You are on page 1of 180

Catherine Millet

Życie seksualne Catherine M

Autobiograficzna spowiedź z pogranicza pornografii i


literatury. Autorka pisze o swoim życiu seksualnym w sposób
niezwykle realistyczny, jednoznaczny, pozbawiony śladów
pruderii. Nie szczędząc czytelnikowi najbardziej intymnych
szczegółów, mówi o dziesiątkach partnerów, z którymi
uprawiała seks we wszystkich odmianach i pozycjach, o swoim
uczestnictwie w niezliczonych orgiach.

1. Liczba
Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, bardzo mnie
zaprzątała sprawa liczb. Niektóre myśli lub działania samotnie
podejmowane w pierwszych latach życia pamiętamy
szczególnie wyraźnie: to właśnie wtedy dochodzi do głosu
nasza świadomość. Gdy jako dzieci przeżywamy coś wspólnie
z innymi, odczuwając podziw, obawę, miłość lub odrazę,
bywamy skrępowani niepewnością uczuć, których nie
potrafimy jeszcze odróżnić ani nawet zrozumieć. Pamiętam
więc w sposób szczególny te refleksje, które każdego
wieczoru, przed zaśnięciem, skłaniały mnie do skrupulatnego
zajmowania się liczeniem. Wkrótce po przyjściu na świat
mojego brata (miałam wówczas trzy i pół roku), rodzina
przeprowadziła się do nowego mieszkania. Przez kilka
pierwszych lat po przeprowadzce moje łóżko stało w
największym pokoju, na wprost okna. Wpatrując się w światło
dochodzące z kuchni po drugiej stronie korytarza, gdzie matka
z babcią wciąż jeszcze się krzątały, nie mogłam zasnąć, dopóki
nie rozważyłam tych kwestii po kolei. Jedna z nich dotyczyła
sprawy posiadania kilku mężów. Nie tyle możliwości
zaistnienia takiej sytuacji, która wydaje się powszechnie
przyjęta, ile jej uwarunkowań. Czy kobieta może mieć kilku
mężów naraz, czy też tylko jednego po drugim? A jeśli tak, to
ile czasu powinna pozostawać w związku małżeńskim z
jednym z nich, zanim będzie mogła go zmienić? Ilu ich może
mieć, tak „na rozum”: paru, powiedzmy pięciu czy sześciu,
czy też liczbę o wiele większą, nawet nieograniczoną? Jak też
ja sobie z tym poradzę, kiedy już będę dorosła?
Z biegiem lat liczenie mężów ustąpiło miejsca liczeniu
dzieci. Podejrzewam, że gdyby urzekł mnie jakiś konkretny
mężczyzna (któryś z aktorów filmowych, jakiś kuzyn itd.), to,
odnajdując w marzeniach sennych rysy jego twarzy, nie
miałabym tylu wątpliwości. Wyobrażałam sobie całkiem
konkretnie swoje życie w roli kobiety zamężnej, a więc
również obecność dzieci. I znowu trapiły mnie wciąż te same
pytania: czy sześcioro dzieci to liczba „rozsądna”? Czy też
można mieć ich więcej? Jaka różnica wieku powinna je
dzielić? A także: ile miałoby być dziewczynek, a ilu
chłopców?
Nie mogę przywoływać tych wspomnień, nie wiążąc ich z
innego rodzaju obsesjami, które zajmowały mnie w tym
samym czasie. Moja relacja z Panem Bogiem zmuszała mnie
każdego wieczoru do tego, aby troszczyć się o jego jedzenie,
wyliczanie zaś poszczególnych dań i szklanek wody, jakie mu
w myślach podawałam - bacząc na wielkość porcji, szybkość
podawania itd. - zastępowało owe pytania na temat zapełnienia
mojego przyszłego życia mężami i dziećmi. Byłam bardzo
pobożna i niewykluczone, że mglisty pogląd, który miałam na
sprawę tożsamości Boga i jego syna, sprzyjał mojemu
pociągowi do czynności liczenia. Bóg to był grzmiący głos,
który przywoływał ludzi do porządku, nie objawiając swojego
oblicza. Powiedziano mi wszakże, że Bóg to również bobas z
różowego gipsu, którego rokrocznie kładłam do żłobka,
nieszczęśnik wiszący na krzyżu, do którego wznosi się modły
- chociaż obaj byli także synami Bożymi - oraz coś w
rodzaju ducha, zwanego Duchem Świętym. Wiedziałam
wreszcie dobrze, że Józef był mężem Marii, i że Jezus, Bóg i
syn Boży zarazem, mówił do niego „Ojcze”. Maria Panna była
rzeczywiście matką Jezusa, chociaż zdarzało mi się słyszeć, że
była jego córką.
Gdy byłam już w wieku, kiedy zaczyna się chodzić na
lekcje religii, któregoś dnia poprosiłam katechetę o rozmowę.
Problem, który zamierzałam mu wyłożyć, był następujący:
otóż pragnęłam zostać zakonnicą, „oblubienicą Bożą”, i
wyjechać jako misjonarka gdzieś do Afryki, w której żyło
pełno ubogich ludzi, ale chciałam również mieć mężów i
dzieci. Kapłan, który okazał się człowiekiem lakonicznym,
szybko położył kres tej rozmowie, uznając moje rozterki za
przedwczesne.
Dopóki nie zrodziła się we mnie myśl napisania tej
książki, nigdy się zbytnio nie zastanawiałam nad swoją
seksualnością. Zawsze byłam jednak świadoma tego, że
rozpoczęłam życie seksualne zbyt wcześnie, co nie tak często
zdarza się dziewczętom, w każdym razie nie w środowisku
takim jak moje. Dziewictwo straciłam, mając osiemnaście lat -
a więc niespecjalnie wcześnie - ale w orgietce po raz pierwszy
wzięłam udział zaledwie kilka tygodni po defloracji. Nie ja
oczywiście wykazałam się inicjatywą w tej sytuacji, ale z
pewnością sytuację tę przyspieszyłam, co dla mnie samej
pozostawało faktem niewyjaśnionym. Zawsze uważałam, że to
zbieg okoliczności sprawiał, iż na mojej drodze pojawiali się
mężczyźni, którzy gustowali w miłości grupowej albo lubili
przyglądać się, jak ich partnerka kocha się z innymi. Ja sama
zaś, będąc z natury otwarta na eksperymentowanie, nie
odczuwałam żadnych oporów moralnych i chętnie się do ich
zwyczajów dostosowałam. Nigdy wszakże nie
wyprowadziłam z tego jakiejkolwiek teorii i nigdy nie byłam
gorącą zwolenniczką takiego postępowania. Kończyliśmy
właśnie jeść kolację w ogrodzie, na jednym ze wzgórz
okalających Lyon. Było nas pięcioro - trzech chłopców i dwie
dziewczyny. Przyjechałam tu odwiedzić pewnego młodzieńca,
którego niewiele wcześniej poznałam w Londynie. Nadarzyła
się akurat okazja, żeby zabrać się z Paryża samochodem
Andre, chłopaka jednej z moich przyjaciółek, który pochodził
z Lyonu. Po drodze, kiedy poprosiłam, żebyśmy się zatrzymali
na siusiu, Andre przyszedł popatrzeć, jak się załatwiam, i
zaczął mnie pieścić, gdy tylko przykucnęłam. Nie powiem,
żeby była to sytuacja całkiem nieprzyjemna, trochę się jednak
zawstydziłam i to chyba wtedy nauczyłam się wyzbywać
zakłopotania, wtulając twarz w przyrodzenie partnera i biorąc
je do ust. Po przyjeździe do Lyonu zostałam z Andre.
Zamieszkaliśmy razem u jego przyjaciół. Chłopak miał na
imię Ringo i żył ze starszą od siebie kobietą, do której należał
dom. Gospodyni gdzieś wyjechała i chłopcy wykorzystali tę
okazję, żeby zorganizować skromną imprezę. Zaprosili jeszcze
jednego kolegę, który przyszedł w towarzystwie jakiejś
dziewczyny. Była bardzo wysoka, miała krótko przycięte gęste
włosy i trochę chłopięcy wygląd.
Miało to miejsce w czerwcu albo lipcu, było gorąco i ktoś
wpadł na pomysł, że powinniśmy się wszyscy rozebrać i zażyć
kąpieli w wielkim basenie. Usłyszałam z lekka przytłumiony -
ściągałam już bowiem T-shirt - głos Andre, który mówił, że
jego przyjaciółka nie będzie ostatnią kąpiącą się osobą. Nie
pamiętam już, od kiedy i z jakiego powodu przestałam nosić
bieliznę. (Matka kazała mi wprawdzie od trzynastego lub
czternastego roku życia nosić stanik z fiszbinami, pas i majtki,
twierdząc, że kobieta powinna „dbać o wygląd”). Toteż prawie
natychmiast znalazłam się w stroju Ewy. Ta druga dziewczyna
również zaczęła się rozbierać, ale w końcu nikt nie wszedł do
wody. Ogród nie był osłonięty żadnym parkanem i pewnie
dlatego pozostał mi w pamięci głównie widok sypialni, w
której leżę pośrodku wysokiego łóżka z wezgłowiem z kutego
żelaza. Przez jego pręty widzę tylko jasno oświetloną ścianę i
domyślam się raczej obecności tej drugiej dziewczyny na
tapczanie stojącym w rogu pokoju. Andre pierwszy zaczął się
ze mną kochać, dość długo i powoli, jak to miał w zwyczaju.
Po czym nagle przerwał. Ogarnął mnie niewysłowiony
niepokój, ale tylko przez chwilę, dopóki nie zobaczyłam, jak
wolnym krokiem zmierza w kierunku tamtej dziewczyny. Jego
miejsce nade mną zajął Ringo, podczas gdy trzeci chłopak,
który był bardziej powściągliwy i mówił mniej od innych,
leżał obok nas podparty na łokciu i wolną ręką wodził po
moim tułowiu. Ringo miał ciało zupełnie inne niż Andre,
bardziej mi ono odpowiadało. Był wyższy, bardziej nerwowy.
Należał do tych mężczyzn, których miednica pracuje
niezależnie od reszty korpusu; którzy pieprzą się, nie kładąc
na partnerce, z torsem wspartym na wyprostowanych rękach.
Andre jednakże wydawał mi się mężczyzną dojrzalszym (i
rzeczywiście był starszy; miał już za sobą pobyt w Algierii *),
jego ciało było mniej sprężyste, włosy zaś już z lekka
przerzedzone. Z wielką przyjemnością zasypiałam w niego
wtulona, z pośladkami na jego brzuchu, śmiejąc się, że akurat
do tego mam odpowiednie proporcje. Kiedy Ringo skończył,
ten, który mnie pieścił, patrząc na nas, stwierdził, że teraz jego
kolej. Ale mnie już od dłuższego czasu bardzo chciało się
siusiać. Musiałam iść do toalety. Nieśmiały chłopak był
niepocieszony. Kiedy wróciłam, kochał się z tamtą
dziewczyną. I sama już nie wiem, kto, Andre czy Ringo,
zadbał o to, żeby mi powiedzieć, iż poszedł do niej tylko po to,
aby „dokończyć” dzieła.
* Francja prowadziła działania wojenne w Algierii w
latach 1954-1962 (przyp. red.).

Zostałam w Lyonie około dwóch tygodni. Moi koledzy


pracowali w ciągu dnia, popołudnia więc spędzałam z
poznanym w Londynie studentem. Kiedy jego rodzice
wychodzili, kładłam się na narożnym tapczanie, a student na
mnie. Musiałam bardzo uważać, żeby nie tłuc głową o regał.
Sama nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia, ale on,
usiłując wcisnąć mi ukradkiem swój nie całkiem jeszcze
sztywny i wilgotny członek do pochwy, a w chwilę potem
przylegając twarzą do mojej szyi, wydawał mi się jeszcze
większym nowicjuszem. Musiał być rzeczywiście
wystarczająco mocno przejęty tym, co powinna czuć kobieta,
skoro zapytał mnie z całą powagą, czy sperma tryskająca na
ścianki pochwy sprawia jakąś specjalną rozkosz. Aż mnie
zatkało. Ledwo co czułam wprowadzony członek, a co dopiero
mówić o nikłej, lepkiej strużce, jaka się we mnie
rozprzestrzeniała! „Naprawdę, interesujące, żadnego
dodatkowego odczucia? - Nie, zupełnie nic”. Bardziej się tym
przejmował ode mnie.
Pod wieczór nasza mała paczka czekała na mnie
zazwyczaj na bulwarze, na który wychodziła ulica. Wszystkim
dopisywały humory i, zobaczywszy nas któregoś dnia, ojciec
studenta stwierdził - uwaga jego była wszakże raczej
serdeczna - że ze mnie to pewnie fajna dziewczyna, skoro
mam tych wszystkich chłopaków do dyspozycji. A tak
naprawdę, to ja już nawet przestałam ich liczyć. Całkowicie
zapomniałam o moich dziecięcych wątpliwościach na temat
dozwolonej liczby mężów. Nie byłam „kolekcjonerką” i
szokowali mnie wszyscy ci, chłopcy i dziewczęta, których
widywałam flirtujących na imprezach - to znaczy
obmacujących lub dających się obmacywać i całujących się
namiętnie, aż do utraty tchu - po to tylko, żeby następnego
dnia mieć się czym pochwalić jak największej liczbie kolegów
w liceum. Mnie natomiast cieszyło to, że ów rozkoszny
bezwład, w który popadałam, mając do czynienia z
niewysłowioną słodyczą każdej pary obcych warg lub też
wtedy, kiedy ktoś kładł mi rękę na łonie, może być w
nieskończoność odnawiany, gdyż - jak się okazuje - świat
pełen jest mężczyzn skłonnych się tak zachowywać. Reszta
była mi obojętna. O mały włos nie straciłam cnoty wcześniej,
flirtując z chłopcem, który robił na mnie spore wrażenie: twarz
miał nieco rozlaną, wydatne wargi i kruczoczarne włosy.
Chyba nigdy dotąd czyjaś ręka nie dotykała tak dużej
powierzchni mego ciała, wędrując pod krępującym mnie,
podniesionym do góry swetrem, odciągając na bok brzeg
majtek, które wrzynały mi się w pachwinę. I wtedy po raz
pierwszy poczułam ogarniającą mnie rozkosz. Chłopak
zapytał, czy „chcę więcej”. Nie miałam zielonego pojęcia, co
by to miało oznaczać, ale powiedziałam, że nie, bo też nie
wyobrażałam sobie, co „więcej” mogłabym dostać.
Przerwałam zresztą cały ten seans i chociaż znajomość trwała
przez pewien czas, spotykaliśmy się bowiem regularnie w
czasie wakacji, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ją
kiedykolwiek wznowić. Nie za bardzo mi również zależało na
tym, żeby z kimś „chodzić”, mieć jednego czy paru
chłopaków. Dwa razy się zakochałam, zawsze w mężczyźnie,
z którym nie mogło dojść do fizycznego zbliżenia. Pierwszy
akurat się ożenił, a oprócz tego niespecjalnie się mną
interesował. Drugi za daleko mieszkał. Nie zależało mi więc
na tym, żeby się do kogokolwiek przywiązywać. Mój student
był bez wyrazu, Andre, praktycznie rzecz biorąc, uchodził za
narzeczonego mojej przyjaciółki, Ringo zaś żył w
konkubinacie. No i miałam w Paryżu przyjaciela, z którym po
raz pierwszy się kochałam, Claude’a. On wszak zdawał się
zakochany w dziewczynie z dobrego domu, zdolnej do tego,
by kierować pod jego adresem zdania równie poetyckie jak:
„dotknij moich piersi, zobacz, jakie są dziś wieczór gładkie”,
ale jednocześnie takiej, która nie pozwoli mu się posunąć
dalej. Przykład ten uzmysłowił mi raptem niejasno, że nie
należę do kategorii uwodzicielki że moje miejsce w świecie
znajduje się nie tyle wśród innych, opierających się
mężczyznom kobiet, ile właśnie u boku mężczyzn. Po prostu
nigdy nie przeszkadzało mi doświadczanie łykania śliny, która
zawsze ma inny smak, czy ściskania w ręku - niewidocznego -
ale wciąż zaskakującego obiektu. Claude miał wspaniałego
chuja, o pięknych proporcjach, i nasze pierwsze kopulacje
zostawiły mi wspomnienie pewnego odrętwienia: czułam się
jakby przez niego zaczopowana, usztywniona. Kiedy Andre
rozpiął rozporek na wysokości mojej twarzy, ze zdumieniem
odkryłam obiekt mniejszych rozmiarów, ale też i bardziej
plastyczny, gdyż - w przeciwieństwie do Claude’a - nie był on
obrzezany. Chuj z obnażoną żołędzia przyciąga spojrzenie,
przywodzi na myśl gładki monolit, rodzi podniecenie, podczas
gdy dający się po nim przesuwać napletek, osłaniający żołądź
niczym wielka bańka tworząca się na powierzchni mydlin,
wzbudza bardziej finezyjne formy zmysłowości: taki obiekt
gibkim ruchem zmierza w kierunku szpary sromowej
partnerki. Chuj Ringo należał raczej do tej samej grupy co
członek Claude’a; penis nieśmiałego chłopaka przypominał mi
bardziej narzędzie Andre; chuja studenta zaliczyłabym zaś do
kategorii, którą poznam później, dochodząc do wniosku, że
niektóre penisy, jakkolwiek nieszczególnie wielkie - być może
wskutek grubszej powłoki skórnej - od razu sprawiają
wrażenie, że ma się w ręku coś konkretnego.
Zauważyłam, że każdy z nich skłaniał mnie do innego
gestu, a nawet prowokował innego rodzaju zachowania. Jest
rzeczą oczywistą, że inaczej obejmuje się spoczywający na nas
tors, gdy jest on gładki jak kamień, a inaczej, gdy ciążą mu z
lekka ukształtowane piersi, czy też przesłania nam świat ekran
gęstego runa. Widoki te rozmaicie oddziałują na naszą
wyobraźnię - toteż retrospektywnie stwierdzam, że miałam
skłonność do większej uległości w przypadku ciał szczupłych
lub z lekka tylko otyłych, jakbym uważała je za prawdziwie
męskie, podczas gdy większą inicjatywę wykazywałam w
przypadku ciał bardziej ociężałych, które feminizowałam
niezależnie od ich wielkości. I tak jak za każdym razem
musiałam przyzwyczajać się do innego naskórka, innej
karnacji, uwłosienia, muskulatury - podobnie budowa
właściwa każdemu ciału zdawała się wymuszać odpowiednie
reakcje. Z przyjemnością wspominam pewne bardzo nerwowe
ciało, którego ostro zakończony członek sondował wyłącznie
moją zadartą do góry dupę, nagłymi rzutami i jakby na
odległość, podczas gdy żadna inna część nie miała kontaktu z
partnerem, z wyjątkiem bioder, na których opierał ręce.
Mężczyźni otyli, chociaż wydawali mi się pociągający,
denerwowali mnie jednocześnie, pokrywając zbyt dokładnie
(nigdy wszak nie próbowałam się spod nich wyrywać). Oni też
mieli w zwyczaju - co kładłam na karb ich tuszy - lizać mnie i
obsypywać pocałunkami. Tak też wkroczyłam w życie
seksualne dorosłych - dla samej przyjemności kołatania się po
nim i przypadkowości wyboru. Wkroczyłam? Raczej zostałam
wchłonięta niczym żaba przez węża.
Kilka dni po moim powrocie do Paryża Andre napisał do
mnie list. Chciał mnie uprzedzić - taktownie - że złapaliśmy
wszyscy rzeżączkę. Kopertę otworzyła matka. Posłano mnie
do lekarza, nie pozwolono wychodzić z domu. Od tego czasu
przesadny wstyd nie pozwalał mi już dłużej znosić myśli, że
mogłabym dalej mieszkać z rodzicami, którzy być może
wyobrażają sobie właśnie, jak się kocham z chłopakiem.
Uciekłam z domu, ale mnie odnaleziono; w końcu opuściłam
jednak rodzinę i zaczęłam żyć z Claude’em. Ta rzeżączka to
był mój chrzest; później przez całe lata żyłam w obawie, że
znów poczuję to szczypanie, które nie było dla mnie wszakże
niczym innym jak swego rodzaju wyróżnikiem, fatalizmem
dzielonym przez wszystkich tych, którzy często się pieprzą.

,,Jak pestkę z łupiny”


W największych orgiach, w których uczestniczyłam,
począwszy od lat następnych, mogło brać udział do około stu
pięćdziesięciu osób (nie wszyscy kopulowali, niektórzy
przychodzili tylko popatrzeć). Wśród nich można by naliczyć
jedną czwartą lub jedną piątą uczestników, których członek
brałam na różne sposoby - do ręki, do ust, od przodu czy od
tyłu. Zdarzało mi się wymieniać pieszczoty lub pocałunki z
kobietami, jednak takie kontakty pozostawały drugorzędne. W
klubach te proporcje ulegały większym wahaniom: zależały od
frekwencji, lecz również od zwyczajów panujących w lokalu -
wrócę później do tego tematu.
Jeszcze mniej dokładnie wypadają moje obliczenia co do
wieczorów w Lasku *: czy powinnam uwzględnić jedynie
mężczyzn, którym obciągałam z głową wciśniętą pod
kierownicę, tych, z którymi miałam czas się rozebrać w
kabinie ciężarówki, jednocześnie pomijając ciała bez głów,
które się zmieniały za drzwiczkami samochodu, facetów
brandzlujących wściekle lachę o różnym stopniu sztywności,
którzy drugą rękę zanurzali nad opuszczoną szybą i
energicznie gnietli moje piersi? Dzisiaj jestem w stanie
doliczyć się czterdziestu dziewięciu mężczyzn, których
członek wszedł we mnie i którym mogę przypisać nazwisko
lub przynajmniej jakąś tożsamość. Jednak nie potrafię podać
dokładnej liczby tych, którzy zlewają się w anonimowy tłum.
W okolicznościach, jakie tutaj przywołuję, nawet gdyby w
orgiach brali udział ludzie, których znałam albo
rozpoznawałam, partnerzy zmieniali się tak szybko, a
plątanina spółkujących była tak wielka, że jeśli
rozpoznawałabym ciała, albo raczej ich atrybuty, nie
rozróżniłabym osób. Nawet gdy wspominam atrybuty, muszę
przyznać, że nie zawsze miałam do nich dostęp; niektóre
kontakty są bardzo ulotne i o ile z zamkniętymi oczyma
mogłam rozpoznać kobietę po miękkości jej warg, na pewno
nie rozpoznałabym jej po dotyku, który mógł być energiczny.
Zdarzyło mi się kiedyś dopiero po fakcie zdać sobie sprawę,
że wymieniałam pieszczoty z transwestytą. Zostałam wydana
hydrze. Tak było aż do chwili, gdy Erie odłączył się od grupy,
by wyłuskać mnie, jak to sam określa, „jak pestkę z łupiny”.
* W Lasku Bulońskim (przyp. tłum.).
Erica poznałam, mając dwadzieścia jeden lat, i nie
mogę powiedzieć, że nie został mi on wcześniej
„zaanonsowany”: znając moje skłonności, wspólni znajomi
wielokrotnie mnie zapewniali, że istotnie jest to mężczyzna,
którego powinnam poznać. Po wakacjach w Lyonie ja i Claude
nadal utrzymywaliśmy stosunki seksualne z wieloma
partnerami jednocześnie. Z Erikiem stan ten uległ nasileniu,
nie tylko dlatego, że zabierał mnie w miejsca, w których
mogłam, jak to dopiero co widzieliśmy, oddawać się
niezliczonej liczbie dłoni i penisów, ale również ze względu na
to, że seanse te były naprawdę doskonale zorganizowane.
Zawsze widziałam różnicę pomiędzy okolicznościami mniej
lub bardziej zaimprowizowanymi, które po kolacji skłaniają
uczestników uczty do podzielenia się na grupy i do
zajmowania kanap i łóżek, lub takimi, które sprawiają, że
nawiedzona paczka poty jeździ w kółko samochodem przy
Porte Dauphine, póki nie nawiąże kontaktu z innymi
samochodami i pasażerowie nie wylądują w końcu w jakimś
mieszkaniu, a wieczorami przygotowanymi przez Erica i jego
przyjaciół. Wolałam niezłomny prze bieg tych ostatnich i ich
wyłączny cel: nie było tam ani pośpiechu, ani
zniecierpliwienia; żadne nieprzewidziane czynniki (alkohol,
ostentacyjne zachowanie…) nie zakłócały mechanicznego
rytmu ciał. Ich ruch tam i z powrotem odbywał się z
determinacją insektów.
Największe wrażenie robiły na mnie przyjęcia, które
Victor urządzał z okazji swoich urodzin. Przy wjeździe do
posiadłości stali strażnicy, z psami na smyczy, i
porozumiewali się ze sobą za pośrednictwem walkie-talkie.
Tłum mnie onieśmielał. Niektóre kobiety ubrane stosownie do
okoliczności miały na sobie przezroczyste suknie lub bluzki,
których im zazdrościłam, i cały czas, gdy przybywali goście i
witali się, popijając szampana, trzymałam się z boku. W
gruncie rzeczy czułam się swobodnie dopiero wówczas, gdy
zrzuciłam z siebie sukienkę czy spodnie. Moim prawdziwym
odzieniem i ochroną była moja nagość.
Samo miejsce śmieszyło mnie. Przypominało wystrój
bardzo wówczas modnego sklepiku przy bulwarze Saint-
Germain, który nazywał się La Gaminerie *. Była to - o wiele
większa niż sklepik - grota z wnękami i zagłębieniami z
białego gipsu. Znajdowaliśmy się w podziemiu, a światło
sączyło się od strony basenu, na który wychodziła jaskinia.
Przez szybę, która wyglądała jak ogromny ekran telewizyjny,
widać było nurkujące ciała. Opisuję to miejsce, choć nigdy
zbyt dokładnie go nie poznałam. Skala rzeczy zmieniła się,
lecz moja sytuacja nie bardzo różniła się od tej sprzed lat, z
kolegami w Lyonie. Erie, stosując się do dość niewyraźnie
określonego zwyczaju, lokował mnie na jednym z łóżek lub na
jakiejś kanapie w alkowie i zaczynał rozbierać. Pieścił mnie i
całował, i już po chwili zastępowali go inni. Prawie zawsze
leżałam na plecach; może dlatego, że druga najczęściej
stosowana pozycja, polegająca na tym, że kobieta aktywnie
dosiada okrakiem mężczyzny, nieszczególnie pozwala kochać
się jednocześnie z kilkoma osobami, zakładając bardziej
osobistą relację pomiędzy dwojgiem partnerów. Leżąc,
mogłam przyjmować pieszczoty wielu mężczyzn, podczas gdy
jeden z nich, wyprostowany, by mieć trochę wolnej przestrzeni
i lepiej widzieć, był moim głównym kochankiem. Byłam
brana po kawałku; jedna dłoń pocierała starannymi, okrężnymi
ruchami dostępną część mojego wzgórka łonowego, inna
szerokim gestem muskała mi piersi lub drażniła brodawki
sutków… Doznawałam większej rozkoszy podczas pieszczot
niż w czasie penetracji. Podobał mi się dotyk penisów, które
wędrowały po całej powierzchni mojej twarzy lub ocierały
żołądź o moje piersi. Lubiłam w przelocie chwytać któryś z
nich ustami, przesuwać po nim wargami tam i z powrotem,
gdy tymczasem inny dopominał się o swoje z drugiej strony,
ocierając się o mój naprężony kark. Lubiłam też odwracać
głowę, by przyjąć nowo przybyłe go. Albo trzymać jeden w
ustach, a drugi w dłoni. Moje ciało otwierało się bardziej pod
wpływem tych dotknięć, ich względnej przelotności i
powtarzalności niż w czasie penetracji. A co do spółkowania,
pamiętam zwłaszcza zesztywnienie krocza po
czterogodzinnym niekiedy seksie, szczególnie że większość
mężczyzn ma tendencję do trzymania ud kobiety w zbyt
dużym rozwarciu, zapewne po to, by napawać się widokiem i
by sięgać głębiej. W chwili gdy zostawiano mnie w spokoju,
uświadamiałam sobie, że mam odrętwiałą pochwę. I to
dopiero było rozkoszne: czuć jej napięte, ciężkie, nieco
obolałe ścianki w jakimś stopniu zachowujące wspomnienie
wszystkich facetów, którzy się w niej znaleźli.
*Dziecięce wybryki (przyp. tłum.).

Odpowiadała mi taka rola aktywnego pająka pośrodku


swojej sieci. Zdarzyło mi się raz - ale nie u Victora, tylko w
saunie przy placu Clichy - że przez cały wieczór praktycznie
rzecz biorąc nie opuściłam rozłożystego fotela, w którego
czeluści zapadłam, mimo że ogromne łoże zajmowało środek
pomieszczenia. Z głową na wysokości prezentowanych mi
części ciała mogłam ssać i obciągać do woli, podczas gdy
wspartymi o poręcze dłońmi pieściłam dwa członki
równocześnie. Nogi miałam wysoko zadarte i ci, którzy byli
wystarczająco podnieceni, podchodzili jeden za drugim, by
dokończyć w mojej cipie.
Niewiele się pocę, ale wówczas byłam zlana potem moich
partnerów. Zresztą zawsze strużki spermy zasychają na udach,
czasami na piersiach czy na twarzy, a nawet we włosach, zaś
mężczyźni uczestniczący w orgii bardzo lubią spuszczać się w
pochwę już wymoszczoną spermą. Od czasu do czasu, pod
pretekstem wyjścia do toalety, udawało mi się wyrwać z
grupy, żeby się podmyć. W domu Victora znajdowała się
łazienka, gdzie niebieskawe światło nie oślepiało, a
jednocześnie było wystarczająco jasne. Lustro nad wanną
zajmowało całą ścianę, odbijając głęboki i rozmyty, łagodny
obraz. Widziałam w nim swoje ciało: inaczej je teraz czułam:
ze zdziwieniem odkrywałam, że jest drobniejsze, niż
wydawało mi się kilka chwil wcześniej. Tutaj również
dochodziło do zbliżeń. Zawsze znalazł się ktoś, kto prawił mi
komplementy, mówiąc o mojej smagłej skórze lub zręczności,
jakiej dawałam dowody, posługując się ustami. Teraz brzmiało
to inaczej niż wtedy, gdy zagrzebana pod stosem ciał
słyszałam, że w grupie wymieniane są wrażenia na mój temat.
Wówczas czułam się podobnie jak chory, który odbiera w
półśnie rozmowę lekarza i studentów podczas obchodu.
Strumień wody na moją otwartą i obolałą cipę. Rzadko ten,
który też tutaj przychodził, żeby się wysiusiać, nie korzystał z
okazji, aby - gdy pochylałam się nad bidetem - przesuwać mi
po wargach zwiotczałym, a jednak nadal gotowym do
działania chujem. I wielokrotnie, ledwo się odświeżyłam,
stojąc oparta rękoma o brzeg umywalki, nadstawiałam pochwę
coraz to bardziej zdecydowanemu naporowi penisa, który w
końcu dawał radę zadać jeszcze kilka pchnięć. Jedną z
przyjemności, do których najbardziej lubię powracać, jest
rozkosz, jakiej dostarcza mi członek, który wślizguje się
pomiędzy moje większe wargi sromowe, nabiera pewności
siebie, powoli je rozchylając, a potem zagłębia się w
przestrzeni, której rozwarcia przez cały czas mogłam
doświadczać.
Nigdy nie musiałam cierpieć z powodu jakiegoś
nieopatrznego lub gwałtownego ruchu; zawsze spotykałam się
raczej z przejawami atencji. Jeśli byłam zmęczona albo
pozycja stawała się niewygodna, wystarczyło, bym to
zasygnalizowała - często zresztą za pośrednictwem Erica,
który zawsze był w pobliżu - by dano mi chwilę wytchnąć
albo pozwolono wstać. W gruncie rzeczy nieostentacyjna
uprzejmość, niemal obojętność, towarzysząca mi podczas
orgii, doskonale odpowiadała niezdarnej w kontaktach z
otoczeniem bardzo młodej kobiecie, którą wówczas byłam.
Bywalcy Lasku wywodzili się z rozmaitych środowisk,
wydaje mi się, że niekiedy musiałam mieć do czynienia z
mężczyznami jeszcze bardziej niż ja nieśmiałymi. Niezbyt
dobrze widziałam twarze, ale wyłapywałam spojrzenia, w
których było jakieś wyczekiwanie, niekiedy nawet zdumienie.
Niektórzy mężczyźni doskonale znali miejsce i z grubsza
aranżowali przebieg wydarzeń, byli tacy, których obecność
zdawała się bardziej ukradkowa, jak również ci, którzy
przyglądali się tylko i nie przyłączali do grupy. Otoczenie i
bohaterowie na darmo zmieniali się za każdym razem; Erie
wychodził ze skóry, by działo się coś nowego - ja
towarzyszyłam mu zawsze z odrobiną obawy - paradoksalnie
czerpałam rozkosz z odnajdowania w tych nieznanych
okolicznościach znajomych odruchów, postaci i więzi.
Kiedyś przytrafiło mi się dziwne, dwuznaczne
doświadczenie. Położyłam się na jednej z tych betonowych,
wyjątkowo chropowatych ławek. Wokół mnie zebrała się
grupa mężczyzn: z obu stron głowy miałam podbrzusza trzech
czy czterech facetów, którzy podchodzili, żebym wzięła im w
usta. Kątem oka mogłam też dostrzec jasny ślad rąk tych,
którzy tworzyli drugi krąg i którzy potrząsali swoimi pytami
podobnymi do sprężyn wprawianych w wibrację. Z tyłu, za
nimi, znajdowało się jeszcze kilka uważnych i wyczekujących
cieni. W chwili gdy mężczyźni zaczynali mnie rozbierać,
rozległ się huk wypadku samochodowego. Zostawili mnie.
Znajdowaliśmy się w jednym z zagajników przy bulwarze
Amiral-Bruix, niedaleko Porte Maillot. Odczekałam kilka
chwil, a potem przyłączyłam się do grupy stojącej przy
wjeździe pomiędzy szpalerami żywopłotu. Miniaustin wjechał
na podświetlany słup pośrodku alei. Ktoś powiedział, że
wewnątrz znajduje się młoda kobieta. Mały piesek biegał jak
szalony. Słup i reflektory samochodu nadal były zapalone,
tworząc dziwną mieszaninę żółtego i białego światła. Chyba
dość szybko usłyszeliśmy syreny wozów pomocy drogowej i
pogotowia, gdyż wróciłam na ławkę. Jak gdyby przestrzeń
wokół ławki była z gumy, krąg znowu się utworzył i aktorzy
zajęli swoje miejsca na scenie tam, gdzie przerwano spektakl.
Wymieniono kilka słów; obraz wypadku ujawnił nagle więź
między ludźmi, jaka dotychczas pozostawała utajona, a ja
odnalazłam moją ulotną maleńką wspólnotę, całkowicie
zgodną co do kontynuowania swojej szczególnej działalności.
W Lasku lubiłam przysłuchiwać się rozmowom -niezbyt
częstym w tych okolicznościach - i obserwować, jak czyjeś
gesty lub zwyczajne zachowanie łagodzą albo uwypuklają
niezwykłość spotkań. Pewnego wieczoru, gdy przy Porte
Dauphine było niemal pusto, w światłach samochodu
zobaczyliśmy dwóch bardzo wysokich, czarnoskórych
mężczyzn, którzy stali na skraju chodnika. Wyglądali na
zagubionych albo jakby na jakimś beznadziejnym
przedmieściu czekali na nieprawdopodobny przyjazd
autobusu. Zabrali nas do służbówki, która znajdowała się
nieopodal. Pokój i łóżko były wąskie. Wzięli mnie jeden po
drugim. Gdy pierwszy był na mnie, drugi siedział na brzegu
łóżka i nie próbował się wtrącać. Po prostu się przyglądał.
Ruchy mieli dość powolne, długie - nigdy dotąd takich nie
widziałam - niezbyt grube członki wchodziły głęboko i nie
musiałam szeroko rozwierać nóg. Byli jak bliźniacy. To były
dwa zbliżenia następujące po sobie przy niespiesznych
pieszczotach. Dotykali mnie celnie i cudowne było to, że w
zamian mogłam korzystać z ogromnej powierzchni skóry, jaką
mi oferowali. Tym razem pieprzyłam się spokojnie i
cierpliwie. Gdy się ubierałam, gawędzili sobie z Erikiem o
zwyczajach panujących w Lasku Bulońskim i o swojej pracy
kucharzy. Potem, gdy się rozstawaliśmy, podziękowali mi
uprzejmie, jak przystało na szczerych gospodarzy, a
wspomnienie, które o nich zachowałam, naznaczone jest
czułością.
Osoby odwiedzające lokal u Aime nie okazywały sobie
takiej uprzejmości. Był to znany klub dla amatorów seksu
grupowego. Ludzie przyjeżdżali tu czasami z bardzo daleka,
nawet z zagranicy, zatrzymując się na pewien czas. Wiele lat
po jego zamknięciu wciąż z tak samo naiwnym zdziwieniem
przyjmowałam wyliczane przez Erica nazwiska znanych osób,
gwiazd filmowych, postaci ze świata piosenki, sportu czy
biznesu, które mogłabym tam zobaczyć, gdybym tylko nieco
szerzej otworzyła oczy. W czasach kiedy jeszcze
odwiedzaliśmy to miejsce, ukazał się film, który parodiował
pewne aspekty wyzwolenia seksualnego. Jedna ze scen
rozgrywała się w klubie przypominającym „Chez Aime”;
przedstawiała grupkę mężczyzn cisnących się wokół stołu, na
którym leżała jakaś kobieta. Widać było tylko jej nogi w
sięgających za kolano butach, którymi komicznie
wymachiwała ponad głowami panów. Właśnie wtedy modne
były takie wysokie botki - sama też je nosiłam i nie zwykłam
zdejmować, nawet jeżeli niczego innego już na sobie nie
miałam, bo ciężko się je ściągało. Zapewne ja również
musiałam nieraz, leżąc na stole, podobnie nimi wymachiwać.
Tak więc nie bez próżności pomyślałam, że to może właśnie
owo moje minimalne odzienie i znaki kreślone w powietrzu
nogami zafrapowały wyobraźnię reżysera.
Rozkosz, którą odczuwałam podczas owych długich
seansów u Aime, kiedy leżałam z pupą rozpłaszczoną na
brzegu wielkiego drewnianego stołu, a wiszący nade mną
żyrandol oświetlał mój tułów, można porównać jedynie z
odrazą, którą mnie napawała droga prowadząca do tego
miejsca. Znajdowało się ono daleko od Paryża; aby w końcu
zobaczyć ten usytuowany w głębi parku dom, który
przypominał podmiejskie domostwa z czasów mojego
dzieciństwa, trzeba było przebić się przez upiorne mroki lasu
Fausses-Reposes okalającego Ville-Avray. Eric nigdy nie
zdradzał, jaki będzie programu wieczoru. Zapewne był dumny
z wymyślonych przez siebie niespodzianek. W ten sposób
starał się zapewnić spotkaniu „romantyczny” nastrój. Nie
utrudniałam mu tego, nie zadając żadnych pytań. Niemniej,
kiedy już uświadomiłam sobie, że jedziemy tą drogą, z pewną
obawą myślałam zarówno o tych nieznajomych mężczyznach,
którzy wkrótce mieli się ze mną kochać, jak i - zawczasu - o
wielkim wydatku energii, na jaki będę musiała się zdobyć.
Podobnych emocji doświadczam zawsze przed wygłoszeniem
wykładu, kiedy wiem, że trzeba będzie skoncentrować całą
uwagę na tym, co się mówi, i być do dyspozycji audytorium.
Tymczasem ani mężczyźni spotykani w takich
okolicznościach, ani też ginący w mroku audytorium nie mają
twarzy i - jakby działała tu jakaś magia -początkowej obawy i
następującego po niej stanu zmęczenia nie dzieli żadna
świadomość własnego wyczerpania.
Wchodziło się tam od strony baru. Nie przypominam
sobie, żebym kiedykolwiek uprawiała tu seks, chociaż to, że
czułam pod cipą moleskin taboretu, a pośladki miałam na nim
rozpłaszczone, co zachęcało do przelotnych pieszczot,
należało do rejestru moich najdawniejszych fantazji
erotycznych. Nie jestem nawet pewna, czy zwracałam
jakąkolwiek uwagę na to, co się wokół mnie działo, na te parę
kobiet, które siedziały na wysokich stołkach przy kontuarze i
którym właśnie odsłonięto cipkę czy obnażono krągłe
pośladki. Moje miejsce znajdowało się w jednej z sal
usytuowanych głębiej, gdzie - jak to już mówiłam -
rozkładałam się na stole. Ściany były gołe, nie było krzeseł ani
ławek, nic oprócz tych rustykalnych stołów i zwisających z
sufitu lamp. Spędzałam tam zwykle parę godzin. Wszystko
odbywało się tak jak zawsze: ktoś wodził palcami po moim
ciele, brałam do ręki wzwiedzione członki, potem,
przekręcając głowę raz na prawo, raz na lewo, brałam je do
ust, podczas gdy inne wpychano mi do pochwy. W czasie
jednego wieczoru mogłam obsłużyć w ten sposób dwudziestu
mężczyzn. Pozycja, w której kobieta leży na plecach, jej łono
zaś znajduje się na wysokości podbrzusza stojącego w lekkim
rozkroku mężczyzny, jest jedną z najwygodniejszych, jakie
znam. Srom jest należycie rozwarty, penis - wprowadzony
poziomo i bez kłopotu - dobija regularnie do dna pochwy.
Facet rżnie z wigorem i precyzją. Czasami kochano się ze mną
w ten sposób tak gwałtownie, że musiałam oburącz trzymać
się brzegów stołu i przez długi czas byłam podrapana tuż nad
kością ogonową, w miejscu gdzie szorowałam krzyżem po
chropawym drewnie.
Aime w końcu zwinął interes. Kiedy pojechaliśmy tam po
raz ostatni, nie było już nikogo, a Aime, ciężko pochylony nad
kontuarem, przytłumionym głosem rugał żonę. Napomknął
coś o wezwaniu na policję. Miał do niej pretensje, że każe nam
się wynosić, gdy zaproponowaliśmy, że może wpadniemy
później. Tego wieczoru wylądowaliśmy w „Aux Glycines”.
Znalazłam się tu po raz pierwszy, choć cała nasza trójka -
Claude, jeden z przyjaciół imieniem Henri i ja - od dawna
miała na to wielką ochotę. Henri zajmował maleńkie
mieszkanko przy ulicy Chazel, na wprost wysokiego,
okalającego park i pokrytego jasnym tynkiem muru, który
przesłaniał jakiś pałacyk. Jako że było nam po drodze, Claude
i ja mieliśmy zwyczaj wpadać do Henri, kiedy wracaliśmy z
niedzielnych odwiedzin u rodziców. Kochaliśmy się we trójkę,
obaj rżnęli mnie jednocześnie, jeden w usta, drugi w pupę lub
cipę, pod wesołym i pięknym obrazem Martina Barrego,
zwanego „spaghetti”, podarowanym Henri przez artystę.
Potem wyglądaliśmy przez okno i odprowadzaliśmy wzrokiem
ludzi wchodzących do „Aux Glycines” i stamtąd
wychodzących. Henri słyszał gdzieś, że miejsce to odwiedzali
aktorzy filmowi, i czasami zdawało nam się, że któregoś z
nich widzieliśmy. Byliśmy jeszcze szczeniakami, najlepszym
materiałem na gapiów. Zafascynowani i rozbawieni tajemną
działalnością, której nie próbowaliśmy nawet sobie
wyobrażać, podniecaliśmy się pozorami nieosiągalnej dla nas
rzeczywistości: fascynowały nas luksusowe limuzyny
zatrzymujące się przed wejściem i dostojne ruchy
wysiadających z samochodów osób. Kiedy, kilka lat później,
przekroczyłam próg tego lokalu, od razu wiedziałam, że wolę
surowy styl „Chez Aime”.
Pamiętam, jak kiedyś podążaliśmy w górę żwirowej
alejki, natykając się po drodze na grupkę Japończyków,
odprawionych z kwitkiem od drzwi przez jakąś młodą kobietę
wyglądającą na stewardesę. Już za chwilę poprosiła mnie ona
o książeczkę ubezpieczeniową, której oczywiście nie miałam,
ani przy sobie, ani gdzie indziej, bo pozostawałam bez żadnej
regularnej pracy. Zresztą nawet gdybym mogła pokazać jej
wówczas odcinek ostatniej wypłaty, to i tak pewnie by to nie
wystarczyło, bo kiedy stoję przed kobietą wyższą od siebie -
ale nie przed mężczyzną - niezależnie od jej wieku, zawsze,
nawet i dzisiaj, czuję się onieśmielona jak mała dziewczynka.
Mimo wszystko dostaliśmy się do środka. W rzęsiście
oświetlonym, niczym jadalnia, wnętrzu znajdowało się sporo
osób. Ludzie leżeli nago na porozkładanych na podłodze
materacach. Jeszcze bardziej niż spotkanie z „inspektorką
pracy” zbiło mnie z tropu to, że opowiadano tu sobie kawały.
Jakaś kobieta o jasnej karnacji, bez makijażu, której
znajdujące się teraz w nieładzie włosy zdradzały ślady takiego
samego upięcia w banan jak fryzura hostessy, ubawiła co
niemiara obecnych, ponieważ jej synek „tak bardzo chciał jej
dziś wieczór towarzyszyć”. Widzę jeszcze Erica, zawsze
niesłychanie praktycznego, jak podąża wzdłuż ściany w
poszukiwaniu wyłącznika. Właśnie udało nam się nawiązać
kontakt z jakąś parą i wspólnie doszliśmy do wniosku, że
dobrze byłoby wyłączyć światło. Wśród ciał żeglowały
jednakże hostessy z tacami szampana w ręku; jednej z nich
noga zaplątała się w kabel elektryczny i światło zabłysło na
nowo. Przypieczętowała to dobitnym „cholera”. Po tym
incydencie natychmiast przystąpiłam do dzieła.
Z wyjątkiem Lasku nie dochodziło na ogół do zbliżeń,
zanim się człowiek przywitał; konieczny był jakiś okres
przejściowy, wymiana paru słów, pewien dystans, dopóki nie
wypiło się razem kieliszka czy nie podało komuś popielniczki.
Zawsze chciałam wyeliminować ów moment niepewności,
chociaż te rytuały znosiłam lepiej od innych. Za dziwaka
uważałam Armanda, który - podczas gdy wszyscy jeszcze ze
sobą gawędzili - miał w zwyczaju rozbierać się do naga i
składać swoje rzeczy z pieczołowitością kamerdynera. Z jakim
niesmakiem przyjmowano tę jego parominutową antycypację!
Ja sama również ulegałam niezbyt mądrym zwyczajom
panującym w grupie, która nie zaczynała zabawy bez kolacji,
spożywanej za każdym razem w tej samej restauracji, jakby tu
chodziło o spotkanie klubu byłych absolwentów, i która
zawsze z równą radością przywodziła jedną z obecnych kobiet
do tego, by zdjęła majtki lub rajstopy, w czasie gdy kelner
krzątał się przy stole. Jednakże opowiadanie sprośnych
kawałów w miejscu, gdzie odbywały się baleciki, wydawało
mi się obleśne. Czyżby dlatego, że instynktownie odróżniałam
preludia poprzedzające prawdziwą komedię, by lepiej do niej
widza przygotować, od tanich widowisk, które ją raczej
odwlekają? Akty rozgrywane w tym pierwszym przypadku nie
pojawiają się w drugim i są rzeczywiście „nieprzyzwoite”.
Jakkolwiek do dzisiaj zdarzają mi się odruchy
praktykującej katoliczki (żegnam się ukradkiem w obawie, że
za chwilę coś mi się przytrafi; czuję się, jakbym była
obserwowana, kiedy mam świadomość, że coś przeskrobałam
czy też zrobiłam źle…), nie mogę przecież powiedzieć, że
wierzę w Boga. Możliwe zresztą, że wiara opuściła mnie,
kiedy zaczęłam miewać stosunki seksualne. Nie mając więc
już misji do spełnienia, wolna, wiodłam życie raczej pasywne,
bez wytyczonego celu, z wyjątkiem tych, które określali mi
inni. W realizacji owych celów byłam więcej niż wytrwała -
gdyby życie nie miało kresu, dążyłabym do nich bez końca,
jako że sama ich nie definiowałam. Będąc w takiej właśnie
dyspozycji umysłowej, nie uchybiłam zadaniu, jakie mi kiedyś
powierzono, kierowania redakcją artpress. Uczestniczyłam w
tworzeniu tego przeglądu i oddawałam się pracy z
wystarczającym poświęceniem, ażeby być z nią utożsamiana.
Jednakże czułam się raczej maszynistą, który musi uważać,
żeby nie wypaść z szyn, aniżeli pilotem, który wie, jak
wpłynąć do portu. W podobny sposób się pieprzyłam. Jako że
byłam panią swojego czasu i ani w miłości, ani w życiu
zawodowym nie miałam wytyczonego celu, który musiałam
osiągnąć, okrzyknięto mnie osobą nieprzestrzegającą żadnych
zakazów i pozbawioną jakichkolwiek zahamowań. Zresztą nie
miałam żadnego powodu po temu, żeby za taką nie uchodzić.
Moje wspomnienia z różowych balecików, z wieczorów
spędzanych w Lasku czy też w towarzystwie jednego z moich
kumpli-kochanków łączą się ze sobą jak pokoje w japońskim
pałacu. Wydaje nam się, że znajdujemy się w zamkniętym
pomieszczeniu, dopóki któraś ze ścianek nie zostanie
przesunięta i nie odkryjemy całej amfilady innych pokoi.
Wystarczy posunąć się do przodu, by ścianki zaczęły się
otwierać i zamykać, co sprawia, że jeżeli pomieszczeń jest
dużo, sposobów przechodzenia z jednego do drugiego nie da
się zliczyć.
W moich wspomnieniach wizyty składane w klubach,
gdzie praktykowano miłość grupową, zajmują niewiele
miejsca. W przypadku lokalu Aime chodziło o coś innego:
była to wręcz kolebka rżnięcia. Zachowałam również w
pamięci fiasko wyprawy do „Glycines”, ponieważ miejsce to
było przykładową aktualizacją mojego własnego urojenia z
czasów, kiedy ledwo co wychodziłam z wieku nastolatki.
Może wynika to z faktu, że mam głównie pamięć wzrokową,
ale wspomnienia zachowane z „Cleopatre”, klubu, który
otworzyli dawni bywalcy „Chez Aime”, dotyczą raczej
ekstrawaganckiej lokalizacji tego lokalu -w samym sercu
centrum handlowego XIII dzielnicy - aniżeli jego wystroju
wewnętrznego czy też tego, co tam robiłam, a co w sumie było
całkiem banalne. Są jednak także miejsca i fakty, które same
narzucają się świadomości, i mogę je bez trudu uporządkować
tematycznie.
Pamiętam więc scenę sunących sznurem samochodów,
stanowiących żywy ogon naszego pojazdu. Kiedy boczną
jezdnią podążaliśmy w górę alei Focha, poczułam przemożną
chęć zrobienia siusiu. Cztery czy pięć samochodów staje za
naszym. Kiedy wysiadam i biegiem przemierzam trawnik, by
przykucnąć pod drzewem, otwierają się drzwi innych wozów;
podchodzi do mnie kilku mężczyzn, opacznie interpretując
moje zachowanie. Erie rzuca się do przodu, żeby ich
powstrzymać, miejsce jest przecież na widoku i jasno
oświetlone. Wracam do samochodu i cały orszak znowu rusza
do przodu. Parking w pobliżu Porte Saint-Cloud: strażnik
widzi, jak piętnaście samochodów wjeżdża powoli, jeden za
drugim, po czym, godzinę później, praktycznie rzecz biorąc w
takim samym szyku, opuszcza garaż. Przez tę godzinę miało
mnie około trzydziestu mężczyzn, najpierw podnosząc w kilku
naraz i przyciskając do ściany; następnie kładąc na masce
samochodu. Czasami, kiedy zachodzi konieczność zgubienia
po drodze paru wozów, scenariusz nieco się komplikuje.
Kierowcy ustalają między sobą punkt docelowy, tworzy się
sznur. Zauważają to inni, dołączają, ale wówczas samochodów
jest zbyt dużo i ostrożniej byłoby ograniczyć liczbę
uczestników. Pewnej nocy jeździliśmy po mieście tak długo,
że zaczynało to już przypominać wyjazd na wakacje. Jeden z
kierowców znał pewne miejsce, ale okazało się, że nie za
bardzo wie, jak tam dojechać. W lusterku wstecznym
widziałam, jak z tyłu, za nami, pary świateł pływają po jezdni
z prawej strony na lewą, to znikając, to pojawiając się na
nowo. Było kilka przystanków, narad, i w końcu, pod ławkami
dla widowni na jakimś boisku sportowym, koło Velizy-
Villacoublay, miałam okazję zabawić się z tymi, którzy się nie
zgubili, okazując dostatecznie dużo cierpliwości.
Poszukiwanie drogi mogłoby stanowić kolejny temat.

Samochody jadą, zatrzymują się, ruszają znowu,


raptownie zakręcają, niczym zdalnie sterowane zabawki.
Objazd placu przy Porte Dauphine; pasażerowie pojazdów
przyglądają się sobie nawzajem, pada pytanie: „Macie lokal?”.
Kilka samochodów wyjeżdża z kręgu i zaczyna się coś w
rodzaju pościgu w kierunku jakiegoś nieznanego adresu.
Zdarzyło się kiedyś, raz jeden, że poszukiwanie trwało zbyt
długo, a wtedy w końcu zaczyna się robić głupstwa. Jestem z
grupką przyjaciół, którzy nie są bywalcami Lasku; siedzimy
ściśnięci w sześcioro w renault i szykujemy się do powrotu po
długim, bezowocnym kręceniu się w kółko. W jednej z
głównych alei spostrzegamy kilka stojących samochodów.
Zatrzymujemy się grzecznie i ja, dzielna i odważna
markietanka, w imieniu pozostałych, którzy zostają w
samochodzie, czekając na mnie, idę obciągnąć laskę kierowcy
samochodu parkującego za nami. Tymczasem, kiedy wycofuję
się ze środka wozu, wyrastają przede mną dwaj policjanci.
Pytają mężczyznę, który zapina się z trudem pod kierownicą,
czy mi zapłacił. Spisują nas wszystkich.
Nawet jeżeli moja pamięć porządkuje wspomnienia wokół
aktów cielesnych, w pierwszej kolejności przypomina mi się
raczej nastrój owych chwil aniżeli wrażenia zmysłowe.
Mogłabym tu przytoczyć wiele opowieści na temat użytku,
jaki przez lata całe czyniłam ze swojego odbytu równie
regularnie, jeżeli nie częściej, jak z pochwy. W pięknym
apartamencie usytuowanym na tyłach pałacu Inwalidów,
podczas orgietki z udziałem wąskiego kręgu osób, w sypialni z
mezaninem, której długi, przeszklony otwór okienny i
mnogość rozmieszczonych na poziomie łóżka świateł
przywodzą mi na myśl dekoracje znane z amerykańskich
filmów, przyjmuję przez ten właśnie otwór lagę pewnego
olbrzyma. Być może z powodu ogromnej, otwartej dłoni z
kolorowej laki, pełniącej w salonie rolę ławy, na której kobieta
może się z łatwością wyciągnąć, miejsce to samo w sobie ma
charakter przesadny i nierealny. Rozmiary wielkiego kocura z
Cheshire wywołują we mnie popłoch, kiedy pojmuję, którą
drogą zamierza dokonać penetracji. Udaje mu się to jednak
bez większego trudu i sama jestem zdumiona, a nawet dumna
z tego, że mogę oto sprawdzić, iż rozmiar nie jest żadną
przeszkodą. Liczba również nie ma większego znaczenia. Nie
pomnę już z jakiego powodu - czas owulacji? rzeżączka? -
zdarzyło mi się, podczas jednego z różowych balecików, a
było tam tym razem dosyć tłumnie, dawać dosłownie tylko
dupy. Widzę się jeszcze teraz u dołu bardzo wąskich schodów,
przy ulicy Quincam-poix. Długo się waham, zanim decyduję
się na nie wejść. Dostaliśmy z Claude’em ten adres prawie
przez przypadek. Nie znamy nikogo. Mieszkanie jest niskie,
bardzo ciemne. Słyszę, jak mężczyźni wokół mnie informują
się nawzajem szeptem: „Ona chce, żeby ją rżnąć w dupę”, lub
też ostrzegają tego, który kieruje się nie tam, gdzie trzeba:
„Nie, daje tylko dupy”. Tym razem, pod koniec, zaczęło mnie
boleć. Miałam też jednak satysfakcję, że wspomniane
przypadłości w niczym mi nie przeszkodziły.
Urojenia

Ponowna lektura tego tekstu sprawia, że pojawiają się


stare obrazy. Obrazy, które sama sobie stworzyłam. To, jak je
wymyśliłam, na długo przed pierwszym stosunkiem
seksualnym, na długo przed pożegnaniem się ze stanem
niewiedzy, stanowi zadziwiającą tajemnicę. Jakie strzępy
rzeczywistości - fotografie z „Cine-monde” *, aluzje mojej
matki, gdy wychodząc z kawiarni, w której znajdowała się
grupa młodych ludzi, a wśród nich jedna tylko dziewczyna,
mruczała sobie pod nosem, że ta to musi sypiać z każdym,
albo też fakt, że ojciec wraca późno wieczorem do domu,
zaszedłszy wcześniej właśnie do kafejki… - wyłowiłam i
skojarzyłam ze sobą i w jaki instynktowny sposób je zlepiłam,
by opowieści, które snułam, pocierając jedna o drugą wargi
mojego sromu, tak dokładnie zapowiadały me późniejsze
przygody? Zachowałam nawet wspomnienie pewnej sprawy
kryminalnej: aresztowanie kobiety, niemłodej już, podłego
stanu (musiała być kimś w rodzaju najemnicy w
gospodarstwie rolnym), oskarżonej o zamordowanie swojego
kochanka. Bardziej niż samo zabójstwo, którego okoliczności
nie zapamiętałam, zafrapowało mnie to, że znaleziono u niej
zeszyty; na ich stronicach spisywała swoje wspomnienia,
wklejała też różnego rodzaju drobne pamiątki, fotografie, listy,
pukle włosów kochanków, którzy - jak się okazało - byli
nadzwyczaj liczni. Ja sama, przyzwyczajona do zielników,
sporządzanych jako wakacyjna praca domowa, i niezwykle
uporządkowanych, starannie ułożonych albumów, w których
przechowywałam fotografie Anthony’ego Perkinsa czy też
Brigitte Bardot, podziwiałam to, że owa kobieta potrafiła
utrwalić w ten sposób ślady mężczyzn, swój skarb. Fakt, że
była brzydka, a ostatecznie opuszczona, samotna, dzika i
wzgardzona, otwierał tajemne zakamarki mojego libido.
* Ukazujący się we Francji od 1927 roku przegląd
poświęcony kinu (przyp. tłum.).
Zauważyłam, że sytuacje, które się przeżyło,
przypominają często te wymyślone. Muszę jednak powiedzieć,
że nigdy nie starałam się specjalnie naśladować w życiu tego,
co stworzyła moja wyobraźnia, to zaś, co przeżyłam, miało w
niewielkim tylko stopniu służyć za pożywkę moim marzeniom
sennym. Być może mogę jedynie przypuszczać, że moje
marzenia erotyczne snute od najwcześniejszego dzieciństwa
sprawiły, iż podatna byłam na bardzo różnorodne
doświadczenia. Nigdy nie wstydziłam się tych fantazmatów,
nigdy też nie starałam się wyprzeć ich z podświadomości,
zawsze byłam skłonna odnawiać je i wzbogacać; nie
przeciwstawiały się rzeczywistości, stanowiły raczej swego
rodzaju siatkę, poprzez którą okoliczności życia, jakie uznać
by można za ekstrawaganckie, mnie jawiły się jako zrozumiałe
same przez się.

