Professional Documents
Culture Documents
01
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z
Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
ANDRZEJ ZANIEWSKI
SZCZUR
POWIEŚĆ
I think we are in rat’s alley Where the dead men lost their bones Thomas
Stearns Eliot The Wasteland
WSTĘP
Szanowny Czytelniku,
Szuka więc początków swego istnienia poza granicami naszej galaktyki lub
w tchnieniu Istoty Najwyższej. Świadczy to o nieprawdopodobnym
zarozumialstwie i nieuzasadnionym poczuciu wyższości, tak mocno
zakorzenionym w naszej wyobraźni.
Nie chcemy ich dostrzegać, nie chcemy o nich wiedzieć, walczymy z nimi,
pogardzamy tak głęboko, jak tylko my - ludzie - potrafimy.
Autor
Mój słuch nie jest jeszcze ukształtowany, otwory uszne są zarośnięte i tylko
część dźwięków dociera do wnętrza. Pisk matki odróżniasz jednak
natychmiast, łączysz go z ciepłem i rozkosznym smakiem mleka.
Nagą dotychczas różową skórę powoli porasta delikatny szary puch, czuję
to, jest mi coraz cieplej. Teraz nie boję się leżeć na odkrytej powierzchni.
Potrzeba twardego podłoża, na którym uczę się chodzić, staje się równie
silna jak potrzeba światła w zamkniętych, lecz coraz wrażliwszych oczach.
Tu, na twardym dnie gniazda, wyczułem wyrastające z moich palców słabe
jeszcze pazurki, uginające się, sprężynujące, pomagające wstać.
Nie wiem jeszcze, co oznacza strach, ponieważ znam tylko lęk chwilowego
głodu, gdy matka zbyt długo nie wraca do gniazda.
Grzechocą łopaty. Bryły węgla sypią się w dół. Kurz opada. Ludzie
opuszczają piwnicę. Zgrzyta klucz. Cisza, nagła cisza.
Piwnica staje się coraz mniejsza, postanawiam wyrwać się z niej, jak tylko
będzie to możliwe.
Boję się wszystkiego, czego nie znam. Szybko przebiegający pająk przecina
drogę, dotykam go koniuszkami wibrysów - kuli się gwałtownie,
nieruchomieje, zmienia w grudkę ziemi.
Jego strach pomaga mi. Boi się bardziej niż ja, jest słabszy niż ja,
delikatniejszy, kruchy... Wystarczy ruch siekaczy, by pozbawić go życia.
Nie, to niepotrzebne. Widziałem przecież, jak matka omijała takie
znieruchomiałe szare grudki. Widocznie są niesmaczne lub niezdrowe.
Zostawiam znieruchomiałego pająka i znacznie śmielej podążam naprzód.
Wślizguję się między ścianę a owiniętą pakułami rurę kanalizacyj ną. Nagle
słyszę daleki, narastający szmer, jakby coś pędziło w moim kierunku. To w
rurze rozlegają się ostre, gwałtowne dźwięki, a nad moją głową przewala
się potężny, syczący, bełkocący strumień.
Uczucie strachu mija. Idę dalej. Znacznie ostrzej wyczuwam teraz chłodny
powiew wiatru. Stamtąd, z zarysowanego na horyzoncie jaśniejszym
obramowaniem przejścia. Zatrzymuję się co chwila, rozglądam, idę dalej.
Nozdrza rejestrują smugę zimniejszego powietrza zawierającego zupełnie
nowe, rozkoszne, smakowite zapachy. Nagle czuj ę na karku ostre
zęby. Matka trzyma mnie mocno za skórę, unosi i obraca. Piszczę ze złości.
Moje łapki wiszą w powietrzu, ogon zamiata podłogę. Uznała, że za
wcześnie jeszcze na samodzielne wyprawy.
Po raz pierwszy widzę ludzi, po raz pierwszy wyczuwam ich woń, po raz
pierwszy jestem tak blisko nich. Słyszę ciężki łoskot ludzkich serc. Kwaśny
opar potu wypełnia piwnicę.
Od tamtego zdarzenia matka pilnuje nas wytrwale. Gdy zasypia, kładzie się
przy wyjściu zasłaniaj ąc sobą cały otwór, a gdy mimo to któremuś z nas
udaje się wydostać, łapie zębami za ogon i ciągnie z powrotem.
Ojciec przyniósł do gniazda żywą mysz. Pamiętam jej pisk znacznie słabszy
od szczurzego. Ojcu zależało widocznie, by dotarła do gniazda żywa, niósł
ją bowiem ostrożnie, jakby była jego własnym dzieckiem. Poturbowana i
przestraszona usiłowała wyrwać się, uciec, ukryć w niedostępnym miejscu.
Biegała, podskakiwała, wdrapywała się na ściany, a w
końcu zorientowawszy się, że jedyne wyjście zastawiła sobą nasza matka,
próbowała sforsować przeszkodę. Odbiła się od przeciwległej ściany i
skoczyła na grzbiet matki, która błyskawicznym ruchem zębów przegryzła
jej gardło.
Dotarliśmy już do szumiącej rury, przy której nie tak dawno przeżyłem
pierwsze spotkanie z ludźmi. Dalej zaczyna się nie znana, pełna tajemnic
przestrzeń.
Mała samica posuwa się śmiało naprzód, a ja podążam z nosem przy jej
ogonie. Od czasu do czasu unosimy głowy do góry, rozglądamy się wokół.
pudełka
Zbliża się. Mała samica rani dziąsła o metalową kratę, wyrywa się, wciska,
trzęsie ze strachu.
Rozumiem strach matki, wiem, że ludzi trzeba się bać zawsze i wszędzie.
Zawsze i wszędzie trzeba przed nimi uciekać.
Stary szczur lubi widać długie wędrówki, raz po raz dotykam wibrysami
koniuszka jego ogona. Staram się zapamiętać drogę, chcę wrócić do mojej
piwnicy.
Cały ten świat, mój wspaniały świat trawi bezustanna gorączka zdobywania
pokarmu, pożerania, pochłaniania, zjadania, rozszarpywania, zabijania,
gryzienia, napadania, niszczenia słabszego, mniejszego, nie mogącego się
bronić, innego, obcego, wydzielającego nieznośną woń.
