You are on page 1of 306

Henryk Worcell

ZAKLĘTE REWIRY

OD AUTORA
Kraków, rok 1931. Pracuję jako kelner w kawiarni „Grand Hotel”, podaję czarne kawy
ówczesnym wielkościom. Podziwiam wytwomość państwa Ja- chimeckich, potężny nos
Zygmunta Nowakowskiego, chłopską gębę Jaracza, rubaszność Sichulskiego, wieczyste
rozwichrzenie Dunikowskiego. I słucham, słucham, o czym oni mówią. Podziwiam,
zazdroszczę, czuję się upokorzony
—czemuż to ja tak nie potrafię?
Przerzucam się na lekturę grubszego kalibru. Czego ja wtenczas nie łykałem! Całą
bibliotekę laureatów Nobla i całego Maxa Branda. Nietzsche, Kant, Schopenhauer, a
równocześnie bzdury o wiedzy tajemnej jogów i o telepatii. Z pewnym pdwodzeniem
wypróbowywałem siłę mego wzroku na gościach kawiarnianych, szczególnie na kobietach.
W tym też okresie pisałem pamiętnik. O swej idealnej miłości i urokach przyrody. Być może,
te zajęcia intelektualne uchroniły mnie od pijaństwa, może i rozpusty.
Wreszcie przygodna rozmowa z gościem, który się zainteresował moim oczytaniem i
pamiętnikiem. Stwierdził zadatki talentu i zachęcił do pisania powieści o kelnerach. To był
powieściopisarz Michał Choromański. Po wymianie kilku listów straciłem jednak z nim
kontakt. Ale zacząłem pisać powieść o kelnerach. Nie pamiętam, czy pozostało coś z tych
pierwszych rozdziałów. Po służbie wojskowej w 1933 roku zacząłem od nowa. Dramat: rosnę
wewnętrznie, widzę, że mogę i powinienem pisać lepiej, więc w 1934 jeszcze raz od nowa.
Piszę po godzinach pracy w kawiarni „Centralnej”, w „Es- planadzie” i znanej szulemi w
Rynku. Znajomi goście obserwują mnie, jedni z podziwem, inni ze zgorszeniem, są tacy,
którzy mnie wypraszają, bo zajmuję ich uprzywilejowane miejsca przy stole.
Wreszcie powieść gotowa. Zresztą, nie jestem pewny, czy to jest powieść, bo wydaje mi
się, że w prawdziwej powieści wszystko powinno być fikcją, zmyśleniem, a tu przecież każda
postać żywcem wzięta z restauracji i kawiarni „Grand”. Toteż wcale się nie kwapię z
pokazywaniem maszynopisu kolegom, a zwłaszcza ówczesnym właścicielom „Grand
Hotelu” — Bisan- zom, bo wiem, że nie byliby zachwyceni talentem swego pracownika.
Szukam listownie Choromańskiego, ale ten się nie odzywa. Spotykam na Sławkowskiej
Zygmunta Nowakowskiego, a że jest mi życzliwy (zawsze mi dawał 50 groszy napiwku),
opowiadam, że napisałem powieść pt. Zaklęte rewiry Hotelu Pacyfik, że szukam wydawcy.
Wcale się nie dziwię, że Nowakowski się przestraszył — poklepał mnie po ramieniu i zbył:
„A, taki pamiętnik? Gratuluję, gratuluję, do widzenia” (potem miał wyrzuty sumienia, wy-
nagrodził mnie pisząc entuzjastyczną recenzję o Rewirach).
Nie wiem, jak długo szukałbym kogoś, kto by się zainteresował moim niechlujnym
maszynopisem, gdyby nie Choromański, który znów się zjawił w Krakowie. Przejrzał
powieść, skrócił tytuł, zabrał do Warszawy. W kilka dni później list od Gebethnera,
propozycja zawarcia umowy.
Miał rację Choromański radząc mi, bym uciekł z Krakowa przed ukaza
niem się Rewirów. Uniknąłem: 1) zawrotu głowy od kadzidła i alkoholu, 2) wściekłych
ataków ze strony sporej liczby kelnerów, którzy nie mogli mi darować, żem „skalał własne
gniazdo”. Dziś ci sami ludzie patrzą inaczej na tę powieść. Gdy ubiegłego lata łaziłem niemal
po wszystkich lokalach krakowskich w poszukiwaniu paru egzemplarzy Zaklętych rewirów
dla Wydawnictwa Literackiego, które podjęło się wznowić tę powieść — spotykałem się z
niekłamaną życzliwością ze strony kelnerów. Niemal wszyscy oni twierdzą, że goście po
przeczytaniu Rewirów zmieniają swój stosunek do kelnera, zaczynają dostrzegać w nim
człowieka, który zbliża się do gościa nie tylko z tacą, ale i swą czujną, jakże nieraz obolałą
psychiką.
Gdy teraz, czyli dwadzieścia lat po pierwszym wydaniu, czytam Rewiry ponownie,
doznaję uczuć sprzecznych, trochę niesamowitych. Lektura mnie wciąga, ale zarazem mam
ochotę powiedzieć: „Nie, to' przecież nie ja pisałem”. I zastanawiam się, jak wyglądałaby ta
powieść, gdybym ją teraz napisał. Na pewno inaczej. Byłoby w mej więcej problematyki
psychologicznej i społecznej, więcej komentarzy odautorskich, lecz mniej żywiołowości i
tego ruchu, który wprawdzie spłyca Rewiry, lecz zarazem nadaje im swoistą barwę.
Sądzę, że gadatliwość, tak nieprzystojną wiekowi dojrzałemu, można wybaczyć młodemu
Romanowi Boryczce.
H.W.
listopad 1956
— Roman Boryczko!
— Jestem!
Wstał z krzesła, złożył zeszyty i ruszył ku drzwiom kancelarii. Z twarzy jego można było
wnioskować, że jest pewny siebie. Koledzy odprowadzili go wzrokiem do drzwi, Fryc
Jockman krzyknął żartobliwie:
— Romek, trzymaj się!
Boryczko lękał się tylko jednej rzeczy — filetów. Jest ich tak dużo i taka rozmaitość, że
nigdy nie mógł ich zapamiętać. Są bowiem filety okrągłe i podłużne, małe i wielkie, grube i
cienkie, na grzankach i bez grzanek, z omleci- kiem i bez omlecika, cielęce i wołowe, baranie
i wieprzowe — doprawdy, sam szef kuchni, Balcer, na pewno nie pamięta. Podobnie rzecz
się ma z kotletami, ale te jakoś utrwalił sobie w pamięci. Przedwczoraj siedział w barze „Pod
Winogronami” i skwapliwie notował to, co mu pijany Balcer mówił. A gdy wyszli stamtąd,
gdy już się żegnali na rogu ulicy, szef chwiejąc się poufale klepał go po ramieniu:
— Romciu, nie martw się nic, ja też będę w komisji egzaminacyjnej.
Wprawdzie było to pocieszające, ale szef Balcer to jeszcze nie cała komisja, ktoś straszył,
że będzie tam niejaki Porański, kelner z „Regaliom”, a to jest podobno człowiek bardzo
wymagający — będzie zadawał trudne pytania.
Wszedłszy do kancelarii Roman zbaraniał na swój sposób. „Ach, więc nie jest tak
groźnie, jak zapowiadano”. Wokoło stołu nakrytego zielonym suknem siedziało kilkunastu
panów, znanych mu osobiście z widzenia: łysi i bliźniaczo do siebie podobni Ugor i Warga,
pan Synaj mile uśmiechający się dbeczkami na aksamitnych policzkach, malutki oliwkowy
„Samczyk”- -Grela, paru kelnerów z „Regaliom”, „Białej Sali”, „Vesperii” i „Grandu”,
wreszcie szef Balcer i jeszcze kilku panów, prawdopodobnie kucharzy.
Twarz Romana zabarwił poufny uśmiech, ale i znikł natychmiast, jakby zimną wodą
zbryzgany.
Tam oto, przy samym końcu stołu, siedział Fornalski. Czerwona, porowata twarz tego
kelnera wyraźnie odbijała od czarnego tła marynarki, wielkie łapy spoczywały na zielonym
suknie stołu i bawiły się świstkiem papiem, oczy łypnęły raz białkami w kierunku pikola, po
czym obojętnie wpatrzyły się w ścianę.
W dole, za oknem, ciężarowe wozy hurgotały po bmku, kopyta końskie tratowały
rozgrzane słońcem kamienie — Roman czuł drżenie pod stopami. Wreszcie wozy oddaliły
się w stronę Rynku, dudnienie ustało — przez otwarte okna kancelarii dosłyszano daleki
brzęk gitary i śpiew ulicznych muzykantów.
— Gdzie pan ukończył praktykę? — ceremonialnie zapytał sekretarz.
— W „Pacyfiku”.
— Podanie, świadectwo i dyplom złożył pan w zarządzie?
— Złożyłem — odparł Boryczko dziwiąc się zarazem, że sekretarz nie pamięta, iż
niedawno sam te papiery odbierał.
— No to, panowie... proszę...
Zaczęło się egzaminowanie. Każdy z członków komisji zadawał jedno pytanie. Były
nadspodziewanie łatwe, niektóre tak śmiesznie łatwe, że Roman chwilami poważnie
zastanawiał się, czy nie kryją w sobie jakiegoś podstępu. Tak było, gdy go pan Synaj zapytał,
jakie sztuki mięsa zna.
— O jakie sztuki panu chodzi?
— Na przykład: sztuka chuda, kościowa...
— Aa, tak, to wiem: sztuka chuda, tłusta, kościowa od kości, przerastała, ogonowa,
szpondrowa... —: urwał nagle i spojrzał w stronę okna; tam, za plecami Ugora, siedział jakiś
pan, na którego dotychczas nie zwrócił uwagi. Twarz jego, piękna mimo nieregularnych
rysów i obrzmień, uśmiechała się ironicznie, a w tej chwili wykonała szereg wstrząsów,
jakby dla odpędzenia much z czoła. Warga i Synaj niemal równocześnie i jakby ukradkiem
spojrzeli ku oknu — nie wiadomo, co ich do tego zmusiło: zdziwienie wyrażające się w
twarzy pikola czy żałosne zawodzenie harmonii i coraz wyraźniejszy śpiew ulicznych
muzykantów. Fornalski, który dotychczas patrzył nieruchomo w ścianę, zaciekawiony nagłą
ciszą, łypnął białkami oczu w stronę sekretarza. Synaj poprawił się na krześle, policzki jego
wygładziły się, miłe dołecz- ki znikły.
— No, no, dalej — poddał.
— Sztuka szpondrowa, ogonowa, żebrowa, od szpiku, gładka, z pieca, pod beszamelem
i... to już wszystko.
— No tak, dobrze — potwierdził Synaj — to są podstawowe rzeczy,
o tym kelner powinien wiedzieć — i znów ukradkiem rzucił spojrzenie ku oknu; nie
wiadomo, co było tego przyczyną: wyraźny śpiew ulicznych muzykantów czy gwałtowne
wstrząsy twarzy pana siedzącego za plecami Ugora.
— No proszę, panowie, dalej — zachęcał sekretarz.
Więc kolejno pytano pikola o różnicę między consommé a rosołem z kury, gulaszem
segiedyńskim a zwyczajnym, co to są jajka po chińsku, jaką temperaturę powinno mieć wino
czerwone, jakie kieliszki należy podawać do wina reńskiego i dlaczego zielone, a nie
bezbarwne, jak wygląda menu z ośmiu dań w porze letniej, wreszcie pewien kelner z
„Regaliom” kazał się obsłużyć przy specjalnie nakrytym stole w kancelarii. Na wszystkie te
pytania Roman odpowiadał bez zająknięcia, wszystko to bowiem widział i robił niezliczoną
ilość razy w ciągu swej trzyletniej praktyki w „Pacyfiku”. Nie mógł się jednak wyzbyć
poczucia śmieszności czającego się w nim samym, jak również po tamtej stronie stołu, pod
maską sztucznej powagi członków komisji. W miarę zadawania łatwych pytań uczucie to
stawało się coraz bardziej dokuczliwe i wymagało coraz to nowych sposobów maskowania;
kiwano głowami, szurgano butami, rozmawiano i zapalano papierosy. Nerwowe wstrząsy
pana siedzącego pod oknem powtarzały się niemal przy każdym pytaniu, twarz jego zdawała
się coraz bardziej nabrzmiewać żyłami. Ten i ów z członków komisji rzucał ku oknu
ukradkowe spojrzenia, czasem jakby gniewne, jakby zżymające się na melodyjne dźwięki
gitary i głośny śpiew ulicznych muzykantów. Dopiero mądry pomysł szefa Balcera
wypłoszył ten kło-
K
pot li wy nastrój. Pamiętając o zainteresowaniu się Romana zrazami nelson - skimi w barze
„Pod Winogronami”, zapytał go teraz o tę potrawę. Niestety. Roman nie odpowiedział tak
gładko, jak Balcer oczekiwał — jąkał się, mylił i właściwie, zamiast zrazów nelsońskich,
opisywał zrazy po warszawsku. Przyczyną tego było bliskie sąsiedztwo Fornalskiego i
ponowne, bardzo już wyraźne wstrząsy pana siedzącego pod oknem. Rozdygotane tony
ulicznej orkiestry zapełniły kancelarię — przeciągły, tęskny śpiew dziewczyny wybijał się
ponad chór męskich głosów — sekretarz podniósł się z krzesła i z trzaskiem domknął
okiennice.
Roman stanął przed Fornalskim.
Rozmowy i szepty ustały — kelnerzy z „Pacyfiku” wiedzieli o długotrwałej nieprzyjaźni
kelnera Fornalskiego i pikola Boryczki. Nie ulega wątpliwości, że i panowie z „Regalioru”,
„Białej Sali” i „Grandu” byli również o tym poinformowani.
Fornalski wyciągnął z kieszeni jadłospis, rozłożył go przed sobą, wygładził pięknie i
bębniąc palcami po stole zaczął tak:
— Nie chcę żadnych paprykarzów ani siekaniny, bo mi się już te świństwa przyjadły,
chciałbym coś innego, coś takiego... no, co by mi kawaler polecił — wymawiając „kawaler”
łypnął białkami oczu na pikola.
Roman gorączkowo przebiegł oczami spis potraw, minął „bufet zimny” — „zupy” —
„ryby” — „gorące przystawki” — zatrzymał się na „pieczy- stym”. W długiej kolumnie
potraw uderzyły go niepokojące nazwy: boeuf a la Strogonow, kurczę po wilanowsku,
pieczeń pamirska, kotlet k la Zindram. Dwie pierwsze znane mu były z notatek „Pod
Winogronami”, natomiast co do pieczeni pamirskiej i kotleta a la Zindram nie miał
najmniejszej pewności. Spojrzał więc na Fornalskiego tak, jakby go posądzał o
jasnowidztwo. „Przy zrazach nie było w porządku, jeśli do tego dojdzie pamirska albo
Zindram — będzie klapa.” Niespokojnie przeniósł wzrok na Synaja, potem na ironicznie
uśmiechającego się pana pod oknem, wreszcie na nieruchomą, czekającą odpowiedzi twarz
Fornalskiego. Mimo przymkniętych okiennic, chóralny śpiew muzykantów i rozdygotane
tony gitar wciskały się do pokoju, zapełniając go sobą niby chmara bzykających owadów,
przed którymi nie sposób się opędzić.
— Ja bym panu polecił pieczeń pamirską — odpowiedział Roman głośno.
— Pie-czeń pa-mir-ską? Nie! Może kawaler coś innego wymyśli.
— W takim razie kotlet k la Zindram — Słowa te Boryczko wypowiedział z nerwowym
pośpiechem, po czym domyślając się, że wszelkie kotlety „a la” bywają podawane w sosach,
dodał ryzykownie:
— Bardzo dobry sos przy tym, proszę pana.
— A może ten boeuf & la Strogonow? Ha? Jak kawaler myśli? — źle ukiywana
złośliwość wyzierała z oczu Fornalskiego, a słowa: ,jak kawaler myśli”, brzmiały jak pytanie
poufne, bezpośrednio do Romana skierowane: „dobrzem cię zajechał, co?”
Boryczko udając zakłopotanie bąknął:
— Bardzo proszę, jeśli pan sobie życzy...
— No tak, ale ja nie wiem, co to jest, może mi to kawaler dokładnie wyjaśni.
Orkiestra uliczna po krótkiej przerwie wybuchła muzykę tuż pod samym oknem — sekretarz
po raz drugi zerwał się z krzesła i szczelnie przywarł okiennice.
Boryczko z przesadną grzecznością ukłonił się Fornalskiemu:
— Proszę bardzo. To jest polędwica krajana w paski i puszczona ostro na cebulkę. Sos
śmietankowy z dodatkami: estragon, koper, forczester albo kabul, pomidory, kajenna... —
Urwał nagle i zdumiony spojrzał pod okno. Pan z nabrzmiałą twarzą zerwał sią z krzesła.
— Nie, panowie! — krzyknął. — Ja już nie mogę! Już mam dosyć! Słuchaj no, ty... —
gwałtownie zwrócił się do Boryczki. — W karty umiesz grać? Wódkę chlasz? Na dziwki
chodzisz? Nieee?? No to pokłoń się tym panom — szerokim ruchem wskazał na obecnych —
oni cię nauczą. A jak będziesz dobrze w karty ciupał, jak będziesz dużo wódki fundował i
dużo dziwek obrabiał, to powiedzą, że jesteś morowym kelnerem, i może cię zrobią prezesem
Związku. A jak cię zrobią prezesem Związku, to będziesz egzaminował praktykantów i
będziesz się ich pytał, jakie są sztuki mięsa i co to są jajka po kełnersku! Do widzenia
panom! — szarpnął za klamkę, trzasnął drzwiami i znikł w świetlicy.
— Bóg prowadź — bąknął któryś z pozostałych.
Szef Balcer skubał swoje sumiaste wąsy.
— Po kiego diabła — zawołał — wyście go tu wpuścili!
— Trudno — odparł sekretarz — ma prawo, jest w zarządzie.
— Wiedziałem, że tak będzie — odezwał się Fornalski —jemu to na gębie siedziało.
Ugór podniósł się z krzesła:
— Panowie, on ma rację!
— Co!? — krzyknął ktoś z przeciwnego końca stołu. — To chyba ty masz takie idiotyczne
pomysły jak on. Może powiesz, że kelner powinien mieć maturę, co? •
— O, o, widzicie go, wystrzelił, a nie nabił...
— Bo myśli, że bez matury nie można gościom zadka ucierać, ani...
— Oczywiście, jeśli ty tak pojmujesz fach kelnerski...
Zaczęto sobie wzajem wymyślać, wstawano z krzeseł, zapalano papierosy, dym
tytoniowy przysłonił portrety wiszące na ścianach — orkiestra uliczna oddaliła się w stroną
Rynku, chóralny śpiew i brzęki gitar cichły coraz bardziej. Roman cofnął się pod drzwi i
stamtąd przysłuchiwał się sprzeczce dwóch kelnerów z „Regaliom”. Wreszcie sekretarz
przypomniał sobie
o nim.
-- Halo, panowie! — zawołał. — Co z tym chłopakiem?
W porządku, puścić go — odpowiedziało kilku kelnerów naraz.
Vkrctar/ /;ipisał coś w książce i zwrócił się do Boryczki:
— Za parę dni, najlepiej w poniedziałek, zgłosi się pan po legitymację, a tytułem
wpisowego wpłaci pan czterdzieści złotych. No, powodzenia w nowej pracy — gratulacyjnie
uścisnął rękę nowego członka Związku Kelnerów.
W świetlicy Romana otoczyli koledzy. Pytano go najpiecw, czy zdał egzamin, potem, co się
stało, że Porański z taką furią wybiegł z kancelarii.
— To był Porański? — zapytał Roman.
— No tak, Porański z „Regaliom”, ten, co go „Fuksem” nazywają.
Drzwi kancelaryjne uchyliły się — sekretarz stanął w progu:
— Fryderyk Jockman!
— Jestem!
rewiry jasne
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego wieczoru, na podwórzu hotelu „Pacyfik” zjawił się chłopiec w połatanych butach i
celtowych spodniach. Stąpał powoli, jak gdyby badał grunt pod nogami, i rozglądał się
wokoło. Za ogromnymi szybami ujrzał jasno oświetloną kuchnię, parę buchającą z kotłów i
kucharzy biegających wokoio pieca. Panował tam zgiełk — ktoś krzyknął: „Ryzotto raz!” —
ktoś inny: „Dwa razy brizol cielęcy na jedno!”
Na podwórzu pod ścianą dziewczęta skrobały ziemniaki nad cebrem. Chłopiec zbliżył się do
nich nieśmiało.
— Czy tu nie ma wolnej posady? — zapytał naiwnie.
Dziewczęta najpierw obejrzały go ze wszystkich stron, pochi-
chotały między sobą, po czym jedna wstała od cebra i oddaliła się w stronę kuchni. Po chwili
wyszedł stamtąd wysoki, tęgi pan z rękami wspartymi na biodrach.
— Czego chciałeś, chłopcze? — zapytał szorstko.
— Posadę chciałbym dostać.
— A co ty umiesz robić?
— Ja jeszcze nic nie umiem, ale chciałbym się nauczyć.
— Ach taaak... A jak się nazywasz?
— Roman Boryczko.
— Papiery masz jakie? Pokaż — odebrał kopertę z papierami, przeczytał je, obejrzał
małego Romka od połatanych butów aż po wystrzępiony daszek czapki, dłużej przyglądał się
jego draniowa- tej, ale miłej twarzy.
— No dobrze — rzekł w końcu — zostań. Ale jeśli nie będziesz słuchał, to dostaniesz
takie lanie, jakiegoś jeszcze nigdy nie
dostał. Wicek! — zawołał na parobka układającego flaszki pod murem garażu —- pokaż mu,
gdzie ma iść.
Z równym skutkiem mógłby ten pan zamiast: „dostaniesz lanie” — powiedzieć:
„zostaniesz zabity” — małego Romka bynajmniej by to nie odstraszyło. Parobek Wicek
zaprowadził go na poddasze parterowego budynku w podwórzu; tam pokazał mu jedną z
kilkunastu prycz.
'<; < Tu będzie twoje łóżko, ino musisz se go trochę przetrzepać, bo od tygodnia nie ruszane.
Ty kurzysz czy nie?
— Kurzę.
— No to popatrz się tu, o, na tej belce pod dachówką leży tytoń — sięgnął tam ręką i
wyciągnął kłębek papieru — ne, skręć se. Ja wolę cygaro, bo jest mocne, ale tobie nie dam,
boby ci się w głowie zawróciło.
Zaczekał, aż Romek skończy kręcić papierosa, podał mu ognia i usiadł na pryczy.
— Tu będziesz miał fajnie, ino musisz się nauczyć tacki czyścić. O, bracie, to nie jest
takie łatwe, jak ci tego całą pakę nawalą.
ÉË A kto to jest ten pan, co był na podworcu?
•— To jest pan Albin, syn starego Pancera. Dobry chłop, ino jak się zezłości, to po pysku
bije.
| r-4 A to dlaczego się złości?
— Nie bądź taki mądrala. Tu się każdy jeden złości o byle co i tyle. Kucharz cię
opieprzy, a za chwilę będzie się śmiał i jeszcze ci da foremkę z kremem do wylizania. A
pyskować nie wolno.
W drzwiach stanął jakiś parobek.
— Ty, nowy! — zawołał. — Masz zaraz przyjść do roboty.
Zeszli na dół do umywalni. Wicek pokazał Romkowi, jak należy czyścić tacki, po czym
odszedł na podwórze, by skończyć układanie flaszek.
Ruch kolacyjny był w całej pełni. Cztery dziewczyny myły talerze i szklanki w korytach
umocowanych wzdłuż ścian — dwóch parobków szorowało rondle, patelnie, durszlaki i
formy podawane im z kuchni przez okno. Środek umywalni zajmował długi stół obity blachą
i obrzeżony wysoką listwą, by naczynie nie spadało na ziemię. Co chwila wbiegali tu pikole
w białych kaftanach, wariacko rzucali na stół stosy talerzy i półmisków — rzegotało to i
dzwoniło tak przeraźliwie, że Romek oglądał się za każdym razem — ale nie, nic się nie
rozbijało. Skądś dobiegały tu dźwięki muzyki tłumione przez ruch i rwetes panujący na
korytarzu przed kuchnią, gdzie kelnerzy zamawiali potrawy — Romek zapamiętał: „dwa razy
tournedos na jedno!” Jakieś panny, ubrane w białe far
tuchy i czepki, przybiegały do umywalni, krzyczały coś do dziewcząt, wydzierały im z rąk
łyżeczki i szklanki.
Jeden z parobków rzucił na stół kupę tacek.
— Ty, nowy, jak ci na imię?
N — Romek.
— Ty za pomału tacki czyścisz.. W bufecie się upominają a tu wszystkie brudne.
W tej chwili zza drzwi wyłonił się niski, gruby pan. Stanął pod ścianę, obie ręce
wpakował w kieszenie spodni i zaczął się przyglądać małemu Romkowi. Zapalone cygaro
obracał w grubych wargach, przechylał głowę i mrużył oczy, by uniknąć dymu — złoty
brelok błyszczał mu na wypiętym brzuchu.
W umywalni zrobiło się cicho, naczynia już nie rzegotały, parobcy i dziewczęta pochylili
głowy nad korytami — słychać było wyraźnie muzykę i zamówienia kelnerów: „dwa razy
omlet z konfiturą, pojedynczo!” — „trzy razy befsztyk z jajkiem, na jedno; raz pożarskie!”
Gruby pan zaczął się kołysać na swych żółtych, pękatych butach. Naraz odłożył cygaro
na stół i szybkim krokiem zbliżył się do Romka.
—■ To się tak robi!
Włożył dwie mokre tacki do paki z trocinami i tarł je tak długo, dopóki trociny nie
wysuszyły ich zupełnie.
A jak to będziesz robił sprawnie, to ci wystarczy dwa razy obrócić i tacki suche.
Uderzył kantami tacek o brzeg paki, by trociny opadły.
—r Tylko żebyś mi nigdy nie uderzał jedną o drugą, bo się załamują. — Wziął ze stołu
ścierkę i wytarł tacki z reszty trocin. — Tu musisz dobrze po kątach wycierać. O! tak
powinna tacka wyglądać!
Rzucił ścierkę na stół, wpakował cygaro w usta i zamaszyście, rozkracznie wyszedł z
umywalni — dziewczęta i parobcy wyprostowali się nad korytami.
— Kto to jest? — zapytał Romek jednego z parobków.
— Stary — szeptem odparł zapytany.
—- Jaki „stary”?
— No stary, pan starszy, gospodarz, właściciel tego hotelu, stary Pancer.
Drugiego dnia, gdy się trochę oswoił z umywalnią, zaczął zwracać uwagę na półmiski
znoszone przez pikolaków. Już wczoraj zauważył, że parobcy porywali łapczywie kawałki
mięsa, więc miał wielką ochotę to samo robić.
— No weź sobie — zachęciła go jedna z dziewcząt widząc jego odruch.
Od tej chwili śmiało porywał resztki mięsa z półmisków i już nie był głodny. Za
przykładem Wicka zaczął zbierać z tacek niedopałki, kruszyć je i robić mocne papierosy. Po
paru dniach, gdy już zaspokoił swoje najpierwotniejsze potrzeby, począł się rozglądać
wokoło. Otóż znalazł rzeczy, które mu się nie podobały. Wiele dni upłynęło, zanim się
przyzwyczaił do smrodu umywalni restauracyjnej. Była to mieszanina zapachów wszelkiego
rodzaju potraw, pomyj i niedojadków, skiśniętych, zgniłych, sfermentowanych, stęchłych —
obrzydzających mu spożywanie posiłków. Ze wstrętem ocierał palce powalane czymś lepkim
— czasem był to tłuszcz, sos, czasem oślizgłe buraczki lub inna jarzyna; a najczęściej pianka,
którą się brzydził najbardziej. Kilkakrotnie wzywano go do kuchni, by robił tam porządki na
stołach i w magazynach. Leżały tam wszelkiego rodzaju tasaki i noże o trzonkach umaza-
nych tłuszczem, garnki i rondle okidane, nakrapiane jakąś nie znaną mu substancją. Kawałki
mięsa, czerwone i żyłowate, oślizgłe i zaschnięte, leżały na powalanym krwią blacie stołu —
jakiś parobek brał to łapami i wpychał w gardziel maszyny, z której poprzez otwory
wytryskiwały grube czerwone nitki siekaniny. Romek dowiedział się, że z tego będą zrazy
dla gości i tzw. „grzmoty” dla personelu. Stały tam również naczynia o dziwacznych for-
mach, pełne tłuszczów i sosów w stanie płynnym, półstałym lub zupełnie zastygłym; co
chwila do tych naczyń podchodzili kucharze i czerpali z nich łyżkami lub po prostu dłońmi.
Przed południem, zawsze o tej samej godzinie, zaczynał się „podworzec” — zarzynanie
drobiu, obieranie śledzi, patroszenie zajęcy, przy tym kiszona kapusta, ziemniaki, lód,
jarzyny i mleko. Cały ściek powalany był parującą krwią i pierzem. Parobek zarzynający
drób dowcipkował z dziewczętami, które przez okno umywalni przyglądały się jego robocie.
W kącie stała beka z różo- wo-mleczną mieszaniną niedojadków i pomyj — śmierdziało to na
całe podwórze, a już najbardziej, gdy wybierano wiadrami i wlewano do beczek na wozie —
podczas parnych dni smród zalatywał aż na korytarz kuchenny.
Za to przyjemnie było o godzinie pierwszej po północy, kiedy ruch się kończył, a parobcy
i dziewczęta robili porządki i szli z garnuszkami po kawę do bufetu. Robiło się cicho — w
całej tej części „Pacyfiku” dudniły echa. Wicek gwizdał na korytarzu, a jedna z najmłodszych
dziewcząt, imieniem Zośka, śpiewała ludowe piosenki ^ tańczyła po całej kuchni, tańczyła
zapamiętale ai

■I■■■
do utraty sił — śmiano się z jej gołych nóg i majtek odsłoniętych wskutek zawrotnych
obrotów. Parobcy popisywali się pamięcią powtarzając głośno i niestrudzenie
najwymyślniejsze zamówienia, jakie słyszeli w ciągu ruchu kolacyjnego. Zazwyczaj jeden z
nich stawał przed oknem kuchennym I wrzeszczał:
— Raz kotlet cielęcy imperial! Dwa razy rumsztyk z rusztu na jedno! Pięć razy à la
financière, raz vol-au-vent, trzy razy vinaigrette i raz fricandeau!
Drugi parobek, stojący po tamtej stronie okna, niecierpliwie wycierał nos, szurgał butami,
wreszcie zaczynał:
— Raz pieczeń wieprzowa, trzy porcje millanaise, dwa razy sztuka ogonowa, raz
bordelaise! Pięć razy móżdżek au beurre noir, do tego pommes frittes i pommes pailles!
Następnie pięć razy à la Batty dla mojego mamy-taty! Raz polędwica à la minute, raz filet
mignon, sos soubise! Trzy razy provençale, à la Chateaubriand, à la Colbert, à la Rossini, à la
la la... Brać, panowie! Pojedynczo i na jedno, tam i z powrotem! Brać, panowieee!
Wobec takiej erudycji tamten pierwszy nie miał już nic do powiedzenia.
W mieszkaniu, na poddaszu, hałasowano do późnej nocy, parobcy mocowali się, grali w
karty i schodzili na dół do mieszkania dziewcząt i— dolatywały stamtąd przeraźliwe piski i
chichoty; podobno najwięcej dokazywał tam szofer firmowy, nazwiskiem Grzejek, o którym
mówiono, że „ujeżdża” w garażu każdą nowo przybyłą dziewczynę.
Do Romka odnoszono się z pewnym szacunkiem — po pierwsze dlatego, że czytał gazety
kradzione w kawiarni, po wtóre, że był mały i delikatny, po trzecie dlatego, że Wicek się nim
opiekował. Ten krępy, silny parobas troszczył się o Romka, przynosił mu kawę i smakołyki
wyłudzone od gospodyń, a podczas bójek odgradzał go pięściami od kolegów, wyciągał spod
stosu ciał i rzucał na górną pryczę.
Liczono się z możliwością przyjęcia Romka do praktyki, z czego on sam zdawał sobie
sprawę. Przechodząc z tackami do bufetu kawiarnianego, rzucał zazdrosne spojrzenia ku sali
restauracyjnej — tam huczało niesamowicie, muzyka grała, a często przez uchylone drzwi
dostrzegał roześmiane twarze gości, rozjaśnione światłem lampy, błysk luster i kieliszków.
Czarno ubrani kelnerzy wnosili tam półmiski pełne mięsa, pi- kole wyłaniali się stamtąd i jak
opętani wbiegali do umywalni, i rzucali na stół naczynia umazane sosem i jarzynami —
gruch! — zdawało się, że wszystko leci na posadzkę i rozbija się w drobne
kawałki; — ci chłopcy umieli tak rzucać, że nic się nie tłukło. Najsprawniej robił to Adaś,
najmłodszy pikolo w „Pacyfiku”. Biegał jak zwariowany, śmiał się i przeklinał: „Jasny
gwint! ale mam tabakę!” — „Jasny gwint! ale mi dają szpryca!” — „Jasny gwint! nakrycia
nie ma pod lustrem!” — Romek nic z tego nie rozumiał. „Szpryc, tabaka, nakrycia pod
lustrem!” — oto słowa, które się stale powtarzały w rozmowach pikolów. Zdawało mu się, źe
ci chłopcy — (było ich sześciu) — są w jakiś niezrozumiały dla niego sposób zepsuci. Oto
pewnego południa pikolo Henek, chłopiec brzydki, z zadartym nosem i czołem
zmarszczonym w mnóstwo cieniutkich fałd, przyniósł mu na półmisku kawał kotleta.
— Na masz, jedz — powiedział szorstko i zaśmiał się naśladując chichot błazna.
A potem już wcale nie zwracał uwagi na Romka. Dopiero wieczór, podczas ruchu,
kolacyjnego, wbiegł do umywalni i rzucił na stół dwa zaśniedziałe noże.
” Jazda! — krzyknął do Romka — wyczyść to piorunem, bo cię szlag trafi! No, co się
gapisz! Czyść, bo ci dam po mordzie!
Pewnego południa, podczas piekielnego zgiełku, pikolo Adaś wpadł do umywalni, rzucił
naczynie na stół i jak opętany wybieg na podwórze. Tuż za nim mignęła wykrzywiona
wściekłością twarz kelnera i ręce wyciągnęte do uchwycenia — ktoś z korytarza wołał za
nim: „Panie Teodor! panie Teodor!” W parę sekund później na podwórzu rozległ się wrzask.
Parobcy pobiegli tam mijając w drzwiach wracającego kelnera. Ujrzeli Adasia opartego
o pakę z lodem i trzymającego się za nos poplamiony krwią. Ale jakież było zdumienie
Romka, gdy w kilkanaście minut później ujrzał Adasia śmiejącego się i rozmawiającego z
Teodorem na korytarzu.
Zbliżał się koniec miesiąca. Pewnej nocy Wicek, przyniósłszy Romkowi garnuszek kawy
wyłudzonej od kawiarki Elzy, zatroskany usiadł na pryczy.
— Coś mi się tak, Romciu, widzi, że ty już niedługo z nami pobędziesz.
— Dlaczego?
No, ja już tam zwąchałem.
Nie chciał wyraźniej powiedzieć —■ zwąchał i tyle. Romek jednakowoż domyślał się, o
co chodziło. Od kilku dni ludzie stamtąd zaczęli się nim jawnie interesować. Gdy niósł tacki
do bufetu, kelnerzy zatrzymywali go:
— Ty, mały, jak się nazywasz?
Pytano go, skąd pochodzi, czy ma rodziców, jaką szkołę ukori-
czył i czy mu się tu podoba. Najczęściej nagabywał go niejaki Synaj, bardzo miły pan, stale
uśmiechający się dołeczkami na bladych i jakby aksamitnych policzkach. Pan Ugor, kelner
szczupły i nerwowy, pociągał Romka za ucho: „Jak się masz, goriokoku?” I kasjerka
restauracyjna, panna Michalina, zatrzymywała go czasem:
— Chciałbyś być pikolem?
Wreszcie pewnego wieczoru do umywalni przyszedł stary Pan- cer z panem Albinem.
Coś mówili do siebie po niemiecku i patrzyli na Romka, podczas gdy on czyścił tacki i
uderzał kantami
0 brzeg paki. Następnego wieczoru przyszedł pan Albin sam i zawołał go na podwórze.
— Masz tu trzydzieści złotych, idź do miasta i kup sobie buty
1koszulę. Do tacek już nie wracaj. Tu przyjdzie Fryc, to cię zaprowadzi do mieszkania
pikolów. No... — pociągnął go za ucho i klepnął w ramię.
Romek jak zwariowany wbiegł po stopniarce na poddasze, wdział swoje połatane buty i,
pędząc na łeb na szyję, wybiegł na ulicę. Po upływie kilkudziesięciu minut wrócił z
pakunkiem w ręce. Nie mógł sobie miejsca znaleźć, nie wiedział, czego się chwycić ani co
Wickowi odpowiedzieć na jego ciągłe: „A widzisz, nie mówiłem d!”
Na parę minut przed ósmą przyszedł pikolo Fryc, młody Niemiec praktykujący od trzech
miesięcy w bufecie z trunkami. Romek znał go z widzenia, Fryc bowiem kilka razy dziennie
przechodził przez umywalnię z koszykiem pełnym flaszek lub beczką piwa dźwiganą na
brzuchu. Jego szeroki nos, grube wargi, iksowate nogi i cudzoziemski akcent były
codziennym przedmiotem drwin ze strony parobków.
— Jestesz fertig? — zapytał ukazując się w progu.
Tylnymi schodami przeszli na pierwsze piętro hotelu i skręcili
w ciemny korytarzyk, nad którego wejściem wisiała tabliczka z napisem: .Personel”. Fryc
otwarł jakieś drzwi.
— Tu będziesz spacz, a tam — wskazał na jasną przestrzeń za oknem — arbeiten. —
Nieufnie spojrzał na chłopca, potem na rzeczy leżące na stole i chwiejnym krokiem wyszedł
za drzwi. Romek został sam.
Nagle jasno zrobiło się w pokoju — to w sali restauracyjnej szklany pająk trysnął światłem.
Gdzieś blisko, jakby za ścianą, o- zwal się brzęk instrumentów muzycznych. Szmer
dolatujący z dołu przeszedł w nieregularny hałas — zabrzęczały widelce i noże, zadźwięczało
szkło. Romek ostrożnie zbliżył się do okna. Ujrzał
wielką salę pokratkowaną stołami i mnóstwo ludzi. Z początku nie mógł rozróżnić, co
jest rzeczywiste, a co się w lustrach odbija. Znów zapaliły się światła, tuż obok, na balkonie
orkiestra zagrała marsza — to Romka do pewnego stopnia przeraziło. W głębi sali ujrzał
Fryca stojącego za błyszczącymi pompami czy czymś w tym rodzaju. Posłał mu uśmiech,
ręką dawał znaki, ale Fiyc ani głową nie skinął, choć pewne, że widział. W tłumie, na środku
sali znalazł pikola Heńka i jemu też dawał znaki, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Wszystko bawiło go niezmiernie — stał oto jak na.ga- lerii w teatrze i patrzył na widowisko
w dole. Odszukał pana Ugo- ra i pana Palmiaka, dłużej przyglądał się, jak mały Adaś
odkorko* wywał butelkę i nalewał wódkę do kieliszków, oglądał szklano- -marmurowy bufet
pokryty błyszczącymi półmiskami, gonił wzrokiem połyskujący wózek pchany przez pana
Specjalnego. „Ha ha... a to się dopiero bawią!”
Naraz drzwi się otwarły — do pokoju wsunął głowę Fryc.
— Ty, głupi, nie patrzeć przez okno, tam goszcie. Spacz do łóżka.
Gdy Romek jeszcze raz spojrzał na salę, ktoś z bufetu pogroził mu pięścią. Z uczuciem,
jakby połknął coś gorzkiego, odstąpił od okna. Potem, siedząc na łóżku, długo jeszcze
wsłuchiwał się w zgiełk i muzykę za oknem pokoju.
ROZDZIAŁ DRUGI
Palmiak to jeden z najbrzydszych i najmniejszych kelnerów w „Pacyfiku”. Za to
najwięcej go słychać. Zaledwie wszedł na salę, już zaczął hurgotać krzesłami. Potem zapalił
papierosa i trzymając go w zębach podniósł swą brzydką, fioletową twarz ku oknom na
piętrze.
—^ Chłopcy, wstawać! Dziewiąta godzina!
W jednym z trzech pokojów ozwało się przeciągłe, Urągliwe ziewanie i znów cisza
zapadła. Twarz Palmiaka stała się jeszcze bardziej fioletowa.
— Nagła krew! Chcecie, żebym tam do was poszedł!?
To pomogło. W jednym z okien ukazał się pikolo w koszuli, a równocześnie we
wszystkich pokojach zrobił się ruch — pluskano wodą w miednicach, ktoś tam gwizdał.
Palmiak oparł się o stół i czekał. Po upływie kilku minut pikole zaczęli się wyłaniać z gar-
deroby i oddawszy ukłon kelnerowi, rozbiegać na wszystkie stro
ny. Palmiak liczył ich po imieniu i, zależnie od starszeństwa dane* go pikola, odpowiadał na
ukłony kiwnięciem głowy lub mrugnięciem oka, a na widok małego Adasia tupnął nogą.
Wreszcie uka* zał się Fryc, a za nim Romek w połatanym i za wielkim kaftanie.
— A to co za pędrak? — zdziwił się Palmiak ujrzawszy nowego pikola.
W chwilę później zjawił się na korytarzu, stanął w wejściu do umywalni i przypatrywał
się, jak Adaś znosi talerze do koryta, jak je naciera mydłem i szoruje.
— A ruszaj się prędzej, bo ci to idzie, jakbyś „Pod Zdechłym Kotem” praktykował.
— Kiedy, proszę pana, glazura się zetrze.
— Ty, morowy... — uśmiechając się pod wąsem Palmiak wrócił na korytarz. Tam,
starszy od Adasia, pikolo Henek mył widelce.
— Wycieraj no lepiej między zębamir&* kiedyś jajecznicę znalazłem. A noże to nie tak
na sucho, wszystko do wody pakować!
Obejrzał parę widelców i nie znalazłszy ani śladu jajecznicy lub szpinaku wyszedł na salę
restauracyjną, do pikola Franka 'czyszczącego solniczki na bufecie.
Słuchaj no, czy ty wycierasz kredą pod spodem? No... A z cukierniczkami zrób dzisiaj
porządek — ten cukier wysyp, a daj świeży. Oliwę, ocet i musztardę też zmienić, nic ci się
nie stanie.
Z kolei zbliżył się do starszego pikola Edwarda, który czyścił zapalniczki, ale tylko
okiem rzucił na jego robotę i odszedł na środek sali. Tam najstarszy pikolo, Antoni, sortował
obrusy i rozścielał po stołach te, które były czyste.
— Jak tam, Antoś, dużo brudnych?
— A jest sporo — w pralni będą wściekli.
— A co cię to obchodzi, przecie nie ty je brudzisz — niech się złoszczą na gości.
Zapalił papierosa i usiadł na „siódemce” koło gabinetu.
— Franek, idź no do kuchni i zapytaj się, czy książka gotowa. Po chwili Franek przyniósł
książkę i arkusz czystego papieru
potrzebnego do napisania na brudno jadłospisu obiadowego. Zanim jednak oddalił się do
swojej roboty, Palmiak zawołał go jeszcze raz.
— Daj no tu popielniczkę. Bodaj cię nagła krew z buraczkami... widzisz przecież, ze
palę.
Franek wziął jedną z wyczyszczonych przez Edka popielniczek i przyniósł ją na
„siódemkę”.
— Idź no i zapytaj szefa, z czym jest sztuka mięsa, bo tak na- bazgrał, że nie można
przeczytać.
— Z sałatę zimową — przyniósł odpowiedź Franek.
— Dobrze. A teraz przynieś mi kawę, tylko powiedz kawiarce, żeby kożuszka nie
żałowała.
Tymczasem Romek zachwycał się bufetem. Fryc kazał mu spuścić wodę z lodowni, więc
bawił się odkręcaniem i zakręcaniem kurka. Bawił się również rąbiąc lód na podwórzu i
okładając drobnym kruszem zwoje rur do piwa i wody sodowej. Obejrzał półki zapełnione
szkłem, macał poszczególne kieliszki, karafki i dzbanuszki, wreszcie zbliżył się do
wodociągu i odkręcił kurek.
— Ooo... jakie to ładne! — zawołał podstawiając palce pod strumień wody wytryskujący
z sykiem z dziurek sitka. Fiyc jednak nie podzielał jego zachwytu —- był poważny i
nieskłonny do rozmowy.
Przynieś kredę.
— A gdzie ona jest?
Ty głupi jestesz; w kuchni.
Wspólnie zabrali się do czyszczenia lady i mosiężnego obicia pip.
— Wystarczy. Idź po woda gorąca i mydło.
Wyszorowali wierzchy szuflad i półki kredensu, wyczyścili
mroźniki i otarli biurko z kurzu. Fryc zmienił datę kalendarza ściennego, Romek zamiótł
podłogę, po czym obaj zabrali się do mycia szkła pozostałego od wczoraj. Dochodziła już
jedenasta, gdy Fryc wyciągnął z szuflady pęk kluczy. gJ&p Weź ten koszyk i chodź ze mną.
Udali się do komórki na podwórze. Fryc włożył do koszyka kilkanaście butelek wody
mineralnej, po czym wskazał na beczkę piwa:
— Nie wolno toczyć po ziemi, musisz brać do góry.
Widząc jednak, że Romek niezgrabnie zabiera się do beczki,
wyrwał mu ją z rąk i wypinając brzuch zaniósł do bufetu.
¡igggf Tu schwitz, tu muszisz arbeiten — powiedział układając w lodowni flaszki z wodą
mineralną.
Romek po raz pierwszy spojrzał na Fryca niechętnie: „Głupie gadanie, co za schwitz?
Wciąż to powtarza, a tu przecież cała ta robota w bufecie to miła zabawka, nic więcej. Gdyby
był w umywalni i czyścił tacki, toby dopiero wiedział, co to jest schwitz. O, bracie, to nie tak
łatwo, jak ci całą pakę tego nawalą”.
Okazało się, że i podczas obiadu praca w bufecie jest przyjemna. O godzinie dwunastej
przyszedł bufetowiec ubrany w długi,
biały kitel. Uporządkował szuflady, wytarł z kurzu szklaną gablotkę i zaczął znosić z kuchni
półmiski z rybami w galarecie, sałaty, majonezy i zimne mięsa — Romek pomagał mu, przy
czym dotykał salaterek i próbował dźwięku poszczególnych naczyń. Tymczasem Fryc
wynosił z lodowni puszki z rybami, sery, kawior i owoce. Kasjer, człowiek milczkowaty i
krępy, siedział przy stoliku między bufetem zimnym a bufetem z trunkami i notował w ze-
szycie to, co mu bufetowiec dyktował:
— Sześć szczupaków faszerowanych, trzy pulardy, pięć karpi, sześć sałatek francuskich,
cztery włoskie...
Kelnerzy krążyli między stołami na sali, bawili się ściereczka- mi, rozmawiali niechętnie
— twarze mieli zastygłe, zeszpecone skurczem mięśni powstrzymującym ziewanie. Jedynie
Palmiak okazywał pewną żywotność -*— jego chrapliwy głos napełniał echem salę
restauracyjną, kroki jego dudniły w garderobie, w gabinecie i na korytarzu kuchennym, gdzie
zbeształ któregoś z piko- lów:
— Bodaj cię nagła krew z buraczkami! Po coś to tu zostawił! Zanieś to zaraz do
gabinetu!
O wpół do pierwszej przyszedł pan Albin. Na ukłony chłopców odpowiedział pytaniem:
„No, jak tam, smyki?” — i usiadł przy biurku. Na sali zaczęły hurgotać krzesła, brzękły
widelce, stuknęły talerze — z korytarza doleciał wrzaskliwy głos Palmiaka: „Trzy razy
pomidorowa!” — zapewne gdzieś na sali usiedli goście, ruch obiadowy już się zaczynał.
Do bufetu przychodzili pikole z bloczkami w ustach. Zamawiali piwo, a każdy inaczej;
Antoni: „Małe raz!” — Franek: „Małe jasne!” — Edek: „Piwo raz!” — Henek: „Małe oko!”
(tzn. okocimskie), Adaś tylko: „Raz!” Pan Albin słysząc to odwrócił się od biurka:
— Jak ci dam „raz!”, to ci zaraz piwo z nosa wyskoczy! Romkowi kazano na razie myć
szklanki i przypatrywać się
wszystkiemu, więc stał obok butli z dwutlenkiem węglowym i patrzył na przyrząd do
mierzenia ciśnienia gazu i na Fryca toczącego piwo. Nudziło mu się stać bezczynnie —
chciałby już bawić się kurkiem, napełniać szklanki piwem i wodą sodową, Fryc jednak nie
pozwalał mu tego robić.
— Najpierw się patrz, jeszcze się dosyć natoczysz.
O godzinie drugiej przyszedł stary Pancer. W odpowiedzi na ukłony kasjera, bufetów ca i
chłopców potrząsnął głową, mruknął „dzień dobTy”, energicznie odwinął poły marynarki,
wpakował ręce w kieszenie spodni i zaczął grzebać tam nieprzyzwoicie i ugi-
nać nogi w kolanach. Naraz sięgnął po okulary, przejrzał je pod światło, wprawnym ruchem
założył na oczy i zamaszyście zwrócił się do Fryca:
«¿w — A co, pokazałeś mu, jak się piwo toczy?
— On widzi — odparł Fryc.
— To za mało, że widzi, ty mu to musisz objaśnić. O, tak się to robi.
Miał w sobie coś przykuwającego, gdy szerokim chodem zbliżył się do pipy i odkręcił
kurek.
— O, piwo jest stare, ty musisz szprycować, szprycować — piwo przeciskając się przez
wąski otwór pieniło się i syczało.
— Jak piwo jest świeże i duża piana się robi, to lej po szkle. Kurek musisz całkiem
otworzyć — postawił szklankę na ladzie, piwo miało dość duży „kołnierz”. Twarz starego
wykrzywił grymas mogący oznaczać równie dobrze uśmiech, jak i gniew. Wytarł palce w
ściereczkę podaną mu usłużnie przez Fryca, potrząsnął głową i zwrócił się do Romka.
— Taek. Do jutra musisz już umieć piwo toczyć, a po tygodniu chcę wiedzieć, jak się
wszystkie wina i wódki nazywają. Taek!
— grymaśnie wykrzywił twarz i rzucił ściereczkę na bufet.
Po południu Romek bawił się w dalszym ciągu. Otwarł jedną lodownię — wina:
Sauternes, Haut-Sautemes, Grand Haut-Saute- mes, Barsac, Chablis, Steinwein, Madeira,
Cinzano... „hi hi... kasjer mówi: czincano albo: czinczano”. Otwarł drugą lodownię —
koniaki: Martell z trzema gwiazdkami, V.S.O. i V.V.S.O.P. i V.V.E.S.O.P. i „Extra”, potem
Meukow, Stock, Winkelhausen, Arvine, Boulestin... „hi hi... kasjer znów: nie mówi się
boulestin, lecz bulestę i nie: Mercir Roger, lecz: mersi roże”. Otwarł jedną szafę — likiery:
Souverain, Cacao Choix, Crème de Bananes, Chartreuse, Antique, Benédictine... Fryc mówił
po prostu: benu- sia, a na Curaçao — kiraso.
— No, dobrze, dobrze, ja sobie to już zapamiętam.
I była jeszcze jedna szafa, zapchana winami szampańskimi i wódkami, a na każdej flaszce
inna była etykieta. Oglądanie tych flaszek bawiło Romka niezmiernie. A woda sodowa była
znakomita, szczególnie z sokiem malinowym — Fryc pozwolił mu się napić, tylko tak, żeby
nikt nie widział. I kawę pił na podwieczorek, ale nie taką, co mu Wicek przynosił na
poddasze, lecz o wiele lepszą. Na sali panowała uroczysta cisza, pan Synaj przyszedł do bu-
fetu i śmiejąc się ładnymi dołeczkami na aksamitnych policzkach pytał się go, jak mu się tu
podoba.
o, bardzo, proszę pana, bardzo mi się podoba.
— He, he... czekaj, smyku, będziesz jeszcze płakał.
— A, czy, proszę pana, muzyka będzie grała wieczór?
Pan Synaj umiał się śmiać bardzo przyjemnie — dołeczki miał na policzkach, a brzuszek
jego falował pod czarną kamizelkę jak owadzi odwłok.
— Będzie grała — odparł śmiejąc się — a co chcesz, żeby ci na początek zagrali, jakiego
marsza?
| — A oni mogą zagrać to, co się chce?
Fryc przysłuchując się im rozdziawił usta — coś jakby uśmiech błąkało się po jego
twarzy w nieokreślonym miejscu.
— Tu schwitz, tu muszisz arbeiten — odezwał się wreszcie. Romek po raz drugi spojrzał na
niego niechętnie. „Schwitz,
schwitz! Ciągle tylko schwitz!” — to było jedyne, co mu się dotychczas nie podobało. Aha, i
jeszcze jedno. Był tu w południe pewien kelner, niejaki Fornalski. Romek widział go w
chwili, gdy pił w bufecie piwo, które mu Fryc natoczył — pił go powoli, pod światło i był
przy tym tak poważny i skupiony, jak gdyby robił coś niesłychanie ważnego. Twarz miał
czerwoną i porowatą jak skórka pomarańczowa, a gdy w pewnej chwili spojrzał na Romka, to
zupełnie tak, jak gdyby źrenic nie miał — same białka. To się Romkowi bardzo nie podobało.
Poza tym wszystko było dobrze. Sala restauracyjna, piękna, ściany białe, lakierowane,
powały nie było, tylko od razu dach z różnobarwnych szyb — ze środka zwisał pająk ze
szklanymi gruszkami żarówek. Bufet zimny — prawdziwe cacko: lada marmurowa, gablotka
szklana i błyszczący od stalowych obramowań. W szufladach pełno było dziwacznych na-
rzędzi — noże, dwuzębne widelce, chochelki, łyżeczki, gumki, cuda, cudeńka.
Nigdy by nie przypuszczał, że czas od godziny dziewiątej rano do siódmej wieczór to
właściwie drzemka, że cała ta część „Pacyfiku” pogrążona była w półśnie.
Około ósmej nastąpiło przebudzenie. Pierwej, nim orkiestra zagrała, Romek usłyszał
muzykę szkła w bufecie, brzęk serwisu i hurgot krzeseł na sali. Zaczęło się to jakoś dziwnie,
bez jego wiedzy — dźwięki gęstniały z każdą minutą, narastały, łączyły się z sobą, aż
wreszcie powstał jednolity, uderzający w głowę szum. Nie spostrzegł nawet, kiedy orkiestra
zaczęła grać, a wiedział przecież, że grała. Mimo że zaświecono wszystkie lampy, jemu
zdawało się, że nagle pociemniało. W bufecie zrobiło się ciasno. Między wodociągiem a
lodownią stał ceber zapełniony lodem i butelkami wina. Z sali zaczęli przychodzić pikole —
było ich tylko pięciu, Romkowi jednak zdawało się, że ich cały tłum stoi po tam
tej strome lady. Fryc toczył piwo i wodę sodową — brudne szklanki pokryły ladę bufetu.
— Myj! — krzyknął któryś z pikolów.
Więc dziesięcioma palcami chwytał za wnętrza szklanek i pakował je do muszli
wodociągowej, a tymczasem za jego plecami padały głośne okrzyki:
Trzy małe jasne!
— Flaszkę Barsaca!
— Co jest z tym jarzębiakiem!
— Brać ten koniak!
W pewnej chwili Fryc krzyknął mu nad uchem: jf Wyjmij Barsac z lodu!
Zanim Romek domyślił się, o co chodzi, pikolo Henek wyciągnął z cebra butelkę wina i otarł
ją z wody.
— Popatrz, to jest Barsac — rzekł pokazując etykietę na flaszce. — Natocz mi cztery
piwa!
Nagle z chaosu wyłoniła się ku niemu czerwona, przytłaczająca swym ogromem twarz
Fornalskiego i zahuczał tubalny głos:
— Bąku sakramencki, dlaczego nie toczysz piwa! Widzisz, że Fryc nie ma czasu!
mm Ja jeszcze nie umiem.
— Ja cię zaraz nauczę!
Pchnięty wierzchem dłoni w twarz, Romek ze łzami w oczach odstąpił od lady.
— Albo będzisz coś robił, albo wynoś się z powrotem do tacek!
— krzyknął kasjer szturchając go w plecy.
Więc Romek na gwałt uczył się piwo toczyć. Ręce miał jakieś sztywne, szklanki
wyślizgiwały mu się, piwo rozlewało się po ladzie. Ktoś pociągnął go za ucho.
—- Jak ty to piwo lejesz! Połowa idzie na marne! — poznał głos pana Albina.
— Graves i Barsac wyjmij z lodu! — krzyknął Fryc.
Biały tłum za ladą był rozjątrzony. Zdawało się Romkowi, że lada chwila wysunie się
stamtąd czyjaś ręka i chlaśnie go w twarz. Dwie szklanki wyskoczyły mu z palców,
potoczyły się po ladzie i zanim zdążył je dosięgnąć, spadły na podłogę — szkło chrupało pod
butami. Kasjer podskoczył na krześle i zaczął coś krzyczeć« Romek jednak niewiele z tego
rozumiał, Fryc po raz drugi wrzasnął mu nad uchem:
— Du Arschloch papiernes! Graves i Barsac wyjmij z lodu!
-‘ ■.i— Mumma zamrozić! — krzyknął z-drugiej strony pikolo Franek.
— Do choleiy ciężkiej, jak on to piwo toczy!
— Podaj mi dwie ćwiartki!
— Ćwiartki? A gdzie one śą?
— Och... du... du... Tam! Tu schwitz, tu muszisz arbeiten! Graves i Barsac wyjmij z
lodu!
Gdzieś tam na zewnętrz huczało jak w piekle, światła i cienie migotały w oczach,
szklanki przewracały się same i spadały na ziemię. Już nie wiedział, co robić, czasem
bezradnie chwytał jakiś przedmiot (szklankę? łopatkę do zgamywania piany?), biegł z nim od
muszli wodocięgowej do lodowni i od lodowni do szafy z likierami, wreszcie, pchnięty
głośniejszym przekleństwem lub sztur- chańcem, chwytał za szklankę i toczył piwo, ale tak
bez miary, że znów szturchańce i przekleństwa wstrzymywały go od bezmyślnej roboty.
Jakby przez mgłę, dostrzegł, że jakiś czarny kłęb wpadł do bufetu na coś białego i bił, i
przeklinał, aż to białe zaczęło skomleć, a kasjer zerwał się z krzesła i krzyknął: „No, no!
panie Teodor! Dajże mu pan już spokój!” Ktoś w białym tłumie powiedział głosem pełnym
oburzenia: „Co za drań z tego Teodora!”
Wtem pipa zasyczała niesamowicie, rzygnęła pianę i kwaśnym gazem — piwo się
skończyło! Romek ogłupiały, nie wiedzęc co poczęć, postawił niepełną suklankę na tacy.
— No, co tak myślisz, durniu! —* Fryc rzucił się pod bufet, rękami szarpał gumowe
przewody, odkręcał kurki, pustę beczkę wytoczył, wykręcił pipę i ustawił ję na korku pełnej
beczki. Raz! dwa! trzy uderzenia — piana zasyczała wokoło pipy, beczka porwana
sprawnymi rękami została wepchana pod bufet.
— Tocz! — krzyknął Fryc zakręcając gumowe przewody.
Biały tłum za ładę, rozjątrzony długim czekaniem, dopominał
się o piwo. Nie było czasu na mycie szklanek, więc Jockman chwytał te, co były pod ręką, i
toczył sięgając co chwila do butli z gazem i odkręcając kurek, by przyspieszyć pęd piwa.
Tymczasem w drugim końcu bufetu kelnerzy cisnęli się do lady wygrażając pięściami i
dopominając się rozdrażnionym głosem o zamówione trunki:
— Co jest z tym Barsakiem!
Dawać tu Sauteme’a!
mną Karafkę altvaterki na osiem!
— Dawaj ten jarzębiak! I Chateau Margaux!
Romek skakał w śmiesznych podrygach między lodownią
a szafą z likierami.
— Jarzębiak, szato margo, jarzębiak, szato margo...— powtarzał w kółko.
— Jak ci dam w łeb, to ci się zaraz szato margo z nosa poleje! Marsz tam, piwo tocz!
Fryc, chodź tu, bo ten dureń nic nie wie.
Jockman zostawił piwo i skoczył wydawać zamówione rzeczy kelnerom. I znów ten
„Graves i Barsac z lodu!” — Romek wyjął dwie butelki z cebra i postawił na ladzie.
— Coś ty wydał — wrzasnął Franek. — To jest Sauternes, ja chciałem Barsac!
— Te! Dajesz mi te piwa czy nie! Bo cię szlag trafi.
„Ach, Boże, więc co wydać: Barsac czy piwo?” — przestraszony groźbami uciekł do
muszli wodociągowej i tam mył szklanki — pikole sami toczyli piwo, Franek sam znalazł
butelkę Barsa- ca. Romkowi pozostała jedyna nadzieja: że przecież ruch się skończy, ta biała
hołota za ladą przestanie wrzeszczeć, sala musi się wreszcie nasycić.
Istotnie, piwa zamawiano coraz mniej, natomiast pikole zaczęli się dopominać o wina i
likiery. Fryc skakał między jedną a drugą lodownią, wyciągał butelki, odmierzał wódki,
dolewał, korkował i stawiał na ladzie, a od czasu do czasu rzucał krótkie rozkazy: „Myj
kieliszki!” — „Zamroź ten szampan!” — „Podaj mi Stocka!” — Romek otwierał szafy i
lodownie, nerwowo grzebał między flaszkami, Fryc odtrącał go i sam znajdywał potrzebny
likier lub koniak.
"■ — Tu schwitz, tu muszisz arbeiten. Jestesz głupi, myj szkło.
Każdy głośniejszy dźwięk wydawał się Romkowi podejrzanym, oczekiwał szturchańca,
więc odruchowo zasłaniał się rękami, przy czym potrącał szklanki i rozbijał je, kasjer zrywał
się z krzesła:
— Jeśli będziesz tak bylejaczył, to ci cała pensja miesięczna nie wystarczy na zapłacenie
tego.
Romek patrzył nań ogłupiałym wzrokiem i pewnie nie rozumiał, o co chodzi — zresztą,
cóż jego teraz pensja mogła obchodzić? Wiedział tylko tyle, że cały przód kaftana, fartuch i
rękawy ma sflaczone od piwa i wody, że cała muszla wodociągowa zapełniona brudnym
szkłem, na półkach poprzewracane kieliszki, wokoło cebra topnieją kruszyny lodu, a na
podłodze i na ladzie mokro, mokro wszędzie i duszno od kwaśnego zapachu piwa i wina. To
wszystko widział teraz dokładnie, bo w bufecie nie było już ani pikolów, ani kelnerów —
zamówienia ustały.
Nagle Fryc chwycił za szklanki.
— Sprzątaj! Stary idzie!
Stary Pancer wszedł do bufetu i grzebiąc ręką w kieszeni przypatrywał się krzątaninie
pikolów.
WPp NO, jak mu idzie? — zagadnął Fryca.
— Dobrze, panie gospodarzu, on już cosz umi.
— Tylko szklanki rozbija — dodał kasjer.
— No, to jak zapłaci, to będzie uważał.
Dochodziła jedenasta. Z sali dolatywał jeszcze bulgot monotonny, ale już pozbawiony
ostrych dźwięków — Romek odnosił wrażenie, że to burza przeszła, a teraz tylko z daleka
daje znać o sobie przeciągłymi grzmotami. Pikole przychodzili jeszcze do bufetu, zamawiali
czasem piwo, czasem wodę sodową i oddawali wódki do odmierzenia — Fryc, ukryty za
drzwiami, by goście nie widzieli, co robi, przelewał je z jednej flaszki do drugiej, odmierzał
kieliszkami i oznajmiał kasjerowi:
— Palmiak: szesnaście benedyktynek.
— Ugor: dziesięć Hennesy.
— Specjalny: dwanaście Vlahowów. Panie kasjer, nie ma czym Stocka odmierzyć, musi
pan iść do piwnicy.
— Głupi jesteś, weź Mercir Roger, gość nie pozna.
Romek tymczasem mył szkło — zaczynał to robić sprawniej: dwa-trzy zanurzenia w
wodzie i szklanka czysta. W pewnej chwili odwróciwszy się od muszli wodociągowej
spostrzegł, że Fryc ociera usta i stawia pusty kieliszek na stole za drzwiami. Zaciekawiony,
nieznacznie rzucił okiem na butelkę: „Martell V.V.E.S.O.P.” — Romek wiedział już, że to
jest jeden z najlepszych koniaków, lepszy od V.S.O.P. i od tego z trzema gwiazdkami. „Ale
mimo to — myślał — Fryc nie powinien pić koniaku, wino jest lepsze, nawet kelnerzy go
piją”. Pan Teodor wszedł do bufetu, wlał do szklanki resztę pozostałego od gości Barsaca,
podniósł go pod światło i zaczął upijać po trochu smakując, podobnie jak Fornalski piwo w
południe — pustą szklankę postawił na ladzie, otarł usta i oparł się na ramieniu Adasia:
— Przynieś mi jarzębiak spod lustra, dobrze, kotku? — powiedział pieści wy m głosem.
Jeszcze później przyszedł pan Synaj i, podobnie jak Teodor, delektował się Chablisem.
— No co, smyku — zwrócił się do Romka — jak ci się podobała muzyka? He he...
ładnie grali, co?
Romek spostrzegł, że miły, dołeczkowaty uśmiech pana Syna- ja ma w sobie coś
drażniącego.
— Bardzo ładnie grali, proszę pana — odparł złośliwie.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, zapytać się o coś, ale ujrzawszy
Fornalskiego, idącego do bufetu, szybko odwróci się do wodociągu
i zaczął myć szklanki. Nienawidził tego kelnera.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wysunął beczkę na środek bufetu, pipę naoliwił, żeby się nie zacinała, potem wyjrzał na
salę — „nie ma nikogo” — „Nie święci garnki lepią i nie tylko Fryc umie beczkę nabijać.”
Cała sztuka polega na tym, żeby wyczuć, kiedy korek zagłębi się dostatecznie, a potem trach!
— wbić pipę i zakręcić. Wprawdzie może się zdarzyć, że piwo siknie na kaftan, ale to nic
strasznego — to się i Frycowi zdarzało. Romek zrzucił blaszaną kapslę i zaczął końcem pipy
uderzać w korek, z początku ostrożnie, potem coraz mocniej, wreszcie widząc, że to nic nie
pomaga, wziął większy rozmach — korek zagłębił się, spod niego siknęła cienka struga piwa,
zalała wklęsłość i rozlała się po beczce. To go zaskoczyło — wbić pipę na oślep czy czekać,
aż piwo przestanie cieknąć? Już korka wcale nie widać, całe górne dno pokryło się żółtym
płynem i białą pachnącą pianą — struga piwa robiła się coraz grubsza, coraz bardziej
bulgotała. „Ach, żeby tu był Fryc.” Z nerwowym pośpiechem namacał korek i ustawił pipę
pionowo, po czym odsunął głowę na bok, imadło wzniósł do góry i z całej siły wbił je w
korek. Żółta fontanna wystrzeliła pod sufit, zalała biurko i półki kredensowe, pipa zatoczyła
łuk i z głośnym dźwiękiem spadła na ladę, między szklanki — w ręce Romka pozostało tylko
imadło. Był na tyle przytomny, że zatkał otwór w imadle i wstrzymał wytrysk piwa. Teraz
należało dosięgnąć pipy leżącej na ladzie, odległość jednak była zbyt wielka, a od beczki nie
mógł się oderwać, bo to groziłoby potopem w bufecie. Po wielu próbach udało mu się nogą
strącić pipę z lady, przysunąć ją do siebie i ostrożnie, między palcami, wetknąć ją w otwór.
Zakręcił kurek, otarł twarz ścierką i rozejrzał się po bufecie. Biurko, ściany, obrazy na nich
wiszące i sufit zbryzgane były piwem, szklanki na ladzie rozbite. Sprzątnął je czym prędzej,
zawinął w papier i schował do szuflady.— później wyrzuci je do śmietnika. Chodziło o to,
żeby nikt nie widział — kasjer bowiem zapisywał każdą rozbitą rzecz i z końcem miesiąca
potrącał z pensji. W szafie, na wewnętrznej stronie drzwi wisiały kartki oznaczone datą,
nazwą rozbitej rzeczy i nazwiskiem Romka. Było już tego dużo — osiem kieliszków, pięć
szklanek, karafka, dzbanek półlitrowy i dwa kieliszki do szampana. Może by go to martwiło,
gdyby nie fakt, że kartek z nazwiskiem Jockmana było bez porównania więcej.
Biurko dało się wytrzeć, tak że śladu nie zostało, ale na ścianach i suficie były plamy.
Właśnie zamierzał je wytrzeć ścierką, gdy do bufetu wszedł pan Albin.
— A tu co się stało? Ahaaa... to ty w ten sposób piwo nabijasz! — chwycił go jedną rękę
za ucho, drugą uderzył go dwa razy w policzek. — Brzdącu, jak nie umiesz nabijać, to
zostaw to Frycowi! Aj, aj, co on tu narobił! — szarpnął go jeszcze raz za ucho i wyszedł z
bufetu.
Romek wcale nie płakał. W ciągu tych kilkunastu dni, odkąd był w bufecie, tyle razy już
dostał w policzek od pana Albina, tyle razy był szarpany za uszy, że się już do tego
przyzwyczaił. Z początku dąsał się na pana Albina, postanawiał nie odzywać się do niego,
zemścić się przynajmniej pogardliwym milczeniem, ale wszystkie te postanowienia kończyły
się haniebną klęską. Pan Albin sprał go po pysku, wytarmosił za uszy, a w pół godziny potem
przychodził do bufetu, pociesznie wydymał wargi i urażonego do głębi Romka chwytał
delikatnie za ucho: „No, co jest, smyku?”
—i jakże tu Romek mógł się gniewać, kiedy pan Albin tak do niego mówił i tarmosił go jak
pieska za kudły. Z Frycem postępował tak samo.
Zadowolony, że tylko tyle oberwał, Romek wytarł podłogę, beczkę wstawi! pod bufet i
połączył ją z gumowym przewodem pipy. Potem stanął w drzwiach i zadarł głowę ku oknom
na piętrze.
— Fryc! Schodzić na dół!
Było to z jego strony wielką śmiałością — dotychczas nie robił tego; cierpliwie czekał, aż
Fryc sam zejdzie. W ostatnich dniach wzajemny ich stosunek zaostrzył się — wypowiedzieli
sobie wojnę. Zaczęło się to przed tygodniem. Jockman kazał mu przynieść wiadro od
dziewcząt z umywalni. Dziewczęta pożyczyły mu, ale pod warunkiem, że im wkrótce
przyniesie z powrotem. Po wyszorowaniu lodowni i półek Romek chciał wiadro oddać już
dziewczętom. Fryc sprzeciwił się.
— Zostaw, jeszcze będzie potrzebne.
— No tak, ale ja powiedziałem, że im zaraz oddam. — I nie zważając na wołanie Fryca
odniósł wiadro do umywalni. Gdy wrócił, Jockman spojrzał na niego spode łba.
— Ty mie cosz nie chcesz słuchacz. Jak tak będzie, to ja powiem panu Albinowi.
— A to ja powiem, że ty pijesz Martell fał-fał i Cacao Choix i jesz sardynki.
Fryc łypnął złowrogo oczami.
— Pszakriw, a ty nie pijesz czinczano?
Istotnie, Romek miał na sumieniu parę kieliszków Cinzano i trochę kawioru, którego
dziobnął parę razy łyżeczką w obecności Fryca. Poza tym Jockman wiedział o flaszce
wiśniaku, którą Ro
mek stłukł w lodowni. To go niepokoiło i wolał już z Frycem nie zadzierać. Ale potem zaszły
nowe powikłania. Bolało go to, że Fryc rażąco uwydatnia swoje zwierzchnictwo nad nim:
„Romek, przyniesz mi szniadanie”. — „Dlaczegosz tak mało lodu wsypał do lodowni?”
Urażony tym ostatnim pytaniem, Romek odpalił:
— Bo to jest twoja lodownia.
— Co to znaczy „twoja”?
— Bo tam twoje V.V.E.S.O.P. stoi.
Jockman znów łypnął złowrogo oczami.
— Pszakriw ty... — oburzenie jego było tak wielkie, że już nic więcej powiedzieć nie
mógł. Przez cały dzień milczał. Wieczór tylko, jak zwykle, rzucał krótkie rozkazy: „Podaj mi
ćwiartkę!” — „Schowaj ten koniak” — „Podaj mi kawałek lodu.” Romek podawał mu
żądane rzeczy; ale gdy ruch się zwiększył, pikole niecierpliwie dopominali się o piwo i wodę
sodową, brudnych szklanek przybywało, każda sekunda stawała się droga, a Fryc w dalszym
ciągu rzucał rozkazy, Romek zaczął się buntować. Nie podawał już Frycowi nic, a w pewnej
chwili, gdy ten zawołał: „Podaj mi Curaęao!” — odparł złośliwym dwuznacznikiem: „Ty i to
lubisz”.
W ten sposób czynności ich powoli się odgraniczały — do Fryca należały wódki, koniaki,
wina i likiery, do Romka: piwo, sodowa, wody mineralne, mycie szkła.
Przez kilka dni z rzędu milczeli i pracowali zawzięcie, ale tylko po „swojej” stronie bufetu.
Czasem tylko rzucali na siebie spojrzenia, ukradkowe, zdradzające chęć pojednania i
oczekujące objawów skruchy u przeciwnika.
Wreszcie pewnego wieczoru doszło między nimi do zgody dzięki nieocenionym
zdolnościom dyplomatycznym pana Albina.
Obiad minął bez żadnych wydarzeń. Ruch był niewielki — Romek toczył piwo i mył
szklanki, Fryc wydawał wina i wódki na miarę — obaj nie odzywali się do- siebie. Po
południu Fryc został w bufecie, a Romek poszedł spać do mieszkania. Zastał tam Adasia
szykującego się do snu.
— Jak ja sobie po południu nie odpocznę — rzekł do Romka
— to cały wieczór łażę zatabaczony. A ty nie?
— Nie.
— Bujasz. Przedwczoraj miałeś „tabakę”, widziałem, pan Albin dał ci po mordzie.
— No bom rozbił dzbanek, a jakbym nie rozbił, toby mi nie dał po mordzie. A ciebie też
wczoraj sprał.
— A, to było co innego. Jadłem befsztyk, co goście zostawili, a on nie lubi, jak się je to,
co od gości zostaje. Jasny gwint! tak
mnie złapał na korytarzu, żem ani nie wiedział kiedy — z kuchni zdaje się wylazł. Ale pan
Albin to nic, on nie umie bić. Teodor umie. To jest drań. Jak nie powiesz nikomu, to ci coś
powiem, no nie powiesz? Słowo honoru?
— Jak Boga kocham!
— No, nie musisz się do razu przysięgać, i tak bym ci powiedział, boja ci wierzę. Wiesz,
jak mnie Teodor zbije tak fest, to ja mu zawsze wybijam na kasie pięć albo dziesięć złotych i
bloczek rzucam do śmieci. I jemu wieczór brakuje te dziesięć złotych.
— Jak to „brakuje”?
— No jasny gwint! aleś ty głupi jeszcze. Przecie jak ja mu wybiję na kasie dziesięć
złotych, to to już zostaje zarejestrowane. A ten bloczek na dziesięć złotych to ja rzucam do
śmieci. Te dziesięć złotych Teodor musi wieczór zapłacić, bo to jest przecie wybite na kasie...
— To znaczy, żeś mu ukradł te dziesięć złotych.
— No jasny gwint! Jakże ja mu ukradł, kiedy nic z tego nie mam, bo bloczek rzuciłem
do śmieci. Te dziesięć złotych Teodor musi zapłacić wieczór razem ze wszystkim, co
utargował, staremu. Stary mu ukradł te dziesięć złotych, nie ja.
— Ale stary nic o tym nie wie?
— No pewnie, że nie wie — gdyby się dowiedział, toby mnie na pysk wyrzucił.
— No to po co wybijasz mu dziesięć złotych?
— A ile mam wybić? Dwa się nie opłaci, boby nawet nie wiedział o tym, a jak dziesięć,
to od razu poczuje. On potem sprawdza kontrolkę, widzi, że jest wybite, ale na co i kto mu to
zrobił, tego nie może się dowiedzieć. On już coś zwąchał, już mnie tak nie bije. Nie bój się,
ja mu dam radę.
Romek leżąc w łóżku myślał o czymś długo, wreszcie zapytał:
— Ty, a Fornalskiemu nie wybijasz nigdy?
— Nie, bo on mnie nie bije tak jak Teodor. — Po chwili dodał: — Jak bije, to tylko
wtenczas, kiedy ma rację. Ale ja już chcę spać.
Umilkli i odwrócili się do ścian — za oknem, w sali restauracyjnej, dudniły czyjeś kroki
— Adaś pomyślał, że to Specjalny, który ma dziś służbę, Romek, że to Fryc idzie po
podwieczorek do kawiarni. Z daleka, poprzez ściany, sączyły się monotonne odgłosy. jakby
strumień wody po kamieniach — czasem klapnęły sprężynowe drzwi w garderobie. Usnęli.
Wieczór o wpół do ósmej personel restauracyjny byl w komplecie — kelnerzy i pikole
spacerowali między stołami lub rozmawiali
w gabinecie, kasjer oparłszy się łokciem o stolik obgryzał koniec ołówka, bufetowiec z
założonymi rękami stał oparty o> filar za bufetem — czekali na ruch kolacyjny. Jockman
siedząc na szufladzie wysuniętej z kredensu patrzył na szpic swego buta, którym popychał
leżącą na podłodze zapałkę. Romek układał szklanki na „swojej” połowie lady. Martwił go
„sikoń” pozostały od obiadu. Było to piwo pozlewane z tacek, nie musujące już, barwy
rdzawo- czerwonej, gorzkie i ciepłe. Było tego trzy pełne szklanki. Wylać nie mógł, bo kasjer
widział, ile tego było, sprzedać trudno, bo pi- kole nie chcieli brać. Romek widział w tym
złośliwość Fryca, przecież po południu, gdy nie było nikogo, mógł wylać to do wodociągu —
„łajdak zostawił to naumyślnie”.
Wreszcie przyszedł do bufetu Ugor, kelner szczupły, z zapadłymi policzkami i łysiną na
środku głowy. Zamówił piwo.
— Tylko bez szczyn — dodał — bo to dla mnie.
Kasjer wskazał na zrudziałe piwo, stojące na uboczu:
— A to kto wypije?
— E... co się pan martwi, gość nie Świnia, to wypije.
Nagłe kasjer poruszył się na krześle, bufetowiec chrząknął
i wyprostował się. „Moje uszanowanie!” — zawołali pochylając głowy.
Do bufetu wszedł pan Stefan, starszy syn Pancera, dyrektor kancelarii na pierwszym
piętrze w hotelu. Restauracja nie interesowała go wcale. Nie wtrącał się do czynności
personelu, tym bowiem zajmował się brat jego, pan Albin. Ale wiadomo było, że istotnym
powodem, dla którego pan Stefan unikał bliższego kontaktu z „dołem”, były jego nerwy. O
ile był przystojny (kasjerka Michalina wyraziła się o nim: pan Stefan to stuprocentowy męż-
czyzna), o tyle chorowity. Co pewien okres pozostawał na kilka dni w łóżku, w swoim
pokoju hotelowym — cierpiał na jakieś zaburzenia nerwowe. Personel bał się go i unikał o ile
możności — pikole nazywali go „tygrysem”. Opowiadano, że niedawno wyrzucił z kancelarii
jakiegoś Żyda, który zbyt natarczywie dopominał się o należność za towar. Kelnerzy, nie
chcąc mu usługiwać, posyłali pikolów, pian Stefan jednak odpędzał chłopców od siebie krót-
kim warknięciem: „Kelnera!” Jeżeli udawano się do niego z jakimś pytaniem (co się bardzo
rzadko zdarzało), pan Stefan odwracał się gwałtownie i zapytywał ostro: „Co takiego!?” —
Należało wtenczas mówić odważnie, gdyż w przeciwnym razie pan Stefan, rozdrażniony
lękliwością pytającego, patrzył tak, jak gdyby zamierzał rzucić się na niego, łub odwracał się
z grymasem niesmaku na twarzy i warczał: „Dureń! dureń!” Nie można było wyobra-
Ymk r 4t.'.*» ■ ;
' i .• la* jfa
* ■
BPI ;
; -• ,v./
! ■ 7' -ri. f ■- < V
Ib
.. . '*-I ■ -
i, miM
t• ?.
' -M
fr*** ■?. ’**< <
Ib Wtol >> *_ sjp**# y\
zić go sobie w umywalni w otoczeniu dziewcząt i parobków — nigdy też tam nie zaglądał.
Był jednak w restauracji kelner, który się nie bał pana Stefana — nazywał się Maciej
Specjalny.
Pan Stefan wszedłszy do bufetu bąknął coś w odpowiedzi na ukłon kasjera, usiadł na
foteliku i otwarł biurko. Romek i Fryc nie odwracali oczu od niego. W pewnej chwili
Jockman, dostrzegłszy jakiś znak, skoczył co żywo do pana Stefana i pochylił się usłużnie.
— Kawę — bąknął pan Stefan.
Niestety, Fryc nie dosłyszał — pochylił się jeszcze niżej i nastawił uszu.
— Panie dyrektorze, nie zrozumiałem.
— Kawę — bąknął pan Stefan równie cicho jak przedtem. Fryc zakłopotany wyprostował
się i spojrzał pytająco na kasjera — ten tylko ruszył ramionami; Romek niepostrzeżenie
oddalił się do muszli wodociągowej. Jockman, zrozpaczony, jeszcze raz pochylił się nad
panem Stefanem.
— Panie dyrektorze, przepraszam bardzo, ale nie słyszałem. Dyrektor poderwał się na
foteliku i trzasnął pięścią w biurko.
— Kawę!! — ryknął na cały bufet.
Jockman z wypiekami na policzkach ruszył do kawiarni.
— Wróć, durniu! — krzyknął pan Stefan. — Kelnera!
— Kelnera! — powtórzył kasjer do Fryca, stojącego bezradnie na sali.
W kilkanaście sekund później wszedł do bufetu Maciej Specjalny.
— Służę panu dyrektorowi?
— Kawę.
— Proszę bardzo.
Specjalny poszedł do kawiarni, przyniósł kawę z kożuszkiem. taką jaką pan Stefan
zawsze pił, i postawił ją na biurku. „Tygrys” bokiem spojrzał na kawę, potem na szczupłą
twarz kelnera.
— A gdzie ciastka? — zapytał patrząc bystro spod czoła nacechowanego jakimś ukrytym
cierpieniem, może chorobliwym wyczekiwaniem na nowy powód do gniewu.
— Pan dyrektor wcale ciastek nie zamawiał.
Otóż to właśnie! Tego pan Stefan pragnął. Drapieżnym ruchem zgarnął tackę razem z
kawą zmiótł ją na podłogę — gruch! — szklanka potoczyła się pod bufet, kawa chlusnęła na
ścianę, cukier rozsypał się, łyżeczka, profitka, spodek i tacka rozleciały się po całym bufecie.
Maciej Specjalny stał sztywno i z uśmieszkiem patrzył w dyrektora przerzucającego
nerwowo jakieś papiery na biurku.
— Panie dyrektorze — powiedział wreszcie, akcentując każde słowo — proszę nie
zapominać, że ja także mam nerwy.
Pan Stefan zatrzasnął biurko i zaciskając wargi opuścił bufet.
W chwilę później zaczął się ruch kolacyjny, pikole przychodzili do bufetu po piwo i
wódki, na sali hurgotały krzesła, zaświecono środkowy pająk, orkiestra zagrała marsza.
Romek dawał już sobie radą z piwem i wodą sodową, czasem nawet podawał Frycowi
koniaki i wina, zwłaszcza gdy ten wołał: „Graves i Barsac wyjmij z lodu!” Ten, „Graves i
Barsac z lodu” to były słowa, które zapamiętał na zawsze, w których słyszał piekielny szum
sali restauracyjnej i krzyk białego tłumu za ladą podczas pierwszego wieczoru w bufecie,
słowa ociekające piwem i wodą sodową, śmierdzące kwaśnym zapachem gazu — bał się tych
słów. Ale o godzinie jedenastej, gdy na sali zaczęły strzelać korki z szampana, Adaś i Henek
mieli już policzki czerwone od uderzeń kelnerów, a Fryc borykał się z odmierzaniem
koniaków i wódek — wtedy i Romek ograniczył swoje czynności — szklanki, piwo i woda
sodowa, poza tym nic! Jockman daremnie rzucał rozkazy — sam musiał biegać do lodowni
po koniaki i likiery. W pewnej chwili jednak, nie mogąc sobie dać rady z odmierzaniem
wódek, zawołał ostro:
— Podaj mi Curaçao blanc Baczewskiego!
Romek zaskoczony szorstkością głosu zamierzył się iść do lodowni, ale natychmiast
opanował ten odruch i ze szczególną skwapliwością zaczął toczyć piwo i stawiać je przed
rozwścieczonym tłumem pikolaków. „Brać! Brać!” — krzyczał stawiając szklanki na
tackach. Jeszcze raz ozwał się wyraźny głos Jockmana z kąta bufetu:
— Podaj mi Curaçao blanc Baczewskiego!
Romek poczuł, że nadchodzi rozstrzygający moment: „ja albo on”.
— Ty i „to” lubisz — rzucił Frycowi odpowiedź nie odrywając się od pipy.
Fryc spojrzał nań wzrokiem pełnym bezgranicznego wzburzenia i wzburzenie to
uzupełnił słówkiem wymówionym cicho, zbyt cicho, żeby je mógł ktokolwiek usłyszeć. Ale
Romek poznał je po ruchu warg.
— Kto, ja!? — zawołał stawiając szklankę na ladzie. Skoczył za drzwi i palnął Fryca z
całej siły w głowę. — Masz, masz, żebyś sobie zapamiętał, jak się nazywam!
UsllrafefjŁaC
fmWiS mfm im.
1
Na szczęście kasjer zajęty był w tej chwili liczeniem ryb na półmiskach, więc nie widział,
co zaszło między chłopcami. Pikole wołali Romka i wydzierali sobie z rąk szklanki z piwem.
Fryc poczerwieniał, ale nie przerwał swojej czynności — odmierzał wódki i chował je do
lodowni. Dopiero gdy się z nimi uporał, łzy pociekły mu z oczu. Płakał długo w ukryciu,
podczas gdy Romek zaniepokojony mył szklanki i toczył piwo. Naraz gdzieś w pobliżu
zamajaczyła tęga postać pana Albina — Romek zdrętwiał — „nie płacz już” — błagał Fryca
w myśli. Ujrzawszy pana Albina w drzwiach bufetu podszedł do wodociągu. „Psiakrew, nie
płaaaacz!” Nie widział, co się dzieje za jego plecami, słyszał tylko kroki pana Albina i
martwą ręką pluskał w wodzie. „Pewnie Fryc otarł oczy.”
— A ty czego beczysz? — odezwał się nagle głos pana Albina.
— Ten mnie uderzył.
— Taaak? Ty, za coś go uderzył?
Romek z mokrą szklanką w ręce odwrócił się od wodociągu.
— Bo mi coś powiedział.
— No, co ci powiedział?
— Niech on sam powie.
— Fryc, coś mu powiedział?
Jockman posłusznie wymówił to słowo.
— A dlaczegoś mu tak powiedział?
— Bo mi nie chciał podać kiraso.
— Ty! Dlaczegoś mu nie chciał podać kiraso?
— Bo musiałem piwo toczyć i nie miałem czasu.
— Ano! Chodźcie tu obaj! — pan Albin cofnął się w kąt bufetu, między ścianę a biurko.
Pikole stanęli przed nim.
— Daj mu w pysk! — rozkazał pan Albin Frycowi.
Ten jednak ani ręką nie ruszył, przestąpił tylko z nogi na nogę.
— Rozumiesz, co ci mówię? Daj mu w pysk!
Jockman spojrzał bokiem na twarz Romka, poruszył grubymi wargami, przełknął ślinę,
palce prawej jego ręki miętosiły brzeg fartucha.
— Co, nie!? To ty mu daj w pysk! — zawołał pan Albin do Romka.
Ten odchyli! się w tył i, przeczuwając, co nastąpi, zamknął oczy. W następnej sekundzie
ogłuszony dwoma uderzeniami zatoczył się bokiem i runą) na ladę bufetu a równocześnie,
jakby przez kompleks szyb i luster, ujrzał głowę Fryca odbijającą się jak piłka między rękami
pana Albina. Bolało to co prawda, ale jakoś przyjemnie. Było mu ciepło, w głowie czuł miły
szum. Pan Albin wy-
siąknął nos w chusteczkę i elastycznym krokiem opuścił bufet — kasjer i bufetowiec śmiali
się głośno i coś mówili. Romek i Fryc znaleźli się równocześnie przy muszli wodociągowej
— obmacywali sobie policzki, mieli wrażenie, że są pokryte ceratą. Romek wyciągnął z szuf-
lady dwie czyste ściereczki, zwilżył je pod wodociągiem, jedną przyłożył sobie do twarzy,
drugą podał Frycowi — ten wziął ją bez słowa i tak przez chwilę, odwróceni tyłem do kasjera
i bufetowca, ze ścierkami przyłożonymi do policzków, stali przy muszli wodociągowej.
Potem Fryc otwarł lodownię, wyciągnął butelkę z Martellem V.V.E.S.O.P., napełnił dwie
literatki i przyniósł je do Romka.
— Masz, weź jedną, to jest fał-fał, pomaga, zobaczysz.
Wypili. Kasjer zerwał się z krzesła.
— Hej, smarkacze, co wy tam pijecie?
— Nic — odparł Romek zanurzając pustą literatkę w wodzie.
Pikole zaczęli znosić z sali szkło i likiery do odmierzenia. Czasem
zamawiali wodę sodową, więc Romek patrzył na nich nieufnie, jakby zły, że zbyt interesują
się jego wypiekami na policzkach, napełniał szklanki perlistym płynem, stawiał je na ladzie i
wracał, do wodociągu myć kieliszki oblepione likierem. Fryc przelewał coś z butelki do
butelki, oblizywał lejek, odmykał i zamykał lodownię. Milczeli obaj, ale jakoś inaczej niż
przedtem — czasem nawet sprzątając na wyścigi szkło z lady uśmiechali się do siebie
czerwonymi plackami na policzkach.
Około pierwszej po północy, kiedy już na sali zgaszono środkowy pająk, orkiestra
zamilkła, a Romek ładował puste butelki do kosza, by je wynieść na podwórze — do bufetu
weszli: pan Stefan i Maciej Specjalny. Przed chwilą podobno kłócili się w garderobie, że aż
tu dolatywał ich głos. Pan Stefan oparł się jedną ręką o ladę, drugą wskazał na lodownię.
— Jaki pan pije? — zapytał Specjalnego.
— Jaki pan dyrektor lubi.
— Ty — dyrektor zwrócił się do Fryca —jaki koniak jest najlepszy?
— Martell fał-fał, panie dyrektorze.
— No to dawaj.
ROZDZIAŁ CZWARTY
«3 Ja, kiedy byłem jeszcze praktykantem i nie miałem posady, to łaziłem z kromką chleba w
kieszeni. I raz spotkałem kolegę,
EL.*
\ MU

. 'V. /-;Ż - -V- ■.


■ A #'**»• Ifc*
. <■» ■■uś '
-i' 1 )
1 *. ,I
ijPft ^
*-♦ * V f*
uŁtTPii ■
‘ i •••>'„' ■ i."''
WfP?'1 '

v1-«
..ł.\r,
co też był bez pracy i też miał kromkę chleba w kieszeni. «Daj
mówię — bom głodny». Podzielił się ze mną, a ja ten chleb, co miałem w kieszeni,
zostawiłem sobie na jutro.” Tak pewnego razu stary Pancer opowiadał siedząc w
towarzystwie swoich dostawców — pił wtenczas czarną kawę i palił grube cygaro. I
opowiadał jeszcze, że gdy za młodu przyszedł do miasta w poszukiwaniu pracy, to jeden but
miał inny, a drugi inny, i spodnie podarte. A teraz ma trzypiętrowy hotel „Pacyfik” z wielką
kawiarnią i restauracją, współzawodniczącą z „Regaliorem”, „Białą Salą” i „Grandem”, oraz
niedawno otwartą „Vesperię” — lokal wielki, restauracyjno- -dansingowy z obszerną
werandą otwieraną na wiosnę. Poza tym, w parku Ludowym, cztery kilometry za miastem, w
bezpośrednim sąsiedztwie swojego dworu, budował piętrową kawiarnię „Sielankę” —
spodziewano się, że już na wiosnę będzie ukończona i o- twarta. „Sielanką” będzie zarządzał
pan Albin i dlatego już teraz na jego miejsce przyjęto do restauracji nowego kierownika. Był
nim pan Rudolf Kirszniewski, daleki krewny Pancerów, dotychczasowy kelner restauracji
„Pacyfik”.
Trudno wyjaśnić, dlaczego personel przezwał go „Kucykiem”
— pan Rudolf bowiem wcale nie był niski. Pewne przezwiska, chociaż nielogiczne, jednak
idealnie przylegają do człowieka. Pan Rudolf był człowiekiem średniego wzrostu, a gdy
stanął w postawie „baczność”, to razem z bardzo szerokimi spodniami, okrągłym tułowiem i
nisko osadzoną stożkowatą głową podobny był do pękatego ogórka, jednego z tych, co mają
tak miły dla oka kształt, że chciałoby się go wziąć do ręki, podrzucać do góry, bawić się nim.
Ale skoro panny bufetowe przezwały go „Kucykiem”, więc niech już tak pozostanie.
Ważniejszą rzeczą była jego działalność w „Pacyfiku”. Człowiek ten, dotychczas
spokojny, nie zwracający na siebie niczyjej uwagi, z chwilą gdy został kierownikiem, zmienił
się gruntownie. Najpierw rzucił się na bufet. Od dziś dnia nie wolno brać trunków i piwnicy
„tak na pałę” — każda flaszka musi być zapisana, w bufecie będzie zapas stale jednakowy.
Lodownie, półki, szuflady i szafy będą codziennie szorowane mydłem (Fryc i Romek), szkło
liczone każdego wieczoru i zapisywane w specjalnym zeszycie ewidencyjnym (kasjer).
Wszelkie puszki, sardynki, fileciki, skumbrie, byczki, sery i owoce zapisywane będą podczas
sprzątania bufetu, a na drugi dzień sprawdzane, czy czego nie brakuje (bufetowiec
i kasjer!).
Papiery, sznurki, fłanele, korki, kapsle, druciki, szmatki, ziarnka kawy, zbrudzone kostki
cukru, wszystkie te rzeczy, zala
tujące paromiesięczną stęchlizną, powywlekał z szuflad, porozsy- pywał, a Fryca i Romka
wyszarpał za uszy i ostrzegł, że jeśli jeszcze raz znajdzie tu podobny śmietnik, to obaj
zapłacą po dziesięć złotych kary.
Następnego dnia zaatakował pikolów na sali. Po południu, zamiast wałęsać się
bezczynnie lub spać w mieszkaniu, będą gruntownie czyścić serwis, tym zaś, którzy
uczęszczają do szkoły dokształcającej, nie wolno będzie wyjść wcześniej jak na parę minut
przed rozpoczęciem nauki. Po skończeniu pracy natychmiast kłaść się spać — nie wolno
świecić długo i czytać książek (He- nek) —r- lub wałęsać się po podwórzu i uganiać za
dziewczętami (Antek i Franek). Kto się spóźni do pracy pięć minut, ten nie dostanie przez
tydzień wolnego; za dziesięć minut spóźnienia — pięć złotych kary, za kwadrans — dziesięć
złotych. Za rozbite szkło płacić będą natychmiast, a co do zaległych szkód, to pikolom z sali
potrąci się z oszczędności przymusowo składanych u kasjera, Frycowi i Romkowi z
miesięcznej wypłaty.
Przez kilka wieczorów sam przeliczał serwis i bieliznę i gdy brakowało jednej łyżeczki,
rozsyłał pikolów po całym „Pacyfiku”, szukał jej w korytarzach, w umywalni, w
mieszkaniach parobków, dziewcząt i pikolów, w pokojach służby hotelowej, nawet w pralni
na czwartym piętrze i w pracowni cukierniczej w piwnicy; wreszcie, po godzinie
bezskutecznych poszukiwań i wymyślań, zapowiadał, że jeśli łyżka nie znajdzie się do jutra,
to pikole zapłacą za nią.
Ruchliwość jego była wprost niesamowita. Miało się wrażenie, że w nogach jego, zawsze
biegnących sztywnym truchcikiem, umocowany jest niewidzialny motorek — mimo woli
oglądano się, czy się nie kurzy za nim. W bufecie kawiarnianym poprzewracał wszystko, w
umywalni zaprowadził nowe porządki, od południa do północy biegał niezmordowanie, był
niemal równocześnie obecny w kilku miejscach, czasem tylko dorywczo siadał na brzeżku
krzesła i znów się zrywał i, sztywny w swej górnej części ciała, pędził dalej, że tylko drzwi
za nim kłapały i wiatr się robił — panny bufetowe mówiły, że ma „pęcherz przywiązany do
ogona”.
W stosunku do kelnerów, swoich byłych kolegów, zachowywał z początku pewną
powściągliwość, natomiast — według określenia Synaja — wobec gości „cudeńka
pokazywał”. Drobnym truchcikiem wybiegał naprzeciw gości, kłaniał im się niezliczoną ilość
razy: „Padam do nóg, padam do nóg” — cofał się tyłem aż do stołu, odstawiał krzesła i znów
się kłaniał i zacierał dłonie — zdawało się, że wiecznie się przedstawia: „A jakże, a jakże,
jestem
maitre-d’hôtelem, jestem maître d’hôtelem. Podczas ruchu przewijał się zwinnie między
stołami, przyskakiwał do gości, w jednej sekundzie uśmiechał się pięć razy, podawał
jadłospisy, podsuwał talerzyki, bułki, serwetki, czegoś dotykał, coś popychał, pikolów
szturchał pod żebra, pędził za nimi do umywalni i tam szarpał ich za włosy, krzycząc
zduszonym, szeptliwym głosem: „Ty nie wiesz? Ty nie wiesz? Ty jesteś tu pierwszy dzień?”
Wreszcie zaczął i kelnerom deptać po piętach — najpierw Greli i Tuzowi potem Wardze i
Ugorowi, wreszcie i innym. Ci zaś zaczęli się opędzać przed nim jak przed natrętną pszczołą,
co z głośnym bzykaniem krąży wokoło głowy; robił im zamieszanie na rewirach, odbierał od
gości zamówienia, a wiadomo, że kelnerzy tego nie lubią — wolą sami bezpośrednio
odbierać je od gości.
Aż pewnego razu natknął się na Fornalskiego. Było to podczas ruchu kolacyjnego.
Fornalski udał się do kuchni po jakieś potrawy, a tymczasem na jego rewirze goście pukali.
„Kucyk” oczywiście tam byl, przyjął zamówienie i przybiegł na korytarz.
— Panie Fornalski, pod lampę dwa omlety z szynką i raz krokiety!
Fornalski obładowany półmiskami, zdenerwowany ruchem, poczerwieniał z gniewu.
— Ja pana mam tu z takim zamówieniem! — ryknął na cały korytarz. — Omlety to
każdy pikolo potrafi zamówić. Cholera ciężka, mam gości na kuropatwy, to on mi omlety
zamawia! Po kiego diabła się pan tam kręci!
— No, jak pana nie ma na rewirze... — próbował się bronić pan Rudolf.
— To jestem w kuchni i zaraz przyjdę! Obejdzie się bez pańskiej pomocy!
Nie, „Kucyk” nie miał powodzenia wśród personelu, a najmniej u kelnerów. Jego
motorkowo-pęcherzykowa ruchliwość i „cudeńka", jakie pokazywał przed gośćmi, budziły
raczej wesołość niż podziw. Zrażony do kelnerów, zapędzał się do kuchni, ale tam znów
gruby, wąsaty szef Balcer pokazywał mu kły:
— Co pan tu chce, do rondli zaglądać i uczyć, jak sosy przyprawiać!?
Rozgoryczony „Kucyk” z tym większą gorliwością wrócił do pikolów. Widząc, że Edek
je na podwieczorek bułki z masłem, truchcikiem pobiegł do kasjerki w kawiarni.
— Czy tu Edek zapłacił za masło?
— Nie.
Więc ukradł.
— Edek, ty łotrze skończony, za masło zapłacisz pięć złotych kary.
— Co proszę? A pan zapomniał, jak mnie pan uczył kraść?
— Coś ty powiedział?
— No tak, zawsze mi pan mówił: „Masz się postarać; żeby mnie to nic nie kosztowało”
— to ja kradłem i przynosiłem panu.
Tego samego dnia „Kucyk” miał krótką rozmowę ze starym Pancerem: Edek się tu nie
nadaje, obraża gości, stołów nie sprząta itd., itd. — Edek został wydalony z „Pacyfiku”. Na
jego miejsce przyszedł z „Vesperii” nowy pikolo — Julek.
Aby wzbudzić postrach przynajmniej u pikolów, kierownik wznowił kary pieniężne.
Franek za kłótnię z kawiarką Elzą — pięć złotych, Henek za szpinak na widelcu — pięć
złotych, Julek za grynszpan na musztardniczce — osiem złotych, Antoni za gwizdanie na
korytarzu — dwa złote. Pikole bojąc się, by te kary nie pochłonęły im wszystkich
oszczędności, odbierali od kasjera pieniądze tłumacząc się, że potrzebują sobie coś kupić, a
na dowód pokazywali wywlekane z kątów dziurawe buty i potarganą bieliznę. Od dawna
istniał w „Pacyfiku” zwyczaj oddawania codziennych zarobków kasjerowi do przechowania
— tak niegdyś zarządził stary Pancer. Teraz jednak pikole sprzeciwili się temu. Z
całodziennych zarobków (od trzech do dziesięciu złotych) oddawali zaledwie kilkadziesiąt
groszy tłumacząc się, że więcej nie zarobili. Zaczęły się rewizje. Każdego wieczoru, po
skończeniu pracy, pikole stawali rzędem koło bufetu, pan Rudolf przetrząsał im kieszenie,
zaglądał do butów i skarpetek — bezskutecznie. Który miał jakie pieniądze, chował je po
kątach garderoby, w mieszkaniu, nawet w toalecie, a byli i tacy, którzy oddawali je do
przechowania zaufanym kelnerom.
Na skutek tego rygoru pikole, a szczególnie Antoni i Franciszek, zaczęli się skarżyć na
„Kucyka” przed starym Pancerem. Żalili się, że ich nie puszcza na wolne, że stosuje kary
pieniężne, że bije. Starego ubawiło to serdecznie.
— Ee... ja wiem, wy byście chcieli mieć takiego kierownika, żeby mu można dać po
pysku, a on nic... he he...
Musiał jednak coś „Kucykowi” powiedzieć, bo od tego czasu zmieniło się trochę,
przynajmniej kary pieniężne ustały. Mimo to poprzedni okres rygoru nie pozostał bez śladu.
Ujarzmienie pana Rudolfa było trudniejsze niż ujarzmienie któregokolwiek kelnera. Adaś
np., chcąc się zemścić na Teodorze, wybijał na jego kasowym numerze dziesięć złotych, a
bloczek niszczył — był zadowolony, zemścił się. „Kucyk” natomiast nie miał
41
nic wspólnego z kasę, jemu nie można było wybić bloczka. W ogóle nie można mu było nic
na złość zrobić. Wprawdzie Henek poddawał myśl, żeby poprzerzynać opony samochodowe
w garażu Adaś proponował rozbicie lustra w toalecie, ale to było niedorzeczne, bo przecież
nie „Kucyk”, lecz stary Pancer ucierpiałby na tym.
Sprawę tę, w sposób równie nielogiczny, rozstrzygnęli chłopcy z bufetu.
Odkąd pan Rudolf był kierownikiem, to i Martella V.V.E.S.O.P., i wermutu Cinzano
więcej przynoszono z piwnicy. Właściwie to Jockman dał temu początek. Pewnego
popołudnia, kiedy go „Kucyk” wyszarpał za włosy, z pasją otwarł lodownię, nalał pełną
literatkę Martella i wypił — to mu sprawiło ulgę. Romek to samo zrobił z wermutem.
Zaczęło im być wesoło w bufecie. Romek nabrał nagle zaufania do beczki z piwem —
przygotowując pipę mruczał, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Spostrzegł, że wino
ma cudowne właściwości, po wypiciu szklanki wermutu (najlepiej przed ruchem
kolacyjnym) robota idzie gładko, słyszy się muzykę, a „Graves i Barsac z lodu” mają wcale
miły zapach. Niekiedy, podczas największego ruchu, pan Albin przychodził do bufetu i
oparłszy się o biurko z niemym podziwem przyglądał się obu pikolom — doprawdy, robota
szła im cudownie, nie można było im nic zarzucić.
Ale pewnego wieczoru Romek słusznie zauważył, że niebezpiecznie się w bufecie upijać,
bo to i z ust czuć, i słowa się plączą. Więc zaczęli wódkę do mieszkania nosić. Z początku
małymi flaszeczka- mi, później w większych ilościach, bo i Adaś przystąpił do spółki,
wreszcie całymi flaszkami, tak żeby dla Heńka i innych wystarczyło. W końcu doszło do
tego, że każdego wieczoru pikole zamawiali sobie u Fryca i Romka coraz to inne gatunki
koniaku i likieru — ci zaś nie chcąc się co dzień narażać na niebezpieczeństwo, radzili sobie
w ten sposób, że przy sprzątaniu pustych flaszek kładli do koszyka pełne i wynosili je na
podwórze do garażu, a zabierali po skończeniu pracy, wracając tylnymi schodami do
mieszkania; mieli już zapas na kilka dni, zapas ukryty w materacach i szafkach z bielizną.
Ku niemałemu zdziwieniu Romka okazało się, że Fryc, ten spokojny, pracowity „pikuś” z
bufetu, w mieszkaniu potrafi być wariatem w całym tego słowa znaczeniu. Po skończeniu
pracy wchodząc do pokoju, porwany szałem cielęcej radości, wydawał 7. siebie
nieartykułowane dźwięki, szarpał krawędzie łóżek, tarzał się po materacu, rzucał się na
Romka, obalał go na podłogę, po czym rozkraczywszy swoje iksowate nogi pochylał głowę
jak do bodzenia, łypał białkami oczu i wył:
n
— Tyyyyy, gdzie jest wódkaaaaa, wódkaaaaa, wódkaaaaa...
Nagle robił się wytworny, sztywno podchodził do szafy, kłaniał się jej, otwierał drzwi,
delikatnie wyjmował koniak i nalewał go do literatek. ,
— Służę uprzejmie szanownym panom...
Z przeciwległych mieszkań przychodzili Antoni, Franek, He- nek i Julek — wypijali po
literatce koniaku i ulatniali się czym prędzej, bojąc się hałaśliwości Fryca. Pewnej nocy
Henek poddał Jockmanowi myśl, czy nie można by raz szampana spróbować, a ten, dobrze
już podchmielony, ryknął na cały pokój:
— Dobra! Szampana jutro pijemy! Szampana!
Pikole przerażeni pierzchli niby karaluchy na widok światła, ale na drugą noc przyszli z
powrotem, bo szampan był! Cztery butelki!! Jockman przyniósł je z garażu, rzucił na łóżko,
podniósł do góry krzesło i tak sprawnie wyrżnął nim w podłogę, że bezpowrotnie straciło
swój dawny kształt — stało się kupką drewienek; gdyby ktoś chciał celowo tego dokonać, na
pewno by się nie udało.
Antoni złapał się za głowę:
— Rany Boskie, Fryc! Bo portier przyleci!
Jockman chwycił jedną butelkę i zerwał drucik z główki — paff! — korek wystrzelił pod
sufit, echo wtargnęło przez okno na pustą salę i rozniosło się jak długotrwały grzmot.
— Szklanki!! — ryknął Fryc, zatykając dłonią otwór w butelce.
Adaś i Henek wybiegli na korytarz i schody, by sprawdzić, czy
portier nie idzie, Antoni zamknął okno. Jockman wypróżnił butelkę, po czym rozglądnął się,
co by z nią zrobić. Nagle rozdziawił usta, jakby olśniony jakimś cudownym pomysłem,
łypnął złowrogo białkami oczu, zaśmiał się przeciągle, skoczył do okna, otwarł je i nim się
ktokolwiek domyślił, co zamierza zrobić, z rozmachem rzucił butelkę na salę — bummmm!!
— huk ten rozniósł się po całym „Pacyfiku”, budząc gości na trzecim piętrze i portiera w
loży. Drzwi do korytarza kuchennego uchyliły się powoli, na salę wyjrzały wystraszone
twarze dziewcząt i starego frotera.
— Hej, łociec! — zawołał Fryc — wyrzućcie tę flaszkę naser- mater.
Antoniego i Franka nie było już w pokoju. Romek z rozpaczliwym pośpiechem chował
szklanki i butelki do szafy.
— Fryc, jak Boga kocham... ja już nie... jutro cały hotel... bój się Boga... pan Stefan
usłyszy...
Fryc, upojony winem i nieokiełznaną radością, tarzał się już po łóżku i skowyczał. Naraz
zerwał się i rozkraczył nogi:
— Tyyyyy, gdzie jest szampaaaaan, gdzie jeeeeest...
43
‘Iw
gjHY * •
H-* * i ■V'* 'i .. n
-•
’ i "v ■ ■ ■:
*
%. +£+***% \ D j., i?t
(? ■ <4* - (• i t;
t* P\ »'f ^t,.I'. mm
K
Po upływie kilkunastu minut Henek wrócił, a za nim Julek, na końcu Antoni i Franek. Fryc
już zupełnie pijany siedział na
łóżku, uśmiechał się, mamrotał coś do siebie i kiwał głowę
chciało mu się spać. Pozostała jeszcze jedna butelka szampana, więc Romek odkorkował ję i
napełnił szklanki. Potem jeszcze koniak pili. Henek przysiadł się do Fryca i czule objęł go za
szyję.
— Ty, czy nie mogłeś się postarać o kawałek ementalera albo salami?
— Skęd? — zapytał Jockman słaniając się coraz bardziej ku poduszce.
— No, z bufetu.
Fryc podniósł zamglone oczy na Heńka, rozwarł grube, mięsiste wargi i tak chwilę
patrzył, jakby nie mógł czegoś pojęć.
— Zwa-rio-wa-łeś — wybełkotał wreszcie — chcesz, żebym kradł, czy cooo?
Jeszcze czas jakiś trwały te pijackie noce, a potem się nagle urwały. Antoni zdał egzamin,
otrzymał dyplom i posadę kelnera w kawiarni. Później rozpił się, nie przychodził do pracy i
stary Pancer wydalił go z „Pacyfiku”. Pikole śmiali się, bo niedawno przedtem pan Albin
wskazywał im Antoniego jako przykład godny naśladowania.
Na parę dni przed odejściem Antoniego przyjęto do bufetu nowego pikola, a z tę chwilę
pijaństwo ustało raz na zawsze. Fryc przygotowywał się do pracy na sali — kupił sobie buty,
postarał się o nowy kaftan i fartuch, uczył się markować na kasie kontrolnej, a rano,
ponieważ miał już w bufecie zastępcę, pomagał piko- lom nakrywać salę — uczył się pilnie,
skwapliwie, a cały promieniał z radości.
Aż tu nagle, pewnego południa, kierownik wpadł do bufetu.
— Romek, ty po południu ubierz się elegancko i wieczór na salę!
^
ROZDZIAŁ PIĄTY
T^.omek wyrównał kaftan na sobie i obejrzał się w lustrze: „leży doskonale, tylko ten
fartuch...” — nie lubił fartucha, bo mu przypominał czeladnika rzeźnickiego, który przynosił
mięso do kuchni, więc podciągnę! go wysoko, tak żeby tylko do kolan sięgał.
w fin
#¿¿4* ‘*s- i w %■*&':$> ¿L * tJŁ£ & A i 3T»V±£i^w''Ł,*-";<C> TM
frtg*+§rP*++
Na szybie migotały światła i cienie, za oknem na sali dudniły czyjeś kroki — „Fornalski?
Palmiak? Ugor?” — czyszcząc paznokcie Romek zastanawiał się, na jakim rewirze i z
którym kelnerem ten pierwszy wieczór na sali przeorze. By stłumić radość, przywoływał na
pomoc wszystko, co mogłoby ją zmniejszyć. Wmawiał w siebie, że nieraz dostanie po twarzy
od Teodora lub Fornalskiego. Zdawał sobie sprawę, że nie jest przygotowany do pracy na sali
— nie uczył się nakrywać stołów ani markować na kasie jak Fryc. Jockman płakał dziś całe
popołudnie. „Trudno, musi się najpierw nauczyć dobrze mówić po polsku, bo jakże by
obsługiwał gości? Zresztą, Franek wkrótce zda egzamin, więc znów będzie wolne miejsce.
Tymczasem niech ćwiczy nowego „pi- kusia” — „tu schwitz, tu muszisz arbeiten” i
„pszakriw, ty mnie cosz nie chcesz słuchacz”: Nowy pikuś był śmieszny — gdy się do niego
mówiło, wybałuszał oczy, jak gdyby nic nie rozumiał, i dziwił się wszystkiemu. Powinien był
już oswoić się trochę z bufetem — pracował już pięć dni. Był tak mały, że musiał się unosić
na palcach, by dosięgnąć pipy.
— Henek! — zawołał ktoś na sali.
Romek spojrzał na budzik kupiony niedawno przez Heńka — „trzy na siódmą, trzeba już
zejść” — spojrzał jeszcze raz w lustro i opuścił mieszkanie.
Na sali było jeszcze cicho, dwie lampy się tylko świeciły, pan Synaj rozkładał jadłospisy
po stołach.
— Gdzie jest Henek!? — zawołał ujrzawszy Romka —ja muszę za niego karty
rozkładać! Masz tu, zanieś parę do kawiarni, jedną przybij do tablicy w kuchni i jedną przy
kasjerce. Was toby trzeba prać po pysku ile wlezie, to byście inaczej chodzili. Człowiek się
stara, żeby przecież coś z tych tumanów zrobić, a tu jak grochem o ścianę. Z głodu
pozdychacie! Gdzie to kto dawniej widział, żeby tak było — świat się do góry nogami
przewraca. No
i czego stoisz! — fuknął na Romka, który z głębokim szacunkiem słuchał jego lamentów. —
Mówiłem ci, żebyś karty zaniósł do kawiarni! Ciekawym, kiedy się oni nauczą natychmiast
spełniać rozkazy. Gdzie to kto dawniej...
Romek nie słuchając więcej poszedł do kawiarni. „Aaaa... aaa...” — ozwały się
gratulacyjne okrzyki panien bufetowych i kawiarki Olgi. Romek nie zapomniał wstąpić do
umywalni. Wprawdzie niewielu tam pozostało parobków i dziewcząt, z którymi niegdyś
pracował, ale Wicek i tańcząca strzyga Zośka jeszcze byli.
Tymczasem Henek zaspany wylazł z jakiejś kryjówki i bez
»'» //'■ i 3 Bv;v: \ :
!

