Professional Documents
Culture Documents
Dedykacja
***
anckie niż East Egg1, choć ta powierzchowna etykieta nie określa dzi-
wacznego, nawet trochę niesamowitego kontrastu. Domek mój stał na
samym czubku jajka, pięćdziesiąt jardów od cieśniny, wtłoczony pom-
iędzy dwie duże rezydencje, wynajmowane na sezon za sumkę
dwudziestu albo piętnastu tysięcy dolarów. Ta na prawo była zjaw-
iskiem monstrualnym pod każdym względem – prawdziwa imitacja
normandzkiego ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie
przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego marmurowy basen i ponad
czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów. Była to posiadłość
Gatsby’ego. Albo raczej, ponieważ nie znałem pana Gatsby’ego, posi-
adłość, w której mieszkał dżentelmen o tym nazwisku. Mój własny
domek był obrazą dla oczu, ale obrazą niewielką i tolerowaną, miałem
więc widok na wodę, na część trawnika mego sąsiada i pocieszającą
bliskość milionerów – wszystko to za osiemdziesiąt dolarów
miesięcznie.
Po drugiej stronie zatoki lśniły nad wodą białe pałace wytwornego
East Egg i historia owego lata zaczyna się faktycznie tego wieczoru,
kiedy pojechałem tam na obiad do Buchananów. Daisy była moją
daleką kuzynką, a Toma znałem z czasów studenckich. Tuż po wojnie
spędziłem z nimi dwa dni w Chicago.
Mąż Daisy, obdarzony wielką sprawnością fizyczną, należał nieg-
dyś do najwspanialszych futbolistów na boisku uniwersyteckim w
New Haven – był w pewnym sensie bohaterem narodowym, jednym z
tych, co w dwudziestym pierwszym roku życia osiągają tak boleśnie
10/216
***
24/216
zamknę was razem w szafie, wypchnę w łodzi na pełne morze albo coś
w tym rodzaju...
– Dobranoc! – krzyknęła panna Baker ze schodów. – Nie słyszałam
ani słowa.
– To miła dziewczyna – powiedział Tom po chwili. – Nie powinni
jej pozwalać na takie szwendanie się z miejsca na miejsce.
– Kto nie powinien? – zimno spytała Daisy.
– Jej rodzina.
– Cała jej rodzina to ciotka, która ma już chyba z tysiąc lat. Poza
tym Nick się nią zajmie. Prawda, Nick? Jordan będzie do nas
przyjeżdżać na weekendy przez całe lato. Ciepło domowego ogniska
dobrze na nią wpłynie.
Daisy i Tom przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Czy ona jest z Nowego Jorku? – spytałem pospiesznie.
– Z Louisville. Spędziłyśmy tam nasze panieńskie lata. Nasze
piękne, dziewicze...
– Czy uraczyłaś Nicka malutką porcją zwierzeń na werandzie? –
spytał nagle Tom.
– Ja się tobie zwierzałam? – Spojrzała na mnie. – Doprawdy nie
pamiętam, ale zdaje mi się, żeśmy rozmawiali o rasie nordyckiej. Tak,
nawet jestem tego pewna. Tak to jakoś na nas przyszło i ni stąd, ni
zowąd...
– Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co usłyszysz – doradził mi
Tom.
26/216
– Potworne.
– Dobrze jej robi taka wycieczka do miasta.
– A co mąż na to?
– Wilson? Jest przekonany, że ona jedzie do siostry. To taki tępak,
że nie wie, na jakim świecie żyje.
W ten sposób Tom Buchanan, jego kochanka i ja wybraliśmy się
razem do Nowego Jorku, choć niezupełnie razem, bo pani Wilson dys-
kretnie usiadła w innym wagonie. Tom robił w ten sposób ustępstwo
wobec wrażliwszych mieszkańców East Egg, którzy ewentualnie
mogli jechać tym samym pociągiem.
Przebrała się w sukienkę z brązowego, wzorzystego muślinu, który
mocno napiął się na jej szerokich biodrach, gdy Tom pomagał jej
wysiąść w Nowym Jorku. Przy kiosku z gazetami kupiła „Town
Tattle” i tygodnik filmowy, a w drogerii na stacji – słoik kremu i
flakonik perfum. Na górze, na uroczystym, rozległym podjeździe,
przepuściła cztery taksówki, zanim wybrała nową, o karoserii koloru
lawendy i szarym obiciu, i tym wozem wydostaliśmy się z tłoku przed
dworcem prosto w piekące słońce. Lecz natychmiast odwróciła się
gwałtownie od okna i pochylając się do przodu, zastukała do szofera.
– Chcę mieć takiego pieska – powiedziała poważnie. – Chcę mieć
pieska w mieszkaniu. To bardzo miło mieć psa.
