You are on page 1of 149

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk

01

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z
Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

ANDRZEJ ZANIEWSKI

SZCZUR
POWIEŚĆ

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

I think we are in rat’s alley Where the dead men lost their bones Thomas
Stearns Eliot The Wasteland

Myślę, że krążymy uliczkami szczurów, wśród kości porzuconych przez


umarłych.

przełożył Andrzej Zaniewski

WSTĘP
Szanowny Czytelniku,

SZCZUR jest moją pierwszą powieścią o zwierzętach, powieścią


poświęconą istotom niezwykłym i słabo poznanym, bo wiedza człowieka o
gryzoniach dotyczy bardziej metod zwalczania niż zrozumienia ich
zachowań, psychiki i uczuciowości. Jest to jednocześnie powieść
sensacyjna i tajemnicza, wokół szczurzych nor i gniazd rozgrywa się
bowiem niejedna tragedia, dramat i przygoda... Wyprawy Heraklesa, klęska
Edypa, podróże Odyseusza, rozpacz Niobe, śmierć Antygony, losy bogów,
tytanów i ludzi zderzają się, przeplatają, łączą, wypełniając świadomość
stworzenia wielkości i wagi naszego serca.

Nie chcemy o tym pamiętać w naszym pozornie czystym, ludzkim świecie.


Szczury budzą przecież odrazę i lęk, strach przed chorobami, które niekiedy
roznoszą, i zabobonną wprost obawę przed potęgą ich stale rosnących
zębów. Podziemne społeczeństwo szczurów, ich umiejętność
przystosowania i bezustanna walka o przetrwanie, masowe wędrówki i
indywidualne skłonności podróżnicze, przykłady niezwykłej inteligencji,
legendy i opowieści, których słuchałem od dzieciństwa, wszystko to
sprawiło, że szczury zafascynowały mnie, wzbudziły nie tylko ciekawość,
lecz również pewien rodzaj zachwytu-szacunku dla przyrody, tworzącej
istoty tak doskonale współ egzystujące z człowiekiem.

Rattus norvegicus i rattus rattus, szczur wędrowny i szczur śniady - dwa


podstawowe gatunki z wielkiej rodziny szczurów, towarzyszą ludzkości od
początku jej istnienia, a ich los wiąże się ściśle z naszym losem i jest w
znaczącej mierze odbiciem naszej własnej cywilizacyjnej i ekologicznej
sytuacji. Wydaje się to dziwne, lecz dopiero przy ludziach, którzy przecież
od początku wypowiedzieli szczurom wojnę, gryzonie te znalazły najlepsze
dla siebie warunki życia. Zamieszkujące groty, lasy i stepy słabe
stworzenie, będące łatwym łupem ptaków, węży i drapieżnych ssaków, z
chwilą zetknięcia z człowiekiem przeistoczyło się, nabrało sił, ruszyło do
gromadnego ataku. Wbrew powszechnym opiniom właśnie ludzie sprzyjają
szczurom i tylko dzięki naszej cywilizacji szczury zdołały opanować
wszystkie kontynenty i osiągnąć tak wysoki stopień organizacji życia
społecznego. Nasze piwnice, magazyny, spichrze, śmietniki, zsypy,
wysypiska, stajnie, koszary, więzienia, fermy, kanały, tamy, kuchnie i
garaże stały się domami szczurów, ich królestwem, a być może miejscem
narodzin przyszłej nadchodzącej cywilizacji, niezwykle silnej i płodnej,
drapieżnej i odpornej na wszelkie zachodzące wokół przeobrażenia.

Zawsze intrygowały mnie przyczyny i mechanizmy takiej, a nie innej


szczurzej egzystencji, struktury społeczne i zależności między
poszczególnymi osobnikami, różnorodne charaktery i skłonności, niemal
identyczne z ludzkimi. W doświadczalnych labiryntach każdy szczur
zachowuje się inaczej, wykazuj ąc zdolności i ułomności, niekiedy
rezygnując, uciekając, wycofując się, a niekiedy, chyba częściej,
poszukując wyjścia, dokonując wyboru - przegryzając cienkie ściany, by
stworzyć lub odkryć nowe labirynty.

Usiłowałem zbliżyć się do szczurów, poznać je możliwie najpełniej i


najlepiej. Hodowałem, podpatrywałem, starałem się zrozumieć i
zaprzyjaźnić.

Widziałem szczury zamieszkujące ruiny Gdańska i powojenne,


próchniejące domy Nowego Portu, szczury usiłujące dostać się na statki,
schodzące i wspinające się po cumowniczych linach, obserwowałem
szczury w zaułkach Sajgonu, Stambułu, Berlina, Bukaresztu, Warszawy i
wielu, wielu miast. Zbierałem też wszelkie informacje i plotki o ich życiu i
obyczajach, wychodząc z założenia, że przyjmując nawet to, co
nieprawdziwe w poszczególnych legendach i baśniach, poznaję w ten
sposób nie tylko szczury, ale i ludzi, którzy te opowieści stworzyli, z odrazy
czy nienawiści lub odwrotnie - z podziwu, przyjaźni czy wiary.

Buddyzm stawia, na przykład, szczura dość wysoko w hierarchii żyjących


stworzeń... To właśnie chytry, przebiegły szczur pierwszy zjawia się przed
obliczem umieraj ącego Buddy, zeskakując z grzbietu wołu. Dopiero za
szczurem - najinteligentniejszym, i wołem - najbardziej pracowitym,
zjawiają się pozostałe zwierzęta buddyjskiego kalendarza: tygrys,
królik, smok, wąż, koń, kogut, owca, małpa, pies i dzik.

Inna legenda opowiada o tysiącach szczurów ze świątyni Karai Ma w


Bihanerze w Indiach Zachodnich. Te szczury to zmarli poeci w swym
zwierzęcym wcieleniu, ponownie oczekujący na powrót do swej postaci
poetów-czaranów.
W baśniach wielu narodów występują szkaradne postacie władców zjadane
przez armie myszy-szczurów. Należy sądzić, że legendy te oparte są na
wydarzeniach autentycznych, a dostrzeżone przez niemieckiego podróżnika
Petera Pallasa chmary gryzoni, przepływające Wołgę w okolicach
Astrachania wiosną 1721, pokonywały już znacznie wcześniej lądowe
i wodne przeszkody, wędrując w poszukiwaniu przestrzeni życiowej i
pożywienia przez obszary Azji, Europy i Afryki...

Nie tylko nasz Popiel-Chwościk został pożarty przez myszy... Hatto I,


arcybiskup Moguncji spalił w stodole gromadę wygłodzonych biedaków, by
zaoszczędzić jedzenie dla swego dworu... Za ten niegodny czyn został
pożarty przez myszy w wieży do dziś nazywanej Binger Mauseturm
wzniesionej na Renie... Podobny a sprawiedliwy los spotkał jeszcze wielu
władców i wiele osobistości, świeckich i duchownych, o czym z satysfakcją
opowiadają baśnie różnych narodów. Pożeranie ludzi przez wygłodzone
szczury to nie tylko legendy, lecz udokumentowane fakty, o czym dobrze
wiedzą wszyscy poszukiwacze przygód i skarbów, penetrujący stare lochy,
forty i piwnice, a także pracujący w kanałach i tunelach. W roku
1977, kiedy przebywałem w spustoszonym wojną, wygłodzonym
Wietnamie, zetknąłem się z przypadkami pożerania dzieci przez szczury,
chociaż zapracowane matki pozostawiały swoje pociechy w pozornie
bezpiecznych kołyskach. Motyw szczurzego losu, zawsze obok losu
człowieka, przewija się w wielu książkach - u Kafki, Eliota, Joyce'a,
Camusa...

Echa tych epizodów, anegdot, legend, a także dalsze ich rozwinięcie,


uważny czytelnik odnajdzie w SZCZURZE - nowej, okrutnej odysei,
napisanej przed wieloma laty.

Ideą przewodnią mojej prywatnej filozofii jest przeświadczenie, że wszelkie


formy życia na ziemi wywodzą się z tego samego źródła, są dziećmi tej
samej tajemnicy istnienia, tajemnicy celu i sensu. Wierzę, że zwierzęta tak
mądre jak szczury kierują się nie tylko instynktem i odruchami, lecz
własnym rozumem, doświadczeniem, skojarzeniami, pamięcią i
uczuciami, że ze zjawisk i otaczających faktów potrafią wyciągać wnioski,
że są mniej zwierzęce, a bardziej ludzkie, niż my - ludzie, w swej
zarozumiałości, gotowi j esteśmy przyznać.
Człowiek - pan stworzenia, samozwańczy czy mianowany przez Boga? -
powinien dzisiaj być wyrozumiałym opiekunem i przyjacielem miliardów
istot, których języków nie rozumie, a których zachowanie ocenia według
wygodnych dla siebie schematów. Niestety, dzieje się odwrotnie. A przecież
wiemy, że istnienie i życie każdego z nas opiera się na tych
samych związkach białka, co u psa, szczura, gołębia i każdej żywej istoty.
Człowiek zapomina, że jest takim samym organizmem i postępuj e tak,
jakby chciał się wyrzec tego niewygodnego pokrewieństwa i za wszelką
cenę zgubić swe biologiczne korzenie.

Szuka więc początków swego istnienia poza granicami naszej galaktyki lub
w tchnieniu Istoty Najwyższej. Świadczy to o nieprawdopodobnym
zarozumialstwie i nieuzasadnionym poczuciu wyższości, tak mocno
zakorzenionym w naszej wyobraźni.

Wierzymy, że narzucona przez nas cywilizacja jest jedyna i najwspanialsza,


pierwsza i ostatnia. Ta ślepa wiara to nasz codzienny błąd. Nie wiemy, jaką
cywilizację przyniesie czas przyszły, kiedy świadomie czy nieświadomie
popełnimy już zbiorowe samobójstwo, którego ciągle jesteśmy bliscy.
Może będzie to cywilizacja szczurów, może cywilizacja ptaków,
może cywilizacja owadów.

W zwierzętach dawno już nie widzimy partnerów, a jedynie biologiczne


mechanizmy, które powinny być podporządkowane naszym potrzebom,
naszej woli i wiedzy, naszym zachciankom. Mądrość zwierząt wyceniamy
na tyle, na ile są dla nas użyteczne. Stworzyliśmy ogromne rzeźnie,
hodowle, fermy, garbarnie, miliony miejsc zabijania. Jesteśmy nie
tylko zarozumiali, lecz najokrutniejsi w przyrodzie, przy czym traktujemy
to jak stan normalny, a nawet należący do dobrego tonu, jak noszenie
wykwintnych futer z lisów lub nie donoszonych karakułowych płodów...

Piszę o tym, ponieważ warto uświadomić sobie, jacy naprawdę jesteśmy i


dokąd naprawdę zmierzamy.

Jeżeli, Szanowny Czytelniku, chwilami myślisz o reinkarnacji, możesz


również pomyśleć, że człowiek, który w swym poprzednim wcieleniu był
szczurem, nosi w swej podświadomości pamięć tamtego istnienia, i że zarys
jego ówczesnych losów nakłada się w sytuacjach szczególnych i
dramatycznych na obecność dzisiejszą, odległą od poprzedniej, bo
ludzką. Jeżeli natomiast odwrócisz tę sytuację i wyobrazisz sobie los duszy,
która po opuszczeniu ciała człowieczego odnalazła kolejny ziemski byt w
powłoce szczura, możesz posunąć się o krok dalej i odnaleźć w swych
rozważaniach własną świadomość poddaną takiemu właśnie przeobrażeniu.
Jeżeli uczynisz to, sam staniesz się bohaterem mojej powieści i
zrozumiesz, jak wiele łączy cię z tym pozornie odległym od ciebie i obcym
ci zwierzęciem. Wtedy wszystko, co napisałem, stanie się proste i
oczywiste.

Książka ta jest bowiem zarówno opartym na faktach opisem, jak i baśnią,


legendą wyj ątko-wo okrutną i niesamowitą, szarą i bolesną jak życie
szczura, a przez to prawdopodobną. Żyjące tuż obok, dosłownie pod
naszymi stopami, społeczeństwo gryzoni towarzyszy nam przez tysiąclecia,
uczestnicząc w naszym dobrobycie i w naszej nędzy, w latach pokoju i
wojny.

Nie chcemy ich dostrzegać, nie chcemy o nich wiedzieć, walczymy z nimi,
pogardzamy tak głęboko, jak tylko my - ludzie - potrafimy.

Zastanawiam się, czy kamuflaż niektórych zachowań mego bohatera, a


także wielu wydarzeń i wątków nie jest zbyt głęboki? Czy wplątane we
współczesny pejzaż symbole przeszłości, tropy sięgające aż do początków
cywilizacji zostaną właściwie odczytane?

Ostatnia spowiedź SZCZURA nie jest książką tylko o zwierzętach, chociaż


i taki sposób jej pojmowania wydaje się możliwy. Przeciwnie, jest
opowieścią o prawach rządzących społeczeństwem, o naszych mitologiach,
prawdach i kłamstwach, o miłości i nadziei, o samotności i tęsknocie.

Jesteśmy przecież mieszkańcami kosmosu, oddychamy tą samą ziemską


atmosferą, należymy do tej samej gromady ssaków, o podobnej budowie
mózgu, serca i żołądka, podobnie przebiegającym zapłodnieniu i
macierzyństwie. Jesteśmy więc bardzo bliskimi biologicznie i psychicznie
krewniakami, a oba nasze gatunki, chociaż różne przyczyny o tym
zadecydowały, dzięki swej żywotności, sile i inteligencji nie tylko
przetrwały miliony lat ewolucji, lecz udoskonaliły się na tyle, że
zapanowały nad planetą.
Dlatego proszę Cię, Szanowny Czytelniku, nie zapominaj, że opisując w
drobiazgowy, naturalistyczny sposób życie szczura - myślę o tobie.

Autor

Ciemność, ciemność jak po narodzeniu, ciemność ze wszystkich stron.


Wtedy było jeszcze ciemniej: czarna, szczelna bariera odgradzała od życia,
od przestrzeni, od świadomości. Poza ciemnością nie znałem niczego,
odwrotnie niż teraz, gdy w mózgu żarzą się powidoki, pozostałości światła,
szczątki, okruchy, cienie.

Przypomnij sobie tamtą pierwszą widzianą, zapamiętaną ciemność,


przywołaj ją w pierwszej, najwcześniejszej postaci, próbuj odtworzyć
przebieg życia, zdarzenia, wędrówki, ucieczki, podróże - od początku: od
pierwszych momentów po opuszczeniu ciepłego brzucha matki, od
pierwszego bolesnego zachłyśnięcia się powietrzem, od uczucia nagłego
chłodu, od przegryzienia pępowiny i delikatnego dotyku języka.

Pamiętam: kanały, piwnice, sutereny, podziemia, strychy, tunele, przejścia,


szczeliny, rynsztoki, kloaki, szamba, rowy, przewody kanalizacyjne,
studnie, śmietniki, wysypiska, magazyny, spiżarnie, kurniki, chlewy, obory,
stodoły... Mój szczurzy świat - życie wśród cieni, czerni, szarości, mroków i
półmroków, zmierzchu i nocy, najdalej od dnia, od światła, od oślepiającego
słońca, od blasku, od przeszywających na wskroś promieni, od
połyskujących i rażących powierzchni.

Jak najdalej od światła, gdy kierowałem się tylko zapachem mleka w


nabrzmiałych sutkach i ciepłem brzucha, gdy sklapnięte uszy nie
przepuszczały dźwięków, wtedy bardziej poczułem, niż zobaczyłem po raz
pierwszy - poprzez cienką błonę zrośniętych powiek - cień szarości,
jaśniejszą plamę w otaczającym głębokim mroku. To odblask zapalonej
żarówki lub załamany refleks słońca, wpadającego w południe przez
piwniczne okienko, dotarł nagle do moich zakrytych oczu, obudził pierwsze
przeczucia.

Łagodne światło fascynuje, zaciekawia, wzywa. Odrywasz się od


mlecznego gruczołu i niezdarnie czołgasz w kierunku poświaty.
Matka delikatnie chwyta zębami za skórę, przyciąga, układa obok siebie.
Przy ciepłym brzuchu zapominasz o tamtej szarej plamie. Zapominasz tylko
na chwilę. Niebawem niepokój wraca, znowu widzę niewyraźny kontur,
ponownie odrywam się i pełznę w stronę tunelu łączącego gniazdo z
piwnicą.

Matka liże mnie dokładnie, myje wilgotnym językiem, oczyszcza z


pierwszych pcheł, które zagnieździły się w pachwinach.

Niewiele zapamiętałem z tamtych odległych początków świadomości,


kiedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem szczurem, a nie rozbudzona
wyobraźnia niczego nie przeczuwała i nie tłumaczyła.

Obok dążenia w kierunku światła, w kierunku wszelkich rozj aśnień


przebijaj ących się przez powieki, reagowałem tylko na wydawane przez
matkę przenikliwe piski. One właśnie, obok zapachu sutek i poczucia
bezpiecznego ciepła - przyciągały, uczyły, nakazywały.

Mój słuch nie jest jeszcze ukształtowany, otwory uszne są zarośnięte i tylko
część dźwięków dociera do wnętrza. Pisk matki odróżniasz jednak
natychmiast, łączysz go z ciepłem i rozkosznym smakiem mleka.

Nagą dotychczas różową skórę powoli porasta delikatny szary puch, czuję
to, jest mi coraz cieplej. Teraz nie boję się leżeć na odkrytej powierzchni.

Rosnę, staję się coraz silniejszy. Potrafię pierwszy dotrzeć do wypełnionego


mlekiem sutka, a nawet odsunąć pełznących obok. Odpycham ich,
zagradzam im drogę, a kiedy w gruczole zabraknie mleka, całym ciężarem
pełznę do następnego.

Jem najwięcej, jestem największy, ulegają mi, ustępują. Co dzień na


twardym podłożu gniazda usiłuję stawać, prostować niezdarne, słabe
jeszcze łapki, posuwać się do przodu i do tyłu, przewracać się i podnosić.
Gdy zamiar nie udaje się, piskiem przywołuję matkę, która przyciąga mnie
do siebie, łapiąc zębami za ogon lub skórę na karku.

Potrzeba twardego podłoża, na którym uczę się chodzić, staje się równie
silna jak potrzeba światła w zamkniętych, lecz coraz wrażliwszych oczach.
Tu, na twardym dnie gniazda, wyczułem wyrastające z moich palców słabe
jeszcze pazurki, uginające się, sprężynujące, pomagające wstać.

Matka przemywa językiem moje ciało, zbiera wszelkie nieczystości i


odchody, wyłapuje boleśnie gryzące pchły. Po kolejnym myciu otwierają mi
się konchy uszu. Nagle docierają do mnie dźwięki. Szum hydrantu,
skrzypienie schodów, uderzenia w rury kanalizacyjne, piski mniejszych
szczurków, daleki hałas ulicy, nocne miauczenie kota; olbrzymi strumień
szmerów i ech - głosów, szelestów, drgnięć, ruchów.

Ogłuszony, rozkraczam się na dnie gniazda, unoszę głowę do góry i


wzywam pomocy. Po raz pierwszy słyszę dokładnie własny głos -
przenikliwy, wibrujący pisk. Dotychczas odbierałem go zupełnie inaczej -
przytłumiony, dochodzący z daleka, a obok głosu matki - najgłośniejszy ze
wszystkich. Teraz wydaje się słaby i mizerny pośród wielu dźwięków
dobiegających ze wszystkich stron. Światło przebijające powieki nadal
pozostaje tajemnicą, nie wyjaśnioną i niezrozumiałą. Wszystkie szczurki
dążą teraz do szarych, czerwonawych plam i matka ma z nami sporo
kłopotów: bezustannie czuwa i powstrzymuje nas przed wypełznięciem
z nory. Przychodzi jej to coraz trudniej, gdyż nasze kończyny stają się coraz
silniejsze, chociaż ślamazarnie i powoli to jednak poruszamy się już po
całym gnieździe. Zdenerwowana matka kładzie się przy wyjściu usiłując
zagrodzić drogę. Gramolimy się po jej grzbiecie, napełzamy i podpełzamy
w kierunku nie znanej, kuszącej szarości, coraz żywiej wirującej pod
powiekami. Kilkoro małych zniknęło, i każde z nas ma swój własny gruczoł
mleczny, podczas gdy poprzednio przy brzuchu matki stale trwały
przepychanki, odtrącania, wręcz walki.

Może matka sama zagryzła kilkoro małych, które przesiąknęły obcym


zapachem, zacierającym woń gniazda, może zdechły z głodu i
wycieńczenia, bezustannie odpychane od sutek, może wypełzły korytarzem
w kierunku światła i złowił je kot, może ukradła je inna samica, której
zginęło potomstwo...

Pozostało kilka ruchliwych samczyków i samiczek coraz bardziej


zniecierpliwionych własną ślepotą, nieporadnością, słabością. Żądnych
samodzielności i ciekawych.
Poznajemy już nasz własny zapach i dotyk wibrysów, sztywnych i
wrażliwych szczecinek, wyrastających z nozdrzy.

Nieruchome dotychczas mięśnie powiek zaczynają się kurczyć, poruszać,


naprężać. Staram się otworzyć je, rozewrzeć, unieść.

Matka pomaga nam przecierając i przemywając okolice oczu językiem.

Do światła! Ze wszystkich sił do światła!

Widzę. Powieki rozwierają się. Najpierw przez niewielką szparę wpada do


wnętrza rozproszony promień. Doznaję nie znanego dotychczas uczucia:
światło ujawnia rzeźbę ziemi, wnętrze gniazda, norę, tunele biegnące w
różnych kierunkach. To, co wyczuwałem dotychczas węchem, muśnięciem
wibrysów, dotykiem skóry i łap teraz widzę dokładnie.
Szczegóły, zmarszczki, załamania, owale, ostrości, fałdy, wzniesienia,
nacieki - nabierają innego znaczenia. Kształt widziany różni się bowiem od
kształtu wyczutego dotykiem, niewyczerpanym bogactwem jaskrawości.
Nie można wyobrazić sobie światła, jeżeli nigdy się go nie widziało. Widzę.
Powieki rozwierają się coraz bardziej, zsuwają się z wypukłej gałki oka.
Największe odkrycie, odkrycie samego siebie. Dokładnie badam własną
anatomię: wyrastające z nie owłosionych palców pazury, grzbiet, który
dostrzegam odwracając głowę, i złożony z delikatnych pierścieni ogon,
pęczniejące gruczoły płciowe, ciemną puszystą sierść jaśniejącą na
brzuchu. Oglądam pachnące sutki matki, ciepły miękki brzuch, pod
którym można się ukryć, potężne zęby delikatnie chwytające mnie za skórę.

Jesteś małym szczurem, mieszkającym w podziemnym gnieździe, szczurem


chronionym i pilnowanym przez matkę przed niebezpieczeństwami,
których nie znasz i nie potrafisz przewidzieć.

Nie wiem jeszcze, co oznacza strach, ponieważ znam tylko lęk chwilowego
głodu, gdy matka zbyt długo nie wraca do gniazda.

Kilkakrotnie zdarzało się, że leżałeś z boku nie mogąc dotrzeć do


napełnionych mlekiem gruczołów. Wtedy bałeś się, że nie odnajdziesz ich,
a gdy matka po powrocie przygarniała cię do siebie i karmiła, odczuwałeś
radość zaspokojenia. Uczucie to wiązało się z nasyceniem, gdy najedzony i
rozleniwiony sam odsuwałem się od ciepłych gruczołów, czując w
trzewiach rozkoszne ciepło mleka.

Widzę. Otaczają mnie czarne, wklęsłe, obwisłe płaszczyzny z


prowadzącymi w różnych kierunkach otworami mrocznych korytarzy, w
których poruszać się można tylko za pomocą wibrysów. Kończą się nagle
ślepymi ścianami murów. Tylko otwór, z którego wpada do wnętrza
błyszcząca poświata, prowadzi dalej. Nie wiem jeszcze dokąd i właśnie ta
niepewność niepokoi i najbardziej intryguje. Tymczasem matka i ojciec nie
pozwalają zbliżać się do tego tajemniczego otworu, a kiedy usiłuję wybiec
z rozpędu na zewnątrz, karcąco gryzą mnie w uszy. Podnoszą za skórę na
grzbiecie i piszczącego taszczą z powrotem. Z konieczności baraszkuję w
norze, zwiedzam ślepe korytarze, bawię się ze szczurkami, ćwiczę zęby
na zbutwiałej desce.

Światło przyciąga bezustannie. Chcę poznać jego źródło, jego istotę,


dowiedzieć się, czym właściwie jest.

Powoli zaczynam rozumieć, że jego zmienne natężenie, jaskrawość i barwa


zależne są od wydarzeń zachodzących za oknami. Niekiedy rażąco ostre, o
jaskrawym odblasku rozjaśniaj ącym wnętrze aż po zwężaj ące się u góry
ściany. Innym razem zamglone, jednostajne, wpadające pod innym kątem.
Obserwowałem również gwałtowne zmiany refleksów światła, zupełnie
jakby jego źródło pulsowało. Najbardziej jednak dziwił mnie brak
wszelkiego światła powtarzający się regularnie. Na razie jednak wszystkie
próby wyjścia i zbadania tych tajemniczych zjawisk udaremniała matka.

Kiedy właściwie zacząłem bać się światła? Strach nadszedł później.


Najpierw stałem się podejrzliwy i nieufny. Mały szczur wymyka się,
wychodzi na zewnątrz.

Matka wyskakująca zawsze za każdym z nas, tym razem pozostaje na


miejscu, unosi nozdrza, węszy, porusza wibrysami, zdenerwowana. Całym
ciałem zastawia tunel. Jej zdenerwowanie udziela się nam, kulimy się przy
jej boku.

Odległy pisk, szamotanina, miauknięcie. Wyczuwam obcy niemiły zapach,


który tak zaniepokoił matkę. Pisk ustaje. Oczekuję powrotu, nie wraca.
Matka tuli nas pod swym brzuchem, przykrywa, napełza, wyciąga szyj ę,
węszy. Do piwnicy przez rozbite okno wtargnął kot. Czuwa przyczajony za
hydrantem, krąży, wie o naszej obecności. Lecz my, małe ruchliwe
szczurki, nie wiemy o nim nic, nie zdajemy sobie sprawy z grożącego
niebezpieczeństwa, nie wiążemy zniknięcia małego szczura z zapachem
kota. Niepokoi nas tylko zachowanie matki, jej nerwowość, cierpki smak
słodkiego dotąd mleka.

Światło przyciąga. Podejmujemy więc następne próby wyjścia, nie


podejrzewając niebezpieczeństw, nie wiedząc o istnieniu wrogów, trucizn,
pułapek, nie przeczuwając śmierci, nie wiedząc o możliwości śmierci.

Jestem coraz silniejszy, coraz większy, coraz ruchliwszy. Tam za cienką


ścianą piwnicy znajduje się inny świat, nowa nie znana rzeczywistość.
Stamtąd rodzice przynoszą pożywienie, stamtąd przychodzi ojciec, któremu
matka pozwala już teraz nocować w gnieździe. Trzeba wyjść, koniecznie
trzeba wyj ść. Kot podkrada się często, wysiaduje w piwnicy. Matka drży
wtedy ze strachu, a my wpełzamy pod jej brzuch. Niebawem następny
nieostrożny mały szczur zostaje zjedzony przez kota. Ludzie wstawiają
szybę i kot nie ma już którędy przychodzić.

Matka wyprowadza mnie wprost na światło. Promień padający z wysoko


umieszczonego otworu uderza źrenicę, oślepia. Siedzę przy wejściu w
jasnym kręgu. Odkrywam, że światło niesie oprócz blasku również ciepło.
Przez długą chwilę rozkoszuję się tą smugą. Lecz jaskrawa plama nagle
znika, po chwili pojawia się, znika powtórnie, znowu przesuwa się.
Biegamy teraz po piwnicy, niezdarnie wdrapujemy się na spiętrzone bryły
węgla, ześlizgujemy w dół, spadamy, rzucamy na siebie w udanych atakach.
W hydrancie bulgoce woda. Matka podchodzi do dużej płyty, wsuwa się
pod nią. Idę za nią ostrożnie. W mroku błyszczy woda. Matka pochyla się,
pije. Mały nieostrożny szczur wskakuje wprost do wody. Piszczy
przerażony, przebiera łapkami, usiłuje pływać. Matka chwyta go zębami za
grzbiet i ciągnie w górę. Piwnica jest obszerna, obiegam ją wielokrotnie w
koło. Pod drzwiami można przecisnąć się na drugą stronę. Teraz, kiedy już
wiem, którędy wpada do piwnicy światło, muszę dowiedzieć się, co
znajduje się tam za drzwiami, w zalegającej ciemności, z której przychodzą
ludzie. Kroki na schodach. Matka łapie mnie i niesie w kierunku nory.
Pozostałe szczurki biegną za nami. Teraz wsłuchujemy się w dobiegające z
piwnicy odgłosy.

Znam już dźwięk klucza. Natomiast skrzypienie okiennych zawiasów to


odgłos nowy. Do gniazda dociera chłodne, wilgotne powietrze. Poruszam
nozdrzami. W uszy wciska się wiele nie znanych odgłosów. Łoskot
wsypywanego do piwnicy węgla tłumi skutecznie wszelkie dźwięki i echa.
Wwierca się w uszy, rozsadza czaszkę. Gniazdo wypełnia duszący pył.
Przerażony wraz z pozostałymi szczurkami biegam po gnieździe. W końcu
przywieram do zimnej ściany na krańcu ślepego korytarza. Matka
zachowuje się spokojnie - widocznie przyzwyczaiła się wcześniej do tego
łoskotu - czuwa, byśmy w panice nie wypadli na zewnątrz.

Grzechocą łopaty. Bryły węgla sypią się w dół. Kurz opada. Ludzie
opuszczają piwnicę. Zgrzyta klucz. Cisza, nagła cisza.

Matka ostrożnie wysuwa głowę na zewnątrz, porusza wibrysami, wciąga


powietrze w nozdrza. Sprawdza, czy nic już nie grozi, czy ludzie odeszli.
Tłoczymy się za jej długim, nagim ogonem. W końcu wyprowadza nas na
powierzchnię. Dostrzegam, że światło wpadające do piwnicy przez
zakurzone okienko przesunęło się pod drzwi.

Odróżniam już dzień od nocy. Odróżniam światło związane z obecnością


człowieka od światła wpadaj ącego przez okna. Wiem, że poza ścianami
gniazda, poza murami domu, w którym się urodziłem, istnieje nie znany
świat. Poznaję to po cieniach, mącących jasność wpadającego światła, po
zapachu matki i ojca powracających stamtąd, po woni wpadającej przez
otwierane drzwi i okna, po odgłosach w rurach kanalizacyjnych, po
szumach, echach, piskach, skrzypnięciach, szczękaniach, zgrzytach.

Do piwnicy przychodzą nie znane szczury, ich woń, chociaż podobna do


naszej, jest odrębna. Matka wypędza je i gryzie. Obce szczury przynoszą
zapach własnych gniazd, woń swoich własnych odrębnych dróg, swoich
rodzin. Próbuję wymknąć się za nimi, iść ich śladem. Matka cofa mnie już
od drzwi piwnicy i rozzłoszczonego zanosi do gniazda.

Dzień przesuwa się za dniem, noc za nocą. Ciekawość staje się


koniecznością, potrzeba opuszczenia piwnicy i pójścia dalej pcha mnie w
stronę podłużnej szpary pod drzwiami. Wszystkie małe szczury są
podniecone i niespokojne. Coraz częściej też dochodzi do pozorowanych
napaści, ucieczek, walk. Odpychamy się uderzeniami nóg, drapiemy,
przewracamy, gryziemy w uszy, nosy, ogony, podbrzusza.

Poznajemy oszałamiający smak krwi, smak wyjątkowy, smak mięsa myszy


i przyniesionego przez ojca żywego ptaka.

Najmniejszy i najsłabszy z małych szczurków wymyka się przez szparę pod


piwnicznymi drzwiami. Wraca wysmarowany ostro pachnącym płynem,
zagłuszającym jego naturalną szczurzą woń, po której każdy z nas się
poznaje. Jest obcy, inny. Zdobywamy teraz doświadczenie atakując
najmniejszego i najsłabszego z nas. Ostre zęby trafiają go w oko.
Oślepiony kryje się w kącie. Wkrótce skórę pokrywa warstwa zakrzepłej
krwi, ran, strupów. Gryziemy, przepędzamy, drapiemy, jakby nie pochodził
z naszej rodziny. Matka nie staje w jego obronie, nie pozwala nawet kryć
się pod swoim brzuchem.

Po następnej gonitwie zakrwawiony szczurek zdycha wciśnięty pomiędzy


bryły węgla.

Piwnica staje się coraz mniejsza, postanawiam wyrwać się z niej, jak tylko
będzie to możliwe.

Wyruszam wzdłuż piwnicznej ściany pokrytej zmarszczkami odpadającego


tynku. Wzywają mnie dalekie zapachy, lekkie powiewy nie znanego świata,
smugi innego powietrza. Początkowo posuwam się bardzo ostrożnie, jakby
zewsząd groziły niebezpieczeństwa, jakby w każdej szarości, pajęczynie,
zmarszczce, w każdym załamaniu muru ukrywał się nie znany wróg.

Boję się wszystkiego, czego nie znam. Szybko przebiegający pająk przecina
drogę, dotykam go koniuszkami wibrysów - kuli się gwałtownie,
nieruchomieje, zmienia w grudkę ziemi.

Jego strach pomaga mi. Boi się bardziej niż ja, jest słabszy niż ja,
delikatniejszy, kruchy... Wystarczy ruch siekaczy, by pozbawić go życia.
Nie, to niepotrzebne. Widziałem przecież, jak matka omijała takie
znieruchomiałe szare grudki. Widocznie są niesmaczne lub niezdrowe.
Zostawiam znieruchomiałego pająka i znacznie śmielej podążam naprzód.
Wślizguję się między ścianę a owiniętą pakułami rurę kanalizacyj ną. Nagle
słyszę daleki, narastający szmer, jakby coś pędziło w moim kierunku. To w
rurze rozlegają się ostre, gwałtowne dźwięki, a nad moją głową przewala
się potężny, syczący, bełkocący strumień.

Gwałtownie przywieram do ściany, jakby rzeczywiście groziło


niebezpieczeństwo. Dźwięki przeszywają na wskroś, oddalają się, giną.
Przez chwilę odczuwam paniczną chęć ucieczki.

Uczucie strachu mija. Idę dalej. Znacznie ostrzej wyczuwam teraz chłodny
powiew wiatru. Stamtąd, z zarysowanego na horyzoncie jaśniejszym
obramowaniem przejścia. Zatrzymuję się co chwila, rozglądam, idę dalej.
Nozdrza rejestrują smugę zimniejszego powietrza zawierającego zupełnie
nowe, rozkoszne, smakowite zapachy. Nagle czuj ę na karku ostre
zęby. Matka trzyma mnie mocno za skórę, unosi i obraca. Piszczę ze złości.
Moje łapki wiszą w powietrzu, ogon zamiata podłogę. Uznała, że za
wcześnie jeszcze na samodzielne wyprawy.

Odwracam głowę i usiłuję złapać koniuszkami zębów jej ucho.

Wracamy. Matka zatrzymuje się, jakby wyczuła niebezpieczeństwo wśród


dochodzących z góry uderzeń, pogłosów, ech.

Dalekie rytmiczne dźwięki. Potężnieją, nadchodzą. Matka cofa się między


ścianę i wiązkę cienkich rur.

Trzeszczą otwierane drzwi, przenikliwe światło wypełnia pomieszczenie aż


po zasnuty pajęczynami, okopcony sufit. Gwałtowny podmuch ciepłego
powietrza przeraża matkę, która niemal wciska się w ścianę. Stawia mnie
na betonie przed sobą, lecz ucisk jej zębów nie słabnie.

Ludzie wnoszą dużą drewnianą skrzynię. Ich sapanie i bełkotliwe dźwięki


przerażają mnie. Piszczę ze strachu. Matka puszcza skórę i napełza na mnie
całym ciałem. Przykrywa, tłumi wszelkie dźwięki. Poci się, jej zapach staje
się inny, niepokojący. Odmienny jest również szum krwi - szybszy,
nerwowy, rozsadzający żyły.
Widocznie ze strony gulgoczących i sapiących brył mięsa zagraża nam
niebezpieczeństwo.

Stawiają skrzynię przed drzwiami piwnicy, w której mieści się wejście do


nory. Otwierają je szeroko, podsuwają żelazny odważnik, by się nie
zamknęły. Wysuwam głowę spod brzucha matki. Chcę widzieć.
Zniecierpliwiona wciska mi głowę z powrotem pod brzuch. Droga do nory
jest zamknięta.

W tej chwili na schodach rozlega się kolejne dudnienie. To następni taszczą


skrzynię. Z wrzaskiem, trzaskiem, sapaniem.

To ludzie, to właśnie ludzie - nasi najwięksi wrogowie. Stawiają skrzynię


tuż przy nas.

Po raz pierwszy widzę ludzi, po raz pierwszy wyczuwam ich woń, po raz
pierwszy jestem tak blisko nich. Słyszę ciężki łoskot ludzkich serc. Kwaśny
opar potu wypełnia piwnicę.

Hałaśliwi, bezkształtni, na uginających się kończynach, ze sztywno


wzniesionymi kulistymi głowami, wydają bełkotliwe, syczące dźwięki.
Zdenerwowana matka ponownie chwyta mnie zębami za kark. Odwraca się
i biegnie w kierunku rur kanalizacyjnych.

Udało się. Wciśnięci między obandażowane pakułami i pokryte gipsem


przewody czujemy się nieco bezpieczniej. Krew matki płynie wolniej,
niemal wraca do normalnego rytmu. A jednak nadal nam zagrażają, drażni
nas ich obecność, zapach i światło, które przynieśli. Jesteśmy otoczeni.
Otwarta od góry przestrzeń między rurami a ścianą jest niepewną kryjówką.

Nozdrza matki poruszają się. Każdy z ludzi pachnie inaczej, odrębnie.


Wyczuwam to, gdy przechodzą obok.

Z tego zapachu matka potrafiła wiele wywnioskować, tylko wtedy jeszcze o


tym nie wiedziałem.

Nadal trwamy nieruchomo wciśnięci we wnękę między bulgocącymi


rurami a ścianą, pozbawioną w tym miejscu jakichkolwiek otworów.
Oczekujemy, aż ludzie opuszczą piwnicę, zamkną drzwi, wygaszą światło,
odejdą.

Matka znowu napełza na mnie całym ciałem jakby w obawie, że zacznę


piszczeć lub z ciekawości wysunę się do przodu.

Ludzie opuszczają piwnicę, zatrzaskują drzwi, przekręcają klucze w


skrzypiących zamkach. Ostatni z wychodzących wydaje dźwięki układające
się w rytmiczny ciąg tonów.

Światło gaśnie. Ciężkie kroki na schodach oddalają się. Niebezpieczeństwo


minęło. Matka uspokaja się. Chwyta zębami za kark i niesie prosto do nory.
Wypuszcza dopiero w gnieździe, gdzie przestraszone rodzeństwo
obwąchuje mnie z ogromnym zainteresowaniem.

Niebezpieczeństwo zaostrzyło mój głód. Rzucam się łakomie na resztki


pozostałe z przyniesionej przez matkę ryby.

W gnieździe jest bezpiecznie, zacisznie, spokojnie, ciepło - jak we


wszystkich gniazdach, jakie założysz w przyszłości.

Pierwsze zetknięcie z ludźmi zaniepokoiło cię, rozdrażniło, przestraszyło.


Wiedziałeś już: szczurze losy związane są z ludzkimi ściśle, nierozerwalnie,
stale, koniaków z ludźmi nie unikniesz.

Sapiące, gwiżdżące, bełkoczące góry mięsa, rozchwiane na rozkołysanych


odnóżach budzą paniczny lęk. Ten strach jest ci potrzebny, będzie cię bronił
i ratował. Ucz się strachu. Ucz się ucieczki, w której przerażenie pomnaża
siły. Później nauczysz się nienawiści i zabijania.

Od tamtego zdarzenia matka pilnuje nas wytrwale. Gdy zasypia, kładzie się
przy wyjściu zasłaniaj ąc sobą cały otwór, a gdy mimo to któremuś z nas
udaje się wydostać, łapie zębami za ogon i ciągnie z powrotem.

Ojciec przynosi rybie łby z wybałuszonymi oczami, kurze flaki, nie


dojedzone kromki chleba, ochłapy mięsa.
Jedzenia jednak nie wystarcza. Rośniemy i potrzebujemy coraz więcej, i
chociaż wszystko, co przynosi ojciec, jest gruntownie przemielone przez
nasze siekacze, zaczynamy poznawać głód. Jednocześnie matka zaczyna
traktować nas inaczej, nie pozwala ssać i każdą próbę zbliżenia do jej
wypełnionych mlekiem sutek kończy bolesne ugryzienie w nos, ucho lub
ogon.

