You are on page 1of 66

2

ks_hp
mirakle

„Dzieci mają wręcz cudowną moc, aby zmieniać się we wszystko, w co tylko zapragną.“
Jean Cocteau

Zwierszuję teraz parę katastrof, żebyś nie była


obrożona; słońce zamknięte w fermacie. Zobaczę
za tysiąc lat, jak rozwierasz promienie, bym doszedł

po wiązce, tunelem. Zjawiska tworzą się w sercu


ziemi, ze światła wychodzą do gwiazd.

II

Wiem, u ciebie zima. Zanim wyschną wody i drzewa,


owoce uderzą o lód, rozpłyniemy się
po oceanach. Mróz kurczy plecy, aż schodzisz
coraz niżej. Bodajbym mógł zmaleć z tobą,
na nowo urosnąć w innych gałęziach.

3
Euridice
(Gabriela Iwińska)

Szept latarki

Powoli zbliżam się do łóżka. Noc już przeciekła z okna.


Zapalam wzrok dotykiem po ścianie.
Słyszę oddech, jak sapanie wygaszającego się telewizora.
Przypatruję się...
Kołdra ma teraz duży brzuch. Kogo karmi ciepłym snem?
Podchodzę. Łapię za jej ramię, które dobrowolnie rozszerza.
W końcu otworzyła przede mną jasne główki dziecięce,
ułożone, dla bezpieczeństwa, jedna obok drugiej.

Moje myśli wychowane na tobie jeszcze śpią.


Do południa na pewno nie będę ich budzić.

4
ks_hp
hostia, chlew

Podzielmy na dylogie i nie zawracajmy do


siebie. Przestrzelona przestrzeń, przesmyki,
stoki, uskoki. Jestem górą, płynę na wierzchach
karków. Miewam bule porohowe, rozdarte tkanki,
rzeki krwionośne. Spóźnia się (o)kres: dochodzenie
nad i odcinanie za. Jeżeli zobaczę, połączmy.

Zgubiłem się. Nieodebrane dzieci kwilą, obce


pisklęta - niczyje - mogą tylko patrzeć. Co

zrobisz ze wzrokiem utkwionym jak kamień? Wpija


oczy, w oczy palce, w palce zęby. W zęby
powietrze.

Spójrz, klucze przekręcają zapadnięte niebo, zamykają


dzień.

5
Mijanou
Sharbat

Barwny pled? Nie

Sen

Ciarki gryzą plecy


drgawki
i skostniałe palce stóp

Zimne powietrze
surowe szczyty
i ciemna, ciemna twarz

bez pozytywki
bez rytmu
bez gwiazd

I nagle
z tego snu
wyrywa mnie

koszmar bomb

6
ks_hp
przesypując sól

Nie odmieniałem przez wypadki, póki co są drogi,


po których nie widać, że są. Domy, które nie
chodzą. Dni trawią się i wydalają poranki. Cierpię
na akrofobię, dystans nie cierpi mnie. Wyżej
tracę ziemię spod słów.

II

Skostniały czas kręgozmyka po pantoramach, dużo


wody, wody, za dużo miejsc do zobaczenia.

Morze wylewam, fale są identyczne, kiedy oglądane


przez niebo - wrócimy, po nim
nie będzie takich samych wiązań.

Zmienię kierunek, z myślą o obiorę


pomarańcze na inne święta.

7
oskari valtteri
wielka akcja likwidacyjna

powietrze z podwórza
pachnie dzieckiem
w pasiastej koszuli
bez nadmiernie rozbudzonej
wyobraźni

w tych samych miejscach strupy


honorowo odnawiają się
przed lustrem z wody i zadeptanego
skrawka brudnej ziemi

niewidzialny posiłek
niczym Pascha
wspomnienie dobrego humoru dozorcy
który ma już za sobą spacer
ponad wzgórzami Gilboa
i na pewno czysto
śpiewa psalmy

8
przyjaciel
motywy

każde dostało pół chleba


i nic
lecz coś niepokoi

jedno kroi bo głodne


drugie
głodne by kroić

9
wiktoria
Mama

na wietrze zawsze zasychają mimowolne łzy nawet te


które sprawiają że widok zmienia się w popękany jęk

jedyną pociechą jest nadzieja gdy kładę się spać że przyjdzie


niewidzialna uściskać na dobranoc trwające do rana

czekam wciąż w napięciu w okolicach snu kłębię się i krztuszę


pragnieniem odejścia od zmysłów przyciśniętych do podłogi
podeszwą w rozmiarze trzydzieści osiem

nie słysząc już szelestu ogrodowych spotkań plecionych


trzy po trzy z podniecenia i niepokoju wciąż mam potrzebę
przenosić chwile do niepamiętania gdzie wchodzi
do pokoju pytając dlaczego znów nie mogę zasnąć

10
Tomek i Agatka
(Agnieszka Dąbkowska Kasprzycka)

nie samym chlebem

nie bierz jej nawet wtedy, kiedy się będzie podkładała!


z troską wyrzuciłaś na bruk, zasiewając parszywe ziarno.
chwasty wyrywa się gołymi rękami. zło trzeba wyplenić
w zarodku! nie mniej niż słowa parzyły zwichnięte klamki.

skrzyp. skrzyp. wyważonymi drzwiami. dla równowagi


wlewała się barbórkowa zima. to nic, że rozbieli kości
aż popuszczą szczęki. skwierczące węgielki wydrzemią
pokłady zdrzewiałych paproci.

skrzyp, skrzyp. tajemnice wyszeptane nocą dołożą cieni


rysom Jasnogórskiej Pani. Madonno, Czarna Madonno,
jak dobrze twym dzieckiem być. O pozwól, Czarna Madonno...

dodźwięczą znaczone paciorki w modlitwach o dobrego męża.

11
Akte
Mistrzowi

Nie wychodź. Ze mnie nadal paruje


wilgotna glina pełna grudek; roztarta mięknę
do czułości, do pojednania z dłońmi.

Na razie znam tylko zimny blat stołu,


gorączkowe napięcie mięśni - w poszukiwaniu
nowego trzeba wygiąć ciało w łuk
aż do bólu pleców. Wytrzymać.

Wciąż uczę się mówić - język w moich ustach


należy do ciebie, zresztą jak wszystko
czego dotkniesz; ciepło to barwa
rozchodząca się w powietrzu.

Zobacz, zbrązowiała mi skóra:


jestem gotowa na pierwsze pęknięcia.

12
Konkurs: Limeryk halloweenowy!

bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)
Nekromanta

Zdolny nekromanta rodem z miasta Łodzi


Wierzył, że moc zaklęć ciało mu odmłodzi
Czarta wzywał, pił mikstury
Natarł rzyć rosołem z kury
Do dziś opuchlizna z tyłka mu nie schodzi

13
Wasinka
Rozstaje
- Nie widziała pani może takiej małej, drobnej blondynki?
Znowu. Długowłosa kobieta na końcu drogi. I pytanie - zawsze jednakie. Początkowo
odpowiadałam z uśmiechem, który miałam zarezerwowany dla każdego zabłąkanego przechodnia,
pytającego o drogę czy ulicę albo o jeszcze inny potrzebny natychmiastowo obiekt, zakamuflow-
any pośród drzew małego miasteczka. Potem jednak do uśmiechu dołączyło zmarszczenie brwi,
powtarzalność sytuacji bowiem zaczęła wprowadzać niejaki zamęt w codzienności, choć przecież
rutynowy bieg zdarzeń powinien raczej uspokajać, budować poczucie słodkiej stabilności. Nic
z tego. W moim wzroku coraz swobodniej rozsiadać się poczęła zaintrygowana podejrzliwość,
by w końcu zaprosić również do wspólnej biesiady, tymczasem blady jeszcze, lęk. W parę pytań
później przydreptało westchnienie, utopione w cichej pobłażliwości. Wymyśliłam sobie, że musi to
być kobieta lekko niespełna rozumu, i tak postanowiłam ją traktować.
Wielkoduszny uśmiech, spojrzenie delikatnej przychylności i ewentualnego zrozumienia, jeśliby
go w ogóle oczekiwała - oto zestaw, którym zamierzałam kwitować pytanie. I... przyzwyczaiłam się.
Może niesłusznie. Może powinnam pomyśleć czasem o kobiecie na końcu drogi i zagłębić serce
w jej zmęczonych, niezidentyfikowanego koloru oczach, a nie zapominać niemal od razu, kiedy tyl-
ko ją minęłam, prześlizgując się powierzchownie spojrzeniem po smutnej twarzy. Twarzy, w której
igrał dziwny przestrach, i tylko on czasem do mnie przychodził, w najgłębszych snach. Budziłam się
wówczas z bezbrzeżnym uczuciem pustki, mając przeświadczenie, że nigdy już się niczym nie zapełni.
Dzisiaj nieznacznie drgnęłam, gdy do uszu przybiegł stłumiony głos, w którym dosłyszałam
po raz pierwszy gorącą iskrę drgającego w upale przygnębienia. Kątem oka dostrzegłam zrytą
głębokimi zmarszczkami twarz, a w koleinach czasu płynęło skamieniałe zmęczenie. Może ko-
bieta nie jest szalona, tylko potrzebuje pomocy? Zdruzgotana nieszczęściem, jakiego nawet nie
jestem sobie w stanie wyobrazić, staje przy drodze i czeka w nadziei, że los przywiedzie człowieka
potrafiącego dojrzeć jej rozpacz, który będzie wiedział, co zrobić, bo ona już się zupełnie zagubiła.
Odwróciłam szybko głowę, zobaczyłam już jednak tylko długie włosy, stapiające się z korą
przydrożnych buków. Myśli o kobiecie rozmyły się tak samo szybko, ruszyłam więc dalej, wychodząc

14 psychologiczne
z piaszczystej ścieżki wśród wybujałych krzewów i traw, by postawić wreszcie nogi na twardej, zie-
mistej powierzchni. Poczułam się znacznie pewniej i, spoglądając na zegarek, żwawym krokiem
pomknęłam ku budynkowi przedszkola, gdzie niemal codziennie, na osiem godzin, lokowałam
czteroletnią córeczkę.
Stała już w drzwiach, gdy dotarłam do odpowiedniej sali. Wyciągnęła drobniutkie rączki
i przytuliła alabastrową buzię do mojej piersi, w której kołatało, popychane dziwną trwogą, ser-
ce. Ciało opętał przez chwilę dreszcz niepojętego lęku. Zawsze po dłuższym niewidzeniu, kie-
dy brałam ukochaną istotkę w ramiona, niepokój obejmował mój umysł i ściskał go mocno ni-
czym obcęgi. Patrzyłam na bladą twarzyczkę i tak kruche, jakby za chwilę miało się rozpaść na
kawałeczki kryształków, niemal przezroczyste ciało. Wielkie, rozgwieżdżone jak nocne niebo oczy
wpatrywały się we mnie uważnie, sięgając najodleglejszych głębi, znając każdy niepokój, głaskany
teraz malutkimi aksamitnymi dłońmi czterolatki. Miałam wrażenie, jakby anioły powierzyły mi tę
małą istotę, która przyszła na świat niemal niezauważenie pewnego pochmurnego ranka. Leżałam
wtedy zniechęcona i pełna odrazy do mającego pojawić się lada chwila chłopca. Nie chciałam go.
Pragnęłam z całej siły dziewczynki! Ale nosiłam ów ciężar pod piersią, nosiłam i płakałam. On
także na pewno mnie skrzywdzi... Nie krzyknęłam ani razu, nie napięłam żadnego mięśnia,
a dziecko i tak wydostało się na zewnątrz bez pomocy cesarskiego cięcia. Bez niczyjej pomocy.
A mnie było wszystko jedno. Do czasu, gdy usłyszałam krótkie słowo. Dziewczynka!
Przytuliłam mojego aniołka, dziękując za pomyłkę lekarza. Byłam na konsultacji tylko dwa
razy, gdyż po oznajmieniu, że urodzę chłopca, nic nie było w stanie zmusić mnie, bym zainteresowała
się własną ciążą.
Szłyśmy, trzymając się za ręce, jak najbliżej siebie, by poczuć wreszcie swoją obecność
naprawdę. Perlisty głosik haftował powietrze, a ja uspokajałam myśli pętlące się w skołatanej
głowie. I wtedy znowu to zobaczyłam. Moją córkę bawiącą się wesoło z małym, smutnym chłopcem.
Wyrzucającą szybko słowa, które niczym lśniące perełki z jej oczu wirowały wokół przypadkowego
kolegi, a ten jaśniał coraz mocniej, zatapiał się w wartkim potoku słonecznej radości dziewczynki.
Rzuciłam szybkie spojrzenie na Lilijkę, której rączkę trzymałam w dłoni, ale nikogo przy mnie nie było.
Chwilowe przerażenie zatargało wszystkimi wnętrznościami, żołądek ścisnął się w jedną
parzącą kulę strachu, lecz patrząc na córkę rozmawiającą z chłopcem, podskórnie wiedziałam,
że wszystko toczy się ustalonym torem, że tak właśnie być powinno. Uspokojona przysiadłam
obok na ławce i zasłuchałam się w beztroskie trajkotanie dzieci. Wyglądały jak dwa koliberki,
machające szybko skrzydełkami, rozrzucające wokoło intensywne barwy turkusów i szmaragdów.
Wsłuchiwałam się w każde słowo, wyłapywałam najsubtelniejsze dźwięki czarujących treli, nagle
jednak uświadomiłam sobie, że nic nie rozumiem. Pojmowałam całą duszą osobliwość ich spotkań,
ale umysł nie chciał pojąć tego, co się dzieje i tego, co być może powinnam wreszcie usłyszeć.
Przecież chłopca znałam już od dosyć dawna, a moja mała Lilijka, miałam wrażenie, od jeszcze
dłuższego czasu. Tylko jak to możliwe?
Córeczka włożyła nagle w moją dłoń rączkę melancholijnego chłopca i, wraz z niespotykanym dotąd
ciepłem, poczułam równocześnie bezgraniczny smutek. Patrzył na mnie spokój nocnego morza, w którego
głębinach tliły się gwiazdy przylepione przez niebo. Zerknęłam w oczy mojego dziecka i zobaczyłam drugi
morski pejzaż. A w nim uśmiech i słodką jasność, podczas gdy u chłopca - ukryty gdzieś w odmętach wody
żal, ból i zagubienie. Jakby ktoś porzucił go już dawno temu i nie zamierzał odnaleźć.
Stopniowo zaczęłam przywiązywać się do przyjaciela córeczki, a on coraz częściej bywał na
placu zabaw i nie czekał już, jak niegdyś, w piaskownicy, lecz biegł ku nam z pogodnym wejrze-
niem. Zaczęłam nawet za nim tęsknić, gdy dzień mijał bez nostalgicznego uśmiechu i kiedy nie
znajdowałyśmy go w tradycyjnym już miejscu.

- Nie widziała pani może takiej małej, drobnej blondynki?


Spojrzałam po raz kolejny w twarz zagadkowej kobiety. Była bardziej szara niż ostatnio,
bardziej znużona i posępna. Uzmysłowiłam sobie, że podczas każdego spotkania jej głos staje się
cichszy, a postać silniej skurczona i jakby wypłowiała, ponadto skojarzyłam, niejako mimocho-

15
dem, że nadal nie mam pojęcia, jakiego koloru są jej oczy, błądząc w niejasnym przeczuciu, że stają
się coraz ciemniejsze, bardziej zgnębione i swą melodię zaczęły już w nich wygrywać pierwsze
nutki prawdziwego szaleństwa. Przystanęłam więc raptownie, by zajrzeć w sam środek tajemnicy.
Zadrżałam. Wolałabym nigdy nie spojrzeć w te oczy!
Pobiegłam po córkę szybciej jeszcze niż zwykle. Już nawet nie musiałam wchodzić do bu-
dynku, gdyż oboje siedzieli na jednej huśtawce i machali do mnie na przywitanie. Radośnie majtali
nogami, śmiejąc się głośno. Ale oczy mojej córki nie były już tak jasne. Im bardziej gasły gwiazdy
w jej spojrzeniu, tym intensywniej błyszczały oceany chłopca. Uśmiechnęłam się ciepło, całując
włosy na czole Lilijki.
- Mamusiu, nie widziałaś może takiej smutnej pani?
Zdrętwiałam. Przerażenie pochłonęło mnie całkowicie. Panika zmroziła nogi, które zastygły
w bezruchu, a ja nie byłam w stanie oderwać ich od ziemi.
Kiedy wreszcie oprzytomniałam, porwałam córeczkę na ręce i czym prędzej rzuciłam się do
ucieczki. Zdążyłam jeszcze zauważyć bezgraniczny ból w oczach chłopca, ból, który na zawsze miał
już tam pozostać.
Desperacko pędziłam na oślep, oby jak najdalej od dojmującego przerażenia zniewalającego
ciało, myśli i umysł. Odwróciłam jeszcze głowę. Stał. Tak samotny i bezbronny. Oczy przygasły.
W niewolniczym amoku znowu zaczęłam biec, by schronić się nareszcie w bezpiecznej otchłani
kamienicy, wtem jednak poczułam szarpnięcie, jakby czyjaś twarda i silna dłoń popchnęła mnie
w przeciwnym kierunku. Nie zastanawiając się dłużej, chwyciłam chłopca za rękę i pociągnęłam
za sobą. Skryłam się w domu wraz z dwoma małymi istnieniami, których oczy zaczęły przepełniać
mnie coraz większym niepokojem.
Lilia gasła. Jej przyjaciel promieniał. Ileż razy próbowałam wyrzucić chłopca z naszej przysta-
ni, ale coś, czego nazwać nie potrafiłam, wstrzymywało każdy krok skierowany przeciw niemu.
Tkwiliśmy w czarnym, zimnym i wilgotnym bunkrze domniemanego schronienia, a moje dziecko
umierało. Wyszeptało jeszcze któregoś ranka: rJanek“, i opadło bezsilnie na poduszkę.
Czterolatek czuwał przy niej niezmordowanie, oczy skrzyły się perłami, opadającymi obficie
na bezwładne ciało najdroższej mi istoty, a ich blask niknął niemal natychmiast po dotknięciu deli-
katnej skóry. Jednak z jakąś niezrozumiałą dla mnie siłą trzymał ją przy życiu, wyszarpywał śmierci
i walczył o duszę. Czasem patrzył na mnie przeciągle, wnikając głęboko, jak niegdyś Lilijka.
Strach tłamsił wszystko, czym byłam, trwoga ściskała kurczowo każdy mięsień, by w końcu
powalić na ziemię, a córce odebrać szansę na przetrwanie. Wyczerpana, nie potrafiłam podźwignąć
nawet powieki. Nie wiem, jak długo trwałam w otępieniu. Ale któregoś wieczoru poczułam, że
Janek unosi moją głowę, a potem, z jakąś nadludzką determinacją i siłą, której nigdy nie pojmę,
przeciąga ku córce.
Leżała niczym filigranowa laleczka z porcelany - bez ruchu i oddechu. Na chwilę otworzyła
oczy, a ja ujrzałam w nich wszystko. Ciemne, już bez migoczących punkcików, kwiliły smutkiem
i nadchodzącym nieistnieniem.
Poderwałam się z podłogi ubrana w nowe siły i, tuląc chłodne ciałko córki, która była dla
mnie całym życiem, stanęłam w progu. Wiatr prawie zdmuchnął nas ze schodów, jakby chciał
przyspieszyć niepewne kroki, zatrzaskując równocześnie otwarte na oścież drzwi, te zaś zamknęły
się z potwornym hukiem budzącym już wszystkie, uśpione koszmarem, zmysły.
Ściskałam drobne ciałko tak silnie, że krew poczęła w nim drgać silniejszym rytmem, a skupione
na mej twarzy oczy uśmiechały się z lekka, mówiąc wszystko, co pragnęłabym usłyszeć. Skręciłam
na polną ścieżkę, zewsząd otoczyły nas poplątane krzewy i wybujałe zielska. Nasza ulubiona droga
do przedszkola... Wiedziałam, że idziemy nią ostatni raz... Stąpałam powoli, zamknięta w pragnieniu,
by pozostać tu na zawsze - z moją najdroższą kruszyną. Spoglądając przed siebie, błagałam, by
okazało się, że nie mam racji i wszystko jest urojeniem przewrażliwionego umysłu. Stanęłam
w połowie drogi i patrzyłam przed siebie, trzęsąc się jak w malignie, nie potrafiąc zapanować nad sa-
mowolnymi uczuciami, które brutalnie rozpychały każdy zakątek mojego bytu, przekształcającego
się stopniowo w nicość.

16
Stała tam. Na skraju naszej ścieżki. Nie ruszyła się z miejsca, jak zawsze. Czekała. A ja myślałam
tylko o ponownej ucieczce, która byłaby przecież - teraz już to wiedziałam na pewno - śmiercią dla
mojego dziecka. Jaśniejące oczy Lilijki zaczęły prowadzić mnie ku kobiecie, stanowiącej dla mnie
w tej chwili uosobienie zła i mej zrozpaczonej histerii.
Tkwiłyśmy naprzeciw siebie, jej oczy dziękowały, moje - nienawidziły. Wyciągnęła ręce, ale
odsuwałam się do tyłu, aż plecy natrafiły na pień drzewa. Podeszła, by dotknąć Lilijki, i zobaczyłam,
jak oczy małej jaśnieją, a gwiazdy poczynają perlić się niczym rosa o poranku. Pozwoliłam odebrać
sobie całe życie, czułam, jak kobieta odrywa powoli, lecz stanowczo, każdą cząstkę mojego ciała,
jak rozrywa na strzępy duszę, a serce, oszalałe w nieokiełznanym buncie, obija się o kontury ciała.
Odchodziły, a ja patrzyłam niczym opętana bestia, szamocząca się sama w sobie i rozdzierająca
się od wewnątrz, z oczyma utkwionymi w jeden punkt. Ciało nie było w stanie pomieścić tyle rozpa-
czy, zaczęło dygotać, czułam, jakby miało zaraz rozerwać się na kawałki, prężąc się w niemocy.
Dziki skowyt, jaki wydobył się z mojego gardła, gdy zobaczyłam kobietę z ukochaną Lilijką
znikającą pośród drzew w mglistej poświacie wieczoru, rozszarpał na strzępy serce, duszę, ciało.
Upadłam na kolana, uderzając głową o twarde podłoże, płacząc i wijąc się w cierpieniach, których
nie miałam już siły przetrwać. Spazmy wstrząsające resztkami ciała i krzyki raz po raz wyrywające
się w spokojną ciszę nadchodzącej nocy przygniotły mnie do ziemi, z której nie chciałam już
powstać. Ból smagał bez litości i jedyne, o czym potrafiłam myśleć, to o jak najrychlejszej śmierci,
bo pewna byłam, że przyjść musi, nie wyobrażałam sobie bowiem, jak mogłabym przeżyć taki bez-
miar roztrzęsionego bólu, który zniszczył wszystko poza sobą samym.
Wtem poczułam dziwne ciepło w dłoni. Jak niegdyś, kiedy pierwszy raz dotknęłam rączki
małego Janka. Uniosłam głowę i ujrzałam rozgwieżdżone niebo. Chłopiec uklęknął, by opowiedzieć
mi historię drobnej istotki, która zjawiła się w pustce nieszczęścia matki, wiedząc, że kiedyś będzie
musiała odejść.

17
Helena Chaos
(Agata Sienkiewicz)

Tramwaj
Budzę się. Miałem sen. To tylko kolejne zadanie, więc skąd ten strach?
Tym razem to będzie dziewczyna. Na oko dwadzieścia osiem lat. Przystanek na rondzie Reagana.
Na zegarze 15.48. Tłum, jak zwykle o tej godzinie, ale widziałem ją wyraźnie, bo wyrózniała ją srebrzysta
poświata. Stała, oparta tyłem o barierki. Obok niej wysoki jegomość, cały na czarno. Nie rozmawiali,
nie patrzyli na siebie, ale jestem pewien, że to jeden z tamtych. Nadjeżdżała dziesiątka. Dziewczy-
na wraz z tłumem podeszła bliżej torów. Potem wszystko potoczyło się szybko, nie zdążyłem dostrzec
szczegółów. Widziałem jak leciała na tory, a czarny stał obok, z ręką wyciągniętą w jej kierunku.
Na budziku jest szósta rano. Alarm mam ustawiony na siódmą, ale teraz nie dam już rady
zasnąć. Dwie rzeczy nie dają mi spokoju: po pierwsze - znam skądś tą dziewczynę. Po drugie: jes-
tem pewien, że sama nie rzuciła się pod tramwaj, ale przecież on nie miał prawa jej dotknąć.
Wstaję. Kawa, kot, łazienka, ubranie. Jest jeszcze wcześnie, mam czas na śniadanie i telewizję.
Włączam tvn24, ale nie śledzę wiadomości. Cały czas myślę o tej dziewczynie. Gdzie się spotkaliśmy?
Długie, ciemne włosy. Na pewno nie spałem z nią, nie podrywam brunetek. Tenisówki, czarne
spodnie, czarna bluzka na ramiączkach, pasek z ćwiekami. Kobiety, które spotykam w pracy noszą
drogie garsonki i szpilki, więc to nie kontakty służbowe. Mogła być kelnerką, sprzedawczynią, kim-
kolwiek, ale na pewno skądś ją znam.
Za piętnaście ósma wkładam marynarkę i wychodzę z mieszkania. W samochodzie obmyślam
kłamstwa, jakie wcisnę szefowi, żeby wypuścił mnie wcześniej z pracy. Póki co, jadę tą samą trasą
co zwykle, stawiam samochód na tym samym miejscu parkingowym, wchodzę do budynku tym
samym wejściem. Rutyna. Nagle - zaskoczenie. Czuję chaos.
Otwieram drzwi biura i robi się jeszcze głośniej. Szybko witam recepcjonistkę i podążam
w kierunku mojego gabinetu, żeby schronić się, zanim przyjdzie ból.
Z drzwi, otwartych nagle kilka kroków ode mnie, wybiega pięcioletni synek mojego kolegi,
ADHDowiec. Przystaję i wszystkimi siłami walczę z własnym ciałem, które próbuje zgiąć
się w paroksyzmie bólu. Im dalej jest dziecko, tym lepiej dla mnie. Po chwili z pokoju wychodzą
też jego rodzice. Kobieta żegna męża i odchodzi. Oczyma wyobraźni widzę wyraz swojej twarzy.
Marek patrzy na mnie z lekkim zaskoczeniem.

18 fantastyka
- Wyluzuj, Paweł. To tylko dziecko - mówi rozbawiony. - Też powinieneś sobie takie sprawić.
Jedna mała dziurka, tyle radości...
Puszcza do mnie oko, cofa się do swojego pokoju i zamyka drzwi. Sukinsyn. Przecież wiem,
że pierwsze o czym pomyślał, kiedy żona powiedziała mu, że jest w ciąży, to skrobanka. Do tej pory
jest jej zwolennikiem. A trzyletnie dziecko, które ma z jedną z kochanek, też jest chore.
Nie utrzymuję bliskich kontaktów z ludźmi z pracy. Za dużo o nich wiem.
Kiedy siadam za swoim biurkiem, czuję się już niemal dobrze. Jeszcze trochę drżą mi ręce.
To nie jest dobry początek dnia. Kiedyś taki kontakt przypłacę życiem. Dlatego omijam szerokim
łukiem przedszkola i szkoły, tam zawsze jest takich pełno. Raz tylko natknąłem się na dorosłą...
Boże, to ta dziewczyna.

