You are on page 1of 137

Eva~Maria

ZURHORST

a nieważne, z kim się zwiążesz

przełożyła Milena Hadryan

Wydawnictwo

CZARNA OWCA

Warszawa 2009

1
Tytuł oryginału Liebe dich selbst und es ist egal wen du heiratest

Redakcja Barbara Chojnacka

Korekta Małgorzata Denys

Projekt okładki Marek Ciesielczyk

DTP Marcin Labus

Copyright © 2004 by Goldman / Arkana Yerlag,

Wydanie II

Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. (dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza)
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy:
tel. (022) 616 29 36, 616 29 28 tel./fax 433 51 51

Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl

Druk i oprawa GRAFMAR, Kolbuszowa Dolna

ISBN 978-83-7554-111-3

2
Dla Wolfa i Annaleny

dla Ruth i Eberharda

3
Miłość zdobywa mnie, pokonuje i obezwładnia.

Nie kochałem jej dlatego, że pasowaliśmy do siebie. Po prostu ją kochałem.

Robert Redford w roli Toma Bookera w filmie Zaklinacz koni

4
PRZEDMOWA
Nie poddawaj się

Wiem, że to jest możliwe. Wiem, że z Twojego związku może powstać taki związek, jakiego
sobie życzysz. Los złożył tę książkę w Twe ręce. Być może dostałeś ją w prezencie od jednego
z życzliwych przyjaciół. Być może czytasz te pierwsze słowa, bo ktoś powiedział: „Słuchaj,
jeśli chcesz uratować swój związek, przeczytaj wreszcie coś takiego”. Być może Twój partner
wygrażał Ci tą książką jak wałkiem do ciasta: „Zrób wreszcie coś dla naszego małżeństwa!”.
Być może natrafiłeś na nią w księgarni, na jakimś treningu albo na nocnym stoliku.
Powiedziała: „Otwórz mnie i czytaj”. Może już od dawna poszukiwałeś odpowiedzi na
pytania, nowego spojrzenia, głębokiej zmiany w Twoim życiu erotycznym... Jeśli czytasz te
słowa, bądź pewien, że świadomie lub nieświadomie pragniesz wzbogacić Twój związek lub
odnaleźć związek głęboki. Bądź pewien, że książka ta zapadnie w Twoje serce, nawet jeśli
rozum mówi Ci jeszcze coś innego.

Być może straciłeś już nadzieję, że Twoje małżeństwo będzie głębsze i pełniejsze, że uda Ci
się z partnerem, być może Twój partner ma romans albo Ty romansujesz co jakiś czas; fizyczna
miłość nie daje już spełnienia; być może ciągle się tylko kłócicie; puste życie płynie, a Ty
oszczędzasz siebie i Twojego partnera miłymi, ale pustymi uprzejmościami. Być może nie
potrafisz wybaczyć i jesteś więźniem własnej niechęci. Może toczysz wojenki z powodu
niezakręconej tubki pasty do zębów i okruchów na stole i jesteś przerażony domowym
wyścigiem zbrojeń. Być może przeczytałeś już dziesiątki książek, bywałeś na warsztatach,
przeszedłeś terapię dla par, a mimo to nie wierzysz, że można uratować Twój związek.

Mimo to może się udać! Wszystko może się obrócić o sto osiemdziesiąt stopni, dwoje ludzi
może połączyć się ponownie lub po raz pierwszy naprawdę. Wiem, że to możliwe, nawet jeśli
zakrawa na cud. Czasem jest to cud. Ale zależy to tylko od Ciebie. Możesz prowadzić takie
życie, jakiego sobie życzysz, i z tym partnerem, którego masz, niezależnie od tego, jak daleki,
nieciekawy i odrażający Ci się wydaje. Wiem, bo sama to przeżyłam. Jako specjalistka od
związków jestem być może złym przykładem, ponieważ od lat zajmuję się tym tematem, wiele
o nim czytałam i uczyłam się od wspaniałych i kompetentnych nauczycieli, i pracowałam nad
uzdrowieniem związków z wieloma ludźmi. To na pewno ważne. Ale prawda brzmi: Wiem, że
to możliwe, bo moje małżeństwo trwa do dziś, i z całego serca jestem za to wdzięczna
mężowi.

Od początku nie uważano nas za dobraną parę. Bywały lata, gdy nikt nie dałby złamanego
grosza za nasze małżeństwo. Ale dzisiaj uważam, że ten rzekomy defekt zmusił mnie do
poszukiwania prawdziwej siły drzemiącej w związku. Dziś jestem przekonana, że życie
połączyło nas i rzucało nam tyle kłód pod nogi, abyśmy, pokonując je z rosnącą wiarą i
uzdrawiając siebie, mogli wypełnić nasze życiowe zadanie. Bez tego wyzwania nigdy byśmy
nie odkryli, ile miłości i cierpliwości, siły i odwagi od dawna mieszkało w naszych sercach,
nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że dwoje ludzi może pokonać wszystkie przeszkody nie do
pokonania. Nie potrafiłabym powolutku uznać, że wszystko we mnie jest w porządku. Nie
mogłabym napisać tej książki.

„Wiem, że to możliwe!” - to właściwa, autentyczna siła mojej pracy. I siła tej książki. Za to
jestem głęboko wdzięczna mojej córce i mężowi.

5
Dlaczego powstała ta książka?
Odejść, by powrócić

Nie chciałam napisać tej książki. Musiałam to zrobić. Ona po prostu nie zostawiała mnie w
spokoju, wszędzie dawała znać o sobie. Chciała przyjść na świat, i to najwyraźniej dzięki
mnie.

W moim życiu chodziło zawsze o badanie stosunków międzyludzkich, jednak przez długi czas
nie byłam tego ani trochę świadoma. Miałam bardzo wiele własnych celów, planów i życzeń,
ale gdy chciałam je spełnić, wszystko układało się zgoła inaczej. Życie prędko przyzwyczaiło
mnie do tego, że nie mogę go kontrolować ani o nim decydować, że rozwija się samo, a ja
mogę tylko patrzeć, jak się toczy. Wbrew mojej woli życie nauczyło mnie, że jest ono - cykl za
cyklem - w ciągłym ruchu, zawsze w trakcie zmian. Że zmiany te są właściwym sensem mojego
życia; że w każdym cyklu kolejne rzeczy dopełniają się i umierają; że wiedzie mnie to ku
nowemu porządkowi, nowym wartościom i rozwija mnie, a tym samym prowadzi do nowego
wymiaru życia.

Z każdym nawrotem, który niegdyś mnie przerażał i wstrząsał mną, uczyłam się ufać, że zawsze
pojawi się coś nowego. Uczyłam się czujności, wyczucia kierunku i sensu życia. Uczyłam się
rezygnować z przyzwyczajeń i wzorców, które powstrzymywały mnie od bycia tym, kim
chciałam być. Uczyłam się ufać, że ta nieznana, rozciągająca się przede mną droga to najlepsza
część podróży. Że na najbliższym rozstaju znów czeka szansa zrozumienia, co da mi szczęście
w życiu. Nauka ta nigdy się nie kończyła. Jak drogowskaz zawsze odzywało się we mnie coś
obcego - jakaś skaza, pozorna ułomność - i otwierało szlak prowadzący do głębszego i
prawdziwszego niż kiedykolwiek przedtem uczucia spełnienia. Musiałam stale znosić zmiany,
to, że znajoma przestrzeń opróżnia się po to, aby zrobić miejsce na nowe. Chociaż długo byłam
tego nieświadoma, w moim życiu chodziło o zgłębianie stosunków międzyludzkich i
pogodzenie się z samą sobą.

Jako pięciolatka często czułam się samotna. Nachodził mnie czasami tak dziwny strach, że nie
odważyłam się z nikim o nim rozmawiać. Miałam uczucie, że życie jest nierealne.
Obserwowałam ludzi i zadawalam sobie pytanie, czy wszyscy też to zauważają. Z lękiem
wyobrażałam sobie, że osoby wokół mnie są aktorami, którzy wymyślili tę sztukę teatralną; że
być może jestem jedyną osobą, która uważa to wszystko za prawdę. Jedyną osobą, która zna
prawdziwe uczucie strachu i potrafi się cieszyć. Albo zastanawiałam się nad tym, czy aby nie
jest odwrotnie: może tylko ja przeczuwam, że coś w tym życiu nie jest rzeczywiste; że dlatego
czuję się wyobcowana i samotna, a inni są szczęśliwi i zadowoleni.

W szkole, wśród ludzi, miewałam często silne napady migreny, które mogłam znieść tylko w
ciemnym pokoju. Jako nastolatka doznawałam w tłumie nagłych hiperwentylacji prowadzących
do omdleń. Ledwo osiągnęłam pełnoletniość, opuściłam rodzinne miasteczko, a raczej z niego
uciekłam, wystąpiłam z Kościoła katolickiego w nadziei, że gdzie indziej znajdę wiarę i
poczucie przynależności. Około dwudziestki wyjechałam na szczęście do Egiptu jako
dziennikarka. Kulturowy, religijny i fizyczny dystans do dotychczasowego życia obudził moją
ciekawość. Byłam zafascynowana wszechobecnością religii w tamtejszym życiu codziennym.
Życie i wiara były tam nierozerwalnie splecione. Cena za to była wysoka. Ulice Kairu, nad
którymi unosił się śpiew muezinów, były pełne groźnych i lubieżnych męskich oczu oraz kobiet
pozostawionych na pastwę losu.

6
Zanim ukończyłam trzydzieści lat, wewnętrzne poszukiwania zagnały mnie aż na Przylądek
Dobrej Nadziei. Ale nawet w kraju czerni i bieli nie mogłam znaleźć jasności. Stałam się
wędrowcem między dwoma światami i spotkałam ludzi, którzy, choć mieli inny kolor skóry i
walczyli ze sobą, żywili te same, głębokie tęsknoty. Po dwóch latach okazało się, że
trzyminutowe relacje radiowe o apartheidzie są dla mnie gwałtem na prawdzie i nie mogę już
pracować jako korespondentka. Kwestie, które poruszały mnie w rozmowach z radykalnie
prawicowymi, noszącymi swastyki Afrykanerami lub bojownikami podziemia torturowanymi
przez lata, były raczej natury psychologicznej niż politycznej. Zaczęłam rozmawiać o RPA z
niewidomymi. Nauczyli się oni wyczuwać węchem i słyszeć inny kolor skóry. Wszystko
wydawało mi się absurdalne. Marzyłam tylko o jednym - chciałam doprowadzić do zbliżenia
ludzi o różnych kolorach skóry. Aby pozostać wierną moim doświadczeniom, zakończyłam
dziennikarską karierę w RPA i napisałam książkę, w której mogłam poświęcić dostatecznie
dużo miejsca moim złożonym, czasami zagmatwanym spotkaniom z ludźmi czarnej i białej rasy
na Przylądku.

Gdy wróciłam do Niemiec, czekał mnie kolejny etap nauki w ramach projektu badawczego
„Człowiek”. Właśnie runął mur berliński. Powierzono mi komunikację i sprawy kadrowe w
dużym, dawniej wschodnioniemieckim przedsiębiorstwie w Berlinie. Ponad trzy lata byłam
jedną z pionierek odbudowy wschodniej części Niemiec. Pewnego ranka w moim biurze
dopadło mnie załamanie nerwowe. Miałam tego dnia przedstawić po raz pierwszy szerszej
publiczności strategie komunikacyjne, które stworzyłam dla naszego przedsiębiorstwa.
Załamanie to było jedynie zakończeniem całego procesu.

Wzdragałam się cała przed wygłoszeniem referatu. Napisałam go z największym trudem w


typowo menedżerskim stylu: wykresy, liczby, diagramy, specyficzny język.

Wszystko to już od dawna mnie nie poruszało. Znowu chodziło o ludzi. Tym razem napięcie nie
było czarno-białe. Odpowiadając za wewnętrzną komunikację w przedsiębiorstwie,
awansowałam do roli nieoficjalnej tłumaczki między Wschodem a Zachodem, między grupą
menedżerów i robotników. Prowadziłam treningi wspierające rozwój pracowników i
seminaria o rozwoju osobowości, a prezes zarządu wyznaczał mnie na pośrednika we
wszystkich negocjacjach. Ponownie stałam przed wyzwaniem pokonywania pozornie
nieprzekraczalnych barier między ludźmi. Oficjalnie odpowiadałam za swój dział, jego
pracowników i bieżące sprawy, ale wypełniał mnie badawczy duch i pragnienie zbliżenia
ludzi z różnych światów.

Próbowałam sprostać tym wymaganiom jak najdłużej. Jako osoba z pozoru dynamiczna
harowałam po dwanaście godzin dziennie, paląc jednego papierosa za drugim. Coraz częściej
męczyły mnie medycznie nieuzasadnione zakłócenia rytmu pracy serca i zagadkowe stany
lękowe. Grałam rolę, w której nie potrafiłam się odnaleźć. Załamanie nerwowe było tak silne,
że wyrwało mnie z tego kieratu i zwróciło mi odwagę i wierność sobie samej. Nieświadoma
przyszłości, złożyłam wypowiedzenie i zrezygnowałam z dobrze płatnej pracy. Musiałam
pożegnać się ze sportowym samochodem, imponującym mieszkaniem w apartamentowcu,
podróżami i noclegami w luksusowych hotelach. Wyremontowałam zniszczone mieszkanie w
starym budownictwie i żyłam tam dość samotnie, utrzymując się z drobnych prac jako autorka
tekstów reklamowych, bez jakiegokolwiek pomysłu na dalsze życie.

Byłam wyczerpana i wypalona, jak ktoś, kto w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o naturę
ludzką przemierzył daremnie cały świat. Miałam trzydzieści dwa lata, dość pokrętną drogę
kariery przypłaciłam załamaniem nerwowym i po długiej tułaczce wylądowałam w pustelni.
Dręczyło mnie tylko jedno pytanie: Jak odnaleźć spełnienie? Jak zrobić przy tym coś naprawdę

7
sensownego? Jak stworzyć więź między ludźmi?

Dostałam dziwną odpowiedź - zaszłam w ciążę. Los sprezentował mi dziecko, które miało
dość woli życia, aby ominąć barierę antykoncepcji. Na ojca wyznaczył przedsiębiorczego,
młodego człowieka, który nie wiedział, co to wątpliwości, poszukiwania. Jego doświadczenia
i spojrzenie na życie całkowicie różniły się od moich. Był ode mnie sześć lat młodszy i
przyzwyczajony do tego, że bez ceregieli dostaje to, czego oczekiwał. Młodzieńczo atrakcyjny,
zawsze w dobrym humorze, chciał się bawić, zwiększać obroty swojego przedsiębiorstwa i
zawodowe wpływy. Prześcignąć starszych braci - tego chciał od życia.

Zanim mnie poznał, zajęty był przede wszystkim nocnym życiem i przelotnymi romansami. W
kręgu jego przyjaciół i życiu codziennym sprawiałam wrażenie obcej, nie tylko dlatego że
wyglądałam zupełnie inaczej niż drobne, prostolinijne istoty, które ten nieznany ojciec mojego
dziecka miał przede mną. On też nie ucieleśniał moich ówczesnych ideałów - ale biło od niego
ciepło i potrafił mnie rozbawić. Nie poraził nas grom od pierwszego spojrzenia, nie był
artystą, utalentowanym architektem ani pisarzem-wirtuozem słowa, o którym zawsze marzyłam.
Nie był barczystym mężczyzną, na którego ramieniu można się wesprzeć, nie poszukiwał sensu
lub kobiety swojego życia.

Ja zawsze szukałam tego jedynego mężczyzny. Daremnie. W nadziei znalezienia go spotkałam


na swej drodze dwie miłości i bardzo wiele miłostek. Moje serce nie znało spokoju. Bardzo
chciałam zostać, oddać się bez reszty, ale coś gnało mnie dalej -od jednych odchodziłam z
obawy, że mnie opuszczą, od innych -że mnie stłamszą. Wszyscy, którzy mnie znali, zgodnie
twierdzili, że nikogo sobie nie znajdę.

Nasza znajomość przebiegała w niezbyt spektakularny sposób. Nie była to wspaniała,


romantyczna historia. Ledwo go znałam. Nie byliśmy wymarzoną parą, co każdy mógł
zauważyć. Ale byliśmy rodzicami, co każdy też mógł zauważyć. Było jasne, że urodzę to
dziecko. „Poradzimy sobie jakoś!”. Zostawiliśmy wszystko za sobą, przeprowadziliśmy się do
małego miasta i wzięliśmy ślub.

Dwa lata później nasza córka już chodzi. Nasze małżeństwo jest mieszczańskim muzeum nudy.
Mama gotuje, tata pracuje. Właściwie nic nas nie łączy. Mój mąż coraz później i rzadziej
wraca do domu, ja duszę się między piaskownicą a gromadami matek i ich raczkujących
pociech. Kłócimy się coraz częściej. Niektórzy znajomi wiedzieli to od początku, innym
wydawało się to nie do uniknięcia - między nami nie mogło się dobrze ułożyć.

Nic nie spełnia naszych oczekiwań, ale nie rozstajemy się. Dostosowujemy się. Mamy wiele
rutynowych zajęć i miłych przyzwyczajeń. Wspólne dziecko. Najpierw przemykamy obok
siebie pogrążeni duchowo i fizycznie w coraz większej ciszy. Toczą się potajemne i głośne
wojny. W końcu - wygodny dzień powszedni i romanse, skoki w karierze, przeprowadzki,
beznadziejność i nowe początki. Mimo to nie rozstajemy się. Zawsze, gdy dochodzimy do tej
granicy, ogarnia nas smutek, pojawia się ciepłe uczucie głębokiej, wewnętrznej więzi, choć
myśleliśmy, że już dawno się wypaliło. Nic dzikiego ani namiętnego - ciche, melancholijne
uczucie, wspomnienie miłości, które niknie równie nieoczekiwanie, jak się pojawia.

To uczucie nie jest wprawdzie odpowiedzią na moje wewnętrzne poszukiwania, ale przyciąga
mnie w magiczny sposób.

Jest jak tajemny kod, który wystarczy złamać. Próbuję szukać tego uczucia. Zaczynam je
rozpoznawać. Podskórnie przeczuwam, że w związku chodzi o coś innego niż o tę właściwą

8
osobę. Coś mówi mi: „Nie rezygnuj!”. Znów odgradzam się od męża, tak jak wielokrotnie
odgradzałam się od poprzednich mężczyzn. Tak, jeśli jestem zrozpaczona i wystarczająco
szczera, muszę przyznać się sama przed sobą: to wszystko już znam. To nie ich wina! Stoję w
punkcie krytycznym: w samym środku Township w RPA, przy murze berlińskim, między
Wschodem a Zachodem. Na pilnie strzeżonej granicy między bliskością a ostatecznym
podziałem.

Spotykamy się teraz częściej tam, gdzie otwierają się rany. Rozmawiamy, powoli zaczynamy
przyglądać się światowi tej drugiej osoby z ciekawością, a nie ze strachem i oporem. Staję się
badaczką związków, czytam każdą książkę na ten temat. Chodzę na seminaria, kształcę się na
terapeutkę. Coraz częściej ośmielamy się ujawniać własną prawdę drugiej osobie. Mówiąc o
tym, jak bardzo jesteśmy od siebie oddaleni, zbliżamy się. Z rosnącą odwagą zaczynamy
rozmawiać z przyjaciółmi o naszym dalekim od ideału życiu małżeńskim. Innym nie powodzi
się lepiej. Jesteśmy coraz bliżej siebie.

Mój mąż coraz częściej przychodzi do domu, a ja wracam do zawodu. Dziś, jako wykształcona
terapeutka, pracuję z ludźmi, którzy wpadli - tak jak ja - w zawodowe pułapki. Ludzie są w
centrum mojego działania. Zaczynam pojmować, że wiedzę o wszystkich przypadłościach,
które przeszłam, można przekazać innym. Moje zawodowe poszukiwania, kręta droga, którą
przebyłam, mają sens. Zaczyna się również budzić moje małżeństwo - sukces i spełnienie
pojawiają się jednocześnie.

Na początku tej fazy moje życie zaczyna się cudownie układać. Poznaję dr. Chucka Spezzano.
Blokady w moim małżeństwie zaprowadziły mnie na jego seminarium i teraz siedzę wśród stu
pięćdziesięciu osób, i wiem tylko tyle, że mam do czynienia ze znanym amerykańskim
specjalistą od związków, autorem wielu książek. Nie czytałam żadnej z nich.

Po dziesięciu minutach wykładu jestem tak poruszona, że nie mogę powstrzymać łez. Ten
mężczyzna zna moje dążenia, każdą moją myśl. Jasno formułuje poważne tezy i zasady
związków partnerskich - twierdzenia, które już od dawna „przeżuwam”, ale których głębokiej
prawdzie nigdy do końca nie ufałam. Wygląda na to, że Chuck Spezzano spędził u nas w domu
całe lata, ukryty jak szpieg za zasłonami. Z każdym przykładem i przypadkiem, z każdym
dowcipem przekonuję się, że przejrzał mnie i mojego męża na wylot. Jestem wstrząśnięta,
poruszona i jednocześnie - zbawiona.

Przez trzy dni władają mną głębokie poruszenie i łzy. Wiem, że dostałam odpowiedź.
Wszystkie problemy sprowadzają się do miłości do siebie samej. Moje małżeństwo i moja
praca prowadziły mnie już od dawna do rozwiązania zagadki mojego osobistego i
terapeutycznego życia, ale, nieufna, jeszcze nigdy nie widziałam go tak jednoznacznie,
szczegółowo i wyraźnie. Chuck Spezzano skierował tam spojrzenie i wreszcie rozkwitło we
mnie zrozumienie. Byłam szczęśliwa i wypełniona badawczym duchem.

Mój sposób pracy zmienia się ponownie. Mój stosunek do męża także. Rozpuszczamy następną
warstwę naszego małżeństwa: pokazujemy sobie jeszcze szczerzej wzajemną obcość i dajemy
sobie przy tym zrozumienie i oparcie tam, gdzie od dawna toczyła się wojna. W nowej
świadomości różnic i tęsknot trzeba coraz mniej słów, a komunikacja między nami jest o niebo
lepsza. Przyjaciele nie wierzą własnym oczom. Odzyskaną siłę i miłość widać jak na dłoni. Na
co dzień sprawiamy wrażenie świeżo zakochanej pary.

Okazuje się, że choroba, którą leczymy, nęka także naszych przyjaciół. Niemal co dnia ktoś
opowiada mi o trudnościach w swoim związku; wydaje się, że coraz więcej mężczyzn, kobiet i

9
par znalazło się w ślepej uliczce życia. Wczoraj jeszcze pogaduszki o pogodzie, dzisiaj
rozstanie i zimne zgorzknienie: „Moja żona właśnie się wyprowadziła. Chce żyć ze swoim
kochankiem”. Czasami jest czwórka małych dzieci, czasami oboje mają kochanków. Czasami
panuje między nimi po prostu pustka, czasami trwa wojna. Epidemia się szerzy. Postępująca
choroba kończy się prawie zawsze śmiercią - rozwodem. Związki rozsypują się gwałtownie i
szybko jak domki z kart. Choć nikt nie chce się rozstawać, wszyscy czują się zmuszeni do
ostatniego kroku.

W mojej praktyce temat rozpadu związków pojawia się okrężnymi drogami i niepostrzeżenie
staje się najważniejszy. Przychodzą do mnie przede wszystkim mężczyźni, ciągle głodni
sukcesów i zawodowego spełnienia. Zwykle wystarczają dwie rozmowy o poszukiwaniu celu
życia i wszystko sprowadza się do stosunków z ludźmi: kolegami, współpracownikami,
przełożonymi i -nieoczekiwanie dla moich rozmówców - także z partnerkami. Wielu traci
oddech, panowanie nad sobą; leją się łzy. Domowy huragan przetacza się przez sam środek
małżeńskiego łoża.

Mężczyźni ci wspięli się wprawdzie na wysokie szczeble kariery, ale razem z długo
wzbierającą falą uczuć muszą się przyznać do tego, że ich poczynania dalekie są od ich
zdolności i potrzeb. Lata świetlne dzielą ich od partnerek i rodzin. Zauważają, jak mocno
pragną połączyć osobiste i zawodowe dążenia. Nastawienie na sukces traci powoli znaczenie,
gdy można otwarcie mówić o wyniszczających trudnościach. Nagle pojawia się chęć rozmowy
z partnerką, przyprowadzenia jej na wspólne spotkanie.

W końcu zauważam, że w praktyce spotykam się coraz częściej z problemami, które sama
przeżywałam. Przychodzi coraz więcej par tak samo pozbawionych nadziei i zrozpaczonych
jak ja. Większość jest zrezygnowana, pełna poczucia winy lub niepokoju o dzieci. Prawie nikt
nie chce rozstania. Prawie nikt nie rozumie, jakim cudem wirus wkradł się do związku.

Chociaż ani nie wybrałam tej drogi świadomie, ani tego wyboru nie obwieszczałam, stałam się
powoli, tak jak rzeka drąży koryto, specjalistką od związków. Moje małżeństwo było źródłem.
Książki i kursy - pierwszymi roztopami. Chuck Spezzano był powodzią. Moi klienci - rwącą
bez ustanku rzeką. Stali się oni moimi mistrzami. Z każdym ich pytaniem przez gęstwinę
zależności coraz wyraźniej prześwitywała ścieżka. Z każdym pytaniem stwierdzałam, że w
moich przeżyciach i doświadczeniach małżeńskich ukryte są prawidłowości. Że stosunki
prywatne i zawodowe - a nawet konflikty rasowe - przebiegają zgodnie z tymi
prawidłowościami. Że każda relacja powinna zostać zrozumiana i przeżyta tylko w swej
istocie, a problemy w związku powinny skłaniać ludzi do leczenia ich własnego wnętrza. Że
rozstanie nie jest rozwiązaniem, lecz tylko zwłoką w uzdrawianiu.

Dzięki tej książce rzeka ma płynąć dalej. Książką tą chciałabym wyrazić wdzięczność za dar
miłości w moim życiu. Będę szczęśliwa, jeśli książka ta dotrze na czas, przed rozwodem, do
ludzi, którzy stracili wiarę w małżeństwo lub partnerstwo. Chcę przekazać im trochę nadziei,
miłości i odwagi, które znalazłam na tej drodze. Chcę ich zachęcić do szukania tego samego w
ich związkach.

10
Dla kogo jest ta książka?
Napisałam ją dla ludzi, którzy żyją w stałym, ale niezadowalającym związku i stoją krok przed
rozwodem lub żyją w trójkącie; dla tych, którzy zdradzają, są zdradzani, odczuwają
neurotyczny przymus zmiany partnera lub są ciągle opuszczani. Dla ludzi, którzy chcą uzdrowić
swój związek, ale nie mają odwagi poddać się terapii lub nie znaleźli właściwej. Dla ludzi,
którzy mają za sobą sporo cierpienia.

Być może jesteś rozczarowany rutyną małżeńską. Może jesteś zrezygnowany, nie masz już
nadziei, że kiedyś odnajdziesz prawdziwą bliskość z partnerem, ale coś w Tobie chce walczyć
o starą, spraną miłość. Może jesteś zrozpaczony, masz potajemnego kochanka, dręczą Cię
wyrzuty sumienia i niepokój o dzieci i partnera.

Może myślisz o rozwodzie, boisz się wyznać prawdę, czujesz lęk przed wyprowadzką lub
wyrzuceniem z domu. Niezależnie od tego, co nie gra w Twoim związku, moje doświadczenie
wskazuje, że są dwa sposoby postępowania z „trudnym” związkiem. Albo czujesz się tak
przytłoczony, że uważasz ucieczkę za jedyną szansę, albo też wypierasz natychmiast każde
zakłócające spokój ducha uczucie i próbujesz „trzymać sztamę” z trzema buddyjskimi małpami,
które nic nie widzą, nie słyszą i trzymają język za zębami. Może sam siebie obserwujesz.

Jeśli należysz do tych najbardziej znużonych...

Czy wszystko działa, jak należy, ale w głębi ducha odczuwasz to jako bezwładne i pozbawione
siły? Czy napada Cię czasem tępe uczucie zawodu i żalu? Czy wszystko w Tobie jęczy z bólu?
Czy czujesz, że oszukujesz siebie lub partnera, czy wydaje Ci się, że Twój partner jest ostatnią
osobą, która wie, co się w Tobie dzieje? Czy znasz obawę przed tym, że inni mogą zauważyć
zakłamanie Twojego związku? Coraz częściej - w restauracji, na przyjęciach, wśród przyjaciół
- pojawia się przypuszczenie, że inni są szczęśliwsi niż Ty. Czy robisz coraz więcej, a zostaje
z tego coraz mniej? Czy seks zamarł, stał się mechaniczny i wymaga nowych, ekstrawaganckich
podniet? Czy czujesz się wypalony? Czy masz kochanka lub kochankę? Czy marzysz o wielkiej
miłości albo chociaż o ekscytującym romansie? Czy obawiasz się o dzieci? Boisz się, że
będziesz musiał opuścić drugą osobę? Czujesz lęk przed porażką Twojego miłosnego
marzenia? Lęk przed prawdą Twojego serca?

...lub przytłacza Cię rzeczywistość

Może jesteś zbyt zajęty, aby zajmować się swoim związkiem i nie lubisz dyskusji o stanach
ducha? Twoje wnętrze to przecież tylko Twoja sprawa. Czy mimo to boisz się czasem, że Twój
partner Cię opuści? Może powątpiewa on w swoje uczucia do Ciebie, a Ty od dawna
przeczuwasz lub właśnie się dowiedziałeś, że jest zakochany w kimś innym? Czy coraz
bardziej poświęcasz się pracy, nowym zainteresowaniom i nie masz czasu dla partnera? Czy
czujesz się odsunięty od świata przez partnera, znalazłeś się pod jego presją, oblężony lub
przepędzony z domu? Czy masz uczucie, że nic, co robisz, nie może partnera zadowolić? Czy
zdarzają Ci się romanse, choć właściwie ich nie chcesz?

Czy odurzasz się alkoholem, jedzeniem, narkotykami, seksem, telewizją, komputerem lub
innymi nałogami, których nie umiesz kontrolować? Nałogami, które w zabawnym towarzystwie
lub w samotności działają ze zdwojoną siłą?

Jeśli coś stosuje się do Ciebie, nie rozstanie z partnerem jest Ci potrzebne, lecz praca nad
sobą. Potrzeba Ci stanowczej woli wyzdrowienia. Nie potrzeba Ci „tego jedynego”,

11
właściwego partnera, lecz całkowitej otwartości na prawdę w Waszym związku oraz siły woli,
zrozumienia, czasu, cierpliwości i wielu, wielu ćwiczeń.

12
Część I
Stacja końcowa małżeńskiej codzienności

13
Rozdział 1 POŚLUB, KOGO CHCESZ
To obojętne, kogo poślubisz. I tak spotkasz w nim samego siebie. Ta druga osoba jest zawsze
lustrem, w którym możesz zobaczyć własne niespełnione potrzeby, zdolność do miłości,
blokady i rany, własną życiową energię, a przede wszystkim - Twoje rozdarcie między
tęsknotami i lękami. Żaden partner nie może Ci dać lepszego samopoczucia, zapewnić Ci
szacunku i zaufania do Ciebie samego. Niezależnie od tego, kogo spotkasz, zawsze spotykasz
tylko siebie. I dlatego - zgodnie z moim doświadczeniem - możesz spokojnie zostać z tym
partnerem, z którym jesteś, choć jeden Bóg wie, jak niemiły jest dla Ciebie ten stan. Tam, gdzie
jesteś jak w potrzasku, ogarnia Cię uczucie chłodu, elektryzującego gniewu, bezbrzeżnej
nienawiści i odrazy, tam właśnie, w swoim wnętrzu, masz mnóstwo do zrobienia.

Zdaję sobie sprawę z tego, że teza ta spotka się z silnym oporem. Od dzieciństwa nauczyliśmy
się, że jeśli tylko właściwy książę spotka właściwą księżniczkę i jeśli oboje nie umarli, to do
dziś żyją szczęśliwie... Bajka kończy się najczęściej w dniu ślubu. Codzienność małżeńska
daje się jednak we znaki dopiero po ślubie. Coraz częściej małżeństwo kończy się długo przed
„i jeśli nie umarli”.

Co trzecie małżeństwo trafia w Niemczech przed oblicze sędziego do spraw rodzinnych. W


miastach - co drugie. Od początku lat dziewięćdziesiątych tendencja stale rośnie, punkt
kulminacyjny osiągnęła w roku 2003, kiedy rozwiodło się dwieście tysięcy par. Wszyscy ci
ludzie zawarli związek małżeński, ponieważ czegoś szukali i ponieważ sądzili, że znaleźli to w
drugim człowieku.

Rozwiedli się, bo tego nie dostali. Partner wydaje im się oszukańczym opakowaniem kryjącym
coś innego, niż wskazuje na to napis. Małżeństwo z tym człowiekiem wydaje się oszustwem.

Większość rozwodów jest zbyteczna

Stawiając prowokacyjną tezę, że siedemdziesiąt procent małżeństw nie musiało się rozwodzić
i że to obojętne, kogo poślubiasz, bo tak czy owak spotykasz tylko siebie, chcę skłonić Cię do
innego spojrzenia na małżeństwo. Nie jest ono dekoracyjnym opakowaniem romansu. Jego
prawdziwym sensem jest doprowadzanie do równowagi wewnętrznych konfliktów obu
partnerów. Dzięki temu małżeństwo jest sferą głębokiego uzdrawiania i odkrywania
prawdziwej, ofiarnej miłości. Myśliciele zajmujący się zagadnieniami codzienności twierdzą,
że życie jest szkołą. Jeśli tak, to intymne stosunki i małżeństwo są elitarnym uniwersytetem.
Tutaj zdajesz najtrudniejsze egzaminy, tu możesz się nauczyć najwięcej, najbardziej urosnąć i
najwięcej otrzymać.

Tak to ustaliła natura, nawet jeśli bajkopisarze i ich następcy z Hollywood chcą, abyśmy
wierzyli w co innego. Głęboko w istocie małżeństwa tkwi najbardziej prowokacyjna dynamika
życia - swoisty paradoks: chociaż możliwości drzemiące w intymnym spotkaniu są
niewyczerpane, nasze własne niedobory nigdzie nie ukazują się wyraźniej niż w
zobowiązującym, trwałym partnerstwie. Małżeństwo zmusza nas do stwierdzenia, że jako
jednostki nie jesteśmy doskonali, że zawsze nam czegoś brakuje - a mianowicie lepszej
połowy, że jesteśmy „tylko” mężczyzną lub „tylko” kobietą.

Wszyscy rodzimy się mężczyznami lub kobietami i to lokuje nas w polu najostrzejszych napięć,
między biegunami ludzkiego życia. Od pierwszej chwili życia nie jesteśmy kompletną ludzką
istotą, lecz albo stworzeniem rodzaju męskiego, albo żeńskiego. Tęsknimy więc za fizycznym,

14
emocjonalnym i duchowym zjednoczeniem z przeciwległym biegunem. Poszukiwanie drugiej
połowy tkwi w nas. Tęsknota ta jest zapisana w ludzkim kodzie genetycznym. Nadzieja na to,
że kiedyś spotkamy wreszcie uzupełnienie własnych braków, napędza każdą komórkę naszego
ciała, cały nasz byt. Kiedy stajemy się parą, bierzemy ślub, nasza tęsknota wydaje się
zaspokojona, czujemy się znowu doskonali i zjednoczeni.

Po latach wspólnoty niewiele par wygląda na doskonale nienaruszone i zjednoczone. Niezbyt


często odczuwają harmonię i radość i przeżywają głęboką i żywą komunikację. Czy znasz
jakąś długoletnią parę, którą nadal ożywia to, że stała się dzięki tej drugiej osobie jednością?
Która para, traktując różnice jako wyzwania, stała się współczująca i wspaniałomyślna? Która
para uważa napięcia za wskazówki uczące, jak lepiej się zrozumieć? Z powyższej statystyki
rozwodowej można wywnioskować, że życie z drugim człowiekiem staje się nieznośnym
ciężarem, odbiera całą nadzieję i spełnienie oraz wiarę w płeć przeciwną, zamiast przynosić
szczęście, jedność i długo wyczekiwaną, harmonijną bliskość przyobiecaną w dniu ślubu.

Ta książka mówi o szczęściu i harmonii w związkach. Twierdzi nawet, że szczęście i harmonia


mogą rosnąć z latami. Pokazuje, że można stale i od nowa to szczęście budować. Chcę jednak
uwolnić Cię od błędnej wiary, że do szczęścia potrzebujesz tylko właściwego partnera.
Książka ta potwierdza, że sam masz w ręku wszystko, aby wypełnić swój związek życiem i
miłością. Musisz jednak ograniczyć przestrzeń poszukiwań do własnego wnętrza.

Sam sobie partnerem

Jedność, której wszyscy niespokojnie szukają, istnieje. Idealną istotę i jedność znajdziemy we
własnym wnętrzu. Każdy się z nią urodził, ale rzadko kto sobie to przypomina. Spoczywa ona
w nas jak pestka słonecznika, która od zarania przechowuje wszystkie informacje. Ziarno
słonecznika, rosnąc, nigdy nie zastanawia się, czy chce stać się jabłonią. Rośnie i staje się
najlepszym słonecznikiem, jakim potrafi.

Ludzki wzrost najczęściej nie przebiega tak niezakłócenie i jednoznacznie. Ograniczenia


wychowania, wymagania rodzinne i wpływy społeczne są jak manipulacje genetyczne na
ziarnie słonecznika. Z biegiem czasu pozostawiają tak silne ślady, że nawet nie przeczuwamy
własnej, pierwotnej doskonałości. Nasza istota znikła nam z pola widzenia, ponieważ z
zakłóceń, ograniczeń, oczekiwań i przeciążeń stworzyliśmy niezliczone pola napięć, które jak
gęsta pleśń otoczyły ziarno. Brakuje nam korzeni i naturalnych impulsów skłaniających do
swobodnego działania. Straciliśmy poczucie naturalnego połączenia i nie rozumiemy, że nie
jest to połączenie ze światem zewnętrznym, ale z tym, co wewnątrz. Nie mamy dostępu do
źródła, do naszej naturalnej, silnej i intuicyjnej żywotności. Prowadzi to do wytworzenia
twardej skorupy wokół tej rzekomo niebezpiecznej pustki. Tak powstaje rola, którą gramy, i
osobowość, za którą się uważamy. Czasami identyfikujemy się z nią tak silnie, że stopniowo
zapominamy, kim jesteśmy. Zachodzimy w głowę, czy nie lepiej być jabłonią. Może słonecznik
nie jest taki zły? Bez kontaktu z naszym właściwym bytem prowadzimy ciągłe poszukiwania
„czegoś”, czujemy się przy tym rozdwojeni i rozdarci między sprzecznymi potrzebami - jest
wśród nich zarówno tęsknota za wolnością, jak i potrzeba bliskości. Ledwo przeżyliśmy
namiętność, a już się jej boimy. Uniesieni marzeniami, lądujemy przed ścianą niepokonanych
blokad. Wspaniałomyślność splata się ze skąpstwem. Targają nami sprzeczności; to, co gorąco
kochamy, i to, co odrzucamy, rzeczy świadome i nieświadome napędzają nas, każą szukać.

Czasami chce się uciec od tego wszystkiego, ale czujemy się zobowiązani do troski.
Chcielibyśmy się wyszumieć i wyszaleć, ale nie pozwala nam na to wychowanie. Pełna

15
temperamentu kobieta w nas tęskni za wyuzdaną, fizyczną miłością, ale matczyna część
troszczy się o wszystkich i wszystko. Silny mężczyzna marzy o większej wolności i przygodzie,
ale mały chłopiec cieszy się, jeśli się o niego dba, gotuje dla niego i organizuje mu życie.

Próbując odnaleźć szczęście w związku z innym człowiekiem, szukamy równowagi i harmonii


w naszym wnętrzu, powrotu do właściwego bytu. Poszukujemy ziarna, nie wiedząc, jak do
niego dotrzeć. Najczęściej nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego istnienia. Drogocenny skarb
spoczywa pod warstwą pleśni wewnętrznego napięcia. Pochodzi ono po pierwsze stąd, że
więzimy w sobie wiele spiętrzonych i nieprzepracowanych uczuć, a oddzielone od naszego
dawnego, całościowego istnienia, rozdrobnione i niewystarczająco odżywione części
osobowości walczą między sobą. Panują w nas chaos i dezorientacja.

Ta wewnętrzna mieszanina najczęściej nie przedostaje się zbyt wyraźnie do naszej


świadomości. Czujemy tylko, że czegoś nam brakuje do spokoju ducha i szczęścia, więc
szukamy naprędce środka zaradczego, rozglądając się za udoskonaleniem i uzupełnieniem na
zewnątrz. Mniej lub bardziej otwarcie szukamy lepszej połowy, wielkiej miłości, człowieka,
który jest nam przeznaczony. Zawsze, i gdy z charakterystycznym dla początków zapałem
wchodzimy w nowy związek, tęsknimy za uzupełnieniem i jednością. Ze świecą szukać
człowieka, który nie ma skrytej nadziei na odnalezienie swojego szczęścia w związku
partnerskim z innym człowiekiem, który nas uzupełni, wzmocni, przyciągnie i zaprowadzi
równowagę.

Kłamstwa, gorset i inni zabójcy miłości

Aby znaleźć i zatrzymać tego wymarzonego człowieka, naszą lepszą połowę, pokazujemy się z
idealnej strony - co oczywiście szybko staje się coraz trudniejsze. Pokazujemy te strony, które
uważamy za godne uwagi i uznania. Z biegiem lat robimy to automatycznie. Nie czując
akceptacji, opanowujemy wzorowo swoją rolę i zapominamy o naturalnej jedności naszego
ziarna. Gdy poznajemy nowego partnera, nie żyjemy naszym doskonałym istnieniem, lecz
„lepszą połową”; pokazujemy tylko strony godne uwagi. Na głębokim, podświadomym
poziomie próbujemy sprostać starym rodzinnym i nowym społecznym oczekiwaniom.
Zachowując się jak ideał, staramy się zataić mniej atrakcyjną część naszej osobowości.
Zabawa w chowanego udaje się jednak dotąd, aż ktoś rzeczywiście się do nas zbliży.

W pewnej scenie filmowej młoda kobieta przygotowywała się do długo wyczekiwanej randki
z mężczyzną jej marzeń. Stała przed lustrem w krótkiej obcisłej sukience. W jednej ręce
trzymała podniecające, koronkowe majtki. W drugiej - ciasny gorset w cielistym kolorze,
opinający brzuch i pośladki. Na jej twarzy malowała się rezygnacja. Jeśli założy gorset, będzie
w ubraniu wyglądała bardzo szczupło i zgrabnie. Ale jeśli dojdzie do wymarzonej nocy, jej
cudowny mężczyzna, rozbierając ją, przerazi się na widok dziwoląga. Jeśli założy te
wyuzdane, obiecujące figi, nic nie zakryje wylewających się wałków tłuszczu, które mogą
skutecznie udaremnić zbliżenie.

Nic bardziej bezwstydnie nie odkrywa naszych tajemnic, nic bardziej niezawodnie nie ujawnia
maskarady niż stosunki intymne. Im bardziej pozwalamy się zbliżyć, im bardziej zrastamy się z
innym człowiekiem, tym mniej możemy się kontrolować i dyscyplinować. Wręcz przeciwnie -
tutaj doświadczamy naszych najmniej uroczych stron - wściekamy się i grymasimy, czujemy się
zranieni, nierozumiani i bezradni; grozimy i zamykamy się w sobie; czepiamy się i
lamentujemy; uciekamy. Im szerzej otwieramy serce dla kogoś, tym łatwiej nas zranić, tym
bardziej próbujemy się bronić, tym więcej naszych dziwactw wychodzi na powierzchnię. Ale

16
wracając do powyższego przykładu: druga osoba tylko zagląda pod sukienkę, wałki tłuszczu
już tam są. Dla dobra naszego związku musimy zatem sami sobie uczciwie zajrzeć pod
sukienkę i nauczyć się akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy.

Trzeba odwagi, żeby zanurzyć się w to w nas samych, czego nie lubimy, czego nie chcemy
dojrzeć, czego się brzydzimy, co potępiamy i wypieramy. Jeśli tego nie zbadamy i szczerze nie
uznamy za nasze, odpędzimy innych, którzy tylko wydobywają na powierzchnię to, czego nie
chcemy widzieć. Należy zajrzeć pod własną sukienkę, zająć się wałkami tłuszczu i je
przekształcić. Nie oznacza to, że trzeba się ich pozbyć, usunąć je czy zgubić, lecz uświadomić
sobie istnienie czegoś, żeby przekształcić to z jednej formy w inną. Należy zbadać, czy można
dobrze wykorzystać ten pozornie niepotrzebny tłuszcz.

Pewna terapeutka opowiadała mi kiedyś o kobiecie, która cierpiała z powodu swojej nadwagi.
Próbowała wszystkiego, ale bez trwałego efektu. Podczas terapii odkryła, że bardzo przytyła,
gdy chciała na poważnie związać się z mężem. Przez jakiś czas badała zatem swoje ukryte
przekonania o mężczyznach i musiała przyznać, że miała o nich tak złą opinię jak jej matka,
opuszczona wcześnie przez ojca. Zaczęła podejrzewać, że tusza była pancerzem, który miał
udaremnić jej kontakt z kimś, kto mógł ją później opuścić.

Potem jednak zdarzyło się coś, co otworzyło tej kobiecie oczy na związek pomiędzy
mężczyznami i jej nadwagą. Musiała wyjechać na kilka miesięcy do pracy w Egipcie. W kraju
tym mężczyźni cenią korpulentne, puszyste kobiety. Gdy wróciła na terapię, była znacznie
szczuplejsza. Jej ciało znowu o nią zadbało. Chudnąc, trzymało mężczyzn z daleka od niej.
„Kilogramy znikały same z siebie! Nagle przestałam czuć głód” - opowiadała terapeutce.
Wkrótce, kiedy odkryła, że jej ciało dba o nią ciągle dzięki nadwadze, była gotowa spotkać
mężczyznę i zrezygnować z tłuszczowego pancerza.

Wszyscy nienawidzimy naszych duchowych, umysłowych i fizycznych wałków tłuszczu.


Pokazują one drugiej osobie nasze niedoskonałości, budzą w nas wstyd i wściekłość na siebie
samych, zatem odsuwamy się od nich z gorsetem na ciele. A jeśli to nie pomaga, chcemy się
ich pozbyć. Próbujemy odzwyczaić się od palenia, przejść na dietę, pić mniej alkoholu i
pokazać się partnerowi z najlepszej strony. Nigdy jednak nie wpadliśmy na pomysł, żeby
przyznać się do tego, że coś nas boli lub nam dolega, że w rzeczywistości czujemy się samotni
lub bezradni, gdy oddajemy się słodkiej pokusie w formie tabliczki czekolady, zapychamy się
chipsami albo gumisiami. Że czujemy się skrępowani lub zakompleksieni, gdy niedbale palimy
papierosa lub swobodnie pijemy alkohol. Nie chcemy być słabi i nie chcemy mieć wałków
tłuszczu, więc walczymy siłą woli ze słabościami i mankamentami - a w końcu z sobą. Każdy,
kto chciał się pozbyć dokuczliwego uzależnienia za pomocą świadomej woli, wie, jak rzadko
udaje się to na dłuższą metę. Najczęściej potrafimy się zdyscyplinować na jakiś czas, a potem
uzależnienie opanowuje nas jeszcze silniej.

Uzależnienie to poszukiwanie 1

Skuteczny, trwały „odwyk” przebiega inaczej - po pierwsze uświadamia nam, że nie papieros,
kawałek czekolady czy piwo j

dają nam przyjemność. Każda używka służy do przezwyciężenia wewnętrznego, subiektywnie


nieprzyjemnego uczucia napięcia, na które reagujemy. Przyjemne uczucie nie jest rzeczywiście
przyjemnością, lecz zagłuszonym wyrzutem sumienia, który nie znika. Nasza uwaga zostaje od
niego odwrócona tak długo, jak długo działa używka. Odnosi się to także do większości

17
związków, w których konsumujemy partnerów jak narkotyki przeciw naszej wewnętrznej
pustce. Gdy zrozumiemy tę zależność, zaklęte koło każdego nałogu stanie się widoczne - także
uzależnienie od miłości i związku. Zamiast stale uciekać przed wewnętrznym bólem, lepiej
zbadać istotę uzależnienia. Każde uzależnienie kryje dobre intencje. Zawsze czegoś szukamy,
do czegoś dążymy, niezależnie od tego, czy chodzi o partnera, jedzenie, picie, palenie czy o
narkotyki. Jedząc, szukamy ciepłego, pożywnego kontaktu fizycznego. Alkohol pomaga nam
wyzwolić odrętwiałe, tłumione uczucia - po kilku kieliszkach rozluźniamy się, stajemy się
swobodni i wielkoduszni. Papieros ma dać wolność i przygodę - potrzebujemy go przy
telefonie, podczas rozmów, gdy rozmyślamy, a partnerzy mają być lekiem na całe zło i wrócić
nam jedność i doskonałość.

Dawne poczucie jedności, poszukiwanie kontaktu fizycznego, żywo płynących uczuć, bliskości
lub wolności zostało kiedyś w naszym życiu przerwane, niespełnione, potępione lub
odrzucone. Nie mogliśmy znieść wywołanego tym bólu. Lepiej było zatem odciąć się od tych
potrzeb. W końcu doprowadziliśmy siebie i otoczenie do przekonania, że niczego nie
potrzebujemy. Ból wprawdzie ucichł, nikt nie może nam nic zrobić, ale doskwiera nam
wewnętrzna pustka.

Bez uczuć i głębokiego kontaktu z innymi ludźmi nie możemy stać się całością. W uzależnieniu
odnajdujemy na mgnienie oka coś, co wypełnia nas na powrót, na moment przywraca spokój.
Prędzej czy później wszyscy musimy jednak stwierdzić, że wpadliśmy w błędne koło. Nic nie
otrzymaliśmy, a potrzebujemy coraz więcej, odprężenie trwa tylko chwilę. Jeśli jesteśmy
uczciwi, musimy wręcz przyznać, że pod osłoną tych manewrów wewnętrzny deficyt wzrósł,
każda próba uspokajającego, łagodzącego i uwalniającego relaksu trwa coraz krócej i trzeba
nam coraz więcej narkotyku. Żaden partner na dłuższą metę nie może temu zapobiec.

Dopiero gdy zbierzemy się na odwagę, żeby ponownie poczuć to, przed czym się regularnie
znieczulaliśmy, czego unikaliśmy, gdy powrócimy do właściwego poszukiwania i uzależnienia,
wtedy możemy wyzdrowieć i dać sobie to, czego nie dostaliśmy. Gdy odważnie ruszymy tą
drogą, uzależnienie stanie się zbędne. Wówczas właśnie przekształcamy je w nową siłę.

W ten oto sposób musimy postępować z odrzuconymi i wypartymi częściami naszej


osobowości, jeśli dążymy do związku dającego trwałe szczęście. Wszyscy dysponujemy
zbiorem masek, które nałożyliśmy warstwowo. Chcemy być czułymi partnerami, troskliwymi
rodzicami, uczynnymi kolegami w pracy, wiernymi przyjaciółmi. Nauczono nas kiedyś, że
dobrze grać te wszystkie role, i przyjęliśmy nasz osobisty system wartości z całym bagażem
oczekiwań. Co się stanie, jeśli ich nie spełnimy?

Już w dzieciństwie nauczyliśmy się, że zależnie od zachowania jesteśmy dobrymi lub złymi
dziećmi. Nauczyliśmy się ukrywać i kamuflować to, co złe, ale mimo prób sprostania wzorowi
dobrego człowieka czają się w nas zupełnie inne potrzeby. Jako dzieci chcieliśmy być
nieokiełznani i głośni, chcieliśmy eksperymentować, chcieliśmy wszystkiego i jeszcze więcej.
Do dziś tęsknimy skrycie za wielką namiętnością, szaleństwem, mamy wielką ochotę
wrzeszczeć co sił w płucach, a niemożliwe do zaspokojenia potrzeby wpędzają nas bezlitośnie
w konsumpcję. Tłamsimy to w sobie. Wolimy zagryźć wargi i pokazać się z najlepszej strony.
Skoro nie jest to możliwe, budujemy „objazd” dla wszystkich naszych tęsknot, uczuć i potrzeb:
jemy zachłannie, raczymy się alkoholem lub potajemnie pozwalamy sobie raz na jakiś czas na
to, żeby być namiętnym i jęczącym kochankiem.

Choć udajemy, że ta nasza niezasługująca na akceptację, „zła” strona nie istnieje, choć staramy
się ją ukryć, odrzucić, zrekompensować ją pozytywną rolą lub po prostu zapomnieć o niej, ona

18
nie zniknie. Przeciwnie - wszystko co wyparliśmy ze świadomego postrzegania, bo wydaje się
nie do przyjęcia, powraca na „objazdach” w zniekształconej formie i ze zdwojoną siłą w
bliskich stosunkach. Najbardziej intymne kontakty pokazują nam z niesamowitą trafnością
wszystkie pozornie zasługujące na potępienie strony. W małżeństwie tracimy panowanie nad
sobą, przemilczamy i oszukujemy, zdradzamy, pozwalamy zdradzać, zachłannie żądamy jeszcze
więcej. Jesteśmy przerażeni. To nie nasza wina! To partner doprowadził nas do białej
gorączki, unieszczęśliwił, wypędził z domu. My robimy przecież wszystko, aby doprowadzić
do pełnego miłości, ożywczego związku. Tkwiących w nas „złych”, bojkotowanych i
sabotowanych uczuć najczęściej nawet nie przeczuwamy lub nie chcemy o nich wiedzieć.

Stale będę to podkreślać - jest tylko jedna droga do prawdziwego uzdrowienia, autentycznego
powodzenia w związku partnerskim: przyglądajmy się odważnie naszym mrocznym stronom.
Nie potrzeba do tego lat psychoterapii ani męczącej autoanalizy. Prawdziwa bliskość z
partnerem i szczera wewnętrzna gotowość poznania prawdy wystarczą. Jeśli dzięki tej
gotowości natkniesz się na dokuczliwe cechy i ukryte lęki w Twoim działaniu i istnieniu,
zaczniesz powoli w innym świetle dostrzegać trudności w Twoich związkach. Zaczniesz
przeczuwać, że te bolesne procesy odpowiadają Twoim głęboko skrywanym,
nieproduktywnym, być może nawet destruktywnym przekonaniom. Choć bardzo rozglądasz się
za miłością i wsparciem, może nieświadomie nie czujesz się jej godzien? Choć błagasz o
miłość, jednocześnie skutecznie ją udaremniasz. W swej szczerej świadomości zaczniesz
wręcz przeczuwać, że nigdy nie byłeś wart, aby Cię traktować lepiej niż źle. Może nawet
odkryjesz i zrozumiesz, że Twoje związki stale przebiegały według tych samych schematów i
że za sprawą nowego partnera nie zakończysz ich przymusowego odtwarzania.

Jak krople wody - fenomen Borisa Beckera

Uwielbiam przeglądać prasę bulwarową. Wśród gwiazd zdarzają się rzeczy, które dla reszty
świata są zakazanym owocem, albo takie, na które reszta świata żywo reaguje, grożąc palcem.

Między Hollywood i Centrecourt, od Monako po Berlin można spotkać coś, co nazywam


fenomenem Borisa Beckera: po pierwszym poważniejszym i dłuższym związku następuje
nieoczekiwane rozstanie, a potem, w krótkich odstępach, wiele bliźniaczych romansów.
Między premierami filmowymi, wręczaniem Oscarów i Oktoberfest2 zdarta płyta powtarza
stale tę samą piosenkę i zawsze zacina się w tym samym miejscu u gwiazd filmowych,
sportowców i książęcych córek. Po pierwszej miłości przypieczętowanej zazwyczaj
małżeństwem, a zakończonej rozwodem, pojawia się seria partnerów sprawiających wrażenie
sobowtórów. Sławni ludzie rozstają się, aby związać się z kimś o zadziwiająco podobnym
stylu i wyglądzie. Wszyscy zdają się szukać czegoś, czego właściwie nie chcieli już mieć -
powtórki z pierwszego związku. Fotografowie utrwalili na zdjęciach pewnego znanego
rozwodnika z tuzinem kandydatek na następczynię pierwszej małżonki. Wszystkie były do niej
podobne jak dwie krople wody. Ów znany człowiek miał najwyraźniej granicę bliskości i
zażyłości, której nie potrafił przekroczyć nawet z nowymi partnerkami.

Od czasu do czasu gazety bulwarowe publikują zestawione fotografie byłych małżonków i


wówczas nie tylko żyjący z plotek dziennikarze zastanawiają się głośno, dlaczego taki Boris
Becker nie zatrzymał swojej żony Barbary i dzieci. Dlaczego wybiera co rusz ten sam typ
kobiety o cudzoziemskim, ujmującym wyglądzie, jeśli nie potrafi z nim żyć? Ale już podczas
lektury autobiografii opisującej ów wyjątkowo burzliwy okres życia tenisisty zaczyna się to
rozumieć. Boris Becker szuka czegoś, co wszystkie te kobiety mogły mu dać w równie
niewielkim stopniu jak Barbara - szuka samego siebie.

19
Boris Becker podejmuje w autobiografii próbę konfrontacji z własną osobowością, pozwala
na jawny wgląd w swoje dotychczasowe życie. Przedstawiając książkę, podkreśla, że chodzi
mu o prawdę, nawet niewygodną. Przyznaje się do okresowych uzależnień od alkoholu i leków
i wyraża publicznie żal za skok w bok. Autobiografia ta sprawia wrażenie autoterapii,
przypomina futbolowe wybicie piłki na aut. W wywiadzie, którego Becker udzielił czasopismu
„Gala”, tenisista wyznaje: „Była to dla mnie skrajnie trudna sytuacja. Jak miałem sobie
poradzić z tą niesamowitą jawnością, z tą presją? Kogo miałem pytać, przecież nikt nie
doświadczył tego w tej formie”. Mówi też: „Maszyna Boris Becker musiała działać. Tylko
wtedy płynęły pieniądze. Na zewnątrz wszystko było w porządku, za fasadę nikt nie chciał
zaglądać. Byliśmy upojeni, to był świat jak ze snów”.

Boris Becker - jak wiele innych znanych postaci - zagubił się pod presją publicznej roli. Jeśli
nie możemy już odczuwać samych siebie, poszukujemy uznania i tego związku u innych. Ale
jeśli nie możemy odczuwać siebie samych, nie możemy również odczuwać ludzi, którzy są nam
bliscy. Możemy tylko jak automaty powtarzać zbiór wewnętrznych, sprzecznych wzorów tak
długo, aż spotkamy nas samych.

o łyżwiarce Katharinie Witt można było przeczytać kiedyś lapidarną informację, że po


pierwszej miłości „rozstała się właśnie z numerem co najmniej ósmym”. Wiadomość
uzupełniona była szeregiem zdjęć, na których widać było, że jej nowi mężczyźni są
sobowtórami dawnego partnera. Katharina Witt oświadczyła w wywiadzie, że jest
„bezgranicznie smutna”, że ponownie spotkała niewłaściwego człowieka. Jeden z byłych
narzeczonych skomentował ową długą serię rozstań z innego punktu widzenia: „Gdy jesteś w
związku z Kathariną, możesz jako mężczyzna robić, co chcesz, a i tak będziesz tylko tragarzem
jej walizki”. Przyzwyczajona do sukcesów sportsmenka oświadcza na to, że pragnie czegoś
wręcz odwrotnego, w żadnym wypadku nie chce być z kimś, kto się jej podporządkowuje:
„Chcę być z moim partnerem szczęśliwa i równouprawniona. Jeśli to się kończy, próbuję
znowu odnaleźć swe szczęście”.

Szukając szczęścia, zazwyczaj szukamy nowego drugiego człowieka. Ktoś, kto tak jak
Katharina Witt pragnie równouprawnienia, a znajduje podporządkowanie, odnajdzie swe
szczęście dopiero wtedy, gdy niezależnie od tego, z kim jest, rozwiąże swój wewnętrzny
konflikt. Wszystkie sławy, których poszukiwania szczęścia możemy śledzić w środkach
masowego przekazu, mają więcej możliwości, pokus i niezależności - ale ludzi tych
prześladuje od każdego rozstania do kolejnego związku to samo zjawisko, co innych: tkwi w
nich świadome pragnienie związku, któremu przeciwdziała nieświadomy program. Wykrycie i
uznanie tego konfliktu jest naszym podstawowym zadaniem.

Jeśli nie wykonamy tej wewnętrznej pracy, jeśli nie będziemy obserwować, dlaczego w
określonym miejscu życia i związków płyta się zacina, będzie ona tak długo zaczynała grać od
początku, aż w końcu nieszczęśliwi popadniemy w rezygnację i staniemy się notorycznymi
uwodzicielami bez serca. Nasz świadomy rozum nie może wykonać tej pracy sam. Nawet jeśli
mamy najszczersze zamiary, że nie wstąpimy już w taki związek, nie będziemy przeżywać
czegoś podobnego, że kogoś takiego nie będziemy więcej chcieli, nawet jeśli całkowicie
świadomie zdecydujemy się na przeciwieństwo ostatniego partnera i będziemy absolutnie
pewni, że „teraz wszystko będzie inaczej!”, nasze ukryte wzorce, przekonania i okaleczenia
doprowadzą do powtórki.

A wszystko miało być inaczej

20
Hilda zgłosiła się do mnie tuż po rozstaniu z długoletnim przyjacielem, który zdradzał ją w
coraz krótszych odstępach czasu. Można powiedzieć, że jej nowy mężczyzna wyzwolił ją z
ramion Don Juana o zimnym sercu. Wszyscy byli szczęśliwi, ponieważ nowy mężczyzna był
nie tylko z wyglądu całkowitym przeciwieństwem tego pierwszego; każdy mógł dostrzec, że
był również serdeczniejszy i troskliwszy. Walczył ze wszystkich sił o jej serce, ożenił się z nią
i został ojcem jej dzieci. Lata mijały, a nowy mężczyzna przechodził metamorfozę. W pewnej
chwili zaczął nawet jeździć takim samym samochodem jak „były” Hildy. Kiedyś zdradził
swoją żonę w sposób jeszcze bardziej skandaliczny i jeszcze bardziej bezwzględnie niż
poprzednik.

Pierwszy mąż Karin bił ją i żył z jej pieniędzy. Przyjaciele mówili: „To był po prostu
porywczy, egoistyczny facet”. Wszyscy zgodnie twierdzili, że na takiego typa Karin sobie nie
zasłużyła. Dobrze, że się rozstali. Następny wydawał się ulepiony z zupełnie innej gliny - był
czuły, wrażliwy, wspaniałomyślny. Wydawało się, że wszystkiemu przyświeca dobra gwiazda.
Ale pewnego razu nie dało się ukryć podbitego oka Karin. Nowy mężczyzna też ją bił. Po
rozstaniu musiała opuścić jego dom i znowu została bez grosza. Przy trzecim mężczyźnie
wydawało się, że zdarzył się cud. Był rzutkim przedsiębiorcą i nosił ją na rękach. Ubóstwiał ją
i podarował jej połowę domu. Kiedyś jednak mężczyzna ten stracił swoje przedsiębiorstwo i
nerwy. Bił ją, a że była współwłaścicielką majątku i poręczycielką kredytów, kiedy
zbankrutował, zbankrutowała i ona.

Nawet jeśli uważasz te przykłady za smutne, pojedyncze przypadki lub za niewiarygodne


zbiegi okoliczności - związki działają według stałych prawidłowości, których nasz świadomy
rozum nie chce dostrzec lub nie potrafi pojąć. Każde Twoje wewnętrzne wyobrażenie, każdy
lęk, każda postawa obronna ukryta na dnie serca będzie się przejawiała w Twoim związku.
Możesz marzyć o wyśnionej kobiecie, ile wlezie - tak długo, jak długo żywisz nieświadomy
lęk przed kobietami lub lekkie, może nawet od pokoleń dziedziczone wątpliwości co do ich
nienaganności, będziesz się spotykał z tymi poglądami na zewnątrz. Nawet jeśli wydaje Ci się
to przesadą, podczas lektury tej książki zrozumiesz, że niezadowalające związki, których nie
chcesz, tworzysz na własne życzenie.

Dzięki Bogu księżniczki zamieniają się w żaby

Niektórzy czytelnicy mogą odbierać z niepokojem twierdzenie, że są wyraźne prawidłowości,


według których przebiega związek. Obawiają się może, że trzeba odrzucić zbyt wiele
romantycznych złudzeń. Zgadza się! Z odrzuceniem każdej romantycznej iluzji pojawić się
może prawdziwa miłość. Rozglądamy się na wszystkie strony za wytwornymi książętami
galopującymi na koniu, mamy nadzieję, że wreszcie jakaś księżniczka bez skazy rzuci
chusteczkę na ziemię. Przeszukujemy wieże zamkowe i fosy wokół twierdz, aby znaleźć
doskonałych partnerów, a odkrywamy co najwyżej przeciętnych książąt i tuzinkowe
księżniczki. Jeśli mimo tego rozczarowania wiążemy się z nimi, zmieniają się oni w
małżeństwie w żaby, których znowu - całkowicie pozbawieni iluzji - chcemy się pozbyć.