Cofając się, podjechaliśmy do siwego starca, absurdalnie podobne-
go do Johna D. Rockefellera. W koszyku, zawieszonym na jego szyi,
kuliło się klika szczeniąt bliżej nieokreślonej rasy.
34/216
– Naprawdę?
Skinęła głową.
– Boję się go. Za nic nie chciałabym mieć z nim do czynienia.
Te interesujące informacje o moim sąsiedzie przerwała pani
McKee, wskazując palcem Catherine.
– Chester, myślę, że mógłbyś zrobić z niej coś pięknego! –
wykrzyknęła, ale pan McKee tylko kiwnął ze znudzeniem głową i ski-
erował uwagę na Toma.
– Chętnie zrobiłbym więcej zdjęć na Long Island, gdyby mnie tam
ktoś wprowadził. Proszę tylko, żeby mi ułatwiono start, nic więcej.
– Niech pan poprosi Myrtle – powiedział Tom, wybuchając
krótkim, głośnym śmiechem, gdy pani Wilson weszła z tacą. – Ona
panu da list polecający, prawda, Myrtle?
– Co dam? – spytała zaskoczona.
– Dasz list polecający do swego męża, żeby McKee mógł zrobić
mu kilka efektownych zdjęć. – Przez chwilę poruszał bezgłośnie war-
gami, szukając odpowiednich słów. – Na przykład: „George B. Wilson
i jego pompa benzynowa” albo coś w tym rodzaju.
Catherine pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha:
– Ona nie cierpi swego męża, a on nie cierpi swojej żony.
– Naprawdę?
– Nie cierpi. – Spojrzała na Myrtle, a potem na Toma. – Zawsze
mówię, po co żyć z kimś, kogo się nie cierpi? Na ich miejscu zaraz
bym się rozwiodła i wzięła ślub.
– To ona też nie lubi Wilsona?
41/216
Lucille też.
– Lubię tu bywać – powiedziała Lucille. – Wszystko mi jedno, co
robię, dlatego zawsze bawię się świetnie. Ostatnim razem rozdarłam
sobie suknię o krzesło, a on poprosił mnie o nazwisko i adres – i w
ciągu tygodnia miałam paczkę od Croiriera, a w niej nową wieczorową
suknię.
– I przyjęła pani? – spytała Jordan.
– No pewnie. Chciałam ją włożyć dzisiaj, ale była za szeroka w
biuście i musiałam dać do poprawki. Szaroniebieska z lawendowymi
paciorkami. Dwieście sześćdziesiąt pięć dolarów.
– Jest coś dziwnego w facecie, który robi takie rzeczy – podjęła
druga dziewczyna z zapałem. – Bardzo uważa, żeby się nie narazić ab-
solutnie nikomu.
– Kto? – zaciekawiłem się.
– Gatsby. Ktoś mi mówił...
Obydwie dziewczyny i Jordan pochyliły głowy ku sobie jak do
poufnych zwierzeń.
– Ktoś mi mówił, że on kiedyś zabił człowieka.
Wszystkich nas przeszedł dreszcz. Trzej panowie Mmmm nachylili
się nad stołem, słuchając z ciekawością.
– Nie sądzę, żeby aż tak – rozważała sceptycznie Lucille. – Myślę,
że mógł być niemieckim szpiegiem w czasie wojny.
Jeden z panów przytaknął ruchem głowy.
53/216
Pozostałem sam; była już prawie druga. Z okien dużego pokoju wy-
chodzącego na taras dobywały się od pewnego czasu bezładne i intry-
gujące odgłosy. Wymijając studenta Jordan, który rozmawiał o ak-
uszerii z dwiema chórzystkami i gorąco zapraszał mnie do rozmowy,
wszedłem do wnętrza.
Wielki pokój był pełen ludzi. Jedna z panien ubranych na żółto
grała na fortepianie, a obok niej stała wysoka, rudowłosa, młoda dama,
należąca do słynnego chóru, i śpiewała. Wypiła niemało szampana i w
czasie śpiewu doszła do wniosku, nie wiadomo dlaczego, że wszystko
jest bardzo, bardzo smutne, więc śpiewając, uderzyła równocześnie w
płacz. Każdą pauzę w jej śpiewie wypełniał zduszony, urywany szloch,
po którym drżący sopran podejmował pieśń na nowo. Twarz
śpiewaczki ociekała łzami, które w zetknięciu z tuszem na rzęsach na-
bierały koloru atramentu i powoli ściekały w dół czarnymi strugami.
Ktoś zaproponował z humorem, aby śpiewała z nut, które ma na twar-
zy, na co dama wyrzuciła w górę ręce, osunęła się na krzesło i zapadła
w głęboki, pijacki sen.
– Pobiła się z facetem, który mówił, że jest jej mężem – wyjaśniła
stojąca obok mnie dziewczyna.
