osobie. Oraz ile centymetrów ¦ha jego fiut.
–No to wpadł strasznie. Żal mi go. Musi przeczekać. Ależ ¦on ma pecha ostatnio!
B' – Ano ma. A wiesz, że to on prosił, żebym ci to wszystko opo-Jwiedział? Uznał, że sam
nie może, bo spaliłby się ze wstydu, lale uważa, że powinnaś wiedzieć, co to za ziółko Hanka, żeby
|.w razie czego się pilnować. '. – Będę cyniczna, ale tak mi się coś wydaje, że ona nie ciąg-[nie za
sobą przeszłości. Raczej znajdzie sobie nową ofiarę. To ty masz powody do obaw, nie ja.
Paweł skrzywił się i odpukał w blat drewnianego stolika. Nie mówił tego Marii, ale przed
swoim wyjazdem do Bilbao przeprowadził z Saszą rozmowę zasadniczą, w której wy¬niszczył mu
delikatnie, co sądzi o jego ognistej flamie. Sasza zbagatelizował sprawę – a trzeba było wierzyć w
intuicję przyjaciela!
Maria zażądała teraz opowieści z mórz północnych i z życia statków offshorowych, jej
rozmówca więc z błyskiem w oku zagłębił się w falach wielkich jak domy, sztormach
przekraczających skalę Beauforta, wypadnięciach za bur statkach ratowniczych, supplierach,
łodziach FRC i DRc,!?3 napędach, międzynarodowych załogach offshorów, kompa niach Vroon
Offshore, North Star Offshore, Ocean Main P0rt i innych jeszcze sprawach, których same nazwy
przenosiły zasłuchaną kobietę w świat zupełnie jej nieznany, a przez to egzotyczny i pociągający.
Maria, która cztery lata spędziła przy mężu jako wzorowa żona i gospodyni wijąca luksusowe
gniazdko dla dwojga – poczuła niespodziewanie zew przy¬gody, ryzyka, zimnego północnego
wiatru, mórz i oceanów jednym słowem.
Zapewne odezwały się geny po kaszubskim dziadku rybaku.
–Wiesz co – powiedziała impulsywnie – kiedy tak mi o tym wszystkim opowiadasz, czuję
się, jakbym z powrotem miała trzynaście lat i czytała Londona, Curwooda, Conrada, Cent-
kiewiczów i całą resztę…
–Czytałaś Conrada jako trzynastolatka? – zdziwił się.
–Nie wszystko rozumiałam, ale czytałam. Odkąd się na¬uczyłam czytać, moimi książętami
z bajki byli Nansen, Amund¬sen, Scott, Peary. A dziadek mi jeszcze podrzucał jakieś rosyj¬skie
książki, nie pamiętam czyje, o polarnikach, Czeluskinie, dzielnych lotnikach polarnych. Potem
dopiero jakoś się prze¬orientowałam na poezję i moją komparatystykę. A teraz dzięki tobie tamto
wraca.
–To dobrze czy źle?
–Myślę, że bardzo dobrze. Trzeba za czymś tęsknić w życiu.
–Rzucisz odkurzacz i pojedziesz na Daleką Północ?
–Raczej nie. Ja nie jestem wyczynowa specjalnie. Może kiedyś pojadę do Norwegii, z
wycieczką na fiordy…
Paweł był jakby trochę zakłopotany.
–Słuchaj, Mareszko, a propos odkurzacza. Jest taka jedna dziewczyna, której się nie
powiodło w życiu, znaczy jest chora i jeździ na wózku. Mieszka z rodzicami, ale ojciec stale w roz-
dach, a mama niedawno miała jakieś kłopoty z kręgosłupem 'jest raczej słaba. Chciałem cię
zapytać… czy ty mogłabyś rkroić raz w tygodniu kilka godzin, żeby im pomóc w domu? pokryję
twoje honorarium.
No i mleko się wylało. Lipny Maorys ma dziewczynę. Trudno zresztą przypuszczać, że
mógłby nie mieć. Bo i dlaczego? ce jej pomóc, to ładnie z jego strony. Tylko że ona, Maria, rzecież
pracuje cały tydzień…
–Nie wiem, Paweł. Ja mam cały tydzień zajęty, musiałabym o godzinach albo w soboty…
Oczywiście wykręcała się, ale nie chciała przyjmować tej racy.
–Twoi pracodawcy nie odpuściliby ci jednego dnia? Słuchaj, jjstrasznie mi na tym zależy.
Widzę – pomyślała raczej kwaśno, ale zmilczała.
–One sobie jakoś radziły, ale teraz, kiedy jej mama ma ¦n kręgosłup walnięty i lekarz kazał
jej bezwzględnie się szczędząc, mają problem. A ja nie wiem, skąd się bierze omoc domową, poza
tym nie miałbym zaufania do obcych, ardzo cię proszę.
–Porozmawiam z chlebodawcą – obiecała wreszcie Maria,?ale humor jej się trochę zepsuł. –
Wiesz, że ja jestem raczej j droga?
–Mówiłaś. Zdaje się, że dwie stówy za dzień? Dam radę.
–To się nazywa praktyczny prezent dla dziewczyny – nie wytrzymała Maria, ale Paweł tylko
się uśmiechnął.
–Lucy nie jest moją dziewczyną – powiedział, patrząc bystro w oczy swojej rozmówczyni,
jakby chciał wyczytać, czy to był naprawdę jakiś cień zazdrości, czy mu się tylko wydawało. –
Chodziliśmy w liceum do jednej klasy, ona już wtedy choro¬wała, ale dopiero potem jej się
wyraźnie pogorszyło. To jest jakiś parszywy zanik mięśni czy coś w tym rodzaju. Lubisz psy?
–Każdy lubi. A co to ma do rzeczy?
–Bo ona ma psa. Takiego pracującego, golden retriey! Fajne zwierzątko. Bardzo jej pomaga,
ale nawet on, choc/^" wszechstronnie uzdolniony, nie posprząta i nie ugotuje. za t0 kłaków
zostawia sporo tu i ówdzie. Zgódź się, proszę.
–Czemu ci na tym tak zależy?
–Bo ja ją lubię. Szkoda mi jej. Chciałbym zrobić dla niej coś pożytecznego. I dla jej mamy
też, to bardzo sensowna kobitka Jak jeszcze chodziliśmy do szkoły, Lucy często chorowała i
opuszczała lekcje. Myśmy się wtedy całą paczką zwalali do niej do domu, a jej mama, pani Agata,
robiła po prostu wagony jedzenia i takie rewelacyjne kakao, że sobie nie wyobrażasz. Zakładaliśmy
tam regularne biwaki. Potem się rozeszliśmy po uczelniach, oboje z Lucy byliśmy na elektronice, a
ona potem jeszcze dołożyła sobie informatykę. Jest dobra w komputerach, pracuje w tym, robi
strony internetowe.
–Ona ma na imię Lucy? Nie jest Polką?
–Jest, jest. Lucyna. W szkole miała taką ksywę, Zanikająca Lucy, od zaniku mięśni, i tak
jakoś zostało. Porozmawiasz tam, gdzie pracujesz?
–Aleś się zaparł. Porozmawiam.
–Tylko gra w piki daje wyniki!
Pani Róża wydała radosny okrzyk – troszkę bezsen¬sowny, bo razem z Lilą zalicytowały
szlemika treflowego -pozostawiła przyjaciółkę na placu boju i popędziła do tele¬wizora posłuchać,
jak minister obrony narodowej swoim kojącym głosem z nieskazitelną wymową odpiera jakieś ataki
ze strony dwóch polityków opozycji. Lila, zgrzyta¬jąc zębami, przystąpiła do rozgrywki i
mierzwiąc ogniste włosy na głowie, ostatecznie ugrała swoje. Ponieważ zano¬siło się na to, że i tak
przerżną partię, ogłosiła przerwę Iposiłek regeneracyjny i poszła do kuchni doprawiać jatkę. Ł Mam
dla ciebie adwokata, Mareszko – oznajmił Noel, ipierając się w krześle. jL O, bardzo ci dziękuję,
mój drogi. – Maria zastanawiała % jak najuprzejmiej wyrazić to, co musiała powiedzieć. Ach, Itu
owijać w bawełnę… – Tylko widzisz, strasznie cię prze¬kąszam, aleja niespecjalnie lubię… II
Adwokata? – Noel wyglądał na zdziwionego.
–No tak, bo on jest dla mnie za słodki i tak się ciągnie… Zatrzęsło nią lekko na
wspomnienie znienawidzonej „po-*ągłej" konsystencji i tego jajecznego zapachu, którego nie-
S/vidziła. Noelem też zatrzęsło, ale jakby co innego, i – Nie przyniosłem ci likieru, młoda
przyjaciółko. Sam tego wiństwa nie biorę do ust. Przepraszam was, dziewczynki, śli lubicie, a ja
ranie wasze uczucia. Mareszko, podobno ticesz się rozwieść i do tego potrzebujesz adwokata.
Mece-asa. Prawnika. Papugi… tak to się w Polsce mówi?
–Tylko w niektórych kręgach – roześmiała się z kolei Maria. Wasz notariusz ci kogoś
znalazł?
–Młodszego kolegę własnego ojca, który dla odmiany jest dzią. Masz tu, kochana, wszystko
zapisane, znaczy telefon, dzwoń i powołaj się na pana sędziego Brańskiego. I rozwódź ię na
zdrowie. Ja ci życzę szczęścia, jak wiesz, niezależnie od okoliczności.
–Ty chyba wszystkim życzysz szczęścia. – Róża oderwała się od telewizora, bo z ekranu
znikł jej ukochany minister, mogła więc wrócić do grona przytomnych. – Nowoczesne wcielenie
świętego Mikołaja. A może świętego Franciszka z Asyżu. On też lubił wszystkie stworzonka.
–Ja mam swojego świętego Patryka – oświadczył Noel. – Ale to, że lubię wszystkie
stworzonka, z ludzkimi włącznie, to taka moja taktyka życiowa. Lepiej się z tym czuję. Pomyślcie
same, moje piękne kobiety: w ten sposób otaczają mnie łącznie ludzie, których lubię… 1 – Nie
wiem, jak się takie rozumowanie nazywa w filozofj- zaczęła Maria, ale nie dane jej było skończyć.
–Ja je nazywam chachmęceniem – orzekła Lila. – Macie tu sałatkę śmietnikową, Marysia mi
poradziła, nawrzucałam do kuskusu co popadnie. Groszek, papryka, stary kurczak ogórek kiszony,
pietruszka zielona, cebulka, nie pamiętam co jeszcze. Może nie umrzecie.
–Uczę Makarona podawać łapę – oznajmił pan Stefan, kiedy następnego dnia Maria z
dwiema torbami zakupów pojawiła się na Rugiańskiej. – Chcę, żeby panią witał godnie, a nie tylko
za pomocą kręcenia tyłkiem. – 1 jak wam idzie? – Maria rzuciła zakupy na kuchenny stół i
spojrzała na Makarona, zawzięcie kręcącego tyłkiem u jej stóp.
–Nie najlepiej. On nawet pojmuje, o co mi chodzi, i próbuje to wykonać, ale chyba jest za
długi i się przewraca. Może symuluje niemożność. Z lenistwa.
–A jakby tak na siedząco?
–Rozjeżdża się.
Maria zaczęła wypakowywać świeże bułeczki i całe mnó¬stwo innych apetycznych
produktów, po które specjalnie zba¬czała na niebuszewski rynek. Chlebodawca porzucił
niesku¬teczną edukację Makarona i przyglądał jej się z przyjemnością.
–Mam sprawę – rzuciła, wstawiając mleko do lodówki. – Panie Stefanie, odpuściłby mi pan
jeden dzień w tygodniu?
–Nie – odrzekł natychmiast tonem rozkapryszonego dziecka, ale w oczach miał autentyczny
niepokój. – Mareszko, dlaczego? Wydawało mi się, że zaniechała pani obrzydliwej myśli o
porzu¬caniu mnie, więc o co chodzi? jL O dobry uczynek. L- Jestem za stary na dobre uczynki. §L
Ale to nie pan ma go wykonać. | „Akto?
–Fizycznie ja, ale za pieniądze jednego mojego znajomego. Ho pan woli dzisiaj? Mogą być
jajka różne, parówki, owsianka, feiapki… lii- Jajka na bekonie, smażone śledzie, fasola i cynaderki
-burknął. – Angielski model. Myślałem ostatnio o popełnieniu ¦Lrnobójstwa. 1; – No, jakby pan to
wszystko zjadł na jeden raz, to mogłoby Ipanu wyjść. Zrobię jajka na boczku, a resztę delikatnie.
Bu-Iłeczka, serek, masło świeże mam. Wie pan, znalazłam na Iprawobrzeżu taki sklep z wiejskim
żarciem. To masło pachnie jjjak masło.
I – Niech pani robi – westchnął niedoszły samobójca. – Ja nakryję.
I Tak się ostatnio między nimi utarło: kiedy Maria szykowała fśniadanie, pan i pies
zajmowali się stolikiem na balkonie. Ma¬lina wstawiła tam trochę doniczek z kwitnącymi
pelargoniami icieszącymi tradycyjnym wdziękiem, wielką donicę z małym ^onem palmowym o
czerwonych liściach, trochę bluszczy ii traw, i zamieniła miejski balkon w kwietną oazę. Jeśli tylko
"słońce nie prażyło zbyt mocno albo nie lał deszcz, pan Stefan przesiadywał tam z upodobaniem,
czytając książki lub przy¬glądając się swojej gosposi krzątającej się po domu.
Usiedli teraz przy zastawionym stoliku i dobrali się do _wych jajek od prawdziwej kury i
bułek z masłem pachnącym 'zk masło. Dopiero przy deserowej kawie pan Stefan zażądał
szczegółów wiadomej sprawy. Tak to właśnie określił, z lekkim obrzydzeniem: wiadoma sprawa.
–Pewnie i tak pani zrobi, co będzie chciała, ale nich mi się chociaż wydaje, że mam jakiś
wpływ na bieg zdarzeń.
–Kiedy to naprawdę taka sytuacja, że warto pomóc. Ma takiego znajomego, marinero, on
sam tak mówi o sobie, z ^ rza Północnego, a on z kolei ma koleżankę szkolną z zanikien^ mięśni.
Przyjaźnią się od liceum. Tam w domu się nie przelewa matce tej dziewczyny ostatnio nawalił
kręgosłup, przydała' bym im się chociaż raz w tygodniu. Ten mój znajomy chce mj normalnie
płacić, moją zwykłą stawkę. Mówi, że to nie moja przyjaciółka, tylko jego, a jego stać na taki
prezent. Ona ma psa asystenta, ma pan pojęcie? Golden retrievera, na pewno pan zna, śliczne
zwierzaki to są. Umówiłam się, że jeśli pan się zgodzi, to w sobotę pójdziemy tam na rekonesans.
Pan Stefan miał dziwną minę.
–Nie smakowały panu jajka?
–Jajka? Smakowały. Mareszko, a jak nazywa się pani znajomy?
–Paweł. Ale nie wiem, jak na nazwisko. Poznałam go u Sa-szy Winogradowa.
–A jak nazywa się dziewczyna?
–Zanikająca Lucy. To znaczy ma taką ksywkę. Zna ich pan?
Pan Stefan wstał bez słowa i poszedł do pokoju pełnią¬cego funkcję biblioteki i
umeblowanego niemal wyłącznie regałami na książki. Pogrzebał wśród znajdujących się tam
albumów ze zdjęciami, wyciągnął jedno i przyniósł je Marii na balkon. Twarz podrabianego
Teddy'ego Tahu widniała na fotce w całej krasie, razem z uśmiechem i dołeczkami, na tle jakiejś
nieostrej zieleni.
–On się nazywa Buszkiewicz, Mareszko. Pamiętam tę jego koleżankę. Biegali do niej całą
paczką i uczyli się razem. Cał¬kiem słusznie chce teraz spłacić choć część tego, czym ich wtedy
karmiła jej mama. Ta kobieta musiała wydawać fortunę na młodych trutniów.
–Eee, nie byli to tacy znowu trutnie, skoro pracowali tam razem naukowo… Ł Chyba nie
byli, tak mi się powiedziało. Mareszko, kawa m wystygła i obecnie jest trująca. Zróbmy sobie
świeżą Ipowie mi pani, co porabia mój syn.
Hfip Z adwokatem, którego polecił notariusz Jerzy Brański ustami ego przyjaciel Noela
Harta, Maria umówiła się na siedemna-ą trzydzieści. Odnalazła jego nazwisko wśród wielu na starej
tmienicy przy Wojska Polskiego i punktualnie o wpół do szóstej, anonsowana przez leciwą,
siekierowatą i bardzo elegancką ikretarkę, wchodziła do gabinetu mecenasa Maurycego Lufta.
Mecenas podniósł się na jej widok i ukłonił z tą staro-Bwiecką gracją, istniejącą jeszcze wciąż
wśród przedstawicieli piektórych zawodów. On sam, mężczyzna koło pięćdziesiątki 'z tolerancją do
pięciu lat w obie strony), miał wygląd profe¬sjonalnie godny i budzący zaufanie. Maria odniosła
wrażenie, 'e już go gdzieś, kiedyś widziała.
–Dzień dobry, panie mecenasie. Nazywam się Maria Strachocińska…
–Kłaniam się pani, wiem, pamiętam, mój szanowny kolega, pan sędzia Brański, dzwonił do
mnie. Proszę usiąść, może ma pani ochotę na kawę?
–Z przyjemnością.
Skąd ona zna tego faceta?
Facet giął się w ukłonach, ale nie obrzydliwie przesadnych. W sumie wydał jej się
sympatycznym człowiekiem. Bardzo dobrze. O wiele przyjemniej jest opowiadać o swoich
trau¬matycznych przeżyciach komuś miłemu, nawet jeśli to tylko zawodowa poza. Ale przyjaciel
sędziego, który jest ojcem notariusza, który jest przyjacielem Noela Harta – wcale nieko¬niecznie
musi być sztuczny w tym względzie! A jednak Maria w pewnym momencie poczuła się nieswojo.
24 K
24
Jadąc na Panieńską, do Saszy i Pawła, Maria czuła się, jakby była o połowę lżejsza.
Mecenas Luft wyglądał na szalenie kompetentnego, był łagodny i uprzejmy, ale podejrzewała, że w
razie potrzeby stawał się twardy i nieprzejednany. Jed¬nym słowem taki mały czołg oblany
różowym lukrem. Albo inaczej: z wierzchu ptyś, a w środku wóz pancerny Rosoir^ czy jak mu tam.
Róża może wiedzieć, jej ukochany ministe czasem występuje w towarzystwie różnego rodzaju
pojazdów wojskowych.
Ptyś. Kurczę, ptyś. Zjadłoby się ptysia. Albo coś innego, a]e koniecznie z tej poetyki – dużo
kremu, lukier, cukier puder i w ogóle delikates.
Właśnie przejeżdżała obok posągu kondotiera na wielkim koniu – Lila mówiła, jak on się
nazywał, niewykluczone że Canelloni… nie, canelloni to jakiś makaron, jadła kiedyś ca-nelloni ze
szpinakiem, były obrzydliwe, może raczej Colleoni. Chyba tak. Za moment powinna być jakaś
cukiernia… wjechała w prawą odnogę alejki przedzielonej chodnikiem i dwoma rzędami zabawnie
obciętych drzew… jest! Maria ostrożnie wprowadziła yarisa na chodnik, gdzie cudem jakimś było
miej¬sce, i zaparkowała tuż przed drzwiami cukierni „Lwowskiej".
Ptysie. Ekierki. Tartoletki z galaretką. Staroświeckie ciastka tortowe! Co się z nią dzieje?
Normalnie nie miewa aż tak intensywnego parcia na ciasteczka! Ostatnio tak ją napadło, kiedy
okropna baba wlepiła jej niesłusznie mandat za brak kwitu parkingowego, a ona potem musiała
natychmiast posilić się gorącą czekoladą i trafiła do „Białego Pudla"…
No tak.
Mecenas Luft – o rany! – to był ten gość, z którym siedziała młoda Pultokówna w kawiarni
„Biały Pudel"!…
I drugie „o rany!" – on wie, że Ksenia ma niecałe piętnaście lat??? Jest nieletnia i on może
za to zdrowo, za przeprosze¬niem, beknąć!
Czy ona, Maria, może jakoś mu o tym powiedzieć? Chętnie by to zrobiła. Ale jak?
–Czym mogę służyć? – spytało dziewczę za ladą. Maria z nagłym obłędem w oczach
wyglądała jak jakaś szalona miłośniczka marcepanów i bitej śmietany.
–Tak? O, przepraszam, coś mi się nagle przypomniało. Już ówię- I W rezultacie kiedy
ucieszony jej widokiem Sasza odpa-*7vvał kolorowe bibułki, obaj przyjaciele ryknęli zdrowym
¦Tiiechem. §v Mareszka, kto to zje? Misternie ułożone przez panienkę z cukierni stosy ciastek
trzyły się na stole. | – Miałam ochotę na ptysia – wyjaśniła Maria, powodując wy atak radości.
–Słyszałem kiedyś taki dowcip – powiedział Paweł, kiedy ię wyśmiał. – Sędzia pyta faceta:
dlaczego ukradł pan milion lolarów? A facet: wysoki sądzie, byłem głodny…
–No i o to chodzi. Mogę trochę zabrać do domu, moja Lila Beż lubi słodkie.
–To sobie dzisiaj poje – zauważył Sasza. – Ale tak w ogóle, ito bardzo się cieszę, że cię
widzę, Mareszko. Jakoś mi ciebie Ibrakowało.
–Mnie ci brakowało, ale słyszałam, że ogólnie nie byłeś f pozbawiony towarzystwa,
Saszeńka?
Sasza westchnął rozdzierająco. I – Błagam, nie mów do mnie na ten temat. Ja teraz żyję w
ciągłym stresie, bo się boję, że ona wróci. Patrz, Mareszko, a takie sympatyczne wrażenie robiła!
Nie mówmy o niej, bo znowu Paweł mnie opieprzy, że krzyczę przez sen. Zaśpiewam ci coś,
przyjaciółko.
–A cappella?
Sasza obrzucił ją spojrzeniem pełnym wyrzutu.
–Przepraszam, wypsnęło mi się. Ale Paweł mówił, że wy¬rzuciła ci gitarę przez okno?
–Wyrzuciła, ale po pierwsze, mam dwie, a po drugie, tam akurat się zbierał jakiś zespół,
chłopcy mieli wieczorem grać w „Royalu", no i jak zobaczyli fruwającą gitarę, to wykazali się
refleksem i złapali. Nic jej się nie stało, tylko ja o mało za. wału nie dostałem albo wylewu, bo to
była moja koncertowa – Uściskałeś wszystkich?
–Postawiłem im piwo. Nie ściskam chłopców, których nie znam, hehe. Teraz już ich znam,
ale nie wiem, czy oni by na pewno chcieli, żebym ich ściskał. Bardzo ładne panienki za nimi szły.
Zeżarliście już wszystkie ptysie? Mogę śpiewać?
–A nie możesz śpiewać, jak jemy? – zdziwił się niewinnie Paweł.
–Odgłosy twojego żucia mnie rozpraszają. Ciamkasz kremem.
–Nieprawda, nie ciamkam.
–Ciamkasz. Ja poczekam.
Rzeczywiście, poczekał jeszcze chwilę, pożywiając się przy okazji tartoletką z truskawkami,
a kiedy Maria i Paweł już wyraźnie mieli dosyć, przyniósł sobie ową słynną latającą gitarę, zagrał i
zaśpiewał „Konie" w obu językach.
Wielka sztuka i wielka ekspresja zawsze czynią wrażenie na ludziach subtelnych i
inteligentnych. Maria i Paweł siedzieli zasłuchani, a tak zwane kolokwialnie ciary przebiegały im
po plecach. Sasza naprawdę był dobry.
Skończył, a oni milczeli jeszcze chwilę. Pierwszy odezwał się Paweł.
–Dla mnie bomba.
–Naprawdę? A ty, Mareszko?…
–Ja tak samo. Rewelacja.
–Pierwszy raz śpiewałem to po polsku. Znaczy dla kogoś, bo ćwiczyłem wiele razy. To
naprawdę wam się podobało?
