You are on page 1of 141

Madeleine L'Engle

Fałdka czasu
A Wrinkle In Time

Przełożyła Zofia Kierszys

Prószyński i S-ka
WARSZAWA 1998
Spis treści

1
Pani Cotojest...............................................................................................................................4
2
Pani Kto.....................................................................................................................................17
3
Pani Która.................................................................................................................................28
4
Czarny Cień...............................................................................................................................39
5
Tesseres aktis............................................................................................................................51
6
Szczęsna Wszechwizja..............................................................................................................61
7
Człowiek o czerwonych oczach................................................................................................75
8
Przezroczysta kolumna.............................................................................................................88
9
TO.............................................................................................................................................95
10
Absolutne zero........................................................................................................................108
11
Ciocia Małpolbrzymka............................................................................................................117
12
Głupia i słaba..........................................................................................................................128
Dla
Charlesa Wadswortha Campa
i
Wallace'a Collina Franklina
1
Pani Cotojest

Była ciemna, burzliwa noc.


W swojej sypialni na facjatce Margaret Murry, otulona starą kołdrą z łatek, siedziała w
nogach łóżka i patrzyła, jak za oknem drzewa rzucają się pod chłostą rozszalałego wiatru.
Chmury gorączkowo pędziły po niebie. Co chwila spoza nich próbował wyjrzeć księżyc i
wtedy pojawiały się ich cienie, niczym przelatujące wieńce. Dom się trząsł.
Meg, otulona kołdrą, też się trzęsła.
Zwykle nie bała się wichury. To nie tylko ta pogoda, myślała. Ta pogoda jest na
domiar wszystkiego. Na domiar wszystkiego, co Meg Murry robi nie tak, jak trzeba.
Szkoła. W szkole było zupełnie źle. Zaliczono Meg do najsłabszych uczennic w
klasie. Dzisiaj rano jedna z nauczycielek powiedziała kwaśno: „Doprawdy, Meg. To
niepojęte, że córka tak inteligentnych rodziców, jak podobno są twoi, może być taką marną
uczennicą. Jeżeli nie zdołasz się podciągnąć, będziesz musiała zostać na następny rok".
W czasie przerwy obiadowej, gdy Meg trochę dokazywała, żeby poczuć się lepiej,
koleżanka pogardliwie zwróciła jej uwagę. „Ostatecznie, Meg, już nie jesteśmy w szkole
podstawowej. Dlaczego wciąż się zachowujesz jak bachor?".
A gdy objuczona książkami wracała ze szkoły, jeden z chłopców wykrzyknął coś o jej
„głupkowatym braciszku". Rzuciła książki na pobocze szosy i z całej siły go przydusiła, po
czym przyszła do domu w podartej kurtce i z podbitym okiem.
Sandy i Dennys, jej dziesięcioletni bracia bliźniacy, którzy wrócili ze szkoły godzinę
wcześniej, patrzyli na nią z niesmakiem.
- Nam zostaw bicie, kiedy trzeba się bić - doradzili.
Chuliganka, oto ja, myślała Meg ponuro. Lada dzień tak mnie będą nazywać. Nie
mama. Ale wszyscy. Gdyby ojciec...
Nadal jednak nie mogła myśleć o ojcu, żeby nie zbierało jej się na płacz. Tylko mama
mówi o nim zupełnie zwyczajnie: „Gdy już wasz ojciec wróci...".
Skąd wróci? I kiedy? Mama na pewno wie, co ludzie gadają, jak zadowoleni z siebie
złośliwie plotkują. Chyba mamę też to boli. Ale jeśli boli, mama nic nie okazuje. Zawsze ma
pogodny wyraz twarzy.
Dlaczego ja nie potrafię? - zastanawiała się Meg. Dlaczego ja muszę wszystko
okazywać?
Okno zagrzechotało wściekle, smagane wiatrem. Otuliła się szczelniej kołdrą. Na
poduszce zwinięty w kłębek szarego puchu kociak ziewnął, wysuwając różowy język, znów
wtulił łepek w łapki i zasnął.
Wszyscy spali. Wszyscy z wyjątkiem Meg. Nawet Charles Wallace, ten „głupkowaty
braciszek", który w jakiś niesamowity sposób zwykle wiedział, kiedy ona nie śpi i jest
nieszczęśliwa, i wtedy nocą - ileż to już razy! - cichutko przychodził do niej na poddasze.
Nawet Charles Wallace spał teraz.
Jak oni mogą spać? Przez cały dzień w radiu ostrzegano przed huraganem. Jak mogli
zostawić ją w tym rozklekotanym mosiężnym łóżku tuż pod dachem? Wichura może
zdmuchnąć dach, porwać ją w rozszalałe ciemne przestworza i cisnąć Bóg wie gdzie!
Zadygotała niepohamowanie.
Ale sama prosiłaś o ten pokój tutaj - upomniała siebie z zawziętością. - I dostałaś, bo
jesteś najstarsza. To przywilej, a nie kara.
- W czasie huraganu to nie jest przywilej! - powiedziała na głos. Odrzuciła kołdrę i
wstała. Kociak przeciągnął się rozkosznie, podniósł na nią ogromne, niewinne oczy. - Spij
dalej - mruknęła - I ciesz się, że jesteś kociakiem, a nie takim potworem jak ja. - Spojrzała w
lustro szafy i zrobiła okropną minę. Wyszczerzyła zęby w szynach korekcyjnych, machinalnie
nasunęła na nos okulary, przeczesała palcami swoje mysiobrązowe włosy, aż się zjeżyły i
westchnęła głośniej niż ryczał wiatr.
Szerokie deski podłogi ziębiły jej stopy. Do pokoju wiało przez szczeliny w okiennej
framudze, pomimo ochronnej ramy. Słyszała wycie wiatru w kominach. Na dole Fortinbras,
duże czarne psisko, zaczął szczekać. Pewnie też się boi. Na co tak szczeka? Fortinbras nigdy
nie szczeka bez powodu.
Nagle sobie przypomniała, że w urzędzie pocztowym, kiedy tam wstąpiła po pocztę,
była mowa o jakimś włóczędze, który ukradł dwanaście prześcieradeł pani Buncombe, żonie
policjanta. Nie złapali go, więc może on teraz idzie tutaj, do tego domu na odludziu, przy
bocznej drodze. I tym razem to nie będzie sprawa tylko prześcieradeł. Niezbyt uważnie
słuchała rozmowy o kradzieży, bo kierowniczka poczty ze słodkim uśmiechem zapytała ją,
czy były ostatnio wiadomości od ojca.
Wychodząc ze swego pokoiku w mrok strychu, od razu obiła się o stół pingpongowy.
W dodatku będę miała ładnego siniaka na biodrze, pomyślała.
Potem wpadła na swój stary domek dla lalek, na konia na biegunach Charlesa
Wallace'a, na pociągi elektryczne bliźniaków. Dlaczego wszystko musi zdarzać się mnie? -
zapytała dużego pluszowego niedźwiadka.
Zeszła po schodach na pierwsze piętro i stanęła, nasłuchując. Nic nie słychać z pokoju
Charlesa Wallace'a po prawej stronie. I z sypialni rodziców po lewej stronie też nie słychać
mamy, która śpi sama w podwójnym łóżku. Poprawiła na nosie okulary, jak gdyby pomagały
jej widzieć lepiej w ciemności, i przeszła cicho do pokoju bliźniaków. Dennys chrapał, Sandy
coś wymamrotał o baseballu i ucichł. Bliźniacy nie mają żadnych problemów. Nie są zbyt
dobrymi uczniami, ale nie są też złymi. Zupełnie im wystarcza szereg trójek, od czasu do
czasu urozmaicony czwórką lub dwójką. Chłopcy na schwał, silni, wysportowani, szybko
biegają i kiedy ludzie żartują z kogoś w rodzinie Murrych, to na pewno nie z Sandy'ego ani
Dennysa.
Wyszła z pokoju bliźniaków i już po szerszych schodach, omijając siódmy stopień, bo
skrzypiał, zeszła do hallu. Fortinbras przestał szczekać. Więc to nie włóczęga, chwała Bogu.
Pies szczekałby bez ustanku, gdyby ktoś obcy się tu kręcił.
Ale ten włóczęga jeszcze może przyjść. Może mieć nóż. Nikt nie mieszka w pobliżu,
nikt nie usłyszy, choćbyśmy wrzeszczeli, wrzeszczeli i wrzeszczeli. Zresztą, kogo by to
obchodziło?
Zrobię sobie kakao, zdecydowała. To mnie podniesie na duchu i jeżeli dach odleci,
przynajmniej ja nie odlecę z dachem.
W kuchni paliło się już światło. Charles Wallace siedział przy stole, pił mleko, jadł
chleb z dżemem. Wydawał się bardzo mały i bezbronny, tak siedząc sam w dużej
staroświeckiej kuchni, jasnowłosy chłopczyk w płowoniebieskiej piżamie, machający nogami
o dobre sześć cali nad podłogą.
- Cześć - powiedział wesoło. - Wiedziałem, że zejdziesz.
Fortinbras, z nadzieją na okruchy, skulony u stóp Charlesa Wallace'a, wysunął spod
stołu swój wąski ciemny łeb i powitalnie grzmotnął ogonem o podłogę. Fortinbras przybłąkał
się do nich, gdy jeszcze był szczeniakiem, chudym i bezpańskim. Częściowo seter Llewellyn,
częściowo chart - tak orzekł ojciec - wyrósł na wspaniałego psa, smukły, ciemny, piękny
całkowicie po swojemu.
- Dlaczego nie przyszedłeś na facjatkę? - zapytała Meg brata. Zawsze rozmawiała z
nim, jak co najmniej z rówieśnikiem. - Drętwiałam ze strachu.
- Za bardzo wieje na tej twojej facjatce - odpowiedział mały. - Wolałem tu poczekać.
Podgrzewam mleko dla ciebie. Chyba już jest gorące.
Meg nieraz się głowiła, skąd Charles Wallace zawsze o niej wszystko wie. Po czym
poznaje? A nigdy nie wie - czy też wydaje się nie wiedzieć - co myślą Dennys i Sandy. W
myślach mamy i jej, Meg, czyta przerażająco dokładnie. Może ludzie dlatego, że trochę się go
boją, szepczą, że najmłodsze dziecko Murrych podobno jest niezupełnie bystre? „Mózgowcy
często mają dzieci niedorozwinięte - podsłuchała kiedyś. - Ci dwaj chłopcy są najwyraźniej
normalnymi dziećmi, ale ta brzydula i ten malec coś nie bardzo".
Charles Wallace rzadko się odzywał przy obcych, więc wiele osób myślało, że nie
nauczył się mówić. I rzeczywiście, nie mówił ani słowa przez pierwsze prawie cztery lata
życia. Meg bladła z wściekłości, gdy ludzie, patrząc na niego, mlaskali i ze smutkiem
potrząsali głowami.
- Meg, nie martw się o Charlesa Wallace'a - powiedział ojciec. Pamiętała to dobrze.
To było na krótko przed jego wyjazdem. - Nie brak mu żadnej klepki. On po prostu rozwija
się na swój sposób i w swoim czasie.
- Nie chcę, żeby stał się taki głupi jak ja - powiedziała Meg wtedy.
- Och, kochanie, nie jesteś głupia - powiedział ojciec. - Twój rozwój, tak jak rozwój
Charlesa Wallace'a, musi następować w swoistym tempie. A nie jest to tempo zwykłe.
- Skąd wiesz, tato? - zapytała Meg. - Skąd wiesz, że nie jestem słaba na umyśle? Czy
tylko stąd, że mnie kochasz?
- Kocham cię, ale wiem skądinąd. Mama i ja poddajemy cię testom.
Tak. Meg zdała sobie sprawę, że niektóre z „zabaw" z rodzicami to jakiegoś rodzaju
próby i że tych prób jest więcej dla niej i Charlesa Wallace'a niż dla bliźniaków.
- Testom na współczynnik inteligencji?
- Owszem. Czasami.
- Czy mój współczynnik jest w porządku?
- Bardziej niż w porządku.
- Jaki?
- Nie powiem ci. Ale wiem na pewno, że wy oboje, ty i Charles Wallace, kiedy już
osiągniecie dojrzałość, będziecie mogli sporo zdziałać w każdej dziedzinie, jaką sobie
wybierzecie. Zaczekaj, aż Charles Wallace zacznie mówić. Przekonasz się.
Jeśli chodzi o Charlesa, ojciec miał rację, chociaż wyjechał, zanim Charles zaczął
mówić. Nagle, bez uprzedniego dziecięcego gaworzenia, zaczął mówić od razu całymi
zdaniami. Jakże dumny byłby z niego ojciec.
- Lepiej zobacz, co z tym mlekiem - powiedział teraz Charles Wallace. Dykcję miał
lepszą niż większość pięciolatków. - Przecież nie chcesz, żeby się zebrał kożuch.
- Nalałeś co najmniej dwa razy za dużo - stwierdziła Meg, zaglądając do rondla.
Charles Wallace przytaknął pogodnie.
- Pomyślałem, że może mama też będzie chciała.
- Co może będzie chciała? - usłyszeli pytanie. Matka stała w drzwiach.
- Kakao - odpowiedział Charles Wallace. - Czy chcesz, mamo, kanapkę z pasztetową i
śmietankowym serem? Zrobię ci.
- To miło - powiedziała pani Murry - ale mogę sobie zrobić sama, jeżeli jesteś zajęty.
- Żadna fatyga. - Charles Wallace zsunął się z krzesła i w piżamie, boso, stąpając
miękko jak kociak, podreptał do lodówki. - A dla ciebie, Meg? - zapytał. - Kanapkę?
- Tak, proszę - odpowiedziała Meg - ale nie z pasztetową. Czy mamy pomidory?
Charles Wallace zajrzał do krajarki.
- Jeden. Mamo, mogę go użyć dla Meg?
- Jaki mógłby być lepszy użytek? - Pani Murry uśmiechnęła się.
- Ale nie mów tak głośno, Charles. Chyba że chcesz, żeby bliźniacy też tu przyszli.
- Bądźmy ekskluzywni - powiedział Charles Wallace - To jest moje nowe słowo na
dzisiaj. Imponujące, prawda?
- Nadzwyczajne - pochwaliła pani Murry. - Meg, pokaż no mi tego siniaka.
Meg uklękła przy matce. W cieple i jasności kuchni rozwiał się jej lęk. Kakao
parowało aromatycznie, pośrodku stołu stał wazon z bukietem małych żółtych chryzantemek,
na parapetach okien kwitły pelargonie. Spuszczone rolety, czerwone w niebieski i zielony
geometryczny deseń, wydawały się odbiciem pogodnego kuchennego nastroju. Piec mruczał
jak śpiące wielkie zwierzę, światło lampy było niezmącenie pogodne, chociaż za oknami
szalała w ciemnościach wichura. Podmuchy wciąż jeszcze obijały się o dom, ale tę gniewną
siłę, która tak przerażała Meg samą na poddaszu, odparło swojskie, przytulne zacisze.
Fortinbras teraz pod krzesłem pani Murry westchnął ukontentowany.
Pani Murry delikatnie dotknęła posiniaczonego policzka Meg. Meg spojrzała na matkę
na pół z serdecznym podziwem, na pół z posępną niechęcią. To żaden dar losu mieć matkę
będącą naukowcem i piękną panią zarazem. Pani Murry miała włosy płomiennie rude,
świetlistą cerę, oczy fiołkowe, długie ciemne rzęsy.
W porównaniu z nią Meg czuła się tym bardziej uderzająco nieładna. Jej włosy mogły
ujść w tłoku, dopóki były schludnie zaplecione w warkocze. Ale gdy ze szkoły podstawowej
przeszła do szkoły średniej, zostały obcięte i teraz pomimo wszelkich wysiłków nie chciały
się układać. Z jednej strony głowy się kręciły, z drugiej były jak strąki i wyglądały jeszcze
brzydziej niż przedtem.
- Nie wiesz, co to znaczy umiar, kochanie? - zapytała pani Murry. - Złoty środek,
umiar, coś, czego chyba nigdy się nie nauczysz. Paskudnego siniaka nabił ci ten mały
Henderson. Ach, ledwie poszłaś spać, zadzwoniła do mnie jego matka z pretensją, że mocno
go pobiłaś. Powiedziałam jej, że skoro on jest o rok starszy i co najmniej o dwadzieścia
funtów cięższy od ciebie, to chyba z pretensją ja powinnam zadzwonić do niej. Ale ona
najwyraźniej uważa, że to twoja wina.
- Ja uważam, że to zależy, jak się na to patrzy - palnęła Meg. - Zwykle, cokolwiek się
stanie, ludzie uważają, że to moja wina, nawet kiedy w ogóle nie mam nic z tym wspólnego.
Ale żałuję, że chciałam go uziemić. Po prostu jest straszny tydzień. I ja wciąż aż kipię.
Pani Murry pogłaskała Meg po kudłatej głowie.
- Dlaczego?
- Nie cierpię być ta inna - powiedziała Meg. - To trudne także dla Sandy'ego i
Dennysa. Nie wiem, czy oni rzeczywiście są tacy jak wszyscy, czy tylko udają, że są. Ja
staram się udawać, ale nic z tego nie wychodzi.
- Jesteś zbyt szczera, żeby umieć udawać - powiedziała pani Murry - Przykro mi,
córeczko. Może gdyby ojciec tu był, mógłby ci pomóc, ale ja chyba nic na razie nie mogę
zrobić, więc postaraj się jeszcze trochę wytrzymać. Z czasem wszystko pójdzie ci łatwiej.
Tylko że teraz to dla ciebie słaba pociecha, prawda?
- Może gdybym nie wyglądała tak odrażająco... Może gdybym była ładna jak ty,
mamo...
- Mama wcale nie jest ładna, jest piękna - oświadczył Charles Wallace, krając
pasztetową. - Dlatego ręczę, że w twoim wieku wyglądała jak strach na wróble.
- Masz rację - powiedziała pani Murry. - Daj sobie trochę czasu, Meg.
- Sałaty, mamo? Chcesz na kanapkę? - zapytał Charles Wallace.
- Nie, dziękuję.
Pokroił kanapkę na kawałki i położył na talerzyku. Postawił talerzyk przed matką.
- Twoja będzie za chwilę, Meg. Myślę, że porozmawiam o tobie z panią Cotojest.
- Kto to jest pani Cotojest? - zapytała Meg.
- Wolę być ekskluzywny co do niej. Na razie - powiedział Charles Wallace. - Sól
cebulowa?
- Tak, proszę.
- Co to za przezwisko pani Cotojest? - zapytała pani Murry.
- Tak ona się nazywa - odpowiedział Charles Wallace. - Znacie ten stary dom z
gontami w lesie, ten, do którego dzieci się nie zbliżają, bo w nim straszy? One właśnie tam
mieszkają.
- One?
- Pani Cotojest i jej dwie przyjaciółki. Poszedłem w las z Fortinbrasem parę dni
temu... ty, Meg, i bliźniacy byliście w szkole. Lubimy chodzić po lesie. Nagle Fort pobiegł za
wiewiórką, więc ja za Fortem i zapędziliśmy się pod ten dom, gdzie straszy. I tak poznałem je
przypadkowo, można by rzec.
- Przecież tam nikt nie mieszka - powiedziała Meg.
- Pani Cotojest i jej przyjaciółki mieszkają. Są bardzo miłe.
- Dlaczego dotąd o tym nie mówiłeś? - zapytała pani Murry. - I wiesz, Charles, że nie
wolno ci bez pozwolenia wychodzić z naszego terenu.
- Wiem - powiedział Charles - To pierwszy powód, dlaczego ci nie mówiłem. Po
prostu pobiegłem za Fortinbrasem bezmyślnie. A drugi powód, bo później pomyślałem... no,
że lepiej je sobie zachować na wszelki wypadek.
Nowy podmuch zatrząsł domem i nagle szyby zaczęła smagać ulewa.
- Nie podoba mi się ten wiatr - powiedziała Meg lękliwie.
- Zleci kilka dachówek z dachu, to na pewno - powiedziała pani Murry. - Ale nasz
dom stoi od dwustu prawie lat, więc myślę, Meg, że jeszcze przez jakiś czas postoi. Wiele już
wiatrów hulało po tym wzgórzu.
- Ale teraz to huragan! - zakwiliła Meg. - W radiu wciąż mówili, że huragan!
- Jest październik - powiedziała pani Murry. - Nieraz bywały burze w październiku.
Charles Wallace podał Meg kanapkę. Fortinbras wyszedł spod stołu. Przeciągle
warknął i zobaczyli, jak ciemna sierść powoli mu się zjeża na grzbiecie. Meg poczuła, że jej
też włos się jeży.
- Co się dzieje? - zapytała niespokojnie.
Fortinbras wpatrywał się w drzwi, które prowadziły do laboratorium urządzonego w
dawnej kamiennej mleczarni na prawo od kuchni. Dalej była spiżarnia i tylne drzwi domu, ku
strapieniu pani Murry, na próżno upominającej dzieci, żeby wchodziły i wychodziły
frontowymi drzwiami albo przez garaż, a nie przez jej laboratorium. Właśnie w stronę tych
drzwi, a nie drzwi prowadzących z kuchni do garażu, Fortinbras teraz warczał.
- Nie zostawiłaś, mamo, żadnych smrodliwych chemikaliów na palniku Bunsena? -
zapytał Charles Wallace.
Pani Murry wstała od stołu.
- Nie. Ale chyba powinnam zobaczyć, co tak drażni Fortinbrasa.
- To ten włóczęga. Na pewno to ten włóczęga - denerwowała się Meg.
- Jaki włóczęga? - zapytał Charles Wallace.
- Mówili na poczcie dziś po południu, że jakiś włóczęga ukradł prześcieradła pani
Buncombe.
- Więc pilnujmy naszych powłoczek na poduszki - powiedziała pani Murry beztrosko -
chociaż nie sądzę, żeby nawet włóczęga włóczył się w taką noc.
- Ale pewnie on dlatego się włóczy, że jest taka noc - Meg już lamentowała. - Szuka
sobie miejsca, żeby się nie włóczyć.
- W takim razie zaproponuję mu nocleg w stodole. - Pani Murry energicznie podeszła
do drzwi.
- Pójdę z tobą! - pisnęła Meg.
- Nie, Meg, zostaniesz z Charlesem i zjesz kanapkę.
- Zjem?! - wykrzyknęła Meg, gdy pani Murry przechodziła przez laboratorium. - Jak
mama może myśleć, że będę teraz jadła?
- Matka potrafi sama zadbać o siebie - powiedział Charles Wallace. - To znaczy,
fizycznie.
Ale siedząc na krześle ojca kopnął poprzeczkę krzesła, on, Charles Wallace, który w
odróżnieniu od innych małych dzieci potrafił nie wiercić się i nieraz długo siedział
nieruchomo.
Po chwili, wydającej się Meg nieomal wiecznością, pani Murry wróciła,
przytrzymując drzwi otwarte przed... Czy to ten włóczęga? To było za małe jak na pojęcie
Meg o włóczęgach. Wieku ani płci by się nie odgadło, tyle na tym czymś było konfekcji.
Kilka różnokolorowych szalików zawiązanych na głowie, na nich męski kapelusz pilśniowy,
poniżej jaskraworózowa etola zasupłana na grubym paltocie, spod którego wystawały czarne
gumowe buty.
- Pani Cotojest - powiedział Charles Wallace podejrzliwie. - Co pani robi tutaj? I to
tak późno w nocy?
- Nie turbuj się, kochaneczku - dobył się głos spomiędzy podniesionego kołnierza,
etoli, szalików i kapelusza. Głos zgrzytliwy jak nie naoliwiona brama, a przecież nie niemiły.
- Pani... hmm... Cotojest mówi, że zabłądziła - powiedziała pani Murry. - Napije się
pani gorącej czekolady?
- Z przyjemnością, a jakże. - Pani Cotojest zdjęła kapelusz i etolę. - Nie tyle
zabłądziłam, ile zdmuchnęło mnie z drogi. Nagle patrzę, jestem przed domem małego
Charlesa Wallace'a. Więc zdecydowałam się wstąpić, trochę odpocząć, zanim pójdę w dalszą
drogę.
- Po czym pani poznała, że to dom Charlesa Wallace'a? - zapytała Meg.
- Po tym zapachu. - Pani Cotojest rozwiązała karminowy szalik, niebiesko-zielony,
złocisty, i następny w czerwone i żółte kwiaty, i jeszcze następny z napisem „Wolność" i
czerwoną apaszkę w czarny deseń. Ukazało jej niedużo siwych włosów, skręconych w mały,
ale zgrabny koczek na czubku głowy. Oczy miała promienne, nos perkaty, usta wzdęte jak
jesienne jabłko. - Ojej, ależ tu uroczo i ciepło - powiedziała.
- Proszę, niech pani usiądzie. - Pani Murry wskazała krzesło. - Zje pani kanapkę, pani
Cotojest? Ja jem z pasztetową i serem, Charles z dżemem, a Meg z pomidorem i sałatą.
- Niech pomyślę. - Pani Cotojest zastanowiła się. - Namiętnie lubię rosyjski kawior.
- Pani podglądała! - wykrzyknął Charles z oburzeniem. - Chowamy kawior na
urodziny naszej matki. Nie napoczniemy go dla pani!
Pani Cotojest westchnęła żałośnie.
- Nie - powiedział Charles. - Nie dawaj, mamo, bo bardzo się rozgniewam. Może
sałatka z tuńczyka?
- Dobrze - zgodziła się potulnie pani Cotojest.
- Ja zrobię. - Meg ruszyła do spiżarni po puszkę tuńczyka.
O rany, pomyślała, ta baba wdziera się do nas w środku nocy, a mama ją przyjmuje,
jak gdyby nigdy nic. Ręczę, że to ona jest tym włóczęgą. Ręczę, że ukradła te prześcieradła. I
na pewno to nie jest osoba, z którą Charles Wallace powinien się przyjaźnić, kiedy nie chce
nawet się odzywać do zwyczajnych ludzi.
- Jestem w tej okolicy od niedawna - mówiła pani Cotojest, gdy Meg zgasiła światło w
spiżarni i wróciła z tuńczykiem do kuchni - i bynajmniej nie garnęłam się do sąsiadów,
dopóki kochany mały Charles nie przyszedł ze swoim psem.
- Pani Cotojest - zapytał Charles Wallace surowo - dlaczego pani wzięła prześcieradła
pani Buncombe?
- No Charles, były mi potrzebne, kochaneczku.
- Musi pani zaraz je zwrócić.
- Ależ, kochaneczku, nie mogę. Już się ich używa.
- Bardzo źle pani postąpiła - rzekł Charles Wallace. - Jeżeli były pani tak konieczne
potrzebne, należało poprosić mnie.
Pani Cotojest potrząsnęła głową i zachichotała.
- Ty nie masz zapasu prześcieradeł, a pani Buncombe ma.
Meg pokroiła seler i wymieszała z tuńczykiem. Po chwili wahania otworzyła lodówkę,
wyjęła słoik korniszonów. Nie wiem, dlaczego to robię, pomyślała, krojąc korniszony. Nie
ufam jej ani trochę.
- Powiedz siostrze, że ja jestem w porządku. - Pani Cotojest lekko szturchnęła
Charlesa - Powiedz jej, że mam dobre chęci.
- Droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami - wyrecytował Charles.
- Och, jaki zmyślny! - Pani Cotojest, rozpromieniona, uśmiechnęła się do niego czule.
- To szczęście, że może być wśród tych, którzy go rozumieją.
- Obawiam się, że nie może - powiedziała pani Murry - nikt z nas nie nadąża w całej
pełni za Charlesem.
- Ale przynajmniej nie próbujecie go stłamsić. - Pani Cotojest kiwnęła głową
energicznie. - Pozwalacie mu być sobą.
- Proszę, pani kanapka.- Meg podała pani Cotojest talerzyk.
- Darujecie, jeżeli zdejmę buty, zanim zabiorę się do jedzenia? - zapytała pani
Cotojest, biorąc jednak kanapkę. - Posłuchajcie. - Podniosła nogi w gumowych butach i
opuściła je z powrotem. Usłyszeli chlupnięcie. - W palcach mi przemokły. I mało tego, są
przyciasne, nigdy nie mogę zdjąć ich sama.
- Pomogę pani - ofiarował się Charles.
- Nie ty. Nie masz dość siły.
- Ja pomogę. - Pani Murry przykucnęła u stóp pani Cotojest i szarpnęła jeden z tych
śliskich butów. But zjechał z nogi tak raptownie, że usiadła na podłodze, a pani Cotojest
trzymając kanapkę wysoko w swych starczych szponach, zatoczyła się z krzesłem do tyłu. Z
buta wylała się woda, popłynęła na duży, pleciony dywan.
- Ojejej - wysapała pani Cotojest. W pozycji siedzącej leżała na wywróconym krześle i
bezradnie machała nogami, jedną w czerwonej w białe paski skarpetce, drugą jeszcze w
bucie.
Pani Murry podniosła się z podłogi.
- Nic pani nie jest? - zapytała.
- Może pani ma jakiś olejek, żeby namaścić moją godność - powiedziała pani Cotojest,
nadal leżąc - myślę, że ją zwichnęłam. Trochę olejku goździkowego dobrze wymieszanego z
czosnkiem na ogół skutkuje. - I ugryzła spory kawałek kanapki.
- Proszę, niech pani wstanie - powiedział Charles. - Przykro patrzeć, jak pani tak leży.
Posuwa się pani za daleko.
- Czy próbowałeś kiedyś wstać na nogi ze zwichniętą godnością? - Pani Cotojest
pogramoliła się, postawiła krzesło, ale usiadła na podłodze, z nogą w bucie sterczącą przed
nią i zjadła jeszcze kęs kanapki. Poruszała się bardzo zwinnie jak na staruszkę. Przynajmniej
Meg była poniekąd pewna, że to jest staruszka, bardzo stara staruszka w dodatku.
Z pełnymi ustami pani Cotojest poleciła:
- Niech pani teraz pociągnie, kiedy już i tak jestem na dole.
Zupełnie spokojnie, jak gdyby ta dziwaczka i jej buty nie były niczym niezwykłym,
pani Murry ściągnęła jej drugi but. Druga noga ukazała się w niebieskoszarej skarpetce
Argyle. Pani Cotojest, zadowolona, poruszyła palcami obu nóg, skończyła jeść kanapkę i
dopiero wtedy podparła się rękami i wstała.
- Ach - powiedziała - o wiele lepiej. - Podniosła buty i wytrząsnęła z nich wodę nad
zlewem. - Żołądek mam pełny, rozgrzałam się wewnątrz i na zewnątrz, więc czas w drogę.
- Czy nie powinna pani zaczekać tu do rana? - zapytała pani Murry.
- Och, dziękuję, kochaneczko, ale tyle mam do roboty, że po prostu nie mogę
marnować czasu na błahe pogawędki.
- Nie ma sensu wędrować w taką burzliwą noc.
- Burzliwe noce to mój żywioł - powiedziała pani Cotojest.
- Nie zboczyłabym, gdyby mnie nie zdmuchnął przeciąg oddolny.
- Przynajmniej niech pani poczeka, aż skarpetki pani wyschną.
- Mokre skarpetki nie przeszkadzają, tylko nie podoba mi się ta woda chlupiąca w
butach. Już nie martw się o mnie, baranku. - Baranek to nie było słowo, którym komukolwiek
przyszłoby na myśl nazwać panią Murry. - Jeszcze usiądę na chwilę, żeby włożyć buty i
ruszam w drogę. Skoro mowa o drogach, złotko, jest coś takiego jak tesseres aktis.
Pani Murry zbladła, sięgnęła jedną ręką w tył, mocno przytrzymała się krzesła. Głos
jej drżał:
- Co pani powiedziała?
Pani Cotojest wciągała drugi but.
- Powiedziałam - stęknęła, wpychając w but stopę - że jest... - pchnięcie - coś
takiego... - pchnięcie - ...jak tesseres aktis. - Już w obu butach, wpakowała na głowę szale,
szaliki i kapelusz, i wybiegła.
Pani Murry nie ruszyła się, żeby pomóc staruszce. Gdy tylko drzwi się otworzyły,
wpadł do kuchni Fortinbras, zziajany, zmoknięty, lśniący jak foka. Spojrzał na panią Murry i
zaskomlał.
Tylne drzwi trzasnęły.
- Mamo, co się stało? - wykrzyknęła Meg. - Co ona powiedziała? O co chodzi?
- Tesseres aktis - wyszeptała pani Murry. - Jak to rozumieć? Skąd mogłaby wiedzieć?
2
Pani Kto

Gdy Meg wyrwało ze snu terkotanie budzika, za oknem wiatr przeczesywał gałęzie
drzew, ale świeciło słońce. Pogoda się poprawiła. Meg usiadła w łóżku, potrząsnęła głową,
żeby zupełnie się dobudzić.
To musiał być sen. Bałam się burzy, tłumaczyła sobie, i denerwowałam się tym
włóczęgą, więc przyśniło mi się, że zeszłam na dół do kuchni i przyszła jakaś pani Cotojest, i
mama była przerażona, strasznie zaniepokojona tym słowem - jak? Tess... tess coś tam.
Ubrała się szybko, podniosła kociaka, jeszcze zwiniętego w kłębek na łóżku, i rzuciła
go bez ceremonii na podłogę. Kociak ziewnął, przeciągnął się, miauknął żałośnie i
truchcikiem pobiegł na schody i na dół. Meg posłała łóżko i zeszła za kociakiem. W kuchni
matka przypiekała grzanki, bliźniacy już siedzieli przy stole. Kociak chłeptał mleko ze
spodka.
- Gdzie Charles? - zapytała Meg.
- Jeszcze śpi. Mieliśmy noc dość urozmaiconą, jeżeli sobie przypominasz.
- Miałam nadzieję, że to był sen - jęknęła.
Matka starannie odwróciła cztery grzanki, po czym powiedziała spokojnie.
- Nie, Meg. Nie miej nadziei, że to był sen. Nie rozumiem tego tak samo jak ty, ale
jednego w życiu się nauczyłam: niekoniecznie trzeba rozumieć coś, co się dzieje.
Zdenerwowałam się wczoraj i żałuję, że to okazałam. Wasz ojciec i ja mieliśmy taki swój żart
o tesseres aktis.
- Co to znaczy tesseres aktis?- zapytała Meg.
- To jest pewna koncepcja. - Pani Murry podała bliźniakom syrop. - Spróbuję ci to
wyjaśnić, ale później. Teraz, przed szkołą, nie ma czasu.
- Nie kapuję, dlaczego nas nie obudziłyście - powiedział Dennys. - Ominęła nas cała ta
uciecha.
- Będziecie dziś w szkole o wiele przytomniejsi niż ja. - Meg przeniosła swoją grzankę
na stół.
- Też mi frajda! - prychnął Sandy. - Mamo, jeżeli będziesz tu wpuszczać starych
włóczęgów w środku nocy, powinnaś mieć przy sobie Dena i mnie do ochrony.
- Ostatecznie ojciec by tego się po nas spodziewał - dodał Dennys.
- Wiemy, mamo, że masz wspaniały intelekt i w ogóle - powiedział Sandy - ale chyba
nie masz dużo rozsądku. A Meg i Charles nie mają na pewno.
- Wiadomo - powiedziała Meg z zawziętością. - My jesteśmy kretynami!
- Wolałbym, żebyś nie była taki tuman, Meg. - Syrop poproszę. Sandy sięgnął przez
stół. - Nie musisz brać wszystkiego tak dosłownie. Miej umiar, na litość boską. Jesteś gęsią
tylko w szkole, wciąż patrzysz w okno i wcale nie uważasz.
- Sama sobie szkodzisz - powiedział Dennys. - I Charles Wallace będzie miał ciężko w
przyszłym roku, kiedy zacznie chodzić do szkoły. My wiemy, że on jest inteligentny, ale przy
ludziach jest dziwny, więc ludzie się przyzwyczaili uważać go za głupka. Nie wiem, jak w
szkole go przyjmą. Sandy i ja będziemy prać każdego, kto będzie się go czepiał, ale co więcej
możemy zrobić?
- Nie martwmy się o przyszły rok, dopóki ten się nie skończy - powiedziała pani
Murry. - Chcecie jeszcze grzanek, chłopcy?
W szkole Meg była zmęczona, oczy jej się kleiły, myśli błądziły. Na lekcji wiedzy o
świecie została zapytana, co przede wszystkim importuje i eksportuje Nikaragua, i chociaż
należycie powtórzyła to sobie poprzedniego wieczora, teraz nic z tego nie pamiętała.
Rozjuszona sarkazmem nauczycielki i śmiechem całej klasy rzuciła się na swoją ławkę z
furią.
- Właściwie kogo obchodzi import i eksport Nikaragui? - burknęła.
- Margaret, jeżeli masz zamiar być niegrzeczna, to może stąd wyjdziesz - powiedziała
nauczycielka.
- Dobrze, wyjdę! - Meg jak bomba wyleciała z klasy.
Potem wezwał ją do siebie pan Jenkins, dyrektor szkoły.
- Z czym znowu masz kłopoty, Meg? - zapytał dosyć życzliwie.
Ponuro wpatrywała się w podłogę.
- Z niczym, panie dyrektorze.
- Panna Porter nie znajduje usprawiedliwienia na twoje zachowanie.
Wzruszyła ramionami.
- Czy rozumiesz, że utrudniasz sobie życie swoją postawą? - zapytał dyrektor. - No,
Meg, jestem przekonany, że jeżeli się przyłożysz, będziesz sobie radzić z nauką i
dotrzymywać kroku klasie, chociaż nie wszyscy z grona nauczycielskiego tak sądzą. Będziesz
musiała coś ze sobą zrobić. Nikt tego nie zrobi za ciebie. - Meg milczała. - No, więc jak?
- Nie wiem, co zrobić - mruknęła.
- Po prostu odrabiaj porządnie lekcje. Matka by ci nie pomogła?
- Gdybym ją poprosiła.
- Meg, masz jakieś zmartwienie? Nie jest ci dobrze w domu? - zapytał pan Jenkins.
Podsunęła na nosie okulary i wreszcie spojrzała na niego.
- W domu wszystko świetnie.
- Miło to słyszeć. Ale wiem, że przykra musi być dla was nieobecność ojca.
Przyglądała się dyrektorowi ostrożnie, przesuwając językiem po aparacie
korekcyjnym na zębach.
- Mieliście ostatnio od niego wiadomości?
Była pewna, że pod jego powierzchownym zainteresowaniem kryje się chciwa
ciekawość. Chciałby wiedzieć! - pomyślała. A jest ostatnią osobą, której ja bym chciała
powiedzieć. No, jedną z ostatnich. Kierowniczka poczty się orientuje, że już prawie rok temu
był ostatni list, i Bóg wie, komu ona to rozpowiada, i Bóg wie, jak wredne podsuwa domysły,
dlaczego ojciec tak długo nie pisze.
Pan Jenkins czekał na odpowiedź, ale tylko wzruszyła ramionami.
- Jaka była specjalność twojego ojca? - zapytał pan Jenkins. - Był naukowcem, jeśli się
nie mylę.
- Jest fizykiem. Wyszczerzyła zęby, aż się ukazały dwie straszliwe szyny.
- Meg, nie sądzisz, że lepiej byś się przystosowała do życia, gdybyś stawiła czoło
faktom?
- Ja stawiam czoło faktom - oświadczyła. - Faktom o wiele łatwiej stawiać czoło niż
ludziom, to mogę panu powiedzieć.
- Więc dlaczego się od tego uchylasz w odniesieniu do waszego ojca?
- Niech pan naszego ojca w to nie miesza! - wrzasnęła.
- Nie rycz! - powiedział pan Jenkins ostro. - Chcesz, żeby cała szkoła cię słyszała?
- A jeżeli nawet? - zapytała. - Ja się nie wstydzę tego, co mówię. Pan się wstydzi?
Pan Jenkins westchnął.
- Tak ci przyjemnie być najbardziej wojowniczym, najtrudniejszym dzieckiem w
szkole?
Te słowa Meg puściła mimo uszu. Pochyliła się nad biurkiem ku dyrektorowi.
- Proszę pana, pan zna moją mamę, prawda? Jej nie może pan zarzucić, że nie stawia
czoła faktom, prawda? Pracuje naukowo. Jest doktorem biologii i bakteriologii. Jej dziedzina
to fakty. Kiedy mama mi powie, że ojciec nie wróci do domu, uwierzę jej. Dopóki mówi, że
ojciec wróci, będę tylko w to wierzyła.
Pan Jenkins znowu westchnął.
- Niewątpliwie, Meg, wasza matka chce wierzyć, że wasz ojciec wróci. Dobrze, nie
mogę ci przemówić do rozsądku. Wracaj na lekcje. Staraj się trochę mniej sprzeciwiać. Może
byś się uczyła lepiej, gdybyś stała się uleglejsza?