Nie prowadzi mnie, lecz pozwala, bym szedł za nim, toleruje mnie obok
siebie lub za sobą. Przekonałem się o tym boleśnie, usiłując go w pewnym
momencie wyprzedzić. Z całej siły ugryzł mnie w ogon tuż przy nasadzie i,
gdybym nie cofnął się, byłby mnie prawdopodobnie zagryzł. Zostałem więc
z tyłu z krwawiącym ogonem, mając przed sobą jego potężny
wygięty grzbiet.
Nie wysuwam się, biegnę za nim, poddaję się jego woli, zdaję się na
niego...
Chcę skoczyć, mięśnie grzbietu napinają się. Stary szczur jakby przewidział
moje podniecenie, odwraca się i dotyka wibrysami moich nozdrzy. W
międzyczasie mysz dotarła do celu - wąskiej szczeliny w łuku sklepienia.
Zabijanie myszy lub ptaka wymagało wielu zbędnych ruchów. Teraz ciosy
są pewne, zabijam nie czując prawie oporu.
Każda rodzina szczurów poznaje swych członków po własnej, tylko dla niej
specyficznej woni. Niektóre z rodzin są wyjątkowo liczne, należą do nich
szczury zamieszkujące duży niekiedy obszar, nawet całe miasto lub
dzielnicę. Są również rodziny mniejsze, obejmujące kilka zaledwie
osobników.
Węszy, rozgląda się wokół. Nie zwracam na to uwagi. Myję się własną
śliną, zlizując brud z powierzchni włosów. Obficie ślinię łapki, przecieram
oczy i nozdrza.
Przed kotami uciekaliśmy już kilkakrotnie. Nigdy jednak kot nie znajdował
się tak blisko. Jego oczy błyszczą coraz silniejszym blaskiem. Szykuje się
do skoku.
Nie ma dokąd uciekać. Wszystkie boczne drzwi obite są solidną blachą, pod
którą nie widać najmniejszej szpary, gdzie mógłbym się wcisnąć.
Cementowa posadzka jest gładka, bez żadnego otworu, nawet
kanalizacyjnej studzienki. Miejsca, gdzie gazowe i wodociągowe przewody
zagłębiają się w murach, pokryte są świeżą warstwą olejnej farby.
Okienko umieszczone na końcu korytarza zamyka podwójna szyba i gęsta
metalowa krata.
Opanowuje strach. Powoli, jak gdyby nic nam nie zagrażało, posuwa się w
kierunku przeciwległej ściany. Błyszczące oczy śledzą go uważnie. Nagle
stary szczur rzuca się naprzód wprost na zakratowane okienko. Skacze
wysoko i przywiera pazurami do metalowej siatki. Kot biegnie za nim.
Przebiega tuż obok. Dokładnie widzę jego ostre, białe zęby i
wysunięte pazury. Jeżeli skoczy na mnie - zginąłem. Nie.
Uciekam.
Kot skacze w górę. Stary szczur ze wszystkich sił odbija się od metalowej
siatki, leci pod sufit. Odpycha się od gładkiej powierzchni i spada na kark
rozwścieczonego kota. Chwila kotłowaniny, miauku, pisku.
Stary szczur ponownie skacze w kierunku ściany. Kot za nim. Stary szczur
zdobył jednak przewagę: ma teraz dokąd uciekać, a ponadto kot nie jest już
tak pewny swoich sił, jak w momencie ataku.
Stary szczur nie posiadał własnego stałego gniazda i nie dążył do jego
założenia, inny również był jego stosunek do samic, z pokrywania których
powinien właściwie zrezygnować. Szczury w jego wieku przeważnie nie
odczuwają już popędu. Stary szczur swym zachowaniem zaprzeczał tej
prawidłowości.
Pogoń, w której i ja brałem udział, trwała krótko. Stary szczur odwrócił się
i chwycił zębami za gardło biegnącego tuż za nim samca, błyskawicznie
rozdzierając mu krtań. W tym samym momencie ojciec ugryzł mnie w kark,
tuż przy uchu.
Przebiegając w różnych kierunkach dzielnice, stary szczur nie krył się jak
dawniej w piwnicach i kanałach. Przeciwnie: lekceważył
niebezpieczeństwa, prześlizgiwał się tuż obok przerażonych jego widokiem
ludzi, niemal pod kołami samochodów. Nie było to lekceważenie
niebezpieczeństw, lecz po prostu obojętność na wszystko, co nie wiązało się
z głównym celem. A tym celem, jedynym i najważniejszym, stało się jak
najszybsze opuszczenie miasta. Czuł się osaczony, okrążony, zamknięty -
chociaż obszar, po którym się poruszał, wystarczał do życia miejscowym
zasiedziałym szczurom.
Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czym i kiedy opuścić miasto.
Dopiero kiedy stary szczur opuścił miasto, odczułem brak jego obecności.
Dotychczas szedłem za nim, widziałem przed sobą jego kościsty grzbiet i
długi, bezwłosy, pokryty łuskami ogon.
On dokonywał wyboru drogi, decydował, którędy najbliżej,
najbezpieczniej, najpewniej, on prowadził.
Jej sierść zjeża się na mój widok. Zasłania sobą małe, ukazując potężne
siekacze. Wycofuję się pospiesznie. Idzie za mną, czuję, jak jej wibrysy
dotykają mojego ogona.
Martwi mnie jednak położenie naszej nory, z której jedyne wyj ście
znajduje się w miejscu odkrytym, tuż za kolankiem hydrantu. Z chwilą
zatkania tego wyj ścia będziemy odcięci, z gniazda nie ma innej drogi na
zewnątrz.
Lecz ja nie chcę opuścić nory, nie chcę odejść z przytulnych ciepłych
piwnic piekarni, gdzie bez trudu znaleźć można dużo jedzenia. Nie chcę
zrezygnować z mieszkania w miejscu moich narodzin, gdzie każdy kąt
nasycony jest wonią naszej rodziny. Gdybym tu nie powrócił, mój los
mógłby potoczyć się odmiennie.
Nie mogę już odejść. Samica-matka jest w kolejnej ciąży, a jednocześnie
odchowuje wcześniejsze pokolenie. Młode baraszkują po całej piwnicy, z
piskiem wybiegają na korytarz. Patrząc na nie, przypominam sobie własne,
pierwsze wędrówki, ciekawość popychającą w nieznane.
Co stało się ze szczurami tamtego miotu? Znam tylko los małej samicy.