Otrzymał dwa solenne zapewnienia, że jak najbardziej, i odetchnął z ulgą. Jak wszyscy
prawdziwi artyści Sasza bardzo się przejmował zdaniem swoich odbiorców. Z nerwów zjadł jeden
po drugim trzy staroświeckie ciastka tortowe, a potem runął do rozłożystego biurka, które stało tu
już, kiedy się ^prowadził, rozgrzebał kilka stosów nut, tekstów i notatek, l^yciągnął cztery i podał
Marii.
–Przymierzysz się? - z przyjemnością. Ja to znam? my Powinnaś znać. Zaśpiewam ci po
kawałku i będziesz wiedziała. iDwie pieśni Wysockiego i jedną Okudżawy znała, rzeczy-ij^iście.
Trzecia była pieśnią uciekiniera z kopalni w nadbaj-kalskich górach i tę słyszała po raz pierwszy. Ę-
Ale to prosta melodia – powiedział Sasza. – I nie ma dnych zagwozdek w akcentach. We
wszystkich zwrotkach dnakowe. Jak sobie zrobisz pierwszą zwrotkę, to polecisz k burza.
–Chyba masz rację. No dobra, chłopaki, idę do domu, bo tro dzień pracy, a ja już jestem
zmęczona. Pomyślę o tekstach, ak tylko będę miała czas. – 1 natchnienie – dorzucił Paweł.
Machnęła ręką.
–Przy tłumaczeniach chyba jednak ciężka praca jest waż¬niejsza od natchnienia.
Natchnienie to miał ten gostek, co napisał oryginał, a tłumacz to mrówka pracowitka. Saszeńka,
trzymaj się i uważaj na kobiety…
–Chwila, Mareszko, weź te ciastka, błagam cię, chyba że Paweł chce jeszcze… Paweł,
chcesz?
–Niech mnie ręka boska broni przed ciastkami. Mówiłaś o przyjaciółce… Zaraz ci to ładnie
zapakuję. Słuchaj, ile ty ich kupiłaś, skoro myśmy się opchali i tyle jeszcze zostało?
–Chyba ze dwadzieścia. Miałam straszne ssanie i po prostu nie mogłam ich zostawić w tej
gablocie, boby mi serce pękło. Teraz na jakiś czas mam spokój. Paweł, odprowadzisz mnie do
samochodu?
–Ja też cię mogę odprowadzić!
–Gdzie, z tą nogą? Kiedy zdejmują ci gips?
–Za tydzień. Daj buziaka, Mareszko, moja dobra i łagodna przyjaciółko. I nie pozwól się
poderwać temu typkowi. jest 1 podejrzany.
Maria ze śmiechem nadstawiła Saszy policzek, a on ją de„ 1 monstracyjnie cmoknął.
Przypomniało jej się gdzieś wyczytane francuskie przysłowie o tym, że zawsze ktoś całuje, a ktoś
inny nadstawia policzek. W jej prawie byłym małżeństwie to m꿬czyzna nadstawiał policzek i
łaskawie przyjmował adorację żony. Przynajmniej od połowy tego związku.
Paweł wyszedł z nią na schody i na ulicę. Słońce zachodziło pomału i miasto przybrało
charakterystyczną kolorystykę pełną czerwieni i oranżów. Trzeba przyznać, że oświetlona w ten
sposób Maria wyglądała hożo i dorodnie.
Nie wiemy, czego spodziewał się Paweł po tym odprowa¬dzaniu pięknej kobiety, ale na
pewno nie tego, co usłyszał, kiedy już podeszli do pomidorowego yarisa.
–Prosiłam, żebyś ze mną wyszedł, bo chciałam ci przekazać pozdrowienia od twojego ojca.
Paweł, który już zaczynał się pochylać, żeby zainkasować swojego buziaczka, wyprostował
się natychmiast.
–Skąd znasz mojego ojca?
–Pracuję u niego.
–Ach, ten starszy pan, o którym mówiłaś! Ale przecież ojciec nie jest samotny. Maryś –
zaniepokoił się wyraźnie. – Czy coś się stało mamie? Cholera, nie miałem kontaktu z domem od pół
roku, idiota…
–Spokojnie, mamie nic się nie stało, tylko zostawiła twojego ojca i zamieszkała na
Mazurach w takim pensjonacie dla zamoż¬nych starszych państwa. Dwa dni temu dzwoniła do
pana Stefana z półminutowym sprawozdaniem. Powiedziała, że się świetnie bawi, i zachęcała, żeby
do niej dojechał. A potem rzuciła słu¬chawkę, bo była zła, że obca baba odebrała. Znaczy ja. Chyba
posądziła twojego tatę o brzydkie rzeczy. I wyłączyła telefon.
I _ A jak starszy pan? 1 Trzyma się dzielnie. Kot nam umarł, twój ojciec to bardzo przeżył.
Ale za to wyleczyliśmy psa… i – Starego Makarona? Nie do wiary. E – Nie poznałbyś go. Figluje
jak szczeniak. Pewnie szczęśliwy Ipo tych dwóch latach degrengolady, kiedy tylko leżał i wiernie
patrzył w oczy. Może byś odwiedził ojca?
Paweł spochmurniał i kopnął nieistniejący kamyczek, i – A powiedział ci tatulek, że uważa
syna za idiotę? l' – Za idiotę nie – rzekła prawdomównie. – Może za zbyt fuzależnionego od
matki… 1 – Rozumiem. Za maminsynka. Ją tym truł i mnie też. Uważał, że trzydziestoletni facet
powinien już mieć własny dom, żonę, troje dzieci, psa, kota, posadzone drzewo i najlepiej żeby już
był na jakiejś wojnie za ojczyznę. Ja jestem jego jedynym synem, nie wiem, czy wiesz, ale mam
trzy mocno Istarsze siostry. Urodziłem się niespodziewanie, rodzice już byli Iniemłodzi, ojciec miał
pięćdziesiątkę na karku i wreszcie mu fwyszło, rozumiesz, z tym synem. Mama była po
czterdziestce p też oszalała, jak się urodziłem. Odkąd pamiętam, stale się |o mnie kłócili. To w
ogóle nie było życie. Tyle miałem swo¬jego, co w szkole albo na uczelni. Chciałem iść do
Akademii, wtedy to jeszcze była Wyższa Szkoła Morska, ale mama nie wyobrażała sobie, że się
narażam gdzieś na dalekich mo¬rzach i oceanach. No więc skończyłem politechnikę, jakiś czas
pracowałem w telekomunikacji, no i omal nie umarłem tam z nudów. A ojciec i matka dalej się o
mnie kłócili, oboje usiłowali żyć za mnie, każde na swoją modłę. No i ostatecznie nie
wytrzymałem, poszedłem do agencji, znalazłem sobie tę pracę na offshorach i prysnąłem z domu.
–Nie chciałbyś się z nimi pogodzić?
–Ależ ja się z nimi nie pokłóciłem. Zrozum, Mareszko, ja ich oboje bardzo kocham. Ja tylko
nie wytrzymuję długo z nimi, bo oboje chcą mnie od siebie uzależnić. Mama się o mnie trzęsie; jak
usłyszała, że jednak płynę, to omal nie dostała zawału. Ojciec życzy sobie ekspresowo mieć wnuki
ode mnie bo od sióstr już ma całą gromadę, w sumie osiem sztuk płc/ obojga. Ale on chce zobaczyć
wnuka po mieczu.
–Odniosłam wrażenie, że twój ojciec to wspaniały człowiek – powiedziała Maria jakby w
powietrze.
–Bo to prawda. Tylko on zawsze był dowódcą, szefem, zawsze rozkazywał, wydawał
polecenia, czuł się odpo¬wiedzialny. Zostało mu. Nie da się czegoś takiego wytrzy¬mywać całe
życie.
–Twoja mama, jak się zdaje, też doszła do tego wniosku. – 1 zwiała, gdzie pieprz rośnie.
Powinienem do niej zadzwo¬nić, nie wiesz przypadkiem, kiedy ona to zrobiła?
–Jakoś pod koniec kwietnia.
–Nic mi nie powiedziała, rozmawiałem z nią w czerwcu. Muszę do niej częściej dzwonić.
Chyba przesadziłem z tym oderwaniem.
–Do ojca też byś mógł.
–Jeszcze nie. Wiesz może, gdzie mieszka moja mama?
–W jakimś pensjonacie na Mazurach, ale gdzie to jest, nie mam pojęcia.
–Spróbuj się dowiedzieć, pojechałbym do niej, co?
–Spróbuję. A ty pomyślisz o pogodzeniu się z ojcem? No dobrze, nie pokłóciłeś się. O
zobaczeniu się z ojcem.
–Pomyślę. Patrz, zapomniałem cię spytać, co z Lucy? – W porządku. Możemy w sobotę
jechać do niej, omówić co i jak. Twój ojciec ją pamięta i pamięta wasze posiedzenia.
–No, chociaż to bez problemu. Do widzenia, Mareszko, do soboty.
Paweł wykonał coś w rodzaju roztargnionego ukłonu i po¬szedł do domu, ostatecznie
rezygnując z pożegnalnego buziaka.
Starsze panie istotnie czekały, zamierzały bowiem złożyć wizytę pierwszemu wnukowi Liii
Bronikowskiej, chwilowo jeszcze w łonie matki. Niestety Noel, nabawiwszy się jakiejś absurdalnej
o tej porze roku grypki, nie wybierał się z nimi Nie wybierały się też żadne Mało Używane
Dziewice ani nikt kto by dysponował samochodem. Pozostawała Maria, która zgodziła się bez
oporów. Miała ochotę zobaczyć wieś o nazwie Stolec, którą to nazwę Lila postponowała przy
każdej okazji Chciała też porozmawiać z leciwymi przyjaciółkami o kilku problemach, jakie ją
ostatnio nurtowały.
Obejrzała dokładnie trasę na mapie, chociaż Lila nie¬cierpliwie tupała, twierdząc że będzie
jej najlepszym pilotem, a poza tym w aucie jest „ta maszyna", czyli GPS, i pojechały. Dzień był
piękny, wymarzony na „małą wycie-czuszkę", jak to określiła zadowolona pani Bronikowska. Na
plaży koło jeziora Głębokiego kłębiły się tłumy. Tabuny rowerzystów przeszkadzały Marii w
swobodnym prowa¬dzeniu auta. Kiedy przyjaciółki wydostały się z miasta, zrobiło się łatwiej.
–Miałaś jakieś problemy do rozwiązania, Mareszko – przy¬pomniała sobie pierwsza pani
Róża. – Chciałaś od nas rad i porad. Jedź wolniej i powiedz nam, o co chodzi, a już jak myci
doradzimy…
–To się nie pozbierasz – uzupełniła pani Lila. – Co cię gryzie, dziecko?
–Wiedza, moje kochane, wiedza mnie żre.
–Aaaa, to najgorsze, co może być – poinformowała ją Róża. – Ci, co za dużo wiedzieli, na
ogół marnie kończyli.
–Ale nie martw się, nie damy cię ukrzywdzić – zadeklaro¬wała Lila. – Mów, co wiesz.
–Po pierwsze. Mówiłam wam, że ten adwokat od mojego rozwodu jest bardzo
sympatycznym człowiekiem…
–Nie mogło być inaczej – orzekła Lila.
–To przecież z polecenia Brańskich. – dodała Róża. – Ico? – 1 całkiem przypadkiem wiem,
że on się prowadza z małą iltokówną. On jest łajdaczynka, to oczywiste, ale mała Pul-"ókówna nie
ma jeszcze piętnastu lat i gdyby to się wydało, §0 mógłby mieć jakieś wielkie kłopoty. A dam
głowę, że mu ^ię metryką nie pochwaliła. Najchętniej bym mu powiedziała, ale jak?
I – No, faktycznie, to dla ciebie krępujące – rzekła Lila. – A skąd ty to wiesz? Widziałaś ich
razem? Może to całkiem jpiewinna znajomość, może on jest przyjacielem domu? – 1 jej wujkuje? –
uzupełniła Róża.
–Nie wydaje mi się. Pamiętacie, mówiłam wam kiedyś, że |ją widziałam ze starszym
facetem w kawiarni, jak w ciemnym kąciku trzymała mu rękę w spodniach. Tylko nie wiedziałam
wtedy, kim jest facet. A teraz wiem. – 1 ta wiedza cię żre – podsumowała Róża. – No tak. Skoro to
znajomy Brańskich, to trzeba go jakoś uświadomić. Ale ja tu widzę proste rozwiązanie.
Zadzwonimy do Jerzego i mu nakablujemy. Niech ostrzeże przyjaciela swojego tatusia. Ma-ryś, czy
ona wygląda na pełnoletnią?
–Wygląda, jak najbardziej. Kiedy się umaluje, wygląda na dwudziestkę.
–A on, swoją drogą, mała świnka – powiedziała w zasta¬nowieniu Lila. – Na pewno ma
żonę i dzieci, a tu dziew¬czynka na boku… Taka mała słabość, co? My go automa¬tycznie
uniewinniamy, bo przyjaciel Brańskich. A może to wielbiciel lolitek?
–Pedofil – mruknęła Róża. – Ani on mi się nie podoba, ani ona. Chybabym go jednak jakoś
inteligentnie zawiadomiła, że stąpa po kruchym lodzie.
–Ale ja bym nie dzwoniła do Jerzego. Po co rozszerzać krąg tych, którzy wiedzą? Marysiu,
moja rada jest taka: zepnij się w sobie i sama mu powiedz. Niech on wie, że się nie rozeszło.
–Przecież się rozeszło – zauważyła słusznie Róża.
–My się nie liczymy. My jesteśmy dyskretne i niezaintereso-wane. Uważam, że
rozstrzygnęłyśmy twój problem, Marysiu – Dorzucając mi nowy – zaśmiała się Maria. – Ale to
jeszcze nie cała wiedza, która mnie uwiera…
–No, no – ucieszyła się Róża. – A co masz jeszcze? Też z kręgu Pultoków? To jakaś
przyjemna rodzinka.
–Wiecie, że Sasza Winogradów miał złamaną nogę, mó¬wiłam wam, prawda?
–Jak najbardziej – przytaknęła Lila. – Jakiś skin go skopał w parku.
–No i wygląda mi na to, że to był młody Pultok we własnej osobie.
–Kordian? – Lila była zdziwiona. – Z takim imieniem i chuligan?
–Skąd wiesz? – spytała Róża. – Zwierzył ci się?
–Nie, ale wyciągam wnioski. Sasza ich nie widział, tych napastników, bo było ciemno, a oni
mu się specjalnie nie prezentowali, natomiast ten, co go skopał, mówił „kurde". Rozumiecie, nie
„kurde", tylko „kurde". Kordian tak mówi. U nikogo innego nigdy tego nie słyszałam…
Starsze panie zamilkły jak na komendę.
–Uważacie, że co?
–Po pierwsze, nie masz pewności – bąknęła Róża.
–Po drugie, nawet gdybyś miała, to nic z tym nie zrobisz -dołożyła swoje Lila. – Chociaż,
kurde, gdybyśmy trochę pomy¬ślały, Różo…
–To byśmy, kurde, coś wymyśliły, Lilu. W sensie odweto¬wym, rozumiesz, kurde, Marysiu.
–Ja bym ci od ręki coś zaproponowała… Bo wiesz, pewien rodzaj rozwiązania sam się
nasuwa…
–Co masz na myśli, Lilu? Czy to, o czym ja właśnie chciałam powiedzieć Marysi?
–Niewykluczone. Ja bym najpierw się upewniła, że to był Ln, a potem poprosiłabym tego
marynarza, Pawła… on na ' ewno ma kolegów, a marynarze, jak wiadomo, nie stronią d bitki…
–Ale on sam nie powinien w tym uczestniczyć – zastrzegła Móża. – Jest bliskim
przyjacielem Saszy i podejrzenie natych¬miast padłoby na niego. | – Nie przerywaj, bo to jeszcze
nie wszystko. Potrzebny byłby Beż jakiś czarny człowiek, żeby tego obrzydliwego młodego prasistę
uratować z opresji. W sumie, Marysiu, rozumiesz za¬mysł wychowawczy: ten nieudany Kordian
dostaje lanie… ['trzeba by go było porządnie przetrzepać… jako karę, a Murzyn ^wybawca jest
pomyślany jako nauczka. | – Przyjemne z pożytecznym – zarechotała Róża. – Żeby już do końca
życia było mu głupio – ciągnęła z roz¬pędu Lila. – Nie rozumiem, dlaczego się śmiejesz.
–Nie wiedziałam, że jesteście takie bojowe – rozrzewniła się Maria. – Kocham was bardzo.
–My ciebie też – oświadczyła z godnością Lila. – Ale jeśli nasz koncept ci nie odpowiada, to
trudno.
–Pozostaje czekać na jakąś okazję, którą los prędzej czy później stworzy – dodała Róża. –
Wtedy sama będziesz wie¬działa, co należy zrobić. Masz jeszcze jakieś problemy?
Całe mnóstwo – pomyślała Maria, ale tego nie powiedziała.
Jednym z problemów, o których nie chciałaby z nikim rozmawiać, był stan jej uczuć.
Uczucie do Aleksa zniknęło jak sen jaki złoty i co do tego miała jasność. Obecnie na jej drodze
życiowej pojawili się dwaj przy¬stojni i sympatyczni mężczyźni: śpiewający nauczyciel
rosyjskiego, Sasza, i pływający po Morzu Północnym elektronik, Paweł. Obu polubiła bardzo
szybko, bo też obaj byli zdecydowanie sympatyczni, ale w sensie męsko-damskim nie czuła do nich
nic. To też nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo niby dlaczego miałaby się chiwać natychmiast
po rozstaniu (choćby nie wiem ja^ nieprzyjemnym) z mężem? Prawdopodobnie na regen rację
romantycznych porywów w jej duszy było jeszcze o wiele za wcześnie.
W takim razie jak nazwać to, co czuła do swojego osiem dziesięcioletniego pracodawcy?
Ona sama skłonna była to nazwać jakimś skrajnym idioty¬zmem, czymś nienormalnym,
szalonym, kompletnie pozbawio¬nym i sensu, i przyszłości. Nie mogła jednak przed sobą ukryć że
codziennie rano leciała do niego jak na skrzydłach, ciesząc się na myśl o tym, że zaraz zobaczy jego
uśmiech, usłyszy głos, poczuje woń tego całego Paco Rabanne dla facetów… I czuła doskonale, że
on też na nią czekał.
No więc co to jest?
Poszukiwanie zastępczego tatusia na pewno nie, bo przecież ma własnego, którego kocha;
wprawdzie były między nimi nieporozumienia, ale tatuś pod światłym wpływem Jacka
Brudzyńskiego nawrócił się i już wiedział, gdzie zbłądził. Teraz dzwonił do córeczki co kilka dni i
roz¬mawiali sobie przyjaźnie.
Zresztą wcale by nie chciała mieć takiego tatusia despoty jak pan Stefan.
Pan Stefan, który nie sprawdził się jako ojciec, nie sprawdził jako mąż – być może
stworzony był na ideal¬nego kochanka?
Nawet jeśli tak, to przecież nie teraz, tylko jakieś czterdzie¬ści, no, niech będzie trzydzieści
lat temu…
Trzydzieści lat temu ona bawiła się bączkiem i pluszowym słoniem w swoim kojcu, w
domku, w Słupsku!
Cóż, na razie żadnego sensownego rozwiązania tej nie¬możliwej sytuacji nie widać. Na
razie musi dowieźć Lilę i Różę do Stolca, zachować się kulturalnie w towarzystwie, które ją ednio
interesuje, obejrzeć jakiś dom i sad, które interesują jeszcze mniej, odwieźć Różę i Lilę w
pielesze… A pojutrze rano znowu go zobaczy.
–Panie Stefanie – zagadnęła Maria swego chlebodawcę 'y poniedziałkowy poranek, jak
zwykle (ze szkodą dla sprząta-|jia) spędzany przez oboje na balkonie ukwieconym i ostatnio iwnież
pięknie pachnącym, bo przybyły na nim trzy doniczki wendy francuskiej o śmiesznych,
wiechowatych kwiatosta-liach. – Panie Stefanie, czy zna pan może jakieś pieśni rosyjskie, z tych
starszych?
–Pewnie że znam. Tylko ja nie umiem śpiewać, Mareszko. bardzo piękne znam piosenki
jeszcze z czasów cara, na przy¬kład „Sałdatuszki, brawy riebiatuszki", albo „Doncy mołodcy". mój
ojciec je lubił. O to pani chodzi?
–Nie. Tłumaczyłam wczoraj dla Saszki taką pieśń o Bajkale… – „Po dikim stiepiam
Zabajkalia" – zanucił fałszywie pan Stefan. – „Gdie zołoto rojut w górach"…
I – Nie. To „Bradziaga", to już były polskie słowa. Ja robiłam jtę drugą.
–Aaa! „Sławnoje morie, swiaszcziennyj Bajkał, sławnyj ko-rabl, omuliewaja boczka"! Co
pani zrobiła z zamuloną beczką?
–Beczka to pryszcz, panie Stefanie. Szlagwort znowu nie¬przetłumaczalny, jak to u Rosjan.
–Rozumiem. Sławne morze, święty Bajkał. No faktycznie. Na nasze nijak. Dołożyła pani
jakieś sylaby, jak to pani ma w zwyczaju?
–Olałam, za przeproszeniem, święty, i zrobiłam „Bajkał przesławny, noc ciemna i dal"…
–Angelologia i dal. Bardzo ładnie. Piękne są te ich pieśni, nie uważa pani? A myśmy
ostatnio ich całkiem skreślili. Uda¬jemy, że Ruskich nie ma. Chyba że do podejrzanego handelku
albo do ropy naftowej. A takiego Czajkowskiego w telewizji nie słyszałem od lat. Oni mają wielką
kulturę… przy całym swoim parszywym charakterze. Ale i my jako naród mamy parszywy
charakter, a takiej kultury nie mamy.
–Przesadza pan. Trochę mamy.
–Może przesadzam. A co po dali? – „Sławny żaglowiec – beczułka zbutwiała"…
–A potem był barguzin! I góry Akatuja! To już chyba przypis pani machnęła!
–No co pan. Też olałam, nie miałam wyjścia. Barguzina, znaczy. „Wiej, wietrze, wiej,
niechaj płynie wśród fal, droga przede mną niemała". – Ładnie. Dalej, proszę. – „Dawno z łańcucha
ciężarem u nóg gór Akatuja kopalnie poznałem, druh mi dopomógł w ucieczce i Bóg, znowu
wol¬ności zaznałem".
–Może być. Znaczy, bardzo dobrze. Teraz Szyłka i Nierczinsk. – „Szyłka i Nierczyrisk
niestraszne mi już, straże górnicze mnie wziąć nie zdołały, zwierz mnie nie dotknął w zaroślach
wśród wzgórz, kule żołnierskie mijały".
–Pani Marysiu, czyja muszę z pani wyciągać wołami każde słowo? Naprawdę wszystko mi
się podoba. Co dalej? – „Dniem ja i nocą tak szedłem przez step, miasta wolałem zostawiać w
oddali, młode wieśniaczki dawały mi chleb, chłopcy machorkę sypali. Bajkał przesławny, noc
ciemna i dal, sławny mój żagiel – katana z dziurami. Wiej, wietrze, wiej, niechaj płynie wśród fal,
gromy niech biją nad nami".
–No, niech pani odbierze. Ja nie mogę słuchać, jak tak telefon dzwoni.
W istocie, komórka Marii szalała, zostawiona na stole w sa¬lonie. Maria niechętnie wstała i
poszła odebrać połączenie.
Oo, a to pan Pultok… niespodzianka. Ale ona i tak do nich nie wróci.
–Pani Mario, dzień dobry – zagrzmiał głos pultoczego pana §[władcy. – Pani Mario,
ratunku! Pomocy! Błagam, niech mnie l|ani nie zostawia na lodzie… | To wygląda na jakiś tryb
nagły. Chyba mu nie chodzi o po¬wrót do rezydencji na stałe. I – A powie mi pan, w czym rzecz? i
– Jasne, że powiem! Pani Mario, proszę dyktować warunki. Cena nie gra roli. Musi mi pani
uratować życie, a moje życie;nie ma ceny!
–Chwila. Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi…
–Pani Mario! Jestem w sytuacji bez wyjścia. Muszę wydać przyjęcie dla kontrahentów. Miał
to zrobić mój wspólnik, ale żona mu, cholera jasna, doznała urazu i teraz ma jakieś cholerne
kłopoty z utrzymaniem, za prze¬proszeniem, ciąży, więc ma zakazane przyjęcia i w ogóle w domu
musi mieć absolutny spokój. Knajpa żadna nie wchodzi w grę. Ma być wielki wypas, a
jednocześnie oni się mają, cholera, dobrze czuć. Grill w ogrodzie, ale jakiś akcent artystyczny. Ja
nic nie wymyślę…
–Jaki akcent?