Rzadko zabierano mnie i brata na skwery, gdzie


moglibyśmy się bawić, jednak po drodze do szkoły mijaliśmy
pewien skwer, przez który wygodnie było chodzić na skróty.
Jeden z jego boków tworzył długi mur, o który wspierały się
trzy ładne budyneczki z cegły i drewna pomalowanego na
zielono, otoczone kępami krzewów. Jeden służył za schowek
na narzędzia ogrodnicze, w pozostałych mieściły się publiczne
toalety. Włóczyły się tam bandy chłopaków. Tak czy inaczej,
najwcześniejsza historia, która towarzyszyła moim praktykom
masturbacyjnym i do której powracałam przez wiele lat,
pokazywała mnie w sytuacji, gdy zostałam zaciągnięta przez
jakiegoś chłopca do jednego z tych budyneczków. Widziałam,
jak mnie całuje w usta i wszędzie dotyka, a tymczasem
przyłączają się do nas jego kumple. Wszyscy się do mnie
dobierają. Staliśmy, a ja obracałam się tylko w kółko, w
środku obstępującej mnie grupy.
Prawie każdej zimowej niedzieli, na zmianę ojciec lub
matka zabierali nas na poranek do dzielnicowego kina
„California”. Niezależnie od programu, króciutkie sekwencje,
które rozumiałam połowicznie, w filmach o miłości, w
zwiastunach przyszłych obrazów, mogły stanowić pożywkę
dla mojej wyobraźni. Wyobrażałam więc sobie, że pozwolono
mi pójść samej do kina. W kolejce stało dużo ludzi. Nagle ktoś
zaczął obmacywać mi pupę. Natychmiast inni poszli w jego
ślady, i kiedy doszłam do okienka, kasjerka widziała, że
podwinięto mi spódnicę, a gdy z nią rozmawiałam, ktoś
ocierał się o moje pośladki; nie miałam na sobie majtek.
Podniecenie rosło. Ledwo zdążyłam przejść przez hol, a już
miałam obnażony biust (gdyż wytworzyłam sobie własny
obraz jako osoby dorosłej, obdarzonej pięknymi wielkimi
piersiami, obraz, do którego i dzisiaj się odwołuję w swoich
fantazjach erotycznych, choć mam biust przeciętnych
rozmiarów).
Niekiedy dyrektor kina, opanowany i stanowczy, prosił,
byśmy zaczekali, aż znajdziemy się na widowni, by tam
kontynuować gorączkowe obściskiwanie na łapu-capu.
Najpierw majtałam nogami nad chłopakiem, leżąc pod nim
wciśnięta w fotel. Był to małomówny przywódca bandy, który,
rozgrzawszy mnie do maksimum, w końcu brutalnie odwracał
się i zaczynał całować inną dziewczynę, a mnie pozostawiał
swoim ludziom, z którymi lądowałam na wykładzinie
pomiędzy rzędami foteli. Dalszy bieg wypadków: bardzo
porządni panowie mogli opuścić miejsce przy podejrzliwej
małżonce, przejść przez pogrążoną w ciemnościach salę i
położyć się na mnie. Zdarzało się, że podczas naszego
baraszkowania zapalało się światło; albo też szłam do toalety,
a wówczas między ubikacją a salą zaczynał się ruch w tę i z
powrotem. Wydaje mi się, że od czasu do czasu
interweniowała policja. Inny wariant: dyrektor kina wzywał
mnie do swojego gabinetu, a potem wołał paczkę chłopaków.
Kolejna wersja: szłam na jakieś odludzie za grupą, która mnie
zaczepiła, gdy staliśmy w kolejce. Tam za byle płotem
rozbierano mnie zupełnie do naga i obmacywano. Grupa była
zwarta i tworzyła wokół mnie krąg, jak gdyby parkan, który
chronił przed spojrzeniami przechodniów. Jeden za drugim
chłopcy odrywali się od kręgu i przywierali do mnie. Innym
razem siedziałam wtulona w kanapę w jakimś nocnym lokalu,
pomiędzy dwoma mężczyznami. Gdy zajmowałam się jednym
i całowaliśmy się zachłannie, drugi mnie pieścił. Potem
wykonywałam półobrót, żeby całować tego drugiego, lecz
pierwszy nie zwalniał uścisku albo też odstępował miejsce
następnemu przybyszowi, i tak dalej, ja zaś tylko pochylałam
się to w prawo, to w lewo. Nie jestem pewna, czy w czasie,
gdy zaczęłam oddawać się tym fabulacjom, miałam już jakieś
flirty, czy całowałam się w usta z jakimś chłopakiem. Późno
zaczęłam. Kiedy chodziłam do liceum, po lekcjach, w pokoju,
który dzieliłam z bratem, dość regularnie spotykałam się z
grupą kumpli, ale głównie po to, żeby się z nimi bić. W tym
wieku dziewczęta mają ciało lepiej rozwinięte niż chłopcy;
byłam dosyć silna i zdarzało się, że to ja dawałam im wycisk.
Skoro powracam we wspomnieniach aż do
wyimaginowanych konstrukcji z dzieciństwa i lat
dziewczęcych, muszę odnotować różnice, jakie zachodziły
między nimi a moim zachowaniem, zwłaszcza, jak mi się
zdaje, w okresie dojrzewania płciowego. Gdy kiedyś zaczęłam
czytać jakąś powieść Hemingwaya (być może „Słońce też
wschodzi”), byłam tak poruszona opisem jednej z kobiecych
postaci, ze względu na to, że przypisywano jej licznych
kochanków, że aż przerwałam lekturę. I nigdy już do niej nie
powróciłam. Pewna rozmowa z matką wywołała inny
niewielki wstrząs. Nie wiem już, jak to się stało, że
poruszyłyśmy ten temat, ale widzę, jak nakrywa do stołu w
kuchni i jednocześnie wyjawia mi, że w swoim życiu miała
siedmiu kochanków. „Siedmiu - mówi spoglądając na mnie -
to znowu nie tak dużo”, lecz w jej wzroku pojawia się
nieśmiałe pytanie. Naburmuszyłam się. Pierwszy raz
słyszałam, jak moja matka głośno wyjawia fakt, że kobieta
może poznać wielu mężczyzn. Trochę się broniła. Dużo
później, gdy myślałam o tym, o czym tak rzadko miałyśmy
okazję rozmawiać, żałowałam swojej postawy. Siedmiu, cóż to
znowu było wobec liczby nigdy do końca nieustalonej?
Gdy byłam już nieco bardziej zorientowana, na czym
polegają stosunki seksualne, włączyłam je oczywiście do
moich marzeń, jednak bez możliwości wykluczającej
przechodzenie od jednego partnera do drugiego. Jedna z
najpełniejszych pod tym względem opowieści była
następująca: towarzyszę grubemu i wulgarnemu mężczyźnie,
mającemu uchodzić za mojego wuja, na przyjęciu służbowym,
które odbywa się w prywatnym gabinecie jakiejś restauracji.
Dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn siedzi przy stole, ja zaś
zaczynam od tego, że zaliczam ich, klęcząc na podłodze,
ukryta za obrusem: wyjmuję ze spodni ich narządy i po kolei
biorę je do ust. Wyobrażam sobie rozanielone, tam nade mną,
miny, gdy jeden za drugim wyłączają się na krótko z rozmowy.
Następnie wchodzę na stół, oni zaś zabawiają się, wkładając
mi różne substytuty penisa: cygaro, parówkę, ktoś wyjada
kiełbasę z mojego krocza. W trakcie posiłku jestem sumiennie
pieprzona: jedni ciągną mnie na sofę, inni wchodzą we mnie
na stojąco, od tyłu, gdy ja, zgięta w pół, opieram się o blat
stołu, a wokół bez chwili przerwy toczy się dyskusja. W
przelocie załapują się też maitre d’hotel i kelnerzy. Jeśli dotąd
orgazm nie przerwał mojej masturbacji, to na koniec dołączają
do nas pomocnicy z kuchni. Grupa mężczyzn zajętych pracą,
którzy przerywają swoje zajęcia tylko po to, by się ze mną
zespolić, jakby od niechcenia, to często powracający schemat.
Drobna poprawka i wuj staje się teściem, a ludzie interesu
zmieniają się w grających w karty lub amatorów piłki nożnej,
którzy kolejno przychodzą mnie rżnąć na tapczanie, gdy
tymczasem ich kumple spokojnie rozgrywają partyjkę (lub
podniecają się meczem, siedząc przed ekranem telewizora).
Przez całe życie, zmieniając jedynie szczegóły, będę
powtarzała i rozwijała z metodycznością kompozytora fug
tych kilka podobnych do siebie opowieści, którymi zresztą w
mniej lub bardziej luźnej wersji posługuję się do dzisiaj. Robię
tutaj aluzję do fleszy kinematograficznych, które mogły
uruchomić niektóre fantazje erotyczne. W chwili wejścia na
ekrany nie mogłam zobaczyć „Kolekcjonerki” Erica Rohmera,
lecz jedynie krótki fragment tego filmu, może jakiś program w
te lewizji. Zapamiętana scena rozgrywa się w domu
letniskowym, jakiś mężczyzna wchodzi do pokoju i z obojętną
miną mija parę, która właśnie kocha się w łóżku. Mężczyzna
wymienia spojrzenie z młodą kobietą. Wskutek ciągłego
oglądania tych kadrów moja wyobraźnia stworzyła
następujący obraz: do mieszkania wchodzi posłaniec, jakoś
dziwnym trafem nie musiałam otwierać mu drzwi. I zastaje
mnie w sypialni, gdy akurat oglądam na wideo film
pornograficzny. Bez słowa kładzie się na mnie, niebawem
zastępuje go drugi posłaniec, potem trzeci, wszyscy zachowują
się równie naturalnie. Historia ma czasami ciąg dalszy:
czekam na przyjaciela i szykuję się akurat do wyjścia. Pieprzę
się więc na stojąco, uważając, by nie rozmazać makijażu i nie
pognieść ubrania, spódnicę mam zadartą na plecy. Tak się
składa, że przyjaciel zadaje sobie trud, by zadzwonić do drzwi,
idę więc mu otworzyć, krocząc jak kaczka, z wbitą we mnie
od tyłu lagą jednego z posłańców. Rozpalony przyjaciel
natychmiast rozpina rozporek. Itd… Marzenia seksualne są
nazbyt osobiste, by naprawdę można było się nimi dzielić.
Jednakże odznaczałam się zawsze wyćwiczoną wyobraźnią, z
której mogłam czerpać pomysły, gdy później musiałam
przestawać z gadułami. Zgodnie z moimi doświadczeniami
większość mężczyzn zadowala się kilkoma wyrażeniami czy
też kilkoma zdaniami: jesteś ich „małą druciarą”, „doskonałą
obciągaczką”, a potem przechodzisz do rangi „dziwki, która
się może rżnąć przez całą noc”; rzadko natomiast bywasz
„dymana aż do dna”, by atak nie został zaanonsowany na cały
głos. Zachęcasz facetów, wyznając, że jesteś tylko ich „rurą do
pieprzenia”, a gdy zapewniają, że będzie ci dobrze, że
dokładnie cię przyszpilą albo zerżną, sama domagasz się, żeby
zostać nadziana na tego „grubego wała”, na tę „żelazną lagę”,
która tak dobrze ci robi, aż w końcu „bierzesz w siebie
wytrysk” i „połykasz sok”. Są to jednak tylko silniejsze
akcenty, ponaglenia przerywane litanią wykrzykników,
postękiwań i wszystkich zwyczajowo przyjętych okrzyków.
Ponieważ, paradoksalnie, nie trzeba na nie odpowiadać, a w
każdym razie rzadziej niż na pieszczoty, wulgarne słowa są
zwykle bardziej stereotypowe. Być może ich siła wynika z
faktu, że w znacznym stopniu odwołują się do tradycji. Dzięki
nim zatracamy się w otaczającej nas przestrzeni, nawet pod
względem mowy, która powinna nas przecież w niej
wyróżniać; a wszystko po to, aby choć na chwilę przestać
istnieć. Zupełnie czym innym jest budowanie podczas aktu
seksualnego prawdziwej opowieści na dwa głosy w
kontrapunkcie wymiany cielesnej.
Oddałam się kiedyś takiej wyimaginowanej rozpuście,
konwersując z pewnym mężczyzną. Rozpoczynał rozmowę,
twierdząc, że zabiera mnie do swojego pokoju w hotelu,
którego kategorii nie trzeba uściślać. Inni faceci stali w kolejce
do łóżka aż na korytarzu. Ile płacili za spuszczenie się w moją
cipę? Nieśmiało zgadywałam: „Pięćdziesiąt franków?”.
Sprostowanie łagodnie wyszeptane mi na ucho: „To o wiele za
drogo. Nie, dadzą dwadzieścia franków, żeby wejść w twoją
cipę, trzydzieści franków za rżnięcie cię w dupę. Ilu dasz radę
zaliczyć?”. Ja na to, wiedząc, że zaniżam swoje możliwości:
„Dwudziestu?”. Nieco brutalne pchnięcie chujem w formie
ostrzeżenia: „Tylko tylu? -Trzydziestu!”. I, wciskając się do
mojej waginy, dodaje: „Przyjmiesz stu i nie będziesz się myła.
- Będą młodziutcy chłopcy, którzy spuszczą się, ledwo wejdą
mi w cipę. - i na brzuch, i na piersi, cała będziesz lepka. -
Będą też mężczyźni bardzo starzy i bardzo brudni, którzy nie
myli się od tak dawna, że mają na skórze skorupę. - Tak, a ile
weźmiesz, żeby na ciebie nasikali? - I będą też na mnie srać? -
Tak, a ty im potem jeszcze wyliżesz tyłek. - Ale najpierw
odmówię? Będę się przed tym wzbraniała? - Tak, i dostaniesz
po gębie. - Brzydzi mnie to, ale wyczyszczę im rowek między
pośladkami własnym językiem. - Pójdziemy tam wieczorem i
zostaniesz aż do południa następnego dnia. - Będę zmęczona. -
Będziesz mogła spać, a oni będą cię dalej rżnąć. I wrócimy
tam następnego dnia, a gospodarz hotelu przyprowadzi psa i
zapłaci ci, żeby patrzeć, jak cię rżnie pies. - I będę musiała go
ssać? - Zobaczysz, będzie miał bardzo czerwonego, a potem
wdrapie się na ciebie jak na sukę i do ciebie przylgnie”.
Innym razem scena rozgrywała się w baraku na budowie.
Defilowały przed nim całe watahy robotników. Nie płacili
więcej niż pięć franków za numerek. Jak to zasugerowałam,
podnieceniu niekiedy towarzyszyły słowa, ale nie zawsze;
realna akcja i akcja erotycznych urojeń rozgrywały się
równolegle, a łączyły sporadycznie. Rozmawialiśmy dość
spokojnie, z dokładnością, troską o szczegóły dwojga
skrupulatnych świadków pomagających sobie wzajemnie w
odtwarzaniu zdarzenia z przeszłości. Gdy mój partner zbliżał
się do orgazmu, stawał się mniej elokwentny. Nie wiem, czy to
dlatego, że koncentrował się na jednym z obrazów naszego
wyimaginowanego filmu. Mnie natomiast udawało się
sprowadzać niepostrzeżenie scenariusz w bardziej prywatne
dekoracje. Barak na budowie przeistaczał się w stróżówkę
remontowanego budynku. W takim ciasnym pomieszczeniu
łóżko niekiedy ukryte jest za zwykłą zasłoną. Wystawały zza
niej tylko moje nogi i brzuch, a robotnicy, którzy przybywali
bez przerwy kilkuosobowymi grupkami, rżnęli mnie
pracowicie, nie widząc mojej twarzy i sami pozostając dla
mnie niewidoczni, jedynie pod kontrolą dozorcy, który
kierował ruchem.

Wspólnoty
Można w dwojaki sposób rozpatrywać mnogość: jako
tłum, w którym giną poszczególne jednostki, albo jako
łańcuch, w którym - wprost przeciwnie - to, co owe jednostki
różni, jest też tym, co je ze sobą łączy, podobnie jak przyjaciel
uzupełnia słabe strony przyjaciela, a syn przypomina ojca, a
jednak jest inny. Pierwsi mężczyźni, których poznałam,
natychmiast uczynili mnie emisariuszką sieci, której
wszystkich członków nie sposób poznać, bezwiednym
ogniwem rodu rozrastającego się na modłę biblijną.
Jak to już dałam do zrozumienia, cechując się dużą
bojaźliwością w sferze stosunków społecznych, z aktu
seksualnego uczyniłam schronienie, w którym chętnie się
zaszywałam, żeby uniknąć natarczywych spojrzeń i rozmów
do jakich jeszcze nie dorosłam. Toteż nie było mowy o tym,
żebym to ja przejawiała inicjatywę. Nigdy nie podrywałam.
Jednakże w każdych okolicznościach bez wahania,
podtekstów, wszystkimi otworami swojego ciała i całą sobą
byłam do dyspozycji. Jeżeli, zgodnie z twierdzeniem
proustowskim, spojrzę na swoją osobowość poprzez pryzmat
wizerunku namalowanego przez innych, ta właśnie cecha
okaże się dominująca: „Ty nigdy nie mówiłaś »nie«, nigdy
niczego nie odmawiałaś. Nie robiłaś żadnych ceregieli”.
„Wcale nie byłaś bezwolna, chociaż zbyt wiele po sobie nie
pokazywałaś”. „Robiłaś to w sposób naturalny, bez oporów,
ale i bez perwersji, jedynie od czasu do czasu uderzając w
nutkę maso…”. „Podczas seansów seksu grupowego zawsze
byłaś pierwsza, zawsze ty zaczynałaś…”. „Pamiętam, że
Robert posyłał po ciebie taksówkę, jakby zachodziła jakaś
pilna potrzeba, i przyjeżdżałaś”. „Patrzyli na ciebie jak na
jakiś fenomen; niezależnie od liczby partnerów zawsze
zachowywałaś się tak samo, do końca byłaś do dyspozycji.
Nie próbowałaś występować ani w roli kobiety, która chce
sprawić przyjemność swojemu facetowi, ani nie udawałaś
wielkiej dziwki. Taka “dziewczyna-kumpel”. I jest też ta oto
notatka zapisana przez jednego z przyjaciół w dzienniku
intymnym, przytaczam ją, bo mile schlebia mojej miłości
własnej: „Catherine, której spokój i dyspozycyjność w
każdych okolicznościach godne są najwyższej pochwały”.
Pierwszy mężczyzna, którego poznałam, był tym, dzięki
któremu poznałam drugiego. Claude miał dwoje przyjaciół,
starszych od nas o jakieś dziesięć lat. Mężczyzna nie był zbyt
wysoki, ale miał muskulaturę sportowca. Kobieta, o
wspaniałych mongolskich rysach, nosiła krótko przycięte
blond włosy; cechowała ją również swego rodzaju sztywność,
dzięki której kobiety inteligentne ukrywają czasami własną
swobodę seksualną. Całkiem możliwe, że Claude miewał już z
nią wcześniej stosunki, zanim jeszcze poznał mnie z
przyjacielem, to znaczy doprowadził do tego, żebym mu się
dała wydymać. Uprawialiśmy seks grupowy, rzec by można
zaocznie, co utrzymało się nawet wtedy, kiedy Claude i ja
wynajęliśmy kawalerkę przylegającą do ich mieszkania. Ja
odwiedzałam go u nich, a ona przychodziła do Claude’a do
nas. Ścianka działowa pełniła rolę telewizyjnego pilota: tyle
tylko, że inny film szedł po jednej, a inny po drugiej stronie.
Jeden jedyny raz ta dysjunkcja nie została zachowana. Było to
w czasie wakacji, w domu, który mieli w Bretanii. Tego
popołudnia zimne, łagodne światło zalewało cały salon,
oświetlając kąt, w którym on odpoczywał na tapczanie. Ja
siedziałam w nogach, ona chodziła w tę i z powrotem po
pokoju, Claude’a nie było. On, obrzuciwszy mnie
omdlewającym i prawie uległym spojrzeniem, jakie niektórzy
mężczyźni miewają w chwilach, gdy wydają jakieś
nieznoszące sprzeciwu polecenie, przyciągnął mnie do siebie,
pocałował, przytrzymując za brodę, po czym przesunął moją
głowę w kierunku swojego przyrodzenia. Wolałam to: leżąc
zwinięta w kłębek, dokładać starań, żeby doprowadzić go do
wzwodu, aniżeli prężyć ciało w oczekiwaniu na długie
rżnięcie. I zrobiłam mu laskę na medal. Może też właśnie tego
dnia zdałam sobie sprawę, że mam do tego talent. Uważałam,
żeby doskonale zgrać ze sobą ruch dłoni i warg; czując jego
rękę na swojej głowie, wiedziałam, kiedy powinnam
przyspieszyć, a kiedy zwolnić. Z takich seansów najlepiej
zapamiętuję spojrzenia. Gdy na chwilę podnosiłam głowę,
żeby wziąć głęboki oddech, napotykałam jej oczy, w których
odbijała się spokojna pustka spojrzenia posągu, i jego wzrok,
pełen podziwu. Dzisiaj wiem, że miałam wówczas przeczucie,
iż nawet jeżeli moje relacje z przyjaciółmi mogły, wzorem
pnącej rośliny, stale rosnąć i się rozprzestrzeniać, wić się i
zapętlać z zachowaniem całkowitej i wzajemnej wolności -
wystarczyło tylko dać się ponieść tej energii - to jednak
decyzje dotyczące tego, jak należy się zachować,
podejmowałam całkiem samotnie. Lubię tę paradoksalną
samotność.
Świat sztuki składa się z wielkiej liczby wspólnot, rodzin,
których miejscem spotkań - w czasach, kiedy zaczynałam
wykonywać zawód krytyka sztuki - były raczej galerie i
redakcje magazynów aniżeli kawiarnie. Te małe falanstery
stanowiły naturalne siedlisko przygodnych kochanków. Jako
że mieszkałam w samym sercu Saint-Germain-des-Pres,
dzielnicy, gdzie wciąż jeszcze skupiały się galerie sztuki
nowoczesnej, wystarczyło przemierzyć parę zaledwie metrów,
żeby wziąć udział w słodkim intermedium. Widzę się na
chodniku, na ulicy Bonaparte, w towarzystwie nowego
przyjaciela, malarza, chłopaka zachowującego się z rezerwą,
który tak naprawdę nawet nie podnosi głowy ani wtedy, kiedy
rozciąga usta w przesadnie szerokim uśmiechu, ani gdy
spogląda na mnie zza grubych okularów. Sama już nie wiem,
jak mi dał do zrozumienia, że ma na mnie ochotę, bardzo
ostrożnie zapewne („wiesz, chciałbym z tobą pójść do łóżka”),
może nawet mnie nie dotykając. Niewiele mu pewnie wtedy
powiedziałam. Idę z nim do swojego pokoiku. Daje się
prowadzić, nie wiedząc nawet o tym, i obdarza mnie tym
swoim zafascynowanym i niepewnym zarazem spojrzeniem.
Stan rozkoszy osiągam właśnie w tej chwili, gdy podejmuję w
duchu decyzję i kiedy partner jest zbity z tropu. Mnie zaś
rozpiera radość, że występuję w roli głównej bohaterki. Chcąc
mu jednakże dodać odwagi, mogę go jedynie wesprzeć
słowami nastolatki, która dopiero co się uwolniła spod jarzma
rodziców. Wyjaśniam mu głupio, że „chcę mieć wszystko”.
Nadal popycha mnie swoim uważnym wzrokiem. Ktoś, kto
miał okazję przemierzać ze mną tę samą drogę, wyznaje mi
dzisiaj, że moje mieszkanie na poddaszu zrobiło na nim
wrażenie pokoiku wynajmowanego na godziny i że wytarte co
nieco nakrycie, służące za kapę, przywodziło mu na myśl
opończę, jaką rzucano na łóżko, chcąc je wstydliwie uchronić
od skutków tego, co się na nim miało wydarzyć! Grupowa
wyprawa na wystawę zorganizowaną przez Germana Celanta
w muzeum w Genui. Claude, Germano i cała reszta idą
przodem, ja zostaję z tyłu z Williamem, który bierze udział w
wystawie. Krótkie, ukradkowe gesty: on kładzie mi rękę na
cipce; ja łapię go przez spodnie za rysującą się pod spodem
wypukłość, nieustannie się dziwiąc, że to może być aż takie
twarde, niczym jakiś nieożywiony obiekt, a nie kawałek
ludzkiego ciała. Śmieje się w szczególny sposób, sprawiając
wrażenie, jakby usta pełne miał już pocałunków z
„języczkiem”. Bawi się, ucząc mnie angielskiego: cock, pussy.
Niedługo potem jest przejazdem w Paryżu. Kiedy
wychodzimy z „Rhumerie” *, ślini mi ucho i mówi szeptem,
wyraźnie wypowiadając każde ze słów: I want to make love
withyou. W załomie muru przy zapasowym wyjściu, na tyłach
urzędu pocztowego, który znajduje się na rogu ulic Rennes i
Four, udaje mi się wydukać: I wantyour cock in my
pussy. Śmiech, ta sama trasa, wiodąca do mojego mieszkanka
przy ulicy Bonaparte. William, podobnie jak Henri i tylu
innych, przyjdzie tu nieraz. Pieprzenie odchodzi parami i
grupowo. Pretekstem bywa często dziewczyna poderwana
właśnie przez któregoś z chłopaków, którą należy przekonać,
że o wiele przyjemniej jest dzielić rozkosz z więcej niż jedną
osobą. Nie zawsze się to udaje i moim zadaniem jest wówczas
uspokoić ją, a nawet pocieszyć. Chłopcy wychodzą wtedy
dyskretnie na korytarz na papierosa. Nic nie mówię, tylko
głaszczę, delikatnie całuję; dziewczynę łatwiej jest udobruchać
innej dziewczynie. Oczywiście, mogłyby uciec, ale żadna
jeszcze nigdy dotąd tego nie zrobiła, nawet ta, z którą Claude
zachował przyjacielskie stosunki i która dwadzieścia lat
później wyznała mu, że tamtego wieczoru nie dała się
namówić i zaczęła beczeć tylko dlatego, że była jeszcze
dziewicą. Henri przypomina sobie inną dziewczynę, z którą
zamknęłam się w kuchni pełniącej również funkcję umywalni;
pomagałam jej doprowadzić do ładu twarz, bo od łez rozmazał
jej się tusz do rzęs. Twierdzi, że ze wspólnej ubikacji na
piętrze, przez otwarte okna świetlikowe, słyszał nasze szlochy.
Dziewczyna ta na pewno chciała zakpić sobie z chłopaków, a
ja, przewrotna, jej w tym pomagałam.
* Kawiarnia przy bulwarze Saint-Germain naprzeciwko
stacji metra Mabillon (przyp. tłum.).

Z powodu ciekawej inwersji odczuć zmysłowych


pozostaję raczej nieczuła na uwodzicielskie manewry
mężczyzny - po prostu wolę, żeby ich za często nie stosowano,
zresztą wkrótce się zajmę tym tematem. Wiem jednak bardzo
dobrze, kiedy podobam się jakiejś kobiecie, chociaż nigdy nie
oczekiwałam, żeby któraś dostarczyła mi jakichkolwiek
doznań. Och, nie mogę wszakże powiedzieć, abym nie zaznała
unicestwiającej słodyczy, jaką sprawia gładzenie bezkresu
delikatnej skóry, którą ma prawie każda kobieta i o wiele
rzadziej mężczyzna! Godziłam się jednakże na tego rodzaju
zbliżenia i towarzyszące im pieszczoty jedynie po to, żeby nie
naruszać reguł gry. Poza tym mężczyzna, który proponował mi
tylko taki rodzaj trójkąta, był w moich oczach niedołęgą,
którym mogłam się szybko znudzić. Tymczasem uwielbiam
przyglądać się kobietom. Mogłabym sporządzić spis ich
garderoby, domyślić się, co mają w kosmetyczce, a nawet
opisać budowę tych, z którymi pracuję, lepiej niż mężczyzna,
z którym dzielą życie. Na ulicy idę za nimi i obserwuję z o
wiele większą czułością niż podrywacz; potrafię skojarzyć
pojawiające się na pośladkach fałdki z określonym krojem
majtek; sposób, w jaki chodzą, kołysząc się -z wysokością
obcasa. Jednak moje odczucia nie wykraczają poza sferę
satysfakcji wzrokowej. Oprócz tego żywię sympatię
wynikającą z poczucia wspólnoty do tych, które pracują, do
licznej rzeszy tych, które noszą to samo co ja imię (jedno z
najpopularniejszych po wojnie) i do bojowniczek o
wyzwolenie seksualne. Jedna z nich - zresztą autentyczna i
wrażliwa lesbijka, a mimo to amatorka różowych balecików
bez naj mniejszych uprzedzeń - powiedziała mi kiedyś, że
jeżeli nazywa się kolegą tego, z kim się dzieli pracę, to
właśnie my jesteśmy prawdziwymi kolegami.
Był jeden wyjątek na którejś z zaimprowizowanych orgii,
kiedy połowa uczestników pociągnęła za sobą tę drugą,
neofitów. Przez dłuższą chwilę znalazłam się sam na sam z
jakąś blondynką o nader bujnych kształtach: pucołowate
policzki, toczona szyja, piersi, oczywiście pośladki, a nawet
łydki. Leżała rozwalona w łazience na grubej wykładzinie
podłogowej. Byłam zafrapowana jest wspaniałym imieniem:
Leone. Dziewczyna nie dała się zbyt długo namawiać do tego,
żeby się do nas przyłączyć. Teraz była już całkiem naga,
przypominała złotego Buddę z jakiejś świątyni. Ja
zajmowałam miejsce poniżej, a ona zaanektowała cokół
otaczający nieco podniesioną do góry wannę. Jakim cudem
wylądowałyśmy w tym kącie, chociaż mieszkanie było
przestronne i komfortowe? Może właśnie z powodu jej
niezdecydowania i roli pełnej atencji kapłanki obrzędu
inicjacyjnego, jaką - we własnym mniemaniu -musiałam raz
jeszcze odegrać? Całą twarzą nurzałam się w jej przepastnej
waginie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się ssać tak nabrzmiałej
łechtaczki, która niczym - jak to się mówi w południowej
Francji - spora morela wypełniała mi całe usta. Przyklejałam
się do większych warg jak pijawka, po czym wypuszczałam
owoc, by wysuniętym na całą długość językiem smakować
słodycz przedsionka, do którego nijak się ma delikatność sutka
czy ramienia. Dziewczyna nie należała do tych, które wpadają
w dygot, wydawała z siebie tylko krótkie, stłumione
pojękiwania, równie słodkie, jak i cała reszta jej osoby.
Brzmiały szczerze, wzmagając niesłychanie moje podniecenie.
Jak ja się wtedy przykładałam do ssania jej łechtaczki, jak się
wsłuchiwałam w te omdlewające okrzyki! Kiedy ubraliśmy się
już wszyscy, w wesołej atmosferze szatni klubu sportowego,
Paul, który najszczerzej z nas wszystkich zwykł mówić, jak się
rzeczy mają, zwrócił się do niej z pytaniem: „No i jak? Dobrze
było, no nie? Chyba nie żałujesz, że się dałaś namówić?!”.
Spuszczając oczy i z naciskiem wymawiając pierwszą sylabę,
dziewczyna odpowiedziała, że jedna osoba zrobiła na niej
wrażenie. „Mój Boże, spraw, żebym to była ja!” - pomyślałam.
Na podstawie lektur Bataille’a stworzyliśmy sobie co
prawda swoistą uproszczoną filozofię, lecz gdy wspominam
siebie samą w towarzystwie Henri w tamtych burzliwych
czasach, uważam, iż ma on rację, twierdząc, że nasza obsesja
kopulacji i nasz prozelityzm brały się raczej z młodzieńczego
ludyzmu. Gdy w czworo czy pięcioro kotłowaliśmy się w
łóżku, które w tym ciasnym mieszkanku stało we wnęce, co
wyglądało tak, jakbyśmy byli ściśnięci w jakiejś kryjówce,
oznaczało to po prostu, że kolacja przeobraziła się w zabawę
w obmacywanki: biesiadnicy łaskoczą się pod stołem stopami
uwolnionymi z obuwia albo też ten czy ów z dumą pokazuje
palec zamoczony w jakimś wyjątkowo przezroczystym,
jasnym i lekko pachnącym sosie. Ulubiona zabawa Henri
polegała na przyprowadzaniu dziewczyny, poznanej pół
godziny wcześniej w jakiejś galerii, jako że przygoda dla
naszej grupki oznaczała włóczenie się o czwartej nad ranem w
poszukiwaniu mieszkania nowej kumpelki, której starannie
zasłane łóżeczko zamierzaliśmy wywrócić do góry nogami.
Często wyprawa okazywała się pudłem. Dziewczyna
pozwalała się wprawdzie obmacywać, dawała sobie rozpiąć
stanik albo zdjąć pończochy, ale potem do końca wieczoru
siedziała przyrośnięta do krzesła, tłumacząc, że nie może, że
owszem, chce patrzeć, tak jest jej wygodnie, i zaczeka, aż ją
odwieziemy do domu. Miałam niekiedy okazję obserwować
ludzi, mężczyzn lub kobiety, którzy przycupnąwszy na jakimś
śmiesznym, niepasującym do sytuacji krześle albo z trudem
utrzymując równowagę na brzegu kanapy, nie odrywali oczu
od jasnych kończyn, które wierzgały w powietrzu kilka
centymetrów od nich, ale dzięki tym kilku centymetrom oni
sami przebywali zupełnie gdzie indziej. Nie brali w tym
udziału, nie można więc było powiedzieć, że są
zafascynowani. Znajdowali się nie tu i teraz, ale w innym
czasie - jak sumienni i cierpliwi widzowie budującego filmu
dokumentalnego.
Gorliwość w pozyskiwaniu nowych partnerów była
oczywiście powierzchowna, gdyż nasze drobne wyzwania
kierowaliśmy częściej do siebie samych niż do tych, których
zamierzaliśmy wciągnąć do naszej gry. Henri i ja lądowaliśmy
w końcu w jednym z tych wielkich mieszczańskich
apartamentów przy bulwarze Beaumarchais, zajmowanych
przez intelektualistów, którym podobał się goły skrzypiący
parkiet i niewystarczające górne oświetlenie. Przyjaciel, który
nas przyjmuje, bez przerwy się uśmiecha, ten równy uśmiech
przecina jego gęstą brodę. Jest żonaty z nowoczesną kobietą.
Ona jednak wykręca się sianem i idzie spać. My natomiast
zabawiamy się w przekraczanie granic i wydaje mi się, że
widzę siebie, jak drżę i śmieję się w strumieniach uryny. Lecz
nie, prostuje Henri, to tylko on na mnie siusiał. W każdym
razie, pewne jest, że byliśmy na tyle przezorni, by ułożyć się
w wielkiej wannie z emaliowanej blachy. A potem
rzeczywiście poszliśmy we troje pieprzyć się na balkonie.
Przez kilka miesięcy mieszkam u znajomej. Śpię w malutkim
nieumeblowanym mansardowym pokoiku, gdzie czasem
towarzystwa dotrzymują mi koty. Gdy odwiedza ją przyjaciel,
zostawiają szeroko otwarte drzwi do sypialni i nie tłumią
żadnego okrzyku. Nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby się
do nich przyłączyć. Nie mieszam się do spraw innych ludzi, a
w dodatku skulona na wąskim łóżku czuję się trochę jak mała
dziewczynka, córka rodziny. Jednak z uporem,
charakterystycznym dla zwierząt i dzieci, staram się
oczywiście wciągnąć ich w swoje sprawy. Ponieważ w pewien
sposób dzielę życie z tą kobietą, pragnę podzielić się również
swoimi mężczyznami. Udaje się to trzy czy cztery razy.
Pozwala się przyszpilić na łóżku z nogami rozłożonymi jak
skrzydła motyla. Podoba mi się, gdy patrząc prosto przed
siebie, nie spuszczając wzroku i pełnym głosem oświadcza
Jacques’owi, którego naprężony członek wibruje uwolniony
spod gumy slipów, że ma „wała jak koń”. Jacques, z którym
właśnie zaczynałam wówczas układać sobie życie,
przypomina mi dzisiaj, że raz wpadłam w histerię i zaczęłam
go kopać, kiedy ją pieprzył. Zapomniałam o tym. Natomiast
oczywiście doskonale pamiętam sposób, w jaki ja sama
podsycałam zazdrość, do której nigdy się nie przyznano.
Kiedy wcześnie rano, wpadłszy oczywiście po drodze do
piekarni, szłam obudzić Alexisa, który mieszkał w ładnym
dwupoziomowym mieszkaniu przy ulicy Saints-Peres, miałam
wrażenie, że gram w filmie o swobodnym i próżniaczym życiu
młodych mieszczuchów. Upajałam się swoją świeżością,
ocierając się o jego piżamę. Miał zwyczaj żartować sobie z
mojego prowadzenia się puszczalskiej i oświadczał, że o tej
porze przynajmniej może być pewien, że tego dnia wchodzi
we mnie jako pierwszy. No cóż, właśnie że nie! Spędziłam noc
u innego, pieprzyliśmy się przed wyjściem, w głębi cipy mam
jeszcze jego spermę. Tłumię w poduszce swoje rozbawienie.
Zdaję sobie sprawę, że on czuje się jednak nieco zawiedziony.
Claude dał mi do przeczytania „Historię O” * i znalazłam
trzy powody, by się utożsamiać z bohaterką: zawsze byłam
gotowa; z pewnością nie miałam cipki zamkniętej na łańcuch,
chociaż byłam brana od tyłu równie często, jak od przodu;
wreszcie bardzo by mi się podobało takie życie w zamknięciu,
w jakimś domu odciętym od reszty świata. Tymczasem byłam
już wówczas bardzo aktywna zawodowo. Jednak otwartość
środowiska artystycznego, łatwość, z jaką pomimo obaw
nawiązywałam kontakty i zadzierzgiwałam więzi, oraz fakt, że
mogły one w bardzo naturalny sposób przeistaczać się w
fizyczną zażyłość, pozwalały mi postrzegać przestrzeń, w
której odbywała się ta działalność, jako świat zamknięty,
dobrze zorganizowany, naoliwiony i sprawnie działający. Już
wielokrotnie używałam słowa „rodzina”. Zdarzało się, że
metafora przestawała być metaforą. Dość długo
zachowywałam charakterystyczną dla nastolatków skłonność
do uprawiania seksu w kręgu rodzinnym. Zdarza się przecież,
że chłopak chodzi z jakąś dziewczyną albo dziewczyna z
chłopakiem, zanim jej lub jego zostawią dla siostry, brata,
kuzynki, kuzyna. Miałam nawet do czynienia z dwoma braćmi
w obecności ich stryja. Byłam przyjaciółką stryja, który często
sprowadzał swoich bratanków, zresztą niewiele ode mnie
starszych. W odróżnieniu od sytuacji, kiedy odwiedzaliśmy
jego przyjaciół, nie było tutaj żadnych wstępów ani
reżyserowania. Stryj mnie przygotowywał, a potem obaj
bracia ostro mnie rżnęli. Odpoczywałam, słuchając ich
męskich rozmów o majsterkowaniu albo nowinkach
komputerowych.
* Powieść erotyczna autorstwa Pauline Reage (pseud.
Dominique Aury), opublikowana w 1954 roku, wydanie
polskie 1992 r. (przyp. tłum.).

Nadal pozostaję w przyjacielskich relacjach z wieloma


mężczyznami, z którymi odbywałam kiedyś regularne stosunki
seksualne. Innych zwyczajnie straciłam z oczu. Większość
tych kontaktów wspominam z prawdziwą przyjemnością.
Doszłam nawet do wniosku, że intymność i czułość, jeśli
przetrwają, ułatwiają współpracę. (Raz tylko poróżniłam się z
kimś z poważnych powodów zawodowych). Poza tym nikogo
nie wyrywam z kręgu znajomych, przyjaciół, jego pola
działania. Alexisa poznałam w tłumie młodych krytyków i
dziennikarzy zajmujących się rozprowadzaniem różnych
publikacji artystycznych. Pieprzyłam się z dwoma innymi
młodymi ludźmi należącymi do tego samego grona, tak że
Alexis spytał mnie zirytowany, czy wyznaczyłam sobie za cel
„zaliczenie wszystkich francuskich krytyków”. Pracowaliśmy
w atmosferze przypominającej euforię wycieczki szkolnej, a
moi dwaj koledzy-kochankowie, w odróżnieniu od Alexisa,
byli dość nieopierzeni, choć żonaci. Obaj mieli pryszczate
twarze i nie zawsze byli domyci. Uległam jednemu z nich, gdy
ściągnął mnie do siebie pod pretekstem weryfikacji
tłumaczenia (znowu te ciasne mieszkanka na Saint-Germain-
des-Pres) i skomlał, że skoro sypiam ze wszystkimi, to by
dopiero było świństwo z mojej strony, gdybym się z nim nie
przespała. Drugi odważył się zabiegać o moje względy
bardziej zuchwale. Umówił się ze mną w wydawnictwie, gdzie
publikował swoje książki. Recepcjonistka uprzedziła go, że
przyszłam, i, dając dowód spostrzegawczości cechującej
kobiety na podobnych stanowiskach, uściśliła, że młoda
osoba, która czeka w holu, nie nosi stanika. Relacja seksualna
z pierwszym z nich dość szybko się urwała, z drugim
natomiast trwała przez lata. Później obaj n a długo zostali
współpracownikami art press.

Erica poznałam dzięki kontaktom z jego przyjaciółmi,


wśród których znajdował się także Robert. Znajomość z
Robertem została zawarta przy okazji reportażu o odlewach
dzieł sztuki, gdy zawiózł mnie do Le Creusot *, gdzie
wykonywano dla niego odlew monumentalnej rzeźby. W
drodze powrotnej, nocą, Robert usiadł na tylnym siedzeniu
samochodu i położył się na mnie. Ani drgnęłam. Samochód
nie był szeroki, siedziałam w nim ukosem z głową Roberta na
brzuchu, miednicę miałam odchyloną od pionu, aby lepiej
poddawać się jego zabiegom. Od czasu do czasu pochyla łam
głowę, żeby go pocałować, a on mnie obrabiał. Kierowca,
widząc to w lusterku, dawał do zrozumienia, że wyglądam
nieszczególnie. Istotnie, zaskoczyła mnie ta sytuacja, a poza
tym byłam oszołomiona zwiedzaniem zakładu i gigantycznych
pieców. Przez dłuższy czas widywałam Roberta niemal
codziennie i dzięki niemu poznałam wielu ludzi. Instynkt
pozwalał mi odróżnić osoby, z którymi stosunki mogły nabrać
charakteru seksualnego, od tych, z którymi takie relacje nie
wchodziły w rachubę. Podobnym wyczuciem odznaczał się
Robert; by odstręczyć ode mnie niektórych chętnych, wpadł na
pomysł, żeby uprzedzać ich, że właśnie staję się dość
wpływowym krytykiem sztuki. To właśnie on wytłumaczył
mi, kim była Madame Claude, ów mit życia paryskiego.
Miałam wiele marzeń erotycznych związanych z luksusowymi
prostytutkami, doskonale wiedząc, że nie jestem ani wysoka,
ani tak ładna, ani też dość dystyngowana, bym mogła się tym
parać. Robert podkpiwał sobie z mojego apetytu seksualnego
połączonego z zawodową ciekawością; twierdził, że
mogłabym pisać o hydraulice, jeśli akurat chodziłabym z
hydraulikiem. Jego zdaniem osobą, z którą powinnam zawrzeć
znajomość, wziąwszy pod uwagę mój temperament, był
właśnie Erie. Jednak ostatecznie poznałam Erica za
pośrednictwem jednego ze wspólnych znajomych, bardzo
nerwowego chłopaka, z tych, co to rżną z ogromną siłą i
mechaniczną regularnością. Spędzaliśmy razem wyczerpujące
noce. Rano, jakby nie było mu dość, zabierał mnie do
przestronnej pracowni, którą wynajmował do spółki z
kumplem, i tam, omdlewająca ze zmęczenia, pozwalałam
jeszcze przelecieć się koledze. Tym razem odbywało się to
niemal z powagą i w milczeniu. Pewnego wieczoru ów
przyjaciel zap rosił mnie na kolację z Erikiem. Jak wiadomo,
Erie jest tą osobą, dzięki której spotkałam najwięcej mężczyzn
i weszłam w liczne relacje przyjacielskie i zawodowe. Dodam,
gwoli ścisłości, że to właśnie on zapoznał mnie z
rygorystyczną metodą pracy, którą do dziś stosuję w życiu
zawodowym.
* Le Creusot - miasto w Gaskonii, w płd.-wsch. części
Masywu Centralnego, duży ośrodek przemysłu ciężkiego
(przemysł metalurgiczny i zbrojeniowy, produkcja stali
szlachetnych, silników samolotowych) (przyp. tłum.).

