Professional Documents
Culture Documents
Droga Lodowa - Stefan Waydenfeld
Droga Lodowa - Stefan Waydenfeld
C h cę wy razić wd zięczn o ś ć mo jej żo n ie, Dan u cie, za jej wielk ą cierp liwo ś ć p o d czas
lek tu ry i red ag o wan ia mas zy n o p is u , a tak że za o g ro mn ą p o mo c i zach ętę, b ez
k tó ry ch ta k s iążk a n ig d y b y n ie p o ws tała.
Dzięk u ję ró wn ież k rewn y m (wielu z n ich mo g ło b y o p o wied zieć p o d o b n e
h is to rie) i p rzy jacio ło m za ich k o men tarze i u wag i. Dzięk u ję J u n e Ev an s za p o mo c
p rzy o p raco wy wan iu map i ry s u n k ó w o raz An th o n y ’emu M as ters o wi za s ło wa
ws p arcia i wiarę we mn ie. Na k o n iec ch ciałb y m zło ży ć p o d zięk o wan ia So n i Rib eiro
z Hamp s tead Gard en Su b arb In s titu te za jej n ieo cen io n ą p o mo c i rad y , a tak że
Po lo n ia Aid Fo u n d atio n Tru s t za h o jn ą fin an s o wą d o tację.
Od y s eja au to ra
Wstęp
Ro zd ział 1
***
***
Tru d n o mi d o k ład n ie o k reś lić, k ied y n as tąp ił k o n iec meg o d zieciń s twa.
Os iemn as teg o czerwca 1 9 3 9 ro k u czu łem s ię b ard zo d o ro s ły . By ł to d zień mo ich
cztern as ty ch u ro d zin i zamias t jak zwy k le u rząd zić p o d wieczo rek d la mo ich
ró wieś n ik ó w, ro d zice zab rali mn ie d o teatru . Teatr n ie b y ł d la mn ie n o wo ś cią.
Wp rawd zie w Otwo ck u n ie b y ło s tałeg o teatru , ale d o cen tru m Wars zawy jech ało s ię
w ty m czas ie zaled wie trzy d zieś ci s ześ ć min u t k o mfo rto wy m p o ciąg iem
elek try czn y m. Teatry wars zaws k ie, jak Wielk i, Po ls k i, Letn i czy Kameraln y , b y ły
więc łatwo d o s tęp n e. Ch y b a n ie rzad ziej n iż raz w mies iącu b y wałem n a
p o p o łu d n ió wce w jed n y m z ty ch teatró w, alb o z mamą, alb o z jed n ą z liczn y ch
cio tek , alb o ze s zk o łą. Kilk a razy w ro k u teatry wars zaws k ie u rząd zały s p ecjaln e
ab o n amen to we p rzed s tawien ia d la s zk ó ł i o two ck ie g imn azju m k o rzy s tało z n ich
reg u larn ie. W ten s p o s ó b o b ejrzeliś my wiele s ztu k k las y czn y ch i n o wo czes n y ch ,
p ió ra ro d zimy ch i o b cy ch d ramatu rg ó w, częs to w o b s ad zie n ajb ard ziej zn an y ch
ak to ró w.
Ale w d zień mo ich cztern as ty ch u ro d zin n ie p o jech aliś my d o zn an eg o mi teatru .
I n ie jech aliś my n a p o p o łu d n ió wk ę, lecz n a p rawd ziwie d o ro s łe wieczo rn e
p rzed s tawien ie. Ro d zice zab rali mn ie d o s ły n n eg o k ab aretu Ali-Bab a p rzy u licy
Karo wej n a rewię p o d ty tu łem Orzeł czy Rzeszka. J u ż s am ty tu ł p rzed s tawiał in try g u jącą
g rę s łó w. Przed wo jn ą k ab aret b y ł p o p u larn ą fo rmą ro zry wk i, ale d zieci s ię tam n ie
zab ierało . Na teg o ro d zaju rewię s k ład ały s ię lek k ie s k ecze, d o wcip n e mo n o lo g i lu b
d ialo g i, s aty ry czn e wiers ze, p io s en k i i tań ce, a ws zy s tk o miało wy d źwięk alb o
p o lity czn y , alb o ero ty czn y . Najważn iejs zą o s o b ą b y ł k o n feran s jer, k tó ry wy p ełn iał
czas międ zy p o s zczeg ó ln y mi n u merami zab awn y mi mo n o lo g ami. Ko n feran s jerem n a
rewii Orzeł czy Rzeszka b y ł s ły n n y ak to r, Kazimierz Kru k o ws k i, zwan y Lo p k iem.
I tak to wieczó r mo ich cztern as ty ch u ro d zin s tał s ię d la mn ie jak b y in icjacją,
p rzejś ciem w ś wiat d o ro s ły ch , i mo że d lateg o tak u trwalił mi s ię w p amięci.
Wracam my ś lą d o d o mu , d o ch wili p rzed wy jazd em d o Wars zawy . Czek ałem
n iecierp liwie, zap ięty n a o s tatn i g u zik , zb liżał s ię czas wy jazd u n a s tację,
a An to n ieg o z b ry czk ą an i wid u , an i s ły ch u . J u ż o d g o d zin y b y łem g o tó w.
W g ran ato wej mary n arce o d s zk o ln eg o mu n d u rk a, w b iały ch s p o d n iach z cien k iej
wełen k i, w b iałej k o s zu li i w k rawacie, b ard zo imp o n o wałem s am s o b ie. A tu n ic…
Nie mo g łem ju ż wy trzy mać. Po b ieg łem d o s tró żó wk i. An to n i b y ł w s tajn i i czes ząc
zg rzeb łem Kas ztan a, d zielił s ię z n im o s tatn imi n o win ami.
– M amy jech ać n a s tację! J u ż p ó źn o ! Sp ó źn imy s ię n a p o ciąg ! – wo łałem d o
n ieg o ju ż z d alek a.
– A ja tam n ic n ie wiem. – An to n i wzru s zy ł ramio n ami. – Nik t mi n ic n ie mó wił
o żad n ej jeźd zie n a s tację. – Zn ó w wp rawił ramio n a w ru ch i wró cił d o k o ń s k iej
to alety .
Po b ieg łem z p o wro tem d o d o mu . Wp ad łem k u ch en n y m wejś ciem i właś n ie
d o b ieg ałem d o s ch o d ó w, g d y n ies p o d ziewan y wid o k zatrzy mał mn ie w h o lu . Oles ia
s zero k o o two rzy ła d rzwi fro n to we: p rzed d o mem n a u licy s tał s amo ch ó d . Zn ałem to
au to . J ech ałem n im k ilk a razy . By ła to ciemn o zielo n a limu zy n a mark i Bu ick ,
włas n o ś ć in ży n iera Sk o tn ick ieg o , d o b reg o zn ajo meg o ro d zicó w. I to o n s am s ied ział
za k iero wn icą, a o b o k n ieg o żo n a. Zaws ze imp o n o wały mi s amo ch o d y , żało wałem, że
n ie mamy włas n eg o . W o wy ch czas ach b y ł to wielk i lu k s u s , ale wy d awało mi s ię, że
o jciec mó g łb y s o b ie n a to p o zwo lić. „Po co mi s amo ch ó d ?” – mawiał jed n ak . „Żeb y
J u rek p rzy n ajb liżs zej o k azji s k ręcił s o b ie k ark ?” A p rawd ę p o wied ziaws zy , n a
o two ck ich p ias k ach k o ń b y ł d u żo lep s zy m ś ro d k iem tran s p o rtu .
Ob ejrzałem s ię. Ro d zice właś n ie s ch o d zili z p iętra, o jciec w s mo k in g u , matk a
w czarn ej wieczo ro wej s u k n i. Go d zin ę p ó źn iej b y liś my p rzed teatrem.
Na u licy , p rzed wejś ciem d o b u d y n k u , zg ro mad zili s ię wid zo wie. Więk s zo ś ć
p an ó w u b ran a b y ła w s mo k in g i lu b ciemn e g arn itu ry . Paru o ficeró w w mu n d u rach .
Więk s zo ś ć p ań w d łu g ich s u k n iach . M u n d u rk ó w s zk o ln y ch zau waży łem zaled wie
k ilk a. Wy s o k i ch ło p iec s to jący o b o k n as miał n a s o b ie mu n d u rek , ale z czerwo n ą
tarczą n a ramien iu i z czerwo n y mi wy p u s tk ami. Licealis ta! Na ręk awach mo jej
mary n ark i wy p u s tk i b y ły n ieb ies k ie i tak aż tarcza z n u merem n as zeg o g imn azju m,
7 4 . Na ramien iu licealis ty o p ierała s ię eleg an ck a b ru n etk a. J es zcze d wa, trzy lata,
a mo że i ja b ęd ę ch ad zał d o teatru z u k o ch an ą?
Po trzecim d zwo n k u tłu m ru s zy ł i s zy b k o zap ełn ił wid o wn ię. Przed s tawien ie
mn ie n ie zawio d ło , p rzes zło me ws zelk ie o czek iwan ia. I co ciek aws ze, n ie miałem
żad n eg o k ło p o tu ze zro zu mien iem an i p o lity czn y ch , an i ero ty czn y ch d o wcip ó w.
M atk a p atrzy ła s p o d o k a zd ziwio n a, mo że n awet n ieco zg o rs zo n a, g d y p ars k ałem
ś miech em w miejs cach , k tó ry ch mo że jes zcze n ie p o win ien em ro zu mieć.
Z teatru p o jech aliś my n a Krak o ws k ie Przed mieś cie d o h o telu Bris to l. M o ja
p ierws za p ó źn a k o lacja z d o ro s ły mi w „lo k alu ”! I to w Bris to lu , n ajeleg an ts zy m
h o telu Wars zawy ! Od źwiern y w lib erii o two rzy ł d rzwi s amo ch o d u . No c b y ła
wy jątk o wo ciep ła i mimo ś wiateł u liczn y ch n ieb o n ad mias tem b y ło u s ian e
g wiazd ami. Nieb ies k a s ala res tau racji wy p ełn io n a b y ła p o b rzeg i. Pan o wie, ws zy s cy
n a czarn o , w to warzy s twie s zy k o wn y ch p artn erek s ied zieli p rzy ś n ieżn o b iały ch
s to lik ach . Keln erzy , p o d o b n ie u b ran i, u wijali s ię międ zy s to lik ami. Od g o ś ci mo żn a
ich b y ło o d ró żn ić g łó wn ie p o s zy b k ich ru ch ach . Przy n as zy m s to le d waj k eln erzy
tro s k liwie o d s u wali k rzes ła p an io m, p o tem p an o m, a n a k o ń cu mn ie. J ed en z n ich
p o b ieg ł p o lis tę tru n k ó w, a d ru g i ju ż p o mag ał w wy b o rze d ań .
M imo s zk o ln eg o mu n d u rk a b y łem trak to wan y p o ważn ie, czu łem s ię jak d o ro s ły
i ś miało wziąłem u d ział w o g ó ln ej k o n wers acji. Słu ch an o mn ie z u wag ą. M o że
d lateg o , że b y łem ju b ilatem? A g d y ro zlewan o tru n k i i ja d o s tałem p ełen k ielis zek
wó d k i.
Głó wn y m tematem ro zmo wy b y ła n ap ięta s y tu acja p o lity czn a. I ro d zice,
i p ań s two Sk o tn iccy u ważali, że wo jn a jes t n ieu n ik n io n a. J a miałem wątp liwo ś ci.
– Przecież mamy p ak t o n ieag res ji z Niemcami – zau waży łem z n iewin n o ś cią
właś ciwą d la meg o wiek u .
– M amy , mamy – o d p arł p an Sk o tn ick i – ale p ak ty , tak ie czy in n e, jes zcze n ig d y
n ie s tan ęły Niemco m n a p rzes zk o d zie.
Ojciec b y ł n as tawio n y b ard ziej o p ty mis ty czn ie.
– M amy też g waran cję o d An g lii, Fran cja jes t p o n as zej s tro n ie, mo że to Niemcó w
p o ws trzy ma. A jak n as zaatak u ją, to p rzecież jes teś my p rzy g o to wan i.
– Ale co zro b ią Ro s jan ie? Za g ro s z n ie mam d o n ich zau fan ia – s twierd ziła matk a.
– Z n imi też mamy p ak t o n ieag res ji – wtrąciłem – właś n ie d y s k u to waliś my Pacta
sunt servanda n a łacin ie. Na lek cji o coniugatio periphrastica passiva – d o d ałem, czu jąc, że
n iep o trzeb n ie s ię p o p is u ję i że p ło n ą mi p o liczk i. Na s k u tek wó d k i? Ale b rn ąłem
d alej: – To jed en z k o n ik ó w p an a Ad ams k ieg o . – Pan Ad ams k i b y ł n as zy m
n au czy cielem łacin y . To ch y b a jed n ak ta wó d k a, p o my ś lałem, zamilk łem
i ro ześ miałem s ię.
– Sy tu acja jes t n ie d o ś miech u – zg an ił mn ie p an Sk o tn ick i. – Wcześ n iej czy
p ó źn iej Hitler i Stalin s ię d o g ad ają.
– Ab s u rd – s twierd ził o jciec. – Sk rajn ie o d mien n e id eo lo g ie.
Ale in ży n ier n ie d ał s ię zb ić z tro p u .
– Id eo lo g ie mo że o d mien n e, ch o ć i to n ie tak ie p ewn e, ale zap ęd y mo cars two we
id en ty czn e. Ch ciałb y m wierzy ć, że to wy macie rację – s twierd ził w k o ń cu – ale
g ło wy b y m n ie d ał.
Ta o s tatn ia wy p o wied ź i s to jące za n ią g łęb o k ie p rzek o n an ie d ały mi d o
my ś len ia. Czy żb y p an Sk o tn ick i wied ział więcej o d in n y ch ? M iał k o n tak ty
w k ręg ach rząd o wy ch i in teres y w An g lii. Ale jeg o zd an ie b y ło zu p ełn ie s p rzeczn e
z ty m, co p is ały g azety : „Nas za k awaleria zatrzy ma s ię d o p iero w Berlin ie…
w Sp rewie b ęd ziemy p o ić n as ze k o n ie… n ie d amy an i g u zik a… Po ls k a o d mo rza
o d ep ch n ąć s ię n ie d a… ”.
***
Koniec dzieciństwa
***
Droga na wschód
M as zero waliś my d ziars k o we czwó rk ę: Witek , Gu tek , Emil i ja. Ulice Otwo ck a
b y ły jak zwy k le zas p an e i p u s te. Nawet o d leg łeg o h u k u b o mb walący ch w Wars zawę
n ie b y ło ju ż s ły ch ać. Ko ło u licy Rey mo n ta u d erzy ł n as s wąd s p alen izn y p o
n ied awn y m p o żarze, ale wk ró tce mias to zo s tało za n ami i czy s te wiejs k ie p o wietrze
p o zwo liło n am zap o mn ieć o wo jn ie. Dro g a wio d ła n as p rawie p ro s to n a ws ch ó d
i k ro cząc p o k o cich łb ach wiązo ws k iej s zo s y , czu liś my n a p lecach ciep ło
zach o d ząceg o s ło ń ca.
Nig d y d o tej p o ry n ie b y liś my tak mało mó wn i jak o weg o p amiętn eg o
p o p o łu d n ia. Zazwy czaj co n ajmn iej d wó ch czy trzech mó wiło b y n araz, p rzek rzy k u jąc
s ię wzajemn ie. Ty m razem p rzy witaliś my s ię ty lk o k ró tk im s ztu b ack im „Serwu s ”
i jak n a k o men d ę u cich liś my . Głęb o k o zamy ś lo n y , n ie zwracałem u wag i n a to , co s ię
wo k ó ł n as d ziało . Po d ek s cy to wan ie wy wo łan e tak n ag le u zy s k an ą n iezależn o ś cią,
zmies zan e z o b awą n iep ewn ej p rzy s zło ś ci, n ie zag łu s zało żalu , z jak im p o zo s tawiłem
za s o b ą jed y n y ś wiat, k tó ry zn ałem: ro d zicó w, d o m ro d zin n y , s zk o łę, p rzy jació ł.
Uczu cia k łęb iły s ię w g ło wie, mącąc o taczającą mn ie rzeczy wis to ś ć.
Szo s a b y ła p u s ta. W czas ach p o k o ju o tej p o rze d ziewczy n k a ze s tad k iem g ęs i czy
z łaciatą k ro wą wracałab y p o d wieczó r d o d o mu . W d zień targ o wy wiązo ws k a s zo s a
b y łab y p ełn a lu d zi wracający ch z o two ck ieg o ry n k u , n a p iech o tę, n a ro werach ,
ch ło p s k imi fu rman k ami, b rzęk metalo wy ch o b ręczy k ó ł n a k o cich łb ach zak łó całb y
cis zę. Od czas u d o czas u mo to cy k l, s amo ch ó d czy au to b u s , p o d s k ak u jąc n a
wy b o jach , d o łączałb y d o tej o rk ies try . Nawet w zwy k łe d n i s zo s a rzad k o b y ła p u s ta;
lu d zie wracali z zak u p ó w, z p racy , s zli d o mias ta w s o b ie ty lk o wiad o my ch celach ,
witając i o b cy ch , i zn ajo my ch : „Niech b ęd zie p o ch walo n y … ”, „Na wiek i wiek ó w,
amen ”.
Teraz s zo s a b y ła p u s ta i cich a.
Nam, ch ło p co m, cis za w k o ń cu s ię zn u d ziła. Zaczęliś my ro zważać n as ze d als ze
p lan y , mając n ad er mg lis te p o jęcie, czeg o s ię p o n as s p o d ziewan o i d o k ąd mieliś my
s ię k iero wać. Zg o d ziliś my s ię, że mars z s zo s ą n a ws ch ó d b y ł jed y n y m ro zs ąd n y m
ro związan iem. Z o two ck iej s tacji k o lejo wej p o ciąg i zmierzały ty lk o n a p ó łn o c d o
Wars zawy lu b n a p o łu d n ie d o Dęb lin a. J ech ać d o b o mb ard o wan ej Wars zawy i tam
s zu k ać p o ciąg u n a ws ch ó d n ie miało b y s en s u . Sły s zeliś my , że p o ciąg i jeżd żą
n iereg u larn ie i że s ą o s trzeliwan e p rzez n iemieck ie lo tn ictwo , p an o s zące s ię n ad
g ło wą, a d wo rce n a p ewn o b y ły celem. I z d n ia n a d zień Wars zawie g ro ziło o b lężen ie.
Ap el p u łk o wn ik a Umias to ws k ieg o wzy wał też wars zawiak ó w d o mars zu n a ws ch ó d .
Po cies zaliś my s ię więc, że wy b raliś my właś ciwą d ro g ę. Ale co d alej? Do s zliś my
w k o ń cu d o wn io s k u , że n ajlep iej b ęd zie d o trzeć – n a p iech o tę, jeś li trzeb a – d o
Żu k o wa i tam złap ać p o ciąg n a ws ch ó d . Emil p o d s u mo wał n as z p lan :
– Nas z p ierws zy k ieru n ek to s tacja w Żu k o wie, a n as tęp n y – twierd za b rzes k a.
Tam zn ajd ziemy o jca Stefan a i wy d waj – czy li ja i Witek – zap is zecie s ię d o wo js k a
w Brześ ciu . M y o b iecaliś my ro d zico m n ajp ierw d o s tać s ię d o Pru żan , g d zie mies zk a
n as z wu jek . Zg o d a? – Tu Emil s p o jrzał n a mn ie.
Sk in ąłem g ło wą. To s amo zro b ił Gu tek . Ale Witek ? O, n ie, d la Witk a n ic n ie b y ło
p ro s te.
– J eg o o jciec – zaczął, ws k azu jąc n a mn ie p alcem – jes t w twierd zy b rzes k iej.
Do b rze, ale jak my s ię tam d o s tan iemy ? J es t wo jn a, to n ie tak ie p ro s te. Ty – tu
s p o jrzał n a Emila – i ja mamy n a s o b ie mu n d u ry Przy s p o s o b ien ia Wo js k o weg o . Ale
wy d waj, cy wile… z miejs ca was zas trzelą.
Nie wiem, czy n ap rawd ę tak my ś lał, czy ty lk o ch ciał n as n as tras zy ć, ale Witek
lu b ił s twarzać d ramaty czn e s y tu acje. Prawd ą b y ło , że o n i Emil mieli n a s o b ie b lu zy
mu n d u ro we PW, a Gu tek i ja b y liś my w g ran ato wy ch mu n d u rk ach g imn azjaln y ch
z n ieb ies k imi tarczami, z n u merem 7 4 n a ramien iu . Nas ze s zk o ln e czap k i zd o b n e
b y ły n ie o rzełk iem, lecz k ag an k iem o ś wiaty . Za żo łn ierzy u ch o d zić n ie mo g liś my ,
ale p rzecież wid ać b y ło n a p ierws zy rzu t o k a, że jes teś my u czn iami. Dlaczeg o
mielib y d o n as s trzelać? Zawracan ie g ło wy …
Umilk liś my , o g arn ęło n as zmęczen ie. Iś ć p o k o cich łb ach n ie jes t łatwo ,
zes zliś my więc n a p ias zczy s tą ś cieżk ę b ieg n ącą wzd łu ż s zo s y . Szliś my g ęs ieg o , co
n ie s p rzy jało d als zej ro zmo wie. M as zero waliś my więc zn ó w milczący , zad u man i.
Szed łem tak zamy ś lo n y , aż d o rzeczy wis to ś ci p rzy wró cił mn ie zg iełk ro zmó w
d o latu jący ze ws zy s tk ich s tro n . Szo s a wiązo ws k a zap ełn iła s ię n ag le lu d źmi
d ążący mi z b o czn y ch u liczek , ze ś cieżek , w p o jed y n k ę, p arami, w mn iejs zy ch
i więk s zy ch g ru p ach . Zan im n o c zap ad ła, s zo s a p ełn a b y ła lu d zi, tłu m jak o k iem
s ięg n ąć. Czy żb y o n i ws zy s cy też o p u ś cili d o my n a wezwan ie p u łk o wn ik a
Umias to ws k ieg o i s p ies zy li p o d s ztan d ary n a n o wą lin ię o b ro n y ?
– M y ś lis z – zwró ciłem s ię d o Gu tk a mas zeru jąceg o o b o k mn ie – że o n i też s ą
o ch o tn ik ami d o wo js k a?
– Ch y b a żartu jes z – ro ześ miał s ię Gu tek . – Sp ó jrz ty lk o n a n ich .
Wp rawd zie zap ad ła ju ż n o c, ale k s ięży c w p ełn i i ro zg wieżd żo n e n ieb o
ro zjaś n iały mro k . Szliś my b lis k o czo ła tłu mu i zmy liła mn ie g ru p a mło d y ch lu d zi
o b o k n as .
– Warto b y o d p o cząć – zau waży ł Witek . – J u ż trzy g o d zin y tak leziemy b ez
p rzerwy .
Wzd łu ż s zo s y b ieg ły ro wy p o ro ś n ięte trawą. Us ied liś my n a b rzeg u i d aliś my
rzece lu d zi d efilo wać p rzed n ami. Gu tek miał rację. To n ie b y ł tłu m wo jo wn ik ó w.
Przeważały k o b iety , lu d zie s tars i i d zieci, n ie b y ł to materiał n a żo łn ierza. Ws zy s cy
d źwig ali p ak i, walizy , to rb y i in n e to b o ły ró żn y ch k s ztałtó w i ro zmiaró w, u g in ając
s ię p o d ich ciężarem. In n i p ch ali taczk i czy wó zk i d la d zieci, też wy ład o wan e
ws zelk im d o b rem. Niek tó rzy jech ali d o ro żk ami, fu rman k ami czy in n y mi p o jazd ami
k o n n y mi, s ied ząc lu b leżąc n a wo rach i p ak ach . Co p arę min u t au to b u s , s amo ch ó d
lu b ciężaró wk a, p ełn iu tk ie p o b rzeg i, z k iero wcą trzy mający m ręk ę n a k lak s o n ie,
u s iło wał p rzeb ić s ię p rzez tę mas ę lu d zk ą. Tu i ó wd zie ro werzy s ta czy mo to cy k lis ta
z tru d em p rzep y ch ał s ię p rzez tłu m. Wzd łu ż n as zeg o ro wu mło d y ch ło p ak mo zo ln ie
p ch ał wó zek in walid zk i; s ied ział w n im b ezn o g i in walid a d zierżący wielk ie p u d ło n a
p o d o łk u .
Witek , jed en z k lo zeto wy ch p alaczy w s zk o le, cis n ął n ied o p ałek d o ro wu , zd u s ił
g o o b cas em i b u rk n ął: „To ju ż lep iej ch o d źmy d alej”. Po s łu s zn ie ru s zy liś my
w d ro g ę. Ścieżk a wk ró tce s k ręciła w g łąb las u i mu s ieliś my wró cić n a k o cie łb y .
Ro zejrzałem s ię d o k o ła, ale o p ró cz k ilk u led wie zn ajo my ch o two ck ich twarzy b y li to
lu d zie o b cy . M imo że ju ż wy raźn ie b y ł to tłu m u ciek in ieró w, p o rząd ek jak o ś s ię
u trzy my wał, p an ik i n ie b y ło . Ze ws zy s tk ich s tro n d o ch o d ziły p rzy tłu mio n e
ro zmo wy , s trzęp y d y s k u s ji. Tłu m s tał s ię tak g ęs ty , że tru d n o n am b y ło trzy mać s ię
razem.
Ten mars z n ig d y s ię n ie s k o ń czy , p o my ś lałem. Sp o jrzałem n a zeg arek , b y ło ju ż
p o p ó łn o cy i n ag le p o czu łem s ię s tras zn ie zmęczo n y . Bo jąc s ię zg u b ić w tłu mie,
z o czy ma wlep io n y mi w b lu zę mu n d u ro wą Witk a mas zeru jąceg o p rzed e mn ą, led wo
ciąg n ąłem n o g ę za n o g ą; raz… d wa… raz… d wa… jak au to mat. Emil k ro czy ł o b o k
i Gu tek tu ż za n ami. J ed y n ie my ś l, że id ę d o Brześ cia, że s p o tk am o jca, u trzy my wała
mn ie n a n o g ach . Gn ęb iło mn ie, że zo s tawiłem matk ę s amą w Otwo ck u . I czy n ap rawd ę
ch ciałem zaciąg n ąć s ię d o wo js k a, czy tak jak ten cały tłu m u ciek ałem p rzed
Niemcami?
Nig d y jes zcze w cały m ży ciu n ie b y łem tak zmęczo n y , tak s amo tn y , tak
k o mp letn ie zag u b io n y .
W k o ń cu , ju ż n a wp ó ł ś p iąc, mało n ie wp ad łem p o d k o ła fu rman k i, k tó ra p o wo li
n as wy p rzed zała. Od ru ch o wo złap ałem s ię jak iejś p o p rzeczk i i d ając s ię ciąg n ąć,
wlo k łem zn ó w n o g ę za n o g ą. Przeb u d ziłem s ię n ag le, g d y czy jaś mo cn a ręk a
ch wy ciła mn ie za ramię i d źwig n ęła w g ó rę. Zn alazłem s ię n a s tercie p ak u n k ó w
załad o wan y ch n a wó z d rab in ias ty . W n as tęp n ej min u cie ta s ama ręk a zło ży ła Gu tk a
k o ło mn ie. Nawet s ię n ie o b u d ził. In n i leżący n a wo zie p o mru czeli tro ch ę, ale jak o ś
zro b ili d la n as miejs ce. Op rzy to mn iały ro zejrzałem s ię d o k o ła. Gu tek p o ch rap y wał.
Emil i Witek człap ali, trzy mając s ię b elk i wo zu . Op ró cz Gu tk a i mn ie n a b etach
wb ity ch w fu rman k ę leżało z p ięć czy s ześ ć o s ó b . Po wo ził mężczy zn a z p ap iero s em
w u s tach . W ś wietle g wiazd jeg o twarz wy d ała mi s ię zn ajo ma, a g d y o ś wietlił g o żar
p ap iero s a, p o zn ałem g o n aty ch mias t. Nas zy m d o b ro czy ń cą b y ł p an Sławin ,
właś ciciel s k lep u z arty k u łami p iś mien n iczy mi i wy p o ży czaln i k s iążek n a ro g u u lic
Wars zaws k iej i Ko ś cieln ej, tu ż o b o k n as zeg o g imn azju m. To u n ieg o k u p o wało s ię
zes zy ty , p ap ier g lan s o wan y , o łó wk i, g u mk i i atramen t, u n ieg o też wy p o ży czało s ię
k s iążk i, o d to mó w z cy k lu „Ró d Ro d rig an d ó w” Karo la M ay a d o W pogoni za pełnią życia
Fran k a Harris a. Pan Sławin i jeg o żo n a b y li wy ro zu miali i n ie b y ło k s iążek
zab ro n io n y ch d la mło d zieży . Oczy wiś cie, że n as ws zy s tk ich zn ali, co n ajmn iej
z wid zen ia.