Kilka lat temu ściągnąłem ją z pasów, kiedy weszła na czerwonym świetle. To jedyna osoba
z tą chorobą, którą dotknąłem. Przez płaszcz, a przecież do tej pory skręca mnie na wspomnienie
tamtego bólu. Wcale mi się nie uśmiecha znaleźć znowu w jej pobliżu.
ADHD to nie jest smoła samobójcy, żywy ogień psychola, ani tornado desperata. To chaos
w czystej postaci. Tego się nie czuje na skórze, tylko w samym środku mózgu. Paraliżuje i rozsadza
czaszkę. Kilka kroków od niej nie będę w stanie myśleć, a co dopiero podjąć jakieś racjonalne
działania. Przecież nawet nie wiem, co tak właściwie mam zrobić. Złapać ją? To by mnie zabiło.
Mogę co najwyżej odciągnąć czarnego, ale istnieje szansa, że zorientuje się, kim jestem. Boże, czy
wystawiasz mnie na próbę?
Czy mógłbym sobie tym razem odpuścić?
Nie, nie mógłbym. Wtedy byłbym winny jej śmierci.
Nie dam rady skupić się dzisiaj na pracy. Przecież to może być ostatni dzień mojego życia. Nawet,
jeśli teraz ułożę sobie jakiś plan, to na pięć metrów od niej może być już nie do wykonania. Chyba po
raz pierwszy naprawdę żałuję, że posłuchałem Twojego głosu. Mam Ci zaufać? Czy Ty wiesz, co robisz?
Przede mną sterta papierów. Setki niedokończonych spraw. Mam trzydzieści dwa lata, nie
mam rodziny, nie mam planów na przyszłość, nie mam marzeń, ale nie chcę, żeby to było już. Kto
się zaopiekuje Winstonem? Ciekawe, czy moi rodzice wykażą na tyle serca, żeby wziąć go do siebie.
Czy oni w ogóle pamiętają, że ja mam kota?
Wyciągam prywatny telefon i piszę wiadomość: „Gdybym do 19 nie dał znać, to zaopiekuj się
moim kotem. Buziaki“. Z kontaktów wybieram numer mamy. Wysyłam smsa i wyłączam komórkę,
inaczej zaraz zadzwoni domagając się wyjaśnień. Unikam spotkań z rodzicami, to przykre wiedzieć,
co naprawdę o mnie sądzą. Za to dzwonię regularnie. Przez telefon nie słyszę ich myśli.
Dlaczego czas biegnie tak szybko, akurat wtedy, kiedy go potrzebuję? Jak może być już czter-
nasta trzydzieści? Jeśli chcę zdążyć, muszę natychmiast wyjść, może nie trafię na żaden korek.
Na szczęście szef łatwo łyka blef, że źle się czuję. Właściwie, to nawet nie jest kłamstwo.
Wychodzę na parking, wsiadam do samochodu. Drżą mi ręce, kiedy próbuję trafić kluczykiem do
stacyjki. Do Placu Grunwaldzkiego mam pół godziny jazdy, będę miał jeszcze czas, żeby zbadać
sytuację. Ruszam na wstecznym i prawie uderzam w przejeżdżający właśnie samochód. Nie
zauważyłem go. Moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej.
A jeśli pół godziny zapasu to za mało? Nie skupiam się na jeździe, chociaż słabo znam tą
trasę. Zostawię samochód na parkingu Pasażu Grunwaldzkiego, spod głównego wejścia powini-
enem już widzieć dziewczynę i czarnego. Jeśli odpowiednio trafię w moment, zminimalizuję czas
akcji do chwili wejścia między nich, to powinno wystarczyć. Muszę tylko dopilnować, żeby bez-
piecznie wsiadła do tramwaju. Im później wyjdę na peron, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że
ten dryblas mnie wyczuje.
Przejście dla pieszych. Hamuję z piskiem. Ludzie przechodzący tuż przed maską mojego auta
patrzą na mnie ze wstrętem, przerażeniem. Jakaś starsza pani staje na chwilkę, patrzy mi w oczy
i puka się palcem w czoło. Po chwili słyszę za sobą klakson. Chyba jest już zielone.
Co chwilę zerkam na zegarek. Jest 15.15. Dalej nie mam pewności, czy zdążę na czas. Samocho-
dy wleką się dzisiaj niemiłosiernie, więc posłusznie jadę 40 km/h. Nie mam innej możliwości. Już

19
na Sienkiewicza kątem oka dostrzegam niebieskie Punto, nadjeżdżające z mojej prawej. Dwie se-
kundy później czuję szarpnięcie, które wyrzuca mój samochód na sąsiedni pas ruchu. Kurwa!!!
Szybko uruchamiam silnik, uciekając przed nadjeżdżającym z przeciwka dostawczym i zjeżdżam
na chodnik. Boli mnie kark i trochę mnie mroczy, ale zbieram się w sobie i wysiadam z samocho-
du. Nie mam czasu. Punto dalej stoi na środku skrzyżowania, a blondyna w środku patrzy na mnie
wzrokiem zbitego psa. Gestem każę jej zjechać na pobocze. Durna suka!
Oberwałem w tylne drzwi, ale wszystko się trzyma. Blondyna nie wysiadła z samochodu.
Podchodzę do Punto i zaczynam czuć panikę jego właścicielki. Czuję się brudny. Całą ta sytuacja
jeszcze bardziej burzy mój wątpliwy spokój. Szybko wciskam jej moją wizytówkę i każę zadzwonić
wieczorem. Z powrotem w samochodzie jestem już kłębkiem nerwów. Jest piętnasta trzydzieści jeden.
Osiem minut później wjeżdżam na parking i zajmuję pierwsze wolne miejsce. Prawie prze-
biegam przez Pasaż, starając się jak największym łukiem omijać spacerujących po nim ludzi. Tracę
orientację. Przez moje zdenerwowanie zmieszane z paniką tamtej blondyny jestem bliski płaczu.
Na szczęście po kilku krokach widzę już główne wyjście. Przeciskam się do bocznych drzwi, gdzie
ludzi jest najmniej. Po minucie stoję przy schodach do podziemnego zejścia na przystanek. Zdaje mi się,
że ją widzę, a na pewno słyszę. Do przyjazdu tramwaju zostało trzy minuty, nie mam czasu do stracenia.
Z każdym krokiem jest coraz głośniej i coraz bardziej boli mnie głowa. Zdaję sobie sprawę, że
wchodząc po schodach na przystanek w krytycznym momencie będę dwa metry od niej, opartej
o barierki. Muszę to zrobić szybko. Wbiegam, mimo że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Widzę ją.
Ale gdzie jest czarny? Coś tu nie gra.
Staję na tyle daleko, żeby móc zebrać myśli i jednocześnie nie tracić dziewczyny z oczu.
Wszystko jest jak w moim śnie, brakuje tylko tego dryblasa. Jak mam ochronić ją przed kimś, kogo
nie ma? O co tu chodzi?
W polu mojego widzenia pojawia się tramwaj linii dziesięć. Dziewczyna wyrywa się z zamyślenia
i powoli rusza w jego kierunku. Nie czekając biegnę do niej. Hałas, ból, ćmi mi się w oczach, ciało
drętwieje. Próbuję wyminąć jakieś dziecko i potykam się. Upadając czuję, że ktoś łapie mnie za rękę
i moje ciało przeszywa ból, jakiego do tej pory jeszcze nie znałem. Wszystko znika.

Robi się cicho i ciepło. Umarłem? Czuję, jak z każdej strony napiera na mnie niewidzialna siła,
ale chyba nie czuję bólu. Nie, na pewno nie, ale wiem, że czai się gdzieś w pobliżu.
Może śnię? Tak, na pewno śnię. Widzę obrazy, a przecież oczy mam zamknięte. Stoję na przystanku.
Spoglądam na zegar, jest 15.47. Obok mnie stoi wysoki, ubrany na czarno koleś. Nie patrzy na mnie,
zdaje się, że wzrokiem szuka kogoś w tłumie. Jedzie dziesiątka. Podchodzę bliżej torów. Nagle odwra-
cam głowę w prawo. Jakiś facet w garniturze przeciska się przez tłum. Jest dziwnie zgarbiony i trzyma
się ręką za głowę. Boże, to ja!
Widzę siebie! Jestem już o krok i potykam się na własnym sznurowadle. Odruchowo łapię dłoń
upadającego mnie. Obydwoje tracimy równowagę. Odwracam głowę i widzę dryblasa z wyciągniętą
ręką. Chryste, jestem w głowie tej dziewczyny!!! Jestem w samym oku cyklonu!!!

Zbierając ostatnie siły otwieram oczy.

Tramwaj.

20
Bohdan Waszkiewicz
Pochód

Lato było upalne. Żółty kolor traw na łąkach zdarzał się rzadko w tych stronach o tej porze roku.
Poziom wód w rzekach i jeziorach niepokojąco opadł, a w niektórych wioskach studnie wyschły
na wiór. Nikt nie pamiętał, kiedy po raz ostatni taki żar lał się z nieba. Nawet starzy Kozacy - ci,
którzy wciąż żyli. Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej
znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko
wielkim, zbiorowym grobem były. Ile istnień ludzkich pochłonęły walki, nikt nie umiał policzyć.
Jedynie wilki czy zdziczałe psy rozszarpujące ciała poległych, widziały ogrom zadanych cierpień
i kałuże zakrzepłej krwi w miejscach stoczonych bitew. Ludzie, dostrzegając na niebie kołujące
ptaki oraz słysząc wycie lub szczekanie zwierząt walczących o pożywienie, oddalali się pospiesznie.
Niektórzy zmawiali krótką modlitwę w intencji zabitych, po czym czynili znak krzyża na piersi
i uchodzili, jak najdalej od przeklętego obszaru. Tak, to się wtedy działo, na ziemiach położonych
między Dnieprem, a Dniestrem.

Był początek lipca, 1649 roku...

***

Młody Wasilij, syn Hrihorija, wypasał kilka kóz, pilnując czujnie, aby któreś ze zwierząt nie
pobiegło do pobliskiego lasu w poszukiwaniu liści bzu, co zdarzało się w przeszłości. Bosy, odziany
w brudne łachmany chłopiec usiadł w cieniu świerków na skraju puszczy i spoglądał co jakiś czas
na niewielkie stado, zajęte spożywaniem już nieco pożółkłej z powodu upałów trawy. Wcześniej
przytargał ze sobą gałąź lipy, żeby kozikiem porzeźbić nieco. A lubił to robić. Bo, to i czas jakby szybciej
płynął i było czym ojcową zagrodę ozdobić. A tam już stały i sarny, i zające, a nawet wilka sprawnie
wystrugał, tylko za mały się udał, gdyż drewna zbrakło. Ale największą dumą przepełniało Wasilija
ostatnie dzieło - posąg Chrystusa Zbawiciela, co jak go czerń ujrzała, to poczęła się modlić. Na
samo wspomnienie młodzieniec skrzywił piegowatą twarz w uśmiechu, ukazując szereg krzywych

fantastyka 21
zębów. Zdmuchnął z niebieskich oczu jasny pukiel włosów i spojrzał w kierunku stada kóz, które
na chwilę z pola widzenia stracił rzeźbieniem zajęty.
- O, ne! - krzyknął zdenerwowany, kiedy zauważył brak jednego bydlęcia. Szybko wstał
i przyprowadził trzy pozostałe zwierzęta. Przywiązał je powrozem do drzewa, po czym ruszył po
śladach uciekiniera w głąb kniei. Pamiętał, iż ostatnim razem koza nie zbiegła zbyt daleko, więc
wciąż tlił się płomyk nadziei, że i teraz gdzieś w pobliżu zżera liście bzu.

I tak szedł Wasilij, mijając szeregi świerków i sosen, uważnie obserwując odciski racic, aby
tropu nie zgubić. Dotarł do znajdującej się niedaleko skraju lasu groty, nazywanej przez czerń
„Zimną paszczą“, bo wyglądała z zewnątrz jak otwarta gęba, zaś w środku nigdy nie było ciepło.
Niektórzy gadali, że korytarze pieczary prowadziły aż do samego piekła. Tak po prawdzie, to diabła
nikt tam nigdy nie spotkał. Ale nie wiadomo jak długie odnogi były, gdyż żaden człek nie dobrnął
do końca. Bo i po co?
- Tut i wlazła koza - warknął wściekły i przeskoczył nieduży głaz, leżący przy wejściu do
jaskini, po czym zrobił kilka kroków w głąb. Przed nim, w ciemnościach zamajaczył jakiś kształt.
- Nu prijdu tut, durna kozi! - zawołał, lecz nieposłuszne zwierzę postanowiło w dalszym
ciągu ukrywać się przed upartym tropicielem. Chcąc nie chcąc, podreptał z grymasem wściekłości
na twarzy w kierunku kozła.

Po kilku krokach, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, Wasilij spostrzegł swoją
pomyłkę. Sparaliżowany strachem, stanął jak wryty, a na czole - pomimo chłodu panującego dokoła
- błyskawicznie pojawiły się kropelki potu.
- Bohu Wsiemohutnij - wyszeptał i powoli przeżegnał się.
To był ostatni gest, jaki wykonał przed śmiercią.

***

Chałupa starego Horoszki stała na uboczu, oddalona od najbliższych sąsiadów o jakąś


godzinę marszu. Horoszko mieszkał tylko z żoną Daryną, bo dzieci poszły dawno w świat. Córka
wyszła za mąż za Kozaka, który zaniechał wojaczki, straciwszy nogę pod Piławcami. Trójka synów,
o ile jeszcze dychali, walczyła gdzieś pod rozkazami hetmana Chmielnickiego.

Ciężko było samym starym zajmować się zagrodą, ale cóż począć. I tak, co dzień dziękowali
Bohu, że żywi jeszcze, bo wielu innych dyndało na przydrożnych drzewach bądź spłonęło żywcem
wraz z dobytkiem.
- Staryj, prinesti wodi - rzekła Daryna. Była dwa razy grubsza od męża, a i silniejsza, co kilka
razy udowodniła tłukąc go po łbie, kiedy horyłku upity do domu wracał i swoje rządy próbował
wprowadzać. Kobieta stała w sieni chałupy. Po chwili, nie doczekawszy się żadnego odzewu ze stro-
ny męża, wychyliła głowę na podwórze i dodała: - Ty słyszał mene?
Chudy, wysuszony Horoszko siedział na ławce przed krytym strzechą domem i palił fajkę, miętoląc
przy tym siwe, długie wąsiska. Wstał i w milczeniu poszedł w kierunku wykopanej za stodołą studni.

Kiedy dotarł na miejsce, zauważył zdziwiony, że łańcuch przytwierdzony do kołowrotu jest


opuszczony, a ceber zanurzony w wodzie. Jak sięgał pamięcią, nigdy mu się to nie zdarzyło.
- Ot, durna baba. - Horoszko szybko wskazał winną. Wzruszył zrezygnowany ramionami i już
miał się brać za kołowrót, kiedy spostrzegł w okolicach studni jakieś ślady. - Kakij diaboł?
Starzec wkrótce odkrył, że trop prowadził do stodoły, a odciski pozostawione na piasku
przypominały kopyta.

„Jeleń“ - pomyślał Horoszko. Chwycił za widły i ruszył powoli, cicho, żeby nie spłoszyć
zwierzęcia. Gdyby nie słaby wzrok, dostrzegłby, że ślady racic jelenia wyglądają zupełnie inaczej.

22
Drzwi do stodoły były uchylone. Chłop wszedł do środka i zdziwił się po raz kolejny.
Wewnątrz nie było żadnego zwierzęcia. Stanął obok sterty słomy, kiedy nagle usłyszał za sobą
głuchy, przytłumiony dźwięk. Odwrócił się.
Zastygł jak wryty z otwartą gębą, po czym wypuścił z rąk widły, które upadły mu na stopę.
Nawet nie poczuł bólu, zapatrzony we własną śmierć.

***

W największe sali twierdzy Zbaraż obradowało kilkunastu mężczyzn. Przy okrągłym stole
stali pochyleni nad mapą: książę Jeremi Wiśniowiecki oraz hetman kozacki Bohdan Chmielnicki.
Towarzyszyli im pułkownicy, a także Iwan Wyhowski, który nie tylko szablą, ale i piórem dobrze
potrafił władać. Toteż został pisarzem generalnym wojska zaporoskiego. Jako jedyny z zebranych
siedział przy stole i skrzętnie przebieg rozmów notował.
- Szpiegi tatarskie donieśli mi, że wróg od strony ziemi czehryńskiej nadchodzi. - Hetman
pokazał palcem miejsce na mapie. - Teraz są tu.
- Jeśli mamy im wyjść naprzeciw, to najlepiej będzie się spotkać w tym miejscu. - Wyższy
o pół głowy od rozmówcy Wiśniowiecki stuknął palcem w plan, po czym podkręcił ręką czarnego
wąsa, dodając: - Step to szeroki, miejsca nie zabraknie.
- Jak mamy tam stanąć, to za trzy dni pora nam ruszać - zauważył, przymrużając ciemne oczy Chmielnicki.
- I tak postąpimy - zgodził się książę. - Jutro dołączy do nas hetman wielki litewski. Potem
razem w pole ruszymy.
- Toż i sławny Janusz Radziwiłł w progi zawita? - zapytał zaskoczony wódz Kozaków i dodał:
- Zaszczyt u boku dowódcy tak sławnego walczyć.
- Oby to coś pomogło. - Pokiwał głową książę. - W Bogu nadzieja.
- Sława Bogu! - krzyknął Maksim Kriwonis.
- Sława Bogu! - odpowiedzieli pozostali kozaccy, a wkrótce po nich koronni pułkownicy.
Wiśniowiecki spojrzał z zadowoleniem na zebranych dowódców. Duch bojowy w nich nie
osłabł, mimo zbliżającego się najniebezpieczniejszego wroga, z jakimkolwiek przyszło walczyć.
Zresztą, książę nie był zaskoczony. Widząc przed sobą tylu mężnych wojowników, spodziewał się
właśnie takiej postawy. W sali przebywali sławni Kozacy - Kriwonis, Fedorenko i Doroszenko,
a między nimi jedni z najbardziej doświadczonych pułkowników w całej Rzeczpospolitej: Czarniecki,
toczący w tej chwili rozmowę z Baranowskim, oraz Skrzetuski i Korycki, oczekujący w milczeniu
na rozwój wydarzeń.
- Panowie pułkownicy! - odezwał się książę. Wszyscy umilkli i zwrócili oblicza ku przema-
wiającemu. - Za cztery dni ruszamy w bój. Wróg jest potężny i niemal zupełnie nam nieznany.
Z Bożą pomocą jesteśmy w stanie pokonać piekielne oddziały. Macie dwa dni na dobre przygoto-
wanie swoich pułków. Teraz możecie odejść. Ja tu z panem hetmanem pomówić muszę.

Dowódcy opuścili salę obrad. Oprócz Chmielnickiego i Wiśniowieckiego w komnacie


pozostał jeszcze Wyhowski, który spojrzał pytająco w stronę Kozaka.
- Pozwolisz, mości książę, pisarzowi zostać? - poprosił hetman.
- Niech zostanie - odrzekł. Popatrzył na Wyhowskiego i skrzywił usta w uśmiechu, co rzadko mu
się zdarzało. - I niech zapisuje. Zawsze jakiś ślad dla potomnych pozostanie. Historia est magistra vitae.
Książę podszedł do niewielkiej, dębowej szafki i wyciągnął zdobioną karafkę oraz dwa szkla-
ne kielichy. Kiedy napełnił je winem, podał jeden Chmielnickiemu, a po chwili wzniósł toast:
- Za zwycięstwo.
- Za zwycięstwo - odpowiedział hetman, po czym obaj wypili po kilka łyków trunku.
- To być może ostatnia karafka wina w zamku - rzekł z żalem Wiśniowiecki, przyglądając się
czerwonemu płynowi, wypełniającemu do połowy naczynie. Potem spojrzał na rozmówcę i dodał:
- Los człowieka dziwny i nieznany. Jeszcze kilka dni temu, mości hetmanie, oblegałeś Zbaraż przeze
mnie broniony, a teraz razem na bitwę się szykujemy.

23
- Prawda to. Ale jak mnie doszły wieści o wrogu, tom o rozmowę z mości księciem poprosił
- wyjaśnił, jednocześnie strzepując dłonią krople wina z ciemnych, długich wąsów.
- I mi szpiedzy donieśli, że sam diabeł panoszy się na wschodzie - przyznał. - To prawda, że
spod ziemi plugastwo wyszło?
- Pewności nie mam, bo to tylko ze słyszenia znam. - Chmielnicki wzruszył ramionami. - Od
Tatarów, które z życiem uszli i do mnie dołączyli. Gadali, że najeźdźca z jaskiń, studzien i dziur
wszelakich wylazł.
Dopił do końca wino i powrócił do rozmowy.
- Próbowali z nimi walczyć, ale nie sprostali. Kilku ubili, ale to odporne diabelstwo. Trzeba
łeb bestii odciąć, żeby życia pozbawić. Tak mówią.
- Najgorszym jest to - zauważył Wiśniowiecki - że nie wiemy, jak liczni są.
- Bo ponoć ciągle nowi z ziemi wyłażą - wyjaśnił Kozak. - Ale tu też pewności nie ma. Wszy-
scy, którzy tam byli, nie żyją. A z wysłanych szpiegów połowa wróciła. Widzieli z daleka ogromną
armię zmierzającą w naszym kierunku. I to wszystko.
- Przedziwny modus operandi. - Książę zmarszczył krzaczastą brew. - Podobno jeńców nie biorą?
- Nie. Wszystkich zabijają. - Twarz Chmielnickiego spochmurniała. Odstawił pusty kielich
na stół i przeżegnał się. Potem powiedział, chcąc zmienić grobowy nastrój: - A o brak wina niech
wasza książęca mość się nie martwi. Moi kozacy mają na wozach pełne beczki trunków wszelakich.

***

Następnego dnia, po południu oddziały dowodzone przez Radziwiłła dotarły pod Zbaraż.
Hetman litewski udał się do zamku, aby po przebytej drodze odpocząć, a potem szczegóły
bitwy z Wiśniowieckim omówić. Natomiast jego wojsko razem z Kozakami i koronnymi bratać się
poczęło, dużo przy zawieraniu znajomości miodu i piwa wypijając.

Kiedy nadeszła noc i gwiazdy na niebie rozbłysły pełnym blaskiem, w obozie zapłonęło kilkanaście
ognisk, a wokół nich zasiedli wojacy. Z daleka słychać było śpiewy oraz dźwięki bandury i kobzy,
uzupełnione melodią sopiłki, a wszystko w rytmie nadawanym przez uderzenia w tułumbas. Po
pewnym czasie, kiedy miód mocno uderzył do głów, niektórzy Kozacy zaczęli tańczyć trepaka.
Wkrótce dołączyli do nich wiśniowiecczycy i żołnierze pod buławą Radziwiłła służący.

Wtem, przy największym z płonących stosów drewna, tłum rozstąpił się, tworząc niewielki
plac. Pozostało na nim dwóch pijanych żołnierzy. Jednym z nich był chorąży Kacper Dmochowski,
służący pod rozkazami Mikołaja Skrzetuskiego, a jego oponentem Kozak z pułku Kriwonisa - Jurij
Makaruk. Co prawda, żaden szabli jeszcze nie dobył, lecz wyglądało na to, że conflictus do walki
doprowadzić może.

- Na oficera Rzeczpospolitej łapy podnosisz?! - krzyknął Dmochowski. - Na szlachcica?


- Ja takoż ofisjer. A, że ty dworjanin, to nicziowo nie znaczit. - Kozak odpowiedział wyzywająco
i opróżnił jednym haustem zawartość trzymanego w dłoni dzbana, po czym cisnął naczynie w og-
nisko. - Lach, to Lach.
- Ty psubracie! Stawaj! - Chorąży splunął na ziemię. - Wnet twój osełedec razem z twoim
łbem na ziemi będzie!
Rozległ się dźwięk wyciąganych z pochew szabel. W blasku pomarańczowożółtych płomieni
błysnęły ostrza, zapowiadając śmiertelny pojedynek.
- Pax! - dobiegł głos z tłumu. Jakaś postać przedzierała się między zgromadzonymi żołnierzami
w kierunku dwóch przygotowanych do pojedynku mężczyzn. Wąsaty jegomość torował drogę, nie
szczędząc stojącym wojakom kopniaków i szturchańców. - Pax między chrześcijany, mówię!
Rozjemcą był pułkownik Mikołaj Skrzetuski, który zatrzymał się pomiędzy skłóconymi i ostrym
tonem rzekł do Dmochowskiego:

24
- Panie chorąży, schowaj szablę! To rozkaz!
Pułkownik zdawał się nie słyszeć bądź z rozmysłem puścił mimo uszu szyderczy śmiech,
stojącego za nim, pijanego kozaczyny.
- Ot i za dużo ja wypił, bo mene Lachy mnożiti przed oczimi. - Wielki, jak niedźwiedź Maka-
ruk głośno zarechotał, trzymając się za nabrzmiały brzuch.
- Ja ciebia na palu wbiju, suczyjsynu! - rozległ się głos, który uciszył wszelkie rozmowy.
Zebrani zwrócili głowy w stronę krzyczącego, wiedząc, że groźba może być spełniona. Spośród
tłumu wyszedł Kriwonis, patrząc pogardliwie na grubego piechura. Fiodor zastygł w przerażeniu
i jakby trochę wytrzeźwiał na widok swojego dowódcy. Tymczasem Maksim Kriwonis podbiegł
do szukającego zwady Kozaka i mocno kopnął go w dłoń, szablę przy tym wytrącając. Chwycił
tył głowy Makaruka, po czym huknął czołem w nos zaskoczonego mężczyzny. Na twarzy wojaka
pokazała się krew, a cios pięścią w skroń sprawił, że Fiodor upadł, uderzając głucho plecami o ziemię
i tracąc przytomność.
Wściekły pułkownik kozacki stanął nad nim z zaciśniętymi pięściami, lecz po krótkiej chwili nie-
co ochłonął. Spojrzał dzikim, groźnym wzrokiem na przyglądających się zajściu żołnierzom i krzyknął:
- Zabiricie to scierwo!
Trzej piechurzy zaporoscy, prawdopodobnie druhowie zamroczonego Fiodora, podnieśli go
i szybko zniknęli w tłumie.
Kriwonis zbliżył się do Skrzetuskiego i klepnął go przyjacielsko po plecach.
- Patrz, pane Nikolaju, co po pyjanstwe możet stac - powiedział, wskazując palcem miejsce,
gdzie jeszcze przed chwilą leżał Makaruk. Próbując bronić swojego podwładnego, dodał: - Jutro,
jak budze trzezwy, to budze inny człowek. Ale y tak srogo ja z nym pogadam.
Pułkownik Skrzetuski nie był zaskoczony słowami Kozaka, sam na jego miejscu starałby się
skórę swojego żołnierza chronić. Zdziwił go natomiast przyjacielski ton Kriwonisa oraz wypowiedź
pijaństwo potępiająca. Wszyscy wiedzieli, że Maksim to moczymorda i zarazem okrutnik jakich
mało. Nabił na pale więcej ludzi niż sam Tuhaj-bej, a kiedy palono lackie wsie, dosiadał wierz-
chowca, po czym jeździł solum dokoła sadyby, siekąc szablą uciekających z płomieni. Popijał przy
tym miód i śmiał się do rozpuku. Mikołaj pamiętał również przemarsz swojego pułku przez nie-
wielki las, gdzie na drzewach dyndały dziesiątki starozakonnych, przeważnie dzieci. Powiadano,
że to również makabryczne res kozackiego pułkownika. Zresztą w oddziałach, którymi Kriwonis
dowodził, także dyscyplinę za pomocą pala i szabli wprowadzał. Tu, nolens volens, trzeba oddać, że
cieszył się szacunkiem i posłuchem wśród swoich wojaków, gotowych w ogień za nim pójść.
A nawet i do piekła, aby samego Belzebuba zadem na zaostrzony kołek nabić.
- Pane pułkownyku. Spraszam do mojej siedzyby. - Maksim wskazał dłonią biały namiot,
znajdujący się niedaleko i będący większą kwaterą niż inne kozackie połohy. - Pogadamy, wyna
popyjemy. Skoro mamy walczyć plecy w plecy, jak braty, to trza nam se poznac!