I – No, nie wiem! Taniec, śpiew, striptiz! Nie, striptiz nie, ma być kultura. Górna półka.
Wręcz. Pani Mario, ja pamiętam, jak pani zrobiła tamto przyjęcie. Moja stawka dla pani jest pięć
tysięcy złotych. Dziesięć. Ile pani chce, tylko niech mnie pani nie zostawia na lodzie!
–Kiedy?
–Za dwa tygodnie, w sobotę.
–W soboty jestem zajęta. O której?
–O siódmej wieczorem.
–Na ile osób?
–Koło dwudziestu. Pani Mario, czy to znaczy, że pani się zgadza?
–Myślę na razie. I mówi pan, wysoki standard?
–Wysoki jak diabli. Uczta Babette. Wdowa Jakaśtam. co tylko pani wymyśli. Pani Mario,
pani się łamie, ja to czuje-Kelnera zatrudnię albo dwóch, jak pani każe. Trzech. Hostessy Pani
będzie tylko rządzić. Zgoda? Pani Mario, zgoda?
Maria rzeczywiście zaczynała się łamać. Pięć tysięcy pie. chotą nie chodzi, a poza tym takie
przyjęcie to dla niej wy¬zwanie, a więc nielicha zabawa.
–Zgoda, panie Vito. Wpadnę po siedemnastej omówić szczegóły, dobrze?
–Pani Mario, jest pani aniołem!
–Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę i wróciła na balkon. Pan Stefan siedział zadumany nad kartką z jej
tłumaczeniem. Makaron wywrócił się do góry łapami i spoglądał na nią z dołu, jakby chciał
po¬wiedzieć Jest dobrze, nie psuj tego". Siadła na swoim miejscu.
–Jakaś dramatyczna sprawa – zauważył mimochodem pan Stefan. – Słyszałem okrzyki
pełne grozy. Niechcący, oczywiście. Ten ktoś ma tubalny głos.
–To mój poprzedni pryncypał – roześmiała się Maria i opo¬wiedziała aktualnemu
pryncypałowi o kłopocie pana Pultoka. – Dałam się namówić, bo takie duże przyjęcie to dla mnie
fajna robótka, nawet nie z powodu pieniędzy. Widział pan „Ucztę Babette"?
–Widziałem niedawno w telewizji. Znakomity film. Byłem pod wrażeniem. I co, chce im
pani wyprawić taką ucztę?
–Coś w podobie. Dosłownie powtórzony będzie tylko szampan.
–Czarna wdowa?
–Tak. Dobra, stara Madame Clicquot Ponsardin. Sama jej się przy okazji opiję, bo jedną
butelkę rezerwuję dla siebie. Muszę się czymś orzeźwiać podczas ciężkiej pracy. A ja się tam
zdrowo namacham, proszę pana.
–Oczy się pani świecą. Pani to naprawdę lubi?
–Przyjęcia? Uwielbiam. Wyłącznie od strony kuchennej. Ijak już trzeba blablać z gośćmi o
niczym, umieram z nudów, lód sztucznych uśmiechów bolą mnie szczęki. Takie przyjątka ijobiłam,
jak byłam wzorową żoną. Starałam się jak najmniej wychodzić z kuchni, ale byłam panią domu i
nie wypadało mi |się tak migać, jak bym chciała. Teraz będę miała dwóch albo f nawet trzech
kelnerów i będę ich poganiać. I jeszcze muszę f panu Pultokowi wymyślić jakąś część artystyczną.
[- Girlasy? Szansonety? Taniec na rurze?
–Nie, coś z górnej półki. Od jutra zacznę szukać kwartetu smyczkowego.
–A Sasza by nie chciał zarobić paru groszy? Najpierw byłby z górnej półki, a jak się goście
upiją, to on skręci w czastuszki.
–Co to są czastuszki?
–Takie przyśpiewki. „Jedna baba drugiej babie"… nie, one są rosyjskie. „Hej, ha, Dunia ma,
Dunia dziewuszka moja! Hej, siup".
–A wie pan, że to dobry pomysł? Sasza jest bystry chłopak, to sobie poradzi. Wtedy jak
dostał te kopy straszne, to właś¬nie śpiewał dla wytwornej publiczności. O kurczę! Może jak
zobaczy młodego Pultoka, to go rozpozna?!
–A może stary Pultok też ksenofob i nie będzie chciał Rosjanina?
–To niech sobie sam robi przyjątko. Chociaż w zasadzie on ma prawo wyboru u siebie.
Zobaczymy.
–Mareszko, a pani wie, co to znaczy „pultok"?
–Nie mam pojęcia. Pani Pultokowa mówiła, że to z węgier¬skiego i że oni pochodzą w
prostej linii od węgierskiej szlachty i są skoligaceni ze Stefanem Batorym…
–Wszystko możliwe. Ja wiem swoje. Pultok to po śląsku indyk.
–Coś takiego! No to klasyczny przykład „nomen omen". Mam na myśli czasownik
„indyczyć się". I przymiotnik… a może imiesłów „rozindyczony"! Panie Stefanie, proszę mnie nie
wyciągać na opowieści o pracodawcach! Nie chciałby pan żebym o panu opowiadała u Pultoków!
–Oczywiście, że bym nie chciał. A mój syn się przypadkiem w odwiedziny do ojca nie
wybiera?
–Pański syn wczoraj wyjechał do Hiszpanii. Odbierają sta¬tek i płyną do Aberdeen. Potem
znowu wpadnie. Przyprowa¬dzić go panu?
Kochający ojciec skrzywił się nieco.
–Tylko jeśli sam… rozumie pani: sam wyrazi taką nieprzepartą ochotę. Nie chcę, żeby było,
że go zmuszam do czegokolwiek.
–Saszka, to jak, przyjmiesz tę fuchę?
–A zrobiłaś mi jakiś tekścik?
–Zrobiłam „Sławnoje morie". Spodoba ci się. Mojemu chle¬bodawcy się podobało.
Zaśpiewasz do tego kotleta czy nie? Muszę Pultokom kogoś zaproponować. Słuchaj, Sasza, przy
okazji obejrzysz sobie młodego rasistę, może ci się coś skojarzy.
–I będę mógł natychmiastowo dać mu w dziób?
–Muszę to przemyśleć. Mogę cię zaproponować?
–Proponuj. Tylko przyślij mi tekst jak najszybciej, zoba¬czymy, jak się śpiewa.
„Droga Mareszko. Odebraliśmy naszą 'Lily of the Valley' i płyniemy aktualnie do Aberdeen,
czyli granitowego miasta. Nie jest ono wcale takie brzydkie, może byś się tu kiedyś wybrała i sama
zobaczyła. Panowie stoczniowcy w zasadzie zrobili swoje, ale co jakiś czas mamy niespodzianki w
rodzaju tego, że w kabinie chief engineera wyświetlacz przekłamuje komunikaty tekstowe, i muszę
się doktoryzować na tym skom¬plikowanym przypadku. Albo szafa automatyki ma na linii L
szkodzenie doziemnienia. Chyba nie chciałabyś wiedzieć, co znaczy, więc dam Ci z tym spokój.
Myślałem o ojcu. Naprawdę uważasz, że mogę go odwiedzić f on nie zacznie mnie od nowa
wychowywać? Bo na morzu |rochę się od tego odzwyczaiłem.
Dałabyś się namówić na małą wycieczkę samochodową na iMazury? Pod twoim wpływem
obudziły się we mnie uczucia prodzinne, to znaczy, zacząłem mieć wyrzuty sumienia. Rodzi-ów ma
się tylko jednych. Mama na pewno ucieszyłaby się, dyby mnie zobaczyła – z taką piękną
dziewczyną. Jak Ci idzie u Lucy? Pozdrów ją ode mnie. Saszę też pozdrów. No i ojca. Chyba
naprawdę do niego wpadnę po powrocie.
Pozdrawiam i Ciebie – bardzo serdecznie. Mogę Cię uściskać? Pędzę teraz, bo ten
wyświetlacz znowu zaczyna mieć własne zdanie. Muszę mu to wybić z głowy.
Paweł marinero, w niedalekiej przyszłości, mam nadzieję, lief engineer na tej całej
konwalijce. Albo na jakimś innym iatku".
„Cześć, Marinero. Bardzo się cieszę z powodu tych Twoich tczuć rodzinnych, co to Ci
wezbrały. Twój ojciec na pewno się ucieszy, jeśli nawet będzie udawał, że nic podobnego. Do
Mamy nie wiem, czy pojadę, zależy, jak będę stała z pracą. Dostałam teraz zlecenie na
przygotowanie ekstraprzyjęcia u tych ludzi, u których pracowałam poprzednio. Biorę Saszę jako
element artystyczny. Może przy okazji przyjrzy się ma¬łemu rasiście i albo się utwierdzi w
podejrzeniach, albo się ich pozbędzie. Żegnam Cię na razie, albowiem też lecę do pracy, mam dz'
siaj sobotę śniadaniową u Lucy (pracuje mi się tam doskonal a Lucy i jej rodzice są świetni).
Załączam fotkę Ferdynanda' Wspaniałego, jak zdejmuje Lucy skarpetkę. Wygląda trochę jakby
chciał jej urwać nogę – to dlatego, że skarpetka miała ciasnawy ściągacz. Oczywiście Ferduś
zwyciężył.
Załączam też mój ostatni tekścik dla Saszy. Ciekawa jestem czy Ci się spodoba.
Pomyślnych wiatrów, stopy wody pod kilem, syren, del¬finów i czego tam chcesz jeszcze
na tym Morzu Północnym. Trzymaj się ciepło.
Maria".
Praca u rodziny Zanikającej Lucy okazała się przyjemna, bo ludzie byli zdecydowanie
sympatyczni. Była też jednak dość wyczerpująca, bo w krótkim czasie Maria musiała zrobić
stosunkowo dużo: posprzątać, ugotować, przygotować obiad na następny dzień. Nie miała więc
specjalnie czasu na to, co ją bardzo interesowało: na obserwację psa. Kiedy więc robiła coś w jego
pobliżu, dostawała rozbieżnego zeza, usiłując jednym okiem patrzeć na to, co robi, a drugim – co
robi pies.
A Ferdynand był rzeczywiście Wspaniały. Miły pieszczoch, jak to goldeny, kiedy asystował
swojej pani, zmieniał się w sku¬pionego, niezawodnego towarzysza.
–On rozumie słowami! – wykrzyknęła kiedyś Maria, kiedy Ferdi dostał polecenie podania
swej pani telefonu. Domowego. Słuchawka leżała na stole, tuż obok komórki. Pies przesunął nosem
komórkę, która mu przeszkadzała, chwycił zębami właściwy telefon i podał pani, zanim umilkł
dźwięk dzwonka. Lucy zamieniła kilka słów z kimś z uczelni i Ferdi odniósł telefon na miejsce. |, –
Żebyś wiedziała – zaśmiała się Lucy swoim srebrnym! śmiechem. – Wszystko rozumie. Tylko
wiesz, nic od razu. Jak go dostałam od fundacji… widziałaś jego szorki?
–ALTERI – to ta fundacja?
–Tak. Do nich można wystąpić z wnioskiem o przyznanie ta¬kiego psa-pomocnika i wtedy
albo go dostaniesz, albo nie, to zależy od wielu rzeczy. Oni sprawdzają twoje warunki
miesz¬kaniowe, czy zapewnisz psu opiekę weterynarza, spacery, wy¬żywienie… rozumiesz,
chodzi o to, żeby zwierzaka nie zmar¬nować. Potem się psa szkoli i właściciela też. Jak wróciliśmy
do domu tacy wyszkoleni, to byłam pewna, że Ferdi wszystko po¬trafi, a tu okazało się, że nie, że
jeszcze mnóstwa rzeczy musimy się nauczyć. Wiesz, tu są konkretne warunki, konkretne potrzeby.
Kiedyś miałam dla Ferdusia takiego specjalnego klikera, a te¬raz wszystko załatwiamy słowami.
Tak, Ferdi? Przybij żółwika!
Ferdynand natychmiast przybił żółwika i usiadł, gotów do wypełniania kolejnych poleceń.
–Słuchaj, Lucy, posprzątałabym u ciebie, jeśli pozwolisz. Ferdi jest boski, tylko kłaki gubi.
Myślisz, że mogłabym go porządnie wyszczotkować? Gubiłby mniej.
–Jasne. Tylko zrób to tutaj, on powinien być przy mnie. No i ja muszę mieć pomoc w razie
czego. W przedpokoju powinna być jego szczotka, taka dwustronna, z jednej strony metalowa, z
drugiej normalna.
Szczotka istotnie leżała na półce w przedpokoju. Maria zabrała się do wyczesywania
złocistego futra. Ferynand posa-pywał z cicha, wyraźnie było mu przyjemnie, jednak nie spusz¬czał
oczu ze swojej pani, jakby ani przez chwilę nie przestawał asystować. Pani tymczasem otworzyła
pocztę w komputerze i zaczęła odpisywać na listy.
Nagle Maria z przerażeniem zobaczyła, że głowa Lucy za¬czyna się odchylać w tył w jakiś
nienaturalny sposób. Zanim jednak zdążyła zareagować, dziewczyna zawołała:
–Ferdi, pomóż! Ferdynand natychmiast wyrwał się z rąk Marii, wytrącając jej szczotkę z
dłoni, skoczył obiema łapami na piersi swojej pani, chwycił zębami i pociągnął zawieszoną na jej
szyi tasiemkę. Głowa odzyskała pion.
–Puść, Ferdi! Super!
–O matko – odetchnęła Maria, gdy pies chrupał swoją nagrodę. – Wystraszyłam się i
zgłupiałam kompletnie. Prze¬praszam cię, to ja powinnam pomóc…
–E tam. Przecież widzisz, że dajemy radę z Ferdusiem. Muszę mu tylko mówić, żeby puścił
w porę, bo inaczej mnie wyjmie z wózka. Na początku tak było, ciągnął bez opamięta¬nia. Nogi mi
też poprawia, jeśli zdrętwieję. I odróżnia prawą od lewej.
–Nie wierzę!
–Nie wierzysz?
–No coś ty. Wierzę. Przecież widzę. Bardzo mądre stwo¬rzonko z niego, bardzo. Jestem
pełna szacunku dla was obojga.
–A bardziej dla mnie czy dla psa?
–Nie każ mi wybierać. Oboje jesteście odjazdowi. Paweł mówił, że projektujesz strony
internetowe. – 1 przymierzam się do zrobienia doktoratu z informatyki. Właściwie to już nawet
zaczęłam.
–Ja też się zabierałam do doktoratu, z komparatystyki, na uniwerku w Warszawie, ale zaszły
nieprzewidziane oko¬liczności… Lucy, czy okoliczności zachodzą? Właściwie to ja powinnam
wiedzieć. Przyjmijmy, że tak. No więc one zaszły, a ja zmieniłam plany życiowe.
–Opowiesz mi? Może napijemy się herbaty? Takiej nie z termosu, tylko świeżej, zrobiłabyś?
Przy tej właśnie świeżej, nie z termosu, herbacie, zmie¬szanej przez Marię z kilku
znalezionych w szafce gatunków i doprawionej odrobiną świeżej mięty (kupiła kilka doniczek z
ziołami) obie młode kobiety, które poczuły do siebie sym¬patię, opowiedziały sobie nawzajem o
własnym życiu. Ferdy¬nand, zawiadomiony, że chwilowo ma wolne, ułożył się przy wózku Lucy i
zapadł w słodką drzemkę, pogwizdując trochę przez nos. Plan pracy, ułożony skrupulatnie przez
Marię na ten dzień, rozleciał się całkowicie. Lucy trochę to zmartwiło, ale Maria machnęła ręką.
–Nie jestem automatem – oświadczyła. – Poza tym jestem wolna i niezależna. Mogę pobyć
u was dłużej. Daruję sobie te generalne porządki u ciebie, zrobię je kiedy indziej, tylko odkurzę po
wierzchu i ugotuję obiad na jutro. Może chcesz się położyć? Odpoczniesz trochę.
Pomogła Lucy przenieść się na łóżko, a sama zabrała wresz¬cie do pracy. Lucy zasnęła, a
wtedy jej wielki, złocisty opiekun, wysoko podnosząc łapy, wspiął się na łóżko, przekroczył śpiącą
i spokojnie ułożył się tuż obok niej. Z pyskiem na jaśku.
–To znaczy, że znalazłaś sobie przyjaciółkę – orzekła Lila, kiedy Maria wyjaśniła jej powód
swojego spóźnienia. – Bardzo się cieszę. My, oczywiście, też jesteśmy twoimi przyjaciół¬kami, ale
młoda kobieta powinna mieć kumpelasię w swoim wieku. Szkoda że ta cała Hanka okazała się
niezrównoważona. Musimy kiedyś zarządzić piknik w Stolcu. – Tu starsza pani zachichotała
nieopanowanie, jak zwykle kiedy wymawiała tę nazwę. – Niech się dziewczyna wytarza na łonie
natury.
Przyjątko w ogrodach Aranjuezu, czyli na tyłach rezydencji państwa Pultoków
(skoligaconych z Batorym), zapowiadało się imponująco. Maria omówiła wszystko z panem Pulto-
kiem, uznał on bowiem, że tak poważnego przedsięwzięcia nie zostawi w nie do końca
odpowiedzialnych rękach mał¬żonki. Ustalono, że hostessy są wprawdzie ładnym elementem
dekoracyjnym, ale kelnerzy wyglądają o wiele bardziej godnie Zatrudniono więc trzech kelnerów z
orbisowską praktyką Maria zaproponowała, a pan zatwierdził, trzy owalne stoły rozstawione pod
drzewami – prognoza pogody na ten dzień była bardzo korzystna. Przy tych stołach nakrytych
obrusami z kremowej koronki mieli zasiąść goście, żeby spokojnie i wy¬godnie skonsumować
główne dania: dziczyznę, pieczony drób, ryby i owoce morza w różnych postaciach, z grillowanymi
na oczach gości homarami na czele. Niezliczone przystawki (zapowiadało się na to, że Maria będzie
je przygotowywać całą noc) miały być stale dostępne na innych stołach, dla odmiany podłużnych,
ubranych na biało, żeby lepiej wyekspo¬nować kolorowe półmiski i barwne bukiety kwiatów.
Barista wypożyczony z eleganckiego hotelu miał parzyć znakomitą kawę na kilka sposobów – przy
osobnym małym stoliczku. Przewidziano tam również i herbatę. Kelnerów zaplanowano nie tylko
do podawania potraw i nalewania win przy stołach, ale i do krążenia z tacami wśród zaproszonych
gości – ich lista zamknęła się ostatecznie w liczbie trzydziestu osób.
–Będę potrzebowała pomocnika w kuchni – powiedziała Maria panu Pultokowi. – Jest pan
pewien, że nie zbankrutuje?
–Spokojnie – sapnął pan Pultok. – Oni wszyscy muszą wiedzieć, że doskonale mi się
powodzi i firma stoi jak… – Tu w ostatniej chwili zrezygnował z tłustego porównania. – Bę¬dzie
pani miała pomocnika. Tylko ja nie wiem, skąd go wziąć. Pani wie?
–Wiem, z tego samego hotelu, co i baristę. On mi już nawet polecał jednego takiego
młodego kucharza i ja z nim jestem wstępnie namówiona. Nadajemy na tej samej fali, więc będzie
dobrze.
–Pani Mario… – W głosie pana Pultoka zabrzmiała jakby nutka nostalgii. – A żadnego
pieczonego prosiaczka pani nie przewidziała?
–Panie Witoldzie, między nami mówiąc, prosiaczek jest oklepany i w sumie raczej mało
elegancki. Proszę sobie przy¬pomnieć, jak wygląda taca z częściowo nadjedzonym pro¬siaczkiem.
Prosiaczek z nadżerką, błeee. A poza tym to żadne 'cudo kulinarne. Comber z jelenia w sosie
maderowym będzie o wiele lepszy.
–Ma pani odpowiedź na wszystkie pytania – przyznał pan Pultok, odczuwający jednakowoż
pewien żal po prosiaczku. – Jestem spokojny. Czy mogę być? – wystraszył się nagle.
–Może pan być.
–A ten artysta śpiewający?
–Wejdzie sobie dyskretnie na tę estradkę, z której będzie pan witał gości, najpierw
poplumka na gitarze, potem zacznie śpiewać i zobaczy, jak ludzie reagują. Jeśli będą chcieli, to się
rozwinie i publiczność wciągnie. Jeśli nie, zostanie przy plumkaniu.
–Pani Mario, chyba w ogóle nie powinienem się odzywać. Niech pani rządzi, a ja mam
świadomość, że wszystko będzie w porządku. Jak się zacznę wtrącać, proszę mnie pogonić, żebym
pani nie przeszkadzał. Żonę też.
Pani Pultokowej nie trzeba było jednak przeganiać z kuchni, bo wcale się tam nie wyrywała.
Skorzystała z faktu, że ster dostał się w niezawodne ręce, i odbyła kilka fascynujących wycieczek
do najnowszego w mieście spa, odwiedziła fryzjerkę, kosme¬tyczkę, manikiurzystkę, wydepilowała
sobie wszystko i zaczęła wyglądać na lekko starszą siostrę własnych córek. Wirginia bo¬wiem na
prośbę rodziców zaszczyciła przyjęcie swoją obecno¬ścią. Obie z Roksaną prezentowały się bardzo
elegancko, może w wyniku groźnej przemowy ojca, który z wrodzoną bezpośred¬niością zabronił
im wyglądać jak kurwięta. Elegancki był rów¬nież syn rodu, Kordian, zwany czasem Białą Siłą,
aczkolwiek łysy łeb upodabniał go nieco do ochroniarza.
–Twoim zdaniem to on cię skopał?
Maria i Sasza stali pod rozłożystym orzechem, pod którym ustawiono estradkę z
mikrofonami. Goście niebawem mieli zacząć się schodzić i były to ostatnie chwile względnego luzu
– Nie mam pojęcia. Musiałbym usłyszeć jego głos.
–A to zaraz usłyszysz. Korek, mogę cię prosić?
Biała Siła zbliżył się do nich, nie podejrzewając niczego. Maria przypuszczała, że jeśli to
rzeczywiście był on, wtedy w parku, to za wiele tam w ciemnościach nie zobaczył i nie ma szans
rozpoznać w Saszy swojej ofiary.
–Jestem. Czy mam coś zrobić?
Sasza zbladł. Maria spojrzała na niego uważnie.
–No co, pani Mario? – spytał znowu Kordian. – Do czego mogę się pani przydać? Pani
mówi, ja robię. Chociaż nie smaży mi już pani omletów – dodał z pewnym żalem.
Sasza, blady jak papier, kiwnął głową.
–Jesteś pewien?
–Jestem. Na sto procent. Ja mam słuch, jestem muzykiem…
–Ale o co wam właściwie chodzi? – Kordian był już trochę zniecierpliwiony.
–Chciałam ci kogoś przedstawić – powiedziała spokojnie Maria. – To jest nasz dzisiejszy
solista, pan Aleksandr Wino¬gradów. Rosjanin. To panu właśnie złamałeś nogę kopami w Parku
Żeromskiego jakiś czas temu.
–Kurde! Chyba śnicie!
Kordian odwrócił się i zamierzał odejść, ale Maria przy¬trzymała go za ramię.
–Chwila. Nie bądź taki szybki. Porozmawiajmy.
–Nie ma o czym! Niech mnie pani puści!
–Zaraz cię puszczę, tylko chcemy, żebyś wiedział, co pan Winogradów planuje w związku z
tym…
Maria miała nadzieję, że Sasza coś naprędce wymyśli, bo nie omówili żadnej taktyki. Sasza
powoli kiwał głową, nie spuszczając z młodego rasisty zamyślonego wzroku.
–Niczego mi nie udowodnicie – syknął młody rasista. – I nie zamierzamy – odpowiedział
Sasza, który już zdążył Izebrać myśli. – Jak wiesz, ja tu jestem dzisiaj za artystę, będę Ispiewał i
zabawiał gości twojego ojca. No więc jeśli twój ojciec nie przyjdzie do mnie i nie powie, że wie,
jakim padalcem jest jego syneczek, to ja osobiście zawiadomię o tym wszystkich gości w
najlepszym momencie bankietu.