Z oczywistych powodów moje wspomnienia, wraz ze


wszystkimi szczegółami, dotyczą środowisk artystycznych.
Pewien zaprzyjaźniony malarz o imieniu Gilbert przypomniał
mi niedawno, że gdy odwiedzałam go popołudniami w
mieszkaniu, które zajmował ze swoją rodziną, poprzestawałam
na wstydliwych pieszczotach. Penetracje były zarezerwowane
na spotkania u mnie. Zresztą podczas pierwszej z wizyt „źle
skończył swoją robotę”, gdyż w ostatniej chwili poprosiłam,
żeby wziął mnie od tyłu. Taka była moja prymitywna metoda
antykoncepcyjna, oparta na wyobrażaniu sobie ciała jako
całości, która nie zna hierarchii, ani w moralności, ani w
rozkoszy, a każda część może, na ile to tylko możliwe,
zastępować inną. Inny malarz, przedstawiciel tego samego
kierunku, zatroszczył się kiedyś o to, by mnie nauczyć lepiej
posługiwać się cipą. Kiedy zjawiłam się w jego pracowni
wczesnym rankiem, żeby przeprowadzić z nim wywiad, nie
spodziewałam się zastać przystojnego i ujmującego
mężczyzny. Wydaje mi się, że wyszłam stamtąd dopiero
następnego dnia. Jak to często bywa w pracowniach artystów,
łóżko czy kanapę ustawiono pod przeszklonym dachem lub też
wielkim oknem, jak gdyby wszystko to, co tutaj się działo,
trzeba było odpowiednio oświetlić. Dotąd czuję na powiekach
jaskrawość promieni słonecznych, które zalewały moją
odchyloną głowę, oślepiając mnie. Musiałam mieć wtedy ten
sam odruch - zamierzałam jak gdyby nigdy nic wsunąć sobie
do odbytu jego członek. Potem ze mną rozmawiał. Mówił mi z
ogromną dozą perswazji, że pewnego dnia spotkam
mężczyznę, który będzie umiał wziąć mnie od przodu w taki
sposób, aby doprowadzić do rozkoszy właśnie tą, lepszą
drogą. Gilbert nie posiadał się ze zdumienia, gdy mu
powiedziałam, że w tym okresie miałam dłuższy związek z
jeszcze jednym z jego przyjaciół malarzy (krótkowidzem,
którego spojrzenie przyprawiało mnie o zawrót głowy), sądził
bowiem, że ten nigdy nie zdradził żony. Był też pewien artysta
- o czym przypomniał mi Gilbert - z którym oddawałam się
„stosunkom wymiennym” z parą przyjaciół w niewielkiej
pracowni przy ulicy Bonaparte, i że tamten twierdził, iż
chłopcy odbywali stosunki ze sobą. Jestem przekonana, że
wyssał to sobie z palca.
Jako że William przyłączył się do wspólnoty artystów,
zdarzyło się, że spędziłam noc z jednym z członków grupy,
Johnem. Wielokrotnie widywałam go już wcześniej, a nawet
bywało, że razem wygłaszaliśmy odczyty. Uważałam, że jest
uroczy: snuł teoretyczne wywody, które przez fakt, że je
rozumiałam piąte przez dziesiąte ze względu na słabą
znajomość angielskiego, stawały się zabawne, a równocześnie
ruch jego warg uwydatniał młodzieńcze policzki.
Przyjechałam do Nowego Jorku, żeby zobaczyć się z Solem
Le Wittem, który właśnie wykonał swoje prace z pomiętych i
porozdzieranych papierów. Zaraz po wylądowaniu
zadzwoniłam z lotniska do Williama z prośbą, żeby mnie
przenocował. Widzę znowu, jak stoimy w lofcie, do którego
niedawno się wprowadził, całujemy się namiętnie, a on
zachęca Johna, żeby poszedł w jego ślady. Ściany sięgały
trzech czwartych wysokości pomieszczenia i ustawione były
pod kątem prostym, tworząc małe pokoiki, rozrzucone
przypadkowo jak kości do gry. Kręciło się tam cztery czy pięć
osób, każda zdawała się zaprzątnięta swoimi sprawami.
William wziął mnie na ręce i zaniósł na materac za jedną ze
ścian. John odznaczał się bardzo delikatnymi manierami, co
kłóciło się z nerwowością Williama, który zostawił nas
samych. John w końcu zasnął. Leżeliśmy wtuleni w siebie, a
jego dłoń spoczywała na moim wzgórku łonowym. Wczesnym
rankiem musiałam ostrożnie uwolnić się z jego uścisku i
wyczołgać spod prześcieradła na podłogę, gdyż mocno spał
mimo światła, które przedzierało się już przez przeszklony
dach. Wybiegłam na ulicę, złapałam taksówkę i w ostatniej
chwili zdążyłam na samolot. Mimo że nadal śledziłam pracę
grupy, nie widzieliśmy się z Johnem przez lata. Gdy
spotkaliśmy się kiedyś przy okazji wystawy retrospektywnej,
ledwo zamieniliśmy kilka słów, bo z dużym trudem
rozumiałam to, co do mnie mówił.
Z czasem nieśmiałość, którą odczuwałam, znajdując się w
towarzystwie, ustąpiła miejsca znudzeniu. Nawet jeżeli jestem
z przyjaciółmi i dobrze się z nimi czuję, nawet jeżeli, na
początku, śledzę rozmowę i nie boję się już brać w niej
udziału, to zawsze przecież w którymś momencie przestaje
mnie ona raptem interesować. To tylko kwestia czasu: nagle
mam dość i niezależnie od podejmowanego tematu, wydaje mi
się, że popadam w takie samo odrętwienie jak wtedy, gdy
siedząc przed telewizorem, oglądam jakiś serial, który zbyt
dobrze pokazuje bolesny ciężar domowego życia. Tak to już
ze mną jest. W takich przypadkach gesty wykonywane bez
słów, czasami po omacku, są dla mnie ucieczką. Jakkolwiek
brak mi na ogół przedsiębiorczości, często zdarzało mi się
improwizować i znacząco dotknąć nogą czyjegoś uda lub
stopą trącić kostkę sąsiada przy stole - chociaż wolę raczej
sąsiadki, pociąga to bowiem za sobą mniejsze konsekwencje -
po to tylko, żeby poczuć się wreszcie odległą obserwatorką,
zaaferowaną zupełnie czymś innym niż temat omawiany dalej
przez resztę towarzystwa. W kontekście życia wspólnoty, na
przykład podczas wakacji, kiedy oddajemy się różnym
formom grupowej działalności, często odczuwałam potrzebę
wyłączenia się w ten sposób z kręgu otaczających mnie ludzi,
choćby z wieczornego przyjęcia, podejmując w razie potrzeby
działanie na oślep. Czasami działo się naprawdę bardzo dużo:
bywały lata pełne nieustannej wymiany partnerów
seksualnych, widujących się sporadycznie podczas orgii
organizowanych w wąskim gronie, w pełnym słońcu, za
murkiem oddzielającym od morza ogród usytuowany na
wysokim brzegu; czy też nocnych odwiedzin w licznych
pokojach wielkiej willi. Pewnego wieczoru rezygnuję z
eskapady. Paul, który mnie dobrze zna i pokpiwa sobie z
mojego zachowania, który zabawiał się czasami, zatrzymując
mnie przy sobie, a w razie potrzeby zamykając nas oboje w
łazience - tylko po to, żeby wzmóc trawiącą mnie chęć
znalezienia się wreszcie wśród innych ciał - obiecuje, że
przyśle mi swojego przyjaciela. Nigdy go jeszcze nie
widziałam; to ktoś, kto nie ma nic wspólnego ze środowiskiem
malarzy - prowadzi warsztat samochodowy. Paul wie, że
raczej wolę nawiązać tę znajomość, aniżeli iść do restauracji
razem z innymi, a potem ze znużeniem czekać gdzieś na
tarasie czy w kącie nocnego lokalu, aż znużenie to im również
się udzieli. Nie przywiązuję większej wagi do jego propozycji
i zamierzam spędzić wieczór w samotności. Jakże słodkie są te
chwile, kiedy pustka wokół człowieka uwalnia nie tylko
przestrzeń, ale również - jak mi się zdaje - bezkres czasu
przyszłego. W poczuciu swego rodzaju bezwiednej
oszczędności korzystam z tego darowanego szczęścia,
wciskając się leniwie w jeden z rogów fotela i zostawiając
pozostałe miejsce czasowi. Kuchnia znajduje się w głębi willi
i tam też idę przygotować sobie jakąś kanapkę. Mam pełno w
ustach, kiedy przyjaciel Paula pojawia się w drzwiach
prowadzących do ogrodu. Jest wysokim brunetem o jasnych
oczach, w półmroku wygląda nader imponująco. Grzecznie
prosi o wybaczenie, widzi przecież, że właśnie jem, mam się
nim nie przejmować… Krępują mnie okruchy chleba, które mi
zostały w kącikach ust. Mówię, że właściwie nie chce mi się
jeść, i ukradkiem wyrzucam kanapkę. Zabiera mnie ze sobą.
Samochodem z odkrywanym dachem jedziemy drogą wiodącą
wzdłuż stromego morskiego brzegu nad Niceą.
Mężczyzna odrywa jedną rękę od kierownicy, żeby
odpowiedzieć na pieszczotę mojej dłoni, która gładzi właśnie
szorstki garb na jego dżinsach. Ta wypukłość pod sztywną i
obcisłą tkaniną za każdym razem skutecznie mnie podnieca.
Czy chcę gdzieś pójść na kolację? Nie. Myślę, że on pragnie
przedłużyć tę podróż, więc specjalnie nadkłada drogi i kluczy,
wracając do siebie. Patrzy na szosę, a ja rozpinam mu pasek u
spodni. Rozpoznaję charakterystyczny ruch miednicy do
przodu; kierowca musi go wykonać, żeby ułatwić przesunięcie
suwaka w dół. Następnie pracowicie uwalniam jego prącie,
zbyt grube, żeby mogło łatwo wysunąć się spod podwójnej
bawełnianej osłony. Trzeba mieć rękę wystarczająco zręczną,
by od razu wszystko się w niej zmieściło. Zawsze się boję, że
sprawię ból. Musi mi pomóc. Aż wreszcie mogę go już
swobodnie brandzlować. Na początku staram się tego nie robić
zbyt szybko, wolę wodzić ręką po całej długości, czując pod
palcami elastyczność cienkiej skóry. Pomagam sobie ustami.
Staram się zajmować jak najmniej miejsca, żeby mu nie
utrudniać zmiany biegów. Utrzymuję umiarkowane tempo.
Mam średnią świadomość niebezpieczeństwa, jakie może
stanowić prowadzenie samochodu w takich warunkach, nie
chciałabym jednak spowodować wypadku. O ile sobie
przypominam, stosunek ten sprawił mi wielką przyjemność.
Mimo to nie zgodziłam się zostać u niego na noc i musiał
mnie odwieźć jeszcze przed powrotem reszty towarzystwa.
Nie dlatego, żebym nie mogła sobie pozwolić na to, by spać
poza domem, ale właśnie dlatego, aby chwile z nim spędzone -
podobnie jak wówczas, kiedy w trakcie jakiejś dyskusji
oddajemy się w myślach marzeniom - pozostały moją
prywatną sferą, do której inni tym razem nie będą mieli
wstępu.
Czytelnik pojął już, że - jak to powiedziałam wcześniej -
zachowałam pełną swobodę decyzji, jeśli chodzi o taki właśnie
tryb życia seksualnego, i nawet jeżeli - co przed chwilą
opisałam - zdarzały mi się również samotne eskapady - to
jednak odczuwałam zawsze fatalizm tych spotkań,
determinizm łańcucha, którego jedno ogniwo, dany
mężczyzna, łączyło mnie z innym ogniwem, ono z kolei z
następnym itd. Byłam wolna, ale nie zgadzałam się na
przypadkowe spotkania, na całkowitą akceptację losu, na który
się zdajemy, bez zastrzeżeń - niczym zakonnica składająca
śluby! Nigdy mi się nie zdarzyło zawrzeć znajomości z jakimś
nieznanym człowiekiem, który zaczepił mnie w pociągu czy w
korytarzu metra, chociaż bardzo często słyszałam wokół siebie
opowieści - pełne erotycznego rozgorączkowania - o
stosunkach nawiązanych w takich właśnie miejscach, czy
nawet w windzie lub kawiarnianej toalecie. Zawsze szybko je
ucinałam. Zniechęcałam, mam nadzieję, grzecznie i z
humorem, ale jednocześnie z tak wielką beztroską, że musiało
to uchodzić za stanowczość. Zapuszczać się w meandry
uwodzenia, zabawiać partnera - co z konieczności zajmuje
czas między przypadkowym spotkaniem a stosunkiem
seksualnym z nowo poznaną osobą - byłoby ponad moje siły.
Ostatecznie bowiem, jeżeli tylko ruchliwy tłum zalegający
halę dworcową czy też zorganizowana horda pasażerów metra
mogłyby zaakceptować najbardziej elementarne przejawy
rozkoszy, podobnie jak akceptują najohydniejszą nędzę,
byłabym w stanie spółkować jak zwierzę na ich oczach. Toteż
nie należę do tych kobiet, które „szukają przygody”, dawałam
się podrywać bardzo rzadko, i to nigdy nieznajomym. Chętnie
natomiast godziłam się na spotkanie z osobą, która przez
telefon twierdziła, że widzieliśmy się już podczas tego czy
innego wieczoru, nawet gdy nie byłam w stanie przypisać jej
jakiegokolwiek oblicza. Znaleźć mnie było łatwo; wystarczyło
zadzwonić do redakcji. I w taki właśnie sposób pewnego
wieczoru znalazłam się w Operze na przedstawieniu
„Cyganerii”… Jako że się spóźniłam, musiałam poczekać na
koniec pierwszej odsłony, żeby móc usiąść w ciemnościach
obok mojego na wpół nieznajomego sąsiada. Mieliśmy się
jakoby spotkać kilka dni wcześniej u jednego ze wspólnych
znajomych (kiedy spotkanie przybiera charakter możliwego
tete-a-tete, mężczyzna rzadko używa słowa „balecik”),
jednakże profil, który dostrzegałam, łysina, obwisłe policzki
nie przywodziły mi na myśl nikogo konkretnego.
Podejrzewałam, że mój nowy znajomy mógł być obecny na
tym wieczornym spotkaniu, ale że się do mnie nie zbliżył.
Zaryzykował i położył mi rękę na udzie, patrząc na mnie
niemalże z niepokojem. Przez cały czas na jego twarzy
rysował się wyraz zmęczenia; miał manię masowania sobie
łysiny w podobny sposób, jak gładził moje ciało - ogromnymi,
kościstymi rękoma, machinalnie, uskarżając się na potworny
ból głowy. Pomyślałam sobie, że coś z nim nie tak, że
wzbudza we mnie litość. Spotkałam się z nim kilka razy;
zabierał mnie do teatru i zapraszał do bardzo drogich
restauracji, do których z przyjemnością chodziłam się
rozerwać, nie tyle, żeby ewentualnie zostać wzięta za dziwkę,
ile żeby zakpić sobie z szatniarek, kelnerów i siedzących
wokół nas mieszczuchów, no bo przecież nie kogo innego
tylko intelektualistkę zabawiał rozmową ten łysy pan o ciele
pozbawionym jędrności.
Jeszcze dzisiaj zdarza się, że Hortense, telefonistka z
artpress, łącząc do mnie rozmowę, podaje nazwisko, które nic
mi nie mówi. „Osoba ta nalega, twierdzi, że dobrze panią
zna”. Przyjmuję połączenie. Sądząc po ostrożnych,
porozumiewawczych słowach, jakie słyszę, natychmiast
domyślam się, że ten nieznajomy przemawia do obrazu
„dziewczyny z temperamentem” z kategorii tych, które
zostawiają człowiekowi całkiem dobre wspomnienia.
(Podobnie, kiedy podczas wernisażu czy kolacji ktoś
przedstawia mi mężczyznę i mam wrażenie, że widzę go po
raz pierwszy, ale on obrzuca mnie spojrzeniem o kilka sekund
dłuższym niż jest to konieczne, oświadczając: „ale my już się
gdzieś widzieliśmy” - skłaniam się ku przypuszczeniu, że miał
kiedyś sposobność oglądać do woli moją twarz, podczas gdy
ja miałam wzrok przykuty do jego włosów łonowych). Nie
jestem zainteresowana dalszym ciągiem, ale wciąż z wielką
sympatią wspominam te czasy, które pamiętają amatorzy
balecików. Może upłynąć dziesięć lat, co też ja mówię,
dwadzieścia albo i więcej, od chwili kiedy zaznali rozkoszy z
jakąś kobietą, a oni wciąż o tym opowiadają, zwracając się do
niej tak, jakby to było wczoraj. Ich rozkosz przypomina
wiecznie żywy kwiat, który nie wie, co to pora roku. Rozkwita
w szklarni oddzielającej go od świata zewnętrznego, co
sprawia, że ci mężczyźni wciąż tak samo postrzegają ciało,
które kiedyś do siebie przyciskali, nieważne, czy jest ono
przywiędłe, czy też spowite w sztywną burkę. Wiem jednakże
z doświadczenia, że potrafią nie sprzeciwiać się prawom
rzeczywistości, gdy te narzucają się same przez się. Nie jestem
zwolenniczką rozmów telefonicznych, ale jedno krótkie
pytanie powraca niczym zaklęcie: „Masz teraz kogoś? - Tak. -
Aha, to dobrze. Słuchaj, no to odezwę się, jak znowu będę w
Paryżu. Może znajdziemy chwilę, żeby się zobaczyć”. Wiem,
że mój rozmówca już się więcej nie odezwie.
Chciałabym powiedzieć jeszcze dwa słowa o zabiegach
wstępnych, które kobiety uważają za najrozkoszniejszy okres
związku, a które ja zawsze starałam się skracać. Uściślę, że
sprawiały mi one przyjemność - jeśli tylko nie trwały zbyt
długo - dokładnie w dwóch sytuacjach: kiedy rozkosz
bezwiednie przeradzała się już w głęboką miłość oraz po
okresie dosyć długo trwającej wstrzemięźliwości: a więc w
okolicznościach wyjątkowych.
W tym ostatnim przypadku oznakami były:
niespodziewany i denerwujący seans fotograficzny w moim
biurze, z którego nic nie wychodziło, bo światło nie było
oczywiście takie jak potrzeba; przejażdżka windą, w której
bawiliśmy się równie wesoło jak na pogrzebie; delikatne
pocałunki, którym towarzyszyły markowane ukąszenia,
składane ukradkiem na górnych partiach mojego nagiego
ramienia, kiedy pojawiało się ono nad stołem… Chłonęłam
owe emanacje libido niczym astmatyczka, której zdarzyło się
nieopatrznie znaleźć w cieplarni. Jako że zdawałam sobie
sprawę z tego, że dotychczas w niewielkim jedynie stopniu
kultywowałam takie właśnie odczucia, tłumaczyłam je tym, że
mój stosunek do życia erotycznego stawał się coraz bardziej
mieszczański.
Inny przypadek świadczy o tym, że najżywsze zmysłowe
odczucie może sobie utorować drogę poprzez najmniej czuły z
naszych receptorów. Chociaż wcale nie mam słuchu i chodzę
do Opery tylko z powodów niemających nic wspólnego ze
sztuką muzyczną, to właśnie dzięki swojemu głosowi Jacques
zaczął zajmować coraz więcej miejsca w rozległych sferach
mego pożądania. Jego głos nie odpowiada wszakże
stereotypowi głosu zmysłowego, nie jest ani aksamitny, ani
drżący. Ktoś nagrał go, gdy czytał jakiś tekst, po czym
odtworzył mi to nagranie przez telefon. Wciąż jeszcze czuję
jego echo w najbardziej unerwionej wypustce mego ciała.
Uległam głosowi jasnemu i spokojnemu, krótko
modulowanemu, wyrazistemu i pewnemu niczym dłoń
mówiąca gestem: „Otóż to”. Głos sprawiał takie wrażenie,
jakby ten, kto go używa, powolny był we wszystkim temu, kto
go słucha. Po pewnym czasie znowu usłyszałam Jacques’a
przez telefon, tym razem na żywo. Poinformował mnie, że
znalazł literówkę w jednym z katalogów, w którego
redagowaniu brał udział, a którym ja się zajmowałam.
Zaproponował, że przyjdzie mi pomóc nanosić poprawki.
Pracowaliśmy nad tym przez wiele godzin, w ciasnym biurze,
znajdując się o kilka centymetrów od siebie: ja bardzo byłam
speszona błędem, on zdawał się uważać, że wystarczy go tylko
poprawić. Stojące przed nami zadanie wykonywał w
skupieniu, beznamiętnie, metodycznie. Po jednym z takich
żmudnych seansów zaproponował mi, żebym się z nim
wybrała na kolację jego bliskiego przyjaciela. Kiedy zaś, po
skończonym posiłku, gnietliśmy się w kilka osób na łóżku
pełniącym rolę kanapy, co zmuszało do przyjęcia pozycji
prawie leżącej i nader niewygodnej, zaczął mnie gładzić
wierzchem wskazującego palca po nadgarstku. Gest to
niespodziewany, cudowny i niezwyczajny, wzruszający nawet
wtedy, kiedy przeznaczony jest dla innej aniżeli moja skóry.
Poszłam z Jakiem do kawalerki, w której wówczas mieszkał.
Rano zapytał mnie, z kim sypiam. Odparłam: „Z wieloma
mężczyznami”. On na to: „Cholera, a ja się właśnie zakochuję
w dziewczynie, która sypia z wieloma mężczyznami”.

Rozkosze opowiadania
Nigdy nie kryłam ani zasięgu, ani eklektyzmu mojego
życia seksualnego, chyba że przed rodzicami. (W
dzieciństwie, kiedy to „noc poślubna” pozostawała dla mnie
jakimś niejasnym wyrażeniem, już sama myśl, że matka
mogłaby mnie sobie wyobrazić w trakcie owej nocy,
wywoływała we mnie prawdziwe zmieszanie). Stopniowo i
niejako podświadomie zrozumiałam, co mi przynosi taki tryb
życia: złudzenie otwierania w sobie możliwości bezmiernych
jak ocean. Ponieważ trzeba było ponadto pogodzić się z
licznymi ograniczeniami (moja praca - zajmująca, ale też
niosąca lęki i obawy, brak pieniędzy oraz - bardziej krępujący
niż wszystko inne - cały splot konfliktów rodzinnych i
towarzyskich), pewność, że mogę odbywać stosunki seksualne
w każdych okolicznościach, z każdą osobą, która tego zechce
(z zasady złudzenie to mogło znaleźć potwierdzenie jedynie
pod warunkiem usunięcia z pola widzenia tych, którzy tego
nie chcieli), była jak powiew powietrza znad otwartego morza,
gdy napełniamy płuca, idąc aż do końca wąskiego molo. I
chociaż rzeczywistość narzucała ograniczenia tej wolności
(nie mogłam oddawać się wyłącznie temu, a nawet gdybym
mogła, moje uda zamykałyby jednak tylko nieliczne ogniwa
ludzkiego łańcuszka), wystarczyło jedno słowo, nawet lekkie
napomknięcie, zwłaszcza przelotne przypomnienie epizodów z
mojego życia seksualnego, aby w każdej chwili, w pełnym
zakresie ujrzeć całą panoramę możliwości. „Jestem tutaj, z
tobą, z wami, ale opowiadając, rozchylam prześcieradła,
otwieram szczelinę w ścianie pokoju, by wdarła się do niego
cwałująca armia jeźdźców, która nas wchłonie”. Na ogół od
trzeciego lub czwartego spotkania miałam odwagę rzucić kilka
imion męskich w kontekście jakichś działań bez znaczenia,
które jednak można było interpretować w sposób
wieloznaczny, i jeśli czułam się pewniejsza, czyniłam aluzje
do kilku barwnych okoliczności, w jakich miałam okazję
uprawiać seks. Oceniałam reakcję słuchacza. Powiedziałam
wcześniej, że nie uprawiałam prozelityzmu, tym bardziej nie
uciekałam się do prowokacji, chyba że do takiej, która jest
bliska dobrotliwej dziecinnej perwersji i którą stosuję wobec
osób, w których rozpoznałam bratnie dusze. Odznaczałam się
ostrożną szczerością, odwołując się do trzystopniowej
dialektyki: na swój sposób chroniłam siebie samą przed
nowym związkiem, posuwając się do przodu po nieznanym
terenie przywiązana jedynie do mojej wspólnoty
balangowiczów; przez to weryfikowałam przynależność nowo
przybyłego do tej wspól - noty; wreszcie, niezależnie od jego
reakcji, ochraniając siebie, poddawałam próbie jego
ciekawość.
Przyjaciel, który pozwalał mi tak dużo mówić, gdy się
pieprzyliśmy, wymagał nie tylko fantastycznych,
wymyślonych wizji - chciał też prawdziwych historii.
Musiałam podawać nazwiska, opisywać miejsca, mówić
dokładnie ile razy. Jeśli nie przykładałam się i wspominając o
jakiejś nowej znajomości, nie podawałam dość szczegółów,
szybko padało pytanie: „Spałaś z nimi?”. Zainteresowanie nie
sprowadzało się wyłącznie do obscenicznego remanentu:
„Jakiego koloru miał żołądź, kiedy zsunęłaś napletek?
Brązową? Czerwoną? Czy brandzlowałaś mu tyłek?
Językiem? Palcami? Ile palców wepchnęłaś mu w odbyt?”.
Odnosiło się także do banalnych szczegółów sytuacyjnych i
otoczenia: „Oglądaliśmy mieszkanie do wynajęcia przy ulicy
Beaubourg, na wykładzinie ganiały się koty z kurzu, a on
przeleciał mnie tam po kawaleryjsku na jakimś materacu,
który akurat znalazł się pod ręką”. „Jest bramkarzem, pracuje
przy spektaklach Johnny’ego Hallidaya; mogłam obejrzeć
występ, stojąc za kulisami, miałam wrażenie, jakby głośniki
dudniły mi w dole brzucha. Wracaliśmy na motocyklu; harley
nie miał tylnego siodełka, rama wpijała mi się w cipę; w
końcu gdy się rżnęliśmy, byłam otwarta jak pęknięty
grejpfrut”. Mile widziany był najprostszy sentymentalizm:
„Zakochał się w tobie? - Hm. - Jestem pewien, że się w tobie
zakochał. Ostatnim razem udawałem rano, że śpię, i dobrze
słyszałem, jak ci szepcze: Catherine, kocham cię; Catherine,
kocham cię, Catherine*, a jego szeptowi towarzyszy ruch
brzucha, nie tak jak gdyby cię pieprzył, raczej jak u grubego
kocura, którym podczas snu wstrząsa spazm”. Był też
sentymentalizm, do którego zakradała się swoista zazdrość,
niejako w imieniu kogoś innego: „Czy on wie, że pieprzysz się
z całą paczką? Jest zazdrosny, prawda?”. Szczególnie przypadł
mu do gustu zwyczaj, jaki zaprowadził pewien mój przyjaciel,
który pieprzył mnie, ułożywszy na desce kreślarskiej pośrodku
pracowni w stylu high-tech, podsuwając mi penis jak
monstrualny obelisk wyrastający z otworu wyciętego w
damskich majteczkach z falbankami - stanowiących zresztą
dekoracyjny akcent w tym wnętrzu o bezdusznym wystroju.
Musiałam opowiadać o tym dziesiątki razy i nie trzeba było
urozmaicać tych relacji nawet wówczas, gdy już się z tym
mężczyzną nie spotykałam. Jeśli mogłam przyjść
pomasturbowawszy się na krótko przedtem, rano zaraz po
przebudzeniu, albo w biurze, w takiej to określonej pozycji i
doprowadziwszy się do orgazmu ileś tam razy z rzędu, też
było dobrze. Nigdy nie opowiadałam czegoś, co nie wydarzyło
się naprawdę, a moje sprawozdania raczej nie odbiegały od
rzeczywistości. Jak już wcześniej miałam okazję zaznaczyć,
porządek marzenia sennego i porządek realnego przeżycia, o
ile dotyczą podobnego tematu, nie pojawiają się w takiej
zależności, jak choćby obraz przedstawiający pejzaż i zakątek
przyrody, uwieczniony na tym obrazie; wizja artysty zawiera
się raczej w obrazie niż wypływa z samej rzeczywistości. A to,
że później patrzymy na tę rzeczywistość poprzez ekran obrazu,
nie przeszkadza drzewom rosnąć, a liściom spadać. Często się
zdarza, że podczas seansów seksu zbiorowego mężczyzna,
który podchodzi, by zająć cipkę, którą już ostro rżnięto,
troszczy się o efekt wywołany przez swoich poprzedników.
„Krzyczałaś przed chwilą. Powiedz, on ma grubą pytę,
prawda? Pewnie mocno uderzał, a tobie się to podobało.
Zachowywałaś się jak zakochana kobieta. Tak, tak, dobrze
widziałem”. Muszę przyznać, że na przekór oczekiwaniom,
gdy akurat nie miałam dość przytomności umysłu, by
poskromić nieco swoje skrupulatne nastawienie, zdarzało mi
się odpowiadać szczerze: „nie, dobrze mi właśnie z twoją
pytą”.
Jednak zazwyczaj, kochając się, nie prowadziłam takich
rozmów. W tym wypadku słowa układają się w przestrzeni
pomiędzy rozmówcami, tworząc swoisty domek z kart,
budowany w trakcie zabawy w pytania i odpowiedzi. Zachodzi
więc obawa, że jakieś sprośne zwierzenie, pokusa poznania
zbyt szybko niedyskrecji sprawią, że domek runie. Toteż
przestrzega się zasady stopniowego rozwoju akcji. Prowadząc
swój rozklekotany mały samochód, kumpel wypytywał mnie
pokrótce: ile miałam lat, gdy zaczęłam uczestniczyć w seksie
grupowym? Jakiego pokroju osoby spotykało się na takich
imprezach? Mieszczuchów? Czy było dużo dziewczyn? Ilu
mężczyzn mnie rżnęło jednego wieczoru? Czy za każdym
razem miałam orgazm? Moje odpowiedzi w takim samym
stopniu ograniczały się do podania faktów. Zdarzało się, że
zatrzymywał samochód przy krawężniku, nie po to, żebyśmy
się mieli kochać, lecz żeby ciągnąć wypytywanie, ze spokojem
na twarzy, ale ze wzrokiem sięgającym dalej niż wylot ulicy.
Czy brałam kilku jednocześnie, w cipę i do ust? „To przecież
szczyt marzeń. I jednocześnie brandzlować na dwie ręce”. Ten
znajomy był dziennikarzem; w końcu przeprowadził ze mną
wywiad dla czasopisma, z którym współpracował.
W moim najbliższym otoczeniu podniecenie
podtrzymywane było za pomocą słów, co pozwalało członkom
klubu spotykać się gdziekolwiek, na zebraniu albo przyjęciu, i
zawsze dostosować się do sytuacji. Na przykład na jakiejś
parapetówie z reguły jest bardzo dużo gości, którzy chodzą w
tę i z powrotem po ogromnej pracowni, nie mając gdzie przy
siąść. „To z tamtym facet em, jak mówisz, było ci tak dobrze?
- Wspaniale; wygląda nieszczególnie, ale to o niczym nie
świadczy. - Cóż on takiego zrobił?”. W odpowiedzi kiwam
głową; to prawda, że ten mężczyzna to brzydal, a w dodatku
nie pasuje do zebranych. W swoim zboczeniu bywam w
różnych środowiskach i lubię doprowadzać do sytuacji, że
ludzie się spotykają. Kazałam go zaprosić, choć go tutaj nie
znali. Ktoś do mnie podszedł i zapytał, kimże jest ten facet w
dziwnej tunice w stylu hippisowskim. I co z tego! Kiedy
spędzam z nim noce, w jego łóżku rozkopanym, zanim jeszcze
się do niego położymy, ssiemy się wzajemnie godzinami.
Okropnie się rozpalam, gdy pocieram biustem o jego nieco
gumowaty brzuch. „To prawda, że masz jakąś słabość do
brzuchatych. - Śniło mi się, że w czasie orgii trafiłam na
Raymonda Barre’a!… 1. A poza tym lubię też, jak są trochę
niedomyci… Wydaje mi się również, że nigdy nie myją
zębów. - Paskudna jesteś. Jest żonaty, nie? - Widziałam zdjęcie
jego żony. Brzydka, aż ciarki przechodzą…”. To też mnie
podnieca. Mój głos ma normalną wysokość, ale szczegóły
wydzielam oszczędnie. Lubuję się w przywoływaniu
przeraźliwego brudu i brzydoty, w tym samym czasie
delektuję się lekkim niesmakiem, jaki wywołuję u mojego
rozmówcy. „Ssiecie się. A potem? - Pojęcia nie masz, jak on
poj ękuj e z rozkoszy… Kiedy mu liżę tyłek… Wypina się,
pośladki ma bielusieńkie… Kręci nimi na boki, gdy wtykam w
nie nos. Potem ja z kolei przyjmuję pozycję na czworakach…
Kończy szybko, krótkimi uderzeniami -jakby tu je określić? -
bardzo celnymi, dopasowanymi”. Ten, do którego się
zwracam, jest wielkim amatorem rżnięcia, jednak tak się
składa, że nigdy z nim nie spałam. I nieszczególnie mnie też
pociąga. Ten zaś, o którym mówię, nie należy do ludzi, którzy
będą mnie zasypywać pytaniami, ale słucha uważnie i, w
końcu, ponieważ każdy mówi po imieniu do przyjaciela
znajomego, którego wcześniej nigdy nie spotkał, uważam go
za wprowadzonego do naszego kręgu.
Im więcej zdobywałam ogłady w życiu towarzyskim, tym
skrupulatniej trzymałam się wrodzonego pragmatyzmu w
zakresie wymiany seksualnej. Przetestowawszy podczas
pierwszych spotkań czyjąś otwartość na takie zabawy,
starannie dobierałam słownictwo. Niektórym wystarczała
lekka aura lubieżności wokół mojej osoby, inni natomiast, jak
to już wcześniej wspominałam, pragnęli w myślach
towarzyszyć mi w każdej, nawet najintymniejszej sytuacji. Do
tego dochodzi fakt, że prawda nigdy oczywiście nie była
absolutna, zawsze natomiast wiązała się z ewolucją uczuć.
Początkowo gadatliwa z Jakiem, musiałam sobie radzić -
lepiej lub gorzej i zawsze z pewnym opóźnieniem - z zakazem,
jakim objął moje przygody z chwilą, gdy nasza znajomość
zaczęła być postrzegana i przeżywana jak związek miłosny.
Zdarzyło mi się co prawda przeczytać raz czy dwa w jego
powieściach opisy sceny erotycznej, która nie mogła nie
stanowić odbicia przygody, o jakiej ja sama mu
opowiedziałam. Spośród mężczyzn, z którymi utrzymywałam
regularne kontakty, tylko dwaj zaraz na początku krótko ucięli
moje panoramiczne wykłady… Niemniej, jestem niemal
pewna, że to, czego nie chcieli wiedzieć i co pozostawało
niedopowiedziane, było wciąż konstruktywnym elementem
naszej wymiany.
Ci, którzy przestrzegają zasad moralności, z całą
pewnością lepiej umieją stawić czoło przejawom zazdrości niż
osoby, które ich libertyńska filozofia pozostawia bezbronnymi
wobec wybuchów namiętności. Największa i najszczersza
swoboda, której dowód daje istota ludzka, dzieląc doznawaną
rozkosz z ciałem drogiej sobie osoby, choć żaden znak tego
nie zapowiadał, może zamienić się we wprost proporcjonalną
nietolerancję. Zazdrość była być może źródłem, które we mnie
szemrało, a jego bańki, pękając, nawadniały, choćby
podskórnie, ale regularnie, jakieś fragmenty mojej
podświadomości. Nagle utworzyła się rzeka i wówczas - jak to
już było opisywane miliony razy -świadomość, w całym swym
ogromie, została zalana. Znam to zjawisko zarówno z
obserwacji, jak i własnego doświadczenia. Przeżyłam je w
osłupieniu, w jakie nie wprawiła mnie nawet niespodziewana
czy brutalna śmierć bliskich mi osób. I trzeba było, bym
przeczytała Victora Hugo, u którego znalazłam opis Boga
Ojca, by zrozumieć, że to osłupienie jest takiej samej natury,
jak swego rodzaju zamknięcie w sobie charakterystyczne dla
dzieciństwa. „Zdać sobie sprawę z faktów nie jest wcale
dziecinadą. [Dziecko odbiera] wrażenia w narastającym
strachu, lecz nie łączy ich w swoim umyśle i nie wyciąga z
nich wniosków” - przeczytałam pewnego dnia w „Człowieku
śmiechu”, znajdując wreszcie wytłumaczenie swojego stanu
ogłupienia. I zaświadczam, że można, gdy się osiągnęło
rozmiar niedopuszczający już powiększeń, doznawać jeszcze
uczucia, które określiłabym tak oto: niezrozumienie
niesprawiedliwości, które nie pozwala nawet dostąpić samego
poczucia niesprawiedliwości. Przez całą drogę z ulicy Las
Cases do dzielnicy wokół kościoła Notre-Dame-des-Champs
byłam bita, włóczona i deptana w rynsztoku, a kiedy się
podnosiłam, zmuszana, by iść, ciosami w kark czy w ramię,
jak to niegdyś robiono z leniwymi uczniami, kiedy ich
prowadzono za karę do kozy. Wyszliśmy z wieczornego
spotkania towarzyskiego, które nie przerodziło się w orgię,
było tylko burzliwe -w pewnej chwili przyłączyłam się nawet
do kawalkady, wciągnięta przez pewnego pana, który
skorzystał z wizyty w nieoświetlonym salonie, gdzie pchnął
mnie na otomanę i wypełniał mi ucho swoją śliną. Przyjaciel,
który mnie bił, już przecież wcześniej towarzyszył mi na
przyjęciach, które zgoła inaczej się kończyły. Kiedy później w
ciemnościach pokonywałam tę samą drogę w odwrotnym
kierunku, w płonnej nadziei odnalezienia biżuterii, która pod
jego razami odpięła się i gdzieś upadła, mój umysł
koncentrował się wyłącznie na tej stracie. Innym razem jedna
z mych nieostrożnych i bogatych w szczegóły opowieści
ściągnęła odwet wściekły i równie gwałtowny: pociągnięcie
żyletką po skórze na prawym ramieniu, gdy spałam, leżąc na
brzuchu. Jednak ostrze zostało wcześniej starannie
zdezynfekowane nad palnikiem kuchenki gazowej. Blizna,
którą noszę, w kształcie głupiej buźki w ciup, stanowi
doskonałą ilustrację tego, co wówczas czułam.
Moja własna zazdrość okazała się epizodyczna. O ile
chętnie wykorzystywałam kontakty seksualne do zaspokajania
własnej ciekawości intelektualnej i zawodowej, o tyle z wielką
obojętnością traktowałam swoje życie uczuciowe, relację ze
stałym partnerem, jak też moich przyjaciół. A nawet więcej
niż z obojętnością, z pogardą. Smak zazdrości poznałam
jedynie z mężczyznami, z którymi dzieliłam życie i, co
ciekawe, w obu przypadkach miało to całkiem odmienny
charakter. Cierpiałam za każdym razem, kiedy Claude został
uwiedziony przez jakąś kobietę, którą uważałam za ładniejszą
ode mnie. Nie jestem brzydka, ale pod warunkiem, że ocenia
się mój wygląd zewnętrzny jako całość, nie zaś tylko
imponujący charakter moich atrybutów. Wściekałam się, że
mój wygląd, budzący jednak pewne zastrzeżenia, nie
dorównuje moim, w zasadzie nieograniczonym, osiągnięciom
seksualnym. Tak bardzo chciałabym, żeby najwprawniejsza
druciara, pierwsza, która przejawiała inicjatywę podczas
każdej orgii, nie była mała, nie miała oczu za blisko
osadzonych, nazbyt długiego nosa itd. Z najdokładniejszą
precyzją mogłabym opisać te cechy fizyczne, do których
Claude się przywiązał: trójkątna twarz i szopa włosów niczym
u Izoldy występującej w roli sekretarki; smukły tułów, który
na zasadzie kontrastu podkreślał krągłość ramion i lejkowate
piersi; jasne, nie moje oczy jakiejś innej brunetki; skronie
gładkie i lalkowate policzki jeszcze innej kobiety. Zapewne to
potęga sprzeczności skojarzona z zasadą wolności seksualnej
sprawiała, że ból stawał się wprost nie do wytrzymania i że
dawałam wówczas pokazy niepowstrzymywanych łez i
szlochów oraz miewałam napady histerii godne rysunku Paula
Richera.
Kiedy byłam z Jakiem, zazdrość przybierała postać
straszliwego uczucia odtrącenia. Przed oczyma pojawiał się
widok zadu kobiety, która w czasie mojej nieobecności
przesłania perspektywę wytyczaną końcem jego członka, w
krajobrazie tak dobrze mi znanym; lub też widziałam jej
masywne ciało w całości - ową ekspansywnie się zachowującą
materię -wypełniające najdrobniejszy szczegół naszego
otoczenia: próg samochodu, rysunek gałązki na narzucie
przykrywającej kanapę, obudowę zlewu, do której przylega
brzuch, kiedy się myje filiżankę; wreszcie miałam wrażenie,
że jej włosy przyklejają się do mojego motocyklowego kasku -
obrazy te sprawiały mi ból tak przejmujący, że musiałam w
wyobraźni kłaść im kres w sposób najbardziej drastyczny.
Wyobrażałam sobie, że - przyłapawszy ich na gorącym
uczynku - wychodzę z domu, podążam bulwarem Diderota do
płynącej w pobliżu Sekwany i rzucam się do wody. Albo też
idę dalej, aż do zupełnego wyczerpania, i że zabierają mnie do
szpitala, oniemiałą idiotkę. Inne wyjście, mniej patetyczne,
polegało na intensywnym masturbowaniu się. Jako że
zaprezentowałam już swoje wyobrażenia towarzyszące temu
zachowaniu, chciałabym opowiedzieć o zmianach, które
nastąpiły w pewnym momencie. Zdarzenia, do jakich
dochodziło w niezabudowanych częściach miasta, osoby
dostawców, flegmatycznie wykorzystujących nadarzającą się
okazję, ustąpiły miejsca ograniczonemu rejestrowi scen, w
których nie brałam już udziału, a jedynym ich bohaterem był
Jacques występujący w towarzystwie którejś ze swoich
przyjaciółek. Sceny te były po części wyimaginowane, po
części budowane z okruchów informacji wyszperanych po
kryjomu w notatniku czy korespondencji Jacques’a, ponieważ
on sam nie wykazywał zbytniej chęci rozmowy na ten temat.
Widziałam więc, jak w ciasnocie austina zaparkowanego pod
kolejowym wiaduktem trzyma jej głowę na swoim brzuchu,
oburącz delikatnie ją przyciskając, jakby to był szklany klosz
osłaniający jakiś cenny przedmiot, do momentu, kiedy - po
wytrysku głęboko w gardle - doszedł jego uszu nie bez
oporów wykonany odgłos przełykania. Pojawiał się też obraz
wielkiego białego zadka, rozpościerającego się nad znajdującą
się w salonie kanapą niczym gigantycznych rozmiarów grzyb,
i Jacques’a wchodzącego weń z rozgłośnym klaśnięciem. Albo
wizja stojącej dziewczyny, wspierającej jedną nogę na
taborecie, w takiej pozycji, jaką przyjmują niektóre kobiety,
wkładając sobie tampon higieniczny; Jacques, uczepiony jej
bioder, stojąc za nią na czubkach palców, wchodzi w nią w
taki sam sposób jak poprzednio, to znaczy od tyłu.
Systematycznie miewałam orgazm w chwili, kiedy w mojej
opowieści zezwalałam Jacques’owi na wytrysk, gdy w
myślach rozpoznawałam potężny, asymetryczny skurcz jego
twarzy. Owo zawłaszczenie moich dawnych urojeń wywołało
w końcu odruch obronny. Musiałam jednak bardzo się
postarać, aby z powrotem uczynić samą siebie główną
bohaterką swoich fantazji erotycznych.
Nie mogę zamknąć tego rozdziału swojego życia, w
którym seks spełniał rolę kokonu jedwabnika, nie
wspominając o jedynej i nieudanej próbie prostytucji. Kiedy
słyszałam, jak mówiono o Madame Claude, to chociaż
mogłam dawać upust fantazyjnym mrzonkom na temat
prostytucji w wielkim świecie, zazdrościć takiej Catherine
Deneuve z „Piękności dnia”, nie byłam przecież zdolna do
jakiegokolwiek zachowania tego rodzaju. Mówiono, że Lydie,
jedyna znana mi kobieta, która w czasie różowych balecików
podejmowała inicjatywy w stylu mężczyzn, spędziła kilka dni
w jednym z burdeli w Palermo, żeby za zarobione w ten
sposób pieniądze móc zaoferować przyjacielowi wspaniałe
przyjęcie. Ja zaś takie zachowanie uważałam za mityczne,
zapierało mi ono dech w piersiach. Myślę, że wystarczająco
często wspominałam o swojej nieśmiałości, o wrodzonej
przesadnej rezerwie, żeby można było zrozumieć moje
zahamowania. Chcąc nawiązać tego typu relację, trzeba
wymiany słów i gestów, a przynajmniej wspólnictwa
przypominającego to, z którym mamy do czynienia w
przypadku każdej zwyczajnej rozmowy, a które - jeśli o mnie
chodzi - nie różniłoby się zbytnio od uwodzicielskich
zabiegów wstępnych, od jakich stroniłam. Zarówno w jednym,
jak i w drugim przypadku, chcąc wywiązać się ze swojej roli,
musiałabym brać pod uwagę zachowanie i odpowiedzi
partnera. Ja natomiast w czasie pierwszego kontaktu
potrafiłam się jedynie skupić na ciele. Dopiero później, kiedy
już w pewnym sensie się z n im zapoznałam, kiedy tekstura
skóry i jej specyficzne zabarwienie stały się dla mnie swojskie
oraz kiedy nauczyłam się dopasowywać do nich własne ciało,
moja uwaga przenosiła się - że ośmielę się tak powiedzieć - na
samą osobę po to, żeby często - jak to już mówiłam - zamienić
się w szczerą i trwałą przyjaźń. Ale wówczas było już za
późno, żeby żądać pieniędzy.
A przecież ciągle mi ich brakowało. Dawna koleżanka z
liceum chciała mi kiedyś wyświadczyć przysługę. Ktoś
znajomy zaproponował jej spotkanie z kobietą poszukującą
bardzo młodych dziewczyn. Bała się tam pójść, ale sądziła, że
może mnie to zainteresuje. Jej zdaniem zrobienie tego z
kobietą „pociągało za sobą mniejsze konsekwencje” niż z
mężczyzną. Umówiłam się na spotkanie w jednej z kawiarni w
okolicy Montparnasse z niezwykle podejrzliwym
pośrednikiem, mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu
lat, który przypominał agenta obrotu nieruchomościami.
Chciałam zachować ostrożność i poprosiłam jednego z
kolegów, aby z daleka mnie obserwował. Niewiele pamiętam z
całej rozmowy, z tych naszych prób porozumienia się; facet
przez cały czas starał się - jak mi się wydaje - mówić mi o
kobiecie, z którą mieliśmy się spotkać, a ja, nie umiejąc
zapewne wyobrazić sobie siebie samej w roli prostytutki,
odwracałam role i wyobrażałam sobie tę kobietę jako
podstarzałą już, władczą cali girl, z tlenionymi włosami, w
bieliźnie nieprzylegającej ściśle do ciała, rozwaloną na łóżku
na pluszowej narzucie. Pomimo mojej naiwności od razu
zrozumiałam, gdy tylko mnie zaciągnął do jednego z tych
małych hotelików przy ulicy Jules-Chaplain, które tak dobrze
znałam, że nawet owej kobiety nie zobaczę. Być może fakt, że
tyle się o niej mówiło, przeniósł ją natychmiast i definitywnie
w sferę wyobraźni. Pokój był miły i przytulny; mężczyzna
zapalił oba światła u wezgłowia łóżka, ale nie zadał sobie
trudu, żeby zgasić lampę u sufitu; od razu rozpiął spodnie i
powiedział, żeby mu obciągnąć, tonem człowieka, który w
metrze przeprasza za potrącenie, chociaż wygląda to tak, jakby
był przekonany, że to nie jego wina. Usłuchałam polecenia bez
sprzeciwu, zadowolona, że nie muszę już dłużej znosić jego
impertynencji. Wyciągnął się na satynowej kapie,
wzwiedziony członek nie sprawiał mi żadnych kłopotów.
Zasysałam go regularnie bez najmniejszego wysiłku,
klęcząc prostopadle do miednicy mężczyzny, w jednej z
najwygodniejszych pozycji. Chciałam jak najszybciej to
skończyć, gdyż myśli jak oszalałe kołatały się po głowie. Czy
powinnam go znowu zapytać o tę kobietę, z którą mieliśmy się
spotkać? Nie byłoby to najmądrzejsze. Czy mam zażądać od
niego pieniędzy za tę laskę? Ale czy nie powinnam była tego
zrobić wcześniej? Co też ja powiem koledze, który na mnie
czeka? Zaskoczył mnie szczery, młodzieńczy wyraz
odprężenia malujący się na jego twarzy, kiedy szczytował,
kontrastowało to bowiem ze sposobem zachowania: pierwszy
raz w życiu widziałam doprowadzonego przez siebie do kresu
rozkoszy mężczyznę, który wydawał mi się antypatyczny.
Zachowałam wyraźne wspomnienie pokoju, który
opuściliśmy: gładka narzuta na łóżku, krzesła, których nie
dotykaliśmy, puste blaty nocnych stolików pod abażurem.
Zaprzeczyłam, gdy pytał, ale nie zdołałam przecież ukryć
przed uważnie mi się przyglądającym przyjacielem, z którym
się spotkałam na kawiarnianym tarasie, że się posłużyłam
ustami. Robienie laski, jeśli się do tego solidnie przyłożyć,
powoduje opuchnięcie warg. Jeżeli wodzi się nimi bez
przerwy w tę i z powrotem, lepiej zapewnić ochronę
sztywnemu członkowi, przykrywając nimi zęby - ja
przynajmniej zawsze w ten sposób postępowałam. „Masz
całkiem opuchnięte wargi” - powiedział kumpel, nazywając
mnie idiotką. Młody człowiek o wyglądzie agenta obrotu
nieruchomościami musiał za mną iść. Zaczął nas obrzucać
wyzwiskami, twierdząc, że chcieliśmy jakoby wywinąć mu
jakiś numer. Nie za bardzo zrozumiałam jaki. W końcu dał
nam spokój.
Ileż to razy pokpiwano sobie ze mnie, że tak łatwo
pozwalam innym dysponować swoim ciałem, a sama nie
potrafię czerpać z niego korzyści! Widywałam się z
mężczyznami względnie zamożnymi, nie miałam wszakże
skłonności do tych komedii, które trzeba byłoby odgrywać,
gdybym chciała od nich uzyskać jakieś korzyści materialne, na
które musieli zresztą się godzić w innych przypadkach. Jeśli
miałabym - za przykładem szefów państw, którzy ponoć
prowadzą rejestr podarunków otrzymywanych od
ambasadorów czy też głów innych państw - sporządzić listę
prezentów, jej treść mogłaby wprawić w konsternację. Otóż
podarowano mi parę pomarańczowych pończoch z dżetami
(nigdy ich nie włożyłam); trzy grube, bakelitowe bransoletki w
stylu lat trzydziestych; trykotowe szorty, bez wątpienia jeden z
pierwszych modeli pret-a-porter z zimowej kolekcji 1970
roku, koloru jasnoszarego, z dobraną do nich tuniką
sprawiającą wrażenie autentycznej sukni ślubnej Berberyjki;
kupiony w trafice zegarek; plastykową broszkę o barokowym
kroju, typową dla początku lat osiemdziesiątych; naszyjnik i
pierścionek marki Zolotas, które niestety bardzo szybko
poczerniały; pareu o brzegach obszywanych perełkami;
elektryczny wibrator japoński oraz trzy małe, metalowe kulki
do wkładania do pochwy, które miały działać podniecająco
podczas marszu, ale nigdy nie okazały się skuteczne… Mogę
do tego dodać udział w zakupie pierwszej sukni w butiku Yves
Saint Laurenta, ręcznik kąpielowy także od Saint Laurenta, jak
również świadczone mi usługi dentystyczne, za które nigdy
nie musiałam płacić, bezzwrotną pożyczkę kilku tysięcy
franków. Zawsze za mnie płacono za taksówki i bilety
samolotowe. „Wyglądałaś na zagubioną - powiedział mi ktoś,
kto poznał mnie, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda - i trudno
było się powstrzymać, żeby ci nie dać stu franków”. Przez całe
życie musiałam sprawiać wciąż takie samo wrażenie na
mężczyznach, wyglądać nie tyle na kobietę interesowną -
wiele mi do tego brakowało - ile na niezdolną do zarabiania
pieniędzy nastolatkę, którą trzeba było jakoś wesprzeć
drobnym kieszonkowym. Wyłączam oczywiście z tego
wszystkie prezenty podarowane mi przez Jacques’a, ponieważ
mają one zupełnie inny charakter, i inaczej traktuję wszystkie
dzieła otrzymane od artystów, bo mam przecież prawo myśleć
- podobnie jak to czyniłam za każdym razem, kiedy moje
interesy zawodowe przenikały sferę moich stosunków
płciowych - że wyrażały uznanie zarówno dla krytyka sztuki
jak też - w tym przypadku - kochanki.

Same pierwsze razy


Nie utrzymujemy przez całe życie takiego samego
poziomu natężenia popędu seksualnego! Jest to być może
związane z uczuciami - czasem jedna osoba skupia całe nasze
pożądanie -lecz również może łączyć się, w chwilach
samoświadomości, ze zmianami zachodzącymi w różnych
dziedzinach, niekoniecznie w życiu uczuciowym, takimi jak:
przeprowadzka, choroba, nowe środowisko zawodowe czy
intelektualne… Zbaczamy wtedy ze szlaku, którym
podążaliśmy. Przeżyłam dwie sytuacje, które wyhamowały
moje dyspozycje seksualne. Kiedy przygotowywaliśmy się do
tego, aby wspólnie zamieszkać, Jacques napisał do mnie, że
stanowczo nie powinniśmy już niczego przed sobą ukrywać,
okłamywać się. Otóż tak się akurat złożyło, że właśnie
nawiązałam kontakty, które, jak przypuszczałam, mogły mu
się nie spodobać. Udawało mi się unikać jednego czy drugiego
znajomego, rzadziej chadzałam na wieczorki połączone z
seksem zbiorowym, a przez resztę czasu żyłam w poczuciu
winy, czego dotychczas nigdy nie zaznałam i co mnie
ograniczało, wprawdzie nie do końca, niemniej jednak w
sposób rzeczywisty. Z drugiej zaś strony pewna impreza, na
której uprawiano seks zbiorowy, jakkolwiek miała banalny
przebieg, spowodowała przełom w moim życiu. Znałam
pewną parę, która nas przyjmowała i na którą patrzyłam -
ponieważ on objął właśnie niedawno kierownictwo wielkiego
dziennika, a ona była śpiewaczką - jak na parodię bohaterów
„Obywatela Kane’a”. Już wcześniej się pieprzyłam, o ile nie
z obojgiem, to przynajmniej z nim. Zgromadzeni na imprezie
dystyngowani goście podzielili się na dwie grupy: jedna
ulokowała się w sypialni, druga na sofie dziwnie ustawionej
pośrodku salonu i oświetlonej światłem padającym z
żyrandola. Znajdowałam się na sofie, aktywna, jak zwykle, w
części najlepiej oświetlonej, co najbardziej mi odpowiadało.
Podobał mi się członek naszego gospodarza, masywny,
proporcjonalny, będący niemal zmniejszonym modelem
całego jego krępego ciała pozbawionego wcięcia w pasie.
Nagle nastąpiło jakieś poruszenie w sypialni, gdzie młoda
kobieta, zanurzona w puchowej kołdrze, z nogami
uniesionymi do góry, jak to czynią noworodki, które rozkopują
becik, ginęła pod tłustymi plecami tych, którzy kolejno
podchodzili, by ją pieprzyć, i wydawała z siebie okrzyki
rozchodzące się po całym mieszkaniu. Z kamiennym
spokojem obserwowałam to ekstrawertywne zachowanie.
Podziw, jakiemu dał wyraz jeden z uczestników spotkania,
uważał bowiem, że „dawała z siebie wszystko”, wydał mi się
głupi. Wróciłam na sofę, żeby trochę odsapnąć. Pomyślałam
sobie, że ta młoda kobieta zajmuje centralne miejsce, które
dotąd do mnie należało, i że powinnam być o to zazdrosna,
jednak moja zazdrość była umiarkowana. Po raz pierwszy
zakosztowałam chwili wytchnienia na tego rodzaju spotkaniu,
a przecież - jak daleko sięgam pamięcią - zawsze działałam
bez przerwy. I ta pauza. Rozkoszowałam się nią tak samo jak
wówczas, gdy podczas jakiejś kolacji czy spotkania w gronie
przyjaciół pogrążałam się we własnych myślach. Nie znaczy
to, że nie zastanawiałam się nad swoją nową reakcją. Zawsze
otwarcie dyskutowałam o tych praktykach z rozmówcami,
którzy im się oddawali lub nie, komentowali je i
interpretowali, najczęściej odwołując się do arsenału mniej lub
bardziej amatorskiej psychoanalizy, działającej na mnie z
takim skutkiem jak regiment kawalerii wpadający do
obozowiska zbuntowanych Indian. W końcu gdy sama trzy
razy w tygodniu ruszałam w kierunku kanapy, na której nie
odbywało się rżnięcie, lecz jedynie toczyła dyskusja na jego
temat, byłam już - nie zdając sobie nawet z tego sprawy - nie
tylko aktywną uczestniczką wydarzeń, ale również ich
obserwatorką.
Właśnie wówczas, gdy oddaliłam się od środka spirali,
dokonałam odkrycia: moja rozkosz nigdy nie była równie
przejmująca, jak za pierwszym razem, i to nie wtedy, gdy
uprawiałam z kimś miłość, lecz gdy się całowaliśmy;
wystarczyło nawet pierwsze objęcie. Oczywiście zdarzały się
wyjątki. Jednakże w większości przypadków, jeśli ciąg dalszy
nie był nieprzyjemny, miał smak wafelka, który się chrupie,
gdy nie ma już lodów rozpuszczających się na języku, albo
kojarzył się z siłą przyciągania obrazu, który się wprawdzie
jeszcze podziwia, lecz napawa się nim wzrok po raz piąty.
Jeśli brano mnie przez zaskoczenie, rozkosz była
wszechogarniająca. To właśnie takie okazje dostarczają mi
najwyraźniej szych wspomnień orgazmów. Pamiętam przejście
późną nocą przez ogromny hol pewnego hotelu sieci
Intercontinental; elegancki i dystyngowany asystent, który mi
towarzyszy od dwóch tygodni w podróży po całym kraju,
chwyta mnie za ramię, gdy powiedzieliśmy już sobie
dobranoc, przywiera do mnie i całuje mnie w usta. „Jutro rano
przyjdę do twojego pokoju”. Odczuwam spazm, który narasta
aż do żołądka, i wykręcając sobie nogę w kostce, ruszam w
kierunku odległych panienek w recepcji. Innym razem
wyciągam się na ziemi i sunę po wykładzinie w stronę pana
domu, z lekka podchmielonego, leżącego pośród innych gości,
a on schwyciwszy za kołnierz mojego pulowera, przyciąga
mnie i długo obejmuje w jednym z tych filmowych
pocałunków, który sprawia, że głowy się kiwają. Nie chodzi tu
o spotkanie towarzyskie, które ma przeobrazić się w orgię,
jego żona dyskutuje w sąsiednim pomieszczeniu, jeden z jej
znajomych siedzi jak my na podłodze, z twarzą nieopatrznie
zbliżoną do naszych, i przygląda się nam w osłupieniu. W
końcu opadam na ziemię. Innym razem zwiedzam wystawę
„Ostatni Picasso” w Centrum Georges’a Pompidou w
towarzystwie Brunona, z którym stosunki są dość
nieokreślone. Kiedy znika mi z pola widzenia w chwili, gdy
podchodzę do obrazu, jego obecność staje się brzemienna w
skutki i zaskakuje mnie przypływ wydzieliny, krótkotrwały,
lecz bardzo obfity. Kontynuując przechadzkę po wystawie,
czuję, że mam rajstopy lepkie od śluzu i przyklejone do warg
sromowych, a potem do wybrzuszenia pomiędzy udami,
zależnie od zmieniającego się rytmu moich kroków. Otóż, gdy
we wczesnej młodości pozostawałam dość obojętna wobec
tego odczucia, które pojawiło się podczas pieszczot „dalej
posuniętych” lub podczas penetracji, to później, gdy
uzmysłowiłam sobie jego dziwne ograniczenia, zaczęłam
żywić nadzieję, że to odległe ściskanie w trudnej do określenia
strefie w dole brzucha i owa fala, która je rozmywa, mogłyby
się również pojawiać przy ponawianiu stosunków.
Gdy zbliżałam się do półmetka swego życia, zawarłam
dwie znajomości, jedną beztroską, drugą naładowaną afektem,
co nie znaczy, że przebiegały one wedle porównywalnych
schematów: powoli uświadamiałam sobie pożądanie, jakie
odczuwałam wobec danej osoby; stawało się ono coraz
silniejsze, wieńczyło chwile namiętnej kopulacji, lecz moje
zaspokojenie nigdy nie osiągało takiej pełni jak podczas
wstępnych pieszczot.
Przez długie lata z mężczyzną, który towarzyszył mi na
wystawie Picassa, wiernie podtrzymywałam przyjacielskie
kontakty, chociaż okresowo zagrażały im przykre i agresywne
napady źle przeżywanego pożądania. Był to mój jedyny
chaotyczny i burzliwy związek. Przez wiele tygodni ów
mężczyzna codziennie przyjmował mnie u siebie w domu, po
czym pewnego dnia dzwoniłam do drzwi i nikt nie
odpowiadał; drzwi pozostawały zamknięte przez kilka
tygodni, a nawet kilka miesięcy, dopóki mój upór i
niedowierzanie nie zostały wreszcie nagrodzone, nie
usłyszałam swojego imienia wypowiedzianego w słuchawce
schrypniętym głosem i nie otrzymałam zgody na kolejne
spotkanie. Zapewne ze względu na tę atmosferę niepewności
błyskawiczny orgazm stawał się trudny do osiągnięcia.
Gawędziliśmy sobie z rozkoszą, wymienialiśmy poglądy na
temat lektur, najczęściej stojąc w jakimś wnętrzu, w którym
mógłby mieszkać kwakier. Czas płynął, ja się przybliżałam.
„Masz ochotę na drobną pieszczotę?” - pytał mnie lekko,
jakby od niechcenia, a mimo to czule jak dorosły, któremu
dziecko przeszkodziło w zajęciach. Wówczas jego dłoń
odchylała moje majtki i dwa palce, albo i cztery, wywoływały
mój bolesny, krótkotrwały okrzyk, spowodowany zarówno
dławiącym zaskoczeniem, jak i rozkoszą. On także okazywał
przeżywaną rozkosz, gdy napotykał już wilgotne wejście. Nie
szczędziliśmy sobie ani pieszczot, ani pocałunków. Miał
zamaszyste ruchy.
Jeśli leżałam, odchylał prześcieradło i równocześnie
muskał moje piersi od jednego boku do drugiego; mogłam
leżeć wyprostowana i nieruchoma na plecach, gdy jego dłoń
omiatała mnie całą jednym ruchem, jak gdybym była tylko
szkicem. Gdy przychodziła moja kolej, by się nim zająć, z
drobiazgowością odkrywałam jego ciało, ze szczególną uwagą
badając wszelkie zakamarki: za uchem, w pachwinie, pod
pachą, bruzdę między pośladkami. Szukałam nawet wgłębień
linii w jego w na wpół otwartych dłoniach. Przez cały czas tej
gry wstępnej myślałam sobie, jakże cudownie będzie za
chwilę, kiedy on zdecyduje się wreszcie mnie obrócić i wziąć
tak, jak lubię, od tyłu, że schwyci moje wypięte pośladki, by je
przyciskać nagłymi i dźwięcznymi ruchami do swojej
miednicy. Szczególnie lubię, gdy pyta wchodzi we mnie
niemiarowo; jedno nieco żywsze uderzenie na trzy albo cztery
wywołuje zaskoczenie, stanowi niespodziankę, która wprawia
mnie w zachwyt. Upaja. Mimo to tylko wyjątkowo
odczuwałam rozkosz równie intensywną, jak wtedy, gdy palce
otwierały sobie drogę. Wówczas zaczynałam myśleć, że
następnym razem będzie lepiej, mościłam się w tym
oczekiwaniu i jeśli zachodziła taka potrzeba, zajmowałam się
forsowaniem zamkniętych drzwi albo odbierałam lekcję
moralności.
Wcześniej miałam związek z autorem nieudanych
fotografii wykonanych w moim biurze. Umawiał się ze mną
albo w hotelu w dzielnicy Gobelins, albo w niezajmowanym
mieszkaniu, którego użyczali mu znajomi, niedaleko Gare de
l’Est, w nieprzytomnych godzinach dla kogokolwiek, kto
uprawia jakiś zawód uzależniony w najmniejszym choćby
stopniu od godzin biurowych: pomiędzy jedenastą i południem
oraz miedzy wpół do czwartej i wpół do piątej… Już w
przeddzień czułam zdenerwowanie w naj wrażliwszych
częściach swojego ciała poddawanych wstrząsom metra, w
czasie gdy wyobrażałam sobie nasze spotkanie. Odczucie to
mogło być tak przejmujące, że niekiedy wolałam wysiąść
kilka stacji wcześniej i odprężyć się, idąc piechotą. Mężczyzna
ten lizał mnie w sposób niezrównany - jego język doprowadzał
niemal do omdlenia, rozdzielał starannie wszystkie fałdki
mojego sromu, potrafił zataczać kółeczka wokół łechtaczki, a
potem dookoła otworu wykonywał szerokie liźnięcia, jak to
robią młode pieski. Potrzeba, by w końcu facet wsunął we
mnie swój członek, stawała się nieodparta. Gdy wreszcie we
mnie wchodził, równie łagodnie i dokładnie przeszukując
wszystkie zakamarki, moja rozkosz nie mogła dorównać
uczuciu, które towarzyszyło narastaniu pożądania.
Ze względu na konieczność dojazdów, których wymagały
te spotkania w krótkich odstępach czasu, zdarzało się, że się
mijaliśmy. Czekając na niego, leżałam wyciągnięta na łóżku,
ze spuszczonymi nogami, z chętką boleśnie tkwiącą pomiędzy
udami jak klin, który nie pozwala ich złączyć. Miałam
wrażenie ucisku, który wydawał mi się nie do pokonania,
przeszkadzał w wykonywaniu codziennych czynności, takich
jak powrót do biura, telefonowanie, podejmowanie decyzji w
sprawach ważnych i nieważnych. Jakżebym mogła, jak gdyby
nigdy nic, aż do następnego spotkania prowadzić normalne
życie? Dojmujące pożądanie sprawia, że jestem jak drewniana
kukiełka, którą pozostawiono z rozrzuconymi, sztywnymi
rękami i nogami, niezdolną do poruszania się samodzielnie.
Na szczęście taka astenia, która zawsze na mnie czyha, mniej
lub bardziej obsesyjna zależnie od okoliczności, nie trwa
długo. Drzwi do biura stanowią zawsze - niezależnie od moich
intencji - doskonale szczelną przegrodę i zawsze mogę mieć
wilgotne krocze (czy też dopiero co przeżyć jakiekolwiek
wydarzenie), i mam przecież tę szczęśliwą zdolność
zapamiętywania się z taką samą łatwością w pracy.
Czy kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy, żeby napisać
tę książkę, którą otwiera rozdział zatytułowany „Liczba”,
gdybym nie miała doświadczenia niewielkiego satelity, który
raptem opuścił orbitę, gdzie utrzymywała go sieć koneksji,
dziś już niemających nad nim żadnej władzy? Opuszczanie
orbity przebiegało dwuetapowo. Najpierw, od czasu do czasu,
zdarzało mi się coraz częściej nie doznawać zadowolenia i
dążyć do niego z coraz większym uporem. Podniecenie mogło
osiągać bardzo wysoki stopień. Oznakami, które brałam za
pewne przejawy całkowitej rozkoszy, były: zimne wargi i
gęsia skórka (później wrócę jeszcze do tych odczuć, opisując
je w sposób bardziej szczegółowy). Jeżeli, jak to się coraz
częściej zdarzało, wszystko kończyło się zbyt szybko, zamiast
oczekiwanego spełnienia pojawiała się przede mną przeszkoda
nie do pokonania. Za każdym razem, kiedy partner odsuwał
się ode mnie, a ja zwierałam uda, tak samo uparcie jak
wówczas, gdy pracując nad jakimś artykułem, staram się
trafnie opisać dany obiekt, usiłowałam określić, co czuję, i nie
mogłam znaleźć właściwego słowa. W jaki sposób mogłabym
nazwać to wyjątkowe odczucie? Oto pytanie, które sobie
zadawałam. Chodziło o swego rodzaju nienawiść - tego byłam
pewna - odczuwaną w stosunku do mężczyzny, który
znajdował się obok mnie, chociaż oczywiście niezależną od
uczucia, jakim go skądinąd darzyłam. Nienawiść wszakże
wypełniała mnie równie całkowicie, jak stopiony metal
przyjmuje kształt odlewu. Jako że uparcie usiłowałam ją na
swój użytek opisywać, pamiętam, że porównywałam czasami
z pewnego rodzaju rzeźbą: hermetyczną kostką Tony’ego
Smitha. Na szczęście, podobnie jak owo uczucie duszności,
które mnie ogarniało po każdym nieudanym spotkaniu, ale nie
trwało dłużej niż powrót do domu taksówką lub metrem, ta
żywiołowa nienawiść nie przekraczała ram czasowych
odruchu, który wiódł mnie do umywalki. I wydaje mi się, że to
właśnie wtedy, wycierając sobie krocze ręcznikiem, po raz
pierwszy pomyślałam, że trzeba by opowiedzieć o tym
wszystkim całą prawdę.
Przez okres, który trwał trzy, może cztery lata, i który
odpowiada temu, co uważam za etap drugi, moje stosunki
seksualne stały się rzadsze, a kiedy już dochodziły do skutku,
wyglądały mniej więcej tak, jak to właśnie opisałam. Zdarzało
mi się również spędzać samotnie w Paryżu całe letnie tygodnie
za dnia wypełnione pracą, a w nocy skracane zarówno przez
upał, jak i przez klasyczne rozterki. Wtedy to wyjęłam spod
sterty bielizny ten wibrator, który podarowano mi wiele lat
wcześniej i którym nigdy się nie posługiwałam. Ma on dwie
funkcje do wyboru i dwie różne prędkości. Zakończony jest
główką laleczki z gwiazdą na czole, przy czym włosy na
główce tworzą zgrubienie odpowiadające fałdowi napletka.
Główka obraca się dookoła, zataczając szersze lub węższe
kręgi, podczas gdy coś w rodzaju niewielkiego dzika pojawia
się w połowie wysokości cylindra, i wysuwa i chowa na
zmianę, w miarę szybko, bardzo długi język, drażniąc nim
łechtaczkę. Kiedy tylko posłużyłam się tym narzędziem,
natychmiast przeżyłam orgazm: bardzo długi spazm,
doskonale dający się zidentyfikować i zmierzyć, i wcale przy
tym nie musiałam sobie niczego wyobrażać. Przeżyłam to
bardzo mocno. Orgazm, i to nawet orgazm najwyższej jakości,
można więc było osiągnąć bez nieustannego powracania do
źródeł dreszczu, tego „pierwszego razu”, nie mając nawet
czasu na przywoływanie w myślach dostawców czy
robotników z placu budowy. Wielokrotnie szlochałam po tych
szybkich seansach. Dochodziło tutaj do pomieszania bolesnej
gwałtowności rozkoszy z ową zmysłową samotnością, o której
już mówiłam, spotęgowaną tym razem odrobiną goryczy.
Kontrast występujący pomiędzy tym, co tak dobrze
odpowiadało tak zwanej rozkoszy w samotności, i typowym
dla mnie pociągiem do wielości, był tutaj komiczny. Pewnego
razu pomyślałam sobie, że jeżeli mam „powiedzieć o tym
wszystkim prawdę”, książka nosić będzie tytuł „Życie
seksualne Catherine M.”. I uśmiechnęłam się sama do siebie.
Zle wyposażona od samego początku przez naturę, dzisiaj
cieszę się bardzo zdrowym uzębieniem, dzięki opiece
świetnego dentysty, który nigdy nie przysyłał mi rachunków
za świadczone usługi. Za pierwszym razem, kiedy -
przyjmując mnie jak zazwyczaj w swojej przychodni -
zaprowadził do poczekalni, ale innej niż ta, gdzie czekałam na
ogół na swoją kolej, większej i urządzonej całkiem inaczej, z
meblami w stylu klasycznym, a nie nowoczesnym, poczułam
się trochę dziwnie; można by powiedzieć, że -znalazłszy się za
znanymi mi drzwiami - jakby za sprawą jakiejś magii
przeniosłam się w scenerię filmową czy też taką, jaką widuje
się podczas sennych marzeń. Zostawił mnie samą. Następnie
raptem się pojawił, obnażył moje piersi i pupę, zaczął mnie
pieścić, po czym znów zniknął. Wrócił po dziesięciu minutach
w towarzystwie młodej kobiety. Kochaliśmy się we troje.
Zrozumiałam dopiero później, że przychodnia miała podwójne
zaplecze, wyposażona była w dwie poczekalnie, z których
przechodziło się do sal zabiegowych. Julien przechodził z
jednej do drugiej, obsługiwał jednego pacjenta, podczas gdy u
drugiego suszył się opatrunek. Jeżeli to akurat ja, lub jak się
domyślam, któraś z jego przyjaciółek, albo i jedna, i druga
jednocześnie znajdowałyśmy się w gabinecie, mógł on -
wykazując się zręcznością prestidigitatora - doprowadzić
członek do wzwodu w jednej lub drugiej cipce, schować go w
spodnie, przejść na drugą stronę przepierzenia, wrócić. Na
ogół spuszczał się zaraz po wejściu do pochwy. Sam
zaprojektował i wykonał dekorację wnętrza swojej
dwugabinetowej przychodni, późnym wieczorem, po wyjściu
ostatniego pacjenta. Spędzał weekendy, biorąc udział w
turniejach tenisowych dosyć wysokiego szczebla. Zdarzało mu
się umawiać ze mną po południu, w zarezerwowanym
wcześniej pokoju w hotelu klasy międzynarodowej. Ja
zajmowałam się check-in, on dołączał do mnie po kwadransie
i zostawiał mi pieniądze na check-out. Darzyłam go sympatią.
Ujmowała mnie owa tajemnicza przyczyna, która popychała
go do tak intensywnego życia. I trochę z nim się
identyfikowałam, jako że ja także byłam w ciągłym ruchu i
gdy tylko się już gdzieś znalazłam, zaraz miałam ochotę
znaleźć się gdzie indziej, zobaczyć, co się dzieje po drugiej
stronie ściany.
Wracając z przechadzki, nie lubię iść tą samą drogą, którą
już wcześniej pokonałam, udając się na spacer. Starannie
studiuję mapy, żeby znaleźć nową trasę, dzięki której zobaczę
jakiś krajobraz, budynek, ciekawostkę, coś, czego jeszcze
dotąd nigdy nie widziałam. Kiedy wybrałam się do Australii,
najdalej chyba, dokąd mogłam się udać na Ziemi, zdałam
sobie sprawę z tego, że moją percepcję całej tej przestrzeni da
się porównać z myślą o nienapotykaniu przeszkód natury
seksualnej. Jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, czy radość
z posiadania dzieci należy do uczuć tego samego rodzaju.
Wspomnienia te przywołują mi na pamięć zachowanie Erica,
który tak samo się starał urozmaicać przebieg naszych
wieczorów, niczym prawdziwy tour operator. Chodziło mu -
jak sam mówił - o „poszerzanie horyzontów”.