Po d zięk o wałem mu s erd eczn ie w n as zy m imien iu .
– Nie mas z za co d zięk o wać – o d p arł. – Twó j o jciec zro b iłb y to s amo d la mo ich
d zieci.
Ch cąc p o d trzy mać ro zmo wę, d o d ałem:
– Nie p rzy p u s zczałem, że ma p an k o n ia i fu rman k ę.
– Ale s k ąd – ro ześ miał s ię o d u ch a d o u ch a. Po raz p ierws zy i jed y n y u s ły s załem
ś miech tej p amiętn ej n o cy . – Wy n ająłem ch ło p a z fu rman k ą i z tą n ęd zn ą s zk ap ą,
żeb y zawió zł n as d o Sto czk a. Ale to tak i ch am… g o d zin ę temu , jak s ię p rzy p iął d o
b u telk i, teraz leży i ch rap ie n a b rzu ch u mo jej teś cio wej. M o że o n a s o b ie teg o ch ama
zatrzy mać. – Pan Sławin zn ó w s ię ro ześ miał. Po czu łem d o n ieg o s y mp atię.
Ale żeb y o n n azy wał ch ło p a chamem? To b ard zo d ziwn e. Przecież ws zy s cy
w Otwo ck u wied zieli, że p an Sławin i jeg o żo n a n ależeli d o n ieleg aln ej wó wczas
p artii k o mu n is ty czn ej i że p rzed p ierws zy m maja p o licja zamy k ała ich w ares zcie
p rewen cy jn y m n a co n ajmn iej ty d zień . A g d zie id ea ró wn o ś ci i b raters twa
ws zy s tk ich k las ?
Filo zo ficzn e ro zważan ia mu s iały mn ie u ś p ić, p rzes p ałem ch y b a p arę g o d zin ,
k ied y n ag le o b u d ził mn ie p iek ieln y h ałas . Wark o t s iln ik ó w n ad g ło wą, k rzy k i, jęk i,
rżen ie k o n i, jak iś o b cy p rzery wan y terk o t – zo rien to wałem s ię p o ch wili – to d źwięk
k arab in ó w mas zy n o wy ch ! By łem s am n a n as zej fu rze, o p u s zczo n ej p rzez p as ażeró w,
k tó rzy ch ro n ili s ię w p rzy d ro żn y m ro wie. Nis k o n ad d ro g ą leciały d wa s amo lo ty
z czarn y mi k rzy żami n a s k rzy d łach . W n as tęp n ej ch wili i ja s k o czy łem d o ro wu
i s k u liws zy s ię jak jeż, leżałem z g ło wą wtu lo n ą w ramio n a. Wo k ó ł n as p an o wał
ch ao s tru d n y d o o p is an ia. Lu d zie b ieg ali we ws zy s tk ie s tro n y . J ed n i s zu k ali
s ch ro n ien ia p o d p rzewró co n y mi wo zami, in n i p ęd zili b ezład n ie p o rży s k ach p o o b u
s tro n ach s zo s y . J es zcze in n i leżeli s k u len i, jak ja, w p rzy d ro żn y ch ro wach . Os zalałe
z p rzerażen ia k o n ie, wciąż zap rzężo n e d o wo zó w, częs to p rzewró co n y ch ,
z ro zs y p an y mi to b o łami, g alo p o wały p rzed s ieb ie, o d czas u d o czas u s tając d ęb a.
Kilk a k o n i leżało n a ziemi. Ty lk o n as z k o ń , n ie zwracając n a n ic u wag i, s k u b ał trawę
ro s n ącą p rzy d ro d ze. Szk ap a g łu ch a czy też całk iem s traciła in s ty n k t
s amo zach o wawczy ?
Po ch wili terk o t k arab in ó w mas zy n o wy ch u cich ł i wark o t mo to ró w zaczął s ię
o d d alać. Po d n io s łem g ło wę.
Ws ch o d zące s ło ń ce s tało tu ż n ad h o ry zo n tem, czerwo n e i o g ro mn e. Lazu r
b ezch mu rn eg o n ieb a zak łó cały ty lk o ciemn e k s ztałty o d latu jący ch s amo lo tó w.
Ciek awo ś ć p o k o n ała s trach . Wy g rzeb aws zy s ię z ro wu , ws tałem n a n o g i. Ro wy
p ełn e b y ły lu d zi. Sto jąca o b o k mn ie k o b ieta w k o lo ro wej ch u s tce n a g ło wie wo łała
p rzeraźliwy m g ło s em: „Wład ek ! J an ek !”. Nie b y ło o d p o wied zi. Ko b ieta p o b ieg ła
w p o le i jej n awo ły wan ia: „Wład ek ! J an ek ! Wład ek , J an ek !” p o wo li cich ły wś ró d
jęk ó w, zawo d zeń , wo łan ia o p o mo c. Tu i ó wd zie lu d zie k lęczeli, mo d ląc s ię n a g ło s ,
in n i k lęczeli w milczen iu i ty lk o p o ru s zające s ię warg i i p acio rk i ró żań ca
p rzes u wające s ię międ zy p alcami zd rad zały p o b o żn e s k u p ien ie. W ro wie
n ap rzeciwk o g ru p k a lu d zi zeb rała s ię wo k ó ł k s ięd za w s u tan n ie i o d mawiała
ch ó raln ie litan ię: „… mó d l s ię za n ami”.
Nag le d źwięk s iln ik ó w zaczął n aras tać i ch wilę p o tem b y ł zn ó w tu ż n ad n ami. Raz
jes zcze terk o t k arab in ó w mas zy n o wy ch zag łu s zy ł k rzy k i i lamen ty . M o men taln ie
zn alazłem s ię zn o wu w ro wie, s k u lo n y , i n aś lad u jąc in n y ch , zak ry łem g ło wę ręk ami.
Po raz p ierws zy w ży ciu d o mn ie s trzelan o ! Nie zn ajd u ję s łó w, ab y o p is ać to , co
wó wczas czu łem. Strach , trwo g a, lęk n ie o d d ają u czu cia b ezrad n o ś ci k o g o ś , k to
z czło wiek a s tał s ię p o p ro s tu celem. Nawet teraz, p rzes zło p ó ł wiek u p ó źn iej, d o b rze
p amiętam ten zwierzęcy s trach .
Tak więc o s trzeliwan ie u ciek in ieró w n a d ro g ach to b y ła p rawd a, n ie p ro p ag an d a.
By łem n ao czn y m ś wiad k iem, miałem wo k ó ł o b razy , d źwięk i i o d ó r s trach u . Ten
n iemieck i p ilo t p rzelatu jący n ad g ło wą s trzelał d o mn ie. Do n as ws zy s tk ich
s tło czo n y ch tu w ro wie. Do Bo g u d u ch a win n y ch k o b iet i d zieci. Sp o jrzałem w g ó rę.
Samo lo t s ię p o ch y lił, zo b aczy łem lo tn ik a. Czy mi s ię zd awało , że s ię triu mfaln ie
ś mieje? Czy k rzy czałem ze zło ś ci i s trach u ? M o ja zaciś n ięta p ięś ć o d ru ch o wo s ię
p o d n io s ła.
Ro wy p rzy d ro żn e o p u s to s zały , lu d zie b ieg li n a o ś lep p rzed s ieb ie, ch o ć p u s te
ś ciern is k a z o b u s tro n d ro g i n ie d awały żad n eg o s ch ro n ien ia. Krzak i i d rzewa b y ły
zb y t d alek o . Samo lo ty p rzeleciały n ad n ami jes zcze d wa razy , p ru jąc p ro s to
w b ezb ro n n y tłu m. Cały n alo t trwał zaled wie k ilk a min u t, ale zas łał d ro g ę, p o la
i ro wy n ieru ch o my mi ciałami lu d zi i k o n i.
Nig d y p rzed tem n ie wid ziałem martweg o czło wiek a. Nieży we p tak i, ro b ak i czy
mięs o n a h ak ach rzeźn ik a b y ły czy mś p o ws zed n im. Ze d wa lata p rzed wo jn ą zd ech ł
n a n o s acizn ę n as z s zczen iak , To mmy , i z p o mo cą o jca p o ch o wałem g o w o g ro d zie. To
b y ła jed y n a ś mierć, k tó rej d o ś wiad czy łem w d zieciń s twie.
A teraz d o o k o ła mn ie leżały ciała lu d zi i k o n i – jak k ied y ś To mmy – cich e
i n ieru ch o me.
Gd y wark o t s iln ik ó w zamarł w k o ń cu w d ali, n as iliły s ię k rzy k i, jęk i, b łag an ia
o p o mo c, ś p iewn e s ło wa mo d litwy p o p o ls k u , h eb rajs k u , ży d o ws k u . Kto ś g ło ś n o
mó wił El mole rachmim, s ło wa h eb rajs k iej mo d litwy zn an e mi z lek cji literatu ry
p o ls k iej – wiers z Go mu lick ieg o ? Gru p a k o b iet z k s ięd zem zn ó w o d mawiała litan ię.
Ran n i ze ś ciern is k a czo łg ali s ię, s zu k ając s ch ro n ien ia p rzed n as tęp n y m n alo tem
i zo s tawiając za s o b ą k rwawy ś lad . J ed n eg o p o d ru g im wciąg aliś my d o ro wu .
Po mag ałem ran n y m mech an iczn ie, wciąż n as łu ch u jąc wark o tu i s zu k ając w g ó rze
czarn y ch k rzy ży . Ale tam ty lk o b łęk it n ieb a. Przed ch wilą zło wro g ieg o i g ro źn eg o ,
a teraz czy s teg o i n iezd o ln eg o d o s k rzy wd zen ia k o g o k o lwiek . Tak n ied awn o
s iejąceg o ś mierć. Zmiatająceg o lu d zi i zwierzęta. Bezwzg lęd n ie. Na o ś lep . Stary ch
i mło d y ch . M ężczy zn , k o b iety i d zieci.
Z n as zej czwó rk i s zczęś liwie n ik t n ie d o zn ał s zwan k u , ale jed n a z p as ażerek
fu rman k i p an a Sławin a zo s tała ran n a w ramię i p an i Sławin o wa ją o p atry wała.
Na d ro d ze, p rzy ro wie, s tał n as z k o ń w u p rzęży , wciąż międ zy d y s zlami
wy ład o wan ej b ag ażem fu rman k i. Ale n ie s k u b ał trawy . Stał s p o k o jn ie, lecz g ło wę
miał zwies zo n ą, ws trząs ały n im d rg awk i, a n a ziemi zeb rała s ię k ału ża ciemn ej k rwi.
J es zcze k ilk a mo cn iejs zy ch d rg awek i n as za d o tąd tak ap aty czn a s zk ap a zaczęła
jak b y w zn iecierp liwien iu p rzes tęp o wać z n o g i n a n o g ę. Gło wa o p ad ała co raz n iżej.
Wres zcie p rzed n ie n o g i s ię u g ięły , k o ń o p u ś cił s ię n a k o lan a, p o ch wili leg ł n a b o k u
w k ału ży włas n ej p o s o k i. J eg o właś ciciel, ó w ciemn y cham, wy g ramo lił s ię z ro wu ,
u k ląk ł p rzy g ło wie zwierzęcia i g ład ził je p o k ark u .
Samo lo ty n ie wracały i lu d zie p o wo li zaczęli zn ó w wy ch o d zić n a d ro g ę. Teraz,
w s ło ń cu d n ia, s zo s a wy d awała s ię jes zcze b ard ziej zatło czo n a n iż p rzed n alo tem. Po
o b u s tro n ach o n iemiali lu d zie k o p ali p ły tk ie g ro b y , u s tawiając n a n ich k rzy że ze
związan y ch p aty k ó w. Witek , Emil, Gu tek i ja o fiaro waliś my n as zą p o mo c, ale
zo rien to waliś my s ię, że to s ą ro d zin n e s p rawy i że jes teś my ty lk o in tru zami.
Ty mczas em k lan Sławin ó w g o to wał s ię d o d als zej d ro g i n a p iech o tę.
Po d zięk o waliś my p an u Sławin o wi za p o d wó zk ę, zab raliś my n as ze p lecak i
i ru s zy liś my p rzed s ieb ie. Res zta czwartk u 7 wrześ n ia n ie zap is ała s ię w mo jej
p amięci. M as zero waliś my d alej n a ws ch ó d , ziarn k a p ias k u w p u s ty n i u ciek in ieró w.
W p o ró wn an iu z d n iem p o p rzed n im tłu m s ię p rzerzed ził. Lu d zie ro zes zli s ię w ró żn e
s tro n y . Gd y n ad es zła n o c, p rzes p aliś my s ię n a s u ch y ch liś ciach w p rzy d ro żn y m
las k u i o ś wicie b y liś my zn ó w w d ro d ze. M as zero waliś my p rzez cały p iątek . Gd y
s k o ń czy ły s ię zap as y k an ap ek , ży wiliś my s ię o wo cami zerwan y mi z p rzy d ro żn y ch
d rzew. Po p o łu d n iu d ro g a wio d ła p rzez p o la warzy wn e, więc n ab raliś my p ełn e
k ies zen ie march ewek , k tó re o s k ro b an e mo im fiń s k im n o żem o k azały s ię s maczn e.
Wk ró tce zo s taliś my s ami n a d ro d ze. Up arcie s zliś my p rzed s ieb ie. Po ws iach
i mias teczk ach s ch o d zili s ię lu d zie, zas y p u jąc n as p y tan iami: Czy Niemcy s ą tu ż za
n ami? Czy zajęli Wars zawę? Czy wo jn a s ię ju ż s k o ń czy ła? Na wieś ć, że id ziemy
zaciąg n ąć s ię d o wo js k a, mężczy źn i wzru s zali ramio n ami, a k o b iety ciężk o
wzd y ch ały : „Przecież wy jes zcze d zieci… J ak że matk i was p u ś ciły ? Po win n y b y ły
zamk n ąć was w p iwn icy ”. Po tem wy n o s iły g ru b o p o s maro wan e mas łem lu b s malcem
p ajd y s itk o weg o ch leb a – o d tamteg o czas u ju ż n ig d y tak d o b reg o ch leb a n ie jad łem
– o g ó rk i k was zo n e, ś liwk i, zs iad łe mlek o . M ieliś my czy m zap łacić, ale n ik t g ro s za
wziąć n ie ch ciał, ch o ć wieś p o d las k a n ie b y ła b o g ata.
I tak s zliś my p rzed s ieb ie. W n ies k o ń czo n o ś ć. Na o b o lały ch n o g ach .
Trzy maliś my s ię razem, we czwó rk ę. Wy mien ialiś my p o zd ro wien ia z in n y mi
p iech u rami, u ciek in ierami, ale u ważaliś my s ię za in n y ch , p rzecież b y liś my p rawie
żo łn ierzami. W p iątek , p o d wieczó r, p o p rzejś ciu o k o ło 8 0 k ilo metró w w tro ch ę
p o n ad 4 8 g o d zin , d o tarliś my d o Żu k o wa, s tacji k o lejo wej n a lin ii Wars zawa– Brześ ć.
Nied łu g o d o łączę d o o jca, p o my ś lałem i ciężar s p ad ł mi z s erca. Po d ejmo wan ie
d ecy zji, ro związy wan ie p ro b lemó w, to p rzecież n ależało d o o jca, n ie d o mn ie. A p o za
ty m b ezu s tan n e to warzy s two n awet d o b ry ch k o leg ó w mo że s ię zn u d zić i b ez żalu
g o tó w b y łem p o żeg n ać Witk a, Emila i Gu tk a. Nie żeb y ś my s ię p o k łó cili. Wciąż
b y liś my p rzy jació łmi… n awet b liżs zy mi n iż k ied y k o lwiek . Ale mo że co za d u żo , to
n iezd ro wo …
Ws zy s cy mieliś my włas n e p lan y n a Brześ ć. J a p rzed e ws zy s tk im o d n ajd ę o jca.
Witek n ie miał wątp liwo ś ci, że zo s tan ie k o res p o n d en tem wo jen n y m. M iał
s ied emn aś cie lat, ch ciał b y ć d zien n ik arzem, a w p lecak u miał ap arat fo to g raficzn y .
„Pu łk o wn ik Umias to ws k i wy raźn ie p o wied ział p rzez rad io ”, u p ewn iał Witek s am
s ieb ie, „że p o d ru g iej s tro n ie Bu g u o rg an izu je s ię n o wa lin ia o b ro n y . A n o wo czes n a
armia n ie mo że s ię o b ejś ć b ez k o res p o n d en tó w. Prawd a? Sło wa s ą g ło ś n iejs ze o d k u l.
Sp u s t to k ażd y d u reń n acis n ąć p o trafi”. Emil i Gu tek mieli d ro g ę wy ty czo n ą p rzez
ro d zicó w – s zli d o wu jk a d o Pru żan , a d o p iero p o tem d o wo js k a.
O zmierzch u s tacja k o lejo wa w Żu k o wie b y ła ciemn a i cich a, a p o n ied awn y m
n alo cie b rak o wało jej d ach u , jak ró wn ież jed n ej ze ś cian . Niemn iej tro ch ę lu d zi
w mały ch g ru p ach czek ało n a p o ciąg . Bu d y n ek s tacy jn y b y ł ty lk o częś cio wo
u p rzątn ięty , tu i ó wd zie leżały jes zcze wciąż tlące s ię k ro k wie. J ak o d o wó d
d ziałaln o ś ci s trażak ó w k ału że b ru d n ej wo d y zd o b iły p o d ło g ę. Trzeb a b y ło d o b rze
p atrzeć p o d n o g i. Zap ach s p alen izn y , tak mi zn ajo my z u licy Rey mo n ta, wciąż wis iał
w p o wietrzu . Ale my , n ied o s zli wo jacy , n ie p rzejmo waliś my s ię tak imi d ro b iazg ami.
Up ewn iws zy s ię, że to r u s zk o d zo n y p rzez b o mb y ju ż s ię n ad aje d o u ży tk u i że
p o ciąg d o Brześ cia jes t o czek iwan y n azaju trz ran o , o czy ś ciliś my p o d ło g ę p o d jed n ą
z n ieu s zk o d zo n y ch ś cian , zjed liś my res ztk i ch leb a i o wo có w, p o p iliś my wo d ą
z cu d em o calałeg o k ran u i – jak o że n o c zap o wiad ała s ię ch ło d n a – zawin ięci w p alta
u ło ży liś my s ię p o k o tem d o s n u .
Gd y s ię o b u d ziłem, b y ł ju ż b iały d zień , a zamias t d ach u wid ziałem n ad s o b ą
n ieb ies k ie n ieb o . Zes zty wn iałem i b o lał mn ie p rawy b o k , n a k tó ry m leżałem.
Pró b o wałem u s iąś ć i o mało n ie k rzy k n ąłem z b ó lu . Czy żb y m p rzes p ał k o lejn y n alo t
i zo s tał ran n y , n ie zd ając s o b ie z teg o s p rawy ? Nie wied ziałem, czy d als za p o d ró ż
b ęd zie mo żliwa, tak mn ie b o lało b io d ro . Na my ś l, że zo s tan ę s am w Żu k o wie,
o g arn ęło mn ie p rzerażen ie. J es zcze raz s p ró b o wałem s ię o b ró cić i u s iąś ć. Ty m razem
p o s zło łatwiej i k u memu zd u mien iu p o ch wili b ó l zn ik ł. Ro zlu źn iłem p as ek
i zacząłem macać s ię p o b o k u . Nic n ie b o lało , n ie b y ło żad n ej ran y . Na ręk u n ie b y ło
n awet k ro p li k rwi.
Ko led zy zaczęli s ię b u d zić jed en p o d ru g im. Ws tałem, p o d n io s łem z ziemi p alto ,
w k tó re zawin ięty s p ęd ziłem n o c, wło ży łem ręk ę d o k ies zen i i… n a cały g ło s s ię
ro ześ miałem.
– Zwario wałeś ? – s p y tał Gu tek . – Nic d ziwn eg o . Wiele ci n ie b rak o wało .
Wciąż s ię ś miałem. Witek wzru s zy ł ramio n ami i zak reś lił k ó łk o n a czo le.
– Czy wies z, n a czy m s p ałem? Na march ewk ach ! – wy k rztu s iłem w k o ń cu
i wy ciąg n ąłem d wie g ru b e march wie z k ies zen i p alta. – A ju ż my ś lałem, że zo s tałem
ran n y , i s zy k o wałem s ię n a włas n y p o g rzeb …
In n i ty mczas o wi mies zk ań cy s tacji tak że b u d zili s ię d o ży cia. Kto ś o d k ry ł g o rącą
k awę w b u fecie s tacy jn y m i jak n a zawo łan ie p rzed s tację zajech ał z fan tazją wó z
p iek ars k i. Prrr… wo źn ica zatrzy mał k o n ia, ro zs zed ł s ię zap ach ś wieżeg o ch leb a.
Bu feto wa w b iały m fartu ch u wy ciąg n ęła z s zafk i mich ę mas ła.
Ży cie n ab ierało ru mień có w. A g d y k o lejarz w mu n d u rze o g ło s ił ws zem i wo b ec,
że p o ciąg d o Brześ cia n ad jed zie za k ilk a min u t, n as ze s zczęś cie s ięg n ęło s zczy tu .
Wciąż jes zcze zajad aliś my b u łk i z mas łem, g d y s ap iąc d y mem i p arą, p o ciąg
wto czy ł s ię n a s tację. Sk ład ał s ię zaled wie z k ilk u wag o n ó w i b y ł p rawie p u s ty .
Ko n d u k to r tłu maczy ł s ię g ęs to : „Led wie wy jech aliś my z Wars zawy , jak n as
zatrzy mał s emafo r i d wa s amo lo ty zaczęły walić w n as jak w k aczy k u p er, więc
p as ażero wie ro zb ieg li s ię we ws zy s tk ie s tro n y ”. Szy b y wag o n ó w b y ły w więk s zo ś ci
ro ztrzas k an e, ś cian y tu i ó wd zie p o d ziu rawio n e. Ale ch o ć lo k o mo ty wie b rak o wało
s zy b , k o cio ł b y ł n ietk n ięty , a miejs ca w wag o n ach mn ó s two . Trzeb a b y ło ty lk o
o d łamk i s zk ła s trzep ać z s ied zeń . Najważn iejs ze, że p o ciąg jech ał d o Brześ cia. Nawet
o b ilety n ik t n ie p y tał.
Po d ró ż min ęła b ez emo cji. Nik t d o n as n ie s trzelał, p o ciąg wid ać ju ż p rzes zed ł
s wó j ch rzes t b o jo wy . Na s tacjach p as ażero wie wy s iad ali, in n i ws iad ali, jak g d y b y
n ig d y n ic. Ty lk o s zk ło z ro zb ity ch o k ien i d ziu rawe ś cian y p rzy p o min ały o wo jn ie.
J ak ró wn ież ro zmo wy w p rzed ziale. W Białej Po d las k iej d o s iad ł s ię d o n as p o licjan t.
M imo wo li s ły s załem jeg o ro zmo wę z s ąs iad em, wid o czn ie zn ajo my m.
– … to k o n iec – rzek ł p o licjan t. – Samo lo tó w ju ż n ie mamy . Pierws zeg o d n ia
wo jn y b y ł n alo t n a lo tn is k o . Do k ład n ie wied zieli, g d zie i co . Ws zy s tk ie s amo lo ty
zn is zczy li n a ziemi.
Wy s ch n ięty , ch u d y jak s zczap a s ąs iad p o licjan ta p y k n ął z fajk i.
– Wiad o mo , p iąta k o lu mn a. Cack ali s ię z ty mi Szwab ami. J a b y m ich ws zy s tk ich
p o wy s trzelał n a p o czątk u wo jn y . Alb o n awet i p rzed tem. Szwab s k ie n azwis k o , o d
razu k u la w łeb . J ak n ie Szwab , to Ży d . Niewielk a s trata. Ws zy s tk ie te Fry ce
i Herman y . Pieś cili s ię z n imi, teraz mają za s wo je.
– Ch y b a mas z p an rację – p o tak n ął p o licjan t. – Pierws zeg o d n ia zn aleźli tak ieg o ,
co to latark ą s y g n alizo wał, ch o ć s amo lo tó w jes zcze n awet n ie b y ło n ad g ło wą. Na
ws zelk i wy p ad ek g o p o wies ili. In aczej s ię tej wo jn y n ie wy g ra. Ale i tak ju ż ch y b a za
p ó źn o .
Do Brześ cia d o tarliś my d o b rze p rzed p o łu d n iem. By ła s o b o ta 9 wrześ n ia.
Twierd zę zn aleźliś my b ez tru d u , lecz o czek iwan ej p rzez n as b ramy zamk n iętej k ratą,
zwo d zo n eg o mo s tu an i n awet wart n ie b y ło wid ać. Ows zem, twierd zę o taczał p o tężn y
wał p o ro ś n ięty wy s ch n iętą trawą, d o o k o ła wału b ieg ła fo s a, k tó ra d awn o n ie wid ziała
wo d y , też zaro ś n ięta trawą. Do twierd zy wch o d ziło s ię p rzez ro d zaj tu n elu w o wy m
wale, g ru b o ś ci 2 0 – 2 5 metró w i wy s o k o ś ci jed n eg o p iętra. Brama b y ła częś cio wo
zab lo k o wan a p rzez s to jące w n iej p o jazd y , o d ciężaró wek d o mały ch tan k ietek czy
wo zó w o p an cerzo n y ch . M u s ieliś my s ię więc p rzecis k ać międ zy n imi alb o g ramo lić
s ię p rzez n ie, i n ie ty lk o n ik t d o n as n ie s trzelał, ale n ie b y ło n awet n ik o g o , k to b y
k rzy k n ął: Stój, kto idzie?
Przejś cie b ramy zajęło n am s p o ro czas u , ty m b ard ziej że s k u s iły n as o twarte
tan k ietk i. Żad en z n as d o ty ch czas n ie wid ział p an cern y ch p o jazd ó w z tak b lis k a. Po
ch wili więc Witek s ied ział n a miejs cu k iero wcy , a ja ch wy ciłem n ib y za k arab in
mas zy n o wy . Zab awa n o wy mi, ty m razem o d p o wied n imi d la n as ro zmiarem
zab awk ami trwała w p ełn i, g d y Emil p ierws zy s ię o p amiętał. „Ch o d źmy d alej. Nie
p rzy s zliś my tu s ię b awić. J es zcze s ię n awo ju jecie”. I tak p rzes zliś my p rzez b ramę
twierd zy w czas ie wo jn y , n iezatrzy man i, n iep y tan i, n iezau ważen i. Do b rze, że n ie
b y liś my n iemieck imi s zp ieg ami…
***
***
***
Dwo rzec b y ł p rawie p u s ty . Po ciąg u z Wars zawy d o Baran o wicz o czek iwan o p o
p o łu d n iu . Ob ch o d ząc s tację, wid zieliś my s zk o d y , jak ie wy rząd ziły b o mb y ,
s zczęś liwie n iewielk ie, zewn ętrzn e ś cian y b y ły jed y n ie u p s trzo n e ś lad ami
o d łamk ó w. Na s zczęś cie b u fet b y ł o twarty i całk iem d o b rze zao p atrzo n y . Przez
p o ran n e emo cje i ro zczaro wan ia zu p ełn ie zap o mn iałem, że n ic n ie jed liś my o d
wczes n eg o ś n iad an ia w Żu k o wie, więc z b u feto wy ch b u łek z jajeczn icą n ie
zmarn o waliś my n i o k ru s zy n y .