–Tak więc zastanów się, Kordianie – dodała Maria. – Twój ojciec i tak się dowie, co
zrobiłeś. Może lepiej, żebyś nie po¬zwolił na kompromitację nazwiska w kręgu jego kontrahentów.
Twój wybór, sam ojcu powiesz, czy zostawisz to Saszy.
–Spadaj, krowo – powiedział następca tronu i odszedł, nie oglądając się za siebie.
–Nio! – skwitowała całe zdarzenie Maria. – To mały teraz Ima o czym myśleć, a ja tu się
jeszcze chwilkę pokręcę, zobaczę, jakie powodzenie mają moje przystawki. Trzymaj się, artysto.
Goście zaczynali już nadciągać. Kelnerzy ruszyli do poda¬wania drinków, barista zaczął
parzyć swoją popisową kawę, a Maria stanęła przy stoliczku herbacianym, gotowa poda¬wać
herbatę osobiście. Miała stamtąd niezły widok na stoły z przystawkami – była z nich dumna, bo
większość zrobiła sama, tylko ryby i owoce morza w najróżniejszych postaciach przyjechały ze
słynnego szczecińskiego „Chiefa". Maria uznała, że lepszych nie zrobi, a nie chciało jej się grzebać
w łososiach, krewetkach i ośmiornicach, którymi potem woniałaby cała kuchnia. Kordian gdzieś się
schował i zapewne przeżywał, za to dwie jego siostrzyczki i matka brylowały w centrum trawnika.
Ojciec rodu szykował się do wygłoszenia czegoś, co nazywał „maleńkim spiczem".
–Bardzo ładnie wszystko wygląda – szepnął w stronę Marii barista Kazio, młody,
energiczny i wesoły człowiek, do którego poczuła sympatię już przy pierwszym spotkaniu.
Wyglądało na to, że z wzajemnością. – Ślicznie pani ten anturażyk wymyśliła.
Moim zdaniem wszyscy są zachwyceni. I młócą te pani przy^ stawki jak maszyny.
Próbowałem w kuchni faszerów, bajka!
–Dziękuję – odszepnęła. – Faszery to moja specjalność Panie Kaziu, ja zaraz spadam, niech
pan się czule zajmuje herbatą, dobrze? Tu w dzbankach są takie mieszanki, jak panu mówiłam,
gdyby kto chciał, to tylko zalać, od razu do pełna i poczekać trzy minuty.
–Damy radę, pani Mario. Lubię pracować w takich miejscach, gdzie wszystko jest na
poziomie. Niech pani jeszcze nie ucieka, zrobię pani szybciuteńko kawkę na wzmocnienie.
Kawka na wzmocnienie była zwykłą mocną kawą z nie¬wielkim dodatkiem pięknie
pachnącej wiśniówki. Maria nie znała tego patentu, ale postanowiła, że w przyszłości będzie go
stosować. Dopijała właśnie swoją porcję, kiedy ktoś stanął obok.
–Witam, pani Mario. Czyżbym widział panią w pracy? Maria wbrew namowom Liii nie
posunęła się do założenia jednego z tych operetkowych strojów ochmistrzyni; miała na sobie czarną
wąską spódnicę i biały płócienny żakiecik. W kuchni zrzucała go i zostawała w podkoszulce. Włosy
ściąg¬nęła w ciasny koczek, makijaż zrobiła minimalny i zdecydo¬wanie odcinała się od kolorowej
gromadki gości. Obejrzała się teraz za siebie i zobaczyła mecenasa Maurycego Lufta we własnej
osobie, w towarzystwie eleganckiej damy w wieku stosownym. Prawdopodobnie żony.
–Ninko, pozwól, to pani Maria Strachocińska, jak sama mi mówiła, idealna gospodyni
domowa. Pani Mario, Nina, moja żona. To przyjęcie jest pani dziełem?
–Bardzo mi przyjemnie. Tak, to ja urządzałam wszystko. Miło mi, jeśli się państwu podoba.
–Podoba? – Pani Janina Luft miała głos jak dzwon Zyg¬munta. – Rewelacja. Re-we-la-cja.
Czy pani jest do wynajęcia?
–Jak najbardziej – uśmiechnęła się Maria. – Dopóki mi się Ínie znudzi.
Myśli kłębiły jej się w głowie jak fale na obrazie Ajwazow-Iskiego, przedstawiającym burzę
na morzu. Mecenas, niewątp¬liwie, łajdaczynka, żonę zdradza, lolitką się bawi – z drugiej sttrony
dość okropna ta lolitka, facet dla odmiany sympatyczny, I gdyby się wydało, karierę miałby pewnie
z głowy, a ona, liaría, miałaby z głowy własnego adwokata.
Pani mecenasowa śmiała się tubalnie. W jej pojęciu za¬pewne to służąca może się znudzić
państwu, nigdy odwrotnie. Cóż, nie spotkała jeszcze nikogo takiego jak Maria, no i nie czytała
Agaty.
–Jakie one śliczne, prawda? – powiedziała Maria w na¬tchnieniu, wskazując brodą środek
trawnika. – A jakie podobne do siebie i do matki!
I – Kto? – spytała pani Nina. – Ja tu nikogo nie znam, to mąż [prowadzi im kilka spraw.
–Córki domu – wyjaśniła Maria. – Tam są, te dwie panienki fw fioletach i błękitach.
Wirginia, starsza, i Roksana, młodsza.; Bardzo dojrzale wyglądają. To nie do wiary, że Ksenia nie
ma jeszcze piętnastu lat. Ja przepraszam, ale muszę uciekać do pracy, za chwilę będę miała piekło
ogniste. Do widzenia pani, do widzenia, panie mecenasie.
Mecenas, który jakby się wyprostował, w momencie kiedy mówiła o wieku dziewcząt,
ukłonił jej się teraz uprzejmie, a jego pani łaskawie skinęła ręką.
–Do widzenia, do widzenia. Musimy kiedyś zrobić u siebie takie przyjęcie dla kolegów
Maurycego, to wtedy zgłosimy się do pani. Chodź, Maurycy, widzę tam jakieś apetyczne rzeczy,
chcę ich spróbować, zanim znikną. Przepisy to, oczywiście, tajemnica?
Nie czekając na odpowiedź, odeszli, a Maria wycofała się do kuchni, bo rzeczywiście miała
tam dzisiaj mnóstwo do zrobienia. Przyjęcie tymczasem osiągnęło zamierzony rytm, goście
spróbowali przekąsek, nabrali ochoty na jeszcze, drinki wprowadziły ich w dobry humor, pan domu
wygłosił swój „maleńki spicz", jednym słowem wszystko szło jak po maśle.
Maria właśnie poleciła koledze baristy, kucharzowi, który miał na imię Kevin i był
Anglikiem, pokrojenie jeleniego com¬bra, a sama wzięła się do artystycznego układania
glazuro¬wanych młodych marchewek na półmisku, kiedy do kuchni wszedł Kordian. Był ponury
jak noc grudniowa i szczęki mu latały.
–Przepraszam panią za krowę – powiedział sztucznie gru¬bym głosem, spoglądając na nią
spode łba.
Maria też na niego spojrzała, ale nic nie odpowiedziała, nadal większość uwagi poświęcając
marchewkom.
–Pani myśli, że on to może zrobić?
–Z całą pewnością. Ty byś nie zrobił?
–Kurde. Jasne, że bym zrobił. Ale przecież nie macie pew¬ności, że to ja byłem.
–Mamy. Sasza jest muzykiem, ma doskonały słuch. Roz¬poznał cię po głosie i po twoim
kurdaniu. Poza tym sam się przyznałeś, i wtedy, i teraz. Słuchaj, on miał nogę złamaną w dwóch
miejscach. Twoim butem. Twoim kopem. Masa bólu i sześć tygodni w gipsie. Nie uważasz, że teraz
jemu coś się należy?
–Rusekpieprzony-odezwałasięBiała-Siła-Polska-dla-Polaków.
–Kordian, przeszkadzasz. Jeśli coś mi nie wyjdzie, twój oj¬ciec dostanie szału. Idź robić
rachunek sumienia gdzie indziej.
–Mój ojciec i tak dostanie szału – nie bez racji zauważył Biała Siła.
–To chociaż niech dostanie jednego, a nie dwóch. Zmia¬taj. I weź pod uwagę: ojciec i tak
się dowie. Jeśli przy okazji dowiedzą się wszyscy goście, to dopiero będziesz miał piekło. A jeszcze
zwracam twoją uwagę, że jak Sasza już coś zacznie | mówić z estrady, to nie przestanie. Więc jeżeli
chcesz wyczekać, |zobaczyć, jak będzie, to dużo ryzykujesz. Ale to twoja sprawa. I Kevin, można
podawać pieczyste?
–Lelenia – przytaknął Kevin. – Kelnera mnie dawaj. Ja gotów.
Zabrzmiało to trochę, jakby był rycerzem i oznajmiał, że Jest gotów do spełniania czynów
nadludzkich.
W kuchni zaczęło się teraz małe pandemonium, bowiem wszystkie główne dania należało
podać mniej więcej jedno¬cześnie. Kelnerzy wpadali co chwila, Maria i Kevin dwoili się i troili, a
czasem można było odnieść wrażenie, że jest ich dziesięcioro. Maria nie miała więc szansy
zobaczyć, jak Kordian wyciąga swego rodziciela pod rozrośniętą magnolię stojącą przy ogrodzeniu
i coś mu opowiada, jak twarz pana Pultoka seniora przyobleka barwę biskupiego (lub indyczego)
fioletu, jak fioletowy Pultok idzie w stronę estradki i rozma¬wia z kolei z Saszą Winogradowem,
który po tej rozmowie z dużą energią wskakuje na swoją estradkę i intonuje gromko „ech, raz,
jeszczio raz" – a nutę ową podejmują wszyscy, lekko już nabombani goście i za moment cały ogród
huczy wesołą rosyjską przyśpiewką.
Najwspanialsze przyjęcie w dziejach firmy pana Pultoka i jego kontrahentów skończyło się
około trzeciej w nocy, kiedy ostatni maruderzy wypili mnóstwo pożywnego bulionu i odeszli do
własnych domowych pieleszy, by tam spokojnie spać i trawić wszystkie te cuda, jakimi nakarmiła
ich Maria. Ona sama przy pomocy Kevina i za zgodą pana domu, udzieloną jeszcze przed
bankietem, ze wszystkiego, co zostało na stołach i w kuchni, uczyniła zgrabne paku-neczki, dużą
część zostawiła w lodówce państwa Pultoków, a resztą obdzieliła mniej więcej po równo trzech
kelne¬rów, baristę Kazia i dwie panie, które zjawiły się teraz na telefon, aby posprzątać
pandemonium, jakie w ogrodzie zostało. Słuszną porcję dostał Kevin, a dwie paczuszk' Maria
zostawiła dla Saszy i siebie. Z westchnieniem ulgi włożyła swój biały żakiecik (nie wiadomo jakim
cudem wciąż pozostawał biały), podziękowała wszystkim współ¬pracownikom i szykowała się do
odejścia, Sasza z gitarą na ramieniu już czekał na nią, a taksówka była zamówiona – Daj buzi –
zmaterializował się przy niej znienacka Kevin. – Dla mnie zasz… zaszszit z tobą płacowacz. Mary,
please, my płacujemy jeszsze kedysz together.
–Z radością – odrzekła i podstawiła mu policzek. – Fajny z ciebie chłopak, Kevin. I kucharz
w porządku. Jakbym kiedyś robiła takie przyjęcie, to będę o tobie pamiętać. Kaziu, o to¬bie też.
Wpadnę do was do hotelu. Trzymajcie się, chłopaki. Zrobiliśmy razem coś naprawdę dobrego.
Pozwoliła się wyściskać również kelnerom i zgodna ekipa skierowała się do wyjścia. W tym
momencie w drzwiach pojawił się pan domu,
–Panowie, nie wychodźcie jeszcze. Tu jest dla wszyst¬kich dodatkowa gratyfikacja. –
Wyciągnął koperty i rozdał je wśród pomruków zadowolenia. – Nie mam siły wam jakoś porządnie
podziękować, ale dziękuję jak mogę. To było zawodowe, coście zrobili. Mamy wasze namiary,
jakby co, będziemy was wołać. Pani Mario, na słóweczko… dosłownie minutka. Proszę.
Wszyscy włącznie z Saszą wyszli, Pultok senior i Maria zostali sami.
–Pani Mario. – Popatrzył na nią mniej więcej tak jak zbity pies. – To prawda z tym
skopaniem? Korek mówił, że to pani kazała mu się przyznać.
Zrobiło jej się go żal. Musiał mocno przeżyć tę wiadomość.
–Niestety, prawda. Sasza rozpoznał Kordiana po głosie i tym jego powiedzonku…
–Kurde?
–Tak. Nikt tak nie mówi, tylko on, a poza tym on nam się [normalnie przyznał. Nie
protestował. Sasza miał goleń zła-Inianą w dwóch miejscach. Porządnie się nacierpiał.
–Cholera jasna. Pani Mario, pani wie przecież, ja może nie jestem najwytworniejszy z
obejścia i w ogóle, ale nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłem. A tu wygląda na to, że mam | syna
bandytę.
Skrzywił się strasznie i jakby przygiął.
–Panie Witoldzie, źle pan się czuje?
–Pani by się dobrze czuła?
–Ale co, wołać pogotowie?
–Nie, nie trzeba. Ja już sam nie wiem, co mówię, mnie on przecież też się przyznał. Nie
wiem, co mam zrobić. Nie wiem.
–Niech pan dzisiaj już nic nie robi, tylko idzie spać, bo pan się najbardziej zmęczył. A
potem coś pan wymyśli. My też już padamy z nóg.
–Prawda. Poprosi pani kolegę artystę, dobrze? Maria kiwnęła głową i zawołała przez drzwi:
–Saszka!
–Jestem. Taksówka też jest.
–Niech czeka – zasapał gospodarz. – Panie Sasza. Mój syn mi opowiedział, co zrobił. Co
pan teraz chce przedsięwziąć?
–Ja? Nic – wzruszył ramionami Sasza. – Co mi przyjdzie z włóczenia się po sądach? Ja
wiem swoje, pan wie swoje, pana syn wie swoje…
Pana córka też wie swoje – omal nie wyrwało się Marii, ale zdołała utrzymać język za
zębami.
–Panie Pultok – powiedział Sasza cicho. – Ja do pana pre¬tensji nie mam. Chciałem tylko,
żeby pan wiedział i może coś synowi przetłumaczył albo nie wiem… Jeszcze jedno. Ja od pana nie
wezmę pieniędzy za ten występ. Dla mnie to ma duże znaczenie, że się wszystko rozplatało.
–No nie! – Pan Pultok skrzywił się jeszcze gorzej niż przed tern. – Zrobił pan, co do pana
należało, i bardzo dobrze Pan to zrobił. Wszyscy byli zachwyceni. Musi pan wziąć pieniądze to
normalna zapłata…
Sasza pokręcił głową, wyjął z kieszeni kopertę z pieniędzmi i położył ją na brzegu stołu.
–Panie Sasza! Ja już i tak mam problem, a pan jeszcze koniecznie chce, żebym czuł się jak
świnia. Niech mi pan tego do cholery, nie robi!
Maria spojrzała na swego chwilowego chlebodawcę, któ¬rego fioletowa twarz zaczynała
właśnie sinieć. Zrobiło jej się go żal.
–Saszka, pan ma rację. Weź tę forsę i spuśćmy wreszcie zasłonę miłosierdzia na tę całą
historię.
Sasza spojrzał na nią niepewnie, więc wzięła kopertę i włas¬noręcznie włożyła mu ją do
torebki.
–Panie Witoldzie, kiepsko pan wygląda. Może jednak…
–Nie. Panie Sasza. To nie wszystko. Chciałbym panu za¬płacić odszkodowanie. Będę
nalegał. Niech pan nic nie mówi, niech pan słucha. Zachował się pan przyzwoicie. Nie wiem
dlaczego, boja na pana miejscu poleciałbym na policję. Maria… pani Maria mówiła, że pan się
porządnie nacierpiał. Widzia¬łem, że jeszcze pan utyka. Niech pan mnie zrozumie, ja nie będę
mógł sobie w oczy spojrzeć do końca życia, jeśli pan nie pozwoli sobie chociaż częściowo
wynagrodzić…
Zanim Sasza zdążył zaprotestować, pan Witold Pultok siek¬nął jakoś tak paskudnie, osunął
się na podłogę i usiadł na niej, podpierając się plecami o drzwi.
–O kurczę! – zawołała Maria. – Saszka, masz komórkę na wierzchu? Dawaj szybko! Nie
kładź go, niech siedzi, tylko uważaj, żeby miał czym oddychać! – Mówiąc, kręciła numer
alarmowy. – Halo! Pogotowie? Dzień dobry, mam tu pana, który traci przytomność, coś go bolało
w klatce piersiowej | albo w brzuchu, nie chciał powiedzieć, ale jęczał, a teraz jest Ifioletowy i traci
oddech. Mam na miejscu taksówkę. Wieźć go do szpitala czy czekać na karetkę?
–Skąd pani dzwoni?
–Z Nowowiejskiej na Bezrzeczu. To niedaleko Łukasiń¬skiego i Mierzyna…
–Niech pani czeka. Mam kardiologiczną karetkę niedaleko. Nazwisko i adres proszę.
Maria podała dokładny adres i kilka danych.
–Mamy czekać – rzekła niepotrzebnie, bo Sasza wszystko słyszał.
W tym momencie do kuchni wsunął się chyłkiem Kordian. Ojciec zapowiedział mu, że jego
dalsze losy zależą teraz od tego, co zdecyduje ten głupi ruski gitarzysta… znaczy ojciec mówił
inaczej, on, Kordian Biała Siła, tak sobie to zinterpre¬tował… bardzo chciał się wreszcie
dowiedzieć co i jak, bo przecież i tak czeka już od połowy tego durnego bankietu, no, ile można…
–O kurde! Co się stało? Tato!
–Niech pan nic nie mówi, panie Witoldzie – powiedziała Maria ostrzegawczo. – Niech pan
siedzi spokojnie i się nie męczy. Korek, tata zasłabł. Karetka już jedzie. Odeślij, proszę,
taksówkę… albo nie, powiedz mu, żeby czekał… i wyjdź z la¬tarką na główną ulicę, żeby
niepotrzebnie nie tracili czasu na poszukiwanie. No już, tylko tak możesz tacie pomóc.
Karetka chyba naprawdę była niedaleko, bo po kilku minutach rozległo się wycie i
ratowniczy furgon z literą „K" podjechał pod dom. Dopiero teraz pani Gina i dwie panienki
Pultokówny zorientowały się, że coś złego się dzieje, i zeszły z piętra do kuchni. Maria kilkoma
stanow¬czymi wezwaniami zaprowadziła porządek i uciszyła dam-sko-pieski jazgot (Josia i Jasia,
cały wieczór zamknięte w łazience, postanowiły przynajmniej teraz wziąć udział w imprezie,
niestety, po małej chwili ponownie zostały zamknięte). Zyskała za to kilka życzliwych spojrzeń pra
cujących pogotowiarzy.
–Zabieramy pana na intensywną – oznajmił jeden z nich. – Jedziemy na Unii. Widziałem tu
taksówkę. Niech ktoś z rodziny też jedzie. Pani jest żoną?
Przerażona Gina jęknęła tylko i usiadła na najbliższym taborecie. Córki nie były o wiele
bardziej przytomne. Maria zastanawiała się właśnie, czy jeszcze jej wypada wydawać polecenia
rodzinie pracodawcy, kiedy niespodziewanie ini¬cjatywę przejął Kordian.
–Ksenia, weź, idź do góry, przynieś mamie jakąś kieckę. Ja z mamą pojadę. Mama, nie
siedź tak. Rusz się, musimy jechać do szpitala. Nie bój się. Ja będę cały czas z tobą.
Pogotowiarze wynosili właśnie nosze z panem Pultokiem, który na dobre przestał dawać
znaki życia. Pani Pultokowa jęknęła, rozpłakała się głośno i zawisła na synowskiej piersi. Syn
odsunął ją delikatnie i przytrzymał za ramiona. Ksenia zdążyła już obrócić i właśnie podawała
matce sukienkę. Pani Gina schowała się za drzwi, zrzuciła szlafrok i ubrała się, cały czas płacząc.
–Mama – powiedział blady jak ściana Kordian. – Nie płacz. Nie pora na to. Ojciec jeszcze
nie umarł. Taksówka czeka. Jedziemy. Ale nie płacz, bo ja nie wytrzymam i ucieknę.
Jego matka przerażona taką perspektywą, jakoś się uspokoiła. Po chwili w kuchni zostały
tylko córki domu, Maria z Saszą i dwie panienki do sprzątania z oczami okrą¬głymi z emocji.
–Poradzicie sobie, dziewczyny? – spytała Maria Pultokówny. Wirginia i Roksana
machinalnie pokiwały głowami.
–Ale ja nie wiem, co powinnyśmy teraz zrobić – szepnęła Roksana.
–Chcecie, żebym z wami została? – No…
–To ja też zostanę – powiedział Sasza. – Nie zostawię cię I tu samej, Mareszko.
–Nie jestem sama, ale dziękuję ci. Zostań, będzie nam: raźniej. Proponuję tak: panie będą
teraz robiły swoją! robotę, bo porządek trzeba zaprowadzić, wy, panienki, ubierzcie się, bo zimno
wam będzie w tych peniuarkach… Chyba że chcecie iść spać?
Siostry zgodnie pokręciły głowami.
–No to załóżcie coś cieplejszego albo owińcie się kocami, ja wam tymczasem zrobię rosołek
na rozgrzanie, takie od środka, bo widzę, że obie macie trzęsionkę. Siądziemy spo¬kojnie w
gabinecie taty, tam jest najporządniej, bo w salonie też byli goście i zostawili bałagan. I będziemy
czekać na wia¬domość od Kordiana. Dobrze?
Siostry jak marionetki pokiwały głowami.
Kilka minut później całe towarzystwo siedziało na skó¬rzanych kanapach w gabinecie
biznesmena Witolda Pultoka, w filiżankach parował pachnący rosół, a ogólna atmosfera grozy
zaczynała się przerzedzać, niemniej na pogaduszki nikt nie miał ochoty.
O czwartej pięćdziesiąt zadzwonił Kordian. Siostry natychmiast dostały wielkich oczu, więc
telefon odebrała Maria.
–Z tatą już lepiej – powiedział Kordian. – Miał zawał, ale go wyciągnęli. Powiedzieli, że to
szczęście, że tak szybko wezwaliśmy pogotowie. Pani wezwała. Znaczy.
–Przywieź mamę. Musicie odpocząć. Nie odsyłaj taksówki. Dziewczyny, słuchajcie –
zwróciła się Maria do sióstr. – Z tatą już dobrze. Sytuacja opanowana. Mama i Korek zaraz wrócą.
Kładziecie się spać czy poczekacie na nich?
–Poczekamy – powiedziała schrypniętym głosem Wirginia.
Taksówka nadjechała dwadzieścia minut później. Kordian wy¬prowadził z niej matkę, która
słaniała się na nogach. Dosłaniała się tak do fotela i prawie w nim zemdlała. Maria zauważyła że
pani Pultokowa wciąż miała na nogach niebotyczne szpilki, które nosiła całe popołudnie, wieczór i
pół nocy. No to nic dziw¬nego, że padła.
–Kordian, opowiedz szybko siostrom co i jak, a ja zajmę się waszą mamą. Pani Gino,
idziemy do sypialni, na górę. Zdejmę pani te buty, dobrze?
Tu Sasza odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu:
–Czekaj, Mareszka, nie ciągnij jej. Ja ją wezmę.
I rzeczywiście, wziął ją po prostu na ręce i zaniósł, lekko utykając, po schodach wiodących
na piętro, gdzie znajdo¬wały się sypialnie. Maria poszła z nimi, pomogła kompletnie zmarnowanej
damie rozebrać się i położyć do wygodnego łóżka. Ze zmywaniem makijażu w zasadzie nie było
problemu, bowiem biedaczka do zera go sobie spłakała. Resztę toalety Maria pani Pultokowej
darowała.
–Będzie dobrze – powiedziała do niej. – Teraz już na pewno wszystko będzie dobrze. Może
pani spać spokojnie.