Ojciec przyniósł do gniazda żywą mysz. Pamiętam jej pisk znacznie słabszy
od szczurzego. Ojcu zależało widocznie, by dotarła do gniazda żywa, niósł
ją bowiem ostrożnie, jakby była jego własnym dzieckiem. Poturbowana i
przestraszona usiłowała wyrwać się, uciec, ukryć w niedostępnym miejscu.
Biegała, podskakiwała, wdrapywała się na ściany, a w
końcu zorientowawszy się, że jedyne wyjście zastawiła sobą nasza matka,
próbowała sforsować przeszkodę. Odbiła się od przeciwległej ściany i
skoczyła na grzbiet matki, która błyskawicznym ruchem zębów przegryzła
jej gardło.

Teraz pije krew konającej myszy, a my wciągamy w nozdrza nie znany


dotychczas zapach. Rzucamy się, odpychamy matkę, pożeramy.

Tamten pierwszy smak żywego jeszcze przed chwilą ciała, pamiętam


doskonale, ciepło i smak nie zakrzepłej krwi.

Ojciec przynosi następną żywą istotę - ptaka ze złamanym skrzydłem.


Kładzie go ostrożnie.

Przestraszony ciemnością i szmerami ptak chce się poderwać, podskakuje,


krzyczy.

Wygłodzeni zbliżamy się, obwąchujemy świergolącego ptaka, ciągniemy za


pióra, za dziób i pazury, wgryzamy się w cienką warstwę puchu.

Z odgryzioną głową ptaka przycupnąłeś pod ścianą. Pożerasz wszystko,


łącznie z kośćmi i chrząstkami. Najbardziej smakuje delikatna substancja
ukryta wewnątrz czaszki i oczy pełne ciepłego słonawego płynu.

Uczyłem się zabijania, uczyłem się przez całe życie.


Matka spodziewała się już następnego miotu szczurów, dążyła więc do jak
najszybszego przystosowania nas do samodzielnego życia. Uznała
widocznie, że skoro potrafimy zabić zranionego ptaka, to poradzimy sobie
również w tajemniczym, nie znanym świecie zewnętrznym.

Istniała jeszcze inna przyczyna nagłej zmiany stosunku matki do nas.


Obawiała się, że zjemy mające się niebawem narodzić małe, ślepe,
niezdarne szczurki. Później przekonasz się, że wiele szczurzych samic
przejawia ten lęk. I jak wcześniej broniła nam wszelkich kontaktów ze
światem, tak teraz zaczęła wypędzać nas z gniazda.

Ta nie przewidywana zmiana nastrojów matki zaważyła na dalszym losie


całej naszej grupy, na życiu i śmierci.

Z małą samicą wyruszyliśmy na poszukiwanie pokarmu. Głód doskwierał


nam solidnie i wiedzieliśmy, że zdobycie pożywienia oznacza przetrwanie.
Na matkę nie liczyliśmy już. Odpychała nas, a nawet gryzła.

Tymczasem nozdrza wchłaniaj ą smakowite, obiecujące zapachy


napływające z zewnątrz. Przy tych wspaniałych woniach karaluchy i
stonogi - jedyne dostępne w piwnicach pożywienie - wydają się mdłe i
monotonne.

Dotarliśmy już do szumiącej rury, przy której nie tak dawno przeżyłem
pierwsze spotkanie z ludźmi. Dalej zaczyna się nie znana, pełna tajemnic
przestrzeń.

Fascynuje nas wpadające światło, przenikliwe, ostre, rażące. W naszej


piwnicy przez zamazane farbą okienko, brudne i pokryte pajęczynami,
sączyły się wątłe promyczki. Doszliśmy już do końca owej szczelnie
owiniętej rury, znikającej w ścianie. Teren jest tu bardzo niedogodny,
ponieważ nic nas nie osłania.

Mała samica posuwa się śmiało naprzód, a ja podążam z nosem przy jej
ogonie. Od czasu do czasu unosimy głowy do góry, rozglądamy się wokół.

Padające z okienka promienie ostro załamują się na ścianie. Przyjemnie,


ciepło, radośnie.
Właśnie stamtąd, z na wpół rozbitego okienka dochodzą te kuszące
zapachy. Trzeba tam się dostać, wspiąć na stos ułożonych w tym miejscu
starych cegieł. Na wierzchu leżą

pudełka

i opróżnione worki. Przenikliwy cudowny zapach świeżego pieczywa


oszałamia.

Wpada razem ze światłem. Zdaje się być z nim związany nierozdzielnie.

Zapadnięty głodny brzuch małej samicy porusza się gwałtownie. Po


dziąsłach spływa gęsta ślina. Czuję zwielokrotniony, bolesny głód. Szczęki
poruszają się, zęby zaciskają, zgrzytają. Mała samica dotarła już do otworu,
znika na krawędzi. Okienko znajduje się wysoko nad ziemią. Podążam za
nią. Już mam skoczyć. Nagle zatrzymują mnie bełkotliwe syczące dźwięki.
Ludzie, ludzie. Przywieram do framugi.

Jaskrawe światło spada na wyłożone szarymi płytami podwórze. Przykre,


oślepiające, ujawniające. Nad dachami dostrzegam jasnomatowy przestwór
i raniącą wzrok kulę słońca.

Mała samica oszołomiona światłem krąży po wybetonowanym podwórzu


poszukując jakiejkolwiek kryjówki, otworu, wnęki.

W otwartych drzwiach piekarni stoją ludzie, wymachują, pokazują, syczą,


świszczą, bełkocą.

Zdenerwowana, zdezorientowana, oślepiona. Z łatwością mogła przejść pod


żelazną bramą zamykającą podwórze od strony ulicy.

Stamtąd dochodzi jednak przeraźliwy hałas samochodów, kroków, rozmów.


Dlatego też cofa się, nie dochodząc nawet do przerwy między stalową
listwą drzwi a betonem. Na podwórzu stoją blaszane pojemniki na śmiecie.

Stara się ukryć za jednym z nich. Człowiek z białym fartuchu podchodzi i


kopie w blaszany pojemnik. Przestraszona wybiega na środek, w stronę
metalowej pompy, z której wycieka woda. W niewielkim zagłębieniu
znajduje się ściek, otwór zamyka jednak gęsta metalowa kratka.

Prawdopodobnie zauważyła z daleka jej brązową powierzchnię, sądziła, że


przeciśnie się na drugą stronę.

Przywiera do metalu, gryzie, drapie, wciska nozdrza w twarde otwory.


Daremnie. Przejście zamknięte, zatkane, niemożliwe. Przez kratę dostrzega
ciemne, wilgotne wnętrze ścieku -świat przyjazny, znany i bezpieczny.

Zbliża się człowiek w rozchełstanym, szeleszczącym, powiewającym


fartuchu. Spod czepka wystają długie jasne włosy. Bełkoce, rechoce,
piszczy, dyszy, świszcze.

Zbliża się. Mała samica rani dziąsła o metalową kratę, wyrywa się, wciska,
trzęsie ze strachu.

Zbliża się, w ręku trzyma dymiący metalowy czajnik.

Podnosi go wysoko, aż słońce odbija się w lustrzanej blasze.

Dźwięki stają się coraz głośniejsze. Strumień parującego wrzątku spada na


grzbiet małej samicy. Usiłuje uciec. Daremnie. Przewraca się, koziołkuje,
okręca, wije. Ukrop spływa na brzuch. Przenikliwy pisk wwierca się w
uszy. Następny strumień spada wprost w nozdrza. Pisk zamiera, ustaje.
Człowiek trąca szczurka nogą, sprawdza, pochyla się.

Ujmuje w dwa palce koniec ogona i niesie do śmietnika.

Podnosi klapę, wrzuca. Odwracam się, ześlizguję na chłodną betonową


posadzkę, uciekam. Do gniazda, do nory, do ciemności.

Rozumiem strach matki, wiem, że ludzi trzeba się bać zawsze i wszędzie.
Zawsze i wszędzie trzeba przed nimi uciekać.

Matka śpi. Wpełzam ostrożnie i zabieram się do obgryzania nie dojedzonej


skórki chleba. Tym razem toleruje mnie, nie wypędza. Jej potężny,
balonowaty brzuch porusza się przy każdym oddechu. Następny miot
szczurów powoli przygotowuje się do wyjścia na świat.
Od dawna matka znosi do nory kawałki waty, strzępy szmat, gazety,
sznurki. Wyścieła nowe gniazdo dla kolejnego potomstwa.

Ojciec przynosi wyschniętą na kość rybę. Kiedy usiłuję zbliżyć się do


pachnącego pokarmu, rzuca się na mnie i boleśnie gryzie w szyję. Skaczę w
bok. Uciekam. Nie pozostaje mi nic innego, jak opuścić gniazdo możliwie
najszybciej. Znowu jestem na betonowej piwnicz-

nej posadzce. Blask sączący się z matowych okienek zaczyna słabnąć.


Zbliża się noc. Wśród sterty połamanych skrzynek czekam, aż ściemni się
zupełnie.

Już. Nieomylnie, kierując się sterczącymi po obu stronach pyszczka


wibrysami podążam drogą, którą ostatnio przebyłem z małą samicą.

Podwórze oświetla zamglona latarnia. Z piwnicznego okienka powoli


ześlizguję się na bruk. Teraz już wiem, dlaczego mała samiczka uległa
dezorientacji. Podwórze przypomina olbrzymią miskę, jest wklęsłe, a ściana
od strony piwnicy stoi na podmurówce. Z samego dna, ze szczurzej
perspektywy, nie widać przejścia pod bramą, wykruszonych cegieł w
bocznej ścianie, szeroko rozwartego ujścia rynny, żadnego miejsca, gdzie
szczur mógłby się ukryć. Okrążam podwórze badając każdy kąt. Ze środka,
z miejsca, w którym zginęła mała samica, dostrzegam tylko pokrywy
metalowych śmietników i żelazną pompę na tle murów.

Z pojemnika, do którego wrzucono małą samicę, dochodzi przytłumiony


dźwięk zębów zgrzytaj ących o kość.

Szybko wspinam się po opuszczonej pokrywie. Jestem głodny, bezustannie


głodny. Śmietnik

wypełniają najprzeróżniejsze odpadki - puste pudełka, metalowe puszki,


papiery, kości, skórki bananów i pomarańczy, szmaty, łupiny, włosy,
ogryzki.

Zjadam kilka okruszyn suchego chleba. Wpełzam głębiej. Odgłosy


pożerania są coraz wyraźniejsze.
Gdzieś tu powinna znajdować się mała samica.

Coraz niżej. Na samym dnie olbrzymi stary szczur pochłania wnętrzności


małej samicy. Zbliżam się ostrożnie. Słyszę zgrzyt jego potężnych zębów.
Nie odpędza mnie. Obwąchuje uważnie, dotyka wibrysami, sprawdza, bada.
Robię to samo, gotowy w każdej chwili do ucieczki. Nie atakuje, pozwala
przyłączyć się do siebie. Mięso małej samicy jest delikatne i smaczne.

Pożeramy ją, pozostawiając resztki kości i sierść.

Jestem nasycony, napełniony, ociężały.

Stary szczur przeciska się przez szeleszczące papierzyska na powierzchnię,


podążam za nim.

Nad podwórzem świeci księżyc, staj ę na tylnych łapach, podpierając się


ogonem, i unoszę głowę. Długo wpatruję się w jaskrawą powierzchnię.
Stary szczur zaspokaja pragnienie wodą kapiącą z pompy.

Bezszelestny cień na chwilę zasłonił powierzchnię księżyca. Krąży nad


nami. Zniża lot. Stary szczur przywiera do ziemi. Wyczuwam
niebezpieczeństwo i skaczę w stronę pojemnika. Ogromna sowa muska
mnie swymi skrzydłami.

Ma duże, przerażające oczy i zakrzywione szpony. Stary szczur skacze, jest


już przy mnie. Nocny ptak wydaje ostry krzyk i wzbija się w powietrze.
Przez chwilę krąży jeszcze nad podwórzem. Odlatuje.

Na ulicy. Przemykam rynsztokiem w cieniu krawężnika, wdychając zapach


chłodnego, mokrego bruku.

Stary szczur lubi widać długie wędrówki, raz po raz dotykam wibrysami
koniuszka jego ogona. Staram się zapamiętać drogę, chcę wrócić do mojej
piwnicy.

Stary szczur przebiega jezdnię. Na przeciwległym chodniku widzę ludzi.


Stary szczur ignoruje ich obecność, jest spokojny, pewny, obojętny.
Zatrzymuje się przy krawężniku w pobliżu stoj ących. Jego kształt zlewa
się z ulicznym brukiem, ginie w nim. Kamienna kostka błyszczy w świetle
wysokich latarni, na tym tle matowa sierść starego szczura jest
prawie niewidoczna.

Idę za nim, szybko przemykam jezdnię.

W dalekiej perspektywie ulicy dostrzegam przesuwające się w naszym


kierunku światło. Pisk, warkot, trzask. Stary szczur nie wykazuje
zaniepokojenia. Posuwa się wzdłuż rynsztoku, jakby nie dostrzegał
narastającego blasku, głosu, szumu.

Wciskam się pod strzęp wytłuszczonej gazety. Obok nas z wielką


szybkością przejeżdża zaopatrzony w silne reflektory samochód.

Pierwszy samochód, jaki spotkałem na swej drodze. Nie zdążyłem jeszcze


ochłonąć ze zdenerwowania, a już nadciąga następny, i jeszcze jeden, i
jeszcze. Na wpół ogłuszony wyłażę spod papieru. Samochody przejechały,
ulica jest spokojna. Stary szczur schronił się w niszy między krawężnikiem
a włazem kanału. Siedząc na tylnych łapach pożera znalezioną przed chwilą
skórkę od kiełbasy. Dopiero teraz wyczułem zgromadzone w tym miejscu
smakołyki - skóry słoniny, rozmiękły chleb, zgniłego banana, ogryzki
jabłek.

Czuję głód, od poprzedniego posiłku minęło sporo czasu. Siadam obok


starego szczura i jem, jem, jem, aż do ponownego nasycenia.

Jestem w kanałach. Czas przepływa nieuchwytnie, jak czarne strugi


ścieków i odpadków. Tylko z góry, z okrągłych włazów i zakratowanych
studzienek sączy się blade światło, podobne do panującego w naszej
piwnicy.

Stary szczur wprowadził mnie tu przez niewielką szczelinę między


żelaznym obramowaniem studzienki a kamiennymi płytami.

Pod całą ulicą, pod chodnikami i jezdnią, we wszystkich kierunkach


przebiegają wydrążone korytarze. W dół, w górę, łagodnie, stromo, między
ścianami kanałów a powierzchnią, na wielu poziomach, pod posadzkami,
podłogami, płytami betonu, pod podwórzami i garażami, warsztatami i
piwnicami leży rozległy pogmatwany labirynt zamieszkany przez rzesze
szczurów.

Cały ten świat, mój wspaniały świat trawi bezustanna gorączka zdobywania
pokarmu, pożerania, pochłaniania, zjadania, rozszarpywania, zabijania,
gryzienia, napadania, niszczenia słabszego, mniejszego, nie mogącego się
bronić, innego, obcego, wydzielającego nieznośną woń.

Razem ze starym szczurem, trzymając się jego boku, przemierzam świat,


którego istnienie przeczuwałem, wyruszając w pierwszą drogę wzdłuż
wodociągowej rury, usiłując dotrzeć do niego samodzielnie, poszukując
możliwości opuszczenia gniazda w piwnicy.

I chociaż dławi mnie strach, gdy szczury pędzące w morderczej gonitwie


wpadają wprost na mnie lub gdy natykam się na zagryzionego obcego, to
czuję się na swoim miejscu, w swoim żywiole, u siebie.

Stary szczur znakomicie orientuje się w ogromnym labiryncie, idzie sobie


tylko znanymi drogami, do sobie znanych celów.

Nie prowadzi mnie, lecz pozwala, bym szedł za nim, toleruje mnie obok
siebie lub za sobą. Przekonałem się o tym boleśnie, usiłując go w pewnym
momencie wyprzedzić. Z całej siły ugryzł mnie w ogon tuż przy nasadzie i,
gdybym nie cofnął się, byłby mnie prawdopodobnie zagryzł. Zostałem więc
z tyłu z krwawiącym ogonem, mając przed sobą jego potężny
wygięty grzbiet.

Nie wysuwam się, biegnę za nim, poddaję się jego woli, zdaję się na
niego...

Szerokim korytem płynie strumień ścieków. Stary szczur biegnie


krawędzią. Nagle zatrzymuje się, pochyla nad wodą, zanurza się. Prąd
porywa go, unosi. Skaczę za nim. Woda zalewa uszy, oczy i nozdrza. Ma
słonawo-kwaśny przyjemny smak i zapach rozwodnionego moczu.
Odruchowo przebieram łapkami, płynę. Głowa starego szczura wyraźnie
odcina się na tle zmarszczek wody.
Dobija do przeciwległego krańca, zahacza pazurami o chropowatą
powierzchnię, wyskakuje na brzeg. Otrząsa się, aż dolatujące krople
wpadają mi w oczy.

Zbieram wszystkie siły, aby oprzeć się silnemu prądowi wypychającemu ku


środkowi potoku. Gwałtownie przebieram łapkami, starając się trzymać
głowę wysoko, by fale nie zalewały pyszczka. Zbliżam się do przeciwległej
ściany niemal w tym miejscu, gdzie stary szczur. Zahaczam pazurami
przednich i tylnych łap. Usiłuję wskoczyć na brzeg. Nie od razu się udaje.
Ponownie wpadam w nurt, wbijam pazury we wgłębienia. Napinam
mięśnie. Tym razem skok wypadł doskonale. Woda spływa z sierści,
otrząsam się kilkakrotnie. Stary szczur wyruszył już dalej. Biegnę jego
śladami odciśniętymi w wilgotnym nalocie pokrywającym posadzkę.
Odnajduję go za rogiem, wpatrzonego w niewielki szary kłębuszek
przypominający zminiaturyzowanego szczura.

Mysz trzyma w mordce dużą białą glistę. Podnosi głowę i w tej


niewygodnej pozycji zdąża naprzód. Zajęta zdobyczą nie widzi nas.
Ciągnie, popycha, podrzuca ruszającego się robaka -byle dalej do przodu.
W miejscu, gdzie sączy się blade światło, mysz wciąga zdobycz po
ceglanym rumowisku.

Chcę skoczyć, mięśnie grzbietu napinają się. Stary szczur jakby przewidział
moje podniecenie, odwraca się i dotyka wibrysami moich nozdrzy. W
międzyczasie mysz dotarła do celu - wąskiej szczeliny w łuku sklepienia.

Skok i stary szczur zastyga przy otworze. Słyszę delikatne piski


dobiegające z dna szczeliny.

W opuszczonym przez szczury korytarzu mieszkają myszy.

Odgłosy świadczą, że jest ich dużo. Stary szczur wbiega do środka.


Korytarz rozgałęzia się. Trzeba zablokować wszystkie przejścia, aby żadna
mysz nie umknęła. Wpadamy. Myszy uciekają, rzucają się na ściany,
przeskakują nad naszymi grzbietami.

Stary szczur rozdziela mordercze ciosy. Wystarczy ruch zębów, a mysz


pada z rozdartym gardłem, zmiażdżonym karkiem lub pękniętym
kręgosłupem.

Dostrzegam samicę przykrywającą ciałem piszczące kształty. Przerażona,


trzyma w zębach jedno z małych poruszające łapkami. Szybki ruch i samica
kona z przegryzioną krtanią. Zabijam małe. Rozrywam zębami delikatne
różowe mięso, połykam, wchłaniam.

Moje ruchy stają się coraz doskonalsze, coraz bardziej precyzyjne.


Zabijanie nie przychodziło mi początkowo tak łatwo.

Zabijanie myszy lub ptaka wymagało wielu zbędnych ruchów. Teraz ciosy
są pewne, zabijam nie czując prawie oporu.

Stary szczur nie ustaje w poszukiwaniach. Po przeciwległej stronie


wyniuchał gniazdo, do którego wejście maskowały pocięte strzępy gazet.
Dochodzące piski świadczą, że znalazł tam dużą mysią rodzinę.

Z obnażonego otworu wynurza się samczyk ciągnący za sobą


sparaliżowane tylne kończyny. Miażdżę mu kark.

Stary szczur ściąga zabite myszy w jedno miejsce.

Zęby starego szczura porozdzierały je na części. Moje zęby nie robią


jeszcze takich ran, nie czynią takiego spustoszenia.

Najedzeni opuszczamy norę. Przy wejściu czekają obce szczury, pragną


wśliznąć się do środka zwabione zapachem krwi.

Stary szczur przechodzi obok nich, obojętnie.

Wyruszamy do rzeźni, gdzie pijemy ciepłą jeszcze krew, do magazynów ze


zbożem i mąką, do piekarni, mleczarni, do zbiornic odpadków i
śmietników, do stajni i chlewów, coraz dalej i dalej.

Stary szczur zna wysypiska i zaułki, przewiduje niebezpieczeństwa,


ostrzega przed gniazdami os i trzmieli, przed podkradającym się lisem,
przed kuną i łasicą. Uczy wydobywać miód ze stojącej w spiżarni butelki -
wygryzając korek, a następnie wielokrotnie zanurzając w niej ogon.
Porusza się pewnie, świadomy siły potężnych, szybko rosnących zębów.
Podważa nimi metalowe wieczko słoika wypełnionego pachnącym
smalcem, przegryza blaszaną osłonę mięsnej konserwy, przecina sznurki, na
których zwisają wędzone szynki.

Stary szczur dba o zęby. Ciemnym, wykopanym przez szczury korytarzem


posuwamy się ku powierzchni. Słyszę odległy jazgot tramwaju, szum
przechodzącego tłumu. Idziemy wzdłuż betonowej płaszczyzny. Jedna z
przylegających do siebie płyt jest wykruszona. Przeciskamy się do środka,
ostrożnie, by nie pokaleczyć brzuchów o nagie pręty stalowych zbrojeń.
Wymoszczonym warstwami papy i smoły wnętrzem biegną ciężkie kable w
ołowianych osłonach. Po ich powierzchni przebiegają drobne błyszczące
iskierki. Na kablach dostrzegam ślady szczurzych zębów, podłoże zasłane
jest drobinami metalu.

Gryzę, wypluwam starty ołów. Szczęki pracują rytmicznie. Opór metalu


rozjusza, staram się go pokonać, szukam najlepszej pozycji, gryzę z
różnych stron. Ołowiana osłona ustępuje. Przecinam cienkie druciki
znajdujące się wewnątrz. Błyszczące iskierki parzą dziąsła, przestaję gryźć.
Wracamy.

Ciężki, z przerzedzoną na grzbiecie i bokach siwą sierścią, z uszami


pokiereszowanymi, przypominającymi strzępiastą grzybnię, ze złamanym i
pozbawionym końca, długim, bezwłosym ogonem, stary szczur zachował
zwinność i przebiegłość, siłę i ostrożność.

Przebywając z nim podpatrywałem jego umiejętności, przejmowałem je,


poznawałem niebezpieczeństwa, uczyłem się przewidywać. Koty, psy,
węże, jastrzębie, sowy, gawrony, zęby świni, końskie kopyta, racice i rogi
krów, pułapki, spadające ołowiane ciężarki, nafaszerowa-ne trucizną kurze i
rybie łby, zatrute ziarna, żrące płyny i gazy wpuszczane do gniazd, ludzie
i szczury - stary szczur znał wszystkie możliwe zagrożenia, poznał je w
ciągu swego długiego życia, wiedział, że warczący samochód jest mniej
niebezpieczny od bezszelestnie frunącej sowy czy cicho stąpającego kota.

W kącie piwnicy leżą apetycznie pachnące ciastka. Stary szczur obwąchał


je, odszedł, powrócił, znowu obwąchał, nie dotykając zębami.
Z wielkim trudem, starając się nie dotykać sierścią powierzchni ciastek,
oblewa je moczem i pozostawia na nich swe odchody, sygnalizując, że te
smakołyki są niejadalne.

W pobliskich piwnicach wśród stosów papierzysk nie ma nic do jedzenia.


W kilku miejscach natomiast odkryliśmy podobnie rozsypane ciasteczka, a
w gnieździe mieszczącym się w skrzyni z papierami zwłoki szczurzej
rodziny, która objadła się zatrutymi smakołykami.

Znaleźliśmy jeszcze wiele opuszczonych gniazd, z których szczury


wywędrowały, rozkładające się myszy i wyprężonego martwego kota.

Szybko opuściliśmy ten pełen trutek budynek. Kiedy indziej odkryłem


nadzianą na stalowy drut, smakowicie pachnącą głowę wędzonego dorsza.
Stary szczur zachowywał się, jakby ten cudowny zapach zupełnie do niego
nie docierał. To ostudziło nieco moje zamiary, chociaż widok ociekaj ącego
tłuszczem rybiego łba przyciągał wyjątkowo silnie i łykałem śluz
spływający do gardła.

Stary szczur podążał dalej, jakby promieniująca rozkosznymi zapachami


rybia głowa nie istniała. Tuż obok nas przemknął zwabiony zapachem,
rozbawiony i podskakujący młody samiec.

Za chwilę zasiądzie nad smakowitym łupem, zanurzy siekacze w


chrupiącej, pachnącej skórze, spróbuje delikatnych włókien, pożre
zakrzepłe galaretowate oczy, dotrze do mózgu.

Odbiorę mu rybią głowę. Jestem przecież silniejszy. Zawracam.

Głowa sterczy jeszcze na zakrzywionym drucie. Młody szczur zbliża się.


Ostry trzask. Metalowy walec miażdży kark młodego szczura. Z siekaczy
spływa strużka krwi. Ogon drży konwulsyjnie. Koniec. Chcę uciekać. Stary
szczur przemyka obok, dąży prosto ku rybiej głowie. Podnosi się, opierając
na ogonie, ściąga z zakrzywionego prętu rybi łeb i trzymając silnie w
zębach wraca do mnie. W pułapce zostaje młody szczur ze zmiażdżonym
karkiem i zakrzepłą na pyszczku krwią. Podążam za starym szczurem, za
cudownym zapachem wędzonej ryby.
Miasto ma coraz mniej tajemnic. Poznaję je dokładnie, dom po domu, ulicę
po ulicy. Wiem już, gdzie spotyka się najwięcej kotów i gdzie najczęściej
polują sowy, jak wyglądają pułapki ze smakowicie prezentującą się
przynętą i jak wystrzegać się trucizn. Wiem również, że moja sierść stanowi
najskuteczniejszy środek ochronny. Na ciemnej powierzchni śmietnika, na
bruku, w rynsztoku, na brudnoszarym tle ulicy jestem niemal niewidoczny.
I to jest twoja przewaga w wiecznej rozgrywce z niebezpieczeństwem, w
bezustannej wojnie z ludźmi.

Stary szczur nie należy do żadnej społeczności szczurów mojego miasta,


chociaż przebywa tu już od dłuższego czasu, na co wskazuje chociażby
doskonała znajomość terenu i umiejętność bezbłędnego poruszania się we
wszystkich miejscowych labiryntach.

Jego zapach zachował swą odrębność - jest inny od zapachów wszystkich


miejscowych szczurzych rodzin. Jednak zapach ten nie drażni swą
obcością, nie prowokuje do napaści. Wielokrotnie mogłem się przekonać,
że wydzielany przez szczura rodzaj zapachu decydował o jego losach.

Każda rodzina szczurów poznaje swych członków po własnej, tylko dla niej
specyficznej woni. Niektóre z rodzin są wyjątkowo liczne, należą do nich
szczury zamieszkujące duży niekiedy obszar, nawet całe miasto lub
dzielnicę. Są również rodziny mniejsze, obejmujące kilka zaledwie
osobników.

Pojawienie się obcego rodzi natychmiastowe emocje, a jego odrębny


zapach budzi zaniepokojenie. Nie wiadomo, czy za pierwszym nie pojawią
się następne, czy nie będą usiłowały wyprzeć miejscowych szczurów z ich
żerowisk i gniazd, czy ich nie przepędzą lub nie zagryzą.

Zapach obcego świadczy o jego zamiarach, jak również o tym, czy


przybywa samotnie, czy też prowadzi swą poszukującą nowych żerowisk
rodzinę.

Przeważnie więc każdy obcy szczur zostaje natychmiast zaatakowany przez


szczury miejscowe. Niekiedy atak jest pozorny, służący jedynie
przepędzeniu intruza, często jednak obcy zostaje zagryziony i pożarty.
Bardzo rzadko szczury przyjmują obcego do rodziny i pozwalają mu na
założenie własnego gniazda z miejscową samicą.

Stary szczur wędruje, podróżuje, przerzuca się z miejsca na miejsce. Nie


zakłada gniazd, nie łączy się trwalej z żadną samicą, nie wychowuje
małych, nie przywiązuje się do poznanych labiryntów.

Miejsca dokładnie poznane i zbadane przestają go interesować, stają się


obojętne i nudne. Ważne jest to, co nowe, nie znane, co przed nim. A więc
następne miasto, nowa sieć piwnic i kanałów, kolejne niebezpieczeństwa,
zaskakujące labirynty.

Staremu szczurowi nie wystarcza spokój, który większość szczurów uważa


za podstawę egzystencji - zaciszne rodzinne gniazdo, znajomą piwnicę,
pełną spiżarnię. Szczury lubią bowiem zasiedziały tryb życia, w poznanym
przez siebie labiryncie, bez niepewności, zmienności, niebezpieczeństw. Tu
zawsze wiadomo, gdzie szukać pożywienia i jakie pożywienie, gdzie, o
jakiej porze można znaleźć. Znane są również lokalne zagrożenia: pułapki
w tych samych mniej więcej miejscach, leniwe koty wyciągnięte na
słonecznych podwórzach, sowy krążące o zmierzchu, ci sami ludzie. Nic
zaskakującego, żadnych niespodzianek. Takie życie wydaje się większości
szczurów bezpieczniejsze, łatwiejsze, zapewniające najwięcej
szans przetrwania.

Jednak nie wszystkim szczurom takie życie odpowiada. Niektóre


opuszczają swe rodziny, swoje piwnice, stare ścieżki wydeptane przez
pokolenia i wyruszają przed siebie w nieznane. Większość tych podróży
kończy się szybką śmiercią - niemal z chwilą opuszczenia dobrze

znanego terenu. Tylko najinteligentniejsze szczury zdobywają


doświadczenie i osiągają podeszły wiek.

Najtrudniejsze jest porzucenie własnego gniazda, własnej piwnicy,


dotychczasowego życia.

Późniejszy etap to opuszczenie dotychczasowego kręgu rodzinnego. Ta


pierwsza wyprawa, często będąca ostatnią, może zakończyć się również
powrotem przerażonego szczurka do rodzinnego gniazda lub też stać się
etapem w dalszych podróżach, w następnych próbach wędrówki.

Idę za nim obserwując bacznie otaczający nas piwniczny półmrok. Stary


szczur zatrzymuje się, rozpoczyna długotrwałe domywanie. Siadam pod
ścianą na tylnych łapach i zabieram się do czyszczenia mojego futra.

Stary szczur ma wprawę w wyłapywaniu pcheł. Raz po raz słyszę trzask


jego zębów. Tropi je z furią. Najpierw pazurkami z grzbietu głowy i szyi
przepędza pchły w bardziej dostępne miejsca, by później, wyginając się
niszczyć je kolejno zębami. Niestety, nie dorównuję mu w tych
czynnościach. Pchły uciekają mi spod nosa, przenoszą się szybciej, niż
jestem w stanie je łapać. Daremnie kłapię zębami. Z wielkim trudem łowię
zaledwie kilka. Stary szczur przerywa czyszczenie swych długich
wibrysów.

Węszy, rozgląda się wokół. Nie zwracam na to uwagi. Myję się własną
śliną, zlizując brud z powierzchni włosów. Obficie ślinię łapki, przecieram
oczy i nozdrza.

Grzbiet starego szczura napręża się, sierść zjeża, sygnalizuje


niebezpieczeństwo.

Piwnica wydaje się miła, ciepła i przytulna.

Przerywam mycie i rozglądam się nieufnie wokół. W niewielkiej odległości


tuż przy murze dostrzegam matowo lśniące światełka. Kot.

Przed kotami uciekaliśmy już kilkakrotnie. Nigdy jednak kot nie znajdował
się tak blisko. Jego oczy błyszczą coraz silniejszym blaskiem. Szykuje się
do skoku.

Nie ma dokąd uciekać. Wszystkie boczne drzwi obite są solidną blachą, pod
którą nie widać najmniejszej szpary, gdzie mógłbym się wcisnąć.
Cementowa posadzka jest gładka, bez żadnego otworu, nawet
kanalizacyjnej studzienki. Miejsca, gdzie gazowe i wodociągowe przewody
zagłębiają się w murach, pokryte są świeżą warstwą olejnej farby.
Okienko umieszczone na końcu korytarza zamyka podwójna szyba i gęsta
metalowa krata.

Jesteśmy więc w pułapce. Jedyną drogę - drogę powrotną zagradzają


jarzące się kocie ślepia, wpatrzone, sądząc z ich ustawienia, w starego
szczura.

Opanowuje strach. Powoli, jak gdyby nic nam nie zagrażało, posuwa się w
kierunku przeciwległej ściany. Błyszczące oczy śledzą go uważnie. Nagle
stary szczur rzuca się naprzód wprost na zakratowane okienko. Skacze
wysoko i przywiera pazurami do metalowej siatki. Kot biegnie za nim.
Przebiega tuż obok. Dokładnie widzę jego ostre, białe zęby i
wysunięte pazury. Jeżeli skoczy na mnie - zginąłem. Nie.

Stary szczur wzbudził w nim wyjątkową nienawiść.

Uciekam.

Kot skacze w górę. Stary szczur ze wszystkich sił odbija się od metalowej
siatki, leci pod sufit. Odpycha się od gładkiej powierzchni i spada na kark
rozwścieczonego kota. Chwila kotłowaniny, miauku, pisku.

Stary szczur ponownie skacze w kierunku ściany. Kot za nim. Stary szczur
zdobył jednak przewagę: ma teraz dokąd uciekać, a ponadto kot nie jest już
tak pewny swoich sił, jak w momencie ataku.

Teraz stary szczur ucieka w moim kierunku. Skaczę po schodach w dół do


znajdującego się piętro niżej identycznego niemal korytarza. Tylko że tu
okienko nie ma gęstej siatki, a rozbita szyba umożliwia wyjście na sąsiedni
płaski dach, znajdujący się nisko nad podwórzem. Stary szczur biegnie tuż
za mną, kot za nim. Ześlizguję się po obrośniętej winoroślą ścianie i
wpadam do zbawiennej szczurzej nory.

Na dachu stary szczur zatrzymuje się, odwraca, wyszczerza potężne zęby.


Kot staje, prycha, miauczy wściekle.

Uszy starego szczura są pokrwawione, widocznie dosięgły go pazury. Kot


ma rozdarte nozdrza i przymrużone oko. Przeciwnicy zagrażają sobie
wzajemnie, bojąc się doprowadzić do ostatecznego zwarcia. Stary szczur
wydaje nagle ostry pisk, jakby chciał rzucić się na kota. Kot cofa się
gwałtownie, a stary szczur z krawędzi dachu skacze w szczelinę pomiędzy
okapem a zrębem muru. Po chwili dotyka mnie okrwawionymi wibrysami.
Dopiero teraz widzę, że kot rozdarł mu pazurem skórę na grzbiecie,
poszarpał konchę ucha i skaleczył powiekę. Wzdłuż przeżartej rdzą rury
docieramy do znanych, zacisznych kanałów. Stary szczur długo
i skrupulatnie oczyszcza futro. Obwąchuję go uważnie. Jego sierść
zatrzymała jeszcze zapach kocich łap. Zlizuję zakrzepłą kroplę krwi z
rozerwanego ucha.

Stary szczur nie wchodził do zamieszkanych szczurzych gniazd, obawiając


się nagłego ataku i wściekłości.

Powstrzymywały go zapewne przykre wspomnienia przeżyć, w których z


trudem uniknął śmierci. Unikał również pomieszczeń z jednym tylko
wejściem. Jeżeli nawet chroniliśmy się w takim pomieszczeniu, uciekając
przed kotem, sową lub łasicą, to zawsze przejawiał wyjątkowe
zdenerwowanie i opuszczał niebezpieczne miejsce natychmiast, gdy
zagrożenie mijało.

Dopiero później, po własnych doświadczeniach poznałem przyczyny tego


lęku.

Stary szczur nie posiadał własnego stałego gniazda i nie dążył do jego
założenia, inny również był jego stosunek do samic, z pokrywania których
powinien właściwie zrezygnować. Szczury w jego wieku przeważnie nie
odczuwają już popędu. Stary szczur swym zachowaniem zaprzeczał tej
prawidłowości.

My szczury łączymy się w pary, a każda ze stron jest poważnie zazdrosna o


drugą, chociaż poznałem rodziny, w których wszystkie samice współżyją ze
wszystkimi samcami. Samce są

przeważnie bardziej zazdrosne i przepędzają każdego intruza zbliżającego


się do ich samic.
Dotyczy to głównie samic w okresie rui, przychylnych wszystkim
pojawiającym się samcom.

Pojawienie się starego szczura wprowadzało w świat tych obyczajów


poważne zamieszanie i często kończyło się walkami, w których i ja
niekiedy uczestniczyłem.

Kończyły się one przepędzeniem starego szczura przez zasiedziałe szczury


miejscowe do innego kanału lub piwnic sąsiedniego budynku. Stary szczur
zbliżał się więc do samic tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było związanych z
nimi samców.

Byłem dojrzałym samcem i gdy stary szczur schodził z samicy, natychmiast


starałem się go zastąpić. Przeważnie udawało się, niektóre samice jednak
nie pozwalały zbliżyć się do siebie, gryzły lub też odpychały uderzając
tylnymi łapami.

Poprzednio współżyłem tylko z małą samicą w gnieździe i nie miałem


odpowiedniego doświadczenia. Obecnie odczuwałem potrzebę posiadania
samicy stale, a przebywając przy boku starego szczura skazany byłem
wyłącznie na kontakty dorywcze, kończące się często ucieczką przez
piwnice, kanały i śmietniki.

Zdarzało się również, że stary szczur - gdy jego zabiegi o pozyskanie


jakiejś samicy zawodziły - wspinał się na mój grzbiet przytrzymując
zębami skórę na karku, ściskał silnie łapkami moje boki i zaspokajał w ten
sposób swoje popędy. To zastępowanie samicy bardzo mi nie odpowiadało,
tym bardziej, że gdy usiłowałem kiedyś odwrócić sytuacj ę, zrzucił mnie
z grzbietu i boleśnie pokąsał.

Miejscowe samce, które początkowo tolerowały starego szczura, teraz, gdy


zaczął biegać za ich samicami, stały się nieufne, odpędzały go i gryzły.
Kilkakrotnie zdarzyło się, że stary

szczur omal nie został rozszarpany przez osaczające go grupy


rozwścieczonych szczurów. Chociaż przebywałem z nim niemal stale, mój
zapach był na tyle swojski i znany miejscowym szczurom, że na razie mnie
nie atakowały. Natomiast stary szczur zniechęcony niepowodzeniami i
trudnościami coraz częściej obejmował mnie łapami od tyłu,
zaspokajając swoje potrzeby i przekazując swój zapach.

Wśród samców atakujących starego szczura poznaję mojego ojca. Kiedyś


miał złamaną przednią łapkę, przy każdym ruchu lekko utyka, co pozwala
poznać go z daleka.

Na starego szczura rzucił się razem z innymi szczurami, podnieconymi


pojawieniem się obcego.

Pogoń, w której i ja brałem udział, trwała krótko. Stary szczur odwrócił się
i chwycił zębami za gardło biegnącego tuż za nim samca, błyskawicznie
rozdzierając mu krtań. W tym samym momencie ojciec ugryzł mnie w kark,
tuż przy uchu.

Skoczyłem mu do gardła i szybkimi ruchami siekaczy głęboko poraniłem


szyję. Usiłował bronić się przed dalszymi ciosami. Nie miał już jednak sił.
Zdychał. Konwulsyjne ruchy łap i ogona świadczyły o zbliżającym się
końcu. Z siekaczy ściekała krew. Pozostałe szczury uciekły w popłochu.

Stary szczur obwąchał zagryzione zwłoki i rozpoczął zwykłą toaletę. Po


chwili przerwał, dobiegł do mnie i od tyłu wspiął się na mój grzbiet.

Stary szczur biegał niespokojny po mieście. Nigdzie nie zatrzymywał się na


dłużej, jakby gonił go i tropił groźny, nie znany przeciwnik.

Wiedziałem: stary szczur uznał miasto za teren obcy i wrogi. Dotychczas


bowiem było ono wyłącznie etapem - może nieco dłuższym postojem - w
jego wędrówce.

Niespodziewanie poczuł się zagrożony, otoczony ze wszystkich stron przez


poznane j uż bramy, kanały i piwnice pełne nienawidzących go szczurów.
Miasto, które jeszcze niedawno odkrywał, denerwowało go i nudziło. I
chociaż przybył tu sam i sam się tu zatrzymał, teraz uważał, że to miasto go
zatrzymało i nie pozwoliło mu wędrować dalej.

Podobne sytuacje stary szczur przeżywał już wielokrotnie i dlatego właśnie


nigdzie się nie zadomowił, nigdzie nie pozostał na stałe.
Rzucał się ze złością na wszystkie spotkane szczury, zaatakował nawet
młodego kota, który uciekł w popłochu.