***

Gdy Meg wróciła ze szkoły, matka była w laboratorium, bliźniacy poszli na zajęcia
sportowe, a Charles Wallace, kociak i Fortinbras czekali na nią. Fortinbras podskoczył,
położył jej łapy na ramionach i pocałował ją, a kociak pomknął do swojego pustego spodka i
miauknął głośno.
- Chodź - powiedział Charles Wallace. - Idziemy.
- Dokąd? - zapytała Meg. - Jestem głodna, Charles. Nie chcę nigdzie chodzić, dopóki
czegoś nie zjem.
Jeszcze rozdrażniona po rozmowie z panem Jenkinsem, mówiła opryskliwie. Charles
Wallace patrzył na nią z namysłem, gdy podeszła do lodówki. Napełniła kociakowi spodek
mlekiem i sama wypiła cały kubek.
Charles Wallace dał jej papierową torbę.
- Tu masz kanapkę, ciastko i jabłko. Uznałem, że powinniśmy pójść do pani Cotojest.
- Licho nadało - powiedziała. - Dlaczego, Charles?
- Jesteś niespokojna, kiedy myślisz o niej? - zapytał.
- Owszem.
- Nie bądź. Ona jest w porządku. Daję ci słowo. Jest po naszej stronie.
- Skąd wiesz?
- Meg! - zniecierpliwił się. - Wiem.
- Ale dlaczego mamy pójść do niej teraz?
- Chcę się dowiedzieć więcej o tym tesseres aktis. Nie widziałaś, jak to zdenerwowało
mamę? Przecież wiesz, kiedy mama nie panuje nad uczuciami, kiedy okazuje zdenerwowanie,
na pewno chodzi o coś ważnego.
Meg zastanawiała się przez chwilę.
- Zgoda, chodźmy, ale weźmy ze sobą Fortinbrasa.
Wyruszyli. Fortinbras to biegł naprzód, już to zawracał do dwojga dzieci, już to pędził
przed siebie znowu. Dom Murrych stał w odległości mniej więcej czterech mil od miasteczka.
Za domem był las sosnowy i właśnie tam Charles Wallace poprowadził Meg.
- Charles, wiesz, ona, to znaczy, pani Cotojest wpakuje się w duże kłopoty... jeżeli się
dowiedzą, że mieszka na dziko w tym domu, gdzie straszy. I że ukradła prześcieradła pani
Buncombe, i w ogóle. Mogą ją wsadzić do więzienia.
- Po części dlatego tam idziemy. Ostrzec je.
- Je?
- Mówiłem ci, że ona mieszka ze swoimi dwiema przyjaciółkami. Nawet nie mam
pewności, czy właśnie pani Cotojest wzięła te prześcieradła, chociaż nie uważam, żeby nie
była do tego zdolna.
- Ale po co jej tyle prześcieradeł?
- Zamierzam ją zapytać - powiedział Charles Wallace - i zwrócić im uwagę, że
powinny być ostrożniejsze. Naprawdę nie myślę, że dałyby się złapać, ale chyba lepiej
napomknąć im o takiej możliwości. Latem chłopcy tam chodzili, chcieli mieć przygody z
duchami, ale teraz chyba nie ma chętnych, kiedy jest koszykówka i wszystko.
Dość długo, milcząc, szli po rdzawych sosnowych igłach, miękkich pod ich krokami,
w wonnym od żywicy lesie, gdzie wiatr grał na gałęziach jak na skrzypcach. Charles Wallace
ufnie wziął Meg za rękę i ten miły dziecięcy gest rozgrzał ją, sprawił, że zaczęła się odprężać.
Charles mnie kocha w każdym razie, pomyślała.
- Szkoła była dziś straszna? - zapytał.
- Tak. Pan Jenkins mnie wezwał. Złośliwie dogadywał o ojcu.
Charles Wallace przytaknął ze zrozumieniem.
- Wiem.
- Skąd wiesz?
Charles Wallace pokręcił głową.
- Nie bardzo mogę wytłumaczyć. Sama mi to mówisz po prostu.
- Ale ja ci nigdy nic nie mówię. Tylko ty jakoś wiesz.
- Wszystko w tobie mi mówi - powiedział Charles Wallace.
- A bliźniacy? - zapytała Meg. - O nich wiesz także?
- Chyba mógłbym, gdybym chciał. Gdyby mnie potrzebowali. Ale to trochę nudne,
więc skupiam się na tobie i mamie.
- Czy to znaczy, że czytasz w naszych myślach?
Charles Wallace się zafrasował.
- Chyba to nie jest czytanie. To jest rozumienie jakiejś mowy, tak jak nieraz, kiedy
mocno się skupię, mogę zrozumieć rozmowę wiatru z drzewami. Ty mi mówisz, ja widzę
raczej auto... automatycznie. Dobre słowo, prawda? Poprosiłem mamę rano, żeby znalazła je
dla mnie w słowniku. Rzeczywiście, muszę się nauczyć czytać, tylko boję się, że w przyszłym
roku w szkole będzie mi ciężko, jeżeli już będę wszystko umiał. Chyba lepiej niech ludzie
dalej myślą, że nie jestem bardzo inteligentny. Nie będą mnie tak nie cierpieć.
W dali przed nimi Fortinbras zaczął szczekać głośno, ostrzegawczo jak zwykle, gdy
zawiadamiał, że samochód nadjeżdża szosą albo że ktoś obcy jest przy drzwiach.
- Czuje kogoś - powiedział Charles Wallace ostro. - Kogoś, kto kręci się koło tego
domu. Chodźmy prędzej.
Puścił się biegiem, wyciągając swoje krótkie nogi. Na skraju lasu Fortinbras stał przed
jakimś chłopcem i wściekle go obszczekiwał.
Gdy zdyszani tam dobiegli, chłopiec powiedział:
- O rany, odwołajcie waszego psa.
- Kto to jest? - zapytał Charles Wallace.
- Calvin O'Keefe - odpowiedziała Meg. - Ze szkoły, ale starszy ode mnie. Szycha.
- W porządku, bracie. Nic złego ci nie zrobię - powiedział chłopiec Fortinbrasowi.
- Fort, siad! - zawołał Charles Wallace i Fortinbras natychmiast usiadł przed chłopcem
warcząc cicho, ale tak, że aż tętniło jego ciemne gardło.
- Też mógłbym zapytać, kim wy jesteście - powiedział chłopiec z niejakim
oburzeniem. - Bo wy, to mali Murry, prawda? A tutaj to już nie jest wasza posiadłość. -
Chciał odejść, ale zatrzymało go głośniejsze warknięcie Fortinbrasa.
- Powiedz mi o nim, Meg - zażądał Charles Wallace.
- Co ci mam o nim powiedzieć? - zapytała. - Jest o dwie klasy wyżej niż ja i w
drużynie koszykówki.
- Tylko dlatego, że jestem wysoki - poinformował Calvin, trochę zakłopotany.
Wysoki był rzeczywiście, chudy, w niebieskim swetrze, z którego rękawów
wystawały kościste nadgarstki, i w zniszczonych sztruksowych spodniach, chyba o trzy cale
za krótkich. Miał pomarańczowe włosy, wymagające fryzjera, i stosowne piegi do kompletu.
Oczy miał dziwne, jaskrawoniebieskie.
- Wyjaśnij nam, co tutaj robisz - powiedział Charles Wallace.
- A to co znowu? Zbliżenie trzeciego stopnia? Ty jesteś ten, podobno debil?
Meg zapałała wściekłym gniewem, ale Charles Wallace odpowiedział spokojnie.
- Zgadza się. Jeżeli chcesz, żebym odwołał mojego psa, lepiej spuść z tonu.
- Najdziwniejszy debil, jakiego w życiu spotkałem - powiedział Calvin. - Ja tu
przyszedłem tylko, żeby uciec od mojej rodziny.
Charles Wallace kiwnął głową.
- Jakiej rodziny?
- Smarkaterii. Jestem trzeci z kolei z jedenaściorga dzieciaków. Jestem dobry
zawodnik.
Na to Charles Wallace uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ja też.
- Nie mówię, że w takich rzeczach jak baseball - powiedział Calvin.
- Ja też.
- Dobry w takich jak biologia.
- „Zmiana w genach - zacytował Charles Wallace. - Występowanie w potomstwie
cech, których nie mają rodzice, ale które mogą być przekazywane potomstwu owego
potomstwa".
- Co się dzieje? - zapytał Calvin. - Słyszałem, że nie umiesz mówić.
- Uważanie mnie za debila daje ludziom powód do zadowolenia z siebie - powiedział
Charles Wallace. - Dlaczego miałbym odzierać ich ze złudzeń? - Ile masz lat, Calvin?
- Czternaście.
- Która klasa?
- Jedenasta. Jestem inteligentny. Słuchajcie, czy ktoś was prosił, żebyście tu przyszli
dziś po południu?
Charles Wallace, trzymając Forta za obrożę, popatrzył na Calvina podejrzliwie.
- Jak to prosił?
Calvin wzruszył ramionami.
- Ty nadal mi nie ufasz, prawda?
- Nie budzisz we mnie nieufności - odpowiedział Charles Wallace.
- Więc powiedz mi, dlaczego tu jesteście?
- Fort, Meg i ja zdecydowaliśmy się pójść na spacer. Często spacerujemy po południu.
Calvin wepchnął ręce w kieszenie spodni.
- Kręcisz.
- Ty także - powiedział Charles Wallace.
- Dobrze, stary - ustąpił Calvin. - Powiem ci tyle. Czasami mam przeczucie co do
czegoś. Można by to nazwać przymusem. Wiesz, co to znaczy przymus?
- Ograniczenie swobody, zobowiązanie. Jest się zmuszanym. Niezbyt dobre
określenia, ale to z Małego Słownika Oksfordzkiego.
- Dobrze, dobrze - Calvin westchnął. - Powinienem zapamiętać. Jestem uprzedzony co
do twojej mentalności.
Meg usiadła na gęstej trawie przy skraju lasu. Fort delikatnie wykręcił obrożę z rąk
Charlesa Wallace'a i podszedł do Meg. Położył się obok niej, oparł łeb o jej kolana.
Calvin teraz starał się mówić grzecznie zarówno do niej, jak do Charlesa Wallace'a.
- Kiedy czuję ten przymus, zawsze go słucham. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd to się
bierze ani jak to odbieram, i to nie zdarza się zbyt często. Ale jestem posłuszny. I dziś po
południu poczułem, że muszę pójść do tego nawiedzonego domu. Tylko tyle wiem, chłopcze.
Niczego nie ukrywam. Może to dlatego, że miałem poznać ciebie? Ty mi powiedz.
Charles Wallace przez chwilę patrzył na Calvina badawczo, a potem z oczami prawie
szklistymi chyba się w niego „wmyślał". Calvin stał nieruchomo i czekał. W końcu Charles
Wallace oznajmił:
- Dobrze. Wierzę ci. Ale nie mogę ci powiedzieć. Myślę, że chciałbym ci ufać. Może
pójdziesz z nami do naszego domu na kolację?
- No, chętnie, ale... co wasza matka? - zapytał Calvin.
- Będzie zachwycona. Mama jest w porządku. Nie taka jak my. Ale jest w porządku.
- A Meg?
- Meg ma trudności - powiedział Charles Wallace - Rzeczywiście, jest ni to, ni owo.
- Co to znaczy, nie taka jak my? - zapytała Meg. - Co to znaczy, że ja jestem ni to, ni
owo?
- Nie teraz, Meg - powiedział Charles Wallace. - Uspokój się. Później ci to wyjaśnię. -
Spojrzał na Calvina i szybko podjął decyzję. - Tak, zabierzmy go, żeby poznał panią Cotojest.
Jeżeli nie jest w porządku, ona będzie wiedziała. - Ruszył na swoich krótkich nogach w stronę
odrapanego starego domu.
Ten zaniedbany dom stał na pół w cieniu kępy wiązów. Wiązy były prawie gołe,
ziemia wokół domu żółta od wilgotnych liści. Szyby pustych okien w świetle późnego
popołudnia łyskały zielonkawo, złowieszczo. Jedna okiennica, odpadająca od zawiasów,
łoskotała. Coś skrzypiało. Meg nie dziwiła się opinii, że w tym domu straszy.
W poprzek drzwi frontowych była przybita deska, ale Charles Wallace poprowadził
Meg i Calvina na tyły i chociaż tylne drzwi były też zamknięte, zastukał. Drzwi powoli się
uchyliły, skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach. Wysoko wśród gałęzi wiązu stary czarny
gawron krakał, a dzięcioł rozpoczął szaleńcze ratatatta.
Zza węgła domu szmyrgnął duży, szary szczur. Meg stłumiła pisk przerażenia.
- One mają mnóstwo uciechy z używaniem wszystkich typowych rekwizytów -
powiedział Charles Wallace uspokajająco. - No, wejdźcie za mną.
Calvin mocno ujął Meg za łokieć, Fort przycisnął się do jej nogi. Uszczęśliwiona ich
troskliwością, już się nie bała wejść za Charlesem Wallace'em w ciemne zakamarki
strasznego domu.
Weszli do kuchni. Na ogromnym palenisku buzował wesoły ogień, nad którym wisiał
czarny kociołek. Dlaczego nie było widać dymu z komina? W kociołku coś kipiało, ale
pachniało raczej jak chemiczne mieszanki w laboratorium matki niż jak potrawa. Nieopodal
stał zniszczony staroświecki fotel na biegunach, w którym siedziała pulchna, nieduża kobieta.
Nie pani Cotojest, więc pewnie jedna z jej przyjaciółek. Miała wielkie okulary, dwa razy
większe i o szkłach dwa razy grubszych niż okulary Meg, i pracowicie, błyskawicznie
fastrygowała prześcieradło. Kilka prześcieradeł leżało na zakurzonej podłodze. Charles
Wallace podszedł do niej.
- Naprawdę uważam, że pani nie powinna zabierać prześcieradeł pani Buncombe bez
zasięgnięcia mojej rady - powiedział, taki władczy i zdegustowany, jak tylko potrafi być
bardzo mały chłopiec. - Po co pani one, na Boga?
Grubaska uśmiechnęła się do niego promiennie.
- No, Charluszku, mój pieszczoszku! Le coeur a ses raisons que la raison ne connait
point. To po francusku. Pascal. Serce ma swoje racje, o których rozum nic nie wie.
- Ale to wcale nie pasuje - kwaśno powiedział Charles.
- Twoja mama uznała, że pasuje. - Nawet z okrągłych okularów błyskał uśmiech.
- Ja nie mówię o uczuciach mamy do mojego ojca - sprostował karcąco Charles
Wallace. - Mówię o prześcieradłach pani Buncombe.
Grubaska westchnęła. Okulary zajaśniały jak oczy sowy.
- Musimy je mieć na wypadek, gdybyśmy potrzebowały duchów - powiedziała. -
Myślałam, że tyś się domyślił. Zdaniem Cotojest, jeżeli trzeba będzie kogoś odstraszać,
powinnyśmy to robić należycie. Dlatego tak przyjemnie pomieszkać trochę w domu, gdzie
straszy. Ale przez myśl nam nie przeszło, że ty dowiesz się o tych prześcieradłach. Auf
frischer Tat ertappt. Po niemiecku. Inflagrante delicto. Po łacinie. Złapane na gorącym
uczynku. Po naszemu. Więc, jak mówiłam...
Charles Wallace przerwał jej stanowczym uniesieniem ręki.
- Proszę pani Kto, czy pani zna tego chłopca?
Calvin ukłonił się.
- Dzień dobry pani. Nie dosłyszałem dobrze pani nazwiska.
- Pani Kto wystarczy - odpowiedziała. - Ten chłopiec to nie mój pomysł, Charluszku,
ale myślę, że dobry.
- Gdzie jest pani Cotojest? - zapytał Charles.
- Teraz jest zajęta. Czas się zbliża, Charluszku, czas się zbliża. Ab, honesto virum
bonum nihil deterret. Seneka. Nic nie odstraszy człowieka zacnego od uczynienia tego, co
uczciwe. On jest człowiekiem ze wszechmiar zacnym, Charluszku kochany, ale w tej chwili
potrzebuje naszej pomocy.
- Co za on? - zapytała Meg.
- Jest i mała Meguszka. Bardzo miło mi cię poznać, złotko. Wasz ojciec, oczywiście.
Idźcie już do domu, moi drodzy. Czas jeszcze nie nadszedł. Nie obawiajcie się, bez was nie
wyruszymy. Najedzcie się, wypocznijcie. Nakarmcie porządnie Calvina. No, już was tu nie
ma! Justitiae soror fides. Znów po łacinie, oczywiście. Wiara to siostra sprawiedliwości. -
Ufajcie nam! A teraz sio!
Wytrzepotała się z fotela na biegunach i wypchnęła ich za drzwi ze zdumiewającą siłą.
- Charles - powiedziała Meg - ja nie rozumiem.
Charles wziął ją za rękę i odciągnął od nawiedzonego domu.
Fortinbras pobiegł naprzód, Calvin szedł tuż za nimi.
- No - powiedział Charles - ja też nie rozumiem. Jeszcze nie. Niezupełnie. Powiem
wam, co wiem, kiedy tylko będę mógł. Ale widzieliście Forta. Nie warczał. Nie drżał.
Zupełnie tak, jakby tam nie było nic niezwykłego. Więc wiadomo, że to jest w porządku.
Słuchajcie, zróbcie mi grzeczność. Nie mówmy już o tym, dopóki nie dostaniemy jeść. Ja
potrzebuję paliwa, żeby to wszystko sobie ułożyć i dobrze przyswoić.
- Prowadź, debilu! - wykrzyknął Calvin wesoło. - Waszego domu nigdy nie widziałem
nawet z daleka, a mam przedziwne uczucie, że po raz pierwszy w życiu idę naprawdę do
domu!
3
Pani Która

W lesie zapadał zmierzch i przestali rozmawiać. Charles i Fortinbras, podskakując,


pobiegli naprzód. Meg szła z Calvinem, czuła, jak jego palce muskają jej rękę, i wydawało jej
się, że jest pod jego opieką.
To było najbardziej niemożliwe, najbardziej nie do pojęcia popołudnie w całym moim
życiu - myślała. A przecież nie mam zamętu w głowie ani się nie denerwuję. Jestem tylko
szczęśliwa. Dlaczego?
- Może mieliśmy się poznać dopiero dzisiaj - powiedział Calvin. - To znaczy,
wiedziałem w szkole, kto ty jesteś i w ogóle, ale ciebie nie znałem. Cieszę się, że już się
znamy, Meg. Będziemy przyjaciółmi, wiesz?
- Ja też się cieszę - wyszeptała i znowu oboje milczeli.
Gdy przyszli do domu, pani Murry jeszcze siedziała w laboratorium. Patrzyła, jak
bladoniebieski płyn przesącza się powoli przez rurkę ze zlewki do retorty. Na palniku
Bunsena dusiła się w dużym glinianym garnku bulgocząca potrawka.
- Nie mówcie Sandy'emu i Dennysowi, że tutaj gotuję - powiedziała pani Murry. - Oni
zawsze podejrzewają, że jakieś chemikalia dostały się do mięsa. Ale przeprowadzałam
doświadczenie, przy którym chciałam być.
- To jest Calvin O'Keefe, mamo - powiedziała Meg. - Czy w tym garnku jest dosyć
jedzenia, żeby było i dla niego? Pachnie super.
- Cześć, Calvin. - Pani Murry podała mu rękę. - Bardzo proszę. Mamy dzisiaj tylko
potrawkę, zawiesistą jednak i pożywną.
- Cudownie - powiedział Calvin. - Czy mogę skorzystać z telefonu, chciałbym
zawiadomić moją mamę, gdzie jestem.
- Oczywiście. Zaprowadź go do telefonu, Meg. Nie proponuję ci telefonowania z
mojego aparatu, chyba nie masz mi tego za złe? Jeszcze kończę to doświadczenie.
Meg zaprowadziła Calvina w głąb domu. Charles Wallace i Fortinbras odeszli. Sprzed
domu dolatywało walenie młotków: Sandy i Dennys budowali twierdzę na klonie.
- Tędy. - Meg przeszła pierwsza przez kuchnię do saloniku.
- Nie wiem, dlaczego zawsze telefonuję, kiedy nie mogę wrócić na czas do domu -
powiedział Calvin z goryczą. - Mama by nawet tego nie zauważyła. - Westchnął i nakręcił
numer. - Mama? - zapytał. - Ach, Hinky. Powiedz mamie, że wrócę później. Tylko nie
zapomnij. Nie chcę znów stać bez końca przed zamkniętymi drzwiami. - Położył słuchawkę i
spojrzał na Meg. - Czy ty wiesz, jaka jesteś szczęśliwa?
Uśmiechnęła się dosyć cierpko.
- Przeważnie nie wiem.
- Taka matka! Taki dom! Do licha, twoja matka jest wspaniała! Powinnaś widzieć
moją. Ma wyrwane wszystkie górne zęby, więc tata jej kupił protezę, ale ona jej nie nosi,
mówi, że niewygodna. I całymi dniami chodzi nie uczesana. Co nie znaczy, że wygląda lepiej,
kiedy się uczesze. - Zacisnął pięści. - Ale ja ją kocham. To właśnie jest dziwne. Kocham ich
wszystkich, a oni złamanego grosza by za mnie nie dali. Może dlatego telefonuję, kiedy nie
mam zamiaru wrócić do domu. Bo ja dbam. Nikt inny nie dba. Ty nie wiesz, jakie to
szczęście być kochanym.
Meg powiedziała zaskoczona:
- Chyba nigdy o tym nie myślałam. Chyba po prostu uważałam, że tak jest, bo jest.
Calvin sposępniał, ale po chwili znów się uśmiechnął.
- Pewne rzeczy będą się działy, Meg! Dobre rzeczy! Czuję! - Zaczął spacerować po
tym przytulnym, chociaż niezbyt schludnym saloniku. Zatrzymał się przed stojącą na
fortepianie fotografią grupki mężczyzn nad morzem. - Kto to?
- Och, zespół naukowców.
- Gdzie?
Meg podeszła do fortepianu.
- Na przylądku Canaveral. Ten to mój ojciec.
- Który?
- Tutaj.
- Ten w okularach?
- Tak. Ten, który potrzebuje fryzjera. - Meg zachichotała, zapominając o swoich
troskach, tak przyjemnie jej było pokazywać Calvinowi tę fotografię. - Tata ma włosy raczej
tego koloru, co moje, i wciąż zapomina, że trzeba je podciąć. Zwykle się kończy na tym, że
mama mu podcina... kupiła specjalne nożyczki itepe... bo jemu na fryzjera szkoda czasu.
Calvin przyjrzał się ojcu Meg.
- Podoba mi się - oznajmił. - Trochę podobny do Charlesa Wallace'a, prawda?
Meg znów się roześmiała.
- Kiedy Charles był niemowlakiem, wyglądał zupełnie jak ojciec. To było
rzeczywiście draczne.
Calvin nadal patrzył na fotografię.
- Nie jest przystojny, ale podoba mi się.
Meg się oburzyła.
- Jest aż za bardzo przystojny.
Calvin potrząsnął głową.
- Nie. Taki wysoki i chudy jak ja.
- No według mnie, ty jesteś przystojny - powiedziała Meg. - I ojciec ma oczy trochę
jak twoje, w dodatku. Absolutnie niebieskie. Tylko że jego oczu tak się nie zauważa, bo
chodzi w okularach.
- Gdzie jest teraz?
Meg zdrętwiała. Ale nie musiała odpowiedzieć, bo w kuchni skrzypnęły drzwi i pani
Murry wyszła z laboratorium z garnkiem.
- Teraz - zawołała - dogotuję to przyzwoicie na piecu! Meg, czy już odrobiłaś lekcje?
- Niezupełnie - odpowiedziała Meg, wchodząc do kuchni.
- Więc chyba Calvin nie będzie miał nic przeciwko temu, że resztę odrobisz po
kolacji.
- No, pewnie. - Calvin wyłowił z kieszeni zwitek papieru. - Właściwie to ja też mam
coś do odrobienia. Matma. Jedyny mój kłopot. Jestem dobry we wszystkim, co polega na
słowach, ale z liczbami mi nie wychodzi.
Pani Murry się uśmiechnęła.
- Może poproś Meg, żeby ci pomogła?
- Ale, widzi pani, jestem o kilka klas wyżej od niej.
- Jednak o pomoc w matematyce spróbuj ją poprosić - poradziła pani Murry.
- No, spróbuję - powiedział Calvin - Proszę. Ale to dosyć skomplikowane.
Meg wzięła od niego kartkę i zastanowiła się.
- Czy ważne, jak się to zrobi? - zapytała. - To znaczy, czy wam wolno rozwiązać na
swój sposób?
- No pewnie, jeżeli się zrozumie i rozwiązania będą dobre.
- My musimy rozwiązywać szkolnym sposobem. Popatrz, Calvin, nie widzisz, że
byłoby prościej, gdybyś to zaczął tak? - Jej ołówek już sunął po papierze.
- Hej! - powiedział Calvin. - Hej! Chyba już to łapię. Pokaż mi na jeszcze jednym
przykładzie.
Znów ołówek Meg się zakrzątnął.
- Musisz tylko pamiętać, że każdy zwyczajny ułamek można zmieniać nieskończenie
w ułamek dziesiętny. Widzisz? Więc trzy siódme to jest zero przecinek czterysta dwadzieścia
osiem tysięcy pięćset siedemdziesiąt jeden milionowych.
- To jest ta najbardziej zbzikowana rodzina! - Calvin uśmiechnął się do Meg. - Chyba
powinienem już przestać się dziwić, ale ty uchodzisz w szkole za matołka. Wciąż ci udzielają
nagan.
- Och, tak!
- Meg ma utrapienie z matematyką - powiedziała pani Murry - bo ojciec zabawiał ją
liczbami i nauczyła się wielu skrótów w obliczaniu. Więc teraz, kiedy w szkole wymagają,
żeby rozwiązywała zadania okrężną drogą, jest zniechęcona, oporna i zacina jej się szufladka
w głowie.
- Czy tu jest więcej takich matołków jak Meg i Charles? - zapytał Calvin. - Jeżeli tak,
chciałbym ich poznać.
- Może by pomogło, gdyby Meg pisała czytelnie - ciągnęła pani Murry. - Z dużym
trudem zwykle potrafię jakoś odcyfrować jej pismo, ale wątpię, czy nauczycielki chcą albo
mogą poświęcać na to czas. Zamierzam dać jej na Gwiazdkę maszynę do pisania. Może to
będzie wyjście.
- Jeżeli ja cokolwiek zrobię dobrze, nikt nie uwierzy, że to ja - powiedziała Meg.
- Co to jest megaparsek? - zapytał Calvin.
- Jedno z przezwisk, jakie mi nadał ojciec - odpowiedziała. - Poza tym to trzy całe
dwadzieścia sześć setnych milionów lat świetlnych.
- Co to jest E równa się mc do kwadratu?
- Równanie Einsteina.
- Co znaczy E?
- Energia.
- m?
- Masa.
- c2?
- Prędkość światła do kwadratu w centymetrach na sekundę.
- Z jakimi krajami graniczy Peru?
- Nie mam zielonego pojęcia. Myślę, że z jakimiś w Ameryce Południowej.
- Stolica stanu Nowy Jork?
- No, miasto Nowy Jork, oczywiście.
- Kto napisał Życie Johnsona Boswella?
- Och, Calvin, jestem słaba w literaturze angielskiej.
Calvin jęknął i odwrócił się do pani Murry.
- Rozumiem to, co pani o niej powiedziała. Nie chciałbym jej uczyć.
- Jest trochę jednostronna, owszem - przyznała pani Murry.
- Winię za to jej ojca i siebie. Ale wciąż jeszcze lubi się bawić swoim domkiem dla
lalek.
- Mamo! - wykrzyknęła Meg w udręce.
- Och, kochanie, przepraszam. Calvin na pewno wie, co chciałam przez to powiedzieć.
Calvin spontanicznie otworzył ramiona, najwyraźniej gotów wziąć w objęcia Meg, jej
matkę i ten cały dom.
- Jak się to wszystko stało? Czyż to nie cudowne? Czuję się jak nowo narodzony! Już
nie jestem sam! Meg, czy wiesz, co to dla mnie znaczy?
- Przecież jesteś dobry w koszykówce i w ogóle - z powagą przypomniała mu Meg. -
Dobrze się spisujesz w szkole. Wszyscy cię lubią.
- Tylko z powodów jak najbardziej nieważnych - powiedział Calvin. - Nie było
nikogo, nikogo na świecie, z kim mógłbym porozmawiać. Funkcjonuję na tej samej
płaszczyźnie, co wszyscy, ale to nie jestem ja.
Meg wyjęła z szuflady widelce i przyjrzała im się, raz po raz je obracając.
- Znów mam zamęt w głowie.
- Och, ja także - powiedział Calvin wesoło. - Ale teraz przynajmniej wiem, że do
czegoś dochodzimy.

Meg zadowolona i trochę zdumiona patrzyła, jak bliźniacy się cieszą, że goszczą
Calvina na kolacji. Więcej od niej wiedzieli o jego wyczynach sportowych i bardziej im niż
jej on imponował. Calvin zjadł pięć porcji potrawki, trzy spodki galaretki i dwanaście ciastek,
po czym Charles Wallace się uparł, żeby go położył do łóżka i poczytał mu. Bliźniacy, którzy
już odrobili lekcje, mogli przez pół godziny oglądać telewizję. Meg pomogła matce
pozmywać, a potem usiadła przy stole nad swoimi lekcjami. Nie mogła się skupić.
- Mamo, denerwujesz się? - zapytała nagle.
Pani Murry przeglądała angielskie magazyny naukowe. Dopiero po chwili podniosła
wzrok i odpowiedziała:
- Tak.
- Czym?
Znów pani Murry zwlekała z odpowiedzią. Wyciągnęła dłonie, przyjrzała się im. Były
długie, silne i piękne. Dotknęła palcami prawej ręki szerokiej złotej obrączki na trzecim palcu
lewej.
- Jestem jeszcze dosyć młoda, wiesz - powiedziała w końcu - chociaż zdaję sobie
sprawę, że wam, dzieciom trudno to pojąć. I wciąż jeszcze jestem zakochana w waszym ojcu.
Strasznie mi go brak.
- I myślisz, mamo, że to, co się teraz dzieje, ma coś wspólnego z ojcem?
- Myślę, że chyba tak.
- Ale co?
- Nie wiem. Wydaje się jednak, że to jedyne wytłumaczenie.
- Myślisz, mamo, że wszystko zawsze musi mieć jakieś wytłumaczenie?
- Tak, wierzę, że tak. Tylko że my z naszymi ograniczonymi ludzkimi możliwościami
nie zawsze potrafimy te wytłumaczenia zrozumieć. Ale widzisz, Meg, fakt, że ich nie
rozumiemy, nie znaczy, że ich nie ma.
- Ja lubię rozumieć wszystko.
- Każdy lubi. Cóż, kiedy nie zawsze może.
- Charles Wallace rozumie więcej niż my, prawda?
- Owszem.
- Dlaczego?
- Chyba dlatego, że jest... no, dlatego, że jest inny.
- Pod jakim względem?
- Niełatwo to sprecyzować. Sama wiesz, że nie jest taki jak wszyscy.
- Nie jest. I nie chciałabym, żeby był - powiedziała Meg wojowniczo.
- Chciałabyś, czy byś nie chciała, Charles Wallace jest taki, jaki jest. Inny. Nowy.
- Nowy?
- Tak. Wasz ojciec i ja to czujemy.
Meg skręciła ołówek mocno, aż się złamał. Roześmiała się.
- Przepraszam. Naprawdę staram się wszystko sobie wytłumaczyć.
- Wiem.
- Ale Charles Wallace nie wygląda inaczej niż wszyscy.
- Nie wygląda, Meg, ale człowiek to przecież nie tylko jego wygląd. Odmienność
Charlesa Wallace'a nie jest fizyczna. Jest w jego istocie.
Meg ciężko westchnęła, zdjęła okulary, zakręciła nimi i znów je włożyła.
- No, ja wiem, że Charles Wallace jest inny, nawet bardzo inny. Chyba muszę to po
prostu przyjmować bez zrozumienia.
Pani Murry uśmiechnęła się do niej.
- Właśnie o to mi chodziło.
- Tak - powiedziała Meg z powątpiewaniem.
Matka znów się uśmiechnęła.
- Może dlatego nasz gość wczoraj w nocy mnie nie zaskoczył. Może dlatego potrafię
powstrzymać swoją niewiarę. Dlatego, że jest Charles Wallace.
- Czy ty, mamo, jesteś taka jak Charles? - zapytała Meg.
- Ja? O Boże, nie. Dane mi jest więcej inteligencji i szans niż wielu innym ludziom,
ale nie ma nic we mnie, co wyłamuje się z szablonu.
- Twój wygląd się wyłamuje - stwierdziła Meg.
Pani Murry parsknęła śmiechem.
- Nie masz podstaw do porównania. Wyglądam bardzo zwyczajnie. Naprawdę.
Calvin O'Keefe, akurat wchodząc do saloniku, powiedział:
- Ha, ha.
- Charles w łóżku? - zapytała pani Murry.
- Tak.
- Co mu czytałeś?
- Genesis. Jego wybór. Ale chciałem zapytać... nad jakim doświadczeniem pani dziś
pracowała?
- To jest coś, co mój mąż i ja badaliśmy razem. Nie chcę być za mężem zbyt daleko w
tyle, kiedy wróci.
- Mamo - nie ustawała Meg. - Charles mówi, że ja jestem ni to, ni owo, ni z gruszki, ni
z pietruszki.
- O rany - powiedział Calvin. - Jesteś Meg, no nie? Chodźmy na spacer.
Ale Meg jeszcze nie była usatysfakcjonowana.
- I jak sobie tłumaczysz Calvina? - zapytała matkę.
Pani Murry roześmiała się.
- Nie chcę sobie tłumaczyć Calvina. Bardzo mi się podoba i cieszę się, że trafił tutaj.
- Mamo, miałaś mi powiedzieć o tesseres aktis.
- Tak. - Wyraz zaniepokojenia ukazał się na twarzy pani Murry. - Ale nie teraz, Meg.
Przejdź się z Calvinem. Ja pójdę do Charlesa pocałować go na dobranoc, a potem zapędzę
bliźniaki do łóżek.
Przed domem trawa była mokra od rosy. Księżyc w połowie drogi po niebie
przyćmiewał gwiazdy wielkim łukiem poświaty. Calvin wziął Meg za rękę tak po prostu i
przyjacielsko, jak Charles Wallace.
- Martwiłaś się o swoją mamę? - zapytał delikatnie.
- Raczej nie. Ale mama jest zmartwiona.
- Czym?
- Ojcem.
Poszli przez trawnik. Cienie drzew padały długie i skręcone, w powietrzu niósł się
ciężki, słodki zapach jesieni. Meg się potknęła, bo zapomniała, że teren raptownie się obniża,
ale Calvin mocno ją podtrzymał. Przeszli przez warzywnik bliźniaków, ostrożnie lawirując
między rzędami kapusty, marchwi, brokułów, dyń. Dalej był nieduży sad jabłoni i kamienny
murek, za którym rozciągał się las. Podeszli tam. Calvin usiadł na murku. Jego rude włosy
lśniły w księżycowej poświacie. Cały poznaczony cieniami splątanych gałęzi podniósł rękę,
zerwał jabłko z sękatej jabłoni i dał je Meg. Drugie jabłko zerwał dla siebie.
- Opowiedz mi o waszym ojcu.
- Jest fizykiem.
- No pewnie, wszyscy to wiemy. I podobno porzucił twoją mamę, odszedł z jakąś
cizią.
Meg poderwała się z kamienia, na którym przycupnęła, ale Calvin chwycił ją za
nadgarstek i pociągnął, żeby usiadła z powrotem.
- Siadaj, mała. Nie powiedziałem nic, czego już przedtem nie słyszałaś.
- Nie - przytaknęła Meg, ale nadal się odsuwała. - Puść mnie.
- No, uspokój się. Ty wiesz, że to nieprawda. Ja wiem, że to nieprawda. A jeżeli ktoś
po jednym spojrzeniu na twoją matkę może uwierzyć, że mąż by ją opuścił dla innej kobiety,
to tylko widać, do czego doprowadza zazdrość. Zgadza się?
- Chyba tak - powiedziała Meg, ale radość już z niej uleciała, znów ogarnęło ją
zniechęcenie, gniewne i ponure.
- Słuchaj, tumanie. - Calvin potrząsnął nią lekko. - Ja tylko chcę te sprawy
uporządkować, oddzielić fakty od zmyślenia. Twój ojciec jest fizykiem, to fakt, prawda?
- Tak.
- Ma kilka doktoratów.
- Tak.
- Przeważnie pracuje sam, ale przez pewien czas był w instytucie badawczym w
Princeton. Mam rację?
- Tak.
- Potem pracował trochę dla rządu, prawda?
- Tak.
- I dalej mów ty, bo to już wszystko, co wiem.
- I prawie wszystko, co ja wiem - powiedziała Meg. - Może mama wie więcej, nie
wiem. Jego praca była... no, jak to się nazywa?... Strzeżona.
- Czyli ściśle tajna?
- Właśnie.
- Więc nie masz pojęcia, o co w tym chodziło?
Meg potrząsnęła głową.
- Nie mam. Rzeczywiście nie mam. Tylko trochę się domyślam z tego, gdzie on był.
- No, gdzie?
- W Nowym Meksyku przez jakiś czas. I myśmy tam z nim byli, a potem na Florydzie
na przylądku Canaveral też z nim byliśmy. A potem miał wiele podróżować, więc my
przyjechaliśmy tutaj.
- Zawsze mieliście ten dom?
- Tak. Ale dawniej mieszkaliśmy tu tylko latem.
- I nie wiesz, dokąd twojego ojca wysłali?
- Nie wiem. Najpierw dostawaliśmy mnóstwo listów. Mama i ojciec zawsze pisali do
siebie codziennie. Mama chyba wciąż jeszcze pisze do niego co wieczór. Od czasu do czasu
kierowniczka poczty dowcipkuje na temat jej listów.
- Pewnie myśli, że ona się za nim ugania czy coś takiego - powiedział Calvin dosyć
gorzko. - Ludzie nie rozpoznają zwyczajnej miłości. No, mów dalej. Co było potem?
- Nic nie było - odpowiedziała Meg. - Dlatego się martwimy.
- No, ale co z listami od waszego ojca?
- Po prostu przestały przychodzić.
- I nie ma żadnych wiadomości, wcale?
- Nie ma. Nic.
Umilkli oboje i wydawało się, że to milczenie jest namacalne, że cienie drzew
padające na ich kolana przygniatają ich, jakby miały swój wymierny ciężar.
W końcu Calvin zapytał sucho:
- Myślisz, że on nie żyje?
Meg znów się zerwała i znów ją pociągnął, żeby usiadła.
- Nie! Zawiadomiliby nas, gdyby umarł. Zawsze wtedy jest telegram czy coś. Zawsze
zawiadamiają!
- Co teraz wam mówią?
Meg zdołała szloch zdławić słowami:
- Och, Calvin, mama starała się i starała dowiedzieć. Jeździła do Waszyngtonu i w
ogóle. A tam tylko mówią, że to tajna, niebezpieczna misja i że powinna być z ojca dumna,
ale ojciec nie będzie mógł... przez jakiś czas komunikować się z nami. I obiecują, że przekażą
nam wiadomość, kiedy tylko czegoś się dowiedzą.
- Meg, nie wściekaj się na mnie, ale czy nie myślisz, że oni może coś wiedzą?
Łza powoli spłynęła Meg po policzku.
- Tego się boję.
- Dlaczego nie płaczesz? - zapytał Calvin łagodnie. - Wariujesz z niepokoju, prawda?
Więc popłacz. To ci dobrze zrobi.
- Płaczę o wiele za dużo - powiedziała drżącym głosem, wezbranym łzami. -
Powinnam być taka jak mama. Powinnam nad sobą panować.
- Twoja mama to zupełnie inna osoba niż ty i o wiele starsza.
- Żałuję, że nie jestem inną osobą. - Głos wciąż jeszcze jej drżał. - Nie cierpię siebie.
Calvin zdjął jej okulary. Wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł łzy. Ten czuły
gest zupełnie ją rozkleił. Opuściła głowę na kolana i rozszlochała się. Siedząc przy niej w
milczeniu, Calvin głaskał ją po włosach.
- Przepraszam - wykrztusiła. - Strasznie mi przykro. Teraz będziesz ode mnie uciekał.
- Och Meg, jednak jesteś debilka - powiedział Calvin - Czy nie wiesz, że nic tak
miłego jak ty, od dawna mi się nie zdarzyło?
Podniosła zapłakaną twarz w poświacie księżyca. Bez okularów jej oczy były
niespodziewanie piękne.
- O ile Charles Wallace jest dobrym zawodnikiem, o tyle ja chyba jestem biologiczną
pomyłką. - W poświacie błysnął aparat korekcyjny na jej zębach.
Myślała, że Calvin zaprzeczy, a on powiedział:
- Wiesz, po raz pierwszy widzę cię bez okularów.
- Bez nich jestem ślepa jak nietoperz. Mam krótki wzrok po ojcu.
- Ale oczy masz wprost z marzenia - powiedział Calvin. - Słuchaj, zawsze noś
okulary. Chyba nie chciałbym, żeby ktokolwiek wiedział, jakie wspaniałe masz oczy.
Meg uśmiechnęła się, zadowolona. Poczuła, że się rumieni. Czy ten rumieniec widać?
- Dobrze, uwaga! - doleciał głos z cienia. W poświatę wyszedł Charles Wallace. - Ja
was nie szpiegowałem - powiedział szybko - i nie znoszę niczego przerywać, ale to już,
dzieciaki, to już! - W jego głosie pobrzmiewało podniecenie.
- To, czyli co? - zapytał Calvin.
- Wyruszamy.
- Wyruszamy? Dokąd? - Meg odruchowo chwyciła Calvina za rękę.
- Dokładnie nie wiem - powiedział Charles Wallace. - Ale myślę, że do ojca.
Nagle zobaczyli dwoje okrągłych oczu, jak gdyby wyskakujących do nich z
ciemności. Okazało się, że to błysnęły odbiciem poświaty okulary pani Kto. Ta pani stała przy
Charlesie i jakimś cudem zjawiła się tam, gdzie przed chwilą tylko mignął cień. Meg się
zdumiała. Usłyszała jakiś odgłos za sobą, więc się odwróciła. To pani Cotojest przełaziła
przez murek.
- Ojej, wolałabym, żeby nie było wiatru - użaliła się. - Tak mi trudno w tylu tych
łachach. - Była w swoim stroju z poprzedniej nocy, w gumowych butach i wszystkim, i
ponadto w udrapowanym prześcieradle pani Buncombe. Gdy na murku potrąciła niski konar
jabłoni, prześcieradło zawisło, pilśniowy kapelusz zjechał jej na oczy, o inną gałąź zawadziła
różową etolą. - Ojej - wzdychała - nigdy się nie nauczę dawać sobie rady. Pani Kto nieomal
przyfrunęła do niej. Malutkie stopy zdawały się nie dotykać ziemi. Szkła okularów migotały.
- Come te Piccoli fallo amaro morso! Dante. Cóż za ból przykry sprawia ci nieduże
twe uchybienie! - Ręką jak szpony podsunęła pani Cotojest kapelusz na czoło, odczepiła etolę
od gałęzi, zręcznie ściągnęła z jabłoni prześcieradło i złożyła je.
- Och, dziękuję - powiedziała pani Cotojest. - Jesteś taka zaradna.
- Un asno viefo sabe más que un potro. A. Perez. Stary osioł więcej wie niż młody
źrebiec.
- Tylko dlatego, że jesteś marne parę miliardów lat... - zaczęła pani Cotojest z
oburzeniem, ale przerwał jej czyjś ostry, dziwny głos.
- Holla, dziewczyny. Nie czas na docinki.
- To jest pani Która - powiedział Charles Wallace.
Lekko dmuchnął wiatr, liście zapląsały, deseń cieni się zmienił i w srebrzystym kręgu
coś zaiskrzyło, zadrgało, a ten głos powiedział:
- Chybba się nie zmatteriallizuję komppletnie. To jest barrdzo męczczące, a mammy
dużo do załattwienia.
4
Czarny Cień