Rozejrzałem się dokoła. Większość kobiet walczyła teraz z
mężczyznami, o których mówiono, że to ich mężowie. Nawet towar-
zystwo Jordan, ten kwartet z East Egg, rozdarty był niezgodą. Jeden z
panów z podejrzanym zapałem zajmował się pewną młodą aktorką, a
jego żona, po nieudanych próbach skwitowania tego uśmiechem
obojętnym i pełnym godności, załamała się kompletnie i podjęła atak
62/216
***
– Ja uważam.
– Wcale nie.
– No to inni uważają – odpowiedziała lekko.
– Cóż to ma do rzeczy?
– Będą mi ustępować z drogi – upierała się. – Trzeba dwojga, żeby
doszło do wypadku.
– Przypuśćmy, że natknie się pani na kogoś tak samo nieostrożnego
jak pani.
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedziała. – Nie znoszę ludzi nieo-
strożnych. Dlatego lubię pana.
Jej szare, przymrużone oczy patrzyły prosto przed siebie, a jednak
świadomie zrobiła krok naprzód w naszych stosunkach i przez chwilę
myślałem, że ją kocham. Lecz umysł mam raczej powolny i napom-
powany jestem zasadami, które działają jak hamulce na moje pragni-
enia, poza tym wiedziałem, że najpierw muszę się jakoś wyplątać z
tego, co zostawiłem w domu. Pisywałem tam raz na tydzień i podpisy-
wałem listy „kochający Nick”, a przecież w moich wspomnieniach
widziałem tylko, jak tamtej dziewczynie, kiedy gra w tenisa, występuje
na górnej wardze delikatny wąsik potu. Niemniej istniało między nami
jakieś niejasne porozumienie, które należało taktownie zerwać, abym
mógł poczuć się wolny.
Każdy przypisuje sobie przynajmniej jedną z głównych cnót, a oto
moja: należę do niewielu uczciwych ludzi, jakich kiedykolwiek
znałem.
Rozdział IV
***
74/216
– Nie, mój drogi, nie zakochałem się. Ale panna Baker uprzejmie
zgodziła się porozmawiać z tobą na ten temat.
Nie miałem zielonego pojęcia, co to za „temat”, lecz bardziej mnie
to zirytowało, niż zainteresowało. Nie po to umówiłem się z Jordan,
żeby rozmawiać o panu Jayu Gatsbym. Byłem pewien, że jego prośba
dotyczy czegoś najzupełniej fantastycznego, i przez chwilę żałowałem,
że kiedykolwiek moja noga postała w jego zatłoczonym ogrodzie.
Nie powiedział ani słowa więcej. Stawał się coraz bardziej nien-
aganny, w miarę jak zbliżaliśmy się do miasta. Minęliśmy Port
Roosevelta, gdzie mignęły nam przepasane czerwoną wstęgą transat-
lantyckie statki, i pomknęliśmy po kocich łbach przez dzielnice
slumsów z ciemnymi i wcale nie pustymi knajpami w wyblakłej
pozłótce dziewiętnastego wieku. Potem otwarła się przed nami z
obydwóch stron dolina popiołów i miałem sposobność zobaczyć przed
warsztatem panią Wilson pompującą benzynę z żywiołowym
temperamentem.
Z błotnikami rozpostartymi jak skrzydła pędziliśmy przez pół dziel-
nicy Astoria – tylko przez pół, bo gdyśmy wymijali filary pod torem
kolejki nadziemnej, usłyszałem znajomy terkot motocykla i dogonił
nas rozwścieczony policjant.
– W porządku, kolego! – zawołał Gatsby. Zwolniliśmy. Gatsby
machnął policjantowi przed nosem jakąś białą kartką, wyciągniętą z
portfela.
– W porządku – zgodził się policjant, dotykając czapki. –
Następnym razem poznam pana, panie Gatsby. Proszę mi wybaczyć.
80/216
***
81/216
***
87/216
zechcę tam powiedzieć, że ona dziś nie może przyjść? Kiedy Daisy
mówiła, oficer patrzył na nią takim wzrokiem, jaki każda młoda
dziewczyna chciałaby kiedyś poczuć na sobie, a ponieważ wydało mi
się to romantyczne, pamiętam tę chwilę do dziś. Nazywał się Jay
Gatsby i od tamtego dnia oczy moje nie widziały go przez dobre cztery
lata. Nawet jak spotkałam go na Long Island, nie zdawałam sobie
sprawy, że to ten sam człowiek.
To było w dziewięćset siedemnastym. Następnego roku sama już
miałam kilku wielbicieli i zaczęłam brać udział w zawodach, więc rza-
dziej widywałam się z Daisy. Zadawała się z paczką trochę starszej
ode mnie młodzieży, jeśli w ogóle zadawała się z kimkolwiek. Krążyły
o niej dzikie ploty – jak to jej matka w pewien zimowy wieczór złapała
ją na pakowaniu walizki, bo Daisy wybierała się do Nowego Jorku,
żeby pożegnać się z jakimś żołnierzem, który odpływał do Europy.
