You are on page 1of 216

2/216

Dedykacja

Zeldzie – raz jeszcze


Rozdział I

Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę,


nad którą do dziś często się zastanawiam.
– Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział – przypom-
nij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości
jak ty.
Powiedział tylko tyle, ale ponieważ zawsze rozumieliśmy się
doskonale bez dłuższych wyjaśnień, wiedziałem, że ma na myśli
nieporównanie więcej. W rezultacie unikam pochopnych sądów i
zwyczaj ten uczynił ze mnie powiernika wielu interesujących ludzi, a
także ofiarę niejednego nudziarza. Umysły nienormalne szybko
wykrywają taką skłonność u człowieka normalnego i chętnie ją
wykorzystują; stąd w czasie studiów niesłusznie bywałem podejrze-
wany nawet o dwulicowość tylko dlatego, że zdarzało mi się poznać
bolesne tajemnice różnych dziwnych, bliżej mi nieznanych typów. W
większości wypadków wcale nie zabiegałem o zaufanie – udawałem,
że śpię czy nie mam czasu, albo stawałem się odpychająco wyniosły,
gdy wnosząc z nieomylnych znaków, czułem w powietrzu czyjeś zwi-
erzenia; bo zwierzenia młodych ludzi albo przynajmniej forma, w
jakiej je czynią, mają zazwyczaj charakter plagiatu i psuje je brak
szczerości. Aby powstrzymać się od sądzenia bliźnich, trzeba mieć
ogromny zapas ufności. Do dziś pozostała mi obawa, że coś istotnego
przeoczę, że coś mi się wymknie, jeśli nie będę pamiętał, iż poczucie
fundamentalnych zasad przyzwoitości nie wszystkim przy urodzeniu
5/216

jest równo dane – jak to mój ojciec snobistycznie zauważył, a ja ze sn-


obizmem powtarzam.
Lecz tak się chwaląc moją tolerancją, muszę teraz przyznać, że ma
ona granice. Postępowanie człowieka może wynikać z zasad twardych
jak skała albo niepewnych jak grzęzawisko, lecz przychodzi moment,
kiedy jest mi zupełnie obojętne, z czego wynika. Gdy ostatniej jesieni
powróciłem ze Wschodniego Wybrzeża, marzyłem o świecie, który by
strzegł moralnego ładu niczym żołnierz na warcie – dość już miałem
burzliwych wypadów dających mi przywilej zaglądania w cudze serce.
W tym moim nastroju nie mieścił się tylko Gatsby – człowiek, który
użycza swego imienia tej książce – Gatsby, uosobienie wszystkiego,
do czego czułem głęboką niechęć.
Jeśli przyjąć, że na wybitną indywidualność składa się nieprzer-
wany ciąg udanych posunięć, to trzeba przyznać, iż w nim było coś
wspaniałego, jakiś wyższy stopień wrażliwości na obietnice życia, jak
gdyby należał do gatunku tych skomplikowanych mechanizmów, które
rejestrują trzęsienie ziemi odległe o dziesięć tysięcy mil. Zdolność ta
nie miała nic wspólnego ze zwiotczałą wrażliwością, której tak chętnie
nadaje się rangę temperamentu twórczego – był to niezwykły dar
nadziei, romantyczna żarliwość, jakiej nigdy u nikogo nie spotkałem i
pewnie już nigdy nie spotkam. Nie, Gatsby był w porządku, jak się w
końcu okazało: to, co czyhało na niego, co płynęło w ślad za jego mar-
zeniem jak mętna piana za okrętem, tylko to zgasiło we mnie na jakiś
czas zainteresowanie dla próżnych żalów ludzkich i krótkoskrzydłych
uniesień.
6/216

***

Moja rodzina to ludzie zamożni, którzy od trzech pokoleń cieszą się


pewnym znaczeniem w jednym z miast środkowego Zachodu. Car-
rawayowie stanowią rodzaj klanu i wedle rodzinnej tradycji pochodzą
od książąt Buccleuch, lecz faktycznym założycielem tej linii był brat
mego dziadka, który przybył tu w roku 1851, wykupił się od udziału w
wojnie secesyjnej i założył hurtownię wyrobów żelaznych, którą do
dziś ojciec mój prowadzi.
Nigdy nie widziałem tego stryjecznego dziadka, lecz mówią, że
jestem do niego podobny, o czym ma świadczyć jego dość niewydar-
zony portret wiszący w biurze ojca. Skończyłem studia na Uniwer-
sytecie Yale w New Haven w 1915, dokładnie w ćwierć wieku po
moim ojcu, i wkrótce potem uczestniczyłem w owej spóźnionej
teutońskiej „wędrówce ludów”, zwanej Wielką Wojną. Tak mnie
rozruszało to odpieranie najazdu, że po powrocie do domu nie mogłem
usiedzieć na miejscu. Moje rodzinne strony przestały już być ciepłym
sercem świata, wydały mi się raczej jego nędznym krańcem, wobec
czego postanowiłem przenieść się na Wschód i poznać pracę maklera
giełdowego. Każdy, kogo znałem, trudnił się maklerstwem,
pomyślałem więc, że jeszcze jeden samotny młody człowiek też się z
tego utrzyma. Wszystkie moje ciotki i wujowie radzili nad tym, jakby
szło o wybranie dla mnie szkoły średniej, wreszcie powiedzieli z pełną
powagi rezerwą: „Ostatecznie, czemuż by nie...” Ojciec zgodził się
7/216

pomagać mi przez rok i tak, odkładając sprawę kilkakrotnie, wiosną


roku dwudziestego drugiego przybyłem na Wschód, jak mi się
zdawało – na stałe.
Najrozsądniej było wynająć mieszkanie w mieście, ale robiło się
ciepło, a ja właśnie zostawiłem za sobą kraj przestronnych trawników i
przyjaznych drzew, więc gdy młody mój kolega z biura zaproponował
wspólne wynajęcie domu w miejscowości podmiejskiej, pomysł wydał
mi się genialny. Znalazł odrapany domek letni za osiemdziesiąt
dolarów miesięcznie, lecz w ostatniej chwili firma wysłała go do
Waszyngtonu, więc przeniosłem się za miasto sam. Miałem psa –
przynajmniej przez kilka dni, zanim uciekł – miałem starego dodge’a i
Finkę, która słała mi łóżko i gotowała śniadanie, mrucząc swoje
fińskie mądrości nad elektryczną kuchenką. Czułem się samotnie przez
dzień czy dwa, dopóki pewnego ranka nie zaczepił mnie na drodze
jakiś człowiek, przybyły tu później ode mnie.
– Jak można dostać się do West Egg? – spytał bezradnie.
Powiedziałem mu. I przestałem się czuć samotnie. Umiałem
wskazać drogę, znałem już wszystkie ścieżki, jakbym tu mieszkał od
początku świata. Przygodny przechodzień nadał mi honorowe obywa-
telstwo tej okolicy.
I tak, w miarę jak słońce przygrzewało i liście na drzewach
strzelały z pąków szybko jak na filmie, nabierałem owego znanego
przekonania, że wraz z nastaniem lata życie rozpocznie się na nowo.
Po pierwsze – zamierzałem bardzo dużo czytać; po drugie – nabrać
jak najwięcej sił, korzystając z przepysznego świeżego powietrza.
8/216

Kupiłem kilkanaście tomów traktujących o bankowości, kredytach i


inwestycjach finansowych i stały one na mojej półce w złocie i czer-
wieni jak nowe pieniądze z mennicy, obiecując odsłonić pełne blasku
tajemnice, które tylko Midas i Morgan, i Mecenas znali. A miałem
szlachetny zamiar przeczytać jeszcze wiele innych książek. Na uniwer-
sytecie bawiłem się trochę w literata – pisywałem nawet przez rok
pełne powagi i naiwności artykuły wstępne w „Yale News” – i teraz
wszystkie te zainteresowania chciałem przywrócić memu życiu, aby
znów się stać tym najbardziej ograniczonym ze wszystkich spec-
jalistów – „człowiekiem wszechstronnym”. To wcale nie jest paradoks
– najlepiej widzi się życie, mimo wszystko, tylko z jednego okna.
Czysty przypadek zrządził, że wynająłem dom w jednej z najdzi-
wniejszych osad Ameryki Północnej. Leżała na owej podłużnej
wesołej wyspie rozciągającej się prosto na wschód od Nowego Jorku,
na której obok innych przyrodniczych ciekawostek są też dwa małe
półwyspy niezwykłego kształtu. W odległości dwudziestu mil od
miasta wrzynają się w słoną masę najbardziej ujarzmionych wód
zachodniej półkuli, w to wielkie, mokre klepisko cieśniny Long Island,
jakby dwa ogromne jaja, identyczne w formie i rozdzielone tylko
niewielką zatoką. Nie są one idealnie owalne, jak jajko Kolumba, mają
końce spłaszczone u nasady – lecz ich fizyczne podobieństwo musi
bez przerwy zadziwiać mewy latające w górze. Dla stworzeń bezskrzy-
dłych bardziej frapującą osobliwością jest fakt, że te dwa jaja jed-
nakowej wielkości i kształtu pod każdym innym względem całkowicie
się różnią.
9/216

Mieszkałem w West Egg, które było – no, powiedzmy, mniej eleg-

anckie niż East Egg1, choć ta powierzchowna etykieta nie określa dzi-
wacznego, nawet trochę niesamowitego kontrastu. Domek mój stał na
samym czubku jajka, pięćdziesiąt jardów od cieśniny, wtłoczony pom-
iędzy dwie duże rezydencje, wynajmowane na sezon za sumkę
dwudziestu albo piętnastu tysięcy dolarów. Ta na prawo była zjaw-
iskiem monstrualnym pod każdym względem – prawdziwa imitacja
normandzkiego ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie
przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego marmurowy basen i ponad
czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów. Była to posiadłość
Gatsby’ego. Albo raczej, ponieważ nie znałem pana Gatsby’ego, posi-
adłość, w której mieszkał dżentelmen o tym nazwisku. Mój własny
domek był obrazą dla oczu, ale obrazą niewielką i tolerowaną, miałem
więc widok na wodę, na część trawnika mego sąsiada i pocieszającą
bliskość milionerów – wszystko to za osiemdziesiąt dolarów
miesięcznie.
Po drugiej stronie zatoki lśniły nad wodą białe pałace wytwornego
East Egg i historia owego lata zaczyna się faktycznie tego wieczoru,
kiedy pojechałem tam na obiad do Buchananów. Daisy była moją
daleką kuzynką, a Toma znałem z czasów studenckich. Tuż po wojnie
spędziłem z nimi dwa dni w Chicago.
Mąż Daisy, obdarzony wielką sprawnością fizyczną, należał nieg-
dyś do najwspanialszych futbolistów na boisku uniwersyteckim w
New Haven – był w pewnym sensie bohaterem narodowym, jednym z
tych, co w dwudziestym pierwszym roku życia osiągają tak boleśnie
10/216

ograniczoną doskonałość, że potem już wszystko pachnie im klęską.


Miał niesamowicie bogatą rodzinę – nawet na uniwersytecie wyrzu-
cano mu szastanie pieniędzmi – teraz zaś przybył z Chicago na
Wschód z taką pompą, że po prostu dech w piersiach zapierało;
sprowadził na przykład do gry w polo całe stado kucyków z Lake
Forest. Aż trudno było sobie wyobrazić, że ktoś z mego pokolenia
może sobie na to pozwolić.
Nie wiem, dlaczego tu przyjechali. Spędzili cały rok we Francji bez
żadnego wyraźnego powodu, a potem niezmordowanie przenosili się z
jednego miejsca na drugie, zawsze tylko tam, gdzie gra się w polo i
gdzie wszyscy są bogaci. „To już ostatnia przeprowadzka”, powiedzi-
ała mi Daisy przez telefon, ale nie uwierzyłem jej – nie mogłem
zajrzeć w głąb jej serca, lecz czułem, że Toma zawsze będzie gnać z
miejsca na miejsce tęsknota za dramatycznym napięciem walki na
boisku, za bezpowrotnie utraconą szansą gry.
I tak się stało, że pewnego ciepłego, wietrznego dnia pojechałem do
East Egg, aby zobaczyć dwoje starych przyjaciół, których ledwie zn-
ałem. Ich dom był jeszcze wspanialszy, niż myślałem, wesoły,
czerwono-biały, w kolonialnym stylu Południa, z widokiem na zatokę.
Trawnik, który rozpoczynał się nad wodą, biegł przez ćwierć mili do
drzwi wejściowych, przeskakując po drodze zegary słoneczne i ścieżki
wysypane tłuczoną cegłą, i gorejące kwietniki, aż wreszcie, dopadłszy
domu jakby z rozpędu, wspinał się na ścianę dzikim winem. Fasadę
domu łamał szereg oszklonych drzwi, płonących teraz odbiciem złota i
11/216

szeroko otwartych na to ciepłe, wietrzne popołudnie, a Tom Buchanan,


ubrany do konnej jazdy, szeroko rozstawiwszy nogi, stał na ganku.
Zmienił się od czasu studiów w New Haven. Był to teraz krzepki
trzydziestoletni mężczyzna o włosach koloru słomy, raczej twardo za-
rysowanych ustach i wyniosłej postawie. Błyszczące aroganckie oczy
panowały nad jego twarzą, nadając całej postaci wyraz nieustannej
agresywności. Nawet kobieca trochę kokieteryjność jeździeckiego
stroju nie mogła ukryć ogromnej siły tego ciała – cholewki błyszczą-
cych butów opinały łydki tak, że sznurowadła zdawały się pękać, a
gdy poruszył ramieniem, pod cienką kurtką zarysowały się grube
węzły muskułów. Było to ciało zdolne do potężnego uchwytu – ciało
okrutne.
Ton jego głosu, szorstki, ochrypły tenor, potęgował wrażenie bru-
talności. Był w tym głosie odcień protekcjonalnej pogardy, nawet
wobec ludzi, których lubił – niektórzy koledzy w New Haven po
prostu go nie znosili.
„Och, nie myśl – zdawał się mówić – że chcę w tych sprawach
decydować tylko dlatego, że jestem silniejszy i bardziej męski od
ciebie”. Na ostatnim roku studiów należeliśmy do tego samego koła i
chociaż nie przyjaźniłem się z nim bliżej, zawsze zdawało mi się, że
aprobuje moją osobę i z właściwą sobie szorstką, zuchwałą pożądli-
wością pragnie, abym go lubił.
Rozmawialiśmy przez chwilę na ganku, zalanym słońcem.
– Ładnie tu mamy – powiedział, błyskając niespokojnie oczami.
12/216

Obrócił mnie za ramię i szeroką, płaską dłoń przesunął po roztacza-


jącej się przed nami panoramie, ogarniając tym gestem nisko wtulony
włoski ogród, pół akra intensywnych, odurzających róż i motorówkę o
zadartym dziobie, bijącą się z przypływem u brzegu.
– To należało do Demaine’a, tego od nafty. – Znów mnie obrócił,
grzecznie i bardzo nagle. – Wejdziemy do środka.
Minęliśmy wysoki hall i znaleźliśmy się w jasnej, różowej
przestrzeni, z dwóch stron związanej z domem kruchymi ścianami
wielkich, oszklonych drzwi. Drzwi, otwarte na oścież, odcinające się
połyskliwą bielą od soczystego trawnika, zdawały się wpuszczać trawę
do wnętrza. Lekka bryza wionęła przez pokój, przy jednych drzwiach
wydęła kotary, przy drugich wciągnęła je do środka, jak spłowiałe
flagi rzuciła w górę, na tortowe stiuki plafonu, potem ściągnęła w dół i
marszczyła nad dywanem koloru wina, a na dywanie robiła się smuga
cienia jak od wiatru na morzu.
Jedyną rzeczą naprawdę nieruchomą w tym pokoju była ogromna
sofa: kołysały się na niej, niby na zakotwiczonym balonie, dwie młode
kobiety. Były w białych sukniach, jeszcze marszczących się i rozwia-
nych, jak gdyby balon tylko co wylądował po krótkim locie naokoło
domu. Przez dobrą chwilę stałem wsłuchany w szelest i trzepot kotar i
jęk obrazu na ścianie. Potem trzasnęły z tyłu drzwi zamykane przez
Toma Buchanana, schwytany wiatr zamarł w kątach pokoju, a kotary i
dywany, i dwie młode kobiety powoli spłynęły na ziemię.
Młodszej z nich nie znałem. Leżała wyciągnięta w poprzek sofy,
zupełnie bez ruchu, z brodą lekko uniesioną do góry, jak gdyby na tej
13/216

brodzie balansowało coś, co łatwo może zlecieć. Jeśli nawet dostrzegła


mnie kątem oka, to nie dała tego po sobie poznać i – doprawdy! – tak
mnie tym zaskoczyła, że chciałem pokornie przeprosić za najście.
Druga kobieta, Daisy, usiłowała wstać – lekko pochyliła się
naprzód z uprzejmym wyrazem – potem roześmiała się nagle,
niedorzecznie, czarująco, ja też się roześmiałem i podszedłem bliżej.
– Znieruchomiałam ze szczęścia!
I jak gdyby w tym, co powiedziała, było coś bardzo dowcipnego,
zaśmiała się jeszcze raz i przytrzymała moją dłoń, patrząc mi prosto w
twarz z wyrazem, który pozwalał sądzić, że naprawdę nikogo w
świecie tak nie pragnęła widzieć jak mnie. Cała Daisy! Dała mi
półszeptem do zrozumienia, że dziewczyna z wysuniętą brodą nazywa
się Baker. (Niektórzy twierdzili, że Daisy mówi ściszonym głosem
tylko po to, aby się do niej nachylać; nieuzasadniona złośliwość, która
nie umniejszała ani trochę jej wdzięku.)
Tymczasem wargi panny Baker poruszyły się, prawie
niedostrzegalnie skinęła mi głową i znów szybko odrzuciła ją do tyłu –
widocznie to, co balansowało na jej bródce, zachwiało się, napędzając
jej strachu. I znów słowa przeprosin cisnęły mi się na usta. Niemal
każdy przejaw doskonałej samowystarczalności działa na mnie osza-
łamiająco i skłania do hołdu.
Powróciłem wzrokiem do kuzynki, która zaczęła zadawać mi py-
tania swoim niskim, niepokojącym głosem. Był to ten rodzaj głosu,
który ucho śledzi z napięciem, odbierając każde zdanie jak muzyczną
frazę, graną nieodwołalnie tylko jeden raz. Miała twarz smutną i ładną,
14/216

i dużo w niej blasku – błyszczące oczy i połyskliwe, namiętne usta, ale


mężczyznom, dla których nie była obojętna, najtrudniej było zapomni-
eć niepokój jej głosu: tę jakąś zniewalającą śpiewność, to szeptane
„Słuchaj!”, niby zapewnienie, że właśnie przed chwilą oddawała się
sprawom radosnym i podniecającym, i obietnica, że owe sprawy ra-
dosne i podniecające powtórzą się zaraz, za chwilę.
Powiedziałem jej, że w drodze na Wschód zatrzymałem się jeden
dzień w Chicago i mnóstwo znajomych zasyła jej pozdrowienia.
– Czy tęsknią za mną? – wykrzyknęła z uniesieniem.
– Całe miasto jest pogrążone w żałobie. Tylne lewe koło każdego
samochodu jest pomalowane na czarno, niby wieniec pogrzebowy, a
nad brzegiem jeziora przez całą noc rozlegają się żałobne pienia.
– Ależ to wspaniałe! Wracajmy, Tom. Jutro! – I zaraz dodała, ni
stąd, ni zowąd: – Musisz zobaczyć nasze maleństwo.
– Bardzo bym chciał.
– Śpi teraz. Ma trzy lata. Nigdy jej nie widziałeś?
– Nigdy.
– Koniecznie musisz ją zobaczyć. Ona jest...
Tom Buchanan, krążący niespokojnie po pokoju, zatrzymał się i
położył mi dłoń na ramieniu.
– Co robisz, Nick?
– Jestem maklerem giełdowym.
– Gdzie pracujesz?
Podałem mu nazwę firmy.
– Nigdy nie słyszałem – stwierdził z całą stanowczością.
15/216

Zirytowało mnie to.


– Posłyszysz – odparłem krótko. – Posłyszysz, jeśli zostaniesz tu
dłużej.
– Och, nie bój się, zostanę – powiedział, rzucając krótkie spojrzenie
na żonę, a potem na mnie, jakby się miał przed czymś na baczności. –
Musiałbym stracić rozum, żeby zamieszkać gdzie indziej.
W tym miejscu panna Baker powiedziała:
– No pewnie! – z tak zaskakującą nagłością, że aż się wzdrygnąłem
– były to pierwsze słowa, jakie wydała z siebie od chwili mego przyjś-
cia. I prawdopodobnie zaskoczyły ją nie mniej niż mnie, bo ziewnęła i
kilkoma szybkimi, zręcznymi ruchami podniosła się z sofy. – Zupełnie
zesztywniałam – poskarżyła się. – Leżę bez ruchu na tej sofie od
niepamiętnych czasów.
– Nie patrz na mnie – odparła Daisy. – Przez całe popołudnie
próbowałam cię wyciągnąć do Nowego Jorku.
– Nie, dziękuję – powiedziała panna Baker na widok czterech kok-
tajli wniesionych do salonu. – Jestem w okresie bezwzględnego
treningu.
Gospodarz spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Trening! – Wychylił kieliszek, jakby w nim była tylko kropla na
dnie. – W jaki sposób ty w ogóle dochodzisz do jakichś wyników, dla
mnie to niepojęte.
Spojrzałem na pannę Baker, zastanawiając się, o jakich „wynikach”
może być mowa. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była to smukła
dziewczyna o małych piersiach, trzymająca się bardzo prosto jak
16/216

młody kadet, co podkreślała jeszcze lekkim podaniem ciała do tyłu. Jej


szare, przymrużone oczy patrzyły na mnie z twarzy szczupłej, pełnej
wdzięku i niezadowolonej, uprzejmie odwzajemniając moją cieka-
wość. Wydało mi się teraz, że gdzieś już widziałem ją samą albo jej
fotografię.
– Pan mieszka w West Egg – stwierdziła pogardliwie. – Znam tam
kogoś.
– Ja nie znam tam żywej duszy.
– Musi pan znać Gatsby’ego.
– Gatsby? – spytała Daisy. – Jaki Gatsby?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, że to mój sąsiad, oznajmiono obiad;
Tom Buchanan władczym gestem chwycił mnie pod ramię i
wyprowadził z pokoju, jakby przesunął pionek na szachownicy z jed-
nego pola na drugie.
Smukłe i leniwe, z rękami lekko wspartymi na biodrach, obie
młode kobiety wyszły przed nami na różową werandę, otwartą na
zachód słońca, gdzie w zacichającym wietrze migotały na stole płomi-
enie czterech świec.
– Po co świece? – sprzeciwiła się Daisy, marszcząc brwi. Zgasiła je
palcami. – Za dwa tygodnie będziemy mieli najdłuższy dzień w roku.
– Spojrzała na nas rozpromieniona. – Czy wy też czekacie na ten na-
jdłuższy dzień w roku po to, żeby go w końcu przegapić? Bo ja zawsze
czekam na najdłuższy dzień w roku i zawsze go przegapię.
– Powinniśmy coś wymyślić – powiedziała panna Baker, ziewając
tak, jakby nie siadała do stołu, lecz kładła się do łóżka.
17/216

– Doskonale – powiedziała Daisy. – Ale co? – zwróciła się do mnie


bezradnie. – Jakie plany robią ludzie?
Zanim mogłem odpowiedzieć, spojrzała z przerażeniem na swój
mały palec.
– Patrzcie – poskarżyła się. – Skaleczony.
Wszyscy spojrzeliśmy – na palcu był siniec.
– To twoje dzieło, Tom – zwróciła się do męża z wyrzutem. –
Wiem, że nie chciałeś, ale jednak skaleczyłeś mnie. Dobrze mi tak,
skoro poślubiłam brutala, prawdziwego, ogromnego, niezdarnego...
– Nienawidzę tego słowa: niezdarny – zaprotestował Tom ze złoś-
cią. – Nawet w żartach.
– Niezdarny – upierała się Daisy.
Chwilami ona i panna Baker mówiły obie naraz, jakby od niechcen-
ia, jakby popisując się żartobliwą niekonsekwencją; lecz nie było w tej
paplaninie beztroski i pogody, była chłodna, jak ich białe suknie i
obojętne oczy, wyzbyte wszelkich pragnień. Były obecne, godziły się
na obecność Toma i moją, mile i uprzejmie starały się nas bawić albo
starały się o to, żebyśmy je bawili. Wiedziały, że wkrótce obiad się
skończy, a nieco później skończy się wieczór i zostanie niedbale
odsunięty w niepamięć. Jakaż jaskrawa różnica z Zachodem, gdzie
wieczór przeżywało się w gorączce, wiążąc z każdą jego chwilą za-
wsze zawiedzione oczekiwania albo też po prostu – nerwową obawę,
że wszystko się zaraz skończy?
– Czuję się przy tobie zupełnie niecywilizowany – wyznałem Daisy
przy drugim kieliszku wina, które pachniało korkiem, lecz skądinąd
18/216

było doskonałe. – Czy nie możecie mówić o zbiorach albo o czymś


takim?
Nic szczególnego nie miałem na myśli, robiąc tę uwagę, którą pod-
jęto w sposób nieoczekiwany.
– Cywilizacja się kończy – wybuchnął Tom gwałtownie. – W tych
sprawach jestem czarnym pesymistą. Czytałeś Goddarda Rozkwit
azjatyckich imperiów?
– Nie znam tego – odpowiedziałem zaskoczony jego tonem.
– Świetna książka i każdy powinien ją przeczytać. Chodzi o to, że
jeśli nie będziemy uważać, to biała rasa zostanie... to kolorowi
wykończą białych. Jest to w tej książce naukowo dowiedzione.
– Tom robi się strasznie uczony – powiedziała Daisy z bezwiednym
smutkiem. – Czyta głębokie dzieła, pełne długich wyrazów. Co to było
za słowo, cośmy...
– Czytam dzieła naukowe – z naciskiem powtórzył Tom, rzucając
jej niecierpliwe spojrzenie. – Ten facet wszystko przemyślał. My, bi-
ali, jako rasa panująca, musimy się mieć na baczności, bo w prze-
ciwnym razie wszystko wezmą w swoje ręce rasy kolorowe.
– Musimy je poskromić – szepnęła Daisy, robiąc do słońca minę
pełną okrucieństwa.
– Powinieneś mieszkać w Kalifornii – zaczęła panna Baker, lecz
Tom przerwał jej, ciężko pochylając się na krześle.
– Chodzi o to, że jesteśmy nordykami. Ja i ty, i ty, i... – zawahał się
na mgnienie oka, ale lekkim skinieniem głowy zaliczył również Daisy
do nordyków, na co Daisy mrugnęła do mnie okiem. – I to my
19/216

wyprodukowaliśmy wszystko, co składa się na cywilizację – no wiesz,


naukę, sztukę itepe. Rozumiesz?
Było coś żałosnego w jego skupieniu, jak gdyby zadowolenie z
siebie, intensywniejsze niż dawniej, już mu nie wystarczało. Nagle
wewnątrz domu zadzwonił telefon, lokaj opuścił werandę, a Daisy,
korzystając z chwilowej przerwy, pochyliła się ku mnie.
– Zdradzę ci domowy sekret – szepnęła z zapałem. – Dotyczy nosa
naszego lokaja. Chcesz posłuchać o tym nosie?
– Ależ po to właśnie przyszedłem.
– A więc nasz lokaj nie zawsze był lokajem. Zajmował się
czyszczeniem srebra u kogoś tam w Nowym Jorku, kto miał srebrną
zastawę na dwieście osób. Od rana do nocy musiał czyścić srebro, aż
w końcu od tego czyszczenia zaczął mu się nos błyszczeć.
– Sprawa miała się coraz gorzej – powiedziała panna Baker.
– Tak. Sprawa miała się coraz gorzej, aż w końcu musiał
zrezygnować z posady.
Zachodzące słońce z romantyczną tkliwością ogarnęło na chwilę jej
rozpaloną twarz; słuchając, czułem, jak głos jej przyciąga mnie i
zniewala – potem twarz jej zbladła i promienie światła opuściły ją jak
dzieci, z żalem żegnające o zmierzchu zabawę na ulicy.
Lokaj wrócił i szepnął coś na ucho Tomowi, na co Tom zmarszczył
brwi, odsunął krzesło i bez słowa wszedł do domu. Zdawało się, że
jego zniknięcie coś w Daisy poruszyło, bo znów zwróciła się do mnie
głosem żarliwym i śpiewnym:
20/216

– Tak bardzo się cieszę, że cię tu widzę, Nick. Przypominasz mi...


przypominasz mi różę, słowo ci daję, różę. Prawda? – Odwróciła się
do panny Baker, szukając u niej potwierdzenia. – On jest zupełnie jak
róża?
To była nieprawda. Niczym nie przypominam róży. Poddając się
rosnącemu wzburzeniu, Daisy plotła trzy po trzy, jak gdyby
zachłystywała się potokiem słów; aby zagłuszyć swoje serce, które tak
chciało się przed nami odsłonić. Nagle rzuciła serwetkę na stół, prze-
prosiła nas i zniknęła we wnętrzu domu.
Wymieniłem z panną Baker niewinne, nic nieznaczące spojrzenie.
Właśnie miałem coś powiedzieć, gdy ona nastawiła uszu i ostrzegaw-
czo syknęła „Szsz!” Stłumiony, podniecony szept dobiegł nas z pokoju
i panna Baker bezwstydnie pochyliła się na krześle, nasłuchując. Szept
osiągnął granicę rozpoznawalnej mowy, lecz znów przycichł, jeszcze
raz zabrzmiał podnieceniem i potem zamarł całkowicie.
– Pan Gatsby, o którym pani wspominała, jest moim sąsiadem – za-
cząłem.
– Niech pan nic nie mówi. Chcę słyszeć, co się tam dzieje.
– O co chodzi? – spytałem naiwnie.
– Czy to możliwe, żeby pan nie wiedział? – powiedziała panna
Baker szczerze zdumiona. – Myślałam, że wszyscy wiedzą.
– Ja nie wiem.
– No przecież – powiedziała z wahaniem – Tom ma kogoś w Now-
ym Jorku.
– Kobietę?
21/216

Panna Baker skinęła głową.


– Mogłaby mieć tyle przyzwoitości, żeby nie dzwonić w czasie
obiadu. Nie uważa pan?
Zanim pojąłem, o czym mówi, zaszeleściła suknia, zaskrzypiały
buty i Tom wraz z Daisy zjawili się przy stole.
– Przepraszam, ale to było konieczne! – wykrzyknęła Daisy z
udaną beztroską.
Usiadła, badawczym spojrzeniem obrzuciła pannę Baker, potem
mnie i mówiła dalej:
– Wyjrzałam na chwilę do ogrodu, bardzo tam romantycznie. Jakiś
ptaszek siedzi na trawie, myślę, że to słowik, który tu przyjechał
statkiem zza oceanu. Zanosi się śpiewem. – I własny jej głos
zaśpiewał: – Jakie to romantyczne, prawda, Tom?
– Bardzo romantyczne – powiedział Tom; a potem żałośnie do
mnie: – Jeśli będzie dość widno po obiedzie, to chciałbym ci pokazać
stajnie.
Spłoszył nas dźwięk telefonu. Daisy stanowczym ruchem głowy
dała znak mężowi i wtedy temat stajni, a właściwie wszystkie tematy
w ogóle rozpłynęły się w powietrzu. Z ostatnich pięciu minut spędzo-
nych przy stole pozostały mi w pamięci tylko fragmenty, zapalono –
bez powodu – świece i wiem, że chciałem patrzeć wszystkim otwarcie
w oczy, a jednocześnie uniknąć czyichkolwiek spojrzeń. Nie mogłem
odgadnąć myśli Daisy ani Toma, ale wątpię, czy nawet panna Baker,
która zdawała się posiadać dużo sceptycznej odporności, potrafiła za-
pomnieć o ostrym, metalicznym, naglącym wezwaniu ze strony
22/216

naszego piątego – nieobecnego – towarzysza obiadu. Są ludzie, którym


taka sytuacja może wydać się intrygująca, mnie jednak wrodzony in-
stynkt popychał do bezzwłocznego wezwania policji.
Nie muszę powtarzać, że o koniach nie było już mowy. Tom i
panna Baker, przedzieleni szeroką smugą zapadającego mroku,
przeszli do biblioteki, gdzie – zdawało się – będą czuwać przy całkiem
konkretnych zwłokach, ja zaś, udając miłe zainteresowanie i jed-
nocześnie lekką głuchotę, podążyłem za Daisy przez werandę okala-
jącą cały dom na frontowy ganek. W jego głębokim cieniu usiedliśmy
obok siebie na trzcinowej kanapce.
Daisy objęła twarz dłońmi, jakby chciała sprawdzić jej piękny ow-
al, i spojrzenie jej powędrowało w aksamitny mrok. Widziałem, że sz-
arpią nią gwałtowne uczucia, więc zadałem kilka, w moim
przekonaniu kojących, pytań na temat jej córeczki.
– Bardzo mało się znamy, Nick – powiedziała nagle – nawet jak na
kuzynów. Nie byłeś na moim ślubie.
– Byłem wtedy na wojnie.
– To prawda. – Zawahała się. – No cóż, wiele przeszłam, Nick, i
zapatruję się na wszystko dość cynicznie.
Niewątpliwie miała do tego powody. Czekałem, lecz nic więcej nie
powiedziała, i po chwili wróciłem dość nieśmiało do tematu jej córki.
– Przypuszczam, że już mówi i... je, i w ogóle.
– O tak. – Spojrzała na mnie z roztargnieniem. – Posłuchaj, Nick,
chcesz wiedzieć, co powiedziałam, kiedy się urodziła?
– Bardzo.
23/216

– Może ci to wyjaśni, jaki mam teraz stosunek do... do niektórych


spraw. Więc było to w niecałą godzinę po jej urodzeniu, a Tom był
Bóg wie gdzie. Obudziłam się po narkozie z uczuciem zupełnego
osamotnienia i zaraz spytałam pielęgniarkę, czy to chłopak, czy dziew-
czynka. Kiedy powiedziała mi, że dziewczynka, odwróciłam głowę i
rozpłakałam się. „To dobrze – powiedziałam – cieszę się, że to dziew-
czynka. I mam nadzieję, że będzie głupia – to najlepsza rzecz dla kobi-
ety na tym świecie być pięknym głuptaskiem”. Rozumiesz, wydaje mi
się, że tak czy inaczej wszystko jest straszne – ciągnęła dalej z wielkim
przekonaniem. – Wszyscy tak myślą, najbardziej wykształceni ludzie.
A ja to wiem. Byłam wszędzie, wszystko widziałam i wszystkiego
próbowałam. – Błysnęła oczami zuchwale, podobna w tym do Toma; i
zaśmiała się z budzącą dreszcz pogardą. – Jestem zepsuta, o Boże!
jeszcze jak zepsuta!
Gdy tylko umilkła i głos jej przestał zwodzić moją czujność i
wymuszać wiarę, odczułem w tym, co powiedziała, głęboką
nieszczerość. Zrobiło mi się przykro. Czyżby cały wieczór był os-
zukańczą grą, zaaranżowaną po to, aby nabrać mnie na współczucie?
Czekałem – i rzeczywiście, po chwili spojrzała na mnie z szel-
mowskim uśmieszkiem nieukrywanej satysfakcji, jak gdyby otwarcie
przyznawała, że jest członkiem jakiegoś bardzo ekskluzywnego tajne-
go związku, do którego należy wraz z Tomem.

***
24/216

W domu wnętrze szkarłatnego pokoju kwitło światłem. Tom i


panna Baker siedzieli na przeciwległych końcach sofy, dziewczyna
czytała mu głośno ilustrowane pismo i szmer obojętnych, monoton-
nych słów układał się w kojącą melodię. Światło lampy błyszczało na
cholewkach jego butów, matowiało na jej włosach koloru jesiennych
liści i lśniło refleksem na papierze, gdy przewracała stronę,
wprawiając w drganie smukłe mięśnie swoich ramion.
Gdyśmy weszli, nakazała nam ciszę podniesioną dłonią.
– Dalszy ciąg nastąpi – rzekła po chwili, rzucając pismo na stół – w
najbliższym numerze. – Niespokojnie poruszyła kolanem i wstała. –
Dziesiąta godzina – stwierdziła, odczytując czas najprawdopodobniej
na suficie. – Grzeczne dzieci idą spać.
– Jordan gra jutro w turnieju – wyjaśniła Daisy. – W Westchester.
– Ach, to pani jest Jordan Baker!
Teraz wiedziałem, dlaczego jej twarz wydała mi się znajoma – ten
czarujący wyraz pogardy widziałem na wielu zdjęciach z imprez spor-
towych w Asheville, Hot Springs i Palm Beach. Słyszałem też o niej
jakieś plotki, niezbyt pochlebne, ale dawno już zapomniałem, co to
była za historia.
– Dobranoc – powiedziała miękko. – Obudź mnie o ósmej, dobrze?
– Pod warunkiem, że wstaniesz.
– Wstanę. Dobranoc panu. Chyba się zobaczymy niedługo.
– Oczywiście, że się zobaczycie – zapewniła Daisy. – Prawdę
mówiąc, chciałabym was wyswatać. Musisz do nas często zaglądać,
Nick, a ja was jakoś... no, jakoś was skojarzę. Wiesz, niechcący
25/216

zamknę was razem w szafie, wypchnę w łodzi na pełne morze albo coś
w tym rodzaju...
– Dobranoc! – krzyknęła panna Baker ze schodów. – Nie słyszałam
ani słowa.
– To miła dziewczyna – powiedział Tom po chwili. – Nie powinni
jej pozwalać na takie szwendanie się z miejsca na miejsce.
– Kto nie powinien? – zimno spytała Daisy.
– Jej rodzina.
– Cała jej rodzina to ciotka, która ma już chyba z tysiąc lat. Poza
tym Nick się nią zajmie. Prawda, Nick? Jordan będzie do nas
przyjeżdżać na weekendy przez całe lato. Ciepło domowego ogniska
dobrze na nią wpłynie.
Daisy i Tom przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Czy ona jest z Nowego Jorku? – spytałem pospiesznie.
– Z Louisville. Spędziłyśmy tam nasze panieńskie lata. Nasze
piękne, dziewicze...
– Czy uraczyłaś Nicka malutką porcją zwierzeń na werandzie? –
spytał nagle Tom.
– Ja się tobie zwierzałam? – Spojrzała na mnie. – Doprawdy nie
pamiętam, ale zdaje mi się, żeśmy rozmawiali o rasie nordyckiej. Tak,
nawet jestem tego pewna. Tak to jakoś na nas przyszło i ni stąd, ni
zowąd...
– Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co usłyszysz – doradził mi
Tom.
26/216

Odpowiedziałem lekko, że w ogóle niczego nie słyszałem, i w parę


minut później wstałem, żeby się pożegnać. Odprowadzili mnie do
drzwi i stali obok siebie w pogodnej smudze światła. Gdy puściłem w
ruch motor, Daisy krzyknęła tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Czekaj! Zapomniałam cię spytać o coś ważnego. Słyszeliśmy, żeś
się zaręczył z kimś tam na Zachodzie.
– To prawda – włączył się Tom łaskawie. – Słyszeliśmy, że jesteś
zaręczony.
– To oszczerstwo. Jestem za biedny.
– Ale słyszeliśmy – nalegała Daisy i ku mojemu zdumieniu znów
się ożywiła niby kwiat, który rozchyla płatki. – Słyszeliśmy od trzech
osób, więc musi to być prawda.
Wiedziałem, rzecz jasna, o czym mówią, ale naprawdę nie byłem
zaręczony. Pogłoski zapowiadające mój ślub były jedną z przyczyn,
dla których wyjechałem na Wschodnie Wybrzeże. Trudno zerwać starą
przyjaźń z powodu plotek, z drugiej zaś strony nie miałem zamiaru dać
się plotkom zapędzić w małżeństwo.
Ich zainteresowanie moją osobą nawet mnie wzruszyło i zbliżyło
do nich, chociaż byli tak bogaci; kiedy jednak wracałem do siebie,
czułem zmieszanie i lekki niesmak. Wydawało mi się, że Daisy po-
zostaje jedno: wziąć dziecko na ręce i uciec z tego domu – lecz na-
jwyraźniej wcale nie miała takich zamiarów. Co do Toma, to fakt, iż
„ma kogoś w Nowym Jorku”, mniej mnie zaskoczył niż to, że może
być przygnębiony lekturą książki. Widocznie coś go pchało do
szukania duchowej strawy wśród zwietrzałych idei, egotyzm płynący z
27/216

fizycznej krzepy nie starczał już na pożywienie dla tego władczego


serca.
Czuło się już pełne lato na tarasach zajazdów i wokół przydrożnych
garaży, gdzie w kałużach światła sterczały nowe czerwone pompy ben-
zynowe. Gdy dotarłem do mojej posiadłości w West Egg, odstawiłem
wóz do szopy i posiedziałem chwilę przed domem na porzuconym
walcu do trawy. Wiatr ucichł, pozostała głośna, jasna noc i jakieś
skrzydła biły wśród drzew, a w powietrzu uparcie trwał dźwięk or-
ganów, bo ziemia pełnymi miechami dęła w chór żab, pełen życia. Cz-
arna sylwetka skradającego się kota zamajaczyła w księżycowym
świetle i gdy powiodłem za nią wzrokiem, spostrzegłem, że nie jestem
sam – o pięćdziesiąt stóp dalej, z cienia otaczającego dom mojego sąsi-
ada, wynurzyła się jakaś postać i stanęła z rękami w kieszeniach, za-
patrzona w srebrzysty pieprz rozsypanych gwiazd. Swoboda ruchów i
jakaś wyraźna pewność siebie w ustawieniu nóg na trawniku kazała mi
się domyślić, że to pan Gatsby we własnej osobie wyszedł, aby roz-
strzygnąć, jaka też część tutejszego nieba należy do niego.
Chciałem go zagadnąć. Panna Baker wspomniała o nim przy
obiedzie i to wystarczyłoby do nawiązania znajomości. Ale nie
odezwałem się, bo niespodzianie dał do zrozumienia, że chce być sam
– dziwnym ruchem wyciągnął ramiona ku ciemnej wodzie i, choć
byłem daleko, mógłbym był przysiąc, że drżał. Mimo woli spojrzałem
na morze; dostrzegłem tylko pojedyncze zielone światło; malutkie i
bardzo dalekie, mogące oznaczać granicę czyjejś przystani. Gdy znów
28/216

poszukałem wzrokiem Gatsby’ego, już go nie było i zostałem sam w


pełnej niepokoju ciemności.