Drzewa gięły się pod chłostą rozszalałej wichury. Meg krzyknęła i kurczowo uczepiła
się Calvina. Niewidoczna pani Która upomniała ją władczo.
- Spokkój, małła!
Jakiś cień zasłonił księżyc albo księżyc po prostu zgasł raptownie, zdmuchnięty jak
świeca. Liście szeleściły z przerażeniem, jak gdyby, i przerażająco. Zapadły ciemności.
Nieprzeniknione. Wiatr nagle ustał, ucichły wszelkie odgłosy. Meg poczuła, że coś odrywa od
niej Calvina. Wyciągnęła do niego rękę, ale palce jej tylko błądziły w powietrzu. Spróbowała
zawołać:
- Charles! - Czy żeby Charlesowi pomóc, czy żeby on pomógł jej, nie wiedziała.
Wołanie uwięzło jej w krtani.
Była zupełnie sama.
Daleko od opiekuńczej ręki Calvina. I od Charlesa, który może potrzebował ratunku,
może sam pośpieszyłby na ratunek. Była sama w jakiejś nicości. W zupełnej ciszy, bez
światła, bez czucia. Gdzie jej ciało? Spróbowała poruszyć ręką, nogą, ale nie miała czym
poruszyć. Tak jak światło i wszelkie odgłosy, również zginęła ona. Meg z krwi i kości po
prostu nie ma.
Potem znów poczuła swoje ręce, nogi, słabe kłucie w nich, jakby zdrętwiały.
Zamrugała szybko, ale chociaż jakoś wróciła do siebie, nic oprócz niej nie wróciło. To nie
była taka zwyczajna ciemność, brak światła. Ciemność jest poniekąd namacalnie odczuwalna,
można w ciemności chodzić, obijać się o coś; świat rzeczy nadal istnieje wokoło. A ona
gubiła się w strasznej próżni.
Tak samo z tą ciszą. To było coś więcej niż cisza. Człowiek głuchy może czuć
drgania. W tej ciszy nie czuło się nic.
Nagle Meg sobie uświadomiła, że serce jej szybko bije. Czy przestało bić i teraz znów
zaczęło? Mrowienie w rękach i nogach się wzmogło i poczuła ruch, to przecież Ziemia się
kręci na swojej eliptycznej drodze wokół Słońca. Poczuła się tak, jakby leżała na ruchomej
wodzie morza, pełnego morza, poza wznoszącymi się i opadającymi bałwanami, i cała lekko
tętniła ze wzbieraniem fal, które łagodnie i nieubłaganie przyciąga Księżyc.
Śpię, mam sen, koszmarny sen, pomyślała. Chcę się obudzić. Niech ja się już obudzę!
- No! - usłyszała głos Charlesa Wallace'a. - To dopiero była podróż! Naprawdę
uważam, że można było nas uprzedzić.
Światło zaczęło przebłyskiwać. Meg przymrużyła oczy, drżącą ręką poprawiła na
nosie okulary. I oto stał przed nią Charles Wallace, oburzony, trzymając się pod boki.
- Meg! - wrzasnął. - Calvin! Gdzie jesteście?
Widziała go i słyszała, ale nie mogła do niego podejść. Nie mogła się przepchnąć
przez dziwne, rozedrgane światło. Doleciał ich głos Calvina, jak gdyby zza chmur.
- Nie ponaglaj mnie, dobrze? Jestem starszy od ciebie.
Meg patrzyła z zapartym tchem. Z zapartym nie dlatego, że Calvina nie było i oto był.
I nie dlatego, żeby zjawiał się stopniowo: dłoń, ręka, oczy, a potem nos. Bardzo dziwnie
migał, jak gdyby widziała go przez wodę, przez dym, przez ogień. Aż nagle zobaczyła, że jest
taki jak w rzeczywistości, i odetchnęła.
- Meg! - usłyszała znów głos Charlesa Wallace'a. - Meg!
- Calvin, gdzie jest Meg?
„Tu jestem" - usiłowała powiedzieć, ale krtań miała zaciśniętą.
- Meg! - zawołał Calvin, obracając się i rozglądając gorączkowo.
- Pani Która, przecież pani nie zostawiła Meg, prawda? - wrzasnął Charles Wallace.
- Jeżeli któraś z pań skrzywdziła Meg, to ja... - zaczął Calvin.
W tej samej chwili poczuła gwałtowne pchnięcie i coś trzasnęło, jak gdyby stłukła
swoim naporem ścianę ze szkła.
- Och, jesteś! - powiedział Charles Wallace. Podbiegł i uściskał ją.
- Ale gdzie jestem? - wykrztusiła, z ulgą słysząc, że jej głos dobywa się z krtani mniej
więcej normalnie.
Rozejrzała się jednak dosyć nieprzytomnie. Stali na jakiejś słonecznej łące i w
powietrzu pachniało wiosną jak w najpiękniejsze wiosenne dni, gdy słońce przygrzewa
łagodnie i kwitną jabłonie. Poprawiła okulary na nosie. Nie, wzrok jej nie zawodzi.
Z chłodnej srebrzystej poświaty jesiennego księżyca przenieśli się w złoty blask
słońca. Trawę na tej łące młodziutką, świeżozieloną, przetykały różnobarwne maleńkie
kwiatki. Odwróciła się powoli i zobaczyła niebotyczną górę, której szczyt ginął w wieńcu
wzdętych białych obłoków. Z drzew u podnóża góry nagle doleciał śpiew ptaków. Wszędzie
wokoło panował nastrój tak niewysłowionego spokoju i radości, że jej łomoczące serce
zupełnie się uspokoiło.
Rychłoż się zejdziem znów przy blasku
błyskawic i piorunów trzasku?1
zabrzmiał głos pani Kto. I już zaraz były wszystkie trzy: pani Cotojest w
przekrzywionej różowej etoli; pani Kto w połyskliwych okularach, i pani Która, nadal
widoczna jako coś odrobinkę wyraźniejszego niż migotanie. Zwiewne różnokolorowe motyle
latały nad nimi jak gdyby powitalnie.
Pani Cotojest i pani Kto się rozchichotały. Tak bardzo bawił je jakiś im tylko znany
żarcik, że w końcu wprost pokładały się ze śmiechu.
Zrobiło się nieco ciemniej czy też poważniej i na łące stanęła postać w długiej sukni i
w czarnym spiczastym kapeluszu. Oczy miała jak paciorki, nos haczykowaty i długie siwe
włosy, w kościstej ręce trzymała miotłę.
- No, miejjcie ucciechę dziewwczyny - zabrzmiał ten dziwny głos, na co pani Cotojest
i pani Kto padły sobie w objęcia, śmiejąc się do rozpuku.
- Jeżeli panie już się nacieszyły, chyba wypada powiedzieć Calvinowi i Meg trochę
więcej o tym wszystkim - zauważył chłodno Charles Wallace. - Meg omal nie straciła
zmysłów ze strachu, kiedy ją panie tak porwały w drogę bez żadnego uprzedzenia.
- Finxerunt animi, raro et perpauca loquentis - wyrecytowała pani Kto. - Horacy. W
małym działaniu słów nie trzeba wiele.
- Pani Kto, wolałbym, żeby pani już przestała cytować! - Charles Wallace był
wyraźnie zirytowany.
Pani Cotojest poprawiła na sobie etolę.
- Ale jej trudno jest się wysłowić, Charles, kochaneczku. Pomaga jej to. Nie musi
sama wyszukiwać słów, kiedy ma gotowy cytat.
- I nie możżemy traccić naszego poczczucia hummoru - powiedziała pani Która. -
Jeddyny spossób na sprawy śmierttelnie powważne, to trakktować je raczczej lekkko.
- Ale ciężko będzie Meg - westchnęła pani Cotojest - ciężko jej będzie pojąć, że my
jesteśmy poważne.
- A mnie? - zapytał Calvin.
- Nie twojego ojca życie jest w niebezpieczeństwie - odrzekła mu pani Cotojest.
- Więc Charlesowi?
Głos pani Cotojest, zgrzytliwy jak nie naoliwione zawiasy, wezbrał serdecznością i
dumą.
- Charles Wallace wie, Charles Wallace wie, że tu chodzi o wiele więcej niż życie jego
ojca. Charles Wallace wie, o co chodzi.
1
William Szekspir, Makbet, akt I, scena pierwsza, przekł. J. Paszkowski.
- Ale pamiętajcie - powiedziała pani Kto. - Nie ma beznadziejności, musimy mieć
nadzieję na wszystko. Eurypides.
- Gdzie teraz jesteśmy i jak się tutaj dostaliśmy? - zapytał Calvin.
- Jesteśmy na Urielu. To trzecia planeta gwiazdy Malak w spiralnej mgławicy Messier
sto jeden.
- I ja mam w to wierzyć? - Calvin się oburzył.
- Jak sobbie chceszsz - powiedziała pani Która ozięble.
Nie wiedząc dlaczego, Meg czuła, że pani Która, pomimo swego wyglądu i miotły,
jest kimś, komu można w pełni ufać. Ale to, pomyślała, nie wydaje się ani trochę dziwniejsze
niż wszystko inne, co się dzieje.
- Więc tylko niech mi ktoś powie, jak się tu dostaliśmy! - Calvin się gniewał i piegi
nieomal wyskakiwały mu z białej twarzy. - Nawet jazda z prędkością światła trwałaby długie
lata, żeby się tu dostać.
- Och, my nie jeździmy z prędkością czegokolwiek! - wyjaśniła pani Cotojest. - My
tesserujemy. Czy też można by powiedzieć, fałdkujemy.
- Jasne jak błoto - stwierdził Calvin.
Tesserujemy, pomyślała Meg. Czy to ma coś wspólnego z tym tesseres aktis naszej
mamy?
Już chciała o to zapytać, gdy odezwała się pani Która, a tego, co pani Która mówiła,
nikt nigdy nie przerywał.
- Pani Cotojest jest młodda i naiwwna.
- Wciąż myśli, że można wszystko wytłumaczyć słowami - dodała pani Kto. - Qui
plus sait, plus se tait. To po francusku. Im więcej człowiek wie, tym mniej mówi.
- Ale do Meg i Calvina należy mówić słowami - zwrócił jej uwagę Charles. - Skoro się
ich zabrało, oni mają prawo wiedzieć, co się dzieje.
Meg podeszła z pytaniem tak ważnym, że zapomniała zupełnie o tesseres aktis.
- Czy nasz ojciec jest tutaj?
Pani Która potrząsnęła głową.
- Nie tuttaj, Meg. Niech panni Cottojest ci wyjjaśni. Onna jest młodda i mowwa słów
jest dla niej łattwiejsza niż dla panni Kto i dla mnie.
- Zatrzymaliśmy się tutaj - powiedziała pani Cotojest - poniekąd, żeby odsapnąć. I dać
wam pojęcie o tym, przeciwko czemu wystąpicie.
- Ale co z ojcem? - zapytała Meg. - Czy nic mu się nie stało?
- Na razie nic, kochaneczko, nic. Myśmy między innymi z tego powodu się do tego
wzięły. Ale zobaczysz, tylko między innymi.
- Gdzie on jest? Proszę, zabierzcie mnie do niego!
- Nie możemy, jeszcze nie - powiedział Charles Wallace. - Musisz być cierpliwa,
Meg.
- Ale ja nie jestem cierpliwa! - wykrzyknęła Meg z pasją. - Nigdy nie byłam!
Okulary pani Kto błysnęły ku niej łagodnie.
- Jeżeli chcesz pomóc ojcu, naucz się cierpliwości. Vitam imperdere vero.
Zaryzykować życie dla prawdy. To właśnie mamy zrobić.
Pani Cotojest przytaknęła.
- To właśnie robi wasz ojciec - powiedziała tonem, tak jak ton pani Kto, poważnym i
wzniosłym. Potem uśmiechnęła się promiennie po swojemu. - No! Pospacerujcie sobie, dzieci
we troje. Charles może coś niecoś wytłumaczyć. Na Urielu jesteście bezpieczni. Dlatego
zatrzymaliśmy się tutaj, żeby odsapnąć.
- Panie nie pójdą z nami? - zapytała lękliwie Meg.
Przez chwilę panowała cisza. A potem pani Która uniosła władczo rękę.
- Pokkaż im - zwróciła się do pani Cotojest, i coś w jej głosie sprawiło, że Meg
przeszły ciarki po skórze.
- Teraz? - zapytała pani Cotojest nieomal skrzecząc. To, co miała im pokazać,
najwidoczniej zaniepokoiło ją także.
- Terraz - potwierdziła pani Która. - Równie dobbrze oni mogą już wiedzdzieć.
- Czy... czy mam się zmienić? - zapytała pani Cotojest.
- Leppiej.
- Oby to za bardzo nie zdenerwowało tych dzieci! - wykrzyknęła pani Cotojest, jak
gdyby do siebie.
- Czy ja też mam się zmienić? - zapytała pani Kto. - Och, ale mnie tak cieszy mój
strój. Chociaż muszę przyznać, że pani Cotojest jest w tym najlepsza. Das Werk lobt den
Meister. Po niemiecku. Dzieło świadczy o mistrzu. Więc mam też się przetransformować?
Pani Która potrząsnęła głową.
- Jeszszcze nie. Nie tuttaj. Ty możżesz zaczczekać.
- No, nie bójcie się, kochaneczki - powiedziała pani Cotojest.
Cała pulchna osoba zaczęła drgać, migotać, przeistaczać się szybko. Jaskrawe kolory
jej ciuchów stonowały się i zbielały. Jej gruszkowate kształty rozciągnęły się, wydłużyły i
uformowały. Nagle przed dziećmi stało stworzenie piękniejsze, niż Meg mogłaby sobie
wyobrazić, i to piękno nie ograniczało się do samego wyglądu. Pani Cotojest z pewnością już
nie była niejaką panią Cotojest. Przybrała postać marmurowobiałą o potężnych bokach, jakby
konia, ale zarazem wcale nie konia, bo ze wspaniale utoczonego grzbietu wznosił się
szlachetny męski tors, z rękami i głową mężczyzny. I oblicze owego mężczyzny miało w
sobie doskonałość godności i cnoty, promieniało wyrazem radosnego uniesienia, jakiego Meg
nigdy dotąd nie widziała. Jednak to nie jest, pomyślała, grecki centaur. Ani trochę.
U białych ramion powoli wyrosły skrzydła, skrzydła utkane z tęczy, ze światła na
wodzie, z poezji.
Calvin padł na kolana.
- Nie - powiedziała pani Cotojest, ale głosem wcale nie pani Cotojest. - Nie przede
mną, Calvin. Nigdy przede mną. Wstań!
- Ponnieś ich - rozkazała pani Która.
Zwinnie a krzepko pani Cotojest przyklękła przed dziećmi, rozłożyła szeroko skrzydła
i trzymała je nieruchome, ale drżące.
- Usiądźcie mi na grzbiecie - powiedziała swym nowym głosem.
Dzieci z wahaniem podeszły do tego pięknego stworzenia.
- Ale jak mamy panią teraz nazywać? - zapytał Calvin.
- Och, moi kochani - nowy głos pani Cotojest miał w sobie ciepło leśnego wiatru,
jasną dźwięczność trąbki, tajemniczość angielskiego rogu. - Nie możecie nazywać mnie coraz
to inaczej, ilekroć się zmienię. I być panią Cotojest jest bardzo przyjemnie. Więc niech tak
zostanie. - Ona? On? Ono? Uśmiechnęło się to stworzenie do nich i promienność tego
uśmiechu była odczuwalna jak lekki wietrzyk, jak ciepłe promienie słońca.
- Wsiadajcie. - Charles Wallace już się wgramolił.
Meg i Calvin poszli za jego przykładem. Meg usiadła pomiędzy chłopcami. Wspaniałe
skrzydła zadrżały, pani Cotojest zerwała się do lotu i już sunęli w przestworzach.
Meg wkrótce stwierdziła, że nie musi przyciskać się do Charlesa Wallace'a i do
Calvina. To cudowne stworzenie leciało bardzo spokojnie. Chłopcy z ciekawością rozglądali
się po okolicy.
- Patrzcie - wskazał Charles Wallace - te góry są takie wysokie, że nie widać, gdzie się
kończą.
Meg podniosła wzrok i rzeczywiście, wydawało się, że szczyty gór sięgają w
nieskończoność.
Nad bujnymi łąkami przelecieli ponad rozległy skalisty płaskowyż. Skały tam były
granitowymi, jak gdyby wielkimi monolitami. Miały określone, powtarzające się kształty, ale
nie wyglądały na pomniki, nie przypominały niczego, co Meg kiedykolwiek dotąd widziała.
Więc zastanowiła się, czy uformowały się stopniowo w jakichś warunkach atmosferycznych,
czy powstały od razu razem z tą planetą, czy też może są wytworem istot podobnych do tej,
która ją niesie w powietrzu.
Przelecieli nad granitową równiną i teraz unosili się nad ogrodem, jeszcze
piękniejszym niż wszelkie raje w snach. W ogrodzie było wiele takich stworzeń jak to,
którym stała się pani Cotojest. Niektóre leżały wśród kwiatów, niektóre pływały w
przecinającej ogród szerokiej kryształowej rzece, niektóre latały pląsając, raz po raz widoczne
nad drzewami. Rozbrzmiewała przy tym muzyka, nie tylko ich śpiew, ale melodia ruchu ich
skrzydeł.
- O czym one śpiewają? - zapytała Meg podniecona.
Pani Cotojest potrząsnęła swoją piękną głową.
- Nie sposób powiedzieć. Nie potrafię przełożyć na wasze słowa. Chwytasz coś z tego,
Charles?
Charles Wallace siedział na jej szerokim grzbiecie zasłuchany. Taki właśnie miał
wyraz twarzy, gdy wczuwał się w Meg lub w matkę.
- Niewiele, bardzo niewiele. Ale myślę, że z czasem mógłbym uchwycić więcej.
- Tak, Charles. Ty byś się tego nauczył. Ale nie teraz. Jesteśmy tu tylko, żeby
wypocząć i trochę się przygotować.
Meg prawie nie słuchała tej rozmowy.
- Chcę wiedzieć, o czym śpiewają! Chcę to rozumieć.
- Postaraj się, Charles - zaczęła nalegać pani Cotojest - postaraj się przetłumaczyć.
Teraz możesz sobie pozwolić. Nie musisz taić swojej wiedzy.
- Ależ nie mogę! - wykrzyknął Charles Wallace. - Za mało wiem. Jeszcze za mało!
- Więc spróbuj mi pomóc. Zobaczymy, czy ja zdołam jako tako to wysłowić dla nich.
Charles Wallace znowu się wsłuchiwał.
Znam ten błysk na twarzy, pomyślała nagle Meg. Teraz wiem, co znaczy! Pewnie
sama taki miałam czasami, kiedy uczyłam się matmy z ojcem i jakieś rozwiązanie już było
blisko...
Pani Cotojest powiedziała tak, jakby czytała z myśli Charlesa:
- No właśnie, to jest pomysł. Mogę spróbować. Szkoda, Charles - dodała - że ty
rzeczywiście nie wiesz dość, żeby mi to wprost przekazać. Tylko większa dla mnie fatyga.
- Niech pani nie będzie leniem - powiedział Charles.
Pani Cotojest nie obraziła się.
- Och, Charles. Ja bardzo lubię tak się fatygować. Dlatego one mnie wybrały na tę
wyprawę, pomimo że jestem o tyle młodsza. Elokwencja, mój jedyny prawdziwy talent. Ale
wymaga nakładu energii, a nam każda uncja energii będzie potrzebna na to, co jest przed
nami. Ale postaram się, dla Calvina i Meg się postaram. - Umilkła. Wielkie skrzydła prawie
przestały trzepotać, tylko lekkim ruchem utrzymywały się w powietrzu. - Więc posłuchajcie -
powiedziała pani Cotojest. Podniosła swój dźwięczny głos, aż Meg się wydawało, że
wszędzie wokoło są słowa, że może prawie dotknąć tych słów. - Na chwałę Pana śpiewajcie
nową pieśń z końca tej ziemi, wy, którzy uchodzicie do morza i wszystko, co w morzu jest; i
wyspy, i mieszkańcy wysp. Niechaj głusze i miasta podniosą głos; niechaj mieszkańcy skał
śpiewają i wołają ze szczytów gór. Niechaj Panu oddają chwałę.
Meg czuła w sobie tętnienie radości, jakiej nigdy dotąd nie zaznała. Calvin, siedzący
za nią, wyciągnął rękę, nie ujął jej dłoni, tylko lekko palcami muskał jej palce, ale radość
przepływała tam i z powrotem pomiędzy nimi dwojgiem, tak jak wokoło i nad nimi, i w nich.
Gdy pani Cotojest westchnęła, wydawało się zgoła niepojęte, że w tę błogość mógł
wlecieć bodaj szmer wątpliwości.
- Musimy się pośpieszyć, dzieci. - Był w tym smutek, którego Meg nie rozumiała.
Podnosząc swą piękną głowę, pani Cotojest wydała okrzyk, chyba rozkaz. Jedno z
tych stworzeń, latających nad drzewami najbliżej, usłyszało i odleciało. Z drzewa nad rzeką
zerwało trzy duże kwiaty i przyniosło je.
- Weźcie po jednym - poleciła dzieciom pani Cotojest. - Później wam powiem, do
czego posłużą.
Biorąc kwiat, Meg zobaczyła, że właściwie to jest kiść niezliczonych drobnych
kwiatuszków w kształcie dość głębokiego dzwonu.
- Dokąd lecimy? - zapytał Calvin.
- W górę.
Skrzydła poruszały się miarowo, chyżo. Ogród został za nimi, tak jak przedtem obszar
wielkich granitów. Pani Cotojest wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Drzewa na górskim
zboczu, coraz mniejsze, rosły coraz rzadziej, potem były krzaki, potem krótka sucha trawa, a
potem już roślinności wcale nie było i tylko sterczały skały, ostre i niebezpieczne.
- Trzymajcie się mocno - powiedziała pani Cotojest - żebyście się nie zsunęli.
Meg poczuła się pewniej, gdy Calvin objął ją wpół.
Wciąż jeszcze lecieli w górę.
Teraz byli w obłokach. Widzieli wszędzie ruchomą biel i czuli na sobie wilgoć
zbierającą się w lodowate kropelki. Meg zadrżała z zimna, Calvin objął ją jeszcze mocniej.
Przed nią Charles Wallace siedział spokojnie. Raz się odwrócił i spojrzał na nią szybko, czule,
troskliwie. Ale ona czuła, że z każdą chwilą Charles coraz bardziej się oddala, że jest w coraz
mniejszym stopniu jej ukochanym młodszym braciszkiem, stając się kimś takim jak pani
Cotojest, pani Kto i pani Która.
Raptownie wylecieli z obłoków w smugę światła. Poniżej nadal sterczały skały,
powyżej nadal szczyty sięgały w niebo, ale teraz, chociaż wydawały się wznosić
nieskończenie, Meg widziała, gdzie ta góra wreszcie się kończy.
Pani Cotojest, trochę się wytężając, nie ustawała w podniebnym locie. Meg czuła
zimny pot na twarzy, serce jej ledwie nadążało, wargi zsiniały. Nie mogła złapać tchu.
- Dobrze, dzieci, teraz skorzystajcie z waszych kwiatów - powiedziała pani Cotojest. -
Powietrze się rozrzedza. Te kwiaty to będą wasze maski, oddychajcie przez nie, a dadzą wam
dosyć tlenu. Nie aż tyle, ile normalnie wdychacie, ale wystarczająco dużo.
Meg prawie już zapomniała o tych kwiatach, na szczęście jednak trzymała je tak, że
ich nie upuściła. Teraz z ulgą wtuliła twarz w kwietny dzwon i zaczęła oddychać głęboko.
Calvin jedną ręką nadal obejmował ją wpół, drugą też trzymał kwiatki przy twarzy.
Charles Wallace uniósł swoją maskę z kwiatków powoli, prawie sennie.
Skrzydła pani Cotojest napinały się w rozrzedzonym powietrzu. Wierzchołek góry
zamajaczył nad nimi i wkrótce tam dolecieli. Pani Cotojest zatrzymała się na niedużym
płaskowyżu - srebrzystej gładkiej skale. Przed nimi jaśniał wielki biały dysk.
- To jeden z księżyców Uriela - powiedziała im pani Cotojest swoim potężnym
głosem, nieco zasapanym.
- Och, piękny! - wykrzyknęła Meg - Piękny!
Poświata tego wielkiego księżyca lała się na dzieci, na panią Cotojest, na ten górski
szczyt, przedziwnie podsycona słonecznością dnia.
- Teraz się odwrócimy - powiedziała pani Cotojest i jej ton znów przeraził Meg.
Ale gdy się odwróciła z nimi na grzbiecie, Meg nie zobaczyła nic groźnego. Rozciągał
się rozrzedzony czysty błękit nieba; poniżej sterczały ze zmiennego morza białych obłoków
kontury skał.
- Poczekamy - powiedziała pani Cotojest - na zachód słońca i zachód księżyca.
Prawie zaraz zaczęło zmierzchać.
- Chcę patrzeć, jak księżyc zachodzi - powiedział Charles Wallace.
- Nie, dziecko, niech żadne z was niech się nie odwraca. Patrzcie w stronę mroku. To,
co wam pokażę, będzie wtedy lepiej widoczne. Patrzcie przed siebie, prosto przed siebie, w
dal, dokąd wzrok sięga.
Oczy rozbolały Meg z wysiłku, aż w końcu nad obłokami wokół góry dojrzała słabo
coś ciemnego, tak daleko, że nie miała pewności, czy naprawdę to widzi.
Charles Wallace zapytał:
- Co to?
- Ten jakiś cień tam. - Calvin wskazał. - Co to? Nie podoba mi się.
- Patrzcie - powiedziała pani Cotojest.
To był cień, nic, tylko cień. Nawet nie tak konkretny jak obłok. Czy coś ten cień
rzuca? Czy to cień sam w sobie?
Niebo ciemniało. Światło już wcale nie było złociste i otoczył ich błękit, błękit
ciemniejący. Wkrótce tam, gdzie widzieli samo wieczorne niebo, słabo tętniła gwiazda, potem
druga gwiazda, i jeszcze jedna, i jeszcze. Po prostu zaroiło się od gwiazd. Tylu Meg nigdy
dotąd nie widziała.
- Bo powietrze tutaj jest bardzo rozrzedzone - powiedziała pani Cotojest, jak gdyby w
odpowiedzi na nie zadane pytanie. Widoczność była o wiele lepsza niż na Ziemi. - Teraz
patrzcie. Patrzcie prosto przed siebie.
Meg patrzyła. Ciemny cień jeszcze był. Z nadejściem nocy nie zniknął, nie zmniejszył
się. I tam, gdzie był, nie mogła wypatrzyć ani jednej gwiazdy.
Co ten cień ma w sobie tak okropnie strasznego? Jakoś wiedziała, że nie tylko
dotychczas nie było, ale nigdy potem nie będzie w jej życiu aż takiej grozy, zbyt mrożącej,
żeby płakać, krzyczeć i móc znaleźć uspokojenie.
Bezwiednie odjęła od twarzy rękę z kwietnym dzwonem i natychmiast poczuła się tak,
jakby rozkrajano jej płuca. Nie mogła złapać tchu, brakowało jej powietrza do oddychania.
Zamroczona, już traciła przytomność, ale spuszczając głowę, trafiła nosem w kwiatki, które
nadal trzymała kurczowo. Ich czysty zapach sprawił, że odżyła, znów się wyprostowała.
Cień nadal tam był, czarny i straszny.
Calvin trzymał ją mocno za rękę, ale nie dodawało jej to siły, nie uspokajało. Charles
Wallace drżał obok niej, siedział jednak nieruchomo.
Charles nie powinien tego widzieć, pomyślała. To już nie do zniesienia dla takiego
malca, choćby najbardziej nadzwyczajnego.
Calvin odwrócił się od czerni, która zasłaniała gwiazdy.
- Pani Cotojest - szepnął - niech pani coś zrobi, żeby to odpędzić. Niech pani coś
zrobi.
Powoli skrzydlate stworzenie odwróciło się tak, że cień był teraz za nimi, i znowu
widzieli gwiazdy nie zasłonięte, łagodnie pulsującą poświatę gwiazd na tej górze. I zaraz
potem w milczeniu już lecieli w dół. Gdy przelatywali przez wieniec z obłoków, pani Cotojest
powiedziała:
- Możecie oddychać bez kwiatów, moje dzieci.
Znowu cisza. Ani słowa. Jak gdyby ten cień dosięgnął ich swoją ciemną mocą i
dotknął, żeby zaniemówili. Ale z powrotem w poświacie gwiazd i wschodzącego innego
księżyca, mniejszego, bardziej żółtego, nad kwiecistą łąką trochę się odprężyli i zdali sobie
sprawę, że piękne stworzenie, na którym lecą, też się odpręża, a więc zdenerwowało się nie
mniej niż oni. Wdzięcznym ruchem teraz to stworzenie zleciało na łąkę i złożyło swe
wspaniałe skrzydła. Charles Wallace zsiadł pierwszy.
- Pani Kto! Pani Która! - zawołał.
Natychmiast zobaczyli drganie w powietrzu i błysnęły dobrze znane okulary. Pani
Która ukazała się także, ale jak przedtem powiedziała dzieciom, trudno jej było
zmaterializować się całkowicie - przez jej suknię i spiczasty kapelusz prześwitywały gwiazdy.
Meg zsunęła się z grzbietu pani Cotojest i dosyć niepewnie po długiej jeździe podeszła
do niej.
- Ten czarny cień, który widzieliśmy - zapytała - czy to z tym nasz ojciec walczy?
5
Tesseres aktis