2.Przestrzeń
Czyz powód, dla którego wybitni historycy sztuki w
trakcie swych badań zaczęli przywiązywać coraz większą
wagę do architektury (mam tu na myśli Andre Chastela i
Giulia Carla Argana), nie mógłby stanowić przedmiotu
dociekań naukowych? Jak doszło do tego przejścia od analizy
przestrzeni przedstawianej w malarstwie do analizy
zagospodarowania przestrzeni rzeczywistej? Jako krytyk
sztuki byłabym może bardziej skłonna podążyć ich śladem,
gdybym nie znalazła w sztuce nowoczesnej i współczesnej
utworów malarskich, o których można powiedzieć, że sytuują
się na granicy pomiędzy przestrzenią wyobrażoną a
przestrzenią, którą zamieszkujemy, czy chodzi tu o ogromne i
nieodparcie barwne prace Barnetta Newmana, który mawiał:
„Ogłaszam przestrzeń”, promieniejącą niebieskość Yves’a
Kleina, który przedstawiał się jako „malarz przestrzeni”, czy
też o powierzchnie i obiekty topologiczne Alaina Jacqueta,
odkrywające otchłań paradoksów. To, co charakteryzuje tych
artystów, to nie fakt, że otwierają przestrzeń, lecz właśnie to,
że otwierają ja i zamykają, Newman - zasuwając zamki
błyskawiczne, Klein - dzięki rozgniataniu ciał
antropometrycznych, Jacquet - poprzez zespolenie wstęgi
Mobiusa. Jeśli damy się temu zwieść, znajdziemy się w
czymś, co przypomina gigantyczne płuca.
Bramy Paryża
Parking przy Porte Saint-Cloud znajduje się na skraju
obwodnicy i jest od niej odgrodzony jedynie ażurowym
murem. Miałam na sobie tylko pantofle, ponieważ nim
wysiadłam z samochodu, zdjęłam płaszcz, którego lodowata
podszewka mroziła mi skórę. Najpierw, o czym już wcześniej
wspominałam, zostałam przyparta do ściany. Erie widział
mnie „jak motyl przyszpiloną członkami”. Dwaj mężczyźni
trzymali mnie pod pachy i za nogi, a inni zmieniali się w tej
części mojego ciała, do której zostałam zredukowana. W
takich niewygodnych warunkach faceci, zwłaszcza gdy jest
ich tak wielu, często pieprzą się szybko i mocno. Czułam, jak
chropowatości muru wbijają mi się w plecy i krzyż. Mimo
późnej pory nie ustał jeszcze ruch na ulicy. Warkot silników
samochodów, które - jak się mogło zdawać - niemal się o nas
ocierały, wprawiał mnie w odrętwienie, w jakie zapadam,
czekając na lotniskach. Z ciałem pozbawionym ciężaru, i
równocześnie skulonym, zamykałam się w sobie. W
przerwach widziałam przez na wpół zamknięte powieki
omiatające mi twarz światło reflektorów. Ci, którzy mnie
podtrzymywali, odsunęli się od ściany i poczułam, jak jestem
unoszona przez dwa silne podnośniki równocześnie. Często
wyobrażałam sobie w czasie seansów masturbacji, że dwaj
nieznajomi mężczyźni pieprzą mnie jednocześnie a la
sandwich w holu jakiegoś nieoświetlonego budynku - jeden z
przodu, drugi od tyłu. Teraz obrazy powstałe w moim mózgu
mieszały się z rzeczywistością.
Musiałam ocknąć się, gdy moje ciało odnalazło normalne
oparcie. Ktoś rzucił płaszcz na maskę samo chodu i na nim
mnie położono. Znam to miejsce: jest niewygodne; zsuwałam
się, nie miałam czego się uczepić. Nie ułatwiałam zadania
facetom, którzy szukali lepkiego, wilgotnego korytarza.
Stałam się niewidzialnym punktem w teatrze cieni, z
wyjątkiem chwil, gdy reflektory rzucały na scenę słomkowe
światło. Wówczas dostrzegając zdumiewająco rozproszoną
grupę, mogłam sądzić, że ci, którzy już mieli wytrysk,
przestawali się interesować dalszym rozwojem wydarzeń.
Naprzeciwko mnie rysowała się sylwetka pojazdu o wiele
wyższego od pozostałych, zapewne jakiejś kamionetki, która
pełniła rolę prowizorycznego parawanu. Wyprawa na mały
stadion w Velizy-Villacoublay stanowi naprawdę zabawne
wspomnienie. Droga była tak długa, a przywódca stada tak
tajemniczy co do celu podróży, że odkrycie miejsca
wyglądającego jak obszerna polana pośród lasów wywołało
nasze okrzyki zdumienia. Noc była jasna. Kiedy zadajemy
sobie tyle trudu, żeby znaleźć jakieś miejsce, chodzi zwykle o
wybór terenu mniej odsłoniętego, bardziej sprzyjającego
intymności! Ponadto wszyscy zdaliśmy sobie sprawę z tego,
że będziemy się pieprzyć wśród widm nastolatków,
przychodzących tutaj grać w piłkę w środowe popołudnia 2.
Na pytania, których nie omieszkano zadać, nasz przewodnik
odparł, że istotnie znał to miejsce, bo sam kiedyś często tu
trenował. Miał zmieszaną minę, jak gdybyśmy go zmusili do
wyjawienia dawnego marzenia erotycznego. Któż bowiem nie
marzył o tym, by spuścić się w najzwyklejszych i najbardziej
niewinnych miejscach? Znaleźliśmy schronienie pod
trybunami, ponieważ kopulowanie w przestrzeni otwartej aż
po horyzont jest sprzeczne z ludzką naturą. Ci, którzy latem
uprawiają miłość na plaży w księżycowej poświacie, stwarzają
sobie atmosferę bliskości, która odgradza ich od otaczającego
bezkresu. Nasza grupa była jednak zbyt liczna i nazbyt
rozproszona, by powstał tu podobny nastrój intymności.
Oddawałam się facetom na stojąco, uczepiona jakiejś ławki na
trybunach; nie zdjęłam sukienki, obawiając się chłodu, jednak
pośladki miałam całkiem odsłonięte. (Odznaczając się
szczególnie wygiętą talią, doskonale nadaję się do takiej
pozycji). Podczas gdy wokół nadstawionego tyłka trwało
radosne ożywienie, mój nieprzytomny wzrok błądził ponad
obramowaniem desek po pustej murawie boiska.
Wydaje mi się, że w końcu jednak rozebrano mnie do
naga. Ktoś zażartował, że trzeba skorzystać z szatni, skoro
właśnie nadarza się taka okazja. Szatnie znajdowały się na
tyłach jakiejś budki, która od frontu miała ladę, gdyż zapewne
służyła również za barek. Położyłam się na tej ladzie, na
krótko, d la samej dwuznacznej przyjemności bycia dotykaną i
obracaną jak wyborowy towar. Drżałam, głęboko wciągając w
płuca wilgotne powietrze. Budka miała wysunięty daszek,
osłaniający kontuar.
Ściany z desek były równe, czyste, bez ponaklejanych
plakatów; całość odznaczała się minimalistyczną prostotą, jak
modne, dalekie od realizmu dekoracje teatralne, które
projektują scenografowie. Przyszedł czas na ostatnie
pieszczoty, kilka muśnięć językiem waginy podanej na
odpowiedniej wysokości, a potem, jako że podróż tutaj trwała
zdecydowanie długo, samochody bez ociągania ruszyły w
drogę powrotną.

Jeśli wiele z tych zdarzeń miało miejsce nocą, to


oczywiście dlatego, że miejsca publiczne, gdzie można się
zbierać w licznych grupach, i które nadają się - niczym
specjalne teatry - do wystawienia takiego repertuaru, są wtedy
bardziej dostępne, ewentualnie mniej pilnowane, lub
przynajmniej ich ochrona odznacza się przychylnością. Jedna
z przyjaciółek Erica zachowała więc wspomnienie
lodowatego, lecz stymulującego doznania, kiedy sprzączka
paska zostawiła ślad na jej pośladkach, a działo się to zgodnie
z procedurą ustaloną pomiędzy parą i grupą motocyklistów,
którzy krążyli po Lasku. Zwykło się również uważać, że
ciemność stanowi osłonę. Sądzę jednak, i nie jestem w tym
odosobniona, że pozwala ona równocześnie rozszerzać w
nieskończoność przestrzeń, której granic nie dostrzegają oczy.
Szpaler drzew znajdujących się kilka metrów przed nami
przestaje stanowić przeszkodę. W gruncie rzeczy nie istnieje
całkowita ciemność, a ludzie, jakkolwiek by było, wolą
zazwyczaj nieprecyzyjność półmroku. Ja osobiście wolałabym
zupełny mrok ze względu na rozkosz, której doznawałam,
otaczając się niezróżnicowaną płachtą ludzkich ciał. Podobnie,
gdy oślepia nas ostre światło i w atmosferze jak z waty nie
możemy zlokalizować jego źródła, odnosimy wrażenie, że
kontury ciała się rozpływają. Mogłabym więc kochać się w
takiej oślepiającej jasności. Nie mogę jednak dopuścić myśli o
spojrzeniach z zewnątrz.
Podczas spaceru po kolacji instynkt zawiódł mnie i
Brunona w okolice lasku w Vincennes, na równinę, strefę
nieokreśloną, gdzie trawniki, suche i rzadko obsiewane,
ogrodzone są jak chodnik betonowymi krawężnikami. Stała
tam ławka. Zaczęliśmy się na niej obściskiwać, nie zwracając
uwagi na to, że znajduje się ona w świetle padającym od
ulicznej latarni, skraj lasu zaś jest daleko. Mogłaby to być
scena z jakiegoś powojennego filmu: kamera odjeżdża i
wyodrębnia bohaterów z kręgu światła. Gdy Bruno zadarł mi
sukienkę i zaczął energicznie mnie pieścić, drzewa znajdowały
się poza polem widzenia. Choć nie zdawaliśmy sobie zbyt
dobrze sprawy z naszej ewentualnej nieostrożności, nie
odzywaliśmy się do siebie i staraliśmy wykonywać jedynie
krótkie gesty, zajmując się na zmianę jedno drugim. Póki palce
Bruna działały w głębi mego krocza, wtulałam się w niego, z
nogami podciągniętymi i przyciśniętymi o tyle, na ile tylko
pozwalało ułożenie jego ramienia. Piersi miałam osłonięte.
Kiedy z kolei ja się pochylałam nad wybrzuszeniem jego
dżinsów, nieruchomiał, z głową odchyloną na oparcie ławki, z
ciałem wyprostowanym, sztywnym jak deska. Rozpoczęłam
staranne obciąganie mu laski, unikając zmiany rytmu, by nie
wywołać zbyt żywych reakcji. Nagle pojawiło się w oddali
inne światło, silne, skierowane prosto na nas. Na krótką chwilę
znieruchomieliśmy, niezdolni zrozumieć, skąd pochodziło, ani
określić, w jakiej odległości znajdowało się jego źródło.
Znajome zachowanie Brunona polegało na tym, że biernie
poddawał się ssaniu, jak gdyby wbrew samemu sobie,
niekiedy jednak przerywał ćwiczenie, następnie domagał się
jego wznowienia, nie uprzedzając, ujmując członek i
wpychając mi go do ust, niemal jak gdyby sam wolał wedrzeć
się tam siłą. Teraz też tak właśnie uczynił: przyciągnął moją
odchyloną głowę, naciskając na kark. Moje usta i ręka podjęły
na nowo regularny ruch. Nie wydarzyło się nic, co mogłoby
tłumaczyć nieoczekiwane oświetlenie naszych zespolonych ze
sobą widm. Światło, które świeciło z boku, było tak silne, że
oślepiało mnie poprzez zamknięte powieki. Doprowadziłam tę
spokojną fellację do szczęśliwego końca w półciszy oddechów
i pośród tańca złocistych i czarnych plam przed oczyma.
Potem wróciliśmy do domu, dzieląc bez większych
komentarzy rozbawienie i zakłopotanie. Czy znaleźliśmy się w
zasięgu reflektorów wozu policyjnego, czy samochodu
podglądacza? Czy może zapalił się samoistnie uszkodzony
projektor? Nigdy nie zdołałam sobie wytłumaczyć źródła tego
nazbyt dobrze skupionego światła.

Plener
Słysząc, że ktoś o mnie mówi: „Daje równie łatwo, jak
oddycha”, przytakiwałam tym chętniej, że wyrażenie to można
brać dosłownie. Moje pierwsze doświadczenia seksualne, i
wiele innych z lat późniejszych, zdobywałam w takim
otoczeniu, że skłonna byłam myśleć, iż tlen działa na mnie
niczym afrodyzjak. Czuję się bardziej naga w plenerze aniżeli
w zamkniętym pomieszczeniu. Kiedy temperaturę otoczenia,
niezależnie od tego, jaka ona jest, odczuwam tym kawałkiem
skóry, na który w normalnych warunkach nie oddziałuje ona
bezpośrednio, na przykład na pośladkach, całe ciało przestaje
stawiać opór przenikającemu je powietrzu i staję się bardziej
otwarta, wrażliwsza. Gdy rozgrzane powietrze, owiewające
rozległy krajobraz dookoła, przylega niczym tysiące
przyssawek do powierzchni skóry, moja wagina również ulega
jakby temu zassaniu i rozkosznie pęcznieje. Wystarczy, że
muśnie ją lekki powiew wiatru, by spotęgować to uczucie:
wydaje mi się wówczas, że wargi większe robią się jeszcze
większe, chłonąc owiewające je powietrze. (Później powiem
kilka słów na temat stref erogennych). Trzeba wiedzieć, że od
razu ulegam najlżejszej pieszczocie będącej w stanie ożywić
ten tajemny szlak, wiodący od płytkiej depresji odbytu do
trójkąta, gdzie schodzą się ze sobą wargi zewnętrzne, ów
niedoceniany parów, łączący otwór odbytu z przedsionkiem
pochwy. Wyczuwalny w tym miejscu powiew upaja mnie
bardziej aniżeli wielkie wysokości. Lubię czuć cyrkulację
powietrza w bruździe pośladkowej i między rozchylonymi
nogami.
Ogólnie rzecz biorąc, powinien istnieć jakiś istotny
związek pomiędzy przemieszczaniem się w przestrzeni,
podróżowaniem a spółkowaniem, w przeciwnym bowiem
razie owo nader rozpowszechnione wyrażenie: „puszczać się”
- nie zostałoby wymyślone. Tarasy, pobocza drogi, zapadłe
wsie, każda przestrzeń istniejąca po to, żeby ją przemierzać,
hole czy parkingi, wszystko to są miejsca (Marc Auge nazywa
te ostatnie nie-miejscami), gdzie lubię być - podobnie jak one
same - otwarta.
Za pierwszym razem, kiedy w obecności kilku par oczu
zdjęłam wszystko, co na sobie miałam, znajdowałam się w
ogrodzie otoczonym zwykłą siatką. Opisywałam już ten
epizod. Wspominałam również o innym ogrodzie, którego
usytuowanie na urwistym morskim brzegu było szczególnie
interesujące. Rozciągał się przed domem i, chociaż znajdował
w południowej Francji, niewiele tu było cienia. Na samym
jego krańcu część ziemi wyłożona płaskimi kamieniami
służyła za solarium. Bez przerwy się tam rżnęliśmy, nawet w
najgorszy upał. Tego, kto przelatywałby nad tym miejscem,
ubawiłby co niemiara - jak to zwykle bywa, gdy obserwuje się
świat z pokładu samolotu -kontrast między dostrzeganymi na
dole widokami. Zabawnie jest oglądać niekończący się sznur
samochodów ginący na peryferiach miasta, z którego się
wylatuje, i naraz ogarnąć tym samym spojrzeniem puste pola.
Nie dość, że połączenie tych dwóch obrazów, zszytych nitką
autostrady, jest zaskakujące, to jeszcze w dodatku widzimy
rzeczy będące w stosunku do siebie w opozycji, ignorujące się
nawzajem, niemalże się nienawidzące; szybkie samochody,
jadące jak namagnesowane, zdają się gardzić pojedynczym
pojazdem sunącym skrajem pól. Powyżej Saint-Jean-Cap-
Ferrat można byłoby zobaczyć niewielką grupkę ludzi
rozlokowanych obok wielkiego, tajemniczo opuszczonego
domu, znajdującego się jednakże w pobliżu drogi, na której
mijały się nieustannie samochody pędzące w stronę przylądka
i te, które stamtąd wracały. Niełatwo było dostrzec granicę,
która sprawiała, że owa grupka ludzi tak wyraźnie odcinała się
od samochodów. Okalający ogród bardzo niski murek,
ułożony z szarych kamieni, dawał niewiele cienia i trudno
byłoby stwierdzić, że droga znajdowała się o parę metrów
niżej. Tego lata miałam dwie pomocnice: kumpelkę lesbijkę i
jedną z tych dziewczyn, poznawanych przy okazji wspólnie
spędzonego wieczoru, które - jako że wydawały nam się
sympatyczne - dołączały do reszty grupy na wakacje. W
niewielkim stopniu zajmowaliśmy willę, spędzaliśmy tu tylko
noce i przygotowywaliśmy posiłki, a zamiłowanie, z którym
oddawaliśmy się kąpielom słonecznym, sprawiło, że właśnie
ten tarasowy fragment ogrodu zamienił się w miejsce spotkań
chętnie odwiedzane przez wszystkich mieszkańców, chociaż
nie był to żaden salon ani zakątek wygodniejszy niż inne!
Codziennie pojawiali się nowi goście. Z niektórymi, nie ze
wszystkimi oczywiście, kąpiel słoneczna czy sjesta miewały
ciąg dalszy. Był to pewien niewymuszony sposób spędzania
letnich wakacji, tak jak wyprawa na przejażdżkę statkiem.
Judith, która wolała kobiety, zawsze z taką samą pogodą
ducha, z lekka nieobecna, przyjmowała każdego - niezależnie
od płci - kto tylko wyraził na to chęć. Była to dziewczyna
solidnej budowy, z rodzaju tych, które uważa się za piękne,
ponieważ są proporcjonalnie zbudowane, jakby nakreślone
przez pantograf, który tym razem nie zadowolił się jedynie
powieleniem modelu szczupłej sylwetki.
Jej piersi nie były ciężkie i miały kształt chińskich
kapeluszy, sutki wyrastały z samego środka otoczki. Druga
dziewczyna miała biust wiszący ponad talią, który dałoby się
obwieść dwoma złączonymi dłońmi. Leżąc na plecach i
usiłując wysunąć twarz spod przykrywającego ją ramienia,
widziałam pod światło jej kruchy tułów rysujący się na tle
nieba oraz pękate piersi podrygujące w takt ruchów
frykcyjnych. Zastanawiałam się, jak zdołała zmieścić w sobie
to, na czym siedziała, obejmując okrakiem jednego z naszych
kolegów, który charakteryzował się szczególnie solidną
budową odpowiednich części ciała. Ona również miała
anielski charakter i tworzyłyśmy bezproblemowe trio,
cechujące się stałym apetytem seksualnym. Pewnego razu
jednej z przyjaciółek, która przerastała każdą z nas co
najmniej o głowę i która rżnęła się zwinięta w kłębek, tak
jakby chciała w ten sposób zostawić nieco więcej miejsca
temu, który - sporo od niej mniejszy -zawzięcie ją posuwał,
pękł naszyjnik z pereł z powodu nagłego obrzmienia nabiegłej
krwią szyi. Nigdy wszakże nic nie było w stanie zakłócić
przebiegu tych gęsto zaprogramowanych popołudniowych
godzin. Ich rytm spowalniał jeszcze warkot samochodów
tłumiony cykaniem owadów i, chociaż odgłos odbijających się
od kamieni pereł był ledwo słyszalny, a podniecona
przyjaciółka nie krzyczała głośniej od innych, zdumiało mnie
tak silne przeżywanie orgazmu. Zaczęłam się zastanawiać:
„Czy to możliwe, żeby kobieta doznała tak wielkiej rozkoszy,
aby jej ciało mogło podlegać aż takim zmianom
zewnętrznym?”. Nieraz miałam okazję obserwować grymas
pojawiający się na twarzy niektórych mężczyzn czy też, u
innych, zamkniętą, jakby nieobecną maskę w chwili, kiedy
ciało sięga zenitu napięcia i - w przypadku pozycji klasycznej
- wygina się w łuk od lędźwi aż po sam kark, odrywając się
nagłym zrywem od ciała partnerki, niczym uniesiony w górę
dziób łodzi żaglowej, która znalazła się na szczycie fali.
Jednakże o wiele rzadziej przyglądałam się kobietom i z tego
powodu pozbawiona lustra, w którym mogłabym się przejrzeć,
nie wyrobiłam sobie - chociaż nie brak mi przecież tendencji
narcystycznych - żadnej wizji mojego własnego ciała w owych
chwilach. Umiałam przyjmować właściwą pozycję i znałam
odpowiednie gesty: poza tym wszystko inne rozmywało się w
odczuciach, którym nie przyporządkowywałam żadnych
widocznych przejawów. Odczucia te wcale się nie
ucieleśniały, a już najmniej w błogiej atmosferze pleneru. W
chwilach kiedy odczuwałam potrzebę odosobnienia, zdarzało
mi się oddalić od tłumu oblegającego plażowe materace, by
wyciągnąć się - w stroju Ewy - na murku. Słońce świeciło zbyt
mocno, aby popatrzeć w niebo. Skłaniając głowę w bok,
miałam horyzont na wysokości oczu; gdy odwracałam ją w
drugą stronę, musiałam przymykać powieki, ponieważ raził
mnie blask odbijający się od jasnych kamieni na plaży.
Bardzo lubię, wypiąwszy pupę do góry, żeby ten, który
znajduje się za mną, miał jak najdogodniejszy dostęp,
podziwiać rozciągającą się przed moimi oczyma szeroką
panoramę. Jako że Jacques ma słabość do niespodziewanych
kopulacji w szczerym polu, nie mam powodów do frustracji.
W okolicach, gdzie spędzamy wakacje, wiele polnych dróg
kończy się nagle w jakiejś winnicy. Znalazłszy się w jednej z
nich, usytuowanej na urwistej skarpie i kompletnym
bezludziu, ostrożnie - z powodu jeżyn - zbliżamy się do
ułożonego z suchych kamieni granicznego murku. Bojąc się
zdjąć tenisówki, rozciągam jak najszerzej majtki, żeby,
zdejmując je, nie pobrudzić ich butami. Mam na sobie rozpiętą
z przodu szmizjerkę, którą Jacques zarzuca mi na plecy.
Ściskając w jednej ręce zwinięte majtki, wspieram się na
chybotliwych kamieniach. W takich warunkach nie zawsze ma
miejsce gra wstępna; Jacques, wpijając się mocno rękoma w
ciało poniżej talii, wpycha mi prącie w pochwę, która powoli
się otwiera. Gdy opuszczam głowę, w zacienionym łuku mego
złożonego wpół ciała widzę, jak zwisające piersi poruszają się
w tę i z powrotem, obserwuję regularne falowanie żołądka i
brzucha, i dalej, w głębi wąskiego korytarza, tam gdzie znów
przebłyskuje światło, dostrzegam skrawek pomarszczonej
powierzchni jego jaj na przemian z nasadą członka.
Obserwowanie krótkiego, bardzo miarowego ruchu posuwisto-
zwrotnego podnieca mnie może bardziej niż samo pieprzenie.
Wyginam jeszcze bardziej krzyż i podnoszę do góry
głowę, żeby stawić większy opór miednicy, którą Jacques
coraz prędzej uderza w mój zadek. Na tym zboczu góry, na
którym się znaleźliśmy, chaszcze zagłuszyły winorośl. Kiedy
uwrażliwiają się najgłębiej usytuowane odcinki pochwy,
zmuszona jestem przymknąć powieki i przez rzęsy dostrzegam
po prawej stronie wioskę Latour-de-France. Zachowuję dość
przytomności umysłu, by powiedzieć sobie w duchu: „To jest
Latour-de-France”, i kolejny raz doceniam malownicze
usytuowanie tej mieściny leżącej na wzniesieniu pośrodku
doliny. Krajobraz poszerza się. W końcu przychodzi ta chwila
i wiem, że moja rozkosz już większa nie będzie (że już
dostałam swoje, i to niezależnie od intensywności przeżycia),
ale pozwalam dokończyć Jacques’owi, którego ruchy stają się
coraz rzadsze, jeszcze tylko trzy, cztery w momencie orgazmu.
Teraz mój umysł zapada się w otchłań bezmiernej rozkoszy
innego rodzaju: wolny, ogarniając kontury każdego wzgórza i
odnotowując występujące pomiędzy nimi różnice, ulega magii
ciemnej krechy gór rysujących się w tle. Jakże ja lubię ten
zmienny pejzaż, którego fragmenty objawiają się powoli,
jedne po drugich w kolejnych odsłonach; zroszona i
przepełniona spermą, która wytrysła gdzieś tam w głębi moich
trzewi, czuję się teraz naprawdę szczęśliwa.
W rejonie, który zachował swój dziki charakter, Ceret jest
miastem posiadającym szlachetny wygląd. Jada się tu kolacje
w bardzo dobrych restauracjach. Przyjechawszy do Ceret z
Jakiem któregoś dnia późnym popołudniem, za wcześnie
jednak, żeby od razu zasiadać do stołu, postanawiamy pójść w
górę piaszczystą drogą szerokości co najmniej czterech do
pięciu metrów. Jest nie za stroma, równa, toteż nie muszę
wcale ściągać wysokich, czarnych lakierowanych
pantofelków, które włożyłam na tę okazję. Poświata
zapadającego już prawie zmierzchu sprawia, że kontrast
pomiędzy jasną drogą i wysoką, ciemną ścianą zieleni
porastającej pobocza jest jeszcze bardziej widoczny.
Od strony opadającego stoku wzgórza prześwitują poprzez
gałęzie połacie dachów krytych wiejską dachówką, nadając
miastu zupełnie inny wygląd, niż ma ono wtedy, kiedy
paraduje się przed statecznymi fasadami osiemnastowiecznych
domostw i ma nad głową ciemne sklepienie
trzydziestometrowych platanów. Mogłoby się wydawać, że
równina przypominająca wielką barkę, spychaną przez morze,
zmusiła miasto do przycupnięcia u stóp góry. Zatrzymujemy
się, żeby - stojąc jedno za drugim - pobawić się trochę w
wyszukiwanie, tak jak można bawić się, szukając nieznanych
miejscowości na mapie. Mężczyźni działający ostrożnie
obejmują najpierw kobietę, kładą ręce na piersiach i muskają
wargami nasadę szyi. Jacques natomiast zawsze zaczyna od
pośladków. Natychmiast też zdaje sobie sprawę z tego, że nie
mam nic pod bardzo szykowną sukienką bez ramion - w
pepitkę. Zdzieram ją z siebie jednym ruchem niczym wąż
liniejącą skórę. Stojąc za moimi plecami, delikatnie gładzi
mnie po wargach sromowych znającą drogę do celu główką
prącia, nie podejmując jednak próby penetracji. Przylegam do
niego plecami. Temperatura powietrza jest idealna. Dochodzi
do swoistej zgodności otoczenia, w którym się znajdujemy, z
rozległą, ciągnącą się od moich piersi aż do wzgórka
łonowego promenadą, po której spacerują jego ręce. Poddaję
się tym pieszczotom i - nawet kiedy pałę ma już wystarczająco
sztywną - nie wprowadzam prącia do pochwy, nie
uhonorowawszy go krótką chociażby chwilą seksu oralnego.
Aż wreszcie z powrotem wypinam pupę. Zapierając się
piętami, aby utrzymać równowagę, uginam z lekka nogi w
kolanach, by znaleźć się na wysokości pięknej, dobrze już
naoliwionej laski, i rozcapierzając palce, kładę obie dłonie na
napiętych mięśniach swoich ud. Utrzymać się w takiej pozycji
bez podparcia, to rzecz dosyć męcząca. Jak dobrze mnie za to
Jacques wydymał tego wieczoru, trzymając oburącz za biodra,
miętosząc i gniotąc! Ja zaś, z tułowiem po -chylonym do
przodu, spoglądałam na równinę Roussillon rozmywającą się z
wolna w zapadającym zmroku. Pamiętam wyraźnie, że
powiedziałam sobie wówczas, w krystalizującym rozkosz
przystępie świadomości, iż będę musiała któregoś dnia znaleźć
jakiś sposób na to, żeby utrwalić na piśmie ową bezgraniczną
błogość odczuwaną w chwili, gdy zespolone ze sobą ciała
zdają się jakby prostować. Chcąc zrozumieć to od -czucie,
wystarczy przypomnieć sobie, co się widzi na filmach
poświęconych cudom przyrody, kiedy - dzięki odpowiedniemu
przyspieszeniu sekwencji obrazów - można obserwować, jak
płatki róży wchłaniają tlen i metodycznie się prostują.
Podlegamy prawom społecznym, jesteśmy obowiązani
przestrzegać rodzinnych rytuałów: podporządkowujemy się
temu, co się nazywa teraz „kulturą przedsiębiorstwa”, i nawet
w intymność życia seksualnego wprowadzamy
przyzwyczajenia, ustalając kodeks do wyłącznego stosowania
przez dwie osoby, pewną „kulturę stadła”. Spółkowanie w
plenerze wchodzi zatem w skład naszej, Jacques’a i mojej,
„kultury stadła”. I tak jak zdarzyło mi się zaznaczyć na mapie
świata, szpilkami z kolorowymi główkami, te miasta, które już
odwiedziłam, podobnie potrafiłabym zaznaczyć na mapie
Francji ruiny, skały, zakręty dróg i kępy drzew, gdzie,
skierowawszy lornetkę, obserwator mógłby dostrzec malutką,
podrygującą dwugłową sylwetkę ludzką. Kiedyś wczesnym
rankiem, na mlecznobiałym tle skał stromej góry, zgięta jak
zazwyczaj wpół, trzymałam się oburącz cienkiego pnia
młodego drzewa o rzadkim listowiu. Ledwo co zdążyliśmy
podciągnąć szorty, kiedy podszedł do nas pewien mężczyzna z
pytaniem: Czy jesteśmy w tych stronach na wakacjach? Czy
zgubiliśmy drogę? Gdy tylko sobie poszedł, przyszło nam do
głowy, że - aby zapobiec ewentualnym kradzieżom - ma on za
zadanie nadzorowanie samotni, która była rzeczywistym
celem naszej wycieczki. Przypominam sobie kaplicę,
całkowicie zrujnowaną, chociaż pozostały po niej jeszcze
wysokie ściany wyrastające pośrodku pustej równiny, wraz z
okalającym je kamiennym ogrodzeniem, oraz mury leżącej już
w gruzach zakrystii, gdzie chciałoby się pospacerować,
niczym wśród starożytnych ruin, rozmyślając o tych, którzy tu
kiedyś przebywali. Krótka nawa cała skąpana jest w słońcu,
chór pozostaje w cieniu ze swoim antracytowym, kamiennym
ołtarzem w doskonałym stanie. Kładę się na nim na plecach,
jest za wysoko, żeby kochać się na stojąco. Podczas gdy
Jacques pochyla się, by otworzyć moją waginę kilkoma
ludycznymi liźnięciami, szeroko otwartymi oczyma wpatruję
się w skrawek nieba odciętego linią szczytową czarnych
murów; czuję się tak, jakbym się znajdowała na dnie studni.
Sprawę doprowadzimy do końca na stojąco, w ciasnej klitce,
gdzie ledwo co mieszczą się oba nasze ciała. Jej pierwotne
przeznaczenie pozostaje dla nas tajemnicą. Antresola? Nisza,
w której znajdowała się nieistniejąca już dzisiaj statua?
Inne ruiny, inna pusta przestrzeń: ogromnych rozmiarów
gospodarstwo ziemskie, umocnione, wraz z przybudówkami,
oraz usytuowany nad stromym uskokiem płaskowyż, któremu
zdaje się ono - jeszcze teraz - zapewniać ochronę. Powinnam
uściślić informacje na temat naszej „kultury stadła”: co drugi,
trzeci raz miłosne zespolenie daje początek seansowi zdjęć.
Tym razem był on długi i skomplikowany. Zabrałam ze sobą
wiele różnych rzeczy, niektóre z nich są tak delikatne, że boję
sieje porozwieszać na krzakach czy rzucić na stertę kamieni.
Te same obawy pojawiają się ponownie, kiedy chcę się
przebrać, między jedną sesją pozowania a drugą, w muślinową
sukienkę, która tańczy na wietrze. Jacques szuka kontrastów
świetlnych i każe mi wciskać się we wszystkie szczeliny tych
ruin. Stąpam ostrożnie po kamienistej drodze, ponieważ mam
na nogach pantofelki o bardzo cienkich obcasach i wąskich
noskach, które trochę mnie uciskają. Muszę również uważać,
żeby nie wdepnąć w kozie bobki, gdyż zanim z tych ruin
zrobiliśmy sobie studio fotograficzne, pasły się tu zwierzęta.
Wielokrotnie boso przeskakiwaliśmy murki, potem Jacques
podawał mi pantofle, które wkładałam, przy okazji pozując do
kilku fotografii. Do każdego zdjęcia należy znaleźć
kompromis pomiędzy pozami, o jakie prosił Jacques,
dokładnymi co do centymetra jeśli chodzi o odsłonięcie
wzgórka łonowego i rozchylenie ud albo też przyleganie
przezroczystej bluzki, a stanem moich obolałych stóp z trudem
utrzymujących równowagę i pośladków umieszczonych w
pobliżu kolczastych krzewów. Podczas gdy ja omiatam
spojrzeniem panoramę, moje ciało zostaje odpowiednio
ustawione i ma niewielkie pole manewru. Kiedy pozuję,
jestem posłuszna mojemu instruktorowi i wykonuję jedynie
pełne wahania gesty. Ja z kolei proszę go o to, by nim
wyczerpie się zapas filmów, wykonał kilka ostatnich zdjęć
przedstawiających mnie nagą, gdy idę środkiem szerokiej
drogi, która biegnie w dół po łagodnym stoku, ku
pozostawionemu na równinie samochodowi. Po przymusie
pozowania odczuwam potrzebę, by iść w gorącym powietrzu
jak zwierzę na sawannie.
Otwarte drzwiczki terenowego samochodu posłużą za
niepotrzebny parawan; widzieliśmy przecież, że w pobliżu
jedynego zamieszkanego domu na płaskowyżu nie było
żadnego pojazdu, a więc gospodarze muszą być nieobecni.
Czy to z powodu dwóch godzin spędzonych wśród licznych
niedogodności na łonie natury, czy też na skutek kiełkującego
we mnie podejrzenia, że Jacques mógł niedawno skorzystać z
innej dupy niż moja własna za tym samym ekranem z blachy -
nie jestem jeszcze gotowa. W podobnych wypadkach zwinną
ręką rozchylam wargi sromu, nawilżając je odrobiną śliny
potajemnie zebranej czubkiem palców. Jacques natrafi jeszcze
na pewien opór, lecz gdy tylko jego żołądź sforsuje wejście,
mechanika wydzielania zostanie wprawiona w ruch i cały
członek zajmie niebawem miejsce w mojej doskonale
wilgotnej cipie. Wydaje mi się, że najpierw wysunęłam nogę,
którą oparłam na schodku, może po to, by lepiej rozchylić
pochwę, chociaż, jeśli muszę odwrócić się plecami do mojego
partnera, niczego nie lubię bardziej niż zrywami podsuwać mu
tyłek. Do tego potrzeba gibkiej talii i dlatego lepiej trzymać
nogi złączone. Zresztą im bardziej wypinam pupę, tym
większą przyznaję jej autonomię, choć zwykło się
przypisywać ją raczej własnej głowie, ponieważ to ona jest
siedzibą myśli, która żyje własnym życiem, bytem samym w
sobie, uwolnionym od reszty ciała. Dokładniej rzecz ujmując,
gdy szukałam członka Jacques’a, jak gdyby chodziło o to, by
go sprząc ze sobą, łącznie z przypisanym do niego ciałem,
zobaczyłam swoją twarz w lusterku wstecznym. Kiedy
obserwuję siebie podczas stosunku, widzę rysy pozbawione
wyrazu. Muszą się przecież zdarzać chwile, gdy tak jak
wszyscy robię jakieś grymasy, lecz jeśli czasem w szybie czy
lustrze napotykam własne przelotne odbicie, widzę, że
wyglądam inaczej, niż - jak sądzę - powinnam wyglądać w
takiej chwili: mam błędny wzrok, skierowany jak gdyby do
środka, tak jakby z ufnością i nienatarczywie szukał czegoś w
jakiejś bezbrzeżnej przestrzeni.
Uprawianie miłości pod gołym niebem było obecne w
naszym wspólnym życiu od samego początku. Wizyty u babki
Jacques’a, w miasteczku położonym na monotonnej równinie
Beauce, wiązały się zawsze z obowiązkowym postojem na
skraju drogi. Zatrzymywaliśmy 2CV na poboczu,
przechodziliśmy za żywopłot i widząc pole, które wznosiło się
łagodnie aż po horyzont, zagłębialiśmy się w trawie. Trzeba
było zabawnie podrygiwać, żeby uwolnić się z obcisłych
dżinsów. W obawie przed żyjątkami układałam swoją kurtkę
pod głową, kurtka Jacques’a zaś chroniła mi lędźwie. Jako że
nie spędziłam młodości na wsi, z naiwnością korzystałam z
tych pospiesznych uścisków obnażonych części naszych ciał;
nieoczekiwanie moje nogi i pośladki nie miały już takiej samej
temperatury jak reszta, która nadal była okryta, a Jacques
musiał sobie jakoś radzić z udami skrępowanymi przez slipy i
pasek od spodni. Dziecinna radość towarzyszyła
doprowadzaniu do rozkoszy odsłoniętych fragmentów ciała,
jak gdyby te, które nadal były opatulone, służyły im za alibi.
Pejzaż śródziemnomorski, pośród którego spędzamy
przecież kilka tygodni w roku, jest bardzo urozmaicony,
jednak w winnicach i niskopiennych zaroślach niełatwo
znaleźć kryjówkę, a jeszcze trudniej naturalne legowisko. Nie
ma trawy, a z powodu braku drzew często musiałam czepiać
się kurczowo jakichś pozbawionych szyb drzwiczek wraku
samochodu albo brzegu jakiejś obudowy, i stałam tak z
tyłkiem mocno wypiętym, a moje oczy i nos musiały znosić
zgniliznę i brud, jakie nas tam otaczały. Często wybieraliśmy
się na przechadzkę dróżką, która pięła się pod górę aż do
młodej winnicy wysadzonej na kamienistym gruncie. Przy tej
właśnie dróżce, która zresztą częściowo zarosła, odkąd nią nie
chadzamy, z biegiem czasu upodobaliśmy sobie kilka miłych
miejsc. W połowie wysokości, nim jeszcze stawała się
bardziej stroma, droga rozszerzała się i z jednej strony
roztaczał się widok na grupę wypukłych skałek; można było
zabawiać się, przyrównując je do grzbietu hipopotama
wynurzającego się z błotnistej rzeki, która zresztą mogłaby
nieść pogięte kanistry i parę połamanych palet. Tam
wyciągałam się na gładkiej powierzchni skał, a Jacques
wspierał się nade mną na rękach, osłaniając mnie i biorąc na
cel. Jednak niełatwo mu było sięgać dość głęboko.
Rozwiązanie polegało na tym, że musiałam się obrócić i
uklęknąć na czworakach, podobna do małej rzymskiej
wilczycy na cokole, przyjmującej bardzo szczególną ofiarę od
swego nadwornego kapłana.
Wyżej droga zakręcała. Z jednej jej strony znajdował się,
służący jako wysypisko śmieci, rów, którego zawartość, jak to
stwierdzaliśmy za każdym razem, gdy tamtędy
przechodziliśmy, odnawiała się w jakiś tajemniczy sposób:
pojawiał się szkielet jakiejś maszyny rolniczej, drzwiczki
pralki automatycznej itd. Z drugiej zaś strony na długości
kilku metrów droga przylegała do białej skały, stromo ściętej i
wyglądającej jak ściana. Pomimo silnego odblasku bardzo
lubiliśmy się tu zatrzymywać, ponieważ gładka skała nie
raniła moich dłoni, a także, bo czemu by nie, dlatego że
podświadomie mieliśmy potrzebę odczuwania, jak nasze ciała
odcinają się na tle tego ekranu od otaczającego nas nieładu.
Jako że nie było tutaj listowia, które mogłoby posłużyć za
ręczniki, a sami nigdy nie pamiętaliśmy, by przezornie zabrać
ze sobą chusteczki jednorazowe, przez kilka chwil leżałam
zwrócona twarzą do mojej skały, z rozstawionymi nogami,
patrząc, jak z mojej cipki na ziemię skapuje sperma podobna
do leniwego gluta, w takim samym białawym kolorze jak
kamienie. Jeszcze wyżej, na szczycie płaskowyżu, droga
kończyła się w zagajniku, który zapewne użyczyłby nam
więcej chłodu, bo resztki po piknikach mieszały się tu
czasem z uschniętymi kępkami. Jednak rzadko się w nim
zatrzymywaliśmy. Musieliśmy tam najpierw dotrzeć, a gdy się
wreszcie wdrapaliśmy, często było już po wszystkim. Jacques
nie potrafił oprzeć się falowaniu przed nim moich bioder, pod
szortami albo spódnicą, stanowiącemu jakby drugi oddech
ciała i nadającemu rytm marszowi, gdy tymczasem ja,
zaabsorbowana podczas wspinaczki myślą o jego
spoczywającym na mnie spojrzeniu, miałam dość czasu, by
przygotować waginę, której rozwarcie mogę porównywać
jedynie do pisklęcia, niezmordowanie trzymającego
rozdziawiony dziobek.
A więc z dość trudnego do uchwycenia powodu „kultura
stadła”, o której mówię, miała okazję tworzyć się w
dekoracjach zasadniczo bukolicznych. Co prawda pieprzenie
się na wyjeżdżonych drogach wiąże się z mniejszym ryzykiem
niż seks w bramach domów. Co nie zmienia faktu, że zarówno
Jacques, jak i ja -z innymi partnerami - uprawialiśmy miłość
również w miejskich zakątkach. Jednak korytarze metra (gdzie
zatrudniony tu facet korzysta z osłony tłumu, by
niepostrzeżenie musnąć moje pośladki, co stanowi umowną
zachętę, by się spotkać w jego służbówce zastawionej kubłami
i szczotkami) oraz kafejki na przedmieściach (gdzie posępni
mężczyźni pasą wzrok moją osobą, na kanapce w sali w głębi
lokalu) odwiedzałam, i to w towarzystwie Jacques’a, tylko w
wyobraźni. A w dodatku czy to ja go tam zaciągałam? Już mi
przeszło to przyzwyczajenie, lecz kiedyś lubiłam przecież
oblepiać ściany naszej sypialni tymi fantasmagoriami,
przesuwając powoli jak paciorki różańca sytuacje i
pozycje, jakie przyjmowałam. Były to jednak tylko
propozycje, oczekiwałam od Jacques’a przyzwolenia, którego
mi udzielał bezbarwnym głosem i z obojętną spontanicznością
kogoś, kogo zaprząta coś zupełnie innego - lecz z całą
pewnością udawał obojętność, jego członek piłował mnie w
tym czasie delikatnie i długo. Z tych zapisków wyciągam dwa
wnioski.
Pierwszy jest taki, że do stadła każdy wnosi swe własne
pragnienia i marzenia erotyczne, które dopasowują się do
siebie, tworząc wspólne zwyczaje i zależnie od stopnia
konkretyzacji, jakiego się oczekuje, przekraczają - nie tracąc
przy tym nic ze swej intensywności - granice pomiędzy snem
a rzeczywistością. Moja obsesja liczby mogła się
urzeczywistnić poprzez praktykowanie seksu grupowego z
Claude’em, z Erikiem, ponieważ to właśnie w ten sposób ich
własne pragnienia zbiegły się z moimi. Jeśli nie
doświadczyłam żadnego rozczarowania, to właśnie dlatego, że
nigdy nie brałam udziału w orgii razem z Jakiem (nawet
wówczas, gdy mi donosił, że to robił beze mnie); to właśnie na
tym, jak sądzę, polegało rozdzielenie naszego życia
seksualnego. Wystarczyło, bym mu opowiedziała swoje
przygody i domyśliła się, że znajdują one odbicie w jego
wyobraźni, tak jak wystarczyło, że on znajdzie we mnie
powolną wspólniczkę i towarzyszkę podczas reportaży
fotograficznych w mniej lub bardziej zaśmieconych plenerach,
i spełnioną ekshibicjonistkę gotową obnażać się przed jego
obiektywem - nawet jeśli mój narcyzm wolał przyjemniejsze
otoczenie i bardziej wyidealizowane portrety…
Drugi wniosek jest taki, że łono natury nie sprzyja tym
samym marzeniom erotycznym co przestrzeń miej ska, która z
definicji stanowi przestrzeń społeczną, teren, gdzie
uzewnętrzniają się potrzeba naruszania zasad i ciągoty
ekshibicjonistyczne oraz voyeurystyczne. Miasto zakłada
obecność innych osób, przypadkowe spojrzenia nieznajomych,
którzy mogą zakłócić atmosferę bliskości, panującą wówczas,
gdy ludzie chcą zespolić swoje nagie ciała. Te same osoby pod
gołym niebem, mając tylko Pana Boga za świadka, szukają
zupełnie innych doznań; chcą zakosztować rajskiej samotności
i napawać się całą widoczną przestrzenią. Iluzja, w tym
przypadku, polega na tym, że ich rozkosz przejawia się na
poziomie tej przestrzeni, w której odnoszą wrażenie, iż ich
cielesna powłoka rozciąga się w nieskończoność. Być może
otarcie się o owo unicestwienie jest bardziej odczuwalne, gdy
ciała mają kontakt z tętniącą niewidzialnym życiem ziemią, w
której wszystko się grzebie. Oczywiście, większość moich
marzeń podczas masturbacji rozgrywała się w środowisku
miejskim. (Oprócz tych, które już wcześniej wyjawiłam, mam
jeszcze jedno: jakiś mężczyzna w przepełnionym wagonie
metra napiera rozporkiem na moje pośladki, udaje mu się
zadrzeć mi spódnicę i wprowadzić członek; ten manewr nie
uchodzi uwagi innych, którzy przedzierają się przez tłum,
żeby go zastąpić; pasażerowie w wagonie dzielą się wówczas
na tych, którzy doznają orgazmu, i oburzonych, którzy się
kłócą; znajdźcie mi bardziej paryskie marzenie erotyczne!).
Chociaż zawsze potrafiłam dostosować się do poboczy
wielkich arterii lub parkingów stolicy, to w gruncie rzeczy
sądzę, że wolę przestronność. A swoją drogą miasto nocą
stwarza jej iluzję. Na początku naszego wspólnego życia, gdy
Claude i ja późno wracaliśmy do naszego mieszkanka na
przedmieściu, zdarzało mi się iść przodem i bez uprzedzenia
zadzierać spódnicę, nie dlatego, bym go zachęcała, żeby mnie
zerżnął tam, gdzie akurat się znajdowaliśmy (nie sądzę, byśmy
to kiedykolwiek zrobili), ani żeby sprowokować
przypadkowego przechodnia, lecz po to, by chłonąć ulicę,
odczuć jej świeży powiew rozedrganym z pożądania rowkiem.
W istocie zastanawiam się, czy mężczyźni z zagajników i
parkingów, z powodu swojej liczby i statusu cieni, nie są
ulepieni z tej samej materii co przestrzeń i czy nie ocierałam
się o kawałki tkaniny zrobionej z powietrza, tyle tylko, że o
gęstszej w tym przypadku osnowie. Ściśle mówiąc, nie mam
sobie równej w odnajdywaniu właściwej drogi na nieznanych
trasach. Być może łatwość przechodzenia w grupie od
mężczyzny do mężczyzny lub lawirowania, jak to miało
miejsce w niektórych okresach mego życia, pomiędzy kilkoma
związkami miłosnymi jest charakterystyczna dla tej samej
rodziny predyspozycji psychicznych co zmysł orientacji w
przestrzeni.
1
Raymond Barre - ekonomista i polityk, w latach 1976-
1981 premier i minister gospodarki i finansów za prezydentury
Valery’ego Giscarda d’Estaing. Odznacza się słuszną tuszą
(przyp. tłum.).
2
We Francji środa to zwyczajowo dzień wolny od zajęć
szkolnych (przyp. tłum.).