***

W kwaterze zajmowanej przez Kriwonisa walało się na ziemi mnóstwo pustych karafek i dzbanów,
a w powietrzu wirowała ogromna ilość much, prawdopodobnie przyciągnięta smrodem, który
przyprawił Skrzetuskiego o mdłości. Fetor był mieszaniną zapachów wina i wymiocin oraz pew-
nych potrzeb, zazwyczaj przez człowieka załatwianych jak najdalej od miejsca spoczynku. Przez
głowę Mikołaja przebiegła myśl, że Kozak miał nieco inne mniemanie w tej materii.
Kriwonis pozbył się przepoconej koszuli i rzucił ją na posłanie. Jego nagi tors był przeorany
w kilku miejscach bliznami.
- Spocznyj sobie, pane pułkownyku. - Maksim wskazał dłonią niewielki, drewniany stołek,
a sam po chwili zajął miejsce na niemal bliźniaczym zydlu, trzymając w ręce gliniany dzban. - U mnie
ne najdzesz kelycha, ale możem, jak braty z jednego dzbana pyc.
Podał pułkownikowi wojsk Rzeczypospolitej wypełnione winem naczynie, uśmiechnął się
przyjaźnie i powiedział:

25
- Na pohybel naszym wrogom.
- Na pohybel - odrzekł szlachcic, po czym wychylił dzban, chciwie połykając płyn. Zajęty
sprawami, nawet nie zauważył wcześniej, jak bardzo był spragniony. Przekazał naczynie Kriwoni-
sowi. - Bóg zapłać. Całkiem niezły ten miód.
- Eee... Toż to sobacze szczyny. Ale lepsze to, nyż nyc. - Kozak machnął z rezygnacją ręką i po
chwili dodał zadowolony: - Jak my w czajkach statky Turków zdobywaly, to tam, to było wyno! Na
moment zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach, z których wyrwał go głos Skrzetuskiego.
- Daleko waść pływał?
- Ha! Toż ja dwa razy pod sam Konstantynopoł podpłynął. A statków, to ze dwadzieścia zdobył
i złupił. Zresztą znam ja zwyczaje Turków, bo jakom mały chłopak szorował pokłady ichnich statków.
- Jakże, to? - zapytał zaskoczony i wziął z rąk Kozaka dzban, po czym przyłożył do ust.
- A tak, pane brate. Ja se ne urodzył na Ukrainu. Ja dworjanin, ale na dużej wyspe se urodzył.
Mój ojciec nazywał se Shejn Kameron, a ja uciekł z nym z mojego kraju, kedy mene było dziewjac ljet.
- Jak się ta wyspa, czy też kraina nazywa?
- Alba. Jest otoczona z triech stron morzamy.
- Z trzech? A co jest z czwartej?
- Z jednej strjeny mamy sosieda i wroga największego. Ta kraina, to Englaland. - Kriwonis
przerwał wypowiedź i wziął głęboki wdech. Po chwili znowu przemówił: - Od wieków pozbawiajut
nas ziemli i starych praw. Wziali nas do jakowejś uniji, ale każdyj z moich krajan chce wolnej Alby!
No, może prawie każdyj...
Pułkownik kozacki powstał ze stołka i podszedł do parcianego wora, z którego wyciągnął
kolejny dzban. Potem usiadł na wcześniej zajmowanym miejscu i podał naczynie Mikołajowi.
- Mów waszmość dalej - zaproponował wiśniowiecczyk i wypił łyk wina. - Szczerze ciekaw
jestem dalszego ciągu twojej opowieści.
- Moju matku englanskie sabaki zhanbyly, a potom gardło poderżnely. Jak bydlęciu. Tfu! -
Kozak splunął na ziemię i mówił dalej: - Ojciec, jako wróg ichniego króla musał ubieżac. Zabrał
mene na statek i my wyruszyli do Ameryki. Pan pułkownyk o Ameryku słyszał?
- Tak, słyszałem - odpowiedział Skrzetuski. Próbował poukładać sobie w głowie historię, nie-
co bełkotliwie opowiadaną przez gospodarza. - Podobno poganie tam mieszkają, co ludzkie mięso
jedzą i do demonów się modlą. A bory tam takie, że strach wchodzić. Żyją w nich węże, grube jak
pień dębu, i pająki, wielkie jak wilcy.
- I ja to samo słyszał. - Kozak pokiwał potakująco głową, jednocześnie okręcając długi pukiel
ciemnych włosów dookoła ucha. - Ale wyjsca ne bylo. W cału Europu król Englalandu ma szpie-
gów, to trza bylo za wielką wodę ubieżac.
Maksym wyciągnął z przewieszonej przez ramię sakwy, wyrzeźbioną na kształt głowy smoka,
drewnianą fajkę, w którą nabił zieloną, pachnącą miętą machorkę.
- Zakurisz, pane pułkownyku? - Skierował cybuch w stronę gościa.
- Stokrotne dzięki, mości pułkowniku, ale nie palę - odmówił Skrzetuski i wzdrygnął się na
samą myśl o połykaniu dymu. Zawsze uważał, że to wbrew naturze.
- Ale to dobra machorka - nalegał Kozak. - Tatarzy prywożat jom z dalekych wschodnych
ziem. Rozjasna w głowe, a i wyno lepsze po nej i apetyt rosne.
Mikołaj nie chciał urazić Kriwonisa, więc włożył koniec fajki do ust i zaciągnął się. Poczuł ból
w płucach, przez co zaczął przeraźliwie kaszleć. Twarz mu poczerwieniała, a oczy zaszły łzami
i jakby trochę się zwęziły. Po krótkiej chwili odchrząknął, po czym oddał cybuch właścicielowi.
- Haha! Pan pułkownyk nigdy ne kurił? - Zaśmiał się Maksym. Odpowiedzi na pytanie nie
oczekiwał, gdyż była oczywista. Wciągnął dym do płuc, a potem wypuścił dużą, białą chmurę.

Skrzetuski poczuł się jakoś dziwnie. Inaczej. Wszystko dookoła jakby spowolniło i nabrało
jaskrawszych barw, a jego słuch potrafił rozróżnić każdy, nawet najcichszy dźwięk. Skrzywił usta
w uśmiechu na widok kozaczyny, bo nagle wygląd interlokutora zaczął go bawić. Przypominał
mu teraz kozła, który zamiast rogatego łba miał wygoloną, kozacką głowę, trzymającą w zębach

26
fajkę. Wiśniowiecczyk po chwili otrząsnął się i wziął w garść, nie chcąc obrazić siedzącego naprze-
ciw gospodarza.
- Miodu? - zapytał szczerzący brązowe zęby ataman. - Po machorce suchosc w gardle okrutna.
„O, tak! Pić!“ - pomyślał Mikołaj. Przyssał się do dzbana i chłonął trunek. Kiedy uznał, że
ugasił pragnienie w naczyniu pozostało niewiele płynu. Spojrzał trochę niepewnie na Kriwonisa,
a ten rzekł:
- Nyc se ne martw, pane Nikolaj. U mene baby ne ma, ale pywo albo wyno zawsze jest! - Po
tych słowach gospodarz ponownie sięgał do worka i już po chwili otwierał kolejny dzban. Potem
podał go gościowi.
- I co było dalej? Jak mniemam, waszmość nie dotarłeś do Ameryki? - Skrzetuski postanowił
wrócić do rozpoczętego wcześniej tematu.
- Ne. Na morje napadly nas piraty berberyjskie. Bodaj sczezły, kurwie dziury! Mojewo ojca
zasiekali na smerc, a mene, jako newolnyka na turecky statek spredaly. Tfu! Bladź!
Kriwonis wskazał ruchem głowy, że też chętnie skorzystałby z naczynia, które od dłuższego
czasu przebywało w dłoniach Mikołaja. Kiedy ugasił pragnienie, zadowolony parsknął głośno.
- Przez rok ja pokład na ichniej łajbie mył. A potem, to lato zdaje se było, czajki kozackie podpłynely
i psubratów pohanskych wyciely w pień. Jak wiepszów. Mene przygarnely, bom kristianskij. I tak zostało
- zakończył opowieść, a po chwili dodał: - Ja wyrósł na Dzikoje Polje i znam tu każdy kamen.
Po krótkiej przerwie zaproponował:
- Może pan pułkownyk jeszczjo zakuric machorki chce?
- A dajże, waszmość. Jeszcze raz spróbuję - wyraził zgodę z większą ochotą niż poprzednio.
- Ot, mołodziec. Od razu ja pana pułkownyka polubył - zaśmiał się rubasznie ataman, podając
Mikołajowi fajkę. - A ja jeszcze horyłki trochę mam...

***

Skrzetuski obudził się z potwornym bólem głowy. Spostrzegł, że był przykryty futrem i leżał
na ziemi w namiocie Kriwonisa. Tymczasem gospodarz spał, głośno chrapiąc, i co jakiś czas instynk-
townie odganiając ręką roje much, lądujących uparcie na wąsiskach. Światło, wpadające do środka
przez niewielką dziurę w górnej części kwatery, obwieszczało nadejście dnia.

Mikołaj postanowił opuścić gościnne progi i pójść w stronę rzeki, żeby obmyć ciało po
trudach minionej nocy. Powoli przypominał sobie niektóre szczegóły wczorajszego wieczoru.
Pamiętał, jak Kozak opowiadał o wypadach zbrojnych na Mołdawię i Wołoszczyznę oraz na ta-
tarskie miasta i ułusy. Najbardziej, jednak podobały się Skrzetuskiemu historie o wyprawach na
ziemie położone nad Bosforem. W czasach, kiedy przed potęgą turecką drżała cała Europa, Kozacy
potrafili zaświecić pożogą w oczy nawet sułtanowi. I to w samej stolicy jego państwa.
- Witaj, mości pułkowniku.
Mikołaj odwrócił się słysząc znajomy głos. Przed jego zmęczonym obliczem stał Iwan Wy-
howski, dzierżący w dłoniach zwoje papieru. Pisarz skrzywił usta w przyjaznym uśmiechu i podszedł
bliżej zagadniętego. Czarnowłosą głowę zalewały mu strumienie potu, spływające po twarzy
i znikające pośród bujnych wąsów i brody.
- Coś nietęgo waszmość wygląda? - Iwan z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu, a w jego sza-
rych oczach zaświecił błysk ironii. - Słyszałem, że z Maksymem jakoweś rozmowy pan pułkownik toczył?
- Trochę pogadalim, jak to żołnierze przed bitwą - odpowiedział, wyglądający jak siedem
nieszczęść Skrzetuski. - Ale dość o mnie. Widzę, że waszmość z twierdzy wracasz. Jakie wieści?
- Dobre - oparł. - Wiadomo, że Tatarzy i zjednoczone pod flagą Rzeczpospolitej wojska
kozackie, polskie i litewskie dziś wyruszą. Na rozmowach w twierdzy pojawił się Tuhaj-bej, który
dołączył do przymierza. Jutro powinniśmy spotkać wroga w polu. No, ale o tym waść wiesz.
- A o czym mi nie wiadomo? - Pułkownik wyczuwał w głosie rozmówcy, że jakowąś ważną
wiadomość ma do zakomunikowania.

27
- A o tym, że niedawno przybył poseł z Warszawy - oznajmił Wyhowski z nieukrywanym
zadowoleniem. - Dostarczył pismo, w którym stoi, że wczoraj Najjaśniejszy Pan, Jan Kazimierz
wraz z armią do nas wyruszył. A siła ich! Bo to ze sto tysięcy ludzi będzie.
- Na bitwę nie zdąży?
- To zależy od tego, jak długo wytrzymamy. Gdyby się nam nie udało... - zawiesił na mo-
ment głos. - To może w innym miejscu potęga rycerstwa Rzeczypospolitej i sojuszników diabelski
pochód zatrzyma. Wszystko w ręku Boga.
- Nie martw się, mości Wyhowski - pocieszał Mikołaj. - Rozbijemy w pył nieprzyjaciół, a króla
powitamy na przyjęciu w zamku, a nie w polu. A teraz bywaj, przyjacielu, bo muszę się przed wy-
marszem oporządzić.
- Bywaj, panie pułkowniku. - Pisarz klepnął chwiejącego się Skrzetuskiego w ramię, po czym
ruszył w stronę namiotu Kriwonisa.

***

Po południu dwustutysięczna armia wyruszyła na wschód. Pochodowi ogromnej ilości ludzi


i zwierząt towarzyszyły tabory wozów, na których wieziono armaty i inne niezbędne do prowadzenia wal-
ki utensylia. Każda z nacji śpiewała swoje pieśni bojowe, a owa swoista dysharmonia powodowała
nieziemski hałas, sprawiający, że włosy stawały dęba.

Na czele czterech ogromnych armii stał Jeremi Wiśniowiecki, wyznaczony na głównodowo-


dzącego przez króla Rzeczpospolitej. Pomimo niezadowolenia Tuchaj-beja i kilku przywódców
kozackich udało się księcia na tym ważnym officium zatrzymać, dzięki hetmana Chmielnickiego
mediacjom i zabiegom. Zresztą plan starcia był bardzo prosty: uderzyć całą potęgą na wroga i walczyć
jak najdłużej, choćby do ostatniego żołnierza.

Wieczorem odziały dotarły na miejsce, w którym następnego dnia planowano wydać bitwę.
Szybko rozbito obóz. Niektórzy przygotowywali broń, inni siedzieli w ciszy przy ogniu; wszyscy
z niepokojem oczekiwali na nadchodzącą batalię. Szpiedzy donieśli, że wrogie odziały powinny być
widoczne przed południem na stepie.

***

Nazajutrz polecono kapelanom przygotować mszę, a że w obozie rezydowali żołnierze kil-


ku wyznań, odbyły się dwie eucharystie - pierwej katolicka, potem prawosławna. Po zakończeniu
modlitw, Wiśniowiecki wysłał podkomendnych do sprawdzenia stanu wojsk i ustawienia szyków,
aby wszystko przed starciem gotowe było. Na jego rozkaz to samo uczynili obaj hetmani, oraz choć
z niechęcią, Tuchaj-bej.

Książę wyjechał konno przed przygotowane do walki oddziały. Jego długie, czarne włosy
podskakiwały w rytm równego kłusa wierzchowca, a po twarzy i brodzie ściekał pot. Ściągnął
wodze, po czym wytężył wzrok spoglądając przed siebie; w oddali, na horyzoncie pojawiły się jakieś
ciemne kształty. Na razie zamajaczyły tylko pierwsze szeregi, lecz wzbita podczas marszu ogromna
chmura pyłu wskazywała, iż były ich tysiące.
- Idą - mruknął cicho.

Mimo, że nie dosiadali wierzchowców, zbliżali się dość szybko. Nie śpiewali przy tym żadnych
pieśni bojowych i nie uderzali miarowo w bębny, jak to zazwyczaj czyniła maszerująca piechota.
Poruszali się w ciszy, raz na jakiś czas przerywanym dźwiękiem wydawanym przez towarzyszące
im zwierzęta.

28
Po niedługim czasie, kiedy pochód był bliżej, oczekujący ludzie mogli dostrzec wygląd
najeźdźców. Ramiona mieli wydłużone i pokryte guzami, a skórę porośniętą czarnym jak smoła,
co ją obrońcy obleganego zamku na łby wrogom wylewają, owłosieniem. Pyski ich złowrogie, po-
dobne do szczupaczych, oprócz tego z szerokich ust wystawały długie, ostre kły. Oczy świeciły
szkarłatem, jakoby żarem z ogniska, a owa czerwień była dobrze widoczna nawet w blasku światła
słonecznego. Poruszali się szybko na mocno umięśnionych, krzywych nogach, zakończonych
kopytami. Wyglądali na wyższych od człowieka o dwie, niektórzy o trzy głowy. Potwierdzało to
prawdziwość opowieści Tatarów, którzy z zaatakowanych terenów z życiem uszli, do Chmielnickiego
dołączając. Większość poczwar była naga, lecz nieliczni mieli na sobie stalowe kolczugi i zbroje
oraz hełmy z żelaznych obręczy i zielonej skóry, zakończone dziobami wyglądającymi jak kru-
cze. Uzbroili się w miecze o szerokich głowniach, maczugi i topory, które trzymali w wielkich,
przypominających orle szponach. Byli wśród nich też tacy, co żadnej broni nie mieli i wyglądało
na to, że tworzyli większość. Niektórzy prowadzili na postronkach wilki, a inni jakieś czworonożne
stwory, posiadające łeb jaszczurki i tułów psa. Nikt w obozie wojsk Rzeczpospolitej nie wiedział nic
o pochodzeniu wroga, ale pewność była, że są istotami przepojonymi złem i żądzą zabijania.

Książę dał sygnał do ostrzału armatniego. Po chwili rozległy się salwy, a pośród najeźdźców
raz po raz wybuchały pociski, wyrzucając w powietrze oderwane części ciał stworów. Potem rzesza
piekielnych stworzeń przez jakiś czas nie była widoczna, schowana w dymie artyleryjskim wy-
mieszanym z kurzem i pyłem. Działa długo pluły ogniem, póki nie uleciała w powietrze ostatnia
kula. Nastała krótka cisza. Kiedy wiatr rozgonił chmury dymu, ponownie ukazał się pochód wroga,
nieprzerwanie maszerujący po stepie, choć bez wątpienia nieco ostrzałem armatnim przetrzebiony.
Wiśniowiecki patrzył jeszcze przez chwilę w kierunku nadciągających kreatur. Kiedy usłyszał
za sobą westchnięcia oraz pomruk przerażenia, zdecydował przemówić do żołnierzy. Zawrócił ko-
nia i stanął naprzeciw zgromadzonych, zdając sobie sprawę, iż niewielu usłyszy jego słowa. Liczył
jednak na to, że skupieni bliżej pociągną resztę w bój.
- Żołnierze!
Szepty i wszelkie rozmowy ucichły, tysiące oczu zwróciło się w kierunku księcia.
- Za chwilę rozpoczniemy walkę, którą z Bożą pomocą zwyciężymy. Nie lękajcie się wroga,
albowiem nie ten, kto groźnie wygląda, ale ten co ma odwagę i Boga w sercu, zwycięzcą będzie. -
Jeremi uniósł buławę, sygnalizując podkomendnym, by wydali rozkazy do ataku. - I pamiętajcie:
żeby demona zabić, trzeba uciąć mu łeb. A więc w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Naprzód!

Nastroje w obozie zmieniły się diametralnie. Tłum ryknął, po czym piechota ruszyła w pole.
Wkrótce rozległy się odgłosy walki. Wśród tumanów pyłu było słychać dźwięki uderzeń szabel,
krzyki zabitych oraz rannych i nieziemskie ryki stworów, przemieszane z warczeniem wilków
i ogłuszającym piskiem jaszczurowatych czworonogów.

Ludzie musieli atakować w kilku jedną poczwarę. Często dwóch przebijało ją pikami i trzymało
przez chwilę na drzewcach, by kolejny piechur mógł ściąć szablą łeb. Nie było to łatwe, gdyż bestie
imponowały nadzwyczajną siłą oraz odpornością, często łamiąc dardy i zabijając żołnierzy bronią
lub rozszarpując na strzępy szponami czy też zagryzając, jak drapieżne zwierze swoją zdobycz.
Ukatrupienie piekielnika dodatkowo utrudniały rzucające się do gardeł człowieczych wilki i pso-
podobne jaszczury, choć łatwiej je ubić szło, aniżeli ich właścicieli. Pomimo tego, sprzymierzone
wojska długo i dzielnie stawiały czoła najeźdźcy, dokładając starań, aby jak najwięcej czarnych
łbów szablą strącić. Walczyli zażarcie, nie zwracając uwagi na odnoszone rany i ból w myśl zasady:
audaces fortuna iuvat timidosque repellit.

Po długiej i wyczerpującej bitwie opór ludzkiej piechoty począł powoli się załamywać. Wiśniowiecki
dał sygnał jeździe, aby była gotowa do natarcia, po czym wyciągnął szablę i pocałował oręż.

29
***

Wyhowski dołączył do czekających na rozkazy hetmana konnych kozaków. Chmielnicki


zauważywszy pisarza, podjechał bliżej i spojrzał na przyjaciela.
- Nie po to ja ci życie ratował, żeby ty tera na zatracenie szedł! - huknął niespodziewanie.
- Że co? - Iwan pobladł na widok groźnej miny dowódcy.
- To, że walki zabraniam! - Hetman widząc zdziwienie na twarzy Wyhowskiego, natychmiast
dodał: - Zostaniesz na tyłach i będziesz notował przebieg bitwy. Jedna szabla nas nie zbawi, a twoja
pisanina może być bezcenna dla pokoleń.
Iwan pozostał na stanowisku, wierząc, że Chmielnicki zmieni zdanie. Na próżno.
- To rozkaz! A teraz zawracaj konia.

Pisarz zaporoski odjechał. Zatrzymał się na tyłach, w niewielkiej odległości od przygotowa-


nej do szarży jazdy. Zeskoczył z konia i wyciągnął z umieszczonego na siodle, skórzanego worka
kilka kartek papieru oraz pióro i przybornik do pisania, po czym zasiadł na niewielkim głazie.

***

Jeźdźcy w skupieniu oczekiwali na rozkaz. Stali obok siebie husarze, których karacenowe
zbroje lśniły w słońcu, a oczy, na od dawna niegolonych twarzach, groźnie zerkały spod szyszaków.
Zaraz za nimi i na flankach czekała lekka jazda złożona z petyhorców, Tatarów i Kozaków, nie
tak dobrze opancerzonych, ale w koniu potrafiących walczyć, jak mało kto. Zgodnie z poleceniem
wszyscy trzymali w dłoniach szable, gdyż uznano, że piki tym razem nie przydadzą się w walce.

Wiśniowiecki uniósł buławę. Po chwili to samo uczynili hetmani, a potem poszczególnym


oddziałom rozkazy wydali pułkownicy. Ruszyli. Najpierw wolno, potem przyspieszyli, by w końcu
rozpędzić wierzchowce do galopu i popędzić ku wspólnemu wrogowi.

***

... i nie sprostali wrogowi ludzi i Boga Wszechmogącego. Walczyli zawzięcie, niczym
Archanioł Michał z Szatanem samym, ale demony, choć straty poniosły spore, nie dały się pokonać.
Widzę ja teraz, jak dobijają rannych, zagryzając ich i chętnie krew ich pijąc, a nawet mięsa
ludzkiego próbując. Zaraz przyjdą po mnie. Moja szabla czeka, tanio ja życia nie oddam. Cała nadzie-
ja w Najjaśniejszym Panie i Bogu Miłosiernym. Oby zatrzymali diabelski pochód albo ludzkość
istnieć przestanie.
Pisarz Zaporoski
Iwan Wyhowski
Dzikie Pola 18 VII 1649

***

Kilka dni później na pobojowisku pojawiło się kilkudziesięciu jeźdźców. Niektórzy z nich
przeszukiwali pole bitwy, wypatrując żywego człowieka. Na próżno, gdyż wszyscy byli martwi. Step
pokryły tysiące trupów, stając się pożywieniem dla stada padlinożerców.

Na niebie, na którym jeszcze rano gościł letni błękit, pojawiało się coraz więcej ciemnych
chmur, od czasu do czasu przysłaniających słońce. Powiał mocny, chłodny wiatr, niosąc po okolicy
zapach śmierci, a zarazem zapowiedź zmiany pogody, będąc jakoby posłańcem deszczu.

30
Nieopodal, w towarzystwie kilku sług i duchownego, siedział na białym rumaku król Rzeczpos-
politej, Jan Kazimierz. Przyglądał się z markotną miną temu, co pozostało po zjednoczonej armii. Zerkał
co jakiś czas na nieboskłon, zaniepokojony gęstniejącymi i przybierającymi ciemną barwę kłębami.
- Boże Wszechmogący - rzekł bardziej do siebie niż do księdza. - Ile istnień ludzkich te dwie
bitwy pochłonęły? Tutaj wszyscy zginęli, a nad Bugiem połowę żołnierzy straciłem.
- Najjaśniejszy Panie. Najważniejsze, że diabelskie legiony pokonane - odpowiedziała przyodziana
w sutannę postać. Był nim stary, siwy jak gołąb mężczyzna, równie spocony jak klacz, której dosiadał.
- Tak. Prawie wszystkich ubiliśmy. Ani jeden nie dał wziąć się żywcem, a ci co przeżyli, wsko-
czyli do Buga i ślad po nich zaginął - powiedział król. - Dręczą mnie pytania: skąd się plugastwo
wylęgło? I czy wrócić może?
- Z piekła - szepnął duchowny i natychmiast przeżegnał się. - Dlatego też, otrzymałem wieści,
że Ojciec Święty Innocenty X wyśle wkrótce tutaj grupę inkwizytorów.
- Tylko tego mi brakowało... - Jan Kazimierz pokręcił zniesmaczony głową. - Dlaczegóż to,
ojcze Piotrze?
- W Rzymie uradzili, że ktoś wezwał demony czarami. Innymi słowy, nie wierzą w przypadek
- wyjaśnił ksiądz. - Chcą przeprowadzić śledztwo.
- Znam ja te ich śledztwa! - prychnął monarcha. - Połowę poddanych mi spalą albo zamęcza
na torturach. A tu i tak już niewielu zostało. - Wskazał ręką leżące przed nim trupy i na chwilę
zatrzymał wzrok na małym przedmiocie, częściowo przykrytym piaskiem.
Duchowny zamilkł, nie chcąc wchodzić w polemikę z głową Rzeczpospolitej. Tymczasem
król rozkazał jednemu ze sług przynieść wcześniej zauważoną rzecz, a kiedy ją otrzymał, uważnie
począł oglądać. Znaleziskiem okazała się drewniana faja, wyrzeźbiona na kształt smoczego łba. Po
chwili przed monarchą stanął jeden z konnych, wcześniej przeczesujący pobojowisko.
- Znaleźliście coś? - zapytał Jan Kazimierz.
- Tak, Miłościwy Panie - odpowiedział żołnierz. - Znalazłem pisma jakoweś.
- Pokaż. - Monarcha wyciągnął dłoń w stronę jeźdźca.
Wziął zwoje papieru i szybko przejrzał zapiski, po czym rzekł:
- Kroniki Wyhowskiego... Mogą się przydać - podał pisma jednemu ze sług. - Pilnuj, jak oka
w głowie - nakazał, grożąc palcem.
Jan Kazimierz po chwili milczenia popatrzył chłodno na księdza.
- Kiedy inkwizytorzy mają się zjawić? - spytał.
- Tego jeszcze nie wiadomo. Ale sądząc po tym, jak ważka to sprawa, długo nie każą na siebie czekać.
- Jednego diabła pognałem, to będę miał drugiego! - wysyczał wściekły przez zaciśnięte zęby.
Założył na głowę trójgraniasty, płaski kapelusz, po czym rozkazał: - Wracamy!
Grupa jeźdźców zmusiła konie do truchtu, powoli oddalając się od pola bitwy. Zaczynał
siąpić deszcz, a niebo całkowicie zakryły ciemne, burzowe chmury.
- Jutro wysłać nam trzeba ludzi, żeby ciała oficerów z pobojowiska zabrali - oznajmił Jan Kazimierz.
- A i reszcie trzeba jakiś jeden wielki grób wykopać i poświęcić. Nie może tak być, żeby w stepie gnili.
- Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum - zacytował fragment Objawienia, jadący
obok króla ojciec Piotr. - Dobrze, że już wracamy. Straszna to i przeklęta ziemia - podsumował.
- Przeklęta - powtórzył monarcha i dodał: - Ale nasza.