- Tak - odpowiedziała pani Która. - On jest za tą ciemnością i nawwet my nie


możżemy go widzdzieć.
Meg się rozszlochała. Przez łzy widziała Charlesa Wallace'a stojącego nieopodal,
bardzo małego, bardzo bladego. Calvin wziął ją w objęcia, ale wyrwała mu się, szlochając
niepohamowanie. Potem otuliły ją wielkie skrzydła pani Cotojest i poczuła przypływ siły i
spokoju. I spod skrzydeł słyszała słowa pani Cotojest, chociaż pani Cotojest nie wypowiadała
ich na głos.
- Moje dziecko, nie rozpaczaj. Czy myślisz, że zabrałybyśmy was tutaj, gdyby nie
było żadnej nadziei? Żądamy od was trudnej rzeczy, ale jesteśmy pewne, że podołacie. Wasz
ojciec potrzebuje pomocy, potrzebuje odwagi i dla swoich dzieci chyba zdobędzie się na to,
czego nie może zrobić dla siebie.
- No - powiedziała pani Która. - Jestteśmy gottowi?
- Dokąd teraz? - zapytał Calvin.
Znów Meg poczuła mrowienie lęku, gdy pani Która odpowiedziała:
- Mussimy przeddostać się za Czarny Cień.
- Ale nie za jednym zamachem - poinformowała ich pani Cotojest. - Krótkimi etapami.
- Spojrzała na Meg. - Będziemy tesserować, fałdkować znowu. Rozumiesz?
- Nie - powiedziała Meg kategorycznie.
Pani Cotojest westchnęła.
- Wyjaśnienia nie są łatwe, kiedy dotyczą spraw, na które wasza cywilizacja jeszcze
nie znalazła określeń. Calvin mówił o jeździe z prędkością światła. To rozumiesz, Megusiu?
- Tak. - Meg przytaknęła.
- Ale to oczywiście sposób przenoszenia się niepraktyczny, długa okrężna droga. Więc
nauczyłyśmy się przenosić na przełaj, skrótami, kiedy tylko się da.
- Trochę tak jak w matmie? - zapytała Meg.
- Jak w matmie. - Pani Cotojest zwróciła się do pani Kto: - Pokaż im na swojej
spódnicy.
- La experiencia es la madre de la ciencia. Po hiszpańsku, moi drodzy. Cervantes.
Doświadczenie jest matką wiedzy. - Pani Kto oburącz uniosła trochę z dwóch stron swoją
białą suknię i mocno ją trzymała.
- Pomyślcie - powiedziała pani Cotojest. - Bardzo mały owad, gdyby musiał przejść z
tego kawałka spódnicy, który pani Kto trzyma w prawej ręce do kawałka, który trzyma w
lewej, miałby do przejścia szmat drogi.
Szybko pani Kto, nadal trzymając spódnicę, zsunęła ręce.
- Teraz, widzicie - powiedziała pani Cotojest - przeszedłby od razu. Tak właśnie my
podróżujemy.
Charles Wallace przyjął to wyjaśnienie pogodnie. Nawet Calvin nie wydawał się
zaskoczony.
- Ojej - westchnęła Meg - Chyba jestem debilką. Po prostu tego nie łapię.
- Bo myślisz o przestrzeni tylko w trzech wymiarach - stwierdziła pani Cotojest. - My
podróżujemy w piątym wymiarze. To jest coś, co możesz zrozumieć, Meg. Nie bój się
spróbować. Czyżby wasza matka nie potrafiła ci wytłumaczyć tesseres aktis?
- Wcale mi nie tłumaczyła! - wykrzyknęła Meg. - Tak bardzo się tym przejęła.
Dlaczego? Wiem tylko, że to ma coś wspólnego z nią i z ojcem.
- To była koncepcja, którą oni się bawili - powiedziała pani Cotojest. - Przejście przez
czwarty wymiar do piątego. A tobie, czy mama to wytłumaczyła, Charles?
- No, owszem. - Charles był trochę zakłopotany. - Proszę, Meg, niech ci nie będzie
przykro. Wypytywałem mamę, kiedy ty byłaś w szkole, aż to od niej wyciągnąłem.
Meg westchnęła.
- Więc mi to wytłumacz.
- Wytłumaczę - zgodził się Charles. - Co to jest pierwszy wymiar?
- No... linia...
- Dobrze. A drugi wymiar?
- No, kwadrat z tej linii. Płaski kwadrat to drugi wymiar.
- A trzeci?
- No, kwadrat drugiego wymiaru. Już nie płaski. Z bokami, dnem i wiekiem.
- A czwarty wymiar?
- No, jeśli się chce to określić matematycznie, myślę, że sześcian do kwadratu. Ale
pierwsze trzy wymiary można narysować, a czwartego już nie. Ja wiem, to ma związek z
Einsteinem i z czasem. Powiedziałabym, tak mi się zdaje, że czwarty wymiar to czas.
- Właśnie... Mądra dziewczyna - pochwalił Charles. - Dobrze. Więc żeby mieć piąty
wymiar, trzeba podnieść do kwadratu czwarty, czy tak?
- Myślę, że tak.
- No i masz piąty wymiar. Tesseres aktis. Tesseres po grecku cztery, aktis sześcian.
Dodaj to do tamtych czterech wymiarów i możesz latać po Kosmosie bez długich objazdów.
Inaczej mówiąc, według Euklidesa albo staroświeckiej geometrii, prosta linia nie jest
najkrótszą odległością pomiędzy dwoma punktami.
Przez krótką chwilę olśnienia Meg miała na twarzy taki wyraz wsłuchiwania się, jaki
widywała na twarzy Charlesa.
- Rozumiem! - wykrzyknęła. - Złapałam to. Przez moment wiedziałam! Nie potrafię
tego wyłożyć teraz, ale przez sekundę wiedziałam to! - Odwróciła się podniecona do Calvina.
- Ty zrozumiałeś?
Calvin przytaknął.
- Dostatecznie. Nie aż tak jak Charles Wallace, ale na tyle, żeby mieć o tym pojęcie.
- Więc ruszajmy - powiedziała pani Która. - Nie mammy na to całej wieczczności.
- Moglibyśmy trzymać się za ręce? - zapytała Meg. Calvin ujął jej dłoń, trzymał
mocno.
- Możecie spróbować - powiedziała pani Cotojest. - Chociaż wątpię, czy warto.
Rozumiecie, przenosimy się razem, ale właściwie samotnie. My wyruszamy pierwsze, was
poniesie nasz wir. Tak chyba będzie wam łatwiej.
Jeszcze gdy to mówiła, jej wielka biała postać zaczęła machać skrzydłami, zmieniła
się w mgłę i zniknęła. Pani Kto, zdawałoby się, wyparowała, zostały tylko okulary, które po
chwili też zniknęły. To przypomniało Meg kota z Cheshire.
Często widuję twarze bez okularów, pomyślała, ale okulary bez twarzy? Ciekawe, czy
ja też polecę w ten sposób? Najpierw ja, a potem moje okulary.
Pani Która jeszcze była i raptem już jej nie było.
Gwałtowny podmuch szarpnął Meg, rozbiła się coś, przez co została przepchnięta.
Co? Wokoło ciemność, cisza, nicość. Jeżeli Calvin trzymał ją za rękę, ona tego nie czuła. Ale
tym razem była przygotowana na nagły całkowity zanik ciała. Gdy znów zaczęło się
mrowienie w czubkach palców, wiedziała, że ta podróż prawie się kończy i że Calvin ją
trzyma.
Ni stąd, ni zowąd, doznała niespodziewanego wstrząsu, poczuła wprost
niewyobrażalny napór, jak gdyby całkowicie spłaszczał ją jakiś ogromny walec parowy. To
było o wiele gorsze niż przedtem nicość. W nicości będąc niczym, nie potrzebowała
oddychać, a teraz jej płuca były tak ściśnięte, że chociaż umierała z braku powietrza,
oddychać nie mogła. Zupełnie inaczej niż w rozrzedzonym powietrzu na urielskiej górze, gdy
do oddychania miała wonną maskę z kwiatów. Usiłowała zaczerpnąć tchu, ale cóż może
papierowa lalka? Usiłowała myśleć, ale spłaszczony umysł pracował nie lepiej niż
spłaszczone płuca. Myśli były także ściśnięte. Serce, usiłując bić, tylko dźgało ją w bok jak
ostry czubek noża.
Wtem usłyszała jakiś głos czy raczej dotarły do niej słowa spłaszczone jak drukowane
słowa na papierze.
- Och, nie! Nie możemy zatrzymać się tutaj! To jest planeta dwuwymiarowa, dzieci tu
nie wytrzymają!!!
Wir porwał ją znowu w nicość i teraz było cudownie. Nie szkodziło, że nie czuje ręki
Calvina, że nic nie widzi i nie odczuwa nic, że w ogóle jej nie ma. Wszystko dobrze, byle nie
tamto nieznośne zgniatanie.
Znów mrowienie powróciło w palce rąk i nóg. Poczuła, że Calvin mocno ją trzyma za
rękę. Serce jej biło równo; krew krążyła w żyłach. Cokolwiek się działo przez jakąś tam
pomyłkę, już minęło. Usłyszała głos Charlesa Wallace'a, jego słowa, krągłe i pełne, takie,
jakie powinny być słowa mówione:
- Doprawdy, pani Która, o mało nas pani nie zabiła!
Tym razem Meg wyciągnęło z przerażającego piątego wymiaru raptowne
bezpośrednie szarpnięcie, i oto stała, ona we własnej osobie, przy Calvinie trzymającym ją za
rękę kurczowo, a Charles Wallace stał przed nią, oburzony. Pani Cotojest, pani Kto i pani
Która nie były widoczne, ale wiedziała, że są obecne.
- Dziecci, przeppraszam - powiedziała skądś pani Która.
- No, Charles, uspokój się - powiedziała pani Cotojest i zaraz się ukazała. Nie to
wielkie wspaniale stworzenie, którym była ostatnio, tylko babinka jak przedtem w swoim
dobrze znanym przyodziewku, w szalach i szalikach, w starym płaszczu włóczęgi i w
kapeluszu. - Przecież wiesz, że jej trudno się zmaterializować. Gdybyś sam nie był
materialny, też byś nie bardzo zdawał sobie sprawę z ograniczeń protoplazmy.
- Przeppraszam - powtórzyła niewidzialna pani Która z wyraźną nutą rozbawienia.
- To nie jest zabawne! - Charles Wallace tupnął nogą.
Błysnęły okulary pani Kto i reszta jej, już wolniej, ukazała się za okularami.
- Sen i my z jednych złożeni pierwiastków2. - Uśmiechnęła się szeroko. - Prospero w
Burzy. Naprawdę lubię tę sztukę.
- Panie nie zrobiły tego celowo? - zapytał Charles.
- Ach, kochaneczku, oczywiście, że nie - powiedziała pani Cotojest szybko. - To była
po prostu bardzo zrozumiała pomyłka. Pani Która niezbyt sprawnie myśli w kategoriach
cielesnych. Ona by nigdy nie skrzywdziła was rozmyślnie; wiedzcie o tym. A tamta planeta
dwuwymiarowa naprawdę jest przyjemna i to raczej uciecha tak się płaszczyć. Zawsze lubimy
tam wstępować.
- A gdzie jesteśmy teraz? - zapytał Charles Wallace. - I dlaczego?
- W pasie Oriona. Mamy tu przyjaciółkę, chcemy, żeby wam pokazała waszą Ziemię.
- Kiedy wrócimy do domu? - zapytała Meg niespokojnie. - Co z mamą? Co z
bliźniakami? Będą strasznie martwić się o nas. Nie wróciliśmy na noc... Och, mama na pewno
już szaleje. Ona i bliźniacy, i Fort, będą nas szukać i szukać, i nie znajdą, bo nas tam nie
będzie.
- Nie trap się, pieszczoszko - powiedziała pani Cotojest wesoło. - Myśmy się tym
zajęły, zanim wyruszyliśmy. Wasza mama ma dosyć zmartwień z tobą i z Charlesem, i z
brakiem wiadomości o waszym ojcu, żebyśmy jej dodawały powodów do zdenerwowania.
Skorzystałyśmy nie tylko z fałdki przestrzeni, ale i z fałdki czasu. To bardzo łatwe, jeżeli się
umie.
- O czym pani mówi? - jęknęła Meg. - Proszę pani Cotojest, kręci mi się od tego
wszystkiego w głowie.
- Bądź spokojna, nie kłopocz o to, o co nie musisz - powiedziała pani Cotojest. -
Tesserujemy w ładnej, małej fałdce czasu. A jeżeli coś pójdzie strasznie źle, to przecież bez
znaczenia, czy w ogóle kiedykolwiek wrócimy.
- Nie sttrasz ich - wtrąciła się skądś pani Która. - Traccisz wiarrę?
- Och, nie. Nie. Nie tracę - Ale głos pani Cotojest brzmiał jakoś słabo.
- Mam nadzieję, że ta planeta jest porządna - powiedział Calvin. - Niewiele widać.
Czy kiedyś się tu przejaśnia?
Meg rozejrzała się. Do tej chwili, jeszcze pod wrażeniem ostatnich przeżyć, nie
zwracała uwagi na nowe otoczenie. Ale rzeczywiście było ono niezauważalne. Stali na jakiejś
nijakiej równinie w szarości. Niezupełnie we mgle, a przecież wyraźnie widziała tylko
Charlesa Wallace'a, Calvina i już mniej wyraźnie postacie pani Cotojest i pani Kto oraz od
czasu do czasu nikły ognik, który nazywał się pani Która.
2
William Szekspir, Burza - przekł. L. Urlicha.
- Idziemy, dzieci - powiedziała pani Cotojest. - To niedaleko, więc możemy pójść
piechotą. Przynajmniej trochę rozprostujecie nogi.
Gdy szli w tej szarości, Meg mogła gdzieniegdzie dojrzeć głazy, poza tym jednak nie
było nic na równinie bez drzew, bez krzaków, bez jakichkolwiek roślin.
W końcu zamajaczyło przed nimi coś, co wydawało się wysokim usypiskiem kamieni.
Podeszli tam i widząc wejście do ciemnej jaskini, Meg się zlękła.
- Mamy wejść? - zapytała.
- Nie bój się - powiedziała pani Cotojest. - Szczęsna Wszechwizja woli pracować we
wnętrzu. Och, polubicie ją, dzieci. Jest bardzo wesoła. Gdybym kiedykolwiek zobaczyła ją
zmartwioną, sama bym popadła w wielkie przygnębienie. Dopóki ona się śmieje, zawsze
jestem dobrej myśli.
- Panni Cottojest - odezwała się pani Która surowo. - To, żeś barrdzo młodda, nie
usprawieddliwia teggo, że mówwisz za dużżo.
Pani Cotojest umilkła, urażona.
- Właściwie, ile pani ma lat? - po chwili zapytał ją Calvin.
- Momencik - mruknęła. Błyskawicznie policzyła na palcach i przytaknęła sobie z
triumfem. - Dokładnie dwa miliardy trzysta siedemdziesiąt dziewięć milionów sto
pięćdziesiąt dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąt siedem lat osiem miesięcy i trzy dni.
Według waszego kalendarza, oczywiście, który jak wiem, nie jest zbyt akuratny. - Przysunęła
się do Meg i Calvina i szepnęła: - To był naprawdę wielki zaszczyt dla mnie, że zostałam
wybrana do tego zadania. Nadaję się, bo dobrze się wysławiam i szybko się materializuję,
wiecie. Ale rzecz jasna, nasze talenty nie są naszą zasługą. Liczy się tylko, jak z nich
korzystamy. A ja popełniam o wiele za dużo pomyłek. Dlatego tak bardzo się ucieszyłyśmy,
pani Kto i ja, kiedy pani Która przez pomyłkę skierowała was na dwuwymiarową planetę. Z
tego myśmy się tak śmiały, wcale nie z was. A ona śmiała się z siebie, rozumiecie. Naprawdę
jest szalenie miła i wyrozumiała dla nas, młodszych.
Meg słuchała z takim zainteresowaniem, że nawet nie spostrzegła, że już weszli do
jaskini. Zresztą wewnątrz było tak samo szaro jak na zewnątrz. Nie od razu zobaczyła
migotliwe światło w głębi. Tam właśnie zmierzali. Okazało się, że to jest ognisko.
- Tutaj bywa bardzo zimno - powiedziała pani Cotojest - więc poprosiłyśmy ją, żeby
rozpaliła dla was porządny ogień.
Na tle płomieni rysowała się jakaś sylwetka, która z bliska okazała się damą w
turbanie z pięknego jasnomalwowego jedwabiu i w długiej, powłóczystej sukni z fioletowego
atłasu. Zapatrzona w kryształową kulę, którą trzymała przed sobą oburącz, nie widziała
podchodzących gości. Nagle zaczęła się śmiać. Śmiała się i śmiała z tego, co widziała w kuli.
Pani Która, a raczej jej głos czysty, dźwięczny i mocny, odbijając się echem od ścian
jaskini, oznajmił:
- Jesteśśmy tuttaj!
Dama spojrzała znad kuli, wstała i złożyła dworski ukłon. Pani Cotojest i pani Kto
dygnęły prędziutko, a pani Która, czyli ognik, lekko się skłoniła.
- Och, Szczęsna, kochanie! - wykrzyknęła pani Cotojest. - To są te dzieci: Charles
Wallace Murry. - Charles Wallace szurnął nogami. - Margaret Murry. - Meg za przykładem
pani Cotojest i pani Kto dygnęła dosyć niezdarnie. - I Calvin O'Keefe. - Calvin kiwnął głową.
- Chcemy, żeby oni zobaczyli swoją rodzinną planetę - powiedziała pani Cotojest.
Uśmiech zachwytu zniknął z twarzy Szczęsnej Wszechwizji.
- Och, czy muszę dla was patrzeć na nieprzyjemne rzeczy, kiedy tyle rzeczy uroczych
jest do oglądania?
Znów odezwała się pani Która, tak że jej głos rozdźwięczał się po jaskini.
- Już nie będzdzie tak dużżo rzeczczy przyjemnych, jeżżeli ludzdzie
odpowiedzidzialni nie zrobbią czeggoś z tymmi nieprzyjemmnymi.
Szczęsna Wszechwizja westchnęła i wysoko podniosła kulę.
- Patrzcie, dzieci - powiedziała pani Cotojest. - Patrzcie w tę kulę uważnie.
- Que la terre estpetite a qui la voit des cleux! Dellile. Jakże mała ziemia dla Niego,
który patrzy z Niebios - wyrecytowała melodyjnie pani Kto.
Meg spojrzała w kryształową kulę ostrożnie, ale patrzyła w nią z coraz większym
zaciekawieniem. Najpierw była ogromna, ciemna i pusta przestrzeń, a potem pojawiły się
rozhuśtane galaktyki. W końcu jedna z galaktyk się zbliżyła.
- Wasza Droga Mleczna - szepnęła pani Cotojest. Teraz sunął ku nim środek tej
galaktyki, i nagle zboczył. Wydawało się, że gwiazdy pędzą prosto na nich. Meg zasłoniła
twarz ręką, jak gdyby przed ciosem.
- Patrz - rozkazała pani Która.
Meg opuściła rękę. Zbliżała się jakaś planeta. Cała czerwona.
- Szczęsna, nie, nie, kochaneczko, to jest Mars - zaprotestowała łagodnie pani
Cotojest.
- Czy ja muszę? - zapytała Szczęsna Wszechwizja.
- No proszszę! - rozkazała pani Która.
Jasna planeta wysunęła się z pola ich widzenia. Z ciemności zaczęła się wyłaniać jakaś
inna, ale nieczysto, niewyraźnie. Osnuwała ją ciemna mgła dymu. Poprzez tę mgłę Meg
wypatrzyła dobrze znany zarys kontynentów, jak obrazki w podręcznikach wiedzy o świecie.
- Czy z powodu naszej atmosfery tak niewyraźnie widać? - zapytała zaniepokojona.
- Nie, Meg, ty wiesz, że to nie atmossfera - powiedziała pani Która. - Musisz być
dziellna.
- To ten Czarny Cień! - wykrzyknął Charles Wallace. - Ten Czarny Cień, który
widzieliśmy ze szczytu góry na Urielu, kiedyśmy lecieli na grzbiecie pani Cotojest!
- Teraz dotarł tam? - zapytała Meg z rozpaczą. Oczu nie mogła oderwać od mdłej
okropności tego cienia zaciemniającego piękno Ziemi. - Teraz, kiedy nas tam nie ma?
Pani Która nagle miała głos bardzo zmęczony.
- Cottojest, powwiedz jej.
Pani Cotojest westchnęła.
- Nie, Meg. To nie dotarło dopiero teraz. Zalega tam już od bardzo dawna, dlatego
wasza planeta jest taka znękana.
- Ale dlaczego... - zaczął Calvin, ni stąd, ni zowąd zachrypnięty.
Pani Cotojest uciszyła go gestem.
- Pokazałyśmy wam Czarny Cień najpierw na Urielu... och, z wielu powodów. Po
pierwsze: bo powietrze na tych górskich szczytach jest bardzo rozrzedzone i czyste, więc
można go wyraźnie widzieć. Po drugie uznałyśmy, że łatwiej wam będzie zrozumieć, jeżeli
go zobaczycie... no, najpierw gdzie indziej, a nie na waszej Ziemi.
- Nienawidzę go! - wykrzyknął Charles Wallace z pasją. - Nienawidzę Czarnego
Cienia!
Pani Cotojest przytaknęła.
- Tak, Charles, kochaneczku. My wszyscy go nienawidzimy. To jeszcze jeden powód,
dla którego chciałyśmy przygotować was na Urielu. Bo za bardzo byście się przerazili,
gdybyście go zobaczyli tak od razu w waszym ukochanym świecie.
- Ale właściwie, co to jest? - zapytał Calvin. - Wiemy, że to zło, ale jakie?
- Tyś to powwiedział - odpowiedziała pani Która. - To jest zło. To są Mocce
Ciemmności!
- Ale, co się stanie? - zapytała Meg drżącym głosem. - Proszę, pani Która, niech nam
pani powie, co się stanie!
- Będzdziemy dallej wallczyć!
Coś w tej odpowiedzi sprawiło, że wszyscy troje: Meg, Calvin i Charles Wallace
wyprostowali się zdecydowani, z dumą i ufnością patrząc na ognik, którym zaznaczała swoją
obecność pani Która.
- I nie jesteśmy sami, wiedzcie, dzieci - powiedziała pani Cotojest, zawsze
pocieszycielka. - W całym wszechświecie się z nim walczy, w całym Kosmosie i ojej! Toż to
wspaniała, podniecająca bitwa! Wiem, trudno wam się połapać, pojąć rozmiary, pojąć fakt, że
niewielka jest różnica pomiędzy rozmiarami najmniejszego mikroba i największej galaktyki.
Zastanówcie się nad tym, a może nie wyda wam się dziwne, że niektórzy z naszych
najlepszych bojowników pochodzą z waszej planety, chociaż to mała planetka na skraju małej
galaktyki. Możecie być dumni, że się spisuje tak dobrze.
- Kim są nasi bojownicy? - zapytał Calvin.
- Och, na pewno ich znacie, moi drodzy - powiedziała pani Cotojest.
Okulary pani Kto błysnęły do nich triumfalnie.
- I światłość jaśnieje w ciemności, a ciemność jest nieogarniona.
- Pan Jezus! - powiedział Charles Wallace. - No, oczywiście, Pan Jezus.
- Oczywiście - powiedziała pani Cotojest. - I kto jeszcze, Charles, kochaneczku? Byli
inni. Wszyscy wasi wielcy malarze. Oni nam oświetlali wasz świat.
- Leonardo da Vinci? - podsunął Calvin niepewnie. - I Michał Anioł.
- I Szekspir! - zawołał Charles Wallace. - I Bach! I Pasteur, i madame Curie, i
Einstein!
Calvin nabrał pewności siebie.
- I Schweitzer, i Gandhi, i Budda, i Beethoven, i Rembrandt, i święty Franciszek.
- Teraz ty, Meg - poleciła pani Cotojest.
- Och, Euklides chyba. - Meg była tak zniecierpliwiona, że w jej głosie aż zgrzytała
irytacja. - I Kopernik. A ojciec? Błagam, co z ojcem?
- Jestteśmy w drodzdze do waszszego ojjca - powiedziała pani Która.
- Ale gdzie on jest? - Meg podeszła do ognika i tupnęła nogą, jak gdyby była małym
Charlesem.
Pani Cotojest odpowiedziała cicho, ale stanowczo:
- Jest na planecie, która się poddała, więc przygotujcie się, musicie być bardzo dzielni.
Szczęsna Wszechwizja wcale już nie była Szczęsna. Siedziała, trzymając kryształową
kulę, patrzyła na zaciemnioną Ziemię i powoli łzy spłynęły jej po policzkach.
- Nie zniosę tego ani chwili dłużej! - wyszlochała. - Patrzcie, dzieci, patrzcie!
6
Szczęsna Wszechwizja

Znów wlepili wzrok w kryształową kulę. Ziemia pod straszną pokrywą Czarnego
Cienia zniknęła im sprzed oczu i szybko się przesunęła się Droga Mleczna. Tam znowu był
Cień.
- Patrzcie! - powtórzyła Szczęsna Wszechwizja.
Czarny Cień zdawał się skręcać i kipieć. Czy to miało ich uspokoić?
Nagle poprzez ciemność buchnęło światło. Rozszerzało się i gdziekolwiek padło,
ciemność uchodziła. Aż wszędzie była łagodna jasność, w której ukazały się gwiazdy ostro
świetliste. Potem powoli jasność się kurczyła i zostały tylko gwiazdy, i poświata gwiazd.
Żadnych cieni. Żadnego lęku. Same gwiazdy w czystym mroku przestrzeni, zupełnie innym
niż ta straszna ciemność Czarnego Cienia.
- Widzicie! - wykrzyknęła Szczęsna Wszechwizja, znów uśmiechnięta. - Można go
pokonać. Wciąż się go pokonuje!
Pani Cotojest westchnęła z takim smutkiem, że Meg chciała ją objąć i pocieszyć.
- Więc niech nam pani dokładnie powie, jak się to stało - poprosił Charles Wallace
cienkim głosikiem.
- To gwiazda - powiedziała smutno pani Cotojest. - Gwiazda oddała życie, żeby
pokonać Czarny Cień. Pokonała, och, tak, moi kochani. Ale pokonała za cenę życia.
Znów odezwała się pani Która. I znów miała głos zmęczony. Wiedzieli, że mówienie
jest dla niej ogromnym wysiłkiem.
- Z tobbą też tak byłło. Niedawwno, prawwda?
Pani Cotojest potrząsnęła głową. Charles Wallace podszedł do niej.
- Już zrozumiałem, pani była kiedyś gwiazdą.
Pani Cotojest ukryła twarz w dłoniach, chyba zakłopotana. Przytaknęła.
- I zrobiła pani... zrobiła pani to samo, co ta gwiazda przed chwilą.
Nie odsłaniając twarzy, znów przytaknęła. Charles Wallace patrzył na nią z wielką
powagą.
- Chciałbym pani dać całusa.
Teraz pani Cotojest odsłoniła twarz i przyciągnęła Charlesa Wallace'a do siebie. Objął
ją za szyję, przytulił policzek do jej policzka, pocałował ją.
Meg też chciałaby pocałować panią Cotojest, ale po takim hołdzie Charlesa Wallace'a
wszystko, co ona albo Calvin by powiedzieli czy zrobili, byłoby niewspółmierne, więc tylko
patrzyła na panią Cotojest. Chociaż przywykła do cudacznego stroju tej pani (i sama ta
cudaczność dziwnie ją uspokajała) doznała wstrząsu, zdając sobie sprawę, że wcale nie panią
Cotojest jako taką widzi. Bo pani Cotojest prawdziwa i kompletna jest poza ludzkim
zrozumieniem. My widzimy, pomyślała, tylko przebierankę, w którą pani Cotojest się bawi,
zabawne, urocze na niby, pełne śmiechu i uciechy, ale to zaledwie maleńka cząstka tego
wszystkiego, czym pani Cotojest może się stać.
- Nie zamierzałam wam powiedzieć... - pani Cotojest się zająknęła. - Nie zamierzałam
w żadnym razie... Och, moi drodzy, tak było cudownie być gwiazdą!
- Jestteś jeszszcze barrdzo młodda - powiedziała pani Która, raczej karcąco.
Szczęsna Wszechwizja patrzyła radośnie na gwiaździste niebo w kuli, uśmiechała się,
potakiwała i łagodnie chichotała. Jednak powieki jej, jak zauważyła Meg, opadały i nagle
głowa opadła. Dało się słyszeć ciche chrapanie.
- Biedactwo - powiedziała pani Cotojest. - Zmordowałyśmy ją. To dla niej ciężka
praca.
- Proszę, niech pani powie - poprosiła Meg. - Co się dzieje teraz? Gdzie jesteśmy? Co
mamy robić? Gdzie ojciec? Kiedy wyruszymy do niego? - Błagalnie złożyła ręce.
- Nie wszystko naraz, kochaneczko - zmitygowała pani Cotojest.
Pani Kto się wtrąciła:
- Asparedes tern ouvidos. To po portugalsku. Ściany mają uszy.
- Tak. Wyjdźmy stąd - powiedziała pani Cotojest. - Chodźcie, dajmy jej spać.
Ale gdy się odwrócili, żeby wyjść, Szczęsna Wszechwizja raptownie podniosła głowę.
Uśmiechnęła się do nich promiennie:
- Chyba nie wyjdziecie bez pożegnania ze mną?
- Nie chcieliśmy cię budzić, złotko. - Pani Cotojest pogłaskała ją po ramieniu. -
Wzięliśmy cię do takiego galopu, że na pewno jesteś bardzo zmęczona.
- Ale chciałam was poczęstować ambrozją i nektarem czy przynajmniej herbatą...
Słysząc to Meg uprzytomniła sobie, że jest głodna. Ile czasu minęło, odkąd zjedli
potrawkę? Ale pani Cotojest powiedziała:
- Och, dziękujemy, kochaneczko, myślę jednak, że musimy już iść.
Charles Wallace szepnął Meg do ucha:
- One nie potrzebują jedzenia. Przynajmniej nie tak jak my. Jedzenie to dla nich tylko
zabawa. Kiedy znów się zorganizujemy, przypomnę im, że wcześniej czy później należy nas
nakarmić.
Szczęsna Wszechwizja uśmiechnęła się i przytaknęła.
- Doprawdy, wydaje mi się, że powinnam zrobić tym biednym dzieciom jakąś
przyjemność, kiedy musiałam im pokazać takie okropne rzeczy. Czy chcecie zobaczyć swoją
matkę, zanim pójdziecie?
- Moglibyśmy zobaczyć ojca? - skwapliwie zapytała Meg.
- Nie - odezwała się pani Która. - Jesteśśmy w drodzdze do waszszego ojjca, Meggy.
Cierpliwwości.
- Ale mamusię ona chyba mogłaby zobaczyć - przymiliła się Szczęsna Wszechwizja.
- Och, czemu nie - powiedziała pani Cotojest. - Długo to nie potrwa, więc nie
zaszkodzi.
- I Calvin także? - zapytała Meg. - Mógłby zobaczyć swoją mamę?
Calvin dotknął jej ręki. Czy podziękował jej w ten sposób, nie wiedziała.
- Ja myśllę, że to błąd - wyraziła dezaprobatę pani Która. - Ale skorro już padła takka
propozzycja, niech zobaczą.
- Nie cierpię, jak ona na coś kręci nosem - powiedziała pani Cotojest, wskazując ognik
- i sęk w tym, że chyba zawsze ma rację. Ale rzeczywiście nie sądzę, żeby to zaszkodziło,
może poczujecie się nawet lepiej. Szczęsna, bardzo proszę, kochaneczko.
Szczęsna Wszechwizja, uśmiechając się i cicho nucąc, obróciła w rękach kryształową
kulę. Gwiazdy, komety, planety migały po niebie, aż znów nasunęła się zaciemniona Ziemia.
Coraz bliższa i bliższa, jakoś wyłuskana z ciemności, nagle wypełniła kulę i zobaczyli
wyraźnie miękkie białe obłoki, łagodne zarysy kontynentów.
- Najpierw mama Calvina - szepnęła Meg do Szczęsnej Wszechwizji.
Kula zamgliła się, zmętniała, po czym cienie zaczęły nabierać wyraźnych kształtów i
zaglądali teraz do nie sprzątniętej kuchni, gdzie w zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Przed
zlewem stała niechlujna kobieta o szarych włosach zwisających przy twarzy. Usta miała
otwarte. Meg zobaczyła jej bezzębne dziąsła i nieomal usłyszała, jak ona krzyczy na dwoje
małych dzieci, które stały obok. Potem matka Calvina chwyciła ze zlewu długą drewnianą
łyżkę i zaczęła okładać jedno z dzieci.
- Ojej - mruknęła Szczęsna Wszechwizja. Obraz już się zacierał. - Ja naprawdę nie...
- W porządku - powiedział Calvin cicho - Meg, chyba wolę, żebyś wiedziała.
Tym razem nie dla swego uspokojenia Meg ujęła go za rękę, nic nie mówiąc, tylko
uściskiem palców starając się mu przekazać, co czuje. Jeszcze poprzedniego dnia, gdyby ktoś
jej powiedział, że ona, Meg, ta krzywozębna, ta krótkowzroczna niezdara weźmie chłopca za
rękę, żeby go pocieszyć, pokrzepić, i to chłopca takiego ważnego w szkole i lubianego jak
Calvin, byłoby to dla niej nie do pojęcia. Ale teraz najnaturalniej w świecie troszczyła się o
Calvina, nie inaczej niż o Charlesa Wallace'a.
Cienie znów kłębiły się w kryształowej kuli. Gdy się przeczyściło, Meg rozpoznała
laboratorium swojej mamy w domu. Pani Murry siedziała na wysokim stołku i coś pisała na
kartce z bloku, który trzymała na kolanach. Pisze do ojca, pomyślała Meg. Tak jak zawsze.
Co wieczór.
Łzy, bo nigdy nie potrafiła ich powstrzymać, napełniły jej oczy. Pani Murry podniosła
wzrok znad listu prawie tak, jakby patrzyła tutaj na nich, a potem spuściła głowę nad listem i
siedziała skulona, pozwalając sobie w samotności nie ukrywać smutku, którego swoim
dzieciom starała się nie okazywać.
Już nie zbierało się Meg na płacz. Znów jak przed chwilą, gdy zaglądała do domu
Calvina, zapałała pełnym współczucia gniewem.
- Ruszajmy! - wykrzyknęła ochryple. - Róbmy coś!
- Ona zawsze ma świętą rację - wyszeptała pani Cotojest, patrząc w stronę ognika. -
Czasami wolałabym, żeby powiedziała „a nie mówiłam" i żeby prędko z tym skończyć.
- Chciałam tylko pomóc... - lamentowała Szczęsna Wszechwizja.
- Och, Szczęsna, kochaneczko, niech ci nie będzie przykro - pośpieszyła z pociechą
pani Cotojest. - Popatrz na coś wesołego, no. Nie przygnębiaj mnie swoim przygnębieniem.
- Wszystko w porządku - zapewniła Meg żarliwie. - Naprawdę, pani Szczęsna, i
bardzo pani dziękujemy.
- Czy na pewno? - zapytała Szczęsna Wszechwizja, już się rozjaśniając.
- Oczywiście! To naprawdę ogromnie pomogło, bo mnie rozwścieczyło, a kiedy
jestem wściekła, nie mam głowy, żeby się bać.
- No, więc pocałuj mnie na pożegnanie i na szczęście - powiedziała Szczęsna
Wszechwizja.
Meg podeszła i szybko ją cmoknęła. To samo zrobił Charles Wallace. Szczęsna
Wszechwizja z uśmiechem spojrzała na Calvina i mrugnęła.
- Chcę, żeby ten młodzieniec też mnie pocałował. Zawsze przepadałam za
rudzielcami. I to ci przyniesie szczęście, chłopaczku mój miły.
Calvin pochylił się zarumieniony, niezdarnie pocałował ją w policzek.
Szczęsna Wszechwizja zmarszczyła nos.
- Wiele musisz się nauczyć, mój chłopcze - powiedziała.
- No, Szczęsna, do widzenia, kochaneczko, i stokrotne dzięki - powiedziała pani
Cotojest. - Pewnie zobaczymy się za parę eonów.
- Dokąd teraz podążacie? - zapytała Szczęsna Wszechwizja. - Bo może zechcę się
wstroić.
- Na Kamazołzję - rzekła pani Cotojest. (Cóż to znowu za Kamazołzja? Meg nie
podobała się ta nazwa ani sposób, w jaki pani Cotojest ją wypowiedziała). - Ale proszę, nie
narażaj się na przygnębienie z naszego powodu. Wiem, że nie lubisz widoku tych ciemnych
planet, a my się denerwujemy, kiedy nie jesteś radosna.
- Powinnam jednak wiedzieć, co będzie z tymi dziećmi. - Szczęsna Wszechwizja
westchnęła. - To mój najgorszy kłopot, to, że się przywiązuję. Gdybym się nie
przywiązywała, mogłabym być radosna nieprzerwanie. - Och - ziewnęła szeroko - ale jakoś
nieźle się trzymam, i mała drzemka cudownie mi zrobi właśnie teraz. Żegnajcie wszyscy... -
te słowa przebrzmiały w chrr-chrr chrapaniu.
- Chodźdźcie! - rozkazała pani Która i wyszli za ognikiem z ciemnej jaskini w nijaką
szarość planety Szczęsnej Wszechwizji. - Terraz dziecci, możże was przerrazi to, co się stanie
- ostrzegła pani Która.
- Nie przestawaj się gniewać, Megusiu - szepnęła pani Cotojest. - Będzie ci potrzebny
cały twój gniew.
Bez uprzedzenia Meg znów została porwana w nicość. Tym razem dołączyło się
nieznane dotąd uczucie lepkiego zimna. To zimno się potęgowało i wirowało wokół niej, i
ona sama była tym zimnem w ciemności jakiejś nowej i dziwnie namacalnej, będącej czymś
takim, jak ogromne drapieżne zwierzę, gotowe pożreć ją i strawić.
Potem ciemność zniknęła. Czy to był ten Czarny Cień? Czy oni muszą lecieć przez
Czarny Cień, żeby się dostać do ojca?
Powróciło znane mrowienie w rękach i nogach. Przepchnięta przez twardą zaporę,
Meg bez tchu, ale i bez szwanku nagle stanęła obok Calvina i Charlesa Wallace'a.
- Czy to Kamazołzja? - zapytał Charles Wallace, gdy przed nimi zmaterializowała się
pani Cotojest.
- Tak - odpowiedziała. - Teraz postójmy, żeby odsapnąć, i rozejrzyjmy się.
Stali na jakimś wzgórzu. Rozglądając się, Meg uznała, że równie dobrze mogłoby to
być wzgórze na Ziemi. Rosły drzewa jak te wokół domu: brzozy, sosny, klony. I chociaż było
cieplej niż wtedy, gdy w tak zawrotną podróż wyruszyli z sadu jabłoni, w powietrzu lekko
pachniało jesienią. Kilka drzewek nieopodal swymi poczerniałymi liśćmi przypominało
sumak, a żółte kwiaty na dużej połaci zbocza wyglądały jak złote rózgi. Gdy spojrzała w dół,
zobaczyła kominy jakiegoś miasta i mogłoby to być któreś z niezliczonych, dobrze znanych
miast amerykańskich. Wydawało się, że nie ma nic dziwnego ani przerażającego w tym
krajobrazie.
Ale pani Cotojest podeszła do niej i objęła ją uspokajająco.
- Nie mogę tu z wami zostać, wiesz, kochanie - powiedziała. - Będziecie we troje
zdani na siebie. My będziemy was obserwować. Ale nie będziecie mogli nas widzieć ani
zwracać się do nas o pomoc, a my nie będziemy mogły przyjść do was.
- Ale czy ojciec jest tutaj? - zapytała Meg drżącym głosem.
- Tak.
- Ale gdzie? Kiedy go zobaczymy? - Już sprężyła się, jak gdyby miała pobiec
natychmiast tam, gdziekolwiek jest ojciec.
- Nie mogę wam powiedzieć. Dowiecie się w odpowiedniej chwili.
Charles Wallace patrzył uważnie na panią Cotojest.
- Boi się pani o nas?
- Trochę...
- Jeżeli pani się nie bała zrobić tego, co pani zrobiła, kiedy była pani gwiazdą,
dlaczego teraz pani o nas się boi?
- Ależ ja się bałam - przyznała pani Cotojest spokojnie. Popatrzyła w oczy każdemu z
trojga dzieci. - Będziecie potrzebowali pomocy, ale wolno mi tylko trochę was wyposażyć.
Calvin, masz wielki dar: komunikatywność, potrafisz porozumiewać się z ludźmi wszelkiego
rodzaju. Więc rozbudzam w tobie tę komunikatywność. Meg, w tobie rozbudzam twoje wady.
- Moje wady!? - wykrzyknęła Meg.
- Twoje wady.
- Ale ja wciąż się staram ich pozbyć.
- Słusznie - powiedziała pani Cotojest. - Jednak myślę, że na Kamazołzji one bardzo ci
się przydadzą. Charles Wallace, w tobie mogę rozbudzić tylko twoją dziecięcą elastyczność.
Skądś błysnęły okulary pani Kto i usłyszeli jej głos.
- Calvin - powiedziała. - Wskazówka dla ciebie. Dobrze słuchaj.
...Lecz jak duch wyższych szlachetniejszych uczuć,
Nie chciał on pełnić obrzydłych rozkazów,
Za co w wściekłości nie znającej granic,
z pomocą innych sług swoich silniejszych
wszczepiono jego w rozłupaną sosnę,
gdzie uwięziony żyje śród boleści...3
- Pani Kto, gdzie pani jest? - zapytał Charles Wallace. - I gdzie jest pani Która?
- Nie możemy być z wami. - Głos pani Kto przywiewał jak wiatr. - Allwissend bin ich
nicht, doch viel ist mir bewisst. Goethe. Choć wiem nie wszystko, wiele spraw rozumiem.
Tobie to mówię, Charles. Pamiętaj, że nie wszystko wiesz. - Potem ten głos wionął do Meg. -
A tobie, ślepaczku, zostawiam moje okulary. Ale użyj ich tylko w ostateczności. Zachowaj je
na ostateczną, krytyczną chwilę.
Okulary błysnęły jeszcze raz, po czym zniknęły i głos pani Kto ucichł. Okulary
znalazły się w ręce Meg. Pieczołowicie włożyła je do górnej kieszeni swego blezerka, i
świadomość, że je ma, jakoś sprawiła, że już mniej się bała.
- Wam wszysttkim trojjgu wyddaję rozzkaz - powiedziała pani Która - Zejjdźcie do
miastta. Zejjdźcie razzem. Nie dawwajcie się rozzdzielić. Bądźcie sillni.
Ognik ukazał się i zniknął. Meg drżała. Pani Cotojest zapewne zobaczyła to drżenie,
bo poklepała Meg po ramieniu. Potem odwróciła się do Calvina.
- Opiekuj się Meg.
- Ja mogę opiekować się Meg - powiedział Charles Wallace dość ostro. - Zawsze się
nią opiekuję.
Pani Cotojest spojrzała na chłopczyka i jej skrzypliwy głos zmiękł.
- Charles Wallace. Największe niebezpieczeństwo tutaj grozi tobie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jesteś tym, kim jesteś. Właśnie dlatego będziesz najbardziej podatny.
Musisz trzymać się Meg i Calvina. Nie odchodź od nich. Strzeż się dumy i arogancji, Charles,
bo duma i arogancja mogą cię wpędzić w nieszczęście!
Słysząc tę przerażającą przestrogę, Meg znowu zadrżała. Charles Wallace przypadł do
pani Cotojest, tak jak często przypadał do matki, i szepnął:
- Myślę, że rozumiem to, co pani mówiła o baniu się.
- Nie boją się tylko głupcy - powiedziała mu pani Cotojest. - Idźcie już. - I tam, gdzie
stała, zobaczyli tylko trawę i niedużą skałę na tle nieba.
- Chodźmy - zniecierpliwiła się Meg. - No, prędzej.
Nie wiedziała, że głos jej się trzęsie jak liść osiki. Wzięła Charlesa Wallace'a i Calvina
za ręce i ruszyli w drogę w dół ze wzgórza.