Miasta i ludzie
Przez pierwsze lata dorosłego życia moje doświadczenia
seksualne pozostawały w nierozłącznym związku z potrzebą
zaczerpnięcia świeżego powietrza. Pojawiła się ona już na
samym początku. To właśnie w czasie pierwszej ucieczki z
domu straciłam dziewictwo. Kolejny raz pokłóciłam się z
rodzicami, kiedy Claude, którego jeszcze wtedy nie znałam,
zadzwonił do drzwi mieszkania, żeby mi powiedzieć, że
przyjaciel, z którym byłam umówiona, nie przyjdzie.
Zaproponował spotkanie. W rzeczywistości zawiózł mnie
swoim renault 4 L do Dieppe. Rozbiliśmy namiot na skraju
plaży.
W jakiś czas potem zakochałam się w pewnym studencie
z Berlina. Nie sypialiśmy ze sobą (był to ostrożny młody
człowiek, a ja się nie dopominałam), ale czując jego długie,
kościste ciało obok siebie i patrząc na jego duże, białe dłonie,
traciłam głowę. Chciałam jechać do Berlina Zachodniego,
żeby tam zamieszkać. Szeroki Kudam pnący się w górę w
kierunku połyskującej na niebiesko katedry, parki tego miasta,
będącego przecież enklawą, zachwycały mnie. Aż w końcu
student napisał mi, że to nierozsądne, żebyśmy w tak młodym
wieku podejmowali w stosunku do siebie jakieś zobowiązania.
Nowa ucieczka, znowu z Claude’em, z którym wciąż się
spotykam, i podróż jego 4 L. Miejsce przeznaczenia: Berlin,
żeby porozmawiać z tym, który chce ze mną zerwać. Głupia
próba przejścia nielegalnie granicy pomiędzy Niemcami
Zachodnimi i Wschodnimi, bo nie mam wymaganych
dokumentów. I wtedy to student przyjeżdża na granicę
porozmawiać, a moja pierwsza sentymentalna przygoda
kończy się w kafeterii, na ogromnym parkingu zbudowanym
w samym środku lasu, wśród setek ludzi i sznurów
samochodów stojących w kolejce do drewnianych budek.
Przez długie lata zachowałam wszakże tę skłonność do
ucieczki bez zapowiedzi, co nie było fair ani w stosunku do
tego, z kim żyłam, ani wobec tych, z którymi podróżowałam,
czy do których przyjeżdżałam po to, by wkrótce ich zostawić i
wrócić do domu. Powodem tego, że nigdzie nie potrafiłam
dłużej zagrzać miejsca, była częściowo owa szaleńcza
ciekawość młodych kociąt, z którą Claude, Henri, parę innych
osób i ja sama odnosiliśmy się do spraw seksu, i która od
czasu do czasu popychała nas do tego, żeby samotnie oddalać
się od reszty bractwa. Zgodnie z niepisanym prawem ten, kto
wyruszył na przeszpiegi, powinien podzielić się swoimi
spostrzeżeniami z innymi. Nie zawsze się tak działo i stąd cała
ta mieszanka oliwy i wody. Składały się na nią zarówno nasze
pojedyncze zapędy, jak i libertyńskie usposobienie.
Dwudniowy wypad gdzieś daleko w towarzystwie mężczyzny,
którego ledwo co znałam, czy też, jak to miało miejsce przez
długie lata, utrzymywanie trwałego związku z kolegą
mieszkającym w Mediolanie, to z jednej strony obietnica
podróży i odosobnienia, z drugiej zaś utulenia do snu,
pieszczot i pieprzenia się w taki sposób, do jakiego nie byłam
przyzwyczajona. Gdyby to było możliwe, chciałabym każdego
ranka po otwarciu oczu zobaczyć sufit jeszcze mi nieznany, a
wstając z pościeli, przez kilka sekund zastanawiać się, co to
znowu za no-man ‘s-land to nowe mieszkanie, skoro od
wczoraj nie pamięta się już, w którą stronę trzeba pójść, żeby
znaleźć korytarz prowadzący do łazienki. W takiej chwili
jedynie to drugie ciało, które - nawet jeżeli poznało się je
zaledwie parę godzin wcześniej - przez cały czas wspierało
nas swoją konsystencją i zapachem, zapewnić może
niewysłowiony błogostan znanego nam już, opartego na
zażyłości kontaktu. Ileż to razy myślałam - snując leniwie
domysły na temat życia luksusowych prostytutek - że to jedna
z zalet ich zawodu. Co się zaś tyczy podróży sensu stricto, a
więc czasu, który się spędza, opuściwszy jedno miejsce i nie
dotarłszy jeszcze do drugiego, może ona stać się źródłem
przyjemności mierzonej tą samą miarą, co rozkosz erotyczna.
W taksówce, kiedy nagle dochodzi do wygaszenia emocji
poprzedzających wyjazd, czy też w owym stanie
półświadomości, w który się zapada podczas oczekiwania na
lotnisku, zdarza mi się odczuwać doskonale dający się
zidentyfikować dotyk ręki giganta, który sięgnąwszy mego
wnętrza, chwyta mnie za trzewia i daje rozkosz, ogarniającą
najskrytsze zakątki mego ciała. Jest wtedy dokładnie tak, jak
gdyby jakiś mężczyzna przyglądał mi się uparcie, dając do
zrozumienia, że pragnie mnie poznać.
Mimo to nigdy nie wykorzystywałam częstych i dalekich
podróży służbowych, żeby mnożyć zastępy kochanków.
Pieprzyłam się wówczas o wiele rzadziej niż w Paryżu,
chociaż miałam więcej czasu i mogłam korzystać z
beztroskich kontaktów bez przyszłości. Próżno łamałabym
sobie głowę, i tak nie doliczę się więcej niż dwóch spotkanych
w czasie podróży mężczyzn, z którymi odbyłam stosunek
jeszcze w trakcie jej trwania. (Mówiąc „stosunek”, mam
oczywiście na myśli ten jeden raz, usytuowany na przykład
pomiędzy śniadaniem i pierwszym tego dnia spotkaniem
umówionym z jednym mężczyzną a nocą spędzoną wcześniej
z drugim).
Są dwa wytłumaczenia takiego stanu rzeczy. Przede
wszystkim na samym początku mego życia zawodowego jedna
z bardziej doświadczonych koleżanek dała mi do zrozumienia,
że kolokwia, seminaria oraz inne tego typu spotkania to
doskonała okazja dla osób tymczasowo uwolnionych z
łączących je z bliskimi więzów do przemykania się ukradkiem
w tę i z powrotem hotelowym korytarzem. Ja odwiedzałam
miejsca miłosnych schadzek o charakterze o wiele bardziej
wyspecjalizowanym i skoncentrowanym; niemniej
zbulwersowało mnie to tak samo, jak pokraczne stroje, jakie
wkładają - chcąc zaznaczyć, że są na wakacjach - ludzie
skądinąd dbający o swój wygląd. Z uporem godnym lepszej
sprawy sądziłam, że kochanie się - to znaczy częste
spółkowanie, któremu towarzyszy dobra dyspozycja
psychiczna, niezależnie od liczby partnerów - to sposób bycia.
W przeciwnym razie, jeśli wolno byłoby to robić tylko pod
pewnymi warunkami, w ściśle określonym czasie, to byłby
prawdziwy karnawał! (Tu pozwolę sobie na dygresję, aby
zrelatywizować ten surowy sąd. Nie potrzeba dowodów na to,
że nasze skłonności seksualne mogą się odwrócić niczym stary
parasol, którego metalowe druty, zapewniające nam osłonę
dopóty, dopóki wiatr wieje zgodnie z naszym oczekiwaniem,
wywijają się nagle w stronę przeciwną, narażając nas na
kontakt z potokiem naszych urojeń. Raz jeszcze na stronach
tej książki dokonam konfrontacji faktów i fantasmagorii, tym
razem po to, żeby uwypuklić pewną zabawną
antynomię: pomimo morału, który dopiero co wysnułam,
bardzo podniecały mnie myśli, że oto jestem workiem na
spermę bandy zdenerwowanych uczestników kongresu, którzy
pierdolą mnie w tajemnicy jeden przed drugim, w kącie
hotelowego baru, czy nawet w kabinie telefonicznej, trzymając
w ręce słuchawkę i nie przerywając zasadniczej rozmowy z
żoną: „Tak, kochanie, wszystko w porządku, tylko to
jedzenie…”. I tak dalej. Oto jeden ze scenariuszy, w którym
obraz maksymalnego upodlenia najpewniej doprowadza mnie
do stanu szczytowania).
Jeśli chodzi jednakże o rzeczywisty porządek zdarzeń,
moje egzotyczne przygody w roli speleologa paryskich
parkingów mieszczą się w dwóch paragrafach. Asystent, który
emfatycznie przyciągnął mnie do siebie pośrodku hotelowego
holu, rzeczywiście przyszedł mnie obudzić następnego dnia
rano. Jeździliśmy właśnie po Kanadzie. Dając dowód
zdrowego rozsądku, pozwolił mi trochę odpocząć po naszych
licznych w ostatnich dniach podróżach. Spokojnie pracował
miednicą. Pozwalałam mu sobą kierować bez większego
przekonania, zachęcałam go wszakże tak, jak to robią osoby
trudniące się tym zawodowo, odpowiednio dobierając słowa
raczej z repertuaru wyrażeń miłosnych aniżeli obscenicznych.
Po czym, bez przesadnej afektacji, powiedział mi, że myślał o
tym już wcześniej, ale czekał na koniec naszego pobytu. Nie
chciał, aby seks przeszkadzał nam w pracy. Mieliśmy jeszcze
kilkakrotnie okazję razem pracować. Jednakże nigdy więcej
nie zdobyliśmy się już na żaden gest zachęcający do zbliżenia.
Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że znajomość seksualna
nawiązana z kimś, kogo miałam okazję później spotykać, nie
miała dalszego ciągu i nie została w sposób naturalny
przeniesiona na grunt stosunków przyjacielskich i
zawodowych. Trzeba jednak powiedzieć, że znajdowałam się
akurat w tym okresie swego życia, kiedy usiłowałam - z
większym lub mniejszym skutkiem - jeżeli nie dochowywać
wierności, to przynajmniej się hamować. Myślałam, że takie
być może właśnie grzeszki mają na sumieniu ludzie, którzy
nie są libertynami. Jedyny raz w życiu zdarzyło mi się
wówczas trochę żałować, że dopuściłam do aktu seksualnego.
Przygoda brazylijska pozostawiła we mnie uczucie o
wiele bardziej złożone. Wylądowałam właśnie po raz pierwszy
w Rio de Janeiro, mając całą listę numerów telefonicznych, ale
w końcu odpowiedział jedynie ten artysta. Przypadek sprawił,
że doskonale znał pewien fragment historii francuskiej kultury,
będący przedmiotem również moich zainteresowań.
Rozmawialiśmy więc do późnej nocy, siedząc na smętnym
tarasie przy plaży Ipanema. Minęło kilka lat, on odwiedził
Paryż, ja kilkakrotnie wracałam do Brazylii. W Sao Paulo, po
jakimś przyjęciu wydanym z okazji biennale, znaleźliśmy się
w tej samej taksówce. Podał adres mojego hotelu. Ze
wzrokiem utkwionym w kark szofera, poklepałam go po
udzie. Podał adres swojego hotelu. Łóżko stało obok
przeszklonej ściany i szyldy świetln e kładły się na nim
żółtymi plamami w stylu Hoppera. Nie pokrywał mnie,
rozrzucał po moim ciele fragmenty swojego ciała, upewniając
się co do mojej obecności zarówno rękoma, wargami i
prąciem, jak też czołem, brodą, ramionami, nogami. Było mi
dobrze, chociaż przedtem dostałam migreny, która wywołała u
niego panikę. Słyszałam, jak coś mruczy mi nad uchem o
czasie, o przemijaniu nim również nie było drugiego razu.
Później, w innej taksówce, tym razem paryskiej, przyglądając
mu się raczej aniżeli słuchając wypowiadanych przez niego
pełnych atencji słów, doznałam nagle przemożnego uczucia
radości: rozmyślałam o geograficznej odległości między nami,
o długich okresach rozstania przedzielających nasze, regularne
przecież, spotkania - bawiąc przejazdem w Rio, czasem po
prostu do niego dzwoniłam - myślałam też o tym jednym
razie, kiedy przestrzeń i czas zjednoczyły się, tworząc
doskonałą architekturę. To, że niewiele mam do powiedzenia
na temat seksu w swoich dziennikach z podróży, odnosi się
także do kwestii, które poruszyłam w pierwszym rozdziale.
Lubiłam odkrywać - pod warunkiem, że miałam przewodnika.
Nie dziwiłam się, gdy jakiś mężczyzna przedstawiał mi
innego. Zdawałam się raczej na łączące ich obu stosunki,
aniżeli zastanawiałam nad swoimi zachciankami i sposobami
ich zaspokajania. Zresztą mieć stosunki seksualne i odczuwać
pożądanie to prawie dwie różne sprawy; mogłam bardzo silnie
pożądać mężczyzn, z którymi nigdy nic nie doszło do skutku, i
nie wywoływało to we mnie żadnego uczucia frustracji.
Miałam usposobienie marzycielki i dużą fantazję; znaczna
część mojego życia seksualnego polegała właśnie na tym.
Zresztą pomagałam wyobraźni, ściskając srom kciukiem i
palcem wskazującym. Kopulowanie zaspokajało potrzeby o
wiele głębsze: torowałam sobie w ten sposób gładką drogę
przez świat. Jak już mówiłam - żyłam w komforcie swego
rodzaju rodzinnego wspólnictwa, którego nie ma, kiedy się
ląduje po raz pierwszy (i to bez żadnych specjalnych
rekomendacji) w odległym mieście.
W przypadku wielu mężczyzn często pamiętam głównie
ich dom. Co nie upoważnia mnie bynajmniej do tego, ażeby
nie doceniać innych wspomnień, które po sobie pozostawili.
Chodzi tu raczej o to, że wspomnień tych nie da się wyjąć z
otaczających je ram i że to właśnie dzięki takiej spontanicznej
rekonstrukcji przypominają mi się chwile miłosnych zbliżeń
czy też szczegóły dotyczące układu ciał. Czytelnik zdążył już
być może zauważyć, że szybko odnotowuję scenerię. Gdy
otwierała się moja wagina, ja sama patrzyłam szeroko
otwartymi oczyma na to, co mnie otacza. Kiedy byłam jeszcze
bardzo młoda, w ten właśnie sposób nauczyłam się - między
innymi - odnajdować w Paryżu. Pewien przyjaciel, architekt,
który przyjmował mnie w swoim apartamencie, usytuowanym
na ostatnim piętrze nowo wybudowanego budynku -
wystarczająco wysoko, żeby z łóżka widzieć niebo - zwrócił
mi uwagę na to, że ode mnie, z prawego brzegu Sekwany, z
ulicy Saint-Martin, do niego, na brzeg lewy, do górnego
odcinka ulicy Saint-Jacques, wystarczy iść cały czas prosto.
Zaczęłam lubić Pałac Inwalidów, towarzysząc mojemu
kumplowi, dentyście, gdy ten odwiedzał jedną ze swoich
przyjaciółek. Kiedyś, w latach pięćdziesiątych, była znaną
piosenkarką i zachowała ten nieco mdły i pretensjonalny urok
charakterystyczny dla zdjęć widniejących na okładkach płyt z
tamtych czasów. Oddawała się bez większej ochoty, ja zaś,
chcąc zabić nudę, bawiłam się w estetkę: ze wzgardą traktując
gerydony zagracone poszczególnymi eksponatami z kolekcji
rozmaitej wielkości żółwi, z kamienia i porcelany,
podchodziłam do okna sycić oczy uwznioślającymi
proporcjami budynków okalających esplanadę. Wnętrze
każdego mieszkania narzuca specyficzny kierunek spojrzenia.
U Erica łóżko było centrum dyspozycyjnym dla całego
kalejdoskopu obiektywów, ekranów i luster. U Brunona,
zgodnie z wzorcem atelier Mondriana, wazon z kwiatami
stanowił jedyny punkt centralny całej przestrzeni, a futryny
drzwiowe, belki, szafki i meble sprawiały takie wrażenie,
jakby wszystkie były wycięte z jednego kawałka drewna,
homotetyczne - jak gdyby powtórzenie tej samej bryły pełniło
różne funkcje, a wielki stół był na przykład podniesioną do
góry repliką łóżka.
Noszę w sobie słodką nostalgię za ogromnymi
mieszkaniami, które znajdują się w wielkich miastach
włoskich. Kiedy nawiązałam współpracę z Enzem, mieszkał w
Rzymie - chyba w jakiejś dzielnicy peryferyjnej - w jednym z
tych budynków w kolorze ochry oddzielonych od siebie
niezbyt bezpieczną przestrzenią. Gdy porównywałam tę
dzielnicę z przedmieściem, na którym spędziłam dzieciństwo,
zaskoczyło mnie to, że było tam tak dużo gruntu leżącego
odłogiem. Jakaś feudalna urbanistyka nakazywała, żeby fasada
każdego z budynków kładła się wieczorem całym swym
cieniem na ziemi. W środku poszczególne pomieszczenia były
o wiele większe aniżeli podobne lokale znajdujące się w
budynkach porównywalnej kategorii we Francji.
W łazience głos dudnił, a czystość terakoty pokrywającej
podłogę w całym mieszkaniu sprawiała, że łatwiej było
ogarnąć całą tę przestrzeń. Wyglądało to tak, jakby ktoś
właśnie skończył ją pucować, by uhonorować naszą wizytę. W
rok czy dwa później Enzo osiadł w Mediolanie. Budynki były
tu starsze, mieszkania jeszcze przestronniejsze, sufity wyższe.
Tylko mebli nie było więcej. Jaką przyjemność sprawiało mi
chodzenie po tym wnętrzu nago: czułam się tu równie świeża
jak jasna farba na ścianach, naturalna i prawdziwa jak pokój,
w którym stały tylko łóżko i otwarta walizka! Zdjęcie swetra,
zsunięcie spódnicy powodowały powiew, który mile pieścił
ciało.

Na progu
Łatwo zrozumieć, dlaczego do tego stopnia kojarzyłam
miłość fizyczną z podbojem przestrzeni, jeśli się wie, że
urodziłam się w rodzinie, która w pięcioro zajmowała
trzyizbowe mieszkanie. Gdy tylko pierwszy raz uciekłam z
domu, po raz pierwszy też uprawiałam miłość. Nie po to
zdecydowałam się na ucieczkę, ale tak właśnie sprawy się
potoczyły. Ci, którzy wychowali się w rodzinach
zamożniejszych, w których każdy ma do dyspozycji swój
pokój, albo gdzie przynajmniej przestrzega się zasady
prywatności, lub też ci, którzy mogli chodzić do szkoły na wsi,
zapewne nie mają takich samych doświadczeń. Odkrywanie
własnego ciała nie było w ich przypadku tak uzależnione od
potrzeby poszerzenia przestrzeni, w której można się
swobodnie poruszać. Ja tymczasem musiałam pokonywać
odległości geograficzne, by dotrzeć do jakiejś części samej
siebie. Drogę z Paryża do Dieppe pokonałam samochodem i
spałam nad morzem. Zrozumiałam wtedy, że posiadam -
gdzieś, w jakimś regionie, którego nie mogłam zobaczyć i
którego jeszcze sobie nie wyobraziłam - otwór, zagłębienie tak
giętkie i tak głębokie, że mógł tam dotrzeć wyrostek ciała,
który sprawiał, że chłopiec był chłopcem, i że ja nim nie
byłam.
Gdy określano kiedyś stan świadomości młodych ludzi,
którzy -jak sądzono - nie wiedzieli jeszcze, na czym polega
proces przedłużania gatunku ani jak się miesza miłość z
pożądaniem, używano zapomnianych dziś słów, mówiąc, że
on jest „niewinny”, a ona „niewinna”. Pozostawałam prawie
„niewinna” aż do czasu, gdy doświadczyłam na sobie samej
pierwszego aktu tego procesu. Miałam dwanaście lat, kiedy
dostałam pierwszy raz okres. Moja matka i babka zakrzątnęły
się, wezwały lekarza, ojciec wsunął głowę przez drzwi i
spytał, czy leci mi krew z nosa. Taka to była edukacja
seksualna. Nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, skąd
ciekła ta krew, zresztą nie wiedziałam też dokładnie, którędy
oddawałam mocz. Pewnego dnia lekarz taktownie
wytłumaczył mi, że powinnam podmywać się nieco głębiej,
niż to dotychczas robiłam rękawicą toaletową, bo inaczej, jak
powiedział, wąchając palec w gumowej rękawiczce,
„nieładnie pachnie”. W końcu nabrałam pewnych podejrzeń
przy okazji skandalu, jaki wywołał pewien koncert muzyki
rockowej. Matka z przyjaciółkami komentowały przy mnie to
wy darze -nie. Koncert wywołał rozróby, interweniowała
policja. „Podobno nawet dziewczyny tak się rozszalały, że
zabrały gliniarzom pałki, żeby je tam sobie wkładać!”.
Wkładać je sobie - ale gdzie? I dlaczego akurat pałki? Te
pytania długo nie dawał y mi spokoju. Byłam już nastolatką, a
jednak pozostawałam w stanie ignorancji, wynikającej z
nieświadomości mojego dziecięcego onanizmu. Jako malutka
dziewczynka zrozumiałam, że pewne zabawy dostarczają
niezwykłych doznań, których nie można z niczym porównać.
Bawiłam się lalką w szczególny sposób. Zbierałam majtki w
kroku, robiąc z nich gruby pas, który upychałam w rowku
pomiędzy udami aż do pośladków, i siadałam tak, że tkanina
wrzynała się nieco w ciało. Wtedy ujmowałam maluteńką
rączkę golaska z celuloidu i wodziłam nią po rozebranej lalce
Barbie. Później zastąpiłam ściąganie majtek pocieraniem
dwóch wybrzuszeń na przedzie rowka. Już nie bawiłam się
lalką, za to wyobrażałam sobie, że znajduję się na jej miejscu,
i wykonywałam taki sam zestaw pieszczot. Być może właśnie
dlatego, że to zajęcie przynosiło mi tyle zadowolenia, nie
starałam się dowiedzieć, co właściwie robią ze sobą kobiety i
mężczyźni. Oto do czego doszłam: podczas gdy w wyobraźni
dłonie licznych chłopców przesuwały się po całym moim
ciele, w rzeczywistości ciało to było skulone, niemal
sparaliżowane, z wyjątkiem wciśniętej między uda dłoni
poruszającej się tam i z powrotem na odcinku ledwie kilku
milimetrów. Od wielu lat moja matka nie spała już z ojcem.
On został w ich dawnej wspólnej sypialni, a ona przeniosła się
do drugiego pokoju i spała ze mną na dużym łóżku, brat zaś
zajmował wąskie łóżeczko stojące obok. Nawet jeśli nic wam
nie powiedziano, instynktownie wiecie, jakie czynności należy
ukrywać. Jakiej paradoksalnej zręczności musiałam nabyć, by
dostarczyć sobie rozkoszy w niemal nieruchomej pozycji,
prawie jak przy bezdechu, aby ciało mojej matki, która mnie
dotykała, obracając się, nie poczuło wibracji! Przymus
podniecania się raczej dzięki tworzonym w głowie obrazom
niż prawdziwym pieszczotom pozwolił mi może rozwinąć
wyobraźnię. Mimo wszystko nie zawsze udawało się uniknąć
wpadek: zdarzyło się, że matka potrząsała mną, wyzywając od
małych bezwstydnie. Kiedy pojechałam z Claude’em do
Dieppe, już nie sypiałam z nią w jednym łóżku, jednak
zachowałam - na długo - zwyczaj masturbowania się z
usztywnionym ciałem. W końcu mogłabym powiedzieć, że
aby się otworzyć, nauczyłam się przede wszystkim
rozprostowywać. Przestrzeń rzadko otwiera się od razu. Nawet
w teatrze, gdy jeszcze czasem podnosi się kurtynę, ciężka
tkanina unosi się powoli i z mozołem lub zacina się przy na
wpół odsłoniętej scenie, a jakiś niewidzialny opór o kilka
sekund opóźnia rozpoczęcie spektaklu, na który czekają
widzowie. Jest rzeczą ogólnie wiadomą, iż przypisujemy
szczególne znaczenie ulotnym chwilom oraz miejscom, w
których jesteśmy przejazdem. Rozkosz odczuwana w
poczekalniach lotnisk stanowi być może odległe echo aktu
emancypacji, na który się zdobyłam, przyjmując zaproszenie
Claude’a i decydując się na wspólny wyjazd, choć gdy
przekraczałam drzwi domu rodzinnego, nie wiedziałam, co
mnie czeka u celu podróży. Lecz przestrzeń nigdy nie jest
tylko niezmierzoną błoną z dziurką. Powiększcie ją brutalnie,
a może wam spłatać figla i natychmiast się skurczyć.
Gdy miałam jakieś trzynaście lub czternaście lat, stałam
się mimowolnym świadkiem spóźnionej „sceny rodzajowej”.
Idąc korytarzem, dostrzegłam na progu drzwi wejściowych
matkę i przyjaciela, którego przyjmowała w domu, kiedy nie
było ojca. Wymieniali nic nieznaczący pocałunek, jednak ona
przymknęła powieki i wygięła lędźwie. Źle to przyjęłam. Ona
źle przyjęła to, że ja źle na to zareagowałam. Trzy czy cztery
lata później po raz pierwszy zobaczyłam Claude’a w tym
samym obramowaniu drzwi. Był czerwiec. Przyjechawszy
późno do Dieppe, znaleźliśmy miejsce na kempingu. Niewiele
zauważyłam, gdy rozbijaliśmy namiot. W tamtych czasach
było rzeczą powszechną, że studenci brali amfetaminę, żeby
nie spać, co po -zwalało im się uczyć w nocy przed
egzaminami. Claude zapewne wziął, żeby nie czuć zmęczenia,
prowadząc samochód, mnie także zaproponował tabletkę. Pod
namiotem nie mogliśmy zasnąć. Kiedy cicho zapytał, czy
może we mnie wejść, zadrżałam. Nie potrafiłabym dokładnie
powiedzieć, czy z powodu tego, co właśnie się działo, czy też
na skutek tego, co właśnie zażyłam. W każdym razie trwałam
w wielkiej niepewności co do mego stanu. Kilka miesięcy
wcześniej miałam flirt, który nieco dalej się posunął. Chłopak
dotknął swoim członkiem mojego nagiego brzucha i miał
wytrysk. Nazajutrz dostałam miesiączkę. Moja wiedza o
fizjologii była tak mętna, że pomyślałam sobie, iż zapewne
było to krwawienie po defloracji. Tym bardziej, że następny
okres długo się potem nie pojawiał (cykl u bardzo młodych
dziewcząt jest często nieregularny i może zostać zakłócony w
wyniku szoku emocjonalnego) i sądziłam, że jestem w ciąży!
Powiedziałam Claude’owi „tak”, jeśli raz jeszcze zada mi to
pytanie, wypowiadając moje imię. Pewnie nie spodziewał się
takiego warunku i chętnie kilkakrotnie powtórzył:
„Catherine”. Kiedy ze mnie wyszedł, ledwo dostrzegłam
wąską brunatną strużkę u góry uda.
Nazajutrz, praktycznie rzecz biorąc, nie opuszczaliśmy
namiotu, w którym mieściły się tylko nasze ciała. Leżeliśmy
jedno na drugim i obracaliśmy się razem, oddzieleni od
znajdujących się obok, tuż za nami, ludzi jedynie płótnem,
przez które sączyło się światło barwy piasku. W sąsiednim
namiocie mieszkała jakaś rodzina. Słyszałam, jak kobieta pyta
poirytowanym tonem: „Co też oni tam wyprawiają? Nigdy
stamtąd nie wychodzą?”. A mężczyzna ze spokojem
odpowiedział: „Daj spokój, nie wtrącaj się! Są zmęczeni.
Odpoczywają”. Mimo wszystko wyczołgaliśmy się z naszej
kryjówki, żeby coś zjeść na tarasie restauracyjki. Byłam trochę
nieprzytomna. W drodze powrotnej do namiotu spostrzegłam,
że plaża i usytuowany nieco z tyłu teren kempingowy były
całkowicie zamknięte prostopadle opadającą do morza falezą.
Zupełnie nie pamiętam, jak odebrali mnie rodzice, jednak
zapewne nie odbyło się to bez dramatów. Kilka tygodni
później miał miejsce epizod w ogrodzie pod Lyonem, opisany
na początku książki. Minęło dalszych parę tygodni i
zamieszkałam z Claude’em. Wypad do Dieppe sprawił, że
„stałam się kobietą” i zyskałam należne mi prawo do
wychodzenia, kiedy tylko mi się podoba. Jednakże gdy się
temu przyjrzeć z dystansem, baraszkowanie pod namiotem to
dziecinne igraszki. Gdy o tym myślę, przypominam sobie, jak
będąc małą dziewczynką, kryłam się przed spojrzeniami
dorosłych, naciągając na głowę prześcieradło i tworząc ciasną
przestrzeń własnego „domku”. Oddawanie się zakazanym
czynom w miejscach publicznych, gdy jest się widocznym za
niedoskonałą zasłoną, niedostatecznie ukrytym wśród listowia,
czy też gdy nie chroni nas szpaler wspólników, wywodzi się -
przynajmniej częściowo - z takich samych zabaw. Na tym
właśnie polega podstawowy mechanizm naruszania zasad,
który paradoksalnie mniej zależy od ekstrawersji niż
introwersji: nie należy bowiem okazywać swoich doznań,
trzeba zamykać się w sobie ze swoją intymną rozkoszą,
udając, że nie dostrzega się świadków, którzy nie są na to
przygotowani lub mogliby do tego nie dopuścić.

3. Przestrzeń skulona

Różne nisze
Eksploracja prywatnych terenów łowieckich na
peryferiach Paryża przysparzała mi nie tylko euforii, w jaką
wpada się na widok rozległej przestrzeni, ale przeobrażała się
również w to, co było jej konsekwencją, a więc zabawę w
chowanego. W ten sposób, na dosyć szerokiej ulicy, o dwa
kroki od ambasady ZSRR, znalazłam schronienie w
furgonetce będącej własnością władz miasta Paryża, wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa dlatego, że w grupie
znajdował się urzędnik miejski. Mężczyźni wchodzili po kolei.
Przykucałam, żeby zrobić im laskę, lub też kładłam się na
boku, podkulając nogi i starając się jak najlepiej
wyeksponować pupę, by im ułatwić zadanie. Metalowa
podłoga furgonetki nie była niczym przykryta, i nie łagodziła
mojego kontaktu z falistą blachą, toteż boleśnie odczuwałam
kolejne ataki. Mogłabym się tu jednak zaszyć nawet na całą
noc, odrętwiała nie tyle z powodu niewygodnej pozycji, ile
wskutek atmosfery, jaka panowała w tej nieprawdopodobnej
niszy. Leżałam skulona i zdawałam się pogrążać w otchłani,
jak to bywa w pewnych, niezbyt jasno zapamiętanych snach,
kiedy zdaje się człowiekowi, że się zapada. Nie musiałam
zmieniać miejsca: w regularnych odstępach tylne drzwiczki
furgonetki podnosiły się i mężczyzna wyskakiwał na zewnątrz,
wpuszczając do środka zmiennika. W tym małym,
rozklekotanym pojeździe byłam nieruchomym bóstwem
przyjmującym bez zmrużenia oka hołd od całej świty
wiernych. Występowałam tu w takiej roli, w jakiej
wyobrażałam sobie siebie samą w czasie niektórych sennych
urojeń: na przykład w loży konsjerżki, z wystającą zza
przesłaniającej łóżko firanki pupą, oferowaną długiemu
sznurowi mężczyzn, przekrzykujących się w ogonku. Citroen
2 CV w wersji furgonetki to prawie to samo, co loża
konsjerżki. Wyszłam jednakże spod mojego blaszanego
baldachimu, zanim wszyscy odwalili swoją kolejkę. Stojący na
czatach Erie wyjaśnił mi przyczynę następnego dnia rano: po
pierwsze faceci, bardzo podnieceni, zaczynali zachowywać się
dosyć nieostrożnie; po drugie - istniało ryzyko, że furgonetka
się przewróci.
Kabiny ciągników samochodowych są lepiej dostosowane,
wyposażono je bowiem w kuszetkę. Nigdy nie dostrzegam
dziewczyn wyczekujących na poboczu drogi. Ich ciało okrywa
zbieranina drobnych akcesoriów: wysuwający się spod
rozpiętej u góry bluzki błyszczący staniczek, znacząco
odsłaniający piersi; spódniczka mini i wystające spod niej
podwiązki… Nie wspomnę już o zamachu nogą, który będą
musiały wykonać, żeby wspiąć się na stopień kabiny i dostać
do klienta, który zatrzymał pojazd. Wiem, jak wygląda ten
zamach i krótka wspinaczka, która po nim następuje. I już
ciało wyniesione zostaje na wysokość dwóch zuchów, którzy
szykują mu raczej delikatne przyjęcie, jako że przyzwyczajeni
są przecież do umiarkowanie zamaszystych gestów w ciasnej
szoferce. Ja miałam to szczęście, że nie musiałam podawać
ceny ani wyczekiwać na zimnie. Niewiele też wydawałam na
toaletę. Miałam na sobie tylko jesionkę lub płaszcz
nieprzemakalny, który rozchylał się z przodu jak peniuar,
kiedy wspinałam się do góry. I na takiej właśnie kuszetce
zdarzyło mi się - przypadek sprawił, że była to akurat
ciężarówka International Art Transport, jednego z głównych
przewoźników dzieł sztuki, zaparkowana niedaleko Porte
d’Auteuil - przyjmować wyszukane pieszczoty. Tym razem
tylko jeden z dwóch kierowców mną się zajmował, długo, aż
byłam zdumiona, bo całował mnie jeszcze w usta i wciąż
pieścił nawet po wytrysku. Ten drugi przyglądał się najpierw,
ustawiwszy odpowiednio lusterko wsteczne, po czym odwrócił
się do nas bokiem, ale mnie nie dotknął. Zasiedziałam się u
nich, długo rozmawialiśmy, była to bardzo miła znajomość.
Kuszetka, na której się człowiek gniecie, należy par
excellence do świata dziecięcego. W czasie strajku na kolei
dzieliłam taką z Jakiem w wagonie drugiej klasy z miejscami
do spania, w drodze powrotnej z Wenecji. Żeby się wyrwać z
potrzasku, odbywaliśmy tę podróż w towarzystwie
wielodzietnej rodziny. Trzeba się było jakoś zorganizować.
Zgodziliśmy się na to, aby zająć we dwójkę tylko jedną
kuszetkę, na samej górze, gdzie jest najcieplej i gdzie można
się dostać jedynie, wyczyniając różne prześmieszne i
niebezpieczne wygibasy. Rodzice zajęli obie kuszetki na dole,
dzieci podzieliły się trzema pozostałymi. Przyjęliśmy
wówczas jedną z tych leniwych pozycji, z których ludzkość
długo jeszcze czerpać będzie rozkosz najpewniejszą ze
wszystkich, nawet jeżeli przyszłoby jej zapomnieć o
encyklopedii, jaką jest Kamasutra: zgięte wpół, oba nasze
ciała wtuliły się w siebie, a na pośladkach czułam ciepły
brzuch Jacques’a. Kiedy wszystkie światła zostały zgaszone,
ściągnęliśmy spodnie i Jacques wszedł głęboko. Kochaliśmy
się bez słowa czy nawet krótkiego krzyku zduszonego w pełne
rozkoszy westchnienie. Wykonywaliśmy jedynie ledwo
dostrzegalne ruchy miednicą, zaciskając pośladki. Ktokolwiek
starał się doznać rozkoszy w warunkach niepożądanego
sąsiedztwa (zbiorowa sypialnia w pensjonacie, ciasnota
rodzinnego mieszkania…), ten wie, o czym mówię: jeżeli mu
się udało, to znaczy, że stać go było na zachowanie absolutnej
ciszy i quasi-odrętwienie ciała, warunkujące przyjemność i
czyniące ją jednocześnie jeszcze bardziej intensywną. Łatwo
zrozumieć, że później można starać się odtworzyć ów stan
promiskuityzmu, w mniej lub bardziej sztuczny sposób, i
niektórzy wybierają w tym celu alkowę wzbudzającą jak
najmniej podejrzeń i zarazem jak najbardziej wyeksponowaną.
Z uwagą wsłuchiwałam się w oddechy śpiących obok nas
dzieci, ponieważ traciły swój regularny charakter, kiedy
pociągiem trochę gwałtowniej zatrzęsło, i chociaż mogłabym,
jeżeli Jacques’owi przyszłaby do głowy taka fantazja,
podnieść sukienkę choćby na peronie - teraz, leżąc na
kuszetce, bałam się, że dzieci domyśla się, co robimy.
Oczywiście nie czułam się już tak jak kiedyś, gdy sypiałam w
jednym łóżku z matką - zmieniłam rolę; wciąż byłam tą, która
robiła coś po kryjomu, tyle tylko że teraz, jako dorosła osoba,
mogłam sobie pozwolić na zlekceważenie reakcji dziecka.
Prawdę powiedziawszy, nie zapomniałam owej wstydliwości,
którą się kiedyś cechowałam, traktując wówczas to uczucie
jako dowód wyższości wieku dziecięcego nad wiekiem
dorosłym. Inaczej mówiąc, nie obawiałam się osądu
dorosłych, ale dzieci. Nie tyle bałam się pokazać im coś, czego
jeszcze w tym wieku nie powinny widzieć, ile nie chciałam,
żeby zobaczyły coś poważnego, cennego, czego nie
upowszechnia się nieopatrznie. Zważywszy na fakt, że miałam
stosunki z ojcami rodzin, dwa razy o mało co nie
zafundowałam dzieciom spektaklu o wiele bardziej
nieodpowiedniego aniżeli scena pocałunku składanego po
kryjomu przez matkę jej przyjacielowi. Pierwszej - i jedynej
zresztą - nocy, którą spędziłam z Robertem u niego,
zauważyłam, że blokuje on klamkę drzwi od sypialni,
podstawiając pod nią oparcie krzesła. Pomyślałam w duchu:
„No tak, a więc te sztuczki, które się ogląda na starych filmach
przygodowych, to jednak prawda!”. Rano córka zaczęła
dobijać się do tych drzwi, chcąc pożegnać się z ojcem przed
wyjściem do szkoły. Odpowiedział głośno, żeby poszła się
przygotować do wyjścia, że zaraz do niej przyjdzie. Co też
zrobił. Przypominam sobie także, jak w czasie wakacji, w
porze sjesty, syn Erica zaczął wołać ojca zza płóciennej
zasłony oddzielającej jego sypialnię. Erie oderwał się od
moich piersi, wspierając się na łokciu, niczym wieczko puszki
konserwy odginane do góry, tyle tylko, że z puszki jakby sam
diabeł wyskoczył. „Daj mi spokój -wrzasnął wystraszony. -
Daj mi spokój, chcę spać!”. Zarówno za pierwszym, jak i za
drugim razem poczułam, że biorę stronę skarconego dziecka.
Kiedy, jadąc motocyklem, wyprzedza się bardzo duży
pojazd przy silnym wietrze, nadchodzi taka chwila, gdy
zmienia się opór powietrza. Moment ten następuje wtedy,
kiedy dojeżdża się do czoła ciężarówki, zanim tylko zacznie
się zjeżdżać na prawo. Wpada się w wir powietrza i całe ciało
podlega podwójnej sile skręcania. Jedno ramię ciągnie do
przodu, drugie - w tył, i ruch ten równie nagle zmienia
kierunek. Człowiek przypomina wówczas łopoczący na
wietrze żagiel. Kilka sekund wcześniej pruło się przez
otwierającą się przed nami przestrzeń. Nagle przestrzeń ta
zamyka się, wstrząsa człowiekiem i go maltretuje. Lubię to
uczucie i potrafię je rozpoznawać w innych, całkiem
odmiennych okolicznościach. Lubię czuć, że jestem w samym
sercu przestrzeni, która się otwiera i zamyka, rozciąga i
kurczy. Podobnie jak gumka, którą się napina, po czym
puszcza nieopatrznie, smaga rękę, w której sieją trzyma, tak
samo my w przestrzeni, w czasie krótko trwających sekwencji,
na zmianę możemy być podmiotem obejmującym (chociażby
wzrokiem) to, co nas otacza, i obejmowanym obiektem. To
samo, w sposób nieoczekiwany, przytrafiło mi się w sex-
shopie. Lubiłam towarzyszyć tam Ericowi. Kiedy opisywał
sprzedawcy swoje potrzeby - zawsze niesłychanie precyzyjnie,
ponieważ śledził na bieżąco wszystkie nowości, głównie jeśli
chodzi o kasety z filmami wideo - ja spacerowałam po sklepie.
Pierwsze lepsze zdjęcie (choćby dziewczyny rozchylającej
wymanikiurowanymi palcami karmazynowy srom, z głową
lekko uniesioną, w ujęciu perspektywicznym, z bujającym
gdzieś ponad ciałem wzrokiem, o dokładnie takim samym
wyrazie jak spojrzenie chorego, który szuka swoich stóp na
końcu noszy; innej dziewczyny, przykucniętej z pośladkami na
piętach, w tradycyjnej pozie pin-up, i trzymającej w otwartych
dłoniach ciężkie piersi, z których każda większa jest od jej
głowy; czy też młodzieńca w trzyczęściowym garniturze,
trzymającego pytę w ręku i zmierzającego w kierunku
przycupniętej na brzegu biurka kobiety w wieku dojrzałym,
będącej zapewne adwokatem lub szefem przedsiębiorstwa; czy
nawet przeznaczone dla klienteli homoseksualistów zdjęcia
kulturystów w zakrywających samo przyrodzenie slipach,
które wydają się proporcjonalnie maciupeńkie), jakikolwiek
afisz, grafika, fotografia, fotos filmowy o charakterze
realistycznym lub karykaturalnym (model pozujący na
stronach z reklamą męskiej bielizny w katalogu sprzedaży
wysyłkowej; ejakulacja: nasienie grubymi kroplami skapujące
na obrzeże komiksu), każdy tego rodzaju obraz sprawia - jak
powiadam - że od razu zaczynam odczuwać specyficzne
świerzbienie wysoko między nogami. Przeglądałam kolorowe
magazyny, podejrzliwie odwracałam na drugą stronę te w
celofanie. Czy to nie wspaniałe uczucie móc się swobodnie
podniecać, na oczach i za wiedzą pozostałych klientów, którzy
robią to samo, chociaż każdy z nich zachowuje się tak, jakby
przerzucał strony zwykłej gazety w Domu Prasy? Godna jest
bowiem podziwu owa rzekoma obojętność, z jaką patrzy
się tutaj na fotografie czy przedmioty, które - oglądane w
domu - sprawiają, że tracimy kontenans. Zabawiałam się,
przenosząc w mityczny świat, w którym wszystkie sklepy
oferowały właśnie te towary, wśród wielu innych, i gdzie -
jakby mimochodem - robiło się człowiekowi gorąco na widok
organów, doskonale oddających efekt wilgoci, obnażanych
następnie - bez najmniejszego wstydu - przed sąsiadami z
przedziału. „Przepraszam, czy mógłbym na chwilę pożyczyć
tę gazetę? Bardzo proszę”. I tak dalej. Spokojna oczywistość
panująca w sex-shopie rozprzestrzeniała się, obejmując całą
sferę życia społecznego.
Przechodząc na tyły sklepu, gdzie znajduje się peep-show,
człowiek czuje się tak, jakby spóźnił się do teatru. W
biegnącym po okręgu korytarzu, na który wychodzą
poszczególne „loże”, panują całkowite ciemności. Nie trzeba
dawać napiwku bileterce, trzeba natomiast mieć drobne na
oświetlenie ekranu w kształcie okna pozwalającego
obserwować znajdującą się pośrodku scenę, na której jakaś
dziewczyna czy para, w nierealnie powolny sposób,
wyczyniają jakieś akrobatyczne figury. W kabinie jest tak
ciemno, że nigdy nie zdołałam w niej czegokolwiek zobaczyć,
nawet ściany, i zawsze czułam się jak w próżni. Od sceny pada
wszakże nisko umieszczone, niebieskawe światło. Jeden z jego
promieni spoczywa na nasadzie członka, który wzięłam w usta
- przestrzeń, jaką postrzegam, ogranicza się więc do skrawka
pomarszczonej skóry porośniętej włosami. Nie wykluczam, że
Erie woła kasjera, żeby wymienić jakiś banknot na nowe
dziesięciofrankowe monety. Odwrócona w stronę okna, nie
rozpoznaję rąk, którymi ktoś zaczyna wodzić po moich gołych
pośladkach. Odnoszę wrażenie, jakby te ręce i moje własne
pośladki znajdowały się gdzieś bardzo daleko ode mnie, jakby
one również były za jakimś ekranem. Gdy tylko weszliśmy do
kabiny, zaczęliśmy się obmacywać po omacku, nie odrywając
oczu od sceny. Jesteśmy zgodni co do tego, że dziewczyna ma
piękną cipkę. Facet natomiast za bardzo przypomina fircyka.
Erie chciałby zobaczyć, jak się obydwie brandzlujemy. Pytam,
czy będziemy mogli się z nią później spotkać. Potem nasze
własne ruchy nabierają przyspieszenia, a para skąpana w
niebieskim świetle zdaje się zapadać w nicość i jest już tylko
odległą, na wpół świadomą projekcją obrazów, jakie kołaczą
się po głowach tych, którzy się uwijają w ciemnościach.
„Ach” - wzdycha głucho cień pochylony nad moimi plecami,
przylegając jeszcze ściślej do mojej pupy.
Fantasmagoryjnej wymianie, do której dochodzi w peep-
show pomiędzy spektaklem dla widzów i rzeczywistą akcją -
wtedy, kiedy naprawdę uprawia się tam seks - brakuje
płynności tego, co dzieje się wówczas, gdy - w trakcie
oglądania filmu wideo czy jakiegoś programu w telewizji -
rozluźniamy od czasu do czasu nasze własne uściski, ażeby
śledzić przebieg akcji na ekranie, mając pretekst do zmiany
pozycji. Podczas gdy mrowienie pikseli sprawia, że przestrzeń
nierzeczywista stanowi niemalże przedłużenie przestrzeni, w
której się człowiek znajduje, szyba w peep-show wytycza
granicę między dwiema symetrycznymi częściami. Można ją
przekroczyć, ale pozostaje wyczuwalna. Dwa inne czynniki
potęgują to wrażenie: film pornograficzny ma pewną fabułę,
która - jakkolwiek schematyczna - przyciąga uwagę, podczas
gdy akcja w peep-show ewoluuje w niewielkim tylko stopniu;
no i wreszcie, o ile film można puszczać bez końca, siedząc
całą noc przed telewizorem, kabina bez głębi ma jednak
pewne granice. Są to granice czasu, który jest mierzony i
pocięty sekwencjami dzwonka.
Któż nie pamięta tych żarłocznych pocałunków, gdy
języki, ujawniając nagle monstrualną długość swoich mięśni i
siłę przyczepności, odkrywają rzeźbę jamy ustnej i warg
partnera oraz siebie nawzajem? Czy to zdarzenie nie miało
miejsca na progu, u podnóża schodów kamienicy albo w
bramie, tam gdzie znajdują się wyłączniki światła, których
akurat nie nacisnęliśmy? Gdy się jest nastolatkiem, rzadko
kiedy dysponującym swoją prywatną przestrzenią, trzeba z
konieczności obnosić się ze swoją cielesnością w miejscach na
poły publicznych, takich jak bramy wjazdowe, klatki
schodowe i podesty na półpiętrze. Wspominałam już o
potrzebie - charakterystycznej zwłaszcza dla nastolatków
żyjących w mieście - wydzierania przestrzeniom zakazanym
własnej sfery intymnej. Popęd płciowy, który cywilizacja
okryła tajemniczością, najpierw rozładowuje się spontanicznie
nie za drzwiami sypialni, lecz w strefach przejściowych, tych,
z których korzystają wszyscy i gdzie zwyczajowa grzeczność
osiąga szczyty powściągliwości: „Dzień dobry. Dobry
wieczór. Przepraszam. Panie przodem…”. Itd. Ileż to razy
niezdarna ręka ściskała mi piersi, gdy znajdowałam się
dokładnie w miejscu, gdzie zazwyczaj sąsiedzi przytrzymują
mi drzwi windy. Nawet zyskawszy status osoby dorosłej i
wyzwolonej, mogłam jeszcze okazać dość masochistycznej
niecierpliwości, by w holu wejściowym, wykładanym
kafelkami i oświetlonym przez światło latarń padające przez
lufcik, pozwalać potrząsać sobą jak workiem. Siedziałam
wówczas na kaloryferze z kolanami podciągniętymi pod
brodę, a za każdym pchnięciem penisa żeliwne żeberka
wpijały mi się coraz bardziej w tkankę tłuszczową na
pośladkach. Tak więc czyż nie należałoby zastanowić się nad
tym, że upodobanie do łamania zasad, które popycha
dorosłych do wybierania takich właśnie miejsc - i jeszcze
innych, bardziej uczęszczanych, niewygodnych i niezwykłych
- by odbyć stosunek płciowy, bierze się z transgresji, jaką
można by nazwać „prymitywną”, i czy tej „perwersyjności”
nie należałoby złożyć na karb wybaczalnej niedojrzałości?
Nim jeszcze było mi dane poznać zabawy w Lasku
Bulońskim czy też maneż przy Porte Dauphine, wypady w
towarzystwie Henri i Claude’a pozwoliły mi uprawiać ową
praktykę obmacywanek w ukryciu, cichaczem, a niekiedy
posunąć się dalej, jeśli tylko mogliśmy znaleźć odpowiednie
miejsca w budynkach mieszkalnych. O złodziejskiej porze
wyruszyliśmy kiedyś na poszukiwanie mieszkania znajomej.
Choć jest artystką pozującą na luzaczkę, przekorną i filuterną,
to w gruncie rzeczy burżujka - znajdowaliśmy się przy
bulwarze Exelmansa - poza tym kochanka mężczyzny, który
jest naszym, moim i Henri, „szefem”. Założenie jest dziecinne.
Zadzwonimy do drzwi, pieszczotami będziemy przepraszać za
najście. Po głowie plącze się nam uporczywa myśl, że
przynajmniej jeden z chłopaków zdoła wepchnąć swoją lagę w
poduszeczkę wilgotnego ciała, przepojoną zapachem snu.
Tylko dobrze by było najpierw dokładnie wiedzieć, w którym
budynku i na którym piętrze znajduje się śpiąca pani. Claude,
pewny siebie, zaczyna sprawdzać piętro po piętrze jeden z
budynków, z rozmysłem pozwalając mnie i Henri ociągać się z
poszukiwaniami w innej kamienicy, gdzie okazują się one
bezowocne. Henri ma zawsze czułe odruchy, a jego nieco
zgrabiałe palce zdają się służyć mu raczej do wskazywania
rzeczy niż ich brania. Ja na ogół działam w sposób bardziej
bezpośredni. Na stojąco, przywarłszy do siebie, zaczynamy od
muskania pośladków. Moje są nagie pod spódnicą. On nie
odznacza się solidniejszą korpulencją od mojej i podoba mi
się, że mogę zamknąć w garści męski tyłek, a także z
łatwością obejmować jego ciało. Zadawałam się z wysokimi i
potężnymi mężczyznami, ale nie gardziłam uwodzicielską siłą
niskich. Równowaga pomiędzy masą męskiego ciała a moją,
rozłożenie sił, które mogę uznać za równe, w objęciach, w
uścisku, przy wysiłku fizycznym wprawiają mnie w
szczególny zachwyt. Wynika on prawdopodobnie z chęci
feminizacji danego mężczyzny, czy też narcystycznego
złudzenia, że całując, zaznaję takiej samej rozkoszy jak
całujący mnie mężczyzna. Mam nadzieję, że niebawem
należycie opiszę upojenie, które mnie ogarnia, gdy moje usta
wypełnia nabrzmiały, jędrny członek. Jest coś, co pozwala mi
utożsamić moją rozkosz z doznaniem partnera: im bardziej on
się wypręża, im wyraźniejsze stają się jego pojękiwania,
rzężenia czy słowa zachęty, tym bardziej mi się zdaje, że w
taki szalony sposób uzewnętrznia się zew, który odzywa się w
głębi mojego własnego organu płciowego. Tymczasem
dokładam starań, by odtworzyć scenę z Henri, wiedząc, że
robiłam mu laskę z gorliwością, która - jak sam stwierdził - go
zadziwiła. Jak się do tego zabrałam? Czy to w wyniku
instynktownego wzajemnego naporu wzgórków łonowych
osunęłam się do jego stóp, prowadzona przez pierścień
utworzony z moich ramion, który zsuwał się wzdłuż jego
ciała? A potem, gdy już klęczałam, zgodnie z moim
zwyczajem, czy najpierw przesuwałam twarz, policzki, czoło i
brodę po wypukłości, której kształt i twardość zawsze
kojarzyły mi się z wielkim grzybkiem do cerowania? Zgasło
światło. Henri znalazł się przy mnie na ziemi i skuliliśmy się u
podnóża stopni, naprzeciwko szybu windy. Wyłuskiwałam
uwięziony obiekt pożądania spod naprężonego zapięcia
rozporka i pomagałam mu przybrać należyty kształt za
pomocą powolnych i regularnych ruchów dłoni. Potem
musiałam z głową pochyloną między jego zgiętymi nogami
kontynuować, tym razem ustami, ruch tam i z powrotem.
Znowu zapaliło się światło i przerwałam. Doznałam strachu
jak uderzenie młota, który walił w moich piersiach i
rezonował, rozbrzmiewał mi w uszach, a jego echo docierało
aż do zmysłowych stref w dole brzucha… Po zapaleniu się
światła nie nastąpił żaden ruch. Wyczekując, odruchowo
przykrywałam dłonią prącie, nazbyt nabrzmiałe, by mogło z
powrotem zmieścić się w swym przyzwoitym schronieniu.
Następnie, uspokojeni, oboje wygodniej usadowiliśmy się na
schodkach. Pieprzenie, zwłaszcza gdy dekoracje niezbyt
sprzyjają wylewności i porywom uczuć, przypomina wymianę
uprzejmości: każdy z partnerów, na zmianę, poświęca się dla
ciała drugiej osoby, rezygnując na razie z własnej
przyjemności, tak jak to robią ludzie wymieniający
podziękowania lub komplementy - chaotycznie, pospiesznie,
bez ładu i składu. Palce Henri uruchomiły prawdziwą
mechanikę dźwigni wewnątrz mego ciała, gdy tymczasem ja
opierałam się plecami o brzeg stopnia, a moje usta chłonęły
tylko otaczające nas światło. Jeśli nadal mocno dzierżyłam w
dłoni jego członek, to moja ręka zaniechała swego ruchu w
górę i w dół. Następnie uznałam, że jestem chwilowo
zaspokojona, że przyszła kolej na mnie, i zanurzyłam głowę
między jego uda. Poruszając się, nie zajmowaliśmy więcej
przestrzeni niż nasze skulone i zespolone ciała. Światło
zapalało się automatycznie jeszcze dwa czy trzy razy. W
przerwach ciemność kryła nas w studni, jaką tworzyła klatka
schodowa. Ostre światło chłostało mi czoło, zachęcając, bym
szybciej obciągała Henri laskę. Nie wiem już sama, czy miał
wytrysk „za dnia” czy „w nocy”. Potem spiesznie
wygładzaliśmy ubrania i poprawialiśmy włosy. Kiedy z
Claude’em spędzaliśmy wieczory w towarzystwie przyjaciół i
zdarzało się, jak to miało miejsce tym razem, że z rozmysłem
pieprzyłam się poza zasięgiem jego wzroku, stawałam przed
nim z poczuciem niewyraźnego zażenowania. Sądzę, że
odczuwał je także ten, który mi towarzyszył. Claude czekał na
nas na dole schodów; udawał, że właśnie przyszedł. Henri
uznał, że dziwnie wygląda. Zrezygnowaliśmy z poszukiwań
właściwych drzwi.