Pozostała mu tylko nienawiść, nienawiść wobec wszystkiego, co znalazł w


tym mieście, nienawiść gorączkowa, gwałtowna, nieobliczalna,
wymagająca rozładowania.

Przebiegając w różnych kierunkach dzielnice, stary szczur nie krył się jak
dawniej w piwnicach i kanałach. Przeciwnie: lekceważył
niebezpieczeństwa, prześlizgiwał się tuż obok przerażonych jego widokiem
ludzi, niemal pod kołami samochodów. Nie było to lekceważenie
niebezpieczeństw, lecz po prostu obojętność na wszystko, co nie wiązało się
z głównym celem. A tym celem, jedynym i najważniejszym, stało się jak
najszybsze opuszczenie miasta. Czuł się osaczony, okrążony, zamknięty -
chociaż obszar, po którym się poruszał, wystarczał do życia miejscowym
zasiedziałym szczurom.

Zwiedzał dworce, mosty, wiadukty, rampy kolejowe, magazyny. Przez


pewien czas krążył wokół składów rzecznego portu.

Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czym i kiedy opuścić miasto.

Obwąchiwanie skrzyń, pak, worków, bagaży, wagonów stało się jego


codzienną czynnością. Szukał zapachu godnego zaufania, zapachu
uspokajającego, woni, której mógłby zawierzyć, która pozwoliłaby mu
odpocząć i odjechać.

Te codzienne poszukiwania nie trwały długo.

Na kolejowej rampie, gdzie przychodziliśmy codziennie, stary szczur z


ogromną uwagą obwąchał stertę wypchanych nasionami worków
przygotowanych do załadunku. Stert tych

było dużo i obwąchiwał je po kolei. Wszystkie te czynności, których


przyczyny wtedy nie znałem, nudziły mnie i wydawały się niepotrzebne.

W ostatnim okresie stosunek starego szczura do mnie również uległ


gwałtownej przemianie. Często gryzł i drapał, przewracał, boleśnie kąsając
w podbrzusze. Kilkakrotnie umykałem przed nim, ponieważ sprawiał
wrażenie, jakby chciał mnie zagryźć. Pędził za mną z przenikliwym, ostrym
piskiem.

W swej nienawiści do miasta uznał widocznie, że ja też zatrzymałem go,


uwięziłem. A ponieważ towarzyszyłem mu stale i zawsze byłem blisko,
wyładowywał na mnie swą gorycz i wściekłość.

Bałem się, bałem się coraz bardziej.

Jednak nie chciałem, go zostawić, chociaż odpędzał mnie od siebie z coraz


większą zaciekłością. Gdy podczas kolejnego ataku przewrócił mnie na
grzbiet i z całej siły ugryzł w szyj ę, wykorzystałem moment i
błyskawicznym ruchem zębów rozerwałem mu ucho.

Wyrwałem się i uciekłem.

Przebywanie z nim tak bliskie jak dotychczas groziło mi w każdej chwili


śmiercią. Postanowiłem odejść, zostawić go samego. Może tego oczekiwał,
może po prostu miał dosyć mojej obecności?

Chciałem odejść i nie mogłem. Dążyłem jego szlakiem, szedłem jego


śladami, stale krążyłem wokół.

Obserwowałem z niewielkiej odległości jego podniecone ruchy: nerwowe


obwąchiwanie stert z szarymi płóciennymi workami, krążenie od ładunku
do ładunku, stawanie na tylnych łapach, poruszanie wibrysami jakby w
obawie przed niebezpieczeństwem. Odnalazł wreszcie poszukiwaną woń,
zapach dający poczucie bezpieczeństwa, nowej upragnionej podróży. Nagle
wspiął się w górę i zniknął wśród spiętrzonych szarych kształtów. Znalazł
poszukiwane miejsce, prawdopodobnie wygryzł otwór w płóciennej
powierzchni. Ludzie zakładają liny, przyczepiaj ą je do zwisającego
stalowego haka. Uniesiony ładunek chwieje się, w potężnej bramie
jadącego po szynach dźwigu.

Dopiero kiedy stary szczur opuścił miasto, odczułem brak jego obecności.
Dotychczas szedłem za nim, widziałem przed sobą jego kościsty grzbiet i
długi, bezwłosy, pokryty łuskami ogon.
On dokonywał wyboru drogi, decydował, którędy najbliżej,
najbezpieczniej, najpewniej, on prowadził.

Teraz biegnąc śliskim brzegiem kanału szukam go. Szukam, wiedząc, że


wywędrował, że uciekł z miasta. Szukam go, chociaż niosę w pamięci
powidok wysokiej rampy, odjeżdżającego dźwigu i rozchwianego ładunku
worków z nasionami, wśród których się ukrył. Widziałem, a jednak
szukam, wiedząc, że odnalezienie go jest niemożliwe. Szukam, chcę
złagodzić niepokój, opanować nerwowe drżenie ciała, wrócić do zwykłego
szczurzego życia. Szukam, aby szybciej przekonać się, że to szukanie
niczego nie zmieni.

W kanale zabijam i pożeram mysz, na śmietniku znajduję szczątki


świńskiego mięsa, o zmierzchu przebiegam rynsztok i ulice śródmieścia.

Wysoko przelatuje bezszelestny cień, przecina ostre światło latarni. Sowa.


Natychmiast kryję się w mroku ściekowej studzienki. Czekam, aż cień
odleci. Ależ tak, jestem w pobliżu piwnicy, w której się urodziłem.
Przebiegam chodnik i wzdłuż parkanu docieram do wysokiej żelaznej
bramy. Wróciłem na wybetonowane podwórze piekarni, gdzie spotkałem
starego szczura.

Z łatwością wskakuję na gzyms piwnicznego okienka, sterta cegieł i


pudełek leży jak poprzednio. Tylko rury kanalizacyjne pokrywa świeża
farba o nieprzyjemnej woni.

Wyczuwam znajomy zapach rodziny, wszędzie znajduję pozostawione


przez szczury odchody. Szczeliną dostaję się do piwnicy. Z okna wpada
zamglone światło, odblask ulicznej latarni. Tu, między skrzynią z
hydrantem a osłoniętą deskami kupą węgla, odnajduję wejście do mojego
gniazda, do mojej nory. Znajomy, rodzinny zapach bije w nozdrza,
oszałamia, wzywa. Przebiegam krótki korytarz.

Wśród dorastających szczurków gryząc skórkę chleba siedzi duża samica,


moja matka.

Jej sierść zjeża się na mój widok. Zasłania sobą małe, ukazując potężne
siekacze. Wycofuję się pospiesznie. Idzie za mną, czuję, jak jej wibrysy
dotykają mojego ogona.

Zatrzymuję się przy hydrancie, odwracam, nasze wibrysy stykają się.


Obwąchujemy nasze ciała. Czuję silną podniecającą woń wydzielaną przez
wszystkie samice podczas rui. Odczuwam gwałtowną potrzebę
spółkowania. Zlizuję płyn ściekający aż na jej brzuch.

Wypręża się, przywiera do ziemi, unosi ogon wypinając mokry od śluzu


otwór. Piszczy przenikliwie. Wchodzę na nią, obejmuję łapkami jej boki
przytrzymując zębami skórę karku. W szczytowym momencie piszczę
głośno.

Pełza wokół z podniesionym w górę ogonem, wabi, prowokuje, podnieca.


Powtórnie zaspokajamy swoje potrzeby. Powraca do nory; kiedy chcę wejść
za nią, odwraca się i lekko gryzie mnie w ucho. Ostrzega, bym nie posuwał
się dalej. Boi się o małe, które mógłbym zagryźć.

Mam własne gniazdo, własną samicę-matkę, którą stale będę zapładniał,


własną rodzinę. Mam również własny, skropiony moimi odchodami obszar
polowań i zdobywania pożywienia. Jestem dojrzałym szczurem, znającym
niebezpieczeństwa i wrogów, doskonale orientującym się w terenie,
przebiegłym i chytrym, silnym i ostrożnym.

Martwi mnie jednak położenie naszej nory, z której jedyne wyj ście
znajduje się w miejscu odkrytym, tuż za kolankiem hydrantu. Z chwilą
zatkania tego wyj ścia będziemy odcięci, z gniazda nie ma innej drogi na
zewnątrz.

Stary szczur nauczył mnie unikania podobnie zbudowanych gniazd.

Uważnie badał każde z pomieszczeń, w którym się znalazł, i jeżeli obudziło


w nim nieufność, natychmiast je opuszczał.

Lecz ja nie chcę opuścić nory, nie chcę odejść z przytulnych ciepłych
piwnic piekarni, gdzie bez trudu znaleźć można dużo jedzenia. Nie chcę
zrezygnować z mieszkania w miejscu moich narodzin, gdzie każdy kąt
nasycony jest wonią naszej rodziny. Gdybym tu nie powrócił, mój los
mógłby potoczyć się odmiennie.
Nie mogę już odejść. Samica-matka jest w kolejnej ciąży, a jednocześnie
odchowuje wcześniejsze pokolenie. Młode baraszkują po całej piwnicy, z
piskiem wybiegają na korytarz. Patrząc na nie, przypominam sobie własne,
pierwsze wędrówki, ciekawość popychającą w nieznane.

Co stało się ze szczurami tamtego miotu? Znam tylko los małej samicy.
Losu pozostałych domyślam się, obserwując, jak coraz mniej młodych
szczurków powraca ze swych wypadów do nory.

Pierwszego schwytał kot wylegujący się w słoneczne dni na balkonie tuż


nad podwórzem. Następnego zgniotły otwarte nagle drzwi piwnicy.

Małe samiczki wywędrowały piwnicznym korytarzem przez podwórze aż


na ulicę i więcej już nie wróciły. Ostatniego samczyka zmiażdżyło stalowe
ramię pułapki.

Samica-matka towarzyszyła mi w wędrówkach wzdłuż rynsztoków, do


pobliskich kanałów i piwnic.

Podczas tych wypadów wielokrotnie spotykaliśmy opuszczone szczurze


gniazda, w których chętnie bym zamieszkał. Najbardziej interesował mnie
strych pobliskiego domu mieszczący się nad opuszczonym mieszkaniem.

Zbliżała się zima i pierwsza chłodniejsza noc wypędziła nas ze stryszku z


powrotem do ciepłej piwnicy na zapleczu starej piekarni.

Zamieszkanie w kanałach - co wydawało się najbezpieczniejsze - również


nie odpowiadało mojej samicy. Zauważyłem, że panicznie bała się wody i
jeżeli już zdarzyło jej się zanurzyć, to tylko wskutek nieuwagi - w czasie
skoku, upadku lub pośliźnięcia na krawędzi kanału. Każde takie zdarzenie
wywoływało u niej atak wściekłości, wyładowywanej przeważnie na mnie.

Wracała do piwnicy pod piekarnią i nie opuszczała jej przez czas dłuższy.

Wędrówki takie są możliwe tylko wtedy, gdy samica-matka odchowa już


swe małe, a następna ciąża nie utrudnia jeszcze ruchów.
Jej strach przed wodą był dla mnie nie wyjaśniony. Stary szczur
przepływając kanały we wszystkich kierunkach, z prądem i pod prąd, nie
odczuwał przed wodą najmniejszego lęku. Przeciwnie: wykorzystywał nurt
do płynięcia w określonym kierunku. Tego nauczyłem się w czasie naszych
wspólnych wędrówek.

Lęk samicy-matki przed najmniejszą podziemną strugą, a nawet przed


spływającą do ulicznego ścieku deszczówką dziwił mnie i złościł.

Mieszkamy więc w zacisznej piwnicy pod piekarnią, w szarym skąpym


świetle sączącym się z okienka, w niezmiennym, przyjemnym cieple, we
wnętrzu pozbawionym silnych przewiewów zimnego powietrza.

Usiłuję przekopać tunel z naszego gniazda do sąsiedniej piwnicy, lecz za


każdym razem spotykam twardą ścianę, pokrytą warstwą smoły nie do
przegryzienia dla szczurzych zębów. Fundament sąsiedniego domu ma
trwały betonowy podkład.

Próbuję drążyć w dół, może trafię na osłonę kanału, obudowę przewodów


wodociągowych lub telefonicznych i znajdę w nich odpowiednią szczelinę.
Nasze gniazdo miałoby wtedy drugie wyjście. Kopię, wygarniam ziemię
łapami. Grunt składa się z okruchów tynku, spróchniałych kawałków cegieł
i drzewnego popiołu. Widocznie budowla poprzednio stojąca w
tym miejscu spłonęła. Stale nasłuchuję odległego szumu wody, lecz nie
słyszę niczego. Nie natrafiam na kanał. Po kilku kolejnych próbach
docieram do starego muru z dużych zdrowych cegieł.

Mur zatrzymuje mnie.

Pozostaje jeszcze kierunek w górę. Może znajdę szczeliny prowadzące na


zewnątrz, pęknięcia w murach.

To również zawodzi, trafiam na stalowe belki podtrzymujące piwniczny


strop. A więc nasze gniazdo ze wszystkich stron otaczają mury i nie ma
żadnej możliwości dodatkowego przebicia się na zewnątrz w
którymkolwiek miejscu.
Przychodzą na świat kolejne pokolenia szczurów. Rodzą się, rosną,
odchodzą, rodzą się, rosną, odchodzą. Cykl powtarza się wielokrotnie bez
względu na porę roku. Większość tej gromady ginie w pierwszych
tygodniach samodzielności.

Podczas gdy samica-matka karmi, zdobywam pokarm. Coraz częściej


zakradam się do magazynów piekarni, do których odkryłem wygodną drogę
przez zepsuty wentylator. Przechodzę tędy niosąc do gniazda kawałki bułki,
ciasta, przeróżne owoce, ser, słoninę. Często powracam z sierścią
wysmarowaną masłem-smalcem, kremem lub mąką. Wtedy cała
rodzina zlizuje pokarm z mojej sierści. W magazynie buszuję coraz
częściej. Przegryzam się do dużego pudła wypełnionego słodkim
cukrowym pudrem. To wyjątkowy przysmak, chociaż jeszcze bardziej
odpowiada mi cukier w kostkach, znakomicie ścierający siekacze. Wracam
do gniazda wysmarowany słodkim pudrem, samica i małe oblizują każdy
mój włosek.

Kilkakrotnie wędruję do magazynu z małymi, dorastającymi szczurkami.

Widok takiej ilości jedzenia pozbawia je wszelkiego lęku, zapominają o


wszystkim. Toteż gdy przyjdą same, staną się łupem czyhającego kota lub
przyciągnięte zapachem wpadną do pułapek z wędzoną rybią głową. Szczur
nie może zapomnieć o niebezpieczeństwie, szczur żyje w bezustannym
zagrożeniu, otoczony ze wszystkich stron.

Małe szczury są wesołe, rozbawione, ufne i ciekawe wszystkiego, co je


otacza. Interesuj ą się plamą światła, ruchem liścia, nie znaną szczeliną w
murze, owadem przebiegającym ścianę. Są zafascynowane życiem, jego
różnorodnością i bogactwem, możliwościami, jakie im daje, drogami
otwartymi we wszystkich kierunkach.

Rozdarta mysz, zagryziony wróbel, rybi szkielet z resztkami mięsa na


ościach - te otaczające je dowody śmierci zupełnie do nich nie docierają.
Nie łączą ich z własną codziennością -rozbawioną, pełną podskoków i
upadków, pozornych napadów i pogoni.

Powstrzymujemy je i chronimy jak długo jest to możliwe. Lecz samica-


matka odczuwa już rosnący w jej wnętrzu następny miot. Przestaje więc
zajmować się podrośniętymi młodymi szczurkami, pozwala im na coraz
dalsze samotne wypady. Następny miot wymaga przecież opieki i gniazdo
musi być przygotowane na jego przyj ęcie.

Małe szczurki odchodzą. Ciekawość pcha je naprzód, przed siebie, w drogę,


w odkrywanie.

W norze coraz mniej jest jedzenia, więc muszą same zdobywać pożywienie.

My, dorosłe szczury boimy się oświetlonych, jasnych powierzchni, gdzie ze


wszystkich stron czyhają wrogowie. Małe szczury, nie tak dawno jeszcze
zupełnie ślepe, nie łączą ze światłem żadnych niemiłych wspomnień.
Przeciwnie: kiedy w piwnicy płonęła żarówka i resztki światła docierały do
ich zamkniętych jeszcze ślepych powiek, dążyły w jego kierunku.

Również później, gdy ich powieki rozewrą się i małe szczury po raz
pierwszy zobaczą mroczne wnętrze gniazda, będą uparcie pełzać do
oświetlonego konturu wyjścia.

Stamtąd dochodzą nie znane głosy i zapachy, stamtąd przynoszę


przeznaczony dla nich pokarm, trzeba więc dostać się tam jak najszybciej,
poznać jaskrawą, błyszczącą, lśniącą, kolorową rzeczywistość.

Małe szczurki wypełzają, matka chce je zatrzymać, łapie za skórę na


grzbiecie i niesie z powrotem. Piszczą z bezsilnej złości. Pierwsze swe
wędrówki odbędą z matką lub ze mną.

Z sąsiedniej piwnicy, szczeliną przy kanalizacyjnej rurze włażę pod podłogę


piekarni, w pobliże wielkiego pieca. Panująca tu duchota i gorąco
powodują, że pchły masowo opuszczaj ą moje futro.

Budynek piekarni stary i zmurszały remontowano wielokrotnie, zalepiając


niektóre szczeliny gipsem. Właśnie tu, w ścianie, przy której stoi wielka
dzieża pełna rosnącego ciasta, odkryłem taki zagipsowany otwór za
miarowo szeleszczącym, metalowym urządzeniem umieszczonym wysoko
nad ziemią. Z otworu zeskakiwałem na wysoką szafę, a stamtąd na podłogę,
tuż obok drzwi magazynu. W drzwiach, a właściwie pomiędzy framugą a
ścianą, znalazłem miejsce, z którego wypadł obluzowany wyschnięty sęk.
Gdy w piekarni nie było ludzi, poszerzyłem otwór na tyle, by z łatwością
przecisnąć się do środka.

Mogłem więc odwiedzać magazyn drogą przez zepsuty wentylator lub


znacznie krótszą, przez piekarnię. Była ona co prawda niebezpieczniejsza,
nie wymagała jednak wychodzenia na zewnątrz. Do wentylatora bowiem
dostawałem się ze starej szopy, której skośny gzyms przylegał do rynny,
przebiegaj ącej nad wybetonowanym podwórzem.

Do przejścia przez piekarnię wykorzystywałem ciemny pas porcelanowych


kafelków biegnący wokół podłogi. Przeważnie stały tu kosze brudnych
fartuchów, blaszane formy cukiernicze, kotły do rozrabiania mąki.

Ludzie zajęci pracą nie mieli czasu na rozglądanie się wokół. Samica-matka
znała dotychczas drogę przez wentylator. Teraz odkryłem przed nią
znacznie krótszy trakt, nie wymagaj ą-cy wspinania się po oblodzonej lub
mokrej rynnie. Jak się okazało, droga ta nie zawsze była dla niej dostępna.
Przeszkodą nie do pokonania stał się rozdęty płodami brzuch,
uniemożliwiający przeciśnięcie się wąską szczeliną we framudze drzwi.
Tak więc samica-matka przechodziła tą drogą rzadko, tylko po kolejnym
porodzie, do chwili, gdy brzuch na to pozwalał.

Na stole pośrodku magazynu odkrywam skrzynkę wypełnioną jajkami,


największym przysmakiem szczurów.

Kiedyś dostaliśmy się ze starym szczurem do kurnika i tam po raz pierwszy


skosztowałem jajka. Owalny kształt leżący w półmroku przypominał
błyszczący kamień. Stary szczur najpierw obwąchał je, później owinął
ogonem i przesuwał w stronę wygryzionego w desce otworu. Tu dopiero
wykroił siekaczami mały otwór i zaczął zlizywać płynące białko. Później
powiększył otwór, a w końcu przedzielił jajko na dwie części.

Pozostawił tylko dokładnie oczyszczoną skorupkę.

Zapach wyjadanego żółtka, wypełniaj ący pomieszczenie, pobudził mój


apetyt do tego stopnia, że rzuciłem się na pierwsze znalezione w kurniku
jajko.
Twarda powierzchnia początkowo nie ulegała moim siekaczom. Dopiero
kiedy uderzyłem nimi niemal prostopadle w skorupę, wybiłem niewielki
otwór. Wewnątrz nie znalazłem jednak żółtka, lecz niedojrzałego kurczaka,
pływającego w smacznym pachnącym płynie.

Jedzenie przerwała mi rozsierdzona, przeraźliwie gdacząca kwoka, która


biegając wkoło próbowała wydziobać mi oczy. Usiłowałem ją odpędzić,
kiedy pojawił się kogut. Biegł ku mnie z wyciągniętą szyją i nabrzmiałym
grzebieniem. Uciekłem. Później często zakradałem się ze starym szczurem
do kurników, spiżarni, sklepów.

Nauczyłem się owijać jajko ogonem i ciągnąć za sobą. Teraz w magazynie


piekarni mogłem do woli delektować się smakiem żółtek.

Po zaspokojeniu własnego głodu postanowiłem przetoczyć jajko do


gniazda.

Ogon mój jednak był za słaby, by poruszyć leżące we wgłębieniach jajka.

Podważyłem więc jajko pyszczkiem i wygarnąłem łapkami z wgłębienia, w


którym spoczywało. Nie zatrzymało się na stole, lecz spadło z głośnym
łoskotem. Odgłos ten przestraszył mnie do tego stopnia, że ukryłem się w
nieczynnym wentylatorze. Po chwili zbiegłem w dół, gdzie na podłodze
leżało rozpryśnięte jajko. Dopiero teraz zrozumiałem, że z magazynu nie da
się przetoczyć jajka do gniazda.

Nie przeszkodziło to w dalszych próbach wytaczania jajek z tekturowych


form. Razem z samicą-matką zjedliśmy tej nocy kilka, rozbiliśmy natomiast
znacznie więcej.

Udaję się z dwójką małych do magazynu. Idą za mną podskakując,


piszcząc, przewracając się przez pustą o tej porze piekarnię.

Uczta trwa. Brzuchy zaokrąglają się. Trzeba wracać, niebawem przyjdą


ludzie, a wtedy droga będzie utrudniona. Powrotu przez wentylator,
ośnieżony gzyms i zamarzniętą rynnę nie zaryzykuję. Głodne sowy przez
całe noce krążą nad okolicznymi podwórzami.
Tymczasem jedno z małych znajduje w kącie magazynu pułapkę z głową
wędzonej ryby. Pułapek takich pojawia się coraz więcej. Stoją na schodach,
w piwnicach, na strychu, na podwórzu.

Są tak skonstruowane, że szczur nie ginie od razu. Ołowiany ciężarek


uderza go przeważnie w okolicę lędźwi, gruchoce miednicę i kręgosłup.
Przygnieciony umiera powoli, nie mogąc się wyrwać. Z bólu gryzie często
własne łapy.

Mały szczurek zostaje dosłownie rozpłaszczony na desce. Oszołomiony


bólem zaciska zęby na pachnących łuskach ryby i usiłuje się podnieść.

Nie rozumie swojej sytuacji, nie wie, co się właściwie stało. Piszczy. Z
pyszczka, z uszu cieknie krew. Pazury drapią deskę.

Uciekamy. Za chwilę przyjdą ludzie. Jesteśmy w piekarni, czuję na moim


ogonie wibrysy małego. Dochodzimy do szafy.

Mały zamiast wspinać się utartym szlakiem między drewnianą ścianką a


murem, idzie dalej. Po rurze dostaje się na stół, a stamtąd przeskakuje na
brzeg olbrzymiej dzieży pełnej pachnącego słodkiego ciasta.

Ze szczytu szafy obserwuję, jak chwieje się na jej brzegu, utrzymując


równowagę ogonem. Słodkie ciasto przylepia się do jego mordki. Na
podwórzu zaczyna się ruch. Kroki zbliżają się. Klucz zgrzyta w drzwiach.
Mały chwieje się gwałtownie. Opiera łapki o kleistą
porowatą powierzchnię, wpada, porusza się rozpaczliwie, zanurzając się
coraz głębiej. Tylko ciemny, rozedrgany ogonek sterczy nad powierzchnią.

Po małym nie ma już śladu, tylko ciasto w tym miejscu zapadło się
nieznacznie.

Wchodzą ludzie. Kiedy zapalają światło, w mechanizmie osłaniającym


wydrążoną przeze mnie dziurę słyszę miarowy szelest.

Nadal próbuję wydrążyć tunel na zewnątrz. Natrafiam na grubą deskę.


Samica-matka oraz małe również wdrapuj ą się na pochyłą ścianę i gryzą. Z
wygryzionego otworu sypie się prosto w nozdrza wąska stróżka piasku.
Dalsze rozszerzanie doprowadziłoby do zasypania gniazda.

Z kilku kolejnych miotów ocalała młoda samica. Jest ostrożna, przebiegła,


lękliwa, czujna.

Przez otwarte przestrzenie przebiega szybko, w kilku skokach. Przystaje,


rozgląda się, czy

nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Unika miejsc oświetlonych i jasnych, na


których widać ją z daleka. Boi się, wiecznie się boi. Ten strach pozwala jej
żyć wśród wrogów, żyć i

walczyć o

życie.

W gnieździe mieszkają więc dwie moje samice. Stara samica-matka często


przewraca i gryzie młodą usiłując ją przepędzić. Młoda ucieka, lecz po
pewnym czasie wraca, jakby nic się nie wydarzyło.

Samica-matka, karmiąca swoje kolejne dzieci, obserwuje ją bacznie, jak


zbędnego intruza. Młoda samica urządza własne gniazdo w jednym z
kanałów wykopanych podczas poszukiwania drugiego wyjścia.

Wybrała miejsce na końcu tunelu przy murze, gdzie wykruszyła się


zmurszała cegła. Teraz poszerza, udeptuje, utwardza odchodami grunt,
mości legowisko.

Znosi strzępy papieru, skrawki płótna i wełny, kawałki waty, pióra, pierze,
nici, wszelkie miękkie, puszyste, ciepłe materiały.

Przygotowuje się do porodu. Po obu stronach jej grzbietu widać coraz


wyraźniejsze zgrubienia. Kiedy przechodzi obok samicy-matki lub usiłuje
zbliżyć się do niej, ta obnaża ostre żółte siekacze i zjeża sierść, jakby
gotowała się do skoku. Młoda samica pospiesznie ucieka i zaszywa się w
strzępach gazet na końcu swojego tunelu.

Czas porodu zbliża się. Młoda samica coraz rzadziej opuszcza legowisko.
Wracam do gniazda. Cieniutki pisk dochodzi z tunelu. Młoda samica leży
wśród papierowych skrawków. Ślepe i bezwłose szczurki ciągną jej
nabrzmiałe mlekiem sutki. Pozwala zbliżać się do siebie i małych.
Obwąchuję je uważnie. Potrzebują pożywienia. Dotychczas młoda samica
zdobywała pokarm razem ze mną... Teraz to niemożliwe, musi przecież
pilnować małych.

Szczurki samicy-matki już widzą, rozłażą się po całym gnieździe, uczą się
samodzielnie jeść, gryźć, zabijać. Niedawno przyniosłem żywą mysz, którą
natychmiast rozszarpały.

Z magazynu niosę dla młodej samicy kawałek sera.

Już jestem w gnieździe, już kieruję się w stronę wejścia do tunelu. Stara
samica wyrywa mi ser.

Sytuacja powtarza się, a kiedy wygłodniała młoda samica wychyla się z


tunelu i łapie kilka okruchów, zostaje dotkliwie pogryziona.

Tylko raz udaje mi się dostarczyć młodej samicy pachnącą skórę ryby.
Najbardziej dokucza jej pragnienie. Ostatni raz piła tuż przed porodem. W
piwnicy znajduje się niewielka studzienka przykryta blaszaną klapą, pod
którą łatwo się wcisnąć. Młoda samica boi się jednak opuścić młode.
Próbuje zlizywać wilgoć ze zmurszałych cegieł, wysysać grudki ziemi.

Musi jednak wyjść, zdobyć pożywienie, inaczej zabraknie jej mleka.


Wyczekuje odpowiedniego momentu. Stara samica zasypia. Młoda szybko
wyślizguje się z nory, wbiega pod klapę i pije. Pożera kilka stonóg, których
nie tknęłaby w normalnych warunkach.

Małe rosną, ich różowa skórka pokrywa się delikatnym szarym nalotem, a
pod powiekami zarysowują się ciemne plamy oczu. Są już bardziej
ruchliwe i nieomylnie kierują się w stronę wypełnionych mlekiem sutek.

Teraz potrzebują znacznie więcej pokarmu niż bezpośrednio po narodzinach


i młoda samica coraz bardziej odczuwa głód. Zjada więc strzępy waty i
wełny, przeżuwa papier, rzuca się na każdego pojawiającego się w norze
robaka. Głód staje się jednak trudny do zniesienia, tym
bardziej, że stara samica czuwa i nie pozwala dostarczać młodej nawet
okruchów pokarmu.

Tylko podczas jej snu, młodej samicy udaje się zdobyć kilka nie
dojedzonych rybich ości lub zjełczałą skórkę słoniny.

Rozdrażniona głodem młoda samica decyduje się w końcu na wyprawę do


piekarni. Małym grozi przecież śmierć głodowa.

Kiedy opuszcza gniazdo, stara samica śpi. Budzi się jednak wkrótce. Zaraz
też wpada do tunelu i po kolei przenosi małe do swego gniazda. Rzuca je
między własne ruchliwe szczurki.

Spod przeciwległej ściany obserwuję lekcję zabijania.

Samica-matka zagryza jedno z małych i zjada je, szczurki zagryzają


pozostałe.

Kiedy młoda samica powraca, wlokąc wyciągniętą ze śmietnika wyschniętą


skórę chleba, małe są już martwe. Najpierw szuka ich w tunelu, później
wpada do gniazda, zbiera na wpół zjedzone kadłubki i usiłuje zanieść je z
powrotem. Stara samica rzuca się na nią, przewraca, gryzie.

Młodej udaje się w końcu złapać w zęby pozbawiony głowy korpus jednego
ze swych małych i ukryć we własnym legowisku.

Młodą samicę czeka niedługo następny poród. Opuszcza gniazdo i przenosi


się do przeciwległej piwnicy. Stoją tu zakurzone półki pełne pustych
słoików, leżą połamane skrzynki. Ludzie nie zaglądają tu od dawna.

Młoda samica zakłada gniazdo w przeżartym przez mole fotelu spoczywaj


ącym w kącie. Fotel wydaje jej się miejscem wyjątkowo pewnym i
spokojnym. Najważniejsze jest jednak, że z rury tuż obok stale sączy się
woda. Ponownie zbiera i skrzętnie upycha papiery, szmaty i pióra.
Gromadzi również zapasy: wyschnięte obrzynki mięsa, rybie łby, skórki
chleba.
Mam teraz dwa gniazda. Stare z samicą-matką i dorastającym właśnie
pokoleniem szczurków i nowe wewnątrz fotela, gdzie młoda samica
przygotowuje się do wydania potomstwa.

Oba gniazda nie są bezpieczne, dlatego chyba przebywam w nich


stosunkowo rzadko, poświęcając dużo czasu na wędrówki. Docieram aż do
rampy, na której po raz ostatni widziałem starego szczura.

Za miastem w ceglanych zabudowaniach tuż przy rzece ludzie hodują


świnie. Dużo olbrzymich świń.

My - szczury z miasta - przychodzimy tu często. Dawniej region ten należał


do innej rodziny szczurów - mniejszych, brunatnoczarnych, delikatniejszej,
kruchej budowy i ogonie pokrytym ciemnymi włoskami.

Ustępują. Niszczymy ich gniazda, wypędzamy, w końcu wynoszą się,


pozostawiając wolne pole.

Przebiegając krawędzią koryta lub poidła trzeba niezwykle uważać.


Najmniejsze potknięcie, upadek i świński ryj pożera, wchłania, miażdży.
Świnie atakują, ścigają, gonią. Ich racice i zęby są groźne, staram się więc
przebywać w pobliżu kryjówki: ogrodzenia, występu muru, nory, pod
blaszanym korytem.

Zapach świńskiego mięsa przepełnia nozdrza. Karma w korytach jest w


sumie dość monotonna, natomiast przesuwające się wokół zwały tłuszczu
kuszą i przyciągają. Wybieram największą, ciężką, nieruchomą świnię,
wchodzę od tyłu na jej grzbiet, przegryzam skórę, jem.

Świnia kwiczy, jęczy, rzuca się w ciasnym, krępującym jej ruchy


ogrodzeniu. Daremnie usiłuje przewrócić się na grzbiet, strącić mnie,
zgnieść. Wierzga, napiera bokami na ściany. Przywieram pazurami do jej
grzbietu i wgryzam się w smaczną, ciepłą, pulsującą, krwistą słoninę.
Ciepła krew spływa po skórze.

Świnia nadal usiłuje mnie zrzucić, zmieniam położenie i gryzę w okolicę


ogona. Kwiczy, jęczy, wścieka się. Trwa to długo. Zmęczona szamotaniem
leży, wierzgając od czasu do czasu przykrótkimi nogami.
Niezgrabna, gruba, ciężka, wciśnięta między deski ogrodzenia staje się
moją zdobyczą. Wyje, chrząka, ryczy oczekując, aż odejdę zaspokoiwszy
głód. Nagle drzwi chlewni otwierają się i człowiek biegnie w naszym
kierunku. Zębami wydzieram ostatni kawałek słoniny i uciekam.
Przychodzę następnej nocy. Świni już nie ma. Wybieram inną, równie
ciężką i niezgrabną. Lecz tu ogrodzenie jest szersze, świnia przewraca się
na grzbiet, omal mnie nie miażdży.

Skaczę na głowę, gryzę w kark. Uderza łbem o żelazną rurę bariery.


Rezygnuję. Przechodzę do następnego budynku, pełnego młodych, jasnych
prosiąt. Na ogonie czuję dotyk wibry-sów szczura mieszkającego w
piwnicy po przeciwległej stronie piekarni.

Młode świnki są ruchliwe i nerwowe. Wyczuwają naszą obecność, kwiczą,


podskakują, kopią, usiłują chwytać zębami.

Ich zęby są już ostre, a racice twarde - szukamy więc śpiącej, osłabionej lub
chorej. Jest. Leży na boku, wierzgając co chwila tylną nogą. Podchodzimy
jak najbliżej.

Szczur-sąsiad odnajduje miejsce, gdzie pulsuje tętnica. Gryzie. Świnka


zrywa się, kwiczy. Szczur wisi u jej szyi. Rzucam się na nią z drugiej
strony. Uderza racicą, odtrąca. Skaczę na grzbiet, wbijam zęby tuż za
uchem. Zrzuca. Atakujemy z różnych stron. Zakrwawiona kwicząc biega
wokół ogrodzenia. Skaczę jej do gardła. Przecinam tętnicę. Pada.

Zapach krwi rozchodzi się daleko. Wokół kwiczą przerażone prosięta.

Schodzą się również inne szczury. Początkowo usiłujemy je odpędzać, lecz


jest ich coraz więcej.

Prosię wierzga jeszcze racicami i pochrząkuje. Nagle zapala się światło.


Świnie czynią coraz większy wrzask. Nadchodzą ludzie.

Wracam. W piwnicy słyszę dochodzące z magazynu szczekanie. Zajadłe,


wściekłe, złe. Niedawno na ulicy pies zapędził mnie do ścieku. Gdybym nie
skoczył w dół przez kratki ryzykując życiem, zgruchotałby mi kręgosłup.
Szczekanie denerwuje, niepokoi, przypomina tamtą gonitwę.
Koło młodej samicy kręci się obcy szczur. Chcę go przepędzić, lecz
zadomowił się już wewnątrz fotela i nie ustępuje. Kieruję się więc do
starego gniazda, gdzie czeka będąca w okresie rui samica-matka.

W piekarni i piwnicach podczas mojej nieobecności zmieniło się wiele.


Odmalowano magazyn, wymieniając przegniłą futrynę drzwi, zatykając
każdą najmniejszą szparę.

Drzwi prowadzące z piekarni na schody, pod którymi prześlizgiwałem się,


wzmocniono dodatkową listwą i obito blachą. Zacementowano wszystkie
otwory w ścianach piekarni i magazynu, również szczelinę za licznikiem
elektrycznym. Naczynia, dzieże, blachy i ruszty odsunięto od ścian,
uniemożliwiając bezpieczne przejście.

Wiruje, poprzednio nieczynny, wentylator, blokując w ten sposób ostatnie


dojście do spiżarni.

W kilku miejscach znalazłem niedawno postawione pułapki.

Na śmietniku i w piwnicy leży rozsypana zatruta pszenica. Młode szczurki


wykorzystując nieuwagę samicy-matki wylazły z nory i najadły się już
pierwszego dnia. Ich zesztywniałe zwłoki omijam w różnych miejscach.

Wkrótce pułapka zabija młodego szczura, który chciał zająć moje miejsce
w starym fotelu.

Najbardziej denerwuje zamykanie w piwnicy na noc starego kocura


wylegującego się dotychczas na balkonie. Rozzłoszczony włóczy się
miaucząc przeraźliwie. Nad ranem łapie szczura, który wlazł tu z ulicy
przez nie domknięte okno. Rano złowiony szczur ze

złamanym

kręgosłupem i wybitym okiem jeszcze żył. Ludzie wrzucili go do kubła z


wodą.

Kocur wyczuł naszą obecność. Czuwał długo przy hydrancie i próbował


wciskać łapę do nory. Odkrył także siedzącą w fotelu młodą samicę i jej
małe. Nie udało mu się do nich dostać. Zrzucił tylko kilka słoików i
pokaleczył sobie łapy stłuczonym szkłem.

Ludzie często przychodzili do piwnicy, gestykulowali, wskazywali otwory i


szczeliny w ścianach. Przeczuwałem niebezpieczeństwo, nadciągającą
katastrofę. Ludzie zatykali wszelkie otwory, pęknięcia, wykruszenia w
murach otaczających podwórze. Przekonałem się, że robią to samo we
wszystkich przylegających do piekarni zabudowaniach, a także w
domach po drugiej stronie ulicy.

Prowadził ich pies o wydłużonym spiczastym pysku, wiecznie węszący i


szczekający przy każdym śladzie.

Siedzę w starym fotelu nad przyniesionym ze śmietnika kawałkiem


żylastego mięsa.

Szczekanie psa, świst wciąganego do nosa powietrza - budzą strach w


młodej samicy. Chwyta zębami małe, napełza na nie całym ciałem,
przykrywa je.

Wyskakuj ę z fotela i po najwyższej półce docieram do blaszanego klosza,


pod którym zapala się żarówka. Ludzie wchodzą. Pies prowadzi ich prosto
do fotela. Rozpłaszczam się na metalowym talerzu, podgrzewanym od
spodu.

Ludzie zdejmują słoje, odsuwają półki i deski. Chwytają fotel i wynoszą na


korytarz. Rozjuszony pies wtyka głowę między sprężyny.

Gwałtowne szamotanie, wściekły skowyt, przeraźliwy pisk. Młoda samica


usiłuje uciekać trzymając w pyszczku nie owłosione małe. Pies chwyta ją,
tarmosi, podnosi do góry. Ludzie głaszczą go. Wytrząsają z fotela nie
owłosione piszczące potomstwo i rozdeptują obcasami.

Wynoszą fotel na podwórze.

Na metalowym talerzu, pod którym płonie żarówka, robi się coraz goręcej.
Powierzchnia pali łapki, parzy brzuch. Zeskakuję, po półkach dostaję się do
okna prowadzącego na jasną, pełną pojazdów ulicę.
Wzdłuż muru biegnę w stronę rynsztoka. Człowiek cofa się gwałtownie,
krzyczy, pokazuje. Przeciskam się przez zakratowany otwór ścieku. W głębi
szumi przepływający migotliwy strumień. Waham się, usiłuję zatrzymać na
nieckowatej płaszczyźnie osłony. Tracę równowagę. Skaczę.

Wracam. Ostrożnie wślizguję się do piwnicy. Kota nie ma - wyczuwam to


węchem. Fotel, półki i stare meble odsunięto od ścian. Otwory
zacementowano. Przechodzę do piwnicy, w której znajduje się gniazdo
samicy-matki. Tu również wszystkie ściany są odsłonięte.
Węgiel przerzucono na środek pomieszczenia.

Szukam otworu za hydrantem. Nie ma. Ściana jest mokra, zimna, gładka.

Obchodzę całą piwnicę, sprawdzam każdy kąt. Przecież otwór znajdował


się tam, za obudową hydrantu.

Wracam, siadam przy ścianie. Wsłuchuję się w każdy szelest dochodzący


spoza grubej warstwy cementu. Po chwili, jakby z wielkiej odległości
słyszę cichy chrobot. Samica-matka daremnie stara się wydostać, przegryźć
mur.

Zamurowana w pozbawionym drugiego wyjścia pomieszczeniu,


przerażona, przeczuwająca śmierć, będzie tak gryzła do ostatniej chwili
życia. W norze są jeszcze trzy podrośnięte szczurki. Samica-matka zabije
wszystkie z głodu, z pragnienia, z bezsilności.