Po p o łu d n iu wjech ał n a s tację p o ciąg to waro wy . In n i czek ający g o zig n o ro wali,
lecz my wg ramo liliś my s ię n a p u s tą p latfo rmę w p o ło wie s k ład u . J u ż p o p aru
min u tach p o wo li, b ez p o ś p iech u p o ciąg ru s zy ł w d ro g ę. Ro zło ży liś my s ię,
p rzy g o to wan i n a d łu żs zą p o d ró ż, ale p o p ó ł g o d zin ie p o ciąg zaczął zwaln iać
i zg rzy tając h amu lcami, wres zcie s tan ął. Nap is n a s tacji g ło s ił: ŻABINKA. Dziwn ie
o p u s zczo n a miejs co wo ś ć; n a p ero n ie i w b u d y n k u an i ży weg o d u ch a. Gu tek ws k azał
p alcem. Po s zed łem za n im wzro k iem. M as zy n is ta i jeg o p o mo cn ik zes zli
z lo k o mo ty wy n a p ero n , zn ik n ęli, p o ch wili zjawili s ię zn o wu , p ro wad ząc ro wery .
Wo łaliś my d o n ich , ale n ie zwró cili n a n as u wag i. Nie o g ląd ając s ię n awet, ws ied li n a
ro wery , p o d jech ali d o fu rtk i i ty le b y ło ich wid ać. J ak iś s p ó źn io n y p as ażer wy s iad ł
z wag o n u , ro zejrzał s ię p o p u s tej s tacji, wzru s zy ł ramio n ami i p o s zed ł w s wo ją
s tro n ę.
Zo s tały n am zn ó w ty lk o włas n e n o g i. Nie wied ząc, w jak im k ieru n k u iś ć,
p o s tan o wiliś my mas zero wać wzd łu ż to ró w. M o że zap ro wad zą n as p ro s to d o Pru żan ?
Nie mając map y , n ie zn ając o k o licy , mo g liś my s ię zd ać jed y n ie n a s zczęś cie lu b
p rzy p ad ek . Po p aru g o d zin ach mars zu , g d y to ry p rzecięła więk s za d ro g a,
p o d b ieg liś my d o d ro g o ws k azu . Na p rawo ws k azy wał Ko b ry ń , a n a lewo , p o trzech
literach Pru… d es k a b y ła p o łaman a i res zty s ło wa b rak o wało . Czy mo żn a b y ło u fać,
że to b rak u jące żany?
By liś my zmęczen i.
– Najp ierw o d s ap n ijmy – zap ro p o n o wał Emil. – A p o tem zo b aczy my . J es teś my
ju ż p o ws ch o d n iej s tro n ie lin ii o b ro n y , b ezp ieczn i, Niemcy n ie p ó jd ą d alej.
Zes zliś my z to ru n a łąk ę. Trawa b y ła s u ch a i n ag rzan a s ło ń cem. Po ch wili
zap o mn iałem o cały m ś wiecie.
Ob u d ziła mn ie g ło ś n a ro zmo wa.
– Nie, p an o czk u , n ie – mó wił k o b iecy g ło s . – To rem d o Pru żan n ie zajd ziecie.
W żad en s p o s ó b . Tu jes t was za d ro g a. Do b ra leś n a d ro g a.
Us iad łem. Na p ień k u s ied ziała wieś n iaczk a z k o s zy k iem g rzy b ó w n a p o d o łk u
i ro zmawiała z Witk iem. Emil i Gu tek wciąż mo cn o s p ali.
– Zawied zie was p ro s to d o Pru żan – d o d ała, wy ciąg ając ręk ę w k ieru n k u
ws k azan y m p rzez p o łaman y d ro g o ws k az. – Nied alek o . J ak ieś d zies ięć wio rs t.
A i ws ie s ą p o d ro d ze. Ch ło p i wo zami jeżd żą. Lu d zie s wo i. Po d wio zą was b ez o ch y b y .
Po s zliś my za jej rad ą. Lin ia k o lejo wa, jak d o wied zieliś my s ię p ó źn iej, b ieg ła
rzeczy wiś cie p rzes zło d zies ięć k ilo metró w n a p o łu d n ie o d Pru żan . Częs to wali n as p o
ws iach ch leb em i zs iad ły m mlek iem. Przy d ro d ze g o ś cin n ie ro s ły jab ło n k i i ś liwy .
Dwa razy p o d wieźli n as fu rman k ami ch ło p i, ch ciwi wieś ci z d alek ieg o ś wiata.
Do Pru żan d o tarliś my o zmierzch u . By liś my zmęczen i, ale p o cies zaliś my s ię
my ś lą, że to ju ż k o n iec n as zej węd ró wk i. Do mias teczk a wch o d ziliś my w milczen iu .
M arzy ło mi s ię łó żk o , p rawd ziwe łó żk o , z p o ś cielą, z p o d u s zk ą… Witek , n as za
wieczn a Kas an d ra, p rzerwał milczen ie:
– Do m was zeg o wu jk a n a p ewn o jes t zamk n ięty n a cztery s p u s ty . Zo b aczy cie,
s p ak o wali man atk i i p o jech ali d alej n a ws ch ó d . I b ęd ziemy mu s ieli iś ć d alej…
Na s zczęś cie n ie miał racji. Pru żan y b y ły mały m mias teczk iem i p ierws zy
n ap o tk an y mies zk an iec n ie ty lk o zn ał n azwis k o jed y n eg o w mias teczk u d en ty s ty ,
ale zap ro wad ził n as p ro s to p o d d rzwi d o mu d o k to ra Nu s s b au ma, b awiąc n as p o
d ro d ze lo k aln y mi p lo tk ami. Witek o k azał s ię fałs zy wy m p ro ro k iem. Drzwi b y ły
o twarte, p ań s two Nu s s b au mo wie b y li w d o mu . Przy jęli n as s erd eczn ie. Ws zy s tk ich ,
n ie ty lk o Emila i Gu tk a, ale i n as , zu p ełn ie o b cy ch ch ło p có w. Cała ro d zin a
Nu s s b au mó w, włączn ie ze s łu żącą, witała n as ciep ło , b y liś my o b ejmo wan i i ś cis k an i
p rzez ws zy s tk ich p o k o lei. Go ś ć w d o m, Bó g w d o m, p o wtarzali wiele razy .
Po p aru min u tach s ied zieliś my p rzy s u to zas tawio n y m s to le, p o d czas g d y
s łu żąca zab rała s ię d o ro zs tawian ia i ś cielen ia p o lo wy ch łó żek . W czas ie k o lacji
zaczęli s ię s ch o d zić s ąs ied zi i p rzy jaciele, zn o s ząc p led y , p ierzy n y , p o d u s zk i. Wieś ć
o p rzy b y ciu węd ro wcó w s p o d Wars zawy ro zes zła s ię p o mias teczk u w mg n ien iu o k a,
jak imś mag iczn y m teleg rafem b ez d ru tu . Zan im d o s zliś my d o d es eru , całe
mies zk an ie b y ło p ełn e lu d zi. Na s to le s tał s amo war, p ierws zy , jak i w ży ciu
wid ziałem, ro zlewan o zeń h erb atę d la d o mo wn ik ó w i zeb ran y ch g o ś ci. Ws zy s cy
mó wili n araz, jed en p rzez d ru g ieg o . Sły ch ać b y ło p o ls k i, ro s y js k i, ży d o ws k i. Nie
b raliś my więk s zeg o u d ziału w k o n wers acji, b o żad en z n as n ie zn ał ży d o ws k ieg o ,
a ty lk o Emil i Gu tek zn ali ro s y js k i. Na s zczęś cie co d zien n y m języ k iem p ań s twa
Nu s s b au mó w, jak i ws zy s tk ich as y milo wan y ch Ży d ó w, b y ł p o ls k i.
W to warzy s twie k ażd y miał s wo ją zd ecy d o wan ą o p in ię, n ik t s ię z n ik im n ie
zg ad zał, ale też i n ik t n ie miał p o d s taw d o p rzewid y wan ia p rzy s zło ś ci. „Wo jn a s ię
z p ewn o ś cią s zy b k o s k o ń czy ”. „Będ zie trwała ty le lat, co p o p rzed n ia”. „Dłu g iej
wo jn y n ik t n ie wy trzy ma”. „Będ ziemy s ię b ro n ić d o o s tatn ieg o żo łn ierza”. „Ob ro n a
lin ii Narew– – Bu g to mrzo n k a jak ieg o ś n ied o warzo n eg o g en erała w Wars zawie”.
„Wiad o mo , Ry d za-Śmig łeg o ”. Kto ś s ię g o rzk o ro ześ miał. „Po d o b n o Piłs u d s k i n ig d y
n ie ch ciał g o d o p u ś cić d o wład zy ”. „Piłs u d s k i to b y ł mensch”. „On b y tej wo jn ie
zap o b ieg ł”. „Szk o d a, że g o Fran cu zi n ie p o s łu ch ali, jak p ro p o n o wał wo jn ę
p rewen cy jn ą w 1 9 3 3 ro k u ”. „Nik t g o wted y n ie s łu ch ał. An g licy p o p ierali Hitlera
jak o an tid o tu m n a Stalin a”. „Nie wiem, d laczeg o g o tak k o ch acie, Piłs u d s k i b y ł p o
p ro s tu d y k tato rem. J es zcze jed en fas zy s ta”.
Ale b zd u ry . Nie ma co ich s łu ch ać, p o my ś lałem, ale n ie wy trzy małem i też
zab rałem g ło s :
– M ars załek Piłs u d s k i n ie b y ł fas zy s tą. W s wo im czas ie b y ł n awet s o cjalis tą,
czło n k iem PPS.
– Prawd a, ale to b y ło d awn o . En d ecy n azy wali g o n awet ży d o ws k im tatą –
d o rzu cił wy s o k i, d o ro d n y , czarn o b ro d y mężczy zn a, k tó ry wy d awał s ię mieć d u ży
p o s łu ch . – Ale z czas em s ię zmien ił – d o d ał p o ch wili.
By łem ju ż b ard zo zmęczo n y . Oczy mi s ię k leiły . Gd y p an i d o k to ro wa s k in ęła
p alcem n a mn ie i n a Witk a, z wielk ą u lg ą o p u ś ciłem to warzy s two . W g ab in ecie
d o k to ra Nu s s b au ma, p o o b u s tro n ach d en ty s ty czn eg o fo tela, czek ały n a n as p o s łan e
łó żk a p o lo we.
Po d wó ch n o cach w s p artań s k ich waru n k ach , jed n ej w p rzy d ro żn y m las k u ,
a d ru g iej n a cemen to wej p o s ad zce s tacji, z ro zk o s zą wziąłem g o rący p ry s zn ic
i leg łem we włas n ej p iżamie w b iałej p o ś cieli ś wieżeg o , czy s teg o łó żk a.
Po p o ran n ej to alecie – n awet s ię o g o liłem, a g o liłem s ię ju ż d wa razy n a ty d zień
o d p rzes zło ro k u – zas ied liś my z całą ro d zin ą d o ś n iad an ia. M ó wiło s ię o ty m
i o wy m, g łó wn ie o ro d zicach Gu tk a i Emila. Ich matk a b y ła s io s trą n as zeg o
g o s p o d arza. To o n wtrącił p o d k o n iec ś n iad an ia:
– M iło n am b ęd zie, jak ws zy s cy czwo ro zo s tan iecie z n ami d o czas u , k ied y mo żn a
b ęd zie b ezp ieczn ie wró cić d o Otwo ck a. Wo jn a n ie p o trwa d łu g o . Za p arę ty g o d n i
Niemcy zajmą cały k raj.
M iałem jes zcze n ien aru s zo n e d wieś cie zło ty ch wło żo n e w wo reczek p rzez matk ę
i ch ciałem je d ać g o s p o d arzo m n a p o k ry cie k o s ztó w meg o u trzy man ia. Nawet n ie
ch cieli o ty m s ły s zeć.
– Sch o waj p ien iąd ze. Przy d ad zą ci s ię w d ro d ze d o d o mu – zawy ro k o wała p an i
Nu s s b au mo wa, k tó ra wy raźn ie n o s iła s p o d n ie w ty m d o mu .
– Zres ztą załatwimy to z two im o jcem, jak p o cieb ie p rzy jed zie – d o d ał d o k to r
Nu s s b au m, k tó ry wied ział o k artce zo s tawio n ej w twierd zy b rzes k iej.
Ży cie co d zien n e w d o mu p ań s twa Nu s s b au mó w n iewiele o d b ieg ało o d teg o , d o
k tó reg o b y łem p rzy zwy czajo n y w Otwo ck u . Brak o wało mi ty lk o ro d zicó w,
s zczeg ó ln ie o jca. Brak o wało mi włas n eg o p o k o ju , ale b y łem ju ż d o ś ć d o ro s ły , b y
w p ełn i d o cen ić u ś miech lo s u , k tó ry zap ro wad ził mn ie d o teg o g o ś cin n eg o d o mu , d o
lu d zi, k tó rzy tak s erd eczn ie mn ie p rzy g arn ęli.
J u ż n azaju trz, id ąc za rad ą d o k to ra Nu s s b au ma, k tó ry b y ł p ewien , że teg o b y
s o b ie ży czy ł mó j o jciec, zap is ałem s ię d o czwartej k las y g imn azju m p ru żań s k ieg o .
Ży cie w o s p ały ch Pru żan ach b ieg ło jes zcze tak zwy czajn y m to rem, że ro k s zk o ln y
ro zp o czął s ię n a czas , w rezu ltacie s traciłem ty lk o jed en ty d zień n au k i. Prawd ę
p o wied ziaws zy , jed y n e, co z tamtej s zk o ły p amiętam, to mo ją ó wczes n ą u k o ch an ą,
Lo lę. J ak i w Otwo ck u , g imn azju m w Pru żan ach b y ło k o ed u k acy jn e i o czy wiś cie
z miejs ca s ię zak o ch ałem. Lo la, k tó ra p o ch o d ziła z mias teczk a jes zcze mn iejs zeg o
n iż Pru żan y , mies zk ała n a s tan cji i częs to o d rab ialiś my razem lek cje w jej wy n ajęty m
p o k o ju . M am jes zcze g d zieś w alb u mie fo to g rafię Lo li z k o ro n ą g ru b y ch wark o czy
d o o k o ła g ło wy . W p amięci ta fo to g rafia wy ry ła mi s ię ch y b a b ard ziej n iż s ama Lo la.
W ty m czas ie zap o mn iałem o celu meg o wy jazd u z Otwo ck a, o wo js k u , o o b ro n ie
o jczy zn y .
Aż tu n ag ły s zo k , g ro m z jas n eg o n ieb a: rad io M o s k wa, w ty m o k res ie d o s tęp n e
źró d ło in fo rmacji, o g ło s iło , że Armia Czerwo n a p rzek ro czy ła g ran icę z Po ls k ą n a
całej jej d łu g o ś ci p rzes zło ty s iąca k ilo metró w. By ła to n ied ziela 1 7 wrześ n ia.
Rzek o my m celem in wazji b y ło „p o d an ie b ratn iej p o mo cn ej ręk i mies zk ań co m
zach o d n iej Biało ru s i i Uk rain y ”. Uk ład M o ło to w– Rib b en tro p z 2 3 s ierp n ia rzu cał
in n e ś wiatło n a ten k ro k Stalin a i wiele o s ó b w Pru żan ach zd awało s o b ie s p rawę
z p rawd ziwy ch p o b u d ek . A lo k aln i k o mu n iś ci z d n ia n a d zień p o d n ieś li g ło wy .
Res zta to ju ż h is to ria.
Nas tęp n eg o d n ia p o p o łu d n iu wracałem ze s zk o ły . Dro g a wio d ła p rzez ry n ek ,
d ziwn ie teg o d n ia zatło czo n y . Na ś ro d k u p lacu s tały trzy czo łg i z wielk imi
czerwo n y mi g wiazd ami n a s zary ch k ad łu b ach . Sied zący w o twarty ch włazach , o p arci
o d łu g ie lu fy armat żo łn ierze rzu cali p ap iero s y w wy ciąg n ięte ręce wiwatu jąceg o
tłu mu . Sk ład ał s ię o n g łó wn ie, ale n ie wy łączn ie, z lo k aln ej lu d n o ś ci ży d o ws k iej.
Przep y ch ałem s ię p rzez ten rad o s n y tłu m p ach n ący ty to n iem i p o tem n ied o my ty ch
ciał. Lecz g d y d o s zed łem d o ro g u , p o czu łem zmian ę w atmo s ferze tłu mu
s k ład ająceg o s ię tu g łó wn ie z mężczy zn . I g ło s y b y ły tu in n e, zamias t wiwató w
s ły ch ać b y ło zło wro g ie o k rzy k i, p rzek leń s twa, g łu ch e d u d n ien ie, wmies zan e w n ie
ro zp aczliwe jęk i. Ch o ć p rzerażo n y , p o d s zed łem b liżej. Na ziemi p o ś ró d
ro zwś cieczo n eg o tłu mu leżał n a b ru k u czło wiek . Tłu m s zalał, b ili leżąceg o
p ięś ciami, k o p ali o k u ty mi b u tami. Przez s zp arę międ zy lu d źmi u jrzałem n a leżący m
g ran ato wy mu n d u r p o licjan ta. J ed en z n ap as tn ik ó w s k o czy ł wp ro s t n a ciało .
Od wró ciłem s ię, ale za p ó źn o . Twarz leżąceg o b y ła ju ż ty lk o miazg ą ro zb iteg o mięs a.
Do k o ła tężała czarn a k ału ża k rwi.
Ch ciałem u ciek ać, ale n ie mo g łem. No g i wro s ły mi w b ru k . Wciąż b y ło s ły ch ać
wiwaty . Żo łn ierze z czo łg ó w mu s ieli wid zieć, co s ię o b o k d ziało , ale n awet n ie
d rg n ęli, n ie wy ciąg n ęli ręk i.
Bard zo mo żliwe, że ten p o licjan t b y ł zły m czło wiek iem. M o że b y ł n ieu czciwy ,
mo że s zan tażo wał, mo że wy ciąg ał o d lu d zi łap ó wk i. Lecz wy d awało mi s ię, że n ik t n a
tak s tras zn ą ś mierć n ie zas łu g u je.
Gd y ty lk o o d zy s k ałem wład zę w n o g ach , p u ś ciłem s ię b ieg iem d o d o mu . Ale
o b raz ciała n a ry n k u w Pru żan ach i ry k zn ęcająceg o s ię n ad n im mo tło ch u n o s zę ze
s o b ą d o d zis iaj.
***
Powrót taty
Opowieść ojca
***
Sied ząc p rzy s to le w Pru żan ach , n ie wied zieliś my jes zcze, jak i lo s s p o tk ał
o ficeró w i p o licjan tó w s p ęd zo n y ch n a ry n ek Krzemień ca. Do p iero p ó źn iej s ię
o k azało , że tę p ierws zą n o c p rzeży li. Wk ró tce p o tem zo s tali wy wiezien i d o o b o zó w
jen ieck ich n a tery to riu m Związk u Rad zieck ieg o , a n a wio s n ę 1 9 4 0 ro k u , n a ro zk az
Stalin a, zo s tali z zimn ą k rwią wy mo rd o wan i. Sło wo Katy ń p rzes zło d ziś d o h is to rii
jak o miejs ce k aźn i, tak ich miejs c b y ło jed n ak więcej. Wiele lat p ó źn iej zn alazłem
n azwis k o s try ja Ad ama n a liś cie o fiar k aty ń s k ich (n r 0 7 5 8 ).
***
Opowieść matki
Z dwojga złego…
P iń s k , liczący o k o ło p ięćd zies ięciu ty s ięcy mies zk ań có w, b y ł mias tem całk iem
in n y m n iż te, k tó re zn ałem. Ulice w cen tru m b y ły wy b ru k o wan e, ch o d n ik i, jak
ws zęd zie, z cemen to wy ch p ły t, wzd łu ż n ich s tały d o my d wu - lu b trzy p iętro we, n a
o g ó ł mu ro wan e lu b ch o ciaż o ty n k o wan e. Lecz d alej o d cen tru m Piń s k p rzes tawał b y ć
mias tem, a s tawał s ię b liżs zy ws i: d rewn ian e d o mk i, p rzeważn ie p artero we, u lice
n iezn ające b ru k u i o tej p o rze ro k u b ło tn is te lu b zamarzn ięte w g łęb o k ie k o lein y .
Ch o d n ik i, też zab ło co n e lu b p o k ry te wars twą ś n ieg u , zro b io n e b y ły z d es ek , częs to
u ło żo n y ch p o d d ziwn y mi k ątami. Ch o ć o k o liczn e ws ie zamies zk an e b y ły
w więk s zo ś ci p rzez b iało ru s k ich ch ło p ó w, a małe mias teczk a p rzez Ży d ó w,
p ielęg n u jący ch częs to b ard ziej ro s y js k ą n iż p o ls k ą trad y cję, to lu d n o ś ć Piń s k a,
s to licy Po les ia, b y ła mies zan a, p o ls k o -ży d o ws k a, a mo że n awet ży d o ws k o -p o ls k a.
Po d ró ż z Brześ cia p o zb awio n a b y ła wrażeń . Krajo b raz za o k n em b y ł mo n o to n n y ,
n izin n y , g aje, las y , ch as zcze, p o la, małe u b o g ie mias teczk a, zap u s zczo n e ws ie,
g d zien ieg d zie wąs k ie d ro g i, a ws zy s tk o p o k ry te b iałą p ierzy n ą ś n ieg u .
Po d jeżd żaliś my d o s tacji. Ojciec o two rzy ł o k n o . Po wiało mro źn y m p o wietrzem.
– Nas ze mies zk an ie – p o wied ział – ma b y ć n ied alek o d wo rca. Ulica Niek ras o wa 2 .
M u s ieli s zy b k o zmien ić n azwy u lic. Do k to r Wein th al p is ał, że i d o cen tru m, i d o
p o lik lin ik i jes t s tamtąd n ied alek o . Zres ztą w tej d ziu rze ch y b a ws zy s tk o jes t b lis k o .
Za o k n em zaczęły mig ać s łu p y teleg raficzn e, ro zrzu co n e d o mk i.
– Tak , n iewielk a to s to lica – d o d ał. – Będ zies z mu s iał s ię ro zejrzeć za s zk o łą,
Stefan k u . Najlep iej zaczn ij jes zcze p rzed Bo ży m Naro d zen iem.
– Nie ma ju ż Bo żeg o Naro d zen ia, tatu s iu – u ś wiad o miłem o jca – teraz jes t ty lk o
p rzerwa n o wo ro czn a.
– Ale też mają p o my s ły – o b ru s zy ła s ię mama.
Do k to r Wein th al, lary n g o lo g , i jeg o żo n a, An iela, o k u lis tk a, b y li d o b ry mi
zn ajo my mi ro d zicó w jes zcze w Otwo ck u , a w Piń s k u zn aleźli s ię jak iś mies iąc czy
d wa p rzed n ami. Ich jed y n y s y n , też Stefan , b y ł mo im k o leg ą. By ł wp rawd zie o d wa
lata o d e mn ie mło d s zy , ale to lero wałem g o z k ilk u wzg lęd ó w. Po p ierws ze, p rzed
wo jn ą Stefan miał s tó ł p in g p o n g o wy lep s zy o d mo jeg o . A co ważn iejs ze,
p o d k o ch iwałem s ię – wó wczas jes zcze n ieś wiad o mie – w jeg o matce, p an i An ieli,
k tó ra d o b rze g rała w p in g -p o n g a i ch ętn ie b rała u d ział w n as zy ch meczach . By ła to
b ard zo ład n a, ch o ć raczej k o rp u len tn a, p an i. Prawd ziwy g ejzer h u mo ru ,
n iewy czerp an e źró d ło n o wy ch d o wcip ó w, k tó re jak b y wy trzep y wała z ręk awa. Ob o je
Wein th alo wie p raco wali teraz w p iń s k iej p o lik lin ice i to właś n ie p rzez n ich ro d zice
zn aleźli tam p o s ad y . I to o n i wy n ajęli d la n as mies zk an ie.
Tru d n o ś ci mies zk an io we w Piń s k u b y ły n ie mn iejs ze n iż w Brześ ciu ,
s p o wo d o wan e zaró wn o d u żą liczb ą u ch o d źcó w, jak i n ap ły wem n o wy ch wład có w, tak
wo js k o wy ch , jak i cy wiln y ch . Nas za g o s p o d y n i, p an i M arg u lis o wa, b y ła wd o wą,
mies zk ała w n iewielk im p iętro wy m d o mk u n ad rzek ą Pin ą, g d zie zatrzy mała d la
s ieb ie g ó rę, a n am wy n ajęła p arter. Sama n ie wied ziała, czemu zawd zięcza fak t, że jej
d o ty ch czas n ik o g o p rzy mu s o wo n ie d o k watero wali.
Na s tacji mieliś my d o wy b o ru s an ie i d o ro żk ę, wy b raliś my tę d ru g ą i b ez
tru d n o ś ci d o jech aliś my n a u licę Niek ras o wa. Do ro żk a zatrzy mała s ię p rzed d o mem
o ty n k o wan y m n a k remo wo . Ulica Niek ras o wa b ieg ła wzd łu ż zamarzn iętej rzek i
i o b s ad zo n a b y ła d rzewami. Śn ieg mu s iał s p aś ć n ied awn o i teraz, p rzy b ezch mu rn y m
n ieb ie, p ro mien ie zach o d ząceg o s ło ń ca z lek k a zło ciły jeg o p o wierzch n ię. Ulica b y ła
p u s ta, s p o k o jn a, a n a p rzeciwleg ły m b rzeg u n iezb y t s zero k iej rzek i wid ać b y ło
n iewielk ie, n ieco p o d u p ad ające p artero we zab u d o wan ia. Sp o d p rzy k ry wająceg o
ws zy s tk o ś n ieg u wy s tawała d u ża tab lica z częś cio wo wid o czn y m n ap is em: PIŃ…
UB… … CHTOWY. Ah a, Piń s k i Klu b J ach to wy , d o my ś liłem s ię. Szu mn a n azwa n a te
p arę s zo p .
Nas ze mies zk an ie s k ład ało s ię z trzech p o k o i i z k u ch n i, w k tó rej k ró lo wał p iec
n a to rf lu b d rewn o . Łazien k i n ie b y ło , ale w s y p ialn i ro d zicó w u rzęd o wał s to jak
z mis k ą i d zb an em n a wo d ę. Drzwi w k o ń cu k o ry tarza p ro wad ziły d o zu p ełn ie
cy wilizo wan ej ws p ó ln ej u b ik acji. Do b rze, że n ie trzeb a b ieg ać d o wy g ó d k i n a
p o d wó rk u , p o my ś lałem.
Do g imn azju m zo s tałem p rzy jęty b ez k ło p o tó w. M o ja n o wa s zk o ła mieś ciła s ię
w d u ży m mu ro wan y m b u d y n k u w cen tru m mias ta. To p rzed wo jen n e, k o ed u k acy jn e
g imn azju m p ań s two we wciąż jes zcze n o s iło imię Tad eu s za Ko ś ciu s zk i, ale ju ż
p rzes zło n a s y s tem d zies ięcio letn iej s zk o ły ty p u s o wieck ieg o . Nau czy ciele b y li
wciąż ci s ami, a języ k iem wy k ład o wy m b y ł p o ls k i. W ó s mej k las ie (o d p o wied n ik u
n as zej d awn ej czwartej g imn azjaln ej) b y ło n as p rzes zło trzy d zieś cio ro u czn ió w
i u czen n ic.
Ale i ten s tan n ie trwał d łu g o . Gd y wró ciłem p o p rzerwie n o wo ro czn ej, zas tałem
całk iem in n ą s zk o łę. To ju ż n ie b y ło p o ls k ie g imn azju m, a p o Ko ś ciu s zce n ie zo s tał
ś lad . Tab lica n a s zk o le o b wies zczała teraz, że zn ajd u je s ię tu Pierwaja Białoruskaja
Diesiatilietka. Z d n ia n a d zień języ k iem wy k ład o wy m s tał s ię – teo rety czn ie –
b iało ru s k i i tu zaczęły s ię p ro b lemy . Nawet p o d awn ej s o wieck iej s tro n ie
ty lk o ch ło p i i en tu zjaś ci zn ali ten języ k , k tó ry d o n ied awn a is tn iał ty lk o w mo wie.
So wieck a Biało ru ś d o p iero p o rewo lu cji p rzy jęła ro s y js k i alfab et i zaczęły s ię
two rzy ć zalążk i literatu ry . U n as w s zk o le zaled wie k ilk o ro u czn ió w ze ws i zn ało
b iało ru s k i, a i o n i d o ty ch czas s ię d o teg o n ie p rzy zn awali.