i ■<iiy MI ¿i M* ■j
hr; - 4 ’%
»jN| ¿¡g ; ; .. - " .
E ♦
| y¥t
pośpiechu zabrał się do porządkowania kredensowych stolików
miał służbę tego popołudnia.
— Aa... — zaczął Synaj — nareszcie raczyłeś się pokazać. Coś okropnego, jak oni sobie
wszystko bagatelizują. Gdzie kto dawniej widział, żeby tak...
Henek ospałym krokiem chodził od stołu do stołu, układał widelce i noże, wreszcie
zatrzymał się przed lustrem i zapinając haftki kołnierza rzekł znudzonym głosem:
— Wie pan, tę pokojówkę z drugiego piętra, tę Lolę...
Pan Synaj zamilkł, oczy mu się zaśmiały, na policzkach zrobiły się miłe dołeczki.
— No, no — poddał zachęcająco.
— Tę Lolę pan Stefan złapał z szoferem.
— Co ty nie mówisz! Gdzie?
— A na strychu koło pralni.
— Ale, no i co, no i co?
W miarę jak Henek opowiadał swoją zmyśloną historyjkę, dołeczki pana Synaja
pogłębiały się, brzuszek falował żywo pod czarną kamizelką. Był to jedyny sposób
przerwania lamentów pana Synaja. Co prawda, podczas ruchu sposób ten fatalnie zawodził
— zamiast spodziewanego falowania brzuszka pikolo otrzymywał niezręczne, jakby kobiecą
ręką wymierzone, pchnięcie w twarz.
Dochodziła godzina siódma — zaczyńała się tylko o tej porze słyszalna muzyka drzwi.
Trzaskały drzwi wejściowe, chrzęściły te w garderobie, kłapały sprężynowe drzwi kuchenne,
tamte zaś w bufecie trzęsły szybami i zgrzytały zawiasami. Później dudnienie kroków,
przesuwanie krzeseł i brzęk półmisków na bufecie zagłuszały tę uwerturę ruchu wieczornego.
Dopóki mroczno i pusto było na sali, Romek chodził między stołami, czytał spis potraw i
oglądał nakrycia — zachowywał się swobodnie. Potem przyszli kelnerzy, zaświecono lampy
i Romek nagle poczuł się skrępowany w ruchach. Przechodząc koło luster nadrabiał miną,
chciał się widzieć starszym, niż był w rzeczywistości. Raził go czyściutki, dziewiczy kaftan
— czuł płynącą od kelnerów niechęć do tego chłopczyka ładnego jak lalka. Coś mu mówiło,
że tu trzeba mieć wygląd bardziej draniowaty i nie uśmiechać się tak anielsko. Gdy wreszcie
pan Albin stanął koło bufetu
i znów parę lamp trysnęło światłem — podłoga jakby podniosła się w górę, stała się nagą
płaszczyzną — Romek powoli, krok za krokiem, zbliżył się do gabinetu. Tam panował
jeszcze miły półmrok. Przy dwóch stołach, w pobliżu kaloryfera, kelnerzy jedli
kolację. Jedynie Grela, osobnik szczupły, wzrostem zaledwie dorównujący Palmiakowi, stał
oparty o stolik i coś opowiadał — światło z sali padało na jego wypukłe czoło, czarne, gładko
uczesane włosy i ciemnooliwkową cerę. Ujrzawszy nowego pikola, mimo woli zniżył głos i
porozumiewawczo spojrzał na kolegów — ci jednak zdawali się wcale nie zwracać uwagi na
Romka. Gdzieś z kąta gabinetu odezwał się głos Heńka:
— Romek, chodź no tu...
Romek bardziej zdecydowanie niż którykolwiek inny pikolo zjednywał sobie albo
przychylność ludzi, albo ich niechęć do siebie. Z Henkiem przyjaźnił się od pierwszych dni
pobytu w bufecie. Wpfawdzie, kiedy był jeszcze w umywalni, nie lubił tego pikola; Henek
bowiem był mało ruchliwy, nie umiał się śmiać tak radośnie jak Adaś, miał brzydką,
mięsistą, chłopską twarz z nosem zadartym i zgrubiałym na końcu, jakby od ucierania
palcami, poza tym jakoś dziwnie podnosił brwi, wskutek czego na czole jego robiło się
mnóstwo cieniutkich zmarszczek. Ale później to wszystko właśnie zaczęło mu się podobać
— brzydota Heńka stała się dlań niejako synonimem odwagi, pewności siebie i swobody w
stosunku do kelnerów i gości. Podobało mu się również to, że Henek czytał książki i gazety
kradzione w kawiarni. Wyróżniał go spośród innych pikolów i zawsze jemu najpierw
wydawał zamówione piwo. Podczas ruchu porozumiewali się z daleka na migi — trzy palce
prawej ręki — trzy piwa; dwa palce lewej — dwie sodowe; palce na krzyż — szprycer. To
było praktyczne — Henek nie musiał czekać, a zatem nie miał „tabaki” na rewirze i mniej
szturchań- ców dostawał od kelnerów..
— Siadaj tu... Z kim ty będziesz dzisiaj robił? — zapytał Henek przyciszonym głosem.
Romek usiadł na foteliku pod ścianą, ściereczkę rozłożył na kolanach.
— Nie wiem — odparł krótko.
— Bo rozumiesz, oni cię nie chcą na początek, oni tak zawsze, mnie też nie chcieli.
Staraj się, żeby cię dali Synajowi, on ma dziś najmniejszy rewir i z nim najłatwiej robić.
Tylko musisz o nakryciach pamiętać, bo to u niego najważniejsze. A z tego, co on tam gada,
to sobie nic nie rób, on już tak zawsze...
— A gdybym z Fornalskim robił?
— To tylko staraj się wino ładować. U niego i u Ugora nie masz co robić, jeśli nie
sprzedasz flaszki wina. A gdybyś z Fornalskim — tu Henek zniżył głos i podniósł brwi,
wskutek czego nos jego wydawał się jeszcze bardziej zadarty, a na czole porobiły się
cienkie, podłużne fałdy — gdybyś z nim robił, to się go o nic nie pytaj, bo ci może dać po
pysku. Ja zawsze tak robię, że stoję i słucham, co mu goście zamawiają; jak tylko słyszę, że
przekąski, to od razu daję małe nakrycia. A o wódkę i tamte wszystkie drobnostki, to musisz
sam... to jest głupstwo. Ja ci będę pomagał. Ale po pysku i tak dostaniesz, to nie ma co.
Dobrze by było, gdyby cię dali Tuzowi albo... he he he... — Henek zakrył sobie usta dłonią,
usiłując stłumić śmiech — albo Greli... he he... aleby tupał nogami: „psiakrew! smarkacz! do
licha! z taką robotą”! he he... on zawsze tak, jak jest zły. Ale za to nie bije.
— A Teodor?
— O, Teodor bije jak cholera, ale nie każdego. On tylko Adama tak pierze.
Naraz któryś z kelnerów wymówił imię Romka — ten poderwał się z fotelika. Grela,
zawsze skłonny do podkreślania swojej małej osoby, zapytał głośno:
— Panowie, z kim ten chłopak będzie robił?
— Ze mną w każdym razie nie — odpowiedział Palmiak. Teodor dłubiąc wykałaczką w
zębach wskazał na Grelę:
— Z nami robi Henek.
— Ja dziś robię z Frankiem — odezwał się Ugor.
Okazało się, że Julek był przeznaczony dla Synaja i Wargi, Adaś dla Tuza i Palmiaka,
Franek dla Ugora i Specjalnego — Kamiński miał dziś wolne, a Fornalski był w tej chwili w
kuchni czy w garderobie. Korzystając z jego nieobecności, postanowiono dać mu Romka do
pomocy.
— A więc nie ma o czym mówić — zakończył Grela, zwracając się do Romka —
będziesz robił z panem Fornalskim na trójce.
Ugor uderzył się kilkakrotnie w kolano:
— Uh! uh! uh! — zaśmiał się stękliwie — ale Fornalski będzie przeklinał!
Palmiak hałaśliwie zamknął papierośnicę, zapalił papierosa, po czym przechylając głowę,
by mu dym nie drażnił oczu, rzucił Romkowi żartobliwe upomnienie:
— Tylko żebyś pana Fornalskiego nie sprał po mordzie, bo widzisz, on by się zaraz
rozpłakał, musisz uważać na niego.
Było to bardzo wesołe — śmiano się głośno i po cichu, jak kto umiał: Synaj dołeczkami na
policzkach i falowaniem brzuszka, Grela wyszczerzaniem zębów, Warga krótkim rechotem
przypominającym chrząkanie świni, Ugor czymś w rodzaju stękania — kelnerzy bowiem, o
ile zdobywają się na miły uśmiech dla gości, o tyle szczerą wesołość objawiają dosyć
dziwacznie i nie bardzo przyjemnie.
Henek zmarszczył czoło i przelotnie spojrzał na kelnerów, potem na Romka:
— Nie bój się — bąknął pocieszająco —ja będę robił koło twego rewiru.
Wtem na sali zahurgotały krzesła, zapłonęły światła — „Kucyk” truchcikiem przebiegł do
garderoby — słychać było stamtąd jego głos: „padam do nóg! padam do nóg”!
— Warga! — zawołał Grela — gości dostałeś.
— A niech ich szlag tra-fi... — Warga leniwie podniósł się z fotelika, otrząsnął marynarkę
z popiołu i prostując zesztywniałe nogi wyszedł na salę.
Tylne drzwi gabinetu otwarły się — wszedł stary senator Kolenda z małżonką. Kelnerzy i
pikole zerwali się na równe nogi, ktoś zaświecił lampy, ktoś mruknął: „Już przylazł, będzie
siedział do dwunastej” — a potem głośno; „Moje uszanowanie panu senatorowi!”
Henek pchnął Romka w kierunku sali:
— Idź no, bo gości masz na trójce.
Istotnie pod lampą siedziały trzy osoby. Fornalski podał im jadłospis i zacierając dłonie
czekał na zamówienie. Romek niepewnym krokiem stąpał po wywoskowanej podłodze, bał
się potrącić
o wazoniki z hiacyntami lub o wystające nogi krzeseł — sala wydała mu się olbrzymia,
nieprzytulna, światło odbite w lśniących powierzchniach szkła i porcelany raziło go w oczy.
Fornalski spojrzał na niego z góry:
— Ty tu robisz? — zapytał.
— Ja.
— Aha!
To „aha!” uderzyło Romka nieprzyjemnie — zdawało mu się, że na porowatej twarzy
Fornalskiego, jakby pod skórą, przewinął się ledwie uchwytny uśmiech-grymas nie wiadomo
co oznaczający.
— Wiśniówkę! — rzucił Fornalski przez ramię.
„Wiśniówkę? Aha, to trzeba ją przynieść” — niezbyt pewny,
ruszył do bufetu.
— Proszę wiśniówkę — zamówił patrząc w zaczerwienione od łez oczy Fryca.
— De?
„Ach, prawda, ile? całą flaszkę czy tylko karafkę?”
— Niech będzie flaszka — zaryzykował.
Gdy wrócił na rewir, Fornalskiego już nie było. Nie patrząc na gości, porozstawiał
niezręcznie kieliszki i zaczął rozlewać wód-
v ł ś‘ ■ i
i V■■ . '■'*■'
F*"1™ *1 ‘TBifr jlfł t •%
"'•TaEi
i W. ■

v -jVh:' : >' ■. '

.9•-V
t iSlgfl» I
kę, przy czym parę kropel kapnęło na obrus — widział, jak wsia- kały w materiał zostawiając
po sobie czerwone plamki.
Tuż za sobą usłyszał głos Heńka: „Talerzyki prędko, bo przekąski niesie” — więc
skoczył do kredensowego stolika i porwał trzy talerzyki, małe widelce i noże. Był już
najwyższy czas, bo Fornalski stawiał przed gośćmi sardynki, masło i jajka z kawiorem.
— Bułki — podpowiedział Henek.
„Ach, prawda, bułki; że też nie pomyślałem o tym wcześniej”
— „bułki to pierwsza rzecz, która powinna być na stole” — przypomniał sobie czyjeś
powiedzenie, czując na sobie wymowne Spojrzenie Fornalskiego — „będę już zawsze
pamiętał o bułkach”. Henek opiekuńczo krążył w pobliżu.
— Umiesz markować na kasie?
Bardzo łatwo to robić; po prostu przyciska się guziczek z numerem Fornalskiego, tj.
szóstką, następnie dwa inne, oznaczające złote i grosze, i jeszcze jeden z napisem: „Kwit” —
kasa stęka i wyrzuca z boku żółty bloczek.
— Tylko żebyś się nie pomylił — upominał Henek — bo za to Fornal stłukłby cię na
kompot. Tymczasem rób przy tych trzech stołach, a ja wezmę resztę rewiru, bobyś sobie nie
dał rady. Co? Dasz radę? Nie bądź głupi, ty i na tych trzech stołach będziesz miał tabakę. A
pamiętaj, co podajesz do każdego stołu, bo jak zapomnisz, to znów dostaniesz od Fornala po
pysku. Jeśli goście zamówią potrawy z kuchni, to daj im gorące talerze — tam są na
korytarzu w piecyku gazowym. I, słuchaj... — odprowadził Romka na bok i zaczął
przyciszonym głosem: —jeśli ci goście zamówią czamą kawę, to daj im maszynkę na trzy,-a
jemu powiedz, żeś dał na cztery albo pięć — zarobi na dwóch kawach, to będzie lepiej dla
ciebie. A wódki nie nalewaj tak pełno, bo jak goście wypiją dziesięć kieliszków, to Fryc w
bufecie mierzy pełnymi kieliszkami i zamiast dziesięciu, wypadnie mu osiem i znów Fornal
zarobi na dwóch wódkach. Tylko żebyś mu o tym nie gadał, bo on woli tak, że to niby o
niczym nie wie, kapujesz?
Tak, to wszystko było jasne i zrozumiałe, tylko że... Wprawdzie trzej panowie, siedzący pod
lampą, jedli spokojnie, ale któż zaręczy, czy lada chwila jeden z nich, albo wszyscy naraz, nie
zażądają czegoś, co w ogóle nie istnieje? Ale nawet to nie byłoby tak gTożne jak ich
milczenie. Nie mając nic do roboty — nie wiedział, co z sobą począć — oczami podważał
leżące na stole talerzyki, wyjmował sardynki z puszki i z powrotem je wkładał, krążył wo-
koło stołu pod lampą, a tymczasem gdzieś tam na zewnątrz hur-
gotały krzesła, muzyka zaczęła grać, goście siadali przy sąsiednich stołach, krąg zacieśniał
się powoli i niepostrzeżenie — Romek lękał się zapuścić wzrok w głąb sali — przykuty byl
tu, do podłogi i krzeseł.
— Goście pod lustrem! — krzyknął mu Henek nad uchem.
„Rzeczywiście! Tak blisko usiedli, a ja ich nie widziałem.”
Ciesząc się z nieobecności Fornalskiego podał im jadłospisy i bułki i na wszelki wypadek
przygotował talerzyki pod zimne zakąski. Domyślił się, że o wódkę należy zapytać starszego
pana.
— Wódeczkę jaką mogę służyć?
— A co to, nowy pikolo? — zdziwiła się jedna z pan.
— Chłopcze, przynieś nam pomarańczówki, ale tylko cztery kieliszki — zamówił starszy
pan.
„Jeśli wódka, to pewnie i zimne zakąski.” Czym prędzej wybił na kasie bloczek na cztery
pomarańczówki i pobiegł do bufetu. Wraz z wódką przyciągnął na rewir wózek z zimnymi
zakąskami.
— Proszę bardzo: mąjonezik z ryb, sardynki, sałatka śledziowa, jajka z kawiorem,
tuńczyk w oliwie... — nagle urwał.
Przy stole pod lampą Fornalski czekał z półmiskami w rękach
—należało sprzątnąć nakrycia od zimnych zakąsek i podać gorące talerze, Romkowi zaś nie
wypadało odchodzić od gości.
— ...Proszę bardzo — ciągnął bezdźwięcznym głosem — może kawałeczek węgorza,
łososia, karpia po żydowsku... — w tej właśnie chwili przyszły mu na myśl słowa Heńka:
„Nie ma co, i tak dostaniesz po pysku” — zaciekawiło go, kiedy się to stanie i z jakiego
powodu. A Fornalski kładł już półmiski na bocznym stole (dobrze, że był taki stół) i sprzątał
brudne talerzyki, a rzego- tał, a uderzał serwisem, że aż się Romkowi gorąco robiło na ple-
cach. Postawił przed gośćmi dwie sałatki i jajka z kawiorem, zostawił wózek i skoczył pod
lampę. Niestety, talerzyki były już posprzątane, więc zabrał je i rzuciwszy lękliwie spojrzenie
na olbrzymią potwornie olbrzymią postać Fornalskiego, poszedł do umywalni. Przeczuwał
coś, więc nie bardzo się zdziwił, gdy wracając stamtąd ujrzał Fornalskiego na korytarzu. „Nie
ma co, i tak po pysku dostaniesz.”
— Te! Dlaczego tam nie było posprzątane?
— Bo goście pod lustrem...
— A kto ci kazał brać zamówienie!
— Bo... bo...
— A dlaczego wódki nie dałeś z flaszką?
— Bo... bo oni sami chcieli tylko cztery...
— Chcieli? — Fornalski ujął go mocno za koniec nosa i chwiejąc
)Ł|1 T
HHflT 'I^
»*♦
tjt ^ .S jf <,
• m
>Jr t * łS 'Tm; T . ,
r*' '■ ■■
i'g
nim raz w prawo, raz w lewo cedził przez zęby. — A gdyby goście g... chcieli, to też byś im
podał? Yh ty, dziadu! — pociągnął go jeszcze raz za nos i mocno pchnął w kierunku sali.
„Rzeczywiście — myślał Romek idąc na salę — zamówienie odebrałem, tam nie
posprzątałem, wódki tylko cztery kieliszki...” — w gruncie rzeczy był zadowolony, że tylko
tyle oberwał. Otarł łzy, które z powodu bólu w nosie zamgliły mu oczy, i wrócił na rewir. Tu
z przerażeniem spostrzegł, że już i trzeci stolik zajęty był przez jakiegoś oficera.
— Moje uszanowanie, czym mogę służyć panu... — zająkał się nie wiedząc, jak
tytułować oficera.
— Ja jeszcze czekam na panią — odparł oficer — ale tymczasem przynieś mi kieliszek
Stocka.
Romek uśmiechnął się chytrze: „yhy, nie ma głupich, całą flaszkę mu dam”. Odebrał
jeszcze pod lampą zamówienie na trzy piwa i widząc, że Fornalski zajął się już gośćmi pod
lustrem, udał się do bufetu. Po chwili wrócił na rewir, rozdał piwo, a flaszkę Stocka postawił
przed oficerem.
— Ale idźże z tym! — odepchnął go oficer.
Z drugiej strony Fornalski szturchnął go w żebra i wyrwał mu flaszkę z ręki.
— Paszoł won, tumanie skończony! — zwrócił się z uśmiechem do oficera: — bardzo
pana kapitana przepraszam; smarkacz pierwszy raz na sali, nie wie, że pan kapitan tylko
jeden kieliszek pije.
— Ja mu przecież wyraźnie mówiłem, że kieliszek...
Romek zupełnie pomotany cofnął się w tył.
— O! Przepraszam! — krzyknął czując, że nastąpił komuś na nogę. To był Henek.
— Coś ty mu dał, Stocka z flaszką? — zaszeptał nerwowo — to jest kapitan Zarymski,
jemu zawsze tylko jeden kieliszek...
— Tee! — zawołał Fornalski wracając od kapitana — poszukaj sos tatarski pod lustro!
Gdzie lecisz, tumanie! — krzyknął widząc, że Romek zapędza się do bufetu — sos jest u
Teodora na piątce.
— Gdzie jest piątka? — zapytał Romek Heńka. — Aha, tam, już widzę, tam pod ścianą...
Przecisnął się na rewir Teodora, bez zapytania zabrał sosjerkę sprzed gości i przyniósł ją
na swój rewir pod lustro. Ktoś mu tam zamówił piwo (nie pamiętał twarzy, tylko miejsce, na
którym JIOSĆ siedział), więc z bloczkiem w zębach poszedł do bufetu.
— Małe raz! — zamówił i stanął tuż za Frankiem i Julkiem,
^^fffwliiii# ¿'îv.*1*'>-w/ - -• iLVt*<j
liKTWTi '-•« v’'"-JUwftT ^ 'T.VÜ-■ ; ■v •
którzy również czekali na piwo. Wreszcie nie mogąc się doczekać, sięgnął chytrze poprzez
ramię Franka i porwał piwo z lady.
— Zostaw, to moje! — ryknął Franek. Ale nim zdołał chwycić Romka za kaftan, ten już
rzucił kasjerowi bloczek i uciekł na salę. Pod lustrem goście zjedli już zimne zakąski,
należało więc dać gorące nakrycie do pieczeni. Posprzątał talerzyki zamazane sosem
tatarskim i zaniósł je do umywalni. „Jakoś mi to idzie” — pomyślał rzucając ryzykownie
naczynie na stół — chciał bowiem naśladować w tym Adasia. Na korytarzu złapał go Teodor.
— Kto ci pozwolił zabierać sos z piątki! co? Ty nie wiesz, gdzie jest sos? Tam! — jedną
ręką wskazał na kuchnię, drugą uderzył go w głowę.
Z drugiej strony Fornalski pchnął go kolanem, więc zatoczył się i obalił na ścianę.
— Gdzie jest ta maszynka kawy na trzeci środek!?
— Maszynka? — zdziwił się Romek — u mnie nikt nie za- maw...
— A cóż ty, trutniu, myślisz, że Henek będzie orał na trzech rewirach, a ty na trzech
stołach tylko!?
„Rzeczywiście — pomyślał Romek — trzeba będzie robić i na trzecim środku, bo Henek
miałby za dużo”. Kasjerka Michalina szeroko rozwartymi oczami patrzyła na niego — gdzieś
z boku, między kelnerami, przeciskał się pan Albin, ktoś, zdaje się, że Ugor, mówił: „Grunt
się nie przejmować, dobrze się odżywiać, na skrętach uważać i ciasnych butów nie nosić” —
były to częste, w formie żartobliwej powtarzane kelnerskie przykazania. Romek nie wiedział,
co teraz począć — zapomniał o talerzach, które miał przynieść pod lustro. Henek zatrzymał
go przy drzwiach.
— Weź te talerze pod lustro, bo Fornal już potrawy niesie!
Więc odebrał od niego gorące nakrycia i pobiegł na rewir. Zdążył zmienić talerze, nim
Fornalski przyszedł, po czym z szalonym pośpiechem ruszył do kawiarni. Był do tego stopnia
przejęty, iż nie widział, że usta ma otwarte, a oczy wybałuszone. Synaj ujrzawszy go zawołał
żartobliwie:
— Dajcie mu rewolwer, niech zastrzeli siebie albo gościa! Pamiętając o radzie Heńka,
Romek podał gościom maszynkę
kawy czteroporcjową, z tą myślą, że Fornalskiemu podyktuje do rachunku sześć porcji.
— A likierek jaki mogę służyć? — zapytał błagalnie jednego z gości, nie widząc go
jednak i nie pamiętając jego twarzy — może Baczewskiego Souverain, może Benedyktynkę?
Zachęcony milczeniem, przyniósł spis likierów i rozłożył go
- •- lilii SSbPm's&.y-
przed gośćmi. „Boże spraw, żeby coś wybrali” — modlił się zacierając dłonie aż do bólu.
Jeden z panów wskazał Cointreau.
Romek nie mogąc z nadmiaru szczęścia wymówić słowa pobiegł do bufetu i przyniósł
żądany likier. W parę minut później zaniósłszy brudne naczynia do umywalni spotkał
Fornalskiego na korytarzu.
— Proszę pana, na trzeci środek podałem Cointreau z flaszką i maszynkę na sześć to
ostatnie słowo wymówił z naciskiem i uśmiechnął się przy tym jakby chciał dać do
zrozumienia, że nie jest tak głupi, jakby kto myślał. Musiało to jednak być bardzo drażniące,
bo Fornalski niecierpliwie wstrząsnął ręką, wykrzywił usta i wyszedł na salę. W parę sekund
potem znów się pokazał na korytarzu.
— Tee! gdzie jest to piwo na drugi środek!? — zawołał uderzając go wierzchem dłoni w
zęby.
Romek przyłożył rękę do ust i, po raz pierwszy tego wieczoru zdziwiony, spojrzał na
Fornalskiego.
— No, co się patrzysz, tumanie! Piwo na drugi środek, rozumiesz!
Romek, pchnięty kolanem, przewrócił się na kaflową ściankę i stęknął mimo woli. Ujrzał
szeroko rozwarte oczy kasjerki Michaliny i usłyszał czyjś głos: „A dajcie mu spokój, chłopak
pierwszy wieczór...” Gdyby nie te współczujące słowa, wcale by mu żałość nie dławiła
krtani, i gdyby nie krew na wargach, łzy nie napłynęłyby do oczu. Rozżalony oderwał się od
ściany, przyłożył ścierecz- kę do warg i poszedł po piwo do bufetu. Fryc przyglądał mu się
jakoś dziwnie, więc marszczył czoła i krzyczał gniewnie do nowego „pikusia”:
— No, dawaj prędzej to piwo!
W drodze do rewiru tkliwie zaczerpnął powietrza, zadarł głowę do góry i próbował
uśmiechnąć się obolałymi wargami — miał wrażenie, że wargi te są potwornie wielkie, że
sterczą jak krowie wymiona.
Sala tymczasem zapełniła się do ostatniego przesmyku między krzesłami — kelnerzy
chcąc się dostać do poszczególnych stołów zmuszeni byli prosić gości, by odsuwali
cokolwiek krzesła. Pstrokaty ruchliwy krąg, okalający rewir trójkę, zacieśniał się coraz
bardziej — Romka ogarniał lęk, że wkrótce zabraknie miejsca do oddychania. Nie miał
odwagi spojrzeć poza krąg własnego rewiru — wiedział, że tam jest dużo ludzi, że stamtąd
wyzierają oczy złe, zachłanne, proszące, rozkazujące, łypiące białkami; słyszał, jak ktoś tam
wołał o czarny chleb, o suchy chrzan, o kostkę
§§ggj
cukru — nie chciał tam iść, bał się, by go nie rozszarpano. Sty' sząc, że ktoś tam dzwoni
widelcem, udał, że nie wie o tym, i odwrócił się tyłem. Wtedy pan Rudolf chwycił go
znienacka za ucho.
— Słyszysz, że tam pukają, więc dlaczego nie idziesz, co!?
— Nie słyszałem — odpowiedział Romek i pobiegł pod lustro, bo tam goście dawali
znak ręką — płacić chcieli.
— Panie Fornalski, pod lustrem płacić.
— Weź likier do odmierzania i powiedz, coś tam podawał. Romek odniósł butelkę do
bufetu.
— Dwanaście likierów — oznajmił Fryc kasjerowi.
— Czternaście likierów — oznajmił Romek Fornalskiemu.
— Ile tam było piw?
— Piw? Zaraz, zaraz... najpierw trzy, potem dwa i jeszcze dwa, a potem zdaje mi się...
— Co się tobie zdaje, to mnie mało obchodzi, chcę wiedzieć, ile piw tam było?
Fornalski z książką rachunkową w ręce czekał na odpowiedź. Romek nie był pewny, czy
goście wypili osiem, czy dziewięć piw. Gdy powie za dużo, to gość zrobi awanturę, gdy za
mało... ech, to jeszcze gorzej.
— Dziewięć piw.
— I co jeszcze?
— Ćwiartka węgra.
— Wszystko?
— Hmm...
— Chodź, ja ci zaraz przypomnę... — Fornalski ruszył w stronę korytarza.
— Już już już wiem, proszę pana... maszynka na osiem, dwie herbaty, kieliszek rumu i
ćwiartka węgra.
— Wszystko?
— Tak.
Ale w następnej chwili Romek struchlał: „przecież tam była sodowa z sokiem, na pewno
była”. Fornalski podał już rachunek gościom. Romek stał w miejscu jak sparaliżowany i
patrzył, patrzył. Gość spojrzał na rachunek, przedarł go na pół i wyjął pieniądze. „Ufff...”
Po raz pierwszy tego wieczoru Romek spojrzał na zegar — było już po dwunastej. A
jemu zdawało się, że dopiero dziesiąta. Rozejrzał się po rewirze — nie było nic do roboty;
przy dwóch stołach goście już zapłacili, przy trzecim kapitan Zarymski z jakąś panią pił
czarną kawę. Na sąsiednich rewirach panował jeszcze bezład, ale to Romka wcale nie
obchodziło — tam przecież usłu-
ł*>-
iii
ffi ff
M. -
-O iv ‘
i iś ^ i-¿i'
y *2^ c_>b| 1

' iii ł * '• ’¿¿i,']


Ł f iMM J
¿"1
giwali inni pikole. Kolo gabinetu robiły się wyrwy, goście wstawali i wychodzili do
garderoby — na stołach zostawały oblepione likierem kieliszki, filiżanki do kawy,
popielniczki pełne popiołu, obrusy splamione kawę i winem, podłoga zaśmiecona papierkami
i niedopałkami. W tych miejscach zjawiał się „Kucyk”, drobnym truchcikiem biegał wokoło
stołów, przysuwał krzesła i naglił piko- łów do sprzątania. ,
Na trójce pod lustrem goście wstawali, jeden z panów sięgnął do kieszeni i podał
Romkowi dwuzłotówkę.
— Masz, chłopcze, kup sobie kamienicę.
„Psiakrew, co za wstyd, panie się patrzą” — zakłopotany ukłonił się niezgrabnie, bąknął
jakieś podziękowanie i cofnął się w głąb rewiru. Widząc, że i pod lampą goście wstają, i nie
chcąc się narażać ponownie na wyciąganie ręki, przeczekał chwilę w ukryciu, po czym udał
się do umywalni po dużą tacę. „Szkoda, byłbym może dostał dwa złote.” Ostrożnie zaczął
układać na tacy kieliszki i filiżanki. Naraz... „och, to chyba jakaś pomyłka” — pięciozłotowy
papierek złożony we czworo, zwolniony od nacisku cukiemiczki, rozprężał się na stole jak
żywy. „Może to reszta z rachunku, może goście zapomnieli, w każdym razie trzeba to zo-
stawić tak, jak jest.” Nie mając odwagi ruszyć pieniędzy, sprzątał naczynie, zwlekał, nie
chciał odejść od stołu — gdy już wszystkie filiżanki ułożył na tacy, z powrotem zestawił je
na obrus.
— Co to za pieniądze? — usłyszał za sobą głos Heńka.
— Znalazłem pod cukiemiczką.
Henek spojrzał na niego tak, jak się patrzy na osobnika, któremu brakuje pewnego
przyrządu w głowie.
— O, ty, wariacie... i czemu ty tego nie bierzesz? Czekasz, aż przyjdzie taki, co to do
kieszeni schowa? To, co zostaje na stole, jest twoje. — Nachylił się i zniżył głos: — Ty
myślisz, że nie widziałem, jak Fornal bierze ze stołu? Przedwczoraj na jedynce goście mi
zostawili trzy złote, to on tak! — wykonał ruch naśladujący zgamywanie pieniędzy — a mnie
powiedział, że to reszta
1 rachunku. Yhy... reszta! Myśli, że ja taki frajer i uwierzę. Jak tylko goście wychodzą, to
zawsze stój przy nich i zaraz stół sprzątaj, choćby ci cały rewir na łeb leciał. Nie, nie! —
zakończył niespodzianie widząc, że Fornalski stoi tuż za nimi — cukier zanieś do kawiarni.
Po godzinie dwunastej czas zaczął się dłużyć. Gości coraz to ubywało, z ogólnego bulgotu
wyłaniały się pojedyncze dźwięki
i glosy — orkiestra robiła coraz dłuższe przerwy. Znad poszczególnych stołów dym
tytoniowy unosił się niebieskimi pióropu-
56
szami, po czym zmierzwiony rozprzestrzeniał się i kłębił wokoło żarówek, a pod szklanym
sufitem płaszczył się i kołysał jak przejrzysty welon.
Na korytarzu panował miły nastrój. Kelnerzy wyjmowali z kredensu różne smakołyki,
wrzucane tam pospiesznie podczas ruchu, wypijali resztki mętnego wina i wołali pikolów ich
właściwymi imionami — głosy mieli łagodne i pieściwe.
Bufetowiec niecierpliwym wzrokiem gonił pana Rudolfa. Przez cały wieczór tak się
paskudnie składało, że jeśli „Kucyk” poszedł do kuchni, to pan Albin był w bufecie, gdy zaś
ten ulotnił się gdzieś, to znów „Kucyk” plątał się w pobliżu. Dopiero teraz obaj gdzieś
wyszli. Bufetowiec psim swędem wyczuł, że nieobecność ich potrwa parę minut, tyle akurat,
ile potrzeba, żeby wejść do bufetu, nalać koniaku do szklanki, wypić go przy wodociągu,
szklankę napełnić wodą i znów pić, ale tak, żeby już wszyscy widzieli. Kasjer dostanie za to
kanapkę z kawiorem, a Fryc po pysku, gdyby coś mruczał.
Z gabinetu goście już wyszli, światła przygaszono — kelnerzy udawali się tam, by
swobodnie, siedząc przy stołach i paląc papierosy, obliczać swój dziewięcioprocentowy
zarobek z całodziennego utargu. Greli brakowało trzy złote do kasy. Sprawdzał wszystkie
kopie rachunkowe, przeglądał, pozycja za pozycją, całą kontrolkę kasową, nie znalazł jednak
nic podejrzanego.
W takich wypadkach przyjęte było całą winę zwalać na pomocnika, pikola. Grela
oczywiście nie był wyjątkiem. Tupiąc nogami jak królik, krzyczał do stojącego przed nim,
niezbyt zresztą przerażonego Heńka:
— Psiakrew! Smarkacz! Nie uważasz! Bijesz na kasie! Nie pamiętasz! Nie wiesz, co
robisz! Smarkacz!
Ten sposób besztania wzbudzał u kelnerów jawną wesołość, a na pikolów wcale nie
działał przygnębiająco. Wyszedłszy z gabinetu Henek spokojnie zabrał się do sprzątania
rewiru. Opodal, przy sąsiednich stołach, Franek zbierał już popielniczki. Nie chciało mu się
dwa razy chodzić, więc ułożył z nich coś w rodzaju piramidy, sięgającej mu aż pod brodę, i
powoli ruszył w kierunku umywalni. Przed Henkiem zatrzymał się.
— Coś ty tam miał w gabinecie?
Henek rozejrzał się wokoło i pewny, że nikt nie patrzy, zaczął tupać o podłogę i krzyczeć
chrapliwym głosem:
— Psiakrew! Smarkacz! Bijesz! Na kasie! Nie pamiętasz! Co robisz! Psiakrew!
Smarkacz!
Franek zaśmiał się tak serdecznie, że aż mu trzy popielniczki
'' ^i* w*'
< t &; •: v*- •* * * -
- CrS ■ r-f■ .., rr • • v 1^1 it ii^.
...... iT,v'. .Ą/% £■' *~- *• ’
4.1
ił* * t* ' ,7 v 5 ł . ''C ■ ?- :: !' V ■’ I
w fljfe *-v'i
Ą % % •'?. % *v9|
y"*! H H*Wwi
ily
spadły na podłogę. „Kucyk”, zwabiony hałasem, wyskoczył z bufetu, rozejrzał się po sali i
truchcikiem począł biec wzdłuż ścian
i gasić pojedyncze lampy.
— Czemu się tu jeszcze świeci! — beształ pikolów. — Nie widzisz, sukinsynu jeden z
drugim, że już gości nie ma!
Chłopcy na wyścigi ściągali obrusy, składali je we czworo i zanosili na jeden stos pod
bufet. Stoły ukazały się w całej swej brzydocie. Dopóki nakryte były obrusami, miały wygląd
miły dla oka, teraz, niejako odarte z sukien, wstydliwie kurczyły swoje pokaleczone i
podrapane nogi, kryły w cieniu poplamione blaty i wyszczerbione kanty — jedynie dębowe
rozsuwalne „amerykanki” nie traciły nic na swojej nagości.
Romek sprzątnąwszy obrusy poszedł na korytarz liczyć tale-. rze. 338 płytkich, 149
głębokich, 476 małych — tyle naliczył i to sobie zapisał na kartce papieru. Wszystkiego
brakowało mu siedem sztuk, wiedział, że trzeba tego szukać po całym „Pacyfiku”. Zaczął od
koryt w umywalni. Henek był tam również i grzebał patykiem w śmieciach — jak się
okazało, szukał widelców i łyżek.
— Co, brakuje ci talerzy? — zagadnął Romka.
— Tak, dwa płytkie, jeden głęboki i cztery małe.
— Fiuuuu...
Splądrowali całą umywalnię i kuchnię, potem bufet i kawiarnię, wreszcie udali się na
pierwsze piętro hotelu do „personelki” i tam znaleźli parę rzeczy.
— No, to ja jeszcze dwa talerzyki — powiedział Romek.
— A ja widelec. Warto by iść do parobków, ale mi się nie chce. Jutro się znajdzie.
„Kucyk” wczoraj sprawdzał, to dziś nie będzie.
Gdy zeszli na dół, kierownik Rudolf czekał już na nich z książką ewidencyjną w ręce.
— No prędzej, łaziki! Ile tam masz talerzy? — zapytał Romka.
Romek nieznacznie spojrzał na Heńka i dostrzegłszy mrugnięcie jego oka odparł:
— Czterysta osiemdziesiąt.
— Na pew-no? — pytał kierownik patrząc mu w oczy umykające gdzieś pod stoły.
Romek jeszcze raz zerknął na Heńka, ale tym razem dostrzegł tylko zmarszczki na jego
czole, a czy to miało znaczyć „tak” czy „nie”, tego już nie wiedział. Pomyślał: „najwyżej
dostanę po pysku”.
— Mam wszystkie, czterysta osiemdziesiąt...
__O, ty sukinsynu! — kierownik nagłym ruchem wyciągnął
zza pleców dwa talerzyki i dał je powąchać Romkowi. — To tobie, sukinsynu, brakują dwa
talerzyki i ty mi bajdurzysz, że masz wszystkie! Ty mnie chcesz wykiwać!? A ty, łotrze! —
talerzyki położył na bufecie i wymierzył Romkowi dwa policzki. — Tyś jeszcze za głupi,
żebyś mnie oszukał. A ty — zwrócił się do Heńka
— masz wszystkie noże, łyżki i widelce?
— Wszystkie.
— Na pew-no?
Romek miał szaloną ochotę szturchnąć Heńka, żeby się przyznał do tego widelca, co mu
brakuje.
— Na pewno — odparł Henek — może pan kierownik sprawdzić.
— No, mnie się dziś nie chce, ale nie myśl, że jutro nie będę sprawdzał.
W dziesięć minut potem na sali było już pusto i ciemno. Kelnerzy wyszli już na ulicę, pikole
pili kawę na korytarzu i pojedynczo odchodzili do swoich mieszkań w hotelu. Henek
wszedłszy do pokoju usiadł na łóżku.
— No, gości było dziś dużo, ale ruch słaby.
— Aleja sobie dałem radę z rewirem, co? — zapytał Romek.
— No tak... — niezbyt przekonywająco potwierdził Henek — na trzech stołach. Ja
miałem szesnaście.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
¿zawsze przed ruchem kołacyjnym krążył po pustym rewirze
i tak medytował: „Ano, w porządku: nakrycia są, wykałaczki w solniczkach, zapałki w
zapalniczkach, na każdym stole karty
i bułki. Gdy przyjdą goście pod lustro, to się ich zapytam o wódkę
i przygotuję nakrycia pod zimne zakąski. Potem przyjdą goście pod lampę, więc znów się
zapytam...” — Tak myślał, ale w rzeczywistości działo się inaczej.
Nie obawiał się gości, którzy już coś u niego zamówili. Zamówienie bowiem, jakiekolwiek
jest, ma tę zaletę, że jest czymś realnym. Romek czuł lęk przed gośćmi, którzy jeszcze nic nie
zamówili. Ludzie, siedzący przy stole i przygotowujący się do spożycia kolacji, byli dla
niego czymś zagadkowym i złowrogim. Nie miał najmniejszej pewności, czego ci panowie
zażądają — czy to będzie łatwe do spełnienia, czy trudne, czy wręcz niemożliwe. Dla sta-
1;'
’(■ '■ ■ i - ■- * * ** * *1 ■
P: ‘ V. »Z* '
\ t » ... hi ii
1W'? ■■ ■ . .2
V. -
illfei- - U - -
■' ■ ■■ ■ ■TiHntMMA L/-1 M v,. *
'^ ■ -; -
■■
' ' f1
.
tir >■■*%>•►#>% r 1 *!
rego kelnera niepewność ta ma w sobie wielki urok, natomiast początkujący pikolo czuje
tylko lęk, a uspokaja się dopiero wówczas gdy z ust gościa padnie zamówienie — rzecz
realna, jak koniak Martell, szklanka piwa, solodrąg lub sos angielski.
Druga, niemniej przykra rzecz to ruch i jego nieobliczalne, nie dające się przewidzieć
skutki.
Bywało tak, że wracając z umywalni, gdzie zabawił parę minut przy spożywaniu jakiegoś
smakołyku, zastawał rewir zapełniony gośćmi. W takich chwilach organizm jego literalnie
rozprzęgał się, poszczególne części ciała żyły jakby „na własną rękę”. Nogi zawadzały o
krzesła, wikłały się, dreptały w miejscu, zupełnie jak w koszmarnym śnie; ręce, pozbawione
kierowniczej władzy mózgu, czepiały się kurczowo jednego przedmiotu, palce drżały i
upuszczały na podłogę widelce i szklanki, a myśli, jak oszalały tłum w czasie pożaru, cisnęły
się do wyjścia tworząc olbrzymi, rozpierający głowę zator. Od którego stołu zacząć: pod
lustrem, pod lampą czy na trzecim środku? Palmiak odebrał już zamówienie, więc czy dawać
nakrycia pod zimne zakąski, czy iść po wódkę i po jaką? W myśli błagał kelnerów o wyraźny
rozkaz i, doprawdy, był im wdzięczny za szturchańce — taki szturchaniec to przecież pchnię-
cie w pewnym określonym kierunku. Dlatego właśnie wolał robić z Palmiakiem lub z
Teodorem niżeli z Tuzem. Tamci dwaj podczas ruchu nie tracili głowy — szturchali w żebra
i klęli siarczyście, co było znakiem, że są świadomi tego, co się dzieje na rewirze, podczas
gdy Tuz nie bił i nie przeklinał, gdyż cały pochłonięty był walką z rewirem i biernie
oczekiwał pomocy od pikola.
Bywało znów tak, że przez parę dni z rzędu wszystko szło dobrze. Goście zapełniali rewir
stopniowo, więc gdy zajęli ostatni stół, wszystkie poprzednie były już obsłużone. Robota szła
gładko, Romek nabierał zaufania do rewiru, zaczynał wierzyć w przytomność swojego
umysłu, w sprawność rąk i nóg — już się nie lękał ruchu.
Aż tu nagle, pewnego wieczoru, coś się zaczynało psuć — He- nek, który również tego
doświadczał, mówił, że rewir się „gzi”.
1 nie można było temu nic zaradzić — Romek przekonał się o tym niejednokrotnie i
ostatecznie, po wielu doświadczeniach tu, w restauracji. jak również później w kawiarni,
doszedł do wniosku, że i chwilą gdy rewir zaczyna się gzić, najlepiej pozwolić mu na to
— niech sobie pobryka do woli, później sam się uspokoi. Przeciwdziałanie temu,
złoszczenie się, szamotanie i tym podobne wysiłki okiełznania rewiru, pogarszały tylko
sprawę. Również nie mógł przewidzieć, kiedy rewir zacznie się gzić — to nie powtarza-
ło się periodycznie, mogło się zdarzyć równie łatwo jutro i za tydzień, a potem za cztery dni i
znów za dziesięć dni. Zwykle zaczynało się z chwilę przybycia pierwszych gości. Na
przykład, trzech panów usiadło pod filarem.
__ Proszę bardzo, czym mogę służyć?
— Na razie nic, czekamy jeszcze na jednego pana.
A po chwili:
— Przynieś tymczasem małe piwo.
Więc Romek przynosił to piwo.
— A teraz przydałby się ogrzewacz.
Więc Romek szedł do bufetu po ogrzewacz, a do kawiarni po wodę gorącą do
ogrzewacza. Nie śpieszył się, bo i po cóż, kiedy panowie i tak czekali na kogoś. Pięknie
wycierał ogrzewacz, kładł go na talerzyku i spacerkiem wracał z kawiarni do sali restaura-
cyjnej. Ale zaledwie otworzył drzwi i rzucił okiem na salę, nogi jego wykonywały jakiś
wariacki pląs i gnały co sił w kierunku rewiru. Powód był jasny: podczas jego nieobecności
trzej panowie siedzący pod filarem kiwnęli palcem na Specjalnego, że już nie chce się im
czekać na czwartego pana, że już chcą jeść. I oto Specjalny już im podawał zimne zakąski,
jedną połową twarzy uśmiechał się przymilnie do gości, drugą warczał na Romka: „Gdzie ty,
bękarcie zatracony, łazisz! Ani talerzyków nie ma kto podać, ani wódki! Chleb razowy
przynieś! Kieliszek Stocka, jeden jarzębiak i jedną kminkową!”
Tak się zaczynało. A potem płynęły zamówienia drobne i denerwujące. Każdy z panów
żądał innej wódki, a ponieważ nie wypadało stawiać im na stole aż trzech butelek, więc
Romek nosił po trzy kieliszki i za każdym razem biegł do kawiarni po plasterek cytryny i
miałki cukier do koniaku. Tak się jakoś składało, że jeszcze nakryć gościom nie zmienił, a
już Specjalny gorące potrawy niósł z kuchni. Gdy mu jeden gość zamówił piwo, drugiemu
zachciało się herbaty, a trzeci zażądał wody do płukania palców, więc po te trzy rzeczy
musiał biegnąć do kawiarni, do bufetu i do umywalni. Ogrzewacz dawno już wystygł — nie
przyszło mu na myśl, że gość będzie go żądał — więc znów skok do kawiarni, a po powrocie
na rewir trzy nowe zamówienia: jeden pan prosił
o dodatkową kostkę cukru do herbaty, drugi — jeszcze kawałek chleba razowego, trzeci
żądał sosu angielskiego do befsztyka. Tymczasem nowi goście zajęli stół pod lampą, a
Specjalny, którego gżenie rewiru wcale nie dotyczyło, podawał tam już zimne zakąski,
jednym okiem uśmiechał się do gości, drugim boczył się na Romka tańczącego z
ogrzewaczem koło panów pod filarem.
iTTm^rwi • ’
r -w.:-" ■■
Wt jk -4
i;
•;v * -aaBSTf:. •
pftySfłwi
7/\/ 'Z:''''-'''
Wy > «dii
' V':- ■
—i * % fi * ™ jbt ,'*>•/ «w jlttB

I znów wódka, a potem drobne, dokuczliwe zamówienia: ćwiartka cytryny, jeszcze jeden
solodrąg i chleb razowy, jeszcze cztery masła, ocet i suchy chrzan, widelczyki do ryb i
musztarda do szynki. Z początku na każde zamówienie Romek odpowiadał grzecznie:
„Proszę bardzo” albo: „Służę uprzejmie” — potem rzucał tylko krótkie: „W tej chwili!” —
później już się wcale nie odzywał, wreszcie zaczynał zaciskać zęby i kręcić głową, w końcu
mruczeć coś pod nosem, dopóki któryś z gości nie przyjrzał mu się z podejrzliwym
zaciekawieniem.
Nawet nie widział, kiedy goście zajęli trzeci stół — zawsze się to działo podczas jego
nieobecności na rewirze. Z chwilą gdy to spostrzegł, Specjalny już tańczył wokoło nowo
przybyłych gości, jedną ręką usługiwał im, drugą dyskretnie szturchał Romka w żebra: „Ty
bękarcie zatracony! Boulestin przynieś i pięć maseł!”
Och, sypały się drobne zamówienia, sypały bez przerwy, a z każdą minutą przybywało
ich, było ich już tak wiele, że pamięć nie mogła ich objąć, a nogi nadążyć w ciągłej
bieganinie między bufetem a kawiarnią. Romek zaczynał podejrzewać gości o tajemną
zmowę. Oczywiście, dlatego mu zamawiają te wszystkie so- lodrągi, bośniaczki, razowe
chleby, suche chrzany, angielskie sosy, siekane cebulki, kostki cukru, plasterki cytryny, wody
sodowe i wody do mycia palców, żeby mu dokuczyć. A kiedy i czwarty, i piąty stół goście
zajmowali, to już nie pomagał rozpaczliwy pośpiech i pamięć na nic się nie zdała. O ile
przedtem miał nadzieję, że zdoła okiełznać rozbrykany rewir, teraz widział już wyraźnie, że
się wykoleił, że rewir pędzi swoim torem, a on zjechał gdzieś w bok i ugrzązł — wszystko
już się wyzębiało i zacinało. Do jego świadomości docierały tylko głośniejsze, natarczywsze
zamówienia oraz szturchańce i przekleństwa Specjalnego, a wszystko inne, tzn. ruchliwa
masa gości, ręce wyciągające ku niemu jakieś talerzyki i widelce, oczy złe i napastliwe,
czyhające na każdym zakręcie rewiru, wreszcie orkiestra głucho rzępoląca gdzieś za siódmą
ścianą i cała reszta „Pacyfiku” wraz z wirującymi wokoło rewirami i ludźmi — to wszystko
istniało poza kręgiem jego świadomości — krąg ten zacieśniał się coraz bardziej, dusił go.
Coraz częściej napastowała go rozkoszna myśl: rzucić to wszystko, wyzwolić się, wyjść na
zewnątrz „Pacyfiku”, a tu, na rewirze, niechby sobie Specjalny głowę urwał, a „Kucyk”
biegał jak kot z pęcherzem przywiązanym do ogona. Podobno niegdyś tu jeden piko-
lo zrobi! już tak, więc dlaczegóż by... — Myśl ta jednak miała dodatnią stronę. Romek
bowiem wiedząc, że w każdej chwili może zostawić rewir i uciec z „Pacyfiku”, ciągle
odkładał tę ostatecz-
ność na później: .jeszcze chwilę zaczekam, jeszcze podam nakrycia”. Tymczasem zbliżała się
godzina dwunasta i ruch malał. Z umysłem Romka działo się podobnie jak z lampę naftową:
maleńki płomyczek zaczynał się powiększać i oświetlać coraz większą przestrzeń — Romek
widział już, co się działo przy poszczególnych stołach, widział coraz wyraźniej i coraz
więcej. Rewir zatoczywszy olbrzymią woltę powoli zbliżał się do tego samego miejsca, w
którym był o godzinie ósmej, i spotkawszy Romka przystawał jak koń, by zabrać jeźdźca
wyrzuconego z siodła. A gdy już było po wszystkim, Maciej Specjalny, popijając wino na
korytarzu, podnosił brwi nad jednym okiem (umiał to robić jakoś zabawnie) i bacznie
przyglądał się Romkowi.
— Co tobie się dzisiaj stało, żeś miał taką tabakę?
Romek nie odpowiedział — skądże mógł wiedzieć, dlaczego miał tabakę i czemu rewir
gził się tylko jemu, a kelnerowi nie.
Specjalny był człowiekiem bardzo wyrozumiałym. Wprawdzie podczas ruchu złościł się i
szturchał w żebra, ale to można usprawiedliwić zdenerwowaniem. Teraz za to był łagodny.
— Ja wiem — mówił patrząc na Romka badawczo — ty masz takie szusy. Przez parę dni
idzie ci jak po maśle — robiłeś przecie ze mną, to wiem — aż ci się coś przekopyrtnie w
głowie i wsiąkł.
Innego zdania był Fornalski. Słysząc jak Specjalny oględnie wyraża się o Romkowym
„zatabaczeniu”, nie zważając na obecność kasjerki Michaliny, palnął:
— Ale co tam szusy! smarkacz onanizuje się i potem chodzi mętny po rewirze.
Romka jakby kto oblał czerwoną farbą. „Nie! To nieprawda!
Ja tego nie robię! Fornalski jest Świnia, że mówi o tym przy kasjerce. Ach, słyszała przecież,
tylko udaje, że nie rozumie, o co chodzi...”
Specjalny niedbale zwrócił się do Fornalskiego:
— Ee... dałbyś spokój, peszysz chłopaka i tyle. Romek, zajrzyj no pod filar, czy nie mają
ochoty płacić — tym sposobem chciał zatuszować przykre wrażenie, wywołane
nieoględnymi słowami Fornalskiego. Coś jeszcze mówił, ale Romek nie słyszał, bo musiał
iść na salę do gości.
Od tego czasu nienawiść do Fornalskiego wzrosła. Kelnera tego nie lubił od samego
początku, od chwili gdy go ujrzał pijącego piwo w bufecie. Już wtenczas pierwszym
spojrzeniem jakby zarzucili na siebie haczyki, których nie można cofnąć bez zadania bólu —
Fornalski pociągał za ów haczyk, Romek jeszcze nie. Podczas ruchu było to
usprawiedliwione — Romek nie liczył sztur-
63
iiMPP^^Tntisaga
-'V ,
V..'; V,\
£ i cl1“' -
' ' ' '«iii w Sr J 3Tir/nB
Ifc' ’ - * 'V*1.
-->¿1
.Ą_:.
• ii. m
chańców, kułaków, kopniaków, policzków, szarpań za włosy I i uszy, przekleństw mniej lub
więcej wymyślnych. Widział, że I kelnerzy podczas ruchu są zdenerwowani i biją; a każdy
inaczej. I Palmiak uderzał w twarz, a czasem w wielkiej złości na ślepo, I gdzie popadło.
Malutki Grela tupał nogami jak królik i uderzał I jakoś śmiesznie, końcami palców, po czole,
po policzkach, po no- I sie, przy czym równie śmiesznie krzyczał: „Psiakrew! dlaczego nie I
podałeś piwa! smarkacz! psiakrew!” — im więcej był zdenerwo- I wany, tym bardziej głos
jego był urywany. Ugór i Warga, z wyglą- I du zewnętrznego podobni do siebie jak bracia,
różnili się tempera- I mentem. Ugór niesłychanie łatwo popadał w złość. Jeśli pikolo nie
dosłyszał czegoś i pytał się po raz drugi, natychmiast głowa jego j dostawała się w ręce
Ugora. Gdy Romek doświadczył tego po raz ' pierwszy — był przerażony, za drugim razem
był tylko zdumiony, 'I za trzecim już nie mógł się wstrzymać od wesołości. Ręce Ugora nie
sprawiały bólu, ruchy ich bowiem były za szybkie. Pikolo doznawał wrażenia, że w głowę
jego ze wszystkich stron naraz spadło kilkaset piłek gumowych. Henek opowiadał, że po
każdej takiej furii Ugorowych rąk wszystkie meble w głowie ma poprzewracane, a w tym, co
na wierzchu, wcale nie można się połapać, tak to wszystko zmierzwione i poprzestawiane —
zdawało mu się, że włosy rosną na policzkach, nos na czole, uszy na karku.
Warga uderzał tylko raz w policzek, po czym natychmiast chwytał pikola za rękę i
mówił: „No widzisz, no widzisz...”
Kamiński, człowiek niepozorny, nie posiadający wybitnych | cech fizycznych ani
umysłowych, używał pięści bardzo rzadko. Szturchańce jego wywoływały u pikolaków
zdziwienie: „Cooo? ten także chce coś pokazać?” Krępy, nieruchliwy Tuz co najwyżej za- ,
mierzał się: „Ty, jak ci dam...” — i na tym się kończyło. Synaj nie umiał bić; zazwyczaj
pchał miękką pięść (u niego wszystko było jakieś miękkie) w twarz pikola i cofał ją, jak
gdyby ze strachu, żeby oka nie wybić lub krwi z nosa nie puścić — czasem kopał kolanem w
pośladek, a to przecież wcale nie bolało. Specjalny nadużywał trochę pięści, pikole jednak
nie mieli do niego urazy z tej przyczyny — raczej byli mu wdzięczni, że używa pięści do
szturchania w żebra, a twarz zostawia w spokoju. Poza tym Specjalny odznaczał się
wyrozumiałością — bił wtenczas, kiedy piko
lo istotnie na to zasłużył.
Co do Teodora, można było przewidzieć tylko jedno: że będzie bił w głowę — na ogół
był nieobliczalny. Pikole pracujący na jego rewirze mogli się spodziewać w każdej chwili
furiackich ciosów, jak również liczyć na to, że karygodne niedbalstwo ujdzie im bez-
karnie. Jedynie Adaś nie miał żadnych złudzeń. Przezwano go ulubieńcem Teodora” —
raz dlatego, że Teodor jego najbardziej bił, po wtóre — co się może wydać dziwne — istotnie
lubił go najbardziej ze wszystkich pikolów, przekomarzał się z nim, dzielił winem
pozostałym od gości i dbał o napiwki, co jednak nie wstrzymywało Adasia od mściwego
niszczenia Teodorowych bloczków na pięć lub dziesięć złotych, zależnie od jakości doznanej
krzywdy.
Ale największe niespodzianki robił Fornalski — przed nim pi- kole nie umieli się
zasłaniać; jeśli bowiem nie uderzał w policzek lub wierzchem dłoni w zęby, to chwytał za
nos, za skórę na karku, za uszy, za włosy, szturchał w plecy, kopał kolanem lub wreszcie
swoim olbrzymim ciałem popychał pikola tak, że ten odbijał się jak piłka i padał na ścianę
albo przebiegał całą długość korytarza i z impetem uderzał w drzwi. Ostatecznie pikole
woleli to ostatnie niż uderzenia w zęby.
Chłopcy stanowili dla kelnerów pewnego rodzaju klapę bezpieczeństwa. Gdyby w
„Pacyfiku” brakło pikolów, byłoby więcej awantur z gośćmi i więcej czerepów szklanych i
porcelanowych.
Wysłany przez Specjalnego na salę, by się dowiedzieć, czy towarzystwo pod filarem nie
żąda rachunku, Romek obszedł rewir i nawet nie uświadamiając sobie, po co tu przyszedł,
oparł się
o ścianę i tak stał w zamyśleniu. W ciągu ostatnich tygodni oswoił się z otoczeniem do
tego stopnia, że już nie reagował na bodźce zewnętrzne, o ile były słabe. Nie widział nic —
rozgoryczony myślał o Fornalskim. W pewnej chwili podniósł rękę do ust i namacał na
wewnętrznej stronie wargi mały strupek — pamiątkę z przedwczorajszego ruchu. W ciągu
owego wieczoru cierpliwie znosił szturchańce Fornalskiego, aż wreszcie rozżalony
wyjątkowo brutalnym kopniakiem, odwrócił się i zapytał: „Za co mnie pan kopie?” Wtenczas
Fornalski uderzył go wierzchem dłoni w zęby — górna warga zaczęła krwawić. Romek
musiał ją ssać, żeby krew nie poplamiła ust.
To ciągłe dokuczanie doprowadzało Romka do rozpaczy. Każdej nocy, przed zaśnięciem,
staczał z Fornalskim bohaterskie walki — wymierzał mu ciosy tak silne, że aż przewracał się
w łóżku z boku na bok i niemal czuł ból w mięśniach, strzelał doń z rewolweru, rozłupywał
krzesła na jego głowie, rozbijał butelki, ba, stawiał go w takich sytuacjach, że już tylko
pomoc Romka mogła go wybawić od śmierci, ale on właśnie z zimną krwią odmawiał mu
pomocy: „giń, draniu skończony, giń!” Niestety, tyle razy
uśmiercany Fornalski żył w dalszym ciągu i pewnie nawet nie wiedział o swoich klęskach.
Należało więc zrobić coś takiego, żeby Fornalski to odczuł, należało pociągnąć za
haczyk. Nie ulega wątpliwości, że Romek zrobiłby to znacznie później, gdyby nie Adaś.
Pierwszą bowiem osobą, na którą Romek spojrzały ocknąwszy się z gorzkiego zamyślenia,
był Adaś, a pierwszą myślą Teodor, potem kasa — bloczek
— pięć złotych — dziesięć złotych. „Nie, to za mało na Fornalskiego! Ja mu wybiję
pięćdziesiąt złotych! A bloczek zniszczę, potargam, spalę, że go ani detektyw nie znajdzie!”
W trzy kwadranse później Romek liczył talerze na korytarzu. Nie szło mu jakoś. Małych
talerzyków naliczył osiemdziesiąt — zapomniał: sześć czy osiem i zaczął na nowo, ale znów
przy czterdziestu zmyliło mu się. Nie mógł liczyć. Widział przecież, że Fornalski szukał, jak
kontrolował bloczki u kasjerki Michaliny i u kasjera w bufecie, jak przeglądał kopie
rachunkowe i jeszcze raz liczył pieniądze, wreszcie jak zdjął pokrywę z kasy i wyrwał kon-
trolkę z nasady — w tej chwili siedział przy stole i przeglądał ją.
I znajdzie na pewno, bo na kontrolce jest tych pięćdziesiąt złotych. Ale nie będzie wiedział,
kto mu to zrobił. Nikt przecież nie widział. Romek długo się rozglądał, zanim odważył się
podejść do kasy i nacisnąć guziczek wprawiający w ruch mechanizm kasy. Jakże mu
wtenczas ręce drżały, a oczy strzelały na wszystkie strony! Bloczek natychmiast schował do
kieszeni, a ponieważ w górnej części kasy, za szybką celuloidową, wyskoczyły krzykliwe,
białe cyfry zdradzające jego zbrodnię, więc prędko wybił drugi bloczek, tym razem pusty —
za szybką celuloidową ukazały się zera, ale te już nie były tak wrzaskliwe jak poprzednie.
Nie czuł się jeszcze bezpieczny — parzył go bloczek znajdujący się w kieszeni jego kaftana.
Pragnąc go się pozbyć za wszelką cenę i jak najprędzej, pobiegł do toalety, wrzucił do
klozetu i nie wyszedł wcześniej, dopóki nie ujrzał, jak bloczek pochłonięty strumieniem
wody zniknął w głębi muszli. Potem czuł jeszcze przez parę minut rozluźnienie w nogach, ale
uczucie to było raczej przyjemne, niż przykre. Był
o tyle rozsądny, że ani Adasiowi, ani Henkowi nic o tym nie mówił. A teraz, po godzinie
pierwszej, liczył talerze i nastawiał uszu w stronę sali restauracyjnej — nie wątpił, że
wkrótce zrobi się tam ruch — nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał przeciągły ryk Fornal-
skiego. To właśnie, że tam za drzwiami nic się nie dzieje, niepokoiło go. Od czasu do
czasu na żółtej firance, zasłaniającej szklane
drzwi, prześlizgiwały się ciemne sylwetki kelnerów i pikolów, niknęły raptownie lub
powoli, a potem tylko dudnienie kroków słychać było i skrzypienie parkietowej posadzki —
rzadziej głosy stłumione, nie wiadomo co wyrażające i do kogo skierowane.
Romek odwrócił się od sali i po raz trzeci zaczął liczyć małe talerzyki: „...czterdzieści
osiem, pięćdziesiąt... tak... pięćdziesiąt... Fornalski nie jest jasnowidzem, żeby odgadł moje
myśli... pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt cztery... tak, pięćdziesiąt cztery... ja z nim nie robiłem
dzisiaj. Julek... jego będzie podejrzewał. Najważniejsze: zimna krew i spokój... Było
pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt...”
— Romek!
Drgnął i spojrzał w stronę sali. W drzwiach stał Adaś, pochylony do przodu, wsparty
jedną ręką na klamce.
— Co chcesz!? — zapytał Romek udając, że jest zły, iż mu przeszkadzają w pracy.
— Pan Fornalski cię woła.
— Po co?
— Nie wiem, wszystkich nas woła.
„Aaa... wszystkich — to pocieszające.” Spojrzał na wskazujący palec, którym zaznaczył
pięćdziesiąty szósty talerz, ale pomyślał, że nie warto robić znaków, i powoli ruszył na salę.
Przy bufecie stali w nierównym szeregu: Franek, Henek, Julek i Adaś. Wszyscy czterej
spoglądali na siebie, ruszali ramionami i marszczyli czoła. Naprzeciw nich, przy stole,
siedział Fornalski. Rozparł się wygodnie w krześle, palcami lewej ręki bębnił w stół, w
prawej trzymał kontrolkę, której długa taśma z fioletową kolumną cyfr zwisała aż do podłogi.
Przy drugim stole siedział Teodor, przy trzecim Palmiak, a za jego plecami opierając się o
poręcz krzesła stał Synaj ze swoimi dołeczkami na policzkach — owadzi brzuszek dyszał mu
lekko, niedostrzegalnie.
Romek stanął w szeregu.
— Co takiego? — zapytał patrząc na Heńka. Ale ten zmarszczył tylko skórę na czole w
mnóstwo cieniutkich fałd i rozczapierzył palce. Franek uśmiechając się szepnął coś Julkowi
do ucha. Naraz spoważnieli wszyscy.
Fornalski podniósł się ociężale z krzesła, stanął przed pikola- mi, rozstawił nogi, ręce
oparł na biodrach. Wcale nie patrzył na chłopców — oczy jego, do połowy zakryte
obrzękłymi powiekami, błądziły gdzieś po podłodze, czy też po butach pikolów — dolną
wargę ssał. Wreszcie podniósł wzrok i rzekł powoli, z naciskiem:
—Który z was, sukinsyny, to zrobił?
Teraz już patrzył uważnie, przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, dłużej zatrzymał się
na Adasiu, Franka prawie zupełnie pominął, wreszcie utknął na Romku i już wcale nie
spuszczał go z oczu. Badał każdy rys jego twarzy, wargi, nasadę nosa, brwi, oczy — trwało
to długo, zbyt długo, żeby Romek potrafił wytrzymać! Gdzieś tam w brzuchu zaczęło mu się
robić gorąco, to szło w górę, ku piersiom i twarzy. Nie ruszał się zupełnie — rozpaczliwie
szukał sposobu, w jaki można by cofnąć gorącą falę, napływającą z dołu. Podniósł brwi w
górę, co wyglądało, jakby się dziwił niezmiernie, a w rzeczywistości było zewnętrznym
odruchem wielkiego wysiłku wewnętrznego. Wtenczas Fornalski odwrócił oczy gdzie
indziej, a w tej samej chwili twarz Romka napęczniała od krwi, oczy zamgliły się. Fornalski
cedził powoli, dobitnie:
— Który z was, sukinsyny, rżnie na kasie?
Romek był zbyt zajęty sobą, by widzieć to, co zaszło w następnej minucie. Franek, Henek
i Julek dowiedziawszy się wreszcie,
o co chodzi, szeroko rozwarli oczy i wznieśli ramiona w górę. Ale Fornalski już miał, już
wiedział! Bo czyż Adaś był na to przygotowany? Gdyby go Romek uprzedził, to może
jeszcze... A to tak nagle: „rżnie na kasie”, i to w dodatku przy Teodorze.
Fornalski powoli zbliżył się do niego — kleisty uśmiech oblepił mu wargi.
— Ty, kotku — zaczął łagodnie — nie patrz na pana Teodora, bo on wie to samo co ja.
Że ty się z nami bawisz w ciuciubabkę, to my już dawno wiemy. Z ciebie fajny majsterek. A
coś zrobił z bloczkiem?
— Jaki... jaki bloczek, prósz paa... ja nie...
— Och, no widzisz, kotku, ja nie wiem, ile ich tam masz na sumieniu; mnie chodzi o mój
bloczek, ten na pięćdziesiąt złotych. Gdzieżeś go, kotusiu, schował?
Tera/, już Adaś zrozumiał, że nie chodzi tu o dawne bloczki Teodora, lecz o jakąś
dzisiejszą sprawę, z którą nie miał nic wspólnego. Ale pomyłki już nie dało się naprawić.
— Kochasiu — zawołał Teodor — lepiej się przyznaj do wszystkiego.
Fornalski, w dalszym ciągu spokojny, nie zdradzający gniewu, zapytał:
— Ile masz pieniędzy?
Wobec tego, że Adaś, prócz niezrozumiałego bełkotu, nie mógł się /.dobyć na wyraźną
odpowiedź, Fornalski sam zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Robił to dokładnie i
systematycznie, najpierw przetrząsnął kieszenie kaftana, potem spodni, wyciągną!
drobne pieniądze i składał je na stole. Palmiak, serdecznie ubawiony, zaciągał się
papierosem, Synajowi dołeczki pogłębiły się, brzuszek falował żywo — pikole odstąpili na
bok — Franek szepnął coś do Julka, ale tym razem nie uśmiechał się jak przedtem. Fornalski
przeliczył pieniądze — było dwadzieścia osiem złotych.
— No, to jeszcze dwadzieścia dwa; może masz w mieszkaniu? Nie? To nic nie szkodzi,
dasz mi jutro, a zresztą ja sobie sam ściągnę z twoich „rebuszek” od gości — głos jego stawał
się coraz ostrzejszy. — Ja, widzisz, mógłbym iść z tym do starego i jutro by cię tu już nie
było, ale po co, kiedy ja z takim sukinsynem jak ty...
Okazało się, że spokój Fornalskiego był pozorny — wszyscy zresztą, nie wyłączając
Romka, przeczuwali, co nastąpi.
Z początku uderzenia Fornalskiego były prawidłowe, klasyczne w swoim rodzaju —
głowa pikola w miarowych podrzutach przeskakiwała raz w prawo, raz w lewo, potem jednak
wymknęła się — Adaś zatoczył się w tył i upadł na bufet. Dopóki opierał się
o ladę, Fornalski tłukł go zawzięcie po górnej części ciała gdzie popadło, po głowie, po
twarzy, po szyi, a gdy Adaś osunął się na podłogę i zasłonił głowę łokciami, kelner zaczął
pracować nogami. Podczas tej egzekucji reszta kelnerów zachowywała się spokojnie.
Dopiero gdy Adaś, ugodzony butem w głowę, skulił się jak ślimak, dołeczki na policzkach
Synaja znikły. Palmiak odrzucił papierosa, a Teodor zerwał się z krzesła.
— Ludwik! Daj mu już spokój, zostaw, ma dość — wcisnął się między Fornalskiego i
Adasia — zostaw, on już będzie pamiętał, mógłbyś mu co zrobić.
Franek i Henek również pośpieszyli do Adasia. Dźwignęli go z podłogi, Julek wyciągnął
chusteczkę i przyłożył mu ją do zakrwawionego nosa. Cała ta grupka, ze skulonym Adasiem
w środku, powoli oddaliła się do garderoby, a stamtąd schodami do mieszkania.
Romek pozostał na sali. Właściwie nie wiedział, co robić: wrócić do talerzy czy iść za
kolegami na górę. Czuł, że obowiązkiem jego jest być w tej chwili przy Adasiu, ale nie mógł
się zdobyć na to — bał się czegoś. W drzwiach bufetu stał kasjer, a obok niego Fryc i nowy
„pikuś”^Bfonek, przyjęty na miejsce tego małego, co uciekł przed tygodiiiem. „Kucyk”,
który również był świadkiem tej sceny, wrócił do swojej pracy przy biurku — nie wiedział, o
co tu chodziło, a ponieważ z Fornalskim żył w nieprzyjaźni, więc musiał o wszystko
wypytywać kasjera. Fornalski, Teodor i Synaj poszli do garderoby ubierać się w płaszcze, a
Palmiak, który miał dziś służbę, przyniósł z bufetu książkę ewidencyjną.
— Te, miglanc! — zawołał na Romka —jak tam z talerzami’
—Są wszystkie. 340 płytkich, 150 głębokich, 480 małych.
—Dobrze, a serwis kto ma?
—Henek.
— Bodaj go nagła krew z buraczkami! Poszedł i nie powiedział mi nic. — Palmiak
podniósł swą szpetną, fioletową twarz ku oknom na piętrze i wrzasnął:
— Henek! —.a gdy spoza firanki wyjrzał zadarty nos piko- la: — Jak z serwisem?
— Jest wszystko!
— Żeby cię tak rodzona matka kochała, jakeś ty dzisiaj liczył ten serwis. Ale jechał cię
sęk, wszystko to wszystko.
Śpieszyło mu się wyjść, więc szybko zapisał serwis, książkę odniósł do bufetu i
zamaszystym krokiem odszedł do garderoby.
Romek zajrzał jeszcze na korytarz, poszwendał się po bufecie kawiarnianym, wreszcie
zaszedł na jedną z sal, zwaną „Sybirem”, gdzie na stole pod oknem umywalni leżały
czasopisma. Ciemno tam było, więc zaświecił jedną lampę i zaczął przeglądać ilustracje.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przypuszczano, że Adaś jest bardziej pokieraszowany, tymczasem okazało się, że prócz
guza na głowie i dwu siniaków na nodze nic więcej nie miał. Ale mimo to Henek radził mu,
żeby nie ustępował. „Ja na twoim miejscu — mówił — poszedłbym do lekarza, wziąłbym
świadectwo lekarskie i Fornala do sądu. Zabuliłby aż hej!” Adaś jednak nie był pewny siebie.
Po pierwsze, nikt nie udowodniłby, że to nie on wybił na kasie owe pięćdziesiąt złotych, po
wtóre, gdyby nawet coś w sądzie uzyskał, to więcej jak pewne, że kelnerzy wypędziliby go z
„Pacyfiku”. Pozostało na tym, że Adaś na drugi dzień wstał o godzinie dziewiątej i mimo
dolegliwości cielesnych zabrał się do roboty. Podczas ruchu obiadowego był jeszcze
markotny, ale wieczorem poweselał, śmiał się nawet, rzucając naczynie na stół umywalni.
Fornalskiemu dodał jeszcze dwadzieścia dwa złote.
— Proszę pana — mówił wręczając mu pieniądze — jak Boga kocham, że ja panu nie
wybiłem tych pięćdziesięciu złotych, to kto inny zrobił.
Fornalski uśmiechając się odparł:
_Ależ, kotku, ja ci wierzę, ja ci święcie wierzę — przeliczył
pieniądze i schował do kieszeni.
Już na trzeci dzień zapomniano o tym wypadku — zainteresowania szły w innym
kierunku.
Miało się ku wiośnie. Pan Albin zamieszkał we dworku za miastem i tam nadzorował
robotników przy budowie „Sielanki”. Stary Pancer również spędzał tam większą część dnia,
poza tym przebywał w „Vesperii”, a tu, w „Pacyfiku”, urzędował „Kucyk”, no i pan Stefan,
chociaż właściwie rola jego ograniczała się do krótkich posiedzeń przy obiedzie lub
podwieczorku, spożywanym w towarzystwie lekarza familijnego i jakiegoś wysokiego
urzędnika miejskiego.
Chociaż był to już początek marca, ruch w „Pacyfiku” wcale się nie zmniejszał. Obiady
na ogół zawsze były słabe, za to podczas kolacyj napływ gości był tak wielki, że musiano
przynosić krzesła z kawiarni i blaszane stoliki z garażu. Na tym tle wybuchały spory między
„Kucykiem” a Fornalskim.
— Gdzie, gdzie!? — krzyczał ten kelner widząc, że Rudolf każe pikolowi wstawić
dodatkowy stół na jego rewir — nie widzisz pan, że tu nie można się przecisnąć!
— To gdzie ja mam tych gości umieścić?
— Postaw ich pan na suficie!
Oni obaj od dawna żarli się między sobą. To już weszło w zwyczaj, personel nie zwracał
na to uwagi. Wiadomo było wszystkim, że Fornalski miał wielkie nadzieje zostać
kierownikiem restauracji i dlatego starał się wszelkimi siłami szkodzić Rudolfowi. W tym
celu dawał „Kucykowi” do zrozumienia, że wie (chociaż naprawdę nic nie wiedział) o
jakichś jego nieczystych sprawkach, i tym sposobem trzymał go w ciągłym strachu.
Reszta kelnerów współżyła z sobą zgodnie. Oczywiście, nie należy brać pod uwagę
drobnych utarczek podczas ogniowego ruchu — to były urazy nerwowe i gdyby chciano o
nich pamiętać dłużej niż kilka minut, to życie tu okazałoby się niemożliwe, a „Pacyfik”
niegodny swej nazwy. Co więcej, między kelnerami a resztą personelu istniała pewnego
rodzaju umowa obowiązująca do wzajemnego wspierania się — było to konieczne, jak
konieczną jest symbioza krów z pliszkami. Bo niechże np. kucharz nie uwzględni pomyłki
kelnera i nie przyjmie zwróconej potrawy, to ów odpłaci mu w dwójnasób. Poprzedniej zimy
zaszedł taki wypadek między Palmiakiem a Balcerem. Palmiak pomylił się i zamiast dwóch
rostbefów, zamówił dwa rozbratle. Było to pod koniec obiadu, rozbratli nie można było już
sprzedać, więc Balcer nie przyjął ich — Palmiak musiał je sam zjeść.
Dwa rozbratle można jeszcze zjeść, ale niestety nie można tego dokonać z dwudziestu
dziewięcioma porcjami zrazów, nawet przv pojemności Balcerowego żołądka i pomocy
kuchennego personelu. Albowiem z trzydziestu porcji zrazów, które zrobiono nazajutrz jako
specjalność do obiadu, sprzedano tylko jedną. Cała sztuka polegała na tym, że kelnerzy
ulegając prośbom Palmiaka polecali ' gościom wszystko, co było w jadłospisie, tylko nie
zrazy. A Pal- miak przyszedłszy wieczór do kuchni zapytał niewinnie:
— Panie szefie, co tam za specjalność będzie jutro do obiadu?
Balcer przyjrzał mu się jakoś chmurnie, podkręcił wąsa, spojrzał na rondel ze zrazami i
mruknął:
—Palmiak, tylko nie rób głupstw.
Podobno tej samej nocy, po wyjściu z interesu, obaj upili się w barze „Pod
Winogronami”.
Podobnego terroru nie można było stosować do kasjerki Michaliny, przeto kelnerzy
zjednywali ją sobie serdeczną pokorą. Jej stosunek do nich wcale nie był taki prosty, jak by
stary Pancer przypuszczał.
Nie sprawiało jej trudności poznać, który z kelnerów naprawdę się omylił, a który
świadomie oszukuje. Najpiękniejsze słówka Greli, najlogiczniejsze dowodzenia Teodora,
najuroczystsze zaklęcia Ugora nie przekonywały jej, natomiast milczenie Synaja lub jedno
słówko Specjalnego, wystarczało jej zupełnie. Panna Michalina więcej wiedziała o kelnerach
niżeli kasjer restauracyjny, ten bowiem z typowo męską tępotą reagował jednako na ich
niewinne pomyłki, jak i świadome oszustwa. Mógłby ktoś zarzucić pannie Michalinie, że się
trochę kochała w Synaju lub w Specjalnym. Bardzo możliwe, ale jej zaufania do Tuza i
Kamińskiego nie można było tym samym umotywować — wykluczone, by się kochała w
czterech kelnerach równocześnie. Jak się później okazało, posę- dzenie to było niesłuszne,
gdyż panna Michalina zakochała się tyl- ke w jednym kelnerze, ale o tym przez długi czas
nikt nie wiedział. Tu, w „Pacyfiku”, miłość była zabroniona — gdyby coś podobnego doszło
do uszu starego Pancera, wówczas jedno z kochanków musiałoby stracić posadę. Stary
Pancer wiedział, że taka para wcale nie przysparza restauracji dochodów. Dlatego też,
1 chwilą gdy wchodził na korytarz, wesoły flirt kelnera z kasjerkę zmieniał się w mniej lub
więcej rzeczową rozmowę.
Nalepiej umiał to robić Grela. Było zupełnie obojętne, w jakiej sytuacji go zaskoczono;
ręce, wyciągnięte do uszczypnięcia dziewczyny, nadawał taki gest, jak gdyby sięgał po talerz,
przy czym wołał: „No, jak ja mam długo czekać!” Zaskoczony przy głaska-
niu ręki gospodyni Dory albo usuwał się, jeśli był na to czas, albo nie przerywając
czynności mówił: „Tak, tak, ja bym pani radził smarować kremem Pulsa, świetny jest. Mnie
jak ręka opierzchła, to...” Flirt był jego chlebem powszednim i zapewne, gdyby nie było w
„Pacyfiku” dziewcząt, to i Grela nie pracowałby tutaj. Nie ocierać się o sukienki, nie dotykać
piersi, nie szczypać, nie czuć na sobie dziewczęcych spojrzeń, nie głaskać pulchnych rąk
gospodyni Dory, nie nachylać się z bloczkiem ku pannie Michalinie — to byłoby okropne,
nie do pomyślenia. Już tam Pan Bóg wiedział, jak urządzić świat i jak osłodzić Greli życie.
Dobrze było Greli w „Pacyfiku”, kochał wszystkie kobiety bez wyjątku, kochał je razem z
kośćmi i ciałem, z ich łzami i śmiechem. I nie miał wielkich wymagań: uszczypnąć,
pogłaskać, powiedzieć dwuznaczne słówko — tylko tyle. A za to co rok, na św. Mikołaja,
rozdawał dziewczętom podarunki: mydełka, pudry, wody kolońskie, pomadki do warg, lakier
do paznokci, a od czasu do czasu częstował je słodyczami. Z tych przyczyn, jak również z
powodu tupania w przystępie gniewu, pikole przezwali go „Samczykiem”.
W stosunku do kolegów był rażąco serdeczny, można powiedzieć, jego serdeczność miała
w sobie coś z kleju, podobnie jak jego wypukłe czoło i ciemna cera przywodziły na myśl coś
oleistego. Ale ta jego impulsywna, a w wielu razach niemiła serdeczność stanowiła dla niego
niezawodny środek obronny przed kolegami, a zwłaszcza przed Fornalskim, którego w głębi
swej lowelasow- skiej duszy nienawidził. Można było zauważyć, że z chwilą ukazania się
Fornalskiego na korytarzu Grela przerywał swój flirt, podobnie jak w obecności starego
Pancera.
Uszczypliwe powiedzenia Fornalskiego, przyprawione odpowiednim akcentem i mimiką,
psuły „Samczykowi” miłe chwile na korytarzu, dotykały najczulszych strun jego istoty. Z
pewnych względów Fornalski był do tego uprawniony — nigdy nie flirtował z dziewczętami,
żeński persnel traktował na równi z męskim. Gospodynię Dorę i panny bufetowe mieszał z
błotem, tak samo jak parobków i kucharzy — dla niego w „Pacyfiku” nie było kobiet ani
mężczyzn — istniał tylko bezpłciowy personel.
Życiu erotycznemu oddawał się w godzinach specjalnie na ten cel przeznaczonych. Raz w
tygodniu po skończeniu pracy, udawał się do nocnego lokalu, wybierał sobie kobietę, pił,
bawił się i w końcu prowadził ją do hotelu, co zresztą nie przeszkadzało mu kochać własną
żonę; często widywano go, jak idąc ulicą przytulał się do niej z tak wzruszającą czułością, że
nie spostrzegał znajomych i nie odpowiadał na ich ukłony.
rapy??** 4?
i.
' \ ' .'¿iii. '" a-
By*1-1 %
"iÆi- T..- . Y U«./ ■
Romek powoli zdobywał grunt pod nogami. O przeobrażeniach, jakim ulegał, nie myślał
wcale, jak nie myśli się o procesie przemiany powietrza w płucach. Praca w restauracji ma
pewną przykrą właściwość. Wiadomo, że człowiek raduje się widokiem dokonanej pracy,
pragnie utrwalić to, co stworzył własnymi rękami. A tu, w „Pacyfiku”, za dnia nakrywano
stoły, budowano piramidy z serwet, ustawiano klosze z kwiatami, a potem przychodzili
goście i burzyli to wszystko — zostawały pieniądze w kieszeni, dym pod sufitem i trochę
śmieci na podłodze. Przykrość tę Romek odczuwał słabo, albowiem głuszyły ją przykrości
mniej subtelne. „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten” i „Graves i Barsac wyjmij z lodu!” — to
były słowa ociekające wodą i piwem, słowa, w których słyszał piekielny szum sali i
przekleństwa białej zgrai piko- lów — metafizyczny smród pierwszego wieczoru w bufecie. I
to j żyło w nim i odzywało się w chwilach rozpaczliwej walki z rewi- | rem. Nie mógł się
tego pozbyć — wiedział, że w ciągu wieczoru j na rewirze zaśmierdzi Graves i Barsac, i
schwitz, i arbeiten — za- ! śmierdzi, mimo, że Fryc tych słów już nie wymawiał. Dopóki to
było możliwe, bronił się, usiłował zapamiętać wszystkie zamówienia i utrwalić w mózgu plan
rewiru, ale później następowało rozprężenie — zamówienia, nakrycia, brudne naczynia,
wszystko to zaczynało się wymykać spod władzy jego mózgu. Oplątany siecią I dźwięków i
materii, wikłał się i utykał. Wreszcie dochodził do gra- i nicy ludzkich możliwości — nogi
już nie mogły szybciej biegać, [ mózg nie mógł się uporać z nawałem zamówień — ogarniało
go obrzydliwe poczucie niemocy (Synaj odczuwał to na swój sposób: ! „Dajcie mu rewolwer,
niech zastrzeli siebie albo gościa”) i wtenczas właśnie zalatywało go smrodliwe
wspomnienie: „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten” i „Graves i Barsac wyjmij z lodu!” To mu
do cna obrzydzało pracę na rewirze. Mógł płakać, wściekać się, prze- ' klinać — nic nie
pomagało.
A w nocy, podczas snu, w dalszym ciągu walczył z rewirem, przewracał się z boku na
bok, czasem budził się cały spocony. On, Adaś i Henek stale narzekali na marzenia senne.
„Jasny gwint!
—mówił Adaś — Teodor mnie gonił, a moje nogi ani rusz! ino w miejscu, ino w miejscu,
akurat jak pod wodę, jak pod prąd.”
Inną postacią rewirowej choroby, której ulegali pikole, była nienawiść do gości nie
zostawiających napiwków. Biorąc pod uwagę młodociany wiek, Romek zarabiał za dużo.
Mimo to nie mógł się pogodzić z faktem, że istnieją goście, którzy mają czelność odejść od
stołu nie zostawiwszy na nim ani grosza. Im większe napiwki otrzymywał od pewnych gości,
tym bardziej niena
widził tych, co nic nie dawali — im więcej zarabiał, tym bardziej czuł się pokrzywdzony. Z
początku przeklinał i to mu sprawiało pewną ulgę, ale z biegiem czasu nawet
najwymyślniejsze przekleństwa spowszedniały mu, zatraciły swoją soczystość — pozostała
nienawiść sucha i męcząca jak niewykrztuśny kaszel. Patrząc na takiego gościa, doznawał
dławiącej wściekłości i nie uspokajał się, dopóki nie stracił go z oczu, wskutek czego wzrok
jego stał się kłujący i nieprzyjemny.
Równie silną nienawiścią pałał do starszych samotnych panów — ci bowiem odznaczali
się łakomstwem. Brody im się trzęsły z chciwości, usta mlaskały, jak gdyby nie mogły się
doczekać, aż kelner postawi półmisek na stole. Przypatrując się takiemu staruszkowi w
chwili, gdy ten oczami pożerał pieczeń i łapczywie zabierał się do krajania jej, miał szaloną
ochotę wyrwać mu półmisek spod ręki i krzyknąć: „Nie dam ci! Dosyć już się nażarłeś!
Wczoraj i przedwczoraj, zawsze tylko żresz i żresz jak Świnia!” Ale cóż, nie wolno mu było
tego zrobić, więc tylko tak sobie myślał.
Przybyły mu nowe odruchy, uczucia i pojęcia. Wchodząc na korytarz, mimo woli kurczył
się w sobie — tam bowiem zwykle czekał na niego Fornalski, Teodor lub Palmiak. Podczas
ruchu nagle odczuwał niewytłumaczony lęk. Gdyby się go starał uzasadnić, spostrzegłby, że
w garderobie goście się rozbierają, a na jego rewirze jest jeszcze jeden wolny stół. Często
niespokojny chodził po rewirze, czuł, że mu coś grozi, że coś powinien zrobić — to myśl
realna jak kamień tłukła się w jakiejś zatraconej komórce mózgowej: „piwo pod lampę!”
Zwierzęta w jego pojęciu zatraciły swoje właściwe cechy. O zającu myślał jako o
comberku w dzikim sosie z makaronem, indyk przywodził mu na myśl białe płatki mięsa,
podlane rdzawym sosem, karp nie miał łusek ani głowy, był rybim dzwonkiem w galarecie,
cielę pozbawione było nóg i ogona, miało tylko nerkę, i to nie” zawsze, bo byli przecież
goście, którzy zamawiali pieczeń cielęcą bez nerki. A co do wątróbki, to tylko dwa
stworzenia posiadały ten specjał: cielęta i gęsi — nigdy nie przychodziło mu na myśl, że
człowiek posiada coś podobnego. „Adaś ma wątróbkę, Fornalski ma wątrobę, panna
Michalina ma wątróbkę” — nie, nie! to byłoby śmieszne.
Fornalski, mimo wielokrotnych uśmierceń przez Romka, w dalszym ciągu objawiał swoją
żywotność kopniakami, szturchań- cami i wykręcaniem uszu. Romek nie miał już odwagi
robić doświadczenia z kasą. Kiedyś może, gdy będzie odchodził z „Pacyfiku”, wybije mu
nawet sto złotych, ale teraz nie.
Zdarzył się jednak wypadek, który unieszkodliwił Fornalskie- go na pewien czas — to
było drugie pociągnięcie haczyka ze strony Romka. Trzecie, najsilniejsze, nastąpiło w trzy
lata później_______________________________
Romek wtedy był już kelnerem.
„Jedynka” to jedyny rewir w „Pacyfiku”, rewir kapryśny, łaj. dacki. Jednego wieczoru
trudno się tam przecisnąć, tak pełno go- ści, drugiego jakby kto urok rzucił — lepsi goście
omijają go, siadają same wybiórki od śledzika, kiełbasy i piwa. Romkowi wypadło robić na
tym rewirze z Fornalskim. Już w południe zapowiadało się źle — sprzedano zaledwie cztery
obiady. Wieczór o dziewiątej wszystkie stoły były jeszcze wolne, mimo że na sąsiednich
rewirach kelnerzy i pikole rady sobie dać nie mogli. Fornalski, z założonymi w tył rękami
chodził wzdłuż garderoby, wyzierał zza portiery i łypał białkami oczu na pusty rewir —
porowaty nos zsiniał mu ze złości, plecy wygięły się w pałąk. Na domiar złego Synaj
uśmiechając się swoimi dołeczkami zwrócił się do Romka, ale tak, żeby i Fornalski słyszał:
„Stań sobie przy wejściu i nadmuchaj gości na jedynkę.”
Wreszcie pod lampą usiadł jakiś pan i zamówił pół porcji cielę- cinki na zimno. Fornalski
podał cielęcinkę, po czym mijając Romka szturchnął go w żebra.
— Usuń się do k... m...! — ociężałym krokiem odszedł do garderoby, otwarł szafkę i
wyciągnął „szczeniaczka” — maleńką flaszeczkę spirytusu. Henek widział to, więc ostrzegł
Romka: „Uważaj dzisiaj, bo Fornal zalewa robaka. Pamiętaj, coś podał, bo on będzie szukał
na kontrolce.”
W parę minut później dwóch gości zajęło duży stół — dwie porcje wołowej z
buraczkami. „Co, tak na sucho? Bez wódki? Bez wina?" Garb na plecach Fornalskiego urósł
do niebywałych rozmiarów, nos posiniał. Romek skwapliwie ustępował mu z drogi, a gdy już
koniecznie musiał się zbliżyć do niego, to nadrabiał miną i głosem, gdyż wiedział, że
nieśmiałość drażni kelnera.
1 tak trwało do godziny pierwszej po północy. Romek nie sprzedał ani jednej flaszki
wina, ani jednej maszynki kawy — piwo tylko, wodę sodową i parę ćwiartek węgra. Ze
spojrzeń Fornalskiego, z jego szturchańców domyślał się, że „coś będzie”. Podczas sprzątania
rewiru Henek, składając obrus we czworo, znów ostrzegł Romka:
— Lepiej zostaw, ja posprzątam, a ty idź za mnie srebro liczyć. Popatrz, jaki urżnięty,
nie będzie się z tobą ciaćkał.
— Właśnie że nie pójdę! Ja mu przecież gości nie wypędzałem z rewiru.
Romek był rozgoryczony. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest pewnego rodzaju
narzędziem potrzebnym Fornalskiemu do wyładowania złości. W poczuciu swej krzywdy
mały Romek napę- czniał odwagą i wwindował się na szeroką płaszczyznę człowieczeństwa,
tam gdzie panują bezwzględne prawa moralno-etyczne. Nie spiesząc się poskładał obrusy,
zaniósł je do bufetu, po czym idąc na korytarz prowokacyjnie zatrzymał się w pobliżu
Fornalskiego, który zdejmował pokrywę z kasy, by wyrwać z niej kontrolkę. „Ty draniu, już
zaczynasz szukać, już...” Wiedział, że za chwilę będzie musiał wrócić na salę, poszedł jednak
na korytarz i zaczął liczyć talerze. Po upływie kilku minut Julek otwarł drzwi:
— Romek, pan Fornalski cię woła.
„Naturalnie, to było do przewidzenia. Szuka.” Ale Romek był przygotowany, pamiętał,
co markował. Postanowił odpowiadać krótko, bez jąkania. Wyszedł na salę. Fornalski
siedział w pobliżu kasy, w ręce trzymał rozwiniętą kontrolkę, palcem wodził wzdłuż
fioletowej kolumny cyfr. Nagle zatrzymał się i nie patrząc na Romka zapytał:
— Co to było za trzy złote za wino?
— No przecież to ćwiartka węgra, com podał na środek dla pana z panią.
— Tylko bez „no”, bo jak cię trzepnę w łeb, to się krwią zalejesz! A to co za trzy złote
na kawiarnię?
— To jest, proszę pana, dwie herbaty dla tych, co siedzieli na „amerykance” i czarna dla
Derenia — wyśpiewał płynnie akcentując „proszę pana”. Był pewny, że każdą pozycję
wyjaśni, stojąc za plecami Fornalskiego wodził wzrokiem wzdłuż kontrolki i z góry
przygotowywał się na natychmiastową odpowiedź.
— A te pięć trzydzieści na wino, to co jest?
— Ósemka lutenbergera za złoty trzydzieści, szprycer za złoty pięćdziesiąt i ćwiartka
węgra za dwa pięćdziesiąt — odparł i spojrzał na porowaty nos kelnera, jak gdyby chciał
zapytać: „No i czego jeszcze chcesz, draniu?”
Fornalski przejrzał kontrolkę do końca, po czym nachmurzony wstał i udał się do kasjerki
bloczki przeglądać — mówił, że mu brakuje sześć złotych.
Właściwie Romek powinien był teraz zejść mu z oczu, a jeśli tego nie zrobił, to tylko
przez właściwą każdemu człowiekowi chęć czekania na coś, co czuje, że musi nastąpić.
Fornalski wrócił na salę, zatrzymał się obok Teodora, oparł ręce na biodrach i bokiem
spojrzał na Romka.
— I rób tu z takim sukinsynem, bez grosza można wyjść z in- teresu.
Romek, napompowany szczytnym poczuciem człowieczeństwa, zapomniał, że jest
pikolem.
— Ja przecież panu tych pieniędzy nie ukradłem — odpowiedział hardo.
Teodor przestał liczyć pieniędze, Fornalski spojrzał na Romka tak, jak gdyby nie
rozumiał jego słów.
—Co kawaler powiada? — zapytał wolno.
— No, bo co pan się mnie czepia, pan te sześć złotych przepił.
Romek wcale nie uciekał. Owszem, patrzył Fornalskiemu prosto w oczy, dopóki nie
stracił równowagi w nogach. Ostatnie uderzenie zmiotło go w bok, więc zawadził o róg stołu
i runął na krzesło. Podniósł się szybko i przyłożył dłoń do kości policzkowej — tam go
najbardziej bolało. Nie widział nic, słyszał tylko głos Fornalskiego: „Gówniarz cholerski, on
mi będzie morały prawił!” Miał ochotę rzec w odpowiedzi coś wzniosłego, ale poniechał
tego, gdyż czuł, że wzniosłość w połączeniu z jego mizernym wyglądem wywoła śmieszny
efekt. Z dłonią przyłożoną do kości policzkowej powlókł się do garderoby i tam stanął przed
lustrem. „Ciekawe, że tak boli, powinien być znak.” — Odjął rękę od policzka. „Nie ma nic,
nawet nie spuchnięte. Ale później spuchnie? Nie? Spuchnie, na pewno spuchnie! He he... jak
Boga kocham, że spuchnie...”
Przybliżył się do lustra, wskazujący palec przyłożył do kości policzkowej, drugą ręką
nacisnął palec i zamknął oczy. Tarł, tarł z całej siły, dopóki nie poczuł, że palec ślizga się po
czymś lepkim. Potem otwarł oczy i spojrzał w lustro — na kość policzkową wystąpiła lepka
rosa o zabarwieniu żółto-różowym. Cofnął się parę kroków w tył i przyjrzał się z daleka —
ciemna plama miała wygląd wcale groźny, szpeciła całą twarz... *,He he... jak Boga kocham,
trzy dni urlopu.”
Z odkrytą raną wyszedł na salę. Uchwycił zdziwione spojrzenie Teodora i Fornalskiego.
„Aha, ładna plamka, co?” By wywołać większe wrażenie, zaczął nerwowo mrugać okiem —
nie zapominał o tym nawet podczas rozmowy z kasjerem.
— Panie kasjer, proszę mi wydać dziesięć złotych.
— Na co?
— Na świadectwo lekarskie. Widzi pan przecież, że mam ranę i oko coś nie w porządku
— mówił głośno, żeby Fornalski słyszał.
Kierownik Rudolf wychylił głowę zza biurka.
___Aaa, któż cię tak obrządził?
___Ano, pan Fornalski.
— Taaak? Chcesz go skarżyć? Pewnie, pewnie, masz rację. A do którego lekarza chcesz
iść? Idź do Goldmana, Rynek 38, on ci dobre świadectwo wystawi. A adwokat to tylko
Sonntag, ten co tu przychodzi.
— A gdzie on ma biuro?
— Warszawska 15, tam jest tabliczka. On ci najlepiej tę sprawę przeprowadzi, to
specjalista od takich rzeczy.
Romek odebrał pieniądze od kasjera, po czym na kartce napisał nazwisko lekarza i adwokata
— zwrócony w stronę Fornalskiego, mrugał nerwowo okiem i dyktował sobie głośno,
powoli: „Gold-man, Ry-nek trzy-dzie-ści o-siem, Son-ntag, War-szaw-ska pięt-na-ście.”
Schował kartkę do kieszeni i nie patrząc na Fornalskiego ruszył do mieszkania.
Była mniej więcej siódma rano. O tej porze pikole czując, że mają jeszcze dwie godziny
wolne, spali jak zabici. Romek jednak ocknął się za pierwszym skrzypnięciem drzwi —
czekał na to od wczoraj, nasłuchiwał przez sen.
Fornalski przemaszerował przez pokój i z rękami w kieszeniach spodni stanął przy oknie,
bokiem do Romka — ten odwrócił się do ściany, kołdrę podciągnął pod brodę — bura plama
pod okiem zdawała się być trójwymiarową.
Za oknem, w sali restauracyjnej, dudniła cisza, odgłosy kawiarniane docierały tu z trudem,
przefiltrowane przez ścianę, pozbawione ostrości. Na tle tej ciszy tubalny głos Fornalskiego
zapełnił cały pokój.
— Co, ty mnie chcesz skarżyć?
— Ymhyy... ,
— Dużo na tym zarobisz?
— Nie wiem.
— Możesz najwyżej dostać pięćdziesiąt złotych.
Chwila milczenia. Romek uniósł się na łokciu, zaczął nerwowo mrugać okiem, wreszcie
rzekł:
— Ja myślę, że więcej, bo widzi pan, z tym okiem coś nie w porządku.
Fornalski nie zmieniając postawy nóg i nie wyjmując rąk z kieszeni odwrócił się do Romka i
przez dwie sekundy przypatrywał mu się.
— To jest nic — powiedział — zdarcie naskórka. Za trzy dni
nie będzie śladu. No... ja cię nie chciałem, tak nieostrożnie... byłem pod gazem... — urwał
nagłe i jakby zawstydzony odstąpił od okna. — Jak chcesz, to skarż, ale z góry mówię, że to
ci się nie opłaci, więcej kłopotu jak... Dam ci dwadzieścia złotych i pogadam ze starym, żeby
ci dał z pięć dni urlopu. No jak?
— Kiedy to oko...
— Yh, oko! Nic nie jest, to tylko tak wygląda. Dwadzieścia złotych i pięć dni urlopu, no
jak?
— Mnie, proszą pana, nie chodzi o dwadzieścia złotych, ja ich nie chcę, tylko...
— ...tylko co?
— Tylko...
— Aha... No dobrze, dobrze, ja ci tam nie będę w drogę wchodził, nie masz się czego
bać. No jak? — sięgnął do kieszeni po portfel.
— Nie, nie! — zaprzeczył Romek —ja nie chcę, co mi tam... Jak pan tak mówi...
— No to fajnie, my się tam już pogodzimy — Fornalski wykonał ruch, jak gdyby chciał
uścisnąć Romkowi dłoń, cofnął się jednak —ja tam pomówię ze starym o tym urlopie.
Serwus — machnął ręką i wyszedł z pokoju.
Romek sięgnął po lusterko i lekko nacisnął plamę pod okiem. „To tylko tak wygląda” —
„Ja ci tam nie będę wchodził w drogę”. Odłożył lusterko, odwrócił się do ściany i nakrył
kołdrą. „Powiedział: nie masz się czego bać. No, chyba nie będzie świnią.”
ROZDZIAŁ ÓSMY
J ak zwykle, o godzinie ósmej zagrały drzwi, zadudniły kroki, zadźwięczały półmiski na
bufecie, a potem zrobiło się cicho — skąpe światło żarówek zastygło na szkle i porcelanie.
Sala była pusta. Ktoś rozmawiał w gabinecie, a głos tłumiony przez portierę i ściany zdawał
się być modlitwą za umarłych. Pikole przywarli do ścian i filarów, ręce założyli w tył i tępym
wzrokiem patrzyli gdzieś przed siebie — myślałby kto, że to białe posągi zdobiące salę.
Kasjer pochylony nad zeszytem obliczał swoje wydatki miesięczne, a gdy doszedł do
pozycji: „pranie kołnierzyków” — podparł głowę dłonią, ołówek włożył między zęby i tak
nieruchomo zapatrzył się w rąbek obrusa zwisającego ze stołu.
„Zaraza” — personel restauracyjny drzemał — myśli, zda się,

leniwie pełzły gdzieś nad podłogę, snuły się ociężałe, senne. Pikole czuli, że lada chwila
sprężynowe drzwi zakłapię w garderobie, a wtenczas trzeba się ocknęć i ruszyć z miejsca.
Niepokoiły ich głosy dolatujęce z kawiarni — tam wiecznie coś huczało, szum wzmagał się,
to znów przyciszał — o tej godzinie tam bił puls „Pacyfiku”.
Naraz coś z hurgotem runęło na podłogę. Pikole nerwowo oderwali się od ścian i
wściekłym wzrokiem spojrzeli nr bufet. „Jak można tak piekielnie hałasować! Oczywiście, to
ten niedojda bufetowiec.” Jakoś tak niezręcznie wysunęł szufladę, że wypadła mu z ręki, a
noże, widelce i blaszane pudełka rozleciały się z jazgotem po podłodze. Nieszczęśnik
pozbierał to wszystko z nerwowym pośpiechem, szufladę wsunęł do bufetu, po czym
niespokojnie zaczęł się przechadzać tam i z powrotem. Wreszcie zwrócił się do kasjera:
— Idę na papierosa — powiedział i szybko wyszedł do garderoby.
I znów cisza zapadła, czyjeś głosy mamrotały w gabinecie, a od strony kawiarni sęczył
się poprzez ściany monotonny bulgot, czasem uwydatniał się piskliwy głos którejś z panien
bufetowych, dźwięk szklanki lub rzegot dzbanuszka, upuszczonego na posadzkę. Pikole w
dalszym cięgu tkwili na swoich postumentach. „Och, żeby się stał jaki cud i sprężynowe
drzwi nie zakłapały tego wieczoru.” Ukradkiem spoględali na zegar żywięc niedorzeczne na-
dzieje. „Już jest trzy na ósmę, a sala pusta; potem będzie po ósmej i, kto wie... może, może...
Może nagle zrobi się godzina dwunasta i wolno będzie sprzętać obrusy?” Nie chcieli myśleć
o tym, że ze wszystkich stron miasta zdężał do „Pacyfiku” tłum gości, że już był blisko, może
na tej samej ulicy.
Z gabinetu wyszedł Tuz.
— Romek — zawołał — idź do kawiarni i zobacz, czy nie ma tam doktora Derenia, bo
mi winien trzy złote za wczorajszę kolację — głos jego na tle ciszy wydał się chrapliwy i
dziwnie drażnię- cy.
Romek ocknęł się z widocznę niechęcię — zły był na Tuza za przerwanie słodkiej
drzemki, a wiedział z doświadczenia, że jeśli raz ruszy z miejsca, to potem nie zazna już
spokoju. Wszedłszy do kawiarni przez toaletę, przystanę! na chwilę, by się rozejrzeć. Uderzył
go ciepły, lepki zaduch i szum zupełnie inny niż szum restauracyjny. Ciasno — jak okiem
sięgnęć, od pierwszej sali do ostatniej, zwanej „Sybirem”, roiło się od gości i czarnych
kelnerów kołyszęcych tackami w powietrzu. Romek znał ich kilku z nazwi-
ir- B W *1 9 4
j- i jj
i., . £ 4 -¿K -
<V1-. - ■ -V- :■■ ■ -» >. •_ " i- ■ •"
ihr yt '
¡u ,
'w.' 9, e.
HKWlihwiMMMMBtiMflBgŁ'' + : raRsJcK V *JP
rifrwYtarWwWfeflh -ł> i*,' ’■mt&V ®’’
i‘\
mL t..' U ' ' **
ska. Pod oknem sprzątał naczynie malutki Kantara z wyłupiastymi oczyma, nieco dalej, z
rękami obładowanymi naczyniem, przeciskał się Miecio Sierpowski i krzyczał:
„Przepraszam! Przepraszam!” — przy kasie stał Maks, a przy nim dwóch pikolów ka-
wiarnianych.
Idąc wzdłuż sali Romek gmerał oczami wśród gości, ślizgał się po twarzach i łysinach,
głowę zadzierał do góry: „mam czysty kaftan, jestem pikolem z restauracji i takim
szmaciarzom jak wy nie usługuję”. Przeszedłszy całą kawiarnię i nie znalazłszy doktora
Derenia, dla pewności zapytał jeszcze kierownika Steca, którego spotkał na „Sybirze”.
— Nie — odparł Stec — nie widziałem go dzisiaj wcale. Wobec tego Romek wrócił przez
bufet do restauracji. Tu już
ruszyło się cokolwiek — przy dwóch stołach siedzieli goście. Kelnerzy opuścili gabinet,
pikole swoje postumenty przy ścianach i krążyli po rewirach — jedni zacierali dłonie, inni
tarli zastygłe twarze lub bawili się ściereczkami. Grela ciągnął metalowy wózek z zimnymi
zakąskami. Palmiak, z natury żywszy od innych, szerokimi krokami przemierzał garderobę,
zaciągał się namiętnie papierosem i od czasu do czasu bokiem spoglądał na salę. W pewnej
chwili zwrócił się do stojącego pod palmą Ugora.
— lisz, to jest tak: teraz puchy, a potem wiater i tabaka. Wejściowe drzwi zachrzęściły,
wszedł młody pan o różowej,
uśmiechniętej twarzy. Oddał płaszcz garderobianemu, odkłonił się obu kelnerom i składając
ręce jak do modlitwy stanął niezdecydowanie na skraju sali.
— Ciekawym, gdzie ten szmaciarz usiądzie? — mruknął Ugór.
— Bigosik i małe piwko — zapiszczał Palmiak.
— A ja idę o zakład, że on to zamówi.
Nienawistnie obserwowali młodego pana. Ten zamierzył się iść na rewir Synaja, potem
skręcił w lewo i usiadł na „dwójce” pod lustrem. Twarz Palmiaka przybrała odcień fioletowy.
— Bodaj cię nagła krew z buraczkami! — zaklął ruszając po- suwistym krokiem do
gościa — taki dobry stół mi zagwoździł! — Moje uszanowanie, czym mogę służyć? —
zapytał uśmiechając się fioletowo i podając jadłospis.
— Ja jeszcze chwileczkę zaczekam — odparł gość.
Slutdś nagle wyskoczył pan Rudolf i przekręcił trzy kontakty
— światło bryznęło na lustra i lakierowane ściany. Z gabinetu wyszła reszta kelnerów, na
balkonie brzękły instrumenty muzyczne
— kapelmistrz opierał się o balustradę i spoglądał w dół.
Obok drzwi korytarzowych Fryc z ożywieniem opowiadał coś Henkowi. Przedwczoraj
awansował na pikola i dotychczas tylko dwa razy dostał w twarz — raz od Fornalskiego, raz
od Teodora.
W garderobie zrobił się ruch, zwiesista portiera rozchylana rękami huśtała się bez
przerwy, marcowe zimno wraz z gośćmi wionęło na salę. Kierownik Rudolf motorkowym
kroczkiem przeleciał do gabinetu. — „Światło, światło zrobić!” — krzyczał tam do kogoś.
Orkiestra wybuchnęła marszem — wskutek tego ruch na sali jak gdyby wzmógł się do
niebywałych rozmiarów — niepodobna było stać spokojnie w jednym miejscu. Goście naraz
zajęli osiem stołów, pikole rozbiegli się na wszystkie strony, kelnerzy wydzierali sobie
wózek z zimnymi zakąskami. Synaj wołał z daleka do Heńka: „Stock pod lampę i nakrycia!”
Przy oknie kuchennym stało już trzech kelnerów. Palmiak ściskał w dłoni widelec i łyżkę —
był zły. Adaś wychylił głowę zza drzwi.
— Panie Palmiak, goście na drugim środku!
— Paszoł won, ty... Nagła krew! nie mówiłem, że będzie tabaka! Bigos raz!! — ryknął w
okno kuchenne.
— Co, dla tego szmaciarza? — zapytał Ugor współczująco.
Romek robił dziś na czwórce z panem Tuzem. Na razie były
tylko dwa stoliki zajęte. Pod lustro podał flaszkę Winkelhausena i wszystko, co potrzeba do
zimnych zakąsek, po czym zapytał Tuza, czy na środek idzie coś z kuchni.
— Tak, tak, daj tam nakrycia do ryb.
Romek podał nakrycia, po czym zajrzał do gabinetu, ciekaw, jak tam Frycowi robota
idzie. Przed chwilą słyszał, jak Fornalski zbeształ go o coś.
— Co on chciał od ciebie?
— Ee... plama była na obrusie, kazał serwetą nakryć.
Naraz tylne drzwi gabinetu otwarły się, weszło czworo gości.
— Podaj im kartę i zapytaj o koniak, bo oni zawsze Mercir Roger piją. Nakrycia też, bo
zakąski będą. I staraj się, bo tu „re- buszka” pewna... dwa złote — i nie chcąc się wtrącać do
rewiru Fornalskiego Romek zostawił Fryca samego i uciekł na swój rewir. Tu, na „czwórce”,
czuł się bezpieczny i jakby murem odgrodzony od innych rewirów. Fornalski i Teodor nie
mieli prawa go uderzyć, bo nie z nimi robił, lecz ze spokojnym, nieruchawym Tuzem. Już nie
był tak głupi jak dawniej — umiał się skupić na swoim rewirze i nie zwracać uwagi na to, co
się dzieje na zewnątrz. Bywało tak, że tuż obok na sąsiednim rewirze, o który z konieczności
musiał się ocierać, goście bawili się i hałasowali, a on wcale tego nie postrzegał — zupełnie
tak, jak gdyby się to działo za parkanem.
TA'
Ł« 1 >. ■ 'y t ■‘■■i
mm
Ff n f* ni j
OTiitiitHiE
Wą 'T C ^ i * %
jS* IMI«.
Spacerując między stołami czekał, aż goście pod lustrem zjedzą zimne zakąski, i obliczał
w myśli, ile tego wieczoru zarobi. „Te dwa stoły są już pewne — pod lustrem dwa złote, na
środku jacyś obcy goście, a od takich zawsze można się spodziewać rebu- szki. A foteliki? A
pod lampą? Kto tam będzie siedział?” — nie było dlań nic przykrzejszego niż widok
znajomego gościa, o którym wiedział, że nic na stole nie zostawia, i nie było nic przyjem-
niejszego nad widok nieznanych gości o imponujących, olimpijskich twarzach, z których
można było na pierwszy rzut oka poznać coś, co się samorzutnie kojarzy z pieniędzmi
niedbale rzuconymi na obrus, między brudne naczynie i popiół z cygar. I gdyby z góry
wiedział, że dany gość-zostawi'mu na przykład trzy złote, toby mu to nie sprawiło takiej
przyjemności, jak to, że nic nie wie — w tej nieświadomości tkwił cały urok. Doprawdy,
serce się Romkowi krajało, gdy widział, że taki gość „dryfuje” na inny rewir, zwłaszcza gdy
gościem tym był Anglik lub polski arystokrata.
Romek sprzątnął naczynie pod lustrem, gdy nagle uszy jego podrażnił skrzekliwy głos
starego Pancera. To go zaskoczyło. „Którędy stary przyszedł, jakimi drzwiami?” — teraz stał
w bufecie i przecierał okulary, a widać, że jest zły, bo twarz grymaśnie wykrzywiał, a do
„Kucyka” mówił przez „ty”. Przed chwilą był w umywalni i kazał jednemu z parobków iść
na podwórze i poukładać flaszki. Ale parobkowi widocznie nie zależało na pracy.
— Ja nie jestem pański krewny, żeby pan do mnie mówił przez „ty”.
Kasjerka i Teodor śmiali się w kułak, ale stary okropnie się «gniewał.
— A to „pan” będzie łaskaw wynosić się stąd! Marsz! Tam! Bo na pysk wyrzucę!
Przyszedłszy do bufetu zawołał Rudolfa.
— Idź tam i załatw z tym szubrawcem. A na drugi raz, żeby mi nie było szlachty w
umywalni! Ty będziesz za to odpowiedzialny! Taek!
„Uwaga, stary jest nakręcony” — złowroga wieść w kilku minutach obiegła cały
„Pacyfik”. Gdzieś tam w kawiarni kelnerzy gasili nie dopalone papierosy, w kuchni
gospodyni Dora przełknęła resztę ananasa, a puszkę ukryła w lodzie, z mieszkania dziewcząt
wymknął się cień szofera Grzejka, w portierni komisjonerzy powyłazili z kryjówek, „babcia”
w toalecie ocknęła się z drzemki na stołku.
Istotnie, stary był „nakręcony”. Od dłuższego czasu nie zauważy! nic podejrzanego, a to
przy kilkudziesiętnym personelu było
nieprawdopodobne. Nieufnie przyglądał się pokornym twarzom i nie odpowiadał na ukłony.
Po południu był w „Vesperii”, tam przeglądał książki ewidencyjne, szukał czegoś po
lodowniach, magazynach i komórkach, wreszcie pokłócił się o jakąś drobnostkę z
tamtejszym kierownikiem i wściekły przyszedł teraz do „Pacyfiku”. „Tu coś śmierdzi, coś
gnije, trzeba tylko dobrze nosem pociągnąć.” Zmrużonymi oczkami badawczo przyglądał się
kelnerom, patrzył na bufetowca, na kasjera i na salę, do połowy już zapełnioną gośćmi,
kłaniał się i odkłaniał znajomym, przy czym twarz jego wykrzywiała się boleśnie, jak gdyby
go coś gryzło na plecach, a on nie mógł się tam podrapać. „Nie, tu nic nie wywącham, trzeba
iść dalej.” Chwiejąc się na nogach krótkich niby korzenie zęba trzonowego, ruszył do kuchni.
Na korytarzu zatrzymał się przy kasjerce. Nie, tej panny nie podejrzewał o nic, miał do niej
wielkie zaufanie, a przy tym wiedział, że kobiety są mniej zdolne do popełniania łajdactw niż
mężczyźni. Powód jego nagłego zatrzymania się był inny. Zauważył, że jeden z kelnerów
kawiarnianych biorąc półmiski z okna kuchennego zawahał się na sekundę, jak gdyby je
chciał zostawić na oknie, ale w następnej chwili nabrał przesadnej pewności siebie, półmiski
ułożył na ręce i uśmiechając się podał bloczek kasjerce.
— Halo! — zawołała panna Michalina — za dużo pan markował!
— Taaak?
— Należy się dziesięć trzydzieści, a pan dał jedenaście trzydzieści.
— Hm... jak ja mogłem tak... i to na moją niekorzyść. Więc proszę pani, będę miał do
strącenia złotego.
Stary nagłym ruchem sięgnął po bloczek, drugą ręką nałożył okulary, a kelnerowi dał
znak, by się zatrzymał.
— Ehe... pan coś zanadto uczciwy. — Podniósł bloczek do okularów i zaczął mu się
badawczo przyglądać.
— Pana Rudolfa! — rozkazał nie odrywając oczu od bloczka — a ty do gości — skinął
głową w stronę kelnera.
„Kucyk” zjawił się, jakby go wiatr przygnał. Stary bez słowa podał mu bloczek,
oczekująco wysunął dolną wargę, w przymrużonych oczkach migotał na wpół złośliwy, na
wpół radosny błysk.
— Ha!?
— Tak — potwierdził Rudolf wpatrując się w bloczek — tu jest coś manipulowane.
— Kontrolkę! — rozkazał stary.
Obaj pośpiesznie ruszyli do kasjerki w kawiarni.
inni9dStb% - - Mii -v:
.■ •: ■
. y«j»iT _r i
ftSnwM r
* •'~ w.
— Kontrolkę! — powtórzył stary.
Kasjerka zerwała się z krzesła, szybko zdjęła pokrywę z kasy skręciła kontrolkę, wyrwała
ją z nasady i podała staremu.
— To jest to! — stary wskazał na kontrolce fioletowe cyfry VI — Ku — 00.30.
— Ha!? — głos jego, jak zwykle w takich okolicznościach, przybrał dziecięcy akcent —
cio? sprytnie to zrobił, z zera jedenaście. Wymazał zaokrąglenia, ziośtały dwie kreski, ha!
Jutro zawiadomić Związek, a on niech inkasuje gości, oddaje rewir i pieniądze! — zakończył
naturalnym głosem.
Na korytarzu zawrzało.
— To jest świństwo z jego strony! — oburzył się Synaj. — Rozumiem gościowi wstawić
metra na jedenaście złotych, ale gospodarzowi!
— Naturalnie — żalił się Grela do kasjerki — jak stary może mieć do nas zaufanie,
kiedy mu tamci z kawiarni takie kawały urządzają.
Palmiak, Ugór i Specjalny szli do starego wyrazić mu swoje ubolewanie. Ugor uniesiony
nastrojem chwili popadł w jaskrawą szczerość.
— Panie gospodarzu — mówił z przejęciem — przyznam się, że nieraz zrobiłem taki
kawał, że z miejsca mógłbym dostać kopniaka, ale na coś podobnego nigdy bym się nie
odważył.
Na korytarzu było ciasno. Kelnerzy zderzali się, widelce i łyżki spadały im z półmisków,
barszcze i buliony rozchlapywały się na talerzyki i rękawy — słychać było zjadliwe syczenia
i przekleństwa. Panny bufetowe i parobcy przebiegali z umywalni do kawiarni, więc kelnerzy
wykrzykiwali przeciągle, ostrzegawczo: „sooooos!” — lub ostro: „nie kręcić się!” Wśród
tego zamętu pan Rudolf uwijał się jak faktor żydowski, podawał kelnerom gorące półmiski,
dmucbal w sparzone palce i nagle, jak gdyby go kto szpilką ukłuł, zrywał się i wybiegał na
salę. W pewnej chwili wypad! na korytarz depcząc Fornalskiemu po piętach i krzycząc coś
zduszonym głosem.
— Powiedziałem panu, od mojego rewiru wont! — ryknął Fornalski cały już spocony i
czerwony.
— Przepraszam! Przepraszam! — krzyczał „Kucyk” wywijając rękami —ja tu jestem od
tego, żeby porządku pilnować! Tam goście kwadrans czekają i nikt do nich nie przychodzi!
— A pan wie, co to za goście!?
— Wszystko jedno, niechby wodę sodową pili, to są goście, trzeba ich obsłużyć!