3
William Szekspir, Burza - przekł. L. Urlicha.
***

Poniżej rozciągało się miasto jak surowe kanciaste rysunki geometryczne. Na


przedmieściu wszystkie domy były jednakowe, małe sześciany pomalowane na szaro. Przed
każdym był mały, prostokątny trawnik, przecięty prostą alejką pomiędzy dwoma rzędami
jakichś sztywnych kwiatów, prowadzącą do drzwi frontowych. Meg miała wrażenie, że nawet
liczba tych kwiatów przy każdym trawniku jest taka sama. I wszędzie tam bawiły się dzieci.
Niektóre skakały przez skakanki, inne grały w piłkę, ale coś w ich zabawach wydawało się
dziwne. Bawiły się właściwie jak dzieci w każdym osiedlu na Ziemi, a przecież jakoś inaczej.
Meg spojrzała na Calvina i zobaczyła, że jego też to zastanawia.
- Patrzcie - powiedział nagle Charles Wallace - one odbijają piłkę i skaczą
jednocześnie wszystkie.
No, właśnie. Gdy skakanki uderzały o bruk, to samo robiły piłki. Gdy skakanki
podnosiły się nad głowy skaczących, inne dzieci łapały piłki w powietrzu. Skakanki opadały,
piłki opadały. Raz po raz. W górę. W dół. W takt, w takt. Takie to było identyczne. Jak te
domy. Jak te alejki. Jak te kwiaty.
Potem wszystkie drzwi frontowe jednocześnie się otworzyły i wyszły kobiety jak
szereg papierowych lalek. Różniły się od siebie chyba tylko deseniem na sukienkach, poza
tym jednakowych. Każda zatrzymała się na schodkach swojego domu. Każda klasnęła w ręce.
Każde dziecko ze skakanką zwinęło skakankę. Każde z piłką wzięło piłkę pod pachę. Każde z
nich odwróciło się i weszło do domu. Wszystkie drzwi jednocześnie się za nimi zatrzasnęły.
- Jak one to robią? - zdumiewała się Meg. - My byśmy tak nie potrafili, choćbyśmy
bardzo się starali. Co to znaczy?
- Wracajmy - powiedział Calvin gwałtownie.
- Wracajmy? - zapytał Charles Wallace. - Dokąd?
- Nie wiem. Dokądkolwiek. Na to wzgórze. Tam, gdzie pani Cotojest i pani Kto, i pani
Która. Tutaj mi się nie podoba.
- Ale ich tam nie ma. Myślisz, że przyszłyby do nas, gdybyśmy teraz zawrócili?
- Tutaj mi się nie podoba - powtórzył Calvin.
- Przestań - Meg aż piszczała, taka była zniecierpliwiona. - Sam wiesz, że nie możemy
zawrócić. Pani Cotojest powiedziała, żebyśmy poszli do miasta.
Poszła pierwsza ulicą, chłopcy ruszyli za nią. Domki, gdzie okiem sięgnąć, były
jednakowe.
I nagle coś zobaczyli, wszyscy troje naraz. Zatrzymali się. Przed jednym z domów
został mały chłopczyk i dalej bawił się piłką. Ale odbijał nierytmicznie, rzucił w powietrze i
nie mógł złapać, piłka mu uciekała, biegł za nią w niezdarnych, jak gdyby ukradkowych
podskokach. Drzwi jego domu raptownie się otworzyły i wybiegła jedna z tych jednakowych
matek. Rozejrzała się gorączkowo po ulicy, zobaczyła ich troje i przyłożyła rękę do ust, jak
gdyby tłumiąc krzyk, chwyciła chłopczyka i popędziła z nim do domu. Piłka, która wypadła
chłopczykowi z ręki, potoczyła się na ulicę.
Charles Wallace podbiegł i podniósł ją. Pokazał ją Meg i Calvinowi. Wydawała się
zupełnie zwyczajną brązową gumową piłką.
- Oddajmy mu i zobaczmy, co będzie - zaproponował Charles Wallace.
Meg pociągnęła go za ramię.
- Pani Cotojest mówiła, że mamy iść do miasta.
- Przecież jesteśmy w mieście, czy nie? Na przedmieściu w każdym razie. Ja chcę
wiedzieć o tym więcej. Mam przeczucie, że to nam później pomoże. Wy idźcie dalej, jeżeli
nie chcecie tam wejść ze mną.
- Nie - powiedział Calvin. - Mamy trzymać się razem. Pani Cotojest mówiła, żebyśmy
nie dali się rozdzielić. Ale dobrze. Zastukajmy, zobaczmy, co będzie.
Poszli alejką do tego domu, Meg niechętnie i niecierpliwie.
- Pośpieszmy się - prosiła. - Błagam. Nie chcesz odnaleźć taty?
- Chcę - powiedział Charles Wallace - ale nie na oślep. Jak możemy mu pomóc, jeżeli
nie wiemy, co jest do pokonania? A przecież jasne, że przylecieliśmy tu po to, by mu pomóc,
nie tylko go odnaleźć.
Żwawo wszedł po schodkach i zastukał do drzwi. Czekali. Nic się nie działo. Zobaczył
dzwonek, więc zadzwonił. Usłyszeli, jak dziwnie dzwonek rozlega się w domu i dolatuje
echo. Po chwili ta matka otworzyła drzwi. Wzdłuż całej ulicy wszystkie drzwi frontowe też
się otworzyły, ale tylko na tyle, żeby wyjrzano na troje dzieci i kobietę przyglądającą się im z
lękiem.
- W jakiej sprawie? - zapytała. - Jeszcze nie pora gazety, a pora mleka już była. I już
przyszedł w tym miesiącu Przystrzygacz i ja płacę składki za przyzwoitość i punktualność.
Wszystkie moje dokumenty są w porządku.
- Chyba pani synek to upuścił - podając jej piłkę, powiedział Charles Wallace.
Kobieta odepchnęła piłkę.
- Och, nie! Dzieci w naszym sektorze nigdy nie upuszczają piłek! Wszystkie są
doskonale przeszkolone. Od trzech lat nie mieliśmy odchylenia.
Wszystkie głowy w drzwiach frontowych wzdłuż całej ulicy kiwnęły, potwierdzając.
Charles Wallace podszedł do tej kobiety bliżej i zajrzał do domu. Zobaczył za nią jej
synka, mniej więcej swego rówieśnika.
- Nie możesz wejść! - powiedziała kobieta. - Nie pokazałeś mi legitymacji. Bez tego
nie mogę cię wpuścić.
Charles Wallace wyciągnął rękę z piłką. Chłopczyk zobaczył, błyskawicznie
przyskoczył, chwycił piłkę i czmychnął z powrotem w cień. Kobieta zbladła, otworzyła usta,
ale ostatecznie nic nie powiedziała, tylko zatrzasnęła drzwi przed nosem ich trojga.
- Czego się boją? - zapytał Charles Wallace. - Co im jest?
- Ty nie wiesz? - zapytała Meg. - Ty nie wiesz, o co tu chodzi, Charles?
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział Charles Wallace. - Nic a nic. Staram się. Ale nie
mam wglądu. Nawet przez szparkę. Chodźmy. - Zszedł po schodkach tupiąc.
Kawałek dalej zaczęły się duże bloki mieszkalne - przynajmniej Meg uznała, że to
bloki mieszkalne. Dosyć wysokie, prostokątne budynki, jednakowo nieładne, każde okno,
każda brama takie same. Pustą ulicą nadjechał, ni to na motocyklu, ni to na rowerze, chłopiec
chyba w wieku Calvina. Wydawało się, że pedały tego roweru bez motorka są źródłem
niewidocznej mocy, bo pedałował bardzo wolno, a jednak jechał szybko. Przed każdą bramą
wsuwał rękę do torby przewieszonej przez ramię, wyciągał rulon gazet i rzucał. Mógłby to
być Dennys czy Sandy czy inny jakiś Jack spośród niezliczonych chłopców na gazeciarskim
objeździe w niezliczonych miastach na ziemi. A jednak, podobnie jak z tymi dziećmi,
bawiącymi się przed domkami, z nim też było coś nie w porządku. Sięgał do torby
rytmicznie. Gazety leciały z jego ręki niezmiennym łukiem i upadały dokładnie pośrodku
trawnika. Wykluczone, żeby ktokolwiek potrafił tak dokładnie powtarzać swoje gesty.
Calvin aż gwizdnął.
- Ciekawe, czy oni grają w baseball?
Widząc ich, chłopiec się zatrzymał. Ręka mu znieruchomiała nad torbą z gazetami.
- Co robicie na tej ulicy? - zapytał. - Nie wiecie, że teraz wolno tu być tylko
gazeciarzom?
- Nie wiemy - powiedział Charles Wallace. - Jesteśmy nietutejsi. Może powiesz nam
coś o tym mieście?
- To znaczy, macie papiery na pobyt załatwione i w ogóle? - zapytał chłopiec. - Na
pewno macie, skoro tu jesteście - odpowiedział sam sobie. - Ale co tu robicie, jeżeli o nas nie
wiecie?
- Ty nam powiesz o was - powiedział Charles Wallace.
- Egzaminujesz? - Chłopiec trochę się zaniepokoił. - Wszyscy wiedzą, że w naszym
mieście jest najlepsze Centrum Centralnej Inteligencji na tej planecie. Osiągamy najwyższy
poziom produkcji. Nasze fabryki pracują bez przerwy. Nasze maszyny nigdy nie ustają. W
dodatku mamy pięciu poetów, jednego muzyka, trzech malarzy i sześciu rzeźbiarzy,
wszystkich doskonale ukierunkowanych.
- Z czego cytujesz? - zapytał Charles Wallace.
- Z podręcznika, oczywiście - odpowiedział chłopiec. - Jesteśmy najbardziej
zorientowanym miastem na tej planecie. Od setek lat nie było żadnych zaburzeń. Cała
Kamazołzja zna naszą chlubną kartę. Dlatego jesteśmy stolicą Kamazołzji. Dlatego Centrala
Centralnej Inteligencji mieści się tutaj. I dlatego TO ma tutaj swoją siedzibę. - Tak jakoś
powiedział: TO, że dreszcz przebiegł Meg po krzyżu.
Ale Charles Wallace zapytał energicznie:
- Gdzie jest ta wasza Centrala Inteligencji?
- Centrala Centralnej - poprawił go chłopiec. - Po prostu idźcie dalej, nie możecie nie
trafić. Prawda, jesteście nietutejsi! Więc, co tutaj robicie?
- Ty masz zadawać pytania? - zapytał Charles Wallace surowo.
Chłopiec zbladł, zupełnie tak jak przedtem ta kobieta.
- Pokornie proszę o przebaczenie. Muszę już jechać, żeby mi nie przedziurkowało
kontrolki po czasie. - I popedałował dalej.
Charles Wallace patrzył za nim.
- Co to znaczy? - zapytał. - W jakiś dziwny sposób on mówił, jak gdyby... no, jak
gdyby to mówił nie on. Wiecie, o co mi chodzi?
Calvin przytaknął w zamyśleniu.
- Dziwny, właśnie, osobliwy. I nie tylko sposób, w jaki on mówił, wszystko mi źle
pachnie.
- Chodźcie - Meg pociągnęła ich obu. Ile już razy tak ich ponaglała? - Szukajmy ojca.
Ojciec będzie mógł nam wyjaśnić.
Szli dalej. Jeszcze parę przecznic i weszli między przechodniów - dorosłych, nie
dzieci. Ludzie śpieszyli z jednej i drugiej strony, przechodzili przez jezdnię i wcale ich nie
widzieli, najwyraźniej zaprzątnięci swoimi sprawami. Ten i ów wchodził do któregoś z
bloków. Przeważnie jednak zmierzali w tym samym kierunku, co oni troje, wychodząc z
bocznych ulic na główną ulicę krokiem dziwnie automatycznym, jak gdyby znali tę trasę tak
dobrze, że nie musieli uważać, gdzie idą.
W śródmieściu skończyły się bloki mieszkalne i były ogromne surowe budowle, chyba
biurowce. Przy ich wielkich drzwiach roiło się od wchodzących i wychodzących mężczyzn i
kobiet z teczkami.
Charles Wallace podszedł do jednej z kobiet.
- Przepraszam panią - zagadnął grzecznie - czy mogłaby mi pani, bardzo proszę,
powiedzieć...
Ona ledwie zerknęła na niego.
- Patrzcie! - wskazała Meg. Przed nimi wznosił się największy budynek, jaki
kiedykolwiek w życiu widzieli, wyższy niż Empire State Building i prawie tak długi jak
wysoki.
- To na pewno to - powiedział Charles Wallace. - Ta ich Centrala Centralnej
Inteligencji czy coś tam. Wejdźmy.
- Ale jeżeli ojciec ma jakieś kłopoty urzędowe - sprzeciwiła się Meg - chyba właśnie
tam nie powinniśmy wchodzić.
- A jak chcesz go znaleźć? - zapytał Charles Wallace.
- Z pewnością tam bym o niego nie wypytywała.
- Czy ja mówię o wypytywaniu? Ale nie będziemy wiedzieli, gdzie i jak go szukać,
dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o tym mieście, a chyba właśnie od tej Centrali trzeba
zacząć. Jeżeli masz lepszy pomysł, Meg, oczywiście powiedz.
- Och, złaź ze swego wysokiego konia - burknęła. - Więc dobrze, wejdźmy do tej
Centrali i załatw to, jak chcesz.
- Myślę, że powinniśmy mieć jakieś paszporty - zauważył Calvin. - To jest o wiele
więcej niż wyjazd z Ameryki do Europy. I ten chłopiec, i ta kobieta wyraźnie bardzo się
starają mieć wszystko w należytym porządku. A my tutaj bez żadnych dokumentów.
- Gdyby paszporty czy inne dowody osobiste były potrzebne, pani Cotojest by nas
uprzedziła - powiedział Charles Wallace.
Calvin wziął się pod boki.
- Słuchaj no, kumpel. Ja też kocham te trzy stare paniusie, ale nie jestem pewny, czy
one są wszechwiedzące.
- Wiedzą o wiele więcej niż my.
- Zgoda. Ale słyszałeś, jak pani Cotojest mówiła, że była gwiazdą. Gwiazdy raczej nie
mają dużego rozeznania w sprawach ludzkich. Uczłowieczyła się, owszem, tylko że dosyć
głupio. Nikt na lądzie czy na morzu nie wygląda tak jak to, co pani Cotojest zrobiła z siebie.
- Ona tak po prostu dla uciechy - powiedział Charles. - Gdyby chciała, na pewno by
mogła wyglądać jak ty czy Meg.
Calvin potrząsnął głową.
- Nie jestem pewny. Ci ludzie tutaj wydają się ludźmi, jeżeli mnie rozumiesz. Nie są
tacy jak my, przyznaję, jest w nich jakaś nienormalność. Ale są o wiele bardziej podobni do
zwykłych ludzi niż te istoty na Urielu.
- Nie myślicie, że to roboty? - podsunęła Meg.
Teraz Charles Wallace potrząsnął głową.
- Nie. Ten chłopiec, który upuścił piłkę, nie jest robotem. I myślę, że ci wszyscy inni
także nie. Dajcie mi przez chwilę posłuchać.
Stali przy sobie, zupełnie cicho, w cieniu jednego z biurowców. Sześcioro wielkich
drzwi wciąż kołysało się przy otwieraniu, zamykaniu, otwieraniu, zamykaniu, gdy ludzie
wchodzili i wychodzili, patrząc prosto przed siebie, prosto przed siebie, wcale nie zwracając
uwagi na troje dzieci. Charles stał z tym swoim wyrazem badawczego zasłuchania na twarzy.
- To nie są roboty - nagle powiedział stanowczo. - Nie bardzo wiem, kim oni są, ale to
nie roboty. Czuję ich umysły. Nie mogę się do nich dostać, ale czuję, że tętnią. Posłucham
jeszcze minutę.
Wszyscy troje stali bardzo cicho. Drzwi wciąż się otwierały i zamykały, otwierały i
zamykały, sztywni ludzie prędko wchodzili i wychodzili, wchodzili i wychodzili w
podrygach, jak postacie w dawnych niemych filmach. Potem strumień ruchu rozrzedził się
błyskawicznie, jak gdyby puszczono ten film w przyśpieszonym tempie. Jeden z mężczyzn w
ciemnym ubraniu spojrzał prosto na dzieci.
- Ojej! - powiedział. - Spóźnię się! - I zniknął w drzwiach biurowca.
- Zupełnie jak biały królik. - Meg zachichotała nerwowo.
- Boję się - powiedział Charles. - Wcale nie mogę ich dosięgnąć. Są przede mną
zamknięci.
- Musimy znaleźć ojca ... - zaczęła znów Meg.
- Meg... - Oczy Charlesa Wallace'a były wielkie i przerażone, gdy na nią spojrzał. -
Nie wiem, czy rozpoznam ojca. Tak dawno wyjechał, byłem jeszcze niemowlakiem...
Meg szybko go uspokoiła.
- Rozpoznasz go! Oczywiście, że go rozpoznasz. Tak jak byś rozpoznał mnie, nawet
bez patrzenia, bo ja zawsze jestem dla ciebie, zawsze możesz wyciągnąć rękę...
- Tak. - Charles zdecydowanie wsunął swą małą piąstkę w jej otwartą dłoń. -
Chodźmy do Centrali Centralnej Inteligencji.
Calvin chwycił ich oboje, Charlesa i Meg, za ręce.
- Pamiętacie, kiedyśmy się spotkali w lesie, pytaliście, dlaczego ja tam jestem. Ja wam
powiedziałem, że poczułem nakaz, miałem uczucie, że muszę przyjść właśnie w to miejsce
właśnie w tym momencie.
- Tak, pamiętamy.
- Teraz mam też uczucie. Nie takie jak tamto. Uczucie, że jeżeli wejdziemy do tej
Centrali, wpakujemy się w straszne niebezpieczeństwo.
7
Człowiek o czerwonych oczach

- Wiedzieliśmy, że będziemy w niebezpieczeństwie - powiedział Charles Wallace. -


Pani Cotojest nam mówiła.
- Tak, i mówiła, że ty będziesz w większym niebezpieczeństwie niż Meg i ja, więc
musisz być ostrożny. Zostań tutaj z Meg, stary, ja tam wejdę, rozejrzę się w lokalu i złożę
wam raport.
- Nie - powiedział Charles Wallace stanowczo. - Kazała nam trzymać się razem. Nie
odchodzić na własną rękę.
- Tobie zabroniła odchodzić. Ja jestem najstarszy, powinienem wejść tam pierwszy.
- Nie - zaprotestowała Meg. - Charles ma rację. Musimy trzymać się razem. I w razie
gdybyś nie wyszedł stamtąd, czy nie musielibyśmy wejść, żeby cię szukać? A widzisz!
Wchodzimy. Weźmy się za ręce, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Trzymając się za ręce, przeszli przez plac. Do ogromnej Centrali Centralnej
Inteligencji prowadziły tylko jedne drzwi, ale wysokości co najmniej jednego piętra, jak sala,
masywne, zrobione z czegoś, co przypominało zzieleniały brąz.
- Po prostu zastukamy? - Meg zachichotała.
Calvin przyjrzał się drzwiom.
- Nie ma żadnej klamki, gałki czy uchwytu. Może jest jakieś inne wejście.
- Spróbujmy jednak zastukać - powiedział Charles i uniósł rękę, ale zanim zastukał,
drzwi, jak się okazało, złożone z trzech części, niewidocznych jeszcze przed chwilą,
otworzyły się: środkowa część podjechała w górę, boczne części rozsunęły się na dwie strony.
Zaskoczone dzieci ujrzały wielki hall wejściowy z ciemnozielonkawego marmuru. Przy
trzech ścianach stały marmurowe ławki. Ludzie tam siedzieli jak posągi. Zieleń marmuru
odbijała się na ich twarzach, tak że wyglądali jak chorzy. Odwrócili głowy, gdy drzwi się
otworzyły, zobaczyli troje dzieci, po czym znów patrzyli gdzie indziej.
- Chodźcie - powiedział Charles.
Nadal trzymając się za ręce, weszli. Ledwie przekroczyli próg, drzwi cicho zamknęły
się za nimi. Meg spojrzała na Calvina i Charlesa. Oni również, jak ci czekający ludzie, byli
chorobliwie zielonkawi.
Podeszli do czwartej ściany. Wydawała się zielonkawą mgłą, przez którą można by
przejść. Charles jej dotknął.
- Twarda i zimna jak lód.
Calvin też dotknął ściany.
- Brrr...
Meg nie dotknęła, bo lewą ręką trzymała za rękę Charlesa, prawą Calvina i nie chciała
ich puścić.
- Zapytajmy kogoś o coś. - Charles podbiegł do jednej z ławek. - Hmm, przepraszam
pana, czy mógłby nam pan powiedzieć, jaka tu jest procedura? - zapytał najbliższego z
siedzących tam mężczyzn.
Wszyscy ci mężczyźni byli w nijakich garniturach i chociaż rysy twarzy mieli różne,
jakoś się ze sobą zlewali.
Tak jak ludzie, z którymi się jedzie metrem, pomyślała Meg, tylko że w metrze od
czasu do czasu jest ktoś zupełnie inny, a tutaj nikogo takiego nie ma.
Ten jegomość popatrzył na dzieci ostrożnie.
- Procedura? - zapytał.
- To znaczy, jak się dostać do urzędników? - wyjaśnił Charles.
- Przedłożycie swoje dokumenty w automacie A. Powinniście to wiedzieć - rzekł
jegomość surowo.
- Gdzie jest automat A? - zapytał Calvin.
Jegomość wskazał czwartą ścianę.
- Ale tam nie ma drzwi ani nic - powiedział Calvin. - Jak tam wejdziemy?
- Należy wsunąć dokument S w szczelinę B - pouczył jegomość. - Dlaczego mi
zadajecie takie głupie pytania? Lepiej tak się tu nie zabawiajcie, bo będziecie musieli przejść
znowu przez tryby obróbki, a tego chyba nie chcecie.
- Jesteśmy nietutejsi - wyjaśnił Calvin. - Dlatego się nie orientujemy. Prosimy, niech
pan nam powie, kim pan jest i co pan robi?
- Obsługuję maszynę sylabizowania numer jeden, na poziomie drugiej klasy.
- Ale co pan robi tu teraz? - zapytał Charles Wallace.
- Przyszedłem, żeby zameldować, że jedna z sylab maszyny mi się zacięła i dopóki jej
nie naoliwi oliwiarka stopnia F, grozi niebezpieczeństwo, że umysły będą się na tej sylabie
zacinać.
- Dżem jabł-kowy czy grusz-kowy? - mruknął Charles Wallace.
Calvin spojrzał na Charlesa i potrząsnął ostrzegawczo głową. Meg ze zrozumieniem
lekko ścisnęła chłopczykowi rękę. Wiedziała, że Charles Wallace nie chce być ani
niegrzeczny, ani dowcipny, po prostu próbuje pojąć rzecz niepojętą.
Jegomość spojrzał na Charlesa bystro.
- Chyba będę musiał zameldować o was. Wskutek charakteru mojej pracy lubię dzieci,
więc przykro pakować je w kłopoty, ale żeby się nie narazić na ponowną obróbkę,
powinienem zameldować.
- Może to dobry pomysł - powiedział Charles. - Do kogo pan nas zamelduje?
- Komu.
- No więc komu. Ja nie jestem jeszcze na poziomie drugiej klasy.
Lepiej niech on nie będzie taki pewny siebie, pomyślała Meg, patrząc na Charlesa
niespokojnie, i ścisnęła mu rękę, aż poruszył palcami w proteście. Niech będzie posłuszny
pani Cotojest: niech uważa. Nie dawaj się ponosić dumie, proszę cię, myślała i wpatrywała się
w Charlesa usilnie, żeby tę myśl odebrał. Potem się zastanowiła, czy Calvin wie, że zbytnia
pewność siebie to głupie nadrabianie miną.
Jegomość wstał z podrygiem, jakby za długo pozostawał w pozycji siedzącej.
- Mam nadzieję, że on nie będzie dla was za bardzo surowy - szepnął i podrygując
poprowadził dzieci do czwartej ściany. - Ale ja już raz byłem w ponownej obróbce i
doprawdy mi wystarczyło. Więc nie chcę, żeby wezwało mnie TO. Nigdy mnie nie wzywało,
w żadnym razie nie mogę się aż tak narazić.
Znowu TO. Czym jest TO?
Jegomość wyjął z kieszeni skoroszyt pełen różnokolorowych kartek. Przerzucił kartki
starannie i w końcu wyciągnął jedną.
- Mam kilka meldunków do złożenia. Będę musiał zgłosić zapotrzebowanie na więcej
kart A dwadzieścia jeden. - Przyłożył tę kartę do ściany. Wsunęła się w marmur i jak
wessana, zniknęła. - Może was zamkną na kilka dni - powiedział, ale szczególnie srodzy na
pewno nie będą ze względu na wasz młody wiek. Tylko się nie denerwujcie, nie próbujcie się
sprzeciwiać, a będzie wam o wiele lżej. - Odszedł, żeby zająć znów swoje miejsce na ławce, a
oni troje stali wpatrzeni w pustą ścianę.
Nagle już ściany nie było i patrzyli w głąb ogromnej sali z rzędami maszyn pod
ścianami. Te maszyny raczej przypominały wielkie komputery, które Meg widywała w
książkach naukowych i przy których, jak wiedziała, czasem pracował ojciec. Niejedna z tych
maszyn była chyba nie podłączona; w wielu światełka zapalały się i gasły, w jednej
przesuwała się i znikała długa taśma, inna maszyna dziurkowała jakieś kartony szeregiem
kropek i kresek. Krzątało się kilku pracowników w białych togach. Jeżeli zauważyli dzieci, to
nie okazali tego.
Calvin coś wymamrotał.
- Co? - zapytała go Meg.
- Lękać się nie ma czego, oprócz samego lęku - powiedział Calvin. - Cytuję jak pani
Kto. Meg, ja drętwieję ze strachu.
- Ja też. - Meg mocniej ścisnęła jego rękę. - Wejdźmy. Weszli. Ta sala była bardzo
szeroka i jeszcze bardziej długa.
Dwa rzędy maszyn aż w dali nieomal stykały się ze sobą. Poszli samym środkiem na
wszelki wypadek.
- Chociaż nie przypuszczam, że są radioaktywne czy jakieś takie - powiedział Charles
Wallace - ani że złapią nas i pożrą.
Gdy już przeszli chyba całe mile, zobaczyli, że ta wielka sala jednak ma swój koniec i
że na jej końcu coś jest.
Charles Wallace nagle powiedział przestraszony:
- Nie puszczajcie moich rąk! Trzymajcie mnie mocno! On chce się dobrać do mnie!
- Kto? - pisnęła Meg.
- Nie wiem. Ale chce się dobrać do mnie!
- Wracajmy! - Calvin zaczął się cofać.
- Nie - powiedział Charles Wallace. - Ja muszę iść dalej. Musimy decydować, a nic nie
warte są decyzje podejmowane ze strachu. - Jego głos brzmiał nie jak głos dziecka, dziwny i
daleki. Meg czuła, jak jego ręka się poci w mocnym uścisku jej dłoni.
Szli do końca sali coraz wolniej. Przed nimi wznosiło się podium. Na podium stał fotel
i w fotelu siedział jakiś człowiek.
Co on w sobie ma, że tak wieje od niego zimną ciemnością, w której lecieli przez
Czarny Cień tutaj, na Kamazołzję?
- Oczekiwałem was, moi drodzy - powiedział ten człowiek głosem łagodnym,
życzliwym, wcale nie takim zimnym i przerażającym, jaki Meg spodziewała się usłyszeć.
Dopiero po chwili zobaczyła, że chociaż to jest głos tego człowieka, on nie otwiera ust ani w
ogóle nie porusza wargami. A więc nie wypowiada słów mających dotrzeć do uszu, tylko
jakoś przekazuje myśl bezpośrednio do mózgu.
- Ale co sprawiło, że jest was troje? - zapytał.
Charles Wallace, chociaż drżał i Meg czuła jego drżenie, odpowiedział zuchwale:
- Och, Calvin dołączył tylko, żeby się przejechać.
- Aha, żeby się przejechać. - Głos mówiący w ich umysły zazgrzytał. I zaraz
złagodniał znowu. - Mam nadzieję, że przejażdżka była przyjemna, jak dotąd.
- Bardzo pouczające - powiedział Charles Wallace.
- Niech Calvin mówi sam za siebie - polecił głos.
Calvin miał wargi zaciśnięte, stał sztywno.
- Ja nie mam nic do powiedzenia - warknął.
Meg patrzyła ze zgrozą i w urzeczeniu. Oczy człowieka na podium jarzyły się
czerwono, nad głową światło, jarzące się tak samo jak oczy, miarowo tętniło.
Charles Wallace mocno zacisnął powieki.
- Nie patrzcie - powiedział do Meg i Calvina. - Nie patrzcie w to światło. Nie patrzcie
mu w oczy. On was zahipnotyzuje.
- Mądry jesteś, prawda? Skoncentrowanie wzroku oczywiście by pomogło - mówił ten
łagodny głos - ale są też inne sposoby, mój mały mężczyzno. Och, tak, są inne sposoby.
- Jeżeli pan tego spróbuje ze mną, kopnę pana - powiedział Charles Wallace.
Po raz pierwszy w życiu Meg usłyszała, jak Charles Wallace grozi przemocą.
- Czyżby, mój mały? - Głos był pobłażliwy, rozbawiony, ale z obu stron dzieci
pojawiło się czterech drabów w ciemnych kitlach.
- No, moi drodzy - ciągnął głos - chociaż, rzecz jasna, nie muszę uciekać się do użycia
siły, być może oszczędzę wam bólu, pokazując od razu, że próba sprzeciwienia się mi nie
wyszłaby wam na dobre. Wkrótce zrozumiecie, że nie ma potrzeby walczyć ze mną. Nie ma
potrzeby i nie będziecie chcieli. Bo po co walczyć z kimś, kto jest tutaj tylko po to, żeby was
chronić od cierpienia i trosk? Was tak samo jak wszystkich szczęśliwych i użytecznych ludzi
na tej planecie. Ja z moją mocą chętnie przejmuję na siebie wszelki ból, wszelką
odpowiedzialność, wszelkie brzemiona rozmyślań i decyzji.
- My będziemy decydować sami za siebie, dziękujemy panu - powiedział Charles
Wallace.
- Ależ oczywiście. Każda wasza decyzja będzie jednocześnie waszą i moją.
Zrozumcie, tak jest o wiele lepiej, o wiele łatwiej dla was. Udowodnię to wam. Powtórzmy
sobie razem tabliczkę mnożenia.
- Nie - powiedział Charles Wallace.
- Jeden razy jeden równa się jeden. Jeden razy dwa równa się dwa. Jeden razy trzy
równa się trzy.
- Była sobie Hanka i miała baranka! - wrzasnął Charles Wallace. - Baranek ten mały
jak śnieżek był biały!
- Jeden razy cztery równa się cztery. Jeden razy pięć równa się pięć. Jeden razy sześć
równa się sześć.
- Po łąkach, po lasach za Hanką wciąż hasał!
- Jeden razy siedem równa się siedem. Jeden razy osiem równa się osiem. Jeden razy
dziewięć równa się dziewięć.
- Łukasz, Łukasz, czego szukasz. Żonkę masz, do karczmy stukasz.
- Jeden razy dziesięć równa się dziesięć. Jeden razy jedenaście równa się jedenaście.
Jeden razy dwanaście równa się dwanaście.
Liczby uporczywie dudniły w mózgu Meg. Wydawało się jej, że przewiercają dziury
w czaszce.
- Dwa razy jeden równa się dwa. Dwa razy dwa równa się cztery. Dwa razy trzy
równa się sześć.
Calvin gniewnie zaczął wykrzykiwać:
- Osiemdziesiąt siedem lat temu przodkowie nasi wydali na świat na tym lądzie nowy
naród poczęty z wolności i poświęcony idei, że wszyscy ludzie są sobie równi!
- Dwa razy cztery równa się osiem. Dwa razy pięć równa się dziesięć. Dwa razy sześć
równa się dwanaście.
- Ojcze! - wrzasnęła Meg. I ten wrzask, na pół bezwiedny, wyszarpał jej umysł z
ciemności.
Tabliczka mnożenia zakończyła się śmiechem.
- Wspaniale! Wspaniale! Przeszliście testy wstępne zwycięsko!
- Pan chyba nie myślał, że z nami będzie tak łatwo i złapiemy się na te stare kawałki? -
zapytał Charles Wallace.
- Ach, miałem nadzieję, że niełatwo. Miałem szczerą nadzieję. Ale ostatecznie
jesteście bardzo młodzi, też bardzo podatni. Im młodsi, tym lepiej, mój mały mężczyzno. Im
młodsi, tym lepiej.
Meg spojrzała w te rozjarzone oczy, światło tętniące nad nimi i natychmiast odwróciła
wzrok. Spróbowała spojrzeć na te usta, cienką, prawie bezbarwną kreskę, i już mogła patrzeć,
chociaż nie wprost, więc właściwie nie wiedziała, jak ta twarz wygląda; czy jest młoda czy
stara, okrutna czy dobrotliwa, ludzka czy nieludzka.
- Jeżeli można prosić - usiłowała wydawać się spokojna i odważna. - Tylko dlatego tu
jesteśmy, że przypuszczalnie nasz ojciec jest tutaj. Czy może nam pan powiedzieć, gdzie
można go zastać?
- Ach, wasz ojciec! - Teraz to był chichot ukontentowania - Ach tak, wasz ojciec! Czy
mogę? Panienko, zapytaj, czy zechcę.
- Więc, czy pan zechce?
- To zależy. Właściwie, po co wam wasz ojciec?
- Czy pan nigdy nie miał ojca? - zapytała Meg. - Ojca się nie chce po coś. Ojca się
chce, bo jest ojcem.
- Ach, tylko że on ostatnio nie bardzo postępuje jak ojciec, prawda? Porzucił żonę i
czworo małych dzieci, żeby się wałęsać w poszukiwaniu szalonych przygód.
- Pracował dla rządu. Inaczej nigdy by od nas nie odjechał. I my chcemy się z nim
zobaczyć, prosimy. Zaraz.
- Oj, ależ ta mała panna jest niecierpliwa! Cierpliwości, cierpliwości, panienko.
Meg nie odpowiedziała człowiekowi w fotelu, że cierpliwość nie należy do jej cnót.
- I nawiasem mówiąc, moje dzieci, w rozmowie ze mną nie potrzebujecie wypowiadać
słów, odbieram wasze myśli, tak jak wy moje.
Charles Wallace wyzywająco wziął się pod boki.
- Wypowiadane słowa to jeden z triumfów ludzkości - oświadczył. - Więc będę nadal
je wypowiadał, zwłaszcza wobec tych, którym nie ufam. - Ale głos mu drżał. Charles Wallace
nawet w niemowlęctwie rzadko płakał, a teraz był bliski łez.
- Nie ufasz mi?
- Co pan zrobił, żebyśmy panu ufali?
- Co zrobiłem, żebyście mi nie ufali? - Cienkie wargi lekko się skrzywiły.
Nagle Charles Wallace rzucił się na podium i uderzył człowieka w fotelu najmocniej,
jak tylko potrafił, czyli dosyć mocno, bo sporo się nauczył od bliźniaków.
- Charles! - krzyknęła Meg.
Ci czterej w ciemnych kitlach spokojnie, ale szybko podeszli do Charlesa. Człowiek w
fotelu niedbale uniósł palec. Cofnęli się.
- Nie krzycz - szepnął Calvin do Meg. Podbiegli oboje do podium i odciągnęli
Charlesa Wallace'a.
Człowiek w fotelu wzdrygnął się i głos jego myśli był trochę zasapany, jak gdyby
kułak Charlesa Wallace'a pozbawił go tchu.
- Wolno zapytać, dlaczego mnie uderzyłeś?
- Dlatego, że ty nie jesteś ten - odpowiedział Charles Wallace. - Nie bardzo wiem, kto
ty jesteś, ale wiem, że nie ten, który mówi do nas. Przepraszam, jeżeli pana boli. Nie
myślałem, że pan jest prawdziwy. Myślałem, że pan może jest robotem, bo nie czuję nic
bezpośrednio od pana. Nie wiem, skąd to się bierze, ale to tylko przechodzi przez pana. Więc
nie pana chciałem walnąć.
- Spryciarz z ciebie, prawda? - zapytał głos myśli z jakimś niepokojącym
warknięciem.
- Nie w tym rzecz, że spryciarz - powiedział Charles Wallace i znowu Meg poczuła, że
jego dłoń w jej dłoni jest mokra od potu.
- Postaraj się odgadnąć, kim ja jestem.
- Już się staram - nieomal zapiał Charles Wallace, zakłopotany.
- Spójrz mi w oczy, spójrz głęboko, to ci powiem.
Charles Wallace szybko spojrzał na Meg i na Calvina, po czym powiedział jak gdyby
do siebie.
- Muszę.
I wlepił swoje niebieskie, czyste oczy w czerwone oczy człowieka w fotelu. Meg
patrzyła na braciszka. Po chwili wydawało się, że on już nie koncentruje wzroku. Źrenice mu
się zmniejszały jak w niezwykle ostrym świetle, aż zniknęły i zostały same tęczówki, mętnie
niebieskie. Puścił ręce Meg i Calvina i powoli ruszył do człowieka w fotelu.
- Nie! - wrzasnęła Meg. - Nie!
Szedł dalej, szedł i wiedziała, że jej nie słyszy.
- Nie! - Pobiegła za nim. Dopadła go niezręcznie, ale była większa od niego, więc
upadł jak długi, przy czym uderzył głową o wrąb w marmurowej podłodze. Uklękła nad nim,
łkając, gdy leżał jak znokautowany. Po chwili otworzył oczy, potrząsnął głową i usiadł. Z
wolna źrenice mu się rozszerzały, aż były znów normalne. Krew napłynęła do jego białych
policzków.
Człowiek w fotelu przemówił do umysłu Meg. Teraz groźnie:
- Nie jestem zadowolony. Mógłbym bardzo łatwo stracić cierpliwość do was, co nie
wyszłoby, wiedz panienko, waszemu ojcu na dobre. Jeżeli bodaj trochę chcesz zobaczyć ojca
znowu, powinnaś się podporządkować.
Meg zareagowała tak, jak nieraz na upomnienie pana Jenkinsa w szkole. Spode łba z
nagłą wściekłością zapatrzyła się w podłogę.
- Może by pomogło, gdyby pan dał nam coś do jedzenia - zgłosiła pretensję. -
Jesteśmy zagłodzeni. Jeżeli pan zamierza być dla nas okropny, może da nam pan przedtem
najeść się do syta.
Znów nastąpił chichot.
- Zabawna dziewczynka, jednakowoż! Masz szczęście, że mnie rozbawiasz, moja
droga, inaczej nie uszłoby ci na sucho. Twoi chłopcy, jak stwierdzam, nie są dla mnie taką
rozrywką. No, cóż. Powiedz, panienko, czy jeżeli dam wam jeść, przestaniesz mi
przeszkadzać?
- Nie - odpowiedziała Meg.
- Głód czyni oczywiście cuda - ciągnął głos myśli. - Wstrętem mnie napawają
prostackie metody, ale niewątpliwie zdajesz sobie sprawę, że wy mnie do tego zmuszacie.
- Zresztą, nawet bym nie tknęła pana ohydnego poczęstunku - palnęła Meg, jeszcze
wzburzona i rozgniewana, jakby była w gabinecie pana Jenkinsa.
- Oczywiście, nasze jedzenie, ponieważ jest syntetyczne, nie może konkurować z
waszymi papkami z fasoli i z bekonem i tak dalej, ale zapewniam cię, że jest o wiele
pożywniejsze i chociaż nie ma smaku, wystarczy odpowiednie uwarunkowanie, żebyście
mieli złudzenie, że jecie pieczonego indyka.
- I tak, gdybym zjadła teraz, od razu bym zwymiotowała - powiedziała Meg.
Charles Wallace, trzymając Meg i Calvina za ręce, zrobił krok naprzód:
- Dobrze, co dalej? - zapytał człowieka w fotelu. - Dosyć już mamy tych wstępów.
Przystąpmy do sprawy.
- Właśnie przystąpiliśmy - padła odpowiedź. - Zanim twoja siostra przeszkodziła,
przyprawiając cię o wstrząs mózgu. Spróbujemy jeszcze raz?
- Nie! - wykrzyknęła Meg. - Nie, Charles. Proszę! Ja to zrobię. Albo Calvin.
- Ten mały chłopczyk ma system nerwowy dosyć złożony. Gdybyście wy usiłowali
zmobilizować konieczne do tego komórki nerwowe, wasze mózgi by eksplodowały.
- A mózg Charlesa nie?
- Chyba nie.
- Jednak jest możliwość.
- Możliwość jest zawsze.
- Więc on nie może tego robić.
- Myślę, że musisz mu udzielić prawa do decydowania o sobie.
Ale Meg wytrwale, z uporem, który często przysparzał jej kłopotów, nastawała.
- Więc Calvin i ja nie możemy się dowiedzieć, kim pan rzeczywiście jest?
- Och, tego nie powiedziałem. Tylko nie możecie się dowiedzieć w taki sposób. Poza
tym nieistotne dla mnie, czy wy będziecie wiedzieli. Aha, jest kolacja!
Nie wiadomo skąd w cieniu ukazało się jeszcze czterech drabów w czarnych kitlach.
Nieśli stół nakryty białym obrusem jak stoliki, na których podaje się posiłki do pokoju w
hotelach. Na stole stała gorąca metalowa skrzynka zawierająca coś, co pachniało smakowicie,
jak indyk z najlepszymi dodatkami.
Jest w tym jakaś lipa, pomyślała Meg. Stanowczo coś się psuje w państwie
Kamazołzji. Pani Kto powiedziałaby: Szekspir. Hamlet.
Znowu w jej myśli wdarł się śmiech.
- Naprawdę nic tu nie pachnie, ale czy nie wychodzi na to samo?
- Ja żadnego zapachu nie czuję - powiedział Charles Wallace.
- Wiem, młodzieńcze, i chyba dużo tracisz. Będziesz jadł tak, jakbyś przeżuwał
piasek. Ale radzę ci zmusić się i zjeść. Wolę, żeby twoje decyzje nie wynikały ze słabości na
czczo.
Stolik stanął przed nimi. Obsługa w ciemnych kitlach nałożyła na talerze porcje
indyka z nadzieniem i puree z kartofli z sosem, i drobny zielony groszek z dużymi żółtymi
kulkami rozpuszczającego się masła, i żurawiny, i słodkie kartofelki, i przyrumienione
grzybki, i oliwki, i seler, i rzodkiewki jak pączki róż, i...
Meg głośno zaburczało w brzuchu. Ślinka napłynęła jej do ust.
- O rrrany... - wymamrotał Calvin.
Przy stoliku stanęły krzesła. Czterech drabów w ciemnych kitlach, którzy przynieśli tę
ucztę, wycofało się z powrotem w cień.
Charles Wallace puścił ręce Meg i Calvina i wgramolił się na krzesło.
- No - powiedział - jeżeli ten poczęstunek jest zatruty, to jest zatruty, ale nie wydaje
mi się, żeby był.
Calvin też usiadł. Meg niezdecydowanie stała. Calvin skosztował, przeżuł, połknął.
Spojrzał na Meg.
- Jeżeli to nieprawdziwe, to najlepsza namiastka pod słońcem. Charles Wallace wziął
do ust kęs. Skrzywił się i wypluł.
- Niehonorowo! - wrzasnął do człowieka w fotelu. Znowu śmiech był odpowiedzią.
- No jedz, mały, jedz.
Meg westchnęła i usiadła.
- Nie uważam, że mądrze jest tak ustąpić, ale skoro wy jecie, ja też powinnam - zjadła
trochę. - Smakuje, owszem. Skosztuj mojego, Charles - dała mu na widelcu kawałek indyka.
Charles Wallace skosztował, skrzywił się jeszcze bardziej, zdołał jednak przełknąć.
- Mój smakuje jak piasek - powiedział. Spojrzał na człowieka w fotelu. - Dlaczego?
- Wiesz doskonale dlaczego. Szczelnie zamknąłeś przede mną umysł. Ci dwoje nie
mogą tak. Więc przenikam w nich szczelinami. Przynajmniej na tyle, że za moją sprawą jedzą
na kolację indyka, widzisz, rzeczywiście jestem dobrotliwym, wesołym starym
dżentelmenem.
- Fuj! - powiedział Charles Wallace.
Człowiek w fotelu uśmiechnął się i ten jego uśmiech był najokropniejszą okropnością,
jaką Meg w życiu widziała.
- Dlaczego mi nie ufasz, Charles? Dlaczego nie ufasz dostatecznie, żeby wejść we
mnie i dowiedzieć się o mnie? Ja to spokój, absolutny wypoczynek. Uwolnienie od wszelkiej
odpowiedzialności. Wejście we mnie jest ostatnią trudną decyzją, jaką trzeba będzie podjąć.
- Jeżeli wejdę, czy wydostanę się z powrotem? - zapytał Charles Wallace.
- Ależ oczywiście, jeżeli zechcesz. Ale nie sądzę, żebyś zechciał.
- Jeżeli wejdę... nie, żeby zostać, pan rozumie, tylko żeby się dowiedzieć... czy pan
nam powie, gdzie jest ojciec?
- Powiem. Masz moje przyrzeczenie. A ja nie przyrzekam na wiatr.
- Czy mogę porozmawiać z Meg i Calvinem poufnie i pan się w to nie wsłucha?
- Nie możesz.
Charles Wallace wzruszył ramionami.
- Słuchajcie - zwrócił się do Meg i Calvina - muszę się dowiedzieć, kim on jest
naprawdę. Wiecie, że muszę. Będę się pilnował. Będę się starał część mnie wyłączyć. - Meg,
tym razem nie możesz mnie powstrzymać.
- Ale ty nie zdołasz, Charles. On ma więcej siły niż ty.
- Muszę spróbować.
- Ale pani Cotojest cię ostrzegała!
- Muszę spróbować. Dla ojca, Meg. Proszę cię... chcę poznać mojego ojca... - Wargi
mu drżały, po chwili jednak znów panował nad sobą. - Chodzi nie tylko o ojca, Meg. Sama
wiesz, im chodzi także o Czarny Cień. Musimy pamiętać, po co pani Która nas wysłała.
- Calvin - jęknęła błagalnie Meg.
Ale Calvin potrząsnął głową.
- On ma rację. I przecież przy nim będziemy, cokolwiek się stanie.
- Ale co się stanie? - wykrzyknęła.
Charles Wallace spojrzał na człowieka w fotelu.
- Dobrze - powiedział. - Zaczynajmy.
Czerwone oczy poniżej czerwonego światła nieomal wwierciły się w Charlesa. Znów
źrenice chłopczyka się zwężały, aż czarne kropki zniknęły w błękicie. Charles odwrócił się od
czerwonych oczu, spojrzał na Meg ze słodkim uśmiechem, wcale nie jak Charles Wallace.
- Meg, jedz te pyszności przygotowane dla nas - powiedział.
Meg porwała jego talerz i cisnęła na podłogę, mięso, jarzyny wszystko się rozleciało,
talerz się stłukł.
- Nie! - krzyczała coraz głośniej i piskliwiej. - Nie! Nie! Nie!
Z mroku wyszedł jeden z tych drabów w ciemnych kitlach i postawił na stoliku talerz
ze świeżą porcją. Charles Wallace ochoczo zabrał się do jedzenia.
- O co chodzi, Meg? - zapytał. - Dlaczego jesteś taka wojownicza i oporna? - Jego głos
był głosem Charlesa Wallace'a, a przecież jakoś spłaszczony, prawie tak, jak, być może,
brzmią głosy na dwuwymiarowej planecie.
Meg gwałtownie chwyciła Calvina za ramię, krzycząc:
- To nie jest Charles! Charlesa nie ma!
8
Przezroczysta kolumna

Charles Wallace siedział i pałaszował indyka z nadzieniem, aż mu się uszy trzęsły.