Zaczęła s ię więc p rawd ziwa s zo p k a. Nas za b y ła p o lo n is tk a, miła mło d a p an i
z d o b rej ziemiań s k iej ro d zin y , ch cąc n ie ch cąc, mu s iała n as teraz u czy ć
b iało ru s k ieg o . A że b y ł to języ k o b cy tak d la n iej, jak i d la n as , b rn ęliś my
w n iezn an e ws zy s cy razem. Więk s zo ś ć lek cji s iłą rzeczy o d b y wała s ię d alej p o
p o ls k u . Kilk o ro n au czy cieli s tarało s ię mó wić p o ro s y js k u , ale i teg o języ k a n ie
zn ając, d awali n am d u żo p o wo d u d o ś miech u . Ty lk o p ro fes o r Śliwiń s k i, matematy k ,
s iwy , n o b liwy i b ard zo miły p an , zn ał ro s y js k i jes zcze z czas ó w cars k ich i u ży wał g o
czas em w k las ie, s zczeg ó ln ie g d y o d wied zał ją d y rek to r. No wy d y rek to r (co s ię s tało
z p o p rzed n im, n ik t n ie wied ział) b y ł p rzy s łan y czy to z M iń s k a, czy n awet
z M o s k wy , lecz b iało ru s k ieg o też n ie zn ał. Uczy ł n as k o n s ty tu cji s talin o ws k iej. Tak !
Przez całą g o d zin ę, co ty d zień , d u k aliś my tę k o n s ty tu cję, p arag raf p o p arag rafie. To
arcy d zieło literatu ry i ś wiad ectwo d emo k racji trzeb a b y ło zn ać n a p amięć. Co
d ziwn e, d o d ziś k ilk a p arag rafó w p amiętam. Szczeg ó ln ie te g ro tes k o we, o wo ln o ś ci
o b y watela, o jeg o p rawie d o o p u s zczen ia s o wieck ieg o raju , te zap ewn iające
tajemn icę k o res p o n d en cji; k ażd y z n as ju ż wied ział, ile mają o n e ws p ó ln eg o
z p rawd ą.
W ty m s amy m czas ie zn ik n ął też n as z n au czy ciel ch emii. Po ws tała więc s y tu acja,
w k tó rej u czn io wie k las y d zies iątej, p rzy g o to wu jący s ię d o matu ry , zo s tali
p o zb awien i n au czy ciela jed n eg o z ważn iejs zy ch p rzed mio tó w. I tak p ewn eg o d n ia
zo s tałem wezwan y d o d y rek to ra.
– Po d o b n o mas z zd o ln o ś ci d o n au k ś cis ły ch – zaczął s wą wy p o wied ź. M ó wił
p o wo li, b o wied ział, że p o ro s y js k u s łab o ro zu miem. – Nau czy ciel ch emii p o d o b n o
mó wił, zan im g o … n o wies z… że jes teś w jeg o p rzed mio cie całk iem zaawan s o wan y .
M amy tu tru d n ą s y tu ację. Z b rak u n au czy ciela k to ś mu s i p o mó c d zies iątej k las ie
p rzy g o to wać s ię d o eg zamin u . To o czy wiś cie b y łab y p raca s p o łeczn a, n ieo d p łatn a.
Ale za to h o n o r wielk i. M ó g łb y ś s ię o p ierać n a p o ls k im p o d ręczn ik u i p raco wać
z k las ą w was zy m języ k u .
Nie wierzy łem włas n y m u s zo m. Czy żb y mó j ro s y js k i mn ie zawo d ził? Nie
wied ziałem, co p o wied zieć. Wid ząc, że s ię wah am, d y rek to r d o rzu cił:
– To mo że ci p o mó c p rzy ws tąp ien iu d o Ko ms o mo łu .
J a? Do Ko ms o mo łu ? Na to s tan o wczo n ie miałem o ch o ty . Ale my ś l
o p ro wad zen iu lek cji ch emii o d wie k las y wy żej p o ch leb iła mi. Ch y b ab y m s o b ie
p o rad ził. Uczn io wie w k las ie d zies iątej, d awn ej d ru g iej licealn ej, b y li o d e mn ie
s tars i o d wa, trzy , n awet i cztery lata. Wy o b raziłem s o b ie min y ro d zicó w, k ied y im
o ty m p o wiem.
Pro wad ziłem lek cje raz n a ty d zień . W k ażd ą wk ład ałem d u żo p racy . Z b rak u
o d czy n n ik ó w i in n y ch materiałó w s zk o ln e lab o rato riu m b y ło zamk n ięte, więc
ws zy s tk o s p ro wad zało s ię d o k u cia z p o d ręczn ik a. „M o i” u czn io wie, p o b u d zen i
p ers p ek ty wą eg zamin u matu raln eg o , b ard zo s ię s tarali i n ie s p rawiali mi k ło p o tu .
Przerab ialiś my p o ls k i p o d ręczn ik ro zd ział p o ro zd ziale. Gd y n ap o ty k ałem
tru d n o ś ci, zwracałem s ię d o p ro fes o ra Fries n era, n au czy ciela fizy k i, k tó ry ch ętn ie
p rzy ch o d ził mi z p o mo cą. M ó j p res tiż wś ró d k o leg ó w b ard zo wzró s ł, ale p o n ieważ
n ie d o czek aliś my s ię w Piń s k u o g ło s zen ia wy n ik ó w eg zamin ó w, n ie d o wied ziałem
s ię n ig d y , jak s o b ie d ali rad ę n a matu rze mo i u czn io wie.
Ży cie w Piń s k u s tawało s ię z d n ia n a d zień co raz tru d n iejs ze. Sk lep y zo s tały
u p ań s two wio n e i jak za d o tk n ięciem czaro d ziejs k iej ró żd żk i p ó łk i o p u s to s zały .
Ko ru p cja k witła. Sk lep ik arz, k tó remu d awn iej zależało n a k lien cie, s tał s ię teraz
p an em i b rał łap ó wk i n a p rawo i lewo . Pry watn y h an d el is tn iał jed y n ie n a targ u ,
g d zie wiejs k ie p ro d u k ty mo żn a b y ło d o s tać za cen ę k ilk ak ro tn ie wy żs zą o d
o ficjaln ej, s k lep o wej, czy s to teo rety czn ej, b o to waru tam n ie b y ło . Czarn y ry n ek
p ro s p ero wał i mo żn a b y ło n a n im d o s tać p rawie ws zy s tk o , ale za wy g ó ro wan e cen y .
Za o d p o wied n ią o p łatą czarn o ry n k o wy h an d larz d o s tarczał n awet d o d o mu czy to
k rążek k iełb as y , czy p o łeć s ło n in y , d la n iep o zn ak i p rzy n o s zo n e w teczce. Na
s zczęś cie fin an s o wo s taliś my n ie n ajg o rzej. Pen s ja lek arza wy n o s iła cztery s ta ru b li
mies ięczn ie za czterd zieś ci g o d zin p racy ty g o d n io wo . Ojciec p raco wał teo rety czn ie
n a d wa i p ó ł etatu , co w p rak ty ce o zn aczało b y d wad zieś cia g o d zin n a d o b ę, za co
zarab iał ty s iąc ru b li n a mies iąc. M atk a zarab iała cztery s ta ru b li n a jed n ej s tawce.
Żeb y s y s tem wy k o rzy s tać, trzeb a b y ło g o p o zn ać, i men to rem o jca s tał s ię d o k to r
Wein th al.
Wein th alo wie b y li ju ż o d d wó ch mies ięcy ś wietn ie zo rien to wan y mi
mies zk ań cami Piń s k a, k ied y wp ad li n a h erb atk ę w wieczó r n as zeg o p rzy jazd u .
Po częs tu n ek p rzy n ieś li ze s o b ą: ch leb , mas ło , s zy n k ę, s er, p aczk ę h erb aty , cu k ier.
I co ważn iejs ze, p o d zielili s ię z n ami d o ś wiad czen iem n ab y ty m p rzez d wa mies iące
s o wieck iej o k u p acji. Po s zed łs zy z matk ą d o k u ch n i p rzy g o to wać h erb atę, n ie
mo g łem s ię o p rzeć p y tan iu : J ak o n i zd o b y li te ws zy s tk ie s mak o ły k i? Alb o n a
czarn y m ry n k u , alb o w s k lep ie s p o d lad y , in n y ch mo żliwo ś ci n ie ma. A ws zy s tk o
tak ie ś wieżu tk ie… Ch y b a d ziś k u p io n e. Gd y wró ciliś my d o p o k o ju , d o k to r
Wein th al wy jaś n iał właś n ie o jcu tajn ik i h an d lu w s o cjalis ty czn y m s y s temie:
– … zau waży łem, że w mo jej s k ó rzan ej k u rtce, z czap k ą fu trzan ą n a g ło wie
i w b u tach z ch o lewami, częs to b y łem b ran y za wy żs zeg o s o wieck ieg o
fu n k cjo n ariu s za. Po my ś lałem, że mo żn a to wy k o rzy s tać. Któ reg o ś d n ia, wracając
z p o lik lin ik i, n atk n ąłem s ię n a k o lejk ę d o s k lep u s p o ży wczeg o . Po s tan o wiłem
s p ró b o wać s zczęś cia. Przes zed łem s o b ie z g łu p ia fran t wzd łu ż całej k o lejk i
i ws zed łem wp ro s t d o s k lep u . Nik t n awet n ie p is n ął. Ku p iłem, co ch ciałem,
i wy s zed łem. Od teg o czas u n ig d y n ie s to ję w k o lejce. Id ę n a s am p rzó d , k ln ę g ło ś n o
p o ro s y js k u , lu d zie s ię ro zch o d zą, b y mn ie p rzep u ś cić, n o i s p rawa załatwio n a. Bio rę,
co d ają, p łacę o ficjaln ą cen ę i wy ch o d zę, zan im k to k o lwiek s ię zo rien tu je. I jak o ś to
id zie. Dziwn e czas y … – zak o ń czy ł filo zo ficzn ie.
Do k to r Wein th al b y ł wy s o k i, p o s tawn y i d o b rze zn ał ro s y js k i. By ł ty lk o tro ch ę
mło d s zy o d mo jeg o o jca, więc n a p ewn o ch o d ził d o s zk o ły jes zcze za cars k ich
czas ó w.
– M o żn a i tak – zao p in io wała mama – ale ch y b a n ie w n ies k o ń czo n o ś ć.
Do k to r Wein th al zao p o n o wał:
– Przy jech aliś my tu w p o ło wie wrześ n ia. Prawie w ty m s amy m czas ie, co
Ro s jan ie. Sk lep y u p ań s two wili i o g o ło cili g d zieś w lis to p ad zie. Więc ju ż p rzes zło
mies iąc u ch o d zi mi to n a s u ch o . Czas em An iela też b ierze u d ział w tej zab awie.
Szu k amy n iezo rg an izo wan ej k o lejk i i ja zab ieram s ię d o jej p o rząd k o wan ia. Tak
jak b y z u rzęd u . Parę s o czy s ty ch p rzek leń s tw p o ro s y js k u b ard zo p o mag a. W k o ń cu
s taję p rzy wejś ciu i p rzep u s zczam lu d zi p o p o rząd k u . Daję p ierws zeń s two k o b ieto m
w ciąży , k alek o m i w ten s p o s ó b wp ro wad zam An ielę raz czy d wa razy . Do d o mu
wracamy o d d zieln ie.
W ciąg u n as tęp n y ch k ilk u mies ięcy i ja k ilk ak ro tn ie d o łączałem d o ek ip y
d o k to ra Wein th ala. Działaliś my tak we tró jk ę n a o g ó ł s k u teczn ie.
Zima 1 9 3 9 /1 9 4 0 ro k u b y ła b ard zo s u ro wa. Śn ieg p ró s zy ł częs to cały mi d n iami.
M ró z ś ciął p iń s k ie b ło to i zamien ił je w ś lizg awk ę. Czy żb y ta zima b y ła s u ch ą
zap rawą d o n ied alek iej p rzy s zło ś ci?
Kilk a wy d arzeń z ży cia w Piń s k u zap is ało s ię wy raźn ie w mo jej p amięci. J ed n y m
z n ich b y ła wizy ta p rzeło żo n eg o o jca. Na jed n y m z etató w o jciec p raco wał
w amb u lato riu m p o rtu . Praco wał tam, ma s ię ro zu mieć, jak o cy wil, ale b y ł to d u ży
p o rt rzeczn y , w k tó ry m zimo wały międ zy in n y mi jed n o s tk i flo ty d n iep ro ws k iej.
Ok o ło p o ło wy s ty czn ia p rzy jech ał n a in s p ek cję z d o wó d ztwa w Kijo wie lek arz
w mu n d u rze wy żs zeg o o ficera mary n ark i. Któ reg o ś d n ia o jciec zap ro s ił g o n a
k o lację. To warzy s z p u łk o wn ik p rzy jął zap ro s zen ie, ale p o d waru n k iem że p rzy jd zie
d o ś ć p ó źn y m wieczo rem i że zas ło n y w n as zy m mies zk an iu b ęd ą zaciąg n ięte jes zcze
p rzed jeg o p rzy jś ciem. By ł to n as z p ierws zy k o n tak t to warzy s k i z g o ś ciem
„s tamtąd ”. Ok azał s ię zu p ełn ie s y mp aty czn y i ro zmo wn y . Po n ieważ ro zmo wa,
g łó wn ie związan a z p racą zawo d o wą, o d b y wała s ię w języ k u ro s y js k im, k tó ry jes zcze
n ie całk iem o p an o wałem, z lek k a zn u d zo n y wy co fałem s ię d o mo jeg o p o k o ik u
czy tać k s iążk ę. Ran o p rzy ś n iad an iu ro d zice o mawiali wizy tę.
– By ł ciek aw ws zy s tk ieg o , ale u ważał n as ze to warzy s two za n ieb ezp ieczn e –
o rzek ł o jciec. – Nie ch ciał, b y g o u n as k to k o lwiek zo b aczy ł. Stąd te jeg o waru n k i.
– Ale czy to d lateg o – zd ziwiłem s ię – że jes teś my Po lak ami, u ciek in ierami czy
jes zcze z jak iejś in n ej p rzy czy n y ?
Ojciec s p o jrzał n a mn ie z p o wag ą.
– To ws zy s tk o razem, a mo że i więcej, Stefan k u . – I zamy ś lił s ię.
M atk a k iwn ęła g ło wą.
– Dla n ich my jes teś my niebłagonadiożnyje ludi, n iep rawo my ś ln i, p o lity czn ie
p o d ejrzan i, tręd o waci. Dziwiłam s ię, że w o g ó le p rzy s zed ł.
– A d la mn ie – p o d jął o jciec – n ajb ard ziej wy mo wn a b y ła jeg o u wag a p o k ilk u
wó d k ach , że w Związk u So wieck im n ik t, k ład ąc s ię wieczo rem we włas n y m łó żk u , n ie
mo że mieć p ewn o ś ci, że s ię w n im ran o o b u d zi.
– Co o n miał n a my ś li? – s p y tałem n iewin n ie. – Sły s załem w Otwo ck u o p aru
facetach , d o k tó ry ch b y s ię to o d n o s iło . Gd y b y n a p rzy k ład mąż p rzy s zed ł wcześ n iej,
n iż g o o czek iwan o .
– Ależ ty mas z p o my s ły – n ib y to o b u rzy ła s ię mama, ale u s ta jej u ło ży ły s ię
raczej d o u ś miech u .
– Żarty żartami – o b ru s zy ł s ię o jciec – a o n miał n a my ś li n o cn e ares zto wan ia
p rzez NKWD, a to wcale n ie tak ie zab awn e.
Kilk a d n i p o wizy cie s o wieck ieg o o ficera mieliś my n ies p o d zian k ę: p rzy jech ali
d o Piń s k a Kamzlo wie, czy li cio cia Fran ia, jej mąż, wu jek Bern ard , i s y n , Tad ek ,
i zamies zk ali z n ami. Do wy b u ch u wo jn y Kamzlo wie mies zk ali w Pło ck u ;
o d wied zaliś my ich reg u larn ie, n a o g ó ł n a Wielk an o c. Cio cia Fran ia, n au czy cielk a,
b y ła mło d s zą z d wó ch s ió s tr o jca i b ard zo ją lu b iłem. Imp o n o wała mi ty m, że
w czas ach cars k ich b y ła czy n n y m czło n k iem Po ls k iej Org an izacji Wo js k o wej
i w latach d wu d zies ty ch , p o o d zy s k an iu n iep o d leg ło ś ci, zo s tała o d zn aczo n a
Krzy żem Zas łu g i. Po za ty m b y ła b ard zo wes o ła i lu b iła mło d zież. Wu ja Bern ard a,
k tó ry b y ł b u ch alterem w mły n ie n ależący m d o jak iejś d als zej ro d zin y , też lu b iłem.
M ó j k u zy n Tad ek , o d wa lata s tars zy o d e mn ie, miał b ard zo k ró tk i wzro k , n o s ił g ru b e
s zk ła, lecz mimo to zaws ze co ś czy tał, z n o s em p rawie d o s ło wn ie w g azecie czy
w k s iążce. Po ich p rzy jeźd zie mu s ieliś my s ię n ieco ś cieś n ić: cio tk a i wu j zajęli mó j
p o k ó j, Tad ek s p ał n a k o zetce w p o k o ju , k tó ry d o tąd b y ł n as zy m s alo n em i jad aln ią,
a ja d o n ieg o d o łączy łem z mo im s k ład an y m łó żk iem p o lo wy m.
Po d k o n iec s ty czn ia zach o ro wał o jciec. Któ reg o ś ran k a o b u d ził s ię z d u ży m
wrzo d em n ad lewy m o k iem. Po s zed ł d o p racy , ale wró cił ju ż z g o rączk ą. Temp eratu ra
p o d n o s iła s ię w ciąg u n o cy i s p u ch n ięcie zamien iło s ię w tward y g u z wielk o ś ci
ś liwk i. Ran o p rzy s zed ł k o leg a z p o lik lin ik i, ch iru rg , d o k to r J ak o b s o n , s p ro wad zo n y
p rzez matk ę.
– Karb u n k u ł – o rzek ł. – Ale d amy s o b ie z n im rad ę, k o leg o , b ąd źcie s p o k o jn i –
d o d ał i wziąws zy matk ę p o d ręk ę, p rzes zed ł z n ią d o s alo n ik u . Po s zed łem za n imi. –
Nie jes t d o b rze – d o k to r J ak o b s o n ś cis zy ł g ło s . – Karb u n k u ł w ty m miejs cu jes t
n ieb ezp ieczn y , b o tu p rzez czas zk ę p rzech o d zi n erw. In fek cja mo że s ię p rzerzu cić n a
o p o n y mó zg o we. Su lfo n amid y b ard zo b y p o mo g ły , ale s k ąd je wziąć? An i w Piń s k u ,
an i n awet w Brześ ciu ju ż ich n ie ma za żad n e p ien iąd ze. J es zcze d wa ty g o d n ie temu
mo żn a b y ło d o s tać jak iś p rep arat s u lfo n amid u n a czarn y m ry n k u . Ale zn ik ł. Zres ztą
cen a b y ła wp ro s t n iewiary g o d n a.
M ama p o k iwała g ło wą.
– J a s p ró b u ję. Wczo raj w lab o rato riu m ak u rat b y ła o ty m mo wa. Po d o b n o n as z
ap tek arz w p o lik lin ice zn alazł jak ieś n o we źró d ło .
– Karb u n k u ł? – s p y tałem. – Co to właś ciwie jes t? J ak iś ro d zaj wrzo d u … ?
– Tak jak b y … – Do k to r J ak o b s o n s p o jrzał n a mn ie b ad awczo . – J ak b y ci to
p o wied zieć? Na p rzy k ład , jeżeli p rzy jmies z, że wrzó d to jes t jed en Ży d , to k arb u n k u ł
jes t całą ży d o ws k ą g min ą. Teraz ju ż ro zu mies z? – Od wró cił s ię d o matk i. – As p iry n a.
Co cztery g o d zin y . Du żo p ły n ó w. Go rące o k ład y . Katap lazmy z g o rąceg o s iemien ia
ln ian eg o . Przecież p an i s ama wie, p an i Ces iu , p rawd a? – J u ż p rzy d rzwiach d o rzu cił:
– J u tro ran o wp ad n ę p o d ro d ze d o p o lik lin ik i. – I zamk n ął za s o b ą d rzwi.
Ob jąłem mamę. Po czu łem s ię n ag le b ezs iln y jak n ig d y d o tąd .
– M u s imy zro b ić ws zy s tk o , co mo żliwe, mateczk o .
– Tak , zro b ię n o wy o k ład . – I zn ik ła w k u ch n i.
Przez k ilk a d n i n ie b y ło zmian y w s tan ie o jca. Go rączk a n ie s p ad ała n awet p o
as p iry n ie. Od czas u d o czas u jak b y majaczy ł. M ama i cio cia Fran ia s ied ziały n a
zmian ę p rzy łó żk u . Do k to r J ak o b s o n p rzy ch o d ził d wa razy d zien n ie w d ro d ze d o
p o lik lin ik i i p o p racy . Czas em p o d łu b ał s o n d ą, wy leciało tro ch ę ro p y , a o jciec
zacis k ał zęb y i ś cis k ał ręk ę matk i. Su lfo n amid ó w n ie mo żn a b y ło d o s tać za żad n ą
cen ę. Aż k tó reg o ś d n ia temp eratu ra s p ad ła, o jciec zażąd ał ś n iad an ia i w ciąg u
ty g o d n ia b y ł z p o wro tem n a n o g ach .
W marcu p rzy s zła k o lej n a mn ie. Zima trwała w p ełn i, mró z wcale n ie zelżał.
Któ reg o ś wieczo ru ro d zice wraz z Kamzlami p o s zli d o zn ajo my ch z wizy tą. J a
zo s tałem s am, o d rab iając lek cje n a s to lik u u s tawio n y m p rzy p iecu k aflo wy m,
n ajciep lejs zy m miejs cu w d o mu . Przed wy jś ciem o jciec jak zwy k le zas u n ął s zy b
w p iecu . M u s iałem zas n ąć p rzy s to le. Ob u d ziłem s ię n a zewn ątrz, p rzy d rzwiach
k u ch en n y ch , z g ło wą n a k o lan ach mamy s ied zącej n a ś n ieg u . Ojciec k lęczał z d ru g iej
s tro n y i trzy mał mn ie za ręk ę. Kamzlo wie s tali d o o k o ła. Szczęś liwie ws zy s cy wró cili
z wizy ty wcześ n ie i zn aleźli mn ie n iep rzy to mn eg o , zaczad zo n eg o , z g ło wą n a s to le.
Na ś wieży m p o wietrzu s zy b k o wró ciłem d o s ieb ie i n azaju trz ran o p o s zed łem jak
zwy k le d o s zk o ły .
Od wilż p rzy s zła w k o ń cu marca i ś n ieg , k tó ry o d lis to p ad a p o k ry wał u lice,
o g ro d y , d rzewa, d ach y i ławk i u liczn e, zaczął zn ik ać z g o d zin y n a g o d zin ę,
a n ieb ru k o wan e u lice i n ieró wn e d rewn ian e ch o d n ik i p o k ry ła g ru b a wars twa b ło ta.
W ciąg u d wó ch d n i, jak za d o tk n ięciem czaro d ziejs k iej ró żd żk i, mias to z b iałeg o
s tało s ię b rązo wo -b u re. Dru g ieg o czy trzecieg o d n ia o d wilży ru s zy ła rzek a i k ry
mk n ęły wartk o n a ws ch ó d , d o Pry p eci i Dn iep ru . Tu i ó wd zie u lice s tały p o d wo d ą,
n as za u lica jed n ak s zczęś liwie u n ik n ęła zalan ia. Przep ełn io n e ś ciek i, p rzelewające
s ię wy g ó d k i i zg n ilizn ą cu ch n ący wiatr z b ag ien p o les k ich zatru wały p o wietrze. Ale
w p o ło wie k wietn ia s ło ń ce zaczęło p rzy g rzewać, b ło to wy s ch ło , p o wo d zie u s tąp iły
i zn ó w mo żn a b y ło o d d y ch ać, n ie zaty k ając n o s a, i p o ru s zać s ię s wo b o d n ie p o
mieś cie.
Wio s n ą ro k u 1 9 4 0 ży cie w Piń s k u p ły n ęło n a p o zó r zwy k ły m ry tmem. Biu ra,
s k lep y , s zk o ły , s zp itale – ws zy s tk o fu n k cjo n o wało n ib y n o rmaln ie, ale p o mieś cie
zaczęły k rąży ć co raz to b ard ziej u p o rczy we p o g ło s k i. Gazety i rad io p o d leg ały teraz
ś cis łej cen zu rze i n ik t n ie d awał wiary wiad o mo ś cio m p o ch o d zący m z o ficjaln y ch
źró d eł. W g azetach s zu k ało s ię alu zji międ zy wiers zami, a k o mu n ik aty rad io we
p rzy jmo wało s ię z d u żą d o zą n ieu fn o ś ci i o s tro żn o ś ci. Częs to p lo tk a czy p o g ło s k a
o k azy wały s ię b liżs ze p rawd y n iż o ficjaln e in fo rmacje. Każd y zn ał k o g o ś , k to słyszał…
w zaufaniu… z wiarygodnego źródła… że…
Ares zto wan ia wrogów ludu zaczęły s ię zaraz p o wejś ciu wo js k s o wieck ich , jes zcze
we wrześ n iu 1 9 3 9 ro k u . W p ierws zy m rzu cie n o we wład ze ares zto wały ws zy s tk ich
ty ch , k tó rzy n o s ili mu n d u ry : p o licjan tó w, żo łn ierzy KOP-u 9 , n awet fu n k cjo n ariu s zy
p o czty i s traży p o żarn ej. Nas tęp n i w k o lejce b y li u rzęd n icy miejs cy i p ań s two wi,
właś ciciele majątk ó w ziems k ich , g łó wn ie rd zen n i Po lacy , jak ró wn ież „k ap italiś ci”,
czy li w więk s zo ś ci d ro b n i k u p cy , k ramarze i h an d larze ws zelk ieg o au to ramen tu ,
p rzeważn ie Ży d zi. Czło n k o wie p artii p o lity czn y ch też zn aleźli s ię n a
n ajwcześ n iejs zy ch lis tach , n awet czło n k o wie PPS-u i Bu n d u , czy li p o ls k ich
i ży d o ws k ich o rg an izacji s o cjalis ty czn y ch . Co ciek awe, czło n k o wie n ieleg aln ej
p rzed wo jn ą w Po ls ce p artii k o mu n is ty czn ej, KPP, z k tó ry ch n iejed en zn ał g o rzk i
s mak więzien n eg o ch leb a w n iep o d leg łej Po ls ce, b y li p rzez „to warzy s zy ” wy wo żen i
n a Sy b ir lu b b ezceremo n ialn ie ro zs trzeliwan i. Wy wó zk i n a więk s zą s k alę ro zp o częły
s ię w marcu 1 9 4 0 ro k u . Pierws za fala o b jęła ro d zin y p o p rzed n io ju ż ares zto wan y ch
wrogów ludu. Całe ro d zin y , częs to trzy lu b n awet cztery p o k o len ia mies zk ające p o d
jed n y m d ach em, b y ły ares zto wan e i b ez żad n eg o p o s tęp o wan ia s ąd o weg o wy wo żo n e
w g łąb teg o o lb rzy mieg o k raju , w tak zwan y m administratiwnom poriadkie. Zamk n ięci
w b y d lęcy ch wag o n ach , częs to ty g o d n iami, ląd o wali w k o ń cu w las ach d alek iej
Pó łn o cy lu b w s tep ach Kazach s tan u , w n ajb ard ziej p ry mity wn y ch waru n k ach .
Z p ó łto ra milio n a lu d zi wy wiezio n y ch w ty m o k res ie o k o ło p o ło wy p rzeży ło
zs y łk ę, b y p o wo jn ie tak ą czy in n ą d ro g ą wró cić d o k raju lu b zo s tać n a res ztę ży cia
n a o b czy źn ie.
W ty m czas ie n ie mieliś my p o wo d u s p o d ziewać s ię wy wó zk i. Po za b lis k imi n am
o s o b ami n ik t w Piń s k u n ie wied ział, że o jciec jes t o ficerem rezerwy i że u ciek ł
z s o wieck iej n iewo li.
