Professional Documents
Culture Documents
Fałdka czasu
A Wrinkle In Time
Prószyński i S-ka
WARSZAWA 1998
Spis treści
1
Pani Cotojest...............................................................................................................................4
2
Pani Kto.....................................................................................................................................17
3
Pani Która.................................................................................................................................28
4
Czarny Cień...............................................................................................................................39
5
Tesseres aktis............................................................................................................................51
6
Szczęsna Wszechwizja..............................................................................................................61
7
Człowiek o czerwonych oczach................................................................................................75
8
Przezroczysta kolumna.............................................................................................................88
9
TO.............................................................................................................................................95
10
Absolutne zero........................................................................................................................108
11
Ciocia Małpolbrzymka............................................................................................................117
12
Głupia i słaba..........................................................................................................................128
Dla
Charlesa Wadswortha Campa
i
Wallace'a Collina Franklina
1
Pani Cotojest
Gdy Meg wyrwało ze snu terkotanie budzika, za oknem wiatr przeczesywał gałęzie
drzew, ale świeciło słońce. Pogoda się poprawiła. Meg usiadła w łóżku, potrząsnęła głową,
żeby zupełnie się dobudzić.
To musiał być sen. Bałam się burzy, tłumaczyła sobie, i denerwowałam się tym
włóczęgą, więc przyśniło mi się, że zeszłam na dół do kuchni i przyszła jakaś pani Cotojest, i
mama była przerażona, strasznie zaniepokojona tym słowem - jak? Tess... tess coś tam.
Ubrała się szybko, podniosła kociaka, jeszcze zwiniętego w kłębek na łóżku, i rzuciła
go bez ceremonii na podłogę. Kociak ziewnął, przeciągnął się, miauknął żałośnie i
truchcikiem pobiegł na schody i na dół. Meg posłała łóżko i zeszła za kociakiem. W kuchni
matka przypiekała grzanki, bliźniacy już siedzieli przy stole. Kociak chłeptał mleko ze
spodka.
- Gdzie Charles? - zapytała Meg.
- Jeszcze śpi. Mieliśmy noc dość urozmaiconą, jeżeli sobie przypominasz.
- Miałam nadzieję, że to był sen - jęknęła.
Matka starannie odwróciła cztery grzanki, po czym powiedziała spokojnie.
- Nie, Meg. Nie miej nadziei, że to był sen. Nie rozumiem tego tak samo jak ty, ale
jednego w życiu się nauczyłam: niekoniecznie trzeba rozumieć coś, co się dzieje.
Zdenerwowałam się wczoraj i żałuję, że to okazałam. Wasz ojciec i ja mieliśmy taki swój żart
o tesseres aktis.
- Co to znaczy tesseres aktis?- zapytała Meg.
- To jest pewna koncepcja. - Pani Murry podała bliźniakom syrop. - Spróbuję ci to
wyjaśnić, ale później. Teraz, przed szkołą, nie ma czasu.
- Nie kapuję, dlaczego nas nie obudziłyście - powiedział Dennys. - Ominęła nas cała ta
uciecha.
- Będziecie dziś w szkole o wiele przytomniejsi niż ja. - Meg przeniosła swoją grzankę
na stół.
- Też mi frajda! - prychnął Sandy. - Mamo, jeżeli będziesz tu wpuszczać starych
włóczęgów w środku nocy, powinnaś mieć przy sobie Dena i mnie do ochrony.
- Ostatecznie ojciec by tego się po nas spodziewał - dodał Dennys.
- Wiemy, mamo, że masz wspaniały intelekt i w ogóle - powiedział Sandy - ale chyba
nie masz dużo rozsądku. A Meg i Charles nie mają na pewno.
- Wiadomo - powiedziała Meg z zawziętością. - My jesteśmy kretynami!
- Wolałbym, żebyś nie była taki tuman, Meg. - Syrop poproszę. Sandy sięgnął przez
stół. - Nie musisz brać wszystkiego tak dosłownie. Miej umiar, na litość boską. Jesteś gęsią
tylko w szkole, wciąż patrzysz w okno i wcale nie uważasz.
- Sama sobie szkodzisz - powiedział Dennys. - I Charles Wallace będzie miał ciężko w
przyszłym roku, kiedy zacznie chodzić do szkoły. My wiemy, że on jest inteligentny, ale przy
ludziach jest dziwny, więc ludzie się przyzwyczaili uważać go za głupka. Nie wiem, jak w
szkole go przyjmą. Sandy i ja będziemy prać każdego, kto będzie się go czepiał, ale co więcej
możemy zrobić?
- Nie martwmy się o przyszły rok, dopóki ten się nie skończy - powiedziała pani
Murry. - Chcecie jeszcze grzanek, chłopcy?
W szkole Meg była zmęczona, oczy jej się kleiły, myśli błądziły. Na lekcji wiedzy o
świecie została zapytana, co przede wszystkim importuje i eksportuje Nikaragua, i chociaż
należycie powtórzyła to sobie poprzedniego wieczora, teraz nic z tego nie pamiętała.
Rozjuszona sarkazmem nauczycielki i śmiechem całej klasy rzuciła się na swoją ławkę z
furią.
- Właściwie kogo obchodzi import i eksport Nikaragui? - burknęła.
- Margaret, jeżeli masz zamiar być niegrzeczna, to może stąd wyjdziesz - powiedziała
nauczycielka.
- Dobrze, wyjdę! - Meg jak bomba wyleciała z klasy.
Potem wezwał ją do siebie pan Jenkins, dyrektor szkoły.
- Z czym znowu masz kłopoty, Meg? - zapytał dosyć życzliwie.
Ponuro wpatrywała się w podłogę.
- Z niczym, panie dyrektorze.
- Panna Porter nie znajduje usprawiedliwienia na twoje zachowanie.
Wzruszyła ramionami.
- Czy rozumiesz, że utrudniasz sobie życie swoją postawą? - zapytał dyrektor. - No,
Meg, jestem przekonany, że jeżeli się przyłożysz, będziesz sobie radzić z nauką i
dotrzymywać kroku klasie, chociaż nie wszyscy z grona nauczycielskiego tak sądzą. Będziesz
musiała coś ze sobą zrobić. Nikt tego nie zrobi za ciebie. - Meg milczała. - No, więc jak?
- Nie wiem, co zrobić - mruknęła.
- Po prostu odrabiaj porządnie lekcje. Matka by ci nie pomogła?
- Gdybym ją poprosiła.
- Meg, masz jakieś zmartwienie? Nie jest ci dobrze w domu? - zapytał pan Jenkins.
Podsunęła na nosie okulary i wreszcie spojrzała na niego.
- W domu wszystko świetnie.
- Miło to słyszeć. Ale wiem, że przykra musi być dla was nieobecność ojca.
Przyglądała się dyrektorowi ostrożnie, przesuwając językiem po aparacie
korekcyjnym na zębach.
- Mieliście ostatnio od niego wiadomości?
Była pewna, że pod jego powierzchownym zainteresowaniem kryje się chciwa
ciekawość. Chciałby wiedzieć! - pomyślała. A jest ostatnią osobą, której ja bym chciała
powiedzieć. No, jedną z ostatnich. Kierowniczka poczty się orientuje, że już prawie rok temu
był ostatni list, i Bóg wie, komu ona to rozpowiada, i Bóg wie, jak wredne podsuwa domysły,
dlaczego ojciec tak długo nie pisze.
Pan Jenkins czekał na odpowiedź, ale tylko wzruszyła ramionami.
- Jaka była specjalność twojego ojca? - zapytał pan Jenkins. - Był naukowcem, jeśli się
nie mylę.
- Jest fizykiem. Wyszczerzyła zęby, aż się ukazały dwie straszliwe szyny.
- Meg, nie sądzisz, że lepiej byś się przystosowała do życia, gdybyś stawiła czoło
faktom?
- Ja stawiam czoło faktom - oświadczyła. - Faktom o wiele łatwiej stawiać czoło niż
ludziom, to mogę panu powiedzieć.
- Więc dlaczego się od tego uchylasz w odniesieniu do waszego ojca?
- Niech pan naszego ojca w to nie miesza! - wrzasnęła.
- Nie rycz! - powiedział pan Jenkins ostro. - Chcesz, żeby cała szkoła cię słyszała?
- A jeżeli nawet? - zapytała. - Ja się nie wstydzę tego, co mówię. Pan się wstydzi?
Pan Jenkins westchnął.
- Tak ci przyjemnie być najbardziej wojowniczym, najtrudniejszym dzieckiem w
szkole?
Te słowa Meg puściła mimo uszu. Pochyliła się nad biurkiem ku dyrektorowi.
- Proszę pana, pan zna moją mamę, prawda? Jej nie może pan zarzucić, że nie stawia
czoła faktom, prawda? Pracuje naukowo. Jest doktorem biologii i bakteriologii. Jej dziedzina
to fakty. Kiedy mama mi powie, że ojciec nie wróci do domu, uwierzę jej. Dopóki mówi, że
ojciec wróci, będę tylko w to wierzyła.
Pan Jenkins znowu westchnął.
- Niewątpliwie, Meg, wasza matka chce wierzyć, że wasz ojciec wróci. Dobrze, nie
mogę ci przemówić do rozsądku. Wracaj na lekcje. Staraj się trochę mniej sprzeciwiać. Może
byś się uczyła lepiej, gdybyś stała się uleglejsza?
***
Gdy Meg wróciła ze szkoły, matka była w laboratorium, bliźniacy poszli na zajęcia
sportowe, a Charles Wallace, kociak i Fortinbras czekali na nią. Fortinbras podskoczył,
położył jej łapy na ramionach i pocałował ją, a kociak pomknął do swojego pustego spodka i
miauknął głośno.
- Chodź - powiedział Charles Wallace. - Idziemy.
- Dokąd? - zapytała Meg. - Jestem głodna, Charles. Nie chcę nigdzie chodzić, dopóki
czegoś nie zjem.
Jeszcze rozdrażniona po rozmowie z panem Jenkinsem, mówiła opryskliwie. Charles
Wallace patrzył na nią z namysłem, gdy podeszła do lodówki. Napełniła kociakowi spodek
mlekiem i sama wypiła cały kubek.
Charles Wallace dał jej papierową torbę.
- Tu masz kanapkę, ciastko i jabłko. Uznałem, że powinniśmy pójść do pani Cotojest.
- Licho nadało - powiedziała. - Dlaczego, Charles?
- Jesteś niespokojna, kiedy myślisz o niej? - zapytał.
- Owszem.
- Nie bądź. Ona jest w porządku. Daję ci słowo. Jest po naszej stronie.
- Skąd wiesz?
- Meg! - zniecierpliwił się. - Wiem.
- Ale dlaczego mamy pójść do niej teraz?
- Chcę się dowiedzieć więcej o tym tesseres aktis. Nie widziałaś, jak to zdenerwowało
mamę? Przecież wiesz, kiedy mama nie panuje nad uczuciami, kiedy okazuje zdenerwowanie,
na pewno chodzi o coś ważnego.
Meg zastanawiała się przez chwilę.
- Zgoda, chodźmy, ale weźmy ze sobą Fortinbrasa.
Wyruszyli. Fortinbras to biegł naprzód, już to zawracał do dwojga dzieci, już to pędził
przed siebie znowu. Dom Murrych stał w odległości mniej więcej czterech mil od miasteczka.
Za domem był las sosnowy i właśnie tam Charles Wallace poprowadził Meg.
- Charles, wiesz, ona, to znaczy, pani Cotojest wpakuje się w duże kłopoty... jeżeli się
dowiedzą, że mieszka na dziko w tym domu, gdzie straszy. I że ukradła prześcieradła pani
Buncombe, i w ogóle. Mogą ją wsadzić do więzienia.
- Po części dlatego tam idziemy. Ostrzec je.
- Je?
- Mówiłem ci, że ona mieszka ze swoimi dwiema przyjaciółkami. Nawet nie mam
pewności, czy właśnie pani Cotojest wzięła te prześcieradła, chociaż nie uważam, żeby nie
była do tego zdolna.
- Ale po co jej tyle prześcieradeł?
- Zamierzam ją zapytać - powiedział Charles Wallace - i zwrócić im uwagę, że
powinny być ostrożniejsze. Naprawdę nie myślę, że dałyby się złapać, ale chyba lepiej
napomknąć im o takiej możliwości. Latem chłopcy tam chodzili, chcieli mieć przygody z
duchami, ale teraz chyba nie ma chętnych, kiedy jest koszykówka i wszystko.
Dość długo, milcząc, szli po rdzawych sosnowych igłach, miękkich pod ich krokami,
w wonnym od żywicy lesie, gdzie wiatr grał na gałęziach jak na skrzypcach. Charles Wallace
ufnie wziął Meg za rękę i ten miły dziecięcy gest rozgrzał ją, sprawił, że zaczęła się odprężać.
Charles mnie kocha w każdym razie, pomyślała.
- Szkoła była dziś straszna? - zapytał.
- Tak. Pan Jenkins mnie wezwał. Złośliwie dogadywał o ojcu.
Charles Wallace przytaknął ze zrozumieniem.
- Wiem.
- Skąd wiesz?
Charles Wallace pokręcił głową.
- Nie bardzo mogę wytłumaczyć. Sama mi to mówisz po prostu.
- Ale ja ci nigdy nic nie mówię. Tylko ty jakoś wiesz.
- Wszystko w tobie mi mówi - powiedział Charles Wallace.
- A bliźniacy? - zapytała Meg. - O nich wiesz także?
- Chyba mógłbym, gdybym chciał. Gdyby mnie potrzebowali. Ale to trochę nudne,
więc skupiam się na tobie i mamie.
- Czy to znaczy, że czytasz w naszych myślach?
Charles Wallace się zafrasował.
- Chyba to nie jest czytanie. To jest rozumienie jakiejś mowy, tak jak nieraz, kiedy
mocno się skupię, mogę zrozumieć rozmowę wiatru z drzewami. Ty mi mówisz, ja widzę
raczej auto... automatycznie. Dobre słowo, prawda? Poprosiłem mamę rano, żeby znalazła je
dla mnie w słowniku. Rzeczywiście, muszę się nauczyć czytać, tylko boję się, że w przyszłym
roku w szkole będzie mi ciężko, jeżeli już będę wszystko umiał. Chyba lepiej niech ludzie
dalej myślą, że nie jestem bardzo inteligentny. Nie będą mnie tak nie cierpieć.
W dali przed nimi Fortinbras zaczął szczekać głośno, ostrzegawczo jak zwykle, gdy
zawiadamiał, że samochód nadjeżdża szosą albo że ktoś obcy jest przy drzwiach.
- Czuje kogoś - powiedział Charles Wallace ostro. - Kogoś, kto kręci się koło tego
domu. Chodźmy prędzej.
Puścił się biegiem, wyciągając swoje krótkie nogi. Na skraju lasu Fortinbras stał przed
jakimś chłopcem i wściekle go obszczekiwał.
Gdy zdyszani tam dobiegli, chłopiec powiedział:
- O rany, odwołajcie waszego psa.
- Kto to jest? - zapytał Charles Wallace.
- Calvin O'Keefe - odpowiedziała Meg. - Ze szkoły, ale starszy ode mnie. Szycha.
- W porządku, bracie. Nic złego ci nie zrobię - powiedział chłopiec Fortinbrasowi.
- Fort, siad! - zawołał Charles Wallace i Fortinbras natychmiast usiadł przed chłopcem
warcząc cicho, ale tak, że aż tętniło jego ciemne gardło.
- Też mógłbym zapytać, kim wy jesteście - powiedział chłopiec z niejakim
oburzeniem. - Bo wy, to mali Murry, prawda? A tutaj to już nie jest wasza posiadłość. -
Chciał odejść, ale zatrzymało go głośniejsze warknięcie Fortinbrasa.
- Powiedz mi o nim, Meg - zażądał Charles Wallace.
- Co ci mam o nim powiedzieć? - zapytała. - Jest o dwie klasy wyżej niż ja i w
drużynie koszykówki.
- Tylko dlatego, że jestem wysoki - poinformował Calvin, trochę zakłopotany.
Wysoki był rzeczywiście, chudy, w niebieskim swetrze, z którego rękawów
wystawały kościste nadgarstki, i w zniszczonych sztruksowych spodniach, chyba o trzy cale
za krótkich. Miał pomarańczowe włosy, wymagające fryzjera, i stosowne piegi do kompletu.
Oczy miał dziwne, jaskrawoniebieskie.
- Wyjaśnij nam, co tutaj robisz - powiedział Charles Wallace.
- A to co znowu? Zbliżenie trzeciego stopnia? Ty jesteś ten, podobno debil?
Meg zapałała wściekłym gniewem, ale Charles Wallace odpowiedział spokojnie.
- Zgadza się. Jeżeli chcesz, żebym odwołał mojego psa, lepiej spuść z tonu.
- Najdziwniejszy debil, jakiego w życiu spotkałem - powiedział Calvin. - Ja tu
przyszedłem tylko, żeby uciec od mojej rodziny.
Charles Wallace kiwnął głową.
- Jakiej rodziny?
- Smarkaterii. Jestem trzeci z kolei z jedenaściorga dzieciaków. Jestem dobry
zawodnik.
Na to Charles Wallace uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ja też.
- Nie mówię, że w takich rzeczach jak baseball - powiedział Calvin.
- Ja też.
- Dobry w takich jak biologia.
- „Zmiana w genach - zacytował Charles Wallace. - Występowanie w potomstwie
cech, których nie mają rodzice, ale które mogą być przekazywane potomstwu owego
potomstwa".
- Co się dzieje? - zapytał Calvin. - Słyszałem, że nie umiesz mówić.
- Uważanie mnie za debila daje ludziom powód do zadowolenia z siebie - powiedział
Charles Wallace. - Dlaczego miałbym odzierać ich ze złudzeń? - Ile masz lat, Calvin?
- Czternaście.
- Która klasa?
- Jedenasta. Jestem inteligentny. Słuchajcie, czy ktoś was prosił, żebyście tu przyszli
dziś po południu?
Charles Wallace, trzymając Forta za obrożę, popatrzył na Calvina podejrzliwie.
- Jak to prosił?
Calvin wzruszył ramionami.
- Ty nadal mi nie ufasz, prawda?
- Nie budzisz we mnie nieufności - odpowiedział Charles Wallace.
- Więc powiedz mi, dlaczego tu jesteście?
- Fort, Meg i ja zdecydowaliśmy się pójść na spacer. Często spacerujemy po południu.
Calvin wepchnął ręce w kieszenie spodni.
- Kręcisz.
- Ty także - powiedział Charles Wallace.
- Dobrze, stary - ustąpił Calvin. - Powiem ci tyle. Czasami mam przeczucie co do
czegoś. Można by to nazwać przymusem. Wiesz, co to znaczy przymus?