***

W sali stały obok siebie dwie postaci. Patrzyli przez ogromne, zajmujące niemal całą ścianę
okrągłe okno na znajdujący się kilkanaście metrów poniżej plac, na którym zgromadzeni ludzie
podziwiali popisy kuglarzy. Na rynku przebywało też kilkunastu handlarzy, zachwalających głośno
towar i bezceremonialnie wykłócających się z kupującymi o każdego florena.
- Niedługo pozbędę się tej hołoty z placu - rzekł starszy z nich. Miał na sobie ornat, wykonany
z kosztownych tkanin i bogato haftowany, a na czubku głowy białą piuskę. Na zawieszonym na szyi
złotym łańcuchu nosił ozdobiony szlachetnymi kamieniami pektorał.

31
- Jak tego dokonasz, Wasza Świątobliwość? - Druga postać była odziana znacznie skromniej;
ciało okrywała czarna tunika z kapturem, przepasana białym sznurem.
- Jak zawsze, Gerome. Tam, gdzie nie da się użyć inkwizycji, zawsze pomoże złoto. Przeku-
pi się kilku urzędników i targowisko zniknie. Musi zniknąć. Nie po to niedawno ukończyliśmy
bazylikę, żeby kupcy wrzeszczeli nam pod oknami.
- Święta racja, Ojcze.
- Powstanie tutaj piękny, ozdobiony postumentami i fontannami plac - kontynuował. - Mam
zamiar zlecić Berniniemu zaprojektowanie i nadzór nad budową.
Zamilkł, by po chwili zmienić temat.
- Jak nasze sprawy na wschodzie, Gerome?
- Dwa tygodnie temu poczwary zostały pokonane nad rzeką Bug przez króla Jana Kazimierza,
Ojcze Święty - odrzekł zakapturzony mnich.
- Doskonale. - Innocenty X skrzywił usta w pełnym wyższości uśmiechu. - Katolicki król
pokonał demony, które pojawiły się na prawosławnej ziemi. Odzyskanie przez nas wpływów na
wschodzie to tylko kwestia czasu. Najpierw Ukraina, a potem to już gładko i z Carstwem Rosyjskim
pójdzie. Kiedy wyruszacie?
- Pojutrze. Zabieram ze sobą najlepszych.
- Dobrze - szepnął zadowolony. - Pamiętaj, żeby przesłuchiwać przede wszystkim prawosławnych,
w szczególności popów. A i jak trochę starozakonnych na drzewach zawiśnie, to nic złego się nie stanie.
- Wedle życzenia, Ojcze Święty.
- Tak na koniec, chciałbym również nieco skrytykować jedną sprawę.
Oczy Gerome powiększyły się. Ton głosu rozmówcy zabrzmiał groźnie, a nikt - nawet on - nie
chciał zaznać gniewu papieskiego. Znał wiele przypadków ludzi z otoczenia Ojca Świętego, którzy
nieoczekiwanie popełniali samobójstwa lub umierali nagle, a nawet znikali bez śladu. Gerome kil-
kakrotnie był narzędziem, zajmującym się ludźmi niewygodnymi władzom Kościoła Katolickiego.
- Czy nie wydaje ci się - kontynuował Innocenty X - że armia demonów była zbyt liczna?
Przecież wyraźnie mówiłem, żeby przywołać kilkaset, a nie dziesiątki tysięcy.
- Wybacz, Ojcze Święty - zaskomlał inkwizytor. - Nasi demonolodzy popełnili błąd podczas
inkantacji. Od stuleci pracujemy nad „Kitab al-Azif „, ale jak widać ciągle nie wiemy wszystkiego
o księdze. Na szczęście przywołali demony niższego kręgu, więc nie były aż tak trudne do zabicia.
Zapadła chwila ciszy, którą po pewnym czasie przerwał głos głowy kościoła.
- Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Lecz jeśli następnym razem coś takiego się
powtórzy... Chyba nie muszę kończyć, prawda? - Spojrzał wymownie na Gerome.
- Nie powtórzy się, Ojcze Święty.
- Aliud est facere, aliud est dicere - westchnął Innocenty X, po czym dodał: - Możesz odejść.
Kiedy już będziesz w Rzeczpospolitej, postaraj się jak najczęściej wysyłać raporty.
- Tak, Ojcze Święty.
Inkwizytor uklęknął i ucałował dłoń duchownego. Potem powstał, ukłonił się i skierował
w stronę dużych, zdobionych złotymi ornamentami drzwi.

Kiedy opuścił komnatę, zza białej kotary wyszła donna Olimpia Maidalchini.
- Niebawem znacznie powiększysz wpływy kościoła, a prawosławie przestanie istnieć -
powiedziała. - Od początku wiedziałam, że nasz pomysł ma duże szanse powodzenia.
-Twój pomysł - zauważył.
- Twój czy mój, co za różnica?
- Masz rację. Żadna albo niewielka.
Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co nie udało się kilku jego poprzednikom. Po chwili
spojrzał w dół, na plac i wyraz twarzy zmienił mu się diametralnie. - Jeszcze tylko muszę coś zrobić
z tym piekielnym targowiskiem.

32
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)
Znikający punkt

Howl
Seven days to the wolves
Where will we be when they come
Seven days to the poison
And a place in heaven...
„Seven days to the wolves“
Nightwish

Światło zmieniło się na zielone. Kierowca kątem oka złowił jeszcze kilka pełnych podziwu i zazdrości
spojrzeń, po czym wcisnął mocno pedał gazu. Porsche 911 GT3RS - sycił własną próżność powtarzając
w myślach pełną nazwę swojego pomarańczowego potwora. Auto zagrało pełnią mocy swojego sil-
nika i rączo wyrwało do przodu. Gapie i inni kierowcy w swoich, jakże przeciętnych samochodach,
zostali z tyłu... aż do następnych świateł. Potem sytuacja się powtórzyła, tyle, że tym razem maszyna
wyskoczyła na długą prostą, nie przecinaną żadnymi skrzyżowaniami ani przejściami dla pieszych.
Jakub - znany redaktor telewizyjny i radiowy - uśmiechnął się sam do siebie. Kochał swój
samochód, jego możliwości i w chwilach takich jak ta mógł się tą miłością rozkoszować.
Coś zaryczało. Z tyłu, z boku, z przodu... Czarny amerykański wóz wyprzedził z prawej i szybko
zaczął się oddalać.
„Kurwa, niedoczekanie...“ Redaktor zredukował bieg i przyspieszył. Przeciążenie wgniotło
go w fotel, a droga nagle wydała się węższa. Porsche podgoniło uciekający samochód, ale kiedy było
już całkiem blisko, czarnym wozem szarpnęło i wyrwał do przodu jak popędzony batem rumak.
Dziewięćset jedenastka aż paliła się do pościgu i z całą pewnością miała możliwości na dogna-
nie uciekiniera, ale przecież prowadził ją tylko człowiek i temu człowiekowi przy 220 kilometrach
na godzinę zabrakło odwagi. Właśnie zbliżali się do miejsca, które całkiem niedawno zasłynęło
z koszmarnego wypadku Ferrari...

fantastyka 33
Jakub odpuścił i z niedowierzaniem przyglądał się, jak czarny samochód maleje mu w ocz-
ach. Wcześniej udało mu się odczytać nazwę Dodge Challenger i napis wymalowany na zderzaku
- Vanishing Point. Napis ten nagle stał się strasznie wymowny.

***

- Jeździcie czasem samochodami? Ja jeżdżę. Poważnie. - Publika w studiu zarżała, jakby dowcip był
jakichś naprawdę wysokich lotów. Jakub poprawił okulary i kontynuował show. - I wiecie co? Jeżdżę
szybko. Ale, powiem wam, że niektórzy, to dopiero jeżdżą jak wariaci. Daję dzisiaj po Puławskiej...
nie powiem ile, bo jeszcze wyjdzie, że ktoś z was ma wujka policjanta - kolejny wybuch śmiechu
- a tu nagle bach, myknął obok jakiś szaleniec. Chyba ze trzy stówy grzał! Człowieku!!! Jeśli mnie
słyszysz, apeluję do ciebie, opanuj się! Jedziesz po śmierć!

***

Czarny Dodge Challenger mrucząc nisko zatrzymał się na niewielkim leśnym parkingu.
Światła zgasły, silnik zamilkł, drzwi otworzyły się cicho. Kierowca wysiadł i przeciągnął się tak, że
aż zatrzeszczały mu stawy. Robiło się ciemno, a wśród drzew noc rozgościła się już na dobre. Od
strony szosy niezgrabnie biegła skąpo odziana dziewczyna, ale nie miała do czego się spieszyć. Kie-
rowca Dodge‘a machnął w jej stronę niezbyt uprzejmie, jasno dając do zrozumienia, że towarzystwo
tirówki nie jest mu potrzebne. Następnie, nie zwracając już na nią uwagi, odwrócił się i poszedł
w głąb parkingu, pod sporą drewnianą wiatę.
Chciał usiąść na jednym z kilku ustawionych tu pieńków, kiedy ze zdziwieniem zauważył, że za wiatą
stoi motocykl. Niby nic nadzwyczajnego, ot turystyczna Honda stojąca na parkingu, a jednak kierowcy zdało
się to dziwne. Późny wieczór, opustoszały placyk na szosie w kierunku Białegostoku i motor bez właściciela.
Podszedł bliżej. Motocykl wyróżniał się misternym malowaniem na baku, przedstawiającym
wojowniczkę z obnażonym mieczem dosiadającą smoka. I właściwie tyle. Cała reszta motoru była
bardzo zwyczajna.
- Jest tu ktoś? - Mężczyzna krzyknął trochę wbrew sobie, bo nie bardzo miał ochotę na towarzystwo.
- Jestem, czego chcesz? - Spomiędzy drzew wyszła dziewczyna. Sprane dżinsy, skórzana kurt-
ka, długie, proste i jasne włosy. Nawet w miarę ładna, choć to, że od razu wydała się intrygująca, nie
wynikało z jej urody. Była wyraźnie niezadowolona, że ktoś zawraca jej głowę, ale w oczach świeciło
jakoś tajemniczo, co sprawiało, że nieprzychylna reakcja stawała się mało istotna.
- Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać, zdziwiłem się tylko, że ten motor tak sam tu stoi,
myślałem, że coś się stało...
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem wyzbywając resztek gniewu.
- Wszystko jest ok. Lubię tu przyjeżdżać, jak jest już pusto i cicho.
- Tak romantycznie trochę... Ale chyba są ciekawsze miejsca, niż zaśmiecony parking?
- Są. Ale akurat tu mi dobrze. Masz jakieś imię?
- Charon.
- Aleś wymyślił... No, ale skoro tak chcesz, to nie będę gorsza. Jestem Ginger. Czasem wołają
też na mnie Wilczyca, ale Ginger się jakoś szybciej wymawia.
- Wilczyca?
- A co, nie lubisz wilków?
Zamiast odpowiedzi Charon uśmiechnął się tylko i gestem wskazał na swój samochód. Było już
prawie całkiem ciemno, ale można było jeszcze dostrzec szarą sylwetkę wilka wymalowaną na masce.
- Ładny.
- Nie wiesz, gdzie tu można przenocować?
- Zaraz niedaleko jest zajazd, ale nie wiem, czy ci będzie odpowiadał, bo masa tam się mętów
kręci i dziwki same się do łóżka pchają.
- Może tego właśnie szukam? - Zaśmiał się szczerze. - I nic innego nie ma?

34
***

Ginger zatrzymała motor, zsiadła i otworzyła drewnianą bramę. Czarny Challenger wtoczył
się majestatycznie na podwórze i zaparkował pod ścianą domu. Charon wysiadł i zaciekawiony
przyglądał się zabudowaniom. Dom Ginger, był właściwie niewielkim dworkiem. Na środku był
ganek, nad nim mały taras. Za prawym skrzydłem widać było stajnię, za lewym kawałek sadu.
- Sama tu mieszkasz? - Spytał, gdy dziewczyna wprowadziła swoją Hondę i zamknęła bramę.
- Sama i więcej o to nie pytaj. Zapraszam do środka.
W sieni, na zdobionych boazerią ścianach pełno było zdjęć wilków. Charon z błyskiem fas-
cynacji w oczach oglądał każde z osobna i bez słowa przesuwał palcami po ramkach. Wydawał się
zahipnotyzowany.
- Piękne, prawda?
- Tak, piękne. Są wspaniałe.
- Chodź, coś ci pokażę.
Ginger złapała mężczyznę za rękę i pociągnęła za sobą do salonu, z którego przeszklonymi drzwi-
ami wychodziło się na drugą stronę dworku. Wyszli na dwór i zatrzymali pod rozłożystym dębem.
- Nie ruszaj się i nie odzywaj. Nic ci nie grozi... - Dziewczyna gwizdnęła krótko i mocniej ścisnęła
dłoń Charona. Zdawała się podekscytowana, jak mała dziewczynka, która chce zwierzyć się przyjaciółce,
że właśnie ostatniej nocy przyśnił jej się pierwszy pocałunek z tym ślicznym chłopcem z drugiej B.
Patrzyli przed siebie, w nocną czerń otulającą drzewa i krzewy, tymczasem z prawej strony,
niczym duchy zjawiły się dwa spore cienie. Miękko przemknęły pod ścianą domu i podbiegły pod
dąb. Pojawiły się tak niespodziewanie, że i Charon i Ginger aż podskoczyli.
- Moje słodkie! To jest Nemezis, a to Tanatos, może dadzą ci się pogłaskać, ale bądź ostrożny,
są nieufne do obcych. - Dziewczyna klęczała na ziemi i tuliła się do wilków, które łasiły się jak
najzwyklejsze psy. Merdały ogonami i lizały ją po dłoniach okazując pełnię czułości i uwielbienia.
Charon ukucnął obok dziewczyny i wyciągnął otwarte dłonie do zwierząt. Wilki zastygły.
Ich bystre oczy pochwyciły wzrok mężczyzny, nozdrza przyjęły jego zapach. Tanatos i Nemezis
przysiadły na zadach, uniosły wysoko łby i jak na komendę zawyły. Posępna pieśń nocy wzbiła się
wysoko, między korony drzew i jeszcze wyżej, gdzie porwał ją wiatr i poniósł hen daleko.
- Co jest, maleństwa, co się dzieje? - Ginger zaskoczona głaskała swoich ulubieńców.
- Odchodzi jakaś bratnia im dusza. - Głos Charona był cichy i jakiś dziwny. - Przesyłają jej
pozdrowienia, wsparcie i otuchę. Oddają jej hołd.
Mężczyzna bez żadnego strachu pogłaskał oba wilki, a one stopniowo cichły, wreszcie
skończyły wyć i ufnie złożyły głowy na jego kolanach.
- Niesamowite. - Ginger była szczerze zaskoczona.

***

- Zobacz, piszą o tobie w necie!


Charon z apetytem jadł jajecznicę na boczku, a Ginger siedziała przed komputerem. Teraz
poderwała się podekscytowana i na głos przeczytała wiadomość z któregoś z plotkarskich portali.
- Słuchaj! „Znikający punkt. Dziś Jakub, znany redaktor telewizyjny i radiowy przekonał się,
że nie jest najszybszym kierowcą na drodze. Jego Porsche zostało wyprzedzone przez tajemniczego,
czarnego Dodge‘a Challengera. Wydarzenie to zrobiło na Jakubie takie wrażenie, że na antenie, po-
dczas swojego programu zaapelował o bezpieczną jazdę. Człowieku, jedziesz po śmierć! - grzmiał
redaktor. Ciekawe, na ile przemawiała przez niego troska o bezpieczeństwo tajemniczego kierowcy,
a na ile zraniona duma. Jeśli ktoś dysponuje zdjęciami lub wiadomościami na temat czarnego Chal-
lengera, prosimy o kontakt z naszym serwisem“.
- Skąd wiesz, że to o mnie?
- A nie?
- Nie wiem i szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Przecież czytałaś, jadę po śmierć.

35
- Skoro tak mówisz... Powinnam narobić ci teraz zdjęć, nagrać rozmowę i wysłać do Inter-
netu. Zrobiłabym się sławna - zachichotała ubawiona własnym żartem.
- Jak sobie życzysz. Jutro muszę być pod Augustowem i tylko to mnie w tej chwili interesuje.
- Och, zupełnie nie znasz się na żartach. To naprawdę jest śmieszne. O, są już komentarze,
posłuchaj: I mnie wyprzedzał! ; Mnie też, dziś przy Wileńskim! ; To palant jakiś, takim powinni
odbierać prawo jazdy! ; Ale ty głupia jesteś, koleś ma fantazję. ; Albo ma ważny powód. Pamiętacie
ten film „Znikający punkt“? Tamten też jechał Challengerem. ; A ja jestem z Policji i jutro go zatrzy-
mamy, jak tylko się pojawi. Nie będziemy tolerowali piratów, nie ważne, jaki mają powód! ; O i co
jeszcze! Wara ch...e od tego gościa!!! ; Zawsze i wszędzie, policja je...na będzie!!!
- Dobra, już dość. Ubawiłem się stokrotnie - Charon jakoś nie wyglądał na szczególnie roześmianego.
- Po co jedziesz do Augustowa? Tylko nie mów, że po śmierć...
- To nic nie powiem.
- A, jak chcesz. Myślisz, że naprawdę się na ciebie zasadzą?
- Policja? Cholera wie, ale na pewno się przez nich nie spóźnię.
- Myślisz, że wiedzą dokąd jedziesz?
- Nie mam pojęcia, ale jeśli ci z Internetu coś jeszcze napiszą, to z pewnością ułatwią Policji
zadanie. Słuchaj Ginger, daj już spokój. Pokażesz mi, gdzie mogę się położyć?

***

- Dzięki. Jestem twoim dłużnikiem.


- Nie żartuj. Nic nadzwyczajnego nie zrobiłam.
- Zrobiłaś mi pyszną kawę - Charon uśmiechnął się i odstawił kubek. - To dużo. Mogę jeszcze
raz zobaczyć wilki?
- Jasne, wyjdźmy przed dom, zaraz je zawołam.
Tanatos i Nemezis nie kazały na siebie czekać. Musiały być gdzieś w pobliżu, zupełnie, jakby
to one chciały się pożegnać.
- Polubiły cię.
- Ja je też. To moje pokrewne dusze.
- I moje - Ginger patrzyła przyjaźnie, ale wciąż nie mogła pojąć jak to jest, że jej wilki z taką
ochotą przyjmują pieszczoty od obcego przecież mężczyzny.
- Jest taka legenda, zawyj, a po siedmiu dniach zjawią się wilki... Jeśli będziesz naprawdę
potrzebowała, zrób tak.
- Wierzysz w legendy?
- Bratnie dusze łączy coś, czego nie można wytłumaczyć naukowo, więc czemu nie zaufać
legendzie? Zawyj, przecież wiem, że potrafisz.
- Jeśli będę potrzebować... bratnie dusze usłyszą mój zew.
Drzwiczki trzasnęły cicho, potężny silnik zagrał swoją mruczankę i już po chwili czarny
Dodge zniknął w oddali.

***

Posterunkowy Ryszard Chart przetarł oczy. Nie mógł uwierzyć, że to co widzi jest prawdą, ale
najwyraźniej było. Czarny, amerykański „muscle car“ wyłonił się zza zakrętu i z piekielnym rykiem
przemknął tuż obok jego Vectry. Radar pokazał sto dziewięćdziesiąt osiem na godzinę.
- Widziałeś, widziałeś!!! - Policjant darł się jak opętany do swojego partnera, który najwyraźniej
widział, bo właśnie skończył informować centralę, że ruszają w pościg.
Opony pisnęły głośno i wzniecając tumany kurzu radiowóz popędził za drogowym piratem.
Gnali szybko, jak nigdy, ale minęło dobrych kilka minut, nim zobaczyli tylne światła czarnego
Dodge‘a. Dopiero teraz przypomniało im się, że powinni włączyć syrenę. Chart najchętniej wcale
by jej nie użył, ale łamanie regulaminu nigdy niczym dobrym się nie kończyło.

36
Niebieski kogut zawył potępieńczo. Charon skrzywił się, dla pewności spojrzał w lusterko
wsteczne, po czym mocniej docisnął gaz. Nie miał czasu na zabawy z Policją.
- Kurwa, kurwa, kurwa! No jedź ty złomie! - Chart tłukł wściekle w kierownicę, być może
licząc, że to jakimś cudem wykrzesze ze służbowego Opla nadprzyrodzone moce.
Nie pomogło. Gnali blisko 250, a Challenger nieubłaganie i podejrzanie szybko się oddalał.
Był już tylko małym punktem, a po chwili znikł zupełnie. Radiowóz zwolnił, a policjanci z przykrą
świadomością porażki wezwali helikopter i inne patrole.

***

Zabawa w kotka i myszkę trwała już dość długo. Właściwie, to zdecydowanie za długo. Charon
miał czas do wieczora i stosunkowo niedaleko, ale nadgorliwi stróże prawa zmusili go do kluczenia
po bocznych drogach i zapas godzin nieprzyjemnie się kurczył. Kończyło się też paliwo, a postój na
stacji mógł się skończyć tym, że ktoś wezwie Policję i zrobi się jeszcze goręcej.

***

Tym razem Jakub występował jako gość. Zaproszono go, bo niespodziewanie sprawa
samochodu widmo, jak mówiono o czarnym Challengerze, zrobiła się głośna. Internauci oszaleli,
podobnie słuchacze radiowi i telewidzowie. Oszalała też Policja, która wzięła sobie za punkt ho-
noru, że dorwie tajemniczego kierowcę.
- Co pan myśli o tej sytuacji? - Pytała prowadząca.
- Trochę to absurd, to coś, co się zdarza tylko na filmach, ale tak szczerze, tak najszczerzej, to
kibicuję temu gościowi. Nie wiem, o co mu chodzi, ale to nie moja sprawa. On robi coś, czego nie
robi nikt inny. Jest wolny i prawdziwy.
- Prawdziwy?
- Tak, widziałem ten samochód i to nie jest żadne widmo. Znikający punkt, taki romantyczny
i niedzisiejszy. Sam nie wierzę, że takie rzeczy opowiadam, ale w tym kierowcy jest coś, co każdy
chciałby mieć. Ci policjanci, którzy go ścigają też.
- Czyli popiera pan taką piracką jazdę? Już pan nie woła, że to jazda po śmierć?
- Sam nie wiem... Ale nie, nawet, jeśli on jedzie po śmierć, to wie co robi. Tu już nie chodzi
o piractwo, tylko o wolność duszy. To metafizyczne prze...
Zenek wyłączył radio. Pewnie słuchałby dalej, bo audycja jakoś strasznie silnie poruszyła
jego niespokojną duszę, ale oto bajka obecna przed chwilą w eterze stała się jawą. Czarny Dodge,
zakurzony tak bardzo, że słońce prawie nie odbijało się w jego lakierze, zawinął ostro i zajechał pod
jeden z dystrybutorów. Kierowca wyglądał na trzydzieści lat. Ubrany na czarno, wysoki, wysiadł
i jakby nigdy nic zaczął tankować swoją maszynę.
Tknięty przeczuciem Zenek włączył CB i wyszukał policyjną częstotliwość.
- Tak, to ta stacja. Właśnie leje benzynę. Spieszcie się. Jest jakaś nagroda?
Zenek zagryzł zęby i wściekle przemknął spojrzeniem po innych stojących tu samochodach.
Bez trudu zorientował się, że kapusiem jest nażelowany chłystek w rozpadającym się Polonezie.
Szczyl nawet nie bardzo się krył, szybę miał otwartą, więc pewnie stojący obok pracownik stacji
musiał go słyszeć. Co za głupi gówniarz...
Scania Zenka zadrgała lekko, gdy zaskoczył jej silnik. Ruszyła powoli, zatoczyła łuk. Szoferka
minęła Poloneza, ale przyczepa okazała się zbyt długa. Trochę ścięła i ze zgrzytem przytarła ruszający
właśnie pojazd. Nażelowany wyskoczył ze swojego gruchota jak poparzony. Z rozpaczą obejrzał zer-
wane lusterko i wgniecioną blachę, po czym gestykulując mocno podbiegł do szoferki Scanii.
- Jak jeździsz fujaro! Samochód mi rozpieprzyłeś!
Zenek łaskawie zatrzymał ciężarówkę i wysiadł. Był o dwie głowy wyższy i ze dwa razy szer-
szy od wydzierającego się gnojka. Gdyby chciał, zapewne rozgniótłby go jednym uderzeniem, ale
nie czuł takiej potrzeby. Szczyl i tak dostał nauczkę za kablowanie.

37
- Na policję zadzwonię, świadków mam! O ty... - Nażelowany wskazał na pracownika stacji.
- Widziałeś jak było?
- Widziałem. Ruszałeś i nie zauważyłeś ciężarówki. Z oczami masz coś, czy jak? Wielka jak stodoła...
- Co?
- Gówno! - Zenek wtrącił się dość niegrzecznie. - Zbieraj się stąd gnoju i następnym razem
zastanów się dwa razy, zanim użyjesz CB-radia. To nie jest zabawka dla takich śmierdzieli.
Chłopak zamknął się. Chwilę stał nie bardzo wiedząc, co robić, po czym wsiadł do Poloneza i odjechał.

***

Ciężarowy MAN blokował wjazd na stację, ale wreszcie udało się go minąć. Trzy radiowozy
wyjąc potwornie swoimi syrenami zajechały pod niewielki budynek.
- Nie, nikogo takiego tu nie było. - zdziwiony sprzedawca grzecznie odpowiadał na pytania.
- Przecież taki samochód z pewnością bym zapamiętał.
- Panie władzo, co pan opowiadasz? Tu tankują tylko ciężarówki i miejscowi. Czasem ktoś się
zjawi, owszem, ale już z tydzień nikogo nie było, chyba, że liczyć taka parę, co po gumki wpadła i po-
tem zaraz do lasu skręciła... - pracownik obsługujący dystrybutory również niewiele mógł pomóc.
Zenek nie miał ochoty, by i jemu zaczęli zadawać głupie pytania. Poczekał, aż Challenger,
którego zasłaniał swoją Scanią zniknie za zakrętem, potem wrzucił wyższy bieg i odjechał.

***

- Jakbyś się ruszył od razu, kiedy otrzymałeś wiadomość, nie byłoby tego całego cyrku. Miałeś
siedem dni - Kalipso uśmiechnęła się i delikatnie ucałowała Charona na powitanie.
Słońce właśnie kryło się za korony drzew. Złocisto czerwony blask rozlewał się bajecznie po
tafli jeziorka, po trawie, odbijał się w ciemnych oczach.
- Miałaś blisko, a pewien jestem, że też przyszłaś w ostatniej chwili - w słowach mężczyzny
nie było przytyku, a raczej subtelny żart.
- Mniejsza o to. Wszyscy już są. Czekają.