W maju 1 9 4 0 ro k u s y tu acja n ag le s ię zmien iła. Wład ze s o wieck ie zaczęły
p as zp o rty zację mies zk ań có w ziem zwan y ch p rzez n ich Zach o d n ią Biało ru s ią
i Zach o d n ią Uk rain ą, k tó re zo s tały wcielo n e d o Związk u So wieck ieg o . Stali
mies zk ań cy n ie mieli wy b o ru i au to maty czn ie s tawali s ię o b y watelami k raju
n ajeźd źcy , ale my , u ch o d źcy z tery to rió w p o d o k u p acją n iemieck ą, mu s ieliś my
p o wziąć tru d n ą d ecy zję. Z d wo jg a złeg o , co b y ło lep s ze: zg ło s ić s ię n a p o wró t d o
d o mu czy zo s tać w Piń s k u jak o s o wieccy o b y watele? Któ ry o k u p an t b ard ziej n am
zag raża? Co b ęd zie lep s ze n a k ró ts zą i d łu żs zą metę? Wted y wy d awało s ię n am, że
p rzy jęcie o b y watels twa s o wieck ieg o zamk n ęło b y n am n a zaws ze d ro g ę d o d o mu . Tak
też my ś lały ty s iące in n y ch u ch o d źcó w.
Po wielu d y s k u s jach i ro zmo wach , p o wielu lis tach i teleg ramach z tamtej s tro n y
Bu g u ro d zice zd ecy d o wali s ię n a p o wró t d o Otwo ck a. Niemcy p rzecież,
w p o ró wn an iu z Ro s jan ami, b y li n aro d em o wy s o k iej k u ltu rze, wied zieli, co to
zn aczy s zan o wać p rawo . Nik t n ie zd awał s o b ie jes zcze s p rawy , d o czeg o d o p ro wad za
to talitarn a wład za.
Os tatn im b o d źcem d o p o wro tu b y ł teleg ram o d p an i Stas i, k tó ra mies zk ała
w n as zy m d o mu . „Wracajcie… ” – p is ała. „Nie jes t źle… Lek arze p racu ją… ” J es zcze
jed n a rzecz wp ły n ęła n a d ecy zję g łó wn ie matk i, ale częś cio wo też o jca.
– Ten p rzek lęty k raj – mó wiła mama – to jed n o wielk ie więzien ie. J eś li
zo s tan iemy tu taj, to ju ż n ig d y n ie zo b aczę J u rk a.
Ojciec też s ię martwił o meg o b rata.
– J ak o n s o b ie teraz rad zi? Przez o s tatn ie k ilk a mies ięcy p rzed wy b u ch em wo jn y
p o s y łałem mu co mies iąc tro ch ę d o d atk o wej g o tó wk i n a zap as . Ale d u żo teg o n ie
b y ło , a s p o ro b rali ró żn i p o ś red n icy , więc wątp ię, czy wiele zao s zczęd ził.
Og ran iczen ia d ewizo we o b o wiązu jące w p rzed wo jen n ej Po ls ce u tru d n iały s tu d ia
za g ran icą, a ich o mijan ie d ro g o k o s zto wało .
– J u rek n a p ewn o ju ż ws tąp ił d o wo js k a – wtrąciłem s wo je trzy g ro s ze.
W s zk o le ch ło p cy mó wili, że o d d ział s k ład ający s ię z p o ls k ich u ciek in ieró w
wrześ n io wy ch b rał u d ział w d es an cie w Narwik u . W „Prawd zie” też b y ła wzmian k a
o jak imś n ieu d an y m d es an cie.
– Alb o d o p o ls k ieg o , alb o d o an g iels k ieg o wo js k a – d o d ałem. Nie p rzy s zło mi
d o g ło wy , że n ie tak ieg o p o cies zen ia o czek iwała mama.
Ws tała i p o s zła d o k u ch n i.
– Niep o trzeb n ie s ię z ty m wy rwałeś , Stefan k u – zmartwił s ię o jciec. – M ama n ie to
ch ciała u s ły s zeć. Ale ja też my ś lę, że o n jes t w wo js k u … – Zamilk ł, g d y mama
wró ciła d o p o k o ju z ch u s teczk ą w ręk u .
Kamzlo wie też ch cieli wracać n a zach ó d , ale o n i mieli d ro g ę d o d o mu zamk n iętą.
Niemcy wy s ied lili z Pło ck a ws zy s tk ich Po lak ó w i p rzy łączy li mias to d o Trzeciej
Rzes zy . Niemn iej, k o rzy s tając z zap ro s zen ia o jca, p o s tan o wili jech ać z n ami d o
Otwo ck a. Na p o wró t zd ecy d o wali s ię też Wein th alo wie, wraz z ty s iącami in n y ch
u ch o d źcó w, Po lak ó w i p o ls k ich Ży d ó w.
Niemieck a k o mis ja rep atriacy jn a zain s talo wała s ię w Brześ ciu w k o ń cu maja
1 9 4 0 ro k u . Po ran n y p o ciąg n a s tacji p iń s k iej wy p ełn ił s ię u ch o d źcami. Kamzlo wie,
Wein th alo wie i my zajęliś my cały p rzed ział. Ws zy s tk ie p rzejś cia b y ły zap ch an e
walizk ami, p ak ami, to b o łami, a n a n ich ro zs ied li s ię lu d zie. Wy g ląd ało n a to , że k to
ma ręce i n o g i i p o ch o d zi zza Bu g u , jed zie teraz d o Brześ cia. Ale d y s k u s je trwały
n ad al: k to lep iej ro b i, ci, co zo s tają, czy ci, k tó rzy zd ecy d o wali s ię wracać? Z d wo jg a
złeg o , co o k aże s ię mn iejs zy m złem? Któ ż to mó g ł wied zieć? Pan i An iela miała ju ż
wid ać d o s y ć ty ch ro zważań , b o d o łączy ła d o n as i p rzez całą d ro g ę g rała z Tad k iem,
Stefan em i ze mn ą w b ry d ża.
Ko mis ja u rzęd o wała w s amy m b u d y n k u s tacji b rzes k iej. Ko lejk a k an d y d ató w d o
rep atriacji ciąg n ęła s ię p rzez całą s tację, n a u licy p rzed n ią i jak wąż wiła s ię d o o k o ła
b u d y n k u . Ró wn o leg le d o k o lejk i u s tawili s ię b rzes cy milicjan ci i żo łn ierze
s o wieck ieg o k o mis ariatu s p raw wewn ętrzn y ch , czy li NKWD. Ws zy s cy , ma s ię
ro zu mieć, u zb ro jen i. Przy wejś ciu n a s tację p arami u s tawili s ię Niemcy , też z b ro n ią
w ręk u . Grzeczn ie, p o d s zn u rek , s tała k o lejk a czek ający ch , a wzd łu ż n iej ciąg n ęła s ię
s terta b ag aży , tak imże ró wn y m s zereg iem. Ob ie lin ie p o s u wały s ię w s p o s ó b
zh armo n izo wan y , i to n awet d o ś ć s zy b k o . Z n as zej g ru p y p ierws i s tali Kamzlo wie,
cio tk a Fran ia, wu j Bern ard i Tad ek . Za n imi u s tawili s ię Wein th alo wie, o jciec, matk a
i n a k o ń cu s y n . Wio d ąc ży wą ro zmo wę ze Stefan em, u s tawiłem s ię za n im, a za mn ą
matk a i o jciec. Zaczęliś my s ię zb liżać d o p o d wó rca s tacji.
Ko lejk a zatrzy mała s ię n a jak iś czas . Nag le, jak s p o d ziemi, wy ro ś li d waj
n iemieccy żo łn ierze, jed en p o k ażd ej s tro n ie k o lejk i, i wp y ch ając s ię międ zy mn ie
i Stefan a, s k rzy żo wali k arab in y międ zy n ami. Halt! J ed en z n ich k rzy k n ął co ś jes zcze
p o n iemieck u . Sp o jrzałem n a mamę. Stała b lad a jak p rześ cierad ło . Og arn ęło mn ie
p rzerażen ie.
– Co o n mó wi?
– To k o n iec – o d p o wied ziała. – Więcej n ie b io rą. Wy p ełn ili k o n ty n g en t.
W mg n ien iu o k a zn ik ł p o rząd ek . Cała d łu g a k o lejk a za n ami zmien iła s ię w tłu m
s trwo żo n y ch , zd ezo rien to wan y ch lu d zi.
Niemieccy żo łn ierze o d cięli n as o d s tacji i p ch ali d o wy jś cia – Raus! Raus! – n ie
s zczęd ząc k o lb k arab in ó w. Po p aru min u tach zn aleźliś my s ię z p o wro tem n a u licy ,
k tó rą o d to ró w o d d zielała d ru cian a s iatk a. Za p ło tem p atro lo wali żo łn ierze
n iemieccy , a tro ch ę d alej s tał p o ciąg p ełen p as ażeró w. Niek tó rzy ład o wali jes zcze
b ag aż d o ś ro d k a. Szczęś liwcy ? Tab liczk i n a wag o n ach g ło s zące Warschau p o
n iemieck u i „Wars zawa” n ap is an e cy ry licą s p rawiały d ziwn e wrażen ie.
– M o że to s ię i d o b rze zło ży ło – zau waży ł o jciec.
Wtem d o k to r Wein th al wy ch y lił s ię z o k n a wag o n u , d ając zn ak ręk ą.
– Nie martwcie s ię – zawo łał. – Nied łu g o s ię zo b aczy my w Otwo ck u ! Ko men d an t
k o mis ji zap ewn ił mn ie o s o b iś cie, że w ciąg u ty g o d n ia czy d wó ch b ęd ą d als ze
tran s p o rty .
W tej ch wili n iemieck i o ficer s tan ął p rzed tłu mem n a u licy i p o d n ió s ł o b ie ręce.
Po d n ieco n y tłu m p rzy cich ł. Szwab mó wił p ły n n ie i b ezb łęd n ie p o p o ls k u . J ed źcie
teraz d o d o mu . Ko mis ja wró ci n ied łu g o , mo że n awet za k ilk a d n i. Zo s tan iecie n a czas
p o wiad o mien i. Bąd źcie s p o k o jn i, n ik t z was tu n ie zo s tan ie. Zab ierzemy ws zy s tk ich ,
k tó rzy ch cą wró cić. To mó wiąc, zro b ił eleg an ck i w ty ł zwro t i wró cił n a s tację;
n iemieccy żo łn ierze o d mas zero wali w ś lad za n im. Ro s jan ie zamk n ęli b ramę.
Os tatn imi g es tami p o żeg n aliś my jes zcze n as zy ch k rewn y ch i p rzy jació ł, aż wres zcie
p o ciąg zn ik ł n am z o czu .
Do Piń s k a wracaliś my jak w żało b ie. M ama p o p łak iwała. Ojciec s ied ział p rzy
o k n ie w milczen iu . J a b y łem cich o jak my s z p o d mio tłą, n ie mając n awet k s iążk i d o
czy tan ia – ws zy s tk ie zo s tały zap ak o wan e. Trzy g o d zin y wy d awały s ię
n ies k o ń czo n o ś cią. Na s zczęś cie w Piń s k u mo s ty n ie b y ły s p alo n e i p o jed n y m d n iu
n ieo b ecn o ś ci ro d zice wró cili d o p racy , a ja d o s zk o ły .
Atmo s fera w Piń s k u p o g ars zała s ię z d n ia n a d zień . Co raz to n o we p o g ło s k i
o b ieg ały mias to , co raz b ard ziej n iep o k o jące. Co g o rs za, fak ty zd awały s ię je
p o twierd zać: co n o c zn ik ali mn iej lu b b ard ziej zn ajo mi lu d zie. Co n o c n ies p o k o jn i
mies zk ań cy czek ali ło mo tu d o d rzwi. Czy k ażd y z n as b y ł u tajo n y m wro g iem lu d u ,
zag ro żen iem d la Partii, s zp ieg iem? Strach i n iep ewn o ś ć p rzy s zło ś ci zawis ły g ęs tą
ch mu rą n ad mias tem. Nawet ch ło p cy w mo im wiek u czu li s ię zag ro żen i. M ilicja
zatrzy my wała lu d zi n a u licy , s p rawd zała p as zp o rty . A ro d zice i ja n ie mieliś my
p as zp o rtó w an i żad n y ch in n y ch o ficjaln y ch d o k u men tó w. Co g o rs za, wy g ląd ałem
b ard ziej d o ro ś le n iż n a mo je p iętn aś cie lat. Oży wio n e d o tąd u lice mias ta
o p u s to s zały . Ty lk o p atro le milicji i NKWD s tały s ię b ard ziej wid o czn e.
Co raz b ard ziej s ię b ałem, że zo s tan ę zatrzy man y n a u licy b ez d o k u men tó w
i wy wiezio n y n a Sy b ir s am, b ez ro d zicó w. Szk o ła k o ń czy ła s ię o k o ło d ru g iej i d ro g ę
p o wro tn ą d o d o mu o d b y wałem b ieg iem. Nawet w d o mu n ie czu łem s ię p ewn ie. Aż d o
p o wro tu matk i – o jciec wracał d u żo p ó źn iej wieczo rem – b y łem s am, b o p an i
M arg u lis o wa co raz częś ciej p rzeb y wała u s wej s io s try n a d ru g im k o ń cu mias ta.
Ty mczas em z p o czątk iem letn ieg o s ezo n u Piń s k i Klu b J ach to wy , po
p rzeciwleg łej s tro n ie rzek i, zaczął s ię o ży wiać. Po p o łu d n iu g ru p k i mło d zieży ,
międ zy n imi mo i s zk o ln i k o led zy , p rzy ch o d ziły k ąp ać s ię, p ły wać, k ajak o wać. Tak
więc zn alazłem s ch ro n ien ie w rzece Pin ie. Przek ąs iws zy co ś s zy b k o p o s zk o le,
p rzeb ierałem s ię w k ąp ieló wk i i p rzep ły wałem rzek ę d o trawą p o ro ś n ięteg o b rzeg u ,
s zu mn ie zwan eg o p lażą. Sp ęd załem całe p o p o łu d n ia, p ły wając i k ajak u jąc.
Zap rzy jaźn iłem s ię tam z k ilk o ma tak imi jak ja s tały mi b y walcami. Z k lu b u
wracałem, d o p iero o trzy maws zy p rzez o k n o s y g n ał o d matk i: jestem w domu, możesz
wracać. Na o g ó ł b y łem o s tatn im, k tó ry o p u s zczał „p lażę”.
Co d zień s p o d ziewaliś my s ię wezwan ia d o Brześ cia n a k o mis ję rep atriacy jn ą.
Nad aremn ie. Po czta fu n k cjo n o wała co raz g o rzej i wiad o mo ś ci o d cio ci Fran i n ie
n ad ch o d ziły . Nie wied zieliś my n awet, czy d o jech ali d o Otwo ck a, czy zamies zk ali
w n as zy m d o mu . Ró wn ież o d p ań s twa Wein th aló w, o d p an i Stas i i o d in n y ch
zn ajo my ch n ie b y ło lis tó w. Urwała s ię n awet k o res p o n d en cja ze s try jem Ad amem,
jeń cem wo jen n y m g d zieś w Związk u So wieck im.
Wy g ląd ało n a to , że ju ż n a zaws ze s ami tu zo s tan iemy .
Z d wo jg a złeg o , co b y ło g o rs ze? Na o s tateczn ą o d p o wied ź d łu g o n ie mu s ieliś my
czek ać.
Ro zd ział 6
Przywykniecie…
Na lodowej drodze
***
***
Praca n a lo d o wej d ro d ze b y ła ciężk a, n u d n a, wieczn ie marzliś my i rzad k o
wid zieliś my ś wiatło d zien n e. J ed y n y m p o cies zen iem b y ło to , że p raco wałem razem
z o jcem, n o i b ez wątp ien ia to , że b y łem z Helą.
Któ reg o ś ran k a czek aliś my w s u s zarn i, aż zaczn ie to p n ieć n as za lo d o wa zb ro ja,
k ied y n ag le zjawił s ię Wo łk o w.
– Stiep an – zaczął – mam d la cieb ie co ś s p ecjaln eg o n a n as tęp n y ch p arę d n i.
Do s tan ies z zas tęp s two – zwró cił s ię d o Alio s zy . – J u tro ran o , Stiep an , p rzy jd ź d o
mn ie d o k an celarii. Pu n k tu aln ie o s zó s tej.
By łem zb y t zmęczo n y , żeb y s o b ie n ad ty m łamać g ło wę, ale o jciec miał
wątp liwo ś ci. „Co ten Wo łk o w d la cieb ie wy my ś lił?” – zas tan awiał s ię, k ied y
b ieg liś my z s u s zarn i d o b arak u . Zaczął d zielić s ię tą my ś lą z matk ą, k ied y ja jak k lo c
zwaliłem s ię d o łó żk a. Ws taliś my jak zwy k le wieczo rem, zjed liś my k o lację, p o czy m
o jciec i Hela p o s zli n a lo d o wą d ro g ę, a ja miałem o k azję s p ęd zić cały wieczó r n a
czy tan iu . Ran o p o s zed łem d o k an celarii.
Pierws zy raz b y łem w ty m p rzy b y tk u b iu ro k racji. Wch o d ziło s ię d o n ieg o p o
k ilk u s ch o d k ach i p rzez n iewielk i g an eczek . W ś ro d k u b y ł k o ry tarz z d wo jg iem
d rzwi z k ażd ej s tro n y . Zap u k ałem d o d rzwi z n ap is em Mastiera, majs tro wie. Kilk u
mężczy zn zn an y ch mi z wid zen ia s ied ziało n a ławce za d łu g im s to łem zas łan y m
p ap ierami. Wo łk o w ws k azał mi miejs ce o b o k s ieb ie.
– J es teś całk iem b y s try m ch ło p cem – p o wied ział, p o d s u wając mi map ę z n ap is em
Liesopunkt Słoboda – Uczastok Kwasza. – Zap ewn iłem to warzy s za Orło wa, że p o trafis z
o d ró żn ić sudostroje i awiastroje o d in n y ch d rzew. Ch y b a tak jes t?
By łem d alek i o d p ewn o ś ci, n ig d y n ie p ró b o wałem, ale n a ws zelk i wy p ad ek
k iwn ąłem g ło wą. Po ty g o d n iach zn ak o wan ia k lo có w n a s tertach o rien to wałem s ię
p rzecież, że g ru b e i p ro s te k lo ce b ez s ęk ó w p rzezn aczo n e s ą d o b u d o wy o k rętó w
i s amo lo tó w. Z k o lei Wo łk o w k iwn ął g ło wą.
– Do b rze, mam d la cieb ie ro b o tę w ty m s ek to rze. – Ws k azał k ó łk o zazn aczo n e n a
map ie n a czerwo n o , p o czy m p rzes u n ął czarn y m p azn o k ciem wzd łu ż p rzery wan ej
lin ii. – Tu jes t d ro g a d o Pietrak o wa, k tó rą zn as z, a s ek to r jes t n a p rawo o d n iej.
Zazn aczy s z tam ws zy s tk ie właś ciwe d rzewa, latem b ęd zie s ię je wy cin ać. Poszli, ch o d ź
ze mn ą.
Zacząłem mieć wątp liwo ś ci. Co in n eg o s p rawio n y k lo c, a co in n eg o s to jące ży we
d rzewo . Czy ro zró żn ię te, o k tó re im ch o d zi? Nie d ałb y m g ło wy . Ale ws zy s tk o jes t
lep s ze o d lo d o wej d ro g i. I p raca w n o wej b ry g ad zie też p rzy n ies ie o d mian ę.
Poszli, p o wtó rzy ł Ro s jan in . Po p ro wad ził mn ie k o ry tarzem d o d rzwi z n ap is em
„Sk ład ”. Pó łk i zap ch an e b y ły n artami, to p o rami, p iłami, mło tami, ś wid rami i s to s ami
p ap ieró w, g łó wn ie map . Wo łk o w s ięg n ął p o p arę s zero k ich k ró tk ich n art i mło t
z wy b rzu s zo n ą literą „S” z jed n ej i „A” z d ru g iej s tro n y .
Nag le d o tarło d o mn ie, że n ie d o łączam d o żad n ej b ry g ad y , ty lk o mam iś ć s am
w n iezn an ą mi częś ć las u . Przes zed ł mn ie lek k i d res zcz. Aż… n ies p o d zian k a:
Wo łk o w o two rzy ł zamk n iętą n a k lu cz s zafk ę i wręczy ł mi p arę walo n ek , wy s o k ich
filco wy ch b u tó w. Każd y s zan u jący s ię Ro s jan in miał walo n k i jak o częś ć s weg o
zimo weg o s tro ju , ale d la n as p o zo s tawały ty lk o w s ferze marzeń .
– Ro b o ta zajmie ci k ilk a d n i, a k ied y s k o ń czy s z, zwró cis z mi ten cały s p rzęt.
Po d p is z tu taj… – Po d s u n ął mi d ru czek i ch emiczn y o łó wek .
Prawd ziwe walo n k i! Sięg ające k o lan b u ty zro b io n e z jed n eg o k awała g ru b eg o n a
p alec, b iałeg o , s zty wn eg o filcu . Po d p is ałb y m za n ie ws zy s tk o , n awet cy ro g raf n a
b y czej s k ó rze. Nares zcie b ęd ę miał ciep łe n o g i! Nawet wy o b razić s o b ie tru d n o .
I g azetą n ie trzeb a wy p y ch ać. Same wełn ian e s k arp etk i wy s tarczą.
Z mo im n o wy m ek wip u n k iem w ręk ach p o s zed łem za Wo łk o wem d o p u s teg o
p o k o ju majs tró w. Zn ó w u s iad ł za s to łem, a ja p rzy n im. Po d ał mi map ę, k artk ę
wy d ru k o wan y ch in s tru k cji i zab rał s ię d o tłu maczen ia s zczeg ó łó w meg o n o weg o
zad an ia. M iałem iś ć k ilk a k ilo metró w wzd łu ż rzek i d ro g ą d o Pietrak o wa, d o miejs ca,
g d zie k ilk a ś cieżek – p o k azał mi je n a map ie – o zn aczo n y ch k o lo ro wy mi zn ak ami n a
d rzewach p ro wad zi d o ró żn y ch częś ci s ek to ra las u p rzezn aczo n eg o d o wy ręb u .
Ob s zar o b ejmo wał o k o ło czterech k ilo metró w k wad rato wy ch . Każd eg o d n ia miałem
iś ć in n ą d ró żk ą i p o d ro d ze zazn aczać ws zy s tk ie s trzelis te, g ru b e d rzewa, k tó ry ch
g ałęzie zaczy n ały s ię wy s o k o o d ziemi.
– Ws zy s tk o jes t tu n ap is an e. – Dzio b n ął p alcem d ru k o wan ą k artk ę. – Przeczy taj
teraz i n ie zap o mn ij wziąć ze s o b ą.
Ob ład o wan y n o wy m s p rzętem wró ciłem d o b arak u . M atk a, u s ły s zaws zy o mo jej
n o wej p racy , zb lad ła, warg i jej zad rżały , ale ty lk o s zep n ęła: „Bąd ź o s tro żn y ,
Stefan k u . Nie mu s is z b y ć b o h aterem”. Wied ziała ju ż, że s tratą czas u b y ło b y s ię
s p rzeciwiać. Wło ży łem walo n k i i ru s zy łem d o ro b o ty . Do ch o d ziła d ziewiąta, b y ło
jes zcze całk iem ciemn o , ch o ć n ieb o b y ło czy s te. Zro zu miałem teraz, d laczeg o
Wo łk o w u p rzed ził mn ie, żeb y m n ie wy ru s zał zb y t wcześ n ie – p rzy tak im ś wietle
mo wy n ie b y ło o czy tan iu map y . Do b rze, że zn ałem ch o ć p o czątek d ro g i. Po za ty m
ś p ies zy łem s ię, ch ciałem wy p ró b o wać walo n k i i n arty . Szed łem d ro g ą d o Pietrak o wa,
p o międ zy ś cian ą las u p o p rawej a lo d em s k u tą rzek ą p o lewej s tro n ie, a ws zy s tk o
razem p o k ry te g ru b ą p ierzy n ą ś n ieg u . J ak że mi b y ło ciep ło w n o g i! Ciep ło i lek k o –
zu p ełn ie in aczej czu łem s ię w walo n k ach n iż w mo ich s tary ch b u tach o b ciążo n y ch
s k o ru p ą lo d u .
Wy jąłem map ę, ale wciąż b y ło za ciemn o i n ie mo g łem o d ró żn ić s zczeg ó łó w.
Ob ejrzałem s ię. Po Kwas zy an i ś lad u . Zn ik ły n awet k o min y z b u ch ający mi
p ło mien iami. Wracając z d ro g i lo d o wej, czek aliś my zaws ze n a ten p ierws zy zn ak , że
d o d o mu ju ż n ied alek o . Dró żk a, k tó rą s zed łem, mu s iała zak ręcić ró wn o leg le d o rzek i
i Kwas za u k ry ła s ię za wy n io s ło ś cią g ru n tu . Ch y b a ju ż tu taj p o win n y zacząć
o d ch o d zić w las zazn aczo n e d ró żk i. Zacząłem b ard ziej u ważn ie p atrzeć n a o ś n ieżo n e
p n ie d rzew wzd łu ż d ro g i. I rzeczy wiś cie, n a o d cin k u mo że d wu d zies tu k ro k ó w
zau waży łem k ilk a d rzew, z k tó ry ch p n i k to ś o d g arn ął ś n ieg , zrąb ał k awał k o ry
i wy malo wał b arwn e k rzy że. Każd a ś cieżk a, o zn aczo n a in n y m k o lo rem, b ieg ła p ro s to
w g ąs zcz. Ale wciąż b y ło zb y t ciemn o , żeb y ro zró żn ić b arwy . Nie miałem o d wag i
zap u s zczać s ię w ten mro czn y las . Lep iej p o czek ać, aż s ię ro zjaś n i. Po my s ł Wo łk o wa
n ie wy d awał mi s ię ju ż tak in teres u jący jak wted y , k ied y wy d awał mi s p rzęt.
Wilk i p rzecież n ie zimu ją… Przy p o mn iał mi s ię o b raz z k s iążk i s zk o ln ej, ch y b a
Gro ttg era: wilk i b ieg n ące p o ś n ieg u za s an iami. J ak o jed y n ą b ro ń miałem teraz
zao s trzo n e k ijk i n arciars k ie, to p ó r i mło t, n a watah ę wilk ó w ch y b a n ie wy s tarczy …
Zd ecy d o wałem czek ać ś witu . Us iad łem n a zwalo n y m p n iu i n ało ży łem n arty .
Sk ó rzan e p as k i p as o wały w s am raz n a walo n k i i d o b rze trzy mały s ię n o g i. To n ie
b y ły tak ie n arty , jak ie miałem w Otwo ck u . W k s ztałcie p o d o b n e d o ry b y , s łu ży ły d o
ch o d zen ia p o ś n ieg u . M iały o k o ło trzech czwarty ch metra d łu g o ś ci i p o ło wę teg o
s zero k o ś ci w ś ro d k u , z n o s k ami z lek k a zak ręco n y mi d o g ó ry . Zro b io n e b y ły
z wik lin o wej ramy , n a k tó rą n aciąg n ięto k ró licze fu tro , wło s em n a zewn ątrz. Wło s
s k iero wan y ws tecz zap o b ieg ał ześ lizg iwan iu s ię d o ty łu . Nig d y czeg o ś tak ieg o n ie
wid ziałem, ch y b a n awet n a o b razk u . Ale p o k ilk u k o zio łk ach w mięk k im ś n ieg u n a
s k raju las u zacząłem s ię b ard ziej s wo b o d n ie p o ru s zać.
Ty mczas em zaczęło s ię ro zjaś n iać i czy s te n ieb o zap o wiad ało s ło n eczn y d zień .
M iałem ty lk o cztery g o d zin y , aż zn ó w zap ad n ie n o c. Najwy żs zy czas zacząć p racę.
Z n as tan iem d n ia ro zwiały s ię mo je o b awy i zap o mn iałem n awet o g ło d n y ch wilk ach .