Będzie piła ich krew, jadła ich mięso. Wystarczy jej to na krótko. W tym
czasie przegryzie nie więcej niż pół cegły, o ile gryźć będzie w jednym
tylko miejscu. Dobiegający zgrzyt zębów o cementową i ceglaną
powierzchnię będzie coraz słabszy, aż do zupełnego wygaśnięcia.

Krążę wokół piekarni, przychodzę do martwych piwnic, wibrysami


dotykam zacementowanych otworów. Za ścianą panuje cisza, głęboka cisza.
Niedawno wsłuchiwałem się w coraz słabszy zgrzyt zębów o mur.
Zacząłem nawet gryźć z tej strony, za hydrantem, w miejscu, gdzie
znajdowało się wejście do gniazda.
W samicy-matce obudziło to prawdopodobnie nadzieje, bo dochodzące
wówczas spoza ściany echo stało się szybsze i silniejsze.

Spłoszył mnie kot i powróciłem dopiero następnej nocy. Głosy z tamtej


strony osłabły, samica-matka opadała z sił, jej siekacze starły się aż do
dziąseł.

Zacząłem gryźć, daremnie. Moje zęby zarysowały zaledwie cementową


powierzchnię.

Gryzę, chociaż z tamtej strony nie dochodzą najmniejsze odgłosy, wgryzam


się w ścianę, poruszam szczękami aż do ostrego bólu w spiłowanych,
startych siekaczach. Czuję smak krwi spływającej do krtani.

Rysa na cementowej powierzchni jest niewiele większa. Nadchodzą ludzie,


uciekam przez okienko, wprost na słoneczną, wrogą ulicę.

Zamieszkałem w kanałach. Tu było bezpiecznie, we wszystkich


zabudowaniach ulicy ludzie toczyli teraz walkę ze szczurami. Nawet tu,
głęboko pod ziemię, dochodziły niekiedy drażniące nozdrza i oczy zapachy.
Znalazłem samotną, ślepą na jedno oko samicę i przeniosłem się do jej
gniazda.

Wsłuchujesz się w szum płynących ścieków, zagłuszający inne odgłosy.


Przenikliwy szczurzy pisk przebija się poprzez ten monotonny strumień.
Przyzwyczajam się, szept wody ma właściwości usypiaj ące.

Czemu jednak wracasz pod zacementowaną ścianę piwnicy, przypominasz


ją sobie, gdy tylko zamykasz powieki. Dlaczego krążysz w pobliżu
piekarni.

Przemykam z bramy do bramy, z piwnicy do piwnicy, z cienia do cienia.

Szary z wypukłym grzbietem, na nogach jak sprężyny, z długim, nagim


ogonem przebiegam ulicę, zwracając baczną uwagę na każdy najmniejszy
szelest, szmer, ruch. Wszędzie, w każdym miejscu może czaić się wróg,
wszędzie, o każdej godzinie czyha śmierć. Życie nauczyło cię strachu, ty
sam nauczyłeś się gryźć, gryźć i miażdżyć, gryźć i zabijać.
Czujesz się stale zagrożony, stale, ze wszystkich stron. Jak niegdyś stary
szczur, tak teraz ty zwiedzasz dworce, przystanie, rampy kolejowe,
magazyny.

Jestem wszędzie, skąd można się wyrwać, opuścić miasto, wywędrować.


Żyję w mieście coraz bardziej znienawidzonym, w mieście, które osaczyło
mnie, zamknęło w sobie, w mieście, w którym się urodziłem, wyrosłem,
spotężniałem.

Jednooka samica spodziewa się małych; jej rozdęty brzuch i nabrzmiałe


sutki wydzielają woń zbliżaj ącego się macierzyństwa. Znosimy teraz do
gniazda wszystko, co może je ogrzać, zbieramy pożywienie, wyławiane
przeważnie z gęstego strumienia ścieków.

Jednooka nigdy nie opuszcza kanału, boi się wychodzić na powierzchnię,


gdzie straciła oko. Jej życie zamyka się w niewielkim podziemnym kręgu,
którego nigdy nie opuszcza. Granice tego terytorium są wyraźnie określone:
kilka połączonych ze sobą podziemnych strumieni dochodzących do
rozległej rzeki burzowca. W tym miejscu jednooka zatrzymuje się i cofa.
Cofa się także przed padającym z góry szarym światłem, budzącym w niej
nieufność i lęk.

Coraz silniejsza potrzeba wędrówki pcha cię na powierzchnię, gwałtowna,


natrętna. Wydostać się, opuścić miasto, uciec. Samica rodzi. Nagle, ślepe
szczurki piszczą, pełzają wokół jej brzucha, z trudem unoszą głowy,
wyszukują twardszej powierzchni, by pewniej stawać na nieporadnych
kończynach.

Przynoszę jedzenie. Jednooka pozwala wchodzić do gniazda, dotykać i


obwąchiwać małe.

Jesienne ulewy, wody w kanałach wzbieraj ą. Jednooka przenosi małe w


inne miejsce, znacznie wyżej.

Przemierzałem podwórza i ulice szukając drogi i sposobu szybkiego


opuszczenia miasta.
Nawet kurz i pył samochodowych kół podrażniają, pobudzają do nowych
prób. Samochody są niebezpieczne, podczas podróży przebywałbyś blisko
ludzi, zagrożony nagłym

odkry

ciem.

Próbowałem: na ciężarówce wypełnionej owocami przejechałem od


kolejowej rampy aż na targowisko w innej dzielnicy. Przerażony wrzaskiem
czmychnąłem między stragany. Ludzie omal nie zatłukli mnie miotłami.
Zdenerwowany tym zdarzeniem wracam do gniazda.

Gniazda nie ma, norę zalała woda. Po śladach jednookiej posuwam się
najpierw wzdłuż ściany, później w górę. Słyszę popiskiwanie. Gniazdo
pachnie jednak inaczej, odrębnie, pachnie inną rodziną, a jednooka i małe
nie zdążyły jeszcze wypełnić go własną wonią. Ich skóra obmyta wodą
przesiąknęła ostrym, wrogim zapachem. Jednooka przebyła okres rui, stała
się obojętna; obcy, nie znany szczur.

Ociera się, wciska pod mój brzuch, małe piszczą, idą do mnie.

Zębami chwytam najbliższego, przecinam na pół. Jednooka wydobywa się


spode mnie i przykrywa sobą małe. Jednego trzyma w pyszczku chcąc
przenieść w inne miejsce. Wbijam zęby w jej gardło, raz, drugi, trzeci.
Usiłuje mnie ugryźć. Osłabiona, przewraca się na bok, bezładnie poruszając
łapkami. Zagryzam wszystkie szczurki, kilka pożeram do połowy.

Opuszczam gniazdo. Pod ścianą czają się szczury, wyczuwające świeżą


krew.

Opuściłem miasto, zostawiłem za sobą ciepłe piwnice piekarni, słodkie


magazyny, śmietniki smacznych odpadków, labirynt kanałów i przewodów.

Zostawiłem zamurowane gniazdo, wygładzoną martwą ścianę, szczury,


ludzi, czyhające pułapki i trutki.
Zostawiłem pusty fotel, w którym pozostał tylko zapach młodej samicy,
wydeptane szczurze ścieżki, ślady zębów na drewnianych skrzyniach,
wędrówki nad rzekę i do chlewni, szlaki przemierzane ze starym szczurem.
Zostawiłem pogryzioną, dogorywającą jednooką i jej rozszarpane małe.

Wyruszam jego szlakiem, jego drogą. Wiatr szumi wokół pociągu, a rytm
kół kołysze do snu. Wśród wypełnionych nasionami worków jest
przytulnie, zacisznie, miękko. Pociąg wiezie mnie do odległego, nie
znanego miasta, o którym nie wiem nic, przeczuwam jednak, że istnieje,
skąd bowiem przybył i dokąd wywędrował stary szczur, którego zapach
mówił mi o innych, dalekich terenach.

Wielokrotnie przechodziłem na przeładunkową rampę, skąd ramiona


dźwigów unosiły platformy worków i skrzyń. Poszukiwałem woni
przypominającej starego szczura. Z miastem nie łączyły mnie już
poprzednie więzi i czułem, że mogę je zostawić. Musiałem wtedy
odejść, ponieważ wszystko, co w tym mieście było moje, zniknęło, zostało
zatarte, zacementowane, zniszczone.

Poznałem potrzebę podróży, konieczność wędrówki.

Przebiegałem przez ulice szybko, jakbym uciekał przed groźnym


prześladowcą. Rzucałem się na inne szczury, często silniejsze i większe ode
mnie, lecz zasiedziałe, spokojne, leniwe.

Chciałem rozstać się jak najszybciej z miastem. Rozgorączkowany, chory


niemal, zdenerwowany opuszczałem często ciemne tunele szczelin i
kanałów, i pojawiałem się na powierzchni, wśród ludzi. Krzyczeli, rzucali
kamieniami, tłukli kijem, deptali. Wtedy uciekałem. Zaskakiwałem ich,
przerażałem, drażniłem i chyba dlatego nie zdołali mnie zabić, chociaż ich
ciosy ocierały się o mnie.

W tramwaju przycupnąłeś pod ławką. Wypędził cię pies, wprowadzony


przez pasażera. Ludzie wrzeszczeli, pies szczekał, tramwaj zatrzymał się.
Wyskoczyłeś wprost na maskę wolno jadącego samochodu. Pamiętam
twarz człowieka za szybą, gwałtownie poruszającego kierownicą. Szczęk
blachy, jazgot sypiącego się szkła. Samochód uderza w jadącą obok
ciężarówkę. W zamieszaniu przez małe, niskie okienko wpadam do
mieszczącego się w suterenie magla, na stos wykrochmalonej bielizny.
Krzyk, ludzie rzucają we mnie ręcznikami. Przebiegam pod drzwiami do
sąsiedniej zagraconej piwnicy, stamtąd wzdłuż rur do kanałów.

Na pograniczu snu, słuchając rytmicznego stuku kół o szyny, przypominam


sobie te wydarzenia. Otaczają, nakładaj ą się, przenikają, tworząc
dziwaczną mozaikę pamięci. Ulegam złudzeniu, że znajduj ę się w
ruchomym spiralnym tunelu, po którym biegam, usiłując wydostać się na
zewnątrz. Tylko że tunel nie ma właściwie końca, jak nie miał początku, bo
przecież znalazłem się w nim nagle, właściwie nie wiadomo skąd.
Poruszam się również inaczej niż dotąd. Łapki i pazury są zbyteczne.
Przecież fruwam, lecę przez własne przeżycia, przez zapamiętane
zdarzenia, wnętrzem olbrzymiego kanału.

Budzę się raptownie. Obcy szczur, samica w okresie rui, pręży się, wypina
nabrzmiałe przekrwione narządy, piszczy. Ogarnia mnie podniecenie. Po
chwili, zaspokojeni, kładziemy się blisko siebie. Samica wpełza pod moją
głowę, wciska się pod brzuch. Dolną szczęką wyczuwam puszysty, ciepły
kark.

Pociąg zatrzymuje się, stoi. Wyruszamy na poszukiwanie wody i bardziej


urozmaiconego pożywienia, jedzenie tych samych nasion, wypełniających
worki, już się sprzykrzyło.

Badamy najbliższą okolicę. Podczas każdej takiej wyprawy trzeba uważać,


by wrócić przed odjazdem pociągu. Dostrzegam, że szczury wokół nas
zmieniają się, pozostają na mijanych stacjach, ich miejsce zajmują inne.

Postój, do naszego wagonu wtargnął duży czarny szczur i natychmiast


zaatakował mnie z zaciekłością.

Długo ścigał mnie po wagonie chcąc przegryźć mi gardło. Moja nowa


samica, poszukując pcheł w swoim gęstym futrze, obojętnie przyglądała się
naszej gonitwie.

Pociąg rusza. Czarny szczur zaprzestaje pogoni. Posila się nasionami.


Ukryty na dnie wagonu, wewnątrz worka zapominam o niebezpieczeństwie
i zasypiam ukołysany szumem. Gwałtowny ból karku, czarny szczur zwala
się na mnie całym ciężarem. Rozrywam mu małe, nie owłosione ucho.
Piszczy z wściekłością. Rzucamy się na siebie. Jest starszy, silniejszy
i zaprawiony w walkach z innymi szczurami. Stoimy naprzeciw podparci
ogonami, prychając, popiskując i szczerząc zęby. Jego duże, wyjątkowo
ostre siekacze pozostawiły na moim karku krwawy ślad. Gdyby uderzył w
sam środek, między uszy, zmiażdżyłby mi kręgosłup. Obserwujemy się z
nienawiścią, obawiając się nagłego, śmiertelnego chwytu. Skacze do
gardła, przewraca. Wykręcam się, wyginam, zęby zatapiają się w sierści.

Ucieczka jest szansą ocalenia. Wydostaję się na szczyt sterty worków.


Czuję go za sobą. Odwracam się przybierając atakuj ącą pozycj ę.
Zatrzymał się zdezorientowany moją nagłą odwagą. Odbijam się od splotu
stalowych lin przytrzymujących worki i skaczę w górę, w otwór, przez
który ze świstem wpada powietrze.

Wiatr wciska mnie do środka. Przywieram do obracających się łopatek. Mój


ciężar powoduje, że wirują coraz wolniej, aż w końcu przestają się obracać.
Jestem na zewnątrz, na dachu wagonu.

Przekonany, że mój prześladowca zrezygnuje z dalszej pogoni, przywieram


brzuchem do obitej papą powierzchni. Tu na otwartej przestrzeni w ostrym
świetle dnia czuję się zagrożony ze wszystkich stron. Rozpłaszczony, z
trudnością utrzymuję równowagę. Nagle pojawia się czarny szczur. Jak się
tu dostał, czy podążył drogą przez wietrznik, czy też znalazł inne przejście?
Jego zęby przecinają powietrze. Zdążyłem uskoczyć w bok i teraz
ześlizguję się coraz niżej po owalnym dachu. Czarny szczur patrzy na mnie
z góry. Nie atakuje. Przestałem być groźny. Zsuwam się, staczam, wiatr
odrywa mnie od pociągu, rzuca obok huczących torów.

Biegnę wzdłuż szyn za szumem oddalającego się pociągu. Zapadła noc, na


niebie wisi błyszcząca tarcza księżyca. Owiewa mnie chłodny wiatr.

Męczy mnie przeskakiwanie kolejowych podkładów. Ostre, drobne


kamienie kaleczą boleśnie łapki. Wdrapuję się na szynę - tu droga jest
wygodna i wystarczająco szeroka. Po chwili rezygnuję z posuwania się
wierzchem szyny. Przeraźliwie zimny metal mrozi brzuch.
Znajduję się na szerokiej, otwartej przestrzeni, niepokojącej swą
rozległością. Spotkanie z sową, kotem, psem są w tych warunkach
wyjątkowo niebezpieczne.

Narastający szum: z przeciwległej strony nadjeżdża pociąg. Przelatuje


szybko.

Ukryty za dużym białym kamieniem obserwuję błyszczące kontury okien.


Oddala się. Idę dalej. Mijam most, następnie tunel.

Robi się coraz zimniej. Księżyc zakrywa warstwa grubych, ciemnych


chmur.

Pada śnieg - pierwszy śnieg mojego życia. Muszę dotrzeć do stacji, dostać
się do wagonu, ruszyć w dalszą podróż.

Posilam się skórkami od kiełbasy znalezionymi w zatłuszczonym papierze.


Idę naprzód. Niedługo chyba skończy się noc, a wtedy będę musiał
zrezygnować z dalszej wędrówki.

Nad torami przelatują ptaki. Ze wszystkich sił przywieram do pokrytej


mokrym śniegiem szyny. Nagle słyszę dyszenie psa. Tropi mnie. Skaczę w
bok do rowu. Szczeka i rzuca się za mną, łamiąc cienką warstwę lodu, po
której bezpiecznie przebiegłem na drugą stronę. Podczas gdy skamlący,
rozzłoszczony pies gramoli się na brzeg, biegnę w stronę ciemniejącego na
tle nieba stogu.

Kiedy jestem blisko, ponownie słyszę poszczekiwanie tropiącego.


Ostatkiem sił wciskam się w pachnące gęste siano.

Poluję na myszy, które schroniły się w stogu przed zimą. Wypłasza mnie
łasica - długie białe stworzenie o cienkich i ostrych zębach.

Zapadając się, po puszystym śniegu, docieram do pobliskich zabudowań. W


olbrzymiej stodole panuje zaciszne ciepło.

Dotąd nie spotkałem szczurów.


W nocy ze stodoły przechodzę do obory, tu spotykam ślady samicy.
Odnajduję jej norę. Siedzi nastroszona, zaniepokojona moim pojawieniem
się. Jest samotna, pozostałe szczury wypłoszyli i wybili ludzie. Pod podłogą
stajni, w chlewie, w kurniku, w domu - przechodzę z nory do nory. Na
strychu znajduję zardzewiałe pułapki. Stare trutki świadczą o zażartej,
długotrwałej wojnie.

W zagubionym wśród zasp domostwie postanawiam przezimować.

Samica początkowo przyjmuje mnie nieufnie, wkrótce okazuje mi względy.


Wyszukuję wygodne ciepłe gniazdo położone w fundamentach domu, skąd
prowadzą korytarze w kilku kierunkach - do piwniczki, w której stoj ą
beczki kiszonej kapusty, ogórków, słoiki o różnorodnej zawartości, do
przylegaj ącego kurnika, do kuchni, skąd dochodzą smaczne zapachy,
na podwórze. Ostatnie wyjście mieści się daleko, bo aż w pobliżu szopy z
narzędziami.

Zachowuję ostrożność: jestem na obcym, nie znanym terenie. Zarówno


zabudowania jak i cały niemal dom są w przeważającej części drewniane.
Przegryzam i przekopuję przejścia do kolejnych pomieszczeń. Pies wyczuł
moją obecność, kot także. Pies szczekał, kiedy przez śnieg przedzierałem
się w stronę domu. Teraz również szczeka, gdy przechodzę koło jego budy.
Kot wytropił mnie i usiłował zaatakować. Uniknąłem spotkania, umykając
do pierwszej z brzegu nory. Niebawem spotkaliśmy się oko w oko w kącie
stodoły, skąd nie mogłem już uciec, rzucił się na mnie z wrzaskiem. Przyj
ąłem pozycj ę obronną staj ąc na tylnych łapach. Kot zatrzymał się
zaskoczony moją wielkością i odwagą. Wtedy rzuciłem się na niego,
kąsając w uszy, nos i kark. Przejeżdża pazurem po moim grzbiecie, usiłuje
złapać wijący się ogon. Odsłania pysk, wbijam zęby w dolną szczękę.
Wypuszcza mnie z pazurów i ucieka przestraszony.

Pokrwawiony, z przetrąconą łapą, rozdartym grzbiet


Przestałeś myć się, czyścić i wyłapywać pchły. Umi
Pokrwawiony, z przetrąconą łapą, rozdartym grzbietem i złamanym ogonem
powracam do gniazda. Choruję.

Kiedy jestem blisko, kot wygina grzbiet w kabłąk, najeża się, miauczy. Boi
się, obserwuję jego strach.

Teraz już nie uciekam. Czuję się silny i często przebiegam tuż przed nim.

Kilkakrotnie podczas nieobecności ludzi przepędzam go spod pieca, przy


którym lubi się wylegiwać. Nienawidzi, szczerzy zęby, prycha.

Przez długi okres ludzie nie dostrzegaj ą mojej obecności, nie zastawiają
pułapek, nie wysypują zatrutego ziarna, nie rozrzucają zabójczych
ciasteczek.

Samica rodzi. W ukrytym głęboko gnieździe małe szczurki szybko


dorastają. Jest ciepło, tylko z korytarzy zawiewa przykry chłód.

Znoszę do gniazda pióra, pierze, słomę, siano, a nawet kawałki drewna.

Intryguje mnie potężna szafa stojąca w pokoju. Gdy ludzie opuszczają dom,
natychmiast gryzę. Dostaję się do wnętrza. Jasne stosy bielizny doskonale
nadają się do moich celów. Wygryzam kawałki płótna i niosę do gniazda.
Krążę między norą a szafą. Wyrywam także strzępki wełny z wiszących
tam ubrań.

Zaczyna się polowanie na szczury. Ludzie zabijają otwór w szafie,


rozstawiają pułapki, rozkładają zatrute kurze łebki, ryby, jajka, ciasteczka,
ziarno. Masowo trują się myszy. Po zjedzeniu wędzonej ryby zdycha kot.

Małe szczurki zaczynają pierwsze samodzielne wędrówki.

Kilka ginie, pozostałe przeżywają. Niedługo zaczną zakładać własne


gniazda.

Po długotrwałych śnieżycach i mrozach, gdy wiejską zagrodę otaczały


wysokie zaspy, nadchodzą cieplejsze dni.
My, dorosłe szczury, zarówno samica jak i ja - nie ruszamy zatrutych
przysmaków, odróżniamy je z łatwością i umieszczamy na nich nasze
odchody.

W kurniku, oborze, stajni, chlewie, w spiżarniach mamy pełno pożywienia.

Zagarniam ogonem znoszone przez kury jajka, wyjadam podawany koniom


owies, zakradam się do spiżarni, gdzie leżą połcie boczku, sery i kiełbasy,
worki z mąką, kaszą i cukrem.

Śniegi topnieją, wiatry stają się cieplejsze, słońce przygrzewa.

Następne pokolenie małych szczurków opuszcza norę. Samice pozostałe z


pierwszego miotu spodziewają się już własnego potomstwa.

Razem z młodą samicą zagryzasz wszystkie kurczęta - drobne puchate


kulki, które ludzie wpuścili do kurnika.

Głosy ludzi przenikające do gniazda są nerwowe, gwałtowne, bełkotliwe.

Niedługo opuścisz ten dom, rozpoczniesz na nowo swą podróż, wędrówkę


do nie znanego miasta, o którym wiesz, że istnieje, pełne mrocznych
kanałów i piwnic.

Ludzie zatykają nory grubymi drewnianymi kołkami, zalewają je smołą.


Jednak nam, szczurom wykopanie nowego podkopu w glinie lub
wygryzienie otworu w zmurszałych deskach nie nastręcza trudności. I tak
każde gniazdo posiada kilka odrębnych wyjść i połączeń z pobliskimi
norami.

W nocy budzi mnie potrzeba wędrówki, zostawiam ciepłe gniazdo z


kolejnym miotem małych szczurków i przez mokre od zacinającego
deszczu pole zdążam w stronę torów.

Nad ranem dotarłeś do miejsca, w którym tory rozgałęziały się, biegły


równolegle. Obok przejeżdżają pociągi.

Stacja znajduje się blisko.


Zaspokajam pragnienie w rowie i szukam odpowiedniego pociągu.

Podczas wędrówki przez torowiska nie spotykasz szczurów, dla


miejscowych jest jeszcze zbyt zimno i wolą nie opuszczać ciepłych
zabudowań.

Zapach przesypywanego ziarna. Zbliżasz się, wciskasz między blaszane


szumiące rury. Po betonowej posadzce szczury ciągną i pchają leżącego
brzuchem do góry szczura. Na jego brzuchu, we wgłębieniu między
rozłożonymi łapkami, leży spora kopka ziarna. Szczur manewruje
grzbietem tak, by nic nie spadło. Delikatnie ściskają łapki i ogon, by go nie
zranić, podtrzymują z boków. Zataszczą go do nory, gdzie gromadzą
zapasy. Grzbiety tych szczurów są wyleniałe od tarcia. Obwąchują cię,
wydają gniewne piski. Szczur leżący na grzbiecie zrzuca ziarno i biegnie do
ciebie.

Twój pociąg stoi przy wysokiej rampie ułatwiającej dostanie się do środka.

Tłum ludzi przeraża cię, chcesz uciekać, znaleźć inną drogę. Zostajesz.

Wciskam się od dołu rurą kanalizacyjną, przyczajam za rezerwuarem wody


w umywalni. Przez nie domknięte drzwi dostaję się do przedziału.

Ukryty wśród instalacji ogrzewczej pod szerokim siedzeniem obitym


suknem, obserwowałem ruchy ludzkich nóg. Nigdy dotąd nie byłem tak
blisko ludzi, nie słuchałem z tak bliska ich głosów.

Kołysanie pociągu usypiało, rozłożony wśród ciepłych przewodów


zapadłeś w pół sen, pół jawę, pełną wspomnień i skojarzeń.

Atmosfera rozgrzanego wagonu sprzyjała stanowi półodrętwienia.

Szukałeś miasta. Szukałeś i bałeś się, jak zawsze boisz się nieznanego,
niepewnego, nowe-g°.

Pociąg staje, pasażerowie wysiadają, wsiadają nowi - wnoszą zapach


deszczu i ulicznego błota. Przejeżdżamy przez obce miejscowości, które nie
są jednak moim celem. Chcę dojechać do miasta, którego zapachu
poszukiwał stary szczur. Może tam go spotkam?

Twoje nozdrza nie zatrzymały tamtego zapachu i nigdy nie będziesz pewny,
czy naprawdę przybyłeś do poszukiwanego miasta.

Poznam ten zapach od razu, odróżnię go od wszystkich innych, znajdę


miasto, do którego chciał powrócić. Może uciekł stamtąd, a później
przekonał się, że w żadnym miejscu nie pozbędzie się niepokoju, lęku,
poczucia zagrożenia.

Zaszczepił w tobie własną drapieżność, konieczność wędrówki,


niespokojne sny. Nigdzie nie zatrzymujesz się na dłużej, przenosisz się z
miejsca na miejsce, szukasz.

Ludzie uchylają okno, przedział wypełnia chłodny wilgotny wiatr,


świadczący o bliskości wielkiej wody. Budzę się, wciągam powietrze w
nozdrza. Dojeżdżasz do celu.

Rytmiczny stukot szyn urywa się, pociąg mija zwrotnicę za zwrotnicą.


Ludzie zbierają pakunki, dopinają torby i walizki.

Stacja, pociąg stanął, ludzie opuszczają przedział. Ostatni z wychodzących


dociska rozsuwane drzwi.

Czekam aż ruch na korytarzu uspokoi się. Jestem zamknięty. Wskakuję na


siedzenie i parapet okna. Nie ma najmniejszej szczeliny. Miotam się po
przedziale, z wściekłością drapię i gryzę drzwi.

Dojechałeś do miasta, którego niewyraźne kontury dostrzegasz z okna, lecz


nie możesz opuścić zatrzaśniętego pudełka.

Szczur biega po ciasnym pomieszczeniu, wspina się na półki, sprawdza


wszystkie kąty i zakamarki, piszczy, nie zauważa, że pociąg ruszył, jedzie
dalej.

Zatrzymuje się na bocznicy. Rozbijałeś głowę o szyby i ściany, gryzłeś w


najróżniejszych miejscach próbując się wydostać.
Nad ranem, gdy pierwsze szare światło wpadło przez szyby, sprzątaczka
rozsuwa drzwi. Wyskakujesz, ocierając się o jej nogi.

Krzyczy, wali w podłogę ścierką na długim kiju.

Drzwi wagonu są otwarte, skaczesz w białą mgłę zawieszoną nad torami.

Pod koniec upalnego dnia, kiedy przebiegałeś przez podwórze na zapleczu


restauracji, tuż obok twojej głowy przeleciał kamień, odbił się od ceglanej
osłony śmietnika i wpadł w stos blaszanych puszek po konserwach,
wywołując głośne echa w ciemnej studni. Ścigały cię przez chwilę w
piwnicy pełnej bulgocących gąsiorów wina, odbijając się od gładkich ścian
i szklanych powierzchni.

Mijasz zawsze chłodną piwnicę i długim tunelem dochodzisz do przewodu


wentylacyjnego, łączącego się z kuchnią. Panuje tu męczący upał, a ciepły
podmuch przynosi zapachy oszałamiające i rozpalające głód.

Po stromej, nie otynkowanej ścianie wspinasz się w górę i przez otwór


między spękanymi cegłami przechodzisz do sąsiedniego przewodu. Teraz
schodzisz w dół. Podczas tej wędrówki odbywaj ącej się w niemal zupełnej
ciemności kierujesz się ruchem wibrysów, węchem i twardością podłoża.
Łapki zapadają się w cienką warstwę popiołu: jesteś w kotłowni,
skąd ciepła woda dociera do wszystkich części budynku.

Już blisko. Większość domów ma po kilka kondygnacji piwnic - przy czym


do tych najgłębszych, zapomnianych i zamurowanych ludzie nie zaglądaj ą
od dawna. Należą one tylko do nas - do szczurów, czujemy się w nich
bezpiecznie, nie tropione, nie przepędzane, bez pułapek i trucizn. Nawet
koty unikają podziemi, obawiając się naszej przewagi.

Moje gniazdo mieści się w najniższej kondygnacji, w olbrzymiej ceglanej


piwnicy, wśród rozsypujących się ze starości mebli. Jest tu wiele
szczurzych gniazd rozłożonych wprost na posadzce lub we wnętrzach
spróchniałych szaf i kredensów. Wśród szczurów zamieszkujących
pobliskie piwnice jestem najsilniejszy, największy i najszybszy.
Miejscowe szczury przyjęły mnie, pozwoliły zadomowić się w tym nie
znanym, nadmorskim mieście.

Z piwnicy, wzmocnionej potężnymi drewnianymi stemplami, dostać się


można do sąsiednich podziemi, do lochów biegnących pod całą starą
dzielnicą, do kanałów, dotrzeć do portu. Większość przejść zbudowali
ludzie, wiele szczelin wyżłobiła spływaj ąca woda i osuwaj ąca się ziemia.
Szczury powiązały to siecią własnych tuneli i korytarzy.

Tu, w głębokich piwnicach nawet pory roku nie zakłócają rytmu naszego
życia. Zagraża nam tylko woda zalewająca niektóre z piwnic podczas
gwałtownych ulew.

Moje samice współżyj ą ze sobą zgodnie, wzajemnie pilnując swych dzieci,


zdobywaj ąc pożywienie, czuwaj ąc nad bezpieczeństwem. Niekiedy mylą
swoje młode i wtedy dochodzi do przepychanek i drobnych pogryzień.

Kiedy znalazłeś się na rozległych torowiskach w gęstej białej mgle,


przerażony przenikliwym zimnem, chciałeś już z powrotem wśliznąć się do
wagonu. Trwa to chwilę. Daleki głos okrętowej syreny przelatujący ponad
starym miastem woła cię w tamtą stronę.

Idzie przez mgłę w poprzek torów w kierunku nie znanego głosu, nieufny,
nastroszony, przestraszony.

Przebrnąłem przez torowisko, długo błądziłem wśród potężnych


magazynów wypełnionych żelastwem, przecisnąłem się przez wysoką
siatkę, przebiegłem ulicę tuż przed maską potężnego samochodu, przez
wiadukt biegnący nad torami, przez szeroki pas parku. Odzywająca się
przez pewien czas syrena wskazywała kierunek.

Znalazłem się w plątaninie uliczek starej dzielnicy, pośród wysmukłych


kamienic. Od razu też wyczułeś zapach wielu szczurzych gniazd. To cię
przeraziło, chociaż wokół było zacisznie i spokojnie. Przez uchylone
okienko dostałeś się do najbliższej piwnicy, i tu zetknąłeś się z pierwszym
miejscowym szczurem, który z uwagą obwąchał twoje przemoczone futro.

Uciekasz przed nim, biegnie za tobą przez piwnice i korytarze.


Zgubiłeś go, jesteś sam, teraz śpisz, odpoczywasz. Budzisz się: wokół
zgromadziły się szczury, dotykają cię wibrysami, obwąchują, muskają
zębami.

Strach obezwładnia, paraliżuje, siedzę między nimi, w środku, bojąc się


poruszyć. Sytuacja jest denerwująca. Szczury obserwują moje zachowanie,
sprawdzają moją wytrzymałość. Staram się zachowywać, jakby nic mi nie
groziło, dotykam pyszczkiem najbliższego, ukazując jednocześnie potężne
zęby.

Cofnął się. Siadam na tylnych łapach, zlizuję kurz z sierści, przygładzam


poszczególne włoski, wyłapuję pchły.

Szczury oczekują mojej reakcji. Zaatakowałyby już dawno, gdyby nie mój
spokój, moja wielkość, moje zęby.

Obawiałem się, denerwowałem i z każdą chwilą było mi coraz trudniej


zachować niewzruszoną postawę.

Ależ nie, nic ci nie zrobią. Zasnąłeś przecież w szczurzym gnieździe,


zmoczona sierść pomogła ci przyjąć nowy zapach. Pachniesz teraz jak
tutejsze szczury. Samice prężą się na twój widok. Spójrz. Nie wyczuwałem
tego, czułem się obcym szczurem. Bałem się.

Przeraźliwy wrzask kota, zwabionego naszą obecnością. Miauczy pod


drzwiami, drapie i gryzie stare deski. Uciekamy do następnej piwnicy.

Poznaj ę miasto, wędruję. Jest inne od tego, które opuściłem. Zamieszkane


przez wiele szczurzych rodzin. Kilkakrotnie zostaję przepędzony. Pogoń
trwa krótko, szczury unikają otwartych walk.

Obfitość jedzenia osiągana bez trudności, śmietniki codziennie pełne


odpadków. Łatwo dostępne spiżarnie sklepów i jadłodajni, hale targowe,
magazyny egzotycznych owoców, elewatory pełne pszenicy i zboża -
szczury bez przeszkód napełniają żołądki.

Wspaniałe miasto, miasto żarcia, miasto nasycenia.


Takie zapamiętałeś w pierwszych dniach po przybyciu.

Obecnie odczuwasz zaniepokojenie, bo nawet tu, w najgłębszych piwnicach


narasta nerwowa atmosfera, lęk, przeczucie.

Odgłosy wybuchów, detonacje, drżenie ziemi, wibracj e ścian - dochodzą


na razie z daleka, z bardzo daleka, lecz zbliżają się, wyczuwam to
wyraźnie.

Nie wiem, co oznaczaj ą i w jakim stopniu mogą mi zagrozić. Zasypiaj ąc


wsłuchuję się uważnie w te dziwne dobiegające z głębi ziemi odgłosy i
staram się odgadnąć ich sens, poznać ich przyczynę.

Dalekie echa przestały się przybliżać, zatrzymały się w miejscu, stanęły.


Przypominają następujące po błyskawicach uderzenia gromów
przetaczające się nad miastem.

Nie są to jednak grzmoty burzy, są odmienne, ciężkie, przygniataj ące.


Wstrząsają ziemią, budynkami, fundamentami.

Przeczuwane zagrożenie wywołuje u szczurów gwałtowne reakcje. Cierpią


na bezsenność, lekceważą niebezpieczeństwa, bez namysłu atakują
silniejsze od siebie zwierzęta, często zmieniają miejsca pobytu, zachowują
się odwrotnie niż w normalnej sytuacji.

Twój niepokój powiększyło zachowanie ludzi, opuszczających miasto,


wyjeżdżających w popłochu. Wiele mieszkań stoi pustych. Korzystasz z
tego, zapuszczasz się w nie znane dotąd rewiry pełne jasnego światła i
powietrza, poznajesz meble i ludzkie sprzęty - łóżka, tapczany, stoły,
biblioteki, szafy, kredensy, krzesła, story, firanki, lampy. Zwiedzasz pokoje,
kuchnie, łazienki. Przekonujesz się, że do każdego pomieszczenia możesz
się dostać przez luft, a jeżeli jest zakratowany, to przez wypełniony wodą
otwór w misce klozetowej, urządzeniu dotychczas ci nie znanym.
Wystarczy przedostać się przez cienką warstwę wody i szeroką rurą zejść w
dół do najbliższego kanału.

To najprostsze połączenie ludzkich siedzib z podziemnym światem


wielokrotnie uratowało ci później życie.
Głosy potężnieją, dochodzą z obrzeży miasta.

Wtedy, tak, wtedy właśnie przekonałeś się, jak kruchy i słaby w gruncie
rzeczy jest twój największy wróg - człowiek.

Pojawił się wewnątrz lochu. W ręku trzymał latarnię rzucającą wyjątkowo


ostre, jasne światło. Posuwał się szybko naprzód zagradzając swoją
przygarbioną sylwetką wąskie przejście korytarza, którym wiele szczurów
odbywało stałe codzienne wędrówki. Na głowie miał hełm odbijający
promienie. Zaniepokojone i rozdrażnione szczury przebiegają obok,
prześlizgują się między nogami, ocierają o hełm i ramiona.

Człowiek idzie coraz szybciej. Nagle rozlega się głośny pisk rozdeptanego
szczura. Loch prowadzi do najniżej położonej piwnicy, o której ludzie
dawno już zapomnieli, zamurowując wyjście na zewnątrz. Pozostały tylko
schody zakończone ślepą ceglaną ścianą. My - szczury - mamy stąd wiele
wyj ść dla człowieka niedostępnych.

W piwnicy roi się od szczurów i nagłe wejście człowieka wywołuje


zamieszanie. Staje nieruchomo, oświetla piwnicę, dostrzega zarys schodów
i rusza w ich kierunku.

Rzucamy się na niego, atakujemy. Dobiega do schodów, oświetla ścianę i


widząc zamurowany prostokąt postanawia uciekać drogą, którą przybył.
Zrzuca z siebie kilka szczurów. Jednym z nich z całej siły rzuca o ścianę,
innemu miażdży kręgosłup.

Oślepia nas światłem. Zbliża się do drzwi, gdy nagle potyka się, rozdeptuje
małego ślepego jeszcze szczurka. Rozwścieczona samica skacze prosto w
jego twarz. Wypuszcza latarkę, której promienie padają teraz prostopadle
rysując na sklepieniu świetlny krąg.

Rzucam się na niego, gryzę, tnę sukno, skórę, ciało.

Walczy, zabija, miażdży. Ze wszystkich sił gryzę go w kark, wciskam się


pod metalowy hełm. Inne szczury robią to samo. Hełm spada.

Człowiek klęka, sięga po latarkę, lecz już nie może do niej dotrzeć.
Krew zalewa mu oczy, twarz, ręce. Klęczy pokryty szarą masą szczurów.

Krzyczy, wyj e, bełkocze.

Szczur wciska mu się w usta, człowiek przecina go zębami, pluje, rzęzi,


milknie.

Przewraca się. Szczury nadbiegają ze wszystkich stron.

Zdenerwowanie rośnie. Mniej odporne opuszczają starą dzielnicę,


przenoszą się, lecz spokojnych miejsc nie ma. W całym mieście słychać
wciąż potężniejące głosy. Niekiedy milkną, zamierają, by powrócić znowu -
jeszcze silniejsze i bardziej przerażające. W rzadkich porach ciszy szczury
odzyskują spokój, łudzą się, że wszystko wróciło do poprzedniego stanu.

Brakuje jedzenia, brakuje wszystkiego, do czego mieszkające w tym


mieście szczury zdążyły się przyzwyczaić: ryb, mięsa, zboża, owoców,
odpadków.

Większość spiżarni jest pusta, z olbrzymiego targu zniknęły pachnące


połcie słoniny, worki kasz, grochu, fasoli, stosy owoców. Nawet elewatory
dotychczas pełne pszenicy, zboża, owsa - teraz są puste.

Te zmiany nastąpiły szybko, właściwie nie wiadomo kiedy. Również w


stojących otworem mieszkaniach spiżarnie i kuchnie są opróżnione. Ludzie
pozostawiając meble i sprzęty, zabrali ze sobą wszelką żywność.

Ze śmietników szczury dawno już wyjadły wszystko, co nadawało się do


zjedzenia.

Wybuchaj ą sprzeczki, kłótnie, walki. Pokonany, powalony szczur zostaje


natychmiast pożarty. Teraz nie toleruje się obcych, przeciwnie: wyszukuje
się, tropi, zabija.

Coraz częściej zdarzają się również przypadki pożerania potomstwa przez


matki.

Pewnej nocy łoskot przenosi się bezpośrednio w pobliże starej dzielnicy,


przesuwa się, pełznie w jej kierunku, pokrywa j ą.
Wiatr pędzi tumany gryzącego dymu. Szczury kryją się w najgłębszych
piwnicach i norach.

Pożar. Stare miasto płonie, domy rozsypują się, ściany drżą, pękają
sklepienia.

Dym, swąd, czad docierają do najgłębszych podziemi.

W tłumie szczurów opuszczasz zagrożone piwnice.

Ze wszystkich bram, sieni, piwnic, lochów wychodzą szczury.


Oszołomione, przerażone, nieprzytomne, na wpół żywe, rozgorączkowane.

Wiatr zrywa płonące dachy, zasypuje iskrami. Oszalałe szczury pędzą przed
siebie, ich rzesza rośnie z każdą chwilą. Dalej od ognia, od dymu, od
pożaru. Poparzone, poranione, oślepione uciekają z płonącego miasta.

Pierwsze szeregi, wśród których się znajduję, dotarły do okalaj ącej stare
miasto fosy. Rów z wodą jest szczelnie wypełniony płynącymi do drugiego
brzegu szczurami. Wiele tonie, wiele przebiega po grzbietach i głowach
płynących. Przeciwległy stok zbliża się, wyskakuj ę na pochylony brzeg.

Tu również płoną domy, wybuchy zasypują nas ogniem, okruchami tynku i


cegieł, odłamkami, pyłem.