Losu pozostałych domyślam się, obserwując, jak coraz mniej młodych
szczurków powraca ze swych wypadów do nory.
Wracała do piwnicy pod piekarnią i nie opuszczała jej przez czas dłuższy.
W norze coraz mniej jest jedzenia, więc muszą same zdobywać pożywienie.
Również później, gdy ich powieki rozewrą się i małe szczury po raz
pierwszy zobaczą mroczne wnętrze gniazda, będą uparcie pełzać do
oświetlonego konturu wyjścia.
Ludzie zajęci pracą nie mieli czasu na rozglądanie się wokół. Samica-matka
znała dotychczas drogę przez wentylator. Teraz odkryłem przed nią
znacznie krótszy trakt, nie wymagaj ą-cy wspinania się po oblodzonej lub
mokrej rynnie. Jak się okazało, droga ta nie zawsze była dla niej dostępna.
Przeszkodą nie do pokonania stał się rozdęty płodami brzuch,
uniemożliwiający przeciśnięcie się wąską szczeliną we framudze drzwi.
Tak więc samica-matka przechodziła tą drogą rzadko, tylko po kolejnym
porodzie, do chwili, gdy brzuch na to pozwalał.
Nie rozumie swojej sytuacji, nie wie, co się właściwie stało. Piszczy. Z
pyszczka, z uszu cieknie krew. Pazury drapią deskę.
Po małym nie ma już śladu, tylko ciasto w tym miejscu zapadło się
nieznacznie.
walczyć o
życie.
Znosi strzępy papieru, skrawki płótna i wełny, kawałki waty, pióra, pierze,
nici, wszelkie miękkie, puszyste, ciepłe materiały.
Czas porodu zbliża się. Młoda samica coraz rzadziej opuszcza legowisko.
Wracam do gniazda. Cieniutki pisk dochodzi z tunelu. Młoda samica leży
wśród papierowych skrawków. Ślepe i bezwłose szczurki ciągną jej
nabrzmiałe mlekiem sutki. Pozwala zbliżać się do siebie i małych.
Obwąchuję je uważnie. Potrzebują pożywienia. Dotychczas młoda samica
zdobywała pokarm razem ze mną... Teraz to niemożliwe, musi przecież
pilnować małych.
Szczurki samicy-matki już widzą, rozłażą się po całym gnieździe, uczą się
samodzielnie jeść, gryźć, zabijać. Niedawno przyniosłem żywą mysz, którą
natychmiast rozszarpały.
Już jestem w gnieździe, już kieruję się w stronę wejścia do tunelu. Stara
samica wyrywa mi ser.
Tylko raz udaje mi się dostarczyć młodej samicy pachnącą skórę ryby.
Najbardziej dokucza jej pragnienie. Ostatni raz piła tuż przed porodem. W
piwnicy znajduje się niewielka studzienka przykryta blaszaną klapą, pod
którą łatwo się wcisnąć. Młoda samica boi się jednak opuścić młode.
Próbuje zlizywać wilgoć ze zmurszałych cegieł, wysysać grudki ziemi.
Małe rosną, ich różowa skórka pokrywa się delikatnym szarym nalotem, a
pod powiekami zarysowują się ciemne plamy oczu. Są już bardziej
ruchliwe i nieomylnie kierują się w stronę wypełnionych mlekiem sutek.
Tylko podczas jej snu, młodej samicy udaje się zdobyć kilka nie
dojedzonych rybich ości lub zjełczałą skórkę słoniny.
Kiedy opuszcza gniazdo, stara samica śpi. Budzi się jednak wkrótce. Zaraz
też wpada do tunelu i po kolei przenosi małe do swego gniazda. Rzuca je
między własne ruchliwe szczurki.
Młodej udaje się w końcu złapać w zęby pozbawiony głowy korpus jednego
ze swych małych i ukryć we własnym legowisku.
Ich zęby są już ostre, a racice twarde - szukamy więc śpiącej, osłabionej lub
chorej. Jest. Leży na boku, wierzgając co chwila tylną nogą. Podchodzimy
jak najbliżej.
Wkrótce pułapka zabija młodego szczura, który chciał zająć moje miejsce
w starym fotelu.
złamanym
Na metalowym talerzu, pod którym płonie żarówka, robi się coraz goręcej.
Powierzchnia pali łapki, parzy brzuch. Zeskakuję, po półkach dostaję się do
okna prowadzącego na jasną, pełną pojazdów ulicę.
Wzdłuż muru biegnę w stronę rynsztoka. Człowiek cofa się gwałtownie,
krzyczy, pokazuje. Przeciskam się przez zakratowany otwór ścieku. W głębi
szumi przepływający migotliwy strumień. Waham się, usiłuję zatrzymać na
nieckowatej płaszczyźnie osłony. Tracę równowagę. Skaczę.
Szukam otworu za hydrantem. Nie ma. Ściana jest mokra, zimna, gładka.
Będzie piła ich krew, jadła ich mięso. Wystarczy jej to na krótko. W tym
czasie przegryzie nie więcej niż pół cegły, o ile gryźć będzie w jednym
tylko miejscu. Dobiegający zgrzyt zębów o cementową i ceglaną
powierzchnię będzie coraz słabszy, aż do zupełnego wygaśnięcia.
odkry
ciem.
Gniazda nie ma, norę zalała woda. Po śladach jednookiej posuwam się
najpierw wzdłuż ściany, później w górę. Słyszę popiskiwanie. Gniazdo
pachnie jednak inaczej, odrębnie, pachnie inną rodziną, a jednooka i małe
nie zdążyły jeszcze wypełnić go własną wonią. Ich skóra obmyta wodą
przesiąknęła ostrym, wrogim zapachem. Jednooka przebyła okres rui, stała
się obojętna; obcy, nie znany szczur.
Ociera się, wciska pod mój brzuch, małe piszczą, idą do mnie.
Wyruszam jego szlakiem, jego drogą. Wiatr szumi wokół pociągu, a rytm
kół kołysze do snu. Wśród wypełnionych nasionami worków jest
przytulnie, zacisznie, miękko. Pociąg wiezie mnie do odległego, nie
znanego miasta, o którym nie wiem nic, przeczuwam jednak, że istnieje,
skąd bowiem przybył i dokąd wywędrował stary szczur, którego zapach
mówił mi o innych, dalekich terenach.