1 West Egg – East Egg (ang.) – dosłownie: Zachodnie Jajko – Wschod-


nie Jajko (przyp. tłum.).
Rozdział II

Gdzieś w połowie drogi z West Egg do Nowego Jorku autostrada


gwałtownie skręca do toru kolejowego i biegnie równolegle przez
ćwierć mili, aby ominąć z daleka dość niesamowite pustkowie. Jest to
dolina popiołów; wygląda niby fantastyczna ferma, gdzie popiół jak
zboże porasta wąwozy, pagórki, groteskowe ogrody; gdzie popiół i
śmieci przybierają kształt domów z kominami i smugą dymu, a nawet
– w ostatniej metamorfozie – kształt popielatych postaci, snujących się
w mglistym, zapylonym powietrzu. Od czasu do czasu przeciąga
tamtędy korowód szarych wozów, przystaje z upiornym zgrzytem, sz-
are jak popiół postacie łopatami jak z ołowiu wzniecają
nieprzeniknioną chmurę, która kryje przed naszym wzrokiem ich ta-
jemnicze zabiegi.
Lecz ponad tym szarym skrawkiem ziemi, nad którym wiatr nieus-
tannie przesuwa drgające pasma pyłu, dostrzeżesz w pewnej chwili
oczy doktora T. J. Eckleburga. Oczy T. J. Eckleburga są niebieskie i
ogromne – o źrenicach szerokości jednego jarda. Brakuje im twarzy,
patrzą po prostu zza gigantycznych żółtych okularów, zawieszonych
na nieistniejącym nosie. Pewnie jakiś okulista, widać skłonny do
żartów, umieścił przy drodze tę reklamę, żeby powiększyć szeregi
swoich pacjentów z dzielnicy Queens, a potem sam pogrążył się w
wiecznej ślepocie albo też wywędrował w inne strony. Ale jego oczy,
dawno niemalowane, nieco wyblakłe od słońca i deszczu, medytują
nieprzerwanie nad tym wysypiskiem.
30/216

Dolinę popiołów zamyka z jednej strony brudna rzeczka i kiedy


podnoszą na niej most zwodzony, żeby przepuścić barki, pasażerowie
czekających pociągów mogą przyglądać się posępnej scenerii przez
całe pół godziny. Każdy pociąg przystaje w tym miejscu co najmniej
na minutę i dlatego poznałem kochankę Toma Buchanana.
Fakt, że miał kochankę, potwierdzali wszyscy jego znajomi. Mieli
mu za złe, że pokazuje się z nią w znanych kawiarniach i że
zostawiając ją samą przy stoliku, krąży po lokalu i gawędzi z każdym,
kogo tylko spotka. Chociaż ciekaw byłem, jak wygląda, wcale nie
pragnąłem jej poznać – ale jednak poznałem. Pewnego popołudnia
jechałem z Tomem pociągiem do Nowego Jorku i kiedy stanęliśmy
przy hałdach popiołu, Tom zerwał się z miejsca i trzymając mnie za
łokieć, dosłownie wyciągnął z wagonu.
– Wysiądziemy tutaj – powiedział. – Chcę, żebyś poznał moją
dziewczynę.
Myślę, że musiał się nieźle zaprawić podczas lunchu, i upór, z
jakim nastawał na moje towarzystwo, graniczył z przemocą. Zakładał,
bardzo zarozumiale, że w niedzielne popołudnie nie mam nic lepszego
do roboty.
Przeszliśmy przez niski, pobielony płotek ciągnący się wzdłuż toru
kolejowego i pod przenikliwym spojrzeniem doktora T.J. Eckleburga
cofnęliśmy się drogą ze sto jardów. W polu widzenia był tylko jeden
mały budynek z żółtej cegły, przysiadły samotnie na skraju pustkowia,
gdzie jakby wyznaczał główną ulicę miejscowości, która nie istnieje. Z
trzech mieszczących się w tym domku lokali jeden był do wynajęcia,
31/216

w drugim, do którego prowadziła ścieżka wysypana popiołem, była


knajpka czynna przez całą noc, a w trzecim warsztat: „Naprawy – Ge-
orge B. Wilson – Kupno i Sprzedaż Samochodów” – i do tego
warsztatu wszedłem za Tomem.
Wnętrze było ubogie i puste: zobaczyliśmy w nim tylko jeden wóz
– zakurzonego, rozbitego forda, skulonego w ciemnym kącie. Przyszło
mi do głowy, że to kamuflaż, że nad tym półwymarłym warsztatem, na
piętrze, kryją się rozrzutnie i romantycznie urządzone apartamenty,
gdy w drzwiach prowadzących do kantorka ukazał się właściciel we
własnej osobie, wycierając ręce w jakąś szmatę. Był to jasnowłosy,
apatyczny mężczyzna, nawet dość przystojny. Na nasz widok blady
promyk nadziei błysnął w jego jasnoniebieskich oczach.
– No, co słychać, panie Wilson – zagadnął Tom, klepiąc go jowial-
nie po ramieniu. – Jak tam interesy?
– Nie mogę narzekać – odpowiedział Wilson bez przekonania. –
Kiedy pan mi sprzeda swój wóz?
– W przyszłym tygodniu. Jest teraz w naprawie.
– Trochę długo to trwa.
– Nie uważam – powiedział Tom zimno. – A jeśli panu się tak
spieszy, to może sprzedam wóz komuś innemu.
– Nic podobnego – wyjaśnił Wilson z pośpiechem. – Ja tylko tak...
Jego głos zamarł w powietrzu i Tom niecierpliwie rozejrzał się po
warsztacie. Usłyszałem kroki na schodach i niemal w tejże chwili
tęgawa postać kobieca zasłoniła światło padające przez drzwi kan-
torka. Miała trzydzieści parę lat i wyraźną skłonność do tycia, ale
32/216

należała do kobiet, które umieją obnosić swoje ciało ze zmysłowym


wdziękiem. Jej twarz nad ciemnoniebieską krepdeszynową suknią w
groszki nie miała w sobie nic pięknego, lecz w całej postaci natychmi-
ast wyczuwało się temperament, niby żar tlący się w nerwach nieus-
tannie. Uśmiechnęła się leniwie, minęła męża, jakby był duchem, i
podała rękę Tomowi, patrząc mu prosto w oczy. Potem oblizała wargi
i nie odwracając się, powiedziała do męża miękkim, ale wulgarnym
głosem:
– Rusz się po krzesła. Przynieś coś, żeby można było usiąść,
dobrze?
– Och, rzeczywiście – przytaknął Wilson gorliwie i poszedł do kan-
torka, stapiając się natychmiast z szarym kolorem ścian. Jego ciemne
ubranie i jasne włosy pokrywał białawy pył, jak wszystko w tej
okolicy – z wyjątkiem jego żony, która przysunęła się do Toma.
– Muszę się z tobą widzieć – powiedział Tom z naciskiem. – Jedź
następnym pociągiem.
– Dobrze.
– Spotkamy się przy kiosku z gazetami na niższym peronie.
Skinęła głową i odsunęła się w chwili, gdy George Wilson z
dwoma krzesłami wynurzył się ze swego kantorka.
Czekaliśmy na nią przy drodze, z dala od domu. Było to na kilka
dni przed świętem Niepodległości i mały chłopak, Włoch, szary i
kościsty, układał rzędem petardy wzdłuż toru.
– Straszne miejsce, prawda? – powiedział Tom, wymieniając
chmurne spojrzenie z doktorem Eckleburgiem.
33/216

– Potworne.
– Dobrze jej robi taka wycieczka do miasta.
– A co mąż na to?
– Wilson? Jest przekonany, że ona jedzie do siostry. To taki tępak,
że nie wie, na jakim świecie żyje.
W ten sposób Tom Buchanan, jego kochanka i ja wybraliśmy się
razem do Nowego Jorku, choć niezupełnie razem, bo pani Wilson dys-
kretnie usiadła w innym wagonie. Tom robił w ten sposób ustępstwo
wobec wrażliwszych mieszkańców East Egg, którzy ewentualnie
mogli jechać tym samym pociągiem.
Przebrała się w sukienkę z brązowego, wzorzystego muślinu, który
mocno napiął się na jej szerokich biodrach, gdy Tom pomagał jej
wysiąść w Nowym Jorku. Przy kiosku z gazetami kupiła „Town
Tattle” i tygodnik filmowy, a w drogerii na stacji – słoik kremu i
flakonik perfum. Na górze, na uroczystym, rozległym podjeździe,
przepuściła cztery taksówki, zanim wybrała nową, o karoserii koloru
lawendy i szarym obiciu, i tym wozem wydostaliśmy się z tłoku przed
dworcem prosto w piekące słońce. Lecz natychmiast odwróciła się
gwałtownie od okna i pochylając się do przodu, zastukała do szofera.
– Chcę mieć takiego pieska – powiedziała poważnie. – Chcę mieć
pieska w mieszkaniu. To bardzo miło mieć psa.
Cofając się, podjechaliśmy do siwego starca, absurdalnie podobne-
go do Johna D. Rockefellera. W koszyku, zawieszonym na jego szyi,
kuliło się klika szczeniąt bliżej nieokreślonej rasy.
34/216

– Jakie to pieski? – spytała pani Wilson z zapałem, gdy starzec pod-


szedł do okna taksówki.
– Różne. A jakiego pani sobie życzy?
– Chciałabym mieć, wie pan, takiego psa policyjnego. Pewnie pan
nie ma, co?
Starzec niepewnie zerknął do koszyka, zanurzył dłoń i wyciągnął
za kark szamocącego się szczeniaka.
– To nie jest pies policyjny – powiedział Tom.
– Tak, to nie jest akurat pies policyjny – powiedział sprzedawca z
nutą rozczarowania w głosie. – To prędzej będzie airedale. –
Przeciągnął dłonią po brunatnym, zmierzwionym grzbiecie. – Niech
pani spojrzy na to futro. Kawałek prawdziwego futra! Taki pies nigdy
się nie zaziębi, będzie pani miała spokój.
– On jest słodki – powiedziała pani Wilson zachwycona. – Ile
kosztuje?
– Ten pies? – Spojrzał na szczenię z czułością. – Za tego psa
policzę pani dziesięć dolarów.
Airedale – bo niewątpliwie miał wśród przodków jakiegoś
airedale’a, pomimo niepokojąco białych nóg – znalazł się w taksówce i
wylądował na łonie pani Wilson, która z uniesieniem zaczęła głaskać
jego odporne na każdą pogodę futerko.
– Czy to chłopiec, czy dziewczynka? – zapytała subtelnie.
– Ten pies? To chłopak.
– To suka – powiedział Tom, rozstrzygając wątpliwości. – Ma pan
tu pieniądze. Może pan iść i kupić za to jeszcze dziesięć takich psów.
35/216

Pojechaliśmy na Piątą Aleję, ciepłą i miękką, niemal sielankową w


to niedzielne słoneczne popołudnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby zza
węgła wyszło wielkie stado białych owiec.
– Stańcie na chwilę – powiedziałem. – Tutaj muszę was pożegnać.
– Nic podobnego – szybko zaprotestował Tom. – Zrobisz wielką
przykrość Myrtle, jeśli nie pojedziesz do nas, prawda, Myrtle?
– Niech pan jedzie z nami – przynagliła. – Zadzwonię do mojej sio-
stry, Catherine. Ona jest bardzo ładna, tak mówi każdy, kto zna się na
rzeczy.
– Bardzo chętnie, ale...
Przecinając Park, pojechaliśmy dalej, w stronę zachodniej części
miasta. Na 158 Ulicy wóz stanął przed jednym z tych nowoczesnych
bloków, które przypominają długi, biały, pokrojony na kawałki placek.
Ogarnąwszy całe sąsiedztwo spojrzeniem powracającej królowej, pani
Wilson z pieskiem i resztą zakupów w ramionach wyniosłym krokiem
weszła do domu. W windzie oznajmiła nam:
– Zaproszę państwa McKee, no i oczywiście moją siostrę.
Mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze – mały salonik,
mała jadalnia, mała sypialnia i łazienka. Salon zapchany był aż po sam
próg garniturem mebli obitych gobelinową tkaniną i tak dużych, że
człowiek bezustannie wpadał na damy huśtające się w ogrodach
Wersalu. Ściany zdobiło tylko jedno, nadmiernie powiększone zdjęcie
– chyba jakiejś kury siedzącej na zamazanej skale. Jednakże oglądana
z pewnej odległości kura przybierała kształt czepka, spod którego
wynurzyło się oblicze otyłej, starszej damy, ogarniającej promiennym
36/216

uśmiechem cały pokój. Na stole leżało kilka numerów „Town Tattle”,


egzemplarz książki Szymon zwany Piotrem i sensacyjne, brukowe
pisemka z plotkami o aktorach Broadwayu. Pani Wilson zajęła się na-
jpierw pieskiem. Windziarz niechętnie udał się na poszukiwanie
skrzynki ze słomą i mleka, do czego z własnej inicjatywy dołączył
paczkę twardych psich biszkoptów – jeden z nich przez całe popołud-
nie powoli rozkładał się na talerzyku z mlekiem. Tom w tym czasie
wydostał z zamkniętego biurka butelkę whisky.
Tylko dwa razy w życiu zdarzyło mi się upić, drugi raz właśnie
tego popołudnia; dlatego też wszystko, co się działo, okryte jest w mo-
jej pamięci niejasnym, mglistym oparem, chociaż mieszkanie aż do
godziny ósmej wypełniał pogodny blask słońca. Pani Wilson, siedząc
na kolanach Toma, dzwoniła do różnych ludzi; potem zabrakło papi-
erosów i poszedłem do najbliższego sklepiku na rogu ulicy. Kiedy
wróciłem, oboje gdzieś zniknęli, więc usiadłem dyskretnie w saloniku
i przeczytałem rozdział Szymona zwanego Piotrem, i albo to był stek
bzdur, albo też działał wypity alkohol, bo jakoś niczego nie mogłem
zrozumieć.
Właśnie gdy Tom i Myrtle (po pierwszym kieliszku byłem z panią
Wilson na ty) wrócili do salonu, zaproszeni goście zaczęli się
schodzić.
Catherine, siostra Myrtle, była zgrabną dziewczyną około trzydzi-
estki, z gęstą strzechą tłustych, rudych loków i twarzą białą od pudru
jak mleko. Miała brwi wyskubane i narysowane pod kątem bardziej
wyzywającym, lecz wysiłki natury, która pragnęła przywrócić brwiom
37/216

pierwotny zarys, w rezultacie nadały twarzy wyraz nieokreślony.


Wszystkim jej ruchom towarzyszyło nieustanne brzęczenie niezliczo-
nych bransoletek z ceramiki, które dzwoniły na jej rękach od łokci aż
do przegubów. Weszła do mieszkania z pośpiechem właściciela, og-
arnęła wszystko spojrzeniem tak władczym, że pomyślałem sobie, iż
pewnie tu mieszka. Kiedy o to spytałem, wybuchnęła nieposkromi-
onym śmiechem, głośno powtórzyła moje pytanie i zapewniła, że
mieszka z przyjaciółką w hotelu.
Pan McKee, mężczyzna blady i bardzo kobiecy, był sąsiadem z
niższego piętra. Świeżo ogolony, miał na policzku ślad białej piany i
witał się ze wszystkimi z niezwykłym uszanowaniem. Poinformował
mnie, że należy do „braci artystycznej”, a później dowiedziałem się, że
jest fotografem i że to on zrobił rozwiane powiększenie mamy pani
Wilson, unoszące się na ścianie jak ektoplazma. Jego żona była krzyk-
liwa, pretensjonalna, przystojna i okropna. Oznajmiła mi z dumą, że
mąż sfotografował ją sto dwadzieścia siedem razy od czasu, gdy się
pobrali.
Pani Wilson, która zdążyła się przebrać, wystąpiła teraz we wspan-
iałej popołudniowej sukni z kremowego jedwabiu, którym bezustannie
szeleściła, kręcąc się po pokoju. Wraz ze strojem uległa też zmianie jej
osobowość. Żywotność, która tak rzucała się w oczy w garażu, zami-
eniła się teraz w imponującą wyniosłość. Jej śmiech, jej gesty, jej
wypowiedzi z każdą chwilą stawały się mniej naturalne, jej postać
rosła mi w oczach, a pokój kurczył się dookoła niej w kłębach dymu,
jak gdyby wirowała z hałasem na jakiejś zgrzytliwej osi.
38/216

– Moja droga – mówiła do siostry krzykliwie i z afektacją – na


każdym kroku chcą nas nabrać. Każdy tylko myśli o forsie. W zeszłym
tygodniu kazałam tu przyjść takiej jednej, co mi robi pedikiur, a
rachunek mi dała jak za wycięcie ślepej kiszki.
– Jak się nazywa? – spytała pani McKee.
– Eberhardt. Robi pedikiur po domach.
– Podoba mi się twoja suknia – stwierdziła pani McKee. –
Prześliczna.
Pani Wilson odrzuciła ten komplement, unosząc z pogardą jedną
brew.
– Stara szmata – powiedziała. – Włażę w nią czasami, kiedy mi
wszystko jedno, jak wyglądam.
– Ale na tobie prezentuje się wspaniale, jeśli rozumiesz, co mam na
myśli – ciągnęła wytrwale pani McKee. – Gdyby Chester zrobił ci
teraz zdjęcie – o, w tej pozie! – byłoby to coś pięknego.
Wszyscy spojrzeliśmy w milczeniu na panią Wilson, która
odgarnęła znad oczu pasmo włosów i odpowiedziała nam promiennym
uśmiechem. Pan McKee przyjrzał się jej w skupieniu, pochylając
głowę na bok, a potem powoli mierzył dłonią w powietrzu kadr typow-
ym gestem fotografa.
– Zmieniłbym światło – rzekł wreszcie – żeby podkreślić rysy twar-
zy. I spróbowałbym też wydobyć tę masę włosów z tyłu głowy.
– A ja bym nie zmieniała światła! – krzyknęła pani McKee. – Ja
myślę, że...
39/216

Jej mąż powiedział „Cii” i wszyscy znów spojrzeliśmy na modelkę,


na co Tom głośno ziewnął i wstał.
– Napijcie się lepiej – powiedział do państwa McKee. – Daj jeszcze
lodu i wody mineralnej, Myrtle, zanim wszyscy zasną.
– Mówiłam temu chłopcu, żeby przyniósł lód. – Myrtle uniosła
brwi, zrozpaczona niedbalstwem służby. – Cóż to za element! Trzeba
ich bez przerwy poganiać.
Spojrzała na mnie i roześmiała się zupełnie bez powodu. Potem
rzuciła się do psa, ucałowała go w ekstazie i wysunęła się do kuchni,
dając do zrozumienia, że cały sztab czeka tam na jej rozkazy.
– Zrobiłem kilka ładnych zdjęć na Long Island – oświadczył pan
McKee.
Tom spojrzał na niego tępo.
– Dwa mam oprawione w mieszkaniu.
– Dwa czego? – spytał Tom.
– Dwa studia. Jedno nazwałem Przylądek Montauk – Mewy, a dru-
gie Przylądek Montauk – Morze.
Catherine, siostra Myrtle, usiadła obok mnie na kanapie.
– Czy pan też mieszka na Long Island? – spytała.
– Mieszkam w West Egg.
– Naprawdę? Byłam tam na przyjęciu, jakiś miesiąc temu. U faceta,
który nazywa się Gatsby. Pan go zna?
– To mój najbliższy sąsiad.
– Wie pan, mówią o nim, że to kuzyn czy siostrzeniec cesarza Wil-
helma. Stąd ma tyle forsy.
40/216

– Naprawdę?
Skinęła głową.
– Boję się go. Za nic nie chciałabym mieć z nim do czynienia.
Te interesujące informacje o moim sąsiedzie przerwała pani
McKee, wskazując palcem Catherine.
– Chester, myślę, że mógłbyś zrobić z niej coś pięknego! –
wykrzyknęła, ale pan McKee tylko kiwnął ze znudzeniem głową i ski-
erował uwagę na Toma.
– Chętnie zrobiłbym więcej zdjęć na Long Island, gdyby mnie tam
ktoś wprowadził. Proszę tylko, żeby mi ułatwiono start, nic więcej.
– Niech pan poprosi Myrtle – powiedział Tom, wybuchając
krótkim, głośnym śmiechem, gdy pani Wilson weszła z tacą. – Ona
panu da list polecający, prawda, Myrtle?
– Co dam? – spytała zaskoczona.
– Dasz list polecający do swego męża, żeby McKee mógł zrobić
mu kilka efektownych zdjęć. – Przez chwilę poruszał bezgłośnie war-
gami, szukając odpowiednich słów. – Na przykład: „George B. Wilson
i jego pompa benzynowa” albo coś w tym rodzaju.
Catherine pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha:
– Ona nie cierpi swego męża, a on nie cierpi swojej żony.
– Naprawdę?
– Nie cierpi. – Spojrzała na Myrtle, a potem na Toma. – Zawsze
mówię, po co żyć z kimś, kogo się nie cierpi? Na ich miejscu zaraz
bym się rozwiodła i wzięła ślub.
– To ona też nie lubi Wilsona?
41/216

Odpowiedź na to była nieoczekiwana. Dała ją Myrtle, dosłysza-


wszy pytanie, a była to odpowiedź gwałtowna i ordynarna.
– Widzi pan! – krzyknęła Catherine z tryumfem. Znów zniżyła
głos. – W gruncie rzeczy przeszkodą jest jego żona. Ona jest
katoliczką, a katolicy nie uznają rozwodów.
Daisy nie była katoliczką i przewrotność tego kłamstwa zaskoczyła
mnie.
– Jak się pobiorą – ciągnęła dalej Catherine – to przeniosą się na
Zachód, póki się wszystko nie uspokoi.
– Dyskretniej byłoby wyjechać do Europy.
– Och, czy pan lubi Europę? – wykrzyknęła, wprawiając mnie w
zdumienie. – Tylko co wróciłam z Monte Carlo.
– Doprawdy?
– Tak, w zeszłym roku. Wybrałam się tam z koleżanką.
– Na długo?
– Nie, tylko do Monte Carlo i z powrotem. Jechałyśmy przez
Marsylię. Miałyśmy coś ponad tysiąc dwieście dolarów, ale w kasynie
wykantowali nas w dwa dni... Ledwieśmy do domu wróciły,
powiadam panu, Boże, jak ja nienawidziłam tego miasta.
Przedwieczorne niebo rozkwitło na chwilę w oknie jak błękitna pa-
toka Morza Śródziemnego – potem ostry głos pani McKee przywołał
mnie z powrotem do pokoju.
– Ja też o mały włos nie zrobiłam błędu – wyznała mężnie. – O
mały włos nie wyszłam za takiego małego Żydka, który łaził za mną
przez całe lata. Wszyscy mi powtarzali w kółko: „Lucille, ten człowiek
42/216

do pięt ci nie dorasta”. Ale gdybym nie spotkała Chestera, tamten na


pewno by mnie miał.
– Zgoda, ale posłuchaj – powiedziała Myrtle Wilson, potakując
głową – ty przynajmniej za niego nie wyszłaś.
– Wiem, że nie wyszłam.
– A ja za niego wyszłam – wyjaśniła Myrtle dość mętnie. – I to jest
różnica między twoim przypadkiem a moim.
– Ale dlaczego to zrobiłaś, Myrtle? – spytała Catherine. – Nikt
ciebie nie zmuszał.
Myrtle zastanowiła się.
– Wyszłam za niego, bo myślałam, że to dżentelmen – powiedziała
wreszcie. – Myślałam, że ma jakieś wychowanie, a tymczasem nie
zasługuje na to, żeby całować moje stopy.
– Szalałaś za nim przez jakiś czas – powiedziała Catherine.
– Ja za nim szalałam! – krzyknęła Myrtle z największym zdumi-
eniem. – Też pomysł! Kto mówi, że za nim szalałam? Akurat tak za
nim szalałam, jak za tym panem.
Wskazała nagle na mnie i wszyscy popatrzyli w moją stronę z
wyrzutem. Wyrazem twarzy usiłowałem dać do zrozumienia, że nie
liczę na żadną sympatię.
– Owszem, musiałam być szalona, kiedy brałam z nim ślub. Zaraz
potem wiedziałam już, że źle zrobiłam. Pożyczył od kogoś garnitur do
ślubu i nawet mi o tym nie powiedział. Facet przyszedł po ubranie,
kiedy go nie było w domu. „Och, to pana garnitur? – powiedziałam. –
43/216

Pierwsze słyszę”. Ale dałam mu go, a potem położyłam się i


przepłakałam całe popołudnie.
– Naprawdę powinna go rzucić – zawyrokowała Catherine,
zwracając się do mnie. – Jedenaście lat żyją nad tym garażem. A Tom
to jej pierwszy przyjaciel...
Butelka whisky – druga z kolei – przechodziła teraz z rąk do rąk,
omijając Catherine, której „było całkiem dobrze i bez tego”. Tom za-
dzwonił na dozorcę i posłał go po jakieś słynne kanapki, stanowiące
same w sobie całą kolację. Chciałem wyjść i w łagodnym zmierzchu
przejść się w stronę parku, lecz ilekroć usiłowałem wstać, wciągano
mnie w bezładną, hałaśliwą dyskusję i – jak przywiązany sznurem – z
powrotem opadałem na krzesło. Mimo to potrafiłem sobie wyobrazić,
że nasze oświetlone okna przyciągają wzrok niespiesznego przechod-
nia, i jego też widziałem, jak w ciemniejącej ulicy spogląda w górę,
zastanawiając się nad zagadką ludzkiej egzystencji. Byłem właściwie i
tu, i tam, przejęty jednocześnie zachwytem i odrazą dla niewyczerpan-
ej różnorodności życia.
Myrtle przysunęła swoje krzesło do mojego i oblewając mnie
ciepłym oddechem, nieoczekiwanie uraczyła historią swojego pier-
wszego spotkania z Tomem.
– Siedzieliśmy naprzeciw siebie w pociągu, na tych dwóch poje-
dynczych miejscach, które są przeważnie wolne. Jechałam do Nowego
Jorku, do siostry, na noc. On był we fraku i lakierkach i nie mogłam
oczu od niego oderwać, ale za każdym razem, jak na mnie spojrzał, to
udawałam, że patrzę na ogłoszenia nad jego głową. Kiedy wysiedliśmy
44/216

na stacji, przysunął się do mnie tak blisko, że poczułam gors jego


koszuli na moim ramieniu, więc powiedziałam, że będę musiała za-
wołać policjanta, ale on wiedział, że to kłamstwo. Byłam tak pod-
niecona, że kiedy wsiadałam z nim do taksówki, to, słowo daję,
zdawało mi się, że to kolej podziemna. Przez cały czas myślałam
jedno: raz się tylko żyje, raz się tylko żyje.
Odwróciła się do pani McKee i cały pokój wypełnił się jej nienatur-
alnym śmiechem.
– Kochanie! – krzyknęła. – Jak będę miała dość tej sukni, to ci ją
podaruję! Jutro muszę sobie kupić nową. Zrobię spis wszystkiego, co
mam załatwić. Masaż, fryzjer, obroża dla psa i taka słodka mała
popielniczka ze sprężynką, i wieniec na grób mojej mamusi z czarną
jedwabną wstęgą, co utrzyma się przez całe lato. Muszę zrobić całą
listę, żebym nie zapomniała, co mam załatwić.
Była godzina dziewiąta; prawie zaraz potem spojrzałem na zegarek
i stwierdziłem, że już dziesiąta. Pan McKee spał w fotelu i z
zaciśniętymi na podołku pięściami wyglądał jak fotografia człowieka
czynu. Własną chustką starłem mu z policzka wyschłą pianę z mydła,
która irytowała mnie przez całe popołudnie.
Szczenię siedziało na stole i wytrzeszczając oślepione dymem oczy,
od czasu do czasu skomlało cichutko. Ludzie znikali i pojawiali się,
umawiali, żeby gdzieś pójść, i potem gubili się, szukali nawzajem i
odnajdywali parę kroków dalej. Gdzieś około północy Tom Buchanan
i pani Wilson, stojąc twarzą w twarz, kłócili się zaciekle o to, czy pani
Wilson ma prawo wymawiać imię Daisy.
45/216

– Daisy! Daisy! Daisy! – krzyczała pani Wilson. – Będę mówić,


kiedy tylko zechcę. Daisy! Dai...
Tom Buchanan zamachnął się i uderzył ją otwartą dłonią prosto w
nos.
Potem były zakrwawione ręczniki na podłodze łazienki i oburzone
głosy kobiet, i dominujące nad całym zamieszaniem długie, urywane
jęki bólu. Pan McKee zbudził się ze snu i półprzytomny porwał się do
drzwi. W połowie drogi przystanął, odwrócił się i wytrzeszczył oczy
na rozgrywającą się przed nim scenę: jego żona i Catherine, zajęte
udzielaniem pierwszej pomocy, potykały się wśród stłoczonych mebli,
łając, strofując i pocieszając, a na kanapie nieszczęsna postać, obficie
brocząca krwią, usiłowała egzemplarzem „Town Tattle” ochronić
obicie ze scenami z Wersalu. Wtedy pan McKee znów odwrócił się i
ruszył do drzwi. Wziąłem kapelusz powieszony na świeczniku i
poszedłem za nim.
– Musimy się umówić na lunch któregoś dnia – zaproponował, gdy
winda z przeciągłym jękiem ruszyła w dół.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek.
– Nie wolno dotykać dźwigni – warknął windziarz.
– Najmocniej przepraszam – odpowiedział pan McKee z godnością.
– Wcale nie zauważyłem, że dotykam.
– Doskonale – zgodziłem się. – Z przyjemnością.
...Stałem przy jego łóżku, a on siedział w pościeli rozebrany do
bielizny, z wielką teczką w rękach.
46/216

Piękna i bestia... Samotność... Stara szkapa sklepikarza... Most


Brooklyński...
Później leżałem na ławce w zimnej poczekalni Dworca Pensyl-
wańskiego, na wpół drzemiąc, wlepiałem oczy w poranne wydanie
„Tribune” i czekałem na pociąg odchodzący o czwartej rano.
Rozdział III

W letnie noce z domu mojego sąsiada niosła się muzyka. W jego


błękitnych ogrodach mężczyźni i kobiety zjawiali się i znikali jak ćmy,
wśród szeptów i szampana, i gwiazd. W czasie przypływu po południu
widziałem jego gości nurkujących z wieży na przystani albo
opalających się na gorącym piasku plaży, podczas gdy dwie jego mo-
torówki cięły powierzchnię cieśniny, ciągnąc za sobą katarakty piany.
W soboty i niedziele jego rolls-royce stawał się omnibusem, który od
dziewiątej rano aż do późnych godzin nocy przywoził towarzystwo z
miasta i odwoził je, a mała furgonetka niczym żwawy cytrynowy żuk
pomykała na stację do każdego pociągu. W poniedziałki ośmiu
służących, w tym dodatkowo wynajęty ogrodnik, za pomocą mioteł,
szczotek, młotków i ogrodowych nożyc przez cały dzień w pocie czoła
usuwało ślady minionej nocy.
W każdy piątek przybywało pięć skrzyń pomarańcz i cytryn od
dostawcy z Nowego Jorku – w każdy poniedziałek te same po-
marańcze i cytryny opuszczały dom kuchennymi drzwiami jako piram-
ida przepołowionych skórek. W kuchni była maszyna, która mogła
wycisnąć sok z dwustu pomarańczy w ciągu pół godziny, jeśli służący
dwieście razy nacisnął mały guziczek czubkiem kciuka.
Co najmniej raz na dwa tygodnie zjawiał się cały zastęp dekorator-
ów, aby z pomocą kilkuset metrów grubego płótna i odpowiedniej
ilości kolorowych lampionów zamieniać ogromny ogród Gatsby’ego w
bożonarodzeniowe drzewko. Na stołach, garnirowanych
połyskującymi zakąskami, piętrzyły się pieczone z przyprawami
48/216

szynki obok sałatek w pstrych kolorach i prosiąt w cieście, i indyków


czarodziejskim sposobem zamienionych w ciemne złoto. W hallu
ustawiano bar z poręczą z prawdziwego mosiądzu, wyposażony w
dżiny, likiery i inne trunki od tak dawna zapomniane, że większość
zaproszonych pań była zbyt młoda, aby je rozróżnić.
O siódmej przybywa orkiestra, i to nie jakiś tam nędzny,
pięcioosobowy jazz-band, lecz cały zespół oboi, puzonów, sakso-
fonów, wiol, trąbek i bębnów. Ostatni amatorzy pływania zeszli z
plaży i ubierają się na górze; wozy z Nowego Jorku zaparkowano w
pięć rzędów na podjeździe i już w salonach i na werandach mienią się
wszystkie barwy i włosy, przystrzyżone w dziwaczny, nowoczesny
sposób, i szale hiszpańskie przekraczające najśmielsze wyobrażenia o
Kastylii. Bar jest oblężony, opary koktajli przenikają do ogrodu,
powietrze ożywia się gwarem i śmiechem, wśród niedomówień i
pobieżnych prezentacji mnożą się znajomości, po minucie zapomni-
ane, i kobiety, nawet nieznane sobie z nazwiska, witają się okrzykami
radości.
Światła błyszczą jaśniej, w miarę jak ziemia wymyka się słońcu,
orkiestra gra teraz jakąś sentymentalną melodię, a operowy chór
głosów wznosi się o ton wyżej. Śmiech staje się lżejszy z minuty na
minutę, pieni się, przelewa, rozrzutnie kwituje byle żart; grupy gości
szybciej zmieniają układ, pęcznieją od nowych przybyszów, rozpadają
się i w mgnieniu oka formują na nowo; krążą już wśród nich śmiałe,
pewne siebie dziewczęta, wślizgują się pomiędzy kobiety tęższe i
stateczniejsze, na krótki, radosny moment stają się ośrodkiem grupy i
49/216

podniecone tryumfem suną dalej, przez morze głów, dźwięków i barw,


mieniące się w zmiennym świetle lampionów.
Nagle jedna z takich cyganek w opalizującej sukni porywa gdzieś z
powietrza kieliszek koktajlu, wychyla go do dna dla kurażu i wy-
wijając rękoma, tańczy solo na opiętej płótnem estradzie. Nagła cisza;
dyrygent posłusznie zmienia rytm, a gdy gości obiega wiadomość –
nieprawdziwa – że to dublerka Gildy Gray z rewii Ziegfelda, gwar
rozmów bucha na nowo. I dopiero teraz zaczyna się zabawa.
Wydaje mi się, że kiedy pierwszy raz poszedłem do Gatsby’ego,
byłem jednym z nielicznych gości, którzy otrzymali zaproszenie. Tam
się ludzi nie zapraszało – po prostu przychodzili. Wsiadali do sam-
ochodów, które wiozły ich na Long Island, i jakoś zawsze kończyło się
to u drzwi Gatsby’ego. Ten, kto go znał, przedstawiał ich gospodar-
zowi, a potem już zachowywali się tak, jakby byli w lunaparku.
Niekiedy przychodzili i odchodzili, nie zobaczywszy nawet
Gatsby’ego; przychodzili na przyjęcie z całą prostotą, która była tu
swoistą kartą wstępu.
Ale ja byłem rzeczywiście zaproszony. Szofer w liberii niebieskiej
jak jajko gila przeciął mój trawnik w sobotę rano, przynosząc zadzi-
wiająco oficjalny liścik od swego pana: Gatsby pisał, że sprawię mu
prawdziwy zaszczyt, jeśli zechcę wziąć udział w jego „skromnym
przyjęciu” tego wieczoru; widział mnie wiele razy i dawno już miał
zamiar odwiedzić, czemu na przeszkodzie stanął nieprzewidziany
zbieg okoliczności – pod tym majestatyczny podpis: Jay Gatsby.
50/216

Włożyłem garnitur z białej flaneli i parę minut po siódmej byłem w


jego ogrodzie, gdzie czułem się raczej nieswojo w gęstniejącym wirze
obcych ludzi, choć tu i ówdzie mignęła mi twarz, którą pamiętałem z
podmiejskiego pociągu. Uderzyła mnie od razu liczba młodych Ang-
lików rozsianych w tym tłumie: wszyscy dobrze ubrani, wszyscy jakby
trochę głodni, cicho i poważnie rozmawiali z budzącymi zaufanie,
bogatymi Amerykanami. Na pewno chcieli im coś sprzedać: akcje albo
polisy ubezpieczeniowe, albo samochody. W każdym razie widać
było, że wiją się w mękach, czując bliskość dużych pieniędzy,
przekonani, że mogliby je mieć za kilka trafnie dobranych słów.
Zaraz po przyjściu usiłowałem odnaleźć gospodarza, lecz kiedy za-
gadnąłem dwie czy trzy osoby, wytrzeszczyły na mnie oczy z takim
zdumieniem i tak energicznie zapewniały, że nie mają pojęcia, co robi
Gatsby, iż dyskretnie wycofałem się w stronę stołu z koktajlami – je-
dynego miejsca w ogrodzie, gdzie mogłem sterczeć samotnie, nie
robiąc wrażenia jakiejś przypadkowo zabłąkanej figury.
Byłem na najlepszej drodze do upicia się z samego zakłopotania,
gdy z domu wyszła Jordan Baker i stanęła na szczycie marmurowych
schodów, skąd – lekko pochylona do tyłu – z pogardliwym zaint-
eresowaniem patrzyła na ogród.
Czułem, że proszony czy nieproszony muszę się do kogoś
przyłączyć, bo zacznę w końcu z pijacką serdecznością zaczepiać ob-
cych ludzi.
– Halo! – krzyknąłem, idąc w jej kierunku. Mój okrzyk zabrzmiał
w ogrodzie nienaturalnie głośno.
51/216

– Spodziewałam się, że pan tu będzie – odpowiedziała z roztargni-


eniem, gdy podszedłem do niej. – Przypomniałam sobie, że mieszka
pan obok...
Obojętnie przytrzymała moją rękę, jakby obiecując, że za chwilę
zajmie się moją osobą, i udzieliła posłuchania dwóm dziewczynom w
bliźniaczych żółtych sukniach, które zatrzymały się u stóp schodów.
– Halo! – krzyknęły obydwie. – Wyrazy współczucia z powodu
przegranej. – Dotyczyło to turnieju golfowego. Przegrała w finałach
przed tygodniem.
– Pani nas nie pamięta – powiedziała jedna z dziewczyn ubranych
na żółto – ale myśmy tu panią poznały miesiąc temu.
– Pofarbowałyście sobie włosy na inny kolor – zauważyła Jordan,
wprawiając mnie w niemałe zmieszanie, lecz dziewczęta już
powędrowały dalej i jej uwagę posłyszał tylko księżyc, który zjawił się
ni stąd, ni zowąd, jakby go przyniósł w koszyku razem z kolacją za-
pobiegliwy dostawca. Jordan wsunęła mi pod rękę swoje złociste,
smukłe ramię, zeszliśmy ze schodów i zaczęliśmy się przechadzać po
ogrodzie. Taca z trunkami wypłynęła ku nam z półmroku i usiedliśmy
przy stole razem z dwiema pannami ubranymi na żółto i trzema
panami, z których każdy przedstawił się jako Mmmm.
– Czy pani często tu bywa? – spytała Jordan siedzącą koło niej
dziewczynę.
– Ostatni raz byłam wtedy, kiedy poznałam panią – odpowiedziała
bystro i poufale. Zwróciła się do swojej towarzyszki: – Ty chyba też,
Lucille.
52/216

Lucille też.
– Lubię tu bywać – powiedziała Lucille. – Wszystko mi jedno, co
robię, dlatego zawsze bawię się świetnie. Ostatnim razem rozdarłam
sobie suknię o krzesło, a on poprosił mnie o nazwisko i adres – i w
ciągu tygodnia miałam paczkę od Croiriera, a w niej nową wieczorową
suknię.
– I przyjęła pani? – spytała Jordan.
– No pewnie. Chciałam ją włożyć dzisiaj, ale była za szeroka w
biuście i musiałam dać do poprawki. Szaroniebieska z lawendowymi
paciorkami. Dwieście sześćdziesiąt pięć dolarów.
– Jest coś dziwnego w facecie, który robi takie rzeczy – podjęła
druga dziewczyna z zapałem. – Bardzo uważa, żeby się nie narazić ab-
solutnie nikomu.
– Kto? – zaciekawiłem się.
– Gatsby. Ktoś mi mówił...
Obydwie dziewczyny i Jordan pochyliły głowy ku sobie jak do
poufnych zwierzeń.
– Ktoś mi mówił, że on kiedyś zabił człowieka.
Wszystkich nas przeszedł dreszcz. Trzej panowie Mmmm nachylili
się nad stołem, słuchając z ciekawością.
– Nie sądzę, żeby aż tak – rozważała sceptycznie Lucille. – Myślę,
że mógł być niemieckim szpiegiem w czasie wojny.
Jeden z panów przytaknął ruchem głowy.
53/216

– Słyszałem to od człowieka, który wie o nim wszystko, razem z


nim wychowywał się w Niemczech – zapewnił nas z całą stanow-
czością.
– Och, nie – powiedziała pierwsza dziewczyna. – To niemożliwe,
bo podczas wojny on był w armii amerykańskiej. – Gdy znów daliśmy
wiarę jej słowom, pochyliła się naprzód zachwycona. – Przyjrzyjcie
mu się, kiedy myśli, że nikt na niego nie patrzy. Założę się, że zabił
człowieka.
Zmrużyła oczy i wzdrygnęła się. Lucille też wzdrygnęła się. Wszy-
scy odwróciliśmy się, szukając wzrokiem Gatsby’ego. Tajemniczy
Gatsby działał na wyobraźnię, to nie ulegało wątpliwości: mówili o
nim szeptem nawet ci, dla których mało co na tym świecie warte było
zniżenia głosu.
Podawano teraz pierwszą kolację – druga miała być po północy – i
Jordan zaprosiła mnie do swego stolika w innej części ogrodu.
Siedziały tam już trzy pary małżeńskie i towarzyszący pannie Baker
młodzieniec – uparty student, który operował ciętymi aluzjami i na-
jwyraźniej był przekonany, że prędzej czy później Jordan ulegnie mu
w większym lub mniejszym stopniu. Całe to towarzystwo, zamiast
włóczyć się po ogrodzie, tkwiło w miejscu z godnością i wzięło na
siebie solidarnie obowiązek reprezentowania statecznej, miejscowej
arystokracji, która, racząc łaskawie przybyć z East Egg do West Egg,
miała się na baczności przed panującą tu upiorną wesołością.
– Chodźmy – szepnęła Jordan po półgodzinie spędzonej nudnie i
bez pożytku – tu jest dla mnie o wiele za grzecznie.
54/216

Wstaliśmy i Jordan wyjaśniła, że idziemy szukać gospodarza, gdyż


czuję się nieswojo, bo jeszcze nie zawarłem z nim znajomości. Student
pokiwał głową z cynicznym smutkiem.
W barze, do którego najpierw zajrzeliśmy, panował tłok, ale
Gatsby’ego tam nie było. Jordan nie mogła go wypatrzyć ze szczytu
schodów, nie było go też na werandzie. Wybraliśmy na chybił trafił
jakieś okazałe drzwi i weszliśmy do wysokiej biblioteki w stylu
gotyckim, wyłożonej angielską dębową boazerią i prawdopodobnie ze
wszystkimi detalami przeniesionej tu z jakichś ruin za oceanem.
Tęgi mężczyzna w średnim wieku, w ogromnych sowich okularach,
porządnie wstawiony, siedział na brzegu stołu i usiłował skon-
centrować wzrok na półkach z książkami. Gdy weszliśmy, odwrócił
się gwałtownie i zmierzył Jordan spojrzeniem od stóp do głowy.
– Co pani sądzi? – spytał porywczo.
– O czym?
Ruchem ręki wskazał półki z książkami.
– O tym. Zresztą nie musi pani sprawdzać. Ja sprawdziłem. Są
autentyczne.
– Książki?
Skinął głową.
– Absolutnie prawdziwe: mają stronice i w ogóle wszystko.
Myślałem, że to będzie tylko ładna, solidna tektura. Tymczasem są ab-
solutnie prawdziwe, to fakt. Strona za stroną i... Proszę! Zaraz pani
pokażę.
55/216

Był przekonany, że nie dowierzamy mu, więc rzucił się do półki i


powrócił z pierwszym tomem Wykładów Stoddarda.
– Patrzcie – wykrzyknął triumfalnie – to jest naprawdę zadrukow-
ane! Ten facet to drugi Belasco! Wspaniałe! A jaki skrupulant! Jaki
realista! I wie, kiedy się zatrzymać... nie porozcinał kartek. Ale czego
chcecie? Czego się spodziewacie?
Wyrwał mi książkę i pospiesznie wstawił ją na miejsce, mam-
rocząc, że jeśli usunie jedną cegłę, to cała biblioteka może się zawalić.
– Kto was przyprowadził? – zapytał. – Czy po prostu przyszliście
sami? Mnie tu przyprowadzono. Jak prawie wszystkich.
Jordan, nie odpowiadając, patrzyła na niego z żywym
rozbawieniem.
– Mnie tu przywiozła niejaka pani Roosevelt – ciągnął dalej. –
Żona pana Clauda Roosevelta. Znacie ją? Poznałem ją gdzieś wczoraj
wieczorem. Piję od tygodnia i myślałem, że jak posiedzę w bibliotece,
to może wytrzeźwieję.
– Pomogło?
– Trochę. Tak mi się zdaje. Jeszcze nie mogę powiedzieć. Jestem tu
zaledwie godzinę. Czy mówiłem wam o tych książkach. Są prawdzi-
we. Są...
– Mówił pan.
Z powagą uścisnęliśmy mu dłoń i wyszliśmy z powrotem na dwór.
W ogrodzie rozpoczęły się teraz tańce na obciągniętej płótnem es-
tradzie. Starsi panowie niezdarnie popychali przed sobą młode dziew-
czyny, lepiej tańczące pary, splecione modnym, wymyślnym
56/216

uściskiem, trzymały się rogów parkietu, dużo samotnych dziewcząt


tańczyło solo albo uwalniało na chwilę orkiestrę od ciężaru bandżo czy
perkusji. Około północy wesołość wzrosła. Słynny tenor śpiewał po
włosku, popularny kontralt śpiewał piosenki jazzowe, w przerwach zaś
pomiędzy występami w całym ogrodzie goście „popisywali się” i sal-
wy szczęśliwego śmiechu biły w letnie niebo.
Para scenicznych bliźniąt – okazało się, że to właśnie te dwie
dziewczyny ubrane na żółto – odegrała dziecinną scenkę w kostiumach
i podano szampan w kielichach większych od miseczek do płukania
palców. Księżyc był już wysoko i trójkąt srebrnych łusek unosił się na
wodzie i drżał lekko jakby od metalicznych dźwięków bandżo,
sączących się z trawnika.
Byłem wciąż z Jordan Baker. Siedzieliśmy przy stole razem z
mężczyzną w moim wieku i małą, krzykliwą dziewczyną, która z byle
powodu wybuchała niepohamowanym śmiechem. Teraz już się
bawiłem. Wypiłem szampana – dwie miseczki do płukania palców – i
wszystko w moich oczach stało się pełne znaczenia, ważne i głębokie.
Gdy rozmowa na chwilę ucichła, mężczyzna spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
– Pańska twarz wydaje mi się znajoma – powiedział uprzejmie. –
Czy nie był pan w Pierwszej Dywizji podczas wojny?
– Ależ oczywiście. Byłem w Dwudziestym ósmym Pułku
Piechoty.
– Ja byłem w Szesnastym aż do czerwca osiemnastego roku. Byłem
przekonany, że skądś pana znam.
57/216

Rozmawialiśmy przez chwilę o jakichś rozmokłych, szarych


wioskach we Francji. Najwidoczniej mieszkał gdzieś w pobliżu, bo
powiedział mi, że właśnie kupił hydroplan i rano chce go
wypróbować.
– Miałby pan ochotę przelecieć się ze mną? Nad cieśniną wzdłuż
brzegu?
– O której godzinie?
– O każdej, która panu odpowiada.
Miałem na końcu języka pytanie o jego nazwisko, gdy Jordan
zwróciła się do mnie z uśmiechem:
– Dobrze się pan teraz bawi?
– O wiele lepiej! – Zwróciłem się ponownie do mojego nowego
znajomego: – Nie przywykłem do takich przyjęć. Nawet nie znam gos-
podarza. Mieszkam tuż obok – wskazałem ręką niewidoczny w dali
żywopłot – i ten Gatsby przysłał mi swojego szofera z zaproszeniem.
Patrzał na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi.
– Ja jestem Gatsby – rzekł nagle.
– Co?! – wykrzyknąłem. – Och, najmocniej przepraszam.
– Mój drogi, myślałem, że pan wie. Chyba nie najlepszy ze mnie
gospodarz.
Uśmiechnął się wyrozumiale – więcej niż wyrozumiale. Był to
jeden z tych rzadkich uśmiechów dających pewność i otuchę na za-
wsze, uśmiech, który można spotkać w życiu cztery albo pięć razy.
Obejmował – albo zdawał się obejmować na moment – calusieńki
nieskończony świat, a potem koncentrował się na tobie z nieodpartą
58/216

życzliwością. Było w nim akurat tyle zrozumienia, ile ci było potrzeba,


i tyle wiary w ciebie, ile sam chciałbyś mieć; uśmiech ten zapewniał
cię, że wywarłeś takie wrażenie, jakie – w najkorzystniejszych
okolicznościach – chciałbyś wywrzeć. Ale uśmiech nagle znikł – i
przede mną siedział elegancki, młody drab, trochę powyżej trzydzi-
estki, mówiący tak nienaturalnie wyszukanym językiem, że był w tym
o włos od śmieszności. Staranność, z jaką dobierał słowa, uderzyła
mnie jeszcze, zanim zdążył się przedstawić.
Niemal w tym samym momencie, w którym pan Gatsby dał się
poznać, przybiegł lokaj z wiadomością, że jest do niego telefon z Ch-
icago. Przeprosił nas lekkim ukłonem, skierowanym do każdego z
obecnych po kolei.
– Jeśli ma pan na coś ochotę, mój drogi, niech pan każe sobie podać
– poprosił mnie z naciskiem. – Proszę mi wybaczyć. Zobaczymy się
później.
Gdy odszedł, zwróciłem się natychmiast do Jordan – musiałem
zwierzyć się jej ze swego zaskoczenia. Wyobrażałem sobie, że pan
Gatsby to rumiany, korpulentny jegomość w średnim wieku.
– Co to za człowiek? – spytałem. – Czy pani wie?
– To po prostu ktoś, kto nazywa się Gatsby.
– Chcę powiedzieć... skąd on pochodzi? I co robi?
– Teraz i pana to intryguje – odpowiedziała z nikłym uśmiechem. –
Powiedział mi kiedyś, że studiował w Oksfordzie.
Zaczęło mi się rysować za nim jakieś zamglone tło, lecz zniknęło
po następnej uwadze Jordan.
59/216

– Ja w to jednak nie wierzę.