- Ograniczenie swobody, zobowiązanie. Jest się zmuszanym. Niezbyt dobre
określenia, ale to z Małego Słownika Oksfordzkiego.
- Dobrze, dobrze - Calvin westchnął. - Powinienem zapamiętać. Jestem uprzedzony co
do twojej mentalności.
Meg usiadła na gęstej trawie przy skraju lasu. Fort delikatnie wykręcił obrożę z rąk
Charlesa Wallace'a i podszedł do Meg. Położył się obok niej, oparł łeb o jej kolana.
Calvin teraz starał się mówić grzecznie zarówno do niej, jak do Charlesa Wallace'a.
- Kiedy czuję ten przymus, zawsze go słucham. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd to się
bierze ani jak to odbieram, i to nie zdarza się zbyt często. Ale jestem posłuszny. I dziś po
południu poczułem, że muszę pójść do tego nawiedzonego domu. Tylko tyle wiem, chłopcze.
Niczego nie ukrywam. Może to dlatego, że miałem poznać ciebie? Ty mi powiedz.
Charles Wallace przez chwilę patrzył na Calvina badawczo, a potem z oczami prawie
szklistymi chyba się w niego „wmyślał". Calvin stał nieruchomo i czekał. W końcu Charles
Wallace oznajmił:
- Dobrze. Wierzę ci. Ale nie mogę ci powiedzieć. Myślę, że chciałbym ci ufać. Może
pójdziesz z nami do naszego domu na kolację?
- No, chętnie, ale... co wasza matka? - zapytał Calvin.
- Będzie zachwycona. Mama jest w porządku. Nie taka jak my. Ale jest w porządku.
- A Meg?
- Meg ma trudności - powiedział Charles Wallace - Rzeczywiście, jest ni to, ni owo.
- Co to znaczy, nie taka jak my? - zapytała Meg. - Co to znaczy, że ja jestem ni to, ni
owo?
- Nie teraz, Meg - powiedział Charles Wallace. - Uspokój się. Później ci to wyjaśnię. -
Spojrzał na Calvina i szybko podjął decyzję. - Tak, zabierzmy go, żeby poznał panią Cotojest.
Jeżeli nie jest w porządku, ona będzie wiedziała. - Ruszył na swoich krótkich nogach w stronę
odrapanego starego domu.
Ten zaniedbany dom stał na pół w cieniu kępy wiązów. Wiązy były prawie gołe,
ziemia wokół domu żółta od wilgotnych liści. Szyby pustych okien w świetle późnego
popołudnia łyskały zielonkawo, złowieszczo. Jedna okiennica, odpadająca od zawiasów,
łoskotała. Coś skrzypiało. Meg nie dziwiła się opinii, że w tym domu straszy.
W poprzek drzwi frontowych była przybita deska, ale Charles Wallace poprowadził
Meg i Calvina na tyły i chociaż tylne drzwi były też zamknięte, zastukał. Drzwi powoli się
uchyliły, skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach. Wysoko wśród gałęzi wiązu stary czarny
gawron krakał, a dzięcioł rozpoczął szaleńcze ratatatta.
Zza węgła domu szmyrgnął duży, szary szczur. Meg stłumiła pisk przerażenia.
- One mają mnóstwo uciechy z używaniem wszystkich typowych rekwizytów -
powiedział Charles Wallace uspokajająco. - No, wejdźcie za mną.
Calvin mocno ujął Meg za łokieć, Fort przycisnął się do jej nogi. Uszczęśliwiona ich
troskliwością, już się nie bała wejść za Charlesem Wallace'em w ciemne zakamarki
strasznego domu.
Weszli do kuchni. Na ogromnym palenisku buzował wesoły ogień, nad którym wisiał
czarny kociołek. Dlaczego nie było widać dymu z komina? W kociołku coś kipiało, ale
pachniało raczej jak chemiczne mieszanki w laboratorium matki niż jak potrawa. Nieopodal
stał zniszczony staroświecki fotel na biegunach, w którym siedziała pulchna, nieduża kobieta.
Nie pani Cotojest, więc pewnie jedna z jej przyjaciółek. Miała wielkie okulary, dwa razy
większe i o szkłach dwa razy grubszych niż okulary Meg, i pracowicie, błyskawicznie
fastrygowała prześcieradło. Kilka prześcieradeł leżało na zakurzonej podłodze. Charles
Wallace podszedł do niej.
- Naprawdę uważam, że pani nie powinna zabierać prześcieradeł pani Buncombe bez
zasięgnięcia mojej rady - powiedział, taki władczy i zdegustowany, jak tylko potrafi być
bardzo mały chłopiec. - Po co pani one, na Boga?
Grubaska uśmiechnęła się do niego promiennie.
- No, Charluszku, mój pieszczoszku! Le coeur a ses raisons que la raison ne connait
point. To po francusku. Pascal. Serce ma swoje racje, o których rozum nic nie wie.
- Ale to wcale nie pasuje - kwaśno powiedział Charles.
- Twoja mama uznała, że pasuje. - Nawet z okrągłych okularów błyskał uśmiech.
- Ja nie mówię o uczuciach mamy do mojego ojca - sprostował karcąco Charles
Wallace. - Mówię o prześcieradłach pani Buncombe.
Grubaska westchnęła. Okulary zajaśniały jak oczy sowy.
- Musimy je mieć na wypadek, gdybyśmy potrzebowały duchów - powiedziała. -
Myślałam, że tyś się domyślił. Zdaniem Cotojest, jeżeli trzeba będzie kogoś odstraszać,
powinnyśmy to robić należycie. Dlatego tak przyjemnie pomieszkać trochę w domu, gdzie
straszy. Ale przez myśl nam nie przeszło, że ty dowiesz się o tych prześcieradłach. Auf
frischer Tat ertappt. Po niemiecku. Inflagrante delicto. Po łacinie. Złapane na gorącym
uczynku. Po naszemu. Więc, jak mówiłam...
Charles Wallace przerwał jej stanowczym uniesieniem ręki.
- Proszę pani Kto, czy pani zna tego chłopca?
Calvin ukłonił się.
- Dzień dobry pani. Nie dosłyszałem dobrze pani nazwiska.
- Pani Kto wystarczy - odpowiedziała. - Ten chłopiec to nie mój pomysł, Charluszku,
ale myślę, że dobry.
- Gdzie jest pani Cotojest? - zapytał Charles.
- Teraz jest zajęta. Czas się zbliża, Charluszku, czas się zbliża. Ab, honesto virum
bonum nihil deterret. Seneka. Nic nie odstraszy człowieka zacnego od uczynienia tego, co
uczciwe. On jest człowiekiem ze wszechmiar zacnym, Charluszku kochany, ale w tej chwili
potrzebuje naszej pomocy.
- Co za on? - zapytała Meg.
- Jest i mała Meguszka. Bardzo miło mi cię poznać, złotko. Wasz ojciec, oczywiście.
Idźcie już do domu, moi drodzy. Czas jeszcze nie nadszedł. Nie obawiajcie się, bez was nie
wyruszymy. Najedzcie się, wypocznijcie. Nakarmcie porządnie Calvina. No, już was tu nie
ma! Justitiae soror fides. Znów po łacinie, oczywiście. Wiara to siostra sprawiedliwości. -
Ufajcie nam! A teraz sio!
Wytrzepotała się z fotela na biegunach i wypchnęła ich za drzwi ze zdumiewającą siłą.
- Charles - powiedziała Meg - ja nie rozumiem.
Charles wziął ją za rękę i odciągnął od nawiedzonego domu.
Fortinbras pobiegł naprzód, Calvin szedł tuż za nimi.
- No - powiedział Charles - ja też nie rozumiem. Jeszcze nie. Niezupełnie. Powiem
wam, co wiem, kiedy tylko będę mógł. Ale widzieliście Forta. Nie warczał. Nie drżał.
Zupełnie tak, jakby tam nie było nic niezwykłego. Więc wiadomo, że to jest w porządku.
Słuchajcie, zróbcie mi grzeczność. Nie mówmy już o tym, dopóki nie dostaniemy jeść. Ja
potrzebuję paliwa, żeby to wszystko sobie ułożyć i dobrze przyswoić.
- Prowadź, debilu! - wykrzyknął Calvin wesoło. - Waszego domu nigdy nie widziałem
nawet z daleka, a mam przedziwne uczucie, że po raz pierwszy w życiu idę naprawdę do
domu!
3
Pani Która
Meg zadowolona i trochę zdumiona patrzyła, jak bliźniacy się cieszą, że goszczą
Calvina na kolacji. Więcej od niej wiedzieli o jego wyczynach sportowych i bardziej im niż
jej on imponował. Calvin zjadł pięć porcji potrawki, trzy spodki galaretki i dwanaście ciastek,
po czym Charles Wallace się uparł, żeby go położył do łóżka i poczytał mu. Bliźniacy, którzy
już odrobili lekcje, mogli przez pół godziny oglądać telewizję. Meg pomogła matce
pozmywać, a potem usiadła przy stole nad swoimi lekcjami. Nie mogła się skupić.
- Mamo, denerwujesz się? - zapytała nagle.
Pani Murry przeglądała angielskie magazyny naukowe. Dopiero po chwili podniosła
wzrok i odpowiedziała:
- Tak.
- Czym?
Znów pani Murry zwlekała z odpowiedzią. Wyciągnęła dłonie, przyjrzała się im. Były
długie, silne i piękne. Dotknęła palcami prawej ręki szerokiej złotej obrączki na trzecim palcu
lewej.
- Jestem jeszcze dosyć młoda, wiesz - powiedziała w końcu - chociaż zdaję sobie
sprawę, że wam, dzieciom trudno to pojąć. I wciąż jeszcze jestem zakochana w waszym ojcu.
Strasznie mi go brak.
- I myślisz, mamo, że to, co się teraz dzieje, ma coś wspólnego z ojcem?
- Myślę, że chyba tak.
- Ale co?
- Nie wiem. Wydaje się jednak, że to jedyne wytłumaczenie.
- Myślisz, mamo, że wszystko zawsze musi mieć jakieś wytłumaczenie?
- Tak, wierzę, że tak. Tylko że my z naszymi ograniczonymi ludzkimi możliwościami
nie zawsze potrafimy te wytłumaczenia zrozumieć. Ale widzisz, Meg, fakt, że ich nie
rozumiemy, nie znaczy, że ich nie ma.
- Ja lubię rozumieć wszystko.
- Każdy lubi. Cóż, kiedy nie zawsze może.
- Charles Wallace rozumie więcej niż my, prawda?
- Owszem.
- Dlaczego?
- Chyba dlatego, że jest... no, dlatego, że jest inny.
- Pod jakim względem?
- Niełatwo to sprecyzować. Sama wiesz, że nie jest taki jak wszyscy.
- Nie jest. I nie chciałabym, żeby był - powiedziała Meg wojowniczo.
- Chciałabyś, czy byś nie chciała, Charles Wallace jest taki, jaki jest. Inny. Nowy.
- Nowy?
- Tak. Wasz ojciec i ja to czujemy.
Meg skręciła ołówek mocno, aż się złamał. Roześmiała się.
- Przepraszam. Naprawdę staram się wszystko sobie wytłumaczyć.
- Wiem.
- Ale Charles Wallace nie wygląda inaczej niż wszyscy.
- Nie wygląda, Meg, ale człowiek to przecież nie tylko jego wygląd. Odmienność
Charlesa Wallace'a nie jest fizyczna. Jest w jego istocie.
Meg ciężko westchnęła, zdjęła okulary, zakręciła nimi i znów je włożyła.
- No, ja wiem, że Charles Wallace jest inny, nawet bardzo inny. Chyba muszę to po
prostu przyjmować bez zrozumienia.
Pani Murry uśmiechnęła się do niej.
- Właśnie o to mi chodziło.
- Tak - powiedziała Meg z powątpiewaniem.
Matka znów się uśmiechnęła.
- Może dlatego nasz gość wczoraj w nocy mnie nie zaskoczył. Może dlatego potrafię
powstrzymać swoją niewiarę. Dlatego, że jest Charles Wallace.
- Czy ty, mamo, jesteś taka jak Charles? - zapytała Meg.
- Ja? O Boże, nie. Dane mi jest więcej inteligencji i szans niż wielu innym ludziom,
ale nie ma nic we mnie, co wyłamuje się z szablonu.
- Twój wygląd się wyłamuje - stwierdziła Meg.
Pani Murry parsknęła śmiechem.
- Nie masz podstaw do porównania. Wyglądam bardzo zwyczajnie. Naprawdę.
Calvin O'Keefe, akurat wchodząc do saloniku, powiedział:
- Ha, ha.
- Charles w łóżku? - zapytała pani Murry.
- Tak.
- Co mu czytałeś?
- Genesis. Jego wybór. Ale chciałem zapytać... nad jakim doświadczeniem pani dziś
pracowała?
- To jest coś, co mój mąż i ja badaliśmy razem. Nie chcę być za mężem zbyt daleko w
tyle, kiedy wróci.
- Mamo - nie ustawała Meg. - Charles mówi, że ja jestem ni to, ni owo, ni z gruszki, ni
z pietruszki.
- O rany - powiedział Calvin. - Jesteś Meg, no nie? Chodźmy na spacer.
Ale Meg jeszcze nie była usatysfakcjonowana.
- I jak sobie tłumaczysz Calvina? - zapytała matkę.
Pani Murry roześmiała się.
- Nie chcę sobie tłumaczyć Calvina. Bardzo mi się podoba i cieszę się, że trafił tutaj.
- Mamo, miałaś mi powiedzieć o tesseres aktis.
- Tak. - Wyraz zaniepokojenia ukazał się na twarzy pani Murry. - Ale nie teraz, Meg.
Przejdź się z Calvinem. Ja pójdę do Charlesa pocałować go na dobranoc, a potem zapędzę
bliźniaki do łóżek.
Przed domem trawa była mokra od rosy. Księżyc w połowie drogi po niebie
przyćmiewał gwiazdy wielkim łukiem poświaty. Calvin wziął Meg za rękę tak po prostu i
przyjacielsko, jak Charles Wallace.
- Martwiłaś się o swoją mamę? - zapytał delikatnie.
- Raczej nie. Ale mama jest zmartwiona.
- Czym?
- Ojcem.
Poszli przez trawnik. Cienie drzew padały długie i skręcone, w powietrzu niósł się
ciężki, słodki zapach jesieni. Meg się potknęła, bo zapomniała, że teren raptownie się obniża,
ale Calvin mocno ją podtrzymał. Przeszli przez warzywnik bliźniaków, ostrożnie lawirując
między rzędami kapusty, marchwi, brokułów, dyń. Dalej był nieduży sad jabłoni i kamienny
murek, za którym rozciągał się las. Podeszli tam. Calvin usiadł na murku. Jego rude włosy
lśniły w księżycowej poświacie. Cały poznaczony cieniami splątanych gałęzi podniósł rękę,
zerwał jabłko z sękatej jabłoni i dał je Meg. Drugie jabłko zerwał dla siebie.
- Opowiedz mi o waszym ojcu.
- Jest fizykiem.
- No pewnie, wszyscy to wiemy. I podobno porzucił twoją mamę, odszedł z jakąś
cizią.
Meg poderwała się z kamienia, na którym przycupnęła, ale Calvin chwycił ją za
nadgarstek i pociągnął, żeby usiadła z powrotem.
- Siadaj, mała. Nie powiedziałem nic, czego już przedtem nie słyszałaś.
- Nie - przytaknęła Meg, ale nadal się odsuwała. - Puść mnie.
- No, uspokój się. Ty wiesz, że to nieprawda. Ja wiem, że to nieprawda. A jeżeli ktoś
po jednym spojrzeniu na twoją matkę może uwierzyć, że mąż by ją opuścił dla innej kobiety,
to tylko widać, do czego doprowadza zazdrość. Zgadza się?
- Chyba tak - powiedziała Meg, ale radość już z niej uleciała, znów ogarnęło ją
zniechęcenie, gniewne i ponure.
- Słuchaj, tumanie. - Calvin potrząsnął nią lekko. - Ja tylko chcę te sprawy
uporządkować, oddzielić fakty od zmyślenia. Twój ojciec jest fizykiem, to fakt, prawda?
- Tak.
- Ma kilka doktoratów.
- Tak.
- Przeważnie pracuje sam, ale przez pewien czas był w instytucie badawczym w
Princeton. Mam rację?
- Tak.
- Potem pracował trochę dla rządu, prawda?
- Tak.
- I dalej mów ty, bo to już wszystko, co wiem.
- I prawie wszystko, co ja wiem - powiedziała Meg. - Może mama wie więcej, nie
wiem. Jego praca była... no, jak to się nazywa?... Strzeżona.
- Czyli ściśle tajna?
- Właśnie.
- Więc nie masz pojęcia, o co w tym chodziło?
Meg potrząsnęła głową.
- Nie mam. Rzeczywiście nie mam. Tylko trochę się domyślam z tego, gdzie on był.
- No, gdzie?
- W Nowym Meksyku przez jakiś czas. I myśmy tam z nim byli, a potem na Florydzie
na przylądku Canaveral też z nim byliśmy. A potem miał wiele podróżować, więc my
przyjechaliśmy tutaj.
- Zawsze mieliście ten dom?
- Tak. Ale dawniej mieszkaliśmy tu tylko latem.
- I nie wiesz, dokąd twojego ojca wysłali?
- Nie wiem. Najpierw dostawaliśmy mnóstwo listów. Mama i ojciec zawsze pisali do
siebie codziennie. Mama chyba wciąż jeszcze pisze do niego co wieczór. Od czasu do czasu
kierowniczka poczty dowcipkuje na temat jej listów.
- Pewnie myśli, że ona się za nim ugania czy coś takiego - powiedział Calvin dosyć
gorzko. - Ludzie nie rozpoznają zwyczajnej miłości. No, mów dalej. Co było potem?
- Nic nie było - odpowiedziała Meg. - Dlatego się martwimy.
- No, ale co z listami od waszego ojca?
- Po prostu przestały przychodzić.
- I nie ma żadnych wiadomości, wcale?
- Nie ma. Nic.
Umilkli oboje i wydawało się, że to milczenie jest namacalne, że cienie drzew
padające na ich kolana przygniatają ich, jakby miały swój wymierny ciężar.
W końcu Calvin zapytał sucho:
- Myślisz, że on nie żyje?
Meg znów się zerwała i znów ją pociągnął, żeby usiadła.
- Nie! Zawiadomiliby nas, gdyby umarł. Zawsze wtedy jest telegram czy coś. Zawsze
zawiadamiają!
- Co teraz wam mówią?