Pewien mądry mężczyzna powiedział: „W chwili, w której zakochujesz się w drugim


człowieku, rozpoczyna się jego proces przemiany w żabę”. Dla tego mądrego człowieka nie
jest to powód do niepokoju: „W byciu żabą nie ma nic złego - żaby są cudowne. Cały świat
jest pełen żab”. Twierdzi on, że powinniśmy być zadowoleni, że książę lub księżniczka z
naszych snów okazali się żabą, bo prawdziwi książęta rzadko interesują się takimi żabami jak
my. „Przyjmijcie lepiej wreszcie do wiadomości, że jesteście tylko żabami, i zainteresujcie się
naprawdę innymi żabami”. Takie rozwiązania wszystkich romantycznych zawirowań proponuje

21
ów mądry człowiek.

Jeśli chodzi o związki, osobiście najbardziej cenię bajkę o Pięknej i Bestii. Proponuje ona,
aby nie rozstawać się ze swoją wysuszoną, starzejącą się żabą płci męskiej lub coraz bardziej
kapryśną, pomarszczoną żabą płci żeńskiej. Proponuje ona natomiast, aby tę niepociągającą,
odstraszającą Bestię u swego boku pokochać z całą namiętnością i oddaniem, aż - dzięki
bezwarunkowej miłości -przedzierzgnie się ona w księcia lub księżniczkę.

Wszyscy mamy w głowach wizje ludzi idealnych - pięknych, silnych, mądrych, wrażliwych,
czułych i wykształconych. Spotyka się setki zestawów takich wymagań, które nosimy w sobie,
zależnie od tego, jak dorastaliśmy. Kto dla jednego jest księciem, dla drugiego jest potworem.
W każdym razie zawsze mierzymy naszych partnerów według naszych zupełnie osobistych
książęcych wzorców. Skoro tylko nie odpowiadają oni tym miarom, stwierdzamy zaraz, że są
albo żabami, albo Bestiami.

Prawdziwa miłość nie zna takich wymagań. Rodzice niepełnosprawnych dzieci to wiedzą -
kochają je nie dlatego, że takie są; kochają je po prostu, często bardziej bezwarunkowo, niż
mogli sobie kiedykolwiek przedtem wyobrazić. Nawet jeśli wydałeś na świat zdrowe dziecko,
wiesz, jak głęboko i z jakim oddaniem można kochać wrzeszczące i marudne Bestie, które w
naszych sercach przeistaczają się w książęta lub księżniczki.

Małżonkowie, rodzice, kochankowie

Czy zastanawiałeś się już kiedyś nad rozwodem ze swoimi dziećmi? Gdy partner nie
odpowiada naszym oczekiwaniom, chcemy nowego. „Tak, zgadza się” - potwierdzą niektórzy.
Znacie ludzi, którzy przy drugiej próbie z nowym partnerem żyją harmonijniej i zgodniej. Ja też
takich znam. Niektórzy przed drugim związkiem przeszli fazę prawdziwej, głębokiej
transformacji i rozwoju osobowości. Większość wytworzyła w sobie jednak dystans do
przyczyn bólu, a nie do samego bólu. Wielu znajomych ma dzieci z pierwszym partnerem.
Tworzą z nim parę rodziców, nie małżonków. Z nowym partnerem często nie są małżonkami,
lecz parą kochanków.

Chcę przez to powiedzieć, że bycie parą małżeńską oznacza bycie ojcem, matką, kochankiem i
kochanką, ukazywanie całego siebie bez wyjątku. „Gdy dwoje ludzi stanie się jednym ciałem
na ziemi” - mówi się czasem przy ślubach kościelnych... Nie rozumie się przez to ani
romantycznego zespolenia, ani spotkania dwojga idealnych partnerów, ani próby sklejenia
syjamskich bliźniąt i braku własnej przestrzeni. Małżeństwo oznacza wprawianie się w
miłości do odmienności drugiego człowieka i coraz głębsze doznawanie przy tym - jakby w
nagrodę - siły własnego serca. Oznacza to przejęcie odpowiedzialności za siebie, za
indywidualne przestrzenie swobody i za granice. Prowadzi to do najprawdziwszego spotkania
drugiego człowieka.

Wszystko polega na tym, aby tego drugiego człowieka rozpoznać i przyjąć w jego rzeczywistej
postaci. Jest on tak samo przeciętnym człowiekiem jak Ty. Oznacza to stałe ćwiczenie się w
odmienności, świadomości tego, że się inaczej działa i myśli, w akceptowaniu i integrowaniu
słabości i niepowodzeń. Małżeństwo jest jedną z najbardziej konsekwentnych dróg własnego
rozwoju i akceptacji drugiego człowieka. Oznacza w codziennym życiu przede wszystkim
osobisty rozwój. W swoim najgłębszym, duchowym sensie małżeństwo to wspólne pokonanie
iluzji rozdzielności. Rozumiem przez to nie fizyczne rozdzielenie w przestrzeni, lecz
rozdzielenie duchowe: rozdzielenie poprzez odrzucenie, ocenę i potępienie.

22
Rodzicielstwo oznacza odpowiedzialność, troskę, dawanie i karmienie. Być parą kochanków
oznacza: otrzymywać, odkrywać, grać, oddawać się z pełnym zaufaniem. Życie nigdy nie jest
jednym albo drugim. Obie te zasady współgrają w nas. Jeśli podzielisz życie na dwie części,
jeśli w jednym związku żyjesz jako partner rodzic, a w drugim jako partner kochanek,
przenosisz to wewnętrzne rozdarcie na zewnątrz. W związku z dawnym partnerem chodzi
najczęściej o pieniądze, obowiązki, wychowanie, uzgodnienia i odpowiedzialność. Z nowym -
budzi się do życia namiętność, wolność, odkrywczy duch. Z nim uwalniamy się często od
starych rodzinnych lub społecznych oczekiwań i pozwalamy sobie na długo tłamszoną, a
zarazem wyczekiwaną część siebie. W pewnym sensie próbujemy z tym człowiekiem
dorosnąć.

Rozwód ze starym bólem

Z poprzednim partnerem robiliśmy wiele rzeczy tak, jak to „się robiło”, zgodnie z naszym
pochodzeniem. Zabrnęliśmy w ślepy zaułek powtarzających się procedur i rutynowych działań.
Nieświadomie powróciliśmy z czasem do dawnych, rodzinnych wzorców. Czasami nawet
wychowywaliśmy dzieci tak, jak wychowywali nas nasi rodzice. I wszystko to stało się,
chociaż przysięgaliśmy sobie, że będziemy robić wszystko inaczej. Dawny partner ucieleśnia
dawny „dom” - tutaj nie wolno nam być sobą, tutaj mają swoje przyczyny nasze najgłębsze
rany. Poprzez rozstanie opuszczamy „dom” i odzyskujemy wolność. Tragizm tej sytuacji polega
na tym, że musimy żyć ze wszystkimi starymi uwarunkowaniami i wzorcami, które nałożono
nam w naszym dawnym, prawdziwym domu - i to tak długo, jak długo nie zostaną nam one
uświadomione i dopóki ich nie uleczymy. Czujemy się zatem wreszcie swobodnie i lekko z
nowym, a cały dawny ból i wszystkie przymusowe zależności łączymy z poprzednim
partnerem. Znowu jesteśmy rozdarci. Tym razem jednak rozdzieliliśmy nasze pole napięć na
dwie osoby: jeden człowiek wydaje się właściwy, a drugi nie.

Nowy związek utrzymuje tak długo swoją magiczną moc, jak długo jest wolny od zależności i
zobowiązań. Zaobserwuj kiedyś, jak zmieniają się nowe związki, gdy pojawiają się w nich
takie tematy jak pieniądze lub dzieci. Może będziesz miał odwagę uczciwie zobaczyć, ile
miejsca po rozstaniu może dalej zajmować dawny, „negatywny” związek. Odkryjesz, że
wprawdzie ktoś może kiedyś kogoś opuścić, ale oboje mogą się zamęczać w nieskończoność
niszczycielskimi, smutnymi, mściwymi, pełnymi poczucia winy i nostalgii myślami. Problemy i
napięcia mogą całymi latami albo całe życie rozniecać nieskończenie dużo namiętności i
przywiązania dwojga dawnych partnerów. Znam mnóstwo par po rozstaniu, które z biegiem
czasu odkrywają, że wyrzucenie z domu, wyprowadzka, rozwód nie mogą spowodować
rozstania w sercu, że odrzucenie lub nienawiść mogą jednoczyć tak samo jak miłość.

Mówisz: „Przecież związek za wszelką cenę nic nie da, po co zostawać z mężczyzną, który
bije partnerkę, lub z kobietą, która zdradziła partnera?”. Oczywiście, że to nic nie da. Nie
opowiadam się za związkami aż po grób ani za praktycznym życiem razem wtedy, gdy
partnerzy dawno odeszli od siebie. Mnie też smutno nastrajają spotkania z parami, które
mieszkają pod jednym dachem, ale dzieli je więcej niż tych małżonków, którzy odważyli się
wyciągnąć wnioski z sytuacji i rozstać się. Ludzie zbyt często kończą skuci jednym łańcuchem,
zamiast podążać wspólną drogą i wspierać się w wędrówce. Stoją sobie tylko wzajemnie na
drodze - utrudzeni i odrętwiali.

Stara mądrość mówi: „Jeśli chcesz się pozbyć swych łańcuchów, pokochaj je”. Prawdę
mówiąc, potrzebowałam lat, żeby pojąć właściwe znaczenie tych słów i zastosować je w
moim małżeństwie. Może dzięki tym wywodom Tobie uda się to szybciej. Nie opowiadam się

23
ani za rozwodem, ani za podtrzymywaniem związku za wszelką cenę. Moja pasja kieruje się ku
żywotności, autentyczności i prawdzie. Książka ta ma Cię skłonić do ponownego odkrycia i
zdobycia siebie. Ma ona zachęcić Cię do demaskacji Twoich życiowych kłamstw, abyś odkrył
za ich fasadą Twoją prawdziwą życzliwość i energię życiową. Książka ta ma Ci pokazać, że na
tej drodze odkryjesz także życzliwość i życiową energię otaczających Cię ludzi; że droga ku
sobie samemu prowadzi prosto ku wskrzeszeniu siły, miłości i namiętności w Twoim związku.

Nowy związek - „Tęskniłem za życiem!”

Rudolf Scharping, wyznając publicznie po ponad trzydziestu latach małżeństwa nową miłość
do hrabiny Kristiny Pilati, powiedział: „Długo myliłem politykę z życiem”. Scharping - jak
wielu mężczyzn - przez dziesiątki lat wyznaczał ostrą granicę między swoim życiem
uczuciowym i zawodowym, między samym sobą i Rudolfem Scharpingiem - osobą publiczną.
Jako świeżo zakochany mężczyzna przeszedł prawdziwą metamorfozę. W mediach
przedstawiano go zawsze jako bezbarwną i pozbawioną charyzmy postać, w swojej partii - z
powodu profesorskiego stylu bycia -nazywano go drwiąco Stwórcą. Ów sztywny polityk zgolił
brodę i pokazywał się w nowych okularach i luźnych ubraniach, czuląc się serdecznie i
promieniejąc u boku nowej żony. „Tak bardzo tęskniłem za życiem i tak bardzo chciałem
nadrobić to, czego nie przeżyłem” - wyznawał, godząc się na drwinę i krytykę.

Do wielu rozwodów dochodzi dlatego, że ludzie nie mogą więcej znieść własnej sztywnej
roli. Przede wszystkim dotyczy to mężczyzn - gorset, który wytworzyli w czasie kariery, staje
się powoli za ciasny. Rozstają się z żonami, aby wyswobodzić się z własnej historii. W
przypadku Rudolfa Scharpinga wydawało się, że musiał opuścić zwykłe życie rodzinne, aby
wreszcie stać się prawdziwym sobą. Hrabina Pilati była drugą taką próbą. Dla niej był to
trzeci raz.

Jeśli jednak takie odnalezienie siebie nie jest spowodowane rozwojem, lecz wywołuje je
raptownie czynnik zewnętrzny - chociaż jest przypisane wyłącznie spotkaniu z drugim
człowiekiem - jego skutki docierają głęboko i nagle do wszystkich obszarów życia. Proces
przemian, który wymaga lat świadomych decyzji, osobistego, stopniowego rozwoju i odważnej
pracy, toczy się jak orkan przez uporządkowane życie Scharpinga i stanowi ucztę dla żądnej
nowinek prasy. Działania i decyzje wyzwalane przez wezbrane emocje początkowego stadium
zakochania wydają się przesadne i niespodziewane. Nadwerężają wizerunek osoby publicznej,
która od dawna jest już przyzwyczajona do tego, że musi działać zgodnie ze stereotypami i
własną rolą.

Rudolf Scharping też nie potrafił wytłumaczyć obserwatorom, że fale młodzieńczego szczęścia
tak łatwo porywają człowieka, który w sytuacjach kryzysowych dowodzi armiami i ponosi
odpowiedzialność za setki ludzi. Jego urząd ministerialny stał się obiektem przedstawienia
wokół jego nowej miłości i potrzeby jej publicznego udokumentowania, co stanowi z
perspektywy tej książki inną możliwość osobistego rozwoju. Dla Scharpinga była to ponowna
szansa wyznania osobistej prawdy i wyrośnięcia ponad starą, pełną władzy, ale skostniałą
maskę. Autentyczność, która rośnie w człowieku po takim kryzysie, daje mu prawdziwą
wewnętrzną siłę przekształcania społeczeństwa. Scharping mógł dzięki tej autorefleksji
rozwinąć w sobie moc i połączyć politykę i życie zgodnie z własnym życzeniem.

Związek Kristiny Pilati i Rudolfa Scharpinga wyróżnia się spośród ich poprzednich związków
podwyższoną gotowością do komunikacji i odwagą ponoszenia konsekwencji w imię miłości.
Podczas pierwszego małżeństwa Scharping poświęcił wszystko polityce, tym razem nie chciał

24
poskramiać uczuć i ukrywać wrażliwości. Był gotów publicznie ogłosić własną prawdę.
Kristina Pilati również prezentuje się jako osoba dojrzalsza: „Gdy jest się w starszym wieku,
zauważa się, że życie jest bardzo cenne, i jest się szczęśliwym, jeśli w ogóle można kochać”.

Oboje wspólnie nauczyli się czegoś o miłości. Siła przyciągania, która bije od nowego
partnera, uruchamia burzliwy proces otwarcia, na które w pojedynkę nie mieli siły i odwagi.
Rudolf Scharping podsumowuje pierwszą fazę życia z nową żoną następująco: „Tina i ja
przeszliśmy w ostatnich trzech latach przez wiele czyśćców, ale przede wszystkim zdołaliśmy
zbudować wzmacniającą wspólnotę”.

Nowy partner to wyzwanie; przypomina o idealnym obrazie nas samych, który dawno
zarzuciliśmy. Odkrywamy w nim coś z siebie, za czym od dawna tęskniliśmy i co
pogrzebaliśmy, dostosowując się. Kiedy tę część siebie ponownie dostrzeżemy w świecie
zewnętrznym, coś się w nas budzi. Jeśli zeszliśmy z właściwej drogi, jeśli głód naszej
właściwej żywotności czeka od dawna na zaspokojenie, jesteśmy gotowi przekroczyć ciasną,
ograniczoną przestrzeń starego związku i wejść na nową, najczęściej zakazaną przestrzeń. W
rzeczywistości przekraczamy wówczas własne granice. Potajemnie i wbrew moralności
znajdujemy kochanka, aby w nim odkryć tę część siebie, której nam kiedyś zabroniono i którą
uznaliśmy za martwą.

Rudolf Scharping długo mylił politykę z życiem. Po dziesiątkach lat usztywnienia i


zorientowania na świat zewnętrzny natchnęło go pragnienie nadrobienia zaległości - był tak
wypełniony tęsknotą za sobą samym, że gotów był otworzyć się na życie. Spotkał kobietę, w
której mógł ponownie doznać siebie samego. Zebrał się na odwagę, aby ponieść konsekwencje
tego zmartwychwstania, aby wyjawić własne uczucia, przyznać się do siebie samego, a nawet
się ośmieszyć; zdjąć starą, społecznie akceptowaną maskę, przestać być miłym i uprzejmym
kosztem własnej energii życiowej. Na pytanie: „Do jakiego przekonania doszedł Pan po ponad
trzydziestu latach uprawiania polityki?” - odpowiada: „Nigdy nie stwarzaj zagrożenia dla tego,
co robisz, dla Twoich przekonań, Twojego charakteru i prywatnego szczęścia”.

Odkryć własną siłę, rozniecić własną namiętność

Trzęsienie ziemi, które wywołuje nowa miłość, może mieć zupełnie inne przyczyny. Podobne
zjawiska występują u ludzi, którym los zadał ciężki cios lub którzy przeżyli chorobę
zagrażającą życiu. Takie przełomowe momenty mogą spowodować całkowite odrętwienie lub
doprowadzić ludzi do siebie, wrócić im siłę. Często można przeczytać historie o ludziach,
którzy w obliczu nagłego cierpienia na nowo odkryli radość życia, witalność, ducha walki i
pasję.

Niektórzy, pokonawszy ciężkie uzależnienie, rozwijają siły, których nikt u nich nie
podejrzewał. W uzależnieniu szukali fizycznego, duchowego lub emocjonalnego zaspokojenia,
spełnienia lub ukojenia, ale znaleźli tylko większe uzależnienie. W czasie kuracji odwykowej
mogli zgłębić swoje ciemne strony, musieli zanurzyć się we wszystkie złogi odrętwienia,
słabości, zachłanności i nieczułości. W pokonywaniu uzależnienia mogli odkryć prawdziwą
siłę, czasami także swoją najgłębszą, boską istotę i powołać je znowu do życia. Tam gdzie
panoszyło się żarłoczne uzależnienie, niespodziewanie odzywają się siły życia, serca i twórcze
moce.

Możemy przeżyć tę przemianę w naszym zwykłym, codziennym życiu. Możemy to zrobić z


naszym starym partnerem, ale musimy wywołać sztorm, który wzmaga fale niosące nas dalej.
Trzeba wówczas wielkiej odwagi, aby wypowiedzieć własną prawdę i żyć, narażając na rany

25
otoczenie i partnera. Trzeba opuścić bezpieczny port, zrezygnować z porozumień, leniwych
kompromisów, pobłażliwości oraz milczącej, pustej uprzejmości i przygotować się na to, że
nie spotka się to z miłością i zrozumieniem. Pozwala to jednak stworzyć przestrzeń po to, aby
zostać z naszym partnerem, ponieważ codziennie jesteśmy gotowi go opuścić.

Nietzsche określał małżeństwo jako dialog. Aby utrzymać ten dialog przy życiu, partnerzy w
każdym długotrwałym związku powinni - zgodnie z jego przekonaniami - wdawać się w ciągłą,
„radykalną konwersację”. Mają być gotowi dzielić swoje najgłębsze myśli i uczucia w
najbardziej radykalny sposób - przeciwstawiając się wspólnie lękom i szanując różnice.

Nie twierdzę, że ta droga jest łatwa. Nie twierdzę też, że łatwiej jest zostać razem, niż się
rozejść. Ale sądzę, że sprzyja to spełnieniu. Przyznaję, że hołduję staremu, dobremu
małżeństwu bardziej z pragmatycznych niż z moralnych powodów. Moje życie przekonało mnie
po prostu, że największym zadaniem stojącym przed człowiekiem jest stałe pokonywanie
ograniczeń i docieranie do najgłębszych warstw swojego jestestwa. Aby naprawdę przeżyć
spotkanie z sobą samym, potrzeba spotkania z drugim człowiekiem, które pokazuje nam, że nic
od tego kogoś nie potrzebujemy.

Zawsze, gdy uważamy, że czegoś potrzebujemy, przyznajemy pośrednio, że jesteśmy słabi i


niedoskonali. Za każdym razem, gdy odkrywamy, że czegoś już nam nie trzeba, wzrastają nasze
poczucie własnej wartości i zdolność do miłości. Nieoczekiwanie rodzi się siła. Wszystko,
począwszy od matczynej piersi, co możemy w życiu porzucić, dodaje nam pewności, swobody
i wzbogaca nas. Rozwój oznacza, że możemy stopniowo pozbyć się tych potrzeb, a nie stale
zabiegać o ich zaspokojenie.

W związkach chodzi zawsze o uzupełnienie braków: idealnego partnera, życzliwości i miłości.


Szukając lepszej połowy, szukamy uzdrowienia. Jeśli zostajemy w małżeństwie i rozumiemy, o
co w nim chodzi, mamy największe szanse na rozwój i uleczenie. Najgenialniejszy terapeuta
świata nie zdoła tak szybko i precyzyjnie wejść w nasz system wypierania jak nasz partner.
Każdego dnia udaje mu się urazić naszą piętę achillesową, odsłonić mroczną twarz. Zawsze,
gdy chcemy się go za to pozbyć, powinniśmy sobie uświadomić, że pomaga nam on odnaleźć
nasze demony i pozbyć się ich.

Gdy zbierzemy się na odwagę, żeby radykalnie zmienić spojrzenie na związek, możemy
przyznać, że partner nie jest przyczyną, lecz wyzwalaczem naszych problemów. Jeśli uda nam
się kontynuować obserwację i uzdrawianie niemiłych i nielubianych aspektów swojej osoby,
robimy to, co trzeba. Pracując nad sobą bez reszty i z całych sił, przeżywamy z partnerem
nowe przełomy, miłość się pogłębia, a my zyskujemy coraz więcej swobody i nowe siły. Jeśli
uzdrowimy nasz związek, wyzdrowieją także nasze dzieci. Gdy uzdrowimy nasze dzieci,
uzdrowimy społeczeństwo.

Peter Russel mówi, że związki są jogą współczesnego zachodniego społeczeństwa. Używa on


słowa „joga” w pierwotnym znaczeniu - oznacza ono pracę, przede wszystkim duchową.
Sednem stwierdzenia Russela jest to, że możemy i powinniśmy wykorzystywać nasze związki
jako swoistą medytacyjną jogę, aby rozwinąć siebie i społeczeństwo.

Z biegiem lat spotkałam wielu ludzi, którzy stracili wiarę w swoje małżeństwo. Wielu
zrezygnowanych rozstało się. Jestem przekonana, że większość z nich miała szanse przetrwać
razem, gdyby partnerzy wiedzieli więcej o sensie i celach intymnych stosunków oraz o ich
fazach i prawidłowościach. Gdyby systematycznie, uparcie i ufnie ćwiczyli jogę małżeństw.
Może ona sprawiać przyjemność, przekształcić małżeństwo w przygodę i zmienić spojrzenie

26
na związek dwojga ludzi. Praktykując regularnie, możesz odkryć, że prawda, rozwój,
otwartość i odwaga są znacznie bardziej ekscytujące niż branie.

27
Rozdział 2 BIERZESZ ŚLUB Z NIEWŁAŚCIWYCH
POWODÓW
Można powiedzieć, iż pierwotną przyczyną naszego poczucia niedoskonałości jest to, że
przychodzimy na świat jako mężczyzna lub kobieta. Jesteśmy od narodzin tylko jednym lub
drugim — nigdy bytem doskonałym, zawsze tylko połową całości. Na tym tle nasze wszystkie
poszukiwania właściwych związków są raczej konieczne i nieuchronne niż romantyczne i
przypadkowe. Jeśli spojrzeć na życie z tego punktu widzenia, brakuje nam zawsze jednej
części, zawsze jesteśmy w trakcie poszukiwań czegoś, co zatyka nasze „dziury” i wypełnia
nasze „braki”.

Znajdujemy się permanentnie w tak zwanym ssaniu, wszystko nam podpowiada, że musimy
znaleźć Kogoś lub Coś, co da nam szczęście. A to garnkowi brakuje pokrywki. A to jesteśmy
samotni, aż w końcu pojawia się właściwy mężczyzna. A to wraz z nową kobietą przychodzi
miłość i czułość. Związek zawsze wprowadza coś do naszego życia. Gdzieś tam, w tle,
wychodzimy jednak z założenia, że bez niego jesteśmy wybrakowani, poszukujemy zatem
uszczęśliwiającej i ożywczej samotności we dwoje. Dlatego właśnie wpadamy zaraz w
kłopoty; potrzebujemy związku jak chromy kuli, aby nie być dłużej samotnym lub znaleźć
szczęście.

Jednonodzy uczą się chodzić

Każdy związek, nawet najbardziej zgodny, niszczymy prędzej czy później oczekiwaniami,
roszczeniami lub kurczowym przywiązaniem. Tak jakby jednonogi szukał drugiego
jednonogiego, aby móc chodzić. Spotykają się, mają wreszcie dwie nogi. W błogich
początkach znajomości zapominają, że mieli kiedyś po jednej nodze. Aż pewnego dnia jeden z
nich chce zmienić kierunek lub tempo. Drugiemu przypomina się nagle wbrew jego woli o
inwalidztwie - nie może iść dalej, utyka i upada. Już dawno zdążył zapomnieć, że przyszedł na
świat z jedną nogą, więc bez namysłu zrzuca winę za swoje potknięcia i upadki, a nawet za
swoje kalectwo na partnera. Zdarza się to każdemu. Nagle czegoś nam brakuje - czułości,
wsparcia, bezpieczeństwa, namiętności, miłości - i dawna lepsza połowa ponosi za to
odpowiedzialność.

Jeśli wchodzisz w związek jako połowa osoby i dlatego uważasz, że potrzebujesz kogoś, kto
pomoże Ci uzupełnić brakującą część, przygotowujesz grunt pod konflikty i rozstanie. Twój
partner nie może Cię uszczęśliwić. Wystarczy, że uszczęśliwi siebie. Z początku możesz ulec
złudzeniu, że ów wspaniały nowy człowiek u Twego boku wniesie w Twoje życie cudowne
dary. Zalety, dla których go wybrałeś, staną się z czasem przywarami, z powodu których go
przeklinasz. Stanie się tak, gdy odmówi Ci tych właściwości, gdy nie przejawia lub nie będzie
mógł przejawiać tych cech.

Podczas pewnego seminarium na temat związków partnerskich mąż i żona, których stadło było
w bardzo trudnej fazie, stanęli naprzeciwko siebie w obecności wszystkich uczestników.
Dzieliło ich najwyżej pół metra. Mąż powoli podchodził do żony. Z każdym pełnym łez albo
ociężałym i sztywnym krokiem pokonywał w tym terapeutycznym procesie barierę, która go
dzieliła od żony. Wreszcie stanął przed nią publicznie, na oczach widowni, narażony na ciosy i
otwarty. Po dłuższej chwili musiał jej spojrzeć w oczy, być rzeczywiście blisko niej, zobaczyć
jej prawdziwą postać. Spojrzał przerażony, ogarnięty paniką, w stronę prowadzącego
seminarium. „Ożeniłem się z nią z niewłaściwych powodów” - wyjąkał wstrząśnięty.

28
Terapeuta uśmiechnął się: „Wszyscy żenimy się lub wychodzimy za mąż z niewłaściwych
powodów”.

Powody odchodzą, partner zostaje

Kobiety wychodzą za mąż za mężczyzn, bo ci odnoszą sukcesy, są zręczni i silni, poskramiają


niedźwiedzie, czytają bilanse i dokonują cudów w łóżku. Kobiety wychodzą za mężczyzn, bo
są oni tacy sami jak ich ojciec lub zupełnie inni. Kobiety wychodzą za mężczyzn, bo są oni
ojcami ich dzieci lub też sympatią przyjaciółki. Kobiety wychodzą za mężczyzn, bo zostały
przyobiecane przez rodziców albo dostają za to pieniądze i paszport.

Mężczyźni żenią się z kobietami, bo wszyscy przyjaciele uważali je za urzekające, bo


wyglądały oszałamiająco, miały słodką pupę lub blond loki. Mężczyźni żenią się z kobietami,
ponieważ wolno im było je zdobyć. Mężczyźni żenią się z kobietami, bo one potrafią nimi
świetnie zarządzać. Mężczyźni żenią się z kobietami, bo te potrafią dobrze gotować, lepiej niż
ich matka. Mężczyźni żenią się z kobietami, bo chcą mieć rodzinę lub potrzebują kogoś, kto ich
podziwia. Mężczyźni żenią się z kobietami, bo potrzebują seksu lub boją się samotności.

Żenimy się lub wychodzimy za mąż zawsze z jakiegoś powodu. Najczęściej jednak powody te
stają się naszą zgubą. Mężczyźni nie odnoszą sukcesów. Piękne kobiety pokrywają się
zmarszczkami i cellulitisem. Przyczyny ślubu okazują się iluzją i znikają. Nasze nadzieje
zmieniają się w niespełnione żądze. Uroda przemija, sukces nie daje zaspokojenia.
Potrzebujemy zatem coraz więcej sukcesów, piękna, życzliwości, miłości i seksu. W końcu
wyczerpuje to nas lub mamy uczucie, że umieramy na raty. Niezaspokojone poszukiwania
czegoś nadto kończą się na nowym partnerze, który stanowi obietnicę nasycenia.

Tak czy siak - wszystkie powody, które nas skłoniły do małżeństwa, są w związku ulotne i
nieistotne. Są tylko wskaźnikami naszych deficytów. Dlatego też jednym z najważniejszych
kroków ku ożywieniu i ku prawdzie Twojego związku jest przyznanie się przed sobą, dlaczego
w ogóle poślubiło się tę drugą osobę. „Oczywiście dlatego że go kocham!” - powie większość
z Was. Bądźcie pewni, że żadne zdanie na świecie nie ma tylu znaczeń, co dwa słowa „kocham
cię”. Nie ma zdania, które zawiera mniej z całości i prawdy adresata i które wyraża więcej
subiektywnych potrzeb nadawcy.

„Kocham cię” - to zdanie w pierwszej osobie

Przyznaj się, co oznacza „kocham cię” w Twoich ustach. Zdanie to sformułowane jest w
pierwszej osobie. „Ja” działa jak filtr -wszystkie nasze dotychczasowe doświadczenia z
miłością, nasze dziecięce uwarunkowania od chwili narodzin, niewypowiedziane oczekiwania
i niespełnione tęsknoty tkwią w bardzo osobistym „kocham cię”. Przeczuwasz już, że może to
mieć niewiele wspólnego z rzeczywistą osobą, która jest Twoim partnerem.

Twoje „kocham cię” może znaczyć bardzo wiele. Kocham cię, bo mnie pociągasz. Kocham cię,
bo dobrze ci się powodzi i jesteś zamożny. Kocham cię, bo o mnie walczyłeś. Kocham cię,
ponieważ jesteś taki twórczy. Kocham cię, bo jesteś wszystkim, co mam. Kocham cię, bo
jesteś taki do mnie podobny...

Na nieświadomym poziomie Twoje „kocham cię” może mieć niezliczone inne znaczenia.
Kocham cię, bo jesteś zupełnie inny niż ten, który mnie skrzywdził. Kocham cię, bo czuję
wobec ciebie podobny dystans jak wobec mojego ojca. Kocham cię, bo robisz równie

29
bezradne wrażenie, jak moja matka. Kocham cię, bo czuję się taki bezwartościowy, a Ty
wydajesz się mieć wszystko. Kocham cię, bo boję się samotności...

Kiedy dotrzesz do rzeczywistych powodów, dla których poślubiłeś tę osobę, dotrzesz z


uczciwą, nieograniczoną otwartością w sferę, w której czegoś Ci bardzo brakuje. To Twoje
tęsknoty, deficyty i dziury ma uzupełnić swoimi zaletami ta druga osoba. Twoje problemy w
związku biorą się, ściślej mówiąc, nie z Twoich niedoborów, ale z zakłóconych, wypartych
programów, które otrzymałeś bardzo wcześnie, jeszcze zanim spotkałeś tego człowieka.

Model góry lodowej

Jak wspomniałam, wszyscy nosimy ślady po niezliczonych psychicznych wstrząsach -


większości nie jesteśmy świadomi, choć ich skutki przenikają całe nasze działanie. Ponieważ
rozumowi trudno to pojąć, podam przykład. Zbliż koniuszki obu kciuków i palców
wskazujących. Mały trójkąt, który powstaje, nazywam wierzchołkiem góry lodowej.
Przedstawia on widoczną dla Ciebie i otoczenia oraz uświadomioną część Twojej osoby. To
jest część, która się zakochuje i uważa, że spotkała wymarzonego mężczyznę lub jedyną
kobietę. Część, która pewnego dnia mówi do drugiego i człowieka „kocham cię”. Jest ona
odpowiedzialna za słowo „tak” przed ołtarzem.

Unieś ten trójkąt na wysokość czoła i wyobraź sobie, że przedramiona stanowią przedłużenie
palców wskazujących. Teraz masz przed oczami całą górę lodową. Mały wierzchołek między
palcami, który się zakochał i znalazł lepszą połowę, symbolizuje tę Twoją część, która wystaje
nad powierzchnię wody. Część, o której mówisz: „to ja”.

Jest to jednak Twoja najmniejsza część. Twoje prawdziwe istnienie, Twoją złożoną
osobowość symbolizuje obszar od nadgarstka po łokieć. Tutaj, w dole, drzemie wszystko, co
umknęło Twojej świadomości lub nigdy do niej nie dotarło. Wszystko, czemu w Twojej
rodzinie nie wolno było istnieć. Nauczono cię, że jest to godne odrzucenia i niepożądane.
Wszystko to, co kiedyś tak bolało, że wolałeś to wyprzeć i wyrzucić z pamięci; to, czego nigdy
nie zrozumiałeś, nie przyjąłeś do wiadomości lub czego nie wyleczyłeś. Wszystko, czemu
nigdy nie zaufałeś: stare wzorce, wczesne wspomnienia z dzieciństwa, bóle, rany i lęki, tak
samo jak Twój cały nieużywany potencjał, siła życiowa dążąca do rozwoju i Twoja jeszcze
niepodzielona miłość. Wszystko, co dobre, wszystko to, co kiedyś zupełnie naturalnie należało
do Ciebie, ale nie znajdowało miejsca ani oddźwięku, zmienia się tu, w dole, w rzekome zło.
Niespożyta siła i żądza, zakazane pragnienia i popędy stają się agresją, wstydem,
zachłannością i nienawiścią, które sami potępiamy, bo nie przypominamy sobie pierwotnych
dobrych intencji leżących u ich podstaw.

Z naturalnymi, stłumionymi siłami jest jak z drapieżnym kotem w klatce. To eleganckie, silne,
sprężyste zwierzę, które musi poruszać się w dzikiej przyrodzie. Prowadzą go instynkty,
doskonale dopasowuje się do cyklu natury. Jeśli temu zwierzęciu odbierze się wolność i
naturalne otoczenie, wsadzi się je do klatki, zmienia się ono w nieobliczalną, skłonną do ataku
i niebezpieczną istotę. W „podwodnej” części góry lodowej drzemie wszystko, co uznajemy za
niebezpieczne, na co sobie nie pozwalamy i czego świadomie nie chcemy przyjąć do
wiadomości - wszystko to, na co w naszym systemie wartości, wychowaniu i społeczeństwie
nie ma miejsca. Wszystko to, co sprawiało, że byliśmy kiedyś odrzuconym lub „złym”
dzieckiem, co budzi nasz opór i dezaprobatę.

Twój partner też ma własną górę lodową. Na powierzchni wody - świadomości - wznoszą się
dwa wierzchołki gór lodowych gnanych tęsknotą, szumiących z szacunkiem do siebie „kocham

30
cię". Pod powierzchnią dzieje się coś całkiem innego. Tam „kocham cię” zamienia się w
„kocham cię, gdy robisz to, czego chcę” lub „kocham cię, jeśli jesteś taki sam jak mój ojciec”.
Małe trójkąty właśnie planują pierwsze dziecko; pod powierzchnią wody ich przedłużenia
zderzają się, dodając nowe rany do licznych, dawno zapomnianych, starych blizn. Mocują się
tam odrzuceni łajdacy.

Ci łajdacy są osieroconymi, bezbronnymi, głodnymi miłości istotami, a że pojawili się


zazwyczaj, gdy byliśmy jeszcze dziećmi - zachowują się jak dzieci. U góry chcesz kochać
partnera dojrzale i głęboko, a tu zranione dziecko siedzi w kucki na dole, w kącie i boi się, że
zostanie opuszczone. Chcemy dawać i brać, ale na dole znajdują się części, które chęć tę
sabotują, które celowo wybierają sprzeciw, rozstanie, strach i nieufność.

Dziecko w nas żyje dalej

Jak to możliwe, że działamy w takim rozdwojeniu i obłędzie? Nasze narodziny w kobiecej


albo męskiej skórze pchają nas do poszukiwań całości i uzupełnienia. Ta głęboka, elementarna
tęsknota za połączeniem ukazuje się w małym dziecku zupełnie inaczej niż w dorosłym. Jako
dzieci nigdy nie poszukiwaliśmy właściwego związku, właściwych rodziców, właściwego
potwierdzenia; bliskość była dla nas całkowicie biernym doświadczeniem. Nie robiliśmy nic
poza przyjmowaniem i odbieraniem. Wchłanialiśmy pokarm, ciepło i miłość oraz zaburzenia,
dysharmonie, złe traktowanie i odrzucenie. Braliśmy wszystko, co się nam przytrafiało, i
uważaliśmy to za świat.

W tym całkowicie receptywnym, absorbującym, niewartościującym nastawieniu upływa


dzieciństwo. Tam gdzie docierało do nas dość pokarmu, uwagi i miłości, rośliśmy. Tam gdzie
ich brakowało, wzrost nie następował. Z czasem ukształtowała się postać złożona z pełnych
oraz wybrakowanych, zranionych, nadużytych lub pominiętych i niedożywionych części
osobowości. Jeśli już jako niemowlę musieliśmy się bez czegoś obywać, jest w nas cząstka,
która reaguje i działa zgodnie z możliwościami pojmowania głodnego, wystraszonego lub
samotnego niemowlęcia. Jeśli za młodu zraniono nas, wykorzystano lub doznaliśmy urazu, tkwi
w nas część, która postrzega świat i związki jak zraniony nastolatek. Im dłuższe lub bardziej
traumatyczne były te złe doświadczenia, tym cząstki te mocniej działają na nasze życie.

Wyobraź sobie swoistą sagę rodzinną: Za każdym razem, gdy w Twoim rozwoju dochodzi do
zranienia, niedostatku lub urazu, część Twojej istoty zatrzymuje się na tym etapie rozwoju
psychicznego i oddziela się. Gdy wchodzisz w związek, prowadzisz dużą rodzinę złożoną z
niemowląt, dzieci, nastolatków, dojrzewających młodzieńców itd. Prawdziwe spełnienie jest
zablokowane wszędzie tam, gdzie dziecko, które utkwiło wewnątrz dorosłej osobowości,
nadal szuka spełnienia. Tęskni za karmiącymi rodzicami, a nie za silnym, liberalnym i
dorosłym partnerstwem. Szuka opiekuńczej bliskości i scalenia bez granic, ale do
indywidualnego spotkania z drugim człowiekiem brakuje mu jasnego obrazu Ja.

Chcemy działać świadomie i decydować samodzielnie, ale dziecko w nas reaguje


automatycznie: obserwuje świat z punktu widzenia dawnej, zastygłej przed laty sytuacji i
przenosi stare uczucia, stare bloki na nową sytuację i partnera. Oznacza to, że to wewnętrzne
dziecko - bez pytania, nieświadomie, bez intelektualnego dystansu - stale powtarza wzorce z
dzieciństwa. Dlatego też dochodzi na przykład do tego, że ludzie bici w dzieciństwie jako
dorośli szukają partnerów, którzy mają twarde pięści. Dzieci alkoholików często poślubiają
alkoholików. Lodowa góra pełna starych historii daje znać o sobie nie tylko wtedy, gdy w
naszych związkach pojawiają się trudności.

31
Wewnętrzne dzieci odzywają się niespodziewanie w najróżniejszych sytuacjach. Inni
zauważają to niekiedy łatwiej niż my. Niektóre kobiety, zbliżając się do mężczyzny, nie
potrafią traktować poważnie męskiego autorytetu. „On może być cesarzem Chin, ale kiedy
siedzi obok mnie, sprawia wrażenie małego chłopca” - mówią. Takie kobiety czują intuicyjnie,
że oprócz oficjalnej osobowości w mężczyźnie tym żyją zupełnie inne, całkiem dziecinne
części osobowości. Nie od razu można je dostrzec pod władczymi gestami lub kompetentnymi
wywodami, ale przy zwiększającej się bliskości stają się coraz bardziej wyczuwalne.

Nawet jeśli się zakochamy, nasza cała wielka rodzina złożona z dziecięcych części
osobowości bierze udział w zakochaniu. Tęsknota za harmonijnym spotkaniem z idealnym
partnerem może być ogromna - do związku wnosimy stary bolesny uczuciowy bagaż i
nieświadomie znajdujemy idealnych partnerów - ludzi, których rany odpowiadają naszym
ranom. Ludzi z górami lodowymi, których podwodne części tak gwałtownie zderzają się z
naszymi deficytami, że wstrząs znienacka wyrywa nas z zakochania i wywołuje strach,
zwątpienie, niepewność i dystans.

Zamęt, który powstaje z rozszczepienia góry i dołu, decyduje o rozstaniu. Nie zdarzyło się,
żeby ktoś przyszedł do mnie i jednoznacznie oznajmił: „Chcę się rozstać z tym człowiekiem, bo
mnie już nie obchodzi, bo nie ma dla mnie znaczenia”. Rozstanie odbywa się zawsze z
rezygnacją: „Próbowałem wszystkiego, ale tak dalej być nie może”. Stale obserwuję, że ludzie
czują się rozdwojeni, poniekąd wbrew ich woli odcięci lub rozdzieleni. Złorzeczą, szaleją z
powodu złego zachowania partnera, ale równocześnie czują się bezradni, bo nie mogą dotrzeć
do partnera. Wszyscy poszukują możliwości kochania, niezależnie od tego, jak bardzo
zagubiony lub dramatyczny jest ich związek. Wściekłość, rozgoryczenie, zdrada i rozstanie są
bliskie łez rozpaczy i tęsknoty za bliskością i uzdrowieniem. Gdy odwiedzający mnie
małżonkowie przeżywają świadomie bliskość, są zdezorientowani i zdziwieni
ambiwalentnymi uczuciami i własnym, niespójnym zachowaniem.

Kobieta chce namiętności - dziecko ochrony

Katarina czuła, że zżera ją tęsknota za kobiecością, namiętnością i zmysłową seksualnością,


ale nie mogła już znieść swojego męża. Nie chciała, żeby jej dotykał, powiedziała, że nie może
z nim spać i uważa go za nieudacznika. Bała się jednak, gdy wieczorem nie wracał punktualnie
do domu, bała się jechać bez niego na urlop lub spędzić samotnie weekend. Stale upominała
go, aby przychodził i zostawał w domu, ale wtedy ledwie znosiła jego bliskość. Mąż ją
denerwował, więc wszczynała kłótnie i narzekała na niego... Była zdezorientowana i
przerażona sama sobą. Przyszła do mnie, bo chciała ratować swoje małżeństwo. Na swój
sposób - mówiła - kocha męża, choć uważa, że jest nieznośny. Jednocześnie wstydzi się swojej
twardej, odrzucającej, pełnej wstrętu postawy wobec niego. W tym wewnętrznym chaosie
czuje się bezradna, sądzi, że zwariowała.

To tylko jeden z niezliczonych przypadków z mojej praktyki, na którym można wyraźnie


zaobserwować głębokie, wewnętrzne rozdarcie. Dorosły stosunek Katariny do jej męża jest
zaburzony: jest w niej bardzo dużo dziecięcych tęsknot i infantylnych reakcji. Tam gdzie nasz
rozwój nie został zaspokojony przez dom rodzinny, zostaje emocjonalna i duchowa blizna.
Zranione, niezaspokojone, niedoceniane i niedostatecznie chronione przez ojca i matkę części
zatrzymują się w rozwoju. W zetknięciu z partnerem te dziecięce części nieświadomie szukają
uzdrowienia. Gdy część dorosła reaguje na partnera jak na dorosłego, zraniona, niedojrzała
dziecięca cząstka potrzebuje czegoś, jest zagubiona, bojaźliwa i oporna. Budzi to nasz
niepokój i wątpliwości co do związku.

32
Świadoma Katarina tęskni za seksem, a tymczasem przestraszone dziecko chce się wczepić w
ojca. Katarina przypomina sobie swoje dzieciństwo, podzielone głęboką przepaścią: jest czas
„przed” i „po”. „Przed”, czyli w pierwszych latach dzieciństwa, jej ojciec szalał z nią i
wyczyniał różne figle. Gdy opowiada o tym okresie kontaktu z ojcem, jej twarz promienieje. W
wieku mniej więcej dziesięciu lub jedenastu lat ten kontakt nagle się urwał. Ojciec wycofał się
w milczeniu. „Nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedyś siedziała u niego na kolanach lub
pieściła się z nim” - opowiada. Spotkało to nie tylko Katarinę.

Wielu ojców z pokolenia naszych rodziców odczuwało wielką niepewność, kiedy ich dziecko
przekształcało się w dziewczynkę. Nagle pojawiały się wstyd i zahamowanie. „Jak daleko
wolno mi się zbliżyć? Co będzie, jeśli coś odezwie się w moim ciele?”. Wielu ojców i wiele
córek przeszło zbyt wczesne i bolesne rozstanie. Rozwój kobiecości dziewczynek ulegał
wówczas nagłemu przerwaniu. W nieświadomość wpisywał się program: „Nie jestem
pociągająca. Mężczyźni mnie nie chcą. Muszę się wstydzić pociągu cielesnego. Rozkwitanie
mojego ciała przysparza mężczyznom trudności”. Dziewczynka mimo to dalej dojrzewała, ale
ważna część jej osobowości zatrzymywała się w rozwoju.

Aby zrozumieć ten mechanizm, wyobraź sobie, proszę, że Katarina to para ludzi na
wierzchołku trójkąta. Wyobraź sobie także inne małe Katariny, podpowiadające z dołu,
podejrzliwe i gadatliwe.

U góry, na wierzchołku góry lodowej, żona mówi: „Kocham mojego męża”. U dołu bryły trwa
zamieszanie - młoda, witalna żona tęskni za namiętnością i zmysłowością, brzydzi się jednak
swojego ojca/męża. Dojrzewająca dziewczyna pragnie uwagi, nie może być już jednak
dotykana przez ojca/męża. Dorastające dziecko pragnie czułości, odczuwa fizyczny, wręcz
seksualny pociąg, zauważa jednak milczący, surowy zakaz takich potrzeb u ojca/ męża. Małe
dziecko siedzi w kucki, tęskniąc za ochroną, i boi się, że ojciec/mąż nie wróci wieczorem do
domu i zostawi je samo. Dobra córeczka rodziców wstydzi się, że nie jest taka, jaką kobieta
być powinna - nie jest grzeczna, lecz odpychająca i surowa wobec męża. Matka w tej kobiecie
uważa męża za nieudacznika, bo nie potrafi on zaspokoić niewypowiedzianych dziecięcych
potrzeb. Dorosła Katarina uważa się za niespełna rozumu, kiedy zauważy urywek tego, co się
w niej dzieje.

Jeśli ten przykład zbija Cię z tropu, wyobraź sobie, jaka to gmatwanina w życiu codziennym.
Kiedy dwoje ludzi zbliża się, wprawiają w ruch - nawet tego nie przypuszczając - całe armie.
Nic zatem dziwnego, że po kilku bitwach muszą odtrąbić odwrót. Jeśli nie rozstajemy się od
razu, komunikujemy się tylko na powierzchni, zachowujemy rezerwę, nie wchodzimy w
głębszy kontakt, aż cały zastęp weteranów znów ruszy w bój, a my zanurzymy się w bolesnym
tumulcie.

Partner dobrze słyszy to, czego nie mówimy

Nawet jeśli spróbujemy trzymać serce i ciało z dala od „zwarcia” i ograniczyć się do
uprzejmej komunikacji, proces ten trwa i tak. Jeśli dwoje ludzi pragnie się spotkać jako
kobieta i mężczyzna, tylko pozornie reagują oni na słowa drugiej osoby. Odpowiadają przede
wszystkim na niewidzialny prąd, który przepływa między nimi. W rodzinie, z której
pochodzimy, panował specyficzny klimat emocjonalny. Klimat ten, prądy między ojcem, matką
i wewnątrz rodziny, ukształtował nas dużo silniej niż werbalne polecenia rodziców -
szanowano cnoty, wyznaczano cele życiowe, ale codzienna rzeczywistość sprawiała zupełnie
inne wrażenie. Pojawiały się ambiwalencja, niepewność, a nawet hipokryzja, brak zaufania

33
lub kłótnie. Jako dzieci mogliśmy wyczuć te prądy; czuliśmy się zdezorientowani
rozdźwiękiem naszych odczuć i słów rodziców. Tym sposobem dla większości dorosłych stało
się całkiem normalne, że do innych ludzi mówią nie to, co czują, lecz ograniczają się do
bezpiecznego minimum komunikacji i wymieniają uprzejme formułki.

Najczęściej nie zdaje się to na nic. Spotkania między ludźmi | są przede wszystkim procesem
energetycznym. Słyszymy przęsłania, ale reagujemy głównie na ukryte przesłania oraz na to, jak
coś jest wypowiadane i wyrażane. Kiedy mówimy do partnera: „Zrobiłem dzisiaj to czy tamto”
- pod tym zdaniem ukryty jest komunikat: „Bądź ze mnie dumny... pochwal mnie! Na pewno nie
potrafisz tego zrobić. Właściwie powinieneś to zrobić za mnie”. Często pod główną
wiadomością kryją się tuziny automatycznie aktywowanych depesz. Niektóre z tych
komunikatów, choć ukryte, są dostępne naszym świadomym odczuciom i myślom, o większóści
z nich nie mamy jednak pojęcia.

Tragizmem partnerskiej komunikacji jest jednak to, że wszystkie przesłania, których nie
przeczuwamy, wywołują u drugiej osoby reakcję. Wprawdzie słyszy ona, że robiłeś to czy
tamto, ale nagle odczuwa zakłócenie i szuka dystansu. Robi to nieświadomie, bo przecież
opowiadałeś tylko o sprawach codziennych. Zwykle nawet nie zauważa, że chce się odsunąć.
Zauważa tylko, że chciała Cię zobaczyć lub usłyszeć, ale że to spotkanie nie jest takie, jak
sobie życzyła.

Między mną i moim mężem dochodziło przez lata do pewnego zdarzenia, które wiele mówiło o
naszej ówczesnej relacji. Mąż zawsze, gdy przychodził do domu, obejmował mnie. Zawsze,
zanim wrócił, cieszyłam się, czekając na ten uścisk, ale gdy mnie obejmował, czułam się
nieswojo. Na początku pojawiało się we mnie małe „szkoda...”. Stawałam się coraz bardziej
spięta, w końcu wściekła, aż pewnego dnia niespodziewanie wyrwałam się z jego objęć i
wrzasnęłam: „Czy nie potrafisz mnie naprawdę objąć?!”. Mąż spojrzał na mnie osłupiały.
„Przecież ja cię obejmuję”. Owszem, obejmował mnie, ale jednocześnie działo się między
nami coś zupełnie innego.

Doszło wówczas do gwałtownej sprzeczki i bez zahamowań zarzucaliśmy sobie wszystko, co


możliwe. Tak bardzo się wyładowałam, że z dystansem i spokojem mogliśmy dojść do nowych
wniosków. I nowego zbliżenia. Stało się jasne, że tęskniłam do siły, ochrony, do ramion
silnego mężczyzny. Z mojego męża przy każdym objęciu uciekała natychmiast, jak powietrze z
balonu, cała męska siła. Mój mąż jest ode mnie trochę wyższy, więc za każdym razem
automatycznie chował głowę. Robił się taki mały, że w końcu leżał w moich ramionach. Żadne
z nas nie chciało nic dać tym objęciem, a oboje szukaliśmy czułości. Z każdą próbą spotkania
rosły frustracje i wewnętrzny dystans. Powstawała między nami próżnia, stale rosnąca
potrzeba. Czułość pojawiała się w naszym małżeństwie nie jako siła, lecz wyłącznie jako
potrzeba.

Obecnie żartujemy sobie z tego chowania głowy. Po wielu bolesnych spotkaniach potrafimy się
śmiać z tego, że mój mąż chciał się we mnie czule wtulić, jakby siedział na kolanach matki, a
ja chciałam wesprzeć się o niego jak o silną ojcowską pierś. Proszę mnie źle nie zrozumieć,
nie mam nic przeciwko szukaniu oparcia ani przytulaniu się. Czułość jest dla każdego związku
eliksirem życia. Ale jest ona czymś, co płynie z prawdziwej bliskości i emocjonalnej siły
dwojga dorosłych partnerów.

Głównie kobiety opowiadają mi stale, że po wielu latach małżeństwa ich związek wydaje się
im pustynią emocjonalną. Znam to zjawisko aż za dobrze. Kiedyś, podczas pierwszych spotkań,
rzucaliśmy się na siebie tuż za drzwiami mieszkania lub w windzie, całując się namiętnie,

34
więc puste uściski wydawały mi się oszustwem, tak jak coraz częstsze, wypowiadane
rutynowo i bez przekonania wyznania „kocham cię”. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że te
zdania są tylko frazesami, brzmią jak próby wskrzeszenia przeszłości. Wierząc, że wystarczy
coś odpowiednio często powtarzać, w okresach posuchy w naszym małżeństwie wspominałam
z utęsknieniem rzadką scenę z pierwszych miesięcy naszego związku: Siedzieliśmy oboje w
samochodzie, wyznawaliśmy sobie miłość i płakaliśmy, bo musieliśmy się rozstać na tydzień.

W małżeństwie z trudem zauważaliśmy i przyjmowaliśmy do wiadomości, że w każdym


intymnym wyznaniu „kocham cię” tkwiła jedna z naszych starych historii, która domagała się
czułości i uzdrowienia. Że każde „kocham cię” - to wezwanie, aby wyrosnąć ponad
emocjonalne deficyty i stać się bardziej zdolnym do miłości.

Zawierając małżeństwo, pragniemy uzdrowienia

Być może lubisz oglądać kiczowate filmy hollywodzkie z happy endem, a otwierając tę
książkę, miałeś nadzieję odnaleźć drogowskazy ku prawdziwej, wielkiej miłości. Może
uważasz, że to strasznie rozczarowujące i nieromantyczne, że przeprowadzam sekcję każdego
„kocham cię” niczym patolog tnący martwą tkankę. Może odczuwasz rezygnację, gdy
wyobrazisz sobie, że Ty też pod maleńkim świadomym Ja wleczesz górę lodową wypełnioną
walką i lękiem. Może myślisz: „Ta kobieta odmawia mi przyjemności. Bez końca opowiada o
bólu, skomplikowanych powiązaniach i dawnych ranach. Czy mam w nieskończoność
rozpracowywać swoje dzieciństwo? Czy mam uważać, że wszystkiemu winni są źli rodzice?
Możliwe, że zastanawiasz się również, dlaczego masz z kimkolwiek wchodzić w związek,
jeśli zawsze chodzi o potrzeby, chęć posiadania i niezliczone, wielkie, stare i wyparte lęki.

Książka ta nie ma Cię sprowadzić do beznadziejnego zbioru starych ran i blizn. Nie chodzi o
to, byś szczegółowo rozpracowywał swoje dzieciństwo. Wręcz przeciwnie, wkrótce
udowodnię Ci, że tu i teraz, tuż przed Twoim nosem, w samym środku życia, czeka na Ciebie
wszystko, czego potrzebujesz do uzdrowienia Twojej osoby i Twojego związku. Dla nas i
naszych związków jest niezwykle ważne, aby wiedzieć, że istnieją w nas i w naszym partnerze,
w każdym człowieku, wyparte bóle i mało atrakcyjne części osobowości, które potężnie
wpływają na nasze obecne życie. Nie chciałabym Cię skłaniać do wieloletniej analizy duszy.
Chcę tylko wywołać w Tobie całkowicie odmienne, rewolucyjne spojrzenie na Twoje istnienie
i związki z innymi ludźmi. Są w nas stare, nieprzetrawione historie, które działają do dzisiaj i
otaczają nasze właściwe, żywe, płynne istnienie jak twardy, niewidoczny pancerz. To ten
pancerz - a nie partner - przeszkadza nam w osiągnięciu szczęścia. Powtarzam to, ponieważ
chodzi o przemianę świadomości tak gruntowną, że może ona znieść ciągłe drążenie naszych
głęboko wytłoczonych, znanych wzorców myślowych. Ludzie wokół nas są tylko
wyzwalaczami - im są nam bliżsi, tym precyzyjniejszymi - i przez to również naszymi
najbardziej oddanymi sługami na drodze do uzdrowienia. Są do naszej dyspozycji, abyśmy
stale przenosili i powtarzali nasze stare wzorce myślowe i dzięki temu mogli podążać za
głębokim, wewnętrznym pragnieniem uzdrowienia naszego bólu.

35
Rozdział 3 TWÓJ PARTNER GRA W TWOJEJ SZTUCE
Prawdziwym sensem związków jest doprowadzenie wewnętrznych konfliktów obojga
partnerów do równowagi. Każdy związek, taki, jaki akurat jest, to wprost wymarzone do tego
miejsce. Dlatego ciesz się, że Twój najbliższy partner tak celnie nadeptuje Ci na odciski. Bądź
mu wdzięczny, bo na drodze ku satysfakcjonującemu partnerstwu chodzi właśnie o to, żeby
poświęcić uwagę tym obszarom, które są zranione, sprawiają wrażenie niszczących lub
zawężają Twoją swobodę działania. Zapewne nie podoba Ci się to wyobrażenie, ale jeśli
chcesz dotrzeć do prawdziwej siły Twojego związku, nie pozostaje Ci nic innego, jak
poświęcić się podwodnym obszarom góry lodowej. Zajęcie to tak długo wydaje się
masochistyczne, jak długo odsuwasz je od siebie. Ten, kto je poznał, wie, jakie jest
fascynujące - w każdej negatywnej, bolesnej i niszczącej części naszego istnienia tkwi
niezwykle dla naszego związku istotna, konstruktywna siła, która czeka tylko na to, żebyśmy ją
ponownie odkryli i wyzwolili.

Do tego celu potrzebna jest Twoja gotowość, aby przejąć pełną odpowiedzialność za Twój lęk
i sprzeciw. Nie musisz rzucać się natychmiast w otchłań ponurej i depresyjnej przepaści.
Oznacza to tylko, że powinieneś zmienić obiekt Twojej obserwacji. Od dzisiaj mniej będziesz
się zajmować tym, co robi Twój partner, a dużo bardziej tym, co dzieje się w Tobie. Gdy z
czasem opanujesz ten sposób samoobserwacji, konieczna jest już tylko odwaga, żeby uczciwie
traktować siebie samego. Każdy, kto szedł tą drogą, był zaskoczony, czasami nawet przerażony
tym, co w nim się działo - mnogością dużych i małych uprzedzeń, wstydu i obrony, które
oddzielały go od miłości i szczęścia. Skoro będziesz gotowy iść ich śladem i wpadniesz we
własnoręcznie zastawione sidła, coś zacznie się w Tobie zmieniać - niepostrzeżenie staniesz
się łagodniejszy i bardziej współczujący.

Jeśli praktykujesz tę drogę na co dzień i jesteś gotów do zmiany kierunku, możesz stwierdzić,
że to, co z początku wydaje się zabójcą związku i miłości, odsłania drogę ku prawdziwej
miłości. Góra lodowa to nasza skrzynia pełna skarbów, w niej, niczym nagranie na taśmie
magnetofonowej, kryje się całe nasze życie, każde tchnienie, uczucie, każda myśl. Góra lodowa
jest całym naszym życiem. Góra lodowa to my. Powinno się jej poświęcić całą uwagę i
miłość. Rozpocząć z nią najbardziej namiętny romans, jaki potrafimy sobie wyobrazić.
Powinna się ona stać związkiem naszego życia.

Zakochujemy się, by unikać miłości

Góra lodowa działa zawsze na naszą korzyść, nawet jeśli świadomemu rozumowi tak się nie
wydaje. Jest to boski, precyzyjny i genialny instrument, który nieskończenie przekracza to, co
potrafimy pojąć i zainicjować świadomym umysłem. Sądzimy, że mały, świadomy wierzchołek
góry lodowej, który wszyscy mogą zobaczyć nad lustrem wody, jest naszym kochającym
istnieniem. Tu działamy i decydujemy, tutaj zakochujemy się, rzekomo chcemy kochać i
pozostać razem, aż śmierć nas nie rozdzieli. Tak naprawdę tworzymy tu wyobrażenia o tym,
jakie powinno być nasze życie, tu opracowujemy stale nowe strategie uników, które mają nas
trzymać z dala od bólu i niedoskonałości, ale tym samym dzielą od niezliczonych możliwości i
miłości.

Gdy tylko coś staje się nieprzyjemne, natychmiast szukamy środków zaradczych. Gdy coś boli,
szukamy pigułek uśmierzających ból. Zawsze chcemy uciekać, najczęściej przed sobą - jeśli
nie czujemy się tak, jak naszym zdaniem powinniśmy się czuć, uciekamy w uzależnienia lub
szukamy człowieka, który może dostarczyć odpowiednie lekarstwo. Jeśli tylko w naszym życiu

36
nie jest tak, jak powinno być, zaczynamy budować strategie, które zapowiadają nam poprawę.
Chcemy sukcesów, chcemy być mądrzejsi, zyskać uznanie, urodę i bogactwo, ale w żadnym
wypadku nie chcemy się przed sobą przyznać do tego, że czujemy się bezradni, samotni,
niedoskonali, brzydcy lub wybrakowani.

W przypadku singli ten mechanizm jest dużo łatwiejszy do wykrycia niż u par. Gdy tylko mają
wolną chwilę w życiu, ledwo skończyła się romantyczna historia, natychmiast znowu
poszukują następnego spotkania. Miałam znajomego, który za każdym razem, gdy szłam z nim
do restauracji lub do baru, brał na celownik jakąś kobietę, aby ją zagadnąć lub zostawić jej
wizytówkę. Stale zajęty był albo zdobywaniem nowego związku, albo walką o istniejący lub
też żałobą po właśnie zakończonym. Z punktu widzenia tej książki rozpraszał się sam sobą i
swoją głęboką, wewnętrzną samotnością.

Pary też mają swoje strategie unikania. Z czystego strachu, że staną twarzą w twarz, że na
drodze do prawdziwej bliskości będą musiały przetrwać szok i dystans, wypełniają prywatny
kalendarz aż po brzegi, a ich życie rodzinne pęka w szwach od zaproszeń, spotkań z
przyjaciółmi, wycieczek oraz czynów społecznych i kółek zainteresowań. Co rusz pary
opowiadają mi, że robią wspólnie wiele rzeczy, ale nic o sobie nie wiedzą. Spotkałam wiele
związków, w których jedno ma od dawna kochanka z wąskiego kręgu znajomych i spotyka go
na przyjęciach, stęsknionego po kilku potajemnych dotknięciach pod stołem lub na korytarzu, a
małżonek niczego nie podejrzewa.

Istnieje pewna forma zaangażowania w sprawy świata zewnętrznego, która rodzi się z głęboko
zakorzenionego, przekształconego związku. Dwoje ludzi czerpie ze związku tyle siły, że oddaje
ją aktywnie w życiu. W większości wypadków małżeńskie kalendarze są szczelnie wypełnione
próbami gorliwego odwrócenie uwagi od sedna sprawy, tak jak czyni to ptasia matka, która w
bezpiecznej odległości od gniazda i piskląt trzepocze skrzydłami i głośno ćwierka, by
odwrócić uwagę wroga. Nasze zaaferowanie utrzymuje na odległość nie tylko innych ludzi,
lecz także nas od miejsca, gdzie nasza uwaga jest potrzebna - od strachu i bólu. Są one tym, co
musimy się nauczyć rozumieć, karmić i kochać. Musimy się im całkowicie poświęcić i
odważnie przeciwstawić.

Jesteś taki słaby

Nie chcę Ci sugerować, że musisz poddać się głębokiej terapii. Nie jest ona konieczna do tego,
żeby zwrócić się ku sobie. Nie musisz nic robić ani zmieniać. Potrzebujesz tylko wewnętrznej
życzliwości, gotowości do współczującej i uczciwej samoobserwacji, do rzeczywistego
odczuwania emocji.

Kiedy Christina przyszła do mnie, poświęcała się pomocy innym lub martwiła się o członków
rodziny. Gdy w czasie spotkań udało mi się włożyć całe serce i uwagę w drobne pytanie, jak
ona się czuje, po jej policzkach natychmiast potoczyły się łzy. Była zaskoczona i poruszona za
każdym razem, gdy przez chwilę czuła swój stan. Żartowała wtedy z moich magicznych
zdolności, chociaż zdarzyło się tylko to, że przez małe, szczere pytanie na chwilę stawała się
sobą.

Chodzi o te drobne, uczciwe pytania - i już dochodzimy do środka naszej wspaniałej góry
lodowej. W drugiej części książki objaśnię dokładnie ten prosty, lecz uzdrawiający i
przekształcający proces. Do tego czasu bądź pewien, że wszystko, co musisz wiedzieć o sobie
i co wymaga uzdrowienia, cały ból i lęk, pojawi się we właściwym momencie - musisz tylko
dobrze obserwować.

37
Christina, zawsze skora do pomocy, powinna była na chwilę zatrzymać się i spojrzeć na swoje
życie nieco inaczej; podejść do zdarzeń dnia codziennego z pytaniem: „Co mi to wszystko
mówi o mnie?”. Zawsze znalazły się osoby potrzebujące pomocy, wszędzie była potrzebna jak
matka całego narodu. Niepozornym, uczciwym pytaniem przypomniałaby sobie może, że rolę
matki musiała już odgrywać w domu rodzinnym. Musiałaby stwierdzić, że rolę tę stale
zdobywała, stale jej szukała i zarazem bardzo w niej cierpiała, wręcz nienawidziła jej. Może
w końcu odczułaby swoje głębokie potrzeby i wezbrane łzy, a dzięki tej nowej świadomości
zdołałaby przerwać nawroty swojej historii.