– Dlaczego?
– Nie wiem – upierała się – ale po prostu nie wierzę, że był w
Oksfordzie.
Coś w jej tonie przypominało mi słowa dziewczyny: „Myślę, że
zabił człowieka”, i szalenie podnieciło moją ciekawość. Przyjąłbym
bez wahania wiadomość, że Gatsby wynurzył się z bagien Luizjany
albo z zaułków East Side w Nowym Jorku. To można było zrozumieć.
Ale młodzi ludzie – przynajmniej w moim naiwnym, prowincjonalnym
rozumieniu – nie zjawiają się bezczelnie znikąd i nie kupują pałaców
na Long Island.
– W każdym razie wydaje duże przyjęcia – powiedziała Jordan,
zmieniając temat z wielkomiejską pogardą dla konkretnych
szczegółów – a ja lubię duże przyjęcia. Są takie przytulne. W małym
gronie nigdy nie ma intymnego nastroju.
Rozległ się łoskot wielkiego bębna, po czym głos dyrygenta wzbił
się nad echa ogrodu.
– Panie i panowie! Na życzenie pana Gatsby’ego orkiestra zagra
państwu ostatni utwór Vladimira Tostoffa, wykonany z wielkim po-
wodzeniem w maju w Carnegie Hall. Jeśli czytacie państwo gazety, to
wiecie, że była to sensacja. – Uśmiechnął się z dobroduszną
łaskawością i dodał: – Nielicha sensacja. – Na co wszyscy się
roześmieli. – Utwór jest znany – zakończył z wigorem – jako Jazzowa
historia świata Vladimira Tostoffa.
60/216

Istota tej kompozycji wymknęła się mojej uwadze, bo właśnie gdy


zaczęto grać, spostrzegłem Gatsby’ego na marmurowych schodach,
skąd z aprobatą patrzył na gromadki swoich gości. Wyglądał in-
teresująco, opalony, ze skórą mocno napiętą na twarzy i włosami
krótkimi, jakby je przystrzygał co dzień. Nie widziałem w nim nic
ponurego. Zastanawiałem się, czy to, że nie pije, pomaga mu utrzymać
dystans wobec gości, bo zdawało mi się, że staje się coraz bardziej ni-
enaganny, podczas gdy wszyscy naokoło byli już ze sobą za pan brat.
Kiedy przebrzmiała Jazzowa historia świata, dziewczęta, łasząc się jak
kotki, tuliły głowy do męskich piersi; udając dla zabawy omdlenie,
rzucały się tyłem w męskie ramiona, a nawet prosto w tłum, pewne, że
ktoś je tam uchroni przed upadkiem – lecz nikt nie osuwał się om-
dlałym ruchem w ramiona Gatsby’ego, żadna kędzierzawa główka nie
skłaniała się na pierś Gatsby’ego i Gatsby nie wchodził w skład
tworzących się na poczekaniu wokalnych kwartetów.
– Przepraszam uprzejmie. – Lokaj Gatsby’ego pojawił się nagle
obok nas. – Czy panna Baker? – spytał. – Przepraszam uprzejmie, ale
pan Gatsby chciałby z panią mówić na osobności.
– Ze mną? – wykrzyknęła zdumiona.
– Tak jest, proszę pani.
Podniosła się powoli, unosząc brwi ze zdziwienia, i poszła za loka-
jem w stronę domu. Spostrzegłem, że nosi swoją wieczorową suknię,
wszystkie swoje suknie, jak kostium sportowy – ruchy jej były
sprężyste, jak gdyby chodzenia uczyła się na polu golfowym w czyste,
rzeźwe poranki.
61/216

Pozostałem sam; była już prawie druga. Z okien dużego pokoju wy-
chodzącego na taras dobywały się od pewnego czasu bezładne i intry-
gujące odgłosy. Wymijając studenta Jordan, który rozmawiał o ak-
uszerii z dwiema chórzystkami i gorąco zapraszał mnie do rozmowy,
wszedłem do wnętrza.
Wielki pokój był pełen ludzi. Jedna z panien ubranych na żółto
grała na fortepianie, a obok niej stała wysoka, rudowłosa, młoda dama,
należąca do słynnego chóru, i śpiewała. Wypiła niemało szampana i w
czasie śpiewu doszła do wniosku, nie wiadomo dlaczego, że wszystko
jest bardzo, bardzo smutne, więc śpiewając, uderzyła równocześnie w
płacz. Każdą pauzę w jej śpiewie wypełniał zduszony, urywany szloch,
po którym drżący sopran podejmował pieśń na nowo. Twarz
śpiewaczki ociekała łzami, które w zetknięciu z tuszem na rzęsach na-
bierały koloru atramentu i powoli ściekały w dół czarnymi strugami.
Ktoś zaproponował z humorem, aby śpiewała z nut, które ma na twar-
zy, na co dama wyrzuciła w górę ręce, osunęła się na krzesło i zapadła
w głęboki, pijacki sen.
– Pobiła się z facetem, który mówił, że jest jej mężem – wyjaśniła
stojąca obok mnie dziewczyna.
Rozejrzałem się dokoła. Większość kobiet walczyła teraz z
mężczyznami, o których mówiono, że to ich mężowie. Nawet towar-
zystwo Jordan, ten kwartet z East Egg, rozdarty był niezgodą. Jeden z
panów z podejrzanym zapałem zajmował się pewną młodą aktorką, a
jego żona, po nieudanych próbach skwitowania tego uśmiechem
obojętnym i pełnym godności, załamała się kompletnie i podjęła atak
62/216

na flanki – wyrastając mu co pewien czas spod łokcia, syczała jak


żmija:
– Przecież obiecałeś.
Nie tylko mężczyźni, którzy zeszli z dobrej drogi, nie chcieli
wracać do domu. Przedsionek był właśnie okupowany przez dwóch
żałośnie trzeźwych panów i ich głęboko oburzone małżonki, które
lekko podniesionym głosem skarżyły się jedna przez drugą:
– Jak tylko widzi, że się dobrze bawię, zaraz chce iść do domu.
– Nigdy w życiu nie spotkałam takiego egoisty.
– Zawsze wychodzimy pierwsi.
– I my także.
– No, dziś jesteśmy prawie ostatni – powiedział jeden z panów
nieśmiało. – Orkiestra wyszła już pół godziny temu.
Chociaż panie twierdziły, że to niewiarygodna wprost złośliwość ze
strony orkiestry, dyskusja skończyła się krótką walką i obydwaj
panowie wynieśli swoje żony, wierzgające nogami, na dwór.
Gdy czekałem w przedsionku na kapelusz, drzwi biblioteki otwarły
się i wyszli z niej Jordan Baker i Gatsby. On jeszcze coś do niej mówił
z przejęciem, lecz stłumił swoją żarliwość i zrobił się nagle bardzo
oficjalny, gdy kilka osób podeszło, żeby się z nim pożegnać.
Towarzystwo Jordan przywoływało ją niecierpliwie z ganku, ale
ona zatrzymała się na chwilę, podając mi rękę.
– Usłyszałam zadziwiające rzeczy – szepnęła. – Jak długo byliśmy
w bibliotece?
– Chyba z godzinę.
63/216

– To było... po prostu zadziwiające – powtórzyła z roztargnieniem.


– Ale przysięgłam, że nikomu nie powiem, a już pana intryguję. –
Ziewnęła mi z wdziękiem prosto w twarz. – Proszę mnie odwiedzić. W
książce telefonicznej pod Sigourney Howard... moja ciotka... –
Mówiła, odchodząc już, a gdy w drzwiach wsiąkła w swoje towarzyst-
wo, jej opalona dłoń przesłała mi beztroskie pożegnanie.
Nieco zawstydzony, że moja pierwsza wizyta tak się przeciągnęła,
przyłączyłem się do ostatnich gości otaczających Gatsby’ego. Ch-
ciałem wyjaśnić, że szukałem go zaraz po przyjściu, i przeprosić, że
nie rozpoznałem go w ogrodzie.
– Nie ma o czym mówić – odparł żywo – niech pan się tym nie
przejmuje, mój drogi. – Ten poufały zwrot miał w sobie nie więcej
zażyłości niż uspokajający ruch ręki, którą musnął mi ramię. – Proszę
pamiętać, że lecimy jutro hydroplanem, o dziewiątej rano.
Potem głos lokaja za jego plecami:
– Filadelfia dzwoni, proszę pana.
– Dobrze, za chwilę. Powiedz, że zaraz będę... Dobranoc...
– Dobranoc.
– Dobranoc. – Uśmiechnął się. I nagle fakt, że byłem wśród ostat-
nich gości, nabrał jakiegoś przyjemnego znaczenia, jak gdyby Gatsby
życzył sobie mojej obecności przez cały czas. – Dobranoc, mój drogi...
Dobranoc.
Gdy jednak zszedłem ze schodów, zobaczyłem, że wieczór wcale
się jeszcze nie skończył. Sto pięćdziesiąt metrów za domem
kilkanaście reflektorów oświetlało groteskową i pełną zgiełku scenę.
64/216

W przydrożnym rowie, przechylona na lewo i pozbawiona – widać w


sposób gwałtowny – jednego koła, spoczywała czyjaś nowiutka
limuzyna, która ledwie zdążyła opuścić podjazd przed domem
Gatsby’ego. Ostry występ muru tłumaczył odpadnięcie koła, które
teraz przyciągało uwagę kilkunastu zaciekawionych kierowców.
Porzucone przez nich wozy zatarasowały drogę i chrapliwy, bezładny
ryk klaksonów przez długą chwilę powiększał i tak już dość duże
zamieszanie.
Mężczyzna w długim prochowcu, wyszedłszy z rozbitego sam-
ochodu, stał teraz na środku drogi i z wyrazem miłego, uprzejmego za-
kłopotania przenosił wzrok z wozu na koło, a z koła na widzów.
– No, proszę – wyjaśnił – wpadliśmy do rowu.
Był tym wydarzeniem zdumiony w najwyższym stopniu i najpierw
rozpoznałem tę niezwykłą zdolność dziwienia się, a potem dopiero
jego samego – to był ów entuzjasta biblioteki Gatsby’ego.
– Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
– Nie mam zielonego pojęcia o mechanice – powiedział zdecydow-
anym tonem.
– Ale jak to się stało? Wpakował się pan na mur?
– Proszę mnie nie pytać – odpowiedział pan Sowie Oczy, umy-
wając ręce od wszystkiego. – Bardzo słaby ze mnie kierowca, prawie
żaden. Stało się, to wszystko, co wiem.
– Jak z pana taki słaby kierowca, to powinien pan uważać. Zwłas-
zcza nocą.
65/216

– Po co miałem uważać? – zapytał z oburzeniem. – Niby po co


miałem uważać?
Wszyscy zamilkli z przerażenia.
– Chce się pan zabić?
– Miał pan szczęście, że to tylko koło! Kiepski kierowca i nawet
nie uważa!
– Nieporozumienie – wyjaśnił przestępca. – To nie ja. Prowadził
wóz ten drugi.
Gdy po tym wstrząsającym oświadczeniu drzwi limuzyny powoli
zaczęły się otwierać, z wszystkich piersi wyrwało się stłumione
„Ach!” Tłum – bo zebrał się już cały tłum – mimo woli cofnął się i
kiedy drzwi otwarły się szeroko, zapadła niesamowita cisza. Potem,
stopniowo, kawałek po kawałku, z wraku wychynęła blada, chwiejąca
się postać, niepewnie macając grunt dużą stopą w lakierku.
Oślepiona blaskiem reflektorów i oszołomiona rykiem klaksonów
zjawa ta zataczała się przez chwilę w miejscu, zanim spostrzegła
mężczyznę w prochowcu.
– O co chodzi? – zapytała z zimną krwią. – Nie mamy benzyny?
– Niech pan patrzy!
Kilka palców wskazało mu amputowane koło. Gapił się na koło
przez moment, a potem spojrzał w górę, jak gdyby podejrzewał, że
spadło z nieba.
– Koło odpadło – wyjaśnił ktoś.
Kiwnął głową.
66/216

– Z początku nie zauważyłem, żeśmy stanęli. – Pauza. Potem


nabrał tchu, wyprostował ramiona i głosem stanowczym zażądał: –
Kto mi powie, gdzie jest stacja benzynowa?
Co najmniej kilkanaście osób, niektóre z nich w stanie niewiele
lepszym od niego, wytłumaczyło mu, że koło odleciało od wozu na
dobre.
– Cofnijcie się – zaproponował po chwili. – Wyjadę z rowu tyłem.
– Przecież brakuje jednego koła!
Zawahał się.
– Co mi szkodzi spróbować – powiedział.
Kocia muzyka klaksonów osiągnęła crescendo, zawróciłem i przez
trawnik poszedłem do domu. Raz obejrzałem się za siebie. Dysk
księżyca świecił nad domem Gatsby’ego, wracając nocy całą jej urodę;
przetrwał śmiech i gwar w ogrodzie, wciąż pełnym świateł. Nagła
pustka zdawała się teraz płynąć z okien i z ogromnych drzwi, otulając
osamotnioną postać gospodarza, który stał na ganku z dłonią wznie-
sioną w ceremonialnym geście pożegnania.

***

Po przeczytaniu tego, co dotąd napisałem, widzę, iż stworzyłem


wrażenie, jakby wypadki trzech wieczorów, oddzielonych od siebie
kilku tygodniami, były wszystkim, czym żyłem. Wprost przeciwnie,
były to wydarzenia przypadkowe i przelotne, wśród wielu innych tego
67/216

lata, i absorbowały mnie nieskończenie mniej od moich spraw osobis-


tych. Dopiero znacznie później poświęciłem im więcej uwagi.
Prawie cały czas zabierała mi praca. Wczesnym rankiem słońce
rzucało mój cień na zachodnią stronę, gdy spieszyłem przez białe
wąwozy Nowego Jorku do Probity Trust. Z moimi kolegami w biurze i
młodymi maklerami byłem po imieniu, razem z nimi jadłem w ciem-
nych, zatłoczonych restauracjach obiady, składające się z parówek,
purée z kartofli i kawy. Miałem nawet krótki flirt z dziewczyną, która
mieszkała w Jersey City i pracowała w buchalterii, ale jej brat zaczął
patrzeć na to krzywym okiem, więc kiedy w lipcu pojechała na urlop,
pozwoliłem całej historii umrzeć śmiercią naturalną.
Kolację jadłem zwykle w klubie Yale – nie wiem, dlaczego było to
najsmutniejsze wydarzenie dnia – a po kolacji szedłem na górę, do bib-
lioteki, i przez bitą godzinę czytałem o inwestycjach i papierach war-
tościowych. W klubie zawsze znalazło się kilku bałaganiarzy, ale ci
nigdy nie zaglądali do biblioteki, więc miejsce było do pracy idealne.
Potem, jeśli wieczór był pogodny, szedłem spacerkiem przez Madison
Avenue, mijałem stary hotel Murray Hill i 33 Ulicą docierałem na
Dworzec Pensylwański.
Zaczynałem lubić Nowy Jork, jego podniecające, pełne niepokoju
wieczory, i doceniać satysfakcję, jaką głodnym oczom daje nieustająca
migotliwość tłumu mężczyzn, kobiet i pojazdów. Lubiłem przechadzać
się po Piątej Alei i wyszukiwać w tłumie kobiety o wyglądzie ro-
mantycznym, i wyobrażać sobie, że za kilka minut wkroczę w ich
życie i nikt się o tym nie dowie i nie weźmie za złe. Czasem w
68/216

myślach szedłem za nimi do ich mieszkań w zacisznych uliczkach, a


one odwracały się i odpowiadały mi uśmiechem, zanim wsiąkły w
ciepły mrok za progiem domu. O szarej godzinie w tym pełnym
czarów mieście odczuwałem niekiedy wzbierającą samotność i czułem
ją w innych – biednych, młodych urzędnikach, którzy snuli się przed
wystawami aż do samotnej kolacji w knajpie – w tych młodych
urzędnikach, marnujących o zmierzchu najcenniejsze chwile nocy i
życia.
Doznawałem skurczu serca ponownie o godzinie ósmej, kiedy z
ciemnych uliczek pięcioma rzędami sunęły do dzielnicy teatrów
pulsujące motorami taksówki. Gdy stawały na skrzyżowaniach, widać
w nich było nachylone ku sobie postacie, dobiegały mnie dźwięczne
głosy i śmiechy wśród żartów, których nie mogłem dosłyszeć, a
żarzące się papierosy kreśliły za szybą nieczytelne łuki. Wyobrażałem
sobie, że i ja spieszę ku radości i dzielę z nimi osobiste przeżycia, i
życzyłem wszystkim szczęścia.
Na jakiś czas straciłem z oczu Jordan Baker, ale odnalazłem ją
później w środku lata. Z początku pochlebiało mi pokazywanie się w
jej towarzystwie, bo była mistrzynią golfa i każdy znał jej nazwisko.
Potem było to coś więcej. Nie kochałem się w niej, ale czułem rodzaj
tkliwego zainteresowania. Wyniosła, znudzona twarz, którą pokazy-
wała światu, była chyba maską – nienaturalność staje się zazwyczaj
maską, nawet jeśli z początku nie jest – i pewnego dnia zrozumiałem,
o co chodzi. Byliśmy razem u znajomych w Warwick i Jordan
zostawiła na deszczu pożyczony wóz z opuszczonym dachem, a potem
69/216

nie przyznała się do tego. I wtedy dopiero przypomniałem sobie


krążącą o niej plotkę, która wyleciała mi z pamięci owego wieczoru u
Daisy. W czasie jej pierwszego wielkiego meczu doszło do incydentu,
który o mały włos nie trafił do prasy – mówiono, że w półfinale
ukradkiem przesunęła swoją piłkę na lepszą pozycję. Rzecz urosła
nieomal do skandalu, potem ucichła. Chłopak podający kije cofnął
swoje oświadczenie, a jedyny poza nim świadek przyznał, że prawdo-
podobnie się pomylił. Ten incydent razem z nazwiskiem pozostał w
mojej pamięci.
Jordan Baker instynktownie unikała ludzi przebiegłych i sprytnych,
a teraz zrozumiałem, że czuje się pewniej w środowisku, które nie
dopuszcza nawet myśli o przekroczeniu przyjętego kodeksu postępow-
ania. Była chorobliwie nieuczciwa. Nie potrafiła znieść porażki i
sądzę, że dlatego już w bardzo wczesnej młodości uciekała się do
podstępów, aby zachować wobec świata zimny, wyzywający uśmiech i
jednocześnie zaspokoić potrzeby swego wysportowanego, prężnego
ciała.
Było mi to obojętne. Nieuczciwość w kobiecie to rzecz, której nig-
dy nie potępia się zbyt surowo; odczułem pewną przykrość, a potem
zapomniałem. W czasie tej samej wizyty mieliśmy ciekawą rozmowę o
prowadzeniu samochodu. Zaczęła się, kiedy Jordan tak blisko minęła
jakichś robotników, że błotnikiem otarliśmy się o guziki na czyimś
płaszczu.
– Mierny z pani kierowca! – oburzyłem się. – Trzeba uważać albo
w ogóle nie siadać za kierownicą.
70/216

– Ja uważam.
– Wcale nie.
– No to inni uważają – odpowiedziała lekko.
– Cóż to ma do rzeczy?
– Będą mi ustępować z drogi – upierała się. – Trzeba dwojga, żeby
doszło do wypadku.
– Przypuśćmy, że natknie się pani na kogoś tak samo nieostrożnego
jak pani.
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedziała. – Nie znoszę ludzi nieo-
strożnych. Dlatego lubię pana.
Jej szare, przymrużone oczy patrzyły prosto przed siebie, a jednak
świadomie zrobiła krok naprzód w naszych stosunkach i przez chwilę
myślałem, że ją kocham. Lecz umysł mam raczej powolny i napom-
powany jestem zasadami, które działają jak hamulce na moje pragni-
enia, poza tym wiedziałem, że najpierw muszę się jakoś wyplątać z
tego, co zostawiłem w domu. Pisywałem tam raz na tydzień i podpisy-
wałem listy „kochający Nick”, a przecież w moich wspomnieniach
widziałem tylko, jak tamtej dziewczynie, kiedy gra w tenisa, występuje
na górnej wardze delikatny wąsik potu. Niemniej istniało między nami
jakieś niejasne porozumienie, które należało taktownie zerwać, abym
mógł poczuć się wolny.
Każdy przypisuje sobie przynajmniej jedną z głównych cnót, a oto
moja: należę do niewielu uczciwych ludzi, jakich kiedykolwiek
znałem.
Rozdział IV

W niedzielny poranek, gdy kościelne dzwony biły w miasteczkach


nad cieśniną, wszyscy jak jeden mąż (niekoniecznie z własną żoną)
powrócili do rezydencji Gatsby’ego i wesoło bawili się na jego
trawnikach.
– To przemytnik alkoholu – mówiły młode damy, krążąc wśród
koktajli i kwiatów gospodarza. – Pewnego razu zabił człowieka, który
go zdemaskował. Okazało się, że to kuzyn von Hindenburga i pow-
inowaty samego diabła. Zerwij mi różę, złotko, i nalej mi jeszcze
jedną, ostatnią kropelkę do tego kryształowego kieliszka.
Kiedyś w puste rubryki terminarza wpisywałem nazwiska tych, co
bywali u pana Gatsby’ego owego lata. Jest to już dzisiaj stary
rozpadający się terminarz, a otwiera go napis: „Rozkład zajęć od 5
lipca 1922 roku”. Ale mogę jeszcze odczytać wyszarzałe nazwiska,
które lepiej od moich zdawkowych informacji dadzą wam pojęcie o
ludziach, którzy korzystali z gościnności Gatsby’ego, płacąc mu za to
nieinteresowaniem się jego osobą.
A zatem z East Egg przyjeżdżali państwo Beckerowie i Leechowie,
i niejaki Bunsen, którego znałem z Yale, i doktor Webster Civet, który
utopił się ostatniego lata gdzieś w Maine. I Hornbeamowie, i
Voltaire’owie, i cały klan Blackbucków, którzy zbierali się zawsze w
kącie i kręcili nosem na każdego, kto się do nich zbliżył. I Ismayowie,
i Chrystie’owie (a raczej Hubert Auerbach i żona pana Chrystie), i
Edgar Beaver z włosami białymi jak bawełna, o którym mówiono, że
posiwiał pewnego zimowego popołudnia absolutnie bez powodu.
72/216

Clarence Endive był również z East Egg, o ile pamiętam. Przyszedł


tylko raz, w białych pumpach, i pobił się w ogrodzie ze znanym hu-
laką, którego nazywano Etty. Z dalszych okolic wyspy przyjeżdżali
Cheadle’owie, Schraederowie, S. J. Abramowie pochodzący z Georgii,
Fishguardowie i Ripleyowie Snell. Snell był tam na trzy dni przed
pójściem do więzienia i leżał na żwirze podjazdu tak pijany, że sam-
ochód pani Ulyssesowej Swett przejechał mu prawą dłoń. Przychodzili
także Dancie’owie i S. B. Whitebait, który miał dobrze po
sześćdziesiątce, Maurice A. Flink, Hammerheadowie i importer
tytoniu Beluga z córkami.
Z West Egg przychodzili Pole’owie, Mulready’owie, Cecil
Roebuck, Cecil Schoen i senator Gulick, i Newton Orchid, który
rządził wytwórnią filmową Par Excellence, Eckhaust, Clyde Cohen,
Don S. Schwartze (syn) i Arthur McCarty – wszyscy mniej lub
bardziej związani z filmem. I Catlipowie, i Bembergowie, i G. Earl
Muldoon, brat tego Muldoona, który później udusił swoją żonę. Przy-
chodził tam Da Fontano, założyciel spółki akcyjnej, i Ed Legros,
James B. „Bimber” Ferret, de Jongowie i Ernest Lilly – ci przychodzili
grać w karty i kiedy Ferret pokazywał się w ogrodzie, znaczyło to, że
zgrał się do nitki i że następnego dnia akcje firmy Asscociated Trac-
tion wykażą pewną zwyżkę.
Niejaki Klipspringer bywał tam tak często i przesiadywał tak długo,
że zaczęto go nazywać „lokatorem”; wątpię, czy miał jakieś inne
mieszkanie. Z ludzi teatru bywali tam Gus Waize, Horace O’Donavan,
Lester Myer, George Duckweed i Francis Bull. Z Nowego Jorku
73/216

przyjeżdżali również Chrome’owie, Backhyssonowie, Dennickerowie,


Russel Betty, Corriganowie, Kelleherowie, Dewarowie, Scully’owie,
S. W. Belcher, Smirke’owie i młodzi Quinnowie, dziś już rozwiedzeni,
i Henry L. Palmetto, który popełnił samobójstwo, rzucając się pod po-
ciąg w metro na Times Square.
Benny McClenahan zjawiał się zawsze z czwórką dziewcząt. Były
to za każdym razem inne dziewczyny, ale tak do siebie podobne, iż
wszystkim się zdawało, że to wciąż te same. Nie pamiętam ich imion –
zdaje się, że Jacqueline, a może Consuela albo Gloria, albo Judy czy
też June, nazwiska ich brzmiały melodyjnie, jak nazwy kwiatów i
miesięcy, albo też surowiej i dumniej, jak nazwiska wielkich kapital-
istów, bo też bywały ich kuzynkami, do czego – pod presją – przyzn-
awały się.
Aby zamknąć listę, wspomnę jeszcze, że Faustina O’Brien przyszła
co najmniej raz, a ponadto bywały tu panny Baedeker, młody Brewer,
któremu na wojnie odstrzelono nos, pan Albrucksburger ze swoją nar-
zeczoną panną Haag, Ardita Fitz-Peters i pan P. Jewett, niegdyś
dowódca Amerykańskiego Legionu, i panna Claudia Hip z panem, o
którym mówiono, że jest jej szoferem, i jakiś tam książę, którego
tytułowaliśmy diukiem i którego imienia, jeśli je nawet znałem, już nie
pamiętam.
Owego lata wszyscy ci ludzie przewinęli się przez dom
Gatsby’ego.

***
74/216

Pewnego dnia pod koniec lipca, o dziewiątej rano, wspaniały sam-


ochód Gatsby’ego wkołysał się na skalistą drogę aż pod mój próg i
wyśpiewał dźwięczną fanfarę swoim trójtonowym klaksonem. Pier-
wszy to raz Gatsby odwiedzał mnie, chociaż ja byłem u niego na
dwóch przyjęciach, latałem jego hydroplanem i ulegając natarczywym
zaproszeniom, często korzystałem z jego plaży.
– Dzień dobry, mój drogi. Jesz dziś ze mną lunch, więc
pomyślałem sobie, że możemy razem pojechać do miasta.
Balansował na stopniu wozu pełen inwencji w ruchach, inwencji
tak typowo amerykańskiej, biorącej się chyba z braku ciężkiej pracy
fizycznej w młodości, a może jeszcze bardziej z tych naszych im-
prowizowanych, nerwowych gier sportowych, które mają w sobie tyle
surowego wdzięku. Przez nienaganność jego manier przebijała ta
cecha w postaci ciągłej ruchliwości. Nigdy nie mógł ustać spokojnie:
albo musiał w coś tam stukać butem, albo niecierpliwie otwierać i
zamykać dłoń.
Spostrzegł, że podziwiam jego wóz.
– Ładny, prawda? – Odskoczył na bok, żebym mógł lepiej
zobaczyć. – Nigdy go nie widziałeś?
Widziałem. Wszyscy znali ten wóz. Miał piękny kremowy kolor,
błyszczał niklem, był monstrualnie długi, tu i ówdzie wybrzuszony im-
ponującymi schowkami – na kapelusze, na prowiant, na narzędzia – a
szyb było w nim tak dużo, że tworzyły cały labirynt, w którym słońce
odbijało się po kilkanaście razy. Usadowieni za warstwami szkła,
75/216

niczym w inspektach wyłożonych zieloną skórą, ruszyliśmy do


miasta.
Rozmawiałem z Gatsbym kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca i
– ku mojemu rozczarowaniu – stwierdziłem, że niewiele ma do pow-
iedzenia. Moje pierwsze wrażenie, że jest osobistością o pewnym zn-
aczeniu, stopniowo rozwiało się i stał się dla mnie po prostu właś-
cicielem wspaniałego zajazdu w najbliższym moim sąsiedztwie.
A potem przyszła ta zaskakująca przejażdżka, która zbiła mnie z
tropu. Zanim jeszcze dojechaliśmy do miasteczka West Egg, Gatsby
co chwila przerywał sam sobie, nie kończąc starannie budowanych
zdań i niecierpliwie klepiąc się po spodniach garnituru w kolorze pa-
lonego cukru.
– Słuchaj no – wypalił niespodziewanie – co ty właściwie o mnie
myślisz?
Nieco zaskoczony próbowałem wykręcić się jakimś zdawkowym
frazesem, bo na nic innego takie pytanie nie zasługuje.
– Czekaj, sam ci opowiem o moim życiu – przerwał. – Nie chcę,
żebyś nabrał o mnie fałszywego pojęcia na podstawie tych wszystkich
historii, jakie słyszysz.
Więc jednak zdawał sobie sprawę, że konwersacje w jego salonach
zaprawione są dziwacznymi oskarżeniami.
– Powiem ci świętą prawdę. – I wyciągnął prawą rękę, jakby wzy-
wając Boga na świadka. – Jestem synem bogatych ludzi ze
Środkowego Zachodu. Oboje już nie żyją. Wyrosłem w Ameryce, ale
76/216

kształciłem się w Oksfordzie, bo od niepamiętnych lat wszyscy moi


przodkowie tam się kształcili. To tradycja rodzinna.
Zerknął na mnie z ukosa i zrozumiałem, dlaczego Jordan Baker
była przekonana, że kłamie. Nad słowami „kształciłem się w Oks-
fordzie” tak się przemknął, tak szybko je połknął, jak gdyby bał się
nimi zakrztusić, jakby mu stały w gardle od dawna. Obudził we mnie
nieufność i podważył szczerość swoich wyznań do tego stopnia, że za-
cząłem się zastanawiać, czy, mimo wszystko, nie ma w nim rzeczy-
wiście czegoś niesamowitego.
– Z jakich okolic Środkowego Zachodu? – spytałem od niechcenia.
– San Francisco.
– Aha.
– Wszyscy w rodzinie pomarli i dostało mi się mnóstwo pieniędzy.
Powiedział to tak uroczyście, jakby wciąż miał przed oczyma obraz
nagłej zagłady swego rodu. Podejrzewałem przez chwilę, że mnie na-
biera, ale jedno spojrzenie na niego przekonało mnie, że tak nie jest.
– Potem żyłem jak młody radża we wszystkich głównych miastach
Europy – Paryż, Wenecja, Rzym – zbierałem klejnoty, przeważnie ru-
biny, polowałem na grubego zwierza, malowałem trochę, tylko dla
siebie, i próbowałem zapomnieć o czymś bardzo smutnym, co spotkało
mnie dawno temu.
Z trudem udało mi się powstrzymać śmiech pełen niedowierzania.
Wszystko to było szyte grubymi nićmi, używał wyrażeń tak wytartych
i banalnych, że mogły wywołać tylko obraz wypchanej trocinami
kukły w turbanie tropiącej tygrysa w Lasku Bulońskim.
77/216

– Potem przyszła wojna, mój drogi. Przyjąłem to z wielką ulgą.


Szukałem śmierci, ale na próżno... jakby mnie kto zaczarował. Kiedy
wybuchła wojna, wstąpiłem do wojska; otrzymałem stopień
porucznika. W Argonnach wysunąłem się naprzód z resztkami mojego
batalionu karabinów maszynowych tak daleko poza linię frontu, że
piechota nie mogła za nami nadążyć. Staliśmy tak trzy dni i trzy noce,
stu trzydziestu ludzi i szesnaście cekaemów, i kiedy piechota nadeszła,
znalazła sztandary trzech niemieckich dywizji wśród stosu trupów.
Awansowałem na majora i wszystkie rządy alianckie przyznały mi
odznaczenia – nawet Czarnogóra, ta mała Czarnogóra nad
Adriatykiem!
Mała Czarnogóra! Położył nacisk na te słowa i pokiwał nad nimi
głową z właściwym sobie uśmiechem. Uśmiech wyrażał zrozumienie
dla burzliwej historii Czarnogóry i współczucie dla bohaterskiej walki
jej ludu. Uśmiech ten doceniał w pełni cały splot narodowych
okoliczności, który Gatsby’emu przyniósł hołd małego, gorącego serca
Czarnogóry. Moje niedowierzanie roztopiło się teraz w zachwycie:
słuchając Gatsby’ego, miałem wrażenie, że pośpiesznie przerzucam
kartki ilustrowanych magazynów.
Sięgnął do kieszeni i na dłoń upadł mi kawałek metalu, zawieszony
na wstążce.
– To ten z Czarnogóry.
Ku mojemu zdumieniu miało to wygląd rzeczy autentycznej. Or-
deri di Danilo – głosił kolisty napis – Montenegro, Nicolas Rex.
– Zobacz drugą stronę.
78/216

– „Majorowi Jayowi Gatsby’emu – przeczytałem – za męstwo i


odwagę”.
– Tu jest coś, co też zawsze noszę przy sobie. Pamiątka z Oksfordu.
Zdjęcie zrobione na dziedzińcu Trinity College, ten po mojej lewej
stronie to hrabia Doncaster.
Fotografia przedstawiała kilku młodych ludzi w blezerach, rozpar-
tych niedbale pod arkadami, przez które widać było las gotyckich
wieżyc. Był tam Gatsby, wyglądający cokolwiek, ale nie o wiele
młodziej – z rakietą do krykieta w ręce.
A zatem wszystko było prawdą. Zobaczyłem skóry tygrysie w jego
pałacu nad Canal Grande; zobaczyłem, jak otwiera skrzynię pełną ru-
binów, aby ich świetlistą, głęboką purpurą przyćmić ból złamanego
serca.
– Chcę cię dziś prosić o coś bardzo ważnego – powiedział, chow-
ając z zadowoleniem swoje pamiątki do kieszeni. – Dlatego
pomyślałem, że powinieneś wiedzieć o mnie to i owo. Nie chciałem,
żebyś myślał, że jestem po prostu nikim. Widzisz, obracam się zwykle
wśród ludzi dla mnie obcych, bo przenoszę się z miejsca na miejsce,
żeby zapomnieć o czymś smutnym, co mnie spotkało. – Zawahał się. –
Usłyszysz o tym po południu.
– W czasie lunchu?
– Nie, po południu. Dowiedziałem się przypadkiem, że umówiłeś
się na herbatę z panną Baker.
– Czy chcesz powiedzieć, że zakochałeś się w niej?
79/216

– Nie, mój drogi, nie zakochałem się. Ale panna Baker uprzejmie
zgodziła się porozmawiać z tobą na ten temat.
Nie miałem zielonego pojęcia, co to za „temat”, lecz bardziej mnie
to zirytowało, niż zainteresowało. Nie po to umówiłem się z Jordan,
żeby rozmawiać o panu Jayu Gatsbym. Byłem pewien, że jego prośba
dotyczy czegoś najzupełniej fantastycznego, i przez chwilę żałowałem,
że kiedykolwiek moja noga postała w jego zatłoczonym ogrodzie.
Nie powiedział ani słowa więcej. Stawał się coraz bardziej nien-
aganny, w miarę jak zbliżaliśmy się do miasta. Minęliśmy Port
Roosevelta, gdzie mignęły nam przepasane czerwoną wstęgą transat-
lantyckie statki, i pomknęliśmy po kocich łbach przez dzielnice
slumsów z ciemnymi i wcale nie pustymi knajpami w wyblakłej
pozłótce dziewiętnastego wieku. Potem otwarła się przed nami z
obydwóch stron dolina popiołów i miałem sposobność zobaczyć przed
warsztatem panią Wilson pompującą benzynę z żywiołowym
temperamentem.
Z błotnikami rozpostartymi jak skrzydła pędziliśmy przez pół dziel-
nicy Astoria – tylko przez pół, bo gdyśmy wymijali filary pod torem
kolejki nadziemnej, usłyszałem znajomy terkot motocykla i dogonił
nas rozwścieczony policjant.
– W porządku, kolego! – zawołał Gatsby. Zwolniliśmy. Gatsby
machnął policjantowi przed nosem jakąś białą kartką, wyciągniętą z
portfela.
– W porządku – zgodził się policjant, dotykając czapki. –
Następnym razem poznam pana, panie Gatsby. Proszę mi wybaczyć.
80/216

– Co to było? – spytałem. – Fotografia z Oksfordu?


– Wyświadczyłem kiedyś przysługę komisarzowi i od tego czasu
przysyła mi co roku życzenia na Boże Narodzenie.
Jechaliśmy przez wielki most, słońce rzucało między przęsła migot-
liwe smugi światła na pędzące samochody, a za rzeką rosło miasto w
białych bryłach i kostkach cukru, miasto zbudowane z pragnień, za
pieniądze, które nie cuchną. Nowy Jork widziany z mostu Queensboro
jest zawsze miastem widzianym po raz pierwszy, z jego pierwszą, sza-
loną zapowiedzią wszystkich cudów i piękności świata.
Minął nas nieboszczyk na karawanie zarzuconym kwiatami, a za
nim dwa pojazdy o spuszczonych firankach i nieco pogodniejsze – dla
przyjaciół, którzy posłali nam spojrzenia; mieli tragiczne oczy i krótkie
górne wargi ludzi z południowo-wschodniej Europy, i rad byłem, że
widok wspaniałego wozu Gatsby’ego wpisali do swojej żałobnej
uroczystości. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Blackwell’s Island, minęła
nas limuzyna prowadzona przez białego szofera, a w niej trójka wys-
trojonych Murzynów – dwóch fircyków i dziewczyna. Wybuchnąłem
głośnym śmiechem, kiedy błysnęli ku nam białkami oczu dumnie i
wyzywająco.
Wszystko może się zdarzyć teraz, gdy przejechaliśmy przez ten
most, pomyślałem, wszystko w świecie...
Mógł mi się nawet przydarzyć Gatsby i nie widziałem w tym nic
dziwnego.