Przeszkodzono jej w tym skutecznie, ale nie rozmawiała z rodziną
przez kilka tygodni. Po tym wszystkim przestała bawić się w towar-
zystwie żołnierzy, wybierała w mieście tylko takich młodych ludzi,
którzy mieli platfusa i krótki wzrok i nie mogli iść do wojska.
Ale następnej jesieni znów była wesoła, weselsza niż kiedykolwiek.
Po zawieszeniu broni rodzice wyprawili jej pierwszy wielki bal, a w
lutym mówiono, że jest zaręczona z kimś z Nowego Orleanu. W czer-
wcu poślubiła Toma Buchanana z Chicago z taką pompą, jakiej w
Louisville nigdy jeszcze nie widziano. Tom zajechał czterema sam-
ochodami z tłumem gości, wynajął całe piętro w Hotelu Muhlbach, a
89/216
interesują się. A zresztą może wcale nie pociągały jej te rzeczy, cho-
ciaż w jej głosie jest coś takiego, że...
W każdym razie mniej więcej sześć tygodni temu usłyszała
nazwisko Gatsby’ego po raz pierwszy od lat. To było wtedy, kiedy
pana spytałam – pamięta pan? – czy zna pan Gatsby’ego z West Egg.
Po pana odejściu przyszła do mojego pokoju, obudziła mnie i spytała:
„Jaki Gatsby?”; a kiedy go opisałam – byłam na wpół śpiąca – pow-
iedziała bardzo dziwnym głosem, że to musi być ktoś, kogo znała. I
dopiero wtedy skojarzyłam Gatsby’ego z owym oficerem w jej białym
samochodzie.
***
Wracając tej nocy do West Egg, zląkłem się, że mój dom się pali.
Była druga po północy, a tu cały kąt półwyspu zalany światłem, krzaki
wyglądają jak widma, druty przewodów iskrzą się nad drogą. Gdy
wyjechałem zza rogu, zobaczyłem, że to tylko w domu Gatsby’ego
palą się światła od dachu aż do piwnic.
Z początku pomyślałem, że odbywa się tam znów jakieś przyjęcie,
jakieś dzikie szaleństwo kończące się zabawą w chowanego, dla której
cały dom stoi otworem, lecz nie dobiegał stamtąd żaden odgłos. Tylko
drzewa szumiały, a wiatr, kołysząc drutami, gasił i zapalał światło w
oknach i stwarzał wrażenie, że dom mruga w ciemności. Gdy ucichł w
dali warkot mojej taksówki, spostrzegłem, że Gatsby idzie do mnie
przez trawnik.
– Twoja rezydencja wygląda jak pawilon Wystawy Światowej –
powiedziałem.
– Naprawdę? – Popatrzył na swój dom z roztargnieniem. – Ch-
ciałem rozejrzeć się po kątach. Jedźmy na Coney Island, mój drogi.
Moim wozem.
– Jest za późno.
– To może wykąpiemy się w moim basenie? Nie korzystałem z
niego ani razu przez całe lato.
– Muszę się położyć.
– No, to trudno.
Czekał, patrząc na mnie z hamowanym podnieceniem.
96/216
– Nie widzieliśmy się wiele lat – powiedziała Daisy tonem jak na-
jbardziej obojętnym i rzeczowym.
– Pięć lat minie w październiku.
Ta automatyczna, odruchowa odpowiedź Gatsby’ego znów nas za-
hamowała co najmniej na minutę. Zerwali się oboje z miejsc na moją
desperacką propozycję, aby pomogli mi przyrządzić herbatę w kuchni,
ale w tym momencie demoniczna Finka wniosła ją na tacy.
Wśród bardzo pożądanego zamieszania wokół filiżanek i ciastek
osiągnęliśmy stan pewnej równowagi fizycznej. Gatsby odsunął się w
cień i gdy ja rozmawiałem z Daisy, patrzał uważnie to na mnie, to na
nią, wzrokiem napiętym i bardzo nieszczęśliwym. Jednakże, skoro
spokój nie był celem tego przedsięwzięcia, przy pierwszej sposobności
przeprosiłem moich gości i wstałem.
– Dokąd idziesz? – spytał Gatsby w nagłej panice.
– Zaraz wrócę.
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdziesz.
Pospieszył za mną jak szaleniec do kuchni, przymknął drzwi i
wyszeptał z udręką:
– Och, Boże!
– Co się stało?
– To okropna pomyłka – powiedział, potrząsając głową. – Potwor-
na, potworna pomyłka.
– Jesteś po prostu zmieszany, to wszystko. – I na szczęście
dodałem: – Daisy też jest zmieszana.
– Ona jest zmieszana? – powtórzył z niedowierzaniem.
103/216
– Cieszę się, Jay. – Jej głos, pełen bolesnej, smętnej urody, mówił
tylko o niespodziewanej radości.