_A to się pan nadaje na kierownika do „Mordowni”, a nie
tu!
— Taak? Ja sobie to zapamiętam, ja...
Synaja rozgniewał jakiś handlarz świń. Trzęsąc brzuszkiem z wściekłości mówił do
kasjerki Michaliny:
— Cham, snob. Wino było zupełnie dobre. Węgier tysiąc osiemset siedemdziesiąty
szósty. Ale on chce, żeby wszyscy widzieli, że wino pije. Podnosi flaszkę pod światło i woła
na mnie: „Coś temu winu brakuje”. A szlag by cię trafił, chamie! Przyniosłem mu to samo
wino, tylko w innej flaszce. I naturalnie, powiedział, że dobre. Całą hecę robił po to, żeby
widzieli, że wino pije, bo tam niedaleko siedzi jakaś baba, a on się do niej pali. Ale...
— Sooos! — wrzasnął mu nad uchem Teodor obładowany gorącymi półmiskami.
Nagle coś z łomotem uderzyło w drzwi — na korytarz wpadł przerażony Julek, a tuż za
nim Palmiak.
— Cię nagła krew! Ja za ciebie mam podawać! Ja!? — wymierzył tak silny cios, że Julek
złapał się za brzuch, skulił się i opadł na ścianę. Widocznie dostał w żołądek, bo nie mógł
oddechu złapać, i długo trwało, zanim odstęknął.
— Ee... panie Palmiak — wtrąciła kasjerka —jak można tak nieostrożnie?
— Co nieostrożnie! Psubrat łazi jak mucha w zupie, ja muszę za niego piwo podawać.
Naraz wszyscy nie wyłączając Julka spojrzeli w stronę kuchni
— kasjerka zaśmiała się. Palmiak również ukazał swoje spróchniałe zęby. Istotnie, było się z
czego śmiać. Przy oknie kuchennym Grela tupał nogami jak królik i krzyczał urywanym
głosem:
— Panie! To mnie nic nie obcflodzi! Ja zamówiłem! Dwa steki! Psiakrew! Co za
porządek! Pan jest szefem! Pan musi pamiętać! Psiakrew!
Szef Balcer chwycił za patelnię:
— Pysk w porządku! Ja wydałem dwa steki, zabrali do kawiarni. Szubrawiec jeden z
drugim nie pilnuje swojego, a potem pysk otwiera!
— No no! — krzyknął Palmiak — tylko bez szubrawców!
— Te nelsońskie i royal możnaaa! — załagodził Warga.
Tymczasem po drugiej stronie sali, w garderobie, zaszedł wypadek, który bezpośrednio
zdecydował o losie bufetowca. Wprawdzie stary Pancer miał dziś węch psa policyjnego, ale
prawdopodobnie, gdyby nie ten wypadek, nie przyszłoby mu na myśl przeszukiwać kieszenie
płaszczów kelnerskich.
r.iwjiiii I.I
j)'yr _*
***' yjfĘJ i*.''*'--• T
I * ^ -ty <■'- ■->* i , z. r f ' ’ ~:■■
iffen V’" i(y:
•• ySWg-..
t r&
"-Z
tliit {..'.'lir' i
jukli'* >A[" jSmlr.‘
Sala była już szczelnie zapełniona, więc goście, którzy się spóźnili, zmuszeni byli czekać,
aż kierownik Rudolf znajdzie dla nich wolne miejsce. Jedni błądzili po sali i gabinecie,
drudzy — a tych była większość — spacerowali po garderobie i wychylali głowy zza portiery
jakby zza kurtyny teatralnej. Naraz usłyszawszy czyjś gniewny głos zaczęli się oglądać i
powoli skupiać wokoło garderobianego. I właśnie wtenczas od strony portierni nadszedł stary
Pancer.
Z tłumu wysunął się młody Żyd.
— Panie Pancer — zaczął wzburzonym głosem — co tu za porządki są? Zostawiłem u
tego człowieka — wskazał na garderobianego — futro, zostawiłem kalosze i zostawiłem
kapelusz, nowiuteńki Minton za osiemdziesiąt złotych. Teraz ja wychodzę, a on mi daje taką
szmatę, o! — pokazał leżący na krześle kapelusz — tu nie można nic zostawić, tu kradną!
Stary zdawał się wcale tym nie przejmować.
— Proszę pana — rzekł spokojnie do rozżalonego gościa — niech pan tymczasem
weźmie ten kapelusz, a jutro będzie pan miał nowy Minton. On panu odkupi. A ty szukałeś
wszędzie?
— Tak, panie gospodarzu.
— No, a tam? — wskazał na drzwi zamykające boczną garderobę, przeznaczoną do
użytku personelu.
— Ja tam, panie gospodarzu, nigdy nie chowam garderoby gości.
— Aha! No to zobaczymy.
Namacał kontakt elektryczny, przekręcił go, po czym ostrożnie zaczął zstępować
schodkami w dół. Po chwili garderobiany usłyszał stłumiony głos:
— Ty idź do swojej roboty ♦ zamknij drzwi!
Zbliżała się godzina dziesiąta, ruch kolacyjny dosięgał punktu kulminacyjnego. Nie było
już miejsca, gdzie by można wstawić blaszany stolik, odsunięcie jednego krzesła zamykało
dostęp do rewiru — ścieżki i przesmyki były tak wąskie, że kelnerzy i pikole zmuszeni byli
prosić gości o posunięcie krzesła lub wspinać się na pakach nóg i przeciskać się bokiem, a to
udawało się tylko piko- lom i szczupłym kelnerom. Nad zbitym rojowiskiem głów unosił się
gęsty opar — nie wiadomo, co w tym bardziej namacalne: dźwięki i głosy czy kurz i dym
tytoniowy. Sugestywne spojrzenia gości, pukanie w stoły, dzwonienie w popielniczki,
stłumione tony orkiestry — wszystko to tworzyło siekaninę zjawisk fizycznych, a było tak
rzeczywiste, że patrząc w lustra czuło się wyraźnie, że to, co się w nich odbija, jest
złudzeniem, że poza tą szklaną taflą
naprawdę nie ma nic. Kelnerzy i pikole nie pracowali już — walczyli z bezładem rewirów,
kuchni i bufetów. Dopóki mózg panował nad zgrają zamówień, nogi i ręce mogły nadążyć w
swoich czynnościach — teraz już dochodzono do granicy, poza którą czaiło się obrzydliwe
poczucie niemocy fizycznej i umysłowej, rozpaczliwe błądzenie po omacku wśród chaosu
materii, myśli i dźwięków. Wszystko, co się działo poza obrębem sali, korytarza i bufetu,
było dla nich tak odległe jak życie wsi dla mieszkańców śródmieścia. Wieści, jakie stamtąd
do nich docierały, były niejasne i urywane. Ktoś puścił pogłoskę, że stary Pancer rewiduje
płaszcze kelnerów, ale nikt nie potrafiłby wskazać człowieka, który pierwszy o tym
powiedział.
Na korytarzu wydzierano sobie łyżki i widelce, zamówienia wykrzykiwano bezustannie,
szef Balcer z pasją rzucał półmiski na okno, jak gdyby naraz chciał cały „Pacyfik” nakarmić.
Palmiak, zgarbiony nad stosem półmisków, szukał czegoś wokoło siebie i rzucał krótkie,
urywane zdania.
— To jest draństwo! Nasze płaszcze rewidować! Jak stary śmie! Julek! Weź tę sosjerkę
za mną. To jest bezczelność! Nasze płaszcze!
Adaś, przebiegając z bloczkiem w ustach do bufetu kawiarnianego, zatrzymał się w
drzwiach i krzyknął:
— Stary znalazł sardynki w płaszczu!
— W czyim płaszczu? — padło kilka pytań naraz, ale Adasia już nie było.
Kasjerka, nie mogąc nadążyć w liczeniu bloczków, co chwila zatrzymywała kelnerów:
— Czekaj pan! Co tam pan niesie!? Dodatek? To się także markuje. Pięćdziesiąt groszy!
Grela, czekając na zamówione potrawy, kręcił się po korytarzu i uporczywie pytał
każdego napotkanego kolegę:
— W czyim płaszczu, w czyim?
Balcer, nie czekając, aż się kelnerzy upomną, wszystkie gotowe potrawy rzucał na okno
— „brać! brać!” — krzyczał zapamiętale.
Niesłychana rzecz: Fornalski niósł brudne naczynie do umywalni — wściekły był na
Fryca, mówił, że go wypędzi z rewiru — tam cały gabinet zawalony brudnym naczyniem,
goście dopomina
li się o wino i czarną kawę.
Teodor od dawna już szukał Adasia. Owszem, widział go zawsze gdzieś koło siebie, raz z
prawej, raz z lewej strony, w odległości dwóch, trzech kroków, ale to było za daleko —
chciał go spot-
kac na swojej drodze, namacać go rękami. I nagle ujrzał go przed sobą na korytarzu. Jest!
Teraz już się nie wyśliźnie! hbJ
— A ty, sukinsynu! — krzyknął wznosząc pięść do góry.
— Panie, bufetowiec kradł sardynki! Trzy puszki!
Słowa te podziałały zbawczo — Teodor uderzył tylko raz.
— Trzy puszki?
— Tak, panie, trzy puszki i kawałek ementalera.
— Soos!! — wrzasnął Palmiak rozpychając ich brutalnie^n bok. Niósł befsztyk z
cebulką, którego gość nie chciał przyjąć, Głupia sprawa. Nie jest tak łatwo, jak się gościowi
zdaje, zwrócić Balcerowi potrawę.
— Panie szefie! Gość mówi, że ten befsztyk czuć.
Balcer chwycił befsztyk w palce, przyłożył do go wąsów i po-J
wąchał.
— Panie, jak ten befsztyk czuć, to ja się nazywam Seweryn Rajkowicz, a z pana jest taki
kelner jak ze mnie ksiądz!
— Dwa razy wiedeński na jedno! Raz befsztyk! — zamówił Warga.
— O, widzisz pan, befsztyk już pójdzie — rzekł Palmiak.
— Trzy razy kompot, dwa mieszane, jeden z jabłek! Trzy razy | nelsońskie na jee! Raz
bigos.
— Nie ma bigosu, wykreślony!
— Gdzie wykreślony? — zapytał Kamiński patrząc w jadłospis wiszący nad oknem — w
pańskiej głowie chyba!
— Nic mnie nie obchodzi, kazałem Teodorowi wykreślić.
Fornalski wycierając czoło z potu gmerał w pace z serwisem.
— O, proszę... Rudolfa tu nie ma, przypilnować, żeby dziwki widelce myły, tam się kręci,
gdzie go nie potrzeba, kierownik za- kichany!
Wszystkie cztery drzwi, prowadzące z korytarza do kuchni, do kawiarni, do umywalni i do
restauracji, kołysały się w ciągłym ruchu, chrzęściły, kłapały, uderzały o ściany i dźwięczały
szybami.
Z kuchni roznosił się zapach smażonego mięsa i cebulki, z bufetu aromat kawy i perfumowa
zaprawa ciastek zmieszana z lepkim zaduchem wiejącym z „Sybiru” i dalszych rewirów
kawiarni. Drzwi od umywalni zamykano skwapliwie, gdyż chłodny przeciąg, wiejący przez
uchylone okno z podwórza, roznosił mdłe zapachy pomyj i nie- dojadków w głąb „Pacyfiku”.
Zapachy sali restauracyjnej były najbardziej zróżniczkowane i najmniej wyraźne —jedyną
rzeczą, która uderzała w zmysły ludzi znajdujących się na korytarzu, była zgraja głosów,
dźwięków i tonów orkiestry, buchająca stamtąd niby materialny tuman, za każdorazowym
otwarciem drzwi.
Kelnerzy restauracyjni i kawiarniani tłoczyli się przy oknie kuchennym, ściskali w
dłoniach widelce i łyżki i niecierpliwie czekali, aż Balcer wyda im zamówione potrawy.
Kucharze uwijali się wokoło pieca, ten z młotkiem do ubijania kotletów, tamten z dwu-
zębnym widelcem do przewracania pieczeni skwierczących na pa- I telniach, inny wreszcie z
łyżką do nabierania jarzyn i ziemniaków. Czwarty kucharz przenosił wszystkie potrawy na
drugą stronę pieca, szef Balcer uzupełniał je, podlewał sosami, gamirował zieleniną i
plasterkami cytryny i wyrzucał na okno.
— Brać, Synaj!
Synaj miał pierwszeństwo, Synaj od dawna już czekał, Synaj miał „tabakę” na rewirze.
Rozdygotaną ręką układał półmiski na przedramieniu, sosjerek nie mógł zabrać, więc
rozpaczliwie rozglądał się po korytarzu w nadziei, że ujrzy swojego pikola, Heńka. W
chwilach największego ruchu, kiedy brzuszek dyszał mu nadmiernie, a mózg niezdolny był
objąć całości rewiru, Synaj miał zwyczaj mówienia czegoś od rzeczy, jak gdyby mu to
pomagało w skupieniu uwagi.
— ...a rabbi Makower medytował: gdyby wszystkie góry były jedna góra, a wszystkie
drzewa — jedno drzewo, a wszystkie rzeki — jedna rzeka... aha, ta kokilka idzie dla tej pani
z gołymi kolanami... i wszystkie rzeki —jedna rzeka, a wszystkie siekiery — jedna siekiera, a
wszyscy ludzie —jeden człowiek... Panie szefie! masło do ryby!... i gdyby ten człowiek wziął
siekierę i poszedł na tę górę... mta data, mta data wieli pucli, mta data... i ściął to drzewo, i
gdyby to drzewo wpadło do tej rzeki... Henek! Henek! Chodź tu, chodź tu... weźmiesz za
mną te sosy i marchewkę... mta data, mta data, wieli pucli, mta data... i gdyby to drzewo
wpadło do rzeki... aj, aj, aj, co by to był za plusk! Aj, aj, aj, no usuńże się, bo widzisz... —
łokciem pchnął Fornalskiego—jak dzisiaj piorun nie strzeli w „Pacyfik”, to chyba nigdy.
— Uważaj, żeby ci „atomy” na głowę nie spadły — odciął Fornalski. Miało to pewien
sens, Synaj bowiem utrzymywał, że wielkim zbiorowiskom ludzi towarzyszy zawsze groźba
jakiejś katastrofy i że „atomy” tej katastrofy wirują wokoło żarówek, czy też pod sufitem —
w każdym razie gdzieś w górze.
Na rewirze Tuza zrobił się zator. Romek dawno już zatracił wszelki system — szukał
ratunku w pracy bezładnej. Nie miał osobistej urazy do rewiru, widział bowiem, że dziś cała
sala się gzi. Od czasu do czasu zalatywał go metafizyczny smród pierwszego wieczoru w
bufecie: „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten” i „Graves i Barsac wyjmij z lodu!” By się
ostrząsnąć z tego przykrego
uczucia, uśmiechał się wymuszenie i niby to swobodnie i wesoło rzucał się w wir
oplątujących go dźwięków i materii. Gdzieś tam obok niego, niby na tym samym rewirze, ale
jakby na innej płaszczyźnie, pracował Tuz nie-Tuz, kłąb fermentujących materii, objawiający
swoją żywotność tamowaniem ciasnych przesmyków i znoszeniem niezliczonej ilości
potraw. Tak, to on dał pod lustro te cztery rozbratle i dwa „kamierowskie” — rzucił to na stół
i uciekł gdzieś, a goście tam się oglądali i czekali na nakrycie. On podał na drugi środek dwa
torty hiszpańskie i trzy porcje naleśników, a przecież tam goście jeszcze zrazów nie skończyli
jeść, brudne naczynie nie uprzątnięte, nakryć do leguminy nie ma. I gdziekolwiek się ruszył,
wszędzie dostrzegał ślady, po których poznawał, że Tuz ma „tabakę”. Na sąsiednich rewirach
goście dzwonili w popielniczki i gdy Romek się tam zabłąkał, zatrzymywali go i ciągnęli za
kaftan. Głupcy! Czyż nie widzieli, że to nie jego rewir, że im nic nie poda, choćby go na
klęczkach błagali. Piwo nosi) hurtownie, bez względu na to, czy było potrzebne, czy nie; na-
krycia literalnie podrzucał gościom — niech sobie sami układają; brudne naczynia porywał
ze stołów nie pytając o pozwolenie; na drobne zamówienia wprost się oburzał: „co? kostkę
cukru? plasterek cytryny? szklankę zwykłej wody? A figę! Nie dam! Nie dam nic! Niech
skarżą do «Kucyka», niech nawet idą do starego Pancera!”
Gdzieś w środku rewiru już po raz trzeci dzwoniono widelcem w talerz, czyjś głos
dobywał się stamtąd jakby z głębi piwnicy: „Czy ja wreszcie dostanę tę oliwę!” — twarzy nie
było widać, tylko oczy groźnie łypały, oczy wielkie jak talerze.
Romek rozejrzał się po najbliższych stołach: „doprawdy, to jest łajdactwo ze strony
oliwiarek; jest ich siedem, a nie widać ani jednej!" Z trudem przeciskał się na sąsiednie
rewiry, brnął między krzesłami, ocierał się o plecy gości, przepraszał, bełkotał coś pod
nosem, nie postrzegał nic, dopóki w polu widzenia nie ukazała się oliwiarka. „Jest! Szkli się
cudownie jasnozielonym kolorem gdzieś tam między brudnym naczyniem pod ścianą.” Ale
tam właśnie Ugor wlewał wodę do flaszki z Martellem. Romek jednak nie miał czasu
udawać, że tego nie widzi; dopadł kredensowego stolika, krzyknął: „Przepraszam!” —
porwał oliwiarkę i wrócił na rewir. Utrwalił mu się w pamięci nerwowy odruch Ugora i jego
lękliwe oczy, pytające: „widziałeś?” — „Tak, widziałem; i gdybyś mnie bil. to poskarżę
staremu, że oddajesz do bufetu koniak zmieszany z wodą.”
— Proszę, jest oliwa!
— No na-resz-cie!
„Phi, jeśli ci się nie podoba, to możesz tu wcale nie przychodzić. I tak was tu jest za
dużo” — myśl ta przemknęła mu przez głowę w formie o wiele krótszej i nie ujętej w słowa
— musiał przecież równocześnie przyjąć do wiadomości, że pod lampą woła- , ją płacić,
więc wódkę trzeba dać do odmierzenia i Tuza poszukać, musiał też mniej więcej w tych
samych sekundach przyjąć od gości zamówienie na dwa piwa i sprzątać brudne nakrycia przy
tym samym stole. Naczynie złożył na kredensie, porwał spod lampy flaszkę z wiśniówką i
rozglądając się za Tuzem ruszył na korytarz.
— Panie Tuz, lampa rachunek. Osiem piw, dwie Marsale, szprycer, dwie maszynki na
sześć, wiśniak daję do odmierzenia.
Tuz chwycił za flaszkę.
— Idź na rewir, ja pójdę do bufetu.
— Kiedy ja właśnie idę tam po piwo!
Tuz nie puszczając flaszki cmoknął ze zniecierpliwienia.
— Ech... jakiś to ty jest!
— Ależ ja idę po piwo!
Było coś niedorzecznego w tym szamotaniu się — obaj zdawali sobie z tego sprawę,
flaszki jednak nie puszczali. Wokoło nich panował zgiełk, kelnerzy potrącali ich łokciami,
krzyczeli: „sooos!” i „na bok!” — przy oknie kuchennym wykrzykiwano zamówienia,
kasjerka złościła się o coś na Grelę, jedna z panien bufetowych biegnąc z umywalni do
kawiarni upuściła garść profitek — rozleciały się z jazgotem po posadzce, kelnerzy deptali je
butami.
— Puść! — Tuz gwałtownie wyrwał flaszkę z rąk pikola — cholera, mówię puść, to
puść! Na rewir! ,
Rozeszli się. W drodze Romek zderzył się z Palmiakiem i odebrał od niego szturchaniec
wraz z nieodzownym: „cię nagła krew!”
Od drzwi prowadziły na salę dwie ścieżki: jedna do bufetu — tą poszedł Tuz, druga na
piątkę, czwórkę i dalsze rewiry — tą powinien był pójść Romek. Nie poszedł jednak. Jakimś
niepojętym sposobem zabrnął między stoły rewiru piątki i, niby istota pozbawiona rozumu,
kierująca się tylko ślepym instynktem, zaczął szturmować ciasny przesmyk między
poręczami dwóch krzeseł, na których siedzieli goście. Mimo silnego naporu, poręcze nie
chciały ustąpić. Zdarza się często, że niespodziewany opór martwych przedmiotów,
zwłaszcza takich, które zazwyczaj dają się łatwo usunąć, wprawia człowieka w bezgraniczną
wściekłość — człowiek wtedy zdolny jest gryźć, tłuc to, co mu zawadza, krzyczeć,
przeklinać, płakać nawet. Romek wciskał się w przesmyk, kolanami i rękami rozpierał
poręcze, rwał naprzód, dygotał cały z po
śpiechu — opętany potworną nienawiścią do barczystych pleców, rozpartych w krześle,
bełkotał jakieś przekleństwa, oczy zaszły mu łzami i wiły się w oczodołach jak dwa sparzone
robaki. „No puść, do jasnej... czy was cholera... żeby was...” — podniósł pięść do góry
zamierzając grzmotnąć z całej siły w plecy gościa.
Naraz krzesła ustąpiły, goście zerwali się gwałtownie — Ro- mek oszołomiony
znieruchomiał. Uprzytomnił sobie, że coś zaszło — słyszał rumor i przeraźliwe krzyki kobiet.
Wszystkie spojrzenia zwrócone były w stronę bufetu — tam się coś stało. Zdjęty złowrogim
przeczuciem Romek zaczął torować sobie drogę do bufetu — rozpychał gości łokciami i
krzyczał: „przepraszam! przepraszam!” Poprzez tłum dojrzał kobiecą twarz, zakrytą dłońmi
— zdaje się, że ta kobieta jęczała: „Jezus Maria, Jezus Maria” —jęczała tak przeraźliwie, że
Romkowi ciarki przeszły po plecach. Przedarł się przez czwórkę i wypadł na wolną
przestrzeń koło bufetu — ktoś krzyknął: „uważaj!” Na podłodze, w czerwonej kałuży, leżały
odłamki szkła — jasna czerwień wiśniówki wżerała się w ciemną czerwień krwi, robiły się z
tego zabawne esy-floresy, wijące się jak kłębowisko małych żmijek. Bufet już jest zapchany.
Ponad głowami gości przeleciała skrwawiona ścierka, potem druga, czysta; ktoś tam wołał:
„telefonować na pogotowie!” Romek, ujrzawszy przed sobą plecy kasjera, uderzył w nie
pięścią.
— Kto, Tuz? — zapytał.
— Ee... odwal się.
Z tłumu wyłonił się stary Pancer — twarz miał grymaśnie wykrzywioną, oczka
zmrużone.
— Naturalnie — powiedział patrząc na kałużę —jak leży plasterek cytryny, to żaden się
po mego nie schyli. Rudolf.
Rudolf podniósł rękę ponad głowy gości, na znak, że słyszy.
— Ty idź na jego rewir i zajmij się gośćmi. A wy, czego tu! — krzyknął na pikolów —
marsz do roboty!
Romek docisnął się do Rudolfa.
— Panie kierowniku, pod lampą chcą płacić. Osiem piw, dwie Marsale, szprycer, dwie
maszynki na cztery i wiśniówka... nie wiem... to ta właśnie, oni sami powiedzą ile. Na środek
idzie coś
I kuchni, Balcer będzie wiedział.
Rozeszli się, Rudolf poszedł do kuchni, Romek na rewir. Krzesła i plecy już nie tamowały
mu przejścia — szedł swobodnie przez piątkę i czwórkę, potem zatrzymał się i spojrzał na
wolną przestrzeń koło bufetu, tam już „babcia” toaletowa zgar- nywala szklane odłamki na
łopatkę i wycierała szmatą czerwone plamy, rozmazane po podłodze butami roztargnionych
gości.
Ach, prawda — przypomniał sobie — piwo miałem podać na środek.”
Tuza odwieziono do szpitala.
Goście opuścili restaurację wcześniej niż zwykle. Wprawdzie rozmawiali głośno,
Romkowi jednak zdawało się, że mówią szeptem; wychodzili do garderoby jak zwykle,
Romek odnosił wrażenie, że idą na palcach.
W ciągu reszty wieczoru wielokrotnie dało się słyszeć pytanie: „Kto upuścił ten plasterek
cytryny?” Nawet przy obliczaniu procentu kelnerzy mówili o tym. Specjalny twierdził, że
plasterek cytryny mógł spaść z talerza bez wiedzy kelnera, a zatem nikt nie ponosi
odpowiedzialności za wypadek; Grela utrzymywał, że to prawdopodobnie zrobił któryś z
pikolów, bo oni przecież naczynia sprzątają.
Synaj wcześniej od innych obliczył procent, oddał pieniądze kierownikowi i nie żegnając
się z kolegami chyłkiem wymknął się na ulicę. Miał bardzo dużo do myślenia. On właśnie
upuścił ten plasterek cytryny.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
tSłońce prześwietlało szklany dach, kolorowe plamy pełzły po ścianach coraz niżej — w
południe dosięgały czwórki. Półmiski ubierano młodymi listkami sałaty głowiastej, zza
szklanej gablotki bufetu wyjrzały czerwono-zielone wiązanki rzodkiewek, później piramidy
poziomek i czereśni. Przez otwarte drzwi zalatywało ciepłe powietrze ulicy, warkot
samochodów i zgrzyt tramwajów. Ruch malał z dnia na dzień, wieczorami było pusto —
echo dudniło na sali. Gdy wreszcie nastał sezon ogórkowy, zasuszone twarze miejscowych
gości zniknęły gdzieś, zaczęli się pojawiać opaleni słońcem ziemianie, rodzice studentów
wyjeżdżających na wakacje. W południe sala zapełniała się barwnymi sukniami kobiet,
kokardami, co niby olbrzymie motyle obsiadały główki dziewczęce, śmiechem i szczebiotem
cienkich głosików. Po odejściu gości na stołach zostawały talerzyki umazane śmietaną i
poziomkami, ogonki i pestki z wisien, zielone listki sałaty i szklanki z wodą sodową
zabarwioną sokiem malinowym. Wszystko to przypominało personelowi, że poza murami
„Pacyfiku” istnieje świat ponętny, z którego należy korzystać, dopóki strugi jesiennego
deszczu nie przekreślą go na długi czas.
Stary Pancer zaglądał do „Pacyfiku” raz na dzień i zawsze tylko na parę minut. Nie miał
czasu. W „Vesperii” otwarto werandę, a w parku za miastem „Sielankę”. Jeszcze piętro
szczerzyło gołe j mury, ale na parterze wszystko już było gotowe. Na tarasie ogrodowym
ustawiono zielone stoły i krzesła, słupy od lamp elektrycz- i nych i żelazny parkan spowito
pnącymi różami, bufet i kuchnię wymalowano i obwieszono strzępkami papieru, na znak, że
farba jeszcze nie wyschła. Z początkiem maja ukazały się w dziennikach ogłoszenia,
zapraszające gości do „Sielanki”. Powiodło się nad- i spodziewanie dobrze. Firmowy
samochód co parę godzin zajeżdżał przed „Pacyfik” lub „Vesperię”, posłańcy wbiegali do
kuchni żądając kurcząt, sałaty, szynki, bo tam, w „Sielance”, brakło tych rzeczy.
Wreszcie nastało lato. „Pacyfik” w otoczeniu niższych kamienic wyglądał jak wymarłe
miasto — z zewnątrz rozgrzane mury i szyby, wewnątrz dudniąca pustka — wspomnienie
minionej zimy. Część personelu, z kierownikiem Rudolfem, otrzymała dwutygodniowy
urlop. Henek i Romek osiem dni tylko. Co dzień plaża, wycieczki za miasto, wałęsanie się w
pobliżu „Sielanki”, żerowanie po wsiach i mętne fantazje na przyszłość. Może zrobią podróż
naokoło świata? Wyspa bezludna? Robinson? W najgorszym razie zawód leśnika lub
ogrodnika, bo to podobno miłe zajęcie.
Ale jesień rozstrzygnęła o wszystkim. Inaczej bowiem wygląda świat przejaśniony
słońcem i rozszerzony w swym widnokręgu w nieskończoność wabiącą młode oczy, a inaczej
spowity szarymi chmurami i zamknięty wkoło zwiesistą zasłoną deszczu.
Pierwszego września wszyscy już byli z powrotem w „Pacyfiku" — stary Pancer coraz
częściej zaglądał do kuchni. Pikole za- i pisali się do wieczorowej szkoły dokształcającej.
Jacyś nauczyciele wykładali im z przedwojennych podręczników. Nie, to nie była prawdziwa
szkoła — kto chciał, to chodził, kto nie, to szedł do i kina, a lekcje odrabiał przy sposobności.
Jedynym wspomnieniem, które utrwaliło się pikolom w pamięci, był łysy grubasek,
nauczyciel przedmiotu zawodowego, który zaglądając do starego i podręcznika i całą powagą
pouczał, jak należy gościom gazetę po- j dawać: mianowicie, ramkę tak trzymać, żeby gość
mógł wziąć za i rączkę — zaś kiedy gość wchodzi do lokalu, to należy mu się ukło- ; nić i
powiedzieć: „moje uszanowanie panu”, a gdy wychodzi: „po- j łecam się łaskawej pamięci”;
a widelce należy kłaść po lewej stronie talerza, noże po prawej, no, bo gdyby się odwrotnie
położyło, toby gość musiał sam sobie przekładać.
— Stary dureń — mawiał piegowaty Rudek, pikolo z „Regaliom” — gdybym go dał do
ognia na rewir, toby przestał bredzić.
Prawdziwą szkołę mieli pikole w „Pacyfiku”.
Pewnego dnia w garderobie zjawiły się futra, kalosze i parasole — zima zaśmierdziała na
sali. Pikole zeszli do pracy przygnębieni. Oto ogród w „Vesperii” zamknięto, z „Sielanki”
zwożono graty kuchenne, zaczęli przychodzić goście, których nie było przez całe lato. Duży
stół na dwójce zarezerwowano na każdy wieczór dla panów Bomsteinów, na siódemce dla
ambasadora Lindego, „foteliki” na trójce dla panów z PTA. I już tak będzie co wieczór,
trzeba uważać na każde skinienie tych panów, rozkapryszonych niewolniczą obsługą.
Po kilku wieczorach ogniowego ruchu odżyły zeszłoroczne urazy. Fornalski już się
zetknął z „Kucykiem”, Palmiak z Balcerem, Adaś z Teodorem — „Pacyfik” napęczniał
ludźmi i ich wyziewami. Codziennie, o jednych i tych samych godzinach, przed tylną bramę
zajeżdżały wozy i samochody ciężarowe z napisami: „Fabryka wędlin” — „Piekarnia
Miejska” — „Rzeźnia Miejska” — „Fabryka wody sodowej” — „Browar Okocim” —
„Fabryka lodu”. Rzeczy te „Pacyfik” połykał w ogromnych ilościach, przetrawiał w kuchni i
w bufetach, po czym rozsyłał do najdalszych zakątków, od pracowni cukierniczej w piwnicy
aż do pralni na poddaszu. Pewnego popołudnia Adaś nie mając co robić obliczył, ilu dziennie
ludzi żywi się w „Pacyfiku”. Zaokrąglając: kawiarnią — 3000, restauracja — 700, hotel —
100, personel — 120; razem bez mała cztery tysiące. Bardzo to Adasia zdziwiło. — „Pomyśl
— czte-ry ty-sią-ce! — mówił potem do Romka. — No, no, moja mama zawsze sklamrzyła
przed sąsiadkami, że w domu nie można końca z końcem powiązać, niby że tyle gęb do
zapchania. Ale, jasny gwint! ja bym ją tutaj dał, toby dopiero sklamrzyła, no nie?” Romek
odpowiedział mu, że jest głupi, że restauracja nie ma nic wspólnego z domem. Adaś jednak
długo jeszcze kiwał głową i powtarzał: „czte-ry ty-sią-ce!” Jeżeli chodzi o personel, to Adaś
miał poniekąd słuszność — istniała analogia między jego matką i rodzeństwem a starym
Pancerem i personelem; stary Pancer, podobnie jak matka Adasia „sklamrzył”, że za dużo
jest gęb do zapchania. Oszczędzał. Kelnerom w kawiarni usiłował odebrać drugie śniadania,
ale to mu się nie udało. Związek bowiem zagroził mu strajkiem i blokadą, a tego stary Pancer
bał się okropnie. Wydał rozporządzenie, by resztki potraw znoszone od gości oddawać do
kuchni i żeby gospodyni przerabiała je na tzw. „grzmoty” dla parobków, dziewcząt w
umywalni, praczek, londynerów i po
kojówek. Kelnerom, pannom bufetowym, kasjerkom i pi kolom wolno było brać z kuchni
tylko sztukę mięsa, sznycelki siekane i stary gulasz lub paprykarz. Jedynie kierownikom i
muzykantom pozostawił wolny wybór, ale i im wykreślił z menu drób i ryby. Prócz tego,
gdzie się dało, obcinał wynagrodzenia miesięczne i dobierał takich ludzi, którzy mogli
pracować za dwóch, a zatem dążył do ograniczenia ilości personelu.
Pierwszego grudnia przybył do „Pacyfiku” nowy kelner — Alfons Tarkowski. Był to
mężczyzna piękny, ale piękność jego nie była statyczna; objawiała się dopiero w specjalnych
warunkach: podczas rozmowy lub pracy na rewirze. Jego bujne czarne włosy, krótkie wąsiki,
szerokie usta, broda ostro zarysowana i wysunięta, wreszcie cała twarz ciemna i starannie
golona — kompleks zgma- twanych mięśni — wszystko to, łącznie z budową całego ciała,
przypominało dorodnego kozaka o manierach arystokratycznych. Nie widziano, by mówiąc
do kogoś nie uśmiechał się. Mniejsza
o to, czy uśmiech jego był sztuczny, czy naturalny — goście zagadywali Tarkowskiego tylko
po to, by ujrzeć jego uśmiech, kelnerzy, pikole i panny bufetowe rozmawiając z nim
dosłownie zaglądali mu w zęby; kochano się w jego uśmiechu w równym stopniu, jak
brzydzono się uśmiechem spróchniałych zębów Palmiaka. Wkrótce zdobył sobie szkodliwą
popularność. Dobrze było, gdy na jego rewirze siadywali goście bogaci; gorzej, gdy tacy,
którzy mało dają targować, a tak schlebiają: „Panie Funiu, ma pan dla nas stolik?” — „Panie
Funiu, my tylko u pana chcemy siedzieć.” Pewnego razu powiedział do Synaja, że musi
przesortować tych swoich adoratorów. Istotnie, po jakimś czasie ci tzw. „szmaciarze” unikali
jego rewiru. A przecież nie obraził żadnego — owszem, w dalszym ciągi' uśmiechał się do
nich przymilnie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przez całe popołudnie dużo było hałasu, bieganiny i krzyku, ale teraz, już wszystko
gotowe. Sala przybrała wygląd olbrzymiego namiotu, którego dachem były kolorowe wstęgi,
zwisające promienisto od środkowego pająka do lamp przyściennych. Żarówki owinięto i
obwieszono barwnymi bibułami, a na pierwszym piętrze, w gabinecie, urządzono „pawilon
szampański”. W bufecie ciasno; stały tam cebry zapełnione lodem i flaszkami, a półki, szafy,
lodownie i miejsca pod biurkiem i wodociągiem zapchane były baterią
koniaków i win. Sala, nabita stołami, błyszczała się i migotała od szkła i porcelany — a co
stół, to inaczej, bo każda lampa w innego koloru bibułę była owinięta. Kelnerzy i pikole teraz
jeszcze chodzi
li po rewirach, ustawiali wachlarze z serwet i uzupełniali nakrycia, a ponieważ goście, z góry
już płacąc po dziesięć lub dwadzieścia złotych — pozamawiali stoliki, więc wizytówki ich
kładziono na kieliszkach lub przytwierdzano do tabliczek z napisem: „zajęty”. Goście, którzy
już raz zasiądą do stołu, nie opuszczą go do rana, ale to wystarczy, albowiem jeden stół w
noc sylwestrową więcej daje targować niżeli cały rewir w zwykły wieczór.
Palmiak skończył nakrywać jedynkę. Żaden rewir nie wyglądał tak wspaniale jak jego,
nikt bowiem nie posiadał takiego poczucia dekoracyjnego, jak ten fioletowy brzydal ze
spróchniałymi zębami. Przy wszelkich bankietach i ucztach weselnych Palmiak był
nieodzowny —jemu powierzano dekorowanie stołu i układ bufetu. Skończywszy nakrywać
jedynkę, z pewnym niepokojem zaczął przeglądać wizytówki rozłożone po stołach — „same
obce nazwiska”.
— No, zobaczymy — mruknął na wpół do siebie, na wpół do Fornalskiego — a ty,
Henek — zwrócił się do pikola — nie ciaćkaj się dzisiaj; baw się w matoła i lej do
kieliszków, ile wlezie, a gdyby się im coś nie podobało, to wiesz: ,je ne comprends pas” —
jesteś Francuzem, Grekiem, Turkiem. Idź no i postaraj się tu o jedną popielniczkę... cię nagła
krew! Dwie, dwie brakuje! Słuchaj no — zwrócił się znów do Fornalskiego. — Może tego...
— uśmiechając się prztyknął palcami w grdykę.
— No, poślij — zgodził się Fornalski.
Palmiak rozejrzał się po sali.
— Te, miglanc! — zawołał na Julka — chodź no tu. Masz tu pieniądze, skocz naprzeciw
i przynieś „szczeniaczka”, tego za złoty trzydzieści. Tylko schowaj go do portek, żeby stary
nie widział. Jakby cię spotkał na ulicy, to powiedz, że idziesz po drobne.
Reszta kelnerów była w gabinecie. Teodor, Warga i Ugor siedzieli wygodnie w
fotelikach. Grela kończył robić serwetki, a Funiu, jak zwykle uśmiechnięty, stał na uboczu i
gryzł skórkę Chleba — był to jego przysmak, kolacji nigdy nie jadał przed godziną dwunastą,
bo — jak sam mówił — gdy się jest głodnym, to przyjemnie podawać gościom potrawy i
kosztować je. Synaj ćmił papierosa — widocznie za dużo palił, bo zaciągnąwszy się po raz
ostatni, wstrętnie wykrzywił usta i z obrzydzeniem stłamsił niedopałek na popielniczce.
— Tylko mi nic nie gadajcie o „Grandzie” — przerwał Ugoro
wi. — Mnie jeszcze dziś wątroba się przewraca, gdy sobie o nim pomyślę. Ja tam robiłem w
dwudziestym szóstym na Sylwestra, Posłali mnie ze Związku, to i poszedłem. Dali mi pięć
stolików na środku sali. Ano, myślę sobie: „Tu przyjdzie sześć osób, to półtora setki; tu
cztery osoby, to setka. Na trzeci, Bolek Sikorski powiada, że przyjdę jakieś harpagony, i
kładzie mi wizytówkę. Czwarty stolik zajęły jakieś centusie żydowskie i na razie nic —
powiedzieli, że czekają na kogoś. A piąty to był taki mały ruchełek pod orkiestrą, że chyba na
dwie osoby, ale dobre i to, zawsze przecież czegoś „z boku” można się spodziewać. Widzę,
że idzie kapitan Sku- tnicki, tak mu pokazuję ten przylepek i on siada. Pytam się go — nic,
powiada, że czeka na jakąś awionetkę. No dobrze. Czekam. Czekam i czekam. Orkiestra już
gra, na innych rewirach wiater, a u mnie puchy — Żydzi czekają, Skutnicki czeka. Wreszcie
kiwa na mnie palcem w bucie i powiada, że ta pani pewnie już nie przyjdzie, i zamawia mi
kieliszek wiśniówki i dwie kanapki. A mnie cholera bierze i walę mu karafkę wiśniówki i coś
z pięć kanapek. A ten do mnie: „Po co mi pan tyle tego przyniósł, ja tego nie zjem.” A szlag
by cię trafił. Idę do Żydów, a ci, jak Boga kocham — zamawiają mi ćwiartkę jakiegoś
sikonia — węgra czy francuskiego, nie pamiętam już — i nic więcej. Wreszcie godzina
jedenasta — idą do mnie jacyś goście. Cztery osoby. Widzę, że jakieś obce gęby — a wiecie,
że ja mam dobry węch — więc daję im duży stół. bo se myślę: „mają potem przyjść jakieś
patałachy, to już wolę tych, co widzę”. Ano, powiada jeden: „Co ty, Marysiu, pijesz?” —
„Nic.” — „A ty, Zosiu?” — Wykrzywiła gębę i też nic. A mnie się już wątroba przewraca.
Bójcie się Boga, przecie to Sylwester, a nie żaden fajf! Ano, wreszcie po długich a ciężkich
porodach wygniotłem z nich karafkę wódki i kanapki. Przyniosłem to i postawiłem na stole,
bo powiedzieli, że sobie sami będą nalewać. A tu już wpół do dwunastej. Chodzę po rewirze
jak struty i kokietuję Skutnickiego, ale gdzie tam! Siedzi jak mumia nad kanapkami i udaje
greka. Idę do Żydów i pytam się, czy jeszcze coś. „Dziękujemy, mamy wino”. — Takie
dranie! Idę dalej, niby do tych, na dużym stole, patrzę, wódka nie ruszona, te cholerskie baby
się ceregielują, nie chcą pić. Podaję im kartę, żeby przecież coś z kuchni. Aa... tego owego,
myśmy już po kolacji, ja nie jestem głodna, ja się boję utyć, tere fere kuku... A tu już lampy
gaszą, orkiestra wali noworocznego marsza, korki pękają, jakieś baloniki, jakieś bibułki,
całują się, tłuką kieliszki. Patrzę: Skutnicki mruga, myślę: będzie szampan! A ten mi czarną
kawę zamawia. O Jezusie! Tak mi się niedobrze zrobiło,
■■HM
że poszedłem na korytarz i coś z pół godziny przesiedziałem, zanim mu tę kawę przyniosłem.
O pierwszej Żydzi wołają płacić. Jak Boga kocham, gdybym tak miał wtenczas pieniądze,
tobym im darował tego sikonia, niechby się zadławili. Chciałem zostawić wszystko i iść w
pierony, ale musiałem czekać, aż mi Skutnicki i ci na dużym stole zapłacą. Tak mi ten rewir
zbrzydł, żem poszedł do garderoby i ćmił jednego papierosa za drugim. Przyszedł i Bolek,
więc się go pytam: „No i gdzież są te harpagony, coś mi ich wizytówkę zostawił?” — „Aaa,
pewnie w «Pacyfiku» siedzą” — i śmieje się. Chciałem mu dać w pysk, ale zwiał. Jużem
miał wyjść z garderoby, aż tu patrzę, wali osiem osób — same pijusy z PPS. Pytają się, czy
jest jaki wolny stół. Jest! Jest! Na środku u mnie! Rozbierają się i wchodzą na salę, a ja lecę
przed nimi i prowadzę ich. Ale przychodzę na środek, staję i patrzę. Gdzie ja właściwie
jestem? W „Grandzie”, w „Pacyfiku” czy w „Regaliorze”? Niedobrze mi się robi. Mojego
rewiru nie ma. Stoły usunęli gdzieś, a na tym miejscu zrobili dansing, coś ze dwadzieścia par
tańczy. Żydzi już wyszli, Skutnickiego przesunęli pod samą orkiestrę, a tych z dużym stołem
na inny rewir. No i ci z PPS poszli na „Sybir”, bo tam był jeszcze wolny stół, a ja
zainkasowałem Skutnickiego i tych z dużego stołu, oddałem kierownikowi kasę, coś ze
dwadzieścia złotych i jazda! Jakem poszedł...
— A „grubego ołówka” nie było? — wtrącił Grela.
Synaj spojrzał nań z politowaniem:
— Tyś, zdaje się, jeszcze „wczorajszy”. Ciekawym, komu ten gruby ołówek? Żydom, co
pili sikonia?
— No, a Skutnicki?
— Tak, on jest dobry, ale jak z babami siedzi.
— A ja go raz miałem w „Regaliorze” — przerwał Warga — ale była cała chryja.
Przyszedł on, jakiś porucznik i dwie baby. Chciałem ich przymurować do mojego rewiru, ale
poszli na trójkę do Porańskiego. Za chwilę Porariski przychodzi do mnie i prosi, żebym
Skutnickiego wziął. Pytam się go delikatnie, dlaczego nie chce mu usługiwać, a ten na mnie z
pyskiem: „A co to pana obchodzi, ja się pana o nic nie pytam, co się pan wtrąca do moich
spraw”. — No patrzcie, smyrla dostał...
Teodor niecierpliwie poruszył się na foteliku.
— Wy zawsze „smyrla i smyrla”! Nie wiesz, o co chodziło,
a...
— A to ja wiem — wtrącił Synaj — to od tego czasu, jak mu jakiś oficer rewolwerem
pogroził.
— A co ze Skutnickim? „Meter” był?
>1 im¥
^ i- ; t v

1% %y*m > Z
5^-V i ....._
MreiliiJKl lic i-•
¥' >W
MM rt
m
ii««' ¿w
— Był. Piętnaście złotych. Ale miałem trochę pieniędzy, bo mnie kierownik Burza
szpiegował, a ja miałem z nim na piwo jeszcze z „Białej Sali”. Jak tylko Skutnicki wyszedł,
to zaraz rachunek podarłem i wrzuciłem do filiżanki z czarna kawę. A ta cholera leci za
pikolem do zmywalni i wyciąga te strzępki z kawy. Myślałem, że pójdzie do starego, ale nie;
zesztukował rachunek i schował go do portfela.
— Pewnie Skutnickiemu chciał pokazać?
— Właśnie. Chciał mu się pfzylizać. Jakoś w tydzień Skutnicki przychodzi do nas, no i
Burza leci do niego: „Sługa pana kapitana, moje uszanowanie, padam do nóg!” — uśmiecha
się słodziutko, kręci ogonem i tak cichcem pokazuje mu ten rachunek. A Skutnicki patrzy na
niego z góry: „A pana co to obchodzi! Czyś pan ten rachunek płacił?”
— Uch! Uch!... — stęknął Ugor uderzając się w kolano — a to go zajechał!
— Jakby mu w pysk dał! Tylko ogon podwinął i poszedł! Ani się nie pokazywał na sali.
— Tak, tak, są jeszcze dobrzy goście.
— Co tii dużo szukać — zaczął Ugor — czekajcie no, to było w sob... nie, w piątek, tak,
w piątek na jedynce. Przyszedł jakiś morowo zawiany z kobietą. Chciał dwie wódki. Ale
widzę, co jest, i ta kobieta mruga na mnie, więc udaję głupka i przynoszę dwie kawy. A ten
patrzy na mnie i pyta się: „Czy pan mnie zna?” Widzę, że jest w sztylpach i ma wąsy, pewnie
ziemianin. „Ja bym pana dziedzica nie znał!” — powiadam. A ten wyjmuje dziesięć złotych i
daje mi: „Schowaj pan to ode mnie na pamiątkę”. Podziękowałem i odszedłem. Za chwilę
woła płacić! „Służę uprzejmie, dwa złote.” Wyjął dziesięć, na resztę machnął ręką i znów się
pyta: „Czy pan mnie zna?” — „O, teraz — powiadam — to już całkiem pana znam.” I
poszedł. Ale żeby mnie kto zabił, to nie wiem, za co on mi tę rebuszkę dał, czy za to, żem mu
wódki nie podał, czy za to, żem go znał?
— He he, ty głupi, jakby nie ta baba, tobyś nic nie dostał — brzuszek Synaja falował,
dołeczki pogłębiły się.
— O tak — potwierdził Grela — gdyby nie kobiety, to nasze zarobki mamie by
wyglądały.
— Nie opowiadaj głupstw — sprzeciwił się Ugor —ja tam już wolę gościa bez żony.
— Ech, to się rozumie, że te baby tylko psują wszystko. Ja mówię o awionetkach. A
jeszcze jak którą znasz, to ci tak pójdzie na rękę, że wyciągniesz z gościa, co się da.
— Warszawscy kelnerzy umieją to lepiej od nas.
— O, warszawiacy! Ci dopiero dają szkołę! He he... oni mają takie płaskie flaszeczki w
tylnych kieszeniach. Jak potrzeba koniaku, to luh! na poczekaniu. A baba z koszykiem czeka
na ulicy, jak mu braknie, to idzie do niej.
— Z tą babą to bujanie.
— Nie bujanie, tylko fakt. Dragon tam robił, to widział. Bądź pewny, że warszawscy
kelnerzy nie robiliby w takich warunkach, jak my tu, u Pancera. Masz najlepszy dowód z
Cieślickim.
— Uch! uch!... — Ugor uderzył się w kolano — to był harpa- gon.
— A jakże. Przyszedł tu, popróbował i zwiał. Nie podobało mu się. „Co? — powiada —
ja tu mam robić na ośmiu stołach? I jakże ja mogę w takiej tabace obmyśleć coś i wstawić
gościowi metra? Na to trzeba mieć spokojną głowę, robić na trzech stołach.” On sobie
wszystko notował i tak kombinował, żeby wyjść jak najlepiej. Trzema flaszkami obdzielił
trzy stoły i do każdego stołu pisał w rachunku trzy flaszki. Albo brał z bufetu puste butelki i
stawiał je pod stół, a potem przy płaceniu pokazywał gościom: „Proszę, tu stoją wszystkie,
tyle państwo wypili...” he he... A w „Białej Sali” robił tylko trzy dni. Stary Stworzewicz
wziął go na próbę, ale w trzecim dniu klepie go po plecach i mówi: „No dobrze, niech pan
zostanie, przyjmuję pana na stałe”. A Cieślicki, wiecie, jak on to potrafi największe głupstwo
mówić serio — patrzy na starego i powiada: „Tak, tak, panie gospodarzu, owszem, tylko
musi pan kupić taki wózek, żebym mógł półmiski wozić z kuchni, bo za daleko”. I na drugi
dzień już się nie pokazał.
Nagle Teodor i Warga powstali w fotelików, Funiu oderwał się od ściany.
Do gabinetu wszedł stary Pancer. Na ukłony kelnerów odpowiedział kilkakrotnym
wstrząśnięciem głowy i grymaśnym wykrzywieniem twarzy.
— Do pomocy Rudolf nikogo nie wziął?
— Nie potrzeba, panie gospodarzu — odpowiedział Teodor. — Zeszłego roku też nas
robiło dziesięciu i wystarczyło.
— Az balkonem jak?
— Balkon i „pawilon szampański” wezmą kelnerzy hotelowi.
— Ja bym wolał, żeby któryś z was...
— Toby trzeba, panie gospodarzu, jednego z nich wziąć na salę, a oni nie są
przyzwyczajeni tu robić. Miałby się zatabaczyć, to lepiej niech robi na górze.
— No dobrze — zgodził się stary i wyszedł na salę.
Ugór śmiejąc się swoim stękliwym „uch! uch!” poklepał Teodora:
— Morowoś mu powiedział.
Teodor pogardliwie skrzywił usta.
— A jakże, chciałby jednego z nas na balkon. Ja wiem, jakie mam cymesy. Będzie cała
familia starego i wszyscy pieczeniarze, a roboty więcej koło nich jak na dwóch rewirach i nic
z tego nie masz. Bo jak ci który kapnie pięć złotych, to wszystko.
Prostując się w kolanach i otrząsając z popiołu zaczęli opuszczać gabinet. Było już pół do
dziesiątej. Na sali pusto — barwne wstęgi szeleściły i huśtały się nad stołami, a nad
kaloryferem, unoszone prądem gorącego powietrza, podnosiły się w górę i drapały ścianę.
Stoły, napęczniałe szkłem, porcelaną i kwiatami, niepokoiły ukrytą siłą potencjalną,
czekającą na sposobność, by wybuchnąć. W kawiarni podobno już zaczął się ruch — słychać
było monotonny bulgot, drzwi kłapały, cienie panien bufetowych migotały na matowej
szybie okiennej. Kasjerka wychyliła głowę z korytarza i z podziwem patrzyła na kolorowy
namiot z bibuł.
Pikole, przebrani w czyste kaftany i fartuchy, zeszli już na dół. Ten i ów zajrzał na
korytarz, uchylił drzwi do kawiarni i cofnął się, jak gdyby ujrzał tam coś niemiłego. Adaś
zdołał ukraść pannom bufetowym kilkanaście talerzyków i zanieść je na swój kredensowy
stolik. Bardzo go to cieszyło.
— No, mam zapas na cały wieczór; tylko ty — zwrócił się do Julka — żebyś mi nie
zwędził, bo... Jak myślisz, ile dziś wyciągniemy?
— Nie wiem; spodziewam się od „kapucyniarzy” z dziesiątkę, a jak pójdzie dobrze, to i
więcej. Prócz tego mam Komaszewicza, piątka murowana, Szembek też.
— Zeszłego roku robiłem w gabinecie z Palmiakiem. Po pysku dostałem, ale swoje
sześćdziesiąt złotych wyciągnąłem.
Romkowi wypadło dziś robić z Grelą w gabinecie. Przyszedłszy tam usiadł w kącie na
foteliku z taką swobodą i pewnością siebie, jak gdyby był w swoim mieszkaniu. Co prawda,
zanim tu wszedł, miał już dokładne pojęcie o wszystkim, co się w całym „Pacyfiku” dzieje.
Stary był tu przed chwilą, a teraz poszedł do „Vesperii”, kelnerzy rozeszli się po rewirach i
oczekiwali gości, „Kucyk” z pikusiem Władkiem poszedł do piwnicy po jakieś wino, pan
Albin jeszcze nie wrócił z kina, a goście najpierw zaczną zapełniać salę, więc na razie nikt
mu nie przerwie spoczynku w gabinecie. Dobrze mu było siedzieć w półmroku, bawić się
pilni- czkiem do paznokci i nie myśląc o niczym gonić wzrokiem koloro
we wstęgi, huśtające się wysoko nad stołami. Ta chwila spokoju miała dla niego tym większy
urok, że była bardzo niepewna. Bardzo możliwe, że tylne drzwi otworzą się nagle, wejdą
goście, trzeba się zerwać z fotelika i zaświecić lampy. Ach, gdyby on był właścicielem
„Pacyfiku”, ustawiłby w kącie gabinetu sikawkę i beczkę z wodą i czekałby, aż wejdzie gość.
A wtenczas: sssik! „pójdziesz ty, nudziaro, stąd!” — Jeżeli personel restauracyjny nienawidzi
gości, to najbardziej tych, co przychodzą najpierwsi. Potem już nie.
W ostatnich czasach Romek zmienił się bardzo. Z kolegami nigdy nie żartował, nie śmiał
się z byle powodu, gdyż — według jego mniemania, przynosiło mu to ujmę. Od Julka i
Adasia stronił, do pikolów w bufecie odnosił się pogardliwie. Gdy któryś | nich (zwłaszcza
mały Tadek, onanizujący się codziennie) uśmiechnął się do niego poufale, wówczas nadymał
się i marszczył brwi: „No i cóż się tak głupio śmiejesz?” — Raziło go, że mówią do niego
przez „ty” — „smarkacz jeden z drugim myśli, że ja z nim świnie pasł!” Podczas pracy starał
się jak najmniej biegać, chodził sztywnym, obcasowym krokiem, a na pukanie gości
odpowiadał basowym, dobrze wypróbowanym głosem: „W tej chwi-li słu-żę!” Unikał gości,
którzy wołali do niego „chłopczyku”, a już najbardziej czuł się dotknięty w swej godności,
gdy ktoś wołał na niego pieszczotliwie: „Chodź no tu, pędraku”. Rozmawiając z kelnerami
rękę trzymał w kieszeni spodni, stopę wysuwał naprzód i lekko stukał o podłogę. „Tak, tak,
ja uważam, że można...” — „Ja bym radził...” — „Owszem, proszę pana, sądzę, że...” —
takim oto stylem przemawiał do nich. Kupił sobie srebrny zegarek, więc co chwila wyjmował
go z kieszeni i poważnie sprawdzał godzinę, chociaż wystarczyłoby mu spojrzeć na bufet,
gdzie wisiała okrągła „Omega”. Potem kupił sobie fajeczkę i siedząc w mieszkaniu pykał i
pluł na podłogę, a gdy nikogo nie było, stawał przed lustrem i długo przyglądał się sobie z
różnych stron, pozując na Sherlocka Holmesa. Wreszcie kupił broszurkę o zboczeniach
płciowych, przeczytał ją w ukryciu i od tego czasu przestał się onanizować, gdyż według
broszurki nałóg ten powoduje utratę pamięci, a zatem brak orientacji i „tabakę” na rewirze
(złościło go trochę, że w broszurce nie było nic takiego, co by się odnosiło wyłącznie do pi-
kolów). Natomiast skwapliwie skorzystał z pewnej okazji i w nocy wykradł się z Henkiem na
ulicę. Ale gdy wrócił nad ranem do hotelu, był rozgoryczony; stracił dwadzieściazłotych, u
prostytutki doznał bardzo nikłej rozkoszy, a spać chciało mu się okropnie. Od tego dnia
zaczął myśleć o miłości innej, miłości na śmierć
i życie, pełnej łez i poświęcenia. Nie miał jeszcze wyobrażenia, jak będzie wyglądać jego
ukochana, ale w każdym razie będzie to musiała być kobieta po trzydziestce, poważna,
tragiczna w swej miłości do niego, marząca o wspólnej śmierci na dnie jeziora.
Z Henkiem dyskutował na tematy religijne i pogardliwie wyrażał się o dogmatach.
„Wszystko to ludzie wymyślili, a ja też jestem człowiekiem, więc mogę wierzyć w to, co ja
sobie wymyślę.” Zapisał się z Henkiem do czytelni i to mu dawało poczucie wyższości nad
resztą pikolów. Do starego Pancera odnosił się bardzo pobłażliwie; chętnie poklepałby go po
brzuchu: „Nie bój się pan nic, jest mi tu dosyć dobrze, więc już zostanę u pana do ukończenia
praktyki, a może i później, jako kelner — pogadamy jeszcze
o tym.” Natomiast nienawidził gości, którzy mu nie zostawiali napiwków, i Fornalskiego,
przed którym musiał podczas pracy tak lawirować, żeby mu nie wpaść w ręce. Gdyby nie te
dwie przykrości, byłby najszczęśliwszym pikolem w „Pacyfiku” — zarabiał dużo, „tabaki”
na rewirze nie miał, kelnerzy go nie bili. Co do dzisiejszej nocy, to był zupełnie spokojny —
z Grelę bardzo dobrze się pracuje, a gabinet to rewir tak zaciszny, jak żaden na sali.
I rzeczywiście, wszystko zaczęło się dobrze. O godzinie dziesię- tej kilkanaście osób
zajęło cztery stoły naraz. Więc za jednym obrotem Romek przyniósł wódkę do wszystkich
czterech stołów, a Grela zimne zakęski, potem znów za jednym obrotem piwo do wszystkich
stołów. Gdy w pół godziny później nowi goście zajęli trzy stoły równocześnie, pierwsze
cztery były już chwilowo zaspokojone. Tymczasem za portierę na sali szum wzmagał się
spontanicznymi wybuchami. Pierwszym takim wybuchem był metaliczny brzęk serwisu i
półmisków, brzęk ten już nie ustawał, ale później zagłuszył go powtórny wybuch, tym razem
melodyjna kaskada dźwięków szkła, wzmagajęca się z każdą minutę i w końcu przygłuszona
trzecim wybuchem — piskliwym śmiechem kobiet. Potem to wszystko zgmatwało się, aż
powstał jazgotliwy bulgot, można było mniemać, że tam, za portierę, lecę z góry olbrzymie
masy wody i bryły lodowe, uderzajęce o siebie i rozpryskujące się jak dzwony ulane z
kruchego metalu. Dobrze było Romkowi w gabinecie, bo gruba portiera oddzielała go od sali,
a cztery ściany miały tę właściwość, że były czymś konkretnym, więc nie musiał, wyobraźnią
stwarzać sobie drutów kolczastych, odgradzających jego rewir od wszechświata.
O wpół do dwunastej gabinet już był zapełniony, goście zaczęli wino zamawiać. Greli
chodziło o to, żeby z winem pośpieszyć, a nie czekać, jak to zwykle bywało, na ostatnie
minuty przed
zgaszeniem świateł, kiedy już nie można zdążyć; więc Romek namawiał gości, lał wino do
kieliszków i odstawiał próżne butelki pod kredensowy stół, a gdy. goście pukali lub wołali:
„Kawalerze!” — odwracał się sztywno i męskim głosem odpowiadał: „W tej chwi-li słu-żę!”
Tak mu się wszystko dobrze składało, że na trzy minuty przed dwunastę mógł stanęć w
przejściu między gabinetem a salę i czekać na zgaszenie świateł. Postanowił nie poddać się
wzruszeniu i z pewnę wyższościę i krytycyzmem przyględać się ludzkiej głupocie. Oto, na
przykład, na jedynce u Palmiaka już się zaczęli całować. Rudolf drobnym truchcikiem pędził
do garderoby, pan Albin spoględał w górę i dawał jakieś znaki londynerowi stojącemu w
oknie na piętrze. Garderobiany oraz jego pomocnik i jeden z boyów hotelowych trzymali już
ręce na kontaktach elektrycznych, a twarze ich wyrażały niebiański zachwyt. Orkiestra grała
żałobnego marsza, tłusty kapelmistrz dyrygował falistymi ruchami ręk i uśmiechał się
ahielsko do starej Pancerowej, siedzącej w otoczeniu krewnych na przeciwległym balkonie,
obwieszonym bibułami. Już tylko jednę minutę brakowało do dwunastej. Barwne wstęgi
huśtały się uroczyście od lampy do lampy, a tu i ówdzie, z ruchliwej masy na dole,
wystrzelały kolorowe korko- cięgi serpentyn, krzyżowały się, zahaczały o lampy, oplętywały
głowy kobiece lub ginęły pod stołami. Wrzawa, śmiech, pykanie korków od szampana,
hurgot krzeseł — setki par oczu, trwożliwie czepiajęce się wielkiej wskazówki zegara
wiszęcego nad bufetem.
Nagle orkiestra przestała grać, sala uciszyła się, słychać było tylko szmer rozmów i coś
jakby westchnienia. Naraz zgasły wszy- skie światła. — Oooo... — zaszemrało na sali.
Gdzieś, z głębi „Pacyfiku”, ozwały się miarowe uderzenia bębna — były tak poważne i
uroczyste, że Romek czujęc gęsię skórkę na plecach chrząknął i, o ile możności
najprozaiczniej, sięgnął do kieszeni jakby po zegarek. Gdy bęben zamilkł, orkiestra zagrała
marsza powitalnego, a równocześnie z okna pierwszego piętra wyfrunął anioł z cyframi
nowego roku, utworzonymi ze sztucznych ogni. Przez parę minut cyfry te syczały i pryskały
iskrami, a w ich oświetleniu Roman ujrzał całujęce się pary i małe świnki, biegnęce z
kwikiem pod stołami w pobliżu bufetu — tam właśnie kobiety najgłośniej piszczały.
Wreszcie zaświecono lampy — z góry posypał się istny deszcz confetti i serpentyn, potem
czerwone i niebieskie baloniki.
Romek stał jeszcze obok portiery. Jeden z gości siedzęcych na jedynce zadzwonił w
kieliszek — Romek odwrócił się doń plecami, spojrzał w stronę kuchni i pomyślał o Greli:
„Samczyk pewnie
i" j
¡¡¡Era
| *- v. - « .: tff^ .
'«fi'?' i’
*,4*1 d v»i!' ‘
przylizuje się do gospodyni”. Słysząc, że gość na jedynce dzwoni po raz drugi, pomyślał:
„trzeba iść do gabinetu” — ale jeszcze raz spojrzał w stronę kuchni, a potem wzrok jego
przedarł się przez dym, wstęgi, baloniki i serpentyny i spotkał się z oczkami starego Pancera.
„On tu? Nie na balkonie? Od jak dawna on tak stoi ukryty za bibułami?” Oczka starego były
zmrużone, wpatrywały się w niego tak długo i uparcie, i tak dziwnie, że mimo woli skurczył
się w sobie: „no cóż, patrzę się na salę” — i cofnął się do gabinetu.
Tu przy trzech stołach dzwoniono w kieliszki.
— W tej chwi-li słu-żę!
— Hallo! Takie samo wino, jak było!
— Kawalerze! Czarnej kawy dostaniemy?
— Chodź no tu, mały!
— Ho ho ho! — Roman, zadraśnięty w swej godności, nie spiesząc się odebrał puste
butelki, postawił je pod kredensowym stołem i sztywnym krokiem wyszedł na salę.
„Do licha! Jeszcze jest!” — Gdzieś tam, z lewej strony, pośród serpentyn i bibuł
wyzierała skrzywiona twarz Pancera, a raczej tylko jego wąziutkie, jakby kreski, dwie
szparki między powiekami. Romek mimo woli przyśpieszył kroku. „No cóż, przecież po
wino idę.” Dotarł do kasy, wybił bloczek, zabrał z bufetu dwie butelki wina i wracając do
gabinetu niósł je wysoko, tak żeby stary widział. Ale już nie było go na sali — poszedł na
balkon, do żony i przyjaciół.
W ciągu następnych godzin Romek chodził coraz wolniej i coraz flegmatyczniej
powtarzał swoje: „W tej chwi-li słu-żę!” — był jak automat, działający sprawnie, ale tylko do
pewnego czasu, dopóki sprężyna jest nakręcona. Wreszcie do tego stopnia zesztywniał, że
nawet przybycie nowych gości nie przyspieszyło jego kroków i nie wywołało ożywienia na
jego twarzy. Grela znosił to cierpliwie i jakoś nie śmiał go upominać o pośpiech. Był zresztą
w doskonałym humorze. O północy pił wino z kasjerką i pannami bufetowymi, a gdy
zgaszono światło, udało mu się pocałować gospodynię Dorę, potem uszczypnąć jedną z
dziewcząt w umywalni. Był trochę podchmielony, więc i dowcipkował z gośćmi.
— Dla pana inżyniera czym mogę służyć?
— Na razie nic.
— O, to bardzo luksusowa rzecz — odpowiedział uśmiechając się oliwkowo, przymilnie,
po czym dodał: — dla nas, kelnerów, ha ha...
Potem udał mu się jeszcze jeden dowcip. Jednemu z gości, sie-
dzących w towarzystwie kilku pań i panów rozweselonych winem, zachciało się jeść, więc
zamówił gęś. Ale nie był z niej zadowolony.
— Panie płatniczy, ona okropnie twarda.
— Widocznie, proszę pana, to była gęś lekkich obyczajów. Panie pękały ze śmiechu.
Nieruchliwość Romka zaczęła Grelę jednak drażnić. „Do diabła, goście się bawię, chcą
wina, a ten łazi jak po cmentarzu.” Już kilka razy upomniał go nieśmiało: „Co jest, Romek, z
tobą?” — ale gdy znów przybyli goście i w gabinecie coraz częściej odzywały się stukania i
głośne: „halo!” — zirytowany, szturchnął go w plecy i dość ostro powiedział: „Co jest z tobą!
Ruszaj się trochę!” To Romka bardzo uraziło — ni stąd, ni zowąd szturchaniec i „ruszaj się”,
jak gdyby był smarkaczem z bufetu. Na złość zaczął jeszcze ospałej chodzić, do gości zbliżał
się nadąsany, jak gdyby ich posądzał o cichą zmowę z Grelą, a na śmiechy odpowiadał
marszczeniem brwi. Widząc, że pod kaloryferem usiadły cztery osoby, złośliwie sprzątnął ze
stołu jadłospis.
— Kawalerze, chcielibyśmy koniecznie coś zjeść.
— Proszę państwa, tylko wino albo czarna kawa z likierem.
— Panie starszy! — zawołał gość do nadchodzącego Greli — czy naprawdę nie można
nic dostać z kuchni?
— Ależ, panie prezesie, proszę bardzo, można.
— No to co ten smarkacz tak arogancko odpowiada, że tylko wino i czarna kawa?
Grela, szczerze zakłopotany, odepchnął pikola, przeprosił gości za jego nietakt, odebrał
zamówienie, po czym zbliżył się do Romka.
— Co ty właściwie... To jest prezes Izby Skarbowej! Jak można tak...
— A niech go szlag trafi! Co mnie obchodzi, kto to jest, ja nie robię wyjątków.
— Psiakrew! Stul pysk! Masz robić, co ci każę! Psiakrew! — Grela tupał nogami w
podłogę. — Na prawo Mumma! Na środek Tokaja! Tysiąc osiemset osiemdziesiąty czwarty!
Pod lampę maszynka! I piperment w lodzie! Prędzej!
— No co pan tak krzyczy przy gościach!
— Psiakrew! Po pysku dam! Przy gościach! Psiakrew! Smarkacz!
Romkowi krew napłynęła do policzków. Chciał coś odpowiedzieć, zakląć, ale ujrzawszy
kilka par oczu przyglądających mu się nieżyczliwie, wykrzywił twarz w błazeńskim
uśmiechu, bąknął
coś niezrozumiałego i wyszedł na salę. W każdym swoim słowie, w każdym kroku, we
wszystkim, co robił i co by chciał robić, czuł bezsens i sztuczność. Chciałby się pośpieszyć,
biegnąć do bufetu - i do kawiarni, krzyczeć, zamawiać, śmiać się i przeklinać żartobliwie, ale
nie mógł tego robić, bo .to by się nie zgadzało z czymś, co tkwiło w całym jego organizmie
już od początku tego wieczoru, a może jeszcze wcześniej. Robił jednak nieudolne wysiłki w
tym kierunku. Idąc przez salę złośliwie zrywał serpentyny, ale wiedział, że nie powinien tego
robić, bo go serpentyny wcale nie złościły, na gości spoglądał ostro i marszczył brwi, a
zarazem czuł niedorzeczność marszczenia brwi, niedorzeczność w każdym ruchu, w każdym
spojrzeniu.
W pobliżu garderoby, w ciasnym trójkącie między trzema stołami, natknął się na pana
Stefana — ten przytrzymał go za ramię.
— Przynieś dwie flaszki Giseltera na balkon, dla pana starszego-
— W tej chwi-li słu-żę! — odpowiedział basowym głosem, a równocześnie spostrzegł
zdziwienie na twarzy pana Stefana i zrozumiał, że nie powinien był w ten sposób do niego
mówić. Poza tym był zły. „Psiakrew, akurat mnie musiał złapać w tym bałaganie! A co robią
kelnerzy hotelowi? Byki, wałęsają się pewnie po korytarzach i ćmią papierosy, a tu człowiek
musi... Ale to dobre, bo przynajmniej Greli zrobię na złość.”
— Panie Grela, ja idę do starego z Giselterem.
— Masz czas! Najpierw Mumma! Kawę i piperment!
„A figa z makiem! Ważniejszy jest rozkaz pana Stefana.” Zdecydowanym krokiem ruszył
do bufetu.
— Dwa Giseltery dla pana starszego.
— Brakło nam — odparł pikolo Władek — w kawiarni dostaniesz.
Więc poszedł do kawiarni, ale i tam nie było Giseltera, a panny bufetowe nie miały czasu
przynieść go z komórki. Zły, wrócił do bufetu.
— Te! — krzyknął do małego Tadka —jazda po Giseltera do komórki!
— Kiedy nie mam czasu, niech bufetowe przyniosą.
— A niech was szlag trafi! Rozumiesz, bąku, przynieś Giseltera, bo ci dam w mordę!
— No no! — wtrącił się kasjer — żebym ja ci nie dał! Widzicie go, po mordzie by
dawał.
Zza drzwi wychylił się Grela — ręce miał obładowane potrawami i talerzami.
— Romek! Psiakrew! Maszynka i piperment! Mumma i Toka- ja! Psiakrew! Półmiski na
łeb rzucę!
Plącząc się w zwojach serpentyn i utykając o nogi krzeseł Romek dotarł do kasy, wybił
bloczek i wrócił do bufetu.
— Giseltera przynieś, słyszysz, bąku, Giseltera! — wyjął z lodu Mumma i Tokaja i
ruszył do gabinetu. Zatracił już sztywność ruchów i powagę głosu, odczuwał szczery gniew.
Wracając po czarną kawę, jeszcze raz wpadł do bufetu: — Giseltera przynieście, bo was
cholera weźmie!
Wreszcie widząc, że ani tu, ani u panien bufetowych nic nie wskóra, poszedł do
gospodyni Dory i zmusił ją, by wydała klucze i posłała kogoś do komórki. Po upływie
kwadransa od chwili zamówienia Giselter stał na ladzie bufetu. Romek chwycił dwie flaszki i
pobiegł do Adasia.
— Ja cię proszę, zanieś to na balkon.
— Ale daj mi święty spokój, nie mam czasu!
—Adam! Rozumiesz! Zanieś to, bo mam tabakę! — trzymając go mocno za ramię
gwałtem wcisnął mu obie butelki i uciekł do gabinetu.
Czuł zbawcze krążenie krwi, rozkoszował się zawrotnymi ruchami, przeginaniem
tułowia, omijaniem przeszkód — aż dziwił się, że mógł się dotychczas obejść bez tego.
Jedyną rzeczą sprawiającą mu teraz pewną przykrość był brak oporu ze strony rzeczy
martwych. Był w położeniu człowieka, który przygotował się do wyważenia otwartych drzwi
— cały jego wysiłek szedł na marne, napotykał próżnię. Z szalonym pośpiechem sprzątnął
naczynie ze stołu prezesa Izby Skarbowej, rozłożył nakrycia pod leguminę, dolał wina do
kieliszków i ruszył ze stosem talerzy do umywalni, a potem do kawiarni, by dowiedzieć się,
czy maszynka już gotowa. Wyobrażał sobie, chciał sobie wyobrazić, że w gabinecie jest ruch,
że goście pukają, więc trzeba się spieszyć. Uchylił drzwi do kawiarni i na migi porozumiał
się z kawiarką Olgą:
__7
— ??
_ ?t
__ ! j
„Psiakrew, kiedy tam zamówiłem tę maszynkę, a jeszcze nie- gotowa!” Na korytarzu
ominął Fornalskiego, w drzwiach Synaja, na sali zaplątał się w serpentynach i otrząsnął je z
nóg; jakiś gość na dwójce dawał znaki ręką, więc wskazał na Julka, krzyknął: „kolega tam
podaje!” i wpadł do gabinetu. Wykonał parę za-
wrotnych ruchów, obiegł cały rewir i nagle zatrzymał się na środku. Próżnia. Nie ma się
czego tknąć, nikt nie puka, brudnych naczyń nie ma, wina pełno w kieliszkach — niby jest
burza, łyska się, grzmi i deszcz pada, a słońce świeci. Nie mógł stać bezczynnie — ręce i
nogi dygotały mu z chęci borykania się z materią. Ruszył do kawiarni, by dowiedzieć się, czy
maszynka już gotowa. Tuż za portierą zderzył się z Adasiem.
— No!
— Słuchaj, Romek... — Adaś był zdyszany i czerwony na twarzy —ja dostałem po
mordzie... cholerski Giselter... ale wytłumaczyłem się. Teraz ty... on czeka na ciebie w
hallu... Idź zaraz...
Romek poczuł niemiły skurcz w piersiach. „Stary czeka w hallu?” — chciał zapytać: „po
co”, ale Adaś już oddalił się na szóstkę. „No cóż, Giseltera nie było ani tu, ani tam, musiałem
czekać, aż przyniosą” — to go jednak nie uspokoiło. Zastanowił się, czyby w ogóle nie iść do
starego: „nie miałem czasu, goście, ruch, maszynka i tak dalej”. Nie, to jeszcze gorzej.
Skierował się do garderoby, martwymi rękami torował sobie przejście w ciżbie — wreszcie
dostał się na wolną przestrzeń; to był hall.
Stary Pancer, z rękami w kieszeniach spodni, stał oparty
o biurko. Krótkie nogi założone jedna na drugą, dolna warga wysunięta, oczka zmrużone i
patrzące tak samo jak o godzinie dwunastej spośród kolorowych wstęg i baloników koło
drzwi kuchennych.
Romek stanął przed nim w postawie na baczność.
— Proszę bardzo? — i w tej samej chwili spostrzegł, że stary jest pijany.
Potem już nic nie widział. Czuł tylko tępe, ordynarne uderzenia w nos, w policzki, w
głowę i słyszał wciąż jedno i to samo pytanie: „Dlaczegoś nie przyniósł! dlaczego! a
dlaczego?!” Ktoś — zdawało mu się, że pan Albin — objął go za plecy i pchnął w kierunku
sali:
— Uciekaj, uciekaj!
Ogłuszony, potykając się o krzesła i plącząc w zwojach serpentyn, przedarł się przez
huczącą salę i umywalnię i wybiegł na podwórze, do garażu. Tam bezmyślnie kręcił się przez
kilkanaście sekund wokoło samochodu, zawadził nogą o stos butelek i, przestraszony
jazgotem, wybiegł z garażu i tylnymi schodami aostał się do hotelu. Na krótką chwilę
zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania, ale przerażony pewną myślą pognał dalej,
aż na trzecie piętro. Pokojówki i londynerzy pytali się go, gdzie tak pędzi,
więc spoglądał na nich wystraszonymi oczyma i dalej gnał co sił w nogach na drugi koniec
hotelu, potem schodami na niższe piętro. Na jakimś zakręcie zderzył się z kelnerem
hotelowym.
— Uważaj, durniu!
— Och, przepraszam, przepraszam bardzo — bąknął nie zatrzymując się. I jeszcze jeden
zakręt i drzwi oznaczone dwoma zerami. Zatrzasnął je za sobą i przekręcił klamkę — tam go
już stary Pancer nie znajdzie. Przyłożył ucho do drzwi, otwarł usta, wstrzymał oddech i tak
przez parę sekund nasłuchiwał, po czym uspokojony już trochę, spostrzegł, że trzyma coś w
prawej ręce — był to strzępek zielonej bibuły, zerwanej gdzieś po drodze na sali.
Leżał w łóżku i z jakąś słodkawą goryczą rozpamiętywał dzisiejszą noc. Jak długo był w
„Pacyfiku”, nigdy jeszcze nie widział, żeby stary kogoś uderzył. „Giselter” — tak, chciałby,
żeby Giselter był wszystkiemu winien. To przecież takie proste: nie było ani tu, ani tam,
musiał czekać, aż przyniosą z komórki, a potem nie miał czasu, więc Adasia wysłał. „Gdy
mu się to wytłumaczy, będzie żałował tego draństwa tam, w hallu, będzie mu głupio. Pan
Albin musiał mu już przemówić do rozumu.” Dziwił się teraz, dlaczego tak wariacko biegał
po garażu i korytarzach hotelowych; to dopiero był strach! można by powiedzieć: strach
czysty, pozbawiony jakichkolwiek refleksji, zapędzający człowieka do mysiej dziury. Jeszcze
się go nie pozbył, jeszcze go czuł w piersiach i dlatego właśnie było mu tak słodko leżeć w
łóżku z kołdrą naciągniętą na głowę i błąkać się na pograniczu snu. Nie życzył sobie, by go
nagabywano, więc udawał, że śpi. Na sali uciszyło się już, słychać było dudnienie
pojedynczych kroków i głos pana Rudolfa. Ktoś wszedł do pokoju, przekręcił kontakt
elektryczny i ciężko usiadł na łóżku — „to pewnie Henek, bo on tak ciężko siada”.
— Romek, śpisz?
Nie, to głos Adama. Znów ktoś wszedł i zatrzymał się nad łóżkiem.
— Daj mu spokój, niech śpi — był to głos Adasia.
Dwie pary butów zaczęły stukać o podłogę, woda w miednicach pluskała — pikole
rozbierali się i przygotowywali do snu.
— Jasny gwint! Co ja się go naszukał i na wołał! Chyba na ulicy był.
— Iii... musiał się gdzieś w hotelu zatrynić. Frajer, bo mógł śmiało wrócić do gabinetu,
stary poszedł zaraz do „Vesperii”.
A choćby nawet, to i tak by mu nic nie zrobił.
łi
" ~>n n nrm ^ - i* i V1 11 r r -
EaflSSi^ipfri*
— Ee... nie gadaj, był wściekły. Tak ci pędził schodami na dół, żem ledwo nadążył. O
głupiego Giseltera.
— Musiał tam na balkonie coś z rodzinką mieć... zezłościli go.
— Ale „Samiec”! Jasny gwint! Nie dość, żem mu pomagał, to mi jeszcze: „Psiakrew!
Smarkacz! Rób! Co ci każę! Na środek maszynka! Na prawo Marsala! Psiakrew! Smarkacz!”
On mi bębni po żebrach, a ja pękam ze śmiechu — no jasny gwint! choćbym nawet chciał,
tobym się nie mógł wstrzymać, a jego to złościło. A potem mi się pyta, co było tu i tam. A ja
skąd mam wiedzieć? Romek podawał, teraz go nie ma i chryja z rachunkami. Każe mi lecieć
na podwórze i do hotelu i szukać go. Ja mu na to, że przecież i na trójce muszę Specjalnemu
pomagać, a on znów: „Psiakrew! Smarkacz! Rób! Co ci każę!” No i poszedłem. Ale jakem
wrócił, to mnie znów Specjalny wziął w obroty, niby, gdzie ja robię: u Greli czy u niego?
Jasny gwint! Co ja mam: rozdzielić się czy jak? Wiesz, ja mam twardą naturę, ale to ci mi tak
dojadło, że mało brakowało, a byłbym im powiedział, że mam w tyłku cały świat i pół
Ameryki. Ale swoją drogą, opłaciło mi się robić, bom z trójki wyciągnął pięćdziesiątkę, a z
gabinetu trzydzieści. Byłoby więcej, tylko wiesz... jak się na rewirze nie robi od początku, to
nie można gości omotać. A jak ty?
— Coś około sześćdziesięciu. Na czwórce czterdzieści, a na piątce tylko dwadzieścia, bo
mi ten Świnia Fornal zepsuł dwa stoły. Tak pomotał gości, że nie zostawili na stole, tylko mu
do łapy dali.
Któryś z nich przekręcił kontakt — położyli się do łóżek — zepsute sprężyny w
materacach brzdęknęły melodyjnie.
Romek nie spał jeszcze. Cisza panowała tak wielka, że szelest bibuł na sali zdawał się być
wrzawą ruchu ogniowego. Po chwili jednak ucho jego zaczęło wyławiać pojedyncze dźwięki.
Najpierw gwizd lokomotywy za miastem, a potem istna nawałnica dźwięków. Rozległ się
przeciągły jęk dzwonka hotelowego — „Któż tam
o tej porze może czegoś żądać? A może ktoś wyjeżdża?” Trzaskały jakieś drzwi, samochód
warczał i prychał na ulicy, wreszcie: birmi!... zegził się i poszedł! Tylko gdzieś tam na
zakrętach rysował ulicę, ale coraz słabiej, coraz ciszej. Zegar ratuszowy powoli wydzwaniał
godziny: raz, dwa, trzy... i już nie było słychać, bo na sali zaczął warczeć elektroluks, a w
kuchni dudniły rondle. Jakiś dziewczęcy głos śpiewał o łące, chmurach i śnieżyczkach. „To
ta strzyga, Zośka z umywalni. I pewnie jak zwykle tańczy po korytarzu i świeci gołymi
nogami. Ale skąd ona wie, że śnieżyczki rosną na łące i na chmurach?” Romkowi
przypomniało się coś.
„Łąka zaczyna się od bezlistnych wicin leszczyny i berberysu, a ciągnie się między lasem
dębowym aż do gór spleśniałych i przysłoniętych fioletową mgłą. Spoza tych gór jakiś
olbrzym wyrzuca szare kłęby chmur i dlatego na łące robi się mroczno. Rzadkie płaty śniegu
pędzą na ukos, wirują, hulają i giną w trawie i śnieżyczkach, dopiero co wyklutych spod
zeszłorocznych liści dębowych. Woda w potoku dzwoni o korzenie i bryzga pianą. Na łące,
przyprószonej już śniegiem, i w chmurach coś trzaska bezgłośnie — to pewnie śnieżyczki
pękają i rosną. Z berberysowego lasku wychodzi mały chłopiec z koszyczkiem w ręce, schyla
się i zrywa śnieżyczki, a potem patrzy na dębowy las, bo tam właśnie jakaś dziewczyna z
rozwianymi włosami i w czerwonej, kratkowanej sukience tańczy z wiatrem i śpiewa: Lala
lala, lala lala...”
— Henek, śpisz?
— Nie jeszcze.
— Dam ci pięć złotych, trzymaj za mnie służbę po południu.
W odpowiedzi rozległo się wymowne chrapanie Heńka.
— Nie chcesz, to nie. Fryc się zgodzi za trzy złote.
I już więcej nic nie mówili. Na sali warczał elektroluks, szczotki monotonnie szorowały
podłogę.
Sprawa przedstawiała się gorzej, niżby ktokolwiek przypuszczał, i gdyby nie kelnerzy i
pan Albin — Romek tego samego dnia musiałby opuścić „Pacyfik”.
Stary przyszedł o wpół do pierwszej w południe. Hałaśliwie rzucił flitro i kapelusz na stół
i wskazał na Romka palcem, jak gdyby mierzył doń z rewolweru:
— Tego wyrzucić stąd!
Wyglądało tak, jak gdyby specjalnie z tym zamiarem przyszedł do „Pacyfiku”. Romek
chciał iść za nim do bufetu i tłumaczyć się, że Giseltera nie było ani tu, ani w kawiarni, ale
Synaj zatrzymał go:
—Lepiej mu się nie pokazuj na oczy. Idź do gabinetu, a my tu może coś zrobimy.
Synaj, Teodor, Grela i Warga poszli do starego. Kasjer i piko- le świadczyli, że Giseltera
nie było. Stary niecierpliwie wstrząsnął głową:
— Nie, nie. On w ogóle, w ogóle. Ja go obserwuję od paru dni. Owszem, on ma ładne
oczka, ale ja go dlatego nie będę trzymał.
Wreszcie przyszedł Pan Albin i dowiedziawszy się, o co chodzi, zwrócił się do ojca:
— A niech go ojciec zostawi na pół miesiąca na próbę. Poprawi się, to dobrze, nie — to
się go wyrzuci.
I Romek został. Ale zmienił się pod niejednym względem. Oczywiście, zmiana ta była
powierzchowna i uwydatniała się dopiero w specjalnych okolicznościach. Np. gdy
przechodził koło starego Pancera, a na podłodze leżał papierek, to go podnosił — podczas
gdy dawniej udawał, że go nie widzi, i z zadartą głową szedł dalej. Gdy usługiwał staremu i
gościom siedzącym w jego towarzystwie, to usłużnie krążył w pewnej odległości — podczas
gdy dawniej uśmiechał się poufale, przysłuchiwał się rozmowom i dowcipom i omal nie brał
w nich udziału. A kiedy stary siedział sam i pił herbatę, to już nie przypatrywał mu się jak
dawniej — wiedział już, że takie niedorzeczne przypatrywanie się drażni.
Wspomnienie przymrużonych oczek starego Pancera kojarzyło mu się ze wspomnieniem
ślepych uderzeń w hallu — Giselter jakoś nie przychodził mu na myśl.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Źle się zaczął nowy rok w „Pacyfiku”. Ktoś doniósł staremu Pancerowi, że panny
bufetowe „wynoszą” do swoich mieszkań. Istotnie, po zrewidowaniu dwu pokojów na
drugim piętrze znaleziono ciastka zawinięte w papier, spory kawałek kiełbasy, funt kawy i
cukru. Panny tłumaczyły się, że kawę, cukier i kiełbasę kupiły na Nowy Rok, a ciastka —
ponieważ zdradzały swoje pochodzenie z tutejszej pracowni cukierniczej — „wzięły”
wyjątkowo raz, bo nie miały za co kupić. Nic nie pomogło — dwie panny zostały
natychmiast zwolnione z pracy, pensji im nie wypłacono, a kasjerka i kawiarka dostały po
dziesięć złotych kary za nieuwagi
Następnego dnia kierownik kawiarni, pan Stec, przypadkiem nulml w piwnicy między
pakami dwie łyżki, dwa noże i chochlę. Starego tak to rozgniewało, że wydał rozkaz, by
wszystkich parobków (między nimi i Wicka) i część dziewcząt zwolnić piętnastego stycznia i
pracy. Przez całe popołudnie rewidował mieszkania dziewcząt i parobków, ale prócz gazet,
gałganków i tytoniu z niedopałków nic podejrzanego nie znalazł. Od tego czasu przez szereg
dni plądrował po całym „Pacyfiku”, zjawiał się niespodzianie
o różnych porach dnia i nocy, czasem ubierał się w futro i wychodzi! na ulicę po to tylko, by
okrążyć „Pacyfik” i ukazać się nie
116
spodzianie od strony podwórza lub kawiarni. Wieczorami spacerował wzdłuż kawiarni i
zaglądał w okna pod firanki. Do interesu przychodził o szóstej rano, stawał w garderobie
kawiarnianej, wyjmował zegarek i notes i zapisywał tych, którzy się spóźniali —już
pierwszego dnia trafikantce i paru kelnerom nałożył grzywny po pięć złotych na cele
dobroczynne.
Następnego dnia kazał jednemu z kelnerów powycierać teczki od ilustracji. Ten jednak
sprzeciwił się.
— Panie gospodarzu, to jest robota pikola.
— Ja tobie każę i ty masz wytrzeć!
— O nie, panie gospodarzu, to tylko w wojsku takie rozkazy są ważne.
— Cio? No to już! Nie maś cio u mnie robić! Ja tu ślachty nie potrzebuję!
— To znaczy, że z miejsca mnie pan wydala?
— Tak! już! już!
Kelner oddał rewir i kasę, a na odchodnym oświadczył, że zaskarży starego za niesłuszne
wydalenie z pracy.
Przez cały ten dzień stary Pancer nie wychodził z interesu. Skrzekliwy jego głos słychać
byłoJw coraz to innych częściach „Pacyfiku”.
Owpół do ósmej wieczorem przeniósł się do sali restauracyjnej i zaczął przeglądać
książki rachunkowe leżące na stolikach kredensowych. Zwrócił się do kelnerów, wykrzywił
twarz i zdjął okulary. — Od dziś dnia chcę, żeby w rachunkach wszystko ,było dokładnie
wyszczególnione! — rzucił książkę na stół, kalka sfrunęła na podłogę — Panie Fornalski! —
zawołał wyciągając rękę.
Fornalski wyjął książkę z kieszeni.
— A dlaczego pan ją nosi w kieszeni, ha? Książka ma leżeć na rewirze, a nie u pana w
bluzce! Pan jesteś kelnerem, pan musi o tym wiedzieć!
—No tak, panie gospodarzu — mruknął Fornalski — ale ja chcę ją mieć zawsze pod ręką.
Czasem gość woła płacić, a książka, diabli wiedzą, gdzie się podziała.
—Nie! Nie! Od tego jest kredensowy stół, o tu! — uderzył pięścią w stolik stojący pod
ścianą. — Rudolf! — zawołał w stronę bufetu, a gdy ten, jakby sprężyną naciśnięty, wy-
skoczył zza drzwi: — Od dziś dnia kasjer będzie co wieczór liczył wszystkie rachunki. Suma
rachunków ma się zgadzać z sumą na kasie. A wy — zwrócił się do kelnerów — każdemu
gościowi rachunek na to, co wypił i zjadł, choćby to była
lSN$S*t SillPiliw
" ■. V.