***
81/216

Kipiące gwarem południe. W dobrze wentylowanym podziemiu na


42 Ulicy spotkałem się z Gatsbym na lunchu. Mrugając powiekami, by
strząsnąć z oczu blask słońca, z trudem wyłowiłem go wzrokiem w
ciemnym przedpokoju, gdzie rozmawiał z jakimś panem.
– Pan Carraway – mój przyjaciel, pan Wolfshiem.
Mały Żyd o płaskim nosie podniósł swoją dużą głowę i przyglądał
mi się dwiema pięknymi kępkami włosów, sterczącymi obficie z obu
nozdrzy. Po chwili odkryłem w półmroku jego malutkie oczka.
– ...to ja tylko na niego spojrzałem – powiedział pan Wolfshiem,
ściskając mi rękę z powagą – i jak pan myśli, co ja zrobiłem?
– Co? – spytałem uprzejmie.
Lecz najwidoczniej nie do mnie to mówił, bo puścił moją dłoń i
wycelował w Gatsby’ego swój pełen ekspresji nos.
– Dałem pieniądze Katspaughowi i powiedziałem: „W porządku,
Katspaugh, nie płać mu ani grosza, dopóki nie zamknie buzi”.
Zamknął buzię z miejsca.
Gatsby wziął każdego z nas pod rękę i wprowadził do sali restaur-
acyjnej, wobec czego pan Wolfshiem połknął następne, ledwie roz-
poczęte zdanie i zapadł w stan somnambulicznego roztargnienia.
– Podać whisky i wodę? – spytał kelner.
– Przyjemny lokal – powiedział pan Wolfshiem, patrząc na
purytańskie nimfy na suficie. – Ale wolę ten naprzeciwko.
– Tak, whisky i woda – zgodził się Gatsby, a potem do Wolf-
shiema: – Tam jest za gorąco.
82/216

– Gorąco i ciasno, owszem – powiedział pan Wolfshiem – ale dużo


wspomnień.
– Co to za lokal? – spytałem.
– Stary Metropol.
– Stary Metropol – rozmyślał pan Wolfshiem smęt-nie – pełen
twarzy, które znikły na zawsze. Pełen przyjaciół, których już dawno
nie ma. Do końca życia nie zapomnę tej nocy, kiedy zastrzelili tam
Rosy’ego Rosenthala. Było nas sześciu przy stole i Rosy jadł i pił
przez całą noc, a jak on potrafił jeść! Kiedy było już prawie rano, kel-
ner podchodzi do niego z dziwnym wyrazem twarzy i mówi: „Ktoś na
ulicy życzy sobie z panem porozmawiać”. „Dobrze” – mówi Rosy i za-
czyna wstawać, a ja go ciągnę z powrotem na krzesło. „Jak oni ciebie
potrzebują, to niech tu przyjdą, sukinsyny, a ty mi się stąd nie ruszaj”.
Była wtedy może czwarta i gdyby tak podnieść zasłony, toby się
zobaczyło biały dzień.
– Czy Rosy wyszedł? – spytałem niewinnie.
– Ma się rozumieć. – Pan Wolfshiem z oburzeniem łysnął ku mnie
nosem. – Jeszcze się w drzwiach odwrócił i powiedział: „Niech mi
tylko kelner nie zabiera mojej kawy”. Potem wyszedł na ulicę, a oni
strzelili mu trzy razy prosto w pełen brzuch i odjechali.
– Czterech z nich zginęło na krześle elektrycznym – przypom-
niałem sobie.
– Pięciu, razem z Beckerem. – Jego nozdrza zwróciły się ku mnie z
zaciekawieniem. – Podobno pan chce wejść do interesu?
83/216

Zestawienie tych dwóch spraw było zaskakujące. Gatsby pow-


iedział za mnie:
– Ach nie, to nie ten.
– Nie? – jakby z żalem powiedział pan Wolfshiem.
– To po prostu jeden z moich przyjaciół. Powiedziałem ci, że
porozmawiamy o tym innym razem.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział pan Wolfshiem. – Wziąłem
pana za kogoś innego.
Zjawiły się na stole soczyste kotlety i pan Wolfshiem, zapominając
o starym Metropolu i jego bardziej nastrojowej atmosferze, zabrał się
do jedzenia z żarłoczną ostrożnością. Jednocześnie oczy jego bardzo
powoli obiegały całą salę; zakończył inspekcję zwrotem w tył, aby
przyjrzeć się towarzystwu siedzącemu za jego plecami. Myślę, że
gdyby nie moja obecność, byłby pewnie zajrzał pod nasz stół.
– Słuchaj no, mój drogi – powiedział Gatsby, nachylając się do
mnie – boję się, że rozzłościłem cię trochę dziś rano w samochodzie.
I znów ten uśmiech, któremu tym razem się oparłem.
– Nie lubię tajemnic – odpowiedziałem. – I nie rozumiem, dlaczego
nie powiesz mi otwarcie, czego chcesz. Czemu to ma iść przez pannę
Baker?
– Och, nie ma w tym żadnego podstępu – zapewnił mnie. – Panna
Baker to prawdziwa sportsmenka, wiesz dobrze, i nigdy nie zrobiłaby
czegoś nie fair.
Spojrzał nagle na zegarek, skoczył na równe nogi i wybiegł z sali,
zostawiając mnie w towarzystwie pana Wolfshiema.
84/216

– Musi zadzwonić – powiedział Wolfshiem, odprowadzając go


wzrokiem. – Wspaniały facet, co? Przystojny, aż miło popatrzeć, i taki
skończony dżentelmen.
– Tak.
– Był w Oksfordzie.
– O!
– Studiował w Oksfordzie, w Anglii, zna pan tę uczelnię?
– Ze słyszenia.
– To jedna z najsławniejszych uczelni na świecie.
– Dawno pan zna Gatsby’ego? – spytałem.
– Parę lat – odpowiedział z odcieniem dumy. – Spotkała mnie
przyjemność poznania go zaraz po wojnie. Wystarczyło mi pomówić z
nim godzinkę, a już wiedziałem, że to młody człowiek z dobrej rodz-
iny. Powiedziałem sobie: kogoś takiego to każdy chętnie przyprowadzi
do własnego domu i przedstawi mamusi i siostrze. – Przerwał. –
Widzę, że patrzy pan na moje spinki.
Wcale nie patrzyłem, ale teraz spojrzałem. Składały się z kawałków
kości słoniowej o dziwnie znajomym kształcie.
– To ludzkie zęby trzonowe. Piękne okazy – poinformował mnie.
– Coś podobnego! – Obejrzałem je dokładnie. – Bardzo in-
teresujący pomysł.
– Tak, owszem. – Wciągnął mankiety do rękawów. – Tak, Gatsby
jest bardzo ostrożny na punkcie kobiet. Na żonę przyjaciela to on
nawet nie spojrzy.
85/216

Gdy przedmiot tego instynktownego zaufania powrócił i usiadł


przy stole, pan Wolfshiem jednym haustem wypił kawę i wstał.
– Bardzo mi było miło – powiedział – ale teraz już uciekam, nie
chcę nadużywać waszej życzliwości.
– Nie uciekaj, Meyer – powiedział Gatsby bez przekonania.
Pan Wolfshiem podniósł dłoń jak do błogosławieństwa.
– Jesteś bardzo uprzejmy, ale ja należę do innego pokolenia –
oświadczył uroczyście. – Wy sobie tu pogadajcie o sporcie, o panien-
kach, o... – ten trzeci, urojony rzeczownik zastąpił jeszcze jednym
ruchem dłoni – a ja mam pięćdziesiąt lat i nie chcę się wam dłużej nar-
zucać.
Gdy ściskał nam dłonie i odchodził, czubek jego tragicznego nosa
drżał. Zastanawiałem się, czy go czym nie obraziłem.
– Czasem robi się bardzo sentymentalny – wyjaśnił Gatsby. – Dziś
ma jeden z tych swoich sentymentalnych dni. To znana postać w Now-
ym Jorku – obywatel Broadwayu.
– Właściwie kim on jest? Aktorem?
– Nie.
– Dentystą?
– Meyer Wolfshiem? Nie, on żyje z hazardu. – Gatsby zawahał się,
a potem dodał zimno: – To on w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym
zrobił tę machlojkę na jesiennych rozgrywkach bejsbolowych.
– Nie może być!
Wiadomość oszołomiła mnie. Oczywiście pamiętałem tę aferę z
dziewiętnastego roku, lecz gdybym się był nad nią kiedykolwiek
86/216

zastanawiał, to myślałbym, że po prostu wydarzyło się to jako


nieunikniony skutek całego łańcucha przyczyn. Nigdy nie przyszłoby
mi do głowy, że jeden człowiek może grać na zaufaniu pięćdziesięciu
milionów ludzi, nie oglądając się na nic, jak włamywacz, który rozbija
kasę pancerną.
– Jak to się stało?
– Po prostu złapał okazję.
– Dlaczego nie siedzi w więzieniu?
– Nic nie mogli mu zrobić, mój drogi. To spryciarz.
Uparłem się zapłacić rachunek. Kiedy kelner przyniósł mi resztę,
spostrzegłem w drugim końcu sali Toma Buchanana.
– Chodź ze mną na chwilę – powiedziałem – muszę się z kimś
przywitać.
Tom skoczył od stołu na mój widok i podszedł do nas.
– Co się z tobą dzieje? Gdzie się podziewasz? – spytał żywo. –
Daisy jest wściekła, że się nie pokazujesz.
– Pan Gatsby, pan Buchanan.
Wymienili krótki uścisk dłoni i na twarzy Gatsby’ego zjawił się
jakiś obcy wyraz napięcia i zakłopotania.
– Co u ciebie w ogóle słychać? – pytał mnie Tom. – Jakim cudem
zawędrowałeś aż do tego lokalu?
– Jadłem lunch z panem Gatsbym.
Odwróciłem się do Gatsby’ego, ale jego już nie było.

***
87/216

– Pewnego dnia w październiku roku tysiąc dziewięćset siedemnas-


tego... – mówiła Jordan Baker tegoż popołudnia, siedząc bardzo prosto
na twardym krześle w kawiarni hotelu Plaza... – wałęsałam się po
mieście, idąc trochę chodnikiem, a trochę po trawie. Na trawniku było
mi przyjemniej, bo miałem angielskie pantofle z gumowymi guzami na
podeszwach, które wrzynały się w miękką ziemię. Miałam też nową
spódniczkę w szkocką kratę i kiedy wiatr lekko zadzierał ją do góry,
czerwono-biało-niebieskie flagi na wszystkich domach szeleściły i
sztywniały ze zgorszenia.
Największa flaga i największy trawnik były przed domem Daisy
Fay. Skończyła właśnie osiemnaście lat, była dwa lata starsza ode
mnie i biła na głowę wszystkie młode panny w Louisville. Ubierała się
na biało, miała mały, biały kabriolet, jej telefon urywał się od rana do
wieczora, oblężony przez młodych i podnieconych oficerów z Camp
Taylor, którzy dobijali się o zaszczyt spotkania jej wieczorem
„gdziekolwiek, choćby na godzinkę!”
Kiedy znalazłam się tego ranka naprzeciw jej domu, jej biały kabri-
olet stał przy chodniku i Daisy siedziała w nim z jakimś porucznikiem,
którego nie znałam. Byli tak zatopieni w sobie, że Daisy spostrzegła
mnie dopiero, gdy już byłam parę kroków od niej.
„Halo, Jordan! – zawołała nieoczekiwanie. – Pozwól tutaj”. Poch-
lebiło mi, że chce ze mną rozmawiać, bo ze wszystkich starszych
dziewcząt ją podziwiałam najbardziej. Spytała mnie, czy idę do Czer-
wonego Krzyża robić bandaże. Powiedziałam, że tak. Czy wobec tego
88/216

zechcę tam powiedzieć, że ona dziś nie może przyjść? Kiedy Daisy
mówiła, oficer patrzył na nią takim wzrokiem, jaki każda młoda
dziewczyna chciałaby kiedyś poczuć na sobie, a ponieważ wydało mi
się to romantyczne, pamiętam tę chwilę do dziś. Nazywał się Jay
Gatsby i od tamtego dnia oczy moje nie widziały go przez dobre cztery
lata. Nawet jak spotkałam go na Long Island, nie zdawałam sobie
sprawy, że to ten sam człowiek.
To było w dziewięćset siedemnastym. Następnego roku sama już
miałam kilku wielbicieli i zaczęłam brać udział w zawodach, więc rza-
dziej widywałam się z Daisy. Zadawała się z paczką trochę starszej
ode mnie młodzieży, jeśli w ogóle zadawała się z kimkolwiek. Krążyły
o niej dzikie ploty – jak to jej matka w pewien zimowy wieczór złapała
ją na pakowaniu walizki, bo Daisy wybierała się do Nowego Jorku,
żeby pożegnać się z jakimś żołnierzem, który odpływał do Europy.
Przeszkodzono jej w tym skutecznie, ale nie rozmawiała z rodziną
przez kilka tygodni. Po tym wszystkim przestała bawić się w towar-
zystwie żołnierzy, wybierała w mieście tylko takich młodych ludzi,
którzy mieli platfusa i krótki wzrok i nie mogli iść do wojska.
Ale następnej jesieni znów była wesoła, weselsza niż kiedykolwiek.
Po zawieszeniu broni rodzice wyprawili jej pierwszy wielki bal, a w
lutym mówiono, że jest zaręczona z kimś z Nowego Orleanu. W czer-
wcu poślubiła Toma Buchanana z Chicago z taką pompą, jakiej w
Louisville nigdy jeszcze nie widziano. Tom zajechał czterema sam-
ochodami z tłumem gości, wynajął całe piętro w Hotelu Muhlbach, a
89/216

w przeddzień ślubu ofiarował jej sznur pereł oceniany na trzysta


pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Ja byłam druhną. Weszłam do jej pokoju na pół godziny przed obi-
adem, który miał uczcić dziewiczy wieczór, i znalazłam ją leżącą na
łóżku, piękną jak noc czerwcowa, w sukience w kwiaty i pijaną jak
bela. W jednej ręce trzymała butelkę sauterne’a, a w drugiej list.
„Pogratuluj mi – wymamrotała – nigdy w życiu nie piłam, ale
jakież to dobre!”
„Daisy, co się stało?”
Byłam przerażona, mogę pana zapewnić: jeszcze nie widziałam
żadnej dziewczyny w takim stanie.
„Masz, kochanie – pogrzebała w koszu na papiery, który stał koło
niej na łóżku, i wyciągnęła sznur pereł. – Zanieś je na dół i oddaj temu,
do kogo należą. Powiedz im, że Daisy zmieniła zamiar. Powiedz:
Daisy zmieniła zamiar”.
Zaczęła płakać. Płakała i płakała. Wyleciałam na korytarz, zn-
alazłam pokojówkę jej matki, zamknęłyśmy drzwi na klucz i
wpakowałyśmy ją do zimnej kąpieli. Nie chciała się rozstać z listem.
Wzięła go ze sobą do wanny, zmięła w wilgotną kulkę i dopiero wtedy
pozwoliła mi odłożyć go do mydelniczki, kiedy zobaczyła, że rozpada
się w kawałki jak śnieg.
Ale nie powiedziała już ani słowa. Dałyśmy jej powąchać amo-
niaku, poleżała z lodem na czole, wreszcie wciągnęłyśmy na nią z
powrotem suknię i pół godziny później, kiedy wychodziłyśmy z poko-
ju, miała perły na szyi i było po wszystkim. Następnego dnia o piątej
90/216

bez mrugnięcia okiem wzięła ślub z Tomem Buchananem i wyjechała


w trzymiesięczną podróż po morzach południowych.
Zobaczyłam ich w Santa Barbara, po ich powrocie, i pomyślałam
sobie, że chyba nigdy nie spotkałam dziewczyny tak zwariowanej na
punkcie męża. Jeśli wychodził na minutkę z pokoju, rozglądała się
niespokojnie i pytała: „Gdzie się podział Tom?” – i była absolutnie
nieprzytomna, dopóki znów nie zobaczyła go w drzwiach. Na plaży
mogła godzinami trzymać jego głowę na kolanach i wodzić palcami po
jego powiekach, wpatrzona w niego z bezdenną rozkoszą. Byli
wzruszającą parą, na ich widok człowiek miał ochotę śmiać się cicho,
z rozrzewnieniem. Tak było w sierpniu. W tydzień po moim wyjeździe
z Santa Barbara, pewnej nocy na drodze do Ventura Tom wpadł na
jakiś wóz i odleciało mu przednie koło w samochodzie. O dziew-
czynie, która była z nim, także napisano w gazetach, bo miała złamaną
rękę. Była to jedna z pokojówek z Hotelu Santa Barbara.
W kwietniu następnego roku Daisy urodziła córkę i razem z mężem
wyjechała na rok do Francji. Widziałam ich wiosną w Cannes, potem
w Deauville, a potem wrócili i zamieszkali w Chicago. Jak pan wie,
Daisy była znana w Chicago. Szaleli całą paczką, wszyscy młodzi,
bogaci i nieposkromieni, ale ona wyszła z tego wszystkiego z idealnie
nietkniętą reputacją. Może dlatego, że nie pije. To daje wielką
przewagę – nie pić wśród tych, co dużo piją. Łatwo wtedy trzymać
język za zębami i – co więcej – można sobie zorganizować jakiś mały
wypad tak, że inni pozostają ślepi i albo nic nie widzą, albo nie
91/216

interesują się. A zresztą może wcale nie pociągały jej te rzeczy, cho-
ciaż w jej głosie jest coś takiego, że...
W każdym razie mniej więcej sześć tygodni temu usłyszała
nazwisko Gatsby’ego po raz pierwszy od lat. To było wtedy, kiedy
pana spytałam – pamięta pan? – czy zna pan Gatsby’ego z West Egg.
Po pana odejściu przyszła do mojego pokoju, obudziła mnie i spytała:
„Jaki Gatsby?”; a kiedy go opisałam – byłam na wpół śpiąca – pow-
iedziała bardzo dziwnym głosem, że to musi być ktoś, kogo znała. I
dopiero wtedy skojarzyłam Gatsby’ego z owym oficerem w jej białym
samochodzie.

***

Jordan Baker skończyła swoje opowiadanie w dorożce, którą po


wyjściu z kawiarni już od pół godziny jechaliśmy przez Central Park.
Słońce schowało się za wysokie domy po zachodniej stronie, zam-
ieszkane przez gwiazdy filmowe, a z trawników czyste głosy dzieci,
niby świerszczy, wzbiły się poprzez gorący zmierzch.

Jam jest arabski szejk,


Zdobędę miłość twą.
Gdy w namiocie leżysz uśpiona,
Zakradnę się w twoje ramiona...

– Dziwny zbieg okoliczności – powiedziałem.


92/216

– To wcale nie jest zbieg okoliczności.


– Jak to?
– Gatsby kupił ten dom, żeby mieć Daisy na drugim brzegu zatoki.
A więc nie tylko do gwiazd wzdychał owej nocy czerwcowej!
Nagle zza zasłony absurdalnego przepychu, którym się otaczał, ukazał
mi się zupełnie inny człowiek.
– On chce wiedzieć – mówiła dalej Jordan – czy nie zaprosiłby pan
do siebie Daisy któregoś popołudnia i pozwolił zajść także jemu.
Skromność tej prośby wstrząsnęła mną. Czekał pięć lat, kupił cały
pałac, przygodne ćmy obdarzał światłem gwiazd – wszystko po to, aby
obcy człowiek pozwolił mu któregoś popołudnia „zajść” do swego
ogrodu.
– Czy naprawdę musiałem tego wszystkiego wysłuchać, skoro
chodzi o taki drobiazg?
– On boi się, czekał tak długo. Myślał, że może się pan obrazić.
Widzi pan, on ma zupełnego bzika na jej punkcie.
Nie wszystko jeszcze było dla mnie jasne.
– Czemu nie poprosił pani o zorganizowanie tego spotkania?
– Chce, żeby Daisy zobaczyła jego dom – wyjaśniła Jordan. – A
pan przecież mieszka obok.
– Ach, tak!
– Pewnie miał trochę nadziei, że zjawi się na którymś z jego
przyjęć – ciągnęła Jordan. – Ale nigdy nie przyszła. Zaczął więc od
niechcenia wypytywać ludzi i ja byłam pierwszą osobą, która ją zna.
To było wtedy, kiedy przysłał po mnie lokaja, i szkoda, że nie mógł
93/216

pan słyszeć, jak kluczył dokoła tej sprawy, zanim wygarnął, o co mu


chodzi. Zaproponowałam natychmiast jakiś wspólny lunch w Nowym
Jorku, ale myślałam, że się wścieknie: „Nie chcę organizować nic
wspólnego – powtarzał w kółko. – Chcę ją po prostu spotkać u mojego
sąsiada”. Kiedy powiedziałam, że pan jest przyjacielem Toma, miał
zamiar zrezygnować ze wszystkiego. On mało o nim wie, chociaż, jak
twierdzi, w ciągu tych wszystkich lat przeglądał gazety chicagowskie,
mając nadzieję, że trafi na nazwisko Daisy.
Zrobiło się ciemno i kiedy wjechaliśmy pod mostek, objąłem zło-
ciste ramiona Jordan, przyciągnąłem ją do siebie i zaproponowałem jej
wspólną kolację. Nie myślałem już teraz ani o Daisy, ani o Gatsbym,
tylko o tej czystej, hardej, ograniczonej osobie, która dzieliła
powszechny sceptycyzm i która w kręgu mojego ramienia zwinnie
odchyliła się do tyłu. W uszach zaczęły mi dźwięczeć słowa, od
których czułem lekki zawrót głowy: „Są tylko ci, co uciekają, i ci, co
gonią, są wytrwali i są znużeni”.
– A Daisy też się coś w życiu należy – wyszeptała Jordan.
– Czy ona chce zobaczyć Gatsby’ego?
– Nie należy jej nic mówić. Gatsby nie chce, żeby wiedziała. Pan
ma ją tylko zaprosić na herbatę.
Minęliśmy barierę ciemnych drzew, a potem fasady domów 59
Ulicy, rzucające w głąb parku słup bladego, delikatnego światła. Nie
miałem dziewczyny jak Gatsby i Tom Buchanan, nie wypatrywałem
niczyjej zjawy ani na ciemnych gzymsach, ani wśród oślepiających
neonów, więc przytuliłem dziewczynę siedzącą przy mnie i mocniej
94/216

zamknąłem ją w ramionach. Jej blade, drwiące usta uśmiechnęły się;


przyciągnąłem ją jeszcze bliżej i przytuliłem twarz do jej twarzy.
Rozdział V

Wracając tej nocy do West Egg, zląkłem się, że mój dom się pali.
Była druga po północy, a tu cały kąt półwyspu zalany światłem, krzaki
wyglądają jak widma, druty przewodów iskrzą się nad drogą. Gdy
wyjechałem zza rogu, zobaczyłem, że to tylko w domu Gatsby’ego
palą się światła od dachu aż do piwnic.
Z początku pomyślałem, że odbywa się tam znów jakieś przyjęcie,
jakieś dzikie szaleństwo kończące się zabawą w chowanego, dla której
cały dom stoi otworem, lecz nie dobiegał stamtąd żaden odgłos. Tylko
drzewa szumiały, a wiatr, kołysząc drutami, gasił i zapalał światło w
oknach i stwarzał wrażenie, że dom mruga w ciemności. Gdy ucichł w
dali warkot mojej taksówki, spostrzegłem, że Gatsby idzie do mnie
przez trawnik.
– Twoja rezydencja wygląda jak pawilon Wystawy Światowej –
powiedziałem.
– Naprawdę? – Popatrzył na swój dom z roztargnieniem. – Ch-
ciałem rozejrzeć się po kątach. Jedźmy na Coney Island, mój drogi.
Moim wozem.
– Jest za późno.
– To może wykąpiemy się w moim basenie? Nie korzystałem z
niego ani razu przez całe lato.
– Muszę się położyć.
– No, to trudno.
Czekał, patrząc na mnie z hamowanym podnieceniem.
96/216

– Mówiłem z panną Baker – powiedziałem po chwili. – Zadzwonię


jutro do Daisy i zaproszę ją do siebie na herbatę.
– Och, świetnie – odparł niedbale. – Nie chcę ci sprawiać kłopotu.
– Jaki dzień ci odpowiada?
– Jaki dzień odpowiada tobie? – poprawił mnie szybko. –
Naprawdę nie chcę sprawić ci żadnego kłopotu.
– Może pojutrze?
Zastanawiał się przez chwilę. Potem rzekł z niechęcią:
– Chyba każę przystrzyc trawnik.
Spojrzeliśmy obaj na linię dzielącą wyraźnie mój niechlujny
trawnik od jego trawnika, który był ciemniejszy, starannie utrzymany.
Podejrzewałem, że miał na myśli mój trawnik.
– Jest jeszcze jeden drobiazg – zaczął niepewnie i zawahał się.
– Czy wolałbyś to odłożyć na parę dni? – spytałem.
– Och, nie, chodzi o coś innego. W każdym razie – niezdarnie
szukał słów; nie wiedział, jak zacząć. – Tak sobie myślałem... wydaje
mi się... Słuchaj no, mój drogi, ty chyba niewiele zarabiasz, co?
– Nie za dużo.
Moje wyznanie jakby dodało mu pewności siebie, bo ciągnął dalej
z większą swobodą:
– Tak właśnie myślałem, jeśli wybaczysz mi... Widzisz, ja
prowadzę mały interes na boku, całkiem marginesowo, rozumiesz... I
myślałem, że jeśli niedużo zarabiasz... Ty, zdaje się, zajmujesz się
maklerstwem, tak?
– Próbuję.
97/216

– No właśnie, to by mogło ciebie zainteresować. Nie zabrałoby ci


dużo czasu, a mógłbyś ładnie zarobić. Sprawa jest poufna.
Zdaję sobie dziś sprawę, że w innych okolicznościach ta rozmowa
mogłaby się była stać punktem zwrotnym w moim życiu. Lecz
ponieważ ofertę zrobiono mi najwyraźniej, i to bardzo nietaktownie, w
zamian za obiecaną przysługę, nie pozostało mi nic innego, jak odrzu-
cić ją z miejsca.
– Mam pełne ręce roboty – powiedziałem. – Jestem ci bardzo
wdzięczny, ale nie mógłbym przyjąć nowych zobowiązań.
– Wcale nie musiałbyś się zadawać z Wolfshiemem. – Widocznie
myślał, że wzbraniam się „wejść do interesu” wspomnianego w czasie
lunchu, lecz zapewniłem go, że się myli. Czekał jeszcze chwilę, abym
podjął rozmowę, lecz byłem na to zbyt zaabsorbowany własnymi
sprawami, więc niechętnie poszedł do domu.
Wieczór napełnił mnie uczuciem beztroski i szczęścia. Sądzę, że
przekroczywszy próg domu, znalazłem się od razu w objęciach
głębokiego snu. Nie wiem zatem, czy Gatsby pojechał na Coney Island
czy nie, ani też przez ile godzin rozglądał się po kątach w swoim tak
uroczyście oświetlonym domu. Zadzwoniłem do Daisy z biura
następnego ranka i zaprosiłem ją na herbatę.
– Przyjdź sama, bez Toma – ostrzegłem ją.
– Co?
– Nie bierz Toma.
– A kto to jest Tom? – spytała tonem niewiniątka.
98/216

W umówiony dzień lało jak z cebra. O jedenastej jakiś człowiek w


płaszczu deszczowym przytaszczył pod mój próg kosiarkę, zastukał do
drzwi i powiedział, że pan Gatsby przysłał go, aby przystrzygł trawę.
To mi przypomniało, że nie powiedziałem mojej Fince, żeby przyszła
po południu, pojechałem więc do miasteczka odszukać ją wśród roz-
mokłych, wybielonych uliczek i żeby kupić kilka filiżanek, trochę
cytryn i kwiatów.
Kwiaty okazały się niepotrzebne, bo o drugiej od Gatsby’ego
przysłano całą oranżerię i do tego niezliczoną ilość wazonów. W godz-
inę później drzwi otwarły się gwałtownie i wpadł Gatsby w białym
flanelowym ubraniu, srebrzystoszarej koszuli i złocistym krawacie.
Był blady, a pod oczami miał sińce od bezsennej nocy.
– Czy wszystko w porządku? – spytał natychmiast.
– Trawnik wygląda wspaniale, jeśli o to ci chodzi.
– Jaki trawnik? – spytał tępo. – Och, ten przed domem. – Spojrzał
przez okno, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, niczego chyba nie
widział. – Wygląda bardzo dobrze – stwierdził z roztargnieniem. –
Jedna z gazet pisze, że przypuszczalnie deszcz przestanie padać około
czwartej. Zdaje się, że „The Journal”. Czy masz wszystko, czego
trzeba do... do herbaty?
Zaprowadziłem go do spiżarni, gdzie z pewnym wyrzutem
popatrzył na Finkę. Razem przyjrzeliśmy się dwunastu ciastkom
cytrynowym kupionym w miasteczku.
– Czy to wystarczy? – spytałem.
99/216

– Oczywiście, oczywiście! Są świetne! – I bezdźwięcznym głosem


dodał: – ...mój drogi.
Około pół do czwartej deszcz uspokoił się i tylko pojedyncze
krople, niby rosa, kapały w gęstej mgle. Gatsby niewidzącymi oczyma
przeglądał Ekonomię Claya, drgał przy każdym kroku Finki, pod którą
w kuchni trzeszczała podłoga, i zerkał ku zamglonym oknom, jak
gdyby rozgrywała się za nimi cała seria niewidocznych, lecz alar-
mujących wydarzeń. Wreszcie wstał i niepewnym głosem poinfor-
mował mnie, że wraca do domu.
– Czemuż to?
– Nikt nie przyjdzie na herbatę. Jest za późno! – Spojrzał na
zegarek, jakby już nie miał czasu i spieszył się w inne miejsce. – Nie
mogę czekać cały dzień.
– Nie wygłupiaj się! Jest dopiero za dwie minuty czwarta.
Usiadł tak zmaltretowany, jak gdybym go pchnął na krzesło, i
niemal jednocześnie rozległ się warkot samochodu wjeżdżającego na
moją ścieżkę. Obaj skoczyliśmy na równe nogi, a ja, również trochę
roztrzęsiony, wyszedłem na podwórze.
Ocierając się o mokre krzewy bzu, wielki otwarty samochód pod-
jeżdżał pod mój próg. Stanął. Twarz Daisy, przekrzywiona na bok pod
lawendowym toczkiem, wyjrzała ku mnie z promiennym, zachwycon-
ym uśmiechem.
– Czy na pewno tutaj mieszkasz, mój najdroższy?
Radosne falowanie jej głosu było nagłym, mocnym pokrzepieniem
wśród deszczu. Musiałem przez chwilę wsłuchać się w ten głos,
100/216

prześledzić uchem jego fale, zanim słowa doszły do mojej świado-


mości. Mokre pasmo włosów przecinało jej policzek jak krecha
niebieskiej farby, a dłoń, którą ująłem, żeby pomóc jej wyjść z sam-
ochodu, była mokra od błyszczących kropel.
– Czy jesteś we mnie zakochany? – szepnęła mi do ucha. –
Dlaczego miałam przyjść sama?
– To tajemnica mojego drewnianego zamczyska. Powiedz szo-
ferowi, żeby pojechał sobie gdzieś daleko na godzinkę.
– Wróć za godzinę, Ferdie. – I znów poważnym szeptem: – On ma
na imię Ferdie.
– Czy zapach benzyny nie odbija się szkodliwie na jego nosie?
– Myślę, że nie – powiedziała tonem niewiniątka. – A dlaczego
pytasz?
Weszliśmy do domu. Ku mojemu nieopisanemu zdumieniu salon
był pusty.
– Coś podobnego! – wykrzyknąłem.
– Co się stało?
Odwróciła głowę, bo u frontowego wejścia rozlegało się ciche,
dostojne pukanie. Wyszedłem i otworzyłem drzwi. Gatsby, blady jak
śmierć, z pięściami zanurzonymi w kieszeniach marynarki jak dwa
ciężary, stał w kałuży wody i patrzał na mnie tragicznym wzrokiem.
Nie wyjmując rąk z kieszeni, przemknął koło mnie do hallu, skręcił
sztywno w miejscu jak kukła na drucie i zniknął w salonie. To nie było
ani trochę śmieszne. Czując, jak mi serce głośno bije, przymknąłem
drzwi, bo deszcz znów się rozpadał.
101/216

Przez pół minuty była cisza. Potem usłyszałem z salonu jakiś


zduszony szept i jakiś urwany śmiech, a po nim głos Daisy, nienatural-
nie czysty:
– Ogromnie się cieszę, że znów pana widzę.
Pauza. Trwała strasznie długo. Nie miałem nic do roboty w hallu,
więc wszedłem do pokoju. Gatsby, z rękami wciąż w kieszeniach, stał
oparty o kominek, z trudem udając zupełny spokój, a nawet nudę.
Głowę odchylił tak daleko do tyłu, że oparła się o stojący na kominku
zegar, i z tej pozycji jego oszalałe oczy wpatrywały się w Daisy, która
siedziała przestraszona, lecz pełna gracji, na brzeżku twardego
krzesła.
– Znamy się od dawna – wymamrotał Gatsby. Jego oczy musnęły
mnie przelotnie, a wargi rozchyliły się w nieudanej próbie uśmiechu.
Szczęściem zegar wybrał ten moment, żeby zachwiać się gwałtownie
pod ciężarem jego głowy, na co Gatsby odwrócił się, chwycił zegar
drżącymi palcami i postawił na miejsce. Potem usiadł sztywno, łokieć
oparł na poręczy sofy, a brodę podparł dłonią. – Przepraszam – pow-
iedział.
Moja własna twarz miała teraz kolor ciemnej, tropikalnej opalen-
izny. Z tysiąca chodzących mi po głowie banałów nie mogłem
wydusić z siebie żadnego.
– To stary zegar – powiedziałem do nich jak idiota.
Myślę, że wszyscy troje byliśmy przez chwilę przekonani, że zegar
rozbił się na kawałki.
102/216

– Nie widzieliśmy się wiele lat – powiedziała Daisy tonem jak na-
jbardziej obojętnym i rzeczowym.
– Pięć lat minie w październiku.
Ta automatyczna, odruchowa odpowiedź Gatsby’ego znów nas za-
hamowała co najmniej na minutę. Zerwali się oboje z miejsc na moją
desperacką propozycję, aby pomogli mi przyrządzić herbatę w kuchni,
ale w tym momencie demoniczna Finka wniosła ją na tacy.
Wśród bardzo pożądanego zamieszania wokół filiżanek i ciastek
osiągnęliśmy stan pewnej równowagi fizycznej. Gatsby odsunął się w
cień i gdy ja rozmawiałem z Daisy, patrzał uważnie to na mnie, to na
nią, wzrokiem napiętym i bardzo nieszczęśliwym. Jednakże, skoro
spokój nie był celem tego przedsięwzięcia, przy pierwszej sposobności
przeprosiłem moich gości i wstałem.
– Dokąd idziesz? – spytał Gatsby w nagłej panice.
– Zaraz wrócę.
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdziesz.
Pospieszył za mną jak szaleniec do kuchni, przymknął drzwi i
wyszeptał z udręką:
– Och, Boże!
– Co się stało?
– To okropna pomyłka – powiedział, potrząsając głową. – Potwor-
na, potworna pomyłka.
– Jesteś po prostu zmieszany, to wszystko. – I na szczęście
dodałem: – Daisy też jest zmieszana.
– Ona jest zmieszana? – powtórzył z niedowierzaniem.
103/216

– Zupełnie tak samo jak ty.


– Nie mów tak głośno.
– Zachowujesz się jak mały chłopiec – wybuchnąłem, tracąc cier-
pliwość. – I nie tylko to: jesteś po prostu niegrzeczny. Daisy siedzi tam
zupełnie sama.
Przerwał mi ruchem ręki, spojrzał na mnie z bolesnym wyrzutem i
otworzył ostrożnie drzwi, by powrócić do salonu.
Wyszedłem tylnym wyjściem – jak Gatsby, kiedy dokonał ner-
wowego okrążenia domu przed półgodziną – i pobiegłem pod wielkie,
czarne, sękate drzewo, którego gęste listowie tworzyło konstrukcję
chroniącą przed deszczem. Znów lało i na moim nierównym trawniku,
krótko przystrzyżonym przez ogrodnika Gatsby’ego, potworzyły się
małe, błotniste kałuże i przedhistoryczne moczary. Spod drzewa widać
było tylko wielki dom Gatsby’ego, więc przez pół godziny patrzyłem
na ten dom jak Kant na swoją wieżę kościoła. Jakiś piwowar zbudował
go dziesięć lat temu, gdy wybuchła powszechna mania „stylowości”, i
mówiono, że podjął się zapłacić pięcioletni podatek za wszystkie
sąsiadujące domki, jeśli ich właściciele pokryją dachy słomianą
strzechą. Być może wskutek ich odmowy poniechał założenia Gniazda
Rodu i bardzo szybko się wykończył, a jego dzieci sprzedały dom, nie
zdejmując nawet żałobnego wieńca z drzwi. Amerykanie, którzy godzą
się – i to chętnie – być niewolnikami, nigdy nie chcieli być chłopami.
Po upływie pół godziny znów zaświeciło słońce i przed dom
Gatsby’ego zajechał samochód ze sklepu spożywczego, przywożąc
prowianty na obiad dla służby – bo jeśli chodzi o niego, to byłem
104/216

pewny, że nie przełknie ani kęsa. Pokojówka zaczęła otwierać okna na


piętrze, ukazywała się w każdym z nich na chwilę, a z szerokiego okna
na froncie wychyliła się i z powagą splunęła do ogrodu. Czas było
wracać. Póki padał deszcz, zdawało mi się, że słyszę szmer ich
głosów, to wznoszących się, to znów opadających wraz z przypływami
wzruszenia. Teraz, gdy zrobiło się cicho, czułem, że cisza zapadła
również w domu.
Wszedłem, robiąc najpierw w kuchni tyle hałasu, ile tylko mogłem
zrobić bez przewracania do góry nogami pieca, lecz sądzę, że nic do
nich nie dotarło. Siedzieli na dwóch końcach sofy, patrząc na siebie,
jak gdyby zadano im jakieś pytanie albo jakby czuli to pytanie w
powietrzu: wszelki ślad zakłopotania zniknął. Daisy miała twarz
mokrą od łez i kiedy wszedłem, skoczyła z miejsca i zaczęła wycierać
ją chusteczką przed lustrem. W Gatsbym zaszła zmiana po prostu
oszałamiająca. Dosłownie promieniał; bez słowa, bez gestu triumfu,
jakaś nowa istota emanowała z niego, wypełniając mały pokój.
– O, jak się masz, mój drogi – powiedział, jakby mnie zobaczył po
wieloletniej przerwie. Przez chwilę myślałem, że podejdzie i uściśnie
mi rękę.
– Przestało padać.
– Naprawdę? – Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co powiedziałem, i
spostrzegł, że w pokoju pojawiły się drżące promyki słońca,
uśmiechnął się jak rzecznik dobrej pogody, jak ekstatyczny apostoł
powracającego światła i powtórzył nowinę Daisy. – Jak ci się to
podoba? Przestało padać.
105/216

– Cieszę się, Jay. – Jej głos, pełen bolesnej, smętnej urody, mówił
tylko o niespodziewanej radości.
– Chciałbym, żebyś razem z Daisy poszedł do mnie – powiedział. –
Chcę jej pokazać mój dom.
– Jesteś pewien, że i ja mam iść?
– Koniecznie, mój drogi.
Daisy poszła na górę obmyć twarz – trzeba mi było wcześniej
pomyśleć o ręcznikach! – a ja z Gatsbym czekaliśmy przed domem.
– Dobrze wygląda mój dom, co? – spytał. – Popatrz, jak pięknie
front odbija światło.
Przyznałem, że dom jest wspaniały.
– Tak. – Objął go wzrokiem, każdy łuk nad drzwiami, wszystkie
kwadratowe wieże. – Przez trzy lata robiłem pieniądze, żeby go kupić.
– Myślałem, że pieniądze odziedziczyłeś.
– Owszem, mój drogi – odpowiedział odruchowo. – Ale prawie
wszystko straciłem w wielkim krachu... w tym krachu wojennym.
Zdaje mi się, że nie bardzo wiedział, co mówi, bo kiedy spytałem
go, czym się teraz zajmuje, odpowiedział:
– To moja sprawa – i dopiero po chwili zorientował się, że jest to
odpowiedź niestosowna. – Och, próbowałem wielu rzeczy – poprawił
się. – Robiłem w artykułach drogeryjnych, potem w nafcie. Ale zar-
zuciłem jedno i drugie. – Spojrzał na mnie z większą uwagą. – A może
zastanowisz się jednak nad tym, co ci proponowałem onegdaj?
Zanim mogłem odpowiedzieć, Daisy ukazała się na progu i dwa
rzędy metalowych guzików na jej sukni zalśniły w słońcu.
106/216

– To ten ogromny dom? – krzyknęła, wskazując palcem.