***

Dwanaście wilków jednocześnie wzniosło ku księżycowi swoją pieśń. Tęskne nuty zagrały
echem i tajemniczą groźbą. Dwanaście gardeł złączyło się w jeden chór. Wilcze serca biły teraz
razem, dusze zjednoczyły się w braterskiej bliskości.
Charon podszedł do siedzącego na na polanie mężczyzny.
- Oto jesteśmy, bracie.
- Wiedziałem, że mogę na was liczyć, że warto poczekać.
- Zatem już czas. Jesteś gotów?
- Tak, teraz jestem gotów.
Podeszli do Challengera, lśniącego w blasku księżyca czernią ciemniejszą od nocy. Wsiedli.
Po chwili do wilczego skowytu dołączył się basowy tembr silnika.
Samochód wyjechał na leśną ścieżkę, a po kilkunastu minutach na szosę. Charon dopiero
teraz zapalił reflektory i pognał przed siebie.

***

Meldunek z helikoptera nie był przekonujący, ale na wszelki wypadek ustawiono blokadę.
Niestety, nie udało się uniknąć przecieków i na miejscu zjawiła się banda hien mających się za
dziennikarzy, oraz spora gromada gapiów. W efekcie, zrobiło się takie zamieszanie, że każdy z po-
licjantów uczestniczących w akcji modlił się w duszy, by alarm był fałszywy.

38
Tuż przed trzecią okazało się, że nadzieje były płonne. Rozpędzony Dodge pojawił się nagle.
Wypadł zza zakrętu i nie zwalniając nawet odrobinę pomknął prosto na blokadę. Kierowca nie
reagował na świetlne sygnały, nie wyglądało też na to, że w ostatniej chwili zwolni. Policjanci,
dziennikarze i gapie stali jak zaczarowani patrząc jak samochód pędzi wprost na nich. Wreszcie
zrozumieli, co się dzieje i jak jeden mąż rzucili się na boki szukając schronienia w przydrożnym
rowie i za nim w rzadkich krzakach. Uciekli w ostatniej chwili...
Samochód chyba jeszcze przyspieszył i w pełni pędu uderzył w barierki, radiowozy, kolczatki
i wszystko to, co ustawiono mu na drodze. Coś błysnęło, sypnęło iskrami...

***

- Widziałem go ku... kurde! Widziałem, widziałem. Błysnęło, a potem pojawił się z drugiej
strony i odjechał... ku... kurde, zniknął! - Jakub musiał się bardzo starać, żeby relacja na żywo nie
zamieniła się w totalną klapę. - Wszyscy widzieli! Był po drugiej stronie!!!

***

Ginger wtulona w Nemezis i Tanatosa siedziała przed domem i patrzyła w gwiazdy. Gdzieś
z daleka doszedł do niej tęskny skowyt wilków. Jej ulubieńcy zamruczeli cicho i smutno położyli
po sobie uszy.
Na niebie rozjarzył się mały punkcik. Przemknął, zostawiając za sobą na chwilę długi warkocz
blasku i zniknął.

LCF
05.2008

39
bury_wilk
(Jarosław Sapierzyński)
Zmrożona whisky -
tryptyk
1
Na umrzyka skrzyni
Tirli ta, tirli tirli ta. Dźwięk piszczałki, świdrując w uszach, wchodził na coraz wyższe tony.
Gogam zgrzytnął zębami, ale powstrzymał się od reakcji. Ostatecznie, choćby się pieklił, ciskał
gromy, a nawet posunął do rękoczynów, to mały Worraps i tak nie przeskoczy własnych, bardzo
ograniczonych możliwości. Chłopak z trudem nauczył się dwóch piosenek i na więcej go stać nie
było. I tak dobrze, że jakoś dramatycznie nie fałszował.
- Latający Holender to ja! Podziwiajcie mój tors gladiatora. - Bosman Nekark, już niestety
fałszował i to okrutnie, ale jemu nikt, nawet kapitan, nie ośmieliłby się tego powiedzieć. - To jest
Lucy, to Mary, a ta ośmiornica jest siostrą potwora.
- Latający holender, to on! - zawtórowała chórem grupa innych, rozweselonych kamratów,
skupionych wokół przygrywającego Worrapsa. Po wielodniowej rutynie żeglarskiego rzemiosła, po
ciągnięciu lin, myciu pokładu, wybieraniu wody i gapieniu się na bezkres morza, była to wyśmienita
odskocznia od rzeczywistości.
Gogam nie słuchał dalszego ciągu. I tak znał skromny repertuar flecisty na pamięć, więc nie-
wiele tracił. Zdjął zdobiony pawimi piórami kapelusz, odsłaniając szkarłatną chustę naciągniętą na
łysy czerep. Spod materiału, przez przecięte blizną czoło, sączyła się wąska stróżka potu. Starając się
wyglądać swobodnie, kapitan opuścił marynarzy bawiących się koło szalupy i zszedł pod pokład.
Natas siedział w kajucie kapitańskiej, za pustym stołem. Jak zwykle posępny, milczący, z wspartą
na rękach głową. Długa, czarna grzywka opadała na twarz, zasłaniając oczy. Nie przeszkodziła mu
jednak natychmiast dostrzec wchodzącego Gogama. Ascetyczny ruch palcem wskazującym prawej
dłoni musiał wystarczyć za gest powitalny.
- Gorąco - mruknął chrapliwie Gogam. - Nawet rumu pić się nie chce.
- Jak w piekle. - Głos Natasa był cichy, niski, zdawało się, że dobywa się ze studni.

40 fantastyka
- Ano, jak w piekle. Przybijemy na jakąś wyspę, odpoczniemy trochę w cieniu drzew.
- Ty jesteś kapitanem. - Można było odnieść zupełnie inne wrażenie, bo Gogam wyglądał,
jakby się tłumaczył Natasowi. - Najpierw jednak... Idź na górę. Już.
` Gogam zacisnął zęby, jakby chciał powstrzymać cisnące się na usta przekleństwo. Przez
ułamek sekundy wydawało się, że wybuchnie, ale wystarczyło, że Natas podniósł głowę, że spod
włosów błysnęły jego oczy, by zdusić w zarodku rodzący się bunt.
Dokładnie w chwili, gdy ciężkie buty kapitana ponownie stanęły na pokładzie, z góry dobiegł
krzyk majtka:
- Żagle na horyzoncie! Żagle po lewej burcie!
W jednej sekundzie umilkły śpiewy i dźwięk piszczałki, a morskie wilki poderwały się goto-
we do polowania. Zdążyli już zatęsknić za przyzwoitą rozróbą, a przecież wiadomo, że dla pirata
dwie najważniejsze sprawy to beczka rumu i dobra bijatyka.
- Luneta! - Kapitan Gogam starał się brzmieć przekonująco i groźnie. Musiał dbać
o prestiż, a tym samym, nie do pomyślenia byłoby, gdyby marynarze wyczuli, jak bardzo w tej
chwili się boi. A bał się strasznie. Nie chodziło zresztą tylko o tą jedną chwilę. Od kilku dobrych lat,
gdy nadchodziła bitwa, gdy nadchodziła bitwa zapowiedziana przez Natasa, przerażenie niemal go
paraliżowało. Czy to stanie się już teraz? Za tym razem, czy może dopiero za kolejnym?
Na całym okręcie jedynie kapitan był świadom, jak wiele ryzykują, podejmując kolejne wyzwania
i ta świadomość przysparzała go niemal o utratę zmysłów. Wolałby nie wiedzieć, zwłaszcza, że i tak nie
mógł nic zmienić. Układ był jasny, przypieczętowany i nie było odwrotu. Ale może jeszcze nie dziś?
Prawa dłoń piekła niemiłosiernie, ale tego też nie można było pokazać. Nie po to zawsze nosił
rękawiczki bez palców, by teraz zdradzić straszliwą tajemnicę. Kapitan dorobił się nawet głupawego
przezwiska „Skórzana dłoń“, ale i to nie zmusiło go do pozbycia się dość zaskakującej w ciepłym
klimacie części garderoby.
Ktoś podał lunetę i teraz Gogam lustrował horyzont, wypatrując potencjalnej zdobyczy.
Dojrzał ją wreszcie, ale to, co zobaczył, nie poprawiło mu nastroju. Z tej odległości ciężko było jas-
no ocenić, z kim będą mieli przyjemność, ale ilość ożaglowania świadczyła, że jednostka jest duża,
a to mogło oznaczać, że również niebezpieczna. Jeszcze kilka lat temu profilaktycznie zarządziłby
odwrót, ale dziś nie wchodziło to w grę. Prestiż zdobyty w wielu krwawych bojach, opinia okrutni-
ka i chwała jednego z najstraszliwszych piratów nie zniosłyby takiej plamy na honorze. No i skoro
Natas wskazał cel, sprawa była przesądzona.
- Ściągnąć banderę! Dopóki ich nie zidentyfikujemy, musimy być ostrożni.
- Tak jest!
Obrali kurs kolizyjny na nieznany okręt i z zimną rutyną szykowali się do walki. Kule, proch,
szable, noże, bosaki i liny. Wszystko było na podorędziu, choć jednocześnie skryte przed zbyt
wścibskim wzrokiem. Dwadzieścia czterofuntowych armat i czternaście działek relingowych było
oczywiście na widoku, ale to nie powinno nieznajomych dziwić. Kto w tych czasach pływał bez
uzbrojenia, aż prosił się o lanie i biorąc to pod uwagę La Isla Bonita - piracki slup kapitana Gogama
prezentował się całkiem zwyczajnie, wręcz niewinnie. Nie była to wielka łajba, nie miała przerażającego
uzbrojenia, więc nie budziła takiego przerażenia, jak na przykład okręt Czarnobrodego, a jednak
posiadała dość siły ognia, by przeciwstawić się większemu przeciwnikowi. A jeśli już doszło już do
abordażu, piracka załoga okazywała się wrogiem wyjętym wprost z sennych koszmarów.
Nieznany żaglowiec nie zmienił kursu. Znajdowali się na niebezpiecznych wodach w pobliżu
Haiti, więc zauważalna u przeciwnika pewność siebie nie zwiastowała Gogamowi lekkiej przeprawy.
Minęło trochę czasu, podczas którego okręty zbliżyły się do siebie na tyle, by dało się rozpoznać
idącą pod pełnymi żaglami angielską fregatę. Zapał piratów znacznie osłabł. Brawura i szaleństwo
też powinny mieć swoje granice, jednak kapitan Gogam nie nakazał odwrotu. Mimo że chciało mu
się płakać ze strachu, twardo grał swoją rolę.
- Wciągnąć banderę Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, kilku niech się prze-
bierze i stoi tak, żeby dało się ich zauważyć. Reszta cisza! Niech myślą, że idziemy z Aruby i mamy
ładownie pełne cukru. Niech tak myślą...

41
- Się zrobi. - Nekark błysnął złotym zębem i uśmiechnął się szelmowsko. Plan niezbyt orygi-
nalny i w sumie dość szalony, ale jeśli się uda... Jest ryzyko, jest zabawa.
Anglicy może i podejrzewali podstęp, ale ufni w swoją przewagę zlekceważyli mniejszy okręt.
Podeszli do całej sprawy rutynowo. Nie kwapili się nawet, by zadbać o najlepszą do ataku pozycję
i to się zemściło. Na protekcjonalne pytanie o to, z kim mają przyjemność, odpowiedziała im salwa
pełną burtą. Dziesięć czterofuntówek brak tonażu nadrobiło zabójczą celnością. Nim zaskoczony
przeciwnik zdołał odpowiedzieć, druga salwa, mierzona w pozycje strzeleckie, pozbawiła go ponad
połowy siły ognia. Na lewej burcie fregaty pozostały raptem cztery sprawne działa. Dwudziesto-
czterofuntówki nawet w tej liczbie mogły okazać się zabójcze dla pirackiego slupa, jednak kapitan
Jego Królewskiej Mości, najwidoczniej bardzo zaskoczony zaistniałą sytuacją, już im nie dowierzał.
Nakazał natychmiastowy zwrot przez rufę, żeby mieć do dyspozycji drugą, pełną baterię burtową,
ale na to było już za późno.
Działa huknęły po raz trzeci, a potem La Isla Bonita również złamała się w szybkim zwro-
cie, a ponieważ była mniejsza i zwrotniejsza, łatwo zniwelowała dystans i podeszła tuż pod wrogą fregatę.
Haki, liny, bosaki, a potem szaleńczy ryk. Piratów było trzy razy mniej, a o jakimkolwiek
porównaniu w jakości uzbrojenia w ogóle mowy być nie mogło, jednak odwaga i niezłomna
umiejętność śmiania się śmierci w twarz okazały się przeważające. Regularne wojsko zakontrak-
towane na angielski okręt umiało się ustawić i trzymać w szeregu, ale fantazji nie miało za grosz.
A piraci mieli jej pod dostatkiem. Atakowali z przodu, z tyłu, markowali ataki, udawali rannych...
Każdy sposób na zaskoczenie i dokuczenie przeciwnikowi wydawał się dobry. I był dobry, bo skuteczny.
Po niemal godzinnym boju dumna, królewska bandera opuściła swoje dotychczasowe miejsce.
O tym, co się stało z pokonaną załogą, a już w szczególności z oficerami, nie warto wspominać,
bo ani to miłe, ani pouczające. Dość, że ich los był nie do pozazdroszczenia i że po długich i wyra-
finowanych katuszach skończyli wisząc na rejach własnej fregaty.
Gogam cieszył się z załogą, ryczał jak triumfujący na rykowisku byk, a potem pozwolił się długo
podrzucać na rękach załogi i nawet wrzucić do morza. Jednak dopiero, gdy z dala od radujących się kam-
ratów zszedł do swojej kajuty, odpuściły mu nerwy i mógł się naprawdę rozluźnić. Opróżnił od pierwszego
pociągnięcia niemal połowę flaszki rumu, głośno sapnął i zapadł się w ulubionym fotelu. Powinien coś
postanowić, może podzielić załogę, może przejąć zdobyty okręt, ale na razie potrzebował spokoju.
Zdjął znienawidzone rękawiczki i dłuższą chwilę wpatrywał się w krąg czerniący się na spo-
dzie jego prawej dłoni. Natasa nie było. Czy on w ogóle istniał? Żaden inny członek załogi nigdy
go nie widział, co zresztą było powodem dziwnych opowieści. Krążyły pogłoski na temat choroby
psychicznej kapitana, a byli i tacy, co twierdzili, iż rozmawia on z duchami Jedno i drugie mogło
stać się świetnym pretekstem do buntu, ale o tym na razie mowy być nie mogło. Wygrywali bitwy,
łupili nadętych Anglików, bogatych Holendrów, strojnych Hiszpanów i wywyższających się Fran-
cuzów. Dopóki byli górą, nikt na pewno nie będzie się buntował!
Łyk rumu do reszty ukoił skołatane nerwy. Jeszcze raz się udało. I to jak się udało! Pobili
znacznie silniejszego wroga! O tym zwycięstwie będą układać ballady, będą śpiewać i mówić po
wszystkich portach od Królestwa Gwatemali i Jukatanu, po Barbados, a kto wie, czy nie dalej! Ha,
pewnie wieść dotrze i na stary kontynent, gdzie marynarze będą przy kuflu straszyć się widmem
karaibskich piratów! Stworzą legendy i baśnie, które nie znając granic rozejdą się po całym świecie.
Wielki kapitan Gogam i jego okrutna załoga staną się straszliwym symbolem, przestrogą i koszmarem!
Kapitan wrócił na pokład, a tam zabawa trwała już na całego. Stara to prawda, że piraci najlepiej
czują się w ogniu walki i w szalonej zabawie. Mieli dziś już jedno, teraz przyszedł czas na drugie.
- Kapitanie! - zawył Nekark. - Mowa, mowa, mowa!
- Mowa! - podchwyciła cała brać spod znaku czarnej bandery. Dwudziestu z nich dopiero co
zginęło i już zostało oddanych morskim falom na wieczny odpoczynek, ale śmierć to w tym fachu
codzienność. Szkoda tracić czas na opłakiwanie poległych, jeśli była tak radosna okazja. Wzniesie
się za nich toast i to niech wystarczy.
Gogam rozejrzał się lekko zdezorientowany, trochę jak zamtuzowa debiutantka przed hordą
podnieconych klientów. Nie od tego był kapitanem, żeby gadać... Ale z drugiej strony, zrobili coś

42
naprawdę dużego. To nie była ot, taka sobie potyczka, lecz - przynajmniej w oczach kamratów - tri-
umf na miarę rozgromienia wielkiej hiszpańskiej armady.
- Panowie! - ryknął z animuszem. - Spisaliście się! Wytoczyć rum! Dwie beczki! Za wasze
zdrowie i za pamięć tych z nas, którzy dziś ucztują u Neptuna! Bawmy się!
Było krótko i treściwie. I o to właśnie chodziło. Załoga wydarła się ile sił w gardłach dając
dowód swojej aprobacie dla takiej formy oratorstwa.
Tirli li li, li li, li li, tirli la. Worraps sięgnął po swoją nieśmiertelną piszczałkę i ku radości zgro-
madzonych wesoło zaczął drugi ze znanych sobie utworów, a bosman natychmiast podchwycił:
- Nad moją głową wisi wciąż ta niepokorna flaga. A pod nią co dzień krew i łzy, tchórzostwo i odwa-
ga. I choć widziałem już nieraz okryty okręt chmurą, Z Jolly‘m śmiejemy zawsze się, bo Jolly zawsze górą!
A potem zaczęło się picie...

***

- Złupimy Kingston! A potem popłyniemy po srebro, hic, na Jukatan!


- Ta jest! Ta właśnie będzie!
- Mówię ci, stary dopiero teraz pokaże na co go stać. Mamy już dwa okręty, hic, ale to dopiero
początek. Za rok będziemy mieć dziesięć! Całą flotę!
- Ta jest! Dwadzieścia!
- Najedziemy, hic, i spustoszymy każdy port na Karaibach!
- Ta jest! A potem pobijemy Hiszpanów, Portugalczyków, Holendrów, Francuzów i Anglików w Europie!
- Hic!
- Ta jest!
Kapitan Gogam bardzo chwiejnym krokiem wyminął zalegających w zejściówce i wciąż
zawzięcie dyskutujących piratów. Z tytanicznym niemal wysiłkiem zaczął się wspinać po kolej-
nych stopniach, usiłując wydostać się na pokład. Było chyba tuż po świcie, bo szarawe światło nie
oślepiało wrednie, a z drugiej strony pozwalało już na w miarę normalne używanie wzroku. W miarę,
bo zapuchnięte i przepite oczy Gogama i tak nie chciały pracować w sposób normalny.
W połowie drogi, którą zwykle pokonywało się w kilku szybkich skokach, naszło kapitana
na refleksje. Zmęczony usiadł, oparł się o drewnianą ścianę i zanurkował w otchłani kłębiących się
myśli. Może rzeczywiście mógłby zorganizować swoją własną, piracką flotyllę? Na razie miał do
dyspozycji zwykłego slupa, ale teraz mógł się przecież pochwalić fregatą, niczym sam Czarnobro-
dy! Heh, na szczerbatego rekina, to się dopiero otwierają perspektywy! Ciekawe co o tym wszystkim
myśli ten cholerny, mrukliwy Natas... Właśnie, ciekawe, gdzie się podział. Zwykle po udanym boju
piekielnik nabierał nieco lepszego humoru i nawet pił razem z kapitanem, a teraz, po takiej wiktorii
gdzieś go wcięło... Dziwne.
Gogam poczuł, że znów spód prawej dłoni zaczyna go swędzieć, ale mimo że był potwornie
skacowany, miał dość rozsądku, by przy choćby nie wiadomo jak pijanych kamratach nie ściągnąć
rękawiczki. Przeklęta klątwa! Niby, jak do tej pory, były z niej same korzyści, ale wiadomo, kiedy to
się skończy? Jeśli ktoś się dowie, to z całą pewnością bardzo szybko... Psia mać, a może dobrze by
było się tego jakoś pozbyć? Zanim będzie za późno... Może pomógłby jakiś ksiądz, może nawet cza-
rownik, indiański szaman? Jakaś pokuta, pielgrzymka? Teraz są dwa okręty, jakby godziwie sprzedać
zasłużoną La Islę Bonitę, pewnie wystarczyłoby pieniędzy by ufundować jakiś nieduży kościół...
Świst poprzedzony głuchym hukiem. Dobrze znajomy dźwięk, a jednak całkiem niespodzie-
wany. Jeszcze jeden i jeszcze. Wstrząs, hałas i mnóstwo dymu. Co u kaduka?!
Gogam odzyskał przytomność na tyle, by biegiem wspiąć się na pokład, ale tam jego świadomość
znów zwariowała. Wszędzie bieganina, przerażone krzyki, kolejne odgłosy wystrzałów i świst nadlatujących
kul. Środkowy maszt złamał się jak zapałka i sypiąc drzazgami zwalił na prawą burtę. Przed dziobem jakieś
straszliwe kłębowisko jasnych płomieni i czarnego dymu. To zdobyczna fregata! Ale jak to?!
Potężny wybuch targnął powietrzem, ogłuszył zaskoczonych piratów, a fala uderzeniowa so-
lidnie potrząsnęła pokładem slupa. Ogień na zdobycznej łajbie musiał dojść do zapasów prochu

43
i kul armatnich. Gruchnęło nie dając żadnych szans nikomu, kto był wtedy na okręcie. Deski, oku-
cia, sprzęty... Wszystko wyleciało w górę w chaotycznej chmurze, by zaraz opaść w spienione fale.
Nie było czego ratować, a zresztą, do ratowania nikt nie byłby teraz zdolny.
Znów ciężkie palby z dział i znów złowróżbny świst. Teraz już prosto w La Islę Bonitę.
- Kto to strzela?! Do broni, do armat! Wstawać!
Nikt nie podrywa się do walki. Pewnie połowa załogi już nie żyje. Tu i ówdzie widać krwa-
we strzępy, mieniące się jeszcze w nocy niezwyciężonymi wilkami morskimi. A większość pewnie
wciąż jest pod pokładem i nigdy się stamtąd nie wydostanie.
Jakiś pocisk zdruzgotał kratę do ładowni. Eksplozja odrzuciła kapitana o dobrych kilka met-
rów, prosto w płonącą plamę rozlanego rumu. Koszula zajęła się w oka mgnieniu. Koszula i przeklęta
rękawiczka na prawej dłoni.
Palący ból natychmiast przywrócił przytomność. Rycząc jak niedźwiedź, Gogam zdarł z siebie
gorzejącą odzież i odturlał się na bok, pod samą burtę. Nad jego głową smętnie spoglądało w dół
działko relingowe.
Poderwał się i nie myśląc, czy ma jakiekolwiek szanse, zabrał się do ładowania. Sam jeden, ale
zaskakująco spokojnie i metodycznie. Tylko do kogo ma strzelać? O tak, już wie! Pomiędzy plątaniną
lin i rei zwalonego masztu, w promieniach wschodzącego słońca rozpostarły się wielkie, szkarłatne
żagle. Ogromny liniowiec. Nie widać bandery, ale czy ona ma znaczenie? Grunt, że to wróg! Idą do
abordażu, widać już wykrzywione w groźnych grymasach twarze uzbrojonych po zęby zabijaków.
A miedzy nimi... Gogam widział go tylko przez chwilę, ale nie miał żadnych wątpliwości.
Natas! W kapitańskim płaszczu i bogatym kapeluszu. Gińcie psie krwie!
Poparzoną dłonią odpalił lont, ale ten zgasł w ostatniej chwili. Nim udało się skrzesać kolejną
iskrę czas przyspieszył. Grzmot, ogień, krótki lot skończony pod przeciwległą burtą. Dym i dzwoniąca
w uszach cisza. Ktoś biega, morduje, ktoś inny umiera. To wszystko jakoś daleko, jakoś nierealnie.
Obok ktoś pada. Potężny mężczyzna zalewa się krwią, ale wciąż żyje. Nekark milczącym,
nienawistnym wzrokiem patrzy na odsłonięty spód dłoni Gogama, na przeklęty czarny okrąg.
Gdzieś z daleka dobiegają dźwięki piszczałki. Czyżby to Worraps nauczył się nowej piosenki?
Bosman odkasłuje, spluwa krwią celując w twarz swojego kapitana. Chrapliwie, ale pierwszy raz
w życiu nie fałszując, zaczyna śpiewać:
- To okręt krwawej braci, To okręt goryczy i łez. Hej, szaleńcze, zejdź mu z drogi! Bo gdy
dopadnie, wędrówki twej kres.

2
W grocie króla gór
Lebezi nie zwykła tracić zbyt wiele czasu na przygotowania. Nie oznacza to bynajmniej, że
podchodziła do swoich zajęć niepoważnie. Wręcz przeciwnie, ci, co o niej kiedykolwiek słyszeli,
a może i ją znali, myśleli o niej jako o perfekcjonistce, zaś wszelkie czyny świadczyły, że była też
niezwykle skuteczna. Cała tajemnica tkwiła w tym, że Lebezi miała niezawodny instynkt i zawsze
mu ufała. Oczywiście takie radośnie spontaniczne podejście niosło za sobą sporą dawkę ryzyka, ale
po pierwsze, jako się już rzekło, kobieta nigdy się na swoim podejściu nie przejechała, a po drugie,
stara to prawda - jest ryzyko, jest zabawa.
Tym razem było dokładnie tak samo. Zamiast zaawansowanego planowania, angażowania
wielu osób i pokaźnych środków, Lebezi po prostu weszła do pałacu, wkręciła się w służbę i meto-
dycznie szukała komnat księżnej. Odnalezienie ich nie było szczególnie trudne, ale samo dostanie
się do środka nastręczało już pewnych problemów.
Odziany w liberię, wielki jak goryl, strażnik nie wyglądał na przeszkodę łatwą do przejścia, ale
i tym razem iście diabelski instynkt nie zwiódł swojej właścicielki. Podeszła śmiało, uśmiechnięta,
wyrafinowanie obnażyła zgrabne udo. Nie próbowała wejść do środka, ale skupiła się na mężczyźnie.