Był ubrany jak Charles Wallace, wyglądał jak Charles Wallace, miał te same jasnobrązowe
włosy, tę samą twarz, jeszcze dziecięco pyzatą, tylko oczy miał inne, bez czarnych źrenic w
błękicie. Nie tylko jednak ten szczegół mówił Meg, że Charles Wallace zniknął, a na jego
miejscu siedzi kopia Charlesa Wallace'a, lalka.
Zdławiła łkanie.
- Gdzie on jest? - zapytała człowieka w fotelu. - Co pan z nim zrobił? Gdzie jest
Charles Wallace?
- Ależ, drogie dziecko, nie histeryzuj - powiedział głos myśli. - On jest tutaj przed tobą
w świetnej formie, szczęśliwy. Szczęśliwy po raz pierwszy w życiu. I kończy jeść kolację, co
i tobie powinien nakazać rozsądek.
- Pan wie, że to nie jest Charles Wallace! - wrzasnęła Meg. - Pan go jakoś zabrał.
- Ucisz się, Meg. Szkoda słów - szepnął jej Calvin. - Musimy trzymać Charlesa
mocno, on jest gdzieś pod spodem. Nie możemy pozwolić, żeby go od nas wzięli. Pomagaj mi
go trzymać, Meg. Nie trać panowania nad sobą. Nie teraz. Musisz ze mną trzymać Charlesa! -
Chwycił chłopczyka za rękę.
Pokonując histerię, Meg ujęła Charlesa za drugą rękę i trzymała z całej siły.
- Meg, boli! - ostro zwrócił jej uwagę Charles. - Puść mnie!
- Nie puszczę - powiedziała z naciskiem.
- Myśmy nie mieli racji. - Jego głos, pomyślała, brzmi jak nagrany, jak z kasety. - On
wcale nie jest naszym wrogiem. Jest naszym przyjacielem.
- Trele morele - burknął Calvin niegrzecznie.
- Ty nie rozumiesz, Calvin - powiedział Charles Wallace. - Pani Cotojest, pani Kto i
pani Która zamąciły nam w głowach. Naszymi wrogami naprawdę są one. Ani przez chwilę
nie trzeba było im ufać. - Mówił spokojnie, rozsądnie tym swoim tonem, który zawsze złościł
bliźniaków. Wydawało się, że mówiąc patrzy prosto na Calvina, a przecież Meg czuła, że te
niebieskie oczy nie widzą i że nie Charles, lecz ktoś inny, czy coś innego za jego
pośrednictwem, patrzy na Calvina.
Teraz te zimne, obce oczy skierowały się na nią.
- Meg, puść mnie. Wszystko ci wytłumaczę, ale musisz mnie puścić.
- Nie. - Zgrzytnęła zębami i nadal go trzymała, chociaż zaczął się wyrywać, pełen nie
swojej siły. - Calvin! - wykrztusiła, czując się chucherkiem, gdy ostatecznie wykręcił rękę z
jej uścisku i wstał.
Calvin, szkolny sportowiec, Calvin, który rąbał i nosił drwa na opał dla matki, silny i
sprawny, puścił nadgarstek Charlesa Wallace'a i przywalił go. Meg w panice rzuciła się z
wściekłością w stronę człowieka o czerwonych oczach, gotowa uderzyć jak przedtem Charles
Wallace. Ale ci w ciemnych kitlach byli szybsi. Jeden z nich szarpnął jej podniesioną rękę i
trzymał wykręconą za jej plecami.
- Calvin, radzę ci, puść mnie - doleciał głos Charlesa spod Calvina.
Calvin z twarzą spąsowiałą z zawziętości, nawet nie drgnął. Człowiek o czerwonych
oczach skinął głową i wtedy trzej z tych drabów natarli na Calvina (przynajmniej trzeba było
ich aż trzech), oderwali go od Charlesa i unieruchomili, podczas gdy czwarty przytrzymywał
Meg.
- Pani Cotojest! - zawołała Meg rozpaczliwie. - Och, pani Cotojest!
Ale pani Cotojest się nie zjawiła.
- Meg - powiedział Charles Wallace - Meg, tylko posłuchaj.
- Dobrze. Słucham.
- Myśmy grubo się mylili. Nie rozumieliśmy. Walczyliśmy z przyjacielem naszym i
ojca.
- Jeżeli ojciec mi powie, że to jest nasz przyjaciel, może uwierzę. Może. Jeżeli on nie
opętał ojca... jakimiś... jakimiś czarami, tak jak ciebie.
- To przecież nie bajka. Czary, też mi coś! - Charles Wallace prychnął. - Meg,
przestań walczyć, odpręż się. Odpręż się i bądź szczęśliwa. Och, Meg, gdybyś tylko się
uspokoiła, od razu byś pojęła, że nasze wszystkie zmartwienia się skończyły. Wciąż nie
rozumiesz, do jakiej cudownej przylecieliśmy krainy. Na tej planecie wszystko jest w
idealnym porządku, bo wszyscy nauczyli się odprężać i poddawać, ulegać. Musisz tylko
spokojnie popatrzyć w oczy naszemu przyjacielowi, bo on jest naszym dobrym przyjacielem,
droga siostro, i wciągnie cię, tak jak mnie wciągnął.
- Wciągnął, właśnie - powiedziała Meg - Sam wiesz, że nie jesteś sobą. Wiesz, że
nigdy w życiu nie mówiłeś mi „droga siostro".
- Przymknij się na chwilę, Meg - szepnął jej Calvin. Przeniósł wzrok na człowieka w
fotelu. - Dobrze, niech pan każe swoim ochroniarzom puścić nas i niech pan do nas już nie
przemawia przez Charlesa. My wiemy, że to mówi pan czy też coś, co mówi przez pana. I w
każdym razie wiemy, że pan Charlesa zahipnotyzował.
- Bardzo prymitywnie rozumujesz - burknął człowiek o czerwonych oczach.
Lekkim ruchem palca dał znak, żeby Meg i Calvina puszczono.
- Dziękuję - powiedział Calvin cierpko. - No, jeżeli pan jest naszym przyjacielem,
niech pan nam powie, kim... czy też czym... pan jest.
- Nie potrzebujecie wiedzieć wszystkiego. Wystarczy, że jestem Naczelnym
Koordynatorem.
- Ale przez pana coś mówi, prawda? Tak jak przez Charlesa Wallace'a. Czy pan też
jest zahipnotyzowany?
- Już powiedziałem, że to zbyt prymitywny wniosek.
- Czy to pan ma nas zabrać do pana Murry?
- Nie. Ani nie muszę, ani nie mogę stąd wychodzić. Charles Wallace was poprowadzi.
- Charles Wallace?
- Tak.
- Kiedy?
- Teraz. - Człowiek o czerwonych oczach zrobił straszliwy grymas, który miał
uchodzić za uśmiech. - Równie dobrze może być i teraz.
Charles Wallace uniósł głowę.
- Idziemy!
Poszedł pierwszy dziwnym, mechanicznie posuwistym krokiem. Calvin ruszył za nim.
Meg się zawahała, przenosząc wzrok z człowieka o czerwonych oczach na Charlesa i na
Calvina. Chciała podbiec i wziąć Calvina za rękę, ale uprzytomniła sobie, że od początku tej
podróży wciąż szuka czyjejś ręki do trzymania, więc zaciśnięte pięści wepchnęła w kieszenie
blezerka. Muszę być dzielna, upomniała się, idąc za chłopcami. I będę.
Szli długim białym, zdawałoby się nie mającym końca, korytarzem. Charles Wallace
nadal sunął w podrygach i ani razu nie obejrzał się, żeby sprawdzić, czy oni idą.
Nagle Meg dogoniła Calvina.
- Cal - powiedziała - posłuchaj. Prędko. Pamiętasz, pani Cotojest mówiła, że masz dar
porozumiewania się z ludźmi. Staraliśmy się zatrzymać Charlesa siłą i nic. Może spróbujesz
porozumieć się z nim? Może jakoś go przekonasz, żeby się otrząsnął?
- Do licha, racja! - Calvin uśmiechnął się z nadzieją i w jego sposępniałych oczach
pojawiły się znów zwykłe iskierki. - Taki byłem skołowany... Może to nic nie da, ale
przynajmniej spróbuję.
Podbiegli i zrównali krok z Charlesem Wallace'em. Calvin wyciągnął do niego rękę,
ale on ją odepchnął.
- Zostaw mnie! - warknął.
- Przecież nie chcę cię uszczypnąć, stary - powiedział Calvin - Ja tak tylko, z
przyjaźni. Pogódźmy się, co?
- Więc ustąpisz? - zapytał Charles Wallace.
- No pewnie - przymilał się Calvin. - Ostatecznie jesteśmy rozsądni. Tylko popatrz na
mnie przez chwilę, Charlibusie.
Charles Wallace zatrzymał się i odwrócił powoli, żeby zimnymi pustymi oczami
spojrzeć na Calvina. Calvin patrzył w te oczy i Meg czuła natężenie jego koncenracji. Charles
Wallace wzdrygnął się straszliwie. Przez krótką chwilę wydawało się, że widzi. Potem
zakręcił się gwałtownie i zesztywniał. Znów zaczął iść jak marionetka.
- Powinienem być mądrzejszy - powiedział. - Jeżeli chcecie zobaczyć Murry'ego,
chodźcie ze mną, a ty lepiej nie próbuj już sztuczek.
- O swoim ojcu mówisz Murry? - zapytał Calvin.
Meg zobaczyła, że się rozgniewał i traci pewność siebie.
- O ojcu? A co to jest ojciec? - wyrecytował Charles Wallace. - Jeszcze jedno błędne
pojęcie. Jeżeli potrzebny ci ojciec, radzę poprosić TO, żeby ci ojcowało.
Znowu TO.
- Kim jest TO? - zapytała Meg.
- Wszystko w swoim czasie - powiedział Charles Wallace. - Jeszcze nie jesteście
gotowi. Najpierw powiem wam coś o tej pięknej, oświeconej planecie Kamazołzji. - Przybrał
suchy, przesadnie dobitny ton, zupełnie jak pan Jenkins. - Może nie zdajecie sobie sprawy, że
my na Kamazołzji pokonaliśmy wszelkie choroby, wszelkie ułomności.
- My? - przerwał Calvin.
Charles mówił dalej, jak gdyby tego nie usłyszał. I oczywiście, on nie słyszy,
pomyślała Meg.
- Nikomu nie pozwalamy cierpieć. Jest o wiele życzliwiej uśmiercić szybko każdego,
kto choruje. Nikt tutaj nie traci całych tygodni na smarkanie nosem i ból gardła. Chorzy
zamiast znosić takie niedogodności, są po prostu usypiani.
- Czyli morduje się wszystkich, którzy mają katar?
- Morderstwo... jakież prymitywne słowo. - Charles Wallace się skrzywił. - Na
Kamazołzji nie ma czegoś takiego jak morderstwo. Wszelkimi sprawami zajmuje się TO.
Podszedł w podrygach do ściany korytarza, znieruchomiał, po czym uniósł rękę.
Ściana zadrgała i drżąc stała się przezroczysta. Charles Wallace przeszedł przez nią i skinął na
Meg i Calvina, więc też przeszli. Znaleźli się w małym kwadratowym pokoju, w którym
paliło się mętne siarkowe światło. Dziwnie złowieszcza była sama ta ciasnota, jak gdyby
ściany, sufit i podłoga mogły zsunąć się i zmiażdżyć każdego dość zuchwałego, by tu wejść.
- Jak ty to zrobiłeś? - zapytał Calvin Charlesa.
- Co zrobiłem?
- Otworzyłeś ścianę.
- Po prostu zmieniłem układ otworów - odpowiedział Charles Wallace wyniośle. -
Uczysz się w szkole o atomach, prawda?
- No pewnie, ale...
- Więc chyba wiesz, że materia nie jest zwarta, prawda? Że ty, Calvin, składasz się
przeważnie z pustych miejsc. Że gdyby cała materia w tobie się zwarła, byłbyś mały jak łepek
szpilki? To oczywisty fakt, stwierdzony naukowo, prawda?
- Tak, ale...
- Więc ja zwyczajnie odsunąłem atomy na bok i weszliśmy przez duże puste miejsce
pomiędzy nimi.
Meg, doznając wrażenia, że żołądek w niej fiknął, pojęła, że ta kwadratowa skrzynia,
w której stoją, jest windą i już jadą bardzo szybko w górę. Żółte światło padało na ich twarze,
bladoniebieskie oczy Charlesa zmieniało w zielone.
Calvin przesunął językiem po wargach.
- Dokąd jedziemy?
- Wysoko - odpowiedział Charles i dalej ciągnął swój wykład. - Na Kamazołzji
wszyscy jesteśmy szczęśliwi, bo wszyscy jesteśmy jednakowi. Inność stwarza problemy. Ty
wiesz o tym, prawda, droga siostro?
- Nie! - burknęła Meg.
- Och, tak, wiesz. Wiadomo, jesteś nieszczęśliwa w szkole. Bo jesteś inna.
- Jestem inna i szczęśliwa.
- Jednak udajesz, że nie jesteś inna.
- Jestem inna i lubię być inna.
- Ja też jestem inny i też lubię być inny - powiedział Calvin.
- Zresztą, może nie lubię być inna - przyznała Meg, ale nie chcę być taka jak wszyscy.
Charles Wallace uniósł rękę i kwadratowa skrzynia się zatrzymała. Jedna ze ścian jak
gdyby zniknęła. Charles wyszedł z windy, Meg i Calvin wyszli za nim. Calvin ledwie zdążył
wyjść, gdy ściana korytarza się zwarła i już nie mogli zobaczyć, gdzie ta winda była.
- Chciałeś, żeby Calvin tam został? - zapytała Meg.
- Ja tylko usiłuję was uczulić. Ostrzegam, jeżeli jeszcze będę z którymś z was miał
kłopot, zajmie się wami TO.
Słysząc znowu słowo TO, Meg poczuła się tak, jakby ją dotknęło coś śliskiego i
okropnego.
- Więc, co to jest TO? - zapytała.
- Można by TO nazywać Szefem. - Charles Wallace zachichotał złowrogo.
- TO czasem mówi o sobie Wesoły Okrutny. Meg powiedziała chłodno, żeby ukryć
lęk:
- Nie rozumiem.
- No, że nie jest smutny-okrutny. - Charles Wallace znów zachichotał. - Mnóstwo
ludzi nawet nie słyszy w tym rymu.
- Eee, tam - powiedziała Meg wyzywająco. - Nawet nie chcę wiedzieć, jak TO
wygląda.
Teraz dziwny jednostajny głos Charlesa Wallace'a zazgrzytał:
- Meg, podobno masz jakiś rozum. Myślisz, że dlaczego na Ziemi toczą się wojny?
Myślisz, że dlaczego ludzie są zdezorientowani i nieszczęśliwi? Dlatego, że każdy po
swojemu żyje swoim własnym, oddzielnym życiem. Usiłuję ci wytłumaczyć możliwie
najprościej. Takich, co chcą po swojemu, Kamazołzja od razu się pozbywa. Kamazołzja to
Jeden Umysł, to właśnie TO. I dlatego wszyscy tutaj są bardzo szczęśliwi i wydajni. A stare
wiedźmy, jak na przykład pani Cotojest, nie chcą, żeby tak było na Ziemi.
- Ona nie jest wiedźmą! - wykrzyknęła Meg.
- Nie?
- Nie - powiedział Calvin. - I ty wiesz, że nie. Wiesz, że one tylko tak się bawią.
Dzięki temu chyba mogą się śmiać, kiedy nie wiadomo, co będzie.
- Nie wiadomo, co będzie... właśnie - podchwycił Charles. - One chcą, żebyśmy dalej
mieli kręćka, zamiast żyć należycie zorganizowani.
Meg gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie! - wrzasnęła. - Wiem, że nasz świat nie jest doskonały, Charles, ale jest lepszy
niż ten tutejszy. Ten nie jest jedyną inną możliwością. Nie może być!
- Tutaj nikt nie cierpi - powiedział Charles. - Nikt nigdy nie jest nieszczęśliwy.
- Ale też nikt nie jest szczęśliwy - powiedziała Meg z powagą. - Może, jeśli się nie jest
czasami nieszczęśliwym, nie wie się, jak to jest być szczęśliwym. - Calvin, chcę wrócić na
Ziemię.
- Nie możemy zostawić Charlesa - upomniał ją Calvin - i nie możemy wrócić, dopóki
nie znajdziemy waszego ojca. Wiesz przecież. Ale masz rację, Meg, i pani Która ma rację. To
jest Zło.
Charles Wallace pokręcił głową pełen dezaprobaty i pogardy.
- Chodźcie. Marnujemy czas. - Poszedł szybko korytarzem, ale mówił dalej: -
Okropność być organizmem indywidualnym niższego rzędu.
Z każdym krokiem szedł coraz prędzej, jego krótkie nogi wprost migały. Meg i Calvin
musieli prawie biec przy nim.
- Teraz popatrzcie - powiedział.
Mogli zajrzeć przez nagle przezroczystą ścianę do jakiegoś pokoiku. Mały chłopiec
odbijał tam piłkę. Odbijał rytmicznie i cała ta cela zdawała się tętnić w takt. Za każdym
razem, gdy piłka uderzała w podłogę, chłopiec krzyczał, jak gdyby z bólu.
- To ten mały, którego widzieliśmy dziś po południu - powiedział Calvin. - Ten, który
nie odbijał piłki tak, jak te wszystkie dzieci.
Charles Wallace znów zachichotał.
- A jakże. Co jakiś czas bywa trochę kłopotu ze współpracą, ale gładko się te sprawy
załatwia. Po dzisiejszym dniu odechce mu się odchylać. No, już dochodzimy.
Podbiegł dalej do ściany korytarza i uniósł rękę, znów ściana zrobiła się przezroczysta.
Zobaczyli jeszcze jeden pokoik czy też celę. Po środku celi wznosiła się gruba, krągła
przezroczysta kolumna, a w kolumnie był człowiek.
- Ojciec! - wykrzyknęła Meg.
9
TO

Meg popędziła do człowieka uwięzionego w kolumnie, ale tylko wpadła na twardą


ścianę i zatoczyła się w tył. Calvin ją podtrzymał.
- Ta ściana jest jak szyba - zauważył. - Nie możemy przejść tędy.
Meg miała mdłości od tego zderzenia i zawrót głowy, aż się bała, że zwymiotuje albo
zemdleje. Charles Wallace znów śmiał się nie swoim śmiechem i ten śmiech ją uratował -
jeszcze raz gniew przeważył nad bólem i lękiem. Charles Wallace, braciszek, prawdziwy
kochany Charles Wallace nigdy nie śmiał się z jej niepowodzeń, tylko zarzucał jej ręce na
szyję i przytulał miękki policzek do jej policzka pocieszająco. A ten demon Charles Wallace
szydzi. Odwróciła się od niego i spojrzała znów na kolumnę.
- Och, tatusiu... - szepnęła serdecznie.
Ale człowiek w kolumnie nie poruszył się, żeby spojrzeć na nią. Bez okularów w
rogowej oprawie, które zawsze tak bardzo wydawały się jego cząstką, patrzył jak gdyby w
głąb siebie, pogrążony w myślach. Miał teraz długą brodę, jedwabiście brązową, przetkaną
srebrem siwizny. Włosy też miał od dawna nie podcinane. Nie takie jak na fotografii z
przylądka Canaveral, zgarnięte z wysokiego czoła, opadały miękko prawie do ramion, z czym
wyglądał jak ktoś z innego stulecia albo jak żeglarz-rozbitek. Ale Meg go poznała.
Bezsprzecznie, chociaż się zmienił, to był jej ojciec, jej ukochany tatuś.
- Ojej, dosyć złachany, prawda? - chichotał paskudnie Charles Wallace.
Odwróciła się do niego z mdlącą wściekłością.
- Charles, to jest ojciec! Ojciec!
- No i co?
Odwróciła się znów do ojca w kolumnie, wyciągnęła ręce.
- Meg, on nas nie widzi - łagodnie powiedział Calvin.
- Dlaczego? Dlaczego?
- Myślę, że my patrzymy przez coś w rodzaju tych wizjerków, jak we frontowych
drzwiach mieszkań - wyjaśnił Calvin. - Wiesz. Z jednej strony można patrzeć i widzieć
wszystko. A z drugiej nie widać w ogóle nic. My możemy go widzieć, ale on nas nie może.
- Charles! - poprosiła. - Wpuść mnie do ojca!
- Po co? - zapytał Charles spokojnie.
Pamiętała, że gdy byli w sali z człowiekiem o czerwonych oczach, Charles Wallace
wrócił do siebie, gdy przewróciła go i uderzył głową o podłogę. Więc rzuciła się na Charlesa
znowu. Ale zaraz zdzielił ją pięścią w żołądek. Zatkało ją. Odwróciła się z powrotem do
przezroczystej ściany, za którą uwięziony w kolumnie był ojciec. Chociaż go widziała teraz z
bliska, wydawał się bardziej daleki niż wtedy, gdy wskazała go Calvinowi na fotografii. Stał
tam nieruchomy, jak gdyby zamarznięty w kolumnie z lodu. Cierpiał i dumnie wytrzymywał
cierpienie. Serce jej się ścisnęło.
- Mówisz, że chcesz pomóc ojcu? - doleciał spoza niej głos Charlesa Wallace'a, zimny
i obojętny.
- Tak. A ty nie chcesz? - Odwróciła się i spojrzała spode łba.
- Ależ chcę, oczywiście. Dlatego tu jesteśmy.
- Więc, co zrobimy? - Jej głos, chociaż starała się, żeby był tak wyprany z uczuć jak
głos Charlesa, jednak załamał się piskliwie.
- Musisz wziąć ze mnie przykład, wejść w TO - powiedział Charles.
- Nie!
- Widzę, że naprawdę nie chcesz uratować ojca.
- Przecież go nie uratuję tym, że się stanę taką martwą powłoką jak ty!
- Musisz mi uwierzyć, Margaret - dobył się z ust Charlesa Wallace'a ten głos, zimny,
kategoryczny. - TO chce ciebie, chce i dostanie. Nie zapominaj, że ja teraz jestem po części
TO. Wiesz, że nie byłbym, gdyby TO nie miało racji.
- Calvin - zapytała Meg w udręce. - Czy w ten sposób mogę uratować ojca?
Ale Calvin nie zwracał na nią uwagi, koncentrował się na Charlesie, wpatrzony w
blady błękit resztek oczu jej braciszka.
- Lecz jak duch wyższych szlachetniejszych uczuć, nie chciałeś pełnić obrzydłych
rozkazów... wszczepiono ciebie... w rozłupaną sosnę...4 - szeptał. Rozpoznała słowa, które
mówiła mu pani Kto.

4
William Szekspir, Burza, przekł. L. Ulricha.
Przez chwilę wydawało się, że Charles Wallace słucha. Potem wzruszył ramionami i
odwrócił wzrok. Calvin się przesunął tak, żeby dalej patrzeć mu w oczy.
- Skoro była mowa o wiedźmach, Charles - powiedział - zrozum: to jest wiedźma, a
nie żadna z naszych pań. Dobrze, że w tym roku w szkole przerabiałem Burzę, prawda,
Charles? Wiedźma, czarownica wpakowała Ariela w rozłupaną sosnę, no nie?
Głos Charlesa Wallace'a zabrzmiał jakby z bardzo daleka.
- Przestań wpatrywać się we mnie.
Oddychając szybko, Calvin, podniecony, nadal przytrzymywał Charlesa wzrokiem.
- Charles, jesteś jak Ariel w tej rozłupanej sośnie. A ja mogę cię wypuścić. Patrz na
mnie, Charles. Wróć do nas.
Znowu Charles Wallace się wzdrygnął. Calvin nie ustawał.
- Wróć, Charles. Wróć do nas.
Charles drżał. I nagle jakaś niewidzialna ręka uderzeniem w pierś wypchnęła go spod
wzroku Calvina, aż klapnął na podłogę. Siedział na podłodze i kwilił, ale nie jak mały
chłopiec, tylko jakoś strasznie, jak zwierzę.
- Calvin - Meg błagalnie złożyła ręce. - Postaraj się dotrzeć do ojca.
Calvin potrząsnął głową.
- Charles prawie wrócił. Prawie mi się udało. Prawie wrócił do nas.
- Spróbuj dostać się do ojca.
- Jak?
- Tym Szekspirem. Czy ojciec nie jest uwięziony w rozłupanej sośnie jeszcze bardziej
niż Charles? Popatrz na niego w tej kolumnie tam. Uwolnij go, Calvin.
Calvin odpowiedział wyczerpany:
- Meg. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak się tam dostać. Meg, one wymagają od nas
za dużo.
- Okulary pani Kto! - wykrzyknęła Meg gwałtownie. - Pani Kto poleciła użyć tych
okularów tylko w ostateczności, a teraz chyba jest ostateczność. - Sięgnęła do kieszeni
blezerka, okulary tam były, chłodne, lekkie, pocieszające. Rozdygotanymi palcami
wyciągnęła je z kieszeni.
- Daj mi te okulary! - rozkazał Charles Wallace szorstko. - Pogramolił się z podłogi i
podbiegł do niej.
Ledwie zdążyła zdjąć swoje okulary i włożyć te pani Kto - chociaż tylko tak, że jeden
drut opadł jej na policzek i prawie się nie trzymały na nosie - gdy Charles Wallace doskoczył
do niej. Robiąc unik, rzuciła się na przezroczystą ścianę. I oto znalazła się w celi z kolumną,
w której był uwięziony jej ojciec. Drżącą ręką podsunęła na nosie okulary pani Kto, swoje
włożyła do kieszeni.
- Daj mi je - powiedział groźnie Charles Wallace.
Już stał obok w celi, a Calvin na zewnątrz gorączkowo na próżno walił pięściami w
ścianę.
Kopnęła Charlesa Wallace'a i podbiegła do kolumny. Poczuła, że się przedziera przez
coś ciemnego, zimnego, nieustępliwego, ale się przedarła.
- Tatusiu! - wykrzyknęła, zarzuciła ojcu ręce na szyję.
To była ta chwila, na którą Meg czekała nie od czasu, gdy pani Która porwała ich w
kosmiczną podróż, ale od długich miesięcy, od roku, gdy listy przestały przychodzić, gdy
ludzie szeptali, jaki dziwny jest Charles Wallace, i gdy pani Murry starała się nie okazywać
smutku swego osamotnienia.
To była ta chwila, która oznaczała, że odtąd już zawsze będzie dobrze.
Przytulając się do ojca, Meg zapomniała o wszystkim, co było. Wiedziała tylko, że
bardzo, bardzo się cieszy. Wreszcie spokój i ukojenie w opiekuńczych ojcowskich objęciach,
pewność bezpieczeństwa, jaką zawsze czuła w obecności ojca. Aż szlochała z tego szczęścia.
- Och, tato! Och, tato!
- Meg! - wykrzyknął ojciec, radośnie zaskoczony - Meg, skąd się tu wzięłaś? Gdzie
mama? Gdzie są chłopcy?
Spojrzała z wnętrza kolumny. Charles Wallace stał w celi z twarzą wykrzywioną,
obcą. Odwróciła się znów do ojca. Już nie miała czasu na powitanie, na radość, na
wyjaśnienie.
- Muszę pójść do Charlesa Wallace'a - powiedziała w napięciu. - Szybko.
Ręce ojca po omacku głaskały jej twarz. Czując delikatne dotknięcie jego silnych
palców, ze zgrozą zdała sobie sprawę, że ona go widzi, widzi Charlesa w celi i Calvina na
korytarzu, ale on nie widzi ani jej, ani ich. Spojrzała na niego: oczy miał tak samo niebieskie,
jak pamiętała. Machnęła mu ręką przed oczami. Nie widział.
- Ojcze! - wykrzyknęła. - Ojcze! Nie możesz mnie zobaczyć?
Znów ją objął uspokajająco.
- Nie mogę, Meg.
- Ale, ojcze, ja widzę ciebie i... - Nie dopowiedziała. Zsunęła okulary pani Kto niżej
na nos i spojrzała sponad nich. Nic tylko czarna ciemność. Zdjęła okulary i wetknęła je ojcu
w dłoń.
- Włóż, tato.
- Kochanie - powiedział - niestety, twoje okulary nie pomogą.
- Nie są moje, są pani Kto - wyjaśniła i na myśl jej nie przyszło, że to wyjaśnienie jest
chyba dla niego bełkotem. - Proszę, włóż je, ojcze. Proszę cię! - Czekała, aż poczuła, jak on
po omacku wkłada okulary. - Już widzisz? - zapytała. - Już możesz widzieć, tatusiu?
- Tak - odpowiedział - tak. Ta ściana teraz jest przezroczysta. Nadzwyczajne. Nieomal
widzę zmianę układu atomów. - Jego głos brzmiał jak dawniej, dobrze znany, ożywiony
wobec odkrycia. Takim właśnie tonem pan Murry zaczynał opowiadać żonie o swojej pracy,
gdy wracał do domu z laboratorium po owocnym, udanym dniu.
Teraz nagle wykrzyknął:
- Charles! Charles Wallace! - I zapytał: - Meg, co z nim jest? Co mu się stało? Charles
Wallace, on czy nie on?
- TO go wciągnęło, ojcze - odpowiedziała Meg z wysiłkiem. - On wszedł w TO.
Ojcze, musisz go ratować.
Przez długą chwilę pan Murry milczał. Jego milczenie było pełne myśli, którymi nie
podzieliłby się ze swoją córeczką. Potem powiedział:
- Meg, jestem tu uwięziony. Odkąd...
- Tatusiu - przerwała - możesz przejść przez te ściany. Ja weszłam w kolumnę, żeby
się do ciebie dostać. Dzięki okularom pani Kto.
Pan Murry nie tracił czasu na pytanie, kim jest pani Kto. Klepnął przezroczystą
kolumnę.
- Wydaje się dosyć masywna.
- Ale ja tu weszłam - powtórzyła Meg. - Jestem tutaj. Może te okulary pomagają
rozsuwać atomy. Spróbuj, ojcze!
Czekała z zapartym tchem i po chwili poczuła, że jest w kolumnie sama. Mogła
wodzić ręką po krągłej gładkiej ścianie wszędzie wokół siebie. Nieprzenikniona ciemność i
cisza wydawały się wieczyste. Usiłowała wmawiać sobie, że się nie boi, aż wreszcie usłyszała
głos ojca, dolatujący bardzo słabo.
- Wracam po ciebie, Meg.
Prawie namacalnie atomy tej dziwnej kolumny rozsunęły się, żeby ojciec wszedł. Meg
sobie przypomniała, że w domu przy plaży na przylądku Canaveral mieli zasłonę pomiędzy
jadalnią i salonikiem, zrobioną z długich włókien ryżowych, na pozór jednolitą. Z początku
wahała się, ilekroć podchodziła do tej zasłony, ale stopniowo przywykła i przebiegała przez te
długie pasma, pozostawiając je ze sobą rozkołysane. Może z atomami kolumny jest tak samo?
- Weź mnie za szyję, Meg - powiedział pan Murry. - I trzymaj się mocno, zamknij
oczy i nie bój się.
Podniósł Meg. Uczepiona jego szyi, objęła go długimi nogami wpół. Przedtem w
okularach pani Kto, wchodząc w kolumnę, nie odczuwała prawie ciemności i zimna. Teraz,
bez tych okularów, czuła taką straszną lepkość, jak wtedy, gdy tesserowali przez ciemność
nad Kamazołzją, przez ów Czarny Cień, który tą planetą zawładnął. Już, już się wydawało, że
coś wydrze ją z objęć ojca. Usiłowała krzyknąć, ale w lodowatej okropności to nie było
możliwe. Ojciec zacieśnił objęcia, trzymała go za szyję, nieomal dusząc, ale teraz się nie bała.
Wiedziała, że gdyby ojciec nie mógł jej przenieść, raczej zostałby z nią, niż ją zostawił.
Wiedziała, że w jego objęciach jest bezpieczna.
A potem byli już na zewnątrz. Kolumna wznosiła się pośrodku celi, kryształowa,
czysta i pusta.
Meg zamrugała, widząc zamazane postacie Charlesa i ojca, i zastanowiła się, dlaczego
nie są wyraźne. Wyjęła z kieszeni swoje okulary, włożyła je i znów swymi krótkowzrocznymi
oczami wszystko widziała.
Charles Wallace tupał niecierpliwie nogą.
- TO jest bardzo niezadowolone - powtarzał. - TO jest bardzo niezadowolone.
Pan Murry postawił Meg na podłodze i ukląkł przed chłopczykiem.
- Charles - powiedział tkliwie. - Charles Wallace.
- Czego chcesz?
- Jestem twoim ojcem, Charles. Popatrz na mnie. Bladoniebieskie oczy skierowały się
na twarz pana Murry'ego.
- Hej, papciu! - zabrzmiał bezczelny głos.
- Ojcze! - wykrzyknęła Meg. - Och, ojcze, Charles nie jest taki. TO go opętało.
- Tak - westchnął pan Murry, zmęczony. - Widzę. - Wyciągnął ręce - Charles, chodź
tutaj.
Ojciec zrobi porządek, pomyślała Meg. Teraz wszystko będzie dobrze.
Charles nie ruszył ku ojcowskim wyciągniętym rękom. Stał i patrzył gdzie indziej.
- Spójrz na mnie - powiedział pan Murry.
- Nie.
- Masz odpowiedzieć „nie, tato" - skarcił surowo pan Murry - albo: „nie, proszę ojca".
- Sfolguj, papciu - dobył się ten zimny głos z ust Charlesa Wallace'a, Charlesa
Wallace'a, który przedtem był dziwny, był inny, ale nigdy nie był bezczelny. - Nie ty tu
rządzisz.
Meg zobaczyła Calvina na korytarzu, walącego znów w szklaną ścianę celi.
- Calvin! - zawołała.
- On ciebie nie słyszy - powiedział Charles Wallace. Zrobił okropną minę do Calvina,
a potem zagrał mu na nosie.
- Kto to jest Calvin? - zapytał pan Murry.
- On... - zaczęła Meg, ale Charles Wallace jej przerwał.
- Odłóż wyjaśnienia na później. Idziemy!
- Dokąd?
- TO czeka.
- Nie - powiedział pan Murry - Nie możesz tam zabrać Meg.
- Ejże, nie mogę?
- Nie możesz. Jesteś moim synem, Charles, więc musisz robić to, co ja ci każę.
- Ale on nie jest Charlesem! - z rozpaczą wykrzyknęła Meg. Dlaczego ojciec nie
rozumie? - Charles wcale nie jest taki! Naprawdę nie jest taki!
- Był małym brzdącem, kiedy wyjechałem - powiedział pan Murry ponuro.
- Tatusiu, TO mówi przez Charlesa. TO nie jest Charlesem. Charles jest... jest zaklęty.
- Znowu bajki - powiedział Charles.
- Czy znasz TO, ojcze? - zapytała Meg.
- Tak.
- Widziałeś TO?
- Tak, Meg - odpowiedział pan Murry wyczerpany. - Tak, widziałem - zwrócił się do
Charlesa: - Wiesz, że ona by nie mogła wytrzymać.
- Właśnie - przytaknął Charles.
- Ojcze, z nim się nie da rozmawiać jak z Charlesem! Zapytaj Calvina! Calvin ci
powie.
- Chodźcie - rozkazał Charles Wallace. - Musimy iść. Niedbale uniósł rękę i
pozostawało tylko wyjść za nim. Gdy wyszli na korytarz, Meg chwyciła ojca za rękaw.
Calvin odwrócił się niespokojnie w ich stronę. Twarz miał kredowobiałą, piegi i włosy
się jaskrawiły.
- Prezentacji dokonacie później - powiedział Charles Wallace. - TO nie lubi czekać. -
Poszedł korytarzem, coraz bardziej podrygując. Szli za nim szybko, żeby mu dotrzymać
kroku.
- Meg, czy twój ojciec wie o tych paniach? - zapytał Calvin.
- Na nic nie było czasu. Wszystko jest straszne - odpowiedziała Meg z rozpaczą,
ciążącą jak kamień w żołądku. Odnajdując ojca, nabrała pewności, że wszystko będzie
dobrze, że już nie musi martwić się i zastanawiać, już nie musi być odpowiedzialna. A
tymczasem zamiast szczęśliwego zakończenia wciąż są przerażające komplikacje.
- On nie rozumie tej sprawy z Charlesem - szepnęła do Calvina, patrząc żałośnie na
plecy ojca, który szedł obok Charlesa Wallace'a.
- Dokąd idziemy? - zapytał Calvin.
- Tam, gdzie jest TO. Calvin, ja nie chcę tam iść. Nie mogę! - Zatrzymała się, ale
Charles w podrygach szedł dalej.
- Nie możemy opuścić Charlesa - powiedział Calvin. - Trzeba ich słuchać.
- Kogo?
- Pani Cotojest i spółki.
- Ale one nas zdradziły! Sprowadziły nas tutaj na tę straszną planetę i porzuciły nas!
Calvin spojrzał jej w oczy zdumiony.
- Więc usiądź i zrezygnuj, jeżeli chcesz - powiedział. - Ja trzymam się Charlesa. -
Pobiegł i zrównał krok z Charlesem Wallace'em i panem Murry.
- Nie myślałam, że... - zaczęła i pobiegła za nimi.
Akurat w chwili, gdy Meg ich dogoniła, Charles Wallace zatrzymał się i uniósł rękę.
Znów była winda ze złowieszczym żółtym światłem.
Ledwie ruszyli w dół, żołądek Meg podjechał jej do gardła. Na dole w milczeniu
wyszli z windy za Charlesem Wallace'em i długimi korytarzami na ulicę, aż zostawili
Centralę Centralnej Inteligencji, ogromną, surową, kanciastą, za sobą.
Zrób coś - myślą błagała Meg ojca. - Zrób coś! Pomóż! Ocal nas.
Skręcili w boczną ulicę, na której końcu stała dziwna kopuła.
Boki tej budowli jarzyły się fioletowo. Srebrzysty szczyt tętnił niesamowitym
światłem ani ciepłym, ani zimnym, zdającym się rozciągać i dotykać ich. Na pewno tam,
pomyślała Meg, TO czeka na nas.
Szli tą ulicą już wolniej, gdy dochodzili do kopuły, wydawało się, że fioletowa łuna jej
boków sięga po nich, spowija ich i wsysa. Tak znaleźli się wewnątrz.
Meg czuła jakieś miarowe tętnienie wokół siebie, a także w sobie, jak gdyby serce jej
biło i płuca pracowały w rytmie już nie swoim własnym, tylko napędzane zewnętrzną siłą.
Podobnego wrażenia doznawała kiedyś, gdy w harcerstwie ćwiczono sztuczne oddychanie i
drużynowa, silna, duża kobieta, właśnie na niej demonstrowała tę metodę, skandowała
„Wychodzi złe powietrze, wchodzi dobre" i ciężkimi rękami naciskała ją, puszczała,
naciskała, puszczała.
Jak tu oddychać normalnie? Meg usiłowała, ale ten nieznośny rytm wokół niej i w niej
nie ustawał. Na chwilę ją obezwładnił, nie mogła nawet rozejrzeć się, żeby zobaczyć, gdzie
ojciec, gdzie chłopcy. Stała bez ruchu i daremnie próbowała pogodzić się ze sztucznym
rytmem serca i płuc. Przed oczami jej falowało morze czerwieni.
Po chwili się przejaśniło i już mogła oddychać, nie łapiąc powietrza jak ryba na
piasku. Już mogła się rozejrzeć po tej wielkiej, okrągłej, kopulastej sali. W roztętnionej pustce
pośrodku wznosiło się podium. A na podium leżało... Co? Wiedziała tylko tyle, że właśnie z
tego czegoś rozchodzi się tętnienie. Ruszyła w tamtym kierunku. Po prostu przestała się bać,
tak jakby przeszła poza granicę strachu. Charles Wallace nie jest Charlesem Wallace'em,
ojciec się znalazł, ale nie sprawił, żeby wszystko było dobrze - przeciwnie zrobiło się gorzej i
ten uwielbiany ojciec, brodaty, chudy i blady, ostatecznie nie okazał się wszechmocny.
Cokolwiek teraz się stanie, przecież jeszcze gorzej i straszniej być już nie może. Och, nie
może?
Powoli zbliżając się do podium w końcu pojęła, czym jest owo coś.
TO jest mózgiem.
TO - odcieleśniony mózg. Mózg w powiększeniu akurat takim, że swym okropnym
widokiem budzi zgrozę i wstręt. Żywy mózg. Mózg, który tętni i drga, który zagarnia i
rozkazuje. Nic dziwnego, że nazywa się TO. TO jest najkoszmarniejszą ohydą, jaką ona
kiedykolwiek widziała we śnie czy potrafiłaby sobie wyobrazić na jawie.
Ale tak jak przed chwilą była niezdolna nawet do strachu, teraz była niezdolna do
krzyku.
Spojrzała na Charlesa Wallace'a, który stał zwrócony w stronę podium, usta miał
trochę rozdziawione, puste niebieskie oczy mu latały.
Och, zawsze może być jeszcze gorzej. Te latające oczy w dziecięcej okrągłej
twarzyczce... Meg zrobiło się zimno.
Z Charlesa Wallace'a przeniosła wzrok na ojca. Ojciec w okularach pani Kto - czy
pamięta, że je ma? - właśnie wołał do Calvina:
- Nie poddawaj się!
- Ja się nie poddam! Niech pan pomoże Meg! - zawołał Calvin.
W sali panowała zupełna cisza, a jednak, żeby dać się słyszeć, trzeba było wołać
wniebogłosy. Meg zdała sobie z tego sprawę. Wszędzie wokoło tętnił ten rytm i w tym rytmie
biło jej serce, w tym rytmie oddychała. Czerwone wyziewy znów rozpełzły się przed jej
oczami, aż się zlękła, że straci przytomność, a jeśli tak, natychmiast TO ją dosięgnie.
Pani Cotojest powiedziała: „Meg w tobie rozbudzam twoje wady".
Jakie są moje największe wady? Porywczość, niecierpliwość, upór. Tak, i właśnie w
tych wadach może jest dla mnie ratunek.
Z ogromnym wysiłkiem spróbowała oddychać nie w takt. Ale TO miało zbyt wielką
moc. Ilekroć zdołała odetchnąć po swojemu, wydawało się, że jej serce i płuca uciska jakaś
żelazna ręka.
Potem sobie przypomniała, że gdy człowiek o czerwonych oczach mówił tabliczkę
mnożenia, Charles Wallace walczył z jego mocą, wrzeszcząc dziecięce rymowanki, a Calvin
recytując przemówienie Lincolna w Gettysburgu.
- Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! - wrzasnęła. - Dziewczynki cmoka, każda go
kocha!
Nic z tego. Zbyt łatwo z takimi rymami wpaść znowu w ten straszny rytm.
Przemówienia w Gettysburgu nie znam na pamięć. Jak się zaczyna Deklaracja
Niepodległości? Uczyła się Deklaracji poprzedniej zimy - nie dlatego, że musiała w szkole,
ale dlatego, że słowa jej się podobały.
- Prawdy te uważamy za oczywiste! - krzyknęła. - Wszyscy ludzie są stworzeni
równymi sobie i z nadania Stwórcy mają pewne niezbywalne prawa, między którymi są:
prawo do życia, prawo do wolności i prawo do szukania szczęścia.
Gdy wykrzykiwała, niekoniecznie dosłownie, to zdanie, poczuła cudzą myśl wbijającą
się w jej umysł, poczuła, że TO ściska jej mózg. Charles Wallace mówił czy też przez niego
mówiło TO:
- Ależ właśnie tak jest u nas na Kamazołzji. Całkowita równość. Wszyscy są
jednakowi.
W głowie jej się zakręciło. I nagle doznała olśnienia.
- Nie! - wykrzyknęła triumfalnie. - Równi wcale nie znaczy, że jednakowi!
- Brawo, Meg! - zawołał ojciec.
Ale Charles Wallace ciągnął, jak gdyby mu nie przerwała.
- Na Kamazołzji wszyscy są równi. Na Kamazołzji wszyscy są jednakowi. Każdy taki
sam jak wszyscy.
Ale nie zaprzeczył, nie zbił jej argumentu, więc powtórzyła dobitnie:
- Równi wcale nie znaczy jednakowi! Przez chwilę TO nie miało nad nią mocy. Ale
dzięki czemu?
Wiedziała, że jej wątły, mały mózg nie może się zmierzyć z tą wielką, bezcielesną
masą, tętniącą i wijącą się na okrągłym podium. Drżała, gdy tam patrzyła. W laboratorium
szkolnym był ludzki mózg zakonserwowany w formalinie i najstarsi uczniowie,
przygotowując się do college'u, musieli go oglądać i studiować. Ona zawsze myślała, że gdy
przyjdzie czas i też będzie tak musiała, na pewno tego nie zniesie. Ale teraz poczuła pewność,
że gdyby tylko miała jakiś skalpel, wbiłaby w TO, cięłaby bezlitośnie mózg właściwy i
móżdżek.
Usłyszała w myśli przestrogę, udzieloną jej bezpośrednio, nie za pośrednictwem
Charlesa.
- Nie zdajesz sobie sprawy, że jeżeli zniszczy się mnie, zniszczy się również twojego
małego brata?
Gdyby ten wielki mózg pocięto, zmiażdżono, czy tym samym uległyby zagładzie
wszystkie umysły, którymi TO włada na Kamazołzji? Charles Wallace i człowiek o
czerwonych oczach, i tamten zawiadujący maszynami do sylabizowania na poziomie drugiej
klasy i te wszystkie dzieci bawiące się piłką, i skaczące przez skakankę, i wszystkie ich matki,
i wszyscy ludzie wchodzący i wychodzący z tych budynków? Czy aż tak ich uzależniło TO?
Czy nie sposób ich ocalić?
Poczuła znów wiercenie w myślach i już traciła nad nimi swoją upartą kontrolę. Oczy
zaszkliły jej się czerwienią.
Słabo usłyszała ojca, chociaż wiedziała, że on woła całą siłą głosu.
- Meg, okresowy układ pierwiastków! Mów!
Mignęło jej wspomnienie zimowych wieczorów, gdy uczyła się z ojcem przed ogniem
w kominku.
- Wodór, hel - zaczęła posłusznie. Trzeba w kolejności, pomyślała. Co dalej? Już
wiem. Tak. - Lit, Beryl. Bor. Węgiel. Azot. Tlen. Fluor - wrzeszczała do ojca, nie patrząc na
TO, bo stała odwrócona tyłem. - Neon. Sód. Magnez. Glin. Krzem. Fosfor.
- Nie tak rytmicznie! - zawołał ojciec. - Ile wynosi pierwiastek kwadratowy z pięciu?
Przez chwilę nie mogła się skupić. Zbieraj myśli, Meg. Nie dopuść, żeby TO je
zbierało.
- Dwa i dwieście trzydzieści sześć tysięcznych - wykrzyknęła z triumfem. - Dwa i
dwieście trzydzieści sześć tysięcznych razy dwa i dwieście trzydzieści sześć tysięcznych
równa się pięć.
- Ile wynosi pierwiastek kwadratowy z siedmiu?
- Ile wynosi... - urwała. Nie wytrzymywała. TO mnie wciągnie, pomyślała, nie mogę
się skupić nawet na matmie i wkrótce mnie też TO pochłonie i ja będę TO.
- Tesserujmy, proszę pana! - usłyszała głos Calvina w czerwonej ciemności. -
Tesserujmy!
Ojciec chwycił ją za rękę, a potem poczuła jakieś straszliwe szarpnięcie łamiące jej,
zdawałoby się, wszystkie kości. Zapada się w ciemną nicość tesserowania.
Tesserowanie z panią Cotojest, panią Kto i panią Którą, chociaż dziwne i straszne
przeżycie, jeszcze było niczym wobec tesserowania z ojcem. Ostatecznie, pani Która miała
odpowiednie doświadczenie, a pan Murry... skąd w ogóle cokolwiek o tym wiedział?
Wirując z jakąś trąbą powietrzną, rozdzierana bólem, Meg straciła przytomność.
10
Absolutne zero