Jak gdyby słowa Marii miały magiczną moc, pani Pultokowa przestała dygotać, zamknęła
opuchnięte oczy, westchnęła żałośnie i zasnęła.
Stojący w progu Sasza pokręcił głową z uznaniem.
–Jesteś czarodziejką? – spytał.
–Jestem skonana – odparła. – Ale nie musisz mnie znosić.
–Zastanawiam się, czy powinniśmy być z siebie zadowoleni – powiedział do niej już w
taksówce uwożącej ich z Bezrzecza w stronę starego miasta. – Ja z siebie chyba nie jestem.
–Tylko się nie oskarżaj. Ale masz rację, to myśmy mu ten zawał załatwili. Bo nam się
zachciało sprawiedliwości dzie¬jowej. Kurczę, Sasza, nie wiem, czy warto było.
Pan Vito recte Witold Pultok przebywał w szpitalu tydzień, przy okazji został gruntownie
przebadany i w jakim takim stanie powrócił na łono stęsknionej rodziny. Jemu samemu w ogóle nie
przyszło do głowy obciążanie Marii albo Saszy odpowiedzialnością za swój zawał. Oni jednak o
tym nie wiedzieli, więc sumienie ich gryzło.
Zanim jeszcze nastąpił szczęśliwy powrót, w czwartek, podczas balkonowego śniadania z
panem Stefanem, telefon Marii zadzwonił jej w kieszeni bluzki. Rzuciła okiem na wy¬świetlacz i
podniosła wysoko brwi.
–Odbiorę, jeśli pan pozwoli. To nasz zawałowiec. Mogę tu. Nie chce mi się biegać.
Pan Stefan kiwnął głową. Kiedy Maria rozmawiała przez telefon przy nim, łatwiej mu było
podsłuchiwać.
–Dzień dobry, panie Witoldzie. Cieszę się, że pana słyszę, Po głosie sądząc, lepiej się pan
czuje?
–Lepiej, pani Mario. Ale gdyby pani miała gorszy refleks, to mogłoby być krucho. Tak
powiedział mój lekarz. I przyznam się pani, że ja już od rana tak się czułem, tylko próbowałem to
przeczekać…
–Matko jedyna! Przeczekać zawał!
–Nie wiedziałem, że to zawał. Pani Mario, do rzeczy, bo na pewno pani przeszkadzam. Nie
wpadłaby pani do mnie, pocieszyć chorego?
–Wpadłabym, oczywiście. Czym pana trzeba pocieszyć?
–No, mówię. Tym, że pani przyjdzie. Ja na Unii leżę.
–To ja będę trochę po piątej.
–Może dożyję. Na razie.
–Pani Mario, niech pani uważa!
Ten dramatyczny okrzyk wyrwał się z ust pana Stefana. Maria aż podskoczyła, wyłączając
komórkę, zanim zdążyła powiedzieć „do widzenia". Nad stolikiem zastawionym śnia daniowymi
przysmakami krążyła gigantyczna osa, brzęcząc i bucząc jak miniaturowy helikopter. Maria
wstrzymała dech w piersiach.
–Co ona taka wielka?
–Niech się pani nie rusza. To nie osa, to szerszeń. Lepiej dla nas, żeby się nie wkurzył.
Szerszeń przysiadł na talerzyku Marii. Był ohydny. Warczał. Maria rzuciła okiem wokół
siebie w poszukiwaniu czegoś, czym by go można trzepnąć.
–Niech pani nawet nie próbuje – ostrzegł ją pan Stefan. – To strasznie jadowite bydlę. Niech
on lepiej sam odleci.
Szerszeń zakończył rekonesans i wzbił się w niebo, praw¬dopodobnie rozczarowany
zawartością talerzyka.
–Nigdy nie widziałam szerszenia, w każdym razie z bliska. On jest naprawdę taki
niebezpieczny?
–Naprawdę. Cztery ukąszenia zabijają konia. A może czło¬wieka. Coś dużego w każdym
razie. Mnie kiedyś chlasnął jeden i skończyło się w szpitalu, bo spuchłem i omal się nie
przekręciłem. Poza wszystkim to cholernie boli, kiedy on ugryzą. Znaczy, gryzie. A może żądli.
–Czy one są agresywne?
–Jak cholera. I niebezpieczne… – pan Stefan zaczął się śmiać. – Zwłaszcza w połączeniu z
lutlampą.
–Walczył pan z szerszeniem lutlampą?!
–Ja nie. Ale widziałem kiedyś coś takiego. Kiedyś, dawno, na wakacjach, w państwowym
domu wczasowym, oczywiście. Koło naszego domu był dom wojskowy, a obok trzy mniejsze,
drewniane, też wojskowe. I tam w jednym z nich się zagnieź¬dziły szerszenie. Domyśla się pani, że
wczasowicze śmiertelnie ich się bali. No więc pan komendant Tromtadracki, żołnierz stary, ale
chwacki, wpadł na genialny pomysł, wziął lutlampę, zapalił i zaczął wykurzać szerszenie. Efekt był
piorunujący: wszystkie szerszenie spaliły się do imentu razem z domem. I Komendanta odratowano
z trudem i wysłano na emeryturę, I a dla gości trzeba było szukać innego lokalu.
–No, ładnie. A ma pan lutlampę?
–Zawsze można od kogoś pożyczyć. Ale ja tu się wysilam, anegdoty pani opowiadam
pocieszne, a pani ciągle ma podej¬rzanie markotną minę. Coś się dzieje niedobrego?
Maria skrzywiła się.
–Mówiłam panu, mam wyrzuty sumienia z powodu zawału pana Pultoka…
–A ja mówiłem pani, że pan Indyk sobie całym życiem zapracował na zawał, a to wasze
było tylko kroplą przepełnia- I jącą kielich. Nie od tego, to od czego innego by się przewrócił.
Niech już pani nie marudzi, bo nie trzeba. Nie mogę patrzeć, jak pani tak chodzi cały czas
zamyślona i ponura jak chmura gradowa. Ciekawe, nawiasem mówiąc, czy chmura może być
zamyślona. Chciałbym zawsze widzieć panią uśmiechniętą. I proszę nie myśleć, że ze względów
egoistycznych. Ja naprawdę dobrze pani życzę, Mareszko.
–Wiem, panie Stefanie, wiem. Dziękuję bardzo. To strasz¬nie fajne mieć wokoło siebie
życzliwych ludzi. Jakoś mnie tak ten Szczecin przyjął sympatycznie, a przecież nikogo tu nie
znałam.
–Bała się pani, jadąc tutaj?
–Nawet nie, ale wtedy byłam kompletnie przymulona tym swoim nagłym wyjazdem i taka
trochę odrętwiała. A jak się oddrętwiłam, to dokoła miałam pełno przyjaciół. – Ożywiła się trochę.
– Ale wie pan, jednak ma pan rację, bo jest coś takiego, co mnie gryzie.
–Jeszcze coś?!
–Tak. I to jest naprawdę poważna, życiowa sprawa.
–To może zrobimy sobie jeszcze jedną niedozwoloną kawkę… nie mówiłem pani, ale lekarz
pozwala mi pić tylko jedną dziennie… i wszystko mi pani opowie, a potem się naradzimy.
Maria powstrzymała się od komentarza w sprawie tej kawy choć zaniepokoiła ją trochę
beztroska chlebodawcy, ale tym' razem zaparzyła nieco słabszą.
–Oszukała pani – roześmiał się pan Stefan. – 1 po co ja się pani przyznawałem? Te
troskliwe kobiety! No, niech pani opowiada o swojej życiowej sprawie.
Maria spróbowała kawy, przyznała panu Stefanowi rację, uznała błąd i na moment zastygła
z łyżeczką w ręce.
–Zastanawiam się, od czego zacząć… Wspominałam panu kiedyś, że zanim zwiałam od
Aleksa, chciałam wrócić na uni¬wersytet i zrobić wreszcie doktorat. Ja się do tego doktoratu
przymierzałam jeszcze przed ślubem, tylko mi małżeństwo zaszkodziło na głowę i odpuściłam. No
ale teraz dojrzałam. Nawet byłam już po słowie ze swoim promotorem. A kiedy nastąpiło
niespodziewane wydarzenie z kolumienką w roli głównej, uczyniłam takie założenie, że z przyczyn
ode mnie niezależnych odsuwam sprawę doktoratu, najdalej na rok. Myślałam, że po roku jakoś się
już otrzepię ze stresów, zała¬twię rozwód i tak dalej.
–Rok jeszcze nie minął, nie miała pani kiedy się otrzepać…
–Otrzepałam się. Zyskałam przyjaciół, wymyśliłam sobie pracę. Tylko że ta praca miała być
zastępcza, a ona mnie coraz bardziej wciąga. Tego nie brałam pod uwagę, panie Stefanie. Że praca
kuchty spodoba mi się bardziej niż ślęczenie nad literaturą. A szczególnie mi się spodobały te dwa
bankiety, które urządzałam państwu Pultokostwu-Indykostwu… A naj-szczególniej ten ostatni. To
było piekło ogniste, ale naprawdę zrobiliśmy fantastyczne przyjęcie. I przyjemnie się
współpraco¬wało z tymi chłopakami, wie pan, Kaziem i Kevinem. Kelnerzy też byli w porządku.
Panie Stefanie, ja sama widziałam, że nam wyszło nadzwyczajnie.
–Przekłady też pani dobrze wychodzą.
–No tak, i ja to też lubię robić. Ale to jest takie samotne dłubanie, a ten power, jaki daje
praca na tempo, w zespole… kurczę, to jest cudne.
–No to niech pani na dobre puści kantem literaturę, wier¬szyki przekłada w godzinach
wolnych od robienia bankietów i założy własną firmę, nie wiem, jak to się nazywa, cateringowa,
przyjęciowa, bankietowa?
–Nawet myślałam o tym. Jakbym wzięła do spółki Kazia i Kevina, i tych trzech chłopaków,
kelnerów… ze dwie osoby do sprzątania całego badziewia, to mogłabym robić przyjątka, jakich
świat nie widział. Rozumie pan, na tej samej zasadzie, co teraz, jako gospodyni domowa; nie pani
do sprzątania, tylko kompleksowa gospodyni za sto¬sunkowo duże pieniądze… Nie mały catering,
tylko wypa¬sione przyjęcia za niemałą forsę.
–Bardzo rozsądnie to wszystko wygląda, Mareszko. I dlaczego panią to martwi, że ma pani
takie mądre pomysły?
Maria zrobiła zakłopotaną minę, ale doświadczony życiem starszy pan lepiej potrafił
sformułować odpowiedź na własne pytanie niż ona sama.
–Być doktorem literatury i wykładać na uniwersytecie to większy honor, niż gotować nawet
najwytworniejszy rosół na najwytworniejsze przyjęcie, co?
Maria milczała, co jej rozmówca słusznie uznał za potwier¬dzenie swojej tezy.
–Mareszko, a to jest pani zdanie czy myśli pani w tej chwili o swoich rodzicach?
Maria westchnęła ciężko.
–Trochę moje, ale ma pan słuszność, głównie myślałam o moich staruszkach… Byli ze mnie
bardzo dumni, i z mojego małżeństwa, i z tego uniwersytetu.
–Niech mnie pani nie denerwuje staruszkami mruknął pan Stefan. – Ile oni mają lat?
Sześćdzie~ siąt? Niech pani nic nie mówi. Chyba właśnie komplet staruszka ze mnie wyłazi. Coś
pani powiem, najzupełniej serio. To jest pani życie, nie mamusi i nie tatusia. Ładnie że pani o nich
myśli, ale niech pani teraz o nich zapomni i myśli wyłącznie o sobie. Jeśli panią ciągnie do takiej
przygody, to, kurza twarz, niech pani ryzykuje. Do prze¬kładów i studentów zawsze może pani
wrócić. I jeszcze jedno. Niech pani nie wchodzi w spółkę z Kevinem ani z Kaziem. Jeżeli nie ma
pani dość pieniędzy na samo¬dzielne rozkręcenie interesu, to niech pani wejdzie w spółkę ze mną,
a Kazia i Kevina niech pani zatrudni. Oni się ucieszą, jeśli dobrze wam się razem pracowało. Ja
bym pani nawet podarował te pieniądze, ale pani by ich pewnie nie wzięła…
–Oczywiście, że nie – udało się wtrącić nieco oszoło¬mionej Marii.
–Wiedziałem. No to serio proponuję spółkę cywilną. Ja pani na pewno nie oszwabię, a pani
dostanie swoją zabawkę. Pod jednym warunkiem – przypomniał sobie.
–Chyba nawet wiem pod jakim – zaśmiała się. – Żebym jednak prowadziła panu ten dom?
–Tak, Mareszko. Może pani nawet nie odkurzać tak bardzo dokładnie. Wystarczy, jeśli
machnie pani ścierką po wierzchu, byle śniadanka pozostały constans. Coś pani powiem. Niech
pani jeszcze nie decyduje, niech się pani z tym prześpi, pogada z tą uroczą panią, z którą pani
mieszka, z jej przyjaciółmi, z Saszą i może nawet z moim synem. A potem niech pani zrobi tak, jak
pani serce dyktuje. Sama pani będzie wiedziała, co dla pani ważniejsze: splendor wykładowcy
uniwersyteckiego i te pani ukochane wierszyki czy gastronomiczne zadymy.
Szpinak. Całe liście. To podstawa. Cztery listki mięty na całą miskę. Cebula w piórkach.
Dwa źdźbła szczypiorku, po¬krajane drobno.
Maria zastygła na moment nad miską, w której kompo¬nowała sałatę dla pana Stefana.
Garść skwarków z boczku… stopiła trochę domowego smalcu, wyłowiła skwarki i dołożyła do
sałaty. Cztery truskawki. Może trzy wystarczą? W pla¬sterkach. Czy to nie przesada z tymi
truskawkami?! Jednak trzy. Trochę oliwy. Odrobina pieprzu i soli. Ocet balsamiczny – bardzo
ostrożnie.
Ciekawe, czy to da się zjeść.
Trzasnęły drzwi i do kuchni wmaszerował swym kołyszą, cym krokiem Makaron,
wybiegany włas'nie i wyspacerowany a teraz zwabiony niezawodnym węchem. Skwareczki!
–Mogę ci dać truskawkę, chcesz?
Makaron nie chciał. Zaznaczył więc tylko merdaniem ogona swoją ogólną sympatię dla
osoby kuchennej i poszedł złożyć swe długie ciało na kanapie.
–Jesteśmy, Mareszko. Znowu będzie mnie pani karmiła trawą?
–Szpinakiem.
–Odmawiam. Chociaż może nie, on nie wygląda tak, jak to pamiętam z dzieciństwa.
Wrzuciła pani do niego truskawki?
–Tytułem eksperymentu. Och, zapomniałabym o serze. Wrzucę tu trochę gorgonzoli. I
parmezan… albo lepiej pecorino. Malutko, kilka listków. Kiedyś jadłam taką sałatkę w jakiejś
restauracji, ale nie pamiętam, gdzie to było.
–Gdyby się pani rzuciła w te przyjęcia, miałaby pani jak znalazł.
–No właśnie.
–Służę jako królik doświadczalny. Coś mi mówi, że ja wy¬gram na tym najbardziej.
Zdecydowała się pani już?
–Nie, jeszcze nie. Muszę pogadać z chłopakami. Panie Stefanie, a co by było, gdybyśmy
zaprosili Pawła na obiad?
Pan Stefan rozsiadł się w kuchennym krześle i zabębnił palcami w stół. Maria próbowała
coś wyczytać z jego twarzy, ale nie wyrażała ona nic.
–Jest w Szczecinie czy dopiero będzie?
–Jest. – 1 zgłosił się do pani, a nie do ojca. No, to akurat rozumiem.
–Naprawdę nie chce pan go widzieć?
–Nie, dlaczego, chętnie go zobaczę. Chętnie się dowiem tego i owego o tych jego statkach.
Jak to pani nazywała? Off¬shore, tak? Wieże wiertnicze, Morze Północne. Przebił ojca, ja za pracą
jeździłem tylko po Polsce. Cóż, w zasadzie powi¬nienem się cieszyć. Dzieci powinny być lepsze od
rodziców. Stary egoista za nic by się nie przyznał, że zazdrość go żre 0 to Morze Północne, o te
statki i wieże. Gdyby dało się cofnąć czas… ale tylko ten jego, osobisty; dwudziesty pierwszy wiek
niechby sobie pozostał – jeździłby wszędzie. A tak, pozostała mu w zasadzie już tylko jedna,
bardzo daleka podróż, o któ¬rej nie lubił myśleć, a która przypominała mu się w najmniej
odpowiednich momentach.
Cholera, a może by tak turystycznie przynajmniej gdzieś pojechać, na jakąś wycieczkę dla
staruszków, mało fatygującą, ale jak najdalej, jak najdalej! Ciekawe, czy Mareszkę dałoby się
zabrać z sobą jako dame de compa¬gnie? Z Anielą był w młodszych latach kilka razy w różnych
demoludach, ale o Zachód w ogóle nie zahaczali. Kiedy otworzyły się granice, pojechali na tydzień
do Paryża, na inny tydzień do Londynu, Aniela wymogła na nim wycieczkę do Rzymu i oczywiście
Watykanu, i to było w zasadzie wszystko. Ona tak naprawdę wcale nie lubiła jeździć. A on teraz
chętnie by zobaczył dalekie lądy, ciepłe morza, ale nie Czarne w Słonecznym Brzegu, tylko na
przykład Karaibskie. Mareszka opowiadała mu o rejsie swoich przyjaciół, a przecież niektórzy byli
prawie równie starzy jak on. Popływałby sobie chętnie w szmaragdowej wodzie. A stamtąd już
całkiem niedaleko do Meksyku 1 do tych ichnich piramid, które zawsze interesowały go o wiele
bardziej niż egipskie. Z Meksyku siup na południe, w Andy, zobaczyć Machu Piechu, przejść się
podniebną Drogą Inków, Camino del Inca… Na tej drodze z pewnością dostałby zawału, o ile w
ogóle udałoby mu się tam wejść.
Ale co tam, gdyby choć raz usłyszał Andyjczyka grającego na tej dziwnej fletni, oni to
nazywają chyba samponie w środowisku naturalnym, pod niebem Peru, to już mógłby umrzeć. Nie
żal by było. Albo Amazonka, dżungla ama¬zońska, wyprawa czółnem w głąb interioru. Czemu nie?
Gdyby tylko mieć połowę tego, co się ma. Czterdziestola¬tek może wszystko. Osiemdziesięciolatek
o wiele mniej. Żeby to najjaśniejszy szlag trafił. Niestety.
–Cóż pan się tak zamyślił?
–Poszukuję straconego czasu, Mareszko – zaśmiał się pra¬wie wesoło. – Beznadziejna
sprawa.
Nie odważył się zaproponować jej wspólnego wyjazdu. Chociażby na te Karaiby. Mógłby ją
tam zabrać. Luksu¬sowy katamaran, hotel na plaży, woda jak klejnot, palmy… nie ma co znowu
zaczynać. Niektóre marzenia muszą już na zawsze pozostać tylko marzeniami, powiedział sobie
rozsądnie.
–A Pawła proszę przyprowadzić na ten obiad, ucieszę się, jeśli przyjdzie. Niech mu pani da
szpinak z truskawkami.
Barista Kazio i młodszy kucharz Kevin skończyli właśnie pracę (tyrali dziś od rana) i
wybierali się niekoniecznie do domu, kiedy zadzwoniła do nich Maria. Do nich, a konkretnie na
komórkę Kazia. Od połowy pamiętnego przyjęcia byli już zaprzyjaźnieni i mówili sobie po imieniu.
–Cześć, Kaziu – zaczęła dziarsko. – Zaprosiłbyś mnie na kawę? A może masz gdzieś
Kevina pod ręką?
–O, cześć, szefowa – ucieszył się Kazio. – Przecież wiesz, że masz u mnie wiadro kawy w
dowolnym czasie i okolicz¬nościach. Myśmy z Kevinem właśnie skończyli robotę, ale chętnie na
ciebie poczekamy w barze.
–W hotelu?
–Marysia, coś ty. We własnej robocie? Słuchaj, Kevin jest dziecko doków, znaczy wiesz, tej
dzielnicy doków w Londy¬nie. Ja mu właśnie chciałem zrobić przyjemność i zabrać go na piwo na
„Ładogę", żeby sobie wody portowej powąchał. Powąchasz z nami?
–Chętnie, tylko nie wiem, co to jest „Ładoga". Poza tym, że duże jezioro.
–To ruska knajpa na Odrze, na statku. Naprzeciwko Aka¬demii Morskiej. Fajna. Klimat
jest, rozumiesz. Będziemy tam na ciebie czekać, chcesz? Czy wolisz jakoś wytworniej? „Ra-
disson", albo nie wiem co?
–Nie, ruska knajpa jak najbardziej mi odpowiada. Jest tam jakiś odkryty kawałek pokładu?
–Jasne. To czekamy z utęsknieniem. Przyjeżdżaj. Tu można zaparkować przy statku.
Dwadzieścia minut później Maria wchodziła po wąskich schodkach na górny pokład
„Ładogi". Jej dwaj bankietowi współpracownicy siedzieli tuż przy burcie od strony wody, być może
z powodu nostalgii Kevina. Przywitali ją bardzo serdecznie, co ją ucieszyło, bowiem polubiła
sympatycz¬nych, wesołych i pracowitych młodzieńców, entuzjastów swojego zawodu.
–Piweńko, szefowa?
–Coś ty, Kaziu, autem jestem. Kawa. Nie będzie taka dobra jak twoja, bo ty robisz najlepszą
na świecie, ale piwa nie mogę.
Przy całkiem przyzwoitej kawie i dwóch żywcach z kija rozpoczęli rozmowę. Najpierw
omówili, już na spokojnie i z dystansem, swój bankietowy sukces, potem poplotko¬wali o zawale
nieszczęsnego pana Pultoka i hipotetycz¬nych przyczynach tego zawału, aż w końcu Maria
prze¬szła do rzeczy.
–Słuchajcie, chłopaki. Chodzi po mnie ostatnio jedna taka twórcza myśl i chciałabym ją z
wami omówić…
–Po nas też coś chodzi – wtrącił Kazio. – 1 też chcieliśmy to z tobą omówić.
–No to niewykluczone, że nam się zbiegnie. Bo ja myślałam o tym, czy by nie zjednoczyć
sił i nie stworzyć firmy cateringowo-bankietowej, z naciskiem na bankie¬tową. Sprawdziliśmy się
w działaniu, uważam, że nie był to przypadek, że nam tak wyszło, bo wszystko było sta¬rannie
przygotowane, i nie widzę powodów, dla których nie miałoby nam dalej wychodzić.
Kazio i Kevin spojrzeli po sobie i zarechotali zgodnie.
–Mieliśmy identyczny pomysł – oświadczył Kazio, który w tym duecie pełnił zaszczytną
funkcję rzecznika pra¬sowego, jako że polszczyzna Kevina miała jeszcze sporo braków. – My
uważamy z Kevinem, że jesteśmy zupełnie dobrzy w zawodzie, ja potrafię jeszcze być niezłym
bar¬manem, a on kelneruje, jeśli zajdzie potrzeba, ale żaden z nas nie ma tego jaja do organizacji.
Myśmy cię obser¬wowali, nie obraź się, ale od razu nam wpadłaś w oko, że masz taką żyłkę
organizacyjną. Ustawiałaś wszystko bez¬błędnie. Nadajesz się na szefową firmy. Nawet dzisiaj
roz¬mawialiśmy o tym, zanim zadzwoniłaś.
Maria ucieszyła się. Perspektywa współdziałania z dwoma sympatycznymi młodymi
ludźmi, którzy nie boją się ciężkiej pracy, była naprawdę przyjemna. Ich szerokie uśmiechy
świad¬czyły o tym, że i oni uważają pomysł za doskonały.
–No to co? – odezwał się Kevin. – My będżemy współkowacz?
–Na to wygląda – odparła Maria. – 1 to powinno wyglądać tak jak przy tamtym bankiecie
-dodał Kazio. – Ty rządzisz, my robimy.
–Ja też robię! Ale tak sobie myślę, że będziemy robotę rozkładać w zależności od
okoliczności.
–Dogadamy szę. – Kevin zamrugał oczami i rozbłysnął kolejnym uśmiechem.