Im bardziej konsekwentnie i nieprzerwanie rzucamy się w szczerą obserwację naszego życia


codziennego, tym szybciej stwierdzamy, że nasze życie przebiega według tych samych
scenariuszy. Żyłam w przeróżnych zakątkach ziemi, przeprowadzałam się ze dwadzieścia razy,
wielokrotnie zmieniałam zawód i partnerów tylko po to, żeby z pokorą opanować tę ważną
lekcję: Obojętnie, gdzie jestem, z kim tam jestem i co robię - doświadczenia, które zdobywam,
zawsze zależą od mojego spojrzenia na życie. Przeżywamy na tym padole własny, osobisty
film. Możemy zmieniać scenerię i aktorów, ale emocjonalny klimat i sposób konfrontowania
się z życiem pozostają takie same. Wszystkie scenariusze łączą podobne wątki, a aktorzy
odgrywają zbliżone role, bo to my jesteśmy autorami scenariusza i reżyserami naszego filmu,
chociaż najczęściej zapominamy o tym.

Obserwując codzienność, nagle wszędzie odkryjesz to zjawisko. Mam koleżankę, która, gdy
kogoś pozna, zawsze na początku wątpi, czy ten człowiek aby na pewno jest kompetentny lub
zrównoważony. Przede wszystkim obawia się, że ktoś powie o niej złe słowo albo dowie się o
niej za dużo. Wyjechałam kiedyś z inną koleżanką na kilka dni, żeby wypocząć. Ledwo
znalazłyśmy się w pokoju hotelowym, nasze spojrzenia na świat okazały się całkiem inne - ja
stałam na balkonie i zachwycałam się wspaniałym powietrzem i widokiem, a jej myśli krążyły
wokół obaw, że wieczorem w naszym pokoju będzie bardzo głośno, bo znajdował się koło
baru. Przeprowadziłyśmy się. Potem poszłyśmy do sauny. Po długim spacerze w zimowym
chłodzie ulokowałam się wygodnie w gorącym pomieszczeniu i poczułam się doskonale,
natomiast ona wyszła z sauny po kilku minutach. Później wyjaśniła mi, że odniosła wrażenie,
że w saunie panują niehigieniczne warunki. Czy czułam nieprzyjemny zapach kobiety obok
mnie? Czy nie dostrzegłam nieapetycznych stóp mężczyzny nade mną? Nie, nie widziałam.

Nie widzimy świata, widzimy nasze wyobrażenie o nim. Głęboko w górze lodowej, w sali
kinowej szpulowy projektor wyświetla stale nasze stare dramaty. Od dawna nie wchodziliśmy
do tej sali, zapomnieliśmy o jej istnieniu. Ale jest tam mały otwór, z którego obraz przedostaje
się na wierzchołek góry lodowej, na wielki trójwymiarowy ekran z dźwiękiem w systemie
Dolby Surround. Nasze kino jest tak sugestywne, że w ogóle nie zauważamy, że to tylko film.
Film ten trzyma nas w takim napięciu, że zapominamy o podjadaniu popcornu.

Christina stale na nowo - choć całkowicie nieświadomie -przeżywała historie z własnego


dzieciństwa. Biegała z jednej akcji ratunkowej na drugą, bo zawsze znalazł się ktoś - przede
wszystkim duzi i mali mężczyźni - kto potrzebował opieki, pomocy i życzliwości. Pod koniec
dnia była zwykle tak wyczerpana zajmowaniem się innymi, że nie zauważała, jak się czuje.
Każdy nagły przypadek wydawał się jej ważny, uważała, że tylko ona zaradzi rosnącej
bezradności i zaspokoi potrzeby tych mężczyzn. Moje pytanie i jej odpowiedź - łzy - odwiodły
ją od trójwymiarowego filmu i zaprowadziły do scenariusza. Mogła wreszcie być sobą i
odkryć swoją historię, poczuć własne potrzeby i krok po kroku pojąć, dlaczego była tak
wściekła na męża.

Otóż Christina miała młodszego brata, który był matczynym oczkiem w głowie. Sprawiał

38
wrażenie słabszego niż siostra i dzięki temu ciągle mu matkowano i rozpieszczano go. Starsza
siostra, będąc stale w cieniu brata, stała się bardzo głodna miłości i czułości, ale każda jej
próba zwrócenia na siebie uwagi była daremna. Nie akceptowano również jej słabości. Uwagę
matki mogła przyciągnąć, tylko troszcząc się o brata. Jako mała dziewczynka nauczyła się tego,
co więzi do dziś dorosłą kobietę. Gdy mężczyźni są słabi, dla dorosłej kobiety nie ma już
wolnej przestrzeni.

Akurat wtedy, gdy akcja się ożywia, gwałtownie rośnie napięcie, gdy wydaje się, że filmowi
kochankowie jednak nie staną się parą, nasz małżonek wchodzi między projektor a ekran.
Projektor rzuca na niego obraz filmowego łotra i już mamy obsadzony główny szwarccharakter
w naszym filmie o nieprzepracowanej, niekończącej się historii.

Tak też zdarzyło się w przypadku Christiny. Już od dawna nie może ona zobaczyć, jaki
rzeczywiście jest jej mąż, bo pewnego dnia przebiegł przez środek kadru. Od tego czasu gra
główną rolę w starym filmie Christiny, która narzeka, że się o nią nie troszczy i nigdy nie
zauważa jej potrzeb, choć zarazem zapewnia, że od początku był najbardziej wrażliwym i
wyrozumiałym człowiekiem, jakiego spotkała.

Sądzisz, że nikt nie jest do tego stopnia szalony, żeby rekonstruować tak pieczołowicie sceny z
dzieciństwa? Uważasz, że zdrowi ludzie nie cierpią na takie halucynacje? Sądzisz, że zakrawa
na cud, iż spotykamy stale ludzi, którzy odgrywają z nami te same role? Trudno uwierzyć, ale
mechanizm ten każdego dnia określa całe nasze postrzeganie rzeczywistości. Kształtujemy
nasze życie tak samo jak Christina: Każdy, kto się zjawi, niepostrzeżenie dostaje rolę w
naszym starym i znanym, wewnętrznym dramacie.

W przypadku Christiny ten los spotkał jej męża i syna, ale również innych mężczyzn z jej
otoczenia. W nieświadomej nadziei na troskę i miłość otaczała ich matczyną opieką. A
ponieważ podążamy zawsze najwygodniejszą dla nas drogą, wszyscy skwapliwie przyjmowali
te ułatwienia. Christina zajęła w rodzinie stanowisko pielęgniarki, pomocnicy i opiekunki.
Bliskość miała zawsze związek z niemocą i potrzebą pomocy. Bliskość doprowadzała do
zależności albo też mężczyźni uciekali. Z czasem jej syn przestał się angażować, a mąż się
wycofał.

W oczach Christiny mężczyźni upodobnili się do brata faworyzowanego przez matkę i w


dorosłej pani Christinie budzili coraz więcej bezsilności, wściekłości i poczucia odrzucenia.
Stali się tym, czego Christina nie chciała już nigdy więcej zaznać. Nastąpiło to jednak przy jej
osobistym udziale. Obaj panowie mieli duży potencjał i wysoką inteligencję. Gdyby Christina
zdobyła się wreszcie na odwagę, by stać się sobą i kształtować swoje życie, mogłaby przestać
swoją matkującą postawą sugerować mężczyznom własną słabość i pozwolić członkom
rodziny na rozwój. W końcu Christina zauważyła, że we własnej rodzinie powtarzała
dokładnie to samo, co odrzucała u matki i co dało jej tak mało czułości i akceptacji jako
kobiecie.

Projekcja - Twój partner jest tym, czego nie chcesz

W historii Christiny jest mnóstwo zawiłości i przeniesień z przeszłości na dzisiejsze związki z


ludźmi. Przede wszystkim Christina odkrywa u innych potrzeby, które wymagają jej pomocy,
potrzeby emocjonalne, na które sama nigdy otwarcie sobie nie pozwalała. Tylko jej nieczęste
łzy pokazują, jak jest wypalona, wrażliwa i bezradna. Dla tego mechanizmu ukuto w klasycznej
psychologii pojęcie projekcji. Słowo „projekcja” pochodzi od łacińskiego proicere, co
oznacza ‘rzucić przed siebie’ i ‘wyrzucić z siebie’. Gdy dokonujemy projekcji, przerzucamy

39
coś z siebie na innego człowieka. Narzucamy drugiemu człowiekowi naszą samoocenę lub
naszą historię.

Mówimy wtedy: „Ten drugi potrzebuje pomocy i troski, jest słaby”. Dokonujemy wówczas
projekcji naszej cichej, lecz niezaspokojonej potrzeby pomocy i troski na drugiego człowieka.
Albo też mówimy: „On nie troszczy się o nic, wycofuje się, jest bezwzględny lub zawsze
nieobecny”. Dokonujemy w ten sposób projekcji poczucia braku opieki i własnej niezdolności
do troski, bezradnego odwrotu.

Jakim cudem robimy coś z taką precyzją, nic nie zauważając? Odpowiedź jest zawsze taka
sama - nasza cudowna góra lodowa troszczy się o uleczenie ran. Jako dzieci nie mogliśmy
zadbać o równowagę, uznanie, troskę i uzdrowienie. Biernie chłonęliśmy wszystko i doskonale
dostosowywaliśmy się do rodzinnego układu. Bywało to tak bolesne, że wyparliśmy to
doświadczenie z naszej świadomości.

Pamiętliwa góra lodowa wszystko to zachowała i przekazuje nam stale najdogodniejszymi


drogami, żebyśmy dziś mogli to zmienić na naszą korzyść. Ponieważ sami nie możemy podołać
całej naszej prawdzie, nie potrafimy z nią obcować i jej przyjąć, potrzebujemy projekcji
naszego bólu na innych. Najczęściej potępiamy ich za coś, przypisujemy im winę za coś, co
odpowiada naszym własnym ranom. Gdy zrozumiemy mechanizm rzutowania naszego bólu,
potrafimy podchodzić do tych, którzy go „chwycili”, z ciekawością, badawczym duchem i
współczuciem, choć wcześniej obwinialiśmy i odrzucaliśmy ich z obawą. Kiedy zaczniemy
dostrzegać siebie w tym, co rzekomo zasługuje na odrzucenie przez drugą osobę, odnajdziemy
to, czego nie chcemy zobaczyć -nastąpi uzdrowienie.

Lustro - Twój partner jest tym, czego nie chcesz widzieć

Gdy zdasz się na tę prawdę, cały mechanizm się odwróci Zbędne staną się projekcje starych
filmów z dolnej części góry lodowej na jej wierzchołek. Twój stosunek do partnera zacznie
przypominać nurkowanie z kamerą podwodną. Każde skaleczenie na powierzchni, potknięcie,
tęsknota - opowiadają Twoje historie, ukryte głęboko pod lustrem wody, w bryle lodu. Trudno
Ci to sobie wyobrazić, ale z czasem będziesz się cieszyć wszystkim, co w waszym współżyciu
wypłynie na wierzch i ujrzy wreszcie światło dzienne.

Związek z partnerem jest jak lustro na czubku Twojego nosa. Zawsze obraca się z Tobą. Twój
związek odzwierciedla miejsce, którego nie możesz zobaczyć, którego jeszcze nie odkryłeś.
Sceny rozgrywające się w związkach są wyrazem naszego stosunku do siebie, odbiciem
naszego wewnętrznego krajobrazu duchowego. Najbliżsi partnerzy i najbliżsi wrogowie
odzwierciedlają naszą najgłębszą istotę. Nikt nie może nas kochać tam, gdzie sami się nie
pokochaliśmy. Można nam wyrządzić tylko taką krzywdę, jaką sami sobie wyrządziliśmy.

Możemy rozwiać tę fatamorganę, jeśli w górze lodowej odszukamy i zidentyfikujemy te części,


które inni za nas odgrywają. Jeśli wprowadzimy je do naszej świadomości, będziemy mogli je
zrozumieć oraz zintegrować. Chodzi o to, by wszystkie nasze sądy o świecie zewnętrznym
zaobserwować w sobie i przyjąć z powrotem. Tylko tak uzyskamy głębokie uczucie, że mamy
wszystko, czego potrzebujemy do życia - że będąc wobec siebie uczciwi, jesteśmy tak samo
pełni i kompletni jak inni.

Zdanie: „Co to ma wspólnego ze mną?” - powinno stać się Twoim stałym towarzyszem.
Stwarza ono natychmiast zrozumienie i bliskość. Koncentrując się na tym, żeby integracja
części naszej osobowości w każdym międzyludzkim spotkaniu stała się naszym głównym

40
celem, staniemy się bardziej współczujący i elastyczni. Polubimy życie, stale pogłębiając
własne zrozumienie, siłę i zasięg wpływu na swoje życie.

Cień - Twój partner jest wszystkim, czego nie możesz znieść

Niezaspokojone potrzeby, ból i niedoskonałość to tematy z sentymentalnych oper mydlanych.


Ale głębiej, w podwodnej sali projekcyjnej „lecą” filmy nocne, thrillery z obrzydliwymi
kreaturami, skryte wyjątkowo starannie przed okiem publiczności. Nikt nie lubi łotrów, ale w
każdym pasjonującym filmie główny szwarccharakter to najlepszy aktor. Czy przychodzi Ci do
głowy ktoś, kogo nie znosisz, potępiasz lub nienawidzisz? Albo ktoś bliski Twemu sercu, ale
kto Cię oszukał, poniżył i wykorzystał? Ten człowiek jest Twoim cieniem. Reprezentuje on
całkowicie oddzieloną część Twojej osobowości - aspekt Twojego samoodrzucenia i
nienawiści do siebie samego. Pokazuje on coś, za co sam się potępiasz i obarczasz winą.

Co to ma z nami wspólnego, jeśli ludzie robią rzeczy, które nas ranią? Jeśli nasz partner nie
bywa w domu, zdradza nas, źle traktuje dzieci i terroryzuje nas psychicznie. Jeśli szef
kompromituje nas przed wszystkimi, wykorzystuje naszą dobroduszność, pozbawia nas władzy
i zastępuje kimś innym. Jeśli procesujemy się z bezwzględnym, nieustępliwym przeciwnikiem.
Natychmiast wszystko to wywołuje w nas wściekłość, bezsilność, poczucie winy i lęk. To, co
najczęściej całkowicie ukrywamy sami przed sobą, to własna, niszcząca nienawiść do siebie,
którą odzwierciedlają te konflikty.

Kontakt z cieniem wymaga dużo odwagi i uczciwości, ale jeśli jesteśmy gotowi dobrze
rozejrzeć się wokół, zawsze go zidentyfikujemy. Jest on przeciwieństwem tego, kim chcemy
być i za kogo się uważamy. Całkowicie odbiega od roli, którą gramy w rodzinie lub
społeczeństwie. Czasami, w chwilach wyjątkowej bezsilności lub bliskiego kontaktu z
cieniem, możemy zaobserwować, że brakuje nam tego, co reprezentant naszego cienia posiada,
i tego mu zazdrościmy. Ale to wyjątki. Najczęściej po prostu kategorycznie go odrzucamy,
jesteśmy uwięzieni między dwoma biegunami -cień ma albo władzę, sukces, wolność i wpływ,
albo współczucie, opiekę, prawo i szlachetny cel. Jeśli nasz cień ma jedno, czujemy się
związani z drugim.

Każdy ma cień. Cienie pojawiają się zawsze, gdy coś rozwija się jednostronnie i ze skrajną
intensywnością. Im bardziej czujemy się przynależni do siebie, tym bardziej zajadli
przeciwnicy staną nam na drodze i tym silniej zderzymy się z tymi, wobec których odczuwamy
wstręt: feministki z typami macho, czarni z białymi, Amerykanie z muzułmanami, przeciwnicy
elektrowni atomowych z ich zwolennikami, surowi rodzice z buntowniczymi dziećmi,
rozwiedzeni z dawnymi małżonkami. Jeśli z czasem rośnie gotowość do komunikacji, granice
miękną i rozpływają się. Gdy podział wzmacnia się, walka o władzę też się nasila. Zjawisko
to można zaobserwować w czasie rozstania. Dwoje ludzi, którzy się kiedyś związali z
głębokiej sympatii i zawarli małżeństwo, spotyka się przy rozwodzie i prowadzi zaciętą
walkę.

Upadły anioł

Co stało się w głębi góry lodowej, że odczuwamy taki wstręt do czegoś, co w nas drzemie, i
tak bardzo to ukrywamy, że nie łączymy tego z sobą? Prawdopodobnie we wczesnym
dzieciństwie zrobiliśmy coś, co zbiegło się z innym wydarzeniem, które sprawiło komuś ból.
Często po prostu zrobiliśmy coś wtedy, kiedy zdarzyło się coś innego, złego, i nieświadomie
połączyliśmy jedno z drugim. Jako dziecko nie potrafimy jasno rozdzielić siebie od otoczenia.

41
Być może byliśmy właśnie zajęci wspaniałą zabawą, gdy któreś z rodzeństwa uległo
wypadkowi, a z ust rodziców padło zdanie w stylu: „Dlaczego nie uważałeś?”. W umyśle
dziecka dochodzi łatwo do połączenia, które brzmi: „Gdy bawię się wesoło i miło, innym
zdarza się coś złego”. Radość owa zostaje przez dziecko uznana za „złą” i wypędzona ze
świadomości. W podobnych sytuacjach reagujemy potem z przesadną odpowiedzialnością i
rozsądkiem oraz potępiamy wesołych, niezatroskanych ludzi, uznając ich za
nieodpowiedzialnych.

W rodzinach lub w innych grupach społecznych żyją często stałe tematy, które wywierają
ogromny wpływ na rozwój dziecka: postępująca choroba rodzica, kłótnie prowadzące do
rozwodu, nierówny podział sił między rodzicami, sztywne zasady, wojna, prześladowania
narodowościowe lub religijne i granice moralne. W takim klimacie rzeczy zwykłe w rozwoju
dziecka zostają zakwalifikowane jako negatywne lub złe. Nagość staje się grzechem, fizyczna
swoboda jest niemoralna, dzieci sąsiadów o innym kolorze skóry lub wyznaniu to śmiertelni
wrogowie, a hałaśliwe zachowanie jest przyczyną choroby ojca. Dziecko może też ulec
ogromnej presji - konieczności zdecydowania się na tatę lub mamę, na słabszego lub
silniejszego. Dzieci chcą za wszelką cenę kochać wszystkich jednakowo. Jeśli jednak poprzez
kłótnię, rozstanie lub słabość jednego z rodziców są zmuszone wybierać, muszą dokonać
podziału. Ta ich część, która nadal kocha drugiego rodzica (chociaż opuścił lub chce opuścić
rodzinę, krzyczy na tatę albo bije mamę), jest „zła" i musi zniknąć.

Do narodzin cienia przyczyniają się zakazy i sztywne reguły życia rodzinnego. Dziecko próbuje
poruszać się w odgórnie wyznaczonych granicach, być dobre i uczynne, zachowywać się
poprawnie, ale nie wie, jak może przysłużyć się sobie. Wszystkie naturalne popędy i
pragnienia nieprzystające do tego nienaturalnego wysiłku spycha do „złego”, zakazanego
obszaru cienia. Dawne naturalne pragnienia pojawiają się w zniekształconej i przeinaczonej
formie jako zachłanność, nienawiść, mściwość, rozpusta lub uleganie popędom. Czasami
prowadzą wręcz do podwójnego życia.

Kiedy pisałam tę książkę, na pierwsze strony gazet trafił Michel Friedmann. Był on publiczną
wyrocznią, jednoczącą w sobie najwyższe standardy moralne i polityczne. Był
wiceprzewodniczącym Centralnej Rady Żydów w Niemczech, adwokatem, członkiem CDU i
gwiazdą mediów. Ten krytyczny dziennikarz telewizyjny zachowywał się jak żydowskie
sumienie niemieckiego narodu. Twierdził dumnie, że jego osobistym prawem jest „ostrość i
bezwzględność”. Wszystkie urzędy, tytuły, cały wypielęgnowany publiczny wizerunek
wzorował na szlachetnych i wzniosłych wskazaniach sprawiedliwości, religii, moralności,
zadośćuczynienia i wiarygodności.

Przy tak wielkim nacisku na własne cnoty i poczucie sprawiedliwości łatwo można stracić
równowagę. Wymagania te to silna presja, która powoduje trwałe wewnętrzne skrzywienie, bo
z czasem wszystkie naturalne, a potępione i zabronione potrzeby spiętrzają się i w końcu
przerywają tamy, i wydostają się na zewnątrz. Ten, kto uważa się za wzór cnót i moralności,
nie musi odpędzać niedoskonałych skłonności niezgodnych z jego wizją samego siebie.
Wyparcie ich zakłóca prawdziwe dojrzewanie jego osobowości i łatwo może doprowadzić do
podwójnego życia.

Friedmannowi, rzekomo nieprzekupnemu, prawdomównemu moraliście zarzucono używanie


narkotyków, seksualne wybryki z prostytutkami i kontakty z przestępcami. Jeden z
prowadzących śledztwo oświadczył, że materiał, który zebrano przeciwko Friedmannowi,
„wystarczy spokojnie na wielotygodniowy serial w prasie bulwarowej”. Z punktu widzenia
niniejszej książki materiał ten opisuje cały „gabinet cieni”. Friedmann stworzył perfekcyjną

42
publiczną rolę inkwizytora; mówił o sobie, że jego najważniejsze konto „składa się ze
szczerości”, lecz nieświadomie musiał stale mierzyć się z własnym wygórowanym wzorem.
Żeby nie stracić przeświadczenia o swych nieskazitelnych cnotach, nie mógł pozostawić
wolnej przestrzeni wpływom własnej natury, słabościom i ułomnościom, z których wyrasta
życiowa energia i współczucie dla siebie i innych. Katon ów publicznie, z zamiłowaniem, brał
ludzi w krzyżowy ogień pytań, a zarazem ulegał sile własnego tłumienia: Wszystko w nim
wydawało się rozpaczliwie domagać tego, aby w końcu uległ własnej energii życiowej,
wyzwolił się z dogmatów i społecznych nakazów. Friedmann neurotycznie utożsamiał się w
swej świadomości ze swoją rolą, mógł zatem ulegać wewnętrznemu głosowi tylko potajemnie.
Świat równoległy, w którym folgował namiętnościom, musiał tymczasem wyprzeć.

Krytyka, która w końcu dosięgła i jego, odpowiadała krytyce w jego wnętrzu, za pomocą której
kontrolował i tłamsił swoją energię życiową, tęsknotę za fizycznością i poszerzeniem
świadomości. Friedmann natychmiast pokonał swoje naturalne impulsy i nadał im idealne
oblicze. Swój brak dystansu do osób, z którymi przeprowadzał wywiady, tłumaczył tym, że
„fizyczna bliskość prowadzi do szczerości i intensywności”. Tak rzeczywiście jest, jeśli nie
jest ona obciążona niezliczonymi moralnymi wymaganiami.

Tęsknota Friedmanna za bezpośrednim, prawdziwym kontaktem fizycznym była najwyraźniej


duża, ale jego naturalne fizyczne impulsy nie mogły się swobodnie rozwijać. Prawdopodobnie
tak bardzo potępił i oddzielił swoją niekontrolowaną siłę, że mógł temu w końcu zaradzić
tylko narkotykami. Dzięki ich działaniu, polegającym na otwieraniu świadomości, jego
fizyczność mogła ponownie dojść do głosu, choć nie w swej naturalnej przytomności i
prawdziwości, lecz w narkotycznym odurzeniu i zdeformowanym folgowaniu wybujałym
instynktom w podejrzanym środowisku.

Kto rzeczywiście zdaje się na język duszy, zobaczy na przykładzie Michela Friedmanna, że
tylko prawdziwe uzdrowienie wewnętrznych wzorców może sprowadzić oczekiwaną zmianę
w życiu zewnętrznym. Na nieświadomym poziomie Friedmann dysponował wielką naturalną
siłą, którą jednocześnie ostro poskramiał i temperował. Dlatego mógł sprostać własnym,
świadomym wymaganiom wobec siebie tylko poprzez perfekcyjną fasadę. Za pomocą
narkotyków mógł schodzić w głąb swojej góry lodowej, chcąc zaś zadośćuczynić dominującym
przekonaniom, mógł uzewnętrzniać swoją fizyczność tylko w ukryciu i w sferze zakazanej. Ani
sztywna rola, ani uleganie wybujałym instynktom nie pozwalają człowiekowi niczego
naprawdę przyjmować. W pierwszym przypadku czuje się pusty, a w drugim - winny.

Droga, którą Michel Friedmann, Żyd, prawnik i osoba publiczna, ma przed sobą po tym
przewrocie życiowym, jest na pewno niełatwa, ale jeśli wkroczy na nią odważnie i zbliży się
ku swojej prawdziwej istocie, może wyjść z tego kryzysu wzmocniony i wywołać energię
życiową poruszającą coś w sercach społeczeństwa, w którym do tej pory wzorowo
funkcjonował. On też chciał postępować właściwie i należycie. Jest to zjawisko, które
obserwuje się u wielu prominentów i polityków. Władza i wysokie stanowisko nie muszą iść
w parze z osobistym rozwojem i autentycznością oraz nienaganną postawą moralną.

„Nienaganna postawa moralna”3 - to określenie często stosowane w licznych politycznych i


gospodarczych aferach w Niemczech. Kto na dłuższą metę chce prowadzić życie pełne i
przytomne, kto biorąc siebie i swoje przekonania za punkt wyjścia, chce wywierać wpływ na
ludzi, ten nie uniknie stopniowej integracji nieświadomych rzeczy. Cień niesprowadzony na
powrót do osobowości może przynieść poważne konsekwencje, zwłaszcza „na świeczniku”.

43
Jestem tak bezwzględna jak mój mąż!

W związkach walczymy najczęściej o to, żeby nasi partnerzy się zmienili. Swoją odmiennością
budzą w nas nieświadome wspomnienie dawnego bólu i poczucie winy, więc próbujemy
skłonić ich do patrzenia, postępowania i odczuwania na naszą modłę. Mogłabym wymienić
tuzin cech i sposobów zachowania mojego męża, które wydawały mi się argumentami
przemawiającymi za rozwodem, a które traktuję dzisiaj jako ważne bodźce mojego rozwoju.
Spojrzenie na odmienność partnera jak na własną wielką tęsknotę to jedna z najwspanialszych
metod wypełnienia małżeństwa siłą i życiem. Tylko dlatego że pozwalam sobie dzisiaj na
cechy, które niegdyś brzydziły mnie w moim mężu, mogłam w ogóle napisać tę wymarzoną od
lat książkę. Tylko dlatego że „lekkomyślnie” i „nieodpowiedzialnie” nie dbałam o
bezpieczeństwo i zamiast z przejęciem myśleć o pomyślności innych, lekceważyłam to, co
moja rodzina sądzi na ten temat. Tylko dlatego że „egoistycznie” wycofałam się ze wszystkiego
i „bezwzględnie” przekazałam mojemu mężowi odpowiedzialność za dom i dziecko, mogłam
przelać tę książkę na papier. Rzecz jasna nie opowiadam się tutaj za bezwzględnością,
lekkomyślnością i brakiem odpowiedzialności. Chodzi o to, by przyjąć coś w nasze jestestwo.
W ponurych czasach naszego małżeństwa mój mąż był rzeczywiście rzadkim gościem w domu,
nie pytał mnie o to, co sądzę o jego ucieczce i jego samotnym życiu. Ale ja byłam matką kwoką
i domowym generałem. On był tak samo „wybrakowaną” połową jak ja. Brakowało mi tego,
co miał on. Jemu brakowało tego, co stanowiło mnie. Dzisiaj potrafię zastosować jego jasną
zdolność rozgraniczania rzeczy. Wyszła nam ona na dobre. Mój mąż jest teraz ze swoim
luźnym, beztroskim sposobem bycia tak obecny w naszym domu, że całe nasze życie stało się
pogodniejsze i lżejsze.

Zła macocha to nasz największy sprzymierzeniec


Członkowie naszej rodziny reagują, odpowiadają na nasze najważniejsze „odpryski” po to,
abyśmy mogli je uzdrowić i zintegrować. Rodzice i rodzeństwo, nasi partnerzy i dzieci
ucieleśniają części naszej istoty, które musimy sobie koniecznie ponownie przyswoić. „Ale
tam są niewybaczalne rzeczy! Historia Twojego męża i jego bezwzględności to dziecięce
igraszki w porównaniu z nimi”. Już słyszę te zarzuty. „Są przecież kobiety, które zdradzają
męża z jego najlepszym przyjacielem. Są mężczyźni, którzy opuszczają żonę i dzieci z dnia na
dzień. Są złe macochy, furiatki, wyrodne matki i ojcowie, którzy biją dzieci. Czy to mamy
sobie przyswoić?”. Proponuję, żebyś nie rozglądał się po świecie i nie odwracał uwagi od
własnego życia i związku. Dlatego proszę, przyjrzyj się człowiekowi, który doprowadza
Ciebie do szewskiej pasji, budzi wstręt i którego najbardziej chcesz się pozbyć. Zastanów się:
czy ma on coś, co chciałbyś mieć? Czy pozwala sobie na coś, na co Ty sobie nie pozwalasz?
Czy jest wolny od czegoś, co krępuje Ciebie? Jeśli jesteś naprawdę szczery, odkryjesz w
odpowiedzi jedną z Twoich największych tęsknot i jeden z Twoich największych
zapomnianych darów: coś, co posiadałeś i kiedyś uznałeś za złe i bolesne dla innych, zgubne
dla Twojego życia, lub coś, czego w Twojej rodzinie nigdy nie wolno Ci było rozwinąć.

Jeśli otwarcie przyjrzymy się cieniowi, odkryjemy w nim nie tylko naszą największą stratę,
lecz także niedostatek całej rodziny, w której wyrośliśmy. Niezależnie od tego, czy nasz cień
ucieleśnia lekkość, odwagę, ducha walki, zdolność do mnożenia dobrobytu, fantazję, cielesną
swobodę, przywiązanie do ziemi czy też nieugiętego ducha wolności - przyjmijmy w końcu tę
cechę z powrotem, zróbmy dla niej wreszcie miejsce w naszym życiu. Zyskamy wówczas siłę,
która wyjdzie na dobre nam i rodzinie, z której wyszliśmy. Góra lodowa zawsze wzywa nas do
rozwoju. Zagłębiając się w niej śmiało, znajdziemy nie tylko przebrzydłych łotrów, lecz także
trudne lekcje, których najczęściej nie przeprowadzano w naszej rodzinie od pokoleń. Jeśli

44
przyjmiemy z powrotem nasze utracone części, wydoroślejemy i będziemy mogli dać rodzinie
to, czego nigdy od niej nie dostaliśmy. Nawet nie przeczuwasz, jak wspaniałe będą Twoje
uczucia, jeśli zawrzesz pokój z Twoim cieniem.

Gdy góra lodowa topnieje

Gdy zwrócimy się ku głębiom góry lodowej i uświadomimy | sobie jej nieskończoną
różnorodność i potencjał, każdy związek z innym człowiekiem da nam nagle niezliczone szanse
odkrywania i rozwijania siebie. Wewnętrzne dziecko, projekcja, lustro, cień i dawne wzorce
rodzinne to tylko próba naszkicowania kilku takich możliwości. Nie wymieniłam mnóstwa
innych strategii i procesów zachodzących we wnętrzu góry lodowej. Ich znajomość nie jest
niezbędna. Może wszystkie te prowadzące ku przeszłości przykłady wywarły na Tobie
wrażenie, że stoisz przed przerastającym Twoje siły dziełem zgłębiania swojej osobowości.
Może podejrzewasz, że Twoje dzieciństwo w okamgnieniu przeistoczy się w dramat, a Twoi
rodzice w pedofilów, jeśli idąc opisanymi tu drogami, wkroczysz w przeszłość. Być może te
zawiłe historie peszyły Cię albo nie nadążałeś za nimi. Nic nie szkodzi!

Nie opowiadałam tych historii i nie podawałam przykładów po to, abyś rozwinął teraz
wachlarz środków i wziął pod lupę każdy okruch dzieciństwa. Chcę Cię skłonić do bacznej
obecności w Twoim życiu. Każdy moment pokazuje, co należy zrobić, jeśli tylko wykazujesz
gotowość, aby rzeczywiście być sobą. W niniejszym rozdziale chciałam przede wszystkim
stworzyć klimat, który może coś zmienić w Twojej świadomości; dlatego opowiedziałam te
historie Twojemu rozumowi. Ty nie potrzebujesz szczegółów, ale on potrzebuje gruntownego
zrozumienia procesów zachodzących w górze lodowej, w przeciwnym razie będzie
kwestionował Twoją drogę ku większemu współczuciu, bliskości i miłości ciągłymi
wątpliwościami i intelektualnymi zarzutami.

Wystarczy mi, jeśli zdołałam przekazać Ci następujące przesłanie: Twój partner być może
wcale nie jest odpowiedzialny za Twoje oddalone, obumarłe, smutne, samotne, bezradne i
nienawistne uczucia. Przekonanie to wystarczy, żeby reanimować Twój związek. Lekki ślad
tego podejścia może sprawić, że do Twojego związku wpłynie nowa siła i nadzieja, a Ty
staniesz się bardziej otwarty i miękki. Poznałam działanie tego mechanizmu na własnej skórze
i odnalazłam znowu drogę do męża. Tylko tak mogłam otworzyć się na wymagania
nieświadomości. Jej strategie i uparte blokady służą tylko jednemu celowi - zagojeniu ran i tak
głębokiemu zjednoczeniu, że zespolą się nawet dwie góry lodowe. Jeśli w ciągu życia i
małżeństwa oświetlimy górę lodową naszą świadomością i ogrzejemy ją miłością, rozpuści się
i stanie częścią oceanu. To jest jej prawdziwy cel.

45
Rozdział 4 IM WIĘKSZE ZAKOCHANIE, TYM
WIĘKSZY ZAWÓD
Nasz związek jest najlepszym sanatorium i szkołą osobistego wzrostu, przechodzimy w nim
różne poziomy rozwoju, jak klasy, w których mamy opanować określone umiejętności. Jeśli
jednak nie zauważymy i nie zrozumiemy, że poziomy te łączą się z coraz większymi
wyzwaniami i nowymi zadaniami, mogą się wydać trochę groźne. Gdy minie pierwsze
upojenie zakochaniem, a nasza miłość straci rumieńce, prędko uznajemy się za nieudaczników.
Tęsknimy za dobrymi uczuciami, a tu widzimy, że stajemy oko w oko z pustką lub wikłamy się
w walkę.

Przygoda zwana małżeństwem zaczyna się tam, gdzie wychodzi na jaw dawny ból i stare rany,
maski opadają i dwoje ludzi spotyka się twarzą w twarz. Można również doznać akceptacji,
oddania i uzdrowienia. W małżeństwie zaczyna się najczęściej milczący początek końca -
zauważamy, że nie dostajemy tego, czego chcemy, i milkniemy rozczarowani. Tęsknimy za
namiętnością, a tymczasem wkrada się przyzwyczajenie. Porównujemy się z innym parami i
stwierdzamy, że u nas jest znacznie gorzej. Wspominamy z nostalgią i rezygnacją romantyczne
chwile i zauważamy, że gdzieś uleciały.

Związki są zawsze w ruchu. Poruszani ich ciągłymi zmianami, rzucani na boki, odnosimy być
może wrażenie, że oddalamy się od partnera, a związek zmierza powoli, ale pewnie, w ślepą
uliczkę, z której wyprowadzi nas tylko rozstanie. Gdy jednak pojmiemy, że w każdym związku
są określone poziomy rozwoju, i wiemy, na jakim poziomie jesteśmy, możemy na nowo i
spokojnie spojrzeć na istniejący stan rzeczy. Naturalna rzeka związku pokonuje różne progi
wodne; wszystko jest tak jak trzeba w nas, naszym partnerze i współżyciu. Stopniowo rosną
nasze wymagania wobec własnej gotowości do wyzdrowienia, integracji nieświadomości i
akceptacji odmienności. Każda faza ma swoje możliwości i rzuca specyficzne wyzwania. Jeśli
rzeczywiście pojmiemy to w sercu, przez jakiś czas nie będzie nic złego w tym, że zmieniamy
tylko pieluchy lub skupiamy się na sukcesach, nie mając ochoty na seks, wpadając w gniew
albo kłócąc się dla odprężenia. Zrozumiała jest nawet potrzeba oddalenia od partnera.

Nawet jeśli tylko jedno z Was jest gotowe na zmianę i przyjmie nowe zadania, para może
wzbogacić swoją miłość. Każda faza wymaga przejścia i zrozumienia fazy wcześniejszej;
dopiero wtedy związek może się rozwijać. Nauczyłam się tego modelu od dr. Chucka
Spezzano. Schemat ten przyniósł znaczną poprawę w moim małżeństwie, potem
przekazywałam go wielokrotnie moim klientom. Dzięki niemu procesy w związku stają się
nagle logiczne i sensowne. Bolesne wydarzenia okazują się etapami dającymi możliwości
rozwoju, a nie impulsami do rozstania.

Romantyczny rausz

Większość związków zaczyna się zakochaniem. Rosną nam skrzydła, w silnym związku nie
znamy trosk i nie tęsknimy za nowym partnerem. Rozpieszczamy się, robimy niespodzianki,
piszemy listy i wiersze miłosne, obdarowujemy się kwiatami, wkładamy karteczki pod
poduszki i do walizek. Całym sercem dążymy do powodzenia tej drugiej osoby. Nie przychodzi
nam do głowy, że może nas spotkać z jej strony coś złego. Wydaje się ideałem, w jej pobliżu
stajemy się lepsi. Każda komórka naszego ciała łaknie uczucia, że jesteśmy uleczeni i
kompletni. Tak długo szukaliśmy kogoś, kto nas wreszcie całkowicie zaakceptuje i potwierdzi
naszą wyjątkowość! W tej fazie wszystko jest niecodzienne i niepospolite. Ledwo znamy tę

46
obiecującą osobę. Opowiadamy przyjaciołom, że spotkaliśmy kogoś bardzo szczególnego, kto
traktuje nas wyjątkowo, a do tego nietuzinkowo wygląda, myśli i działa. Kogoś, kto
promieniuje nadzwyczajnym urokiem i kocha nas tak jak nikt do tej pory.

Wypełnieni tymi romantycznymi wyobrażeniami, mocno wierzymy, że ów ktoś faktycznie może


sprawić, że znowu staniemy się całością. Ufamy bezgranicznie, że ta druga osoba jest naszą
brakującą częścią, i dlatego się z nią wiążemy. Niesieni tą ufnością, znajdujemy się w samym
sercu romansu, ułudy doskonałej rzeczywistości. Pewna doświadczona w miłości kobieta
powiedziała mi kiedyś, że w tej fazie nie wolno podpisywać żadnych umów ani podejmować
ważnych zawodowych i osobistych decyzji. Twierdziła, że każdy zakochany jest w
specyficznym stanie upojenia, który odbiera mu poczucie rzeczywistości.

Ku związkom gna nas zawsze nadzieja, że staniemy się całością. Poczucie całości nas
uszczęśliwia. W okresie zakochania sądzimy błędnie, że dzieje się to pod wpływem tej drugiej
osoby. Mimo to okres ten obdarowuje nas czymś wspaniałym i bardzo istotnym dla życia -
wprowadza nas w związek z drugim człowiekiem. Właśnie dlatego jest tak ważny. Łączy ludzi
i każe przeczuwać, że w życiu jest coś lepszego niż samotne poczucie rozdzielenia. Budzi
nadzieję, że tęsknota za jednością może się spełnić.

Związek w romantycznej fazie zakochania jest bliski doskonałości. Jesteśmy ustawicznie


zajęci tęsknotą za drugą, obcą osobą - daje to poczucie więzi. Ustawicznie roimy o tym, jaka
ona jest wspaniała - to daje nam dobre samopoczucie. Wszystkie te tęsknoty i wyobrażenia nie
są jednak tym drugim człowiekiem. Właściwie nie mamy zielonego pojęcia, kim on jest.
Najprawdopodobniej uważamy, że jest lepszy niż w rzeczywistości. Wiele tych wzniosłych
uczuć i wyobrażeń jest po prostu projekcją naszego wnętrza. Mimo to faza zakochania
pokazuje nam, ile wspaniałości można jeszcze doznać w tym związku, jeśli go naprawdę
przekształcimy, gotowi dawać miłość, razem zdrowieć i opowiedzieć się za tym człowiekiem,
takim, jaki jest, a nie za tworem wyobraźni.

Cieszmy się zatem do woli okresem zakochania. Potrzebujemy wspomnienia tej uskrzydlającej
siły, aby przetrwać nadchodzące, trudne czasy. Przepełnieni nostalgią i nadzieją możemy
wracać myślami do tej fazy, gdy ockniemy się z upojenia i powoli wrócimy do mniej
przyjemnej rzeczywistości, a nasz partner okaże się po prostu sobą. Wspomnienie to może
okazać się niezwykle potrzebne, gdy dopadną nas wątpliwości, czy to jest właściwy człowiek,
i odezwie się potrzeba rozstania. Każdy, kto znajdzie się w głębokim kryzysie, powinien wtedy
wiedzieć jedno: wszystko, co było możliwe w fazie zakochania, ukazuje prawdziwy potencjał
związku. Wszystko to, krok po kroku, może pojawić się między tymi ludźmi nawet po
dziesiątkach lat, jeśli ruszą w drogę ku uzdrowieniu. U celu będzie miało jednak zupełnie inną
głębię i prawdziwość niż na początku wędrówki.

Rozczarowująca walka o władzę

Do tego punktu prowadzi jednak najczęściej długi i wyboisty szlak. Rozczarowanie przyjdzie
nieuchronnie po upojeniu, nadziejach czasu zakochania. Im częściej i mocniej się zakochujemy,
tym szybciej ustępuje oszołomienie, tym większa musi być następna dawka narkotyku, tym
gwałtowniejszy upadek. W związkach upadek ten prowadzi bezpośrednio do walki o władzę.

W okresie zakochania dążymy do jak największego zbliżenia, w którym nieuchronnie


poznajemy partnera dokładniej i stwierdzamy, że jednak nie jest doskonały. Posłuchajcie
historii Doris. Gdy przyszła do mnie, była bardzo znużona i rozczarowana małżeństwem.
Płacząc, opowiedziała mi, że jej mąż był kiedyś jej wymarzonym mężczyzną i budził w niej

47
wyjątkowe uczucie. Potem opowiedziała twardym, chłodnym głosem, jak straciła szacunek do
niego, jaki jest nudny i słaby. Że się zaniedbał i coraz mniej rzuca się w oczy, nie podnieca jej
ani trochę i że może współżyć już tylko w pozycji łyżeczki. Ostatnio coraz częściej go
zdradzała ot tak, dla namiętności, ale teraz chce się rozstać, bo spotkała księcia z bajki. Doris
promieniała.

Przyniosła górę listów i kaset od mężczyzny, którego spotkała w kawiarni kilka godzin przed
jego powrotem do ojczystej Australii. Spędziła z nim jedno popołudnie i rozmawiała,
rozmawiała, rozmawiała... Jej serce rozkwitło. Nie poszli do łóżka, ale spotkała pokrewną
duszę. Napisali do siebie niezliczoną ilość e-maili i wierszy, nagrali mnóstwo kaset i słali
paczki pełne fantazyjnych pozdrowień z jednego końca świata na drugi. Doris zdążyła już
zebrać sporą dokumentację wspaniałej, romantycznej historii miłosnej.

Przyszła do mnie, aby uczciwie rozstać się z mężem. Byle szybko, bo ubóstwiany
korespondencyjny przyjaciel ma przyjechać za kilka miesięcy. Do tego czasu chciała wszystko
wyjaśnić i położyć solidne fundamenty pod nową wielką miłość. Doris odnosiła sukcesy jako
bizneswoman i zwykła działać dopiero wtedy, gdy była o czymś przekonana. Była
bezgranicznie przekonana do tego obcego mężczyzny. Opisywała mi, jak się dzięki niemu
zmieniła. Jeszcze nigdy nie odczuwała takiej wspólnoty w tak wielu sferach. Była podobno
namiętna i czuła, oboje nadawali na tych samych falach, inspirowali się nawet zawodowo.
Idąc, znów falowała biodrami...

Moje próby wyjaśnienia sytuacji między Doris a jej mężem spełzały na niczym. Podczas
niewielu wspólnych rozmów Doris była zgorzkniała i odzywała się monosylabami, była wręcz
nieśmiała, oszołomiona i zatopiona w myślach o przyszłości. Poza tym miała silny zamiar
zakończenia małżeństwa w dniu X. Dzień X nadszedł kilka tygodni później. Po miesiącach
oczekiwania Doris odebrała swojego korespondencyjnego przyjaciela z lotniska i spędziła z
nim dwa dni. Zjawiła się u mnie cała we łzach. To nie był mężczyzna z listów, lecz człowiek
małostkowy, pełen sztywnych przyzwyczajeń i przewrażliwiony. Nawet wyglądał inaczej, niż
zapamiętała. Był największym rozczarowaniem jej życia.

Tak, im bardziej zbliżamy się do siebie, tym lepiej widzimy wszystkie wady, a raczej
dostrzegamy prawdę tej drugiej osoby. Wyjątkowe cechy, które nas tak magicznie przyciągały,
stają się różnicami, które dzielą. Człowiek, który wniósł tyle pogody i lekkości do naszego
życia, okazuje się przy bliższym poznaniu niegodny zaufania - wraca późno do domu, każe na
siebie czekać, bawi się z innymi. Żywiołowa istota, która nasze życie wypełniała energią, ma
skłonność do rękoczynów i jest sprawcą dramatów. Osoba, która była nam opoką, okazuje się
przesadnie dokładna i nieelastyczna. Erotyczny czar nowej sympatii w rodzinnym kręgu
sprawia wrażenie ordynarnego. Osoba serdeczna i solidna okazuje się na co dzień prosta i
pozbawiona wyobraźni.

Nic nie odpowiada naszym wyobrażeniom, marzenia się nie spełniają. Rany bolą wyjątkowo
mocno, ból dociera głębiej niż zwykle, a wady wydają się rażące właśnie dlatego, że jest to
nasz wybranek. Jeśli człowiek ten nie odlatuje na zawsze na antypody, lecz dzieli z nami cztery
ściany, staramy się zapewnić sobie iście australijską odległość i zamykamy serce na cztery
spusty. Uważamy, zabezpieczamy się. Ze strachu przed nowymi ranami zaczynamy bronić się
przed zbytnim zbliżeniem. Wszystko, co chcieliśmy zaczerpnąć od drugiej osoby jak z kojącego
źródła spełnienia, musimy wywalczyć siłą.

Rozpoczynają się szarpanina i przepychanki wokół wyobrażeń. Wydaje się nam, że partner
skąpi nam tego, co nam się kiedyś w nim podobało, i chcemy tego coraz więcej. Chcemy

48
zmienić, odsunąć albo wyprzeć to, co nas rani. Każdy walczy własną bronią, ale zawsze bez
skutku. Jedno coraz gorliwiej sprząta mieszkanie, drugie coraz bezwzględniej bałagani. Jedno
wraca coraz później, a drugie coraz usilniej domaga się pomocy w domu. Jedno co rusz
wszczyna poważne dyskusje, drugie zawsze się wycofuje i odpowiada półgębkiem. Jedno chce
więcej seksu, drugie - wręcz odwrotnie...

Do walki o władzę należy również unikanie presji i oczekiwań drugiej osoby oraz walka o
zaspokojenie własnych potrzeb. Każdy usiłuje jak najlepiej chronić w swoim wnętrzu własne,
dawne lęki i rany, czy to przez neurotyczną potrzebę porządku i kurczowe trzymanie się
partnera, czy przez bezradną ucieczkę w nieobecność, fizyczną odmowę lub seksualną żądzę,
natomiast na zewnątrz próbuje ziścić swoje ideały lub ma nadzieję, że przerobi partnera na
swoją modłę. Najczęściej nikt tej walki nie wygrywa, walczący okopują się na swoich
pozycjach.

Człowiek, który był doskonałym uzupełnieniem naszej istoty, staje się kimś, kogo trzeba
pokonać lub uciec od niego, bo przynosi tylko ból. W fazie walki o władzę nie możemy poznać
samych siebie - rozczarowani, pomstujemy na ukochanego zacieklej niż na największego
wroga. Kiedyś opowiadaliśmy znajomym, jaki jest niezwykły i doskonały, a teraz gderamy
bezradnie na jego bezgraniczną bezwzględność. Czasami wręcz przeraża nas kumulacja
niesamowitego gniewu i niechęci do partnera. Jesteśmy przerażeni i zdezorientowani
odczuciem głębokiego i nieusprawiedliwionego odrzucenia, żywimy pogardę dla kogoś, kogo
ubóstwialiśmy w fazie zakochania. W końcu uważamy, że partner nas zdradził, lub mamy sobie
za złe nasze zaślepienie. Większość ludzi rozstaje się na tym etapie i coraz więcej
błyskawicznie dociera tam z nowym partnerem. „Znowu pudło!” - wzdychają zrezygnowani,
nie rozumiejąc związku między przejściem z fazy zakochania do rzeczywistości a walką o
władzę. Nie przeczuwają, ile możliwości rozszerzenia i uzdrowienia własnej osobowości
tkwi właśnie tutaj. Partner daje nam szansę wyrośnięcia poza własne granice.

Wilk stepowy i rzep

Kto przetrzyma fazę walki o władzę, nie rozstając się, ale także nie rozumiejąc jej należycie i
wykorzystując jej możliwości, szybko wpada w następną gęstwinę - fazę zależności i
niezależności. Partnerzy powoli godzą się z tym, że nie wszystko jest takie kolorowe. Trzymają
się na dystans, zaczynają się zagnieżdżać w przeciwstawnych rolach i przyjmują stałe postawy.
Każdy po swojemu zabiega o najmniej ryzykowną pozycję. Najlepiej zdystansować się i
uniezależnić, bo po okresie walki przynosi to odprężenie. Chodzi wówczas głównie o to, by
być jak najbardziej skutecznym, jak najczęściej poza domem, by okazać się niezbędnym,
godnym uznania i upragnionym. Walka o władzę kończy się na ogół zaciętą batalią o
niezależność. Po serii rozczarowań i okaleczeń wydaje się, że odzyskuje się kontrolę nad
własnym życiem. Z tej pozycji można doprowadzić partnera do tego, by działał zgodnie z
naszym życzeniem. Jeśli się nie podporządkuje, można się wycofać i nie współpracować.
Oczywiście w tej fazie związku chodzi także o zrównoważenie wewnętrznych konfliktów
obojga. Tutaj też nakładają się różne rzeczy. Gdy tylko jedno osiąga pozornie bezpieczną
niezależność, drugie przyjmuje postawę poszukującego bliskości i zależnego partnera. Jedno
mówi: „Dzisiaj nie chcę, jutro nie mogę, nie wiem, muszę wyjść...”, a drugie odpowiada:
„Przyjdź wreszcie do domu, bądź czuły, nie tańcz ciągle z innymi, zajmij się dziećmi”.

Podczas fazy zakochania trwa symbioza. Bliskość ta przekształca się w deprymujące


rozczarowanie lub poczucie ubezwłasnowolnienia. Partnerzy gubią się w zamęcie walki o
władzę, w której nie ma prawdziwych zwycięzców. Od tej pory związek ulega polaryzacji. Im

49
bardziej jeden z partnerów się zamyka, nie reaguje na słowa i uczucia, tym intensywniej drugi
musi się gimnastykować, próbując dotrzeć do niego lub go zdobyć. Ten podział ról warunkuje
się wzajemnie, role mogą się jednak odwrócić. Uwe musiał uparcie zdobywać Gesę. Podczas
pierwszych lat małżeństwa był na każdym przyjęciu zazdrosny o swoją pożądaną przez
wszystkich kobietę. Potem Gesa została matką i poczuła się wmanewrowana w zależność.
Zaczęła czekać na niego, coraz częściej zaniepokojona, i zarzucała mu, że ożenił się ze swoją
pracą. Zmieniło się to dopiero wtedy, kiedy zaczęła pracować i odnosić sukcesy zawodowe.

Na pozór w tej grze zależności jedno z dwojga jest słabsze. W rzeczywistości niezależny wilk
stepowy jest w co najmniej tak samo kiepskim położeniu jak zależny rzep. Partner, który się
wycofuje i wydaje się niezdobyty, czyni to nieświadomie, aby nie zetknąć się ze swoją
podatnością na rany oraz nieprzepracowanym lękiem przed odrzuceniem i niespełnionymi
potrzebami. Samotne wilki stepowe okazują się nierzadko spragnionymi czułości, wrażliwymi
duszyczkami. Gderliwe rzepy marzą potajemnie o tym, by wyjść po zapałki i więcej nie
wrócić. To zaklęty krąg - jeden z partnerów nie angażuje się, nie chce mieszkać razem,
absolutnie nie zamierza planować wspólnych świąt Bożego Narodzenia lub dzielić innych,
zobowiązujących rytuałów. Nie chce też przejmować odpowiedzialności na co dzień ani
okazać temu drugiemu miłości słowem i gestem. Powstrzymuje się przed tym ze strachu przed
utratą i odrzuceniem, ale jednocześnie ze strachu przed niespełnionymi potrzebami. Aby
niczego nie potrzebować, wycofuje się na niezależną pozycję i mówi: „Zobaczymy, może...”.

Takie zachowanie onieśmiela i rozczarowuje drugą stronę, która reaguje na to kurczowym


trzymaniem się partnera i lamentem, czyli tym, czego niezaangażowany koniecznie chce
uniknąć. W dziwny (choć właściwie precyzyjny) sposób przypomina mu to nieświadomie
jeszcze silniej o jego własnych lękach i każe wycofać się jeszcze głębiej. Strona przeciwna
nasila starania, a przy tym angażuje się tylko pozornie. Używa partnera do zapychania dziur,
chce go wykorzystać jako źródło zaspokojenia. Nawet jeśli troszczy się o bliskość i dba o
wyrażanie uczuć, w głębi duszy też nie daje całkowicie dobrowolnie. Fizycznie obecny,
wewnętrznie nie jest jednak gotów - ani nie potrafi - dawać, działa także ze strachu.

Jeden partner wskazuje na rany obojga. U jednego partnera są one ukryte, a ten drugi je
wyraża. Dlatego też cały układ może się odwrócić, gdy wiecznie niezdecydowany kawaler w
końcu się przemoże i poprosi o rękę, a usychającą z tęsknoty pannę dopadną nagle poważne
wątpliwości. Jeśli rzep nagle się odczepi, wilk stepowy zapłonie z zazdrości i wyrzuci z
siebie miłosne zaklęcia. Jeśli w jednym związku denerwował nas kurczowy uścisk partnera, w
następnym odnajdziemy się jako denerwująca, kurczowo uczepiona partnera osoba. W tych
ciągłych przepychankach nie chodzi wcale o miłość, tylko o kontrolę.

Tę nieuchronną w związkach polaryzację znajdujemy wszędzie. Im bardziej się zbliżamy, tym


częściej okazuje się, że widzimy świat całkiem inaczej. Jedno nosi różowe okulary, a drugie
widzi wszystko na niebiesko. Obie strony prowadzą niekończące się wojny i tylko otoczenie
może bez trudu dostrzec, że w pojedynkę nie osiągną celu i że do sukcesu potrzebne są
zdolności obojga. W tej fazie niekończących się dyskusji oboje uporczywie się paraliżują, a
ich stanowiska się usztywniają. Oboje doszliby do celu, gdyby nauczyli się szanować
zdolności drugiego. Daje jednak znać o sobie zasada - integracji wymagają te cechy, poglądy,
sposoby bycia, przed którymi się wzdragamy. Wyjdź z domu, jeśli nie chcesz więcej czekać na
partnera. Wypowiedz swoje uczucia, jeśli obawiasz się zbytniej bliskości.

Epoka lodowcowa

50
Gdy góry lodowe mijają się na Oceanie Lodowatym i każdy przegrywa, niezależność prowadzi
do samotności. Powoli, ale stale, partnerstwo przygniata ołowiany ciężar. Myślimy: jesteśmy
razem tylko ze względu na dzieci, wspólne lata, kredyt, rodziców... Dzieje się tak, jakby
związek istniał tylko przez wzgląd na zewnętrzne umowy, ale w środku był pusty. Po walkach o
władzę i wojnach krzyżowych, po ciągłym dryfowaniu między zależnością i niezależnością
życie między partnerami zdaje się zamierać. Każdy związek wydaje się lepszy niż własny.
Wkrada się nuda, przebywanie razem jest jak więzienie. Wypełniamy wszystko rutyną i
zastanawiamy się, czy wszystko już faktycznie minęło. Jesteśmy dla siebie i dla innych w
przerażająco oczywisty sposób parą, ale brakuje nam naturalnej, silnej i głębokiej więzi.
Podskórnie przeczuwamy, że nasz związek zbliża się ku końcowi. Wiemy, że tak dalej być nie
może, bo w przeciwnym razie nasze wnętrza obumrą.

Rolf był od dawna żonaty, był ojcem rodziny, odnoszącym sukcesy przedsiębiorcą, wiele
podróżował i jednocześnie sprawował wiele honorowych urzędów. Od zawsze miał
precyzyjne wyobrażenia o swoim życiu. W związku z tym jego dom był reprezentacyjny, a żona
była doskonałą gospodynią. Ponieważ znała języki obce, towarzyszyła mu w podróżach
służbowych i świetnie tańczyła z nim na balach charytatywnych. Gdy byli sami, prawie nie
rozmawiali. Spali w osobnych sypialniach i jadali co innego. Rolf miał ze swoją
współpracownicą dziecko, wspólne doświadczenia narkotykowe i zamiłowanie do tańców
latynoskich „z dotykaniem pupy”.

Mroźna epoka lodowcowa w związku jest zawsze wynikiem wewnętrznego wycofania się i
grania swych ról zewnętrznych. Oboje istnieją już tylko jako małżonkowie, rodzice, żywiciele
rodziny, gospodarze przyjęć; towarzyszą sobie publicznie, ale nie podtrzymują kontaktu. Może
widziałeś w korowodzie karnawałowym tak zwaną piechotę. Ludzie wkładają na siebie
ogromne figury z masy papierowej i niosą je w tłumie. Często jesteśmy w naszych
małżeństwach niczym tacy mali tragarze pod wielkimi figurami z papieru. Zapewne kiedyś coś
nas zabolało, ale nie odważyliśmy się otwarcie pokazać tego urazu partnerowi, nie licząc na
to, że uda nam się go wspólnie wyleczyć. Może byliśmy zazdrośni albo czuliśmy się
skompromitowani i nigdy nie poruszyliśmy tego tematu, lub też wycofywaliśmy się krok po
kroku, nie chcąc jakiejś sprawy dzielić z partnerem. Nierzadko przychodzą do mnie kobiety,
które raz udały orgazm i później już nie potrafiły przestać. Za maską jęczącej kochanki rosła
przez lata głęboka samotność i pustka, krył się rosnący gniew i niechęć wobec mężczyzny,
który powinien dać im zaspokojenie.

Czasami zabraniamy sobie czegoś, żeby się zemścić, a potem sami umieramy z głodu. Czasami
mamy wyrzuty sumienia, że nie czujemy się w niektórych sferach bliscy partnerowi. Ten
mechanizm działa bezwzględnie zwłaszcza w świecie seksu - na co dzień rzadko o nim
mówimy i mało kto wie, co się rzeczywiście dzieje z partnerem. Ze związku wyparowuje
powoli intymność. Związek wysycha. Partnerzy nie wyznają sobie tego szczerze albo nie są
tego świadomi, lecz w pewnym momencie jeden z nich traci ochotę na wspólny seks. Ponieważ
jednak nie potrafi tego połączyć z brakiem duchowej bliskości, czuje się winien i nie rozumie,
dlaczego się wycofał.

Aby nie odczuwać tępej pustki po utracie naturalnego, dorosłego związku, wielu z nas szuka
symbiotycznego, infantylnego związku zastępczego. Zespalamy się z partnerem jak matka z
dzieckiem. Głos podnosi się o oktawę wyżej, gdy Pieseczek rozmawia z Mysią lub Żabka
cieszy się, że Miś przyszedł do domu. Zacierają się nasze granice, nie jesteśmy już dwiema
jednostkami, lecz czujemy się połączeni z partnerem pępowiną. Gdy partner działa, też musimy
działać. Nieświadomie uzależniamy od niego każdy ruch, jednak za tą infantylną uprzejmością
możemy ukryć lęk przed pokazaniem, jacy jesteśmy. Dojrzały związek jest wolny i polega na

51
prawdziwym przyciąganiu: po prostu chcemy być razem z tą drugą osobą i czujemy się
związani z nią w sposób oczywisty.

Symbiotyczne zespolenie zaciera kontury naszej osobowości i prowadzi do poświęcania się i


zależności. Chcąc ocalić związek, gdy prawdziwy kontakt z partnerem jest zakłócony lub
zanika, zaczynamy grać kompensacyjne role. Już we wczesnym dzieciństwie nauczyliśmy się
ich po to, aby nie utracić akceptacji rodziny. Tysiące razy podporządkowywaliśmy mniej lub
bardziej dobrowolnie swoją spontaniczną energię życiową otwartym, choć zazwyczaj
niewypowiedzianym, wymaganiom rodziny. Za każdym razem traciliśmy nieco tej właściwej
siły życiowej, a cząstka naszej istoty zamarzała. Później stajemy się troskliwymi gospodyniami
lub odpowiedzialnymi głowami rodziny, ale czujemy się puści i wypaleni.

Czynimy to, co należy, i troszczymy się o rodziny, ale robimy to z fałszywych powodów -
mechanicznie, bez napędu pochodzącego z serca. Wręcz przeciwnie, im mniej czujemy się
związani sercem i życiem, tym staranniej odgrywamy nasze role, tym większe są papierowe
figury, które niesiemy. Tym mniej mogą nas dotknąć inni ludzie. Poświęcamy się dla naszej
koncepcji związku, zamiast wejść w bezpośredni kontakt.

Brzmi to absurdalnie, ale im mniej spełnienia dają nam te role, tym bardziej wzorowo je
odgrywamy. Tracimy odwagę, aby odsłonić prawdziwą twarz. Ponieważ pozornie nosimy w
sobie coraz mniej rzeczy godnych uznania, miłości lub pożądania, kontrolujemy się coraz
bardziej i gromadzimy za tą fasadą rozgoryczenie, wściekłość, gniew i rozczarowanie. W
końcu jesteśmy jak odbezpieczone bomby, które przy najmniejszym wstrząsie mogą
wybuchnąć, ale zmniejszamy napięcie różnymi czynnościami i nałogami tak bardzo, że ten
smutny zestaw pirotechniczny ukrywamy nawet przed sobą.

Aby to wytrzymać, uzupełniamy role regułami. Świadomie lub nieświadomie kompensujmy


poczucie winy, lęki przed porażką i rozstaniem. Zachowujemy się niezwykle porządnie i
poświęcamy się. Podnosimy to nawet do zasad, jakim trzeba być. Wszystkie te nowe reguły
mają tylko jeden cel - mają chronić przed nowym bólem i przeszkodzić innym w wytrąceniu
nam z rąk steru naszego życia. Ale to one, chociaż mają nas chronić, doprowadzają do
odrętwienia, które czyni nasze życie nieznośnie pustym. Doprowadzają do tego, że nie możemy
już z nikim wejść w prawdziwy kontakt.

Są ludzie, którzy używają tylko nieosobowych form czasowników: „Trzeba, należy...”. Harald
też się tak wyrażał, kiedy przyszedł do mnie. Witał mnie zawsze wylewnym komplementem i
sztucznym uśmiechem. Długo nie mogłam wyciągnąć od niego zdania w pierwszej osobie. Tak
samo nieudana była każda próba zbliżenia w rozmowie. Kiedy udało mi się lekko dotknąć jego
serca, Harald uśmiechnął się, przerwał kontakt i zaczął opowiadać o tym, jak powinno
wyglądać to i owo. Jego żona go opuściła, chcąc oddalić się od jego przerażającej twardości i
rozgoryczenia. Odmówiła również nawet jednej wspólnej z nim rozmowy. Gdy ją poznałam,
sprawiała takie wrażenie, jakby miała duszę pokaleczoną odłamkami szkła.

Działamy wprawdzie wzorowo, ale nic z siebie nie dajemy, i unikamy każdego kontaktu z
naszym wnętrzem, bo odczuwamy tam przede wszystkim wściekłość, gniew, bezradność, ból i
winę. Pod tą wybuchową mieszaniną spoczywa nasza najgłębsza, godna miłości istota. Nie
stykamy się już z jej ożywczym prądem i dlatego nasz kontakt ze światem zewnętrznym jest
jałowy i wątły albo przypomina sprawną, ale chłodną maszynę. Chodzi o to, żeby dotrzeć do
swojej prawdy - wykorzystać epokę lodowcową, aby roztopić dawny ból, zamiast na nowo
kompensować go zachowaniem prawidłowym, lecz martwym. Faza odrętwienia i pustki bywa
najczęściej końcem związku, ale to w niej kryją się najgłębsze możliwości uzdrowienia.

52
Opowiem o tym w drugiej części niniejszej książki.

Wpędzasz mnie do grobu

Jeśli odrętwienie i ołowiany ciężar nie doprowadziły nas jeszcze do świadomości i


uzdrowienia, jeśli dalej nosimy maskę, wyjściem może być choroba i śmierć. Skoro wszystkie
wysiłki, ofiarna uprzejmość, reguły i role, batalie o władzę i wojny religijne nie przyniosły
nam czułości i miłości, za którymi nasze serce tak bardzo tęskni, na nieświadomym poziomie
zostaje tylko jedna szansa: trzeba zachorować.