Najpierw uświadomiła sobie, że jest przemarznięta do szpiku kości. Potem usłyszała


coś, co dolatywało z dali, jak gdyby przez jakieś arktyczne pustkowie. Z wolna lodowate
dźwięki stały się wyraźne i poznała głos ojca i głos Calvina. Głosu Charlesa Wallace'a nie
było. Usiłowała otworzyć oczy, ale powieki miała jak z ołowiu. Chciała usiąść, ale nie mogła.
Usiłowała przewrócić się na bok, poruszyć ręką, nogą - bez skutku. Leżała jakaś martwa,
jakaś marmurowa.
W jej zlodowaciałych uszach zabrzmiał głos Calvina.
- Serce bije tak wolno... I głos ojca:
- Ale nie przestało bić. Ona żyje.
- Ledwie, ledwie...
- Z początku nie mogliśmy wyczuć jej tętna. Myśleliśmy już, że umarła.
- Tak.
- Teraz bicie serca daje się wyczuć, urywane, słabe, ale coraz mocniejsze. Więc
pozostaje nam tylko czekać. - Słowa ojca chrzęściły w jej uszach, jak gdyby wyłuskiwane z
lodu.
Głos Calvina:
- Tak, pan ma rację, proszę pana.
Chciała do nich zawołać: „Ja żyję! Jak najbardziej żyję! Tylko że skamieniałam!". Ale
tak samo nie mogła zawołać, jak nie mogła się poruszyć.
Znowu głos Calvina:
- W każdym razie pan ją stamtąd wydostał i TO już nie ma nad nią władzy. Wydostał
pan nas oboje. My byśmy dłużej nie wytrzymali. TO jest o wiele potężniejsze i silniejsze
niż... Jakim cudem, proszę pana, nam się udało wytrzymać tak długo?
Ojciec:
- TO nie przywykło do oporu. Tylko dlatego mnie nie pokonało. Nie napotykało oporu
od tylu tysięcy stuleci, że ma pewne ośrodki agresji już w zaniku. Ale gdybyście przyszli do
mnie bodaj trochę później, wątpię, czy bym przetrwał, tak bliski już byłem skapitulowania.
Calvin.
- Och, nie, pan by...
Ojciec:
- Nie przetrwałbym. Byłem już strasznie zmęczony, a oczywiście TO ofiarowywało
mi całkowity wypoczynek. Omal nie doszedłem do wniosku, że mylę się, chcąc walczyć; że
TO ostatecznie ma rację i że wszystko, w co namiętnie wierzyłem, jest jedynie mrzonką
wariata. Na szczęście właśnie wtedy ty i Meg włamaliście się do mojego więzienia i
powróciła wiara i nadzieja.
Calvin:
- Proszę pana, ale dlaczego pan był na Kamazołzji? Czy pan tam poleciał w jakimś
celu?
Ojciec z lodowatym śmiechem:
- Znalazłem się tam przypadkowo. Wcale nie zamierzałem wylecieć z naszego
systemu słonecznego. Kierowałem się na Marsa. Tesserowanie jest jeszcze bardziej
skomplikowane niż przewidywaliśmy.
Calvin:
- Proszę pana, nie rozumiem. To wchłonęło Charlesa Wallace'a tak od razu, ale zanim
zabrało się do Meg i do mnie...
Ojciec:
- Sądząc z tego, co mi opowiadałeś, Charles Wallace myślał, że może śmiało wejść w
TO i wrócić. Za bardzo liczył na swoje siły... Posłuchaj! Chyba serce jej bije mocniej.
Słowa nie chrzęściły już tak bardzo zamrożone. Dlaczego słychać tylko ojca i
Calvina? Dlaczego Charles Wallace nic nie mówi?
Cisza. Długa cisza. Po czym głos Calvina znowu:
- Czy nie możemy nic zrobić? Szukać gdzieś pomocy? Czy musimy tylko czekać?
Ojciec:
- Nie możemy jej zostawić. I musimy trzymać się razem. Nie bójmy się działania bez
pośpiechu.
Calvin:
- Więc myśmy za bardzo się pośpieszyli? Za prędko zaczęliśmy rozrabiać na
Kamazołzji? Charles Wallace się pośpieszył i dlatego dał się złapać?
Ojciec:
- Możliwe. Jeszcze nie dosyć wiem. W każdym razie czas na Kamazołzji jest inny.
Nasz ziemski czas, chociaż nieadekwatny, przynajmniej jest prosty. Nawet nie w pełni
jednowymiarowy, bo nie może się cofać po linii, tylko wciąż sunie naprzód; ale przynajmniej
konsekwentny w tym swoim kierunku. Natomiast czas Kamazołzji wydaje się odwrócony, że
tak powiem, na lewą stronę. Więc nie mam pojęcia, czy zostałem uwięziony w tej kolumnie
przed wiekami czy przed paroma tylko minutami.
Przez chwilę cisza i znów głos ojca:
- Już czuję tętno na jej przegubie.
Meg jednak nie czuła dotknięcia jego palców. Nadal była jak z kamienia, ale umysł
zaczynał pracować. Spróbowała rozpaczliwie bodaj jęknąć. Daremnie.
Ich głosy znów zabrzmiały.
Calvin:
- A ten projekt, nad którym pan pracował? Pan to prowadził sam?
Ojciec:
- Och, nie. Sześciu nas nad tym pracowało i chyba jeszcze jakieś zespoły, o których
nie wiem. Na pewno nie jesteśmy jedynym państwem prowadzącym badania w tym zakresie.
Rzeczywiście, ten pomysł nie jest nowy. Ale my się staramy zastosować go w praktyce.
- Czy tesserował pan na Kamazołzję sam? Czy byli z panem inni?
- Tesserowałem sam. Rozumiesz, Calvin, nie sposób było eksperymentować na
szczurach, małpach czy psach. I nie wiedzieliśmy, czy z tego coś wyjdzie, czy człowiek
tesserując się nie rozpadnie. Bardzo niebezpieczna jest gra z przestrzenią kosmiczną i z
czasem.
- Ale dlaczego właśnie pan, proszę pana?
- Nie byłem pierwszy. Ciągnęliśmy słomki i ja byłem drugi.
- Co się stało z tym pierwszym?
- Myśmy nie... Patrz! Czy powieki jej się poruszyły? - Cisza. A potem. - Nie. To tylko
cień.
Ale ja naprawdę mrugnęłam, usiłowała Meg im powiedzieć. Z całą pewnością
mrugnęłam. I słyszę was! Zróbcie coś!
Tylko że znów panowała cisza. Może oni patrzyli na nią, wypatrywali jeszcze jednego
przemknięcia cienia czy mrugnięcia. Po długiej chwili znów zabrzmiał głos ojca cichy, trochę
cieplejszy, bardziej podobny do jego głosu.
- Ciągnęliśmy słomki i ja byłem drugi. Wiemy, że Hank potesserował. Widzieliśmy,
jak odlatuje. Zobaczyliśmy, jak znika przed nami. Był tam i nagle już go nie było. Mieliśmy
czekać rok na jego powrót albo wiadomość od niego. Czekaliśmy. Nic.
Calvin załamującym się głosem.
- O rany, proszę pana. Szalenie ciekawe sprawy.
Ojciec:
- Tak. Straszne i zarazem podniecające jest odkrycie, że materia i energia to jednak to
samo, że rozmiary to złudzenie i że czas to substancja materialna. Tyle możemy wiedzieć, ale
o wiele więcej nie możemy zrozumieć naszymi cholernymi mózgami. Myślę, że ty kiedyś
będziesz mógł ogarnąć o wiele więcej niż ja. A Charles Wallace jeszcze więcej niż ty.
- Tak, ale co się stało, proszę pana po tesserowaniu tego pierwszego?
Meg usłyszała westchnienie ojca.
- Potem przyszła kolej na mnie. I w rezultacie jestem tutaj. Mądrzejszy i pokorniejszy.
Na pewno nie minęły dwa lata. Teraz, dzięki wam, mogę mieć niejaką nadzieję, że zdążę
wrócić na czas. Jedno muszę im na Ziemi powiedzieć. To, że my nic nie wiemy.
Calvin:
- Jak to, proszę pana?
Ojciec:
- Tak jak mówię. Jesteśmy dziećmi, które bawią się dynamitem. W naszym pośpiechu
rzuciliśmy się w...
Pan Murry urwał, bo rozpaczliwie, z wielkim trudem, Meg jęknęła. Niezbyt głośno,
ale dosłyszalnie.
- Cii! Posłuchaj!
Ten jęk był właściwie dziwnym skrzeknięciem. Meg stwierdziła, że może otworzyć
oczy. Jakoś zdołała podnieść ołowiane powieki. Ojciec i Calvin pochylili się nad nią.
Charlesa Wallace'a nie zobaczyła. Gdzie jest Charles?
Leżała na łące porosłej zbrązowiałą, krótką, grubą trawą. Powoli, z wysiłkiem
zamrugała.
- Meg - powiedział ojciec. - Meg. Jak się czujesz?
Język miała skamieniały, ale wykrakała:
- Nie mogę się poruszyć.
- Postaraj się - powiedział Calvin takim tonem, jakby się na nią gniewał. - Pokręć
palcami rąk i nóg.
- Nie mogę. Gdzie Charles Wallace? - Język, jak gdyby był osełką, zazgrzytał tępymi
słowami. Może nie zrozumieli, bo nie ma odpowiedzi?
- My na chwilę też straciliśmy przytomność - mówił teraz Calvin. - Nic ci nie będzie,
Meg. Nie panikuj. - Siedział w kucki przy niej i chociaż mówił gniewnie, wpatrywał się w nią
z niepokojem.
Wiedziała, że ma okulary na nosie, bo widziała Calvina wyraźnie: jego piegi, krótkie
czarne rzęsy, jaskrawy błękit oczu.
Ojciec klęczał przy niej z drugiej strony. Okrągłe szkła okularów pani Kto
przysłaniały mu oczy. Zaczął rozcierać jej rękę.
- Czujesz moje palce? - Głos miał zupełnie spokojny, jak gdyby jej paraliż nie był
niczym nadzwyczajnym, więc poczuła się spokojniejsza. Zaraz jednak zobaczyła na czole
ojca dwie krople potu, chociaż wiał wietrzyk, którego muskanie w policzek słabo, ale
odczuwała. - Czy czujesz moje palce? - zapytał ojciec znowu.
Tak, czuła, jak on masuje jej nadgarstek. Nie mogła jednak skinąć głową.
- Gdzie Charles Wallace? - wybełkotała już trochę wyraźniej. - Usta i język, już nie
skamieniałe, były teraz tylko zimne, drętwe, tak jakby dostała sporą dozę nowokainy u
dentysty. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jest cała od stóp do głów zamarznięta.
- Zamarzłam - powiedziała słabo. Na Kamazołzji nie było takiego zimna,
przenikającego głębiej niż wiatr w najmroźniejsze dni na ziemi. Uciekliśmy, TO zostało
daleko, ale ta dziwna lodowatość jest prawie tak samo okropna, ojciec mnie nie wyratował,
pomyślała.
Teraz mogła trochę się rozejrzeć. Wszystko wszędzie szarobure. Na skraju łąki, na
której leżała, rosły drzewa o liściach tak samo burych jak trawa. I kwitły jakieś rośliny - może
można by je nazwać kwiatami, gdyby nie ich bura szarość. Ale jak gdyby wbrew tej szarości
wkoło i wbrew uczuciu paraliżującego lodowatego zimna powietrze pięknie pachniało,
przesycone woniami wiosny. Spojrzała na ojca i na Calvina. Obaj bez kurtek, najwyraźniej
wcale nie marzli. A ona, nakryta ich kurtkami, leży tak zmarznięta, że nawet nie może się
trząść.
- Dlaczego mi tak zimno? - zapytała. - I gdzie jest Charles Wallace? - Nie
odpowiedzieli. - Ojcze, gdzie my jesteśmy?
Pan Murry spojrzał na nią z powagą.
- Nie wiem, Meg. Nie tesseruję zbyt dobrze. Jakoś nie utrafiłem! Uciekliśmy z
Kamazołzji, ale gdzie jesteśmy, nie wiem. Myślę, że tak przemarzłaś w drodze przez Czarny
Cień, omal cię tam nie oderwało ode mnie.
- Czy ta planeta jest ciemna? - Powoli język zaczynał tajać, słowa były coraz mniej
bełkotliwe.
- Nie sądzę - powiedział pan Murry - ale naprawdę wiemy za mało, żeby do
czegokolwiek mieć pewność.
- Więc nie powinieneś poważyć się na tesserowanie. - Nigdy dotąd Meg nie mówiła
do ojca w ten sposób. Jej samej wydawało się, że mówi nie ona.
Calvin patrząc na nią, pokręcił głową.
- Nie było wyjścia. Inaczej nie ucieklibyśmy z Kamazołzji.
- Dlaczego uciekliśmy bez Charlesa Wallace'a? Tak po prostu zostawiliśmy go tam? -
zapytała ozięble, oskarżycielsko. Znów jak nie ona.
- Myśmy Charlesa nie zostawili tak po prostu - powiedział ojciec. - Pamiętaj, że ludzki
mózg jest bardzo delikatnym organizmem i łatwo go uszkodzić.
- Zrozum, Meg - Calvin przysiadł przy niej, zdenerwowany. - Gdyby wasz ojciec,
kiedy nas tesserował, próbował wyrwać Charlesa, a TO by go nie puszczało, on by nie
wytrzymał takiego rozdzierania i utracilibyśmy go na zawsze. A natychmiast musieliśmy
uciec.
- Dlaczego?
- TO nas już zagarniało. Ciebie i mnie. Słabliśmy, wasz ojciec starał się nam pomóc,
ale już ostatkiem sił.
- Tyś go poprosił, żebyśmy tesserowali - oskarżyła Meg Calvina.
- Tu nie ma co szukać winnych - powiedział pan Murry surowo. - Czy już możesz się
ruszać?
Wszystkie wady Meg, osiągając swoją szczytową formę, tym razem nie były
pomocne.
- Nie mogę! A powinieneś mnie prędko zabrać z powrotem na Kamazołzję do
Charlesa Wallace'a. Od ciebie, naszego ojca, mamy prawo wymagać ratunku!
Jej rozczarowanie było ciemne i zżerające jak Czarny Cień. Szpetne słowa dobywały
się z jej zimnych warg, chociaż sama nie wierzyła, że tak mówi do swojego ojca, ukochanego,
utęsknionego ojca. Łzy, gdyby nie były w niej jeszcze zamarznięte, popłynęłyby z oczu
potokiem. Odnalazła ojca, a ojciec nic nie robi dobrze. Wszystko staje się coraz gorsze.
Długie poszukiwanie się skończyło, a ojciec odnaleziony, uratowany, nie potrafi pokonać ich
trudności. Nie ma już żadnej nadziei. Ona zamarznięta, Charles Wallace wchłonięty w TO, a
ich wszechmocny ojciec nie robi nic. Skołataną Meg na huśtawce pomiędzy miłością i
nienawiścią Czarny Cień popychał w nienawiść.
- Nawet nie wiesz, gdzie jesteśmy! - wykrzyknęła do ojca. - Nigdy nie zobaczymy
mamy ani bliźniaków! Nie wiemy, gdzie jest Ziemia! Nawet gdzie Kamazołzja!
Zabłądziliśmy w Kosmosie! Co masz zamiar zrobić?! - Nie zdawała sobie sprawy, że jest w
mocy Czarnego Cienia, tak samo jak Charles Wallace.
Pan Murry pochylony nad nią masował jej zimne palce.
- Córeczko, ja nie jestem panią Cotojest, panią Kto czy panią Którą... Calvin
opowiedział mi o nich tak, jak potrafił. Jestem tylko człowiekiem, omylnym człowiekiem.
Ale zgadzam się z Calvinem. Zostaliśmy tu przysłani w jakimś celu. I wiemy, że wszystko
razem pracuje dla dobra tych, którzy kochają Boga, tych, którzy są powołani w myśl Jego
zamierzeń.
- Czarny Cień! - krzyknęła Meg - Przez ciebie omal mnie nie złapał!
- Nie tesserowałaś tak dobrze jak Charles i ja - zwrócił jej uwagę Calvin. - Więc
gorzej niż my znosisz tesserowanie.
- Ojciec - powiedziała Meg - powinien się nauczyć tesserować, zanim mnie zabrał.
Ani ojciec, ani Calvin się nie odezwali. Ojciec dalej delikatnie masował jej palce, w
których już zaczynało się bolesne mrowienie.
- Boli.
- Więc już masz czucie - powiedział spokojnie. - Obawiam się, że będzie cię bolało,
Meg.
Przeszywający ból w rękach przesuwał się powoli, bolały też palce nóg i nogi.
Otworzyła usta, żeby zwymyślać ojca, gdy Calvin nagle krzyknął:
- Ojej!
W ciszy po brązowej trawie szły ku nim trzy postacie.
- Cóż za przedziwne potwory?
Na Urielu były wspaniałe istoty. Mieszkańcy Kamazołzji przynajmniej przypominali
ludzi. Czym są trzy zbliżające się stworzenia?
Tak samo szarobure jak kwiaty na tej łące, gdyby nie szły wyprostowane, wydawałyby
się zwierzętami. Zmierzały prosto do trojga istot ludzkich. Miały po cztery ręce i zamiast
palców niezliczone chwiejne długie czułki. Miały głowy i twarze. Ale twarze nieludzkie,
futrzane. W miejscu ust, nosa, oczu - wgłębienia, a w miejscu uszu i włosów jeszcze więcej
czułków. Zbliżały się, wysokie, o wiele wyższe niż bardzo wysoki mężczyzna.
Zesztywniała, zamarznięta Meg trzęsła się ze strachu, co przejawiało się tylko bólem.
Jęknęła.
Potwory stanęły nad nimi i wydawało się, że patrzą miękkimi wgłębieniami, które
miały zamiast oczu. Pan Murry nadal klęczał przy Meg, nie przestał jej masować.
Przez ojca umrzemy, bo ojciec sprowadził nas tutaj, pomyślała Meg. Nigdy już nie
zobaczę Charlesa Wallace'a ani mamy, ani bliźniaków...
Calvin wstał. Ukłonił się tym dziwnym małpim olbrzymom, jak gdyby mogły go
widzieć.
- Dzień dobry.
- Skąd jesteście? - zapytał najwyższy potwór. Jego głos nie był ani wrogi, ani życzliwy
i dobywał się nie z wgłębienia futrzanej twarzy, tylko z falujących czułków.
Zjedzą nas, pomyślała Meg w panice. Sprawiają mi ból. Ooch, moje palce...
Calvin odpowiedział na pytanie małpolbrzyma.
- Jesteśmy... jesteśmy z Ziemi. Nie bardzo wiem, jak się tu znaleźliśmy. Mieliśmy
wypadek. Meg... ta dziewczynka jest... jest... sparaliżowana. Nie może się ruszać. Strasznie
jej zimno. Chyba dlatego nie może.
Jedno z tych stworzeń podeszło do Meg, przysiadło na swych ogromnych biodrach
obok niej i ku jej straszliwemu obrzydzeniu dotknęło czułkiem jej twarzy.
Ale z czułka wionęła ta sama delikatna woń, jaką niósł wietrzyk. Meg poczuła łagodne
mrowienie ciepła, które krążąc w niej, natychmiast uśmierzyło ból. Zachciało jej się spać.
Na pewno wyglądam tak dziwnie dla tej bestii, jak ta bestia wygląda dla mnie,
pomyślała sennie, a potem ze wstrząsem uprzytomniła sobie, że oczywiście ta bestia nie może
jej widzieć. Ale uspokajało ją uczucie bezpieczeństwa.
Małpolbrzymka podniosła ją, jak w kołysce swoich czterech rąk.
Pan Murry zerwał się z klęczek.
- Co robisz?
- Biorę to dziecko.
11
Ciocia Małpolbrzymka

- Nie! - powiedział pan Murry ostro. - Proszę ją zostawić.


Jakieś rozbawienie zdawało się emanować z trojga małpolbrzymów. Najwyższy, jak
gdyby ich rzecznik, zapytał:
- Przerażamy was?
- Co z nami zrobicie? - zapytał pan Murry.
Małpolbrzym powiedział:
- Przepraszam, my lepiej porozumiemy się z tym drugim. - Odwrócił się do Calvina. -
Kto ty jesteś?
- Jestem Calvin O'Keefe.
- Czyli kto?
- Chłopiec. Młody... mężczyzna.
- Ty także się boisz?
- Ja? Bo ja wiem.
- Powiedz mi - zapytał małpolbrzym - co byś zrobił, gdybyśmy my troje zjawili się ni
stąd, ni zowąd na twojej rodzinnej planecie?
- Pewnie bym was zastrzelił - przyznał Calvin.
- Więc, czy nie tak samo my powinniśmy postąpić z wami?
Piegi Calvina ściemniały, ale odpowiedział spokojnie.
- Wolałbym, żebyście tego nie zrobili. To znaczy, moją rodzinną planetą jest Ziemia i
wolałbym być tam niż gdziekolwiek indziej na świecie... to znaczy, we wszechświecie.
Bardzo, bardzo chcę wrócić na Ziemię, chociaż my tam popełniamy straszne błędy.
Najmniejsza z małpolbrzymów, ta, która trzymała Meg, powiedziała:
- Może tam się nie przywykło do gości z innych planet?
- Nie przywykło się! - wykrzyknął Calvin. - O ile mi wiadomo, myśmy dotychczas nie
mieli żadnych takich gości!
- Dlaczego?
- Nie wiem.
Środkowy małpolbrzym trwożliwie zapytał:
- Czy Ziemia nie jest jedną z ciemnych planet?
- Nie. - Calvin stanowczo potrząsnął głową, chociaż małpolbrzymy nie mogły go
widzieć. - Jest... jest trochę ocieniona. Ale walczymy z tym cieniem.
Małpolbrzymka trzymająca Meg zapytała:
- Wy troje walczycie?
- Tak - odpowiedział Calvin. - Teraz, kiedy o nim wiemy.
Najwyższy odwrócił się znów do pana Murry'ego, mówiąc surowo.
- Ty, najstarszy człowieku, skąd tu przybyliście?
Teraz. Pan Murry odpowiedział spokojnie:
- Z planety zwanej Kamazołzja. Wszystkie trzy małpolbrzymy zaszemrały.
- Tam nie nasze miejsce. - Pan Murry mówił powoli i dobitnie - Byliśmy tam obcy tak
samo, jak jesteśmy tutaj. Byłem tam więźniem i te dzieci mnie uwolniły. Jeszcze jest tam mój
najmłodszy syn. Mały dzieciak. TO zagarnęło go w swój ciemny umysł.
Meg usiłowała odwrócić się w objęciach małpolbrzymki, żeby patrzeć na ojca i na
Calvina. Dlaczego oni są tacy szczerzy? Czy nie rozumieją niebezpieczeństwa? Ale znowu jej
gniew stajał w miłym cieple przenikającym z tych czułków. Stwierdziła, że może poruszać
palcami dosyć swobodnie i prawie już nie bolą.
- Musimy zabrać to dziecko - powiedziała trzymająca ją małpolbrzymka.
- Nie! - wrzasnęła Meg do ojca. - Nie zostawiaj mnie tak, jak zostawiłeś Charlesa! -
Ten wybuch strachu sprawił, że szarpnął nią ból, aż się zachłysnęła.
- Nie sprzeciwiaj się - powiedziała małpolbrzymka - Tylko pogarszasz swój stan.
- Tak właśnie mówiło TO! - krzyknęła Meg. - Ojcze! Calvin! Ratunku!
Małpolbrzymka zwróciła się do pana Murry i Calvina.
- To dziecko jest w niebezpieczeństwie. Musicie nam zaufać.
- Nie mamy wyboru - powiedział pan Murry. - Czy zdołacie ją uratować?
- Pewnie zdołamy.
- Możemy być przy niej?
- Nie. Ale nie będziecie daleko. Czujemy, że jesteście głodni, zmęczeni, że
chcielibyście się wykąpać i odpocząć. A ta mała... jakie to słowo? - Skierowała czułki ku
Calvinowi.
- Dziewczynka - odpowiedział Calvin.
- Ta mała dziewczynka potrzebuje natychmiastowej specjalnej opieki. Zimno tego...
jak wy to nazywacie?
- Czarny Cień?
- Czarny Cień. Tak. Czarny Cień spala zimnem, jeżeli się nie przeciwdziała należycie.
- Wszystkie trzy małpolbrzymy teraz wachlowały Meg swymi chwiejnymi, miękkimi
czułkami. Ruch czułków był rytmiczny i płynny jak taniec jakiejś podmorskiej rośliny. W
objęciach czterech dziwnych rąk Meg, wbrew sobie, czuła się bezpieczna jak nigdy od
czasów, gdy w objęciach matki, siedzącej w starym fotelu na biegunach, zasypiała, słuchając
kołysanki. Z pomocą ojca znalazła w sobie siłę, żeby odeprzeć TO. Teraz już nie mogła się
nie poddać. Wtuliła głowę w wielką szaroburą pierś małpolbrzymki i poczuła pod policzkiem
wprost niewyobrażalnie miękkie i jedwabiste futro, cudowne wonne jak powietrze wokoło.
Mam nadzieję, że w porównaniu z tym ja nie pachnę okropnie, pomyślała. Ale
wiedziała z jakimś głębokim zadowoleniem, że nawet okropny zapach małpolbrzymy by jej
wybaczyły. W ciepłych futrzanych objęciach czuła, jak jej sztywna lodowatość topnieje.
Takiej błogości nie może przecież przekazywać TO. TO może tylko zadawać ból.
Małpolbrzymy są dobre na pewno. Westchnęła głęboko jak maleńkie dziecko i nagle już
spała.
Gdy się obudziła, niejasno sobie przypomniała, że była strasznie obolała. Ale widać
bóle już minęły i teraz czuła się komfortowo. Leżała na czymś cudownie mięciutkim w jakiejś
zamkniętej komnacie. Panował mrok. Widziała tylko od czasu do czasu wysokie poruszające
się sylwetki - małpolbrzymy. Leżała nago, a one coś ciepłego o ostrym zapachu delikatnie
wcierały jej w skórę. Westchnęła i przyciągnęła się. Ach, więc może się przeciągać! Może
znów się poruszać, leży skąpana w falach ciepła, już nie bezwładna. Ojciec jej nie uratował;
uratowały ją małpolbrzymy.
- Więc już nie śpisz, malutka? - usłyszała łagodny głos. - Jaką zabawną jesteś małą
kijanką! Już nic nie boli?
- Nie.
- Jest ci ciepło i znowu żyjesz?
- Tak. Świetnie mi jest. - Chciała usiąść.
- Nie, leż spokojnie, malutka. Jeszcze się nie wysilaj. Ubierzemy cię za chwilę, a
potem cię nakarmimy. Nie możesz nawet próbować jeść sama. Musisz być znowu
niemowlęciem. Czarny Cień nie wyrzeka się swoich ofiar chętnie.
- Gdzie ojciec i Calvin? Czy polecieli tam z powrotem po Charlesa Wallace'a?
- Teraz jedzą i wypoczywają - powiedziała małpolbrzymka. - I staram się lepiej was
poznać, zastanowić się razem z wami, jak wam pomóc. Czujemy, że już nie jesteście
niebezpieczni, więc będzie nam wolno was wspomagać.
- Dlaczego tutaj tak ciemno? - zapytała Meg. Próbowała się rozejrzeć, ale widziała
tylko cienie. Ta ciemność jednak była przestronna, przewiewna, wcale nie przygniatająca.
W odpowiedzi małpolbrzymki dało się wyczuć zakłopotanie.
- Co to jest ciemność? Co to jest światło? My nie rozumiemy. Twój ojciec i ten
chłopiec Calvin też tak nas pytali. Powiedzieli, że teraz na naszej planecie jest noc i że w
ciemności nie widzą. Powiedzieli, że nasze powietrze jest nieprzejrzyste, więc gwiazdy nie są
widoczne, a potem się zdumiewali, że my znamy gwiazdy, znamy muzykę gwiazd i figury ich
tańców o wiele lepiej niż wy, chociaż godzinami przyglądacie się gwiazdom przez... jak wy je
nazywacie... teleskopy. My nie rozumiemy, co znaczy widzieć.
- No, widzieć, to znaczy widzieć, jak wszystko wygląda - wyjaśniła Meg bezradnie.
- My nie wiemy, jak wszystko wygląda - powiedziała małpolbrzymka. - Wiemy, jakie
wszystko jest. Widzenie jest chyba czymś bardzo ograniczającym.
- Och, nie! - wykrzyknęła Meg. - Nie ma na świecie nic cudowniejszego niż widzieć!
- Dziwny musi być ten wasz świat - powiedziała małpolbrzymka - skoro
powierzchowne sprawy są dla was ważne. Postaraj się mi powiedzieć, co ma w sobie światło
takiego, że bez światła niewiele możecie zrobić?
- No, bez światła nie możemy widzieć. - Meg zdała sobie sprawę, że nie potrafi
wytłumaczyć, co to jest wzrok, światło i ciemność. Jakież wytłumaczenie będzie zrozumiałe
w świecie, gdzie nikt nigdy nic nie widzi i gdzie oczy nie są potrzebne? - No, na tej planecie -
spróbowała niepewnie - macie Słońce, prawda?
- Najwspanialsze Słońce, z którego spływa ciepło i które swymi promieniami daje
nam kwiaty, pożywienie, muzykę i wszystko, co potrzebne do życia i rozwoju.
- No - powiedziała Meg - kiedy my jesteśmy zwróceni w stronę Słońca... to znaczy,
nasza Ziemia, nasza planeta... dostajemy jego światło. A kiedy jesteśmy odwróceni od Słońca
jest noc. I wtedy, jeżeli chcemy widzieć, musimy mieć sztuczne światło.
- Sztuczne światło. - Małpolbrzymka westchnęła. - Bardzo skomplikowane musi być
życie na waszej Ziemi. Później cię poproszę, żebyś mi wyjaśniła dokładniej.
- Dobrze - zgodziła się Meg, chociaż już wiedziała, że małpolbrzymy wprawdzie nie
widzą oczami, ale w jakiś sposób przecież widzą, i że wiedzą, rozumieją o wiele więcej niż jej
rodzice czy Calvin, czy nawet Charles Wallace.
- Charles Wallace! - wykrzyknęła. - Jak oni chcą ratować Charlesa Wallace'a? Nie
wiemy, co TO z nim teraz robi czy każe mu robić. Błagam, och, błagam, pomóżcie nam!
- Tak, tak, malutka, oczywiście, pomożemy. Właśnie odbywa się zebranie w tej
sprawie. Nigdy dotąd nie mieliśmy możności porozmawiać z kimkolwiek, komu się udało
uciec z którejś z ciemnych planet. Więc uważamy, że twój ojciec, chociaż sobie przypisuje
winę za wszystko, co się stało, jest nadzwyczajny, skoro w ogóle wydostał się z Kamazołzji.
Ale ten wasz chłopczyk... a rozumiem, że to bardzo szczególny, bardzo ważny chłopczyk...
ach, moje dziecko, naprawdę nie będzie łatwo. Powrót przez Czarny Cień na Kamazołzję...
nie wiem. Nie wiem.
- Ale ojciec go zostawił - powiedziała Meg. - Więc ojciec musi go stamtąd zabrać! Nie
można tak prostu porzucić Charlesa Wallace'a!
Małpolbrzymka przybrała ton stanowczy.
- Nie ma mowy o porzuceniu. My nigdy nikogo nie porzucamy. Ale wiemy, że same
dobre chęci nie wystarczą, więc zastanawiamy się, co zrobić. Nie możemy pozwolić, żebyście
w waszej obecnej sytuacji postąpili pochopnie, bo moglibyście ściągnąć niebezpieczeństwo
na nas wszystkich. Rozumiem, ty sobie życzysz, żeby twój ojciec pośpieszył z powrotem na
Kamazołzję i prawdopodobnie mogłabyś go do tego zmusić. Ale wtedy, co by było z nami?
Nie. Nie. Trzeba zaczekać, aż będziecie spokojniejsi. No, kochanie, jest dla ciebie ubranko
ciepłe i wygodne. - Małpolbrzymka podniosła Meg i nasunęła na nią puszystą lekką szatkę. -
Nie martw się o swojego braciszka - zabrzmiały melodyjnie łagodne słowa czułków. - W
żadnym razie nie zostawilibyśmy go za Czarnym Cieniem. Ale teraz musisz wypoczywać
spokojnie, nabierać sił.
Uspokoiły Meg te miłe słowa, pewność, że małpolbrzymka ją lubi bez względu na to,
co ona mówi czy robi. Poczuła na policzku delikatne muśnięcie czułka, tkliwe jak pocałunek
matki.
- Dawno już moje maleństwa wyrosły i odeszły - powiedziała małpolbrzymka. - Jesteś
taka malutka, wrażliwa. Teraz cię nakarmię. Musisz jeść po troszeczku. Wiem, że
zgłodniałaś, zbyt długo nic nie jadłaś, ale nie śpiesz się, bo tylko sobie zaszkodzisz.
Zaczęła karmić Meg czymś przepysznym nie do opisania, nie do uwierzenia. Z
każdym przełknięciem Meg, pełna wdzięczności, czuła się silniejsza. Rzeczywiście, nic nie
jadła od tej strasznej kolacji na Kamazołzji, tego niby indyka, którego ledwie skosztowała.
Jak dawno jadła potrawkę w domu? Czas już nie ma żadnego znaczenia.
- Noc tutaj minie, prawda? - zapytała sennie. - I będzie znowu dzień?
- Cii! - powiedziała małpolbrzymka. - Jedz, malutka. W porze chłodów, która jest
teraz, my śpimy. Teraz masz zjeść i zasnąć. Ja zostanę przy tobie. Kiedy się obudzisz, znowu
będzie ciepło i wiele do roboty.
- Jak mam panią nazywać? - zapytała Meg.
- No, cóż. Najpierw przestań mówić na chwilę. Pomyśl. Pomyśl, jak wy nazywacie
ludzi, różnych ludzi na Ziemi.
Gdy Meg się zastanawiała, małpolbrzymka łagodnie, szeptem odpowiadała na jej
myśli:
- Nie mama, bo mama jest nazwą jedyną. Ojca masz tutaj. Przyjaciółka też nie, i pani
nauczycielka nie, i nie brat, i nie siostra. Znajoma? Dziwne jakieś słowo. Ciocia. Być może.
Tak, chyba się nadaje. Ale ciocia i co dalej? Wy takimi dziwnymi słowami myślicie o nas.
Stworzenie, potwór, okropne słowo. Naprawdę nie uważam siebie za potwora. Małpy,
olbrzymy, małpolbrzymy, jakoś ładniej, pasuje ciocia Małpolbrzymka.
- Ciociu Małpolbrzymko - mruknęła Meg sennie i parsknęła śmiechem.
- Powiedziałam coś zabawnego? - zapytała ciocia Małpolbrzymka zdumiona. - Więc
tak będzie dobrze?
- Ślicznie - powiedziała Meg. - Proszę, ciociu Małpolbrzymko, zaśpiewaj mi.
Niemożliwością było opisać cioci Małpolbrzymce, czym jest wzrok, ale jeszcze
bardziej niemożliwością byłoby opisać ludziom jej śpiew, tę muzykę, chyba jeszcze
pełniejszą chwały niż śpiew pięknych stworzeń na Urielu. Przenikała ta muzyka do serca
głębiej niż najwspanialszy widok. Miała w sobie treść, nić melodii. Obejmowała Meg mocniej
niż ręce cioci Małpolbrzymki. Aż wydawało się, że z nią szybuje w chwale wśród gwiazd,
gdzie słowa Ciemność i Światło nic nie znaczą i tylko ta melodia jest rzeczywista.
Meg nie wiedziała, kiedy zasnęła ukołysana śpiewem. Gdy się obudziła, ciocia
Małpolbrzymka spała, jej miękka futrzana głowa opadła na pierś. Noc minęła. W komnacie
było szarawo, ale Meg już wiedziała, że tu, na tej planecie, niepotrzebne są kolory i tych
burych szarości małpolbrzymy nie widzą, a wszystko, co ona tu widzi, jest zaledwie
znikomym ułamkiem rzeczywistości ich planety. Ona, Meg, ma tylko ludzkie zmysły,
ograniczone, że nie potrafiłaby nawet marzyć o odkryciach, jakich na pewno dokonują te
niewidome istoty.
Poruszyła się, lekko. Natychmiast ciocia Małpolbrzymka pochyliła się nad nią.
- Przespałaś się kochanie. Dobrze się czujesz?
- Cudownie - odpowiedziała Meg. - Ciociu Małpolbrzymko, jak ta planeta się nazywa?
- Ach! - westchnęła ciocia Małpolbrzymka. - Wcale nie łatwo ujmować wszystko w
słowa po waszemu. Tę, z której przybyliście, nazywacie Kamazołzja?
- No, przybyliśmy stamtąd, ale to nie jest nasza planeta.
- Naszą możecie nazywać Iksja - powiedziała ciocia Małpolbrzymka. - Mamy z
utraconą Kamazołzją wspólne Słońce, ale na tym szczęśliwie spółka się kończy.
- Walczycie z Czarnym Cieniem? - zapytała Meg.
- Walczymy - odpowiedziała ciocia Małpolbrzymka. - W tej walce nigdy nie ustajemy.
Jesteśmy powołani zgodnie z celem Boga, a kogo Bóg powoła, tego Bóg usprawiedliwia.
Oczywiście, mamy pomoc, bez pomocy byłoby o wiele trudniej.
- Kto wam pomaga? - zapytała Meg.
- Oj, trudno wyjaśnić poważne sprawy takiemu maleństwu. Zresztą już wiem, że do
tamtych dwóch starszych też trudno dotrzeć. Jak mogę ci to wytłumaczyć przystępnie? Dobro
nam pomaga, gwiazdy nam pomagają, i może tak zwane przez was światło nam pomaga,
miłość nam pomaga. O tym po prostu albo się wie, albo się nie wie.
- Ale...
- My patrzymy nie na rzeczy, jak byście powiedzieli, widzialne, tylko na rzeczy
niewidzialne. Bo rzeczy widzialne są chwilowe. A niewidzialne są wieczne.
- Ciociu Małpolbrzymko, czy znasz panią Cotojest? - zapytała Meg z nagle świtającą
nadzieją.
- Panią Cotojest? - Ciocia Małpolbrzymka pokręciła głową. - Dziecko, wasz język jest
tak ubogi i prosty, że aż staje się dla mnie bardzo kręty. - Bezradnie rozłożyła wszystkie
cztery ręce z chwiejnymi czułkami. Chcesz, żebym cię zaprowadziła do twojego ojca i
Calvina?
- Och, tak, proszę!
- Więc chodźmy. Oni czekają na ciebie, żeby ułożyć plan. I myślimy, że przyjemnie
wam będzie zjeść... jak wy mówicie?., śniadanie razem. Teraz będzie ci za gorąco w tym
puchatym kaftanie. Przebiorę cię i wtedy pójdziemy.
Jak gdyby Meg była małym dzieckiem, ciocia Małpolbrzymka wykąpała ją i ubrała w
jej rzeczy. Potem objęła ją wpół i poszły mrocznymi, długimi korytarzami, gdzie widać było
tylko cienie cieni, do wielkiej komnaty z kolumnadą. Smugi światła padającego z góry
zbiegały się na ogromnym okrągłym kamiennym stołem. Kamienne ławy wokół stołu były
tak wysokie, że nawet pan Murry siedząc nie dotykał podłogi stopami, a długie chude nogi
Calvina dyndały nad podłogą, jak gdyby siedział tam nie on, tylko Charles Wallace. Do
komnaty kilka łuków w ścianach prowadziło na brukowane chodniki. Nie było ścian ciągłych
ani stropu i chociaż szare światło nie przypominało blasku słońca na Ziemi, Meg wcale nie
miała wrażenia, że ta jadalnia jest mroczna czy chłodna. Gdy ciocia Małpolbrzymka z nią
weszła, ojciec zerwał się z ławki, podbiegł i wziął ją w ramiona.
- Zapewnili nas, że już czujesz się dobrze.
W objęciach cioci Małpolbrzymki Meg czuła się pewnie i bezpiecznie. Teraz niepokój
o Charlesa Wallace'a powrócił, powróciło też rozczarowanie wobec ludzkiej omylności ojca.
Poczuła kulę w gardle.
- Czuję się doskonale - burknęła, patrząc nie na ojca, nie na Calvina, tylko na
małpolbrzymy, bo od nich teraz oczekiwała pomocy. Wydawało jej się, że ani ojciec, ani
Calvin nie przejmują się losem Charlesa Wallace'a.
- Meg - powiedział Calvin wesoło. - Takich pyszności w życiu swoim nie jadłaś.
Siadaj i wcinaj.
Ciocia Małpolbrzymka podniosła Meg na ławkę i usiadła przy niej. Napełniła jej talerz
jedzeniem, dziwnymi owocami i chlebkami. Szarobure, wyglądały nieapetycznie, więc Meg
początkowo, chociaż pamiętała, jak została nakarmiona w nocy, wahała się, czy skosztować,
ale gdy już się przemogła i zaczęła jeść, stwierdziła, że smakują wprost niebiańsko.
Pałaszowała i pałaszowała nienasycenie.
Wszyscy czekali, dopóki nie zwolniła tempa. Wtedy pan Murry powiedział z powagą:
- Zastanawiamy się, jak ratować Charlesa Wallace'a. Ja mam słabe pojęcie o
tesserowaniu. Myślałem, że zabieram was z Kamazołzji na Ziemię, a tymczasem znaleźliśmy
się tutaj. Nie ma więc sensu, żebym próbował wrócić po Charlesa, nawet sam. Gdybym znów
nie trafił, mógłbym zabłądzić raz na zawsze, beznadziejnie błąkać się po galaktykach.
Nikomu nic by z tego nie przyszło, a już najmniej Charlesowi.
Takie przygnębienie ogarnęło Meg, że aż przestała jeść.
- Zdaniem naszych przyjaciół tutaj - ciągnął ojciec - tylko dzięki okularom, które dała
ci owa pani Kto, nie zapędziłem się poza system słoneczny. Zwracam ci te okulary, Meg. Ale
obawiam się, że one straciły moc i teraz są zwyczajnymi szkłami. Może miały pomóc tylko
raz i tylko na Kamazołzji? Albo może przelatywanie przez Czarny Cień tak podziałało? -
Posunął okulary po stole ku niej.
- Oni znają się na tesserowaniu - Calvin gestem wskazał krąg małpolbrzymów - ale nie
mogą tesserować na ciemne planety.
- Staraliście się wezwać panią Cotojest?
- Jeszcze nie - odpowiedział ojciec.
- Ale gdybyście nic nie wymyślili, nie ma innego wyjścia! Ojcze, ty wcale nie
troszczysz się o Charlesa!
Ciocia Małpolbrzymka wstała.
- Dziecko! - powiedziała z wyrzutem.
Pan Murry milczał i Meg widziała, że głęboko go zraniła. Zareagowała tak, jak
reagowała wobec pana Jenkinsa. Naburmuszyła się.
- Teraz - powiodła wzrokiem wokół stołu - musimy ich prosić o pomoc. Jesteś po
prostu głupi, jeśli myślisz, że nie musimy!
Ciocia Małpolbrzymka przemówiła do wszystkich.
- Ta malutka jest rozstrojona. Nie osądzajcie jej surowo. Omal nie zagarnął jej Czarny
Cień. Nie zawsze wiemy, jakie są potem szkody duchowe, choćby powrót do zdrowia był
całkowity. Meg rozglądała się gniewnie. Małpolbrzymy siedziały ciche i nieruchome. Czuła,
że ją osądzają i uważają za słabą na umyśle.
Calvin odsunął się od niej i zgarbił się.
- Myślisz, że myśmy nie usiłowali opowiedzieć im o naszych paniach? Myślisz, że co
robiliśmy przez ten cały czas? Że tylko się objadaliśmy? Dobrze, ty spróbuj ją wezwać i im
opowiedzieć.
- Tak, spróbuj, dziecko. - Ciocia Małpolbrzymka usadowiła się z powrotem i
przyciągnęła ją do siebie. - Ale nie rozumiem gniewu, który w tobie wyczuwam. O co
chodzi? Dalej ta sprawa winy. Dlaczego?
- Ciociu Małpolbrzymko, ty nie wiesz?
- Nie wiem - powiedziała ciocia Małpolbrzymka. - Ale nie o tym teraz mowa...
Kimkolwiek one są, chcesz, żebyśmy o nich wiedzieli. Więc proszę. Słuchamy.
Meg zaczęła. Nieporadnie. Rozwlekle. Najpierw opisała panią Cotojest i jej męski
płaszcz, różnokolorowe szale i szaliki, potem panią Kto i jej błyskające okulary, a potem
ognik i spiczasty kapelusz, i czarną suknię, którymi, migając i znikając, jest pani Która. Ale w
końcu pojęła, że przedstawia te trzy panie niedorzecznie. Przecież je opisuje tylko samej
sobie. Gdzież tu prawdziwa pani Cotojest, prawdziwa pani Kto i prawdziwa pani Która.
Równie dobrze mogłaby opisywać panią Cotojest pod postacią latającego stworzenia na
Urielu.
- Nie usiłuj używać słów - powiedziała ciocia Małpolbrzymka kojąco. - Pomyśl, czym
one są. Ich wygląd nic dla nas nie znaczy.
Meg spróbowała myśleć, ale wciąż jej się nasuwały obrazy. Więc postarała się
powtórzyć sobie wyjaśnienie pani Cotojest, na czym polega tesserowanie. Postarała się
kojarzyć te trzy panie z matematyką. Co jakiś czas wydawało jej się, że odbiera sygnały
zrozumienia od cioci Małpolbrzymki czy kogoś innego spośród towarzystwa przy stole, ale
przeważnie promieniowało z nich łagodne zakłopotanie.
- Anioły! - zawołał raptownie Calvin. - Anioły Stróże! - Przez chwilę panowała cisza,
po czym zawołał znowu z wielkim skupieniem. - Posłanki! Posłanki Boga!
- Już myślałam, że... - zaczęła ciocia Małpolbrzymka. Urwała i westchnęła. - Nie, to
nie dość zrozumiałe.
- Dziwne, że nie potrafią nam powiedzieć tego, co przecież widzą - wymamrotał
wysoki, chudy małpolbrzym.
Ciocia Małpolbrzymka ręką z czułkami znów objęła Meg w pasie.
- Oni są bardzo młodzi - wyjaśniła małpolbrzymom.- I ta ich Ziemia, jak nazywają
swoją planetę, nigdy nie komunikuje się z innymi planetami. Kręci się w Kosmosie zupełnie
sama.
- Ach, tak - chudy małpolbrzym pokiwał głową. - Czy oni tam nie czują się samotni?
Nagle w komnacie zagrzmiał głos.
- Jestteśmy tuttaj!
12
Głupia i słaba