Ludzie uciekają na nasz widok, pierzchają przerażeni, kryją się w


grożących zawaleniem sieniach.

Łączymy się z innymi szczurzymi gromadami, jest nas coraz więcej i


chociaż dużo nas ginie, rzesza szczurów rośnie. W pewnej chwili wskakuję
na leżącą beczkę.

Wokół widzę olbrzymie morze szczurzych grzbietów wypełniających ulicę


aż po horyzont. Idziemy wzdłuż portowego kanału, w dotychczas spokojną
stronę morza.

Całą noc, całą długą noc, padając ze zmęczenia. W dymie, smrodzie,


spaleniźnie, pyle, w drobnym, siekącym deszczu. Przeskakujemy rowy z
wodą, przebywamy trzęsawiska, piaszczyste wydmy, ogródki, sady.
Docieramy do odległej dzielnicy, rozbiegamy się po ulicach w
poszukiwaniu kryjówek. Wiatr nasycony wonią spalenizny zmienia nagle
kierunek. Czuję zapach pobliskiego morza.

Wiatry wieją niemal nieustannie, wywołują katary, bóle głowy, bezsenność.


Po długotrwałym przebywaniu w starej dzielnicy pobyt w porcie, w pobliżu
morza początkowo wydaje się uciążliwy. Powoli przyzwyczajasz się do
nowego klimatu. Poznajesz słonawy rześki zapach morza, szum
wzburzonych fal, bliskość nie znanego dotychczas żywiołu.

Zamieszkałem w niewysokim, ceglanym budynku o spadzistych dachach


pokrytych strącanymi często przez wiatr dachówkami i płytko zanurzonych
w ziemi piwnicach.

W pomieszczeniu pod gankiem prowadzącym do wejścia znalazłem


hydrant taki sam jak tamten z mojego rodzinnego miasta. Dlatego tu pod
schodami założyłem gniazdo. Słyszałem każdy krok ludzi, lecz szybko
zżyłem się z tymi głosami i wkrótce nie robiły na mnie wrażenia. Kryjówka
moja miała oczywiście kilka zapasowych przejść. Łączyła się z sąsiednią
piwnicą, a także z zakończeniem przewodów kominowych, co pozwalało
mi odbywać wędrówki po wszystkich mieszkaniach budynku.
Najciekawsze dla mnie jednak było przejście prowadzące pod podłogą
najbliższego mieszkania na parterze, gdzie bez przeszkód i
najmniejszego zagrożenia mogłem wsłuchiwać się w wydawane przez ludzi
dźwięki długo i do woli wdychać przyjemne kuchenne wonie. Wkrótce
znalazłem również przejścia pod podłogi innych mieszkań, w sąsiednich
przyległych domach. Przewodami wentylacyjnymi bez trudu dostawałem
się na pierwsze piętro i na zamieszkane poddasze.

Ceglany dom stał przy spokojnej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z tyłu, od


podwórza rosło kilka owocowych drzew i krzewów. Ten niewielki sad
otaczały szopy, komórki, chlewiki, kurniki, budki, ubikacje, skrzynie, małe
ogródki, klatki z królikami, gołębniki przylegające do znacznie niższych
sąsiednich domów.

Szczury, z którymi tu przybyłeś, wywędrowały dalej. Podczas deszczu


bowiem kanały tej dzielnicy napełniały się wodą i zamieszkiwanie ich było
niemożliwe. Wiele szczurów zatonęło. Inne powędrowały brzegiem morza,
szukając bardziej przychylnych stron. Część ulokowała się w piwnicach lub
pod podłogami miejscowych domów, w zabudowaniach portowych,
magazynach, elewatorach, pod wiaduktami, na brzegach rowów i wałów
przeciwpowodziowych.

Szybko zorientowałem się, że przez dzielnicę przepływa główny kanał


łączący morze z wnętrzem miasta, dokami, portami, składami.

Przepływające statki sygnalizowały swe przybycie przeciągłym wyciem


syren. Już wtedy zastanawiałeś się nad dalszą podróżą. Twój nowy dom
znajdował się przecież bardzo blisko linii przepływających statków. Często
zapuszczałeś się w głąb portu, spacerowałeś po kamiennych nabrzeżach,
spoglądałeś z wysoka na pokrytą grubą warstwą oleju wodę, w
której przeglądał się księżyc.

Wystarczyło przejść podwórze, przebiec równoległą sąsiednią ulicę i


ciągnący się za nią pas zabudowań, następnie kilka par torów i już
rozpoczynały się rozległe nabrzeża ciągnące się wzdłuż kanału. Niekiedy
po chropowatych schodkach schodziłeś nisko, do poziomu leniwych fal,
spacerowałeś po potężnych balach pokrytych wodorostami i muszlami.
Znajdowałeś tu małe rybki, niewielkie kraby, małże, ślimaki, które
urozmaicały twój dość monotonny, podkradany kurom i świniom, pokarm.

Zrobiło się cieplej i postanowiłeś wrócić do starej dzielnicy. Zatęskniłem za


długimi korytarzami lochów, kanałami, piwnicami.

Wróciłeś. Miasto leżało w gruzach. Znaczna część kanałów i podziemnych


piwnic zawaliła się, zapadła. Wszędzie czuć było smród spalenizny, przykry
fetor dymu ulatniał się bardzo powoli. W rumowiskach zagnieździły się już
pierwsze szczury pożerające padlinę.

W ruinach, grożących zasypaniem piwnicach, pod zwałami gruzu


odkrywałem gnijące zwłoki ludzi, psów, kotów, szczurów. Drapieżne ptaki
bezustannie krążą nad rozbitym miastem.

Wróciłem do ceglanego domu w portowej dzielnicy, gdzie czułem zapach


morza, a stale wiejące wiatry wygrywały w przewodach wentylacyjnych
niezwykłe, gwiżdżące tony.
Wiedziesz zwyczajne życie szczura przeszukującego blaszane kubły na
śmiecie, drążącego coraz to nowe przejścia i korytarze, dobierającego się
do ukrytych w magazynach i spiżarniach smakołyków.

Czeka mnie podróż, pełna niebezpieczeństw, przeciwieństw, walk i


poszukiwań. Będziesz wędrował dalej i dalej, po to, by tym bardziej
pragnąć powrotu.

Pamiętasz: podchodziłeś w nocy pod statki, przypatrywałeś się grubym


cumowniczym linom, łańcuchom kotwicznym, opuszczonym trapom,
dźwigom, przychodziłeś, chociaż po porcie włóczyły się wygłodniałe psy,
groźne kocury, a nad słabo oświetlonymi nabrzeżami bezszelestnie krążyły
sowy. Czemu narażałeś się na śmierć w zębach, dziobach, pazurach?

Statki wzbudzały zainteresowanie, widziałem w nich pływające kawałki


lądu, na których -podobnie jak w pociągu - przebyć można ogromne
przestrzenie, stosunkowo niewielkim wysiłkiem.

W rodzinnym mieście przy boku starego szczura często zapuszczałeś się do


pełnego barek rzecznego portu. Stary szczur zrażony dalekim, przykrym
zdarzeniem rzadko wchodził na ich pokłady. Bał się również latających nad
wodą olbrzymich białych mew.

Zauważyłeś: mieszkające na barkach szczury, zazdrośnie pilnujące swego


ograniczonego terytorium, atakowały znacznie ostrzej niż szczury w innych
regionach twojego miasta.

Kończyłem swe wędrówki przed statkiem, zbliżałem się, podchodziłem jak


najbliżej, stojąc na tylnych łapach dotykałem wibrysami potężnych lin i
wycofywałem się, wracałem do mojej bezpiecznej nory, do mojego
labiryntu, którego korytarze i przejścia wypełniały długi ceglany dom i
przylegające zabudowania.

Boisz się wejść na statek, boisz się zerwać z twardym kamiennym


nabrzeżem.

Nie chciałem, zżyłem się z otoczeniem, z domem, ze śmietnikami, z


wydeptanymi ścieżkami, z głosami ludzi. Znałem już każdy kąt, załamanie
muru, zmarszczki tynku, szczeliny, pajęczyny, plamy na ścianach.

Przygotowywałeś się do podróży, oczekiwałeś wydarzeń, które pozwoliłyby


ci odpłynąć i pozostawić za sobą tamto miasto.

Przez rynsztoki portowych uliczek przemyka szary cień, przy lada odgłosie
przywiera do podłoża, wtapia się w kamienną kostkę. Nagle zatrzymuje się,
słucha dobiegaj ących z okien tonów fletu.

Przychodzisz stale. Dom, z którego dochodzą przyciągające cię dźwięki,


stoi przy tej samej ulicy. Z daleka wychwytujesz moment, gdy człowiek
zaczyna grać. Natychmiast porzucasz gniazdo. Zdążają tam również inne
szczury i człowiek nie wie nawet, jak wiele szczurów go słucha. Zbiegają
ze wszystkich stron, wspinają po rynnie, włażą na dach, wciskają się
w przewody kominowe i lufty, wchodzą na drzewa, przemykają po
balustradzie balkonu, przywierają do ścian.

Dźwięki wydobywane przez człowieka z ciemnej, podłużnej piszczałki


oszałamiaj ą, przywołuj ą, wzywaj ą. Pragniesz być jak najbliżej ich źródła,
dotrzeć do miejsca, skąd wychodzą, poznać ich przyczynę, dotknąć.

Człowiek gra. Na tle oświetlonej firanki wyraźnie odcina się jego schylona
sylwetka. Codziennie, gdy słońce znajdzie się za horyzontem, a ptaki
szykują się do snu. Gra, chociaż z mieszczących się poniżej pomieszczeń
dochodzą inne odgłosy - bełkotliwe, jazgoczące, zagłuszające tony jego
instrumentu. Gdy tylko zaczyna grać, mieszkający poniżej ludzie
zachowują się wyjątkowo hałaśliwie.

Biegnę, coraz bardziej zbliżam się do źródła dźwięków. Wokół, ze


wszystkich piwnic i zakamarków wychodzą szczury. Bezludna ulica jest
pełna podłużnych, ruchliwych cieni. Rośliny pod balkonem, skąd dochodzi
muzyka, poruszają się jakby dotykane wiatrem.

Starałeś się dotrzeć jak najbliżej. Wykorzystując pokrywający ściany domu


bluszcz wspiąłeś się na balkon i wśliznąłeś do wnętrza. Z wysokości półki z
książkami obserwujesz człowieka, trzymającego tuż przy ustach długą,
czarną rurkę, z której dochodzą tony przeobrażające cię, zmieniające,
obezwładniające. Zastygły, nieruchomy, bezwładny słucham muzyki.
Zupełnie jakby to był sen, a przecież to nie jest sen.

Człowiek przestaje grać, odsuwa instrument od ust, składa go, chowa do


futerału, zamyka.

Odzyskuję ruchliwość, świat wokół znowu mnie przeraża, boję się, każdy
szelest jest groźbą.

Muzyka uspokajała, dawała poczucie pełnego bezpieczeństwa, nagłego


oderwania od konieczności zdobywania pokarmu, spiłowywania siekaczy,
szukania przejść, bezustannego czuwania, obawy przed atakiem kota, sowy,
lisa czy obcych szczurów. Ta muzyka wydobywała z lęku, łagodziła,
wprowadzała w stan wspaniałego oszołomienia.

Wędrowałbyś za nią wszędzie, gdziekolwiek by cię zaprowadziła. Od


chwili, gdy usłyszałeś po raz pierwszy, czułeś potrzebę słuchania jej stale.
Oczekiwałeś co wieczór, a w dniach, gdy stary człowiek nie brał do rąk
instrumentu, czułeś się chory, zdenerwowany, niespokojny. Inne szczury
również zachowywały się wtedy bardziej zaczepnie, napadały na siebie,
gryzły, biegały wzburzone, atakowały nawet ludzi.

Człowiek nie dostrzegał szczurów, nie widział, jak gromadzą się wokół
domu, jak słuchają jego muzyki.

Ulica, przy której mieszkał, prowadziła do portu, wprost na nabrzeże, przy


którym cumowały statki. Pamiętam donośny krzyk człowieka ugryzionego
przez szczura, któremu w ciemnościach nadepnął na ogon.

Stary człowiek przestał natychmiast grać i wyszedł na balkon, a zasłuchane


dotąd szczury rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Schowany w
leżących pod ścianą szpargałach słuchałeś bełkotliwych dźwięków,
wydawanych przez zebranych na ulicy ludzi.

Następnego dnia o zwykłej porze człowiek tuż przed wydobyciem z


futerału swego instrumentu szeroko otworzył drzwi balkonu i ustawił
krzesło tak, by widzieć dokładnie, co dzieje się w rozjaśnionym kręgu
gazowej latarni.
Gdy zaczął grać, szczury jak zwykle zaczęły dążyć w kierunku domu
zatrzymując się na chwilę tuż na krawędzi światła, a później szybko
przeskakując oświetloną powierzchnię. Było ich coraz więcej i więcej.
Obserwował je - szare cienie oszołomione, zasłuchane, zastygłe.

Od tamtego czasu zawsze grał w ten sposób bacznie obserwuj ąc nasze


zachowanie.

Tymczasem mieszkańcy parteru i okolicznych domów starali się na


wszelkie sposoby zagłuszyć jego grę, włączając najróżniejsze urządzenia,
hałasując, wrzeszcząc.

Wieczór. Wdrapałem się właśnie po rynnie i przyczaiłem na półce, skąd


dokładnie widzę każdy ruch palców na wydłużonym kształcie, trzymanym
w ustach przez człowieka.

Nagle przestaje grać. Ze schodów dochodzą odgłosy ciężkich kroków.


Drzwi rozwierają się z trzaskiem. Przerażony przywieram do mojej półki.

Wpadają ludzie. Krzyczą. Wyrywają instrument, łamią, depczą nogami.


Usiłuje go odebrać. Szamocą się. Leży na ziemi, biją go, kopią.

Wychodzą równie nagle, jak weszli. Na schodach słychać jeszcze dudnienie


nóg. Zakrwawiony człowiek leży skulony na podłodze. Szybko zeskakuję z
półki, wymykam się na balkon, szybko zsuwam w dół po rynnie.

Usiłuje złożyć swój instrument. Przykłada połamane kawałki, jakby


wierząc, że się zrosną. Przyciska palcami odstające drzazgi. Smaruje
klejem, wiąże cienkimi drucikami. Nic z tego. Gdy usiłuje grać, flet
rozsypuje się, rozlatuje. Człowiek kładzie go na stole i wraca do
łóżka. Leży nieruchomo.

Powracam. Człowiek jęczy, stęka, budzi się z krzykiem. Twarz ma


opuchniętą, poranioną, z ciemnymi plamami po uderzeniach.

Mijają dni, człowiek podnosi się, wychodzi z domu. Wraca. Znowu kładzie
się twarzą do ściany, jego plecy poruszają się w spazmatycznych skurczach.
Kiedy ponownie wślizguję się do mieszkania, leży nieruchomo na łóżku, a
obok na stole płoną świece.

Zbliż się, wzdłuż podłogowej listwy przejdź pod łóżko i po zwisającym


kocu - równie matowym jak twoja sierść - spróbuj dotrzeć do złożonych
dłoni leżącego. Obwąchaj je uważnie, dotknij wibrysami. Są zimne,
nieruchome, martwe. Człowiek nie żyje. Nagły krzyk siedzącej obok
postaci i jej gwałtowne ruchy w twoim kierunku wypłaszają cię.

Uciekłem przez otwarte drzwi balkonu, między wysokie kwiaty zarastające


ogród.

Przez cały dalszy okres pobytu w porcie, aż do rozpoczęcia podróży


odczuwałem niezwykle silnie brak muzyki - brak dźwięków wygrywanych
przez człowieka.

Uczucie to było równie silne jak głód lub pragnienie i w żaden sposób nie
dawało się przytłumić - zupełnie jakbym nagle został pozbawiony
niezwykle ważnego organu lub części ciała koniecznej do życia.

Inne szczury, które podobnie jak ja przychodziły tu stale, teraz


rozdrażnione, nastroszone i niespokojne, krążyły po okolicznych kanałach i
piwnicach, jakby czekając, że za chwilę, za moment, nagle usłyszą
uspokajające - przyciągające dźwięki.

Ty również oczekiwałeś dźwięku, który nagle dotrze do kanału, oderwie od


twych szczurzych wędrówek i zmusi do słuchania. Oczekiwałeś, chociaż
niedawno dotknąłeś wibrysami jego martwych rąk i wyczułeś w nozdrzach
znany zapach śmierci. Jednak oczekiwałeś, biegałeś, krążyłeś w pobliżu.

Poszukiwałem innego człowieka z takim samym instrumentem. Znalazłem


go kilka ulic dalej. Znalazłem, lecz dźwięki, które wydobywał z tak samo
wyglądającego instrumentu, nie budziły we mnie niepokoju, nie zmuszały
do natychmiastowej wędrówki w ich kierunku, nie wzruszały, nie
obezwładniały. Przeciwnie: ich drażniące tony wibrowały w uszach
powiększaj ąc tylko zdenerwowanie. Obce głosy kłóciły się z zatrzymanym
w moim szczurzym mózgu wspomnieniem tamtych dźwięków, z
odżywającą raz po raz pamięcią tamtej muzyki.
Port wypełniły przenikliwe, docierające niemal wszędzie zimne wichry.
Zaczęły się lodowate ulewy zatapiające piwnice i zamieniające kanały w
potoki rwącej wody.

Postanowiłeś opuścić miasto, przyciągały cię olbrzymie statki stojące przy


nabrzeżach.

Nagły brak muzyki fletu zachwiał całym moim systemem nerwowym,


osłabił czujność, stępił nieufność wobec rzeczy nowych i nie znanych.
Zdenerwowany przebiegałem kanały i piwnice słuchając, czy dochodzące z
powierzchni dźwięki nie przypominają cudownych tonów zniszczonego
instrumentu. Kiedy zdarzyło się słyszeć zbliżone bodaj dźwięki,
natychmiast wychodziłem na powierzchnię w poszukiwaniu ich źródła.

Wkrótce zorientowałem się, że moje wędrówki pod miastem - poniżej


normalnego poziomu życia ludzi - znacznie zawężają krąg możliwości
znalezienia człowieka grającego na flecie. Dźwięki z wyżej położonych
mieszkań - a takich w mieście było sporo - nie dochodziły prawie zupełnie
do piwnic. Ciężkie fundamenty wysokich budynków powstrzymywały
skutecznie wszelkie dochodzące z nich odgłosy. Postanowiłem więc szukać
muzyki na powierzchni, niemal wśród ludzi.

Wędrowałem wnętrzem zsypów na śmiecie, przewodami starych kominów,


luftami i wszelakimi szczelinami. Nierzadko także przeciskałem się rurami
ściekowymi przez potoki wody. Wspinałem się po chropowatych ścianach
domów lub przechodziłem z dachu na dach. Były to oczywiście wyprawy
ryzykowne, przecież za każdym węgłem czyhały szpony sów i pazury
kotów.

Wtedy poruszyło cię wydarzenie sprzeczne ze wszystkim, co dotychczas


poznałeś.

Mój dom, czerwony ceglany dom. Zbiegam do piwnicy i przez szparę w


drzwiach dostaję się do środka. Jestem głodny. W piwnicy jest jasno,
światło wpada przez przeszkloną górę drzwi.

Promienie słońca docierają w głąb, rozjaśniają czyste, pobielone ściany i


masywne, drewniane drzwi. Zacisznie i spokojnie. Piwnicę wypełnia
cudowny zapach podwędzonego, świeżego boczku. Jego źródło odkrywam
natychmiast: duży płat lśniący od tłuszczu leży wewnątrz podłużnej
metalowej klatki otwartej z jednej tylko strony.

Obchodzę wokół, ostrożnie obwąchuję. Klatka zbudowana jest z cienkich


stalowych pręcików, zagłębionych końcami w grubej desce. W kilku
miejscach znajduję ślady szczurzych zębów. Widocznie ścierały siekacze na
jej powierzchni. Zbliżam się do otwartych drzwiczek. Boczek wygląda z tej
strony szczególnie apetycznie. Tłusty, pachnący, kruchy - dawno takiego
nie jadłem. W mordce zbiera się coraz więcej śliny.

Wystarczy kilka ruchów i smakowity kąsek znajdzie się w moich zębach.


Odczuwam ssący, niemal bolesny głód. Żołądek kurczy się i rozszerza, a
żuchwy szczęk poruszają miarowo, jakby już miażdżyły smakowitą skórkę.

Zapominam o ostrożności, zapominam o niebezpieczeństwie, zapominam o


podstępach człowieka. Jeżeli to pułapka, może zdążę porwać jedzenie i
umknąć. Głód wpycha mnie do środka, nie umiem oprzeć się tej sile.
Powoli wchodzę do klatki. Najpierw ostrożnie wsuwam głowę, później
opieram się przednimi łapkami o drewnianą podstawę, obserwując, czy
wokół nic nie zagraża. Uspokajam się.

Jestem już w środku, tylko koniuszek ogona sterczy na zewnątrz klatki.


Zapach wędzonego boczku pochłania mnie zupełnie. Obwąchuję - duży
kawałek, z powodzeniem wystarczający na posiłek.

Liżę. Ma delikatny słonawy smak podgrzanego tłuszczu i mięsa.

Trzeba silnie złapać zębami i wynieść z klatki, która nadal jednak niepokoi.
Wbijam siekacze w ciemną warstwę mięsa. Gwałtowny trzask, to z tyłu
opadły drzwiczki. Kawał boczku przytwierdzony jest do dźwigni
połączonej sprężyną z drzwiczkami. Gdybym stanął na tylnych łapach i
obejrzał klatkę z góry, znalazłbym tam mechanizm, który poznałem już w
wielu pułapkach. Odurzająca woń boczku ostatecznie pozbawiła mnie
ostrożności.

Miotam się po klatce. Usiłuję przegryźć stalowe pręciki, przecinając sobie


dziąsła aż do krwi. Daremnie. Wgryzam się w dębowe drewno.
Ślady świadczą, że było tu już przede mną

wiele szczurów. Gryzę jednak dalej z nadzieją, że zdołam się uwolnić.

Pułapka, sądząc z woni ciepłego jeszcze boczku, została postawiona


niedawno. Wygryzienie dziury w tak potężnej desce trwałoby długo.

Ludzie na pewno przyj dą wcześniej . Uważnie sprawdzam od wewnątrz


całą klatkę, szukając bodaj cienia szansy na oswobodzenie. Przez krótki
okres usiłuję wypchnąć drzwiczki, podnieść, podważyć.

Dopiero teraz zauważam przytrzymujące je po zewnętrznej stronie mocne,


stalowe sprężyny. Kiedy okrążałem pułapkę, nie widziałem ich, były
uniesione wraz z blaszaną klapą drzwiczek.

Kręcę się, rzucam, skaczę.

W końcu siadam zrezygnowany i zabieram się do jedzenia boczku. Ta


czynność pochłania mnie bez reszty. Zjadam aż do ostatniej okruszynki.

Słońce już zaszło, jest ciemno, przez okno wpada odblask palącej się nad
drzwiami żarówki.

Rzucam się na druciane ściany, gryzę stal aż do bólu dziąseł, uderzam


głową w metalową klapę, wciskam nozdrza między pręty. Podskakuję,
usiłując własnym ciężarem przewrócić pułapkę. Wszystko na nic. Rano
przyjdą ludzie, wyciągną mnie, zabiją, przedtem być może oślepią lub
złamią kręgosłup. Może wrzucą do metalowej beczki stojącej na podwórzu
i z góry będą obrzucać płonącymi papierami, kamieniami, kawałkami szkła.
Może wpuszczą do worka i będą nim z całej siły walić w ścianę. Wiem, co
ludzie robią ze szczurami, wielokrotnie obserwowałem, jak je zabijali.
Mogą również nie przyjść tu przez kilka dni, aż umrę z wyczerpania,
zdenerwowania i pragnienia. Przecież nie ucieknę, nie przegryzę twardej i
grubej podstawy. Nie starczy mi na to sił.

W ciemności słyszę dalekie odgłosy dochodzące z góry, odgłosy ludzi,


którzy zastawili tę pułapkę. Szary cień przemyka obok, zbliża się ostrożnie,
dotyka wibrysami klatki. To miejscowy szczur, dla którego ta pułapka
została prawdopodobnie przeznaczona. Po chwili zjawia się następny.
Krążą wokół, obserwują. Próbują zębami stalowych sprężyn. Odchodzą.

Z głębi piwnicy przychodzi potężny kocur. Wyczuł i czai się do skoku. Jest
już przy mnie. Przeraźliwie miaucząc usiłuje wcisnąć łapę między pręty.
Nic nie może mi zrobić, druty nie ustępują. Czuję na sobie jego oddech.
Pochylają się nade mną błyszczące okrągłe oczy.

Opiera łapy o klatkę. Gryzę go w miękką czarną poduszeczkę stopy.


Wrzeszczy, parska, pazurami szarpie spojenia drutów. Daremnie. Przez
pewien czas krąży pomiaukując wokół pułapki. W końcu oddala się
przywabiony szelestami dobiegającymi z przeciwległych krańców piwnicy.

Chcę pić, coraz bardziej chcę pić. Słony boczek, zjedzony co do okruszyny,
domaga się wody. Pali mnie przełyk, ściska w żołądku, dusi w krtani.
Ponownie zabieram się do wygryzania otworu w twardej desce. Gryzę
długo, aż czuj ę, że moje siekacze starły się, stały się krótsze. Powracają
szczury, okrążają pułapkę. Gryzą mnie w ogon nieopatrznie wystający poza
pręty.

Uciekają, ponownie nadchodzi kot. Siedzę nieruchomo pośrodku pułapki i


przyglądam się, jak krąży wokół.

Zamykam oczy: pojawiają się wspomnienia. Stary szczur walczący z


kotem. Ojciec wypędzający mnie z gniazda. Śmierć oblanej wrzątkiem
małej samicy. Niesłychanie wiele obrazów ukrytych głęboko, zatrzymanych
na zawsze. Człowiek gra na flecie. Ludzie biją go. Pochylają się nad
pułapką, miażdżą mnie butami. Piszczę przeraźliwie.

Już rano. Pragnienie pali przejmująco. Usiłuję zrobić toaletę, złapać w


futrze chociaż kilka pcheł nasyconych krwią. Pchły są jednak wyjątkowo
ruchliwe i niespokojne, wyczuwają gorączkę i odmienny zapach potu.

Klatka jest niska, nie mogę usiąść, oprzeć się na ogonie i tylnych łapach.
Znowu gryzę drewno. Nade mną budzą się już ludzie. Z wściekłością
napieram na metalową klapę, kotłuję się, skaczę, naciskam, napinam
mięśnie. Jestem coraz bardziej wyczerpany, coraz bardziej przerażony.
Zbliża się śmierć: jeżeli nie przyjdą i nie zabiją, zniszczy mnie niepokój,
długie oczekiwanie, nagłe pozbawienie wolności, zamknięcie w stalowej
pułapce, brak wody.

Z góry dobiega bełkot głosów, syk gotowanej strawy, szczekanie psa,


skrzypienie desek, szum wody, ruch. Rezygnuję. Siedzę nieruchomo z
koniuszkiem podwiniętego ogona pod pyszczkiem. Czekam.

Szybkie, spieszące się kroki na schodach. Zbliża się człowiek. Zaraz mnie
zabije.

Znowu szamocę się w pułapce w poszukiwaniu szansy, może wymknę się,


gdy będzie wyjmować mnie z pułapki.

Ciężko skrzypią otwierane drzwi.

Człowiek staje nad pułapką, schyla się. Dostrzegam oczy, usta, oddychającą
skórę twarzy. Wydaje bełkotliwe, piszczące dźwięki.

Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Mój ogon znowu znalazł się poza
pułapką. Dotyka go, lekko ściska palcami. Okręcam się gwałtownie,
przywieram do przeciwległej ścianki. Cały drżę ze strachu. Zabije mnie,
zabije.

Człowiek znowu otwiera usta, słyszę piskliwy bełkot, wyraźnie


przeznaczony dla mnie. Kulę się, wciskam w kąt. Dłonią naciska sterczącą
nad klatką dźwignię.

Skrzypią sprężyny. Klapa podnosi się.

Człowiek przytwierdza dźwignię do metalowego uchwytu. Pułapka jest


otwarta. Czeka spokojnie. Trąca pułapkę zachęcając do wyjścia.
Błyskawicznie wyskakuję, przebiegam tuż obok jego nieruchomych stóp.
Przez szczelinę w drzwiach piwnicy wydostaję się na zewnątrz i chowam w
śmietniku. Stąd przenoszę się do opartego o drewnianą szopę chlewu.

Zaspokajam pragnienie.
Cała moja dotychczasowa znajomość ludzi, wszystko, co o nich
wiedziałem, pozostaje w sprzeczności z tym wydarzeniem.

Nie zabił mnie, lecz wypuścił, może go przechytrzyłem. Może wydałem mu


się niezdolny do ucieczki, osłabiony? Może uznał, że jestem martwy? Nie,
przecież nakłaniał mnie do opuszczenia pułapki, poruszał klatką. Trącał
nogą. Może to było wyobrażeniem, majaczeniem, snem? Ależ nie.

Smuga wilgotnego, jesiennego powietrza przejmuje dreszczem.


Nastroszony, na sztywnych, wyprostowanych nogach, by nie zabłocić
brzucha, biegnę wzdłuż krawężnika w stronę portu.

Wyruszyłem. W nocy, ukryty w stercie worków z cukrem, dostałem się na


statek. Pamiętam kołysanie dźwigu i skrzypienie łańcuchów podnoszących
ciężką platformę.

Całą ładownię wypełniały worki z cukrem, natomiast ładownia obok


zawalona była workami z ziarnem.

Kiedy przechodziłem z pomieszczenia do pomieszczenia, niespodziewanie


w pobliżu kuchni zaskoczył mnie olbrzymi kot. Zaszedł mnie z tyłu,
podczas rozczesywania sierści, i nagle zobaczyłem za sobą jego szeroko
rozwarte, błyszczące oczy.

Wrzasnąłem, przyjąłem postawę obronną, skuliłem się jak do skoku,


opierając całe ciało na tylnych łapach i ogonie.

Kot przyglądał się mojej nastroszonej sierści, a później usiadł spokojnie


naprzeciw, poślinił łapę i zaczął się myć.

Wykorzystałem moment i uciekłem. Dopiero później przekonałem się, że


kot ów nigdy na szczury nie polował, nigdy z nami nie walczył. Nażarty i
tłusty leżał nieruchomo w słoneczne dni na środku pokładu, nie zwracając
zupełnie uwagi na to, co dzieje się wokół. Widziałem jak mewy, uznając go
widocznie za martwy przedmiot, siadały na jego grzbiecie. Wtedy podnosił
się, prężył i ponownie układał do snu.
Okrętowe szczury, oswojone z jego obecnością, krążyły wokół, zbliżały się,
obwąchiwały głowę, łapy, ogon. Nie zdarzyło się, by rzucił się na
któregokolwiek, ugryzł lub udrapał.

Widziałem. Nie mogłem w to uwierzyć, przez cały okres pobytu na statku


wietrzyłem podstęp i starałem się trzymać od kota z daleka.

Pierwsze zetknięcie z morzem nastąpiło w nocy. Dotychczas znałeś tylko


drobne fale uderzające o burty statku. Teraz kołysanie stało się silniejsze, a
uderzenia wody w poszycie kadłuba znacznie dotkliwsze.

Niebawem zawył silnik, statek zatrząsł się, zadrżał. Tu w ładowni


odczuwasz te wibracje szczególnie silnie, stajesz się nerwowy, nie możesz
się przyzwyczaić i przez długi okres cierpisz na bezsenność.

Pokrywy luków są zamknięte, a w ładowniach panuje niemal zupełna


ciemność.

Znalazłem się w miejscu, którego nie można opuścić.

Ograniczone terytorium statku poznałem jeszcze przed wypłynięciem.


Wtedy mogłem porzucić je w każdej chwili, nawet skacząc do wody i
dopływając do brzegu.

Znalazłeś się w zamkniętej przestrzeni, otoczonej wrogim, wzburzonym


żywiołem, płynącej nie wiadomo dokąd.

Najbardziej drażni bezustanne niemal kołysanie odbierające apetyt,


wywołujące wymioty. Kołysanie staje się niekiedy tak silne, że powoduje
przesuwanie skrzyń i worków w ładowniach. Uniknąłeś zgniecenia między
obluzowanymi skrzyniami, które zderzyły się z trzaskiem w miejscu, gdzie
przed chwilą spałeś. Wyskoczyłeś w ostatniej chwili ostrzeżony
jękiem drzewa trącego o podłoże. Skrzynie przygniotły koniuszek twojego
ogona, który zsiniał i spuchł.

Wyruszając nie przewidywałeś tak długiego pobytu w ogromnym żelaznym


pudle. Nie znałeś oczekiwania i niecierpliwości. Teraz biegasz jak oszalały
po całym wnętrzu, wystraszony i zły, marząc o zejściu na
stały ląd, na normalny twardy grunt nie kołyszący się, nie

wibrujący, cichy.

Nieco spokojniej, kołysanie staje się znośne. Nagle, ponowna zmiana


pogody. Statek przechyla się, stalowe ściany trzeszczą pod naporem
uderzających mas wody. Sprawia to wrażenie, jakby za chwilę statek miał
się rozsypać. Powietrze w ładowniach staje się duszne, na-elektryzowane.
Moja sierść podnosi się, powodując niemiłe swędzenie skóry, a z wibrysów
dotykających skrzyń i podłoża sypią się drobne iskierki. Obluzowane
skrzynie i ładunki przemieszczają się we wszystkich kierunkach,
przewracają, toczą.

Większość szczurów przerażona i oszołomiona kryje się w


najniedostępniejszych zakamarkach, we wnętrzach rur i przewodów, przy
wręgach i stępkach, przy ścianach, wśród ciężkich, unieruchomionych
ładunków. Twardość podłoża pod łapkami daje chwilowe poczucie
bezpieczeństwa, szansę przeczekania.

Trzask, huk, łoskot, dochodzące zewsząd wycie wiatru, głuche uderzenia


fal. Szczury nie wytrzymuj ą napięcia, opuszczaj ą dotychczasowe kryjówki
w poszukiwaniu bardziej zacisznych, spokojniejszych miejsc. Lecz miejsc
takich nie ma. Siła bezwładu rzuca je między przesuwające się skrzynie.

Na rozsuniętych łapach, bezwładne jak przedmioty, przesuwają się po dnie


ładowni. Z trudem docierają w pozornie bezpieczniejsze miejsca, między
wypełnione cukrem worki. Nagle pęka lina i worki zwalają się wprost na
przesuwającego się poniżej szczura, rozcierając go na miazgę.

Burza trwa. Jestem zmęczony, coraz bardziej zmęczony. Zapadam w stan


półsnu, z którego budzą mnie najsilniejsze wstrząsy kadłuba. Świadomość,
że nie ma dokąd uciec, że we wszystkich pomieszczeniach statku dzieje się
podobnie - unieruchamia, wciska w twardą obudowę przewodów
wentylacyjnych. Trzeba przeczekać.

Budzisz się. Burza trwa nadal, lecz nie odczuwasz już tak boleśnie skutków
kołysania. Twój organizm przystosowuje się szybko. Odzyskujesz poczucie
równowagi i nie przerażają cię nagłe przechyły i wstrząsy. Słuch oswoił się
z rykiem fal, uderzeniami i stęknięciami stalowych blach. Nawet poruszanie
się wśród przewracających i przesuwających się worków, skrzyń i beczek
wydaje się łatwiejsze, niemal naturalne, zupełnie jakbyś od pierwszych
dni życia przebywał wśród zagrażających ci ożywionych przedmiotów.
Burza mija, w ładowni ludzie wiążą zerwane liny, usuwają pęknięte worki,
unieruchamiają skrzynie.

Do chybotania i kołysania przyzwyczaiłem się, przestałem je zauważać,


uznając za stan normalny to, co jeszcze niedawno przerażało. Nawet
wibracje śruby i wycie wentylatorów -szum tłoczonego w rury powietrza
nie wywierają na mnie wrażenia.

Bezustannie oczekujesz chwili przybicia do brzegu. Może dlatego tak


często wychodzisz nocą na pokład między zwoje lin i kotwiczne łańcuchy,
wsłuchujesz się w szmery morza i poszumy wiatru.

Nastąpi to niebawem, przeczuwasz ten moment. Zbiegniesz po


cumowniczej linie lub trapie na brzeg i rozpoczniesz kolejną wędrówkę
przed siebie. W poszukiwaniu pokarmu? Ależ tu na statku pełno jest
pożywienia. Nie brakowało go również w opuszczonych miastach. Często
było go więcej niż mogłeś zjeść, niż mogły go zjeść wszystkie szczury.
Niespokojnie biegam po zimnym dnie ładowni. Czuję coraz silniejszą
potrzebę wędrówki.

Statek stoi w pobliżu portu. W nocy wychodzę na pokład i ze zwoju lin


dostrzegam światła. Wiatr wiejący od lądu przynosi niepokojące zapachy -
ognia, popiołu, dymu, kurzu. Znam te wonie, zapamiętałem je dobrze.

Niepokój, niepewność. Z obcego miasta dochodzą odgłosy wybuchów,


strzały, detonacje. Tylko położone najbliżej zabudowania wydają się
bezpieczne, nieruchome, ciemne, wymarłe. Ta bliskość portu wprawia
wszystkie zamieszkujące statek szczury w wyjątkowe podniecenie. Lecz
statek już nie płynie, stoi w miejscu, niedaleko nabrzeża. Maszyny przestały
pracować, ustało kołysanie.

Po długim postoju statek przybija do brzegu. We wszystkich ładowniach


rozlega się trzask miażdżonych kloców drewna ściśniętych między
wysokim kamiennym nabrzeżem a burtami. Jest noc.

Wychodzę na mroczny pokład. Pod szalupami przebiegam w stronę zejścia.


Drabinka trapu jest opuszczona tylko do połowy.

Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo skaczę w dół.

Sytuacja w mieście stała się nieznośna. Wybuchają pociski, płoną domy,


dym wypełnia piwnice. Swąd spalenizny zabija inne zapachy.

Nad portem otoczonym płonącymi dzielnicami wiszą obłoki dymu i mgieł,


fruwających sadzy i nie dopalonych papierów.

Wyprawa do magazynów i najbliższych domów omal nie kończy się


tragicznie. Wybuchający w pobliżu pocisk pozbawia mnie na pewien czas
słuchu. Leżę na wpół żywy na boku, w nienaturalnej pozycji, odrzucony
wybuchem pod rozbitą wystawę dawnego sklepu. Zjawia się człowiek,
chwyta mnie za ogon, odwracam się i gwałtownie gryzę go w palec.

Ten człowiek - widzę to po jego oczach i ruchach wychudłych szczęk, jest


głodny i postanowił mnie zjeść. Jestem jego szansą, szansą przeżycia.
Zataczając się goni mnie wzdłuż ulicy, zostaje w tyle.

Pragnę wrócić na statek, jest to moim jedynym celem. Dotąd nie spotkałem
szczurów, nie ma kotów i psów, zostały zjedzone przez wygłodniałych,
poranionych ludzi.

Ogarnia mnie strach: jeżeli statek odpłynie, będę zgubiony. Pozostanę na


zawsze w tym przerażającym mieście, wśród wybuchających pocisków,
pustych portowych magazynów, polujących na szczury wygłodniałych
ludzi.

Posuwam się w kierunku portu, skąd wieje skażony spalenizną wiatr. W


nozdrzach mam zapach dymu i gnijących pod zwaliskami trupów.

Na otwartej przestrzeni, pod ścianą widzę ludzi. Stoją naprzeciw siebie:


jedni pod murem w pełnym słońcu ze skrępowanymi rękami i czarnymi
przepaskami na oczach, drudzy - pośrodku placu z uniesionymi karabinami.
Huk. Ludzie zabijają ludzi. Odchodzą, pozostawiając trupy w kurzu i bzyku
dużych granatowych much.

Spragniony, ostrożnie zbliżam się do strumienia płynącej krwi. Piję. Z


przeciwległego krańca z wyżłobionego pod murem otworu wynurza się
stary szczur o ciemnozielonooliwkowym podbrzuszu. Samica. Trwożnie
rozgląda się po placu i biegnie w kierunku leżących zwłok. Rozdziera
skórę, wyszarpuje świeże, krwiste mięso. Za murem rozlega się łoskot. Na
plac sypią się drzazgi, kamienie, okruchy cegieł i tynków. Samica
pospiesznie cofa się do nory.

Uciekam, wracam. Wiatr ustał. Długo błądzę bezludnymi ulicami,


uważając, by nie zgniotły mnie spadające rynny i kawały muru. W pewnej
uliczce, we wnętrzu tlącego się jeszcze samochodu dostrzegam na wpół
zwęglonego, wpatrującego się we mnie szklanymi oczyma człowieka. W
pobliżu zaczyna się kanonada.

Do portu docieram tuż przed zapadnięciem zmroku. Mój statek nadal stoi
przy nabrzeżu. Z przerażeniem stwierdzam, że trap uniesiony w górę zwisa
zbyt wysoko, bym mógł się do niego dostać. Jestem bezradny. Biegam
wzdłuż statku szukając jakiejkolwiek drogi, jakiegokolwiek wejścia. Jest:
ciężkie liny cumownicze łączą wysokie, odcinające się od tła nieba burty
z wbitymi w brzeg granitowymi palami.