Określenie „trzeba zachorować” może się wydać przesadą: czy to moja wina, że
zachorowałem? O związku między ciałem i duszą można napisać drugą książkę. W ciele
ujawniają się nasze nieświadome myśli i potrzeby, cała prawda tu właśnie wychodzi na jaw, tu
możemy rozpoznać, jak głęboko jesteśmy rozdarci. Tutaj wola, dyscyplina i ideały kapitulują
w obliczu uzależnień. Cielesne chęci wywołują niesmak świadomego rozumu: chcemy być
wierni - ale każde włókno ciała tęskni za innym partnerem. Chcemy być szczupli - a nasze
ciało się obżera. Uśmiechamy się uprzejmie i miło, ale ramiona krzyżują się na piersi, tworząc
tarczę. Nie wyznaczamy granic dotknięciom drugiego człowieka - na ustach pojawia się
opryszczka.

Zalety tej nieświadomej gry między ciałem a duszą poznajemy we wczesnych latach życia. Już
dziecko wie, że choroba darowuje nam wiele miłości, rodzice nie skąpią nam uwagi i opieki.
Uczymy się, że chore ciało pomaga nam otrzymać coś, czego nasza dusza koniecznie
potrzebuje. W związku z tym istnieje pojęcie „drugorzędnej korzyści z choroby” - świadomie
wzywamy lekarza, chcąc wyzdrowieć dzięki medycynie, nieświadomie jednak nie chcemy być
zdrowi, silni i sprawni, bo wystawiamy się wtedy na ryzyko, że nikt nie będzie o nas dbał i
zabiegał.

Wykorzystujemy więc chorobę na polu walki o miłość. Jeden partner jest słabszy i płaczliwy,
zazwyczaj chorował już wcześniej w związku. Wraz z rosnącym odrętwieniem związku jego
choroba staje się tak widoczna, że drugi partner musi ofiarować mu miłość, troskę i uwagę.
Sądzę, że bardzo często owa słabsza osoba staje się poważnym, wymagającym opieki
lekarskiej przypadkiem z powodu wieloletniego osamotnienia i ochłodzenia stosunków
małżeńskich. Poznałam pewną kobietę, która przez dwadzieścia lat małżeństwa coraz bardziej
popadała w depresję, aż w końcu mogła żyć tylko na lekach psychotropowych i dzięki
regularnym pobytom w klinice psychiatrycznej. Mąż organizował wszystkie codzienne sprawy
- im ciężej chorowała, tym sprawniej organizował. Od dawna był on jednak niezdolny do
dawania jej emocjonalnej uwagi, za którą tęskniła. Po latach pogłębiającej się fizycznej i
psychicznej choroby i coraz sprawniejszej organizacji usług znalazł sobie w końcu kochankę i
rozstał się z żoną, cierpiąc z powodu wielkiego poczucia winy, udręczony samobójczymi
groźbami żony. Gdy odszedł człowiek, u którego kobieta ta żebrała o troskę, choroba nie miała
już celu - w niecały rok od rozstania wyzdrowiała niemal zupełnie.

Zdarza się też inne zjawisko - rezygnacja z siebie. Partner, który przyjmuje tę rolę, jest stale
zajęty, nie bierze pod uwagę siebie ani swoich słabości, rezygnuje ze swoich potrzeb, ulega
szkodliwym uzależnieniom i heroicznie ignoruje każdą oznakę choroby. Choć nie od razu to
widać, człowiek ten również zabiega uporczywie o troskę i uwagę. Nieświadomie zaniedbuje
się w nadziei, że znajdzie kogoś, kto o niego zadba i pokocha go mocniej, niż on sam.
Oczywiście nigdy się do tego przed sobą nie przyzna i nigdy o to świadomie nie poprosi.
Wręcz przeciwnie - gdy ktoś taki pojawi się w jego życiu, ucieka uparcie przed dobrymi

53
radami i propozycjami pomocy. Znam pary, w których żona już dawno dorosła do roli
doskonałej pielęgniarki i terapeutki, a mimo to musi bezradnie przyglądać się, jak jej mąż
coraz ciężej haruje, coraz więcej pali, pije i niezdrowo się odżywia, wykazując z całkowitą
obojętnością coraz więcej symptomów chorobowych. Związki obciążone chorobą
uwidaczniają, że partnerstwo jest systemem, w którym nieświadome mechanizmy obu stron
wpływają na siebie. Za chorobą i rezygnacją z własnych potrzeb kryje się lęk, samoodrzucenie
i pragnienie akceptacji, czasami nawet subtelna walka o nią. Tymi drogami próbujemy dostać
od partnera miłość i uwagę, ale to się oczywiście nigdy nie udaje, bo dawać można tylko
dobrowolnie, a nie pod przymusem. Jest to warunek zdrowego związku.

Bez końca, ale coraz piękniej

Fazy rozwoju związku i skrajnie bolesne lekcje są wyzwaniami, które umożliwiają parze
osiągnięcie równowagi i pełni. Pokonując wspólnie ten tor przeszkód, zrastamy się coraz
bardziej w jedno. Nagle pojawiają się uczucia, których przedtem nie było. Nagle pewne
sprawy są łatwe, choć przedtem łatwe nie były. Czasami jesteśmy wręcz zaskoczeni tymi
nowościami w naszym starym związku. Niepostrzeżenie u jego podstawy rozwija się spokój,
który nie jest ani gnuśny, ani nudny. Potrafimy razem wypoczywać i wpływać na siebie
ożywczo. Czujemy się pewnie i bezpiecznie, nie szukamy nerwowo urozmaicenia i ekscytacji.
Doświadczamy, jak dzieli się z kimś życie. Doznanie to rozwija się w pragnienie, by się
otworzyć jeszcze bardziej.

Dawniej ważne sprawy omawiałam z przyjaciółkami, godzinami rozmawiałyśmy przez telefon


i szeptałyśmy w głębokiej tajemnicy przed mężami o naszym życiu uczuciowym. Dzisiaj mój
mąż wie o mnie wszystko i zna mnie najlepiej, chociaż widzi świat zupełnie inaczej niż ja. To
najbliższy mi człowiek, co nie oznacza, że się nie kłócimy lub że nie dochodzi między nami do
nieporozumień. Wykorzystujemy je coraz zręczniej jako drogowskazy. Po wszystkim, co
dotychczas razem przeżyliśmy i co rozwiązaliśmy, nie podważają już one naszego małżeństwa.

Gdy w związku narodzi się prawdziwe partnerstwo, wydaje się, jakbyśmy znowu byli na
początku. Czasami uczucia są jeszcze głębsze i szczersze niż na początku. Przeżywamy tak dużo
bliskości i głębi, że na powierzchnię wypływają najstarsze i najgłębsze rany. Zatem i na tym
etapie czekają nas wyzwania. Pojawiają się tematy, które do tej chwili wypieraliśmy lub
tłumiliśmy. Zatargi o władzę uderzają jak grom z jasnego nieba i okazują się absurdalne.
Odrętwienie partnera wydaje się wyjątkowo uciążliwe, a my jesteśmy narażeni na
niebezpieczeństwo niecierpliwej i ostrej reakcji na stare, znane na pamięć śpiewki.

Pamiętam to jak dziś: Siedzieliśmy spokojnie w samochodzie i rozmawialiśmy na jakiś


nieważny temat. Niewiarygodne: w ciągu dziesięciu minut niewinna rozmowa przeobraziła się
w regularną wojnę. Fronty usztywniły się w okamgnieniu i w końcu padł zarzut, że nasz
związek nie ma sensu. Nokaut - trafiliśmy w nasz słaby punkt! Zaszokowani, milczeliśmy. Że
też posunęliśmy się tak daleko! Kolejny raz. W ciszy, która zapadła, uświadomiłam sobie sto
razy szybciej niż wcześniej, jakie to głupie. Mój mąż też wykorzystał tę chwilę grobowej ciszy
na zastanowienie się nad tym, dlaczego doszło do takiej wymiany ciosów. To było fascynujące
przeżycie. Siedzieliśmy w milczeniu obok siebie i atmosfera stopniowo się ocieplała - aż
nagle oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

Wspólny rozwój będzie nas stale wystawiał na nowe próby i dawał możliwości
kompleksowego uzdrowienia zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje się, że gorzej być nie może.
Będziemy po prostu ciągle domagać się zaufania do naszego związku, a każdy odważny krok w

54
stronę partnera przyniesie nagrodę. Zmiana i intensyfikacja ogarną nie tylko dwoje ludzi, ale
także rodzinę i cale życie.

Piszę te słowa, a mój mąż z czworgiem dzieci przygotowuje jedzenie w kuchni i wygłupia się,
ile wlezie. Jeszcze kilka lat temu taki cud w moim małżeństwie byłby nie do pomyślenia.
Nasze role były jasno podzielone, a my byliśmy w nich uwięzieni. Dziś jesteśmy sobie
nawzajem wdzięczni. Mój mąż za to, że nie jest już gościem w naszym domu, głęboko wrósł w
rodzinę i może zobaczyć, jak jego twórcze siły ożywiają i zmieniają ten dom. Ja jestem
wdzięczna za to, że mam wreszcie bezpieczną przystań, z której mogę wypływać na szerokie
wody, nie pozostawiając wyrwy we wnętrzu mojej rodziny. Mogę pisać tę książkę od serca,
ponieważ mój mąż jest gotowy służyć nam całym sercem.

Słowo „służyć” wygląda jak zakurzona skamielina z zamierzchłej epoki. Dla wielu
pobrzmiewa być może rezygnacją z własnych potrzeb i poświęceniem. Sądzę jednak, że ta
służba decyduje o głębokim i stale rozwijającym się małżeństwie. Kto potrafi służyć drugiej
osobie z całego serca, ten czuje, że może jej coś dać, a to budzi jego naturalną siłę.

55
Rozdział 5 WYUZDANY? ZIMNY JAK LÓD?
Niemcy „uprawiają seks”, a na obszarze anglojęzycznym miłość się po prostu „robi”. Uważam,
że oba wyrażenia są chybione. Właściwe brzmi: „pozwolić miłości płynąć”. W drugiej części
książki zajmuję się uzdrawiającą i odżywczą rzeką miłości, która w świecie zachodnim została
ukryta w podziemnych kanałach. Rzadko mówi się i naucza o nurcie spełnienia
przepływającym między dwoma ciałami, chociaż zalewa nas potop frywolnych obrazów
nagości i namiętności. Nigdzie nie rodzi się tyle obietnic, zamętu i urazów, co w sferze
seksualności.

Wszystko jest dzisiaj możliwe i dozwolone. Fakt ten jednakże nie przyczynia się do
bezgranicznej namiętności i zaspokojenia, lecz budzi poczucie winy i dokuczliwe zwątpienie
we własne siły. Nasza pierwotna seksualność jest przytłoczona wymogami technicznej
sprawności. Tracimy kontakt z siłą życiową, zapominamy, jak łatwo i żywo może się ona
wyrażać przez nasze ciała, jak silnym strumieniem może płynąć i napełniać nas miłością.
Naszą seksualność odarto z danej przez Boga niewinności. Zastąpiono ją powszechnym
oczekiwaniem, że wszystko jest dozwolone. Coraz więcej ludzi gubi się w tej otchłani.

Rozum i dusza tych ludzi toną w powodzi prasowej fascynacji seksem. W kobiecych
czasopismach pojawiają się tytuły: „Seks oralny. Jak to robić?”, „Mam ochotę na ból”, „Czego
potrzebuje mężczyzna?” - oraz wezwania do nowych osiągnięć i rekordów: „Test pozycji
seksualnych dla niej i dla niego”, „Ile razy w tygodniu to robisz?”.

Ta medialna presja na potencję zapiera dorosłym dech w piersiach i nic dziwnego, że jeszcze
silniej wpływa na nastolatków. W pewnym dzienniku ukazała się historia dziewczyny
rozczarowanej pierwszym pocałunkiem. Przestudiowała w czasopiśmie „Bravo” opis
dwudziestu pięciu rodzajów pocałunków, po czym doszło do pierwszego frustrującego
doświadczenia: „Próbowałam zrobić to tak samo, ale czułam się nieswojo”. Młodzi ludzie
mogą poznawać i konsumować seks innych ludzi, bo seks uprawiają tylko najpiękniejsi,
najwrażliwsi, najbardziej urzekający przedstawiciele gatunku w romantycznej atmosferze
popołudniowych seriali. We wszystkich popularnych pismach dla młodzieży publikuje się
porady seksualne i instrukcje techniczne. Młodzi ludzie nie przekroczyli jednak jeszcze progu
własnej tożsamości seksualnej i powątpiewają we własną fizyczność i atrakcyjność,
zasypywani lawiną wizji wzorcowych wielokrotnych orgazmów na wszystkich kanałach.

Nie pomaga im to ani trochę. Ankieta Instytutu Badania Opinii Publicznej „Emnid”
przeprowadzona w grupie wiekowej 14-17 lat wykazała, że tylko jedna trzecia odbyła już
stosunek seksualny. Słynny „pierwszy raz” niemal połowa dziewcząt uznała za „nic
szczególnego”, „nieprzyjemne” albo przyjęła „z wyrzutami sumienia”. Badanie
przeprowadzone przez Federalne Centrum Uświadomienia Zdrowotnego dotyczące
doświadczeń seksualnych młodocianych podkreśla, że presja wizji, którymi bombardowane są
nastolatki, jest tak silna, że dziewczęta podczas pierwszego kontaktu seksualnego myślą przede
wszystkim o tym, czy robią to „jak należy”. Co trzeci młody człowiek obawia się, że nie jest
„w tym” wystarczająco „dobry”.

Bezsilność

Po wszystkim, co przeżyłam w mojej praktyce, sądzę, że niewiele osób uświadamia sobie, ile
duchowych i fizycznych okaleczeń powoduje ten seksualny fast food. Stale poznaję ludzi,
którzy wydają się sobie niepełnowartościowi, bo od lat nie uprawiali seksu lub nie przeżyli

56
seksualnego spełnienia. Badania, które czarno na białym udowadniają, że wszyscy inni mają
więcej przyjemności niż oni, naznaczają ich piętnem outsiderów. „Inni” robią to bowiem
przynajmniej dwa razy w tygodniu, mieszkańcy Berlina Wschodniego nawet dwa razy tej samej
nocy, a jedna trzecia tych, których spotyka się w supermarkecie, w saunie lub na ulicy,
urozmaica sobie rozkosze zmysłowe bitą śmietaną, szampanem i gadżetami z lakierowanej
skóry.

Statystyki te dowodzą, że „u innych” wszystko jest możliwe, i sprawiają, że ludzie są zbici z


tropu swoimi potrzebami fizycznymi, własną seksualną delikatnością i emocjonalną
wstydliwością. Niemal jedna trzecia ankietowanych nie odpowiada na pytania poważnych
ankiet renomowanych instytutów, jak często uprawia seks, jakie praktyki sobie upodobała,
jakich środków pobudzających używa. A reszta? Kto się przyzna, że jest nieudacznikiem? Z
tego powodu pewni amerykańscy badacze wzięli się na sposób i piętnastokrotnie przepytali
trzy tysiące pięciuset ankietowanych. Wynik ankiety: jedna czwarta mężczyzn i jedna trzecia
kobiet przyznała, że w ubiegłym roku w ogóle nie uprawiała seksu, a jedna czwarta - tylko
kilka razy.

W telewizji, reklamie, Internecie, czasopismach sugeruje się nam, że zmysłowość, namiętność


i erotyka są wszechobecne i że każdy może je mieć. Jeśli prawie nie odczuwamy tych uroków
życia, odgrywamy przedstawienie przed sobą i bliźnimi; oddajemy się wizjom wytworzonym
w naszej głowie zamiast partnerowi; przebieramy się w błyszczące opakowania, bez których
spada nasza wartość. „Siedzę tu jak jakaś trędowata...” - powiedziała do mnie kiedyś pewna
klientka, otwierając drzwi, i wyznała we łzach, że już od Bóg wie kiedy nie ma ochoty spać ze
swoim mężem, że udaje przed nim orgazm, że leżąc z nim w łóżku, pobudza się wyuzdanymi
fantazjami seksualnymi. Potem znika w łazience, żeby się wypłakać i umyć. Wiele kobiet
opowiadało mi takie historie. Mężczyźni natomiast płoną wstydem i pogardą dla siebie, gdy
przyznają się do nałogowej konsumpcji pornografii i regularnych wizyt w domach publicznych.

Niedawno czekałam na kogoś w samochodzie zaparkowanym w południe w środku miasta


przed kinem porno. Drzwi wypluwały jednego mężczyznę za drugim. Czy było im dobrze
samotnie w kabinie lub na fotelu z garścią chusteczek higienicznych? Po wszystkim, co
wiedziałam z rozmów, wyobrażałam sobie, co ci mężczyźni właśnie przeżyli i robili.
Mężczyźni wszystkich kategorii wiekowych i wszystkich narodowości. W dobrze skrojonych
garniturach albo w niechlujnych spodniach i z tłustymi włosami. Niscy, wysocy, grubi i chudzi.
Wszyscy mieli puste spojrzenie i odchodzili szybkim krokiem, niespokojni, jakby czuli
badawcze i oskarżycielskie spojrzenia na plecach. Patrzyłam za nimi i narastał we mnie smutek
i współczucie. Jak bardzo musieli tęsknić za tym, aby uszczęśliwić kobietę?

Mężczyźni często wyjaśniają mi, dlaczego kupują seks lub zdjęcia pornograficzne, dlaczego
potajemnie zostawiają w domach publicznych mnóstwo pieniędzy lub spędzają noce w
Internecie, gdy ich żony dawno poszły spać. Opisy te mają zawsze coś z przebiegu choroby, z
uzależnienia, które bierze się z niskiej samooceny. W najciemniejszym zaułku świadomości
czyha myśl: „Jestem nieudacznikiem. Nie potrafiłem uszczęśliwić żony, otworzyć jej,
osiągnąć...”. A gdzieś w ich ciałach czeka równocześnie niepohamowane pragnienie, aby się
wyzwolić, ofiarować i połączyć z drugim człowiekiem.

Dogonić ideał

Filmy z Hollywood, statystyki, reklama każą mężczyznom i kobietom oddawać się pogoni za
idealnymi wizjami, partnerami i wyobrażeniami. W końcu gna ich niepohamowana potrzeba

57
robienia wszystkiego nienagannie i bezbłędnie. Nacisk na sukcesy emocjonalne i duchowe
wyczerpanie stoją moim zdaniem na przeszkodzie fizycznej miłości. Cały świat spazmatycznie
martwi się o częstotliwość stosunków. „Trzeba” iść do łóżka dwa razy w tygodniu, a „tylko raz
w miesiącu” to dowód na katastrofę. Wymogi, pomiary i porównania przyczyniają się do
obumarcia pociągu seksualnego. Fizyczna miłość najbardziej potrzebuje chwileczki
zapomnienia. Zamiast tego traktowana jest mechanicznie, poddawana kontroli i obciążana
fantazjami i utopiami, co zupełnie wytrącają z równowagi. Zawstydzone i zdeformowane
uzależnieniem wyznania moich klientów każą mi sądzić, że w ogromnej liczbie małżeństw
przez lata nie było seksu lub był on raczej tarłem niż miłością.

Nikt nie ma odwagi powiedzieć: „Prawie ze sobą nie sypiamy”. Nawet ten, kto nie zważa na
normy, nie śmie wyznać, że mimo regularnego współżycia brakuje mu czegoś
niewytłumaczalnego, że nęka go niespełnienie. Schemat powtarzający się latami podczas
seksualnych spotkań, brak uroku nowości i świeżości, jest niczym więzienie. Erotyczna
bielizna, pornograficzne filmy, gry z podziałem na role, kluby swingersów, zmiana partnerów -
nie wnoszą świeżego powiewu do dialogu serca i duszy. Być może partnerzy ci kochają się
nadal, ale nie potrafią wyrazić miłości. Prowadzi to niechybnie do sprzeczek i powolnego
usychania związku. Prędzej czy później wiele par staje przed decyzją o rozstaniu. W ślepym
zaułku seksualności rozpoczynają się prawie wszystkie rozwody. Separacja od stołu i od łoża
rozwiązuje jednakże właściwy problem tak samo źle jak kolejne, nowe związki. Prędzej czy
później ponownie pojawia się niepokój serca, zaczynają się poszukiwania możliwości
połączenia seksu i uczuć oraz fizycznego wyrażenia naszej własnej miłości. Poszukiwania,
które zasila głęboka, nieludzka tęsknota i które dogonią nas wszędzie. Tęsknota, która dopada
nas w każdym kącie naszego wygodnictwa, konwencji i moralności, która na dłuższą metę jest
silniejsza od początkowej euforii i której nie nasyci ani pornograficzna rozpusta, ani fantazje
seksualne. Tęsknota ta przypomina nam, że tak naprawdę pragniemy ofiarować się całkowicie
i szczerze drugiemu człowiekowi i kochać go całego takim, jaki jest.

Ślepa uliczka seksualności

I tak błąkamy się wszyscy, i prawie nikt nie doznaje głębokiego zjednoczenia fizycznej miłości
i jej silnego duchowego wymiaru. Warto zacząć od początku i wyznać wzajemnie, że być może
nic nie wiemy o seksie, a to, co wiemy, nie prowadzi do zaspokojenia tęsknoty. Trzeba
odwagi, żeby spotkać partnera otwarcie i niewinnie, ponownie się przed nim otworzyć i
ozdrowieć. Jest to proces, którego prawie nikt nie uczy w środkach masowego przekazu i w
szkole.

Nasza powszechna niewiedza o miłości fizycznej jest ogromna. Mówienie o naturalnej rzece
miłości w naszych ciałach jest jak opowieść o śniegu na pustyni. Młodych uświadamia się co
do technik seksualnych, za pomocą których daremnie szukają prawdziwej intymności i
bliskości. Doświadczenia seksualne zdobywamy coraz łatwiej i coraz wcześniej, ale coraz
częściej prowadzą one do niepewności, lęków i poczucia wstydu. Młodzi ludzie toną w morzu
wątpliwości i nieufności do własnego ciała, zamiast zaznawać w seksie właściwej i naturalnej
mocy życiowej. To wszystko tkwi najczęściej nieprzepracowane w naszych ciałach i odzywa
się przy każdej próbie fizycznej miłości. Najczęściej nie przeczuwamy tego, uważamy się za
oziębłych, pozbawionych potencji lub uzależniamy się od przygód miłosnych.

Głodomory i asceci

Nasze życie miłosne toczy się między dwiema skrajnościami - między jednako jałowym

58
wyuzdaniem i brakiem ochoty. Jeśli nie mamy już ochoty, czujemy się głusi i martwi. Na
drodze do fizycznego pożądania i miłości zamarło nam serce, a marzenia o seksie i
prawdziwej miłości zostały zniszczone przez chęć posiadania, zazdrość, poświęcenie,
zachłanność, nieufność i zdradę. Stopniowo oddalamy się od fizycznych doznań, odcinamy się
od seksualności lub ją potępiamy, ale jeśli nawet wyprzemy ból i zapomnimy o głębokiej
tęsknocie za miłością, siła seksu nie słabnie. Daje o sobie znać w cieniu. Jednym z najlepszych
cieni jest nasz partner: kiedy odganiamy od siebie własny pociąg seksualny, on myśli tylko o
jednym. Jeśli mu nie wolno tego robić, chodzi na przyjęcia, do peep-show, wałęsa się po
Internecie, knajpach i domach publicznych.

Gdy kontrolujemy swoją seksualność i nie dopuszczamy do siebie nawet podejrzenia o własną
pożądliwość, coś w naszym życiu zastyga i umiera; stajemy się w pewnym sensie lepszym,
czystszym, ale martwym człowiekiem. Nasza seksualność włada nami i tak. Jeśli nie zagoimy
tej rany, wypieramy ból i kontrolujemy swój uraz, to nasza seksualność wpływa na nasze życie
jak groźny partyzant z podziemia. Zamiast schronić się w braku pożądania i własnych osądach,
musimy zwrócić się ku naszemu ciału oraz dawno złamanemu sercu i połączyć ponownie seks i
uczucia. Nasz naturalny strumień seksualny sam powróci do właściwego koryta.

Głodomory namiętności także cierpią na ból serca. Ciągłe zmiany kochanków wynikają z
rozpaczliwego poszukiwania miłości. Zawodowi podrywacze wędrujący od łoża do łoża i
ochocze uwodzicielki błąkają się, szukając w alkowie tego, co mogą znaleźć tylko we
własnym wnętrzu. Oni też, tak jak ci pozbawieni żądzy, mają złamane serce i nie chcą już
odczuwać bólu. Nie rezygnują jednak, tylko dalej walczą, szukają i żądają. Coś ich gna ku
nowym bodźcom i ognistym przygodom.

Jeśli konsumujemy seks jak używkę, chcemy zagoić bardzo starą ranę. Szukamy związku, który
był nam dany. Czasami chcieliśmy dawać miłość, a dostawaliśmy seks. Czasami chcieliśmy
ofiarować serce, a uwięziła nas chęć posiadania. Działo się to bardzo dawno, ale rozdźwięk
między seksualnością i uczuciami pozostał.

Ze świecą szukać ludzi i związków, których seksualność nie wymaga uzdrowienia. Gdy
przychodzą do mnie pary małżeńskie w kryzysie, opisują mi najczęściej dwa przypadki: „Od
lat prawie nie chodzimy do łóżka” i „Już nic się nie da zrobić, chociaż w łóżku zawsze było w
porządku”. W pierwszym przypadku jest oczywiste, że więź między partnerami jest zerwana,
ale wiem z doświadczenia, że przy dokładniejszej obserwacji widać to także w drugim
przypadku. Zdrady i wszystkie formy uzależnień zdarzają się tak samo często w apatycznych i
w namiętnych związkach.

Seks to broń obosieczna

Rebeka przyszła do mnie roztrzęsiona. Dowiedziała się, że jej mąż od dawna regularnie chodzi
do domów publicznych. „W łóżku układało nam się jak najlepiej”. Kręciła głową, nic nie
pojmując.

Dlaczego to robił? W rozmowie wyszło na jaw, że seks był w jej małżeństwie najostrzejszą
bronią w walce o władzę. Rebeka grała swoim ciałem i mężem. Czasami go uwodziła, jeśli
nie mogła go zdobyć inaczej. Czasami godziła się spełnić jego życzenia, aby go potem
pokonać. „Wolno mu było”, gdy pragnęła jego bliskości. Czasami odrzucała jego pożądanie,
aby znów poczuć przewagę. Na przyjęcia chodzili niezależnie, flirtowali i testowali na oczach
tego drugiego własne szanse na wolnym rynku - ale zawsze do pewnej granicy.

59
Na którymś spotkaniu Rebeka opowiedziała mi ze szczegółami pewną scenę. „Przywarłam do
łóżka, bo mój mąż tak mocno wtargnął we mnie. Od tego bólu coś się we mnie obudziło.
Zostałam nagle sprowadzona ze świata fantazji do mojego ciała i zauważyłam, że nie chciało
ono tego, co właśnie robiliśmy. Przez moment chciałam krzyczeć. Ale to uczucie trwało tylko
chwilę, potem uczestniczyłam w tym dalej, jakby mnie coś napędzało”. Rebeka odkryła, że
choć w łóżku się nie nudzili, rzadko wyznawała mężowi swoje pragnienia i rzadko doznawali
poczucia prawdziwej wspólnoty i więzi. Przede wszystkim uświadomiła sobie, że od
pierwszego dnia bała się, że straci swojego męża. Gdy się poznali, tkwił jeszcze w związku z
inną kobietą, ale wybrał Rebekę.

Odtąd Rebekę nękało poczucie niepewności. Nigdy nie była przekonana, że zdecydował się
tylko i wyłącznie na nią. W obawie, że od niej odejdzie lub znajdzie inną kobietę, stosowała
trik, którym zdobywała go dla siebie. Poczucie, że musi się potwierdzać, rozniecało jej
namiętność, ale jej serce nie znało spokoju, nigdy nie czuła się naprawdę kochana. Na naszych
spotkaniach pojawił się także mąż Rebeki. Jemu też nie było do śmiechu. Był spragniony
ciepła. „Moja żona miała do mnie zawsze pretensje, nigdy jej nie wystarczałem, często
zrzędziła. Nasze małżeństwo było przede wszystkim męczące” - podsumował. Chociaż
częściej i intensywniej uprawiali seks, czuł się potem coraz bardziej pusty.

Seks staje się jałowy, gdy się nim manipuluje, aby pokonać ludzi, których rzekomo kochamy.
Często decyduje on o zależności lub niezależności, o braku wartości lub atrakcyjności.
Używamy naszych ciał, stosujemy je, by przyciągnąć lub zatrzymać ludzi.

Pozbawiamy nasze ciała ich największej siły, a seks - jego uzdrawiającego działania.
Uczuciem, które najczęściej towarzyszy seksowi, jest lęk.

Seks jest nośnikiem miłości, bramą do prawdziwego oddania siebie innym, wyzwoleniem z
samotności i smutnej zależności, wejściem w głębszy związek z drugim człowiekiem. Przyjrzyj
się, jak głęboko ze swoim ciałem i swoją energią życiową związane jest niemowlę. Seks jest
najbardziej naturalnym sposobem komunikacji i przyjemnością; może łączyć i wyrażać naszą
miłość. Jak? Opiszę to w drugiej części książki.

60
Rozdział 6 O FURIACH I SŁABEUSZACH
Tęsknimy za harmonią i jednością, aby potem stwierdzić, że mężczyźni i kobiety pochodzą z
różnych planet. Obie płcie funkcjonują odmiennie - to fakt, który sam w sobie wcale nie jest
tragedią. Owocny związek potrzebuje odmiennych sił obu płci. Rzeczywisty problem leży
zupełnie gdzie indziej: zbyt wiele przedstawicielek płci pięknej przeobraża się w furie, a zbyt
wielu panów stworzenia - w cherlaków. Kobiety utraciły swoją naturalną kobiecość, a
mężczyźni naturalną męskość.

Ten, kto ośmieli się cierpliwie dotrzeć do istoty problemów w związkach, napotka nienawiść
do mężczyzn i lęk przed kobietami. Oba zjawiska są skamieniałymi i wypaczonymi śladami
boskich, elementarnych sił płci. Kobieta przyjmuje mężczyznę, otwiera się na niego.
Mężczyzna daje, porusza, ożywia, zapładnia. W mojej praktyce posługuję się chętnie obrazem,
który według mnie symbolizuje najgłębszą prawdę obu płci: kobieta jest jak jezioro,
mężczyzna jest jak rzeka, która wpływa do jeziora. Zdrowie, żywotność i czystość jeziora
zależą przede wszystkim od właściwości rzeki, która je zasila. Jeśli rzeka ulegnie po drodze
skażeniu, wszystko trafi do jeziora. Każde jezioro jest takie, jaka jest rzeka, która je
zaopatruje.

Zdaję sobie sprawę z tego, że w czasach emancypacji i równouprawnienia płci obraz ten może
wydawać się reakcyjny i może wywołać gwałtowny protest. Ale to prawda! Kto mu się
przyjrzy, odkryje przełomową siłę, która może się rozwinąć, gdy mężczyźni i kobiety wrócą do
swojego prawdziwego istnienia. Kobiety stale próbują wychowywać mężczyzn i rządzić jak
mężczyźni, aby uchronić się przed dalszymi urazami i uchronić swe jezioro przed dalszymi
zanieczyszczeniami niesionymi przez rzekę. Budują tamę, za którą powoli same wysychają.
Gdy zaczynają przerabiać swych mężczyzn, działają z aktywną męską siłą i tracą swą
podatność i miękkość. Twardnieją i stają się mężczyznami drugiej kategorii. Obwiniają za to
mniej lub bardziej świadomie mężczyzn.

Wśród dam można bez trudu usłyszeć macierzyńskie i pieszczotliwe, a w rzeczywistości


zgorzkniałe powiedzenie: „Ach, ci mężczyźni...”. Pobrzmiewa w nim cicha pogarda. Kobiety
muszą w końcu uwierzyć w nieskończoną, transformującą siłę ich miłości oraz w
sejsmograficzną czułość ich wrodzonej intuicji. Mnóstwo razy miałam do czynienia z
kobietami, które bardzo wcześnie przeczuwały, że w ich związku lub życiu coś się nie układa.
Nieliczne zaufały tej intuicji. Kobiece ciało reaguje zaburzonymi uczuciami na męskie
zachowanie, kobiecy umysł odpowiada lękiem na męskie strategie lub systemy, ale kobiety
rzadko wsłuchują się we własne ciało i umysł. Kiedyś nastawiały się na przetrwanie i
wytrzymywały seksualną abstynencję lub manipulowały nią. Dziś konkurują, upajają się
fantazjami lub w końcu rozwodzą się rozgoryczone.

Czy kobiety wierzą w transformującą siłę swej miłości? Jak często ufają prawdzie swoich
uczuć i słuchają swojego serca? Jak często kobiety walczą u boku swoich mężczyzn z całym
swoim kobiecym oddaniem, miłością, wiarą i całą konsekwencją o nową drogę, otwarcie i
przeobrażenie swojego związku? Nazbyt często ustępują przed męską, obfitą w fakty i
wszechstronną wiedzą, przed ich finansową siłą. Milczą, manipulują lub uwodzą, ale ciągle
nie opierają się na swej intuicji i nie czynią wiary i miłości podstawą swojego działania.
Wiele lamentuje nad systemem nacechowanym męskim dążeniem do władzy oraz nad życiem w
związku zduszonym przez męską ignorancję. Ale co z tym robią?

Emancypacja dała kobietom nowe swobody i przestrzenie do kształtowania - mogły doznać

61
siebie inaczej, odkryć, że także są niezależne, odpowiedzialne za siebie, twórcze i pomysłowe.
Ale wiele kobiet uwikłało się w walkę ze starym, zdominowanym przez mężczyzn systemem i
zagubiło własną tożsamość. Kobiety postawiły mężczyzn pod pręgierzem i uświadomiły
całemu światu, co męskie panowanie zrobiło z ich kobiecego życia. Nawoływały do oporu, ale
nie do kobiecości. Przede wszystkim zapomniały o tym, aby krytycznie podejść do własnego
udziału w tej grze, do własnej ofiarności, wygodnictwa i niewiary we własne zdolności.
Walcząc z dominacją mężczyzn, nie wzmocniły swojej właściwej, kobiecej siły, lecz stały się
twardsze, bardziej zgorzkniałe i nieugięte niż mężczyźni, z których cienia chciały się
wyzwolić.

Mimo to wiele się zmieniło. W naszym kręgu kulturowym kobiety od dawna nie muszą znosić
wszystkiego i podporządkowywać się. Znają swoje prawa i podejmują decyzje. Przeważająca
liczba wniosków rozwodowych składana jest przez kobiety. W głębi kobiecej psychiki kryje
się ciągle ciemny zaułek pełen lęku przed męską dominacją i seksualnością, który prowadzi do
równie mrocznej uliczki wypełnionej nienawiścią do mężczyzn.

Żałobna pieśń zranionej kobiecości

Kiedyś brałam udział w seminarium poświęconym terapii par. Pewnego dnia podzielono grupę
według płci. Kobiety zostały w swoim gronie, aby zajmować się swoimi kobiecymi
korzeniami. To samo zrobili mężczyźni. Niewiele rzeczy w moim życiu zaskoczyło i poruszyło
mnie bardziej niż to, co przeżyłam tego dnia. Każda z nas dostała lusterko i mały, bezpieczny
kącik na wspólnej sali. Zadanie polegało na tym, żeby się rozebrać i przez jakieś pół godziny
oglądać w lusterku własne piersi i genitalia. Każda miała porozmawiać z własnym ciałem,
wysłuchać go i odczuwać razem z nim, przypomnieć sobie wszystko, czego jej piersi i
genitalia doznały i zgromadziły w swej pamięci. Najwyżej po dziesięciu minutach w kilku
miejscach rozległ się głuchy szloch. Choć uczestniczki seminarium na pozór różniły się od
siebie, cichy szloch przerodził się we wszechogarniający lament, nasilał się, aż wypełnił całą
salę żałobną pieśnią.

W końcu poproszono kobiety, żeby się ubrały i ponownie usiadły razem. Teraz chodziło o to,
by pozwolić ciału wyrazić siłę i energię nagromadzoną podczas lamentu. Rozbrzmiała
archaiczna, związana z ziemią muzyka. Kobiety mogły swobodnie poruszać się we własnym
rytmie i wydawać wszystkie dźwięki, które się w nich pojawiały. Znowu minęło kilka pełnych
zahamowań i oporu minut. Ale potem wszystkie - matki, studentki i kobiety sukcesu - zmieniły
się w oszalałe furie, gniewne bojowniczki, wściekłe babsztyle. Wydawało się, że sala
rozpadnie się od tupania i groźnych, oskarżycielskich lub bezradnych krzyków. Tego dnia
przeżyłam z kobietami coś, co wykraczało poza jednostkowe, osobiste cierpienie. Było to
pierwotne doświadczenie kobiet.

Nosimy w sobie indywidualną podświadomość, ale w każdej komórce drzemie także


podświadomość kolektywna - społeczne dziedzictwo. Gdyby ta genetyczna spuścizna jednej
żeńskiej komórki opowiedziała o swoich ostatnich stuleciach, byłaby zmuszona mówić o
gwałtach, zniewoleniu, paleniu czarownic i o niezliczonych dzieciach urodzonych jako żywe
lub martwe. Gdyby opowiadała o wieku XX, wiedziałaby prawdopodobnie dopiero od kilku
dziesiątek lat, że może doznawać orgazmu. Ta sama komórka niosłaby informacje o
niedozwolonych, potajemnych i zagrażających życiu aborcjach. Wiedziałaby, czym jest
małżeński obowiązek, finansowa zależność i niechciana ciąża. Najnowszymi genetycznymi
doświadczeniami byłaby walka o uznanie, zawodowy rozwój i fizyczną swobodę. Ale to
wszystko byłoby tylko ułamkiem jej całego dziedzictwa.

62
Żeńska komórka jutra dowie się, że jej poprzedniczki obudziły tylko połowę swojego
potencjału. Dowie się, że skryty w niej rezerwuar miłości wystarczy, by zmienić cały świat.
Będzie wiedzieć, że jej ciało jest czułym sejsmografem, któremu może zaufać. Prawdziwa
emancypacja oznaczałaby dla niej zakorzenienie w odpowiedzialności za siebie samą i w
wolności, a zarazem głębokie zagnieżdżenie w więzi z życiem. Jej prawdziwa mądrość to
instynktowny związek z wiedzą stanowiącą integralną część ziemi i życia. Dowie się, że
kobieta, do której należy, nie musi się wyzwalać spod wpływów, lecz powinna zdać się na
własne niewyczerpane źródło - swoje serce.

W naturze kobiety jest instynktowny i zdrowy sposób obchodzenia się z dziećmi, karierą i
całym życiem. Jest to nasza niemożliwa do pojęcia rozumem, uniwersalna więź oraz głęboko
w nasze istnienie wpleciona siła serca, swoista wszechobejmująca afirmacja życia, która leży
poza granicami samopoświęcenia. Chodzi o mądrość, która jest, ale której nie można
przyswoić.

Jeśli w związkach chodzi o mężczyznę i kobietę, chodzi właściwie o głowę i serce.


Rozmawiałam z pewnym mężczyzną opuszczonym przez żonę o jego związku i usłyszałam od
niego następujące słowa: „Musiałem w końcu stwierdzić, że moja głowa jest zwykłą poduszką
powietrzną chroniącą przed urazem w czasie wypadku. Moja głowa ugania się za od dawna
obowiązującą prawdą - rozmyśla, bada, dochodzi przyczyn i odkrywa w końcu, że Ziemia nie
jest płaska, ale okrągła. Ziemia zaś po prostu była i jest okrągła - i na tym koniec!”. Podobnie
jest z kobietami. Ziemia była od zawsze okrągła i nie zastanawia się nad tym. Jest po prostu
okrągła, nie może być inna, nawet jeśli cały (męski) świat sądzi, że jest płaska. I nie pozostaje
jej nic innego, niż być nadal okrągłą i czekać, aż mężczyźni, którzy na niej żyją, też to zauważą.

Intuicyjna, instynktowna siła - u wielu kobiet głęboko ukryta lub lekceważona - po prostu wie.
Kobieta, która ponownie znajdzie do niej drogę i żyje zgodnie z nią, odzyskuje zaufanie do
siebie, nie podporządkowuje się. Jej życie kształtuje się zgodnie z tajemnym prawodawstwem
tak jak klucz ptaków zmierzających na południe. Taka kobieta wie, że czuje się spełniona, gdy
jest kochana i sama może kochać. Nie będzie orientować swojego życia na oznaki sukcesu lub
mężczyzn, nie będzie się także poświęcać dla dzieci. Będzie oczekiwać od nich oczywistego
szacunku i miłości. Mężczyzna zobaczy w niej wtedy - w najlepszym wypadku -wielkie
misterium, w najgorszym - naiwną, kobiecą logikę, która doprowadza do szału męski umysł i
uniemożliwia tak zwane rozsądne rozmowy. Pewien mądry mężczyzna powiedział: „Mężczyźni
muszą pojąć, że kobietę trzeba kochać, a nie rozumieć”.

Przybądź i uratuj

U zarania ludzkości panowanie mężczyzny nad kobietą brało się z przewagi fizycznej. Z
czasem na znaczeniu zyskiwały zupełnie inne cechy obu płci, ale mimo że ten archaiczny okres
dawno minął, tkwi on głęboko w naszej świadomości. Tak jak dorosły działa na podstawie
doświadczeń i wrażeń z dzieciństwa, tak gatunek przechowuje nieproduktywne w naszych
czasach postawy i sposoby zachowania.

Kobiety i mężczyźni wiedzą dziś, że mężczyźni nie mają przewagi i że siła mięśni nie jest
największym przymiotem człowieka. Czemu zatem - mimo tego przekonania - kobieta była tak
długo dyskryminowana i czemu odmawiano jej do niedawna przysługującej jej z urodzenia
równości? Dlaczego jej naturalny wyraz umysłowej, emocjonalnej i duchowej równości z
mężczyzną mógł być tak długo tłamszony? Zbytnim uproszczeniem jest twierdzenie, że kobieta
jest ciągle tylko ofiarą mężczyzny, jego odwiecznej żądzy władzy i poczucia przewagi. Jak

63
kobieta przyczyniła się do tej walki płci?

W naszych komórkach pogrzebane są wspomnienia ciemnych dni poddaństwa i gwałtów, lecz


równocześnie przy świadomym dążeniu do równouprawnienia i wolności dają o sobie znać
utajone tęsknoty za silnym mężczyzną i rycerskim wybawcą. Do historii kobiety nie należy
tylko ucisk, ale też fakt, że kobiety długo wybierały najprostszą drogę, aby zapewnić sobie
ochronę i utrzymanie. Do dzisiaj wiele kobiet odrzuca odpowiedzialność za swoje życie i
pozwala mężczyznom podejmować decyzje, dbać o utrzymanie i walczyć z przeciwnościami
losu ich metodami.

Z początku wiele kobiet cieszy się z tego, że mąż trzyma je z dala od frontu życia zawodowego
i je utrzymuje. Być może podziwiają ich nawet za umiejętności i stanowisko, które wnoszą oni
w ich kobiece życie. Nawet jeśli nieliczne przyznają się do tego otwarcie, wiele z nas
poślubiło nie mężczyznę, ale przede wszystkim jego zdolności: obiecującego studenta,
zręcznego rzemieślnika, zdolnego menedżera, utalentowanego artystę, zamożnego
przedsiębiorcę, dziedzica fortuny. Jeśli ten potencjał zaowocował w małżeństwie sukcesem,
kobiety te są najczęściej całkowicie zdezorientowane. Mają wreszcie to, czego chciały - ale
jest inaczej, niż sobie wyobrażały. Sukces nie przynosi rodzinie prawdziwej siły życiowej ani
energii. Najczęściej wyjaławia mężczyzn, a potem ich związek.

Chcąc nie chcąc, kobiety odkrywają, że ta męska droga daje wprawdzie dobrobyt i wysoką
pozycję społeczną, ale prowadzi donikąd i nie daje głębszego zaspokojenia.

W końcu zależne od mężczyzn i od ich niedoskonałości kobiety karzą ich pogardą, ale
jednocześnie drętwieją z urazy i strachu, że mogą utracić tę powierzchowną, fikcyjną wygodę.
Żony stają się niezadowolone z dokonań mężów i rozczarowane życiem, zatapiają się w
myślach o sobie i toną w silnym przekonaniu o swojej bezużyteczności. Nadal wzbraniają się
przed zaufaniem kobiecej mocy i przejęciem odpowiedzialności za swoje życie. Mężczyznom
pozostaje więc odpowiedzialność i spada na nich cała wina za stan świata, gospodarki,
polityki, rodziny, seksualności i kobiet.

„Patrzcie, jak nam źle! Popatrzcie tylko, jakie puste jest nasze życie! Spójrzcie, jak bardzo
poświęciłyśmy się rodzinom! Czy widzicie, jak bardzo jesteśmy wyczerpane i pozbawione
widoków na przyszłość? Nic z nas nie zostało” - jęczą kobiety z dumą męczennic. Wiele
uważa, że dzieci bez ich nieustannego wsparcia albo wydane na pastwę nieodpowiedzialnego
eksmałżonka zginą. Wiele sądzi, że muszą oddać życie karierze mężów, aby zrekompensować
brak miłości na świecie. Pewna feministka podsumowała to sarkastycznie: „Jedynym
zadośćuczynieniem jest to, że większość mężczyzn wcześniej umiera”.

Naturalnie oprócz „jęczących sióstr”, którym życie mija na rozwożeniu dzieci, pracach
domowych i społecznie uznanym dodatkowym zajęciu, są między nami „lepsi mężczyźni”.
Niedawno jedna z moich przyjaciółek odnosząca sukcesy w świecie mody oświadczyła:
„Nawet tu kobiety kierowniczki stają się aseksualne. Są wytworne i eleganckie, ale bez
kobiecego wdzięku i kobiecych cech”. Kto chce robić karierę, musi się nauczyć tej gry i
działać politycznie.

„Jęczące siostry” i „lepsi mężczyźni” są tylko skrajnymi skutkami kobiecego zagubienia w


społeczeństwie. Między nimi jest niezliczona ilość odcieni dążeń do spełnienia. Ruch kobiecy
ostatnich dziesięcioleci zawiera wiele prawdy, ale okazuje się tylko półprawdą. Nie chodzi o
to, by mozolnie wspinać się po wolność lub ustępować męskiej przewadze. Chodzi o to, aby
uznać własną wolność i siłę daną przez naturę.

64
Kobieta jest tak samo inteligentna, twórcza i zdolna do efektywnego wyrażania siebie jak
mężczyzna. Ruch emancypacyjny zbierze swoje owoce i kobieta zajmie należne sobie miejsce,
kiedy panie przyznają się do współudziału w procesie ich dyskryminacji. Im bardziej są
niezadowolone z męskiego dzieła, które określa ich życie, im bardziej czują się bezsilne, im
bardziej sprzeciw wobec mężczyzn nabrzmiewa urazą i zrzędliwą pretensją, tym silniejsze jest
- najczęściej nieświadome - pragnienie, aby odrzucić odpowiedzialność za własne życie, grać
rolę ofiary i polegać na sile czynu i dochodach mężczyzny.

Za każdą niezadowoloną kobietą kryje się słaby mężczyzna

Niezadowolona, waleczna męczennica ma rzecz jasna swojego mężczyznę, który często


ustępuje przed prawdziwą siłą. Mężczyźni uwikłani są w wyczerpującą konkurencję z
przedstawicielami swojej płci. Od stuleci pojedynkują się, powtarzając cykl dążenia do
władzy, klęski i kompensacji. Zwycięstwo było dowodem męskości. Jeśli mężczyzna uległ
silniejszemu, nie mógł okazać lęku przed przegraną. Zawsze musiał przekonywać siebie i
innych o własnej wartości, pozorować siłę tam, gdzie jej nie było, lub znaleźć słabszego, aby
poczuć swoją moc.

Męskość nadal oznacza zużycie sporej części energii na wypieranie i kompensowanie


słabości. Niewielu mężczyzn trenuje w tym celu mięśnie, męski ród używa już tylko mocy koni
mechanicznych. W większości przypadków gra o władzę toczy się w głowie. Chodzi o to, by
odpowiedzieć na życiowe wyzwania siłą intelektu. Większość mężczyzn wie, co potrafi, i zna
swój fach, ale nie wie, czego potrzebuje, aby znaleźć spokój i zadowolenie. Mężczyźni
wiedzą, jak działa świat, ale nie odczuwają życiodajnej energii ziemi. I nie mają zielonego
pojęcia o stanie swego ducha, wręcz zaprzeczają jego istnieniu, aby się nim więcej nie
zajmować. Większość mężczyzn rozumie i analizuje wiele spraw, ale nie przeżywa miłości,
myli ją z podnieceniem zdobywania i nie pojmuje tajemnicy serca.

Kobiety wielu rzeczy nie rozumieją, tylko po prostu wiedzą. Do wiedzy nie prowadzi żaden
racjonalny proces poznawczy, ona istnieje i pojawia się, gdy zwrócić się ku niej. Serce nie
potrafi uzasadniać ani snuć naukowych wywodów, więc nie może jej uzasadnić. Dlatego też
rzadko nasze społeczeństwo traktuje je serio. Kto kieruje się sercem, jest podatny na urazy, bo
nie potrafi powiedzieć „ponieważ” lub „dlatego” albo „z tego powodu”. Głowie - a tym
samym mężczyźnie - okazuje się więcej szacunku. Mężczyzna jest logiczny i racjonalny. Potrafi
wyciągać wnioski, uzasadniać i dowodzić. Może objaśnić wszystko, ale czy potrafi doznawać?
Poszukuje prawdy, nie mając dostępu do jej źródła.

Mężczyźni, którzy znajdą dostęp do ich więzi z życiem, mogą naprawdę doznać czegoś na
świecie, w rodzinie i ze swoimi żonami. Prawdziwa męska siła nie polega na męskim
zachowaniu. Mężczyzna żyjący w zgodzie ze swoją mocą potrafi ożywiać i zapładniać, jest
pewien siebie samego i własnej zdolności do kochania. Tylko wtedy będzie mógł dawać
miłość, a jego kobieta nie będzie powoli usychać u jego boku.

Prawie wszystko, co robią mężczyźni, ukierunkowane jest nieświadomie na ukrycie ich


wrażliwego wnętrza i na potwierdzenie ich zewnętrznej władzy. Mężczyzna opuszcza rano
dom i uważa, że wychodzi zadbać o rodzinę. Idzie wieczorem na trening, aby zadbać o fizyczne
odprężenie. Kocha szybkie samochody, bo lubi prędkość. W rzeczywistości mężczyzna ten
mierzy się najczęściej z innymi mężczyznami, szuka zwycięstw, rywalizacji i władzy, chcąc
potwierdzić to, czego sam prawie nie potrafi poczuć - swoją wartość na tym świecie. Ma to
nadać jego życiu zapomniany sens, nadać znaczenie rzeczom, które stworzył, powiększył,

65
pokonał i znowu zniszczył.

Gdy mężczyzna ów wraca do domu, często pyta sam siebie: „Gdzie tkwi sens mojego
działania? Co moje wysiłki uzdrowiły na tym świecie? Kto jest szczęśliwszy?”. Najczęściej
ktoś taki stworzył wiele, ale nie wie, co dać, żeby nakarmić i wzmocnić żonę i rodzinę. Zna
rezultaty swojego działania, ale nie siebie samego. Wielu ludzi sukcesu przeżywa
przeziębienie jak śmiertelną chorobę. Mnóstwo mężczyzn stoi bezradnie przed kwiaciarnią,
przed bawiącymi się dziećmi i widząc delikatną i wrażliwą skórę żon. Niezliczeni mężczyźni
są twórczymi i biegłymi zdobywcami, z których w uczuciowej codzienności uchodzi powietrze
jak z dziurawego materaca. Mężczyźni w pogoni za sukcesem i zwycięstwem nauczyli się
odcinać od niemiłych uczuć i symulować siłę. Dlatego posługują się intelektem i władzą także
tam, gdzie ważny jest ich związek z życiem i wyczucie. Nawet oddzieleni od uczuć, boją się
zaskakujących fal kobiecych uczuć. Oddaleni od emocjonalnej ojczyzny, czują się jeszcze
bardziej zależni od intuicyjnego, kobiecego królestwa uczuć.

Kobiety zarabiają, a mężczyźni mogą niańczyć dzieci

Kobiety i mężczyźni są po uszy pogrążeni w grze „głowa kontra serce” i „władza przeciw
słabości”. Żadna z płci nie dysponuje swoją właściwą siłą, więc domaga się jej u strony
przeciwnej. Kobiety szukają ochrony i opieki, są jednak urażone, gdy muszą w zamian
pogodzić się z utratą niezależności. Mężczyźni obstają przy wolności i władzy, ale muszą za to
żyć z uczuciami gorszego gatunku i hodować kobietę bluszcz. Są zmęczeni tym bezowocnym
albo-albo. Kobiety stwardniały, walcząc o równouprawnienie, i stają się jędzami. Mężczyźni
za maską niezależności stają się coraz bardziej bezbronni i wątli. Wszyscy są rozczarowani.

Zdrowa jednostka składa się z żeńskich i męskich sił, które wyrażają się na różne sposoby, a w
przypadku idealnym - uzupełniają się. Aby mężczyzna i kobieta mogli się inspirować swymi
pierwotnymi właściwościami, potrzebują minimum autonomii. Dzięki emancypacji wiemy, że
kobiety mają tyle samo potencjału, co mężczyźni. Ale czy mamy odwagę również stwierdzić,
że kobiety potrzebują tyle samo autonomii, odpowiedzialności za swój los i finansowej
swobody, co oni? Moje doświadczenie z kobietami wszystkich grup wiekowych wykazało, że
jeśli kobieta rzeczywiście chce się oddać, musi zaufać sobie samej. Jeśli chce wprowadzić
miłość do życia, musi czuć się wolna, aby się na coś zdecydować. W tym celu musi się
nauczyć odpowiedzialności za siebie. Związek utrzyma się pod warunkiem, że kobieta stanie
na własne nogi pod względem materialnym, intelektualnym i emocjonalnym.

Kobiecość nie polega na byciu pełną poświęcenia gospodynią domową i matką. Polega na
wolności serca, instynkcie i wrażliwości. Być kobietą to pokazywać mężczyźnie i dzieciom,
jak silne, bogate i zdrowe stanie się życie, jeśli jego kompasem będzie serce. Męskość nie
polega na byciu mistrzem, lecz na byciu zrównoważonym i harmonijnym człowiekiem. Bycie
męskim nie oznacza ucieczki od uczuć, instynktu, rodziny i żony pod pretekstem czujnej opieki
sprawowanej z oddali. Uważam, że zdrowy związek powinien rozwijać się tak, żeby kobiety
wykorzystywały swoje zdolności tak jak mężczyźni i wszyscy tak samo troszczyli się o dzieci i
rozwój osobisty. Sądzę, że mężowie - dostarczyciele pieniędzy i niedzielni tatusiowie nie
mogą odzyskać swojej emocjonalnej nieskazitelności, odzyskać swojego serca, natomiast żony
męczennice, które zajmują się tylko gospodarstwem domowym i wyżywieniem rodziny, nie
zdołają wyzwolić swej żeńskiej siły i oddać się naprawdę.

Kobiety otwierają męskie serca

66
Pewien mężczyzna oświadczył mi kiedyś: „Kobiety, które kochają, nie domagają się niczego.
Nie chcą, żeby mężczyźni je utrzymywali i chronili, chcą, żeby je kochali”. Nauczyłam się, że
kobieta potrzebuje tej miłości, aby skoncentrować się całkowicie na swoim wewnętrznym
postrzeganiu, odnaleźć spokój i wypełnić się od wewnątrz, by odnaleźć własną miłość i
zdolność odczuwania. Stamtąd kobieta czerpie swoje umiejętności i naturalną mądrość.

Mężczyźni, którzy zaznali tego, co dzieje się z tak traktowaną kobietą, i kobiety, które spełniły
się dzięki mężczyznom, potrafią być wobec siebie szczerzy. Stają się odważni i wystawiają na
szwank karierę, reputację i znajomości. Mężczyźni i kobiety, którzy naprawdę się uzupełniają i
rozumieją, zmieniają świat.

Powrót do pierwotnej kobiecości i męskości jest największą przygodą życia. Pod górą
współczesnych zawirowań i tysiącletnich uwarunkowań odkrywamy coraz mniej różnic i
docieramy do pokładów naturalnej siły przyciągania i uzupełnienia. Doświadczenie
podpowiada mi jednak, że prekursorami na drodze do zbliżenia są kobiety. Dotrą tam
przedstawiciele obu płci, jeśli kobiety dotkną serca i zaufają instynktowi, a nie oporowi
mężczyzn i dominacji faktów.

To kobiety muszą jako przewodniczki wkroczyć w gąszcz wiodący ku sercu. Nic im nie da
narzekanie, że ich mężczyźni tego nie czują, a tamto wypierają, że są duchowymi robotami i
psychologicznymi dyletantami. Niech otrą łzy, potraktują się wreszcie poważnie, oznajmią
swoje uczucia, ruszą naprzód i odnowią własne życie. To je wzmocni, uskrzydli ich karierę i
nada jej głębszy sens. To odmieni ich związki, poruszy i wywrze wrażenie na mężczyznach
skuteczniej niż tysiąc gderliwych słów. Uzdrowi ich dzieci.

Annegret była dorosła i samotna, była jedyną kobietą w biurze pełnym mężczyzn. Gdy zjawiła
się u mnie, przeszła już kilka terapii, posiadła rozległą wiedzę teoretyczną o terapiach i
potrafiła szczegółowo przeanalizować i opisać każdy swój symptom. Tuż przed wizytą u mnie
dostała zwolnienie lekarskie z pracy z powodu swojego stanu psychicznego i skierowanie do
kliniki dziennego pobytu.

Oświadczyła, że płacze od dwóch tygodni i że podczas naszych spotkań będzie mi opowiadać


przez łzy, co się z nią dzieje. Zaczęła opisywać, co czuła i myślała o mężczyznach, życiu, jej
kobiecych lękach, niedoskonałościach i domu rodzinnym, w którym miała opinię obłąkanej,
dziwnej, psychicznie chorej. Co drugie zdanie zająkiwała się i upewniała onieśmielona, czy
jej wywody nie brzmią dziwacznie. Raz po raz zapewniałam ją, że jej podejście do świata jest
nader typowe.

Annegret nie szlochała. Zaczęła się nawet śmiać, zadowolona, chociaż snuła opowieść o
niezliczonych lękach i całej swej nieśmiałości. W końcu powiedziała, że dawno nie czuła się
tak normalnie jak w czasie tej rozmowy. „Nie zwariowałam, potrzebuję tylko odwagi, żeby
powiedzieć to, co myślę. Przede wszystkim mojej rodzinie...”. Kilka dni później dowiedziałam
się, że Annegret - ponaglana przez rodzinę - trafiła do kliniki. Zaraz po naszej rozmowie
pojechała do krewnych i oświadczyła im, że być może ma powody do płaczu i że nic w tym
dziwnego. Rodzina uznała ją za zupełnie obłąkaną.

Nie wiem, co się stało z Annegret. Ale wiem, że nie była szalona, gdy do mnie przyszła.
Annegret była jedną z niezliczonych kobiet, które nie ufają sobie i swoim uczuciom. W czasie
racjonalnych rozmów nie potrafiła się sprzeciwić i wśród kolegów czuła się obco. Jej ciało
tęskniło za czułością i kochaniem, które niewiele miały wspólnego z jej seksualnymi
doświadczeniami. Próbowała ukrywać swoje uczucia i spotykała się z rosnącą niechęcią i

67
krytyką.

Annegret nigdy nie wpadła na pomysł, że jej osobliwe uczucia dawały prawidłowe sygnały.
Nie przyszło jej do głowy, że jej ciało i dusza sygnalizowały jej własne potrzeby. Brakowało
jej odwagi, by zaprotestować i wyrazić swe uczucia. Doprowadziło to do jej powolnego
wycofania się z życia. Nie czuła się już atrakcyjna i straciła zaufanie do swojej kobiecości.
Czuła opory przed spotkaniami z mężczyznami i lęk przed kontaktami seksualnymi, choć w
głębi serca była wypełniona tęsknotą za głębokim, spełniającym i czułym związkiem z
mężczyzną.

Kobietom nie pozostaje nic innego, niż zaufać najpierw sobie. Jeśli uwierzą w końcu swojemu
sercu, instynktowi i ciału, znów będą mogły powierzyć się mężczyznom i nauczyć ich, jak
ważna i cenna jest kobieca siła. Bez ich ogrzewającej, nośnej i karmiącej energii umiera każde
życie. Naszym związkom, gospodarce, kościołom i religiom, naszej ziemi i naszym
mężczyznom brakuje tej potężnej, a zarazem pełnej oddania, kobiecej potęgi.

68
Rozdział 7 GDZIE DWOJE SIĘ KŁÓCI, TRZECI NIC
NIE ZYSKUJE
Małżeńska codzienność, rutyna związku, atmosfera srebrnego wesela, bezwład, monotonia, ani
krzty namiętności. Znamy każdy odruch partnera. Z góry przewidujemy przebieg coraz
rzadszych dialogów. Niektórych tematów lepiej nie poruszać. Czujemy się ciągle krytykowani,
ograniczeni i lekceważeni. Niezliczoną ilość razy podejmowaliśmy próby zbliżenia, które
kończyły się przed niewidzialnym murem. Niezliczoną ilość razy pragnęliśmy więzi, a
stykaliśmy się z wycofaniem i milczeniem partnera lub odrzuceniem za pomocą osądów i
pretensji.

Naturalnie dzielimy nasze ulubione zajęcia, wiele dzieje się automatycznie, w ważnych
sprawach panuje zgoda. Poza tym czasami nachodzą nas wspomnienia z początków związku,
wywołują na twarzach uśmiech lub - nieoczekiwanie - erotyczne ułożenie kącików ust. Po
chwili jednak spoglądamy na monotonne „teraz” i śnimy sny o podniecających i zaskakujących
schadzkach. Czujemy się jak zdegradowany minister, który tęskni za minionym życiem. Ledwo
uświadomimy sobie te marzenia, zabraniamy ich sobie. Spychamy je w głąb góry lodowej i
przeglądamy szybko gazetę telewizyjną, szukając zajmującego programu na wieczór, żeby
zagłuszyć głód panujący w związku.

Znienacka pojawia się w naszym życiu ktoś obcy, a my jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki wstajemy z martwych. Mur runął, jesteśmy gotowi na przygodę, znów mamy nadzieję,
marzymy o tym, by się znowu oddać, kochać i żyć. Często przy tak zwanej zdradzie odczuwamy
taką intensywność uczuć i wyzwolenie seksualności, jakich nie zaznaliśmy w małżeństwie.
Jesteśmy naelektryzowani, buchamy energią i siłą życiową. Ciało pulsuje z podniecenia, a
wzburzenie i ekscytacja unoszą nas z ponurej codzienności. Przypomina to jasny, ostry strumień
światła przedzierający się przez gęstą mgłę normalnego życia małżeńskiego i rodzinnego.

Tracimy zdolność planowania, nie potrafimy pogodzić niczego z codzienną rutyną.


Gorączkowo oczekujemy następnego telefonu i spotkania. Potajemny kochanek działa jak
insulina na cukrzyka - potrzebujemy stale nowej dawki, inaczej grozi nam spadek poziomu
energii życiowej. Bez tego zastrzyku grozi nam, że zginiemy w nieznośnej rutynie, w błahości
przeciętnego życia i wrócimy za kraty, gdzie już niezliczoną ilość razy pytaliśmy się: „Czy to
wszystko musiało tak być?”.

Eliksir życia - potajemna miłość

Mając romans, nie jesteśmy już pozbawieni nadziei i świadomości. Dostąpiliśmy


wtajemniczenia w pasjonujący świat, a świeży aromat zakazanego owocu odurza. Ryzyko
podnosi poziom adrenaliny we krwi, a obawa ściska serce. Z kochankami spotykamy się
ukradkiem, każde słowo, spotkanie, dotknięcie i gest mają wartość czegoś rzadkiego,
wyjątkowego, trochę zabronionego, trochę niebezpiecznego. Musimy być czujni jak rabusie w
banku naszpikowanym czujnikami ruchu i instalacją alarmową. Chcemy nacieszyć się tym
rarytasem do woli, ale też zachować go w tajemnicy. Ulżyć możemy sobie co najwyżej u
dobrej przyjaciółki lub wiernego przyjaciela, nasze szczęście musi rozkwitać w nas po cichu,
w żadnym wypadku nie może wybuchnąć na zewnątrz, w świecie codzienności.

Tam, w domu, czekają partner, dzieci i rodzina - a przede wszystkim poczucie winy.
Delektujemy się ukochanym jak najsłodszym eliksirem życia, a gdy myślimy o rodzinie,

69
dopadają nas wyrzuty sumienia. Ledwo wrócimy do swojskiego domostwa, a już nektar działa
jak trucizna. Tutaj też kiedyś snuliśmy marzenia, ale co z nich zostało? Dom jest miejscem
wzniosłych wymagań, bezpiecznych przyzwyczajeń, smutnych klęsk i ospałej rezygnacji.
Zaspokoiwszy apetyt na pikantne potrawy, czujemy się jak zdrajcy. Daliśmy słowo,
związaliśmy się obietnicą, a w zamian wzięliśmy na siebie poczucie winy i lęk przed
konsekwencjami naszego potajemnego działania. Odwróciliśmy się od najbliższych i
obowiązków, by oddać się własnej przyjemności. W domu powściągaliśmy nasze instynkty, a
teraz pozwoliliśmy sobie iść drogą nieograniczonej wolności.