Meg zdołała szloch zdławić słowami:
- Och, Calvin, mama starała się i starała dowiedzieć. Jeździła do Waszyngtonu i w
ogóle. A tam tylko mówią, że to tajna, niebezpieczna misja i że powinna być z ojca dumna,
ale ojciec nie będzie mógł... przez jakiś czas komunikować się z nami. I obiecują, że przekażą
nam wiadomość, kiedy tylko czegoś się dowiedzą.
- Meg, nie wściekaj się na mnie, ale czy nie myślisz, że oni może coś wiedzą?
Łza powoli spłynęła Meg po policzku.
- Tego się boję.
- Dlaczego nie płaczesz? - zapytał Calvin łagodnie. - Wariujesz z niepokoju, prawda?
Więc popłacz. To ci dobrze zrobi.
- Płaczę o wiele za dużo - powiedziała drżącym głosem, wezbranym łzami. -
Powinnam być taka jak mama. Powinnam nad sobą panować.
- Twoja mama to zupełnie inna osoba niż ty i o wiele starsza.
- Żałuję, że nie jestem inną osobą. - Głos wciąż jeszcze jej drżał. - Nie cierpię siebie.
Calvin zdjął jej okulary. Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł łzy. Ten czuły
gest zupełnie ją rozkleił. Opuściła głowę na kolana i rozszlochała się. Siedząc przy niej w
milczeniu, Calvin głaskał ją po włosach.
- Przepraszam - wykrztusiła. - Strasznie mi przykro. Teraz będziesz ode mnie uciekał.
- Och Meg, jednak jesteś debilka - powiedział Calvin - Czy nie wiesz, że nic tak
miłego jak ty, od dawna mi się nie zdarzyło?
Podniosła zapłakaną twarz w poświacie księżyca. Bez okularów jej oczy były
niespodziewanie piękne.
- O ile Charles Wallace jest dobrym zawodnikiem, o tyle ja chyba jestem biologiczną
pomyłką. - W poświacie błysnął aparat korekcyjny na jej zębach.
Myślała, że Calvin zaprzeczy, a on powiedział:
- Wiesz, po raz pierwszy widzę cię bez okularów.
- Bez nich jestem ślepa jak nietoperz. Mam krótki wzrok po ojcu.
- Ale oczy masz wprost z marzenia - powiedział Calvin. - Słuchaj, zawsze noś
okulary. Chyba nie chciałbym, żeby ktokolwiek wiedział, jakie wspaniałe masz oczy.
Meg uśmiechnęła się, zadowolona. Poczuła, że się rumieni. Czy ten rumieniec widać?
- Dobrze, uwaga! - doleciał głos z cienia. W poświatę wyszedł Charles Wallace. - Ja
was nie szpiegowałem - powiedział szybko - i nie znoszę niczego przerywać, ale to już,
dzieciaki, to już! - W jego głosie pobrzmiewało podniecenie.
- To, czyli co? - zapytał Calvin.
- Wyruszamy.
- Wyruszamy? Dokąd? - Meg odruchowo chwyciła Calvina za rękę.
- Dokładnie nie wiem - powiedział Charles Wallace. - Ale myślę, że do ojca.
Nagle zobaczyli dwoje okrągłych oczu, jak gdyby wyskakujących do nich z
ciemności. Okazało się, że to błysnęły odbiciem poświaty okulary pani Kto. Ta pani stała przy
Charlesie i jakimś cudem zjawiła się tam, gdzie przed chwilą tylko mignął cień. Meg się
zdumiała. Usłyszała jakiś odgłos za sobą, więc się odwróciła. To pani Cotojest przełaziła
przez murek.
- Ojej, wolałabym, żeby nie było wiatru - użaliła się. - Tak mi trudno w tylu tych
łachach. - Była w swoim stroju z poprzedniej nocy, w gumowych butach i wszystkim, i
ponadto w udrapowanym prześcieradle pani Buncombe. Gdy na murku potrąciła niski konar
jabłoni, prześcieradło zawisło, pilśniowy kapelusz zjechał jej na oczy, o inną gałąź zawadziła
różową etolą. - Ojej - wzdychała - nigdy się nie nauczę dawać sobie rady. Pani Kto nieomal
przyfrunęła do niej. Malutkie stopy zdawały się nie dotykać ziemi. Szkła okularów migotały.
- Come te Piccoli fallo amaro morso! Dante. Cóż za ból przykry sprawia ci nieduże
twe uchybienie! - Ręką jak szpony podsunęła pani Cotojest kapelusz na czoło, odczepiła etolę
od gałęzi, zręcznie ściągnęła z jabłoni prześcieradło i złożyła je.
- Och, dziękuję - powiedziała pani Cotojest. - Jesteś taka zaradna.
- Un asno viefo sabe más que un potro. A. Perez. Stary osioł więcej wie niż młody
źrebiec.
- Tylko dlatego, że jesteś marne parę miliardów lat... - zaczęła pani Cotojest z
oburzeniem, ale przerwał jej czyjś ostry, dziwny głos.
- Holla, dziewczyny. Nie czas na docinki.
- To jest pani Która - powiedział Charles Wallace.
Lekko dmuchnął wiatr, liście zapląsały, deseń cieni się zmienił i w srebrzystym kręgu
coś zaiskrzyło, zadrgało, a ten głos powiedział:
- Chybba się nie zmatteriallizuję komppletnie. To jest barrdzo męczczące, a mammy
dużo do załattwienia.
4
Czarny Cień
Drzewa gięły się pod chłostą rozszalałej wichury. Meg krzyknęła i kurczowo uczepiła
się Calvina. Niewidoczna pani Która upomniała ją władczo.
- Spokkój, małła!
Jakiś cień zasłonił księżyc albo księżyc po prostu zgasł raptownie, zdmuchnięty jak
świeca. Liście szeleściły z przerażeniem, jak gdyby, i przerażająco. Zapadły ciemności.
Nieprzeniknione. Wiatr nagle ustał, ucichły wszelkie odgłosy. Meg poczuła, że coś odrywa od
niej Calvina. Wyciągnęła do niego rękę, ale palce jej tylko błądziły w powietrzu. Spróbowała
zawołać:
- Charles! - Czy żeby Charlesowi pomóc, czy żeby on pomógł jej, nie wiedziała.
Wołanie uwięzło jej w krtani.
Była zupełnie sama.
Daleko od opiekuńczej ręki Calvina. I od Charlesa, który może potrzebował ratunku,
może sam pośpieszyłby na ratunek. Była sama w jakiejś nicości. W zupełnej ciszy, bez
światła, bez czucia. Gdzie jej ciało? Spróbowała poruszyć ręką, nogą, ale nie miała czym
poruszyć. Tak jak światło i wszelkie odgłosy, również zginęła ona. Meg z krwi i kości po
prostu nie ma.
Potem znów poczuła swoje ręce, nogi, słabe kłucie w nich, jakby zdrętwiały.
Zamrugała szybko, ale chociaż jakoś wróciła do siebie, nic oprócz niej nie wróciło. To nie
była taka zwyczajna ciemność, brak światła. Ciemność jest poniekąd namacalnie odczuwalna,
można w ciemności chodzić, obijać się o coś; świat rzeczy nadal istnieje wokoło. A ona
gubiła się w strasznej próżni.
Tak samo z tą ciszą. To było coś więcej niż cisza. Człowiek głuchy może czuć
drgania. W tej ciszy nie czuło się nic.
Nagle Meg sobie uświadomiła, że serce jej szybko bije. Czy przestało bić i teraz znów
zaczęło? Mrowienie w rękach i nogach się wzmogło i poczuła ruch, to przecież Ziemia się
kręci na swojej eliptycznej drodze wokół Słońca. Poczuła się tak, jakby leżała na ruchomej
wodzie morza, pełnego morza, poza wznoszącymi się i opadającymi bałwanami, i cała lekko
tętniła ze wzbieraniem fal, które łagodnie i nieubłaganie przyciąga Księżyc.
Śpię, mam sen, koszmarny sen, pomyślała. Chcę się obudzić. Niech ja się już obudzę!
- No! - usłyszała głos Charlesa Wallace'a. - To dopiero była podróż! Naprawdę
uważam, że można było nas uprzedzić.
Światło zaczęło przebłyskiwać. Meg przymrużyła oczy, drżącą ręką poprawiła na
nosie okulary. I oto stał przed nią Charles Wallace, oburzony, trzymając się pod boki.
- Meg! - wrzasnął. - Calvin! Gdzie jesteście?
Widziała go i słyszała, ale nie mogła do niego podejść. Nie mogła się przepchnąć
przez dziwne, rozedrgane światło. Doleciał ich głos Calvina, jak gdyby zza chmur.
- Nie ponaglaj mnie, dobrze? Jestem starszy od ciebie.
Meg patrzyła z zapartym tchem. Z zapartym nie dlatego, że Calvina nie było i oto był.
I nie dlatego, żeby zjawiał się stopniowo: dłoń, ręka, oczy, a potem nos. Bardzo dziwnie
migał, jak gdyby widziała go przez wodę, przez dym, przez ogień. Aż nagle zobaczyła, że jest
taki jak w rzeczywistości, i odetchnęła.
- Meg! - usłyszała znów głos Charlesa Wallace'a. - Meg!
- Calvin, gdzie jest Meg?
„Tu jestem" - usiłowała powiedzieć, ale krtań miała zaciśniętą.
- Meg! - zawołał Calvin, obracając się i rozglądając gorączkowo.
- Pani Która, przecież pani nie zostawiła Meg, prawda? - wrzasnął Charles Wallace.
- Jeżeli któraś z pań skrzywdziła Meg, to ja... - zaczął Calvin.
W tej samej chwili poczuła gwałtowne pchnięcie i coś trzasnęło, jak gdyby stłukła
swoim naporem ścianę ze szkła.
- Och, jesteś! - powiedział Charles Wallace. Podbiegł i uściskał ją.
- Ale gdzie jestem? - wykrztusiła, z ulgą słysząc, że jej głos dobywa się z krtani mniej
więcej normalnie.
Rozejrzała się jednak dosyć nieprzytomnie. Stali na jakiejś słonecznej łące i w
powietrzu pachniało wiosną jak w najpiękniejsze wiosenne dni, gdy słońce przygrzewa
łagodnie i kwitną jabłonie. Poprawiła okulary na nosie. Nie, wzrok jej nie zawodzi.
Z chłodnej srebrzystej poświaty jesiennego księżyca przenieśli się w złoty blask
słońca. Trawę na tej łące młodziutką, świeżozieloną, przetykały różnobarwne maleńkie
kwiatki. Odwróciła się powoli i zobaczyła niebotyczną górę, której szczyt ginął w wieńcu
wzdętych białych obłoków. Z drzew u podnóża góry nagle doleciał śpiew ptaków. Wszędzie
wokoło panował nastrój tak niewysłowionego spokoju i radości, że jej łomoczące serce
zupełnie się uspokoiło.
Rychłoż się zejdziem znów przy blasku
błyskawic i piorunów trzasku?1
zabrzmiał głos pani Kto. I już zaraz były wszystkie trzy: pani Cotojest w
przekrzywionej różowej etoli; pani Kto w połyskliwych okularach, i pani Która, nadal
widoczna jako coś odrobinkę wyraźniejszego niż migotanie. Zwiewne różnokolorowe motyle
latały nad nimi jak gdyby powitalnie.
Pani Cotojest i pani Kto się rozchichotały. Tak bardzo bawił je jakiś im tylko znany
żarcik, że w końcu wprost pokładały się ze śmiechu.
Zrobiło się nieco ciemniej czy też poważniej i na łące stanęła postać w długiej sukni i
w czarnym spiczastym kapeluszu. Oczy miała jak paciorki, nos haczykowaty i długie siwe
włosy, w kościstej ręce trzymała miotłę.
- No, miejjcie ucciechę dziewwczyny - zabrzmiał ten dziwny głos, na co pani Cotojest
i pani Kto padły sobie w objęcia, śmiejąc się do rozpuku.
- Jeżeli panie już się nacieszyły, chyba wypada powiedzieć Calvinowi i Meg trochę
więcej o tym wszystkim - zauważył chłodno Charles Wallace. - Meg omal nie straciła
zmysłów ze strachu, kiedy ją panie tak porwały w drogę bez żadnego uprzedzenia.
- Finxerunt animi, raro et perpauca loquentis - wyrecytowała pani Kto. - Horacy. W
małym działaniu słów nie trzeba wiele.
- Pani Kto, wolałbym, żeby pani już przestała cytować! - Charles Wallace był
wyraźnie zirytowany.
Pani Cotojest poprawiła na sobie etolę.
- Ale jej trudno jest się wysłowić, Charles, kochaneczku. Pomaga jej to. Nie musi
sama wyszukiwać słów, kiedy ma gotowy cytat.
- I nie możżemy traccić naszego poczczucia hummoru - powiedziała pani Która. -
Jeddyny spossób na sprawy śmierttelnie powważne, to trakktować je raczczej lekkko.
- Ale ciężko będzie Meg - westchnęła pani Cotojest - ciężko jej będzie pojąć, że my
jesteśmy poważne.
- A mnie? - zapytał Calvin.
- Nie twojego ojca życie jest w niebezpieczeństwie - odrzekła mu pani Cotojest.
- Więc Charlesowi?
Głos pani Cotojest, zgrzytliwy jak nie naoliwione zawiasy, wezbrał serdecznością i
dumą.
- Charles Wallace wie, Charles Wallace wie, że tu chodzi o wiele więcej niż życie jego
ojca. Charles Wallace wie, o co chodzi.
1
William Szekspir, Makbet, akt I, scena pierwsza, przekł. J. Paszkowski.
- Ale pamiętajcie - powiedziała pani Kto. - Nie ma beznadziejności, musimy mieć
nadzieję na wszystko. Eurypides.
- Gdzie teraz jesteśmy i jak się tutaj dostaliśmy? - zapytał Calvin.
- Jesteśmy na Urielu. To trzecia planeta gwiazdy Malak w spiralnej mgławicy Messier
sto jeden.
- I ja mam w to wierzyć? - Calvin się oburzył.
- Jak sobbie chceszsz - powiedziała pani Która ozięble.
Nie wiedząc dlaczego, Meg czuła, że pani Która, pomimo swego wyglądu i miotły,
jest kimś, komu można w pełni ufać. Ale to, pomyślała, nie wydaje się ani trochę dziwniejsze
niż wszystko inne, co się dzieje.
- Więc tylko niech mi ktoś powie, jak się tu dostaliśmy! - Calvin się gniewał i piegi
nieomal wyskakiwały mu z białej twarzy. - Nawet jazda z prędkością światła trwałaby długie
lata, żeby się tu dostać.
- Och, my nie jeździmy z prędkością czegokolwiek! - wyjaśniła pani Cotojest. - My
tesserujemy. Czy też można by powiedzieć, fałdkujemy.
- Jasne jak błoto - stwierdził Calvin.
Tesserujemy, pomyślała Meg. Czy to ma coś wspólnego z tym tesseres aktis naszej
mamy?
Już chciała o to zapytać, gdy odezwała się pani Która, a tego, co pani Która mówiła,
nikt nigdy nie przerywał.
- Pani Cotojest jest młodda i naiwwna.
- Wciąż myśli, że można wszystko wytłumaczyć słowami - dodała pani Kto. - Qui
plus sait, plus se tait. To po francusku. Im więcej człowiek wie, tym mniej mówi.
- Ale do Meg i Calvina należy mówić słowami - zwrócił jej uwagę Charles. - Skoro się
ich zabrało, oni mają prawo wiedzieć, co się dzieje.
Meg podeszła z pytaniem tak ważnym, że zapomniała zupełnie o tesseres aktis.
- Czy nasz ojciec jest tutaj?
Pani Która potrząsnęła głową.
- Nie tuttaj, Meg. Niech panni Cottojest ci wyjjaśni. Onna jest młodda i mowwa słów
jest dla niej łattwiejsza niż dla panni Kto i dla mnie.
- Zatrzymaliśmy się tutaj - powiedziała pani Cotojest - poniekąd, żeby odsapnąć. I dać
wam pojęcie o tym, przeciwko czemu wystąpicie.
- Ale co z ojcem? - zapytała Meg. - Czy nic mu się nie stało?
- Na razie nic, kochaneczko, nic. Myśmy między innymi z tego powodu się do tego
wzięły. Ale zobaczysz, tylko między innymi.
- Gdzie on jest? Proszę, zabierzcie mnie do niego!
- Nie możemy, jeszcze nie - powiedział Charles Wallace. - Musisz być cierpliwa,
Meg.
- Ale ja nie jestem cierpliwa! - wykrzyknęła Meg z pasją. - Nigdy nie byłam!
Okulary pani Kto błysnęły ku niej łagodnie.
- Jeżeli chcesz pomóc ojcu, naucz się cierpliwości. Vitam imperdere vero.
Zaryzykować życie dla prawdy. To właśnie mamy zrobić.
Pani Cotojest przytaknęła.
- To właśnie robi wasz ojciec - powiedziała tonem, tak jak ton pani Kto, poważnym i
wzniosłym. Potem uśmiechnęła się promiennie po swojemu. - No! Pospacerujcie sobie, dzieci
we troje. Charles może coś niecoś wytłumaczyć. Na Urielu jesteście bezpieczni. Dlatego
zatrzymaliśmy się tutaj, żeby odsapnąć.
- Panie nie pójdą z nami? - zapytała lękliwie Meg.
Przez chwilę panowała cisza. A potem pani Która uniosła władczo rękę.
- Pokkaż im - zwróciła się do pani Cotojest, i coś w jej głosie sprawiło, że Meg
przeszły ciarki po skórze.
- Teraz? - zapytała pani Cotojest nieomal skrzecząc. To, co miała im pokazać,
najwidoczniej zaniepokoiło ją także.
- Terraz - potwierdziła pani Która. - Równie dobbrze oni mogą już wiedzdzieć.
- Czy... czy mam się zmienić? - zapytała pani Cotojest.
- Leppiej.
- Oby to za bardzo nie zdenerwowało tych dzieci! - wykrzyknęła pani Cotojest, jak
gdyby do siebie.
- Czy ja też mam się zmienić? - zapytała pani Kto. - Och, ale mnie tak cieszy mój
strój. Chociaż muszę przyznać, że pani Cotojest jest w tym najlepsza. Das Werk lobt den
Meister. Po niemiecku. Dzieło świadczy o mistrzu. Więc mam też się przetransformować?
Pani Która potrząsnęła głową.
- Jeszszcze nie. Nie tuttaj. Ty możżesz zaczczekać.
- No, nie bójcie się, kochaneczki - powiedziała pani Cotojest.