Liny napinają się, zwalniają, skrzypią cichutko. To fale daremnie usiłują


przesunąć statek, odepchnąć go od wybrzeża.

Wspinam się na granitowy cokół i stąd wskakuję na linę, grubszą w


przekroju niż moje ciało. Owijam ją ogonem, uważając, by nie stracić
równowagi, i posuwam się do przodu, lekko pod górę. Pode mną lśni czarna
powierzchnia wody. Słyszę plusk wyskakujących nad powierzchnię ryb,
atakujących nisko lecące owady. Jeżeli wpadnę, zatonę lub zostanę pożarty

przez drapieżne ryby. Lina drży, drgania stają się coraz gwałtowniejsze.
Wbijam pazury w spiralnie biegnące włókna i całym brzuchem przywieram
do coraz bardziej stromej liny.
Jestem w połowie drogi. Lecz tu właśnie drgania są najniebezpieczniejsze, a
napięcia i rozkurczenia najbardziej wyczuwalne. Przez chwilę wydaje się,
że lada chwila stracę równowagę i runę w dół.

Posuwam się powoli, tym bardziej że lina prowadzi niemal prostopadle w


górę.

Z pokładu słyszę już głosy ludzi.

Czarny kontur statku potężnieje w miarę zbliżania, by wypełnić w końcu


całe pole widzenia.

Wspinam się pod górę pomagając sobie zębami i ogonem, obejmuję linę
łapkami nie zważając na kaleczące podbrzusze ostre stalowe igły. Teraz
jestem już blisko. Obok przelatuje nocny ptak. Przez chwilę krąży wokół.
Nieruchomieję. Jestem łatwym, bezbronnym łupem. Ptak odlatuje.
Napinam mięśnie. Moje pazury obsuwają się po metalowej powierzchni.
Jesz- cze chwila i dotykam pyszczkiem chłodnej powierzchni

burty. Tłusty kot odpoczywający na

pokładzie mruczy obojętnie.

Pogodny ciepły wieczór, korzystając z opuszczonego trapu schodzę na ląd.

Strzelanina ustała, miasto jest ciche i mroczne, zupełnie jakby opuścili je


ludzie. To złudzenie, ludzie ukrywają się, wyczuwam ich obecność.
Ogromny, błyszczący księżyc oświetla martwe ulice.

Kieruję się w inną stronę niż poprzednio, starając się zapamiętać możliwie
najwięcej szczegółów, które pomogą wrócić na statek. Kilkakrotnie
spotykam ludzi. Przemykają pod murami, bezszelestnie, bez światła. W tym
mroku jestem dla nich niewidoczny.

W oknach za grubymi zasłonami palą się skąpe płomyczki.

Skręcam w wąziutką uliczkę - przesmyk między szarymi ścianami. W tym


miejscu w bramie światło silniej przebija zasłonę. Wciskam się do wnętrza.
Skulony człowiek siedzi na wyłożonej dywanem podłodze. Nad nim w
klatce z drewnianych prętów duży ptak, wychudzona kura. Obok klatki
stoją gliniane dzbany. Człowiek monotonnie bełkocze, mruczy, kiwa się.
Przechodzę dalej, korzystając z ochrony jego cienia.

Dostaję się za szafę, jestem na szczycie. Stąd dopiero zauważam, że kura


wysiaduje jajka. Dlatego prawdopodobnie człowiek zamknął ją w klatce.
Gdybym mógł do niej dotrzeć.

Usiłuję zeskoczyć na umieszczoną niżej półkę.

Obudzona kura wyczuła mnie. Gdacze gniewnie, wyciągając głowę przez


pręty. Człowiek wstaje, podnosi w górę lampę. Kura krzyczy, wysuwa swój
dziób jak najdalej w moim kierunku, uderza stojący obok dzban. Gliniane
naczynie chwieje się, przechyla, spada.

Wymykam się. Już na ulicy słyszę głuche uderzenie pękającego dzbana.

Wracasz do portu, zwiedzasz puste domy, zrujnowane magazyny, stosy


opróżnionych beczek, wspinasz się na wysokie sterty worków
skamieniałego cementu, krążysz po ciemnych wybrzeżach.

Wytropił cię pies, biegnie za tobą. Ukryłeś się pod leżącą w pobliżu łodzią.
Zjadasz wyschniętą rybę, pozostawioną z niedawnego połowu. Pies biega
wokół łodzi, wtyka nos, chce się wcisnąć. Daremnie. Siada, podnosi łeb i
głucho wyje do przepływającego nad łodzią księżyca.

Jestem okrążony, pies wie, że będę usiłował się wymknąć, czuwa. W końcu
znużony kładzie łeb między łapami i udaje, że śpi.

Biegam w kółko po moim ograniczonym terytorium, sikając w różnych


miejscach, ostry zapach mojego moczu utwierdzi go w przekonaniu, że
nadal jestem pod spodem. Tymczasem wymykam się z drugiej strony.

Biegnę w stronę statku, szybko zanim pies znowu zacznie mnie ścigać.
Słyszę naszczeki-wanie - okrąża wokół łódź przekonany, że nadal pod nią
siedzę.

Za chwilę zobaczę górujący nad brzegiem ogromny kształt statku.


Tak, to właśnie to miejsce. Dobiegam do kamiennego pala naznaczonego
moimi odchodami. Gdzie są cumy, gdzie grube węzły? Unoszę głowę,
wysuwam szyję, szukam ciemnego zarysu. Biegnę nabrzeżem w kierunku
zejścia. Tu powinien być trap. Nie ma trapu. Tylko drobne fale stukają o
brzeg. Nieco dalej kamienny pal naznaczony przeze mnie. Stąd
również zniknęła cumownicza pętla.

Wracam. Obiegam cały teren. Szukam. Statku nie ma. Niebo powoli
jaśnieje. Słyszę szmery budzącego się miasta, głosy ptaków i ludzi. Tam
ukryć się nie mogę. Nie mogę również zostać tu, na odsłoniętym nabrzeżu.

Dość szybko znalazłeś stojący niedaleko inny statek i po opuszczonym


trapie dostałeś się do wnętrza.

W żadnym miejscu nie mogłem zatrzymać się na dłużej, zewsząd


uciekałem.

Całe życie było ucieczką. Uciekałeś przed szczurami, które nienawidziły


cię za odmienny zapach, za tkwiącą w tobie obcość, za pojawienie się na
ich terenach. Uciekałeś, sądząc, że zbliżasz się do miejsca, gdzie zacząłeś
wędrówkę, do tamtego miasta zasiedlonego przez twoją rodzinę, gdzie
żaden szczur nie rzuci się na ciebie, nie wyczuje w tobie obcego.

Z miejsca na miejsce przenosiłeś się w bagażach, ładunkach, workach,


skrzyniach, pojemnikach, kartoflach, zbożu, sianie, owocach, zwojach
materiału, belach papieru, na małych i dużych statkach, pociągami,
wszystkim, co stanowiąc bezpieczną kryjówkę poruszało się, toczyło,
płynęło.

Uciekałem przed szczurami, uciekałem przed sobą, uciekałem przed


ludźmi, uciekałem, poszukując zachwycającej gry fletu. Przed siebie, w
panice, w przerażeniu, z rozdygotanymi nerwami, naprzód, dalej, naprzód,
dalej. Nie wszędzie jednak wrogość szczurów do obcego była taka sama i
nie wszystkie szczury traktowały cię podobnie. Atakowały przeważnie
samce, rzadziej samice, i to nigdy w okresie, gdy potrzebowały samca.

W niektórych miastach szczury goniły mnie gromadnie, przemierzając w


pościgu duże obszary. W swej zajadłości i nienawiści nie zważały na inne
zagrażające im niebezpieczeństwa - na ludzi, ptaki, węże, pojazdy.

Byłeś obcym szczurem - najbardziej znienawidzonym przeciwnikiem.

Gdzie indziej szczury odpędzały cię od swych gniazd mieszczących się w


kanałach i piwnicach oraz od miejsc, w których znajdowały pokarm,
pozwalaj ąc jednak na przebywanie w bezpiecznej od nich odległości.

Często zdarzało się, że szczury nie atakowały od razu dopuszczając do


zbliżenia. Odbywało się to przeważnie podczas jedzenia - na śmietniku, w
spichrzu czy magazynie. Szczury jakby nie dostrzegały mojej obecności.

Posilałem się spokojnie, nie podejrzewając nagłej zmiany nastroju, jaka


miała za chwilę nastąpić. Zbliża się do mnie młody samiec. Podchodzi
blisko, wibrysami dotyka moich wi-brysów. Nozdrzami wchłania zapach
mojej sierści. Okrąża mnie wkoło i kiedy spodziewam się, że odejdzie,
nagle zjeża się, podskakuje, porusza gwałtownie ogonem, wydając
krótki wysoki pisk. Usiłuje mnie ukąsić w ogon. Nastrój szczurów zmienia
się: zdenerwowane i wściekłe biegną do mnie.

Ognista, paląca kula słońca. Nienawidzę blasku, oślepiającej jaskrawości,


rażących, przenikliwych promieni.

Światło wciska się przez wpół przymknięte powieki, przez skórę, w głąb
czaszki. Czuję jak rozsadza, ogarnia, obezwładnia.

Boję się światła. Zostałem stworzony do życia w ciemności, w cieniu, w


zmierzchu i nocy.

Rozglądam się wokół, usiłuję odnaleźć sam siebie w świecie światła,


odartym z półmroków i półcieni, jaskrawym, rozkwitającym, hałaśliwym,
rozkrzyczanym.

Nie, nie ma tu dla mnie miejsca, nie mógłbym tu żyć, mieszkać, polować,
nie... Światło ścigałoby mnie wszędzie, odkrywało, zabijało. Każdy blask,
każdy promień, każda jasność i jaskrawość to jakby osobny prześladowca,
uczestnik ogromnej nagonki usiłującej odnaleźć mnie, wytropić, pochłonąć.
Światło to niebezpieczeństwo, to przerażenie, to śmierć.

Cały drżę. Odkryty, obnażony, bezbronny, sam na sam ze swym lękiem, na


granicy histerii. Jestem oślepiony, ogłupiały, rozbity. Okrążony przez
oślepiającą barierę blasku, zaporę, której nie mogę przekroczyć,
przeskoczyć, przegryźć, bo otacza zewsząd jak paląca kopuła, jak
opuszczony, gorący klosz.

Nigdy jeszcze nie widziałem tyle światła, tyle takiego światła, nie
podejrzewałem nawet, że takie światło istnieje.

Przez zwężone źrenice do mózgu docierają zarysy najbliższego otoczenia.


Rozgorączkowany, rozmiękły asfalt i porozrzucane gnijące resztki owoców,
rybie głowy, strzępy nadpalonego płótna, zszarzałe strony gazet, kurz, pył,
gorący wiatr.

Pocę się, sierść ocieka wodą - za chwilę roztopię się w tym gorącu.

Pchły tną zajadle, przywierają do skóry, wciskają się w pory, jakby chciały
schronić się pod nią, wewnątrz. Uciekają z grzbietu na brzuch. Pchły, które
zabrałem na sobie z zimnego miasta.

Na krańcach horyzontu wysoki betonowy mur pokryty kolczastym drutem.


Nad tą szarą płaszczyzną schylają się dziwne obce drzewa, wysokie,
pozbawione gałęzi, zwieńczone potężną koroną pierzastych liści. Muszę
dotrzeć tam, aby przeżyć.

Posuwam się w kierunku muru, wzdłuż potężnych blaszanych skrzyń nie


dających najmniejszej osłony przed stojącym w zenicie słońcem. Przez
chwilę odczuwam gwałtowną potrzebę spojrzenia wzwyż, w środek
promienistej kuli. Odwracam głowę i przez chwilę przeżywani
oszołomienie jasnym tłem nieba.

Wysoko krąży potężny ptak, jeden z tych niebezpiecznych drapieżników


polujących na wszystko, co się rusza.

W polu mojego widzenia pojawia się granica słonecznej tarczy: rozpalona,


bolesna, niszcząca. Natychmiast cofam wzrok i wpatruję się w parujące
plamy oleju na betonowej rampie.

Słońce wtargnęło w źrenice, pozostawiło swój pulsujący powidok, wirujące


kręgi zamazujące pejzaż.

Boję się słońca, boję się jasności, boję się przestrzeni, boję się wiatru, boję
się ptaków. Życie

na powierzchni to strach, to zagrożenie. Żyć naprawdę można tylko w


głębi, w ziemi, w piwnicach i lochach, w kanałach i magazynach, wśród
sieci kanalizacyjnych przewodów, we wnętrzach, gdzie panuje stała
atmosfera, niezmienna, nienaruszona.

Dotrzeć, dostać się do zacisznych podziemnych labiryntów, zatopionych w


mroku, w szarości, w stęchliźnie, szybciej, jak najszybciej. Powrócić,
odnaleźć swoje miasto. Wirujące płaty powoli słabną, zanikają. Mur już
blisko. Wdrapuję się po odrapanej blasze kontenera, przeskakuję
cementowy gzyms uważając na kłęby kolczastych drutów. Ześlizguję się na
drugą stronę między zbudowane z dykty i falistej blachy ściany.

Szczury, wszędzie szczury. Całe miasto należy do szczurów, bardziej do


szczurów niż do ludzi. Nie kryją się, wychodzą na wierzch, biegają w
pełnym słońcu, w jaskrawości, w promieniach.

Żyję w bezustannym zagrożeniu, w okrążeniu, w strachu.

Unikam nor, podziemi, kanałów, labiryntów. Unikam, lecz stale spotykam


szczury, natychmiast rozpoczynające pościg.

Staram się żyć na granicy światów - szczurzego i ludzkiego, bardziej na


powierzchni niż wgłębi, żyć w lęku, w czujności, w rozdrażnieniu. Lecz tu
świat ludzi i świat szczurów przenikają się, są przemieszane, łączą się,
utożsamiają. Szczury są wszędzie: we wnętrzach domów, w windach, na
poddaszach, w ogrodach, na ulicach, na placach.

Ogon, uszy, boki pokrywają strupy zakrzepłej krwi. I nawet tu na


wysłonecznionym, palącym łapki i brzuch asfalcie, boję się, że usłyszę
złowrogi pisk i zgrzyt zębów.
Zaszyłem się w trzcinowym dachu stojącego nad kanałem, ulepionego z
gliny domu.

Na razie mnie nie wyczuły, na razie, jak długo jednak pozostawią


przestraszonego, nerwowego, chorego - tu, pomiędzy bambusowymi
belkami wśród szeleszczących podłużnych liści.

Łowiłem jaszczurki i karaluchy, gąsienice i długie nitkowate robaki,


pożerałem gnijące rybie łby i psie wnętrzności, martwe szczury i
rozkładające się owoce. Zakradałem się do śmietników i dołów kloacznych,
uciekałem, wymykałem się, biegłem, przeskakiwałem ulicę. Byle dalej od
szczurów, dalej od szczurów.

Muszę wrócić, koniecznie wrócić. Zostałbym pożarty, otoczony i


rozszarpany.

Zbliżam się do statku, chcę dotrzeć do cumowniczych lin lub do trapu. Trap
jest uniesiony, wokół krążą ptaki o długich ciemnych dziobach. Poczekam
do nocy, chowam się wśród drewnianych skrzyń.

Biegunka, wyłażąca kępkami sierść. Trzeba koniecznie wrócić na statek,


pozostawić to gorące, jaskrawe miasto.

Martwi ludzie, zakrwawieni, zmiażdżeni, na środku pustej ulicy.

Ludzkie mięso ma delikatny słodkawy smak, przypominający mięso świń.


Nagły przyjazd samochodu przerywa jedzenie, kryjesz się w rynsztoku.
Ludzie wrzucają zwłoki na platformę pełną trupów. Czujesz zapach stosu
odjeżdżającego mięsa.

Noc grozi szczególnymi niebezpieczeństwami. Szczury gromadnie


wychodzą z nor, kanałów, labiryntów. Noc, chłodniejsza od dnia,
ciemnoszara, pozornie spokojna - wyprowadza je na ulicę.

Pamiętasz. Próba dotarcia do wnętrza miasta omal nie zakończyła się


tragicznie. Ulicą bez świateł zbliżyłem się do szerokiej arterii. Dopiero tu
zauważyłem, że ciągnie za mną wiele szczurów, zaniepokojonych
obecnością obcego.
Rzuciłem się w bok, w prowadzącą do portu uliczkę. Moją jedyną szansą
było schronić się wśród ludzi, jak najbliżej gwaru i światła, przycupnąć w
takim miejscu, gdzie szczury będą obawiały się zaatakować, dostać się do
jakiegokolwiek zamieszkanego domu, zaszyć się w kącie i przeczekać.

Pędziłem w ciemności, a za mną gnały rozjuszone szczury. W chwili gdy


ogromny samiec złapał zębami mój ogon, z przecznicy wypadł nagle
samochód. Opona rozgniotła szczura na miazgę, napastnicy zatrzymali się,
a ja zyskałem przewagę.

Byłem znowu w pobliżu portu, z daleka słyszałem przytłumiony plusk fal.

Musiałem szybko znaleźć odpowiednią kryjówkę. Nozdrzami wyczułem


woń zbliżających się napastników.

Udało się. Na wyplecionych z roślinnych włókien matach śpią ludzie.

Mały człowiek spoczywa tuż obok w drewnianej kołysce.

Chrapanie uśpionych i odblask płomyczków żarzących się w półmroku


zapewniają bezpieczeństwo.

Ści gające szczury tu nie wtargną.

Ukryłem się w kącie w niewielkiej skrzynce, obok maszyny do szycia.


Zmęczenie, wyczerpanie, zamykam oczy. Odpoczywam. Przypominam
sobie chłodny daleki port, ceglane mury, rozgrzane przewody pieców,
śnieg, łóżka z pierzynami, kołdrami, poduszkami. Nagle: pisk
samochodowych opon. Nadchodzą ludzie. Idą tu. Gwałtownie uderzone
drzwi padają na środek izby. Na dworze szaro, niedługo wybuchnie
jaskrawy słoneczny dzień. Ludzie zrywają się, krzyczą, stoją pod ścianą z
uniesionymi rękami. Ci, którzy weszli, przetrząsają izbę. Wślizguję się do
dużego glinianego dzbanka. W samą porę: schowki maszyny do szycia
są gruntownie przeglądane.

Przebudzony mały człowiek krzyczy. Wyjmują go z kołyski, kładą na ziemi


pod ścianą.
Związują ludziom ręce, kopią, biją, wyprowadzają. Leżący w kącie mały
człowiek krzyczy. Siedzę w dzbanku. Czekam.

W pomieszczeniu pojawiają się szczury, trzeba uciekać. Wyskakuję na


podłogę.

Szare cienie posuwają się w kierunku zawiniątka z małym człowiekiem.


Nie widzą mnie, przejęte możliwością napełnienia żołądków żywym
ludzkim mięsem, ciepłą krwią.

Przez szparę w płycie wystygłego paleniska przeciskam się do długiej


blaszanej rury prowadzącej na dach.

Słyszę cichnący głos małego człowieka.

Wąż zastyga w bezruchu. Wpatruje się we mnie, unosi w górę łeb, z


którego raz po raz wysuwa czarny rozdwojony język. Spręża się do skoku,
dostrzegam napinające się pod matową skórą mięśnie.

W moim mieście widziałem kiedyś szczura pożeranego przez węża. Tamten


wąż, mieszkający w szklanym pomieszczeniu, był jednak znacznie
mniejszy od tego.

Za chwilę rzuci się na ciebie, wyprostuje jak długa lina, by otoczyć


splotami własnego ciała, zmiażdżyć, zdusić. Z przetrąconymi kręgami, z
połamanymi żebrami, konającego, będzie cię wchłaniał szeroko rozwartą
paszczą, pożerał, połykał w całości. Szczury daremnie usiłowały znaleźć
wyjście ze słoja, do którego wpuszczał je człowiek. Wąż pożerał je po
kolei, obserwował ich przerażenie: bezskuteczne ataki, gdy zęby zsuwały
się po twardych łuskach.

Przelatujący ptak rozprasza uwagę węża. Skaczę w bok, w stronę, która


wydaje się najbezpieczniejsza: między przyprószone kurzem pierzaste
liście. Wąż skacze, spada tuż za mną. Zatrzymują go kolczaste gałęzie.
Pozostawiłem na nich szare kępki sierści i krople krwi.

Przede mną piętrzy się wysoki, ciemny masyw. Dopiero gdy jestem na
szczycie, odczuwam gwałtowne ruchy. Znajduję się na wygiętym grzbiecie
wołu, stąd krowi zapach.

Miażdżące uderzenia zakończonego kępką włosów ogona spadają blisko


mnie.

Przesuwam się po kościstym grzbiecie w kierunku głowy. Rozjuszone


zwierzę wstaje i biegnie naprzód. Wczepiony w chropowatą, szarą skórę z
trudem utrzymuję równowagę.

Wół zatrzymuje się. Z piskiem spadam przez łeb, uderzam o twardą ziemię,
odbijam się nogami, bo mógłby mnie przecież stratować.

Twarz człowieka o błyszczących oczach i ciemnych zębach. Strużki potu


spływają po skórze. Czuję kwaśny zapach gorączkowego oddechu, słyszę
rzężenie dochodzące z płuc. Oszołomiony upadkiem leżę przy jego
dłoniach. Zabije, rzuci o ścianę, rozdepcze. Odsuwa mnie na bok,
pozostawia w spokoju.

Patrzę na niego, niezdolny do ruchu. Upada na wyplecione z roślin maty. Z


ust sączy się cienka strużka krwi. Nie oddycha.

Odzyskuj ę siły, uciekam.

Czy rzeczywiście tam byłem, czy też wszystko to było snem, snem na dnie
statku, snem ciężkiej choroby? W którym porcie to się stało, w którym
mieście, w którym miejscu życia? Jawa i sen są trudne do odróżnienia.

W ucieczce przed ścigającymi szczurami zapomniałeś o innych


niebezpieczeństwach, jakby przestały zagrażać, istnieć tuż obok, za smugą
światła, załomem muru, brzegiem kanału.

Przed chwilą uniknąłeś śmierci w zębach tutejszych szczurów. Umknąłeś w


ostatniej niemal chwili, odrzucając tylnymi łapami samca, który już
pochylał się nad twym gardłem. Utytłany olejem, z kawałkami słomy i
pierzem poprzyklejanym do grzbietu, zaszyłeś się w długim, mrocznym
tunelu wyżłobionym przez spływające deszcze w matowym stoku wzgórza.
Szczury zatrzymały się, nie pobiegły dalej.
Przycupnąłem w kręgu sączącego się z góry szarego światła. Wtedy
zobaczyłem szybko zsuwający się ze ścian bezszelestny, czarny cień.

Pająk wielkości dużego szczura sunął w moim kierunku. Za nim zdążał


następny. Na przeciwległej ścianie również dostrzegłem poruszające się
smugi.

Teraz zauważyłem, że dno tunelu pokrywają wyschnięte, wydrążone


korpusy szczurów, myszy, nietoperzy, ptaków, jaszczurek.

Odskoczyłem, uciekłem w ostatnim momencie unikając kosmatych łap


czarnego pająka. Wtedy nad wodą w pobliżu portu widziałem, jak duże
kraby rozerwały szczypcami gonią- cego cię szczura. Zapędził się za mną
aż tu, między szare skały sterczące z białych pól piasku. Z rozgrzanego
słońcem kamiennego złomu przyglądałem się, jak szczerzy zęby i
podskakuje w moim kierunku.

Nagle pojawiły się duże płaskie kraby, przygniotły go do ziemi, rozerwały,


zawlokły do swych głęboko ukrytych nor.

Pamiętasz: wystarczył ruch szczypiec i głowa szczura znalazła się na


piasku. Kraby walczyły o rozrzucone, pokrwawione szczątki, ciągnąc je w
różne strony, rozdzielając, tnąc.

Znowu jestem na wysłonecznionym, jaskrawym nabrzeżu obok stojących


statków. Postanowiłem odpłynąć, jak najdalej od rozgrzanego, wrogiego
miasta, pełnego nie znanych niebezpieczeństw, pułapek, gromad zaciekłych
szczurów, ostrego oślepiającego słońca.

Jak najszybciej wejść na statek. Słońce zaczyna przypiekać i czuję kropelki


potu spływające po zlepionych kępkach sierści.

Statek stoi przy nabrzeżu, a potężne ramiona dźwigów wyciągają z jego


ładowni platformy drewnianych skrzynek.

Po trapie robotnicy znoszą worki.

Krążę wzdłuż muru.


Ulokować się w skrzyni z koprą, może w worku bananów. Przegryźć deskę,
rozpruć worek.

Przemykam między ustawionymi do załadunku skrzynkami. Gdyby wejść


po trapie? To także niemożliwe. Znajduję zjedzonego do połowy szczura ze
statku. Leży z przegryzionym gardłem, wywleczonymi wnętrznościami,
krwią zakrzepłą na zębach i uszach.

W pobliżu dostrzegam wyżłobiony w asfalcie wylot szczurzej nory.

Nagle rzuca się na mnie potężny, chyba dwukrotnie większy szary szczur.
Piszczę, wyrywam się. Usiłuje chwycić mnie za gardło. Wbijam zęby w
jego nozdrza, zaciskam. Wyswo-badza się, rozrywając delikatną tkankę, a
ja wskakuję na oponę parkującej ciężarówki, a stamtąd na zasłaną
cementowym pyłem platformę. Przywieram w kącie, dostrzegam
kołującego w górze ptaka.

Przerażony, zmęczony, zgłodniały znajduję schronienie w starej dziurawej


łupinie kokosowego orzecha i siedzę w niej aż do wieczora, nie zważając na
przerażający upał.

W porcie jest szaro, tylko słabe lampy oświetlają statek. Czekam, aż


zapadnie noc. Po cumowniczej linie wspinam się ostrożnie nad pokrytą
smarami powierzchnią kanału.

Nareszcie burta, pokład, znajome kąty. Szczęśliwy zanurzam się w


szumiącym otworze wentylatora.

Nienawidzę morza - jego rozległości, spokoju i wzburzenia.

Morze przeraża jak niebo, jak słońce. Jest to żywioł wrogi, niebezpieczny,
obcy.

Fale uderzają w stalowy kadłub. Każda z tych fal może zatopić, zabić,
zniszczyć. Wypełnia mnie strach.

Statek nie wydaje się już bezpiecznym schronieniem.


Ocean jest obcy, przeciwny mojej naturze, sprzeczny z moim
przeznaczeniem, zły, podstępny, niepotrzebny.

Przywieram brzuchem do metalowej skrzyni, usiłuję zasnąć. Morze nie


pozwala na sen, wlewa się we mnie, chlupocze, uderza, trzęsie, kołysze,
jęczy. Nie mogę zapomnieć o wodzie, od której oddziela mnie zaledwie
kilka warstw stalowej blachy.

Sztorm. Statek przechyla się i skrzynie przesuwają się gwałtownie. Znaleźć


się między nimi to śmierć. Iskierki strachu przebiegają wzdłuż kręgosłupa.

Najbardziej boję się odkrycia, obnażenia, otwartej przestrzeni. Jestem


wtedy bezbronny, zdezorientowany. Każdy szczur w takiej sytuacji wpada
w panikę, ucieka przed siebie, traci poczucie kierunku.

Przytulne, wąskie korytarze, przyćmione lub wiecznie ciemne piwnice,


głębokie schrony, kanały o wiecznie wilgotnych ścianach, jakże tęsknię za
przestronnym, bezpiecznym labiryntem.

Skrzynki, chociaż przymocowane przesuwają się. Łoskot załadowanych


skrzyń, bełkot fal, odległy szum silników i warkot śruby.

W zatłoczonych ładowniach, blisko dna, w bezustannym kołysaniu.


Wibracja, szum urządzeń chłodniczych, wstrząsy kadłuba.

Jestem osowiały, znużony, apatyczny. Nie chcę jeść i gryźć, moje siekacze
wydłużyły się niepokojąco. Zauważyłem, że inne szczury również
zachowują się inaczej. Nawet najbardziej drapieżne i złośliwe, straciły
wszelką chęć do pogoni, atakowania, zaczepiania.

Niepokój wywołuje bezsenność - zasypiam na krótko i natychmiast


prześladują mnie koty, ptaki, węże, wielkie pająki, strumienie wody,
stalowe ramiona pułapek, płomienie - osaczają, ścigaj ą, gonią.

Budzę się natychmiast. Jestem zmęczony zarówno snem, jak i podróżą,


męczę się, zasypiam ponownie.
W głębi snu oczekuje tłum wygłodniałych szczurów. Ich zęby są coraz
bliższe. Uciekam, lecz szczury otaczają ze wszystkich stron, rzucają się,
napastują, gryzą. Nie umknę im, nie mam szans.

Znowu jestem na ulicy tropikalnego miasta pełnego pająków, jadowitych


owadów, węży. Uciekam. Ulica urywa się niespodziewanie. Spadam.
Piszczę. Budzę się.

Statek kołysze się gwałtownie, skrzynki przesuwają się, trzeszczą, jęczą.

W tym mieście szczury nie reagują na mój zapach. Może stało się tak
dlatego, że zaraz po przybyciu zamieszkałem w opuszczonym gnieździe i
przejąłem jego woń, a może to miasto, którego poszukuję?

Początkowo zachowuję wszelkie środki ostrożności. Unikam zapuszczania


się w piwnice i kanały pełne przejść i nor, a posilając się na śmietnikach
bacznie obserwuję zachowanie miejscowych szczurów, które jakby mnie
nie dostrzegały.

Nadal boję się niespodziewanego ataku. Dlatego nigdy nie wchodzę do ich
gniazd, nie zbliżam się, nie dotykam ich wibrysami, wybieram życie
samotnika.

Mieszkam blisko ludzi, w ich pomieszczeniach. Grube ściany starego domu


kryją w sobie wiele spękań i szczelin, nieczynnych przewodów
kominowych i luftów przeżartych rdzą.

Zaszyłem się wysoko, pod podłogą najwyższej kondygnacji, w pobliżu


dachu pokrytego blaszaną osłoną. Często słucham dochodzących z
zewnątrz dźwięków - to ptaki spacerują po metalowych powierzchniach.

Jesteś tu od początku zimy. W pokoju mieszka człowiek, który zupełnie


zdaje się nie dostrzegać twej obecności.

Nawet ostry chrobot zębów ścieranych o deskę w podłodze nie odrywa go


od rozłożonych kartek.
Tuż obok stoi pianino. Człowiek podchodzi i uderza w klawisze. Później
powraca do swych papierów. Początkowo obawiałem się ostrych dźwięków
tego instrumentu. Teraz przyzwyczaiłem się i często przebiegam pokój za
jego pochylonymi plecami. Co pewien czas przyrządza lśniący, czarny,
pachnący napój, którego zapach wywołuje gwałtowne kurcze żołądka. Bo
tu oprócz wyschniętych stonóg i papierzysk nie ma nic do jedzenia.
Schodzisz więc w dół do śmietnika i wciągasz na górę skóry słoniny, nie
dojedzone kawałki mięsa, kurze flaki. Dalej nie zapuszczasz się, teraz w
zimie, gdy wszystko okrywa śnieg i wygłodniałe szczury z trudem
zdobywają pożywienie, byłoby to zbyt ryzykowne.

Człowiek zauważył cię. Wysunąłeś głowę ze stojącego przy drzwiach kosza


na odpadki, w którym jak zwykle niczego nie znalazłeś. Zeskoczyłeś na
podłogę, lecz nie zrobił w twym kierunku żadnego ruchu.

Przez sen wyczuwam rozkoszną woń sera, dobiegającą z pokoju.

Wystawiam na zewnątrz wibrysy i koniuszek nosa. Ser leży w połowie


drogi między stołem a norą. Długo zmagam się ze sobą, boję się, że chce
mnie wywabić. Znowu uderza w klawisze.

Wychodzę ostrożnie z nory, przebiegam w stronę kawałka sera, porywam


go. Teraz zauważam, że obok stoi niewielka miseczka. Mleka nie piłem od
dawna, od bardzo dawna. Szybko przenoszę ser do nory. Człowiek
przypatruje się, odwrócił głowę od klawiszy. Zjadam ser i wychodzę
powtórnie w stronę mleka. Patrzy jak piję. Nagle przestaje uderzać
w klawisze. Uciekam przestraszony.

Od tamtego czasu stale znajduję na podłodze jedzenie. Kawałek chleba,


sera lub boczku, rybi ogon. W miseczce mleko, czasami woda. Przestaję się
bać. Człowiek nastawiony jest przyjaźnie. Nie krzyczy, nie rzuca
przedmiotami. Teraz nie noszę już jedzenia do nory. Zjadam je na miejscu,
wiedząc, że mnie obserwuje.

Za oknami wieją zimowe wiatry. Przez kominy i lufty wdzierają się do


budynku, wyją i jęczą w przewodach. Ruchliwy, jadowity pająk krąży po
pokoju w poszukiwaniu uśpionych owadów i larw. Widzę, jak spaceruje po
łóżku śpiącego człowieka, bezszelestnie przebiega przez jego twarz.
Zima trwa. Przebudzenie. Wychodzę jak zwykle z nory w kierunku
jedzenia. Nie ma nic. Tylko skwaśniałe mleko w miseczce.

Człowiek leży w łóżku nieruchomo, oddycha, dyszy, j ęczy.

Na schodach słyszę kroki. Pokój wypełniają ludzie. Przestraszony chowam


się i wzdłuż wodociągowych przewodów złażę na dół do pokrytego
śnieżnym pyłem śmietnika.

Ciężkie buty wywołują niemiły hałas. W pokoju stale są ludzie. Słyszę jak
bełkocą, syczą, świszczą, sapią.

W nocy zapalona świeca oświetla błyszczącą twarz leżącego i pochylone


plecy siedzącego obok.

Znowu nie znajduję jedzenia. Wyruszam do piwnicy. Nasycam głód


surowymi ziemniakami. Kolejne przebudzenia. Człowiek nadal leży, jego
oddech stał się bardziej

świszczący,

krztusi się, zachłystuje.

Znowu wyprawa do piwnicy. Spotkane szczury nie są już wobec mnie


obojętne. Atakują. Wracam. Pokój jest pusty. Człowiek wyniósł się.
Zniknęły papierzyska porozrzucane po kątach, wywietrzał zapach czarnego
napoju.

Nie ma ludzi. Tylko pająk snuje po kątach swe pajęczyny.

Ciemność, równina ciemności. Ciemność na początku, ciemność u kresu.

Wędrówka zaczyna się i kończy w ciemności. Powracasz.

Na krańcu, na horyzoncie, w najdalszej perspektywie wybucha płomień,


błysk, blask, ogarnia coraz większą przestrzeń, pożera wzgórza.

Wystarczy silniejszy wiatr, by pożary na wysypisku wybuchały z


gwałtowną zajadłością. Nagłe, nie przeczuwane, parzące, przerażające.
Strumienie sprężonego gnilnego gazu rozpychają od spodu ziemię,
przebijają na zewnątrz, zapalają się w zetknięciu z powietrzem. Ludzie
gaszą je, zasypują śmieciami i piaskiem, zalewaj ą wodą, cementuj ą.

Spod ziemi sączą się cuchnące smugi dymów, wiszą jak mgły nad
pagórkami, docierają nawet do portu. Ptaki wówczas wzbijają się wysoko,
są niewidoczne. Tumany okrywają mnie, szczypią w oczy i nozdrza. Lecz
tu jestem bezpieczny. Przesiąknięty wyziewami płonącego wysypiska,
pozbyłem się swego rodzinnego zapachu, tracąc niemal zupełnie
powonienie.

Żyjące tu szczury śmierdzą spalenizną, popiołem, dymem, nie wyczuwając


swej dawnej, rozpoznawczej woni. Wszystkie rodziny żyją zgodnie obok
siebie, bez walk, bez porywania potomstwa, bez nienawiści, przepojone
smrodem pożaru, fetorem pogorzeliska.

Lecz gdy silny wicher wiejący od morza wygasi pożary i oczyści teren z
ulotnych dymów, gdy ludzie zasypią płomienie samochodami piachu, gdy
ogień znika, a deszcz spłukuje z ziemi jego ślady i tłuste sadze - wtedy my
szczury odzyskujemy poprzednią wrażliwość na zapachy i nie czując
zagrożenia natychmiast rozpoczynamy śmiertelną walkę między sobą,
walkę przeciw wszystkim spoza rodzinnego kręgu. Nienawidzimy się,
walczymy, zagryzamy, wypędzamy.

Trwa to tak długo, dopóki z wnętrza wysypiska nie przebiją się na


powierzchnię nowe pęcherze wybuchającego gazu i nie owieje nas
cuchnący dym kolejnego pożaru.

Z odartego z kory żywicznego pnia spływa strużka cieczy.

Wyżej zwisa człowiek - głowa opadła między rozłożonymi ramionami.

Skwar wzmaga pragnienie. Ludzka krew, osocze, pot. Suchy wiatr wydziera
dziąsłom resztki wilgoci. Z otwartym pyszczkiem, wyciągając szyję
naprzód skradam się do gładkiego słupa.

Nozdrza wyczuwają smak. Wspinam się na tylne łapy, wspieram ogonem,


wyciągam szyję, poruszam wibrysami, wysuwam język. Już blisko, już
bliżej. Ciemny płyn tężeje w upale, zasycha na rozgrzanym drewnie.
Obskakuję pień ze wszystkich stron, daremnie. Błysk słońca oślepia.
Opadam na przednie łapy i przywieram do nasłonecznionej ziemi.
Odpoczywam. Próbuję ponownie.

Ludzka krew zaspokoiłaby pragnienie i nakarmiła, dodała sił.

Dostałeś się tu przypadkowo. Wyciągniętą ze statku skrzynię przywieziono


aż tutaj. Przeraźliwie jasny piasek, węże pełznące wśród skał. Uciekaj stąd.
Jesteś szczurem chłodnych piwnic i kanałów, szczurem ciemnych korytarzy
i ocienionych podwórzy, szczurem mroku. Uciekaj jak najdalej.

Sięgam po krew, chcę napełnić trzewia żywym jeszcze płynem, odnawiaj


ącym siły, pomnażającym siły.

Lecz krew zatrzymuje się, wsiąka w drzewo, nie mogę dostać, nie mogę.
Krążę w koło, wyciągam grzbiet, podskakuję.

Spłoszy cię przelatujący cień. Zsuniesz się po zapylonym stoku wzgórza w


kotlinę między cuchnące benzyną samochody. Znajdziesz tam cokolwiek:
strzęp papieru, ludzkie odchody, owady żyjące w kloacznym dole. Posilisz
się, przygotujesz do wędrówki, do ucieczki.

Kiedy cień nocy pochyli się nad ziemią, spróbujesz tu powrócić. Wejdziesz
na wzgórze, staniesz pod pniem na tylnych łapach, wyciągniesz szyję.

Zamiast krwi czujesz smak wody, lekko słonawy, pachnący żywicą. Może
deszcz, może zwietrzały pot lub mocz. Człowiek zwisający nad tobą jest
nieruchomy, cichy, martwy. Z jego strony nic nie zagraża. Spadający kamyk
ostrzeże cię przed wężem, umkniesz, bardziej staczając się i spadając niż
schodząc.

Przez szczelinę między okrywającymi samochód płachtami dostaniesz się


do środka. Zaśniesz. Przebudzi cię szum zapuszczanego motoru.

Zapominasz, zapominasz, oddalasz się. Znowu gonitwa, znowu ucieczka.


Statek. Miasto. Dopiero teraz odgrzebałem w pamięci tamto miejsce,
przypomniałem je sobie równocześnie z innymi niepewnymi, zamazanymi,
zamglonymi, scherlałymi, które przypływają ku mnie z ciemności.

Piszczę głośno, przenikliwie, usiłując przebudzić samego siebie. Własny


krzyk i wyczucie rozgrzanych kamieni pod łapkami przywracają mi
świadomość miejsca, w którym jestem, do którego powróciłem.

A może jestem tam i otaczaj ąca ciemność to ciepły mrok wzgórza,


otoczonego wyziewami i dymami motorów, zapachem benzyny i smarów?

Drepcę po kamienistej ziemi wokół drzewa, z którego spływa krew.


Pragnienie pali coraz silniej, bolą wyschnięte dziąsła. A do tego jeszcze
wiatr, suchy, gorący, przytłaczający.

Wszędzie niebezpieczeństwo. Nie wiem, czy za chwilę nie zaatakuje mnie


samiec lub samica z pary rozjuszonych szczurów. Samica pojawiła się
podczas postoju w porcie i związała z młodym szczurem stale
przebywającym na statku.

Wśród żyjących tu szczurów wywołują przerażenie, atakując z niezwykłą


zaciekłością. Nie ma przed nimi schronienia. Mogą zjawić się wszędzie.
Zaskoczyć w każdym momencie. W nocy często opuszczam ładownię i
siecią różnorodnych przewodów docieram na pokład.