Skala zdrady zanurzającej nas w namiętności i życiowej energii jest proporcjonalna do


rozmiarów winy, choć sobie tego najczęściej nie uświadamiamy. Małżonek symbolizuje
rodzinę, zażyłość i bliskość. Gdy potajemna miłostka wkracza w nasze życie, rozdziela się ono
automatycznie na dwa światy, na pozór nie do pogodzenia. Czujemy jednak, że oba potrzebują
miejsca w naszym życiu, że niejako przynależą do siebie, choć nie mamy zielonego pojęcia, jak
je na dłuższą metę pogodzić. Wydaje nam się, że w małżeńskim trójkącie jest alternatywa: albo
bliskość i zażyłość, albo energia życiowa i namiętność. Po jakimś czasie do każdej z obu
możliwości przywiera narastające poczucie winy. Nie traktujemy sprawiedliwie nikogo - ani
siebie, ani kochanka, ani partnera.

Najpierw przyjemność, potem poczucie winy

W trójkątach małżeńskich przeżywamy najgłębsze wewnętrzne rozdarcie. Trójkąty małżeńskie


ranią i łamią serca wszystkich zainteresowanych. W trójkącie małżeńskim miłość żyje życiem
bojownika podziemia. Całą trójkę jednoczy lęk przed bliskością, nawet jeśli w przypadku
potajemnego kochanka lub kochanki wydaje się, że jest zupełnie inaczej. Istnieją ludzie
samotni, którzy stale odczuwają pociąg do osób żyjących w związkach. Osoba związana
węzłem małżeńskim doskonale pasuje do ich wyobrażeń o ideale, zdaje się jednoczyć zalety i
cechy wymarzonego partnera - tylko że jest akurat związana z innym człowiekiem i nie całkiem
„dostępna”. Wielkie nadzieje singla są wielkimi rozczarowaniami i najczęściej następują w
coraz krótszych odstępach czasu. Trójkąty małżeńskie mają płynne kontury. W zmieniającej się
kipieli przeczuć, nadziei, lęków i tęsknot nikt nie wie, jakie jest jego obecne położenie. Jeśli
zagłębić się bardziej w tę zmienność, napotyka się u wszystkich trojga niezdolność do
związania się i lęk przed zbliżeniem.

Osoba z wierzchołka trójkąta jest jak w pozycji szpagatu. Zwykle nie może podjąć decyzji, bo
partnerzy wydają się ucieleśniać po połowie jej tęsknoty. Wędruje zatem raz w jedną, raz w
drugą stronę, sprawdza zalety i wady kochanka i małżonka i potajemnie marzy o tym, by mieć
ich obu. Jeśli kiedyś w końcu się zdecyduje, będzie miała ciągle wrażenie straty. Gra i wydaje
jej się, że jest w pułapce i traci powoli siły.

Potajemny kochanek tęskni trochę za pewnością i bezpieczeństwem, które zapewnia pozycja


zdradzanego. Walczy zawsze z nieufnością wobec upragnionego, ale związanego z kim innym
partnera. Jak zaufać człowiekowi, który zdradza? Zmaga się też z własnym poczuciem winy, że
zrujnował czyjś związek, a jeżeli osoba w centrum zdecyduje się na niego, zastanawia się, jak
zbudować nowe szczęście na ruinach starego.

Najtrudniejsza do zrozumienia w trójkącie małżeńskim jest rola osoby zdradzanej. To, co


odbywa się za jej plecami lub wbrew jej woli, pokazuje jej, że już w chwili zdrady nie była
do dyspozycji partnera. W wielu wypadkach od początku nie była „zagnieżdżona” w związku,
nigdy nie potrafiła się zobowiązać wobec partnera i oddać mu się całym sercem.

70
Jakże często powracałam ze zdradzanymi do początków ich związku i jakże często
dochodziliśmy razem do historii typu: „Gdy poznałam mojego partnera, byłam w związku z
kimś innym...”, „Nigdy nie byłam pewna, czy naprawdę go chciałam”, „Pozwoliłam się
zdobyć. Czasami zastanawiałam się, czy to jest właściwa osoba dla mnie”, „Już od dawna
wątpiłam w ten związek” itd.

Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wygląda na to, że zdradzony doświadcza okrutnej krzywdy,
prawda wygląda najczęściej nieco inaczej. Często uzyskiwałam zawstydzone przytaknięcie,
gdy pytałam zdradzoną lub opuszczoną osobę: „Kiedy wewnętrznie opuściła Pani to
małżeństwo? Od kiedy zaczęła Pani odgrywać wzorową rolę? Kiedy zaczęła Pani wątpić w
partnera, pozbawiać go zaufania i szczerego, płynącego z serca wsparcia?”.

Zdradzony odszedł pierwszy

Gdy jedno odchodzi, drugiego najczęściej już dawno nie ma. Jest to fakt, który rzadko chcemy
przyjąć do wiadomości. Dajemy się sprowokować do jasnego oskarżenia: zdradzający jest zły,
zdradzony - dobry. Zdradzony jest wszakże według mnie kimś, kto zdradza sam siebie, nie
opowiadając się zdecydowanie za niczym, kto zastyga w wielkich i teoretycznych
oczekiwaniach wobec partnerstwa i związku. Kimś, kto nie zajmuje się naprawdę
rzeczywistym, wadliwym i niedoskonałym partnerem. Zdradzony czuje się najczęściej zależny
od partnera, nie ma jednak odwagi sprzeciwić się tej zależności, uwrażliwić się i ponownie
odważnie iść za własną prawdą, i zaufać swojej sile.

A ten, kto zdradza? Wiarołomni niejednokrotnie opisują swoją sytuację następująco:


„Wreszcie poczułem, że mogę być sobą. Tutaj wreszcie nie musiałem stawiać czoła
jakimkolwiek wymaganiom...”. Pewien mężczyzna zaplątany w trójkąt małżeński sam był
zaskoczony: „Z początku myślałem, że znowu potrzebuję dobrego seksu. Ale potem
zauważyłem, że to moje serce czegoś szukało. Między mną i moją żoną nigdy nie było
naprawdę ciepłej atmosfery. Na początku było może gorąco - ale nigdy nie było między nami
ciepła”.

W obcym łóżku lądujemy najczęściej wtedy, gdy nasze uczucia w małżeństwie zbyt długo
spiętrzały się i narastały. Skoro nie okazywaliśmy małżonkowi ważnych uczuć ani nie
przeżywaliśmy z nim nic ważnego, nasza siła życiowa chce sobie znaleźć ujście. W końcu
wycieka ona z nas jak przez szczelinę i prowadzi tam, gdzie może znowu wpłynąć do pełnego
energii życiowej związku - nawiązujemy wtedy romans. Trójkąt małżeński powstaje prawie
zawsze wtedy, gdy w naszym wnętrzu uciekamy przed partnerem i jego wypowiedzianą lub
niewypowiedzianą presją, przed naszymi zahamowaniami, poczuciem niedoskonałości i
wewnętrznej pustki i nie jesteśmy gotowi do pracy nad uzdrawianiem. W trójkącie dajemy
wyraz wewnętrznemu lękowi przed bliskością. Ten trzeci w związku nie pojawia się w naszym
życiu przypadkiem, lecz najczęściej dopiero wtedy, gdy dawno zastygliśmy w milczeniu i
uwikłaliśmy się z partnerem w ustawiczną walkę o władzę.

Porównujemy nieokiełznanie, żywotność, inspirację i namiętność romansu z rezygnacją i


rozczarowaniem małżeństwa. „Tego wszystkiego brak naszemu partnerowi... Tego nam już od
lat brakowało!”. To ostatnie zdanie się zgadza. Ale pierwsze - nie! Energii życiowej,
nieokiełznania, namiętności i inspiracji brakuje nie naszemu partnerowi, lecz związkowi. A to
dlatego że od dawna zabranialiśmy sobie tych uczuć. Unikaliśmy ryzyka, dostosowywaliśmy
się, przełykaliśmy ból, znieczulaliśmy się, wypieraliśmy, dawaliśmy za wygraną, traciliśmy
odwagę i pozwalaliśmy rutynie i nawykom prowadzić związek. Wydaje nam się, że to ów obcy

71
jest przyczyną tych wszystkich wspaniałości. Tak naprawdę to my znowu się w coś
angażujemy, jesteśmy znowu spontaniczni, znów podejmujemy ryzyko i dlatego przeżywamy z
tym kimś coś, czego nie śmiemy dawać sobie w małżeństwie.

Gdy ten trzeci pojawia się w związku, najwyższa pora na wybór i prawdę. Idź do partnera,
usiądź przed nim i zwierz mu się. Wyobraź sobie formularz z pustymi polami. Tam, gdzie
myślisz o kochanku/kochance, bądź mu wdzięczny za to, co mogłeś odkryć o sobie w czasie
Waszego związku. Przestudiuj uczucia, które się pojawiły i powróciły, tak starannie, jak
potrafisz. Ale potem tam, gdzie myślisz „mój kochanek, moja kochanka”, wstaw „moja
tęsknota” lub „moje niezaspokojone części”. Opowiedz partnerowi otwarcie i szczerze o
swoich tęsknotach i niezaspokojonych potrzebach, o tym, co czujesz i co chciałbyś przeżyć. To
wymaga najczęściej takiej samej odwagi jak skok z wysokiej skały. Jeśli wyjawisz sny i
fantazje, zdziwisz się, ile bliskości, energii i wolnej przestrzeni pojawi się nagle po tym skoku
w otchłań lęku i bólu.

Wszyscy troje boją się bliskości

Rozterki trójkąta małżeńskiego domagają się śmiałego ujawnienia i przybliżenia. Trójkąt łączy
troje ludzi, którzy robią następny wielki krok w życiowej terapii i rozwoju. Wszyscy troje!
Każdy samotnie staje przed wyzwaniem konfrontacji z własnymi lękami, przed zobowiązaniem
i przed bliskością. Zdrowy związek potrzebuje dwojga ludzi, z których otwarcia i rozwoju
wynika większa całość. Jeśli jednak oboje nie wypełniają swoich ważnych zadań w związku,
stare rany są wypierane. Odrzuca się też nowe, obarczone ryzykiem kierunki rozwoju i
wówczas partnerstwu czegoś brakuje. Ta „pusta” część działa jak próżnia i tak długo wytwarza
podciśnienie, aż zostanie wypełniona trzecią osobą. Wtedy system jest ponownie pełny - choć
nadal niesprawny. Trzy osoby dają sto procent tam, gdzie dwie dają najwyżej pięćdziesiąt albo
sześćdziesiąt.

Ten trzeci w związku uosabia wszystko to, czego nie przejawia zdradzany. Naturalnie
zdradzany ani myśli przyjąć do wiadomości, że ten trzeci ma z nim coś wspólnego. Nie chce z
nim rozmawiać, porównywać się, spotykać - ma po prostu zniknąć. Dlatego też stale zachęcam
zdradzanych do najszczerszej, wewnętrznej konfrontacji z tym trzecim, któremu przecież
brakuje w jego rozwoju tego, co uosabia zdradzany. Obaj - zdradzany i obcy - najczęściej
całkowicie utracili równowagę, tylko spadają w odwrotnych kierunkach.

Osoba w środku powinna była dawno dążyć do porozumienia i konfrontacji w swoim


pierwotnym związku. Pierwsza powinna zdobyć się na odwagę i wskazać nowy kurs, wyrzucić
stary balast z pokładu, cierpliwością i niestrudzonym zaangażowaniem na co dzień inspirować
partnera i prowadzić związek na nowe, szerokie wody. Zamiast tego - ucieka ona przed
odpowiedzialnością i uparcie coś sobie wmawia, marzy o idealnym partnerstwie,
wyjątkowych związkach, innym życiu i goni za złudnymi nadziejami.

Gdy zjawia się kochanek, osoba ta mówi: „On jest tak wyjątkowy i inspirujący, że wszystko
we mnie tryska energią”. Nie zauważa, że sprawiły to nadzwyczajne okoliczności, ponieważ
przynajmniej na początku kochankowie żyją chwilą, bez zbioru starych wspomnień, dawnych,
złych doświadczeń i pretensji.

Najwyższy stan istnienia człowieka, do którego zmierzają wszystkie ścieżki duchowe, to Tu i


Teraz.

Chwili tej prawie nie zauważamy w normalnym życiu, w zwykłym otoczeniu i dobrze znanym

72
związku. Unikamy wszystkiego, co kiedyś wydało nam się złe lub bolesne, marzymy o
wszystkim, co można osiągnąć, bo tam czeka na nas szczęście. Mamy mnóstwo wyobrażeń, jak
powinien wyglądać nasz związek, zaplanowaliśmy go aż do śmierci i tą swoistą kontrolą
pozbawiliśmy go życia. Paraliżowaliśmy się wzajemnie zadawnionymi lękami i pretensjami,
aż zyskaliśmy nieco pewności siebie, ale za to odcięliśmy się od naturalnego strumienia. Nie
żyjemy już z żywym człowiekiem, lecz z wizją partnera, której ów ktoś obok niestety nie
dorównuje.

Grę złudzeń, w którą gra nasz umysł, możemy przeżyć z kochankiem jak na przyspieszonym
filmie. Kiedyś zjawiła się u mnie kobieta, która przeżyła romans i wróciła do małżeństwa.
Przypadkiem spotkała dawnego kochanka. Rozbawiło to ją do łez. Spotkanie zakłopotało ją,
ale i wyzwoliło. „Musiałam być ślepa i głucha. Wtedy byłam pewna, że ten mężczyzna jest
niezwykle pociągający i nadzwyczaj atrakcyjny. Teraz, gdy go ponownie zobaczyłam, narkotyk
już nie działał. Zobaczyłam wysuszonego, źle ubranego, wszędobylskiego człowieka,
mówiącego z silnym akcentem, którego nigdy nie lubiłam. Nie mogłam się powstrzymać -
musiałam się głośno roześmiać, nagle przebudzona ze snu”.

Z gąsienicy w motyla

Odbudowanie prawdziwej więzi z realnym partnerem także przypomina przebudzenie ze snu.


Od Chucka Spezzano dostałam magiczny specyfik dla trójkątów małżeńskich i notorycznych
zdrajców. Chuck był gorliwym uczniem życia, zanim rozpoczął pracę nad związkami. Zmieniał
kobiety jak rękawiczki, aż w końcu musiał przyznać, że goni w piętkę. Żadna z nowych
partnerek nie wydawała mu się idealna, coraz szybciej czar pryskał. Nowy związek zaczynał
się, zanim skończył się poprzedni. Chuck odkrył w końcu, że nowa kobieta za każdym razem
ucieleśniała cechy, których brakowało mu w poprzedniej. Ledwo zaczynał za nimi tęsknić,
cechy te pojawiały się w postaci nowej kobiety.

Chuck Spezzano był wtedy nie tylko kobieciarzem, lecz zajmował się także badaniem ludzkiej
świadomości i potęgi umysłu. Zastosował nową strategię. Zawsze skupiał całą uwagę na tym,
czego mu brakowało, i wierzył niewzruszenie, że znajdzie to w obecnym związku. Zamiast jak
dawniej rzucać się do ucieczki, wiązał się jeszcze mocniej z kobietą u swego boku i kierował
swą uwagę na to, że faktycznie miała ona w sobie to, czego mu brakowało. I stał się cud, z
którego wywiódł jedną z najważniejszych strategii terapeutycznych dla związków. Brzmi ona
tak: Zwróć partnerowi całą twoją miłość, uwagę i ciekawość. Połącz się z nim całym sercem i
koncentruj się przez czternaście dni na tej cesze, za którą tęsknisz. Uwierz w to, że możesz ją
odkryć w swoim partnerze - a twój prawdziwy partner ją rozwinie.

Chuck Spezzano żyje od dwudziestu lat w szczęśliwym związku z tą samą kobietą i pracuje
razem z nią na całym świecie nad uzdrawianiem par.

Każdy może iść tą drogą i połączyć zdezorientowane i oddzielone części swojej osobowości,
uwierzyć w siłę swojej miłości i w nieograniczony potencjał swój i towarzysza życia.
Angielskie określenie na tę przemianę brzmi commitment, co po polsku znaczy tyle, co
„zobowiązanie się do czegoś, deklaracja, zaangażowanie się w coś”. Zobowiąż się do
zjednoczenia Twojego serca i Twojej seksualności. Obnaż strategię, która polega na ciągłej
konieczności udowadniania i zachowywania niezależności, przez którą odwracasz się od
własnego złamanego serca. Nieporadne związki to efekt nieuleczonych traum z dzieciństwa. Im
dłużej zamykaliśmy się przed naszym dawnym lękiem, tym więcej odwagi wymaga decyzja,
aby ukazać się komuś wreszcie w naszej wrażliwości.

73
Naglący proces uzdrowienia może rozpocząć każdy z uczestników trójkąta małżeńskiego.
Każdy może zaangażować się we własną prawdę i głosić ją otwarcie i odważnie. Nawet
niewtajemniczony zdradzany przeczuwa, że coś w jego związku nie gra. Osoba z wierzchołka
trójkąta ma atut, dzięki któremu wszyscy troje mogą ruszyć do przodu: może ona wtajemniczyć
zdradzanego partnera w to, że w związku pojawiła się osoba trzecia. Ten bardzo pragmatyczny
akt wiele wyjaśni.

Lepiej z tym nie zwlekać. Tylko tak można uruchomić procesy konieczne do rozwoju trojga.
Dochodzi wtedy najczęściej do rozmów, które już dawno trzeba było przeprowadzić. Mnóstwo
tłumionych, bolesnych uczuć, do których nikt się nie przyznawał, wychodzi na jaw. Często
osoby z wierzchołka trójkąta przy pierwszym wyznaniu nie mówią, z kim romansują.
Opowiadam się uparcie za prawdą. Trzeba odkryć wszystkie karty, bo ten trzeci jest tabu tak
długo, jak długo pozostaje tajemnicą. Dlatego też nie ma większego wyzwania w leczeniu
trójkąta małżeńskiego niż ujawnienie, wyznanie, przyznanie się i zdradzenie szczegółów.
Pytanie: „Kto jest właściwym partnerem dla mnie?” - powstrzymuje nas od rozwiązania
właściwego zadania, nauki pełnego zaangażowania się w związek i człowieka.

Droga ta wymaga oddania, otwartości i odsłonięcia się na razy. A także czegoś bardzo
staromodnego - wierności i dyscypliny. Kto rozmienia się na drobne i ciągle poszukuje nowych
bodźców, kto często zmienia partnerów seksualnych, ten nie może skorzystać z tej
uzdrawiającej drogi. W stechnicyzowanym świecie mamy mało pojęcia o głębokiej wymianie
sił, do której dochodzi, gdy dwoje niemal obcych sobie ludzi bezmyślnie, bez miłości i
zaufania po prostu „idzie razem do łóżka”. Kobiety „zasysają” wszystko jak energetyczne
odkurzacze, a mężczyźni opróżniają nie tylko swoje ciało, lecz i serce.

Niezależność gorsza od zależności

Przestań być niezależny. Czy wiesz, co jest gorsze od zależności? Niezależność, bo jest to
permanentna próba, aby nie być zależnym. Złóż swojemu partnerowi deklarację całkowitego
oddania i wierności. Nie rób tego z nakazu lub poczucia obowiązku. Być może jesteście ze
sobą bardzo długo, ale nie macie odwagi sobie powiedzieć, co się dzieje. Każde
niewypowiedziane albo przemilczane uczucie oddziela Was jak ściana i uniemożliwia
zażyłość. Walczycie milcząco o władzę, uznanie i sympatię. Konkurujecie - kto mocniejszy i
mniej podatny na ciosy. Bądź odważny i pokaż swoją zależność i lęk. Wyleczyć i przekształcić
Wasz związek możecie tylko we dwoje.

Prawdziwe uzdrowienie zaczyna się od szczerego zobowiązania wobec drugiego człowieka.


Prawdziwe uzdrowienie trójkąta małżeńskiego - od głębokiego pragnienia prawdy i odwagi
odsłonięcia wrażliwych miejsc. Później następuje spacer po kamienistej pustyni: skaleczenia i
ponowne zdrady spotyka się co krok. Mozolna faza otwarcia i komunikacji ciągnie się bez
końca. Nachodzi nas pragnienie, aby rzucić to wszystko, i pokusa znalezienia innego
wymarzonego partnera. Ale ten, kto nieugięcie wierzy, że jego partner kryje w sobie to, co
konieczne w spełnionym związku, cechy te w nim obudzi. Dziura, przez którą ten trzeci
wśliznął się do związku, wypełni się prawdą i energią życiową.

Niedawno przeżyłam coś wspaniałego. Kilka dni samotnie podróżowałam. Pewnego wieczora
umówiłam się z mężczyzną, którego spotkałam wprawdzie dwa razy, ale tak naprawdę go nie
znałam. Poszliśmy coś zjeść i omówić kilka zawodowych spraw. Czegoś takiego od dawna nie
przeżyłam. Wystarczyło kilka zdań i coś zawisło w powietrzu. Śmialiśmy się jak starzy
przyjaciele. Gadaliśmy o sprawach zawodowych szczerze i otwarcie, prowokując się. Przy

74
stole zaczęło wręcz iskrzyć. Rozkoszowałam się tym uskrzydlającym flirtem. Czułam się lekka,
kobieca i adorowana przez tego mądrego i atrakcyjnego mężczyznę.

To miało dobroczynne i podniosłe działanie. Zachwyciło mnie jednak coś zupełnie innego:
byłam wolna. Czułam się wolna, mogłam cieszyć się sympatią obcego mężczyzny i mówić o
tym otwarcie. Spytałam go, czy zauważa, co się tu dzieje. Uśmiechnął się i skinął głową.
Niespodziewanie powiedziałam mu, jak przyjemne jest dla mnie to jego kuszenie. Był
zaskoczony moją szczerością i obsypał mnie kilkoma wyjątkowo pochlebnymi i trafnymi
komplementami. Niezmiernie mnie ucieszyły. Zapytałam go, czy chce wiedzieć, dlaczego mogę
z nim tak otwarcie o tym rozmawiać.

Kiedy potwierdził, odpowiedziałam, że czuję się głęboko związana z moim mężem i że to


najcudowniejsza rzecz pod słońcem, iż nie odczuwam ani winy, ani wstydu, traktując
towarzysza wieczoru w tak otwarty i kobiecy sposób. Mężczyzna ten był właściwą osobą, bo
natychmiast zrozumiał, co miałam na myśli.

75
Rozdział 8 ROZSTANIE-ODROCZONE ROZWIĄZANIE

Rozstania i rozwody są chlebem powszednim naszego życia. Najczęstszymi przyczynami


rozwodów są: zdrada, alkohol i przemoc, zmiany po urodzeniu pierwszego dziecka, kłótnie o
pieniądze i życie osobno. W mojej praktyce wiele razy rozmawiałam z ludźmi o tych
przyczynach. Historie rozstań były czasem smutne i pełne rezygnacji, czasem cyniczne i
zgorzkniałe, czasami nawet dramatyczne. Mimo to nauczyłam się, że rozstanie rzadko polepsza
sytuację; najczęściej prowadzi do odsunięcia właściwego problemu.

Gdy przychodzą do mnie mężczyźni, porównuję rozstanie ze zmianą miejsc na korcie: Jeśli
piłka z forhendu ciągle wpada w siatkę, tenisista nie rozwiąże problemu, zmieniając
przeciwnika lub pole. Na nowym polu, z nową siatką, nowym przeciwnikiem, ale ze starym,
podkręconym forhendem gra nie będzie lepsza. W przypadku źle wyuczonego tenisowego
uderzenia można tylko opanować je na nowo, zmienić technikę gry lub odległość do piłki. Ale
jeśli w naszych związkach piłka zbyt często trafia w siatkę, próbujemy natychmiast zmienić
pole lub gracza. Znajdujemy być może ulgę, urozmaicenie i nowe doświadczenia, ale nie
gramy lepiej. To przygnębia i wyjaławia.

Rzadko odchodzimy dlatego, że partner jest nam obojętny. Najczęściej odchodzimy - zwłaszcza
jeśli nie zdarza się to po raz pierwszy - ponieważ straciliśmy nadzieję i zapał. Ponieważ nie
wiemy, jak przerzucić piłkę nad siatką i rozwiązać węzeł nie do rozsupłania. Niezliczone razy
przeżyliśmy i przecierpieliśmy z partnerem bolesne i raniące chwile bez widoków na zmianę.
Nasz związek powoli się wykrwawiał lub stał się polem bitwy. Gdy się rozstajemy, sądzimy,
że dystans to jedyne wyjście i ratunek przed ranami lub przytłoczeniem.

Po rozstaniu znowu możemy oddychać. Wraca spokój, zły cykl zostaje przerwany. Ustępuje
ból. Z ulgą, jak rozbitek na wzburzonym morzu, docieramy na wyspę i znów czujemy ziemię
pod stopami. Ale potem, gdy już trochę odsapniemy, a rany się zabliźnią, rozglądamy się
wokół. Jeśli jesteśmy szczerzy, musimy stwierdzić, że tkwimy na wyspie. Czasami osiadamy
na mieliźnie z potajemnym kochankiem, dla którego się uratowaliśmy. Czasami ratuje nas
szybko nowa miłość, którą poznajemy na wyspie. Ale zawsze, gdy chcemy znaleźć drogę na
stały ląd do dzieci, rodziny, dawnych przyjaciół i do naszej codzienności, rozpościera się
przed nami nieskończony ocean wzorców i przyzwyczajeń, który musimy pokonać.

Szanse rozstania
Rozstanie nie rozwiąże naszego problemu. Trzeba wrócić do chwili, w której świadomy
rozwój naszego związku i przekształcenie naszej części nie były już możliwe. Rozstanie można
jednak wykorzystać przynajmniej jako pomoc w osobistym rozwoju i uzdrowieniu. Jeśli nie
potępiamy rozstania, lecz mu się poświęcamy, możemy zobaczyć w nim dwie duże szanse.
Wstrząs rozstania zmusza nas do rzeczy, na które się wcześniej nie ważyliśmy lub na które nie
pozwalaliśmy sobie. Jeśli robimy to świadomie, możemy się wzbogacić i rozwinąć zupełnie
nowe zdolności. Poza tym rozstanie daje przestrzeń i czas na rehabilitację. Na odległość, sam
na sam z sobą, rany goją się, a serca cichną. Gdy po jakimś czasie powracamy do sił, dawne
zadanie życiowe i szanse na rozwój czekają już na nas jak przeszkoda, której nie mogliśmy
pokonać, ale którą pokonać musimy.

Być może odeszliśmy, bo partner zbyt często naruszał nasze granice; rozstanie na nowo je
wytyczyło. Zdarza się też, że adwokaci pokazują nam nasze możliwości i prawa i walczą o nie.
Odgrodzenie się od świata zewnętrznego to tylko gra na zwłokę i musimy wreszcie

76
samodzielnie odrobić zadanie domowe: nauczyć się, jak dobrze dbać o siebie, samodzielnie
ustanawiać granice, nie mówić „tak”, gdy myślimy „nie”. Inaczej niebawem znów zetkniemy
się z naszym właściwym problemem, którym nie jest partner, lecz fakt, że nie potrafimy
ustanawiać granic.

Nie ma znaczenia, z jakiego powodu odeszliśmy: czy było to naruszenie granic, czy niedobór
czegoś, kłamstwo lub zdrada, kontrola lub potępienie - rozstanie daje nam na chwilę to, czego
nam brakowało. Być może wydało się nam ono nieoczekiwanie niebezpieczne lub zbawienne.
Następuje ono bowiem wtedy, kiedy nie możemy już o własnych siłach zbudować w sobie
pewnych jakości i zdolności, tracimy wiarę we wspólne rozwiązanie, nadzieję i siły, aby
przebudzić nasz związek do życia. W sytuacji bez wyjścia, gdy rany bolą nieznośnie, a
odrętwienia nie można pokonać, musimy postarać się o świadome i stanowcze rozstanie -
poniekąd rozstanie z całego serca.

Rozstanie z całego serca oznacza, że świadomie wykorzystujemy oddalenie od partnera, aby


się wzmocnić i nauczyć się go przyjmować z tej bezpiecznej odległości. Gdy zawrzemy pokój
z byłym partnerem, możemy uwolnić się od starej niechęci i rozwijać dalej. To nie on
spowodował ranę, choć być może wskazał ją i rozjątrzył. Rozstanie skłania nas do
zaniechanych, a koniecznych posunięć. Matki kwoki stają się przymusowo samodzielnymi
kobietami. Niedzielni tatusiowie i małżonkowie na gościnnych występach w domu, spędzając
samotne weekendy, mają szansę stać się bardziej wyrozumiałymi i odpowiedzialnymi ojcami.
Sytuacja zmusza nas do otwartego spojrzenia na własne ograniczenia i do rozwoju.
Odnajdujemy wówczas samodzielność i wzajemny szacunek.

Może nosisz się właśnie z myślą o rozstaniu, może żyjesz już w separacji, może właśnie
wiążesz się z kimś na nowo. Piszę ten rozdział z jedynym, leżącym mi na sercu przesłaniem.
We wszystkich aspektach związku, a zatem i w rozstaniu chodzi tylko o jedno - o to, by nauczyć
się kochać. Rozstanie to wielkie wyzwanie dla miłości. Na nowe spotkanie jesteśmy gotowi
tylko wtedy, gdy zrozumieliśmy zachowanie naszego byłego partnera i rozpoznaliśmy jego
ograniczenia, gdy nie potrzebujemy od niego więcej, niż jest on w stanie dać, gdy potrafiliśmy
zawrzeć z nim pokój i znowu otworzyć na niego serce. Tylko wtedy gdy zwrócimy z miłością
wolność naszemu partnerowi, nasze dzieci będą mogły znaleźć spokój i oparcie i będą mogły
rozkwitać we własnej męsko-żeńskiej pełni. Znaczenie rozstania dla rozwoju dzieci omówię w
rozdziale „Dzieci miłości”.

Uwolnij się

„Kochać byłego partnera, by się od niego uwolnić...”. Niewiele innych stwierdzeń wywołuje
tyle protestu i oporu. Może i Ty kręcisz zdecydowanie głową. Ale chcąc coś pokonać albo się
z tym pożegnać, musimy to najpierw zaakceptować. Jeśli rzeczywiście chcesz się rozstać i
uwolnić od starego związku, musisz zawrzeć z nim pokój. Prowadzi tam jedna jedyna droga:
bez reszty zaakceptować dawnego partnera.

Być może źle rozumiesz to zdanie i czujesz, że ktoś Cię znów na siłę wpycha w stary związek.
Nie chodzi tu o życie razem za wszelką cenę. Oto przykład. Gloria przyszła do mnie, bo nie
chciała się rozwieść. Jej mąż opuścił ją dla innej. Gloria stanowczo odmawiała pogodzenia
się z tym faktem, nie wspominając o zgodzie na rozwód. Mąż walczył coraz zacieklej. W
trakcie naszych rozmów Gloria uświadomiła sobie, że jej mąż „był zmuszony” do odejścia.
Stało się oczywiste, że jej długie małżeństwo było pustą makietą związku, którą stworzyła.
Związek ten niewiele miał wspólnego z żywym związkiem. Opór przed rozwodem brał się z

77
rozwodu jej rodziców. „Zawsze chciałam moim dzieciom dać przykład - wzorzec pary”.

Gloria nigdy nie weszła w prawdziwy związek, lecz tylko w opór przed rozstaniem. Jeśli
chcesz zostać z kimś za wszelką cenę, nigdy nie będziesz cieszył się przyjemnością bycia w
związku. Wysiłki zmierzające do pozostania razem z poczucia obowiązku lub
odpowiedzialności, z uwagi na dzieci lub przyjaciół - będą paraliżować Twój związek. Miłość
nie może się rozwijać pod presją. Partner będzie Cię nieświadomie odpychał, zamiast
przyciągać, i sam nie zdoła rozwinąć naturalnej więzi z Tobą, bo czuje się jak bezwolne
narzędzie w Twoich rękach. Jeśli związek stracił wewnętrzną siłę i spójność, tak jak w
przypadku małżeństwa Glorii, nic nie pomoże pragnienie sztucznego podtrzymania go. W
kaftanie z rutyny i obowiązków obumierasz, aż Twój półżywy partner odejdzie pierwszy.

Nie chodzi tutaj zatem o obowiązki, wzorce, obietnice i związek za wszelką cenę. Chodzi o to,
by kochać nawet wtedy, kiedy nasze drogi się rozchodzą. Kochając naszego dawnego partnera,
możemy się od niego naprawdę uwolnić i zawrzeć nowy związek. Być może myślisz: „Jak
mam kochać człowieka, z którym przecież chcę się rozstać? On zniszczył moje życie”. Nie
trzeba od razu uważać, że były partner jest wspaniały. Miłość to nie zakochanie. Żeby kochać,
nie trzeba zostać razem, dostosować się i robić dobrej miny do złej gry. Miłość jest
przeciwieństwem zależności. Miłość jest wolna - nie potrzebuje nikogo, chce tylko kochać.
Czyli zaakceptować to, co jest.

Pokój daje swobodę

Zaakceptować oznacza w przypadku rozstania pojąć, że złe zachowanie Twojego byłego


ukochanego nie ma nic wspólnego z Tobą. On nie robi tego, by Ci zaszkodzić, aby Cię oszukać
i zranić. Taki po prostu jest, choć być może nie zdołał zaspokoić Twoich wyobrażeń i potrzeb,
a na dodatek ma cechy, które potępiasz i których nie rozumiesz. Zachowuje się inaczej, niż
oczekujesz, a ty nie możesz tego docenić, zaakceptować i uszanować. Nie reaguje na Ciebie
tak, jak sobie życzysz. Boli Cię to nie dlatego, że Twój dawny partner coś Ci zrobił, ale
dlatego, że nie potrafisz tego zaakceptować. Kiedy Twój opór i niezgoda na partnera rosną,
wszystko staje się nie do zniesienia. Dopóki nie przestaniesz pomstować, narzekać,
krytykować i potępiać, dopóki nie zawrzesz rozejmu z dawnym partnerem, dopóty jesteś
przykuty do niego łańcuchem. Chcesz od niego poprawy, uwagi, zmiany. Nadal nie masz dość.

Kobiety często twierdzą, że powodem rozstania było mężowskie zaabsorbowanie karierą. „On
cały czas martwił się tylko o swoją pracę!”. Tej skardze zazwyczaj towarzyszy pogarda. Mąż
Heidi i jego wspólnicy prowadzili świetnie prosperującą firmę. Heidi mówiła o nich
obraźliwie: „duzi chłopcy” lub „duchowe kaleki” - i twierdziła, że zarabiają pieniądze za
wszelką cenę, że nie mają prawdziwych przyjaciół ani czasu dla rodziny i życia poza pracą nie
widzą. Heidi oddawała się rozwojowi duchowemu, była wrażliwa, serdeczna i poświęciła
obiecującą karierę dla dzieci. Mąż ją opuścił. Z dnia na dzień spakował walizki i z pozornym
okrucieństwem wobec żony i dzieci zamieszkał z dużo młodszą współpracownicą. Chociaż był
zamożny, nie chciał utrzymywać żony i dzieci. Heidi czuła się odtąd w każdym związku nie
tylko cnotliwsza - uznała, że ma prawo do wszystkiego.

Od czasu rozstania małżonkowie komunikowali się tylko przez adwokatów. Heidi odmawiała
jakiegokolwiek kontaktu. Mąż nie miał prawa przekroczyć progu wspólnego domu. Nie
rozmawiali nawet przez telefon. Dzieci zostały umieszczone poza domem. Im bardziej mąż
Heidi oddalał się od rodziny, im mniej okazywał jej uwagi, tym bardziej ona wzbraniała się
przed kontaktem i porozumieniem. Mąż reagował dalszymi ograniczeniami. Heidi stale

78
podkreślała, że nie ma o czym z nim rozmawiać. Mówiła o nim z chłodną pogardą i opisywała
jego zachowanie z wyniosłym uśmieszkiem.

Tylko czasem, gdy zanurzałyśmy się we wspólną przeszłość, dopadało Heidi poczucie winy.
Gdy poznała swego męża, była nieszczęśliwie, ale głęboko związana z innym mężczyzną. Jej
mąż wyrwał ją z ramion drugiego. Heidi uświadomiła sobie, że długo po ślubie jej serce
wciąż należało do tego człowieka, a nie do męża. Gdy rozmawiałyśmy o przyszłości, Heidi
stawała się lękliwa i małomówna. Obawiała się finansowych tarapatów.

Musiała w końcu zauważyć, że w rozstaniu chodziło jej przede wszystkim o pieniądze. Że od


kiedy została pozbawiona bezpiecznej i swojskiej przestrzeni, chronionej przez męża, zaczęła
walczyć o pieniądze równie zaciekle jak on i wszyscy mężczyźni w odległym dotąd świecie
biznesu, choć niegdyś tak tę walkę potępiała. Musiała się przyznać do tego, że za twardą,
milczącą fasadą kryła lęk przed mężem i jego razami. Tak jak mąż nie okazywała uczuć i
postępowała zgodnie z kodeksem rozwodowym, bezwzględnie wojując o pieniądze i prawa.
W końcu dostrzegła coś, co wypiera mnóstwo kobiet. Tęskniła za poważaniem, władzą i
pieniędzmi, ale nie uważała, że jej tak po prostu przysługują, i znalazła się w tym samym
skrytym poczuciu braku własnej wartości, co mężczyźni, którzy codziennie poświęcają swoje
życie prywatne dla władzy i pieniędzy. Potępiając swojego męża, potępiała samą siebie.

Pokochaj tego, z kim się rozstajesz

Rozmawiałam pewnego razu z inną kobietą cierpiącą z powodu rozstania. Zapytałam o Boga.
Kobietę męczyło poczucie winy. Martwiła się, że Bóg potępi ją za zgorzkniałość wobec męża
w zaostrzającej się walce rozwodowej. Powiedziałam jej: „Największym prezentem, jaki Bóg
Pani ofiarował, jest Pani mąż. Nigdy wcześniej nie miała Pani takiej możliwości, żeby poznać
siebie i nauczyć się miłości siebie samej i własnych niedoskonałości. To niezwykła szansa,
aby przyjrzeć się swoim lękom. Jeszcze nigdy nie miała Pani tak wiele możliwości dalszego
rozwoju, wybaczenia drugiej osobie i darowania jej wolności”. Od tego czasu powtarzałam to
wielu ludziom. Ich dawny ukochany, na którym skupiła się cała ich niechęć, zgorzknienie i
wściekłość, jest najwspanialszym darem na drodze ich wewnętrznego rozwoju. Niebo go
zesłało, ale nie po to, by się z nim upajać bajkowym zakochaniem, lecz by ćwiczyć akceptację,
prawdziwą miłość i poczucie własnej wartości.

Mówimy, że rozstanie było konieczne, bo nasz partner był taki i owaki, i że nie możemy go
kochać, skoro nie odpowiada naszym wyobrażeniom. Tak samo, mniej lub bardziej świadomie,
postępujemy od lat z sobą. Odcinamy się od tego, co nam nie w smak. Szukając akceptacji i
miłości, zmuszamy się do tego, aby dogodzić innym, zachowujemy się konformistycznie i
dostosowujemy się. Dokonujemy projekcji na partnerów, wymagamy od nich cudów lub
wyrzeczeń po to, żebyśmy mogli ich kochać. To nie miłość, ale raczej kontrola i życzliwość,
uzależniona od jakiegoś zachowania. Dajemy do zrozumienia, że czegoś potrzebujemy, że
czegoś nam brakuje i że tylko nasz partner odpowiada za zaspokojenie tej potrzeby.

Ta tęsknota za zbawcą i opiekunem jest pozostałością dzieciństwa. Ustępowaliśmy wtedy


starszym i dorosłym w sile i mocy. Doznawaliśmy w zetknięciu z nimi ich niedoskonałości,
stąd okaleczenie i brak mocy w nas samych. Przeżywaliśmy odrzucenie i potępienie naszego
zachowania. Od dawna dorośli, próbujemy być mili i grzeczni, aby nie doznać szkód.
Błądzimy w poszukiwaniu lekarstwa na dawne rany. Nosimy w sobie obawę, że rozbijemy się
o nieczułość, brak odpowiedzialności i słabość innych ludzi, dlatego żądamy od nich
zachowania, które ukryje nasze stare rany. Jeśli nie spełniają tego oczekiwania, jeśli ich

79
niedoskonałość budzi nasz ból, nieświadomie znów czujemy się bezbronnymi dziećmi i
sądzimy, że mamy tylko jedno wyjście: odejść od partnera, rozwieść się z nim, aby odnaleźć
naszą moc.

Ludzie, którzy są zdolni do żywotnych i zarazem trwałych związków, nauczyli się uniezależniać
swoje zachowanie od tego, czy wydają się sobie mili, czy też nie. Nauczyli się, że trzeba
oddzielać wzorce zachowania innych osób i własną potrzebę opieki od miłości. Miłość nie
pojawia się dlatego, że jest się stale miłym i uprzejmym. Nie pojawia się również wtedy,
kiedy inni dopasowują się dla nas do naszych wyobrażeń. Do szczęścia brakuje Ci tylko
samodyscypliny i pragnienia rozwoju, poszerzenia i otwarcia. Potrzebujesz jedynie odwagi i
uporu, aby znieść samotność, niedolę, pustkę i cierpienie, które związane są z tym
wewnętrznym rozwojem. To jest miłość. Miłość, która pozwala na rozwinięcie Twojego
pełnego, nieograniczonego potencjału. Miłość, która rozwija współczucie dla ograniczeń
drugiej osoby. Ta miłość uzdrawia i uwalnia Cię od powstałej we wczesnej fazie Twojego
życia nieuleczonej zależności, niechęci, od Twojego zgorzknienia i wiecznego, dobrze znanego
Ci poszukiwania opieki. Jedynym prawdziwym celem miłości jest duchowy wzrost i osobisty
rozwój. Rozstanie to wspaniała szansa na ten rozwój.

„Póki śmierć was nie rozłączy”. Słowa te brzmią jak groźba w czasach nieustającej zmiany,
ruchu i nowych pokus. Związek na całe życie z jednym człowiekiem? To wręcz
niewyobrażalne. Tego jednak wszyscy szukamy. Nasza istota szuka trwałej, pogłębiającej się
intymności, aby rosnąć i rozwijać się wszechstronnie. Akceptacja własnej indywidualności i
odrębności jest żyznym gruntem, na którym związek może dojrzewać, a prawdziwa miłość -
rozkwitać. Akceptacja głębokiej więzi, która właśnie wtedy się odzywa, gdy chcemy się
czegoś pozbyć, pozwala rozstać się w miłości i z lekkim sercem. Rozstawaj się zatem z całego
serca i naucz się kochać byłego partnera, aby naprawdę uwolnić się od niego.

80
Część II
Powrót do miłości

81
Rozdział 1 PRAWDZIWA MIŁOŚĆ LUB SPRAWA Z
BOGIEM
Dotarłeś tutaj i masz obawy, czy Twój związek da się uratować. Być może wyrozumiale, acz
bez zapału, próbowałeś wzbudzić w sobie wdzięczność za ponure i pozbawiające Cię energii
cechy Twojego partnera. Może opadły Ci ręce od tych wszystkich przepowiedni, że masz
wszystko, co decyduje o przebiegu Twojego życia. Być może jesteś jak ów mężczyzna, którego
żona przyprowadziła do mnie niemal siłą. Obojętność i brak zainteresowania wyraził w takich
oto słowach: „Mamy już za sobą jedną terapię dla par. Teraz wiem wszystko o sobie i żonie, a
przede wszystkim wiem jeszcze dokładniej, dlaczego chcę się rozwieść”.

To, co do tej pory napisałam, wygląda jak ciemny tunel. Drzemie w nas tak wiele źródeł bólu z
przeszłości, że nie sposób wytropić ich wszystkich. Ludziom wokół nas nie powodzi się
lepiej, więc nie powinniśmy liczyć na to, że znajdziemy kiedyś księcia lub księżniczkę z bajki.
Jedno jest pewne - wszyscy nosimy wiele blizn, ledwo znamy naszych partnerów, boimy się
prawdziwej bliskości, a doskonałe szczęście znamy najczęściej tylko jako tęsknotę.

Znikąd nadziei! Nowa wielka miłość, namiętność, gorący romans, wymarzona kobieta, idealny
mężczyzna, potajemny trójkąt małżeński, rozwód - wszystkie pomysły nie sprawdzają się, gdy
ktoś bezpośrednio odpowiada za nasze szczęście lub jego brak. Zdaje się nam, że znaleźliśmy
bliskość, pełnię miłości i akceptację tylko dzięki właściwej osobie. Związek rozpada się
natomiast, bo nie był to odpowiedni człowiek, nie dał lub nie zrobił tego czy owego. Ach,
gdyby tylko się zmienił, nasze życie byłoby cudowne! Tego podejścia uczyliśmy się od zawsze.

Naprawdę zwariowaną rzeczą w tym bardzo rozpowszechnionym, na pozór normalnym


wyobrażeniu jest to, że tego, czego potrzebujemy do szczęścia, brakuje drugiej osobie, a nie
nam. To my się boimy, my tęsknimy, my tego potrzebujemy, ale wszystkiemu winien jest nasz
partner. W przypadku długotrwałego konfliktu i ciągłego wzmacniania frontów nasz punkt
widzenia deformuje się jeszcze mocniej. Uważamy wtedy nawet, że my jesteśmy właściwi, a
ten drugi - nie, że to jego istnienie jest przyczyną naszego cierpienia i niezaspokojonych
potrzeb. Nie rozpoznajemy w tym naszych dawnych urazów, sądzimy zatem, że wina leży po
drugiej stronie. Zachowanie i istnienie partnera stanowią zło, które musimy pokonać,
przeciwstawić się mu lub uciec przed nim.

Ten zwariowany pomysł uznajemy za zupełnie normalny i bronimy go zaciekle. Chcąc zrobić
decydujący krok ku osobistemu pokojowi, musimy nauczyć się wątpić we własne sposoby
myślenia i otworzyć się na prawdę. Niezależnie od tego, co robimy, na tym świecie nic nie da
nam pokoju i spełnienia. Nic, co pochodzi z zewnątrz - ani związek, ani sukces, ani pieniądze -
nie może nas wyzwolić z niezadowolenia i poczucia pustki, z poszukiwań i bólu. Każda próba
znalezienia właściwej osoby odwodzi nas tylko od możliwości odkrycia istoty rzeczy. Mądry
człowiek powiedziałby: „Wszystko, co możemy znaleźć przez nasze poszukiwania, to nowe
poszukiwania”.

Na początku stwierdziłam z entuzjazmem, że możesz żyć w wymarzonym związku, który


przynosi spełnienie. Potwierdzam: to na pewno jest możliwe. Osiągniesz to jednak zupełnie
inaczej, niż to zaplanowałeś. Czas diametralnie odwrócić i odmienić Twoje spojrzenie na
świat.

Sprawa z Bogiem

82
Tu pojawia się zagadnienie Boga. Nie mogę go Tobie zaoszczędzić, choć z wielu rozmów z
moimi klientami wiem, jak pogmatwany, kontrowersyjny, obarczony lękiem i wstydem jest
Twój stosunek do tego tematu. Wiara, modlitwa i Bóg wydają się w naszym społeczeństwie
tematem tabu, tak jakby groziły wejściem w coś, czego nie można uzasadnić, co nie jest
stwierdzone naukowo, i utratą gruntu pod nogami. Mimo to zatrzymaj się na chwilę...

Sama nie jestem wybitną specjalistką od boskiego PR. W mojej rodzinie odbywały się
niezliczone dyskusje o wierze i Kościele. Wszyscy członkowie rodziny bardzo wcześnie
zbiorowo wystąpili z Kościoła, chociaż w małomiasteczkowym, bardzo katolickim
środowisku równało się to towarzyskiemu samobójstwu. Później byłam dumna z tego
rewolucyjnego ducha w moich genach i długo deklarowałam się jako niewierząca. Aż do
czasu, gdy pewnego dnia Bóg wślizgnął się w moje życie. Dziś twierdzę, iż Bóg jest
rozwiązaniem wszystkich problemów. Na początku bardzo się przed tym broniłam - ale dążąc
do prawdziwego spełnienia, musiałam w końcu znowu dotrzeć do Boga, którego pojmuję jako
świadomość, a nie mężczyznę z siwą brodą, któremu spowiadałam się z moich dziecięcych
grzechów. Ten Bóg nie należy do żadnej konkretnej religii, a spotkać go mogę nie tylko w
kościele, lecz także u fryzjera. Siła, która jest w Nim, to ratunek dla całej mizerii związków.

Doszłam do przekonania, że ktoś, kto chce cieszyć się spokojnym i spełniającym związkiem,
musi być gotów zanurzyć się aż do dna swojego istnienia. Tam, w jądrze naszej istoty, okazuje
się, że my, ludzie, jesteśmy istotami duchowymi, nawet jeśli wmawia się nam, że jesteśmy
konsumentami wymagającymi zaspokojenia. Jeśli mogę wierzyć ludziom, którzy przychodzą do
mnie w swych poszukiwaniach, i gdy obserwuję nasze społeczeństwo, widzę, że nasza
indywidualna i zbiorowa ewolucja - mimo dynamicznego nasycenia informacją i konsumpcją
(a może właśnie dlatego) -ponad wszelką wątpliwość zmierza ku temu przekonaniu.

Carl Gustav Jung wyraził znaczenie wiary w związku w następujący sposób: „Wśród
wszystkich moich pacjentów w drugiej połowie życia, to znaczy po trzydziestym piątym roku
życia, nie ma ani jednego, którego najważniejszym problemem nie okazała się postawa wobec
religii. Tak, każdy cierpi z tego powodu, że stracił to, co żywe religie zawsze dawały wiernym.
I żaden z tych, którzy nie odzyskali swojej postawy religijnej, nie jest rzeczywiście
wyleczony”4.

Doświadczenie z klientami nauczyło mnie, że wiara jest największą siłą uzdrawiającą.


Większość ludzi przychodzących do mnie ma około trzydziestu, czterdziestu lat - są zatem w
połowie życia. Coraz więcej tych ludzi nie znajduje zaspokojenia w rozpowszechnionych,
nastawionych na pozory stylach życia. Większość to ludzie wykształceni, mający za sobą lata
rozwoju, kariery i sukcesów. Wielu dużo osiągnęło, ale nie dostali tego, czego szukali - sensu i
spełnienia. Chcieli znaleźć potwierdzenie własnego jestestwa i wartości w poważaniu,
karierze, wiedzy, majątku i sukcesach, ale próby te nie przyniosły im na dłuższą metę
zadowolenia. Kiedy ludzie ci z konieczności wydostają się z tej pułapki i przychodzą do mnie,
odczuwają niewyraźny, niewyjaśniony lęk. Są niespokojni, ponieważ nie uczynili w swoim
życiu nic, co miałoby sens i znaczenie. Czują się bezradni, bo żadna z rzeczy, które stworzyli,
nie zadowala ich i nie zapewnia im poczucia wartości.

Bezsens zwycięstwa

Wręcz przeciwnie - wielu twierdzi, że żyje w stale rosnącym napięciu i pędzie, brakuje im
głębi i spokoju. Wszystko wydaje im się powierzchowne i, co gorsza, wymaga coraz więcej
wysiłku. Ledwo wspięliśmy się po drabinie kariery, a już minęła chwila spełnienia, już czeka

83
następne wyzwanie. Ledwo wzięliśmy udział w maratonie, już chcemy poprawić wynik.
Zainstalowaliśmy w komputerze najnowszy program, a już kusi jego nowa, kolejna wersja.
Gdy wygłodziłyśmy się do rozmiaru czterdzieści, spotykamy koleżankę w rozmiarze
trzydzieści osiem. Zostaliśmy nareszcie członkiem zarządu, a tu czeka już rada nadzorcza.
Zebraliśmy pieniądze i majątek, a wtedy rodzi się w nas obawa, że ów dorobek stracimy.

Zawsze gdzieś czyhają niebezpieczeństwa, odkrywamy nowe wyzwania, by poprawić wyniki,


są lepsi i potężniejsi od nas, przed oczami lub w wyobraźni staje coś większego i
piękniejszego. Nic nie może nas zadowolić na zawsze, także ostatni mąż, nowa kochanka i
potajemny romans. Wydaje się co prawda, że jest coraz więcej możliwości zaspokojenia
pragnień, ale okazują się one tak samo bezbarwne i mało pożywne jak pomidory ze szklarni.
Coraz więcej ludzi jest znużonych i wyczerpanych poczuciem, że ciągle muszą gdzieś gnać, coś
robić, aby zostać kimś lub coś zdobyć.

Jeśli pozwolimy sobie znów zaprosić religię do naszego życia, nie będziemy musieli robić
wszystkiego sami ani obarczać partnera naszymi pragnieniami. Niezależnie od tego, czy
należymy do jakiegoś wyznania, czy za centrum naszego istnienia obierzemy boską, doskonałą,
pełną spokoju i duchową istotę, możemy zaufać, że jest coś, co wykracza poza nas. Że jesteśmy
związani z wyższą i większą siłą, która nam coś przynosi i prowadzi nas. Że daje nam to
wyobrażenie, które natychmiast odpręża i zdejmuje z barków towarzysza życia spory ciężar.

Tam, gdzie spodziewamy się wszystkiego od ukochanego, powinniśmy zwrócić się ku wierze.
Religia tworzy połączenie z miłością, z Bogiem. Bóg nie jest abstrakcyjnym bytem, lecz
troskliwą obecnością, wszechobejmującą miłością. Jeśli wierzymy w Boga, jesteśmy
połączeni z głęboką, troskliwą obecnością. Stajemy się częścią tej wszechogarniającej
miłości, częścią uniwersalnej całości. Prawa wszechświata mówią: mikrokosmos jest
podobny do makrokosmosu. Najmniejsza cząstka ma takie same właściwości jak całość. Jeśli
jesteśmy związani z Bogiem, nasza istota jest boska. Jeśli przez religię lub duchowość
jesteśmy spleceni z boską obecnością, stale dopływa do naszego wnętrza coś, co możemy
przekazać i dać naszym związkom.

To więcej niż teoria i kwestia datku na coniedzielną tacę. Pogłębiający się związek z Bogiem
wnosi prawdziwą zmianę w naszą codzienność. Jeśli Bóg nie jest oddzieloną od nas, cudowną
istotą - która nas osądza i chwali, każe nam pokutować za grzechy i spowiadać się z nich lub
nam je wspaniałomyślnie odpuszcza - tylko podstawowym składnikiem egzystencji i
wszechogarniającą, nieodłączną obecnością, i jeśli jesteśmy częścią tej obecności, to nasze
podstawowe właściwości Są takie, jak cudowne właściwości Boga. Skoro jesteśmy istotami
boskimi, to pod naszymi ranami, zbłądzeniem i zamętem musi w nas tkwić coś życzliwego i
dobrego. Zatem w życiu i naszych związkach również musi być coś życzliwego i dobrego, co
możemy odkryć. W każdej chwili życia chodzi tylko o jedno: Czy chcemy przyznać się do
naszej nieskończonej siły, czy nie? Czy zwracamy się do tkwiącej w nas obecności boskiej,
czy nie?

Jeśli otworzymy się na te założenia - z początku może z dużymi wątpliwościami i pod stałą
obserwacją intelektu - może to zrewolucjonizować nasze pojmowanie związku i życia. Jeśli
szukamy tej wszechogarniającej miłości, kierujemy spojrzenie na siebie, zaczynamy się
łagodniej traktować, pragniemy się sami zrozumieć.

Uważniej i czujniej patrzymy na pragnienia naszego serca i marzenia. Poważniej traktujemy


własne potrzeby. Zaczynamy przeczuwać, że być może jesteśmy tacy, jak trzeba. Nie musimy
już uganiać się za czymś lub kimś, co nam coś da lub wypełni nasze bolesne dziury miłością.

84
Uczymy się zgody na siebie, możemy krok po kroku wycofywać się do wnętrza i czerpać z
niego, by potem z radością dawać to innym. Możemy spoczywać w sobie. Stajemy się
autentyczni.

Nie musisz nic robić

Moja mała córeczka chce wieczorem przed zaśnięciem odmówić wieczorną modlitwę.
Dawniej szczypałam ją czasem przy tym w opuszkę małego palca i mówiłam: „Jesteś małą
opuszką palca, a Bóg jest Twoim całym ciałem. Gdy on się porusza, Ty również się
poruszasz”. Potem sprawdzałyśmy tak samo, że wszystkie palce u nóg, włosy, pępek, uszy, a
nawet koniec nosa są częścią Boga. Tak, nawet wyciągnięty w górę środkowy palec - co moją
córkę szczególnie bawi i zajmuje. Jedno jest pewne: Jeśli pozwolimy sobie znowu na
obecność Boga w życiu, pozwalamy sobie na przyjmowanie. Nie musimy wtedy nic robić, po
prostu jesteśmy małą komórką dużego ciała, odpowiadamy mu, żyjemy w nim i czerpiemy z
niego pokarm.

Zatrzymaj się na chwilę. Zanurz się w myśl o komórce, która jest częścią całości. Odetchnij
głębiej i poczuj swoje ciało od wewnątrz. Wyobraź sobie, że jesteś tą małą komórką.
Zaobserwuj uważnie, jak Twój oddech wypełnia pierś i brzuch. Może sobie uświadomisz, że
oddech płynie zawsze, obojętnie, czy zwracasz na to uwagę, czy też nie. Przychodzi i odchodzi
absolutnie niezawodnie, jak morska fala, która obmywa Twoje stopy.

Nie możesz przestać oddychać - Twój oddech oddycha Tobą. Porusza zresztą wszystko, co
żyję. To samo powietrze, które wpływa w Twoje ciało, wpływa także we mnie. To nas łączy.
Ty jesteś małą komórką. Ja także. Stale fascynuje mnie to wyobrażenie, gdy pozwalam sobie
zwrócić się świadomie ku oddechowi - jestem połączona z czymś większym, wpływa to we
mnie, a ja nie muszę nic robić.

Co wynika z tego, że jesteśmy tylko (lub dzięki Bogu) małą komórką wątroby, kości łub skóry
wszechświata? Cierpimy na zanik pamięci, zapomnieliśmy o związku z wszechświatem i
uważamy się za odrębne, samotne istoty. Jesteśmy częścią tego, co jest? Spójrz jeszcze raz na
swój oddech. On płynie. Czy troszczysz się o niego, czy też nie - płynie. Cały czas porusza
Twoje ciało. Otwiera je i zamyka. Karmi je, utrzymuje Cię przy życiu. Spróbuj go wstrzymać.
Uda Ci się tylko na chwilę. Po chwili będzie wpływał w Ciebie jeszcze głębiej. Oddech jest
tak codziennym zjawiskiem, że go świadomie prawie nie dostrzegamy, ale jest jedną z
największych tajemnic życia. Jest życiem i, moim zdaniem, jest naszym boskim związkiem. Ale
by spostrzec tę wieczną, cichą energię życiową i ruch w naszym wnętrzu, aby rozpoznać w
sobie tę boską obecność, musimy znaleźć chwilę spokoju.

Dając sobie tę ciszę i spokój, pozwolimy sobie jednocześnie na wiarę, że w gruncie rzeczy
jesteśmy dobrymi istotami. Przekonanie to, stopniowo pielęgnowane, zacznie przejawiać się w
naszym zewnętrznym życiu. Kiedy znowu dotrzemy do siebie i odczujemy swój wewnętrzny
autorytet, wyzwolimy się z ról, nałogów i społecznych oczekiwań. Staniemy się powoli
autentyczni, pozwolimy sobie być takimi, jacy jesteśmy. Pozwolimy sobie wyrazić to, co
właśnie czujemy. Zaufamy obfitości życia i zbliżymy się do naszego właściwego powołania.

Im głębiej zakorzeniamy się w sobie, tym bardziej przeczuwamy siłę związku z innymi
istotami. Im bardziej docieramy do siebie, tym bardziej uświadamiamy sobie, że walczymy,
jęczymy, bronimy się, pożądamy i podlegamy uzależnieniom tylko wtedy, kiedy nie potrafimy
odczuwać, tracimy kontakt z własną wewnętrzną wielkością, walczymy z innymi ludźmi.
Uczymy się wówczas, że tam, gdzie boli, powinniśmy zwrócić się ku sobie. Idąc przez życie z

85
taką postawą, możemy bez wahania dawać i przyjmować miłość oraz wsparcie. Nie musimy
już odpierać wrogością słabości drugiej osoby, lecz rozpoznajemy w nich jej poszukiwania
miłości, boskiej istoty, jej przynależności do większej siły.

Z czasem zupełnie inaczej doświadczamy życia. Możemy poczuć swoją wartość, stwierdzamy,
że potrzebujemy mniej, ale możemy więcej dać. Im bardziej zajmujemy się sobą, tym głębiej
możemy odczuć nasz związek z ogromną, wszechogarniającą obecnością Boga. Im głębiej
ufamy temu wewnętrznemu związkowi, tym bardziej odczuwamy, że ta miłość sama, naturalnie,
bierze się z naszego wnętrza. Pojmujemy wtedy, że każdy nasz czyn, każda myśl, każde słowo
może ożyć pod jej wpływem. Idziemy przez życie i mamy to, co nazywa się zawierzeniem
Bogu, ufnością w Niego - uczucie, że „to jest możliwe”.

Może te ostatnie akapity Cię poruszyły, przypomniałeś sobie tkwiącą w nich prawdę. Ale być
może przeczytałeś je i wzruszyłeś ramionami: „Piękne słowa, ale ja nie czuję nic takiego". To,
o czym opowiadam, jest drogą. Droga ta rozwinie się pod Twoimi stopami, gdy tylko będziesz
gotów na pierwszy mały krok, nawet jeśli teraz w ogóle nie czujesz, że się na tej ścieżce
znalazłeś. Potrzebujesz tylko gotowości, aby nią pójść, nawet jeśli nie wiesz jak. Reszta stanie
się sama z siebie. Możliwe, że brzmi to niemądrze - ale to prawda. Jako niegdysiejsza
sceptyczna i zaprzysięgła ateistka nigdy nie mogłam tego pojąć rozumem, ale w końcu sama
tego doświadczyłam.

Jeśli nie wierzysz w żadnego Boga tego świata, jeśli nie wierzysz w nic, co napisałam w
ostatnich akapitach, jeśli masz wątpliwości, że Twoje życie kiedykolwiek tak się rozwinie, ale
chcesz w głębi serca odczuwać swoje życie głębiej i pełniej i życzysz sobie, aby Twój
związek rzeczywiście mógł uzdrawiać - musisz tylko powiedzieć w sercu „tak”. Zapewniam
Cię, że Twoje życie się odmieni, a Twój związek wyzdrowieje. Może stanie się to w
dramatycznych okolicznościach, może cicho i spokojnie, w każdym razie obie te części życia
całkowicie Cię odmienią.

Ale droga ta nie jest drogą treningu, teorii, dogmatów i przekonań. Mogą one nam pewnie
dawać impulsy, wskazywać kierunek, ale droga do poczucia dobrze pojmowanej wszechmocy
jest drogą, na którą nasze życie wprowadza nas zupełnie naturalnie. Wszystko, czego
doznajemy, wszystko, co nas porusza i nas spotyka, jest tym, czego potrzebujemy w tej
podróży. Nasze życie jest skrojone na naszą miarę. To najlepsza sposobność do rozwoju,
niezależnie od tego, jak wygląda. Tysiące razy słyszałam uwagi osób po przejmujących,
bolesnych przejściach: „Bez jego zdrady nie nauczyłabym się tego”, „Gdyby mnie nie
wyrzuciła, nigdy bym się nie obudził”. W chwili teraźniejszej wszystko wydaje się złe, ale
patrząc wstecz, zauważamy, że najgłębsze rany to najlepsza rzecz, jaka mogła się nam
przytrafić.

Nie ma dwóch jednakowych dróg. Każdy spotyka własne wyzwania, przeszkody i utrudnienia.
To one wskazują dalszą drogę. Za każdym problemem kryje się dar. Zawsze, gdy w końcu coś
stało się możliwe, gdy pokonaliśmy uzależnienie albo lęk, wyszliśmy z choroby, przetrwaliśmy
kryzys, przeżyliśmy wypadek, darowaliśmy coś partnerowi, przebaczyliśmy rodzicom -
dostajemy zastrzyk nowych sił. Żaden autorytet, żaden przywódca nie mogą nam wskazać tej
drogi i zapewnić nam tej siły. Musimy odzyskać ufność w to, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy,
nawet jeśli nasze życie wydaje się nam bolesne, trudne i godne potępienia. Potrzebujemy tych
przeszkód i oporów, aby doznać, że posiadamy zasoby i siły, żeby je pokonać. Musimy
doświadczyć, że mamy większą siłę, niż pozwalał nam przypuszczać nasz lęk, że mogą zdarzyć
się cuda i że w sytuacjach bez wyjścia wspierają nas siły całego wszechświata. Modlitwy
zostają wysłuchane.