Cała pulchna osoba zaczęła drgać, migotać, przeistaczać się szybko. Jaskrawe kolory
jej ciuchów stonowały się i zbielały. Jej gruszkowate kształty rozciągnęły się, wydłużyły i
uformowały. Nagle przed dziećmi stało stworzenie piękniejsze, niż Meg mogłaby sobie
wyobrazić, i to piękno nie ograniczało się do samego wyglądu. Pani Cotojest z pewnością już
nie była niejaką panią Cotojest. Przybrała postać marmurowobiałą o potężnych bokach, jakby
konia, ale zarazem wcale nie konia, bo ze wspaniale utoczonego grzbietu wznosił się
szlachetny męski tors, z rękami i głową mężczyzny. I oblicze owego mężczyzny miało w
sobie doskonałość godności i cnoty, promieniało wyrazem radosnego uniesienia, jakiego Meg
nigdy dotąd nie widziała. Jednak to nie jest, pomyślała, grecki centaur. Ani trochę.
U białych ramion powoli wyrosły skrzydła, skrzydła utkane z tęczy, ze światła na
wodzie, z poezji.
Calvin padł na kolana.
- Nie - powiedziała pani Cotojest, ale głosem wcale nie pani Cotojest. - Nie przede
mną, Calvin. Nigdy przede mną. Wstań!
- Ponnieś ich - rozkazała pani Która.
Zwinnie a krzepko pani Cotojest przyklękła przed dziećmi, rozłożyła szeroko skrzydła
i trzymała je nieruchome, ale drżące.
- Usiądźcie mi na grzbiecie - powiedziała swym nowym głosem.
Dzieci z wahaniem podeszły do tego pięknego stworzenia.
- Ale jak mamy panią teraz nazywać? - zapytał Calvin.
- Och, moi kochani - nowy głos pani Cotojest miał w sobie ciepło leśnego wiatru,
jasną dźwięczność trąbki, tajemniczość angielskiego rogu. - Nie możecie nazywać mnie coraz
to inaczej, ilekroć się zmienię. I być panią Cotojest jest bardzo przyjemnie. Więc niech tak
zostanie. - Ona? On? Ono? Uśmiechnęło się to stworzenie do nich i promienność tego
uśmiechu była odczuwalna jak lekki wietrzyk, jak ciepłe promienie słońca.
- Wsiadajcie. - Charles Wallace już się wgramolił.
Meg i Calvin poszli za jego przykładem. Meg usiadła pomiędzy chłopcami. Wspaniałe
skrzydła zadrżały, pani Cotojest zerwała się do lotu i już sunęli w przestworzach.
Meg wkrótce stwierdziła, że nie musi przyciskać się do Charlesa Wallace'a i do
Calvina. To cudowne stworzenie leciało bardzo spokojnie. Chłopcy z ciekawością rozglądali
się po okolicy.
- Patrzcie - wskazał Charles Wallace - te góry są takie wysokie, że nie widać, gdzie się
kończą.
Meg podniosła wzrok i rzeczywiście, wydawało się, że szczyty gór sięgają w
nieskończoność.
Nad bujnymi łąkami przelecieli ponad rozległy skalisty płaskowyż. Skały tam były
granitowymi, jak gdyby wielkimi monolitami. Miały określone, powtarzające się kształty, ale
nie wyglądały na pomniki, nie przypominały niczego, co Meg kiedykolwiek dotąd widziała.
Więc zastanowiła się, czy uformowały się stopniowo w jakichś warunkach atmosferycznych,
czy powstały od razu razem z tą planetą, czy też może są wytworem istot podobnych do tej,
która ją niesie w powietrzu.
Przelecieli nad granitową równiną i teraz unosili się nad ogrodem, jeszcze
piękniejszym niż wszelkie raje w snach. W ogrodzie było wiele takich stworzeń jak to,
którym stała się pani Cotojest. Niektóre leżały wśród kwiatów, niektóre pływały w
przecinającej ogród szerokiej kryształowej rzece, niektóre latały pląsając, raz po raz widoczne
nad drzewami. Rozbrzmiewała przy tym muzyka, nie tylko ich śpiew, ale melodia ruchu ich
skrzydeł.
- O czym one śpiewają? - zapytała Meg podniecona.
Pani Cotojest potrząsnęła swoją piękną głową.
- Nie sposób powiedzieć. Nie potrafię przełożyć na wasze słowa. Chwytasz coś z tego,
Charles?
Charles Wallace siedział na jej szerokim grzbiecie zasłuchany. Taki właśnie miał
wyraz twarzy, gdy wczuwał się w Meg lub w matkę.
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale myślę, że z czasem mógłbym uchwycić więcej.
- Tak, Charles. Ty byś się tego nauczył. Ale nie teraz. Jesteśmy tu tylko, żeby
wypocząć i trochę się przygotować.
Meg prawie nie słuchała tej rozmowy.
- Chcę wiedzieć, o czym śpiewają! Chcę to rozumieć.
- Postaraj się, Charles - zaczęła nalegać pani Cotojest - postaraj się przetłumaczyć.
Teraz możesz sobie pozwolić. Nie musisz taić swojej wiedzy.
- Ależ nie mogę! - wykrzyknął Charles Wallace. - Za mało wiem. Jeszcze za mało!
- Więc spróbuj mi pomóc. Zobaczymy, czy ja zdołam jako tako to wysłowić dla nich.
Charles Wallace znowu się wsłuchiwał.
Znam ten błysk na twarzy, pomyślała nagle Meg. Teraz wiem, co znaczy! Pewnie
sama taki miałam czasami, kiedy uczyłam się matmy z ojcem i jakieś rozwiązanie już było
blisko...
Pani Cotojest powiedziała tak, jakby czytała z myśli Charlesa:
- No właśnie, to jest pomysł. Mogę spróbować. Szkoda, Charles - dodała - że ty
rzeczywiście nie wiesz dość, żeby mi to wprost przekazać. Tylko większa dla mnie fatyga.
- Niech pani nie będzie leniem - powiedział Charles.
Pani Cotojest nie obraziła się.
- Och, Charles. Ja bardzo lubię tak się fatygować. Dlatego one mnie wybrały na tę
wyprawę, pomimo że jestem o tyle młodsza. Elokwencja, mój jedyny prawdziwy talent. Ale
wymaga nakładu energii, a nam każda uncja energii będzie potrzebna na to, co jest przed
nami. Ale postaram się, dla Calvina i Meg się postaram. - Umilkła. Wielkie skrzydła prawie
przestały trzepotać, tylko lekkim ruchem utrzymywały się w powietrzu. - Więc posłuchajcie -
powiedziała pani Cotojest. Podniosła swój dźwięczny głos, aż Meg się wydawało, że
wszędzie wokoło są słowa, że może prawie dotknąć tych słów. - Na chwałę Pana śpiewajcie
nową pieśń z końca tej ziemi, wy, którzy uchodzicie do morza i wszystko, co w morzu jest; i
wyspy, i mieszkańcy wysp. Niechaj głusze i miasta podniosą głos; niechaj mieszkańcy skał
śpiewają i wołają ze szczytów gór. Niechaj Panu oddają chwałę.
Meg czuła w sobie tętnienie radości, jakiej nigdy dotąd nie zaznała. Calvin, siedzący
za nią, wyciągnął rękę, nie ujął jej dłoni, tylko lekko palcami muskał jej palce, ale radość
przepływała tam i z powrotem pomiędzy nimi dwojgiem, tak jak wokoło i nad nimi, i w nich.
Gdy pani Cotojest westchnęła, wydawało się zgoła niepojęte, że w tę błogość mógł
wlecieć bodaj szmer wątpliwości.
- Musimy się pośpieszyć, dzieci. - Był w tym smutek, którego Meg nie rozumiała.
Podnosząc swą piękną głowę, pani Cotojest wydała okrzyk, chyba rozkaz. Jedno z
tych stworzeń, latających nad drzewami najbliżej, usłyszało i odleciało. Z drzewa nad rzeką
zerwało trzy duże kwiaty i przyniosło je.
- Weźcie po jednym - poleciła dzieciom pani Cotojest. - Później wam powiem, do
czego posłużą.
Biorąc kwiat, Meg zobaczyła, że właściwie to jest kiść niezliczonych drobnych
kwiatuszków w kształcie dość głębokiego dzwonu.
- Dokąd lecimy? - zapytał Calvin.
- W górę.
Skrzydła poruszały się miarowo, chyżo. Ogród został za nimi, tak jak przedtem obszar
wielkich granitów. Pani Cotojest wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Drzewa na górskim
zboczu, coraz mniejsze, rosły coraz rzadziej, potem były krzaki, potem krótka sucha trawa, a
potem już roślinności wcale nie było i tylko sterczały skały, ostre i niebezpieczne.
- Trzymajcie się mocno - powiedziała pani Cotojest - żebyście się nie zsunęli.
Meg poczuła się pewniej, gdy Calvin objął ją wpół.
Wciąż jeszcze lecieli w górę.
Teraz byli w obłokach. Widzieli wszędzie ruchomą biel i czuli na sobie wilgoć
zbierającą się w lodowate kropelki. Meg zadrżała z zimna, Calvin objął ją jeszcze mocniej.
Przed nią Charles Wallace siedział spokojnie. Raz się odwrócił i spojrzał na nią szybko, czule,
troskliwie. Ale ona czuła, że z każdą chwilą Charles coraz bardziej się oddala, że jest w coraz
mniejszym stopniu jej ukochanym młodszym braciszkiem, stając się kimś takim jak pani
Cotojest, pani Kto i pani Która.
Raptownie wylecieli z obłoków w smugę światła. Poniżej nadal sterczały skały,
powyżej nadal szczyty sięgały w niebo, ale teraz, chociaż wydawały się wznosić
nieskończenie, Meg widziała, gdzie ta góra wreszcie się kończy.
Pani Cotojest, trochę się wytężając, nie ustawała w podniebnym locie. Meg czuła
zimny pot na twarzy, serce jej ledwie nadążało, wargi zsiniały. Nie mogła złapać tchu.
- Dobrze, dzieci, teraz skorzystajcie z waszych kwiatów - powiedziała pani Cotojest. -
Powietrze się rozrzedza. Te kwiaty to będą wasze maski, oddychajcie przez nie, a dadzą wam
dosyć tlenu. Nie aż tyle, ile normalnie wdychacie, ale wystarczająco dużo.
Meg prawie już zapomniała o tych kwiatach, na szczęście jednak trzymała je tak, że
ich nie upuściła. Teraz z ulgą wtuliła twarz w kwietny dzwon i zaczęła oddychać głęboko.
Calvin jedną ręką nadal obejmował ją wpół, drugą też trzymał kwiatki przy twarzy.
Charles Wallace uniósł swoją maskę z kwiatków powoli, prawie sennie.
Skrzydła pani Cotojest napinały się w rozrzedzonym powietrzu. Wierzchołek góry
zamajaczył nad nimi i wkrótce tam dolecieli. Pani Cotojest zatrzymała się na niedużym
płaskowyżu - srebrzystej gładkiej skale. Przed nimi jaśniał wielki biały dysk.
- To jeden z księżyców Uriela - powiedziała im pani Cotojest swoim potężnym
głosem, nieco zasapanym.
- Och, piękny! - wykrzyknęła Meg - Piękny!
Poświata tego wielkiego księżyca lała się na dzieci, na panią Cotojest, na ten górski
szczyt, przedziwnie podsycona słonecznością dnia.
- Teraz się odwrócimy - powiedziała pani Cotojest i jej ton znów przeraził Meg.
Ale gdy się odwróciła z nimi na grzbiecie, Meg nie zobaczyła nic groźnego. Rozciągał
się rozrzedzony czysty błękit nieba; poniżej sterczały ze zmiennego morza białych obłoków
kontury skał.
- Poczekamy - powiedziała pani Cotojest - na zachód słońca i zachód księżyca.
Prawie zaraz zaczęło zmierzchać.
- Chcę patrzeć, jak księżyc zachodzi - powiedział Charles Wallace.
- Nie, dziecko, niech żadne z was niech się nie odwraca. Patrzcie w stronę mroku. To,
co wam pokażę, będzie wtedy lepiej widoczne. Patrzcie przed siebie, prosto przed siebie, w
dal, dokąd wzrok sięga.
Oczy rozbolały Meg z wysiłku, aż w końcu nad obłokami wokół góry dojrzała słabo
coś ciemnego, tak daleko, że nie miała pewności, czy naprawdę to widzi.
Charles Wallace zapytał:
- Co to?
- Ten jakiś cień tam. - Calvin wskazał. - Co to? Nie podoba mi się.
- Patrzcie - powiedziała pani Cotojest.
To był cień, nic, tylko cień. Nawet nie tak konkretny jak obłok. Czy coś ten cień
rzuca? Czy to cień sam w sobie?
Niebo ciemniało. Światło już wcale nie było złociste i otoczył ich błękit, błękit
ciemniejący. Wkrótce tam, gdzie widzieli samo wieczorne niebo, słabo tętniła gwiazda, potem
druga gwiazda, i jeszcze jedna, i jeszcze. Po prostu zaroiło się od gwiazd. Tylu Meg nigdy
dotąd nie widziała.
- Bo powietrze tutaj jest bardzo rozrzedzone - powiedziała pani Cotojest, jak gdyby w
odpowiedzi na nie zadane pytanie. Widoczność była o wiele lepsza niż na Ziemi. - Teraz
patrzcie. Patrzcie prosto przed siebie.
Meg patrzyła. Ciemny cień jeszcze był. Z nadejściem nocy nie zniknął, nie zmniejszył
się. I tam, gdzie był, nie mogła wypatrzyć ani jednej gwiazdy.
Co ten cień ma w sobie tak okropnie strasznego? Jakoś wiedziała, że nie tylko
dotychczas nie było, ale nigdy potem nie będzie w jej życiu aż takiej grozy, zbyt mrożącej,
żeby płakać, krzyczeć i móc znaleźć uspokojenie.
Bezwiednie odjęła od twarzy rękę z kwietnym dzwonem i natychmiast poczuła się tak,
jakby rozkrajano jej płuca. Nie mogła złapać tchu, brakowało jej powietrza do oddychania.
Zamroczona, już traciła przytomność, ale spuszczając głowę, trafiła nosem w kwiatki, które
nadal trzymała kurczowo. Ich czysty zapach sprawił, że odżyła, znów się wyprostowała.
Cień nadal tam był, czarny i straszny.
Calvin trzymał ją mocno za rękę, ale nie dodawało jej to siły, nie uspokajało. Charles
Wallace drżał obok niej, siedział jednak nieruchomo.
Charles nie powinien tego widzieć, pomyślała. To już nie do zniesienia dla takiego
malca, choćby najbardziej nadzwyczajnego.
Calvin odwrócił się od czerni, która zasłaniała gwiazdy.
- Pani Cotojest - szepnął - niech pani coś zrobi, żeby to odpędzić. Niech pani coś
zrobi.
Powoli skrzydlate stworzenie odwróciło się tak, że cień był teraz za nimi, i znowu
widzieli gwiazdy nie zasłonięte, łagodnie pulsującą poświatę gwiazd na tej górze. I zaraz
potem w milczeniu już lecieli w dół. Gdy przelatywali przez wieniec z obłoków, pani Cotojest
powiedziała:
- Możecie oddychać bez kwiatów, moje dzieci.
Znowu cisza. Ani słowa. Jak gdyby ten cień dosięgnął ich swoją ciemną mocą i
dotknął, żeby zaniemówili. Ale z powrotem w poświacie gwiazd i wschodzącego innego
księżyca, mniejszego, bardziej żółtego, nad kwiecistą łąką trochę się odprężyli i zdali sobie
sprawę, że piękne stworzenie, na którym lecą, też się odpręża, a więc zdenerwowało się nie
mniej niż oni. Wdzięcznym ruchem teraz to stworzenie zleciało na łąkę i złożyło swe
wspaniałe skrzydła. Charles Wallace zsiadł pierwszy.
- Pani Kto! Pani Która! - zawołał.
Natychmiast zobaczyli drganie w powietrzu i błysnęły dobrze znane okulary. Pani
Która ukazała się także, ale jak przedtem powiedziała dzieciom, trudno jej było
zmaterializować się całkowicie - przez jej suknię i spiczasty kapelusz prześwitywały gwiazdy.
Meg zsunęła się z grzbietu pani Cotojest i dosyć niepewnie po długiej jeździe podeszła
do niej.
- Ten czarny cień, który widzieliśmy - zapytała - czy to z tym nasz ojciec walczy?
5
Tesseres aktis
Znów wlepili wzrok w kryształową kulę. Ziemia pod straszną pokrywą Czarnego
Cienia zniknęła im sprzed oczu i szybko się przesunęła się Droga Mleczna. Tam znowu był
Cień.
- Patrzcie! - powtórzyła Szczęsna Wszechwizja.
Czarny Cień zdawał się skręcać i kipieć. Czy to miało ich uspokoić?
Nagle poprzez ciemność buchnęło światło. Rozszerzało się i gdziekolwiek padło,
ciemność uchodziła. Aż wszędzie była łagodna jasność, w której ukazały się gwiazdy ostro
świetliste. Potem powoli jasność się kurczyła i zostały tylko gwiazdy, i poświata gwiazd.
Żadnych cieni. Żadnego lęku. Same gwiazdy w czystym mroku przestrzeni, zupełnie innym
niż ta straszna ciemność Czarnego Cienia.
- Widzicie! - wykrzyknęła Szczęsna Wszechwizja, znów uśmiechnięta. - Można go
pokonać. Wciąż się go pokonuje!
Pani Cotojest westchnęła z takim smutkiem, że Meg chciała ją objąć i pocieszyć.
- Więc niech nam pani dokładnie powie, jak się to stało - poprosił Charles Wallace
cienkim głosikiem.
- To gwiazda - powiedziała smutno pani Cotojest. - Gwiazda oddała życie, żeby
pokonać Czarny Cień. Pokonała, och, tak, moi kochani. Ale pokonała za cenę życia.
Znów odezwała się pani Która. I znów miała głos zmęczony. Wiedzieli, że mówienie
jest dla niej ogromnym wysiłkiem.
- Z tobbą też tak byłło. Niedawwno, prawwda?
Pani Cotojest potrząsnęła głową. Charles Wallace podszedł do niej.
- Już zrozumiałem, pani była kiedyś gwiazdą.
Pani Cotojest ukryła twarz w dłoniach, chyba zakłopotana. Przytaknęła.
- I zrobiła pani... zrobiła pani to samo, co ta gwiazda przed chwilą.
Nie odsłaniając twarzy, znów przytaknęła. Charles Wallace patrzył na nią z wielką
powagą.
- Chciałbym pani dać całusa.
Teraz pani Cotojest odsłoniła twarz i przyciągnęła Charlesa Wallace'a do siebie. Objął
ją za szyję, przytulił policzek do jej policzka, pocałował ją.