Ro b o ta b y ła n ad wy raz łatwa. Id ąc wy zn aczo n y m s zlak iem i ro zg ląd ając s ię n a
ws zy s tk ie s tro n y , n ietru d n o b y ło zn aleźć o d p o wied n ie p ro s te d rzewo . Za jed n y m
u d erzen iem to p o ra s ch o d ził k awał k o ry . J ed n o u d erzen ie mło ta i d rzewo ma
p rzezn aczen ie: n a o k ręty alb o n a s amo lo ty . J ak a miała b y ć międ zy ty m ró żn ica, n ie
miałem p o jęcia. Wo łk o w mi teg o n ie wy tłu maczy ł, a d ru k o wan a in s tru k cja w mo jej
k ies zen i też n ic n a temat n ie mó wiła. Wo b ec teg o wy s tu k iwałem litery S i A n a
zmian ę, a raczej jak p o p ad ło . Nawet jeś li n ie zazn aczę d o k ład n ie, to co ? Za s ab o taż
mn ie n ie p o s ad zą. Zres ztą wo jn a n ie b ęd zie trwała wieczn ie, wk ró tce s tąd
wy jed ziemy …
W p o łu d n ie u s iad łem n a p ierws zy m lep s zy m p ień k u i s p ałas zo wałem p ajd ę
ch leb a ze s ło n in ą p rzy s łan ą p rzez cio cię Ró zię. Po p iłem g arś cią ś n ieg u i wró ciłem d o
ro b o ty . Res zta d n ia min ęła s zy b k o . By ło tu cich o i s p o k o jn ie, cały wielk i las n ależał
d o mn ie. Drzewa s tały n ieru ch o mo , rzu cając d łu g ie cien ie n a o ś lep iającą b iel
ś n ieżn eg o p u ch u . Po d czy s ty m n ieb em ś n ieg is k rzy ł s ię tu zło tem, tam b łęk item.
Kied y cien ie jes zcze s ię wy d łu ży ły , n as tał czas iś ć d o d o mu . Zd ąży łem d o trzeć d o
Kwas zy p rzed zap ad n ięciem n o cy . Sp o d o b ała mi s ię ta p raca w p o jed y n k ę,
s zczeg ó ln ie w tak ład n y , s ło n eczn y d zień .
Ale jak mó wi p io s en k a, s zczęś cie trwa k ró tk o . Po p aru d n iach s amo tn ej p racy
wró ciłem n a lo d o wą d ro g ę. By łem wp rawd zie z o jcem i z Helą, ale zn ien awid ziłem tę
ro b o tę jes zcze b ard ziej n iż p rzed tem. A ciep łe filco we b u ty p o s zły z p o wro tem d o
s k ład u .
J es zcze k ilk a razy wy zn aczan o mn ie d o ro b ó t, k tó re zab ierały mn ie z lo d o wej
d ro g i, czas em n a d zień , czas em n a d wa, ale jed n a z ty ch p rac u tk wiła mi w p amięci.
Pewn eg o wieczo ru , k ied y g o to wi b y liś my iś ć ju ż d o p racy , k to ś d elik atn ie
zap u k ał d o d rzwi. Ch y b a jed en z n as zy ch zes łań có w. Ro s jan ie, n iezależn ie o d s wo jej
fu n k cji n a posiołku, alb o walili w d rzwi p ięś cią, alb o wy zb y ci „b u rżu azy jn y ch
p rzes ąd ó w” b ezceremo n ialn ie wch o d zili d o p o k o ju . Otwo rzy łem. W p ro g u s tał jed en
z ro s y js k ich g ry zip ió rk ó w. Zn ałem g o z wid zen ia. By ł n is k i, p ęk aty i ły s y jak
k o lan o . Włó ż mu g ru b e cy g aro w g ęb ę i p lik d o laró w w g arś ć, a mas z o b raz ty p o weg o
k ap italis ty p ro s to ze s tro n „Kro k o d iła”.
– Stiep an ie Wład y s ławo wiczu , d ziś mam d la cieb ie in n e zajęcie, d ro g a lo d o wa
o b ejd zie s ię b ez cieb ie – p o wied ział, p o d ając mi d u żą b rązo wą k o p ertę. – M as z ten
lis t zawieźć d o Pietrak o wa, d o N. Nie, n ie ju tro ran o , teraz. Weź ze s tajn i k o n ia
i ru s zaj w d ro g ę.
Zro b ił w ty ł zwro t i ty le g o b y ło wid ać. Zd ziwił mn ie s p o s o b em, w jak i s ię d o
mn ie zwracał. Nie mó wił d o mn ie p er Stiep an czy Stiep an u s zk a, jak ws zy s cy , ale
Stiep an Wład y s ławo wicz! Zu p ełn ie jak b y m b y ł d o ro s ły …
M atk a załamała ręce. Ojciec ws tał.
– Id ę d o Orło wa. J ak mo żn a p o s y łać ch ło p ca s ameg o n o cą p rzez las ? To id io ty zm!
Tak a p rzy g o d a! Nie mo g ę zap rzep aś cić tej o k azji, p o my ś lałem. By łem ju ż g o tó w,
ciep ło u b ran y d o p racy n a lo d o wej d ro d ze, więc cich aczem wy mk n ąłem s ię n a
k o ry tarz i b ieg iem d o s tajn i.
Lu b iłem p ęd zić wierzch em p rzez las , a tu tak a frajd a, jazd a aż d o Pietrak o wa!
Wk ró tce miałem s ię p rzek o n ać, że czterd zieś ci d wa k ilo metry n a o k lep to n ie zab awa,
ale k to mó g ł to wied zieć z g ó ry ?
Dimitri, posiołkowy s tajen n y , z k tó ry m ju ż b y łem w p rzy jaźn i, czek ał n a mn ie p rzed
s tajn ią.
– Ch ces z wziąć Żemcziu ży n ę? – s p y tał.
Nie zawah ałem s ię.
– O tak ! To mo ja u lu b io n a k lacz!
Dimitri ro ześ miał s ię. Żemcziu ży n a s tała ju ż g o to wa za d rzwiami s tajn i. Dimitri
lu b ił tak ie n ies p o d zian k i.
– Nad ajn ik rad io wy w k an celarii s zlag trafił – wy tłu maczy ł – a ten s u k in s y n ,
Orło w, k u rwa jeg o mać, mu s i co ty d zień p o s y łać rap o rty d o Pietrak o wa. Dziś s o b o ta
i jak g o n ie d o s tan ą d o ju tra ran a, to ty ch s k u rwy s y n ó w z NKWD ch o lera ro zn ies ie,
łach a z n ieg o zro b ią. Dlateg o tak mu s ię ś p ies zy . Dlaczeg o s ię d o cieb ie p rzy czep ił,
n ie wiem, b o to jed n eg o z n as p o win ien p o s łać… – Dimitri zak o ń czy ł wiązan k ą
p rzek leń s tw, ale d o An d ro p o wej b y ło mu d alek o . J ed n ak że n ie b y ło wątp liwo ś ci, że
NKWD n ie k o ch a. Nie wiem, jak mu s ię d o tąd u d ało u n ik n ąć o b o zu k arn eg o ; mo że
b y ł u s to s u n k o wan y ?
– J ak u s ły s zy s z wy cie wilk ó w, p o p u ś ć jej cu g li. On a jes t wy p o częta, s zy b k a,
wy ciąg n ie cię z matn i. Ale u ważaj, n ie o b u d ź czas em n ied źwied zia. – Tu s ię
ro ześ miał. – Brat żo n y b y ł u n as n ied awn o i mó wił, że w zak o lu rzek i k o ło
Pietrak o wa n ied źwied ziem ś mierd zi. Zimu je tam czy ch o lera wie co .
To mi s ię mn iej s p o d o b ało , ale p o k lep ałem Żemcziu ży n ę p o k ark u , ły p n ęła n a
mn ie o k iem, zarżała, a ja zap o mn iałem o ws zy s tk ich n o cn y ch s trach ach . Lo d em s k u ta
Uftiu g a s tan o wiła łatwą d ro g ę d o Pietrak o wa. Ty lk o d u reń mó g łb y zab łąd zić.
Pro s to ze s tajn i zjech ałem n a zamarzn iętą rzek ę. Żeb y n ie męczy ć k laczy ,
p u ś ciłem ją tru ch tem i u trzy my wała ten k ro k p rzez więk s zą częś ć d ro g i. No c b y ła
jas n a, b ezch mu rn a, n ieb o p ełn e g wiazd i k s ięży c w p ełn i. Oś n ieżo n e ś cian y las u
s tały wy n io ś le p o o b u b rzeg ach rzek i. Po wietrze n ieru ch o me, b y ło tak cich o , że n ie
d o ch o d ził mn ie n awet n ajlżejs zy s zeles t g ałęzi czy ło p o t s k rzy d eł. Tak że k o p y ta
k o ń s k ie led wo b y ło s ły ch ać n a ś n ieżn ej d ro d ze. Od czas u d o czas u jed y n ie d alek ie
p o h u k iwan ie s o wy czy p u ch acza p rzery wało cis zę. Zacząłem s ię n u d zić.
Kilk a ty g o d n i p rzed tem, my s zk u jąc z Helą w ś wietlicy , zn aleźliś my k arto n p ełen
k s iążek . Po k ry ty g ęs ty m k u rzem, s tał tak n ieru s zan y ch y b a o d lat. Całe to my
ro s y js k ich k las y k ó w, k tó ry ch n ik t tu n ie ch ciał. Przy s wo iliś my s o b ie Pu s zk in a
i Lermo n to wa, Go rk ieg o , Os tro ws k ieg o i Szo ło ch o wa. Zaws ze lu b iłem p o ezję
i wk ró tce zn ałem n a p amięć co n ajmn iej tu zin ro s y js k ich wiers zy . Nic d ziwn eg o , że
w ty m mo men cie p rzy s zed ł mi n a my ś l Miednyj Wsadnik, czy li Jeździec Miedziany. Zacząłem
recy to wać n a cały g ło s :
J a d o łączy łem:
Setk i tak ich k u p letó w, zwan y ch czastuszkami, o b ieg ało cały k raj. Niek tó re b y ły
n ib y zab awn e, ale k ry ły s mu tn ą p rawd ę, mając p rzy ty m n iezb y t zas zy fro wan e
p o lity czn e zn aczen ie. Niejed en z wy k o n awcó w zap łacił za ś miało ś ć więzien iem czy
wy wó zk ą. In n e b y ły b ard ziej n iewin n e, lecz p o p ro s tu n iep rzy zwo ite.
Nie p rzejmu jąc s ię s wy m „b lu źn iers twem”, ch ó rem zaś p iewaliś my jed en
z n as zy ch u lu b io n y ch k u p letó w:
***
***
Początek końca
***
***
OBWIESZCZENIE
Rząd Sowiecki udzielił amnestii obywatelom polskim. Dokumenty amnestii będą wydawane
głowom rodzin jako paszporty rodzinne i będą służyć jako dokument uprawniający do
podróży do miejsca osiedlenia wybranego przez amnestionowanych.
Ws zy s cy czy tali raz, d ru g i raz, s tarając s ię zro zu mieć d o k ład n ie, w jak i s p o s ó b
zmien i to n as ze ży cie. Nas tąp iła ch wila cis zy , aż n ag le ws zy s cy zaczęli mó wić n araz.
Wres zcie tłu m ro zp ad ł s ię n a mn iejs ze g ru p y i Orło w, wciąż s to jący w d rzwiach ,
zo s tał zarzu co n y p y tan iami. Od p o wiad ał n a n ie s p o k o jn ie i z n amy s łem. Zap ad ła
cis za, ws zy s cy s łu ch aliś my u ważn ie. Tak , g ło wy ro d zin b ęd ą wzy wan e d o ś wietlicy
w p o rząd k u alfab ety czn y m. M iejs ce d o celo we mu s i b y ć wy p is an e n a d o k u men cie
i b ez n ieg o d o k u men t n ie b ęd zie ważn y . Ws zy s tk o to mu s i b y ć załatwio n e d zis iaj.
Bez d o k u men tu amn es tii n ie wo ln o n am o p u ś cić Kwas zy .
Po ws tało więc p y tan ie zas ad n icze: d o k ąd mamy jech ać? Kied y i jak s ię tam
d o s tan iemy , b y ło n a razie b ez zn aczen ia. Dy s k u s jo m o czy wiś cie n ie b y ło k o ń ca.
Ro d zin y , p rzy jaciele, zn ajo mi, rad zili s ię wzajemn ie, s p rzeczali, n azwy mias t
s o wieck ich , zn an y ch mo że ty lk o z h is to rii czy g eo g rafii, p o d awan e b y ły z u s t d o u s t.
Niek tó re miejs co wo ś ci b y ły ju ż zres ztą zajęte p rzez wo js k a n iemieck ie. Ale ZSRR to
wielk i k raj i d u żo g o jes zcze zo s tało . Po d o b n ej s y tu acji n ik t n ie p rzewid ział.
Ws zy s cy marzy liś my o wy jeźd zie z Kwas zy , ale n ik o mu s ię n awet n ie ś n iło , że
b ęd zie s ię p rzy ty m miało jak ik o lwiek wy b ó r.
Przy s łu ch iwałem s ię ro zmo wo m w n as zej g ru p ie. Nik t z d o ro s ły ch n ie wied ział,
co ro b ić, d o k ąd jech ać. Wziąłem Helę p o d ręk ę o d es zliś my p arę k ro k ó w n a b o k .
– M o ja matk a – s zep n ąłem jej d o u ch a – ma rację. M ó wi, że n a k o lejach i d ro g ach
b ęd zie tak i b ałag an , że wy b ó r miejs ca d o celo weg o o k aże s ię b ez zn aczen ia, ws zy s tk o
jed n o , co wy p is zą n a ty m d o k u men cie. Ale co my ś lis z n a p rzy k ład o As trach an iu ?
Pro s to n a p o łu d n ie, p rzes zło ty s iąc p ięćs et k ilo metró w s tąd .
– As trach ań ? Dlaczeg o właś n ie As trach ań ? Co ś g łu p io tak n i s tąd , n i zo wąd … –
rzu ciła Hela. Ale p o ch wili d o d ała: – Właś ciwie d laczeg o n ie? Brzmi tak s amo d o b rze
jak ws zy s tk o in n e. Zg o d a – rzek ła. – Niech b ęd zie As trach ań .
Wró ciliś my d o n as zej g ru p k i. Po ciąg n ąłem o jca za ręk aw:
– J a b y m p o d ał As trach ań alb o Tas zk en t – p o wied ziałem z całą p o wag ą.
Zas k o czo n y o jciec s p o jrzał n a mn ie, n a Helę, zn ó w n a mn ie. Nag le ro ześ miał s ię
cich o .
– Kawio ru czy ch leb a wam s ię zach ciewa? Najlep iej o czy wiś cie razem, p rawd a?
Ojciec zn ał mn ie d o b rze, wied ział, że lu b ię k awio r. Przed wo jn ą b y wały s p ecjaln e
o k azje, k ied y p rzy wo ził o d b raci Pak u ls k ich k awio r, d u że b lad o czerwo n e k u leczk i,
wy o b rażałem s o b ie wted y , że to k awio r imp o rto wan y z eg zo ty czn eg o As trach an ia.
Ojciec wied ział ró wn ież, że o b o je n ied awn o czy taliś my p o wieś ć p o d ty tu łem Taszkient
– miasto chleba.
Zwró cił s ię d o matk i:
– Stefan i Hela ch cą jech ać d o As trach an ia alb o d o Tas zk en tu . Co o ty m my ś lis z,
Ces iu ?
– Ws zy s tk o jed n o , co ci wy p is zą – p o wtó rzy ła matk a. – Ws zęd zie b ęd zie p an o wał
ch ao s . Każd y p o ciąg jad ący n a p o łu d n ie czy n a ws ch ó d b ęd zie d o b ry . Lu d zie
n ajp ierw wep ch n ą s ię d o wag o n ó w, a d o p iero p o tem b ęd ą s ię zas tan awiać, d o k ąd ten
p o ciąg jed zie. Tak b y ło w czas ie rewo lu cji i n a p ewn o tak b ęd zie teraz. Co za ró żn ica,
n iech b ęd zie As trach ań .
W ciąg u k ilk u min u t zeb rał s ię wo k ó ł n as tłu m. Dlaczeg o d o As trach an ia?
Dlaczeg o d o Tas zk en tu ? Ojciec s tarał s ię u d zielić lo g iczn y ch o d p o wied zi, ale jeg o
s ło wa zg in ęły w p o wo d zi p y tań .
– J a p o d aję As trach ań – zak o ń czy ł o jciec d y s k u s ję, a o jciec Heli p o twierd ził tę
d ecy zję.
Z ch wilą, g d y d ecy zja zap ad ła, jak za d o tk n ięciem czaro d ziejs k iej ró żd żk i,
więk s zo ś ć p o ls k ich mies zk ań có w Kwas zy p o s p ies zy ła p o d ać As trach ań jak o s wo je
miejs ce d o celo we. Pres tiż Pana Doktora i Pana Mecenasa zro b ił s wo je.
Orło w wró cił d o ś wietlicy i zaczęło s ię u rzęd o wan ie. Ojca zawo łan o w p ierws zej
g ru p ie; w ro s y js k im alfab ecie litera W jes t trzecią z k o lei, p o A i B. Po ch wili
wy s zed ł z ark u s ik iem w ręk u . Po d ał g o mamie i mn ie: czarn o n a b iały m b y ło
n ap is an e: As trach ań , RSFSR.
Teg o s ameg o d n ia wieczo rem Alio s za zap u k ał d o n as zy ch d rzwi.
– Zdrastwujtie, Wład y s ławie M ich ajło wiczu – p o zd ro wił o jca. Od czas u , k ied y
o jciec zo s tał u rzęd o wy m lek arzem Kwas zy , man iery Ro s jan wy raźn ie s ię p o p rawiły
i ju ż n ie b y ł o n d la Alio s zy p o p ro s tu starikiem, jak k ied y ś n a lo d o wej d ro d ze. – Po tem
zwró cił s ię d o mn ie: – J u tro ran o p o mo żes z mn ie i s tajen n emu p o g n ać k o n ie n a
letn ie p as twis k a. Przy d a im s ię p rzed zimą n ab rać tro ch ę ciała.
Ojciec miał wątp liwo ś ci. Do k ąd ? Na jak d łu g o ? Dlaczeg o właś n ie Stefan ? Przecież
mamy n ied łu g o wy jeżd żać.
– Nie martwcie s ię, Wład y s ławie M ich ajło wiczu , Stiep an u s zk a b ęd zie p o d mo ją
o p iek ą. On s ię d o b rze trzy ma n a k o n iu . To n ied alek o , o b ró cimy w trzy d n i. Latem
k o n ie s ą mn iej p o trzeb n e i zaws ze g n amy je n a p as twis k o , g d zie zajmu je s ię n imi
p ara s taru ch ó w. On i tam mies zk ają, mają p ięk n y d o m.
– Ko n ie n ie b ęd ą p o trzeb n e? – s p y tała matk a. – Czy to zn aczy , że n ie b ęd zie
wy ręb u w Kwas zy ?
– Nap rawd ę to n ie wiem, co s ię d zieje – o d p arł Alio s za – ale tak i mam n ak az. –
I zwró cił s ię zn ó w d o mn ie: – Ob u d zę cię ran o p o d ro d ze d o s tajn i. Zap u k am w o k n o ,
d o b rze? M u s imy wcześ n ie wy ru s zy ć. – J u ż s ię o d wró cił i b y ł p rawie w d rzwiach ,
k ied y ciek awo ś ć wzięła g ó rę. Zatrzy mał s ię, zmars zczy ł czo ło . – Wy n a p ewn o wiecie,
Wład y s ławie M ich ajło wiczu . Dlaczeg o , u czo rta, wy ws zy s cy , Po lacy i Ży d zi, ch cecie
jech ać d o As trach an ia?
Ojciec o d p o wied ział n aty ch mias t:
– To p rzez k awio r. Tam g o ro b ią.
W o czach Alio s zy ciek awo ś ć u s tąp iła b ezg ran iczn emu zd ziwien iu .
– To k awio r ro b ią w As trach an iu ? – p o wtó rzy ł i aż s ię o b lizał. – Tę s p ecjaln ą
zak ąs k ę p o d wó d k ę d la naczalstwa ro b ią w As trach an iu ? – Ro ześ miał s ię. – Wid ziałem
k ied y ś k awio r, mo że n a o b razk u , ale n ig d y n ie p ró b o wałem. A ty k ied y ś jad łeś ? –
zwró cił s ię d o mn ie.
– O tak – p o wied ziałem. – Bard zo s maczn y . Nawet b ez wó d k i.
Alio s za zap u k ał w o k n o b ard zo wczes n y m ran k iem. Kwas za led wo b u d ziła s ię d o
ży cia, a s to łó wk a b y ła jes zcze zamk n ięta. Pamiętając d łu g ą jazd ę n a o k lep d o
Pietrak o wa, wziąłem ze s o b ą g ru b y k o c w ch arak terze s io d ła. Po mo g łem Alio s zy
i Dy mitro wi wy p ro wad zić k o n ie, jed n eg o p o d ru g im, n a wy g o n .
Nie b y ło międ zy n imi mo jej u lu b io n ej k laczy .
– Gd zie Żemcziu ży n a? – s p y tałem s tajen n eg o .
– Wy n ajęta d o k o łch o zu . Weź Du s zeń k ę – p o rad ził, p o k lep u jąc k as ztan k ę
g rzeb iącą n iecierp liwie k o p y tem.
Po g ład ziłem ją p o p y s k u .
– Będ ziemy ch y b a w zg o d zie?
Od p o wied ziała g ło ś n y m p ars k n ięciem.
Stajn ia zo s tała p u s ta i g łu ch a. Ru s zy liś my w d ro g ę, Dy mitr p ierws zy , za n im
s tad o trzy d zies tu k o n i, Alio s za i ja w arierg ard zie. Przes zliś my b ro d em rzek ę i p rzez
g o d zin ę jech aliś my trak tem s tarej lo d o wej d ro g i, aż s k ręciliś my w lewo , w las .
Ścieży n a b y ła wąs k a i p o s u waliś my s ię g ęs ieg o . Na k ażd ej p o lan ie k o n ie s zły
w ro zs y p k ę, lu b u jąc s ię b u jn ą i s o czy s tą trawą, i mu s ieliś my s p ęd zać je n a n o wo . Co
p ewien czas ś cieżk a wracała d o rzek i, g d zie zatrzy my waliś my s ię, b y zas p o k o ić
p rag n ien ie zwierząt i włas n e. Piliś my razem i p rawie w tej s amej p o zy cji, i k o n ie,
i lu d zie. Po mimo d erk i ju ż p ierws zeg o d n ia p o p o łu d n iu b y łem s zty wn y i o b o lały .
Nie wiem, czy to ja s tałem s ię b ard ziej k o ś cis ty , czy Du s zeń k a b y ła b ard ziej
wy ch u d zo n a n iż Żemcziu ży n a p arę mies ięcy p rzed tem, ale ta p o d ró ż d ała mi s ię
b ard ziej we zn ak i n iż n o cn a wy p rawa d o Pietrak o wa. A z k ró tk imi ty lk o
wy p o czy n k ami, b ard ziej d la k o n i n iż d la lu d zi, b y liś my w d ro d ze p rzez cały d zień ,
n o c i więk s zą częś ć n as tęp n eg o d n ia.
Dru g ieg o d n ia ran k iem zn ó w p rzes zliś my b ro d em rzek ę i wjech aliś my w las . Tu
d ro g a n ag le s ię zmien iła. Do tąd s zliś my alb o ś cieżk ą, alb o s zers zy m trak tem,
n ajwy żej n a d wa k o n ie. Ta d ro g a miała co n ajmn iej cztery czy p ięć metró w
s zero k o ś ci i b y ła częś cio wo wy ło żo n a d rewn em. Kied y ś k lo ce mu s iały b y ć cias n o
u ło żo n e jed en p rzy d ru g im w p o p rzek d ro g i, two rząc tward ą n awierzch n ię. Teraz
ws zy s tk o b y ło p o ro ś n ięte trawą i ziels k iem, a n a wp ó ł zg n iłe, p o łaman e k lo ce,
ś lis k ie o d p leś n i i mch u , s terczały p o d ró żn y mi k ątami, jak zap ałk i ro zs y p an e p rzez
zn u d zo n e i n ies fo rn e d zieck o . Raczej n ie u łatwiało to p o ru s zan ia s ię, d ro g a b y ła
zd rad zieck a, więc p o s u waliś my s ię g ęs ieg o , mo zo ln ie, ś cieżk ą p o międ zy n ią
a s k rajem las u .
– Co to za d ziwn a d ro g a? – s p y tałem s tajen n eg o . – Kto ją b u d o wał?
– Ku łak i z Samary . Po n o ć n ie ch cieli iś ć d o k o łch o zó w. W 1 9 2 8 ro k u ty s iącami
ich tu p rzy g n ali. Stary ch , k o b iety , d zieci. Na p iech o tę. Z to b o łk ami w ręk ach .
Nap raco wali s ię, i to jak ! Po b u d o wali s ię. Pięk n e d o my , n ie zwy k łe ch ału p y . Całe
mias to wy ro s ło . Nazwali je Gu s in o . Sam zo b aczy s z, ju ż n ied alek o , z d zies ięć
k ilo metró w. Po tem b o ls zewicy k azali im b u d o wać tę d ro g ę p rzez las , p rzez b ag n a.
Wielu p rzy ty m p o marło . Zo s tała ich mn iej n iż p o ło wa, jak im p rzy s zło p o latach
wró cić g d zieś tam, n a p o łu d n ie… – Tu p rzerwał. – Wot i nasza sudz'ba, tak i n as z
s o wieck i lo s … – d o d ał.
W ty m mo men cie d o łączy ł d o n as Alio s za i wark n ął:
– Stu l p y s k , k o b y larzu ! Wid zieliś cie g ó wn iarza, k rety n a! Trzy maj s ię k o ń s k iej
d u p y i s ied ź cich o ! Ch ces z n as ws zy s tk ich w łag rze zo b aczy ć?
Przez całą zimę n a lo d o wej d ro d ze n ie wid ziałem Alio s zy tak wś ciek łeg o . Ale ju ż
p rzed tem zwró ciłem u wag ę, że Alio s za zaws ze trak to wał Dy mitra z p o g ard ą: k o n iu ch ,
zró b to … k o n iu ch , zró b tamto … Nig d y n ie n azwał g o p o imien iu , Dy mitr, czy
ch o ciaż Dima, n ajczęś ciej u ży wał p o p ro s tu p rzezwis k a mająceg o związek z jak ąś
częś cią k o ń s k iej an ato mii lu b z k o ń s k imi o d ch o d ami. Alio s za b y ł majs trem
leś n ik iem, a Dy mitr s tajen n y m. Czy żb y ch o d ziło o ró żn ice w p o zy cji s p o łeczn ej?
W ty m „b ezk las o wy m” s p o łeczeń s twie… ?
Ku łacy , zamo żn i g o s p o d arze, n ie b y li en tu zjas tami k o lek ty wizacji ro ln ictwa
i s tali k o ś cią w g ard le s o wieck iemu s o cjalizmo wi. Stalin u zn ał ich za wro g ó w lu d u
i w latach d wu d zies ty ch milio n y k u łak ó w wraz z ro d zin ami zo s tały alb o zag ło d zo n e
n a ś mierć n a miejs cu , alb o wy wiezio n e n a Sy b ir.
W ty m mo men cie b y łem ju ż zres ztą zb y t zmęczo n y i s en n y , ab y o czy mk o lwiek
p o ważn ie my ś leć. Szty wn y i o b o lały o d p as a w d ó ł, led wo trzy małem s ię n a k o n iu .
Ob jąłem mo cn o s zy ję Du s zeń k i, żeb y n ie zs u n ąć s ię n a ziemię. J eś li s p ad n ę p o d
k o ń s k ie k o p y ta, n ik t n awet n ie zau waży , u żaliłem s ię n ad włas n y m lo s em.
M u s iałem w k o ń cu s ię zd rzemn ąć. Ob u d ziło mn ie d o n o ś n e i p rzeciąg łe: Stoj…
stojjj… Alio s za i Dy mitr zag an iali k o n ie b eze mn ie.
– J es teś my n a miejs cu ! – zawo łał Alio s za.