Budzę się raptownie. Obcy szczur, samica w okresie rui, pręży się, wypina
nabrzmiałe przekrwione narządy, piszczy. Ogarnia mnie podniecenie. Po
chwili, zaspokojeni, kładziemy się blisko siebie. Samica wpełza pod moją
głowę, wciska się pod brzuch. Dolną szczęką wyczuwam puszysty, ciepły
kark.
Pada śnieg - pierwszy śnieg mojego życia. Muszę dotrzeć do stacji, dostać
się do wagonu, ruszyć w dalszą podróż.
Poluję na myszy, które schroniły się w stogu przed zimą. Wypłasza mnie
łasica - długie białe stworzenie o cienkich i ostrych zębach.
Kiedy jestem blisko, kot wygina grzbiet w kabłąk, najeża się, miauczy. Boi
się, obserwuję jego strach.
Teraz już nie uciekam. Czuję się silny i często przebiegam tuż przed nim.
Przez długi okres ludzie nie dostrzegaj ą mojej obecności, nie zastawiają
pułapek, nie wysypują zatrutego ziarna, nie rozrzucają zabójczych
ciasteczek.
Intryguje mnie potężna szafa stojąca w pokoju. Gdy ludzie opuszczają dom,
natychmiast gryzę. Dostaję się do wnętrza. Jasne stosy bielizny doskonale
nadają się do moich celów. Wygryzam kawałki płótna i niosę do gniazda.
Krążę między norą a szafą. Wyrywam także strzępki wełny z wiszących
tam ubrań.
Twój pociąg stoi przy wysokiej rampie ułatwiającej dostanie się do środka.
Tłum ludzi przeraża cię, chcesz uciekać, znaleźć inną drogę. Zostajesz.
Szukałeś miasta. Szukałeś i bałeś się, jak zawsze boisz się nieznanego,
niepewnego, nowe-g°.
Twoje nozdrza nie zatrzymały tamtego zapachu i nigdy nie będziesz pewny,
czy naprawdę przybyłeś do poszukiwanego miasta.
Tu, w głębokich piwnicach nawet pory roku nie zakłócają rytmu naszego
życia. Zagraża nam tylko woda zalewająca niektóre z piwnic podczas
gwałtownych ulew.
Idzie przez mgłę w poprzek torów w kierunku nie znanego głosu, nieufny,
nastroszony, przestraszony.
Szczury oczekują mojej reakcji. Zaatakowałyby już dawno, gdyby nie mój
spokój, moja wielkość, moje zęby.
Wtedy, tak, wtedy właśnie przekonałeś się, jak kruchy i słaby w gruncie
rzeczy jest twój największy wróg - człowiek.
Człowiek idzie coraz szybciej. Nagle rozlega się głośny pisk rozdeptanego
szczura. Loch prowadzi do najniżej położonej piwnicy, o której ludzie
dawno już zapomnieli, zamurowując wyjście na zewnątrz. Pozostały tylko
schody zakończone ślepą ceglaną ścianą. My - szczury - mamy stąd wiele
wyj ść dla człowieka niedostępnych.
Oślepia nas światłem. Zbliża się do drzwi, gdy nagle potyka się, rozdeptuje
małego ślepego jeszcze szczurka. Rozwścieczona samica skacze prosto w
jego twarz. Wypuszcza latarkę, której promienie padają teraz prostopadle
rysując na sklepieniu świetlny krąg.
Człowiek klęka, sięga po latarkę, lecz już nie może do niej dotrzeć.
Krew zalewa mu oczy, twarz, ręce. Klęczy pokryty szarą masą szczurów.
Pożar. Stare miasto płonie, domy rozsypują się, ściany drżą, pękają
sklepienia.
Wiatr zrywa płonące dachy, zasypuje iskrami. Oszalałe szczury pędzą przed
siebie, ich rzesza rośnie z każdą chwilą. Dalej od ognia, od dymu, od
pożaru. Poparzone, poranione, oślepione uciekają z płonącego miasta.
Pierwsze szeregi, wśród których się znajduję, dotarły do okalaj ącej stare
miasto fosy. Rów z wodą jest szczelnie wypełniony płynącymi do drugiego
brzegu szczurami. Wiele tonie, wiele przebiega po grzbietach i głowach
płynących. Przeciwległy stok zbliża się, wyskakuj ę na pochylony brzeg.
Przez rynsztoki portowych uliczek przemyka szary cień, przy lada odgłosie
przywiera do podłoża, wtapia się w kamienną kostkę. Nagle zatrzymuje się,
słucha dobiegaj ących z okien tonów fletu.
Człowiek gra. Na tle oświetlonej firanki wyraźnie odcina się jego schylona
sylwetka. Codziennie, gdy słońce znajdzie się za horyzontem, a ptaki
szykują się do snu. Gra, chociaż z mieszczących się poniżej pomieszczeń
dochodzą inne odgłosy - bełkotliwe, jazgoczące, zagłuszające tony jego
instrumentu. Gdy tylko zaczyna grać, mieszkający poniżej ludzie
zachowują się wyjątkowo hałaśliwie.
Odzyskuję ruchliwość, świat wokół znowu mnie przeraża, boję się, każdy
szelest jest groźbą.
Człowiek nie dostrzegał szczurów, nie widział, jak gromadzą się wokół
domu, jak słuchają jego muzyki.
Mijają dni, człowiek podnosi się, wychodzi z domu. Wraca. Znowu kładzie
się twarzą do ściany, jego plecy poruszają się w spazmatycznych skurczach.
Kiedy ponownie wślizguję się do mieszkania, leży nieruchomo na łóżku, a
obok na stole płoną świece.
Uczucie to było równie silne jak głód lub pragnienie i w żaden sposób nie
dawało się przytłumić - zupełnie jakbym nagle został pozbawiony
niezwykle ważnego organu lub części ciała koniecznej do życia.
Trzeba silnie złapać zębami i wynieść z klatki, która nadal jednak niepokoi.
Wbijam siekacze w ciemną warstwę mięsa. Gwałtowny trzask, to z tyłu
opadły drzwiczki. Kawał boczku przytwierdzony jest do dźwigni
połączonej sprężyną z drzwiczkami. Gdybym stanął na tylnych łapach i
obejrzał klatkę z góry, znalazłbym tam mechanizm, który poznałem już w
wielu pułapkach. Odurzająca woń boczku ostatecznie pozbawiła mnie
ostrożności.