Choroba, nieczystości
Każda nisza, w której ciało doznaje pełni odwrotnie
proporcjonalnej do miejsca, jakim dysponuje i gdzie rozkwita,
chociaż narzucono mu ograniczenia, rozbudza moją tęsknotę
za stanem embrionalnym. Nigdy nie korzystamy z tego w
takim stopniu jak wówczas, gdy w sekrecie, pod osłoną tej
kryjówki, życie organiczne odzyskuje swe prawa,
jakiekolwiek by były, i kiedy może poddać się czemuś, co
bardzo przypomina zaczątek regresu. Można przecież sobie
myśleć, że higiena nie wymaga, by ustępy były gabinetami, w
których się zamykamy w odosobnieniu, a jeśli już nimi są,
wstydliwość wydaje się tylko pretekstem. Sądzę, że utajonym
powodem tej wstydliwości nie jest ani troska o naszą godność,
ani staranie, by nie krępować bliźnich, ale to, iż daje ona
swobodę odczuwania bez zahamowań przyjemności defekacji,
wdychania rozchodzącego się smrodu lub też szczegółowego,
starannego badania własnego stolca, wbrew Salvadorowi Dali,
który pozostawił porównawcze i obrazowe opisy swoich
odchodów. Nie szykuję się do opowiadania skatologicznych
historyjek, pragnę tylko wspomnieć o banalnych
okolicznościach, w których czynności mojego ciała wzajemnie
się zakłócały. A skoro nigdy nie spotkałam zdeklarowanego
amatora moich bąków czy moich stolców, podobnie jak ja
sama nie starałam się kosztować odchodów innych ludzi, te
konfrontacje przybrały obrót niepewnych zmagań pomiędzy
rozkoszą a odrazą, szczytowaniem a bólem.
Cierpię na migreny. Po wylądowaniu w Casablance duszę
się z gorąca na lotnisku, długo czekając na bagaż. Podróż
jeszcze się nie skończyła, gdyż Basile, znajomy architekt, na
którego zaproszenie tutaj przybyłam, zabiera mnie
samochodem. Jedziemy za miasto, do wioski, którą
wybudował i gdzie spędza wakacje w swoim niewielkim
domu. Postój na bocznej drodze z dala od głównego szlaku.
Jest piękna pogoda, w jasnym świetle nad naszymi głowami
drga rzadkie listowie. Na czworakach na tylnym siedzeniu jak
zwykle wypinam pupę tak dobrze, że mogłabym ją sobie
wyobrazić jako balon wydostający się poza samochód, gotów
się oderwać od reszty ciała i unieść w powietrze. Podczas gdy
balon jest przeszywany jedną z najbardziej wyostrzonych
szpad, jakie kiedykolwiek poznałam, odczuwam pierwsze
symptomy migreny. Swego rodzaju błyśnięcia mącą mi wzrok
i nasilają wrażenie migotania światła. Przy ostatnim wytrysku
moje ciało, poza tyłkiem, przestaje istnieć, jakby utraciło
substancję - jak owoc, który wysechł, skurczył się i rozsypał w
żarze. Niczego już nie ma pomiędzy moją czaszką,
zmineralizowaną w kleszczach bólu, i naskórkiem pośladków,
na których czuję ostatnie pieszczoty. Nie jestem już w stanie
wydusić z siebie choćby jednego słowa. Gdy dotarliśmy do
celu podróży, zesztywniała położyłam się do wysokiego i
głębokiego łóżka. Do dwóch ociężałych zakończeń, do jakich
sprowadzało się teraz moje ciało, które z jednej strony
unicestwiało się w bólu, a z drugiej zapadało w letarg, nie
czując już rozkoszy, doszedł ciężar nudności, towarzyszących
bardzo silnym bólom głowy. Tak więc byłam jedynie
zewnętrznym pozorem ciała obciążonego balastem w tych
organach, które mi pozostały. Wokół krzątał się cichutko
zaniepokojony mężczyzna. Otóż, kiedy migrena przykuwa
mnie do łóżka w głębi sypialni pogrążonej w mroku, w taki
sposób, że nie jestem w stanie wykonać najdrobniejszego
ruchu, by odkleić od skóry prześcieradło nasiąknięte potem -
niekiedy po całej nocy i całym dniu - i kiedy wdycham
zwietrzały odór moich wymiocin i jedynie to nie wywołuje
bólu nie do zniesienia, zdarza mi się - gdy wytężam resztki
swoich zasobów umysłowych - wyobrażać sobie, że w tym
właśnie stanie, kiedy mam oczodoły rozszerzone o szarawe
dyski, a kąciki wewnętrzne powiek i nasadę nosa głęboko
wepchnięte, zostaję wystawiona na widok obcych oczu.
Jacques zna to aż nadto dobrze, a lekarz przygląda się temu z
dystansem klinicysty. Chciałabym, żeby Jacques zrobił mi w
takich chwilach zdjęcia i żeby je opublikowano, i żeby je
oglądali na przykład czytelnicy moich artykułów i książek.
Myślę, że gdy zupełnie opadam z sił w wyniku nazbyt
intensywnego bólu, pojawia się jakby zadośćuczynienie:
dopełnienie mojego fizycznego upadku poprzez wpisanie go w
spojrzenia innych ludzi. Związek z Basile’era zawsze
traktowałam lekko, z humorem i jako całkowitą przyjemność.
Gdy zachorowałam w jego obecności, musiało to się odbywać
z taką samą prostotą, z jaką mu się poddawałam, gdy brał
mnie od tyłu, po dobrym posiłku, który razem spożyliśmy, i
kiedy pozwalałam mojemu wzdętemu brzuchowi wypuścić
kilka bąków. Był to mężczyzna bystry i wnikliwy, rozmowa z
nim toczyła się żywo, i pewnego dnia sprawił mi przyjemność
komplementami na temat mojego wydatnego nosa, który
przysparzał mi wielu kompleksów, on natomiast uważał, że
nadaje charakter mojej twarzy. Basile zasadniczo doznawał
orgazmu w moim tyłku, jednak przedtem nigdy nie omieszkał
stymulować wprawnym palcem najbardziej czułego punktu
mojego ciała. Gdy tymczasem nie byłam zdolna zamienić z
nim choćby słowa, ani zareagować na dotyk jego dłoni,
pozostawała mi jednak jeszcze możliwość podarowania mu
tego widowiska, w którym pozwalałam sobie na całkowite
obnażenie mojej osoby. Przyczyny bólu głowy są często
niezwykle trudne do uchwycenia. Ci, którzy miewają migreny,
dobrze o tym wiedzą, co w pewien sposób zwalnia ich z
wyrzutów sumienia, nawet wtedy, gdy przyczyna jest
oczywista (nadużycie alkoholu lub przebywanie na słońcu), a
oni sami ponoszą odpowiedzialność za swoją dolegliwość. W
życiu nie upiłam się więcej niż dwa-trzy razy. Raz stało się to
z Lucienem, który zwalił się na mnie na dywanie w salonie,
przed przyjaciółmi i bez wiedzy żony. Zabrał mnie na kolację
pod Paryż do pary młodych znajomych. Nie zauważyłam
nawet, że wypiłam za dużo szampana. Owi ludzie mieszkali w
dużym domu, do którego wchodziło się prosto przez kuchnię,
służącą również za jadalnię. W głębi pomieszczenia
znajdowało się dwoje drzwi, jedne przy drugich, i każde z nich
prowadziły do oddzielnej sypialni. Najpierw kontynuowaliśmy
wieczór zapewne w ich wspólnej sypialni. Staram się
odtworzyć przebieg wypadków: Lucien ciągnie mnie na łóżko
przy cichym przyzwoleniu chłopaka; zaczynają mnie obaj
obmacywać, ja skupiam swą uwagę na grzebaniu w
rozporkach. Młoda kobieta trzyma się nieco z boku, jej
przyjaciel ujmuje ją za ramiona, całuje, zachęca, by położyła
się z nami. Ona idzie do łazienki, on udaje się tam za nią,
wraca, tłumacząc, że „to nie jest to, co Christine lubi
najbardziej, ale możemy robić, co tylko nam się podoba, ona
nie ma nic przeciwko”. Przyglądam się tym korowodom,
czując się tak, jak gdybym mimo woli słuchała słuchowiska
radiowego, które rozbrzmiewa na podwórku kamienicy latem,
kiedy okna u sąsiada są otwarte na oścież. Zapewne przez
wzgląd na Christine, która mimo wszystko już się nie pojawia
- czy zajmuje się sobą przed lustrem wiszącym nad umywalką,
czy niezdecydowana siedzi na brzegu wanny? - przenosimy
się do drugiego pokoju. Zupełnie nie pamiętam, czy gospodarz
wszedł we mnie, wiem natomiast, że apatycznie poddałam się
zabiegom Luciena. Kołdra była jak otchłań, w którą zapadał
dół mojego brzucha. Moja pochwa rżnięta w równym rytmie
przez Luciena, który musiał zdawać sobie sprawę, że nie
czułam się dobrze, miękła i wymykała się, gdy tymczasem
jakaś paraliżująca siła unieruchomiła moją głowę, kark i
ramiona aż po lekko rozłożone ręce. Znalazłam jednak
energię, by wstać. Ile razy w ciągu nocy? Cztery czy pięć?
Naga szłam przez kuchnię i wychodziłam do ogrodu. Lało jak
z cebra. Wymiotowałam na stojąco, nie starając się nawet
znaleźć jakichś zarośli, pośrodku alejki, pro sto na ziemię.
Trzeba wiedzieć, że każdy spazm zamienia łupanie pod
czaszką w coś, co jest odbierane jak rozprysk kutego metalu.
Czuje się w głowie całe ciało tak, jakby pięść zaciskała się na
ostrzu noża. Zimny deszcz chwilowo łagodził ból. W drodze
powrotnej do sypialni płukałam usta nad zlewem w kuchni.
Nazajutrz rano, gdy przyniesiono mi z apteki zbawienne
lekarstwo i kiedy to się wreszcie skończyło, Lucien zapewniał,
że przeleciał mnie w nocy kilka razy i że wszystko
wskazywało na to, że byłam zadowolona. Był to jeden z
bardzo rzadkich przypadków, kiedy działałam nieświadomie.
Kilka miesięcy później odwiedziła mnie tamta młoda kobieta.
Ona i jej przyjaciel mieli okropny wypadek samochodowy. On
poniósł w nim śmierć, a jego rodzina wypędziła ją z domu, w
którym mieszkali. Wzbudziła we mnie prawdziwe
współczucie, a jednocześnie czułam dziwaczność pogoni za
koszmarem.
Zestawienie tych epizodów przywołuje inne zdarzenie.
Tym razem powodem nie był zbyt obfity posiłek, jak z
Basile’em. Tego dnia zjadłam raczej coś nieświeżego i miałam
podrażnione jelita. Lucien upierał się, żeby wziąć mnie od
tyłu. Na próżno robiłam uniki, zabierałam się do żarliwej
fellacji, nie mogłam go jednak uprosić, by nie wkładał palców,
i w zawstydzeniu zdałam sobie sprawę, iż z odbytu wydobyło
się nieco ciekłej materii. Wprowadził swój członek. Rozkosz,
jakiej dostarcza takie wykorzystanie odbytnicy, zalicza się
oczywiście do tej samej rodziny, co wrażenie towarzyszące
ostatnim sekundom poprzedzającym wydalenie fekaliów, lecz
w tym przypadku połączenie obu tych doznań było zbyt
bliskie, by nie stać się katorgą. Nigdy się nie oddawałam
zabawom skatologicznym: ani spontanicznie, ani wciągnięta
przez mężczyzn, którzy to praktykowali. Zatem uwaga, która
mi się nasuwa w związku z tymi zdarzeniami, to co najwyżej
stwierdzenie, że miały miejsce w towarzystwie mężczyzn
znacznie ode mnie starszych - każdy z nich, z przyczyn zresztą
odmiennych, był trochę jak ojciec. Lucien wycofał się bez
specjalnych komentarzy. Idąc się umyć, rzucił tylko, że
głuptas ze mnie i że niepotrzebnie robię takie ceregiele, bo
było przecież tak dobrze. Uspokoiłam się i poczułam
bezpieczna.
Istnieje rozkosz tak doskonała, że ma się wrażenie, iż
niemal opuszcza się swoje ciało przy drugiej osobie. Złudzenie
to może pojawić się również w innych -nieprzyjemnych -
okolicznościach, w upodleniu chorobą czy też wtedy, gdy
odczuwamy dojmujący ból. Omówiłam zagadnienie otwartej
przestrzeni, którą zagarniamy, oraz pokusy przyciągania
spojrzeń nieznajomych, gdy jesteśmy nadzy. Zresztą w takich
sytuacjach nagość jest ozdobą, a obnoszenie się z nią
wywołuje podniecenie porównywalne do tego, które
odczuwamy wówczas, gdy przygotowujemy swoje ciało,
przystrajamy je i upiększamy, by uwodzić. Użyłam istotnie
słowa „podniecenie”, oczekując reakcji, która powinna teraz
nastąpić. To z całą pewnością nie o podniecenie chodzi, gdy
kulimy się w zamkniętym świecie bólu lub musimy
natychmiast zaspokoić podstawowe potrzeby: gdy ciało nie ma
siły zmienić miejsca i pozostaje we wgłębieniu już wcześniej
wyrobionym w materacu, gdy struga wymiocin opryskuje
stopy, a odrobina kału sączy się pomiędzy pośladkami. Jeśli
jeszcze pojawi się błogość, nie oznacza to, że ciało czuje się
wchłaniane przez coś, co jest od niego większe, znaczy to
raczej, że jemu samemu wydaje się, że nie ma dna, jak gdyby
uzewnętrznianie pracy wnętrzności pozwalało wprowadzić w
nie całe otoczenie.
O ile jednym ze znaczeń słowa „przestrzeń” jest próżnia, i
- w przypadku użycia bez przydawki - słowo to oznacza w
pierwszej kolejności czyste niebo lub pustynię, o tyle ciasna
przestrzeń jest prawie automatycznie postrzegana jako pełnia.
Kiedy nachodzi mnie fantazja, by powrócić do marzeń o
rozległych przestrzeniach, chętnie przenoszę się - w myślach -
do pomieszczenia, w którym stały kubły na śmieci. Prawie
zawsze do tego, które znajdowało się w bloku, gdzie
mieszkałam w dzieciństwie. Widzę siebie opartą plecami o
ścianę między pojemnikami z falistej blachy, dymaną przez
pewnego mężczyznę, który - ze względu na okoliczności -
właśnie postawił na ziemi kubeł ze śmieciami. Nigdy nie
zrealizowałam tego urojenia, ale regularnie spotykałam się z
człowiekiem, który miał tak zagracone i brudne mieszkanie, że
ideał kubła na śmieci musiał jakoś tkwić w jego
podświadomości. On sam był estetą, teoretykiem wyrażającym
swoje myśli jasno i rozważnie, a nawet wykwintnie.
Mieszkanie składało się z dwóch maciupeńkich pomieszczeń,
których ściany pokrywały półki z porozrzucanymi byle jak
książkami i płytami. Niektóre z półek nie wytrzymywały
zresztą napierającego na nie ciężaru. Trzy czwarte
powierzchni jednego z pomieszczeń zajmowało łóżko, z
wiecznie zwiniętą w kłąb pościelą. Można było położyć się na
nim dopiero wtedy, gdy odsunęło się na bok książki, gazety i
papiery. W drugim pokoju znajdowało się biurko, które
sprawiało takie wrażenie, jakby zemścił się na nim złodziej
rozwścieczony tym, że nie znalazł łupu. Podłoga wyglądała
podobnie: lawirowało się tu wśród poprzewracanych stert
książek i katalogów, strzępów pootwieranych kopert i
pomiętych papierów, a także kartek złożonych w wachlarz, co
pozwalało snuć domysły na temat ich przeznaczenia.
Wszystko to, wraz z wszechobecnym kurzem, nie byłoby takie
straszne, gdyby szklane naczynia, na których dnie widać było
jeszcze wyschnięte resztki brązowego płynu, nie pełniły roli
przycisków do papieru i nie zostawiały okrągłych, lepkich
śladów na książkach, gdyby jakiś poszarzały T-shirt czy
zesztywniała gąbka do ścierania stołu nie walały się w pościeli
i gdyby nie trzeba było - w celu wydobycia myjki ze zlewu -
sondować archeologicznych pokładów podstawek i filiżanek,
na których okruchy tworzyły prawdziwą skorupę, niczym
ziemia oblepiająca jakiś wykopany z niej właśnie starożytny
szczątek - wszystko to bowiem przyprawiało człowieka o
mdłości. W tej norze spędziłam wiele nocy. Jej lokator
pasował do wnętrza. Ze zdumieniem odkryłam, że
prawdopodobnie nigdy nie dokonał elementarnego aktu
komfortu i obycia, jakim jest umycie zębów. Kiedy się śmiał,
widać było, że są pokryte żółtym kamieniem i upstrzone tu i
ówdzie czarnymi plamami. Jako że nigdy nie wątpiłam w to,
iż każda matka uczy swoje dzieci higieny, zastanawiałam się,
jaki stopień amnezji osiągnął w stosunku do swojego
dzieciństwa. Bardzo lubił, jak mu się brandzlowało dupę.
Znajdując się na czworakach, wystawiał szeroki, raczej biały
zad, podczas gdy jego twarz przybierała poważny wygląd
oczekiwania. Wówczas padałam przy nim w rozkroku na
kolana, lewą rękę lekko opierałam na jego grzbiecie lub
biodrze, prawą zaś śliniłam i zaczynałam masować go w
okolicy odbytu, a następnie wkładałam tam palce, najpierw
dwa, potem trzy i cztery. (Gdyby ktoś widział tylko moje
zgarbione plecy i frenetyczne ruchy ramienia, mógłby
pomyśleć, że to gospodyni, która usiłuje uratować warzący się
sos, albo majsterkowicz szlifujący deskę). Jego pojękiwania
cechowały się taką samą nosową tonacją jak śmiech.
Słuchanie ich służyło mi za miarę skuteczności wysiłku i
wprowadzało mnie samą w stan tak wielkiego podniecenia, że
niechętnie przerywałam, nawet kiedy bolała mnie już ręka.
Następnie dochodziło do zmiany ustawienia, zgodnie z logiką
akrobatów nakazującą zamieniać się miejscami podczas
wykonywania poszczególnych figur. Palce zastępowałam
językiem, po czym wślizgiwałam się pod mojego kochanka i
razem tworzyliśmy pozycję, którą się zwykło nazywać 69,
potem zaś nie pozostawało mi już nic innego, jak tylko samej
stanąć na czworakach. Zawsze zastanawiałam się wówczas,
skąd się bierze tak wysoki poziom doznawanej rozkoszy.
Niewiele osób dociera do końca, chociaż takie wyprawy
wzmagają bez wątpienia dziecięcy pociąg do kloaki. Kloaka to
miejsce ukryte, nie dlatego, że nie chcielibyśmy być tam
oglądani, bo uwłaczałoby to naszej godności. Podobnie jak
zwierzęta wydzielające duszący smród, aby odstraszyć
drapieżnika - człowiek otacza się tu tą samą ochronną
opończą, szuka schronienia jak w gnieździe tym pewniejszym,
że po części uwitym z własnych ekskrementów. Moi znajomi
uważali jednak, że mężczyzna, o którym mowa, wyglądał
bardziej niechlujnie, niż to się na ogół zdarza w przypadku
nieprzywiązującego wagi do pozorów intelektualisty. Nie
zniechęcałam ani do pytań, ani do komentarzy. W moich
reakcjach czaiło się kontrolowane wyzwanie: „A właśnie że
tak, po porannym prysznicu, w czystych majteczkach
wyglądam świeżutko, a przecież tarzam się w gównie”. Czy
też, w razie potrzeby: „Tarzam się w gównie tak samo, jak się
do ciebie przytulam”.
Nie trzeba być psychologiem, ażeby w takim zachowaniu
zauważyć skłonność do samoupodlenia, zabarwioną
perwersyjnym zamiarem wciągnięcia w tę grę partnera.
Wszakże nie poprzestawałam tylko na tym; byłam
przekonana, że cieszę się fantastyczną wprost wolnością.
Pieprzyć się, nie zważając na jakąkolwiek odrazę, to nie tylko
pochlebiać samej sobie, ale również - na skutek odwrócenia
ról - wznieść się ponad uprzedzenia. Są tacy, którzy lekceważą
zakazy równie potężne jak cudzołóstwo. Ja zadowoliłam się
tym, żeby nie musieć wybierać sobie partnerów, niezależnie
od ich liczby (biorąc pod uwagę warunki, w jakich
uprawiałam seks, nawet gdyby „w tej liczbie” znalazł się mój
ojciec, tobym go pewnie nie rozpoznała) i niezależnie od płci
oraz cech fizycznych i moralnych (podobnie jak nie starałam
się unikać osoby, która się nie myła, oraz całkiem świadomie
spotykałam się z mężczyznami bezwolnymi i imbecylami).
Wciąż zresztą mam nadzieję, że - zgodnie z obietnicą Erica -
któregoś pięknego dnia znajdę się pod tresowanym psem, co
nigdy się nie zdarzyło, chociaż do dzisiaj nie wiem, czy okazja
przeszła nam koło nosa, czy też mój przyjaciel uznał, że nie
powinno to wykraczać poza sferę wyobraźni. Wcześniej na
stronach tej książki podjęłam refleksję na temat przestrzeni.
Teraz mówię o zwierzęciu i nurzaniu się w ludzkiej
zwierzęcości. W jaki sposób najlepiej ująć skrótowo kontrast
doświadczenia, polegającego na przemieszaniu się rozkoszy,
która sprawia, że człowiek przestaje nad sobą panować, ze
splugawieniem powodującym, że stajemy się mali? A może
tak: w samolocie, na niektórych trasach, lubię prowadzić przez
okienko długie obserwacje pustynnego krajobrazu. Podczas
dalekich rejsów zamknięci w kabinie ludzie łatwo stają się
ospali i, w warunkach bliskiego sąsiedztwa, zaczynamy w
końcu dzielić z nimi odór spoconej pachy czy nóg.
Ogarniające mnie wówczas oczarowanie - w przypadku gdy
dane mi jest równocześnie obejmować spojrzeniem kawałek
Syberii czy pustyni Gobi - jest tym większe, im bardziej
doskwiera mi nie tyle może zapięty pas bezpieczeństwa, ile ta
nazbyt parna łaźnia, w której się znajduję.

W biurze
Zarówno potrzeba zespolenia tego, co w moim ciele
znajduje się na zewnątrz, z tym, co jest w środku, jak i - nie
posuwając się do skrajnej analności - zdolność czerpania
zadowolenia ze splugawienia - cechy charakterystyczne dla
mojej osobowości seksualnej - zdradzają przejawy niejakiej
regresji. Dodałabym również do tego zwyczaj odbywania
stosunku płciowego w bardzo wielu miejscach znanej mi
przestrzeni. Dwoje ludzi może okazać sobie pożądanie i
eksperymentować, próbując nowych pozycji nawet na trasie
od wyjścia z windy do drzwi mieszkania, w wannie czy na
kuchennym stole. Miejsca, w których ludzie pracują, są
najbardziej podniecające. To tutaj przestrzeń intymna łączy się
z publiczną. Jeden z przyjaciół, którego odwiedzałam w jego
biurze - o oknach wychodzących na ulicę Rennes - chętnie
dawał sobie obciągać, stojąc przed przeszkloną ścianą,
opadającą w dół aż do ziemi. Bez wątpienia odczuwaną przeze
mnie rozkosz wzmagało frenetyczne tempo życia dzielnicy,
której odgłosy dochodziły moich uszu, kiedy tak klęczałam z
twarzą odwróconą do szyby. W mieście, w przypadku braku
odległego horyzontu, lubię mieć na co patrzeć przez okno czy
z balkonu, przyjmując jednocześnie w sekretnym zakamarku
ogarniętą tęsknotą lagę. W domu płynę nieobecnym
spojrzeniem ponad dziedzińcem w kierunku okien sąsiadów. Z
okien biura, które zajmowałam przy bulwarze Saint-Germain,
oglądałam masywną fasadę budynku ministerstwa spraw
zagranicznych. Napomknęłam już o paru takich miejscach,
mówiąc o niedającej się z niczym innym porównać obawie
przed spojrzeniami mimowolnych świadków. Do tych
ekshibicjonistycznych zapędów dodałabym jeszcze chęć
zaznaczania - jak zwierzę - swojego terenu. Niczym lemur
wytyczający kilkoma strzyknięciami uryny przestrzeń, którą
obejmuje w posiadanie, upuszcza się parę kropel spermy na
stopień schodów czy na wykładzinę w biurze, przesyca się
swoim zapachem szafkę, w której wszyscy przechowują swoje
rzeczy. Poprzez akt, w wyniku którego ciało przekracza swoje
własne ograniczenia, na zasadzie osmozy, zawłaszcza się teren
i odbiera go innym. Nie ma naj mniejszej wątpliwości, że cała
ta operacja ma w sobie coś z prowokacji w stosunku do innych
ludzi, a nawet wyrażonej pośrednio agresji. Przestrzeń
seksualną w lokalach przeznaczonych do pracy zawodowej
wytyczałam w sposób metodyczny. Niektóre miejsca
szczególnie się do tego nadają, na przykład przestronne składy
bez okien, w których zazwyczaj przechowuje się paczki z
gazetami, czy też pomieszczenie, gdzie zainstalowany jest stół
do obróbki zdjęć. Znajduje się tu specjalna,
nieprzepuszczająca światła zasłona. Ciasnota zmusza do
stania, a kabaretowe oświetlenie sprawia, że skóra wygląda jak
aksamit i owo złudzenie optyczne potęguje wrażliwość
dotyku. Najlżejsze muśnięcie odbiera się jak pieszczotę, tym
bardziej, że ciała ulegają jakby odcieleśnieniu: w czerwonym
świetle jasna skóra staje się przejrzysta; znika wszystko to, co
ciemne, włosy czy ubranie, które ma się na sobie.
W magazynie najtrudniej jest wybrać odpowiednie
miejsce. Poprzedzielana półkami przestrzeń jest jednorodna.
Utworzono w niej biegnące równolegle alejki, ale w żadnej z
nich nie można się schować przed okiem intruza, ponieważ
odstępy pomiędzy pryzmami papieru ułatwiają patrzenie.
Toteż w tego rodzaju pomieszczeniu wyboru dokonuje się
równie arbitralnie jak w otwartej przestrzeni, chociaż na
początku człowiek kręci się trochę w kółko. Ja w takich
miejscach najchętniej robiłam facetowi laskę, bo tę czynność
najłatwiej jest szybko przerwać. Myślę, że trudno się ukryć z
powodu szarości otoczenia. W lasku, na pustej polnej dróżce,
w jakimkolwiek innym miejscu publicznym zawsze można się
schować za kępą drzew, które zapewniając największą wygodę
i bezpieczeństwo, umożliwiają spontaniczną zabawę, a także
wydają się pociągające z powodów estetycznych. Tutaj -nic z
tego. Tak więc zagląda się tu tylko na chwilę, zwłaszcza że
równie dobrze można znaleźć się parę metrów dalej i tak
przenosić z miejsca na miejsce. Jeżeli już rozważamy
możliwość zostania przyłapanym na gorącym uczynku, to
trzeba dodać, że pewnie każdy by wolał, żeby stało się to w
jakimś uroczym zakątku. Nikt nie chciałby czuć się
upokorzony w tak ohydnej scenerii.
Bardzo lubię atmosferę opustoszałych pomieszczeń
biurowych; panuje tu spokój, który jest nie tyle wynikiem
zaprzestania działalności, ile raczej jej zawieszenia. Nie
odczuwa się natrętnej obecności ludzi, chociaż ciągle stanowi
ona zagrożenie albo z powodu uporczywego brzęczenia
telefonu, albo ziejącej paszczy ekranu komputera czy
rozłożonej na biurku teczki z dokumentami. Wszystkie te
narzędzia, cała materia, cała przestrzeń - oddane wyłącznie do
mojej dyspozycji - sprawiają, że ogarnia mnie złudne, acz
uspokajające wrażenie, iż w tym miejscu dysponuję
nieograniczonymi możliwościami. Jak to już
wcześniej powiedziałam, w przestrzeni, w której nie ma ludzi,
wolny staje się również czas, a wtedy czuję się tak, jakbym
miała do swojej dyspozycji całą wieczność i mogła uczyć się
posługiwać tymi wszystkimi urządzeniami, analizować i
rozwiązywać wszelkiego rodzaju problemy; jest wtedy tak,
jakby dana mi możliwość wejścia do biura, bez konieczności
tłumaczenia się, przepraszania za to, że przeszkadzam,
sprawiała, iż moje nieregularne życie przybiera bardziej
płynny charakter. Kiedy w takich warunkach dzieliłam
samotność z jednym ze współpracowników, który występował
jednocześnie w roli partnera seksualnego, tylko wyjątkowo
zdarzało mi się korzystać z półkomfortu wykładziny
podłogowej. Wolałam raczej blaty stołów. Można by
pomyśleć, że to dlatego, iż pozycję, w której kobieta siedzi na
brzegu stołu, a mężczyzna stoi pomiędzy jej rozkraczonymi
nogami, łatwiej jest zmienić w przypadku nagłego wtargnięcia
do biura któregoś z kolegów. Ale nie o to chodzi. Prawda jest
taka, że jeden gest pociąga za sobą następny. Z Vincentem,
który przygotowywał makiety, często sprawdzaliśmy skład
szpalty na stojąco, nawet nie zadając sobie trudu, żeby usiąść,
ponieważ był to człowiek wiecznie załatany, ale też być może
dlatego, że łatwiej jest ocenić to, co się robi, z perspektywy
dodatkowych trzydziestu centymetrów. Najdrobniejsza chwila
wahania w trakcie pracy, i już się odwracałam. Lekki podskok,
i lądowałam pośladkami obok makiet, ze wzgórkiem łonowym
na odpowiedniej wysokości. Ta wysokość jest ważna.
Regularnie bowiem zdarzało się, że odpowiedni moment, żeby
od dyskusji o charakterze zawodowym przejść do
bezsłownego uścisku miłosnego, następował w chwili, kiedy
dochodziło do rozluźnienia koncentracji, na przykład gdy
trzeba było sięgnąć do szufladki usytuowanej na samym dole
szafki po jakiś dokument. Chcąc go wydostać, pochylałam się,
wypinając pośladki, które tylko czekały na to, żeby poczuć
dwie silne męskie dłonie. Następnie staraliśmy się znaleźć
oparcie na jakimś biurku. Zawsze starannie oczyszczam wokół
siebie teren, zanim położę się na plecach, poza tym nie
wszystkie blaty znajdują się na odpowiedniej wysokości,
często bywają zbyt niskie. Są też i takie biurka, na których
nigdy nie zdarzyło mi się położyć po raz drugi. Pewien grafik,
z którym spotykałam się w jego agencji, sprytnie poradził
sobie z tym problemem, regulując w odpowiedni sposób
wysokość siedzenia stołków z dokładnością co do centymetra.
Siadałam przed nim z kroczem dokładnie na wprost jego
przyrodzenia. Ustawialiśmy się zawsze tak, żeby za jego
plecami znajdował się jakiś stół, na którym mogłabym oprzeć
nogi. Można było wówczas długo wytrzymać w takiej pozycji,
nie męcząc się nawzajem: ja czułam się jak na leżaku, on zaś
miał taką swobodę ruchów biodrami, jakby kręcił hula-hoop.
Dla odmiany zastępował swój własny wysiłek, poruszając
siedzeniem stołka; ująwszy je oburącz, obracał płynnie to w
jedną, to w drugą stronę.

Tabu
Kiedy się pieprzyłam, rzadko zdarzało mi się bać, że
zostanę przyłapana in flagranti. Na poprzednich stronach
wielokrotnie czyniłam aluzje dotyczące ryzyka, związanego z
oddawaniem się czynnościom seksualnym tam, gdzie nie
zwykło się tego robić. Pisałam też, że świadomość, iż możemy
być obserwowani przez osoby postronne, ma wpływ na
doznawanie rozkoszy. W każdym razie ryzyko jest niemal
zawsze wkalkulowane, chociaż ograniczane przez domyślne
konwencje: pewien stały bywalec Lasku potrafi sporządzić
mapę zakazanych miejsc, gdzie seks jest jednak możliwy, i
tych, gdzie jest on absolutnie niewykonalny. (Ja sama
uprawiałam seks w biurze tylko po godzinach pracy…).
Jednak pewność, że seksualność - w jakikolwiek sposób by się
ona przejawiała - jest rzeczą oczywistą i najłatwiejszą na
świecie, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie wydarzy się nic
nieprzyjemnego. Przypadkowy świadek aktu seksualnego, jeśli
nie jest popchnięty do wzięcia w nim udziału, będzie jednak
wystarczająco świadomy swych własnych ciągot, by niczego
po sobie nie pokazać i zachować wstydliwą rezerwę.
Jacques’owi, zastanawiającemu się z uśmiechem, jaka byłaby
reakcja młodego turysty, który przed chwilą nas pozdrowił,
gdyby mijał nas dwie minuty wcześniej - to znaczy gdy paski
od spodni oplatały nam kostki, a pod naszymi ciałami
szeleściło listowie na skraju drogi, bo zachowywaliśmy się jak
dwa zwierzątka - odpowiadam, że nic by się nie stało. Dodam
tutaj, że obawiam się jedynie tych, których znam aż nadto
dobrze. Nie boję się osób anonimowych, na które gwiżdżę, i
nie sądzę, by moja postawa była odosobniona. W tej
dziedzinie tabu stanowi dla mnie uprawianie seksu w
mieszkaniu dzielonym z partnerem, gdy jest on nieobecny lub
o tym nie wie. Kiedyś wczesnym popołudniem Claude wrócił
do domu -wielkiego mieszczańskiego mieszkania, do którego
właśnie się wprowadziliśmy - i wszedł do pokoju gościnnego
znajdującego się tuż przy drzwiach wejściowych. Przeszkodził
w kopulacji, której nie potrafiłam się oprzeć. Akurat pierwszy
raz poza grupą, w pełni korzystałam z wielkiego ciała Paula,
który przyjemnie mnie przygniatał. Claude bez słowa wyszedł
z pokoju. Nagle zobaczyłam, że Paul wstaje, a jego plecy
wypełniają szerokość drzwi; ujrzałam proporcjonalne drobne
pośladki, gdy szedł nagi za Claude’em. Usłyszałam, jak mówi:
„Przepraszamy, stary”. Uderzyło mnie to, że tak naturalnie
wyrażał swoje prawdziwe zakłopotanie. Natomiast ja, choć już
wcześniej pieprzyłam się z Paulem na oczach Claude’a i choć
ten ostatni nigdy nie wspominał tego incydentu, jeszcze
bardzo długo nie mogłam myśleć o tej sytuacji bez
przejmującego poczucia winy. A przecież miałam prawo
uważać pokój gościnny za terytorium względnie neutralne,
zwłaszcza że wspólna sypialnia i „małżeńskie” łoże objęte
były absolutnym zakazem. Pewnego razu owa degeneracja
całego mego ciała i woli - o czym pisałam jako o fatalnej
reakcji na pierwsze kontakty seksualne - doprowadziła mnie
na próg tego pokoju, który służył nam, Jacques’owi i mnie, za
sypialnię. I oto, nawet nie mogłam oprzeć się o framugę drzwi,
obawiając się podświadomie, że uruchomię mechanizm
pułapki. Wtedy zaczęłam podskakiwać na jednej nodze, tyłem,
ponieważ mężczyzna klęczący przede mną, usiłując odsłonić
kępkę pod spódnicą, stanowczym ruchem oparł moje udo o
swój bark. Straciłam równowagę u stóp łóżka. Facet utkwił we
mnie pełne niedowierzania spojrzenie znad rozchylenia moich
zadartych nóg tworzących literę V. Przerwałam tę zabawę i
podniosłam się w poczuciu winy.
Takie są granice wytyczone przez moralność, którą
traktuje się raczej jak przesąd niż umiejętność rozróżniania
tego, co dobre, i tego, co złe. Przede wszystkim granice te
rozpatruje się jednostronnie; nigdy przecież nie miałam
skrupułów, by rano w obcej łazience usunąć zmęczenie nocy,
używając pachnącego mydełka nieobecnej kobiety. Poza tym
umiałam zdradzać w sposób, który wyjawiony zdradzanemu,
mógł go zranić do -tkliwiej, niż gdyby się dowiedział, że
kochałam się z kimś w jego pościeli. Przyznaję drugiej osobie
tę właściwość, którą sama posiadam i która sprawia, że z
każdej ściśle osobistej rzeczy, lub rzeczy używanej w celach
intymnych, czyni się swoiste przedłużenie ciała, wrażliwą,
czującą protezę. Jeśli pod nieobecność osoby dotyka się
przedmiotu, którego ona dotykała, oznacza to - poprzez
indukcję - że osoba ta jest dotykana. Podczas seansu seksu
zbiorowego mogłam wprawdzie wyczyścić językiem cipkę, do
której właśnie się spuścił ktoś, kto najpierw podniecił się na
mnie, jednak myśl, by wytrzeć się ręcznikiem, którego -w
moim domu i bez mojej wiedzy - używała jakaś kobieta, albo
żeby Jacques skorzystał z tego samego ręcznika co gość, o
którego wizycie nie wiedział, przerażała mnie, jak gdybyśmy
musieli obawiać się epidemii trądu. Zresztą ważniejsza niż
strach jest hierarchia, wedle której przywiązuję większą wagę
do poszanowania integralności fizycznej (i wszystkiego co się
z nią wiąże i co ja z nią wiążę…) niż do troski o spokój
moralny. Uważam, że naruszenie owej integralności może
mieć znacznie poważniejsze konsekwencje niż zmącenie
spokoju. Przejawiam skłonność (którą w końcu nauczyłam się
relatywizować), polegającą na myśleniu, że „łatwiej pogodzić
się” z niewidoczną raną niż z raną zewnętrzną. Jestem
formalistką.

Ufna
Chociaż obrazy odgrywają w moim życiu rolę
dominującą, a oko kieruje mną bardziej niż jakikolwiek inny
organ, to w trakcie stosunku seksualnego, paradoksalnie, staję
się ślepa. Powiedzmy, że w tym kontinuum, którym jest świat
seksualny, poruszam się jak komórka w tkance. Nasze nocne
wyprawy, w czasie których byłam otaczana, unoszona,
nadziewana i dymana przez pojawiające się w przestrzeni
cienie, odpowiadały mi. Mogę ślepo podążać za tym, któremu
towarzyszę. Zdaję się na niego, porzucam swój wolny wybór;
jego obecność sprawia, że jestem pewna, iż nie zdarzy mi się
nic złego. Gdy był przy mnie Erie, mogliśmy długo jechać w
nieznanym mi kierunku, mogłam wręcz znaleźć się w
szczerym polu albo na trzecim poziomie podziemnego
parkingu, i nigdy o nic nie pytałam. Zważywszy na wszystko,
byłoby to mniej dziwne, gdyby nigdy nic nam się nie
przydarzyło. Mam jednak bardzo złe wspomnienie z piwnicy
pewnej marokańskiej restauracji niedaleko placu Maubert,
znajdującej się w dzielnicy, w której rzadko bywamy.
Ławeczki i niskie stoły ustawiono pod sklepieniem, i było tam
trochę zimno. Kolację jedliśmy sami, ja z obnażoną piersią i
zadartą spódnicą. Gdy kelner albo ten, którego brałam za
właściciela, przynosił dania, Erie jeszcze bardziej rozchylał mi
koszulową bluzkę i znacząco wsuwał dłoń pod spódnicę.
Lepiej pamiętam spojrzenia, którymi mnie obrzucali obaj
mężczyźni, ciężkie i pozbawione życzliwości, niż ich krótkie
punktowe dotyki, po niemym zaproszeniu ze strony mojego
towarzysza. To ja położyłam kres wyczekiwaniu, biorąc do ust
prącie Erica. Czy moje zachowanie nie było spowodowane
zamiarem odwrócenia się od niemiłego personelu?
Opuściliśmy restaurację, nie dokończywszy posiłku. Czy
zabrakło nam stałej klienteli? Czy Erie dobrze znał to miejsce
i czy nie przewidział przyjęcia, jakie nam zgotowano?
Wyczekiwanie było bardziej niepokojące niż pojawienie się w
jakimkolwiek niestosownym miejscu watahy nieznajomych z
obnażonymi kutasami. Z Erikiem nie wątpiłam w to, że każdy
mężczyzna, którego napotkamy, niezależnie od okoliczności,
mógłby na jego niedostrzegalny znak rozewrzeć mi uda i
wsunąć swój członek. Nie sądziłam, by mogły zdarzyć się
wyjątki, jak gdyby Erie był uniwersalnym przewodnikiem,
towarzyszącym mi nie po to, bym mogła pewną stopą stanąć
na jakiejś ziemi obiecanej, lecz po to, by świat mnie
penetrował, jednostka za jednostką. Stąd moje zmieszanie
owego wieczoru.
W tych niepewnych strefach, w których spotykałam ludzi
o różnym pochodzeniu społecznym, niwelowanym w
seksualnym egalitaryzmie, nigdy nie musiałam obawiać się
jakiejkolwiek groźby czy przemocy, otaczana byłam nawet
atencją, z jaką nie zawsze miałam do czynienia w klasycznej
relacji z mężczyzną… Jeśli natomiast chodzi o „strach przed
żandarmem”, to muszę powiedzieć, że właściwie go nie znam.
Z jednej strony pokładam dziecięcą wręcz ufność w
mężczyźnie, z którym jestem, wierząc, że panuje nad
wydarzeniami i potrafi zapewnić mi bezpieczeństwo - i
istotnie nigdy się nie zawiodłam. Z drugiej zaś strony, chociaż
czuję się okryta hańbą przed kontrolerem stanowczo
żądającym okazania biletu, który gdzieś chwilowo
zapodziałam, byłabym tylko zaniepokojona, gdybym obnażyła
się w miejscu publicznym i przyłapano by mnie na gorącym
uczynku. Ciało zatrzymane przez przedstawiciela władzy
byłoby wtedy tylko ciałem oddającym się nieznajomym z
Lasku. Beztroska i nieświadomość, które towarzyszą
determinacji i stałości, do jakich jestem zdolna podczas aktu
seksualnego - podobnie zresztą jak w innych działaniach -
mają związek z dysocjacją istoty ludzkiej. Być może
świadomość unicestwia się w tej determinacji, nie pozwala już
podchodzić do aktu seksualnego z dystansem, a może, wprost
przeciwnie, podczas gdy ciało poddaje się automatyzmom,
świadomość wymyka się i traci wszelki związek z tym aktem.
W takich chwilach nic z zewnątrz nie może przeszkodzić ani
memu ciału, ani ciału mego partnera, ponieważ nie ma już
niczego poza przestrzenią, którą one zajmują. A przestrzeń ta
jest ciasna! Rzadko się zdarza, byśmy, pieprząc się w miejscu
publicznym, czuli się swobodnie. Raczej kulimy się jedno
obok drugiego.
Niewiele miejsc ma tyle stref zakazanych i narzuca tak
wiele ograniczeń jak muzeum: nie wolno podchodzić do
eksponatów, a liczne wejścia zamknięte są dla publiczności.
Zwiedzający ma niewyraźne poczucie istnienia świata
równoległego, z którego jest obserwowany, chociaż ów świat
pozostaje niewidoczny. Henri, kumpel o imieniu Fred i ja
skorzystaliśmy kiedyś z tego, że drzwi na końcu ogromnej,
akurat pustej sali Muzeum Sztuki Nowoczesnej miasta Paryża
były uchylone, i wśliznęliśmy się za cienkie przepierzenie,
które zasłaniało skład staroci, urządzony tam, jak sądzę,
prowizorycznie. Nie zapędziliśmy się daleko, ponieważ
przestrzeń była zagracona, wybraliśmy odpowiednie miejsce
bez chwili zastanowienia. Tak czy inaczej, pozostawiliśmy
otwarte drzwi i gdy wyginałam się w łuk podporowy
pomiędzy dwoma chłopakami, widziałam smugę światła na
podłodze. Po kilku minutach moi towarzysze zamienili się
miejscami. Obaj mieli wytrysk, jeden w cipę, drugi w usta.
Nie wiem już sama, który z nich co chwila przerywał na
krótko rżnięcie, by mnie brandzlować, przesuwając ramieniem
po moim brzuchu. Odwzajemniłam ten gest i chłopak miał
orgazm, gdy jego dziarska pyta przebywała jeszcze w mojej
cipce. Drugi kochanek, którego spermę właśnie połknęłam,
odsunął się, by mnie uwolnić od jednej z moich cum.
Wdaliśmy się wtedy w krótką dyskusję na temat mojego
sposobu masturbowania się. Wyjaśniłam, wiedząc, że
wyjawiam rzecz zadziwiającą, iż w bardziej sprzyjających
warunkach mogłabym osiągnąć dwa albo trzy orgazmy jeden
za drugim. Nabijali się ze mnie, gdy pospiesznie wpychaliśmy
poły koszul w spodnie, mówiąc, że kobieta niczego nie
odczuwa tak często, jak orgazmu. Kiedy wyszliśmy na światło
dzienne, w muzeum nadal panował spokój. Kontynuowaliśmy
zwiedzanie wystawy. Przechodziłam od obrazu do obrazu i od
Henri do Freda, wymieniając komentarze, a wizyta ta była
naprawdę przyjemna, ponieważ przebiegała w atmosferze
zrozumienia i wspólnictwa, które odtąd łączyły mnie zarówno
z oboma mężczyznami, jak i miejscem.
W tej ciemnej graciarni, zgięta wpół jak scyzoryk
pomiędzy ich ciałami, ze spojrzeniem wbitym w dwa słupy
znajdujących się przede mną nóg, nie miałam zbyt dużo
swobody ruchu. Jestem przekonana, że ograniczenie mego
pola widzenia uaktywnia w dosyć prymitywny sposób obsesję
na punkcie wszystkiego, co mogłoby mi zagrażać czy też tylko
przeszkadzać. Do tyczy to nawet tego, czego nie mam ochoty
z jakiegoś powodu brać pod uwagę. Ciało mężczyzny, z
którym jestem, zawadza mi, to zaś, co znajduje się poza nim i
czego nie mogę dojrzeć, pozbawione jest rzeczywistego bytu.
Znajdując się w tej samej pozycji jak w muzeum, tym razem
jednak na pierwszym piętrze sklepiku z artykułami dla
amatorów sadomasochizmu przy bulwarze Clichy - również w
pomieszczeniu służącym za skład - przytulam policzek do
brzucha Erica, który przytrzymuje mnie w ramionach, podczas
gdy właściciel lokalu gwałtownymi szarpnięciami nadziewa
mój zadek na swojego chuja. Zanim jeszcze przyjęłam
odpowiednią pozycję, zauważyłam, że jest to bardzo niski,
krępy facet o krótkich rękach. Gdy tylko znika mi z oczu,
obraz ten przestaje istnieć. Do tego stopnia, że zwracam się do
Erica, nie zaś bezpośrednio do niego, z prośbą, żeby założył
kondom. Prośba ta wprawia go w zakłopotanie, zmusza do
szperania po różnych kartonach w celu znalezienia
poszukiwanego obiektu; cichym głosem zwierza nam się, że
bardzo by nie chciał, żeby teraz przyszła jego żona. Chociaż
ma grubego wała, który z trudem przeciska się przez szparę,
przez cały czas operuje w najgłębszych rejonach mojej
pochwy. Młoda dziewczyna - malująca się na jej twarzy
obojętność świadczy o tym, że to tutejsza ekspedientka - z
lekko naburmuszoną miną przygląda się całej scenie. Od czasu
do czasu wzrok mój napotyka przypadkiem jej czarne,
prawdopodobnie okolone cieniem oczy. Czuję się tak, jakbym
znajdowała się na scenie teatralnej, oddzielonej bezkształtną
próżnią od smętnej kobiety siedzącej na widowni i nadaremnie
oczekującej zmiany akcji. Napotykając jej oczy, widziałam
własne odbicie i w końcu wyobrażałam sobie samą siebie:
tylko głowę, wtuloną w ramiona, z policzkiem przylegającym
do kurtki Erica (jej suwak drapał mnie boleśnie w ucho), z
rozdziawionymi ustami, podczas gdy usytuowana poniżej talii
reszta ciała ginęła gdzieś na zapleczu. Uderzenia taranem
kurdupla wydawały mi się równie nierealne jak dochodzący
zza kulis hałas świadczący o tym, że gdzieś dalej toczyła się
jakaś akcja.
Innym razem, w saunie, przydzielona mi młoda
masażystka spowodowała, że znowu czułam się tak, jakbym
się rozdwoiła. Siedzenia z drewnianych deszczułek, opadające
schodkami, zmuszały mnie do ciągłego przekręcania się na
wszystkie strony. Na zmianę pochylałam się i podnosiłam,
żeby brać w usta domagające się pieszczoty laski. Prawie się
nie pocę. Pozostawałam więc sucha aż do chwili, kiedy w
końcu obłapił mnie jeden czy drugi, chociaż robiłam, co
mogłam, żeby do tego nie dopuścić, starając się kierować tymi
fragmentami ich ciał, które stały się już obślizgłe. Nawet pod
prysznicem nie dawano spokoju mojej łechtaczce i ściskano w
palcach sutki. W końcu, cała obolała, wyciągnęłam się na stole
do masażu. Dziewczyna mówiła niskim głosem, robiąc
przerwy pomiędzy poszczególnymi zdaniami, zupełnie tak
samo jak wówczas, kiedy - po każdej serii gestów - przerywała
na chwilę, żeby natrzeć sobie talkiem ręce. Współczuła mi z
powodu zmęczenia. W takich chwilach nie ma nic lepszego -
nieprawdaż? - niż kąpiel parowa, a po niej dobry masaż.
Udawała, że nie wie, co przed chwilą robiłam, i wiodła ze mną
rozmowę niczym specjalistka z salonu piękności, która całą
swoją uwagę, zarówno zawodową jak i matczyną, poświęca
prowadzącej aktywny tryb życia, nowoczesnej kobiecie, gdy ta
przychodzi powierzyć bez cienia wstydu całe swe ciało jej
opiece. Zawsze lubiłam, zwłaszcza w tego rodzaju
okolicznościach, wcielać się w jakąś rolę, i odpowiadałam
masażystce, bardziej ulegając temu konformizmowi aniżeli
pracy jej palców. Bawiło mnie, że czuję, jak ugniata mi
mięśnie, które jeszcze kilka minut wcześniej poddawane były
o wiele bardziej lubieżnym naciskom. Ona sama również
wydawała mi się odległa. Dzieliło mnie od niej kilka kolejno
zrzucanych warstw skóry. Ona zajmowała się jedną z nich,
widoczną w trakcie naszej rozmowy, ale pod
spodem znajdowała się też ta, której pozbywałam się równie
chętnie. No bo w końcu nie byłam przecież ani tą zboczoną
burżujką, za którą musiała mnie uważać, ani też tą solidną
kobietą, którą wymyśliłyśmy. O ile mi wiadomo, tego
wieczoru oprócz nas dwóch nie było w saunie innych kobiet,
ja jednakże w myślach widziałam siebie w aktywnej
przestrzeni mężczyzn - którzy, w pewien sposób, wciąż
otaczali mnie wianuszkiem -ją natomiast dostrzegałam w
pasywnej przestrzeni kobiet, w roli obserwatorki, przy czym
oba te światy dzieliła przepaść nie do przebycia. Wreszcie
podział dokonany moimi oczyma zostaje zdublowany przez
inne opiekuńcze spojrzenie, okrywające mnie niczym woal,
nieprześwitujący i zarazem przezroczysty. Jacques specjalnie
nie wybiera miejsc najbardziej uczęszczanych, żeby mnie
fotografować nago. Ma jednak do nich słabość. Szczególnie
interesują go zmieniające się elementy scenerii (wraki
porzuconych samochodów, meble, ruiny…), co zawiodło nas
kiedyś tam, gdzie wykorzystuje się takie rzeczy. Jesteśmy
ostrożni. Zawsze noszę sukienkę, którą łatwo z powrotem
zapiąć. Na stacji granicznej w Port-Bou czekamy, aż peron
opustoszeje. Jakiś pociąg szykuje się co prawda do odjazdu,
ale stoi kilka peronów dalej. Podróżni są i tak zbyt
zaaferowani, żeby zwracać na nas uwagę, my zaś upewniamy
się tylko, czy stojący w grupce celnicy nadal wiodą ze sobą
dyskusję. Patrzę na Jacques’a pod światło i źle widzę znaki,
które mi daje. Posuwam się w jego kierunku z sukienką
rozpiętą na całej długości. Z każdym krokiem czuję się
pewniej. Zahipnotyzowana widokiem migoczącej sylwetki,
która czeka na mnie u kresu drogi, mam takie wrażenie,
jakbym powoli zagłębiała się w tunelu, drążąc w cierpkim
powietrzu długi korytarz nie szerszy niż rozpiętość obu moich
luźno teraz zwisających ramion. Każde pstryknięcie utwierdza
mnie w przekonaniu, że mogę dalej bezkarnie iść do przodu.
Aż w końcu natrafiam na mur. Jacques zrobi jeszcze parę
zdjęć. Mamy prawo zachowywać się z nonszalancją, skoro
pokonałam całą trasę. Euforia zdobywców: nikt nam już nie
przeszkadza w tunelu łączącym perony, ani w wielkiej hali
dworcowej, pustej i akustycznej, ani na maleńkim tarasie, na
który wychodzą jedne z dworcowych drzwi i gdzie znajduje
się fontanna i wygrzewają się koty.
Tego dnia drugi raz pozowałam do zdjęć na nadmorskim
cmentarzu w alejkach biegnących wzdłuż nisz pnących się
kondygnacjami w górę i na grobie Benjamina, bawiąc się w
chowanego z kilkoma wolno spacerującymi kobietami.
Nagość wydaje mi się czymś oczywistym, kiedy wieje morski
wiatr, a wokół pełno umarłych. Jednakże niezbyt pewnie czuję
się w niejednoznacznej przestrzeni, otwartej i zarazem
pozbawionej głębi, pomiędzy horyzontem a kadrem
obiektywu. To nie balustrada chroni mnie przed upadkiem w
otchłań, lecz wzrok Jacques’a, podążający za mną albo
służący mi za przewodnika i łączący nas ze sobą niczym
cuma. Kiedy staję twarzą do morza, odwracając się plecami do
aparatu fotograficznego, i kiedy nie jestem już w stanie
określić odległości, w jakiej się on znajduje, wówczas ten
obiektyw przysysa się niczym bańka do moich ramion i
pleców.
Po kolacji wracamy do samochodu zaparkowanego obok
cmentarza. Korzystając z ciemności, ocieram się pośladkami o
rozporek Jacques’a. W ciągu dnia rozbierałam się już zbyt
wiele razy, żeby nie chcieć zrobić tego raz jeszcze; do tej pory
tylko rozpinałam i zdejmowałam ubranie, teraz chciałabym się
w końcu szeroko rozewrzeć. Kiedy na wpół leżę na masce
samo -chodu i moja cipa przygotowuje się do połknięcia
stojącej już w pełnej gotowości lachy, słyszę przeraźliwy psi
jazgot. W kręgu światła rzucanego przez lampę pojawia się
strwożony cień małego pieska i podążający za nim utykający
cień mężczyzny. Krótka chwila zmieszania: obciągam na sobie
sukienkę; Jacques usiłuje zmieścić w spodniach przyrodzenie,
ale idzie mu opornie. Nie przestając go pieścić przez gruby
materiał, nalegam, żebyśmy zobaczyli, w jakim kierunku uda
się spacerowicz, który jednakże - jakby specjalnie - kręci się w
tę i z powrotem, spoglądając na nas spod oka. Jacques
postanawia wracać. W samochodzie, ogarnięta paniką, co w
moim przypadku ma miejsce zawsze wtedy, kiedy frustracja
jest zbyt wielka, dostaję ataku szału. Ostrożne uwagi
Jacques’a kwituję stwierdzeniem, że facet być może
przyłączyłby się do nas. Skrajne pożądanie to naiwny dyktator,
który nie wierzy, żeby można było mu się oprzeć czy nawet go
powstrzymać. A czyż nie mogę mieć również wrażenia, że
przestałam już być obiektem tej całkowitej uwagi, która mi
towarzyszyła i mnie chroniła przez cały dzień, wzmacniając
poniekąd moją więź ze światem? Gniew rodzi się z poczucia
bezsilności. Kiedy nie mogę się oprzeć przemożnej chęci
doświadczenia penetracji, miotam się pomiędzy dwoma
skrajnymi stanami: z jednej strony brakiem wiary,
uniemożliwiającym mi zrozumienie przyczyn - jakkolwiek
byłyby one rozsądne - dla których inni nie spełniają moich
oczekiwań; z drugiej zaś równie idiotyczną niemożnością
pokonania ich oporów - chociażby związanych z konkretną
sytuacją, formalnych czy innych, trudnych do wyjaśnienia - to
znaczy niemożnością przejęcia inicjatywy dzięki jakiemuś
uwodzicielskiemu czy też prowokacyjnemu zachowaniu, które
doprowadziłoby ich do zmiany postawy. Nie odstępuję,
zadręczając się oczekiwaniem na tę inicjatywę, którą partner
powinien podjąć, a której być może nie podejmie. Ileż to razy
zdarzyło mi się mieć za złe Jacques’owi - kiedy nachodziła
mnie nagle taka właśnie chęć w trakcie wykonywania
codziennych zadań, na przykład domowych, i kiedy niczego
nie dawałam po sobie poznać - że nie wyczytał tego w
zwojach mojego mózgu, w miejscu, gdzie ma swoje źródło
libido?! Proszę mi wybaczyć to niestosowne porównanie, ale
odniosłabym tego rodzaju kaprysy do sytuacji tych istot, które
od urodzenia czy też wskutek wypadku pozbawione są
możliwości posługiwania się kończynami czy mową, chociaż
nie utraciły ani inteligencji, ani potrzeby komunikowania się z
innymi. Tacy ludzie są całkowicie uzależnieni od tego, co
wymyśli ich otoczenie, żeby pomóc im wyrwać się z izolacji.
Uważa się, że można osiągnąć choćby częściowy sukces,
przywiązując wielką wagę nawet do najmniejszych znaków
dawanych przez chorego, takich jak mrugnięcie powieką, czy
też cierpliwie korzystając z pomocy masaży, które rozbudzą
jego wrażliwość.
Pozbawiona satysfakcji seksualnej zapadam w coś w
rodzaju niegroźnego autyzmu. Uzależnia mnie on całkowicie
od pełnych pożądania spojrzeń i pieszczot, którymi ktoś
zechce mnie obdarzyć. Jeżeli ten warunek zostanie spełniony,
wszelkie obawy pierzchają i znów mogę zająć swoje miejsce
w otoczeniu, które przestaje być mi wrogie.
W drodze powrotnej domagam się, żeby Jacques
zatrzymał się na chwilę na poboczu. Moja wściekłość potęguje
się, ponieważ wjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu, gdzie nie
jest to możliwe. Wówczas odrywam się myślami od drogi i
samochodu. Koncentruję uwagę na wzgórku łonowym,
wysuwając go do przodu. Chowa się pod nim śliska główka
bestyjki, wokół której wodzę z wolna palcem. Ta pieszczota
pochłania mnie teraz całkowicie. Od czasu do czasu światła
mijających nas samochodów omiatają moje gładkie jak szkło
podbrzusze. Jakiemuż to mirażowi daję się wówczas uwieść?
Na pewno nie rozpamiętuję dalszego ciągu zdarzeń,
przyjmując za punkt wyjścia to, co uległo nagle zawieszeniu
parę minut wcześniej. Ta sprawa została już zamknięta. Nie,
teraz wolę szukać schronienia w jednym ze swoich starych,
bezpiecznych scenariuszy, przenosząc się bardzo daleko od
miejsca, w którym się rzeczywiście znajduję. Nie zapominając
o najdrobniejszych szczegółach, ciągłym wysiłkiem
wyobraźni buduję swoją historię, na przykład tę, w której
mrowie obmacujących mnie rąk niemal rozrywa moje ciało na
strzępy na jakimś bezludziu czy w toalecie kina o złej sławie -
już sama nie pamiętam. W chwili gdy Jacques, nie odrywając
oczu od drogi, wyciąga rękę i zaczyna po omacku zataczać
dłonią szerokie kręgi po moich piersiach i brzuchu, kiedy -
przesuwając ją niżej - stara się odebrać mej dłoni wilgotną już
zabawkę, zakłóca dalszy przebieg mojego scenariusza. Nie
usiłuję mu bynajmniej w tym przeszkadzać.
Przy wjeździe do Perpignan Jacques zatrzymuje samochód
na pustym, jasno oświetlonym parkingu, na jakimś osiedlu
przed blokiem mieszkalnym. Chcąc się do mnie przysunąć, w
czym przeszkadza mu odległość dzieląca oba przednie
siedzenia, przechyla do przodu tułów, przypominając gargulca.
Jego głowa ogranicza moje pole widzenia. Brandzluje mnie
zdecydowanie, trzema lub czterema palcami. Lubię słyszeć
chlupot wilgotnej od śluzu waginy; ten głośny dźwięk
sprowadza mnie na ziemię. Nigdy ani od razu, ani łatwo nie
wystawiam ciała na działanie pieszczot. Zanim szeroko
rozewrę uda, odrzucę głowę do tyłu i rozłożę ramiona,
wypinając piersi, potrzebuję trochę czasu. Być może po to,
żeby uwolnić się od odruchowo przyjmowanej pozycji, do
której przyzwyczaiłam swoje ciało, kiedy - będąc jeszcze małą
dziewczynką - niepostrzeżenie się masturbowałam nieruchoma
i zgięta wpół. Potrzebuję czasu - nawet po paru godzinach
pozowania przed obiektywem aparatu fotograficznego - by
ponownie zaakceptować to, że nagle znów całkowicie się
obnażę. Obawiam się nie tyle nagości, ile raczej nagłości jej
objawienia. Podobnie jak nie tyle waham się, nim oddam
innym, ile nie potrafię należycie zgubić swojego
wewnętrznego spojrzenia, żeby w końcu zobaczyć samą
siebie. I dlatego właśnie muszę posłużyć się spojrzeniem
partnera. Nie potrafię powiedzieć: „Masz, popatrz!”. Raczej
czekam na to, że to on mi powie, zachowując ostrożność:
„Zobacz, jak na ciebie patrzę…”. Pozwalam więc Jacques’owi
działać. Ale ponieważ schroniłam się w zdecydowanie zbyt
głębokich pokładach swojego jestestwa, chcąc wrócić do
rzeczywistości, muszę przejść ponownie przez coś w rodzaju
stanu płodowego. Zwijam się w kłębek, żeby wziąć do ust
twardy członek, czuć pod wargami jego delikatną powłokę,
ślizgającą się wzdłuż własnej osi. Potrafię tak oddać się tej
czynności, że skłonna byłabym twierdzić, iż partner wypełnia
mnie wówczas do cna, i całe moje ciało, nadziane na ten pal,
opina się na nim niczym rękawiczka.
Na zdjęciach zrobionych przez jakiegoś amerykańskiego
fotografa, który wiele lat później niektóre z nich opublikował
w przeglądzie „On Seeing”, widać mnie najpierw - ja sama
dzisiaj siebie tak widzę - jak stoję niczym krucha lunatyczka -
można by powiedzieć, że się chwieję - obok pary kopulującej
na materacu. Jest ciemno, odnosi się wrażenie, jakbym cała
była ubrana na czarno, światło pada tylko na kolana
dziewczyny i spody stóp chłopaka. Na innych zdjęciach siedzę
obok tej pary zgięta wpół; można się domyślić, że pod
opadającymi włosami kryje się moja głowa, którą usiłuję
wcisnąć pomiędzy udo dziewczyny a miednicę faceta. Pewnie
staram się właśnie liznąć to, co zdołam, z ich zespolonych
podbrzuszy. Kogo przypominam? Sumiennego robotnika -
hydraulika, tapeciarza, mechanika samochodowego - który
uważnie ogląda części, chcąc je za chwilę poddać obróbce;
dziecko, któremu zabawka wpadła pod łóżko i które, usiłując
ją odnaleźć, patrzy w ciemną szparę; wyczerpanego biegacza,
który właśnie usiadł i pochylił do przodu cały tułów, starając
się złapać oddech. Mogę powiedzieć, że wysiłkowi, który
wkładam w to, żeby wcisnąć swoje ciało w szczelinę
pomiędzy ich ciałami - a można by przypuszczać, że chcę się
tam wepchnąć cała - odpowiada skrajna koncentracja
umysłowa.