–Na pewno, szefowa. Tylko teraz… czy ty myślałaś o tym, jakie pieniądze będą nam
potrzebne na rozruch? Bo my z Ke¬vinem jesteśmy ciency. Trzeba by jakiś kredyt w banku. Nie
wiem, czy nam dadzą, my jesteśmy skromne chłopaki.
–Jeszcze nie liczyłam dokładnie. Ja mam kilka groszy, ale co ważniejsze, mam też chętnego
na wspólnika z pieniędzmi.
–Jakiś kucharz?
–Nie, starszy pan, u którego pracuję.
–Podejszane to jest! – wtrącił Kevin. – A co on ce od czebe na zamianę? – Żebym mu dalej
prowadziła dom. Ja bym się zgodziła, a i wy nie rezygnujcie tak całkiem z tej pracy, którą macie w
garści. Dopiero jak się rozkręcimy, będzie można podejmo¬wać jakieś radykalne kroki.
–Mówiłem ci. – Kazio zwrócił się do Kevina. – Ona myśli o wszystkim. No to co, chłopcy,
dziewczęta? Karuzela czeka, wzywa nas z daleka… idziemy w to?
–Karusela, dlaszego karusela? – chciał wiedzieć Kevin, ale Kazio machnął na niego ręką.
–Bo się kręci. My też się rozkręcimy, nie martw się, stary. Jak się Marysia do tego weźmie,
to zobaczysz, będą się o nas bić!
Paweł Buszkiewicz postanowił nie uprzedzać ojca o swoim przyjściu, tylko zwyczajnie
przyjść. Zastanawiał się nad takimi rzeczami jak bukiet kwiatów dla staruszka, jakiś koniak, wino…
wszystkie te opcje uznał za raczej idiotyczne. Po prostu przyjdzie.
Trafił na moment, kiedy ojca nie było w domu.
–Wyszedł z Makaronem – poinformowała go Maria, sprzą¬tająca właśnie mieszkanie. – Nic
nie mówiłeś, że dzisiaj wpadniesz…
Opowiedział jej o swoich rozterkach.
–Ostatecznie to wciąż jest mój dom – rzekł. – Jestem tu zameldowany. Ale wiesz, jakoś mi
głupio.
–Dlaczego?
–Nie wiem dlaczego. Ogólnie. Patrz, jak łatwo się pożreć, nawet z własnym ojcem, a potem
dorosły człowiek nie wie, jak się zachować. Tylko mi nie mów, że jakby nigdy nic, bo się załamię.
Roześmiała się.
–Właśnie to ci chciałam zaproponować. Odpręż się. On cię nie zje. To twój ojciec!
Upiekłam dla was ciasto drożdżowe. Takie staroświeckie. Na pewno twoja mama takie piekła.
–Każda mama takie piekła. Daj kawałek!
–A co mówiła mama? Po obiedzie, synku!
–Daj kawałek, mamusiu. Nie bądź taka sroga. Przysięgam, że zjem zupę i drugie. – 1
szpinak.
–O nie, wszystko ma swoje granice.
–Założymy się? Mam sposób na szpinak. Placka też ci dam. Naprawdę, przez to twoje
gadanie czuję się jak autentyczna mamuśka.
–Na szczęście nie wyglądasz – mruknął Paweł, rozsiadając się w pachnącej świeżym
ciastem kuchni. – Fantastycznie pachnie ten twój placek. Nie wyobrażasz sobie, co ja czasem
muszę jeść na statku. Ostatnio było dobrze, bo mieliśmy ku¬charza Kaszuba i chociaż nie był
szczególnie finezyjny, to przynajmniej nie paprał do wszystkiego tych wschodnich przypraw,
których ja nie lubię.
–A kto paprał?
–Pakistano paprał i Filipińczyk paprał. Jeśli kiedyś zejdę z tych offshorów, to z powodu
dalekowschodnich kucharzy.
–Sprowadź się tu z powrotem – powiedziała Maria lekko. – Tuja gotuję i ręczę ci, że
przynajmniej na lądzie wschodu nie uświadczysz, bo ani twój tata go nie lubi jeść, ani ja
przyrzą¬dzać. W ogóle nie toleruję tych zapachów. Umiem ugotować po chińsku i po japońsku, bo
mój mąż przepadał za sushi i słodko-kwaśną chińszczyzną, ale robię to z najwyższym
poświęceniem.
Paweł dobrał się właśnie do placka i z zachwytem stwierdził, że owszem, jest dokładnie
taki, jaki mama robiła synusiowi Pawełkowi, kiedy do kuchni wpadł zziajany Makaron, zobaczył
swego ukochanego młodego pana i ze skowytem szczęścia usiłował rzucić mu się na szyję celem
zalizania go na śmierć.
–Makaron, stary koniu! No cześć, cześć, ja też cię kocham, nie chcę buzi, paszoł won
zwierzaczek, no chodź, chodź, pięk-nota moja śmierdząca… Ty, Mareszka, on jakby mniej
śmierdzi! I w ogóle jaką ty masz formę olimpijską, kundlu… O, dzień dobry, tato.
Dwaj panowie Buszkiewiczowie stanęli naprzeciwko siebie. Dopiero teraz Maria
skonstatowała, że pan Stefan wcale nie jest w typie Seana Connery, tylko wygląda dokładnie jak
Teddy Tahu Rhodes postarzony o pięćdziesiąt lat. Prawdopodobnie za pięćdziesiąt lat Paweł będzie
wyglądał dokładnie tak jak jego ojciec w tej chwili.
Powinien teraz nastąpić jakiś rodzinny niedźwiedź, ale nie nastąpił. Ojciec wyciągnął rękę,
którą syn uścisnął, przybrawszy postawę pełną szacunku.
–Miło, że wpadłeś – powiedział ojciec z przekąsem niewiel¬kim, ale wyczuwalnym. –
Dawno cię nie widziałem.
–Dlatego wpadłem – odrzekł logicznie syn. – Mareszka opowiadała mi trochę, co u ciebie
słychać, no i chciałem cię zobaczyć.
–Mama wyjechała, to wiesz, prawda?
–Przepraszam panów – wtrąciła Maria w obawie, że za¬raz padną słowa, których jako osoba
postronna nie powinna słuchać. – Proponuję, żeby panowie przenieśli się do salonu mogę podać
kawę, zanim obiad będzie gotowy.
–Bo co? – zdziwił się ojciec spektakularnie. – Mareszko, pani jest jak członek rodziny… nie
wiem, czy o tym wiedziałeś, Paweł. Pani może słuchać wszystkiego. Zresztą pani jest
zo¬rientowana w sprawach rodzinnych. Najspokojniej w świecie usiadł na krześle zajmowanym
przed chwilą przez Pawła. Ten jeszcze spokojniej zabrał mu sprzed nosa talerzyk z plackiem i zajął
krzesło po drugiej stronie stołu.
–Wiem, że mama wyjechała…
–Chciałeś powiedzieć, że można się było tego spodziewać?
–Nie, nie chciałem tego powiedzieć. Wybieram się do niej na Mazury. Może nawet z
Mareszką.
–Mareszka pracuje – warknął ojciec.
–Ale nie w weekendy – zauważył słusznie syn. – Powiedz lepiej, jak twoje zdrowie.
–Kwitnę. Po cholerę chcesz ciągnąć Mareszkę na jakieś zakazane Mazury?!
–Nie muszę jej ciągnąć. Mazury są bardzo ładne i Mareszka na pewno chętnie je sobie
obejrzy. Ja też jestem zdrów, jeśli już jesteśmy przy zdrowiu rodzinnym. Na pewno cię to cieszy.
–Jak cholera. Wcale nie uważam, żebyś musiał zabierać Mareszkę na jakieś łzawe spotkanie
z twoją mamuśką. Po co ma wysłuchiwać tego wszystkiego, co Aniela ma do powie¬dzenia na mój
temat?
–Masz poczucie winy, co?
–Nic ci do mojego poczucia winy, chłopcze. Hoduj swoje. Jak będziesz miał moje lata, to
zobaczymy, jakiego się dorobisz.
Paweł przewrócił oczami na znak, że nie może odpowiedzieć tak, jakby chciał, ale ojciec
zrozumiał doskonale samo spojrzenie.
–Masz rację, oczywiście, masz rację. Nie zobaczymy. Ty zobaczysz. Ja nie. Mnie już wtedy
nie będzie na tym świecie. A jeśli chcesz wiedzieć, czy będę go żałował, tam, z zaświatów, to
owszem. Będę cholernie żałował. A ty będziesz mi z dołu strugał marchewkę.
–Tato! To jest z twojej strony cholerna nadinterpretacja i powiem ci, że zupełnie
nieuzasadniona. I ty wiesz, że nie¬uzasadniona, tylko życzysz sobie mi dokopać.
–Jesteś naprawdę kompletnym osłem, jeśli myślisz, że ja chcę ci dokopać!
Panowie byli już nieźle zacietrzewieni. Siedzieli po obu stronach stołu i tylko patrzeć, kiedy
zaczną się obrzucać najgorszymi obelgami. Do najgorszych może by zresztą i nie doszło, ale byliby
się kłócili dalej, gdyby nie usłyszeli nagle pewnego odgłosu, który przywrócił im przytomność.
Odgłosem tym był cichy śmiech.
Ojciec i syn usłyszeli go jednocześnie i obaj naraz zwrócili wzrok tam, skąd dobiegał
śmiech.
Mareszka stała nad garnkiem ze staropolskim krupniczkiem na dróbkach, a jej plecy trzęsły
się bardzo wyraźnie.
Ona z kolei usłyszała z nagła zapadłą ciszę, zostawiła garnek i odwróciła się przodem do
panów Buszkiewiczów. Nie bardzo wiedzieli, jak zareagować, kiedy ujrzeli, że genialna-pomoc-
domowa-prawie-rodzina płacze ze śmiechu. Przez chwilę siedzieli nieruchomo, a ona śmiała się,
płakała i popiskiwała bezradnie.
Panowie spojrzeli po sobie. Mieli teraz tylko dwa wyjścia – albo natychmiast pozabijać się
wzajemnie, albo również wybuchnąć śmiechem. Wybrali to drugie i po chwili cała trójka zwijała
się z radości.
Maria opanowała się pierwsza.
–W zasadzie już wam mogę dać obiad. Pokroję kartofle na mniejsze kawałki i zanim zjecie
krupnik, one się dogotują a potrawka już jest gotowa. Zapraszam panów do stołu, po¬dyskutujecie
sobie jeszcze. cvi Zanikająca Lucy miała na sobie powiewną bluzeczkę w łączkę, białe spodnie,
skarpeteczki i tenisówki, i wyglą¬dała zupełnie jak grzeczna dziewczynka. Paweł przyjechał na
spotkanie obszernym ojcowskim oplem omegą, do którego bezproblemowo zmieścił się wózek,
jego właścicielka, pies i Mareszka. Ferdynand w swoich niebieskich szorkach z napisem „ALTERI
– pies asystent" wyglądał bardzo godnie. Maria uściskała go na przywitanie, przybiła żółwika i dała
mu chrupkę, co przyjął z dużym zadowoleniem. Jego pani Maria nie ściskała, zawsze w podobnych
momentach bała się, że mogłaby ją zgnieść nieostrożnym ruchem. Cmoknęły się w policzki i można
już było jechać do przedszkola.
–Oni cię tak jakoś zamierzają przywitać z czerwonym dywanem i orkiestrą dętą? – spytał
Paweł ostrożnie. Miał nadzieję, że nie.
–Nigdy w życiu – uspokoiła go Lucy. – Tu są sami przytomni ludzie. Wchodzimy normalnie
na zajęcia i robimy swoje.
–A co to jest „swoje"? – zainteresowała się Maria.
–Sama nie wiem dokładnie. Okaże się w praniu. Pranie zaczęło się w zasadzie natychmiast
po wejściu na teren przedszkola. Dzień był piękny i wszystkie dzieci bawiły się w ładnie
utrzymanym ogrodzie. Podjeżdżający samochód nie wywołał żadnej reakcji, ale kiedy wysoki
mężczyzna wydo¬był z bagażnika solidny wózek inwalidzki i rozłożył go, kilka bystrych łebków
uniosło się znad piaskownic. Następnie mężczyzna wyniósł z samochodu drobną blondyneczkę i
posadził na wózku – kolejne łebki wykazały zainteresowanie. Druga kobieta nie była niczym
specjalnym, ale oto z omegi wysko¬czył bułeczkowej maści pies w szeleczkach z jakimś napisem i
natychmiast stanął obok wózka. Oooo, pies z napisem ode¬rwał resztę dzieciaków od zabawy.
Prawie wszystkie runęły w stronę bramki, która właśnie otworzyła się i wpuściła do ogrodu
wszystkich czworo przybyszów. Panie wychowaw¬czynie z kolei runęły powstrzymywać dziecięcą
nawałę i po chwili sytuacja była opanowana.
Jedna z pań wychowawczyń, nazywana przez ogół panią Gusią, być może od Jagusi albo od
Bogusi, zaklaskała w dłonie i w ogrodzie zrobiło się względnie cicho.
–Słuchajcie mnie uważnie – powiedziała. – Mamy, jak widzicie, gości. Pan i pani – tu
wskazała na Pawła i Marię -przywieźli do nas panią Lucynkę. Pani Lucynka, jak widzicie, jest
chora i musi jeździć na wózku. Ale ma własnego asystenta. Pomocnika. Pomocnik nazywa się
Ferdi. To właśnie on.
Wskazała ręką siedzącego grzecznie przy wózku Ferdy¬nanda, który uprzejmie machnął
ogonem. Rozległy się oklaski. Widać było, że dzieci mają wielką ochotę wyrwać się swoim paniom
i zagłaskać Ferdulka na śmierć. Panie wychowawczy¬nie sprawnie udaremniły ten zamiar, a głos
ponownie zabrała pani Gusia.
–Najpierw pani Lucynka opowie wam, co Ferdi potrafi, a potem będziecie mogli się z nim
zaprzyjaźnić. A jak nie będziecie uważać, to się nie dowiecie! – zagroziła na zakoń¬czenie, co, o
dziwo, poskutkowało.
Maria była ciekawa, jak Lucy poradzi sobie z utrzymaniem uwagi słuchaczy, ale okazało
się, że radzi sobie doskonale. Nie mówiąc zbyt wiele, urządziła dzieciom mały pokaz umiejęt¬ności
Ferdynanda. Pies podnosił z ziemi rozmaite przedmioty, które upuszczała, poprawiał jej nogi na
podnóżku, podnosił głowę, kiedy udawała, że jej opada, a w końcu ściągnął jej skarpetki. Przy
ściąganiu skarpetek panie wychowawczynie już nie zdołały utrzymać dzieci, ponieważ wszystkie
chciały żeby Ferdi im też ściągnął, a te, które miały gołe nogi, były w prawdziwej rozpaczy. Na
pociechę przybijały z nim żółwika Nie podeszło do niego tylko dwóch chłopców. Jeden sie¬dział
na małym wózku inwalidzkim i aż się wyrywał do psa nie miał jednak szans na przebicie się przez
tłumek. Drugi budował sobie zamek w piaskownicy i nie interesował się wcale tym, co się wokół
niego dzieje.
Pani Gusia sprawnie rozsunęła dziecięcy tłumek, a Lucy poleciła małemu Arkowi, żeby
zawołał Ferdynanda do siebie.
–Ja go chcem pogłaskać – powiedział Arek dość żałośnie. – Nie dosięgnem z wózka. On
może mi tu skoczyć, na kolana?
–Jasne. Zawołaj go i pokaż, co ma zrobić.
Dzieci ucichły jak na komendę, ciekawe, czy pies wykona polecenie, które nie pochodzi od
jego pani. Arek nieomal zaniemówił z wrażenia, ale zdołał wykrztusić:
–Ferdi… Ferdi, chodź do mnie… No, hop!
Ferdynand nie za darmo nosił przydomek Wspaniały. Pod¬niósł się lekko na tylnych łapach,
a przednie oparł na po¬ręczach Arkowego wózka. Chłopiec prawie się popłakał ze szczęścia. Objął
złocistą szyję i przytulił się do psa. Ten chwilę trwał w bezruchu, a potem z całego serca polizał
małego w czoło i zeskoczył na ziemię.
–Będę musiała porozmawiać z jego mamą – mruknęła pani Gusia w stronę Marii, która stała
najbliżej. – Powinien mieć takiego psa, doskonale by mu to zrobiło. W tej fundacji dają za darmo,
tylko też trzeba jakieś warunki spełnić, nie wiem jakie, ale się dowiem. Jeszcze trzeba zobaczyć,
czy Andrzejek zareaguje.
Andrzejek był to ów chłopiec bawiący się samotnie w pia¬skownicy. Dzieci zostały
łagodnie odsunięte o jakieś półtora metra, a Lucy podjechała do piaskownicy i pokazała Ferdul-
kowi autystycznego Andrzejka.
Dziecko nie zwróciło w ogóle uwagi na ruch koło siebie, zajęte budowaniem i burzeniem
swojej małej twierdzy. Pies podszedł do niego, łagodnie kołysząc ogonem. W przelocie polizał go
w czubek głowy. Andrzejek tylko machnął ręką. Ferdi uznał to za upoważnienie do drobnego
odpoczynku, ułożył się ostrożnie w środku piaskownicy i ziewnął przeraź¬liwie. Andrzejek chciał
chyba zaprotestować, bowiem ogon Ferdynanda częściowo zmiótł jedną z fortyfikacji; już, już
zbierał się do narobienia wrzasku (Andrzejek, nie ogon), ale nagle dotarła do niego obecność
łagodnego stwora w bezpo¬średniej bliskości.
Widzowie, duzi i mali, doskonale obeznani z możli¬wościami Andrzejka, który potrafił
zdrowo wrzeszczeć, zamarli w oczekiwaniu na małe piekło. Żadne piekło nie nastąpiło.
Jak na zwolnionym filmie Andrzejek zbliżył buzię do pyska Ferdynanda.
–Mareszko, patrz! – Paweł chwycił ją za ramię. – „Neve-rending story"! Pamiętasz tego
dobrego smoka? Kurczę, ktoś tam musiał mieć goldena! Główny grafik…
–Pamiętam – szepnęła. – Masz rację, to oni, wypisz, wymaluj…
Ferdynand powstrzymał się tym razem od rozdawania całusków, siedział nieruchomo, jakby
dawał chłopcu szansę na pozbieranie myśli i wykonanie jakiegoś ruchu. Andrzejek ostrożnie objął
go za szyję i przytulił się do niego. Ferdi z wes¬tchnieniem oparł pysk na dziecięcym ramieniu i tak
sobie chwilę trwali. Następnie pies wydobył się z objęć Andrzejka, podał mu łapę, odczekał chwilę
i wrócił do swojej pani.
–Zapraszam do mnie na kawę albo herbatę, albo co tam chce¬cie – powiedziała stanowczo
pani Gusia. – Musimy porozmawiać.
A on chyba powinien dostać wody i odpocząć, bo jest na ostat¬nich nogach.
Istotnie, Ferdynand był już zmęczony. Dzieci wolałyby oczywiście, żeby został z nimi, ale
uspokojono je obietnicą że będzie wpadał co jakiś czas z wizytą towarzyską. Zdu¬miewająco
grzecznie oddaliły się do swoich zabaw, chociaż większość z nich oglądała się za psem z
niekłamanym żalem.
–Wychowujemy je – powiedziała pani Gusia, kiedy Paweł wyraził zdumienie. – Nie jest to
łatwe, zapewniam pana, ale wykonalne. Rodzice je przeważnie strasznie rozpieszczają, ale u nas
muszą wiedzieć, że nie wszystko im się należy. I wiedzą, a nawet starają się to zrozumieć.
Rozumieją, że nie są same na świecie. Pani Lucynko, naprawdę chce pani się zajmować jeszcze i
dogoterapią?
–Myślę o tym, pani Gusiu. Sama pani widzi, że to działa.
–Widzę, widzę. Jestem pod wrażeniem. Czy pani musi mieć jakiś specjalny certyfikat, żeby
do nas przychodzić co jakiś czas? Mnie się wydaje, że Ferdi sam wie, co ma robić.
–On wie, aleja nie wiem – zaśmiała się Lucy. – Na wszelki wypadek wolałabym wiedzieć.
Będziemy już lecieć, pani Gusiu. Ja też jestem zmęczona.
–Jasne. Rozumiem i nie zatrzymuję. Czekamy na was. Lucy ze swoją obstawą wyszła
tylnymi drzwiami, żeby uniknąć serdecznych pożegnań dzieciaków. Paweł pod¬prowadził
samochód i po kwadransie wnosił ją do domu. Kompletnie zmarnowany Ferdynand podążał wiernie
za swoją panią.
–My też już polecimy – powiedziała Paweł, troskliwie umieszczając Lucy na kanapie. – Leż
i odpoczywaj. Nie, pani Agato, żadnego kakao. Ojciec na nas czeka.
–Wróciłeś do ojca?
–Przedwczoraj. Trzymajcie się, kobiety.
–Do widzenia, pani Agato. Cześć, Lucy.
Maria i Paweł wyszli z mieszkania swojej wspólnej przyja¬ciółki. Paweł szedł nieco z tyłu i
z przyjemnością obserwował falujące włosy Mareszki, błyszczące w świetle słońca. I po¬myśleć,
że ona za chwilę przebierze się za służącą, zwinie te wspaniałe włosy w kupkę na tyle głowy i ruszy
do odkurzania, gotowania i czyszczenia szyb w oknach!
Zabawne – będzie to robiła w jego domu.
Paweł, który z zasady sprzeciwiał się ojcu, mieszkając razem z rodzicami, nie miał
najmniejszego zamiaru szukać sobie kobiety na stałe ani zakładać rodziny, ani starać się o dzieci,
ani w ogóle nic z tej poetyki. Teraz, po dwóch latach pływa¬nia, zmienił nieco optykę, jeśli chodzi
o te sprawy. Spotykał na offshorach młodych Polaków, przeważnie po studiach na Akademiach
Morskich w Gdyni i Szczecinie, dobrze wykształ¬conych i przygotowanych do pracy na morzu –
większość z nich żyła w różnych nieformalnych związkach z kobietami i latami zastanawiała się
nad małżeństwem, ale część miała na lądzie żony, czasem dzieci – ci z reguły byli zadowoleni z
życiowego wyboru, wolne chwile spędzali przy Skajpie albo na Gadu-Gadu i nosili zdjęcia
wybranek w portfelach.
–Ludzie robią, jak chcą – powiedział kiedyś Pawłowi pewien zdolny trzydziestoparolatek
imieniem Włodek, absolwent gdyńskiej akademii, chief engineer na jednym ze statków tej samej
kompanii. – Można się miotać na morzu i można się miotać na lądzie. Ja tam nie mam zamiaru
miotać się na lą¬dzie, Północne dostarcza mi rozrywki od zarąbania. A kiedy wracam na ląd, to
lubię mieć spokój, kobietę i rodzinę. I mam. Na lądzie, stary, to ja jestem pantofel. I powiem ci:
bardzo przyjemnie jest czasem być kapciem. A czasem macho. Ja co miesiąc mam zmianę w życiu i
dzięki temu się nie nudzę.
Wszystko zależy od tego, jak pojmujemy rolę kapcia – my¬ślał teraz Paweł, prowadząc
samochód w stronę Rugiańskiej. Ojciec nigdy w życiu nie był kapciem, a miał rodzinę i czworo
dzieci. Kłócił się ze wszystkimi, ale przecież kochaliśmy g0 i cieszyliśmy się, gdy przyjeżdżał. Czy
jest możliwe życie ro¬dzinne bez kłótni? Onże Włodzio, c/e na supplierze „Rosa" twierdził, że
owszem.
Mareszka nie jest kłótliwa, w najmniejszym stopniu. Ow¬szem, jeśli coś jej nie pasuje,
może uciec na drugi koniec świata, ale nie będzie się wykłócać.
Paweł Buszkiewicz, ciężko doświadczony w dzieciństwie i wczesnej młodości, nienawidził
się wykłócać.
Mareszka jest inteligentna i żądna działania, więc kiedy on będzie orał Morze Północne, ona
znajdzie sobie jakieś pożyteczne zajęcie (te bankiety na przykład), które dostar¬czą jej rozrywki.
Nie będzie więc szukała przygód z innymi mężczyznami… miejmy nadzieję.
Jeszcze pozostaje sprawa poniekąd zasadnicza: pociąg męsko-damski. Należy się
zastanowić, czy takowy istnieje.
Tu Pawłowi zrobiło się gorąco.