86
Żaden Kościół, świątynia, seminarium i żadna książka o związkach nie mogą nikogo
zaznajomić z ufnością do Boga i naszą boską istotą, dopóki nie będziemy do tego spotkania
gotowi. Nie potrzebujemy wówczas pośredników ani pracy nad swoim przekonaniem, co
więcej - zazwyczaj jesteśmy na nie gotowi wtedy, gdy straciliśmy wiarę w pośredników i ich
perswazje i nikogo nie słuchamy. Jesteśmy gotowi, aby się rzeczywiście otworzyć i prosić o
pomoc wtedy, kiedy stoimy nad przepaścią bezsensu i beznadziei. Potrafimy się oddać dopiero
w sytuacjach kryzysu, wstrząśnięci do głębi i ogarnięci poczuciem, że straciliśmy kontrolę nad
życiem, wszelką władzę i wiarę.

Bóg nie jest siwobrodym starcem

Mimo że nie chcemy zobaczyć Boga, może on się nam ukazać. Ja też nie chciałam o Nim
słyszeć. Trwało to dość długo i kosztowało mnie kilka dramatycznych przeżyć, zanim
rozpoznałam w końcu, kim/czym jest. Spojrzałam Mu kilka razy w twarz, bliska śmierci.
Pewnego razu w RPA znalazłam się w środku strzelaniny. Gdyby jakiś obcy Murzyn nie
wepchnął mnie nagłym ruchem pod samochód, dosięgłaby mnie kula. Cudem przeżyłam trzy
ciężkie wypadki samochodowe - za każdym razem przez kilka sekund sądziłam, że umieram, by
zaraz potem wypełznąć bez szwanku ze sprasowanych wraków samochodów. Powtarzało się
zawsze to samo zjawisko: gdy myślałam, że zaraz będzie po wszystkim, ogarniał mnie na
krótkie tchnienie niewypowiedziany spokój. Ledwo jednak zdążyłam zauważyć, że uszłam z
życiem, uczucie to znikało i ustępowało wielkiemu lękowi.

Ostatnim razem doznałam szoku i wiedzy, że za chwilę umrę. Ja i grupa narciarzy jechaliśmy
autobusem krętą drogą, wysoko w szwajcarskich Alpach. Wracaliśmy z wypadu. Nagle
poczuliśmy zapach spalonej gumy. Właśnie żartowaliśmy, że hamulce nawaliły i zaraz
spadniemy ze zbocza, gdy jeden z kierowców autobusu, ciągnąc gwałtownie za ręczny
hamulec, krzyknął: „Wszyscy natychmiast na ziemię!”. Hamulce rzeczywiście zawiodły.

Autobus staczał się coraz szybciej w dół, a wśród pasażerów wybuchła histeria. Niektórzy
wrzeszczeli i piszczeli, inni jęczeli, jedni rzucali się na podłogę, inni znieruchomieli. Nie
mogłam się poruszyć, siedziałam jak skamieniała i patrzyłam, jak samochody nadjeżdżające z
dołu próbują nas omijać. Przypominało to film z Jamesem Bondem. Patrzyłam, moje ciało było
jak sparaliżowane, ale w głowie miałam nieznaną jasność i spokój. Pokonaliśmy dwa łagodne
zakręty i mknęliśmy ku trzeciemu, którego nie mogliśmy już pokonać. Wszystko się we mnie
rozluźniło, prawie się rozpuściło. Czekałam na śmierć, mijając przepastne urwiska. Nagle
autobusem zatrzęsło, potem rozległ się brzęk, głuchy łoskot i strzał. Ogarnął mnie niesamowity
spokój i nigdy niezaznana cisza.

Chwilę później spostrzegłam jak przez mgłę, że wokół mnie wszyscy się kłębią i każdy
próbuje uciec z dymiącego wraku. Autobus wyhamował kilka centymetrów przed ścianą
jakiegoś domu i żaden pasażer nie doznał poważnych obrażeń. Stał się cud: Na zakręcie nie do
pokonania był murek, który zatrzymał autobus. Za murkiem stała drewniana szopa, która mogła
wprawdzie zmniejszyć naszą szybkość, ale mogła również rozpaść się na tysiąc kawałków. Za
szopą znajdował się dom, na wysokości pierwszego piętra wysunięty do przodu. Autobus
zahaczył o tę wystającą część i jeszcze trochę wyhamował.

W normalnych warunkach nie mogę znieść widoku kropli krwi, ale tym razem długo, jak w
transie, zajmowałam się rannymi; pomagałam im i opatrywałam ich jak gdyby nigdy nic,
najspokojniej na świecie. Unosiłam się między rannymi i miałam poczucie nieskończonej siły.
Ogarnęło mnie nieopisane współczucie. Potem jednak rozejrzałam się i zobaczyłam, że

87
wszędzie było pełno krwi. Nagle ocknęłam się z tego lunatycznego, cudownego transu. Byłam
wstrząśnięta. Z oczu popłynęły mi łzy, zaczęłam szczękać zębami ze strachu i skuliłam się
wyczerpana. Nigdy jednak nie zapomniałam tego nieznanego do tej pory uczucia absolutnego
spokoju. Nie wiązałam go wtedy ani z Bogiem, ani z niczym szczególnym. Gdy je sobie
przypominałam, ogarniała mnie po prostu cicha wdzięczność. Pozostała we mnie także nowo
zdobyta pewność, że nawet najbardziej niewyobrażalne rzeczy są możliwe.

Dopiero dziś wiem, że spotkałam wówczas Boga. W obliczu śmierci potrafiłam uwolnić się
od wszystkiego, zaufać i rozluźnić się tak całkowicie, że poczułam, jak głębokim spokojem,
nieopisanym współczuciem i miłością jestem wypełniona. Mogłam doznać, że cuda się
zdarzają i że nawet w sytuacjach bez wyjścia jest ratunek. Potrzebowałam jednak jeszcze kilku
niezwykłych wydarzeń, żeby to sobie uzmysłowić. Tylko dzięki cierpliwej, nieugiętej pomocy
wszechświata Bóg mógł się wślizgnąć do mojego życia.

Kilka lat później. Moja zawodowa i osobista sytuacja jest rozpaczliwa. Jestem po załamaniu
nerwowym, oddaliłam się od wszystkich. Pewna znajoma przysłała do mojej samotni książkę
w języku angielskim, której tytuł brzmiał mniej więcej Posłańcy zmierzchu. Otwierając
paczkę, pomyślałam: „To coś o duchowości, niech mnie zostawi w spokoju”. Czytanie po
angielsku wydawało mi się poza tym zbyt mozolne, więc odłożyłam książkę na bok. W ciągu
dwóch tygodni książka trzy razy spadała mi pod stopy. Za trzecim razem głośno zaklęłam i
zapytałam zdenerwowana, ale nic nie podejrzewając: „Czego chcesz ode mnie?”. Gdy po
wielu godzinach podniosłam głowę znad lektury o uniwersalnych prawach, zostało we mnie
paradoksalne uczucie, że nic nie zrozumiałam, ale to, co przeczytałam, było mi dziwnie
znajome. Czułam się tak, jakbym odnalazła coś zgubionego lub utraconego w wyniku amnezji.
Nagle zaczęłam przeczuwać, że jest coś ponad moim życiem, wówczas pozbawionym
większego sensu.

Umrzeć, by się narodzić

Prawdziwy chrzest bojowy przeszłam całe lata później. Moje dziecko nie chciało przyjść na
świat, choć byłam na to doskonale przygotowana. Narodziny mojego maleństwa miały być jak
najłagodniejsze. Przygotowałam się jak generalski sztab - przeczytałam wszystko, co znalazłam
w pobliskich księgarniach, relaksowałam się i oddychałam dla dziecka rosnącego w moim
brzuchu, słuchałam muzyki, znalazłam cudownego i życzliwego lekarza oraz przyjemną klinikę.
Ale moje dziecko nie chciało się urodzić. Termin rozwiązania dawno minął, a ja powzięłam
zamiar, że dam naturze toczyć się jej własnym torem. Lekarze nalegali, aby wymusić bóle
porodowe. Odmawiałam, aż pewne badanie wykazało komplikacje. Wymuszone bóle ogarnęły
mnie natychmiast z siłą trzęsienia ziemi. Cały dzień i całą noc spędziłam w bardzo silnych
skurczach, ale moje dziecko było uparte. Został ze mnie cień, lekarze doradzali jak najszybsze
cesarskie cięcie. Nie zgodziłam się na nie.

Chociaż w imię praw natury kilkakrotnie odmówiłam miejscowego znieczulenia w rdzeń


kręgowy, w południe następnego dnia błagałam o nie. Moje ciało było już w takim stanie, że
znieczulenie nie zadziałało. Lekarz zrzekł się odpowiedzialności, jeśli w dalszym ciągu będę
odmawiać zgody na cesarskie cięcie. Ostatkiem sił przystałam na to i zdałam się na mój los.
Tak naprawdę po raz pierwszy podczas tego porodu pozwoliłam naturze toczyć się jej torem. I
znowu zdarzyło się to, co zdarzało się wiele razy: coś się we mnie odprężyło. Uspokoiłam się
i pozwoliłam, by działo się to, co dziać się miało. To było zdumiewające: w zimnej,
wyłożonej kafelkami sali operacyjnej, tam gdzie za żadne skarby świata nie chciałabym
zakończyć życia, ogarnęło mnie nieskończone morze miłości. Gdy leżałam na stole

88
operacyjnym, wiedząc, że moje dziecko nie przyjdzie na świat w „naturalny” sposób, wydarzył
się następny mały cud. Lekarz trzymał mnie za rękę, mąż głaskał mnie po głowie, inny lekarz
przemawiał do mnie mile, pielęgniarki patrzyły na mnie promiennym wzrokiem, aż nagle łzy
szczęścia spłynęły mi po policzkach, bo poczułam i powiedziałam: „Wszystko będzie
dobrze!”. I zasnęłam pod narkozą.

Gdy się obudziłam, lekarze i pielęgniarki stali wokół mnie, a mój uszczęśliwiony mąż trzymał
naszą córkę w objęciach. Wszyscy przyglądali mi się w milczeniu, a ja słyszałam, jak powoli,
spokojnie, w natchnieniu mówię: „Nie żyję. Nie żyję”. Minęła godzina, zanim poczułam ssące
pierś dziecko i stwierdziłam, że żyjemy oboje. Mój mąż i pielęgniarki opowiadali mi potem,
że do chwili przebudzenia z narkozy opowiadałam z uśmiechem cudowne historie o umieraniu,
świetle, o spokoju i miłości.

Znów musiałam skapitulować, zrezygnować z każdego milimetra mojego planu, musiałam


umrzeć, aby urodzić dziecko. I znowu wydarzył się cud. Chciałam koniecznie polegać na siłach
natury, lecz w trakcie dodatkowego badania USG lekarze stwierdzili, że zgrubienie kości
czaszkowej mojej córki nie przecisnęłoby się przez miednicę i tak zwany naturalny poród
spowodowałby poważne komplikacje. Moje dziecko i natura byli zatem mądrzejsi ode mnie i
od mojego planu. Tym razem też byłam pełna głębokiej wdzięczności. Przyszło mi do głowy, że
to Bóg prowadzi mnie przez życie. Uczucie to było ulotne, znowu szybko o tym zapomniałam.

Potrzebny był jeszcze głębszy kryzys, aby z moich pierwszych przeczuć, że istnieje coś
większego, w co warto wierzyć, wyłoniło się życie niesione codzienną ufnością do Boga.
Największą przemianę zawdzięczam ówczesnemu rozpaczliwemu stanowi mojego małżeństwa.
Samotność i brak nadziei rzuciły mnie ku sobie samej i doprowadziły do Boga. Odbyło się to
bez fajerwerków, wstrząsów, niespodziewanego spotkania ze śmiercią. To była przewlekła,
trawiąca mnie choroba - ciche, nękające poczucie, że czegoś brak w moim życiu. Tydzień za
tygodniem, miesiąc za miesiącem samotność zagnieżdżała się we mnie i sprawiała, że czułam
się coraz bardziej nieswojo. Nie miałam jednak odwagi, by rozmawiać o tym z innymi.
Wyszłam młodo za mąż i urodziłam dziecko - musiałam zatem być szczęśliwa. Niestety - byłam
na wskroś nieszczęśliwa.

Pewnego razu stałam samotnie na tarasie i zaczęłam się modlić. Byłam tym przerażona, ale
słyszałam własną głośną modlitwę do Boga. Prosiłam o pomoc i cicho płakałam. Zasnęłam
sama, mój mąż był - jak to wówczas często się zdarzało - w podróży. Mimo to w jakiś sposób
nie czułam się tego wieczoru osamotniona. Zaczęłam modlić się coraz częściej.

Ostatnie sto stron pokazało Ci, dokąd doprowadziły te modlitwy. Moja nadzieja i wiara
powodują, że słowa w tej książce mogą dotrzeć do ludzi na tyle wyraźnie, że dotykają oni swej
boskiej istoty, ośmielają się wypowiadać słowa modlitwy i prosić o wsparcie niespożyte siły
wszechświata. Chciałabym, żebyś i Ty wpadł w ten potężny proces, który wciąga jak wir. Jeśli
otworzysz się na ujawnioną tu prawdę, prawda ta otworzy się w Tobie. Nie można tego zrobić
- może to stać się dla Ciebie zrozumiałe, wtedy będziesz to po prostu wiedzieć albo pojawi się
w Tobie cichy głos: „To jest możliwe...”.

Opowiem Ci jeszcze jedną z moich ulubionych historii. Pewien mężczyzna miał sen. Śniło mu
się, że spacerował z Bogiem po plaży. Po niebie przesuwały się sceny z jego życia i odbijały
się na piasku. Gdy człowiek ów patrzył na ślady stóp, raz widział dwa rzędy śladów, raz tylko
jeden. Stwierdził, że w chwilach zgryzot i smutku na piasku pojawiał się tylko jeden ślad.
Dlatego zapytał: „Panie, zauważyłem, że w smutnych okresach mojego życia widać tylko jeden
ślad. Obiecałeś, że zawsze będziesz ze mną. Nie rozumiem, dlaczego wtedy, gdy Cię

89
najbardziej potrzebowałem, zostawiałeś mnie samego”. Bóg odpowiedział: „Mój drogi
przyjacielu, kocham Cię i nigdy bym Cię samego nie zostawił. Kiedy najbardziej cierpiałeś i
najbardziej mnie potrzebowałeś, tam gdzie widać tylko jeden ślad, wtedy Cię niosłem”.

90
Rozdział 2 W TWOIM MAŁŻEŃSTWIE SĄ KŁAMSTWA
Jak dojść do siebie samego w szarej codzienności? Jak dojść do Boga i poczucia, że „to jest
możliwe”? Jak odkryć ponownie swoje właściwe, pełne istnienie, wszechobecną, życzliwą
obecność? Jak przywrócić życiu energię? Jak rozgrzać serce? Jak odczarować księżniczkę
zaklętą w żabę u Twego boku? Jak sprawić, żeby Twoje małżeństwo znów stało się przygodą?
Zatrzymaj się i zrób przerwę tam, gdzie właśnie jesteś. Nie musisz nic robić, nic zmieniać -
musisz po prostu znaleźć się tam, gdzie Twoje życie właśnie trwa. Usiądź i przyjrzyj się
wszystkiemu, tak jakbyś patrzył po raz pierwszy w życiu. Bądź otwarty i zaciekawiony, jak
ktoś, kto nie zna Twojego życia, i - co najtrudniejsze - bądź uczciwy! Bez koncepcji,
wyobrażeń, wizji życia zobacz, jak Ci się rzeczywiście wiedzie.

Czy aby nie masz już ochoty na to wszystko? Twoja żona nudzi Cię? Obawiasz się, że Twój
mąż ma inną? A może siedzisz właśnie w domu, w znanym Ci kręgu rodzinnym, i umierasz z
tęsknoty za kochankiem? Nikt nie przeczuwa, jak bardzo jesteś samotny? Czy myślisz o sobie i
swoim życiu: „Gdyby oni mieli blade pojęcie...”? Czy wypełniasz przepisowo opiekuńczą, acz
nudną służbę i spełniasz małżeńskie obowiązki? Czy rzucasz się w dziką aktywność i rozrywkę
każdego rodzaju? Czy wycofujesz się i działasz tylko rutynowo? Czy jesteś najlepszy, odnosisz
największe sukcesy, a Twoje życie mimo to jest puste? Czy osiągnąłeś i dostałeś prawie
wszystko, ale odnosisz wrażenie, że to nie ma sensu? A może nikt nie wie, jak Ci się naprawdę
wiedzie?

Lepiej umrzeć

Przeżyłam kiedyś z przyjaciółką straszną noc. Wydała przyjęcie. Wszystko było doskonałe -
goście, jedzenie, dekoracja stołu - tylko nie nastrój. Coś wisiało w powietrzu. W końcu
wszyscy goście poszli, jej dzieci i mąż położyli się spać. Siedziałyśmy i rozmawiałyśmy,
trwało to pół nocy. Moja przyjaciółka była zrozpaczona, jakby wydrążona od środka. Czuła się
przytłoczona obowiązkami i pozostawiona przez męża na lodzie. Rozgoryczona i bezsilna,
wyznała mi, że jej małżeństwo stało się nie do zniesienia. Przez noc wyjawiała mi stopniowo
samotność, lęk i depresję. W końcu zdradziła mi nawet, że jej mąż ma chyba kochankę, a ona
coraz częściej zastanawia się nad tym, czy nie odebrać sobie życia. W każdym razie jej życie,
a już na pewno jej małżeństwo, nie może toczyć się dalej tym torem.

Leżałam w łóżku i nie zmrużyłam oka przez resztę nocy. Byłam jak sparaliżowana, widząc tę
wielką rozbieżność w życiu mojej przyjaciółki. Była zawsze bardzo aktywna, zawsze w
trakcie przygotowań do jakiejś podróży, przyjęcia lub wizyty. W jej kalendarzu zawsze roiło
się od zaproszeń. Od dwudziestu lat znałam ją jako tę, której pożądali wszyscy mężczyźni.
Była duszą towarzystwa. Piękna i utalentowana, a przy tym matka kilkorga dzieci.

Bezsenna i przejęta troską zastanawiałam się, jak mogę jej pomóc. Znałam ją na tyle długo, by
wiedzieć, że potrafiła wykazać się niezwykłą wytrzymałością i nadludzką siłą, jeśli czegoś
chciała. Tego życia też chciała. Miała szczegółową wizję idealnego żywota, przez lata
tworzyła tę układankę kawałek po kawałku. Gdy życie przybrało formę, której pragnęła,
musiała stwierdzić, że wcale nie przyniosło jej tego, co sobie wymarzyła. Wiedziałam jednak,
że nie zostawi tego życia tak po prostu.

Następnego ranka weszłam do kuchni. Jej mąż siedział przy stole, a dzieci dokazywały.
Zmęczona bezsennymi rozmyślaniami i użalaniem się nad przyjaciółką, spojrzałam na nią
smutno i współczująco. Uwijała się wokół rodziny, wysyłała dzieci na zabawę do ogrodu i

91
szczebiotała do mnie pełna energii: „Witaj, moja droga! Jak ci się spało? Spójrz, jaki piękny
dzień!”.

Poczułam się tak, jakbym miała koszmarny sen, jakbym w nocy miała do czynienia z całkiem
innym człowiekiem. Jakby nigdy nie było tego pełnego rozpaczy wieczoru. Wszystkie moje
próby zmierzające do tego, aby wnieść w ten poranek nieco autentyczności, spełzły na niczym.
Przyjaciółka podawała mężowi śniadanie, organizowała dzieciom dzień i najbliższe spotkania
jak gdyby nigdy nic. Miała swoją wizję życia i nie oddałaby jej bez walki na rzecz
wewnętrznej rozpaczy i prawdy. Prawda to jedyna rzecz, która uzdrawia. Największym
problemem w jej sytuacji nie było powikłane małżeństwo, lecz fakt, że od dawna nie chciała
przyznać się sama przed sobą oraz innymi do tej smutnej prawdy.

Czy znasz ten stan, gdy świat wewnętrzny i zewnętrzny to dwa zupełnie inne światy,
nieprzystające do siebie? Uważam, że większość ludzi w długotrwałych związkach co jakiś
czas w duchu czuje takie silne rozdarcie. Mamy wizję swojego życia, ludzie dookoła stwarzają
tej wizji ogólne warunki - i wszystko, co nie pasuje, ukrywamy sami przed sobą, partnerami i
przyjaciółmi. Nasza potrzeba przynależności i związku z innymi ludźmi jest tak silna, że
nieświadomie jesteśmy gotowi poświęcić dla niej życie. Moja przyjaciółka wolała powoli
konać i zamęczać się samobójczymi myślami, niż skonfrontować rodzinę i otoczenie ze swoimi
rzeczywistymi potrzebami.

Kłamstwa w imię miłości

Bywa to bardzo banalne: Nie mamy ochoty dzwonić do sąsiadki i po prostu uważamy, że
trzeba zawieźć nasze dzieci na trening. Czasami ma to poważniejszy charakter: Budujemy
domy, jeździmy samochodami, zapraszamy ludzi, bo ma to znaczenie dla naszej pozycji i
kariery, a nie dlatego że daje nam to spełnienie. Czasami jest to sprawa egzystencjalna:
Wykonujemy pracę, która przynosi dużo pieniędzy, ale przez którą nie możemy spać. Czasami
pozbawia nas to duszy: Idziemy z partnerem do łóżka tylko z obowiązku i czujemy się potem
jak bezduszne automaty.

To, że to wszystko robimy, nie jest najgorsze - to jest ludzkie. Tragiczne jest to, że próbujemy
ukryć przed innymi strach, który się za tym kryje. Że robimy to wszystko tylko dlatego, aby
zostać w związku, aby nas dalej kochano i nie opuszczono. Przynosi to całkiem odwrotny
skutek. Ze strachu, że za naszą prawdę nikt nas nie będzie kochać, za fałszywą monetę
dostajemy w zamian równie fałszywy pieniądz. Każdą rolą, każdym uprzejmym oszustwem
ujawniamy tylko coraz wyraźniej naszą mizerną sytuację. Nie pokazujemy uczuć, nie mówimy
o tym, co myślimy. Sami doprowadzamy do narodzin kłamstwa, które może stać się tak
nieznośne, że chcemy odebrać sobie życie tylko dlatego, że jest w nas i w naszym życiu coś, z
czym na pozór trudno się pogodzić.

Życie i małżeństwo mojej przyjaciółki odpowiadało jej wizji, ale nie sercu. Wizja pochodzi
zawsze z zewnątrz, z rodzin, uwarunkowań, deficytów i społeczeństwa. Serce zna nasze
prawdziwe potrzeby. Moja przyjaciółka powinna była spisać wiele rzeczy na straty, zrzec się
kontroli, wyznaczyć granice, okazać bezradność i słabość... Powinna była wejść z mężem i
otoczeniem w prawdziwy, bezkompromisowy dialog o swym sercu i prawdziwej istocie. Z
nocy, którą spędziła ze mną, powinna była uczynić dzień.

Proces ten z początku nie jest przyjemny. Gdy ośmielimy się go rozpocząć, opuszczając naszą
wygodną, zaciszną kryjówkę, rusza powódź, która zalewa nasze życie i porywa wszystko ze
sobą. Przychodzi ona w niewłaściwym czasie i nie uwzględnia zewnętrznych okoliczności.

92
Najpierw nadchodzi katastrofa

Tak było z powodzią w moim życiu. Mój mąż świętował okrągłe urodziny. Uroczystość ta była
dla niego ważna, bo miała ponownie zebrać krąg wszystkich przyjaciół. Mąż był jeszcze w
pracy, a ja przygotowywałam jedzenie w kuchni i czułam, że się duszę. Wszystko na tę okazję
miało być wyjątkowo piękne, smaczne i radosne, ale te wyśrubowane oczekiwania
powiększały mój dyskomfort. Znowu go nie było, jak to często bywało w ostatnich miesiącach.
Znowu byłam sama ze wszystkim, co dotyczyło naszego życia prywatnego. Znowu miałam
obracać się wśród jego przyjaciół, choć nikt nie podejrzewał, jak się naprawdę czuję.

Miałam być piękna, miałam być doskonałą panią domu, a czułam się okropnie i chciałam
uciec.

Bliska łez przygotowałam zakąski, zapaliłam świece, ustawiłam napoje tu i tam i wcisnęłam
się w sukienkę. Tuż przed nadejściem męża i gości ogarniała mnie coraz większa bezradność
połączona z niepohamowaną złością. Wszyscy zaczęli się schodzić. Tutaj „cześć”, tam buziak:
„Dawno się nie widzieliśmy”. Próbowałam zachowywać się tak jak zawsze, ale mi to nie
wychodziło. Musiałam zaszyć się w kuchni, bo wulkan w moim wnętrzu groził wybuchem, a tu
oczekiwano ode mnie, bym była uprzejmą gospodynią. W pewnej chwili jedna z moich
koleżanek weszła do kuchni i powiedziała: „Słuchaj, co się z Tobą dzieje?”. Poczułam się tak,
jakby przerwała tamę, zalałam się łzami i wyszlochałam głośno słowa, których nawet nie
przeczuwałam: „Muszę się rozwieść, muszę się rozwieść! Tak dalej być nie może!”.

Wszyscy na długo zapamiętali te urodziny. Niektórzy goście zerwali z nami kontakt. Inni do
dzisiaj śmieją się razem z nami. Mój wybuch w kuchni, ucieczka do sypialni, myśli o
rozwodzie -wszystko przeleciało przez uroczystość jak gradowa chmura gnana wiatrem.
Mojego męża uratowało z tego potopu tylko to, że się porządnie zalał. Kiedy następnego dnia
wytrzeźwiał, a goście wyjechali, nic już w naszym małżeństwie nie było jak dawniej.

Powiedziałam o wszystkim, o czym od dawna bałam się powiedzieć lub nie chciałam myśleć.
Dowiedziałam się, że ma inną. Dowiedziałam się, że już od dawna nie chciałam być z nim.
Oboje byliśmy puści i zrezygnowani, a zarazem baliśmy się wyciągnąć z tego stanu
konsekwencje. „Przeżuwałam” to wielokrotnie, uzasadniałam na tysiąc sposobów, dlaczego
dalej nie może tak być. Ale straciłam nadzieję, że coś innego może mi rzeczywiście pomóc.

Gdy dajemy za wygraną, pojawia się uzdrowienie


Zawsze było albo-albo. Albo zostanę i powoli zmarnieję jak roślina bez wody, albo odejdę i
zniszczę rodzinę, zrezygnuję z marzenia o tym, by spróbować z moim mężem tego, co mi się z
nikim do tej pory nie udało. Czułam, że powoli rozpadam się na dwie części - aż nie mogłam
już wytrzymać napięcia. Musiałam dać za wygraną, nie mogłam już więcej analizować,
obwiniać, rozumieć ani racjonalizować. Siedziałam przed mężem. Wypływały ze mnie
wszystkie uczucia, lęki, tajemnice, pragnienia i moja smutna tęsknota za rozstaniem. Mówiłam
i mówiłam, dopóki strumień nie zaczął się uspokajać sam z siebie - wtedy mogłam znowu
patrzeć na męża świadomymi, niezapłakanymi oczami. Zdarzyło się coś całkowicie
absurdalnego. Poczułam się związana ze sobą i po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam
związek z moim mężem. Zapanował między nami głęboki spokój i dziwne uczucie szczerości i
przynależności. Uczucie, którego od lat już nie znaliśmy - „To jest możliwe, to jednak
możliwe...”.

93
Jakiż koszmar musieliśmy przeżyć, aby znów zaznać tego uczucia! Żadne z nas nie zrobiło
dobrowolnie żadnego ruchu. Najpierw musiała narosnąć fala niesamowitego napięcia.
Najpierw musieliśmy porozmawiać o rozstaniu. Dopiero wtedy byliśmy naprawdę gotowi
wsłuchać się w naszą duszę. Gdy przychodzą do mnie ludzie dopiero w szczytowym punkcie
kryzysu, nierzadko padają słowa: „Już nie mogę. Nie widzę wyjścia. Chcę po prostu umrzeć”.
Traktują ten ślepy zaułek jak beznadziejną katastrofę, ale załamanie, w którym znajduje ujście
kryzys egzystencjalny, jest dla ich dusz najczęściej ulgą - radykalnym uwolnieniem ich
prawdziwej istoty z ciasnego więzienia wymagań i wyobrażeń. Znów jest miejsce na prawdę i
strumień uczuć.

Nawet jeśli w naszym świecie przekazuje się nam coś innego, nasze ciało i nasz umysł są tylko
sługami duszy. W nich wyraża się nasza dusza, tutaj może pokazać swoje prawdziwe oblicze.
Nawet jeśli trudno usłyszeć jej cichy głos - dusza jest naszą prawdziwą przewodniczką. Ciało
i umysł są jednak zazwyczaj tak zabetonowane wyobrażeniami i celami, że na łagodny strumień
naszej duszy nie ma miejsca. Dusimy się od wewnątrz, ślepi i głusi na własny głos. Nie
potrafimy dostrzec własnej duszy Pochłonięci codziennymi wymaganiami, rzadko słyszymy jej
głos i podążamy za nim. Mamy plan, mamy wizje i wymagania. Ale nasza dusza dąży do
spełnienia naszego właściwego Ja, naszych szczytowych możliwości i osobistego rozwoju. Jej
jedynym celem jest nasza ewolucja aż do osiągnięcia doskonałego boskiego istnienia. Nie ma
dla niej najmniejszego znaczenia, czy odnosimy sukcesy, jesteśmy rozwinięci duchowo lub
obdarzeni uznaniem społecznym, czy też nie.

Pożytki z katastrof

Czasami znajdujemy się w katastrofalnych sytuacjach, które z punktu widzenia naszej duszy
zmuszają nas do dalszego rozwoju i skłaniają do rozwijania wewnętrznej doskonałości. Gdy
tracimy ukochanego, pracę, dom albo zdrowie, powoduje to lęk lub frustrację. Mamy jednak
wtedy do czynienia z uzdrawiającymi kryzysami, z szansami na rozwój.

Mój mąż i ja po tej oczyszczającej, smutnej, ale prawdziwej uroczystości urodzinowej


musieliśmy przyznać, że nic nas nie łączy. Postanowiliśmy zatem, że każde z nas pójdzie na
razie własną drogą, bez konieczności składania wzajemnych sprawozdań. Był to niemy,
bolesny i samotny, ale niesłychanie prawdziwy i uzdrawiający czas. Staliśmy na rumowisku, o
które potykaliśmy się przedtem niezliczoną ilość razy, nie chcąc przyjąć do wiadomości jego
istnienia. Od dawna nieświadomie dostrzegaliśmy to rumowisko i pomijaliśmy je milczeniem,
żyjąc zgodnie z planem małżeńskim. W końcu rana została odkryta, każde z nas zaczynało od
swojego kąta usuwać swoje własne gruzy. Urodziny były nowym początkiem naszego związku,
ale zrozumieliśmy to znacznie później.

Życie jest o wiele mądrzejsze niż my. Jeśli jesteśmy bierni, nie chcemy patrzeć ani słuchać
swego serca, choć co dnia czujemy coraz wyraźniej, że wpadamy w ostry zakręt lub zjeżdżamy
z górki - życie samo zatroszczy się o nas. Najczęściej zrobi to w sposób, który się nam
absolutnie nie podoba. Zajmujemy się omijaniem przeszkód, ale życie prowadzi nas prosto na
krawędź przepaści, a czasami nawet spycha w otchłań. Zmusza nas do skoku - ale tylko po to,
żebyśmy rozłożyli skrzydła wiary w to, że wylądujemy bezpiecznie na dole. Prowadzi nas
zawsze dokładnie ku tym okolicznościom, w których możemy najbardziej się rozwinąć.

Wszyscy zauważamy w ten czy ów sposób, że w naszym życiu coś nie gra, że coś - czego być
może długo oczekiwaliśmy - nie daje spodziewanego spełnienia. Wtedy nadchodzi czas na
zadanie domowe i naukę czegoś nowego. Trzeba się wtedy zatrzymać i spojrzeć na swoje życie

94
odważnie i uczciwie. Najczęściej nie pozostaje nam wtedy nic innego, jak poszukać
prawdziwej i bezkompromisowej komunikacji z partnerem. Musimy być gotowi otworzyć swe
serce i ponieść konsekwencje tego, co czujemy. Jeśli tego nie uczynimy, jeśli wyprzemy nasze
wewnętrzne impulsy i ból lub - zaprzątnięci codziennością - odwrócimy od nich uwagę,
najczęściej pojawia się czynnik zewnętrzny, który uruchamia proces powstawania nowego
porządku. Ciosy od losu, kryzysy, choroby, a przede wszystkim ludzie, którzy są nam bliscy,
doprowadzają wówczas -pozornie wbrew naszej woli - do rozwoju naszego życia.

Droga ta jest jednak znacznie bardziej bolesna niż droga własnej odpowiedzialności, którą
ominęliśmy. Dlatego właśnie prawda pokonała moją przyjaciółkę w sposób, który bardziej
przypominał biblijny potop niż wiosenne roztopy. Choć pierwsza wyczuła, że jej życie musi
się zmienić, że jej małżeństwo jest pozbawione sensu i puste, a obie dusze są jak
zabetonowane, bała się skonfrontować z tym swojego męża. Zamiast wyjawić mu prawdę,
swoje wątpliwości i lęki, zdecydowała się na kolejne dziecko. Gdy była w zaawansowanej
ciąży, mąż wyznał, że nie może znieść ich małżeństwa i że opuszczają dla innej kobiety.

Prawda uzdrawia

Nawet jeśli wydaje Ci się, że nie ma żadnego wyjścia i nadziei - bądź odważny i okaż swoją
wrażliwość na rany. Zatrzymaj się i przyjrzyj prawdzie swojego życia. To prawda, że Twój
związek nie odpowiada zapewne Twoim marzeniom. To prawda, że Twój partner zapewne
prawie nic o Tobie nie wie. To prawda, że być może nie jesteś już zakochany. To prawda, że
widzisz odpychające i raniące cechy Twojego partnera. Odczuwasz zazdrość i zależność - to
też prawda. To prawda, że najchętniej pozbyłbyś się swego towarzysza życia lub nim
wzgardził. Być może zdradziłeś go już wielokrotnie. On też Cię zdradził. To prawda, że
poślubiłeś tego człowieka z niewłaściwych powodów.

Prawdą jest również, że to wszystko należy do naturalnego biegu związków i daje nam
wspaniałe możliwości uzdrawiające, jeśli traktujemy nasze związki jako miejsce uzdrawiania.
Konfrontacja z prawdą wymaga odwagi i ustawicznej pracy, której większość ludzi nie chce
się podjąć. Chętniej trzymamy się wyidealizowanych wizji siebie i związku. Lepiej pójść do
Mullerów na kolację, a potem zaprosić Meierów na kawę, zagrać w tenisa, kolekcjonować
ogrodowe krasnale, pograć w kręgle lub golfa. Lepiej ustąpić miejsca naszemu
nieświadomemu lękowi. Chętniej bowiem unikamy głębokiej pracy nad emocjami, przy której
mogą pojawić się nieprzyjemne odczucia.

Oczywiście nasz związek powinien dawać szczęście, radość, zmysłową przyjemność i miłość.
Ale skoro ten cudowny i błogi stan nie nadchodzi, związek powinien nam przynieść
uzdrowienie i przywrócić ten stan. Kiedy coś boli, kiedy tylko czujemy się przygnębieni lub
niespełnieni, możemy te niemiłe sytuacje w naszym związku wykorzystać jako możliwość
uzdrowienia.

Na koniec jeszcze jedna prawda Chucka Spezzano: „Za bramą Waszej słabości znajdziecie
swoją siłę. Za bramą Waszego bólu znajdziecie Wasze zadowolenie i radość. Za bramą
Waszego strachu znajdziecie bezpieczeństwo i ochronę. Za bramą Waszej samotności
znajdziecie Waszą zdolność doznania spełnienia, miłości i wspólnoty. Za bramą Waszej
beznadziejności znajdziecie prawdziwą i uprawnioną nadzieję. Za bramą Waszych braków z
dzieciństwa znajdziecie Wasze dzisiejsze spełnienie”5.

95
Rozdział 3 PRZYGODA Z CODZIENNOŚCIĄ
Wszyscy tęsknimy za przygodą i ożywieniem, romantyzmem i namiętnością. Ale jak to osiągnąć
po dziesięciu lub dwudziestu latach małżeństwa? Po stu dziewięćdziesięciu stronach tej
książki przeczuwasz już, że nowy kochanek kryje w sobie ograniczone nadzieje na spełnienie
Twoich wszystkich tęsknot. Być może masz za sobą rozwód i przeżywasz trzeźwiące oznaki
znanych Ci okresów posuchy. Może ostatni rozdział o prawdzie zachęcił Cię i mówisz:
„Właśnie! Jestem gotowy na szczerość - chociaż trochę...”.

Jeśli zaczniesz naprawdę żyć i pokazywać się odważnie i otwarcie, Twoje codzienne życie
stanie się pasjonujące. Dostosowujemy się, stroimy uprzejme miny, staramy się być przykładni
i troskliwi, wypełniamy obowiązki, stajemy się najlepsi, grzecznie pracujemy na poważanie,
wznosimy sobie zawodowe i domowe pomniki, marzymy o nieznanym, o wolności i
przygodzie. Im bardziej konwencjonalna jest nasza codzienność, im solidniejsze są kraty
naszych przyzwyczajeń, tym większa tęsknota za ucieczką. Albo wycofujemy się ze
wszystkiego, stajemy się coraz bardziej przykładni, wzorowi, obowiązkowi i uzależnieni od
zakupów. Aż pewnego razu dosięga nas los: choroba, bankructwo, strata, rozstanie, wykryty
„skok w bok” - potop porywa wszystko, co było nam miłe i drogie, znane i stałe, wszystko, co
odpowiadało naszym regułom: szacunek, zaufanie, bezpieczeństwo, życiowe kłamstwa.
Wypadamy z zakrętu. Życie staje się wprawdzie nareszcie ciekawe, ale także przerażające,
groźne i nieprzewidywalne.

Dlaczego nie zadbać samemu, z całą świadomością, o przygody? Przestań marzyć lub rysować
swoją wizję życia. Proponuję: żyj swoim życiem. Przestań uciekać przed wszystkim. Przyjmij
to, co właśnie jest w Tobie. Wsłuchaj się w siebie, wczuj się w siebie - i wyraź to. Brzmi to
dla Ciebie jak anarchia i chaos? Wykrzykując złość i raniąc partnera wybuchami wściekłości,
szkodzi się samemu sobie. Kłótnia tego typu prowadzi donikąd, niszczy związek. Mimo to nie
ma nic ważniejszego, niż dostrzec własną wściekłość i doznać jej. Nie chodzi jednak o to, by
ją wykrzyczeć, lecz aby w pełni odczuć jej zagęszczony ładunek. Jednak - chciałabym być
dobrze zrozumiana - nie chodzi także o to, aby zatrzymać tę wściekłość w sobie. Należy ją
dokładnie obejrzeć i zaakceptować. W ten sposób przekształci się ona samoczynnie, a my
będziemy mogli jej użyć jako siły popychającej życie do przodu.

Uwolnij uczucia

Moi klienci ciągle pytają po pierwszych spotkaniach, czy wszystko idzie, tak, jak należy. Mają
uczucie, że stracili kontrolę nad sobą. Jeśli ktoś po długim okresie odrętwienia poszukuje
ponownie kontaktu ze swoją istotą, płyną nieznane dotąd łzy. Nieoczekiwane wybuchy
wściekłości torują sobie drogę przez uporządkowane i na wskroś zorganizowane życie
codzienne. Na pierwszym etapie to dobrze. Uczucia te najczęściej narastały od niepamiętnych
czasów i muszą się rozładować, aby powstała w nas wolna przestrzeń na nową, autentyczną
siłę. U większości ludzi stosujących długotrwałą, nieświadomą kontrolę emocji przypomina to
lata bez sportu: Dopóki się nie ruszamy, nie zauważamy, że jesteśmy sztywni, ale po godzinie
treningu wszystko wydaje nam się zardzewiałe i zdrętwiałe. Tracimy dech, a potem przez
wiele dni cierpimy na bóle mięśni.

Gdy uczucia utorują sobie znowu drogę do świadomości i naszego życia, budzi się w nas opór.
Musimy najpierw powoli odzyskać kontakt z naszym emocjonalnym ciałem i liczyć się z
lękiem, niepokojem i uczuciowym kacem. Nasze ciało nagradza nas po treningu witalnością i
urodą. Tak samo nasza energia życiowa, pierwotna autentyczność i spokój ducha wracają do

96
nas, jeśli damy miejsce uczuciom. Są one siłą napędzającą naszego ducha.

Gdy oddajemy się im, coraz mniej je kontrolując i jak najmniej osądzając, gdy przyjmujemy je
tak, jak przychodzą, stajemy się znowu całością. Nie martwmy się, jeśli z początku zaleją nas
jak powódź. Tama puściła, ale powódź skończy się, a ożywcza, naturalna rzeka zasili
wysuszoną ziemię. Twoje uczucia uspokoją się po pierwszym okresie eksplozji i wrócą do
zdrowego wymiaru żywego, wewnętrznego ruchu.

Jeśli odważymy się zaakceptować emocje i postaramy się zrozumieć pozornie złe uczucia: łzy
są zbawienne... wściekłość może uwalniać... - w nasze życie znów wkroczy przygoda. W
każdym razie są to nasze łzy i nasza wściekłość - i dlatego są w porządku, nawet jeśli biorą w
nich udział inni ludzie. Pozwolić innym ludziom uczestniczyć w naszych uczuciach to co
innego, niż kierować te uczucia do nich. Jeśli pozwolimy sobie znowu na uczucia, przejmujemy
za nie odpowiedzialność. Okazujemy je świadomie, nie szukamy winnych i pokutników.

Znam mężczyznę, który jest mistrzem w sztuce życia z uczuciami. Uwielbia występować przed
wielkim audytorium. Jednak gdy przed nim stoi, nie wygłasza przemówień - on wręcz żyje
słowami. Czasami jest tak wzruszony tym, co mówi, że łzy płyną mu po policzkach. Po chwili
śmieje się z całego serca, a wraz z nim słuchacze. Ten mężczyzna jest tym, co mówi.
Prowokuje się stale do robienia tego, co przekazuje słuchaczom z całą pasją: oddać się
całkowicie, darować się życiu. Kiedyś wybrał się z dziećmi na skoki ze spadochronem, choć
cierpi na lęk wysokości. Przemógł się, gdy okazało się, że jego dzieci od dawna marzą o takiej
przygodzie. Dzieci mogłyby naturalnie skakać same, ale mężczyzna ten wiedział wystarczająco
dużo o dynamice rodziny, aby powziąć tę trudną decyzję i jako głowa rodziny stanąć na czele
gromadki. Dzieci mają coś w rodzaju wewnętrznego, nieświadomego hamulca rozwoju. W
głębi serca nie pozwalają sobie iść dalej w rozwoju niż ich rodzice. Przestrzegają w ten
sposób kolejności miejsc w hierarchii oraz utrzymują ścisły związek z rodziną. Jeśli później
chcą wyjść poza granice swoich rodziców, czują się stale hamowane, bezwiednie bojkotują
swój sukces lub mają poczucie winy. Dlatego też mężczyzna ów postanowił razem z dziećmi
przekraczać własne ograniczenia - co wiele razy pozwalało mu przeżyć codzienne przygody.

Nie zdradzaj - mów, co myślisz

Nasze życie może stać się interesujące, nasza codzienność może stać się przygodą, a nasz
związek - na nowo dać spełnienie, gdy odnajdziemy śmiałość, aby się przemóc i oddać bez
reszty. Gdy oddajemy się bez reszty, oznacza to, że się odsłaniamy. Pokazujemy, że jesteśmy
tacy, jacy akurat jesteśmy. Żyjemy głębią naszego serca, jesteśmy sobą, jesteśmy autentyczni.
Przede wszystkim znowu zaczynamy rozmawiać o tym, o czym milczeliśmy latami, co
wypieraliśmy lub lękliwie przełykaliśmy. Jedyną drogą do prawdziwego uzdrowienia jest
komunikacja. Rozstanie to przerwanie komunikacji. Większość rozstających się ludzi po prostu
nie może ze sobą rozmawiać. Albo boją się, że zostaną potępieni przez partnera za to, co
mówią, albo odmawiają rozmowy z powodu urazy i rozgoryczenia i wykorzystują odmowę
komunikacji jako narzędzie władzy.

Ale statystyka mówi, że zupełnie normalne pary rozmawiają nie dłużej niż dziesięć minut
dziennie. Naukowcy badający tendencje socjologiczne wyjaśniają, że w przeciwieństwie do
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pary nie dyskutują godzinami o swoich związkach.
Żyjemy w czasach SMS-ów. O małżeństwach rozwodach decydują krótkie wiadomości i
poufna poczta głosowa w telefonach komórkowych. Krótki pisk może spowodować skok
poziomu adrenaliny u zakochanych lub wywołać atak paniki u nieufnych małżonków. Ale

97
otwarte i szczere rozmowy, w których oboje biorą udział i głową, i całym sercem? Wiele par
praktykuje przez lata następujący wariant komunikacji: jedno mówi, drugie nie słucha. To tak,
jakby rzeka płynęła na zaporę. Uczucia spiętrzają się nieuchronnie... W pewnym momencie
uczestnicy albo milkną, albo w ten czy inny sposób opuszczają związek, aby ich rzeka mogła
płynąć dalej.

Nie wiesz, o czym rozmawiać? Przede wszystkim o wielu codziennych, pozornie banalnych
drobiazgach, które są bardzo istotne. Twoja żona nie wie nawet, jak nazywa się Twój ważny
partner w interesach. Twój mąż nie wie, że ostatniej nocy miałaś zły sen. Porozmawiaj o tym z
całym uczuciem, jakie przynosi dla Ciebie ta sprawa! Zapytaj sam siebie, jak sobie
wyobrażasz codzienną komunikację. Jak powinien obchodzić się z Tobą partner? To wskaże
Ci, jak traktować partnera. Odpowiedź na to pytanie naprowadza nas na następny krok ku
uzdrowieniu i ponownemu ożywieniu komunikacji.

Nie uwierzysz, jak ciekawe stanie się Twoje życie, jeśli ponownie lub po raz pierwszy
wstawisz się sam za sobą. Jak sądzisz, co się stanie, jeśli wreszcie dasz upust prawdziwym
uczuciom? Jeśli przestaniesz być układny i miły, jeśli wreszcie powiesz, co myślisz. Jeśli nie
będziesz więcej uprzejmie pozdrawiał sztucznym uśmieszkiem. Jeśli skończysz z tymi
wszystkimi gładkimi kłamstewkami, bo chcesz dla wszystkich dobrze. Jeśli na najbliższym
przyjęciu nie pogawędzisz z sąsiadami o pogodzie. Jeśli zbierzesz się na wielką odwagę i
powiesz partnerowi, co Ci się nie podoba we wspólnym seksie. Jeśli nie będziesz dogadzać
małżonkowi dla świętego, ale martwego spokoju. Twoje życie stanie się przygodą... To tak,
jakbyś się budził. Wiele obaw wynurzy się z mroków Twojej podświadomości, fala uczuć
wyrwie Cię ze zwykłego nurtu, ale poczujesz, że znów żyjesz.

Największe przygody Twojego życia kryje okres spokoju. Pracujesz od rana do wieczora.
Budujesz coraz więcej, masz wiele zainteresowań, ale ani jednej wolnej chwili. Jak sądzisz,
ile świeżości napłynie w Twoje życie, jeśli pozwolisz sobie na spokój i samotność? Jeśli
przestawisz życie na odczucia zmysłów, głębię, spokój i pogodę ducha. Z początku, gdy
będziesz sam na sam ze sobą, będziesz się czuć jak narkoman na odwyku. Nie będziesz mógł
się odprężyć, zdany tylko na siebie. Konfrontacja z samym sobą może stać się ciekawą
przygodą, jeśli nie będziesz jej unikać. Być może doznasz po raz pierwszy świadomie, że to
Twój własny, wewnętrzny niepokój nadaje Twojemu życiu taki pęd i prowadzi do stresu. Może
ogarnie Cię lęk, że zostaniesz opuszczony, będziesz zarabiać za mało pieniędzy, nie będziesz
odnosić wystarczających sukcesów, jeśli wreszcie odnajdziesz spokój. Jeśli w takiej chwili
zostaniesz ze sobą i nauczysz się stopniowo znajdować i znosić ten spokój, z czasem coś się w
Tobie ustabilizuje. Raptem w sytuacjach, które uważałeś za krytyczne, doznasz siebie z dużo
mniejszymi wymaganiami i oporem. Nie będziesz musiał stale do czegoś dążyć ani być
najlepszy. Chodzi tutaj nieustannie o to, żeby dzielić się uczuciami i być sobą, tak jak
potrafimy. Gdy jesteśmy smutni, to jesteśmy po prostu smutni. Gdy jesteśmy szczęśliwi,
jesteśmy po prostu szczęśliwi. Żadne uczucie nie jest trwałe. Emocje są zawsze w ruchu. Nie
musimy ich zatrzymywać, ale też nie musimy ich wypierać. Celem jest stałe utrzymywanie
kontaktu z samym sobą. Chodzi o to, by wiedzieć, co się w nas dzieje, i wyrażać to bez wstydu
i osądzania. Tak samo ważny jest kontakt z życiem, przyjęcie tego, co ono niesie, oraz
poszukiwanie w tym sensu i możliwości rozwoju, nawet jeśli jest to bolesne.

Chwila obecna

Chodzi o tę chwilę! Jeśli przyznasz się, że wszystko nie jest tak, jakbyś chciał, jeśli jesteś
gotów zaakceptować tę niedoskonałość wraz z jej niemiłymi odczuciami, odpuścić

98
zadawnione urazy i wybaczyć stare bóle, wydarzy się coś dziwnego: w środku życia, w środku
chwili, dotrzesz prosto do siebie. Tu i teraz nie ma problemów. Tu i teraz panuje spokój.

To najbardziej prowokacyjne stwierdzenie tej książki. Aby je zgłębić, musimy odsunąć


analityczny rozum. Nie zdoła on zrozumieć, że tutaj, w tej chwili, wszystko jest w porządku,
nawet jeśli zostaliśmy zdradzeni, opuszczeni i zranieni. Tę głęboką prawdę można sobie tylko
przypomnieć. Doświadczyć jej możesz tylko w sobie. Możesz się na nią otworzyć, ale nie
możesz jej uaktywnić.

W naszym codziennym życiu są dwa obszary, w których można doznać prawdy o sobie: w
zabawie z dziećmi i w akcie miłosnym. Wszyscy chcemy być dobrymi rodzicami i kochankami.
Jeśli jesteśmy szczerzy, wiemy, że nie ma nic trudniejszego. Co ciekawe, chodzi właściwie o
to samo, bo w grze miłosnej i w zabawie z dziećmi nie chodzi o osiągnięcia - chodzi o to, by
być. Kto próbuje osiągnąć zadowolenie lub przyjemność, ten nie zaznaje spokoju. Jak często
stoimy bezradni i skrępowani przed dziećmi, gdy te chcą po prostu dokazywać razem z nami?
Jak często dopada nas wstyd lub napięcie, gdy chcemy być dobrymi kochankami?

Pożądanie i dziecięca zabawa nie mają celu. Nigdzie jednak nie można doznać więcej
przyjemności, głębi i bliskości. Niedawno wyrwało mi się w rozmowie z klientem: „Jeśli chce
Pan wiedzieć, jakim jest Pan kochankiem w trwałym, bliskim związku, proszę się przyjrzeć,
jak bawi się Pan ze swoimi dziećmi”. Jeśli chcemy zostać wymarzonymi rodzicami, jeśli
chcemy doznać prawdziwej radości i spełnienia, musimy nauczyć się ponownie żyć bieżącą
chwilą.

Zawsze czegoś poszukujemy. Tak naprawdę zawsze czegoś nam brakuje. Być może myślisz, że
przesadzam. Że właściwie jesteś zawsze zadowolony. Hm... Właściwie... Ale liczą się kariera,
rozwój i osiągnięcia. Powiesz, że należy to do biegu rzeczy. Tak, zgadza się. Rozwój i
ewolucja napędzają ludzką egzystencję. Sęk w tym, że jest też pragnienie osiągania. Odciąga
nas ono od chwili, od codzienności, daleko od jej niezliczonych, małych, pełnych przygód
placów zabaw. Kto ułatwia sobie znowu życie? Kto godzi się z tym, że właśnie został
zdradzony lub stracił pracę? Kto rusza na poszukiwania dobra, szansy dalszego rozwoju, którą
życie ukryło dla nas w tej pozornej blokadzie? Kto daje się unieść nurtowi tej rzeki? Wszyscy
wiosłujemy, bo nie odpowiada nam bieg rzeki albo jej meandryczne zakola.

Wiem dzisiaj, że każda blokada, każdy opór mojego życia były moim błogosławieństwem. Ale
wiem też, że potrzebowałam dużo czasu, żeby to zrozumieć. Z nadludzką siłą starałam się
zatrzymać życie albo łaskawie domagałam się czegoś innego niż to, czym mnie właśnie
obdarowało. Gdy nam coś nie odpowiada, natychmiast chcemy czegoś innego. Odczuwamy ten
wewnętrzny skurcz strachu albo braku i ruszamy na łów po sukces, cielesne rozkosze lub
potwierdzenie własnej osoby. Błagamy gorąco i z nadzieją o to, aby nasza zdobycz przyniosła
nam szczęście lub uwolniła nas od lęku i niedoboru. Niezależnie od tego, czego próbujemy,
wytchnienie trwa krótko i domaga się coraz więcej. Prawie zawsze ścigamy się sami z sobą w
biegu, którego nie możemy wygrać.

„Osiągnąłem coś i zmieniłem, zatem...”. Ledwo dotarliśmy do „zatem”, mówimy: „Jeśli


osiągnę lub zmienię jeszcze tamto...”. Myślami gonimy przyszłość, zamiast zostać w
teraźniejszości.

Jedynie w chwili bieżącej, teraz i tutaj, kryje się możliwość spełnienia. Tylko tutaj i w tej
chwili mogę być tym, kim jestem, i przyjąć to w pełni, z całego serca. Tylko tu i teraz mogę się
zatopić w sobie i poczuć dobro, niezależnie od tego, co się dzieje w moim życiu. Rozum

99
sugeruje nam zawsze, że tu i teraz nie znajdziemy szczęścia, że furtki do niego należy szukać w
wyimaginowanym stanie należącym do przyszłości. Że najpierw musi się coś wydarzyć. Że
trzeba czasu, aby to czy owo zrozumieć, nauczyć się czegoś, coś wyjaśnić, zakończyć,
rozwiązać lub znaleźć, zanim będzie można być tym czy owym i odzyskać szczęście, spełnienie
i zadowolenie. Tak naprawdę nie możemy być bliżej zadowolenia i wolności, niż jesteśmy. Od
natychmiastowego zadowolenia i spełnienia powstrzymują nas tylko osądy i wyobrażenia o
tym, jakie coś być powinno.

Życie w ufności do Boga

Dlatego też powinniśmy co dnia jak detektyw tropić nasze osądy, oczekiwania i wyobrażenia.
Gdy stopniowo nauczymy się je demaskować, pojawi się pytanie, jak się od nich uwolnić albo
przynajmniej zawrzeć z nimi rozejm. Najważniejsza zasada brzmi: Być może nie wszystko jest
tak, jak powinno - ale ma sens! Jest nim ufność do Boga. Sądzę, że udowodniłam już, że w
moim życiu nic nie poszło zgodnie z moimi wyobrażeniami. Ale potem okazywało się, że miało
to zawsze wyższy sens. Pędzimy jak chomik w karuzeli cały długi dzień. Chcemy tego lub
owego, najchętniej natychmiast i bezwarunkowo. Gdy osiągnięcie tego staje się dla nas ważne
lub trudne, z wysiłku wprost wychodzimy ze skóry. Nie odczuwamy już siebie ani całości, w
którą jesteśmy wpleceni. Nie ustajemy w działaniach, zamiast dać się nieść życiu, aż pewnego
dnia nic już nie wychodzi. Wtedy jesteśmy zmuszeni do powrotu do istoty rzeczy. Do dawania
spokoju i dostrzegania siebie samych.

Jeśli ufność do Boga stopniowo ogarnia nasze życie, uczymy się omijać przeszkody i -
zaprzestając walki - stwarzać przestrzeń na rozwiązanie. Zamęczając się, niczego nie
zauważamy. Aby przyjąć pomoc, musimy się otworzyć. Wtedy życie może ruszyć na nowo i
wrócić do naturalnego porządku. Tam, gdzie czeka na nas następne, ale nie mniej trudne
ćwiczenie: świadomość. Nieważne już, co robisz, lecz z jaką postawą to robisz. Większość
rzeczy w naszym życiu czynimy nieobecni duchem. Podczas śniadania czytamy gazetę.
Prowadząc samochód, myślimy o pracy. Pracując - jemy lub palimy papierosy. Jesteśmy
nieobecni.

Jak możemy dobrze się czuć, skoro wcale nas nie ma? Skąd mamy wiedzieć, czego właściwie
nam trzeba? Jeśli ufność do Boga zagości w naszym życiu, nasze postrzeganie i intuicja
odnajdą swoje miejsce. Poczujemy wówczas, czego potrzebuje nasze ciało, i damy mu to. W
pracy podążamy za głosem powołania. Zastanawiamy się: Czy sprawia mi to przyjemność, czy
mogę dać od siebie coś wartościowego i czy posunie to mnie i innych do przodu? Stajemy się
czujniejsi, bardziej obecni i podążamy swoją drogą, nawet jeśli przypomina ona zwariowaną
kolejkę z wesołego miasteczka, głęboko przekonani, że wszystko, co było i jest, ma sens. Bóg
nie jest bowiem osobą, Bóg jest postawą życiową. Zycie w ufności do Boga jest życiem, w
którym dopuszcza się cud zmiany sytuacji biorący się z tego, że to my się zmieniamy.

Ludzie, którzy powoli otwierają się na tę chwilę i są gotowi ćwiczyć się w ufności do Boga w
trudnych chwilach, nie żyją w chaosie, nie bujają w obłokach, trzymają się z dala od ezoteryki.
Mają jasno określone cele, ale nie twierdzą, że z góry znają każdy dalszy krok. Gdy coraz
odważniej patrzą na własną twarz z coraz cieńszą warstwą makijażu, stają się także coraz
bardziej wspaniałomyślni wobec innych. To całkiem prosta zasada: Jeśli sami się ofiarowują,
mogą innych brać takimi, jakimi są. Niekoniecznie więcej dostają, raczej więcej przyjmują,
ponieważ otworzyli się na innych ludzi. Ufność do Boga nadaje ich życiu więcej spokoju,
mimo że życie toczy się jak dawniej. Zmienia się ich nastawienie do rzeczy.

100
Z czasem zostaje niewiele ważniejszych spraw niż Twój związek - nie dlatego jednak że
oczekujesz, iż dostaniesz w nim od kogoś spełnienie. Twój związek znaczy na tym szlaku coraz
więcej, bo jest najciekawszym poletkiem eksperymentalnym, sferą odkrywania samego siebie.
Możesz tam pokazać się drugiemu człowiekowi najuczciwiej, jak się da. Im bardziej Twoja
odwaga urasta do prawdy, im bardziej uczysz się ufać, że Twój partner jest największą
przygodą, jaką możesz przeżyć, tym bardziej cieszysz się swoją własną miłością. Nasi
partnerzy, czasami bardzo osobliwi, oferują nam wszystkie płaszczyzny, na których możemy
pobudzić naszą miłość do dalszego rozwoju.

Gdy nauczymy się tak kochać, nasze życie nabierze zupełnie innych barw. Doświadczymy
wtedy, że ludzie i związki zmieniają się, będziemy mogli cieszyć się różnorodnością, którą
daje nam życie i ludzie dookoła. Żyjąc tak, żyjemy z całego serca i dajemy z całego serca. Żyć
z całego serca oznacza żyć pełnym sercem. Bijące w nas źródło miłości nie jest z tego świata;
to nasza wewnętrzna, niewyczerpana boska natura.

Czy umiesz zrobić szpagat? Raczej nie, ale zapewne jesteś dorosłym człowiekiem, który co
dnia wiele wymaga od własnego ciała, chociaż nie masz pewnie pojęcia, jak bardzo może się
ono rozciągnąć. Nie masz także zielonego pojęcia, jak szeroko może otworzyć się Twoje serce.
Moje dzisiejsze małżeństwo nie ma nic wspólnego ze stadłem sprzed dziesięciu lat. Mimo to
jestem pewna, że nadal nie wiem, co może się wydarzyć między nami i w naszych sercach,
jeśli dalej będziemy iść tą drogą.

Pewnego razu zjawił się u mnie człowiek sukcesu. Wszedł, usiadł i zapytał: „Co jest ze mną
nie tak, że nie zadowala mnie żona, trójka dzieci i udana kariera?”. Opowiedział, że prawie co
noc budzą go koszmary senne i że traci chęć do życia. Myśli tylko o jednym - uciec, zaszyć się
gdzieś. Wkrótce po tym wyznaniu został zamieszany w proces sądowy, który naraził na szwank
jego majątek i dobre imię jego firmy. Nie znaleźliśmy wówczas dobrej odpowiedzi na jego
pytania. Więcej do mnie nie przyszedł, dręczony myślami o zemście i atakami paniki. Po
jakimś czasie dowiedziałam się, że stracił firmę.

Rok później wrócił, miał okrągłejszą sylwetkę i łagodniejsze rysy. Równie nieoczekiwanie,
jak za pierwszym razem, oświadczył:

„Teraz coś zrozumiałem. Zawsze żyłem w strachu przed życiem. Przez rok nauczyłem się, że
życie nie jest po to, by mnie skrzywdzić. Ono mnie naprawdę kocha. Kocha nas wszystkich
takimi, jacy jesteśmy. Udziela nam tylko lekcji, których potrzebujemy, choć wydają się nam one
bardzo trudne. Życie jest po prostu dużo mądrzejsze, niż sądzimy. Jeśli w końcu zaczniemy je
rozumieć, odkryjemy, że chce ono od nas jednego: abyśmy rozwijali się i odnaleźli prawdziwy
spokój”. Mówił to, straciwszy wszystko, co w życiu zbudował - nie miał jeszcze żadnej nowej
perspektywy. Nie marzył jednak nigdy, że może tak bardzo zbliżyć się do swojej rodziny.

101
Rozdział 4 WYBACZAJ-NIE ZMIENISZ NIKOGO
Wybaczenie - to słowo niemodne, wspomnienie minionych czasów. Nie ma jednak innego
sposobu na całkowitą odmianę Twojego życia, głębsze uzdrowienie Twojego związku niż
wybaczenie. Wybaczenie oznacza jednak coś zupełnie innego, niż uważa większość ludzi. W
naszym nastawionym na sukces społeczeństwie wybaczenie ma posmak wspaniałomyślności,
poświęcenia lub moralnej wyższości. Doświadczenie pokazało mi, że jest ono potężną, może
nawet największą, uzdrowicielską mocą.

Ponieważ w każdym związku pojawiają się walka o władzę, potępienie i ból, prawdziwa
przemiana nie nastąpi bez wybaczenia. Wszystkie urazy, które z czasem zebrały się między
Tobą i Twoim partnerem, piętrzą się w Twoim sercu i ciele jak wielka góra śmieci, która
dzieli Was oboje. Wybaczenie nie jest zatem pojęciem moralnym. Nie ma nic wspólnego ze
wspaniałomyślnością lub protekcjonalnością. Prawdziwe wybaczenie uwalnia, jest jak
wielkie porządki - usuwa rupiecie z Twojego serca. Jest radykalnym sposobem obchodzenia
się z życiem. Ono również wymaga odwrócenia punktu widzenia: Zamiast patrzeć na zewnątrz,
należy spojrzeć do wewnątrz, tak jak w przypadku większości naprawdę pomocnych rzeczy,
które opisuję w tej książce.

Aby to sobie unaocznić, poświęć chwilę na mały eksperyment: Wróć wspomnieniami do


sytuacji, w której zostałeś zraniony. Być może ktoś nie troszczył się o Ciebie, oszukał Cię,
zdradził lub opuścił. Być może poczułeś się wykorzystany lub pozostawiony bez wsparcia.
Zanurz się myślami w tę starą, bolesną historię.

Czy wracają do Ciebie obrazy lub uczucia? Kto Cię zranił? Co to była za sytuacja? Czy
wzbiera w Tobie niechęć, wściekłość, bezsilność lub lęk? Czy w Twoim ciele narasta
napięcie? Czy odczuwasz skurcze w brzuchu lub piersi, czy ściska Ci się gardło? Czy napręża
się Twój kark? Czy rodzi się w Tobie agresja? Czy czujesz się jak sparaliżowany? Czy
wściekasz się i burzysz?

Przez chwilę zanurz się po uszy w tym doświadczeniu. Wszystko, co się dzieje, gdy myślisz o
tej dawnej urazie - dzieje się w Tobie. Zachowaj świadomość. Zdobądź się na obserwację
tego, co dzieje się w Tobie, wzorem sprawozdawcy sportowego na boisku. Wszystkie
wspomnienia, cały ten ból, wściekłość, bezsilność, paraliż lub gniew są w Tobie, a nie w
osobie, która Cię zraniła. W chwili obecnej nic się nie wydarzyło - zapytałam tylko o coś. To
są Twoje myśli, Twoje wewnętrzne obrazy, Twoje emocje i fizyczne napięcia. To Ty czujesz
się źle, gdy myślisz o dawnym bólu. Czujesz się źle, ponieważ nadal czujesz się zraniony.