4. Szczegóły
Bardzo lubię ssać męskie członki. Poznałam to niemal w
tym samym czasie, gdy nauczyłam się kierować żołądź z
zsuniętym napletkiem ku drugiemu wlotowi, temu na dole. W
swej naiwności myślałam początkowo, że obciąganie laski to
zboczenie seksualne. Jeszcze słyszę, jak tłumaczę rzecz
kumpelce - powątpiewającej i lekko zdegustowanej - i udaję
obojętność, chociaż w rzeczywistości jestem dumna ze swego
odkrycia oraz zdolności stawienia temu czoła. Zdolność ta jest
bardzo trudna do wytłumaczenia, ponieważ pomimo wszelkich
konsekwencji seksu oralnego, i buńczuczności włożonej w
dopełnienie stosunku uważanego za anormalny, w jakiś
niewyraźny sposób utożsamiamy się z narządem, który jest
przez nas zawłaszczany. Wiedza zdobywana poprzez
eksplorację owego narządu, prowadzoną równocześnie
koniuszkami palców i językiem, służącą poznawaniu
najdrobniejszych szczegółów jego rzeźby oraz jego
najlżejszych reakcji, ma być może przewagę nad wiedzą, którą
dysponuje sam właściciel. Przede wszystkim w cudowny
sposób panujemy nad sytuacją: najlżejsza wibracja czubka
języka i oto wyzwalamy niewspółmierną reakcję. Do tego
dochodzi fakt, że zagarnianie członka pełną buzią dostarcza
wyraźniejszego poczucia, że jest się wypełnioną, niż
świadomość, że zajęta jest pochwa. Doznawanie przez pochwę
jest przyćmione, tępe, promieniujące, a zaborca czuje, że w
niej się rozpływa, gdy tymczasem można z całą pewnością
odróżnić łagodne dotknięcia żołędzi wewnątrz lub na zewnątrz
warg, na języku, na podniebieniu i w gardle, nie wspominając
już o tym, że w końcowej fazie kosztuje się spermę. Krótko
mówiąc, jest się subtelnie pobudzanym, ale także samemu
pobudza się partnera. Transmisja doznań pomiędzy otworem
górnym i dolnym pozostaje dla mnie tajemnicą. Jak to się
dzieje, że efekt obciągania laski jest odczuwany na drugim
krańcu ciała, że zaciśnięcie warg wokół penisa wywołuje
zwarcie się niezwykle twardego pierścienia u wejścia do
pochwy? Kiedy fellacja jest właściwie przeprowadzana - gdy
się nie spieszę, mam dość czasu, aby dopasować swoją
pozycję do pozycji partnera, gdy mogę zmieniać rytm -
wówczas czuję, jak od źródła, które nie jest umiejscowione w
moim ciele, napływa fala niecierpliwości, skupiając ogromną
energię mięśni w tym miejscu, o którym mam bardzo
nieprecyzyjne wyobrażenie, na krawędzi tej otchłani, która
mnie otwiera bezgranicznie, bez końca. W wyobraźni widzę
otwór beczki, na którą nakłada się obręcze. Mogę zrozumieć,
że pierścień się zaciska, gdy drażni się okolice łechtaczki.
Lecz gdy rozkaz wychodzi z ust?! Wyjaśnienia z całą
pewnością należy szukać w jakimś skrócie, obejściu
mentalnym. Na próżno niemal przez cały czas mam zamknięte
powieki. Moje oczy znajdują się tak blisko tego, nad czym
pracuję, że jednak widzę i obraz, który odbieram, jest
potężnym aktywatorem pożądania. Rojenie polega być może
również na tym, że z tyłu oczu mózg instynktownie tworzy
natychmiastowy i doskonały obraz znajdującego się tak blisko
obiektu! Widzę najpierw me własne zabiegi, z którymi
zgrywam oddech: rozciągliwe etui utworzone z mojej dłoni,
wargi zawinięte na zęby, żeby nie kaleczyć, język, który
posyła pieszczotę żołędzi, gdy się do niej zbliża. Oceniam
wzrokiem drogę dłoni, która towarzyszy wargom, niekiedy
lekkim ruchem okrężnym, i nasila nacisk na wysokości
grubego pąka na zakończeniu. Potem nagle ręka zmienia
zamiar i zaczyna żwawo brandzlować, a penis - mocno
chwycony dwoma palcami - uderza jedwabistym
zakończeniem o poduszeczki zamkniętych w pocałunku ust.
Jacques’owi wyrywa się wtedy zawsze dźwięczne i krótkie
„ha” w zachwycie okazanym z powodu zaskoczenia (choć
przecież doskonale zna ten manewr). Potęguje to moje własne
podniecenie, wzrastające wówczas, gdy ręka rozluźnia
uchwyt, by pozwolić prąciu zagłębić się na tyle, by poczuło
gardło. Staram się przedłużyć ten moment, a nawet
przesuwam zaokrągloną częścią głęboko po podniebieniu, aż
łzy napływają mi do oczu, aż się dławię. Albo też - do tego
trzeba mieć piekielnie wytrzymałe ciało - unieruchamiam
członek, wówczas cała moja głowa porusza się wokół niego, i
pieszczę go policzkami, ociekającą śliną brodą, czołem i
włosami, a nawet czubkiem nosa. Liżę, nie szczędząc trudu, aż
po jądra, które tak doskonale się bierze do ust. Wykonuję
ruchy przerywane, z dłuższymi postojami na żołędzi, wokół
której koniuszek języka zatacza kręgi, chyba że zaczyna
drażnić wywinięcie napletka. A potem… hop! Bez
uprzedzenia wszystko połykam i słyszę krzyk, który dochodzi
do clitoris wkutej u wlotu mojej cipy.
Gdybym poszła na łatwiznę, mogłabym napisać na ten
temat całe strony, tym bardziej że już samo napomknięcie o tej
mrówczej pracy wyzwala pierwsze oznaki podniecenia. Być
może istnieje nawet jakiś luźny związek pomiędzy moim
sposobem doskonalenia się w obciąganiu laski i staraniami,
jakich dokładam, gdy coś opisuję. Ograniczę się jedynie do
dodania, że lubię też, gdy to mężczyzna decyduje o tym, co
mam robić. Lubię, gdy unieruchamia mi się głowę obiema
silnymi dłońmi i rżnie prosto w usta. Na ogół odczuwam
potrzebę przyjmowania w usta w pierwszych chwilach
stosunku, chodzi bowiem o to, by wprawić w ruch te kilka
mililitrów krwi, i doprowadzić do wzwodu. Czasem oboje
stoimy, a ja osuwam się do stóp partnera, czasem leżymy i
wtedy daję nura pod pościel. Jak w jakiejś zabawie: po
omacku w ciemności szukam przedmiotu swego pożądania.
Zresztą w takich chwilach zachowuję się jak mały
łakomczuch. Domagam się swojego „grubego lizaka” i bardzo
mnie to bawi. A kiedy podnoszę głowę, bo przecież muszę dać
wytchnienie mięśniom wessanych do środka policzków,
poprzestaję na „hmmm… ale dobre”, jak ktoś, kto zapewnia o
wyśmienitym smaku potrawy, gdy tymczasem przede
wszystkim objada się co nie miara. W podobny sposób - z
próżnością dobrego ucznia w dniu rozdania świadectw -
przyjmuję komplementy.
Nic mnie bardziej nie zachęca niż wyznanie, że jestem
„najlepszą druciarą”. Albo jeszcze lepiej: kiedy mając w
perspektywie napisanie tej książki, wypytuję przyjaciela, z
którym zaniechałam jakichkolwiek stosunków seksualnych
dwadzieścia pięć lat temu, i słyszę z jego ust zapewnienie, że
nigdy już potem nie spotkał drugiej dziewczyny, która by mu
„tak wspaniale obciągała laskę”, spuszczam wzrok, w pewnym
sensie ze wstydu czy skromności, lecz także, by ukryć swoją
dumę. To nie dlatego, bym była pozbawiona innych wyrazów
uznania w życiu osobistym czy zawodowym, lecz z powodu
równowagi, którą - moim zdaniem - należy zachować
pomiędzy zdobywaniem przysparzających nam szacunku zalet
moralnych i intelektualnych, a współmierną doskonałością w
oddawaniu się praktykom, które wykluczają takie zalety,
odrzucają je i im przeczą. Można dać dowód tej zdolności,
dostrzegając podziw, który wzbudza, nawet jeśli czasem
zamienia się on w kpinę. Kiedyś mało brakowało, a Erie dałby
w twarz pewnemu chamowi spotkanemu w lokalu o nazwie
„Cleopatre”. Chciałam się właśnie napić, a ten idiota,
niezdolny docenić mojego zapału, oświadczył, że rozumie
moje pragnienie, ponieważ wokół „czuć kopcącą się gumę”.
Ciało w kawałkach
Gdyby każdy z nas narysował swoje własne ciało pod
dyktando swego wewnętrznego spojrzenia, to otrzymalibyśmy
wspaniałą galerię potworów! Ja sama odznaczałabym się
ogromną głową i nazbyt rozwiniętymi pośladkami, obie te
wypukłości byłyby ze sobą złączone rachitycznymi ramionami
jak u mięczaka (z trudem przychodzi mi zwrócenie uwagi na
mój biust), a całość postawiona na dwóch słupach, które
bardziej hamują moje ruchy, niż je ułatwiają (długo miałam
kompleksy z powodu swoich nóg, o których Robert mawiał
złośliwie, że przypominają nogi dziewczynki z opakowania
czekolady Meunier). Być może moja natura mózgowca
doprowadziła do przyznania pierwszeństwa organom
usytuowanym w głowie - oczom i ustom. (Mogła nawet
zachodzić między nimi relacja kompensacyjna). Gdy byłam
małą dziewczynką, komplementowano mnie za moje duże
oczy; były ciemnobrązowe i zwracały uwagę. Potem urosłam,
moje oczy stały się stosunkowo mniej ważnym elementem
twarzy i jako nastolatka spostrzegłam, że nie robiły już takiej
furory, co przyczyniło się do powstania ogromnej
narcystycznej rany. Skierowałam się więc ku ustom, które
uważałam za raczej ładnie zarysowane, przypisując im
potencjalną siłę przyciągania. I nauczyłam się otwierać je
szeroko, równocześnie zamykając oczy, przynajmniej w
pewnych okolicznościach. Tymczasem w fantazmatycznym
wyobrażeniu samej siebie rozwijał się mój tyłek, a jego
krągłość zaakcentowała wyraźnie zaznaczona talia. Ten tyłek
coraz bardziej wypinał się ku nieznanemu - to znaczy temu,
czego nie mogłam zobaczyć - w outback (to wyrażenie,
jakiego używają Australijczycy na określenie pustyni, którą
mają za plecami). Jacques podarował mi kiedyś pocztówkę,
przedstawiającą szkic Picassa do „Panien z Awinionu”:
kobieta, widziana od tyłu, ma tułów w kształcie
trójkąta równoramiennego i pośladki sterczące nad dwoma
solidnymi baleronikami. Mój portret - jak twierdził - wypisz,
wymaluj.
Mój tyłek to inna strona mnie. Claude mawiał, że twarz
mam „taką sobie, ale za to jaki tyłek!”. Podoba mi się to, że
Jacques niezmiennie określa terminem „dupa” każdą nisko
położoną partię mojej osoby, a gdy we mnie wchodzi - czemu
towarzyszą wyznania miłości - wymierza mi solidne klapsy w
pośladki. Nie omieszkam o nie zabiegać. „Brandzluj mi dupę”
- to jedna z moich najczęstszych próśb. W odpowiedzi ujmuje
kolejno moje pośladki i potrząsa ich plastyczną masą równie
bezpardonowo, jak gdyby ubijał dwie góry bitej śmietany.
Jeśli kończy, wsuwając od tyłu palce złączone w kształcie
kaczego łebka, by otworzyć dzióbek korytarza, prowadzący od
bruzdy między pośladkami do wejścia do cipy, nie mogę się
doczekać, żeby we mnie wszedł.
A gdy już wejdzie, pragnę dać dowód swojej frenetycznej
działalności. Klęcząc na czworakach albo leżąc na boku,
wprawiam w ruch całe swoje pełne wigoru ciało. Pytam
Jacques’a, czy dobrze go „wysysam” swoją cipą i czy
„dokładnie wchłonę całą spermę?”. Dla zachęty wystarczy
prosta odpowiedź - choćby dwa słowa - moje imię i nazwa
istotnej części mego ciała: „Och, Catherine! Twoja dupa,
twoja dupa…”. Świadomość, że ktoś badawczo przygląda się
temu, czego ja sama nie mogę widzieć, jest równie
pobudzająca. W takich sytuacjach najodpowiedniejsze bywa
skupione światło lampki nocnej o ruchomym ramieniu. Zdarza
mi się, że proponuję użycie latarki kieszonkowej. Rzut oka do
tyłu i łapię spojrzenie tego, który wpatruje się właśnie w otwór
pomiędzy pośladkami, by widzieć, jak w nim znika jego cenne
przedłużenie. Liczę zwłaszcza na opis, którego mi dostarczy,
obojętnie, jak bardzo będzie dosadny: „Dobrze widzisz mój
tyłek? - O, tak, jest piękny, wiesz. Wspaniale obejmuje mojego
chuja. A to łajdak, chce jeszcze więcej…”. Ja sama, gdy w
pobliżu znajduje się jakieś lusterko, ułożywszy się na boku,
obserwuję zanurzanie i wynurzanie tego, co przypomina
unoszące się na wodzie drewno porwane przez falę. Z powodu
skłonności do odczuwania pieszczot w okolicach pupy, przez
długi czas kochałam się w swojej ulubionej pozycji na
czworakach, aż w końcu przyznałam się przed samą sobą -
zawsze prędzej czy później stajemy się seksualnie uczciwi
wobec samych siebie - że chociaż pozycja ta pozwala facetowi
sięgać głęboko i uderzać mocno, to nie jest to ten rodzaj
penetracji, który najbardziej mi odpowiada. Inaczej mówiąc,
choć zdobywałam szturmem męskie ciała i byłam pieprzona
na wszystkie sposoby, w gruncie rzeczy lubię, jak się mnie
obraca i bierze klasycznie. Przyjemność wystawiania tyłka nie
objawiła się wczoraj. W wieku sześciu czy siedmiu lat
odsłaniałam go z myślą o moim bracie, podczas zabawy, w
której częściowo powtarzałam zabiegi stosowane w czasie
masturbacji. Z zadartą spódnicą zbierałam majtki w rowku aż
do krocza i wypinałam pośladki najmocniej jak tylko mogłam
na zewnątrz ławeczki, na której siedziałam. W takiej pozycji
wyczekiwałam, aż dzieciak będzie przechodził za moimi
plecami. Zabawne było to, jak udawaliśmy: ja, że odsłoniłam
się przez nieuwagę, on, że muska moje pośladki niechcący.
Należy przypuszczać, że pieści się innych w podobny
sposób, jak przyjmuje się ich pieszczotę, ja przynajmniej
zawsze pospiesznie spełniałam oczekiwania mężczyzn, którzy
mieli bardzo wrażliwą dupę. Mówiłam już o tym znajomym,
który znajdował się na czworakach i którego brandzlowałam,
dopóki mi ręka i ramię nie zdrętwiały z bólu. Jeszcze inny, bez
uprzedzenia, przylgnął mi kiedyś pośladkami do nosa.
Zdarzyło się to na początku naszej znajomości, zachowywał
się wstydliwie, udało mi się wszak przezwyciężyć jego upór i
zrobić mu laskę. Wystarczyło jednakże, że wzięłam w usta
jego członek, a on, cały zesztywniały, odwrócił się nagle do
mnie tyłem i, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, podstawił mi
pod nos dwa rezolutne pośladki. Łatwiej mi przyszło zająć się
jego dołkiem odbytowym niż żołędzia. Niemniej, kiedy się
podniosłam, zobaczyłam, że jego twarz - tak mi się
przynajmniej wydawało - ma tak samo surowy, niemalże pełen
nagany wyraz jak wtedy, kiedy najpierw włożyłam prącie do
ust. Później przyszło mi przyzwyczaić się do odkrywania
najskrytszych zakamarków ciała tego mężczyzny; nigdy dotąd
nikogo tak nie lizałam, nie całowałam, nie ściskałam
delikatnie zębami, poczynając od koniuszka małżowiny usznej
aż do niestabilnego podwiązania jąder, nie zapominając o
delikatnych zagłębieniach pachowych, łokciowych i
pachwinowych. Chodziło tu o systematyczne zajmowanie
nowych terenów, które po swojemu oznaczałam, opluwając je
z wysokości paru centymetrów, tak żeby ślina - przezroczysta,
a przecież plugawiąca - zaczęła się ciągnąć.
Czyżby moje piersi zawdzięczały swój limfatyczny
wygląd temu, że mało się nimi interesowano, i czy dlatego, że
nie mam zamiaru spontanicznie wystawiać ich na widok i
pieszczoty, tak bardzo nuży mnie drażnienie sutków partnera?
Wielu mężczyzn domaga się, żeby im „pieścić piersi”, a nawet
oczekuje, że, w formie pieszczoty, będzie się ich w te czułe
miejsca szczypać i delikatnie gryźć. Regularnie czyniono mi
wyrzuty, że nie szczypię wystarczająco mocno, chociaż od
kręcenia w palcach i ściskania sutków aż bolała mnie ręka.
Biorąc pod uwagę swoje słabości, muszę przyznać, że
skłonność do sadyzmu jest najmniej rozwinięta i nie udaje mi
się wykrzesać entuzjazmu dla tak dawanej rozkoszy. Jeśli o
mnie chodzi, wolę, kiedy szerokim gestem ujmuje się moje
obie piersi i gładzi je delikatnie. Bywa to jeszcze
przyjemniejsze, gdy mam okres, piersi są trochę cięższe i
czuję, jak lekko drżą. Nie lubię ani ściskania, ani szczypania.
Drażnienie sutków zostawiam samej sobie, przede wszystkim
dlatego, żeby czuć, jak stają się twarde i chropawe pod
gładkim wnętrzem dłoni. Kiedy jestem sama, dostarczam
sobie wrażeń jeszcze bardziej skontrastowanych: przykucam
lub leżę zwinięta w kłębek na boku i pocieram o piersi udami,
a pieszczota ta wprawia mnie w dziwny stan; wydaje mi się,
że te uda są obce, że nie należą do mnie, że ich dotyk pochodzi
z zewnątrz - rozklejam się wtedy, za każdym razem
zaskoczona ich aksamitną gładkością.
Gdy rozmyślam na temat kontrastu pomiędzy tym, co
chropawe, i tym, co gładkie, przychodzi mi na myśl
wspomnienie jednego z mych pierwszych przeżyć
erotycznych. Posyłano nas z bratem na wakacje do przyjaciół
mojego ojca, liczne wnuki gospodarzy były towarzyszami
naszych zabaw. Pewnego dnia złożony akurat jakąś chorobą
dziadek musiał się położyć i przyszłam w odwiedziny do jego
pokoju. Siedziałam na brzegu łóżka, a on zaczął przyglądać się
mojej twarzy. Wodząc po niej palcami, zauważył delikatny
wykrój szczęki, kiedy jednak dotarł do szyi, zawyrokował, że
w przyszłości będę miała kłopoty z tarczycą. Jego zaskakujące
uwagi szalenie mnie zbulwersowały. Następnie, włożywszy mi
rękę pod bluzeczkę, pogłaskał palcami piersi, które ledwo co
zaczynały nabrzmiewać. A ponieważ siedziałam, nic nie
mówiąc, ze znieruchomiałym tułowiem, powiedział, że kiedy
już zostanę kobietą, będę odczuwać wielką rozkosz, gdy ktoś
będzie mi tak pieścił „cycuszki”. Nadal trwałam w bezruchu,
może tylko odwróciłam głowę w kierunku ściany, tak jakbym
nie słyszała, co się do mnie mówi. Modzelowate zgrubienia na
jego łapsku szorowały o moją skórę. Po raz pierwszy w życiu
uświadomiłam sobie, że zesztywniały mi sutki. Słuchałam
jego przepowiedni. Raptem znalazłam się u progu mego
kobiecego życia i napawało mnie to dumą. Dziecko staje się
kowalem swojego losu, kiedy jego przyszłość osłania jeszcze
mgła tajemnicy. Toteż, chociaż zupełnie straciłam kontenans
wskutek gestów, na które nie miałam jeszcze gotowej
odpowiedzi, znów obróciłam wzrok na tego leżącego
mężczyznę, którego lubiłam. Wzbudzał we mnie litość: jego
żona była niedołężna, otyła, miała nogi pokryte sączącymi się
ranami, które on codziennie, rano i wieczorem, na nowo
opatrywał. Jednocześnie jego poszarzała twarz i kostropaty
nos rozśmieszały mnie. Delikatnie się odsunęłam.
Wieczorem, w łóżku, które dzieliłam z jedną z jego
wnuczek, opowiedziałam całą przygodę. Ją również zdarzało
mu się dotykać. Rozmawiałyśmy, patrząc sobie prosto w oczy,
i próbując zmierzyć w spojrzeniu partnerki ogrom swojego
odkrycia. Domyślałyśmy się, że dziadek pozwalał sobie w tym
przypadku na coś niedozwolonego, jednakże sekret, który
przychodziło nam dzielić, miał dla nas o wiele większą
wartość aniżeli jakaś tam moralność, której sens wcale nie
wydawał nam się jasny. Któregoś razu, kiedy zaczęłam, z
dumą i niemalże wyzywająco, opowiadać przy konfesjonale o
tym, że się masturbuję, reakcja księdza rozczarowała mnie tak
bardzo - nie zdobył się na żaden komentarz, a wlepił mi tylko,
jak zwykle, parę zdrowasiek i ojczenaszów do odmówienia -
że nie mogłam o tym kapłanie myśleć inaczej, jak tylko z
pogardą. No to po co mu opowiadać o tym, że byłam bardzo
zmieszana, kiedy starszy pan dotykał moich piersi?!
Jeżeli widzę, że spojrzenie jakiegoś mężczyzny
zatrzymuje się chociażby przez pół sekundy tam, gdzie -jak się
natychmiast domyślam, stosując metodę dedukcji - staniczek
zawadził o dziurkę od guzika bluzki czy też, generalnie rzecz
ujmując, jeżeli zwracam się do jakiegoś współrozmówcy,
którego oczy, nieruchomo na mnie spoczywające, podążają w
sposób oczywisty za jakąś inną myślą niż ta, którą ja mu
właśnie wyłuszczam, chowam się zawsze dokładnie za taką
samą zasłoną skromnego zachowania, jak w czasie tego
pierwszego badania przeprowadzonego przez dziadka. Z tego
też powodu próżno by szukać w mojej szafie sukienki z
bardzo wyciętym dekoltem czy jakiegoś obcisłego stroju. Ta
wstydliwość udziela się również mojemu otoczeniu. Siedząc
na kanapie w salonie, obok kobiety zachowującej się
bezwstydnie, będę miała odruch obciągania spódniczki i
chowania piersi. W takich okolicznościach moje złe
samopoczucie bierze się zarówno stąd, że odnoszę wrażenie,
iż -na zasadzie analogii - kobieta ta odsłania moją własną
anatomię, jak i z wcześniej opisanej skłonności do
radykalizacji, nawet wtedy, gdy nie czekam na kontakty
seksualne. Tak więc poprawiając na sobie ubranie,
powstrzymuję się przecież od tego, żeby wcisnąć rękę
pomiędzy obie, na wpół odkryte, piersi i całkowicie je
obnażyć. Przez długie lata nie nosiłam żadnej bielizny
osobistej. Nie pamiętam już powodu, dla którego
zrezygnowałam z jej używania. Na pewno nie po to, żeby
zastosować w praktyce feministyczne hasło, zalecające
wyrzucenie stanika do kosza, ponieważ nie zgadzałam się z tą
filozofią. Jednak być może działałam w tym samym duchu,
próbując nie stosować żadnych uwodzicielskich akcesoriów.
Wynik mógł oczywiście okazać się zgoła odwrotny, jako że
piersi, które wydają się niczym nieskrępowane pod ubraniem,
są równie ponętne jak te, które podkreśla się fiszbinami, tyle
tylko, że te pierwsze są miłe dla oka w sposób „naturalny”.
Mnie jednak wydawało się przynajmniej, że uniknę podejrzeń,
iż stosuję jakąkolwiek strategię podboju serc. Miałam także
blokadę, jeśli chodzi o majtki. Przez ileż to lat musiałam
każdego wieczoru prać - z racji higienicznych - krok w
spodniach, które nosiłam przez cały dzień, chociaż o wiele
szybsze byłoby włożenie do pralki tylko majtek?! Uważałam
jednak, że o wiele prościej jest nakładać bezpośrednio na ciało
wszystkie inne części ubrania. W tym konkretnym przypadku
kierował mną pewnego rodzaju minimalizm, funkcjonalizm
niemalże: zasada, wedle której wolne ciało nie musi troszczyć
się o ozdoby, nie mówiąc już o tym, że zawsze jest gotowe i że
można się obyć bez całej tej gry wstępnej, zwojów koronek
czy rozpinania stanika. Dodam jeszcze, że nie znoszę
spojrzenia podrywacza, który rozbiera kobietę wzrokiem, ale
uważam, że - jeżeli już naprawdę trzeba się rozebrać -
najlepiej zrobić to od razu.
Jakże skontrastowana jest droga, którą przemierza
subiektywne spojrzenie! Jak gwałtownie przechodzi się wciąż
na tym górskim szlaku, urozmaiconym tunelami, od ciemności
do światła i ze światła w mrok. Doszło do tego, że właśnie
wyjaśniam, iż wolę okrywać to, co zazwyczaj się obnaża,
chociaż na tych samych stronach odsłaniam te fragmenty
swojego życia intymnego, które większość ludzi zataja. Jest
rzeczą oczywistą, że - wzorem psychoanalizy, która pomaga
wyzbyć się niepotrzebnych obciążeń - własną książkę
napisaną w pierwszej osobie czytam tak, jakby była napisana
w trzeciej. Im bardziej szczegółowo analizuję swoje ciało i
zachowanie, z tym większym dystansem traktuję samą siebie.
Któż bowiem rozpozna się w powiększającym lustrze, w
którym policzki i nos przybierają postać pobrużdżonych,
rozległych przestrzeni? Zdarza się, że rozkosz zmysłowa -
która, jak to się zwykło mówić, sprawia, iż człowiek przestaje
być sobą -tworzy dystans tego samego rodzaju. Może nawet
sama relacja ma charakter strukturalny i ów dystans w równej
mierze steruje rozkoszą, jak i jest przez nią sterowany,
przynajmniej jeśli chodzi o mnie i ludzi, którzy podobnie jak
ja reagują. Dzieje się tak - i to jest cel, do którego zmierzam -
ponieważ jakaś część mojej osobowości, ta, której przeszkadza
zbyt natarczywe spojrzenie, która rezygnuje z nazbyt
sugestywnych strojów i która jednocześnie popychała mnie do
wdawania się na oślep w seksualne przygody z pozbawionymi
twarzy partnerami, czerpie niewątpliwą rozkosz z
eksponowania samej siebie, pod warunkiem, że natychmiast
traktuje to wszystko z dystansem, jakby chodziło tu o jakieś
zwierciadlane odbicie, o opowieść.
W tej materii obraz i język są wspólnikami. Jeśli podnieca
nas obraz widziany w lustrze, przedstawiający z dużą
dokładnością ogrom ciała wchłanianego przez nasze własne
ciało, to dzieje się tak dlatego, że widok ten staje się również
pretekstem do komentarzy: „Ojej, jak gładko wchodzi, jak
głęboko sięga! - Zaczekaj, wyjdę na sam brzeg, żebyś mogła
dobrze zobaczyć, a potem znów ci włożę…”. Właściwością
dialogu, który chętnie z Jakiem podejmujemy, jest to, że ma on
charakter czysto faktograficzny. I chociaż słownictwo jest
niewybredne i ograniczone, to dzieje się tak nie dlatego, że
mamy zamiar nawzajem się w ten sposób prowokować do
licytowania się w coraz bardziej obscenicznych
sformułowaniach, ale dlatego, że chcemy zachować jak
największą precyzję opisu. „Czujesz, jak mokro? Nawet uda
mam wilgotne i napęczniała mi łechtaczka! - Och, jak ta dupa
się rusza! Pewnie chce mojego chuja, co? - Tak, ale najpierw
chciałabym, żebyś mi popieścił łechtaczkę żołędzia. Mogę cię
pobrandzlować trochę wyżej? - Tak, a potem
wydymamy dupę! - O, jak dobrze!… A co z tobą? Twojemu
chujowi też dobrze? - Tak, dobrze. - A lubisz, jak pociągam za
jaja? - Tak, dobrzeje pompujesz. O, tak! Jeszcze trochę!”.
Nawet wtedy, kiedy wszystko zbliża się już ku końcowi, ton
naszej rozmowy jest wciąż nader stateczny. Jako że nie
widzimy ani nie odczuwamy tego samego w tym samym
czasie, każde z nas zwraca się do partnera z zamiarem
uzupełnienia informacji. Można by również powiedzieć, że
jesteśmy dwójką dublerów i śledzimy, z oczyma utkwionymi
w ekranie, poczynania osób, którym użyczamy naszego głosu:
własnymi słowami zastępujemy bohaterów rozgrywającego się
na naszych oczach filmu porno: Dupę, Cipę, Jaja i Chuja.
Gdy opowiadamy, przedstawiamy ciało we fragmentach,
zaspokajając tym samym potrzebę jego uprzedmiotowienia. W
„Pogardzie” Godarda jest słynna scena, w której Piccoli
przemierza, dosłownie, całe ciało Bardot. Stanowi piękną
transpozycję tego ciągłego przechodzenia od obrazu do słowa,
stale zachęcającego do skupiania uwagi na poszczególnych
częściach ciała. Ileż to razy krzyczymy „zobacz!”, kiedy się
kochamy! Oczywiście, wolno nam korzystać z zalet oglądania
się z bliska, ale czasem - gdy chcemy coś dobrze zobaczyć -
trzeba się od obiektu trochę odsunąć, jak to się robi w salach
muzeum. Uwielbiam, w trakcie rozbierania, przyglądać się z
daleka lasce, która tak obiecująco wygląda. Zgodnie z tym, co
głosi psychologia postaci, wydaje mi się ogromna w
porównaniu z resztą ciała, które z powodu swej połowicznej,
czasami trochę śmiesznej nagości wygląda niemal krucho i
zaskakująco samotnie pośrodku pokoju. Taka laska wydaje mi
się wtedy o wiele większa, niż wówczas gdy tylko ją mam
przed oczyma. Może się również zdarzyć, że bez uprzedzenia
wyłamuję się z gry. Staję wtedy odwrócona plecami, w
odległości dwóch metrów, i rozchylam maksymalnie pośladki,
żeby uwidocznić, leżące na tej samej linii, brązowawy krater
otworu odbytowego i karmazynowy wąwóz sromu. Podobnie
jak wówczas, kiedy zaproszenie przybiera charakter
konieczności, gdy mówi się: „Musisz spróbować tych
owoców”, ja mówię: „Musisz zobaczyć moją dupę”. I trzęsę
pupą - ponieważ animacja dodaje rzeczom uroku.
Pokazywać dupę i widzieć własną twarz. Mało znam
rodzajów rozkoszy mogących rywalizować z tą podwójną
polaryzacją. Wyposażenie łazienki okazuje się idealne: brzeg
umywalki to doskonałe miejsce, którego się można uchwycić,
żeby móc łatwiej amortyzować skutki atakującego taranem od
tyłu partnera. W wiszącym ponad urny walką lustrze widzę
jasno oświetloną twarz, która -w przeciwieństwie do dolnej
części tułowia, znajdującej się w stanie całkowitej mobilizacji
- wygląda teraz tak, jakby się zapadała. Wciągnięte w głąb
policzki i otwarte usta przywodzą na myśl automat zastygły w
nagłym oczekiwaniu na uruchomienie mechanizmu. Mogłaby
to być twarz zmarłej, gdyby nie ten wzrok, nie do zniesienia
bezwolny. Zamykam oczy, mrużąc powieki, i po chwili znowu
szukam swego odbicia. Moje spojrzenie w lustrze daje mi
poczucie pewności, łapię je kolejny raz w przelocie i już
wiem, że szczytuję. Mój wzrok jest jak syfon, przez który
ulatuje ze mnie dusza: nie mogę się rozpoznać w stanie
takiego rozluźnienia, a nawet - przyznaję to ze wstydem - nie
chcę. Tak więc rozkosz utrzymuje się na wyżynach: podobnie
jak w przypadku mnożenia dwóch liczb ujemnych uzyskuje
się wynik dodatni, tak samo rozkosz jest teraz wynikiem nie
tyle chwilowej utraty świadomości, ile spotęgowania tego
dostrzeżonego braku własnej obecności odrazą, którą nagle
wzbudza cała ta sytuacja. Czasami sama doprowadzam się do
takiego stanu, traktując to jako przerywnik podczas robienia
toalety. Jedną ręką wspieram się na umywalce, a drugą
brandzluję, obserwując kątem oka swój obraz w lustrze.
Kiedyś pewien film pornograficzny wywarł na mnie wielkie
wrażenie. Mężczyzna brał kobietę od tyłu. Kamera była
umieszczona na wprost niej, tak że twarz dziewczyny
znajdowała się na pierwszym planie. Pod wpływem ruchu, w
jaki wprawiane było całe jej ciało, twarz bohaterki przesuwała
się co chwila do przodu i zniekształcała tak, jak każdy inny
obiekt znajdujący się zbyt blisko obiektywu. Słychać było
polecenia mężczyzny: „Patrz! Patrz w kamerę!”, i dziewczyna
patrzyła widzowi prosto w oczy. Zastanawiam się, czy facet
nie ciągnął jej za włosy, żeby wyżej podnosiła głowę. Scena ta
pozostaje częstym źródłem inspiracji, kiedy się masturbuję,
tworząc w wyobraźni swoje własne historie. W rzeczywistości
zaś pewien mężczyzna, z którym widziałam się tylko raz,
dostarczył mi tak intensywnej rozkoszy, że zachowałam jej
dokładne wspomnienie, a to dlatego, że przy każdym
dźgnięciu członkiem prosił mnie namolnie: „Patrz mi w oczy”.
Spełniałam jego prośbę, wiedząc, że jest on świadkiem tego,
jak moja twarz zmienia się pod wpływem rozkoszy.

Zdolność absorpcji
Stereotypowe przedstawianie orgazmu stanowi wadę
filmów pornograficznych; niemal systematycznie osiąga się w
nich rozkosz po kilku dźgnięciach członkiem wykonanych ze
zdwojoną siłą, mając zamknięte oczy, otwarte usta i wydając
okrzyki. A przecież istnieją także orgazmy wyzwalane w
bezruchu albo w milczeniu. Niemniej gdy chcemy rozpalić
pożądanie, odwołujemy się, zarówno w życiu, jak i w filmach,
do szablonów. Z reguły padają wtedy te same, mniej lub
bardziej obsceniczne, słowa. Często mężczyźni rozkazują, by
się domagać ich członka („Chcesz takiego grubego?
Odpowiadaj!”), kobiety natomiast, nawet te o najbardziej
niezależnym usposobieniu, są skłonne się podporządkować, a
nawet proszą, by zadać im straszliwe rany („Przygnieć mnie!
Rżnij mnie! Jeszcze! Och, rozerwij mnie!”). Widząc na filmie
wideo, jak szerokimi, masującymi ruchami rozprowadzam po
swym biuście spermę, która na mnie wytrysnęła, zastanawiam
się, czy nie powtarzam gestu, który dziesiątki razy oglądałam
na ekranie. Strumień był mniej pienisty niż na filmach, jednak
równie widowiskowy; widzę, jak od spermy błyszczy mi
skóra. Czy mężczyźni i kobiety posługiwali się kiedyś taką
samą retoryką i czy ich erotyczne gesty odbywały się wedle
takich samych schematów przed wynalezieniem kina?
Dochodzę do wniosku, że im większe jest natężenie orgazmu,
tym mniej w nim „odgrywania jak w kinie”. Sprawdzam to na
sobie. Póki przyjemność narasta, nie oszczędzam się.
Poruszam miednicą, uruchamiam też nogi i ręce.
Leżąc na plecach, jak ostrogą co chwila dźgam partnera
piętą w pośladki i uda. Potem ta nerwowość opada.
Mężczyzna wyładowuje się już na nieruchomym kłębku ciała.
Zmienia się głos. Teraz zaniechano już rozmowy, wymiana
słów staje się lakoniczna. Mówię „tak, tak, tak, tak”, a mojej
litanii towarzyszy niekiedy szybki ruch głowy z prawej strony
na lewą, z lewej na prawą, albo też powtarzam „nie przerywaj,
nie przerywaj”. I raptem głos staje się jaśniejszy, bardziej
dźwięczny, odznacza się jakością wymowy właściwą aktorom,
mającym świetną dykcję, a słowa są rozciągnięte, ich sylaby
akcentowane. Mówię „nie-prze-ry-waj”. Czasami „tak”
zastępuje „nie”, a w niektórych kadrach widzę, jak zakrywam
sobie twarz dłońmi.
Nie wykonywałabym zawodu, który wykonuję, i nie
potrafiłabym zebrać dzisiaj wszystkich tych zapisków,
gdybym nie posiadała zmysłu obserwacji. Zmysł ten działa
tym lepiej, im częściej towarzyszy mu solidne superego. Nie
poddaję się łatwo i w chwilach, kiedy zwykle przestaje się już
walczyć z losem, często jestem jeszcze bardzo czujna.
Obdarzałam więc zawsze dużą uwagą moich partnerów,
oczywiście tych, którzy mieli jakąś tożsamość, niezależnie od
tego, co mnie z nimi łączyło - głębokie i trwałe przywiązanie
czy też tylko przelotny związek. Owa uwaga musi należeć do
tej samej struktury percepcji co skupienie, towarzyszące mi
przed obrazem, lub łatwość, z jaką w metrze, restauracji lub
poczekalni mogę się zapomnieć, przyglądając sąsiadom.
Uwaga decyduje też o moich umiejętnościach praktycznych.
Szczycę się tym, że jestem ekspertem i że stałam się nim, gdyż
zawsze oceniałam efekt, jaki przynosiły moje inicjatywy. Jak
to już zostało wspomniane na początku tego rozdziału,
spontanicznie wczuwałam się w czyjeś położenie, próbując
zrozumieć ludzkie uczucia. I nie są to tylko czcze słowa;
złapałam się na tym, że jak w mimikrze przejmuję tiki,
zachowania, słowa tej czy innej osoby. Mogę też powiedzieć,
że często spychałam na drugi plan swoją własną rozkosz.
Bardzo długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, które
pieszczoty czy pozycje dostarczają mi największej
przyjemności. Wydawało mi się, że moje ciało nie jest z
natury podatne na rozkosz. Trzeba było, bym oddała się
aktywności seksualnej całą sobą, zapomniała się w takim
stopniu, by móc zjednoczyć się z innymi. Tak więc zrzucałam
całą skórę, a pozbywszy się mechanicznego ciała, które mi
zostało dane przy narodzinach, otrzymałam nowe, tym razem
zdolne do tego, by zarówno brać, jak i dawać. Tymczasem tyle
jest ciał, tyle twarzy, które uwielbiam obserwować!
Poza kilkoma wyjątkami pamiętam dość dokładnie ciała
moich głównych partnerów, a nawet to, co wyrażały ich
twarze w chwili największej rozkoszy. Przywiązałam się do
obrazu ich konwulsyjnych gestów i szczegółów
charakteryzujących ich sposób wysławiania się. Obserwacja
nie pociąga za sobą automatycznie oceny, lecz, jeśli jest
skrupulatna, pozwala zachować obiektywizm. Mogła mnie co
prawda uwieść uroda mężczyzny, niemniej zawsze
wyłapywałam wady, które sprawiały, że czar pryskał jak bańka
mydlana. Na przykład twarz raczej zaokrąglona, z oczami w
kształcie migdałów, umieszczona jednak w czaszce dziwnie
spłaszczonej od tyłu, nasuwała mi na myśl - gdy patrzyłam z
profilu - przekłuwany balonik. Albo też wystarczył
ćwierćobrót i ten, kogo można by przyrównywać do
renesansowego portretu, okazywał się w istocie niewiele
grubszy niż sam portret. Gdy wspominam mężczyzn, z
którymi się zetknęłam, łapię się na tym, że czasem jednak
zawodzą mnie pamięć i zmysł obserwacyjny: paradoksalnie
ten, którego uroda szczególnie mnie zauroczyła - i który jako
jedyny był ode mnie młodszy - nie pozostawił mi żadnego
wspomnienia seksualnego. Przypomina mi się wiele jego
wyrażeń i sformułowań, ale zupełnie nie pamiętam tego, co
mówił, gdy się pieprzyliśmy! Czyżby natura oszczędziła
mężczyznom ryzyka utraty zdrowia w chwili, gdy ich mięśnie
są naprężone do maksimum, pozwalając zrekompensować to
napięcie widocznym wówczas na ich twarzach spokojem?
Czyż nie można powiedzieć, że odrzucają do tyłu głowę tak,
jak gdyby chcieli się napić wody z wodotrysku, dokładnie w
chwili gdy zbliżają się do mety, kończącej bieg, który rozgrzał
całe ich ciało? Niektórzy pokazują takie właśnie pogodne
oblicze, jednak nie mężczyzna podobny do renesansowego
portretu! Podczas gdy w moich wspomnieniach widzę na ogół
twarze pełne spokoju - fizys mężczyzny, który zaokrąglał
wargi, a że miał nad nimi wąsy, robił głupią minę
przerażonego dziecka, albo fizjonomię faceta, który miał tak
nieśmiały uśmieszek, że mógłby on oznaczać skrępowanie i
towarzyszyć przeprosinom wstydliwej osoby zaskoczonej w
jakiejś nieprzyzwoitej sytuacji - na gładkiej twarzy tego
mężczyzny znajdowała się maska z trudem ukrywanego bólu.
Byłby patetyczny, gdyby w tych właśnie chwilach do
zwyczajowych okrzyków „dochodzę! dochodzę!” nie dodawał
innego: „o, mój Boże!”. Stanowiło to zabawną inwokację,
przy której moja uwaga nie mogła się nie zatrzymać.
Jednak spokój może być również mylony z obojętnością.
Pamiętam pewnego mężczyznę tak bardzo skupionego na
sobie, że wycofywał się do tego stopnia, iż jego twarz nic już
nie wyrażała. Jego ciało ciążyło nad moim - aktywne, lecz
nieprzeniknione, jak gdyby właśnie je porzucił - nieobecna
twarz przytulała się do mojej twarzy, a ja tymczasem
mogłabym zobaczyć, jak jego duch w uniesieniu orgazmu
unosi się nad nami, niczym w jakimś fantastycznym filmie.
Było to dokładnie to samo ciało, które widziałam, gdy jego
właściciel masturbował się - nie przejmując się wcale moją
obecnością - stosując technikę, którą podpatrzyłam tylko u
niego. Leżąc na brzuchu z przyciśniętymi do boków zgiętymi
w łokciach ramionami, uciskał penis, niepostrzeżenie
napinając potężne uda. Jego ciało było krępe, mięśnie teraz
jeszcze bardziej nabrzmiałe. Będąc zwolenniczką onanizmu,
podziwiałam skupienie, z którym oddawał się tej czynności,
broniąc z uporem swego mentalnego wyizolowania.
Gdy kobieta kolejny raz uprawia miłość z jakimś
mężczyzną, wie dobrze, kiedy jej kochanek „dochodzi”, nawet
jeśli on sam nie zalicza się do tych, którzy ogłaszają to pełnym
głosem. Może wie to wcześniej niż jej partner, rozpoznając
oznaki, które mogą być jedynie ledwo dostrzegalne: widzi, że
ułożył ją w pozycji, która - jak się domyśla - działa na niego
jak zapalnik; albo informuje ją o tym jego milczenie i oddech,
który właśnie się uspokoił. Pewien przyjaciel, obdarzony
bujną wyobraźnią amator seksu, elokwentny i ruchliwy, który
godzinami zabawiał mnie opowiadaniem najbardziej
nieprawdopodobnych erotycznych bajek, wypróbowywał
pozycje wymagające niesłychanych zdolności akrobatycznych
i stosował najbardziej niedorzeczne substytuty (ogórek,
kiełbaska, butelka wody mineralnej Perrier, biała podświetlana
pałka policyjna itp.), raptem uspokajał się na kilka chwil przed
osiągnięciem orgazmu. Niezależnie od tego, w jakiej pozycji
się znajdowałam, podsuwał mnie pod siebie, wciąż pieprzył,
choć teraz znacznie delikatniej, a słowa zastępował
dyskretnymi cichymi porykiwaniami. Odnosiłam wrażenie, że
ta końcowa faza była następstwem decyzji podjętej z całą
znajomością rzeczy i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby
kiedyś oświadczył: „No, dość tej zabawy, przejdźmy teraz do
poważnych spraw”. Następnie, gdy już się spuścił, leżał
jeszcze na mnie, sącząc mi w ucho ciche dźwięki: „hi, hi, hi”,
które przypominały wymuszony śmieszek, choć pewnie w ten
właśnie sposób mój przyjaciel łagodnie powracał do
rzeczywistości. Zapewne był to śmiech kogoś, kto śmieje się
pierwszy, by pozyskać naszą przychylność i przeprosić, że
wciągnął nas w nieprzewidywalną przygodę. Później - jak
gdyby po to, by skuteczniej wyrwać mnie z odrętwienia - nim
jeszcze sam otworzył oczy, drapał mnie z czułością po głowie.
Podobnie jak nigdy nie obawiałam się otrzeć o poniżenie,
upodlenie czy wzgardę, dostarczając w ten sposób pożywki
dla moich rojeń - nigdy nie odrzucał mnie rowek nad odbytem,
który należało pobudzać językiem („Hmmm! Zalatuje
gównem, ale jakie dob re”), i dobrowolnie podejmowałam się
roli „napalonej suki” - tak też jestem daleka od tego, by
odczuwać obrzydzenie, gdy widzę ciało nieco już zniszczone.
Przyjemnie jest ściskać w ramionach ciało twarde jak
doskonale wypolerowany penis, ale równie przyjemnie jest
wsunąć się pod obwisły brzuch mężczyzny, który czeka w
pozycji samicy, bym mu wzięła w usta. Tak, doceniam dobre
maniery tego, który zadaje sobie trud rozsunięcia palcami,
niczym chirurg, warg sromu - aby przez jakiś czas podziwiać
to, co tam odkrywa - nim zacznie mnie brandzlować z
niesłychaną precyzją, niebawem nie do zniesienia. Jednak jest
on równie mile widziany jak ten, który łapie mnie za biodra
bez specjalnych ceregieli - tak jak gdyby chwycił się linki
statku, którym kołysze -pieprzy się ze mną, utkwiwszy w
oddali zagubione spojrzenie zwierzęcia pokrywającego
samicę, albo na pół leży na moich plecach - wpijając się w
sadełko pośladków, gdzie odkryję nazajutrz siniaki - i gwiżdże
sobie na to, że udaje mi się utrzymać równowagę jedynie za
cenę okropnego skurczu w udach, które utrzymują ciężar
dwóch ciał. Mogę się z nim osunąć i być jedynie ugniataną
masą, przyciśniętą do łóżka i obracaną, niczym kula ciasta
chlebowego. Mogę zapomnieć, że jego ruchliwe ciało ma swój
własny kształt, i mogę patrzeć, jak jego piersi się rozlewają,
mogę śledzić jego ruchy, kołysana jak woda na dnie barki,
albo czuć, jak sadło na jego pośladkach zbija się w grudy w
moich dłoniach. W takich chwilach muszę odnaleźć wzrokiem
głowę robotnika, który zapomina się właśnie w swym
mozolnym trudzie urabiania materii. Twarz o takim wyrazie
nie zna błogiej ekstazy. Przeraziłaby mnie, gdyby to
wynaturzone ptaszę, którym jestem, nie rozkochało się w
strachu na wróble. Jedno oko jest na wpół przymknięte z
powodu skurczu, który dotyka pół twarzy -widziałam już to u
ludzi, którzy byli ofiarami napadu - a kącik ust wykrzywia się
i odsłania dziąsła. Jeśli nie boję się tego grymasu, to tylko
dlatego, że nie wyraża on bólu, lecz raczej straszliwy wysiłek,
cudowny upór, a ja jestem dumna, że znoszę tę siłę.