• Va%£ ■ T:1
w etc*-, ■. i
woda sodowa i bułka. To nie tak — naśladując kelnera pochylił się jakby nad gościem i
sięgał ręką do kieszeni po pieniądze: — „cio pan płaci?” — „obiad i piwo” — „pięć złotych.”
— Rachunek, rachunek musi być! — zakończył naturalnym głosem, zerwał okulary z nosa i
zamaszystym krokiem ruszył do garderoby.
Palmiak, nie zważając na obecność Rudolfa, stuknął się w czoło:
— Iiisz? Króliki mu się w głowie świergolą.
Stary ubrał się w futro, ale zanim wyszedł na ulicę, zajrzał do szafy garderobianej,
powyciągał stamtąd rozmaite drobiazgi i wycierając ręce z kurzu beształ garderobianego.
— Jak mi tu jutro nie będzie porządku, to zapłacisz karę! Tu się lepi od brudu! Pieniądze
brać to ha! Ale porządku pilnować to was nie ma! — rzucił ścierkę na krzesło i powiewając
połami futra ruszył do wyjścia, trzasnął drzwiami i wyszedł na ulicę — pewnie do „Vesperii”
poszedł.
Jakoś ruch nie zapowiadał się wielki. Minęła godzina dziewiąta, orkiestra już grała, a na
sali było zaledwie parę leniwych stolików, w gabinecie poseł K. z żoną. O dziesiątej ruszyło
się cośkolwiek, ale więcej poza obręberh sali niż w niej samej. Pan Albin zbeształ parobka za
niestaranne czyszczenie tacek, potem podszedł do bufetu, przyłapał małego Tadka w chwili,
gdy ten pił wodę sodową z sokiem, zbił go i ku wielkiej uciesze Władka naznaczył mu
tydzień popołudniowej służby.
Wpół do jedenastej. Był to jeden z wyjątkowych wieczorów w „Pacyfiku” — w mieście
odbywały się zabawy karnawałowe i dlatego tu było pusto. Fornalski, Specjalny i Funiu
zajęci byli obsługiwaniem gości, reszta kelnerów nudziła się. Kamiński i Warga grali w
gabinecie w orła i reszkę, Grela zaglądał często do dziewcząt w umywalni lub z właściwą
sobie samczą poufałością rozmawiał z gospodynią Dorą i głaskał jej pulchne, czerwone ręce.
Synaj i Ugor korzystając z nieobecności starego Pancera dowcipkowali z kasjerką Michaliną.
— Jak by to dobrze było — mówił Synaj — gdyby ludzie mogli wytrzymać bez
powietrza przynajmniej godzinę. Niech pani sobie wyobrazi: mamusia siedzi z dziećmi nad
Wisłą, a dzieci chcą iść na dno rzeki. „No no — upomina ich mamusia — tylko żebyście mi
za pół godziny wylazły na wierzch!”
Ugor śmiał się stękliwie: uch! uch! uch! — i uderzał się dłońmi w kolana: — Uch! aleby
to fajnie było! Zamiast z dziewczynką do hotelu, to kamień u szyi i na samo dno stawu! Z ryb
tobyśmy sobie już nic nie robili... uch! uch!
Palmiak ćmił papierosy i pokutniczym krokiem spacerował w garderobie, a od czasu do
czasu rozchylał portierę i spoglądał na jedynkę — tam panowie z PTA zjedli już kolację i
zapłacili, towarzystwo siedziało pod filarem piło czarną kawę — poza tym rewir był pusty.
Palmiak znów zapalił papierosa i obcasowym krokiem zaczął odmierzać garderobę — tam i z
powrotem, tam i z powrotem, jak gdyby chciał zapełnić pustkę dudnieniem kroków, a czas
podzielić na sekundy. Od dawien dawna, zawsze o tej porze bywał ruch — dziś pusto.
Orkiestra robiła długie przerwy, z sali dolatywały pojedyncze dźwięki i monotonne rozmowy
gości. Palmiak przyśpieszył kroku i nagle zatrzymał się przy portierze.
— Nagła krew! — zaklął cicho.
Zdecydowanym ruchem rozchylił portierę i wyjrzał na rewir.
— Te! Miglanc! — zawołał na Adasia — uważaj no tu, boja wychodzę. Jakby się kto
pytał, to jestem w ustępie — rzucił niedopałek do spluwaczki i zamaszystym krokiem
wyszedł na ulicę.
Adaś wprawdzie nie lubił zostawać sam na rewirze, ale w tej chwili było mu to objętne,
bo nic nie miał do roboty. Oparł się o kredensowy stolik i patrzył na kapelmistrza,
rozdającego nuty muzykantom — „nareszcie będą .coś grać”. Dziwił się, że pan Albin
pozwala im na tak długie pauzy. Z bufetu wyszedł Fryc, popisując się akrobatycznym
kołysaniem tacy ze szklankami pełnymi piwa. „Phi, ja potrafię jeszcze lepiej.” Wreszcie
orkiestra zaczęła grać jakąś uwerturę, której Adaś nie lubił. Porwała go złość na
kapelmistrza: „Przecież tyle dobrych rzeczy mają: walce wiedeńskie, «feldmarszałka»,
«bubliczki», «suitę kaukaską», «góralskiego», a oni rzępolą jakieś pogrzebowe melodie. I
akurat jednemu z PTA to się podoba — będzie słuchał do końca zamiast się wynieść, żeby
móc stół posprzątać. Chwała Bogu, już trzy na jedenastą — jeszcze z półtorej godzinki i
będzie można iść spać. «Ach, spać, spać, spać bez ustanku, od wieczora do poranku, od
poranku aż do nocy, gdyby w ludzkiej było mocy» — tak to jakoś było napisane w książce,
którą goście zostawili w zeszłym tygodniu na piątce; szkoda, że ją Henek oddał do bufetu.”
Portiera rozchyliła się, jakiś stary przystojny pan wszedł na jedynkę i usiadł pod lampą.
Adaś ruszył do niego z wielką niechęcią. „Jasny gwint! Zawsze jakaś pluskwa przylezie.
Podam mu zimną zakąskę, a potem przyjdzie Palmiak, to sobie z kuchnią załatwi.” Adaś, o
ile możności, unikał kuchni ze względu na ścierkę szefa Balcera. „Jasny gwint! — skarżył się
czasem do kolegów drapiąc się równocześnie w pośladek — tak mi przypalił mokrą ścirą, że
aż spuchło.” — „No to po kiego diabła się tam krę
JKBF
iSSlasspęi 271
»AWNŁ»Hf i«.*''
cisz?” — „No, jasny gwint! Musiałem, bo mi Teodor kazał zamówić befsztyk po angielsku,
dobrze wysmażony, a ja się nie połapałem, że jak po angielsku, to nie może być wysmażony,
no i Balcer wlepił mi za to. To jest drań; on ci tak grzeczniutko podchodzi do mnie, że mi ani
na myśl nie przyjdzie uciekać.”
„Tak, podam mu zimną zakąskę, a Palmiak załatwi z kuchnię.” — Moje uszanowanie —
ukłonił się gościowi i podał mu jadłospis — pan pozwoli coś zimnego? Sałatkę francuską,
sardynki, może majonezik z ryb?
— O nie, kawalerze. Ja bym chciał zjeść rozbratel.
„Hm... rozbratel...”
— Proszę bardzo. Z cebulką?
— Aa... rozumie się, z cebulką — wytworny pan nachylił się do pikola i jął zacierać
dłonie — tylko, kawalerze, musisz powiedzieć tam w kuchni, żeby cebulka nie była
przypalona.
— ...taka średnia, już służę...
— O, czekaj, czekaj, kawalerze — staruszek przytrzymał go łagodnie za rękę — nie
przypalona, ale, widzisz, i nie surowa; musi być dobrze przyrumieniona. A sam rozbratel nie
gruby, wolę, żeby był cienki, dobrze rozbity, rozumiesz, kawalerze?
— Tak jest, proszę pana, taki płaski.
— O, o... taki płaski... widzisz, jak ty to rozumiesz! I... słuchaj, dobrze wysmażony, tak
żeby w środku był kruchy, a po brzegach naaaaawet trochę jakby przypalony... nie, nie —
zaprzeczył szybko — nie przypalony, tylko dobrze przyrumieniony.
— Ja rozumiem, proszę pana, taki trochę stwardniały, kruchy po brzegach.
— O, widzisz, tak właśnie, ty to dobrze rozumiesz. I, bój się Boga, kawalerze, powiedz,
żeby to wszystko na świeżutkim maśle, bo ja od razu poznam.
— Oo! Proszę pana, na pewno będzie na świeżutkim masełku. A do rozbratla ziemniaki i
buraczki?
— Niech Bóg broni! Bez buraczków! Tylko purée ziemniaczane i więcej nic. Tylko
powiedz, żeby to purée było dobrze utarte, bez grudek, bo ja tego nie lubię. Taaak.
„Teeek” — Adaś zaczął się rozglądać po sali. Najpierw próbował zamówienie tego
rozbratla powierzyć Specjalnemu, ale spostrzegłszy, że ten jest bardzo zajęty swoimi gośćmi,
zajrzał do garderoby w nadziei, że Palmiak już wrócił, wreszcie przyszedł na korytarz i stanął
przed Synajem.
— Proszę pana, na jedynkę przyszedł gość, a pana Palmiaka nie ma i...
— ...i co? To myślisz, że ja akurat pójdę do niego. A ty co? Nie potrafisz odebrać
zamówienia? Co za kelner z ciebie będzie, kiedy ty po dwóch latach praktyki nie potrafisz
odebrać od gościa zamówienia. Wynoś się...
— On mi już, proszę pana, zamówił, ale jasny gwint...
— Idź, mówię ci, nie zawracaj głowy, bo dostaniesz w papę!
Adaś jeszcze raz wyjrzał na salę, i widząc, że Palmiaka jeszcze
nie ma, udał się do Heńka.
— Proszę cię, idź i zamów dla tego pryka rozbratel, bo ja nie chcę mieć z Balcerem nic
do czynienia. Tylko powiedz, żeby ten rozbratel dobrze wysmażyli i na świeżym masełku.
Ziemniaczki puree, a cebulka...
— Alelelele... i co jeszcze? buraczki pastewne, masełko duńskie, talerzyk z porcelany
saskiej... idźże, idźże z takim zamówieniem — Henek, zły, odwrócił się i poszedł do kuchni.
— Rozbratel raz! — krzyknął do Balcera.
, Z potrawą tą jednak poszło nadspodziewanie dobrze — staruszek był tak zadowolony, że
przy płaceniu rachunku dał Adasiowi pięćdziesiąt groszy.
O godzinie jedenastej jedynka znów opustoszała. Goście siedzący przy ośmiu stołach u
Fornalskiego, Specjalnego i Teodora zjedli już kolację, pili czarną kawę i rozmawiali.
Jedynie na dwójce u Synaja trochę głośniej dźwięczały kieliszki — słychać było tam kobiecy
śmiech. Pan Albin kazał gasić światło w gabinecie, więc kelnerzy, niby karaluchy wabione
mrokiem zaczęli się tam schodzić i rozsiadywać po domowemu w fotelikach. Orkiestra dla
żartu zagrała hałaśliwego oberka („Kucyk” śmiał się i groził kapelmistrzowi palcem), po
czym umilkła, muzykanci odłożyli instrumenty. Głucho jakoś było o tej godzinie na sali.
Sprężynowe drzwi, popychane wprawną ręką kelnera, kołysały się ruchem jednostajnie
przyspieszonym — pak, pak, pak, pak, pak, pak, pak. Kasjer tkwił nieruchomo na swoim
krześle — nie chciało mu się nawet ołówka obgryzać ani bębnić nim o zeszyt. Fryc i Julek,
oparci o ścianę, dłubali w paznokciach i od czasu do czasu, zaniepokojeni głośniejszym
dźwiękiem, rzucali spojrzenia na swoje rewiry, ale przekonawszy się, że to nic ważnego, z
zadowoleniem wracali do przerwanej czynności. Romek, świadom, że stary Pan- cer jest w
„Vesperii”, a pan Albin w kawiarni, oparł się swobodnie
o bufet i wdał się w pogawędkę z bufetowcem Bujasem — ot, żeby czas prędzej zleciał.
Palmiak posępnym okiem spoglądał na pustą jedynkę i na Adasia sprzątającego duży stół po
panach z PTA. Broda jego, nie
121
ogolona od wczoraj, sczerniała od zarostu, policzki nabrzmiałe, nos pękaty, fioletowy. Na
Adasia patrzył długo i zupełnie tak, jak gdyby miał ochotę podejść do niego i uderzyć go w
twarz. Ręka jego bezwiednie sięgnęła do kieszeni po portfel, schowała go z powrotem, znów
wyjęła i znów schowała, wreszcie, jak gdyby się spostrzegła, że to jest niedorzeczne,
zostawiła portfel w.spokoju i sięgnęła po papierośnicę — Palmiakowi chciało się palić. W
wejściu do gabinetu zatrzymał się i myślał o czymś, a może słuchał, o czym tam kelnerzy
mówię, wreszcie zawrócił do garderoby. Tu zapalił papierosa i zaczęł swój pokutniczy spacer
— tam i z powrotem, tam i z powrotem — kroki dudniły miarowo, jak gdyby odliczały
sekundy, dym tytoniowy rwał się na strzępy, smugi i kłębki i wpadał w próżnię tworzęcę się
za plecami Palmiaka.
— Nagła krew!!
Dosyć tego! Tylko jednę literatkę. Tylko jednę zakrapianę, a będzie dobrze. Przecież nie
można chodzić bezczynnie przez cały wieczór i wsłuchiwać się we własny, zwariowany
organizm — tego nie da się zatruć nikotynę dwudziestu papierosów ani zagłuszyć miarowym
dudnieniem kroków.
Nie baczęc na zdumione oczy garderobianego, rzucił papierosa do spluwaczki i
zdecydowanie ruszył w kierunku wyjścia.
Naprzeciw ,.Pacyfiku”, po drugiej stronie ulicy, cokolwiek w prawo, okręgła jak bańka
mydlana lampa oświetlała wejście do baru „Pod Winogronami”. Palmiak zapędził się tam
prosto w drzwi — nogi niosły go ponad brukiem i szynami tramwajowymi, wskoczyły na
chodnik, przesadziły go w dwóch skokach i nagle, tuż przed schodami baru, wykonały
dziwaczny plęs — podobnie jak to robi koń wyłamujęcy przeszkodę — i jęły mściwie
tratować płytę chodnikowę. A potem odwróciły się od baru i jak zwariowane pognały w
stronę rynku — obcasy stukały twardo o kamienie, nogawki spodni falowały wokoło ud.
Na twarzy Palmiaka występiły fioletowe plamy i bulwy mięśniowe mocno zwartych
szczęk, na czoło spadł kosmyk czarnych włosów, wokoło ust i nie ogolonej brody pogłębiły
się dwie płaczliwe bruzdy.
Dał słowo honoru, że wytrzyma. Ten jeden dzień tylko. Jutro urżnie się podwójnie, ale
dziś, chociażby miał skonać, wytrzyma do końca. Już wnet to piekielne „dziś” się skończy. I
może, gdy będzie tak pędził z gołą głową i bez płaszcza przez zimny rynek i wiatrem
podszyte ulice, gdy będzie twardo i miarowo uderzał obcasami w bruk, może prędzej dogoni,
jutro”.
W gabinecie tymczasem było wesoło. Kelnerzy sprzeczali się na temat podróży
międzyplanetarnych. Synaj mianowicie utrzymywał, że kierowanie rakietą w przestrzeniach
pozbawionych powietrza jest niemożliwe, Kamiński zaś twierdził, że jest możliwe, bo
przecież wystarczy wypuścić na odpowiednio nastawiony ster odrobinę powietrza i nowy
kierunek już uzyskany. Na to Synaj uderzył pięścią w stół.
— A to z ciebie Walenty! Przecież jak tylko najmniejsza siła zapoczątkuje ruch statku
wokoło własnej osi, to już się będzie wiecznie obracał i musisz co chwilę puszczać powietrze
i inaczej nastawiać ster, a to będzie takie w koło Macieju.
— No, no, Synaj, tylko mnie zostaw w spokoju — odezwał się z kąta Maciej Specjalny,
wywołując tym ogólny wybuch wesołości. Ugor uderzał dłońmi w kolana i śmiał się
stękliwie: uch! uch! uch!
Później rozmowa zeszła na temat Związku Kelnerów — chwalono nowego prezesa za
uzyskanie nowych placówek na prowincji i zmniejszenie ilości członków bezrobotnych.
Specjalny miał jednak zastrzeżenie — nie podobało mu się nowe rozporządzenie prezesa,
zmuszające właścicieli kawiarń i restauracyj do przyjmowania takich kelnerów, jakich im
Związek przyśle.
— Proszę ja was, przez to te wszystkie szumowiny, co dawniej pracowały po knajpach,
teraz zadzierają nosa, bo maję takie same prawa jak my. Taki cham jeden z drugim nie
potrzebuje nic umieć, bo gospodarz i tak go musi przyjęć, bo Zwięzek go posłał i Zwięzek za
niego ręczy.
— Ale nie jest tak źle — wtręcił Kamiński — gospodarz musi przyjęć, ale jak mu się nie
spodoba, to po tygodniu ma prawo takiego fagasa wylać. A zresztą, to wszystko bujdy, w
praktyce ta ustawa nie jest stosowana. Ja wam ręczę, że stary zawsze dostanie takiego
kelnera, jakiego on chce, a nie takiego, co mu Związek narzuci. I w ogóle, jak chcecie
wiedzieć, to gospodarze nic sobie nie robię z naszej organizacji, z naszej umowy, z naszej...
— Stop, stop, stop... — wstrzymał go Specjalny — ty zawsze swoje, a ja ci zaraz... A
powiedz mi, dlaczego Styczyński trzęsie portkami przed delegację zwięzkowę? A Burza, od
czasu jak mu - zrobili blokadę, czy nie siedzi cicho? A nasz stary czemu nie skasował
drugich śniadań kelnerom w kawiarni, co?
— Bo ma dobre serduszko — zaśmiał się Ugor.
— Serduszko! Ja wam ręczę, że gdyby nie silna organizacja, tobyśmy dziś robili na pięć
procent albo za napiwki i bez śniadania, i bez podwieczorków.
— No, to jest jasne, ale...
— ...ale na to nie trzeba mieć „specjalnego” rozumu — podpowiedział Synaj.
Ugor uderzył się kilkakrotnie w kolano:
— Uch! uch! uch! a to go zajechał!
Specjalny uśmiechnął się pobłażliwie:
— Synaj, ty musisz...
Naraz nieludzki ryk poderwał ich na fotelikach. Synaj pośpiesznie strącił popiół ze spodni.
Specjalny nastawił uszu w stronę kuchni.
— To Palmiak — rzekł.
— Wzięło go — dodał Kamiński.
Tłumnie, wyprzedzając się, ruszyli do wyjścia. Zza portiery wyjrzały rozdziawione oczy
garderobianego, goście odwracali się w stronę kuchni, pikole oderwali się od ścian i
najkrótszą drogą spiesznie dążyli ku drzwiom korytarzowym — „Kucyk” truchcikiem
wybiegł z bufetu.
Zza drzwi otwieranych i zamykanych z nerwowym pośpiechem dobywało się przeciągłe
pianie Palmiakowego gardła:
— Kopaaaać! Mnie koooopać! Ja mu skurczybykowi dam koooopać! On mnie koooopać...
Ktoś z tamtej strony przytrzymywał drzwi, bufetowiec Bujas mocował się z nimi, próbował
to jednego, to drugiego skrzydła, wreszcie dostrzegłszy, że to pikolo Henek tak mocno je
trzyma, pchnął z całej siły i wpadł na korytarz.
Właściwie było już po wszystkim. Pan Albin i Fornalski trzymali Palmiaka za ręce,
Specjalny starał się go uspokoić słowami:
— Mietek, no, Mietek... dajże pokój... nie ma o co... uspokój
się.
Gardło Palmiaka piało jeszcze, ale coraz ciszej — nie można było zrozumieć, co mówi. W
wejściu do umywalni i bufetu kawiarnianego tłoczyli się parobcy, dziewczęta i panny
bufetowe. Po tamtej stronie okna kuchennego stał szef Balcer — uśmiechał się i podkręcał
wąsa. Fornalski spojrzał nań złym okiem:
— Pan też morowy! Widzisz pan, że chłop jest chory i trzeba 1 nim ostrożnie.
Już goście zaczęli zaglądać na korytarz. Henek objaśniał złośliwie:
— To 7. wódki, delirium tremens. Kręcił się koło szefa, a ten mu powiedział, że go
kopnie, i tyle krzyku z tego.
W chwili gdy Palmiak zapiał po raz pierwszy, Grela flirtował 7. dziewczętami w umywalni.
Pragnąc się popisać odwagą, pod
szedł go ryczącego Palmiaka z zamiarem uspokojenia go, ale w tej samej chwili odskoczył od
niego i runął na kredens. A teraz usprawiedliwiał się przed kasjerką:
— No, wie pani, oszalał. Przecie tak mnie pchnął... nie byłem przygotowany... gdybym
był wiedział, tobym się inaczej do niego zabrał...
Ostatecznie panu Albinowi udało się uspokoić furiata.
— Pan jest zdenerwowany — mówił doń łagodnie, klepiąc go po ramieniu — pan jest
chory, niech pan idzie do domu, tu i tak nie ma co dziś robić. Pan jest choiy...
Nadspodziewanie Palmiak wybuchł spazmatycznym płaczem. Przyłożył pięści do oczu,
rozmazywał łzy po fioletowych policzkach, usta miał otwarte, spróchniałe zęby tonęły w
ślinie. Kasjerka, jakby zawstydzona, pochyliła się nad zeszytem, panny bufetowe i
dziewczęta cofnęły się za drzwi. Fornalski, Warga i Specjalny ujęli płaczącego pod ręce i
powoli wyprowadzili go przez umywalnię na podwórze, a stamtąd na pierwsze piętro do
mieszkania pi- kolów — Henek wyprzedził ich, by kluczem odemknąć drzwi.
— A wy tu czego chcecie! — fuknął pan Albin na pikolów
i parobków zgromadzonych na korytarzu. — Marsz do swojej roboty! — po czym zwrócił
się do Balcera — co tu właściwie było?
—Panie dyrektorze, nic wielkiego mu nie powiedziałem.
O, gospodyni świadkiem. Przyszedł tu i zaczął handlikiem celować do tego majonezu. A ja
tak na hecę mówię: „Palmiak, bo kopnę”. Nic więcej, jak Boga kocham, pani Dora słyszała. I
ten od razu z rykiem do drzwi, alem nogą zastawił. Akurat tak, jak dwa lata temu w
karnawale, podczas wesela Hałubińskiego — też tak ryczał jak dzisiaj.
Pan Albin odszedł do kawiarni, parobcy i panny bufetowe po- rozchodziły się do swoich
zajęć, na korytarzu pozostali: Synaj, Grela, Ugor i kasjerka.
O rewirze Palmiaka całkiem zapomniano. Adaś stanowczo miał dziś pecha. Zaledwie
wyszedł na salę, niemiłe przeczucie zmusiło go do spojrzenia na jedynkę: — „Jest,
oczywiście, że jest! Siedzi tam jakaś kanalia pod lampą i wypatruje, komu by tu zamówić
rozbratelek na świeżym masełku. I nie ma rady, trzeba iść do niego, bo się już rozgląda i
pewnie będzie pukał w stół albo w popielniczkę” — dźwięki te były dla Adasia
najobrzydliwsze ze wszystkich dźwięków świata.
Z jadłospisem w ręce ruszył do gościa. Ukłonił mu się bardzo grzecznie, po czym długo mu
coś tłumaczył gestykulując żywo
i pochylając się nad jadłospisem. Wreszcie skończył. Pogłaskał
* -¿.i-i.
. - Ty. m ę w mm
się po głowie, rozejrzał się po sali i ruszył na piętkę do Kamińskie- go-
— Proszę pana, pana Palmiaka nie ma, to może pan weźmie tego gościa na jedynce?
— A co tam idzie?
— Makaron z serem.
—A jechał cię sęk! Tańszego już nic nie było? Yh, ty dzia- du... z ciebie będzie taki
kelner, jak z krokodylej skóry majtki.
Adaś czuł się zanadto rozgoryczony, by mu coś odpowiedzieć. Poszedł na korytarz i
spotkawszy tam Romka stojęcego przy kasjerce i Synaju zaczęł się żalić:
— Ja nie rozumiem, co to za gość. Bo żeby mi się zapytął, co to jest chateaubriand albo
toumedos de boeuf, tobym mu powiedział. Ale nie, jasny gwint! On chce wiedzieć, co to jest
makaron z serem.
— No i jakeś mu odpowiedział? — zapytał Synaj przerywając rozmowę z kasjerkę.
— A jakoś tak... aha: frędzelki z luksusowego ciasta z okruszynami krowiego produktu,
czy jakoś inaczej, bo wie pan, jak mnie tak głupio...
Obecni parsknęli śmiechem.
— Ja się dziwię — rzekł Synaj — że ten gość nie dał ci w mordę za te krowie produkty.
— No, jasny gwint! To jak ja mu miałem wytłumaczyć, co to jest ser?
O dwunastej stary Pancer wrócił z „Vesperii”. Był przygnębiony i zgryźliwy. Nie
wszystko szło po jego myśli. Podobno w „Ves- perii” ruch był słaby. Niby odbywały się tam
jakieś dansingi i gości przychodziło dużo, ale tylko po to, żeby tańczyć za wypicie jednej
herbaty lub czarnej kawy. „Sielanka” została otwarta za pożyczone pieniędze, a teraz w
zimie, nie przynosiła żadnych dochodów. Jak zwykle w takich okolicznościach, ludzie
opowiadają niestworzone historie. Mówili np., że pieniędze uzyskane za sprzedanie
wszystkich interesów nie starczyłyby na spłacenie długów starego Pancera. Było to
nieprawdopodobne. Przecież sama kawiarnia przynosiła dziennie dwa tysiące dochodu,
restauracja czasem mniej, czasem więcej. A hotel? A bankiety i wesela?
Mimo silnej konkurencji „Regaliom” i „Białej Sali”, w „Pacyfiku” odbywały się zjazdy i
rauty. Obecnie, w karnawale, sypnęły się wesela bogatych ziemian i arystokratów, a na
piętnastego stycznia przygotowywano się na przyjęcie Włochów. Ma być około stu osób —
rachunek wyniesie przeszło trzy tysiące złotych.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
|czoraj zatelefonowano do Zwięzku po ośmiu kelnerów; przyszli dziś o godzinie czwartej
po południu, zdjęli bluzy i zabrali się do wycierania talerzy, plateru i szkła. Równocześnie
pikole wynosili stoły na pierwsze piętro, do gabinetu nr 3 — tam właśnie będę dziś wieczór
przyjmowani oficerowie włoscy. W przeciągu kilkunastu minut sala restauracyjna zmieniła
się nie do poznania. Nakrycia, sprzętnięte z „amerykanek”, kupę leżały na bocznych stołach,
obrusy, dorywczo ścięgnięte, wisiały na poręczach krzeseł, zawadzające stoły zesunięte na
środek saii, krzesła pod ściany. Wszystko to będzie się później porządkować, teraz nie ma
czasu, bo tam, na górze, Palmiak i Fornalski czekali i niecierpliwili się. Kierownik Rudolf z
dwoma parobkami poszedł do piwnicy po wino dla Włochów. Kucharze i szef Balcer
gorączkowo pracowali nad ozdobą półmisków, przygotowaniem ryb, majonezów, zimnego
mięsa i kanapek. Okrzyki, stukot talerzy, brzęk plateru i szkła, hurgot stołów i krzeseł,
trzaskanie drzwi i dudnienie kroków, wszystko to wybuchło nagle o godzinie czwartej po
południu i rozprzestrzeniło się na garderobę, schody, korytarz hotelowy i gabinet nr 3.
Henek, zadowolony, że może na chwilę uniknąć tego zamętu, poszedł do pralni po
obrusy. Po drodze wstąpił do mieszkania i przebrał się w brudny kaftan. Między pierwszym a
drugim piętrem, na drewnianych schodach wiodących z podwórza do pralni, spotkał Paulinę.
Dziewczyna ta, niedawno przyjęta do pomocy pokojówce z pierwszego piętra, nie wyróżniała
się niczym nadzwyczajnym — była sobie zwykłą panienką, o twarzy ciemnej, cokolwiek za
szczupłej, i oczach bez wyrazu, trudnych do zapamiętania. Często przechodziła koło
mieszkania j. <kolów, a ponieważ drzwi bywały nieraz otwarte na oścież, więc pokazywała
chłopakom język, a to oczywiście działało na nich prowokacyjnie — Henek odgrażał się, że
„kiedyś da jej taką szkołę, że popamięta”.
Spotkawszy ją na schodach zagadnęł szorstko:
— Gdzie idziesz?
— A ty? — odparła!
— A co cię to obchodzi?
Stanęli naprzeciw siebie oglądając się badawczo, bezczelnie. Ona oparła ręce na
biodrach, on, chłopskim zwyczajem, założył je w tył, oddychał szybko, marszczył czoło i
rozdymał nozdrza.
— Co tu masz? — zapytał wreszcie wskazujęc na jej stanik.
.v-
r -
V.:; ■ V -y - - • V. '
W ■.- ■ -
— Gdzie?
— Tu — końcem palca dotknął jej piersi.
Dziewczyna żachnęła się, ale nie ustąpiła ani na krok, nawet rąk nie zdjęła z bioder, tylko
oczy jej zdawały się żywiej przyglądać chłopskiej twarzy pikola. Henek, zrażony jej
spokojem, wykonał parę niezdecydowanych ruchów koło jej stanika i cofnął rękę.
— To nie dla ciebie — odpowiedziała wreszcie przygryzając dolną wargę.
— A dla kogo?
— A co cię to obchodzi?
Henek zmrużył oczy i podniósł skórę na czole możliwie najwyżej.
— Phi! Wielkie micyje! — bąknął pogardliwie i końcami palców trącił ją w piersi.
— Ty!
— No co? Może myślisz, że ja nigdy nie widziałem takich... Naraz gdzieś w górze
zaskrzypiały drewniane schody, czyjeś
kroki stąpały ciężko, powoli, Henek spojrzał tam.
— „Ciotka” idzie — mruknął niechętnie, spojrzał jeszcze raz na Paulinę i ruszył na górę.
— Dobry wieczór, „ciociu”! — przywitał starą praczkę. — Czyście coś widzieli?
— Nic.
Przeskakując po dwa, trzy stopnie i szarpiąc rozchwiane, skrzypiące poręcze, minął starą
praczkę i wyspinał się na czwarte piętro. Gdy otwarł drzwi, para z kotłów buchnęła na
schody.
— Dobry wieczór! — krzyknął do podkasanych praczek, okrążył balie i kotły parujące
śliskim zapachem mydlin, minął suszarnię bielizny i wpadł do prasowalni. Tu, pod oknem,
dwie panny prasowały serwety na długim stole, nakrytym derami i obrusami. Ale nie do nich
miał Henek interes.
Pod ścianą, na niskim stołeczku, siedziała stara pani Doroszo- wa, gospodyni pralni.
Ujrzawszy pikola odłożyła obrus, zdjęła cwikiery z nosa — na twarzy obsypanej brodawkami
i włoskami ukazało się coś w rodzaju uśmiechu.
— Jużeś mi przylazł — zawołała głosem przypominającym zgrzyt zardzewiałych żaluzji.
Myślała, żef przyszedł jak zwykle po sto serwet do kolacji.
Henek stanął na środku izby, odsapnął i zaczął wyliczać na palcach:
— Potrzebuję trzy obrusy po dwadzieścia cztery, te lepsze... Pani Doroszowa opuściła ręce
na kolana.
Wmm
— Co co co?
— Żadne coco, trzy po dwadzieścia cztery, te lepsze, sześć po dwadzieścia, te lepsze...
— Ja ci dam te lepsze!
— ...te lepsze, prócz tego dziesięć zwykłych i sto dwadzieścia serwet tych
mereżkowanych, no i sto zwykłych, albo sto dwadzieścia, bo będzie ruch.
Gospodyni westchnęła, po czym ciężko podniosła się ze stołeczka i człapiąc pantoflami
powlokła się ku szafom — tył jej uwydatniał się rażąco, cała zaś podobna była do pniaka o
dwóch krótkich, ale grubych korzeniach.
— Aj, chłopcze, co ty mnie zdrowia kosztujesz — zaskrzeczała otwierając jedną z szaf.
— Włosi, dziewięćdziesiąt pięć osób.
Henek policzył serwety, złożył je na obrusach i cały ciężar dźwignął w górę, tak że tylko
czubek głowy wystawał nad stertę bielizny.
— Do widzenia. A na wszelki wypadek niech pani przygotuje ze sto tych lepszych.
; — Ja bym cię tu ze schodów zrzuciła!
— A to ja bym się tak starał, żeby codziennie wszystkie obrusy były brudne.
Wypinając brzuch i wychylając się na boki, ostrożnie lawirował między baliami, po czym z
przymusową dostojnością zaczął zstępować po schodach na pierwsze piętro. W pobliżu
gabinetu nr 3 usłyszał basowy głos Fornalskiego:
— Jechał was sęk z taką robotą! Mówiłem, że ten stół będzie za szeroki! Jazda z nim na
dół, przynieście amerykankę z trójki.
Prawie równocześnie wyszedł tyłem z gabinetu Romek, a za nim Fryc — obaj spoceni
dźwigali dębowy stół. Bardzo to Heńka rozśmieszyło.
— Hi hi... ale wam daje szkołę — zachichotał — jechał was sęk! Jazda z tym stołem na
dół! Hi hi...
W drzwiach stanął Palmiak.
— Nagła krew! No co jest? Dokąd mamy czekać na te obrusy! Dawaj tu i leć na dół i
powiedz tym panom, żeby łaskawie raczyli wreszcie coś przynieść. Talerze przede
wszystkim!
W tej samej chwili z zakrętu korytarza wyłonił się mały pikolo Tadek, obarczony stosem
talerzy.
— Aa... to już ten kapucyniarz niesie — mruknął Palmiak. Henek spojrzał na małego
pikola, ale spotkawszy jego wzrok,
odwrócił się z niesmakiem — oczy Tadka, osadzone głęboko w de
mSi
' V W’" "■
%>1$ ii
;' V*
•, Yin >'I ?
-•-/;*&
if1
likatnej, bladej twarzyczce, migotały niby dwie czarne, wypolerowane jagody — takich
pięknych, uduchowionych oczu nie miał nikt w „Pacyfiku”, takie oczy nadawały się do
twarzy kobiety
i łaknęły kultu ze strony mężczyzn. Tadek przed paroma dniami został przyjęty z bufetu na
salę. Palmiak, Fornalski, Teodor
i Ugor stłukli go już parokrotnie na korytarzu, a wszyscy kelnerzy byli zdania, że tego
chłopca nie należało przyjmować do praktyki. Nie nadawał się. Na rewirze chodził mętny,
nic nie pamiętał, cięgle gapił się na orkiestrę, ludziom albo za długo spoglądał w oczy, albo
zbyt unikał ich spojrzeń, a gdy dostał w twarz, to się zaraz ślimaczył. Zapewne, byli tacy, jak
Synaj i Specjalny — którzy chcieliby go pocieszyć, coś doradzić, okazać odrobinę współczu-
cia, ale tu, w „Pacyfiku”, odruchy te były jakby szczątkowe i tak krótkotrwałe, że znikały,
nim zdołały się uzewnętrznić. Przy tym wszystkim zaszedł wypadek, który małego Tadka
dobił psychicznie. Wszystkiemu była winna mała szparka w przepierzeniu toaletowym. Ugor
widział. Od niego dowiedzieli się o tym wszyscy
i już nie dawali Tadkowi spokoju. Dokuczali mu, przypominali mu to przy każdej
sposobności, przy kasjerce, przy gospodyni, nawet przy gościach.
Podczas nakrywania kilkakrotnie zaględał tu pan Albin, okrę- żał stół, przypatrywał mu
się z bliska i z daleka, i nie rzekłszy ani słowa odchodził na dół. Wreszcie przyszedł stary
Pancer. To pewne, że był z nakrycia stołu zupełnie zadowolony, zadowolenia tego jednak nie
okazywał i nikogo nie chwalił. Zresztą czy to świadomie, czy podświadomie, pod tym
względem stosował się do życzeń personelu — personel bowiem nie lubi, by mu jawnie
okazywano zadowolenie. Wyobrazić sobie tylko: stary Pancer wkłada ręce w kieszenie
spodni, uśmiecha się i mówi: „tak, to mi się podoba, to jest porządnie zrobione” — to
przecież budziłoby niesmak u kelnerów. Należałoby wtenczas wygnieść z siebie jakiś
uśmiech, spuścić oczka, może nawet rumienić się i mieć piersi pełne czegoś delikatnego, i
bać się, żeby tego nie utracić, a tu przecież lada drobnostka, np. upuszczenie szklanki na
podłogę, rozlanie wody, licho zresztą wie co, psuje ten ckliwy nastrój — lepiej go już wcale
nie odczuwać. Z drugiej zaś strony cała ta praca przy nakrywaniu stołu nie miałaby sensu,
gdyby stary na to wszystko chociaż raz nie spojrzał. Począwszy od pikola Tadka,
skończywszy na Fornalskim, wszyscy nakrywając ten stół czekali na przyjście starego
Pancera, i gdyby ten nie zajrzał tutaj, wyrządziłby im większą krzywdę, niż żeby im kazał
zburzyć wszystko i całą robotę zacząć na nowo.
Hi
— A gdzie bufet będzie? — zapytał stary.
Fornalski wskazał na mały gabinet, przylegający do sali.
— Tam, panie gospodarzu.
— A tu nie dałoby się zrobić?
— Owszem, panie gospodarzu, miejsca jest dosyć, ale to lepiej będzie wyglądać, bo i
naczynie tam można składać, i od razu tylnymi drzwiami wynosić.
Pikolę właśnie wnosili tam stoły, talerzyki, plater i szkło
kelnerzy zajęli się urządzaniem bufetu. Po skończeniu Fornalski zgasił światło w gabinecie i
zamknął drzwi. Pikole zbiegli na dół i na wyścigi jęli porządkować swoje rewiry. Po
kilkunastu minutach hurgotania i przesuwania stołów sala przybrała swój naturalny wygląd.
Jedynie Adaś spóźnił się z robotą. Już od południa chodził opieszale, nie śmiał się, nie brał
udziału w rozmowach, a teraz, kiedy należało porządkować rewir, zapodział się gdzieś i
dopiero na głośne wołanie Romka wyszedł z toalety.
— Co jest z tobą! Patrz, jaki twój rewir! Myślisz, że ci będę pomagał?
Jednak pomógł mu ustawić stoły i rozłożyć talerze, po czym, widząc, że Adaś sam
dokończy, poszedł do mieszkania przebrać się w czysty kaftan.
Zastał drzwi zamknięte od wewnątrz.
— Hallo! To ja! — krzyknął szarpiąc za klamkę.
Nikt mu nie odpowiedział. Wiedząc, że tam jest Henek, krzyknął raz jeszcze:
— Henek, otwórz! To ja!
Zdawało mu się, że słychać tam jakieś szmery, więc przyłożył ucho do drzwi: —
„wyraźne skrzypienie łóżka”. Przyszło mu na myśl coś, czego się sam przed sobą wstydził.
„Ale że Henek? Przecież on chodzi w nocy do prostytutek.” Jak gdyby chcąc zamaskować te
wstydliwe myśli, szarpnął za klamkę i z udanym gniewem krzyknął:
— No śpisz, czy co?!
Teraz już wyraźnie usłyszał czyjś szept „Ahaaa... ” — rozweselony oddalił się na palcach w
głąb korytarza i stanął za drzwiami — postanowił czekać tam, dopóki dziewczyna nie
wyjdzie z pokoju. Przypuszczał, że to któraś z praczek albo prasowaczka Pola. Po kilku
minutach drzwi uchyliły się i na korytarz wyjrzała rozczochrana głowa Heńka.
— Nie ma nikogo...
Z pokoju wyszła Paulina. Poprawiając sobie włosy rozejrzała
się po korytarzu i majestatycznym krokiem oddaliła się do swojego mieszkania.
Romek tkwił jeszcze ukryty za drzwiami — po prostu nie mógł się ruszyć. Przecież
wczoraj po południu Paulina była u niego w mieszkaniu. Stanęła w progu, ręce oparła na
biodrach.
— Sam jesteś? — zapytała rzeczowo.
— Sam. A co?
— Nic.
Później tak się jakoś stało, że znalazł się blisko niej. I w pewnej chwili, kiedy mu patrzyła
w oczy, objął ją drżącymi rękami i myśląc, że tak należy z dziewczyną postępować, zaczął
całować jej suche, szorstkie palce. A gdy nachylił się ku jej ustom, odepchnęła go od siebie.
— Ale. idźże ty... — popatrzyła mu w oczy i nachmurzona opuściła pokój. ,A dzisiaj ona
tam z Henkiem...” Wylazł zza drzwi i uśmiechając się wymuszenie wszedł do pokoju.
Henek w spodniach i koszuli leżał na łóżku, ręce miał założone pod głowę, nogi
spuszczone na podłogę.
— Oj, oj — zajęczał — ale mi dała szkołę. Patrz! — podkasał rękaw koszuli i pokazał
dwa sińce na ramieniu. — Takie ma pazury! Oj, oj, alebym się przespał.
Na korytarzu ozwały się czyjeś kroki — Henek podniósł wskazujący palec do góry:
— Ty, ja cię proszę, Adamowi nie mów nic, ona prosiła... i w ogóle nikomu...
Wszedł Adaś. Markotny był i powolny w ruchach. Nie odzywając się do kolegów, zabrał
się do czyszczenia butów, ale robił to bardzo powoli, długo szukał szczotki, a gdy ją wreszcie
znalazł, nie wiedział, na czym nogę oprzeć.
— Coś ty, chory? — zagadnął Henek.
— Eee. chory...
— No bo tak wyglądasz, jakbyś do ustępu nie zdążył.
Z dołu doleciało ich głośne wołanie Fryca:
— Henek! Romek! Siódma godzina!
— Mamy czas, niech Julek i Tadek zejdą! — odkrzyknął Henek i nagle zirytowany
zwrócił się do kolegów: — Ale, jak słowo daję, ja Tadkowi nie będę dziś pomagał. Wczoraj
nie dość, żem mu obsłużył pół rewiru, to mnie jeszcze Fornalski obsztorcował w bufecie. Tak
akurat, jakbym musiał mu pomagać. A dziś robi | Teodorem. Ręka, noga, mózg na ścianie! Ja
nie wiem, jak to będzie. Bo i sobota, i Włosi na górze. „Kucyk” na pewno nas zabierze do
gabinetu.
— Henek! Romek! Schodzić na dół!
— Jak się ta „pszakriw” drze! Adam, oddaj no mi korkociąg, od południa go nosisz.
Zgubiłeś swój, to sobie kup — sześć złocia- ków u Michnickiego. Chodź, Romek, idziesz?
O godzinie ósmej wszyscy kelnerzy i pikoie byli już na korytarzu kuchennym... Palmiak
podchmielony i wesoły wychylił głowę przez okno:
— Pano\rie!! — wrzasnął — bufet wydawać!
0 wpół do dziewiątej bufet był już gotowy. Zapalono wszystkie lampy, ustawiono
ruchome wieszadła, kelnerzy w oczekiwaniu gości spacerowali po korytarzach hotelowych.
1 nagle telefon od komitetu bankietowego: „przyjdziemy
0 wpół do dziesiątej”.
Kierownik Rudolf, odebrawszy tę wiadomość, wściekły wpadł do gabinetu.
— Jazda z tym! Ryby, majonezy, wódki, wszystko, wszystko z powrotem do lodowni. A
szlag by ich trafił! Wpół do dziesiątej przyjdą.
Tymczasem na dole zaczęło się kotłować. Do gabinetu restauracyjnego wpadło
kilkanaście osób — spieszyło im się bardzo, żądali natychmiastowej obsługi. Grela zesunął
stoły, Julka wysłał do bufetu po jarzębiak i masło, sam udał się po zimne zakąski. Okazało
się, że wózek i wszystkie półmiski z rybami zabrano na trójkę do Teodora. Teodor nie
pozwolił sobie ich odebrać.
— Nie! — krzyknął mocując się z Grelą. — Zostaw pan! Potrzebuję jeszcze do tamtego
stołu! — po czym natychmiast zwrócił się do pikola Tadka: — Ty bąku sakramencki,
mówiłem ci Boule- stin pod lustro, na foteliki nakrycie! Ooo... czekaj, ja ci dzisiaj pokażę, ty
się będziesz ruszał — syczał wprost ze złości i potrząsnął głową, a równocześnie uśmiechał
się do gości i odpychał Grelę od wózka.
Palmiak wychylił już czwartą literatkę zakrapianej — na trzeźwo nie dałby sobie rady z
rewirem, zwłaszcza że jego dzisiejszy pomocnik, Adaś, był dziwnie osowiały. Jak na złość,
rozkapryszeni panowie z PTA zebrali się w komplecie. Więc śledziki, plasterki salcesonu i
szynki, siekana cebulka, masło, chleb ciamy i biały, „kajzerki” i solo drągi, ocet i oliwa,
musztarda i papryka, cytryna
1chrzan, potem pół porcji gołąbków, pół paprykarzu i wiele, wiele innych dokuczliwych
zamówień. Palmiak posiniał ze złości, a na uspokojenie wypił jeszcze jedną literatkę, tym
razem na koszt panów z PTA.
— O, ja sobie was „poszukam” przy rachunku! — odgrażał
się im. Zdawał sobie jednak sprawę, że będzie mu trudno to zrobić, albowiem panowie z PTA
znali ceny potraw lepiej niż kelnerzy.
O godzinie dziewiątej rewiry były już zapchane. Goście, nie nasyceni jeszcze i
rozdrażnieni długim czekaniem na zamówione potrawy, rozglądali się, dzwonili w
popielniczki, wołali kelnerów
i pikolów, przytrzymywali ich za poły kaftanów — stanowili żywioł groźny, buntowniczy,
podminowany głodem i wiarą w słuszność swoich wymagań: „płacę, więc żądam”.
Pikole cisnęli się do bufetu, wykrzykiwali zamówienia, rozpychali się łokciami, rzucali
na siebie nienawistne spojrzenia, wydzierali sobie z rąk szklanki, wskutek czego piwo
rozchlapywało się na tacki i podłogę, czasem na czyjś kaftan — padały przekleństwa i
wyzwiska przekreślające raz na zawsze przyjaźń i koleżeństwo. Tadek stał przed bufetem i
przes tępo wał z nogi na nogę; jego niemowlęce oczy lękliwie patrzyły na salę — może i
jemu wreszcie wydadzą te cztery piwa, które mu goście zamówili na fotelikach?
Bufetowiec Bujas roztrzęsiony biegał wzdłuż bufetu — „nie ma nic! wszystko zabrane,
zostały tylko sery i owoce”. Nie pamiętał, kto zabrał karpia po żydowsku, kasjer zapomniał
zapisać. Przejrzeli kartki zeszytu, przeczytali nazwiska kelnerów — karpia nie było nigdzie.
Bufetowiec Bujas chwycił Romka za kaftan.
— Romek, jak cię proszę, zobacz na sali, u kogo jest karp po żydowsku! Jak cię proszę.
— Alelele... nie zawracaj mi głowy! Psiakrew... rozlałeś mi piwo... cholera by cię...
Z garderoby wybiegło pięciu kelnerów.
— Włosi już są!
Jakiś pan uporczywie pytał się o starego Pancera.
— Panie, w ciągu pół godziny musicie nam wszystko podać; oni zaraz wyjeżdżają.
— Zrobi się — odpowiedział stary z takim spokojem, jak gdyby chodziło o obsłużenie
trzech gości — Rudolf! Tam już bufet jedzą, barszcz i paszteciki zaraz wydawać.
Na korytarzu zrobił się tłok. Kelnerzy ściskając w rękach łyżki
i widelce pchali się do okna kuchennego i zamawiali, zamawiali. Rudolf, nie mogąc się
doczekać przerwy w zamówieniach, przekrzyczał wszystkich.
— Hallo!! Barszcz i paszteciki wydawać!
Mimo sprzeciwu Synaja i Fornalskiego, Rudolf wysłał trzech pikolów do gabinetu nr 3.
Pierwszy przybył tam Henek. Tylnymi drzwiami wpadł do bocznego gabinetu, gdzie stały
beczki z pi-
. if'»VfylTpi|fty **<•>* ¡¿.; f
(*V.■.'•■ ■ .’’ ; :-v • - ■ *iitS i>v' j JltbjN, » 'ni i ufrll i * ri L.
wem, odkręcił kurek, jedną ręką podstawiał puste szklanki, drugą odstawiał pełne. Gdzieś
tam za drzwiami huczało, dzwoniły ostrogi, wznosiły się okrzyki, ale tu w gabinecie było
zacisznie, piwo syczało, biała, pachnąca burzowina przelewała się poza brzegi szklanek i
kapała na beczkę — chciałby tak przez cały wieczór tylko piwo toczyć i nie wychodzić poza
obręb gabinetu. Nie odrywając się od pracy i nie podnosząc oczu, wiedział, że ktoś zabiera
tacki z piwem i podstawia puste — to byli Romek i Fryc. Potem jakiś złowrogi cień
przesunął się przez gabinet, żółte skrzypiące buty deptały wokoło beczki z piwem — to był
stary Pancer.
— Jak skończysz z piwem, to wino otwieraj!
Jeszcze przez parę sekund żółte buty skrzypiały w pobliżu, wreszcie oddaliły się i ucichły
za drzwiami, jeszcze przez parę minut piwo pluskało w szklankach, wreszcie kran zacharczał,
prych- nął powietrzem i pianą — piwo się skończyło.
— Już nic! — krzyknął Henek prostując się i patrząc na Romka wychodzącego z
gabinetu numer trzy — trzy beczki były zamówione, więcej, żeby nie wiem co...
— Nie trzeba, już łososia podają; teraz wino. Ach... tam bałagan... stary sam sprząta
naczynie.
— Wino, wino! — krzyknął Fryc wbiegając z korkociągiem w ręce.
Na sali działo się coraz gorzej. Trzech najlepszych pikolów zabrano do gabinetu numer
trzy, więc na rewirach nie miał kto naczyń sprzątać ani trunków podawać. Ci, którzy
pozostali, gubili się gdzieś, kelnerzy nie mieli czasu ich szukać, czasem tylko chwytali
któregoś z nich za ramię, potrząsali i nie wiedząc, co mu powiedzieć, puszczali go i szli dalej.
Tadek przeciskał się wąskim labiryntem między krzesłami, tackę z piwem wzniósł do
góry i wołał rozpaczliwie: „Przepraszam, przepraszam bardzo!” Już od godziny ósmej
bezskutecznie usiłował zorientować się na rewirze, gości przybywało, rewir pęczniał, robiło
się coraz ciaśniej, coraz ciemniej, zamówienia rosły, na stołach tworzyły się góry naczyń —
teraz w umyśle Tadka powstał zator. Reagował jeszcze na uderzenia Teodora; szedł tam,
gdzie go głośniejsze przekleństwa lub silniejszy szturchaniec pchnął — umysł jego nie
ujmował już całokształtu zjawisk fizycznych zachodzących na rewirze. Niósł piwo, bo przed
chwilą na całym rewirze słyszał tylko „piwo, piwa, piwem”. Rozdawał go tym gościom,
którzy ręce wyciągali, a resztę, co mu została, postawił na kreden
!/ ■' - -
¡psi!
sowym stoliku, a właściwie na wichrowatym stosie talerzy i półmisków. Ktoś mu
kilkakrotnie mówił o jakimś Furmincie, więc by się tego pozbyć, poszedł do bufetu, przyniósł
flaszkę Furmintu
i rozlał gościom do kieliszków, ale okazało się, że oni nie tego Fur- mintu żądali.
— Zabierz to i przynieś Furmint siedmiogrodzki.
Nie zabrał i nie przyniósł. Uciekł na drugi koniec rewiru (ach, jakiż ten rewir był
koszmarnie wielki!) i tam dreptał wokoło jednego stołu, goście mu coś mówili, ale nie
słyszał, ktoś go uderzył w żebra, ale to go wcale nie bolało. Ponieważ rewir nie był ogrodzo-
ny drutem kolczastym, więc zabłądził poza jego obręb i zanim się zorientował, gdzie jest,
ujrzał przed sobą kapitana Zarymskiego jednego z najkapryśniejszych gości. Na nieszczęście
kapitan spojrzał na Tadka, a to podziałało na niego jak wzrok węża na ptaka. Zamiast cofnąć
się i uciec na swój rewir, lunatycznym krokiem zbliżył się do oficera i stanął przed nim w
karykaturalnej postawie. Równocześnie z czarnej gmatwaniny materii wyłonił się Ugór.
— Sługa pana kapitana!
Oficer wskazał na pikola.
— Weźcie tę ofiarę, bo mógłbym go zastrzelić, a nie chciałbym sobie humoru psuć.
Tadek jakby spoliczkowany odsunął się na bok i resztką świadomości odczuł wstyd
wobec kilkunastu par oczu wyzierających ku niemu z chaosu wszechświata. Ktoś podrażnił
mięśnie jego dłoni jakimś przedmiotem, więc automatycznie zacisnął palce wokoło tego
przedmii u i nie wiedząc, co z nim począć, wycofał się poza rewir i znalazł się koło drzwi
korytarzowych. Drzwi są na to, żeby je otwierać — o tym Tadek wiedział. Pchnął je i wszedł
na korytarz. Tu spotkał go Teodor.
— Furmint! Furmint! Furmint! — powtarzał uderzając go za każdym razem w twarz.
— Furmint? — powtórzył Tadek bezmyślnie.
— No, co się tak głupio pytasz! Furmint! Słyszysz, kapucy- niarzu? Zmień ten Furmint
na środku! Nakrycia zmień na fotelikach i pod lustrem. Maszynkę na drugi środek! I resztę
wszystko tam... ty... ty...
Tadek, pchnięty uderzeniem, zatoczył się, trafił jakoś do drzwi
i wyszedł na salę. Ale nie poszedł po Furmint — rewir ciągnął go nieprzeparcie ku sobie.
Idąc tam przeciskał się między stołami
i automatycznie, bez względu na to, czy potrzeba, czy nie, krzyczał do ludzi i do krzeseł, o
które co chwila zawadzał: „Przepra
szam, przepraszam bardzo!” Doszedłszy do granicy swojego rewiru (tam, gdzie powinny być
druty kolczaste!) zatrzymał się, pełną piersią zaczerpnął powietrza, oczy jego, delikatne jak u
niemowlęcia, zajaśniały, spojrzały po raz pierwszy przytomnie. I oto nagle wszystko stało mu
się widoczne i zrozumiałe:
Pod lustrem nakrycia jeszcze nie zmienione, przed gośćmi leżą talerze umazane sosem
tatarskim i majonezem; na „fotelikach” pełno pustych szklanek z piwa i wody sodowej, nieco
dalej goście bezradnie próbują usunąć półmiski na środek stołu; pod lampą taki bałagan, że
właściwie nie można rozeznać, co tam jest, kredens zawalony platerem, porcelaną i szkłem, a
na tym wszystkim ukośnie leży taca z piwem — niech Bóg broni ruszyć tam coś, bo
wszystko runie na ziemię; na środkowym stole puste półmiski i salaterki, talerze z resztkami
mięsa, widelce i noże skrzyżowane na talerzach; na dalszym stole kieliszki z Furmintem nie
tknięte, gdyż goście czekali na Furmint siedmiogrodzki, a dalej jeszcze stoły ciągnące się w
nieskończoność gdzieś poza ściany i lustra, stoły zawalone masą kieliszków
i filiżanek, zaśmiecone popiołem i okruszynami chleba, splamione kawą, likierem i winem, a
wokoło tych stołów ruchliwe pstrokate wieńce głów łysych i owłosionych, oczy wielkie jak
talerze i ręce potwornie długie, wyciągające się jak ptasie szpony. A nad tym wszystkim, w
żółtym prześwietlonym elektryką powietrzu, wznoszą się pionowo błękitne pasemka dymu
tytoniowego — węże o siedmiu głowach, pastorały i laski o dziwacznych rękojeściach,
chmury i trąby powietrzne, rozpływające się w górze, płochliwe i pierzchające przed
dźwiękiem szklanek i popielniczek.
— Chodź no tu, chłopcze, słyszysz?
— Pikuś! Takie same wino, jak było!
— Hallo! Co jest z tym Furmintem?
— Jak tam z tym piwem?
— Kawalerze, proszę tu podać czarnej kawy.
— Hallo! Jeszcze jedną, karafkę!
— Te' — zawołał jakiś opasły jegomość wyciągając ku niemu rękę z talerzykiem — weź
to, a daj inny.
— Proszę bardzo — Tadek odebrał talerzyk i cofnął się o parę kroków w tył. Tuż przed
sobą ujrzał oczy kapitana Zarymskiego, oczy te zdawały się czyhać na niego, wiedziały, że
będzie tędy przechodził.
— Chodź no tu, bałwanie! Posprzątaj to!
Hej! Teraz dopiero Tadek usłyszał muzykę! Grają! Jak sala długa i szeroka, wszystko gra
i śpiewa!
Gdzieś tam w dymie zamajaczyła twarz Teodora — oczy przekrwione i wielkie zdawały
się krzyczeć: „nakrycia są!?”
Tadek posłał mu obłąkańczy uśmiech, zostawił talerzyk i ścierkę na krześle i tyłem zaczął
się cofać z rewiru. Kapitan Zarymski wpił się w niego oczami.
— Co ty, bałwanie, właściwie... Sprzątniesz to czy nie!
Tadek zaprzeczył ruchem głowy:
— Nie, nie, ja już nie będę... niech pan sam... — i nie bacząc na oniemiałą z oburzenia
twarz kapitana, cofnął się poza rewir
i ruszył do garderoby. Garderobiany, zaniepokojony jego dziwnym wyglądem, śledził go aż
do drzwi, chciał nawet wyjrzeć za nim na ulicę, ale to mu się wydało niedorzeczne —
„pewnie po drobne poszedł” — pomyślał.
Tymczasem Teodor szukał ratunku. Na sąsiednim rewirze ujrzał Adasia.
— Adam!! — wrzasnął nie zważając na gości. A gdy pikolo docisnął się do niego: —
Sprzątaj tu, sprzątaj, bo ci te półmiski... sprzątaj tu... tu...
W tej samej chwili Romek i Henek wrócili z gabinetu numer trzy. Teodor nie wołał ich
wcale — oczy jego i garb na plecach mówiły o wszystkim. Henek zajął się sprzątaniem
brudnych talerzy, Romek przynosił czyste i rozkładał je po stołach. Wkrótce Henek i Adaś
uciekli na swoje rewiry, Teodor poszedł do kuchni po zamówione potrawy — na rewirze
pozostał sam Romek. W pierwszej chwili nie wiedział, czy odbierać zamówienia i od których
gości, czy sprzątać naczynie i z których stołów najpierw — miał szaloną ochotę drapnąć z
tego zatraconego rewiru, jednakowoż uległ prośbie Teodora i został. Ponieważ nie widział,
jakie potrawy są zamówione, więc wszędzie dawał jednakowe nakrycia do mięsa. Potem
szedł od jednego stołu do drugiego, tłumaczył gościom, że jego poprzednik uciekł, spisywał
zamówienia na bloczku, przynosił je hurtownie, rozdawał i znów sprzątał talerze, szklanki,
filiżanki, czyścił popielniczki i nakrywał plamy na obrusach czystymi serwetami.
Około dwunastej na sali już się uspokoiło; szły zamówienia na czarną kawę i likier,
często jeszcze leguminy podawano. W tym czasie na rewirach pozostawali pikole, a kelnerzy
oddalili się, by odpocząć trochę, coś wypić lub zjeść, co się tam podczas ruchu udało
schować między stosy talerzy lub na półkach kredensu, wreszcie zapalić papierosa i pisać
rachunki.
Na korytarzu Palmiak z pomocą Adasia pisał rachunek dla panów z PTA. Teodor
częstował Furmintem Synaja i Fornalskiego.
— ...bękart nie wiedział, że jest Furmint siedmiogrodzki, no
i podał ten, a kasjer znów nie chciał przyjąć, bo otwarty.
w-.W ~ iiły'■ y.' ■ ¡r • ¿i JJ
__ Trza było iść do starego — doradził Synaj.
— Eh... jak ja mam iść do starego i prosić go, to już wolę sam wypić. Ale co do tego
bękarta, to ja już dawno mówiłem staremu, że szkoda go brać na salę.
Fornalski zaczął się śmiać.
— Ale że to akurat na ciebie trafiło! Trza było cię widzieć, ja- keś wtenczas wyglądał z
tymi półmiskami w rękach!
— A co gościom mówiłeś? — zapytał Synaj.
Teodor podniósł szklankę pod światło i łyknął trochę wina.
— A czy ja w ogóle miałem czas coś mówić? Widziałeś przecie, jak tam wyglądało: jak
po wojnie światowej.
Jakaś dziewczyna wrzasnęła w umywalni — kasjerka zerwała się i pobiegła tam.
— Co wy tu znów wyrabiacie! Aaa... naturalnie, pan Grela.
— Ja jej nic nie zrobiłem.
— A jakże, ona tak bez powodu piszczała. Ja pana znam. Adaś, wysłany przez Palmiaka na
salę, wrócił na korytarz.
— Panie Synaj, rachunek na pierwszy środek.
— Dobrze. Chodź tu i powiedz mi, coś tam podawał.
Po napisaniu rachunku Synaj badawczo spojrzał na Adasia.
— Co jest właściwie z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał umrzeć. Cały czas tak chodzisz, a
tabakę miałeś jak świętej pamięci Tadek.
Adaś rozejrzał się wokoło, zmierzył odległość do kasjerki, po czym nachylił się do Synaja i
coś mu szepnął na ucho.
— No dobrze — szeptem odpowiedział Synaj — to nie mogłeś mi wcześniej
powiedzieć? Zaraz zobaczymy, tylko gości zainkasu-
ję-
Obaj wyszli na salę — Synaj z rachunkiem do gości, Adaś do garderoby. Po upływie kilku
minut Synaj wyłonił się z rewiru
i ruszył z Adasiem do hotelu.
— Po co aż tam?
— Eee... mógłby kto widzieć...
Wreszcie znaleźli się na pierwszym piętrze, w mieszkaniu pi- kolów. Adaś zaniknął drzwi na
haczyk.
— Zaświeć.
— Nie, ja mam lampkę — to mówiąc Adaś wyjął z szuflady lampkę i światło skierował
na spodnie. Synaj pochylony przyglądał się badawczo:
— Tryper — rzekł wreszcie, prostując się.
— No! — westchnął Adaś — a ja myślałem, że syfilis.
— Nic podobnego, syfilis zupełnie inaczej wygląda i zresztą
nie można by go było tak od razu poznać. Zaraz jutro idź do „ubezpieczalni”. A od kogoś to
dostał?
Adaś milczał przez parę sekund, jak gdyby się wahał wymienić nazwisko dziewczyny.
Wreszcie:
— Zna pan Paulinę, nie? Ta z pierwszego piętra, taka chuda, niedawno przyjęta.
— Ale, co ty nie mówisz! Więc ona... Jakże to było?
— A przyszła tu raz i stanęła w progu. Ja jej nie lubiłem, skrzyczałem ją nawet, czego tu
szuka, ale ona sama chciała. Ja się tak domyśliłem. Nic się nie broniła, taka była dziwna.
— No to, jak ją spotkasz, daj jej po pysku, ile wlezie. A Romkowi, Henkowi i tamtym
powiedz, żeby od niej z daleka.
W garderobie spotkali Heńka.
— Chodź no tu — zawołał Synaj zatrzymując się w wejściu na salę. — Czyś ty miał co z
Paulinę? — zapytał szeptem.
Henek, jakby zgorszony wścibstwem Synaja, zmarszczył czoło
i odparł szorstko:
— Skądże znów!
— No to dobrze, bo... — spojrzał pytająco na Adasia, ten skinął głową.
— Bo co? — podchwycił Henek, przeczuwając jakąś tajemnicę.
— Bo ten już dostał od niej prezent.
— Od kogo!?
— Mówię przecież, że od Pauliny.
— Od Pa-u-li-ny? — Henek osłupiałym wzrokiem wpatrzył się w Synaja; po chwili
dopiero z rozwartych jego ust wyrwały się słowa:
— To nie-praw-da...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W lipcu Henek zdał egzamin.
Wiadomość tę przynieśli kelnerzy restauracyjni, którzy brali udział w egzaminowaniu — sam
Henek zjawił się dopiero po północy. Romek i Adaś zastali go w mieszkaniu, rozebranego do
naga
i gimnastykującego się przed lustrem — nie był zupełnie trzeźwy.
— No, jak ci tam poszło? — zapytał Romek od progu.
— Fajnie — odparł Henek nie przestając dokazywać przed lustrem.
__ A Rudka podobno zlali?
—Zlali.
—A co się go pytali?
Henek nie od razu odpowiedział. Wykonał jeszcze parę przysiadów i głębokich
wdechów, po czym grzmotnął się kilkakrotnie w piersi i zarzucił na siebie nocną koszulę.
— Bo z Rudka jest dureń skończony i tyle — oświadczył siadając na łóżku i zapalając
papierosa.
—Nie umiał?
— Phi... umiał. Ale jak przyszło do Porańskiego i Woronce- wa, to nie wiedział, jak gębę
otworzyć. A z Porańskim trzeba umieć gadać.
— Jak to — przerwał Adaś — to was obu naraz egzaminowali?
— Nie. Najpierw jego zawołali. Ale on nie wiedział, jak odpowiedzieć Woroncewowi, i
wtedy mnie zawołali. A Woroncew patrzy na mnie i mówi per pan: „Jak pan myśli, czy
można gościowi nalać wino z lewej strony? Bo Rudek mówi, że nie można”. Ja sobie myślę:
na dwoje babka wróżyła — Rudek mówi, że nie, to ja powiem, że można. I powiedziałem. —
„A kiedy i dlaczego można?” — pyta się Woroncew. — „Ano — mówię — wtedy, kiedy
gość jest przechylony na prawą stronę i rozmawia z jaką panią, to nie będę go przepraszał i
pchał się z flaszką między nich, tylko naleję z lewej strony”. — „Bardzo dobrze” — mówi
Woroncew, a potem do Rudka: — „Toś ty jeszcze o tym nie wiedział? A może wiesz, z
czego się piwo wyrabia?” — „Z chmielu” — odpowiada Rudek. — „I z czego jeszcze?” —
Rudek nie wie. — „A może pan powie?” — pyta się Woroncew mnie. I ja mu powiedziałem,
że z jęczmienia i jak się to wszystko robi, jak fermentuje, co to jest słód i nawet w jaki
sposób robi się piwo jasne, a jak ciemne i porter. Potem Rtidkowi na razie dali spokój i tylko
mnie pytali. Wszystko mi szło gładko — i potrawy, i menu, i usługiwanie, tyłkom się trochę
zaciął przy czasie ochronnym dla ptaków. Ale Woroncew mówił do Specjalnego (bo on mi to
pytanie dał): „Nic nie szkodzi, on jutro zajrzy do tabelki i będzie wiedział.” Potem znów
mnie dali spokój, a Rudka Porański wziął w obroty. Kazał mu obliczyć dwanaście i pół
procent od tysiąc sto osiemdziesiąt złotych. I ten mętniak, zamiast tysiąc sto osiemdziesiąt
pomnożyć przez dwanaście i pięć dziesiątych, to mnożył przez dwanaście i jedna druga i nie
mógł sobie z tym poradzić. A ja w rachunkach jestem kos, więc gdy mnie Porański zapytał,
to już w pamięci obliczyłem, że jest sto czterdzieści siedem złotych i pięćdziesiąt groszy. —
„Naturalnie — mówi Porański — Rudek tego nie umie, bo on nigdy nie będzie kelnerem i
nie będzie potrzebował procentu obliczać. A może mi powiesz: czy kelnerowi wolno na
dziwki chodzić?” Wszyscy się z tego śmiali, ale jak Rudek powiedział, że nie wolno, to się
jeszcze bardziej wesoło zrobiło. — „Nie wolno? — pyta się Porański. — A cóż kelner ma
robić, onanizować się?” I Rudek ani me, ani be. Porański do mnie: ,,A co by pan zrobił,
gdyby pana gość poklepał po ramieniu albo pogłaskał po głowie?” — „Co bym zrobił?
Wyrżnąłbym go w pysk” — takem się zagalopował. Śmiali się wszyscy, a Porański mówi:
„No nie, tak znów nie można. Słuchaj, człowieku, trzeba tak postępować, żeby nie dopuścić
do tego, żeby cię gość poklepał albo pogłaskał. Musisz mieć coś takiego, co trzyma gościa w
dystansie psychicznym, to jest cała sztuka. Nie pozwolić sobie ubliżyć, ale także nie
pozwolić gościowi na poufałość — to trzeba mieć w oczach, w całej twarzy, w całej
postawie” — tak gadał. I tam jeszcze dużo rzeczy, ale już nie pamiętam. Synaj nawet zaczął
się z nim na ten temat kłócić, potem znów Specjalny z Synajem i Fornalski ze Specjalnym —
zrobiło się takie miszmasz, że szkoda gadać. Tylko jak przyszło do Rudka, to wszyscy jak
jeden: „Zatrzymać go jeszcze na jeden rok!” A mnie puścili. Porański nawet podał mi rękę i
na ostatku powiedział: „No, człowieku, zapamiętaj sobie, że nie zawsze trzeba tak
postępować, jak cię uczyli. W twoim fachu będą takie sytuacje, że będziesz musiał sam od
siebie decydować, czy tak, czy inaczej postąpić. I nigdy nie miej nadmiernego kultu dla
gości. Możesz cenić i czcić pewnych ludzi, o których wiesz, że są pożyteczni i wartościowi
na swoich stanowiskach, ale też pamiętaj
o tym, że ci sami ludzie, z chwilą gdy przychodzą do lokalu, stają się niscy — dla nich lokal,
to coś takiego jak klozet — klozet w dwojakim znaczeniu — fizycznym i psychicznym.” I
jeszcze coś mówił, ale już nic z tego nie rozumiałem. Jakeśmy wyszli ze Związku, to od razu
„Pod Winogrona”, potem do kina i znów „Pod Winogrona”. Aha; czekajcie no...
Henek wstał z łóżka, otwarł szafę i wyciągnął z niej flaszkę Stocka.
— Adam, dawaj no literatki, ale najpierw wymyj je pod wodociągiem — to mówiąc
postawił butelkę na stole i podszedł do okna.
— Fryc! — zawołał patrząc w przeciwległe okna mieszkania pikolów — chodź ho tutaj,
ale zaraz!
Odkorkowano butelkę i napełniono literatki. Fryc wszedłszy do pokoju stanął w drzwiach
i wybałuszył oczy.
____Nie! — zawołał wykonując ręką gwałtowne, przeczące ru-
| y — ja nie piję! Ja nie mogę pić! Choćbyście mi sto złotych da- walil — zrzucił z siebie
c1

płaszcz, skoczył do stołu, chwycił pierwszą


2 kraja literatkę i wychylił ją jednym haustem.
— Brr... świństwo!
— Ja wiem, tobie „pszakriw” tylko V.V.E.S.O.P. smakuje.
— Nieprawda — zaprzeczył Henek — on potem na Boulesti- na przeszedł.
— To wtedy, jak szampana brakło.
— A ty, Adam, czemu nie pijesz?
— Boję się, żeby mi się nie odnowiło.
— Ale idźże, głuptaku! Już od miesiąca mogłeś pić. Ja się przed tygodniem urżnąłem i
nic. Pij!
— A co ze szprycką zrobiłeś? — zapytał Romek.
— Jest, jest! Tam w szafie! Dać ci ją może?
— O nie, schowaj ją sobie, dasz ją synom w posagu... he he...
Zaczęto hałasować, trącać się literatkami i wykrzykiwać —
z przeciwległych okien wyjrzeli: Julek, Władek i obaj pikusie z bufetu.
— Spać tam, smarkacze! — krzyknął Fryc grożąc im pięścią.
Na dole kłapnęły kuchenne drzwi — ktoś bosymi nogami
wszedł na salę. Romek wychylił się przez okno.
— Jak się masz, moja ty pierwsza miłości!
— Kto tam jest?
— Zośka.
Wszyscy czterej cisnęli się do okna i jeden przez drugiego wyglądali na salę — Zośka stała
tam w swojej kraciastej sukience, głowę zadarła do góry i patrzyła na nich. Romek posłał jej
całusa.
— Jak się masz, moje ty Iubusze kochane?
— Mój ty grzechu pierworodny! — dodał Henek.
— Mój ty knociku umaczany w nafcie! — krzyknął Adaś.
— No no — upomniał go Henek — nie praw jej takich komplementów, bo ją wbijesz w
dumę — sam jednak wychylił się przez okno i zawołał czule:
— Moja ty puszko z sardynek!
— Moja ty... ooo... uciekła, uciekła, nie chce słuchać... Widać, że skromna dziewczyna,
bo nie lubi komplementów. Adam, wylej no resztę tego koniaku. Ty! Romek, tyś jeszcze
ubrany, to leć po drugą flaszkę. Masz tu pieniądze, ja funduję. I papierosów weź dwa
pudełka. Ale pieronem, bo... Julek! Władek! Chodźcie no tutaj! Ty, Romek! Dwie, weź dwie
flaszki Stocka. I funt... nie, kilo kiełbasy! U Feilguta dostaniesz, bo tam jeszcze otwarte.
W tydzień później Henek już jako kelner zaczął pracować w kawiarni „Pacyfik”.
Od tej chwili nie wolno mu było mieszkać w hotelu. Spakował więc bieliznę i ubrania,
nieoceniony budzik „Jaz” podarował Romkowi i przeprowadził się do wspólnego
mieszkania, gdzieś na peryferiach miasta. Jego miejsce zajął Fryc.
— No, przypuszczam — powiedział Romek — że na drugi rok
o tej porze wszyscy trzej stąd wyfruniemy.
W tym czasie dał się zauważyć w restauracji niepokojący objaw. Oto napływ gości malał
z dnia na dzień. Pocieszano się, że to ma związek z sezonem letnim, wszyscy jednakowoż
wiedzieli, że to się zaczęło znacznie wcześniej, bo już z końcem zimy. Trudno odgadnąć, co
było przyczyną — nad tym głowił się stary Pancer, pan Albin, kierownik Rudolf i wszyscy
kelnerzy. Ceny nie były podwyższone, potrawy nie gorsze niż przedtem, obsługa również —
więc co? Trzeba by zapatrywać się na restaurację z punktu widzenia biologicznego,
uwzględnić jej rozwój od początku aż do dziś dnia, pojmując ją (łącznie z personelem i
gośćmi) jako organizm żywy, podlegający tym samym prawom co organizm ludzki —
jednym słowem, stosować do niej taktykę lekarza-psycho- analityka — wówczas może
znalazłoby się lekarstwo zdolne podtrzymać jej żywotność. Obecnie, w lecie, uwagę starego
Pancera pochłaniała „Vesperia” i „Sielanka”.
Piętnastego lipca Romek otrzymał dwutygodniowy urlop. Po paru dniach buszowania po
kinach, plażach i cukierniach, upojony wolnością, postanowił wyjść za miasto. Wybrał do
tego porę nie bardzo odpowiednią, bo godzinę dwunastą w nocy.
Wpatrując się w czarne pola, pustą szosę i łunę nad miastem, wsłuchując się w jęk drutów
telegraficznych, wmawiał w siebie, że to jest bardzo przyjemne i zakrawa na romantyczną
przygodę. Drzewa i krzaki jakoś nagle, bez zawiadomienia wyskakiwały z ciemności,
kamienie potrącane butem staczały się do rowu jak żywe stworzenia, czasem gdzieś w
pobliżu zamajaczyła matowa tafla wody, budząc w nim atawistyczną grozę głębin kryjących
w sobie bandę pospolitych bożków i złych duchów czyhających na przechodnia. Gwiazdy
podskakiwały za każdym jego krokiem, nieruchomiały dopiero wówczas, gdy on przystawał
— gdy ruszał dalej, gwiazdy znów zaczynały tańczyć po granatowym niebie. Już go oczy
bolidy od ciągłego wytężania wzroku, a w głowie tykało coś jak w zepsutym zegarku.
Chwilami zdawało mu się, że coś szeleści w zbożu, więc przystawał nagle i wstrzymywał
oddech, a wówczas słyszał bicie swego olbrzymiego serca i wybuchowe
pulsowanie krwi w skroniach — zdawało mu się, że jest czymś niesłychanie ważnym i że
reszta wszechświata stanowi dlań tylko pewnego rodzaju dekorację — oto fizjologiczna
megalomania, zbudowana na ciszy.
Później z prawej strony szosy usłyszał rzegot wagonów kolejowych i gwizd parowozu,
więc patrzył tam i złościł się, że nic nie widać — w wagonach powinno się świecić —
pewnie pociąg był za jakimś wzgórzem albo drzewa lub domy go zasłaniały.
I nagle z całego serca zapragnął znaleźć się z powrotem w mieście.
Uszedłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, zboczył w prawo na polną drogę. Gdziekolwiek
ona prowadzi, musi w końcu wyjść na tor kolejowy, a przy torze musi być jakiś przystanek.
Droga ta obrzydziła mu do reszty nocną włóczęgę po nieznanej okolicy. Po trzech
godzinach błądzenia i dowiadywania się u chłopów, doszedł do przystanku w pobliżu jakiejś
wsi — był już dzień. Pierwszym pociągiem, który się nadarzył, przyjechał do miasta na
śniadanie. Potem spał do godziny piątej po południu, a po kolacji poszedł do kina. Tam
spotkał piegowatego Rudka z „Regalioru”.
— Toś ty nie w budzie?
—Nie, urlop mam. Chyba mi się po tym pierońskim egzaminie należy. Widziałeś coś
takiego? Człowiek przez trzy lata skakał koło tych drani, a oni ci mnie zlali. Gdzie ty idziesz?
Poszli do baru „Pod Winogronami”.
— Napijesz się czegoś?
— Owszem.
— Może jeszcze jedną?
— Dobrze, Rudek, ale ja płacę.
— Głupstwo. Poszukamy coś, jak myślisz?
— Tak, ale do mojego mieszkania nie można, bo wiesz...
— No, to do hotelu; w „Narodowym” mam znajomego portiera.
Prosto z baru udali się na Planty. Byłą godzina dziesiąta. Głównymi alejami różnorodny
tłum posuwał się z wolna w obu kierunkach. Tu i ówdzie, szczególnie w miejscach mało
oświetlonych i osłoniętych drzewami, spacerowały kokoty. Z daleka można je było poznać
po krótkich sukniach, żakiecikach, papierosach, którymi zaciągały się szybko i nerwowo, po
ich ruchach, staniu w miejscu i obracaniu się wkoło, wreszcie po czymś nieuchwytnym, im
tylko właściwym.
W kilkanaście minut później obaj pikole znaleźli się w hotelu.
Gdy się Romek obudził, było zupełnie jasno. Na podwórzu ho-
EEgg?*? if vf ?" ■
^ t '“A., .i1'.-'**., f-,
w,,,
telowym ktoś rąbał drzewo, na korytarzu słychać było czyjeś kroki. Oprzytomniał do reszty i
spojrzał poza siebie. To, co zobaczył, przeszło jego wszelkie oczekiwania.
Na łóżku leżała, do połowy niemal odkryta, naga kobieta. Jej włosy, czarne i tłuste,
upstrzone łupieżem, leżały rozrzucone na poduszce koloru brudnoczerwonego. Twarz,
oblepiona grubą warstwą przepoconego pudru, w pewnych miejscach podobna była do skórki
pomarańczowej. Policzki umazane różem, brwi osmolone czemidłem, oczy nakryte grubymi
nabrzmiałymi powiekami, podkrążone i obwieszone jakby draperią z żółtosinych, świecących
się fałd skóry. Usta miała otwarte. W kątach warg gniła biaława, lepka masa śliny z czarną,
zeschniętą obwódką. Spod kołdry wyglądały obwisłe piersi i ciało podrapane, posiniaczone,
pełne podejrzanych plam i krost.
Przez parę minut Roman, zastygły w bezruchu, siedział na łóżku. Potem z wściekłym
pośpiechem, jął się ubierać. Skończywszy zbliżył się do łóżka, na którym spał Rudek.
— Ty — trącił śpiącego w ramię — już idę. Ile ci zostawić? Dwadzieścia złotych
wystarczy?
— Co ci się tak spieszy? Zostaw dwadzieścia pięć. Gdzie będziesz po południu, może się
spotkamy?
— Nie, nie będę miał czasu. Serwus, tu pieniądze zostawiłem.
Wróciwszy do „Pacyfiku”, przerażony myślą o chorobie wenerycznej, zamknął się na pół
godziny w łazience.
Po południu rozpoczął zwykłą włóczęgę bez celu. Był zniechęcony. Coś go gnało przed
siebie, a gdy przychodził w określone miejsce, doznawał rozczarowania i znów ruszał dalej.
Wreszcie zabłąkał się do parku. Pusto tam było — tu i ówdzie tylko, szczególnie koło
sadzawki, biegały dzieci, kilka dorosłych osób spacerowało po ścieżkach. Na mleczarni
obitej deskami wisiał ukośnie, umocowany jedną pluskiewką, spłowiały karton z napisem:
„Kwaśne mleko, szklanka 20 groszy”.
Usiadł na ławce, otwarł książkę i zmusił się do przeczytania jednej stronicy. „Nie, to nie
ma sensu, cóż mnie obchodzi, że w jakimś miasteczku panowała niegdyś nędza” — zamknął
książkę i zaczął się rozglądać po parku. Na przeciwległej alei mały, kudłaty piesek ciągnął
starą panią w kierunku najbliższego pnia — smycz wyciągnięta była jak struna, nogi
zwierzątka zarywały się w piasek. Dzieci hałaśliwie przebiegały w stronę mleczami i tam
zaczęły kijami bębnić w deski. Gdzieś w okolicy parku przejechał tramwaj, stary, hałaśliwy,
dzwoniący i zgrzytający gruchot, przejęty swoją czynnością i zły jak stróżka skrapiająca
chodnik.
Romek wstał z ławki i powlókł się do miasta do swojej ulubionej cukierni. Wyszedłszy
stamtąd, zniechęcony do ulicy i osamotniony, wrócił do „Pacyfiku”. I tu także: „na miłość
boską, gdzie iść, co robić?” Bezradnie usiadł na łóżku. Przerażała go cisza pokoju i mebli
tonących już w półmroku. Za oknem, na sali, dudniło coś i szumiało jaj: w garnku
przyłożonym do ucha — a tu — środek wszechświata — pokój pusty jak beczka, po której
łażą muchy. Słyszał czkawki motorów samochodowych, granie trąbek i rzegot dzbanuszków
w kawiarni, a od czasu do czasu przeciągły, wgryzający się w mózg głos dzwonka
hotelowego. Chwilami wszystkie te dźwięki zlewały się w jednolity szum, ginęły gdzieś, a na
ich miejsce wyłaniało się głośniejsze od dzwonka hotelowego, przeraźliwie głośne: tiki taki,
tiki taki budzika „Jaz”. Myśli puszczone samopas pełzły wzdłuż ścian, czepiały się szmeru
sprężyn w budziku, rozłaziły się po mieszkaniu i wreszcie wylatywały na salę, na cały
„Pacyfik”. „Gdzie iść, co robić? Bodaj jeden szturchaniec, jedno pchnięcie w określonym
kierunku — niech coś zaboli, ale niech to będzie ból określony, mocny.”
Już zaświecono na sali, a Romek jeszcze siedział na łóżku. Potem ruch się zaczął, muzyka
grała, a Romek leżał w ubraniu i patrzył w sufit. Jeszcze później uciszyło się wszystko,
światła przygasły, Romek jeszcze nie spał, ale już był rozebrany.
Wtenczas przyszedł Adaś. Śmiał się i mówił dużo: „Stary jest zły, że musi zapłacić za
urlop Rudolfowi i wszystkim kelnerom, w kuchni dzisiaj rano gaz wybuchł i gospodyni Dora
o mało nie zemdlała ze strachu, wczoraj wieczór stary Pancer wypłoszył z garażu szofera i
Hankę. Hance dał wypowiedzenie, a szoferowi nie, no bo szofer jest mu potrzebny, w
piwnicy ktoś powykręcał żarówki i ciemno jest, można sobie nos rozbić na schodach,
«babcia» spóźniła się pół godziny i dostała upomnienie od starego, a Pal- miak cały wieczór
głupstwa gadał do gospodyni, bo co chwila latał «naprzeciw» i pił, Julkowi dał w mordę, a
kotu rondelek przywiązał do ogona”.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Lipiec. Okres, w którym, jak mówią dyżurni kelnerzy, można zwariować z nudów.
Słońce praży w szklany dach, na sali pusto i cicho, tylko echo dudni. Czasem prąd powietrza
poruszy portierę i firanki, wzbudzi jakieś uśpione wspomnienie, czasem
przejeżdżający koło „Pacyfiku” tramwaj zatrzęsie szybami bufetu.
W południe zaglądają tu gościeprzejezdni, wieczór nie ma nikogo. Palmiak z rozpaczy
upija się na wesoło, tańczy i śpiewa na pustej sali, czasem komponuje żałobne marsze na
pogrzeb starego Pancera i „Pacyfiku”. Wreszcie piętnastego lipca wyjechał z Synajem i
Wargą na dwutygodniowy urlop. Gdy wrócili, zastali restaurację, kuchnię, piwnice i część
kawiarni zrujnowane od podłogi do sufitu — stary Pancer korzystając z małej frekwencji
gości postanowił przeprowadzić gruntowny remont „Pacyfiku”.
Sierpień. Wszyscy kelnerzy otrzymali urlop, pikole na czas odnawiania „Pacyfiku”
zostali przyjęci do „Vesperii” i „Sielanki”. Stary przychodzi kilka razy dziennie, grzebie
laską w rumowisku, rozmawia z inżynierem, przygląda się, jak w kuchni zaprowadzają gaz,
potem idzie do „Vesperii”, po południu do „Sielanki”. W połowie sierpnia przyplątała się
burza z piorunami, wiatr poprzewracał parasole, pozdzierał obrusy, powybijał szyby, a
wszystkie stare „ciocie” i poważnych podagrycznych panów rozpędził na cztery strony
miasta. Skończyły się „sielankowe” czasy. Niebo pokryło się jednolitą powłoką chmur,
przedwczesny kapuśniaczek mżył od rana do wieczora, woda spływała po blaszanych stołach
i dzikich różach, wiszących na żelaznym parkanie. Co dzień nadchodziły z pobliskich letnisk
smutne wiadomości — obliczano, ile szkody wyrządziła słota restauratorom. Stary Pancer
całymi godzinami przebywał w „Pacyfiku”, naglił robotników, potem ubierał się w gumowy
płaszcz i szedł przyglądać się poprzewracanym stołom w „Vesperii” i „Sielance”.
Wrzesień. Niepokojący objaw. Oto mimo cudownej pogody ruch w „Sielance” i
„Vesperii” nienadzwyczajny, a w odnowionym i reklamowanym „Pacyfiku” znacznie mniej
gości niż zeszłego roku o tej samej porze. Kelnerzy twierdzą, że gaz zepsuł kuchnię, Rudolf
radzi staremu, żeby zmienił foteliki, bo te nowe niskie, żółtego koloru są rażące i
niewygodne. Stosunek między Rudolfem a Fornalskim zaostrzył się — nie ma dnia bez
brutalnej wymiany słów między nimi. Stary przychodzi wczas, zagląda do każdego kąta,
sprawdza, ile od wczoraj sprzedano towaru, pannom bufetowym wypowiada pracę, parobków
wydala z miejsca, kłóci się z kierownikami, użera się z dostawcami — skrzekliwy jego głos
słychać coraz to w innej części gmachu, słychać go przez cały dzień, od szóstej rano do
dwunastej w nocy. Podobno wieczorami krąży koło „Pacyfiku”, zagląda pod firanki, czatuje
w garażu lub przy tylnej bramie.
Październik. Już zimno. „Sielanka” zamknięta, w pustym ogrodzie „Vesperii” rdzawe
liście kasztanów hulają po kamiennej posadzce i płaszczą się do murów, wiatr świszczy
między żelaznymi sztachetami. W „Pacyfiku” beznadziejnie. Obiady słabe, wieczorami
towarzystwo panów z PTA i parę stolików pod ścianą — to wszystko. Kelnerzy i pikole
wałęsają się bezczynnie, kryją się w gabinecie i w garderobie, żeby nie być na widoku
starego Pancera. Zredukowano personel — odeszło dwóch kucharzy, czterech parobków,
dwie dziewczyny, pomocnik cukiernika, jeden garderobiany, dwie praczki i jeden kelner —
Palmiak. On jeden tylko odszedł na własne żądanie — wydzierżawił restaurację kolejową
gdzieś we wschodniej Małopolsce.
Listopad. Jeżeli tak dalej potrwa, stary zamknie restaurację. Dzienny targ wynosi
przeciętnie sto pięćdziesiąt złotych. Orkiestra pobiera sto złotych, kucharze osiemdziesiąt,
kelnerzy dziewięć procent, poza tym reszta personelu, towar, podatki, światło, gaz, opał,
zużycie naczyń i bielizny.. Połowę zarobku z kawiarni i hotelu pochłania restauracja. Z
końcem miesiąca stary Pancer zachorował — krążyły złośliwe pogłoski, że zwariował.
Kierownictwo w restauracji oojął pan Albin. Pan Stefan coraz częściej pokazywał się na dole,
budząc niezadowolenie wśród personelu nerwowym usposobieniem i niefachowymi
uwagami.
Styczeń. Po Bożym Narodzeniu stary wrócił. Postarzał się trochę. Widocznie podczas
choroby przemyślał wszystko i teraz od razu przystąpił do wykonania swych planów.
Pierwszego stycznia muzykanci, bufetowiec i kasjer otrzymali wypowiedzenie pracy, a
nazajutrz ukazały się reklamy w dziennikach: „Restauracja «Pacyfik» wydaje smaczne
obiady z czterech dań z czarną kawą po 4 zł i z trzech dań z czarną kawą po 3 zł”.
Ruszyło się trochę. Romana postawiono za bufetem, by się przypatrywał czynnościom
bufetowca, gdyż od piętnastego stycznia sam będzie musiał wszystko robić i równocześnie
bloczki odbierać za kasjera. Co do wynagrodzenia, to nie wiadomo jeszcze
— praktykuje przecież. Służbie, pannom bufetowym i kasjerkom uszczuplono miesięczne
wynagrodzenie, wskutek czego kilkoro ludzi odeszło dobrowolnie, a na ich miejsce przyszli
inni. Dzienny targ osiemset złotych.
Luty. Dużo nowych gości, przeważnie Żydów. W południe ruch — kelnerzy narzekają,
dawniej bowiem dwieście złotych targowali spacerem, obecnie kosztuje ich to cztery godziny
szalonej bieganiny.
Kwiecień. Dzienny targ tysiąc dwieście złotych. Bufetowca
i kasjera przyjęto z powrotem, przybył jeden kelner, dwóch kucharzy, parobcy i dziewczęta.
W tym czasie doszło do scysji między Rudolfem a Fornalskim. Rudolf mianowicie poskarżył
staremu, że Fornalski bierze z kuchni potrawy jak do menu, tzn. małe porcje, a sprzedaje je
¿ościom jako porcje a la carte. Jako świadka przedstawił Romana, ten zaś będąc pewnym, że
Fornalski nareszcie zniknie z „Pacyfiku”, opowiedział wszystko najgorsze, co wiedział o nim
w ciągu swej praktyki. Jednakowoż Fornalski jakimś cudem wyszedł z tego obronną ręką i do
tego stopnia otumanił starego, że ten powziął podejrzenia na Rudolfa i zaczął mu wytykać
grzeszki i niedbałości w prowadzeniu interesu. W stosunku do Romana Fornalski pozostał
milczący. Raz tylko, gdy byli sami w gabinecie, powiedział: „O, bratku, my się jeszcze
spotkamy”.
Maj. Koniec miesiąca. Jak zwykle przygotowano się na ruch obiadowy — pikole kradli
sobie nawzajem serwis ze stołów kredensowych lub chytrze wyławiali resztki, jakie
pozostały w korytach umywalni. Barszcz małoruski był dziś tak dobry, że kelnerzy jedli go
zamiast kawy i bułek na drugie śniadanie. Spieszyli się, bo już dwunasta dochodziła.
Rozmawiano o Porańskim.
— ...jego wina jest w tym, że ma choleryczny temperament, chłop się uniesie i przesadzi
trochę. Ale wziąć spokojnie pod rozwagę to, co on myśli, to będzie w porządku. Bo cóż on
mówi? Raz, że kelner jest inteligentny, drugi raz, że jest parobkiem, tak?
I to ci się nie może pomieścić w mózgownicy. Ale z tym, że kelner jest ze wszystkich
pracowników fizycznych najinteligentniejszy, z tym się zgadzasz, co?
— A ten od Feilguta i z „mordowni” też?
— Ja nie mówię o posługaczach — ciągnął Specjalny — mówię o kelnerach takich jak
my w „Pacyfiku” albo w „Regaliorze”. Kelner musi być inteligentny, choćby dlatego, że
obraca się między lepszymi gośćmi i z konieczności musi się dostosować do ich poziomu
umysłowego. Ale w tym właśnie jest tragedia kelnera i tę tragedię Porański bardzo silnie
odczuwa. A teraz przypomnę ci, co on mówił w „City”: że warunki, w jakich kelner pracuje,
wyrabiają w nim inteligencję. Ciągły ruch, obracanie się między ludźmi wykształconymi,
rozmawianie z nimi, sposobność obserwacji psychologicznych, to wszystko zmusza kelnera
do myślenia, kształci go. Ale następnie co się dzieje? Otóż kelner mógłby zajść tą drogą
bardzo daleko, ale tego właśnie sami goście sobie nie życzą. Ja mogę coś o tym powiedzieć,
bo się już nieraz sparzyłem. Spróbuj nie dostosować się do umysłowego poziomu gościa, a
zobaczysz, jak na tym wyjdziesz. Pokaż mu tylko, że jesteś inteligentniejszy
od niego, albo nawet, żeby się musiał zastanawiać nad tym, co mówisz, to jak dwa a dwa
cztery, że cię będzie unikał i nie usiądzie na twoim rewirze. Więc z jednej strony czynniki
sprzyjające umysłowemu rozwojowi kelnera, z drugiej podświadoma może wrogość gościa,
hamująca ten rozwój. Ty musisz być głupszy od gościa, bo ty go obsługujesz.
— Teraz jest demokratyzm — odezwał się Kamiński.
— Demokratyzm z tym nie ma nic wspólnego. Zresztą demokratyzm zupełny‘nigdy nie
istniał i nie będzie istniał. Idź na przykład do jakiegoś klubu i zobacz, czym tam jest kelner.
Sługusem, Janem, jak mówi Porański. Bo goście takiego właśnie potrzebują. A w małych
lokalach nie jest tak samo? Tam goście zawsze mają „swojego” kelnera — wołają na niego:
„Kasperku”, bo najgorszy dziad urzędniczyna, a nawet pośrednik chce mieć takiego człowie-
ka, wobec którego mógłby grać pana, zawołać go po imieniu, poklepać, wcisnąć do łapy
napiwek, a jak się uchla, poigrać sobie z Kasperkiem, robić z niego błazna. Co tu dużo
mówić — kelner, choćby w najwytworniejszym lokalu, musi być czymś podlejszym od
gościa. I dlatego wszelkie starania o mianowanie nas pracownikami umysłowymi na takie
trudności napotykają. Sami goście robią nas parobkami. A Porański widzi, że inaczej być nie
może,
i dlatego raz się rozczula nad kelnerem, wynosi go ponad niebiosy, drugi raz miesza go z
błotem. A przy tym ten jego choleryczny temperament.
— A co się stało z tym jego artykułem, co posłał do „Pracy”? — zapytał Grela.
— A widzisz — „Problem kelnerstwa”. Nie przyjęli. Powiedzieli, że za drastyczny, bo
tam i homoseksualizm, i „kelner jako męska prostytutka”, i jeszcze coś, a on nie chciał tego
złagodzić. Ale zdaje mi się, że oni nie przyjęli z tego powodu, że on całą odpowiedzialność
zwalał na gości, na społeczeństwo. To się nadaje na ankietę — trzeba czekać, aż jaki instytut
naukowy ją rozpisze.
Z kąta gabinetu, zza parawanu, wylazł Fryc i opieszałym krokiem, nie zważając na
kelnerów, wyszedł na salę. Przedrzemał się trochę, a tymczasem z jego stolika kredensowego
poznikały wszystkie talerze i widelce.
— Psiakrew — mruknął rozglądając się po rewirze — dranie, wszystko zabrali.
Romek, Władek, Julek i Adam stali przy swoich kredensach strzegąc skarbów
nagromadzonych podczas jego nieobecności. Wiedząc, że w umywalni nie znajdzie już ani
jednego talerza, skierował się do najmłodszego kolegi, Władka.
iPnWgi i \ :

Nr*1?
♦■¿W
— Nie ma, nie ma! — krzyknął Władek zasłaniając sobą stolik. — Ja się postarałem z
umywalni.
— Ale co mi będziesz bzdurał! Z umywalni! Pewnie, że z umywalni, bo one tu nie leżały
przez noc. Dawaj pięć talerzy i dziesięć widelców. Ty myślisz, że ja... No co? Może nie dasz?
Pięć i dziesięć. Od tamtych też wezmę tyle. Dziewięć jest, dawaj jeszcze jeden, bo ci i tak
potem zabiorę.
Dla pikolów nastały dobre czasy. Nigdy jeszcze „Pacyfik” nie posiadał tak dobrze
wyszkolonych praktykantów — Romek, Julek, Fryc i Adam po trzyletniej praktyce czuli się
tu jak u siebie w domu. Między nimi a kelnerami wytworzyła się pewnego rodzaju
koleżeńskość, oparta na paroletniej współpracy i szachrajstwach co dzień wspólnie
popełnianych. Dolewanie wody do koniaku, robienie pełnej porcji z nie dojedzonych
kompotów, podawanie do rachunku większej ilości piw, niż była w rzeczywistości, sprzeda-
wanie maszynek kaw trzyporcjowych za czteroporcjowe, wina austriackiego za droższy
węgier itp. — to wszystko stało się zrozumiałe samo przez się, nie podlegające żadnym
skrupułom. Zbrodnią byłoby wyciągać gościowi z kieszeni pięćdziesiąt groszy, niewinną
rzeczą było doliczyć mu do rachunku pięć złotych. Kelner, który zostaje właścicielem lokalu,
do końca życia nie ma zaufania do swego personelu. Szpiegowanie kelnerów, bufetowców i
kucharzy było zawsze największą pasją starego Pancera.
O godzinie drugiej ruch osiągnął punkt kulminacyjny. Z ulicy wiało na salę ciepłe
powietrze, słońce rzucało przez szklany dach barwne plamy na ściany, stoły i pstrokaty rój
gości. Stary Pancer w przystępie dobrego humoru przeciskał się między fotelikami, kłaniał
się gościom, pomagał im usuwać naczynie ze stołów, czasem wołał kierownika, gestykulował
żywo, wykrzywiał grymaśnie twarz i tłumaczył coś gniewnie. Pan Albin stał od kilku minut
przy kasjerce.
— Halo! — krzyknął na przechodzącego kelnera. — Co pan tam niesie?
— Dwa kolanka, sznycel do obiadu, rizotto, przystawka i ryż porcjowy.
Pan Albin zaczął sprawdzać. Liczył bardzo długo, kasjerka u- śmiechała się pobłażliwie,
Grela dreptał nogami, jakby go posadzka parzyła — za nim w szeregu stali: Synaj, Kamiński
i Warga. Bloczki trzymali w ustach, a stosy półmisków na rękach. Któryś z nich mruknął:
„Co jest, do jasnej cholery!” Pan Albin spostrzegł wreszcie, że utrudnia pracę, i przestał
kontrolować. Panna Michalina robiła to bez porównania szybciej — rzucała spojrzenie na
półmisek, potem na bloczek i potrząsała głową na znak, że jest dobrze.
Przy oknie kuchennym padały krótkie, dosadne zamówienia:
— Dwa razy kokilka na jee! Trzy razy cielęca pojeee! Dwie z nerką, jedna bez! Raz
kompot z jabłek! Wszystko obiad!
— Raz omlet z konfiturą! Trzy razy kotlet z drobiu na jedno!
— Moje dwie husarskie można?
— Jeszcze nie! Tam i z powrotem!
— Co jest, do pioruna! Pół godziny, jak zamówiłem!
— To se pan pilnuj, Synaj zabrał.
— Pani gosposiu, te kremy dochodzą?
— Romek, nakrycia do leguminy pod lustrem są?
„Nie ma jeszcze — łyżeczek brakuje. Pewnie jak zwykle, panny do bufetu zabrały — pindy
magazyn robią!” Roman zirytowany wpadł do bufetu. W chwili gdy wykradał łyżeczki z
koszyka, panna Hela chwyciła go za rękę. Chwyt był mocny, ręce ciepłe, oczy i wargi
przekornie uśmiechnięte. Romek nie cierpiał panny Heli.
— No co? — wyrwał łyżeczki i mrucząc jakieś przekleństwa uciekł na salę.
Humor jego popsuł się jeszcze bardziej, gdy zauważył, że hrabina Zamieszyńska, dająca
zawsze dwa złote napiwku usiadła na rewirze Adama. „Żeby to raz, ale ona zawsze u niego
siada. A wczoraj dała mu trzy złote.” Była to jakaś dziwaczka. Kelnerzy widząc ją uśmiechali
się zagadkowo i mówili coś do siebie.
Sprzątnął sprzed gości brudne talerze i porozkładał nakrycia do leguminy. Widząc, że goście
z „fotelików” (nazwa ta była obecnie niewłaściwa, gdyż przy wszystkich stołach były
foteliki) zabierają się do wyjścia, podbiegł do nich, by się im ukłonem przypomnieć i w
odpowiedniej chwili wyciągnąć rękę po napiwek.
— Ileś dostał? — zapytał go później Synaj.
— Dwa złote.
— Wy, smarkacze, więcej od nas zarabiacie.
— A pan niby nie dostał? Widziałem dobrze, o, tak — tu Romek kłaniając się pustemu
fotelikowi wykonał zabawny ruch, naśladujący zgamywanie pieniędzy, i równocześnie
mówił jednym tchem: — moje uszanowanie, całuję rączki, padam do nóg, sługa najniższy,
dziękuję uprzejmie, polecam się łaskawej pamięci, wdzięczny do grobowej deski.
Owadzi brzuszek Synaja zadygotał od śmiechu.
— No, no, ty zawsze widzisz to, co nie potrzeba. Naczynia posprzątaj.
Romek ułożył na tacy piramidę z filiżanek i spodków, na przedramieniu umieścił talerze i
wszystko zaniósł do umywalni. Tam, koło paki z trocinami, stała panna Hela. Przeglądała się
w lusterku ukrytym w dłoni, pudrując sobie nos i poprawiając loczki nad uchem. Nie
pierwszy raz Romek ją tu dziś zastał — owładnęło nim niepohamowane oburzenie. „Nie
rozumiem, jak można się tak wciąż ciaćkać, poprawiać, pudrować, prztykać, dotykać, mu-
skać i lizać! Dla kogo to, po co? Komu się to podoba, jakiemu głupcowi widok tej lalkowatej
buzi może przyjemność sprawić? Ach, co za głupia gąska!” Stanął przed nią w groźnej
postawie i zmarszczył brwi.
— Proszę pani — rzekł patrząc na jej przekornie uśmiechniętą twarzyczkę — tu nie jest
żaden wychodek ani toaleta. Tu jest pra- I ca. Jak jeszcze raz panią zobaczę pudrującą się, to
wydrę pani te 1 fatałaszki i rzucę do śmieci!
Mimo że było to w obecności służby, panna Hela wcale się nie obraziła, a przynajmniej
nie okazała tego. Główkę przechyliła na bok i patrząc raz w lusterko, raz na Romka,
uśmiechała się uśmiechem drażliwym, niezrozumiałym dla niego, w końcu pogroziła mu
palcem, lusterko schowała do kieszeni fartucha i sarnim krokiem oddaliła się do kawiarni.
Romek zadowolony, jakby w poczuciu spełnionego obowiązku, I zarzucił ścierkę pod
pachę i wyszedł na salę. Tknięty jakimś mi- I łym uczuciem (było to coś, co się kojarzyło z
napiwkiem) pospieszył na rewir, by do reszty uprzątnąć „foteliki”. Jednym okiem baczył, by
nie rozbić szklanek, drugim spoglądał ku garderobie. Przy wejściu stał baron Humaniewski i
rozglądał się po sali, jakby | kogoś szukał. Wczoraj był na rewirze Romka, rozmawiał z nim
poufale i dał mu trzy złote. „Och, żeby tu przyszedł. Ha, zauważył. Uśmiecha się. Idzie, idzie
tu prosto.” Romek odsunął fotelik i ukłonił się nisko.
— Moje uszanowanie panu baronowi!
Baron Humaniewski, człowiek średniego wzrostu, z twarzą czerwoną, pucołowatą, z
zadartym nosem i oczami wiecznie błyszczącymi, usiadł z widocznym zadowoleniem.
— Ty, Romciu, tu usługujesz? — zapytał strzelając oczami na wszystkie strony.
— Tak jest, panie baronie — ukłonił się jeszcze raz i podał mu jadłospis.
Baron długo wybierał. Podobnie jak wczoraj, co chwila odrywał oczy od jadłospisu i
badawczo przyglądał się pikolowi — czasem trwało to tak długo, że Romek zażenowany
przerzucał ścierkę
z jednej ręki do drugiej, przestępował z nogi na nogę lub wreszcie odsuwał i dosuwał foteliki
do stołu.
____No, a co byś mi, Romciu, polecił?
— Może najpierw barszcz małoruski, jest bardzo dobry.
Baron jakby się zamyślił.
— Bardzo dobry — powtórzył powoli. A potem nagle: — A odkąd ty tu pracujesz?
— Prawie od trzech lat — odparł Romek zdziwiony, gdyż wczoraj baron o to samo się
pytał.
— Hm... więc barszcz małoruski... — nagle ożywił się: — A słuchaj, Romciu, czy ty tu
dużo zarabiasz?
— Owszem, panie baronie, dosyć, wystarczy na wszystko. Więc barszcz małoruski? —
pragnął jak najprędzej odejść, bo wzrok barona męczył go już i zmuszał do ciągłego
przerzucania ściereczki z jednej ręki do drugiej.
Nadszedł Synaj.
— Sługa pana barona. Czym mogę służyć?
Humaniewski spoważniał nagle, zmarszczył czoło, zajrzał do
jadłospisu i szybko wybrał sałatkę z ryb i pieczeń cielęcą. Tymczasem przy środkowym stole
goście dali znak ręką, więc Romek skwapliwie pobiegł tam, rad, że może oddalić się od
barona. Czując na sobie wzrok Humaniewskiego udawał, że jest bardzo zajęty, i nie
spoglądał w jego stronę. Dopiero gdy baron zjadł sałatkę, u- znał za stosowne zapytać się go,
czy nie życzy sobie czegoś do picia.
— No, a co byś mi, Romciu, dał? — zapytał prawie szeptem, jakby chciał go zmusić, by
się przybliżył.
— Może małe piwko albo wodę mineralną?
— Wo-dę mi-ne-ral-ną? A kiedy ty się, Romciu, będziesz żenił?
Zaskoczyło go to pytanie. Zarumienił się aż po uszy, łamał palce i tłamsił ściereczkę.
Wreszcie odpowiedział:
— Nie będę się żenił.
— Dlaczego? — żywo podchwycił baron.
— No bo... ja wiem? Zresztą, nie mam jeszcze tyle pieniędzy.
Ktoś na środku rewiru zadzwonił w szklankę — Romek poderwał się nerwowo.
— Więc, panie baronie, wodę mineralną? Może Giselter?
— Dobrze, Romciu.
Odszedł od barona z uczuciem niesmaku i niezadowolenia. Było coś niedorzecznego w
pytaniach barona, pytaniach, jakich mu dotychczas nikt nie zadawał, a przynajmniej nie w
tym poufnym tonie. Dopiero w bufecie, gdzie wzrok barona nie mógł go
¡Ul'
gyPWMBaltl
dosięgnąć, nabrał śmiałości i przytomnie rozejrzał się po obecnych. Synaj uśmiechnięty
wszedł do bufetu.
— Iłeś dostał od hrabiny? — zapytał Adama czekającego na piwo.
— Trzy złote.
Brzuszek Synaja zafalował żywo, na policzkach ukazały się małe dołeczki.
— A co ci mówiła?
Adam jakoś niespokojnie spojrzał na niego, potem na Romka i na kasjera.
— A co miała mówić?
— Ty możesz znacznie więcej od niej zarobić, tylko wiesz co...
— tu Synaj nachylił się do ucha Adama i szepnął coś, od czego ten momentalnie
poczerwieniał.
— No wie pan — bąknął zmieszany — coś takiego... ja bym jej-
— No, no, tylko uważaj, ona takich chłopczyków szuka.
Romek odwrócił się od nich. Poczucie jakiejś winy kazało mu I
się bać Synaja. Czuł, że dzieje się coś niezwykłego, że istnieje coś | wspólnego między nim i
Adamem a hrabiną Zamieszyńską i baronem Humaniewskim.
Tak się szczęśliwie złożyło, że już nie miał czasu na rozmowę z baronem; to go Synaj
zawołał, to goście zapukali, to znów naczynie musiał posprzątać. Ale wzrok
Humaniewskiego dosięgał go w każdym punkcie sali — czuł go na swej twarzy, na karku,
nawet na plecach, nie mógł się go pozbyć — był jak natrętny pro- i mień latarki, co oślepia
oczy przywykłe do mroku. Wreszcie widząc, że baron kończy jeść leguminę, zbliżył się do
niego i z przesadną śmiałością w głosie — jak gdyby chciał spłoszyć niedorzecz- ną
poufałość czającą się w pyzatej twarzy barona — zapytał go | czarną kawę.
— O nie, kawy nigdy nie pijam. Chciałem zapłacić i... — tu j zniżył głos nadając mu
ciepłe, poufne brzmienie — słuchaj, Rom- ćiu, tu mam jeszcze wodę, przyniesiesz mi ją do
pokoju, co?
— Proszę bardzo, a który numer?
— Trzydziesty ósmy. I nie pukaj, bo drzwi będą otwartt, dobrze, Romciu?
Wyjął pięciozłotówkę, powolnym ruchem wetknął ją w dłoń pikola, po czym objął jego
palce ściskając je mocno i długo. Romek zmieszany kłaniał się, dziękował i cofał krok za
krokiem, wreszcie odwrócił się i pobiegł szukać Synaja. Znalazł go na korytarzu.
__Panie Synaj, baron płacić.
—Dobrze, weź ze mnę te sosy i jarzyny. Coś tam podawał?
—Nic, tylko Giselter.
Dochodziła godzina trzecia, kelnerzy kończyli pracę — Synaj obejmował służbę na sali.
Teraz już każdy gość, który przyjdzie, będzie należał do niego. W parę minut po odejściu
barona Romek nieśmiało poprosił Synaja, by go zwolnił na chwilę, gdyż musi zanieść wodę
mineralną do hotelu. Synaj sprzeciwił się stanowczo:
— Żadne chodzenie, tam jest kelner hotelowy.
— No dobrze, ale baron będzie czekał.
— Nic nie szkodzi, niech czeka, od tego ma dzwonek, żeby zadzwonił na kelnera.
Słyszałeś, co kiedyś stary powiedział, że nie chce widzieć, żeby ktoś z restauracji podawał do
hotelu. Czarną podaj na siódemkę, bo Fryc nie ma czasu.
Roman podał kawę i korzystając z chwilowej nieobecności Synaja wymknął się do
portiera i oddał mu Giseltera prosząc, żeby kazał odnieść go pod trzydziesty ósmy. Było mu
przykro, że nie dotrzymał słowa i nie zaniósł wody sam do pokoju, ale ostatecznie — myślał
— to się da naprawić. Jeżeli baron przyjdzie wieczór albo jutro w południe, to mu powie, że
pikolom nie wolno podawać do hotelu, i wszystko będzie w porządku.
Niestety, baron tego samego popołudnia wyjechał do swego majątku.
O wpół do czwartej na sali pozostały tylko cztery stoły zajęte — te już łatwo mógł
obsłużyć Fryc, któremu dziś wypadła służba. Pikole zwalniali się u Synaja i odchodzili do
mieszkań. Romkowi Synaj wręczył szesnaście złotych.
—Pójdziesz do Związku i zapłacisz moje wkładki za marzec i kwiecień.
Roman wykrzywił twarz płaczliwie.
—E... pan mi zawsze musi dać coś do załatwienia. Chciałem się trochę przespać
przedtem, nim pójdę do szkoły.
—Mało sig, smarkaczu, wyspałeś od drugiej do dziewiątej? Jak będziesz dużo mruczał,
to Fryca puszczę na wolne, a ciebie zostawię służbę trzymać. Aha... czekaj no, aniołku, jak
tam twój rewirek wygląda?
W mieszkaniu Romek zastał Adama i Rudka, który umówił się z nimi, że pójdą na łódki.
— Cóż tak długo robiłeś na sali?
— A... Synaj to taka cholera. Jak mu coś na nos wlezie, to
Jr.s %■ -i: f :
MM
będzie międolił i międolił — a tu widelca brakuje, tu serwetki nie ma, tam plama na obrusie,
żeby tylko jak najdłużej trzymać. Ale gdybym chciał iść na ostrego, tobym wcale rewiru nie
nakrył i też by mi nic nie zrobił.
— Wiesz coś na mego?
—Ooo... człowiek nie chce być świnię, ale gdyby tak do czegoś przyszło, to... —
wykrzywił usta, machnął ręką i zabrał się do czyszczenia butów.
—Wiecie co — zagadnął Rudek — słyszałem, ze egzamin pierwszego lipca.
Adam, przebrany już i gotowy do wyjścia, położył się na łóżku.
— Ja mam gdzieś cały egzamin. Wiem tylko tyle, że kogo będą chcieli zlać, to i tak
zleją.
Mówił to głosem bezdźwięcznym i zniechęconym. Taki już był od pewnego czasu.
Zbrzydł, zatracił swój miły, chłopięcy wygląd, zmienił dziecięcy akcent mowy na chropawy,
męski bas, gładka jego cera pokryła się pryszczykami, oczy zwęziły się i zmatowiały — z
dawnego Adasia nic w nim nie zostało.
— Nieprawda — zaprzeczył Romek —jeśli będzie Porański...
— Właśnie, właśnie — podchwycił Rudek — jeśli będzie Porański, to ja nie mam po co
tam iść. On się pyta o takie rzeczy, których nie ma w żadnym podręczniku.
Adam leżał bezwładnie na łóżku i wpatrywał się w sufit. W pewnej chwili uniósł się na
łokciu i zapytał:
— A co jest z Henkiem, już dwa tygodnie nie pokazuje się u nas.
— Paułinę przeklął na wszystkie sposoby. Ale powiedział, że od teraz musi się stać
porządny: ani wódki, ani dziewczynki.
Romek wstał z krzesła.
— Pospiesz no się. Ja nie po to przyszedłem, żeby w tej waszej | śmierdzącej dziurze
siedzieć.
Zamknęli drzwi na klucz i wyszli tylnymi schodami. Byli już 1 na ulicy, gdy Romek
przypomniał sobie, że zostajvił w mieszkaniu papierośnicę.
— Zaczekajcie chwilę — zawrócił na podwórze i pędem wbiegł na schody. Na zakręcie
natknął się na pannę Helę. W chwili gdy ją wymijał, poczuł, że zahaczyła palcem o pasek
jego płaszcza. Obejrzał się:
— Co tam jest? — zapytał myśląc, że pasek ma przekręcony.
— Nic.
— No to co mnie pani zatrzymuje, widzi pani, że mi się spie-
mm
w-
y — złym okiem spojrzał na uśmiechniętą i zarazem jakby nadą- saną twarz panny Heli i
SZ