– Podoba ci się?
– Cudowny, ale nie wyobrażam sobie, jak możesz w nim mieszkać
sam jeden.
– Jest zawsze pełen interesujących ludzi, dzień i noc. Ludzi, którzy
robią interesujące rzeczy. Ludzi znanych i sławnych.
Zamiast iść krótszą drogą nad morzem, poszliśmy szosą i wk-
roczyliśmy przez wielką bramę. Półszeptem, pełnym zachwytu, Daisy
podziwiała z różnych stron zarys feudalnej sylwetki na tle nieba,
podziwiała ogród, iskrzący się zapach żonkili, pienisty zapach głogu i
kwitnącej śliwy i blady, złocisty zapach bratków. Dziwnie mi było
wstępować na marmurowe schody, na których nie szeleściły barwne
suknie stłoczone przy wejściu, i nie słyszeć nic prócz ptasich głosów
wśród drzew.
Wewnątrz domu, gdyśmy wędrowali przez pokoje do muzykow-
ania w stylu Marii Antoniny i przez salony Restauracji, czułem za
każdą sofą i pod każdym stołem obecność ukrytych gości, którym
kazano wstrzymać oddech. Kiedy Gatsby zamknął drzwi swojej „oks-
fordzkiej biblioteki”, mógłbym przysiąc, że słyszę niesamowity
śmiech pana Sowie Oczy.
Na piętrze obeszliśmy stylowe sypialnie, spowite w jedwab różowy
i lawendowy, pełne ciętych kwiatów, gotowalnie i pokoje kąpielowe, z
wannami wpuszczonymi w podłogę – weszliśmy nawet przez omyłkę
do pokoju, w którym jakiś rozczochrany jegomość w pidżamie robił na
podłodze gimnastykę. Był to pan Klipspringer, „lokator”. Widziałem
107/216

go tegoż ranka, jak wałęsał się po plaży spragniony towarzystwa. W


końcu doszliśmy do apartamentów zajmowanych przez Gatsby’ego –
sypialni, łazienki i gabinetu ze starymi angielskimi meblami, gdzie
usiedliśmy i wypiliśmy po kieliszku chartreuse, którego butelkę wyjął
Gatsby z szafki w ścianie.
Ani przez chwilę nie przestawał patrzeć na Daisy i myślę, że każdą
rzecz w swoim domu oceniał na nowo, zależnie od tego, jaką reakcję
budziła w jej zakochanych oczach. Czasem zaś wzrokiem zdumionym
i niezupełnie przytomnym ogarniał swoje mienie, jak gdyby wobec jej
obecności, oszałamiającej, ale realnej, wszystko dokoła przestało być
prawdziwe. Raz o mało nie zleciał ze schodów.
Jego sypialnia była pokojem najskromniejszym ze wszystkich, jeśli
nie brać pod uwagę toalety, wyposażonej w drobiazgi ze szczerego
złota. Daisy z rozkoszą wzięła do ręki szczotkę i przeciągnęła nią po
włosach, na co Gatsby zakrył oczy dłonią i zaczął się śmiać.
– Jakież to śmieszne, mój drogi – powiedział radośnie. – Naprawdę
nie mogę... Kiedy próbuję...
Najwyraźniej przeszedł dwa stadia i wkraczał teraz w trzecie:
przeżył niepokój i zakłopotanie, potem nieprzytomną radość, a teraz
oddawał się zdumieniu nad obecnością Daisy. Tak długo o niej myślał,
wyśnił sobie wszystko do najmniejszych szczegółów, czekał, że tak
powiem, z zaciśniętymi zębami, z napiętą do ostatecznych granic in-
tensywnością. Teraz przyszło odprężenie, jakby pękła zbyt mocno na-
kręcona sprężyna w zegarku.
108/216

Opanował się po minucie, otworzył przed nami dwie zwaliste sza-


fy, które mieściły wszystkie jego ubrania, szlafroki, krawaty i koszule,
ułożone tuzinami w sterty.
– Mam człowieka, który kupuje mi wszystko w Anglii. Przysyła
całe komplety na początku każdego sezonu, wiosną i na jesieni.
Wyjął stertę koszul i zaczął je rozrzucać przed nami, jedną po dru-
giej, koszule z czystego lnu, z mięsistego jedwabiu i delikatnej flaneli,
koszule, na których znikały załamki, w chwili gdy padały w wielobar-
wnym nieładzie, zakrywając stół. Podziwialiśmy je, a on dalej przyn-
osił i miękki, bogaty stos rósł coraz wyżej – koszule w paski i w esy-
floresy, i w kratę, koralowe, seledynowe, lawendowe i bladopo-
marańczowe, każda z fioletowym monogramem. Nagle Daisy z nienat-
uralnym okrzykiem ukryła głowę w stosie koszul i wybuchnęła
gwałtownym płaczem.
– One są takie piękne – łkała, a jej głos tłumiły gęste fałdy. –
Zrobiło mi się smutno, bo nigdy nie widziałam takich... takich
pięknych koszul...

***

Po obejrzeniu domu mieliśmy zobaczyć całą posiadłość, basen, hy-


droplan i kwiaty w ogrodzie, lecz znów się rozpadało. Staliśmy więc
przy oknie, patrząc na pomarszczoną powierzchnię cieśniny.
109/216

– Żeby nie ta mgła, to moglibyśmy zobaczyć twój dom na tamtym


brzegu – powiedział Gatsby. – U ciebie przez całą noc pali się zawsze
zielone światło na końcu przystani.
Daisy nagłym ruchem wsunęła mu rękę pod ramię, lecz on zdawał
się być pochłonięty tym, co powiedział. Pewnie uświadomił sobie, że
to światełko na zawsze straciło swoje kolosalne znaczenie. Było blisko
Daisy, niemal dotykało jej, gdy on był tak daleko. Było związane z nią
jak gwiazda z księżycem. Teraz stało się znów tylko zielonym świ-
atłem na przystani. Z rzeczy zaczarowanych, rzeczy, które się liczą,
zniknęła jedna.
Zacząłem chodzić po pokoju, przyglądając się w półmroku różnym,
bliżej nieokreślonym przedmiotom. Zwróciła moją uwagę duża foto-
grafia starszego pana w stroju marynarskim, wisząca na ścianie nad
biurkiem.
– Kto to jest?
– To? To jest Dan Cody, mój drogi.
Nazwisko wydało mi się znajome.
– Nie żyje już. To był kiedyś mój najbliższy przyjaciel.
Na biurku stało małe zdjęcie Gatsby’ego, też w stroju marynarskim
– Gatsby z głową zuchwale odrzuconą w tył, sfotografowany, kiedy
miał pewnie około osiemnastu lat.
– Uwielbiam to zdjęcie! – wykrzyknęła Daisy. – Ach, jak ty jesteś
uczesany! Nigdy mi nie mówiłeś, że tak się czesałeś ani że miałeś
jacht.
110/216

– Spójrz no – rzekł pośpiesznie Gatsby. – Mam całe mnóstwo


wycinków z gazet... o tobie.
Przeglądali je przytuleni do siebie. Miałem zamiar poprosić o
pokazanie rubinów, gdy zadzwonił telefon i Gatsby podniósł
słuchawkę.
– Tak... Niestety, nie mogę teraz rozmawiać... nie mogę teraz
rozmawiać, mój drogi. Mówiłem: małe miasto... Powinien wiedzieć,
co to jest małe miasto. Miasteczko... Trudno, na nic nam się nie
przyda, jeżeli Detroit to dla niego miasteczko...
Położył słuchawkę.
– Chodź tu! Szybko! – zawołała Daisy przy oknie.
Deszcz wciąż padał, lecz na zachodzie ciemne niebo pękło i pien-
iste, różowo-złote chmury zakwitły nad morzem.
– Spójrz – szepnęła, a w chwilę potem: – Gdybym dostała taką
jedną różową chmurkę, tobym wsadziła cię do środka i zrobiła z tobą,
co mi się żywnie podoba.
Próbowałem teraz odejść, lecz nie chcieli o tym słyszeć; być może
w mojej obecności mocniej czuli, jak dobrze im we dwoje.
– Wiem, co zrobimy – powiedział Gatsby. – Każemy Klipspring-
erowi grać na fortepianie.
Wyszedł z pokoju, wołając: „Ewing” – i po kilku minutach wrócił
w towarzystwie zakłopotanego, nieco przywiędłego młodzieńca w ro-
gowych okularach i z przerzedzoną, jasną czupryną. Był teraz kom-
pletnie ubrany, miał na sobie sportową koszulę rozpiętą pod szyją,
111/216

pantofle na miękkich podeszwach i płócienne spodnie nieokreślonego


koloru.
– Przeszkodziliśmy panu w gimnastyce? – spytała Daisy
uprzejmie.
– Spałem! – wykrzyknął pan Klipspringer w najwyższym stopniu
zmieszany. – To znaczy, najpierw spałem, potem wstałem...
– Klipspringer gra na fortepianie – przerwał mu Gatsby bezceremo-
nialnie. – Zagrasz nam, Ewing, prawda?
– Ja bardzo źle gram. Ja... ja prawie nie gram. Wyszedłem z
wprawy...
– Zejdziemy na dół – uciął Gatsby. Przekręcił kontakt. Szare okna
przestały istnieć, gdy cały dom zalało światło.
W salonie Gatsby zaświecił tylko jedną lampę, stojącą przy fortepi-
anie. Zapalił Daisy papierosa, nie panując nad drżeniem palców, i usi-
adł obok niej na sofie stojącej w najdalszym kącie pokoju, gdzie mrok
rozpraszało lśnienie posadzki odbijającej światło z hallu.
Klipspringer odegrał Gniazdko miłości, potem odkręcił się na
stołku i udręczonym wzrokiem szukał Gatsby’ego w ciemnym kącie.
– Zupełnie wyszedłem z wprawy, sam pan widzi. Mówiłem panu,
że nie umiem grać. Ten brak praktyki...
– Nie mów tak dużo – rozkazał Gatsby. – Graj.

Czy nie było nam dobrze ze sobą


wieczorem
i rano...
112/216

Za oknami szumiał wiatr, nad cieśniną rozległ się daleki łoskot grz-
motu. W West Egg zapalały się teraz wszystkie światła; elektryczne
pociągi, naładowane ludźmi, brnęły poprzez deszcz z Nowego Jorku
do domu. O tej godzinie w ludziach coś się zmienia i w powietrzu
rodzi się podniecenie.

Jedno jest pewne, pewniejsze nad wszystko,


Bogatym przybywa złota, a biednym – dzieci.
A na razie, a w tym czasie...

Kiedy podszedłem, aby się pożegnać, ujrzałem, że na twarz


Gatsby’ego powrócił wyraz zdumienia, jak gdyby wartość osiągnięt-
ego szczęścia wydała mu się trochę wątpliwa. Prawie pięć lat! Nawet
w ciągu tego popołudnia musiały być takie chwile, w których Daisy
nie dorastała do jego marzeń, i nie ona była temu winna, tylko
ogromna siła jego wyobraźni. Ta wyobraźnia przerastała osobę Daisy,
przerastała wszystko. Oddany swojemu marzeniu, z twórczą pasją
wciąż je wzbogacał, wciąż przyozdabiał każdym barwnym piórkiem,
jakie wpadło mu do rąk. Żaden ogień, żaden niepokalany blask
czystości nie dorównuje temu, co człowiek może nagromadzić w głębi
swego serca.
Pod moim spojrzeniem Gatsby, w sposób widoczny, powrócił do
równowagi. Ujął dłoń Daisy, a gdy ona szepnęła mu coś do ucha,
odwrócił się do niej w nagłym porywie uczucia. Myślę, że jej głos
113/216

działał na niego najmocniej tym swoim mieniącym się, niespokojnym


ciepłem, bo tego głosu nie mógł nawet wymarzyć – był jak nieśmier-
telna pieśń.
Nie istniałem dla nich, chociaż Daisy rzuciła mi spojrzenie i
wyciągnęła rękę; Gatsby wcale mnie już nie poznawał. Popatrzyłem na
nich jeszcze raz, odpowiedzieli mi spojrzeniem dalekim, zagubionym,
spojrzeniem ludzi urzeczonych. Wtedy opuściłem pokój i po mar-
murowych schodach wyszedłem na deszcz, zostawiając tych dwoje
samym sobie.
Rozdział VI

Mniej więcej w tym czasie młody, ambitny reporter z Nowego


Jorku zjawił się pewnego dnia u Gatsby’ego i spytał go, czy ma coś do
powiedzenia.
– Do powiedzenia o czym? – uprzejmie zapytał Gatsby.
– Po prostu, może chce pan złożyć jakieś oświadczenie.
Po pięciu minutach bezładnych wyjaśnień okazało się, że chłopak
słyszał w redakcji nazwisko Gatsby’ego powiązane z czymś, czego
albo nie chciał zdradzić, albo nie mógł zrozumieć. Był właśnie tego
dnia wolny i z pochwały godną przedsiębiorczością pospieszył zbadać
sprawę na miejscu.
Strzelił na chybił trafił, ale reporterski instynkt nie zawiódł go.
Tłumy ludzi, które bywały na przyjęciach u Gatsby’ego i z tego tytułu
uchodziły za wtajemniczone w jego przeszłość, przyczyniały się do
jego popularności. Rosła ona przez całe lato i mało brakowało, żeby
Gatsby stał się bohaterem sensacyjnego artykułu. Współczesne le-
gendy, jak na przykład legenda o „podziemnych kontaktach z
Kanadą”, same do niego przylgnęły; uparcie też powtarzano, że jego
dom to wcale nie dom, tylko wielki statek, który potajemnie krąży
wzdłuż brzegów Long Island. Trudno zrozumieć, dlaczego te bajki
sprawiały przyjemność Jamesowi Gatzowi z Dakoty Północnej.
James Gatz – to było prawdziwe lub przynajmniej prawne
nazwisko. Zmienił je, mając lat siedemnaście, w momencie, który był
początkiem jego kariery – gdy mianowicie zobaczył jacht Dana
Cody’ego zarzucający kotwicę na najzdradliwszej mieliźnie jeziora
115/216

Superior. To jeszcze był James Gatz, ten chłopiec wałęsający się nad
wodą w zielonym podartym swetrze i portkach z żaglowego płótna, ale
to już Jay Gatsby pożyczył łódź, zepchnął Tuolomee z mielizny i poin-
formował Cody’ego, że za pół godziny może go złapać wiatr i roztrza-
skać mu jacht.
Przypuszczam, że już od dłuższego czasu miał to nowe imię i
nazwisko w pogotowiu. Rodzice jego byli niezaradni, nie powodziło
im się na farmie – w swojej wyobraźni nigdy ich właściwie nie uznał
za rodziców. Tak naprawdę to on sam sobie wymyślił postać Jaya
Gatsby’ego z West Egg na Long Island jako idealną koncepcję własnej
osoby. Jest synem Boga – powiedzenie, które nie oznacza nic innego,
jeśli w ogóle cokolwiek oznacza – i podobnie jak Ojciec musi służyć
wielkiej, wulgarnej i sprzedajnej piękności. Wymyślił sobie takiego
Gatsby’ego, jakiego siedemnastoletni chłopak potrafi wymyślić, i tej
swojej koncepcji pozostał wierny do końca.
Przeszło rok torował sobie drogę własnymi siłami, pracując na
południowym brzegu jeziora Superior przy łapaniu ślimaków i przy
połowach łososi, przy czymkolwiek, co zapewniało mu jedzenie i dach
nad głową. Ten zdrowy tryb życia – praca czasem wytężona, czasem
gnuśna – rozwijał i hartował jego opalone ciało. Kobiety poznał
wcześnie, a ponieważ psuły go, zaczął nimi gardzić; niewinnymi
dziewczynami – z powodu ich ignorancji, innymi zaś – bo histerycznie
traktowały sprawy, które on w swoim bezwzględnym egotyzmie
uważał za proste i nieważne.
116/216

Lecz w sercu jego panował nieustanny bunt i wrzenie. Po nocach


nawiedzały go najbardziej groteskowe i fantastyczne urojenia. Wyo-
braźnia jego snuła obrazy niewysłowionych wspaniałości, gdy tymcza-
sem na umywalni tykał budzik i ciśnięte na podłogę ubranie nasiąkało
wilgotnym światłem księżyca. W ciągu nocy te rojenia stawały się
coraz bogatsze, aż wreszcie na jakimś mocnym, jaskrawym fragmencie
przerywał je uścisk snu, niosący zapomnienie. Takie sny na jawie
dawały chwilowy upust jego imaginacji: dawały nadzieję, że rzeczy-
wistość wcale nie jest rzeczywista, łudziły zapewnieniem, że opoka, na
której świat zbudowano, to po prostu skrzydła dobrej wróżki.
Instynktem wiedziony ku swojej przyszłej chwale znalazł się – parę
miesięcy przed spotkaniem z Codym – w małym luterańskim college’u
świętego Olafa w południowej części stanu Minnesota. Był w col-
lege’u dwa tygodnie, cały czas przerażony jego okrutną obojętnością:
nikt tam jakoś nie chciał dostrzec zapowiedzi wspaniałego losu, który
go czekał, nikt nawet w los nie wierzył. Poza tym gardził pracą woźne-
go, którą miał opłacać swoje studia. Powędrował z powrotem nad jezi-
oro Superior i rozglądał się za jakąś robotą aż do dnia, kiedy jacht
Dana Cody’ego zarzucił kotwicę na przybrzeżnej mieliźnie.
Cody, który miał wówczas pięćdziesiąt lat, był produktem srebr-
nych pól Nevady, złota Jukonu i wszystkich tych „gorączek metalu”
datujących się od siedemdziesiątego piątego roku. Transakcje miedzią
z Montany zrobiły z niego multimilionera, przyszły jednak w chwili,
gdy cieszył się jeszcze pełnią zdrowia, ale umysł powoli zaczął mu się
mącić i świadome tego tłumy kobiet próbowały rozłączyć go z jego
117/216

pieniędzmi. Dziennikarka Ella Kaye potrafiła, niczym Madame de


Maintenon, wyzyskać jego słabość i wysłać go w podróż jachtem,
używając niezbyt czystych sposobów, typowych zresztą dla pseud-
onobliwej prasy w roku 1902. I tak przez pięć lat Dan Cody odwiedzał
wszystkie, aż nazbyt gościnne wybrzeża, zanim zjawił się jako przezn-
aczenie Jamesa Gatza w zatoce jeziora Superior.
Dla młodego Gatza, który wsparty na wiosłach gapił się na pokład,
ten jacht był czymś najpiękniejszym i najwspanialszym w świecie.
Sądzę, że musiał się uśmiechnąć do Cody’ego – prawdopodobnie już
wówczas wiedział, że jego uśmiech działa na ludzi. W każdym razie
Cody zadał mu kilka pytań (jedno z nich powołało do istnienia to
świeżo upieczone imię i nazwisko), stwierdził, że chłopak jest bystry i
nieprawdopodobnie ambitny. W parę dni później zabrał go do Duluth,
kupił mu granatową marynarkę, sześć par płóciennych spodni i maryn-
arską czapkę. I kiedy Tuolomee odpłynęła do Indii Zachodnich i na
Barbary Coast, Gatsby był na jej pokładzie.
Został zaangażowany do bliżej nieokreślonych posług osobistych –
był przy Codym na przemian stewardem, majtkiem, kapitanem jachtu,
sekretarzem, a nawet dozorcą trzymającym go pod kluczem, bo
trzeźwy Dan Cody wiedział, do czego może się posunąć Dan Cody pi-
jany, i aby uniknąć przykrych konsekwencji, coraz większym za-
ufaniem darzył Gatsby’ego. Taki układ rzeczy trwał przez pięć lat, w
czasie których jacht trzy razy opłynął kontynent amerykański. I byłoby
się to chyba nigdy nie skończyło, gdyby pewnej nocy w Bostonie nie
118/216

wsiadła na pokład Ella Kaye, a Dan Cody nie umarł w tydzień później,
lekceważąc sobie obowiązki gościnności.
Pamiętam jego portret w sypialni Gatsby’ego – siwy, kwitnący
mężczyzna, o zuchwałej, bezmyślnej twarzy – rozpustny pionier
Dzikiego Zachodu, który w pewnym okresie amerykańskiego życia
wznowił na Wschodnim Wybrzeżu dzikie, brutalne obyczaje pogran-
icznych barów i burdeli. Była to pośrednio zasługa Cody’ego, że
Gatsby tak mało pił. Czasem udawało się kobietom wmusić w niego
szampan w trakcie wesołej zabawy; on sam ściśle przestrzegał reguły
wstrzemięźliwości.
I to po Codym odziedziczył pieniądze – zapis w wysokości dwudzi-
estu pięciu tysięcy dolarów. Nigdy ich nie dostał. Do końca nie mógł
zrozumieć, jakich to prawnych kruczków użyto przeciw niemu, lecz
wszystko, co zostało z milionów Cody’ego, przeszło w całości do rąk
Elli Kaye. Pozostała mu zdobyta wiedza dość szczególnego rodzaju;
niejasny kontur Jaya Gatsby’ego wypełnił się konkretnym
człowiekiem.

***

Opowiedział mi to wszystko dużo później, ale zapisuję w tym


miejscu, żeby skończyć z dzikimi plotkami o jego pochodzeniu, w
których nie było cienia prawdy. Ponadto usłyszałem od niego tę opow-
ieść w chwili takiego zamętu, że doprawdy nie wiedziałem, w co wi-
erzyć. Aby więc uprzątnąć całą stertę pomyłek i zmyśleń, korzystam
119/216

teraz z krótkiej pauzy, podczas której Gatsby – że się tak wyrażę – na-
bierał oddechu.
Była to również przerwa w moich z nim kontaktach. Nie widziałem
go kilka tygodni ani nie rozmawiałem z nim nawet przez telefon –
większość czasu spędzałem w Nowym Jorku, spacerując z Jordan i
próbując wkraść się w łaski jej starej ciotki – ale wreszcie któregoś
niedzielnego popołudnia wybrałem się do Gatsby’ego. Nie minęły
dwie minuty, gdy zjawili się jacyś jego znajomi, a z nimi Tom
Buchanan. Byłem oczywiście zaskoczony, choć najdziwniejsze było
to, że Tom Buchanan zjawił się tu po raz pierwszy.
Przyjechali konno we trójkę – Tom i mężczyzna, który nazywał się
Sloane, i ładna kobieta w brązowym kostiumie do konnej jazdy, którą
już kiedyś tu spotkałem.
– Miło mi państwa powitać – powiedział Gatsby, stojąc na ganku. –
Jestem zachwycony, że wpadliście do mnie.
Jak gdyby im zależało na tym zachwycie!
– Proszę siadać. Może papierosa, może cygaro? – Krzątał się żywo
po pokoju, dzwoniąc na służbę. – Zaraz podadzą coś do picia.
Był głęboko poruszony obecnością Toma. Zresztą i tak czułby się
nieswojo, póki by nie poczęstował gości, niejasno zdając sobie sprawę,
że tylko po to wstąpili. Pan Sloane nie miał na nic ochoty. Może lemo-
niada? Nie, dziękuję. Trochę szampana? Nic zupełnie, dziękuję...
Bardzo mi przykro...
– Czy przejażdżka się udała?
– Macie tu świetne drogi.
120/216

– Przypuszczam, że samochody...
– Owszem...
Kierowany nieodpartym impulsem Gatsby zwrócił się do Toma,
który przywitał się z nim jak z nieznajomym.
– Wydaje mi się, żeśmy się już gdzieś widzieli, panie Buchanan.
– O tak – powiedział Tom z szorstką uprzejmością, choć widać
było, że nie pamięta. – Oczywiście. Pamiętam doskonale.
– Jakieś dwa tygodnie temu.
– Zgadza się. Był pan z Nickiem.
– Znam pana żonę – ciągnął Gatsby niemal agresywnie.
– Doprawdy?
Tom zwrócił się do mnie:
– Mieszkasz w tej okolicy, Nick?
– Tuż obok.
– Doprawdy?
Pan Sloane nie brał udziału w rozmowie: z godnością rozparł się na
krześle; kobieta też nic nie mówiła, ale po dwóch szklankach whisky z
wodą zrobiła się nieoczekiwanie serdeczna.
– Przyjdziemy wszyscy na najbliższe przyjęcie, panie Gatsby –
zaproponowała. – Co pan na to?
– Koniecznie. Będę zachwycony.
– Bardzo mi miło – powiedział pan Sloane, nie zdradzając żadnej
wdzięczności. – No cóż, myślę, że czas ruszać.
– Proszę nie uciekać – nastawał Gatsby. Panował teraz nad sobą i
chciał się przyjrzeć Tomowi. – Czemu... czemu nie mielibyście
121/216

państwo zostać na kolacji? Bardzo możliwe, że ktoś jeszcze przyjedzie


z Nowego Jorku.
– Proszę na kolację do mnie – z zapałem powiedziała dama. –
Obydwóch panów.
Zaproszenie dotyczyło również mnie. Pan Sloane wstał z krzesła.
– Chodźmy – powiedział, ale tylko do niej.
– Ja naprawdę zapraszam – upierała się. – Chcę was mieć u siebie
na kolacji. Mnóstwo miejsca.
Gatsby spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Miał ochotę pójść i
nie widział, że pan Sloane zdecydował inaczej.
– Obawiam się, że nie będę mógł – powiedziałem.
– Ale pan pójdzie, prawda? – nastawała dama, koncentrując uwagę
na Gatsbym.
Pan Sloane szepnął jej coś na ucho.
– Wcale się nie spóźnimy, jeśli zaraz wyjedziemy – stwierdziła
głośno.
– Nie mam konia – powiedział Gatsby. – W wojsku jeździłem
dużo, ale nigdy nie kupiłem sobie konia. Będę musiał jechać za
państwem samochodem. Przepraszam na chwileczkę.
Tymczasem wyszliśmy na ganek, gdzie Sloane i dama zaczęli się
sprzeczać na stronie.
– Mój Boże, on rzeczywiście wybiera się z nami – powiedział Tom.
– Czy nie zdaje sobie sprawy, że ona tego wcale nie chce?
– Mówi, że chce.
122/216

– Ma dziś mnóstwo ludzi na kolacji, a on przecież nie zna tam ab-


solutnie nikogo. – Ściągnął brwi. – Ciekaw jestem, gdzie on, u diabła,
mógł poznać Daisy. Może jestem staroświecki w swoich poglądach,
ale, jak Boga kocham, w dzisiejszych czasach kobiety – na mój gust –
są za bardzo samodzielne. Stykają się nie wiadomo z kim.
Nagle pan Sloane i towarzysząca mu pani zeszli po stopniach
ganku i dosiedli koni.
– Chodź już – powiedział pan Sloane do Toma. – Spóźnimy się.
Musimy jechać. – A potem do mnie: – Niech mu pan powie, że nie
mogliśmy dłużej czekać, dobrze?
Podałem rękę Tomowi, z resztą wymieniłem zimne ukłony i cała
trójka ruszyła szybkim kłusem i znikła pod koronami drzew w chwili,
gdy Gatsby, trzymając kapelusz i lekki płaszcz, wyszedł z domu.

***

Tom był wyraźnie zaniepokojony tym, że Daisy tak często wy-


chodzi sama, bo następnej soboty zjawił się razem z nią na przyjęciu u
Gatsby’ego. Może to jego obecność wycisnęła na tym wieczorze
piętno szczególnego przygnębienia – pamiętam to przyjęcie lepiej niż
inne. Byli ci sami ludzie, albo przynajmniej ten sam rodzaj ludzi, taka
sama obfitość szampana, zamieszanie jak zwykle gwarne i wielobar-
wne, lecz w powietrzu czułem jakiś przykry zgrzyt, przenikliwą nutę
dysonansu, której nigdy tam nie było. A może po prostu przywykłem
do tych przyjęć, nauczyłem się traktować West Egg jako zamknięty
123/216

świat, z własnymi regułami, z własnymi wielkościami – zresztą


nieświadomy tego i dlatego taki niezrównany – teraz zaś patrzałem na
wszystko oczami Daisy. Bardzo przykro jest spojrzeć nagle cudzymi
oczami na to, do czego już zdążyliśmy się przystosować.
Przybyli o zmroku i gdy krążyliśmy w roziskrzonym tłumie gości,
głos Daisy grał w jej gardle zwodnymi półtonami.
– Wszystko to szalenie mnie podnieca – powiedziała. – Jeśli chcesz
mnie dziś pocałować, Nick, to tylko szepnij słówko, a ja ci to ułatwię z
największą przyjemnością. Wymów tylko moje imię. Albo okaż
zieloną kartę. Wydaję zielone karty...
– Proszę się rozejrzeć – namawiał Gatsby.
– Rozglądam się. Świetnie się...
– Zobaczą państwo ludzi, o których pewnie dużo słyszeliście.
Tom aroganckim spojrzeniem obrzucił cały tłum.
– Niewiele bywamy – powiedział. – Prawdę mówiąc, właśnie sobie
pomyślałem, że nie znam tu nikogo.
– Może zna pan tę panią. – Gatsby zwrócił mu uwagę na wspaniałe
zjawisko, choć już mało ludzkie, na kobietę-orchideę, siedzącą w
całym swoim majestacie pod rozłożystym drzewem, które nazywa się
złotośliw. Tom i Daisy wytrzeszczyli oczy na słynną aktorkę z uczu-
ciem przedziwnego zaskoczenia, które towarzyszy nam zawsze, kiedy
zjawę z ekranu spotkamy w życiu.
– Śliczna – powiedziała Daisy.
– Ten, co się nad nią pochyla, to jej reżyser.
Gatsby prowadził ich ceremonialnie od grupy do grupy.
124/216

– Pani Buchanan... pan Buchanan. – Po chwili wahania dodał: –


Gracz w polo.
– Och nie! – sprzeciwił się Tom natychmiast. – Nic podobnego.
Ale Gatsby’emu widocznie podobał się dźwięk tych słów, bo Tom
na resztę wieczoru pozostał „graczem w polo”.
– Nigdy nie spotkałam tylu znakomitości! – wykrzyknęła Daisy. –
Podoba mi się ten człowiek, jak się nazywa? Ten z takim niebieskim
nosem.
Gatsby wymienił jego nazwisko, dodając, że to producent filmowy
niższej rangi.
– W każdym razie spodobał mi się.
– Wolałbym raczej nie występować jako gracz w polo – powiedział
Tom żartobliwie. – Wolałbym raczej pozostać w cieniu i stamtąd
patrzeć na te wszystkie sławy.
Daisy i Gatsby tańczyli ze sobą. Pamiętam, jak zdumiał mnie jego
pełen wdzięku, powściągliwy fokstrot – nigdy go nie widziałem
tańczącego. Potem zawędrowali do mnie, żeby przez pół godziny
posiedzieć przed domem, podczas gdy ja, na prośbę Daisy, pełniłem
wartę w ogrodzie.
– Na wypadek pożaru albo powodzi – wyjaśniła – albo innego
zrządzenia boskiego.
Tom wynurzył się z cienia, gdy zasiadaliśmy do kolacji.
– Czy pozwolicie mi zjeść przy tamtym stoliku? – zapytał. – Jakiś
facet opowiada tam niezłe kawały.
125/216

– Śmiało naprzód – odpowiedziała Daisy wesoło. – A jeśli chcesz


zapisać sobie jakiś adresik, służę ci moim złotym ołóweczkiem... – W
chwilę potem obejrzała się i powiedziała mi, że „dziewczyna jest
pospolita, ale ładna”; i zrozumiałem, że z wyjątkiem tej półgodziny,
spędzonej sam na sam z Gatsbym, Daisy nie czuje się tu dobrze.
Siedzieliśmy przy wyjątkowo pijanym stole. To była moja wina –
Gatsby’ego odwołano do telefonu, a ja dwa tygodnie temu bawiłem się
w tym towarzystwie doskonale. Lecz to, co wówczas wydawało mi się
zabawne, teraz zaprawiało atmosferę trucizną.
– Jak się pani czuje, panno Baedeker?
Dziewczyna, którą zagadnąłem, próbowała bez powodzenia osunąć
się na moje ramię. Słysząc pytanie, wyprostowała się i otwarła oczy.
– Że co?
Zwalista, opasła kobieta, która usiłowała namówić Daisy na partię
golfa następnego ranka, stanęła w obronie panny Baedeker.
– O, teraz już jest dobrze. Ona zawsze po tych swoich pięciu czy
sześciu kieliszkach zaczyna rozrabiać. Wiecznie jej mówię: nie pow-
innaś pić.
– Ja wcale nie piję – grobowym głosem zapewniła oskarżona.
– Słyszeliśmy wszyscy, jak wrzeszczałaś, i nawet powiedziałam do
naszego Civeta: „Ktoś tu potrzebuje pańskiej pomocy, doktorze”.
– Na pewno jest wam bardzo zobowiązana – wtrąciła z przekąsem
inna przyjaciółka. – Tylko że pchając jej głowę do basenu,
zamoczyliście jej całą suknię.
126/216

– Nienawidzę, jak mi pchają głowę do basenu – wymamrotała


panna Baedeker. – Kiedyś w New Jersey o mały włos mnie nie
utopili.
– To nie pij – odparł doktor Civet.
– I kto to mówi! – krzyknęła panna Baedeker z wściekłością. –
Ręce ci się trzęsą od picia. Nigdy bym nie dała się tobie operować.
I tak dalej w tym stylu. Pamiętam jeszcze, że staliśmy razem z
Daisy, obserwując reżysera filmowego i jego gwiazdę. Siedzieli wciąż
pod swoim złotośliwem i twarze ich, ciążące ku sobie, rozdzielał już
tylko blady, wąziutki promień księżyca. Pomyślałem, że reżyser – aby
osiągnąć tę bliskość – musiał przez cały wieczór wytrwale pochylać
się coraz niżej nad swoją gwiazdą; wreszcie na moich oczach pokonał
ostatni decydujący stopień nachylenia i pocałował ją w policzek.
– Podoba mi się – powiedziała Daisy. – Uważam, że jest śliczna.
Lecz wszystko inne raziło ją, było nawet poza dyskusją, w grę
wchodziła bowiem nie jakaś jej poza, lecz nastawienie emocjonalne.
West Egg ją przerażało, to bezprzykładne miejsce, to skrzyżowanie
Broadwayu z rybacką mieściną na Long Island, przerażało ją swoim
nieokrzesanym wigorem przebijającym przez snobistyczną powłokę;
przerażał ją natrętny obraz przeznaczenia, które pcha te tłumy na
kładkę wiodącą znikąd donikąd. Widziała coś strasznego nawet w
samej prostocie i bezpośredniości, bo były dla niej niezrozumiałe.
Usiadłem razem z nimi na schodach, gdy czekali na swój wóz. Na
podjeździe było ciemno; tylko przez otwarte drzwi padał kwadrat świ-
atła w miękki, delikatny mrok przed świtem. W oknie garderoby na
127/216

piętrze pojawiał się za firanką cień i znikał, a po nim następny, cały


pochód cieni, malujących usta i pudrujących nosy przed
niewidocznym lustrem.
– Kto to właściwie jest ten Gatsby? – spytał nagle Tom. – Wielki
przemytnik?
– Kto ci to powiedział? – spytałem.
– Nikt mi nie powiedział. Tak sobie pomyślałem. Wśród tych dzis-
iejszych dorobkiewiczów jest dużo zwyczajnych przemytników alko-
holu, przecież sam wiesz.
– Ale nie Gatsby – uciąłem krótko.
Milczał przez chwilę. Żwir na ścieżce trzeszczał pod jego butami.
– W każdym razie musiał sobie zadać wiele trudu, żeby spędzić tu
całą tę menażerię.
Futrzany kołnierz na ramionach Daisy zadrżał jak popielata mgła
pod tchnieniem wiatru.
– Ale są to przynajmniej ludzie bardziej interesujący od naszych
znajomych – powiedziała Daisy z pewnym wysiłkiem.
– Nie zauważyłem twojego zainteresowania.
– Nie moja wina.
Tom odpowiedział jej śmiechem i zwrócił się do mnie:
– Widziałeś minę Daisy, kiedy ta dziewczyna ją poprosiła, żeby jej
zrobić zimny prysznic?
Daisy zaczęła nucić do wtóru muzyce, rytmicznym, gardłowym
szeptem wydobywając z każdego słowa znaczenie, którego nigdy
przedtem nie miało i nigdy mieć nie będzie. Kiedy brała wyższe nuty,
128/216

jej głos łamał się i płynął słodko niższą oktawą, jak kontralt, a wtedy
powietrze nasycało się ludzkim ciepłem i urokiem tej kobiety.
– Przychodzi tu dużo ludzi, których on wcale nie zaprasza – pow-
iedziała nagle. – Ta dziewczyna nie była zaproszona. Po prostu sami
pchają się tutaj, a on jest za grzeczny, żeby zamknąć im drzwi przed
nosem.
– Chciałbym wiedzieć, kto to jest i co robi – obstawał Tom przy
swoim. – Muszę się koniecznie dowiedzieć.
– Mogę ci od razu wyjaśnić – odparła. – Był właścicielem sklepów
drogeryjnych, całej masy takich sklepów. Sam je rozbudował.
Spóźniona limuzyna wtoczyła się na podjazd.
– Dobranoc, Nick – powiedziała Daisy.
Odwróciła wzrok ode mnie, szukając czegoś na oświetlonych scho-
dach, na które z otwartych drzwi sączyła się piosenka O trzeciej nad
ranem – wdzięczny, melodyjny walczyk sezonu. Mimo wszystko sama
przypadkowość rządząca tymi zabawami u Gatsby’ego kryła w sobie
romantyczne możliwości, których jej własny świat był całkowicie
pozbawiony. Co było w tej piosence, która zdawała się przyzywać ją i
nakłaniać do pozostania? Co nastąpi teraz, w tych przyćmionych, nieo-
bliczalnych godzinach? Przecież może zjawić się ktoś zupełnie
niezwykły, wyjątkowy i godny zachwytu, jakaś autentycznie młoda i
promienna dziewczyna, i świeżość jej spojrzenia, magiczny czar pier-
wszego spotkania przekreśli w Gatsbym tych pięć lat niezachwianego
uwielbienia.
129/216

***

Zostałem tej nocy do późna. Gatsby prosił, żebym poczekał, aż


będzie wolny, więc spacerowałem w ogrodzie do powrotu z ciemnej
plaży niepowstrzymanych amatorów kąpieli, zziębniętych i zachwyco-
nych, i doczekałem się wygaszenia świateł w gościnnych pokojach na
piętrze. Gdy wreszcie zjawił się na schodach, jego ciemna skóra nap-
ięta była na twarzy mocniej niż zwykle, a oczy błyszczące i
zmęczone.
– Nie podobało jej się – powiedział od razu.
– Skądże znowu!
– Nie podobało jej się – twierdził z uporem. – Nie bawiła się
dobrze. Wcale się nie bawiła.
Milczał, a ja wyobraziłem sobie bezmiar jego przygnębienia.
– Czuję, że bardzo wiele nas dzieli... Nie mogę jej wytłumaczyć.
– Masz na myśli tę zabawę?
– Zabawę? – Trzepnięciem palców odsunął w niepamięć wszystkie
przyjęcia, jakie kiedykolwiek wydał. – Mój drogi, nie to jest ważne.
Żądał od Daisy ni mniej, ni więcej, tylko żeby poszła do Toma i
powiedziała: „Nigdy ciebie nie kochałam”. Kiedy w ten sposób
przekreśli cztery lata swego życia, będą mogli podjąć dalsze, bardziej
praktyczne kroki; między innymi – powrócić do Louisville, gdy Daisy
odzyska wolność, i wziąć ślub w jej domu, bo tak zrobiliby pięć lat
temu.
130/216

– A ona nie rozumie – powiedział. – Dawniej potrafiła zrozumieć.


Dawniej siedzieliśmy godzinami...
Urwał i zaczął przemierzać opustoszałą ścieżkę, na której poniewi-
erały się skórki owocowe, pogniecione kwiaty i wzgardzone uczucia.
– Nie żądałbym od niej zbyt wiele – zaryzykowałem. – Nie można
przeżyć na nowo czasu, który się już raz przeżyło.
– Nie można? – wykrzyknął z niedowierzaniem. – Ależ oczywiście
można!
Potoczył dzikim wzrokiem dokoła, jak gdyby to wszystko, co
należało do przeszłości, czaiło się w cieniu domu, tuż za zasięgiem
jego ręki.
– Zrobię wszystko, żeby było znowu tak jak dawniej – powiedział z
mocą. – Przekonam ją.
Mówił wiele o przeszłości i pojąłem, że chce coś odzyskać, może
jakąś część samego siebie, która zatraciła się w miłości do Daisy. Ta
miłość wniosła w jego życie nieład i zamieszanie, lecz gdyby tylko
mógł wrócić do punktu wyjścia i powoli prześledzić wszystko od
początku, na pewno odnalazłby to, co utracił.
Przed pięciu laty, pewnej nocy jesiennej, gdy opadły już liście, szli
ulicą, aż doszli do miejsca, gdzie nie było już drzew, a chodnik lśnił
biało od księżyca. Zatrzymali się i stanęli twarzą w twarz. Była to
chłodna noc i było w niej owo dziwne, tajemnicze napięcie, jakie
zjawia się na przełomie pór roku. Łagodne światła okien cichutko nu-
ciły w ciemności, a gwieździste niebo tętniło życiem. Kątem oka
Gatsby widział, jak płyty chodników tworzą w perspektywie drabinę
131/216

sięgającą jakiegoś tajemnego miejsca ponad drzewami – mógłby się


wspiąć po tej drabinie, gdyby był sam, i na jej szczycie wessać pokarm
życia, wypić do dna niezrównane soki cudowności.
Serce biło mu coraz mocniej i mocniej, gdy biała twarz Daisy
zbliżała się do jego twarzy. Wiedział, że kiedy ją pocałuje i swoje
niewysłowione wizje zwiąże na zawsze z jakże kruchym istnieniem tej
dziewczyny, umysł jego już nigdy nie odzyska boskiej swobody.
Czekał więc jeszcze chwilę, wsłuchując się w odgłos kamertonu, który
uderzył o gwiazdę. Potem pocałował ją. Pod dotknięciem jego warg
rozkwitła dla niego jak kwiat i wcielenie dokonało się.
Wszystko, co mówił, nawet ta jego przerażająca sentymentalność,
budziło coś w mojej pamięci – jakiś nieuchwytny rytm, fragment zagu-
bionych słów, które gdzieś dawno słyszałem. Przez krótką chwilę
jakieś zdanie próbowało uformować się w moich ustach i wargi moje
rozchyliły się jak u niemowy, gdy walczą z czymś więcej niż cienką
strużką powietrza. Lecz nie wydały dźwięku i to, co już było na brzegu
mojej pamięci, wróciło na zawsze do rzeczy niewypowiedzianych.
Rozdział VII

Zainteresowanie osobą Gatsby’ego doszło już do zenitu, gdy nagle


pewnego sobotniego wieczoru zabrakło jarzących się świateł w jego
domu i kariera tego Trymalchiona skończyła się równie tajemniczo,
jak się zaczęła. Stopniowo uświadomiłem sobie, że samochody, które z
taką nadzieją zajeżdżają pod jego dom, przystają tylko na minutę i za-
dąsane odjeżdżają. Zastanawiając się, czy czasem nie jest chory,
poszedłem spytać. Nieznajomy lokaj o twarzy łajdaka zatrzymał mnie
na progu podejrzliwym zezem.
– Czy pan Gatsby choruje?
– Niii... – A po pauzie dodał z urazą: – Proszę pana.
– Nie widziałem, żeby wychodził, i zaniepokoiłem się. Proszę pow-
iedzieć mu, że był pan Carraway.
– Kto? – spytał grubiańsko.
– Carraway.
– Carraway. Dobrze. Powiem mu. – Gwałtownie zatrzasnął drzwi.
Moja Finka poinformowała mnie, że Gatsby tydzień temu zwolnił
całą służbę i najął na jej miejsce nowych ludzi, którzy nigdy nie
zachodzą do miasteczka po łapówki od sklepikarzy, tylko zamawiają
wszystko przez telefon w ilości umiarkowanej. Chłopiec ze sklepu ko-
lonialnego doniósł, że kuchnia wygląda jak chlew, i w miasteczku
mówiono, że ci nowi ludzie to w ogóle nie służba.
Następnego dnia Gatsby zadzwonił do mnie.
– Wyjeżdżasz? – spytałem.
– Nie, mój drogi.
133/216

– Słyszałem, że przegoniłeś całą służbę.