Słońce już zaszło, jest ciemno, przez okno wpada odblask palącej się nad
drzwiami żarówki.
Z głębi piwnicy przychodzi potężny kocur. Wyczuł i czai się do skoku. Jest
już przy mnie. Przeraźliwie miaucząc usiłuje wcisnąć łapę między pręty.
Nic nie może mi zrobić, druty nie ustępują. Czuję na sobie jego oddech.
Pochylają się nade mną błyszczące okrągłe oczy.
Chcę pić, coraz bardziej chcę pić. Słony boczek, zjedzony co do okruszyny,
domaga się wody. Pali mnie przełyk, ściska w żołądku, dusi w krtani.
Ponownie zabieram się do wygryzania otworu w twardej desce. Gryzę
długo, aż czuj ę, że moje siekacze starły się, stały się krótsze. Powracają
szczury, okrążają pułapkę. Gryzą mnie w ogon nieopatrznie wystający poza
pręty.
Klatka jest niska, nie mogę usiąść, oprzeć się na ogonie i tylnych łapach.
Znowu gryzę drewno. Nade mną budzą się już ludzie. Z wściekłością
napieram na metalową klapę, kotłuję się, skaczę, naciskam, napinam
mięśnie. Jestem coraz bardziej wyczerpany, coraz bardziej przerażony.
Zbliża się śmierć: jeżeli nie przyjdą i nie zabiją, zniszczy mnie niepokój,
długie oczekiwanie, nagłe pozbawienie wolności, zamknięcie w stalowej
pułapce, brak wody.
Szybkie, spieszące się kroki na schodach. Zbliża się człowiek. Zaraz mnie
zabije.
Człowiek staje nad pułapką, schyla się. Dostrzegam oczy, usta, oddychającą
skórę twarzy. Wydaje bełkotliwe, piszczące dźwięki.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Mój ogon znowu znalazł się poza
pułapką. Dotyka go, lekko ściska palcami. Okręcam się gwałtownie,
przywieram do przeciwległej ścianki. Cały drżę ze strachu. Zabije mnie,
zabije.
Zaspokajam pragnienie.
Cała moja dotychczasowa znajomość ludzi, wszystko, co o nich
wiedziałem, pozostaje w sprzeczności z tym wydarzeniem.
wibrujący, cichy.
Budzisz się. Burza trwa nadal, lecz nie odczuwasz już tak boleśnie skutków
kołysania. Twój organizm przystosowuje się szybko. Odzyskujesz poczucie
równowagi i nie przerażają cię nagłe przechyły i wstrząsy. Słuch oswoił się
z rykiem fal, uderzeniami i stęknięciami stalowych blach. Nawet poruszanie
się wśród przewracających i przesuwających się worków, skrzyń i beczek
wydaje się łatwiejsze, niemal naturalne, zupełnie jakbyś od pierwszych
dni życia przebywał wśród zagrażających ci ożywionych przedmiotów.
Burza mija, w ładowni ludzie wiążą zerwane liny, usuwają pęknięte worki,
unieruchamiają skrzynie.
Pragnę wrócić na statek, jest to moim jedynym celem. Dotąd nie spotkałem
szczurów, nie ma kotów i psów, zostały zjedzone przez wygłodniałych,
poranionych ludzi.
Do portu docieram tuż przed zapadnięciem zmroku. Mój statek nadal stoi
przy nabrzeżu. Z przerażeniem stwierdzam, że trap uniesiony w górę zwisa
zbyt wysoko, bym mógł się do niego dostać. Jestem bezradny. Biegam
wzdłuż statku szukając jakiejkolwiek drogi, jakiegokolwiek wejścia. Jest:
ciężkie liny cumownicze łączą wysokie, odcinające się od tła nieba burty
z wbitymi w brzeg granitowymi palami.
przez drapieżne ryby. Lina drży, drgania stają się coraz gwałtowniejsze.
Wbijam pazury w spiralnie biegnące włókna i całym brzuchem przywieram
do coraz bardziej stromej liny.
Jestem w połowie drogi. Lecz tu właśnie drgania są najniebezpieczniejsze, a
napięcia i rozkurczenia najbardziej wyczuwalne. Przez chwilę wydaje się,
że lada chwila stracę równowagę i runę w dół.
Wspinam się pod górę pomagając sobie zębami i ogonem, obejmuję linę
łapkami nie zważając na kaleczące podbrzusze ostre stalowe igły. Teraz
jestem już blisko. Obok przelatuje nocny ptak. Przez chwilę krąży wokół.
Nieruchomieję. Jestem łatwym, bezbronnym łupem. Ptak odlatuje.
Napinam mięśnie. Moje pazury obsuwają się po metalowej powierzchni.
Jesz- cze chwila i dotykam pyszczkiem chłodnej powierzchni
Kieruję się w inną stronę niż poprzednio, starając się zapamiętać możliwie
najwięcej szczegółów, które pomogą wrócić na statek. Kilkakrotnie
spotykam ludzi. Przemykają pod murami, bezszelestnie, bez światła. W tym
mroku jestem dla nich niewidoczny.
Wytropił cię pies, biegnie za tobą. Ukryłeś się pod leżącą w pobliżu łodzią.
Zjadasz wyschniętą rybę, pozostawioną z niedawnego połowu. Pies biega
wokół łodzi, wtyka nos, chce się wcisnąć. Daremnie. Siada, podnosi łeb i
głucho wyje do przepływającego nad łodzią księżyca.
Jestem okrążony, pies wie, że będę usiłował się wymknąć, czuwa. W końcu
znużony kładzie łeb między łapami i udaje, że śpi.
Biegnę w stronę statku, szybko zanim pies znowu zacznie mnie ścigać.
Słyszę naszczeki-wanie - okrąża wokół łódź przekonany, że nadal pod nią
siedzę.
Wracam. Obiegam cały teren. Szukam. Statku nie ma. Niebo powoli
jaśnieje. Słyszę szmery budzącego się miasta, głosy ptaków i ludzi. Tam
ukryć się nie mogę. Nie mogę również zostać tu, na odsłoniętym nabrzeżu.
Światło wciska się przez wpół przymknięte powieki, przez skórę, w głąb
czaszki. Czuję jak rozsadza, ogarnia, obezwładnia.