Meg też chciałaby pocałować panią Cotojest, ale po takim hołdzie Charlesa Wallace'a
wszystko, co ona albo Calvin by powiedzieli czy zrobili, byłoby niewspółmierne, więc tylko
patrzyła na panią Cotojest. Chociaż przywykła do cudacznego stroju tej pani (i sama ta
cudaczność dziwnie ją uspokajała) doznała wstrząsu, zdając sobie sprawę, że wcale nie panią
Cotojest jako taką widzi. Bo pani Cotojest prawdziwa i kompletna jest poza ludzkim
zrozumieniem. My widzimy, pomyślała, tylko przebierankę, w którą pani Cotojest się bawi,
zabawne, urocze na niby, pełne śmiechu i uciechy, ale to zaledwie maleńka cząstka tego
wszystkiego, czym pani Cotojest może się stać.
- Nie zamierzałam wam powiedzieć... - pani Cotojest się zająknęła. - Nie zamierzałam
w żadnym razie... Och, moi drodzy, tak było cudownie być gwiazdą!
- Jestteś jeszszcze barrdzo młodda - powiedziała pani Która, raczej karcąco.
Szczęsna Wszechwizja patrzyła radośnie na gwiaździste niebo w kuli, uśmiechała się,
potakiwała i łagodnie chichotała. Jednak powieki jej, jak zauważyła Meg, opadały i nagle
głowa opadła. Dało się słyszeć ciche chrapanie.
- Biedactwo - powiedziała pani Cotojest. - Zmordowałyśmy ją. To dla niej ciężka
praca.
- Proszę, niech pani powie - poprosiła Meg. - Co się dzieje teraz? Gdzie jesteśmy? Co
mamy robić? Gdzie ojciec? Kiedy wyruszymy do niego? - Błagalnie złożyła ręce.
- Nie wszystko naraz, kochaneczko - zmitygowała pani Cotojest.
Pani Kto się wtrąciła:
- Asparedes tern ouvidos. To po portugalsku. Ściany mają uszy.
- Tak. Wyjdźmy stąd - powiedziała pani Cotojest. - Chodźcie, dajmy jej spać.
Ale gdy się odwrócili, żeby wyjść, Szczęsna Wszechwizja raptownie podniosła głowę.
Uśmiechnęła się do nich promiennie:
- Chyba nie wyjdziecie bez pożegnania ze mną?
- Nie chcieliśmy cię budzić, złotko. - Pani Cotojest pogłaskała ją po ramieniu. -
Wzięliśmy cię do takiego galopu, że na pewno jesteś bardzo zmęczona.
- Ale chciałam was poczęstować ambrozją i nektarem czy przynajmniej herbatą...
Słysząc to Meg uprzytomniła sobie, że jest głodna. Ile czasu minęło, odkąd zjedli
potrawkę? Ale pani Cotojest powiedziała:
- Och, dziękujemy, kochaneczko, myślę jednak, że musimy już iść.
Charles Wallace szepnął Meg do ucha:
- One nie potrzebują jedzenia. Przynajmniej nie tak jak my. Jedzenie to dla nich tylko
zabawa. Kiedy znów się zorganizujemy, przypomnę im, że wcześniej czy później należy nas
nakarmić.
Szczęsna Wszechwizja uśmiechnęła się i przytaknęła.
- Doprawdy, wydaje mi się, że powinnam zrobić tym biednym dzieciom jakąś
przyjemność, kiedy musiałam im pokazać takie okropne rzeczy. Czy chcecie zobaczyć swoją
matkę, zanim pójdziecie?
- Moglibyśmy zobaczyć ojca? - skwapliwie zapytała Meg.
- Nie - odezwała się pani Która. - Jesteśśmy w drodzdze do waszszego ojjca, Meggy.
Cierpliwwości.
- Ale mamusię ona chyba mogłaby zobaczyć - przymiliła się Szczęsna Wszechwizja.
- Och, czemu nie - powiedziała pani Cotojest. - Długo to nie potrwa, więc nie
zaszkodzi.
- I Calvin także? - zapytała Meg. - Mógłby zobaczyć swoją mamę?
Calvin dotknął jej ręki. Czy podziękował jej w ten sposób, nie wiedziała.
- Ja myśllę, że to błąd - wyraziła dezaprobatę pani Która. - Ale skorro już padła takka
propozzycja, niech zobaczą.
- Nie cierpię, jak ona na coś kręci nosem - powiedziała pani Cotojest, wskazując ognik
- i sęk w tym, że chyba zawsze ma rację. Ale rzeczywiście nie sądzę, żeby to zaszkodziło,
może poczujecie się nawet lepiej. Szczęsna, bardzo proszę, kochaneczko.
Szczęsna Wszechwizja, uśmiechając się i cicho nucąc, obróciła w rękach kryształową
kulę. Gwiazdy, komety, planety migały po niebie, aż znów nasunęła się zaciemniona Ziemia.
Coraz bliższa i bliższa, jakoś wyłuskana z ciemności, nagle wypełniła kulę i zobaczyli
wyraźnie miękkie białe obłoki, łagodne zarysy kontynentów.
- Najpierw mama Calvina - szepnęła Meg do Szczęsnej Wszechwizji.
Kula zamgliła się, zmętniała, po czym cienie zaczęły nabierać wyraźnych kształtów i
zaglądali teraz do nie sprzątniętej kuchni, gdzie w zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Przed
zlewem stała niechlujna kobieta o szarych włosach zwisających przy twarzy. Usta miała
otwarte. Meg zobaczyła jej bezzębne dziąsła i nieomal usłyszała, jak ona krzyczy na dwoje
małych dzieci, które stały obok. Potem matka Calvina chwyciła ze zlewu długą drewnianą
łyżkę i zaczęła okładać jedno z dzieci.
- Ojej - mruknęła Szczęsna Wszechwizja. Obraz już się zacierał. - Ja naprawdę nie...
- W porządku - powiedział Calvin cicho - Meg, chyba wolę, żebyś wiedziała.
Tym razem nie dla swego uspokojenia Meg ujęła go za rękę, nic nie mówiąc, tylko
uściskiem palców starając się mu przekazać, co czuje. Jeszcze poprzedniego dnia, gdyby ktoś
jej powiedział, że ona, Meg, ta krzywozębna, ta krótkowzroczna niezdara weźmie chłopca za
rękę, żeby go pocieszyć, pokrzepić, i to chłopca takiego ważnego w szkole i lubianego jak
Calvin, byłoby to dla niej nie do pojęcia. Ale teraz najnaturalniej w świecie troszczyła się o
Calvina, nie inaczej niż o Charlesa Wallace'a.
Cienie znów kłębiły się w kryształowej kuli. Gdy się przeczyściło, Meg rozpoznała
laboratorium swojej mamy w domu. Pani Murry siedziała na wysokim stołku i coś pisała na
kartce z bloku, który trzymała na kolanach. Pisze do ojca, pomyślała Meg. Tak jak zawsze.
Co wieczór.
Łzy, bo nigdy nie potrafiła ich powstrzymać, napełniły jej oczy. Pani Murry podniosła
wzrok znad listu prawie tak, jakby patrzyła tutaj na nich, a potem spuściła głowę nad listem i
siedziała skulona, pozwalając sobie w samotności nie ukrywać smutku, którego swoim
dzieciom starała się nie okazywać.
Już nie zbierało się Meg na płacz. Znów jak przed chwilą, gdy zaglądała do domu
Calvina, zapałała pełnym współczucia gniewem.
- Ruszajmy! - wykrzyknęła ochryple. - Róbmy coś!
- Ona zawsze ma świętą rację - wyszeptała pani Cotojest, patrząc w stronę ognika. -
Czasami wolałabym, żeby powiedziała „a nie mówiłam" i żeby prędko z tym skończyć.
- Chciałam tylko pomóc... - lamentowała Szczęsna Wszechwizja.
- Och, Szczęsna, kochaneczko, niech ci nie będzie przykro - pośpieszyła z pociechą
pani Cotojest. - Popatrz na coś wesołego, no. Nie przygnębiaj mnie swoim przygnębieniem.
- Wszystko w porządku - zapewniła Meg żarliwie. - Naprawdę, pani Szczęsna, i
bardzo pani dziękujemy.
- Czy na pewno? - zapytała Szczęsna Wszechwizja, już się rozjaśniając.
- Oczywiście! To naprawdę ogromnie pomogło, bo mnie rozwścieczyło, a kiedy
jestem wściekła, nie mam głowy, żeby się bać.
- No, więc pocałuj mnie na pożegnanie i na szczęście - powiedziała Szczęsna
Wszechwizja.
Meg podeszła i szybko ją cmoknęła. To samo zrobił Charles Wallace. Szczęsna
Wszechwizja z uśmiechem spojrzała na Calvina i mrugnęła.
- Chcę, żeby ten młodzieniec też mnie pocałował. Zawsze przepadałam za
rudzielcami. I to ci przyniesie szczęście, chłopaczku mój miły.
Calvin pochylił się zarumieniony, niezdarnie pocałował ją w policzek.
Szczęsna Wszechwizja zmarszczyła nos.
- Wiele musisz się nauczyć, mój chłopcze - powiedziała.
- No, Szczęsna, do widzenia, kochaneczko, i stokrotne dzięki - powiedziała pani
Cotojest. - Pewnie zobaczymy się za parę eonów.
- Dokąd teraz podążacie? - zapytała Szczęsna Wszechwizja. - Bo może zechcę się
wstroić.
- Na Kamazołzję - rzekła pani Cotojest. (Cóż to znowu za Kamazołzja? Meg nie
podobała się ta nazwa ani sposób, w jaki pani Cotojest ją wypowiedziała). - Ale proszę, nie
narażaj się na przygnębienie z naszego powodu. Wiem, że nie lubisz widoku tych ciemnych
planet, a my się denerwujemy, kiedy nie jesteś radosna.
- Powinnam jednak wiedzieć, co będzie z tymi dziećmi. - Szczęsna Wszechwizja
westchnęła. - To mój najgorszy kłopot, to, że się przywiązuję. Gdybym się nie
przywiązywała, mogłabym być radosna nieprzerwanie. - Och - ziewnęła szeroko - ale jakoś
nieźle się trzymam, i mała drzemka cudownie mi zrobi właśnie teraz. Żegnajcie wszyscy... -
te słowa przebrzmiały w chrr-chrr chrapaniu.
- Chodźdźcie! - rozkazała pani Która i wyszli za ognikiem z ciemnej jaskini w nijaką
szarość planety Szczęsnej Wszechwizji. - Terraz dziecci, możże was przerrazi to, co się stanie
- ostrzegła pani Która.
- Nie przestawaj się gniewać, Megusiu - szepnęła pani Cotojest. - Będzie ci potrzebny
cały twój gniew.
Bez uprzedzenia Meg znów została porwana w nicość. Tym razem dołączyło się
nieznane dotąd uczucie lepkiego zimna. To zimno się potęgowało i wirowało wokół niej, i
ona sama była tym zimnem w ciemności jakiejś nowej i dziwnie namacalnej, będącej czymś
takim, jak ogromne drapieżne zwierzę, gotowe pożreć ją i strawić.
Potem ciemność zniknęła. Czy to był ten Czarny Cień? Czy oni muszą lecieć przez
Czarny Cień, żeby się dostać do ojca?
Powróciło znane mrowienie w rękach i nogach. Przepchnięta przez twardą zaporę,
Meg bez tchu, ale i bez szwanku nagle stanęła obok Calvina i Charlesa Wallace'a.
- Czy to Kamazołzja? - zapytał Charles Wallace, gdy przed nimi zmaterializowała się
pani Cotojest.
- Tak - odpowiedziała. - Teraz postójmy, żeby odsapnąć, i rozejrzyjmy się.
Stali na jakimś wzgórzu. Rozglądając się, Meg uznała, że równie dobrze mogłoby to
być wzgórze na Ziemi. Rosły drzewa jak te wokół domu: brzozy, sosny, klony. I chociaż było
cieplej niż wtedy, gdy w tak zawrotną podróż wyruszyli z sadu jabłoni, w powietrzu lekko
pachniało jesienią. Kilka drzewek nieopodal swymi poczerniałymi liśćmi przypominało
sumak, a żółte kwiaty na dużej połaci zbocza wyglądały jak złote rózgi. Gdy spojrzała w dół,
zobaczyła kominy jakiegoś miasta i mogłoby to być któreś z niezliczonych, dobrze znanych
miast amerykańskich. Wydawało się, że nie ma nic dziwnego ani przerażającego w tym
krajobrazie.
Ale pani Cotojest podeszła do niej i objęła ją uspokajająco.
- Nie mogę tu z wami zostać, wiesz, kochanie - powiedziała. - Będziecie we troje
zdani na siebie. My będziemy was obserwować. Ale nie będziecie mogli nas widzieć ani
zwracać się do nas o pomoc, a my nie będziemy mogły przyjść do was.
- Ale czy ojciec jest tutaj? - zapytała Meg drżącym głosem.
- Tak.
- Ale gdzie? Kiedy go zobaczymy? - Już sprężyła się, jak gdyby miała pobiec
natychmiast tam, gdziekolwiek jest ojciec.
- Nie mogę wam powiedzieć. Dowiecie się w odpowiedniej chwili.
Charles Wallace patrzył uważnie na panią Cotojest.
- Boi się pani o nas?
- Trochę...
- Jeżeli pani się nie bała zrobić tego, co pani zrobiła, kiedy była pani gwiazdą,
dlaczego teraz pani o nas się boi?
- Ależ ja się bałam - przyznała pani Cotojest spokojnie. Popatrzyła w oczy każdemu z
trojga dzieci. - Będziecie potrzebowali pomocy, ale wolno mi tylko trochę was wyposażyć.
Calvin, masz wielki dar: komunikatywność, potrafisz porozumiewać się z ludźmi wszelkiego
rodzaju. Więc rozbudzam w tobie tę komunikatywność. Meg, w tobie rozbudzam twoje wady.
- Moje wady!? - wykrzyknęła Meg.
- Twoje wady.
- Ale ja wciąż się staram ich pozbyć.
- Słusznie - powiedziała pani Cotojest. - Jednak myślę, że na Kamazołzji one bardzo ci
się przydadzą. Charles Wallace, w tobie mogę rozbudzić tylko twoją dziecięcą elastyczność.
Skądś błysnęły okulary pani Kto i usłyszeli jej głos.
- Calvin - powiedziała. - Wskazówka dla ciebie. Dobrze słuchaj.
...Lecz jak duch wyższych szlachetniejszych uczuć,
Nie chciał on pełnić obrzydłych rozkazów,
Za co w wściekłości nie znającej granic,
z pomocą innych sług swoich silniejszych
wszczepiono jego w rozłupaną sosnę,
gdzie uwięziony żyje śród boleści...3
- Pani Kto, gdzie pani jest? - zapytał Charles Wallace. - I gdzie jest pani Która?
- Nie możemy być z wami. - Głos pani Kto przywiewał jak wiatr. - Allwissend bin ich
nicht, doch viel ist mir bewisst. Goethe. Choć wiem nie wszystko, wiele spraw rozumiem.
Tobie to mówię, Charles. Pamiętaj, że nie wszystko wiesz. - Potem ten głos wionął do Meg. -
A tobie, ślepaczku, zostawiam moje okulary. Ale użyj ich tylko w ostateczności. Zachowaj je
na ostateczną, krytyczną chwilę.
Okulary błysnęły jeszcze raz, po czym zniknęły i głos pani Kto ucichł. Okulary
znalazły się w ręce Meg. Pieczołowicie włożyła je do górnej kieszeni swego blezerka, i
świadomość, że je ma, jakoś sprawiła, że już mniej się bała.
- Wam wszysttkim trojjgu wyddaję rozzkaz - powiedziała pani Która - Zejjdźcie do
miastta. Zejjdźcie razzem. Nie dawwajcie się rozzdzielić. Bądźcie sillni.
Ognik ukazał się i zniknął. Meg drżała. Pani Cotojest zapewne zobaczyła to drżenie,
bo poklepała Meg po ramieniu. Potem odwróciła się do Calvina.
- Opiekuj się Meg.
- Ja mogę opiekować się Meg - powiedział Charles Wallace dość ostro. - Zawsze się
nią opiekuję.
Pani Cotojest spojrzała na chłopczyka i jej skrzypliwy głos zmiękł.
- Charles Wallace. Największe niebezpieczeństwo tutaj grozi tobie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jesteś tym, kim jesteś. Właśnie dlatego będziesz najbardziej podatny.
Musisz trzymać się Meg i Calvina. Nie odchodź od nich. Strzeż się dumy i arogancji, Charles,
bo duma i arogancja mogą cię wpędzić w nieszczęście!
Słysząc tę przerażającą przestrogę, Meg znowu zadrżała. Charles Wallace przypadł do
pani Cotojest, tak jak często przypadał do matki, i szepnął:
- Myślę, że rozumiem to, co pani mówiła o baniu się.
- Nie boją się tylko głupcy - powiedziała mu pani Cotojest. - Idźcie już. - I tam, gdzie
stała, zobaczyli tylko trawę i niedużą skałę na tle nieba.
- Chodźmy - zniecierpliwiła się Meg. - No, prędzej.
Nie wiedziała, że głos jej się trzęsie jak liść osiki. Wzięła Charlesa Wallace'a i Calvina
za ręce i ruszyli w drogę w dół ze wzgórza.
3
William Szekspir, Burza - przekł. L. Urlicha.
***
4
William Szekspir, Burza, przekł. L. Ulricha.
Przez chwilę wydawało się, że Charles Wallace słucha. Potem wzruszył ramionami i
odwrócił wzrok. Calvin się przesunął tak, żeby dalej patrzeć mu w oczy.
- Skoro była mowa o wiedźmach, Charles - powiedział - zrozum: to jest wiedźma, a
nie żadna z naszych pań. Dobrze, że w tym roku w szkole przerabiałem Burzę, prawda,
Charles? Wiedźma, czarownica wpakowała Ariela w rozłupaną sosnę, no nie?
Głos Charlesa Wallace'a zabrzmiał jakby z bardzo daleka.
- Przestań wpatrywać się we mnie.
Oddychając szybko, Calvin, podniecony, nadal przytrzymywał Charlesa wzrokiem.
- Charles, jesteś jak Ariel w tej rozłupanej sośnie. A ja mogę cię wypuścić. Patrz na
mnie, Charles. Wróć do nas.
Znowu Charles Wallace się wzdrygnął. Calvin nie ustawał.
- Wróć, Charles. Wróć do nas.
Charles drżał. I nagle jakaś niewidzialna ręka uderzeniem w pierś wypchnęła go spod
wzroku Calvina, aż klapnął na podłogę. Siedział na podłodze i kwilił, ale nie jak mały
chłopiec, tylko jakoś strasznie, jak zwierzę.