44
- Może nie powinnam - mruknęła aksamitnie - ale mam na ciebie tak dziką ochotę, że nie
mogłam się powstrzymać...
Strażnik chrząknął trochę zakłopotany, ale gdy smukła dłoń bezwstydnie zawędrowała w okoli-
ce jego krocza, przestał zgrywać prawiczka. Objął namiętną nieznajomą, uniósł ją lekko jak piórko
i szybko zaniósł za winkiel, gdzie już bez żadnych skrupułów zabrał się do roboty. Ona zasypała go
gradem pocałunków, on łapczywie chwycił ją za piersi. Ona podciągnęła spódnicę...
Zaatakowała jak żmija. Ruchem tak szybkim, że wzrok nie był w stanie go zarejestrować,
wyszarpnęła wąski sztylet i pchnęła nim w szeroką pierś mężczyzny. Jęknął boleśnie, a Lebezi
chlasnęła po gardle i dla pewności dźgnęła jeszcze trzy razy. Nie tylko nie było to już potrzebne,
ale i okazało się rozwiązaniem pechowym, bo przy ostatnim ciosie ostrze fałszywie zgrzytnęło na
żebrach, jęknęło i pękło. Zaklęła zdecydowanie nie dziewczęco, ale nie zwykła wylewać łez nad
rozlanym mlekiem. Zostawiła złamany sztylet i wytarła zakrwawione dłonie o liberię nieboszczyka.
Nie przejmowała się więcej trupem i bez skrępowania uchyliła drzwi do książęcej komnaty.
Wślizgnęła się do środka nawet nie bardzo myśląc, czy może tam kogoś zastać. Szczęście nadal jej
sprzyjało, bo pomieszczenie było puste. Teraz tylko musiała znaleźć to, czego szukała i, bagatela,
bezpiecznie opuścić pałac.
Gdzie pyszna księżna Htilil mogła trzymać swój słynny pierścień? Prosta obrączka z białego
złota, ozdobiona rubinem wielkim jak paznokieć, prezent ślubny od ojca... Lebezi nie gustowała
w strojnej biżuterii. Wydawała jej się pretensjonalna i pozbawione finezji, ale skoro dostała takie
zlecenie, nie zwykła wybrzydzać.
Sekretarzyk przy łóżku pełen był wszelakich ozdób, ale słynnego rubinu tam nie było. Nie
było go też w alabastrowej szkatule, ani w stosie drobiazgów porozrzucanych po stole. Może jakiś
sejf? A może w ogóle nie w tej komnacie? A może, to byłby dopiero pech, księżna ma go akurat na
palcu? Cień wątpliwości na chwilę przesłonił błysk w oczach złodziejki, ale niemal w tym samym
momencie zniknął rozproszony promiennym uśmiechem.
Słoneczne światło przebiło się przez grubą tego dnia warstwę chmur i radośnie rozjaśniło
komnatę, odbijając się przy okazji w położonym na parapecie klejnocie. Krwiste refleksy migotały
prosząc się, bo je posiąść.
- A jednak, całkiem to ładne. - Lebezi była szczerze zdziwiona, że podoba jej się snobistyczna
ozdóbka. Bez skrępowania założyła go sobie na serdeczny palec i zaśmiała się sama do siebie. - Jes-
tem jak sroczka, zbieram błyskotki.
Zakręciła piruet zadowolona, że znalazła to, po co przyszła, a potem z ciekawości zajrzała do
uchylonej, wielkiej szafy. Dziesiątki sukien, bluzek, kaftanów, płaszczyków, kapeluszy i Bóg wie,
czego jeszcze, a wszystko to przesadnie strojne i pewnie niewygodne. Na dole, w długich rzędach,
poustawiane buciki we wszelkich możliwych kolorach i fasonach. One też nadawały się tylko na
bale i pałacowe schadzki... Chociaż...
Lebezi z ciekawością uniosła parę wysokich butów z cudnie mięciutkiej, jeleniej skórki.
Księżna prawdopodobnie używała ich do jazdy konnej, ale zapewne sprawdziłyby się i w innych
sytuacjach. Złodziejka przymierzyła i, przywykła do tego, że los jest jej sługą, zupełnie bez zasko-
czenia uznała, że pasują po prostu idealnie. Klasnęła w dłonie z zadowolenia.
Odwróciła się i już miała wyjść z komnaty, gdy jej wzrok padł na jeszcze jeden przedmiot.
Nad łóżkiem, na srebrnym łańcuszku zawieszony był zatknięty w zdobioną perłami pochwę sztylet
o rękojeści z kości słoniowej. Broń po prostu przepiękna, finezyjna i do tego niezwykle kobieca.
Jeśli księżna miała coś, co mogło się naprawdę spodobać złodziejce, to były to właśnie buty, które
ta już sobie przywłaszczyła i to śliczne ostrze. A skoro dopiero co Lebezi złamała swój własny nóż,
nie było się nad czym zastanawiać. Przewiązała sobie łańcuszek na udzie, zakryła spódnicą i już bez
zwłoki wyszła z komnaty.
Tak samo, jak nie kryła się wchodząc do pałacu, tak i w drodze powrotnej, nie siliła się na
ostrożność. Jedyne, co zrobiła, by mniej rzucać się w oczy, to obróciła pierścień tak, by drogocen-
ny kamień znalazł się od spodu dłoni. Szła promiennie uśmiechnięta, nawet trochę podskakiwała
z zadowolenia. Śmiało i pewnie mijała lokai i strażników, puściła oko przystojnemu oficero-

45
wi, przepuściła w drzwiach dwie chichoczące damy dworu, a w rozświetlonej galerii, bezczelnie
skłoniła się przed księżną i ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie.
- Hola! - Donośny głos księżnej Htilil uciszył wszystkich przebywających w galerii. - Hola,
dziewczyno! Zatrzymaj się proszę. Tak, do ciebie mówię.
Lebezi stanęła i odwróciła się bez strachu, a jedynie z malującym się na obliczu szczerym zdziwieniem.
- Słucham, wasza książęca mość...
Arystokratka zostawiła nieco zaskoczone damy stanowiące jej świtę i podeszła do nieznajo-
mej. Bardzo blisko.
- Chyba cię nigdy nie widziałam. Kim jesteś? - Jej oczy błysnęły niebezpiecznie, kiedy
ściszonym głosem dodała: - I dlaczego paradujesz w moich butach?

***

Zajście z księżną, co było do przewidzenia, zakończyło się awanturą, dekonspiracją i aresz-


towaniem, ale potem Lebezi dość szybko odzyskała nadzieję na wykaraskanie się z kłopotów. Na
wyraźną prośbę rozgniewanej damy, złodziejkę przesłuchał osobiście książę Lefotnap. Zamiarem
księżnej Htilil było jak najsurowsze ukaranie winowajczyni, ale jego wysokość małżonek widział tę
kwestię po swojemu. Rzeczywiście ugiął się i obiecał, że sam zajmie się sprawą, ale potem zaufał już
tylko własnemu poczuciu praworządności.
- Wasza książęca mość, ja nie mogłam odmówić. Zagrożono, że coś złego stanie się mojej
rodzinie. - Lebezi łgała bez zająknięcia. - Przecież ja nie dla siebie... - W tym momencie rozryczała
się przekonująco, a wielkie łzy popłynęły z jej ślicznych i jakże smutnych oczu.
- Uspokój się kobieto... Dziewczyno, nie płacz. - Z Lefotnapa był kat i śledczy, jak z koziej pi-
czy waltornia. - Nic wielkiego się nie stało. Tak między nami, księżna ma na pieńku z ojcem i wszelkie
podarki od niego nie są jej miłe, nawet tak wyszukane. No i odzyskała swoją zgubę. Nie płacz już,
jakoś to będzie.
- Jaśnie panie, ale ja się boję! Co mi zrobią?
- Pewnie utną ci rękę i tyle. Nie ma się czym martwić, mało to ludzi bez rąk żyje?
- Moją rękę? Panie, błagam cię, wstaw się za mną. Ja zrobię wszystko, ja będę ci najwierniejsza. Zo-
bacz, przecież jestem młoda i atrakcyjna, jak ja będę wyglądała bez ręki? Teraz się za mną oglądają,
chcą mych wdzięków i mych umiejętności... A umiem niemało - dodała, mimochodem puszczając
wymowny uśmieszek. - Kto mnie będzie chciał, kalekę?
- Eee... - Lefotnap za młodu pobierał lekcję oratorstwa, ale teraz zdały się one na nic. Kusząca
złodziejka całkiem go skonfudowała.
- Jaśnie panie, ty jesteś dobry i łaskawy. Wstawisz się za mną, prawda? Nie jestem szlachetnie
urodzona, ale potrafię się odwdzięczyć nie gorzej od dwórek z francuskich dworów. Nawet tu, teraz,
tylko ratuj mnie, książę...
- Może coś da się zrobić, ale tak całkiem bez kary, to nie przejdzie...
- To ukarz mnie, panie, osobiście. Zrób ze mnie swą niewolnicę, zwiąż mnie, jeśli taka wola,
klapsa daj... Zniosę z pokorą i oddam się twej władzy.
- No... - Lefotnap najwyraźniej miał już w wyobraźni własną wizję wymierzania kary, bo cały
poczerwieniał. - Teraz musisz tu zostać. Przyjdę wieczorem i zostaniesz pokarana za swoje przewi-
ny, a rano cię wypuszczę.
- Dopiero rano?
- Milcz już nieszczęśnico... Więcej zrobić nie mogę.
I książę opuścił celę, pozostawiając Lebezi wprawdzie uwięzioną, ale mimo to pełną optymiz-
mu. Tym razem jednak jej niesamowity fart skończył się na dobre.
- Jak ta mała suka? - Księżna Htilil przy najbliższej okazji dopadła swojego małżonka,
oczekując krwawych konkretów.
- Do wszystkiego się przyznała. Dziś ją ukarzę, a jutro wypuszczę, po co zapychać lochy pos-
politymi złodziejami.

46
- Wypuścisz? - Zdawało się, że z ust arystokratki zaraz zaczną kapać krople jadu.
- A co, kochanie, chciałaś zrobić? - Książę w jednej sekundzie stracił całą pewność siebie.
- Nie wyraziłam się dość jasno? Ty durniu... A może zawróciła ci w głowie? Przyznaj się!
- Ależ skąd, kochanie...
- Nic nie potrafisz załatwić! Sama to zrobię!
- Ale...
- Żadnego ale! A z tobą policzę się później...
Wściekła jak osa księżna pognała do lochów, rozpędzając służbę i dworzan niczym rój
uciążliwych much. Odesłała strażników i znalazła się w sam na sam ze złodziejką.
- Myślałaś, że jesteś taka cwana? Ty mała ladacznico, jak śmiałaś targnąć się na moją własność?
- Na pierścień, czy księcia? - Lebezi czuła, że tym razem ma prawdziwe kłopoty, ale nie spuściła z tonu.
- Taka jesteś dowcipna? Zobaczymy, jaka będziesz rozkoszna, jak kat się tobą zajmie. Kto ci
zlecił kradzież?
- Nie wiem. - To akurat była prawda, bo zlecenie przyjęła anonimowo.
- To na co mi jesteś potrzebna? Obedrę cię ze skóry, a potem zetnę. Odpokutujesz, że śmiałaś
tknąć moje osobiste rzeczy. Pierścień może jeszcze bym ci odpuściła, bo tylko mnie drażni, ale buty...
Żadna kobieta nie ma prawa dotykać mojej garderoby! Żadna! Nie jesteś tego godna, sprzedajna dupo!
Lebezi tym razem zmilczała. Zastanawiała się przez chwilę, skąd u pałacowej damy takie
rynsztokowe słownictwo i chorobliwie wybujałe poczucie własności, ale zaraz porzuciła czcze
rozważania. Miała teraz większe problemy.
- Zabrakło ci języka w gębie, ty suko? Ooo, jeszcze sobie o nim przypomnisz, obiecuję...
- Naprawdę jaśnie panienkę tak zabolało, że w jej butach wyglądałam lepiej niż ona sama?
- Tyyy!
Cios w kobiecą dumę był boleśnie celny. Wściekła księżna zamachnęła się, chcąc uderzyć
złodziejkę w twarz, ale ta odchyliła się błyskawicznie, chwyciła mierzącą w nią dłoń i szarpnęła.
Księżna Htilil straciła równowagę i runęła do przodu, a Lebezi wykorzystała to najlepiej, jak
umiała. Pchnęła przeciwniczkę, a gdy ta znalazła się na posadzce celi, przygniotła kolanem jej ple-
cy, uniemożliwiając powstanie.
- Jaśnie pani chyba nie wie, ale mam jeszcze jedną rzecz, która do niej należy... - Złodziejka
sięgnęła do uda po ukryty sztylet. Strażnicy, którzy wrzucili ją do celi, pokpili sprawę, ale z drugiej
strony, trudno było przypuszczać, że mają do czynienia z istotą uzbrojoną i niebezpieczną. - Mam
to oddać? Chce jaśnie pani poczuć tę stal?
Tym razem to księżna przez dłuższą chwilę milczała. W końcu odezwała się, a jej głos był
cichy i łagodny, zupełnie, jakby pod kolanem szczwanej plebejki była zupełnie inna osoba, niż ta,
która dopiero co chciała wzywać kata.
- Słuchaj, dziewczyno... Masz jakieś imię?
- Lebezi.
- Słuchaj, Lebezi, nie wyszło to dobrze, ale ta sytuacja jest patowa. Jeśli mi coś zrobisz, czekają
cię cierpienia, jakich nie możesz sobie wyobrazić, a z drugiej strony, jestem teraz w twojej mocy.
- Tak to mniej więcej wygląda. - Złodziejka zgodziła się łaskawie i już całkiem spokojnie. - I co
z tym zrobimy?
- Myślę, że znajdę rozwiązanie... Honorowe. Zrobisz coś dla mnie, a ja zapomnę o całej sprawie.
- Słucham uważnie. - Ucisk kolana na plecy księżnej nie zelżał ani na moment.
- Jesteś dobra w tym, co robisz, więc chciałabym, żebyś coś dla mnie wykradła. Tak jak
mówiłam, potem będziemy kwita.
- Mam jaśnie pani zaufać? Toć to kpina.
- Lebezi... Podpiszemy pakt. Podpiszemy pakt, jakiego żadna z nas nie śmie złamać. Zastana-
wiaj się szybko, zanim ktoś tu przyjdzie...

***

47
Lebezi nie było łatwo wystraszyć, nie było też łatwo wymyśleć coś, co by jakoś szczególnie
szanowała i uważała za święte, jednak księżnej Htilil udało się jedno i drugie. Tyle z tego dobrego,
że wyglądało, iż także arystokratka traktuje sprawę śmiertelnie poważnie i nie odważy się złamać
warunków umowy. Jeśli dokument podpisuje się własną krwią, a jego żyrantami są jakieś dziwacz-
ne, ale niestety całkiem realne demony, czy może duchy, to nie może być mowy o żartach.
A układ był dość prosty. Lebezi ma wejść się do alpejskiej jaskini zamieszkanej przez jakieś
mistyczne, bliżej nieznane stworzenie, znaleźć i przynieść księżnej leżący wśród innych skarbów
kieł smoka, którego zabił Święty Jerzy. W zamian Htilil zobowiązywała się darować złodziejce
wszystkie winy, obdarować złotem i zapomnieć, że ją kiedykolwiek widziała. Brzmiało to wszystko
dość absurdalnie, ale po tym, jak księżna ściągnęła ze Schwarzwaldu przerażającą czarownicę, a ta
wezwała siły nadprzyrodzone, nic nie mogło dziwić. Ta, która złamałaby słowo, lub z dowolnego
powodu nie wypełniła warunków, oględnie mówiąc miała przerąbane.
Jako się rzekło, księżna Htilil podeszła do sprawy niezwykle poważnie i chyba nie tylko dla-
tego, że bała się sprzeniewierzyć potężnym duchom, ale i dlatego, że faktycznie zależało jej na zdo-
byciu smoczego kła. Miał on rzekomo zapewniać niemałą władzę, a nawet mógł być wykorzystany
do wezwania piekielnej bestii, co dla ambitnej i żądnej potęgi kobiety stanowiło nie lada pokusę.
Lebezi wydawała się mistrzynią w swoim fachu, więc jakaś szansa na sukces istniała.
Z powyższych powodów, arystokratka diametralnie zmieniła swój stosunek do złodziejki.
Zapewniła jej solidną eskortę żołnierzy książęcego regimentu, która miała chronić w razie spotka-
nia górskich zbójców lub innych niebezpieczeństw, zadbała o prowiant i przyzwoite, ciepłe ubranie.
Oddała nawet te nieszczęsne buty, które dopiero co były kością niezgody, ba, wręcz nienawiści.
Ekspedycja przedzierająca się przez zaśnieżone przełęcze, mimo że dobrze przygotowana, nie
miała taryfy ulgowej. Zimny wiatr łkał, gwizdał, dął i śpiewał na chwałę niedostępnej potęgi gór,
mróz tężał z godziny na godzinę, a śnieżna burza niemal uniemożliwiała przemarsz. W normal-
nych warunkach wystarczyłyby dwa dni, teraz dotarcie do celu zajęło bity tydzień.
W końcu stanęli jednak u podnóża stromej, skalistej ściany. Wysoko, niemal poza zasięgiem
wzroku, otwierał się mroczny otwór jaskini.
Lebezi długo wpatrywała się w miejsce, które miało dać początek jej świetlanej przyszłości.
Nie wątpiła, że się uda, bo i niby dlaczego miałaby wątpić? Ona miała szczęście, wszystko jej
wychodziło, a nawet jeśli nie, tak, jak w przypadku obrobienia książęcej komnaty, to i tak obracało
się na dobre. Dużo większe wątpliwości budziło pytanie, czy w ogóle jest o co się starać? Przez
tydzień górskiej przeprawy, wraz z zimnem, ostygły wspomnienia makabrycznego wzywania de-
monów, umysł ochłonął, a pamięć nieco się zatarła. Teraz złodziejka patrzyła już znacznie bardziej
trzeźwo i coraz mniej wierzyła w dziwnego stwora i pradawny skarb. Nie znaczy to jednak, że
chciała zrezygnować. Co to, to nie! Wejdzie, do tej cholernej groty, przewróci ją do góry nogami
i jeśli cokolwiek w niej jest, wyciągnie to na światło dzienne.
Ruszyła o świcie. Lekko, niczym górska kozica skakała na skały, pokonywała rozpadliny i podstępne,
lodowe pola. Była jak baletnica, jak szlachetny motyl kpiący z surowej i bezwzględnej przyrody.
I nie przestawała się uśmiechać, bo przecież znów robiła to, co kochała!
Z jaskini zionął stęchły, nieprzyjemny zapach, ale nawet on nie mógł zgasić promiennego
uśmiechu na twarzy Lebezi. Już po kilkunastu metrach było tak ciemno, że złodziejka musiała zapalić
pochodnię. Chwiejny blask płomienia zatańczył na gołych ścianach, wydobywając ich surowe piękno.
Na jednej dostrzegła prymitywne, lecz bardzo ciekawe rysunki. Kiedyś musieli tu mieszkać ludzie!
Podeszła bliżej i przyjrzała się dokładniej. Nieco koślawe figurki, wielkie słonie, konie,
niedźwiedzie. Dalej las i góra, w niej zaś jaskinia. Ogromny, jasny stwór, nie podobny do niczego,
co Lebezi kiedykolwiek widziała, szczerzy kły i przegania garstkę wojowników...
- No, no, legenda starsza, niżby się można spodziewać... - Mruknęła do siebie i pomknęła w głąb pie-
czary. Irracjonalnie w tych okolicznościach rozpierała ją radość, więc co i rusz podskakiwała, wykonywała
obroty, tańczyła. Leciutka jak kwiatowy duszek, stąpała tak delikatnie, że nogi w brązowych butach
z mięciutkiej, jeleniej skóry, zdawały się prawie nie dotykać ziemi. Wyobraziła sobie, że jest elfem, rusałką,
a może magiczną nimfą i gdyby ktoś ją teraz widział, rzeczywiście mógłby coś podobnego pomyśleć.

48
Z pewnym zaskoczeniem Lebezi stwierdziła, że w dalszej części groty nie jest już tak mrocznie, jak na
początku. Profilaktycznie nie zgasiła pochodni, lecz była pewna, iż nawet bez niej, wszystko świetnie by widziała.
Tajemnica wyjaśniła się za następnym zakrętem korytarza, gdzie na ścianach jarzyły się
tysiące klejnotów, tak dużych, że rubin z pierścienia księżnej Htilil był przy nich okruszkiem. A im
dalej, tym było ich więcej i tym były pokaźniejsze.
Złodziejka minęła je bez większego zainteresowania. Przecież nie po nie tu przyszła. Dużo
ciekawsze wydawało się to, co było na rzędzie prostych stojaków. Broń. Wspaniała broń. Starożytna
i całkiem nowoczesna, miecze i rapiery, łuki i muszkiety, a wszystko w idealnym stanie. To Lebezi
ciągnęło zdecydowanie silniej, niż błyskotki, ale i tym razem nie dała się skusić. Zamiast rzucić
się na pyszne szable, bandolety i rohatyny, wzmogła uwagę. Ktokolwiek to wszystko zniósł, musiał
często tu bywać, doglądać, czyścić i pielęgnować swoje skarby. Mogło się oczywiście okazać, że to
jakiś miły, może nieco zdziwaczały pustelnik, ale jakoś naturalnie wróciła wizja bliżej nieznanej,
ogromnej istoty, może właśnie takiej, jaką namalowali na ścianie pierwotni ludzie.
A jednak znalazła! Sama nie mogła w to uwierzyć, ale na niewielkiej półce jaśniał mlecznobiały,
wielki kieł. Jeśli to nie był ząb smoka, to nie nazywała się Lebezi! Niesamowite!
- A jednak, całkiem to ładne. - Zachichotała słodko. Podniosła znalezisko i zafascynowana
jego tajemniczą urodą przycisnęła do piersi. - Jestem jak sroczka, zbieram błyskotki.
Głuche dudnienie odbiło się echem wśród ścian jaskini. Ktoś nadchodził. A może coś
nadchodziło? Lebezi w pierwszej chwili struchlała ze strachu, co było dla niej tak nieznanym uczu-
ciem, jak nieznany był widok smoczego zęba.
- Dobra, dziewczyno, masz to, co chciałaś, teraz czas się zbierać... - Mówienie do siebie może
jest głupim zwyczajem, ale grunt, że przełamało paraliżujące przerażenie.
Ciężkie kroki były coraz bliżej, ale i Lebezi już nie próżnowała. Pomknęła jak gazela, szybko i leciut-
ko. Tempo potężnego dudnienia również wyraźnie wzrosło. W środku góry zaczęła się szaleńcza gonitwa.
Ona jak piórko, jak płatek róży. Tajemniczy stwór za nią jak ociężały kolos. Ona żwawa jak
iskra skacząca z żarnika, nieznany potwór jak nadciągająca, nieustępliwa pożoga.
Pewnie Lebezi by się udało, pewnie znów postawiłaby na swoim, ale zmyliła drogę. Zaznała już prawd-
ziwego strachu, teraz poznała, co to pech. Korytarz rozchodził się w dwie odnogi. Miała pięćdziesiąt procent
szans, że wybierze tą właściwą i była pewna, że tak właśnie będzie, a jednak nie... Ta droga była ślepa.
Stanęła zrozpaczona przed twardą, zimną ścianą zamykającą przejście. Z bezradną wściekłością
cisnęła w nią pochodnią, ale w niczym to nie pomogło. Desperacko rzuciła się z powrotem, ale i tu już nie
było ratunku. Wielki stwór nadchodził, a jego lodowaty, ciężki oddech osadzał się szronem na skałach.
Krucha kobietka dotarła aż do groty tajemniczego króla gór, pokonała tysiące przeszkód, ale
tu miał być jej koniec. Miała tu pozostać na wieki...
- Hej, a może chcesz się zabawić? Naprawdę jestem w tym niezła! - Ostatnia, desperacka pró-
ba mogła mieć jakieś szanse powodzenia. Cokolwiek się zbliżało, pewnie dawno nie miało okazji
zakosztować tak gorącego kąska. - Widziałeś kiedyś takie nogi? A cycki mam jeszcze lepsze...
Wielki cień wyłonił się zza załomu, a wraz z nim szły lód i mróz.
- No choć, olbrzymie, mała Lebezi zaraz się tobą zajmie.
Smukła dłoń złodziejki czekała już na rękojeści sztyletu. Jeszcze trzy metry, dwa... Zimno, tak
strasznie zimno...

3
Na dworze karmazynowego króla
Lezaza w hierarchii pobratymców nie stał wysoko. Był zwykłym strażnikiem, poganiaczem,
ale skutym łańcuchami nieszczęśnikom jawił się jako pan życia i śmierci. Kiedy zaś świstał długi,
czarny bat, pokornie gięli karki i wykonywali wszystkie rozkazy. Na sprzeciwy nie było tu miejsca,
wszystko jedno, czy kiedyś było się świniopasem, czy hrabią. Tak było od zawsze.