Nie, nie ma tu dla mnie miejsca, nie mógłbym tu żyć, mieszkać, polować,
nie... Światło ścigałoby mnie wszędzie, odkrywało, zabijało. Każdy blask,
każdy promień, każda jasność i jaskrawość to jakby osobny prześladowca,
uczestnik ogromnej nagonki usiłującej odnaleźć mnie, wytropić, pochłonąć.
Światło to niebezpieczeństwo, to przerażenie, to śmierć.
Nigdy jeszcze nie widziałem tyle światła, tyle takiego światła, nie
podejrzewałem nawet, że takie światło istnieje.
Pocę się, sierść ocieka wodą - za chwilę roztopię się w tym gorącu.
Pchły tną zajadle, przywierają do skóry, wciskają się w pory, jakby chciały
schronić się pod nią, wewnątrz. Uciekają z grzbietu na brzuch. Pchły, które
zabrałem na sobie z zimnego miasta.
Boję się słońca, boję się jasności, boję się przestrzeni, boję się wiatru, boję
się ptaków. Życie
Zbliżam się do statku, chcę dotrzeć do cumowniczych lin lub do trapu. Trap
jest uniesiony, wokół krążą ptaki o długich ciemnych dziobach. Poczekam
do nocy, chowam się wśród drewnianych skrzyń.
Przede mną piętrzy się wysoki, ciemny masyw. Dopiero gdy jestem na
szczycie, odczuwam gwałtowne ruchy. Znajduję się na wygiętym grzbiecie
wołu, stąd krowi zapach.
Wół zatrzymuje się. Z piskiem spadam przez łeb, uderzam o twardą ziemię,
odbijam się nogami, bo mógłby mnie przecież stratować.
Czy rzeczywiście tam byłem, czy też wszystko to było snem, snem na dnie
statku, snem ciężkiej choroby? W którym porcie to się stało, w którym
mieście, w którym miejscu życia? Jawa i sen są trudne do odróżnienia.
Nagle rzuca się na mnie potężny, chyba dwukrotnie większy szary szczur.
Piszczę, wyrywam się. Usiłuje chwycić mnie za gardło. Wbijam zęby w
jego nozdrza, zaciskam. Wyswo-badza się, rozrywając delikatną tkankę, a
ja wskakuję na oponę parkującej ciężarówki, a stamtąd na zasłaną
cementowym pyłem platformę. Przywieram w kącie, dostrzegam
kołującego w górze ptaka.
Morze przeraża jak niebo, jak słońce. Jest to żywioł wrogi, niebezpieczny,
obcy.
Fale uderzają w stalowy kadłub. Każda z tych fal może zatopić, zabić,
zniszczyć. Wypełnia mnie strach.
Jestem osowiały, znużony, apatyczny. Nie chcę jeść i gryźć, moje siekacze
wydłużyły się niepokojąco. Zauważyłem, że inne szczury również
zachowują się inaczej. Nawet najbardziej drapieżne i złośliwe, straciły
wszelką chęć do pogoni, atakowania, zaczepiania.
W tym mieście szczury nie reagują na mój zapach. Może stało się tak
dlatego, że zaraz po przybyciu zamieszkałem w opuszczonym gnieździe i
przejąłem jego woń, a może to miasto, którego poszukuję?
Nadal boję się niespodziewanego ataku. Dlatego nigdy nie wchodzę do ich
gniazd, nie zbliżam się, nie dotykam ich wibrysami, wybieram życie
samotnika.
Ciężkie buty wywołują niemiły hałas. W pokoju stale są ludzie. Słyszę jak
bełkocą, syczą, świszczą, sapią.
świszczący,
Spod ziemi sączą się cuchnące smugi dymów, wiszą jak mgły nad
pagórkami, docierają nawet do portu. Ptaki wówczas wzbijają się wysoko,
są niewidoczne. Tumany okrywają mnie, szczypią w oczy i nozdrza. Lecz
tu jestem bezpieczny. Przesiąknięty wyziewami płonącego wysypiska,
pozbyłem się swego rodzinnego zapachu, tracąc niemal zupełnie
powonienie.
Lecz gdy silny wicher wiejący od morza wygasi pożary i oczyści teren z
ulotnych dymów, gdy ludzie zasypią płomienie samochodami piachu, gdy
ogień znika, a deszcz spłukuje z ziemi jego ślady i tłuste sadze - wtedy my
szczury odzyskujemy poprzednią wrażliwość na zapachy i nie czując
zagrożenia natychmiast rozpoczynamy śmiertelną walkę między sobą,
walkę przeciw wszystkim spoza rodzinnego kręgu. Nienawidzimy się,
walczymy, zagryzamy, wypędzamy.
Skwar wzmaga pragnienie. Ludzka krew, osocze, pot. Suchy wiatr wydziera
dziąsłom resztki wilgoci. Z otwartym pyszczkiem, wyciągając szyję
naprzód skradam się do gładkiego słupa.
Lecz krew zatrzymuje się, wsiąka w drzewo, nie mogę dostać, nie mogę.
Krążę w koło, wyciągam grzbiet, podskakuję.
Kiedy cień nocy pochyli się nad ziemią, spróbujesz tu powrócić. Wejdziesz
na wzgórze, staniesz pod pniem na tylnych łapach, wyciągniesz szyję.
Zamiast krwi czujesz smak wody, lekko słonawy, pachnący żywicą. Może
deszcz, może zwietrzały pot lub mocz. Człowiek zwisający nad tobą jest
nieruchomy, cichy, martwy. Z jego strony nic nie zagraża. Spadający kamyk
ostrzeże cię przed wężem, umkniesz, bardziej staczając się i spadając niż
schodząc.
Tędy można wyjść, można się wydostać. Na górze zapada cisza, wygasają
kroki. Wciskam tułów w szczelinę, wypełniam ją sobą. Jestem pod podłogą
pomieszczenia, z którego dochodzą odgłosy. Może uda się przejść
niepostrzeżenie.
Przed tobą szara powierzchnia odbija światło wpadające z góry, nie razi
źrenic nagłymi błyskami.
Od chwili, gdy się tu znalazłeś, nie czujesz zagrożenia, nie czujesz się
otoczony, osaczony, prześladowany.
Wyczuwa mnie.
Zbliżam się do szyby, wspinam na tylne łapy. Budzi się. Wlepia we mnie
oczy, jakich nigdy dotychczas u szczura nie widziałem. Rozchyla nozdrza
ukazując długie przerośnięte zęby. Gryzę szybę. Nienawidzę go.