nabierając rozpędu ruszył na górę do mieszkania. Gdy wrócił na ulicę, Rudek i Adam czekali
przy rogu hotelu.
— Idziemy najpierw do Związku, bo muszę Synajowi te wkładki zapłacić, a potem
przejedziemy się trochę kajakiem, tak ze dwa kilometry w górę, potem wyścig z powrotem.
— Tak, ale widzę, że Adam jakoś nie bardzo.
— Bo już cztery dni nie byłem w szkole.
— Ojej! Cztery dni! Ja raz półtora tygodnia nie byłem i nic się nie stało.
— A o co ci chodzi, o stylistykę?
— Nie, towaroznawstwo.
— Wyrób wina i piwa? No, to odpisz sobie od Romka i jak będziesz miał służbę, to się
nauczysz.
— Tak, ale jeszcze mam coś do załatwienia, idę, serwus...
Nie patrząc im w oczy pożegnał się i spiesznie ruszył w stronę
rynku. Uszedłszy kilkanaście kroków spojrzał na zegarek.
Rudek obejrzał się za nim.
— Cóż on dzisiaj taki postrzelony? Co za interes może mieć do załatwienia?
Romek nie od razu odpowiedział — myślał o dzisiejszym obie- dzie, o hrabinie
Zamieszyńskiej i baronie Humaniewskim. Wreszcie podniósł głowę i przyspieszając kroku
powiedział:
— Adam mi się w ostatnich czasach nie podoba, on jakiś zupełnie inny niż dawniej.
Dziwne to, że młody człowiek potrafi się w przeciągu paru miesięcy zmienić nie do poznania
— jakby coś w niego wlazło.
Tego wieczoru stary Pancer przebywał w „Sielance” i „Vespe- rii”. Dopiero o dwunastej w
nocy przyszedł do „Pacyfiku” w towarzystwie trzech gburowatych panów, dostawców mięsa,
ryb i wina. Adam skoczył uprzątnąć stół pod bufetem, gdzie stary zwykle siadywał; i odebrać
zamówienie.
— Taek — westchnął stary siadając ociężale i przecierając okulary pod światło. —
Czego się, panowie, napijecie?
— Co pan łaskaw, my wszystko pijem — odpowiedział jeden z dostawców, pan
Holubek, Czech rodowity.
— Te! — zawołał stary na Adama'— przynieś cztery czarne.
Potem skinął na Romka stojącego przy bufecie:
— Przynieś tu cztery śliwowice, a dla mnie — tu zniżył głos
; * .'.A;1'--' -
■vf % *■ - -
hTIUHMLMt.
nadając mu brzmienie nosowe, zrozumiałe tylko dla Romka
kaź nalać herbaty.
Nie pierwszy raz to się zdarzało, więc Romek wiedział, jak ma postąpić. Przyniósł z
kawiarni pół szklanki herbaty, wstawił ją do lodu, a gdy już była zupełnie zimna, napełnił nią
jeden kieliszek, a do trzech innych nalał śliwowicy, przy czym uważał, by kolor i temperatura
herbaty niczym się nie różniła od koloru i temperatury wódki.
— Dobre? — cztery w rząd ustawione kieliszki pokazał kasjerowi, z wdziękiem
zakołysał tacką i wyszedł na salę.
— Co to tak długo trwało? — zapytał stary.
— Panie gospodarzu, musieli iść do piwnicy, bo w bufecie brakło śliwowicy —
odpowiedział przekładając tackę z jednej ręki do drugiej, by mu ją łatwiej było na stole
położyć.
Nagle zdębiał: „w którym kieliszku jest herbata?” Pragnąc znaleźć jakąkolwiek różnicę w
zabarwieniu płynów przekręcił tackę raz i drugi. Już położył ją na stole, już cofnął się na bok,
ale miał szaloną ochotę pod jakimkolwiek pozorem zabrać śliwowicę z powrotem do bufetu.
Za późno. Stary nie widząc jego zakłopotania podniósł pierwszy z kraja kieliszek.
— No, panowie...
— Na zdar! — zawołał pan Holubek.
Wychylili — pan Holubek wybałuszył oczy, stary wykrzywił twarz. „Wypił” — pomyślał
Romek i wykręcił się na pięcie.
— A mocna jucha!
— Dobra. A skąd pan taką wytrzasnął? — zapytał Holubek domyślając się pomyłki.
— A, to orginalna łącka — odpowiedział stary przyglądając się Romkowi znad
okularów. Nagle wstał i zbliżył się do pikola.
— Coś ty z tym zrobił? — zamamrotał przez nos.
— Panie gospodarzu, herbata wylała się w ostatniej chwili, a po drugą nie chciałem iść,
boby to długo trwało, więc przyniosłem wszystkie cztery śliwowice.
— No to przynieś teraz tak, jak ci powiedziałem!
Zanosiło się na większą pijatykę, więc Romek przygotował pełną szklankę zimnej
herbaty. Ile razy zbliżał się do stołu, widział lekki uśmiech pana Holubka, czasem
porozumiewawcze mrugnięcie oka. Przypuszczał, że i tamci dwaj również domyślają się
szacherki starego. Ta pantomima zaczęła Romka bawić. Opowiedział o swej pomyłce
Synajowi, potem Funiowi, w końcu wszyscy się o tym dowiedzieli i zaczęli przez szpary
między firankami zaglądać na salę. Pan Holubek znany był ogólnie jako wesołek.
Szczególnie bawił panny bufetowe, gospodynie i kasjerki — czasem nieznaczny grymas jego
twarzy pobudzał je do szalonego śmiechu. Kiedy się rozniosła wiadomość, że pan Holubek
wypił herbatę zamiast śliwowicy, opanowała wszystkich niepohamowana wesołość. Ktoś
poddał Romkowi myśl, żeby wszystkim czterem dał herbaty. Romek pod naporem kelnerów i
panien bufetowych, chcąc zresztą popisać się wobec nich, zgodził się i kazał zamrozić
jeszcze jedną szklankę herbaty.
Tymczasem wszystko, co żyło, z kawiarni, kuchni i umywalni, przywarło do firanek w
oknach i drzwiach, jakby w oczekiwaniu cudu. Ci, co zmuszeni byli sprzątać obrusy na sali,
pierzchli do gabinetu i garderoby. Romek wiedząc, że wszystkie spojrzenia na niego są
skierowane, skupił całą siłę woli, by opanować twarz. Stawiając tackę na stole, dotknął
pierwszego z brzegu kieliszka, dając do zrozumienia, że w tym właśnie jest herbata. Pan
Holubek mrugnął okiem, co Romka zmusiło do natychmiastowego odwrócenia się — nie
mógł już wstrzymać śmiechu, tym bardziej że od strony korytarza usłyszał chichot którejś z
panien bufetowych.
— Na zdar! — krzyknął pan Holubek rozochocony.
— Naaa zdar! — ozwało się przeciągłe wycie gdzieś poza salą.
A na korytarzu zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Poszło to
od panny Elzy. Ona pierwsza zaczęła wyć, a za nią kasjerka Michalina i reszta panien
bufetowych. Kelnerzy z początku patrzyli obojętnie i nawet z pewnym zgorszeniem, ale
kiedy Ugor wskazał palcem na rozchichotaną dziewczynę z umywalni i sam wyszczerzył
zęby i jak pijany zatoczył się po korytarzu — śmiech jak zaraza owładnął wszystkich.
Kasjerka zasłaniając twarz rękami dygotała na krześle. Grela uczepił się drzwi, Fornalskiemu
twarz nabrzmiała żyłami, łzy napłynęły do oczu. Kto ich zobaczył w takim stanie, wybuchał
niepowstrzymanym śmiechem. Już nie patrzono na pana Holubka — widok potwornie
zniekształconej twarzy panny Elzy pobudzał do spazmatycznego śmiechu. Obłąkańczy chi-
chot szarpał im wnętrzności, zmuszał do trzymania się za brzuchy i pakowania pięści w usta,
wyszczerzał zęby i dziąsła, zginał kolana, obalał na krzesła i ściany. Parobcy skowyczeli
nieludzkim głosem w wejściu do umywalni, dziewczęta zasłaniały twarze ścierkami, Synaj
wyczerpany łapał powietrze do płuc i charczał jak w chwili konania, któryś z kucharzy bił
pięścią w kredens, co jeszcze bardziej wzmagało szaloną wesołość — Ugor już nie mógł się
podnieść z okna kuchennego.
Ale ponad ten chichot i wstrząsy wybijał się ostry śmiech kawiarki Elzy. Śmiech ten
wyodrębniał się z każdą sekundą, stawał
się coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy, aż wreszcie przeszedł w przeraźliwe pianie
zwariowanej kury. I już nic nie pomagało: ani chwytanie się za brzuch, ani zatykanie ust, ani
głośne ostrzeżenie: „stary idzie!” — gardło zwariowanej panny grało przeciągle, piało coraz
przeraźliwiej, coraz spazmatyczniej, potem zawtórowało mu drugie, trzecie — morderczy
śmiech wstrząsnął korytarzem, kawiarnią i umywalnią — echo rozniosło się po „Pacyfiku”.
Wtem drzwi uchyliły się, spoza nich wyjrzała grymaśnie wykrzywiona twarz starego
Pancera.
Przez parę sekund patrzył na wyszczerzone zęby, załzawione oczy, zaślinione usta i
skulone, trzęsące się ciała, wreszcie na piejącą pośrodku korytarza pannę Elzę — oczka jego
znikły za fałdami powiek, brzuch zadygotał złotym brelokiem, z gardła dobył się chrapliwy
rechot.
Wreszcie, cały się trzęsąc i zataczając ze śmiechu, cofnął się i znikł za drzwiami.
REWIR Y CIEMN E
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O godzinie czwartej, gdy zmrok staje się już zbyt męczący, niemrawy -nastrój kawiarni
„Pacyfik” ulega gwałtownej zmianie. Kelnerzy z pośpiechem zasłaniają okna firankami,
światła wytrys- kują niespodzianie w damskim pokoju, na dużej sali i na „Sybirze”,
wentylatory hucząc nabierają rozpędu. Od strony garderoby napływają goście — rozłażą się
powoli między stołami, tamują ścieżki, zapełniają rewiry — krzesła hurgocą, coraz częściej
odzywa się nerwowe pukanie w stół lub popielniczkę. Dzwonek w bufecie jęczy przeciągle
— czasem, jakby w napadzie histerii, omal nie pęknie i nie rozleci się w kawałki.
Gdzie tylko jest wolna przestrzeń, tam pikolo Paweł wstawia małe stoliki. Kierownik Stec
przebiega kawiarnię od pokoju damskiego aż po „Sybir”, podaje gościom krzesła i dzienniki
— coś mówi, macha rękami, rozkazuje kelnerom — można go z daleka poznać po wysokim
kołnierzyku i małym garbie na plecach.
Kelnerów jest tylko dziesięciu, ale wskutek tego, że są w ciągłym ruchu, wydaje się, że
jest ich co najmniej dwudziestu. Przyzwyczajeni do omijania krzeseł i gości, przeginają
tułowia nawet wtedy, gdy nie potrzeba, skaczą od jednego stołu do drugiego, wykrzywiają
twarze w nagłym uśmiechu i momentalnie poważnieją. Jedynie ręce ich, obładowane
naczyniem, jakby niezależnie od skoków tułowia, płyną równo na jednym poziomie.
Gdzieś tam na „Sybirze”, niby pająk w sieci ukryty, świdruje kelnerów wzrok starego
Pancera — czują go nawet ci, w drugim końcu kawiarni, za czwartą ścianą z cegły. Niechby
się już wyniósł stąd, a zrobiłoby się dobrze jak po wyrwaniu chorego zęba.
Przecież opętańczy ruch już się zaczyna, kawiarnia bulgoce i roi się od gości. Może się
zdarzyć (były już takie wypadki), że stary Pancer wolnym krokiem zbliży się do
„zatabaczonego” rewiru, wyjmie cygaro z ust, wysunie dolną wargę, przymruży wyblakłe,
świńskie oczka i bawiąc się złotym brelokiem, dyndającym na jego workowatym brzuchu,
lub grzebiąc nieprzyzwoicie ręką w kieszeni spodni, długo będzie się przyglądał, jak
kelnerowi idzie robota na tym rewirze. I bardzo możliwe, że w końcu tak powie: „od piętna-
stego jest pan wolny”.
Roman Boryczko nabierał rozpędu na , jedynce”.
Całym jego światem był w tej chwili rewir z czternastu marmurowych stołów, wąska droga
do bufetu i sam bufet, jedynymi umiejętnościami zręczność fizyczna, pamięć i szybka
orientacja.
Zbierał zamówienia.
— Pani na środku — biała, trzeci lewo — ciemniejsza cedzona, okno — dwa kapucyny,
jeden z nich ciemniejszy, pod ścianą
— herbata z mlekiem.
Pod oknem gość zapukał.
— Proszę! Proszę! Czarną? Już służę.
Pan w okularach, siedzący pod kaloryferem, wołał:
— Halo! Czy tu kto podaje? Pół godziny czekam. Kawę chciałem. Jaką? Ależ naturalnie,
że białą. Ależ z kożuszkiem, rozumie się. I ciastka francuskie z makiem.
— Już panu służę!
„A więc: trzy białe, jedna ciemniejsza cedzona, jedna z kożuszkiem...”
Pani w zielonej sukni skinęła ręką:
— Panie płatniczy, prosiłam o „Elegante Welt”, niech się pan postara.
— W tej chwili poszukam!
„O możesz sobie poczekać, małpo. Trzy białe, jedna ciem...”
Pod wentylatorem usiadł nowy gość.
— Czym mogę panu służyć?
Jakiś dobroduszny staruszek, prawdopodobnie urzędnik sprawujący swoje czynności w
zamkniętym pokoju i nie mający wiele styczności z publiką. Zacierał dłonie i namyślał się.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał Roman natarczywie.
Poczciwina poprawił mankiety, objął palcami dolną szczękę,
przybrał poważny i serdeczny wyraz twarzy.
— Hm... dla mnie? Może ja za chwilę... albo niech pan zaczeka. O ile macie dobrą kawę...
— Doskonała jest, świetna, świeżutka, aromatyczna! Więc
kawę z kożuszkiem? — Roman dreptał już nogami, jak gdyby go posadzka parzyła.
— Dobra jest? — ciągnął poczciwy pan. — Bo jakeście mi tu kiedyś dali, to mi wcale
nie smakowała, a wy ją tak drogo liczycie. Ale niech pan przyniesie białą kawę, dobrą,
gorącą, z kożuszkiem... Albo wie pan co? Może ja bym się herbaty napił? Dobrą macie
herbatę? No to w takim razie niech mi pan da herbatę z cytryną i... hola, panie! Niechże pan
nie ucieka, nie skończyłem jeszcze... i podwójny cukier, i rożka, o! Tylko dobrze
wypieczonego. Taaak...
„Och, żeby cię...”
— Przepraszam, przepraszam bardzo! — krzyczał torując sobie drogę w ciżbie. Z trudem
doszedł do zatłoczonego bufetu.
— Uwaga! Zamawiam! Trzy białe, jedna z nich ciemniejsza cedzona, jedna z
kożuszkiem. Dwa kapucyny, jeden ciemniejszy. Dwie herbaty, jedna z mlekiem. Raz czarna!
Pięć francuskich z makiem i pięć rogalków wypieczonych!
Ktoś pociągnął go z tyłu za rękaw:
— Panie Boryczko, wentylator z pianką.
— Dobrze, panie Robak. Raz biała z pianką!
„Trzy siedem, dwa dziesięć, z pianką trzy dziesięć, tamto,cztery dwadzieścia, herb... pięć
czterdzieści, siedem czter... siedem siedemdziesiąt” — uderzył w guziczek kasy, mechanizm
zaszczekał i wypluł długi, żółty bloczek — Roman wyrwał go i jednym końcem włożył do-
ust.
A teraz tacki: trzy, sześć, dziewięć — wachlarz gotowy. Szklanki z wodą: raz, dwa, trzy...
serwetki: raz, dwa, trzy... spodki: trach! trach! trach!
— Halo! Profitek nie ma! Łyżeczki do czarnej! Panno Janko, co z moimi ciastkami?
Panie Mięciu, nie pchaj się pan tak.
— To Kantara, nie ja. Usuńże się pan do cholery ciężkiej, bo mi tacka zleci!
Jakaś dziewczyna przyniosła z umywalni profitki i łyżeczki — kelnerzy zaczęli je sobie z
rąk wydzierać. Zamówienia padały bez przerwy, dosadnie i płynnie, jak gdyby po tamtej
stronie bufetu stał przyrząd notujący wszystko automatycznie, a nie żywa dziewczyna —
kawiarka Olga. Roman poustawiał kawy i herbaty na spodkach, łyżeczki na szklankach,
ciastka umieścił na przedramieniu, bułki w drugiej ręce.
— Panno Geniu... proszę — nachylił się, kasjerka wyrwała mu bloczek z ust.
— Hooop! — zgięty nad brzemieniem tacek, opuścił roz-
ii i f *t» r■ i ,
I* w MBEi i <
•*
w; <■
- - ' ' JSlfe- ■.
ffrjHkJmMma*rf h Ł j*
Pf/. v-‘ "'■ '•S ;"- >
i'..' y -
I- i v fi
- j.«;'4 o v>, > » '-¿ą
i' '-¡'Nr«;'' : 4 •«> ■-.!- .; .. •
- ■-_-
> mW,% Zt- S* > 2
* Fe *
wrzeszczany bufet. — Przepraszani! Przepraszani! — Żonglował tackami między gośćmi,
zatrzymywał się, cofał nagle — kawa i woda chybotaly w szklankach — i tak jakoś doszedł
do swojego rewiru. „Tu czarna, tam kapucyn, tu kożuszek i ciastka... ho ho ho, ale się tego
napchało.” Pukano przy trzech stolikach naraz.
— W tej chwili służę!
Z radosną energią rozdał, a raczej porozrzucał kawy i herbaty po stołach i zebrał nowe
zamówienia: pod ścianę — dwie z pianką, jedna jaśniejsza, środek — murzynek, okno — z
kożuszkiem i sodowa sok.
— Paaanie, to „Elegante Welt”...
— Zamówiłem, proszę pani, będzie wolne, to podam!
„Ach, gdzież ten Paweł jest? Jak Boga kocham, grosza dziś
nie dostanie ode mnie za taką robotę!” Tuż za sobą usłyszał ostry dźwięk popielniczki — to
pan w okularach dzwonił.
— Panie! — wrzasnął. — Gdzie jest kierownik, ja się muszę na pana poskarżyć. Co mi
pan tu dał?
— Bardzo przepraszam, ale nie ma francuskich z makiem.
— Nie ma? Jak pójdę do pana Pancera, to zaraz się znajdą!
— Proszę pana, chyba na sali, bo w bufecie nie ma.
— No na sali, na sali!
Boryczko rozdrażniony ruszył na poszukiwanie ciastek. Przebiegł wszystkie rewiry na
dużej sali, potem cały „Sybir”, ale nie znalazł. Wrócił więc, i głuchy na pukanie gości, minął
swój rewir i wpadł do pokoju damskiego. Są! Dwa! Takie duże, ładne, kochane, z
wystającym na zewnątrz makiem — porwał je z talerzykiem. Ale w garderobie dopędził go
Kantara.
— Zostaw pan te ciastka! Potrzebuję! Zostaw! — krzyczał szarpiąc go za rękę, w której
trzymał talerzyk.
— Pocałuj mnie w...! Puść — nie panując nad sobą trzasnął pięścią w zaciśnięte palce
Kantary — ciastka spadły z talerzyka na ziemię. Podniósł je szybko, odmuchał z kurzu i
czując na sobie nieprzychylny wzrok gości z furią dopadł jedynki i podał ciastka potwornym
okularom.
— No, znalazły się, co? — zapytał gość pojednawczo.
Ale Roman już rozpoczął wariacki pląs między stołami. Wielkim wysiłkiem woli
przyj>omniał sobie poprzednie zamówienia, pozbierał puste naczynia, poszedł na „Sybir” i
tam rzucił je z hur- gotem na okno umywalni — szklanki przewróciły się, woda rozlała się po
tackach, parobek spojrzał nań okiem ponurym, ale nie śmiał zwrócić mu uwagi. Romana
opętał gniew. Czując, że lada chwila może stracić władzę nad rewirem i nie zdoła obsłużyć
11, mur A « .. ■ - ■ x ... - - * ■
b^fei^jKSiBywP/ * •>'>>.‘;'-.;;i:; Hł .>•
Mfi £*w •¡nr- £ g.,
gości, stał się bezwzględny, kolanami torował sobie dostęp do bufetu, rozpychał się łokciami,
sięgał poprzez ramiona Bandery i Janika i porywał im sprzed nosa łyżeczki i cukier — nie
chciał na nic czekać.
— Co jest z tymi profitkami! — krzyczał do panien bufetowych. — Szklanki na wodę.
Herbatę jeszcze dostaję! Usuń się pan, bo kopnę!
— Żebym ja pana nie kopnął — odszczeknął Miziura biorąc z lady herbatę.
— Zostaw pan tą herbatę! Ja pierwszy zamówiłem! — wydarł szklankę z ręki Miziury,
uzupełnił łyżeczki, rzucił kasjerce bloczek i znów wpłynął na salę. Jakiś garbusek szedł przed
nim tamując mu przejście.
— Przepraszam! — krzyknął Roman próbując go wyminąć. „Głuchy, psiakrew, czy co?”
Och, z jaką przyjemnością grzmotnąłby go pięścią w garb.
—Przepraszam pana! — krzyknął nad uchem garbuska.
Ten odwrócił się raptownie i trącił ramieniem w łokieć Boryczki — kawa bluznęła na
spodki.
— Ss... — Roman tak jadowicie spojrzał w oczy garbuska, że ów, jakby ukłuty, cofnął
się w bok. „Ach Boże, Boże, taki ruch, spodki trzeba wycierać, gości przepraszać...”
Zaledwie dotarł do rewiru, doleciał go błagalny głos:
—Paaaanie, to „Elegante Welt”.
„Co za małpa wstrętna! A im brzydsza i starsza, tym natarczywiej dopomina się o piękne
ilustracje.”
Nagle spostrzegł, że jeden z gości dziwnie mu się przygląda. „O rety, herbaty
zapomniałem. Trzeba go jakoś...”
— Bardzo pana przepraszam, ale kożuszka do kawy nie ma, więc wolałem się zapytać...
—Panie, ja przecież herbatę zamówiłem, a nie kawę.
—Taaak? A to przepraszam, zaraz przyniosę.
Zwinnością zaczął nadrabiać stracone sekundy, kilkakrotnym
powtarzaniem utrwalał sobie w pamięci zamówienia, postanowił nie chodzić do bufetu po
jedną lub dwie kawy, lecz czekać, aż się więcej zamówień nazbiera, a tymczasem sprzątać
naczynie. Idąc do umywalni natknął się na pikola.
—Paweł, ty bękarcie, może byś wreszcie zajrzał na mój rewir! Stale siedzisz u Bandery,
bo cię po mordzie bije. Pod ścianę „Tygodnik”, dla zielonej pani „Elegante Welt”, „Kurier”
pod okno!
Nie lubił tego pikola; był to szesnastoletni bubek, który stracił już swój chłopięcy wygląd
i zaczął pozować na człowieka myślą-
>:1 r*
wy&K j»5 Hffl
■-
,S: ' "■ ' ■ : ■ v '
167
■■
cego, który z lada powodu czuje się urażony w godności osobistej. Roman wolał pikola
Bartka, chociaż ten jeszcze nic nie umiał i był niemrawy.
Wracając z nowym ładunkiem podwieczorków, miał już dokładny obraz rewiru, czego
nie widział oczami, to miał utrwalone w pamięci — niecierpliwym gościom posyłał
uspokajające uśmiechy lub krótki okrzyk: „w tej chwili służę!” — Tymczasem z garderoby
napływali nowi goście. Mimo że rewiry były zapchane, Roman wiedział, że to jest złudzenie,
że jeszcze dużo się zmieści. Wąska ścieżka wzdłuż sałi coraz bardziej się zacieśniała, coraz
trudniej było przecisnąć się z naczyniem. Pikolo Bartek przynosił z garażu blaszane stoliki —
widać było, jak odwrócone do góry nogami płynęły ponad głowami gości, a potem nagle
opadały — tam już ktoś usiadł. Jeszcze między oknem a kaloryferem na jedynce była wolna
przestrzeń, kierownik Stec kazał Bartkowi wstawić tam stolik. Roman sprzeciwił się:
— Panie kierowniku, przecież tu przepchać się nie można!
— Co się pan wtrąca, pilnuj pan rewiru. O, tam gość puka!
— To u Janika.
Pukano coraz głośniej, najpierw w stół, potem w popielniczkę, a gdy i to nie pomogło,
ozwał się denerwujący dźwięk szklanki. Boryczko zachłannie rozejrzał się po sali:
„Psiakrew, gdzie ten Janik się zapodział!” Poprzez dym i rojowisko głów dojrzał Janika przy
kasie w bufecie, a dalej, na „Sybirze”, między niezliczoną ilością twarzy, tę jedną skwaśniałą
twarz i świńskie oczy starego Pancera. Gorąco mu się zrobiło pod sercem. „No cóż, przecież
nie u mnie, tylko u Janika pukają.” Czym prędzej skoczył na rewir Janika i stanął przed
gościem, który właśnie zamierzał dzwonić łyżeczką w szklankę.
— Służę panu! — zawołał gniewnie.
— No, nareszcie! Kawę chciałem z pianką.
— W tej chwili — odburknął i poszedł do Janika.
— Panie! Pana stale nie ma na rewirze! Stale tylko u pana. pukają! Kawę z pianką dla
tego — tu zniżył głos do chrapliwego szeptu — sukinsyna na drugim środku.
Spojrzał na „Sybir” — oczka starego rozszerzyły się, ale wciąż jeszcze patrzyły w tę
stronę. „No, żeby mu się tylko nie zachciało tu przyjść”. Aby się zabezpieczyć przed tą
możliwością, postarał się o „Tygodnik”, „Elegante Welt”, „Kuriera” i jeszcze „Die Dame”
dla pani w brązowej sukni, potem zaczął zbierać zamówienia: blaszany stół — z kożuszkiem,
kanapa — cedzona, okno — z pianką, filar — z cytryną, lustro — z „dekoracją”, inżynier
Gaduł — kapucyn, pani w rozciętej sukni — murzynek. W bufecie zebrało się sześciu
kelnerów naraz — wykrzykiwano zamówienia, dobijano się do kasy — znów brakło łyżeczek
i szklanek do kawy, kawiarka Olga, nie mogąc wydać zamówionych rzeczy, wrzeszczała na
swoją pomocnicę i wypychała ją do umywalni po szklanki, przy czym upuściła dzbanuszek
na posadzkę. Stary Pan- cer, słysząc taki zgiełk, przyszedł do bufetu.
— Co tu jest!? — zapytał ostro.
— Panie gospodarzu, z umywalni nic nie przynoszą.
Stary, kołysząc się na nogach, krótkich niby korzenie zęba
trzonowego, ruszył do umywalni — natychmiast zaczęto przynosić stamtąd tace pełne
szklanek, łyżeczki, profitki i spodki.
— Teeek — zrzędził stary wracając z umywalni — ich trzeba tylko popędzić, to zaraz się
wszystko znajdzie. — Nagle zatrzymał się przed szafą z ciastkami: — Dlaczego to wszystko
tak poprzewracane!? — fiiknął na panny bufetowe. — Nie macie czasu, ha! Ja wam zaraz
pomogę!
Roman dźwignął nowy ładunek podwieczorków i ruszył na salę. Tuż przed nim szedł
Kantara — trzymał w rękach tak dużo tacek, że aby zrównoważyć ich ciężar, przechylił się w
tył i łokieć oparł na brzuchu. Chcąc go pośpieszyć Roman krzyknął mu nad uchem:
„prędzej!” — Kantara obejrzał się.
—Panie, panie! — wrzasnął Roman wyciągając rękę ku tackom Kantary.
Za późno. Tak zwana „ślepa tacka” zsunęła się, a reszta wskutek utraty równowagi
przechyliła się na drugą stronę — szklanki, spodki i łyżeczki runęły na ziemię. Wokoło
ozwały się głuche przekleństwa i syczenia, goście odskoczyli w bok tworząc wolną
przestrzeń, pośrodku której stał Kantara — w jednej ręce trzymał tacki ociekające kawą,
drugą bezwiednie wycierał plamy na bluzie.
— No, co się pan gapi! — skarcił go Roman. — Idź pan do bufetu i zamów to samo.
Jakaś pani domagała się wody gorącej.
—Całą suknię mi splamił — jęczała — jak można być tak nieostrożnym.
Kantara zupełnie pomotany wrócił do bufetu. Równocześnie zjawił się tam kierownik
Stec i stary Pancer z świeżo zapalonym cygarem w palcach.
— Ile tam tego było? — zagadnął Steca.
—Spodek, dwie literatki, herbacianka i trzy do wody.
— Potrącić przy płaceniu kasy!
Robiło się coraz dusznięj — dym żółtawo-sinę płaszczyzną kołysał się pod sufitem, a
wzdłuż sal, od pokoju damskiego aż po „górkę” na „Sybirze”, czarny tłum roił się i bulgotał
jak wrząca woda w garnku — zjawiska fizyczne kłóciły się z sobą: kto chciał coś widzieć,
musiał uczynić się głuchy na dźwięki i głosy; kto chciał słyszeć, musiał zamglić wzrok, by
nie postrzegać rzeczy widzialnych. Poprzez rewiry biegły wieści urywane, niepewne, ner-
wowe, niepokojące; podobno Kantara zatabaczył się w damskim pokoju i Uhrich musiał mu
pomagać, ktoś napomknął, że w garderobie gość awanturuje się o kalosze, ktoś wreszcie
pytał się
0 jakiegoś pana, który uraczył swoje towarzystwo koniakiem
1 uciekł nie zapłaciwszy, ale kto to wszystko mówił, tego Roman nie wiedział, bo był
pochłonięty walką z rewirem. Owładnęło nim przykre uczucie — odnosił wrażenie, że rewir
się powiększa, a równocześnie robi się coraz ciaśniej i coraz ciemniej. Gdy pracował w
jednym końcu rewiru, nie wiedział, co się w drugim końcu dzieje, zdawało mu się, że
stamtąd idzie ku niemu jakieś niebezpieczeństwo. Oczy starego Pancera zdawały się
wyłącznie na niego patrzeć, więc aby je odegnać od siebie, uśmiechał się wymuszenie i pod
osłoną zewnętrznego spokoju bezceremonialnie porywał naczynie sprzed gości, jednym
rzutem oka poznawał tych, którzy mogą zaczekać, i biegł tam, gdzie nerwowe ręce
zamierzały stukać i gdzie niecierpliwe oczy domagały się natychmiastowej obsługi.
— Proszę?
— Niech pan przyniesie dwie kawy...
— ...z kożuszkiem — przyśpieszył Roman i skoczył do następnego stolika.
— Służę?
— Proszę czarną kawę.
Tuż za nim ktoś wyciągnął rękę. Roman już nie miał czasu pytać się słownie, więc tylko
wytrzeszczał oczy i zginał się na kształt pytajnika.
— Poproszę kawę, masło i bułki — zamówił gość.
1 jeszcze pod oknem jakaś pani patrzyła tak, jak gdyby czegoś żądała.
_7
— Panie płatniczy, poproszę kawę z pianką, tylko dużo pianki.
Dosyć! Razem z poprzednimi zamówieniami to i tak za wiele
— więcej nie dałby rady wziąć z bufetu.
— W tej chwili wrócę! — rzucił zapewnienie jakiemuś gościowi. u którego dostrzel
tylko oczy, i uciekł do bufetu.
Ręce samorzutnie układały wachlarz z tacek, ustawiały spodki i szklanki, borykały się z
nawałem szkła, porcelany, blachy, pieczywa i płynów, podczas gdy mózg pracowsł
samodzielnie, obejmował całość rewiru, streszczał go niejako i tylko od czasu do czasu
kontrolował czynność rąk. Nadzieja okiełznania rewiru, prośba nie wiadomo do kogo
skierowana, radość z powodu zbliżania się końca podwieczorku — wszystkie te uczucia
przeobraziły się w nim w gniewliwą chęć pokonania rewiru i dokuczenia martwym
przedmiotom, a raczej siłom, które nimi rządzą. W przystępie szalonej energii Roman
dochodził do szczytu zwinności — skakał od stołu do stołu, w powietrzu chwytał
zamówienia i świadom, że już nie straci kontaktu z tym, co jest najistotniejsze w rewirze,
niejako z duszą rewiru, stał się zuchwały. Zapragnął ruchu tak wielkiego, by sobie nikt rady
nie mógł dać, by kierownik i kelnerzy, i panny bufetowe, i stary Pancer zwariowali. Głos
jego stał się sugestywny, zamówienia krótkie, oczy przykuwające i zniewalające do natych-
miastowego wydania rzeczy przez niego zamówionych. Może dlatego panna Hela stale ku
niemu zwracała wyczekujący wzrok, nadbiegała troskliwie i jemu najpierw wydawała masło,
bułki, ciastka i wodę sodową, a spieszyła się bardzo, oczy jej błyszczały, policzki i wargi
kwitły uśmiechem. Kawiarka Olga nie zapominała nic z rzeczy przez niego zamówionych,
kasjerka nie śmiała go zatrzymywać, chociaż nie była pewna, czy suma wybita na bloczku
zgadza się z ceną rzeczy przez niego pobranych. Kelnerzy usuwali się i pozwalali mu
zabierać łyżeczki i profitki. Rozzuchwalony powodzeniem, Roman już nie spoglądał na
„Sybir” — świńskie oczka zginęły gdzieś w tłumie.
Obsłużywszy gości, rozejrzał się po sąsiednich rewirach. Z zadowoleniem stwierdził, że
Robak, ten łysy, zawsze zrównoważony kelner, „tabakę” ma dzisiaj — zgarbił się, oczy latały
mu jak robakowi przyciśniętemu butem, pot spływał po czole. „A Janik! He he...
kołowacizny dostał, kręci się w kółko, bo go ze wszystkich stron wołają i szarpią jak psy.” Ta
ich bezradność napawała go poczuciem wyższości: „Jestem najlepszym kelnerem w
kawiarni”. Zapominał o chwilach niepowodzenia, zdawało mu się, że. słowa Fryca
Jockmana: „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten” i „Graves i Barsac wyjmij z lodu”, nigdy już nie
zaśmierdzą na jego rewirze. Umyślnie stanął pośrodku rewiru, wsłuchiwał się w bulgot ludz-
kich głosów, warkot wentylatorów i dźwięk naczyń, zmrużył oczy i wyobraźnią przeniósł się
do bufetu w sali restauracyjnej i wyzywająco szepnął: „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten” — z
żalem stwierdził, że słowa te zatraciły swój istotny sens, nie wstrząsały
W i, V. ; ■
■ .^§1 ■ EtTWSfr 11 li m
-• '■ . rv. v - . • . . V
y: -J - i {\it : ■ - *
-i ^fi. FT**! iłt *
mL MM I2 V*, .
jego duszą, stały się pustym dźwiękiem. Więc zaczął wywoływać obrazy niedawnej
przeszłości, wczuwać się w bolesne momenty swej trzymiesięcznej pracy w kawiarni, ale
znów z żalem stwierdził, że tutejsze rewiry nie mają swego zapachu; może tylko „kawa z
pianką” sprawiała duszy jego pewną udrękę, ale już nie była tak mocna jak słowa Fryca
Jockmana.
— Panie płatniczy, która godzina?
— Kwadrans po szóstej, proszę pani.
Ktoś zawołał „płacić” i z tą chwilą częściej odzywał się brzęk pieniędzy. Roman z
wprawą wyciągał z kieszeni garść drobnych i wydawał resztę kłaniając się przy tym
automatycznie i wymawiając zdawkowe: „Dziękuję uprzejmie” — czasem, gdy wyczuwał, że
gościowi wcale nie zależy na ukłonie i dziękowaniu, odwracał się i odchodził bez słowa —
nużyło go już ciągłe zginanie tułowia i wymawianie jednych i tych samych słów.
Nastąpiło przesilenie ruchu. Głosy i dźwięki stały się monotonne, przypominające szmer
strumienia, lepki i mdły zaduch osiadł na płucach i w nosie, dym tytoniowy i kurz raziły oczy
zmuszając je do ciągłego mrugania. Kelnerzy zjawiali się w bufecie pojedynczo, po dwóch,
zamawiali herbaty i wody sodowe, kawiarka Olga lekceważyła te zamówienia i wydawała je
opieszale — pośpiech był już teraz zbyteczny i śmieszny. Kierownik Stec zatracił sprężystość
ruchów — błądził bez celu po całej kawiarni i zatrzymywał się tu i ówdzie z przyczyn tak
błahych, że podczas ruchu nie dostrzegałby ich wcale.
Roman'od kilku minut zwracał się często w stronę kaloryfera. Siedział tam dziwny
człowieczek: głowę miał podobną do pieczonego jabłka, policzki szare i zwiędłe, wargi
drgające i obwisłe, oczy spłowiałe i niespokojnie zerkające spoza dziennika. Pił zupełnie
ciemną kawę i jadł bułkę trzymając ją w palcach podobnych do żabich łapek.
— Co to za zdechlak? — zapytał Boryczko Robaka.
— Nie wiem, on tu pierwszy raz. Pewnie jakiś urzędniczyna, którego wypędzili z innego
lokalu. Rzuć pan okiem na mój rewir, ja idę „ziemniaczki odcedzić”. I... słuchaj pan —
chwycił Boryczkę za rękaw i ściszył głos — temu towarzystwu przy dużym stole możesz pan
wstawić metra — nie kontrolują. Śmiało, śmiało — skinął głową, uśmiechnął się życzliwie i
odszedł do toalety.
Potworek spod kaloryfera wypił już kawę, więc Roman bezwiednie przeliczył bułki
(wiedział, że pewne czynności, robione bezwiednie, „wychodzą na wierzch”, gdy zajdzie
tego potrzeba) i razem z naczyniem odstawił je na boczny stół — nie opłacało mu się
iść do umywalni z jedną tacką. Chyba gdyby stary tędy przechodził, ale on się już gdzieś
ulotnił, pewnie do „Vesperii” poszedł. Gdyby stary tędy przechodził, to i „metra nie można
by wstawić”. Romanowi przychodziły czasem do głowy takie paskudne myśli: „niechby tak
gość skapował... Ogląda rachunek, nagle wstaje od stołu, przeprasza towarzystwo, idzie na
«Sybir» do starego i pokazuje mu ten rachunek. A stary wykrzywia gębę: «Tek, tek, jego się
wyziuci śtąd!» A potem kilkadziesiąt par oczu wielkich i bardzo ciekawych... i słychać głosy:
«To on taki?» — «Kto by się spodziewał?» «Ja bym go nigdy o to nie posądził.» — Brr...”
— Panie, zrób pan rachunek.
Drgnął i obejrzał się: „duży stół chce płacić”.
— Służę uprzejmie — wyjął bloczek i zaczął pisać: 4 kawy z pianką — 4 zł, 2
lemoniady — 1,40 zł, 2 herbaty — 1,20 zł, ciastka... — spojrzał na klosz: „sześć zjedzonych,
ale przecież można jedno...” 7 ciastek — 2,80 — napisał to i spojrzał pod kaloryfer: „a to
drań” — pomyślał i szybko schował bloczek do kieszeni.
— Przepraszam bardzo, chwileczkę tylko — powiedział do gości i spiesznie ruszył do
garderoby. „A to drań, zwiał. Nie, jest!”
Pokraczny człowieczek spod kaloryfera wdziewał płaszcz i krył się za gośćmi. Roman
dopadł go przy drzwiach.
— Przepraszam, pan zapomniał...
Potworek odwrócił się raptownie, usta miał otwarte, wargi mu drżały.
— Aa a—jąkał — rzeczywiście... Dobrze, że pan przypomniał. Ile-ile-ile? — to
„ileileile”, szybkie i niepohamowane, rozśmieszyło Romana.
— A co pan płaci?
— Kawę i bułkę.
— Dziewięćdziesiąt cztery grosze.
Człowiek rozdziawił usta i trwożnie przyjrzał się Boryczce.
— A a a dlaczego dziewięćdziesiąt cztery?
— Bo pan miał kawę i cztery bułki, liczyłem.
— A a a tak... — patrząc w ziemię, potworek gmerał żabimi łapkami w kieszeni
kamizelki — dolna warga obwisła mu jak u starej szkapy — mam tylko tyle, ja ja ja panu
jutro...
— To po co pan chodzi do „Pacyfiku”, są tańsze kawiarnie — i nie czekając na
odpowiedź Roman zawrócił spiesznie do towarzystwa przy dużym stole. Odebrawszy
należność szedł inkasować tam, gdzie wołano płacić lub gdzie brzęczały pieniądze —
dawano mu je wprost do ręki lub kładziono na tackach i na stole, więc zgarnywał je i
wsypywał do kieszeni, a kła
niał się przy tym, cofał wstecz, dziękował, dosuwał krzesła i zmiatał okruszyny.
Robiło się coraz przestronniej, słychać było pojedyncze głosy i dźwięki, czasem na krótką
chwilę uwydatniał się senny warkot wentylatora, potem gubił się gdzieś i już wcale nie było
go słychać. Tu i ówdzie dopominano się o czasopisma, więc Roman znajdywał je na innych
rewirach i podawał gościom uśmiechając się życzliwie. Lepki zaduch pachniał mu chlebem
powszednim, a łyse głowy i zasuszone twarze gości wydały mu się poczciwe i wcale nie-
groźne — z przyjemnością doszukiwał się więzów, łączących go z tymi ludźmi skupionymi
na ciasnych rewirach i oderwanymi na pewien czas od spraw dziejących się poza murami
kawiarni „Pacyfik”. Zadowolenie jego wzrosło niepomiernie, gdy sobie uprzytomnił, że już
czas iść na kolację.
— Panie Robak, niech pan uważa chwilę, bo idę jeść.
—A zamknij pan po drodze wentylator, bo już śpiewa.
Gdy przechodził przez bufet, panna Hela jadła kolację. Na
jego widok instynktownie, jak gdyby wiedziała, że jedzenie gulaszu wcale jej wdzięku nie
dodaje, pochyliła głowę nad talerzem i dopiero gdy przeszedł, podniosła widelec do ust.
Przy oknie kuchennym dwaj kelnerzy czekali na kolację — Grela poufale rozmawiał z
gospodynią Dorą, przy czym głaskał jej czerwoną, pulchną rękę — Warga, wsparty czołem o
framugę okna, patrzył na dymiące kotły, na kucharzy i na parobka czyszczącego maszynę do
siekania mięsa.
— Cześć panom! — pozdrowił ich Roman.
Grela skinął głową, Warga, nie odrywając czoła od futryny, mrugnął okiem.
—Cześć pracy! — krzyknął Roman do kucharzy wychylając się przez okno między Grelą
a Wargą.
Jeden z kucharzy zbliżył się do niego.
—Daj no pan papierosa.
Roman otwarł papierośnicę, palcem przytrzymał papierosy odsłaniając tylko jednego.
— Jak to, a dla szefa?
Roman odsłonił drugiego papierosa.
— No, a dla tamtych dwóch?
— No to powiedz pan od razu, że pan chce całe pudełko! Co pan da na kolację?
— Gulaszu pan chce?
— Eee... codziennie gulasz... Wołowej albo cielęcej nie ma?
— A gdzie stary?
— Poszedł do „Vesperii”.
— No to daj pan talerz.
Na korytarz wszedł Fornalski. Roman odwrócił się udając, że go nie widzi — czuł jednak
na karku oddech i złe spojrzenie tamtego.
— Kłaniam się panu, panie Boryczko!
Roman odwrócił się — dawny lęk przed tym olbrzymem odżył w nim na chwilę. W
milczeniu odebrał od kucharza kolację i kłując widelcem pieczeń wołową oddalił się powoli,
by dać obecnym do zrozumienia, że wcale się nie boi.
— Widzicie — basował Fornalski — gówniarz już się wyzwolił, teraz wielki pan.
Było to zbyt dotkliwe — Roman zatrzymał się przy kasjerce.
— Panie, gówniarzem to se pan może nazwać swojego syna, a nie mnie.
— Idź, idź, ty brzdącfi, bo mógłbym cię kopnąć, a nie chciałbym szpitala płacić.
. — No, niech pan spróbuje — wytrwał Roman w miejscu.
— No, no, bratku, my się jeszcze spotkamy.
— Ale na pewno nie przy kieliszku — odciął Roman dając do zrozumienia, że
Fornalskiego najbardziej boli to, że on go nie zaprosił na pijatykę po zdaniu egzaminu.
Miejscem, gdzie zwykle kelnerzy spożywali posiłki, były stoliki pod oknem umywalni na
„Sybirze”. Gdy Roman tam przyszedł, Uhrich i Maks kończyli jeść gulasz.
— Co to, pan wołową dostał? — nieprzyjemnie zdziwił się Maks.
Boryczko nie odpowiadając usiadł i spiesznie zabrał się do jedzenia — niepokoił go rewir
zdany na opiekę Robaka, po wtóre z różnych powodów chciał uniknąć rozmowy z Maksem.
Żydek ten napawał go uczuciem odrazy i lęku. Już w samym jego wyglądzie zewnętrznym
było coś zjadliwego: mała, spiczasta, rzadko owłosiona głowa chwiała się na cienkiej,
grdykowatej szyi niby łeb pisklęcia. Idąc podnosił nogi, jak gdyby stąpał po płytkiej wodzie
— z tyłu jego czarna bluza upodabniała go do bociana. Podczas rozmowy zwężał powieki i
stulał wargi, co nadawało jego słowom ważne znaczenie, choćby te słowa dotyczyły
najbłahszych rzeczy — Romanowi zawsze się zdawało, że słowa Maksa zawierają jakąś
groźbę. Zaczęło się to półtora miesięca temu, w chwili gdy Roman zapomniał wziąć cukru do
kawy. Maks zauważył to, prze
chylił ptasi łebek, zmrużył powieki i zapytał: „Panu się pewnie teraz idee kocą w głowie?”
Prawdopodobnie powiedzenie to miało związek z pewną dyskusją, podczas której Boryczko
zarzucił kelnerom, że zbyt mało interesują się życiem fachowym — sam jednak nie rozumiał
znaczenia słów Maksa — wydały mu się zbyt tajemnicze i może dlatego budziły lęk przed
człowiekiem, który je wypowiedział. Być może zresztą, że wyczuwał w Maksie duszę
przyziemną, skłonną do wykpiwania rzeczy wzniosłych, wykraczających poza życie
codzienne i nie mających wartości namacalnej. Ale był jeszcze inny powód, dla którego
Roman lękał się Maksa. W ciągu trzymiesięcznej pracy w kawiarni kilkakrotnie obiło mu się
o uszy podejrzenie, że Maks jest szpiegiem na usługach starego Pancera. Sam zresztą
zauważył, że w obecności Maksa nawet kasjerka ostrzej karciła kelnerów za pomyłki przy
markowaniu, a poufne rozmowy kelnerów, z chwilą gdy on nadchodził, stawały się oficjalne.
Przyszło mu na myśl, ii stary zapewne dowie się
o tej pieczeni wołowej kupionej za cztery papierosy.
Maks skończył jeść i odszedł na rewir — przy stole pozostał Uhrich, Szwab, pochodzący
z jakiejś kolonii pod Lwowem (stamtąd również pochodzili Pancerowie, gospodyni Dora,
kawiarka Elza, Fryc Jockman i służące w domu Pancera). Jakkolwiek jego kabłąkowate nogi
nie były obute w pantofle ani w pończochy z poprzecznymi prążkami, jego wydęty od dołu
brzuch nie był pokryty spencerkiem, na niekształtnej głowie nie nosił szlafmycy ani nie palił
porcelanowej fajki o długim cybuchu — mimo tych braków do złudzenia przypominał
karykaturę Michela z antyniemieckich pism satyrycznych. Był to jedyny w „Pacyfiku”
kelner, który nie miał na rewirze „tabaki”. Chodził zawsze powoli kolebiąc się i poprawiając
kołnierzyk, jak gdyby go uciskał w karku. Jeżeli gość nie mogąc doczekać się obsługi
zapukał w stół, wówczas Uhrich przystawał na sekundę, spoglądał na gościa i mówił: „Zaraz
tam przyjdę do pana” — słowa te, wypowiedziane powoli i dobitnie, miały cudowny skutek
— gość już nie pukał więcej. Uhrich był bardzo małomówny — do kolegów zwracał się tylko
w razie koniecznej potrzeby, na przykład gdy chciał rozmienić pieniądze lub dowiedzieć się,
czy nie ma na rewirze dziennika, którego właśnie potrzebował.
Do okna umywalni przyszedł Robak z rękami pełnymi naczynia.
— Pospiesz się pan, bo wołają płacić!
— To niech pan zainkasuje.
— Kiedy tam cały rewir brzęczy.
Roman wiedział, że gdy zostawi kolację nie dojedzoną, to potem ani za pół godziny nie
będzie mógł wrócić do niej, więc prędko połykał na wpół zgryzione kawałki mięsa. Ale
zanim zdążył zjeść wszystko, kierownik Stec wychylił się zza ściany bufetu i podniósł rękę
do góry:
— Zostaw pan kolację! Płacić! Ale to już!
— A psiakrew! — Roman rzucił na okno nie dojedzoną kolację, otarł usta ściereczką i
pobiegł na rewir. Ze wszystkich stron słyszał brzęk pieniędzy i nawoływania: „Płacić!” —
„Panie, bo już idziemy” — „Panie, bo się nam spieszy” — „Gdzie ten płatniczy?” Dawano
mu grube banknoty, więc prosił o drobne, gdyż w przeciwnym razie zmuszony będzie
posyłać pikola na ulicę, a to długo potrwa.
W pół godziny potem stał oparty o krzesło i przeglądał rozłożony na stole „Grafie”, przy
czym co chwilę rzucał spojrzenia na prawo i lewo — bał się Steca, który już kilkakrotnie
upominał go, żeby podczas pracy nie przeglądał ilustracji. Nudziło mu się. Najpierw obliczył
kasę — w portfelu miał sto trzydzieści złotych i trochę drobnych w kieszeni; potem wyszedł
do toalety, wypalił papierosa, wysiąkał nos i umył sobie ręce. Nie spieszyło mu się, bo na
rewirze pozostali tyko „żelazni goście”. Byli to starsi, bardzo poważni panowie o
wysuszonych, żółtych twarzach, łysych głowach i zapadłych piersiach. Przychodzili około
godziny czwartej po południu, zbierali po drodze dzienniki, jakie im wpadły w ręce, kładli je
na krześle, ostrożnie podciągali nogawki spodni, bacząc, by nie zmiąć kantów, i wreszcie
siadali przy swoich ulubionych stolikach, przeważnie pod ścianą — zapewne do wyboru tych
stolików zmuszał ich atawistyczny lęk przed otwartą przestrzenią. Wreszcie zabierali się do
czyszczenia okularów — chuchali na szkło, wycierali chusteczką specjalnie w tym celu
przygotowaną, podnosili pod światło i jeszcze raz chuchali, mamrocząc coś pod nosem —
może pacierze za dusze zmarłych, a może jakieś przekleństwa — kto ich tam wie. Kawę
czarną, którą im kelner bez pytania przynosił, wypijali w paru łykach i od tej chwili
przestawali istnieć dla świata — popadali w trans pożerania czarnej farby drukarskiej. Od
czasu do czasu jednak budzili się, by zapalić papierosa lub upomnieć się o nowe dzienniki.
Jeśli w pobliżu zaszło coś niezwykłego — ktoś przewrócił szklankę lub zapukał zbyt głośno
— wówczas schylali głowy i zezem patrzyli sponad okularów, po czym obojętnie wracali do
dziennika; byli tacy, co gniewnie wstrząsali ramionami i mruczeli coś pod nosem — tym
razem na pewno złorzeczenia. I tak do godziny ósmej, dziewiątej, dziesiątej raczyli się
dymem, zgiełkiem, czarną kawą i artykułami dziennikarskimi, co razem stanowiło dla nich
pewnego rodzaju narkotyk — narkotyk kawiarni. Podczas ruchu kelnerzy zapominali o ich
istnieniu. Jeśli mieli czas, dostarczali im dzienników, jeśli nie, to wcale nie zważali na*ich
prośby; byli przekonani, że żaden z tych poczciwców nie pójdzie poskarżyć się staremu
Pancerowi, a gdyby nawet któryś z nich obraził się o coś i powiedział patetycznie: „noga
moja więcej tu nie stanie” — nie uwierzyliby. „«Pacyfik» się spali — mawiał Miecio
Sierpowski — a taki będzie na gruzach siedział i ramki od gazet z popiołu wygrzebywał.”
Roman wrócił na salę nie zwracając uwagi na „żelaznych gości” — przed wejściem do
toalety przyjrzał się dobrze rewirowi, obecnie wystarczył mu jeden rzut oka, by stwierdzić, że
nic się nie zmieniło. Myślą nie wybiegał poza „Pacyfik”; by tego dokonać, musiałby
przynajmniej godzinę chodzić bezczynnie i być pewnym, że podczas kolacji nie będzie gości.
W oczekiwaniu ruchu kolacyj- nego ukradkiem przeglądał ilustracje lub rozmawiał z
Robakiem, którego przezwał „Zbójem Madejem” — przypuszczał bowiem, że zbój Madej
był tak samo łysy jak Robak i miał taką samą wielką, wysuniętą dolną szczękę, niski wzrost i
orli nos.
Później poszedł do bufetu napić się wody. Już podnosił szklankę do ust, gdy spostrzegł,
że panna Hela daje mu znak ręką i pokazuje na stos tacek leżący na ladzie — stała tam
szklanka wody sodowej, przygotowana przez pannę Helę. Wobec tego wylał wodę
zwyczajną, a wypił sodową.
— Dobra jest! — powiedział głośno, co w odniesieniu do panny Heli oznaczało
niechętne podziękowanie, zaś w odniesieniu do kasjerki drwiny z powodu jej nieuwagi na to,
co się w bufecie, przed jej oczami dzieje. Odstawiwszy szklankę, nieufnie spojrzał na Maksa,
nadchodzącego z „Sybiru”, i oddalił się na salę.
Ale natychmiast wrócił do kasjerki.
— Panno Gieniu, o, o, idzie wariat. Fu! Fu! Fu!...
Koło bufetu przeszedł niski, barczysty gość z teczką pod pachą. Szedł prędko i machał
ręką — poły jego czarnej, atłasowej marynarki powiewały jak skrzydła olbrzymiego kruka.
Doszedłszy do stołu na „Sybirze” z rozmachem rzucił teczkę na krzesło, porwał leżącą obok
gazetę, chrząknął kilkakrotnie, groźnie zmarszczył czoło, zesznurował usta i z rumotem
usiadł na krześle. Maks, uśmiechając się do dziewcząt w bufecie, podszedł do gościa.
— Czym mogę panu służyć?
— Później, panie, później! — odparł gburowato, poprawił się na siedzeniu i rzucił na
salę parę groźnych spojrzeń, jak gdyby
chciał się przekonać, jak piorunujące wrażenie wywarł na obecnych.
Z początku udawał, że czyta — wysuwał na przemian to dolną, to górną wargę, ruszał
ramionami i chrząkał. Nagle chwycił popielniczkę i uderzył nią parokrotnie w stół — w
bufecie, jak na komendę, ozwały się chichoty.
— Proszę, proszę, przecież jestem tu — odezwał się Maks stojący trzy kroki od gościa.
— Panie, „Excelsiora” i „Matina”! — zawołał dziwak tak głośno, że goście zaczęli się
oglądać. Maks nie ruszał się — stał oparty o krzesło i patrzył spod przymrużonych powiek.
Nagle gbur chwycił go za rękę i z całej siły pociągnął ku sobie.
— Panie płatniczy, ja bym pana prosił o kawę jaśniejszą, tylko bez kożuszka —
powiedział szeptem i uśmiechnął się — u- śmiech ten z trudem schodził mu z twarzy.
Zanim jednak przyniesiono kawę, zerwał się nagle, z hurgo- tem odsunął krzesło,
pochylił się nad spluwaczką i zaczął charkać i pluć jak człowiek śmiertelnie przeziębiony.
— ^bijcie go! — krzyknął Miecio Sierpowski w bufecie. Kawiarka Olga wybuchła
śmiechem i skryła się za szafę.
■ Jeden z gości skinął na Boryczkę.
— Kto to jest?
— Jakiś organista.
— Czego wy go tu wpuszczacie, on wam wszystkich gości wystraszy.
— Proszę pana, jakże mu to powiedzieć, kiedy on by nas wszystkich pozabijał.
Chciał jeszcze coś mówić, ale „Zbój Madej” pociągnął go za rękaw:
— Panie Boryczko, goście przyszli. Wentylator — czarna i „Świat”, a pod okno weź pan
kartę.
Zaczynał się ruch kolacyjny.
Dochodziło trzy na pierwszą. Jeszcze na „Sybirze” artyści Teatru Miejskiego pili czarną
kawę i oglądali ilustracje — usługiwał im Maks, ale w damskim pokoju i na dużej sal i było
pusto i ciemno. I martwo. Inaczej bywało w restauracji. Tam, po uprzątnięciu stołów i
zgaszeniu świateł, coś jeszcze trwało w dalszym ciągu. Roman nie zapomniał tego wrażenia.
Zdarzało się, że stawał pośrodku pustej sali i słuchał: ileż tam jeszcze hałasu było, jaki sza-
lony ruch! Tylko że to wszystko działo się jakby w powietrzu
C:
■ * 1 /sHKS ...
rali&iiSK«!
EifSsSe***
1v-B
Hat *
i w lustrach. Gdy przechodził w nocy przez pustą salę, coś zmuszało go do oglądania się, coś
go niepokoiło. A tu, w kawiarni, po uprzątnięciu ostatnich popielniczek i po zgaszeniu
świateł nic nie pozostawało prócz mroku i ciszy. Tu można by spać na kanapce, a w
ciemnych kątach damskiego pokoju romansować z dziewczyną. Firanki zasłaniały okna,
wentylator nie warczał już, tylko z głębi „Pacyfiku” dochodziły odgłosy — gdzieś tam na
korytarzu pikolo liczył widelce, w bufecie panna Hela czyściła klosze do ciastek, kawiarka
Olga rzegotała dzbanuszkami, i — zdaje się — deszcz pluskał za oknami qa ulicy.
Kierownik Stec usiadł naprzeciw bufetu, rozłożył na stole książki kasowe i kwity.
— Już nic nie markować, niech pani skręci kasę — powiedział do kasjerki.
Pod oknem umywalni stary Jawora nałożył okulary i monotonnym głosem zaczął liczyć
pieniądze. Roman już obliczył kasę, teraz palił papierosa i przyglądał się Jaworze. Chciał mu
coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Żal mu było tego człowieka jak nikogo na świecie:
Jawora bowiem był stary i zgarbiony, usta miał płaczliwie wykrzywione, jak gdyby mu jakaś
niewidzialna istota wiecznie tortury zadawała, oczy jego niedowidziały już i ciągle łzami
zachodziły, jedno ramię miał niższe, a drugie wyższe i takie śmieszne wąsy, starannie
pielęgnowane i nastroszone niby dwie miotełki. Wszystko w nim było żałosne i śmieszne, jak
żałosny i śmieszny jest staruszek, który się pośliznął i upadł na lodzie. Jawora był
człowiekiem starej daty, często wzdychał: „Hej, mój mocny Boże!” a zamiast „zawsze”, mó-
wi) „zawżdy". Cały zarobek oddawał żonie i dzieciom, nie pił wódki ani piwa, nie chodził do
barów ani do kina, więc Bandera, ku ogólnej wesołości obecnych, zapytywał go często: „No,
jak tam, Jawora, idziemy dziś na jaką bibę?” — och, śmiali się wtenczas wszyscy, nawet
panny bufetowe, nawet pikolo Paweł.
Roman otwarł papierośnicę.
— Pali pan?
— Ano. darowane samo w gardło lezie — sentencjonalnie odpowiedział Jawora i wziął
papierosa. Po chwili zapytał: — A kto to dziś kasę odbiera?
— Maks. Ale co on właściwie tak długo tam... Panie Maks, niechże pan odbierze kasę.
Żydek zmrużył oczy i przechylił ptasi łebek:
— A co. spieszy się panu? Paciorek se pan po drodze zmówi.

I
%
i3
m
M
h
Roman przełknął ślinę: „ty łajdaku, jak cię szurnę w pysk,
BSdflht.*r«>i
— No nie — odparł z przymusem — ale po co mamy tu siedzieć. Ma pan: dwieście
szesnaście, czterdzieści. Zgadza się?
Maks przeliczył pieniądze i razem z arkuszem kasowym schował je do portfela, po czym
usiadł obok Jawory.
Roman pożegnał ich krótkim „cześć”. Przechodząc przez bufet udał, że nie widzi panny
Heli — kasjerce powiedział „dobranoc”, kierownikowi „moje uszanowanie” i poszedł ubrać
się do garderoby. Zastał tam delegata Związku Kelnerów na kawiarnię „Pacyfik”, Banderę i
Wesołowskiego ubranych w płaszcze i gotowych do wyjścia. Rozmawiali o czymś ważnym,
bo z chwilą gdy Boryczko wszedł, ściszyli głosy i oddalili się ku wyjściu. Ale przy
• drzwiach Bandera odwrócił się i zapytał Boryczkę:
— Jak pan dzisiaj wyszedł z kasą?
— Dobrze, nic mi nie brakowało.
— A mnie gdzieś wsiąkło trzy złote. I to jest ciekawe, bo mnie nie lubi brakować, mam
przecie głowę na karku.
— Musieli panu goście zwiać.
— Ej, nie to. Ja się domyślam, co zaszło, tylko go nie chwyciłem za rękę, to nie mogę
nic gadać. Mnie się zdaje, źe cały klosz ciastek przefrunął na rewir Maksa.
— A tak, to jest możliwe; ja go już dawno miałem na oku.
— To niech pan dalej uważa. Jak tylko pan coś spostrzeże, to zaraz mnie powiedzieć, a
ja już sobie z nim załatwię w Związku.
No chodźmy. Czołem.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, z portierni wyjrzał jakiś pan w futrze. Boryczko poznał
go natychmiast.
— Moje uszanowanie panu baronowi!
Baron Humaniewski ożywił się nagle i wynurzył się zza drzwi.
— Aa... to ty, Romciu, pracujesz teraz w kawiarni? Od kiedy to? — zapytał zstępując
po schodkach do garderoby.
Roman podczas trzymiesięcznej pracy w kawiarni przyzwyczaił się do tytułu „pan” —
„tykanie” barona raziło go trochę. Odpowiedział chłodno:
— O, już dawno, panie baronie.
Humaniewski podszedł do niego tak blisko, że niemal ocierał się o jego marynarkę —
Roman, czując na twarzy jego gorący oddech, cofnął się odruchowo. Czarne oczy barona
błyszczały i latały niespokojnie.
— Jużeście kawiarnię zamknęli? A ja chciałem herbatę dostać do pokoju.
Idfek
IM* V3? "
122
— Owszem, panie baronie, kelner hotelowy pewnie jeszcze jest.
— A czy ty, Romciu, nie mógłbyś mi przynieść?
Było coś odrażającego w poufałości barona, w jego oddechu i cieple buchającym z
czerwonej, pyzatej twarzy — Roman cofną] się o krok.
— Ależ z największą przyjemnością, tylko...
— ...tylko co?
— ...tylko ja już kasę oddałem.
— I teraz idziesz do domu? Pewnie już nie mieszkasz w hotelu?
— Nie, panie baronie, mieszkam na Słonecznej czternaście, po tamtej stronie Plant.
— Pewnie z kolegami?
— Tylko z jednym, pan baron go pewnie zna, to Henek, ten, co praktykował ze mną w
restauracji.
— Aha... ja myślałem, że z tym drugim, co mu Adaś na imię. Tak, tak, wyście się teraz
wszyscy porozchodzili. A gdzie on teraz pracuje?
— Kto, Henek?
— Taaak... to znaczy nie, Adaś.
— W „City”, to jest wielka restauracja w Rynku.
— Aha...
Baron schylił głowę, jak gdyby się przyglądał swoim butom — myślał o czymś. Gdzieś
tam w toalecie cicho zaskrzypiały drzwi, a na dużej sali czyjeś kroki szybko zdążały w tę
stronę. Baron ocknął się z zamyślenia — jego czarne, niespokojne oczy na krótko spoczęły
na twarzy Romana.
— No, to już muszę się obejść bez tej herbaty. Dobranoc, Romciu — głasnął go w łokieć,
oddalił się i znikł za drzwiami portierni.
Przez garderobę przeszedł zaspany froter, zaświecił lampy w damskim pokoju i zaczął z
rumotem ustawiać foteliki do góry nocami na stołach. Roman bez pośpiechu ubrał się w
płaszcz, po czym oparłszy nogę o schodki zaczął zapinać getry. Chociaż bokiem byl
zwrócony do toalety, w pewnej chwili spostrzegł, że tam poruszyło się coś białego. Spojrzał.
W toalecie, przed lustrem, stała panna Hela. Jedną ręką poprawiała sobie loczki wymykające
się spod białego czepka, drugą trzymała w kieszeni fartucha. Jej wilgotne lśniące wargi
uśmiechały się do Boryczki, schylonego nad schodkami w głębi lustra, główka powoli
przechyliła się na ramię, wskutek czego biała
tgwTRuwar wfłwwl«
yrwOK*''* '*' *"* 4 ijt* i
•pfr *Auk'iŁ v. v ¿, t J»? vJ ^pPjjięEy V»£?*ł i" tul # « SV* ».*,,»/ '

MB.
kokarda zdawała się poruszać niby skrzydła olbrzymiego motyla. Roman patrzył na nią
spode łba. „Yhy — pomyślał — pewnie szukasz takiego, co by cię odprowadził do domu.
Nie ma głupich iść na taką paćkę dwa kilometry.” Nie cierpiał tej panny od dawna.
Wszystko, co w niej widział, wydawało mu się zbyt rażące, zbyt kobiece — wszystko jakieś
czerwone i białe, i pulchne, i miękkie, przesłodzone uśmiechem warg niby niewinnych, a
jednak drażniących swą bezwstydnością — było w tych wargach coś, co powinno się kryć
wewnątrz kobiecego ciała, tkwić tam, głęboko utajone jak organ płciowy. Jedynie brązowe
loczki nie budziły w nim odrazy — przywiodły mu na myśl żydowskie pejsy. Uśmiechnął się
mimo woli, wcisnął kapelusz na głowę i podniósł kołnierz u płaszcza.
— No — rzekł prostując się i chowając ręce w kieszenie — serwus, Icek.
Nie bacząc, jakie wrażenie wywarło na niej to dziwaczne pożegnanie, odwrócił się i
ruszył ku drzwiom. Usłyszał jeszcze — a może tylko tak mu się zdawało — ciche stąpanie jej
nóg po ro- góżce, rozesłanej między kontuarem garderoby a budką telefoniczną.
Na ulicy było mokro. Szkliste struny deszczu siekły promienie lamp elektrycznych. Od
mokrych, oślizgłych murów wiał chłód, w rynnach monotonnie dzwoniła deszczówka. Gdy
doszedł do skrzyżowania ulic, wiatr rzucił mu w twarz tumanem dżdżu. Skręcił w aleję Plant.
Z ogołoconych drzew kapała brudna jesień, na ścieżkach leżała błotnista papka, zgnojona
liśćmi wczoraj spadłymi. W pobliżu słychać było człapanie czyichś rozmokłych butów, a od
strony Rynku mlaskanie opon samochodowych.
Oglądnąwszy się wstecz Roman ujrzał daleko, ponad dachami niskich kamienic,
świetlisty napis: HOTEL PACYFIK.
ROZDZIAŁ DRUGI
tffgf ' 1 V--
;.V
i rtrną />■-.? Jy»?*
I
I ®'/¿i*!'1
1 'V‘ '■ i -
&IK£H|
.,C'"y5* m
'■'V .r •?VUSHHH
f* i V#ł 4
! -.^'1 'V rr*'
I rzyszedł do domu mokry i zmarznięty. Zastał pokój oświetlony. Henek siedział na
skraju łóżka i usiłował ściągać z siebie spodnie, ale ponieważ nie zdjął butów, a nogawki
były wąskie, przeto wysiłek jego był daremny. Marynarka wisiała na krawędzi łóżka,
pugilares wymknął się z kieszeni i leżał rozwarty na podłodze koło nocnej szafki. Na szafce
zegarek, chusteczka do nosa, papierośnica, pudełko zapałek, popielniczka i jakaś fotografia