49
Gogam ocknął się pierwszy, Lebezi dochodziła do siebie trochę dłużej. Wreszcie i ona
odzyskała władzę nad ciałem i przełamując wywołane zimnem dreszcze zdołała wstać. Ciężkie,
mosiężne okowy zabrzęczały metalicznie, a Lezaza znów strzelił batem. Ruszyli w stronę odległego
zamczyska. Dwójka skutych ze sobą potępieńców i ich upiorny nadzorca, nie żałujący razów i obelg.
Czarny, twardy trakt wił się po suchej, spękanej ziemi. Niebo czerwieniło się nieustającą łuną,
a oni szli przed siebie, noga za nogą, bez chwili wytchnienia. Gogam, koszmarnie poparzony, za-
kryty skrawkami poczerniałych od żaru ubrań, jęczał przy każdym, najmniejszym nawet ruchu.
Lebezi, przemarznięta do kości, martwo sina, ze szronem na włosach, nie przestawała dygotać.
Na Lezazie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Nie pozwalał zwolnić, nie pozwalał rozmawiać.
Twardo i nieustępliwie prowadził powierzonych jego kurateli ludzi ku złowróżbnej bryle twierdzy.
Czas chyba nie istniał i marsz zdawał się nie mieć końca, ale jednak, nie wiedzieć kiedy,
stanęli pod wysokim łukiem bramy, na której zwieńczeniu ustawiono wielką, marmurową figurę
anioła. Anioł płakał prawdziwymi łzami, a Gogam i Lebezi zobaczyli w wyobraźni chwile ze swoje-
go dzieciństwa, kiedy byli jeszcze niewinni, szczerze uśmiechnięci i wolni od trosk.
Ostry syk tnącego powietrze bata przywołał ich do rzeczywistości. Minęli bramę i znaleźli się
w gwarnym, lecz makabrycznym w swojej brzydocie mieście. Istoty wymykające się możliwościom
opisu kłębiły się niczym w mrowisku. Rynsztokami płynęła krew i fekalia, za rogami walących się
w ruinę domów obnażały się koszmarnie brzydkie nierządnice, a wszechobecny odór był tak silny,
że nie można było powstrzymać się od torsji.
- Jacy piękni! - Błazen w żółtym trykocie, o groteskowo wykrzywionej, porośniętej rudą
szczeciną twarzy pojawił się nie wiadomo skąd. W apoplektycznych podskokach kilkakrotnie
okrążył dwójkę nieszczęśników, by wreszcie się zatrzymać. - Idealni, po prostu idealni!
Lezaza warknął po psiemu i brutalnie odepchnął natręta, ale ten nie przejął się zupełnie.
Odskoczył chwiejnie, by zaraz przycupnąć na pustej, sklepowej witrynie. Sięgnął po pozbawioną
strun cytrę i jakimś diabelskim sposobem wydobywając z niej muzykę zaśpiewał:
- W poranki szare wdowi płacz, u mędrców śmiechu Czart. Gnam pojąć przepowiedni znak,
by sprawdzić czy to żart.
Wokół zakotłowało się od milczących postaci o zaszytych ustach i powiekach. Pirat i złodziejka
mogliby przysiąc, że dostrzegają w nich ludzkie cechy, może nawet rozpoznają kogoś konkretnego,
ale gdy tylko usiłowali dokładniej się przyjrzeć, okazywało się, że to tylko kukły, wprawione jakąś
magiczną siłą w hipnotyczny pląs.
Błazen poderwał się żwawo, przepchnął przez tańczący tłum i wspierając się pod boki stanął
na wprost Gogama.
- I jak tam, spustoszyłeś miasta i wybiłeś narody? - Poufale poklepał pirata po poranionej
łysinie. - Tak, tak, dobrze się domyślasz chłoptasiu. Natas kupił cię jak wieprzka na targu, a raczej
jak prośną maciorę, bo mu się pięknie rozmnożyłeś. Glejt krwią podpisałeś i uczciwie uratował cię
od szubienicy, dając jedynie mały czarny krążek ku pamięci, żeś i ty mu coś winien. Spisałeś się,
dałeś mu całą swoją załogę, a i wcześniej nie mało innych, których żeś sprawnie z życiem pożegnał!
Wyśmienicie, wyśmienicie! Tak miało być i tak było. Zuch chłopak!
Gogam chciał splunąć błaznowi w szpetną twarz, ale raz, że zabrakło mu śliny, a dwa, że ten już
odskoczył i nie szczędząc obscenicznych gestów, zaszedł od tyłu cały czas trzęsącą się z zimna Lebezi.
- Trochę skostniała ci piczka, to pewnie na mojego ognistego kusia chętnie wskoczysz? Pewnie,
pewnie! Już ja wiem, żeś ty do uciech pierwsza, już cię Htilil dobrze sprawdziła. Zimno ci? Nie
rozgrzałem cię jeszcze? Tyś jak sopel lodu, aż urażony się czuję, żem cię nie wzruszył. - Zaśmiał się
obleśnie i klepnął dziewczynę po pośladku. - Och, ależ kuper zimny, aż palce grabieją. Nie wiem,
czy jeszcze chcę się tobą zajmować, ale nie martw się, ktoś chętny zawsze się znajdzie. Tu rozwiązłości
nikt się nie wstydzi. Do raju trafiłaś. Musisz koniecznie Htilil podziękować, że cię tu przysłała.
Złodziejka nie była zdolna do reakcji, jej uwagę zbyt pochłaniało przeszywające zimno. Mimo
to, bezwstydny błazen musiał dostrzec w jej oczach cień zaskoczenia, bo pośpieszył z wyjaśnieniami.
- A tak, a tak. Trzeba naszej Htilil przyznać, że sprytna jest. Nikt jej nie radził, sama intrygę
uknuła, sama cię najęła, byś rubin kradła. Potem już wszystko jak po sznurku poszło. Łatwo żeś

50
rybeńko na haczyk się nadziała, tak samo łatwo, jak się i na insze instrumenta lubisz nadziewać.
Taka to już twoja sucza natura, ale przecież mówić ci tego nie muszę, bo sama to wiesz. Pewnie
nawet teraz cała byś mokra była, gdyby ci wszystko od razu nie zamarzało.
- Skończyłeś już? - Lezaza warknął, wyraźnie znudzony żenującym przedstawieniem wesołka.
- Naprawdę ktoś docenia te twoje popisy? Gdybym był możnym, natychmiast bym takiego pajaca
na zbity pysk z dworu wyrzucił.
- Aleś możnym nie jest i nigdy nie będziesz! - Błazen w jednej sekundzie przestał się wygłupiać.
Wydawało się, że urósł, zmężniał, a już na pewno jego głos nabrał budzącej respekt mocy. - Skoroś
ich tu przywiódł, to i prowadź dalej. Dla większego od nas obu Natas i Htilil prezent przysłali.
Zniknął równie nagle, jak się pojawił, a Lezaza znów chwycił za swój bat. Na szczęście, albo
i na nieszczęście, teraz nie czekała ich długa wędrówka. Sceneria brudnego i cuchnącego mias-
ta ustąpiła miejsca wysokiemu murowi z czerwonej cegły. Wędrowali wzdłuż niego, aż doszli do
bramnej wieży, gdzie ciężka, żelazna krata blokowała przejście.
- Co was sprowadza? - Siwobrody starzec wyglądałby podejrzanie poczciwie, gdyby nie sterczący
spod kaftana szczurzy ogon i koźle kopyta sypiące iskrami ilekroć skrobnęły o bruk traktu.
- To podarek dla karmazynowego króla. Od Htilil i Natasa. Ponoć sam władca takie życzenie
miał, a oni pragnęli je spełnić. Kluczniku, przepuść nas.
- Kluczniku to, kluczniku śmo... - Starzec zdradził zrzędliwy charakter. - A co to ja jestem,
żeby każdą przybłędę na dwór puszczać?
- Znasz mnie przecież. Nie raz już takie zadania wykonywałem.
- I może o ten raz za dużo? Coś mi się widzi, że pan nasz nie będzie zachwycony. Piraci,
kurwy, mordercy, złodzieje, kłamcy i gwałciciele. Pełno ich, oślizłego robactwa, ale czy ja ich wszystkich
na komnaty wpuszczam? W czym niby ci lepsi? Że ten fagas, jak baran z rożna zdjęty, a ta franca
jak kompres na skacowaną głowę?
- Puść nas kluczniku, ja nie od tego, by wiedzieć, ja od tego, by ich przyprowadzić.
- To nie na moja głowę, za stary już jestem... - Koźle kopyta znów zatłukły na kamieniach,
krzesząc jasne blaski iskier. - A idź, co mi tam. Ja tylko bramę otwieram...
Skrzypiąc niemiłosiernie, brona ruszyła ku górze. Lezaza brutalnie popchnął Gogama,
szarpnięta łańcuchem Lebezi nie stawiała oporu i podreptała za towarzyszem niedoli.
Przygniatający ogromem karmazynowy dwór przywitał ich dźwiękiem dzwonów. Minęli ko-
lejno dziewięcioro wrót, strzeżonych przez trzygłowe hydry, by wreszcie po szerokich, bazaltowych
schodach zejść w skrytą za gryzącym, siarkowym dymem otchłań.
Mało co widzieli, ale Lezaza prowadził ich bezbłędnie, aż na gwiaździsty plac, na którego
środku stał wielki, sklecony z ludzkich kości, pusty tron.
- Na kolana! - Głos strażnika nie znosił sprzeciwu, mimo że był teraz bardzo ściszony, jakby
pełen respektu dla kogoś, kto miał zaraz nadejść.
Pirat i złodziejka, mimo że oboje hardość wyssali z mlekiem matki, nie mieli sił na sprzeciw.
Padli na posadzkę i jęcząc cicho, jedno z bólu, drugie z zimna, czekali, co ich czeka.
- Kto i po co ich tu przysłał?
Wielki cień bezgłośnie pojawił się na tronie. Kłębił się, niczym mgła nad bagniskiem, mrocz-
ny i bezkształtny. Lezaza zgiął się w uniżonym pokłonie.
- Są od Natasa i Htilil, podobno na specjalne zamówienie waszej wysokości.
- Natas i Htilil? - Cienista chmura przybrała humanoidalny, choć ozdobiony pokaźnymi ro-
gami kształt. Pod rogami rozpaliły się złe, karmazynowe ślepia.
- Tak jest.
- Jak zwykle. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, a Natas i Htilil zawsze muszą coś popierdolić! Co
się nie powie, dla nich jest inaczej, albo odwrotnie... - Karmazynowy król jęknął i zrezygnowanym
gestem złapał się za głowę. - Miała być zmrożona whisky, a nie zamrożona i łysy...

01.2012
LCF

51
Konkurs: Herbatka
1. Miejsce

Tjereszkowa
Herbatka lipowa –
pyszna i zdrowa
- Naprawdę muszę? - zapytał mąż z resztką nadziei w oczach.
- Musisz. Musimy. Wiesz, że i mi się nie chce - odpowiedziałam, robiąc ostatni ruch pędzelkiem
nad lewym okiem - ale to nie tylko nasi znajomi, ale i moi najlepsi klienci.
- Boję się, że nie będzie tam nic jadalnego.
- To najwyżej będziesz jechał tylko na herbatce, zawsze wychwalałeś pod niebiosa.
- Noo, bo to mają naprawdę dobre. Lipowa z malinami, mmm... - rozpływał się mąż. - Jak
próbowaliśmy taką zrobić, to jakieś sianko nam wyszło. A u nich... zapach, głębia i jakiś nieziden-
tyfikowany tembr w smaku, jakby...
- Buuty masz brudne! - na wszelki wypadek przerwałam wywód. Mirek, zdeklarowany herba-
tofil, mógł mówić o herbacie długo, a było już naprawdę późno. Miałam nadzieję, że się rozkręcimy
i będziemy dobrze bawić. Często tak jest, nie chce się nigdzie wychodzić, a potem jest fantastycznie.
- Popatrz, ale zdziadzieliśmy - zagaiłam, kiedy siedzieliśmy już w samochodzie - dawniej nie
moglibyśmy się doczekać wyjścia do Sadurków, a teraz tylko stópki w papućki, dupcia w szlafroczek...
- Eee, trochę zdziadzieliśmy, ale inna sprawa, że do Sadurków przywykliśmy, już nie są taką
atrakcją jak kiedyś.
Jechaliśmy dalej w milczeniu, a ja rozmyślałam o naszych dzisiejszych gospodarzach.
Ewa Kulińska - Sadurek oraz jej mąż Ernest Mikołaj Sadurek („jak ona ma dwa nazwiska, to
ja będę dwojga imion!“) byli parą niespotykaną. Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają i znam
wielu małżonków, którzy różnią się bardzo. Ale powiedzieć tak o Sadurkach, to jak nazwać rów
mariański wgłębieniem. Byli inni we wszystkim. On - niewysoki, mocnej budowy, ona - strzelista
i koścista. Zapalony myśliwy mięsożerca - nawiedzona ekolożka jaroszka. On kocha góry, ona woli
morze. Sadurek - koty, Sadurkowa - psy. On choleryk, ona flegma. W zasadzie można zaryzykować
stwierdzenie, że dla dowolnej cechy jednego z małżonków, można u drugiego dopasować cechę
dokładnie przeciwną. Chociaż nie, było coś, co ich łączyło. Oboje kochali gotować i obojgu różnie
to wychodziło. Pójść do nich na imprezę, to jak wybrać się do teatru albo przynajmniej do cyr-
ku. Wszystkie dania były podwójne, całość powiązana ze sobą w przedziwnej równowadze. Jeśli

52 humoreska
przystawka Sadurkowej była pyszna, Sadurek podał coś niejadalnego. Ona pogrążyła dania główne,
on wzniósł się na wyżyny sztuki kulinarnej. Jeśli jednemu wyszedł deser, drugiemu już się to nie
udawało. Czasami zastanawialiśmy się, czy nie robią tego specjalnie.
Dziś miało być inaczej. Gospodyni obchodziła rocznicę urodzin. Z tej okazji, wszystko miało
być kulińskie, jak mawiał Sadurek. Choć byłam zaintrygowana (bo u Sadurków nigdy nie było nud-
no), miałam również obawy. Wszystko przez to, że Sadurkowa wpadła w kolejny ekoszał. Tym
razem kompletniewszyściuchnoogarniający. Rano, po szybkim ekosuchoprysznicu, wskakiwała
w ekozgrzebnoaletylkonaturalociuchy, potem piła bardzo ekomodną kawkę z żołędzików, zagryzając
bułeczką orkiszową z ekowspaniałejoludzidbającejipodatkipłacącej plantacji, potem twarożek
z ekomleczka od krówki, która przeszczęśliwa biegała po łące, puszczając ekobąki ze zredukowaną
zawartością metanu. Sadurkowa organizowała ekoprzedstawienia dla dzieci i ekohappeningi dla
dorosłych, kursy ekogotowania oraz ekowizażu, a nawet ekoseksu tantrycznego. Prała tylko w in-
dyjskich ekoorzechach, gotowała już tylko na parze z ekowody ze zmniejszoną zawartością wszys-
tkiego ble i podwyższoną wszystkiego ach. Zarządziła przebudowę domu w budynek pasywny,
obsadzenie podwórka wierzbą energetyczną oraz zakup samochodu hybrydowego. Była po prostu
Eko przez bardzo duże E. A że Sadurkowie mieli kasy jak głupi śrubek, wszystkie ekopomysły
były możliwe do spełnienia. Sadurek patrzył na ekowcielenie żony z przymrużeniem oka,
wiedział z doświadczenia, że z w końcu „choroba“ się wyciszy, uspokoi i do następnego nawrotu
minie trochę czasu. A póki co, dyskretnie, nie rzucając się za bardzo żonie w oczy, oddawał się
swoim nieeko upodobaniom.

Cichnący odgłos silnika uświadomił mi, że jesteśmy na miejscu. Mirek wysiadał z ociąganiem,
a zamykając drzwi, szepnął jeszcze konspiracyjnie: - Hanuś, obiecaj mi tylko, że jak będzie bardzo źle, to
wrócimy szybciej. - Obiecuję - odszepnęłam. A w razie czego pamiętaj o herbatce. - Uśmiechnęłam się.
Nie ukrywam, trochę się o Mirka martwiłam. Przez kłopoty w pracy i związane z tym
przemęczenie, nie był w zbyt dobrej formie. Wyprowadzić go z równowagi było bardzo łatwo.
Miałam nadzieję, że Sadurkowa nie będzie zbyt nachalna.
Weszliśmy. Po złożeniu życzeń, wrzuceniu stówki (do tej pory mnie skręca) do puszki z napisem
„Zamiast prezentu wspomagam gęś gęgawą“, dołączyliśmy do gości u stołu. Oprócz trzech chichoczących
pań z klubu „jestem eko“ (oraz ich zażenowanych mężów), siedzieli tam już Rogalscy - sąsiedzi Sadurków.
Mirek był naprawdę dzielny. Podziwiałam, jak moja wybitnie mięsożerna połowa wcina,
jadące lekką stęchlizną, karmelizowane marcheweczki (gospodyni mówiła o truflowej nucie), daje
radę pulpecikom z soczewicy, które dla odmiany pięknie pachniały i były naprawdę smaczne. Pro-
blemy zaczęły się przy daniu głównym - potrawki z fasolki mung, cukinii i pomidorów podanej
z dzikim ryżem oraz faszerowanymi pieczarkami. Zauważyłam, że po cichym „auć“, mąż nagle
zamilkł i zaczął gmerać językiem przy bolącym widocznie miejscu.
- Co się stało? - zapytałam, mając przeczucie, że jego zachowanie ma związek z ostatnią
dramatyczną wizytą u dentysty.
- Yyż utnął - wymamrotał mąż, boleśnie skręcając usta.
- Ryż ci utknął? - zapytałam, bardziej domyślając się, niż słysząc. Skinięcie głową i tragiczny
grymas potwierdził moje przypuszczenia. Jeszcze nie wiedziałam, że małe ziarenko niedogotowa-
nego dzikiego ryżu będzie kamyczkiem rozpoczynającym lawinę.
Chcąc odwrócić uwagę bardzo drażliwej na punkcie swoich kulinarnych umiejętności gospo-
dyni, zaczęłam wychwalać posiłek.
- Pyszne pieczareczki - powiedziałam, zresztą zgodnie z prawdą. Oczy Sadurkowej momen-
talnie rozbłysły.
- Prawda? Ja też je uwielbiam. Kupuję je pod Wrocławiem z plantacji. Mają towar najlepszej
jakości - trajkotała, wreszcie nie patrząc na Mirka.
W zasadzie, to przestałam jej słuchać, zamyśliłam się, docierały do mnie tylko strzępki wypowiedzi:
- pieczarki, eko, wspaniały, eko, eko, eko, tylko naturalne, wyselekcjonowanym nawozem,
najwyższa jakość, wielkość, koński, głęboki, smaku, strukturę, właśnie nawozowi!

53
Wróciłam, instynktownie czując, że coś przegapiłam. Pobladły mąż, który z racji bolącego zęba jadł już
tylko mięciutkie pieczarki, wpatrywał się w Sadurkową z przestrachem pomieszanym z niedowierzaniem.
- Jak to koński nawóz? Czyli, że jem grzyby, które wyrosły na gównie konia? - mówił bardzo
cichym głosem, który dla osoby nieznającej go dobrze, mógłby wydawać się normalny. Dla mnie
był to dzwonek, nie, nie dzwonek, a bijący prosto w błonę bębenkową wielgachny dzwon alarmowy,
że Mirek jest wściekły. Udało mi się zwrócić jego uwagę dopiero trzecim kopnięciem pod stołem.
Spiorunowałam go wzrokiem, po czym odezwałam się słodziutko:
- Może kochanie doleję Ci jeszcze tej pysznej herbatki lipowej, którą tak uwielbiasz? Zapełniłam pra-
wie po brzegi pustą już filiżankę. Mirek łyknął herbatę jednym duszkiem, jakby chciał przepłukać gardło
i cały układ pokarmowy. Natychmiast dolałam mu jeszcze, a on znowu wypił do dna. Zachwycona gospo-
dyni przyniosła nowy dzban herbatki, po czym, ku mojemu przerażeniu, dalej ciągnęła temat pieczarek.
- Tak Mirku - powiedziała z bardzo mądrą miną - nie jest to żaden sfermentowany kompost, tylko natu-
ralne słomiaste końskie odchody, sprowadzane ze stadniny arabów, gdzie hodują konie najszybsze w Europie.
- Jednym słowem gówno czempionów - wymsknęło się mężowi jednej z ekokoleżanek, co do
którego zdążyłam nabrać już przekonania, że jest niemową.
- Tak! - odpowiedziała gospodyni, jakby nie zauważając ironii. - Niesamowite, prawda? - py-
tanie wyraźnie skierowane było do Mirka.
- Ja pierdolę - odpowiedział ten elokwentnie, po czym wypił kolejne dwie filiżanki herbatki.
Sadurkowa gorzej trafić nie mogła. Mirek był wybitnie „brzydliwy“, jak mawiała jego bab-
cia. Zmęczony, wkurzony, obolały i do granic możliwości obrzydzony - to nie mogło się dobrze
skończyć. Musiałam ratować sytuację.
- A może powiesz Ewo - zwróciłam się w nagłym przebłysku geniuszu do Sadurkowej - jaka
tajemnica tkwi w waszej lipowej herbatce. Mirek zawsze zachwyca się jej smakiem. Byłam z siebie
dumna, bo za jednym zamachem udało się wybić gospodynię z tematu i jednocześnie odwrócić
uwagę Mirka, na którego twarzy ujrzałam cień zainteresowania.
- Ach Haniu, to żadna tajemnica. Po prostu mamy specjalne miejsce. Lipy są tam niesamowi-
cie zdrowe i dorodne, a ich kwiaty tak aromatyczne, że aż dech zapiera - odpowiedziała pokraśniała
z zadowolenia Sadurkowa. Zawieszenie głosu przy końcu wypowiedzi sugerowało, że kobieta chce
być ciągnięta za język i namawiana do zdradzenia dalszych szczegółów.
- Powiedz proszę, gdzie jest to magiczne miejsce? - zapytałam więc, jakbym chciała wyciągnąć
od niej lokalizację działki roponośnej.
- To tu, niedaleko - powiedziała gospodyni półgłosem, pochylając się w moim kierunku - na cmentar-
zu, przy zbiorowym grobie żołnierzy armii radzieckiej. To właśnie tam co roku zrywamy te cudowne kwiaty!
Widziałam tylko jak Mirek zrywa się ze swojego miejsca i szybko pędzi do toalety. Później,
chyba wszyscy słyszeli, jak mój biedny mąż bierze lekcje japońskiego z lektorem. Na to wstałam
i udając wielkie zatroskanie, wspomniałam coś o grypie żołądkowej, że niby Mirek już rano
niewyraźnie wyglądał, że to pewnie jego brat, który nas przedwczoraj odwiedził, przywlókł jakieś
cholerstwo i że my już musimy uciekać, bo jeszcze zarazimy całe towarzystwo. Wybiegłam z pokoju
w samą porę, żeby siłą zawrócić małżonka, który przeszedłszy wszelkie granice, rwał się do bicia.
Udało mi się dociągnąć go do samochodu, ale kiedy szukałam kluczyków, Mirek gdzieś zwiał...

Dwie godziny później otrzymałam telefon z pobliskiego komisariatu. Dzwonił znajomy aspi-
rant i prosił, żeby odebrać Mirka. Pojechałam natychmiast. Policjant wytłumaczył mi, że zgarnęli
Mirka, bo myśleli, że jest pijany. Alkomat nic nie wykazał, a małżonek, jak już się uspokoił, wyglądał
całkiem normalnie, więc zadzwonili po mnie. Kiedy serdecznie dziękowałam aspirantowi, drzwi
pokoju otwarły się z hukiem, mąż wyleciał jak z procy, z gromkim „nieee kuuurwaaa!“ na ustach.
Potrącił mnie, zwalił stos papierów z najbliższego biurka, po czym zamknął się w toalecie „tylko dla
pracowników“. Posterunkowy, który miał go pilnować, stał w progu bezradnie.
- Co mu pan zrobił?! - krzyknęłam, gotowa bronić praw człowieka, nawet kosztem konfliktu z władzą.
- Nic! Jak Boga kocham, nic! - Oczy posterunkowego rozszerzyły się w przestrachu. -
Zapytałem tylko, czy nie zrobić mu herbaty...

54
Konkurs: Herbatka
2. Miejsce

Izolda Youkali
Trzy kolory
Czarną znałem najdłużej. W moim umyśle oznaczało to - od zawsze, choć gwoli ścisłości, było
to pewnie od czasów przedszkola. Nazywali ją Czarną, w istocie była jednak bursztynowa, czasem,
nim się zorientowałem, nabierała więcej brązów, ale w każdej karnacji podobała mi się tak samo.
Ponieważ była to wieloletnia znajomość, wiedziałem co zrobić, by była dla mnie dobra. Jeśli nie
zachowałem umiaru gorzkniała z minuty na minutę i stawała się nieznośna. Może właśnie to długo
wspólnie zdobywane doświadczenie sprawiło, że coraz bardziej mi się z nią nudziło i żadna słodycz
nie pomagała rozkoszować się wspólnym spędzaniem czasu w takim samym stopniu, jak to bywało
niegdyś. Próbowałem różnych gadżetów, żeby życie z Czarną nadal było możliwe, kupowałem też
coraz to nowe torebki, wiadomo - one to lubią, niestety wszystko na nic. Inwestowałem w oprawę,
bo pozbawiona przejrzystych fatałaszków nie działała już na mnie tak, jak wystrojona w odloto-
we trójkątne i przepływowe fanaberie mody. Miałem jeszcze pomysł, żeby fundować Czarnej
kąpiele w mleku na wzór Kleopatry, bo kontrast ciemnego z białym działał na wyobraźnię, ale i to nie
przywracało jej dawnego blasku. Zrezygnowałem z wycieczek do Bawarii, jak również z cytrynowych
dodatków, ponieważ zaczęły mi się kojarzyć ze środkami czystości, a do chemii mam generalnie wstręt.

W tamtym czasie poznałem na szczęście Zieloną. Spotkałem ją tak zupełnie zwyczajnie


w osiedlowym sklepie. Zielona jako typ jasny, raczej blada i anemiczna, unosiła się ponad ziemią.
Była zdecydowanie inna. Delikatna, jednocześnie nieprzewidywalna. Początkowo przywodziła mi
na myśl siano w stodole dziadków, a każdy wie, co można robić na sianie. W miarę odkrywania jej
tajemnic i zmieniania długości czasu oczekiwania na finał, dało się dostrzec w Zielonej zarówno
pobudzające, jak i spokojne, stonowane rewiry. Dzięki niej młodniałem, czułem się nowo-
czesny i chwaliłem się tą znajomością na lewo i prawo. Dodatki do wspólnych wieczorów były
coraz bardziej urozmaicane. To przynosiła gorzką guaranę, to uwodziła jaśminowymi perfuma-
mi. Jednak Zielona miała poważną wadę: nie potrafiła mnie rozgrzać w zimowe wieczory. Niby
gorąca i aż parująca z oczekiwania na spotkanie, a jednak czułem wewnątrz coraz większy chłód,
który ogarniał powoli wszystkie moje członki. W połowie zimy tęskniłem już za jakaś odmianą.
Pożądałem takiej, która nie tylko rozpalałby zmysły, ale przytuliła ciepło i ogrzała od środka.

humoreska 55
Któregoś dnia pewna kumpelka powiedziała:
- Stary, spasłeś się ostatnio, pora żebyś coś z tym zrobił. Do odchudzania potrzebna jest ci Czerwona.
Niestety miała rację, bo z chłodu jakiego doświadczałem przy Zielonej zacząłem podjadać
coraz więcej słodkiego. Chciałem Czerwonej i już marzyłem o wspólnych gorących igraszkach.
Zdobyłem ją, choć nie było to wcale takie łatwe, nikt ze znajomych o niej nie słyszał, musiałem się
sporo nachodzić, ale czego nie robi się, kiedy w umyśle zaświta wspaniały plan. O! Z Czerwoną
to ja miałem życie. Na początku goniła mnie po domu aż miło. Potem, kiedy już przywykłem,
zacząłem powracać do czegoś znanego mi już z Czarną i Zieloną. Perfumowane aromaty zbliżeń
pozwalały na coraz nowe doświadczenia. Znane mi już dodatki umożliwiały jednocześnie
łączyć bezpieczeństwo rytuałów z uciechą pobudzających doznań. Było nieźle, rzeczywiście
zrzuciłem z nią trochę sadła, jednak człowiek przywykły do zmian szybko się nudzi, a może
niektórzy po prostu mają to wpisane w genotyp. Dość, że po osiągnięciu zamierzonego efektu
rzuciłem Czerwoną. Mnie zaś pognało w bardziej egzotyczne rejony i u schyłku lata nawiązałem
romans z Yerba Mate... ale to już historia, na którą musicie sobie zarezerwować oddzielny wieczór
oraz przygotować się na jazdę bez trzymanki.

56
Konkurs: Herbatka
3. Miejsce
Bohdan Waszkiewicz
Wóz

Część 1
Na równo skoszonej trawie, pośrodku działki, stał drewniany wóz. Miał pomalowane na zielo-
no okiennice oraz drzwi, a od szyb odbijały się promienie lipcowego słońca. Po stronie pozbawionej
okien widniał już mocno zatarty napis: objazdowy cyrk. Działka znajdowała się na skraju wsi; w głębi
majaczyło kilka pokrytych strzechą chałup. Na prowizorycznych schodach, w cieniu, siedział nieo-
golony mężczyzna i palił fajkę, raz po raz wypuszczając kolejne chmury dymu. Wskazującym pal-
cem podkręcał wąsa i patrzył zamyślony przed siebie.

Nagle, jak spod ziemi, wyrosło przed nim dwóch policjantów w pruskich mundurach.
- O! Witam ja drogich panów polizistów - powiedział, uśmiechając się szeroko. Wydmuchał z fajki
resztki tytoniu i wstał powoli, bez pośpiechu. - A czemuż to zawdzięczam wizytę tak znamienitych gości?
- Ty tu, Drzymała, nie frandzol głupot - odrzekł niższy z mundurowych. Miał sporą nadwagę,
a nabrzmiałą twarz zalewały mu strumienie potu, które raz po raz ścierał białą chustką. - W taki upał, to ja na
żarty ochoty nie ma. Guinter! - Spojrzał na młodszego towarzysza, po czym wykonał nakazujący ruch ręką.
Rudowłosy, szczupły młodzieniec ruszył na codzienny obchód dokoła wozu. Ze skupieniem
wymalowanym na bladym obliczu powoli okrążał budę.
- Panie polizist - wtrącił wąsaty jegomość. - Ja przestawił wóz o pięć kroków. Nie ma tu czego
szukać. - Uśmiechnął się promieniście i wziął pod boki. Teraz było widać jak na dłoni, że ciemnowłosy
Michał Drzymała imponował atletyczną sylwetką ciała, szczególnie na tle grubego Helmuta Szmidtke.
- Sprawdzimy, sprawdzimy - pokiwał głową Prusak. - Kiedyś w końcu jakoś się ciebie załatwi,
Drzymała. Ty nie może z naszego kanclerza, Bismarcka, tak ciągle kipić.
- A toć ja z nikogo nie kipię, gdzież bym śmiał. Ja, prosty chłop, miałby kipić z kanclerza? -
pytał ironicznie. - Ja tylko chciałby chałupę wybudować, a władza nie pozwala.
- Władza nie pozwala, bo ma dość tutaj polska hołota. Nic nie robić, tylko gorzałka chlać i
gździć się po kątach umiecie! - obruszył się Szmidtke.

humoreska 57
- Jakie gździć? Toż ja nawet baby nie mam - zaprotestował Polak. - Która zechce chłopa, co to
w wozie mieszka? I w polu uczciwie robię. A że czasem się człowiek napije, to co? Zbrodnia jaka?
- Dobra, dobra - skwitował policjant. - Ja tam swoje wiem.