Przychodzę tu stale, po każdym przebudzeniu, gdy tylko lu-
dzie opuszczają mieszkanie. Okrążam dokoła przejrzysty kształt. Staram się
nadgryźć meta- lowe spojenia. Biegam po przykrywającej od góry siatce,
starając się ją podważyć i odsunąć. Zapach siedzącego wewnątrz białego
szczura, do którego nie mogę się dostać, drażni, denerwuje, doprowadza do
coraz większej zaciekłości.
Biały szczur również niepokoi się, obserwuje moje próby dostania się do
środka, krąży nastroszony wzdłuż ścian swego pomieszczenia.
Suszone ryby, ziarno, groch, chleb, jarzyny. Białe szczury dostają wszystko.
Patrzy na mnie przez szkło, jakby mnie nie dostrzegał. Olbrzymi, czarny
guz na brzuchu uniemożliwia mu poruszanie się.
Ogon i tylne łapy znajdują się w powietrzu. Posuwa się tylko na przednich,
pełznie do rynienki, pije. Tuż obok samica z potężnym, pękniętym guzem
na szyi i mniejszym u nasady ogona.
Na razie chowam się na strychu. Ratują mnie białe szczury, które odwróciły
uwagę napastników. Kiedy wygłodzony schodzę niżej, szarych szczurów
już nie ma, wypłoszyli je ludzie.
Poza tym okolica wydaje się bezpieczna. Wspiąłeś się wtedy na ceglaną
ściankę i wśliznąłeś między sterty gnijących owoców, zepsutych główek
kapusty, skór, flaków i łusek. Rzuciłeś się na jedzenie. Wśród cudownie
pachnących przysmaków, których nadmiar - po długim głodowaniu -
niemal mnie oszołomił - zapomniałem o niebezpieczeństwach. Pożywiałem
się więc najspokojniej, odczuwając rozkoszne ciepło w brzuchu i kiszkach,
rozleniwiony brzęczeniem dużych, błyszczących much, obsiadających
niektóre miejsca zwartą, ciemną masą.
Szelest.
Teraz gryzę w najczulsze miejsce, w bok szyi. Czuję, jak zęby rozrywają
przebiegającą tam żyłę. Stary szczur daremnie usiłuje dosięgnąć mnie
zębami. Coraz słabszy, coraz bardziej przerażony.
Przewraca się na bok, drży ze strachu. Z ran i pyszczka cieknie krew. Kona.
To jedyny szczur zamieszkujący niewielki statek, na jaki się przedostałeś po
długotrwałym, przymusowym pobycie wśród gałęzi. Zagryzłem go
natychmiast po przybyciu, gdy burty stukały jeszcze o brzegi.
Waham się: iść dalej czy wdrapać się na pokład innego statku, nie
ryzykując spotkania z miejscowymi szczurami, kotami, psami?
Z wnętrza ścieku dobiegają piski. Ogarnia mnie strach. Nie znam dokładnie
terenu. Jeżeli zaczną mnie ścigać, mam niewielkie szansę ucieczki.
Gorączka rośnie. Wpadam w ogromny dół. Jak ptak, coraz dalej, coraz
niżej. Nagły strach, tam, pode mną, w studni czeka śmierć, rozbicie o nie
znane dno, o wodę, która przy upadku z takiej wysokości ma twardość
betonu.
Budzę się zlany potem, sierść mam polepioną i nastroszoną. Pchły tną dalej.
Chodzą nawet po moich wąsach. Spędzam je ruchem łapki.
Coraz mniej czasu przed tobą, starzejesz się, tracisz węch, słuch, wzrok.
Przed chwilą rzuciłeś się na pająka, sądząc, że to stonoga lub żuk. Nie
jesteś już silny, osłabłeś. Biegasz wolniej, skaczesz niżej, męczysz się
szybciej.
Jądra nie nabrzmiewają już spermą na widok każdej samicy w okresie rui.
Dawno nie miałem już własnego stałego gniazda. Zresztą nie odczuwam
podniecenia, tej niezwykle silnej potrzeby pokrywania, która kiedyś
pobudzała do walki, wędrówek i poszukiwań. Od ostatniej podróży
statkiem mój popęd do samic osłabł, a w ostatnim okresie zanikł zupełnie.
Boisz się coraz bardziej, lękasz się dorastającego samca, który niedawno
rzucił się na ciebie, boleśnie gryząc w ucho. Chciałeś mu przeszkodzić,
kiedy pokrywał twoją samicę a swoją matkę. Obudziło się w tobie silne
poczucie własności, lecz przecież nie jesteś młodym szczurem. Rzucił się,
przewrócił cię, poturbował. Ucho nabrzmiało boleśnie. Siedzisz z
przekrzywioną na bok głową obserwując zaloty młodego szczura do twojej
samicy.
Chciałeś mieć swe gniazdo, przewodzić zamieszkującym je szczurom,
przepędzać intruzów ze swojego terytorium.
Stało się inaczej, bo inaczej przecież stać się nie mogło. Jesteś intruzem we
własnym gnieździe. Słabym, starym szczurem zbliżającym się do kresu
swych dni, swych możliwości. Twoja samica przestała już być twoją
samicą, jest teraz samicą młodego szczura. Odpędziła cię od kurzego łba,
który wyłowiłeś z kanału, i z młodym samcem wyjada smakowity
mózg. Nie uczynisz nawet ruchu, by przepędzić rywala.
Ulica, mur, pod którym idę, wydają się znane, jakbym kiedyś tu był,
jakbym to widział. Nawet kamienne obramowanie rynsztoka i kratki
przykrywające włazy do kanałów.
Kierujesz się w stronę znanych przejść, szczelin, korytarzy. Nie ma ich, nie
ma nawet śladów. Zacementowano, zamalowano, wygładzono. W oknach
tkwią metalowe siatki, szczelnie przylegające do framug. Tylko drzwi
piwnic są nie zmienione i z trudem można przecisnąć się pod nimi.