wszystko to, złożone niepewną ręką, leżało bezładnie jedno na drugim. Roman stanął przy
drzwiach i chwilę przypatrywał się koledze.
— Fiuuu... — gwizdnął przeciągle.
Henryk, jakby zbudzony, podniósł głowę, mętne jego oczy usiłowały spojrzeć w jakiś
określony punkt. Roman klepnął go poufale w plecy:
— Aleś dał szkołę, co?
— Dlaczego?
— A co, kwarantanna się skończyła?
Coś, jakby niemowlęcy uśmiech, rozjaśniło chłopską twarz Heńka, brwi jego podniosły się w
górę, wskutek czego nos wydał się bardziej zadarty.
— Oho, ho, ho, zdrów jak byk! Szpryckę mogę ci podarować...
— A synom co w posagu dasz?
— Yhmm... — natężył się, stęknął i jakoś szczęśliwie ściągnął nogawkę z buta. Poweselał
znacznie.
— O, jak człowiek ma silną wolę, to wszystko zrobi — i zaczął śpiewać: pij, pij, pij,
bracie pij, na starość torba i kitiii. pij, piiiii...
— Stulże pysk! Zdaje się, chcesz, żeby stara przyszła.
— A niech przyjdzie, to ją fiut! za drzwi! Wolnoć Tomku w swoim domku, Paweł na
górze, Gaweł na dole i obaj najdziksze robili swawole... nieee, to jakoś inaczej.
Roman już rozebrany szykował się do mycia, przedtem zapalił gaz i dosypał herbaty do
czajnika.
— O ciastka to się pewnie nie postarałeś?
— Do diabła z ciastkami! Zresztą, jak chcesz wiedzieć prawdę, to ci powiem, że
wszystkie cukiernie pozamykali.
— Tylko knajpy otwarli.
— Tak, knajpy. Cukiernie zamknęli, knajpy otwarli, knajpa umarła, niech żyje knajpa. To
Francuzi tak krzyczeli, gdy im król umarł. Wielki bogaty król. Dużoś targował?
— Dwieście piętnaście.
— Ohohoho! No to daj herbaty, bo ja jestem... czekaj no, jak to Gienka mówi na
pijanego? Aha, że reumatyzm ma w nogach. Ale najlepiej to malowana Helka: „był” i już.
Ona jest dobra, tylko za dużo kokietuje. Gdybym chciał, tobym ją miał już sto razy, ale po co
mi potem odprowadzać aż za most kolejowy, no nie? Ale daj mi tej herbaty, bo mnie mdli...
brrr... a bez cukru, ino dużo cytryny.
— Proszę bardzo, a do herbatki czym mogę służyć?
Bardzo się to Henkowi spodobało. Zmarszczył brwi i naśladując gościa w kawiarni
odpowiedział wyniośle:
— Gdy będę czegoś żądał, to zapukam — przestał rozwiązywać sznurowadła i w
kalesonach, w koszuli i w krawacie przysiadł się do nocnej szafki, na której Roman,
usunąwszy leżące drobiazgi, postawił szklankę herbaty.
— Tyś słyszał, jak Jawora się kłania Bliihbaumowi? „Słu-ga jaś-nie pa-na”. Jak Boga
kocham. „Słu-ga jaś-nie pa-na!” A to parobas! A gdyby mu stary kazał okna wyczyścić, toby
czyścił, myślisz, że nie?
— No tak, tak — próbował załagodzić Roman — ale powiedz sam, gdzie taki stary
kelner znajdzie posadę? Zębami się trzyma „Pacyfiku”.
— Ehe... śtaly molowy, on takich śłabych i zionatych dobiera, bo wie, zie takim na
posiądzie zialezi. No i przez takich niewolników goście nam w gęby plują. A najgorzej
okazać gościowi, że się go boisz, bo będzie na tobie ujeżdżał, ile się da. „Gdzie jest panu
Panceru, ja się muszę na pana poskarżyć.” Hoho! Ja już nieraz tak miałem. Ale jak tylko
draniowi dałem do zrozumienia, że mam gdzieś i jego, i „panu Panceru”, to zaraz spuścił z
tonu. No tak, czasem się pomyliłem. Tak jak dzisiaj rano. Znasz tego muzykologa Berga, co
to z synalkiem do damskiej na śniadanie przychodzi? Szmaciarz przychodzi sam i łap! od
razu dwa „Kuriery” —jeden dla siebie, drugi dla syna, chociaż diabli wiedzą, kiedy on
przyjdzie. A ja akurat potrzebowałem „Kuriera” dla moich gości, więc zabieram mu jeden. A
ten na mnie z pyskiem: „Jak można coś podobnego, to jest niegrzecz- ność, to się w żadnym
lokalu nie praktykuje, pan nie jesteś kelnerem...” Więc ja mu na to, że dwóch „Kurierów” nie
można trzymać, bo inni goście też chcą czytać, no nie? I wiesz, co ten szmaciarz robi? Wstaje
i idzie do Albina. Nie wiem, co mu tam nagadał, ale musiał go dobrze pobujać, bo Albin
przychodzi do mnie i prosto z rynny: „Albo gościa przeprosisz, albo od pierwszego jesteś
wolny!”
— Albinowi można było wytłumaczyć, on na takie rzeczy jest wyrozumiały.
— Taak, dla ciebie, ale nie dla mnie. On cięty na fnnie od tego czasu, wiesz, com mu to
parę mądrych słów powiedział. Nie chciał o niczym słuchać. „Albo gościa przeprosisz, albo
od pierwszego jesteś wolny.” I nie przeprosiłem. Nic mi nie zrobi, bo to nie od niego zależy,
tylko od starego, a ja u niego mam fory.
Roman roześmiał się.
— O, żeby nie stary, to byś już dziesięć razy z „Pacyfiku” wyleciał.
— Właśnie, on mnie lubi jeszcze z czasów praktyki — powiedziawszy to Henek zdjął
buty, poprawił się na siedzeniu i zaczął łyżeczką wyławiać z herbaty pestki cytrynowe i
rzucać je na podłogę. Nagle począł się śmiać.
— He, he... jakem przyszedł do bufetu, jakoś w parę dni zabrałem się do generalnego
porządku. Sięgam zmiotką pod szafę, a tam ani rusz — tak zapchane. Czego tam nie było!
Skórki z pomarańczy, ogonki z winogron, staniole z czekolady, puszki z sardynek, jakieś
papierki... no, co byś tylko chciał. Akurat na to przychodzi stary. Patrzy, patrzy i wreszcie
pyta się: „Cio to jest?” A ja mu powiadam, że to pewnie myszy zrobiły. „Cio, mysi? Takie na
dwóch nogach, ja źnam takie mysi.”
Niepomny, że mu tylko trzy godziny do spania zostały, rozgadał się na dobre,
wygrzebywał z pamięci wspomnienia błahe, dotyczące starego Pancera, kelnerów, gości, a
szczególnie jego samego. Był to nurt nabrzmiały sentymentem, nieposkromiony, chełpliwy,
budzący w Romanie głuchą niechęć: „No i mimo wszystko, mimo żeś tyle dokazał, cóż z
tego masz? Jesteś kelnerem, tak samo jak Kantara i Jawora. I o czym tu tyle gadać?” W
gruncie rzeczy jednak lubił Heńka — podobała mu się jego niefrasobliwość w czasie trwania
choroby wenerycznej, humor, prosty stosunek do życia i wcale nie maskowana gburowatość
Wobec gości — ta gbu- rowatość miała w sobie coś pociągającego, bo nawet goście ją lubili.
Po zdaniu egzaminu Henryk namówił go do wynajęcia wspólnego mieszkania. Znaleźli
obszerny, umeblowany pokój na czwartym piętrze i tu się wprowadzili. Henryk wprawdzie
sarkał na zbyt wygórowany czynsz, ale Roman postanowił tu zostać. Podobał mu się ten
pokój wzniesiony wysoko ponad dachami przyległych kamienic, widok na zamglone
wzgórza, okalające miasto od strony południowej, park na skraju miasta i ogród w dole pod
nogami. Ale najbardziej ucieszył go balkonik, na który wchodziło się wprost z pokoju.
Balkonik ten kusił go czymś nieuchwytnym i tak złudnym, że ilekroć zamierzał tam iść —
zwłaszcza w porze nieodpowiedniej, a więc podczas burzy, deszczu lub w nocy — zawsze
nagłe ttświadamiał sobie, że pracuje w kawiarni „Pacyfik”, a zatem, że między balkonem a
kawiarnią jest zbyt wielka różnica, między przeżyciem na balkonie a pracą w kawiarni zbyt
wiełki rozdźwięk. Dlatego właśnie bezpośrednio przed pójściem do pracy lub natychmiast po
powrocie z niej, nigdy na balkonik nie wchodził. Teraz miał wielką ochotę pójść tam, Henryk
jed
nak opowiadał w dalszym ciągu paląc papierosy i pijąc cierpką herbatę.
— A raz znów woziliśmy flaszki do Munka na Długą...
Roman rozesłał łóżko, przygotował sobie książkę i lampkę na
nocnej szafce i rozdrażniony czekał, aż Henryk skończy mówić. Deszcz uderzał o szyby,
czarne łzy spływały po szkle. Z przyjemnością myślał o tym, że tuż za ścianą, przy której stoi
jego łóżko, jest przepaść — tylko cienki mur oddziela go od niej. „Gdyby tak uderzyć
silnie...” Bał się dotknąć ściany, zdawało mu się bowiem, że trochę silniejszy nacisk może ją
rozwalić, a wtedy wszystko: gruz, łóżko i on sam runie do ogrodu. Ale on by się nie zabił —
owinąłby się w kołdrę, materac i poduszkę i tak by zleciał na jaki krzak lub gałęzie drzewa.
Czasem śniło mu się coś podobnego, ale zazwyczaj budził się, nim doleciał do ziemi.
— ...tyś jeszcze wtenczas był w umywalni, ale ją znasz, bo czasem przychodzi do
kawiarni — no, ta Stalichowska, artystka z teatru „Fredreum”. Teraz się trochę uspokoiła, ale
przedtem! Słyszałeś o tym inżynierze, co się w „Wiedeńskiej” zastrzelił? Ponikowski się
nazywał. To przez nią. Z początku, kiedy przychodzili do nas, myślałem, że to jej mąż. Stale
bywali na obiadach i kolacjach, i zawsze dostawałem od niego dwa złote. Raz przyszli w
niedzielę po teatrze i zamówili kolację. Gości było pełno, przychodzili z kin i teatrów. A po
dwunastej wpada duże towarzystwo i siada w rogu na „amerykance” u Ugora. A Ugor jak
Ugor, zaraz im ładuje puchę z kawiorem i Martella. Jak się zaczęli bawić! Jedna flaszka
koniaku, druga flaszka koniaku i kawior, a potem Mumma! Mieli ze sobą dwie dziwki,
uchlały się i tak się darły, że goście zaczęli się wynosić. I o drugiej już nikogo nie było, tylko
to towarzystwo i Stalichowska z inżynierem. Ponikowski zawołał na Grelę i chciał płacić, ale
jej się wcale nie spieszyło. Niby to słucha, co on mówi, ale tak bokiem zerka na duży stół.
Tam był jakiś młody hochsztapler, zdaje się, że jej znajomy, bo się jej kłaniał i też na nią
patrzył. I on posłał po kapelmistrza. A ten jak Cygan, jak zacznie grać! Dostał wtedy chyba
ze sto złotych. Ja już miałem rewir posprzątany, więc sobie stanąłem pod palmą i patrzę. Ten,
co się Stalichowskiej kłaniał, woła na kapelmistrza, coś mu gada i wsuwa do ręki banknocik.
Kapelmistrz elegancko się ukłonił i wali prosto do Stalichowskiej i zaczyna grać, ale
powiadam ci, jak Cygan na weselu! Najpierw grał wiedeńskiego walca, potem rosyjskie
kawały. Muzyka to jest cholerska rzecz, robi z ludźmi, co się jej podoba. Mnie samego tak
rozebrało, że gdybym był gościem i miał tysiąc złotych, to słowo daję, wszystko bym puścił,
żeby tę babę dostać. A ona z początku siedzi jak nieżywa, dopiero przy rosyjskich kawałkach
zaczyna tego... w oczkach ogniki, a piersi to tak, o... i cały czas patrzy na tego z amerykanki.
Jak samica! A Ponikowski! Blady jak trup wierci się na krześle, rozgląda się na wszystkie
strony, szuka czegoś po kieszeniach. Ten z dużego stołu morowy był. Wstaje i woła: „Może
byśmy zatańczyli trochę?” Przedstawił się Ponikowskiemu, ją pocałował w rękę i zaczynają
tańczyć. A kapelmistrz o mało się nie przewrócił, tak się wygibał nad tymi skrzypcami —jak
Cygan! Nie wiem, jak tam dalej poszłp, bo musiałem srebro liczyć, ale gdy wróciłem, to na
sali było jak w kabarecie. Na żądanie Stalichowskiej znieśli fortepian z balkonu. Tamci
tańczą, a ona gra! Myślałem, że szału dostała. Włosy miała zwichrzone jak czarownica, nogi
rozkraczone, aż jej podwiązki było widać. Nie znam się na muzyce, ale jakem na nią patrzył i
słuchał, jak grała, to aż mnie coś ściskało — ale jakem na nią patrzył, bo tak to nie. Czasem
przestaje grać, przechyla się w tył i wrzeszczy: „wina!” A ten z amerykanki na to tylko czeka,
leje szampana do kielicha i przykłada jej do ust. Słowo daję, wszyscy byli jak zwariowani.
Obrusy mokre, krzesła poprzewracane, na podłodze pełno szkła, a powietrze jak w wędzarni.
Już się nie ceregielowali. Posłali jeszcze po dwie dziwki — musiały zaraz tyle wypić, żeby
były pijane jak tamte. Był tam jakiś stary pryk w okularach, ha! co on nie wydziwiał! Rymnął
do nóg najmłodszej dziwki i całował ją po bucikach i pończochach — myślałem, że go krew
zaleje — tak skomlił u jej nóg! A ta młoda jakby go nie widziała, śmieje się, piszczy, podnosi
kieliszek do góry, z jednej strony jeden ją całuje, z drugiej drugi ściska. Jak się tak zaczęło
robić, więc ja, Antek, Józek i jeszcze któryś zwialiśmy do gabientu, bośmy się bali, żeby nas
Albin nie wypędził spać. Stalichowska już się całkiem upiła, gra jakieś fantazje i śpiewa
ochrypłym głosem. Potem przechyla się w tył i wrzeszczy: „wina!” a wtenczas krzesło się
przechyliło i grrruch! do góry nogami. I nie chciała wstać. Aż mi się dziwno zrobiło... Taka
świetna aktorka, w najlepszych sztukach grywa, a tu leży na podłodze jak szmata i piszczy
jak histeryczka z Plant! Ten hochsztapler chwieje się na nogach, ale chce ją podnieść z
podłogi. Ale ona nieee... gryzie go po rękach i piszczy: „Kaziu, zostaw, ja chcę w błocie
leżeć, w błociee, w błociee...” Ale potem się jakoś podniosła i nawet nie wyglądała na taką
pijaną. I wtedy Ponikowski kiwnął na mnie i zamówił sodową. Idę po tę wodę do bufetu, a
Albin na mnie z pyskiem: „Co ty tu jeszcze robisz! Wynoś się spać!” Powiedziałem mu, że
pójdę, tylko wodę gościowi podam. Jakem ją stawiał
przed Ponikowskim, tak mimo woli zerknąłem na kalendarzyk, co leżał przed nim na stole.
Widzę, jest tam poniedziałek, wtorek i cały tydzień, a przy każdym dniu coś notowane.
Ujrzałem tylko „100 zł” pod wtorkiem, a niedziela to była całkiem zapisana. Led- wiem
odszedł od niego, a ten mnie woła z powrotem: „Tyś tu usługiwał?” Wyjmuje z portfela pięć
dolarów i daje mi: „Weź sobie to na pamiątkę”; Uważasz, na pamiątkę powiedział. Mnie to
wtenczas nie dziwiło, bo przecież gość zawsze może coś dać pikolowi na pamiątkę, nawet
pięć dolarów. Ledwiem mu podziękował, a tu Albin woła na mnie, żebym się wynosił spać, i
idzie do gabinetu. Więc ja lecę tam i wołam na tamtych, żeby uciekali, bo Albin idzie. I nic
nam nie zrobił, bośmy uciekali, a jemu nie chciało się gonić. Co potem było, to już dokładnie
nie wiem, bo z góry źle było widać i Albin nam groził. No i w niedzielę; jakoś koło dwuna-
stej w nocy, przychodzi do nas Mikrut z „Wiedeńskiej” i powiada, że Ponikowski się u nich
zastrzelił w toalecie. A ja zaraz...
W przedpokoju zamigotało światło, ktoś cicho zapukał w drzwi.
— No widzisz — rzekł Roman — mówiłem, że przyjdzie. Proszę!
Zza drzwi wyjrzała blada, oświetlona od dołu twarz starej gospodyni.
Haczykowaty jej nos, wklęsłe policzki, broda spiczasta, rzucająca migotliwy cień na
górną część twarzy, wreszcie cienkie kosmyki włosów wymykające się spod żółtego czepka
czyniły ją podobną do wiedźmy, ale wiedźmy miłej, tej z kolorowych obrazków w bajkach
dziecięcych.
— Panowie — przemówiła sepleniąc — proszę troszkę spokojniej. Ja bym nie miała nic
przeciwko temu, tylko, moi panowie, tamci się skarżą.
— Dobrze, dobrze — szorstko odparł Henryk — zaraz idziemy spać.
— Bardzo panów proszę — cicho przywarła drzwi i cofnęła się wraz z migotem światła
do swego pokoju.
— Jej, zdaje mi się, więcej chodzi o światło niż o spokój — powiedział Henryk.
— O światło! A za co dostaje 100 złotych? Ja i tak będę jeszcze godzinę czytał.
Chciałem skończyć tego „Idiotę”, bo mi się już niedobrze robi. Tam ci jest taki sen, gdzie się
młodemu gruźlikowi ukazuje obrzydliwy skorpion, powiadam ci, że gorszego snu nie można
wymyślić.
— Ee... co tam sny. Każdy ma taki sen, na jaki zasłużył. Jak
myślisz o jakichś świństwach i draristwach, a nie chcesz się do nich przed samym sobą
przyznać, to zawsze będziesz miał paskudne sny. Najlepiej tak: chcesz kogo zabić albo
zgwałcić, to sobie powiedz otwarcie, że tego chcesz, a nie udawaj, że nie, to wten-| czas
będziesz miał sny spokojne. Mnie tylko kawiarnia prześladu-l je, a to dlatego, że we mnie za
pikola wmówili, że trzeba być grzecznym wobec gości, a ja niektórych gości mam tak za
skórę, że I aż... Ale człowiek głupi i myśli, że jak gość, to już niech Bóg broni mu coś
otwarcie powiedzieć. I za to we śnie to wyłazi. Powiadam ci, że ja nienawidzę gości bardziej
niż Porański.
— Porański nienawidzi? Przecież, jak opowiadają, on ich tak elegancko obsługuje, że aż
miło patrzyć.
— No właśnie, on z nienawiści tak obsługuje. On przez to chce pokazać, że umie stanąć
na wysokości swoich obowiązków i spełniać je lepiej niżeli gość swoje obowiązki. On to z
pogardy...
— Jak, jak? Z pogardy? Hy, też ciekawe okazywanie pogardy. I co on z niej ma?
— Nie wiem, spytaj się go.
— Wiesz co, mnie się zdaje, że on nie jest normalny. To pozer, robi wszystkie
dziwactwa, żeby go podziwiać. Ale może byś ty wreszcie pomyślał o spaniu, paplasz i
paplasz.
Po upływie dziesięciu minut Henek usnął nastawiwszy przedtem swój nieoceniony
budzik na wpół do szóstej.
Roman przestał czytać i przymknął oczy. Tak, to było to, na co czekał od rana — spokój.
W przestrzeni sześcienne pudełko z cegły, w czasie — parę godzin między zgiełkiem
kawiarni a szarym świtem dnia jutrzejszego. Żyjąc ciągle w otoczeniu ludzi, czując na sobie
ich męczące spojrzenia, udręczony świadomością, że każdy człowiek ma prawo zwrócić się
do niego i żądać obsługi, rozkoszował się myślą, że teraz jest sam, że nikt na niego nie patrzy
i nikt nie może zakłócić jego spokoju. Niechby ta noc trwała bez końca, niechby deszcz ude-
rzał o szyby, a wiatr wściekał się i trząsł całym budynkiem. „Ach, Boże, Boże, jakiż to tany
świat, zupełnie inny.” Przypomniał mu się urywek jakiejś starej piosenki:
Rozdeszczyło się,
W rozmiękłej szosie Kota wozowe Grzęzną po osie.
Gdzieś on to widział: przez puste pola pnie się pod górę wąska drożyna. Jednokonny wóz
posuwa się z wolna i co chwila grzęźnie
w topielczym błocie. Deszcz chlusta wokoło, na powierzchniach bajor tworzą się bańki i
pękają. Mały człowieczek w cuchnącym kożuchu i w butach z cholewami wywija batem i
woła: „wio! wio!” Ale gdzież on jedzie? Świata nie widać, zasłania go olbrzymia kurtyna
deszczu. Otóż człowiek ten skazany jest na to, by do końca życia grzązł w rozmiękłej drodze,
wywijał batem i słuchał, jak ktoś za górą wyje: „rozdeszczyło się...”
Roman odłożył książkę, ubrał się w płaszcz i pantofle i wyszedł na balkon.
Wiatr bryznął mu deszczem w twarz — wiedział, że tak będzie, więc się nie cofnął. Z
początku nie widział nic — wszędzie było ciemno. Z góry leciały tysiące kropel, ale
materializowały się dopiero tuż przy balkonie i w świetle padającym z okna pokoju. Od
strony śródmieścia płynęły jakieś dźwięki — tam, z załomów ciemnych brył, buchały w
niebo czerwone i żółte snopy światła — wielkie ogniska, przy których złe duchy miasta
grzały się i warzyły swoją strawę. Od strony południowej, tam gdzie za dnia majaczyły
mgliste wzgórza, mrugał długi rząd świetlnych punkcików
— instrument muzyczny, na którym jakiś olbrzymi kompozytor wygrywał melodie wiatru i
deszczu. A teraz już dostrzegł kontury klasztoru i pobliskich kamienic — między nimi
kłębiło się coś, jakby czarny dym z ukrytych pod ziemią, zduszonych deszczem palenisk.
Roman poczuł ucisk w piersiach — bolało go coś przyjemnie i niezmiernie głęboko.
Powoli wyciągnął ręce przed siebie, pragnąc czegoś takiego, co by zwiększyło ów ból, aż do
granic rozkoszy, aż do łez. Ale w tej samej chwili przyszło mu na myśl coś śmiesznego; oto
wyobraził sobie, że jest pośrodku rewiru w kawiarni „Pacyfik” i że wszyscy goście na niego
patrzą. Równocześnie dostrzegł własne dłonie, sterczące w górę, potem koniec własnego
nosa — i już było po wszystkim; cofnął się w głąb siebie samego, jak ślimak trącony w różki
kurczy się i cofa do swojej muszli. Zrobiło mu się niezmiernie przykro — wrócił do pokoju,
zgasił światło i położył się do łóżka.
Po szybach okiennych spływały grube, czarne łzy, ale już nie błyszczały jak przedtem —
i wiatr trochę przycichł. W kącie, pod powałą chwiał się maleńki, fioletowy płomyk lampki
olejnej — widać było róże wieńczące stopy Matki Boskiej. Roman długo przyglądał się
płomykowi, ale właściwie nie spostrzegł go. Wreszcie odwrócił się do ściany i pomyślał:
„Jutro mam dwójkę. Dobry rewir”. Później myślał o Fornalskim. „Nie będę się odzywał, ale
jeśli jeszcze raz zajdzie coś podobnego jak dzisiaj, to mu talerz rzucę
na łeb. Ciekawe, że jeden człowiek może się tak do drugiego przylepić ze swoją
nienawiścią.” Wreszcie przypomniał sobie i o Maksie. Doprawdy, człowiek ten wydawał mu
się jeszcze wstrętniejszy niż Fornalski. „Ale gdyby mi nie dokuczał, czy wtenczas czułbym
do niego taki wstręt? Pewnie tak, bo przecież Hela mi nie dokucza, | mimo to czuję do niej
wstręt. Na to już nie można nic poradzić. He, he... ciekawym, kogo bym wolał pocałować:
Helę czy prostytutkę? Nie powinienem chcieć całować prostytutkę. Chociaż właściwie, kto
wie? Może ja chcę? Trzeba się przyznawać przed sobą do swoich świństw, to będę miał
spokojne sny. Więc niech będzie tak: chcę zabić Fornalskiego i Maksa, a Helę... Helę... za-
dusić... Ech... Henek jest idiota...”
Tej nocy nie śnił mu się ani Fornalski, ani Maks, ani Hela. Natomiast przyszła na jego
rewir Paulina. Stanęła przy nim tak blisko, że futrem ocierała się o jego biodro, oczka miała
czarne i żywo latające. Roman zapytał ją gniewnie: „Czego tu chcesz!?” Wtedy ona
odpowiedziała głosem barona Humaniewskiego: „Romciu, ty nie jesteś szczery przed samym
sobą, ty chcesz pocałować prostytutkę.” Roman na to nic nie odpowiedział, tylko zaczął
jeździć jakby na rolkach po całym rewirze i z wściekłością strzepywać ze stołów tłuste, białe,
pękate robaczki, rojące się i kwiczące jak świnki. Wiele tych robaczków przyczepiło się do
jego ubrania, więc strącał je ścierką na ziemię, aż w końcu spostrzeż, że najtłuściejszy
wgramolił się na jego szyję i pełznął ku dziurce w nosie. Ręce mu zdrętwiały, nie mógł ich
podnieść do góry, a robak wlazł już na brodę i śmierdział tak obrzydliwie, że nie sposób było
oddychać — Roman zaczął się dusić. Na szczęście od strony „Sybiru” nadszedł Henryk.
Śmiejąc się zawołał z daleka: „Nie bój się, my mu damy radę!” — i trzasnął robaka pięścią
tak mocno, że Roman przestał śnić.
ROZDZIAŁ TRZECI
T o pewne, że człowiek ma większą lub mniejszą objętość niż forma jego ubrania.
„Żelazny gość”, siedzący nieruchomo i zatopiony w dzienniku, jest bardzo mały, tak mały, że
prawie niewidoczny. Natomiast Roman czatujący na gości jest bardzo wielki, tak wielki, że
gdy jest w bufecie, jest także na rewirze.
Roman był dziś zachłanny. Eto godziny siódmej utargował sto osiemdziesiąt złotych, czyli
pięćdziesiąt więcej niż wczoraj. Z nim
było tak, że gdy w ciągu paru dni zarobił dużo pieniędzy, to następnych dni stawał się
chciwy, harował na rewirze, jak gdyby chciał wyeksploatować go do ostatka i nigdy już do
niego nie wrócić. Przykuwał gości do stołów, zatrzymywał ich wzrokiem i ruchem rąk,
poddawał im własne życzenia —jeśli kawę, to z pianką, jeśli herbatę, to z rumem, jeśli
sodowa, to z sokiem.
Pod tym względem był przeciwieństwem Uhricha; podczas gdy ten był zawsze
zrównoważony i nigdy nie targował zbyt mało lub zbyt dużo, Roman zaślepiony
powodzeniem osiągał rezultaty nadzwyczajne, lecz później, wyczerpany i zniechęcony,
ściągał na siebie burzę niepowodzeń. Pewnego dnia rewir, obojętnie który — damski pokój
czy „Sybir” — zacznie się „gzić” i wtenczas coś, jakby siła odśrodkowa rozpędzonego koła,
wyrzuci go precz poza obręb rzeczy materialnych. Ale czyż mógł temu zapobiec? Cokolwiek
by przedsięwziął, byłoby bezskuteczne, o ile nie wręcz sprzyjające nadciągającej burzy. Nie,
„tabaki” na rewirze nie mógł uniknąć w żaden sposób.
Dziś jednak nie zanosiło się na to. Ruch podwieczorkowy już minął, wkrótce miała się
zacząć kolacja. Roman krążył po rewirze, nasycał go sobą, pieścił stoły, poprawiał krzesła i
obrzydzał życie „żelaznym gościom”. Jednemu zabrał kapelusz do garderoby, a w zamian
przyniósł znaczek podlegający opłacie dziesięciu groszy, drugiemu chyłkiem porwał dwie nie
przeczytane gazety, potem udał, że nic o tym nie wie, a na żale gościa odpowiedział
współczującym kiwaniem głowy, gazet jednak nie przyniósł, mimo że leżały wolne na
„Sybirze”; na innych wreszcie spoglądał spode łba, co mniej więcej znaczyło: „wynoście się
już z mojego rewiru”. Ostatecznie wskórał tyle, że kilku z nich opuściło rewir wcześniej niż
zwykle.
Było już trzy na ósmą, gdy z garderoby wyszło dwoje Francuzów mieszkających od kilku
dni w hotelu. Roman zaprosił ich na swój rewir wymownym ruchem rąk i odsuwaniem
krzeseł, z góry im wybaczając sposób jedzenia — wiedział bowiem, że będą jeść dużo
drobnych rzeczy i że będzie musiał zmieniać im talerze. Z miną maître d’hôtela podał
jadłospis.
— Voici la carte, monsieur — powiedział szkolnym akcentem.
— Euh, parlez vous français? C’est bien, c’est bien.
„Złotego na pewno dostanę” — pomyślał Roman i przeczytał
im spis zimnych zakąsek. Wybrali sałatę jarzynową, więc przygotował im nakrycia, masło i
bułki i udał się do bufetu w restauracji. Po drodze minął Fornalskiego, urągliwie łypnął
oczami podobnie jak i on, Funia przywitał uśmiechem, spojrzał jeszcze na balkon,
gdzie muzykanci stroili instrumenty, wreszcie stanął przed bufetem.
— Serwus, Bujas! — przywitał bufetowca. — Jarzynowa raz! Jak ci tam idzie?
— Jak krew z nosa — padła niechętna odpowiedź.
Gdy wrócił na rewir, przed Francuzami stał Kantara. Coś im usilnie tłumaczył, pochylał się
nad jadłospisem i przykładał palce do czoła zakrzywiając je na kształt rogów. Roman
przyspieszył kroku, bezceremonialnie odepchnął Kantarę od stołu i widząc, że Francuz
pokazuje na jadłospisie pieczeń baranią, objaśnił szybko:
— C’est le mouton... rôti de mouton...
— Aa ouiiii... rôti de mouton — ubawiony Francuz zwrócił się do żony — c’est vraiment
comique... he, he...
Boryczko złym okiem spojrzał na Kantarę.
— Idźże, idźże, tumanie, szkoda, żeś jeszcze nie ryczał „beee”...
Kantara wybałuszył oczy.
— No, a jak im miałem wytłumaczyć?
Odebrawszy zamówienie od Francuzów, Roman odprowadził kolegę na bok.
— Słuchajże, jeśli nie umiesz po francusku ani po niemiecku, to nie idź do gości.
— Kiedy oni mnie sami wołali.
— To jeśli będą Niemcy, mów zawsze: „Ich verstehe nicht, ich bin dumm”, a jeśli
Francuzi, to: „Je ne comprends pas, je suis le mouton”. Po włosku to już nie wiem, pewnie
„porco”. Zapamiętasz sobie? Jak nie, to ja ci to napiszę na karteczce, a ty się nauczysz.
Kantara serdecznie zakłopotany jego życzliwością, poskrobał się w głowę.
— No dobrze, Romciu, ale chyba po fajrancie albo jutro.
Nagle Roman odepchnął kolegę.
— Odwal się! Odwal! Moje uszanowanie! — ukłonił się dwu panom zdążającym na jego
rewir — może tutaj — odsunął krzesło, zobowiązując ich tym do zajęcia wskazanego miejsca
— czym mogę panom służyć?
Jeden z gości uśmiechnął się zagadkowo:
— Ja bym zjadł coś lekkiego.
— Proszę bardzo: paszteciki z mózgiem, nóżka cielęca po wie- deńsku, krokiety, omlet z
groszkiem, bukiet z jarzyn — wymienił z pamięci, ale widząc, że gość grymaśnie wykrzywia
usta, przeszedł do ryb — może łososia z wody, karpia po żydowsku,
nie? To może jaką lekką pieczeń? Cielęca, sznycelek, wątróbka gęsia?
— Wie pan co — dowcipnie przerwał gość — co tu będziemy długo myśleć, daj pan
porządny befsztyk z cebulką i już.
Roman, jakby nadąsany zmarszczył brwi: „zawracanie głowy, to wcale nie jest lekka
rzecz”. — A dla pana? — zwrócił się do drugiego gościa.
— Coś ostrego, żyletki macie?
Kelner uśmiechnął się z przymusem; tyle razy już słyszał ten marny dowcip, że dziwił
się, jak goście mogą go powtarzać. Również dziwił się gościom, którzy codziennie zamawiali
„czarne picie”, „mokrą wodę”, „białe mleko” i „bułeczki bez mąki”. Trochę dowcipniejsze
były „ciastka jutrzejsze”, dzisiejsze bowiem były przeważnie wczorajszymi.
Po pewnym namyśle gość zdecydował się na „awanturkę”, tylko — zaznaczył — żeby
dużo bryndzy w niej było. Francuzi zamówili móżdżek smażony — pod oknem usiadło
trzech panów — trzy czarne. Potem duży stół zajęło pięć osób — trzy herbaty, dwa kapucyny
i ciastka, a równocześnie „płacić!” — zawołał ostatni „żelazny gość”. „Pomału, pomału,
płacić miałeś, dziadu, czas przedtem, teraz możesz poczekać, a czarne podam równocześnie z
herbatami na duży stół.” Zmienił talerze Francuzom i poszedł do kuchni. — Raz móżdżek po
wiedeńsku, raz befsztyk! — zamówił i widząc, że jeden z kucharzy zbliża się do niego z
podejrzanym uśmiechem, przypomniał sobie, że ma tylko dwa papierosy, i czym prędzej
uciekł do restauracji.
— Zrób mi „awanturkę” — zamówił u Bujasa i wrócił do kawiarni.
— Trzy herbaty, trzy czarne i dwa kapucyny!
Z zadowoleniem stwierdził, że tylko na jego rewirze jest ruch — Miecio Sierpowski,
Bandera, Janik i Kantara wałęsali się bezczynnie po salach i w pobliżu bufetu. Zwinnie
ułożył wachlarz z tacek, puścił wodę z kranu i podstawił szklanki. Z tamtej strony lady panna
Hela wyciągała ku niemu rękę.
— Panie Roman — rzekła przechylając główkę i uśmiechając się przymilnie — niech mi
pan da szklankę wody.
Spojrzał na nią ostro, jak gdyby chciał wzrokiem odepchnąć ją od siebie — drażniły go
jej usta stulone w ciup i rzęsy wielkie jak u lalki.
_Ech... pani mi też głowę zawraca. Przecież ma pani tam
wodę sodową! — niecierpliwym ruchem podał jej wodę, zabrał
kawy i herbaty i ruszył na rewir. „Ach, tam nowi goście idę! Tu, tu, do mnie...”
— W tej chwili służę! — z chciwości i pośpiechu aż mu się ręce trzęsły. Porozdawał
kawy i herbaty, na dużym stole postawił klosz z ciastkami i rzucił się ku nowym gościom —
było to jakieś poważniejsze towarzystwo; starszy pan i dwie panie.
— Państwo życzę sobie kolację?
— Tak, ale coś gotowego.
„Masz tobie! Wszystkie gotowe rzeczy sę tanie. Jedynie zajęć...”
— Ja bym państwu radził wzięć zajęca, pyszny jest, sos śmietanowy z makaronem.
— A co innego?
— Jest, proszę państwa, nóżka cielęca, paszteciki z mózgiem, paprykarz, ale to, proszę
państwa... — skrzywił się, jak gdyby na samo wspomnienie tych potraw niedobrze mu się
robiło — zajęć jest dzisiaj pyszny, dopiero co podawałem go tam gościom, mówili, że
doskonały... sos z makaronem.
— No? — gość spojrzał pytająco na swoje towarzyszki.
— No? — młodsza pani zwróciła się do starszej.
— No? — starsza pani spojrzała w oczy Romana, oczy szeroko rozwarte, zachłanne,
zniewalajęce. — No dobrze,— skinęła głowę.
— Trzy porcje? — Roman czekał na ponowne skinięcie, a gdy to uzyskał, uciekł od stołu
bojęc się, by goście nie rozmyślili się i nie zmienili zamówienia.
W restauracji: — Bujas, awanturkę brać!
W kuchni: — Trzy razy zajęć na jedno! Móżdżek można? Befsztyk dochodzi?
Funiu uśmiechnięty stał obok kredensu i podrzucał ściereczkę, kasjerka Michalina bawiła
się ołówkiem — oboje milczeli i nie patrzyli na siebie, Romek jednak odnosił wrażenie, że
raduję się swoim bliskim sęsiedztwem — w restauracji orkiestra już grała.
W bufecie kawiarnianym panna Janka układała ciastka na kloszu, kawiarka Olga smażyła
jajecznicę, a Bandera i Janik czekali na zamówione kawy. Roman nie zamówił serwet —
panna Hela widząc, że niesie talerze, domyśliła się i sama je wydała, daremnie oczekując
jakiegokolwiek objawu wdzięczności.
Na rewirze: — Co z moim befsztykiem?
— Dochodzi, proszę pana. A po awanturce czym mogę słu-
Francuzi jedli już móżdżek po wiedeńsku.
— Et après?
— Une portion de... — dwa palce naśladujęce rogi i
wesołość gościa zmusiły Romana do uśmiechu i spojrzenia w stronę nieszczęsnego Kantary.
|
I znów kuchnia, zamówienie pieczeni baraniej i zajęca, potem pięć talerzy, noży i
widelców — panna Hela skwapliwie wydała mu serwetki, kawiarka Olga uśmiechnęła się
znaczęco i mrugnęła okiem do kasjerki Gieni. Powodzenie sprzyjało Boryczce. Nie zdarzyło
się, by goście usiedli przy kilku stolach równocześnie lub żeby specjalnie po jakęś
drobnostkę zmuszony był iść do bufetu — rewir płaszczył się u jego stóp jak wierny pies,
wszelkie zapory usuwały mu się sprzed nóg i rąk. Gdy się już dobrze roztańczył i brakło mu
roboty na własnym rewirze (wskutek czego czuł się nadmiernie lekki, jak gdyby rzucał się w
próżnię), wtedy biegł na jedynkę pomagać Kantarze. Kelner ten, mimo pięknej czarnej
czupryny i kształtnego nosa, miał wyraz twarzy niezwykle tępy, nie objawiajęcy żadnych
afektów prócz durnego zdumienia w wyłupiastych oczach. Bywa tak, że w większych
zbiorowiskach ludzi, żyjących wspólnie przez dłuższy okres pewne jednostki skupiaję w
sobie dodatnie lub ujemne cechy ogółu. Personel kawiarni „Pacyfik” obarczył swoim
kretyństwem Kantarę i uczynił sobie z niego kozła ofiarnego, by móc w każdej chwili
nadmiar swej głupoty i złośliwości na nim wyładować, a także wyolbrzymiajęc jego nie-
dołęstwo ukazać siebie w jak najkorzystniejszym świetle. Tym się zapewne tłumaczy fakt, że
mimo wszelkich głupstw, jakie Kanta- ra popełniał, mimo całej jego nieudolności w pracy,
stary Pancer, podlegajęc nieświadomie życzeniom ogółu, nie wydalał go z interesu. Nawet
Roman, pomagajęc mu, nie kierował się współczuciem, jak w stosunku do starego Jawory,
lecz podświadomą obawę, by kozioł ofiarny nie popełnił zbyt rażących głupstw, w na-
stępstwie których mógłby otrzymać wypowiedzienie pracy.
— Z pana też ciężki frajer, że mu pan pomagasz — wtrącił się Miecio Sierpowski — on
panu ani palcem w bucie nie kiwnie, choćby Stał z założonymi rękami.
— Panie Boryczko! — zawołał Bandera — kuchnia na pana czeka.
„Pewnie zając i barania gotowa.” Istotnie obie te potrawy leżały na oknie i stygły —
gdyby cokolwiek później przyszedł, Balcer wściekłby się: „Potem pan przyniesie z
powrotem, bo gość powiedział, że zimne!” Ale szef nie miał w tej chwili nic do roboty, więc
był w dobrym humorze. Zresztę lubił Romana. „Pamiętam, jak
przyszedł do tacek, to taki mały smyk był” — mówił zniżając rękę do poziomu kolan i
zaciągając się papierosem Romana. Oczywiście o tym, że go nieraz, jak batem, palnął mokrą
ścierką w tyłek wcale nie wspominał.
• Wracając na rewir, tuż przy wyjściu z bufetu zderzył się z panną Helą tak mocno, że omal
półmisek nie wypadł mu z ręki.
—Psiakrrr... pani się też kręci pod nogami!
Śmiano się z tego — kawiarka Olga mówiła, że „coś będzie”.
— Tak — burknął Roman, poprawiając widelcem potrawy na półmisku — będzie „był”,
będzie , jest”, będzie „będzie” — był to ulubiony dwuznacznik Heli, którym się posługiwała
chcąc określić człowieka pijanego lub pomotanego w pracy.
Na rewirze, pod kaloryferem, zastał nowych gości — czterdziestoletnią Żydówkę z
młodym, lalusiowatym, gładko uczesanym mężczyzną. Przystąpił do nich z owym
charakterystycznym zaciekawieniem, jakie odczuwa kelner, gdy nie umie na pierwszy rzut
oka ocenić gości. „Czy to jej narzeczony, czy kochanek? Jeżeli tak, to będzie można coś od
nich utargować — mąjonezik, potem kotlety z drobiu, wino...” — te rzeczy są czasem bardzo
„do twarzy” gościom — „chyba że ten młody to jej syn albo mąż — jeśli tak, to o majonezie i
kotletach nie warto marzyć”.
— Państwo kolację? Proszę bardzo — podsunął im jadłospis i zacierając dłonie czekał na
zamówienie — czekał długo i cierpliwie, a z każdą sekundą tracił nadzieję na kotlety i majo-
nezy, w końcu zaczął powątpiewać, czy w ogóle coś wybiorą — „porządni” bowiem goście
nigdy tak długo jadłospisu nie studiują.
— Może coś zimnego? — poddał jednak więcej z obowiązku niż z przekonania.
Ku jego zdumieniu pani nachyliła się pieszczotliwie ku młodemu i zapytała:
—No, co sobie wybierasz? Może indyk?
—Kiedy, mamo, wczoraj jedliśmy gęś.
— No, ale co ci szkodzi, zjedz sobie dzisiaj indyka — powiedziała głośno rzucając
spojrzenia na sąsiednich gości.
—liii... indyka... — skrzywił się młody.
Roman przypatrywał się im z nie ukrywaną podejrzliwością — teraz już wiedział, jakiego
rodzaju byli ci goście — przypomniał sobie podobne typy: „centusie słodkie” pomyślał.
—Ja bym wolał coś małego — grymasił młody.
—Ależ weź sobie tego indyka — powtórzyła pani donośnie.
Boryczko omdlałym wzrokiem rozejrzał się po rewirze, wes
tchnął głęboko, po czym z całym zaparciem się i ofiarnością poddał:
— Bardzo dobry paprykarz dzisiaj jest.
— Iii... paprykarz...
Tego było mu już za wiele.
— Och, bardzo przepraszam, ale zdaje się, że już brakło pa- prykarzu.
Pani niespokojnie spojrzała na jadłospis, syn jej ożywił się nagle.
— Hm... tak, a ja właśnie coś małego, może jednak...
— Zobaczę, może jeszcze jest.
— Tak, tak, niech pan zobaczy, bo ten indyk...
— A dla pani?
— Ja dziękuję, jestem po kolacji.
W trzy minuty później Boryczko przyniósł jeden paprykarz i
— na wszelki wypadek — dwa talerze. Ponieważ pani serdecznie dziękowała i zapewniała,
że nie jest głodna, więc jeden talerz odstawił na boczny stół. I wtenczas usłyszał:
— Ależ, mamo, ja tego nie zjem.
Więc Roman wściekłym ruchem podsunął jej talerz i uciekł na drugi koniec rewiru.
Ruch trwał do godziny jedenastej, kolacyj sprzedawano coraz mniej, natomiast przybywało
zamówień na czarne kawy, herbaty i ciastka. Po jedenastej ruch zmalał, kelnerzy sprzątali
stoły — spodziewano się gości z kin i teatrów. Kierownik Stec wylazł z jakiegoś kąta na
„Sybirze”, gdzie pił czarną kawę, i zaczął przeglądać rewiry. Tu poprawił krzesło, tam
zwrócił kelnerom uwagę na nie oczyszczoną popielniczkę, rozłożony dziennik, okruszyny lub
cukier na stole, ale ci niewiele sobie z tego robili, ten i ów tylko kiwnął głową lub
powiedział: „Dobrze, dobrze”, a byli i tacy — jak Bandera i Maks — którzy zdawali się
wcale nie słyszeć, co kierownik mówi. Wiedzieli, że on to robi odruchowo, nie będzie ich o
to nagabywał po raz drugi. Użerać się o każdą drobnostkę byłoby zbyt uciążliwe i nudne na
co dzień. Stec robił to hurtownie. Gdy mu już nieporządki dały się we znaki, gdy nagle
spostrzegł, że kelnerzy nic sobie nić robią z jego nudnych uwag, wtenczas wybuchał
gniewem.
— Panowie! Tak dłużej być nie może! Jeśli jeszcze raz zobaczę u którego z was rewir nie
uporządkowany, to postaram się, żeby taki pan dłużej tu nie pracował. Albo będziemy w
porządku z sobą, albo wojna! Co chcecie.
Po takiej groźbie przez parę dni rewiry wyglądały jak zabawki w pudełku: wyczyszczone,
błyszczące i symetrycznie ustawione.
Ale później znów zaczynały się pojawiać okruszyny na stołach i popiół na popielniczkach,
wrażenie słów Steca spłowiało. „Jeśli u Kantary krzesło stoi krzywo — myślał Janik lub
Miziura — to i na porozrzucane gazety u mnie nikt uwagi nie zwróci”. Aż znów któregoś
dnia... I tak w kółko. Można by niemal dokładnie obliczyć, w którym dniu Stec zrobi
awanturę, i ostatecznie zapobiec temu, każdy kelner jednak łudził się, że to nie od niego się
zacznie.
Na dużej sali siedziało kilkadziesiąt osób — Roman w oczekiwaniu gości teatralnych
wałęsał się po rewirach, chodził od Robaka do Kantary i od Kantary do Robaka, czasem
zatrzymywał się, by posłuchać, o czym goście mówią, i jeśli to nie było ciekawe, szedł dalej,
wskutek czego do uszu jego dolatywały tylko urywki rozmów.
— ...Moniek, jak ja cię proszę, to...
— ...porównaj chuć Przybyszewskiego z...
— ...mlekiem kozim. Przede wszystkim, kozie jest tłuściejsze od krowiego i ma
specjalny odór...
— ...adlerowski. Bo Adler przeprowadził to...
— Ech, Adler! Z całej jego nauki warto zatrzymać tylko „kompleks niższości” i pojęcie
„nadkompensaty”, i to w odniesieniu do jednostki jak i całego narodu. A reszta bzdurstwa.
Bo na przykład nie rozumiem, jak można nie uznać dziedziczności. Już sam fakt, że człowiek
dziedziczy cechy fizyczne, wskazuje na to, że musi dziedziczyć także cechy duchowe —
między ciałem a duszą nie istnieje wyraźna granica, jedno jest związane z drugim. Albo to
jego niwelowanie różnic płciowych. Twierdzi, że kobieta może zastąpić we wszystkim
mężczyznę, tak jakby nie widział różnic biologicznych między kobietą a mężczyzną. A
przecież jeśli istnieją różnice biologiczne, to muszą istnieć intelektualne i duchowe. Dziwię
się tylko, dlaczego nie twierdzi, że mężczyzna może we wszystkim zastąpić kobietę — rodzić
dzieci na przykład. To jego zaślepienie' ma jakiś ukryty powód — trzeba by to wyjaśnić jakąś
metodą psychoanalityczną, ale jaką, to nie wiem. Cała trudność w tym, że...
— ...import spadł o pięćdziesiąt procent. Bank Gospodarstwa Krajowego jest w tym
wypadku bezsilny. Kilka transakcji, jakie w ostatnich miesiącach...
— Płacić!
— Służę uprzejmie — Roman zgarnął pieniądze, podziękował i poszedł do trafiki kupić
papierosów, pogawędził trochę z trafi- kantką, panną nad wyraz skromną i niepokaźną,
wreszcie zajrzał do
garderoby i tam znalazł ukrytego między futrami ślamazarnego pikola Bartka, przyjętego
niedawno do pomocy Pawłowi.
— To ty, łajdaku, tu się chowasz, a tam nie ma kto ilustracyj podawać! Jazda, poszukaj
włoską ilustrację dla pani na duży stół u mnie.
— A która to jest włoska ilustracja?
— Psiakrew, jużeś tu jest tydzień, a jeszcze nie wiesz? A po żarcie do kuchni wiesz,
gdzie się idzie? Naturalnie, to wiedziałeś zaraz pierwszego dnia. Za węchem. Czekaj no! — z
uśmiechem dogonił pikola przy wejściu na salę. — Wiesz, gdzie jest zimny bufet w
restauracji? No to pójdziesz tam, podasz bufetowcowi talerzyk i zamówisz tak: „Porcja
bujasa raz!” Będziesz pamiętał? Powtórz.
— Porcja bujasa raz! — chłopiec wahał się czegoś, uszedł parę kroków i głęboko
zamyślony wrócił do Romana.
— Proszę pana, a co to jest „bujasa”.
— A czy cię licho nadało! To jeszcze nie wiesz, że to jest sałata z kiszonych ogórków i
cielęcej żółci? Kiedy ty się czego nauczysz! No idźże już! — odprowadził chłopca aż do
bufetu kawiarnianego. — Ja tam zaraz przyjdę z bloczkiem po tę sałatę! — krzyknął za
chłopcem.
Nie chciało mu się pić, ale odruchowo sięgnął po szklankę, podstawił ją pod kran i puścił
wodę, by się dobrze odto- czyła. „Żeby mu tylko po gębie nie dał” — uśmiechnął się na myśl
o bufetowcu. W jednym z luster na „Sybirze” ujrzał Mięcia Sierpowskiego idącego z
naczyniem do okna umywalni — w pewnej chwili zauważył, że Miecio bierze coś z tacki i
chowa do kieszeni. „Aha, cukier ładuje do domu. Żona jego pewnie nigdy nie kupuje cukru.”
Nie chcąc być niedyskretnym odwrócił się od lustra — strumień wody lał się bez przerwy z
odkręconego kurka. Roman bezmyślnie patrzył na kanciaste, do góry dnem ustawione
szklanki na półce, na okidany kociołek z pianką i* na kawiarkę Olgę, zakładającą świeżą fla-
nelę na maszynę do parzenia kawy. „He, he... żeby mu tylko po pysku nie dał...” Zakręcił
kurek i podniósł szklankę do ust.
— Panie Roman...
Odwróciwszy się ujrzał pannę Helę, a raczej jej wargi, gładkie, czerwone, wilgotne i
szklące się jak wiśnie po deszczu — wargi, które go zawsze napawały odrazą.
— Co takiego? — zapytał szorstko, odrywając szklankę od ust i patrząc spod
nachmurzonego czoła.
— Proszę mi dać wody. Nie, nie... — zaprzeczyła szybko słaniając główkę przekornie —
ja chcę tę samą...
„Tę samą... cóż właściwie...” — przygryzł dolną wargę i podniósł brwi do góry — w
pierwszej chwili chciał jej podać szklankę trzymaną w ręku, cofnął ją jednak.
— Jakżeż tę samą — bąknął zmieszany, wylał wodę i nalał świeżej.
— Proszę.
Wbrew zwyczajowi nie odszedł, lecz czekał na zwrot szklanki i patrzył na pannę Helę.
Piła bardzo powoli, z widocznym przymusem, a w miarę tego głowa jej przechylała się w tył.
Podbródek, szyja, piersi uwypuklone pod fartuszkiem, białe, nakrochmalone płótno —
wszystko to falowało, ruszało się, było miękkie i ciepłe. Jedno ramię, wzniesione do góry
odsłaniało ciemny, owłosiony zakątek pachy — rzucił tam parę ukradkowych spojrzeń,
wreszcie zmieszany podniósł wzrok na jej twarz — tam, w szparkach między powiekami i
rzęsami błyszczały dwa ogniki. Wtedy gorący płomień liznął go w twarz — nie mógł dłużej
patrzyć na pannę Helę. Odwrócił głowę w stronę kasjerki — tam znów spotkał oczy, ale inne:
czarne jak borówki, ciekawe, natrętne. A z prawej strony zagrodziły mu drogę oczy kawiarki
Olgi, niebieskie, bezczelnie otwarte, uśmiechające się, coś wiedzące. Czując, że panna Hela
podaje mu szklankę, wyciągnął rękę — pod palcami poczuł jej mokre paznokcie.
— Dziękuję — ledwie usłyszał to słówko.
Gdzieś tam w kłębach pary dojrzał i zapamiętał dziewczęcą twarz pomocnicy kawiarki, i
znów oczy, tym razem bure, figlarne i wyłupiaste jak u wiewiórki. Czując, że mu gorąca fala
zalewa policzki, niezgrabnie postawił szklankę na półce i nie widząc nic wycofał się na dużą
salę. Szedł na oślep w kierunku swojego rewiru, szedł coraz wolniej, wreszcie potknął się o
krzesło i stanął w miejscu.
— Płacić!
Miał wrażenie, że coś gorącego przylepiło mu się do policzków i zasłoniło oczy — nie
mógł tego ani oderwać, ani zetrzeć i dlatego nic nie widział. „Ach, więc Hela to jest kobieta!
Napęczniałe piersi falują pod fartuszkiem, podbródek ma biały i okrągły...”
—- Płacić!
„...a wargi czerwone, a paznokcie zimne i mokre, a pod pachą... tak, to całe to jest kobieta
Hela. I ona już od dawna... nie, to niemożliwe...”
— Płacić!
Wzdrygnął się. Nagle uświadomił sobie, że już przedtem słyszał brzęk pieniędzy.
— Służę uprzejmie — zwrócił się do gościa.
— Płacę czarną kawę i szklankę wody.
— Szklankę wody?
— No tak, wody sodowej.
— Aha, sodowej... I có jeszcze?
— Ależ, panie, mówiłem już: czarną i sodową.
— Przepraszam bardzo... — wyciągnął z kieszeni garść drobnych, wydał resztę i odszedł
na bok.
— Panie! Ile mi pan wydał?
Roman wrócił do gościa i przeliczył pieniądze leżące na stole.
— Złoty trzydzieści.
— A ile kosztuje czarna i sodowa?
— Ach, przepraszam, myślałem, że pan miał wodę zwyczajną — zakłopotany, wziął ze
stołu dwudziestogroszówkę i cofnął się w głąb rewiru. Dręczyła go obawa, by nie potknąć się
o krzesło lub stół — było ich przecież tak dużo i tak gęsto ustawione. Najchętniej skryłby się
w garderobie między futrami. Pikolo Bartek zagrodził mu drogę, mówiąc coś o bufetowcu i
porcji „bujasa”.
— Czego chcesz! Jaki bufetowiec? Gazety podaj, gazety... tam i wszędzie.
W garderobie kłębiło się już od smokingów i wieczorowych toalet damskich. Kierownik
Stec, niby sygnał nadciągającej burzy, pędził przez dużą salę — kolorowy tłum śmiał się,
huczał i jak nawałnica zasypywał rewiry, wtłaczał się między stoły, zapełniał ścieżki i
przesmyki między krzesłami. I nie było takiej mocy, która by to wszystko wypchnęła z
powrotem na ulicę.
Boryczko tonął. Spóźnił się ze wszystkim, rewiru nie uporządkował, nie przygotował
talerzyków ani ciastek — zbudził się nagle, zaskoczony nawałnicą. Odruchowo biegł tam,
gdzie najgłośniej pukano. Sypały się zamówienia —jakieś herbaty i kawy, i ciastka, dużo
kaw, dużo herbat, może dwadzieścia, może trzydzieści. Zabmął między cztery stoły i nie
mógł stamtąd wyjść, krzesła zdradziecko podstawiały mu swoje drewniane nogi, więc utykał
co chwila, czasem nadepnął na coś żywego, a wtenczas cofał się raptownie i przepraszał,
przepraszał serdecznie, gorąco, lękliwie, tak właśnie, jak gdyby tu był tylko po to, żeby
przepraszać. Podczas snu borykał się nieraz ze swoją niemocą, uciekał mając nogi
skrępowane, dusił się na wolnym powietrzu, chwytał uciekające szklanki rękami
kilkumetrowej długości i nie mógł ich schwycić — ale to wszystko działo się we śnie, tu zaś
wszystko było prawdziwe. Przeraziła go myśl, że zabłąkał się w świat nie
podlegający jego pięciu zmysłom, że między nim a rewirem stanęła jakaś cienka zapora,
której jednak nie mógł zburzyć. To, o czym marzą tysiące dzieci i starców, ów świat
zaczarowany, istniejący gdzieś blisko nas, objawił się w całej swej potworności jemu, kel-
nerowi Boryczce. I już go zaleciał znajomy zapach Barsaca i lodu, smród najobrzydliwszy w
świecie, przyprawiony stęchlizną muzyki, rzępolącej gdzieś za siódmę ścianą, i piwnym
odorem słów Fryca Jockmana: „Tu schwitz, tu muszisz arbeiten.” Ręce, pozbawione kontroli
oczu, szukały rozpaczliwie wolnego miejsca, gdzie by mogły złożyć puste naczynie, a gdy je
wreszcie znalazł, wtedy spoza kręgu jego widzialnego świata dobył się czyjś głos:
— Panie, po co nam pan te szklanki kładzie?
Zrozumiał, że popełnił błąd, więc znów przepraszał, przepraszał serdecznie i błagalnie,
tak właśnie, jak gdyby to było jego wyłączną czynnością. A z tamtej strony zapory
oddzielającej zaczarowany świat dobywały się ludzkie, a więc niezrozumiałe dlań głosy:
— Niechże tu ktoś przyjdzie, chcieliśmy zamówić. Aa, to pan? Dla mnie herbatę ze
śmietanką i wodę sodową.
— Dla mnie kawę ciemniejszą z pianką, tylko dużo pianki.
— Ja chciałam kawę jasną, trzy kawałki cukru, a dla pani herbatę z cytryną.
— Ja... a niech będzie też herbata z cytryną.
— Panie! Ciastka tutaj, dużo ciastek i dwie lemoniady. Słomki też.
— Jasny kapucynek, a dla pań dwa murzynki.
— To ja też murzynek i wodę sodową.
Czyjeś ręce przytrzymały go z tyłu:
— Niechże pan słucha... Czarną i osobno kubek śmietanki.
„Aha, czarną i osobno kubek śmietanki, czarną i osobno...”
—powtarzał bezmyślnie, chwycił nerwowo szklankę, która się przewróciła na tacy, i
przemocą próbował usunąć sprzed siebie jakieś krzesło — pchał je tak mocno, że wreszcie
pani, siedząca na nim, oburzyła się:
— Panie... No jakżeż tak można?
— Ach, przepraszam najmocniej, nie widziałem... najmocniej przepraszam... czarna i
osobno kubek śmietanki, czarna i osobno...
Wreszcie wydostał się na zewnątrz rewiru i ruszył do okna umywalni. Tam ostrożnie
złożył puste naczynie, po czym otarł twarz ściereczką i czekał parę sekund, by wydusić z
siebie niefrasobliwy uśmiech — takim chciał się pokazać pannie Heli i dziewczętom w
bufecie. Po drodze przypomniał sobie parę zamówień
bojąc się, by mu nie uleciały z pamięci, czym prędzej powtórzył je kawiarce. Cały wysiłek
woli skierował na opanowanie twarzy i unikanie spojrzeń panny Heli, więc ręce tymczasem
same układały tacki, myliły się, łyżeczki kładły na dzbanuszkach, cukier na spodkach,
poprawiały błąd, szukały czegoś, błądziły po omacku i wreszcie, jak automat pozbawiony
siły popędowej, stygły w bezruchu. Wtenczas Roman uśmiechał się głupkowato i z niedo-
rzeczną uwagą słuchał, co tam Bandera lub Miecio Sierpowski zamawia.
— No, idźże pan już — trącił go Wesołowski.
— Zaraz, zaraz...
Długo jeszcze plątał się w chaosie łyżeczek, profitek, kaw, herbat, serwet, spojrzeń i
uśmiechów panny Heli, wreszcie uprzytomnił sobie, że to już zbyt długo trwa, i jeszcze
bardziej pomotany, niepewny, czy czego nie zapomniał, podał kasjerce bloczek.
— Panie Boryczko! — usłyszał jej głos — to za dużo. No, idź pan już, idź,
siedemdziesiąt groszy zostanie.
„A niech zostanie, niech przepadnie, to wszystko jedno.” Ręce mu drżały, czuł bezwład w
palcach, bał się, że lada chwila wszystko runie na ziemię. Doszedłszy do rewiru, zatrzymał
się, łokieć oparł na brzuchu i mętnie rozejrzał się wokoło. „Dla kogo ta jaśniejsza, a dla kogo
z kożuszkiem? Przyjmą czy nie?” Z wypiekami na policzkach i mgłą w oczach nachylił się
nad pierwszym z kraja gościem.
— Dla pana kawa z kożuszkiem?
— Kawa? Ja przecież lemoniadę zamówiłem.
— Lemoniadę? — przerażony spojrzał na tacki: „nie, nie ma ani jednej lemoniady”. —
Przepraszam bardzo, zaraz przyniosę.
Gdzieś w głębi rewiru goście pukali, raz tu, raz tam, jedni pierścionkami w marmur stołu,
inni w popielniczki, ktoś tam wołał:
— Halo, daje nam pan te kawy!?
— Już, już, już... w tej chwili...
Nie miał odwagi zapytać się, jakie kawy, więc stawiał przed gośćmi te, które trzymał w
ręce. Wreszcie została mu tylko jedna herbata i jasna kawa z kożuszkiem, którą bez pytania
postawił przed panią siedzącą pod kaloryferem.
— Ja przecież zamówiłam ciemną. I cedzoną, a nie z kożuszkiem... Ech, panie...
— Ach, najmocniej przepraszam... w tej chwili zmienię — zabrał kawę i wstydząc się iść
do bufetu postawił ją na rewirze Janika. Goście tymczasem niecierpliwili się, wołali i pukali
coraz głośniej, coraz gniewniej, zamówienia ich miały w sobie coś z bzykania
rozdrażnionych os: „Panie, gdzie ta moja kawa?” —- „No i co
i herbatę?” — „Ja, zdaje się, nie dostanę tych ciastek, co?” — w tych ostatnich słowach
wyczuł pewnę groźbę. Szczęśliwym zwrotem myśli przypomniał sobie, że ma w kieszeni
bloczek, więc za- częł spisywać na nim zamówienia — goście ruszali ramionami i patrzyli
nań niechętnie.
— Panie, a gdzie cukier do kawy? Nie przyniósł pan.
— A ja łyżeczki nie dostałem... Co właściwie... i talerzyk na ciastka.
„Ach Boże, więc co teraz: biegnąć po cukier, talerzyk i łyżeczkę, czy... Wstyd, domyślę
się... Ach gdyby tu był Bartek...” — rozpaczliwie rozejrzał się po sali; owszem, Bartek był,
ale daleko, aż gdzieś na jedynce.
A tam dalej w tłumie zamajaczyły tak dobrze mu znane, zmrużone oczka.
„O rany boskie, stary idzie!”
W jednej sekundzie przeleciały mu przez myśl wszelkie możliwości: zachorować nagle?
zemdleć? przewrócić się? uciec z kawiarni? Równocześnie strzeliła mu pewna dziwaczna
myśl: „Właściwie to wszystko jest drobnostka wobec wszechświata. Trzeba wyjść poza
siebie i wesoło przyględać się, co ten kelner, Roman Boryczko, teraz pocznie, jak się z tego
wypięta? I z daleka pomagać mu trochę, coś doradzić: Hela to jest dziewka, jak każda inna,
nie myśl o niej, oprzytomnij. Ach, proszę cię, Romciu, oprzytom- nij, błagam cię, mój ty
kochany...” — w tej samej chwili zaskoczyło go ponure przeczucie: „ależ ja wariuję, jeszcze
chwila, a będzie «byłi*, będzie «jest», będzie «będzie»:”
A stary już szedł, już był na jedynce.
Jakby dźgnięty nożem, Roman skoczył po cukier, talerzyk i łyżeczkę, podał je gościom i
wrócił do bufetu. Wykrzyknę! zamówienia spisane na bloczku i stanął przed kasę: „Ileż to
razem wynosi?”
Stary Pancer stał już na jedynce i przyględał się Kantarze. Roman Uczył: „Trzy herbaty
— złoty osiemdziesięt, dwie czarne... tak, dwie czarne, to razem...” — czuł na sobie
spojrzenie Heli i dlatego nie mógł liczyć — kawy, herbaty, ciastka i wody sodowe plątały mu
się we łbie. Kawiarka wydała mu zamówione rzeczy, już wszystko stało gotowe na ladzie.
— Brać, brać, bo stygnie!
„No, więc ileż to razem wynosi?”
„No He!!?” — pociemniało mu w oczach, jakby z nadmiernego bółu, co napływa z głębi
trzewi i ogarnia piersi, głowę, całe ciało. Właściwie, nie był to ból — był to rozkoszny
gniew. „Taki mózg!
Strzaskać, rozwalić ten łeb! Tuman! Dureń Boryczko!” Dławiło go w gardle, oczy
przysłoniła łzawa mgła. Z tamtej strony bufetu majaczyła uśmiechnięta twarz panny Heli.
— Ty szmato podła!! — wykrztusił.
Kasjerka wybałuszyła nań przerażone ślepka:
— Panie Roooman, co pan właściwie...
— G...! Trzy herbaty — złoty osiemdziesiąt, dwie czarne — trzy dwadzieścia, trzy
sodowe — trzy osiemdziesiąt, sok — cztery dziesięć, kawa, pięć ciastek — sześć
osiemdziesiąt, kapucyn, lemoniada — dziewięć złotych! —Brać! — uderzył w guziczek kasy
i wyrwał bloczek.
Tacki trzaskały mu w* rękach, łyżeczki dzwoniły, herbata porywana z lady drżącymi palcami
chlustała na spodki i serwetki.
— A gdzie ciastka! — wrzasnął na pannę Hankę.
— Są, są, tam koło klosza! Co pan tak krzyczy?
— To nie chować po kątach, tylko tu!
Rzucił kasjerce bloczek, zakołysał tackami, pchnął kolanem Janika i ruszył na rewir.
Teraz już widział wszystko. To, co przed chwilą było poza kręgiem jego świadomości, co się
tak kotłowało, było takie olbrzymie
i groźne, teraz zostało odarte z tajemniczości, stało się po prostu czterema stołami nie
obsłużonymi jeszcze — tam właśnie goście dawali znaki ręką, ktoś pukał.
— Proszę państwa, zaraz tam przyjdę! — przygwoździł ich głosem i wzrokiem.
Uciszyło się. Rozdał kawy i herbaty, na ostatku lemoniady.
— Panie, a słomka?
— W tej chwili panu przyniosę!
Odwróciwszy się omal nie uderzył w brzuch starego Pancera.
— O, przepraszam! — zawołał patrząc w jego przymrużone oczka. — Bartek! Przynieś tu
panu słomkę do lemoniady, bo zapomniałem — czuł, że szczere przyznanie się do winy
zjedna mu starego i odwrócił jego uwagę od gorszych rzeczy — tam przecież jeszcze cztery
stoły... Stary oparł się o ścianę, jak gdyby zamierzał długo pozostać na tym rewirze.
— Dla państwa czym mogę służyć?
— Cztery herbaty i kawę z pianką.
O ciastka nie pytał. „Przyniosę cały klosz i postawię im.” Odebrał zamówienia przy
następnych trzech stołach i pognał do bufetu. Zanim kawiarka wydała zamówione rzeczy, on
już miał gotowe tacki i krzyczał: „brać!” Oczka starego Pancera rozszerzyły, się cokolwiek
— za drugim nawrotem Roman zastał je zupełnie roz-
warte. „A teraz, moi kochani, pewnie chcecie dzienników i ilu. stracyj? Och, dam wam całe
góry dzienników i ilustracyj, choćbym spod ziemi miał wydrzeć.” Nie czekał, aż goście się
upomnę, sam je przyniósł i wprost wpychał w ręce gości. Jedna z pań poprosiła go o „Die
Dame”.
— Służę uprzejmie, w tej chwili pani przyniosę — i pobiegł do pokoju damskiego, bo
tam przed chwilę widział tę ilustrację. Gdy wrócił na rewir, miejsce, na którym stał Pancer,
było rażąco puste — i w ogóle cały rewir wydał mu się pusty.
— Aaaa...
Trzy na pierwszę. Gdzieś tam w damskim pokoju i w garderobie jeszcze się ktoś wałęsał,
ale na dużej sali i na „Sybirze” było już zacisznie. Roman pozbierał ostatnie popielniczki,
zgasił światło i oparł się o krzesło.
— Aaaa... — westchnął jak po długim płaczu.
Czuł się upokorzony wobec tych dwunastu stołów rewiru dwójki. Owa półgodzinna
walka z „ogniem”, paraliż nóg i mózgu, diabelski smród Barsaca i lodu, wizyta starego
Pancera — wszystko to przywiodło mu teraz na myśl banalne powiedzenie starego Jawory:
„życie jest ciężkie”. Wtenczas kiedy się dzieje źle, człowiek sobie uświadamia, że żyje. Dni
cięgnę się jak paciorki w pokutnym różańcu, rewir idzie za rewirem od pokoju damskiego aż
do „Sybiru” i nagle spotyka się taki jeden wielki pacior jak dzisiaj — wykrzyknik między
przecinkami. I to budzi w człowieku niedorzeczne myśli, każe mu się rozdwoić, wyjść poza
siebie, zemdleć, przerazić się myślę, że będzie „był”, znienawidzić własny, niezdolny do
zliczenia paru złotych mózg i tak brzydko przezwać pannę Helę. Wiedział, że ona jest w
bufecie i czyści teraz koszyki do bułek. Zastanawia się, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, co
zrobiła. „Pewnie się domyśla, ale nigdy nie będzie wiedzieć dokładnie o tym, co się ze mnę
działo, podobnie jak Fryc nie wie, co znaczy, gdy podczas pracy na rewirze uderzę mnie jego
słowa: «Tu schwitz, tu muszisz arbeiten» — takich rzeczy nie można wytłumaczyć, bo nie
ma na to słów.” Z przykrościę pomyślał o pannie Gieni i Oldze: „One też się domyślaję.
Prócz nich chyba tylko Miecio Sierpowski coś zauważył.” Zachowanie się Mięcia wobec
Boryczki po tym zajściu było zbyt dyskretne, a zatem fałszywe. Zresztę, Miecio Sierpowski
we wszystkim był fałszywy. Żółte, spiczaste węsiki, które tak często podkręcał, nadawały mu
wyraz szyderczy. Chód jego — wyrzucanie nóg na boki, rozkładanie ręk i rozczapierzanie
palców — przypominał czło
wieka zaganiajęcego gęsi. Wszystko było w nim rozlazłe i rozcia- pane jak stary cebrzyk bez
obręczy. Gdy z garderoby wychodził znajomy gość, Miecio wskazywał nań brodę i mówił:
„O, już lezie ten szmaciarz”. A potem temu samemu gościowi usługiwał: „Służę uprzejmie,
dla pana choćbym spod ziemi miał wycięgnęć, to znajdę tę gazetę”. Jeżeli to słyszał któryś z
kolegów, wówczas Miecio mrugał doń porozumiewawczo: „Ale go bujam, co?” Często w
obecności kolegów (przy jednym nie opłacało się tego robić) rzucał gniewne spojrzenia na
starego Pancera i jakby sam do siebie mówił: „Mógłby już ten stary pryk wynieść się stęd i
nie śmierdzieć tu”. Ale zawsze był pierwszym, który przynosił staremu dzienniki, czasem
nawet, gdy były zajęte przez gości, pożyczał je w trafice, a gdy to zauważył któryś z
kolegów, Miecio znów mrugał porozumiewawczo: „A niech się ucieszy, i tak wnet krypnie”.
Byli wśród personelu i tacy, którzy obawiali się Mięcia, posędzajęc go o szpiegostwo na
rzecz Pancera. Mięcia jednak nie należało się obawiać, gdyż on sam był tchórzem
lawirujęcym między pochlebstwem a szyderstwem, podobnie jak to robi przewrotna kobieta,
usiłując zatrzymać przy sobie kilku wielbicieli — Miecio nie posiadał nawet tej dozy odwagi,
jaka jest potrzebna, by stać się donosicielem. Będąc mimowolnym świadkiem drobnych
łajdactw, jakie w każdym lokalu popełnia personel, udawał, że nic nie widzi, albowiem już z
góry przewidywał, że może być powołany jako świadek i świadczyć na niekorzyść danego
człowieka, a tym samym narazić się na jego gniew. Nie znaczy to jednak, by sam nie popełnił
drobnych łajdactw — owszem, miał na sumieniu wiele błahych sprawek, które mimo swej
błahości nie pozwalały mu spać snem sprawiedliwego, ale popełniał je pod grozą gniewu
swoich bliźnich (np. kradł cukier do domu, bo wolał narazić się na wątpliwe przyłapanie go
na goręcym uczynku niżeli na gniew żony, gdyby cukru nie przyniósł). Tego wieczoru był
uprzedzajęco grzeczny dla Boryczki — ustępował mu z drogi, pozwalał mu wydzierać sobie
z ręk łyżeczki i profitki i rozmawiał bardzo rzeczowo na temat jak najdalszy od drażliwej
sprawy Romana.
„Na pewno wie — myślał Roman — bo zanadto maskuje”. Za to Bandera niczego się nie
domyślał — on przynajmniej otwarcie zapytał:
— Cóż to stary się tak dzisiaj panu przypatrywał?
— Przypatrywał się, ale widział, że wszystko w porządku, więc poszedł.
Wtedy Bandera zwrócił się do kolegów:
— Ale powiedzcie mi, dlaczego stary nigdy nade mnę nie stanie?
Dlaczego! Wiadomo przecież. Zdarzyło się raz, że stary zbyt długo przypatrywał się
Banderze podczas pracy na rewirze; wówczas Bandera powiedział do niego tak: „Panie
gospodarzu, proszę nade mną nie stać, bo gdy będę chciał zrobić jaki szwindełek, to go
właśnie w pańskiej obecności zrobię. Niech pan nie psuje ludzi brakiem zaufania”. Ale tak
mógł powiedzieć tylko Bandera, delegat Związku Kelnerów na kawiarnię „Pacyfik”. On
jeden nie bal się starego, co więcej, groził mu. Kilka miesięcy temu stary postanowił odebrać
kelnerom drugie śniadania. „Panie gospodarzu — powiedział wtedy delegat Bandera — jeśli
nie dostaniemy natychmiast śniadania, to wszyscy jak jeden przerywamy pracę. A jeśli pan
mi da wypowiedzenie, to będzie sprawa sądowa.”
Bandera imponował również wyglądem zewnętrznym. Wiadomo, że gość inaczej odnosi
się do kelnerów wysokich i postawnych, a inaczej do niskich i niepokaźnych jak Kantara,
„Zbój Madej" lub Miziura. Zapewne przed tymi wielkimi odczuwają fizyczny lęk, a im mniej
kulturalny gość, z tym większym szacunkiem odnosi się do kelnera wysokiego i z tym
większą pogardą do kelnera małego. Bandera jednak łączył w sobie dużą inteligencję
i wspaniały wygląd zewnętrzny, słusznie więc należał mu się szacunek ze strony gości.
Roman obarczony popielniczkami, ogłuszony ciszą, stał w mroku zgaszonych lamp na
własnym rewirze. Nie miał odwagi przejść przez bufet — wiedział, że skoro się tylko tam
pokaże, natychmiast osaczą go zachłanne spojrzenia panien bufetowych, pragnących
widowiska. Jeszcze mu teraz brzmiało w uszach pozornie naiwne pytanie kasjerki Gieni: „Co
się panu wtenczas stało, że pan tak brzydko powiedział?” Postanowił zamknąć się w sobie
i nie zdradzić się ani jednym spojrzeniem — z góry już cieszył się rozczarowaniem panien
bufetowych. „Obliczę procent, oddam kasę służbowemu i pójdę do domu.”
Już miał ruszyć do okna umywalni, gdy usłyszał czyjeś kroki zdążające ku niemu z
„Sybiru”. „A, to ta oferma Kantara”.
Karzełek szybkim krokiem podszedł do Boryczki.
— Coś taki smutny, Romciu? — zagadnął patrząc nań oczami wiernego psa. — Nie
przejmuj się. Wiesz, co ci powiem? — Podszedł jeszcze bliżej i przyjaźnie oparł dłoń na jego
rękawie. — Szkoda cię, jeszcześ młody, znajdziesz sobie porządną kobitę, a Helą to se nie
zawracaj głowy. Widzisz, ja se znalazłem porządną dziewczynę, ożeniłem się i... czekaj no,
to ci pokażę mojego synka — prędko wyciągnął fotografię z portfela — o, chodźże tu do
światła. Popatrz, ma już dziewięć miesięcy. Moja mówi, że wykapany łociec...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przykre nastały chwile dla Romana. Z jednej strony Hela, jej oszałamiające spojrzenia,
uśmiechy i słówka, z drugiej — rewiry zapchane gośćmi i stary Pancer, innymi słowy —
miłość i ruch, dwie wykluczające się nawzajem rzeczy.
To nie było takie proste: „Kocham cię, chodź do mnie do domu, niech się nasycę tobą”.
Roman bowiem kochał dwie istoty, uczucia jego płynęły dwoma łożyskami — jednym ku
pannie Heli, tej cielesnej, co żyła i poruszała się za ladą bufetu i wokoło pieca buchającego
parą, drugim ku pewnej mglistej istocie, którą wyodrębnił od tamtej i jakby uniezależnił.
Stało się to następnego dnia po owym pamiętnym wieczorze. Miał wolne i trawiony nagle
wzbudzoną miłością błądził po Plantach w pobliżu dworca kolejowego. Deszcz nie padał,
natomiast zgniłe, mokre zimno przejmowało do kości, a gęsta mgła, uwięziona wśród
kosmatych gałęzi, zasłaniała kamienice, światła i ruch uliczny wzdłuż Plant. Roman był
pewny, że Hela tędy chodzi do domu. Tu właśnie coś z niej pozostało — to żyło na Plantach,
przesiąknięte mgłą i żałośnie rozpięte na nagich gałęziach i oślizgłych konarach. Była to
istota nieuchwytna, pobudzająca gof do łez, dostrojona więcej do jego uczuć niżeli do
prawdziwej Heli. Potem wystarczyło mu przejść koło Plant i z daleka spojrzeć na drzewa, a
istota owa — twór jego własnej wyobraźni — przypominała mu, że posiada duszę — rdzeń
bardzo obolały i napuch- nięty.
A gdy przychodził do interesu, doznawał zdziwienia; za bufetem bowiem żyło i poruszało
się białoróżowe ciało dwudziestosześcioletniej panity Heli, „rzecz sama w sobie”, nie mająca
nic wspólnego z drzewami i mgłą na Plantach.
Już nie „zatabaczał” się do tego stopnia, by wybuchem gniewu otrząsać się z uroku panny
Heli. Natomiast popełniał niezliczoną ilość drobnych głupstw. Więc np., gdy goście nic nie
zamawiali i pustego naczynia brakło, przychodził do bufetu pić wodę. Robił to zbyt często,
by uszło uwagi kasjerki Gieni. Raz zagadnęła go znienacka: „Z czego pan ma ciągle takie
pragnienie?” I już więcej nie pił wody. Natomiast cierpliwie czekał, aż mu goście coś
zamówią, a gdy i tego nie mógł się doczekać, chodził do bufetu, zamawiał literatki wody
sodowej, znosił je na rewir, po czym rozlewał do pustych szklanek i wynosił do zmywalni —
chodziło mu o to, by przejść koło bufetu i spojrzeć na
Helę lub tylko znaleźć się w promieniu jej oczu. Pewnego wieczoru był zajęty przelewaniem
wody do pustych szklaneczek, gdy w pobliżu ukazał się Maks, Roman nerwowo wylał resztę
wody i postawił literatkę na tacce.
— Nie nudzi się panu? — z udaną czułością zapytał Żydek.
Roman spojrzał nań nieufnie.
— A o co panu chodzi? — zaskoczył go pytaniem.
— Nie powinno się panu nudzić, bo przecież ma pan teraz ideę.
Boryczko nie pamiętał, gdzie i o jakich ideach mówił, domyślał się jednak, że ten
potworek z ptasią główką stale o te idee potrącał dlatego, że wie, iż mu tym dokuczy.
Zastanowił się, czy to nie było napomknieniem do jego miłości ku Heli
i czy nie miało związku z przelewaniem wody do próżnych szklanek. Tego wieczoru nie
zamówił już ani jednej literatki wody sodowej. Ale na drugi dzień Maks miał wolne i Roman
znów zachodził do bufetu, wybijał na kasie dzibsięć groszy
i głośno zamawiał: „Literatka raz!” — dopóki panna Gienia nie zapytała go naiwnie: „Cóż to
u pana, goście piją tylko sodową? I same literatki”. A gdy wrócił na rewir i ze złością
porozlewał wodę do szklanek, jakaś pani odezwała się za jego plecami:
— Panie płatniczy, poproszę literatkę wody sodowej.
Musiał więc pójść do bufetu i jeszcze raz:
— Literatka sodowej!
Panna Hela nie postawiła jej jak zwykle na ladzie bufetu, lecz wyciągnęła rękę czekając,
aż odbierze. A gdy objął szklankę, poczuł, jak tamtego wieczoru, jej mokre paznokcie.
Oszołomiony cofnął się
i rzucił kasjerce bloczek, ale tak niezręcznie że upadł na ziemię.
— Oo, przepraszam bardzo! — schylił się, by go podnieść, a wtedy literatka zjechała z
tacki i spadła na ziemię — woda chlusnęła na buciki panny Gieni. — Oo, przepraszam
bardzo! — zupełnie już pomotany i zawstydzony, nie wiedział, co począć: podnieść szklankę
czy podać kasjerce bloczek, czy wreszcie zamówić nową literatkę wody sodowej — nawet
wykonał ruch (wiedział, że go zauważono), jak gdyby zamierzał ściereczką wytrzeć buciki
panny Gieni. Nagle podniósł się i wyciągając szyję w kierunku umywalni zawołał do
dziewczyny:
— Halo! Tu jest rozlane, wytrzyj zaraz.
— A literatkę kto podniesie? — upomniała go kasjerka.
— Zaraz, zaraz... — i nagle, jak gdyby sobie przypomniał coś ważnego, pobiegł na
rewir.
Gdy wrócił, literatka i bloczek były już podniesione.
— Proszę jeszcze jedną sodową — zamówił wybijając bloczek.
Ale nikt się nie ruszył.
— Proszę jeszcze jedną sodową — powtórzył bezdźwięcznie — aaa... jest...
Oczywiście, panna Hela dawno już postawiła ją na ladzie. Zgniewało go to. W ogóle
gniewało go, że jest zbyt przytomna, że wszystko widzi, wszystko wie, że patrzy i uśmiecha
się, jak gdyby chciała podkreślić tym swoje zwycięstwo nad nim. Poważniała tylko wówczas,
gdy stary Pancer był w pobliżu, ale wówczas i Roman dusił w sobie wszelkie uczucia, by
pokazać staremu twarz bez rumieńca, oczy bez błysku i głos niezalę- kniony.
I tak dzień za dniem mijał, a on nie myślał nawet o zbliżeniu się do Heli. Po skończeniu
pracy szybko ubierał się i uciekał do domu, by go nie posądzono, że czeka na nią.
Wstydził się swego uczucia, albowiem jak większość młodzieńców w jego wieku sądził,
że miłość jest czymś niemoralnym i zabronionym. Zupełnie inaczej na całą tę sprawę
zapatrywał się Henryk. Przyszedłszy rano do interesu nie wiedział jeszcze o niczym. Gdy
tylko wszedł do bufetu, otoczyły go cztery panny: piegowata kajerka Stefa, chuda i
niechlujna kawiarka Elza i obie panny bufetowe — Tola i Marta.
— Panie Henku, panie Henku, co tam Romek mówił, jak się czuje, kiedy wrócił, co
opowiadał — pytały wszystkie naraz czepiając się jego rąk i marynarki.
— Co, co takiego, co się stąło?
Były bardzo zgorszone, że Henryk nic jeszcze nie wie. Opowiedziały mu wszystko z
najdrobniejszymi szczegółami — wszystko, co wiedziały od kawiarki Olgi i kasjerki Gieni
(obie te panny zbudziły w nocy swe koleżanki i opowiedziały im o wszystkim, a ponieważ
przy tym była jedna z prasowaczek, więc wiadomość ta natychmiast rozniosła się po całym
„Pacyfiku”).
Wróciwszy do domu Heniek przywitał Romana w ten sposób:
— Coś ty tam wczoraj miał z Helą? Wszyscy gadają, żeś się zakochał, robią z ciebie tata-
wariata. Nie bądź frajerem i nie ciać- kaj się dużo. Chce — to dobrze, bierz ją, a nie — to
kopnij i mech ci nie zawraca gitary.
Roman zdębiał: „Jak można się tak wyrażać o niej! Świnia! Nic nie wie, nic nie rozumie,
na wszystko patrzy swoimi kelnerskimi oczyma”. Później jeszcze Henryk w ten sposób do
niego przemawiał:
— Jak chcesz wiedzieć, to ona jest pierwszej klasy numer. Chciałbym mieć tyle złotych,
ile razy Albin ją miał. A Rudolf? Myślisz, że on ją tak bezinteresownie do domu
odprowadzał? Ona tam może cały pułk zabrać, bo mieszka tylko z koleżanką, macocha
gdzieś na prowincji — nie chce jej znać. A mnie ile razy kokietowała! Tylko wiesz, nie
chciało mi się tak daleko łazić. To raz, a po drugie, boję się, żeby mi się znów nie odnowiło.
„Zbój Madej” też coś wiedział. Z początku udawał, że się tym nie interesuje, zachowywał
się wobec Romana tak jak zawsze — pociągał go za rękaw i powtarzał zamówienia lub
prosił, by zechciał „rzucić okiem” na jego rewir. Ale raz, gdy się zeszli na rewirze i nic nie
mieli do roboty, Robak pogłaskał swoją łysinę i zaczął namiętnie gryźć dolną wargę — znak,
że ma coś ważnego do powiedzenia.
— Słuchaj pan — rzekł wreszcie z pewnym wahaniem — ja tam nie chcę panu nic
mówić, ale z tą Helą... Bo wie pan, jeszcze jednego romansu nie skończyła, a już drugi
zaczyna. No, pewnie pan nic nie wie, ale ja wiem. Zna pan Huculskiego z „Wiedeńskiej”? To
przecież jej kochanek. I żonaty. Przecież jej raz w gębę napluł na ulicy i nawymyślał jej od
ostatnich dziwek. Ja tam panu nie chcę wiele mówić, ale...
Wreszcie i Bandera się wtrącił. Roman żywił dla niego skryty szacunek nie tylko za jego
odwagę w stosunku do starego Pancera — Bandera znał się na literaturze. Podczas jakiejś
dyskusji udowodnił kolegom, że Mickiewicz to wierszokleta, a Słowacki to poeta-filozof. Na
twierdzenie Romana, że poeta nie może być filozofem, bo kładzie nacisk na rym, a tym
samym paczy myśl, Bandera tak odpowiedział:
— Przeciwnie, właśnie dlatego, że musi dobierać rymy, ma możność kontrolowania
myśli i sprecyzowania jej tak, jak by tego nie zrobił będąc prożaikiem. Myśli poetów są
logicznejsze niżeli te same myśli wypowiedziane przez prozaików.
Nikt się na to nie odezwał — Bandera zna się na tym lepiej od innych. Kiedyś powiedział
tak: „I cóż z tego, ?e ci wszyscy filozofowie grzebią w książkach i tak dużo myślą? Co
dokonali? Nic. A najzabawniejsze to, że zawsze wracają tam, skąd wyszli”.
To się znów bardzo Janikowi podobało.
— Tak — powtórzył śmiejąc się — zawsze wracają tam, skąd wyszli.
Ale Janik był głupi! Miał kanciastą, ponurą twarz, taką jak podmiejscy bandyci, a humor
jego objawiał się zawsze w jednakowy sposób. Przychodził na przykład do Kantary:
— Zna pan redaktora Krupę?
— Nie.
— To go pan...
O, wtenczas to się śmiał, ryczał na całe gardło i już przez cały dzień opowiadał
wszystkim, jak to Kantarę wykiwał.
Otóż pewnego wieczoru Roman, Janik i Bandera siedzieli przy jednym stole i obliczali
kasę. Bandera skończył pierwszy, zapalił papierosa, dmuchnął dymem i spojrzał na Romana.
— No, jak tam, panie Boryczko?
— Co by, nic — odparł Roman niechętnie, czując, co Bandera ma na myśli.
— Wszyscy gadają, że pan poważnie o tej „Halce” myśli.
Roman hamując złość odpowiedział żartobliwie:
— Nic jej przecież nie brakuje, nogi ma, głowę, ręce, wszystko co potrzeba... ha, ha...
— O, ona jeszcze coś więcej miała. Spytaj się pan jej, co zrobiła z tym dzieckiem, co
miała cztery lata temu.
— Tak, tak — podchwycił Janik — spytaj się pan, co zrobiła z tym dzieckiem, he, he,
he...
— A jakże — ciągnął Bandera — ona panu powie, że umarło w szpitalu, ale jak
naprawdę było, to...
Miłość to rzeka — im więksżą tamę napotyka, tym bardziej wzbiera i dalej bocznymi
rozlewiskami dąży do celu. Hela jako istota niewinna była godna pożądania, zaś Hela roz-
pustnica i zbrodniarka stała się godna litości — tak czy owak oczarowała Romana, niepokoiła
go. Przyglądał się jej z daleka, najczęściej przez lustro umieszczone naprzeciw bufetu, i
zastanawiał się, czy jest to możliwe, by ta kobieta miała kochanków plujących jej w twarz i
czy zdolna byłaby zamordować własne dziecko. Było coś potwornie niedorzecznego w tym
posądzeniu. Czerwona, aniołkowata twarz Heli, otoczona brązowymi loczkami, wargi
wilgotne i lśniące jak czereśnie po deszczu, podbródek biały, uwydatniający się w uśmiechu,
i rzęsy rzucające wstydliwie cienie na różowe policzki — wszystko to zdawało się przeczyć
pogłoskom o panu Albinie, Huculskim i uduszeniu dziecka.
A jednak...
Roman często posługiwał się lustrem. Stawał w takim miejscu rewiru, że widział Helę
wyodrębniającą się od reszty bufetu — czasem tylko kawiarka Olga i jej pomocnica, dwie
białe ruchliwe istoty, ukazywały się na chwilę i znikały poza brzegiem lustra — pozostawała
tylko Hela, zajęta wycieraniem łyżeczek, uśmiechają
ca się niewinnie i promieniująca wstydliwym cieniem spuszczonych rzęs. Patrzył długo i w
końcu niecierpliwił się: czemuż nie podniesie oczu, nie spojrzy, nie uśmiechnie się? Czyżby
nie wiedziała, że on tu stoi?
Otóż wiedziała dobrze — przekonał się o tym uchwyciwszy w lustrze jej przelotne
spojrzenie. „Chce, żeby na nią patrzeć i po- dziwiąc ją” — myślał rozdrażniony — „więc te
anielskie uśmiechy i wstydliwe spuszczanie powiek to jej kokieteria — może w pewnym
stopniu nieświadoma, ale kokieteria”. Zastanawiał się długo nad tym, co ona robi świadomie,
a co nieświadomie, i w końcu dochodził do paradoksalnego wniosku, że u niej nawet świado-
mość jest nieświadoma. „Coś każe jej pokazywać i reklamować swoje ciało, więc ona to robi,
chociaż nie zastanawia się nad tym i pewnie nie wie, że można tego nie robić.” Gdy szukał
bułek w szufladzie, Hela unosiła lekko sukienkę i ppierała swe okrągłe, ob- ciśnięte
pończochą kolano o krawędź szuflady, tuż przy jego ręce, potem patrzyła mu w twarz, by
sprawdzić, jakie to wrażenie na nim wywarło. Gdy szedł po coś do kuchni, Hela biegła przed
nim w podskokach do umywalni po łyżeczki lub szklanki — jej wielkie, pulchne, zupełnie
rozwinięte ciało trzęsło się w podrygach, budząc w nim, obok dreszczu pożądania, uczucie
nad wyraz przykre — było ono podobne do wstrętu, jakiego doznawał na widok karalucha
uciekającego chybotliwymi skokami od światła w mroczny kąt piwnicy: „Zdeptać, zadusić,
rozgnieść na miazgę i otrząsnąć się z obrzydzenia.” Z biegiem czasu uczucie to w stosunku
do niej odzywało się w nim coraz częściej i coraz silniej — nienawiść, jaką żywił do niej od
dawna, została tylko chwilowo zagłuszona wybuchem miłości, z równoczesnym
zastosowaniem środka psychoantyseptycznego w postaci mglistej istoty z Plant, tak nie-
podobnej do Heli prawdziwej.
Ale wreszcie zaszedł wypadek który w dość dziwaczny sposób przyczynił się do
bliższego zetknięcia się Romana z Helą.
W „Pacyfiku”, jak w każdym większym lokalu, obowiązywał „system rewirów
ruchomych”. Jeżeli kelner zaczynał turę dopołu- dniową od pokoju damskiego, to następnych
dni posuwał się o jeden rewir dalej i tak szedł przez „drugi damski”, .jedynkę”, „trójkę”,
„czwórkę”, „bufet”, „pierwszy Sybir”, „drugi Sybir”, a potem miał wolne. Następnie w tym
samym porządku zaczynał turę popołudniową. Wskutek tego niektórzy kelnerzy nigdy nie
pracowali razem — widywali się tylko przy oddawaniu i obejmowaniu służby na rewirach o
godzinie drugiej w południe. Tak właśnie było z Romanem i Henrykiem. Dawniej pracowali
obok siebie
i skoro tylko mieli trochę wolnego czasu, natychmiast schodzili się w miejscu neutralnym —
(tzn. na pograniczu dwóch sąsiadujących rewirów) i tam rozmawiali tak zapamiętale, że
dopiero dzwonienie popielniczek przypominało im, że prócz nich gdzieś tam na rewirze
prawdopodobnie siedzą goście i czekają na podwieczorek. Poczciwy Stec dzień w dzień
upominał ich, prosił, niemal błagał, żeby więcej dbali o gości, aż wreszcie znudziło mu się to
i pewnego • wieczoru, kiedy jak zwykle pochłonięci byli rozmową, zbliżył się do nich z
podejrzanym uśmiechem.
— Widzę, że się tak lubicie, to was dam na jeden i ten sam rewir, żebyście byli bliżej
siebie.
— Jak to, panie kierowniku, „na jeden i ten sam rewir”? — zapytał Roman, czując
niesamowitość czwartego wymiaru w tym powiedzeniu.
Okazało się, że tym czwartym wymiarem był czas.
— Ano tak, jeden i ten sam rewir, ale jednego do południa, a drugiego po południu.
— Pa-nie kie-row-ni-ku!!
— Alelele... szkoda gadać.
I od tego czasu widywali się w południe przy zmianie służby i czasem w domu, ale to
bardzo rzadko, gdy bowiem jeden z nich przychodził do domu, to drugi już spał, gdy zaś ten
drugi budził się rano, by iść do interesu, to tamten znów spał. Więc pisywali do siebie kartki i
kładli je na nocnej szafce obok śpiącego.
„Nastaw budzik na dziewiątą, bo mam lekcję francuskiego.”
„Uważaj jutro, bo stary będzie nakręcony — coś tam było nie w porządku w restauracji i
pewnie rano przyleci.”
„Znowu zapomniałeś o ciastkach i cukru brakło do herbaty, mam złotego u ciebie. Gdzieś
podział «Quo vadis?»— połóż mi je na wierzchu.”
„Odbierz 60 gr za herbatę od Bobrowskiego, tego pośrednika z czarną brodą,
powiedziałem mu, żeby tobie dał. Fryc chciał się z tobą widzieć, pewnie w sprawie
«brzęczącej». Nastaw budzik na dziesiątą.”
„Znowu nie zgasiłeś światła, a «Uroda życia» leżała na podłodze, nie rozumiem, jak
można usnąć przy książce. Nastaw budzik na dziewiątą, bo mam lekcję.”
Pokój damski dzielił się na dwa piętnastostołowe rewiry, a ponieważ sąsiadował z
garderobą i wejściem do hotelu, przeto zachodziło tam wielu obcych gości, ruch bywał
niejednostajny, zdarzały się niespodzianki. Nagle otwierały się drzwi hotelowe i wchodzili
nieznani goście — kawy, herbaty, koniaki, szynka, miód, konfitu
ry, kierownik Stec pomaga kelnerom, stary Pancer kłania się z daleka, hałas, ruch, a po
upływie kilkunastu minut znów spokój______
czarne kawusie, herbatki, gazety, łysi panowie siedzący głęboko w fotelach i błękitne
płaszczące się pod sufitem pasemka dymu tytoniowego, szarpane przez dwa wentylatory
warczące głucho jak psy, co użerają się o kawał szmaty znalezionej na śmietniku.
Roman lubi niespodzianki. Na widok nieznanych gości, podniecony radośnie, zesuwał
dwa stoły, dostawiał foteliki, odtrącał kolegę, który spieszył mu z pomocą, a Stecowi dawał
ręką niecierpliwe znaki: „Odejdź pan, ja sam odbiorę zamówienie.”
Obecnie Roman bał się ruchu. Pierwszą jego myślą po obudzeniu się było: , jaki rewir mi
dzisiaj przypada?” Najchętniej pracowałby na czwórce, bo tam był najmniejszy ruch, goście
łagodni, bufet blisko. Pokój damski był najniespokojniejszy — pięćdziesiąt procent awantur i
starć, jakie się zdarzały w kawiarni „Pacyfik”, przypadało właśnie na te dwa rewiry.
Zmiana służby odbywała się o godzinie drugiej, ale kelnerzy przychodzili wcześniej, by
zjeść obiad. Ci drudzy, którzy pracowali od rana, niecierpliwili się. Przychodząc z naczyniem
do okna umywalni, niespokojnym wzrokiem sprawdzali, czy nowa tura jest w komplecie.
Zdarzało się, że któregoś kelnera brakło, a wówczas ten pracujący od rana musiał w dalszym
ciągu pozostać na rewirze — to było nieszczęście, z którym nie mógł się pogodzić do
późnego wieczoru.
Dziś jednak byli wszyscy. Skończyli obiad, rozparli się w krzesłach i zapalili papierosy.
Roman siedział sam w kącie „Sybiru” — było mu tam bardzo dobrze, nikt na niego nie
zwracał uwagi. Przeżycia ostatnich dni zrobiły go lękliwym i podejrzliwym — był jak pies
często drażniony przez ludzi. Myśl, że wkrótce trzeba wstać i iść do pokoju damskiego,
przyprawiała go o lekki skurcz żołądka. „Ach, gdyby tak można jakimś cudem przeskoczyć
te parę godzin, usnąć, zatracić świadomość życia i ocknąć się dopiero o dziewiątej wieczór!
Hela przyjdzie o ósmej, ma nocną służbę. Tak dłużej trwać nie może, dziś trzeba coś zrobić,
coś powiedzieć.”
Wieliński już inkasował gości: „Poproszę, bo się zmieniamy” — mówił wyciągając
drobne z kieszeni. Miecio Sierpowski skończył już papierosa i podniósł się z krzesła —
Roman spojrzał nań pogardliwie: „Spieszy się, jakby się bał, że mu rewir ucieknie”. Hemyk,
obładowany pustym naczyniem, podszedł do okna umywalni.
— Romek, weź kapucyna do damskiego, bo Stec już kasę odpisuje.
Boryczko podniósł się ociężale.
_ Psiakrew — zaklął cicho, płaczliwie — już go diabli
przynieśli — otrząsnął okruszyny z ubrania i ruszył do bufetu.
— Kapucyn raz — zamówił bezdźwięcznie.
A potem z tym kapucynem powlókł się do pokoju damskiego — Henryk tam już był.
— Gdzie to idzie? — zapytał go.
— Tam, pod okno, dla pana.
W całym pokoju siedziało zaledwie parę osób, pikolo Paweł czyścił popielniczki,
pucołowaty Cypruch inkasował gości przy dużym stole, Henryk zbierał z rewiru koszyki z
bułkami i gromadził je na jednym stole.
— Masz tu — rzekł do Romana — dwanaście bułek i cztery ciastka — dwa złote i cztery
grosze albo daj równe.
Roman położył pieniądze na stole.
— Masz. I wynoś się już stąd. A zabierz po drodze to naczynie. Paweł! Te popielniczki
tu... brudne jak w knajpie!
Pragnął, żeby się już wreszcie coś zaczęło, by nie stać bezczynnie i myśleć, myśleć. Za
oknami na ulicy paćka. Gdyby przynajmniej śnieg padał — stanąć przy oknie i gonić oczami
wielkie płaty — ale nie, nic nie pada, tylko brudna śnieżna paćka pokryła jezdnię i chodniki.
I ludzie szli jacyś skwaśniali i nasępieni, jak gdyby mieli buty dziurawe i pełne błota. Patrzeć
na garderobę i pokój również źle — jakoś mroczno i duszno, dywaniki i rogóżki zabłocone.
Szklany tumikiet obracał się, wpuszczał do garderoby falę wilgotnego zimna i gościa
okutanego w futro. Garderobiany usiadł za kontuarem i tępy wżrok wlepił w tumikiet —
„pewnie jest mu bardzo źle, powinien płakać albo powiesić się na wieszaku, między futrami”.
„Babcia” toaletowa siedziała nieruchomo na stołku i myślała o czymś. Ale o czym? Chyba o
synu, co jest monterem, bo o czymże innym? Przecież w klozecie jest czysto, papier jest w
każdej ubikacji, więc... „Zbój Madej” odebrał już rewir od Cyprucha i teraz wycierał stoły.
Potem "przyjdą goście, zaśmiecą i znów trzeba będzie wycierać. Ech... wiadomo, że potem
będzie ruch, ale tymczasem nie ma nic, trzeba więc czekać, widzieć, jak się to zaczyna, ani
tego przyspieszyć, ani ominąć nie można.
Znudzony udał się do trafiki po papierosy. Tam panna Jula, szczupła dziewczyna w
szarym płaszczyku i kawowym berecie, układała pudełka w szufladzie. Zapaliwszy papierosa
spojrzał na nią:
_ jak pani tu może wytrzymać, tu zimno jak w psiarni.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado:
— Mnie wcale nie zimno.
Było mu żal tej dziewczyny. „Taka mała i skromna i zawsze smutna, a przecież, gdy się
jej dobrze przypatrzyć, to ładna. Właśnie ta skromność ją przysłania. Jeśli się ożenię, to tylko
z taka. Hy... co by ona powiedziała, gdybym jej zaproponował... Nie znamy się, ale to
przecież wszystko jedno, bo i ci, co się przed ślubem lata całe znają, po ślubie doznają
rozczarowań. Mieszkanie, kuchenka, żona, dziecko, pieluchy, oszczędność, nudne wieczory
przy lampie albo spacery w niedzielne popołudnia, a w nagrodę za to błogie chwile uniesień,
szepty, tulenie się, może nawet łzy i całowanie nóg.”
Chciał jeszcze powiedzieć pannie Juli coś serdecznego, ale z ulicy weszło paru gości —
jedni wprost do garderoby, inni zatrzymali się w trafice, więc Roman ukrył papierosa w
garści i wyszedł oglądając się na wszystkie strony. Niedawno temu stary Pancer złapał
Miziurę z papierosem w ręku i zbeształ go przy gościach: „...a jak jeszcze raz zdybię, to nie
masz co u mnie robić! — zwrócił się do Steca i dokończył skrzekliwie: — A jagzie, papielo-
sia kuzi zia panblat ź gośćmi”.
Z dużej sali wyszedł Janik. Myślał o czymś bardzo usilnie, nie rozglądał się i nie patrzył
w żaden określony punkt. Powoli podszedł do Boryczki.
— Panie, czy przyszedł już redaktor Bury?
Roman spojrzał niechętnie w jego kanciastą twarz i odparł:
— Nadmuchaj mu pan...
Bardzo to Janikowi było nie w smak — tak precyzyjnie wszystko obmyślił i na darmo.
Nachmurzony zbliżył się do garderobianego:
— Panie, czy prżyszedł już redaktor Bury?
— Jaki redaktor Bury?
— Nadmuchaj mu pan...! — odpalił Janik i ryknął śmiechem — śmiał się tak głośno, że
to wywabiło Robaka z pokoju damskiego.
— Cóż on znowu? — zagadnął pociągając Boryczkę za rękaw. ,
— A znów mu się udało, jak ślepemu dziadkowi .grosz.
Przybycie gości wypłoszyło wszystkich trzech z garderoby. Zaczynał się zwykły
poobiedni ruch, beznadziejnie nudny, pozbawiony niespodzianek. Wszystko było jakby
ułożone z góry. Goście wchodzili do garderoby, rzucali futra i kapelusze na ladę kontuaru,
zachodzili na chwilę do toalety i budki telefonicznej, po czym, jakby przesiewani przez
skomplikowany młyn, rozchodzili się i łączyli w grupy-
Więc na jedynkę szli pośrednicy wszelkiego rodzaju, typ gościa najbardziej
znienawidzony przez kelnerów. Tu właśnie załatwiali swoje interesy. Przesiadali się z
jednego stołu do drugiego, błądzili po całym rewirze, pytali się, czy był taki lub owaki pan,
prosili kelnerów, by im dali znać, gdy przyjdzie. W garderobie stale ktoś na nich czekał —
byli to przeważnie brodaci Żydzi lub młodzi mężczyźni, źle ubrani, wstydzący się wejść na
salę. Ci z jedynki przychodzili do nich, rozmawiali po kątach garderoby i trafiki, po czym
nagle ubierali się i wychodzili na ulicę. Jeżeli kelner zdążył ich złapać przy wyjściu, to płacili
natychmiast, jeżeli nie, to dopiero na drugi dzień lub w ogóle nigdy. Tyle razy im się to
zdarzało, tak łatwo było im się usprawiedliwić, że granica między umyślnym a mimowolnym
zapominaniem stała się bardzo przenośna lub w ogóle nie istniała. Aby się pozbyć wszelkiej
odpowiedzialności pod tym względem, niektórzy z udaną lekkomyślnością dawali kelnerom
do zrozumienia, żeby sami pamiętali o odbieraniu na- leżytości. „Panie starszy, pan wie, że ja
tu i tam, głowę mam nabitą interesami, niechże się pan zawsze upomni.” Niedo- świadczeni
kelnerzy (w każdym razie nie Miecio Sierpowski lub Bandera) próbowali wykorzystać tę
rzekomo nabitą interesami głowę pośrednika — niestety bez powodzenia. Taki bowiem pan
zawsze pamiętał, że wczoraj właśnie zapłacił za kawę. Ale nie obrażał się na kelnera. „Tak,
tak — mówił klepiąc go pojednawczo w ramię — przecież mi pan nawet wydał resztę z
dwóch złotych, przypomina pan sobie? Tu, przy tym stole, prawda?”
Dalsze rewiry, to jest dwójka, trójka i czwórka, zajmowane były przez właścicieli
sklepów i hurtowni, gości do tego stopnia spokojnych i niepozornych, że sami kelnerzy
przezwali ich „ludźmi szarymi” — doprawdy, wiało szarzyzną od tych rewirów, jak od łąki
porosłej psiarą lub zdeptanego krowimi racicami ścierniska, na którym kelner-pastuch był
jedyną istotą ożywiającą tło.
Ośmiostołowy rewir w bufecie należał do przyjaciół i dostawców starego Pancera.
Panowie ci znając kulisy „Pacyfiku” spoufaleni byli z personelem, a tym samym traktowani
przez niego półofi- cjalnie. Flirtując z pannami bufetowymi otrzymywali protekcyjne porcje
babki i kawy z kożuszkiem dwucentymetrowej grubości. Jeżeli stary Pancer był nieobecny,
kelnerzy witali ich po nazwisku:
»0 serwus, panie Beck” — „No, jak tam interes, panie Sadło?” — „Panie Morgenbesser,
mam dziś dla pana coś fajnego, drożdżowe z serem” — Bandera nawet przy starym mówił do
nich w ten sposób.
„Sybir” był rewirem najbardziej oddalonym od garderoby, ale miał najlepszych gości.
Gdyby nie brać pod uwagę kilku adwokatów, odsiadujących tu popołudniowe godziny,
można by iść o zakład, że od rana do dwunastej w nocy nie usiądzie na tych dwóch rewirach
ani jeden Żyd. Trudno dociec, dlaczego Żydzi nie lubili siadywać na „Sybirze”. — Bandera
twierdził raz, że Żyd jest zbyt leniwy, by iść aż na „Sybir”, innym razem mówił, że Żydzi są
próżni, lubią się pokazywać tam, gdzie jest najwięcej publiczności, a „Sybir” przecież był na
uboczu i rozdzielony na dwie wąskie, zaciszne odnogi.
Literaci — hałaśliwa grupa młodych awangardzistów — zajmowali wieczorami podłużny
stół w lewej odnodze „Sybiru”. „Pie- rońskie literaty” — mruczał nieraz Wieliński —
sprawcie sobie gumowy szlauch, ja wam go już załączę do wodociągu i będziecie sami
ciągnąć, ile chcecie”. Pikolo Paweł również coś tam mruczał pod nosem o przeklętych
ilustracjach i wszelkich czasopismach, jakie istniały w „Pacyfiku”. Stary Pancer tolerował
tych młodych więcej ze względów snobistycznych niżeli z dobroci serca. Czasem nie
proszony przysiadał się do nich, wypinał brzuch ozdobiony złotym łańcuszkiem i
uśmiechając się grymaśnie i zaciągając cygarem słuchał, o czym mówią, aż wreszcie
znudzony żegnał ich kiwnięciem głowy i odchodził do swoich dostawców. Patrząc na tych
młodych z daleka, odnosiło się wrażenie, że wołają patetycznie: „Myyy! myyy
awangardziści!” Właściwie nikt ich tu nie cenił — byli jak żołnierze ginący w pierwszych
szeregach zgiełku bitewnego po to, by utorować przejście dla zwycięzców maszerujących już
przy dźwiękach orkiestry.
Aktorzy teatralni mieli tu również swój stół rezerwowany stale na godzinę dwunastą w
południe i jedenastą wieczór. Dalej osobne miejsca przeznaczone były dla inżynierów,
lekarzy, profesorów uniwersytetu, malarzy oraz członków wielkich przedsiębiorstw
handlowych i przemysłowych —jakichś PTA, TWC — kierownik Stec miał to wszystko
zapisane w notesie, żeby wiedzieć, o której godzinie i na jakim stole postawić tabliczkę z
napisem „zajęty”. Między tymi grupami tu i ówdzie rozsiadywały się pretensjonalne rodziny
masarskie z pięknymi córkami na pokaz, pijące kawy lub czekolady z pianką; dalej
skromniejsze od nich rodziny staromie- szczańskie, kilka krzykliwych i brzydkich
emancypantek, adorujących swoją prezeskę, nieoficjalne towarzystwo głuchoniemych
— ludzi o twarzach na pozór gniewnych, wreszcie goście pojedynczy, niewiadomego
fachu, przychodzący nieregularnie i zajmujący miejsca przy bądź którym stole. W samym
końcu „Sybiru”, na
małym wzniesieniu zwanym „górką”, gromadzili się członkowie „Klubu Owalnego Stołu”.
Było ich około czterdziestu, ale ponieważ nie schodzili się o jednej porze, przeto zawsze
mieścili się przy jednym stole. Większość ich stanowili redaktorzy jednego z koncernów
dziennikarskich i wysocy urzędnicy miejscy łącznie z prezydentem miasta. Reszta byli to
ludzie, których trzeba by każdego z osobna wymienić i określać — karykatury ich wisiały
gęsto na ścianach wokoło stołu. O ile ze względu na ważne osobistości tego klubu kelnerzy
musieli pilnie baczyć na każde ich skinięcie (stary Pancer!), o tyle mieli wygodę z
odbieraniem zamówień — tam bowiem nikt nic nie zamawiał, o nic się nie pytał. Widząc, że
radca X rozbiera się w garderobie lub nawet przechodzi wzdłuż okien kawiarni, kelner
automatycznie zamawiał czarną kawę i przynosił ją na owalny stół w pewne określone
miejsce, a wówczas panowie tam siedzący stwierdzali obojętnie: „Oho, Kaziu idzie”.
Co do pokoju damskiego, to jak wiadomo, rzecz się miała zupełnie inaczej niż z resztą
rewirów. Wprawdzie i tu schodzili się redaktorzy dzienników żydowskich i bankierzy, a o
godzinie czwartej cały pokój przechodził w posiadanie tak zwanych „ciotek” — starych pań,
ale w ciągu całego dnia widziało się tu bez porównania więcej nieznanych twarzy niż w
tamtych dwóch salach. Pokój ten miał specjalne oświetlenie, zamiast krzeseł — foteliki o
niskich oparciach, a na ścianach, wybitych tapetami koloru ciemnego kadmium, wisiały
cztery ogromne lustra z szlifowanymi brzegami i bez ram. Nazwę swoją zawdzięczał po
trosze „ciociom”, po trosze kokotom i damom z półświatka, które przez nikogo nie
kierowane, same tu jakoś trafiały.
Tego popołudnia w damskim pokoju oprócz Romana pracował Robak. Kelner ten, mimo
swego potwornego wyglądu, któremu zawdzięczał przezwisko „Zbója Madeja”, był
niezwykle koleżeński
— nigdy nie napędzał gości na swój rewir, a to było ważne dla kolegi z sąsiedniego rewiru.
Pod tym względem Roman w okresach wzmożonej chciwości był po prostu świnią
pożerającą wszystko, co się nawinie — przewyższał Mięcia Sierpowskiego i Banderę. Dziś,
korzystając z własnej niedyspozycji, stał się wspaniałomyślny. Oto ilekroć w wejściu ukazali
się nieznani goście, zawsze skierowywał ich na rewir „Zbója Madeja”, wskutek czego o
godzinie czwartej miał całego targu dwadzieścia dwa złote, podczas gdy Robak odczytywał
na kasie czterdzieści sześć. Kiedy indziej zżymał się o dwa złote różnicy, o którą wyprzedził
go Sierpowski lub Bandera, dziś było mu to zupełnie obojętne. Jak najmniej wysiłku
— oto na czym mu dziś zależało. Godzinę czwartą przywitał
westchnieniem ulgi. Nie dlatego, żeby lubił „ciocie” — on nienawidził tych starych kobiet.
Miarą jego niechęci do nich może być powiedzenie Bandery, które tak skwapliwie
aprobował. Było to podczas ruchu przedwieczorkowego, tak się złożyło, że on i Bandera
szukając ilustracyj zeszli się w pokoju damskim, zapełnionym do ostatniego foteliku przez
„ciocie”. Ilustracyj było tam pełno — barwne tytułowe stronice i nazwy tygodników rzucały
się w oczy. Wszystkie ilustracje, których tak długo szukali na „Sybirze" i na rewirach dużej
sali, leżały tu w rękach pań, na ich kolanach, za ich plecami, nawet pod siedzeniem. Obaj
próbowali tu i ówdzie zdobyć jaką ilustrację, ale panie stale odpowiadały, że nie, że będą
czytały, że będą oglądały. To Banderę rozjątrzyło — przygryzł wargę, potrząsał głową i
porozumiewawczo spozierał na Boryczkę. Potem zatrzymał się W wejściu do garderoby.
— Popatrz pan — rzekł wskazując brodą na „ciocie” — po kiego diabła to żyje na
świecie. Nie może to siedzieć w domu i prać pieluchy, a nie tu smrodzić?
To Roman zapamiętał sobie i potem często przypatrując się „ciocionf” powtarzał w
myśli: „Po kiego diabła to żyje?” — A były tam kobiety, na które patrzył wzrokiem pełnym
trucizny. Nienawidził ich za grube, niekształtne ciała, za nudne rozmowy, za przesłodzone
uśmiechy, za upominanie się o świeże trzeszczące bułeczki, za powagę, z jaką wypowiadały
banalne sentencje i komunały, za poważne traktowanie swych drobnych interesików i
wreszcie za ich odnoszenie się do niego, jako do smarkacza, nie wiedzącego nic o jakimś tam
im tylko wiadomym „życiu”. Poza tym „ciocie” już jako zbiorowisko kobiet miały w sobie
coś śmiesznego i niesmacznego — niesmaku tego nie doznawał patrząc na zbiorowisko
mężczyzn lub obu płci. W porównaniu z „ciociami” samotne kokoty zdawały się być
zjawiskiem wspaniałym, niepokojącym swą samotnością jak dzikie zwierzątka na tle
spróchniałych i powalonych pni — dostrzegało się w nich celowość istnienia — Bandera nie
pytał się: „Po co to żyje?”
Jednakowoż usługiwanie „ciociom” miało pewną dodatnią stronę, którą Boryczko
wykorzystywał dziś z całą świadomością. Otóż „ciocie” bardzo łatwo było zaspokoić.
Wystarczyło podać im kawę i bułki, a o ilustracje starały się za pośrednictwem pikola,
któremu dawały dziesięć groszy . Gdy otrzymały kawę i ilustracje, Roman mógł stać na
uboczu i myśleć o Heli lub, o ile to było możliwe, nie myśleć o niczym. „Już godzina szósta,
wkrótce będzie kolacja — może gulasz, może pieczeń wołowa. Potem przyjdzie Hela i czas
piorunem zleci. Nie, życie nie jest tak ciężkie, jak się
wydaje między godzinę drugą a trzecią w południe”. Jeżeli czuł pewne niezadowolenie, to
powodem tego był stary Pancer, siedzący przed bufetem. Dlatego właśnie wolał stać w kącie
damskiego pokoju, wsłuchiwać się w monotonny warkot wentylatorów i wąchać intymne, z
domowych pieleszy przywleczone zapachy starych pań niżeli wałęsać się po garderobie i
służyć za cel niezbyt ojcowskim spojrzeniom starego Pancera. Wiedział, że o godzinie
siódmej stary dźwignie się z kanapy, pożegna swoich dostawców przyjaznym grymasem
twarzy, poszwenda się jeszcze po bufecie i restauracji i ostatecznie przyjdzie do garderoby po
futro. A wtedy należy być poważnym, a nawet mieć smutny wyraz twarzy, by stary nie
spostrzegł, z jaką radością personel oczekuje jego odejścia.
Było już trzy na siódmą — „ciocie” zaczynały płacić, zbierać ze stołu torebki, chusteczki,
portmonetki, parasolki i powoli opuszczać pokój damski. Roman żywo porał się z fotelikami
i zmiatał bułczane okruszyny na ziemię — szur! szur! byle jak najprędzej, bo już kolacja
wnet.
Już miał opuścić rewir, gdy nagle dostrzegł w garderobie barona Humaniewskiego.
Widok jego pyzatej twarzy podniecił go radośnie, ale zarazem poruszył w nim jakieś utajone
i trwałe uczucie odrazy, nad którego przyczyną nie chciał się zastanawiać. Ukłonił mu się z
daleka i wrócił w głąb pokoju damskiego, wskazując mu tym sposobem wolne stoliki na
swoim rewirze.
Baron nie od razu wszedł — zatrzymał się w wejściu, jak gdyby szukał odpowiedniego
stołu lub kogoś znajomego, Roman jednak był przekonany, że robi to rozmyślnie, że tak czy
owak, baron przyjdzie do niego.
I przyszedł. Siadając rzucał wokoło spojrzenia szybkie, niespokojne. Roman tymczasem
stał przed nim, patrzył w jego czerwoną, pyzatą twarz i czekał — chciał być swobodnym
wobec tego pana, dającego sute napiwki i mówiącego przez „ty”.
— Pan baron podwieczorek czy kolację?
Humaniewski spojrzał mu w oczy, ale nie odpowiedział. Wobec tego Roman cięgnęł
dalej swobodnie i z uśmiechem:
— Bo na kolację trochę za wcześnie, a na podwieczorek za późno.
— Co? A tak — ocknął się baron — za późno, powiadasz, że za późno. Hm... a co byś
mi, Romciu, w takim razie dał?