Cierpliwa
Przez większą część swego życia pieprzyłam się naiwnie.
Chcę przez to powiedzieć, że sypianie z mężczyznami
stanowiło dla mnie czynność naturalną, którą się zbytnio nie
przejmowałam. Od czasu do czasu napotykałam pewne
związane z tym trudności psychologiczne (kłamstwa, zraniona
miłość własna, zazdrość), które czym prędzej spisywałam na
straty. Nie byłam nazbyt sentymentalna. Potrzebowałam
uczucia, znajdowałam je, nie odczuwając wszakże potrzeby
budowania - na bazie stosunków seksualnych - miłosnych
historii. Kiedy się w kimś zakochiwałam, miałam chyba
świadomość tego, że ulegam pewnemu urokowi, fizycznemu
powabowi czy nawet jakiemuś malowniczemu układowi
relacji (na przykład wówczas, kiedy utrzymywałam stosunki
równocześnie z o wiele starszym ode mnie mężczyzną oraz
młodszym chłopakiem i zabawiałam się odgrywaniem roli
dziewczęcia z jednej strony i protektorki z drugiej), chociaż do
niczego mnie to nigdy nie zobowiązywało. Gdy uskarżałam
się z powodu trudności równoczesnego utrzymywania
regularnych stosunków z czterema czy pięcioma
mężczyznami, jeden z moich kumpli zwykł był mówić, że
problemem nie jest bynajmniej liczba tych znajomości, ale
raczej konieczność zachowania pomiędzy nimi odpowiedniej
równowagi, i doradzał, żebym sobie wzięła szóstego
kochanka. Tak więc od razu zostałam fatalistką. Nie dbałam
również o jakość stosunków seksualnych. Gdy nie sprawiały
mi wielkiej przyjemności, a nawet sprawiały przykrość, czy
też kiedy mężczyzna namawiał mnie do praktyk, w których
zbytnio nie gustowałam, mimo wszystko niczego nie
kwestionowałam. W większości przypadków przyjacielski
charakter relacji brał górę. Było rzeczą oczywistą, że mógł on
prowadzić do stosunku płciowego, co mnie nawet raczej
uspokajało; odczuwałam potrzebę uznania całej swojej osoby.
To, czy znajdę natychmiastową satysfakcję zmysłową, nie
było takie istotne. To również spisywałam na straty. Nie
przesadzę, kiedy powiem, że aż do czasu, gdy skończyłam
trzydzieści pięć lat, nie przyszło mi nawet do głowy, że moja
własna rozkosz może być konsekwencją stosunku
seksualnego. Po prostu tego nie rozumiałam.
Moja mało romantyczna postawa nie przeszkadzała mi
szczodrze obdarzać partnera wyznaniem „kocham cię”
dokładnie wtedy, kiedy malutki motorek w jego podbrzuszu
zaczynał pracować na pełnych obrotach. Albo też zaczynałam
głośno powtarzać jego imię. Nie wiem, skąd mi przyszło do
głowy, że może go to zachęcić do dalszych wysiłków i
doprowadzić w końcu do spazmu rozkoszy. Tym łatwiej
przychodziło mi rozdawać te zupełnie okolicznościowe
deklaracje miłosne, że ich znaczenie nie miało żadnego
silniejszego umotywowania, i że nie wypowiadałam ich pod
wpływem jakiegoś wzruszenia czy nawet w stanie ekstazy.
Stosowałam na zimno to, co uważałam za dobry chwyt
techniczny. Z biegiem czasu człowiek wyzbywa się jednak
takich nawyków.
Romain był młodzieńcem niesłychanie łagodnym,
niemalże apatycznym, chociaż z pozoru bardzo męskim. Nosił
nigdy nieprasowany, kawalerski T-shirt z napisem Perfecto. To
jeszcze jeden z tych, którzy mieszkali przy bulwarze Saint-
Germain-des-Pres w małym pokoiku, jednym z najskromniej
urządzonych, jakie znałam. Rżnęliśmy się na materacu
położonym bezpośrednio na wykładzinie, pośrodku pokoju, a
wiszące u sufitu światło padało mi prosto na twarz. Za
pierwszym razem przez cały czas patrzyłam na żarówkę i
nawet nie zauważyłam, że mój kochanek miał już wytrysk.
Jego pierś przykrywała cały mój tułów, chociaż jej nie czułam;
głowę miał odwróconą. Jedyne, co dawało jeszcze jakieś
oznaki życia, to kosmyki jego długich włosów, które łaskotały
mi usta i brodę. Ledwo co poczułam, jak we mnie wszedł i
parę razy słabo się poruszył. Zakłopotana, ja również leżałam
nieruchomo. Nie chciałam mu przeszkadzać, w razie gdyby
jeszcze nie skończył, ale zastanawiałam się, czy nie powinnam
pobudzić go jakoś do działania. Ale gdybym zaczęła się
ruszać, a sprawa okazała się skończona, czyż nie wyglądałoby
głupio, że się tego nie domyśliłam? Aż wreszcie poczułam, że
coś spływa mi po udzie: trochę spermy, która wyciekła z
pochwy. Romain miał laskę słusznych rozmiarów, normalną
erekcję, ale był całkowicie nieaktywny. Gdybym chciała
spersonifikować jego wała, mogłabym go porównać do
neofity, który siedzi nieruchomo na krześle, podczas gdy
wszyscy uczestnicy ceremonii wstają: nie miałam zatem
zamiaru czynić wyrzutów niezgrabiaszowi neoficie.
Rozwierając nogi pod tym chłopcem, znajdowałam się w
niemal komfortowej sytuacji: nie czułam nic, nic
przyjemnego, ani nic przykrego.
W pewnych okolicznościach mogę dać dowody nieco
dziennej cierpliwości. Dysponuję wystarczającymi zasobami,
żeby bez słowa i z poczuciem humoru tolerować to, że inni
żyją swoim własnym życiem tuż obok mnie. Potrafię znieść
bez zmrużenia oka manie, drobne przejawy tyranii czy nawet
czyjeś prawdziwe ataki i długo wytrzymać, nie dając nic po
sobie poznać. Pozwalam na wszystko i robię swoje.
Retrospektywnie zdaję sobie sprawę z tego, jak wielką
potrafiłam się wykazać cierpliwością w stosunkach
seksualnych. Niczego nie odczuwać i nie przejmować się tym,
postępując do samego końca zgodnie z rytuałem. Nie dzielić
upodobań partnera, nie robić z tego tragedii i wywiązywać się
z przypisanego mi zadania. Wszystko to nie ma żadnego
znaczenia, ponieważ tak dobrze potrafię się skoncentrować na
samej sobie, że zawiaduję swoim ciałem niczym lalkarz
kukiełką. Nadal więc spotykałam się z Romain. Z racji
otaczającej go sławy rozrabiaki o delikatnych manierach,
cieszył się powodzeniem u kobiet i z lubością wyobrażałam
sobie zdziwienie lub rozczarowanie tych, które sądziły, że
mają w tym przypadku do czynienia z facetem z jajami.
Widziałam ogłupiały wzrok jednej z nich, kiedy szukała w
moich oczach pocieszenia, chcąc podzielić się ze mną
rozczarowaniem: „Ten Romain… wcale się nie rusza!”. Potem
ze stoickim spokojem wysłuchałam zwierzeń przerażonej
dziewczyny. Wspominałam o nudzie, jaka mnie czasami
ogarniała podczas spotkań w gronie przyjaciół, i o wyjściu z
tej sytuacji, jakie sobie znalazłam, opuszczając salę z jednym z
nich w celach kopulacyjnych. Można się jednak też nudzić,
kopulując! Lepiej wszakże znoszę ten rodzaj nudy. Potrafię się
zdobyć na cierpliwość w czasie minety, którą robi mi ktoś bez
większego efektu, zrezygnować z naprowadzenia na cel palca,
który uporczywie brandzluje mnie nie w łechtaczkę, ale obok,
tam, gdzie to zawsze trochę boli, i w końcu nie kryć
zadowolenia, kiedy partner już się spuści, nawet jeżeli sama
nie mam z tego żadnych większych korzyści, jako że na
dłuższą metę cała ta bylejakość jest męcząca. Mogę to
wszystko znieść, jeżeli przedtem lub potem rozmowa biegnie
wartko, kiedy zabiera się mnie na kolację do nietuzinkowych
ludzi lub też kiedy mogę sobie pospacerować po mieszkaniu,
którego wystrój mi się podoba, i bawić się, wyobrażając sobie,
że oto żyję tutaj innym życiem… Tok moich myśli tak bardzo
jest odległy od spraw przyziemnych, że nie krępuje mnie ciało,
nawet jeżeli ciało to przytrzymują w uścisku ramiona innego
ciała. Co więcej, właśnie teraz możemy myśleć swobodnie, bo
ewentualny współrozmówca zajmuje się naszym ciałem; w
konsekwencji nie będziemy mu z pewnością czynić zarzutu, że
traktuje je niczym erotyczny rekwizyt.
Nie tylko kobieciarze umieją zadowalać kobiety.
Niewykluczone nawet, że niektórzy spośród nich - nie
wszyscy - często zmieniają partnerki, żeby zawsze znajdować
się w sytuacji, kiedy coś się zaczyna, i ominąć to stadium, gdy
partnerka domaga się spełnienia. (Bez wątpienia podobnie
rzecz się ma z niektórymi „pożeraczkami serc”…). Jeden z
pierwszych, jakiego poznałam, artysta, był dużo starszy ode
mnie i któraś z przyjaciółek powiedziała mi kiedyś, że „z
mężczyznami w pewnym wieku wszystko układa się
wspaniale, mają tyle doświadczenia, że my nie musimy nic
robić, wystarczy rozewrzeć uda”! Musiałam się zmuszać, żeby
nie dementować jej słów. W jednym z pomieszczeń atelier,
tam gdzie przyjmował gości, stał wielki stół zagracony
różnymi przedmiotami. Niczym w gabinecie osobliwości
pełno tu było poniewierających się bezładnie lamp, wazonów,
butelek o ekstrawaganckich kształtach, kiczowatych
popielniczek, jak również innych dziwnych obiektów oraz
makiet i szkiców do jego własnych dzieł. Często nie
zadawaliśmy sobie nawet trudu, żeby pójść do sypialni,
stawałam się częścią całego tego bałaganu. Przypierał mnie do
stołu. Czyżby tylko dlatego, że był nieco niższy ode mnie i
miałam okazję dobrze mu się przyjrzeć, wydaje mi się, że
wciąż wyraźnie widzę jego na wpół przymknięte powieki,
sińce pod oczami, będące jakby odbiciem tych powiek, i minę
dziecka domagającego się prezentu? Nasze podbrzusza
znajdowały się mniej więcej na tej samej wysokości i gdy
tylko uświadamiałam sobie, że pęcznieją mu spodnie,
uruchamiałam - jak on to mówił - swoją „maszynerię”. Co
znaczy, że wykonywałam - jak to miałam w zwyczaju -
nerwowe ruchy miednicą. Reagował natychmiast i nasze ciała
ocierały się o siebie nawzajem. Jakimże to dywagacjom
oddawałam się wówczas w myślach, kiedy zaczynało
wzbierać we mnie podniecenie? Czy zauważałam nowy obraz
na ścianie? Czy myślałam o artykule, który muszę napisać, czy
też raczej - z pustką w głowie - wpatrywałam się w niewielkie,
brązowe wypustki na jego powiekach? A może zastanawiałam
się nad tym, czy będziemy mieli czas, by zacząć wszystko od
nowa i czy tym razem włoży mi laskę w cipę? Odrzucał głowę
do tyłu, trochę mocniej przyciskał mnie do stołu, który
wrzynał mi się w pośladki, wydawał z siebie dwa lub trzy
krótkie stęknięcia… i mogliśmy na tym poprzestać.
Poza tym był to człowiek pełen atencji i podczas gdy ja
patrzyłam na niego i jego otoczenie swoimi naiwnymi oczami,
on przyglądał mi się uważnie, podobnie jak każdemu,
obracając ku mnie to swoje niewiarygodnie baczne spojrzenie.
Nie znam żadnego innego mężczyzny, który w równie niemiły
sposób potrafiłby się wypowiedzieć na temat czyjegoś
wyglądu, formułując swą myśl bez niedomówień, z
dokładnością tego, kto dysponuje wprawnym okiem
profesjonalisty, przy czym ewentualne defekty partnerki nie
mają żadnego wpływu na fakt, że jak na nią patrzy, to mu
„staje”. W jego przypadku spostrzegawczość szła w parze z
wielką zręcznością, której doświadczałam, gdy tylko zaczynał
mnie pieścić. Inni mężczyźni nie przejmują się ciałem, które
dajecie im w prezencie, jeżeli dostali już od was to, na co
mieli ochotę. Na przykład ten, który zaprowadził mnie do
malutkiego pokoiku, przy alei Paul-Doumer, gdzie znajdowało
się jego biuro. Widzę jeszcze, jak zaczyna mnie obmacywać -
nie po to tu przyszłam, ale co mi tam. Jeżeli sprawy
przybrałyby normalny bieg, powinien zaciągnąć mnie na
tapczan i tam położyć. Otóż nie: to on się na nim wyciąga na
plecach, na całą długość, jakby omdlały, zdobywając się
jedynie na - zawsze z lekka patetyczny - gest mężczyzny,
który oferuje człowiekowi swoją laskę, nawet na nią nie
patrząc. Biorę ją więc do ust i niemal natychmiast słyszę:
„Och, zaraz się spuszczę! Przy tobie nie będę się krępował,
pokochamy się później”. Jeśli o mnie chodzi, to nawet tak
wolę, mam jednak wystarczająco jasny obraz sytuacji, żeby
powiedzieć sobie w duchu, że facet zachowuje się jak gbur.
Zresztą później też się nie kochamy.
Jestem łagodna, bo mam skłonność do uległości. I jeżeli
kiedykolwiek zdarzyło mi się znaleźć w sytuacji o charakterze
masochistycznym, to stało się tak nie dlatego, że do tego
dążyłam, ale dlatego, że - w gruncie rzeczy - jest mi całkiem
obojętne, jaki użytek czyni się z ciała. Nigdy oczywiście nie
dopuściłabym do stosowania praktyk ekstremalnych, jak na
przykład te, które polegają na zadawaniu lub otrzymywaniu
ran, co się zaś tyczy reszty, to w stosunku do wielu
osobliwości, a nawet szczególnych upodobań seksualnych,
zawsze zachowywałam się bez wstępnych a priori, zawsze,
nieodmiennie składałam dowody należytej dyspozycyjności i
ducha, i ciała. Można by jedynie zarzucić mi to, że - kiedy
jakaś praktyka nie wywoływała żadnego echa w świecie
moich własnych urojeń - robiłam coś bez przekonania. Kiedyś
długo spotykałam się z mężczyzną, który od czasu do czasu
odczuwał potrzebę zraszania mnie swoim moczem.
Wiedziałam, czego należy się spodziewać, kiedy kazał mi
wychodzić z łóżka, żeby mu zrobić laskę. Kiedy jego członek
był już należycie sztywny, wyjmował go i przytrzymywał ręką
w niewielkiej odległości ode mnie. Usta wciąż miałam
otwarte. Musiałam, klęcząc tak przed nim, wyglądać jak ktoś,
kto szykuje się do przyjęcia komunii. Zawsze następował
moment krótkiego oczekiwania, kiedy facet zdawał się
zastanawiać nad tym, jak by tu skierować urynę odpowiednią
drogą. Podczas tego wysiłku wymagającego koncentracji
udawało mu się utrzymać członek w stanie wzwodu. Aż w
końcu dosięgał mnie mocnym, grubym i ciepłym strumieniem
gorzkiego moczu. Gorycz to była taka, jak żadna inna, aż
człowiekowi język uciekał w głąb gardła. Operował członkiem
niczym szlauchem, struga zaś była tak obfita i polewanie
trwało tak długo, że czasami aż musiałam się opędzać, tak jak
się to robi wtedy, kiedy ktoś dla zabawy polewa nas wodą.
Pewnego razu, kiedy położyłam się na podłodze pod tą strugą,
mój kochanek, opróżniwszy doszczętnie pęcherz, położył się
obok. Zaczął mnie smarować swoim moczem i obsypywać
pocałunkami. Nie lubię, gdy mam mokre włosy na karku, ale
w tym wypadku nie mogłam zrobić niczego, żeby nie ściekały.
Ogarnął mnie szaleńczy śmiech. Zdenerwowało go to, i
skończyły się pieszczoty. Jeszcze wiele lat później czynił mi
wyrzuty! „Jednej rzeczy nie umiesz robić: nie umiesz dawać
zraszać się moczem”. Tak, przyznaję. Na swoją obronę
uściśliłabym tylko, że nie śmiałam się wtedy na przykład
dlatego, żeby ukryć własne skrępowanie (nie pierwszy raz
mnie w ten sposób zmoczył!), a tym bardziej, żeby sobie z
niego czy nas obojga zakpić (każde ćwiczenie seksualne,
mniej lub bardziej niezwykle, nie tylko mnie nie poniża, ale -
wprost przeciwnie -jest powodem do dumy, stając się jakby
nowym etapem na drodze poszukiwania seksualnego Graala).
Nie znalazłam wtedy masochistycznego zadowolenia w
sytuacji, której nie uważałam za upokarzającą. Wybuchłam
śmiechem, ponieważ śmieszyło mnie jedynie takie tarzanie się
w tej ciekłej, obrzydliwej substancji.
Pewne zachowania nie odpowiadają kobiecie, która lubi
udawać wielkiego bobaska przyssanego do ogromnych
rozmiarów cycka. Trudno byłoby powiedzieć, że jestem osobą,
która dominuje nad innymi czy to moralnie - nigdy nie
usiłowałam kierować jakimś mężczyzną - czy to seksualnie -
podczas tych perwersyjnych scenek, które reżyserowałam, to
nie ja trzymałam w ręku pejcz. I miałam nie lada kłopoty,
kiedy trzeba było dać komuś w twarz! Mężczyzna będący
moim partnerem w czasie spotkań w okolicy Gare de l’Est nie
zadowalał się samym lizaniem mojej szpary, ale -składając
buzię w ciup - domagał się wymierzania mu policzków. Nie
pamiętam słów, których wówczas używał, wiem natomiast, że
w tych okolicznościach zwykł był nazywać mnie „swoją
królową”, co oczywiście uważałam za śmieszne. Patrzyłam,
jak wyciąga szyję, i coś mnie odrzucało od tej twarzy, której
rysy łagodniały w oczekiwaniu, a wilgotne wargi wyglądały
tak jak u drobnego pijaczka, który zrobił sobie wąsy,
opróżniając ostatnią szklaneczkę. Nie pomagało mi to jednak
bić wystarczająco mocno. Wkładałam w to wiele wysiłku,
niestety nie udawało mi się go naprawdę zadowolić. Biłam z
jednej strony i na odlew, ale obawa, że go skaleczę
pierścionkiem, hamowała zamach. Innym razem próbowałam
najpierw jedną ręką, potem drugą, sądząc, że każdy następny
gest będzie odważniejszy, ale wtedy z trudem utrzymywałam
równowagę, pośladki bowiem opierałam na samym brzegu
łóżka czy fotela, co sprawiało, że niewygodnie mi było
okładać głowę, która znajdowała się pomiędzy moimi udami.
No i wreszcie nie miałam do tego przekonania. Paradoksalnie,
jestem pewna, że gdyby i on nie okazywał zbytniego
zaangażowania, gdyby swoją prośbę okrasił odrobiną humoru
czy też czynił to z taką natarczywością, że mogłoby to
wyglądać na komedię, o wiele łatwiej by mi przyszło włączyć
się do tej gry, dałabym się na to nabrać i biłabym solidnie.
Widząc mój brak ochoty, nigdy nie nalegał i nie wiem, czy
kiedykolwiek, z innymi kobietami, posunął się dalej w swym
masochizmie. W moim przypadku sekwencje z
policzkowaniem towarzyszyły odwlekaniu terminu następnej
randki, co charakteryzowało nasze rzadkie i przypadkowe
spotkania. Jak już wspomniałam, przychodziłam na spotkanie
bardzo spragniona. Od pierwszych pocałunków prosto w usta,
od pierwszych chwil, gdy jego ramiona sunęły do góry pod
moim ubraniem, rozkosz była bardzo gwałtowna. Następnie
pieszczoty podsycały pożądanie do tego stopnia, że stawało się
niemal nie do zniesienia. Lecz gdy przychodził wreszcie
moment penetracji, rozluźniałam się, słabło napięcie. Nie
umiałam zbyt długo czekać.
Prawdopodobnie tak właśnie pojmowałam cykl pożądania
- uznawałam pieszczoty ustami za preludium, musiałam
impasować przy kopulacji, wziąć odstęp pomiędzy dwoma
spotkaniami za upojne echo pieszczot i spojrzeć prawdzie w
oczy: fermatę stanowiła chwila, gdy otworzywszy mi drzwi,
nie mówiąc nawet dzień dobry czy dobry wieczór, jeszcze w
płaszczu, mężczyzna gwałtownie przyciskał mnie do siebie. W
tym przypadku, perfekcjonistka, jaką jestem, nie nagięłaby się
jak uczennica do przykrej nauki sztuki policzkowania lub
wykorzystałaby ją w praktyce jak wszystkie drobne zabiegi
wstępne, umizgi i obcałowywania, którym się oddajemy,
nawet o nich nie myśląc.
Skoro już mowa o dominacji, wolę dosiadać okrakiem
mężczyznę leżącego na wznak. Pozycja ta nie ogranicza
udziału w grze żadnego z partnerów. Gdy byłam bardzo
młoda, mówiłam rezolutnie, że jest to „pozycja wieży Eiffla”.
Jak gdyby wieża stanęła okrakiem nad Sekwaną, ta zaś stałaby
się potokiem, który, kołysząc się, unosi ją do góry. Ruch tłoka,
z góry na dół, pośladki powodują lekki suchy plask za każdym
razem, gdy uderzają o uda mężczyzny; ruch okrężny jak
początek tańca brzucha, najspokojniejszy, wykonywany, by
odpocząć lub po prostu dla fantazji; kołysanie w przód i w tył,
ruch najszybszy i w moim przypadku dostarczający
największej rozkoszy - wszystko to znam niemal równie
dobrze jak fellację. Podobnie jak w trakcie jej wykonywania,
teraz także kobieta kontroluje czas trwania stosunku i jego
rytm, co ma podwójną zaletę: penis działa bezpośrednio w
cipie, a ciało pokazuje się pod korzystnym kątem, gdy
spojrzenie mężczyzny biegnie po ukosie od dołu. Poza tym
przyjemnie jest słyszeć od czasu do czasu: „Ale mnie
pieprzysz… jak ty mnie dobrze pieprzysz!”, i przesuwać się
po penisie tam i z powrotem jak dobrze naoliwione etui. Jeśli
zamknę oczy, to przy mojej łatwości pobudzania wyobraźni od
razu widzę w sobie ten niezmiernie gruby i krzepki członek,
wypełniający dokładnie wklęsłość, która mnie samej wydaje
się rozszerzona do wymiarów mojego torsu i z której tak
dokładnie usunięto powietrze, że ścianki idealnie przylegają
do obiektu. Jest to również jedna z tych pozycji, w której
można, zaciskając mięśnie pochwy, najlepiej wykonywać
lekkie naciski na ów obiekt. Daje się w ten sposób partnerowi
do zrozumienia, że jednak się o nim myśli, podczas gdy samej
korzysta się bez ograniczeń z tego, co do niego należy.
Wszystkie te manewry są niemożliwe do wykonania,
kiedy kobieta, siedząc okrakiem na mężczyźnie, ma zajętą
cipę, podczas gdy jej tyłek odchyla się, pozwalając na
penetrację drugiemu facetowi. Dwaj przyjaciele, którzy mnie
kiedyś w ten sposób pieprzyli, twierdzili później, że poprzez
moje wnętrzności czuli nawzajem swoje członki, i że było to
wyjątkowo podniecające doznanie. Zawsze jedynie w połowie
wierzyłam ich zapewnieniom. Dla mnie pozycje mniej lub
bardziej akrobatyczne, albo takie, które ograniczają ruchy - jak
w tym właśnie przypadku - czy wręcz unieruchamiają
kochanków, są ciekawe przede wszystkim ze względu na swój
efekt plastyczny. Zabawiamy się, tworząc grupę - jak to
czynili niegdyś modele pozujący w Akademii Sztuk Pięknych
- a rozkoszy nie podsyca dotyk, tylko obraz ciał
dopasowanych do siebie niczym elementy gry Meccano. Tym
razem, wciśnięta między obu mężczyzn, niewiele widziałam.
Teraz, kiedy kocham się w takiej pozycji, że moje ciało
znajduje się nad partnerem, zwracam baczną uwagę, aby za
bardzo nie pochylać do przodu głowy. Nawet jeśli moja twarz
radzi sobie jakoś z upływającym czasem, to uważam, że traci
swoją gęstość, a nie chciałabym przecież - jeśli mój partner
miałby akurat otwarte oczy - narażać go na widok obwisłych
policzków. Moje kolejne zastrzeżenie do tej pozycji bierze się
stąd, że nie jestem w stanie długo w niej wytrzymać. Podczas
ruchu z góry na dół działające jak dźwignie uda szybko się
męczą, zwłaszcza gdy mają pod sobą szeroką męską miednicę.
Ostatecznie mogę wytrzymać huśtanie, czując je głównie z
przodu brzucha, tym bardziej że dokładne naśladowanie
ruchów mężczyzny wytwarza nieprzepartą potrzebę
doprowadzenia sprawy do końca. Mam na to tak wielką
ochotę, że zatrzymuję maszynę, przytulam się do leżącego
pode mną ciała i mówię: „posuwaj mnie, proszę”. Trzy lub
cztery lekkie razy, wymierzone w samo dno mojej cipy,
wystarczą, by odczuć rozkosz.
Podziwiam mężczyzn, którzy potrafią niemal godzinami
pieprzyć się w jakiejś pozycji, nie odczuwając niewygody.
Zawsze się zastanawiam, jak to robią, że wytrzymują tyle
czasu wsparci na rękach. A jak silne i giętkie muszą być ich
uda, nie mówiąc o kolanach! Gdy znajduję się w pozycji
dominującej, takiej jak ta, którą dopiero co opisałam, a
stosunek odbywa się na podłodze, po pewnym czasie bolą
mnie nogi. Tak samo podczas długotrwałego obciągania laski,
wykonywanego na klęczkach przed stojącym mężczyzną.
Istotnie, gdy przedłużam trwanie fellacji, zadaję sobie
najwięcej drobnych katuszy. Może się zdarzyć, że opuszczę
jedną albo obie dłonie - jak ekwilibrysta - by udowodnić
pewność, z którą usta same utrzymują trajektorię, albo po to,
by nagle przyspieszyć ruch. W tym wypadku napina się kark i
tam właśnie umiejscawia się ból. Zesztywnienie,
przypominające to, którego doznaje się u dentysty - jeśli ten
zbyt wolno pracuje - obejmuje też szczękę, napięte mięśnie
policzków i warg, zwłaszcza jeśli rozmiary członka, którym
się zajmujemy, zmuszają nas do tego, aby szeroko otworzyć
usta. Ponieważ podwijam wargi do środka, na błonie śluzowej,
w miejscu gdzie przygryzam się zębami, tworzy się
obrzmienie i ognisko zapalne. Bardzo lubię tę rankę. Jest
ciepła i wyborna. Gdy usta mam znowu wolne, przesuwam po
niej językiem z dokładnością zwierzęcia, które liże swoje rany.
Przed chwilą dałam z siebie wszystko, a teraz odnajduję się w
tym rozkosznym bólu, który umyślnie podsycam, naciskając
obrzmienie językiem.
W taki sam sposób znoszę wszelkie ryzyko związane ze
spółkowaniem, ekscentryczne zwyczaje mężczyzn, a także ich
drobne ułomności fizyczne. Wynika to ze zdolności
programowania ciała niezależnie od reakcji psychicznych.
Ciało i związany z nim umysł nie żyją jednocześnie, ich
reakcje na te same bodźce zewnętrzne mogą być przesunięte w
czasie. Tak więc zanosimy się płaczem, chociaż doskonale
zapamiętaliśmy, że uczyniono wszystko, by nas pocieszyć.
Jeśli uruchomię wewnętrzną reakcję łańcuchową wyzwalającą
rozkosz, ciało może odczuwać wprawdzie jakieś
nieprzyjemne doznania, jednak nie są one wystarczające, by
zatrzymać przebieg tego procesu. Innymi słowy, nieprzyjemne
doznanie dotrze do świadomości wówczas, gdy rozkosz
niemal zostanie już osiągnięta, ale przecież wtedy gwiżdżemy
już na nieprzyjemności i zapominamy o nich szybciej, niż do
nas dotarły. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć to, że przez
lata ci sami mężczyźni przysparzali mi wciąż tych samych
przykrości, a ja się na nie nie uskarżałam, ani też nie starałam
ich unikać? Choć bardzo nie lubię być mokra - może z
wyjątkiem sytuacji, gdy biorę prysznic - byłam często, i to
ustawicznie, zraszana dużymi kroplami potu pewnego faceta.
Nigdy nie widziałam, by ktoś tak obficie się pocił. Krople
kapały prosto na mnie, do tego stopnia, że rozróżniałam
rozpryśnięcie się każdej z nich z osobna. On sam nie wydawał
się skrępowany, było mu zbyt gorąco, gdy tymczasem ja
odczuwałam na swojej mokrej piersi lodowate zimno. Być
może rekompensowałam to nieprzyjemne odczucie, słuchając
plaśnięć jego ud o moje; zawsze bowiem stymulowały mnie
dźwięki. Mogłabym przecież prosić go od czasu do czasu
uprzejmie, by się wytarł, jednak nie robiłam tego. Nigdy też
nie udało mi się pozbyć wysypki, którą wywoływało ocieranie
się pewnego policzka o mój policzek. Ponieważ dolegliwość
była chroniczna, mogłam nasmarować się jakimś kremem
ochronnym tuż przed spotkaniem z właścicielem owego
policzka, który przecież starannie się golił. Nie, zawsze
wychodziłam od niego z zaognioną twarzą, a podrażnienia
znikały dopiero po wielu godzinach. Nie jest wykluczone, gdy
weźmie się pod uwagę ów brak synchronizacji pomiędzy
ciałem a umysłem, że poczucie winy, którego doznawałam,
spotykając się z tym mężczyzną potajemnie, miało także swój
wpływ - niezależny od uczulenia - na to, że się czerwieniłam.
W takich wypadkach umysł ma wpływ na ciało, czy tego
chcemy, czy nie.

Różne przejawy rozkoszy


Łatwiej jest pisać o rzeczach nieprzyjemnych, bo zdają się
one rozciągać w czasie, a czas pozwala zwracać uwagę na
szczegóły. Nawet jeśli to, co przykre, nie od razu dociera do
świadomości, drąży w nas bruzdę, która na zawsze pozostanie
w naszej pamięci. Seanse policzkowania nigdy nie trwały
długo, taplanie się w pocie nie stanowiło istoty moich relacji z
daną osobą, niemniej gdy już dochodziło do tych sytuacji,
naprzemian bierna i aktywna, czekałam i obserwowałam.
Relacjonowanie rozkoszy, tej największej, też jest delikatną
sprawą, chociaż z innych powodów. Zresztą, czyż
powszechnie nie kojarzy się rozkoszy z uniesieniem, w którym
zapominamy o sobie samych i całym świecie, czyli również
przenosimy się gdzieś poza czas? I czy nie występuje tutaj
dodatkowa trudność - nie do przezwyciężenia -wynikająca z
chęci poznania czegoś, czego nikt nigdy nam nie opisał lub
jedynie w niewystarczającym stopniu?
Na poprzednich stronach wspomniałam o moim
zachwycie podczas pierwszego kontaktu cielesnego,
przywołałam odkrycie orgazmu wydłużonego w czasie dzięki
użyciu sztucznego fallusa, wreszcie najlepiej jak potrafiłam,
starałam się przedstawić ową mobilizację mojej cipy, która
staje się twarda jak metalowy pierścień, gdy podniecenie
dochodzi do szczytu. Są to spostrzeżenia, które poczyniłam
stosunkowo późno. Przez większą część swego życia
pieprzyłam się w całkowitym braku jasności, czym jest
rozkosz. Muszę przyznać, że dla mnie, osoby, która miała
bardzo wielu mężczyzn, żadne spełnienie nie dorównuje temu,
którego szukam w samotności. Kontroluję wówczas narastanie
rozkoszy z dokładnością niemal do czwartej części sekundy,
co nie jest możliwe wtedy, gdy trzeba brać pod uwagę
dochodzenie do orgazmu partnera i gdy jest się od niego
uzależnioną. Opowiem pewną historię. Załóżmy, że jestem
aktorką grającą w filmach pornograficznych i wybieram
kandydatów na moich ewentualnych partnerów. Mężczyźni
stoją nago w rzędzie. Podczas gdy w swoim marzeniu
erotycznym, niczym dokonujący przeglądu oddziałów oficer,
oglądam każdego z osobna i macam jego wyposażenie, w
rzeczywistości czubkiem środkowego palca masuję sobie
łechtaczkę, która niebawem staje się lepka. Uważnie śledzę,
jak się powiększa. Czasami wydaje mi się, że niemal się unosi
i sterczy jak młody pączek. Prawdę mówiąc, cały wzgórek
Wenus i pochwa pęcznieją pod moją dłonią i mogę na trzy
sekundy zawiesić ruch okrężny, by szybko ucisnąć całość, tak
jakbym zamykała w ręku gruszkę. Kontynuuję swoją
opowieść. Zdecydowałam się na chłopaka, którego ciągnę w
stronę swego rodzaju stołu do masażu. Układam się tam z
cipką umieszczoną na brzegu. W tej właśnie chwili (chociaż
wstęp zabrał mi nieco czasu, jakieś sześć czy osiem minut,
niekiedy więcej), odczuwam już silne podniecenie. Jest to
ciężar, który ciągnie w dół moją pochwę i zdaje się zamykać ją
jak przysłona obiektywu. Wiem jednak, że jeśli będę
kontynuować, orgazm nie nadejdzie albo nie będzie
intensywny. (Co daje mi tę wiedzę? Spontaniczny, właściwy
rytm? Rodzaj napięcia? To że graniczy ono z rozdrażnieniem,
nazbyt intensywnym w jakimś sensie, i może już tylko
zatrzymać się w pewnej określonej strefie? Fakt, że nie będzie
to ta pozycja z wyimaginowanym partnerem, która da mi
namiastkę zaspokojenia?). Wówczas przerywam ruch i
wracam do mojej historyjki. Liżę kilka sztywnych członków,
nim upodobam sobie jeden z nich. Powrót do sceny na stole do
masażu. (Może występować wielokrotne cofanie filmu, przy
czym dopuszczalne jest wprowadzanie niewielkich zmian w
każdej wersji). Tym razem jest dwóch albo trzech mężczyzn i
będą na krótko kolejno wchodzić w moją cipę. Wzmaga się
nacisk palca, łechtaczka przesuwa się na jakiejś twardej
podstawie, może na kości? Wyobrażam sobie, jak jeden z
chłopaków mnie pieprzy. Teraz tarcie staje się coraz bardziej
gwałtowne. Zdarza się, że mamroczę, ale mimo wszystko dość
wyraźnie wymawiam podstawowe słowa zachęty: „Świetnie…
Dalej… nie leń się…”. Gdy nadchodzi ta chwila, mam w
głowie pustkę. Wychodzi piętnastu ogierów… Wykrzywiam
się, skupiając uwagę, ustami robię brzydki grymas; jedna noga
mi drętwieje, jednak nawet wtedy, gdy nieoczekiwanie
wyskakuje mi rzepka w kolanie, odruchowo ugniatam pierś
wolną ręką. Orgazm następuje w wyniku decyzji. Jeśli wolno
mi tak to ująć: widzę, jak się zbliża. Zresztą często mam oczy
szeroko otwarte, i nie tyle widzą one ścianę naprzeciwko, ile
ją prześwietlają. Jeśli wszystko poszło gładko, rozkosz
przypływa z daleka, z samego dna tej długiej kiszki,
gruzłowatej i szarej, i rozlewa się aż do otworu, który
przymyka się i otwiera jak pyszczek ryby. Wszystkie inne
mięśnie są rozluźnione. Orgazm pojawia się falami, czasem
sześć albo siedem razy. Później wyobrażam sobie, jak leżę
przez chwilę, zsuwając złączone palce na srom, a potem
unoszę je do nozdrzy, by delektować się słodkawym
zapachem. Nie myję rąk.
Onanizuję się z punktualnością urzędnika: po
przebudzeniu albo w ciągu dnia, oparłszy się plecami o ścianę,
z rozstawionymi nogami, lekko ugiętymi w kolanach, nigdy
przed zaśnięciem. Znajduję w tym przyjemność nawet wtedy,
gdy kocham się z facetem i uparcie tworzę swoje fantazje,
widząc wszystko dokładnie tak, jakby to się działo w
rzeczywistości. Zresztą wówczas wolniej osiągam orgazm;
trudniej jest mi skoncentrować się na wymyślonej fabule, gdyż
tkwiący we mnie penis nie wyklucza istnienia tego, który
właśnie sobie wyobrażam. Ten prawdziwy czeka w
pogotowiu, nieruchomy, cierpliwy, aż dam mu sygnał, owo
„hę”, wyrażające całkowite przyzwolenie. Mogę też odrzucić
głowę do tyłu, a wtedy spazmy, które przywołuję, napotkają
najmocniejszą szarżę prącia w samym zenicie jego mocy. Czy
jest możliwe, że spotykają się teraz dwie żądze, dwie tak
przecież różne rozkosze: ta, którą postrzegam wyraźnie - do
tego stopnia, że zdaje mi się, iż czuję poszerzanie się
przestrzeni, jakbym obserwowała przypływ morza,
które stopniowo zagarnia plażę - i ta o wiele bardziej
rozproszona -jakby moje ciało wydawało z siebie głuchy
dźwięk gongu, gdyż, jak w przypadku ogromnego bólu, traci
przytomność?
Nigdy nie wyczuwałam skurczów swojej pochwy, gdy
uprawiałam miłość. W tej kwestii pozostaję całkowitą
ignorantką. Czy to dlatego, że nie potrafię doznawać tego typu
orgazmu w takich warunkach? Czy dlatego, że wypełniony
członkiem partnera mój własny narząd nie ma takiej samej
elastyczności? Na szczęście, w końcu zrozumiałam, że to
tylko jeden z przejawów kobiecego orgazmu. Przekroczyłam
już trzydziestkę, gdy wdałam się kiedyś w jedną z tych
intymnych rozmów, które tylko wyjątkowo zdarzały się w
mym życiu. Pewien mój przyjaciel zastanawiał się, jak można
poznać, że kobieta przeżyła orgazm. Pytał mnie: „Czy ma
wtedy skurcze? Czy to jedyny objaw?”. Z wahaniem, nie
chcąc jednak uchodzić za idiotkę, odrzekłam, że tak. Ale w
duchu pomyślałam sobie: „A więc to o to chodzi”.
Dotychczas, gdy moje ciało wysyłało takie sygnały, nie
utożsamiałam ich z orgazmem, nawet jeśli zdarzał się on
wtedy, gdy się masturbowałam z wiadomą precyzją. Nie
starając się specjalnie zrozumieć, co owa rzecz oznaczała, nie
mogłam rozpoznać jej objawów. Niektóre pieszczoty
dostarczały mi przyjemności, jedne pozycje były lepsze od
innych, i tyl e. Rozumiem więc teraz, że ta lakoniczna i
nieprzypadkowa rozmowa (z mężczyzną, z którym nie miałam
stosunków seksualnych) mogła zasiać we mnie ziarno
niepokoju, które przez długie lata kiełkowało, aż doprowadziło
do tego stanu braku satysfakcji, o którym była mowa pod
koniec pierwszego rozdziału książki.
Jak już mówiłam, najpierw praktykowałam onanizm - i to
przez długie lata - nie tyle drażniąc bezpośrednio łechtaczkę,
ile pocierając wargi sromowe jedna o drugą. Nie to, żebym nie
wiedziała, że istnieje clitoris, po prostu wcale nie musiałam się
o nią troszczyć, żeby doznawać rozkoszy. Należę do tej
kategorii kobiet, które wykorzystywały dzieła feministek
głównie po to, aby pokierować eksplorowaniem własnego
ciała. Oglądałam sobie podbrzusze, przykucnąwszy nad
lusterkiem, ale wyniosłam z tego oglądania jedynie niejasną
wizję rzeczywistości. Być może opis w książce był zbyt
naukowy i z trudem go rozumiałam. Może też miałam jakieś
uprzedzenia w stosunku do tych koncepcji, które - moim
zdaniem - przeznaczone były dla kobiet z pewnymi
zahamowaniami czy też tych, które miały jakieś trudności ze
stosunkami seksualnymi, co mnie zupełnie nie dotyczyło, gdyż
ja kochałam się zawsze z wielką łatwością. Może nie miałam
ochoty kwestionować owej łatwości: oczywiście, pieprzyłam
się dla przyjemności, ale czy nie dlatego, żeby pieprzenie nie
było problemem? Tym razem bezwiednie zsunęłam uda tak,
jak zamyka się słownik medyczny: z obawy, by nie odkryć u
siebie tych chorób, które są w nim opisane i które
wykluczyłyby praktykowanie pewnych dobrych
przyzwyczajeń…
I miałam rację, ponieważ kiedy wiele lat później
otworzyłam słownik komunałów, ogarnął mnie niepokój. I
wtedy właśnie zaczęłam spotykać się z mężczyzną, później z
następnym, opanowana przez idee fixe i pewna, że muszę
odczuwać podczas zbliżenia takie same spazmy rozkoszy jak
te, które przeżywałam podczas masturbacji. Zastanawiałam
się, czy posiadam wystarczającą znajomość własnego ciała,
aby doprowadzić się do orgazmu? I tak, jakby moje życie
seksualne przebiegało w odwrotnym kierunku, jakbym
musiała stawiać sobie naiwne pytania, zapominając, że mam
już przecież pewne doświadczenie, zwątpiłam w to, że moja
łechtaczka jest zdolna do odbioru bodźców. Czy to aby na
pewno ona je odbierała, kiedy rozgrzewałam się
gorączkowymi ruchami palca? Przez pewien czas myślałam
już, że jej nie mam albo że uległa atrofii. Pewien mężczyzna,
któremu - mimo najlepszych intencji - brakowało wprawy i
jego palec bez przerwy ześlizgiwał się na boki, z pewnością
mi nie pomógł. Aż wreszcie musiałam pogodzić się z czymś
oczywistym: łechtaczka to nie czuły punkt, równie łatwy do
znalezienia jak gwóźdź tkwiący w ścianie, dzwonnica w
krajobrazie czy też nos pośrodku twarzy; to nieforemny twór,
nieposiadający żadnego własnego kształtu, maleńkie
zgrubienie pojawiające się w punkcie styku dwóch niewielkich
języczków ciała, czasem przypominające grzebień powstały w
chwili, gdy przybój rzuca na siebie dwie fale. Rozkosz
zażywaną w samotności można opisać, doznawana w związku
wymyka się percepcji. W przeciwieństwie do tego, co się
dzieje, kiedy sama wywołuję orgazm, podczas stosunku
odbywanego z partnerem nigdy sobie nie mówię: „To teraz!”.
Brak tej jednej chwili, błysku. Jest raczej wolne zapadanie w
błogostan czystego doznania zmysłowego. To coś zupełnie
innego niż stan miejscowego znieczulenia, które pozbawia
wrażliwości, lecz pozwala zachować przytomność umysłu:
całe moje ciało sprowadza się wówczas do tego kawałka
żywej rany, podczas gdy świadomość przechodzi w stan
uśpienia. Nawet jeżeli wciąż jeszcze się ruszam, czynię to
automatycznie, chociaż mogłabym spytać w ostatnim odruchu
istoty, która, żyjąc wśród ludzi, przywykła do zadawania
pytań: „Czy mogę się przestać ruszać?”. Czy to jest owa
pełnia? Raczej stan przypominający ten, który poprzedza
omdlenie, kiedy wydaje się, że ciało przeradza się w nicość.
Właśnie tak - czuję się owładnięta nicością. Prawie mi zimno,
jak wtedy, kiedy człowiek odnosi wrażenie, że uszła z niego
krew. Lecę gdzieś w dół; otworzył się zawór, przez który
wypuszczam to, co z ciała tworzyło zwartą masę. I słyszę
dźwięk, który temu towarzyszy. Przy każdym wprowadzeniu
członka do tej wiotkiej sakwy, którą się stałam, wypierane
powietrze wydaje głośny, jasny dźwięk. Już od dawna nie
krzyczę, od czasu kiedy obudziłam dziecko sąsiadów i ci w
odruchu protestu zaczęli walić w ścianę. Przyjaciel, u którego
się wtedy znajdowałam, zadzwonił do mnie kilka dni później
niezadowolony, żeby mi powiedzieć: „Dowiadywałem się u
znajomego lekarza: takie krzyki to oznaka histerii”. Wyzbyłam
się tego przyzwyczajenia całkiem bezwiednie. Później krzyki
innych kobiet często przywodziły mi na myśl te, które -
bardziej rozmyślnie aniżeli spontanicznie - wydają z siebie
woltyżerowie, kiedy przemykają obok nas po arenie,
poganiając konia. Teraz, jedyne co z siebie wypuszczam, to
gazy. Pierwsze pruknięcie wyrywa mnie z odrętwienia. Po nim
idą następne. Zachwyca mnie to bogactwo zasobów.
Czy kolega lekarz skorygowałby swoją diagnozę, gdyby
wiedział, że przez pewien czas, po zespoleniu, większość
moich partnerów pozostawała - w łóżku, na stole czy podłodze
- sztywna jak trup? Na szczęście nie za każdym razem, ale -
jeśli dobrze pamiętam - w przypadku osiągnięcia skrajnej
rozkoszy. Kiedyś miewałam ataki tężyczki. Nigdy się tego nie
bałam. Szybko przechodziło. Takie same objawy pojawiły się
u mnie raz po aborcji i ginekolog wyjaśnił mi, że mam za mało
wapnia. Nie było to nawet przykre. Pojawiało się jako dowód
tego, że coś niezrozumiałego stało się z moim ciałem, że
przestało ono do mnie należeć. Paraliż przechodził w letarg.
Zastanawiałam się oczywiście, czy do braku soli mineralnych
nie doszła jeszcze jakaś inna podświadoma przyczyna. Czy
powstrzymywałam swoje ciało tuż przed orgazmem, czy zaraz
po nim? Żeby do niego nie dopuścić czy żeby go przedłużyć?
Objawy zniknęły i nie próbowałam już szukać odpowiedzi na
te pytania. Później wszakże pojawiło się coś nowego. Zamiast
prężyć się na skraju otchłani, tonę we łzach. Pozbywam się
napięcia, długo, hałaśliwie, szczerze szlochając. Płaczę tak,
jak już nie płacze się w wieku dorosłym, gdy smutek
przepełnia serce. Dzieje się to wtedy, kiedy napięcie było
szczególnie silne, wyjątkowe; w przeciwieństwie do innych
kobiet przed ekstazą czeka mnie bowiem długa droga i mój
płacz przypomina łzy wyczerpanego lekkoatlety, który
otrzymuje swój pierwszy medal. Niektórych z moich
partnerów to zachowanie wystraszyło, bali się, że mnie bolało.
Są to jednak łzy rozpaczliwej radości. Dałam z siebie
wszystko, i tylko tyle: ciało, którego użyczyłam, było jedynie
tchnieniem powietrza, to zaś, które przed chwilą
obejmowałam, znajduje się już o całe lata świetlne ode mnie.
Jakże tu więc, wobec takiej mizerii, nie wyrazić swojej
rozpaczy?!
Zatracam się bynajmniej nie z powodu gwałtownego
przebiegu zbliżenia. Ciosy tarana trzeba przecież
amortyzować, a kiedy krzyż mam rozpłaszczony na materacu,
czuję się za ciężka do wniebowstąpienia. Wolę nieznaczne
ruchy i nie wymagam od siebie przesadnej lekkości. Pamiętam
jeden boski chwyt w wykonaniu mężczyzny o wiele ode mnie
wyższego, który krótkim gestem podkładał mi rękę pod plecy i
klepał mnie w pośladki. A miał w tym tak wielką wprawę, że
robił to niemal machinalnie: przypominało to gest gospodyni
trzepiącej poduszki. Trzy, cztery mocne trzepnięcia i
ulatywałam do góry niczym kartka papieru na wietrze. Dzięki
temu nadziewałam się pochwą na jego członek o parę
milimetrów głębiej. I to wystarczało.

Oglądanie
Jestem kobietą średniego wzrostu, o gibkim ciele, które
można chwytać i obracać na wszystkie strony. Tym, co mnie
najbardziej zadziwia, kiedy oglądam siebie samą na ekranie
wideo, jest właśnie ta poręczność. Zazwyczaj czuję się tak
nienaturalna, tak niezręczna (praktycznie nie tańczyłam od
czasów, kiedy byłam jeszcze nastolatką, i w morzu ledwo co
utrzymuję się na wodzie), że nie rozpoznaję się w
tej bezbronnej gadzinie, która się pręży, wije, reagując szybko
i w pełni na każde wezwanie. Oto leżę na boku w pozie
odaliski, z lekko podkurczonymi nogami, żeby na pierwszym
planie umieścić półkule pośladków, z oczyma zwróconymi w
kierunku tego, komu owe półkule oferuję, i na wpół otwartą
dłonią przesłaniam usta w geście wyczekiwania. Następnie,
znów leżąc na boku, trochę bardziej podkurczywszy nogi,
żeby można mnie było przytrzymać, z talią lekko przekręconą
do tyłu - co uwypukla górną część tułowia - wyciągam szyję,
żeby jednym rzutem oka sprawdzić, czy szpara jest dobrze
odsłonięta. W takiej pozycji mam niewielkie możliwości
działania. Zwierzę udaje nieożywiony obiekt. Mężczyzna
wciska się w trójkąt, który utworzyły nasze ciała; wygląda tak,
jakby opasywał worek, żeby go lepiej pochwycić. Pewną ręką
utrzymując moje ciało w zgiętej pozycji, ochoczo napiera na
worek, który ma przed sobą, ten zaś gibko podskakuje na jego
brzuchu. Doceniam stan takiej inercji, chociaż penetracja na
boku sprawia, że moja pochwa nie jest zbyt receptywna.
Podobnie jak wówczas, kiedy mężczyzna z kolei kładzie się na
boku, tworząc daszek nad T, którego ja, przekręciwszy się na
plecy, stanowię podstawę, jedną nogę przerzucając mu przez
tułów, drugą zaś przez uda. W tej pozycji ujawnia się moja
zwierzęca tożsamość: ni to żaba, ni to odwrócony na plecy
owad, przebierający w powietrzu krótkimi nóżkami. Niemniej,
jak to już mówiłam, wolę, kiedy mi się wkłada od przodu.
Lepiej wówczas odbieram ruchy prącia i znów rozumiem to,
co się dzieje. Podnosząc głowę i podtrzymując w razie
potrzeby nogi w kostkach czy łydkach, śledzę wydarzenia
rozgrywające się między moimi szeroko rozwartymi nogami.
Mogę przejąć inicjatywę: na przykład wygiąć grzbiet w pałąk,
unosząc biodra i ruszając energicznie miednicą. Teraz wektor
siły żywiołów zmienia kierunek: już nie pal wchodzi w
ziemię, ale cała ziemia drży, żeby go wchłonąć. Powrót do
płaszczyzny. Znowu uprzedmiotowiona wyciągam się na
plecach, niczym nieożywiona masa. Później, na ekranie,
zobaczę, że przybieram kształt przewróconego wazonu. Jego
podstawa znajduje się gdzieś na wysokości podciągniętych do
twarzy kolan; oplatające tors uda wykreślają stożek
rozszerzający się w kierunku pośladków, czubek stożka
gwałtownie się zwęża za podwójnym zgrubieniem - czyżby to
były główki kości miednicy? - pozwalając się przecisnąć
jedynie nurkującej pale.
Rozkosz jest ulotna, ponieważ ciało, całkowicie
obmacane, spenetrowane, wielokrotnie odwracane, zatraca
poczucie rzeczywistości. Ciało, które zaznało rozkoszy,
koncentruje się na pewnych swoich tajemniczych, utajonych
zakamarkach równie całkowicie, jak ciało pianisty zawisa na
końcach jego palców. Czy palce pianisty dotykają klawiszy?
Chwilami ma się wrażenie, że nie. Na filmie wideo widać, jak
brandzluję się zwiewną ręką, co sprawia, że mój sąsiad
zauważa, iż przypominam gitarzystę. Wiotkimi palcami
przebieram w czarnej gęstwinie z regularnością wahadła;
ruchy są jednak precyzyjne. Kiedy nie jestem sama i wiem, że
moje dłonie wkrótce zastąpi o wiele grubszy instrument, nigdy
zbyt mocno nie naciskam, sycąc się tą delikatnością. Nigdy się
nie brandzluję, wkładając palce do cipy. Ledwo co wsuwam w
szparę palec wskazujący, a kiedy zrobi się mokry, przesuwam
go w górę, nawilżając cały przód. Gdy wykonując ten ruch,
trochę mocniej naciskam wewnętrzną stronę ud, widzę, jak
faluje ich delikatna skóra. Zauważam, że w podobny sposób
dotykam przyrodzenia partnera. Robiąc facetowi sumienną
laskę, ujmuję w dłonie jądra i nasadę prącia dokładnie tak
samo, jakbym trzymała w ręku jaszczurkę lub jakiegoś
ptaszka. Jedno ze zbliżeń pokazuje mnie z pełnymi ustami,
gdy szeroko otwartymi oczyma wpatruję się w obiektyw;
spojrzenie to świadczy o pełnej kontroli technicznej.
Natomiast na innym pokazanym z bliska ujęciu oczy i usta
mam zamknięte: partner wodzi po moich wargach żołędzia, ja
zaś sprawiam takie wrażenie, jakbym była pogrążona w
głębokim śnie, chociaż niewątpliwie pilnuję się, żeby nie
zmienić kąta ustawienia głowy. Później, przychodząc w sukurs
żołędzi, ostrożnie rozwieram i prostuję załomki sromu,
wiedząc, jak delikatny obiekt weń opakuję.
Na innym z filmów widzę całe swoje ciało, takie, jakiego
nigdy nie widać pod ubraniem, podczas codziennych zajęć.
Jacques, odgrywający w tych okolicznościach rolę reżysera, ze
dwadzieścia razy każe mi chodzić w górę i w dół po schodach
budynku, gdzie o tej wieczornej godzinie nie ma większego
ruchu. Jestem ubrana w prześwitującą sukienkę z czarnego
lnu. Wygląda to tak, jakbym miała na sobie normalną
nieprzezroczystą sukienkę i była filmowana kamerą na
promienie rentgenowskie: kiedy jestem odwrócona plecami,
widać wyraźnie ruchy pośladków, gdy zaś staję przodem,
piersi podskakują mi za każdym razem, kiedy stopą dotykam
jakiegoś schodka; natomiast włosy łonowe, gdy tylko
zaczynają ocierać się o tkaninę, rozmywają się na tle wielkiej
czarnej plamy. Chociaż widać konsystencję ciała, sylwetka
wygląda zwiewnie. Na następnym ujęciu Jacques prosi mnie,
żebym weszła do budki, w której w ciągu dnia siedzi
konsjerżka. Najpierw muszę opuścić bluzkę do pasa, potem
mam zdjąć sukienkę i wczuć się w rolę konsjerżki. Och, gdyby
tak właśnie można było pokazać się również w miejscu pracy!
Nie tylko nie czułoby się na sobie wagi ubrania, ale również i
wagi ciała: zniknęłaby wraz z ubraniem. Przyznaję, że rola,
którą Jacques każe mi odegrać, tak bardzo pasuje do moich
urojeń, że aż mnie onieśmiela, czuję się niemal skrępowana i
mam wrażenie, że jestem bardziej naga niż jestem. Wracamy
do domu. Tutaj, na zasadzie kontrastu, moje ciało rysuje się
wyraźnie na tle białej kanapy. Pośrodku znajduje się
poruszająca się powoli w tę i z powrotem ręka ozdobiona
masywnym pierścionkiem, którego refleksy zakłócają
chwilami wyrazistość obrazu. Szeroko rozwarte uda i nogi
wpisują się w niemalże doskonały kwadrat. Tyle widzę dzisiaj,
ale i wówczas wiedziałam, że widzi to również mężczyzna
obsługujący kamerę. Kiedy, nie wypuszczając jej z ręki,
zbliżył się, żeby przesunąć moją dłoń, srom, do którego
włożył swoje prącie, był nabrzmiały jak nigdy. Od razu
domyśliłam się dlaczego: przepełniały mnie owe rozliczne
ulotne wizje, na które nakładał się obraz mojego prawdziwego
ciała.

***

You might also like