Kretyn. Oczywiście, że istnieje. Gdyby nie istniał, nie wi¬działby jej w każdej fali na
morzu, na każdym wyświetla¬czu w swoich urządzeniach, na każdym granitowym murze w
Aberdeen!
Nie, to wszystko jest za proste. Trzeba jeszcze raz wszystko porządnie przemyśleć, żeby nie
strzelić babola we własne życie. Za kilka dni leci do Szkocji na następne cztery tygo¬dnie
pływania, przemyśli sobie wszystko i dojdzie do jakichś konstruktywnych wniosków.
Odkąd Paweł wrócił na stare śmieci, jego ojciec coraz częściej się zamyślał. Maria
przyłapywała go na tym podczas śniadań balkonowych (ostatnich pewnie w tym roku), w ciągu
dnia, przy obiedzie pomiędzy zupą a drugim daniem. Początkowo bała się trochę jakichś
nieporozu¬mień między tymi dwoma – ostatecznie ich życie składało się kiedyś wyłącznie z
nieporozumień – ale panowie jakoś się nie kłócili. Kiedy Mareszka przychodziła rano z zaku¬pami,
obaj byli już gotowi, wyświeżeni, pachnący, czeka¬jący na nią niecierpliwie.
Jakby nie była gosposią wynajętą za pieniądze – przeleciało jej kilkakrotnie przez myśl.
–Nie jest pani zwykłą gosposią – powiedział pan Stefan, gdy pewnego dnia coś napomknęła
na ten temat. – Nie wiem, jak dla Pawła, ale dla mnie jest pani osobą ważną jak rodzina.
–Cieszę się. – Uśmiechnęła się do niego. – 1 z wzajemnością. Nadchodziła jesień i może to
jakoś warzyło humor star¬szego pana Buszkiewicza?
Marii nic humoru nie psuło. Paweł nie robił wokół siebie jakiegoś specjalnego bałaganu, nie
przysparzał jej więc roboty. Poza tym, że prowadziła teraz dom dwóch panów Buszkiewiczów oraz
„gościnnie" sprzątała i goto¬wała u Zanikającej Lucy, spotykała się często ze swoimi dwoma
nowymi wspólnikami i omawiali taktyki oraz stra¬tegie. Policzyli pieniądze i okazało się, że
deklarowany wkład pana Stefana jest właśnie tym, czego im brakuje. Ostatecznie postanowili
zacząć od grudnia, kiedy to po adwencie zaczną się przyjęcia świąteczne, śluby i różne uroczystości
rodzinne. Po olśniewającym przyjęciu u Pul-toków Maria miała kilka wizytówek, które zostawili jej
goście, Kazio zaś toczył różne rozmowy z ludźmi, którym parzył swoją niezrównaną kawę w
hotelowym barze -i te rozmowy także przyniosły kilka wizytówek. Kam¬panię reklamową
planowali zacząć w listopadzie, kiedy wszystko będą już mieli dopięte, firmę zarejestrowaną,
spółkę zawiązaną.
Sasza Winogradów został, oczywiście, zawiadomiony o po¬wstaniu nowej firmy. Wykazał
stosowny entuzjazm i umówił się z Marią, że jakby co, to on chętnie zaśpiewa Okudżawę,
Wy¬sockiego, „Biełyje rozy" i nawet „Majteczki w kropeczki", gdyby było zapotrzebowanie.
Ostatnia część deklaracji wstrząsnęła Marią do głębi.
–Jeżeli ktoś będzie chciał „Majteczki w kropeczki", to mu w życiu żadnego przyjęcia nie
zrobimy – parsknęła oburzona.
Sasza pękał ze śmiechu.
–Dałaś się podpuścić, przyjaciółko – chichotał cały zado¬wolony. – Nie bój się, będziemy
trzymać fason jak ta twoja filmowa panienka…jak jej było? Babette? Babette. No. My też jesteśmy
ambitni. Nazwę dla firmy już macie?
–Nie mamy – przyznała Maria. – Jestem tym zmartwiona, ale nie mamy. Sasza, co myśmy
nawymyślali, skonałbyś, gdy¬byś nas słyszał. Ale wszystko głupie było… – Przerwała nagle,
spojrzała na Saszę roziskrzonym wzrokiem. – Sasza, jestem kretynką – złożyła samokrytykę. –
Babette! Nasza firma musi się nazywać „Babette"! Jeśli ktoś się domyśli dlaczego, dosta¬nie zniżkę
pięć procent!
–Ale tylko w początkowym okresie istnienia firmy – zauwa¬żył bardzo poważnym tonem
Sasza. – Bo jak już zrobicie się wściekle popularni, to wszyscy będą i tak wiedzieli… Słuchaj,
mała. Śpiewam w sobotę. Żaden support. Mój własny koncert. Trzymam dla was dwa krzesełka. I
miejsce na wózek, weźcie tę swoją Lucy, chętnie ją poznam.
–Sasza, ty draniu, czemu nie powiedziałeś wcześniej?!
–A bo do końca nie byłem pewien, tam się jeden sponsor wycofywał i wracał, wycofywał i
wracał. Ostatecznie kie¬rownictwo wydarło z niego pieniądze i on już nie ma ruchu, rozumiesz.
Przyjdziecie do „Kany"?
–Pewnie tak. Paweł leci w niedzielę do tego swojego Aber¬deen, to akurat zrobimy sobie
spotkanie pożegnalne.
–A za miesiąc zrobimy powitalne. Rozumiem. Wpadnij w niedzielę też, to ci nie będzie tak
smutno. Bo ja dwa razy śpiewam. Zaśpiewam twojego więźnia Bajkału. Akatuja. Cie¬szysz się?
–Jak nie wiem co. Sasza, a nie miałbyś dla mnie na nie¬dzielę czterech miejsc? Zabrałabym
moją geriatrię. Lilunia z Różą bardzo by chciały cię usłyszeć, od dawna głowę mi suszą. I Noel,
oczywiście. O Boże, ja jednak jestem kretynka!
–A to czemu, przyjaciółko?
–Zapomnieliśmy o panu Stefanie. Sasza, nie możemy być świnie. Trzeba zabrać w sobotę
pana Stefana.
Sasza jęknął.
–Kobieto, skąd ja ci wezmę tyle biletów?
–Saszeńka, jak mnie kochasz, to weźmiesz. Ja bez pana Stefana nie idę. A jak nie załatwisz
wejścia geriatrii, to zrobię ci wstyd i kupię bilety!
–Jesteś jędza – poinformował ją Sasza. – Biletów nie ku¬pisz, bo nie ma. Ale ja na niedzielę
obiecałem paru osobom, to najwyżej ich zrobię w konia, niestety. Twoja geriatria może już iść do
trwałej ondulacji.
Pani Róża na propozycję trwałej ondulacji tylko zaśmiała się demonicznie, natomiast pani
Lila potraktowała sprawę jak najpoważniej. Wściekła rudość na jej głowie porząd¬nie się już
sprała, poza tym zbyt długie włosy wymagały obcięcia. Poszła więc na konsultacje ze starymi
przyjaciół¬kami, fryzjerkami z teatru i wróciła do domu z włosami wspaniale obciętymi według
modelu „piorun w rabar¬bar", w kolorze ciemnorudym ze złotymi końcówkami. Jej głowa
przypominała pęk światłowodów. Nie wiadomo dlaczego, Lila wyglądała z tym świetnie. Obie z
Różą były ogromnie zadowolone i swoim entuzjazmem, jak zwykle zaraziły Noela. Wszyscy troje
niezmiernie żałowali, że nie idą do teatru całą wycieczką, bardzo bowiem ciekawi byli Lucy, no i
oczywiście jej mitycznego psa.
–Uważacie, że go wpuszczą do teatru? – powątpiewała Róża.
–A ona w ogóle go weźmie? – wzruszyła ramionami Lila. – W teatrze nie będzie jej wcale
potrzebny. Marysia i Paweł jej pomogą. Och, przyznam wam się. Jestem ciekawa Lucy, ale jeszcze
bardziej tego Pawła. Marysiu, przyznaj, dziecko ty nasze, ty do niego nic nie czujesz?
–Bardzo go lubię – zaśmiała się Maria. – A ty łakniesz romansu? – Łaknę – przyznała Lila
ochoczo. – Nudno jest ostatnio. Nic się nie dzieje. Nikt w totka nie wygrywa. Na Karaiby nie
płyniemy. Nigdzie nie płyniemy. Brydż mi się znudził, remik też i kanasta też. Pultoka same
załatwiłyście, to znaczy tego małego rasistę. Nie ma okazji do obywatelskiej interwencji… a może
jest jakaś aferka, o której nie wiem? – Spojrzała na przyjaciół z nadzieją.
–Nie ma aferek – przyznała ze smutkiem Róża. – Musimy coś wymyślić, ale mnie na razie
brakuje weny. Och!
–No proszę, nasza droga Różyczka coś wymyśliła – wtrącił Noel. – Kogo chcesz załatwić na
cacy, Różyczko?
–A co ty mi imputujesz, jakie cacy? Maryś, ty już na pewno zakładasz tę swoją firmę
bankietową?
–Jesteśmy po słowie z chłopakami – potwierdziła Maria, ciekawa, co stara dama ma na
myśli.
–Czy jest szansa, żebyście robili przyjęcia w starych zam¬kach? Pałacach?
–Och, och! – wykrzyknęła tym razem Lila. – Wiem, o co ci chodzi!
–Ja też wiem – pochwalił się Noel. – Róża ma zamiar za¬oferować ci się, Mareszko, jako
ewentualny duch zamczyska. A Lila, jak ją znam, chętnie się dołączy. Będziesz miała dwie Białe
Damy jak znalazł. Ja mogę ci służyć jako duch irlandz¬kiego minstrela albo coś w tym rodzaju.
–Umiesz grać na lutni? – zdziwiła się Lila.
–Na gitarze umiem, to i na lutni sobie poradzę. Mógłbym śpiewać rzewne ballady spowity
dymem i kurzem stuleci. A Róża i Lilija będą pląsać i pohukiwać.
–Nie będę pohukiwać – obruszyła się Lila. – Nie jestem sową zamkową, tylko Białą Damą.
Mogę co najwyżej jęczeć i wzdychać.
–Ja mogę hukać – machnęła ręką Róża. – W razie czego chętnie zagram Złą Wiedźmę albo
Starą Czarownicę. Uwiel¬biam straszyć.
–Straszyłaś już zawodowo? – zaśmiała się Maria.
–Nie, ale wiem, że uwielbiam. Daj mi tylko okazję, a zoba¬czysz, jak się sprawię. Ty lepiej
idź już do tego teatru, bo nie zdążysz. A masz najbliżej z nich wszystkich, hehe…
Istotnie, pora zrobiła się późna, Maria wydała więc sto¬sowny okrzyk przerażenia, na
szczęście była już ubrana „kon¬certowo", wskoczyła więc tylko w reprezentacyjne pantofle,
psiknęła sobie za uchem najnowszym wynalazkiem Yvesa Saint Laurenta i popędziła do „Kany".
Paweł właśnie wtaczał wózek z Zanikającą Lucy do środka. Jego ojciec szedł obok,
elegancki i uśmiechnięty, jednak w tym uśmiechu Maria wyczuła odrobinę smutku. Podbiegła do
nich i wsunęła panu Stefanowi dłoń pod ramię. Chętnie by go pocieszyła, tylko nie wiedziała, co
mogłaby mu powiedzieć. Chętnie by się też do niego przytuliła, ale to z wielu powodów nie
wchodziło w ogóle w grę.
–Zostawiliście psa, jak widzę. Chyba słusznie. Niech sobie odpocznie w domu.
–Miał dzisiaj pracowity poranek – odezwała się Lucy. – Ćwiczyliśmy różne nowe zadania.
Teraz ma wolne. Słuchajcie czy to jest ten Sasza? Widziałam jego zdjęcie w Internecie…
Istotnie, był to Sasza. Sasza z dwoma słodkimi bukiecikami róż.
–Czekałem na was. Dobrze was widzieć, bo mam, kurczę, tremę, sam nie wiem dlaczego.
Lucy, my się jeszcze nie znamy, ale słyszałem o tobie. Paweł opowia¬dał. Dawno chciałem cię
poznać, tylko nie było okazji. Proszę, te kwiatki są dla ciebie.
Wręczył zarumienionej dziewczynie bukiecik róż w kolorze ciepłego bursztynu i zwrócił się
do Marii. Dla niej miał róże ciemnopurpurowe. No, po prostu klasyczny Leński!
–Mareszko, a te dla ciebie. Trzymaj kciuki, będę śpiewał twoje teksty pierwszy raz dla
ludzi. Dla was, dziewczyny. – Zwrócił się do pana Stefana, który dość niechętnie wypuścił dłoń
Marii, żeby się z nim przywitać. – Kłaniam się panu. Dawno się nie widzieliśmy. Cieszę się, że pan
przyszedł. Słu¬chajcie, ja muszę pryskać, te miejsca w pierwszym rzędzie są dla was, ale to już
sobie sami dacie radę. Na razie…
Rzeczywiście, w pierwszym rzędzie wystawiono nawet jeden fotel, żeby mógł tam się
zmieścić wózek Lucy.
Tego wieczoru Sasza przeszedł sam siebie. Niewyklu¬czone, że wszystkie jego opiekuńcze
muzy zleciały się, by fruwać nad jego czołem i dodawać mu geniuszu. W sposób bardzo ciepły i
miły zadedykował Lucy „Liryczną" Wysoc¬kiego po rosyjsku i „Modlitwę" Okudżawy po rosyjsku
i po polsku – przy tej ostatniej dziewczyna spłakała się rzetel¬nie, podobnie zresztą jak połowa
widowni. Na zakończe¬nie wieczoru zaśpiewał „Konie" w oryginale i w przekła¬dzie Marii, po
czym wyszedł i nie zgodził się już na żaden bis. Wrócił na scenę tylko raz, żeby się ukłonić, i
zostawił widownię szalejącą z entuzjazmu.
–No, no – powiedział Paweł z uznaniem, kiedy czekali, aż ludzie wyjdą, a on będzie mógł
spokojnie wytoczyć wózek na zewnątrz. – Nie wiedziałem, że Saszka potrafi aż tak.
–Genialny jest – oznajmiła rozpromieniona Lucy. – 1 to było takie boskie, że zadedykował
mi „Modlitwę". Ja uwielbiam „Modlitwę". Pewnie jak wszyscy, ale dla mnie ona jest taka ważna…
„Dajże nam wszystkim po trochu"… ja w sumie dużo dostaję… Nie patrzcie na mnie jak na
wariatkę. Przy całej mojej chorobie. Naprawdę dużo.
–Ona chyba miała na myśli to, że Bóg czyjej własna natura, czy nie wiem co, dało jej
umiejętność cieszenia się światem mimo wszystko – powiedział w zadumie pan Stefan jakieś pół
godziny później.
Po koncercie ze względu na Lucy, która była dość zmęczona, nie poszli z Saszą na piwo
(choć obiecali to sobie nadrobić w naj¬bliższym czasie – i koniecznie z jej udziałem); Paweł
odwiózł dziewczynę do domu, a jego ojciec i Maria postanowili wyko¬rzystać ładny jesienny
wieczór i przejść się na Zygmunta Sta¬rego piechotą. Oczywiście drogą nieco okrężną, bulwarem
nad-odrzańskim i Wałami Chrobrego. Odprowadziwszy Marię, pan Stefan zamierzał wrócić do
własnego domu taksówką. Szli więc teraz pomału nad rzeką i podziwiali odbijające się w niej
światła.
–Lucy ma charakter w nadzwyczajnym gatunku – przyznała Maria. – To jej pewnie pozwala
jako tako normalnie funkcjo¬nować. W sensie psychicznym. Ona wciąż jest silniejsza od swojej
choroby.
–Nie wiem, czyja tak dałbym radę. Pewnie bym się załamał. Kobiety są silniejsze od nas,
Mareszko.
–E, to taki obiegowy pogląd z pism kobiecych. A może to wy sami wymyślacie takie teorie,
żeby usprawiedliwić, jak się komu coś nie uda. Są silni ludzie i słabi ludzie, tak samo jak dobrzy i
mniej dobrzy, a czy to kobiety, czy mężczyźni, to chyba nie ma specjalnie znaczenia.
–Pani też jest silna.
Maria zastanowiła się przez chwilę i skinęła głową.
–Chyba tak. I chyba mam wybujałe poczucie godności własnej.
–Poczucie godności własnej powinno być wybujałe – stwier¬dził stanowczo pan Stefan i
oboje się roześmiali.
Wspięli się po wysokich schodach na taras wieńczący wielką rotundę i stanęli przy murze,
żeby spojrzeć na port z góry, no i żeby odrobinę odetchnąć.
To jest na pewno bez sensu – pomyślała Maria, stojąc ramię w ramię z panem Stefanem w
wykuszu muru otaczającego plac, na którego środku kamienny Herkules od stu lat z górą walczył z
kamiennym Centaurem. Bez sensu to jest komplet¬nie, że tak bardzo chciałabym się teraz do niego
przytulić. I tak sobie postać. Nic więcej. Ale przy nim, blisko. Facet jest pięćdziesiąt lat starszy ode
mnie. Niemożliwe, żeby mnie pociągał. Ale pociąga. To wciąż jest mężczyzna. Zabawne, ale nie
tak dawno uważała jeszcze, że osoby po sześćdziesiątce są generalnie na wymarciu i już niczego nie
czują, a także nie potrafią wzbudzić niczyich uczuć. Teraz tak nie uważa. Trzeba iść do domu,
zanim coś zrobi głupiego albo chlapnie coś, czego potem będzie żałować albo się wstydzić.
–Pójdziemy już – powiedział cicho pan Stefan, jakby czytał w jej myślach. Albo myślał
podobnie.
Poszli.
Następnego dnia zaczął padać deszcz i pogoda jak nigdy wpłynęła na samopoczucie Marii.
Wydawało jej się, że cały świat płacze i ona też powinna popłakać, więc nawet popłakała chwilę,
wykorzystując czas, kiedy Lila wraz z Różą i Noelem poszli na koncert Saszy Winogradowa.
Wzięła się jednak w garść i nawet spróbowała tłumaczyć jeden ze swoich ulu¬bionych wierszy
Mandelsztama o Petersburgu (też jej się nie podobały istniejące przekłady), nic jednak z tego nie
wyszło. Do poważnej pracy umysłowej trzeba mieć głowę wolną od jaskółczych niepokojów.
Towarzystwo z teatru wróciło zachwycone. Sasza, ten stary efekciarz, zadedykował tym
razem Liii i Róży piosenkę o ba¬loniku, który uciekł dziewczynce, a wrócił do staruszki. Obie
panie ani myślały płakać, nadęły się za to rzetelnie jako te, dla których artysta ze sceny śpiewa
SPECJALNIE!
–On jest kapitalny – oświadczyła od progu Lila. – Marysiu, a ty jesteś pewna, że on na
ciebie nie leci? Dał ci wczoraj takie przepiękne róże! Czerwone róże ozna¬czają gorącą miłość. To
już naprawdę nieważne, czy on jest Leński, czy Oniegin…
–Czy Iwan Groźny – zachichotała Róża. – Ona ma rację, Lila znaczy. Ja jestem zdania, że
takich róż taki artysta nie daje bez przyczyny. Mareszka, ja ci mówię, obie ci mówimy, ty go łap.
–Noel, ratuj – mruknęła Maria.
–Nie wiem, czy dam radę w obliczu dwóch dojrzałych ko¬biet łaknących romansu. – Noel
przewrócił oczami, co miało symbolizować jego całkowitą bezradność. – Poza tym Lila na pewno
już wymyśla dla ciebie suknię ślubną, welon, a zwłasz¬cza uczesanie. Ona tylko marzy, żeby
wreszcie zrobić pannę młodą lepszą niż w serialu „Dynastia". Był kiedyś taki serial z życia
okropnie bogatych Amerykanów…
–Uważasz, że powinnam łapać biednego Saszę?
–Ja się tam nie znam na języku kwiatów – powiedział ostrożnie Noel. – Może jednak dobrze
byłoby się upewnić, że Sasza się zna i wie, co mają oznaczać czerwone róże. A tak naprawdę to ja
ci nic nie poradzę, moje dziecko. Sama musisz wiedzieć, czy posłuchać rady naszych dobrych
staruszek, czy nie. Nie wiem, czy chcesz artystę za męża. Lila by chciała, żebyś chciała, bo ona
kocha artystów. Ale ty musisz sama kombinować. Jak dla mnie możesz jeszcze trochę pobyć
pa¬nienką na wydaniu.
Chyba naprawdę trzeba będzie pogonić mecenasa Lufta z tym rozwodem. Ostatnio mówiła
mu wprawdzie, że jej się nie spieszy, a on wyrażał zadowolenie, bo sam miał dość sporo pracy, ale
może się z nią już uporał?
Tak myślała Maria, odkurzając pokój Pawła pod jego nie¬obecność. Mijały dwa tygodnie
od jego wyjazdu i kilka razy przyłapała się na tym, że jej go brakuje. Miło było prowadzić dom im
obu, ojcu i synowi, miło było jeździć z Pawłem do Zanikającej Lucy, miło było wpadać z nim do
Saszy na krótkie pogaduchy, no, w ogóle było miło, kiedy BYŁ.
Dzwonił czasami i opowiadał, ile też stopni w skali Be¬auforta przerabiał ostatnio na
jesiennym, groźnym Morzu Północnym i jak się sprawuje statek o wdzięcznej nazwie leśnego
kwiatka.
Pan Stefan, który przyznał się Marii, że nie lubi jesieni – na¬wet takiej pięknej, złotej,
wczesnopaździernikowej – siadywał z książką w ręku, ale nie czytał i nie drzemał, tylko zamyślał
się z Makaronem u stóp albo częściej obok siebie na kanapie. Śniadania na balkonie skończyły się
definitywnie, choć czasem, kiedy było naprawdę ciepło i ładnie, siadali tam oboje przy małym
stoliczku, żeby wypić kawę i pogadać o czymkolwiek. Pan Stefan usiłował tam również
rozwiązywać krzyżówki, ale zrezygnował, kiedy wiatr porwał mu „Wyborczą" z na wpół
rozwiązaną jolką i poniósł gdzieś hen, na północ, w stronę morza.
Nad tym morzem, nie Północnym, tylko Bałtyckim, Maria była kilka dni temu, w sobotę.
Dzień od rana był piękny i ciepły, zupełnie jak letni – gdyby nie złoto na drze¬wach. Sasza
zadzwonił do niej rano z propozycją wyjazdu gdzieś nad wielką wodę; uznała to za świetny pomysł.
Pojechali jej samochodem, bo był o niebo sprawniejszy niż jakiś ford sprzed rewolucji
październikowej, którym dys¬ponował Sasza. Najbliżej do wielkiej wody było w Mię¬dzyzdrojach,
pojechali więc do Międzyzdrojów. Zaparko¬wali w pobliżu bazy rybackiej i poszli nad morze.
Baza była im potrzebna w dwóch sprawach: po pierwsze, spo¬dziewali się tam zjeść dobrą, świeżą
rybę, a po drugie, oboje mieli słabość do łodzi rybackich, niezależnie od tego, jak bardzo
śmierdziałyby rybami. Łodzie rybackie miały w sobie coś pozytywnego i romantycznego zarazem.
Było tak ciepło, że oboje zdjęli buty i na bosaka podeszli do brzegu. Nawet woda
omywająca im stopy była ciepła. Lato wróciło na chwilę, żeby Sasza Winogradów mógł wyznać
miłość w dostatecznie romantycznych warunkach.
Albowiem Lila miała rację: Sasza zapragnął jechać nad morze właśnie po to.
Dla Marii było w tym coś nierzeczywistego. Stali na skraju plaży, woda szemrała to, co
zwykle, a on mówił, mówił, mówił…
Tak naprawdę powiedział trzy zdania. W tym momencie jednak Maria odbierała wszystko
jak na zwolnionym filmie.
W końcu Sasza przestał mówić i zapadła cisza. Nawet fale wzięły oddech i zastygły na
chwilę, żeby Maria mogła powie¬dzieć – „tak".
–Saszeńka – powiedziała ciepło. – Nie kocham cię. Uwiel¬biam cię, ale nie kocham. Jesteś
prawdziwym przyjacielem, jesteś kochanym człowiekiem, jesteś wielkim artystą i ja cię naprawdę
uwielbiam.