Wolę przebywać w otwartym miejscu niż oczekiwać w ciemnościach


ładowni na nagły i bolesny napad, mogący zakończyć się śmiercią. Para
szczurów założyła gniazdo w mojej ładowni, stałem się więc głównym
przedmiotem ich ataków. Czuły się silne i dążyły do całkowitego
opanowania statku, przepędzając z miejsca na miejsce nieliczne żyjące tu
samotne szczury. Ich prześladowania były szczególnie dotkliwe. Skradały
się bezszelestnie do uśpionego lub pożywiającego się szczura i atakowały z
boku, gryząc w szyję, z góry skacząc na kark, od tyłu kąsając w ogon,
wygięcie grzbietu i woreczek jąder.

Ich agresywność zwiększała się gwałtownie, gdy samica zaczęła się


przygotowywać do wydania potomstwa. Trudno było teraz znaleźć
bezpieczny kąt, ponieważ para chciała oczyścić cały teren statku ze
wszystkich intruzów nie należących do ich nowo powstałej rodziny. Samiec
polował przeważnie na samce, a samica na samice - często jednak rzucały
się jednocześnie. Przerażone, żyj ące w stałym zagrożeniu, zmęczone
bezsennością szczury chorują, padają, zdychają. W różnych miejscach
natykam się na pogryzione, pokiereszowane, pokryte strupami i ranami,
gotowe do natychmiastowej ucieczki, wyczulone na każdy szelest i
szmer. W zakamarkach maszynowni odkryłem wykrwawione zwłoki
szczura, z głęboką raną na szyi. Uciekł aż tu, między huczące, rozdygotane
blachy. Było to ostatnie, oprócz pokładu miejsce, gdzie można się schronić.

Czekam, aż statek przybije do nabrzeża.

Strach wypełnia każdą chwilę, odbiera sen, osłabia, obezwładnia. Znajduję


coraz więcej zdechłych z wycieńczenia, pogryzionych szczurów.

Przybijamy do lądu. Poza parą i jej urodzonym właśnie potomstwem jestem


ostatnim żywym szczurem na statku.

Zabłądziłeś. Daremnie próbowałeś wyrwać się z kręgu podwórzy, piwnic,


kotłowni, śmietników, przejść, przewodów. Każda próba kończyła się
powrotem. Zdenerwowany daremnymi usiłowaniami, biegam starając się
przypomnieć drogę, którą się tu dostałem. Przeskakuję progi, prześlizguję
się przez szczeliny, wdrapuję na spróchniałe mury i wracam ponownie do
piwnicy, którą opuściłem. Zalegające stosy skrzynek, starych mebli, szmat,
beczek, rupieci tworzą bardzo odpowiadającą mi atmosferę. Nie możesz tu
jednak zostać, szczury wypędzą cię. Zatrzymuję się przed prowadzącym do
gniazda otworem. Może stamtąd prowadzi inne wyj ście.

Odchodzę. Boję się ostrych zębów, gwałtownych uderzeń pazurów,


przenikliwego krzyku. Znowu zaczynam wędrówkę i znowu powracam na
poprzednie miejsce. Usypiam na stercie skrzynek sięgającej pod sufit.

Budzą mnie rytmiczne dźwięki muzyki i tupot ludzi - ciężki, głośny,


wibrujący. Blaszany talerz lampki chwieje się tuż nad moją głową.

Kiedy ukryłeś się pod płytą trotuaru, szurgot ludzkich kroków


przechodzących nad tobą... Kiedy słuchałeś fal uderzających w żelazny
kadłub...
Odsłania się duży otwór skierowany ku górze. To stamtąd sączą się
dźwięki. Przywołują odległe echa, szmery, szumy. Przypominają głosy
instrumentów, szepty płynącej kanałami wody.

Tędy można wyjść, można się wydostać. Na górze zapada cisza, wygasają
kroki. Wciskam tułów w szczelinę, wypełniam ją sobą. Jestem pod podłogą
pomieszczenia, z którego dochodzą odgłosy. Może uda się przejść
niepostrzeżenie.

Szeroka, oświetlona szpara między deskami. Wyskakuję. Wokół ludzie.


Szczur obraca się, jakby szukał możliwości ucieczki, i przestraszony włazi
z powrotem w szczelinę.

Gorączkowo poszukujesz innego wyjścia. Przechodzisz przez piwnicę, w


której byłeś już wielokrotnie, między śmietnikami, przez ścieki, korytarze,
lufty. I znowu jesteś tu, w tym samym miejscu, w tym samym punkcie.

Uciekasz przed szczurem spożywającym skórkę chleba na twej drodze.


Rozglądasz się uważnie po ścianach, sprawdzasz sprawdzone już
poprzednio pęknięcia i szczeliny. Jest -ukryty w głębokim mroku otwór.

Matowe płaszczyzny twarde, a jednocześnie łagodne, przylegające, bez


ostrych załamań i kantów. Korytarze rozgałęziają się, łączą, krzyżują,
rozchodzą, zbiegają. Wszystkie prowadzą do celu. Nie ma ślepych ścian, o
które raptem rozbijasz głowę. Każda wybrana droga jest słuszna, wystarczy
biec przed siebie.

Przed tobą szara powierzchnia odbija światło wpadające z góry, nie razi
źrenic nagłymi błyskami.

Od chwili, gdy się tu znalazłeś, nie czujesz zagrożenia, nie czujesz się
otoczony, osaczony, prześladowany.

Małe napełzają na ciebie, odtrącasz je łagodnie, bez gniewu. Podpełzasz


pod dużą rozłożystą samicę, nie odpycha cię.

W gnieździe leży wiele szczurów, jeden na drugim.


To twój zapach, twoja rodzina, wielka szczurza rodzina, wreszcie
odnaleziona.

Jak się tu znalazłem? Nagle. Niespodziewanie. Obwąchaj, sprawdź,


przekonaj się, dotknij wibrysami.

Ściany, podłoże, zaokrąglone krawędzie, powygryzane w deskach otwory,


wyżłobione korytarze - wydają się znane, jakbyś mieszkał tu zawsze,
jakbyś nigdy stąd nie odchodził.

Jedzenie, dużo jedzenia - krwawego mięsa, tłuszczu, sera, ryby, ziarna.


Szczury żrą, gryzą, tną, przecinają, miażdżą, ścierają, pochłaniają.

Nie ma pułapek i trucizn, nie ma niebezpieczeństw, kotów, ludzi, psów,


węży. Wszystkie zwierzęta są od ciebie mniejsze, słabsze, uzależnione.
Zabijam małego ptaka, rozgrzebuję mysie gniazdo - wyżeram młode.

Jestem silnym zwinnym szczurem, niezwykle szybkim i sprawnym.

Między zaśnięciem a przebudzeniem, między przebudzeniem a zaśnięciem,


w którym miejscu, gdzie?

Szczury pożerają martwego człowieka. Siedzą wokół, siedzą na nim.


Odrywają mięso od kości, zjadają miękki tłuszcz, pierwszą podskórną
tkankę, wyciągają żyły, mięśnie, sploty nerwów. Dotarły w głąb. Rozcięły
w kilku miejscach skórę, wygryzając w niej otwory. Wciskają się do
wnętrza, wpełzają, wślizgują się. Człowiek jakby ożywa. Jesteśmy w nim,
w jego kiszkach. Skóra porusza się. Drążymy w nim korytarze,
przegryzamy tkanki i błony, kości i chrząstki. Przez szeroko rozwarte usta,
w których nie ma już języka, wciskam się do środka, w kierunku mózgu.

Nagle urywa się wszystko. Jestem w poprzednim miejscu, w piwnicy, do


której powracam, pod gwarnym, rozedrganym stropem. Obok wrzeszczą
koty, szczekają psy, bełkocą ludzie, piszczą i huczą instrumenty.

Czekam, aż wyludnią się okoliczne ulice, by powędrować dalej.


W szklanym wysokim pojemniku dostrzegam dużego białego szczura. Z
jasną błyszczącą sierścią, nieco zmierzwioną na grzbiecie, z niemal
przezroczystymi uszami, z ogonem pokrytym białym meszkiem.

Siedzi nieruchomy i tłusty, porusza tylko nozdrzami.

Wyczuwa mnie.

Zbliżam się do szyby, wspinam na tylne łapy. Budzi się. Wlepia we mnie
oczy, jakich nigdy dotychczas u szczura nie widziałem. Rozchyla nozdrza
ukazując długie przerośnięte zęby. Gryzę szybę. Nienawidzę go.
Przychodzę tu stale, po każdym przebudzeniu, gdy tylko lu-
dzie opuszczają mieszkanie. Okrążam dokoła przejrzysty kształt. Staram się
nadgryźć meta- lowe spojenia. Biegam po przykrywającej od góry siatce,
starając się ją podważyć i odsunąć. Zapach siedzącego wewnątrz białego
szczura, do którego nie mogę się dostać, drażni, denerwuje, doprowadza do
coraz większej zaciekłości.

Biały szczur również niepokoi się, obserwuje moje próby dostania się do
środka, krąży nastroszony wzdłuż ścian swego pomieszczenia.

Przyglądamy się sobie z dwóch stron szyby. Przyciskamy nosy i nozdrza,


pokazujemy zęby. Skoczyłbym mu do gardła, chcę przewrócić, gryźć,
miażdżyć, zabić.

Nienawiść nie wygasa, gniew, który nigdy nie znajdzie ujścia,


zaspokojenia. Rozdzielone szybą szczury miotają się, doskakują, wydają
przenikliwe okrzyki walki. Nastroszona sierść, szeroko rozwarte oczy,
wysunięta szyja. Siedzi na tylnych łapach, podparty ogonem, ze świstem
wciąga powietrze, wyławiając nienawistne, wrogie zapachy.

Nigdy, chociaż pragnąłem tego, chociaż poszukiwałem, nigdy nie


zagryzłem białego szczura, nigdy z nim nie walczyłem. Zawsze oddzielała
mnie stalowa siatka lub gruba szyba, i chociaż usiłowałem wielokrotnie
przedostać się na tamtą stronę, nigdy się to nie udało.

A przecież żyłem w ich cieniu, niemal pośród nich, w zajmowanych przez


nie i wypełnionych ich zapachem pomieszczeniach.
Białe szczury wspinają się na tylnych łapach, wyciągają głowy w moim
kierunku, podskakują usiłując dosięgnąć krawędzi szklanych ścian, gryzą
spawający metal.

Są wszędzie, w wysokich słojach i przezroczystych skrzyniach przykrytych


z góry gęstą siatką, w klatkach ze stalowych prętów. Ich zapach stężony w
dusznych zamkniętych salach

wywołuje wściekłość, wzbudza nienawiść. Moja własna woń rozmywa się


w nim, nie istnieje, nie dociera nawet do mnie.

Siedzą nieruchomo w klatkach, poruszając rytmicznie głowami. Biegają


wzdłuż ścian lub wewnątrz wirującego bębna. Nastroszony, zły,
nienawidzący wspinam się na najbliższą klatkę i łażę po przykrywającej ją
siatce. Przechodzę na następną, na następną, na następną. Zapach obcej
rodziny początkowo trudny do zniesienia przestaje już drażnić. Szczury
oddzielone ode mnie szybami i siatkami żyją odrębnym, własnym życiem.
Nie mogą mi nic zrobić, nie wydostaną się ze swych przezroczystych
gniazd, a ja nigdy nie dostanę się do nich.

Jednak wzburzony i gotowy do walki lub ucieczki, kręciłem się po


klatkach, usiłowałem dostać się do środka, ścierałem zęby na metalowych
powłokach i prętach, przyciskałem nozdrza do szyby, wierząc, że nagle
rozstąpi się, pryśnie, otworzy. Lecz siatki przylegały szczelnie, krawędzie
nie ustępowały, szkło nie dawało się odsunąć.

Po pewnym czasie białe szczury przestały istnieć, poruszałem się wśród


przezroczystych gniazd, jakby ich nie było. Przyzwyczaiły się do moich
wędrówek i teraz nie unoszą już nawet głów, siedzą nieruchome, osowiałe,
lub miarowo poruszają szczękami, pożerając pokarm donoszony im przez
ludzi. Nie muszą go zdobywać, zabijać, polować, wędrować,
uciekać. Ludzie podają im jedzenie, napełniają wodą lub mlekiem
metalowe rynienki, przenoszą z klatki do klatki, wbijają w ogon lub kark
długie metalowe igły. Szczury potrząsają przekrzywionymi głowami.

Obfitość jedzenia przyciąga i podnieca.


Zamieszkałem pod podłogą. Dom jest stary, pełen nieczynnych przewodów
kominowych, wietrzników, spękań, wykruszeń. Ciepło rozchodzi się z dołu
rurami.

W chłodnym jesiennym okresie jest tu przytulnie i spokojnie. Nie


opuszczam więc zamieszkanego przez białe szczury budynku.

Ludzie przyrządzają pożywienie w sąsiedniej sali wyłożonej błyszczącymi


śliskimi płytkami. Obok mieści się magazyn, do którego dostaję się bez
trudności przez przeżarty rdzą luft.

Suszone ryby, ziarno, groch, chleb, jarzyny. Białe szczury dostają wszystko.

Chorują. Czarne wielkie guzy rozpychają skórę na szyi, głowie, brzuchu.


Początkowo małe, ledwie widoczne, rozrastają się, jakby od wewnątrz
pożerały ciało szczura, pochłaniają mięśnie, tkanki, kości. Prześwitują
przez białe delikatne włoski. Coraz bardziej przebijają się na zewnątrz.

Szczury chudną, linieją, wysychają. Niektóre umierają szybko, inne żyją


dłużej, powykręcane, sparaliżowane, pokryte ciemnymi naroślami.

Ludzie kroją, rozcinają guzy, oglądają wnętrzności.

Patrzy na mnie przez szkło, jakby mnie nie dostrzegał. Olbrzymi, czarny
guz na brzuchu uniemożliwia mu poruszanie się.

Ogon i tylne łapy znajdują się w powietrzu. Posuwa się tylko na przednich,
pełznie do rynienki, pije. Tuż obok samica z potężnym, pękniętym guzem
na szyi i mniejszym u nasady ogona.

Strach, strach rośnie. Szczury zdychają, konają, przewracają się w


drgawkach, kopią przedśmiertnymi ruchami kawałki marchwi, chleba. Pary
pokrywają się, kopulują, pokryte czarnymi guzami ciała wpełzają na siebie.
Chore samice wydają mioty.

Obserwujesz to z innej strony, z boku, z własnego życia nie otoczonego


szklanymi barierami, nie nakrytego siatką, z życia nie przegrodzonego, nie
zamkniętego.
Przyzwyczajasz się do śmierci białych szczurów, do ich powolnego
konania. Jesteś silny, zdrowy, tłusty. Sierść lśni w świetle. Wibrysy sterczą
wrażliwe i czułe. Siekacze tną najtwardsze drzewo i ołowiane osłony kabli.
Przestajesz się bać, śmierć białych szczurów nie zagraża ci, jest poza tobą,
poza twoim lękiem.

Ludzie przychodzą rzadko, tylko rano. Przeważnie śpię wtedy po nocnych


wędrówkach. Budzę się, gdy opuszczają budynki.

Przyglądasz się ludziom, przyglądasz się białym szczurom. Zapuszczasz się


na strych. Dużo tu różnych skrzynek, wyraźnie naznaczonych szczurzymi
odchodami. Wchodzisz w otwór, zapuszczasz się w boczny korytarz.
Zatrzymuje cię ślepa ściana. Cofasz się. Wchodzisz z drugiej strony. To
samo. Szukasz innego przejścia. Na wprost. Też nie. Sprawdzasz
pierwszą drogę. Tak: nie dochodząc do końca jest przejście. Wychodzisz z
drugiej strony. Próbujesz ponownie. Nie od razu znajdujesz drogę. Dopiero
podczas następnej próby przechodzisz bezbłędnie.

W innych skrzynkach przejścia mają różne kształty. Nagle zostałeś


uwięziony. Tłukłeś się po niewielkim pomieszczeniu, usiłując podważyć
nosem blaszaną klapę, która opadła za tobą.

Pułapka, jestem w pułapce, w pułapce. Biegam, sprawdzam wszystkie kąty,


rzucam się na ściany, rozbijam głowę o szybę przykrywającą skrzynkę.
Kręcę się wkoło.

Nagle po naciśnięciu jedna ze ścianek ulega, podnosi się. Krótki korytarz i


jestem już z drugiej strony.

W czasie następnego pobytu na strychu, powtórnie przez zapomnienie


wchodzę do tej samej skrzynki. Sytuacja powtarza się. Przez krótki czas nie
mogę się wydostać. Szamotanina nie pomaga, chociaż dotykam wszystkich
miejsc. Później ścianka ustępuje. To powtórne zamknięcie bardzo mnie
przestraszyło. Zapamiętałem skrzynkę i więcej do niej nie wchodzę.

Ludzie przenoszą skrzynki do pomieszczeń obok i umieszczają w taki


sposób, że białe szczury muszą przez nie przechodzić do pożywienia i picia.
Obserwuję je z góry przez szyby. W
piwnicy zjawia się szary miejscowy szczur. Obwąchujemy się, dotykamy.
Wydaje przenikliwy krzyk i skacze mi do gardła. Kątem oka dostrzegam
następnego. Walka jest przegrana, trzeba uciekać, pozostawić wygodne,
ciepłe legowisko, wywędrować.

Na razie chowam się na strychu. Ratują mnie białe szczury, które odwróciły
uwagę napastników. Kiedy wygłodzony schodzę niżej, szarych szczurów
już nie ma, wypłoszyli je ludzie.

Przychodzą w nocy. Wychudzone, głodne, zziębnięte, napastliwe. Przez


dziurę w dykcie zakrywającej piwniczne okno wydostaję się na zewnątrz.
Mroźny wiatr rzuca we mnie płatkami śniegu.

Stąd również zostaniesz wypędzony. Dalsza droga przez cmentarz nie ma


celu. Żyjące tu szczury wykarmione gnijącym ludzkim mięsem nie pozwolą
na pozostanie. Wewnątrz, pod ciężkimi płytami grobów, głęboko w ziemi
panuje bezpieczna, spokojna aura. Dźwięki z zewnątrz niemal nie docierają.
Najważniejsze jedzenie, tyle jedzenia - mięsa, tłuszczu, chrząstek.

Szczur drepczący po kamiennym obramowaniu zeskakuje, podchodzi,


wibrysy stykają się. Gwałtowny krzyk. Ucieczka.

Czeka cię nowa wędrówka, poszukiwanie miasta, w którego istnienie


zaczynasz już powątpiewać. Nie masz wyboru, nie masz wyboru. Muszę
odejść.

Szczury połączone końcami ogonów, zrośnięte, zlepione. Każdy dąży przed


siebie. Żaden nie odwraca się i nie przecina zębami koniuszka własnego
ogona. Obserwujesz je. Tkwią w olbrzymim pudle jak nieruchomy szary
kwiat. Wykarmione, opasłe, nie muszę poszukiwać pokarmu. Ludzie
podtykają im żarcie pod nos, to obezwładnia do końca.

W kącie znajduję słój z ciemnym płynem o nieznośnej woni. Nagły strach.


Pułapki, które widziałem w piwnicy, świadczą, że ludzie poszukują
szczurów, potrzebują ich. Stare, schorowane wymieniają na nowe.

Oszołomione, tłuste szczury sennie patrzą jak przemykam po szklanej tafli


zakrywającej skrzynię. Zbiegam w dół.
Załatwiam się na pułapkę. Wskakuję na klatkę z drutów i patrzę, jak moje
odchody spadają na pachnącą rybią głowę. To ostrzeżenie, teraz żaden
szczur nie wejdzie do środka.

Przez uchylone okno piwnicy wydostaję się na zewnątrz. W śmietniku w


stercie pomarańczowych skórek dostrzegam okręcony sznurkiem rulon
papieru. Gryzę, tnę, siekam, aż z papieru pozostają strzępy, roznoszone
przez wiatr okruchy.

Szum morza przypomina o konieczności opuszczenia miasta, poszukania


przychylniejszych stron. Drepcę w tamtym kierunku.

W okrągłej kamiennej budowli, stojącej w pobliżu, znajduję miseczkę z


resztką skwaśnia-łego mleka. Wyjadam skwapliwie najmniejsze nawet
drobiny. Stąd do portu, do statku niedaleko. Słyszę charakterystyczne wycie
syren. Opuszczam zbudowany z głazów budynek i brzegiem posuwam się
w tamtą stronę. Staram się posuwać najszybciej, z dala od zamieszkanych
przez szczury kamiennych zwalisk. Wiatr niesie ich obcy zapach.

Ostrożnie wynurzam się z beczki. Przebiegam szeroką pustą podłogę. Przez


rozbitą szybę wymykam się na zewnątrz. Siedzę w słońcu w pobliżu
wielkiego śmietnika. Natychmiast odczuwam palący głód. Wsłuchuję się
uważnie w otaczający świat, czy nie grożą mi nieprzewidziane
niebezpieczeństwa. Z niedalekich budynków dochodzi przytłumione
ścianami wycie zamkniętego psa.

Poza tym okolica wydaje się bezpieczna. Wspiąłeś się wtedy na ceglaną
ściankę i wśliznąłeś między sterty gnijących owoców, zepsutych główek
kapusty, skór, flaków i łusek. Rzuciłeś się na jedzenie. Wśród cudownie
pachnących przysmaków, których nadmiar - po długim głodowaniu -
niemal mnie oszołomił - zapomniałem o niebezpieczeństwach. Pożywiałem
się więc najspokojniej, odczuwając rozkoszne ciepło w brzuchu i kiszkach,
rozleniwiony brzęczeniem dużych, błyszczących much, obsiadających
niektóre miejsca zwartą, ciemną masą.

Nagle uczułem silne uderzenie w bok i ostry ból w szyi. To rozwścieczony


szczur ukąsił znienacka. Przyjąłem pozycję obronną, lecz zaatakował
powtórnie z taką siłą, że przewróciłem się na grzbiet. Zagryzłby mnie
niechybnie, gdybym nie odtrącił go silnym kopnięciem tylnych łap.

Wydaje przenikliwy krzyk - sygnał pojawienia się obcego.

Nowy szczur skoczył mi na grzbiet. Był znacznie mniejszy i strąciłem go


bez trudu. W tym samym momencie pojawił się następny. Rzuciłem się do
panicznej ucieczki, wiedząc, że miejscowe szczury zaalarmowane moją
obecnością będą teraz usiłowały mnie wytropić. Wyskakując ze śmietnika
natknąłem się na dużego samca.

Uciekałem wzdłuż ściany magazynu, panicznie unikając wszelkich nor i


otworów, które w tej sytuacji mogły okazać się najgorszą pułapką.
Zagoniony do piwnicy, kanału lub gniazda nie miałbym szans na
uratowanie. Nie znałem terenu, uciekałem na oślep, przerażony,
zrozpaczony, chcąc ocalić życie. W pewnej chwili poczułem silne
ukąszenie w tylnej części grzbietu. Ból dodał mi sił. Pędziłem pod murami,
przez otwartą przestrzeń. Znalazłem się wśród drzew o nisko wyrastających
gałęziach. Wiedziałem: prześladowcy biegną za mną i jeżeli nie znajdę
odpowiedniej kryjówki, zginę. Wykorzystując zgrubienia i blizny
kory wdrapałem się między gałęzie, wypłaszając kilka ptaków.
Przycupnąłem wśród rozchybota-nych na wietrze liści, przerażony nie
znanym otoczeniem, możliwością upadku lub wykrycia przez drapieżnego
ptaka. Wrażenia te minęły jednak szybko, gdyż pod drzewem pojawiły
się ścigaj ące szczury. Z wybałuszonymi oczami i nastroszoną z
podniecenia sierścią biegały między drzewami, wpadając na siebie, gryząc
się wzajemnie, obwąchując, szukając dalej.

W coraz większym napięciu, wyczerpany strachem obserwowałem z góry,


jak krążą w pobliżu rozdrażnione nagłym zniknięciem obcego.

I wtedy właśnie, gdy byłem już na granicy zupełnego wycieńczenia, bliski


śmierci ze zdenerwowania i lęku, przybiegły inne szczury i z nienawiścią
rzuciły się na moich prześladowców, zagryzając i przepędzając. Długo
jeszcze siedziałem wśród gałęzi, oczekując, aż przestaną się gryźć i rozejdą.
Gdybym znalazł się na dole, zostałbym zaatakowany i prawdopodobnie
rozdarty na części.
Znajdujesz się w pasie pomiędzy rewirami zajmowanymi przez szczurze
rodziny, bezustannie zwalczające się i zagryzające.

Z drzewa schodzę dopiero wieczorem przerażony pojawieniem się w


pobliżu ciemnego ptaka z potężnym dziobem. Szczury odeszły. Nie wiem,
w którą ruszyć stronę. Przestrzeń między terenami szczurzych rodzin jest
przecież niewielka i w każdej chwili mogą mnie napaść.

Siedzę nieruchomo obok zagryzionego szczura. Lęk obezwładnia, a


przecież muszę dotrzeć do statku i uciec.

Szelest.

Jestem tak przerażony, że nie zważając na krążące ptaki powtórnie chronię


się w gałęziach, w miejscu tak przeciwnym szczurzym zachowaniom i tak
obcym naszym upodobaniom, lecz tylko tu czuję się teraz bezpieczny.

Stary szczur z przetrąconym niegdyś grzbietem, powłóczący nogami, nie


ma sił. Krążę wokół dopadając i odskakuj ąc, zanurzam zęby w jego boku,
w skórze pokrywaj ącej j ądra, w nasadzie ogona. Piszczy przy każdym
ataku, usiłując celnie ukąsić.

Teraz gryzę w najczulsze miejsce, w bok szyi. Czuję, jak zęby rozrywają
przebiegającą tam żyłę. Stary szczur daremnie usiłuje dosięgnąć mnie
zębami. Coraz słabszy, coraz bardziej przerażony.

Przewraca się na bok, drży ze strachu. Z ran i pyszczka cieknie krew. Kona.
To jedyny szczur zamieszkujący niewielki statek, na jaki się przedostałeś po
długotrwałym, przymusowym pobycie wśród gałęzi. Zagryzłem go
natychmiast po przybyciu, gdy burty stukały jeszcze o brzegi.

Z drzewa wypłoszył mnie nocny ptak. Miałem do wyboru: śmierć w jego


szponach lub próbę przedostania się do portu. Ze wszystkich sił popędziłem
w stronę pachnącego rybami wiatru. Spotkane szczury natychmiast zaczęły
pogoń.

W porcie przy oświetlonym promieniami księżyca nabrzeżu stał tylko ten


statek, nieruchomy, czarny, cichy. Jego burty znajdowały się poniżej linii
nabrzeży, a gdy skoczyłem na pokład, drewno wydało głuchy pogłos.

Schorowany szczur, tu zamieszkujący, pojawił się natychmiast i z


wściekłością rzucił do walki. Sądził, że ucieknę, przestraszę się i wyniosę.
Nie mogłeś uciec, na brzegu czyhały szczury ze zwalczających się rodzin.

Płynę. Głośny szum silników dociera wszędzie. Zająłem przytulne gniazdo


zabitego szczura, mieszczące się pomiędzy warstwami drewna i blachy.
Wymościł je szmatami, strzępami papieru.

Płynę. Stałe przebywanie na tak małej powierzchni drażni i przeraża. W


dużych ładowniach nie wiedziałeś, czym jest brak ruchu, brak przestrzeni.
Nie zagrażali ci również ludzie, o których istnieniu zapomniałeś. Tu jest
inaczej. Ludzie są obecni wszędzie. Tylko w nocy, kiedy fale są spokojne, a
ludzie śpią, mogę swobodnie przemykać po nie oświetlonych wnętrzach
wypełnionych tekturowymi kartonami o nieprzyjemnym zapachu tytoniu.

Znam ten port: nabrzeża, niskie zabudowania, kurz niesiony wiatrem -


wszystko wydaje się znajome, jakby wyłaniało się ze snu. Lecz to nie sen,
chociaż już kilkakrotnie, budząc się, miałem świadomość, że rzeczywistość
może być po prostu innym snem, w którym żyję, prze-

żywam, istnieję. To nie sen, to po prostu twoja pamięć. Statek przybił do


nabrzeża. Odczekam i zejdę na ląd. Dość już biegania po niewielkiej
przestrzeni, między skrzypiącymi burtami.

Już noc. Zbiegam po opuszczonym trapie.

Ogromny błyszczący księżyc oświetla pas nabrzeża i wyloty najbliższych


uliczek. Byłem tu, wtedy miasto płonęło, wybuchały pociski, teraz jest
spokojnie. Po ulicach spacerują ludzie, słyszę dalekie miauczenie kota,
naszczekiwanie psa.

Waham się: iść dalej czy wdrapać się na pokład innego statku, nie
ryzykując spotkania z miejscowymi szczurami, kotami, psami?

Postanawiam poszukać pożywienia w najbliższych ściekach i wysypiskach


odpadków. Przyciąga cię smakowity ostry zapach wyschniętej ryby.
Stos wysuszonych ogonów, łbów, flaków. Jem łapczywie, w zębach
chrzęszczą ości i zeschnięte skrzela.

Już zbliżył się pierwszy szczur. Niewielki, o wydłużonym tułowiu.


Obwąchuje. Alarmuje piskiem, gryzie w nasadę ogona. Odwracam się i
zatapiam zęby w jego nodze. Odskakuje. Krwawi. Odchodzi kulejąc.

Szczury nie gonią mnie, wystarcza im przepędzenie intruza, mój strach.

Osmalone, pokaleczone wybuchami mury. Przypominam sobie to miasto.


Podobnie świecił księżyc, gdy przemykałem wyludnionymi,
zaciemnionymi uliczkami.

Teraz świateł jest dużo, słychać bełkotliwe głosy ludzi, muzykę.

Cały czas odczuwam wrażenie, że kiedyś posuwałem się tą samą drogą, po


tym samym nierównym bruku, wśród kurzu zmieszanego z wyschniętym
łajnem.

Obok przechodzą ludzie. Przyciskam ciało do ściany i trwam tak przez


chwilę. Czego się boję - przecież szarość czyni mnie niewidocznym. Jednak
boję się. To spotkanie ze szczurami napełniło mnie lękiem. Przypominam
sobie wysokie gałęzie drzewa, na którym schroniłem się w panicznej
ucieczce.

Sam wielokrotnie ścigałem obce szczury, zadawałem rany, gryzłem,


zagryzałem, zabijałem. Znam tę nienawiść doskonale, nienawiść do intruza,
do obcego, do przybysza, zwiastuj ącego być może nadejście następnych,
które ze ściganych i zabijanych łatwo mogą zmienić się w ścigaj ących i
zabijaj ących.

Z wnętrza ścieku dobiegają piski. Ogarnia mnie strach. Nie znam dokładnie
terenu. Jeżeli zaczną mnie ścigać, mam niewielkie szansę ucieczki.

Skręcam we wspinającą się uliczkę, wybrukowaną owalnymi kamieniami,


błyszczącymi w świetle prostopadle stojącego księżyca. Znam tę ulicę,
znam doskonale, tylko co się tu wydarzyło?
Brama ze zwisającym strzępem zasłony, przez którą przedziera się słabe
światło, też mi jest znana. Wślizguję się do wnętrza. Siedzący w kucki na
dywanie człowiek łapie spadający z wysoka dzban i odstawia go na
miejsce. Nagle przypominam sobie wszystko. To przecież przy mnie spadał
ten dzban. Kura siedząca na półce w klatce z drewnianych prętów
wrzeszczy wyczuwaj ąc moją obecność.

A więc wszystko, co się wydarzyło od momentu ucieczki stąd, trwało


zaledwie przez mgnienie, tyle co upadek glinianego naczynia?

Słyszałeś przecież huk rozpryskujących się na posadzce skorup. Słyszałeś,


lecz nie wierzysz, ponieważ w chwili gdy zj awiłeś się tu ponownie, ten
sam człowiek schwytał tuż nad podłogą spadający dzban. Może zasnąłem,
może wszystko było snem - miasta, drogi, podróże, gonitwy, ucieczki. Jaki
sen mógłby obfitować w tyle zdarzeń?

Więc znowu jestem na początku wędrówki, po długiej podróży w


ładowniach przewożącego cukier statku, po opuszczeniu miasta, w którym
zmarł człowiek grający na flecie.

Dostrzegł przebiegającego szczura, chwyta ołowiany ciężarek. Rzuca.


Uciekam.

Powoli okrążam dom. We wnęce na śmietniku odnajduję skorupy wielu


stłuczonych dzbanów. Uległem złudzeniu - tamten dzban rozbił się
wówczas na drobne kawałki. Człowiek złapał inny dzban.

Wokół rozlegają się rozzłoszczone, gniewne piski. Szczury osaczają mnie.


Podchodzą coraz bliżej. Odbijam się od twardych skorup i przeskakuję mur.
Zatrzymuję się dopiero przed pasem oświetlonego nabrzeża.

Ledwie żywy ze zmęczenia, niepewny, czy szczury rzeczywiście przerwały


gonitwę, szukam schronienia.

Wzdłuż szyny portowego dźwigu biegnę ku potężnym metalowym


pojazdom okrytym matowymi plandekami. Wystarcza kilka ruchów szczęk
i przez wygryziony otwór dostaję się do środka.
Wszelkie próby wyjścia z ładowni zawodzą. Pokrywy przylegają do siebie
nie pozostawiając najmniejszej szpary, przez którą mógłbym się przecisnąć.
Przewody zabezpieczają gęste siatki i kraty, które daremnie usiłuję
przegryźć. Jestem w pułapce, olbrzymiej pułapce pełnej stalowych maszyn,
ustawionych ciasno obok siebie.

Grozi mi śmierć głodowa. Zjadam wszystko, co nadaje się do zjedzenia:


strzępy papieru znalezione wewnątrz metalowych korpusów, naoliwione
lniane szmaty, wyschnięte wióry, nieliczne drobne owady, mrówki i pająki,
które dostały się tu przypadkiem, zeschnięte ptasie odchody przyczepione
do brezentowych plandek. Nie zaspokojony głód wypala
wnętrzności. Najbardziej męczy pragnienie. Wysysam wilgoć z najgłębszej
warstwy wiórów zalegających ładownię, wypijam oleistą ciecz
zgromadzoną na dnie stalowych korpusów. To za mało. Spragniony i
głodny po długich poszukiwaniach znajduję strużkę cieczy sączącej się
kroplami po ścianie. Słonawa woda, pełna drobnych okruchów rdzy. Spijam
skrzętnie każdą pojawiającą się kroplę. Wyczekuję, aż się zbierze,
spęcznieje i spłynie w dół.

Żyję tak długo, bardzo długo. Początkowo przerażony biegałeś bezustannie


szukając wyjścia. Dławiła mnie rozpacz, wściekłość. Usiłowałeś wdrapać
się po ścianach ładowni - lecz chociaż kilkakrotnie dotarłeś do
przykrywających ją od góry stalowych płyt, nie znalazłeś żadnej szczeliny.

Często na dwóch tylnych łapach, podpierając się ogonem, stałem na


stalowym korpusie maszyny podnosząc głowę. Starałem się wyczuć
dochodzące z zewnątrz zapachy, usłyszeć dźwięki zwiastujące, że moja
udręka skończy się niebawem.

Podróż trwała nadal. Kołysanie statku znosiłem dobrze, przerażały mnie


burze. Szczególnie gwałtowne uderzenia fal w ściany statku i duże
przechyły, podczas których grube, stalowe liny napinały się i jęczały, jakby
miały pęknąć. Kiedy burza mijała, przez długi okres odczuwałem bolesne
skurcze szyi i grzbietu.

Byłem jedynym szczurem w olbrzymim pomieszczeniu ładowni.


Bezustannie krążyłem wokół ścian, sprawdzając każdy fragment
powierzchni. Zbadałem także wnętrza wszystkich stalowych pojazdów.
Nagle - zdarzało się to coraz częściej, wyraźnie usłyszałem
chrobot szczurzych zębów, szelest przesuwaj ącego się w plandece
zwierzęcia, przenikliwy okrzyk wojenny - jak na wyspie, którą opuściłem
poprzednio. Często podczas snu odbierałem wrażenie dotyku wibrysów
obwąchującego mnie szczura i ciepło jego nozdrzy. Początkowo budziłem
się natychmiast, rozpoczynałem długotrwałe gorączkowe poszukiwania.

Nie znalazłem najmniejszych nawet śladów pobytu obcego szczura w


ładowni, chociaż sprawdzałem wszystkie kąty i najgłębsze zakamarki.
Jednak złudzenia powtarzały się, przerywały każdy sen, każdy odpoczynek.
Coraz gwałtowniejsze stają się teraz moje reakcje na odgłosy nie
istniejącego szczura. Kiedy tylko usłyszę szmer, kiedy poczuję ukłucia
wibrysów, rzucam się za nim z wściekłością i nienawiścią, gonię, ścigam,
tropię.

Choruję. Osowiały, raz po raz wstrząsany gorączkowymi dreszczami,


siedzę na kupie wiórów. W kiszkach przejmujące ssanie i palenie.
Wszystko, co zjem, wylatuje ze mnie w postaci gęstego śluzu. Chudnę,
gubię sierść, na skórze pojawiły się krwawiące krosty, szybko zmieniające
się w twarde strupy. Bolesne swędzenie skóry zmusza do drapania. Każdy
ruch nogi, każde uniesienie pazurów w kierunku grzbietu męczy mnie,
drażni, osłabia.

Najchętniej zastygłbym w bezruchu, gdyby nie to przykre swędzenie.

Z nozdrzy wycieka gęsty śluz o słonawym smaku, spływający do pyszczka.


Oddycham z coraz większym trudem, kicham, prycham, kaszlę.

Stawałem się coraz bardziej apatyczny i senny. Siedziałem skulony i


obojętny na kołysanie statku, na uderzenia burzy, na dalekie wycie wiatru,
na głosy własnej wyobraźni, na przywidzenia i sny, na wspomnienia, na
ostre swędzenie skóry, głód, pragnienie, ból.
Przestałeś myć się, czyścić i wyłapywać pchły. Umierałem powoli i chociaż
wiedziałem o tym, nie umiałem się bronić. Nie mogłeś się bronić, czułeś, że
nie masz szans zamknięty w szczelnym, żelaznym pudle.

Pchły zaczynają uciekać z wyleniałego, rozgorączkowanego futra.


Przeczuwają zbliżaj ącą się śmierć. Cóż mi pozostaje - zjadam wijącego się
wśród trocin robaka. Zastygam w bezruchu, przewracam się na bok.
Czekam... Czekam... Zasypiam.

Budzę się. Kołysanie ustało, silniki nie huczą. Z zewnątrz dochodzą


przytłumione głosy portowych dźwigów.

Otwierają się stalowe klapy przykrywające ładownię. Nie widziane od


dawna światło oślepia. Ostatkiem sił wślizguję się do ciemnego wnętrza
pojazdu.

Do ładowni schodzą ludzie, dotykają lin, rozmawiają.

Otoczony grubym pancerzem zostaję uniesiony wzwyż. Do środka wdziera


się chłodny wiatr. Kołysanie ustaje po chwili. Jestem na lądzie.

Słyszę zgiełk, warkot motorów, krzyki przelatujących ptaków, nie znane


szumy i szmery.

Chcę żyć, chcę żyć... Na chwiejnych nogach wymykam się spomiędzy


stalowych blach w kierunku portowych magazynów.

Chory, rozgorączkowany, wciśnięty w kąt, na wpół żywy, obolały... Nie ma


siły wyławiać zębami pcheł buszujących po brzuchu. Tną dotkliwie,
zanurzają w skórze drobne igiełki, piją krew.

Leżę w mojej głęboko ukrytej w labiryncie przejść i nor siedzibie, coraz


bardziej bezwładny, bezwolny, przerażony.

Szmer... To szczur z komory obok przyszedł zobaczyć, co się dzieje, żyję


czy umarłem. Cofa się, poczuł woń spoconej, rozgorączkowanej skóry.
Znowu szmer. Jeżeli to wąż. Tu nie ma węży, nie ma. Węże nie dotrą tu
nigdy, powstrzyma je smród ścieków, rozkładające się szczątki, brudna,
cuchnąca woda. A jednak boję się węża nawet tu, w miejscu, które wydaje
się bezpieczne i spokojne. Szmer przechodzi, oddala się, milknie. Usiłuję
zasnąć. Opieram głowę na łapkach, tylne prostuję, przeciągam się.

Gorączka rośnie. Wpadam w ogromny dół. Jak ptak, coraz dalej, coraz
niżej. Nagły strach, tam, pode mną, w studni czeka śmierć, rozbicie o nie
znane dno, o wodę, która przy upadku z takiej wysokości ma twardość
betonu.

Piszczę, krzyczę, usiłuję zawadzić pazurami o gładkie, lśniące od wilgoci


ściany. Zwijam się w kłębek i gwałtownie rozprężam.

Niestety, ściany są niemal szklane, pozbawione jakiegokolwiek występu. Z


oszałamiającą szybkością lecę w dół. Czyżbym umierał? Jestem w starym
rodzinnym gnieździe. Bawię się z małymi. Piszczymy.

Wejście do gniazda rozszerza się. Szeroko rozwarta paszcza węża. Za


chwilę mnie pochłonie, za moment.