W tej chwili zza wozu wyszedł młodszy z mundurowych. Na pytające spojrzenie Helmuta
tylko wzruszył ramionami.
- Verdammt - warknął Szmidtke. - Nie cieszy się, Drzymała. My tu jeszcze wrócimy.
Skinął na Guintera, po czym ruszyli piaszczystą drogą. Kiedy oddalili się od działki, Helmut
zwrócił się po niemiecku do drugiego policjanta:
- Podejrzany typ, ten Drzymała. Zjawia się nie wiadomo skąd, a zaraz potem kupuje ziemię.
I to wcale nie za małe pieniądze.
- Dostanie pozwolenie na budowę? - zapytał Guinter.
- A gdzie tam! Żaden brudny Polak nie dostanie - zarechotał złośliwie. Po chwili dodał
poważnym tonem głosu: - Jak taki chłopek mógł wpaść na pomysł z domem na kółkach? On
ośmiesza nasze przepisy. Ale w końcu jakoś się go załatwi. Już moja w tym głowa.

Michał odprowadził wzrokiem Prusaków, po czym na nowo nabił tytoniem fajkę. Ponownie
zasiadł na drewnianych schodkach. Przez chwilę obserwował rodzinę bocianów, które klekocząc
jak najęte, siedziały w dużym gnieździe na dachu jednego z domów. Potem przestał spoglądać na
ptaki i znowu pogrążył się we własnych przemyśleniach.

***

Było ciemno choć oko wykol, kiedy Władysław Bielicki przechodził obok działki Drzymały.
Nawet nie zwróciłby uwagi na stojący opodal wóz, gdyby do uszu mężczyzny nie dotarły dziwne
dźwięki. Zaciekawiony chłop zszedł z drogi i cicho zakradł się bliżej źródła niepokojącego hałasu.
Wyraźnie coś słyszał. Jakby grające pudełko, które kiedyś widział u barona podczas jedynej w życiu
wizyty na dworze. Okiennice wozu zamknięto na głucho, mimo to zauważył jasne światło, bijące
przez szparę pod drzwiami. „Ki czort?“ - pomyślał Bielicki.
- Co to tak popiskuje? - dodał szeptem.
Podrapał się po bujnej czuprynie, wygładził palcami czarnego wąsa, po czym postanowił
zapukać do drzwi. Dobiegające z wozu ciche dźwięki natychmiast zamilkły, a blask błyskawicznie
zniknął. Drzwi otworzyły się, nieprzyjemnie skrzypiąc. W progu stanął Drzymała, dzierżąc w dłoniach
płonącą świecę.
- A co ty, Władek, mnie straszysz? - zapytał. - O tej porze, to sam diabeł ludziom do domów
zagląda. A może ty nie Władek, tylko Belzebub jaki? - Przymrużył żartobliwie oko i uśmiechnął się.
- E, dałbyś ty spokój, Michale, z takimi żartami. - Zrezygnowany machnął ręką. - Zobaczył ja
jakieś jasne światło, to pomyślał, że się pali, czy co?
- A zapalił ja kilka świec, bo poczytać przed snem lubię - wyjaśnił. - A tu ciemno jak w czarcim pysku.
- No i głos ja twój słyszał. - Bielicki ciągnął dalej temat. - Gościa masz jakiego?
- A co ty tak pyta i pyta? To już Szmidtke mniej pytań zadaje - odpowiedział niezadowolony
gospodarz. Po chwili, kiedy się nieco uspokoił, dodał: - Na głos czytam, bo łatwiej zapamiętuję.
- A rozumiem. Głupi kiep jestem, ot co! - zmieszał się Bielicki. Chcąc wybrnąć z kłopotliwej
sytuacji, roześmiał się i powiedział: - A ta pruska menda znowu tu była? Toż to zmora, nie człowiek.
- A jakże, był. - Pokiwał głową Drzymała. - Tyle, że ja wcześniej wóz przesunął. A ten przylazł,
popatrzył, pogroził i poszedł. A zły był jak jasny diabeł! Z tej złości to się tak spocił, jakby kto na
niego wiadro wody wylał.
- Hehe. Dobrześ go przerobił, Michale.
Bielicki rozejrzał się wkoło i głośno wciągnął do płuc powietrze.
- Czas na mnie - oznajmił. - Jadźka z kolacją pewnikiem czeka. I tak już spóźniony jestem,
gębę będzie drzeć na pół wsi.

58
- A to z Bogiem, Władysławie.
- Z Bogiem.

Drzymała słuchał dźwięku oddalających się kroków niespodziewanego gościa. Gdy zupełnie
ucichły, uważnie rozejrzał się po działce, a potem zniknął wewnątrz wozu.

Znalazłszy się w środku, otworzył klapę wbudowaną w jedną ze ścian. Jego oczom ukazał się
panel, na którym jasno błyskały kolorowe przyciski i diody. Mężczyzna wziął do ręki wkrętak, po
czym usunął kilka śrub. Kiedy zdjął pokrywę, począł gmerać w zwojach kabli.
- No, w końcu to znalazłem - bąknął pod nosem. A potem głośno odetchnął z ulgą i dodał:
- To spięcie mogłoby unieruchomić pojazd na dobre. Dobrze, że wyczułem woń spalenizny. Teraz
wszystko będzie działać jak w szwajcarskim zegarku.

***

Michał Drzymała właśnie wracał z targu. Gdy działka znalazła się w zasięgu jego wzroku, zauważył
mieszkańców wsi oraz kilku policjantów. Wszyscy zebrali się wokół wozu, do którego mundurowi
zaprzęgali dwa konie. Drzymała odruchowo wyrzucił torbę z kupionym jedzeniem i puścił się biegiem.
- Co wy robita? - wrzasnął, kiedy dotarł do działki. - To bezprawie!
- Tu masz, Drzymała, dokument, co podpisał sam prokuratora. - Zadowolony Szmidtke
wręczył chłopu świstek papieru. - Mamy zabrać wóz i wyjechać poza teren Kaisertreu. Skończyło
się robienie ze mnie głupka. - Zaśmiał się głośno.
- Przecież tak nie można! - krzyknął Drzymała. - Ludzie, widzicie? - zwrócił się do otaczającego
działkę tłumu miejscowych. - Gwałt się dzieje! Bezprawie!
Wśród zgromadzonych ludzi przeszedł pomruk niezadowolenia, choć do tej pory chłopi pa-
trzyli na rozgrywającą się scenę w milczeniu, z niemal kamiennymi twarzami. Ciche uwagi powoli
przeistaczały się w głośne dysputy.
- Zostawta ten wóz! - wydarł się najmniej cierpliwy z zebranych. - To bezprawie!
Wkrótce inni poczęli wznosić okrzyki, żądając zwrotu domu na kółkach prawowitemu
właścicielowi. Zauważywszy to, Helmut poganiał podwładnych do jak najszybszego opuszczenia
ziemi Drzymały. W końcu chłopi ulegli pod naporem policjantów. Wóz odjechał drogą, kołysząc
się na boki i zostawiając za sobą chmurę pyłu. Szmidtke chciał jeszcze zawrócić i nakazać Drzymale
przekazanie kluczy. Jednak, po krótkim namyśle, zrezygnował z pomysłu i dał za wygraną.
- Drzwi się wyłamie - zdecydował.
Wóz zniknął z pola widzenia. Rozgoryczeni i wściekli chłopi powoli rozchodzili się do chat.
Do Michała zbliżył się niewysoki, gruby mężczyzna.
- Możesz u nas zostać na jakiś czas - zaproponował Maciej Kulawik. - Dopóki czego nie wymyślisz.
- Bóg zapłać, Macieju - podziękował Drzymała, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony.
- Chętnie z gościny skorzystam. Teraz wrócić muszę i moją torbę znaleźć. Z tego wszystkiego żem
ją gdzieś w trawę wyrzucił.
- Gość w dom, Bóg w dom - podsumował Kulawik. - W razie czego wiesz, gdzie moja chałupa
stoi. Jak przyjdziesz, to Marysia ci wywaru z lipy zaparzy na spokojność duszy. A jak to nie pomoże,
to i coś mocniejszego się znajdzie. - Po tych słowach odszedł powolnym krokiem.

Chwilę później Drzymała podniósł torbę, a potem bochenek chleba, który wypadł podczas
rzutu. Oczyścił go palcami z piasku i dmuchnął nań kilka razy. Rozejrzał się wokół. Kiedy jego wzrok
nikogo nie napotkał, z kieszeni spodni wyjął niewielki przyrząd. Urządzenie miało prostokątny
kształt, a na jednym z końców widniał czerwony guzik. Michał nacisnął go. Wkrótce, w oddali,
pojawiła się ciemna smuga dymu.

***

59
- Jak to przerwana łączność!? - grzmiał Józef Piłsudski, uderzając pięścią o dębowy blat. -
Przecież misja jeszcze nie zakończona, trzeba coś zrobić. Profesorze Grosberg, czekam na wyjaśnienia.
W jednym z pokojów w Belwederze, oprócz Naczelnika Państwa, przebywali jeszcze dwaj
mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie czarny, dobrze skrojony garnitur, a drugi mundur Polskiej
Armii. W gabinecie znajdowało się biurko z dwiema lampkami i kałamarzem, a obok dwa obite
skórą fotele. Na jednym siedział Piłsudski i spoglądał na stojących przed nim gości.
- Panie Marszałku, sprawa jest nieco skomplikowana - mówiąc to, uczony nerwowo pocierał
dłonie, pomarszczone i przesuszone z powodu upływających lat. - Otóż nie możemy tam nikogo
wysłać. Jak pan wie, Panie Marszałku, kapitan Ciesielski udał się w przeszłość prototypem.
- I co z tego? Nie rozumiem tego naukowego bełkotu. Bolszewicy u bram, a pan mi tu jakieś historyjki
opowiada. Panie majorze Wieniawa - zwrócił się do stojącego obok oficera. - Proszę mi wyjaśnić, o co tu chodzi?
- Panie Marszałku, chodzi o to, że jedyna maszyna czasu jaką wybudowaliśmy, to ta, która
obecnie jest w przeszłości - wyrecytował jednym tchem oficer.
- Tyle czasu nad tym pracujecie i tylko jeden wehikuł mamy? - Piłsudski nie krył rozczarowa-
nia. Wstał szybko z fotela i podszedł do uczonego.
- Brakuje środków, Panie Marszałku - usprawiedliwiał się Grosberg.
- Wiem o tym. - Uspokoił się Naczelnik. - Narodowe zasoby są puste, bo wszystko na uzbro-
jenie idzie. Wojna się przedłuża... A najgorsze jest to, że żołnierzy zaczyna brakować, a chłopi bić
się nie chcą. Mówią: my nie Polacy, my tutejsze.

Profesor Emil Grosberg wraz z majorem Bolesławem Wieniawą - Długoszowskim przyglądali


się spacerującemu po pokoju Piłsudskiemu i słuchali w milczeniu, co ten ma do powiedzenia:
- Ta misja była naszą jedyna nadzieją, aby zaszczepić w chłopach patriotyzm. Aby uczynić ich
Polakami! Bez pomocy ludności wiejskiej zaleje nas czerwona fala komunizmu.
- Panie Marszałku - odezwał się nieśmiało uczony. - Powinniśmy otworzyć zbiornik.
- Jaki znowu zbiornik? - zapytał Józef Piłsudski. - Mów pan jaśniej, do cholery.
- Wymyśliliśmy, że gdyby coś poszło nie tak, to pan kapitan Ciesielski miał zostawić
wiadomość. A konkretnie pisemną wiadomość. Dostał zakaz kontaktowania się w inny sposób niż
pisma. Ze względów bezpieczeństwa, rzecz jasna. List miał umieścić z metalowym zbiorniku
i zakopać w wyznaczonym miejscu. To niewielki lasek, niedaleko Podgradowic.
- To na co czekacie? Majorze! - Spojrzał na oficera. - Dwa samochody i ludzie, ale szybko.
- Tak jest, Panie Marszałku! - Wieniawa zasalutował, odwrócił się na pięcie, po czym szybkim
krokiem opuścił pomieszczenie.
- A pan, profesorze, pojedzie z nimi i dopilnuje, żeby odnaleźli zbiornik. Czynię pana za to
osobiście odpowiedzialnym. Wykonać!
- Tak jest, Panie Marszałku.
Po chwili uczony zniknął za drzwiami.

Naczelnik usiadł przy stole i ujął w dłoń porcelanowy imbryk. Napełnił niewielką filiżankę,
po czym rozłożył na blacie karty i począł układać pasjansa.
- Tylko herbata i karty są w stanie uspokoić moje skołatane nerwy - mruknął.

***

- A więc to jest to. - Piłsudski przyglądał się pordzewiałemu pojemnikowi, który Grosberg
postawił na biurku. Zasobnik miał wielkość półlitrowej butelki i przypominał kształtem pocisk,
tyle tylko, że był pozbawiony ostrego zakończenia. Marszałek spojrzał na Wieniawę oraz profesora
i krzyknął: - A wy co tak gęby pootwieraliście? Lepiej to ustrojstwo otwórzcie.
- Już otwieram. - Emil Grosberg szybko podszedł do zbiornika. Wyciągnął z kieszeni fartucha
dwie zakrzywione blaszki i zabrał się za usunięcie pokrywy. - To jest zamknięte na zatrzaski. Trzeba
tylko włożyć odpowiednio przygotowane klucze i... gotowe.

60
Z satysfakcją na twarzy odłożył pokrywkę, po czym ze środka pojemnika wydobył kartkę papieru.
- Mam! - oznajmił ukontentowany. - Mam list!
- Czytaj pan - rozkazał Piłsudski. - Jestem ciekaw, co też pan kapitan Ciesielski napisał.

Kaisertreu 16 lipiec 1909

Melduję, że wóz został zarekwirowany przez policję pruską. Na szczęście samopodpalacz


zadziałał i nie ma zagrożenia przejęcia naszego cudu techniki przez II Rzeszę. Ponadto udało mi
się zaszczepić patriotyzm u chłopów. Na razie niechęć skierowana jest przeciwko Niemcom, gdyż do
zaboru rosyjskiego nie udało mi się dotrzeć. W rozmowach z chłopami dowiedziałem się, że jest im
wszystko jedno, kto rządzi, bo i tak nikt się z nimi nie liczy. Wydaje mi się, że dobrym posunięciem
byłoby włączenie Witosa do rządu. Taki ruch mógłby spowodować większe zaufanie ludności wiejskiej
do II Rzeczpospolitej.
Jeśli chodzi o mnie, to mieszkam w ziemiance i zajmuję się uprawą roli. Potrzebna jest jak najs-
zybsza misja ratunkowa.

Kpt. Tadeusz Ciesielski

- Biedny pan kapitan... - jęknął profesor Grosberg. - Trzeba zbudować wehikuł i mu pomóc.
- O to będziemy się martwić później, bo jak czegoś nie zrobimy, to pan kapitan Ciesielski nie
będzie miał już do czego wracać - skwitował Marszałek. - Teraz wojna ważniejsza.
Piłsudski usiadł w fotelu i zamyślił się. Po dłuższej zadumie spojrzał na Bolesława Wieniawę
- Długoszowskiego i powiedział:
- Tylko Witos jest w stanie przekonać chłopów do sięgnięcia po broń. Nie ma innego wyjścia.
Złożę dymisję, a premierem zostanie Wincenty Witos.
- Panie Marszałku... - Major chciał zaprotestować, ale Piłsudski powstrzymał go gestem dłoni.

Krótką ciszę przerwał głośny dzwonek. Marszałek odebrał telefon i wysłuchał meldunku, nie
zdradzając obojętnym wyrazem twarzy żadnych emocji. Potem, kiedy się rozłączył, oznajmił:
- Właśnie dostałem wiadomość, że bolszewicy wysadzili w powietrze naszą tajną fabrykę pod
Lublinem.
- Moją fabrykę - zapiszczał uczony.
- Niech będzie, że pańską. - Naczelnik Państwa machnął z irytacją ręką i powrócił do tematu:
- Zameldowano mi, że po fabryce nie pozostał kamień na kamieniu. Cóż, fabryka mieściła się
w podziemiach kościoła, a wiadomo, co bolszewicy myślą o religii.
- Odbudowa może potrwać kilka lat - zauważył Wieniawa.
- A nawet jeszcze dłużej - pokiwał głową Piłsudski. - Najpierw trzeba odbudować kraj i w końcu
podnieść go z ruiny.
- A co z panem kapitanem Ciesielskim? - zapytał major.
- Pan kapitan jest żołnierzem i jak każdy żołnierz jest świadom ryzyka, na jakie może być
narażony. Powinien sobie z tym poradzić, przecież potrafi uprawiać ziemię. Celowo wybraliśmy
żołnierza pochodzenia chłopskiego.
Marszałek wyjął z białego pudełka papierosa. Major podszedł i przypalił mu go zapałką.
- Panie majorze - odezwał się, wypuszczając kłęby białego dymu. - Przyprowadźcie mi tutaj
Wincentego Witosa. Najwyższy czas powitać nowego premiera. I jeszcze jedno. Nawet premier nie
może się dowiedzieć o naszym wehikule.

Bolesław Wieniawa opuścił pokój. Piłsudski powstał z fotela, po czym podszedł do Emila
Grosberga. Położył dłoń na jego ramieniu, mówiąc:
- Na razie nie możemy kontynuować pracy nad pańskim wynalazkiem, profesorze. Ale jest
szansa, że powrócimy do badań. Za kilka lat, kiedy Polska będzie silna. Póki co, poproszę o przeka-

61
zanie wszystkich planów, które są w pańskim posiadaniu. Dopilnuję, żeby je odpowiednio ukryć.
Chyba pan rozumie powagę sytuacji?
- Rozumiem, panie Marszałku - przytaknął uczony. Zdjął okulary, przetarł je szmatką, a po
chwili zapytał: - Czy pańska dymisja jest konieczna?
- Tak, niestety. Bez pomocy Witosa nie zwyciężymy w tej cholernej wojnie.

Część 2
- Wezwałem tu pana, profesorze Grosberg, bo coś nie daje mi spokoju.
- Słucham, panie Marszałku. - Przez ogromne szkła okularów uczony rozglądał się z ciekawością
po pokoju. Nigdy wcześniej nie miał okazji gościć w gabinecie Naczelnika Państwa. Nie było w tym
nic dziwnego, w końcu nie tak dawno temu Polska odzyskała niepodległość. - W czym mogę pomóc?
- Otóż, mam tu całą górę listów. - Piłsudski wskazał ręką leżący na biurku stos papierów. - Od
kiedy sprawuję swój urząd, co kilka tygodni otrzymuję pisma od tego samego człowieka. Nazywa
się Michał Drzymała. Słyszał pan o nim?
- Oczywiście. To bohater narodowy. Chłop, który drwił podczas zaborów z Prusaków.
- Ten bohater narodowy, to zwykły wariat! - wrzasnął Marszałek. - On twierdzi, że w rzeczywistości
nazywa się... Zaraz, zaraz. - Zerknął do jednego z pism. - O, jest! On twierdzi, że jest kapitanem
Wojska Polskiego i że nazywa się Tadeusz Ciesielski. Mówi to panu coś?
Emil Grosberg pokręcił przecząco głową.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- No widzi pan. A ten człowiek w swoich listach pisze, że pana zna. Mało tego. Pisze, że
wkrótce wyśle go pan jakimś wehikułem w przeszłość.
- Wehikułem w przeszłość? Przecież to niemożliwe. To rzeczywiście jakiś wariat.
Piłsudski stanął przy oknie i spojrzał na zewnątrz. Przez chwilę w milczeniu podziwiał zi-
mowy krajobraz, aż wreszcie przerwał ciszę:
- Gdyby nie był bohaterem, to kazałbym zamknąć go w domu wariatów. Nie zrobię jednak tego,
bo bardzo potrzeba nam takich ludzi jak on. To budulec patriotyzmu, przede wszystkim wśród chłopów.
- A może tak wynagrodzić go jakoś? - wtrącił niespodziewanie Grosberg.
- Dobra myśl, profesorze! - Marszałek przeniósł wzrok na interlokutora. - Wyślę do niego
majora Wieniawę z jakimś orderem i pamiątkową szablą. Jako bohater narodowy powinien poczuć
się doceniony. A jeśli wbił sobie do łba, że jest żołnierzem, to tym bardziej będzie zadowolony.
W ten sposób zamkniemy sprawę.
Piłsudski podszedł do uczonego, uśmiechnął się i poklepał przyjacielsko po plecach:
- Dziękuję bardzo, profesorze. Jest pan wolny.
Emil Grosberg skłonił głowę w geście pożegnania, po czym skierował kroki do drzwi.

***

Profesor wszedł do swojego mieszkania na Mokotowie. Powiesił kurtkę oraz kapelusz na


wieszaku, po czym usiadł przy biurku. Przez całą powrotną drogę rozmyślał o wizycie w Belwederze.
Z szuflady wyjął zeszyt i począł przeglądać swoje zapiski. Po jakimś czasie zdenerwowany cisnął
kajetem o podłogę.
- Podróże w czasie! Niedorzeczność! - warknął. Powstał z krzesła i z całej siły kopnął zeszyt,
który po krótkim locie wylądował w kącie pokoju. - Toż to zwykły absurd.

Po chwili zrobiło mu się żal pogiętego kajetu. Podniósł notatnik, wygładził dłonią. Kiedy
chował go do szuflady, przed oczami mignął mu jakiś wzór. Szybko zanurzył pióro w kałamarzu,
po czym przystąpił do obliczeń. Pisał, sapał, kreślił, przeklinał. A potem znowu powtarzał te same
czynności. Był w swoistym transie.

62
Spocony jak mysz wreszcie odłożył pióro.
- To jednak ma sens - powiedział zadowolony, przyglądając się obliczeniom.
Wpatrzony w notatki sięgnął do kałamarza, chcąc dopisać jeszcze kilka uwag. Zapomniał
o szklance wypełnionej herbatą, której nie zdążył wypić pilnie wezwany do Belwederu.
- Nie! - wrzasnął i począł wymachiwać zeszytem, próbując ocalić pracę kilku ostatnich miesięcy.
Wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Jeden niewłaściwy ruch ręką zamienił rachunki i
zapiski w niebieską plamę. Zrezygnowany schował twarz w dłoniach i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Niech to wszystko szlag trafi!
Spojrzał z nienawiścią przez palce na przewróconą szklankę. Chwilę później naczynie
wylądowało na ścianie, tłukąc się w drobny mak.

***

Michał Drzymała ze łzami w oczach przyglądał się ułańskiej szabli, wręczonej mu kilka godzin
wcześniej przez samego majora Bolesława Wieniawę - Długoszowskiego. Mężczyzna obracał ją
powoli w dłoniach, zachwycony rzeźbioną rękojeścią, na której widniało godło Rzeczypospolitej.
- Wspaniała robota - szepnął. Po chwili przeciągnął delikatnie palcem po ostrzu i dodał: -
Pierwszorzędna stal.

Potem powiesił szablę oraz order na ścianie największego pokoju, tuż pod portretem Józefa
Piłsudskiego. Stanął o dwa kroki od wyeksponowanych nagród i spoglądał ku nim z zadowoleniem.
Kapitan Tadeusz Ciesielski zdawał sobie sprawę, że już do końca swoich dni pozostanie Michałem
Drzymałą. Ale nie czuł z tego powodu zawodu, czy też rozczarowania. Jak przystało na żołnierza,
był dumny z dobrze wykonanego zadania.

63
Po-sto-słowie
Wyzwanie #1 - skolopendra
Anaris Wątpliwości niezadowolonej żony
Poezja stu słów, tak zawsze mawiałeś. Twierdziłeś, że umiesz napisać wszystko, na każdy
temat. A co powiesz na skolopendrę? Znów wytworzysz ten swój naiwny, magiczny świat. Nadasz
jej ludzkie cechy albo tym razem zostawisz jako zwierzę. Będziesz nią czy popatrzysz sobie z góry?
Podobno to proste decyzje! Podobno to się czuje. Gdybyś nią był, mogłabym cię zgnieść w jednej
chwili. Co? Ugryzłbyś mnie w palec, wpuścił jad? Oczywiście, dla ciebie wszystko jest banalnie
proste. Trach, mach, czary mary i gotowe. A idź ty. Mam ochotę cię poszczuć tą twoją skolopendrą
od siedmiu boleści.
PS Mógłbyś już przestać mnie tak przezywać.

Wyzwanie #2 - wielokrotność
Sesi Kulturalni gwałciciele
Bez dzieci w domu staliśmy się niegrzeczni.
Zgwałciliśmy.
Wielokrotnie.
Wstyd mi się do tego przyznać, ale to ja zacząłem. Kasia tylko uległa chorobliwej inspiracji.
Na początku było całkiem przyjemnie.
Zrobiłem to przy otwartych drzwiach, pierwszy raz nie przejmując się tym, że zauważą mnie
dzieci. Z siły całej trzymałem wijącą się główkę. Mimo to substancja splamiła ścianę. Ale leciało!
Kasia też tak robiła. Wielokrotnie mówiła o ogromnej swobodzie, jaką dało jej sranie przy
otwartych drzwiach.
Gwałciliśmy kulturę!
Niestety wszystko zaszło za daleko.
Podejrzałem ją, siedzącą jak zwykle, obnażoną w połowie. Jej usta zasnuła czerń.
Mam nadzieję, że była to tylko czekolada.

Wyzwanie #3 - obłęd
podstuwak Wartości rodzinne
A pamiętasz ten dzień, w którym powiedziałaś mi - zróbmy sobie dziecko?
Nazwałem cię wtedy wariatką...
Siedzieliśmy na tamtym wzgórzu, nieopodal lotniska, patrząc na samoloty przelatujące tuż
nad naszymi głowami. Musiałaś krzyczeć, żebym usłyszał, co mówisz.
Pamiętam, że modliłem się wtedy, żeby jeden z nich spadł. Żeby stało się cokolwiek, co
pozwoli mi nie odpowiadać.
Ale niebiosa milczały.
Potem były te chwile spędzone w szpitalach. Nieprzespane noce. Nadzieja i strach.

Jednak udało nam się. Jesteśmy rodziną.


I nawet jeśli ściegi łączące fragmenty płodów puszczą, a reszta mięsa zgnije, to wciąż będę
kochał to dziecko.
Będę je kochał, bo zrobiliśmy je razem.

64 drabble
Profile autorów:
Akte http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=80
Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34
Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50
bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8
Euridice http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=92
GdanszczAnka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=71
Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2
Izolda Youkali http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=27
ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95
MakkuroVanil http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=58
Mijanou http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=110
oskari valtteri http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=69
podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87
przyjaciel http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=30
sesi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56
Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37
Tomek i Agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93
Wasinka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=23
wiktoria http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=66

Skład:
Helena Chaos
fotografia na okładce:
GdanszczAnka

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich


autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś
sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,


możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www.herbatkauheleny.pl

65
rys. MakkuroVanil

w w w . herbat k auhe l en y . p l

You might also like