– Chciałbym, żebyś razem z Daisy poszedł do mnie – powiedział. –
Chcę jej pokazać mój dom.
– Jesteś pewien, że i ja mam iść?
– Koniecznie, mój drogi.
Daisy poszła na górę obmyć twarz – trzeba mi było wcześniej
pomyśleć o ręcznikach! – a ja z Gatsbym czekaliśmy przed domem.
– Dobrze wygląda mój dom, co? – spytał. – Popatrz, jak pięknie
front odbija światło.
Przyznałem, że dom jest wspaniały.
– Tak. – Objął go wzrokiem, każdy łuk nad drzwiami, wszystkie
kwadratowe wieże. – Przez trzy lata robiłem pieniądze, żeby go kupić.
– Myślałem, że pieniądze odziedziczyłeś.
– Owszem, mój drogi – odpowiedział odruchowo. – Ale prawie
wszystko straciłem w wielkim krachu... w tym krachu wojennym.
Zdaje mi się, że nie bardzo wiedział, co mówi, bo kiedy spytałem
go, czym się teraz zajmuje, odpowiedział:
– To moja sprawa – i dopiero po chwili zorientował się, że jest to
odpowiedź niestosowna. – Och, próbowałem wielu rzeczy – poprawił
się. – Robiłem w artykułach drogeryjnych, potem w nafcie. Ale zar-
zuciłem jedno i drugie. – Spojrzał na mnie z większą uwagą. – A może
zastanowisz się jednak nad tym, co ci proponowałem onegdaj?
Zanim mogłem odpowiedzieć, Daisy ukazała się na progu i dwa
rzędy metalowych guzików na jej sukni zalśniły w słońcu.
106/216
***
Za oknami szumiał wiatr, nad cieśniną rozległ się daleki łoskot grz-
motu. W West Egg zapalały się teraz wszystkie światła; elektryczne
pociągi, naładowane ludźmi, brnęły poprzez deszcz z Nowego Jorku
do domu. O tej godzinie w ludziach coś się zmienia i w powietrzu
rodzi się podniecenie.
Superior. To jeszcze był James Gatz, ten chłopiec wałęsający się nad
wodą w zielonym podartym swetrze i portkach z żaglowego płótna, ale
to już Jay Gatsby pożyczył łódź, zepchnął Tuolomee z mielizny i poin-
formował Cody’ego, że za pół godziny może go złapać wiatr i roztrza-
skać mu jacht.
Przypuszczam, że już od dłuższego czasu miał to nowe imię i
nazwisko w pogotowiu. Rodzice jego byli niezaradni, nie powodziło
im się na farmie – w swojej wyobraźni nigdy ich właściwie nie uznał
za rodziców. Tak naprawdę to on sam sobie wymyślił postać Jaya
Gatsby’ego z West Egg na Long Island jako idealną koncepcję własnej
osoby. Jest synem Boga – powiedzenie, które nie oznacza nic innego,
jeśli w ogóle cokolwiek oznacza – i podobnie jak Ojciec musi służyć
wielkiej, wulgarnej i sprzedajnej piękności. Wymyślił sobie takiego
Gatsby’ego, jakiego siedemnastoletni chłopak potrafi wymyślić, i tej
swojej koncepcji pozostał wierny do końca.
Przeszło rok torował sobie drogę własnymi siłami, pracując na
południowym brzegu jeziora Superior przy łapaniu ślimaków i przy
połowach łososi, przy czymkolwiek, co zapewniało mu jedzenie i dach
nad głową. Ten zdrowy tryb życia – praca czasem wytężona, czasem
gnuśna – rozwijał i hartował jego opalone ciało. Kobiety poznał
wcześnie, a ponieważ psuły go, zaczął nimi gardzić; niewinnymi
dziewczynami – z powodu ich ignorancji, innymi zaś – bo histerycznie
traktowały sprawy, które on w swoim bezwzględnym egotyzmie
uważał za proste i nieważne.
116/216
wsiadła na pokład Ella Kaye, a Dan Cody nie umarł w tydzień później,
lekceważąc sobie obowiązki gościnności.
Pamiętam jego portret w sypialni Gatsby’ego – siwy, kwitnący
mężczyzna, o zuchwałej, bezmyślnej twarzy – rozpustny pionier
Dzikiego Zachodu, który w pewnym okresie amerykańskiego życia
wznowił na Wschodnim Wybrzeżu dzikie, brutalne obyczaje pogran-
icznych barów i burdeli. Była to pośrednio zasługa Cody’ego, że
Gatsby tak mało pił. Czasem udawało się kobietom wmusić w niego
szampan w trakcie wesołej zabawy; on sam ściśle przestrzegał reguły
wstrzemięźliwości.