- Calvin - Meg błagalnie złożyła ręce. - Postaraj się dotrzeć do ojca.
Calvin potrząsnął głową.
- Charles prawie wrócił. Prawie mi się udało. Prawie wrócił do nas.
- Spróbuj dostać się do ojca.
- Jak?
- Tym Szekspirem. Czy ojciec nie jest uwięziony w rozłupanej sośnie jeszcze bardziej
niż Charles? Popatrz na niego w tej kolumnie tam. Uwolnij go, Calvin.
Calvin odpowiedział wyczerpany:
- Meg. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak się tam dostać. Meg, one wymagają od nas
za dużo.
- Okulary pani Kto! - wykrzyknęła Meg gwałtownie. - Pani Kto poleciła użyć tych
okularów tylko w ostateczności, a teraz chyba jest ostateczność. - Sięgnęła do kieszeni
blezerka, okulary tam były, chłodne, lekkie, pocieszające. Rozdygotanymi palcami
wyciągnęła je z kieszeni.
- Daj mi te okulary! - rozkazał Charles Wallace szorstko. - Pogramolił się z podłogi i
podbiegł do niej.
Ledwie zdążyła zdjąć swoje okulary i włożyć te pani Kto - chociaż tylko tak, że jeden
drut opadł jej na policzek i prawie się nie trzymały na nosie - gdy Charles Wallace doskoczył
do niej. Robiąc unik, rzuciła się na przezroczystą ścianę. I oto znalazła się w celi z kolumną,
w której był uwięziony jej ojciec. Drżącą ręką podsunęła na nosie okulary pani Kto, swoje
włożyła do kieszeni.
- Daj mi je - powiedział groźnie Charles Wallace.
Już stał obok w celi, a Calvin na zewnątrz gorączkowo na próżno walił pięściami w
ścianę.
Kopnęła Charlesa Wallace'a i podbiegła do kolumny. Poczuła, że się przedziera przez
coś ciemnego, zimnego, nieustępliwego, ale się przedarła.
- Tatusiu! - wykrzyknęła, zarzuciła ojcu ręce na szyję.
To była ta chwila, na którą Meg czekała nie od czasu, gdy pani Która porwała ich w
kosmiczną podróż, ale od długich miesięcy, od roku, gdy listy przestały przychodzić, gdy
ludzie szeptali, jaki dziwny jest Charles Wallace, i gdy pani Murry starała się nie okazywać
smutku swego osamotnienia.
To była ta chwila, która oznaczała, że odtąd już zawsze będzie dobrze.
Przytulając się do ojca, Meg zapomniała o wszystkim, co było. Wiedziała tylko, że
bardzo, bardzo się cieszy. Wreszcie spokój i ukojenie w opiekuńczych ojcowskich objęciach,
pewność bezpieczeństwa, jaką zawsze czuła w obecności ojca. Aż szlochała z tego szczęścia.
- Och, tato! Och, tato!
- Meg! - wykrzyknął ojciec, radośnie zaskoczony - Meg, skąd się tu wzięłaś? Gdzie
mama? Gdzie są chłopcy?
Spojrzała z wnętrza kolumny. Charles Wallace stał w celi z twarzą wykrzywioną,
obcą. Odwróciła się znów do ojca. Już nie miała czasu na powitanie, na radość, na
wyjaśnienie.
- Muszę pójść do Charlesa Wallace'a - powiedziała w napięciu. - Szybko.
Ręce ojca po omacku głaskały jej twarz. Czując delikatne dotknięcie jego silnych
palców, ze zgrozą zdała sobie sprawę, że ona go widzi, widzi Charlesa w celi i Calvina na
korytarzu, ale on nie widzi ani jej, ani ich. Spojrzała na niego: oczy miał tak samo niebieskie,
jak pamiętała. Machnęła mu ręką przed oczami. Nie widział.
- Ojcze! - wykrzyknęła. - Ojcze! Nie możesz mnie zobaczyć?
Znów ją objął uspokajająco.
- Nie mogę, Meg.
- Ale, ojcze, ja widzę ciebie i... - Nie dopowiedziała. Zsunęła okulary pani Kto niżej
na nos i spojrzała sponad nich. Nic tylko czarna ciemność. Zdjęła okulary i wetknęła je ojcu
w dłoń.
- Włóż, tato.
- Kochanie - powiedział - niestety, twoje okulary nie pomogą.
- Nie są moje, są pani Kto - wyjaśniła i na myśl jej nie przyszło, że to wyjaśnienie jest
chyba dla niego bełkotem. - Proszę, włóż je, ojcze. Proszę cię! - Czekała, aż poczuła, jak on
po omacku wkłada okulary. - Już widzisz? - zapytała. - Już możesz widzieć, tatusiu?
- Tak - odpowiedział - tak. Ta ściana teraz jest przezroczysta. Nadzwyczajne. Nieomal
widzę zmianę układu atomów. - Jego głos brzmiał jak dawniej, dobrze znany, ożywiony
wobec odkrycia. Takim właśnie tonem pan Murry zaczynał opowiadać żonie o swojej pracy,
gdy wracał do domu z laboratorium po owocnym, udanym dniu.
Teraz nagle wykrzyknął:
- Charles! Charles Wallace! - I zapytał: - Meg, co z nim jest? Co mu się stało? Charles
Wallace, on czy nie on?
- TO go wciągnęło, ojcze - odpowiedziała Meg z wysiłkiem. - On wszedł w TO.
Ojcze, musisz go ratować.
Przez długą chwilę pan Murry milczał. Jego milczenie było pełne myśli, którymi nie
podzieliłby się ze swoją córeczką. Potem powiedział:
- Meg, jestem tu uwięziony. Odkąd...
- Tatusiu - przerwała - możesz przejść przez te ściany. Ja weszłam w kolumnę, żeby
się do ciebie dostać. Dzięki okularom pani Kto.
Pan Murry nie tracił czasu na pytanie, kim jest pani Kto. Klepnął przezroczystą
kolumnę.
- Wydaje się dosyć masywna.
- Ale ja tu weszłam - powtórzyła Meg. - Jestem tutaj. Może te okulary pomagają
rozsuwać atomy. Spróbuj, ojcze!
Czekała z zapartym tchem i po chwili poczuła, że jest w kolumnie sama. Mogła
wodzić ręką po krągłej gładkiej ścianie wszędzie wokół siebie. Nieprzenikniona ciemność i
cisza wydawały się wieczyste. Usiłowała wmawiać sobie, że się nie boi, aż wreszcie usłyszała
głos ojca, dolatujący bardzo słabo.
- Wracam po ciebie, Meg.
Prawie namacalnie atomy tej dziwnej kolumny rozsunęły się, żeby ojciec wszedł. Meg
sobie przypomniała, że w domu przy plaży na przylądku Canaveral mieli zasłonę pomiędzy
jadalnią i salonikiem, zrobioną z długich włókien ryżowych, na pozór jednolitą. Z początku
wahała się, ilekroć podchodziła do tej zasłony, ale stopniowo przywykła i przebiegała przez te
długie pasma, pozostawiając je ze sobą rozkołysane. Może z atomami kolumny jest tak samo?
- Weź mnie za szyję, Meg - powiedział pan Murry. - I trzymaj się mocno, zamknij
oczy i nie bój się.
Podniósł Meg. Uczepiona jego szyi, objęła go długimi nogami wpół. Przedtem w
okularach pani Kto, wchodząc w kolumnę, nie odczuwała prawie ciemności i zimna. Teraz,
bez tych okularów, czuła taką straszną lepkość, jak wtedy, gdy tesserowali przez ciemność
nad Kamazołzją, przez ów Czarny Cień, który tą planetą zawładnął. Już, już się wydawało, że
coś wydrze ją z objęć ojca. Usiłowała krzyknąć, ale w lodowatej okropności to nie było
możliwe. Ojciec zacieśnił objęcia, trzymała go za szyję, nieomal dusząc, ale teraz się nie bała.
Wiedziała, że gdyby ojciec nie mógł jej przenieść, raczej zostałby z nią, niż ją zostawił.
Wiedziała, że w jego objęciach jest bezpieczna.
A potem byli już na zewnątrz. Kolumna wznosiła się pośrodku celi, kryształowa,
czysta i pusta.
Meg zamrugała, widząc zamazane postacie Charlesa i ojca, i zastanowiła się, dlaczego
nie są wyraźne. Wyjęła z kieszeni swoje okulary, włożyła je i znów swymi krótkowzrocznymi
oczami wszystko widziała.
Charles Wallace tupał niecierpliwie nogą.
- TO jest bardzo niezadowolone - powtarzał. - TO jest bardzo niezadowolone.
Pan Murry postawił Meg na podłodze i ukląkł przed chłopczykiem.
- Charles - powiedział tkliwie. - Charles Wallace.
- Czego chcesz?
- Jestem twoim ojcem, Charles. Popatrz na mnie. Bladoniebieskie oczy skierowały się
na twarz pana Murry'ego.
- Hej, papciu! - zabrzmiał bezczelny głos.
- Ojcze! - wykrzyknęła Meg. - Och, ojcze, Charles nie jest taki. TO go opętało.
- Tak - westchnął pan Murry, zmęczony. - Widzę. - Wyciągnął ręce - Charles, chodź
tutaj.
Ojciec zrobi porządek, pomyślała Meg. Teraz wszystko będzie dobrze.
Charles nie ruszył ku ojcowskim wyciągniętym rękom. Stał i patrzył gdzie indziej.
- Spójrz na mnie - powiedział pan Murry.
- Nie.
- Masz odpowiedzieć „nie, tato" - skarcił surowo pan Murry - albo: „nie, proszę ojca".
- Sfolguj, papciu - dobył się ten zimny głos z ust Charlesa Wallace'a, Charlesa
Wallace'a, który przedtem był dziwny, był inny, ale nigdy nie był bezczelny. - Nie ty tu
rządzisz.
Meg zobaczyła Calvina na korytarzu, walącego znów w szklaną ścianę celi.
- Calvin! - zawołała.
- On ciebie nie słyszy - powiedział Charles Wallace. Zrobił okropną minę do Calvina,
a potem zagrał mu na nosie.
- Kto to jest Calvin? - zapytał pan Murry.
- On... - zaczęła Meg, ale Charles Wallace jej przerwał.
- Odłóż wyjaśnienia na później. Idziemy!
- Dokąd?
- TO czeka.
- Nie - powiedział pan Murry - Nie możesz tam zabrać Meg.
- Ejże, nie mogę?
- Nie możesz. Jesteś moim synem, Charles, więc musisz robić to, co ja ci każę.
- Ale on nie jest Charlesem! - z rozpaczą wykrzyknęła Meg. Dlaczego ojciec nie
rozumie? - Charles wcale nie jest taki! Naprawdę nie jest taki!
- Był małym brzdącem, kiedy wyjechałem - powiedział pan Murry ponuro.
- Tatusiu, TO mówi przez Charlesa. TO nie jest Charlesem. Charles jest... jest zaklęty.
- Znowu bajki - powiedział Charles.
- Czy znasz TO, ojcze? - zapytała Meg.
- Tak.
- Widziałeś TO?
- Tak, Meg - odpowiedział pan Murry wyczerpany. - Tak, widziałem - zwrócił się do
Charlesa: - Wiesz, że ona by nie mogła wytrzymać.
- Właśnie - przytaknął Charles.
- Ojcze, z nim się nie da rozmawiać jak z Charlesem! Zapytaj Calvina! Calvin ci
powie.
- Chodźcie - rozkazał Charles Wallace. - Musimy iść. Niedbale uniósł rękę i
pozostawało tylko wyjść za nim. Gdy wyszli na korytarz, Meg chwyciła ojca za rękaw.
Calvin odwrócił się niespokojnie w ich stronę. Twarz miał kredowobiałą, piegi i włosy
się jaskrawiły.
- Prezentacji dokonacie później - powiedział Charles Wallace. - TO nie lubi czekać. -
Poszedł korytarzem, coraz bardziej podrygując. Szli za nim szybko, żeby mu dotrzymać
kroku.
- Meg, czy twój ojciec wie o tych paniach? - zapytał Calvin.
- Na nic nie było czasu. Wszystko jest straszne - odpowiedziała Meg z rozpaczą,
ciążącą jak kamień w żołądku. Odnajdując ojca, nabrała pewności, że wszystko będzie
dobrze, że już nie musi martwić się i zastanawiać, już nie musi być odpowiedzialna. A
tymczasem zamiast szczęśliwego zakończenia wciąż są przerażające komplikacje.
- On nie rozumie tej sprawy z Charlesem - szepnęła do Calvina, patrząc żałośnie na
plecy ojca, który szedł obok Charlesa Wallace'a.
- Dokąd idziemy? - zapytał Calvin.
- Tam, gdzie jest TO. Calvin, ja nie chcę tam iść. Nie mogę! - Zatrzymała się, ale
Charles w podrygach szedł dalej.
- Nie możemy opuścić Charlesa - powiedział Calvin. - Trzeba ich słuchać.
- Kogo?
- Pani Cotojest i spółki.
- Ale one nas zdradziły! Sprowadziły nas tutaj na tę straszną planetę i porzuciły nas!
Calvin spojrzał jej w oczy zdumiony.
- Więc usiądź i zrezygnuj, jeżeli chcesz - powiedział. - Ja trzymam się Charlesa. -
Pobiegł i zrównał krok z Charlesem Wallace'em i panem Murry.
- Nie myślałam, że... - zaczęła i pobiegła za nimi.
Akurat w chwili, gdy Meg ich dogoniła, Charles Wallace zatrzymał się i uniósł rękę.
Znów była winda ze złowieszczym żółtym światłem.
Ledwie ruszyli w dół, żołądek Meg podjechał jej do gardła. Na dole w milczeniu
wyszli z windy za Charlesem Wallace'em i długimi korytarzami na ulicę, aż zostawili
Centralę Centralnej Inteligencji, ogromną, surową, kanciastą, za sobą.
Zrób coś - myślą błagała Meg ojca. - Zrób coś! Pomóż! Ocal nas.
Skręcili w boczną ulicę, na której końcu stała dziwna kopuła.
Boki tej budowli jarzyły się fioletowo. Srebrzysty szczyt tętnił niesamowitym
światłem ani ciepłym, ani zimnym, zdającym się rozciągać i dotykać ich. Na pewno tam,
pomyślała Meg, TO czeka na nas.
Szli tą ulicą już wolniej, gdy dochodzili do kopuły, wydawało się, że fioletowa łuna jej
boków sięga po nich, spowija ich i wsysa. Tak znaleźli się wewnątrz.
Meg czuła jakieś miarowe tętnienie wokół siebie, a także w sobie, jak gdyby serce jej
biło i płuca pracowały w rytmie już nie swoim własnym, tylko napędzane zewnętrzną siłą.
Podobnego wrażenia doznawała kiedyś, gdy w harcerstwie ćwiczono sztuczne oddychanie i
drużynowa, silna, duża kobieta, właśnie na niej demonstrowała tę metodę, skandowała
„Wychodzi złe powietrze, wchodzi dobre" i ciężkimi rękami naciskała ją, puszczała,
naciskała, puszczała.
Jak tu oddychać normalnie? Meg usiłowała, ale ten nieznośny rytm wokół niej i w niej
nie ustawał. Na chwilę ją obezwładnił, nie mogła nawet rozejrzeć się, żeby zobaczyć, gdzie
ojciec, gdzie chłopcy. Stała bez ruchu i daremnie próbowała pogodzić się ze sztucznym
rytmem serca i płuc. Przed oczami jej falowało morze czerwieni.
Po chwili się przejaśniło i już mogła oddychać, nie łapiąc powietrza jak ryba na
piasku. Już mogła się rozejrzeć po tej wielkiej, okrągłej, kopulastej sali. W roztętnionej pustce
pośrodku wznosiło się podium. A na podium leżało... Co? Wiedziała tylko tyle, że właśnie z
tego czegoś rozchodzi się tętnienie. Ruszyła w tamtym kierunku. Po prostu przestała się bać,
tak jakby przeszła poza granicę strachu. Charles Wallace nie jest Charlesem Wallace'em,
ojciec się znalazł, ale nie sprawił, żeby wszystko było dobrze - przeciwnie zrobiło się gorzej i
ten uwielbiany ojciec, brodaty, chudy i blady, ostatecznie nie okazał się wszechmocny.
Cokolwiek teraz się stanie, przecież jeszcze gorzej i straszniej być już nie może. Och, nie
może?
Powoli zbliżając się do podium w końcu pojęła, czym jest owo coś.
TO jest mózgiem.
TO - odcieleśniony mózg. Mózg w powiększeniu akurat takim, że swym okropnym
widokiem budzi zgrozę i wstręt. Żywy mózg. Mózg, który tętni i drga, który zagarnia i
rozkazuje. Nic dziwnego, że nazywa się TO. TO jest najkoszmarniejszą ohydą, jaką ona
kiedykolwiek widziała we śnie czy potrafiłaby sobie wyobrazić na jawie.
Ale tak jak przed chwilą była niezdolna nawet do strachu, teraz była niezdolna do
krzyku.
Spojrzała na Charlesa Wallace'a, który stał zwrócony w stronę podium, usta miał
trochę rozdziawione, puste niebieskie oczy mu latały.
Och, zawsze może być jeszcze gorzej. Te latające oczy w dziecięcej okrągłej
twarzyczce... Meg zrobiło się zimno.
Z Charlesa Wallace'a przeniosła wzrok na ojca. Ojciec w okularach pani Kto - czy
pamięta, że je ma? - właśnie wołał do Calvina:
- Nie poddawaj się!
- Ja się nie poddam! Niech pan pomoże Meg! - zawołał Calvin.
W sali panowała zupełna cisza, a jednak, żeby dać się słyszeć, trzeba było wołać
wniebogłosy. Meg zdała sobie z tego sprawę. Wszędzie wokoło tętnił ten rytm i w tym rytmie
biło jej serce, w tym rytmie oddychała. Czerwone wyziewy znów rozpełzły się przed jej
oczami, aż się zlękła, że straci przytomność, a jeśli tak, natychmiast TO ją dosięgnie.
Pani Cotojest powiedziała: „Meg w tobie rozbudzam twoje wady".
Jakie są moje największe wady? Porywczość, niecierpliwość, upór. Tak, i właśnie w
tych wadach może jest dla mnie ratunek.
Z ogromnym wysiłkiem spróbowała oddychać nie w takt. Ale TO miało zbyt wielką
moc. Ilekroć zdołała odetchnąć po swojemu, wydawało się, że jej serce i płuca uciska jakaś
żelazna ręka.