–Ale mnie nie kochasz – uzupełnił Sasza nieco zdziwionym tonem.
–No nie.
–Dlaczego? – spytał Sasza bez sensu.
–Nie wiem, Saszeńka. Powinnam cię kochać, bo jesteś tego wart. Absolutnie.
–A ty nic?… -Nic.
Sasza westchnął i zrobił dużym palcem lewej nogi dołek w mokrym piasku. Nadeszła mała
falka i zalała dołek. – 1 co teraz?
–Chodźmy na rybkę.
Sasza westchnął po raz kolejny i wyszedł z wody.
–No to chodźmy.
Poszli do smażalni „Złota Wydma" i zamówili każde po okazałej porcji bałtyckiego łososia
zwanego również trocią. Był znakomity. Maria miała nadzieję, że pomoże to Saszy choć trochę
znieść smak arbuza, którym go właśnie poczęstowała.
–Ale nie wyszedłem na idiotę? – upewnił się w drodze powrotnej.
–A skąd. Przecież ja chyba też jestem warta twojej miłości.
–Bezwarunkowo. Paweł też cię kocha. Maria omal nie zjechała do rowu.
–Co?!
–Dlatego chciałem ci to powiedzieć przed nim.
–Mówił ci?
–Mówił. Raz. Ale był nietrzeźwy. Obaj byliśmy nietrzeźwi.
–To może miałeś zwidy?
–Nie, nie, zwidy nie. Na pewno mi to powiedział.
–A ty jemu? Też powiedziałeś?
–Jasne. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
–Matko moja!
–No właśnie.
–Dlaczego mi o tym mówisz?
–Bo on może ci nie powiedzieć. Tatunio wyrobił w nim organiczny sprzeciw na hasło
„rodzina, małżeństwo, oświad¬czyny, kobieta, żona".
–O Boże.
–A ty? Kochasz go?
–Sasza…
–No dobrze, to nie moja sprawa. Przepraszam. Pomilczał chwilkę.
–Mareszko… a nie przełożyłabyś mi „Mojej cygańskiej" Wysockiego?…
–Jesteś bez humoru – stwierdziła Zanikająca Lucy, kiedy Maria przyszła posprzątać i
ugotować obiad na dwa dni. – Udajesz, że go masz, ale go nie masz.
–A ty skąd wiesz?
Maria wyłożyła na stół kuchenny ogromną kapustę i inne ingrediencje niezbędne do
przyrządzenia gołąbków. Zamierzała zrobić ich jakąś straszną ilość, żeby leżały sobie spokojnie w
zamrażalniku, gotowe do odmrożenia i spoży¬cia w dowolnej chwili. Poprzednim razem nalepiła
trzysta pierogów z nadzieniami różnymi. Przy takich robotach głupiego jak zwijanie gołąbków albo
lepienie pierogów doskonale jej się myślało. A odczuwała właśnie potrzebę sporządzenia bilansu
zysków i strat życiowych w przed¬dzień nowych wyzwań, czyli uruchomienia własnej firmy.
Własnej w jednej czwartej, bowiem, pomimo sugestii pana Stefana, uznała, że nieprzyzwoicie
byłoby nie przyjąć dospółki Kazia i Kevina. Układała więc sobie ten bilans i ukła¬dała, wciąż na
nowo i na nowo, po raz kolejny spisywała Aleksa na straty, po tej samej stronie umieszczając pracę
na uniwersytecie, doktorat, małżeństwo i mieszkanie w lofcie pod Żyrardowem. Strona zysków
była o wiele bogatsza, zwłaszcza w tak zwane zasoby ludzkie. Umieściła tam swoją wciąż jeszcze
formalnie nie byłą teściową, Olgę (dzwoniły do siebie czasami i plotkowały mile), oczywiście
Jacka (ostatnio donosił coś o jakiejś niebywale atrakcyj¬nej przełożonej pielęgniarek… zupełnie
jak w serialu „Na dobre i na złe"), następnie cudowne towarzystwo geria¬tryczne w osobach Liii,
Róży i Noela, potem chronologicz¬nie: Saszę, pana Stefana, Pawła, Lucy, Kazia z Kevinem. Nowy
zawód też tam dopisała. Nową firmę, którą już zare¬jestrowali w stosownym urzędzie. „BABETTE
– uczty, ban¬kiety, przyjęcia, catering" – tak brzmiała oficjalna nazwa.
Bilans wypadał zdecydowanie na plus.
A jednak Lucy miała rację – jakaś nieuchwytna, jesienna mgiełka spowijała jej duszę,
uniemożliwiając należyte ciesze¬nie się światem.
–Mnie się też tak zdarza – przyznała Lucy. – Zwłaszcza kiedy jestem chora. Bardziej chora
– wyjaśniła Marii, która już zdążyła sobie pomyśleć, że przecież jej przyjaciółka jest chora bez
przerwy. – Jesteś pewna, że nie masz grypy? Albo że ci się angina nie wykluwa?
–Mam nadzieję, że nic mi się nie wykluwa – mruknęła Maria. – To chyba dlatego, że idzie
jesień. Na razie jest jeszcze ładnie, ale liście już lecą i za chwilę drzewa będą gołe i smutne.
–No tak – pokiwała głową Lucy. – Idą przemiany, nowe rozstrzygnięcia, Kora schodzi do
podziemi, Persefona znaczy… – „Weź z dłoni moich, niech ci radość niesie, troszeczkę słońca i
troszeczkę miodu, jak nam kazały pszczoły Perse-fony"… znasz to?
–Jasne. To Mandelsztam. Ale to wiersz na wiosnę. Na teraz jest inny.
Poprawiła się na wózku i wyrecytowała: – „Psyche-życie, gdy schodzi między cienie blade,
lasem, w półblasku dążąc w ślad za Persefona, oślepiona jaskółka do nóg jej przypada ze styksową
czułością i wicią zieloną"…
–Natychmiast przestań gadać o Styksie. – Maria wycelowała w jej stronę palec upaprany
nadzieniem do gołąbków. – Bo będziesz sama jedną rączką zwijać kapustę, a ja będę siedzieć pod
stołem i szlochać! Ferdi, ugryź panią!
Ferdynand przestąpił z jednej biszkoptowej łapy na drugą biszkoptową łapę i zamerdał
ogonem. „Nie znam takiego polecenia" – mówiły psie oczy i szeroki uśmiech na miękkim pysku.
–Patrz, podstawowych rzeczy nie wie, musisz go douczyć. Sasza mi się oświadczył, wiesz?
Lucy niemal podskoczyła na swoim wózku, zapomniała o smutnych wierszach genialnego
poety i zażądała szcze¬gółowego sprawozdania z oświadczyn. Maria opowie¬działa, jak to było
nad morzem, nie szczędząc ani Saszy, ani sobie żartobliwych uwag. Lucy śmiała się serdecznie,
więc Ferdi uznał, że jest dobrze, i przewrócił się kołami do góry obok jej wózka. Maria pozwoliła
mu oblizać palec, musiała więc umyć ręce, zanim przystąpiła do dalszych czynności kucharskich.
–Tylko się nie zdradź, że wiesz – przykazała roześmianej wciąż Lucy. – Nieładnie jest
naigrawać się z cudzych uczuć. Ale my się przecież dobrotliwie śmiejemy, nie?
–Oczywiście. A ty powiedz, Mareszka, przestałaś kochać swojego męża, a teraz co?
–A teraz nic – odpowiedziała Maria beztrosko i kłamliwie. Nikomu nie potrafiłaby się
zwierzyć z uczucia do starszego pana. Sama nie wiedziała, czy może je nazwać miłością,
na¬zywała je więc po prostu uczuciem. „Uczucie" to pojemne określenie.
Lucy jednak chodziło o kogoś zupełnie innego.
–Myślałaś o Pawle? – „Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów,
kiedy cię zobaczę"… – Maria poleciała tym razem Mickiewiczem (niektórzy powiedzieliby, że
Grechutą). – Ro¬zumiesz, jak to jest. Teraz go nie ma, a ja wolałabym, żeby był. Ale generalnie…
sama nie wiem.
Opowiadając o wycieczce nad morze, pominęła moment, kiedy Sasza informował ją o
zeznaniach Pawła w stanie nietrzeźwym.
–Wiesz co, Lucy? Trzeba poczekać na wiosnę. Wiosną za¬wsze wszystko się wyjaśnia. A
przynajmniej robi się łatwiejsze. Albo wiesz, jak skończę te gołąbki, to jeszcze zrobię wam do
zamrożenia tysiąc małych krokiecików z nadziankiem. Może wtedy uda mi się coś mądrego
wymyślić. I podjąć jakąś decyzję.
Lucy, nic nie mówiąc, skinęła jasną głową. Tak. Do podjęcia pewnych decyzji potrzebny
jest solidny namysł. Albo tysiąc krokiecików, albo – czekajmy na wiosnę…
Nie zawsze nasze najmądrzejsze nawet maksymy spraw¬dzają się w praktyce. Zanim Maria
zrobiła tysiąc krokiecików, a tym bardziej zanim nadeszła wiosna, okazało się, że ktoś już myśli i
podejmuje decyzje.
Kiedy na dzień przed powrotem Pawła przyszła na Rugiań-ską, ku swemu najwyższemu
zdumieniu zastała w przedpokoju podróżną walizeczkę pana Stefana, najwyraźniej spakowaną i
gotową do drogi. On sam siedział na kanapie z nieodłącznym Makaronem u stóp, jak zwykle
elegancki i pachnący wodą Paco Rabanne dla mężczyzn.
Maria znieruchomiała w drzwiach z torbami pełnymi ba¬gietek, świeżego masła i zieleniny.
Chciała coś powiedzieć, wyrazić zdziwienie, ale słowa nie przychodziły jej do głowy, a gdyby
nawet przyszły, zapewne nie przeszłyby przez gardło. Pan Stefan podszedł do niej spokojnie, wziął
z jej rąk torby, zaniósł do kuchni, po czym pomógł jej zdjąć płaszcz i powiesił go na wieszaku w
przedpokoju. Dało to jakiś czas na zebranie myśli.
–Wyjeżdża pan?
–Tak, ale najpierw zjemy śniadanie. To będzie ostatnie takie śniadanie, Mareszko. Tylko
pani i ja. Czemu pani ma takie przerażone oczy?
Domyślił się i zaczął śmiać.
–Mareszko, Mareszko, ma pani zanadto bujną wyobraźnię. Nie spakowałem się do szpitala,
nie mam raka ani żadnej innej takiej cholery! Jestem zdrowy na ciele, bo na umyśle, to już nie
jestem pewien. Zaraz pani wszystko wytłumaczę. Boże, wystraszyłem panią, jestem idiotą!
Maria opadła bez sił na kanapę i też zaczęła się śmiać, chociaż miała ochotę się rozpłakać.
–Przepraszam – powiedziała. – Już robię śniadanie.
–Niech pani nie cuduje, zależy mi na czasie. Niech pani da na kuchenny stół bułki i masło, i
te pomidorki, zrobimy sobie piknik i będziemy jeść palcami.
Zrobiła, jak chciał. Po chwili siedzieli oboje przy stole zawa¬lonym jedzeniem i robili sobie
byle jakie kanapki. Pan Stefan śmiał się i żartował, a Maria, pozbywszy się strachu, śmiała się
razem z nim i cieszyła, że znowu jest tak jak dawniej.
–Nie powiem pani, dokąd się wybieram, aż dopiero przy kawie – oświadczył. – Nie mogę
składać ważnych oświadczeń w takim bajzlu. O, przepraszam panią za wyrażenie. Ah, quel
wyrażans, jak mawiała moja babcia.
Kawę Maria podała w salonie. Dołożyła ciasteczka i usiadła za stołem, czekając na owe
ważne oświadczenia.
–Umówimy się teraz – powiedział pan Stefan, siadając na¬przeciwko niej – że ja będę
mówił, a pani będzie słuchała. Wy¬łącznie. Jak wszystko powiem, będzie pani wiedziała dlaczego.
–Już się boję – mruknęła, ale kiwnęła głową na znak zgody.
–To ja zaczynam. Mareszko, dziewczyno. Nie mogę się zbytnio rozgadywać, bo mam
cholernie daleką drogę przed sobą, więc będzie w skrócie. Przez ostatnie kilka miesięcy była pani
moim promykiem słońca. Jestem tylko cholernym egoistą, postanowiłem więc wziąć sobie ten
promyk słońca, choć nie za bardzo miałem do tego prawo. Zakochałem się w pani. Nie mam tu
zamiaru składać żadnych idiotycznych samokrytyk. Nie będę mówił,ja, stary grzyb, nie
powinienem", ani nic takiego. Nie będę się starał tego w żaden sposób umniejszać. Zakochałem się
w pani jak normalny facet. Proszę nie komentować! Podarowałem sobie całe to lato i byłem
szczęśliwy. I to w zasadzie wszystko. Mogłem pani tego w ogóle nie mówić, ale chciałem, żeby
pani wiedziała. A teraz przyszła jesień i wszyscy grzecznie wracamy do rzeczywistości. Mam na
myśli moją żonę, Anielę. Nie mogę jej zostawić w tym domu starców, choćby się nie wiem jak
nazywał. Póki było lato, dłubała sobie w ogródku i może nawet zdawało jej się, że tego właśnie
chciała. Nie wierzę, żeby zimą w jakimś zadupiu na Mazurach było jej dobrze. Poczyniłem pewne
kroki i udało mi się znaleźć na Warszewie mały dom, którego właściciel dorobił się jak głupi i
właśnie buduje sobie zamek z fosą i donżonem. I diabli wiedzą, z czym jeszcze. Kupiłem dla niej
ten domek, jeśli będzie chciała, możemy tam się przenieść od razu.
–A pańskie widoki na port? – wtrąciła oszołomiona. Uśmiechnął się chytrze.
–Ten domek jest na Warszewie. Na górce. Widoki mam z niego prawie takie, jak i stąd. No
właśnie. Widoki razem z mieszkaniem zostawiam Pawłowi.
Przerwał na moment i zbierał myśli.
–Mareszko – podjął. – 1 tu jest właśnie to najważniejsze. Uważam, że mój syn, idąc za
światłym przykładem własnego ojca, również jest w pani zakochany. Nie jest wyklu¬czone, że
nigdy pani o tym nie powie, żeby mi zrobić na złość. Niech pani nie kręci głową, ja wiem, jak
wygląda zakochany Buszkiewicz.
–Chcę wreszcie coś powiedzieć…
–Mowy nie ma. Mareszko, chciałem jeszcze zapewnić, że dopóki pani nie stanie na
własnych nogach z tą „Ucztą Babette", nasza umowa co do prowadzenia mieszkania jest jak
najbardziej aktualna…
–Panie Stefanie, ja nie jestem pańską rodziną, którą pan skutecznie terroryzował… Chcę coś
powiedzieć i powiem…
–Nie.
–Ja też pana pokochałam. Normalnie, jak faceta. Zapadło milczenie.
–Bałem się to usłyszeć. Chciałem i bałem się. Milczała.
–To był najpiękniejszy sen w moim życiu, Mareszko – po¬wiedział pan Stefan miękko i
wstał. Nie ruszyła się z miejsca. – A teraz niech mi pani życzy szerokiej drogi.
–Szerokiej drogi.
–Makaron! Daj pani całuska i jedziemy.
–Zabiera pan Makarona?
–Nie mogłoby być inaczej. Umarłby beze mnie. Aniela musi się z nim pogodzić, zresztą on
już mniej śmierdzi. Do widze¬nia, Mareszko.
Dobiegła do niego już przy drzwiach. Po prostu musiała się do niego przytulić. Nic więcej.
Przygarnął ją do siebie, postali tak przez chwilę i pierwszy odsunął się od niej. Bez słowa otworzył
drzwi i wyszedł, a za nim zachwycony Makaron.
Maria poszła na balkon. Widziała z góry, jak wsiadają do omegi i wyjeżdżają z parkingu.
Wróciła do pokoju i machinalnie wzięła się do sprzątania ze stołu.
Oczywiście, że pan Stefan miał rację. To jedyne, co mógł zrobić. Może był kłótliwy i
despotyczny, ale na pewno był mądry. Każde inne wyjście po prostu musiałoby się okazać
niedobre.
Nie było jej smutno. Nie miała ochoty płakać. Czuła się dziwnie. Trochę tak jak wtedy z
Saszą nad morzem – wszystko wydawało się jakieś większe, powietrze bardziej przejrzyste, głosy
dobiegające z ulicy wyraźniejsze. Jak gdyby poruszała się w jakimś wielkim akwarium. Nie było to
przykre. Tylko trochę nierzeczywiste.
Posprzątała pozostałości zakupów zawalających stół w kuchni i postanowiła jednak zrobić
dzisiaj obiad w tym domu. Sama dla siebie. Czuła się zaproszona.
Posprzątała również bałagan, którego narobił pan Stefan, szykując się do podróży.
Ugotowała lekką zupę jarzynową, usmażyła kotlecik cielęcy, doprawiła sałatę. Najchętniej
zjad¬łaby to na balkonie, ale było za chłodno. Duży stół w salonie stał zresztą przy oknie i widoki
były z niego równie dobre jak z balkonu. Ściemniało się. W zasadzie mogłaby już iść do domu, ale
wolała zostać tu jeszcze chwilę. Zapaliła lampy. Zrobiła sobie kawę i zgasiła lampy. Resztki
dziennego światła wystarczały, by ją wypić.
Zadzwonił telefon. Serce jej skoczyło, ale nie był to pan Stefan. Był to mecenas Luft.
–Witam panią, pani Mario – powiedział swoim głębokim głosem. – Czy ma pani dla mnie
pięć minut?
–Mam. Skończyłam pracę i kawę sobie piję.
–Bardzo się cieszę. Droga pani Mario, nie podziękowałem pani jeszcze, a wyświadczyła mi
pani bardzo cenną przysługę.
–Ja? – W pierwszej chwili nie zrozumiała. – Ach!
–Ach, właśnie. Więc jednak nie wydawało mi się, pani wtedy specjalnie powiedziała, co
powiedziała. Być może po¬zwoliło mi to uniknąć bardzo poważnych nieprzyjemności. Jestem pani
dłużnikiem.
–Ale gdzie tam…
–Oczywiście, że jestem. Pani Mario, zwykłem spłacać swoje długi. Ponieważ pozwoliła mi
pani robić, co uważam za sto¬sowne, wykonałem kilka posunięć. Przede wszystkim widziałem się
z pani małżonkiem, panem Aleksem Strachocińskim.
–Był pan w Żyrardowie?
–Nie, spotkaliśmy się w Warszawie. Uświadomiłem panu Strachocińskiemu, jaka jest jego
sytuacja, opowiedziałem o rozmowie, jaką odbyłem również z panem doktorem Bru-dzyńskim, bo
odbyłem takową…
–Był pan w Jeleniej Górze?
–Skoczyłem przy okazji w góry na moment, bardzo lubię wędrować… W każdym razie pan
Strachociński uznał w całości słuszność żądań, które przedstawiłem mu w pani imieniu…
–Ja tylko chciałam się rozwieść!
–Proszę posłuchać. Pan Strachociński oczywiście zgadza się na rozwód, poza tym
dokonaliśmy wstępnego oszaco¬wania wartości mieszkania pod Żyrardowem i wszystkiego, co
zostało zakupione podczas państwa związku małżeńskiego. Ma pani prawo do połowy tych dóbr.
Pan Stracho¬ciński spłaci panią.
–Panie mecenasie, ależ mówiłam, że sama sobie zapłaciłam!
–Pani Mario, ale cóż poradzimy na wyrzuty sumienia, jakie wzbudziły się w panu
Strachocińskim?
–Same się wzbudziły?!
–Ależ oczywiście. Pani Mario, nie należy gardzić pieniędzmi, które słusznie się pani należą.
Czy dobrze myślę, że zamierza pani założyć własną firmę?
–Skąd pan to wie?
–Jak to, pół Szczecina już wie. Moja żona ma zamiar pierwsza urządzić sobie bal przy pani
pomocy… jeśli oczywiście pani się zgodzi. Domowy sylwester. Czy możemy wstępnie zaklepać?
Firma posiada już nazwę? – „Babette "…
–Oo, znakomicie. Doskonałe skojarzenia. A zatem, pani Mario, będzie pani miała fundusze
na piękną zastawę, bo powinna pani mieć własną, na kieliszki do tej Wdowy Clicquot, którą piliśmy
u państwa Pultoków, na haftowane serwetki i srebrne sztućce…
–Może pan ma rację, panie mecenasie…
–Naturalnie, że mam. Uważam więc sprawę za ostatecznie, za przeproszeniem, przyklepaną.
Spotkamy się niebawem i omówimy szczegóły. Chciałem dzisiaj tylko ogólnie zorien¬tować panią
w sytuacji.
–Jestem wstrząśnięta.
–Ależ skąd. To wszystko się pani należy. Pani Mario, miło mi było usłyszeć panią. Całuję
rączki.
–Dziękuję, panie mecenasie. Do zobaczenia.
–To ja dziękuję. Kłaniam się nisko.
Tu mecenas Maurycy Luft poczekał, jako człowiek dobrze wychowany, aż Maria pierwsza
przerwie połączenie.
No proszę. Aleks i wyrzuty sumienia… Pan mecenas jest zdolnym człowiekiem. No i chyba
rzeczywiście ma rację. Aleks uznałby ją za kretynkę, gdyby teraz zrezygnowała z tego, co jej się,
jak słusznie mecenas powiedział, należy…
Pomyślała przez chwilę o firmie „Babette", a potem przestała myśleć o zarabianiu
pieniędzy.
Poszła do sypialni pana Stefana i otworzyła szafę z ubraniami. Chwilę powdychała nikły
zapach Paco Rabanne dla mężczyzn. Poprawiła krawaty, żeby wisiały równo, i zamknęła szafę.
A więc definitywny koniec z Aleksem.
Oraz definitywny koniec marzeń o panu Stefanie.
Od początku wiedziała, że są kompletnie abstrakcyjne, ale były silniejsze od niej.
Teraz jakby ta ich siła powoli ustępowała. Świat wokół niej wracał spokojnie do
rzeczywistości, otoczenie stawało się zwyczajne.
Zapaliła światła, bo już zmrok całkiem zapadł, usiadła w fotelu i wpatrzyła się w wiszące na
ścianie powiększone zdjęcie chłopaka podobnego do Pawła, ale w mundurze woj¬skowym i czaku
lwowskiego Korpusu Kadetów. Obok wisiało inne – młodego człowieka obok wielkiej
lokomotywy. I on był podobny do Pawła jak dwie krople wody.
Jeśli ojciec z przeszłości tak bardzo przypomina dzisiejszego syna, to chyba znaczy, że za
jakiś czas syn zacznie przypominać ojca w starszym wieku?…
To doprawdy optymistyczne.
Sięgnęła po komórkę i zawiadomiła Lilę, że dzisiaj nocuje w mieście, niech się nie
denerwuje niepotrzebnie.
Wzięła sobie z barku kieliszek białego wina i przeszła z nim tym razem do pokoju Pawła.
Tutaj też unosił się leciutki zapach wody Paco Rabanne dla mężczyzn. Mają podobne gu¬sta…
Usiadła na łóżku i wypiła odrobinę wina. Co też oni jej o Pawle opowiadali… obaj, Sasza nad
morzem i pan Stefan dzisiaj… Gdyby mówił to jeden, ale obaj…
Och, kiedyś się okaże, czy mieli rację. Kiedyś… nie spieszy się.
Tak czy inaczej – jutro Paweł przyjeżdża.
Odstawiła wino na nocny stolik i ułożyła się wygodnie na miękkim pledzie, którym łóżko
było przykryte. Spojrzała w górę. Na suficie wymalowane było sprejem czerwone ser¬duszko
przebite strzałą.
No proszę… jaki pomysłowy. Prawdopodobnie panienki, które tu przyprowadzał, były
zachwycone, kiedy już je zauważyły.
Stop. Przecież kilka dni przed jego wyjazdem odkurzała bardzo porządnie pokój, zmieniała
zasłony w oknie – mu¬siałaby zauważyć serduszko. Chyba więc pojawiło się tu nie¬dawno.
Namalował je tuż przed wyjazdem? Po co?
Uśmiechnęła się. Było jej dobrze. Świat otwierał przed nią nieograniczone możliwości.
No i Paweł jutro przyjeżdża.
Cóż, będzie tu na niego czekać – ze śniadaniem…