Meg w pierwszej chwili nic nie zobaczyła, ale serce jej załomotało nadzieją.
Wszystkie naraz małpolbrzymy wstały, odwracając się w stronę jednego z łukowatych wejść,
skłoniły głowy i czułki powitalnie. Pomiędzy dwiema kolumnami stała pani Cotojest, obok
niej stanęła pani Kto i za nimi ukazał się ognik. Wyglądały jakoś niezupełnie tak samo jak
wtedy, gdy Meg każdą z nich widziała po raz pierwszy. Przysnuwała je mgła, kolory się
zlewały jak na mokrej akwareli. Ale to były one, bezsprzecznie: każda z nich była sobą.
Meg odsunęła się od cioci Małpolbrzymki, zeskoczyła z wysokiej ławki na podłogę i
ruszyła do pani Cotojest. Ale pani Cotojest podniosła ostrzegawczo dłoń. Niedostatecznie się
zmaterializowała. Meg pojęła, że zarzucenie jej rąk na szyję teraz byłoby tak daremnym
wysiłkiem, jak uściskanie promienia słońca.
- W tym pośpiechu niezupełnie zdążyłyśmy się... Wzywaliście nas? - zapytała pani
Cotojest.
Najwyższy z małpolbrzymów odszedł o krok od stołu w jej stronę i znów się ukłonił.
- W sprawie tego chłopczyka - powiedział czułkami.
- Ojciec go zostawił! - wykrzyknęła Meg - Zostawił go na Kamazołzji!
Pani Cotojest zapytała przerażająco chłodno.
- Spodziewasz się, że co my zrobimy?
Meg tak przycisnęła pięść do zębów, że szyny korekcyjne wpiły jej się w dziąsła.
Potem błagalnie wyciągnęła ręce.
- Ale chodzi o Charlesa Wallace'a! TO go złapało! Pani Cotojest! Niech go pani ratuje,
proszę!
- Przecież wiesz, że na Kamazołzji nic nie możemy zrobić - powiedziała pani Cotojest
nadal chłodno.
- Więc paniom wszystko jedno, że TO zatrzyma Charlesa na zawsze?! - Głos Meg
podniósł się do pisku.
- Czy tak powiedziałam?
- My nie mamy możliwości. Pani wie, że nie mamy. Próbowaliśmy! Pani Cotojest!
Panie muszą go uratować!
- Meg, z nami nie można w ten sposób - upomniała pani Cotojest ze smutkiem. -
Myślałam, że już wiesz o tym.
Pan Murry wystąpił i ukłonił się. Ku zdumieniu Meg, trzy panie mu się odkłoniły.
- Chyba my się jeszcze nie znamy - powiedziała pani Cotojest.
- Ojej - Meg zniecierpliwiła się i rozgniewała. - Więc przedstawię go, chociaż panie
wiedzą. Mój ojciec. Ojcze... pani Cotojest, pani Kto i pani Która.
- Bardzo mi miło... - wymamrotał pan Murry, po czym powiedział: - Przepraszam,
okulary mi się stłukły, nie widzę pań dobrze.
- Niekoniecznie trzeba nas widzieć - powiedziała pani Cotojest.
- Czy byłyby panie łaskawe poszerzyć moje wiadomości o tesserowaniu, żebym mógł
wrócić na Kamazołzję?...
- I co wtedy? - zaskakująco odezwała się pani Która.
- Postaram się wydostać moje dziecko, którym zawładnęło TO.
- Pan wie, że pan temmu nie poddoła?
- Spróbuję. Nie pozostaje mi nic innego.
Pani Cotojest oświadczyła stanowczo, chociaż łagodnie:
- Przykro nam. Panu nie możemy pozwolić.
- Więc, może mi panie pozwolą? - zaproponował Calvin. - Ja już raz prawie
wyzwałem TO.
Pani Cotojest potrząsnęła głową.
- Nie, Calvin, Teraz Charles wszedł w TO jeszcze głębiej. Tylko byś rzucił się w TO
za Charlesem.
Długo panowała cisza. Wydawało się, że blade smugi światła przenikające do tej
wielkiej komnaty łączą się tam, gdzie stoją pani Cotojest, pani Kto i pani Która. Nikt nawet
nie chrząknął. Jeden z małpolbrzymów przesuwał czułkiem po kamiennym stole tam i z
powrotem. W końcu Meg nie mogła już znieść ciszy.
- Więc, co zrobimy? - wykrzyknęła z rozpaczą. - Po prostu postawiliście na Charlesie
krzyżyk?
Pani Która powiedziała tak, że aż zadudniło:
- Milcz, dzieccko!
Ale Meg nie usłuchała.
- Ja nie mogę tam polecieć! - krzyknęła. Przycisnęła się do cioci Małpolbrzymki, która
jednak nie objęła jej opiekuńczo czułkami. - Nie mogę, wiecie, że nie mogę!
- Czy ktoś żądda teggo od ciebbie? - padło ponure pytanie.
Meg już miała gęsią skórkę. Wybuchnęła płaczem. Zaczęła tłuc rękami, jak mały
brzdąc w napadzie złości. Jej łzy kapały na futro cioci Małpolbrzymki, spokojnie
wytrzymującej ten atak.
- Dobrze, polecę - szlochała. - Wiem, że tego chcecie ode mnie.
- Nie chcemy od ciebie niczego, co byś zrobiła z ciężkim sercem - powiedziała pani
Cotojest - albo bez zrozumienia.
Łzy przestały płynąć tak raptownie, jak zaczęły.
- Ale ja rozumiem - wyszeptała Meg zmęczona, i o dziwo, spokojna. Resztki
zlodowacenia, które odtajało w jej ciele wskutek zabiegów cioci Małpolbrzymki, teraz
odtajały w głowie. Spojrzała na ojca i ten nieprzytomny gniew minął, czuła tylko miłość i
dumę. Uśmiechem poprosiła o przebaczenie i przytuliła się do cioci Małpolbrzymki. Tym
razem opiekuńcza ręka ją objęła.
Pani Która zapytała z powagą:
- Co rozzumiesz?
- Rozumiem, że ja muszę. Nie może być nikt inny. Ja nie wczuwam się w Charlesa,
ale on wczuwa się we mnie. Ojciec wyjechał dawno temu, kiedy Charles był jeszcze
bobaskiem, więc się nie znają. A Calvin zna Charlesa tak krótko. Gdyby znal go dłużej,
mógłby polecieć, ale... och rozumiem, rozumiem, muszę polecieć ja. Nie ma nikogo innego.
Pan Murry, który siedział opierając łokcie na kolanach i podpierając podbródek
pięściami, wstał.
- Nie pozwolę ci!
- Dlaczczego? - zapytała pani Która.
- No, przecież nie wiem, kim czy też czym panie są... zresztą w tej chwili nawet nie
chcę wiedzieć. Nie puszczę mojej córki, nie narażę na takie niebezpieczeństwo.
- Dlaczczego?
- Łatwo przewidzieć wynik. I ona jest słaba teraz, słabsza niż była. Czarny Cień omal
jej nie zabił. Nie pojmuję, jak można coś takiego w ogóle brać pod uwagę.
Calvin aż podskoczył.
- Może TO ma rację co do pana. Albo pana przekabaciło. Ja z nią polecę, skoro nikt
się nie pisze. Bo w ogóle, po co mnie panie zabrały? Żebym opiekował się Meg. Sama pani
tak powiedziała!
- Opiekujesz się nią - zapewniła go pani Cotojest.
- Nic nie robię! - wrzasnął Calvin. - Nie możecie wysłać Meg! Ja do tego nie
dopuszczę! Wykluczone! Nie pozwolę!
- Nie rozumiesz, że tylko utrudniasz Meg sytuację? - zapytała pani Cotojest.
Ciocia Małpolbrzymka skierowała czułki w jej stronę.
- Czy ta malutka ma dosyć siły, żeby znów tesserować? Wiadomo, co przeszła.
- Pani Która ją przeniesie, więc nie będzie tak źle.
- Może ja też bym mogła polecieć i trzymać ją? - Ciocia Małpolbrzymka objęła Meg
jeszcze mocniej.
- Och, ciociu Małpolbrzymko... - zaczęła Meg.
Ale pani Cotojest ucięła:
- Nie.
- Obawiałam się, że nie - powiedziała ciocia Małpolbrzymka potulnie. - Tylko
chciałam, abyście wiedziały, że ja bym poleciała.
- Proszę pani... hm... Cotojest. - Pan Murry zmarszczył brwi i zgarnął włosy z twarzy,
po czym szturchnął się środkowym palcem w nos tak, jakby poprawiał okulary. - Czy pani nie
zapomina, że Meg jest dzieckiem?
- I jest zapóźniona! - ryknął Calvin.
- Wypchajcie się - powiedziała Meg krewko, mając nadzieję, że jest dostatecznie
oburzona, by już nie drżeć. - W matmie ja cię przegoniłam i dobrze o tym wiesz.
- Czy masz dość odwagi, żeby tam być sama? - zapytała pani Cotojest.
Meg odpowiedziała.
- Nie mam. Ale nieważne - zwróciła się do ojca i do Calvina. - Wiecie, że one by mnie
nie wysłały samej, gdyby...
- Skąd możemy wiedzieć, czy TO nie jest z nimi w zmowie? - zapytał pan Murry.
- Ojcze!
- Nie, Meg - powiedziała pani Cotojest. - Nie mogę mieć za złe twojemu ojcu, że się
gniewa, podejrzewa i boi się. I nie mogę udawać, że nie narażamy cię na bardzo poważne
niebezpieczeństwo. Muszę stwierdzić zupełnie otwarcie, że na niebezpieczeństwo, nawet
śmiertelne. Wiem. Ale jestem dobrej myśli. Szczęsna Wszechwizja też.
- Czy ta pani Szczęsna nie może zobaczyć, co się stanie? - zapytał Calvin.
- Och, nie w takich sprawach - pani Cotojest wydawała się zdumiona tym pytaniem. -
Gdybyśmy wiedzieli z góry, co się stanie, bylibyśmy... bylibyśmy, jak ci ludzie na
Kamazołzji bez własnego życia, z wszystkim zaplanowanym i załatwionym za nich. Jakby ci
wytłumaczyć? Och, już wiem, w waszym języku znacie formę wiersza zwaną sonet.
- Tak, tak - niecierpliwił się Calvin - co sonet ma wspólnego z panią Szczęsną
Wszechwizją?
- Bądź tak grzeczny i słuchaj - powiedziała pani Cotojest surowo i na chwilę Calvin
przestał przebierać nogami jak narowisty źrebak.
- Czy sonet jest bardzo ściśle określoną formą poezji, czy nie jest?
- Jest.
- Dwie zwrotki po cztery linijki, dwie zwrotki po trzy, o ile wiesz wszystkie w
jambicznym pentametrze. Określony rytm, czyli metrum, tak?
- Zgadza się - przytaknął Calvin.
- I określony układ rymów. Czy wiersz napisany niezupełnie w taki sposób będzie
sonetem?
- Nie będzie.
- Ale ściśle się trzymając formy sonetu, poeta ma pełną swobodę wypowiedzenia się
po swojemu, prawda?
- Tak. - Calvin znów przytaknął.
- Więc? - zapytała pani Cotojest.
- Więc co? - zapytał Calvin.
- Och, nie udawaj, że jesteś tępy, chłopcze - skarciła go pani Cotojest.
- Pani porównuje nasze życie do sonetu? Ściśle określona forma, ale w tych ramach
dowolność?
- Właśnie - powiedziała pani Cotojest. - Życie jest jak sonet, który musicie pisać sami.
Co napiszecie w formie sonetu, zależy wyłącznie od was.
- Proszę - powiedziała Meg. - Proszę. Jeżeli mam lecieć, chcę zaraz, żeby już z tym
skończyć. Przez zwlekanie coraz bardziej się denerwuję.
- Onna ma raccję - zadudniła pani Która. - Już porra.
- Możesz powiedzieć do widzenia - nie tyle pozwoliła, ile rozkazała pani Cotojest.
Meg niezgrabnie ukłoniła się małpolbrzymom.
- Dziękuję państwu wszystkim. Serdecznie dziękuję, wiem, że państwo uratowali mi
życie. - Ale nie mogła przy tym nie pomyśleć: Tylko po co? Żeby TO mogło mnie złapać?
Uściskała ciocię Małpolbrzymkę, przytuliła się do jej wonnego, miękkiego futra.
- Dziękuję - szepnęła. - Kocham cię, ciociu.
- I ja ciebie kocham, malutka. - Ciocia Małpolbrzymka pogłaskała ją po twarzy
czułkami.
- Cal... - powiedziała Meg, wyciągając rękę.
Calvin podszedł, przyciągnął ją za tę rękę do siebie i pocałował. Nic nie powiedział.
Odwrócił się tak szybko, że nie zobaczył zdumienia i radości w jej oczach.
Teraz Meg zwróciła się do ojca.
- Ja... Przepraszam, tatusiu.
Ojciec ujął jej obie dłonie i krótkowzroczny, pochylił się nad nią.
- Za co przepraszasz, Megatonko?
Omal się nie rozpłakała ze wzruszenia, słysząc swoje dawne przezwisko.
- Chciałam wszystko zrzucić na ciebie. Chciałam, żeby było prosto i łatwo... Więc
sobie wmawiałam, że ty, tatusiu, jesteś wszystkiemu winny... bo bałam się i nie chciałam
sama nic zrobić...
- Ależ ja chciałem ciebie uchronić - powiedział pan Murry. - Każdy ojciec chce
chronić swoje dziecko. - Spojrzał w jej przerażone ciemne oczy. - Nie puszczę cię, Meg. Ja
polecę.
- Nie. - Głos pani Cotojest był surowy jak nigdy dotąd. - Pan nie odbierze Meg
przywileju zgody na niebezpieczeństwo. Jest pan mądrym człowiekiem, panie Murry. Pan
pozwoli jej polecieć.
Pan Murry westchnął. Przytulił Meg.
- Mały Megaparseczku. Nie bój się. Będziemy się starali nie bać o ciebie. Tylko tyle
możemy zrobić. Twoja mama...
- Mama zawsze wypychała mnie w świat - powiedziała Meg. - Chciałaby, żebym to
zrobiła. Wiem, że tak. Powiedz jej... - zaczęła zduszonym głosem i zaraz podniosła głowę. -
Nie. Nieważne. Sama jej powiem.
- Brawo. Oczywiście, że sama jej powiesz.
Powoli Meg przeszła za stół, tam, gdzie pani Cotojest nadal stała pomiędzy
kolumnami.
- Pani poleci ze mną?
- Nie. Tylko pani Która.
- Czarny Cień... - Głos Meg zadrżał lękiem - ...mało mnie nie złapał, kiedy ojciec
tesserował ze mną tamtędy.
- Twój ojciec jest bardzo niedoświadczony - powiedziała pani Cotojest - chociaż poza
tym świetny i warto go nauczyć. Na razie on jeszcze traktuje tesserowanie tak, jakby
posługiwał się jakąś maszyną. Czarny Cień nie weźmie ciebie, my do tego nie dopuścimy.
Chyba że... - urwała niezbyt pocieszająco.
Chwilowa ufność Meg zmalała.
- A jeżeli TO będzie tak trzymać Charlesa Wallace'a, że nie zdołam go wyrwać?
- Stop! - Pani Cotojest uniosła rękę. - Mówiłam o wyposażeniu, kiedy zabrałyśmy was
na Kamazołzję. Teraz też nie puszczamy tam ciebie z gołymi rękami. Ale nie w rękach
będziesz ten dar miała. Ja daję ci moją miłość, Meg. Ani na chwilę o tym nie zapominaj.
Z kolei Meg podeszła do pani Kto, której oczy błyszczały promiennie za okularami.
Sięgnęła do kieszeni blezerka i zwróciła jej tamte pożyczone okulary.
- Twój ojciec ma rację - powiedziała pani Kto, chowając je gdzieś w fałdach sukni. -
Już straciły swoją moc. Tym razem dam ci coś innego, coś, co postaraj się zrozumieć... nie
słowo w słowo, tylko w nagłym olśnieniu, tak jak rozumiesz tesseres aktis. Słuchaj, Meg.
Słuchaj uważnie: Bo to, co jest głupstwem Boga, jest mędrsze nad ludzi, a słabość Boża jest
mocniejsza nad ludzi. Przypatrzcie się bowiem, bracia, powołaniu waszemu, że niewielu
mądrych wedle ciała, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych jest powołanych,
ale wybrał Bóg głupstwa świata, aby zawstydzić mądrych. I słabych świata Bóg wybrał, aby
zawstydzić mocnych. I podłych świata, i wzgardzonych wybrał Bóg i tych, których nie ma, aby
zniweczyć tych, którzy są5.
Umilkła i po chwili powiedziała:
- Słuszność niechaj zwycięży. - Okulary jej migotały. Kolumna za nią stawała się
coraz bardziej poprzez nią widoczna. Jeszcze raz okulary błysnęły i już jej nie było.
Meg popatrzyła lękliwie tam, gdzie stała pani Cotojest, zanim przemówiła pani Kto.
Ale pani Cotojest także już nie było.
- Nie! - wykrzyknął pan Murry i podszedł do Meg.
Pani Która, wciąż jeszcze ognik, powiedziała:
- Dzieccko, nie moggę trzymmać ciebbie za rękkę.
I w tej samej chwili Meg została porwana w ciemność, w nicość, a potem w
przerażające lodowate zimno Czarnego Cienia. Pani Która mnie obroni, powtarzała sobie, gdy
w tym zimnie omal nie potrzaskały jej kości.
Udręka jednak się skończyła i nagle Meg stała bez tchu na tym samym wzgórzu, co
poprzednio po wylądowaniu na Kamazołzji. Była trochę odrętwiała i zziębnięta, ale nie
bardziej niż nieraz w zimowe popołudnie na wsi, gdy wracała ze ślizgawki. Rozejrzała się.
Nigdzie nikogo. Serce zaczęło jej łomotać.
5
Św. Paweł, List pierwszy do Koryntian, przekł. W.O.J. Wujka T.J.
Jak gdyby echo rozlegało się wokół niej, pani Która przemówiła znikąd swoim
niezwykłym głosem.
- Nie dałłam ci nic od siebbie. Alle masz coś, czeggo TO nie ma. Cośś, co jest twojją
jedynną bronnią. Ale mussisz ten swój dar znalleźć samma.
Głos ucichł, zostawił Meg samotną, zdaną na własne siły.
Usiłowała być odważna, chociaż serce tłukło się jej o żebra, gdy powoli zeszła ze
wzgórza między rzędy identycznych domów, które widziała przedtem. Pomaszerowała cichą
ulicą. Żadne dzieci nie bawiły się piłkami, nie skakały przez skakanki. Żadne matki nie
stanęły w drzwiach. Żadni ojcowie nie wracali z pracy. W każdym domu jedno okno na
pięterku było jasne, ale nagle we wszystkich światła równocześnie zgasły. Czy dlatego, że ją
zobaczono, czy po prostu jest pora gaszenia?
Jak gdyby zmartwiała, niezdolna teraz do wściekłości czy rozczarowania, a nawet
lęku. Stawiała jedną nogę przed drugą miarowo, nie pozwalając sobie zwolnić tempa. W
ogóle nie myślała, nie planowała, tylko szła zdecydowanie do śródmieścia, do budowli z
kopułą, gdzie leżało TO.
Wkrótce doszła do bloków mieszkalnych. W każdym widziała pionową krechę
światła, ale mglistego, niesamowitego, a nie tego ciepłego światła klatek schodowych w
miastach na Ziemi. I nie było żadnych jasno oświetlonych okien pokoi, w których ktoś
pracuje do późnej nocy, okien biur, w których po godzinach pracy się sprząta. Z każdego
domu wyszedł jeden człowiek, zaczynając chodzić tam i z powrotem wzdłuż budynku.
Wydawało się, że żaden z nich jej nie widzi. Wcale nie zwracali na nią uwagi, gdy ich mijała.
Co ja mam takiego, czego TO nie ma? - pomyślała nagle. Co ja mogę mieć?
Już szła obok najwyższego biurowca. Tu było więcej mglistych, pionowych krech
światła. Jarzące się ściany słabo oświetlały ulicę. Przed sobą widziała Centralę Centralnej
Inteligencji. Czy ten człowiek o czerwonych oczach jeszcze tam siedzi? Czy TO pozwoliło
mu pójść spać? Ale nie tam ona zmierzała, chociaż człowiek o czerwonych oczach
wydawałby się dobrotliwym, jak siebie określił, starym dżentelmenem, gdyby z nim
porównać TO. Tak czy owak, nie miał znaczenia przy poszukiwaniu Charlesa Wallace'a.
Wiedziała, że musi pójść od razu tam, gdzie jest TO.
TO nie przywykło do sprzeciwu. Dlatego ojciec sobie radził, i Calvin, i ja też radziłam
sobie dość długo, zanim ojciec nas uratował. Teraz nikt mnie nie uratuje. Muszę wytrzymać.
Muszę pokonać TO sama. Co ja mam, czego TO nie ma? Oporność? Nie, z pewnością TO
może stawiać opór. Tylko nie przywykło do oporu swoich ofiar.
Centrala Centralnej Inteligencji zasłaniała ogromnym prostokątem cały koniec placu.
Meg skręciła, żeby przejść na tyły Centrali. Prawie niedostrzegalnie zwolniła kroku.
Do wielkiej kopuły, gdzie jest TO, już niedaleko.
Idę po Charlesa Wallace'a, myślała usilnie. O tym muszę myśleć. Chciałabym znowu
czuć się tak drętwo. A jeżeli TO trzyma Charlesa gdzieś indziej? Jeśli Charlesa tam nie
znajdę?
Najpierw muszę tam pójść, w każdym razie. Jedyna droga, żeby go znaleźć.
Coraz bardziej zwalniała krok, mijając wielkie brązowe drzwi, ogromne płyty Centrali
Centralnej Inteligencji, aż w końcu zobaczyła przed sobą dziwną jasną, tętniącą kopułę, gdzie
było TO.
Ojciec powiedział, że lepiej dla mnie, żebym się bała. Powiedział: idź naprzód i bój
się. I pani Kto powiedziała... nie rozumiem tego, co powiedziała, ale chyba wiem, o co
chodziło: mam nie mieć sobie za złe, że jestem tylko sobą, taką właśnie, jak jestem. O tym
muszę myśleć. Nie o tym, żeby się nie bać albo żeby być mądra jak TO. Pani Cotojest mnie
kocha. To bardzo ważne być kochaną przez kogoś takiego jak pani Cotojest.
Już doszła.
Nogi pod koniec bardzo wolno ją niosły, a przecież musiały ją tu przynieść.
Na wprost jaśniał ten okrągły budynek. Ściany płonęły fioletowo, srebrzysty dach
tętnił światłem, które wydawało się jej obłędne. Znów dziwnie odczuwała owo światło ani
ciepłe, ani zimne, sięgające po nią, ciągnące ją tam, gdzie było TO.
Raptownie została wessana do wnętrza.
Zupełnie tak, jakby wiatr ją znokautował. Usiłowała złapać dech, oddychać po
swojemu, a nie w takt przenikającego tętnienia narzucony przez TO. Nieubłaganie ten rytm
zawładnął jej sercem, jej płucami.
Ale nie nią. Nie samą Meg. To jeszcze jej nie zagarnęło.
Zaczęła mrugać gwałtownie, nie w takt, i mrugała, dopóki czerwone mgły przed jej
oczami się nie rozwiały tak, że już mogła widzieć. Na okrągłym podium leżało TO, mózg
odsłonięty rozedrgany, miękki, obrzydliwy. Charles Wallace siedział w kucki obok, oczy mu
latały, rozdziawiał usta, a czoło mu drgało w takt tej ohydy.
Widok takiego Charlesa był dla niej jak uderzenie w żołądek. Gdzie jest Charles
Wallace, jej ukochany braciszek?
Co ja mam takiego, czego TO nie ma? - pomyślała z rozpaczą.
- Nie masz nic takiego - powiedział Charles Wallace zimno. - Miło, że wróciłaś, droga
siostro. Czekaliśmy na ciebie. Wiedzieliśmy, że pani Cotojest cię przyśle. Ona jest naszą
przyjaciółką.
Na jedną straszną chwilę Meg uwierzyła. Ale baczność! Już jej myśli zagarnia TO.
- Nie! - wrzasnęła z wysiłkiem. - Nie! Kłamiesz! TO jak gdyby ustąpiło.
Dopóki we mnie dość gniewu, TO nie może mnie dostać, pomyślała.
Czy właśnie gniewu TO nie ma?
- Bzdura - powiedział Charles Wallace - nie masz nic, czego TO nie ma.
- Kłamiesz - powtórzyła. Czuła tylko gniew na tego chłopca, który nie jest Charlesem
Wallace'em. Nie, nie gniew, czuła wstręt, nienawiść, pełną, absolutną. I gdy zatraciła się w
nienawiści, znów dosięgło ją TO. Czerwone miazmaty falowały jej przed oczami, żołądek się
przewalał, rytm narzucało TO.
Resztką świadomości wyrwała się. Nienawiść nie jest tym, czego TO nie ma. TO zna
nienawiść jak nikt.
- Kłamiesz, że ma wszystko, i kłamiesz o pani Cotojest! - krzyknęła.
- Pani Cotojest nienawidzi ciebie - powiedział Charles Wallace.
I właśnie wtedy TO popełniło swój fatalny błąd, bo Meg odruchowo powiedziała:
- Pani Cotojest mnie kocha. - I nagle doznała olśnienia. - Już wiem. TO nie zna
miłości!
Ona ma miłość pani Cotojest i ojca, i mamy, i prawdziwego Charlesa Wallace'a, i
bliźniaków, i cioci Małpolbrzymki. Ma ich miłość, ma swoją miłość dla nich.
Więc mam broń, uprzytomniła sobie. Ale jak tej broni użyć?
TO, gdyby dostało od niej miłość, uschłoby i umarło. Była pewna, że miłości TO by
nie wytrzymało. Ale czy ona, słaba i głupia, marna i nijaka, zdoła pokochać TO? Przecież nie,
w żadnym razie.
Ale Charlesa Wallace'a może kochać.
Może stać tu i kochać Charlesa Wallace'a.
Jej własnego Charlesa Wallace'a, prawdziwego Charlesa Wallace’a, dziecko, po które
wróciła na Kamazołzję, brzdąca o wiele mądrzejszego niż ona, jednak zupełnie bezbronnego.
Ona może kochać Charlesa Wallace'a.
Charles, Charles, kocham cię. Mój braciszku, zawsze troszczący się o mnie. Wróć,
Charles Wallace, zostaw TO, odezwij się, wróć do mnie, wróć do domu. Kocham cię,
Charles. Och, Charles Wallace, kocham cię.
Łzy spływały po jej policzkach, ale nie wiedziała, że płacze.
Już mogła nawet patrzeć na niego, na tę bezosobową rzecz zamiast Charlesa
Wallace'a. Mogła patrzeć i kochać.
Kocham cię, Charles, jesteś moim kochaniem, światłem mojego życia, skarbem
mojego serca. Kocham cię. Kocham cię.
Z wolna zamknął usta. Z wolna oczy mu przestały latać, czoło przestało drgać. Z
wolna Charles Wallace ruszył ku niej.
- Kocham cię! - krzyknęła. - Kocham cię, Charles. Kocham cię!
A on już biegł co tchu. Rzucił się w jej objęcia i wykrzykiwał szlochając.
- Meg! Meg! Meg!
- Kocham cię, Charles! - Sama szlochała prawie tak głośno jak on, jej łzy łączyły się z
jego łzami - Kocham cię! Kocham! Kocham!
Zakłębiło się ciemnością, lodowato zimną trąbą powietrzną. Rozległo się
rozdzierające gniewne wycie. Znowu ciemność. Ale ratunkiem była świadomość, że nagle
znów jest pani Która. Meg wiedziała, że nie TO ją teraz trzyma.
A potem poczuła ziemię pod stopami i coś w swoich objęciach, przewróciła się i
przeturlała się po miło pachnącej jesiennej ziemi, a Charles Wallace wykrzykiwał.
- Meg! Och, Meg!
Przytuliła go do siebie, mocno splatającego ręce na jej karku.
- Meg, uratowałaś mnie! Uratowałaś mnie! - powtarzał Charles raz po raz.
- Meg! - doleciało wołanie. W mroku biegli do nich ojciec i Calvin.
Jeszcze nie wypuszczając Charlesa z objęć, pogramoliła się, żeby wstać. Rozejrzała
się dookoła.
- Tato! Cal! Gdzie jesteśmy?
Charles Wallace rozglądał się także i nagle parsknął śmiechem, tym swoim uroczym
zaraźliwym śmiechem.
- W warzywniku bliźniaków! Myśmy wylądowali w brokułach!
I Meg się śmiała. Niełatwo jej było jednocześnie uściskać ojca, uściskać Calvina, a
przy tym nie wypuścić Charlesa Wallace'a z objęć ani na sekundę.
- Meg, ale się spisałaś! - wrzasnął Calvin - Uratowałaś Charlesa!
- Jestem bardzo z ciebie dumny, córeczko. - Pan Murry pocałował ją z powagą i
odwrócił się w stronę domu. - Muszę teraz pójść do waszej matki. - Wyczuła w nim niepokój
i niecierpliwość.
- Patrz, tatusiu! - wskazała dom.
Od drzwi szli po mokrej wysokiej trawie bliźniacy i pani Murry.
- Przede wszystkim jutro rano sprawię sobie nowe okulary - powiedział pan Murry,
mrużąc oczy w księżycowej poświacie, i ruszył na spotkanie żony.
Przez trawnik doleciał głos Dennysa.
- Hej, Meg, czas spać!
Sandy nagle wrzasnął:
- Ojciec!
Pan Murry biegł po trawie. Pani Murry biegła do niego, już padli sobie w objęcia, po
czym nastąpiła radosna kotłowanina uścisków państwa Murrych i Meg, i Charlesa Wallace'a,
i bliźniaków, a Calvin uśmiechał się do nich, aż Meg sięgnęła po jego rękę i wciągnęła go w
ich krąg, a pani Murry specjalnie go uściskała. Rozmawiali, śmiali się i przekrzykiwali, gdy
nagle przeraziło ich jakieś gruchnięcie. To Fortinbras, który już nie mógł znieść
przysłuchiwania się radosnej wrzawie z daleka, sforsował kuchenne drzwi z siatką.
Połyskliwy, czarny dopadł do nich na trawniku, żeby przyłączyć się do tego wesela, i omal
nie poprzewracał ich wszystkich swoim wylewnym powitaniem.
A potem Meg raptownie wyczuła, że pani Cotojest, pani Kto i pani Która na pewno są
gdzieś blisko, bo miłość i radość jeszcze bardziej rozpierały jej serce.
Przestała się śmiać, zaczęła nasłuchiwać. Charles nasłuchiwał także.
- Ciicho!
Zawirowało i oto stały przed nimi pani Cotojest i pani Kto, i pani Która, a miłość i
radość były tak odczuwalne, że chyba wystarczyłoby sięgnąć gdziekolwiek, żeby dotknąć
tego szczęścia gołymi rękami.
Pani Cotojest powiedziała zasapana:
- Oj, kochaniątka. Przykro mi, że brak czasu nie pozwala pożegnać się z wami
porządnie. Rozumiecie, mamy za dużo...
Ale nigdy się nie dowiedzieli, co pani Cotojest, pani Kto i pani Która miały do roboty,
bo dmuchnął wiatr i już ich nie było.

You might also like