Z pewnością między Tobą i Twoim partnerem zdarzyło się mnóstwo przykrych historii.
Prawdopodobnie były bolesne. Być może ból ten był nie do zniesienia. Może odczuwałeś
niezliczone ukłucia w sercu. Gdy coś nas rani, trzeba przyznać się do tego bólu, aby pozwolić
sobie na narastającą wściekłość i gniew. Dlaczego warto robić to ciągle na nowo? Sami
zadajemy sobie wtedy rany, odbieramy sobie siłę i ufność; wiążemy się mimowolnie z
wydarzeniami i ludźmi.

Niechęć wpędza w chorobę

Wygląda na to, że „przeżuwanie” dawnych wstrętnych historii i oblepiającego je bólu,


rozgrzebywanie wspomnień, bezsilności lub gniewu sprawia nam masochistyczną
przyjemność. Tym sposobem uczucia te zostają z nami. Osoba, która Cię zraniła, nie czuje ich.

102
To są Twoje myśli o tym człowieku, o tej sytuacji, to Tobie jest źle. Ów ktoś nie istnieje tu i
teraz, nie krzyczy na Ciebie, nie opuszcza i nie oszukuje Cię. To tylko Ty myślisz o tym, że
kiedyś Ci to zrobił lub może to powtórzyć. I już czujesz się źle.

„Jasne! - mówisz - jasne, że jest mi źle, oczywiście, że jestem zraniony, w końcu mój partner
mnie zdradził, zaniedbał dzieci i upokorzył mnie!”. Uważasz, że masz wobec tego prawo do
niechęci. Być może. Ale czy masz na nią ochotę? Wiem, że to pytanie brzmi dość absurdalnie.
Czy rzeczywiście chcesz, żeby było Ci źle? Nikt nas nigdy nie zachęcał do tego, żeby stawiać
to pytanie w odniesieniu do emocjonalnych ran. Nikt nas tego nie uczył. Przebaczyć znaczy
szanować własny wewnętrzny spokój bardziej niż potrzebę posłuszeństwa wobec starych
wzorców i pretensji. Wybaczenie uwalnia nas od nich. Działa jak rozpuszczalnik, który
rozmiękcza osad poczucia winy, osądów, niechęci, nienawiści do samego siebie.

Do wybaczania służy ciało i dusza. Można się go nauczyć - mówią nowe amerykańskie
badania. Z badań tych wynika, że uporczywa niechęć wpędza w chorobę i uniemożliwia
dalszy, zdrowy rozwój, wybaczanie natomiast działa leczniczo i umożliwia nowe życie.
Psycholodzy pod wodzą dr. Frederica Luskina z Uniwersytetu Stanforda zaprosili niemal
dwieście sześćdziesiąt osób na sześć półtoragodzinnych lekcji przebaczania. Podczas terapii
polegającej na rozmowie uczestnicy mogli mówić o doznanych urazach. Mogli słuchać
wykładów o przebaczaniu lub prowadzić wewnętrzne dialogi z ludźmi, którzy ich urazili lub
obrazili. Pod koniec zajęć uznali, że odczuwają mniej bólu. Udowodniono, że ustąpiły
psychiczne i fizyczne symptomy stresu, na przykład bóle pleców, bezsenność lub dolegliwości
żołądkowe. Uczestnicy badań byli przeważnie gotowi wybaczać w przyszłości w podobnych
sytuacjach. Dr Frederic Luskin uważa wybaczanie za początek i koniec procesu
terapeutycznego. Kto nie potrafi wybaczać, zużywa mnóstwo energii duchowej, trwoni własną
siłę w gniewie, myślach o zemście, nienawiści, zgorzknieniu i wściekłości. W wybaczaniu
natomiast tkwi możność oswobodzenia się z kajdanów przeszłości.

Kto wie? Może wnioski z tych badań skłonią Cię do zmiany spojrzenia na świat. Umiejętność
wybaczania to nasze prawo do tego, aby nie dać się zamęczyć przeszłości. Trwanie w gniewie
i szukanie winnych odbiera możliwość dotarcia do siebie i opłakania dawnych urazów. Ból
nadal w nas zalega. Z czasem zastygnie i stanie się paraliżującym brzemieniem, jeśli nie
zechcemy go zaakceptować i przerobić, tkwiąc w niewoli wściekłości, rozgoryczenia i
niechęci. Najważniejszą oczyszczającą pracą jest żałoba. Każdy człowiek powinien przejść
należytą żałobę po bolesnych przeżyciach. Tylko tak możemy pokonać zniewagę, odpuścić
winy i zacząć od nowa. Żaden ból nie może nas uleczyć, dopóki go nie dostrzeżemy,
wystarczająco nie odżałujemy i nie wybaczymy.

Wybaczyć - to uwolnić się

Nie wpadnij jednak w pułapkę i nie odcinaj się heroicznie od bólu i starych urazów, żądając
od siebie wspaniałomyślności i zrozumienia dla każdego postępku innych. Silnie wyparte
urazy wywołują swoiste zatrucie - nieprzebyta żałoba prowadzi często do depresji.
Podciągnięcie do góry kącików ust i trenowanie protekcjonalnej wyrozumiałości nie ma nic
wspólnego z wybaczaniem. W wybaczaniu chodzi o radykalną zmianę punktu widzenia: „Nie
chcę już przyjmować roli ofiary i źle się czuć, dlatego też odpuszczam wszystko i troszczę się z
całej siły o moją drogę!”. Kto tego dokona, ten może przestać kurczowo trzymać się
przeszłości i pojednać się ze swoim życiem, takim, jakie było. Z początku przychodzi to z
trudem - ale to prawdziwe zbawienie. Robisz to sam dla siebie.

103
Dużym krokiem naprzód jest stwierdzenie, że to, co uważamy za nieprzyjemne, nie jest sprawą
naszego partnera i jego winą. Nawet jeśli pozornie jest oczywiste, że zawinił ten drugi
człowiek, uczucia, reakcje na to, co się wydarzyło, drzemały w nas od dawna. Cios trafia
najczęściej w niezliczone, nieprzepracowane stare rany. Czekały one tylko na bodziec, żeby
znów się otworzyć w naszej świadomości. To wspaniały mechanizm, który życie urządziło tak,
że wszystkie bóle, urazy, wszystkie osądy dadzą o sobie znać i domagają się wyleczenia.
Wszystkie sprzeczki, wypadki i ataki odzwierciedlają to, co jest w naszym umyśle, i wszystkie
są wynikiem naszych własnych myśli, ocen i impulsów.

Nie oznacza to jednak, że bierzemy na siebie winę partnera. Wszystko, co nas wówczas
spotyka, pokazuje głębię i zakres naszych urazów. Jeśli zaakceptujemy ów związek między
naszym wnętrzem i światem zewnętrznym, nie wina przypada nam w udziale, ale szersze
spojrzenie, siła i odpowiedzialność, dzięki którym postrzegamy się w całości.

W naszych związkach z innymi ludźmi tylko jedno ma naprawdę znaczenie: musimy wytropić
własne negatywne stany umysłu i przyjrzeć się im. Dla każdego najcięższe jest to piętno, które
odciska sobie sam. Tylko my decydujemy o tym, co nas boli, co uznajemy za złe i wiążemy z
nieprzyjemnymi uczuciami. Dlatego musimy nauczyć się rozpoznawać, jak tworzymy własne
cierpienie, zachowując nieprzychylne nastawienie do ludzi i okoliczności. Jeśli nie
uświadomisz sobie, że stale to robisz, nieświadomie będziesz to robił nadal, nie pojmując,
dlaczego Twoje życie jest takie trudne. Winą za własne problemy będziesz obarczał innych -
partnera, rodziców, dzieci, szefa, sąsiadów lub społeczeństwo - i ich odmienność.

Rodzice są jak hantle

Niewybaczone urazy, obwinianie, osądy i oceny są trucizną naszego życia. Za wszystkimi


opiniami o innych kryją się ataki na samego siebie. Umysł potrzebuje regularnego treningu,
który pomoże nam odtruć utarte sposoby myślenia i postrzegania. Najlepszymi partnerami w
tym treningu są Twoi rodzice. Myślę, że rodzice są nie po to, aby nam dogadzać, stale nas
wspierać i pomagać. Rodzice są raczej hantlami, przeciwwagą naszego życia i służą do
wzmocnienia mięśni duszy. Kiedy tylko złorzeczysz na swoje korzenie, pomyśl, jaka siła
musiała się w Tobie rozwinąć w odpowiedzi na niedoskonałość lub wady Twoich rodziców.
Być może będziesz nawet w stanie podziękować im za to.

W innych kulturach taka sytuacja jest stałą częścią życia. Amerykańscy Indianie czcili na
przykład określonych członków plemienia jako „przeciwludzi”. Musieli oni robić wszystko na
opak, aby przypomnieć plemieniu, że jego wyobrażenie o „prawidłowości” i
„nieprawidłowości” to rzecz względna. W sufizmie istnieje duchowa dyscyplina zwana
ścieżką zarzutu, która napomina swoich zwolenników do usprawiedliwiania wątpliwych
działań innych. Na ścieżce tej zachęca się nawet do szukania bliskości z tymi, którzy nas nie
lubią. W Indiach zasada pokojowości polega na tym, że akceptuje się nieuniknioną omylność
człowieka. Według Gandhiego wróg czyha wewnątrz i na zewnątrz, a my musimy dążyć do
pojednania tych dwóch manifestacji.

Jeśli nie ćwiczymy tej otwartości na innych, padamy ofiarami własnych ponadludzkich
wymagań wobec siebie. Czają się w nas takie oceny jak: „Nie wolno mi robić błędów. Muszę
być zawsze doskonały lub okazywać swoją doskonałość, bo inaczej inni będą mnie uważali za
nieudacznika. Jestem niepełny, więc potrzebuję uznania innych. Jeśli mnie odrzucą, będę
niepełnowartościowy”. Gdy nauczymy się godzić z naszą niedoskonałością i z tym, że wolno
nam takimi być, będziemy też mogli zrezygnować z domagania się idealnego zachowania od

104
innych. Im mniej dążymy do doskonałości, tym bardziej łagodzimy nasze oceny i osądy innych
ludzi.

Uta stale się boi, że ktoś powie o niej coś złego. W każdej rozmowie wspomina, że o tym nie
powinno się mówić, a tamto nie jest przeznaczone dla uszu postronnych osób, że nikt nie
powinien się o tym dowiedzieć. Popada więc nieustannie w konflikt, chcąc ukryć fakt, że się z
daną osobą spotyka. Uta pierwszorzędnie strzeże tajemnicy o własnej osobie i zawsze ma się
na baczności przed szpiegami i oszczercami. Jeśli jednak prowadzi się z nią rozmowę, z
trudem unika ocen i potępiania innych. Uta poddaje wszystko krytycznej, bezlitosnej ocenie, do
wszystkiego podchodzi z silnym przekonaniem i bez wątpliwości. A przede wszystkim nie
potrafi wybaczyć starych zniewag. Gdyby spojrzała kiedyś na siebie z zewnątrz, potępiłaby się
za bezlitosne oszczerstwa. Gdyby traktowała siebie poważnie, mogłaby zobaczyć, że tkwi w
niej mnóstwo lęku, niepewności i perfekcjonistycznych kryteriów. Gdyby Uta otworzyła serce
na samą siebie, mogłaby poczuć, że tkwi w niej mnóstwo tęsknoty za bliskością i pragnienie
prawdziwego i otwartego kontaktu.

Przebaczenie jest potrzebne głównie nam samym, żeby odrzucić samych siebie, naszą
roszczeniową postawę wobec ideału zachowania i perfekcjonizmu. Jeśli nie wiemy jeszcze
dokładnie, co przebaczyć, trzeba nam po pierwsze gotowości, po drugie oddania się, a po
trzecie ćwiczeń. Weź swojego partnera, rodziców, szefa i kolegów z pracy, przyjaciół albo
krewnych i ćwicz wybaczanie. Kiedy znowu ich obwiniasz, oceniasz lub potępiasz,
denerwujesz się ich postępowaniem, pamiętaj proszę, że właśnie dowiadujesz się czegoś o
swoim braku litości i sobie samym. Przypomnij sobie własne pragnienie bliskości, Twój
własny wstyd, własną kompensację niepewności. Ćwicz współczucie, zrozumienie i łagodność
lub po prostu odpuść sobie tę całą historię. Zapewne nie uda Ci się to z dnia na dzień, ale im
częściej przyłapiesz się na osądzaniu, a równocześnie będziesz ćwiczył się w odpuszczaniu
win, tym bardziej pokojowe stanie się Twoje życie i Twoje związki. Jeśli chcesz wiedzieć, czy
ćwiczyłeś wystarczająco intensywnie, wczuj się w siebie. Natychmiast rozpoznasz prawdziwe
wybaczenie. Coś się w Tobie rozpuści, napięcie opadnie. Twoje uczucia uspokoją się. Punkt
widzenia, z którego przyglądałeś się człowiekowi lub sytuacji, zmieni się. Poczujesz się
oczyszczony - swobodniejszy, lżejszy i bardziej ruchliwy. Coś nowego staje się możliwe.

Istne cuda!

Marzymy o cudach, które mogą się zdarzyć w naszych związkach, ale jedynym rzeczywistym
cudem jest przebaczenie. W każdej chwili możemy się na ten cud zdecydować. W każdej
chwili możemy zdecydować, czy się zamartwiamy, czy chcemy wreszcie odpuścić. Sami
decydujemy, czy chcemy śliskiej skóry żaby, czy zaklętego serca księżniczki, którą możemy
wyzwolić. W każdej chwili możemy się zdecydować na to, by odpuścić dawną niechęć. Cud
tkwi w zmianie podejścia, w otwarciu się na nowy punkt widzenia. Nie musimy sami
dokonywać tego cudu, wystarczy poprosić.

Natychmiastowa prośba o cud, gdy sytuacja staje się poważna, prawdopodobnie nie należy do
Twoich codziennych zajęć. W tarapatach nauczyliśmy się szukać winnych, podejmować
działania obronne i potępiać, a nie zagłębiać się w swoje wnętrze i prosić modlitwą o pomoc.

Gdy zauważysz, że nie dajesz rady, że sam nie możesz zawrzeć pokoju z drugą osobą, jeśli
grozi Ci znowu utonięcie w osądach, jeśli masz poczucie, że nie potrafisz zmienić swojego
podejścia o własnych siłach - poproś o cud. Potrzebna jest tylko Twoja gotowość i pragnienie
wybaczenia, nawet jeśli tego jeszcze nie potrafisz. Przyznaj się do tego, że nie masz na razie

105
siły zrezygnować z ocen i obarczania innych winą. Doznaj świadomie wybuchającej raz po raz
niechęci, która przeszkadza Ci zdecydować się na miłość i przebaczenie. Bądź po prostu
gotowy wybaczać. Bądź gotowy uwierzyć w Twój głęboko ukryty związek z Bogiem i
niespodziewaną pomoc, która czeka na Ciebie. Nawet jeśli nadal jesteś rozgoryczony, a Twoje
serce nie może się samo uspokoić, możesz doznać cudu. Musisz tylko o to poprosić. Gotowość
do wybaczania przywoła wszelką pomoc wszechświata - ponieważ „najbardziej świętym
miejscem tej ziemi jest to, w którym dawna nienawiść stała się miłością”.

106
Rozdział 5 PRAGNIENIE MIŁOŚCI
Ponieważ nie jest to oczywiste, obwieszczam niniejszym, że w tym rozdziale chodzi o
seksualność, a ściślej mówiąc - o miłość fizyczną.

Dziś rano obudziłam się i wszystko, co zobaczyłam i czułam, było nasycone miłością. Wiem,
jak kiczowato brzmi to w niektórych uszach. Ale to prawda. Mogłabym teraz radośnie cytować
piosenki o miłości, żeby opisać uczucia, które przepływają przeze mnie jak łagodne fale.
Wślizgnęłam się z nocy w dzień i od razu znalazłam się w błogiej wewnętrznej powodzi.
Leżałam z zamkniętymi oczami i rozkoszowałam się surfowaniem po wnętrzu mojego ciała.
Wszędzie łaskotanie i łagodne ciepłe fale, poczucie ożywienia i nieograniczonych możliwości.
W końcu niechętnie otworzyłam oczy, ale na zewnątrz, poza mną, świat wydawał się obfity i
bogaty. Kolory jesiennych liści na drzewach w ogrodzie były wyraźniejsze i bardziej soczyste
niż zazwyczaj. Biegłam przez las. Ziemia pachniała intensywniej i głębiej. Kiedy przeszła mi
ochota na bieganie, rozkoszowałam się każdym krokiem po miękkiej leśnej ściółce i
bogactwem jesiennych kolorów. Przez moją głowę stale przepływała myśl: „Wszystko się
może zdarzyć!”.

Wszystko się może zdarzyć

Na pewno chcesz wiedzieć, skąd ten boski stan. Mój mąż i ja po dwóch męczących dniach
napięcia i cieni przeszłości połączyliśmy się w nocy głęboko i z całego serca. Kochaliśmy się
fizycznie.

Najważniejsze są tutaj słowa „kochaliśmy się”. Zdecydowanie nie mówię o popędzie


seksualnym, lecz o fizycznej miłości. Wspólnie pokonaliśmy miłością nasz ból i upór, aż każde
mogło ponownie odkryć w partnerze jego pełną spokoju naturę. Pozostaliśmy razem tak długo,
aż nasze dusze, serca i ciała mogły się znowu wypełnić i połączyć miłością, aż popłynął przez
nas uzdrawiający strumień.

Oboje wiemy, że kochamy się nawzajem z całego serca. Oboje wiemy od dawna, że takie dni
napięcia i kłótni są poza granicami naszego właściwego związku, tak jakbyśmy cierpieli
wspólnie na halucynacje, widzieli w partnerze potwora i słyszeli złe głosy. Wiemy, że partner
nie odpowiada za nasze własne, dokuczliwe uczucia. Wiemy, że popadamy w takie stany tylko
wtedy, kiedy wcześniej nie obchodziliśmy się dobrze ze sobą: jeśli mieliśmy w sobie za dużo
gorączkowego pośpiechu, robiliśmy zbyt dużo rzeczy naraz, odgrywaliśmy role lub chcieliśmy
spełnić jakieś zewnętrzne oczekiwania. Wiemy, że stajemy się oschli i nieznośni, kiedy nie
mamy czasu na gry i wybaczanie. Wiemy, co się dzieje, gdy jak roboty oddajemy się
codziennym obowiązkom, nie patrzymy sobie w oczy, odgrywamy nasz stały repertuar i nie
poświęcamy się sobie bez reszty. Gdy rozmawiamy tylko o sprawach, które należy załatwić i
nie dowiadujemy się, jak właściwie czuje się nasz partner. Wiemy od dawna, że przez to
właśnie tracimy kontakt z sobą, innymi i z miłością. Wiemy również, że wtedy dochodzi w
końcu do wybuchu. Mimo to takie sytuacje się zdarzają, choć coraz rzadziej.

Wprawiliśmy się już dość dobrze w błądzeniu po dnie kolejnej doliny, w pokonywaniu
kolejnego rowu jak najmniejszym kosztem. Tym razem dopadliśmy się na dwa dni i
walczyliśmy z rosnącą agresją i z coraz bardziej błahych powodów. Mój mąż uciekał, ja stale
go tropiłam. Wystarczył drobiazg, abyśmy znowu wpijali się w siebie jak dwa teriery. Gdy
wreszcie doszłam do siebie, spróbowałam przyjrzeć się starannie, co chciało wypłynąć z
głębin na powierzchnię, co było starym bólem domagającym się uzdrowienia. Wreszcie

107
spostrzegłam, gdzie kilka dni wcześniej zarysował się konflikt. Byliśmy w wyśmienitych
humorach i znów chcieliśmy razem potańczyć. Na parkiecie czuliśmy się jednak jakoś
nieswojo. Tańczyliśmy wprawdzie, ale nasze ciała poruszały się mechanicznie, rutynowo, z
przyzwyczajenia - nie wchodząc w kontakt. Gdy w końcu mój mąż zaczął się nieobecnym
wzrokiem rozglądać wokół, poszukałam jego spojrzenia i odczułam napięcie. Tańczyliśmy
dalej niczym opancerzeni, dotykaliśmy się, a jednak się nie dotykaliśmy. Nie wspomnieliśmy o
tym stanie ani słowem, próbowaliśmy go zignorować.

Tego wieczora zaczęliśmy na siebie burczeć i uciekać od siebie. Po trzecim dniu nieznośnych
kłótni zdołaliśmy wreszcie wyrazić słowami to, co się wtedy stało. Powoli, kawałek po
kawałku, zaczęliśmy wyrażać nasze uczucia i to, co nam doskwierało. Bezpośrednią przyczyną
naszego gderania było to, że czuliśmy się oboje niepewnie, a od tamtego nieudanego wieczoru
- odrzuceni i niedoskonali. Nie byliśmy jednak tego wszystkiego nawet w najmniejszym
stopniu świadomi.

Rozmowa ta była jak jodyna na świeżej ranie. Była wprawdzie pilnie potrzebna, aby sobie
wszystko wyjaśnić i duchowo się oczyścić, ale piekła dokuczliwie. Wystarczyło moje jedno
niewłaściwe słowo, a już mąż zamieniał się w słup soli. Jeden defensywny odwrót męża - i
wybuchałam nieznośnym krzykiem. Znaleźliśmy się w samym środku naszych dawnych historii,
zamęczaliśmy się naszym rodzinnym emocjonalnym wianem. Ale ponieważ byliśmy już
wyćwiczeni w takich sytuacjach, od czasu do czasu szukaliśmy miłości. Wieczorem poszliśmy
do łóżka z silnym zamiarem odnalezienia przed końcem dnia naszego spokoju i więzi. Nie
chcieliśmy wlec za sobą nagromadzonego bólu i wściekłości. Nie pozostało nam nic innego,
jak poczuć i wyrazić to, co stało między nami. Tylko tak mogliśmy odnaleźć ukrytą pod tym
wszystkim miłość.

Rzeka miłości

Poszliśmy do łóżka, położyliśmy się naprzeciwko siebie i milcząco patrzyliśmy sobie, nie bez
oporu, w oczy, dobrze wiedząc, że jest to właściwy sposób, by osiągnąć szczerość.
Uspokoiliśmy się i staraliśmy rozmawiać ze szczerego serca, dotknąć się wzajemnie z
miłością, aż w naszych ciałach zrodziła się znowu spokojna energia. Na samym początku nasze
dotknięcia przypominały ostrożne chodzenie po polu minowym. Potem zdarzyło się to, czego
nie można zrobić, trzeba na to z całym zaufaniem zezwolić: coś zaczęło się w nas odprężać,
nasze ciała znalazły drogę do rzeki spokoju i siły. Jeszcze nigdy wcześniej nie odczułam tak
wyraźnie i świadomie, że tym bardziej napełniam się życiem, im lepiej wyczuwam samą siebie
i dzielę z kimś mój ból. Moje ciało „odetkało się”. I powoli znowu zaczęłam odczuwać
miłość. Moją miłość, która mogła coraz lepiej przepływać przeze mnie tylko po to, żebym
mogła połączyć się z mężem.

Każde słowo powyższego akapitu, mojej namiętnej mowy w obronie seksualności, piszę po to,
aby ukazać głęboką niewinność, która czeka w naszych ciałach na przyjęcie i uwolnienie od
wstydu fizycznej miłości. Zgwałcono ją i zniekształcono w pornografii, ścigano ją i zmuszano
do ekscesów, potępiono i okryto wstydem w Kościele, a w niezliczonych sypialniach skazano
na uwiąd i śmierć.

Wszyscy mniej lub bardziej świadomie tęsknimy za tym, by nasze życie znowu ożywiała i
odżywiała miłość cielesna, ale prawie nikt nie zna pierwotnych tajemnic energii seksualnej,
która daje ożywienie, poczucie więzi i spokój duszy i ciała. Prawie wszyscy błądziliśmy w
okresie dojrzewania i dorastania w poszukiwaniu zaspokajającej i tworzącej więzi

108
fizyczności. Większość kończyła ze złamanym sercem lub na pustkowiu. Tylko nieliczni
znaleźli klucz, który otworzył im bramę do zaspokajającej seksualności.

Pamiętam, jakie uczucie mnie ogarnęło, gdy po raz pierwszy spałam z chłopakiem. Właściwie
miałam wielkie szczęście. Mój pierwszy chłopak był wspaniałym, wrażliwym człowiekiem,
którego darzyłam zaufaniem. Mimo to po pierwszym razie ogarnęło mnie dziwne uczucie
rozczarowania i pustki. To tylko tyle? To, o czym wszyscy nieustannie marzą i szepczą na
przerwie na szkolnym podwórku albo w domu, za zamkniętymi drzwiami?

Na tropie tajemnicy fizycznej miłości

Odtąd szukałam, nie wiedząc, czego szukam. Byłam ciekawa, bez zahamowań, otwarta i
zdobyłam najróżniejsze doświadczenia seksualne. Nowe, ekscytujące, przyjemne, dzikie i
tajemnicze doznania wywoływały wrażenie, że jestem na tropie tajemnicy. Ale zawsze czegoś
mi brakowało, bo rzadko albo wcale nie czułam się poruszona do głębi. Moje serce trwało w
tęsknocie i cicho (choć coraz częściej) pobrzmiewającym smutku. Gdy rozstawałam się z
jednym partnerem i lądowałam w ramionach drugiego, czułam się tak, jakby coś broniło mi
dostępu do wielkiej tajemnicy życia. Choć nigdy jej nie poznałam, coś we mnie wiedziało, że
tajemnica ta istnieje. I tak - skazana na cierpliwość - kontynuowałam poszukiwania.

Potem pojawiły się w moim życiu sytuacje i przeżycia, które na pierwszy, a nawet drugi rzut
oka nie miały nic wspólnego z seksem, a które różniły się od dotychczasowych przeżyć.
Najczęściej przez krótką, zupełnie nieoczekiwaną chwilę czułam spełnienie, odnosiłam
wrażenie, że czas i miejsce nie istnieją, jestem wolna, pełna miłości i silnie z kimś związana.
Czułam się wtedy tak, jakby spadł ze mnie cały ciężar, jakby jakaś magiczna siła wtargnęła
głęboko w moje ciało i prowadziła mnie. Brakło mi słów, aby opisać to bezgraniczne i
bajkowe szczęście. Bałam się, że każda próba opisu zabrzmi dziwnie, więc nie odważyłam się
podzielić tym odczuciem z drugą osobą. Nawet nie postało mi w głowie, że seks może mieć z
tym uczuciem coś wspólnego.

Z czasem odkryłam, że uczucie to występowało tylko wtedy, gdy osiągałam bardzo głębokie
odprężenie. Ku mojemu zaskoczeniu kilka razy pojawiło się ono właśnie wtedy, gdy nie
mogłam niczego kontrolować, gdy musiałam przekroczyć własne granice, a to, o czym
chciałam decydować, wykolejało się. Dopiero po latach przeczytałam o seksie słowa, które
pozwoliły mi zrozumieć to zjawisko. Słowa te nigdy już mnie nie opuściły. Byłam po ślubie i
także tym razem czułam, że seks nie wniósł do mojego życia tego, za czym w swojej
najgłębszej istocie tęskniłam. Wtedy wpadła mi w ręce książka australijskiego nauczyciela
Barry’ego Longa, której główna teza brzmiała: „Gdy wy, kobiety, czujecie, że od mężczyzny
płynie pożądliwa miłość, a nie karmiąca Was miłość, nie oddawajcie się!”6.

Łono rodzi wszystko

Książka o seksie, która bezwzględnie chce wygnać seks z naszych łóżek?

„Podstawowe cierpienie kobiety, jej stałe niezadowolenie bierze się stąd, że mężczyzna nie
potrafi do niej fizycznie dotrzeć. Jej brak emocjonalnej równowagi, jej depresje, jej frustracje
[...] mają początek w seksualnym niepowodzeniu mężczyzny, który w czasie aktu miłosnego nie
potrafi zebrać ani uwolnić jej najsubtelniejszych i najgłębszych żeńskich energii. Te
niewiarygodnie piękne, boskie energie są intensywne i doskonałe, ale jeśli tkwią w kobiecie
niewydobyte, wyrodnieją w psychiczne i emocjonalne zaburzenia, a w końcu w psychiczne

109
anomalie. Łono rodzi wszystko”.

Słowa te zabrzmiały wtedy w moich uszach jak bojowy zew zaciekłej feministki, ale zostały
napisane przez siedemdziesięcioletniego mężczyznę, który uwielbiał seks i kobiety. Było to
rewolucyjne wezwanie skierowane do mężczyzn po to, aby zwrócili się ku miłości i odwrócili
od popędu seksualnego.

„Zdolność do takiego kochania kobiety jest autorytetem, który mężczyzna utracił, jego jedynym
prawdziwym autorytetem uznawanym przez kobietę. Wymaga to czystej miłości. Nie zależy od
techniki. Mężczyzna może poprawić swoją technikę seksualną, ale fachowa wiedza nie jest mu
potrzebna, by rzeczywiście mógł kochać. Ekscytujące przeżycia i orgazmy są przyjemne i dają
mu swoisty autorytet. Ale nie jest to miłość, której oczekuje kobieta. Być może zaspokoi ją tak
jak dobre jedzenie. Ale wkrótce będzie ona znowu głodna i zacznie w końcu pogardzać swoim
apetytem lub samą sobą, bo wie, że nie jest kochana”.

Nigdy tak wyraźnie nie łączyłam mojego wewnętrznego niepokoju, moich wiecznych
poszukiwań z seksem. Tezy Barry’ego Longa brzmiały nad wyraz radykalnie, ale w moim sercu
coś drgnęło, usłyszałam ciche: „Tak, tak, tak! Tak jest!”. Kochałam przy tym mężczyzn i
szanowałam ich. Kobiety zarzucały mi wręcz zbyt dużą wyrozumiałość wobec nich. A teraz
okazało się, że męska seksualność ma nas, kobiety, skażać. Barry Long twierdził, że to dlatego
budzą się w nas furie, babsztyle i żeńskie demony.

„Dopóki świat będzie dalej trwał tak jak do tej pory, furia nigdy nie pozwoli zapomnieć
mężczyźnie o jego niepowodzeniu w kochaniu kobiety. Kobieta musi być kochana. Przyszłość
ludzkości zależy od tego, czy kobieta jest kochana”.

Mimo tej pozornie wrogiej mężczyznom, bezwzględnej opinii chciałam wiedzieć, na czym
polega seksualna miłość bogów. Przeczytałam zatem tę niewielką książeczkę do końca. Jej tezy
pozostały ostre do ostatniego zdania, ale były to najlogiczniejsze twierdzenia o seksie, jakie
kiedykolwiek czytałam. Odkryłam, że tezy te właśnie z powodu swojej radykalności niosły
najwięcej pojednania i czułości w równym stopniu mężczyznom i kobietom.

Od tego czasu wysłuchałam wielu pełnych rozczarowania opisów życia seksualnego licznych
kobiet i mężczyzn. Niedawno przeczytałam w pewnej gazecie wywiad z przodującym
producentem filmów pornograficznych. Opowiadał on o rozwoju i trendach tej branży.
Szczególnym powodzeniem u męskiej publiczności cieszą się filmy, które idą z duchem czasu.
„Obecnie w modzie nie jest pokazywanie zadowolenia kobiety, lecz jej niechęci” - trzeźwo
wyjaśnił filmowiec.

Dzisiaj wiem, że prawdziwa fizyczna miłość, o której mówi Barry Long, może wybawić obie
płcie z niechęci, sterowanego popędem seksoholizmu, nudy i mizerii związków. Wiem, że ta
miłość może zupełnie odmienić ich związki. Trzeba się jednakże zdecydować na nową formę
fizycznej miłości ze starym, być może mało obiecującym partnerem.

W tym celu wystarczy na początku wyznać, że nie doznajesz seksualnego spełnienia, za którym
tęsknisz, że nie wiesz, jak się ono odbywa. Wystarczy, jeśli odczuwasz tęsknotę za lepszą
drogą.

Wystarczy, że jesteś gotowy na świadome pokazanie się partnerowi takim, jaki jesteś -
bezradny, wrażliwy, wściekły, odpychający, wygłodzony, zgorzkniały lub głuchy na uczucia -
nawet jeśli nie odpowiada to Twej idealnej wizji seksu, miłości lub związku.

110
Spełnienie poza orgazmem

Zamiast stale dążyć do orgazmu, oczekiwać go, koncentrować się na nim i uparcie o niego
zabiegać, rozluźnij się w Twojej naturalnej, często zapomnianej, ale zawsze obecnej energii
seksualnej. Zamiast wywierać presję, coś robić lub kimś być, bądź gotów na kurację
odwykową leczącą z fantazji, wyobrażeń i ideałów wspaniałego seksu. Mężczyźni i kobiety
powinni ćwiczyć kochanie się bez myśli, celów, emocji i mrzonek. Z początku wydaje się to
dziwne, ale prowadzi do rezygnacji z kontroli i pozostawia fizyczne obcowanie ciałom i ich
naturalnym impulsom.

Być może nie jesteś tego świadom, ale w seksualności często chodzi o kontrolę, przede
wszystkim o kontrolę nad samym sobą. Kontrolujemy się - nieświadomie, ale ustawicznie - aby
spełnić nasze oczekiwania i wymagania wobec siebie. Kontrolujemy naszą seksualność, gramy
w przeróżne gierki, oszałamiamy się i tworzymy nasze pragnienia tylko dlatego, że nie ufamy
własnemu naturalnemu, wewnętrznemu strumieniowi i swojej naturze. Kobiety potrzebują
zwykle odwagi, aby poradzić sobie ze swoim fizycznym skostnieniem i emocjonalnym
wygłodzeniem. Konkretnie mówiąc, trzeba im odwagi, by nie udawać kolejnych orgazmów lub
prowokować ich „dla niego”. Pokuś się zatem o to, by zająć się swoimi lękami przed
niepowodzeniem, emocjami związanymi z niedoskonałością i ukrytą wściekłością na partnera;
spróbuj to również wyrazić. Mężczyźni potrzebują odwagi, by stwierdzić, że często ejakulują,
ale rzadko doświadczają prawdziwych orgazmów i otwierają się całkowicie do wnętrza
swojego ciała. Ponieważ tak rzadko wchodzicie w kontakt z Waszą fizyczną całością,
powinniście przyznać się do tego, że niewiele wiecie (lub nie chcecie wiedzieć) o ich
fizycznych i emocjonalnych potrzebach oraz ile jest w Was zahamowań i niepewności.

Gdy się tak obnażysz, poczujesz się z początku tak, jakbyś dobrowolnie wyrwał ostatnie małe
roślinki z nieurodzajnego pola i zuchwale je podeptał. Być może teraz, w świetle Twojej
świadomości i otwartości Twoich rozmów, wszystko wydaje się jeszcze bardziej beznadziejne
i rozpaczliwe niż wcześniej. Teraz, gdy zostałeś wytrącony z wąskich kolein i fizycznego
milczenia, odczuwasz zahamowania i przemożne onieśmielenie. Być może myślisz
zawstydzony: „Nie potrafię! Lepiej się rozstanę z partnerem, bo nie dokonam tego z nim”. Lub
myślisz: „Z moim współmałżonkiem? Po tych wszystkich latach? Wykluczone!”. Być może te
myśli i lęki są u Ciebie nieświadome i odczuwasz tylko opór.

Fantom namiętności
Nawet jeśli teraz nie uciekniesz i użyjesz całej swojej odwagi, miesiącami, ba, latami będziesz
grzęznąć z partnerem w bagnie nieporozumień, skostnienia, wściekłości i złudnych fantazji.
Być może będziesz musiał stwierdzić, że w czasach, gdy byłeś zakochany, darzyłeś
namiętnością portret pamięciowy Twojego ideału, a nie Twojego partnera. Zobaczysz
wyraźnie, że Twój partner jest tak samo zranioną, niedoskonałą istotą jak Ty sam. Że zamyka
się lub obchodzi ze swoim ciałem bez wyobraźni, bo inaczej nie potrafi.

Prawdopodobnie stwierdzisz także, że przy całej tęsknocie za wielką seksualnością


przeważnie sam odcinasz się od Twojego ciała. Że przez cały boży dzień nie zauważasz jego
subtelnych impulsów; że być może sam nie traktujesz go zmysłowo, że Twoje zwykłe życie jest
pośpieszne, nie jest ani trochę orgiastyczne, że najczęściej tylko myślisz o seksie, ale rzadko
odczuwasz fizyczne zadowolenie. Że właściwie poszukujesz kogoś, kto mniej niż Ty
zaniedbuje Twoje ciało i Twoją duszę.

111
Nie uciekaj, gdy się do tego przyznasz. Wytrwaj w odczuwaniu tego wszystkiego i ciągłym
wyrażaniu tego w rozmowach z partnerem, tak szczerych, jak tylko potrafisz. Staniecie się dla
siebie nawzajem najlepszymi nauczycielami, którzy będą mogli stworzyć idealną seksualność.
Z czasem coś wyrośnie między Wami - nowy rodzaj miłości i bliskości, której być może nigdy
w życiu nie odczułeś. W przeciwieństwie do pierwotnej, ślepej, zakochanej namiętności
narodzi się nośna więź, przez którą popłynie prawdziwa, głęboka, fizyczna miłość.

Zapomnij o seksie

Nie możesz tego spowodować siłą woli ani przeforsować z rozmysłem. Możesz to tylko
przyjąć i otworzyć się na miłość. Im więcej uczysz się ufać Twojej własnej miłości, tym
bardziej będzie się ona rozprzestrzeniać w Tobie. Trzeba na to czasu, cierpliwości i wyzbycia
się mnóstwa starych przyzwyczajeń. Tę zasadę pozwalam sobie przypomnieć jeszcze raz -
przede wszystkim musimy zapomnieć o naszej woli działania i manii na punkcie orgazmu. By
coraz bardziej odnajdywać się w tym naturalnym, spełniającym strumieniu, trzeba stale woli
świadomego fizycznego zjednoczenia, świadomego kontaktu i rozpoznania ciał - nawet jeśli
najpierw napawa to chłodem, bezsilnością i apatią.

Nie czekaj dłużej, aż w Twoim życiu pojawi się jakiś nieziemski kochanek, wyjątkowa
kochanka, zniewalające pożądanie lub tajemnicza pasja! Rób to ze swoim partnerem, nawet
jeśli wydaje Ci się to niemrawe lub masz ochotę uciec. Nie rezygnuj, choć wydaje Ci się, że
jesteś stworzeniem bezpłciowym lub nałogowym seksoholikiem; chociaż czujesz się
niepełnowartościowy, bo od dawna nie miałeś spontanicznej chętki na partnera lub wydaje Ci
się to wszystko zbyt uciążliwe, czujesz się jak koń wyścigowy unieruchomiony w boksie;
chociaż ledwo poczujesz swoje ciało, ogarnia Cię popęd, pogoń za orgazmem lub seksualne
fantazje. Nie rezygnuj, mimo że trawi Cię ukryta żądza lub - przytłoczony oczekiwaniami -
sądzisz, że nigdy nie będziesz mógł dzielić z partnerem swoich potajemnych fantazji o być
może dziwacznych praktykach. Wyrzuć za burtę te wszystkie wyobrażenia, wymagania i
marzenia o idealnym seksie - zapomnij o filmach wideo, erotycznej bieliźnie i praktykach.
Zobowiąż się raczej wobec prawdziwego partnera i wobec swojego równie realnego i
namacalnego ciała do tego, że wzbudzisz w sobie miłość. Zdecyduj się bezwarunkowo przyjąć
partnera, a przede wszystkim - siebie samego. Bądź wreszcie znowu gotowy na intymne
spotkanie z własnym ciałem.

Zdziwisz się, widząc, jak mało masz z nim kontaktu. Minęła zapewne cała wieczność od
chwili, gdy po raz ostatni wsłuchiwałeś się w nie, spełniałeś jego pragnienia i kochałeś je.
Proś Twojego partnera o to, aby w milczeniu patrzył Ci w oczy. Z początku będzie Cię to
pewnie wiele kosztowało. Może peszy Cię to, być może odczuwasz wstyd lub masz ochotę się
roześmiać. Mimo to rób to dalej i czekaj na to, co się wydarzy. Co najważniejsze - mów o tym,
co się w Tobie dzieje. Mówcie sobie, jakie macie fizyczne doznania, również te złe, ale nie
mówcie o tym, co myślicie, tylko wyrażajcie to, co odczuwacie. Obserwuj każde odczucie
pojawiające się w Twoim ciele. Jeśli jest przyjemnie, potwierdź to, aby wskazać partnerowi
kierunek i upewnić go w tym, co robi. A jeśli nie doznajesz miłych wrażeń, ufaj sobie mimo to.
Wejdź w głąb i otwórz się na wnętrze swego ciała, nie przerywając kontaktu z partnerem. Czuj
swoje ciało i podążaj za tym, co ono wyraża. Pozwól oddechowi pogłębić się - to odpręża.

Bacznie patrz na każdy odruch Twojego wnętrza: tutaj napięcie, tam swędzenie, tam znowu być
może nic. Bądź czujny! Zauważ, kiedy od tego prostego postrzegania przechodzisz w osądy i
oceny: „Tutaj czuję to, a właściwie powinienem czuć tamto... Tutaj mój partner robi to, ale
właściwie powinien robić owo...”. Bezsilność, smutek i wściekłość odrywają Cię od tej

112
chwili. Może też się zdarzyć, że ledwo się odprężysz, pojawia się podniecenie, pożądanie i
wciąga Cię w pragnienie pójścia dalej i posiadania. Nie daj się ponaglać temu oczekiwaniu -
skorzystaj z podniecenia, pozostań w chwili obecnej i otwórz się na inne części ciała niż
Twoje łono: poczuj dłonie, stopy i klatkę piersiową, w której bije Twoje serce. Prawdziwa
fizyczna miłość płynie tylko przez serce.

Prawdziwa fizyczna miłość płynie przez serce

Tylko wtedy, gdy kobieta może dotrzeć do serca swego mężczyzny, jej ciało może się
naprawdę otworzyć. Jeśli może dotrzeć do jego miękkości, do przestrzeni jego niewiedzy, jego
istnienia, czuje w nim siebie samą. Powstaje wtedy prawdziwa więź. O to właśnie chodzi
Barry’emu Longowi w jego na pozór wrogich seksowi i mężczyznom wywodach. Prawdziwa
fizyczna miłość płynie z serca - dlatego tak radykalnie wypowiedział się on przeciwko
oczekującej, skoncentrowanej na genitaliach i orgazmach postawie mężczyzn, przeciwko
pornografii i seksualnym fantazjom.

Mężczyzna odnajduje spokój dopiero wówczas, kiedy przez swoje lędźwie może przekazać
kobiecie kochającą siłę. Kobieta, która może go przyjąć, otwiera serce i przekazuje do jego
serca energię, która spływa do jego genitaliów. Taki obieg miłości może powstać wtedy, kiedy
kobieta i mężczyzna są związani w sercu, otwarci całym ciałem i obecni dla siebie. Ci, którzy
poszli tą drogą, opisują tę cyrkulację jako swoisty orgazm całego ciała, uczucie
nieograniczenia i całkowitej jedności. Nie trzeba superkochanków, żeby doświadczyć
duchowego wymiaru seksu. Wszystko sprowadza się do pytań: Czy jesteśmy gotowi otworzyć
się przed naszym partnerem i na nasz dawny ból? Czy jesteśmy gotowi przekroczyć wszystkie
nasze blokady, poczuć je, przyjąć, podzielić się nimi i uzdrowić je?

Gdy mój mąż i ja ruszaliśmy tą drogą, przeżyliśmy coś, co uświadomiło mi, co właściwie
oznacza fizyczna miłość. Mój mąż i ja otworzyliśmy się bardzo szeroko na siebie i weszliśmy
w wyjątkowo głęboki kontakt. Mój mąż wniknął we mnie pełen miłości i nagle poczułam w
moim sercu ukłucie bólu. Za każdym razem, gdy mąż zagłębiał się we mnie, moje serce bolało
jeszcze mocniej. Byłam przygnębiona i zaskoczona. Wydawało mi się, jakby moje serce i łono
odgradzał mur, którego mój mąż nie mógł przeniknąć. Rozmawialiśmy i zostaliśmy razem.
Dzieliłam z mężem moje łzy, on dzielił swoją miłość ze mną. Oboje byliśmy zgodni, że było to
niezwykłe spotkanie, które jeszcze bardziej nas zbliżyło.

Wiele kobiet opowiadało mi o bólu, lękach, poczuciu odrętwienia i niewyjaśnionych,


agresywnych napięciach w ich ciałach. „Stałam w kuchni i gotowałam. Mój mąż wszedł i objął
mnie wpół. W kilka sekund moje ciało spięło się i napełniło oporem”. Ta kobieta nie ma za
męża Janosika, więc wstydziła się swoich nieprzychylnych mężowi uczuć. Kobiety często
wręcz wściekają się: „Nie mogę znieść, kiedy on mnie obłapia i ugniata moje piersi”.

Kobiety znów powinny zaufać swojemu postrzeganiu dotyku i odważnie wyrażać te doznania.
To decyduje o uzdrowieniu ich seksualności. Najczęściej ułamek sekundy wystarczy, aby
kobiety rozpoznały rodzaj dotyku: czy było w nim „pragnienie posiadania” i seksualne
pożądanie, czy czułość i miłość. Kobiety rozpoznają to natychmiast. Zbyt rzadko jednak ważą
się wyrażać wobec partnerów swoją wściekłość i bezsilność wywołaną nieprzyjemnym i
pożądliwym obmacywaniem. Zbyt często są zaskoczone reakcją własnego ciała, uważają je za
chore lub oziębłe, gdy ze strachu zamyka się ono coraz bardziej. Większość mężczyzn ma
ciągły niedosyt kobiecej uległości i oddania, stąd ich całe emocjonalnie niedożywione ciało
umie reagować tylko pożądliwie, żarłocznie. Zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn jest dziś na

113
porządku dziennym, że genitalia przy świadomym seksualnym zjednoczeniu sprawiają
wrażenie skostniałych, niewrażliwych, na wpół martwych lub sprawiają ból. Ból i brak czucia
wskazują na skrajne napięcie tkanek.

Pamięć ciała

Nasze ciało jest naszą pamięcią. Jego tkanki przechowują w komórkach własne wspomnienia.
Tu zebrane są wszystkie nasze doświadczenia. Każdy człowiek ma swoją seksualną historię,
której radości i cierpienia zapamiętało ciało. Gdy wchodzimy w świadomy kontakt z naszym
ciałem, gdy kochamy się świadomie, ta seksualna przeszłość odzywa się, żebyśmy mogli ją
wreszcie uzdrowić i wyzwolić od niej nasze ciała. Najwięcej bólu, emocji i napięć z
przeszłości zbiera się w kobiecych piersiach i waginie.

Gdy zaczynamy uprawiać prawdziwą fizyczną miłość, gdy nasze ruchy stają się wolniejsze i
bardziej świadome, genitalia zaczynają zdrowieć, a fizyczny i emocjonalny ból, pogrzebany w
pamięci, znów daje się we znaki. Nie odchodź od tego bólu, obserwuj go tak życzliwie i
dokładnie, jak tylko potrafisz, i dziel go ze swoim partnerem. Czasami trzeba nadać temu
bólowi postać, ująć go w słowa, westchnienie lub w dźwięki i uwolnić go. Ma to znaczenie
zwłaszcza dla mężczyzn. Zawsze, kiedy odczuwasz ból, odrętwienie i napięcie w ciele, patrz
na te uczucia z całkiem nowej strony: podziękuj im za to, że pokazują Ci wyraźnie, w którym
miejscu Twoje ciało potrzebuje uzdrawiającego dotyku.

Gdy świadomie, z całą ostrożnością i towarzyszącymi słowami wędrujesz razem z partnerem


w to miejsce, coś w Twoim ciele lub myślach zaczyna się zaskakująco szybko odprężać. Nagłe
pojawią się łzy, być może będziesz się wściekać, może zechcesz uciec lub zauważysz, jak
raptownie w to odrętwiałe miejsce napływa intensywne pragnienie i wrażliwość. Twoje ciało
może napełnić się życiem i miłością, a Ty uchwycisz płynny rytm z Twoim partnerem. Możesz
też znienacka wybuchnąć śmiechem. Dlaczego nie? Może nawet zarazisz się nim od partnera.
W sferze seksualności, tak jak w związkach, humor ma silne działanie lecznicze, zwłaszcza
wtedy, kiedy jakieś upośledzenie wygląda wyjątkowo poważnie. Seksualne urazy z przeszłości
są u wielu osób nadzwyczaj duże. Humor może przerzucić nad tym bólem most uzdrowienia i
wyzwolenia.

Śmiejcie się, płaczcie - ale róbcie „to”! Spotkajcie się fizycznie, nawet jeśli Wasze życie
miłosne dawno ostygło lub obróciło się w ruinę. Porzućcie stare przyzwyczajenia i kochajcie
się. Połóżcie się razem, nie róbcie nic, poczujcie się nawzajem, obserwujcie i podążajcie za
swoimi ciałami. Róbcie to tak często, jak możecie. Im bardziej troszczycie się o miłość, im
bardziej się na nią otwieracie, tym więcej miłości powstaje między Wami. Im mniej fizycznej
miłości praktykujecie - niezależnie od tego, ile seksu uprawiacie - tym bardziej Wasze drogi
życiowe się rozchodzą. Im częściej Wasze ciała łączą się w miłości, tym bardziej
uzdrawiająco wpływa to na Wasz związek. Stwierdzicie z czasem, że seksualna harmonia w
znacznym stopniu odpowiada za zadowolenie w miłości. Częste fizyczne zjednoczenie w
miłości pogłębia więź emocjonalną, buduje zaufanie, daje ciału spokój i równowagę.

Przybędzie Wam pogody ducha, czasami będziecie wręcz surfować w uniesieniu i błogości
poprzez dzień. We wszystkich obszarach życia staniecie się bardziej kochający, bo łatwiej
zostawiamy rzeczy i ludzi w spokoju, gdy łączymy się w fizycznej miłości. Przede wszystkim
jednak seks nabiera zupełnie innego znaczenia - przestaje być mitem, staje się bramą do
miłości i związku. Tym sposobem zdecydowanie redukujemy dawne napięcie związane z
oczekiwaniem, którym otaczaliśmy seks.

114
Rób to tak często, jak możesz

Proszę, nie zrozum mnie źle, nie zamierzam Cię namawiać do częstego chodzenia do łóżka. Nic
nie musisz: żadnych pozycji, żadnych orgazmów, żadnych podniecających przygód, tajemnych
technik lub nietuzinkowych pragnień i namiętności. Moje orędzie brzmi: Bądź sobą tak często,
jak potrafisz. I łącz się z partnerem tak często, jak tylko możesz. Poświęcaj czas na
prawdziwie intymne spotkania. Żeby to zrobić, trzeba wyjść z własnej głowy i wejść w
teraźniejszość ciała. Być może nie natkniesz się tam od razu na orgiastyczne uczucia, być może
znajdziesz tam apatię, opór lub wstyd. No i dobrze.

Zostańcie po prostu ze sobą, kochając to, czym jest druga osoba. Nie ustawajcie w tym, nawet
jeśli nadchodzi pogorszenie. Wiecie już, że po drodze uwalniają się tłumione emocje; może
wtedy dojść między Wami do eksplozji, a uczucia będą przypominać rozhuśtane morze.
Ujarzmiaj te fale, nie daj się im porwać. Obserwuj siebie i stale szukaj miłości. Rozrośnie się
i zespoli Was jeszcze silniej. Jeśli będziesz się ciągle przełamywał, poczujesz wyraźnie, jak
odmienna jest rzeka fizycznej miłości od seksu. Z czasem odkryjesz to, za czym tęskniłeś
latami. Staniesz się ponownie zdolny do odczuwania prawdziwej intymności i do rozwinięcia
Twojej miłości. Odnajdziesz swoją seksualną energię, siłę życiową i wewnętrzny spokój.
Twoje ciało zda się znowu na Ciebie, dawne urazy będą mogły się rozpłynąć, może nastąpić
odprężenie, któremu podda się całe Twoje ciało.

Jestem przekonana, że fizyczna miłość płynie z naszej najgłębszej ludzkiej natury. Że


samoczynnie wypływa z nas i płynie do drugiego człowieka, przed którym otwieramy nasze
serce. Musimy sobie tylko na to pozwolić. Potrzebujemy więc naszej niewinności - uczucia, że
wszystko jest z nami w porządku, niezależnie od tego, co czujemy lub czego nie czujemy.
Wracając do naszej seksualności nie musimy robić nic specjalnego. Nie chodzi o pozycje,
umiejętności, działanie lub częstotliwość. Nie chodzi też o pragnienie lub pożądanie - chodzi o
fizyczny wyraz miłości.

Coraz słyszy się o cudownych ozdrowieniach, gdy ludzi, których świadomość jest zmącona,
spotyka fizyczna miłość. Niezależnie od tego, czy są to pacjenci pogrążeni w śpiączce, czy
chorzy na alzheimera, udowodniono, że wszyscy reagują pozytywnie na życzliwy dotyk i
czułość, nawet jeśli prawie wcale nie orientują się w naszym systemie wartości. Niedawno
czytałam o pewnym domu opieki dla chorych na alzheimera, w którym aż do śmierci mieszka
kilkudziesięciu starych ludzi. Prawie wszyscy stracili poczucie rzeczywistości, ledwie
rozpoznają najbliższych, pamiętają tylko strzępy własnej przeszłości. Kierowniczka tego domu
jest przekonana, że zaczyna dochodzić do głosu ludzka natura, uwolniona od własnych
wymagań, społecznych norm i obowiązków. „Co druga osoba jest u nas aktywna seksualnie.
Ludzie, którzy przy stole zdani są na pomoc innych i którzy z trudem myślą, zakochują się tutaj i
odczuwają pożądanie - ze wszystkimi konsekwencjami. Gdy w naszym domu odbywa się
uroczystość, kobietom błyszczą oczy, tak jakby miały po osiemnaście lat. A mężczyźni są czuli
i pełni energii”.

W powieści Jedenaście minut Paulo Coelho próbuje gruntownie zbadać tajemnicę


seksualności. Warto zwrócić uwagę na to, że pyta przy tym: „Jak poruszyć duszę? Miłością czy
pożądaniem?”. Bohaterka, prostytutka Maria, udziela na to pytanie odpowiedzi w swoim
pamiętniku.

„Czego ten malarz chce ode mnie? Czy nie widzi, że wszystko nas dzieli: narodowość, kultura,
język? Może sądzi, że wiem więcej od niego o rozkoszy i chce się czegoś nauczyć? [...] To
mężczyzna. I artysta. Musi wiedzieć, że każdy pragnie miłości absolutnej, a takiej miłości nie

115
trzeba szukać w innych, lecz w sobie. Ona drzemie w nas i tylko my możemy ją w sobie
rozbudzić. Ale do tego potrzeba nam drugiego człowieka. Życie ma sens tylko wtedy, gdy
mamy u swego boku kogoś, kto odwzajemnia nasze uczucia. Ma dość seksu? Ja też - choć
żadne z nas nie wie dlaczego.

Wszechświat ma sens tylko wtedy, gdy mamy kogoś, z kim możemy dzielić nasze uczucia. On
ma dosyć seksu? Dobrze, ja też - a mimo to ani ja, ani on nie wie, co to jest”7.

116
Rozdział 6 DZIECI MIŁOŚCI
Związki rozpadają się, jeśli pozostają bezdzietne. Pary są razem tylko ze względu na dzieci.
Związki przeżywają pierwsze duże rozdarcie przy narodzinach dziecka. Dzieci to
niewiarygodna siła. Niosą nadzieję i są zwierciadłem rodziny. Nie potrzebują uprzejmości,
wymagają prawdziwej bliskości i dlatego wyciągają każdy deficyt ich rodziców na światło
dzienne, przekształcają każdy związek. Dzieci wymagają od rodziców poświęcenia ponad
granice. Jak czuły sejsmograf pokazują swoim zachowaniem, w co wierzą ich rodzice poza
słowami i jak wygląda związek rodziców.

Pozwolę sobie po raz ostatni na krótką wycieczkę w krainę liczb i statystyk, aby przedstawić
zjawisko, o którym mało kto wie. Na liście najczęstszych przyczyn rozwodów na miejscu
trzecim są zmiany po narodzinach pierwszego dziecka. „Od kiedy trwają te kłopoty między
Wami? Od kiedy nie ma Pani ochoty na seks? Od kiedy partner Panią zdradza? Od kiedy Pana
małżeństwo utraciło siłę? Kiedy zanikła miłość?”. Setki razy słyszałam zgodną, pełną poczucia
winy i smutku odpowiedź: „Odkąd na świat przyszło dziecko!”.

Sądzę, że w naszym społeczeństwie mało kto zdaje sobie sprawę z prawdziwego wymiaru
narodzin dziecka. Niedawno zadzwoniła do mnie koleżanka, która kilka miesięcy temu urodziła
dziecko. „Wiesz, nigdy bym nie uwierzyła. Jestem zupełnie inna kobietą niż przedtem”. Zeszłej
nocy zajmowała się gorączkującym, przeziębionym dzieckiem, chociaż sama miała zapalenie
pęcherza. Nazajutrz, utrudzona i wyczerpana, dziwiła się, że dla dziecka potrafiła przerosnąć
samą siebie, chociaż nie mogła już właściwie nic dać.

W ciąży z samą sobą

Gdy kobiety zachodzą w ciążę, w ich ciele zmienia się w zasadzie wszystko, od hormonów
poczynając, przez skórę i włosy, a kończąc na pożądaniu. Nie wspomnę o tym, że kobiece
uczucia są wówczas zmienne jak wiosenna pogoda. W mgnieniu oka przyszłe matki muszą
zorientować się w gęstej sieci zasad: nie pal, nie pij, nie noś ciężkich przedmiotów, nie rób
tego albo owego. Wszystko kręci się już tylko wokół tego, aby cierpliwie, świadomie i
bezinteresownie ofiarować wszystko ukrytemu w nich życiu. No i tyją, na dodatek rosną im nie
tylko brzuchy. Dla dzisiejszej kobiety uroda i ciało są niezwykle ważne. Prawie każda kobieta
była kiedyś na diecie, coraz więcej kobiet poddaje się operacjom plastycznym, na chorobliwe
zaburzenia łaknienia narażone są niemal wyłącznie kobiety. A potem ciąża i każda próba
sprostania ideałowi urody na nic się nie zdaje. Trzeba się też z dnia na dzień pogodzić z
rzuceniem palenia i alkoholu, wycofaniem się z niektórych spraw, ograniczeniami w pracy. Są
oczywiście jeszcze mężowie kobiet w ciąży. Nieliczni z nich zajmowali się bliżej
wewnętrznym życiem kobiet, a już na pewno nie życiem na takiej karuzeli. Bardzo dobrze
poinformowani mężczyźni słyszeli w radiu pojęcie „syndrom przedmenstruacyjny”. Poza tym
emocjonalna organizacja płci przeciwnej jest im raczej obca, wygląda wręcz podejrzanie. No i
nagle ci mężczyźni mają zostać ojcami. U przyszłych matek przez długie miesiące nie widać
zmian, nie mówiąc już o tym, że przyszli ojcowie niczego nie odczuwają. W ich ciele wszystko
jest jak zawsze, w ich gospodarce hormonalnej też. Nie mają opuchniętych nóg, nie miewają
mdłości na widok wątrobianki. Mężczyźni żyją jak dotąd, a tu nagle obwieszcza się im, że
właśnie stali się ojcami.

Ten nierówny udział w świadomej, a przede wszystkim fizycznej percepcji osiąga swój
szczytowy punkt przy porodzie. Kobiety przeżywają najstraszniejsze boleści w życiu, ich ciało
pęka pod falami bólów porodowych, a mężczyźni przyglądają się temu jak reporterzy za linią

117
frontu. Narodziny dziecka to jedna z najmniej rozumianych chwil życia małżeńskiego. A jest to
chwila, w której pojawia się coś na kształt głębokiego pęknięcia między partnerami. Najgorsze
jednak, że narodziny dziecka są tak wielkim przeżyciem egzystencjalnym, że wszyscy znajdują
się w stanie wyjątkowym i tli się tylko niewielka świadomość rysy, która powstaje wtedy
między partnerami.

Narodziny - początek rozstania

Kobiety czują się osamotnione u progu życia i śmierci, a mężczyźni są bezradni w chwili, w
której rzeczywiście należy wnieść coś do życia. Chodzi tu o elementarne doświadczenia w
życiu ludzkim - ale tylko bardzo nieliczne pary przeżywają to, co sobie wymarzyły. Kobiety
wynoszą zwykle z tego doświadczenia głębokie rozczarowanie i wściekłość, które dają o
sobie znać najczęściej dużo później. „Mój mąż tylko gorączkowo biegał w kółko” - to jeden z
bardziej delikatnych opisów. Są mężczyźni, którzy zemdleli. I tacy, którzy wybiegli w
decydującej chwili lub ukryli się za kamerą wideo albo aparatem fotograficznym. Są
mężczyźni, którzy w trakcie dłuższego porodu zasnęli z wyczerpania. I tacy, którzy stale pytali
lekarza lub położną o najnowsze dane i fakty. Inni się upili. Są tacy, którzy prosto z sali
porodowej pojechali do kochanki, lub tacy, którzy podczas połogu żony rozpoczęli romans.

Wiele kobiet po porodzie mniej lub bardziej świadomie traci szacunek dla swoich mężów.
Niejedna czuła się zagubiona i odseparowana, nawet jeśli mężczyzna cały czas zachowywał
się wzorowo i trzymał ją za rękę. Niektóre były nie wiadomo czemu wściekłe, nie chciały,
żeby mąż je dotykał i żądały, żeby opuścił salę porodową. Poród unosi nas, kobiety, do prawdy
naszego ciała, zmusza na chwilę do pełnego doznawania nas samych. Całe nasze najgłębsze
fizyczne, emocjonalne i duchowe istnienie wychodzi na światło dzienne. Jesteśmy zmuszone do
całkowitej otwartości, a zarazem do pełnej, czujnej obecności. W sferze takiego pierwotnego
poświęcenia my, kobiety zachodnie, czujemy się zagubione, odcięte i wściekłe, bo doznajemy
prawdy żeńskiego bytu: Musimy zaakceptować i przyjąć życie, przy każdym bólu poddajemy
się jego przemożnej sile. Potrafimy się tylko otworzyć na tę siłę życiową, nie możemy o niej
decydować, zmienić jej lub zrozumieć, potrafimy tylko za nią podążać.

Doświadczenie mówi mi, że nie zdarza się, aby mężczyzna zachował się przy porodzie
prawidłowo. Większość kobiet nie rozumie, że mężczyźni z natury patrzą z zewnątrz na to
egzystencjalne przyjmowanie życia. Mężczyzna nie czuje tego, co czuje kobieta. Wszystko jest
w nim właściwie takie jak zawsze. Może on tylko zobaczyć, że z jego żoną dzieje się coś
niewyobrażalnego, bolesnego, napawającego lękiem, ale nie może tego poczuć i nie może nic
zrobić. Może tylko być obecny i współczuć.

Mężczyźni przywykli do działania, do panowania nad sprawami, do decydowania. Tutaj nie


mogą nic zrobić, przeanalizować, nie mogą na nic wpłynąć ani pomóc. Na podstawie
wszystkich rozmów z mężczyznami chcę jak najlepiej przedstawić kobietom kwintesencję
męskiego doświadczania porodu. Jest to bezradność, niemoc i bycie na zewnątrz. Proszę więc
kobiety o nieco współczucia dla mężczyzn. Ból podtrzymuje naszą świadomość, zmusza nas do
obecności w ciele - tak to urządziła matka natura. Ale przysięgam Wam, drogie
przedstawicielki mojej płci, że gdybyśmy mogły uciec, zemdleć, ukryć się za aparatem
fotograficznym, upić się z kolegami albo zasnąć i nie znosić tych potwornych boleści, na
pewno byśmy to zrobiły!

Poród może stać się dla wielu par narodzinami prawdziwej miłości, ponieważ w tych
godzinach nie spotyka się królowych piękności ani odważnych bohaterów - spotyka się tu

118
pierwotną siłę życia, a boska natura wszystkich uczestników wydarzeń oczekuje jednego:
oddania się temu, co jest. Kobiety w swym oddaniu i zdolności do przeżywania bólu muszą
wyrosnąć ponad siebie jak nigdy w życiu. A mężczyźni muszą jak najgłębiej uznać, że ich
osoba niewiele tu może zdziałać. Ograniczają się do roli świadka narodzin życia. Nikt tu nie
może nic dostać ani niczego pożądać, kobiecy ból spotyka się tu z męską niemocą, potrzeba
zatem głębokiego współczucia dla wyjątkowej sytuacji drugiego człowieka. Gdy dwoje ludzi
doświadczyło się tak głęboko w najbardziej ukrytym zakamarku istnienia, otrzymują
niewyobrażalną nagrodę - na świecie pojawia się człowiek.

Noworodek przynosi na świat nasze niedobory

Mały człowiek, obdarowawszy rodziców największą radością swojego istnienia, wydaje z


siebie wrzask. Potem chce jeść. Od pierwszej chwili stale czegoś potrzebuje, domaga się
bezwarunkowej, fizycznej, uczuciowej i duchowej obecności. Rzadko kto mówił nam, że ta
żywa, błogosławiona, czysta, prawdziwa siła dziecka jest jednym z największych wyzwań,
przed którymi stoi związek. Małe dziecko nie zastanawia się nad tym, co robi. Dziecko jest po
prostu dzieckiem. Gdy niemowlę krzyczy, to krzyczy całe, od wicherka na głowie po paluszki u
stóp. Gdy niemowlę się śmieje, całe jego ciałko promienieje szczęściem. Dzieci nikogo nie
udają. Nie zastanawiają się również, czy jakieś zachowanie jest na miejscu. Są takie, jakie są.
Żądają tego, czego potrzebują. Im mniej możemy im tego dać, tym więcej będą potem żądać.