I to po Codym odziedziczył pieniądze – zapis w wysokości dwudzi-
estu pięciu tysięcy dolarów. Nigdy ich nie dostał. Do końca nie mógł
zrozumieć, jakich to prawnych kruczków użyto przeciw niemu, lecz
wszystko, co zostało z milionów Cody’ego, przeszło w całości do rąk
Elli Kaye. Pozostała mu zdobyta wiedza dość szczególnego rodzaju;
niejasny kontur Jaya Gatsby’ego wypełnił się konkretnym
człowiekiem.
***
teraz z krótkiej pauzy, podczas której Gatsby – że się tak wyrażę – na-
bierał oddechu.
Była to również przerwa w moich z nim kontaktach. Nie widziałem
go kilka tygodni ani nie rozmawiałem z nim nawet przez telefon –
większość czasu spędzałem w Nowym Jorku, spacerując z Jordan i
próbując wkraść się w łaski jej starej ciotki – ale wreszcie któregoś
niedzielnego popołudnia wybrałem się do Gatsby’ego. Nie minęły
dwie minuty, gdy zjawili się jacyś jego znajomi, a z nimi Tom
Buchanan. Byłem oczywiście zaskoczony, choć najdziwniejsze było
to, że Tom Buchanan zjawił się tu po raz pierwszy.
Przyjechali konno we trójkę – Tom i mężczyzna, który nazywał się
Sloane, i ładna kobieta w brązowym kostiumie do konnej jazdy, którą
już kiedyś tu spotkałem.
– Miło mi państwa powitać – powiedział Gatsby, stojąc na ganku. –
Jestem zachwycony, że wpadliście do mnie.
Jak gdyby im zależało na tym zachwycie!
– Proszę siadać. Może papierosa, może cygaro? – Krzątał się żywo
po pokoju, dzwoniąc na służbę. – Zaraz podadzą coś do picia.
Był głęboko poruszony obecnością Toma. Zresztą i tak czułby się
nieswojo, póki by nie poczęstował gości, niejasno zdając sobie sprawę,
że tylko po to wstąpili. Pan Sloane nie miał na nic ochoty. Może lemo-
niada? Nie, dziękuję. Trochę szampana? Nic zupełnie, dziękuję...
Bardzo mi przykro...
– Czy przejażdżka się udała?
– Macie tu świetne drogi.
120/216
– Przypuszczam, że samochody...
– Owszem...
Kierowany nieodpartym impulsem Gatsby zwrócił się do Toma,
który przywitał się z nim jak z nieznajomym.
– Wydaje mi się, żeśmy się już gdzieś widzieli, panie Buchanan.
– O tak – powiedział Tom z szorstką uprzejmością, choć widać
było, że nie pamięta. – Oczywiście. Pamiętam doskonale.
– Jakieś dwa tygodnie temu.
– Zgadza się. Był pan z Nickiem.
– Znam pana żonę – ciągnął Gatsby niemal agresywnie.
– Doprawdy?
Tom zwrócił się do mnie:
– Mieszkasz w tej okolicy, Nick?
– Tuż obok.
– Doprawdy?
Pan Sloane nie brał udziału w rozmowie: z godnością rozparł się na
krześle; kobieta też nic nie mówiła, ale po dwóch szklankach whisky z
wodą zrobiła się nieoczekiwanie serdeczna.
– Przyjdziemy wszyscy na najbliższe przyjęcie, panie Gatsby –
zaproponowała. – Co pan na to?
– Koniecznie. Będę zachwycony.
– Bardzo mi miło – powiedział pan Sloane, nie zdradzając żadnej
wdzięczności. – No cóż, myślę, że czas ruszać.
– Proszę nie uciekać – nastawał Gatsby. Panował teraz nad sobą i
chciał się przyjrzeć Tomowi. – Czemu... czemu nie mielibyście
121/216
***
jej głos łamał się i płynął słodko niższą oktawą, jak kontralt, a wtedy
powietrze nasycało się ludzkim ciepłem i urokiem tej kobiety.
– Przychodzi tu dużo ludzi, których on wcale nie zaprasza – pow-
iedziała nagle. – Ta dziewczyna nie była zaproszona. Po prostu sami
pchają się tutaj, a on jest za grzeczny, żeby zamknąć im drzwi przed
nosem.
– Chciałbym wiedzieć, kto to jest i co robi – obstawał Tom przy
swoim. – Muszę się koniecznie dowiedzieć.
– Mogę ci od razu wyjaśnić – odparła. – Był właścicielem sklepów
drogeryjnych, całej masy takich sklepów. Sam je rozbudował.
Spóźniona limuzyna wtoczyła się na podjazd.
– Dobranoc, Nick – powiedziała Daisy.