– Chciałem mieć kogoś, kto nie plotkuje. Daisy zachodzi tu dość
często – po południu.
A więc cały ten karawanseraj rozleciał się pod jej krytycznym
spojrzeniem jak domek z kart.
– To są ludzie, którym Wolfshiem chciał jakoś pomóc. Wszystko
bracia i siostry. Prowadzili kiedyś mały hotel.
– Rozumiem.
Dzwonił na prośbę Daisy – czy zechcę przyjść do niej jutro na
lunch? Panna Baker też będzie. Pół godziny później Daisy sama do
mnie zadzwoniła i wiadomość, że przyjdę, przyjęła z ulgą. Zbierało się
na coś. Mimo to nie chciałem wierzyć, że wybiorą tę okazję dla ode-
grania sceny – zwłaszcza tak dramatycznej, jak to zapowiadały
wynurzenia Gatsby’ego w ogrodzie.
Następnego dnia panował straszny upał – był to chyba ostatni, a na
pewno najgorętszy dzień lata. Kiedy mój pociąg wyszedł z tunelu w
blask słońca, wrzącą ciszę południa przerwał tylko niecierpliwy ryk
syreny fabrycznej National Biscuit Company. Ławki wagonu, pokryte
słomianą plecionką, płonęły żarem; siedząca obok mnie kobieta dys-
kretnie pociła się pod białą bluzką, wreszcie, kiedy gazeta zwilgła w
jej palcach, z rozpaczą uległa gorącu, wydając żałosny okrzyk. Toreb-
ka zleciała jej z kolan na podłogę.
– O Boże! – szepnęła bez tchu.
Schyliłem się z trudem, podniosłem ją i wyciągając rękę na całą
długość, podałem czubkami palców, żeby podkreślić, że robię to w
134/216

najlepszych intencjach, ale i tak wszyscy naokoło spojrzeli na mnie


podejrzliwie, nie wyłączając właścicielki.
– Gorąco! – mówił konduktor do znajomych twarzy. – Ale
pogódka! Co za upał! Co za upał! Dzisiaj chyba pan nie marznie?...
Nie marznie pan?... A pani chyba nie zimno?
Mój bilet miesięczny wrócił do mnie z jego rąk z ciemną wilgotną
plamą. I pomyśleć, że w tym upale komuś może nie być obojętne,
czyje wargi całuje, czyja głowa odcisnęła mokry ślad na kieszeni
piżamy, tuż nad sercem!
Przez hall u Buchananów przeciągnął słaby powiew wiatru, niosąc
ku nam dźwięk telefonu, gdy razem z Gatsbym czekaliśmy przy
drzwiach.
„Ciało jaśnie pana? – zdawał się krzyczeć lokaj do słuchawki. –
Pan wybaczy, ale nie możemy dostarczyć, za wielki gorąc, żeby ruszać
zwłoki!”
W rzeczywistości mówił tylko:
– Tak... tak... Zaraz zobaczę.
Odłożył słuchawkę i błyszczący od potu podszedł do nas, żeby za-
brać nasze sztywne słomkowe kapelusze.
– Pani czeka w salonie! – krzyknął, niepotrzebnie wskazując nam
kierunek. W takim upale każdy zbędny gest stanowił wykroczenie
przeciw powszechnie obowiązującej oszczędności ruchów.
W pokoju spuszczono żaluzje, dzięki czemu było ciemno i chłodno.
Daisy i Jordan leżały na ogromnej sofie, jak dwa srebrzyste bóstwa,
135/216

poddając ciężar swoich białych sukien śpiewnym powiewom


wentylatora.
– Nie możemy się ruszyć – powiedziały obie naraz.
Opalone palce Jordan, pokryte białym pudrem, spoczęły na chwilę
w mojej dłoni.
– A nasz atleta, pan Thomas Buchanan? – spytałem.
Jednocześnie usłyszałem jego głos przy telefonie w hallu, szorstki,
zduszony, zachrypły.
Gatsby stał na środku szkarłatnego dywanu i rozglądał się zach-
wyconym wzrokiem. Daisy patrzyła na niego i śmiała się swoim
słodkim, podniecającym śmiechem; z jej dekoltu uleciał w powietrze
maleńki obłok pudru.
– Jak głosi plotka – szepnęła Jordan – do Toma dzwoni jego
dziewczyna.
Milczeliśmy. Głos w hallu uniósł się gniewem.
– Jak tak, to dobrze, to w ogóle nie sprzedam panu samochodu...
Nie mam wobec pana żadnych zobowiązań... i proszę nie zawracać mi
głowy w czasie lunchu, mam tego dość!
– A słuchawkę pewnie zakrył ręką – powiedziała Daisy cynicznie.
– O nie – zapewniłem ją. – To nie jest na niby. Przypadkiem znam
tę sprawę.
Tom z rozmachem otworzył drzwi, na moment wypełnił całą ich
przestrzeń swoim masywnym ciałem i wszedł spiesznie do pokoju.
– Witam, panie Gatsby! – Z dobrze ukrytą niechęcią wyciągnął
szeroką, płaską dłoń. – Miło mi pana widzieć. Jak się masz, Nick!
136/216

– Przygotuj nam coś zimnego do picia! – wykrzyknęła Daisy.


Wstała, kiedy opuścił pokój, podeszła do Gatsby’ego i przy-
ciągnąwszy ku sobie jego twarz, pocałowała go w usta.
– Wiesz, że cię kocham – szepnęła.
– Zapominasz, że jesteś w towarzystwie damy – powiedziała
Jordan.
Daisy spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– To ty pocałuj Nicka.
– Jakaż to źle wychowana i wulgarna osoba!
– Nie dbam o to! – krzyknęła Daisy i wykonała kilka tanecznych
ruchów przed kominkiem.
Potem przypomniała sobie o upale i z poczuciem winy siadła na
sofie, akurat w chwili, kiedy świeżo wyprana i wykrochmalona pias-
tunka wprowadziła do pokoju małą dziewczynkę.
– Mo-je skar-by – zanuciła pieszczotliwie Daisy, otwierając rami-
ona. – Chodź do mamy, która ciebie kocha.
Dziecko, puszczone luzem przez piastunkę, przebiegło pokój i
przyrosło, onieśmielone, do sukni matki.
– Moje skarby najdroższe! Czy mama nie zaprószyła ci pudrem
czuprynki, pożółkłej jak u starej babci? A teraz stań prosto i powiedz
grzecznie: dzień dobry!
Gatsby i ja po kolei schyliliśmy się, żeby uścisnąć małą, niechętną
rączkę. Gatsby nie odrywał zdumionego wzroku od dziecka. Myślę, że
dotychczas nie bardzo wierzył w jego istnienie.
137/216

– Niania włożyła mi sukienkę przed lunchem – powiedziało


dziecko, garnąc się żywo do Daisy.
– To dlatego, że mama chciała się tobą pochwalić. – Wtuliła twarz
w fałdę na białym karczku. – Ty mój cudzie, ty. Ty mój skończony
maleńki cudzie.
– Tak – przyznało dziecko ze spokojem. – Ciocia Jordan ma też
białą sukienkę.
– Jak ci się podobają przyjaciele mamy? – Obróciła dziecko twarzą
do Gatsby’ego. – To ładny pan, prawda? Jeden i drugi.
– Gdzie tatuś?
– Nie jest podobna do ojca – objaśniła Daisy. – Jest podobna do
mnie. Ma moje włosy i mój owal twarzy.
Daisy usiadła głębiej na sofie. Piastunka zrobiła krok naprzód i
wyciągnęła dłoń.
– Chodź, Pammy.
– Pa, najdroższa.
Oglądając się za siebie, posłuszne dziecko niechętnie chwyciło rękę
niani i zostało wyprowadzone z pokoju w chwili, gdy Tom wrócił, a za
nim wniesiono dżin z sokiem cytrynowym – cztery szklanki, w
których grzechotał lód.
Gatsby wziął szklankę.
– Wygląda istotnie na bardzo zimny – powiedział z widocznym
przymusem.
Piliśmy chciwie, długimi łykami.
138/216

– Czytałem gdzieś, że Słońce z roku na rok robi się coraz gorętsze


– powiedział wesoło Tom. – Wygląda na to, że Ziemia niedługo wpak-
uje się na Słońce... albo... czekajcie, nie, jest akurat odwrotnie, Słońce
wystyga z każdym rokiem. Może wyjdziemy? – zaproponował
Gatsby’emu. – Chciałbym panu pokazać, jak mieszkamy.
Wyszedłem razem z nimi na werandę. Przez zieloną cieśninę zasty-
głą w upale mała żaglówka pełzła powoli w stronę rzeźwiejszego
morza. Gatsby sunął za nią wzrokiem; podniósł rękę i wskazał na drugi
brzeg zatoki.
– Mieszkam naprzeciw pana.
– Zgadza się.
Oczy nasze pobiegły ponad klombami róż i rozpalonym
trawnikiem, i wodorostami, wyrzuconymi na brzeg podczas kanikuły.
Białe skrzydła łodzi powolutku zmierzały ku chłodnej, błękitnej gran-
icy nieba. Dalej leżał karbowany ocean i bogate, błogosławione
wyspy.
– To dopiero sport! – powiedział Tom, kiwając głową. – Chciałbym
być na tej łodzi choć przez godzinkę.
Lunch jedliśmy w pokoju jadalnym, również zaciemnionym w
obronie przed upałem, i zimnym piwem zapijaliśmy nerwową
wesołość.
– Co robimy dziś po południu? – wykrzyknęła Daisy. – I jutro, i
przez najbliższe trzydzieści lat?
– Jesteś niesamowita! – powiedziała Jordan. – Życie zaczyna się
dopiero jesienią, kiedy robi się chłodniej.
139/216

– Ale jest tak gorąco – upierała się Daisy, wstrzymując łzy. – I


wszystko jest takie jakieś poplątane. Jedźmy do miasta!
Głos jej z trudem pokonywał upał, walczył z nim, naginał bezsens
tej temperatury do jakichś form.
– Słyszałem, że ze stajni robią teraz garaże – mówił Tom do
Gatsby’ego – ale ja jestem pierwszy, który garaż przerobił na stajnię.
– Kto chce jechać do miasta? – uparcie pytała Daisy. Oczy
Gatsby’ego pobiegły ku niej. – Och! – krzyknęła. – Widać, że panu
wcale nie jest gorąco.
Oczy ich spotkały się. Zatonęli w sobie spojrzeniem, zapominając o
wszystkich. Z wysiłkiem spuściła wzrok.
– Panu nigdy nie jest gorąco – powtórzyła.
Wyznała spojrzeniem, że go kocha, i Tom Buchanan to zobaczył.
Na jego twarzy odmalowało się nieopisane zdumienie. Otworzył usta,
spojrzał na Gatsby’ego, potem znów na Daisy, jak gdyby nagle roz-
poznał w niej osobę bardzo dawno niewidzianą.
– Pan jest podobny do tego człowieka z ogłoszenia – ciągnęła
niewinnie. – Wie pan, do tej reklamy...
– Doskonale – przerwał jej Tom pospiesznie. – Nie mam nic prze-
ciwko temu, żeby pojechać do miasta. Jedźmy wszyscy do miasta!
Wstał, a oczy wciąż mu biegały pomiędzy Gatsbym i żoną. Nikt się
nie ruszył.
– No chodźmy! – Wzbierał w nim gniew. – Na co czekacie? Jeśli
mamy jechać, to ruszajmy! – Z trudem panował nad sobą i ręka mu
drżała, gdy podniósł do ust szklankę z resztą piwa.
140/216

Na głos Daisy wstaliśmy od stołu i wyszliśmy na rozpalony żwir


podjazdu.
– Czy już musimy jechać? – sprzeciwiła się. – Tak od razu? Czy
nie damy nikomu wypalić papierosa?
– Wszyscy bez przerwy palili podczas lunchu.
– Och, bawmy się – poprosiła go. – Nie rób historii. Za gorąco na
to.
Milczał.
– Niech będzie – powiedziała. – Chodź ze mną, Jordan.
Poszły na górę przygotować się do wyjazdu, a my zostaliśmy we
trójkę i czubkami butów rozgrzebywaliśmy gorący żwir. Srebrny łuk
księżyca unosił się już na zachodzie. Gatsby chciał coś powiedzieć,
lecz zmienił zamiar, gdy Tom obrócił się na pięcie i spojrzał mu w
twarz wyczekująco.
– Gdzie pan ma swoje stajnie? – spytał Gatsby z pewnym
wysiłkiem.
– O ćwierć mili stąd.
– Ach, tak.
Pauza.
– Co za pomysł jechać do miasta! – wybuchnął Tom. – Kobietom
zawsze coś strzeli do głowy.
– Czy mamy zabrać jakiś alkohol? – zawołała Daisy z okna na
piętrze.
– Wezmę trochę whisky – odpowiedział Tom. Wszedł do domu.
Gatsby zwrócił się do mnie sztywno:
141/216

– Nie mogę mu nic powiedzieć w jego własnym domu, mój drogi.


– Ona ma niedyskretny głos – wtrąciłem. – W jej głosie jest coś... –
zawahałem się.
– W jej głosie czuje się pieniądze – rzekł Gatsby nieoczekiwanie.
Tak było istotnie. Dopiero teraz to zrozumiałem. W tym głosie
czuło się pieniądze, to one zapewniały mu niewyczerpany wdzięk i
urok, i melodyjny czar, owe brzęczenie dźwięcznych strun jak w
rozśpiewanych cymbałach. Na wysokim białym zamku królewska
córa, dziewczę złote...
Tom wyszedł z domu, zawijając po drodze litrową butelkę whisky
w ręcznik, za nim szły Daisy i Jordan w małych, obcisłych kape-
lusikach z metalicznie połyskującego materiału i z lekkimi pel-
erynkami na ręku.
– Może pojedziemy wszyscy moim wozem – zaproponował
Gatsby. Pomacał nagrzaną zieloną skórę obicia. – Powinienem był go
postawić w cieniu.
– Czy on ma normalną skrzynię biegów? – spytał Tom.
– Tak.
– To niech pan weźmie mój kabriolet, a ja poprowadzę pański
wóz.
Gatsby odniósł się do tego pomysłu z niesmakiem.
– Boję się, że jest mało benzyny – zaoponował.
– Wystarczy – powiedział Tom chełpliwie. Spojrzał na wskaźnik. –
A jak się skończy, zawsze mogę się zatrzymać przed jakąś drogerią.
Dzisiaj można dostać w drogeriach wiele różnych rzeczy.
142/216

Po tej uwadze, pozornie pozbawionej sensu, nastąpiła pauza. Daisy


spojrzała na Toma i zmarszczyła brwi, a przez twarz Gatsby’ego
przeleciał wyraz zdecydowanie obcy i jednocześnie nieuchwytnie zna-
jomy, jakby już znany mi z czyjegoś opisu.
– Wsiadaj, Daisy – powiedział Tom, popychając ją do samochodu
Gatsby’ego. – Zawiozę cię tym cyrkowym wozem.
Otworzył drzwi, lecz ona wysunęła mu się spod ramienia.
– Weź Nicka i Jordan. My pojedziemy za wami kabrioletem.
Stanęła tuż przed Gatsbym, dotykając dłonią jego rękawa. Jordan,
Tom i ja zajęliśmy miejsca na przodzie wozu, Tom włączył bieg na
próbę, a potem ruszyliśmy pędem w przytłaczający upał, zostawiając
tych dwoje za nami.
– Widzieliście coś podobnego? – powiedział Tom.
– Niby co?
Spojrzał na mnie ostro i domyślił się, że ja i Jordan wiemy o wszys-
tkim od dawna.
– Myślicie pewnie, że jestem skończony dureń, co? – zapytał. –
Może i jestem, ale mam ten... ten szósty zmysł, który mi czasem pod-
powiada, co robić. Możecie w to nie wierzyć, ale jest naukowo
stwierdzone...
Przerwał. Konieczność chwili zawróciła go z drogi, znad przepaści
teoretycznych dywagacji.
– Mam już trochę informacji o tym typku – ciągnął. – Posunąłbym
się jeszcze dalej, gdybym wiedział...
143/216

– Czy chcesz powiedzieć, że chodziłeś do wróżki? – spytała Jordan


z humorem.
– Co? – Roześmieliśmy się, a on patrzył na nas zbity z tropu. – Do
wróżki?
– No tak. Żeby dowiedzieć się czegoś o Gatsbym.
– O Gatsbym! Nie chodziłem. Mówię, że zrobiłem mały wywiad na
temat jego przeszłości.
– I stwierdziłeś, że był w Oksfordzie – podpowiedziała Jordan.
– W Oksfordzie! – Nie dowierzał. – Akurat. W tym swoim różow-
ym ubranku!
– A jednak był.
– Chodzi pewnie o ten Oksford, który jest w Nowym Meksyku –
prychnął Tom pogardliwie – albo coś w tym rodzaju.
– Słuchaj no, Tom. Jeżeli jesteś taki snob, to dlaczego zaprosiłeś go
na lunch? – spytała Jordan ze złością.
– To Daisy go zaprosiła. Poznała go jeszcze przed naszym ślubem.
Bóg raczy wiedzieć gdzie!
Piwo wyparowało nam już z głów, czuliśmy wszyscy skłonność do
irytacji, więc jechaliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Gdy na drodze
pojawiły się wyblakłe oczy doktora T. J. Eckleburga, przypomniałem
sobie przestrogę Gatsby’ego o benzynie.
– Mamy dość, żeby dojechać do miasta – powiedział Tom.
– Ale tu akurat jest warsztat – sprzeciwiła się Jordan – a ja nie mam
ochoty utknąć potem na drodze w tym wściekłym upale.
144/216

Tom niecierpliwie nacisnął obydwa hamulce i wóz z gwałtownym


poślizgiem zatrzymał się wśród chmury kurzu pod szyldem Wilsona.
Po chwili właściciel wynurzył się z wnętrza i tępo popatrzył na sam-
ochód.
– Benzyny! – krzyknął Tom grubiańsko. – Co pan sobie wyobraża?
Że chcemy podziwiać widok?
– Chory jestem – powiedział Wilson, nie ruszając się z miejsca. –
Jestem chory od rana.
– Co się stało?
– Jestem wykończony.
– Więc co, mam sobie sam nalać? – spytał Tom. – Przez telefon
wydawał się pan całkiem zdrów.
Wilson z wysiłkiem oderwał się od zacienionego progu i ciężko
dysząc, odkręcił korek od baku. W świetle słońca twarz jego była
zielona.
– Nie chciałem panu przeszkadzać w czasie lunchu – powiedział –
ale bardzo potrzebuję pieniędzy i chciałem wiedzieć, co pan zrobi ze
swoim starym wozem.
– Jak się panu podoba ten tutaj? – zapytał Tom. – Kupiłem go w
zeszłym tygodniu.
– Ładny jest, taki żółty – powiedział Wilson, mocując się z uch-
wytem węża.
– Chciałby go pan kupić?
– Akurat pan sprzeda! – Wilson uśmiechnął się słabo. – Ale na
tamtym wozie mógłbym coś zarobić.
145/216

– Na co panu potrzeba tak nagle pieniędzy?


– Za długo tu siedzę. Chcę wyjechać. Ja i żona chcemy wyjechać
na Zachód.
– Żona też? – wykrzyknął Tom zaskoczony.
– Mówi o tym od dziesięciu lat. – Oparł się o pompę, ocieniając
oczy. – A teraz pojedzie, czy chce, czy nie chce. Zabiorę ją stąd.
Kabriolet przeleciał koło nas w chmurze pyłu, z białą plamą pow-
iewającej dłoni.
– Ile płacę? – spytał Tom ostro.
– Właśnie dowiedziałem się czegoś dziwnego dwa dni temu – zazn-
aczył Wilson. – Dlatego chcę wyjechać. Dlatego naprzykrzam się panu
z tym wozem.
– Ile płacę?
– Dolar dwadzieścia.
Zabójczy, niemiłosierny upał mącił mi w głowie, toteż przeżyłem
przykry moment, zanim zorientowałem się, że Wilson w swoich
podejrzeniach – przynajmniej jak dotąd – nie bierze pod uwagę osoby
Toma. Odkrył, że Myrtle prowadzi podwójne życie, bywa w jakimś
innym świecie, i ten szok załamał go fizycznie. Przyjrzałem się jemu, a
potem Tomowi, który przecież mniej niż godzinę temu zrobił
identyczne odkrycie – i przyszło mi do głowy, że ani inteligencja, ani
rasa nie różnią mężczyzn od siebie tak dalece, jak samopoczucie
fizyczne – dobre lub złe. Wilson był tak rozbity, że wyglądał na
winowajcę obciążonego winą nie do naprawienia, jakby co najmniej
jakiejś biednej dziewczynie zrobił dziecko.
146/216

– Dam panu ten wóz – powiedział Tom. – Przyślę go tu jutro po


południu.
Okolica ta zawsze była trochę niesamowita, nawet teraz, w pełnym
blasku dnia, toteż odruchowo obejrzałem się, jakbym poczuł coś za
plecami. Ogromne oczy doktora T. J. Eckleburga czuwały nieprzer-
wanie ponad hałdami popiołu, lecz po chwili spostrzegłem, że inna
para oczu przygląda się nam z odległości kilku metrów.
W jednym z okien nad warsztatem firanka była lekko rozchylona i
Myrtle Wilson patrzyła w dół, na samochód. Pochłonięta tym całkow-
icie, nie zdawała sobie sprawy, iż jest obserwowana, i na twarzy jej
zjawiały się, jedno po drugim, różne uczucia jak przedmioty na powoli
wywoływanej fotografii. Znałem ten wyraz, widywałem go często u
kobiet, ale na twarzy Myrtle Wilson wydał mi się niepotrzebny i
niczym niewytłumaczony, póki nie zdałem sobie sprawy, że oczami
rozszerzonymi paroksyzmem zazdrości wpatrywała się nie w Toma,
lecz w Jordan Baker, którą brała za jego żonę.

***

Nie ma nic gorszego, niż gdy zamieszaniu ulegnie umysł prosty i


nieskomplikowany. Gdyśmy odjechali sprzed warsztatu, Tom zaczął
odczuwać gorące smagnięcia paniki. Żona i kochanka, obydwie
jeszcze przed godziną takie bezpieczne i nietknięte, wymykają się
teraz spod jego kontroli w tempie przyspieszonym. Instynkt kazał mu
naciskać akcelerator w podwójnym celu – żeby dogonić Daisy i uciec
147/216

od Wilsona, pędziliśmy więc w kierunku Astorii z szybkością


pięćdziesięciu mil na godzinę, aż wreszcie pod pajęczym wiaduktem
kolei nadziemnej zobaczyliśmy spokojnie jadący niebieski kabriolet.
– W tych dużych kinach koło Pięćdziesiątej Ulicy jest chłodno –
przypomniała Jordan. – Uwielbiam Nowy Jork w letnie popołudnie,
kiedy nikogo nie ma. Działa mi na zmysły, czuję, jakbym miała pełne
dłonie owoców tak dojrzałych, że same spadają z drzewa.
Słowo „zmysły” bardzo poważnie zwiększyło niepokój Toma, lecz
zanim zdobył się na jakąś odpowiedź, kabriolet stanął i Daisy dała nam
znak, żebyśmy do nich podjechali.
– Dokąd jedziemy? – krzyknęła.
– Może do kina?
– Jest tak gorąco – biadała. – To wy idźcie. My się jeszcze prze-
jedziemy i spotkamy się po filmie. – Z wysiłkiem spróbowała dowcip-
kować. – Spotkamy się gdzieś na rogu. Poznacie mnie po tym, że będę
paliła dwa papierosy.
– Nie możemy kłócić się na ulicy – powiedział Tom niecierpliwie,
gdy za naszymi plecami jakaś ciężarówka zaczęła właśnie trąbić. –
Jedźcie za mną na południową stronę Central Parku, przed hotel
Plaza.
Wiele razy odwracał głowę i oglądał się za nimi, a kiedy gubili się
w tłoku na jezdni, zwalniał, żeby nie tracić ich z oczu. Przypuszczam,
że bał się, żeby nie umknęli mu w boczną ulicę i w ogóle z jego życia
– na zawsze.
148/216

Ale nie uciekli. I wszyscy razem zrobiliśmy coś, co było mniej zro-
zumiałe, mianowicie wynajęliśmy w hotelu Plaza salon będący częścią
apartamentu.
Długa i bezładna dyskusja, która w rezultacie zapędziła nas do tego
pokoju, wyleciała mi z pamięci, chociaż do dziś czuję całym ciałem,
jak w czasie tej dyskusji bielizna oblepiała mi nogi niby śliski wąż i
krople potu ciurkiem spływały po plecach. Myśl zrodziła się z
pomysłu Daisy, żeby wynająć pięć łazienek i wziąć zimną kąpiel, po-
tem przybrała formę bardziej realną – „jakiegoś miejsca”, gdzie można
by się napić whisky z miętą i lodem. Każdy z nas powtarzał w kółko,
że to „zwariowany pomysł”, wszyscy naraz mówiliśmy do zakło-
potanego recepcjonisty i myśleliśmy albo udawaliśmy, że myślimy, że
jesteśmy bardzo zabawni...
Pokój był duży i duszny i chociaż była już czwarta, otwarcie okien
nie dało nam nic prócz zapachu nagrzanych, zakurzonych krzewów w
parku. Daisy podeszła do lustra i odwrócona do nas plecami
poprawiała włosy.
– Bardzo elegancki apartament – szepnęła Jordan z szacunkiem i
wszyscy roześmieliśmy się.
– Otwórzcie jeszcze jedno okno – rozkazała Daisy, nie odwracając
się.
– Nie ma już więcej okien.
– To trzeba zadzwonić po siekierę...
149/216

– Trzeba przede wszystkim zapomnieć o tym upale – rzekł Tom


porywczo. – Wydaje się dziesięć razy większy przez to nieustanne
biadolenie.
Odwinął z ręcznika butelkę whisky i postawił na stole.
– Czemu pan nie zostawi Daisy w spokoju, mój drogi? – pow-
iedział Gatsby. – To pan chciał jechać do miasta.
Zapanowała cisza. Książka telefoniczna urwała się z haka i upadła
na podłogę, na co Jordan szepnęła:
– Przepraszam – lecz tym razem nikt się nie roześmiał.
– Ja podniosę – zaofiarowałem się.
– Już ją mam. – Gatsby zbadał przerwany sznur, wymamrotał z
zainteresowaniem „hmm” i rzucił książkę na krzesło.
– Panu się zdaje, że to takie wytworne – powiedział Tom ostro.
– Co?
– Całe to pańskie „mój drogi”. Gdzie pan się tego nauczył?
– Posłuchaj, Tom – powiedziała Daisy, odwracając się od lustra –
jeśli zaczniesz robić osobiste przytyki, nie zostanę tu ani minuty. Zadz-
woń i każ przynieść trochę lodu i mięty.
Kiedy Tom podniósł słuchawkę, stężony upał eksplodował
dźwiękiem i usłyszeliśmy dostojne akordy Marsza weselnego
Mendelssohna, granego w sali balowej pod nami.
– Wyobraźcie sobie, że ludzie pobierają się w taki upał! –
krzyknęła Jordan z przerażeniem.
150/216

– A jednak... ja sama brałam ślub w połowie czerwca – przypom-


niała Daisy. – Louisville w czerwcu! Ktoś zemdlał. Kto to zemdlał,
Tom?
– Biloxi – odpowiedział krótko.
– Tak zwany „Box”. Box Biloxi i zarabiał boksem – to fakt i
pochodził z Biloxi w Tennessee.
– Zanieśli go do nas – uzupełniła Jordan – bo mieszkaliśmy w dru-
gim domu za kościołem. A on siedział u nas trzy tygodnie, aż papa
musiał go wyrzucić. Na drugi dzień po jego wyjeździe papa umarł. –
Po chwili dodała: – Jedno z drugim nie miało nic wspólnego.
– Znałem kiedyś Billa Biloxi z Memphis – stwierdziłem.
– To był jego kuzyn. Opowiedział mi dzieje całej swojej rodziny,
zanim wyjechał. Dał mi aluminiowy kij do golfa, który mi służy do
dziś.
Muzyka ucichła na początku ceremonii ślubnej i teraz przez okno
wdarły się przeciągłe wiwaty i pojedyncze okrzyki gości, po czym
buchnął jazz i zaczęły się tańce.
– Starzejemy się – powiedziała Daisy. – Gdybyśmy byli młodzi,
tobyśmy wstali i zatańczyli.
– Pamiętaj o Biloxim – ostrzegła ją Jordan. – Skąd go znałeś,
Tom?
– Biloxiego? – Z trudem skupiał myśli. – Nie znałem go. To był
znajomy Daisy.
– Nic podobnego – zaprzeczyła. – Pierwszy raz w życiu go wtedy
widziałam. Przyjechał jakimś prywatnym wozem.
151/216

– W każdym razie twierdził, że ciebie zna. Mówił, że wyrósł w


Louisville. Asa Bird przywiózł go w ostatniej chwili i zapytał, czy zna-
jdzie się dla niego jakiś pokój.
Jordan uśmiechnęła się.
– Może wracał autostopem do domu. Powiedział mi, że był starostą
twojego rocznika na uniwersytecie.
Tom i ja tępo spojrzeliśmy na siebie.
– Biloxi?
– Po pierwsze, nie mieliśmy żadnego starosty...
Gatsby nerwowo, niespokojnie wybijał stopą rytm i Tom nagle
zwrócił się do niego.
– Skoro już o tym mowa, panie Gatsby, słyszałem, że kończył pan
Oksford.
– Niezupełnie.
– Ależ tak, słyszałem, że był pan w Oksfordzie.
– Owszem, byłem.
Pauza. Po chwili głos Toma, niedowierzający i obraźliwy:
– Był pan tam zapewne tak samo, jak Biloxi był z nami w New
Haven.
Znów pauza. Kelner zapukał do drzwi i wniósł pokruszoną miętę
oraz lód, lecz ciszy nie przerwało nawet jego „dziękuję państwu” i de-
likatne zamknięcie drzwi. Ten drobiazg, nabrzmiały znaczeniem,
trzeba było wreszcie wyjaśnić.
– Powiedziałem panu, że byłem – rzekł Gatsby.
– Słyszałem, lecz chciałbym wiedzieć kiedy.
152/216

– W dziewiętnastym roku. Byłem tam tylko pięć miesięcy. Dlatego


nie mogę twierdzić, że studiowałem w Oksfordzie, że skończyłem
Oksford.
Tom zerknął na nas, żeby sprawdzić, czy podzielamy jego wątpli-
wości. Ale wszyscy patrzyliśmy na Gatsby’ego.
– Skorzystałem z okazji, jaką dano niektórym oficerom zaraz po za-
wieszeniu broni – ciągnął. – Mogliśmy pójść na każdy uniwersytet w
Anglii czy Francji.
Chciałem wstać i poklepać go po ramieniu. Czułem jeden z tych
przypływów kompletnego zaufania do niego, które nawiedzały mnie i
wcześniej.
Daisy wstała, uśmiechając się słabo, i podeszła do stołu.
– Odkorkuj butelkę – rozkazała Tomowi – a ja ci przyrządzę
whisky z miętą. Napijesz się i przestaniesz się wygłupiać.
– Czekaj chwilę – warknął Tom. – Chcę zadać panu Gatsby’emu
jeszcze jedno pytanie.
– Niech pan pyta – powiedział Gatsby uprzejmie.
– Właściwie na co pan sobie pozwala w moim domu?
Grali teraz w otwarte karty i Gatsby był z tego zadowolony.
– On sobie na nic nie pozwala. – Daisy z rozpaczą patrzała to na
jednego, to na drugiego. – To ty sobie za dużo pozwalasz. Proszę,
panuj trochę nad sobą.
– Panuj nad sobą! – powtórzył Tom, jakby nie wierzył własnym
uszom. – Więc mam siedzieć z założonymi rękami i godzić się na to,
że jakieś tam zero zaleca się do mojej żony? Jeżeli chodzi ci o takie
153/216

panowanie nad sobą, to nie licz na mnie... W dzisiejszych czasach


ludzie zaczynają szydzić z instytucji małżeństwa, z rodziny, a jutro
wykpią resztę i pozwolą czarnym żenić się z białymi.
Ta z pasją wypowiedziana bzdura podnieciła jego wyobraźnię,
widział już siebie broniącego własną piersią ostatnich szańców
cywilizacji.
– Wszyscy tu jesteśmy biali – szepnęła Jordan.
– Wiem, że nie jestem zbyt popularny. Nie wydaję wielkich
przyjęć. Musiał pan chyba ze swojego domu zrobić chlew, aby znaleźć
przyjaciół w tych... tych modnych sferach.
Mimo złości – a wszystkich nas rozzłościł – chciało mi się śmiać,
gdy tylko otwierał usta. Przejście od rozwiązłości i swobodnych
obyczajów do pruderii dokonało się w nim tak szybko i tak
kompletnie!
– Teraz ja muszę panu coś powiedzieć, mój drogi – zaczął Gatsby.
Lecz Daisy odgadła jego zamiar.
– Nie, nie trzeba! – przerwała mu bezradnie. – Błagam, jedźmy
wszyscy do domu. Dlaczego nie jedziemy do domu?
– Doskonały pomysł. – Wstałem. – Chodź, Tom. Nikt nie chce pić.
– Chcę wiedzieć, co pan Gatsby ma mi do powiedzenia.
– Pana żona nie kocha pana – powiedział Gatsby. – Nigdy pana nie
kochała. Ona kocha mnie.
– Pan oszalał! – krzyknął Tom odruchowo.
Gatsby skoczył na równe nogi, poruszony do żywego.
154/216

– Nigdy pana nie kochała, czy pan słyszy? – krzyknął. – Wyszła za


pana tylko dlatego, że ja byłem biedny i zmęczyła się czekaniem na
mnie. Popełniła straszliwy błąd, ale w głębi serca nigdy nie kochała
nikogo prócz mnie!
W tym miejscu ja i Jordan usiłowaliśmy wyjść, lecz Tom i Gatsby,
jeden przez drugiego, stanowczo domagali się naszej obecności, jak
gdyby nic nie mieli do ukrywania i jakby udział w ich przeżyciach był
dla nas wielkim przywilejem.
– Usiądź, Daisy – Tom bez powodzenia próbował ojcowskiego
tonu. – Więc o co chodzi? Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego...
– Powiedziałem już panu, o co chodzi – rzekł Gatsby. – I to od
pięciu lat... a pan nic o tym nie wiedział.
Tom zwrócił się ostro do Daisy.
– To ty przez pięć lat widywałaś się z tym facetem?
– Nie – powiedział Gatsby. – Nie mogliśmy się spotykać. Ale
kochaliśmy się przez cały ten czas, mój drogi, a pan nic o tym nie
wiedział. Chciało mi się śmiać – w jego oczach nie było śmiechu – ile
razy sobie pomyślałem, że pan nic nie wie.
– Aha, więc to wszystko. – Tom splótł grube palce jak ksiądz i roz-
parł się w fotelu. – Pan oszalał! – wybuchnął. – Nie mogę mówić o
tym, co było pięć lat temu, bo nie znałem wtedy Daisy, i niech mnie
szlag trafi, jeśli wiem, jakim cudem znalazł się pan w jej domu, chyba
że przynosił pan produkty ze sklepiku kuchennymi schodami. Ale cała
reszta to kłamstwo, funta kłaków niewarte. Daisy kochała mnie, kiedy
się z nią ożeniłem, i dziś też mnie kocha..
155/216

– Nieprawda – powiedział Gatsby, potrząsając głową.


– A jednak tak. Bieda w tym, że czasem strzeli jej coś do głowy i
sama nie wie, co robi. – Pokiwał głową jak mędrzec. – A co więcej, ja
też kocham Daisy. Lubię się czasem zabawić i wtedy robię głupstwa,
ale zawsze wracam, a w głębi serca nie przestaję jej kochać.
– To niesłychane! – powiedziała Daisy. Zwróciła się do mnie i głos
jej, spadając o oktawę niżej, napełnił pokój podniecającym gniewem: –
Czy wiesz, dlaczego wyjechaliśmy z Chicago? Dziwię się, że nikt cię
dotąd nie uraczył opowiadaniem o jego „zabawach”.
Gatsby przeszedł przez pokój i stanął przy niej.
– Daisy, to już się teraz skończyło – powiedział poważnie. – Już nie
ma żadnego znaczenia. Powiedz mu tylko prawdę, powiedz, że nigdy
go nie kochałaś, i cała przeszłość będzie wymazana na zawsze.
Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– Mój Boże... jakżeż mogłabym go kochać?
– Nigdy go nie kochałaś.
Zawahała się. Jej błagalne spojrzenie padło na Jordan i na mnie,
jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, co robi, jak gdyby w
ogóle nigdy nie miała zamiaru robić czegokolwiek. Lecz stało się.
Teraz już było za późno.
– Nigdy go nie kochałam – powiedziała z wyraźnym oporem.
– Nawet w Kapiolani? – spytał nagle Tom.
– Nie.
Przez rozgrzane fale powietrza płynęły ku nam z sali balowej stłu-
mione; odurzające akordy.
156/216

– Nawet tego dnia, kiedy niosłem cię na rękach z Punch Bowl,


żebyś nie zamoczyła nóg? – W głosie jego zabrzmiała szorstka
czułość: – Daisy?
– Proszę cię, przestań. – Powiedziała to chłodno, ale już bez urazy.
Spojrzała na Gatsby’ego. – Spokojnie, Jay. – Lecz ręka jej drżała, gdy
próbowała zapalić papierosa. Nagle rzuciła go razem z płonącą zapałką
na dywan. – Och, chcesz za wiele! – krzyknęła do Gatsby’ego. –
Kocham cię teraz. Czy to nie dość? Nic nie poradzę na to, co było. –
Zaczęła szlochać bezradnie. – Kochałam go kiedyś... ale ciebie
kochałam także.
Gatsby otworzył szeroko oczy i zamknął je.
– Mnie kochałaś także? – powtórzył.
– Nawet i to jest kłamstwo – powiedział Tom bez litości. – Nie
wiedziała, że pan żyje. Przecież mnie i Daisy łączą rzeczy, o których
pan nigdy się nie dowie, których ani ja, ani ona nigdy nie będziemy
mogli zapomnieć.
Gatsby wyglądał tak, jakby słowa te zadały mu fizyczny ból.
– Muszę pomówić z Daisy na osobności – postanowił. – Jest teraz
bardzo zdenerwowana...
– Nawet jak będziemy sami, nie powiem ci, że nigdy nie kochałam
Toma – przyznała żałosnym głosem. – To by było kłamstwo.
– Oczywiście, że to kłamstwo – potwierdził Tom.
Odwróciła się do męża.
– Jakby to miało dla ciebie jakieś znaczenie.
– Oczywiście, że ma. Od dziś będę więcej dbał o ciebie.
157/216

– Pan nie rozumie – powiedział Gatsby tknięty panicznym stra-


chem. – Nigdy więcej nie będzie już pan miał okazji dbać o nią.
– Nie? – Tom otworzył szeroko oczy i zaśmiał się. Teraz już stać
go było na panowanie nad sobą. – A niby dlaczego?
– Daisy odchodzi od pana.
– A jednak tak – powiedziała Daisy z widocznym wysiłkiem.
– Ona mnie nie porzuci! – Tom niespodzianie zaatakował
Gatsby’ego na całej linii. – Na pewno nie porzuci mnie dla zwyczajne-
go oszusta, który włoży jej na palec ukradziony pierścionek.
– Mam tego dosyć! – krzyknęła Daisy. – Błagam was, chodźmy.
– Kim pan właściwie jest? – wybuchnął Tom. – Należy pan do
paczki Meyera Wolfshiema, to wiem. Zrobiłem mały wywiad na temat
pana interesów... a jutro dowiem się więcej.
– Niech pan robi, co się panu podoba, mój drogi – powiedział
Gatsby spokojnie.
– Dowiedziałem się, co to są te pańskie „drogerie”. – Zwrócił się
do nas i jednym tchem powiedział: – On i ten Wolfshiem kupili
mnóstwo podrzędnych drogerii, tutaj i w Chicago, i sprzedawali alko-
hol etylowy. To jeden z jego drobnych szwindli. Od razu wziąłem go
za przemytnika i niewiele się omyliłem.
– I cóż z tego – rzekł Gatsby uprzejmie. – O ile mi wiadomo,
pański przyjaciel Walter Chase wcale się nie wstydził przystąpić do
spółki.
158/216

– A pan wystawił go do wiatru, prawda? Posłał go pan na miesiąc


do więzienia w New Jersey. Boże! Szkoda, że pan nie może słyszeć,
co on o panu opowiada.
– Mój drogi, on przyszedł do nas zrujnowany do nitki. Był
szczęśliwy, że trochę zarobi.
– Przestań pan do mnie mówić „mój drogi”! – krzyknął Tom.
Gatsby nic nie odpowiedział. – Walter mógł pana urządzić także za
przekroczenie ustawy o totalizatorze, ale Wolfshiem kazał mu trzymać
język za zębami.
Na twarzy Gatsby’ego pojawił się znów ten obcy, a jednak jakoś mi
znajomy wyraz.
– Ten interes „drogeryjny” dawał panu pieniądze tylko na drobne
wydatki – ciągnął Tom powoli. – Ale teraz knuje pan coś takiego, o
czym Walter boi się mówić.
Zerknąłem na Daisy, która przerażony wzrok przeniosła z męża na
Gatsby’ego, zerknąłem na Jordan, balansującą znów na czubku brody
jakimś przedmiotem niewidzialnym, ale pochłaniającym jej uwagę,
potem odwróciłem się znów do Gatsby’ego i zdumiał mnie wyraz jego
twarzy. Wyglądał – powtarzam to mimo całej pogardy dla
bezmyślnych oszczerstw jego gości – wyglądał tak, jakby „zabił
człowieka”. Przez jedną chwilę to, co ujawniło się w jego rysach,
odpowiadało dokładnie fantastycznemu określeniu. Ale potem znikło i
Gatsby zwrócił się do Daisy nerwowo, z przejęciem, zaprzeczając
wszystkiemu, broniąc swego imienia przed oskarżeniami, których nikt
nie rzucił. Lecz ona z każdym słowem zamykała się coraz bardziej w
159/216

sobie, więc poniechał wszelkich argumentów; wymykały mu się ostat-


nie chwile tego popołudnia i już tylko w beznadziejnych marzeniach
próbował dotknąć tego, co stało się nietykalne, torując sobie żałośnie,
rozpaczliwie drogę do owego utraconego głosu w drugim końcu
pokoju.
Głos ten znów błagał, żeby iść.
– Proszę cię, Tom! Ja już tego nie mogę wytrzymać.
Jej przerażone oczy mówiły, że zrezygnowała ze wszystkich zami-
arów, że opuściła ją cała odwaga.
– Pojedziesz z panem, Daisy – rzekł Tom. – Jego wozem.
Spojrzała na Toma, wyraźnie zaniepokojona, lecz on z
wielkodusznym lekceważeniem pozostał przy tej decyzji.
– Idź, nie będzie ci dokuczał. Zrozumiał chyba, że jego bezczelny
flircik się skończył.
Odeszli bez słowa, jakby wyproszeni za drzwi jednym kiwnięciem
palca, już nieważni i jak duchy odgrodzeni nawet od naszej litości.
Tom w chwilę później wstał i zaczął zawijać w ręcznik niena-
poczętą butelkę whisky.
– Napijecie się? Jordan? Nick?
Nie odpowiedziałem.
– Nick? – spytał ponownie.
– Co?
– Chcesz trochę?
– Nie... Właśnie sobie przypomniałem, że dziś są moje urodziny.
160/216

Skończyłem trzydzieści lat. Przede mną leżała niebezpieczna,


niewróżąca nic dobrego droga następnego dziesięciolecia.
Była siódma, kiedy wsiedliśmy z Tomem do jego kabrioletu i
ruszyliśmy na Long Island. Tom gadał bez przerwy, tryumfujący,
roześmiany; lecz mnie i Jordan głos jego wydawał się tak daleki jak
gwar obcych ludzi na chodniku czy zgiełk na wiadukcie nad naszymi
głowami. Ludzkie współczucie ma swoje granice i wszystkie te tra-
giczne powikłania z ulgą zostawiliśmy za sobą wraz ze znikającymi
światłami wielkiego miasta. Skończona trzydziestka – zapowiedź sam-
otnego dziesięciolecia, coraz krótszej listy nieżonatych przyjaciół,
coraz mniejszego zapasu entuzjazmu, coraz rzadszych włosów. Lecz
oto miałem przy sobie Jordan, która – w przeciwieństwie do Daisy –
była zbyt mądra, aby z roku na rok przechowywać dawno umarłe sny.
Gdy przejeżdżaliśmy przez ciemny most, jej szczupła twarz leniwie
otarła się o moje ramię i kojący uścisk jej ręki stłumił groźne uderzenie
trzydziestki.
I tak jechaliśmy przez stygnący zmierzch ku śmierci.