Ukryłeś się za tapczanem, człowiek odsuwa meble, znajduje cię. Kij uderza
tuż obok. Wyskakuję na balkon, ten sam balkon, na którym kiedyś
wygrzewał się obserwujący podwórze kot. Człowiek za tobą. Usiłujesz
ześliznąć się po murze, nie udaje się, skaczesz. Zetknięcie z kamienną
nawierzchnią jest bolesne, skręcasz tylną łapkę, przewracasz się na bok,
podnosisz. Człowiek z balkonu krzyczy do ludzi na dole. Biegną. Uciekasz
prosto przed siebie, usiłując znaleźć jakikolwiek otwór, w którym mógłbyś
się ukryć. Tuż przede mną otwiera się wiele
Drugi oświetlony kraniec zbliża się, jest tuż, tuż na wysunięcie wibrysów.
Wtem zasłania go kawałek blachy. Uderzam weń nosem, głową, gryzę,
drapię pazurami. Dostałem się w pułapkę, słyszę głosy ludzi. Obracam się z
trudem i szybko biegnę w przeciwnym kierunku. Rura unosi się i pochyla.
Zsuwam się, spadam. W świetle, ku któremu biegłem, spostrzegam oczy
człowieka. Słyszę jego bełkotliwy, chrapliwy głos. Teraz oba krańce są już
zakryte. Ludzie potrząsają, obracają rurą, przechylają ją gwałtownie,
uderzają powodując ostre, przenikające do szpiku dźwięki.
Ludzie przyglądają się, bełkocą. Ostry patyk wbija się w bok, daremnie
chcesz uchwycić go zębami. Wrzucają kawałek chleba - głód przestał
jednak doskwierać. Przenieśli cię w stronę pieca. Owiewa cię żar, wzmaga
pragnienie.
Ludzie przyglądają się, potrząsają metalową klatką. Widzisz ich oczy, zęby,
języki.
Bierze ze stołu długi cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki. Podnosi,
bada uważnie jego ostrze.
Chcą mnie zabić, chcą mnie okaleczyć. Wpieram łapki w deskę, wciskam
grzbiet aż do bólu w metalowe pręty. Nic zrobić nie mogę, schwytany,
unieruchomiony. Zbliżają się.
Teraz pcha jajko pod górę. Głową, bokiem, łapkami, zębami, zapierając się
i wspierając, ześlizgując, osuwając, napinając mięśnie, wyginając grzbiet.
Coraz ciężej, coraz trudniej, coraz słabiej. Za chwilę ulegnie
zwiększającemu się ciężarowi.
Więc widzę, czy nie widzę, jestem ślepy czy nie? A może to nie oczy
dostrzegają świat? Może.
Wszystko wokół zaczyna się obniżać. Nie ma już zbocza, wzgórza, niecki.
Zbliż się, zacznij od nowa. Przecież znasz zapach jego wnętrza, przyciąga
cię, wabi, kusi. Taki łatwy łup, zacznij od nowa. Nie mam już siły, nie mam
siły. Nie widzę nic, oprócz ciemności. Nie mogę nawet pełznąć.
Pode mną w kanale płynie wzburzony ulewą strumień, słyszę drobne fale
uderzaj ące w betonowe krawędzie.
Woda chłodzi rozpaloną skórę, obmywa zakrzepłą krew. Czuję się lepiej,
lecz dalej leżę nieruchomo, oszołomiony, osłabiony, chory.
Spływająca woda powoli przywraca siły, potrzebę życia. Jak będziesz żył
bez oczu, jak? Odzyskasz powonienie, poczujesz w nozdrzach wiele
znanych woni, odetchniesz nimi. Zapach skieruje cię, gdzie trzeba, opowie,
gdzie jesteś, wyjaśni, co cię otacza. Masz przecież wibrysy, długie siwe
wąsiska, sztywne i sterczące na boki. Pamiętasz, jak bezbłędnie poruszałeś
się w ciemności prowadzony tylko ich dotykiem, sprężonym ruchem, gdy
natrafiały na przeszkodę.
Chcę dotrzeć do gniazda. Wypędził cię, zostałeś wyrzucony przez młodego,
silnego samca, jakim sam byłeś niedawno. Trudno się zgodzić, trudno
rozstać z wizją ciepłych ścian przylegających do rurociągu ciepłowni... Tam
chciałbyś zdechnąć, tylko tam.
Nie gódź się z wygnaniem, lecz nie wracaj. Zagryzie cię, zabije, zadusi.
Skąd jednak do wnętrza mózgu, jakby spod powiek wdziera się promień?
Skąd pojawia się poświata, refleks, cień? Nie masz oczu, jesteś oślepionym
szczurem, dogorywającym wśród wilgotnych zmurszałych cegieł.
Obraca się, omal nie spada w dół w szumiący potok ścieków. Obraca się,
opiera o śliską od gliny ścianę.
Grom minął, przetoczył się, zgasł. Jego światło nie ma znaczenia, jest
obojętne, jego siła zmalała. Teraz nie boję się gromu, nie boję się, bo nigdy
nie zobaczę już błyskawicy. Ślepota zniszczyła twój strach, pozbawiła lęku
przed tym, co zmuszało niegdyś do ucieczki.
Wibrysami sprawdzę miejsce, w którym się znalazłem: czy nic nie grozi,
czy jestem bezpieczny, czy pod moim ciężarem nie zawalą się cegły, czy
nie zmyje mnie spływająca z wysoka wodna fala?
Ulewa już się skończyła. Musisz zejść, iść, zjeść znalezioną skórkę, ziarno,
kawałek ryby, wzmocnić się.
Na górze już noc. Powietrze ochłodziło się. Dzień czy noc są teraz taką
samą ciemnością, przez którą nigdy nie przedrzesz się na zewnątrz.
Zsunąłeś się niżej, wymijaj ąc dziurę w sklepieniu kanału, którą mogłeś
wpaść w gęsty strumień ścieków. Przeciskasz się przez wąski otwór i
stajesz pod ścianą, blisko szumiącej krawędzi.
Nie bój się krążącego wysoko ptaka, nie dostrzega cię, wpatrzony w
umierającego.
Jestem wśród nich, płynę, płynę, płynę... Szczury wokół opadają z sił, toną,
zębami pociągaj ą współtowarzyszy.
Płyń, nie daj się, wystarczy ci sił, płyń. Na horyzoncie za chwilę zobaczysz
brzeg.
Uderza cię nie znana siła - może fala, a może młody szczur chce mnie
wyrzucić z gniazda?
Płynie, płynie, płynie, coraz bliższy brzegu. Płyń. Płyniesz przed siebie. W
swoją najdalszą wędrówkę.
Koniec