Gdy pojawiają się dzieci, pojawiają się natychmiast nasze niedobory: chcemy im wszystko
dać, ale mamy puste ręce. Od pierwszego dnia noworodki chcą bezpośredniego kontaktu,
fizyczności, troski i bezwzględnej uwagi w danej chwili. Żądają nas w całości, więc wszystkie
nasze dziury w sercu widać jak na dłoni. Kwiaty rosną ku słońcu, a nasze dzieci stale szukają
miłości. Nie doznawszy prawdziwej miłości, nie możemy im jej przekazać. Strumień zostaje
przerwany. Choć próbujemy dawać lub kompensować - z każdym dzieckiem coraz wyraźniej
będziemy odczuwać nasz brak. W głębi serca doskwiera nam poczucie winy, więc oddajemy
się pracy i obowiązkom albo stajemy się pierwszorzędnymi organizatorami czasu wolnego. A
dzieci od ucieczki lub zdrowego, lecz sztucznego świata wolą niedoskonałą, ale żywą prawdę.

Naturalnie chcemy jak najlepiej dla naszych dzieci. Jeśli w życiu lub w związku sprawy akurat
nie mają się najlepiej, zazwyczaj próbujemy to naprawić. Wczoraj jeszcze małżeńskie kłótnie,
krzyki, konflikty - za to urodziny dziecka powinny być tym przyjemniejsze i bardziej
harmonijne. Całymi dniami nie mieliśmy czasu dla dzieci - ale dziś musimy koniecznie spędzić
popołudnie na pływalni. Potem łapiemy się na tym, że jesteśmy bardzo zdenerwowani
wrzaskiem na dziecięcych urodzinach, że nie mamy ochoty w nieskończoność piec gofrów. Na
pływalni myślami jesteśmy na zakupach; pluskając się w wodzie, odczuwamy prawdziwe
katusze.

Łatwo zauważyć, czy jesteśmy naprawdę blisko naszych dzieci. Chichoczemy wtedy jak one,
uważamy ich historyjki za ciekawe, sami chcemy jeszcze raz zjechać ze zjeżdżalni do wody. W
takich właśnie chwilach możemy dzieciom coś dać. W pozostałe męczące wieczory, gdy
zmuszamy się do gier towarzyskich, poświęcamy się. Czujemy się winni lub zobowiązani.
Dzieci wyczuwają to natychmiast. Mają bardzo czułe wykrywacze kłamstw. Zaczynają nam
grać na nerwach, by zwrócić naszą uwagę. Czują pustkę bijącą od rodziców, która wywołuje
w nich poczucie bezwartościowości.

Z takich martwych i niemrawych spotkań można wybrnąć na dwa sposoby Albo szczerze
powiesz dzieciom: „Wcale nie mam ochoty na tę zabawę. Chcę się po prostu położyć, poczytać

119
książkę, mieć trochę spokoju”, albo wyznasz: „Jestem naprawdę zmęczony, nie mogę dziś sam
piec tych gofrów - musicie mi pomóc”. Możesz też z całą świadomością wejść w kontakt z
dziećmi i szczerze, odważnie poczuć, że jesteś nieobecny, wytrącony z równowagi, zmęczony
lub odrętwiały. Jeśli przestaniesz ostatkiem sił odgrywać rolę wzorowego ojca lub
współczującej matki i otwarcie skonfrontujesz się ze swoimi deficytami, być może nie dojdzie
do bitwy na poduszki lub orgii z łaskotkami, ale za to może powstać poruszająca bliskość
między Tobą i Twoimi dziećmi. Jeśli z całą świadomością skonfrontujesz się z nieprzyjemnymi
uczuciami lub emocjonalną dziurą, o dziwo, coś zacznie płynąć. Dzieci też to poczują. Jeśli z
całą wewnętrzną wytrzymałością oddasz się temu, pokażesz swoją słabość i powiesz: „Chcę
przynajmniej spróbować” - to mogą się wydarzyć zaskakujące rzeczy.

Przeciwieństwem dobrego są dobre chęci

Pewien mądry mężczyzna zwykł mawiać: „Przeciwieństwem dobrego są dobre chęci”. Twoje
poświęcenie okaże się wyjątkowo bolesne, gdy będziesz oczekiwać czegoś od dzieci. Żadne z
kochanych dzieci nawet nie włoży dobrowolnie swojego talerza do zmywarki, chociaż przez
lata organizowałaś im fantastyczne przyjęcia urodzinowe. Potomstwo całymi dniami nie
słuchało, było krnąbrne i złe, a Ty mu i tak gotowałaś kakao i sprzątałaś po nim, chociaż
najchętniej wystrzeliłabyś je na Księżyc.

Zawsze rezygnowałaś: nie chodziłaś na przyjęcia, z ciężkim sercem zrezygnowałaś z kariery i


co wieczór kładłaś się z dziećmi do łóżka, bo milusińscy nie chcieli inaczej zasnąć. A teraz
czujesz się źle i żadne z Twoich dzieci nie zapyta, jak się masz. Na urodziny nie dostaniesz
nawet świeczki, najmniejszej niespodzianki. Idziecie w gości z ważnej okazji, a te aniołki
zachowują się jak półgłówki z problemami wychowawczymi.

Wiem, że ta prawda jest gorzka: to żniwa z jałowych nasion. Dzieje się tak, jeśli się
poświęcałaś, odgrywałaś rolę, zalecałaś puste zasady zachowania. Zawsze, gdy dawałaś, bo
uważałaś, że musisz dać, do Twoich dzieci nie docierała żadna treść. Spełnionych,
prawdziwych ludzi można ukształtować, tylko będąc sobą. Gdy zaczniesz pokazywać się ze
wszystkimi niedostatkami i potrzebami, Twoje dzieci będą wiedziały, kim jesteś Ty i kim one
są. Powoli, ale pewnie będziesz mogła im dawać coraz więcej siły i prawdziwą przyjemność
zamiast dobrych chęci i rodzicielskich ról.

W pewnym filmie chłodna, nieczuła matka mówi do syna: „Gdy czuję coś do Ciebie, zdaje mi
się, że sięgam do miski z haczykami na ryby. Nigdy nie mogę wyciągnąć jednego. Zawsze
wiszą jeden na drugim. Więc rezygnuję w ogóle”. Sądzę, że wyświadczymy nieocenioną
przysługę naszym głodnym życia dzieciom i swoim zamkniętym sercom, sięgając do miski
pełnej haczyków.

Nasze dzieci potrzebują tego, co sprawia nam najwięcej bólu

Jeszcze jedna krótka wycieczka do krainy cienia: Każdy człowiek ma mnóstwo cech, których
nie jest świadomy. Każdy nosi w sobie siły, na które w trakcie dorastania wydano potępiający
wyrok, więc sobie na nie pozwala. Tkwią w nas głęboko mechanizmy wykluczające takie siły
z naszych myśli, odczuć i działań. Nasi partnerzy stale nam o tym przypominają. Odreagowują
z niewiarygodnym uporem i precyzją wszystkie wyparte cechy. Są wtedy niechlujni, niesolidni,
neurotycznie porządni - są tym, co uważasz za nieznośne.

Pojawianie się tych nielubianych cieni jest bolesne, ale cieszmy się, że domagają się one

120
przywrócenia im miejsca w naszym życiu. Kiedyś zakuliśmy je w kajdany i skazaliśmy na
wygnanie, dlatego że przedstawiały bardzo znaczącą siłę w naszym życiu. Jeśli chcemy wieść
zrównoważone i autentyczne życie, nasz cień jest niezbędny, nawet jeśli od dawna
dokonywaliśmy projekcji tego cienia na inną osobę i czujemy do niego odrazę. W nim kryją się
bowiem dary i zdolności, których trzeba nam do powodzenia i szczęścia. Potrzebują go także
nasze dzieci.

Gdyby rodzice, kłócąc się, rozstając lub rozwodząc, nie zabrnęli w polaryzację ocen i
stanowisk, najczęściej potrafiliby spostrzec, że dzieciom bardzo, czasami wręcz koniecznie,
trzeba do rozwoju tego, czego rodzice nie mogą znieść w partnerze. To tragiczne, że nie
zauważamy, iż cień partnera to część nas samych. Dlatego też potępiamy go lub szczerze
nienawidzimy, nie widząc przy tym, jak bardzo nasze dzieci potrzebują tej siły, aby osiągnąć
równowagę. Jeśli stale jesteśmy obowiązkowi i punktualni, naszym dzieciom niezbędna jest
odrobina chaosu, aby miały trochę miejsca na zabawę i twórczą aktywność.

Skoro od dawna byliśmy uwikłani w walkę o władzę (albo-albo), po rozstaniu możemy


wykorzystać dystans. Mamy znowu trochę bezpiecznej przestrzeni, powinniśmy zatem zająć się
świadomie i życzliwie cechami, których nienawidzimy w partnerze, i zintegrować je z naszym
życiem. Jeśli uważałeś chaos małżonka za nieznośny, pozwól sobie na trochę bałaganu - nie
musisz mu o tym mówić. Dzieciom na pewno wyjdzie to na dobre. Tylko tak mogą osiągnąć
spokój i nie muszą oddzielać tego, co Ty odciąłeś jako dziecko.

Pomijanie w obecności dzieci milczeniem osoby partnera niczemu nie służy. Chodzi o klimat -
a to, czego nie mówisz, dzieci słyszą najlepiej. Jeśli narzekasz i walczysz o spokój z byłym
partnerem, lepiej powiedz im o tym szczerze. Będą mogły same szukać spokoju, zamiast pod
przymusem dzielić swoją miłość na dwoje.

Nie chcę taty - chcę miłości

Przykład Nory pokazał mi jak na dłoni, co przeżywają dzieci, gdy rodzice toczą wojnę. Nora
ma około dwudziestu lat. Przyszła do mnie z zaburzeniami łaknienia, które rządziły jej życiem
od czasu rozstania jej rodziców. Nora mieszkała we własnym mieszkaniu, ale często jeździła
do matki, do dawnego domu rodzinnego. Przekroczywszy próg domu, potajemnie jadła
wszystko, co jej wpadło w rękę. Po kryjomu wyciągała matce pieniądze z portmonetki.
Wracając z dawnego domu rodziców albo z mieszkania ojca, musiała nakupić mnóstwo
jedzenia i urządzała u siebie istne orgie kulinarne tylko po to, żeby zaraz wszystko
zwymiotować.

Nazwała ten stan „wiszeniem na gumce między rodzicami”. Gdy jest z jednym, nie wolno jej
być z drugim. Pojawia się w niej znak „stop” i nie może się już zbliżyć. Kiedyś powiedziała:
„Odkąd ojciec się wyprowadził, od czasu do czasu mogę rozmawiać z matką. Ale to tylko
słowa. Moja matka - nawet gdy jej o to nie pytam - mówi, że go akceptuje, ale tak naprawdę
zawsze się na niego wścieka, niezależnie od tego, co on robi. Najgorzej jest, gdy ona chce
mnie objąć. Czuję się tak, jakbym dotykała gorącej kuchenki. Odczuwam przy tym napięcie i
pustkę. To jest jak śmierć głodowa. Z moim ojcem czuję się z kolei tak, jakbym się dusiła
wymiocinami. On jest swobodniejszy niż matka, ale zawsze, gdy się naprawdę cieszę, że
jestem u niego, on właściwie nic nie robi i mówi o tamtych czasach, zajmuje się czymś
strasznie ważnym, a w rzeczywistości jest nieobecny”.

W trakcie naszej pracy Nora napisała list do matki, którego niestety nigdy nie wysłała. „Nie
wierzysz mi, że jest mi obojętnie, czy żyjesz z tatą, czy z tym nowym. Sądzisz, że chcę,

121
żebyście byli razem. Ale tak nie jest. To, co mnie wpędza w chorobę, to Twoja hipokryzja.
Nigdy naprawdę nie mówisz nic o tacie, ale za każdym razem wychodzi na to, że znowu coś
zrobił źle. Gdy narzekasz na tatę, nie mówiąc o nim otwarcie, mam ochotę uciec, bo nie ma tam
dla mnie miejsca. Powoli staje się dla mnie całkowicie obojętne, czy weźmiesz tatę, czy tego
nowego, czy jakiegoś innego faceta, czy nie będziesz miała żadnego. Mam już dosyć Twojej
wściekłości, Twojego strachu i Twoich pustych uścisków. Pękam. Chce mi się wymiotować.
Nie chcę Cię zmuszać do powrotu do taty. Wcale mi o to nie chodzi. Nie chcę już odczuwać
tego cholernego głodu i tych cholernych mdłości!”.

Nora przedstawiła fatalną dynamikę rozstania z punktu widzenia dzieci. Zawsze trzeba coś
poświęcić, aby zatrzymać co innego. Zawsze jest tylko jedno albo drugie. Często jedno jest
dobre, bo to drugie musi być złe. Tymczasem nie ma światła bez ciemności, czerni bez bieli -
jedno zależy od drugiego. Jak negatyw i pozytyw, jak awers i rewers. Jednego nie byłoby bez
drugiego. Nora i inne dzieci noszą w sobie wspomnienie prawdziwej siły miłości: miłość nie
poświęca się, ona obejmuje wszystko, pomnaża, dzieli i łączy. Nigdy niczego nie wyklucza.

Nora poruszyła mnie do głębi. Swoim sposobem odczuwania i opisywania rzeczy


przypomniała mi podstawowe prawdy. Dzieci obejmują wszystko, nawet o tym nie wiedząc.
Gdy są zmuszone coś wyłączyć, cząstka ich jestestwa musi zdrętwieć lub walczyć o przeżycie.
Nora mówiła czasami: „Kocham ich oboje - jest mi obojętne, czy mieszkają w tym samym
domu. Dla mnie jesteśmy jednością”.

Miała rację. Na głębokim duchowym poziomie jesteśmy jednością, jesteśmy wszyscy ze sobą
spleceni, nawet jeżeli dzielą nas kilometry. Nasze dzieci są wyrazem tego związku. W nich
zlewamy się w jedno. W nich dwie siły mogą utworzyć nową całość. A jeśli nie akceptujemy
rzekomej ciemności drugiego i drętwiejemy, wykluczamy miłość. To samo dzieje się w sercach
naszych dzieci.

Walka o władzę to porażenie dziecięce

Uspokajasz sam siebie, jeśli podczas kryzysu lub po rozstaniu twierdzisz, że przy dzieciach
nigdy nie mówisz źle o mężu albo nigdy nie kłócisz się z żoną. Być może nie mówicie: „Twój
ojciec jest idiotą” i „Nie mogę znieść dziwactw Twojej matki”. Przyczyna cierpień Waszych
dzieci jest ukryta znacznie głębiej. Są to zdania typu: „Czy u taty znowu tylko oglądaliście
telewizję?”, „No tak, wasza matka tak chce”. Wydźwięk takich zdań jest zawsze ten sam: ten
drugi jest zły.

Dzieci nękane są jawną lub utajoną walką o władzę, widoczną w starciach postaw życiowych i
pomysłów na spędzanie wolnego czasu. Znam to zjawisko z niemal wszystkich rozstań. Stały
program wypełniony wizytami w McDonaldzie kontra: „Musisz jeszcze poćwiczyć na
pianinie!” i „Zjedz tę sałatę!”. Jeden z rodziców jest pod pewnym względem bardzo surowy,
umoralniony i zaangażowany. Za to ten drugi nastawiony jest na zabawę, ustępliwy i niedbały.
Im bardziej napięta jest sytuacja, tym ostrzej walczą niezdrowe hamburgery z pożywną
marchewką.

Kobieta, która właśnie rozstała się z mężem, uważa, że znalazła dowód na jego niedoskonałość
i na słuszność rozstania: „Moim dzieciom od razu jest lepiej, jak tylko go nie ma”. Jej mąż
widzi to samo, gdy jest sam na sam z dziećmi.

Małżeństwo nie jest rozwiązaniem. Rozstanie samo w sobie nie jest problemem. Decyduje to,
co myślimy o małżeństwie, co sądzimy o rozstaniu i naszym dawnym partnerze. Jeśli uważamy,

122
że rozstanie może być traumatycznym przeżyciem dla naszych dzieci, to tak będzie. Jeśli
potępiamy naszych partnerów i gardzimy nimi jeszcze podczas wspólnego życia, nasze dzieci
są rozdarte, bo chcą darzyć nas wszechogarniającą miłością. Gdy tylko się odprężymy, gdy
tylko znajdziemy dystans do dawnych partnerów, nasze dzieci też się odprężą. Problemem dla
dziecka nie jest konkretna sytuacja, ale podejście rodziców. Tak naprawdę nie ma mowy o
rozstaniu. Możemy się z czymś rozstać, akceptując to.

Dlatego też gdy się rozstajesz, rozstawaj się w miłości. Największą przysługą, jaką możesz
wyświadczyć swoim dzieciom po rozwodzie, jest stałe poszukiwanie wybaczenia i szczerego
zrozumienia dla odmienności Twojego partnera. Dzięki temu życie Twoje i Twoich dzieci
szybciej się uspokoi po rozstaniu. Twoja osobowość rozwinie się przy tym, a dzieci znajdą w
sobie samych więcej oparcia.

Dzieci uzdrawiają rodziców

Jestem przekonana, że wszyscy jesteśmy uzdrawiającymi członkami łańcucha ewolucyjnego.


Po to jesteśmy na tym świecie, by uzdrawiać historię naszych rodziców. Nasze dzieci są po to,
by leczyć naszą historię. To jest duchowa ewolucja. Z roku na rok widzę, że to wspaniale
sprawdza się w naszej rodzinie. Mój mąż i ja otrzymaliśmy od naszych rodziców mnóstwo
stałych i dość odmiennych przeświadczeń, przyzwyczajeń i wzorców. Wiele porzuciliśmy już
za młodu. Osobowość mojego męża nie pasowała pod wieloma względami do tego systemu
wartości, jaki wyniosłam z domu. Nasza rodzina stawała się zdrowsza, gdy jasno
obwieszczaliśmy naszą odmienność i skutecznie podążaliśmy naszą drogą.

Dzieci muszą przeprowadzać rewoltę tylko wtedy, gdy w rodzinie występują trudne sytuacje,
tam, gdzie istnieje bolesna, mroczna strefa. Przypuszczam, że moja zadręczana rozlicznymi
lękami matka musiała doznawać palpitacji serca podczas moich wybryków w młodości. Wiem,
że niezliczoną ilość razy chciała mnie powstrzymać, ale dziś widzę, iż potrafi zachować
spokój właśnie dlatego, że wyszłam poza wiele jej lęków i ograniczeń. Widzi, że lęki te nie
miały podstaw. Zauważa, że możliwe jest to, co uważała za niemożliwe. Bała się, ale dzisiaj
jest dumna ze swojej córki. Sama też trochę się oswobodziła ze swoich starych przymusów, bo
wyrosłam poza nią, nie odnosząc uszczerbku.

Istnieje jednak mnóstwo rodzinnych przymusów, lęków i bólu, które są niemal niezauważalne,
podświadome. W dzieciństwie myśleliśmy po prostu, że takie jest życie. W moim domu
rodzinnym zawsze istniał ukryty lęk przed ubóstwem. Oszczędzanie, gospodarność,
zabezpieczanie się przed przyszłymi niebezpieczeństwami - to były wszechobecne zasady,
które brały się z tego, że moi rodzice jako dzieci zaznali głodu i biedy. Mój mąż w
dzieciństwie opanował zupełnie inny system przekonań: Nigdy nie sprzeciwiaj się rodzinie,
rodzina zawsze i za wszelką cenę musi trzymać się razem i pokazywać to całemu światu. W
pierwszych latach małżeństwa toczyliśmy coś w rodzaju wojny przekonań. Mój mąż nie mógł
sobie wyobrazić rozmowy o naszych problemach z kimś obcym. Gdy to robiłam, dopuszczałam
się najcięższej zdrady świętości rodziny. Ja zaś byłam przeświadczona, że jego beztroskie,
nastawione na bieżącą chwilę życie obróci naszą egzystencję w ruinę.

Znasz już moją tezę: Każdy najbardziej potrzebuje od drugiego człowieka tego, co budzi w nim
najwięcej odrazy i nie mieści mu się w głowie. Niniejsza książka jest najlepszym dowodem na
słuszność tego twierdzenia. Mąż wspiera mnie bowiem co sił, żebym strona po stronie
opisywała historie z naszego życia małżeńskiego, opublikowała je i obwieściła wszem wobec.
Z powodu książki znacznie mniej pracuję i mam cichą nadzieję, że nie umrzemy z głodu.

123
Dziecko odziedziczy Twoje uzdrowienie

Rozdział ten traktuje o dzieciach. Piszę go ze względu na naszą córkę. Wszystko, co mój mąż i
ja wspólnie uzdrowiliśmy i połączyliśmy, tworzy grunt pod wzrost małej roślinki - może się
ona coraz lepiej rozwijać, bo klimat się stale poprawia. Częściej świeci słońce, gleba jest
lepiej nawożona i polepsza się jakość wody. Mała roślinka staje się silna i doświadcza, że
świat jest miejscem bogactwa i wzrostu. Taki jest dla dziecka, jeśli ojciec i matka szanują
swoją odmienność i integrują ją w sobie. Dziecko doznaje równocześnie różnorodności i
powiązania.

Nasza córka przyszła na świat w trudnych warunkach. Jej narodziny, jej droga na ten świat,
były usiane trudnościami. Od pierwszego dnia miała silne kolki, typowe dla trzymiesięcznych
niemowląt. Uspokajała się tylko wtedy, gdy ją nosiliśmy, kołysząc na ramieniu - przez całą
dobę. Najżyczliwsi przyjaciele przychodzili czasami, by nas wyręczać w kołysaniu. Nasza
córeczka nie potrafiła się zająć sama sobą, nigdy nie zasypiała samodzielnie, stale domagała
się naszej uwagi, aż stawało się to nie do wytrzymania. Czasami miałam ochotę uciec.
Pamiętam jeszcze, jak jechaliśmy po raz pierwszy sami na pięć dni wakacji, a ja liczyłam
pieluchy, których nie musiałam w tym czasie zmieniać.

Dziś wiem, że moja córka odzwierciedlała wówczas swoją istotą napięcie panujące w naszym
małżeństwie. I dziś widzę w tym zrównoważonym, pogodnym i samodzielnym dziecku, że wraz
z dzieckiem zdrowieją i rodzice. Jeśli rodzice walczą o władzę, we wnętrzu dziecka również
toczy się walka. Jeśli w rodzinie panuje lęk i napięcie, to są one i w dziecku. Gdy rodzice coś
gwałtownie odrzucają, dziecko czuje się w jednej swojej części gwałtownie odrzucone,
niezależnie od tego, jak nieuchwytnie rodzice dają znać o swoim odrzuceniu. Nasza córka nosi
w sobie cechy i zdolności mojego męża, a zarazem moje właściwości i talenty. Im bardziej ja i
mój mąż z roku na rok zrastamy się i potrafimy zaakceptować swoją inność, tym bardziej różne
cechy i przeciwne bieguny łączą się w naszej córce. Stała się spokojniejsza, coraz rzadziej
musi podejmować decyzje, jest w niej coraz mniej albo-albo. Coraz pewniej surfuje między
moim mężem a mną i podłącza się do tego źródła, którego potrzebuje. Na trywialnej
płaszczyźnie wie, że zadania z matematyki z tatą, pisanie z mamą. Ale na głębszych poziomach
wie także, że może sięgać do różnorodnych źródeł. Niedawno opowiadała swojej
przyjaciółce: „Z moim tatą mogę się wygłupiać, a z moją mamą mogę rozmawiać z aniołami”.
Jeśli chodzi o hamburgery z frytkami, tata jest na zawołanie. Jeśli po raz trzeci z rzędu chce
spać poza domem, prosi o to, gdy mama jest sama.

Ta różnorodność możliwości daje rozwojowi osobowości dziecka swobodę i rozmach. Moim


zdaniem dziecko otrzymuje jednak prawdziwe wsparcie nie przez różnorodność, lecz przez
akceptację i szacunek dla odmienności. Dziecko jest miłością i aby sprostać swojemu
istnieniu, chce kochać. Zawsze będę to powtarzać.

Na głębokim, nieświadomym poziomie może jednak kochać tylko to, co kochają rodzice. Jego
własna miłość nie może przerosnąć miłości rodziców. To jest cena, jaką płacą dzieci za bycie
w związku rodzinnym.

Uważam naszą córkę za osobną, odrębną duszę, która wrodziła się w naszą rodzinę. Nie
możemy jej naprawdę wychować, nie możemy jej nic dać, poza tym, że będziemy ją uczyć
akceptować i kochać coraz mocniej naszego partnera i świat. Tym sposobem zbliżamy się do
jej właściwej istoty i tym sposobem najlepiej doceniamy jej wartość.

Jestem jednak pewna, że nasza córka, niesłychanie dowcipna i pełna siły natura, nie przyszła

124
na świat na darmo. Jej dusza powzięła zamiar przeżycia przygody, w swoim życiu uzdrowi
mnóstwo spraw swego taty i swej mamy - znacznie więcej, niż możemy dziś przyjąć od
małżonka, znacznie więcej, niż mogę sobie wyobrazić.

Aborcja - czas żałoby

Chociaż powyższe słowa byłyby zgrabnym zakończeniem rozdziału, nie mogę pominąć mniej
miłego tematu - aborcji. Pisałam dotąd, że narodziny dzieci to jedna z największych rewolucji
w związku. Stwierdziłam, że wiele związków jej nie przetrzymuje. Czasami matki i ojcowie
tak bardzo boją się tej wielkiej siły i wyzwania, które dziecko może wyzwolić, że nie chcą go
na świecie. Jest wiele powodów przemawiających przeciwko narodzinom dziecka: niestabilny
związek, możliwe kalectwo dziecka, lęk przed odpowiedzialnością, okoliczności życiowe lub
sytuacja zawodowa... Słyszałam wiele różnych uzasadnień i nauczyłam się czegoś
zdumiewającego: Każdy płód, nawet bardzo wcześnie spędzony, jest dzieckiem. Chcę przez to
powiedzieć, że aborcja nie jest tylko krótkim medycznym zabiegiem, podczas którego usuwa
się zlepek komórek. Podczas aborcji umiera człowiek. A gdy człowiek umiera, w naturze
człowieka leży, aby pożegnać się z nim i odprawić po nim stosowną żałobę.

Mówię to z rezerwą do wszelkich kościelnych dogmatów i religijnej moralności. Słowa te


wynikają z doświadczenia. Według mnie aborcja była pomocą współczesnej medycyny w
trudnych sytuacjach. Nie miałam cienia wątpliwości, jeśli chodziło o taki zabieg w
uzasadnionych przypadkach. Kiedyś wysunęła się ze mnie spirala antykoncepcyjna i zostałam
zapłodniona przez mężczyznę, którego dobrze nie znałam. Pewnej nocy leżałam sama w łóżku i
czułam zjednoczenie, którego jeszcze nigdy w życiu nie doznałam. Obudziłam się z poczuciem,
że ktoś we mnie mieszka. Rzecz jasna pomyślałam: „Co za bzdury! ”, ale nie mogłam
ponownie zasnąć, bo uczucie to było bardzo silne. Nagle pomyślałam: „Jestem w ciąży!”. A
zaraz potem: „Co za bzdury! Noszę przecież spiralę, a mój okres jeszcze tak bardzo się nie
spóźnia”. Mimo to po drugiej nocy tych dziwnych przeczuć poszłam do apteki po test. Byłam w
ciąży! Skonsultowałam się z ginekolożką: Byłam rzeczywiście w ciąży! Na pytanie
przyjaciółek, czy poddam się aborcji, odpowiadałam: „Tak”, ale teraz wszystko we mnie
krzyczało: „Nie!”. Po półgodzinnym rozważaniu wszystkich za i przeciw byłam od koniuszków
włosów po palce u nóg przekonana, że urodzę to dziecko i niech się dzieje, co chce.

To przeżycie, tę jednoznaczność uważałam tylko za mój osobisty wyjątek, mój osobisty


przypływ uczuć. Nie wyciągałam z tego żadnych argumentów za i przeciw aborcji. Z biegiem
lat praktyka nauczyła mnie, że oprócz narodzin dziecka jest jeszcze drugi powód zatrucia i
rozszczepienia związku: aborcja. Większość kobiet ze zdumieniem odkrywała, że wraz z ich
odmiennym stanem umierało także coś między nimi i partnerem. Jedna z par wyłuszczyła mi
sprawę. Mężczyzna nakłaniał kobietę, by przeprowadziła aborcję. Podczas sesji mówił ciągle
o „aborcji”, a ona - o „naszej Klarze” i płakała w głębokim żalu, choć wszystko stało się przed
sześcioma laty i od dawna mieli już drugie dziecko. Pojęłam wtedy dużo wyraźniej niż
wcześniej, że w chwili zapłodnienia jakaś dusza przyłącza się do nas. W tym wypadku była to
„Klara”. Po zabiegu para ta więcej o tym nie rozmawiała, ale seksualność obojga stopniowo
usypiała. Uzdrawiający proces, który nastąpił podczas naszych sesji, był bardzo bolesny, ale
niósł zdumiewającą jasność: potrzebna była żałoba i uczczenie tej duszy. Między dwojgiem
ludzi zapanowały spokój i bliskość, gdy matka mogła wreszcie dać wyraz swojej żałobie, a
ojciec mógł w końcu mówić o „naszym dziecku”. Pewnego dnia powiedział cały we łzach:
„moja Klara”. Zwyciężyły łzy jego żony, a w rodzinie zapanował w końcu porządek.

We wszystkich przypadkach aborcji dowiadywałam się, że chodziło o to, by oddać cześć

125
duszy, by ją pożegnać i wystarczająco opłakać tę, która przyszła i odeszła. Proces ten trudno
być może zrozumieć nowoczesnym ludziom z epoki wysoko rozwiniętej medycyny. Moja
praktyka wskazuje na to, że zawsze, kiedy dokonywano aborcji w przekonaniu, że usuwa się
tylko grupę tkanek, obumierała kobieta lub związek. Powrót do życia następował po
pożegnaniu i opłakaniu duszy. Kobiety opowiadały mi nierzadko ze wstydem, że od czasu
aborcji wydaje im się, że to dziecko żyje nadal. Jeśli trwały w związku z tym samym
partnerem, odnosiły wrażenie, że dziecko stoi między nimi.

Chcę jeszcze raz podkreślić, że nie jestem przeciwniczką aborcji z moralnych, etycznych lub
dogmatycznych pobudek. Uważam, że są sytuacje w życiu matek i ojców, które aż nadto
usprawiedliwiają aborcję. Dowiedziałam się tylko, że czynu tego musimy dokonać z pełną
świadomością, musimy się pożegnać z życiem ludzkim i uszanować tego człowieka.

Rozdział ten nosi tytuł „Dzieci miłości”. Dzieci przychodzą na ten świat, bo dwoje ludzi w
pewnej chwili łączy się fizycznie. W większości wypadków rodzą się one z głębokiego,
serdecznego zespolenia dusz. Tysiące razy próbowano opisać ten wspaniały, wyjątkowy
proces narodzin życia.

Słowa Kahlila Gibrana poruszają mnie najgłębiej:

„Wasze dzieci nie są Waszymi dziećmi. Są synami i córkami tęsknoty życia za sobą samym.
Przychodzą przez Was, ale nie od Was.

I chociaż są u Was, nie należą do Was.

Wolno Wam dać im Waszą miłość, ale nie Wasze myśli, ponieważ mają one swoje własne.

Wolno Wam dać mieszkanie ich ciałom, ale nie ich duszom, ponieważ mieszkają one w domu
jutra, którego nie możecie odwiedzać nawet w marzeniach.

Możecie się starać być jak one, ale nie dążcie do tego, by je upodobnić do Was.

Ponieważ wtedy życie cofa się, zastyga we wczoraj”8.

126
Rozdział 7 MIŁOŚĆ-PRACA, WYTRWAŁOŚĆ,
DYSCYPLINA I ŻNIWA
Związek pełen energii życiowej i spełnienia wymaga od nas pełnego zaangażowania. Im
bardziej jest intymny, głęboki i pełen życia, tym mniej miejsca zostawia nam na oszukiwanie
samych siebie. Skłania do spostrzeżenia, że jesteśmy zupełnie kim innym, niż sobie niegdyś
wyobrażaliśmy. Prowokuje ciągle do obnażania się, nagości, pokazania naszej najgłębszej
istoty. Jesteśmy miłością. Tej najgłębszej duchowej prawdy możemy jednak doznać, tylko
zawierając związek z innym człowiekiem, obcując z nim naprawdę. W przeciwnym razie
możemy do woli czytać o naszej boskiej istocie, możemy nad tym medytować i zgłębiać ten
fakt, ale nic nam to nie da. Znam mnóstwo ludzi z inspirującą, teoretyczną wiedzą i z obszerną
biblioteką pełną uduchowionych książek, którzy robią na mnie wrażenie obiecujących, ale
nietkniętych dziewic.

Tak naprawdę miara energii i spełnienia w naszym życiu zależy wyłącznie od tego, jak bardzo
przeżywamy naszą wewnętrzną prawdę, w jakim stopniu możemy doznać się jako kochające
istoty, jak bardzo staramy się i prowokujemy do tego, aby cierpliwie, odważnie i z dyscypliną
wprowadzić tę prawdę w życie, podążać za głosem serca i odnaleźć swoją wrażliwość. Miarą
tego jest nasza zdolność do przebaczania innym (zwłaszcza naszym partnerom) i
przeciwstawienia się naszemu osądowi o ich odmienności. Jeśli w życiu lub związku czujemy
się samotni, zimni lub puści, jest na to prosty sposób: Poszukajmy dowolnego celu i
świadomie poślijmy doń naszą miłość, wdzięczność, wybaczenie i sympatię.

Spróbuj! Pomyśl o kimś i otwórz na niego swe serce. Być może chcesz mu podziękować,
przypomnieć sobie wyjątkowo piękne chwile spędzone z tym człowiekiem. Być może jednak
śmiało zdecydujesz się wybaczyć mu jakąś starą historię, która łączy Was oboje w niechęci. A
może wykażesz się brawurową odwagą i obudzisz w sobie całe współczucie dla partnera,
chociaż tkwisz z nim w zadawnionym konflikcie. Po prostu zamknij oczy i weź kilka głębokich
wdechów. Zaobserwuj, jak oddech płynie przez klatkę piersiową i brzuch, aż do miednicy.
Podążaj uważnie za oddechem, po czym rozluźnij się westchnieniem lub ziewnięciem w głąb
ciała. Poszukaj łączącej myśli i skoncentruj się na środku swojej klatki piersiowej. Odczuj, jak
się tam coś otwiera. Gdy oddajesz się błogości, zaraz robi się w Tobie cieplej. Lody topnieją,
coś w Tobie mięknie. Czujesz miłość, czujesz jej boską istotę.

Gwiazdy w proszku

Przestań wyczekiwać i tęsknić, że wreszcie pojawi się ktoś doskonały, kto wart jest Twojej
miłości. Przestań się wściekać i obmyślać zemstę za niedoskonałość innych. Nie czekaj, aż w
końcu wszystko będzie idealne, żebyś mógł powiedzieć „tak", zamieszkać z kimś, wziąć ślub,
mieć dziecko. Zamiast tego decyduj się po prostu tak często, jak potrafisz, albo jeszcze
częściej, na szukanie w ludziach, których spotykasz, wartego miłości jądra. Szukaj ich i
posyłaj im swoją miłość. Jest ona darem niebios - a mimo to świadomą decyzją. Każdego
dnia, o każdej porze możesz świadomie albo pokochać, albo nie dawać miłości. Jeśli jednakże
zdecydujesz się rozwinąć miłość w Twoim życiu, potrzebujesz wytrwałości i dyscypliny.

Większość ludzi nie pisze się na to. W dzisiejszych czasach jesteśmy nastawieni na
konsumpcję. Szukamy kina typu drive-in i kuchenki mikrofalowej dostosowanej do naszych
potrzeb. Widzimy gwiazdy mediów, które rodzą się z dnia na dzień, i wydaje się nam, że
wystarczyło zalać wrzątkiem proszek z torebki - i gotowe, narodziła się nowa sława! Wszyscy

127
wielcy sportowcy, artyści i naukowcy mają wyjątkowe talenty. Każdy człowiek niesie w sobie
nieograniczoną, nadzwyczajną miłość. Ludzie, którzy dokonali naprawdę wielkich rzeczy,
zobowiązali się wobec swojej pasji, wspierali swoją wizję, trenowali i pokonywali własne
ograniczenia, odnosili niezliczone porażki i klęski. Zwykle stać ich było na wiele wyrzeczeń,
aby osiągnąć upragniony cel.

Bez wytrwałości i dyscypliny niczego w życiu nie osiągniemy. Stosując niewielką dozę
dyscypliny, możemy dawać impulsy. Z pełną wytrwałością i dyscypliną możemy odmienić całe
nasze życie. Pełna wytrwałość i dyscyplina oznaczają, że w każdej chwili kocha się
świadomie. To dopiero mistrzostwo świata! Zalecenie życia w nieustającej, pełnej
świadomości wydaje się trudne do wykonania, ale życie nie jest po to, by było proste. Życie
chce, abyśmy nim żyli. Z punktu widzenia duchowości przychodzimy na świat po to, aby
uzdrawiać, nauczyć się czegoś, wnieść swój przyczynek do świata. Duszy jest przy tym
obojętne, czy zawsze sprawia nam to przyjemność. Dąży do uzdrowienia, rozwoju i
transformacji starych ran.

Przerób lekcje, bo inaczej one Ciebie przerobią

Od Chucka Spezzano otrzymałam również inną cudowną życiową zasadę: „Przerób lekcje, bo
inaczej one Ciebie przerobią”. Co miał na myśli? Jeśli jesteśmy czujni, wytrwali i
zdyscyplinowani, chcemy się rozwijać, jeśli otwieramy duszę i serce na otaczające nas rzeczy
i innych ludzi, jeśli jesteśmy gotowi przejąć ster życia i ponieść konsekwencje wszystkiego, co
się nam zdarzy, jeśli jesteśmy gotowi obstawać przy naszej prawdzie - odrabiamy nasze
zadanie domowe. Jeśli nie, ciosy, które zadaje nam los, kryzysy, nieodpowiedni partnerzy,
choroby i życie wbrew naszej woli same zadbają o nasz rozwój.

Nasze życie jest wiecznym pasmem szans na rozwój, które nazywamy problemami. Większość
z nas nie chce ich wykorzystać. Ze strachu przed bólem próbujemy je ominąć, zignorować i
wyprzeć. Ale właśnie wtedy, gdy próbujemy tych problemów uniknąć, znów stajemy przed
koniecznością konfrontacji z nimi, rozwiązania ich. Proces ten nadaje życiu sens - to jest
właściwa ewolucja. Rośniemy dzięki temu, co się nam opiera, przeciwstawia, bo stanowi to
wyzwanie dla naszej siły, wiary i naszego potencjału. Sprawia to ból, dopóki nie wnikniemy w
problemy, czyli to, co budzi w nas opór, i dopóki nie obejrzymy ich i nie zaczniemy traktować
z ciekawością, oddaniem, zrozumieniem i miłością. Dopiero wtedy ból ustaje, życie staje się
lżejsze, aż natykamy się na następne bolesne miejsce, zaczynamy kolejny etap pracy,
wytrwałości, dyscypliny - aż do następnych żniw.

Nie czekaj na „udało się!”. To źle wróży związkowi, tak samo jak: „Najpierw muszę znaleźć
odpowiedniego partnera”. Długotrwały związek przypomina rzeźbienie w kamieniu. Najpierw
ociosuje się młotem i dłutem duże odłamki. Potem narzędzia stają się coraz bardziej
precyzyjne, a ślady coraz subtelniejsze. Każdy dzień przynosi coś, co Twój partner robi
inaczej, niż Ty byś robił, zatem każdego dnia możesz się czegoś od partnera nauczyć. Każdego
dnia możesz nauczyć się coś kochać. Na początku będziesz być może musiał ociosywać duże
kawałki skały. Być może Twój partner Cię zdradza lub obchodzi się z Tobą bezwzględnie.
Niełatwo jest skuć takie odłamki i wydobyć spod nich piękne kształty. Ale ja wiem, że to
możliwe. Nieustannie potrzebna jest Twoja wola uzdrowienia związku, całkowitego
zobowiązania się wobec partnera, nawiązania kontaktu z własną prawdą, przyjrzenia się
brakowi miłości w sobie i uznania własnych niedostatków w związku.

Kryzys - bóle porodowe miłości

128
Na koniec rodzi się pytanie: Czy cały ten wysiłek się opłaca? Znasz moją odpowiedź: Po
stokroć tak! Kryzys jest korzeniem energii życiowej. Kryzys to bóle porodowe miłości. W
kryzysie tkwi szansa. Pokonany kryzys pozostawia zawsze ślady: wiarę w samego siebie,
odwagę, bliskość, ożywienie. Po przebytym kryzysie lepiej się znamy. Nie musimy już wątpić.
Wiemy, że potrafimy sobie poradzić. Gdy przedzieramy się przez wszystkie te wyzwania i
burze małżeńskie, nasz związek staje się intensywniejszy, oboje wzrastamy. Ludzi, którzy mają
za sobą taką podróż przez małżeństwo, poznaje się po tym, że wokół nich robi się pogodniej i
spokojniej. Oni wiedzą, że życie pełne jest szans na rozwój, i cierpliwie do nich zmierzają.
Uśmiechają się na myśl, że szanse te uważali niegdyś za problemy i chcieli przed nimi uciec.

Wielkim wyzwaniem stojącym przed związkami jest następujące zagadnienie: Jak wspólnie
doznawać wolności i miłości, głębi i pogody ducha? Jak można zaakceptować i docenić
odmienność drugiego człowieka, a przy tym utrzymać emocjonalną więź i ją pogłębić?
Niedawno rozmawiałam z parą, która stawiała sobie wiele takich pytań i zastanawiała się, co
dalej. W trakcie rozmowy oboje z zaskoczeniem stwierdzili, iż nosili głęboko w sobie wiarę,
że nie należy całkowicie zdawać się na drugiego człowieka i bez reszty oddawać miłości,
ponieważ człowiek ten może umrzeć. Pomyślałam ku własnemu zdumieniu: „Jakim spełnieniem
byłaby żałoba po tak wielkiej miłości, gdyby pewnego dnia umarł mój mąż!”.

Najbardziej boimy się miłości. Raczej damy się zabić, niż pozwolimy sobie na ryzyko
prawdziwego życia i miłości. To prowadzi nas na rozstajne drogi. Stary układ zawodzi. Wyżej,
szybciej, więcej, lepiej - to było nasze życie. Podstawą tego systemu był lęk. Obawa przed
tym, że jesteśmy niepełnowartościowi. Że mamy za mało. Na nasze związki także patrzyliśmy
przez pryzmat zysków i strat. Czy dostaniemy dostatecznie dużo uwagi i troski? Czy ten drugi
nie zyska więcej niż ja? Czy nie za dużo stracę, jeśli zainwestuję tak dużo? Napędem wielu
naszych działań było poczucie niskiej wartości, braku i strachu przed stratą. Mówiło nam ono:
„Jesteś niepełnowartościowy”. Musieliśmy zatem wysilać się, osiągać coś, tworzyć, piąć się
coraz wyżej, tworzyć jeszcze więcej i jeszcze bardziej się wysilać.

Zdobyliśmy wszystko, co możliwe. Możemy co dzień coraz więcej. Ale nie odczuwamy
spełnienia. Wręcz przeciwnie - coraz więcej ludzi czuje się tak, jakby zanurzali się w
grzęzawisko. Mylenie zwycięstwa z sukcesem wpędziło zachodni system w ślepy zaułek. Od
maleńkości nauczyliśmy się kolekcjonować trofea, ale stoimy z naszą kolekcją w korku. Coraz
mniej ludzi bije nam brawo, bo każde nasze zwycięstwo produkuje przegranych. Świat jest
systemem zależności, więc taka gra zwycięzców i przegranych zapędza go w kozi róg. Systemy
społeczne, przedsiębiorstwa, rodziny, związki i jednostki kostnieją lub toną.

Nie ma zwycięstw bez przegranych

Uważamy ów powszechny kryzys za naszą największą szansę na ewolucję. Musimy uznać, że


jesteśmy powiązani ze wszystkimi i ze wszystkim na tym świecie. Nie ma zwycięzców bez
pokonanych. Dlatego musimy się na nowo nauczyć, jak odnieść sukces. Odnieść sukces
oznacza żyć najlepiej jako osoba, którą się jest. Odnieść sukces oznacza, że to, co jest
najlepsze dla mnie, jest także najlepsze dla innych. Odnieść sukces oznacza, że wszyscy
współpracujemy. Że wszyscy uczymy się nowego rodzaju związku. Że wszyscy - mężczyźni i
kobiety - odkrywamy w sobie zasadę dającej i żywiącej matki. Że czynimy z naszego życia
katalizator sukcesów dla wszystkich, którzy stykają się z nami. Gdy świat i życie innych
zmieniają się dzięki nam na lepsze, czujemy się skuteczni i spełnieni.

Prawdziwy sukces w życiu zdarza się, gdy poświęcamy życie na uzdrawianie siebie i swój

129
rozwój, tak jak to opisałam w tej książce. Nie musimy się po to zamykać w cichym klasztorze
ani poddawać terapiom. Musimy się po prostu rozglądać, tam gdzie akurat jesteśmy - w
rodzinach, miejscach pracy, wśród przyjaciół. Jeśli uważamy nasze życie za niebezpieczne,
niepewne, martwe, bezwolne lub samotne, przestańmy szukać winnych i zapytajmy sami siebie:
„Co jeszcze mogę dać? Może daję tylko z poczucia winy? Może daję z uprzejmości i strachu
przed odrzuceniem? Może daję, by znaleźć uznanie?”. Takie dawanie pustoszy nasze wnętrza,
prowadzi do poczucia, że nigdy nie dostajemy dosyć. Naprawdę dawać możemy tylko wtedy,
kiedy jesteśmy gotowi przyjmować to, co najlepsze. Aby dawać, musimy docenić własną
wartość.

Stwierdziłam, że większość ludzi boi się żyć swoją wielkością. Kurczymy się do
najmniejszego wspólnego mianownika tylko po to, by nie przekroczyć normy, by przynależeć.
Tym sposobem dbamy o to, by nikt nie mógł nas krytykować, byśmy nikomu nie sprawiali bólu,
abyśmy nie różnili się od ludzi, których akceptacji i miłości pragniemy. Albo stajemy się
bezkrytyczni i uważamy, że jesteśmy zagorzałymi rewolucjonistami. Prowadzimy śmiałe spory
na temat aktualnych wydarzeń politycznych, wojny w Iraku, państwowych rent, wysuwamy
argumenty przeciwko amalgamatowi. Odnosimy sukcesy ekonomiczne i decydujemy o
zamykaniu filii spółek w dalekich krajach. Nie możemy znieść ograniczenia naszych znajomych
i nie zapraszamy ich na następną kolację, ale spotykając ich przypadkiem, pozdrawiamy ich
wylewnie. Na pozór pełna odwagi bojowość nie prowadzi nas do celu poszukiwań.

Tak, chcę!

Prawdziwy sukces pojawi się w Twoim życiu, gdy pokażesz swoją istotę, gdy wyznasz, czego
pragniesz, gdy będziesz żył swoim prawdziwym zadaniem życiowym. Czy od dawna rozpiera
Cię ochota, żeby wreszcie coś powiedzieć? Czy od dawna marzysz o innej pracy, o pełnym
pasji przedsięwzięciu, i czy mimo to trzymasz się kurczowo bezpieczeństwa i wszystkich
starych przyzwyczajeń? Czy nie masz odwagi pozbyć się bezsensownych obowiązków i
niesprawiających Ci radości rutynowych działań? Czy kryjesz się za wątpliwościami,
przeciętniactwem, tradycją i wygodnictwem? Mówisz: „Muszę kiedyś... powinienem... gdybym
tylko... wkrótce”. Wszystko się zmieni, kiedy tylko będziesz gotów pokazać i wypowiedzieć
własną prawdę. Kiedy nauczysz się nie wypierać bólu, lecz go akceptować. Kiedy zaczniesz
przebaczać sobie i innym pozorne błędy. Kiedy będziesz gotów zrezygnować z osądów i ocen
oraz z bezpiecznych, ale martwych rutynowych czynności. Kiedy będziesz gotów podjąć
ryzyko. Kiedy będziesz gotów zaufać swojemu wewnętrznemu głosowi i wyczuciu kierunku.
Kiedy będziesz gotów zaręczyć za kogoś lub coś. Wtedy odkryjesz wreszcie swoje talenty,
swoje niewykorzystane siły, kreatywność, sens życia. Nagle wszystkie te dary i duchowe
zadania, które przyniosłeś na świat, rozwiną się. Okaże się, że dawne opory, blokady, ból,
beznadzieja i przeszkody ułożą się w Twoim życiu w całość i nabiorą sensu. Twoje życie
przyniesie coś światu.

Musimy wszyscy odnaleźć sens i zadania, aby nasze życie stało się spełnione i szczęśliwe.
Wtedy będziemy mogli pomóc innym w tym samym. Wspólnie możemy zbawić świat. Kiedy
zrobisz krok do przodu, uzdrowisz swoje życie, a wszyscy, którzy są z Tobą związani, również
posuną się krok naprzód. Im bardziej się rozwijasz, tym lepiej powodzi się ludziom wokół
Ciebie. Gdy jesteś szczęśliwszy, gdy odnosisz większe sukcesy, gdy masz więcej energii,
pomaga to innym. Każdy, kto styka się z Tobą, odczuwa tę bijącą z Ciebie siłę.

Intymne stosunki są turbodoładowaniem naszego rozwoju osobistego. Nigdzie indziej nie


możemy rozpoznać siebie samych celniej i szybciej. W związku z innym człowiekiem pokazuje

130
się wszystko, co dzieli nas od naszego ideału samych siebie. Im większa bliskość, tym głębsza
jest możliwość samopoznania, tym wyraźniejszy wgląd w to, co inaczej skrywalibyśmy sami
przed sobą i przymykali na to oczy. Intymne stosunki są królewską drogą, która może
przeobrazić nasze życie, nawet jeśli nie zawsze sprawiają przyjemność. Każda, nawet bolesna
lekcja popycha nas do przodu. Jeśli ją opanujemy i przekroczymy, zbliżymy się do siebie i
zaufamy samym sobie.

Zrobisz ogromny postęp, gdy zobowiążesz się wobec drugiego człowieka. Jeśli powiesz sobie:
„Z Tobą dzielę moją drogę, na dobre i na złe. Tobie się powierzam - nawet jeśli będzie ciężko.

Ty jesteś moim zwierciadłem, w Twoim uzdrowieniu, szczęściu i spełnieniu odnajdę moje


uzdrowienie i siłę uzdrawiania innych”. Największy krok do przodu możesz jednak zrobić
wtedy, kiedy pokochasz sam siebie.

Niedawno jeden z moich znajomych w trakcie kryzysu małżeńskiego opowiadał mi, że poznał
niezwykłą kobietę. Podczas ich krótkiego spotkania rozwinęła się otwarta rozmowa o
zdradach. Doszło do wielu wyznań i zrezygnowanej, smutnej zgody, że zdrada jest częścią
każdego trwałego związku. W końcu ta osobliwa kobieta dokonała nagłego zwrotu w
rozmowie: „Nie potrafię nic powiedzieć o zdradzie. Jestem już trzynaście lat po ślubie, więc
ważne są dla mnie zupełnie inne sprawy”. Poszukiwanie prawdy zakończyło się zwątpieniem,
ale też zakłopotaniem. Czy ta dziwna kobieta oszukiwała samą siebie i innych? Czy tylko
zamykała się na rzeczywistość? Kobieta ta wyjaśniła jednak, że przed ślubem wiodła
nieuporządkowane życie, miewała romanse nawet z trzema mężczyznami jednocześnie. Potem
poznała swojego męża i zdecydowała się dzielić z nim życie. Pewnego razu stanęła z nim
przed ołtarzem i powiedziała: „Tak, chcę!”. Do dzisiaj traktuje te słowa jako swoje zadanie
życiowe. „Tak! Zdecydowałam się na Ciebie. Tak, chcę! Chcę nauczyć się kochać Ciebie!”.
Tak brzmi jej zobowiązanie wobec małżonka.

131
Posłowie
JEDNO WYSTARCZY, ALE
PRZECZYTAJCIE TĘ KSIĄŻKĘ WE
DWOJE
Tylko niewielu z nas nauczyło się tej drogi wiary, miłości, wybaczenia i uzdrowienia.
Napisałam tę książkę, aby przekazać innym wiedzę i nadzieję i aby pokazać na podstawie
mojego własnego życia, że cuda naprawdę się zdarzają. Książka ta da Ci co najwyżej impuls,
lecz niezbędne będą jeszcze cierpliwość i wytrwałość. Wtedy odkryjesz rzeczywiście
prawdziwą i spełnioną miłość Twego życia. Proszę Cię zatem, byś wielokrotnie powracał do
moich słów. Nieraz jeszcze podupadniesz na duchu, nieraz będziesz nienawidził i czuł
wściekłość. Czasami będziesz absolutnie pewien, że przyczyną wszystkiego jest tylko i
wyłącznie Twój partner. Czasami uznasz, że rozstanie to jedyne wyjście. Z tego powodu
jednokrotna lektura takiej książki nie wystarczy. Czytaj istotne dla Ciebie fragmenty tak często,
jak możesz. Będzie to dla Ciebie przypomnienie, że jest alternatywa, że w tej drugiej osobie
jest miłość, że podążanie tą drogą ma sens. Za każdym razem, zwłaszcza po pewnym czasie,
będziesz tę książkę rozumiał na nowo. Jeśli jakieś stwierdzenie mocno Cię poruszy, rozmawiaj
o tym. Rozmawiaj ze swoim partnerem o uczuciach, które wywołał w Tobie przeczytany tekst.
Czytaj partnerowi na głos to, co wydaje Ci się ważne. Poproś go, by również przeczytał tę
książkę (lub przynajmniej ważne dla Ciebie fragmenty).

Nie pozwalaj sobie na usprawiedliwienia. Na początek wystarczy, że jedno z Was zdecyduje


się konsekwentnie iść do przodu. Rozwiniesz taką silę i nową miłość, że dotrze to do wnętrza
Twojego partnera i coś w nim odmieni.

Ale uwaga! Znam kilka osób, które pobłądziły, bo wydały się sobie nagle święte wśród tłumu
nieoświeconych. Za każdym nawróceniem czyha niebezpieczeństwo. Zwłaszcza kobiety mogą
stawiać mężom wygórowane oczekiwania: „Jestem już bardzo zaawansowana w rozwoju, ale
mój mąż po prostu nie nadąża za mną. Zupełnie nie rozumie, o co chodzi, jest ślepy i głuchy,
stale potrzebuje uznania i ciągle jest pełen ocen. Jak ja mam być z kimś takim, jak przekształcić
taki związek?”.

Postępując tak, pakujemy się z innej strony w tę samą pułapkę. Nikt nie da nam złotego medalu
za kolejny krok wewnętrznego rozwoju, wymaga to wyższego poziomu współczucia i
wyrozumiałości dla innych ludzi. Być może odważniej spoglądamy na własną prawdę,
przeszliśmy bolesny proces, który przybliżył nas do siebie. Być może partner i otaczający nas
ludzie nie osiągnęli jeszcze tego szczebla rozwoju, nadal próbują się ukrywać za swą rolą,
milczą i oceniają. Nie powinno to jednak pozbawiać nas spokoju i równowagi psychicznej.
Ludzie ci nie potrzebują dodatkowych wymagań ani stanowczego potępienia, lecz więcej
zrozumienia i współczucia. Potrzebują kogoś, kto pomoże im się zaakceptować.

Oczywiście jest znacznie łatwiej, jeśli dwoje ludzi zechce wejść na tę drogę. Byłoby
wspaniale, gdyby oboje przeczytali tę książkę. Jeśli jednak Twój partner zamknie się na tę
możliwość, nie może być to dla Ciebie wymówką. Nie rezygnuj. Nie zapominaj, że jest on
Twoim lustrem. Tkwi w Tobie niezbędna w procesie uzdrowienia cząstka, która opiera się i
zamyka, i jesteś tego prawdopodobnie tak samo nieświadoma, jak Twój partner tego, co

132
widzisz w nim jak na dłoni. Być może z zapałem czytasz te słowa, ale brakuje Ci siły, aby
postępować konsekwentnie i podejmować decyzje zgodnie z nimi. W głębi serca Twój partner
natychmiast odczuwa, czy zapraszasz go do zawarcia nowej więzi, czy nie.

Nie rezygnuj, niezależnie od trudności i poczucia, że zawiodłaś. Jeśli dopuścisz do siebie


wszystkie przesłania tej książki, wszystko może się początkowo wydawać jeszcze trudniejsze
niż przedtem. Gdy miłość drzemiąca w Tobie toruje sobie drogę ku wolności, wydaje się
czasem, że tracisz kontrolę nad życiem. W takich chwilach weź tę książkę i czytaj ją, aby
uspokoić umysł. Pozwól miłości działać w Tobie. Poskramiaj swój krytyczny i podejrzliwy
umysł. Zapomnij o starych przyzwyczajeniach i ćwicz się w nowym sposobie postępowania, aż
Twoja świadomość go strawi, przyswoi i na samym dnie powoli przetworzy w świeże
nasiona, które wykiełkują i rozkwitną we właściwym czasie.

W czasach rozgardiaszu i zamętu niełatwo jest odkryć i oswobodzić zagubioną miłość. Jeśli
jednak faktycznie uzbroisz się w odwagę i uczciwość i jeśli z całego serca będziesz pragnąć
spełnienia i miłości, życie poprowadzi Cię pewnie tą drogą. Przyglądaj się jednak czujnie,
skąd przychodzą odpowiedzi na Twoje najskrytsze pytania. Zaufaj temu, co pomaga i leczy, a
nie temu, co inni uznają za pomocne i lecznicze. Gdy spotyka nas Bóg, rzadko wygląda jak
mędrzec z siwą brodą. Gdy spotyka nas miłość, rzadko ma skrzydła.

Niezależnie od tego, w jakiej postaci przychodzi do nas pomoc - przyjmijmy ją. Zawrzyjmy
pokój ze światem, takim jaki jest. Tak naprawdę nie chodzi o to, aby znaleźć właściwego
partnera, lecz o to, żeby odzyskać nasze życie. Nikt inny tego za nas nie zrobi. Jeśli będziemy o
to prosić, wszystkie siły Nieba i Ziemi dopomogą nam w tym największym zadaniu.

133
PODZIĘKOWANIA
Moje najserdeczniejsze podziękowania kieruję do dr Helen Schucman, autorki Kursu cudów.
Przed wieloma laty, gdy moje życie zdawało mi się wyjątkowo ponure, wpadło mi w ręce to
wielkie dzieło. Wertowałam je i podskórnie przeczuwałam, że może ono zrewolucjonizować
moje życie. Ale w trakcie lektury zbyt często natykałam się na słowo „Bóg”, które mnie
wówczas peszyło, podobnie jak bardzo zawiły język. Zmęczona, odłożyłam książkę na bok.
Przez następne lata, kiedy prawie o niej zapomniałam, z zachwytem czytałam Marianne
Williamson i Deepaka Choprę, Chucka Spezzano i Eckharta Tolle. Wszyscy napomykali, że
natchnęły ich myśli zawarte w Kursie cudów. Pragnę zatem podziękować im za to, że tak
ochoczo go tłumaczyli i przybliżali swoją lekkością i pasją mnie i wielu innym ludziom.
Główne myśli Kursu stanowią rdzeń mojego myślenia i działania. Każdego dnia odczuwam
chęć, by rozwijać się dzięki jego przesłaniu. Jestem za to wdzięczna i mam nadzieję, że
przekazuję je osobom, którym to dzieło wydawało się do tej pory niedostępne.

Mojemu mężowi Wolframowi dziękuję za to, że stale powracał na drogę wyznaczoną przez
Kurs, nigdy nie zrezygnował i tak bardzo wierzy w tę książkę. Chcę mu podziękować za
lekkość, ufność i krzepiącą miłość. Mojej córce Annalenie dziękuję za to, że z wielką siłą
wkroczyła w moje niezdecydowane życie, i za to, że co dzień pokazuje nam, ile piękna,
dowcipu i witalności mogło powstać z miłości między jej rodzicami. Ojcu dziękuję za to, że
przekazał mi swój badawczy i poszukujący umysł. Matce dziękuję za jej wielką siłę i bojową
naturę, którą mnie obdarzyła. Moim klientom dziękuję za wszystko, czego się od nich
nauczyłam. Gdyby nie powierzyli mi swego życia, nigdy bym nie napisała tej książki.

Simone Kampfer dziękuję za jej drobiazgową dokładność i wielką wrażliwość w trakcie


korekty. Christianowi Pretzlawowi i jego współpracownikom - za twórcze natchnienie.
Wernerowi Voglowi - za głęboką wiarę oraz za to, że zwolnił mnie z innych obowiązków i
pozwolił napisać tę książkę. Mojemu wydawcy, Gerhardowi Riemannowi, wdzięczna jestem
za zaufanie i zachętę. Rainerowi M. Schroderowi dziękuję za to, że zawsze „przypadkiem”
mnie spotyka, gdy moje książki go potrzebują. W końcu dziękuję Johannesowi Rau za to, że
wspierał moje pisanie jeszcze na długo przed tą książką. Zachęcał mnie, aby zacząć od nowa i
kontynuować pracę.

Eva-Maria Zurhorst

134
WYKAZ LEKTUR
Te książki odmieniły moje życie. Zaczerpnęłam z nich myśli i słowa zawarte w niniejszej
pracy. Zapoznały mnie z nieograniczonymi możliwościami wszechświata. Od tej pory
kontynuuję poszukiwania życiowej równowagi. Bogaty zbiór naszych słabości oraz
przyziemnych kłopotów słynnych ludzi znalazłam w magazynach „Gala” i „Bunte”.

Byron Katie, Lieben, was ist, Goldmann, Miinchen 2002.

Coelho Paulo, ElfMinuten, Diogenes, Ziirich 2003, wydanie polskie: Jedenaście minut, przeł.
Basia Stępień i Marek Janczur, Świat Książki, Warszawa 2004.

Leider Richard J., Shapiro David A., Lass endlich los und lebe, Weltbild, Augsburg 2003.

Long Barry, Sexuelle Liebe auf gottliche Weise, Neue Erde, Saarbrucken 2001. Pierrakos Eva,
Bereit seinfur die Liebe, Synthesis, Essen 1997.

Richardson Diana, Zeit fur Liebe, Sex, lntimitat & Ekstase in Beziehungen, Osho Verlag,
Koln 2002.

Schucman Helen, Ein Kurs in Wundern, Greuthof, Gutach i. Br., 2001, wydanie polskie: Kurs
cudów, przeł. Cezary Eugeniusz Urbański, Wyd. Centrum, Gdynia 2007.

Spezzano Chuck, Von ganzem Herzen lieben. Die innerste Kraft des Lebens ge-ben und
empfangen, Integral, Miinchen 2000.

Spezzano Chuck, Spezzano Lency, Es muss einen besseren Weg geben. Ein Handbuch zur
Psychologie der Vision, Via Nova, Petersberg 2003.

Tolle Eckhart, Leben im Jetzt. Lehren, Ubungen und Meditationen aus „The Power ofNow",
Goldmann, Miinchen 2001.

Walsch, Neale Donald, Gesprache mit Gott. Ein ungewohnlicher Dialog, Goldmann,
Miinchen 1997.

135
1

Nieprzekładalna gra słów. W języku niemieckim słowo Sucht może oznaczać „uzależnienie”
łub „żądzę” i wykazuje zbieżność fonetyczną ze słowem Suche - „poszukiwanie”, ale teza o
etymologicznym pokrewieństwie tych dwóch słów jest nieprawdziwa [przyp. tłum.].

Oktoberfest to tradycyjna, poświęcona konsumpcji piwa wielka październikowa uroczystość w


Monachium [przyp. dum.].

W języku niemieckim Integritat (dosl. „integralność”) oznacza także wzorową postawę moralną
[przyp. tłum.].

Jung w wykładzie O stosunku psychoterapii do duszpasterstwa z 1932 roku wygłoszonym w


Strasburgu. Cytat zaczerpnięto z: Carl Gustav Jung, Psychologia a religia Zachodu i Wschodu,
(Dzieła t. VI, cz. 1) przeł. Robert Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2006.

Chuck Spezzano, Kochać całym sercem. Jak uwolnić się od cierpienia, G + J Gruner + Jahr
Polska, Warszawa 2007.

Barry Long, Sexuelle Liebe auf gottliche Weise, Neue Erde Saarbrucken, 2001, brak wydania
polskiego, wszystkie dalsze cytaty pochodzą z wydania niemieckiego [przyp. red.].

Paulo Coelho, Jedenaście minut, przeł. Basia Stępień i Marek Janczur, Świat Książki,
Warszawa 2004.

Kahlil Gibran, Der Prophet, Goldmann, Monachium: 2002, wydania polskie: Prorok, przeł.
Teresa Truszkowska, WL, Kraków 1981; przeł. Barbara Sitarz, Pluton, Świdnica 1991; przeł.
Tadeusz Chudecki, Wyd. Salezjańskie, Warszawa 1993.

136
Spis treści
Powody odchodzą, partner zostaje 36
Epoka lodowcowa 56
Niezależność gorsza od zależności 76
Chwila obecna 102
Walka o władzę to porażenie dziecięce 127

137

You might also like