Wielk iej p o ciech y ze mn ie n ie mieli. Nawet z k o n ia zejś ć n ie mo g łem. Po n iżej
p as a b y łem jak s p araliżo wan y . Ro zejrzałem s ię d o o k o ła. Zatrzy maliś my s ię n a
s zero k iej, p ias zczy s tej u licy , międ zy d o mami p o o b u s tro n ach . Te d o my , p artero we
i zb u d o wan e z o k rąg lak ó w, wy g ląd ały in aczej n iż n as ze posiołkowe b arak i, jak b y
zas o b n iejs ze, i w d o d atk u k ażd y b y ł in n y . Do m, p rzed k tó ry m s taliś my , miał
malo wan e o k ien n ice i s k rzy n k i p o ln y ch k wiató w p o d o twarty mi o k n ami. In n e d o my
wy g ląd ały n a n iezamies zk an e, o k n a i d rzwi zamk n ięte n a mu r.
Dwie o s o b y wy s zły n am n a p o witan ie. Ko b ieta w o b fitej s p ó d n icy p o k o s tk i,
tęg a, wy s o k a, p rawd ziwa Ho rp y n a, a za n ią s zp ak o waty mężczy zn a, też d u ży ,
a s zero k i w b arach jak n ied źwied ź.
– Zdrastwujtie, p o witać, jak s ię macie… zdrastwuj, Aliosza… zdrastwuj, Dima. – Wy raźn ie
u cies zy li s ię n as zy m p rzy b y ciem. M ó wili ws zy s cy n araz, ś cis k ając s ię za ręce
i k lep iąc p o p lecach .
Aż wres zcie o k o o lb rzy mk i p ad ło n a mn ie
– A ten co za jed en ?
– Eto nasz Poliacziszka, Stiepan – p rzed s tawił mn ie Alio s za.
Nie s p o d o b ał mi s ię ten p o g ard liwy ep itet Poliacziszka, ale n ie miałem s iły
p ro tes to wać. Oczy mi s ię k leiły . Kied y je z wy s iłk iem o two rzy łem, wy s o k a k o b ieta
s tała p rzy mn ie.
– Zmęczo n y , b ied aczek , led wie zip ie.
I n im s ię zo rien to wałem, zn alazłem s ię w jej o b jęciach . J ak n iemo wlę, p o d n io s ła
mn ie z k o n ia, p rzy tu liła d o p iers i, zan io s ła d o izb y i zło ży ła d elik atn ie jak
p o rcelan o wą lalk ę n a k u p ie b rązo wy ch s k ó r w k ącie. Sk ó ry cu ch n ęły . Nied źwied zie
fu tra, p o my ś lałem, ale o czy zn ó w mi s ię zamk n ęły . Po ch wili, g d y co ś tward eg o
s p o częło mi n a warg ach , o two rzy łem je zn ó w n a ch wilę. Nas za g o s p o d y n i k lęczała
s ch y lo n a n ad e mn ą. J ej s zero k a twarz b y ła u o s o b ien iem łag o d n o ś ci i d o b ro ci. Nie, to
n ie b y ła Ho rp y n a. Przy cis k ała mi d o u s t s zy jk ę b u telk i.
– Biedniaga, b ied aczek , led wo zip ie – p o wtó rzy ła. – Ły k n ij k ro p elk ę i ś p ij.
Przełk n ąłem raz, d wa. Go rzk ie, p arzące. Wó d k a? Nie, jak iś in n y alk o h o l, s k ażo n y
s p iry tu s , d en atu rat? Nag le ro zp o zn ałem s ło d k awy , md ły zap ach : to b y ła wo d a
k o lo ń s k a s o wieck iej firmy Teże!
Ob u d ziły mn ie g ło s y w p o k o ju . Brzęk s zk ła, k ilk ak ro tn ie wzn o s zo n e to as ty : Na
zdorowie!, p rzes u wan e talerze, o g ó ln e mlas k an ie. W o k n ie s ło ń ce s tało wy s o k o .
Po łu d n ie! Czy żb y m p rzes p ał res ztę wczo rajs zeg o d n ia, całą n o c i ran ek ?
Nag le w żo łąd k u p o czu łem p u s tk ę jes zcze więk s zą n iż zazwy czaj. Od wy jazd u
z Kwas zy zjad łem p ó ł b o ch en k a g lin ias teg o ch leb a i wy p iłem s p o ro wo d y z Uftiu g i,
ale o d p rzy jazd u n a miejs ce n ie miałem n ic w u s tach , o p ró cz d wó ch ły k ó w wo d y
k o lo ń s k iej. Zach ich o tałem n a s amo ws p o mn ien ie. M u s zę o ty m o p o wied zieć Heli.
– Nie ś p is z, Stiep an u s zk a? – zawo łała n as za g o s p o d y n i. – Dobryj dień! Ch o d ź d o
s to łu , s y n k u . Zjes z z n ami.
Teg o zap ro s zen ia n ie mu s iała p o wtarzać. Ws tałem i p o k ró tk iej wizy cie n a
p o d wó rk u b y łem g o tó w.
– Umy j ręce, ch ło p cze. – Ws k azała ławk ę p o d o k n em.
Na ławce s tała b iała emalio wan a mied n ica, d zb an wo d y i s p o d eczek z k awałk iem
ciemn o żó łteg o my d ła. Na k o łk u o b o k wis iał czy s ty b iały ręczn ik .
Umy łem ręce. Czeg o b y m n ie zro b ił, żeb y s ię d o rwać d o s to łu ! Po k lep ała miejs ce
n a ławie p rzy s o b ie.
– Grig o rij, n alej mu wó d k i, k ap k ę ty lk o .
Go s p o d arz p o s tawił p rzed e mn ą s zk lan eczk ę, s etk ę, ale n alał ty lk o p o ło wę. Na
ś ro d k u s to łu s tał d u ży b iały talerz z zak ąs k ami. Nie b y ł ju ż p ełn y , ale czeg o tam n ie
b y ło ! M ary n o wan e g rzy b y , k is zo n e o g ó rk i, p o k ro jo n a ceb u la p o lan a o lejem,
k awałk i s u s zo n ej ry b y , k ro mk i d o mo weg o ch leb a.
– Was ze zd ro wie, matk o – p o wied ziałem, jak p rzy s tało , i u n io s łem s zk lan k ę.
An n a M ich ajło wn a u ś miech n ęła s ię i aż s ię zaru mien iła.
– I two je, i two je, s y n k u .
Res zta b ies iad n ik ó w wy ch y liła s zk lan k i d o d n a. Prawd ziwa wó d k a ty m razem, n ie
wo d a k o lo ń s k a. Ws zy s cy s ięg n ęli d o talerza n a ś ro d k u s to łu i ja też n ares zcie
mo g łem co ś b ard ziej k o n k retn eg o wło ży ć d o u s t. Ależ to b y ło d o b re!
– A ile ty mas z lat? – s p y tała.
– Sk o ń czy łem s zes n aś cie w czerwcu .
Zn ó w s ię u ś miech n ęła, p o k ręciła g ło wą i cmo k n ęła ze zd ziwien ia.
– To ty le, ile b y miał teraz n as z Pas zeń k a. – Przeżeg n ała s ię s zero k im
p rawo s ławn y m g es tem, o d p rawej d o lewej s tro n y .
Grig o rij n ap ełn ił s zk lan k i, mo ją zn ó w d o p o ło wy .
– J es zcze raz was ze zd ro wie, An n o M ich ajło wn a – wzn ió s ł to as t Alio s za, trącając
jej s zk lan eczk ę.
Zak ąs iliś my , p o p iliś my i An n a M ich ajło wn a p o s zła d o k u ch n i. Sięg ałem właś n ie
p o jes zcze jed n ą k ro mk ę ch leb a, k ied y wró ciła, n io s ąc w ręk ach p aru jący p ó łmis ek
z p ieczo n y m s zczu p ak iem. Ale czy mn ie też d ad zą? Nie miałem talerza.
– Grig o rij zło wił g o d ziś ran o , k ied y wy ws zy s cy jes zcze s p aliś cie. – Zn ó w
wy s zła i wró ciła z mis k ą jag lan ej k as zy , d ru g ą p ełn ą ch leb a i z talerzem d la mn ie.
Co za u czta, n iemal jak u Wierzy n k a! Od p rzes zło ro k u tak d o b rze n ie jad łem. By ł
n awet d es er, zwy k ła n amias tk a h erb aty , ale za to p iern ik z p rawd ziwy m mio d em!
Ku s iło mn ie, żeb y wziąć k awałek d la Heli. Ale ch y b a n ie wy p ad a.
Sk o ń czy liś my jeś ć i ws zy s tk im s ię g ło ś n o o d b iło . M n ie też. Co k raj, to o b y czaj,
a tu taj to n ależało d o bon ton. Kilk a min u t p o s ied zieliś my w milczen iu .
– Czas n a n as – s twierd ził Alio s za.
Wy s zliś my n a u licę. An n a M ich ajło wn a u s iad ła n a ławce p rzed d o mem,
wy g rzewając s ię n a s ło ń cu .
– Id ź p o k o n ie, Dima – zwró cił s ię Grig o rij Fied o ro wicz d o s tajen n eg o . – Do b rze
s ię s p as ły p rzez te s ześ ć ty g o d n i. Są n a zach o d n iej łące. A ty , Stiep an , ch o d ź s ię ze
mn ą p rzejś ć.
Po s zliś my u licą w s tro n ę las u i d o p iero wted y zau waży łem n iewielk i p ag ó rek ,
zaled wie wy ras tający p o n ad d rzewa, n a k tó reg o s zczy cie wzn o s ił s ię d u ży
p rawo s ławn y k rzy ż. Niezwy k ły wid o k w ty m b ezb o żn y m k raju .
Ulica s k o ń czy ła s ię n a s k raju las u i p o s zed łem za Grig o rijem ś cieżk ą lek k o
w g ó rę. Po p aru min u tach d o s zliś my d o s zczy tu p ag ó rk a, p o ro ś n ięteg o ś wieżą trawą
i k ęp k ami p o ln y ch k wiató w. Grig o rij p ad ł n a k o lan a p o d k rzy żem. Przeżeg n ał s ię
trzy k ro tn ie, p o wtarzając z cich a: „Gospodi pomiłuj, miej lito ś ć n ad n ami, Pan ie Bo że”.
Dłu g o jes zcze p o ru s zały s ię jeg o warg i, ale s ło wa ju ż d o mn ie n ie d o cierały .
Czek ałem cich o i w b ezru ch u .
Grig o rij p o d n ió s ł s ię z k o lan i o b aj s p o jrzeliś my n a o s ad ę leżącą u n as zy ch s tó p .
Gu s in o b y ło s p o ro więk s ze o d Kwas zy , ale mn iejs ze o d Pietrak o wa. Z u licami
u ło żo n y mi p o d k ątem p ro s ty m, p rzy p o min ało mi amery k ań s k ie mias ta zap amiętan e
z p o d ręczn ik a g eo g rafii. Ale w p rzeciwień s twie d o ty ch o s tatn ich mias teczk o b y ło
p u s te, wy marłe. Na u licach an i jed n eg o czło wiek a. Do my też p u s te i cich e.
Wy g ląd ały in aczej n iż te w Kwas zy czy n awet w Pietrak o wie, zb u d o wan e z więk s zy m
p o lo tem, b ard ziej o zd o b n e. Ws zy s tk ie miały g an k i z d as zk iem p rzed wejś cio wy mi
d rzwiami, d o n ich p ro wad ziły s ch o d k i z d rewn ian y mi b alu s trad ami, n a o k n ach
o zd o b n e o k ien n ice, a p o d n imi s k rzy n k i n a k wiaty . Ale d ach y wy raźn ie wy mag ały
rep eracji, a d u ża częś ć o k ien n ic i s k rzy n ek zwis ała wy k rzy wio n a p o d d ziwn y m
k ątem.
Sp o jrzałem n a Grig o rija Fied o ro wicza. Stał b ez ru ch u , zad u man y , twarz tward a,
jak wy ry ta w k amien iu , o czy n ieru ch o me, wp atrzo n e p rzed s ieb ie. Po ch wili
p o p atrzy ł n a mn ie, u ś miech n ął s ię i s ięg n ął p o fajk ę. Przez d łu żs zą ch wilę s tał tak ,
n ab ijając fajk ę mach o rk ą z k ap ciu ch a z k ró liczej s k ó rk i.
– Ch y b a wiele p y tań ch o d zi ci p o g ło wie, ale n ie b ęd zies z miał o d wag i mi ich
zad ać. Wiem, wiem, w d zis iejs zy ch czas ach lu d zie b o ją s ię n awet my ś leć, n ie ty lk o
mó wić. Ale d o b rze ci z o czu p atrzy , więc i tak ci p o wiem.
W 1 9 2 8 ro k u ze ws i w o k o licach Samary b o ls zewicy zeg n ali ty s iące ro d zin n a
s tację k o lejo wą, ws ad zili w b y d lęce wag o n y i p o wieźli tu , n a p ó łn o c. Ku łak ami n as
n azwali. Że my n ib y b o g aci, wy zy s k iwacze, wro g o wie lu d u . A my ty lk o ciężk ą p racą
włas n y ch rąk d o czeg o ś d o s zliś my . Przy wieźli n as d o Ko tłas u , a s tamtąd p o g n ali
p rzez las p iech o tą, jak b y d ło . Zo s tawili n as tu , n ic tu n ie b y ło , o t, mała p o lan a
w les ie. Tu b ęd ziecie ży li, p o wied zieli. Wy k arczo waliś my las , zb u d o waliś my Gu s in o .
Ziarn a n a zas iew n ie mieliś my . A zres ztą, co n a tej zmarzn iętej ziemi wy ro s ło ? –
Przerwał. Po ciąg n ął g as n ącą fajk ę mo cn o , raz, d ru g i, aż s ię zn ó w zatliła. – Więc
zo s taliś my d rwalami. Nawy k li d o ciężk iej p racy , h aro waliś my ciężk o . Kazali n am
zb u d o wać d ro g ę, wy ło ży ć ją k lo cami. Dzies ięć wio rs t, p rzez b ag n a. Wielu s ię
p o to p iło .
Przerwał. Z fajk ą w zęb ach ro zło ży ł ramio n a, jak b y ch ciał o b jąć całą o k o licę.
Po tem je s k rzy żo wał n a p iers iach , p rzy cis n ął, a z n imi i Gu s in o , i… lu d zi, k tó ry ch
ju ż n ie b y ło .
– Pierws za zima b y ła n ajg o rs za. Starzy i d zieci marli jak mu ch y . Od ra,
s zk arlaty n a, ty fu s . Zimn ica ch wy tała p iers i i u mierali. Setk ami. Ch o waliś my ich we
ws p ó ln y ch mo g iłach . A i te tru d n o b y ło wy k o p ać w tward ej ziemi. Ch o waliś my ich
n a ty m p ag ó rk u , ze ws zy s tk ich s tro n , tu … i tu … i tu … – Ws k azy wał ręk ą
n iewid zialn e g ro b y . – Krzy że p o s tawiliś my , p rawo s ławn e, k rzy że n as zej wiary . Ale
b o ls zewicy p rzy s zli, wy rwali k rzy że i s p alili. J ak p o s zli, to p o s tawiliś my ten wielk i
k rzy ż n a s zczy cie, p iln o waliś my g o d zień i n o c. Ty g o d n iami. Zn ó w p rzy s zli, ale ju ż
s ię n ie o d waży li…
Teraz ju ż n awet n ie wiem, g d zie leżą p o ch o wan i n as z Pas zeń k a i n as za Du n iczk a.
Pas zeń k a u marł p ierws zej zimy . W d zień Bo żeg o Naro d zen ia. M iał trzy latk a.
A maleń k a p o s zła za n im d wa ty g o d n ie p ó źn iej. Led wo ro k miała. Gospodi pomiłuj. –
Przeżeg n ał s ię. – Po wielu latach , jak ju ż n as zo s tała mn iej n iż p o ło wa, p o zwo lili
n am wró cić d o Samary , ty lk o wted y ju ż s ię n azy wała Ku jb y s zew. Ws zy s cy p o jech ali,
ale An n a M ich ajło wn a i ja zo s taliś my g ro b ó w p iln o wać. J es tem s tars zy o d An n y
M ich ajło wn y i k ied y Bó g wezwie mn ie d o s ieb ie, o n a mn ie p o ch o wa, ale k to jej
s p rawi p o g rzeb , k to s ię za jej d u s zę p o mo d li?… Gospodi pomiłuj – wes tch n ął g łęb o k o .
Z Gu s in a d o b ieg ły n as n iewy raźn e g ło s y . Alio s za i s tajen n y mach ali ręk ami, ale
s łó w p o d wiatr n ie b y ło s ły ch ać.
Zes zliś my . Dy mitr trzy mał za wo d ze d wa k o n ie. M ó j miał n a s zczęś cie
zao k rąg lo n e b o k i i p łas k i g rzb iet. J u ż miałem g o d o s iąś ć, k ied y An n a M ich ajło wn a
wy b ieg ła z d o mu z zawin iątk iem w ręk ach . By ł to d łu g i, s zero k i p as n ied źwied ziej
s k ó ry , zło żo n y we d wo je, wło s em d o ś ro d k a, z rzemien iami zwis ający mi z o b u
k o ń có w.
– To p o d twó j ty łek , Stefan ie. – I p o k azała mi, jak to s io d ło u ło ży ć i zap iąć p as y
p o d k o ń s k im b rzu ch em.
– Bard zo d zięk u ję – p o wied ziałem i p o ls k im zwy czajem cmo k n ąłem ją w ręk ę.
Uś miech n ęła s ię i u cało wała mn ie g ło ś n o w o b a p o liczk i.
Ru s zy liś my w d ro g ę. An n a M ich ajło wn a i jej mąż s tali i mach ali d o n as ręk ami.
Kilk a razy s ię o b racałem, ab y i im p o mach ać, aż wes zliś my w las i zn ik n ęli
p rzes ło n ięci d rzewami.
Przez lata wid ziałem w s n ach u ś miech n iętą twarz An n y M ich ajło wn y . W ty ch
d o b ry ch s n ach .
Dro g a p o wro tn a min ęła s zy b k o i b ez wrażeń . Nieo b arczen i s tad em k o n i
p o s u waliś my s ię s zy b k o , p rzes p aliś my jed n ą n o c n a p o lan ie w les ie i w p o łu d n ie
n as tęp n eg o d n ia zn aleźliś my s ię w Kwas zy . Nie wiem, czy mó j k o ń b y ł d o b rze
wy p as io n y , czy n ied źwied zia d erk a s p ełn iła s wo je zad an ie, ale ty m razem
zes k o czy łem b ez tru d n o ś ci.
Nie zau waży łem n awet w p ierws zej ch wili, że posiołek wy g ląd a jak o ś in aczej. O tej
p o rze d zieci b awiły b y s ię n a u licy czy n a s k raju las u w b erk a, w ch o wan eg o ,
w k o wb o jó w i In d ian , w żo łn ierzy , mo że w d rwali? Ko b iety i s tarzy d rep talib y d o
s k lep ik u , d o s to łó wk i, d o rzek i p o wo d ę. A tu ty mczas em p u s to i cich o , an i jed n eg o
zes łań ca, an i n awet Ro s jan in a.
Ob lałem s ię zimn y m p o tem. Ws zy s cy wy jech ali! Ale p rzecież ro d zice n ie
ru s zy lib y s ię b eze mn ie! A mo że n ik t s ię ich n ie p y tał, mo że p o g n ali ich p o d s trażą?
Ale g d zie s ię p o d ziali Ro s jan ie? Czy żb y i ich wy wieźli? Bałem s ię iś ć d o d o mu , że
n ik o g o tam n ie zn ajd ę. Po b ieg łem d o s to łó wk i, ale b y ła zamk n ięta. Lecz g d y
w p an ice zawró ciłem w s tro n ę d o mu , z wielk ą u lg ą zau waży łem mamę wy ch o d zącą
z las u z k o s zy k iem w ręk u . Po d b ieg łem d o n iej. Po s tawiła n a ziemi liś ćmi
wy ś ciełan y k o s zy k z g rzy b ami.
– Dzięk i Bo g u , żeś ju ż wró cił. – Uś cis n ęła mn ie. – Zmęczo n y jes teś . Ch y b aś
g ło d n y …
Ob jąłem ją zn ó w.
– To n ic, mateczk o , ale co s ię tu d zieje? Gd zie s ię ws zy s cy p o d ziali?
Po s zliś my w s tro n ę d o mu .
– Ws zy s cy s ą w les ie. Bu d u ją tratwy . Tatu ś też. Nie wró cą aż d o p ó źn eg o
wieczo ru . – Us ied liś my n a s to p n iach g an k u . – Op o wiem ci ws zy s tk o o d p o czątk u –
ciąg n ęła mama. – W d n iu tweg o wy jazd u p raca w les ie s tan ęła. Ran o Wo łk o w o g ło s ił
w s to łó wce: „Nie ma k o n i, więc n ie b ęd zie p racy ”. On i celo wo , mo że n am n a zło ś ć,
o d es łali te k o n ie. Po n o ć zap as y ży wn o ś ci s ię k o ń czą, więc ch cą s ię n as p o zb y ć jak
n ajs zy b ciej. M u s ieliś my s ię zo rg an izo wać, wy b raliś my Po ls k i Ko mitet. Tata jes t
w ty m k o mitecie. Rad zili cały d zień i aż d o p ó źn a w n o cy . Zd ecy d o wali, że jed y n y
s p o s ó b to zb u d o wać tratwy i zro b ić zap as y ży wn o ś ci n a d ro g ę. J u ż trzeci d zień
ws zy s cy p racu ją. Stars ze k o b iety zb ierają g rzy b y , jag o d y , co k o lwiek s ię n ad aje d o
zab ran ia, ale Wo łk o w ws p o mn iał, że ty ch y b a d zis iaj wró cis z, więc trzy małam s ię
b lis k o posiołka – p rzerwała, p o g łas k ała mn ie p o g ło wie i p o p o liczk u .
– A co b ęd zie z jed zen iem w ty m czas ie? – s p y tałem. – Wid zę, że s to łó wk a jes t
zamk n ięta.
– Tak , Orło w zab ro n ił s p rzed awan ia n am ży wn o ś ci. Nie d ał s ię p rzek o n ać, że ten
zak az jes t ab s u rd aln y . J ed y n e, co p o wtarza jak au to mat, to że k to n ie p racu je, ten n ie
je. Na ty m s ię k o ń czy ły ws zy s tk ie ro zmo wy . Do p ro wad ził d o teg o , że lu d zie s ię
wś ciek li i s iłą wd arli d o s to łó wk i. J an ek , wies z, ten n aczeln y k u ch arz, d o b rze s ię
s p is ał. Po ls cy p raco wn icy z n im n a czele zajęli s to łó wk ę, mag azy n i p iek arn ię.
Bo ry s o w g ro ził mu s trzelb ą. J an ek n awet n ie zwró cił u wag i, p o s tawił s ię. Teraz
s to łó wk a p o d jeg o zarząd em wy d aje p o s iłk i ty lk o raz d zien n ie, wieczo rem, i k ażd y ,
Po lak czy Ro s jan in , d o s taje o b iad b ezp łatn ie. J an ek twierd zi, że mamy d o ś ć k as zy n a
trzy alb o cztery ty g o d n ie. Op ró cz teg o d o s tajemy p ó ł b o ch en k a ch leb a d zien n ie n a
o s o b ę, też b ezp łatn ie. M ąk i jes t d o ś ć n a s ześ ć ty g o d n i. Ale k o n ieczn ie mu s imy s tąd
wy jech ać, zan im zap as y s ię s k o ń czą.
M ama zerwała s ię n ag le n a n o g i.
– J a tu g ad u -g ad u , a ty ś n a p ewn o g ło d n y i s p rag n io n y . Zaraz wró cę.
Ro zciąg n ąłem s ię w s ło ń cu n a trawie. Po my ś lałem o J an k u . Czy ja p o trafiłb y m
p o s tawić s ię Bo ry s o wo wi tak jak o n , g d y b y celo wan o d o mn ie ze s trzelb y ? Op ró cz
k u ch arzen ia J an ek b y ł ró wn ież posiołkowym fry zjerem. M o że wp rawa w u ży ciu b rzy twy
d o d ała mu an imu s zu …
Nag le s ię o b u d ziłem i u s iad łem, zu p ełn ie zd ezo rien to wan y . Sło ń ce s tało n is k o
n ad las em. Przez ch wilę n ie wied ziałem, g d zie jes tem. Na trawie o b o k mn ie s ied ział
o jciec.
– Wró ciłem wcześ n ie – p o wied ział. – In n i jes zcze p racu ją. Po my ś lałem, że ju ż
wró ciłeś . M ama ch ciała, żeb y m cię o b u d ził. Przy g o to wała d la cieb ie g rzan k ę i ry d ze
z ru s ztu , ale wy s ty g ły . Sp ałeś więk s zą częś ć p o p o łu d n ia.
Ry d ze n a g rzan ce, n awet zimn e, b y ły b ard zo d o b re i n ie zmarn o wałem an i
o k ru s zy n k i.
– M ama mó wiła ci ju ż o k o mitecie. Na s zczęś cie jak o ś s ię zo rg an izo waliś my ,
a o jciec Heli p rzewo d n iczy ł. Pierws zeg o d n ia d eb ato m n ie b y ło k o ń ca, a jak to
z n as zy mi b y wa, k ażd y miał s wo je zd an ie. Do p iero k o ło p ó łn o cy , jak ju ż ws zy s cy
b y li wy czerp an i, d o s zliś my d o p o ro zu mien ia. Więk s zo ś ć w k o ń cu zro zu miała, że
o tej p o rze ro k u wy d o s tać s ię z Kwas zy mo żn a jed y n ie rzek ą i że w ty m celu trzeb a
zb u d o wać tratwy . M u s imy p rzewieźć p rzes zło cztery s ta o s ó b , i to z cały m
d o b y tk iem. Nie mo żemy tu n ic zo s tawić, an i jed n eg o g arn k a, an i jed n ej s zp ilk i.
W Ro s ji, i to w czas ie wo jn y , ws zy s tk o ma s wo ją warto ś ć i w k o ń cu ws zy s tk o mo żn a
wy mien ić n a ży wn o ś ć.
– Ale czy k to ś wie, jak s ię b u d u je tratwy ? – s p y tałem. – Bez g wo źd zi? Bez lin ?
J ak s ię te b ale trzy mają k u p y ?
– M u s imy zb u d o wać d wad zieś cia, mo że n awet d wad zieś cia d wie tratwy . Sas za,
twó j p rzy jaciel o d p iły , p o k azał o jcu M ietk a, jak wiązać k lo ce s p lecio n y mi
wierzb o wy mi witk ami. Bard zo to p o my s ło we. Żad en in n y Ro s jan in n ie zao fero wał
p o mo cy . Bo ją s ię Orło wa, a o n ch y b a d o s tał ro zk az z g ó ry . Lo g ik i im zu p ełn ie
b rak u je. Z jed n ej s tro n y ch cą s ię n as p o zb y ć, a z d ru g iej u tru d n iają n am wy jazd n a
k ażd y m k ro k u .
– Sas zę ś wietn ie p amiętam. W zes zły m ro k u , jak z n im p iło wałem k lo ce n a d es k i,
wciąż wy my ś lał n a b o ls zewik ó w. Po mag a n am ch o ciażb y im n a zło ś ć.
Wy d o s tać p rzes zło cztery s ta o s ó b z Kwas zy , ze ws zy s tk imi b ag ażami, z p o ś cielą,
walizk ami, s k rzy n k ami i wo rk ami, o k azało s ię n ie b y le jak im p rzed s ięwzięciem.
Ko mitet miał rację: to p o g rafia teren u b y ła tak a, że rzek a b y ła n as zą jed y n ą d ro g ą n a
ś wiat, a tratwy jed y n y m d o s tęp n y m ś ro d k iem tran s p o rtu . Tru d n o b y ło p rzecież
p ch ać s ię z d o b y tk iem ś cieżk ami p rzez las . Łó d ek , a właś ciwie czó łen wy d rążo n y ch
z jed n eg o p n ia b y ło w Kwas zy ty lk o p ięć czy s ześ ć. Stan o wczo za mało n a
o s iemd zies ięcio k ilo metro wą p o d ró ż d la cztery s tu o s ó b . Uftiu g a wp ad ała d o Dźwin y
Pó łn o cn ej w Kras n o b o rs k u , a w tamtejs zy m p o rcie rzeczn y m zatrzy my wały s ię p o n o ć
s tatk i k u rs u jące międ zy Arch an g iels k iem a Ko tłas em, czy li n ajb liżs zą s tacją
k o lejo wą. Liczy liś my n a to , że w Kras n o b o rs k u u d a s ię n am d o s tać n a s tatek , b o
s tamtąd d o Ko tłas u b y ło ju ż w g ó rę rzek i, więc p o d ró ż tratwami b y łab y n iemo żliwa.