„Też pytanie, zupełnie jak niegdyś w restauracji. Tyle rzeczy jest przecież do wyboru.”
— A pan baron życzy sobie kolację czy tylko podwieczorek?
—mówiąc to zdawał się nie zwracać uwagi na rękę barona obej-
mującą jego palce, oparte o poręcz fotelika; w rzeczywistości jednak ręka ta sprawiała mu
przykrość, chciał się uwolnić z jej uścisku, ale nie śmiał tego robić. Poddał:
— Może pan baron zaczeka do siódmej, a ja tymczasem pójdę po jadłospis.
— Nie, nie, Romciu, ja nic takiego nie będę jadł. Najwyżej...
— W takim razie może herbatę? — i jakby mimo woli usunął rękę z fotelika.
— Tak, tak, najlepiej herbatę — powiedział baron nadspodziewanie głośno.
Po upływie paru minut Roman przyniósł herbatę i parę ilustra- cyj pod pachą — chciał,
żeby baron zajął się czytaniem, to bowiem uwolniłoby go od rozmowy z nim. Przy tym
gościu tracił wszelkie poczucie taktu, nie wiedział, jak długo należy przy nim stać, co mówić
i kiedy przerwać rozmowę. Postawił herbatę na stole, ilustracje złożył na foteliku i
zakłopotany wyprostował się. „Jeżeli gość milczy, to jest znakiem, że należy odejść od
niego” — a jednak był przekonany, że baron chce coś powiedzieć.
— Czy ty, Romciu...
I znowu nic. Czarne, migotliwe oczy wpatrzyły się w Boryczkę, pyzata twarz i zadarty
nos jakby napęczniały od krwi. — „Śmieszny jest ten baron i podobny do kogoś... aha, do
parobka Wicka. A może to naprawdę Wicek, tylko przebrany i bogaty? E, nie, Wicek
młodszy od niego.”
— Panie baronie, „London News” jest świeży — otwarł tytułową stronicą tygodnika.
— Hm... tak, a o której zamykacie kawiarnię?
— O pierwszej, ale czasem, gdy goście... — gdzieś w pobliżu brzękły pieniądze —
bardzo przepraszam — ukłonił się i odszedł spiesznie.
Odbieranie pieniędzy od pań, sprzątanie naczyń i zmiatanie okruszyn — wszystkie te
czynności, które zazwyczaj wykonywał automatycznie, w tej chwili sprawiały mu pewną
trudność. Nigdy np. nie myślał o tym, że podczas zmiatania okruszyn zgina kolana, lub
podczas inkasowania zarzuca ściereczkę pod pachę, a teraz wiedział o tym, kontrolował się i
przyłapywał na niezręcznych ruchach i nigdy nie schylał się tyłem do barona. Już go to
zaczynało męczyć. Pozbierał puste naczynia i opuścił pokój damski.
— Panie Robak — zwrócił się do kolegi stojącego w garderobie — idę na kolację, niech
pan tymczasem rzuci okiem na mój rewir.
— A nie za wcześnie to jeszcze? Dopiero za pięć siódma.
226 £
W dodatku stary Pancer siedział jeszcze w bufecie, a Roman nie chciał uchodzić w jego
oczach za takiego, który pierwszy idzie do kuchni.
Ale wrócić na rewir też nie miał ochoty — tam musiałby rozmawiać z baronem
Humaniewskim
Otrzymawszy kolację zostawił ją razem z nożem i widelcem na oknie umywalni, po czym
okrężną drogą przeszedł na „Sybir” i pod osłoną gości zabrał się do jedzenia. Z bufetu
doleciał go głos „Zbója Madeja” zamawiającego dwie herbaty. „To dobrze, ruch słaby, nie
trzeba się spieszyć zjedzeniem.” Nie krępowało go bliskie sąsiedztwo gości. Tuż przed nim
siedział jakiś młody człowiek i czytał angielską książkę — był to gość, który zawsze pił kawę
z pianką i jadł ciastka, a przy płaceniu nie przyjmował reszty. Roman zastanawiał się, czy i
dziś nie przyjmie reszty od Miziury. Sądził, że Miziurze goście nie powinni dawać
napiwków, bo.... otóż właśnie w tej chwili Miziura to robił: stał pod kaloryferem i dłubał w
nosie, przy czym wykrzywiał twarz i mrużył oczy. „Że też nikt nie podejdzie do niego i nie
wyrżnie go w pysk!” — Roman poczuł, że mięso powiększyło mu się w ustach, zmieniło
smak, stało się jakimś obcym ciałem, a z głębi żołądka i przełyku parło coś w górę. Przemógł
się jednak i połknął mięso, ale drugiego kawałka już nie podniósł.
To mu się zdarzało bardzo rzadko — przy jedzeniu starał się nie myśleć o Miziurze ani o
kucharzu Smółce, który również dłubał w nosie. Ale gdy już raz zaczął myśleć, nie mógł
przestać. Powoli wracało wszystko, co widział w ciągu swej trzyletniej praktyki w restauracji
i tu w kawiarni — tego już nie mógł wyrwać z pamięci. Pamiętał, że Ugor zawsze upija
barszcz ze zbyt pełnych filiżanek. Fornalski poprawia palcami układ pieczeni i jarzyn na
półmiskach, pikuś w bufecie dolewa męty do piwa, a kawiarka Elza wyjmuje palcami
kożuszek z kawy. Czasem zastanawiał się, czy i „Pod Winogronami”, gdzie zachodził na
kolację, kucharz podobnie jak jego kolega z „Pacyfiku”, ściska gospodynię w kątach spiżami
i czy dolewa do majonezu mętną wodę ze słoika z jajkami. Czy gdzie indziej również nie
myją rąk po powrocie z ustępu, podobnie jak to robi cukiernik i bufetowa Tola w „Pacyfiku”?
Za czasów praktyki nie zważał na to — sam lał piwo do brudnych szklanek, a śmieci
wyciągał z herbaty palcami, które potem ukradkiem ocierał o spodnie lub ścierkę — tak
przecież wszyscy robili. Ale raz zdarzyło się, że kawiarka Elza, wydając mu kawę na
śniadanie, zapomniała przecedzić mleko, a kożuszek, który się znalazł w kawie, wyciągnęła
palcami. I nie pił tej kawy, a Elzie
powiedział coś takiego, że do dziś dnia czuła się urażona. Innym razem poprosił gospodynię
Dorę, żeby zamiast obiadu mięsnego dała mu tort hiszpański. Stał przy niej i patrzył, jak ona
to robi. Nie miała przy sobie łyżki, więc ręką nagarnęła pianki do woreczka, a trzy
protekcyjne wisienki wyjęła ze słoika palcami. Od tego czasu sam zaczął przestrzegać
czystości — śmieci z herbaty wyjmował łyżeczką, szklanki obejmował palcami u dołu, a nie
jak dawniej, w tym miejscu, gdzie gość ustami dotyka — ręce mył kilka razy dziennie. I lubił
Funia i „Zbója Madeja” za to, że nigdy nie poprawiają potraw palcami, lecz zawsze
widelcem. W duchu solidaryzował się z gośćmi, którzy zwracali potrawy i awanturowali się z
powodu włosa w zupie, muchy, karakona albo jednej nóżki lub skrzydełka tego czystego
skądinąd owada — to bowiem wyglądało obrzydliwie szczególnie w tłustych oczkach
kapuśniaku lub rosołu. I cieszył się, gdy pewien gość — nerwus w okularach o silnie
powiększających szkłach — nie przyjął kotleta, ponieważ na tłustym brzegu półmiska znalazł
odciski palców Fornalskiego. „Mój Boże — myślał wtedy — co by ten gość powiedział,
gdyby stanął w kuchni, przypatrywał się wszystkiemu przez pół godziny
—chyba przestałby jadać w restauracjach”.
Miziura tyłem odwrócony do gości gmerał jeszcze w nosie. Roman prawdopodobnie
zostawiłby kolację nie dojedzoną, gdyby nie Bandera, który z talerzem pełnym gulaszu
przysiadł się do jego stołu.
— Panie Boryczko, czy pan jeszcze nic nie wie?
Powiedział to z taką powagą i pewnego rodzaju poufałością,
że Roman wyczuł, iż to, co usłyszy, będzie się odnosiło wyłącznie do niego.
— No?
Bandera zwlekał z odpowiedzią; ukroił kawałek chleba, resztę położył na serwetce i wziął
do ręki widelec.
— Bo wie pan — rzekł wreszcie — ja byłem dzisiaj w Związku.
Na dźwięk słowa „Związek” Roman nieznacznie poprawił się w krześle. Związek
Kelnerów był dla niego czymś bardzo dalekim i budzącym niewytłumaczony lęk. Sam był
członkiem tej organizacji i regularnie wpłacał miesięczne wkładki, ale poza tym nie miał z
nią nic wspólnego. Nie znał członków zarządu (z wyjątkiem Specjalnego i Palmiaka, którego
zresztą dawno już nie było w „Pacyfiku”), a o prezesie wiedział tylko tyle, że się nazywa
Chruściński i że pracuje w „Białej Sali”. Kilka razy był w świetlicy związkowej, pełnej nie
znanych mu kelnerów, grających w karty
i patrzących nań spode łba, jak na intruza — i więcej się tam nie pokazywał. „Czegóż oni
chcą ode mnie? Wkładki zapłaciłem do grudnia.”
— Byłem dziś w Związku i kazali mi panu oznajmić, że od dzisiaj jesteś pan
wicedelegatem na kawiarnię „Pacyfik” to znaczy, jesteś pan moim zastępcą.
Tego Roman najmniej się spodziewał i zanim się zorientował,
o co tu w gruncie rzeczy chodzi, zapytał:
— No, a Sierpowski?
— Sierpowski? Dotychczas, jak panu wiadomo, był wicedelegatem, ale od dziś pan nim
jesteś. Jutro dostanie pan pisemne zawiadomienie — urwał i dopiero po chwili zakończył
tonem już poufałym: — ale zaznaczam panu, że ja o niczym więcej nie wiem.
Teraz już Roman wszystko zrozumiał.
— Aha, pan nie wie! Właśnie że pan wie, bo inaczej toby się pan tak nie zastrzegał.
— Panie Boryczko, ja wiem, co pan chce powiedzieć, i dlatego z góry się zastrzegam, że
udziału w tym nie brałem. Powiedzieli mi i tyle.
— Panie Bandera, ja tego nie przyjmę! Ani mowy. Jak oni mogli tak bez mojego... To
jest robota Sierpowskiego. A szlag by go trafił!
Był wzburzony do tego stopnia, że nóż i widelec złożył na talerzu, jak gdyby już nie miał
zamiaru jeść więcej. Nerwowo wytarł usta ściereczką.
— Skąd ja, skąd oni mnie... Ja panu ręczę, że im to na myśl nie przyszło. To robota
Mięcia! Głowę dam sobie uciąć, że to on!
Bandera spokojnie przygotował nowy kęs — na widelec nabił kawałek mięsa i chleba
nasiąkniętego sosem, obłożył to sprawnie ziemniaczkami i znowu oblał sosem.
— Jak pan uważa. Ja bym radził przyjąć.
— O, ani mowy! Ja mu zaraz powiem... — zerwał się z krzesła, kolację szurnął na okno
umywalni i ruszył na dużą salę szukać Mięcia Sierpowskiego. Ale w bufecie zatrzymał się
nagle przed Maksem, spojrzał groźnie w jego zmrużone oczka, zmieszał się, udał
roztargnionego i poszedł na dużą salę. Znalazł Mięcia na trójce, w chwili gdy odbierał od
gości zamówienie, więc nie chciał go odrywać. Stanął w pozie znamionującej niecierpliwe
oczekiwanie — Miecio spostrzegł to i dał mu ledwie dostrzegalny znak łokciem: „zaraz,
zaraz”. Wreszcie odebrał zamówienie. Spieszno mu było i ręce miał obładowane naczyniem,
więc cały wyprężony, w pozie jakby przychwyconej przez fotografa, z lewą nogą wysuniętą
naprzód, a prawą opartą szpicem buta o posadzkę, zwrócił się do Boiyczki.
— No co?
— Nic, nic, chciałem tylko powiedzieć panu, że jest pan świnią!
Miecio nie okazał żadnego zdziwienia.
— A o co chodzi? — zapytał spokojnie.
— Ale niech pan nie udaje głupka. Oświadczam panu, że wi- cedelegatem nie będę, i
pańska robota na nic się nie zda!
— Czy pan się wściekł? Ja o niczym nie wiem. Co pan...
— Oo, pan dobrze wie! Pan i Maks! Wyście obaj morowi, ale nic z tego nie będzie, ja
panu ręczę.
Mimo że mówili głośno, żaden z podsłuchujących gości nie rozumiał ani słowa, kelner
bowiem, gdy mu na tym zależy, potrafi nadać słowom takie brzmienie, że tylko ten je
rozumie, do kogo są skierowane. Ale był już najwyższy czas, by Miecio zmienił niewygodną,
przypadkową postawę i uczynił nie dokończony krok — nie miał czasu, trójka pełna była
gości — obaj zdawali sobie z tego sprawę i w pewnym ułamku sekundy zdecydowali się
przerwać kłótnię — Miecio ruszył do bufetu, Roman do garderoby.
W wejściu do pokoju damskiego stał „Zbój Madej”. Na widok Boryczki przygryzł dolną
wargę i pogłaskał się po łysinie — chciał coś powiedzieć.
Ale Roman go uprzedził.
— Słyszał pan coś podobnego, wicedelegatem mnie zrobili.
Robak na znak zdziwienia podniósł brwi do góry
— Tak — ciągnął Roman — to robota kochanego Mięcia. Widzi pan, chciał się pozbyć
wicedelegatury, bo to niewygodne, odpowiedzialne. Panie, ja go już znam, fałszywy jak
pięciozłotówka.
Nie mógł się uspokoić — im więcej o tym myślał, tym bardziej był rozgoryczony. Bo co
z tego, że Bandera był delegatem? Bandera mógł ryzykować, jemu było z tym do twarzy,
stary się go bał.
A gdyby nawet stracił posadę, to Związek postara mu się o drugą, bo jest taka uchwała
zarządu, że delegaci mają pierwszeństwo. Natomiast wicedelegat to oficjalne nic, w
rzeczywistości najwięcej ma do stracenia, gdyż delegat spycha na niego sprawy bardziej
drażliwe i niebezpieczne, poza tym zdarza się często, że delegat jest nieobecny w interesie, a
wtedy odpowiedzialność spada na jego zastępcę. Był pewny, że stary, gdy jutro się dowie o
tym, przywita go tak jak niegdyś przywitał Kostrzewę: „Cio, pana zrobili delegatem?
Glatuluję, głatuluję.” W trzy tygodnie po tej gratulacji Kostrzewa otrzymał wypowiedzenie
posady.
Robak chciał już iść na kolację.
— Pod okno podałem panu dwie herbaty, a od tych pań, co siedziały na środku,
odebrałem dwa czterdzieści, zgadza się? I niech pan tam uważa.
— A stary już odszedł?
— Zdaje się, że wyszedł przez restaurację, bo Julek brał stąd futro.
Zostawszy sam, Roman przypomniał sobie o Humaniewskim. Wchodząc do pokoju
damskiego zauważył, że baron wypił już herbatę i nie przegląda ilustracyj. Na obu rewirach
siedziało zaledwie kilkanaście osób zajętych rozmową i czytaniem dzienników. Nie było nic
do roboty — „Zbój Madej” zabrał brudne naczynie, po- wycierał stoły i poukładał ilustracje
na fotelikach — to Roman stwierdził jednym rzutem oka idąc do barona. Był jeszcze pod
wrażeniem gniewu, miał nawet zamiar opowiedzieć baronowi o całej tej sprawie. Niczego nie
przeczuwał. Wszystko, co zaszło w następnych minutach, było niejako dalszym ciągiem
czegoś, co trwało od dawna, i dlatego oszołomienie Romana — chociaż wielkie — trwało
krótko.
Spostrzegłszy, że baron wypił herbatę i nie ogląda ilustracyj, pospieszył się
usprawiedliwić:
— Bardzo przepraszam, pan baron może czegoś potrzebował, a ja poszedłem na kolację
— mówiąc to oparł się o poręcz fotelika i z uśmiechem spojrzał baronowi w oczy. Wcale mu
nie przyszło na myśl, że tak swobodne zachowanie się w stosunku do gościa jest
niewłaściwe, a z punktu widzenia starego Pancera wprost niedopuszczalne.
— To źle, Romciu, żeś mnie samego zostawił.
I wtedy Boryczko powiedział te nieostrożne słowa:
— Tak bardzo się panu za mną przykrzyło?
Powiedział to wbrew woli, i to z pewnym odcieniem czułości. Natychmiast też
spostrzegł, że palnął głupstwo, i ogromnie z siebie niezadowolony, chciał to jakoś naprawić
— nic takiego jednak na myśl mu nie przyszło, przygryzł więc tylko wargę i unikając oczu
barona tłamsił ściereczkę.
— Och, Romciu, żebyś wiedział, jak mi się za tobą przykrzy!
Słowa te przez pewien czas były dlań zupełnie niezrozumiałe,
omijały go, trafiały w pustkę, ale w następnej chwili wdarły się w głąb jego świadomości i
zaśmierdziały właściwym znaczeniem. Dokonało się w nim coś w rodzaju krótkiego spięcia
— poprzednie fakty, słowa, spojrzenia, uśmiechy barona i wiadomości, jakie posłyszał tu i
ówdzie — wszystko to kłębiło się w jego umyśle i wre
szcie ustawiło się w równy rząd: „BARON HUMANIEWSKI JEST PEDERASTĄ”. Ałe
zanim się to dokonało, w umyśle Romana panował zgiełk nie pozwalający mu dostrzegać
tego, co się dzieje na zewnątrz. Później dopiero uświadomił sobie, że ręka jego znajduje się w
ciepłym uścisku barona, że baron wstał z fotelika i mówi: — Romciu, przyjdź, to przecież
nic... drzwi będą otwarte, sto drugi numer. Nie pukaj, przyjdziesz? Będę czekał o wpół do
drugiej... i żeby portier nie widział. A to tymczasem... weź, Romciu, proszę cię, weź...
Zaszeleścił papierek, Roman poczuł go w swej ręce przyciśniętej do kamizelki barona. W
następnej chwili uścisk rozluźnił się, baron odstąpił na bok, a równocześnie z fotelika spadły
ilustracje. Roman schylił się, by je podnieść, ale uprzedziły go ręce Huma- niewskiego. I
jeszcze jeden ukradkowy uścisk, gorący oddech i słowa mówione szeptem, a potem chłód,
miły, orzeźwiający chłód — barona już nie było.
Roman spojrzał na papierek trzymany w ręce — najpierw spostrzegł, że jest zmięty,
potem uświadomił sobie, że jest to pięćdziesiąt złotych. Następnie rozejrzał się po damskim
pokoju: dwie panie, siedzące w pobliżu, nachylały się ku sobie i rozmawiały, nieco dalej łysy
pan w okularach czytał gazetę, a drugi, siedzący pod oknem, przewracał od niechcenia kartki
jakiegoś tygodnika — to byli wszyscy goście Romana.
Na rewirze „Zbója Madeja” jakaś pani rozglądała się trzymając w palcach dwuzłotówkę.
— Panie płatniczy, bardzo mi się spieszy, proszę o herbatę i ciastka drożdżowe. I zaraz
płacę.
— W tej chwili służę!
Roman wybiegł z damskiego pokoju — w garderobie zderzył się z Maksem.
— Och, pardon! — krzyknął odskakując z uczuciem odrazy od Żydka. Uszedłszy kilka
kroków obejrzał się trwożliwie — zdawało mu się, że szyderczy uśmiech Maksa ma jakieś
ukryte znaczenie.
Na jedynce zatrzymał go Janik.
— Pan chce zmienić te pięćdziesiąt złotych?
— Co? Nie, nie, wcale nie... to są pien... ja już wydałem gościowi, już... — i prędko
schował banknot do portfela.
W bufecie spotkał Robaka wracającego z kuchni.
— Już pan po kolacji?
— Nie, kazałem sobie zostawić na potem. Bierze pan coś dla mnie?
— Herbatę i drożdżowe.
— To ja już wezmę.
— Ale prędko, bo tej pani się spieszy, chce od razu płacić.
Zanim jednak opuścił bufet, nieufnie spojrzał na kasjerkę. Poczuwał się do jakiejś winy
wobec niej, wobec wszystkich kobiet. Nie chciał się wyraźnie do tej winy przyznać, ale ona
istniała głęboko w nim ukryta, zdradzała się już samym faktem, że chciał ją w sobie zdusić.
Bo przecież było tylu innych pikolów i kelnerów, czemuż więc baron nie zwrócił się do nich
ze swoją propozycją? Było w tym coś, co Boryczkę wyłączało poza nawias jego męskiej
godności i stawiało w paradoksalnej sytuacji wobec kobiet.
Stał więc oparty o kasę i bawił się guziczkami uderzając w nie palcami i spoglądając co
chwila na kasjerkę i na zegar — było już wpół do ósmej.
— Co pan tam psuje?
— Wcale nie psuję, bawię się.
— Widzę, że się panu nudzi — powiedziała znacząco.
— Wcale nie, tylko...
— ...tylko nie może się pan już doczekać...
Kiedy indziej takie powiedzenie kasjerki uznałby za wielce niesmaczne — w tej chwili
było ono dla niego czymś w rodzaju rozgrzeszenia, które w dodatku sam sprowokował. Więc
tylko u- śmiechnął się, uderzył ostatni raz w guziczek z pękniętą emalią i oddalił się tym
skwapliwiej, że od strony „Sybiru” nadfrunęły czarne poły marynarki i chwiejący się na
grdykowatej szyjce łebek Maksa.
Z ciasnych przesmyków rewiru trójki wypadł Miecio Sierpow- ski i zagrodził mu drogę.
— Cóżeś pan tak wtenczas na mnie wjechał? — w głosie jego nie było gniewu, tylko
żałość i ubolewanie, harmonizujące z jego wyglądem zewnętrznym. Romana to jednak
zniecierpliwiło.
— Ale, panie, co się będziemy bawić w ciuciubabkę! Poszedłeś pan do Związku i
prosiłeś pan, żeby mnie zrobili wicedelegatem.
Miecio skrzyżował ręce na brzuchu i żałośnie pokiwał głową.
— Oj, ale też panu ktoś głupstw naopowiadał. Pan myśli, że ja się będę wypierał?
Owszem, byłem w Związku i prosiłem, żeby mnie zwolnili z wicedelegatury, ale niech pan
nie myśli, że ja coś tego... Matko święta! A cóż mnie to obchodzi, kogo zrobią wicede-
legatem? Ale ja panu coś powiem — nachylił się nad Romanem — to któryś z tutejszych.
— O, nie, nie! — zaprzeczył Roman — powiedzieli mi, że to pan.
Miecio cofnął się gwałtownie górną częścią ciała i parokrotnie
stuknął się palcem w czoło.
— Oj, oj, z pana też frajer, że się pan dasz bujać. Panie Rom-J ciu, ja bym panu coś
powiedział, ale nic nie powiem, taki już jestem.
— A co takiego? Może Maks?
— No, ja już wiem swoje. A pan jesteś frajer, że sobie pan pozwolisz oczy zamydlić. Oj,
Matko święta, ja bym miał panu... a cóżeś mi pan złego zrobił, żebym miał panu szkodzić?
Mój Boże, czy ja miałem kiedy jaką urazę do pana albo pan do mnie? No, powiedz pan sam.
Znamy się już tyle i pracujemy razem i wódke- śmy już pili. Mój Boże, i pan mi tak... Oj,
panie Romciu, panie Romciu...
— No dobrze, dobrze — przerwał Roman i odszedł prędko, jak gdyby się obawiał, że
zbyt długie słuchanie Mięcia mogłoby go do łez doprowadzić. „Rzeczywiście — myślał — to
nie on. W takim razie tylko Maks mógł to zrobić. Ale czekaj, szpiclu, ukręciłeś sobie bat na
siebie — jako wicedelegat znajdę sposobność, by cię stąd wykurzyć. Niech cię tylko zobaczę
ze starym na ulicy albo jak grandzisz ciastka z rewiru”.
Z pokoju damskiego wybiegł „Zbój Madej”.
— Panie! — zawołał przejętym głosem. — Goście! Kartę pan ma? No to weź pan moją,
bo nie ma czasu. Idźże pan tam, idźże, bo się im spieszy.
Istotnie, w kącie damskiego pokoju, przy dużym stole siedziało sześciu panów — dopiero
co przyszli, jeszcze poprawiali kołnierzyki i krawaty. Roman zdziwił się, że Robak był tak
bardzo przejęty z powodu tych paru gości. „Cóż z tego, że im się spieszy? Proszę, jest
jadłospis, niech wybierają.” Czuł się do tego stopnia zrównoważony, że gdyby nawet cały
rewir naraz zapełnił się gośćmi, wcale by nie stracił głowy. Nie widział nic
skomplikowanego w swej pracy. To przecież takie proste. streszcza się do trzech
zasadniczych czynności: odbierania zamówień, podawania zamówionych rzeczy i
inkasowania. A rewir przecież jest tak mały, składa się z piętnastu stołów i w dodatku tak
jasno oświetlonych, że już samo to wypłasza z głowy wszelkie obawy; tu nie może się dziać
nic niemożliwego, gość bowiem nigdy nie żąda rzeczy nie istniejących. Oto ci panowie z
dużego stołu zamówili trzy porcje bitek w sosie grzybowym, jeden rostbef i dwa gulasze. I
cóż w tym jest niejasnego albo trudnego? Zamawia się te potrawy w kuchni, potem przynosi
się talerze, noże, widelce, serwetki, wykałaczki i pieczywo. Wróciwszy z tym na rewir zastał
nowych gości — cztery czarne, pięć herbat, dwie białe i ciastka. I znów kilkanaście osób,
przeważnie na herbatę i ciastka, i rewir zapełniony. Robak, nie mając u siebie wiele do
roboty, zapędził się między stoły Boryczki, ale ten zdążył już odebrać zamówienia, więc z
pewną niechęcią podziękował koledze za niepotrzebną pomoc. Wreszcie, ku jego wielkiemu
niezadowoleniu, przyplątał się tu kierownik Stec. Chętnie wyprosiłby go stąd, ale nie śmiał
mu nic powiedzieć. Ale gdy w końcu i Janik zwabiony ruchem wychylił zza portiery swą
bandycką twarz, Romana porwała złość.
— No i czego się pan tak gapi!
— Myślałem, że pan ma tabakę.
— G... nie tabakę! Idź pan lepiej na swój rewir albo do doktora Krupy czy Maja!
Wszystko wydało mu się pozbawione tajemniczości, ograniczone czasem i przestrzenią,
objęte umysłem i nieskomplikowane. Szedłby o zakład, że da radę obsłużyć wszystkie rewiry
w kawiarni i jeszcze znajdzie trochę czasu na wypalenie papierosa. „Oni wszyscy są dzisiaj
mętni — myślał patrząc na kierownika i kelnerów uwijających się po kawiarni jak mrówki w
zburzonym mrowisku
— przydałby się im jaki zastrzyk na uspokojenie”.
Panowie przy dużym stole zjedli już kolację i wypili piwo, przy czternastu innych stołach
również siedzieli goście, każdy z nich coś jadł i pił, niektórzy przeglądali ilustracje, a Roman
stał pośrodku rewiru i nie miał nic do roboty. Mógł ostatecznie sprzątnąć naczynie spod okna,
ale właśnie postanowił zwlekać z tym jak najdłużej — nie chciał się pokazać w bufecie.
Przed chwilą wrócił stamtąd, zegar już wskazywał dziesięć minut po ósmej, a Heli jeszcze
nie było. „Spóźnia się umyślnie, żeby tęsknić za nią. Ale czekaj, samiczko, jeśli nawet pójdę
do bufetu, to i tak nie popatrzę na ciebie. W ogóle nie raczę zauważyć, żeś przyszła. To jest
twój pech, żeś trafiła na takiego, co rozumie twoje płciowe samolub- stwo — rozumiem, bo i
ja mam w sobie to świństwo. Różnica jest ta, że ja sobie sam to uświadamiam i nie stosuję
tego, a tobie trzeba to batem uświadamiać. To zabawne: trzeba stosować bat i zarazem boleć
nad tym, że się musi stosować bat — takie już dziwaczne życie.”
Panie Baronie!
Nie mam do Pana żadnej urazy, bo pewnie się już Pan taki urodził i nie jest Pan temu
winien, ale nie mogę przyjść do Pana, nawet za tysięc złotych. Czuję wstręt do tego i nigdy
nie myślałem...
Tu Roman przerwał pisanie. „Nie, to jakoś nie po męsku. Po co to rozczulanie się, to
przecież obrzydliwe.” Potargał kartkę i aby być zupełnie pewnym, że nie dostanie się w
niczyje ręce,
wrzucił ją do spluwaczki. Już po raz trzeci tego wieczoru pisał i darł zapisane kartki. Za
pierwszym razem pisał z takim przejęciem, że zajęło to całą stronicę, za drugim razem trochę
mniej, ale również nie bez czułości. Teraz dochodziła już godzina pierwsza i był najwyższy
czas odpowiedzieć baronowi. Mimo że w damskim pokoju siedziało jeszcze parę osób, „Zbój
Madej” sprzątał już ilustracje i popielniczki. Wkrótce kierownik odpisze kasę i trzeba będzie
zająć się obliczeniem procentu. Więc zaczął jeszcze raz: Panie Baronie!
Jestem bardzo wstrzęśnięty...
Nie! Jak można tak pisać! Wstrząśnięty! Ciało wstrząśnięte, brzuch wstrząśnięty... A
nawet mając na uwadze wstrząs ducha, to również jest niesmaczne. Najlepiej tak:
Panie Baronie!
Nie przyjdę ani dzisiaj, ani tv ogóle nigdy. I również proszę na przyszłość nie starać się o
to, bo to będzie bezcelowe. Równocześnie zwracam Panu 50 złotych.
„Dosyć! Ani słowa więcej”. — Złamał kartkę na pół i wraz z banknotem wsunął ją do
koperty, zakleił i zaadresował: „Wny Pan Baron Humaniewski. Hotel Pacyfik w/m”. Po czym
bojaźli- wie otwarł drzwi hotelowe. Hall o tej godzinie był pusty —jedynie portier, gruby,
majestatyczny pan w brązowym uniformie ze złoconymi naszywkami, siedział w swej loży i
pił czarną kawę, którą mu Roman przed kwadransem przyniósł.
— Proszę pana — zwrócił się do niego — był tu przed szóstą jakiś pan i prosił, żeby ten
list oddać baronowi Humaniewskiemu. Powiedział, że będzie w kawiarni, a gdyby nie, to
żeby oddać portierowi. I prosił, żeby mu to zaraz doręczyć.
— Zaraz się zrobi, mój panie. Ignac!
Z centrali telefonicznej wyszedł mały boy w brązowym mundurku i bez czapki. Po jego
oczach i nierównomiernie zabarwionych policzkach znać było, że spał.
— Zanieś ten list pod sto drugi, pan baron pewnie jeszcze nie śpi, bo niedawno
przyszedł.
Boy odebrał list i szybko się odwrócił. Mimo to Roman zdążył spostrzec, że policzki
boya poczerwieniały. Odprowadził go wzrokiem aż do zakrętu schodów — utrwaliły mu się
w pamięci jego nogi lekko i zwinnie wspinające się po stopniach oraz plecy opięte ciasnym
mundurkiem i łukowato wygięte do wewnątrz, jak u tancerza na scenie.
— Panie, weź pan z łaski swojej tę szklankę, dobrze?
— Ależ proszę bardzo..
— Ja panu zapłaciłem za tę czarną, tak? Pytym się, bo widzi pan, czasem nie mam
drobnych, więc dopiero na drugi dzień. A co to był za jeden, ten z listem, młody jaki?
— Nie, nie... To był jakiś starszy pan, mówił nawet, że to z polecenia jakiejś pani...
zapomniałem jej nazwiska... Ech, głupstwo.
Wróciwszy do pokoju damskiego zainkasował ostatnich gości, po czym zaczął spiesznie
zbierać popielniczki i wynosić je na „Sybir”. Za trzecim obrotem zastał pokój zupełnie pusty,
więc zamknął wentylator, zgasił lampy, zaświecił tylko jedną w kącie pokoju i siadł na
kanapce. Z jednej kieszeni wyciągnął masywną kopertę, z drugiej mały arkusik papieru o
strzępionych brzegach — rozłożył go przed sobą i po raz trzeci tego wieczoru odczytał:
Tak dłużej trwać nie może. Czekam na panią jutro rano o ósmej na Plantach koło
«Fredreum».
Napisanie tego listu również kosztowało go wiele trudu. Zanim doszedł do tak krótkiej
formy oświadczyn, napisał dwa długie listy pełne miłosnych wynurzeń i ostatecznie podarł
je. W pierwszym liście nawet schadzki nie wyznaczał, a to, co pisał, odnosiło się nie do
panny Heli, tej z bufetu, lecz raczej do owej mglistej, pobudzającej go do płaczu istoty z
drzew plantowych. Z chwilą bowiem, gdy zaczął myśleć o Heli prawdziwej, myśli gubiły mu
się, nie miał już nic do powiedzenia. W liście tym słowo „kobieta” powtarzało się
kilkakrotnie, niby akcent jakiejś utajonej myśli, której źródła należałoby szukać w
dzisiejszym zdarzeniu z baronem Humaniewskim — legitymował się jakby przed samym
sobą, że ma łączność z kobietami, że go kobiety interesują, że pragnie ich. Potem poszedł do
bufetu po lemoniadę i tam spostrzegł, że Hela jest w nim zakochana.
Przyszła z kilkunastominutowym opóźnieniem, co Romana rozgniewało — postanowił ją
ukarać. Zazwyczaj witał ją mniej lub więcej ognistym spojrzeniem, przy czym
niejednokrotnie cały się rumienił. Dziś tego nie zrobił. W ciągu całego wieczoru zaledwie od
czasu do czasu rzucał na nią spojrzenie, i to jakby oficjalnie, tak jak na pannę Jankę lub
kawiarkę Olgę podczas zamawiania.
Z początku nie zauważył nic szczególnego — Hela wykonywała swe czynności jak zwykle.
Później jednak zaczęły go łaskotać jej spojrzenia, aż wreszcie doszło do tego, że patrzyła na
niego ciągle —*nawet gdy przechodził z naczyniem do umywalni, czuł na sobie jej
spojrzenia. Oczy jej czyhały na niego — mógł w każdej chwili złapać je na gorącym
uczynku, mógł tylko wychylić się zza ściany, a już tam z jakiegoś kąta wyzierały ku niemu
dwa jarzące się pun
kciki i rozpalone niepokojem policzki. A co go szczególnie uderzyło i o czym był
przekonany, to to, że była zakochana w jego plecach. Trudno byłoby mu powiedzieć, po
czym to poznał, był jednak pewny, że tak jest, i kokietował ją plecami — wykonywał ruchy,
mające na celu powiększenie i tak już dosyć szerokich w stosunku do jego wzrostu pleców.
Niejednokrotnie miał ochotę zewrzeć się z jej spojrzeniem, przemógł się jednak i wytrzymał
do godziny dwunastej. Dopiero gdy przyszedł do bufetu po lemoniadę, pozwolił sobie
spojrzeć na nią cokolwiek dłużej i inaczej. W momencie tym była tak rozdrażniona, że mimo
woli przyszła mu na myśl oszalała kotka, której odebrano młode.
Wróciwszy do pokoju damskiego napisał ten krótki liścik. Teraz przeczytał go po raz
trzeci i wsunął do koperty. „Za chwilę będzie go czytać. Nareszcie coś się zacznie.”
W pustej już i ciemnej garderobie natknął się na Maksa. Nie mógł dokładnie widzieć
rysów jego twarzy, dostrzegł tylko, a może tak mu się zdawało, złośliwy błysk jego oczu.
Poza tym cała postać Maksa, cienka i chwiejna, wydała mu się nad wyraz odstręczająca,
pełna gnoju i jadowitej złości. Przyszło mu na myśl, że Maks jest więcej odstręczający niżeli
groźny. „Zadusiłbym go z przyjemnością, ale nigdy gołymi rękami — najlepiej przez grubą
płachtę.”
Na jedynce spotkał się z Banderą i oświadczył mu niespodzianie:
— Proszę pana, przyjmuję wicedelegaturę.
— No pewnie, cóż to panu szkodzi?
— Mnie szkodzi, ale ja też będę chciał komuś szkodzić.
— Jak tylko słusznie, to zawsze można.
— No, ja już znajdę słuszny powód, niech się pan nie boi. Dobranoc.
Na mrocznej ścieżce rewiru trójki zagrodził mu drogę „Zbój Madej”, spieszący za
Banderą do garderoby.
— O, pan jeszcze tu? A ja już kasę oddałem. Przyjdzie pan na sznita ,;Pod Winogrona”?
— Dzisiaj nie, muszę wstać o siódmej, bo mam ważny interes do załatwienia.
ROZDZIAŁ PIĄTY
„V_/zemu pan płacze?”
Tymi słowami Hela ostatecznie zburzyła strzelistą wieżyczkę
— nadbudówkę miłości Romana. Bo on naprawdę miał łzy w oczach. Najpierw oparł czoło
ojej kolana, potem przechylił głowę w tył i przymknął oczy. Wtenczas ona ujrzawszy jego
łzy zapytała: „Czemu pan płacze?” — Nie powinien był rozczulać się — od początku
wszystko sprzeciwiało się temu i odbywało nie tak, jak on się był spodziewał. Tak już było
od pierwszego dnia, gdy się spotkali koło teatru „Fredreum”. Przygotował się, by wyciągnąć
ku niej obie ręce — pragnął przywitać ją w milczeniu, błysk oczu i ruchy rąk miały zastąpić
słowa.
Hela przyszła z parominutowym opóźnieniem. Z daleka już zauważył jej krygowanie się i
chowanie oczu pod rondem kapelusza. Zanim ucałował jej ręce, ona zdążyła już dużo powie-
dzieć:
— Długo pan czeka? Spieszyłam się, ale nie mogłam wcześniej wyjść, bo musiałam
sobie fartuszek wyprasować. Janka zapomniała go wczoraj do prasowalni odnieść, taka ciapa
z niej...
Od tego czasu widywali się codziennie na ulicy, aż wreszcie dzisiaj zaprosiła go do
siebie.
Nie spodobał mu się jej kwadratowy pokój. Światło dzienne padało jakoś fałszywie. Ta
część pokoju, w której znajdowała się kanapa, wystawiona była na światło padające z okna,
natomiast przeciwległy kąt był rażąco pusty i pogrążony w półmroku. Sufit przecięty blizną
pękniętego wapna umieszczony był zbyt wysoko, a ściany pomalowane ordynarną niebieską
farbą i pozbawione obrazów budziły przykre wrażenie. Meble wskutek dziwacznego
ustawienia wydawały się nieprzytulne i trzeba było długo między nimi przebywać, by
uniknąć potykania się o wystające rogi komody, nogi stołu i łóżek. Na komodzie,
umieszczonej pod skośnie wiszącym lustrem, stały jakieś cacka, ale było ich tak wiele, że nie
sposób było doszukać się w nich jakiegokolwiek estetycznego układu. Spośród tych
wszystkich drobiazgów rzucała się w oczy duża porcelanowa figurka o niemiłym, nagim
połysku. Przy dokładniejszym przyjrzeniu się jej, Roman dostrzegł lepki brud w zagłębie-
niach, a na wypukłościach czarne kropeczki muszych ekskrementów. I tak było z każdym
niemal szczegółem tego kwadratowego pokoju — wszystkiemu można było coś zarzucić.
Hela oczywiście czuła się tu zupełnie dobrze — mieszkała tu od sześciu lat, to jest od śmierci
rodziców. Koleżanka, jej współlokatorka, pracująca w kawiarni „Wiedeńskiej”, była w tej
chwili nieobecna.
Idąc tutaj, Roman spodziewał się czegoś niezwykłego, tym bardziej, że na długo
przedtem Hela milczała, co było jak gdyby przygotowaniem się do mającego wkrótce
nastąpić misterium.
Przypuszczał, że natychmiast po zamknięciu drzwi padnę sobie w objęcia, zatracę się w
sobie, zniweczę kawiarnię „Pacyfik” i cały świat — pragnął być trutniem, co mimo
przeczucia śmierci, dęży na gody weselne z królową-pszczołą.
Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Hela nawet drzwi nie zamknęła, musiał to sam
zrobić, a gdy szedł przez kuchnię do pokoju, ona już zdążyła zrzucić z siebie płaszcz i
kapelusz — stała przed lustrem i poprawiała włosy.
— Niech pan zdejmie płaaaaaszcz! — krzyknęła śmiesznie przeciągajęc słowo
„płaszcz”. I równocześnie tanecznym, posuwistym krokiem podbiegła do patefonu stojęcego
na małym, plecionym stoliku w kęcie pokoju. „Ach, tak — przypomniał sobie — przecież
ona już przedtem kilkakrotnie wspominała o tym patefo- nie, jak o jakim cudzie”. Płyta już
była założona, teraz tylko Hela ustawiła sztyft, pokręciła korbkę i patefon zaczęł grać
jakiegoś walca. W takt muzyki przeszła na środek pokoju i tam wykonała parę obrotów,
podczas gdy Roman stał oparty o komodę i nachmurzony starał się pogodzić z własnym
rozczarowaniem. W pewnej chwili, gdy się najmniej tego spodziewał, Hela podbiegła do
niego sarnim krokiem i uczepiła się wyłogów jego płaszcza.
— Czemu pan nie zdejmie płaszcza!? Czemu pan taki ponury!? Czemu się pan nie
rusza!? Co!? — wykrzyknęła jednym tchem, nachylona ku niemu, zdyszana i uśmiechnięta.
Milczęc ujęł jej palce zbrzydzone trochę pracę i lekko przyłożył je do ust. Nie broniła mu
tego i przez parę sekund przyglądała się, a raczej, biorąc pod uwagę przechylenie jej głowy,
podglądała ciekawie własnę rękę i usta Romana.
— Nooo, co tak długooo! — zawołała stulając wargi jak dziecko — tak nie można,
mamusia mi ziabloniła.
Roman podniósł głowę i spojrzał jej w twarz.
— A jak można, tak? — i zdając sobie sprawę z własnej niezręczności i niestosowności
chwili, próbował objąć ją za szyję i do- sięgnęć ust, ale odgrodziła się łokciami. Zawstydzony
bezskutecznym wyciąganiem ust, usiłował niepowodzenie swoje zatuszować słowami i
śmiechem.
— He, he... pani tak ucieka jak... ja wiem co?
Och, to było jeszcze gorsze, to było szczytem niedorzeczności.
— Może usiądziemy trochę? — zapytał rzeczowo zdejmując równocześnie płaszcz. W
tej samej chwili patefon zasyczał chrapliwie.
— Oj, oj! — krzyknęła Hela biegnąc do patefonu.
— Proszę, niech pani już nie zakłada płyty.
— Dlaczego? Pan nie lubi muzyki?
— Owszem, ale wolę słuchać, jak pani mówi — skłamał — niech pani lepiej usiądzie
tutaj, o, bardzo wygodnie.
— Oooo, panie Romku, widzę, że pan coś zanadto lubi kanapkę; to coś podejrzane.
Beznadziejna trywialność tych słów wywarła na nim tak przykre wrażenie, że nie mógł
się zdobyć na odpowiedź. Z każdę minutą niezadowolenie jego rosło i już wyobrażał sobie,
jak rozgoryczony opuszcza ten pokój i idzie do własnego mieszkania, na przeciwległy koniec
miasta. Wolałby mieć to wszystko już poza sobą, leżeć w łóżku i myśleć leniwie o czymś
bardzo bolesnym, pozostawionym gdzieś w wilgotnych konarach drzew, poddać się temu
cierpieniu z całym zrozumieniem jego bezdenności.
Ale oto Hela usiadła obok niego.
— Panie Romku, czemu pan taki smutny — zapytała czule i... och! co za niespodzianka!
— położyła dłoń na jego głowie i przebierając lekko palcami gładziła włosy.
Wzruszony ujęł głaskającą go rękę i po raz drugi przyłożył ją do ust, głowę zniżył aż do
kolan i tak powoli osunął się na podłogę. Stał się bolesnym kłębkiem, stworem pełzającym u
nóg i oczekującym unicestwienia. Ofiarnie pochylił głowę w tył i jakby w oczekiwaniu ciosu,
przymknięte oczy skierował ku niebu.
I wtedy Hela wypowiedziała te okropne słowa:
— Czemu pan płacze?
Natychmiast ujrzał jej zdumione oczy, potem siebie samego w postawie klęczącej i — tak
jak niegdyś, podczas deszczowej nocy na balkonie — niby ślimak dotknięty w różki,
skurczył się i cofnął w głęb siebie samego.
Dźwignęł się z podłogi i usiadł na kanapie. Należało teraz obetrzeć łzy, więc schylił się
jeszcze raz do kolan Heli i ukradkiem przyłożył pięści do oczu. A potem zerwał się na równe
nogi.
— No, nastaw ten t w ój patefon!
— Coooo?
Gdy wracał do domu, było już późno. I zimno. Mroźne powietrze, okraszone gnanymi
przez wiatr drobinami śniegu, działało nań przygnębiająco. To powietrze, tak namacalne,
wypełniajęce sobę kamienne kanały ulic, było w równym stopniu złowrogie dla istot żywych,
jak i dla rzeczy martwych. Miał wrażenie, że dym ulatujący z parowozu, szarpany wiatrem i
kąsany mrozem, cierpiał okropnie i wreszcie, nie mogąc znieść tortur, rozpływał się,
ginął śmiercią samobójczą. Niedaleko dworca kolejowego stał pomnik, na którym żołnierz
bohatersko wypinał kamienną pierś na działanie mroźnego wiatru — obłędne bohaterstwo,
graniczące z potwornym lubowaniem się w cierpieniu i dręczące kwestią piekielną: cierpieć
wiecznie, ginąć w mękach i nie ulec zniszczeniu.
Roman odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na pomnikowego żołnierza — przez chwiię
zdawało mu się, że rysy jego kamiennej twarzy skrzywiły się boleśnie — ale wciąż jeszcze
wysuwał pierś naprzód. Przejęty tym widokiem szepnął: „głupiec”, odwrócił się i ruszył
dalej. Ale z chwilą gdy doszedł do Plant, zaczęło się z nim dziać coś nowego. Była to jakby
olbrzymia zgaga — coś niematerialnego dobywało się z fizycznych wnętrzności. Sprawiało
mu to ból, ale nie pozbawiony pewnej dozy przyjemności — coś podobnego czuje ten, kto
mocno uderzył się w kolano, lub chory na febrę, któremu przy czterdziestu stopniach gorąca
jest zimno.
Otóż owa istota niebieska i tak nieuchwytna, rozpięta między nagimi konarami drzew,
rozprzestrzeniona i zwiewna, już nie istniała. Nie było mgły ani wilgoci, którą niegdyś była
przesiąknięta — suchy, mroźny wiatr wypędził ją w przeszłość. Skroś gałęzi przelatywały
drobne płatki śniegu, tu i ówdzie zdołały już przyprószyć korę cienką warstwą. Poza tym nie
było nic, a raczej było jakieś „nic” rażące swą pustką i czymś tak istotnym, że Roman
zatrzymał się pośrodku Plant, spojrzał na gałęzie i zawołał zdławionym głosem: „He-la, He-
la, He...”
Ruch panujący jeszcze o tej porze w Rynku i na głównych ulicach otrzeźwił go trochę.
Wstąpiwszy do cukierni kupił dla Heńka parę ciastek — na mocy wzajemnej umowy
zobowiązali się, by ten, kto ma wolne po południu, przygotowywał ciastka i herbatę dla
kolegi powracającego z interesu po północy.
Było już wpół do jedenastej, gdy wszedł do mieszkania. Zwykłe czynności, jak
rozbieranie się, mycie, ścielenie łóżka i gotowanie herbaty, wykonywał bardzo powoli, tak że
dopiero o wpół do dwunastej zgasił światło i położył się spać. Z przyjemnością myślał
o jutrzejszej pracy dopołudniowej, gdyż popołudniowa zbrzydła mu do cna. Ostatni dzień na
„Sybirze” ciągnął się niemiłosiernie długo. Gdyby przynajmniej panowie z „Klubu Owalnego
Stołu” przychodzili wszyscy naraz — ale nie — oni przychodzili, kiedy im się podobało,
pojedynczo, po dwóch, po trzech, kapali tak od godziny trzeciej po południu do dziesiątej
wieczór. Już ich było tylu, a jeszcze nie wszyscy — jeszcze radca Patkowski, jeszcze
profesor Milczek, nie można było ich spamiętać, należało się spodziewać, że jeszcze ktoś
przyjdzie. Czasem któryś z nich specjalnie
tkwił w pamięci, więc się nie miało spokoju, dopóki nie przyszedł.
„Bandera mówi, że podczas ruchu czas prędzej leci. Nieprawda. Właśnie gdy się stoi
bezczynnie, czas umyka niepostrzeżenie. A z chwilą gdy gość zapuka, gdy się trzeba ruszyć z
miejsca, czas zatrzymuje się, przestaje być płynnym, utyka jak wskazówka ratuszowego
zegara, skacząca co pięć minut. Gdyby nie istniała materia, nie istniałby czas. Ale musiałoby
nie być nic, ani ziemi, ani słońca, ani gwiazd — absolutna pustka. To byłoby zabawne, bo
proszę, do czegóż by wtedy można było przyczepić czas? Czas to jest zmiana położenia
jednego ciała względem drugiego, chociaż w szkole dokształcającej mówiono, że to jest ruch.
To mówił ten mały profesorek, co zamiast o matematyce wykładał o słońcu i gwiazdach, a
nawet nadprogramowo mówił coś o mgławicach pozagalaktycznych, promieniach
nadfiołkowych i podczerwonych, o budowie atomu i jeszcze o czymś, co miało związek z
teorią Einsteina. To było interesujące, ale pewnie ani Fryc, ani Rudek o tym nie pamiętają.
Ciekawym, jak się Rudkowi powodzi na Wołodze. Pewnie dobrze, bo nawet nie pisze. Tylko
Fryc nie pracuje już trzy miesiące. Dlaczego stary Pancer nie przyjął go do kawiarni? Chyba
dlatego, że ma iksowate nogi...”
W tej chwili jakiś zegar w mieście zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą. Roman
odwrócił się do ściany i przyłożył głowę do poduszki. Ale to był tylko rozpaczliwy odruch,
chęć oszukania samego siebie — wiedział, że za chwilę odsunie kołdrę i nastawi uszu.
Godziny jedenastej nie słyszał — był wtenczas zajęty czymś i rozpamiętywał wieczór
spędzony u Heli. Teraz już przepadło — usłyszał. Wkrótce zacznie dzwonić drugi zegar,
potem trzeci i czwarty
— cztery razy dwanaście jest czterdzieści osiem. Cóż z tego, że nakryje się kołdrą i zatka
uszy? Nikt mu przecież nie zaręczy, że zegary wydzwoniły wszystkie godziny — już go
nieraz oszukały. Za wszelką cenę musiał mieć tę pewność, że już nie usłyszy ani jednego
dźwięku. Nastawił uszu i zaczął liczyć. Dzisiaj to jakoś dziwnie szło; zanim drugi zegar
skończył, trzeci już zaczął, dźwięki mieszały się z sobą, nie mógł się połapać, który do
którego należy. Za to czwarty, ten najdalszy, co ma najgłębsze tony i najmniej go słychać, nie
odzywał się wcale. Uniósł się na łokciu i wytężył słuch. Cisza była tak wielka, że tykanie
budzika zdawało się być nieprzerwaną detonacją, wstrząsającą całym pokojem. „To przecież
może zagłuszyć tamte dźwięki — może już wybiło?” — zaniepokojony zerwał się z łóżka i
otwarł okno — wiatr zakołysał firankami, zimno wdarło się pod jego koszulę i zaczęło mu,
jakby mokrymi palcami, obmacywać żebra i plecy. Stał jednak cierpli-
wie, dopóki nie usłyszał pierwszego uderzenia zegara. Potem zamknął okno i wrócił do
łóżka, by zasnąć, zanim te dranie zaczną tam bić swoje wpół do pierwszej.
Usnął wnet, do czego zapewne przyczyniło się zmarznięcie przy otwartym oknie.
Wkrótce zaczęły go dręczyć marzenia senne. Siedział oto przy oknie umywalni i jadł kolację
połykając całe kawałki mięsa. W pewnej chwili przyszedł Bandera, umaczał kromkę chleba
w sosie i wepchnął mu ją do ust. Gdzieś tam w sali restauracyjnej i na „Sybirze” szumiało
złowrogo, goście pukali i dzwonili w szklanki. Nie rozeznawał ani jednej twarzy, wszystko
było zamglone dymem tytoniowym i zbyt rażącym światłem. Wiedział, że teraz nie powinien
jeść, więc spieszył się bardzo. Zza ściany bufetu wyjrzała czerwona, porowata twarz
Fornalskiego i ogromne, pozbawione źrenic oczy. „Już już już!” — krzyknął Roman, połknął
jeszcze jeden kawałek mięsa, porwał talerz i chciał go rzucić na okno umywalni, ale potknął
się o stół i runął jak długi na posadzkę. Talerz rozbił się, a sos gulaszowy prysnął na buciki i
pończochy jakiejś pani. Ogromnie zawstydzony zaczął wycierać buciki ściereczką. Ale
potem porwała go wściekłość, wyprostował się i ręką wskazał na „górkę”, gdzie mieściła się
toaleta, a zamiast „babci” stała tam dziewczyna z umywalni. „Ja nie jestem parobkiem” —
powiedział i z godnością ukłonił się pannie Gieni.
Tu marzenie senne zgmatwało się, szukając nowego materiału dla wypowiedzenia swojej
ukrytej treści. Ujrzał się na rewirze trójki. Stał oparty o ścianę i przypatrywał się jednemu z
„żelaznych gości”. Gość ten siedział pochylony nad gazetą, ręce mu się trzęsły, głowa
podobna do pieczonego jabłka skakała raz na prawo, raz na lewo, a z obwisłych warg ciekły
mu długie nitki śliny. W pewnej chwili spojrzał sponad okularów na Romana i tupną! nogą:
„Co się tak na mnie patrzysz, smarkaczu?” — „Nie jestem smarkaczem, proszę pana. Proszę
się liczyć ze słowami” — odparł Roman, po czym obojętnie skierował się pod lustro, gdzie
siedziało dwóch Żydów. Grali w szachy, garby mieli na plecach, a nosy tak długie, że sięgały
do szachownicy i popychały pionki. W pewnej chwili jeden z graczy charakterystycznym
ruchem na ślepo sięgnął po szklankę herbaty, szukał jej, macał po stole, aż wreszcie potrącił
ją i herbata wylała się na szachownicę.
— To nie mój rewir! — krzyknął Roman. — Tu Maks robi.
I zaczął uciekać w stronę „Sybiru”. Przed nim w powietrzu płynęło francuskie ciastko z
makiem — raz wznosiło się wysoko ponad stoły, drugi raz opadało w dół i turlało się po
ziemi. „Aj, aj, przecież całe się powala”. Maks zastąpił mu drogę: „Panie de
legacie — rzekł wyniośle — mam z panem do pogadania” — wyciągnął z kieszeni francuskie
ciastko z makiem, pokruszone i powalane — „co pan na to powie, panie delegacie?” Nie było
ratunku — Roman przecież ukradł to ciastko z rewiru Maksa, a Maks jest bezlitosny, każe go
powiesić na lampie w kącie „Sybiru”. Porwał więc z bufetu długi, spiczasty nóż (to Hela była
tak przewidująca i przygotowała go zawczasu) i rzucił się na Maksa. Dźgał z całej siły, nóż
jednak ześlizgiwał się po żebrach, Maks wił się na posadzce i nie chciał skonać. „No zabijże
go pan, niech się nie męczy!” — zawołał „Zbój Madej”. A nóż wciąż ześlizgiwał się po
żebrach. Roman skoczył na głowę Maksa i zaczął ją tratować obcasami — była jednak
twarda jak kamień, buty ześlizgiwały się z niej. „Ach, Boże, nie można go w żaden sposób
zabić.”
Tu znów marzenie senne urwało się, a po krótkiej przerwie wyłonił się „Sybir” i „Klub
Owalnego Stołu”. Siedzieli tam czterej panowie i rozmawiali o polityce. Jeden z nich —
redaktor w wielkich okularach — uniósł się nad stołem i wskazał palcem na Romana:
— Czego tu chcesz, wynoś się stąd!
Mimo to Roman zbliżył się do stołu, oparł się o czyjeś krzesło i płaczliwym głosem
zapytał:
— Jaśnie pan redaktor życzył sobie „Kuriera”? Niech mi jaśnie pan wierzy, że nie ma ani
jednego, wszystkie są zajęte, jak Boga kocham, że zajęte.
Nagle stary Pancer odwrócił się na krześle i uderzył go w rękę:
— Nie opieraj się o moje krzesło!
Roman odetchnął z ulgą: no, teraz, kiedy mnie uderzył, nic mi już więcej nie zrobi.
— Ale, panie baronie, za co mnie pan bije? Tak nie można, mama mi ziabloniła.
Baron Humaniewski podniósł się z krzesła:
— A jak można, tak? — i chwycił go mocno wpół i zaczął całować lepkimi,
zaślinionymi ustami. Roman z obrzydzeniem odepchnął barona łokciami.
— Panie baronie, ja jestem wstrząśnięty! — powiedział i kokieteryjnym krokiem odszedł
do kąta pokoju, gdzie na czymś nieokreślonym stał patefon.
— Pan baron lubi muzykę? — rzekł uśmiechając się czarująco. Wcale się nie zdziwił
ujrzawszy, jak baron głaska małego boya Ignaca i przytula do siebie jego zgrabne, zebrane w
obcisły mundurek ciało. Boy płakał. Roman, litując się nad nim, pocieszał go:
— Nie bój się, ja wcale nie powiem portierowi, żeś dostał pięćdziesiąt złotych.
Mimo to boy płakał coraz bardziej, i to Romana wreszcie zgniewało, tym bardziej że
usłyszał pukanie w stół.
— No, nie płacz. Trzeba być mężnym, trzeba wystawić pierś jak żołnierz, trzeba być
odważnym. Słyszysz, tam gość puka, a ja nie pójdę, bo jestem mężny. Nie pójdę!
Istotnie gość pukał, ale nie w damskim pokoju, lecz gdzieś tam za ścianę, może w
garderobie, może na dużej sali.
— Niech puka! — krzyknął Roman do płaczącego boya. — Jestem mężny! Nie boję się!
Ale pukanie powtarzało się tak uparcie i było tak głośne, że Roman zaczął się budzić.
„Szkoda, że pukasz — pomyślał chytrze
— wiem przecież, że to sen.” Ponowne pukanie, ale już zupełnie inne obudziło go do reszty.
Więc wstał z łóżka i zaświecił lampę. Ku jego zdumieniu okazało się, że drzwi założone były
na haczyk.
— Słowo daję — rzekł do stojącego w progu Henryka — żeby mnie kto zabił, to nie
wiem, kiedy i po co ja te drzwi zamknąłem
— w tej chwili spostrzegł, że Henryk jest pijany. — Uuu... uważaj, żebyś się nie przewrócił.
A to na jakie konto?
Henryk strząsnął śnieg najpierw z czapki, potem z płaszcza.
— Jubileusz — odparł — akurat osiemnaście miesięcy i sześć dni minęło, jak wstąpiłem
na posadę do kawiarni. Ale zarobiłem dziś na czysto dziewięć sześćdziesiąt.
— W jaki sposób?
— A bo przyszedł Siisser z pięcioma Żydami, a on szósty i zamówił u mnie sześć
Martelli. Ale do ucha powiada mi tak: „Daj pan jarzębiaki, bo nie mam pieniędzy, a oni nie
poznają.” No, widziałeś takiego geszefciarza? Martelle są po trzy złote, a jarzębiaki po dwa,
to mu sześć złotych zostaje w kieszeni. O, myślę sobie, czekaj no, mój panie, ja też chcę na
tym coś zarobić. Martell jest podobny do jarzębiaka, a jarzębiak jest podobny... no tak, może
tylko z koloru, do Wigorid, a Wigorka kosztuje złoty dwadzieścia. Buch! — walę sześć
Wigorek. No tak, Susser się trochę skrzywił, może se tam coś pomyślał, ale co mnie to
obchodzi. Potem jeszcze raz zamówił sześć Martelli, ale tak głośno, żeby wszyscy słyszeli. I
ja znowu buch! — sześć Wigorek. I już więcej nie pili. Ja wieeeem? Może im nie
smakowały?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W kilka dni później Romanowi wypadło robić do południa na trójce.
Praca na rewirach odbywała się sennie — ruchy kelnerów i gości były zwolnione — zdawało
się, że sale zapełnione są jakąś półstałą substancję, w której ludzie poruszali się jak ukwiały
na dnie morskim. Jedynie dzienniki wprowadzały pewien zamęt — kelnerzy szukali ich po
całej kawiarni, zamawiali je u gości, zastrzegali sobie pierwszeństwo po przeczytaniu.
Najbardziej złościły ich mało poczytne, jednoegzemplarzowe czasopisma. Wieliński, na
przykład, od dłuższego czasu szukał „Kuriera Kresowego”. „Pierona — mówił sam do siebie
— do jakiej to dziury się zapchało?” Wreszcie zaczął się rozpytywać u kolegów.
— Panie Bandera, czy dzisiaj był „Kresowy” przyniesiony?
— No przecież pan ma dzisiaj służbę, to pan go oprawiał, nie?
— Panie Wesołowski, nie widział pan gdzie „Kresowego”?
— Widziałem, szedł wczoraj z Rynku do „Vesperii”.
Pikolo Bartek również szukał tego dziennika. Ślamazarnym
krokiem wlókł się z jednej sali do drugiej, kilkakrotnie przewracał jedne i te same
czasopisma, zaglądał pod stoły, pod kanapy, zatrzymywał się przed gośćmi i długo
wyłupiastymi oczami przyglądał się trzymanym przez nich dziennikom — czasem natrętnie
podglądał tytuły, a gdy zniecierpliwiony gość pytał się, czego chce, Bartek odpowiadał
flegmatycznie:
— Ee... nic, proszę pana, tylko „Kresowego” tak gdziesik za- trynili, że ani go widać.
Po kilkunastu minutach daremnego szukania przyplątał się na „Sybir” w pobliżu gościa,
który tę gazetę zamówił, i kierownika Steca, kończącego jeść śniadanie.
— No i cóż z tym „Kurierem”? — zapytał gość.
Bartek spojrzał nań wzrokiem pełnym wyrzutu i żałośnie pokiwał głową:
— Ależ tyż mię pan piłuje, piłuje...
Kierownik rozwarł oczy z przerażenia.
— Jak ty, smarkaczu, do gościa mówisz, co!?
— Ee... bo proszę pana, pół godziny tego „Kuriera” szukam i nigdzie go nie ma.
— „Kuriera”?
— No tak, „Kuriera Kresowego”.
Kierownik przeprosił gościa, zapewnił go, że „w tej chwili”, i udał się na dużą salę.
— Panowie! — wołał do kelnerów. — Gdzie jest „Kurier Kresowy”? Kto widział
„Kuriera Kresowego”? Popatrzcie na swoich rewirach, szukajcie, szukajcie...
Janik, Boryczko i Bandera, potem Miecio i „Zbój Madej” za
częli szukać tego dziennika. Może za kanapę wpadł, może gość na nim siedzi, a może go
wcale dzisiaj nie ma? Stec sprawdził spis dzienników dzisiaj przysłanych i między innymi
znalazł „Kuriera Kresowego”. Więc co się stało? Chyba gość ukradł?
Przyszedł i pan Albin z restauracji. Czując jakieś podniecenie, zagadnął Steca o jego powód.
— A, „Kurier Kresowy” gdzieś się podział i nie można go znaleźć. s
— To szukać, szukać, musi gdzieś być — i sam udał się na dużą salę.
— Panowie! — wołał do kelnerów — szukajcie „Kuriera Kresowego”, niech każdy
przeszuka swój rewir.
Tymczasem do Wielińskiego na „Sybir” przyszedł Bandera.
— A czy pan oprawił w ramkę tego „Kresowego”?
— No, pewnie, że oprawiłem.
— Na pew-no?
— Pierrrrona, przecie pamiętam.
Bandera szybkim ruchem wyciągnął spod pachy „Kuriera” nie oprawionego w ramkę.
— Masz go pan tu! I masz pan najlepszy dowód, co się dzieje, gdy gazety nie oprawi się w
ramkę. Dobrze, żem ją poznał między prywatnymi gazetami gościa. A opraw go pan jak
najprędzej, żeby Albin nie widział.
Wieliński z opuszczoną głową odszedł do stołu, na którym leżały ramki.
— Pierrrona — mruknął — jak się to mogło stać.
Bandera udał się na dużą salę do kierownika.
— Niech pan już nie szuka, bo się znalazł.
Steca to bynajmniej nie ucieszyło — przerzucił stos leżących na krześle dzienników i
zatroskany rozejrzał się po najbliższych stołach.
— No dobrze — bąknął wreszcie — a czy pan przypadkiem nie widział gdzie „Expressu
Zagłębia”?
Około jedenastej śniadania się kończyły, zamawiano czarne kawy, herbaty i kapucyny.
„Sybir” ział pustką — Wieliński i Bandera patrzyli przez okno na ulicę i wzrokiem
odprowadzali przechodniów lub gapili się na gzymsy przyprószone śniegiem i ołowiany
skrawek nieba, zabudowany kominami przyległych kamienic i zasiekami anten radiowych,
sterczących wichrowato jak drewniane krzyże na starym cmentarzu.
Wesołowski stał obok Mięcia w wejściu do bufetu. Obaj w milczeniu przyglądali się
gościom wychodzącym z garderoby. Śledzili ich uważnie starając się przewidzieć, gdzie
który usiądzie i jak długo będą tak niezdecydowanie błądzić między stołami. W pewnej
chwili Miecio powiedział wolno i z naciskiem:
— Jak wszy...
Wesołowski z zaciekawieniem spojrzał na twarz kolegi — twarz ta była wykrzywiona
nienawistnym grymasem.
— Jak wszy — powtórzył Miecio jakby sam do siebie i odszedł na „Sybir”.
Robak, Kantara i Jawora błądzili po garderobie i dużej sali, bawili się ściereczkami lub
przesypywali monety z jednej ręki do drugiej. Tylko Janik na jedynce uganiał się za
pośrednikami, którzy o tej godzinie wykazywali najwięcej prężności — ulatniali się na ulicę
jak atomy gazu przez otwór w rozgrzanym naczyniu.
Boryczko rozleniwiony oparł się o ścianę. Ścierkę kurczowo trzymał pod pachą, ręce
założył w tył. Na każdy głośniejszy dźwięk natychmiast obejmował wzrokiem cały rewir, ale
gdy nie zauważył nic szczególnego, to znów popadał w zamyślenie — miał w sobie coś z
wylegującego się do słońca brytana, w pobliżu którego bawią się i hałasują dzieci. Wiedział,
co się wokoło niego dzieje, ale nie widział nic. „Tam gdzieś, zdaje się na «drugim prawo»,
leży jedno masło i topnieje — trzeba je oddać do bufetu. A ciastko, to, które upadło na
ziemię, jest ukraszone — kasjerka z pewnością go nie przyjmie; chwyci je kościstymi
palcami i rzuci na ladę: «Co to jest! Co to jest! Takie ciastko, to niech se pan zjiii!» Trzeba
go będzie jednak oddać, może nie zauważy, żejest ukruszone.” Ale nie chciało mu się ruszyć
z miejsca — było mu dobrze tak stać.
W pewnej chwili skierował wzrok na lustro wiszące naprzeciw bufetu. Widział w nim
kawiarkę Olgę uwijającą się koło pieca, pannę Tolę i pomocnicę kawiarki ukazującą się i
znikającą za ramą lustra. Nagle w samym środku lustra stanęła panna Hela. „O, już jest” —
ucieszył się. Chciał się jej ukłonić, posłać u- śmiech, ale cóż, kiedy go nie widziała. Klosz i
koszyk z serwisem zasłaniały jej ręce, ale domyślił się, że nasypuje cukier do profitek.
W pewnej chwili spostrzegł, że oczy jej nieznacznie zerknęły w lustro i natychmiast
wróciły* do profitek, a równocześnie na jej malowanych policzkach i napęczniałych wargach
zalśnił uśmiech rozkosznego zachwytu nad samą sobą — zdawała się mówić: „Patrz, jaka ja
piękna, podziwiaj, kochaj!” Roman z głuchą odrazą odwrócił się od lustra. W chwilę potem
jeszcze raz spojrzał na
Helę i ponownie stwierdził na jej twarzy wyraz błogiej pewności, że ukochany chłopiec
patrzy na nią bez przerwy i traci głowę z zachwytu. Rozdrażniony usunął się całkiem z jej
widoku: „Kokietuj teraz puste lustro” — był jednak pewny, że będzie to robiła, był
przekonany, że gdy nie ma nikogo, przed kim mogłaby się pławić z zachwytu nad sobą, to
sobie wyobraża, że ktoś zawsze na nią patrzy. Wszystko było u niej na wierzchu, cała jej
miłość, całe życie płciowe splatało się w powierzchownym spółkowaniu z otoczeniem —
nawet z własnym odbiciem w lustrze. Podczas całowania bała się o swoją farbę na twarzy, o
loczki, żeby ich nie zmierzwił, o suknię, żeby jej nie zmiął — poza tym ciągle się pytała:
„Kochasz mnie jeszcze?” — Tym wszystkim budziła w nim głęboką odrazę. Po raz pierwszy
w życiu uświadomił sobie, że istnieje nieodłączna od miłości i jak miłość przepastna wrogość
płci. Roman mścił się na Heli — w ciągu paru godzin nie zwracał na nią żadnej uwagi.
Wtedy ona zaczynała wodzić za nim oczyma i w końcu narzucać mu się głosem i całą sobą,
bezwstydnie, bez względu na to, że osoby postronne patrzą, że nawet kawiarka Olga śmieje
się z niej. W takich chwilach Roman dostrzegał w jej oczach nieposkromioną złość —
zdawała się krzyczeć: „Dlaczego mnie znowu nie kochasz!?”
Usunąwszy się sprzed lustra, postanowił do końca dzisiejszej pracy nie spojrzeć ani razu
na Helę, a wieczór o ósmej nie czekać na nią pod „Fredreum”. Odebrał od gościa zamówienie
i przyszedł do bufetu.
— Herbata raz! Trzy deserowe! — zamówił patrząc na pannę Tolę.
— A jakie?
— Wszystko jedno. Aa... dzień dobry — przywitał Helę, jak gdyby ją dopiero teraz
spostrzegł. Nic więcej nie mówiąc, zabrał herbatę i ciastka i odszedł na rewir. Potem jeszcze
kilkakrotnie wracał do bufetu i zawsze miał wyraz twarzy znamionujący takie znudzenie, jak
gdyby nie mógł się doczekać końca pracy.
Tak trwało do godziny dwunastej, to jest do trzech ważnych i szybko po sobie
następujących wydarzeń.
Na parę minut przedtem Roman przyszedł do bufetu z pustym koszykiem do bułek. Idąc
bawił się w swój ulubiony sposób, polegający na tym, że podstawiał koniec ołówka w
zagłębienie pod spodem koszyka i odpowiednim pchnięciem wprawiał go w ruch obrotowy
trwający bardzo długo. W bufecie był Janik, a z „Sybiru” nadchodził Miecio Sierpowski.
— Pan powinien iść do cyrku, kiedy pan taki zdolny — P0' wiedział Janik.'
— A jakże — podchwycił Sierpowski — chłopak zdolny, włada trzema językami.
— Taaak? — pochlebczo. zdziwiła się kasjerka Stefa.
— ...dwoma od butów i jednym swoim — dokończył Miecio.
Śmiali się wszyscy nie wyłączając Romana i Heli. Miecio, poczuwając się do winy
względem Boryczki, chciał mu niejako nagrodzić swoją złośliwość, więc zwrócił się do
kasjerki.
— Ale chciałaby pani mieć takiego ładnego chłopczyka, co?
— Phi... potrzebuję chłopców do chrzanu.
— Ehe, wy wszystkie tak gadacie, ale jak się tylko jaki nawinie, to zaraz: „Chodź tu, żeń
się ze mną”.
Stefa i Olga sprzeciwiły się głośno, ale Miecio nie zważając na nie ciągnął:
— A jakże, „wszystkie te skarby, jakie mam, to ci oddam, tylko się żeń ze mną”. A po
ślubie to mu zaraz szkołę daje i powiada, że gniazdo zakłada. Mąż bidak pracuje rękami i
nogami, a ona mu gniazdo zakłada. Ale gdyby nie... — tu Miecio pozwolił sobie na zbyt
jaskrawe porównanie, wobec czego panny zaczęły piszczeć i zakrywać twarze.
— Świnia z pana, Świnia.
Miecio był w natchnieniu — ruch i obecność kobiet sprzyjały jego erotycznym
dowcipom, nie sposób było wstrzymać jego gadulstwa. Natychmiast znalazł różnicę między
sobą a świnią, piski i chichoty wzmogły się, a tym samym pobudziły Mięcia do dalszego
szerzenia popłochu niepohamowanym wypowiadaniem dwu- znaczników na tematy stare i co
dzień powtarzane, a jednak wciąż aktualne.
Janik, zazwyczaj usposobiony ponuro, porwany teraz ogólną wesołością, śmiał się
gardłowo i za każdym dowcipem Mięcia mówił: „tak, tak” lub powtarzał końcowe jego
słowa, które zdołał zapamiętać. Ale w pewnej chwili spoważniał. Zapewne przyszło mu na
myśl coś ważnego, bo aż się za brodę chwycił i głowę pochylił, po czym wolnym krokiem
zbliżył się do roześmianej kawiarki:
— Czy pani zna doktora Maja?
Olga wytrzeszczyła oczy, nakreśliła palcem na czole parę kółeczek i z głośnym
bzykaniem prędko odrzuciła rękę do góry.
Tego Janik nie przewidział. Nasępiony odszedł na dużą salę — pewnie do Kantary, by na
nim wypróbować swój dowcip z doktórem Majem.
Figiel kawiarki Olgi był ostatnio bardzo modny w „Pacyfiku”. Robienie kółeczek na
czole i gwałtowne odrzucanie ręki z równoczesnym bzykaniem miało znaczenie bardzo
rozległe: bzik, wariat,
głupiec, pijany, chory itp. Co pewien czas panny wymyślały takie wieloznaczne słowa i
ruchy wzbudzające śmiech i mające na celu skrócenie skomplikowanych określeń: ,jesteś pan
ciężkomyślą- cy” — w odniesieniu do Janika, lub: ,Jesteś pan nieprzytomny” — w
odniesieniu do Kantary. Niedawno temu posługiwały się słówkami ..był" i „biedny” —
pierwsze wymawiano krótko, drugie z politowaniem i kiwaniem głowy.
Zaledwie Janik odszedł, w rozchichotanym bufecie uciszyło się raptem. W drzwiach
ukazał się Fornalski — nowy kierownik restauracji „Pacyfik". Trzyletnia walka między nim a
Rudolfem zakończyła się klęską tego ostatniego. Fornalski, popierany przez starego Pancera,
spowodował kłótnię z Rudolfem i zelżył go haniebnie w obecności personelu. Rudolf czując,
że wcześniej czy później zmuszony będzie opuścić „Pacyfik”, i mając zapewnioną posadę w
budującej się obecnie pierwszorzędnej kawiarni „Feniks”, zdał natychmiast kierownictwo
staremu Pancerowi i odszedł.
I dziś Fornalski przyszedł do „Pacyfiku” jako kierownik restauracji. Wiedziano, że przyjdzie,
mówiono o tym, a jednak ukazanie się jego zaskoczyło wszystkich. Śmiech ustał. Kawiarka
Olga zajęła się przelewaniem wody do kociołków, Hela i Tola znalazły mokre łyżeczki,
kasjerka pochyliła się nad brulionem i zaczęła coś pisać. Roman wolnym krokiem oddalił się
na dużą salę. Miecio pozostał na miejscu.
Nowy kierownik przedefilował przez bufet, stanął w wejściu na dużą salę i długo patrzył
na Boryczkę, który stał na trójce, plecami zwrócony do bufetu.
— Pana starszego tu nie było? — zapytał wreszcie Sierpow- skiego.
— Nie, nie było jeszcze.
Fornalski zajrzał jeszcze na „Sybir” i wrócił do restauracji.
— Widział pan — odezwała się Olga do Sierpowskiego — ani się nie odezwał do
nikogo, myślał, że mu zaraz „całuję rączki” powiemy.
To było pierwsze ważne zdarzenie tego południa.
Wkrótce potem kelnerzy usłyszeli w bufecie skrzekliwy głos starego Pancera.
Natychmiast zniknęły ze stołów zapasowe kostki cukru, zbędne solniczki, okruszyny i popiół
z popielniczek. Z jakiegoś kąta na „Sybirze” wylazł kierownik Stec i z niezwykłą ru-
chliwością rozpoczął przegląd rewirów. „Zbój Madej” przechodząc obok Romana rzucił
ostrzeżenie:
— Uważaj pan, bo stary dziś nakręcony.
Istotnie stary Pancer, jakby nakręcony i puszczony w ruch sa
mochodzik, wyjechał z bufetu i prosto przez dużą salę i garderobę wjechał do pokoju
damskiego, tam zatoczył idealną półwoitę i znów wyjechał na dużą salę. Na trójce
mechanizm zaciął się — stary zatrzymał się nagle. Spojrzał na Romana, coś pomyślał, chciał
coś powiedzieć, ale machnął ręką i znów pojechał dalej aż do „Sybiru”, gdzie utknął przed
Wielińskim, który pochylony nad stołem zaglądał do dziennika.
— Panie Stec! — zawołał do kierownika i wskazał palcem na Wielińskiego, jakby
mierzył doń z rewolweru — temu zaraz posłać wypowiedzenie do Związku! Czyta gazety!
Wieliński stanął na baczność i szeroko rozwarł oczy.
— Panie gospodarzu, ja nigdy nie czytam...
— Cio!? Nie cita!? To będzie w domu citał!
Natychmiast zjawił się delegat Bandera i cała ta grupka, ze
względu na obecność gości, przeszła do bufetu.
— Nie! Nie! — skrzeczał stary w odpowiedzi na prośby delegata — ja co dzień nie będę
powtarzał: nie citać mi gaziet! Nie! Nie! — wykonał szereg gwałtownych ruchów i
zamaszystym krokiem ruszył do restauracjii — kasjerce zdawało się, że linoleum pod jego
pękatymi butami ugina się jak cienka powłoka lodu na płytkiej sadzawce.
Wieliński opuścił głowę na piersi:
— Pierrrona, i za co ja to wypowiedzenie dostałem?
To było drugie ważne zdarzenie tego południa.
Ruch tymczasem wzmagał się, gości przybywało, tu i ówdzie podawano skromne obiady
składające się z rosołu i sztuki mięsa
—to bowiem w kawiarni kosztowało taniej niżeli w restauracji.
Roman był jeszcze pod wrażeniem starego Pancera i Fornalskiego. Z natury skłonny do
nadawania wielkiego znaczenia drobnym zdarzeniom, dzisiejsze zatrzymanie się starego na
trójce uważał za coś groźnego. Ale o cóż mu chodziło? Rewir był czysty, pustego naczynia
ani śladu, goście obsłużeni. Daremnie Roman rozglądał się i szukał, jednak wypadek ten, w
połączeniu z ukazaniem się Fornalskiego, wywarł na nim przykre wrażenie, z którego nie
mógł się otrząsnąć. W dodatku niezadowolony był z Heli — gdzieś wyszła i długo nie
wracała. Czyżby znów robiła to celowo. Jeżeli tak, to znów musi ją ukarać. Ale teraz już
naprawdę będzie bezlitosny.,
Jeden z pośredników zabłąkał się z Janikowej jedynki na trójkę. Był to osobnik wysoki i
szeroki w plecach, brzuch miał wypukły, zwieszający się ku dołowi. Ubranie leżało na nim
fatalnie. Marynarka i kamizelka wyświechtane i oblepione brudem, spod
nie nigdy nie prasowane wisiały z tyłu jak pusty wór, zmieniają, cy swój kształt w miarę
ruchów nóg tego niemilca. Głowa jego nie miała żadnego określonego kształtu — była jak
kłąb czarnej chmury teraz i po pięciu minutach. Na twarzy i na szyi miat pełno bulwiastych
narośli czerwonych i błyszczących jak czyraki. Ręce długie, zakończone grubymi palcami, w
dotknięciu zapewne robiły wrażenie kawałka surowego mięsa lub flaków wy- chłódłych już i
cuchnących.
Roman skoczył ku niemu, jakby mu chciał zagrodzić drogę do rewiru.
— Co dla pana? — zapytał szorstko.
— Daj pan kawę — równie szorstko odparł pośrednik.
„O, bratku, ja ćię dzisiaj przypilnuję, nie uciekniesz mi jak
kiedyś” — jeszcze raz spojrzał w rozmazaną twarz pośrednika i ruszył do bufetu.
— Biała raz! — zamówił wybijając siedemdziesiąt groszy na kasie. „A to co znowu?”
Między lodownią a oknem restauracji ujrzał Helę — stała tam skulona i przykładała
chusteczkę do oczu.
— Co się jej stało? — zapytał kasjerkę przyciszonym głosem.
Ta spojrzała na niego przelotnie i ruszyła ramionami — było coś nieżyczliwego w tym
ruchu. Wobec tego Roman skierował się do kawiarki Olgi:
— Dlaczego Hela płacze?
Olga wepchnęła kciukiem górny rąbek fartucha za sznurek opasujący jej stan i również
nic nie odpowiedziała. To już Romana zgniewało: „cóż to za babskie tajemnice?” — Skinął
palcem na pomocnicę kawiarki, nachylił się ku niej przez ladę bufetu i szeptem zapytał:
— Co się jej stało, że płacze?
— Wypowiedzenie dostała od starego.
Roman wyprostował się i tak stał patrząc na skuloną postać Heli — kawa stygła na
bufecie. Wreszcie przyszło mu na myśl powiedzenie starego Pancera, które słyszał, będąc
jeszcze w praktyce: „Miłość jest bardzo ładna, ale nie w interesie. U mnie kochać się nie
wolno”. Zaskoczony tym, wydał mimowolny okrzyk:
— Ahaaaa!
To było trzecie zdarzenie tego południa. Potem już nic ważnego nie zaszło.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W połowie stycznia Roman odprowadził Helę na dworzec kolejowy. W jednej ręce
trzymał dużą walizę, w drugiej mały pakunek, owinięty zielonym papierem. Przez całą drogę
milczeli oboje. Dopiero w pobliżu dworca, kiedy przejeżdżający pociąg hukiem zapełnił
pustą przestrzeń pod mostem, Hela przyłożyła chusteczkę do oczu.
— A teraz powiedz mi szczerze, dlaczego mnie tam wysyłasz?
Wiedział, że wcześniej czy później usłyszy to pytanie, i od dawna już zastanawiał się nad
odpowiedzią. „Cokolwiek powiem, będzie kłamstwem. Czy nie lepiej powiedzieć po prostu:
wysyłam cię do Wołogi, bo już nie mogę na ciebie patrzyć. Ale wolisz słodkie kłamstwo
niżeli gorzką prawdę, więc...”
Zatrzymał się, walizę postawił na skraju zaśnieżonego chodnika.
— Słuchajże, Hela — zaczął niepewnie — to nie jest takie proste, żebym... Po pierwsze,
musisz mieć jakąś posadę.
— Tak, boisz się, żebyś nie musiał dawać mi na utrzymanie. Powiedz od razu, że mnie
nie kochasz.
— Ależ, Hela, gdybym cię nie kochał, tobym cię nie wysyłał tam. Nie wiem, czy ty...
Zrozum, że gdybym cię nie kochał, tobym cię zostawił tutaj i nic sobie z tego nie robił, a ja
właśnie... Tu nie chodzi tylko o twoją posadę.
— Ach tak, chcesz się mnie pozbyć.
— Pozbyć! Co znaczy pozbyć? Przecież właśnie... hm... — zakłopotany pochylił się nad
walizką i zaczął sprawdzać zamki. Tymczasem szereg sań dzwoniąc radośnie pomknął w dół
ulicy, aż gdzieś pod szare fasady kamienic i druciane jakby gałęzie drzew, widniejące na tle
popielatych chmur, poza którymi majaczył blady krążek słońca.
Roman wyprostował się nagle:
— Wierz mi, Hela, że byłoby gorzej dla ciebie i dla mnie, gdybyś tu została. Będę pisał
do ciebie, przyjadę tam, Wołoga przecież niedaleko. Wyjedziesz, zapomnisz, tam jest ładnie
w zimie, nowi ludzie, nowe otoczenie. Myślisz, że ja nic nie czuję? Mnie też jest przykro,
chociaż nie płaczę jak ty. Wcześniej czy później musiałoby się to stać. Och, Hela, Hela, nie
płacz już tak... Trudno, taki już jest świat, nic na to poradzić nie można. No, nie płacz...
ludzie się patrzą. Ach, jaka ty jesteś... Będę pisał, przyjadę... — dźwignął walizę
i pociągnął Helę za sobą. — Chodź już, dziesięć minut tylko.
Tuż za mostem skręcili na schody prowadzące na plac dworcowy i przyspieszyli kroku,
nie z obawy spóźnienia się na pociąg, lecz z podświadomej chęci jak najszybszego pokonania
przeszkody, podobnie jak to robi człowiek brnący w zaspach śnieżnych lub wydmach
piaszczystych na krótkiej przestrzeni. Dotarłszy przez ciżbę do poczekalni, Roman złożył
walizę i pakunek u stóp Heli,
— Przepraszam cię, bądź tutaj, ja pójdę po bilet.
Po upływie paru minut wrócił.
— No... — wcisnął jej w rękę bilet, dla siebie zatrzymał pero- nówkę i spojrzał uważnie
w jej czerwoną, zmaltretowaną twarz — nie płakała. Gdy szedł za nią przez poczekalnię i
patrzył na jej głowę wtuloną we włosisty kołnierz płaszcza, poczuł bolesne rozluźnienie w
piersiach i skłonność do dygotania.
Pociąg już sapał na torze trzeciego peronu. Wzdłuż wagonów panował ruch — ludzie
biegli z wyciągniętymi do przodu walizkami zatrzymując się niezdecydowanie i patrząc w
poszczególne okna przedziałów — trzaskały drzwi.
Roman pierwszy wwindował się do wagonu, znalazł niezapeł- niony przedział i złożył
pakunki na półce, przepraszając równocześnie jakiegoś pana, któremu wskutek nachylenia się
łaskota! twarz szalikiem zwisającym z karku.
— No... — obrócił się do Heli stojącej już w drzwiach — miejsce jest, to całe szczęście.
Proszę usiąść tam koło okna — pochylił się i nerwowo, niezgrabnie ucałował jej rękę. — No,
to do widzenia... Przyjadę tam wnet... Pożegnamy się jeszcze przez okno. — Jeszcze raz
uścisnął jej palce i czując, że znów zaczyna mu się coś rozluźniać w piersiach, odwrócił się i
spiesznie wyszedł z przedziału. Ale na schodkach zatrzymał się i czekał, dopóki nie usłyszał
przeciągłego gwizdka; wtedy zeskoczył ze schodków i stanął przed oknem przedziału, w
głębi którego dostrzegł twarz Heli — oczu nie widział, bo zasłoniła je chusteczką.
Szarpnęło wagonami, koła zahurgotały okno przesunęło się w prawo — Hela znikła za
ścianą, a na przeciwległej ławce Roman ujrzał inną kobietę, której rysów, wskutek
zwiększającej się z każdą sekundą odległości, nie mógł już rozeznać.
Czując dławienie w gardle, zaczerpnął powietrza i rozejrzał się po peronie —
niedorzecznie zapamiętał sobie jakiegoś pracownika kolejowego, który z młotkiem w ręce
przechodził przez tor. „Nie, tu już nie ma po co stać” — ostatni wagon umykającego pociągu
malał z każdą sekundą — Hela znikała z jego życia na zawsze. Nagle przyszła mu ochota
dopędzić wagon, wyrzucić przez okno Helę z pakunkami i wreszcie samemu wyskoczyć.
Cała ta historia
z wysłaniem jej do zdrojowiska Wołogi wydała mu się czynem zbrodniczym. „Można było to
powoli przygotować — co dzień mała 'dawka bólu i tak byśmy się przygotowali do
ostatecznego zerwania.” Teraz już za późno — był w położeniu człowieka, który chcąc się
wyleczyć radykalnie, zażył nadmierną dawkę trucizny i nagle spostrzegł, że to, co go miało
uzdrowić, zabija go.
Idąc ulicą od dworca kolejowego ostrożnie wymijał przechodniów, by uniknąć potrąceń
— takie bowiem potrącenia wstrząsały obolałymi piersiami i do cierpienia psychicznego
dodawały cierpienie fizyczne, które kolidowało z tamtym. Plant nie mógł ominąć. Ośnieżone
gałęzie kasztanów przypomniały mu coś tak odległego, że tylko podświadomie to niejako
zaakceptował — to się łagodnie wlało w jego piersi i zapełniło aż po oczy zmuszając go do
jeszcze ostrożniejszego chodu, jakby z obawy, że to może się przelać. Chodziło mu o to, żeby
dojść do domu i zamknąć za sobą drzwi.
Ktoś mu się ukłonił, ale dopiero po chwili uświadomił sobie, że to był Funiu — dyskretny
kochanek kasjerki Michaliny. Miłość ich trwała od dwóch lat, a dopiero teraz dowiedziano
się o niej. Roman daremnie sięgał pamięcią w przeszłość — nie przypominał sobie ani
jednego szczegółu zdradzającego ich wzajemny stosunek.
Teraz żałość jego była tak wielka, że złagodziła przykre wspomnienia dotyczące Heli.
Wydało mu się zupełnie naturalne, że miała dziecko i że dziecko to umarło w szpitalu. Miała
kochanków, to prawda, ale sama przecież mówiła:’ „Nigdy bym się nie oddała mężczyźnie,
którego nie kocham.” Ale jego wówczas drażniło wszystko, co ona mówiła — chciał wtedy
odpowiedzieć: „W takim razie musiałaś ich wielu kochać” — powstrzymał się jednak, ale
gdy znów powiedziała: „Doprawdy nie rozumiem kobiet, które mogą się kochać z byle jakim
mężczyzną” — nie mógł już wytrzymać.
— Ależ, Hela — rzekł głosem rozdrażnionym — to nie jest twoja zasługa, że oddajesz
się tym mężczyznom, których kochasz. Ja, widzisz, nie poczytuję sobie za zasługę, że ciebie
całuję; całuję, bo mi to sprawia przyjemność. O, gdybym na przykład pocałował tę starą,
kaprawą Żydówkę, co siedzi tam przed apteką, wtenczas mógłbym powiedzieć, żem coś
dokonał. Albo gdybyś ty poszła do tego parszywca, co tam idzie, i powiedziała mu: „Chodź
ze mną do łóżka i użyj sobie”, to wtenczas...
— No, wiesz, Romek, jak możesz coś podobnego mówić?
— No bo pewnie! Ty uważasz za bohaterstwo to, co jest najzwyklejszą rzeczą na
świecie, to, co przeżywają w tej samej chwili
miliony ludzi. Co tu dużo gadać; w tym nie ma żadnej zasługi, bo ty musisz kochać. W tym
jest tylko cierpienie, a nie bohaterstwo.
I tak było zawsze, gdy szli ulicą — ona bowiem lubiła wystawiać się z nim na widok
publiczny, a on wiedział o tym. Ciągnęła go zawsze tam, gdzie dużo ludzi, chwytała
spojrzenia przechodniów, zdawała się mówić; „Patrzcie, jaka z nas ładna para, jakiego
zgrabnego mam chłopczyka” — przy tym twarz jej promieniowała czymś, co powinno być
ukryte wewnątrz ciała — twarz ta zmieniała się jakby w narząd płciowy, oczarowany sobą,
łaknący kultu, celebrujący publicznie niepodległy nakazom moralnym akt samorództwa.
Roman ze wstrętem odwracał się od tej twarzy i rozdrażniony do ostatecznych granic, rzucał
pytanie nie wiadomo do kogo skierowane: „Po coś jej dał mózg, kiedy ona i tak się nim nie
posługuje, dlaczegoś ją upośledził, dlaczego zrobiłeś ją tylko samicą? A może to nie Ty?
Może Cię aniołki prosiły, byś im pozwolił się zabawić, no i zmajstrowały światek, i
spartaczyły go. A teraz sam jesteś w kłopocie i starasz się naprawić to, co pupilki zepsuły. I
my Ci musimy w tym pomagać, milczeć, cierpieć, wierzyć i czekać nagrody.” Myślał o tym
dużo i w końcu godził się ze wszystkim, i w imię praw boskich postanawiał być
wyrozumiałym i dobrym dla Heli. Mimo to, często zdarzało się, że jakaś niezmiernie błaha
przyczyna zmuszała go do porzucenia jej na środku placu lub furiackiego wybiegnięcia z jej
domu. Cierpiał podwójnie — raz bezpośrednio od Heli, drugi raz z przyczyny swojego
okrucieństwa względem niej. Czuł, że istnieje wielka niewspół- miemość między tym, co
człowiek myśli, a tym, co czyni — chciał czynić dobrze, a jednak czynił źle, jak gdyby to
było niezależne od niego i tkwiło gdzieś poza nim.
Aż pewnego dnia przyszedł do niego Rudek, były praktykant z „Regaliom”. Przyjechał tu
ze zdrojowiska Wołogi, by z polecenia właściciela restauracji zaangażować dwie panny do
bufetu.
I oto w tej chwili pociąg z Helą mknął przez zaśnieżone pola, a Roman szedł ostrożnie
ulicą i unikał potrąceń, by nie uronić przedwcześnie ani odrobiny płynnej żałości,
zapełniającej go aż po krtań i oczy.
Wtem usłyszał znajomy głos:
— Serwus, Romek.
Był to Fryc Jockman. Wyglądał mizernie, twarz miał nie ogoloną, kołnierzyk brudny i
wystrzępiony, płaszcz zmięty — zapewne od nakrywania się nim w nocy.
— Serwus — niechętnie odpowiedział Roman i chciał iść da
lej, ale ponieważ Fryc podał mu rękę, więc uznał za stosowne zapytać jeszcze: — Co jest z
tobą, nigdzie nie robisz?
— Psiakrew, nie ma nic.
W tym „psiakrew” było coś, co Romanowi przypomniało kwaśny zapach piwa, muzykę
restauracyjną i dźwięk szkła w muszli wodociągowej: „Och, jak to dawno, jak dawno było”.
— A przecież podobno robiłeś w „Wiedeńskiej”?
— Tylko parę dni na zastępstwo.
— I od tego czasu nic?
Jockman mszył ramionami:
— Teraz zima, trudno o posadę.
— A do domu dlaczego nie jedziesz?
— Ech, tam kupa dzieci, sami dziadują.
Roman spojrzał z ukosa na brzydką, usianą włoskami twarz Fryca, na gmbe wargi i zmięty
krawat. Przypomniał sobie, że ten człowiek groził mu niegdyś: „Ty mię cosz nie chcesz
słuchacz, jak tak dalej będzie, to powiem panu AJbinowi” — zrobiło mu się żal Fryca,
uśmiechnął się gorzko: „Och, jak to dawno było”. Czuł, że ból, który przed chwilą wypełniał
mu piersi, został nieprzyjemnie zmącony i jakby wtłoczony gdzieś głębiej — płakać mu się
już nie chciało.
— U starego Pancera byłeś?
Fryc skrzywił się:
— Ii... on by chciał, żeby go po rękach lizać, a ja tego nie potrafię.
„No, no, jaki to ambitny, woli głodować, niżeli starego w rękę pocałować. Pewnie i teraz jest
głodny.”
— Słuchaj, Fryc, już wpół do czwartej, a jeszcze obiadu nie jadłem; może pójdziesz ze
mną?
W drodze do restauracji wypytywał go o to i owo, a gdy usiedli za stołem, podał mu
jadłospis:
— Wybierz sobie coś. Kiełbasę? Ee... cóż to za jedzenie — zwrócił się do usługującego
kelnera. — Proszę dać dwa kotlety wieprzowe i dwa duże piwa.
Podczas jedzenia zagadnął Fryca o Związek.
— Chodzisz tam często?
— Tak, muszę być; czasem się trafi na bankiet, szkoda opuścić.
A jak nie ma roboty, to gramy o grosze. Przy „zechcyku” to się zaraz biją. Kiedyś Wojtala
pobił się z Dowbeckim — szybę wybili, krzesło złamali. Wykluczyli ich ze Związku na dwa
miesiące. To Porański się im o to postarał. Rzadko przychodzi do Związku, ale wtedy akurat
był. Zarząd się go boi, bo niedawno jakieś szwindle tam wykrył.
— No, co jeszcze jemy? Panie — zawołał Roman na kelnera — dwa razy naleśniki z
serem. Popatrz — zwrócił się do Fryca — ja ani jednego z tych kelnerów nie znam.
— Ten, co nam podaje, robił w „Pacyfiku”, jakem wstąpił do bufetu. On mi raz dał po
mordzie, coś mu tam... aha, nie zamroziłem mu szampana. Ja wtenczas mogłem na niego
poskarżyć, bo zawsze oddawał koniak pół na pół z wodą. Drań miał zimną krew, przy starym
to robił i ani okiem nie mrugnął. A pode mną nogi się uginały, takem się bał, żeby stary nie
skapował.
— A dlaczego odszedł?
— Jakieś awantury z gośćmi, zdaje się, że gruby ołówek miał. Ja już nie pamiętam, bo...
no, wiesz, jak to było w bufecie; nic się nie wiedziało, co się na sali dzieje. A zanimeś ty
przyszedł do bufetu, to dwa tygodnie robiłem sam... Psiakrew, to był szwie!
W tej chwili kelner podał im naleśniki — Roman cofnął się odruchowo, jak gdyby się
obawiał jego dotknięcia.
— Musiał porządnie dawać metra — rzekł do Fryca — jemu to na gębie siedzi. Nie
wiem, dlaczego, ale nie lubię kelnerów.
— Boś jeszcze młody.
— Tak, może sam jeszcze nie jestem kelnerem. Oni mają w sobie coś fałszywego. Niby
to mówią szczerze, a zdaje się, że co innego mają na myśli. Niby są grzeczni, a ze ślepiów
poznać, że wrogi. Wolałbym mieć do czynienia z człowiekiem, który od razu bije w pysk,
gdy mu się coś nie podoba, niżeli z kelnerem, bo ten nie bije w pysk, ale za to ciągle ma na
gębie nienawiść do ludzi, ciągle coś kombinuje, jakieś drobnostki, jakieś świństewka, jakieś
głupstewka. U nas to Miecio Sierpowski i... Maks. Drobnostki we wszystkim — w dobrym i
w złym. Mnie się zdaje, że kelner nie jest zdolny zrobić nic wielkiego; ani nie zamorduje
nikogo, ani nie zrobi nic bohaterskiego — wszystko w małych porcjach.
— Kawy, herbaty, bułki i ciastka, ha, ha, ha... — zaśmiał się Fryc.
— Właśnie, to ma coś wspólnego z jego życiem. Wszystko, co robi, jest drobne jak te
bułki. Nawet gdy się mści. Ja raz widziałem, jak Maks napluł gościowi w barszcz. Przy stole
nic nie powiedział, ale potem poszedł do kuchni, napluł w barszcz i zamieszał łyżeczką. Aż
mu się oczy świeciły z radości, a zęby wyłaziły spod warg jak psu. I co z tego, co z tego?
Przecież gość o tym nie wie. Gdyby mu potem powiedział: „Naplułem panu w barszcz i pan
go wypił”, to co innego, ale on nic nie powiedział, tylko się z daleka przyglądał. I to jest
właśnie najobrzydliwsze; bo albo nie mścić się wcale, albo tak się zemścić, żeby gość o tym
wiedział. Z tego nie
ma żadnego pożytku. A słyszałem, że nie tylko Maks to robi. Ja już bym na oko poznał
takiego kelnera. Popatrz na tego, co nam podaje; on też jest do tego zdolny. Na pewno.
Zauważyłeś, jak on podawał? Nóż trzymał za ostrze, a przy zamówieniu ręką w portkach
grzebał. A gdybyś mu zwrócił uwagę, toby ci w naleśniki napluł. No, mógłby taki w
„Pacyfiku” robić! Pamiętasz, jak Albin spsioczył Heńka za to, że przy gościu rękę trzymał do
tyłu?
— Albin nie lubił Heńka.
— Tak jak mnie Fornalski. On teraz wielki pan, kierownik. Całe szczęście, że nie w
kawiarni, bo już dawno bym tam nie robił.
Wyszedłszy z restauracji udali się do kina. Podczas wyświetlania filmu Roman objaśniał
Frycowi poszczególne sceny — robił to z taką czułością, jak gdyby nie kolega, lecz młodszy
brat siedział przy nim. Chciał mieć Fryca jak najdłużej przy sobie, stał się niezwykle
ożywiony i rozmowny. Po wyjściu z kina zaprosił go do cukierni. Namawiał go do jedzenia i
jakby w stanie gorączkowym opowiadał, co mu tylko na myśl przyszło. Od czasu do czasu
milkł, a wtedy poruszał się niespokojnie, rzucał spojrzenia wokoło, wzdychał głęboko, bębnił
palcami po stole, bawił się łyżeczką lub szklanką i wreszcie jakby przestraszony, że tak długo
milczy, znów zaczynał mówić płynnie i niestrudzenie, aż się Fryc dziwił.
— ...ludzie za dużo mówią. Weź na przykład takie słowo jak: „smacznego”. Jem kolację,
a każdy z kolegów mówi mi „smacznego”. Po kiego diabła? Każdy wie, że kolacja smakuje.
Mam usta pełne i muszę każdemu odpowiadać „dziękuję” i kiwać głową. Naprawdę ta
kolacja już mi nie smakuje, bo się ciągle irytuję. Ludzie mówią za wiele słów
niepotrzebnych; wolę jedno mądre spojrzenie niżeli sto słów. U nas to Miecio Sierpowski...
wszystkie jego słowa można streścić do jednego zdania. Paple jak kobieta. Bo wiesz,
wszystko, co kobieta mówi, znaczy tyle co „smacznego”.
— ...a czy ty się kłaniasz gościom na ulicy? Bo ja nie. Znam kilka tysięcy gości, więc
musiałbym co krok zdejmować kapelusz. Po drugie, może takiemu panu akurat mój ukłon się
nie podoba. >,Ho, ho — myśli sobie — co za zaszczyt dla mnie, kelner się kłania”. Chociaż
właściwie zauważyłem, że wielu gości chce, żeby im się kłaniać na ulicy. Ale to jest
specjalny typ ludzi. Jeśli takiemu nie podskoczysz i nie podasz płaszcza, to będzie do ciebie
czuł urazę. Ale gdy pójdziesz do niego do sklepu, to ci nawet nie warknie „dzień dobry”, a na
ulicy uda, że cię nie widzi, mimo że jesteś jego stałym klientem. Cały figiel polega na tym, że
on sprzedaje surowce, a ty rzeczy gotowe do jedzenia. A od jedzenia do wychodka jest
niedaleko. Zresztą, w sklepie czy w biurze klient musi
stać, w kawiarni zaś klient siedzi, a kelner tańczy koło niego jak lokaj, jak służący, jak Kaśka
do wszystkiego. Choćbyś nawet chciał i miał czym zaimponować, to nie możesz, bo
śmiesznie jest imponować mądrością, a równocześnie ucierać .gościowi zadek. Ech, myśleć
się o tym nie chce...
— ...czasem to i śmiać się chce, i w mordę bić takiego drania. To są megalomani.
Przychodzi taki człowieczek, co nie wychyla nosa poza swój ciasny światek, i zamawia tak:
„Pan już wie, co ja piję”. Ja mówię, że nie wiem. (Skądże mam wiedzieć, co w domu pije?) A
ten robi wielkie oczy: „Co z pana za kelner? Pan nie wie, że ja zawsze piję ciemniejszą z
kożuszkiem?” Znam kilka tysięcy gości, jemu podaję raz w miesiącu i muszę pamiętać, że on
pije kawę ciemniejszą z kożuszkiem i w dodatku być pewnym, że dzisiaj nie zachciało mu się
herbaty. To się nazywa „mieć ciasny łeb”.
— ...przychodzi do Bandery taki laluś, co to spaceruje po linii A—B i oczami zabija
wszystkie pensjonarki. Sala jest pusta, a on się pyta:
— Czy jest dla mnie jaki wolny stolik?
— A ile osób będzie?
— Jak to „ile osób”? Tylko ja sam.
— A jaki stolik pan sobie życzy: blaszany, drewniany czy marmurowy?
— Wolałbym marmurowy — i wybrał sobie największy.
— Czy to dla pana nie za mały stolik?
— Och, nie, dziękuję, zupełnie dobry. Dajcie mi wody sodowej, tylko jak najmniejszą
szklankę.
— Może panu podać kieliszek wody?
— Och, nie, przynieście literatkę, przecież musicie coś targować.
Z początku myślałem, że ten bubek kpi sobie, ale potem przekonałem się, że on zawsze
jest taki głupi — pochodził z arystokracji. Co ja bym dał za to, żeby go dali do praktyki w
restauracji. Sam bym wrócił do praktyki, żeby tylko z nim pracować.
— „...niech pan zamówi czarną kawę dla mnie”. Kantara poszedł do bufetu i zamówił:
„Czarną raz”. A Rosenzweig woła Steca: „Panie kierowniku, co wy tu za kelnerów macie!
Umyślnie słuchałem, jak on będzie zamawiał i wyobraź pan sobie, nie powiedział, dla kogo
tę kawę bierze!” Tak jakby dla niego była kawa z innego garnka! Może on wie, że nie
dostanie innej kawy, ale chodzi mu o to, żeby powiedzieć głośno na całą kawiarnię: „Dla
pana mecenasa Rosenzweiga!” — on musi być ciągle zapewniany,
że w ogóle czymś jest w tym tłumie, bo w gruncie rzeczy jest człowiekiem bezwartościowym
— on to czuje i chce zamaskować pozorami zewnętrznej wielkości. Człowiek może być
skromnym tylko wtenczas, gdy naprawdę czuje się wartościowym i ma się czym chlubić.
Inna rzecz, że są tacy, którzy się popisują skromnością. Pamiętasz księcia Czerwińskiego? A
generała Błocha? Pamiętasz, jak oni siadali do stołu? Zawsze mówili półgłosem i z
uśmiechem... brrr... Gorsi byli niżeli Rosenzweig — mdli jak sok malinowy z masłem.
Było już wpół do dziesiątej, gdy wyszli z cukierni.
— Muszę iść, bo bramę zamkną.
— Ach, głupstwo, dam ci na bramę.
Odprowadził go aż pod dom i tam mu dał dziesięć złotych.
— A gdybyś potrzebował, to przyjdź do mnie do budy. Głupstwo, może kiedyś będę
potrzebował, a ty będziesz na posadzie. No, dobranoc.
Zostawszy sam, Roman poczuł się nieswojo. Głuchy, zastygły ból w piersiach zaczął
topnieć, rozlewać się i chlupotać — Roman zwolnił kroku, mięśnie mu zwiotczały, oddech
wskutek wzmagającego się wzruszenia stał się nierówny. Do domu nie chciał jeszcze iść, do
restauracji również, bo nie był głodny, do kina za późno. Chyba do baru „Pod Winogrona”
chociaż to jeszcze za wcześnie, by zastać tam kolegów z „Pacyfiku”. Jednakowoż znalazłszy
się w pobliżu baru zdecydowanym krokiem wszedł do środka.
— Proszę podwójną czystą — zamówił przy bufecie.
— Moje uszanowanie — przywitał go młody właściciel baru, były kelner z „Regalioru”
— czemuż to pan tak rzadko do nas zagląda?
Roman zbył go wymijającą odpowiedzią i zamówił jeszcze jedną wódkę.
— Może pan coś przekąsi?
— Właśnie że nie, chcę, żeby mi się w głowie zawróciło — wychylił kieliszek — proszę
jeszcze jedną i płacę.
Wyszedł na ulicę. Robiło mu się gorąco, więc rozpiął płaszcz i rozwiązał szalik. Długie
rzędy elektrycznych świateł kołysały się przyjemnie, jakby cała ulica pływała po wodzie i
przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Przyszła mu ochota śpiewać, więc zanucił
półgłosem:
Zapadła noc głucha,
W latarnię wiatr dmucha,
Kto pieśni mej słucha,
Sam chyba czart.
Zaniechał jednak tej piosenki, gdyż przypomniała mu dawne czasy, a wszystko, co
dawne, wydało mu się smutne i bolesne. Zapragnął żyć tylko chwilą obecną. Bez namysłu,
jakby już dawno o tym postanowił, wszedł do baru „Pod Bachusem”.
— Proszę podwójną czystą.
— Coś do wódeczki? — ukłonił się bufetowiec.
— Ech, wciąż do wódeczki i do wódeczki! Nic!
Wyzywająco rozejrzał się po sali barowej, jak gdyby węszył tu
osobistych wrogów. Istotnie, między kilkunastu twarzami poznał gości z „Pacyfiku”. „A,
dranie, tu żrecie, a tam przychodzicie na gazety.” Długo i bezczelnie patrzył w czyjeś
znajome oczy, wreszcie odwrócił się i wyszedł. Teraz cała ulica kołysała się we wszelkich
możliwych kierunkach. „O nie, właśnie że pójdę prościut- ko” — ręką wytyczył sobie
imaginacyjną linię i usiłował iść prosto. „Ja wiem, że jestem pijany, ale tylko fizycznie, bo
przecież zdaję sobie sprawę ze wszystkiego.” Uśmiechał się, ilekroć nogi, mimo stanowczego
zakazu, zbaczały z wytkniętej linii. „To zabawne, wiedzieć o tym i chcieć, i nie móc... hi, hu,
hi...”
Od czasu do czasu migały mu przed oczyma twarze gości z „Pacyfiku”, więc sztywniał i
usiłował iść prosto. W pobliżu Plant spotkał całą grupę znajomych gości i zauważył, że mu
się przypatrują, przyśpieszył kroku, by szybkim chodem zapobiec zdradliwym chybotom.
„Czy was diabli nadali, wszędzie was pełno!” Poprzez druciane jakby gałęzie drzew dojrzał
światła kawiarni „Renesans” i bez namysłu ruszył w tamtą stronę. Gwar dolatujący z
rozległych sal podniecił go i onieśmielił zarazem. Nadrabiając miną rzucił płaszcz na ladę i
wszedł w sam środek sali, tam, gdzie najwięcej gości widział.
— Czarną i małą czystą — rzucił zamówienie kelnerowi.
Usiadł przy małym stoliku i rozejrzał się wokoło —■ znów dużo znajomych twarzy
zawirowało mu przed oczyma — niezdolny był zatrzymać ten kołowrotek, twarze, światła,
stoły i naczynia nie miały trzeciego wymiaru, były jakby malowane gwaszem i rozmazane na
ruchomej płaszczyźnie. Marszczył brwi i wytężał wzrok, by tę płaszczyznę, a przynajmniej
poszczególne plamy unieruchomić — zauważył, że ludzie mu się przypatrują. „No i czego się
tak gapicie? Myślicie, że jak kelner, to... Do licha, na gębie mam to wypisane, czy co?”
Groźnie zmarszczył brwi i na krótko utkwił wzrok w jakiejś drwiąco uśmiechniętej twarzy —
twarz ta spoważniała nagle, ale za to tuż obok zaczęły się uśmiechać inne twarze, uśmiechały
się coraz wyraźniej, było ich coraz więcej, już nie mógł ich spłoszyć groźnym spojrzeniem.
Kelner przyniósł mu zamówione rzeczy. Dostrzegłszy życzliwy uśmiech na jego twarzy,
Roman przyciągnął go ku sobie.
__Panie — rzekł wskazując szerokim ruchem na gości — nie
daj pan tym draniom ani jednej gazety, ani jednej. Oni tu tego, a tam „Pod Bachusem”
kolację żrą.
— A gdzie pan pracuje, można wiedzieć?
— A skąd pan wie, że jestem kelnerem? W „Pacyfiku” robię, w kawiarni. Płacić.
Wypił kawę, uśmiechnął się wyzywająco i z tryumfem do ruchliwej zgrai, ukłonił się
drwiąco i dumnym krokiem wyszedł do garderoby. Ubrawszy się wyszedł na mroźne
powietrze i stanął na rogu ulicy.
— Tu albo tam, tu albo tam — palcem wskazywał raz w stronę „Pacyfiku”, raz w stronę
Rynku.
Nagle ujrzał przed sobą Żyda w długim chałacie i w butach z cholewami, który nie
wiadomo po co o tej porze przyplątał się tu z ponurych ulic getta. Boryczko rozłożył ręce i
zastąpił mu drogę. Napastowany zgarbił się i zasłonił twarz łokciami:
—Co pan chce ode mnie, co pan chce?
—Gadaj, jak się nazywasz!
—Gedali Białowons.
— Nieprawda, ty się nazywasz Maks, ty cholero, mnie nie wykiwasz! A powiedz, boisz
się mnie czy nie?
—Boję, boję...
— No, to masz wielkie szczęście. Jazda! — klepnął go w plecy i ogromnie zadowolony
ruszył Plantami w stronę Rynku.
Doszedłszy do „Vesperii” zatrzymał się przy żelaznym parkanie i krzewach
ogradzających werandę. Z wnętrza restauracji dolatywały tony fokstrota — cienie tańczących
par migały na firankach okiennych. Długi prostokąt werandy, ogołocony ze stołów i krzeseł,
przyprószony był grubą warstwą śniegu, na którym grały drobniutkie cienie i światła rzucane
przez gałęzie drzew. Cztery słupy, podtrzymujące zrolowany dach markizy, sterczały w
mroźnym powietrzu jak żelazne pręty w betonie. Roman wpatrywał się w nie, jak gdyby
chciał przeniknąć tajemnicę ich bytu. Tak niegdyś patrzył na kamiennego żołnierza, co stał na
cokole i bohatersko wypinał pierś na działanie wiatru. „Żołnierz — Planty — mgła — zima
— Hela — Humaniewski — Hela — Humaniew- ski — Hela — Humaniewski... co za
wstrętne skojarzenia”. Zawsze oni oboje wpychali mu się w pamięć, a za nimi, niby dym za
parowozem, ciągnął się metafizyczny zapach minionych przeżyć, aż gdzieś do pierwszych
wieczorów w bufecie — z mroku pamięci
wyłaniały się coraz to nowe, drobne, niepozorne wspomnienia; ciemne zakamarki schodów
hotelowych, podwórza i umywalni, tony głucho rzępolącej orkiestry, pojedyncze słowa,
twarze zdeformowane gniewem lub histerycznym śmiechem, rzegot półmisków, skrzekliwy
głos starego Pancera, dźwięk szkła w muszli wodociągowej, tykanie budzika w pokoju,
przekrwione ślepia Fornalskiego, krew Tuza na podłodze, szorstkie ręce Pauliny — wszystko
to wlokło się za nim, pęczniało po drodze nowymi przeżyciami — stało się już jego wyłączną
własnością. Dręczyła go świadomość, że już się nigdy tego nie pozbędzie. Stał oto przed
„Vesperią”, patrzył w słupy i pustą werandę, jak gdyby oczekiwał wzruszeń nowych i
nieznanych. Nie zauważył prostytutki, która z papierosem w palcach zatrzymała się przy nim.
— Przepraszam, może ma pan zapałki?
Odruchowo sięgnął do kieszeni i zaświecił zapałkę. Nagle cofnął się i bystro spojrzał na
dziewczynę — twarz jej, szczupła i ponura, wydał} mu się znajoma, bure jej oczy gdzieś
kiedyś patrzyły na niego tak jak teraz: chłodno i bez wyrazu. „Ale gdzie, gdzie to było?”
Gorączkowo szukał jedynego miejsca, które by się kojarzyło^ tymi oczyma — wiedział, że
takie miejsce istnieje. „«Pacyfik», tylko «Pacyfik». Garderoba — nie, trafika — nie, hotel —
korytarz — aha! Jest! Ręce szorstkie i głos Pauliny: «Ale idźże ty, głupi». — To ona”.
Wiedział, że go poznała i domyśla się, że ją poznał. „Dlaczego się nie odzywa? Zaciąga
się papierosem i nic nie mówi, tylko patrzy. Może myśli, że jej nie poznałem? To nawet
lepiej, pójdę sobie, nie znam cię”.
Udał, że jest zamyślony, schował zapałki do kieszeni i ruszył w stronę Rynku. Uszedłszy
kilkanaście kroków zatrzymał się: „Jaki ja głupi, przecież na pewno wie, że ją poznałem”.
Szybko wyjął z portfela dwadzieścia złotych, wrócił do Pauliny i włożył banknot do kieszeni
jej płaszcza.
— Nie, nie, ja do pani nie mam żadnej urazy, ale nie mogę... pijany jestem... Ale z
Henkiem i Adamem to było nieładnie. Nie trza było... Może oni... ja nie wiem, mnie to nić
nie obchodzi, ale... No, już dobrze, dobrze, do widzenia.
Prędko ruszył w stronę Rynku. Był zadowolony, że Paulina nic nie mówiła i pozwoliła
mu odejść. Oglądnąwszy się, ujrzał ją w tym samym miejscu, w którym ją zostawił —
czerwony ogarek papierosa rozjarzył się i oświetlił jej szczupłą twarz.
W Rynku zatrzymał się przed kawiarnią „Savoy” i wlepił oczy w drzwi: „iść, czy nie
iść?” — zastanawiał się.
Naraz drzwi się otwarły, na ulicę wyszedł młody człowiek w płaszczu. Roman poznał go
natychmiast.
— Adam, czekaj no, gdzie idziesz?
— Aaa... serwus, Romek, do „City” idę,'zagramy partyjkę.
— W co?
— W zechcyka.
— Nieee, ja tylko w remi.
— Niech będzie w remi. Aleś ty utulany!
— Kto, ja? A zresztą, bardzo możliwe.
Gdy przyszli do „City”, w kawiarni było już parę stolików zajętych — kelnerzy zaczynali się
schodzić. Z przyległych sal, w których mieścił się kabaret i dansing, grano tango Milonga —
ktoś tam śpiewał i tupał do taktu.
— Jak to, my obaj tylko? — zapytał Roman.
— Zaczekajmy, 'zaraz ktoś przyjdzie.
Zajęli miejsce przy stole, zamówili dwie czarne, dwie wódki i karty. Roman podniecony
za^ął je tasować.
— Dawno tu nie byłem. Nasi przychodzą wszyscy?
— Rozmaicie. Ale jak nie z „Pacyfiku”, to z „Regalioru”, z „Białej Sali”, z „Renesansu”.
Roman rozejrzał się niecierpliwie po karciarni.
— No, co do diabła, będziemy sami siedzieć?
— Zaczekaj chwilę, zaraz przyjdą.
— Ech, do licha... — spojrzał jeszcze raz za siebie i ujrzał pod ścianą dwóch młodych
mężczyzn — jeden o słodkawomdłej, u- śmiechającej się twarzy, drugi o wiele mniejszy od
tamtego i poważny, a obaj krostowaci. Coś mówili do siebie, wreszcie jeden — ten ze
słodkawomdłym uśmiechem, wstał i podszedł do Boryczki.
— Panowie nie macie z kim grać? — zapytał przymilnie. — Może z nami, będzie nas
czterech.
— Ńie, nie — zaprzeczył Adam — my czekamy na kolegów.
— Dlaczego nie? — zdziwił się Roman — na kogo będę czekał? Ja gram.
Adam nachylił się i szepnął mu coś do ucha.
— Ale bzdurstwo! Myślisz, że się boję? — Roman jeszcze raz przyjrzał się krostowatymi
twarzom, zamieszał kawę i wypił ją w paru łykach.
Tamci dwaj już usiedli.
— Jaka pula? — zapytał Roman.
— No, może pięć złotych — nieśmiało bąknął ten słodszy.
— Co tam pięć! Ja chcę dziesięć!
— Romek! Zwariowałeś? .
— A pukanie pięćdziesiąt groszy, „glat” złotego — mętnymi oczami dojrzał coś jakby
wahanie się na krostowatych twarzach, wiedział jednak, że to wahanie jest udane, i to go
bawiło. — No, co, panowie, boicie się? Ja inaczej nie gram.
Adam rozpaczliwie kopał go pod stołem i szarpał za marynarkę.
— Co ty chcesz ode mnie!? — fuknął Roman. — Napij się wódki. Proszę, kto daje karty?
— Ja nie gram! — zawołał Adam.
— To nie musisz. Kto daje karty?
— Będziemy ciągnąć — odparł jeden z krostowatych.
Roman wyciągnął najstarszą kartę, potasował i rozdał.
— Hi, hi... Ale mi się komicznie układa, patrz — pokazał Adamowi karty. — Ty, ale
żebyś mi nic nie doradzał. Aha, panowie, ile wpisów?
— Trzy.
— A cztery nie może być?
— Ro-mek! 9