***
Młody Grek, Michaelis, właściciel knajpki koło hałd popiołu, był
głównym świadkiem w śledztwie. Spał z powodu upału aż do piątej, a
potem zajrzał do warsztatu i w kantorku zastał Wilsona chorego, sz-
arego jak jego własne włosy i nękanego dreszczami. Michaelis radził
mu pójść do łóżka, ale Wilson nie chciał, twierdząc, że to go narazi na
161/216

straty w interesie. Gdy sąsiad próbował go namówić, nad głowami ich


rozległ się straszliwy łoskot.
– Zamknąłem żonę na górze – spokojnie wyjaśnił Wilson. –
Posiedzi tam aż do pojutrza, a pojutrze wyniesiemy się stąd.
Michaelis zdziwił się: byli sąsiadami od czterech lat i Wilson nigdy
w najmniejszym stopniu nie wydawał mu się zdolny do takiego
oświadczenia. Ogólnie biorąc, robił wrażenie człowieka stale wyczer-
panego: gdy nie pracował, siedział sobie na krześle przed drzwiami i
gapił się na ludzi i na samochody przejeżdżające drogą. Kiedy go ktoś
zagadnął, odpowiadał uśmiechem zawsze uprzejmym i bezbarwnym.
Należał do swojej żony, nie do siebie.
Rozumie się, że Michaelis próbował wybadać, co się stało, lecz
Wilson nie chciał powiedzieć ani słowa – zamiast tego zaczął patrzeć
na swojego gościa podejrzliwie i wypytywać go, co robił o tej i tej
porze tego i tego dnia. Michaelis poczuł się w końcu nieswojo i kiedy
kilku robotników przeszło koło warsztatu, kierując się do jego knajpki,
skorzystał z okazji, żeby się pożegnać, ale miał zamiar jeszcze wrócić.
Lecz nie wrócił. Po prostu zapomniał, tak mu się przynajmniej zdaje.
Kiedy znów wyszedł z domu, trochę po siódmej, przypomniał sobie
rozmowę, bo usłyszał głos pani Wilson, głośno łającej męża w
warsztacie. Słyszał, jak krzyczała: „Zbij mnie! Rzuć się na mnie i zbij
mnie, ty nędzny, podły tchórzu!”
W chwilę później wybiegła na dwór, w półmrok, krzycząc i
wymachując rękami – i zanim mógł się ruszyć z miejsca, było już po
wszystkim.
162/216

„Wóz śmierci”, jak go nazywały gazety, nie zatrzymał się:


wynurzył się z gęstniejącego mroku, zawahał się na sekundę i potem
zniknął za zakrętem. Michaelis nie wiedział nawet na pewno, jakiego
był koloru – pierwszemu policjantowi powiedział, że był jasnozielony.
Drugi samochód, jadący do Nowego Jorku, zatrzymał się sto jardów
dalej i jego kierowca podbiegł do miejsca, gdzie Myrtle Wilson leżała
bez znaku życia. Jej ciemna, gęsta krew mieszała się z pyłem drogi.
Michaelis i ten człowiek pierwsi jej dopadli, lecz kiedy rozerwali
na niej bluzkę, jeszcze wilgotną od potu, zobaczyli, że lewa pierś
zwisa jak łachman i nie było już po co słuchać, czy serce bije. Usta
miała szeroko otwarte i nawet pęknięte w kącikach, jak gdyby z tru-
dem wydawała ostatnie tchnienie, dławiąc się swoją wezbraną potężną
witalnością.

***

Zobaczyliśmy już z daleka trzy czy cztery samochody i tłum ludzi.


– Kraksa! – powiedział Tom. – To dobrze. Nareszcie Wilson coś
zarobi.
Zwolnił, lecz wciąż bez zamiaru zatrzymania się, aż dopiero gdy
podjechaliśmy bliżej, milczące, poważne twarze ludzi przed
warsztatem kazały mu odruchowo zahamować.
– Chwileczkę – powiedział niezdecydowanie. – Zobaczymy, co tam
się dzieje.
163/216

Do mojej świadomości dotarło teraz jakieś przenikliwe za-


wodzenie, dobywające się bez przerwy z warsztatu, dźwięk, w którym
– gdyśmy wyszli z samochodu i zbliżyli do drzwi – można było
rozróżnić słowa: „Och, mój Boże”, powtarzane raz po raz wśród
przeciągłych jęków.
– Coś się stało! – powiedział Tom, zaniepokojony.
Wspiął się na palce i ponad kręgiem głów zajrzał do warsztatu
oświetlonego tylko jedną żółtą żarówką, kołyszącą się pod sufitem w
metalowej koszulce. Potem w gardle zabulgotało mu ochryple, jednym
wściekłym ruchem potężnych ramion utorował sobie drogę i przepch-
nął się do środka.
Krąg zamknął się za nim, szemrząc oburzonym protestem; przez
dobrą minutę nic w ogóle nie widziałem. Potem nowi przybysze nacis-
nęli z tyłu i razem z Jordan znaleźliśmy się nieoczekiwanie we
wnętrzu.
Ciało Myrtle Wilson leżało na stole pod ścianą, zawinięte w jeden
koc, a potem w drugi, jak gdyby mimo upalnego wieczoru miała
dreszcze, i Tom, odwrócony do nas tyłem, tkwił pochylony nad nią bez
ruchu. Obok niego stał policjant i pocąc się z gorąca i gorliwości, za-
pisywał nazwiska w notesiku. Z początku nie mogłem się zorientować,
skąd dobiegają krzyki i jęki, które żałosnym echem odbijały się od
nagich ścian warsztatu – potem zobaczyłem Wilsona na stopniu
prowadzącym do kantorka: chwiał się w miejscu, rękami wczepiony w
ramę drzwi. Jakiś człowiek przemawiał do niego półgłosem, usiłując
od czasu do czasu położyć mu dłoń na ramieniu, lecz Wilson nic nie
164/216

widział i nic nie słyszał. Wodził powoli wzrokiem od kołyszącej się


lampy do owego ciężaru na stole i natychmiast z powrotem do lampy,
krzycząc bez przerwy strasznym głosem: „Och, mój Boże! Och, mój
Boże! Och, mój Boże!”
Wreszcie Tom gwałtownie podniósł głowę, rozejrzał się po
warsztacie szklistym wzrokiem i nieprzytomnie wybełkotał coś do
policjanta.
– M-a-v – mówił policjant – o...
– Nie – poprawił mężczyzna – M-a-v-r-o...
– Słuchaj pan – wymamrotał Tom z zaciekłością.
– ...r – powiedział policjant – o...
– ...m...
– m... – Policjant spojrzał na Toma, gdy szeroka dłoń gwałtownie
spadła mu na ramię. – Czego pan chcesz, panie?
– Jak to się stało? Chcę wiedzieć, jak to się stało?
– Przejechana przez auto. Zabita na miejscu.
– Zabita na miejscu – powtórzył Tom osłupiały.
– Wyleciała na szosę. A ten sukinsyn nawet się nie zatrzymał.
– Były dwa wozy – powiedział Michaelis. – Jeden jechał w jedną
stronę, drugi w drugą, jasne?
– Drugi w którą? – spytał natarczywie policjant.
– Każdy w inną. A ona... – podniósł rękę, żeby pokazać na koce,
ale zatrzymał ją w połowie ruchu i opuścił – ona wybiegła na drogę i
ten, co jechał z Nowego Jorku, wpadł prosto na nią, a jechał trzy-
dzieści albo czterdzieści mil na godzinę.
165/216

– Jak nazywa się ta miejscowość? – spytał policjant.


– Nie ma nazwy.
Jasny i dobrze ubrany Murzyn podszedł bliżej.
– To był żółty wóz – powiedział. – Duży żółty wóz. Nowy.
– Pan widział wypadek? – spytał policjant.
– Nie, ale wóz minął mnie trochę dalej na drodze. Jechał więcej niż
czterdzieści. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt.
– Pan pozwoli bliżej i proszę podać nazwisko. Proszę o spokój.
Muszę zapisać jego nazwisko.
Urywki tej rozmowy dotarły widocznie do Wilsona słaniającego się
w drzwiach, bo nagle w jego spazmatycznym lamencie zabrzmiał
nowy temat.
– Nie musicie mi mówić, jaki to wóz! Ja wiem dobrze, jaki to wóz.
Obserwując Toma, zobaczyłem, jak na plecach pod marynarką nap-
ięły mu się muskuły. Podszedł szybko do Wilsona, stanął przed nim i
mocno chwycił go za ramiona.
– Opanuj się, człowieku – powiedział z szorstką pociechą.
Wilson spostrzegł Toma: wspiął się na palce i byłby upadł na
kolana, gdyby go Tom nie podtrzymał.
– Słuchaj pan – powiedział Tom, delikatnie nim potrząsając. –
Przyjechałem przed chwilą z Nowego Jorku. Przywiozłem panu sam-
ochód, o którym mówiliśmy. A ten żółty wóz, który prowadziłem dziś
po południu, nie należy do mnie, rozumie pan? Nie widziałem go
przez całe popołudnie.
166/216

Tylko ja i Murzyn byliśmy dość blisko, żeby usłyszeć, co mówi, ale


ton jego głosu zaintrygował policjanta.
– Co się tam dzieje? – zapytał, spoglądając w stronę Toma
zaczepnie.
– Jestem jego przyjacielem. – Tom odwrócił głowę, ale rękami
mocno trzymał Wilsona. – On powiada, że zna ten wóz... To był żółty
wóz.
– A jakiego koloru jest pański wóz?
– Niebieski kabriolet.
– Przyjechaliśmy prosto z Nowego Jorku – powiedziałem.
Ktoś, kto jechał za nami, potwierdził to i policjant odwrócił się.
– Niech pan jeszcze raz dokładnie powtórzy swoje nazwisko...
Tom podniósł Wilsona jak kukłę, wniósł go do kantorka, posadził
na krześle i wrócił.
– Niech ktoś tu przyjdzie i siądzie przy nim! – rzucił rozkazująco.
Poczekał, aż dwaj najbliżej stojący mężczyźni, wymieniając niechętne
spojrzenia, weszli do kantorka. Tom zamknął za nimi drzwi i zszedł ze
stopnia, unikając wzrokiem stołu. Gdy mijał mnie, szepnął: –
Chodźmy stąd.
Czując na sobie wszystkie spojrzenia, drogą, utorowaną jego wład-
czymi ramionami, przepchnęliśmy się przez wciąż napływający tłum;
w przejściu spotkaliśmy zadyszanego lekarza z walizeczką, po którego
w płonnej nadziei posłano pół godziny temu.
167/216

Tom jechał powoli aż do zakrętu; potem dodał gazu i kabriolet


pomknął naprzód w ciemność. Po krótkiej chwili usłyszałem niski,
ochrypły szloch i zobaczyłem, że twarz ma zalaną łzami.
– Przeklęty tchórz! – załkał. – Nawet nie zatrzymał wozu.

***

Dom Buchananów wynurzył się nagle przed nami spośród ciem-


nych, szumiących drzew. Tom stanął przed gankiem i spojrzał w górę,
gdzie na pierwszym piętrze dwa okna kwitły światłem wśród dzikiego
wina.
– Daisy jest w domu – powiedział. Gdy wysiedliśmy, spojrzał na
mnie i lekko zmarszczył czoło. – Powinienem był wysadzić cię w
West Egg. Nic już dziś nie możemy zrobić.
Zaszła w nim pewna zmiana, mówił tonem poważnym i zdecydow-
anym. Gdy szliśmy w stronę ganku po żwirze oblanym poświatą
księżyca, panował już całkowicie nad sytuacją.
– Zadzwonię po taksówkę, żeby zawiozła cię do domu, a tymcza-
sem idźcie do kuchni i każcie sobie podać kolację... jeżeli chcecie jeść.
– Otworzył drzwi. – Chodźcie.
– Nie, dzięki. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zamówisz dla mnie
taksówkę. Poczekam na dworze.
Jordan położyła mi dłoń na ramieniu.
– Nie chcesz wejść, Nick?
– Nie, dziękuję.
168/216

Nie czułem się dobrze i chciałem być sam. Ale Jordan zwlekała
jeszcze chwilę.
– Jest dopiero pół do dziesiątej – powiedziała.
Niech mnie szlag trafi, jeśli wejdę! Miałem ich wszystkich dość jak
na jeden dzień, i nagle, ni stąd, ni zowąd, dotyczyło to także Jordan.
Musiała coś z tego wyczuć, bo raptem odwróciła się i wbiegła po stop-
niach do domu. Usiadłem na kilka minut, podparłszy głowę rękami,
póki nie usłyszałem, jak w domu lokaj dzwoni po taksówkę. Wtedy
powoli poszedłem ścieżką, żeby poczekać przy furtce.
Nie uszedłem dwudziestu jardów, gdy usłyszałem swoje imię i z
krzaków wyszedł na ścieżkę Gatsby. Musiałem się wtedy czuć dość
niesamowicie, bo mogłem myśleć tylko o tym, jak jego różowa maryn-
arka błyszczy w świetle księżyca.
– Co tu robisz? – spytałem.
– Po prostu stoję, mój drogi.
Nie wiem czemu, wydało mi się to nikczemne. Byłbym przysiągł,
że za chwilę zacznie rabować dom Buchananów: nie zdziwiłbym się,
gdybym zobaczył za nim w krzakach podejrzane twarze „ludzi
Wolfshiema”.
– Widziałeś jakieś zamieszanie po drodze? – spytał mnie po
chwili.
– Tak.
Zawahał się.
– Ona nie żyje?
– Nie żyje.
169/216

– Tak przypuszczałem i powiedziałem to Daisy. Lepiej, że przeżyła


ten wstrząs od razu. Zniosła to nie najgorzej.
Mówił tak, jakby reakcja Daisy była jedyną ważną rzeczą.
– Przyjechałem do West Egg boczną drogą – ciągnął dalej – i
zostawiłem wóz w moim garażu. Przypuszczam, że nikt nas nie
widział, ale oczywiście nie mam pewności.
W tej chwili czułem do niego taką antypatię, że nie widziałem po-
trzeby informowania go, iż się myli.
– Co to była za kobieta? – zapytał.
– Nazywała się Wilson. Żona właściciela warsztatu. Jak to się stało,
u licha?
– Wiesz, próbowałem wykręcić kierownicę... – Urwał i nagle
odgadłem prawdę.
– Daisy prowadziła wóz?
– Tak – przyznał po chwili. – Ale oczywiście powiem, że to ja.
Widzisz, kiedy wyjechaliśmy z miasta, była bardzo zdenerwowana i
myślała, że to ją trochę uspokoi, a ta kobieta wyskoczyła na nas akurat,
jak mijaliśmy wóz jadący z przeciwnej strony. Wszystko to się stało w
jednej sekundzie, ale wydało mi się jednak, że ona chciała nam coś
powiedzieć, wzięła nas za znajomych. Daisy w pierwszym odruchu
usiłowała ją wyminąć, skręciła w stronę tego wozu, co jechał na nas, a
potem straciła głowę i znów skręciła. W tym samym momencie, kiedy
chwyciłem za kierownicę, poczułem uderzenie. Musiało zabić ją na
miejscu.
– Rozerwało ją...
170/216

– Nie mów, mój drogi. – Wzdrygnął się. – W każdym razie Daisy


dodała gazu. Powiedziałem, żeby się zatrzymała, ale ona nie mogła,
więc zaciągnąłem ręczny hamulec. Wtedy osunęła się na moje kolana,
a ja pojechałem dalej. – Jutro przyjdzie do siebie – ciągnął. – Czekam
tu, żeby zobaczyć, czy on nie będzie jej dokuczał z powodu tej sceny
w hotelu. Zamknęła się w swoim pokoju i jeżeli on zachowa się brutal-
nie, Daisy zgasi i potem znów zapali światło.
– Nie dotknie jej – powiedziałem. – Nie myśli o niej.
– Ale ja mu nie ufam, mój drogi.
– Jak długo masz zamiar czekać?
– Choćby i całą noc. W każdym razie tak długo, aż wszyscy pójdą
spać.
Zobaczyłem teraz sytuację z innej strony. Przypuśćmy, że Tom
dowie się, kto prowadził wóz. Może mu przyjść do głowy, że to ma
jakiś związek... może mu przyjść do głowy Bóg wie co. Spojrzałem na
dom; widać było światło w dwóch czy trzech oknach na parterze i
różowy odblask lampy w pokoju Daisy na pierwszym piętrze.
– Poczekaj tu – powiedziałem. – Zobaczę, co się tam dzieje.
Zawróciłem brzegiem trawnika, cichutko przeciąłem żwirem
wysypaną ścieżkę i na palcach wszedłem na taras. W salonie story
były odsunięte i zobaczyłem, że pokój jest pusty. Przeszedłem przez
werandę, na której w czerwcowy wieczór, trzy miesiące temu,
jedliśmy obiad, i trafiłem na mały prostokąt światła, padający, jak się
domyśliłem, z okna pokoju kredensowego. Zasłony były spuszczone,
lecz tuż nad parapetem znalazłem szparę.
171/216

Daisy i Tom siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym stole, na


którym stał półmisek z zimnym kurczęciem i dwie butelki piwa. Tom z
przekonaniem mówił coś do niej i w tym nastroju powagi jego dłoń
upadła na dłoń Daisy i objęła ją. Daisy raz po raz spoglądała na niego i
potakiwała głową.
Nie byli szczęśliwi – żadne z nich nie tknęło kurczęcia ani piwa –
ale nie byli też nieszczęśliwi. Nad tym obrazkiem unosił się nastrój
niewymuszonej intymności, można było bez trudu sobie wyobrazić, że
tych dwoje łączy porozumienie spiskowców.
Gdy na palcach schodziłem z werandy, usłyszałem moją taksówkę,
szukającą w ciemności wjazdu do domu. Gatsby czekał na mnie tam,
gdzie go zostawiłem.
– Wszystko w porządku? – spytał z niepokojem.
– Tak, najzupełniej. – Zawahałem się. – Jedź do domu i prześpij
się.
Potrząsnął głową.
– Chcę tu poczekać, aż Daisy pójdzie spać. Dobranoc, mój drogi.
Wsadził ręce do kieszeni i gorliwie wrócił na posterunek,
odwracając się do mnie plecami, jak gdyby moja osoba kalała świętość
tego czuwania. Więc poszedłem sobie, a on został, czuwając w świetle
księżyca – nad niczym.
Rozdział VIII

Nie mogłem spać całą noc. Syrena, ostrzegająca przed mgłą, wyła
bez przerwy w cieśninie i na wpół chory szamotałem się pomiędzy
groteskową rzeczywistością i dzikimi, strasznymi snami. O świcie
usłyszałem taksówkę zajeżdżającą przed dom Gatsby’ego. Natychmi-
ast wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się ubierać – czułem, że muszę
mu coś powiedzieć, przed czymś go ostrzec, a rano może być za
późno.
Przemierzając jego trawnik, zobaczyłem drzwi wejściowe jeszcze
otwarte i Gatsby’ego w hallu, wspartego o brzeg stołu, jakby pod
ciężarem przygnębienia czy senności.
– Nic się nie działo – powiedział słabo. – Czekałem i gdzieś około
czwartej podeszła do okna i postała tam chwilę, a potem zgasiła
światło.
Jego dom nigdy nie wydał mi się tak ogromny jak owej nocy, gdy
w wielkich pokojach szukaliśmy papierosów. Rozsuwaliśmy story jak
płótna namiotów, przemierzaliśmy po omacku niezliczone metry ciem-
nych ścian, szukając kontaktów – raz wpadłem na fortepian, wydoby-
wając z klawiszów niesamowity akord. Wszędzie było, nie wiadomo
dlaczego, dużo kurzu i bardzo duszno, jakby tu od wielu dni nie
wietrzono. Znalazłem w pudełku na nieznanym mi stole dwa stare, wy-
schnięte papierosy. Otworzyliśmy szeroko okna w salonie i siedliśmy,
paląc w ciemności.
– Powinieneś wyjechać – powiedziałem. – Jasne jak słońce, że
wytropią twój wóz.
173/216

– Wyjechać teraz, mój drogi?


– Na tydzień, do Atlantic City albo do Montrealu.
Nie chciał o tym słyszeć. Nie może przecież opuścić Daisy, póki się
nie dowie, co ona zrobi. Trzymał się kurczowo ostatniego cienia
nadziei, a ja nie miałem serca uwolnić go od złudzeń.
To właśnie owej nocy opowiedział mi dziwną historię swojej
młodości spędzonej z Danem Codym – opowiedział ją, bo „Jay
Gatsby” rozbił się jak szkło o złośliwość Toma i skończyła się długo-
trwała, potajemna i niedorzeczna gra. Myślę, że teraz przyznałby się
do wszystkiego, bez wahań, lecz chciał mówić o Daisy.
Była w jego życiu pierwszą dziewczyną z dobrego domu. Z ludźmi
tego rodzaju stykał się w różnych swoich nieujawnionych zawodach,
lecz zawsze oddzielony od nich niewidzialnym zasiekiem z drutu.
Wydała mu się niepokojąco godna pożądania. Bywał w jej domu, na-
jpierw z innymi oficerami z Camp Taylor, później sam. Zdumiewał go
i zachwycał – nigdy przedtem nie był w tak wspaniałym domu. Lecz
atmosferę zapierającego dech napięcia nadawał mu fakt, że mieszkała
w nim Daisy – w sposób równie niewymuszony i naturalny, jak on w
swoim obozowym namiocie. Dla niego ten dom był spowity tajemnicą;
można było domyślać się istnienia pokojów sypialnych na piętrze,
piękniejszych i chłodniejszych od innych, i wesołych, ciepłych
korytarzy – pełnych ruchu i życia, i miłości, ale nie owych starych
wspomnień miłości zasuszonych w lawendzie, lecz romansów
pulsujących świeżym oddechem, pachnącym najnowszym,
błyszczącym samochodem i balem, po którym kwiaty jeszcze nie
174/216

zwiędły. Podniecało go również to, że wielu kochało się w Daisy –


podnosiło to jej wartość w jego oczach. Czuł obecność tych wielbicieli
w całym domu, czuł w powietrzu cienie i echa wibrujących jeszcze
uczuć.
Lecz zdawał sobie sprawę, że bywa w domu Daisy na zasadzie
czystego przypadku. Choć mogła go czekać najwspanialsza przyszłość
jako Jaya Gatsby’ego, w owym czasie był tylko młodym człowiekiem
bez grosza, bez przeszłości, a mundur oficera mógł zniknąć z jego
ramion w jednej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wykorzystywał więc czas i okoliczności, jak się dało. Brał, co mógł
brać, zachłannie i bez skrupułów – w końcu wziął Daisy w pewną
cichą, październikową noc, wziął ją, bo w gruncie rzeczy nie miał
prawa dotknąć jej ręki.
Mógł sobą gardzić, ponieważ wziął ją podstępem, podając się za
kogoś innego. Nie znaczy to, że usiłował ją olśnić swoimi wyima-
ginowanymi milionami, lecz z rozmysłem obudził w Daisy zaufanie i
poczucie bezpieczeństwa; dał jej do zrozumienia, że jest z tej samej
sfery co ona, że jest całkowicie zdolny zaopiekować się nią. W istocie
jednak nie miał tych możliwości – nie stała za nim żadna majętna
rodzina i zależał od bezdusznych zwierzchników, których kaprys mógł
go rzucić na drugi koniec świata.
Ale nie gardził sobą i stało się inaczej, niż sobie wyobrażał. Praw-
dopodobnie miał zamiar wziąć, co się da, i odejść – lecz oto stwierdził,
że skazał się sam na wędrówkę za świętym Graalem. Wiedział, że
Daisy jest niezwykła, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo
175/216

niezwykła może być dziewczyna z dobrego domu. Zniknęła we


wnętrzu tego domu, wróciła do swego wspaniałego, bogatego życia,
nie zostawiając Gatsby’emu nic. Czuł się jej poślubiony, to było
wszystko.
Gdy znów się spotkali, w dwa dni później, to on, Gatsby, był bez
tchu, to on w jakiś sposób był oszukany. Ganek jej domu oświetlały
gwiazdy, jakby w tym celu opłacone; modna trzcinowa ławeczka
zatrzeszczała z szykiem, gdy Daisy zwróciła się ku niemu, a on po-
całował jej chciwe i ładne usta. Zaziębiła się i miała głos bardziej za-
chrypnięty niż zwykle, co dodawało mu jeszcze więcej uroku. Jej
młodość i niezwykłość, tak niewolniczo związane z bogactwem,
podziałały na Gatsby’ego oszałamiająco; oszałamiała go świeżość jej
niezliczonych strojów i sama Daisy, jaśniejąca jak srebro, bezpieczna i
wyższa ponad rozpaczliwe wysiłki ludzi biednych.

***

– Nie potrafię ci opisać, mój drogi, z jakim zdumieniem stwier-


dziłem, że ją kocham. Przez chwilę miałem nawet nadzieję, że mnie
odtrąci, ale nie zrobiła tego, bo ona mnie też kochała. Wyobrażała
sobie, że dużo wiem, bo wiedziałem rzeczy inne niż ona... I oto
odszedłem daleko od moich ambicji, z każdą minutą zanurzając się w
tę miłość coraz głębiej, aż nagle wszystko przestało mnie obchodzić.
Jaki był sens w wielkich osiągnięciach, kiedy lepiej spędzałem czas,
po prostu opowiadając jej, co zamierzam osiągnąć?
176/216

Ostatniego popołudnia przed odjazdem siedział, długo trzymając


Daisy w ramionach w zupełnej ciszy. Był to zimny, jesienny dzień i na
kominku trzaskał ogień, od którego policzki jej płonęły. Od czasu do
czasu poruszała się i wtedy poprawiał trochę ramię, a raz pocałował jej
ciemne, błyszczące włosy. Popołudnie skłoniło ich do milczenia, jakby
chciało wryć się w ich pamięć i przygotować do długiego rozstania,
które następny dzień miał przynieść. Przez cały miesiąc miłości nie
byli sobie bliżsi, nie rozumieli się nigdy lepiej jak wówczas, kiedy ona
milczącymi wargami muskała jego rękaw albo kiedy on głaskał końce
jej palców delikatnie, jakby nie chcąc zbudzić jej ze snu.

***

Spisał się nadzwyczaj dzielnie w czasie wojny. Został kapitanem


przed wyruszeniem na front, a po kampanii w Argonnach awansował
na majora i dowódcę batalionu karabinów maszynowych. Po zaw-
ieszeniu broni starał się wszystkimi siłami wrócić do domu, ale zami-
ast tego, wskutek zamieszania czy nieporozumienia, wysłano go do
Oksfordu. Niepokoił się – w listach Daisy pobrzmiewał ton zdener-
wowania i rozpaczy. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie wraca. Życie
domagało się swoich praw, chciała go zobaczyć, mieć go przy sobie i
upewnić się, że mimo wszystko postępuje słusznie, że słusznie go
wybrała.
Bo Daisy była młoda, jej sztuczny, wymuskany świat pachniał stor-
czykami i beztroskim snobizmem, był posłuszny orkiestrom, które
177/216

ustanawiały rytm obowiązujący na cały rok i w nowych przebojach


streszczały smutek i urok życia. Całymi nocami saksofony zawodziły
rozpaczliwy refren Beale Street Blues, a setki par złotych i srebrnych
pantofelków wzbijały migocący kurz. O szarej godzinie herbaty za-
wsze jakiś pokój tętnił nieprzerwanie gorączką tego słodkiego, stłumi-
onego rytmu i świeże twarze snuły się tam i z powrotem niby płatki
róż, pędzone po posadzce smętnym podmuchem trąbki.
W tym królestwie przyćmionych świateł Daisy znów zaczęła by-
wać z nastaniem sezonu. Nagle znów miała pół tuzina randek dziennie
z półtuzinem mężczyzn i znużona kładła się spać nad ranem, a na
podłodze koło łóżka piętrzył się szyfon balowej sukni wyszywanej pa-
ciorkami i umierające orchidee. I przez cały ten czas jakiś wewnętrzny
głos domagał się od niej decyzji. Chciała, żeby jej życie uformowało
się teraz, natychmiast, i chciała, żeby decyzję przesądziła jakaś siła –
miłość, pieniądze, jakieś względy życiowe niepodlegające dyskusji.
Ta siła przybierała kształt realny w połowie wiosny wraz z przyby-
ciem Toma Buchanana. Była jakaś zdrowa moc w jego postaci i w
jego pozycji społecznej i Daisy to pochlebiało. Niewątpliwie stoczyła
ze sobą walkę – i odczuła ulgę. List dotarł do Gatsby’ego, gdy był
jeszcze w Oksfordzie.
***
Na Long Island dniało teraz i pootwieraliśmy resztę okien na
parterze, napełniając dom światłem, które z szarego stawało się
złociste. Zupełnie nagle cień drzewa padł na rosę i niewidoczne ptaki
178/216

zaczęły śpiewać wśród niebieskich liści. Powolny, przyjemny ruch


powietrza, niby zapowiedź wiatru, obiecywał chłodny, piękny dzień.
– Myślę, że nigdy go nie kochała. – Gatsby odwrócił się od okna i
spojrzał na mnie z wyzwaniem. – Musisz pamiętać, mój drogi, że była
dziś bardzo podniecona. Powiedział jej to wszystko w sposób, który ją
przestraszył... który stworzył wrażenie, że jestem ordynarnym os-
zustem. A skutek był taki, że nie bardzo wiedziała, co mówi.
Usiadł zasępiony.
– Oczywiście mogła go kochać przez chwilę, zaraz po ślubie... a
jednocześnie jeszcze bardziej kochała mnie. Rozumiesz?
Nagle zrobił dziwną, zastanawiającą uwagę.
– W każdym razie – powiedział – to była rzecz czysto osobista.
Co można było z tego zrozumieć? Chyba tylko domyślać się głębi,
z jaką pojmował całą sprawę, głębi, którą trudno zmierzyć.
Wrócił z Francji, kiedy Tom i Daisy byli jeszcze w podróży poślub-
nej, i za resztę swojej oficerskiej gaży wybrał się do Louisville –
żałosne, lecz nieuniknione przedsięwzięcie. Spędził tam tydzień,
przemierzając ulice, gdzie niegdyś, w październikowe noce,
rozbrzmiewały ich kroki, i odwiedzając ustronne miejsca, do których
jeździli jej białym wozem. I tak jak dom Daisy zawsze wydawał mu
się bardziej tajemniczy i weselszy od innych, tak samo teraz całe
miasto, choć jej już tam nie było, widział owiane melancholijną
pięknością.
Wyjechał, czując, że zostawia ją za sobą, że może by ją znalazł,
gdyby szukał wytrwalej. W przedziale osobowego pociągu – nie miał
179/216

już teraz pieniędzy – było gorąco. Wyszedł na otwarty pomost i usiadł


na strapontenie, a stacja odpłynęła w dal i przesunęły się tyły jakichś
nieznajomych budynków. Jechali wśród wiosennych pól, gdzie przez
minutę ścigał się z pociągiem żółty tramwaj, a w nim ludzie, którzy
kiedyś, przypadkiem, widzieli może na ulicy jej bladą, urzekającą
twarz.
Szyny skręcały i oddalały się od słońca, a słońce, schodząc coraz
niżej, zdawało się obejmować błogosławieństwem miasto, które
znikało, miasto, w którym żyła ona. Wyciągnął rękę z rozpaczą, jakby
chciał chwycić pasmo powietrza, uratować strzęp miejsca, które przez
nią pokochał. Lecz uciekało mu już teraz zbyt szybko sprzed zamglo-
nych oczu i wiedział, że najczystszą, najlepszą cząstkę tego wszys-
tkiego utracił na zawsze.

***

Była godzina dziewiąta, kiedy skończyliśmy śniadanie i wyszliśmy


na ganek. Noc przyniosła dużą zmianę i powietrze miało smak jesieni.
Ogrodnik, jedyny z poprzedniego sztabu służby, zbliżył się do stopni
ganku.
– Wypuszczę dziś wodę z basenu, proszę pana. Tylko patrzeć, jak
liście zaczną lecieć z drzew, i potem mam zawsze kłopot z rurami.
– Nie róbcie tego dzisiaj – odpowiedział Gatsby. Zwrócił się do
mnie z wyjaśnieniem: – Wiesz, mój drogi, przez całe lato ani razu nie
korzystałem z basenu.
180/216

Spojrzałem na zegarek i wstałem.


– Mam dwanaście minut do pociągu.
Nie chciało mi się jechać do miasta. Byłem do niczego, jeśli chodzi
o robotę, ale – co ważniejsze – nie chciałem opuszczać Gatsby’ego.
Zrezygnowałem z tego pociągu i z następnego, wreszcie zebrałem się
do odejścia.
– Zadzwonię do ciebie – powiedziałem na pożegnanie.
– Zadzwoń koniecznie, mój drogi.
– Zadzwonię koło południa.
Potem zeszliśmy ze schodów.
– Przypuszczam, że Daisy też zadzwoni. – Spojrzał na mnie
niespokojnie, jakby z nadzieją, że go w tym przypuszczeniu upewnię.
– Sądzę, że tak.
– A zatem do widzenia.
Uścisnęliśmy sobie ręce na pożegnanie. Już przy żywopłocie przy-
pomniałem sobie coś i odwróciłem się.
– To wstrętna, rozwydrzona banda! – krzyknąłem przez trawnik. –
Jesteś więcej wart niż oni wszyscy razem wzięci.
Jestem zadowolony, że mu to powiedziałem. To jedyny komple-
ment, jaki kiedykolwiek ode mnie usłyszał, bo odnosiłem się do niego
z dezaprobatą od początku do końca. Najpierw skinął uprzejmie
głową, a potem twarz mu się rozjaśniła tym jego promiennym uśmie-
chem porozumienia, jak gdyby to, co ode mnie usłyszał, zawsze było
przedmiotem naszej zmowy. Jego barwne ubranie odcinało się
jaskrawą plamą od białych schodów i przypomniałem sobie ów
181/216

wieczór przed trzema miesiącami, kiedy to pierwszy raz przyszedłem


do jego dostojnego domu. Trawnik i podjazd wypełniał tłum ludzi,
którzy domyślali się, że jest oszustem – on zaś stał na tych samych
schodach i żegnał ich ruchem dłoni, ukrywając w głębi serca nietknięte
w swej czystości marzenie.
Podziękowałem mu za gościnność. Zawsze mu dziękowaliśmy, ja i
inni.
– Do widzenia! – krzyknąłem. – Dziękuję za śniadanie!

***

W biurze usiłowałem przez chwilę sporządzić tasiemcową listę no-


towań giełdowych, potem zasnąłem na krześle przy biurku. Tuż przed
dwunastą obudził mnie telefon i ocknąłem się z czołem mokrym od
potu. Była to Jordan Baker; często dzwoniła do mnie o tej porze, bo ją
samą trudno było osiągnąć wśród jej peregrynacji między hotelami,
klubami i domami znajomych. Zwykle głos jej brzmiał w słuchawce
jak coś świeżego i chłodnego, jakby grudka darni z zielonego placu
golfowego śmignęła tuż koło okna mojego biura, lecz tego ranka
wydał mi się szorstki i suchy.
– Wyprowadziłam się od Daisy – powiedziała – i jestem w Hamp-
stead, po południu jadę do Southampton.
Chyba postąpiła taktownie, wynosząc się od Daisy, lecz fakt ten
zirytował mnie, a przy następnej jej uwadze zesztywniałem.
– Wczoraj wieczorem nie byłeś dla mnie zbyt miły.
182/216

– Czy to mogło mieć wczoraj jakieś znaczenie?


Cisza przez chwilę. Potem:
– Mimo to... chcę cię zobaczyć.
– Ja też chcę cię zobaczyć.
– Przypuśćmy, że nie pojadę do Southampton i będę w mieście po
południu?
– Nie, dziś po południu chyba nie.
– Doskonale.
– Dziś to jest niemożliwe. Różne...
Rozmawialiśmy w ten sposób przez chwilę, a potem nagle
przestaliśmy rozmawiać. Nie wiem, które z nas pierwsze rzuciło
słuchawkę, lecz wiem, że było mi to obojętne. Nie potrafiłbym
rozmawiać z nią tego dnia przy stoliku w kawiarni, nawet gdybym już
nigdy w życiu nie miał z nią rozmawiać.
W parę minut później zadzwoniłem do Gatsby’ego, ale telefon był
zajęty. Próbowałem cztery razy; wreszcie rozzłoszczona telefonistka z
centrali powiedziała mi, że linia jest zablokowana dla połączenia z
Detroit. Wyjąłem rozkład jazdy i kółeczkiem zakreśliłem pociąg o
trzeciej pięćdziesiąt. Potem rozparłem się wygodnie na krześle i
usiłowałem myśleć. Było akurat południe.
***

Kiedy rano przejeżdżałem pociągiem koło hałd popiołu, rozmyślnie


przeszedłem na drugą stronę wagonu. Domyślałem się, że przez cały
dzień będzie się tam zbierał tłum gapiów, mali chłopcy będą szukać
183/216

ciemnych plam w kurzu na drodze i jakiś gaduła będzie w kółko


opowiadał, co się stało, aż wreszcie nawet jemu samemu zacznie się to
wydawać coraz mniej realne i przestanie opowiadać, i tragiczny
wyczyn Myrtle Wilson pójdzie w zapomnienie. Chcę się teraz trochę
cofnąć w czasie i powiedzieć, co działo się w warsztacie poprzedniej
nocy po naszym odjeździe.
Były pewne trudności z odnalezieniem siostry Myrtle – Catherine.
Musiała na ten wieczór zerwać z abstynencją, bo zjawiła się zupełnie
otępiała od alkoholu i trudno jej było wytłumaczyć, że karetka pogo-
towia odjechała już do Flushing. Gdy ją o tym przekonano, natychmi-
ast zemdlała, jakby właśnie odjazd karetki był faktem najtrudniejszym
do zniesienia. Ktoś uprzejmy czy ciekawy zabrał ją do swego wozu i
powiózł w ślad za ciałem siostry.
Jeszcze długo po północy tłum pchał się do warsztatu, podczas gdy
George Wilson siedział w kantorku na kanapie, kiwając się w tył i w
przód. Przez chwilę drzwi były otwarte i każdy, kto dostał się do
warsztatu, zerkał na Wilsona, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
Wreszcie ktoś powiedział, że to skandal, i drzwi zamknął. Był z nim
Michaelis i kilku innych: najpierw czterech albo pięciu ludzi, a potem
dwóch czy trzech. Jeszcze później Michaelis poprosił ostatniego z tych
obcych, żeby zatrzymał się na piętnaście minut, bo chciał pójść do
siebie zrobić kawę. Potem już był sam z Wilsonem do świtu.
Około godziny trzeciej coś się zmieniło w bełkoczącym
nieprzytomnie Wilsonie – zrobił się spokojniejszy i zaczął mówić o
żółtym samochodzie. Oświadczył, że wie, w jaki sposób wykryć, do
184/216

kogo żółty wóz należy, a potem wypaplał, że kilka miesięcy temu jego
żona wróciła z miasta z twarzą podrapaną i spuchniętym nosem, lecz
powiedziawszy to, wzdrygnął się i znów zaczął zawodzić: „Och, mój
Boże!” Michaelis niezdarnie próbował go rozerwać.
– Jak długo byłeś żonaty, George? Uspokój się, spróbuj siedzieć
spokojnie przez minutę i odpowiedz na moje pytanie. Jak długo byłeś
żonaty?
– Dwanaście lat.
– Mieliście dzieci? Uspokój się, George, siedź cicho... Pytam cię,
czy mieliście dzieci?
Twarde, brązowe chrabąszcze wciąż uderzały tępo o słabą żarówkę
i każdy samochód na drodze, przelatujący pędem koło warsztatu,
brzmiał dla Michaelisa jak ten wóz, który kilka godzin temu nie
zatrzymał się. Do warsztatu nie chciał wchodzić, bo stół, na którym
leżało ciało, był poplamiony, kręcił się więc niespokojnie po kantorku
– nim się rozwidniło, poznał w nim każdy przedmiot – i od czasu do
czasu siadał przy Wilsonie, próbując go uspokoić.
– Czy chodzisz czasem do jakiegoś kościoła? Powiedz, George!
Nawet jeżeli dawno w nim nie byłeś. Może ja bym zadzwonił i
poprosił księdza, żeby tu przyszedł i porozmawiał z tobą, zgoda?
– Nie należę do żadnego.
– Powinieneś mieć swój kościół, George, przydaje się w takich
chwilach jak teraz... Kiedyś musiałeś przecież chodzić do kościoła. A
ślubu nie brałeś w kościele?
– To było dawno temu.
185/216

Odpowiedź kosztowała go tyle wysiłku, że aż przestał się kiwać;


przez chwilę siedział cicho. Potem to samo spojrzenie, na wpół
świadome, na pół nieprzytomne, pojawiło się z powrotem w jego
wyblakłych oczach.
– Zajrzyj do szuflady – powiedział, wskazując biurko.
– Do której szuflady?
– Do szuflady... do tamtej.
Michaelis otworzył pierwszą z brzegu szufladę. Nie było w niej nic
prócz małej, kosztownej smyczy dla psa, zrobionej ze skóry i nabijanej
srebrem. Wyglądała na zupełnie nową.
– To? – zapytał, biorąc ją do ręki.
Wilson skinął głową, nie odrywając wzroku od smyczy.
– Znalazłem to wczoraj po południu. Zaczęła mi o tym opowiadać,
ale mówiła dziwne rzeczy.
– Chcesz powiedzieć, że twoja żona to kupiła?
– Trzymała to zawinięte w bibułkę na swoim biureczku.
Michaelis nie widział w tym nic dziwnego i podał Wilsonowi kilka
różnych powodów, dla których jego żona mogła kupić smycz dla psa.
Ale prawdopodobnie Wilson słyszał część tych wyjaśnień już
wcześniej od Myrtle, bo znów zaczął powtarzać szeptem „Och, mój
Boże!” i pragnący go pocieszyć Michaelis poniechał dalszych
argumentów.
– Potem on ją zabił – powiedział Wilson. I nagle dolna szczęka
opadła mu.
– Kto ją zabił?
186/216

– Już ja się dowiem.


– Jesteś chory, George – powiedział jego przyjaciel. – Za dużo się
na ciebie zwaliło i sam nie wiesz, co mówisz. Posiedziałbyś lepiej
cicho do rana.
– Zamordował ją.
– To był wypadek, George.
Wilson potrząsnął głową. Przymrużył oczy i rozciągnął ściśnięte
wargi w ledwie dostrzegalnym wyniosłym „hm”.
– Ja wiem – powiedział tonem niedopuszczającym wątpliwości. –
Ja jestem taki, że każdemu ufam i nie chcę niczyjej krzywdy, ale jak
już coś wiem, to wiem. To był ten człowiek w samochodzie. Ona
wyskoczyła, żeby z nim mówić, a on nie chciał się zatrzymać.
Michaelis widział to również, ale nie przyszło mu do głowy, żeby
przywiązywać do tego jakieś specjalne znaczenie, skłonny był raczej
sądzić, że pani Wilson uciekała od męża, niż że próbowała zatrzymać
jakiś wóz.
– Jak ona mogła coś takiego?
– To głęboka natura. – powiedział Wilson, jak gdyby to coś
wyjaśniało. – Ach...
Zaczął się znów kiwać, a Michaelis stał, ściskając w dłoni smycz.
– Może masz jakiegoś przyjaciela, tobym do niego zadzwonił, co,
George?
Próżna nadzieja – był prawie pewien, że nie ma żadnego przyja-
ciela: Wilson był tak ograniczony, że nie starczyło go nawet dla żony.
Michaelis ucieszył się, gdy niebawem spostrzegł w pokoju zmianę,
187/216

szybko wzbierający w oknie błękit, i stwierdził, że dzień jest


niedaleko. Około godziny piątej na dworze zrobiło się tak niebiesko,
że można było zgasić światło.
Zamglone oczy Wilsona pobiegły ku hałdom popiołu, gdzie szare
obłoczki przybierały fantastyczne kształty i umykały szybko przed
lekkim, porannym wiatrem.
– Rozmawiałem z nią – wymamrotał po długim milczeniu – pow-
iedziałem jej, że może mnie oszukiwać, ale nie może oszukać Pana
Boga. Zaprowadziłem ją do okna. – Wstał z wysiłkiem, podszedł do
okna i przycisnął twarz do szyby. – Powiedziałem: „Pan Bóg wie, co
robiłaś, wie o wszystkim, co robiłaś. Możesz oszukać mnie, ale nie
możesz oszukać Boga”.
Stojący obok niego Michaelis zobaczył z przerażeniem, że Wilson
patrzy na oczy doktora T. J. Eckleburga, które wynurzyły się, blade i
ogromne, z ustępującego mroku.
– Bóg widzi wszystko – powtórzył Wilson.
– To przecież ogłoszenie, reklama – zapewnił go Michaelis. Od-
wrócił się jednak od okna i wolał patrzeć znowu na pokój.
Ale Wilson pozostał przez długi czas z twarzą przy szybie; kiwał
głową na widok wstającego dnia.