Potem sobie przypomniała, że gdy człowiek o czerwonych oczach mówił tabliczkę
mnożenia, Charles Wallace walczył z jego mocą, wrzeszcząc dziecięce rymowanki, a Calvin
recytując przemówienie Lincolna w Gettysburgu.
- Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! - wrzasnęła. - Dziewczynki cmoka, każda go
kocha!
Nic z tego. Zbyt łatwo z takimi rymami wpaść znowu w ten straszny rytm.
Przemówienia w Gettysburgu nie znam na pamięć. Jak się zaczyna Deklaracja
Niepodległości? Uczyła się Deklaracji poprzedniej zimy - nie dlatego, że musiała w szkole,
ale dlatego, że słowa jej się podobały.
- Prawdy te uważamy za oczywiste! - krzyknęła. - Wszyscy ludzie są stworzeni
równymi sobie i z nadania Stwórcy mają pewne niezbywalne prawa, między którymi są:
prawo do życia, prawo do wolności i prawo do szukania szczęścia.
Gdy wykrzykiwała, niekoniecznie dosłownie, to zdanie, poczuła cudzą myśl wbijającą
się w jej umysł, poczuła, że TO ściska jej mózg. Charles Wallace mówił czy też przez niego
mówiło TO:
- Ależ właśnie tak jest u nas na Kamazołzji. Całkowita równość. Wszyscy są
jednakowi.
W głowie jej się zakręciło. I nagle doznała olśnienia.
- Nie! - wykrzyknęła triumfalnie. - Równi wcale nie znaczy, że jednakowi!
- Brawo, Meg! - zawołał ojciec.
Ale Charles Wallace ciągnął, jak gdyby mu nie przerwała.
- Na Kamazołzji wszyscy są równi. Na Kamazołzji wszyscy są jednakowi. Każdy taki
sam jak wszyscy.
Ale nie zaprzeczył, nie zbił jej argumentu, więc powtórzyła dobitnie:
- Równi wcale nie znaczy jednakowi! Przez chwilę TO nie miało nad nią mocy. Ale
dzięki czemu?
Wiedziała, że jej wątły, mały mózg nie może się zmierzyć z tą wielką, bezcielesną
masą, tętniącą i wijącą się na okrągłym podium. Drżała, gdy tam patrzyła. W laboratorium
szkolnym był ludzki mózg zakonserwowany w formalinie i najstarsi uczniowie,
przygotowując się do college'u, musieli go oglądać i studiować. Ona zawsze myślała, że gdy
przyjdzie czas i też będzie tak musiała, na pewno tego nie zniesie. Ale teraz poczuła pewność,
że gdyby tylko miała jakiś skalpel, wbiłaby w TO, cięłaby bezlitośnie mózg właściwy i
móżdżek.
Usłyszała w myśli przestrogę, udzieloną jej bezpośrednio, nie za pośrednictwem
Charlesa.
- Nie zdajesz sobie sprawy, że jeżeli zniszczy się mnie, zniszczy się również twojego
małego brata?
Gdyby ten wielki mózg pocięto, zmiażdżono, czy tym samym uległyby zagładzie
wszystkie umysły, którymi TO włada na Kamazołzji? Charles Wallace i człowiek o
czerwonych oczach, i tamten zawiadujący maszynami do sylabizowania na poziomie drugiej
klasy i te wszystkie dzieci bawiące się piłką, i skaczące przez skakankę, i wszystkie ich matki,
i wszyscy ludzie wchodzący i wychodzący z tych budynków? Czy aż tak ich uzależniło TO?
Czy nie sposób ich ocalić?
Poczuła znów wiercenie w myślach i już traciła nad nimi swoją upartą kontrolę. Oczy
zaszkliły jej się czerwienią.
Słabo usłyszała ojca, chociaż wiedziała, że on woła całą siłą głosu.
- Meg, okresowy układ pierwiastków! Mów!
Mignęło jej wspomnienie zimowych wieczorów, gdy uczyła się z ojcem przed ogniem
w kominku.
- Wodór, hel - zaczęła posłusznie. Trzeba w kolejności, pomyślała. Co dalej? Już
wiem. Tak. - Lit, Beryl. Bor. Węgiel. Azot. Tlen. Fluor - wrzeszczała do ojca, nie patrząc na
TO, bo stała odwrócona tyłem. - Neon. Sód. Magnez. Glin. Krzem. Fosfor.
- Nie tak rytmicznie! - zawołał ojciec. - Ile wynosi pierwiastek kwadratowy z pięciu?
Przez chwilę nie mogła się skupić. Zbieraj myśli, Meg. Nie dopuść, żeby TO je
zbierało.
- Dwa i dwieście trzydzieści sześć tysięcznych - wykrzyknęła z triumfem. - Dwa i
dwieście trzydzieści sześć tysięcznych razy dwa i dwieście trzydzieści sześć tysięcznych
równa się pięć.
- Ile wynosi pierwiastek kwadratowy z siedmiu?
- Ile wynosi... - urwała. Nie wytrzymywała. TO mnie wciągnie, pomyślała, nie mogę
się skupić nawet na matmie i wkrótce mnie też TO pochłonie i ja będę TO.
- Tesserujmy, proszę pana! - usłyszała głos Calvina w czerwonej ciemności. -
Tesserujmy!
Ojciec chwycił ją za rękę, a potem poczuła jakieś straszliwe szarpnięcie łamiące jej,
zdawałoby się, wszystkie kości. Zapada się w ciemną nicość tesserowania.
Tesserowanie z panią Cotojest, panią Kto i panią Którą, chociaż dziwne i straszne
przeżycie, jeszcze było niczym wobec tesserowania z ojcem. Ostatecznie, pani Która miała
odpowiednie doświadczenie, a pan Murry... skąd w ogóle cokolwiek o tym wiedział?
Wirując z jakąś trąbą powietrzną, rozdzierana bólem, Meg straciła przytomność.
10
Absolutne zero
Meg w pierwszej chwili nic nie zobaczyła, ale serce jej załomotało nadzieją.
Wszystkie naraz małpolbrzymy wstały, odwracając się w stronę jednego z łukowatych wejść,
skłoniły głowy i czułki powitalnie. Pomiędzy dwiema kolumnami stała pani Cotojest, obok
niej stanęła pani Kto i za nimi ukazał się ognik. Wyglądały jakoś niezupełnie tak samo jak
wtedy, gdy Meg każdą z nich widziała po raz pierwszy. Przysnuwała je mgła, kolory się
zlewały jak na mokrej akwareli. Ale to były one, bezsprzecznie: każda z nich była sobą.
Meg odsunęła się od cioci Małpolbrzymki, zeskoczyła z wysokiej ławki na podłogę i
ruszyła do pani Cotojest. Ale pani Cotojest podniosła ostrzegawczo dłoń. Niedostatecznie się
zmaterializowała. Meg pojęła, że zarzucenie jej rąk na szyję teraz byłoby tak daremnym
wysiłkiem, jak uściskanie promienia słońca.
- W tym pośpiechu niezupełnie zdążyłyśmy się... Wzywaliście nas? - zapytała pani
Cotojest.
Najwyższy z małpolbrzymów odszedł o krok od stołu w jej stronę i znów się ukłonił.
- W sprawie tego chłopczyka - powiedział czułkami.
- Ojciec go zostawił! - wykrzyknęła Meg - Zostawił go na Kamazołzji!
Pani Cotojest zapytała przerażająco chłodno.
- Spodziewasz się, że co my zrobimy?
Meg tak przycisnęła pięść do zębów, że szyny korekcyjne wpiły jej się w dziąsła.
Potem błagalnie wyciągnęła ręce.
- Ale chodzi o Charlesa Wallace'a! TO go złapało! Pani Cotojest! Niech go pani ratuje,
proszę!
- Przecież wiesz, że na Kamazołzji nic nie możemy zrobić - powiedziała pani Cotojest
nadal chłodno.
- Więc paniom wszystko jedno, że TO zatrzyma Charlesa na zawsze?! - Głos Meg
podniósł się do pisku.
- Czy tak powiedziałam?
- My nie mamy możliwości. Pani wie, że nie mamy. Próbowaliśmy! Pani Cotojest!
Panie muszą go uratować!
- Meg, z nami nie można w ten sposób - upomniała pani Cotojest ze smutkiem. -
Myślałam, że już wiesz o tym.
Pan Murry wystąpił i ukłonił się. Ku zdumieniu Meg, trzy panie mu się odkłoniły.
- Chyba my się jeszcze nie znamy - powiedziała pani Cotojest.
- Ojej - Meg zniecierpliwiła się i rozgniewała. - Więc przedstawię go, chociaż panie
wiedzą. Mój ojciec. Ojcze... pani Cotojest, pani Kto i pani Która.
- Bardzo mi miło... - wymamrotał pan Murry, po czym powiedział: - Przepraszam,
okulary mi się stłukły, nie widzę pań dobrze.
- Niekoniecznie trzeba nas widzieć - powiedziała pani Cotojest.
- Czy byłyby panie łaskawe poszerzyć moje wiadomości o tesserowaniu, żebym mógł
wrócić na Kamazołzję?...
- I co wtedy? - zaskakująco odezwała się pani Która.
- Postaram się wydostać moje dziecko, którym zawładnęło TO.
- Pan wie, że pan temmu nie poddoła?
- Spróbuję. Nie pozostaje mi nic innego.
Pani Cotojest oświadczyła stanowczo, chociaż łagodnie:
- Przykro nam. Panu nie możemy pozwolić.
- Więc, może mi panie pozwolą? - zaproponował Calvin. - Ja już raz prawie
wyzwałem TO.
Pani Cotojest potrząsnęła głową.
- Nie, Calvin, Teraz Charles wszedł w TO jeszcze głębiej. Tylko byś rzucił się w TO
za Charlesem.
Długo panowała cisza. Wydawało się, że blade smugi światła przenikające do tej
wielkiej komnaty łączą się tam, gdzie stoją pani Cotojest, pani Kto i pani Która. Nikt nawet
nie chrząknął. Jeden z małpolbrzymów przesuwał czułkiem po kamiennym stole tam i z
powrotem. W końcu Meg nie mogła już znieść ciszy.
- Więc, co zrobimy? - wykrzyknęła z rozpaczą. - Po prostu postawiliście na Charlesie
krzyżyk?
Pani Która powiedziała tak, że aż zadudniło:
- Milcz, dzieccko!
Ale Meg nie usłuchała.
- Ja nie mogę tam polecieć! - krzyknęła. Przycisnęła się do cioci Małpolbrzymki, która
jednak nie objęła jej opiekuńczo czułkami. - Nie mogę, wiecie, że nie mogę!
- Czy ktoś żądda teggo od ciebbie? - padło ponure pytanie.
Meg już miała gęsią skórkę. Wybuchnęła płaczem. Zaczęła tłuc rękami, jak mały
brzdąc w napadzie złości. Jej łzy kapały na futro cioci Małpolbrzymki, spokojnie
wytrzymującej ten atak.
- Dobrze, polecę - szlochała. - Wiem, że tego chcecie ode mnie.
- Nie chcemy od ciebie niczego, co byś zrobiła z ciężkim sercem - powiedziała pani
Cotojest - albo bez zrozumienia.
Łzy przestały płynąć tak raptownie, jak zaczęły.
- Ale ja rozumiem - wyszeptała Meg zmęczona, i o dziwo, spokojna. Resztki
zlodowacenia, które odtajało w jej ciele wskutek zabiegów cioci Małpolbrzymki, teraz
odtajały w głowie. Spojrzała na ojca i ten nieprzytomny gniew minął, czuła tylko miłość i
dumę. Uśmiechem poprosiła o przebaczenie i przytuliła się do cioci Małpolbrzymki. Tym
razem opiekuńcza ręka ją objęła.
Pani Która zapytała z powagą:
- Co rozzumiesz?
- Rozumiem, że ja muszę. Nie może być nikt inny. Ja nie wczuwam się w Charlesa,
ale on wczuwa się we mnie. Ojciec wyjechał dawno temu, kiedy Charles był jeszcze
bobaskiem, więc się nie znają. A Calvin zna Charlesa tak krótko. Gdyby znal go dłużej,
mógłby polecieć, ale... och rozumiem, rozumiem, muszę polecieć ja. Nie ma nikogo innego.
Pan Murry, który siedział opierając łokcie na kolanach i podpierając podbródek
pięściami, wstał.
- Nie pozwolę ci!
- Dlaczczego? - zapytała pani Która.
- No, przecież nie wiem, kim czy też czym panie są... zresztą w tej chwili nawet nie
chcę wiedzieć. Nie puszczę mojej córki, nie narażę na takie niebezpieczeństwo.
- Dlaczczego?
- Łatwo przewidzieć wynik. I ona jest słaba teraz, słabsza niż była. Czarny Cień omal
jej nie zabił. Nie pojmuję, jak można coś takiego w ogóle brać pod uwagę.
Calvin aż podskoczył.
- Może TO ma rację co do pana. Albo pana przekabaciło. Ja z nią polecę, skoro nikt
się nie pisze. Bo w ogóle, po co mnie panie zabrały? Żebym opiekował się Meg. Sama pani
tak powiedziała!
- Opiekujesz się nią - zapewniła go pani Cotojest.
- Nic nie robię! - wrzasnął Calvin. - Nie możecie wysłać Meg! Ja do tego nie
dopuszczę! Wykluczone! Nie pozwolę!
- Nie rozumiesz, że tylko utrudniasz Meg sytuację? - zapytała pani Cotojest.
Ciocia Małpolbrzymka skierowała czułki w jej stronę.
- Czy ta malutka ma dosyć siły, żeby znów tesserować? Wiadomo, co przeszła.
- Pani Która ją przeniesie, więc nie będzie tak źle.
- Może ja też bym mogła polecieć i trzymać ją? - Ciocia Małpolbrzymka objęła Meg
jeszcze mocniej.
- Och, ciociu Małpolbrzymko... - zaczęła Meg.
Ale pani Cotojest ucięła:
- Nie.
- Obawiałam się, że nie - powiedziała ciocia Małpolbrzymka potulnie. - Tylko
chciałam, abyście wiedziały, że ja bym poleciała.
- Proszę pani... hm... Cotojest. - Pan Murry zmarszczył brwi i zgarnął włosy z twarzy,
po czym szturchnął się środkowym palcem w nos tak, jakby poprawiał okulary. - Czy pani nie
zapomina, że Meg jest dzieckiem?
- I jest zapóźniona! - ryknął Calvin.
- Wypchajcie się - powiedziała Meg krewko, mając nadzieję, że jest dostatecznie
oburzona, by już nie drżeć. - W matmie ja cię przegoniłam i dobrze o tym wiesz.
- Czy masz dość odwagi, żeby tam być sama? - zapytała pani Cotojest.
Meg odpowiedziała.
- Nie mam. Ale nieważne - zwróciła się do ojca i do Calvina. - Wiecie, że one by mnie
nie wysłały samej, gdyby...
- Skąd możemy wiedzieć, czy TO nie jest z nimi w zmowie? - zapytał pan Murry.
- Ojcze!
- Nie, Meg - powiedziała pani Cotojest. - Nie mogę mieć za złe twojemu ojcu, że się
gniewa, podejrzewa i boi się. I nie mogę udawać, że nie narażamy cię na bardzo poważne
niebezpieczeństwo. Muszę stwierdzić zupełnie otwarcie, że na niebezpieczeństwo, nawet
śmiertelne. Wiem. Ale jestem dobrej myśli. Szczęsna Wszechwizja też.
- Czy ta pani Szczęsna nie może zobaczyć, co się stanie? - zapytał Calvin.
- Och, nie w takich sprawach - pani Cotojest wydawała się zdumiona tym pytaniem. -
Gdybyśmy wiedzieli z góry, co się stanie, bylibyśmy... bylibyśmy, jak ci ludzie na
Kamazołzji bez własnego życia, z wszystkim zaplanowanym i załatwionym za nich. Jakby ci
wytłumaczyć? Och, już wiem, w waszym języku znacie formę wiersza zwaną sonet.
- Tak, tak - niecierpliwił się Calvin - co sonet ma wspólnego z panią Szczęsną
Wszechwizją?
- Bądź tak grzeczny i słuchaj - powiedziała pani Cotojest surowo i na chwilę Calvin
przestał przebierać nogami jak narowisty źrebak.
- Czy sonet jest bardzo ściśle określoną formą poezji, czy nie jest?
- Jest.
- Dwie zwrotki po cztery linijki, dwie zwrotki po trzy, o ile wiesz wszystkie w
jambicznym pentametrze. Określony rytm, czyli metrum, tak?
- Zgadza się - przytaknął Calvin.
- I określony układ rymów. Czy wiersz napisany niezupełnie w taki sposób będzie
sonetem?
- Nie będzie.
- Ale ściśle się trzymając formy sonetu, poeta ma pełną swobodę wypowiedzenia się
po swojemu, prawda?
- Tak. - Calvin znów przytaknął.
- Więc? - zapytała pani Cotojest.
- Więc co? - zapytał Calvin.
- Och, nie udawaj, że jesteś tępy, chłopcze - skarciła go pani Cotojest.
- Pani porównuje nasze życie do sonetu? Ściśle określona forma, ale w tych ramach
dowolność?
- Właśnie - powiedziała pani Cotojest. - Życie jest jak sonet, który musicie pisać sami.
Co napiszecie w formie sonetu, zależy wyłącznie od was.
- Proszę - powiedziała Meg. - Proszę. Jeżeli mam lecieć, chcę zaraz, żeby już z tym
skończyć. Przez zwlekanie coraz bardziej się denerwuję.
- Onna ma raccję - zadudniła pani Która. - Już porra.
- Możesz powiedzieć do widzenia - nie tyle pozwoliła, ile rozkazała pani Cotojest.
Meg niezgrabnie ukłoniła się małpolbrzymom.
- Dziękuję państwu wszystkim. Serdecznie dziękuję, wiem, że państwo uratowali mi
życie. - Ale nie mogła przy tym nie pomyśleć: Tylko po co? Żeby TO mogło mnie złapać?
Uściskała ciocię Małpolbrzymkę, przytuliła się do jej wonnego, miękkiego futra.
- Dziękuję - szepnęła. - Kocham cię, ciociu.
- I ja ciebie kocham, malutka. - Ciocia Małpolbrzymka pogłaskała ją po twarzy
czułkami.
- Cal... - powiedziała Meg, wyciągając rękę.
Calvin podszedł, przyciągnął ją za tę rękę do siebie i pocałował. Nic nie powiedział.
Odwrócił się tak szybko, że nie zobaczył zdumienia i radości w jej oczach.
Teraz Meg zwróciła się do ojca.
- Ja... Przepraszam, tatusiu.
Ojciec ujął jej obie dłonie i krótkowzroczny, pochylił się nad nią.