Odwróciła wzrok ode mnie, szukając czegoś na oświetlonych scho-
dach, na które z otwartych drzwi sączyła się piosenka O trzeciej nad
ranem – wdzięczny, melodyjny walczyk sezonu. Mimo wszystko sama
przypadkowość rządząca tymi zabawami u Gatsby’ego kryła w sobie
romantyczne możliwości, których jej własny świat był całkowicie
pozbawiony. Co było w tej piosence, która zdawała się przyzywać ją i
nakłaniać do pozostania? Co nastąpi teraz, w tych przyćmionych, nieo-
bliczalnych godzinach? Przecież może zjawić się ktoś zupełnie
niezwykły, wyjątkowy i godny zachwytu, jakaś autentycznie młoda i
promienna dziewczyna, i świeżość jej spojrzenia, magiczny czar pier-
wszego spotkania przekreśli w Gatsbym tych pięć lat niezachwianego
uwielbienia.
129/216
***
***
Ale nie uciekli. I wszyscy razem zrobiliśmy coś, co było mniej zro-
zumiałe, mianowicie wynajęliśmy w hotelu Plaza salon będący częścią
apartamentu.
Długa i bezładna dyskusja, która w rezultacie zapędziła nas do tego
pokoju, wyleciała mi z pamięci, chociaż do dziś czuję całym ciałem,
jak w czasie tej dyskusji bielizna oblepiała mi nogi niby śliski wąż i
krople potu ciurkiem spływały po plecach. Myśl zrodziła się z
pomysłu Daisy, żeby wynająć pięć łazienek i wziąć zimną kąpiel, po-
tem przybrała formę bardziej realną – „jakiegoś miejsca”, gdzie można
by się napić whisky z miętą i lodem. Każdy z nas powtarzał w kółko,
że to „zwariowany pomysł”, wszyscy naraz mówiliśmy do zakło-
potanego recepcjonisty i myśleliśmy albo udawaliśmy, że myślimy, że
jesteśmy bardzo zabawni...
Pokój był duży i duszny i chociaż była już czwarta, otwarcie okien
nie dało nam nic prócz zapachu nagrzanych, zakurzonych krzewów w
parku. Daisy podeszła do lustra i odwrócona do nas plecami
poprawiała włosy.
– Bardzo elegancki apartament – szepnęła Jordan z szacunkiem i
wszyscy roześmieliśmy się.
– Otwórzcie jeszcze jedno okno – rozkazała Daisy, nie odwracając
się.
– Nie ma już więcej okien.
– To trzeba zadzwonić po siekierę...
149/216
***
Młody Grek, Michaelis, właściciel knajpki koło hałd popiołu, był
głównym świadkiem w śledztwie. Spał z powodu upału aż do piątej, a
potem zajrzał do warsztatu i w kantorku zastał Wilsona chorego, sz-
arego jak jego własne włosy i nękanego dreszczami. Michaelis radził
mu pójść do łóżka, ale Wilson nie chciał, twierdząc, że to go narazi na
161/216
***
***
Nie czułem się dobrze i chciałem być sam. Ale Jordan zwlekała
jeszcze chwilę.
– Jest dopiero pół do dziesiątej – powiedziała.
Niech mnie szlag trafi, jeśli wejdę! Miałem ich wszystkich dość jak
na jeden dzień, i nagle, ni stąd, ni zowąd, dotyczyło to także Jordan.
Musiała coś z tego wyczuć, bo raptem odwróciła się i wbiegła po stop-
niach do domu. Usiadłem na kilka minut, podparłszy głowę rękami,
póki nie usłyszałem, jak w domu lokaj dzwoni po taksówkę. Wtedy
powoli poszedłem ścieżką, żeby poczekać przy furtce.
Nie uszedłem dwudziestu jardów, gdy usłyszałem swoje imię i z
krzaków wyszedł na ścieżkę Gatsby. Musiałem się wtedy czuć dość
niesamowicie, bo mogłem myśleć tylko o tym, jak jego różowa maryn-
arka błyszczy w świetle księżyca.
– Co tu robisz? – spytałem.
– Po prostu stoję, mój drogi.
Nie wiem czemu, wydało mi się to nikczemne. Byłbym przysiągł,
że za chwilę zacznie rabować dom Buchananów: nie zdziwiłbym się,
gdybym zobaczył za nim w krzakach podejrzane twarze „ludzi
Wolfshiema”.
– Widziałeś jakieś zamieszanie po drodze? – spytał mnie po
chwili.
– Tak.
Zawahał się.
– Ona nie żyje?
– Nie żyje.
169/216
Nie mogłem spać całą noc. Syrena, ostrzegająca przed mgłą, wyła
bez przerwy w cieśninie i na wpół chory szamotałem się pomiędzy
groteskową rzeczywistością i dzikimi, strasznymi snami. O świcie
usłyszałem taksówkę zajeżdżającą przed dom Gatsby’ego. Natychmi-
ast wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się ubierać – czułem, że muszę
mu coś powiedzieć, przed czymś go ostrzec, a rano może być za
późno.
Przemierzając jego trawnik, zobaczyłem drzwi wejściowe jeszcze
otwarte i Gatsby’ego w hallu, wspartego o brzeg stołu, jakby pod
ciężarem przygnębienia czy senności.