***

O szóstej Michaelis był zupełnie wyczerpany i z wdzięcznością


powitał odgłos samochodu przystającego przed warsztatem. Przybył
188/216

jeden z tych, co czuwali przy Wilsonie w nocy, i obiecał był powrócić,


Michaelis więc ugotował śniadanie dla całej trójki, ale zjadł je sam z
przybyszem. Wilson był teraz spokojniejszy i Michaelis poszedł do
domu przespać się; gdy obudził się po czterech godzinach i pospieszył
z powrotem do warsztatu, Wilsona nie było.
Stwierdzono później, że zaszedł – cały czas na piechotę – aż do
Portu Roosevelta, a potem do Gad’s Hill, gdzie kupił kanapkę, której
nie zjadł, i napił się kawy. Musiał być zmęczony i szedł powoli, bo w
Gad’s Hill był dopiero w południe. Do tego miejsca nietrudno było
ustalić jego ruchy – znaleźli się chłopcy, którzy widzieli człowieka
„jakby niespełna rozumu”, i kierowcy wozów, na których gapił się w
dziwny sposób ze skraju drogi. Potem na trzy godziny zniknął wszys-
tkim z oczu. Policja na podstawie tego, że powiedział Michaelisowi:
„Już ja się dowiem”, przypuszczała, iż chodził po okolicy od garażu do
garażu, pytając o żółty samochód. Z drugiej jednak strony, nie ujawnił
się żaden właściciel garażu, który by go widział, i Wilson miał, być
może, jakiś łatwiejszy i pewniejszy sposób ustalenia tego, co chciał
wiedzieć. O wpół do trzeciej był w West Egg, gdzie spytał kogoś o
drogę do domu Gatsby’ego. A więc w tym czasie znał już nazwisko
Gatsby’ego.

***

O godzinie drugiej Gatsby przebrał się w kostium kąpielowy i pol-


ecił lokajowi, żeby w razie jakiegokolwiek telefonu natychmiast
189/216

przekazał mu wiadomość na basen. Wstąpił do garażu po pneu-


matyczny materac, którym jego goście bawili się w ciągu lata, i szofer
pomógł mu napompować go. Potem wydał instrukcję, żeby w żadnym
wypadku nie ruszać z garażu otwartego wozu, co było dziwne, bo
przedni prawy błotnik wymagał reperacji.
Gatsby zarzucił na ramię materac i ruszył w stronę basenu. Po
drodze raz przystanął, żeby go poprawić na ramieniu, i szofer spytał,
czy nie potrzebuje pomocy, lecz Gatsby potrząsnął głową i po chwili
zniknął wśród żółknących drzew.
Telefon nie dzwonił, lecz lokaj, rezygnując z drzemki, czekał aż do
godziny czwartej – kiedy już nie było komu przekazać wiadomości,
nawet gdyby nadeszła. Wydaje mi się, iż Gatsby sam nie wierzył, że
otrzyma jakąś wiadomość, i może już o to nie dbał. A jeśli tak, to
chyba musiał czuć, że rozstał się z tym starym, ciepłym światem, za-
płaciwszy wysoką cenę za to, iż zbyt długo żył jednym marzeniem.
Patrzył pewnie na obce niebo poprzez liście napełniające go strachem i
musiał zadrżeć, gdy spostrzegł, jak groteskową rzeczą jest róża i jak
zimne jest światło słońca na skąpej trawie. Jakiś nowy świat,
dotykalny, choć nierzeczywisty, w którym biedne duchy chłoną mar-
zenia niby powietrze, snując się bez celu... jak ta szara, dziwaczna
postać, skradająca się ku niemu spomiędzy bezkształtnych drzew.
Szofer – jeden z protegowanych Wolfshiema – słyszał strzały,
później jednak potrafił powiedzieć tylko tyle, że nie zwrócił na nie
specjalnej uwagi. Przyjechałem ze stacji prosto do domu Gatsby’ego i
dopiero moje pospieszne kroki na schodach wzbudziły niepokój. Ale
190/216

jestem przekonany, że wówczas już o tym wiedzieli. Prawie bez słowa,


we czwórkę – szofer, lokaj, ogrodnik i ja – pospieszyliśmy nad basen.
Woda toczyła się słabym, ledwie dostrzegalnym ruchem, w miarę
jak świeży jej dopływ torował sobie drogę z jednego końca basenu na
drugi, do rury odpływowej. Wśród lekkich zmarszczek, które nie były
nawet cieniem fal, napompowany materac posuwał się zygzakiem po
basenie. Łagodny powiew wiatru, ledwie karbujący powierzchnię
wody, wystarczał, by zmieniać jego przypadkowy kurs z tym jego
przypadkowym ładunkiem. Zatrzymany kępą liści powoli obracał się
w miejscu i jak ramię cyrkla rysował cienkie, czerwone koło na
wodzie.
Dopiero gdy ruszyliśmy z Gatsbym w stronę domu, ogrodnik
zobaczył ciało Wilsona, trochę na uboczu, w trawie, i krąg ofiar
zamknął się.
Rozdział IX

Dzisiaj, po dwóch latach, pamiętam koniec tego dnia i noc, i dzień


następny tylko jako nieprzerwaną procesję policjantów, fotografów i
reporterów, którzy wchodzili i wychodzili z domu Gatsby’ego.
Główną bramę zagrodzono sznurem i stojący tam policjant
powstrzymywał ciekawskich, lecz mali chłopcy szybko odkryli we-
jście przez moje podwórze i cały czas kilku z nich sterczało nad
basenem z otwartymi ustami. Ktoś rozsądny i stateczny, być może
jakiś detektyw, użył określenia „szaleniec”, gdy klęczał nad ciałem
Wilsona po południu, i niespodziewana stanowczość jego głosu nadała
ton doniesieniom gazet następnego rana.
Prawie wszystkie sprawozdania były koszmarne – groteskowe,
pełne nieistotnych szczegółów i niezgodne z prawdą. Gdy zeznania
Michaelisa w czasie śledztwa ujawniły fakt, że Wilson żywił wobec
żony podejrzenia, myślałem, iż tylko patrzeć, jak prasa zrobi z całej
historii soczysty paszkwil, lecz Catherine, która mogła powiedzieć
wszystko, nie powiedziała ani słowa. Wykazała też zdumiewający hart
ducha: patrzała na koronera zdecydowanym spojrzeniem spod tych
swoich wyskubanych brwi i przysięgała, że jej siostra nigdy nie
widziała Gatsby’ego, że jej siostra była najzupełniej szczęśliwa ze
swoim mężem, że jej siostra w ogóle nie robiła nic zdrożnego. Sama
siebie o tym przekonała i płakała w chusteczkę, jak gdyby nie mogła
znieść nawet takich podejrzeń. W ten sposób Wilson został zakwali-
fikowany jako człowiek „oszalały z bólu”, co pozwoliło utrzymać
sprawę w jej najprostszej wersji. I na tym się skończyło.
192/216

Lecz cała ta jej część wydawała się daleka i nieistotna. Znalazłem


się po stronie Gatsby’ego, i to zupełnie sam. Od chwili gdy zatele-
fonowałem do miasteczka West Egg z wiadomością o katastrofie, z
każdym domysłem na temat Gatsby’ego, z każdym praktycznym py-
taniem zwracano się do mnie. Z początku byłem tym zdziwiony i
zakłopotany; potem, gdy on leżał w swoim domu, nie ruszał się, nie
oddychał ani nie mówił, godzina po godzinie uświadamiałem sobie
moją odpowiedzialność, bo nikt inny nie interesował się nim; mam na
myśli to szczere, osobiste zainteresowanie, do którego ostatecznie
każdy z nas ma jakieś bliżej nieokreślone prawo.
Zadzwoniłem do Daisy w pół godziny po znalezieniu go, zadzwon-
iłem instynktownie i bez wahania. Lecz ona i Tom wyjechali
wczesnym popołudniem i zabrali bagaże.
– Nie zostawili adresu?
– Nie.
– Nie mówili, kiedy wrócą?
– Nie.
– I nie wiadomo, gdzie są? Jak mógłbym ich znaleźć?
– Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć.
Chciałem mu kogoś przyprowadzić. Chciałem wejść do pokoju, w
którym leżał, i zapewnić go: „Przyprowadzę ci kogoś, Gatsby. Nie
martw się. Zaufaj mi, a ja ci tu kogoś sprowadzę...”
Meyera Wolfshiema nie było w książce telefonicznej. Lokaj dał mi
adres jego biura na Broadwayu i zadzwoniłem do informacji, lecz
193/216

zanim zdobyłem numer, było już dobrze po piątej i nikt do telefonu nie
podszedł.
– Może pani zadzwoni jeszcze raz?
– Dzwoniłam trzy razy.
– To bardzo ważna sprawa.
– Przykro mi. Obawiam się, że tam nie ma nikogo.
Wróciłem do salonu i przez chwilę wydało mi się, że wszyscy
funkcjonariusze, którzy nagle wypełnili pokój, to przygodni goście,
lecz chociaż unosili prześcieradło i patrzyli na Gatsby’ego z przeję-
ciem, w mojej głowie brzmiał wciąż jego protest: „Słuchaj no, mój
drogi, musisz mi tu kogoś sprowadzić. Musisz się postarać. Przecież
nie mogę przejść przez to zupełnie sam”.
Ktoś zaczął mi zadawać pytania, lecz wymknąłem się i na piętrze
pośpiesznie przejrzałem niezamknięte szuflady jego biurka – nigdy nie
powiedział mi wyraźnie, że jego rodzice nie żyją. Lecz niczego tam
nie znalazłem. Tylko ze ściany spojrzała na mnie fotografia Dana
Cody’ego, pamiątka po dawnych burzliwych czasach.
Następnego ranka posłałem lokaja do Nowego Jorku z listem do
Wolfshiema, prosząc o informacje i nagląc do natychmiastowego przy-
jazdu. Prośba ta zdawała mi się zbyteczna, gdy pisałem list. Byłem
pewny, że przyjedzie sam, gdy zobaczy wiadomość w gazetach, tak
jak byłem pewny, że przed południem nadejdzie depesza od Daisy.
Lecz ani depesza, ani pan Wolfshiem nie zjawili się; nikt nie przybył z
wyjątkiem kolejnych policjantów, fotoreporterów, fotografów i
194/216

reporterów. Gdy lokaj przywiózł odpowiedź od Wolfshiema,


zbuntowałem się, poczułem pogardę i solidarność z Gatsbym prze-
ciwko wszystkim.

Szanowny panie Carraway. To jest jeden z najstraszniejszych


ciosów jaki mnie spotkał w moim życiu i ledwie mogę uwierzyć, że to w
ogóle prawda. Ten obłąkany wyczyn tego wariata każdemu z nas daje
do myślenia. Nie mogę teraz przyjechać z powodu że jestem związany
bardzo ważnymi interesami i nie mogę być teraz zamieszany w coś
takiego. Jeśli mogę coś zrobić później proszę mi dać znać listem przez
Edgara. Po prostu nie wiem na jakim świecie żyję kiedy słyszę o takich
rzeczach i jestem zupełnie rozbity i wykończony.
Z poważaniem
Meyer Wolfshiem

A poniżej dopisane w pośpiechu:

Proszę mnie zawiadomić o pogrzebie etc. rodziny jego zupełnie nie


znam.

Gdy zadzwonił telefon tego popołudnia i międzymiastowa zapow-


iedziała Chicago, myślałem, że to wreszcie Daisy. Lecz w słuchawce
zabrzmiał głos męski, bardzo słaby i daleki.
– Tu mówi Slagle...
195/216

– Tak? – Nazwisko było nieznajome.


– Ładny pasztet, co? Dostałeś moją depeszę?
– Nie było żadnej depeszy.
– Młody Parke jest w tarapatach – powiedział szybko – złapali go,
jak wręczał akcje. Pięć minut przedtem dostali okólnik z Nowego
Jorku z wszystkimi numerami. Jak ci się to podoba? Najgorsze są te
prowincjonalne dziury...
– Halo! – przerwałem mu pośpiesznie. – Słuchaj pan, to nie
Gatsby... Pan Gatsby nie żyje...
Długa cisza zapanowała na drugim końcu linii, po niej nastąpił
jakiś okrzyk... potem krótki trzask, gdy połączenie zostało przerwane.

***

Zdaje mi się, że to na trzeci dzień przyszedł z jakiegoś miasta w


stanie Minnesota telegram podpisany: Henry C. Gatz. Zawiadamiał
tylko o tym, że nadawca natychmiast wyrusza w drogę i że należy po-
grzeb odłożyć do jego przybycia.
Był to ojciec Gatsby’ego, starzec poważny, zupełnie bezradny i
przerażony, zakutany w długi, tani płaszcz pomimo ciepłego,
wrześniowego dnia. Łzy mu ciekły bez przerwy z przejęcia, a kiedy
wziąłem od niego torbę i parasol, zaczął szarpać swoją rzadką, siwą
brodę tak często, że z trudem zdjąłem z niego płaszcz. Był bliski za-
łamania, zaprowadziłem go więc do salonu, posadziłem w fotelu i
196/216

kazałem podać coś do zjedzenia. Lecz nie chciał jeść, a mleko


wylewało się ze szklanki w jego drżącej dłoni.
– Dowiedziałem się z gazety – powiedział. – Napisali wszystko w
gazecie. Zaraz wyjechałem.
– Nie wiedziałem, jak pana znaleźć.
Jego oczy biegały nieustannie po pokoju, niczego nie widząc.
– To był wariat – powiedział. – To musiał być wariat.
– Może napije się pan kawy? – namawiałem go.
– Niczego mi nie trzeba. Czuję się teraz zupełnie dobrze, panie...
– Carraway.
– Tak, czuję się zupełnie dobrze. Gdzie jest Jimmy?
Zaprowadziłem go do pokoju, w którym leżał jego syn, i tam go
zostawiłem. Kilku małych chłopców weszło na ganek i zaglądało do
hallu; kiedy powiedziałem im, kto przyjechał, niechętnie odeszli.
Po krótkiej chwili pan Gatz otworzył drzwi i wyszedł; usta miał ot-
warte, twarz lekko zarumienioną, z oczu kapały mu w nierównych
odstępach pojedyncze łzy. Osiągnął wiek, w którym śmierć nie ma już
cech przerażającej niespodzianki; teraz, gdy po raz pierwszy rozejrzał
się dokoła i spostrzegł wysoki, wspaniały hall i ogromne pokoje
ciągnące się w amfiladzie, jego żałość zaczęła się mieszać z nabożną
dumą. Poprowadziłem go do sypialni na piętrze. Kiedy zdejmował
marynarkę, powiedziałem mu, że wszystkie przygotowania odłożono
do jego przyjazdu.
– Nie wiedziałem, jakie będą pana życzenia, panie Gatsby.
– Moje nazwisko jest Gatz.
197/216

– ...panie Gatz. Sądziłem, że może zechce pan zabrać ciało na


Zachód.
Potrząsnął głową.
– Jimmy zawsze wolał Wschód. Tu, na Wschodzie, zdobył pozycję.
Czy pan był przyjacielem mojego chłopca, panie...
– Byliśmy bliskimi przyjaciółmi.
– Miał przed sobą wielką przyszłość, wie pan. Był jeszcze całkiem
młody, ale miał bardzo dobrze tu. – Postukał wymownie palcem w sk-
roń, a ja przytaknąłem. – Gdyby żył, zostałby wielkim człowiekiem.
Takim jak ten finansista James J. Hill, któremu zawdzięczamy nasze
koleje. Przyczyniłby się do rozwoju kraju.
– To prawda – powiedziałem, czując się dość głupio.
Miętosił haftowaną kapę, próbując ściągnąć ją z łóżka, położył się
sztywno i w jednej chwili zasnął.
Tego wieczoru ktoś najwyraźniej przestraszony zadzwonił i
koniecznie chciał wiedzieć, kim jestem, zanim podał swoje nazwisko.
– Mówi Carraway – powiedziałem.
– Och! – usłyszałem ulgę w głosie. – Tu mówi Klipspringer.
Mnie też ulżyło, bo była to zapowiedź jeszcze jednego przyjaciela
przy grobie Gatsby’ego. Nie chciałem dawać ogłoszenia w prasie i
ściągać tłumu gapiów, więc osobiście dzwoniłem do niektórych osób.
Trudno je było znaleźć.
– Pogrzeb jest jutro – powiedziałem. – Uroczystość zacznie się o
trzeciej tutaj, w domu. Chciałbym, żeby pan powtórzył każdemu, kogo
to może obchodzić.
198/216

– Och, na pewno – przerwał pośpiesznie. – Wątpię, czy kogoś


spotkam, ale jeżeli tak...
Jego ton budził podejrzenia.
– Rozumie się, że pan przyjdzie.
– Oczywiście, postaram się. Właściwie dzwonię, żeby...
– Chwileczkę – przerwałem mu. – A może byśmy się umówili, że
pan przyjdzie?
– Oczywiście, tylko że mieszkam... prawdę mówiąc, to jestem u
znajomych w Greenwich i oni, zdaje się, liczą na mnie jutro. Jeśli
chodzi o ścisłość, jutro ma być jakiś piknik czy coś w tym rodzaju.
Jasne, że zrobię wszystko, żeby przyjechać.
Nie krępując się, chrząknąłem głośno „hm” i musiał to usłyszeć, bo
dalej ciągnął ze zdenerwowaniem.
– Dzwonię w sprawie pantofli, które zostawiłem. Czy nie mógłby
pan kazać lokajowi wysłać mi pocztą tych pantofli? Widzi pan, to są
tenisówki i bez nich jestem uziemiony. Proszę wysłać na adres
państwa B.F....
Nazwiska nie usłyszałem, bo odłożyłem słuchawkę.
Potem odczuwałem już tylko wstyd przed Gatsbym. Jeden dżentel-
men, do którego dzwoniłem, dał mi do zrozumienia, że Gatsby ma to,
na co zasłużył. W tym wypadku ja byłem winien, gdyż należał do tych,
którzy najzłośliwiej kpili z Gatsby’ego, podochoceni jego znakomity-
mi trunkami, i naprawdę głupio zrobiłem, że w ogóle do niego zatele-
fonowałem.
199/216

***

W dzień pogrzebu pojechałem rano do Nowego Jorku zobaczyć się


z Meyerem Wolfshiemem: wyglądało na to, że w żaden inny sposób
go nie złapię. Na drzwiach, które pchnąłem, idąc za radą windziarza,
wisiał szyld, „Swastyka Holding Company” i z początku zdawało mi
się, że w biurze nikogo nie ma. Krzyknąłem parę razy „halo” bez
skutku. Potem jednak za przepierzeniem wybuchnęła kłótnia i po
chwili w drzwiach ukazała się śliczna dziewczyna, mierząc mnie
ciemnymi, wrogimi oczami.
– Nie ma nikogo – powiedziała. – Pan Wolfshiem pojechał do
Chicago.
Pierwsze zdanie było oczywiście kłamstwem, bo ktoś w głębi
pokoju zaczął gwizdać fałszywie Ogród różany.
– Proszę powiedzieć, że pan Carraway chce go widzieć.
– Przecież go nie ściągnę z powrotem z Chicago.
W tym momencie jakiś głos, niewątpliwie Wolfshiema, zawołał zza
drzwi: „Stella!”
– Proszę zostawić swoje nazwisko na biurku – powiedziała szybko
– przekażę mu, kiedy wróci.
– Ale ja wiem, że on tu jest.
Postąpiła krok w moją stronę i z oburzeniem zaczęła gładzić się
dłońmi po biodrach.
200/216

– Wam, młodym ludziom, to się zdaje, że możecie się tu pchać o


każdej porze – łajała mnie. – Mam już tego po dziurki od nosa. Kiedy
mówię, że jest w Chicago, to jest w Chicago.
Wspomniałem o Gatsbym.
– Och. – Znów zmierzyła mnie wzrokiem. – Niech pan
chwileczkę... Jak pana nazwisko?
Zniknęła. Po chwili Meyer Wolfshiem stanął uroczyście na progu,
wyciągając obydwie ręce. Wprowadził mnie do swego gabinetu, stwi-
erdził z powagą, że to bardzo smutna chwila dla nas wszystkich, i
poczęstował cygarem.
– Cofam się pamięcią do dnia, w którym go poznałem – pow-
iedział. – Młody major, świeżo z wojska, cały pokryty odznaczeniami,
które zdobył na wojnie. Był w takiej biedzie, że musiał chodzić w
mundurze, bo nie miał za co kupić sobie zwyczajnego ubrania. Pier-
wszy raz zobaczyłem go, kiedy wszedł do sali bilardowej Winebren-
nera na Czterdziestej Trzeciej Ulicy i pytał o pracę. Nie jadł już od
kilku dni. „Niech pan siada, zjemy razem lunch” – powiedziałem.
Przez pół godziny zjadł więcej jak za cztery dolary.
– Ułatwił mu pan start w interesach? – spytałem.
– Start! Ja z niego zrobiłem człowieka!
– Ooo.
– Wziąłem go znikąd, dosłownie z rynsztoka. Od razu zobaczyłem,
że to jest młody dżentelmen o pięknej postawie, a kiedy powiedział
mi, że był w Oksfordzie, wiedziałem, że mi się przyda. Kazałem mu
wstąpić do Legionu Amerykańskiego i stał tam wysoko. Od ręki
201/216

załatwił w Albany interes dla jednego mojego klienta. Trzymaliśmy się


razem we wszystkim – wyciągnął dwa bulwiaste palce – zawsze
razem.
Ciekaw byłem, czy dziełem tej spółki była machlojka na rozgry-
wkach bejsbolowych w 1919.
– Teraz nie żyje – powiedziałem po chwili. – Był pan jego na-
jbliższym przyjacielem i wiem, że chce pan przyjść na jego pogrzeb
dziś po południu.
– Chciałbym.
– Więc niech pan przyjdzie.
Kępki włosów w jego nozdrzach lekko zadrżały i kiedy potrząsnął
głową, oczy zaszły mu łzami.
– Nie mogę tego zrobić... nie mogę być w to zamieszany – pow-
iedział.
– W nic pan nie będzie zamieszany, jest po wszystkim.
– Kiedy kogoś zabiją, nie chcę być w to zamieszany w żaden
sposób. Trzymam się z daleka. Gdy byłem młody, było inaczej. Jeżeli
jakiś mój przyjaciel umarł, wszystko jedno jak, trwałem przy nim do
końca. Może to się panu wydaje sentymentalne, ale to prawda – do os-
tatniej, najgorszej chwili.
Wiedziałem, że dla jakichś własnych powodów był zdecydowany
nie przyjść, więc wstałem.
– Czy chodził pan na uniwersytet? – spytał nagle.
Przez chwilę myślałem, że zaproponuje, abym „wszedł do in-
teresu”, lecz on tylko pokiwał głową i uścisnął mi rękę.
202/216

– Nauczmy się okazywać przyjaźń człowiekowi, kiedy żyje, a nie,


kiedy już umrze – zaproponował. – Bo wtedy to już, według mnie,
należy wszystko zostawić własnemu biegowi.
Kiedy wyszedłem z jego biura, niebo zachmurzyło się i wróciłem
do West Egg w ulewnym deszczu. Przebrałem się i poszedłem do
domu Gatsby’ego, gdzie znalazłem pana Gatza chodzącego w pod-
nieceniu po hallu. Duma z powodu syna i jego posiadłości wciąż w
nim narastała i teraz chciał mi coś pokazać.
– Jimmy przysłał mi to zdjęcie. – Drżącymi palcami wyciągnął
portfel. – Niech pan patrzy.
Była to fotografia domu, zagięta na rogach i pobrudzona licznymi
odciskami palców. Gorliwie wskazywał mi każdy szczegół. „Niech
pan patrzy tu!” – a potem szukał w moich oczach podziwu. Musiał ją
tak często pokazywać, że stała się pewnie dla niego bardziej realna od
samego domu.
– Jimmy mi to przysłał. Uważam, że to bardzo dobre zdjęcie.
Wszystko na nim widać.
– Bardzo dobre. Dawno nie widział pan syna?
– Przyjechał odwiedzić mnie dwa lata temu i kupił mi domek, w
którym mieszkam. Oczywiście złamało nas to, że uciekł z domu, ale
teraz widzę, że miał rację. On wiedział, że czeka go wielka przyszłość.
A jak tylko zaczęło mu się powodzić, to był dla mnie bardzo hojny.
Zdawał się niechętnie rozstawać z fotografią, ociągając się, trzymał
ją jeszcze minutę przed moimi oczami. Potem schował portfel i z
203/216

kieszeni wyciągnął poszarpany egzemplarz książki pod tytułem Hopa-


long Cassidy.
– Niech pan patrzy, to książka, którą miał, kiedy był chłopcem. To
czegoś dowodzi.
Otworzył ją na ostatniej stronie i obracając, pokazał mi. Na niezad-
rukowanej kartce wykaligrafowane były słowa: „Rozkład godzin” i
data „12 września 1906”. A pod spodem:

Wstawanie — godz. 6.00

ćwiczenia z ciężarkami na drabinkach — godz. 6.15-6.30

Studiowanie elektrotechniki itd. — godz. 7.15-8.15

Praca — godz. 8.30-4.30 pp.

Bejsbol i sporty — godz. 4.30-5.00 pp.

ćwiczenie dykcji, dobrej postawy i sposobów osiągania tego — godz.


5.00-6.00 pp.

Praca nad potrzebnymi wynalazkami — godz. 7.00-9.00 pp.

OGÓLNE POSTANOWIENIA

Nie marnować czasu u Shafterów ani (nazwisko nieczytelne)

Przestać palić i żuć gumę

Kąpać się co drugi dzień

Przeczytać jedną pożyteczną książkę albo pismo na tydzień

Oszczędzać 5 (przekreślone) 3 dolary tygodniowo

Być lepszym dla rodziców


204/216

– Znalazłem tę książkę przypadkiem – powiedział starzec. – Ona


czegoś dowodzi, prawda?
– Niewątpliwie.
– Jimmy musiał zajść daleko. Zawsze miał jakieś takie
postanowienia albo coś podobnego. Czy pan widzi, jak on chciał być
wykształcony i dobrze wychowany? Zawsze mu na tym zależało. Raz
mi powiedział, że jem jak świnia, a ja go za to zbiłem.
Nie chciał zamknąć książki, czytał na głos punkt po punkcie,
spoglądając na mnie zachęcająco. Spodziewał się pewnie, że przepiszę
listę na własny użytek.
Parę minut przed trzecią przybył pastor luterański z Flushing i
mimo woli zacząłem wyglądać przez okno dalszych samochodów. To
samo robił ojciec Gatsby’ego. Ale czas mijał, służba weszła i czekała
w hallu i pan Gatz zaczął mrugać niespokojnie i mówić o deszczu
tonem zakłopotanym i niepewnym. Pastor coraz to spoglądał na
zegarek, toteż wziąłem go na stronę i poprosiłem, żeby poczekał pół
godziny. Ale na nic się to nie zdało. Nikt nie przyszedł.

***

Około godziny piątej nasz kondukt, złożony z trzech samochodów,


przybył na cmentarz w rzęsistym deszczu i stanął przed bramą – najpi-
erw karawan, potwornie czarny i mokry, potem pan Gatz, pastor i ja w
limuzynie, a nieco później czterech czy pięciu służących i listonosz z
West Egg, w furgonetce Gatsby’ego; wszyscy przemoknięci do nitki.
205/216

Gdy minąwszy bramę, znaleźliśmy się na cmentarzu, usłyszałem nad-


jeżdżający wóz, a potem odgłos czyichś kroków, człapiących za nami
po mokrej ziemi. Obejrzałem się. Był to pan Sowie Oczy, ten, którego
pewnej nocy przed trzema miesiącami zastałem w bibliotece podzi-
wiającego książki Gatsby’ego.
Od tamtego czasu ani razu go nie spotkałem. Nie wiem, jak dow-
iedział się o pogrzebie, nawet nie znam jego nazwiska. Deszcz ściekał
mu po grubych szkłach, zdjął je i wytarł, żeby zobaczyć, jak zwijają
płótno żaglowe, osłaniające grób Gatsby’ego.
Starałem się wtedy myśleć przez chwilę o Gatsbym, lecz był już za
daleko, i mogłem tylko przypomnieć sobie, bez urazy, że Daisy nie
przysłała żadnej wiadomości i ani jednego kwiatka. Jak przez mgłę
słyszałem, że ktoś mamrocze: „Błogosławieni umarli, na których
deszcz pada”, na co pan Sowie Oczy odpowiedział dzielnie: „Amen”.
Szybko przedarliśmy się przez deszcz do naszych samochodów.
Sowie Oczy zagadnął mnie przy bramie:
– Nie zdążyłem przyjechać do domu.
– Inni też nie zdążyli.
– Bzdura! – Po chwili dodał ze zdumieniem: – Mój Boże! Przy-
chodzili do tego domu setkami.
Zdjął okulary i znów przetarł obydwie strony szkieł.
– Biedny sukinsyn – powiedział.

***
206/216

Jedno z moich najżywszych wspomnień z czasów szkolnych, a


później uniwersyteckich dotyczy powrotów na Zachód, do domu, na
święta Bożego Narodzenia. W grudniowy wieczór, o godzinie szóstej,
w starej mrocznej hali dworcowej zbierali się ci, którzy jechali dalej
niż do Chicago, żeby w pośpiechu pożegnać swoich przyjaciół chica-
gowskich, już całkowicie pochłoniętych myślą o świątecznych
uciechach. Pamiętam futerka dziewcząt, wracających z pensji panny
Takiej-i-Takiej, i gwar towarzyszący mroźnym oddechom, i dłonie
powiewające nad głowami na widok starych znajomych, i licytację
zaproszeń: „Czy będziesz u Ordwayów? U Herseyów? U Schultzów?”,
i długie, zielone bilety w mocno zaciśniętych dłoniach. I wreszcie po-
ciemniałe żółte wagony kolei „Chicago, Milwaukee i St. Paul”, które
na torze za bramą wyglądały jak samo Boże Narodzenie.
Jechaliśmy w zimową noc i prawdziwy śnieg, nasz śnieg, zaczynał
lśnić wzdłuż szyn i odbijać się w oknach i mijały nas zamglone świ-
atełka małych stacyjek w stanie Wisconsin i nagle czuliśmy podnieca-
jący, ostry powiew. Wciągaliśmy powietrze pełną piersią na zimnych
pomostach wagonów, wracając z obiadu, i zanim zaczęliśmy wsiąkać
niepostrzeżenie w nasz kraj z powrotem, przez tę jedną dziwną godz-
inę byliśmy niezwykle świadomi, że my i ten kraj stanowimy jedność.
To jest mój Środkowy Zachód – nie pszenica, nie prerie, nie zagu-
bione szwedzkie miasteczka, lecz z radosnym dreszczem powracające
pociągi mojej młodości i latarnie uliczne, i dzwoneczki u sanek w
mroźnej ciemności, i cienie wianków z ostrokrzewu, padające z
oświetlonych okien na śnieg. Jestem częścią tego wszystkiego,
207/216

nasiąkły długimi zimami i stąd trochę nudny, a także trochę zadowo-


lony z siebie, bo wyrosłem w domu Carrawayów, w mieście, gdzie
kamienice od dziesiątków lat wciąż jeszcze określa się nazwiskiem
rodziny. Teraz widzę, że opowiedziałem historię typową dla Zachodu
– ostatecznie Tom i Gatsby, Daisy i Jordan, i ja byliśmy stamtąd i
pewnie jakaś nieuchwytna, wspólna dla nas wada utrudniała nam życie
na Wschodzie.
Nawet wówczas, gdy Wschód podniecał mnie najsilniej, nawet
wtedy, gdy najostrzej uświadamiałem sobie jego wyższość nad
nudnymi, pokracznymi, nadętymi miastami po drugiej stronie stanu
Ohio, z ich nieustającą inkwizycją, która oszczędza tylko dzieci i
starców – nawet wtedy Wschód zawsze miał dla mnie cechy
wynaturzenia, deformacji. Przede wszystkim West Egg pojawiało się
wciąż w moich fantastycznych snach. Widzę je jako nocną scenę, ma-
lowaną przez El Greca: dużo domów, jednocześnie konwencjonalnych
i groteskowych, skulonych pod posępnym, nawisłym niebem i
księżycem bez blasku. Na pierwszym planie czterech panów w
uroczystej czerni fraków idzie chodnikiem, dźwigając nosze, na
których leży pijana kobieta w białej wieczorowej sukni. Jej zwisająca
dłoń kołysze się i sieje chłodny blask klejnotów. W głębokiej powadze
mężczyźni kierują się do jakiegoś domu, do niewłaściwego domu.
Lecz nikt nie wie, jak nazywa się ta kobieta, i nikogo to nie obchodzi.
Po śmierci Gatsby’ego Wschód stał się dla mnie miejscem naw-
iedzanym przez takie właśnie wizje; zniekształcały one rzeczywistość,
lecz przezwyciężyć ich nie miałem siły. Więc gdy w powietrzu pojawił
208/216

się błękitny dymek palonych, zeschłych liści, a mokra bielizna na


sznurze sztywniała od zimnego wiatru, postanowiłem wrócić do
domu.
Jedną rzecz musiałem zrobić przed odjazdem, rzecz niezbędną i
nieprzyjemną, której może lepiej było poniechać. Lecz postanowiłem
wszystko zostawić w porządku, nie chciałem, żeby nawet moje śmieci
wymiatał za mnie obojętny nurt życia. Spotkałem się z Jordan Baker i
dokładnie wyjaśniłem wszystko, co nam się razem przydarzyło i co
potem mnie spotkało, a ona słuchała zupełnie bez ruchu, półleżąc w
wielkim fotelu.
Ubrana była do golfa i pamiętam, jak pomyślałem, że przypomina
dobrze zrobioną ilustrację: z tą swoją brodą uniesioną trochę
wyzywająco, z włosami koloru jesiennych liści, z twarzą o tym samym
brunatnym odcieniu co rękawiczka bez palców leżąca na jej kolanach.
Gdy skończyłem, powiedziała mi bez komentarzy, że zaręczyła się.
Nie bardzo wierzyłem, choć na pewno wielu ożeniłoby się z nią na
jedno jej skinienie, jednak mimo wątpliwości udałem, że jestem za-
skoczony. Zastanowiłem się – tylko chwilę – czy nie robię głupstwa,
potem szybko przemyślałem sobie wszystko raz jeszcze – i wstałem,
żeby się pożegnać.
– Niemniej dałeś mi kosza – powiedziała Jordan nagle. – Dałeś mi
kosza przez telefon. Nie dbam o ciebie ani trochę, ale było to dla mnie
nowe doświadczenie, które nawet oszołomiło mnie na chwilę.
Podaliśmy sobie ręce.
209/216

– Ach, czy pamiętasz – dodała – jedną naszą rozmowę o


prowadzeniu wozu?
– Chyba nie... nie bardzo.
– Powiedziałeś, że zły kierowca może uniknąć wypadku, dopóki
nie spotka drugiego złego kierowcy? No więc spotkałam kogoś, kto też
nie umie prowadzić wozu, prawda? Chcę powiedzieć, że to głupio z
mojej strony tak się pomylić. Myślałam, że jesteś raczej człowiekiem
uczciwym i szczerym. Myślałam, że w głębi duszy jesteś z tego
dumny.
– Mam trzydzieści lat – powiedziałem. – O pięć lat za dużo, żeby
kłamać samemu sobie i nazywać to poczuciem humoru.
Nie odpowiedziała. Zły i na wpół w niej zakochany, i okropnie
zmartwiony, odszedłem.

***

Pewnego popołudnia, pod koniec października, zobaczyłem Toma


Buchanana. Szedł przede mną po Piątej Alei swoim zwinnym, agresy-
wnym krokiem, ręce odstawały mu trochę na boki, jakby gotowe ode-
przeć każdą przeszkodę, głowę obracał żwawo na wszystkie strony w
ślad za niespokojnie biegającym wzrokiem. Właśnie kiedy zwolniłem
kroku, żeby uniknąć spotkania, przystanął i ze zmarszczoną brwią
badał wystawę jubilera. Nagle ujrzał mnie i zawrócił, wyciągając
rękę.
– Co się stało, Nick? Nie chcesz mi podać ręki?
210/216

– Nie chcę. Wiesz, co myślę o tobie.


– Zwariowałeś – powiedział szybko – zwariowałeś kompletnie. Nie
wiem, o co ci chodzi.
– Tom – spytałem go – co powiedziałeś Wilsonowi owego
popołudnia?
Wlepił we mnie oczy bez słowa i wiedziałem, że trafnie odgadłem
przebieg tych brakujących trzech godzin. Ruszyłem z miejsca, lecz on
zrobił krok za mną i chwycił mnie za ramię.
– Powiedziałem mu prawdę – rzekł. – Przyszedł do mojego domu,
kiedy pakowaliśmy się, kazałem powiedzieć, że nas nie ma, a on siłą
próbował dostać się na górę. Był dość szalony, żeby mnie zabić,
gdybym mu nie powiedział, kto jest właścicielem żółtego wozu. Przez
cały czas miał rękę na rewolwerze w kieszeni... – Przerwał
wyzywająco. – Więc co, że mu powiedziałem? Tego typka i tak to
czekało. Sypał piasek w oczy tobie, tak samo jak Daisy, ale to był
twardy drań. Przejechał Myrtle jak psa i nawet nie zatrzymał wozu.
Nic nie miałem do powiedzenia prócz jednej niedającej się pow-
iedzieć rzeczy, że to nie jest prawda.
– A jeśli sądzisz, że nie miałem swojej porcji cierpienia... Słuchaj,
kiedy poszedłem, żeby zwolnić to mieszkanie, i zobaczyłem na kre-
densie tę przeklętą paczkę biszkoptów dla psa, to usiadłem i płakałem
jak dziecko. Jak Boga kocham! To było straszne...
Nie mogłem przebaczyć mu ani czuć do niego sympatii, lecz
wiedziałem, że uważa swoje postępowanie za całkiem usprawiedli-
wione. Ileż w tym wszystkim było lekceważenia, niedbalstwa i
211/216

zamętu! Nie przejmowali się niczym, Tom i Daisy, niszczyli rzeczy i


ludzi, a potem wracali do stanu absolutnej beztroski, do swoich pien-
iędzy, do tego wszystkiego, co trzymało ich razem, i piwo, którego
nawarzyli, kazali pić innym...
Podałem mu rękę: głupio byłoby nie podać, bo nagle poczułem, że
rozmawiam z dzieckiem. Potem on wszedł do jubilera kupić jakiś
naszyjnik z pereł albo może tylko parę spinek, uwolniony od moich
prowincjonalnych skrupułów na zawsze.

***

Kiedy wyjeżdżałem, dom Gatsby’ego był wciąż jeszcze pusty,


trawa w jego ogrodzie wyrosła tak wysoko jak u mnie. Jeden z
szoferów z miasteczka, przejeżdżając koło bramy, nigdy nie omieszkał
zatrzymać się i wskazać jej swoim pasażerom; możliwe, że był to ten
sam szofer, który wiózł Gatsby’ego i Daisy do East Egg w noc kata-
strofy i może dokoła tego ułożył sobie własną historię. Nie chciałem
jej słyszeć i unikałem go, wracając ze stacji.
Sobotnie wieczory spędzałem w Nowym Jorku, bo obraz jarzących
się światłem, oszałamiających przyjęć u Gatsby’ego był dla mnie tak
żywy, że wciąż jeszcze miałem muzykę w uszach i śmiech, cicho i
nieprzerwanie dobiegający z jego ogrodu, i samochody, które za-
jeżdżały i odjeżdżały sprzed domu. Jednej nocy usłyszałem tam
rzeczywiście prawdziwy samochód i widziałem, jak jego światła
zatrzymały się przed gankiem. Lecz sprawy tej nie badałem.
212/216

Prawdopodobnie ten spóźniony gość przybył z drugiego końca świata i


nie wiedział, że zabawa się skończyła.
Ostatniego wieczoru, kiedy już spakowałem walizkę i sprzedałem
mój wóz właścicielowi sklepu kolonialnego, poszedłem tam, żeby raz
jeszcze popatrzeć na to ogromne, niewydarzone domiszcze. Na białych
schodach sprośne słowo nagryzmolone przez jakiegoś chłopca
kawałkiem cegły wyrzynało się jaskrawie w świetle księżyca;
zmazałem je, szorując butem po kamieniu. Potem poszedłem w dół, na
plażę i wyciągnąłem się na piasku.
Zamknięto już większość dużych kąpielisk, brzeg był zupełnie
ciemny i tylko na promie płynącym przez cieśninę migotało ruchome,
przyćmione światełko. I kiedy księżyc wzniósł się wyżej, pozbawione
swego znaczenia budynki zaczęły roztapiać się w przestrzeni, aż
wreszcie powoli świadomość moją wypełniło istnienie tej starej
wyspy, która zakwitła niegdyś oczom holenderskich marynarzy –
świeży, zielony przyczółek nowego świata. Jej drzewa, których już nie
było, drzewa, które ustąpiły miejsca domowi Gatsby’ego, swoim
szeptem podsycały ostatnie i największe ze wszystkich ludzkich mar-
zeń: na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech
w piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontem-
placji, której ani nie pojmował, ani nie pragnął, gdy po raz ostatni w
historii twarzą w twarz zmierzył się z czymś, co dorównywało jego
możliwościom zdumienia i zachwytu.
I kiedy tak siedziałem, zastanawiając się nad daleką i nieznaną mi
przeszłością, pomyślałem o zdumieniu Gatsby’ego, gdy po raz
213/216

pierwszy złowił wzrokiem zielone światełko na końcu przystani Daisy.


Odbył długą drogę do tego niebieskiego trawnika i myślał, że już jest u
celu, tak blisko był spełnienia swoich marzeń. Nie wiedział, że już są
za nim, gdzieś w tyle, w rozległym mroku za miastem, gdzie ciemne
pola republiki roztaczają się wśród nocy.
Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która
rok po roku ucieka przed nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to
nie ma znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona
szerzej... I pewnego pięknego poranka...
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustan-
nie znosi nas w przeszłość.
Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: The Great Gatsby

Copyright © for the Polish translation by Ariadna Demkowska-Bohdziewicz 1962

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012

Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotni-
aniem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub
zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik

Fotografia na okładce: © Sie Productions/Corbis/FotoChannels

Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Wielki Gatsby, wyd. XII, Poznań 2012)

ISBN 978-83-7818-072-2

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.


ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl

Konwersja do formatu epub:


AKAPIT, Poznań, tel. 61-879-38-88
@Created by PDF to ePub

You might also like