— Ty, jak cię proszę, daj mi spokój, bo... Król! — wyrzucił kartę na stół.
W czterech pociągnięciach jeden z krostowatych wyłożył karty. Romana to serdecznie
ubawiło.
— Hi, hi... jak pan to zrobił. Pieronem, pieronem panu to poszło.
W tej samej chwili do stołu zbliżył się Grela.
— A wy skądeście się tu wzięli?
— Aaa, sługa! — zawołał Roman. Naraz przypomniał sobie coś zabawnego: — Psiakrew!
Co jest! Może pan! Zagra! Z nami!
— Coś ty, pijany? Psiakrew! Smarkacz!
Grela urażony oddalił się w drugi koniec kardami. W chwilę później pokazał się Funiu.
— Aaa, sługa! — zawołał Roman — może pan na czwartego?
Jedno spojrzenie na krostowatych partnerów wystarczyło Fu-
niowi, by powiedzieć: „nie”. Jeszcze później przyszedł Warga i Bandera, potem kilku
znajomych z „Regaliom” i „Białej Sali”. Roman witał ich krzykliwie: „aaa, sługa!” i zachęcał
do udziału w grze, ale żaden z nich nie chciał się zgodzić. Krążyli wokoło stołu, szeptali coś
do siebie, uśmiechali się dwuznacznie i trącali łokciami — widocznie bawił ich ten
lekkomyślny młokos grający pierwszy raz z krostowatymi partnerami. Adaś oddalił się i po
chwili wrócił w towarzystwie Funia i jakiegoś kelnera z „Białej Sali”. Wszyscy trzej
usadowili się przy Boryczce i patrzyli mu w karty. W pewnej chwili Funiu poderwał się na
foteliku.
— Nie tę!
— Właśnie że tę! — Roman rzucił damę na stół. — Proszę mi. nic nie doradzać —
pociągnął kartę: była to dziesiątka, której brakowało mu do sekwensu.
— Już! — wyłożył karty. — Kto z panów nie żyje?
Okazało się, że jeden miał już sześćdziesiąt trzy punkty, drugi
wyleciał ponad setkę.
— Wpisuje się pan?
— Naturalnie.
W puli już było czterdzieści złotych. Roman rozdał karty i zawołał usługującego kelnera:
— Panie., dwie, cztery, osiem wódek. Hi, hi... patrzcie, potrzebuję tylko waleta.
— Psss... — uciszał go Funiuj
— Panowie, potrzebuję waleta!
Partnerzy oczywiście nie dali mu żądanej karty, natomiast wyciągnął ją z talii.
— Glat! Kto nie żyje?
I już tak do końca. Roman z bezprzykładną lekkomyślnością popełniał błędy, Funiu co
chwila podrywał się na foteliku i krzyczał: „nie tę!”, krostowaci partnerzy poruszali się
niespokojnie. W pewnej chwili, gdy w puli było już sześćdziesiąt złotych, Roman poczuł pod
stołem podejrzane ruchy.
— Psiakrew! Tylko bez znaków, bo jak dam w pysk! Ja widzę, ja widzę, same jokery
macie, ja ani jednego. Psiakrew! Glat! Kto nie żyje? Pokaż pan karty, bo pan coś
niewyraźnie. Dwadzieścia cztery? Ta pan wyleciał. Wpisuje się pan? No, ostatni raz.
Teraz już wokoło graczy zebrało się kilkunastu mężczyzn, po większej części kelnerów —
przysuwali sobie foteliki, siadali w niewygodnych pozycjach lub opierali się o plecy kolegów
i pochyleni patrzyli w karty — od czasu do czasu padały głośne ostrzeżenia pod adresem
Boryczki.
— Romek, trzymaj się!
— On ma szalone szczęście.
— Każdy początkujący ma szczęście.
— Ale on przecież jest pijany.
— Dlatego właśnie nie ma tremy, finiszuje spokojnie. Krostowaci partnerzy zagłębili się w
fotelikach i „gustowali”
karty, odsłaniając je powoli, jakby w oczekiwaniu cudu, podczas gdy Roman wyzywająco
oznajmiał, jakiej karty potrzebuje — wprost kpił sobie ze szczęścia, które jakby urażone jego
pogardą, uparcie pchało mu się w ręce.
— Serwus, głupi! — zawołał wyciągając jokera z talii. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i
rzucił jokera na stół.
Krostowate twarze przybrały ziemisty odcień, szczęki poruszyły się, oczy łakomie
spojrzały na pieniądze leżące na stole.
— Trup? — zapytał Roman.
Widząc, że obaj przegrali, zamówił flaszkę wódki i maszynkę kawy, po czym zgarnął
pieniądze ze stołu — razem z drobnymi za pukanie i „glaty” wygrał dziewięćdziesiąt złotych.
— No, widzisz, tak się gra — uśmiechnął się do Adama i spojrzał na otaczających go
kelnerów. — Aaa... panie Grela! Wódki! Się pan! Napije!
Obecni wybuchnęli śmiechem, Grela pojednawczo klepnął go w ramię. Podczas gdy
usługujący kelner nalewał wódkę, a znajomi Romana przysuwali sobie foteliki, jeden z
krostowatych, ten ponury, nerwowo tasował karty.
— No, panie...
— O nie, nie! — żywo zaprzeczył Roman — już mi się nie chce, mam dość.
— Pan wygrał, pan powinien grać. To niehonorowo.
— Co!? — Roman zerwał się na równe nogi. — A trącanie się pod stołem i wykradanie
jokerów to honorowe!? Jak panu dam w pysk!
— Romek! Romek! — koledzy chwycili go za ręce. — Zostaw! Daj spokój!
— Bo on mi tu będzie gadał o honorze, szuler jeden z drugim! O, tak, tak sobie znaki
dawali, yhy, dranie...
Kółko zacieśniło się. Przyszedł kierownik kawiarni i oględnymi słowy prosił ich o
zachowanie spokoju. Krostowaci goście wymknęli się i znikli w drugim końcu karciami.
Roman nalewał wódkę, witał się ze znajomymi i zawierał nowe znajomości. Bawiło go
poczucie pijackiej nieodpowiedzialności — pod jej osłoną poufale klepał Grelę, Funiowi
mówił „ty”, na Adama zdawał się wcale nie zwracać uwagi. Natomiast z całą świadomością
starał się zaimponować panom z „Regaliom”, „Białej Sali” i „Renesansu”. Podobali mu się ci
kelnerzy. Jackiewicz na przykład miał w sobie coś arystokratycznego, imponował rasową
twarzą, głosem i obejściem, podobnie jak Funiu. Mrozowski z „Renesansu” podobny był —
przynajmniej Romanowi tak się zdawało — do inżyniera. Natomiast Woroncew, były oficer
carskiej ochrany, obecnie kelner w „Regaliorze”, był ciężki i niekształtny, niepodobny ani do
oficera, ani do kelnera. Twarz miał pokiereszowaną grubymi zmarszczkami, ręce zbyt
wielkie, nie mogące znaleźć sobie miejs
ca. Roman słyszał o nim wiele anegdotek. Podobno przy płaceniu rachunku nigdy nie pytał
się gości, co jedli i pili — sam o tym pamiętał — i nigdy nie wpisywał drobnych kwot; gdy
było 9,30 lub 10,50 — pisał równe 10, jeśli 48 lub 51 złotych — pisał równe 50. Czasem
jednak zdarzało się, że coś zapomniał, więc rzecz tę wpisywał do rachunku innym gościom.
A wtedy można było słyszeć taki dialog:
— Panie, co to jest tych osiemnaście złotych?
— A to, proszę, jeśli chodzi o ścisłość, flaszka wina — mówił Woroncew wskazując
wielką łapą na sąsiedni pusty stół — co zapomnieli zapłacić tamci goście.
— No, dobrze, ale cóż mnie obchodzą tamci goście?
— O, jeśli łaskawy pan sobie nie życzy, to — odejmował od ogólnej sumy osiemnaście
złotych i wydawał resztę.
Później tych osiemnaście złotych wpisywał innym gościom, aż wreszcie trafił na takiego,
który rachunku nie przeglądał lub któremu na pieniądzach nie zależało, a naiwna pretensja
Woroncewa ubawiła go.
Roman, poznawszy Woroncewa, zamówił dwie butelki wina i zapytał obecnych, czy nie
życzą sobie czarnej kawy.
— Bo, proszę panów — zaczął mentorskim tonem — kawę pije się nie dla samego jej
smaku, a raczej dla jej dezynfekcyjnego zapachu; i najlepiej pić bez cukru.
— No i, proszę panów — ciągnął Roman śledząc równocześnie, jakie wrażenie
wywierają jego słowa na obecnych — kawę nie zawsze można pić, na to musi być
odpowiednia pora. I tak we wszystkim, coś smakuje, ale tylko w pewnych warunkach. Znam
gości, którzy nie mogli jeść obiadu, jeśli na stole nie było klosza z kwiatami. Albo na
przykład kolacja im nie smakowała, gdy muzyka nie grała. Pamiętam jednego, co musiał
wypić najpierw parę kieliszków wina i popłakać sobie przy muzyce, a potem dopiero zabierał
się do filetów royal. Ale to jest przewrotność, bo przecież wzruszać się łatwiej jest przy
pełnym żołądku niżeli na czczo. Widziałem też takiego...
Jeżeli jego pyszałkowaty ton nie zraził obecnych, to zawdzięczał to miłemu wyglądowi' i
zębom, które tak ładnie umiał odsłaniać w uśmiechu.
— Przepraszam, a gdzie pan pracuje? — zapytał Woroncew.
— W„Pacyfiku”, ale niestety w kawiarni.
— Pardon, ale jeśłi chodzi o ścisłość, to praca w kawiarni jest czasem bardziej
interesująca niżeli w restauracji.
— Wprost przeciwnie; nudna i męcząca.
— Tak, tak — podchwycił Batorek, kelner z kawiarni „Wiedeńskiej” — nudna jest. A
dlaczego pan mówił, że jest interesująca?
— Jeżeli chodzi o ścisłość, to dlatego, że jest więcej ludzi — odparł Woroncew.
— Ale ma się z nimi mniej do czynienia. I mniejsza odpowiedzialność. Bo, proszę
panów — Roman znów wpadł w mentorski ton — co innego jest podać czarną kawę, a co
innego befsztyk z ziemniaczkami frittes. Jeżeli kawa jest niedobra, to wiem dlaczego; bo jest
nieświeża. Ale jeśli gość mówi, że befsztyk mu nie smakuje, to już muszę wiedzieć coś
więcej i inaczej tego gościa bujać; może masło nieświeże, befsztyk nie dosmażony, cebulka
przypalona, ziemniaczki miały być nie frittes, tylko pailles, sos za cienki.
I tu właśnie widać, w jak trudnym położeniu jest kelner restauracyjny. Bo z jednej strony
gość, z drugiej kucharz i bufetowiec.
— Racja, racja — podchwycił ktoś w drugim końcu stołu — kelner jest między młotem
a kowadłem.
— Oczywiście. Jeżeli gość jest niezadowolony z potrawy, to przede wszystkim czuje
urazę do kelnera, a nie do kucharza. Wino niedobre, to także kelner winien, kawa niedobra, to
także kelner. A iść do kuchni i powiedzieć, że befsztyk śmierdzi, to znów kucharz zacznie
pyskować: „co z pana za kelner, jeśli pan nie potrafi gościowi wmówić, że befsztyk nie
śmierdzi”. Z bufeto- wcem taki sam kłopot. A gospodarz znów prędzej przyzna słuszność
bufetowcowi i kucharzowi niżeli kelnerowi.
— Bo bufetowiec, jeśli zechce, może zniszczyć gospodarza. Pamiętasz, jak było u nas
zeszłego roku?
Rozmowa stała się bardziej ożywiona, zaczęto mówić w kilku miejscach naraz,
opowiadać sobie przygody i zdarzenia, jakie zaszły w tym lub owym lokalu. Znów przybyło
paru kelnerów, więc dosunięto trzeci stolik — Roman kazał podać kieliszki i filiżanki. Za
ścianą w sali dansingowej słychać było rytmiczne głuche uderzenia bębna i szurganie butów
tańczących na parkiecie — ktoś tam śpiewał głosem chrapliwym i drżącym, jakim śpiewają
mężczyźni starsi i przepici — częste wybuchy śmiechu głuszyły ten śpiew. W korytarzu
ukazywały się tancerki, śpieszące do toalety
—poprawiały sobie suknie i czesały włosy, nie zwracając uwagi na uszczypliwe
powiedzonka i drwiące uśmiechy kelnerów. Przy paru stolikach grano w karty. Ludzie
pochłonięci grą mieli twarze ponure, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu — w ich
niedbałych odpowiedziach na pozdrowienia przybywających kolegów nie było ani krzty
ożywienia. Dlatego też ci, którzy nie mieli zamiaru grać,
błądzili po całej kawiarni i ostatecznie zbliżali się do wesołego grona kelnerów siedzących w
towarzystwie Boryczki. Tu już bawiono się swobodnie — wokoło długiego stołu potworzyły
się grupki ożywione rozmową — padały okrzyki, stukały kieliszki.
— Halo! Słuchajcie no! Wiecie, jaki Gąsiorek pobożny? Na każdej kopiówce pisze: „Z
Bogiem”. Ale zawsze mu ktoś dopisuje: „i z meterkiem”. Pamiętasz, jak to było z
poznaniakami? Skonsumowali za dwadzieścia pięć złotych, ale on im dał rachunek z innego
stołu na trzydzieści sześć złotych. Poznaniacy zapłacili i pojechali, a on dopiero potem
spostrzegł, żeim dał niewłaściwy rachunek. Tak się chłopczysko zmartwił, że już chciał
lecieć za nimi na dworzec, ale myśmy go uspokoili, żeby nie miał wyrzutów sumienia.
Prawda, Gąsiorek? Pewnie nie mogłeś spać tej nocy?
— No, pewnie, że nie mogłem, bo siedziałem do rana w „Al- hambrze”.
— ...dziwię się, że gospodarz może być tak głupi. Weźmy na przykład młodego Pancera
z „Vesperii”. On za rozbity kieliszek, wartości ośmiu groszy, potrąca kelnerowi pięćdziesiąt
groszy. I nie wie o tym, że ten kelner odbije sobie to dziesięciokrotnie. Prawda, Gąsiorek? Ty
wiesz, jak się to robi. Ja widziałem, jakeś mrugał do bufetowca, he, he...
Ktoś wymienił nazwisko Porańskiego. Roman nastawił uszu.
— ...słowo honoru daję, na drzwiach przybił swoją wizytówkę, a pod spodem napisał:
„parobek”.
— No, bo on tytułów nie znosi. Zeszłego lata wracał pociągiem z Zakopanego. W tym
samym przedziale siedział jakiś elegancki gość, a że w przedziale nikogo więcej nie było,
więc z nudów zaczęli pogawędkę o letniskach, o kolei, potem o polityce. A Porański ma
swoje ciekawe poglądy i tego gościa bardzo zaciekawił. Dopiero gdy dojeżdżali do stacji,
gość mu się przedstawił: „Jestem inżynier ten a ten”. A Porański: „Jestem Porański, paro-
bek”. Gość zgłupiał: „Parobek? Przecież pan na letnisku był i wykształcony itd.” — „No tak,
proszę pana, przez jakiś czas myję naczynie w restauracji, a w lecie jadę sobie na letnisko.”
Roman w ostatnich minutach zmarkotniał — nie chciało mu się mówić ani słuchać. W
dodatku zaczęło go ciągnąć na wymioty. Więc podniósł się z fotelika.
— Panowie! Co tak powoli idzie, tu jeszcze cała butelka... — chwiejąc się zaczął
rozlewać wino do kieliszków i poza kieliszki — hi, hi... to zabawne. A to dlatego, żem
mieszał wódkę z winem i teraz... — spojrzał na zegarek i zawołał usługującego kelnera:
— Rachunek! Za trzy godziny muszę być w interesie. Wszystko niech pan policzy,
wszystko.
Ujrzawszy, że rachunek wynosi dziewięćdziesiąt pięć złotych, nie okazał najmniejszego
zdziwienia. Odliczył sto złotych.
— Reszty proszę nie wydawać.
Łyknął jeszcze trochę wina, ręce włożył w kieszenie spodni i wstał z fotelika.
— No... Panowie...
Czując się zobowiązanymi wobec Romana, wszyscy powstali. Zrobiło się zamieszanie;
ktoś chciał coś płacić, ktoś dziwił się, że już wszystko zapłacone, niektórzy wypijali resztki
wina i kawy. Tu i ówdzie potworzyły się grupki — wszyscy zwlekali z opuszczeniem
kawiarni. Podczas gdy jedni byli już na ulicy, inni zajęci poufałą rozmową ubierali się
dopiero w garderobie lub stali w wejściu do sali dansingowej pełnej tupotu, huku bębna i
piskliwych śmiechów. Grela w towarzystwie Funia i kilku znajomych z „Regaliom”
zatrzymał się na schodach, rozprawiając o czymś zapamiętale i machając rękami, przy czym
słowa takie, jak: psychologia, etyka, socjologia, metafizyka — powtarzały się kilka razy na
minutę, jak gdyby nie były wyrazami wypowiadającymi pewną myśl, lecz stanowiły cel sam
w sobie; niemniej jednak koledzy słuchali bełkotu Greli z podziwem i szacunkiem należnym
głębokiej wiedzy i tęgim mózgom.
Na polu było przyjemnie — śnieg skrzypiał pod butami. Olbrzymia część nieba iskrzyła
się gwiazdami. Nad kościołem Dominikanów brązowe brzegi chmur rwały się na srebrne
strzępy, a nad Akademią Sztuk Pięknych wisiał obumarły i jakby grynszpanem zżarty
półksiężyc — tmp, tęsknie wypatrujący ślepymi oczyma swojego grobu na ziemi.
Roman odurzony świeżym powietrzem zatoczył się i przystanął na skraju chodnika.
Potem spojrzał z wykrzywioną twarzą na chy- botający na wszystkie strony księżyc i powoli,
siląc się na utrzymanie równowagi, ręką poprowadził linię prostopadłą od cięciwy księżyca w
kierunku wschodnim.
— Teraz tam jest słońce — wskazał na zaśnieżony bruk pałacu Dominikańskiego.
Batorek przymrużył oczy, spojrzał na księżyc, potem na plac.
— Nie — odparł wskazując inny punkt na śniegu — tu jest słońce.
— Nieee, panie — upierał się Roman — ja mówię, że tu. Załóżmy się. Woroncew
świadkiem: gdzie jest słońce, tu czy tam?
— Jeśli chodzi o ścisłość — odparł Woroncew — to nad Ho
nolulu. — I zaczął nucić: — Słońce nad Honolulu zło-tym blaskiem lśniii...
— Nie słońce, tylko księżyc. I nie nad Honolulu... — Batorek zaczął śpiewać: —
Księżyc nad Tahiti złotym blaskiem lśniii...
Paru szoferów i niewiadomego pokroju przechodniów przyglądało im się z daleka.
Zaczęto się żegnać długo i serdecznie i rozchodzić na wszystkie strony miasta — jedni szli
do domu, inni do restauracji dworcowej, ostatniego bodaj przystanku nocnych bir- bantów i
niedobitków. Roman szedł z Woroncewem i Funiem do rogu ulicy i tam się z nimi pożegnał.
— Ale niech pan już więcej nie gra w karty — upominał go Woroncew — pan nigdy nie
będzie dobrym graczem.
— Przecież wygrałem.
— Właśnie dlatego. To jest wypadek, który — jeśli chodzi
0 ścisłość — jest charakterystyczny jako wyjątek, cud. Cuda nie lubią się powtarzać. Pan
rozumie...
Już byli daleko od siebie, gdy Funiu odwrócił się i zawołał:
— Panie Boryczko, a gdzie to pan chodził po południu? Widziałem pana koło stacji.
— Aha... tak, tak, odprowadziłem kolegę do pociągu, już pojechał... tak, tak, do
widzenia...
W paru ostatnich minutach zupełnie stracił humor. Było mu zimno, w ustach czuł
niesmak, cały był przesiąknięty alkoholem
1 nikotyną. Głowa mu ciężyła — najchętniej położyłby się spać. Ach, wtulić się pod kołdrę,
głowę przyłożyć do poduszki i zapomnieć o „Pacyfiku”, o „City”, o całym świecie. „A tu,
cholera ciężka, trzeba się oczyścić, obmyć i czekać, aż nadejdzie godzina szósta. A potem do
godziny drugiej turgać kawusie i gazetki. Ech...” — chciało mu się przeklinać i złorzeczyć
sobie samemu i wszystkim, których znał, nie wyłączając Woroncewa. Na złość postanowił
wrócić do „City”, wypić jeszcze parę kieliszków wódki, zachorować i nie przyjść do interesu.
Niezdecydowanym krokiem ruszył z powrotem na plac Dominikański — szedł powoli,
szalik zwisał mu z karku, poły płaszcza kołysały się łagodnie na wietrze. Na rogu ulicy —
miejscu, gdzie pożegnał Funia i Woroncewa — przystanął. „Ec(i> i po kiego diabła iść do
«City»? Nikogo tam już nie ma, a wódka... brrr... świństwo”. Porwała go bezsilna rozpacz na
myśl, że już nic mu nie może sprawić przyjemności. Gdziekolwiek by poszedł, cokolwiek by
zrobił, wszystko miało swoje granice, poza którymi czyhała na niego już w tej chwili lęgnąca
się pustka. Już nawet nie chciało mu się wracać tą samą drogą.
I kiedy tak stał na skraju chodnika, skostniały i zgarbiony, o- lśniła go pewna myśl: „A
przecież jest jeszcze coś, co nie ma granic.” Ożywił się i wyprostował, sen go odleciał, świat
nabrał jakiegoś uroku.
Srebrzyste brzegi brązowej chmury dotarły już do księżyca i zakryły go — zdawało się,
że jakiś olbrzym mozolnie zaciąga nad uśpionym miastem wielką, wełnistą opończę —
zrobiło się ciepło i przytulnie, śnieg na stromych dachach kamienic stracił swój upiorny
blask. Plac Dominikański czarował pustką, pieniste czapy śniegu przewalały się poza brzegi
kamienicznych okapów i rynien, biały puch łagodził ostre kontury gotyckiego kościoła — je-
dynie wieża rwała się buntowniczo ku niebu, jakby przerażona wszechwładztwem leniwego
baroku, który w postaci śnieżnych zwałów dławił ją u podstaw.
Roman poprawił szalik, zapiął guziki i samotny pośród milczących kamienic, malutki pod
wielką opończą chmur, ruszył na ukos przez plac Dominikański. Potem wtoczył się w wąską
uliczkę, przy końcu nabrał rozpędu i wraz z zimnym prądem powietrza, który tam wiał,
wypłynął na Planty. Stąd ruszył, w stronę dworca kolejowego. Po kilku minutach znalazł się
koło mostu, w miejscu, gdzie dwanaście godzin przedtem błagał Helę, by przestała płakać, i
wił się szukając usprawiedliwienia dla swego okrucieństwa względem niej. Wreszcie ujrzał
dwie dziewczyny, jedną z nich zabrał do dorożki i kazał się zawieźć do jej mieszkania na
peryferiach miasta. W drodze rozmawiał z nią przyjaźnie — był jej wdzięczny za to, że jest
prostytutką.
Myślał: „Oto istota, która nie wymaga od mnie serca — żąda tylko pieniędzy, czyli
rzeczy o którą najłatwiej w świecie.”
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cały ten okres, to jest od wyjazdu Heli do zdrojowiska Wo- logi aż do pewnej soboty
dwudziestego piątego lutego, był dla Romana szeregiem dni monotonnych i pozbawionych
uroku. Nie cieszyło go nic, do niczego się nie zapalał — było mu obojętne, czy zarobi pięć,
czy dwadzieścia złotych. Nie było już po co przychodzić do bufetu — nikt tam na niego nie
czekał, nikt się nie spieszył z wydawaniem rzeczy przez niego zamówionych, nikt go nie
wyróżniał spośród innych kolegów. Godzina ósma wieczór niczym się nie różniła od innych
godzin — wiedział przecież, że Hela nie
przyjdzie. Czasem jednak pozwalał sobie na niedorzeczną nadzieję i ukradkiem rzucał
spojrzenia na drzwi, którymi ona niegdyś wchodziła, a równocześnie nieufnie spoglądał na
kasjerkę i kawiarkę, ale one nic nie widziały. Ostatnie godziny tury dopołu- dniowej, które
mu dawniej przysparzały tyle radosnego niepokoju, teraz stały mu się obojętne. Skończy się
praca, więc cóż z tego? Trzeba iść do domu, nudzić się, szukać rozrywki po kinach, łazić bez
celu po ulicach, przyglądać się wystawom sklepowym i ostatecznie wracać do mieszkania, a
jutro znów do interesu. Przerażała go beznadziejność tych dni. Było dla niego wielkim
szczęściem, jeśli mógł zamknąć się w pokoju i czytać książkę, ale to się zdarzało rzadko.
Zazwyczaj leżał całymi godzinami i myślał. Nigdy dotychczas nie przypuszczał, że myślenie
może się stać tak potworną udręką. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł myśleć o Heli, o „Pacyfi-
ku”, o ludziach i rzeczach, jednym słowem o czymś, co leżało poza nim; ale nie mógł. On
myślał o samym „myśleniu”, o funkcji myślenia i w końcu znienawidził własny mózg. Ileż
on chytrych doświadczeń zrobił w ciągu tych monotonnych godzin! Próbował na przykład
wstrzymać nurt myślowy choćby na jedną sekundę, a kiedy już zdawało mu się, że to
osiągnął, nagle spostrzegał, że jednak myśli bez przerwy, bo właśnie myśli o wstrzymaniu
nurtu myślowego. Próbował zwrócić myśli w innym kierunku i to mu się na chwilę udawało,
ale wkrótce uświadomił sobie, że gdzieś z boku i jakby ukradkiem wyskakuje myśl, którą
właśnie chciał zdusić. Czasem wsłuchiwał się w tykanie budzika i chciał myśleć tylko o tym
tykaniu, aż tu naraz spostrzegał, że nic nie słyszy, jak gdyby budzik przestał tykać i dopiero
po chwili rozpoczął na nowo. Wpatrywał się w fioletowy płomyk u stóp Matki Boskiej i
nagle uprzytamniał sobie, że był taki moment, kiedy światła nie widział. „Dlaczego? Cóż to
za łajdactwa dzieją się w głowie, kto mi zabrania kierować dowolnie moimi własnymi
myślami?” Przerażony zrywał się z łóżka i zaczynał szerokimi krokami chodzić wokoło
stołu, wreszcie ubierał się w płaszcz i wychodził na ulicę.
Jeżeli któryś z kolegów prosił go o zastępstwo na popołudnie, to zgadzał się chętnie i
pracował aż do pierwszej po północy, potem szedł „Pod Winogrona” na butelkę porteru,
czasem zapędzał się do „City” i pijany wracał nad ranem do domu lub szedł prosto do
interesu.
Starego Pancera unikał, o ile ta było możliwe — po prostu wstydził się go. Wiedział, z
jakiego powodu stary wydalił Helę z „Pacyfiku”, że niewiele brakowało, by, zamiast jej,
jemu dał wypowiedzenie. I wiedział, że to się miało stać za namową Fornal-
skiego. Obecnie mógł być spokojny — Fornalski nie wtrącał się do kawiarni, a Heli nie było
w bufecie.
Z końcem stycznia stary Pancer zachorował. Pan Albin z konieczności stał się bardziej
energiczny i częściej przebywał w kawiarni. Piętnastego stycznia wypowiedział pracę
Henkowi. Powód był trochę niejasny — nie wiadomo było, kto miał słuszność: Henryk czy
gość. Stało się to podczas podwieczorku. Na dużej sali było duszno i gorąco — kierownik
kazał Bartkowi uchylić na parę minut górną część okna. Ale już w pierwszej minucie goście
czujący niemiły chłód domagali się, by okno zamknąć. Jeden z nich, stary pan, bardziej od
innych rozsierdzony, zawołał Henryka:
— Czemu wy nie zamkniecie tego okna! Ja jestem chory, przyszedłem się tu zagrzać, a
wy ziębicie kawiarnię.
I wtenczas Henryk powiedział słowa, które były powodem wydalenia go z „Pacyfiku”.
Ale właśnie nie wiadomo było, w jakim on to znaczeniu powiedział — można to było
rozumieć dwoiznacz- nie.
Gość obraził się i poszedł do pana Albina.
— Panie dyrektorze — zaczął wzburzonym głosem — ładnych wy tu macie kelnerów,
nie ma co! Mówię do niego, żeby zamknął okno, bo jest zimno, a ja jestem chory, i on mi
odpowiada, że jak jestem chory, to powinienem zostać w łóżku, a nie w kawiarni siedzieć.
Proszę!
— Któryż to taki, który?
— O, ten młody, co zamyka okno, ten właśnie, ten...
— Aa, naturalnie, zaraz pomyślałem, że to on. Proszę łaskawego pana, my tu zrobimy z
nim porządek, on tu już nie będzie pracował. I najmocniej łaskawego pana przepraszam za
ten incydent. Wprawdzie zarząd odpowiada za personel, ale trudno, czasem się można
oszukać na ludziach. Ręczę, że pana tu więcej nic podobnego nie spotka — w ukłonach
odprowadził gościa aż do trójki, potem kazał zawołać Henryka do bufetu.
— Co tam było z tym gościem?
Z głosu i wyrazu twarzy pana Albina Henryk poznał, że jego tłumaczenie na nic się nie
zda. Odparł jednak:
— Panie dyrektorze, to było nieporozumienie. On się pytał, dlaczego okno jest otwarte,
mówił, że jest chory i że mu jest zimno, a ja mu powiedziałem, że powinien na siebie
uważać, powinien się leczyć i zostać w łóżku; ja nie miałem nic złego na myśli, ja mu to
grzecznie...
— Taaak? To się u ciebie nazywa grzeczność? Gościa wyrzucać 1 kawiarni? Już! Ani
słowa! Panie Stec? Jutro do Związku
• wypowiedzenie posłać. A jak się jeszcze coś zdarzy w ciągu tych piętnastu dni, to z
miejsca! Dureń smarkaty!
Jedyny człowiek, na którego poparcie Henryk mógł liczyć, stary Pancer, był nieobecny.
Szybko pogodził się z myślą, że musi opuścić „Pacyfik”, i świadom, że już nic nie ma do
stracenia, nie licząc się z możliwością powrotu na tę posadę w przyszłości, pozwalał sobie na
pewne wybryki ku wielkiej uciesze kolegów. Raz w obecności pana Albina i kierownika
wrzucił do szklanki z wodą parę kostek cukru.
— Dlaczego pan marnuje cukier? — zawołał Stec. — Czemu pan nie oddaje do bufetu?
— Jak to „do bufetu”? — zapytał Henryk głupkowato. — To jest cukier zapłacony przez
gościa, drugi raz przecież się go nie będzie sprzedawać.
Niewiele wtenczas brakowało, by pan Albin wstał z krzesła i uderzył go w twarz.
W ogóle wobec pana Albina zachowywał się prowokująco, zawsze jednak pamiętał o
tym, by nie przeciągać struny i nie dać mu słusznego powodu do natychmiastowego
wydalenia z kawiarni.
Wreszcie zemścił się na muzykologu Bergu.
Zabrał się do tego z właściwym mu humorem. Rzecz cała polegała na tym, żeby Berg i
jego syn nie dostali „Kurierów”.
— Panowie — mówił do kolegów — jak tylko będzie jaki „Kurier” wolny, to dawać
innym gościom; dla tych drani ani jednego.
— Dobrze, dobrze, kochasiu — zapewnił go Cyppich — możesz być pewny, że my ci w
tym zbożnym czynie z całego serca pomożemy.
Henryk podał śniadanie Bergom. Ci, przyzwyczajeni otrzymywać „Kuriery”
równocześnie z kawą, automatycznie wyciągnęli ręce do dzienników, które trzymał pod
pachą.
— Proszę łaskawych panów, tu nie ma „Kurierów”.
— Co to znaczy „nie ma”?
— Proszę łaskawych panów, są zajęte.
— A cóż mnie to może obchodzić? Cóż wy sobie myślicie, że ja do was na kawę
przychodzę? Kawę mam w domu. Niech pan szuka „Kuriera”.
— Proszę łaskawych panów, ja już szukałem.
To ciągłe: „proszę łaskawych panów” i śmiech kelnerów podsłuchujących w garderobie
zgniewały starego Berga.
— Ależ ja się nie będę wdawał z panem w dyskusję! Pan jesteś
od tego, by dać gościowi to, co żąda. Jeśli nie dostanę „Kuriera”, to możecie być pewni, że
się tu więcej nie pokażę!
— Proszę łaskawego pana, ja i moi koledzy złożymy po pięć złotych na biednych, jeśli
pan to zrobi.
— Aaaa...? — Berg oniemiał z oburzenia.
Cypruch i jego koledzy, podsłuchujący w garderobie, uciekli czym prędzej na swoje
rewiry. Berg wzburzony zerwał się z fotelika i poszedł do bufetu. Po chwili wyszedł stamtąd
w towarzystwie pana Albina.
Henryk tymczasem przeczuwając, że to są jego ostatnie chwile pobytu w „Pacyfiku”,
pośpiesznie inkasował swoich gości. Cypruch robił mu wyrzuty: — Kochasiu, wszystko było
cudownie, tylko nie trza było nas mieszać do tego. Widzisz, kochasiu, ja bym ci chętnie dał
tych pięć złotych na biednych, ale Berg nie powinien
otym wiedzieć.
W wejściu ukazał się jeden z kolegów.
— Panie Henek, Albin pana woła.
Pan Albin, odprowadzając Berga do pokoju damskiego, zatrzymał się w garderobie,
szeroko rozstawił nogi, ręce oparł na biodrach, wargi zacisnął i tak czekał na Henryka. Ten
jeszcze raz obszedł cały rewir i powiedział do Cyprucha głośno, żeby Berg słyszał:
— Niech mi pan da złoty siedemdziesiąt za tych dwóch, bo nie chcę ich prosić,
myśleliby, że mi łaskę robią.
Nie śpiesząc się przeszedł powoli przez garderobę na dużą salę. Zbyt wielkie było
oburzenie pana Albina, by mogło się wyładować w słowach..
— Panie — zwrócił się do Cyprucha — nie chcę iść do tego gówniarza, bobym mu kości
połamał. Powiedz mu pan, żeby oddał kasę i wynosił się stąd jak najprędzej. I od razu
zatelefonować do Związku po innego kelnera.
Tak się skończył pięcioletni pobyt Henryka w „Pacyfiku” — już nigdy nie miał tu wrócić.
W tydzień po tym wypadku postanowił wyjechać na wieś do rodziców.
— Powiedz sam — mówił do Romana — co ja tu będę przez zimę robił? Posady na razie
nie dostanę, pieniądze się rozejdą, a jak pojadę do domu, to sobie odpocznę i na wiosnę
przyjadę.
I pewnego południa Roman odprowadził do na dworzec kolejowy.
— A mieszkania nie zmieniaj — mówił Henryk — bo ja w maju przyjadę. Gdyby cię za
drogo kosztowało, to weź sobie na ten czas lokatora. I uważaj na moje rzeczy. Ten kuferek,
co jest
pod stołem, nie zamyka się dobrze, może byś go drutem obwiązał. Ale budzik jest dobry, co?
Ilem razy go rzucał na podłogę i nic... trzyma się kupy. Dobra marka, Jaz.
W poczekalni uścisnęli sobie ręce, Henryk dźwignął walizę.
— A nie zapomnij wypisać mnie z czytelni, abonament zapłacony do dwudziestego.
Książka i legitymacja leżą na stole pod lustrem.
Już odszedł parę kroków w ciżbę poczekalni, ale jeszcze raz się obrócił:
— I napisz czasem, co słychać w „Pacyfiku”!
Roman nie odpowiedział nic — rękę tylko podniósł do góry. Do domu już nie wrócił.
Powałęsał się trochę po ulicach, a o wpół do drugiej poszedł do „Pacyfiku”.
Właściwie niewiele się zmieniło. Chyba tylko tyle, że gdy przychodził do domu, łóżko
Henryka stale było zasłane, a kartek z jego koślawym pismem nie znajdywał rano na nocnej
szafce. Jedną taką z napisem: „nastaw budzik na dziesiątą” znalazł między papierami na
stole, przeczytał ją i położył z powrotem tam, gdzie była. Potem z rękami w kieszeniach i
papierosem w zębach zbliżył się do okna i długo patrzył na dachy zabudowań klasztornych,
pokrytych zaskorupiałym śniegiem, topniejącym już i podziurawionym od promieni
słonecznych; w jednej z licznych wieżyczek jęczał dzwon, jęczał nad całym miastem — głos
jego raził czystością na tle niechlujnego przedwiośnia.
W ciągu następnych dni Roman był jak ogłuszony. Nie potrafił się ani cieszyć, ani
gniewać. Na wszelkie bodźce reagował słabo, wrażliwość jego była stępiona, wszystko, co
docierało do jego świadomości, było jakby przefiltrowane i pozbawione ostrości.
Dopiero w drugiej połowie lutego zaczął się ożywiać. Przede wszystkim stał się chciwy i
skąpy — przestał uczęszczać „Pod Winogrona” na butelkę porteru, zadowalał się małym
piwem lub w ogóle nic nie pił. Ku wielkiemu zmartwieniu kolegów zaczynał „przykuwać”
gości do swojego rewiru, a w ślad za tym targować więcej niż Bandera lub Miecio
Sierpowski. Wstając z łóżka cieszył się, że dziś będzie robił na tym lub owym rewirze, i już z
góry obliczał możliwie największy zarobek. Zależało mu na każdym gościu, zbliżał się do
nich z radosną nadzieją, nie rezygnował z najmniejszej możliwości utargowania czegoś,
choćby jednej literatki wody sodowej, choćby jednej bułki więcej. Stare „ciocie” i pośred-
ników darzył względami, był dla nich tak uprzedzająco grzeczny i miły, że mu przy płaceniu
dawali parę groszy napiwku. Praca w kawiarni i osiąganie jak największych zarobków stały
się naj
istotniejszym celem jego życia — czuł się w całym tego słowa znaczeniu szczęśliwym.
Dwudziestego lutego stary Pancer wyzdrowiał i wrócił do interesu. Z wyglądu
zewnętrznego nie zmienił się wcale, jedynie w mowie i w ruchach stał się łagodniejszy. W
ciągu następnych dni Roman zauważył, że stary przygląda mu się z daleka. I nie zmrużonymi
oczkami, lecz jakoś inaczej. Przypomniał sobie, że już niegdyś stary przyglądał się podobnie
— to było niespełna cztery lata temu; stary Pancer rozmawiał wtenczas z panem Albinem i
przypatrywał się, jak mały Romek — bosy, w celtowych spodniach i brudnej koszuli —
czyści tacki trocinami. Odkrycie podobieństwa między tak dawną chwilą a obecną sprawiło
Romanowi pewne zadowolenie, które jednak im dłużej trwało, tym stawało się kłopotliwsze.
Wołał, żeby stary wcale na niego nie zwracał uwagi lub przyglądał się, jak zwykle,
przymrużonymi oczkami. Jego przyjazny wzrok nie pozwalał mu odetchnąć swobodnie,
zmuszał do ciągłego panowania nad sobą i unikania błędów — terroryzował go. Obecność
jego w kawiarni obrzydziła mu pracę do tego stopnia, że co chwila spoglądał na zegarek i z
utęsknieniem czekał na odejście starego do „Vesperii”. „Czego ty chcesz, po co ta
życzliwość? Może mi się chcesz odwdzięczyć za Helę? Toś się pomylił, bo właśnie ja ci
jestem wdzięczny za to, żeś ją stąd wydalił. A może...”
Dwudziestego piątego lutego wszystko się wyjaśniło.
O godzinie dwunastej w nocy przyszedł do Romana na „Sybir” pikolo Julek.
Oczywiście mówili do siebie przez „ty”, Julek bowiem miał na wiosnę zdać egzamin i
pracować w kawiarni na miejscu Heńka.
— Romek, idź no do bufetu, Albin cię woła.
— A nie wiesz, po co?
— Nie wiem, siedzi przy biurku i pisze.
— Dobrze, zaraz przyjdę, tylko podam herbatę pod filar.
Radośnie podniecony przyszedł do bufetu w restauracji. Pan
Albin siedział przy biurku i przeglądał papiery — kasjer, bufeto- wiec i obaj „pikusie”
przypatrywali się im w milczeniu.
— Na rozkaz, panie dyrektorze — ukłonił się Roman.
Pan Albin nie odwracając się od biurka odpowiedział:
— Jutro pan przyjdzie robić do restauracji.
— Ja, panie gospodarzu? — zawołał Roman mimo woli.
— No, chyba nie ja. Jak panu mówię, to... Przyjdzie pan do kolacji. Naturalnie w
motylku. Zresztą, nigdzie nie jest napisane, że pan będzie robił na stałe. Pan starszy będzie
widział —-
pójdzie dobrze, to pan zostanie... od pana zależy. Może pan już iść.
Poprzez chłodny ton tych słów Roman aż nadto wyraźnie wyczuł życzliwość pana Albina
— tę samą życzliwość, której doznał niegdyś na podwórzu odbierając od niego pieniądze i
krótkie polecenie: „Do tacek już nie wracaj. Tu przyjdzie Fryc, to ci pokaże, gdzie masz iść”.
Wychodząc z bufetu, ledwie mógł wypowiedzieć jakieś „moje uszanowanie” czy coś w tym
rodzaju.
Zapewne ani mu przez myśl nie przyszło, że jutro o tej samej porze również opuści bufet
nie będąc zdolnym słowa wypowiedzieć.
Wyszedłszy z bufetu, rozejrzał się po sali restauracyjnej. Gości było jeszcze dużo. Z
„amerykanki” na dwójce dolatywał śmiech i wesoły dźwięk kieliszków — tam Ugor uwijał
się z butelką w ręce. Funia i Wargę widać było w drugim końcu sali między stołami
obsadzonymi gośćmi, wśród których poznał panów z PTA. Kierownik rozmawiał z jakąś
starszą, wydekoltowaną panią w wejściu do garderoby, co nie przeszkadzało mu rozglądać
się po sali; ujrzawszy Romana przestał rozmawiać z panią, twarz jego jakby zatroskana
czymś znieruchomiała na chwilę, potem skrzywiła się w brzydkim, jednostronnym uśmiechu.
Z gabinetu wyszedł Grela, a za nim pikolo z dwiema flaszkami w rękach.
Pełen sprzecznych uczuć, Boryczko rozglądał się po sali, jak gdyby chciał przeniknąć
jakąś tajemnicę, pokonać coś. Lękał się białych obrusów, oślepiającego blasku lamp i
dźwięku kieliszków, a równocześnie wmawiał w siebie, że praca w restauracji jest lżejsza i
przyjemniejsza niżeli w kawiarni, że można tu więcej zarobić, że nie musi się podawać
czasopism. „Trzeba sobie przypomnieć coś o potrawach i zapoznać się z cennikiem.
Należałoby pójść do Synaja i Ugora, zjednać ich sobie i prosić o wskazówki dotyczące tych
gości, których nie znam. Fornalowi na wszelki wypadek ukłonię się jutro i okażę mu
posłuch.”
Na korytarzu minął Teodora — uderzyło go nierzyjemne spojrzenie tego kelnera, przed
którym niegdyś uciekał w ciasnych labiryntach rewiru, a jutro miał z nim pracować jak
równy z równym. Wydało mu się nieprawdopodobne, by takie wygi, jak Teodor, Warga lub
Ugor, pozwolili mu zostać w restauracji. Domyślał się, że będą mu utrudniać pracę na
każdym kroku i dokuczać Bóg wie jakimi sposobami, byle tylko wypędzić go stąd, nawet
wbrew życzeniom starego Pancera. Jedyną radą na to było ciągłe okupywanie się płaceniem
grubych rachunków za wspólne pijatyki w kawiarni „Savoy”. Ale o tym Roman nawet nie
myślał.
Wrócił do kawiarni zatroskany.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Środkowy świecznik sali restauracyjnej zapalił się nagle — kłujący blask wystrzelił z
niezliczonych załamań i szklistych powierzchni serwisu, a równocześnie orkiestra zagrała
galopującą „Lekką kawalerię” — Roman wstrzymał oddech, do pleców i karku przylgnęło
mu coś zimnego. W miarę muzycznego rozpędu kawalerii zimno zajmowało coraz większą
powierzchnię jego ciała, tak że w końcu musiał się poruszyć, by spłoszyć to przejmujące
wrażenie.
Ruch na sali już się zaczął — metalowy wózek z przekąskami toczył się na gumowych
kółkach, Ugor w tanecznych podrygach biegł do gości — dwa olbrzymie półmiski kołysały
mu się w rękach, jak dwie łódki na bardzo chybotliwej wodzie. Widok ten był dla Romana
nad wyraz przykry — Ugor bowiem uprzytamniał mu poglądowo, jakim powinien być
kelner, a on takim nie mógł być w tej chwili. Powodzenia, jakie osiągał dotychczas, poszły w
niepamięć, przygniecione naocznym faktem ruchliwości Ugora. Bolało go poczucie własnej
niemocy. Nie miał cjotychczas ani jednego gościa na rewirze, od kilkunastu minut stał
bezczynnie pod ścianą i wystawiał się na pociski spojrzeń starego Pancera. Stary był w
bufecie. Stał tam oparty o ladę, brzuch miał wypięty, ręce wpakował w kieszenie popielatych
spodni, świńskie oczka zmrużył i tak patrzył, patrzył... Trudno było Romanowi znieść ten
wzrok i nie załamać się pierwszego wieczoru pracy w restauracji, tym bardziej że wiedział,
czego stary chce i dlaczego tak uparcie mu się przygląda.' Należałoby okazać dużo dobrych
chęci, pomagać Ugorowi, ruszyć się z miejsca, coś robić! Ale właśnie Roman nie mógł tego
uczynić — wydało mu się śmieszne i hańbiące opuścić swój postument, na którym tak długo
wytrwał. Po wtóre, pragnął dać obecnym do zrozumienia, że nie chce się wpraszać w ich
laski — przyszedł tutaj po to, by odnieść całkowite zwycięstwo, a w razie klęski dać ludziom
do zrozumienia, że sam jej pragnął, bo ma w tym jakiś tajemny cel. Przy tym wszystkim czuł
głęboką urazę do Fornalskiego — kierownik bowiem nie raczył odpowiedzieć na jego ukłon i
teraz w dalszym ciągu nie zwracał na niego żadnej uwagi. „Och, czekajcie, panowie,
zobaczymy jeszcze, niech tylko goście przyjdą. Ach, mój Boże, niech tylko goście przyjdą! I
pan, panie Teodor, także pożałuje swojego powiedzenia: «Ci smarkacze zaczynają się już do
restauracji pchaó>. Tak, zaczynamy i niech pan uważa, żebym pana stąd nie wypclknął. Ha,
goście idą!”
Istotnie, cztery osoby — dwóch panów i dwie panie — zdążały na jego rewir pod lustro.
Roman co żywo pozbierał jadłospisy z sąsiednich stołów, kłaniał się i zacierał dłonie.
Wprawdzie nie czuł się dobrze — gości tych nie znał i był pod wrażeniem muzyki i wzroku
starego Pancera — więc nadrabiał miną.
— Służę uprzejmie — posunął koszyk z bułkami na środek stołu, poprawił solniczkę, a
wazonik z hiacyntem przeniósł na stolik kredensowy i wciąż uśmiechnięty pochylił się nad
gościem, który — jak się domyślał — będzie płacił rachunek. Właśnie zamierzał zapytać się
o wódkę i zimne zakąski, gdy tuż za plecami poczuł Fornalskiego. Więc odwrócił się
gwałtownie i rękę z rozczapierzonymi palcami wzniósł do góry.
— Proszę pana, ja sobie sam dam radę, nie potrzebuję pańskiej pomocy!
Kierownik uśmiechnął się zjadliwie, w następnej chwili u- śmiech ten stał się inny.
— Moje uszanowanie państwu — ukłonił się gościom — w tej chwili coś przyniosę — i
nie zwracając się do Boryczki warknął przez ramię: — Do bufetu!
— No tak, proszę pana, ale ja muszę wiedzieć, jaka wódka tam idzie i w ogóle... —
umilkł widząc, że Fornalski nie zważa na jego słowa i idzie do bufetu. A tam był stary
Pancer.
— Proszę pana, przecież...
Już przepadło; Fornalski ze swoim zjadliwym, jakby przyklejonym do twarzy uśmiechem
zwrócił się do starego Pancera:
— Szkoda, panie gospodarzu. Smarkacz zamiast ruszyć się i przynieść coś z bufetu, to
stoi i robi ładne oczko. A to przecież mecenas Skulimowski... I jeszcze mi powiada: „Co pan
tu szuka na moim rewirze, obejdzie się bez pańskiej pomocy”, he, he, he...
— No tak... — bąknął stary. I już nic więcej nie mówił, tylko zmrużył oczka i przyglądał
się Boryczce. Ten zaś pomotany, nie wiedząc, co najpierw trzeba robić, zamówił u bufetowca
pięć maseł.
— Ale idź pan do diabła z masłem! — huknął Fornalski — zakąski trzeba brać i
Martella.
— A jakiego Martella?
Podskórny uśmiech twarzy Fornalskiego wyciekł na wierzch.
— No proszę — rzekł do starego rozkładając ręce i wtulając głowę między barki, jakby
zgorszony beznadziejną głupotą Boryczki — wyraźnie słyszał, jak gość zamawiał Martella z
trzema gwiazdkami...
Roman zdumiony patrzył raz na starego, raz na Fornalskiego.
Czuł, że go coś boli niezmiernie głęboko i że ten ból musi pozostać. Jedyną rzeczą, mogącą
mu sprawić ulgę, byłyby ślepe, wściekłe uderzenia w oblepioną zjadliwym uśmiechem twarz
Fronalskiego. Zdołał jednak wykrztusić parę słów:
— Nie proszę pana, nie! Możemy się zaraz zapytać, czy zamówił, możemy...
— Idź pan, idź pan, bo... Tuman skończony z pana i tyle. Weź pan koniak i te dwa
półmiski z rybami, a ja idę po wózek.
Roman bezwiednie napisał kartkę zastawną na koniak, zabrał butelkę, kieliszki i dwa
półmiski. Opuszczając bufet zawadził łokciem o brzuch starego Pancera.
— O, przepraszam — bąknął zawstydzony bardziej samym przepraszaniem niżeli
niezręcznością.
Przestrzeń dzieląca bufet od rewiru trójki była niewielka, ale czas potrzebny do jej
przebycia wystarczył Romanowi, by się opamiętać. Fornalskiego nie było jeszcze przy
gościach, w.ózek bowiem zajęty był u Wargi. Roman, wolny od zdradliwej opieki kie-
rownika, nabrał pewności siebie. Świadom, że stary wciąż jeszcze patrzy z bufetu, postawił
koniak na bocznym stole i pokazał gościom półmiski z rybami.
— Służę uprzejmie, jest świeży szczupak faszerowany i karp w galarecie. Ale ja bym
państwu radził tego szczupaka.
Panie i panowie przyjrzeli mu się uważnie — wyczuł w ich spojrzeniach życzliwość.
— To pan tu niedawno pracuje? — zagadnął jeden z panów.
— Od dziś dopiero.
— A czemuż to pan tak poleca tego szczupaka? He he... widzę, że się go pan chce
pozbyć...
— Broń Boże! Nic podobnego! Polecam go państwu, bo wiem, że jest zupełnie świeży,
widziałem, jak go kucharz po południu przyrządzał.
— Aa, jeśli tak, to wal pan!
Nałożył wszystkim po kawałku ryby, a gdy odstawiał półmisek na boczny stół, coś go
natchnęło pewnym pomysłem. Pokazał najstarszemu gościowi butelkę z koniakiem.
— Proszę pana, kierownik kazał mi przynieść ten koniak, ale może państwo wolą lepszy:
V.S.O.P., V.V.E.S.O.P., może „Extra”?
— Ano dobrze, młody panie, my zawsze ten pijemy, ale raz...
Nie było czasu do namysłu. Odwróci się i pędem ruszył do bufetu. Z daleka już pokazał
butelkę staremu Pancerowi.
— O, proszę, panie gospodarzu, gościom ani się nie śniło
o Martellu z trzema gwiazdkami, chcą V.V.E.S.O.P. — dawaj prędko! — krzyknął do pikola
w bufecie. — Panie kasjer, niech pan przepisze ten koniak, cztery szczupaki zaraz zamarkuję.
Pięć maseł! — krzyknął do bufetowca Bujasa.
Serce mu rosło, w całym ciele poczuł zbawcze krążenie krwi. Gdy wrócił do stołu,
Fornalski już tam był i ze splecionymi palcami krążył opiekuńczo koło gości, gotów w każdej
chwili odebrać zamówienie na gorące potrawy. Roman nerwowo oblizał wargi. Trzymając w
rękach butelkę z koniakiem i talerzyk z masłem stanął przed Fornalskim i przez dwie
sekundy patrzył mu w twarz — ręce mu drżały.
— Słuchaj pan — rzekł powoli i na pozór spokojnie —ja bym radził, żeby pan stąd
zwiał, bo, jak Boga kocham, jest mi wszystko jedno i mogę pana trzasnąć w pysk tą butelką.
Fornalski nieznacznie zerknął na butelkę, kleisty uśmiech rozmazał się po twarzy i wsiąkł
w skórę.
Roman postawił butelkę na stole i wyjął korkociąg. W chwilę później, gdy rozlewał
koniak do kieliszków, ręka mu jeszcze drżała, szyjka butelki lekko dzwoniła o kieliszki. Ale
nie rozlał ani kropli. Tylko gdy stawiał butelkę i równocześnie patrzył w plecy oddalającego
się kierownika, potrącił o popielniczkę.
Za jego plecami stanął pikolo Julek, najstarszy praktykant w „Pacyfiku”.
— Pomóc ci coś?
— Na razie nie. Ale gdy przyjdą jacyś goście, to owszem, bo- bym sobie nie dał rady, a
ty ich lepiej znasz niżeli ja — tymi słowy Roman jak gdyby przepraszał Julka za swoje
zwierzchnictwo nad nim.
Półmiski z rybą stały jeszcze na stole, Roman zamierzał odnieść je do bufetu, gdy z
garderoby wyłoniło się pięć osób. Niestety, Teodor już zawczasu odsuwał foteliki od dużego
stołu, kłaniał się z daleka i wymownym ruchem rąk zapraszał ich do siebie. „Co za
bezczelność w ten sposób łapać gości!” — Roman w przystępie oburzenia wybiegł naprzeciw
gości.
— Proszę państwa, ten duży stół jest niewygodny. Ten pod lampą będzie lepszy. O,
proszę — sugestywnym ruchem pokazał stół, cofnął się tyłem, jak gdyby się obawiał, że zbyt
gwałtownym obrotem może zerwać niewidzialną nić łączącą go z gośćmi, do- szed do stołu
pod lampą, odsunął foteliki i znów się cofnął, by zagrodzić przejście do rewiru Teodora.
Gdy goście zajęli miejsca, błyskawicznie uzupełnił nakrycia. Było mu lekko, miał
wrażenie, że płynie w powietrzu. W pewnej
chwili spojrzał na swoje palce obejmujące łyżkę i widelec, którymi nakładał rybę na talerz, i
cały zachłysnął się radosnym podziwem: te palce, tak sprawnie działające, były jego
własnością, takich cudownych palców nie posiadał nikt prócz niego. I nie tylko palce budziły
w nim radosny zachwyt; w miarę sprawnego wykonywania czynności zakochiwał się w
samym sobie, podziwiał swoje stopy obute w czarne lakierki, stopy niezawodne, nie
utykające
o nogi stołów, omijające wszelkie przeszkody bez nadzoru jego oczu. Dumny był ze
swojego mózgu, że tak jasno wszystko pojmuje i upraszcza, że mu nagle podsuwa pomysły,
jak przed chwilą myśl odebrania Teodorowi gości. I dumny był wreszcie ze swojej beztroski,
albowiem na dnie duszy dręczyła go świadomość, że cudowna sprawność jego ciała i umysłu
jest tylko nagłym olśnieniem wymodlonym na ten jeden wieczór — wiedział, że potem
nastąpi osłabienie, niepowodzenia z nieubłaganą konsekwencją zaczną się zwalać na mego
tak, jak to już nieraz zdarzało mu się w kawiarni. Może właśnie świadomość przyszłej klęski
pobudziła go do czynu, by móc potem powiedzieć: „Jeśli chcę, to potrafię was wszystkich
prześcignąć”. Zapragnął dziś stoczyć walkę ze starym Pancerem, z Fornalskim, z Teodorem,
ze wszystkimi w restauracji. Coś go poniosło, urwał się jakby z łańcucha i pełen wiary w
ziszczalność rzeczy nieosiągalnych, postanowił bohatersko zakończyć ten wieczór. Bywa
często tak, że kelner z początkowego ruchu na rewirze wyczuwa, jaki będzie cały wieczór.
Roman patrząc na puste jeszcze stoły czuł, że wkrótce zapełnią się szczelnie, że na tym
jednym rewirze skupi się cały niemal targ restauracji „Pacyfik”. Było to uczucie tak
nieprzeparte, że wprost nie mógł sobie wyobrazić, by mogło być inaczej. Dlatego też
przybycie nowych gości i stopniowe zapełnianie się rewiru wydało mu się czymś zupełnie
naturalnym — podobnego uczucia doznaje matematyk, który sprawdzając równanie, z góry
już wie, jaki będzie wynik.
Daremnie Fornalski zapędzał się na rewir Boryczki — nic tam nie było do poprawienia,
na każdym stole stały butelki wina lub koniaku, brudnego naczynia ani śladu, okruszyny i
popiół pozmiatane, szklanki i kieliszki skwapliwie napełniane nigdy nie pozostawały puste
— zaraźliwa wesołość falowała śmiechem od końca do końca rewiru. Czasem zabłądził tu
któryś z kelnerów, zazdrośnie marszczył brwi, rzucał ukradkowe spojrzenia na Boryczkę i
rozdrażniony odchodził do swoich gości kiwających się niemrawo nad gulaszem i piwem.
Raz tylko Ugor zbliżył się do Romana i uśmiechając się kelnerskim, gotowym w każdej
chwili do zniknięcia uśmiechem, powiedział:
No, ale pan daje szkołę” — po raz pierwszy powiedział do niego „pan”.
Romana upojonego powodzeniem ogarnął istny szał kelnerski. Wprost dygotał z
radosnego oczekiwania, gdy ujrzał w garderobie gości, a z twarzy ich poznał, że mają
pieniądze i będą dużo konsumować. Nie zważając na groźne spojrzenia Wargi i Teodora, wy-
biegał naprzeciw gości, kłaniał się im, wskazywał stół, cofał się
i pociągał za sobą nieświadomych, że idą jak lunatycy. A potem znosił na rewir koniaki,
kawior, ryby i majonezy, napełniał kieliszki i talerze. W kuchni bywał najczęściej, on
najwięcej zamawiał, jego głos słyszeli wszyscy. Zamówienia jego były wyraźne i dobrze
obmyślane — te wszystkie dodatki do potraw, jak: pommes frit- tes, pommes pailles, jarzyny
i sosy, zamawiał tak stanowczym głosem, że Balcer nie śmiał mu się sprzeciwić. Przykry był
dla starych kelnerów restauracyjnych, wałęsających się bezczynnie po korytarzu — urągał im
grzecznością i szyderczym okazywaniem szacunku. Stary Pancer kilkakrotnie zajrzał na jego
rewir, a bardzo często bywał obecny przy pobieraniu potraw z kuchni lub trunków i zimnych
zakąsek z bufetu. Grymas na jego twarzy stał się podobny do uśmiechu, wyblakłe oczka
patrzyły inaczej niż o godzinie ósmej. Roman jednak udawał, że nie dostrzega życzliwości
starego.
— Proszę — mówił obojętnie do kasjera podajęc mu bloczek
i nie patrząc na starego — markuję dwanaście „Extra”, dziesięć Boulestinów i flaszkę
jarzębiaku — sto dwadzieścia dwa złote. A tu jedenaście deka kawioru i cztery majonezy —
sześćdziesiąt cztery złote.
Na rewirze w dalszym ciągu podziwiał siebie samego. Twarz jego, zahartowana walką z
kłującymi spojrzeniami starego Pance- ra, z lubością poddawała się życzliwym spojrzeniom
gości. Kilkakrotnie przyłapał na gorącym uczynku podziwiania go oczy młodych pań.
Wprost pławił się — niegorzej od Heli — w bezwstydnej rozkoszy kokietowania.
Kokietował całym sobą; uśmiechem, głosem, gigolowskimi ruchami ciała, odważnym
wypowiadaniem swoich zdań, polecaniem potraw, nawet pięknymi lakierkami
i czarnym motylkiem przyczepionym do kołnierzyka nad białym gorsem koszuli. Kokietował
wszędzie: na sali, w kawiarni, w bufecie, w umywalni, na korytarzu; kokietował wszystkich,
a każdego inaczej: kasjerkę bloczkiem trzymanym w ustach, kelnerów i kucharzy swoimi
wiadomościami kulinarnymi, dziewczęta w umywalni śmiałym rzucaniem naczyń na stół,
panny bufetowe akrobatycznym kołysaniem tacek, starego Pancera powodzeniem u gości,
Fornalskiego bezczelnością i odwagą. Bo oto w pewnej chwili, ujrzawszy go na swoim
rewirze, ukłonił się szyderczo i powiedział:
— Proszę, może pan posprząta naczynie?
Później jednak zaszedł wypadek, który Fornalskiego doprowadził do wściekłości, i
niewiele brakowało, by Roman pożałował swojego zuchwalstwa.
Było już wpół do dwunastej, sala opustoszała trochę, jedynie rewir Boryczki, szczelnie
zapełniony gośćmi, budził wesołość przypominając zwartą kępę krzewów w otoczeniu
pojedynczych krzaków, porozrzucanych po całej sali. Towarzystwo pod lustrem piło już
czwartą butelkę Veuve Clicquot — Roman kazał Julkowi na wszelki wypadek zamrozić
jeszcze jedną. Pod lampą pięć osób wiodło hałaśliwą rozmowę przy maszynce kawy i
Benedyktynce — likieru tego nalewali sobie sami, wskutek czego na obrusie pełno było
plam, które Julek z polecenia Romana bezskutecznie nakrywał serwetkami. Ale
najhałaśliwiej zachowywali się panowie na „fotelikach”, wśród których wodził rej znany
hulaka, wiceprezes PTA. Pili czarną kawę i stuletni koniak „Napoleon” po osiem złotych za
kieliszek, przy czym same kieliszki nie miały żadnej wartości pieniężnej, bo od czasu do
czasu panowie na komendę wiceprezesa uderzali nimi o podłogę, aż odłamki bryzgały na lu-
stra i stoły, a każdej salwie towarzyszył gromki śmiech panów
i przerażenie pań, siedzących przy środkowych stołach rewiru trójki. Roman przygotował
kilkanaście zapasowych kieliszków, a „babci” kazał być w każdej chwili w pogotowiu z
miotłą i łopatką — nie można było swobodnie chodzić po rewirze, szkło chrupało pod
butanu. Julek, zwabiony powodzeniem Romana, nie oddalał się z trójki — węszył tu dobry
napiwek. Goście wysyłali go z karteczkami i banknotami na balkon do kapelmistrza — orkie-
stra grała niemal bez przerwy. Zza drzwi kuchennych i firanek wyzierały zaciekawione
twarze kasjerek i panien bufetowych, czasem wychynęła biała czapa kucharza lub
rozczochrana głowa parobka. Roman przechadzał się po rewirze, odbierał zamówienia,
napełniał kieliszki, uśmiechał się kokieteryjnie i od czasu do czasu rzucał Julkowi rozkazy:
„Każ zaparzyć jeszcze jedną maszynkę” — „Zmień na środku kieliszki” — „Daj nakrycia do
kompotu” — „Nakryj te plamy serwetą.” A gdy pod lustrem wyciągnięte z mroźnika czwartą
już, ale pustą butelkę Veuve Clicquot, nie pytając o pozwolenie powiedział do Julka:
„Możesz otworzyć.”
W tej chwili orkiestra zagrała marsza góralskiego — panowie z „fotelików” na komendę
wiceprezesa trzasnęli kieliszkami w podłogę — znów gromki śmiech wystrzelił z rewiru
trójki, panie
zapiszczały, spoza firanek i portier wyjrzały rozdziawione usta panien bufetowych i kasjerek.
Teodor, Synaj i Kamiński uśmiechali się zazdrośnie, stary Pancer zapalił świeże cygaro i
rozparł się w foteliku.
Roman udał się na trzeci środek, gdzie spóźnieni goście kończyli jeść zrazy.
— Można? — zapytał pochylając się nad stołem i układając na ręce talerze z resztkami
mięsa i sosu. Mimo że się nie oglądał, był przeświadczony, że za jego plecami stoi Fornalski
— stoi tam pełen zdradliwej troskliwości, zawadzający, niepomny, że Roman pragnie być
sam na rewirze i z nikim nie dzielić się powodzeniem. Założył na ręce ostatni talerz, na nim
nelsonkę i tak stał przez parę sekund, jak gdyby czekał na coś.
Nagle odwrócił się i nie patrząc złożył cały stos na rękach Fornalskiego. Ruch jego był
tak zdecydowany, że Fornalski musiał odruchowo podstawić ręce, a w następnej chwili, gdy
spostrzegł, że to jest złośliwy figiel, było już za późno. — Roman jakby przeświadczony, że
oddał naczynie w ręce pikola, oddalał się już w stronę bufetu. Ale zaledwie uszedł parę
kroków zaniepokojony rzegotem talerzy, odwrócił się nagle.
Nie, tego naprawdę nie chciał mu zrobić. Stos talerzy obalił się na brzuch Fornalskiego,
gęsty zrazowy sos zaczął spływać po czarnej kamizelce i kapać na buty i spodnie kierownika
restauracji „Pacyfik”. Ozwały się śmiechy, któryś z panów wyciągnął rękę, jak gdyby chciał
ją podstawić pod kapiący sos, stary Pancer uniósł się na foteliku i odłożył cygaro. Roman
spiesznie odebrał naczynie z rąk Fornalskiego i złożył je na stole. Równocześnie poczuł w
łokciu mocny uchwyt i usłyszał zduszony charkot: „Chodź pan ze mną na korytarz!”
— Nie! — szarpnął łokciem, ale nie zdołał wyrwać się z uścisku wielkiej łapy.
Zaniepokojony spojrzał w twarz Fornalskiego — była cała szara, koniec nosa fioletowy, a w
miejscu oczu ujrzał coś białego z czerwonymi żyłkami.
— No, co pan... — próbował załagodzić.
Wtedy zjawili się Synaj, Kamiński i Funiu. Rozłączyli ich. Synaj mówił coś o gościach,
że nie wypada, że nie można teraz, że można później. A pana Boryczkę stary woła.
Fornalski skierował się do kuchni, by tam zmyć gorącą wodą plamy z ubrania. Roman
poszedł do starego Pancera; nie bał się wcale.
— Co to było z tym naczyniem?
___ Panie gospodarzu, ja sam zgłupiałem. Byłem święcie prze
konany, że za mnę stoi Julek, a nie pan kierownik. On jest teraz na mnie zły, bo myśli, że ja
mu to naumyślnie zrobiłem. Jakże bym ja śmiał...
Stary podniósł rękę na znak, że już o nic więcej nie będzie pytał. Wobec tego Roman
skierował się na rewir, zdążył jednak zauważyć, że brzuch starego zatrząsł się ze śmiechu.
Stary Pancer, o ile nie lubił drobnych żarcików, o tyle przepadał za „kawałami”.
Romanowi oczywiście nie wierzył ani słowa, tłumaczenie jego jednak przyjął za dobrą
monetę: „sprytny drań, nie można mu udowodnić winy”. W ogóle stary Pancer miał słabość
do ludzi sprytnych — często powtarzał: „Nie ten jest złodziej, kto kradnie, tylko ten, kto się
da złapać”.
Gorzej przedstawiała się sprawa z Fornalskim. Roman czuł jeszcze w łokciu jego mocny
chwyt i słyszał zduszony głos: „Chodź pan ze mną na korytarz.” Byłoby niebezpiecznie iść
tam teraz
i spotkać się z nim. Pamiętając o tym chodził tylko do bufetu, a po wszystko, co było w
kuchni i w kawiarni, posyłał Julka.
— Idź i zamów cztery omlety z konfiturą i przygotuj nakrycia, a ja tu będę tymczasem
uważał. A gdyby... — nie skończył, bo na „fotelikach” po raz siódmy gruchnęła kieliszkowa
salwa. Julek poszedł do kuchni, Roman zajął się „Napoleonem”, a potem udał się na środek,
bo tam żądano rachunku. W pięć minut później Julek oznajmił mu, że omlety można już brać.
— Świetnie. To zamarkuj dziesięć złotych i przynieść te omlety, boja...
— I kasjerka cię prosi, chciała się dowiedzieć, czyś markował kotlety.
— Cudownie, ale powiedz jej, że teraz nie mam czasu.
Wreszcie po upływie dwudziestu minut z korytarza wyszedł
Synaj, za nim Fornalski, Ugor i Kamiński. Kierownik udał się w prost do starego Pancera.
Mówił coś wskazując na spodnie, stary kiwał głową i zaciągał się cygarem. Synaj tymczasem
przyszedł do Boryczki.
— No, aleś pan mu dał radę; plamy zostaną, musisz pan zapłacić za czyszczenie.
Ta groźba uspokoiła Romana zupełnie: „Ach, jeśli tylko o to chodzi, to już dobrze”.
Szczęście sprzyjało Romanowi do końca. Kieliszkowe salwy powtarzały się wciąż, były
jakby głośnym wiwatowaniem na cześć Boryczki — spojrzenia personelu były na niego
skierowane. Na jego rozkaz Julek wystrzelił szóstym korkiem butelki Veuve Clicquot, potem
przyniósł z bufetu jeszcze jedną „benusię” dla towa
rzystwa pod lampą. Orkiestra nie mogąc nadążyć życzeniom gości grała chaotycznie,
przeskakując od polskich wiązanek do klasycznych uwertur.
Ale z każdą minutą zbliżała się rozstrzygająca chwila, której nie można było odłożyć do
jutra — rozmowa ze starym Pancerem była nieunikniona. Dotychczas nic jeszcze nie
postanowiono. Pan Albin dał mu wczoraj do zrozumienia, że będzie to wieczór próbny. Próba
udała się znakomicie. Kelner, który targuje w ciągu wieczora ponad dwa tysiące złotych, jest
nie do pogardzenia. Już
o godzinie ósmej Roman postanowił bohatersko zakończyć ten wieczór. Wtenczas było to
istotnie czymś w rodzaju bohaterstwa, ale teraz, kiedy całą burzę powodzenia miał poza sobą,
było to już tchórzostwem, którego musiał bronić odważnie. Te parę godzin powodzenia
wypompowało z niego wszelki zapał na długi szereg dni. Niechętnie myślał o dniu
jutrzejszym. Byłby to naprawdę żałosny widok: on, jutro usiłujący jeszcze coś dokazać,
słaby, lękliwy, niepewny siebie, pomotany, pogrzebany w sobie, ulegający łatwo bodźcom
zewnętrznym, załamujący się pod każdym spojrzeniem — byłaby to klęska, przykre
widowisko dla starego Pancera, a radość dla Fornalskiego. Tego Roman chciał uniknąć za
wszelką cenę.
Sala była już uprzątnięta, jedynie panowie na „fotelikach” tłukli jeszcze kieliszki przy
drugiej butelce „Napoleona” — wieczorowy targ Romana podskoczył do dwóch tysięcy
dwustu złotych.
Boryczko wyszedł na korytarz i zapalił papierosa, po czym wyjął arkusik papieru, na
którym miał spisane wszystko, co podawał z Julkiem na „foteliki”. Rachunek przekraczał
sześćset złotych, można więc było „wstawić metra” na skromne kilkanaście złotych. Obawy
nie miał żadnej; stary Pancer ani Fornalski nie będą przeglądać rachunku, a gdyby nawet
kontrolowali, to i tak niczego się nie dowiedzą. Bo czyż istnieje możliwość dowiedzenia się,
że panowie na „fotelikach” mieli cztery maszynki kawy, a nie sześć? Albo że wypili dziewięć
piw, a nie czternaście. Niech idą
i zapytają się tych panów, co jedli i pili.
Skrupułów etycznych również nie odczuwał. Jeśli bowiem goście w ciągu jednego
wieczoru przepili sześć setek, dlaczegóż by nie mogli stracić kilkanaście złotych więcej?
Poza tym wynagrodzenia kelnera nie ustalono ściśle. Dzienny jego zarobek waha się od
trzech do trzydziestu złotych; przez szereg dni zarabia mało, aż nagle pewnego wieczoru
rewir staje się małą kopalnią złota. Praca kelnera również jest niewspółmierna z zarobkiem;
podając przez cały wieczór tanie potrawy, pracuje ciężko i zarabia pięć złotych,
innym razem sprzedając koniak lub szampan, za każde napełnienie kieliszka liczy sobie
złotego, tych kieliszków zaś może napełnić w ciągu wieczora sto kilkadziesiąt. Etyka
kelnerska — przynajmniej w tym ciasnym pojęciu — nie istnieje, albowiem grunt, na którym
mogłaby się oprzeć, jest chwiejny.
Roman wyraźnym pismem znaczył poszczególne pozycje rachunku, ale nie podkreślał go
jeszcze i nie sumował, gdyż spodziewał się, te panowie na „fotelikach” coś jeszcze zamówią.
— Proszę pani — rzekł do kasjerki — pani mówiła, że ja na złość zrobiłem Fornalskiemu.
A proszę mi powiedzieć, po co mi depta po piętach i „szuka”?
— On musi, bo od tego jest.
— Aha, musi! I musiał skłamać przed starym, że goście zamówili Martella z trzema
gwiazdkami, co?
Julek wychylił się zza drzwi:
— Romek, jeszcze jedną maszynkę tam podaję. I stary cię woła.
— Uuuu... — Roman spojrzał znacząco na kasjerkę, zaciągnął się ostatni raz papierosem i
nie patrząc rzucił go dó umywalni.
0 rozmowie ze starym Pancerem myślał już kilkakrotnie. Przypuszczając, że odbędzie się
dopiero przy płaceniu kasy, nie zdążył jeszcze uzbroić się przeciwko staremu.
Z pośpiechem, jaki cechuje ludzi idących do dentysty, ruszył do bufetu.
Stary Pancer siedział przy biurku i odbierał kasę od Teodora.
— Jestem, panie gospodarzu.
— Aha, no dobrze. Chciałem tylko powiedzieć, że pan jutro przyjdzie nie na czwórkę,
tylko do gabinetu. Będzie pan robił między Ugorem a Kamińskim.
„Więc tak? Nic? Żadnego zapytania?” — to Romana zbiło z tropu — stał obok Teodora i
milczał — stary w dalszym ciągu liczył pieniądze, dając mu tym do zrozumienia, że nie
wymaga od niego zewnętrznych objawów wdzięczności.
— Panie gospodarzu... — zaczął Roman głosem niepewnym
1 jakby załamanym od wzruszenia.
— Na? — to „na” było grymaśne, szorstkie, wypowiedziane tylko po to, by wstrzymać
Boryczkę od słownych wylewów wdzięczności.
— Ja nie będę robił w restauracji.
Stary raptownie spojrzał na niego.
— Cio? — zaskrzeczał.
— Nie będę robił, nie mogę...
Stary Pancer zdjął okulary, ostrożnie położył je na biurku i powoli obrócił się górną
częścią ciała do Romana — Teodor odsunął się na bok.
— Aha — zaskrzeczał — pewnie ci lekaź ziablonił tu lobić, cio!? A mozie ci powietsie
tu nie lubuje, cio!? A mozie chcieś, zięby cię po ląćkach ciałować, cio!!? Marsz!! — zerwał
się z fotelika, rękę wyciągnął w kierunku wyjścia — Marsz!! Tam!! Do kawiarni! Kawy
podawać!
Roman z wypiekami na policzkach wyszedł z bufetu. Było mu jakoś przyjemnie i gorąco,
pochłonięty tym uczuciem, nie wiedział, co się na zewnątrz dzieje. Dochodził właśnie do
trójki, gdy wiceprezes PT A wzniósł pusty kieliszek do góry i zakomenderował „raz, dwa,
trzy!” — po raz dziesiąty kieliszki trzasnęły w podłogę, szkliste odłamki bryznęły na lustra i
stoły.
Roman zatrzymał się pośrodku rewiru, objął palcami dolną szczękę i z niedorzeczną
uwagą przyglądał się szklanym okruchom, leżącym na podłodze. Wreszcie podniósł głowę i
spojrzał na garderobę.
— Hm — mruknął — trzeba tu będzie pozamiatać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Podał parą kaw, potem oparł się o filar i pozwolił myślom płynąć dowolnym nurtem.
Przedtem jednak zanotował sobie w pamięci dwóch pośredników, siedzących pod
kaloryferem — teraz niech by tylko się podnieśli, a oczy jego i nogi natychmiast skierują się
w stronę kaloryfera: „Stop, panowie, najpierw zapłaćcie za herbatki!”
Męczyło go ciągłe napinanie uwagi — wolałby zarabiać dziennie parę złotych mniej, a w
zamian za to mieć pewność, że ani jeden gość nie ucieknie z rewiru. Zresztą było mu
obojętne, ile zarobi. W jakiś dziwaczny sposób pieniądze wymykały mu się z rąk, nie umiał
ich utrzymać. Już pół roku pracował w kawiarni, kilkakrotnie miał zaoszczędzonych kilkaset
złotych, w końcu jednak tracił te pieniądze i obecnie nie posiadał nic. Kilka dni temu przegrał
w „City” czterdzieści złotych, a resztę, co miał przy sobie, wydał w restauracji dworcowej.
Frycowi dawał codziennie dwa łub trzy złote. Henryk prosił go listownie o przysłanie
trzydziestu złotych — posłał mu czterdzieści. Przedwczoraj zaś dostał list od Heli. Owszem,
powodzi jej się dobrze, bardzo ładne góry są woko
ło, gospodarz bardzo „ludzki”, tylko: „Stał mi się przykry wypadek. Zostawiłam płaszcz przy
piecu, żeby wysechł, i cały przód się przyżelił. Nie gniewaj się, bardzo cię proszę, przyśli mi
dwadzieścia złotych, ja ci je oddam po pierwszym”. Posłał jej dwadzieścia złotych, ale to go
tak rozgoryczyło, że w tym samym dniu zapłacił czynsz, podatek i składki miesięczne do
Związku, praczce dał zaległe piętnaście złotych i krawcowi spłacił dwie ostatnie raty za
ubranie.
I dziś rano przyszedł do pracy z dwoma złotymi w kieszeni. Wkrótce odwiedzi go Fryc,
więc da mu te dwa złote, a cały dopo- łudniowy zarobek wyda na kino, podwieczorek,
kolację i wykupienie kołnierzyków —jutro znów przyjdzie bez pieniędzy do „Pacyfiku”.
Na polu czuć było wiosnę, a tu, w tytn pudle wybitym tapetami, goście mamrotali
monotonnie, na trójce wentylator buczał niby olbrzymi bąk uwięziony za szybą — słychać
było usypiający szelest gazet i dźwięk szklanek odzywający się w różnych częściach
kawiarni, raz blisko, raz daleko od Romana. W bufecie ktoś zamówił czarną kawę głosem tak
znudzonym i śmiesznym, że Roman mimo woli spojrzał tam: „Aha, to Miecio tak piszczy —
dama raaaz — on zawsze: albo ciama, albo ciame picie.”
Od „Sybiru” zdążał Maks. Szedł powoli, błądząc między stołami i szukając gazet. Roman
nienawistnie wpatrywał się w jego grdykę i ptasi łebek: „Jeśli się zapyta, czym widział
«Kuriera», to mu powiem, że widziałem, jak szedł z Rynku do «Vesperii». Albo nie, powiem
mu, żeby swojego żydowskiego nosa nie wtykał na mój rewir. Szpieg parszywy!”
Maks krążył już po jedynce coraz bliżej Romana. W pewnej chwili nachyliwszy się nad
stołem z dziennikami spojrzał na Romana zezem — ten odwrócił oczy gdzie indziej.
— Panie ten tego, nie widziałeś pan gdzie „Timesa”?
Roman przestąpił z nogi na nogę i zarzucił ściereczkę pod pachę.
— Nie, nie widziałem, może w damskim pan znajdzie.
— Nie, to już prędzej w głowie, w damskim idee się nie kocą.
— Co pan chce? — nerwowo zapytał Roman.
— Nic, „Timesa” — odparł Maks i odwrócił się na pięcie.
Roman odprowadził go aż do pokoju damskiego. „Dogonić,
zastąpić drogę — ty draniu skończony! Jak jeszcze raz coś powiesz, to cię trzasnę w głowę,
aż się krwią zalejesz! Co za idee, ciągle jakieś idee!”
Naraz z pewnym niezadowoleniem uprzytomnił sobie, że jest
wzburzony i że wzburzenie to szpeci jego twarz. Równocześnie jakby zawstydził się i
pomyślał gniewnie: „A cóż mnie na tym zależy? Umyślnie będę się wykrzywiał, niech sobie
patrzy.”
Tam oto, pod lustrem siedział wytworny starzec z twarzą jakby z kości słoniowej —
brodę miał siwiutką, taką właśnie, jaka jest potrzebna do twarzy z kości słoniowej. Udawał,
że przegląda ilustracje — od czasu do czasu przewracał kartki tygodnika, zwłaszcza
wtenczas, gdy go płoszyło czyjeś spojrzenie, ale potem znów wpatrywał się w Boryczkę.
Romana drażniło to z początku: Hu- maniewski, Bradley, a teraz ten. To pewnie dlatego, że
jestem najmłodszy w kawiarni. Ciekawym, co to za jeden?” — spojrzał znienacka na
wytwornego staruszka — ten szybko opuścił oczy
i odwrócił kartkę tygodnika. Roman udał się na trójkę do Bandery.
— Niech pan popatrzy, ale tak nieznacznie: co to za jeden, ten, co siedzi u mnie pod
lustrem?
— Ten siwy?
— Tak. Ale niech pan już nie patrzy, bo się domyśli. No?
Klasyczne rysy Bandery wykrzywiły się szyderczo.
— A co, leci na pana?
— Jak to „leci”? — zapytał Roman udając, że nie wie, o co chodzi.
— No, uważaj pan, to „ciepły brat”, hrabia Skoszycki. On lubi takich chłopaczków jak
pan. Może mu pan śmiało dać w mordę — nic panu nie powie. Łajdacka, zdegenerowana
arystokracja! Dać im przez osiem godzin dziennie nosić cegły, to by zaraz wyzdrowieli. Jak
wyjdziemy z interesu, to panu opowiem coś więcej
o tych subtelnych draniach. A ten, gdyby coś zaczął, to go pan zajedź z lewej strony. Oho,
popatrzył się, czuje, że o nim mowa.
Dzwonek w bufecie zadzwonił trzy razy, równocześnie odezwał się zirytowany głos
kasjerki: „Gdzie ten Sierpowsld polazł! Powiedzcie mu, że parówki gotowe”.
Czas wlókł się powoli; było dziesięć minut po pierwszej, Roman zainkasował gości,
podał trzy herbaty i dwa obiady, a kiedy spojrzał na zegar, wskazówka posunęła się zaledwie
o piętnaście minut. Znów stanął pod ścierną i myślał: „Żeby tylko stary nie przyszedł. Zły
jest od tego czasu. «Cio? Mozie ci tu powietsie nie lubuje? Marsz! Tam! Do kawiarni!» Nie
boję się, niech mi da wypowiedzenie. Skoszycki znów patrzy. «Gdyby coś zaczął, to go pan
zajedź z lewej strony». Jak to jest «z lewej strony»? Pewnie jakoś ordynarnie. A ja bym
właśnie ani grzecznie, ani ordynarnie — popatrzyłbym na niego z góry i wtenczas nic by mi
nie powiedział”.
Znów dzwonek zajęczał w bufecie, a równocześnie, jakby na umówiony sygnał, brzękły
pieniądze na pobliskich rewirach, ktoś tam zawołał „halo”, goście zaczęli rozmawiać
głośniej. „Zupełnie jak «Pod Winogronami» — gdy radio nie gra, to i kobiety siedzą cicho,
gdy radio zacznie grać, to i kobiety zaczynają gadać. Psy także zaczynają szczekać, gdy
muzyka gra.”
— Panie płatniczy! — zawołał jeden z pośredników — daj pan kapucyna.
„Jechał was sęk z tymi kapucynami — nudziary, nie dadzą nawet stanąć spokojnie.”
Wracając z bufetu ujrzał nowego gościa pod filarem. „Aha, to ten, co po szwabsku
zamawia. A drań umie po polsku. Czekaj, ja cię nauczę.” Ukłonił się sztywno Niemcowi:
— Dla pana czym mogę służyć?
— Bitte eine Schwarze.
— Co proszę?
— Eine Schwarze.
— Nie rozumiem, proszę pana.
— Co to nie rozumi; czarna kawa, no, teraz rozumi, to taki trudny? Tamty kolega
rozumi, wy nie.
„Bo tamty jest głupi. Jesteś w Polsce, to gadaj po polsku, a nie po szwabsku. Ta czerwona
ropucha, gospodyni Dora, też szwargoce do Elzy: «Wos hoś tu wideh k’saaa?» — albo: «Gib
mih butebhoot».”
— Czarna raz — krzyknął w bufecie patrząc na zegar. „Wpół do drugiej, jeszcze pół
godziny... ach, ciągnie się to jak guma”. Maks biorąc herbatę z bufetu sięgnął mu ręką pod
nos. „Łajdak robi to umyślnie, czekaj, jak ja ci sięgnę, to ci od razu...”
— No, co jest z tą czarną!? — Pani, zdaje się, jeszcze śpi!
Kawiarka Elza zbyła go pogardliwym milczeniem — wiedziała, że mu tym dokuczy.
— No, co pani właściwie? Co jest z tą czarną!?
— Panie Boryczko — upominała go kasjerka — widzi pan przecież, że robi jajecznicę.
— Co ty się, Romciu, tak złościsz? — zapytał Kantara patrząc mu wyłupiastymi oczami
w twarz. — To ci na zdrowiu szkodzi — dodał śmiejąc się, jak gdyby to, co powiedział, było
niesłychanie dowcipne.
— Tak, panie delegacie, to panu na zdrowiu szkodzi — powtórzył Janik.
Ozwały się chichoty, słabe, jakby wymuszone nudą — para 298
unosząca się z saganów przysłoniła na chwilę twarz kawiarki Elzy
i tarczę zegara. Czarna kawa stała już na ladzie.
— Brać! Krzyczał pan, a teraz się panu nie spieszy.
Roman mruknął coś pod adresem kawiarki i poczłapał na jedynkę. Ujrzawszy piękne
oczy hrabiego, wyzierające zza tygodnika, rozpogodził twarz, wyprostował się, szedł
krokiem elastycznym — szerokie spodnie pląsały kokieteryjnie wokoło jego ud — był
pewny, że hrabiemu to się podoba. „Gdyby go nie było na rewirze, wściekłbym się z nudów.
Szwab pewnie będzie chciał gazety, nie, ma swoje. A gdzie pośrednicy? Aha, przesiedli się
pod lampę...”
Koło niego przeszło dwóch gości i Kantara usiłujący wyminąć ich raz z lewej, raz z
prawej strony. Obserwując go Roman mimo woli zawadził ó niebieskie oczy Skoszyckiego.
„Dziwak jakiś, nic, tylko patrzy. Pewnie woli, żebym się niczego nie domyślał. Ale jeśli mi
powiesz tak, jak Bradley: „Szkoda, że nie jesteś dziewczyną”, to cię „zajadę z lewej strony”.
Oho, idą dwie pluskwy, jeden zawiany, nie, obaj, tylko jeden bardziej...
— Moje uszanowanie.
— ...siauanie — odburknął jeden z pijanych zdążając chwiejnym krokiem do stołu pod
oknem — siauanie — powtórzył zwalając się na kanapę i machając ręką przed oczyma, jak
gdyby chciał spędzić muchę z czoła.
Drugi, niewiele trzeźwiejszy, stanął przed Romanem i dźgając go wskazującym palcem w
brzuch wymamrotał przez no$:
— Czarne picie tu przy... daj czarne... e... picie i jarzębiak. No!? — wytrzeszczył oczy i
patrzył na Romana, jakby oczekiwał sprzeciwu.
—Siauanie — zamamrotał ten drugi, rozwalony na kanapie.
Roman cofnął się w tył, by uniknąć ponownego szturchańca w
brzuch.
— Proszę bardzo — rzekł wyniośle — a jarzębiak izdebnicki, czy Baczewskiego?
Czoło pijanego zmarszczyło się, prawa ręka próbując dosięgnąć Romana trafiła w próżnię
i opadła w dół, pociągając za sobą górną część ciała.
— Ee? Idy w... z Baczewskim... tu... jarzębiak, no?!
— Siauanie siauanie — kłaniał się ten z kanapy.
Boryczko rozejrzał się szybko po rewirze — z zadowoleniem
stwierdził, że wśród kilkunastu par oczu zwróconych w jego stronę nie było tych niebieskich
— dyskretnie skryły się za teczką tygodnika.
„Jeśli mnie jeszcze raz szturchnie w brzuch — myślał Roman idąc do bufetu — powiem
mu, żeby ręce trzymał przy sobie”.
— Dwie czarne! Dwa jarzębiaki izdebnickie!
Kierownik Stec przeglądał jakieś papiery w szufladzie kasowej.
— Dla kogo te jarzębiaki? — zagadnął od niechcenia.
— Nie znam ich, panie kierowniku, jakichś dwóch hochsztaplerów, zdaje się, że
ziemianie.
— No, to uważaj pan, żeby byli w porządku obsłużeni.
„Yhy, w porządku; ale jak rąk nie będzie trzymał przy sobie,
to...”
— No, co pani tak pełno! Żeby się rozlało, .jak będę niósł? — fuknął na pannę Tolę,
nalewającą jarzębiak do kieliszków. — Łyżeczką niech pani odleje. Psiakrew! Cały kieliszek
mokry, jak ja tego nie lubię.
— Pan w ogóle nic nie lubi — wtrąciła się kasjerka.
Gdzieś w tyle ozwał się głos Maksa:
— Pan delegat lubi tylko „parle firanse ide fikse”.
Roman odwrócił się gwałtownie — łyżeczka spadła z szklanki na tackę.
— Co pan... co panu się... Bo psiakrew...
— No co? — zdziwił się Maks. — Mówię, że pan delegat lubi język francuski.
— Tak — dodał Janik — pan delegat lub Francuzki. He, he, he...
Dwuznaczne uśmiechy i filuternie zmrużone oczy kierownika Steca obezwładniły Romana.
„Nie trzeba się gniewać, bo to ich jeszcze bardziej rozweseli”.
— Mnie się zdaje — rzekł uśmiechając się wymuszenie i stawiając mokre kieliszki na
tacce — że to pan lubi. Głodnemu chleb na myśli. Proszę — podał kasjerce bloczek i ruszył
na rewir.
Na trójce minął Cyprucha i Alojzego Walczaka — to byli pierwsi kelnerzy tury
popołudniowej. „Podam te jarzębiaki i zacznę inkasować, najpierw pośredników, na ostatku
hrabiego.”
— Siauanie — mruknął jeden z pijanych dostrzegłszy złocisty połysk jarzębiaku w
kieliszkach.
— E, Baczewski?
— Nie, proszę pana, to jest jarzębiak izdebnicki — odparł Roman próbując się uwolnić od
przytrzymującej go ręki — proszę puścić, ja nie mam czasu — mówiąc tak odczuł wstyd,
albowiem uprzytomnił sobie, że słów tych używają panny broniące się przed pijanymi
mężczyznami.
— E? Czasu? No!... Chodź tu, tu... —jedną ręką objął go mocno za szyję, drugą zaczął
szukać czegoś na tacce. — Tu...
dostaniesz cucu...e...cucu... — umaczał kostkę cukru w jarzębiaku i podniósł ją w górę
celując w usta Romana — Ne cucu... No!
— Siauanie, siauanie...
Roman przechylał głowę raz w prawo, raz w lewo — cukier musnął kilkakrotnie jego
wargi.
— Eee... proszę pana! — wykonał gwałtowny obrót i wymknął się spod ręki pijanego.
Jednym rzutem oka objął całą salę — kilkanaście par oczu, srebrną brodę Skoszyckiego,
„Zbója Madeja”, Banderę, a dalej gdzieś kierownika Steca.
Ręka pijanego ponownie zahaczyła o kieszeń marynarki, kostka cukru z niesamowitym
uporem dążyła ku ustom Romana.
— No!... Cucu....
— Siauanie, siauanie...
Tam już ktoś za plecami Romana śmiał się ubawiony tą sceną, rozmowy ucichły,
rozweselone twarze gapiły się, mrugały oczami, zdawały się mówić: „Niech pikuś połknie
cukier, potem pan wepchnie ci do buzi pięćdziesiąt groszy, he, he...”
Roman próbował uśmiechnąć się, jednakowoż uśmiech ten wydał mu się bardziej
błazeński niżeli gniewne marszczenie czoła. Nie oglądając się czuł, że niebieskie oczy
Skoszyckiego skryły się wstydliwie za teczką tygodnika. Kostka cukru pachnąca jarzębia-
kiem musnęła koniec jego nosa, palce zahaczone o kieszeń ściągnęły marynarkę na jedną
stronę, wydłużając ją do śmiesznie wielkich rozmiarów. Twarz pijanego drgała mięśniami,
jakby z nadmiernego wysiłku i chęci dokonania czegoś niesłychanie ważnego,
wykluczającego wszystko inne.
— No!... Cucu...
— Siauanie, siauanie...
Nad wyraz przykre i zróżnicowane uczucia Romana zogniskowały się powoli w jednym
zdaniu: , jestem publiczką”.
Wściekłym ruchem wyrwał marynarkę z ręki pijanego i trafnym uderzeniem wytrącił mu
z palców kostkę cukru.
— Pan rozumie czy nie! — krzyknął zdławionym głosem. — Ja nie chcę! Ja nie mam
przyjemności z panem się poufalić! Cukier wepchnij sobie sam do pyska! Cham! Bydlak
jakiś!
Czoło pijanego poorało się zmarszczkami, oczy i usta, szeroko rozwarte, gapiły się nie
zdając sobie sprawy z tego, co zaszło, palce, które przed chwilą trzymały kostkę cukru,
rysowały coś niezdecydowanie w powietrzu.
Gniewny głos Romana zwrócił ogólną uwagę — goście, Janik, Bandera, Maks i Robak
przyglądali się z daleka — kierownik Stec przyspieszył kroku.
— Co się stało, o co chodzi, proszę panów? — pytał odpychając Romana na bok.
— Niech pan uważa, bo pana kostką cukru poczęstuje! — odparł Roman zapalczywie.
Stec podniósł rękę do góry, jakby oniemiał z przerażenia.
— Odejdź pan stąd! — krzyknął — my się rozmówimy potem. Proszę panów — rzekł
zwracając się do pijanych — o co chodzi, co się stało?
Roman oddalił się w stronę bufetu.
— Hy! Widział pan — rzekł do Bandery — myśli, że jak jest gościem, to mu już
wszystko wolno, szmaciarz skończony!
— A widzi pan, tak trzeba robić, nie ciaćkać się, bo by panu do gęby napluli. Morowo pan
zrobił.
Goście siedzący przy pobliskich stołach już się nie uśmiechali — przyglądali się
Boryczce spode łba — spojrzenia te wcale nie były przyjazne.
— A jeśli Stec będzie panu coś mówił — ciągnął Bandera — to się go pan zapytaj, czy by
połknął kostkę cukru. Nie bój się pan, starego nie ma.
Stec jakoś prędko rozmówił się z gośćmi.
— Panie Boryczko, chodź no pan tu — i pociągnął go aż do bufetu.
— Co pan właściwie wyrabia? Przecież to są goście, to nie...
— Ale, panie kierowniku — przerwał Roman niecierpliwie — goście, goście!... To jest
świnią, nie gość! Dlatego, że jest gościem, mam mu pozwolić potargać marynarkę, tak, panie
kierowniku?
— No, ja rozumiem, ale to przecież jest pijany, można było z nim inaczej, on żartował.
— Ale ja dziękuję za takie żarty. On mi kostkę cukru...
— No, dobrze, dobrze, niech będzie co chce, ale tak nie można. To dobrze, że starego nie
ma, on by pana nauczył, jak się trzeba do gości odnosić. Musiałby ich pan przeprosić.
—O nie, panie kierowniku, niechby mi nawet dał wypowiedzenie, a nie przeprosiłbym.
Stec spojrzał na niego z politowaniem.
—Aa... chyba że tak... Ale ja panu powiem tylko jedno: że pan z tym nie zajdzie daleko.
Owszem, godność osobista, honor, ambicja, to bardzo ładne, ale nie dla kelnera. Z tego nie
będzie chleba. No tak, tak...
Robak już od kilku minut stał obok nich i ssał wargę.
—Panie Roman — rzekł wreszcie, pociągając go za sobą — płacić pod filarem. I w ogóle
cały rewir, bo zmiana za dziesięć minut.
P
„Ach, tak, rzeczywiście, za dziesięć .minut druga.” Roman zapędził się na jedynkę, ale
uszedłszy kilka kroków zatrzymał się.
— Panie Robak, niech pan zainkasuje tych dwóch pod oknem. Dwa jarzębiaki i dwie
czarne. Bo wie pan, po tym, co było, nie chcę z nimi... I, panie Robak, może tego siwego pod
lustrem też — czarną miał.
— A.co, z nim też pan coś miał?
— Nie... to znaczy tak, miałem z nim chryję o gazety — spojrzał na kolegę, jak gdyby
chciał wyczytać w jego twarzy jakieś podejrzenie lub wątpliwość w „chryję o gazety”. Nie.
„Zbój Madej” nie miał żadnych podejrzeń — pogłaskał się po łysinie i ruszył do
Skoszyckiego.
Roman pozostał jeszcze w miejscu — nogi jego deptały czworobok słonecznego blasku,
padającego przez okno na linoleum — złocisty pył kłębił się wokoło czarnych spodni i
butów, przewalał się poza świetlistą smugę i ginął w cieniu. Dalej, aż do końca sali,
promienie rzucały na posadzkę skośne ekrany, na których słońce wyświetlało film z życia
mikrobów.
Robak ukłonił się hrabiemu:
— Poproszę, bo się zmieniamy.
Starzec podniósł głowę znad tygodnika i jakby zdziwiony obcym brzmieniem głosu,
brzmieniem, które nie zgadzało się z młodym wyglądem kelnera usługującego na tym
rewirze, przeniósł wzrok na „Zbója Madeja”.
— Aha, dobrze... — odparł wyciągając z kieszeni portmonetkę i rzucając szybkie
spojrzenia wokoło. Gdzieś tam na drugim końcu sali dojrzał Romana zanurzonego po pas w
świetlistej smudze — może nawet spotkał się z jego wzrokiem — szybko zgarnął wydaną
przez Robaka resztę i pochylił się nad ilustracją. Już się więcej od niej nie odrywał.
Robak ruszył do pijanych pod oknem. Nie był pewny, czy mu zapłacą, i dlatego idąc do
nich namiętnie gryzł dolną wargę.
— Poproszę, bo się zmieniamy...
Janik i Bandera, z garściami pełnymi drobnych, chodzili od stołu do stołu i kłaniali się —
jeden nisko i pokornie, drugi sztywno i jakby od niechcenia.
— Poproszę, bo się zmieniamy...
Wreszcie i Boryczko ruszył z miejsca. Przecinając smugi słoneczne doszedł do jedynki i
stanął przed gośćmi na skraju rewiru:
— Poproszę, bo się zmieniamy...
W bufecie kierownik Stec odpisywał już kasę, a na „Sybirze”, pod oknem umywalni kelnerzy
z tury popołudniowej kończyli jeść
obiad. Za chwilę kierownik Stec wychyli się zza ściany i podniesie rękę do góry: „No,
panowie, kasa odpisana” — a wtedy wszyscy dźwigną się ociężale, otrząsną się z popiołu i
okruszyn i leniwie rozejdą się po całej kawiarni.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wielkie nieszczęścia mają w sobie pewien patos, ludzie je widzą i współczują, natomiast
drobne, codzienne niepowodzenia osaczają człowieka jak sfora małych, zajadłych piesków,
przed którymi trzeba się opędzać wzbudzającymi śmiech rzutami nóg i rąk. Roman opędzał
się tak już od paru dni. Wokoło niego wytworzył się zaklęty krąg — przychodząc do interesu
wnosił z sobą coś drażliwego — ciągnęło się to za nim jak falbany długiej sukni, po których
deptał każdy, kto za nim szedł. I co dzień musiało się coś zdarzyć. Wczoraj na przykład
wydał gościowi resztę z dwóch złotych — dwudziestogroszówkę i całego złotego wrzucił do
nadstawionej portmonetki. A gdy już chciał odejść, gość zatrzymał go:
— Niechże pan skończy najpierw jedno, a potem drugie.
— Dlaczego, proszę pana?
— Pan mi dał złotego.
— I dwadzieścia groszy.
— Gdzie? — gość wysypał z portmonetki wszystkie pieniądze.
— O, proszę, tu jest dwadzieścia groszy.
— Tak, ale to są moje, pan mi ich nie dał.
— Proszę pana, na pewno dałem, pamiętam.
— Ech... — gość schował portmonetkę, machnął ręką i ruszył do garderoby.
Roman momentalnie poczerwieniał. Dogonił gościa w garderobie.
— Proszę pana, to nie jest załatwione! — krzyknął zwracając na siebie ogólną uwagę.
___?
— Albo panu dałem dwadzieścia groszy, a wtedy nie wolno panu robić ze mnie złodzieja,
albo nie dałem, a wtedy pańskim obowiązkiem jest iść do gospodarza i załatwić z tym!
— O dwadzieścia groszy będę do gospodarza szedł?
— Tu nie chodzi o dwadzieścia groszy, tu chodzi o to, kto ma słuszność!
— Ale dajże mi pan święty spokój, co mnie to obchodzi.
— Ale mnie obchodzi!
Głos jego był tak ostry, że goście z dalszych rewirów zaczęli się oglądać. Napastowany
pan niecierpliwie pogłaskał się po brodzie.
— Panie, przecież ja nie mam ochoty awanturować się z panem, bardzo możliwe, że mi
pan dał te dwadzieścia groszy.
— No więc dałem, proszę tak mówić.
Trzy dni temu robił do południa na „Sybirze”. Usiadł tam jakiś Żyd z kobietą.
— Przynieś pan dwie kawy z pianką i ciastka.
— Jakie ciastka, proszę pana?
— Przynieś, jakie są. A ruszaj się prędzej!
Roman mruknął coś pod nosem i poszedł do bufetu po kawy. Gdy wrócił, młody Żyd
spojrzał ostro w jego nadąsaną twarz.
— Może się panu coś nie podoba?
— Pewnie, bo mnie pan popędza jak parobka.
— No to zawołaj pan kierownika, ja się go o coś zapytam.
Tu wtrąciła się kobieta.
— Proszę cię, daj spokój, co ci na tym zależy.
Istotnie, gdyby nie ona, Roman zawołałby kierownika i prawdopodobnie doszłoby do
awantury. Trawiony upokorzeniem, stał się podejrzliwy, wszędzie wietrzył nieżyczliwość, z
góry nastawiał się opornie, tym samym wytwarzał wokoło siebie drażliwą atmosferę, kto
wchodził w jej zasięg, sam stawał się drażliwy i skłonny do kłótni. Praca zbrzydła Romanowi
do cna. Najdrobniejsza rzecz doprowadzała go do wściekłości. Wystarczyło, by ktoś silniej
zapukał w stół, a już się podrywał nerwowo, oczy jego rzucały jadowite spojrzenia. Nie mógł
swojej wściekłości wyładować, musiał ją dusić w sobie, gromadziła się w jego organizmie,
zatruwała go. Kilka razy pokłócił się z kawiarką Elzą i pannami bufetowymi, względem
kolegów stał się napastliwy, z Janikiem omal się nie pobił z powodu ilustracji, którą ten
zabrał z jego rewiru. Na gości, którzy uśmiechając się życzliwie zamawiali u mego
podwieczorek, patrzył tak, jakby chciał ich skarcić: „No i czego się tak głupio do mnie
uśmiechasz?”, a tych, co zamawiali nie patrząc na mego, wprost nienawidził: „Psiakrew,
wielki pan, zamawia jak u lokaja, nawet nie patrzy, kto przy nim stoi.” Gdy rewir jego był
pusty, to złorzeczył na mały zarobek, na czas, że się tak ciągnie, i na kolegów, że więcej
targują od mego; gdy zaś był ruch, czuł się nieszczęśliwy z powodu nawału pracy —
przeklinał stare „ciocie”, sztyletował je spojrzeniami, gdyby mógł, toby powyrzucał je razem
z ich torebkami i futrami, poprzewracałby wszystkie stoły i krzy
czałby do gości, że są nienażarte świnie, że ciągle tylko siedzą w kawiarni i żrą, i piją. Do
rozpaczy doprowadzała go myśl, że każdemu wolno wejść na jego rewir, usiąść przy stole i
rozkazywać mu. Ach, z jaką rozkoszą stanąłby w drzwiach i każdego pchającego się tu
gościa wyrżnąłby w pysk i wyrzucił na ulicę. „Marsz stąd! Pchacie się jak bydło do stajni!
Wiecznie tylko o żarciu myślicie, wiecznie tylko między kuchnią a klozetem! Fabryki produ-
kują wam góry serwet do ucierania ust i zwały papieru do ucierania zadka. A wy między
jedną a drugą czynnością mówicie piękne słówka, uśmiechacie się. Wynoście się stąd,
jużeście dosyć na- smrodzili!” Złośliwie uchylał góme części okna i uciekał do jakiegoś kąta,
by stamtąd obserwować, co się będzie działo. Wielką mu to przyjemność sprawiało, gdy
widział, że goście zaczynają się domagać, by zamknąć okna. Porównywał ich do kupy
robaków, na którą nagle skierowano zimny strumień wody. „Wolicie, psiakrew, zgnić w tym
smrodzie niżeli łyknąć trochę świeżego powietrza.”
Dziś nienawiść jego była mniej ogólna, skierowana raczej na poszczególne osoby i
rzeczy. Czuł się fizycznie chory. Światło elektryczne kłuło go w oczy, powietrze, którym
oddychał, sprawiało mu ból, na pukanie w stół lub w szklankę reagował natychmiastowym
odwracaniem się i wykrzywianiem twarzy — miał wrażenie, że nie w stół pukają, lecz
bezpośrednio w jego nerwy. Zdawało mu się, że cały pokój jest naelektryzowany, a w
gęstymi powietrzu z trzaskiem przelatują iskierki. Ruchy jego były nerwowe, tacki drżały mu
w rękach, kawa, woda i herbata chlustały na spodki.
W pewnej chwili, gdy ręce miał obładowane naczyniem, usłyszał za sobą denerwujący
dźwięk popielniczki. „Aa... już się tam jakaś cholera tłucze!” Oglądnąwszy się ujrzał
dyrektora teatru „Fredreum”. „Aa... już jest ta... Pewnie kolację będzie chciał”. Hałaśliwie
złożył puste naczynie na stole, przy czym potrącił solni- czkę — pieprz, sól i wykałaczki
rozsypały się po czarnej powierzchni marmuru. Nerwowym ruchem pchnął solniczkę i
wysypał resztę soli i pieprzu: „Masz, masz, kiedy tak chcesz!”
Popielniczka zadzwoniła po raz drugi — dyrektor niecierpliwił się. Roman pochylił się
nad stołem i zaczął skwapliwie przekładać szklanki z jednej tacki na drugą. „O, możesz sobie
pukać, ile ci się podoba.” Popielniczka znów zadzwoniła, ale tym razem tak głośno, że goście
zaczęli się oglądać. Roman spojrzał na nich porozumiewawczo i złośliwie kiwrnął głową,
jakby chciał powiedzieć: „Widzieliście kiedy takiego drania?”
— Proszę, proszę! — zawołał urażonym głosem.
Dyrektor, tęgi, brodaty mężczyzna, siedział na foteliku cały pochylony naprzód,
wyczekujący.
__No, dokąd mam czekać! Kartę! — wyrwał jadłospis z ręki
Romana i położył go na stole. — Najpierw niech pan przyniesie filiżankę barszczu, a potem...
Co tam dziś macie takiego?
Roman przechylił głowę usiłując zajrzeć do jadłospisu.
— Może mózg po wiedeńsku, panie dyrektorze?
Nie powiedział tego w znaczeniu złośliwym — mózg po wiedeńsku była to w jego
pojęciu potrawa jak każda inna i nigdy mu nie przywodziła na myśl mózgu ludzkiego.
Natomiast dyrektor teatru, otrzaskany z dwuznacznikami, węszył w tym coś podejrzanego.
— Mózg się przyda do twojego łba, a mnie daj co innego.
Boryczko wyprostował się natychmiast. Oczy utkwił w jakimś
punkcie na ścianie, poruszył szczękami, jakby coś gryzł, i przełknął ślinę.
— O — dyrektor wskazał palcem na jadłospis — dajcie mi szaszłyk barani. A najpierw
barszcz. I niech to będzie prędzej!
Roman, nie mogąc wydobyć z siebie ani jednego słowa, jak pijany potoczył się do stołu z
rozsypaną solą, zabrał naczynie i wyszedł z damskiego pokoju. Idąc przez dużą salę,
automatycznie wymijał gości i kolegów i połykał ślinę, by się pozbyć dławienia w gardle —
dławienie to ustało dopiero w chwili, gdy stawiał filiżankę z barszczem na talerzu.
Równocześnie na twarzy jego ukazał się grymas obrzydzenia; wyobraził sobie oto, że na
czerwonofiole- towej powierzchni barszczu utworzyła się kleista kupka baniek powietrznych,
taka sama, jaką widział wówczas, gdy Maks wypluł do barszczu wszystko, co miał w ustach.
Przestało go dławić. Zamówił u Balcera szaszłyk, zabrał barszcz i wrócił do kawiarni.
W wejściu do garderoby zatrzymał go kierownik Stec:
— Jak pan będzie miał chwilę czasu, to niech pan przyjdzie do mnie.
—A o co chodzi, panie kierowniku?
—No, ja już panu powiem.
„Hm, ciekawym, co mu się znów nie podoba. Może stary coś... jutro piętnasty...
wypowiedzenie...”
Wróciwszy do pokoju damskiego zastał paru nowych gości.
— Służę uprzejmie — ukłonił się stawiając przed dyrektorem barszcz i bułki. — Szaszłyk
już się robi, panie dyrektorze.
Czuł się uspokojony, ale pukanie nowych gości znów go wytrąciło z równowagi. W ciągu
następnych minut musiał biegać po całej kawiarni i szukać ilustracyj, potem musiał iść do
bufetu i do
kuchni po szaszłyk. Ilekroć zamierzał iść do kierownika, zawsze mu coś stawało na
przeszkodzie. Wreszcie, doprowadzony do wściekłości, kazał Kantarze uważać na rewir, a
sam udał się do Steca.
— No, panie kierowniku, o co chodzi? — zapytał szorstko, chcąc głosem zagłuszyć
wewnętrzny niepokój.
Sprawa przedstawiała się tak:
Wczoraj w nocy, o godzinie dwunastej kasa nagle się zacięła, nie można było na niej
markować. Nie opłacało się już przynosić innej kasy, więc kelnerzy płacili bloczkami
pisanymi ołówkiem. Zepsutą kasę zabrano później na korytarz. Rano przyszedł mechanik,
kasę rozebrał i znalazł w jej wnętrzu pogiętą pięciogroszów- kę — ktoś ją tam wczoraj
wrzucił, może niechcąco, może umyślnie, prawdopodobnie zrobił to któryś z kelnerów.
Mechanik za naprawienie kasy policzył sobie osiemdziesiąt złotych. Staremu Pan- cerowi
chodziło o to, żeby te pieniądze zapłacili kelnerzy.
— Bandera ma wolne — mówił teraz kierownik — pan jesteś jego zastępcą, pan musi to
załatwić.
— A czy nie można z tym zaczekać do jutra, tylko akurat dzisiaj?
— Stary chce, żebyście dzisiaj zapłacili.
— Panie kierowniku, ja wątpię, czy oni się zgodzą. A zresztą, gdzie jest dowód, kto
widział, że to myśmy kasę zepsuli?
— A kto? Przecież nikt inny koło niej nic nie robi.
— To niech się pan upomni, niech im pan powie.
— No tak, rozumie się, ja będę żądał od każdego... To wypada po niecałe osiem złotych.
Ale pan im powiedz, że kto nie zapłaci. to... Pan wie, jutro mamy piętnastego, można się
czegoś spodziewać. Trzeba na nich wpłynąć, to musi być załatwione.
Obok nich stał Kantara i swymi wyłupiastymi oczami patrzył na Boryczkę.
— Czego chcesz!? — burknął Roman.
— Idź no tam, bo wszyscy płacić-wołają.
— A idź do cholery z twoim płaceniem! To nie możesz zainka- sować?
— Kiedy, Romciu, nie mam drobnych. Idźże, idźże już, bo nie dają spokoju.
Istotnie, w damskim pokoju aż syczało. Roman wpadł na swój rewir jak w
nagalwanizowane pole. Ze wszech stron wołano płacić, trzymane w palcach banknoty
powiewały w powietrzu, monety rzucane na marmur wpadały w kołujący, jednostajnie
przyspie* szony ruch lub toczyły się na brzeg stołu i tam, przytrzymane
308 ■
gwałtownym skokiem ręki, wydawały krótki fałszywy dźwięk. Tu i ówdzie wybijał się
melodyjny dźwięk szklanki lub świdrujący rze- got popielniczki. Kłujące spojrzenia gości
otoczyły Romana, tworząc sieć równoważących się prądów, przykuwających go do miejsca,
w którym stał.
Kantara zupełnie ogłupiały poruszał się w tym rojowisku nie mogąc wyjść poza jego obręb.
Napastowany przez zniecierpliwionych gości wskazywał na kolegę, tłumaczył się, że to nie
jego rewir, że nie może tu inkasować, wracał do Romana i szarpał go za rękaw:
— Idźże tam, idźże, płacić chcą, nie mam drobnych...
Trzech gości otoczyło Romana z lewej strony. Mówili coś o pośpiechu, o braku czasu i
wpychali mu do ręki banknoty dwudzie- stozłotowe.
— Drobne, panowie, może drobne...
Nie, nie mają nic drobnych.
— W takim razie chwileczkę... zaraz...
Na niektórych stołach brzęczały monety, więc szedł tam, ale okazało się, że to były pięcio-
lub dziesięciozłotówki, z których również nie miał wydać. Ktoś pociągnął go za rękaw i
wcisnął mu do ręki sto złotych.
— Płacę herbatę i ciastko, ale prędko, bo już muszę iść.
— Może drobne, proszę pana?
— Gdybym miał, tobym panu nie dawał stu złotych. Niechże pan zmieni!
— To i mnie po drodze! — zawołał gość siedzący przy tym samym stole i wręczył mu 50
złotych.
Trzej panowie, którzy mu dali dwudziestozłotówki, chodzili za nim po całym rewirze.
— No jakże z tą resztą, będzie czy nie?
— Zaraz, zaraz, proszę panów.
Na środku rewiru zastąpiło mu drogę dwóch panów — jeden trzymał w ręce pięćdziesiąt
złotych, drugi dziesięć.
— Ja mam czarną kawę.
— A ja kapucynka i sodową. Niechże pan najpierw tu... panie! bo ja nie będę czekał.
— Drobne, panowie, drobne...
— Ani grosza, niech pan zmieni u kolegów.
Tymczasem pod oknem jakaś popielniczka rąbała w stół, czyjś
głos wołał:
— Przyjdzie ten płatniczy wreszcie czy nie!?
Kantara przerażony ciągnął Romana za rękaw:
— Idźźe tam, idźże, bo się złości...
Skądś przyplątał się Miziura, pokazał jakiś banknot i pytał, czy nie ma zmienić. Roman
wściekłym ruchem podsunął mu pod nos trzymane w rękach pieniądze:
— Widzisz pan! — krzyknął mu prosto w wybałuszone oczy i jak pijany potoczył się w
kierunku okna, gdzie dzwoniła popielniczka. Zanim tam doszedł, zagrodziły mu drogę
czyjeiś ręce z dwudziestozłotówką:
— Płacę dwie czarne.
Roman odebrał banknot i dołączył go do tych, które trzymał w ręce. Spod okna wyzierały
jakieś złe oczy, ręka obejmowała popielniczkę:
— No, przyjdzie ten płatniczy czy nie! A, to pan! No, bo już miałem wyjść. Płacę
kapucyna, niech pan wyda resztę.
Roman, ujrzawszy leżącą na stołe stuzłotówkę, zatrzymał się wpół kroku — nie opłacało mu
się iść dalej.
— Proszę pana, ja nie przyjmuję! — zawołał patrząc w złośliwe oczy.
— Co znaczy „nie przyjmuję”?!
— Ja nie chcę, niech pan nie płaci.
Gość zerwał się z fotelika:
— Co pan sobie właściwie myśli! — krzyknął. — Podarunek!? Funduje! Funduje mi!? Tu
płacę, dawać resztę!
Pikolo Bartek z dziennikami pod pachą prześliznął się między Romanem a Kantarą.
— Ty! — zawołał Roman chwytając go za łokieć. — Masz tu, masz... 100, 200, 300, 350,
390 złotych. Idź, wynoś się, nie pokazuj się bez drobnych — wcisnął mu w rękę pieniądze i
pchnął go w kierunku wyjścia. — Czego chcesz! — wrzasnął na Kantarę.
— Tam... idźże tam, ten w okularach...
— Ty! Wynoś się, bo ci dam w łeb!
— No, Romciu... przecież... no widzisz...
Pięciu panów wałęsających się po rewirze otoczyło Romana.
— No i co z tą resztą? Długo to będzie trwało? Panie, przecież ja muszę iść! Niechże pan
wyda!
— Ach, proszę panów, posłałem już... wnet przyniesie.
lian tara wyłonił się spomiędzy gości i wyciągnął ku niemu
rękę z pięćdziesięciozłotówką:
— To ten w okularach. Idźże tam... herbatę płaci.
Szarpany ze wszystkich stron, Roman obracał się w kółko, pokazywał trzymane w ręce
banknoty i odbierał te, które mu gwałtem wciskano. Zgiełk na rewirze powiększał się z każdą
sekundą,
no
spośród nawału dźwięków Roman zaledwie mógł rozróżnić niecierpliwe nawoływania: „No i
co z tą resztą!” — „Czemu pan nie wydaje?” — „Długo to jeszcze będzie trwało?” —
„Niechże pan i zmieni!”
Wreszcie znalazłszy się w pobliżu wyjścia wypadł do gardero- I by. Tu zderzył się z
Maksem.
— Panie delegacie, pan słyszał już o tej piosence? Stec tam śpiewa o jakiejś kasie i
osiemdziesięciu złotych.
— Psiakrew! Daj mi pan spokój, bo...
— Oo, widzę, że pan ma dzisiaj delikatne uszy, nie chce pan słuchać piosenki.
Roman nie słysząc ostatnich słów Maksa, skoczył do gardero- j bianego i pokazał mu
banknoty:
— Ma pan coś?
— Hohoho, aż tyle... Mogę najwyżej 50 złotych — garderobiany wysypał na ladę
wszystkie drobne, jakie posiadał, i odliczył 50 złotych. Roman wsypał je do kieszeni i pędem
wybiegł do trafiki:
— Ma pani coś drobnych? Ile? Czterdzieści? Dobrze — zgarnął drobne do kieszeni i
wybiegł na ulicę. Koło baru „Pod Winogronami” spotkał Bartka:
— Masz!?
— Trochem ta zmienił — Bartek wyjął z kieszeni drobne i razem z banknotami, których
już nie zdołał zmienić, wręczył Romanowi. Ten nawet nie liczył. W paru skokach znalazł się
w barze „Pod Winogronami”.
— Panie — zawołał do młodego właściciela stojącego za bufetem — drobnych coś,
drobnych! I podwójną czystą!
Podczas gdy właściciel baru liczył pieniądze, Roman drżącą ręką podnosił kieliszki i pił
jedną wddkę po drugiej.
— Niech pan potrąci od razu cztery wódki!
— Może pan przegryzie coś?
— Nic, nic, nie mam czasu.
Obładowany drobnymi wrócił do kawiarni. W garderobie zatrzymał go Janik:
— Panie delegacie, co tam Stec mówi o jakiejś kasie i...
— Pocałuj pan delegata w...l
Jak opętany skoczył do pokoju damskiego w sam środek syczącego rewiru. Wokoło niego
utworzył się natychmiast ruchliwy pierścień z gości. Kto wyciągał rękę, temu wydawał
resztę, monety spadały na podłogę i tocząc się ginęły gdzieś pod stołami. Niektórym gościom
oddawał dwudziestozłotówki:
— Nie mam, proszę pana, nie mam, byłem na ulicy, ledwie tyle zmieniłem. Jutro pan
przyjdzie, to mi zapłaci.
— Ale ja na bramę nie będę miał!
— Proszę, ja panu pożyczę, jutro mi pan odda.
Było mu wszystko jedno. Nie starał się nawet zapamiętać tych, którzy mu zostali winni za
kawę ani tych, którym pożyczał 50 groszy na bramę. Cztery podwójne wódki wypite w barze
zaczęły już działać. „Świetnie — pomyślał — gdy będzie «tabaka», to zawsze się napiję parę
kieliszków.”
Było już po dwunastej. W opustoszałym pokoju damskim Kantara zbierał popielniczki i
wynosił je na „Sybir”.
Na stołach Boryczkowego rewiru leżały porozkładane dzienniki i ilustracje, puste
szklanki, popielniczki pełne niedopałków i rozsypanego wokoło nich popiołu. Foteliki
odsunięte od stołpw zagradzały przejście — ostatni goście, opuszczający rewir, musieli je
usuwać.
Roman klęczał na posadzce i szukał pieniędzy, które mu podczas inkasowania wypadły z
ręki. Chodził tak na raczkach po całym rewirze, zaglądał pod foteliki i kanapy, ściereczka
zwisała mu z kieszeni, włosy opadły na czoło — musiał je co chwila zarzucać w tył.
— Aaa, jest — cieszył się ujrzawszy pięćdziesięciogroszówkę, leżącą koło spluwaczki.
Nad nim stanął Miziura:
— Panie delegacie...
Roman zerwał się na równe nogi:
— Was wszystkich szlag trafi razem z delegatem! Zepsułeś pan kasę, to pan płać, a nie,
to nie. Co mnie to może obchodzić. Popatrz pan, jaki rewir mam, jakby świnie tu były, a nie
ludzie!
Z pasją zaczął zbierać czasopisma i rzucać je na stos. Foteliki kopał obcasami, popychał
kolanami, z hurgotem dosuwał do stołów. Wreszcie zabrał się do sprzątania pustego
naczynia. Obładowany nim, już się zabierał do wyjścia, gdy zza portiery wychylił się „Zbój
Madej”:
— Panie Boryczko, Jockman czeka na pana.
— Ech — Roman niezdecydowanie zatrzymał się, chciał iśc z naczyniem do umywalni,
ale po chwili namysłu złożył je na stole.
— Pewnie znów w „sprawie brzęczącej” — mruknął pod nosem i wyszedł do trafiki.
__Serwus, Fryc, jak się masz? Dlaczego tak późno? Dużo potrzebujesz? Dwa złote
wystarczy? — wyrzucił z siebie jednym i tchem.
Jockman uśmiechając się uścisnął mu dłoń.
— A to co?! — zawołał Roman wskazując na czarny motylek i biały gors koszuli
Jockmana.
— Robię.
— Gdzie?
—W „Feniksie”. Od wczoraj. Rudolf jest tam teraz kierowni- j kiem, on mię przyjął.
— Fiuuuu... To pewnie mi teraz powiesz: daj się wypchać z twoimi pieniędzmi.
Jockman zaśmiał się na całe gardło:
— No, ja już teraz nie potrzebuję — rzekł wreszcie — ale ja bym cię prosił, żebyś ten
dług na później... jest tam przeszło sto pięćdziesiąt złotych...
— Ach, głupstwo, nie spieszy mi się. No i co?
— Wnet wyjdziesz?
— Już sprzątam, zaraz kasę będę liczył.
— No to ja poczekam.
— Tu? Nie, lepiej idź „Pod Winogrona”, ja tam przyjdę.
Jockman wyszedł na ulicę, Roman wrócił do pokoju damskiego po naczynie. Idąc do
umywalni czuł miły zawrót w głowie i nucił coś półgłosem. Miecio Sierpowski i Maks
spoglądali na niego znacząco. Kierownik Stec zatrzymał go w bufecie:
— No i co, panie Boryczko? — zapytał szeptem.
— A co, nie chcą płacić?
— Oni wszyscy mówią, że to pan musi rozstrzygnąć. Niech pan im powie.
— Jakże ja im powiem, przecież ja ich nie zmuszę.
— Sierpowski powiedział, że jeśli pan zapłaci, to on także. Musi pan zrobić początek.
— No, zobaczę... — poprawił łyżeczkę na tacy i oddalił się na „Sybir”.
Z tamtej strony okna umywalni jakiś parobek sortował brudne naczynie. Ujrzawszy Romana
zaczął mu się bystro przyglądać.
— Czy się pan nie nazywa Boryczko, Roman Boryczko? — zapytał wreszcie.
— Tak — odparł Roman i bacznie spojrzał na parobka. —
Aa! — krzyknął. — Wicek! Wicek! Skąd się tu wziąłeś? Ledwiem cię poznał.
— A ja cię od razu poznałem. Teraz dopiero zacząłem robić,
Albin mię dziś do południa przyjął. Anim się nie spodziewał, żeś I tu jest. A takem se nieraz
w domu myślał: gdzie ten Romek się I teraz obraca? A tyś tu.
— Chodźże tutaj, przejdź naokoło, ja zaraz przyjdę.
Biegiem wrócił do pokoju damskiego, pozbierał popielniczki I
i czasopisma i znów przyszedł na „Sybir”. Wicek był już z tej stro- I ny okna. Uścisnęli sobie
ręce zasypując się pytaniami.
— Aha! —: zawołał Roman. — Pamiętasz, jakeś mi kawę I przynosił na poddasze?
Czekajże, to ja ci teraz przyniosę.
Nie zważając na protesty Wicka, pobiegł do bufetu i wrócił I z ciastkami i kawą z pianką.
— Masz, jedz, chociaż na pewno nie będzie ci tak smakowała, I jak mnie wtenczas tam...
Tymczasem kelnerzy zaczęli się schodzić na „Sybir” i obliczać I procent — Miecio
Sierpowski i Maks przy jednym stole, Robak, I Janik i Kantara przy drugim, Jawora i Uhrich
przy trzecim — I Wesołowski miał jeszcze gości, Roman gawędził z Wickiem, palił I
papierosa, nogę niedbale opierał o krzesło. W pewnej chwili Maks I zwrócił się do kolegów i
powiedział głośno:
— Ja wam mówiłem, że jak Bandery nie ma, to szkoda. Do tego trzeba morowego chłopa.
Miecio Sierpowski i Janik ukradkiem spojrzeli na Boryczkę — ten nerwowo zaciągnął się
papierosem i poprawił ściereczkę na kolanie.
— Związek też głupie zarządzenia wydaje — ciągnął Maks — nie wiedzą, kogo
delegatem zrobić. No nie, Kantara? Nie mogli to ciebie zrobić delegatem, ty byś wiedział, co
zrobić.
Ozwały się śmiechy, Janik powtórzył:
— Tak, Kantara wiedziałby, co zrobić.
Roman przegryzł wargę, zaciągnął się ostatni raz papierosem, niedopałek rzucił na okno
umywalni.
— Napijesz się jeszcze? — zapytał Wicka.
— Dajże spokój... gdzieżby znowu... myślisz, że ja...
— Panowie! — zawołał Boryczko prostując się i patrząc na kolegów, a szczególnie na
Maksa — żadne płacenie za kasę.
Sierpowski podniósł głowę znad stołu, inni pozostali nierucho- j mo. Robak nie odwracając
się bąknął:
— Naturalnie, naturalnie.
— Tak, tak, naturalnie — potwierdził Janik.
Boryczko rozdrażnionymi oczami patrzył na Maksa:
— Mydlicie, że ja przed starym będę trząsł portkami jak wy-
Że będę gonił za nim po ulicach i całował go po rękach? Panie Maks! Jak pan myśli? Bo pan
się zna na tym, prawda?
Miecio ze szczególną skwapliwością zaczął coś pisać na kartce papieru, Maks przechylił ptasi
łebek i bokiem spojrzał na Romana:
— Do mnie pan mówi? ■*— zapytał.
— Nie, nie do pana, tylko do jednego kelnera, com go widział na Plantach pod
„Vesperią”, jak się umizgał do starego Pancera. Pan go zna?
Janik rozdziawił usta:
— Tak, tak, pan go zna? — powtórzył zwracając się do Ma- ksa.
Ten wyprostował się na krześle, językiem zwilżył wargi.
— Jak pan nie wie, o co chodzi, to niech pan nie gada.
— Aha, pewnie pan interweniował w jakiejś sprawie w zastępstwie Bandery, co?
Ciekawym, co Związek na to powie.
— Tak, tak — powtórzył Janik — co Związek na to powie?
— Aa, dalibyście spokój — załagodził „Zbój Madej” —ja tam nie chcę gadać, ale po co
wam tego... dajcie spokój.
Wesołowski z pośpiechem wszedł na „Sybir”, odsunął krzesło i usiadł między Sierpowskim a
Maksem.
— Panie Boryczko, Stec ma do pana interes — powiedział rozkładając na stole portfel i
kwity.
Zanim jednak Boryczko ruszył z miejsca, kierownik Stec wyszedł z bufetu i stanął obok
lustra.
— No, panowie — zawołał z daleka — jak tam z kasą? A od razu przygotować po osiem
złotych. Panie Boryczko...
— Nie, nie, panie kierowniku — odparł Roman — nic nie płacimy.
— Co? Nie gadaj pan głupstw. Chodź no pan tutaj...
Stec oddalił się, Roman poszedł za nim aż na dużą salę, w mroczny kąt czwórki. Kierownik
stał tam oparty obiema rękami
o poręcz krzesła.
— Panie Boryczko, chodź no pan tu — zaczął przyciszonym głosem. — Co pan
właściwie robi? Zrozum pan, że ja muszę starego jeszcze dziś zawiadomić telefonicznie o
tym. Jutro piętnastego ... ja muszę zrobić kogoś odpowiedzialnym za to. Chyba że panu nie
zależy na posadzie. Niechże się pan dobrze namyśli.
— Już się namyśliłem.
— To znaczy, że mam starego zawiadomić?
— Tak.
— No, to, żeby pan nie miał do mnie żadnej urazy. Ja mu
szę przedstawić staremu sprawę tak, jak jest. Chodź pan do telefonu.
Ruszyli do garderoby. Stec wszedł do budki telefonicznej, zaświecił lampę i zamknął
drzwi. Rozmowa trwała dosyć długo. Grube ściany budki telefonicznej tłumiły głos, Roman
zaledwie zdołał uchwycić swoje nazwisko oraz krótkie: „tak” i „nie”. Nagle Stec otwarł
drzwi i wychylił się ze słuchawkę w ręce:
— Panie Boryczko, proszę — wręczył mu słuchawkę i ustępił miejsca.
Roman wszedł do środka i zaniknął drzwi za sobę. Z poczętku nie było słychać jego
głosu. Kierownik włożył ręce w kieszenie spodni i tak spacerował między toaletę a damskim
pokojem. Upłynęło cztery, może pięć minut, z budki telefonicznej zaczęł się dobywać
stłumiony i jakby gniewny głos.
— Panie kierowniku, proszę — Roman wychylił się i wręczył Stecowi słuchawkę — ja
idę po Maksa.
Wybiegł z garderoby i pędem ruszył na „Sybir”. Po chwili wrócił stamtąd wyprzedzajęc
Maksa. Ponieważ Stec zamknęł drzwi za sobą, przeto obaj oparli się o kontuar i tak czekali.
Roman położył rękę na ladzie, ręka ta drżała, więc opuścił ją na dół.
— Maks jest? — zapytał Stec otwierając drzwi. Wręczył mu słuchawkę, cofnął się i zły
stanął obok Romana przy kontuarze. Przez cały czas rozmowy Maksa nie wymienili z sobą
ani słowa. Froter wszedł do pokoju damskiego, zaświecił jedną lampę i zaczął stawiać
foteliki do góry nogami na stołach.
— No i co? — zapytał kierownik Maksa ukazującego się w drzwiach budki.
— Panie ten...
Roman jednym skokiem znalazł się przy Maksie, odebrał z jego rąk słuchawkę i zamknął
drzwi.
— No i co? — zapytał Stec po raz drugi.
Maks odwrócił się tyłem do kontuaru, oparł się łokciami o ladę i wyciągnął nogi do
przodu.
— Dobrze będzie — odparł wreszcie.
Stec spojrzał na niego niechętnie, po czym opuścił głowę na piersi i zaczął się przyglądać
swoim butom. Głos dobywający się z budki stał się nagle wyraźny — Roman otwarł drzwi i
wystąpił jedną nogą na zewnątrz.
— Panie gospodarzu, niech pan teraz słucha — to mówiąc wychylił się cały z budki. —
Panie Maks! Chodź pan tu.
Maks zbliżył się i sięgnął po słuchawkę.
— Nie, nie — zaprzeczył Roman i odepchnął go od siebie,
a sam cofnął się o krok w tył — niech pan stoi spokojnie, o tak... bardzo dobrze... —
powolnym ruchem cofnął prawą ręką do tyłu.
— Panie gospodarzu niech pan słucha! — krzyknął jeszcze raz do słuchawki i z
rozmachem chlasnął Maksa w twarz — ten zatoczył się i runął w drzwi. Przy drugim
uderzeniu zasłonił sobie obiema rękami twarz. Boryczce wypadła słuchawka z dłoni — o-
lśniony był jedną myślą: MAKS SIĘ BOI! — Upojony zwycięstwem okładał go kułakami,
parł ku niemu w jakimś miłosnym uniesieniu, chciał go mieć w rękach, czuć jego grdykę i
ptasi łebek w swoich pazurach. W zaślepieniu nie wiedział nawet, czyje ręce odrywają go od
cienkiej szyi i wybałuszonych oczu Maksa — dopiero gdy go odciągnięto między wieszaki,
spostrzegł, że to kierownik Stec i Jawora trzymają go za ręce.
— Czy pan zwariował! — krzyczał Stec. — Tu, w interesie!? Co panu na mózg padło!
Psiakrew! Tu awantury... gówniarz.... No co jeszcze! Spokój, bo...
Trzymali go mocno, dopóki się nie uspokoił. Jawora przemawiał łagodnie:
— No, Romciu, daj spokój, to nie ma sensu, gdzie to kto widział tak... no no...
W wejściu do garderoby tłoczyli się kelnerzy, froter i panny bufetowe. Maks trzymając
chusteczkę przy nosie wszedł do toalety, pochylił się nad muszlą wodociągową i odkręcił
kurek — krew kapiąca z nosa splamiła mu kamizelkę. Któryś z kelnerów chichotał skrycie, z
portierni wyjrzała głowa boya Ignaca.
Roman odzyskawszy swobodę ruchów szybko przyczesał włosy i poprawił krawat.
—Yhy, drań — powiedział patrząc w uchylone drzwi toalety, za którymi Maks płukał nos
— myśli, że ja nic nie wiem. Uchodziło draniowi, ale teraz... Niech mię poda do sądu
koleżeńskiego, niech poda! Ja mu tam dopiero wsypię, yhy!... — nerwowym ruchem schował
grzebień do kieszeni i ruszył na „Sybir”. Janik podniecony biegł za nim aż do okna
umywalni.
— Aleś go pan morowo zajechał, aleś mu pan dał!
—Tak, ale mnie to kosztuje dwieście złotych. Gdybym mu nie dał w mordę, tobym
jeszcze robił do pierwszego kwietnia.
— Jak to? — zapytał Robak.
—Ano, jutro już nie przychodzę. Ale dobrze się złożyło, bo akurat jedynka mi przypada z
tymi parszywymi pośrednikami, a mnie szlag chce trafić, gdy się mam z nimi uganiać.
Szybko zabrał się do obliczania procentu.
— Panie Robak, gdyby tu jutro pytali się o mnie jacyś goście i chcieli płacić, to niech
pan odbierze.
W dziesięć minut później Sierpowski, Kantara, Janik, Jawora i Robak, ubrani w płaszcze,
stali w garderobie i czekali na Romana, by go zaprosić na pijatykę, podczas gdy ten żegnał
się z kasjerką Gienią.
— Szkoda pana — mówiła — teraz sami starzy zostaną. A co pan teraz będzie robił?
— Na razie będę spał przez cały tydzień, a potem... zobaczę.
,jPacyfik” przecie to nie cały świat.
Zamierzył się iść do restauracji, ale spojrzawszy w stronę kuchni przypomniał sobie o
Wicku i kierowniku, który udał się z pieniędzmi do Fornalskiego, więc wolał tam nie iść —
rad był uniknąć żegnania się z nimi. Podał tylko rękę pannie Toli:
— No... niech się pani na mnie nie gniewa, jeśli czasem coś brzydkiego powiedziałem.
Człowiek w ruchu sam nie wie, co mówi i robi. To nerwy, proszę pani, nerwy, nerwy... —
jeszcze raz uścisnął rękę panny Gieni, uśmiechnął się do jej czarnych ślepków, powiedział
„dobranoc” i ruszył do garderoby.
— No, chodźże pan już! — zawołał z daleka Miecio Sierpowski. — Tu Jawora nie może
już wytrzymać. A jakże, powiada, że się chce urżnąć.
Wszyscy, nie wyłączając Jawory, wybuchnęli śmiechem.
— Tak, tak — potwierdził Janik — Jawora chce się urżnąć.
— A cóż to — bronił się żartobliwie stary kelner — nie mogę się raz z Romciem napić?
— A gdzie wy chcecie iść?
— Może do „Savoy’a”?
— Nie, lepiej „Pod Winogrona”, tam Jockman na mnie czeka.
Szybko zarzucił na siebie płaszcz i otoczony hałaśliwą grupką kolegów wyszedł na ulicę.
Zza bramy doleciał jeszcze donośny głos Mięcia:
— Serwus, Porański! Gdzie tak pędzisz?
Kierownik Stec wrócił z restauracji od Fornalskiego, sprawdził kasę, czy jest skręcona,
schował kwity i zamknął szufladę. Przez chwilę myślał o czymś, wreszcie kiwnął głową,
powiedział pannie Toli dobranoc i uśmiechając się sam do siebie, poszedł do garderoby po
futro. Ubrawszy się, wstąpił do pokoju damskiego.
— Uważaj no, żebym jutro nie znalazł plam-na stołach — upomniał frotera. — A czemu
ten wentylator jeszcze nie zamknięty?
I
Istotnie, wentylator na rewirze Romana był jeszcze w ruchu, ale gonił już ostatkami sił,
obracał się wolno i nie warczał.
— Ja nawet nie widziałem — odparł froter.
Stec przekręcił kontakt, wentylator zwolnił obroty, skrzydła jego stały się widoczne,
wreszcie zgrzytając cicho zatrzymały się zupełnie.
Po wyjściu kierownika froter zamknął drzwi na klucz i wrócił do pokoju damskiego. Tu
ujrzał coś błyszczącego pod stołem, schylił się i podniósł. Była to pięćdziesięciogroszówka.
„Tu musi być więcej — pomyślał — to tak jak grzyby, jak się jeden znajdzie, to zaraz i
drugi”. Zaświecił jeszcze dwie lampy i zaczął odsuwać kanapy. Pod jedną znalazł
dwudziestogroszówkę, pod drugą znów 50 groszy.
— Ohoho — mruknął do siebie — to jakiś festyn był dzisiaj.
— Klęknął na oba kolana i tak zaczął się suwać po całym pokoju, od stołu do stołu, od
kanapy do kanapy.
Tymczasem w bufecie panna Toła czyściła koszyki do chleba. Od czasu do czasu
wycierała palce i sięgała do kieszetii fartucha, wyjmowała kruche ciastko, ugryzła je i znów
chowała do kieszeni.
Z korytarza wszedł parobek Wicek:
— Proszę pani, kawa jeszcze jest?
— To nie mogłeś wcześniej przyjść? teraz same fusy.
Nachyliła kociołek i wylała resztę kawy do podstawionego garnuszka.
— Chleba chcesz? — wyjęła z szuflady garść okrawków i piętek i wsypała je do
nadstawionej czapki parobka. Wicek ostrożnie podniósł garnuszek i odszedł do umywalni.
Tam, sam jeden między pustymi korytami, zaczął łakomie jeść suchy chleb i pić kawę z
fusami.
W sali restauracyjnej było mroczno — froter jeszcze nie przyszedł. Z okien pierwszego
piętra padało światło na lakierowane ściany i szklane drzwi bufetu. Słychać było stłumione
rozmowy pi- kolów, czasem krótki, urywany śmiech i plusk wody. Wkrótce światła zaczęły
gasnąć — najpierw w jednym oknie, potem w drugim, wreszcie i w trzecim — na sali zrobiło
się zupełnie ciemno. Gdzieś tam w kącie gabinetu mysz czy jakieś inne licho zaczęło
chrobotać nie wiadomo czym, tak głośno, jakby co najmniej foteliki przewracało. W końcu
jednak zaprzestało tego — uciszyło się całkiem. Czasem tylko, ale to bardzo rzadko i bardzo
daleko, odzywał się dzwonek hotelowy.
Zupełnie jak delikatne cykanie świerszcza za kominem.

You might also like