Piszczę, usiłuję uciekać. Daremnie, potężny otwór osłonięty setkami


płaskich łusek i tarczek schyla się nade mną, wciąga, pochłania.

Budzę się zlany potem, sierść mam polepioną i nastroszoną. Pchły tną dalej.
Chodzą nawet po moich wąsach. Spędzam je ruchem łapki.

Wszystko było snem, majaczeniem, przywidzeniem. Leżę wycieńczony i


schorowany w chłodnym pomieszczeniu, między magazynem domu
handlowego a kanałem burzowca. Przenikają mnie dreszcze. Odczuwam
przejmujące pragnienie. Żeby się napić, muszę wyjść stąd i dotrzeć do
kamiennej ściany, po której spływa woda. Tylko czy starczy sił? Chwiejąc
się i zataczając docieram do korytarza. Powoli, ostrożnie.

Z trudem docieram do spękanego kamiennego muru. Woda sączy się kropla


za kroplą.

Przyciskam dolną szczękę do ściany, zadzieram głowę.


Już dawno nie piłem tak zimnej wody. Piję długo, starając się wchłaniać
całą spływającą wodę. Chłód z krtani powoli przenika niżej, wypełnia
żołądek, studzi rozgrzaną krew. Czuję się lepiej, dużo lepiej. Natychmiast
próbuję dobrać się do pcheł.

Wyzdrowiałem. Wyleniałe miejsca porasta nowa sierść. Ropnie na skórze


wygoiły się i zabliźniły. Odzyskuję siły.

W pierwszym okresie pobytu w nowym mieście choroba prawdopodobnie


uratowała ci życie. Szczury pozostawiły cię w spokoju, wyczuły gorączkę i
ostry smród biegunki. Po okresie zamknięcia w ciemnej i dusznej ładowni
otaczający świat wydaje się jaskrawy i głośny.

Kromka chleba i skórki od kiełbasy wyciągnięte z zatłuszczonego papieru


smakują wyjątkowo, jakbyś jadł je po raz pierwszy w życiu.

Tak obfite jedzenie wywołało zupełny przewrót w organizmie. Obudziły


mnie ostre, gwałtowne bóle nabrzmiałego i twardego brzucha, biegunka,
torsje.

Ponownie zapadłem w głęboki gorączkowy sen. Po przebudzeniu czułem


się już dobrze, a co najważniejsze, odzyskałem dawny niepowstrzymany
apetyt.

Zaszyłem się w stojącym w pobliżu kanału wysokim budynku, z którego


wież często dochodził wibrujący dźwięk dzwonów. Ten melodyjny głos
przypomina odległe dźwięki fletu.

Jednak główną przyczyną, dla której zdecydowałem się zamieszkać w tym


wysokim gmachu, w którego wieżach gnieździły się jastrzębie, był lęk
przed szczurami, które, od czasu jak wyzdrowiałeś, znowu zaczęły mnie
prześladować.

W porcie bowiem trwa bezustanne polowanie na szczury przybywające z


morza.

Cały teren dzielnicy zamieszkuje rodzina dużych i silnych szczurów,


zajadłych w tropieniu wszelkich pojawiających się w ich rewirach intruzów.
Gdyby nie chorobliwa gorączka i odstraszający zapach, zagryzłyby mnie
zaraz po przybyciu. Dlatego też obecne miejsce z dala od magazynów,
elewatorów, spichrzów i wysypisk śmieci jest bez wątpienia
najbezpieczniejsze. Szukające obfitego pożywienia szczury zaglądają tu
rzadko, wiedząc, że poza nielicznymi odpadkami, myszami, łodygami
przeróżnych kwiatów oraz świecami nie znajdą nic do jedzenia.

To, co znajduję na pobliskim śmietniku obok zabudowań otoczonych


kilkoma rzędami owocowych drzew, zaspokaja mój codzienny głód.

Mieszkam wewnątrz pustej gipsowej figury. Niewidoczny otwór, którym


wchodzę, mieści się w podstawie. Początkowo denerwowały mnie
gromadzące się co pewien czas wokół grupy hałasujących ludzi. Ponieważ
wiązało się to z miłymi dla moich uszu tonami muzyki, przystosowałem się
szybko, pozostając wewnątrz aż do chwili ich odejścia.

Szybko też przyzwyczaiłem się do bezpiecznych, spokojnych wnętrz.

Wydrążone gipsowe posągi, grube świece, kwiaty w szklanych naczyniach,


przytłumione światła, cisza, kamienna posadzka.

Pozostałbym tam dłużej, lecz pewnego dnia figury zestawiono, posadzkę


przykryto płótnem, przy ścianach wzniesiono rusztowania.

Ponownie odczułem nagłą potrzebę odnalezienia własnej szczurzej rodziny,


miasta, w którym się urodziłem, starej piekarni i piwnicy ze śladami
zacementowanych nor. Wewnątrz wysokiego budynku stale przebywali
teraz ludzie i ciągle czułem się zagrożony.

Wywędrowałem nocą przebiegając pod murami domów, płotami ogrodów,


przez place i ulice. Uciekałem od dalekiego szumu fal, niesionego przez
wiatr, zapachu morza i głosów płynących kanałem statków. Uciekałem w
stronę mojego miasta, mojego pierwszego gniazda.

Miasta są podobne. Przybywam i opuszczam je przeważnie nocą, stale


ścigany przez szczury.
Szczury z mojej rodziny poznają mnie natychmiast. Czekam więc na ten
moment, kiedy szczur, do którego się zbliżę, nie skoczy mi do gardła, nie
rzuci się na mnie, nie wyda wściekłego pisku zwołującego
współplemieńców do ścigania.

Wędruję, przenoszę się z miejsca na miejsce. Do wędrówki zmusza mnie


konieczność powrotu do opuszczonych kiedyś miejsc, konieczność ich
odnalezienia, pamięć.

Może już ostatnie miasto, ostatnie z tych tak bardzo przypominających


miasto pamięci. A jednak nie mogę stwierdzić od razu, czy to właśnie te
piwnice, te kanały, te podziemne przejścia, te same rynsztoki. Nie poznaję.
Przybywam tu na początku zimy i pierwsze lodowate wichry wpędzają
mnie głęboko w kanały.

Od dawna, we wszystkich miastach poszukiwałeś piekarni przy bocznej


ulicy, z piwnicą, do której z góry zsypywano węgiel. W piwnicy tej obok
hydrantu są na murze ślady po zacementowanych szczurzych norach.

Coraz mniej czasu przed tobą, starzejesz się, tracisz węch, słuch, wzrok.
Przed chwilą rzuciłeś się na pająka, sądząc, że to stonoga lub żuk. Nie
jesteś już silny, osłabłeś. Biegasz wolniej, skaczesz niżej, męczysz się
szybciej.

Unikam niebezpieczeństw. Schodzę z drogi szczurom, kotom, psom. Nie


atakuję prosiaków i kur. Zjadam osadzające się na brzegach kanałów skórki
chleba, kawałki tłuszczu. Omijam magazyny sklepów i spiżarnie w
ludzkich mieszkaniach, obawiam się schwytania, boję się śmierci.

Ciemna sierść posiwiała - wzdłuż grzbietu, przy uszach, na bokach. Pazury


są bardziej łamliwe. Siekacze rosną wolniej, a co gorsza stały się kruche.
Niedawno górny złamał się niespodziewanie na twardej, dębowej desce,
którą usiłowałeś przegryźć.

Wibrysy, prowadzące dotychczas bezbłędnie w zupełnej ciemności, raptem


zaczęły zawodzić, zginać się, łamać. Niedawno sterczały sztywno wokół
pyszczka, teraz opadły, obwisły.
Zestarzałem się, czuję to w każdym mięśniu, w każdej kostce i tkance.

Starość to po prostu wielkie osłabienie, zwiotczenie, zmęczenie, choroba


czasu. Broniłem się przed starością długo, postępowałem, jakbym był nadal
młody.

Jądra nie nabrzmiewają już spermą na widok każdej samicy w okresie rui.
Dawno nie miałem już własnego stałego gniazda. Zresztą nie odczuwam
podniecenia, tej niezwykle silnej potrzeby pokrywania, która kiedyś
pobudzała do walki, wędrówek i poszukiwań. Od ostatniej podróży
statkiem mój popęd do samic osłabł, a w ostatnim okresie zanikł zupełnie.

W kanałach miasta, w którym jestem, odkryłem norę rozgałęziającą się w


wygodne szerokie gniazdo, oparte o rozgrzaną powierzchnię wypełnionej
ciepłą wodą grubej rury. Norę zamieszkiwała samotna młoda samica, która
tak długo krążyła wokół wypinając przekrwione narządy płciowe, aż ją
pokryłem.

Przerwałem podróż. Nora jest przytulna i ciepła. Spotkana tu samica jakby


mnie odmłodziła, przypomniała, jakim samcem byłem kiedyś. Ulice,
piwnice, kanały wydawały się znajome, jakby widziane, zapamiętane.
Zostałem.

Przenikliwe zimno, gęsty śnieg, wszędzie wdzierające się wichry nie


sprzyjają wędrówkom. Toteż przez długi okres nie opuszczałem
najbliższego kręgu kanałów.

Pokolenie małych szczurów dorasta. Kilka najbardziej ciekawych nie


powróciło ze swej pierwszej wyprawy. Siedzisz skulony na ciepłej,
betonowej płycie, grzejącej cię w brzuch i łapy.

Boisz się coraz bardziej, lękasz się dorastającego samca, który niedawno
rzucił się na ciebie, boleśnie gryząc w ucho. Chciałeś mu przeszkodzić,
kiedy pokrywał twoją samicę a swoją matkę. Obudziło się w tobie silne
poczucie własności, lecz przecież nie jesteś młodym szczurem. Rzucił się,
przewrócił cię, poturbował. Ucho nabrzmiało boleśnie. Siedzisz z
przekrzywioną na bok głową obserwując zaloty młodego szczura do twojej
samicy.
Chciałeś mieć swe gniazdo, przewodzić zamieszkującym je szczurom,
przepędzać intruzów ze swojego terytorium.

Stało się inaczej, bo inaczej przecież stać się nie mogło. Jesteś intruzem we
własnym gnieździe. Słabym, starym szczurem zbliżającym się do kresu
swych dni, swych możliwości. Twoja samica przestała już być twoją
samicą, jest teraz samicą młodego szczura. Odpędziła cię od kurzego łba,
który wyłowiłeś z kanału, i z młodym samcem wyjada smakowity
mózg. Nie uczynisz nawet ruchu, by przepędzić rywala.

Wypędzą, wyrzucą, wygonią, wypchną z ciepłej nory na wilgotną zimną


krawędź ścieku. Młody szczur nienawidzi cię, bezustannie krąży wokół,
chce zaatakować. Tylko obojętność jest ratunkiem, inaczej dawno rzuciłby
się na ciebie, starając się przewrócić i przegryźć tętnicę.

Niechętnie ruszam się z gniazda, jednak tu pozostać nie mogę, w starciu z


młodym szczurem nie mam szans.

Na powierzchni oszałamia poranne słońce, wiosenne, lecz jeszcze zimne.

Wcześnie, dzień dopiero się zaczyna.

Ulica, mur, pod którym idę, wydają się znane, jakbym kiedyś tu był,
jakbym to widział. Nawet kamienne obramowanie rynsztoka i kratki
przykrywające włazy do kanałów.

Gdzie to widziałeś, nie pamiętam.

Przez szeroką szparę między brukiem a metalową bramą dostajesz się na


podwórze z żeliwną pompą pośrodku. Wyczuwasz zapach mąki, tłuszczu i
rozgrzanego pieczywa, dobiegający z otaczających podwórze zabudowań.

Mieści się tu piekarnia, z tamtego dachu łatwo dostać się do magazynu


pełnego zapasów, te drzwi prowadzą wprost do pomieszczenia, w którym
znajduje się olbrzymi piec, a tu nieco wyżej powinno być okienko do
piwnicy. Teraz zakrywa je stos żelaznych rur. Okienko szczelnie zabito
deskami, tędy nie można wejść.
Jesteś już niemal pewien - to właśnie to miejsce, ta piekarnia, ten dom, ta
piwnica. Przez całą zimę mieszkałem tak blisko miejsca, do którego od tak
dawna chciałeś powrócić. Gdybym wcześnie wyszedł na powierzchnię,
gdybyś wcześniej zwiedził najbliższą okolicę.

Pojemniki na śmieci są inne niż te, które zapamiętałem, a miejsce, w


którym stoją, obudowano ściankami z cegieł. Ostrożnie obwąchuję zupełnie
nowe szczegóły. Z dachu przybudówki usiłuję dostać się do środka przez
wentylator magazynu, lecz otwór zamyka przytwierdzona do ściany żelazna
siatka. Postanawiam wspiąć się po rynnie aż na dach, a stamtąd dotrzeć do
piwnic. Posuwam się w górę wąskim światłem rynny, wykorzystuj ąc
wszystkie nierówności blachy. Udało się. Jestem już na strychu.

Przedostaję się na klatkę schodową. Wszystko tu inne, pachnące farbą,


jasne, świetliste. Szybko zsuwam się ze stopnia nasłuchując dobiegających
szmerów. W odnowionym, wyremontowanym domu nie ma szczelin i dziur.
Gdyby ludzie zobaczyli cię na schodach? Potężny, wyleniały ze starości, z
długim bezwłosym ogonem, z ruchliwymi nozdrzami, spod których wystają
ostre zęby. Drzwi do piwnicy są uchylone, ostra woń farby bije w nozdrza.

W piwnicznym korytarzu odnajdujesz znaną ci, twardą posadzkę. Rury


kanalizacyjne pokryto warstwą gipsu i farby, likwidując przestrzeń między
nimi a ścianą.

W piwnicy zatrzymasz się przy ścianie obok hydrantu, nie ma na niej


żadnych znaków. Powierzchnia pokryta olejną farbą lśni w półmroku. Czy
nora była tu, czy może tam, a może w miejscu, które właśnie minąłeś,
przebiegając z kąta w kąt, może nieco dalej? Czy to na pewno ta piwnica?
Gdzie podział się węgiel? Hydrant bulgocze tak samo, przez
umieszczoną w górze klapę przeświecają promienie, przez okienko pokryte
metalową siatką sączy się słabe światło.

Czy rzeczywiście odnalazłeś swoje miasto, miejsce po dawnym gnieździe,


pierwszą norę? Wielokrotnie obiegam piwnicę. Studzienkę przykrywa nowa
blaszana klapa. Wcisnąć się tam niepodobna. Wykruszone cegły
wymieniono, a brzegi wzmacnia żelazna listwa. Może w piwnicy obok
znajdziesz stare, znane ci przedmioty?
W piwnicy obok pod ścianami stoją te same drewniane półki. Na nich słoje,
słoiki, słoiczki wypełnione apetyczną zawartością. Na środku drewniany
szkielet fotela. Obwąchaj uważnie, sprawdź, znajdziesz ślady szczurzych
zębów pozostawionych przez samicę, która założyła tu gniazdo. Są, są
ślady, a więc odnalazłeś miejsce swych narodzin. Stąd, z tych piwnic
wyruszyłem, stąd wywędrowałem.

Szczury spotkane w kanałach, szczury, które wypędziły mnie z gniazda, są


moją rodziną. Odnalazłem, czego szukałem, odnalazłem.

Wróć do sąsiedniej piwnicy, usiądź przy ścianie, tuż za hydrantem. Słuchaj


głosów, słuchaj szmerów, chrobotów, ech. Słuchaj. Przybyłeś tu po to, by
słuchać, by widzieć, by znaleźć. Przybyłeś, wierząc w niemożliwe, wierząc
w nieprawdopodobne, wierząc, że usłyszysz zgrzyt zębów, chrobot samicy-
matki daremnie wgryzającej się zębami w mur. Przycupnąłem, przywarłem
bokiem do ściany, zamknąłem oczy, słucham.

Nie usłyszysz, jest niemożliwe, byś usłyszał cokolwiek, wiesz o tym


doskonale. Nora w fundamentach piekarni została zamurowana na zawsze i
żaden odgłos stamtąd dojść do ciebie nie może.

Niema, cicha, martwa ściana. Przebłyski światła na posadzce przesuwają


się, odczuwam pragnienie i głód. Podsyca je dochodząca z piekarni woń
chleba wyjmowanego z pieca.

Kierujesz się w stronę znanych przejść, szczelin, korytarzy. Nie ma ich, nie
ma nawet śladów. Zacementowano, zamalowano, wygładzono. W oknach
tkwią metalowe siatki, szczelnie przylegające do framug. Tylko drzwi
piwnic są nie zmienione i z trudem można przecisnąć się pod nimi.

Wydostać się mogę tylko drogą, którą wszedłem, drogą


najniebezpieczniejszą.

Zapach świeżego chleba wzmaga przejmujący głód, czuję ssanie w


przełyku i żołądku. Wspinam się na schody. Kroki, z góry w twoim
kierunku. Z korytarzyka obok podestu dochodzi szum wody. Skaczę. Może
wydostanę się rurami ściekowymi, wprost do kanałów? W oświetlonym
pomieszczeniu rozlega się wrzask. Siedzący w wannie człowiek krzyczy,
zawiadamia innych o moim wtargnięciu, rzuca szczotką i mydłem, chlapie.
Człowiek stojący w drzwiach usiłuje mnie złapać, w chwili gdy przemykam
pod nogami. Wpadam do mieszkania, czując za sobą jego kroki.

Ukryłeś się za tapczanem, człowiek odsuwa meble, znajduje cię. Kij uderza
tuż obok. Wyskakuję na balkon, ten sam balkon, na którym kiedyś
wygrzewał się obserwujący podwórze kot. Człowiek za tobą. Usiłujesz
ześliznąć się po murze, nie udaje się, skaczesz. Zetknięcie z kamienną
nawierzchnią jest bolesne, skręcasz tylną łapkę, przewracasz się na bok,
podnosisz. Człowiek z balkonu krzyczy do ludzi na dole. Biegną. Uciekasz
prosto przed siebie, usiłując znaleźć jakikolwiek otwór, w którym mógłbyś
się ukryć. Tuż przede mną otwiera się wiele

kolistych otworów. To leżące na podwórzu metalowe rury. Zanurzam się w


jedną z nich kulejąc, biegnę w kierunku oświetlonego krańca.

Wewnątrz spiralnie skręconej rury panuje niesłychany hałas - odgłosy i


echa dobiegające z podwórza, ulicy i okolicznych zabudowań spotykają się
tu, przenikają, kłębią, odbijają, zderzają. Szelest mojej sierści i zgrzyt
pazurów o twarde podłoże zostają nagle spotęgowane.

Drugi oświetlony kraniec zbliża się, jest tuż, tuż na wysunięcie wibrysów.
Wtem zasłania go kawałek blachy. Uderzam weń nosem, głową, gryzę,
drapię pazurami. Dostałem się w pułapkę, słyszę głosy ludzi. Obracam się z
trudem i szybko biegnę w przeciwnym kierunku. Rura unosi się i pochyla.
Zsuwam się, spadam. W świetle, ku któremu biegłem, spostrzegam oczy
człowieka. Słyszę jego bełkotliwy, chrapliwy głos. Teraz oba krańce są już
zakryte. Ludzie potrząsają, obracają rurą, przechylają ją gwałtownie,
uderzają powodując ostre, przenikające do szpiku dźwięki.

Przerażony, na rozkrzyżowanych łapkach usiłuję zachować równowagę.


Przy nagłych pochyleniach, zwrotach i obrotach jest to niemożliwe.
Wymiotuję ze strachu. Ustawiają rurę pionowo.

Obracam się, wciskam zęby w wąską szczelinę, usiłując ją poszerzyć.

Znowu unoszą rurę do góry, znowu podrzuty, obroty, potrząsania.


Światło, nareszcie światło. Biegnę do jasnego krańca. Wpadam do małej,
drucianej kla-teczki, w której w żaden sposób nie możesz zmienić pozycji.
Zostałeś unieruchomiony w metalowej pułapce.

Cienkie stalowe druciki kaleczą dziąsła. Gryziesz. Szamotałeś się, kręciłeś


w miejscu, piszczałeś.

Ludzie przyglądają się, bełkocą. Ostry patyk wbija się w bok, daremnie
chcesz uchwycić go zębami. Wrzucają kawałek chleba - głód przestał
jednak doskwierać. Przenieśli cię w stronę pieca. Owiewa cię żar, wzmaga
pragnienie.

Ludzie przyglądają się, potrząsają metalową klatką. Widzisz ich oczy, zęby,
języki.

Bierze ze stołu długi cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki. Podnosi,
bada uważnie jego ostrze.

Chcą mnie zabić, chcą mnie okaleczyć. Wpieram łapki w deskę, wciskam
grzbiet aż do bólu w metalowe pręty. Nic zrobić nie mogę, schwytany,
unieruchomiony. Zbliżają się.

Nad moją głową blask ostrza.

W końcu przeciskają nóż przez pręty klatki w kierunku mojej głowy.

Chcą dosięgnąć oczu. Poruszam gwałtownie szyją. Wkładają więc nóż od


spodu, tak że klinga przyciskająca gardło unieruchamia głowę.

Wyciągają z pieca rozgrzany do czerwoności cienki drut. Zbliża się, oko


wyczuwa narastające ciepło, żar, jaskrawość, lęk. Zatapiają drut w źrenicy.
Ból rozsadza czaszkę.

Piszczę ze wszystkich, ostatnich sił.

Teraz gorący pręt dotyka drugiego oka. Wchodzi do wnętrza, aż wszystko


staje się ciemnością, bólem, krwią, głosem.
Budzę się z długiego odrętwienia, podnoszę, jestem na podwórzu, łapkami
wyczuwam twardość betonu.

Ciemność, ciemność jak po narodzeniu. Podobna, a przecież inna.


Wówczas była to ciemność niewiedzy, nieświadomości. Poza nią nie
znałem niczego. Teraz jest to ciemność przesilenia życia, ciemność
nadchodzącej śmierci.

Wtedy nie wiedziałem o istnieniu światła, o jego sile i blasku, o przestrzeni,


o mroku, o człowieku, o sobie. Nie przeczuwałem wydarzeń mających
wkrótce nastąpić.

Później przerażony światłem szukałem półmroku, cienia, stęchłej,


bezwietrznej atmosfery piwnic i kanałów.

Nie wiedziałem, że jestem szczurem, otoczonym groźnymi


niebezpieczeństwami, pułapkami, wrogami, własną bezwzględną
społecznością.

W oczodołach czuję bolesne ukłucia. Krew przestała spływać do pyszczka.


Przez chwilę stoję nieruchomo, ślepy, skazany na odnajdywanie drogi
dotykiem wibrysów.

Nie zabili, wyłupili mi oczy, zostawili żywego tu na podwórzu. Ukłucia


stają się coraz silniejsze. Przewracam się, tarzam, zębami chwytam
kamienie. Wszystko się urywa.

Dostrzegłem je z daleka, z bardzo daleka. Leży na gładkiej, równej


powierzchni, a wokół nie widać nawet najmniejszego wzniesienia.

Jest wypukłe, ogromne, największe z jajek, jakie widziałeś, lecz i ty czujesz


się silny, silniejszy, sprawniejszy, zdolny do wszelkich wysiłków.

Obwąchujesz uważnie błyszczący kształt, obchodzisz wokół, muskasz


zębami, próbując zarysować gładką powierzchnię. Jajko pulsuje, pachnie
ptakiem, wewnętrznym życiem, żółtkiem, białkiem, żarciem. Koniecznie
muszę przetoczyć je w bezpieczne miejsce, rozbić, zjeść. Potężnym długim
ogonem owijasz jajko i zaczynasz ciągnąć je za sobą. Nagle otaczaj ąca
powierzchnia przechyla się i stwierdzasz, że wtaczasz jajko pod górę po
coraz bardziej stromym zboczu. Na razie toczy się posłusznie za tobą, nie
opieraj ąc się, nie wymykaj ąc. Nagły ucisk w ogonie.

Odwracasz się i z przerażeniem widzisz owalny kamień. Kiedy się to stało,


kiedy nastąpiła przemiana, gdzie jest jajko? Ostrożnie, by nie wypuścić
podejrzanego kamienia, obracasz się i podtrzymujesz go bokiem.
Sprawdzasz dokładnie jego strukturę, powierzchnię. To kamień oszlifowany
spływającą wodą. Zrezygnowany przymykasz oczy.

Przed tobą znowu jajko, wspaniałe, błyszczące, pachnące, wymarzone.


Kamień uległ kolejnemu przeobrażeniu.

Teraz pcha jajko pod górę. Głową, bokiem, łapkami, zębami, zapierając się
i wspierając, ześlizgując, osuwając, napinając mięśnie, wyginając grzbiet.
Coraz ciężej, coraz trudniej, coraz słabiej. Za chwilę ulegnie
zwiększającemu się ciężarowi.

Widzisz swój zmęczony grzbiet, wyleniała ze starości sierść. Obcy,


zupełnie inny, nie znany szczur popycha przed sobą lśniące jajko,
zachwycony jego wielkością i zapachem. Jajko, które przeobraża się w
kamień, kamień przekształcający się w jajko. To przecież ty sam.

Jak mogę cokolwiek widzieć, jeżeli oślepiono mnie, pozbawiono wzroku,


jak mogę widzieć? A przecież widzę. Mozolnie popycham przed sobą
lśniącą kulę.

Krawędź zbocza rysuje się na horyzoncie. Zbliżysz się za chwilę, wtoczysz


jajko na szeroką powierzchnię pełną kryjówek i nor. Tam rozbijesz je,
wtaczaj ąc na ostry kamyk, zjesz.

Tuż przed krawędzią stwierdzasz z przerażeniem, że jajka nie ma, nie


istnieje, nie ma również kamienia. Olbrzymi - zwiększający się ciężar to
twoja imaginacja, czyste złudzenie, wyobraźnia. Tak ci się wydaje,
wierzysz w to, jesteś przekonany, że nie istniało ani jajko, ani kamień. W
tym momencie, tuż przed szczytem, przed miejscem odpoczynku i
wytchnienia szczur - o którym nie wiesz, czy na pewno jest tobą - przestaje
napierać na nic nie ważący kształt, na kształt zmyślony, a więc nie
istniejący. Odwraca się, spogląda w dół.

Więc widzę, czy nie widzę, jestem ślepy czy nie? A może to nie oczy
dostrzegają świat? Może.

Ogromne jajko spada po nieckowatym zboczu, toczy się głośno po gładkiej


jak lustro płaszczyźnie. Widzisz je z góry rozpędzone, powracające do
miejsca, w którym zacząłeś drogę.

Wszystko wokół zaczyna się obniżać. Nie ma już zbocza, wzgórza, niecki.

Wszystko znajduje się na tej samej płaszczyźnie. I ja, i jajko.

W oddali dostrzegasz, jak toczy się coraz wolniej, coraz wolniej.


Zatrzymuje się, nieruchomieje. Blisko lub niemal w tym samym punkcie, w
którym zobaczyłeś je po raz pierwszy.

Zbliż się, zacznij od nowa. Przecież znasz zapach jego wnętrza, przyciąga
cię, wabi, kusi. Taki łatwy łup, zacznij od nowa. Nie mam już siły, nie mam
siły. Nie widzę nic, oprócz ciemności. Nie mogę nawet pełznąć.

Ból głowy, ból pustych otworów pod powiekami, sztywnienie karku. Po


grzbiecie przebiegają dreszcze. Leżę w pełnym słońcu na rozgrzanym
podwórzu.

Ludzie pozostawili mnie. Podnoszę się, zataczam, idę. Uderzam głową w


cegłę, zatrzymuję się, powoli posuwam wzdłuż muru. Słyszę głosy, ludzie
rozmawiają, obserwują moje zachowanie.

Ogarnia mnie panika: mogą zabić, rozgnieść, rozdeptać, mogą uczynić ze


mną wszystko. Niepewnie, na rozchwianych nogach krążę wokół
podwórza. Straciłem węch, spływająca z oczodołów krew zaczopowała
nozdrza. Nie wiem, dokąd iść, a przecież muszę dostać się do mojego
gniazda, do kanałów.

Znajduję rowek, którym spływa woda. Ludzkie głosy towarzyszą mi cały


czas. Dochodzę do ścieku, łapki wyczuwają metalowe żeberka. W tym
miejscu, między żeliwnym dzwonem ścieku a rozłupanym kamiennym
krawężnikiem, woda wyżłobiła dogodne zejście. Słyszę zbliżających się
ludzi. Czyżby chcieli mnie złapać, pospiesznie wpełzam w szczelinę.
Droga w dół jest zbyt stroma, bym mógł nią teraz zejść. Spadam.

Staczam się bezwolny, bezwładny, na wpół przytomny. Uderzam głową o


wystający róg cegły, zatrzymuję się na skośnej pochyłości stropu.

Pode mną w kanale płynie wzburzony ulewą strumień, słyszę drobne fale
uderzaj ące w betonowe krawędzie.

Z oczodołów znowu spływa krew, w gardle czuję jej ciepły smak.

Jak chłodno. W głowie zamęt i ból, bezustanne bolesne wirowanie.

Zbliża się szczur, obchodzi wokół, dotyka wibrysami. Mógłby mnie


zagryźć, przeciąć wiotką nitkę życia, jaka mi jeszcze pozostała. Umyka. Z
góry spływa woda, widocznie spadł ulewny deszcz. Szum w kanale
wzmaga się, potężnieje, rodzą się nie znane szumy, głosy, echa.

Woda chłodzi rozpaloną skórę, obmywa zakrzepłą krew. Czuję się lepiej,
lecz dalej leżę nieruchomo, oszołomiony, osłabiony, chory.

Nie przewidziałeś, nie przeczułeś takiego końca, zresztą skąd mogłeś


wiedzieć, że to cię spotka, że oślepią starego szczura, który i tak zdechłby
niebawem w jakimś kącie. Leży tu jak kawałek starej ścierki lub zabity
gołąb. A przecież żyjesz - jeszcze jesteś - zawieszony między spienioną
rzeczką ścieków a zmurszałym stropem kanału, między istnieniem a
kresem.

Spływająca woda powoli przywraca siły, potrzebę życia. Jak będziesz żył
bez oczu, jak? Odzyskasz powonienie, poczujesz w nozdrzach wiele
znanych woni, odetchniesz nimi. Zapach skieruje cię, gdzie trzeba, opowie,
gdzie jesteś, wyjaśni, co cię otacza. Masz przecież wibrysy, długie siwe
wąsiska, sztywne i sterczące na boki. Pamiętasz, jak bezbłędnie poruszałeś
się w ciemności prowadzony tylko ich dotykiem, sprężonym ruchem, gdy
natrafiały na przeszkodę.
Chcę dotrzeć do gniazda. Wypędził cię, zostałeś wyrzucony przez młodego,
silnego samca, jakim sam byłeś niedawno. Trudno się zgodzić, trudno
rozstać z wizją ciepłych ścian przylegających do rurociągu ciepłowni... Tam
chciałbyś zdechnąć, tylko tam.

Nie gódź się z wygnaniem, lecz nie wracaj. Zagryzie cię, zabije, zadusi.

Samica już cię nie potrzebuje, ma teraz wyjątkowo jurnego i dużego


szczura, samca, którego sama urodziła. Skoczy ci do gardła.

A jednak koniecznie chcesz wrócić, teraz leżąc nieruchomo w strugach


ściekających ze ścian, chcesz tylko tego.

Powrót na rozchwianych, niepewnych nogach. Wczołgujesz się do nory,


docierasz do gniazda, kładziesz się przy ciepłej ścianie, odpoczywasz.

Będziesz oczekiwał śmierci, będziesz oczekiwał końca.

Poruszam łapami, przesuwam się po gliniastym podłożu, usiłując przybrać


normalną pozycję. Ból głowy nie ustaje, zesztywniały kark waży znacznie
więcej niż zwykle.

Z bliska, z wysoka, z niewielkiej odległości dobiega grzmot, czuję jak


wokół drży ziemia. Otworzysz oczy i zobaczysz szarawe, matowe światło.

Otwieram, zamykam, otwieram powtórnie, zamykam, otwieram znowu,


nie... Nie mam oczu, czy to rozumiem?

Skąd jednak do wnętrza mózgu, jakby spod powiek wdziera się promień?

Skąd pojawia się poświata, refleks, cień? Nie masz oczu, jesteś oślepionym
szczurem, dogorywającym wśród wilgotnych zmurszałych cegieł.

Obraca się, omal nie spada w dół w szumiący potok ścieków. Obraca się,
opiera o śliską od gliny ścianę.

Grom minął, przetoczył się, zgasł. Jego światło nie ma znaczenia, jest
obojętne, jego siła zmalała. Teraz nie boję się gromu, nie boję się, bo nigdy
nie zobaczę już błyskawicy. Ślepota zniszczyła twój strach, pozbawiła lęku
przed tym, co zmuszało niegdyś do ucieczki.

Przewróciłeś się na łapy, wyczuwasz błotnistą powierzchnię, podpierasz


ogonem zmęczone ciało. Przywarłeś do ziemi, uniesienie ciężkiej,
poranionej głowy przekracza twe siły.

Odzyskałeś węch, zapach deszczowej wody i unoszących się z kanału


oparów wypełnia nozdrza.

Zaspokój pragnienie wodą spływającą ze ścian. Gorączka jeszcze nie


minęła, szczęka uderza o szczękę. Pij, długo, długo pij, pij.

Wibrysami sprawdzę miejsce, w którym się znalazłem: czy nic nie grozi,
czy jestem bezpieczny, czy pod moim ciężarem nie zawalą się cegły, czy
nie zmyje mnie spływająca z wysoka wodna fala?

Ulewa już się skończyła. Musisz zejść, iść, zjeść znalezioną skórkę, ziarno,
kawałek ryby, wzmocnić się.

Nie odzyskasz wzroku, to niemożliwe, ludzie wyłupili ci przecież oczy,


rozpalonymi drutami przewiercili źrenice, tego nie cofniesz, przed tym nie
uciekniesz.

Unoszę głowę, prostuję kark, dokładnie obwąchuję przestrzeń, beton,


kamień.

Siły powrócą, czekaj. Obok ciebie przejdzie spotykany wielokrotnie szczur,


zbierzesz siły, ugryziesz go w nozdrza, gdy zacznie cię obwąchiwać.
Ucieknie z piskiem, będzie cię unikał, będzie się bał.

Ucieka, słyszysz skrobanie pazurów o cegły. Usiłujesz oczyścić sierść,


złapać kilka pcheł. Mięśnie głowy bolą nadal, kłują przy każdym dotyku.
Po co przemywasz łapami oczy, których nie masz? Ból zwalił cię z nóg,
leżysz na boku i drżysz z przenikliwego chłodu.

Na górze już noc. Powietrze ochłodziło się. Dzień czy noc są teraz taką
samą ciemnością, przez którą nigdy nie przedrzesz się na zewnątrz.
Zsunąłeś się niżej, wymijaj ąc dziurę w sklepieniu kanału, którą mogłeś
wpaść w gęsty strumień ścieków. Przeciskasz się przez wąski otwór i
stajesz pod ścianą, blisko szumiącej krawędzi.

Wracasz do gniazda, skąd cię wypędzono, gdzie dojrzało ostatnie pokolenie


twoich szczurów. Wracasz do miejsca, które przestało być twoim. Jednak
wracasz.

Zbliżam się, już niedaleko. Wibrysami odnajduję wejście i zagłębiam się w


długi biegnący w górę korytarz. W sieci podziemnych tuneli na chwilę tracę
orientację. W końcu docieram do gniazda. Samica i małe obwąchują mnie.
Zaszywam się w najdalszej części, w ślepym

tunelu, chroniącym ze wszystkich stron. Kiedy młody samiec zaatakuje,


będzie mu bardzo trudno mnie wypędzić.

Jesteś zmęczony, przeraźliwie znużony, jak po długotrwałej, bezsennej


drodze.

Ułożył się najwygodniej jak mógł, wśród skrawków papieru i wyschniętych


liści. Powieki zasklepiły się nad pustymi oczodołami i nie czuł już bólu,
zesztywnienia, kłucia. Odpoczywał, zasypiał, zanurzał we własnym śnie,
wędrówkach, wspomnieniach.

Widział tam siebie, całe życie, wirujące, przemieszane, a jednocześnie


wyraźne i zarysowane dokładniej niż wszystko, co widział przedtem.

A więc umieram, czyżby to śmierć? Nie bój się, po prostu usypiasz, i


przeżywasz życie jeszcze raz, tym razem wewnątrz, w sobie, odnajdujesz
zagubione wątki, mało znaczące epizody, kojarzysz odległe fragmenty z
różnych miejsc, dróg, chwil. Wewnątrz, w tobie skupiają się czas i
przestrzeń, kurczą - nieważne co było przedtem, co było potem.

Z grzbietu wychudzonego wołu zeskakuję wprost przed umierającego


starego człowieka, który wpatruje się we mnie czarnymi oczami, głębokimi
jak tunele, w których mógłbym się ukryć.
Muzyka. Ależ tak, słyszysz muzykę. Słuchaj jej dokładnie, to flet z
nadmorskiego miasta. Odnaleziony flet, jego muzykę słyszysz coraz
wyraźniej, oszałamia cię, za chwilę pójdziesz za nią, gdziekolwiek cię
zaprowadzi.

Dzban spada, strącony skrzydłem wyrywającego się ptaka. Uciekasz i


odbywasz w tym czasie daleką drogę, widzisz jaskrawe krajobrazy, płonące
miasto. A kiedy powracasz w to samo miejsce, człowiek tuż nad podłogą
chwyta spadający dzban.

Złudzenie, wokół domu pełno jest zmurszałych skorup rozbitych dzbanów.

Nagle dostrzegasz ludzi unoszących stary porwany fotel, pies ujada


przeraźliwie, małe szczurki wypadają ze środka, giną pod obcasami.

Na wyłysiałym, odartym z roślinności wzgórzu ludzie przybijają człowieka


do skrzyżowanych pni. Pozostawiają go pod jaskrawym niebem; zwisa na
palu wkopanym w skalisty grunt. Zbliż się, zliż kroplę ściekającej krwi.

Nie bój się krążącego wysoko ptaka, nie dostrzega cię, wpatrzony w
umierającego.

Wypuścił mnie, czemu otworzył metalową klapę pułapki, co wtedy zaszło,


a może to tylko sen? Stoi, patrzy, jak uciekam, jak się oddalam, nie porusza
się, tylko obserwuje.

Na ścianie odnajdujesz zarys świeżych cementowych plam. Z głębi dobiega


przytłumiony chrobot. To samica-matka usiłuje przebić się, przegryźć
ścianę. Przecież wiesz, że nie wystarczy jej sił, zdechnie z braku powietrza i
wody, zamurowana w gnieździe, w którym cię urodziła, w którym rodziła
twoje szczury.

Zaczynasz gryźć, wgryzać się w stwardniały chropowaty mur, aż bolą i


krwawią szczęki, a zęby spiłowują się do dziąseł.

Czemu gryziesz, czemu, jeżeli wiesz, że to beznadziejne, daremne,


pozbawione sensu?
Tego muru nie przegryziesz przez całe życie. Przychodzić tu będziesz
wielokrotnie, wsłuchując się w dochodzące spoza muru dźwięki, słuchając
głosów żyjących już tylko w tobie.

Odchodzisz stąd na zawsze. Ściga cię wąż z dalekiego miasta. Otoczył


szczura pierścieniami, zmiażdżył go, połamał kości, teraz pochłania,
szeroko rozwierając szczęki.

Rzesza szczurów wpada w rzeczny nurt. Rzeka jest ogromna, bezbrzeżna,


szara, pokryta drobnymi falami. Szczury chcą przepłynąć na drugi brzeg.
Nadciągają, spychają do wody poprzedzające je szeregi, nie pozwalają się
zatrzymać.

Jestem wśród nich, płynę, płynę, płynę... Szczury wokół opadają z sił, toną,
zębami pociągaj ą współtowarzyszy.

Płyń, nie daj się, wystarczy ci sił, płyń. Na horyzoncie za chwilę zobaczysz
brzeg.

Uderza cię nie znana siła - może fala, a może młody szczur chce mnie
wyrzucić z gniazda?

Płynie, płynie, płynie, coraz bliższy brzegu. Płyń. Płyniesz przed siebie. W
swoją najdalszą wędrówkę.

Czyżbym odzyskał wzrok, może nigdy go nie straciłem?

Co się z tobą dzieje, gdzie jestem? Wiele szczurów przepłynęło rzekę,


wędrują nadal, przemierzają lądy, przepływają morza, wędrują.

Jak na początku, dążę w kierunku światła, znajduję je wyraźne, błyszczące,


jaskrawe. Biegnę w jego kierunku. Idziesz za nim jak za muzyką tamtego
fletu. Przemierzam piwnice, kanały, labirynty, coraz dalej, dalej i dalej.

Po raz pierwszy czuję się bezpieczny, nie zagrożony, spokojny. A może to


ty jesteś światłem, szarym, ożywionym, drapieżnym?

Czyżby młody szczur przegryzł mi gardło, czyżby to moja krew wypełniała


krtań - nie czuję bólu, biegnę przed siebie najjaśniejszym tunelem, jaki
widziałem. Jaka wspaniała chwila, j aka wspaniała chwila, j aka...

Koniec

Warszawa, wrzesień-listopad 1979

You might also like