– Nic się nie działo – powiedział słabo. – Czekałem i gdzieś około
czwartej podeszła do okna i postała tam chwilę, a potem zgasiła
światło.
Jego dom nigdy nie wydał mi się tak ogromny jak owej nocy, gdy
w wielkich pokojach szukaliśmy papierosów. Rozsuwaliśmy story jak
płótna namiotów, przemierzaliśmy po omacku niezliczone metry ciem-
nych ścian, szukając kontaktów – raz wpadłem na fortepian, wydoby-
wając z klawiszów niesamowity akord. Wszędzie było, nie wiadomo
dlaczego, dużo kurzu i bardzo duszno, jakby tu od wielu dni nie
wietrzono. Znalazłem w pudełku na nieznanym mi stole dwa stare, wy-
schnięte papierosy. Otworzyliśmy szeroko okna w salonie i siedliśmy,
paląc w ciemności.
– Powinieneś wyjechać – powiedziałem. – Jasne jak słońce, że
wytropią twój wóz.
173/216
***
***
***
***
kogo żółty wóz należy, a potem wypaplał, że kilka miesięcy temu jego
żona wróciła z miasta z twarzą podrapaną i spuchniętym nosem, lecz
powiedziawszy to, wzdrygnął się i znów zaczął zawodzić: „Och, mój
Boże!” Michaelis niezdarnie próbował go rozerwać.
– Jak długo byłeś żonaty, George? Uspokój się, spróbuj siedzieć
spokojnie przez minutę i odpowiedz na moje pytanie. Jak długo byłeś
żonaty?
– Dwanaście lat.
– Mieliście dzieci? Uspokój się, George, siedź cicho... Pytam cię,
czy mieliście dzieci?
Twarde, brązowe chrabąszcze wciąż uderzały tępo o słabą żarówkę
i każdy samochód na drodze, przelatujący pędem koło warsztatu,
brzmiał dla Michaelisa jak ten wóz, który kilka godzin temu nie
zatrzymał się. Do warsztatu nie chciał wchodzić, bo stół, na którym
leżało ciało, był poplamiony, kręcił się więc niespokojnie po kantorku
– nim się rozwidniło, poznał w nim każdy przedmiot – i od czasu do
czasu siadał przy Wilsonie, próbując go uspokoić.
– Czy chodzisz czasem do jakiegoś kościoła? Powiedz, George!
Nawet jeżeli dawno w nim nie byłeś. Może ja bym zadzwonił i
poprosił księdza, żeby tu przyszedł i porozmawiał z tobą, zgoda?
– Nie należę do żadnego.
– Powinieneś mieć swój kościół, George, przydaje się w takich
chwilach jak teraz... Kiedyś musiałeś przecież chodzić do kościoła. A
ślubu nie brałeś w kościele?
– To było dawno temu.
185/216
***
***
zanim zdobyłem numer, było już dobrze po piątej i nikt do telefonu nie
podszedł.
– Może pani zadzwoni jeszcze raz?
– Dzwoniłam trzy razy.
– To bardzo ważna sprawa.
– Przykro mi. Obawiam się, że tam nie ma nikogo.
Wróciłem do salonu i przez chwilę wydało mi się, że wszyscy
funkcjonariusze, którzy nagle wypełnili pokój, to przygodni goście,
lecz chociaż unosili prześcieradło i patrzyli na Gatsby’ego z przeję-
ciem, w mojej głowie brzmiał wciąż jego protest: „Słuchaj no, mój
drogi, musisz mi tu kogoś sprowadzić. Musisz się postarać. Przecież
nie mogę przejść przez to zupełnie sam”.
Ktoś zaczął mi zadawać pytania, lecz wymknąłem się i na piętrze
pośpiesznie przejrzałem niezamknięte szuflady jego biurka – nigdy nie
powiedział mi wyraźnie, że jego rodzice nie żyją. Lecz niczego tam
nie znalazłem. Tylko ze ściany spojrzała na mnie fotografia Dana
Cody’ego, pamiątka po dawnych burzliwych czasach.
Następnego ranka posłałem lokaja do Nowego Jorku z listem do
Wolfshiema, prosząc o informacje i nagląc do natychmiastowego przy-
jazdu. Prośba ta zdawała mi się zbyteczna, gdy pisałem list. Byłem
pewny, że przyjedzie sam, gdy zobaczy wiadomość w gazetach, tak
jak byłem pewny, że przed południem nadejdzie depesza od Daisy.
Lecz ani depesza, ani pan Wolfshiem nie zjawili się; nikt nie przybył z
wyjątkiem kolejnych policjantów, fotoreporterów, fotografów i
194/216
***
***
OGÓLNE POSTANOWIENIA
***
***
206/216
***
***
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotni-
aniem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub
zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Wielki Gatsby, wyd. XII, Poznań 2012)
ISBN 978-83-7818-072-2