- Za co przepraszasz, Megatonko?
Omal się nie rozpłakała ze wzruszenia, słysząc swoje dawne przezwisko.
- Chciałam wszystko zrzucić na ciebie. Chciałam, żeby było prosto i łatwo... Więc
sobie wmawiałam, że ty, tatusiu, jesteś wszystkiemu winny... bo bałam się i nie chciałam
sama nic zrobić...
- Ależ ja chciałem ciebie uchronić - powiedział pan Murry. - Każdy ojciec chce
chronić swoje dziecko. - Spojrzał w jej przerażone ciemne oczy. - Nie puszczę cię, Meg. Ja
polecę.
- Nie. - Głos pani Cotojest był surowy jak nigdy dotąd. - Pan nie odbierze Meg
przywileju zgody na niebezpieczeństwo. Jest pan mądrym człowiekiem, panie Murry. Pan
pozwoli jej polecieć.
Pan Murry westchnął. Przytulił Meg.
- Mały Megaparseczku. Nie bój się. Będziemy się starali nie bać o ciebie. Tylko tyle
możemy zrobić. Twoja mama...
- Mama zawsze wypychała mnie w świat - powiedziała Meg. - Chciałaby, żebym to
zrobiła. Wiem, że tak. Powiedz jej... - zaczęła zduszonym głosem i zaraz podniosła głowę. -
Nie. Nieważne. Sama jej powiem.
- Brawo. Oczywiście, że sama jej powiesz.
Powoli Meg przeszła za stół, tam, gdzie pani Cotojest nadal stała pomiędzy
kolumnami.
- Pani poleci ze mną?
- Nie. Tylko pani Która.
- Czarny Cień... - Głos Meg zadrżał lękiem - ...mało mnie nie złapał, kiedy ojciec
tesserował ze mną tamtędy.
- Twój ojciec jest bardzo niedoświadczony - powiedziała pani Cotojest - chociaż poza
tym świetny i warto go nauczyć. Na razie on jeszcze traktuje tesserowanie tak, jakby
posługiwał się jakąś maszyną. Czarny Cień nie weźmie ciebie, my do tego nie dopuścimy.
Chyba że... - urwała niezbyt pocieszająco.
Chwilowa ufność Meg zmalała.
- A jeżeli TO będzie tak trzymać Charlesa Wallace'a, że nie zdołam go wyrwać?
- Stop! - Pani Cotojest uniosła rękę. - Mówiłam o wyposażeniu, kiedy zabrałyśmy was
na Kamazołzję. Teraz też nie puszczamy tam ciebie z gołymi rękami. Ale nie w rękach
będziesz ten dar miała. Ja daję ci moją miłość, Meg. Ani na chwilę o tym nie zapominaj.
Z kolei Meg podeszła do pani Kto, której oczy błyszczały promiennie za okularami.
Sięgnęła do kieszeni blezerka i zwróciła jej tamte pożyczone okulary.
- Twój ojciec ma rację - powiedziała pani Kto, chowając je gdzieś w fałdach sukni. -
Już straciły swoją moc. Tym razem dam ci coś innego, coś, co postaraj się zrozumieć... nie
słowo w słowo, tylko w nagłym olśnieniu, tak jak rozumiesz tesseres aktis. Słuchaj, Meg.
Słuchaj uważnie: Bo to, co jest głupstwem Boga, jest mędrsze nad ludzi, a słabość Boża jest
mocniejsza nad ludzi. Przypatrzcie się bowiem, bracia, powołaniu waszemu, że niewielu
mądrych wedle ciała, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych jest powołanych,
ale wybrał Bóg głupstwa świata, aby zawstydzić mądrych. I słabych świata Bóg wybrał, aby
zawstydzić mocnych. I podłych świata, i wzgardzonych wybrał Bóg i tych, których nie ma, aby
zniweczyć tych, którzy są5.
Umilkła i po chwili powiedziała:
- Słuszność niechaj zwycięży. - Okulary jej migotały. Kolumna za nią stawała się
coraz bardziej poprzez nią widoczna. Jeszcze raz okulary błysnęły i już jej nie było.
Meg popatrzyła lękliwie tam, gdzie stała pani Cotojest, zanim przemówiła pani Kto.
Ale pani Cotojest także już nie było.
- Nie! - wykrzyknął pan Murry i podszedł do Meg.
Pani Która, wciąż jeszcze ognik, powiedziała:
- Dzieccko, nie moggę trzymmać ciebbie za rękkę.
I w tej samej chwili Meg została porwana w ciemność, w nicość, a potem w
przerażające lodowate zimno Czarnego Cienia. Pani Która mnie obroni, powtarzała sobie, gdy
w tym zimnie omal nie potrzaskały jej kości.
Udręka jednak się skończyła i nagle Meg stała bez tchu na tym samym wzgórzu, co
poprzednio po wylądowaniu na Kamazołzji. Była trochę odrętwiała i zziębnięta, ale nie
bardziej niż nieraz w zimowe popołudnie na wsi, gdy wracała ze ślizgawki. Rozejrzała się.
Nigdzie nikogo. Serce zaczęło jej łomotać.
5
Św. Paweł, List pierwszy do Koryntian, przekł. W.O.J. Wujka T.J.
Jak gdyby echo rozlegało się wokół niej, pani Która przemówiła znikąd swoim
niezwykłym głosem.
- Nie dałłam ci nic od siebbie. Alle masz coś, czeggo TO nie ma. Cośś, co jest twojją
jedynną bronnią. Ale mussisz ten swój dar znalleźć samma.
Głos ucichł, zostawił Meg samotną, zdaną na własne siły.
Usiłowała być odważna, chociaż serce tłukło się jej o żebra, gdy powoli zeszła ze
wzgórza między rzędy identycznych domów, które widziała przedtem. Pomaszerowała cichą
ulicą. Żadne dzieci nie bawiły się piłkami, nie skakały przez skakanki. Żadne matki nie
stanęły w drzwiach. Żadni ojcowie nie wracali z pracy. W każdym domu jedno okno na
pięterku było jasne, ale nagle we wszystkich światła równocześnie zgasły. Czy dlatego, że ją
zobaczono, czy po prostu jest pora gaszenia?
Jak gdyby zmartwiała, niezdolna teraz do wściekłości czy rozczarowania, a nawet
lęku. Stawiała jedną nogę przed drugą miarowo, nie pozwalając sobie zwolnić tempa. W
ogóle nie myślała, nie planowała, tylko szła zdecydowanie do śródmieścia, do budowli z
kopułą, gdzie leżało TO.
Wkrótce doszła do bloków mieszkalnych. W każdym widziała pionową krechę
światła, ale mglistego, niesamowitego, a nie tego ciepłego światła klatek schodowych w
miastach na Ziemi. I nie było żadnych jasno oświetlonych okien pokoi, w których ktoś
pracuje do późnej nocy, okien biur, w których po godzinach pracy się sprząta. Z każdego
domu wyszedł jeden człowiek, zaczynając chodzić tam i z powrotem wzdłuż budynku.
Wydawało się, że żaden z nich jej nie widzi. Wcale nie zwracali na nią uwagi, gdy ich mijała.
Co ja mam takiego, czego TO nie ma? - pomyślała nagle. Co ja mogę mieć?
Już szła obok najwyższego biurowca. Tu było więcej mglistych, pionowych krech
światła. Jarzące się ściany słabo oświetlały ulicę. Przed sobą widziała Centralę Centralnej
Inteligencji. Czy ten człowiek o czerwonych oczach jeszcze tam siedzi? Czy TO pozwoliło
mu pójść spać? Ale nie tam ona zmierzała, chociaż człowiek o czerwonych oczach
wydawałby się dobrotliwym, jak siebie określił, starym dżentelmenem, gdyby z nim
porównać TO. Tak czy owak, nie miał znaczenia przy poszukiwaniu Charlesa Wallace'a.
Wiedziała, że musi pójść od razu tam, gdzie jest TO.
TO nie przywykło do sprzeciwu. Dlatego ojciec sobie radził, i Calvin, i ja też radziłam
sobie dość długo, zanim ojciec nas uratował. Teraz nikt mnie nie uratuje. Muszę wytrzymać.
Muszę pokonać TO sama. Co ja mam, czego TO nie ma? Oporność? Nie, z pewnością TO
może stawiać opór. Tylko nie przywykło do oporu swoich ofiar.
Centrala Centralnej Inteligencji zasłaniała ogromnym prostokątem cały koniec placu.
Meg skręciła, żeby przejść na tyły Centrali. Prawie niedostrzegalnie zwolniła kroku.
Do wielkiej kopuły, gdzie jest TO, już niedaleko.
Idę po Charlesa Wallace'a, myślała usilnie. O tym muszę myśleć. Chciałabym znowu
czuć się tak drętwo. A jeżeli TO trzyma Charlesa gdzieś indziej? Jeśli Charlesa tam nie
znajdę?
Najpierw muszę tam pójść, w każdym razie. Jedyna droga, żeby go znaleźć.
Coraz bardziej zwalniała krok, mijając wielkie brązowe drzwi, ogromne płyty Centrali
Centralnej Inteligencji, aż w końcu zobaczyła przed sobą dziwną jasną, tętniącą kopułę, gdzie
było TO.
Ojciec powiedział, że lepiej dla mnie, żebym się bała. Powiedział: idź naprzód i bój
się. I pani Kto powiedziała... nie rozumiem tego, co powiedziała, ale chyba wiem, o co
chodziło: mam nie mieć sobie za złe, że jestem tylko sobą, taką właśnie, jak jestem. O tym
muszę myśleć. Nie o tym, żeby się nie bać albo żeby być mądra jak TO. Pani Cotojest mnie
kocha. To bardzo ważne być kochaną przez kogoś takiego jak pani Cotojest.
Już doszła.
Nogi pod koniec bardzo wolno ją niosły, a przecież musiały ją tu przynieść.
Na wprost jaśniał ten okrągły budynek. Ściany płonęły fioletowo, srebrzysty dach
tętnił światłem, które wydawało się jej obłędne. Znów dziwnie odczuwała owo światło ani
ciepłe, ani zimne, sięgające po nią, ciągnące ją tam, gdzie było TO.
Raptownie została wessana do wnętrza.
Zupełnie tak, jakby wiatr ją znokautował. Usiłowała złapać dech, oddychać po
swojemu, a nie w takt przenikającego tętnienia narzucony przez TO. Nieubłaganie ten rytm
zawładnął jej sercem, jej płucami.
Ale nie nią. Nie samą Meg. To jeszcze jej nie zagarnęło.
Zaczęła mrugać gwałtownie, nie w takt, i mrugała, dopóki czerwone mgły przed jej
oczami się nie rozwiały tak, że już mogła widzieć. Na okrągłym podium leżało TO, mózg
odsłonięty rozedrgany, miękki, obrzydliwy. Charles Wallace siedział w kucki obok, oczy mu
latały, rozdziawiał usta, a czoło mu drgało w takt tej ohydy.
Widok takiego Charlesa był dla niej jak uderzenie w żołądek. Gdzie jest Charles
Wallace, jej ukochany braciszek?
Co ja mam takiego, czego TO nie ma? - pomyślała z rozpaczą.
- Nie masz nic takiego - powiedział Charles Wallace zimno. - Miło, że wróciłaś, droga
siostro. Czekaliśmy na ciebie. Wiedzieliśmy, że pani Cotojest cię przyśle. Ona jest naszą
przyjaciółką.
Na jedną straszną chwilę Meg uwierzyła. Ale baczność! Już jej myśli zagarnia TO.
- Nie! - wrzasnęła z wysiłkiem. - Nie! Kłamiesz! TO jak gdyby ustąpiło.
Dopóki we mnie dość gniewu, TO nie może mnie dostać, pomyślała.
Czy właśnie gniewu TO nie ma?
- Bzdura - powiedział Charles Wallace - nie masz nic, czego TO nie ma.
- Kłamiesz - powtórzyła. Czuła tylko gniew na tego chłopca, który nie jest Charlesem
Wallace'em. Nie, nie gniew, czuła wstręt, nienawiść, pełną, absolutną. I gdy zatraciła się w
nienawiści, znów dosięgło ją TO. Czerwone miazmaty falowały jej przed oczami, żołądek się
przewalał, rytm narzucało TO.
Resztką świadomości wyrwała się. Nienawiść nie jest tym, czego TO nie ma. TO zna
nienawiść jak nikt.
- Kłamiesz, że ma wszystko, i kłamiesz o pani Cotojest! - krzyknęła.
- Pani Cotojest nienawidzi ciebie - powiedział Charles Wallace.
I właśnie wtedy TO popełniło swój fatalny błąd, bo Meg odruchowo powiedziała:
- Pani Cotojest mnie kocha. - I nagle doznała olśnienia. - Już wiem. TO nie zna
miłości!
Ona ma miłość pani Cotojest i ojca, i mamy, i prawdziwego Charlesa Wallace'a, i
bliźniaków, i cioci Małpolbrzymki. Ma ich miłość, ma swoją miłość dla nich.
Więc mam broń, uprzytomniła sobie. Ale jak tej broni użyć?
TO, gdyby dostało od niej miłość, uschłoby i umarło. Była pewna, że miłości TO by
nie wytrzymało. Ale czy ona, słaba i głupia, marna i nijaka, zdoła pokochać TO? Przecież nie,
w żadnym razie.
Ale Charlesa Wallace'a może kochać.
Może stać tu i kochać Charlesa Wallace'a.
Jej własnego Charlesa Wallace'a, prawdziwego Charlesa Wallace’a, dziecko, po które
wróciła na Kamazołzję, brzdąca o wiele mądrzejszego niż ona, jednak zupełnie bezbronnego.
Ona może kochać Charlesa Wallace'a.
Charles, Charles, kocham cię. Mój braciszku, zawsze troszczący się o mnie. Wróć,
Charles Wallace, zostaw TO, odezwij się, wróć do mnie, wróć do domu. Kocham cię,
Charles. Och, Charles Wallace, kocham cię.
Łzy spływały po jej policzkach, ale nie wiedziała, że płacze.
Już mogła nawet patrzeć na niego, na tę bezosobową rzecz zamiast Charlesa
Wallace'a. Mogła patrzeć i kochać.
Kocham cię, Charles, jesteś moim kochaniem, światłem mojego życia, skarbem
mojego serca. Kocham cię. Kocham cię.
Z wolna zamknął usta. Z wolna oczy mu przestały latać, czoło przestało drgać. Z
wolna Charles Wallace ruszył ku niej.
- Kocham cię! - krzyknęła. - Kocham cię, Charles. Kocham cię!
A on już biegł co tchu. Rzucił się w jej objęcia i wykrzykiwał szlochając.
- Meg! Meg! Meg!
- Kocham cię, Charles! - Sama szlochała prawie tak głośno jak on, jej łzy łączyły się z
jego łzami - Kocham cię! Kocham! Kocham!
Zakłębiło się ciemnością, lodowato zimną trąbą powietrzną. Rozległo się
rozdzierające gniewne wycie. Znowu ciemność. Ale ratunkiem była świadomość, że nagle
znów jest pani Która. Meg wiedziała, że nie TO ją teraz trzyma.
A potem poczuła ziemię pod stopami i coś w swoich objęciach, przewróciła się i
przeturlała się po miło pachnącej jesiennej ziemi, a Charles Wallace wykrzykiwał.
- Meg! Och, Meg!
Przytuliła go do siebie, mocno splatającego ręce na jej karku.
- Meg, uratowałaś mnie! Uratowałaś mnie! - powtarzał Charles raz po raz.
- Meg! - doleciało wołanie. W mroku biegli do nich ojciec i Calvin.
Jeszcze nie wypuszczając Charlesa z objęć, pogramoliła się, żeby wstać. Rozejrzała
się dookoła.
- Tato! Cal! Gdzie jesteśmy?
Charles Wallace rozglądał się także i nagle parsknął śmiechem, tym swoim uroczym
zaraźliwym śmiechem.
- W warzywniku bliźniaków! Myśmy wylądowali w brokułach!
I Meg się śmiała. Niełatwo jej było jednocześnie uściskać ojca, uściskać Calvina, a
przy tym nie wypuścić Charlesa Wallace'a z objęć ani na sekundę.
- Meg, ale się spisałaś! - wrzasnął Calvin - Uratowałaś Charlesa!
- Jestem bardzo z ciebie dumny, córeczko. - Pan Murry pocałował ją z powagą i
odwrócił się w stronę domu. - Muszę teraz pójść do waszej matki. - Wyczuła w nim niepokój
i niecierpliwość.
- Patrz, tatusiu! - wskazała dom.
Od drzwi szli po mokrej wysokiej trawie bliźniacy i pani Murry.
- Przede wszystkim jutro rano sprawię sobie nowe okulary - powiedział pan Murry,
mrużąc oczy w księżycowej poświacie, i ruszył na spotkanie żony.
Przez trawnik doleciał głos Dennysa.
- Hej, Meg, czas spać!
Sandy nagle wrzasnął:
- Ojciec!
Pan Murry biegł po trawie. Pani Murry biegła do niego, już padli sobie w objęcia, po
czym nastąpiła radosna kotłowanina uścisków państwa Murrych i Meg, i Charlesa Wallace'a,
i bliźniaków, a Calvin uśmiechał się do nich, aż Meg sięgnęła po jego rękę i wciągnęła go w
ich krąg, a pani Murry specjalnie go uściskała. Rozmawiali, śmiali się i przekrzykiwali, gdy
nagle przeraziło ich jakieś gruchnięcie. To Fortinbras, który już nie mógł znieść
przysłuchiwania się radosnej wrzawie z daleka, sforsował kuchenne drzwi z siatką.
Połyskliwy, czarny dopadł do nich na trawniku, żeby przyłączyć się do tego wesela, i omal
nie poprzewracał ich wszystkich swoim wylewnym powitaniem.
A potem Meg raptownie wyczuła, że pani Cotojest, pani Kto i pani Która na pewno są
gdzieś blisko, bo miłość i radość jeszcze bardziej rozpierały jej serce.
Przestała się śmiać, zaczęła nasłuchiwać. Charles nasłuchiwał także.
- Ciicho!
Zawirowało i oto stały przed nimi pani Cotojest i pani Kto, i pani Która, a miłość i
radość były tak odczuwalne, że chyba wystarczyłoby sięgnąć gdziekolwiek, żeby dotknąć
tego szczęścia gołymi rękami.
Pani Cotojest powiedziała zasapana:
- Oj, kochaniątka. Przykro mi, że brak czasu nie pozwala pożegnać się z wami
porządnie. Rozumiecie, mamy za dużo...
Ale nigdy się nie dowiedzieli, co pani Cotojest, pani Kto i pani Która miały do roboty,
bo dmuchnął wiatr i już ich nie było.