Te in fo rmacje u zy s k aliś my o d Ro s jan , k tó rzy p rzez p ierws zy ch p arę d n i p o
o g ło s zen iu n as zej amn es tii zach o wy wali s ię wciąż n o rmaln ie, aż wład ze ch y b a
zab ro n iły im b ratan ia s ię z n ami.
J ad ąc d o Kwas zy , s p ęd ziliś my ty d zień w zamk n ięty ch b y d lęcy ch wag o n ach ,
d zień w ciężaró wk ach jad ący ch wertep ami, a w k o ń cu w d łu g im mars zu z Pietrak o wa.
Zres ztą n ik t s ię n as n ie p y tał, n ik t n ie d ał n am wy b o ru . Ale teraz, k ied y b y liś my
p o zo s tawien i s ami s o b ie i mu s ieliś my ro związać p ro b lem wy d o s tan ia s ię z Kwas zy ,
tamta p o d ró ż wy d awała s ię d ziecin n ą zab awą, s p acerk iem s zk o ln ej wy cieczk i p rzez
Og ró d Sas k i.
Res zta d n ia min ęła s zy b k o . Nazaju trz jak zwy k le ws taliś my o ś wicie. Zaczęliś my
p racę w les ie wcześ n iej, p raco waliś my z d u żo więk s zy m zap ałem i d łu żej n iż
zazwy czaj; mężczy źn i ś cin ali d rzewa, k o b iety o czy s zczały p n ie, d zieci s k ład ały
g ałęzie n a s terty . Każd y p ień d zieliliś my n a s ześ cio metro we k lo ce. Co p ewien czas
p rzery waliś my wy rąb , żeb y wy n o s ić g o to we k lo ce n a b rzeg rzek i. Ko n i n ie mieliś my ,
b y ły n a „wak acjach ”, a ja s am p o mo g łem je tam zag n ać. Każd y k lo c trzeb a b y ło n ieś ć
w k ilk a o s ó b , n a ramio n ach , ceremo n ialn ie, jak tru mn ę. Szczeg ó ln ie g ru b e i ciężk ie
k lo ce wy n o s iliś my k ilk o ma p arami n a p o d ło żo n y ch k ijach . Na k ażd ą tratwę p o trzeb a
b y ło 2 0 –3 0 k lo có w, d o teg o jes zcze d wa cień s ze n a p o p rzeczk i, d wa n a wio s ła i d wa,
ro zg ałęzio n e jak litera Y, n a p o d s tawy d o wio s eł.
Po trzech d n iach wy tężo n ej p racy , d o k tó rej d o łączy łem trzecieg o d n ia, zaled wie
jed n a czwarta p o trzeb n eg o b u d u lca leżała n a b rzeg u rzek i.
Praco waliś my , p rawd ę p o wied ziaws zy , n ieleg aln ie; in aczej mó wiąc, k rad liś my
b u d u lec n ależący d o p ań s twa, a właś ciwie d o NKWD. Ale n ie mo żn a p o wied zieć, że
cierp ieliś my z p o wo d u wy rzu tó w s u mien ia. Zres ztą wład ze p rzes tały s ię n ami
in teres o wać. Ch cieli s ię n as p rzecież p o zb y ć, a my u łatwialiś my im to zad an ie.
A p o za ty m k raś ć d rewn o n a Sy b erii, to jak p rzy włas zczać s o b ie ziarn k a p ias k u n a
Sah arze.
Kied y wres zcie n ad b rzeg iem Uftiu g i zeb rało s ię d o ś ć b u d u lca, atmo s fera
w s to łó wce s tała s ię jak n aelek try zo wan a. Po k o lacji in ży n ier Was s erman p o d zielił
s ię z o b ecn y mi s wo ją n o wo n ab y tą wied zą.
– Bu d o wę tratwy zaczy n amy o d u ło żen ia k lo có w n a wy ró wn an ej ziemi, jak
n ajb liżej b rzeg u rzek i, ró wn o leg le i jak n ajś ciś lej jed en p rzy d ru g im, g ru b e i cien k ie
k o ń ce n a p rzemian . Po p rzeczk i k ład ziemy p o d k ątem p ro s ty m, n a wierzch , p o jed n ej
z k ażd ej s tro n y , mn iej więcej s ześ ć d ło n i o d s k raju tratwy . Nas tęp n ie s p latamy d wie
czy trzy witk i b rzo zo we w wien iec ś red n icy o k o ło p ięćd zies ięciu cen ty metró w
i łączy my n im k o ń ce d wó ch k lo có w, p o wied zmy k lo c n u mer jed en i k lo c n u mer d wa,
n a zewn ątrz p o p rzeczk i. Wien iec mu s i b y ć d o ś ć d u ży , b y o b jąć k o ń ce k lo có w
i zo s tawić lu z n a k o łek . Zao s trzo n y k o łek ws u wamy o d b rzeg u tratwy w lu źn ą częś ć
wień ca n ad p o p rzeczk ą, p rzek ręcamy g o w ten s p o s ó b – tu p an Was s erman s zy b k o
n ary s o wał n a tab licy n aro żn ik tratwy z k o ń cem p o p rzeczk i – i wb ijamy to p o rem p o d
p o p rzeczk ę, n aciąg ając wien iec i u ważając, b y n ie p u ś cił. Klo ce n u mer jed en i d wa s ą
teraz mo cn o p o łączo n e. Tak s amo p o s tęp u jemy z k lo cami n u mer d wa i trzy , trzy
i cztery ; i tak d alej, aż d o k o ń ca. In n i ro b ią to s amo z d ru g ieg o k o ń ca tratwy . Tak a
k o n s tru k cja, s o lid n ie wy k o n an a, jes t b ard zo mo cn a.
W d ro d ze mu s imy u trzy mać tratwę p o ś ro d k u rzek i. Do teg o s łu żą d wa wio s ła,
jed n o z p rzo d u , a d ru g ie z ty łu tratwy , u mies zczo n e n a p o d s tawach w k s ztałcie litery
Y. Wio s ła ro b imy z p ro s ty ch , g ład k ich żerd zi. Każd e wio s ło ma mieć o k o ło trzech –
czterech metró w d łu g o ś ci, a jeg o g ru b y k o n iec o cio s u jemy z o b u s tro n n a p łas k o , n a
o d cin k u p ięćd zies ięciu – s ześ ćd zies ięciu cen ty metró w. Na p o d s tawę wio s ła, d łu g o ś ci
o k o ło metra, wy b ieramy mo cn e mło d e d rzewk o z o d p o wied n im ro zwid len iem,
k tó reg o g ru b y k o n iec zao s trzamy n a p łas k o i wb ijamy p o międ zy d wa ś ro d k o we
k lo ce tratwy . Do d atk o wo p o d s tawę u macn iamy w miejs cu mały mi k o łk ami z o b u
s tro n i witk ami b rzo zo wy mi. M a to wy g ląd ać w ten s p o s ó b … – Tu n as z g łó wn y
in ży n ier d o d ał jes zcze d wa ry s u n k i n a tab licy .
Pan Gru s zy ń s k i, k o leg a p o fach u , wy raził ap ro b atę:
– To rzeczy wiś cie wy g ląd a s o lid n ie. Pro p o n u ję d o d ać jes zcze p alen is k o z g lin y .
Nie p o win n o b y ć tru d n o …
– Do b ra my ś l – d o rzu cił o jciec. – Ale czy zab ierzemy zap as p aliwa n a całą p o d ró ż,
czy b ęd ziemy mo g li je co d zień u zu p ełn iać?
– M iejs ca n a d u ży zap as n ie b ęd zie – zao p in io wał in n y czło n ek k o mitetu . – I tak
b ęd zie cias n o . Dwad zieś cia czy d wad zieś cia d wie o s o b y n a tratwę, b ag atela! A d o
teg o b ag aż, ży wn o ś ć, p alen is k o , d rewn o o p ało we n a jed en d zień … i tak led wo
wy s tarczy miejs ca.
Tu ro zmo wy u tk n ęły n a s zczeg ó łach p lan o wan ia zao p atrzen ia i s amej żeg lu g i.
Uważan o , że p o d ró ż d o Kras n o b o rs k a n ie p o win n a trwać więcej n iż cztery – p ięć d n i.
Praco wn icy s to łó wk i zo s tali zwo ln ien i o d d als zej p racy p rzy tratwach , b y zająć s ię
wy p iek iem ch leb a i p rzy g o to wan iem s u ch aró w n a d ro g ę. Gru p a k o b iet, wraz z mo ją
matk ą, d o s tała zad an ie zeb ran ia jak n ajwięk s zej ilo ś ci g rzy b ó w, jag ó d i jad aln y ch
liś ci, k tó re miały zo s tać ro zd zielo n e w p rzed d zień wy jazd u .
Wy n o s zen ie b u d u lca z las u zajęło n am jes zcze k ilk a d n i o d ś witu d o zmierzch u .
Na s zczęś cie d n i b y ły jes zcze całk iem d łu g ie. Nik t z n as n ie miał d o ś wiad czen ia
w b u d o wan iu tratwy , w o g ó le tratwę mało k to w ży ciu wid ział. Ale in ży n ier
Was s erman zab rał s ię d o ro b o ty , jak b y to b y ła jeg o s p ecjaln o ś ć. Uczy ł, d o zo ro wał,
s am p rzy k ład ał ręk i i s wo im en tu zjazmem d o d awał n am o tu ch y . Nies tety , res zta z n as
n ie s tan ęła n a wy s o k o ś ci zad an ia. Wieczo rem p ierws zeg o d n ia an i jed n a tratwa n ie
b y ła g o to wa. Uczy liś my s ię jed n ak n a włas n y ch b łęd ach i w k o ń cu , p o ty g o d n iu
ciężk iej p racy , d wad zieś cia d wie tratwy leżały n a b rzeg u Uftiu g i, k ażd a z g lin ian y m
p alen is k iem i z d wo ma wio s łami.
Ojciec M ietk a o k azał s ię d o s k o n ały m o rg an izato rem. J u ż p ierws zeg o d n ia, b ez
żad n y ch d y s k u s ji, g ło s o wań an i s p rzeciwó w, o b jął k o men d ę.
– Zad ziwiające – s twierd ził o jciec. – Po lacy n a o g ó ł mają więcej k an d y d ató w n a
wo d zó w n iż n a wo jo wn ik ó w, a tu facet s am o b jął d o wó d ztwo i ws zy s cy jes teś my mu
za to wd zięczn i.
Nas ze zb io ro we o s iąg n ięcie b y ło zres ztą n ap rawd ę g o d n e p o d ziwu . Praco wało n as
w s u mie o k o ło s tu p ełn o s p rawn y ch mężczy zn i o k o ło tu zin a k o b iet zd o ln y ch d o
ciężk iej p racy . J ed y n y m s u ro wcem b y ło to , czeg o mó g ł d o s tarczy ć las , a jak o
n arzęd zia mieliś my ty lk o p iły i to p o ry .
Po g o d a n a s zczęś cie u trzy mała s ię s u ch a i ch ło d n a p rzez cały czas . Po ran n y s zro n
zn ik ał s zy b k o w p ro mien iach b lad eg o s ło ń ca. Orło w i jeg o k ad ra p o zb awili n as
wp rawd zie k o n i i jak iejk o lwiek p o mo cy , ale p o za ty m zo s tawili n as s amy m s o b ie.
Zres ztą wy g ląd ało n a to , że z Ro s jan jed y n ie Sas za zn a s ię n a tratwach i n a s p ły wie
w d ó ł rzek i. Pewn eg o wieczo ru w s to łó wce d o s iad ł s ię d o n as zeg o s to łu . Ojciec
p o częs to wał g o k azb ek iem.
– Co , Stiep an u s zk a, d o b rze s ię n am razem p raco wało – p o wied ział i zaciąg n ął s ię
wo n n y m d y mem z wid o czn ą ro zk o s zą. – Bard zo d zięk u ję. Tak i p ap iero s to n ie b y le
co ! Nieczęs to zd arza s ię tak a g ratk a. A wy macie u d an eg o s y n a, Wład y s ławie
M ich ajło wiczu . Praco wity i ch ętn y . Na s taro ś ć n iczeg o wam i was zej żo n ce n ie
zab rak n ie.
– M am n ad zieję – o d p o wied ział o jciec i zmien ił temat: – Bard zo n am
p o mo g liś cie rad ą i d o b ry m s ło wem.
– Ws zy s cy jes teś my wam wd zięczn i – d o d ał in ży n ier Was s erman z d ru g iej s tro n y
s to łu .
– Za k ilk a d n i – p o d jął o jciec – ru s zy my w d ro g ę. J ak wiecie, żad n eg o
d o ś wiad czen ia z tratwami n ie mamy . M o że macie d la n as jes zcze jak ieś rad y ,
p rzes tro g i? Ale mo że to wb rew n ak azo m wład z? Zro zu miemy . Zap ewn iam was , że my
n ap rawd ę n ie b y liś my n ig d y wro g ami lu d u . Wiecie s ami, jak to jes t.
– O wiem, wiem b ard zo d o b rze! Ale czeg o ja s ię mam w mo im wiek u b ać? M am
s ześ ćd zies iąt lat, n iewiele mi ju ż p o zo s tało n a ty m ś wiecie. – J ed n ak że o b ejrzał s ię
i zn iży ł g ło s . – Bo ls zewicy to s ą p rawd ziwi wro g o wie lu d u . Nie wy i n ie my . –
Zaciąg n ął s ię g łęb o k o aro maty czn y m d y mem i jes zcze raz rzu cił o k iem d o o k o ła. –
Słu ch ajcie u ważn ie. Za k ażd y m razem, jak s ię zatrzy macie n a n o c, zaraz d o b rze
p rzy wiążcie tratwę z o b u k o ń có w d o b rzeg u . Szn u rami czy p o łączo n y mi p as ami d o
mo cn y ch d rzew lu b d o wy s tający ch k o rzen i. Nie żału jcie p as ó w, lep iej s p o d n ie
trzy mać ręk ą, n iż s tracić tratwę. I p amiętajcie zaws ze n a n o c wy s tawić wartę.
– A p o co wartę, tu tak ie p u s tk o wie? – s p y tałem.
– Po d ro d ze, s zczeg ó ln ie k o ło Pietrak o wa i p ó źn iej, aż d o s ameg o Kras n o b o rs k a,
s ą ro zrzu co n e k o łch o zy i liesopunkty. Częs to n awet d o ś ć d alek o o d rzek i, ale ro zes zła
s ię wieś ć o was i was zy m d o b y tk u . Po ś ciel, ręczn ik i, u b ran ia, g arn k i, mis k i to
ws zy s tk o s ą s k arb y w ty m n ies zczęs n y m k raju . Nawet za p ien iąd ze ich n ie
d o s tan ies z. Bo ls zewicy zro b ili zło d ziei z n as ws zy s tk ich . Nie s p u s zczajcie an i n a
ch wilę o k a z was zeg o d o b ra, n awet g d y b rzeg i wy g ląd ają n a p u s te. J eś li p o zwo licie,
to wam całą tratwę z b ag ażami u k rad n ą. Zn ik n ie we mg le i ty le ją zo b aczy cie. Tak
s amo p ó źn iej u ważajcie n a k o lei, n a s tacjach , g d ziek o lwiek b ęd ziecie. Po jęcia n ie
macie, jak lu d zie wam zazd ro s zczą d o b y tk u .
Zd ziwiłem s ię. Tu tejs i n am zazd ro s zczą, czy to mo żliwe? Ale mo że rzeczy wiś cie
n awet w Kwas zy p o wo d ziło n am s ię lep iej n iż tu b y lco m? Nie mieliś my wp rawd zie
s y b ery js k iej o d zieży , fu fajek i walo n ek , ale in n y ch rzeczy mieliś my więcej. A teraz
my wy jeżd żamy , a o n i tu zo s tają n a zaws ze. Wy ru s zamy z n ad zieją, a o n i zo s tają tu
b ez żad n y ch wid o k ó w n a p rzy s zło ś ć.
– Do b ry p ap iero s . Nie jak n as za ś mierd ząca mach o rk a – d o d ał Sas za. – Nie
p aliłem tak ieg o o d lat. I jes zcze co ś wam p o wiem. Słu ch ajcie u ważn ie – p o wtó rzy ł –
to ważn e. Trzy majcie s ię cały czas ś ro d k a rzek i i wciąż miejcie s ię n a b aczn o ś ci. J ak
p rąd zaczn ie ś ciąg ać w b o k , w jed n ą czy w d ru g ą s tro n ę, ch wy tajcie wio s ła, p o d wó ch ,
i z całej s iły p ch ajcie tratwę n a ś ro d ek . In aczej wciąg n ie was w plieso.
– A co to jes t plieso? – zap y tał p an Was s erman .
– Rzek a p ły n ie łu k ami, k ręci to w jed n ą, to w d ru g ą s tro n ę. M iejs cami tak s ię
ro zlewa, że w łu k u ro b i s ię jak b y zato k a. J ak wciąg n ie wam tratwę w zato k ę, to
s tamtąd ws teczn y p rąd jej n ie wy p u ś ci. J ak raz zn ajd ziecie s ię p rzy b rzeg u , tratwą n ie
d a rad y wy p ły n ąć. Czó łn em czy łó d k ą tro ch ę łatwiej, ale tratwą n ic n ie zd ziałas z.
W zato ce g łęb o k o , d n o mu lis te, n ie s tan ies z, n ie o d ep ch n ies z, zres ztą zimn a wo d a cię
zaraz wy k o ń czy . – Zamy ś lił s ię. – M ó wią, że leszyj, leś n y d iab eł, mies zk a w pliesach…
ale ja w to n ie wierzę – d o d ał b ez więk s zeg o p rzek o n an ia.
Na n as tęp n ej n arad zie k o mitetu o jciec p rzek azał te rad y in n y m. Ko mitet zb ierał
s ię co wieczó r w s to łó wce p o k o lacji. Po s tan o wio n o tratwy p o n u mero wać i n u mery
wy p is an o wap n em n a wio s łach . Utwo rzy ły s ię g ru p y p o o s iemn aś cie– d wad zieś cia
d wie o s o b y n a tratwę i k ażd a z n ich wy b rała „k ap itan a”. Ko mitet o mawiał ró żn e
s p rawy d o p ó źn ej n o cy . Czy tratwy mają s ię trzy mać razem? W k o ń cu zd ecy d o wan o ,
że k ażd a g ru p a b ęd zie o d p o wiad ała za s ieb ie, k ażd a b ęd zie s o b ie wy b ierać czas
i miejs ce n a n o cleg , rad zić s o b ie z tru d n o ś ciami i d ecy d o wać, w jak i s p o s ó b d o s tan ie
s ię z Kras n o b o rs k a d o Ko tłas u .
Rzek a Uftiu g a: z Kwas zy d o Kras n o b o rs k a
Na tratwie
Statkiem po Wołdze
***
***
M atk a o p o wiad ała mi p o tem, że w czas ie p ierws zej wo jn y ś wiato wej wiele razy
wid y wała p o d o b n e s cen y . Ch ło p k i o d p rawiały s wy ch mężó w i s y n ó w d o wo js k a
ś p iewn y m lamen tem: „Oj… o d latu je mó j g o łąb eczek … aaa… p o leci w o b ce s tro n y …
n ig d y g o ju ż więcej n ie u tu lę… w ciemn ą mo g iłę, z d ala o d d o mu , zło żą meg o
s o k o lik a… aaa… wierzb a mu ty lk o zap łacze n ad g ro b em… aaa… ”.
– Częs to miały wted y rację, teraz p ewn ie też ją mają. – A p o ch wili d o d ała: –
Wo jn a n ajmo cn iej d o ty k a k o b iety i d zieci.
Nie ro zu miałem teg o – p rzecież to mężczy źn i s ą mięs em armatn im, o n i id ą
walczy ć i g in ą…
***
Tam i z powrotem
***
***
Przystanek Czirakczi
B u jn a łąk a w Czirak czi d ała n am mięk s ze i milej p ach n ące p o s łan ie n iż tward e
d es k i wag o n o wej p ó łk i. I w d o d atk u n ami n ie trzęs ło i n ie s tu k ało .
Gd y s ię o b u d ziłem, p an o wała cis za. No c mu s iała b y ć ciep ła, b o zrzu ciłem z s ieb ie
k o łd rę. Pełn ą p iers ią wd y ch ałem aro mat łąk i p o k ry tej p o ran n ą ro s ą. Tak in n e b y ło
d zis iejs ze p rzeb u d zen ie n iż w ciąg u o s tatn ich s ześ ciu ty g o d n i, w zad u ch u
zatło czo n eg o , h ałaś liweg o wag o n u …
Szaro n ieb ies k ie n ieb o p o wo li n ab ierało k o lo ru o d ws ch o d ząceg o s ło ń ca.
Sp ó źn io n e g wiazd y mig o tały jes zcze n a zach o d zie, aż w k o ń cu g as ły jed n a p o
d ru g iej, jak d awn e latarn ie miejs k ie g as zo n e z n ad ejś ciem ś witu .
Zaled wie s ło ń ce wzes zło n ad łaman ą lin ię g ó rs k ich s zczy tó w, a ju ż zas y p ało
d o lin ę g arś ciami n ieu ch wy tn eg o zło ta. Czy mu s zę b u d zić s ię d o ży cia?
Przy mk n ąłem o czy , ale ws ch ó d s ło ń ca ro zlał mi s ię czerwien ią p o d p o wiek ami,
o twierając je b ez u d ziału mo jej wo li.
Ob o k mn ie Hela p rzeciąg n ęła s ię i u s iad ła.
– Po p atrz – s zep n ąłem – ś wit.
Nic n ie mó wiąc, wy ciąg n ęła d o mn ie ręk ę i w milczen iu , ze s p lecio n y mi ręk ami,
s y ciliś my s ię wid o k iem ro d ząceg o s ię d n ia. Szy b k o , zb y t s zy b k o s ło ń ce wy s zło zza
g ó r i mag ia ś witu ro zp ły n ęła s ię w feerii b arw.
Łąk a b u d ziła s ię d o ży cia. Ku ch n ia p o lo wa p rzy wio zła k awę i ś wieży ch leb .
Do d aws zy d o teg o res ztk i s u s zo n y ch o wo có w k u p io n y ch p o d ro d ze, ś n iad an ie
mieliś my iś cie k ró lews k ie.
Przez ten czas zajech ało n a łąk ę k ilk a s amo ch o d ó w o s o b o wy ch i n iewielk a
k o lu mn a ciężaró wek . Kiero wcy i p as ażero wie ro zs ied li s ię n a trawie i też zab rali s ię
d o ch leb a i k awy . M y ty mczas em s p ak o waliś my p o ś ciel i czek aliś my n a ro zwó j
wy p ad k ó w. Ale p rzez jak iś czas n ic s ię n ie d ziało . Co d alej? Czy mu s imy o p u ś cić tę
p ięk n ą łąk ę?
Ojciec s ied ział tu ż o b o k n a trawie.
– Po k aż mi ten twó j atlas – p o wied ział.
Zn alazłem map ę Uzb ek is tan u .
– Nie wid zę tu Czirak czi, ale p o win n o b y ć g d zieś w tej o k o licy . – Ws k azał p alcem
rejo n n a p o łu d n ie o d Samark an d y . – Wczo raj ty ju ż s p ałeś – ciąg n ął o jciec – k ied y
p rzy s iad ł s ię d o n as k o men d an t milicji, k ap itan , p ó ł-Ro s jan in . Ży czliwy
i ro zmo wn y . Po wied ział, że mo żemy zo s tać tu n a s tałe, że ws zy s cy zn ajd ą p racę. Że
więk s zo ś ć mężczy zn i częś ć k o b iet p o s zła d o wo js k a i w rezu ltacie b rak u je s iły
ro b o czej. – Ojciec s ię zamy ś lił. – Daj mi jes zcze raz s p o jrzeć n a map ę – p o wtó rzy ł,
s ch y lając s ię n ad atlas em. – Nie, n ie, ty g o p o trzy maj, wid zę s tąd d o b rze. J es teś my
więc jak ieś s ied emd zies iąt k ilo metró w n a p o łu d n io wy zach ó d o d Samark an d y …
tak … d o ch iń s k iej g ran icy jes t ch y b a z s ześ ćs et k ilo metró w. Ale to jes t Sin k ian g ,
n ajd zik s za częś ć Ch in … – Ojciec wy raźn ie my ś lał n a g ło s . – Cu d zo ziemiec d alek o
b y tam n ie zajech ał. Pers ja… też d alek o … Afg an is tan jes t d u żo b liżej… d wieś cie
k ilo metró w?… – Sy p ały s ię eg zo ty czn e n azwy , a o jciec wciąż s tu d io wał map ę.
– Przed rzemy s ię p rzez g ran icę? Kied y ? – s zep n ąłem p o d n ieco n y . – M o g lib y ś my
wy n ająć p rzewo d n ik ó w z wielb łąd ami… – J u ż wid ziałem n as zmierzający ch p rzez
p u s ty n ię, p rzez g ó ry , z k arawan ą wielb łąd ó w. A mo że n a jak u ? M o ja fan tazja n ie
zn ała g ran ic.
– To n ie tak ie p ro s te – wtrącił o jciec Heli. Nawet n ie zau waży łem, jak s ię d o n as
p rzy s iad ł. – Dłu g o wczo raj n ie mo g łem zas n ąć i jak ws zy s cy p o s zliś cie s p ać,
d o łączy łem d o Ro s jan p rzy o g n is k u . Pro fes o r z Ch ark o wa, wiecie, ten o d k o mitetu ,
też tam b y ł. Tematem ro zmo wy b y li basmaczi. Po n o ć tu taj i wzd łu ż afg ań s k iej g ran icy
ro i s ię o d n ich .
Ojciec s p o jrzał p y tająco n a mecen as a.
– Basmaczi? Co to za jed n i?
– Uzb ecy , mah o metań s cy p arty zan ci – o d p arł mecen as Ro mer. – Do n ied awn a ta
o k o lica b y ła teren em ciąg ły ch p o ws tań i n awet w latach trzy d zies ty ch n ie zo s tała
s p acy fik o wan a. Basmaczi to alb o p atrio ci, alb o b an d y ci, zależn ie o d p u n k tu wid zen ia.
Uzb ecy n ig d y n ie p o g o d zili s ię z o b cy m p an o wan iem, an i za cars k ich czas ó w, an i za
So wietó w. Teraz jes t wzg lęd n ie s p o k o jn ie, ale b an d y ciąg le k ry ją s ię p o g ó rach .
I s zmu g iel p o n o ć o d ch o d zi n a całeg o .
J ed en z Ro s jan d o b rze zn a tu tejs ze s to s u n k i. M ies zk ał w Bu ch arze p rzez d wa lata,
d o n ied awn a wy k ład ał w jak imś in s ty tu cie. M ó wił, że basmaczi p rzemy cają też lu d zi
d o Afg an is tan u , ale że u fać im n ie mo żn a, ch y b a że n ie ma s ię n ic d o s tracen ia.
Z ró wn y m p o wo d zen iem mo żes z zawierzy ć ży cie s tad u g ło d n y ch wilk ó w, to jeg o
s ło wa. Częs to s ły s zał o tak ich p o d ró żn ik ach , k tó rzy ty m n ib y p rzewo d n ik o m s ło n o
zap łacili, a k tó ry ch p o tem zn alezio n o g o ły ch , o b rab o wan y ch , z p o d erżn ięty mi
g ard łami.
– To s ą fak ty czy o ficjaln a p ro p ag an d a? – s p y tał o jciec.
– Kto to mo że wied zieć? W k ażd y m razie p o ty m, co u s ły s załem, n ie p u ś ciłb y m
s ię n a tak ą es k ap ad ę. Szczeg ó ln ie z ro d zin ą i z cały m n as zy m d o b y tk iem… Nie
trzeb a k u s ić lich a, to d o b ra zas ad a. Gd y b y m b y ł s am, to co in n eg o . Ch o ciaż i wted y
mo g lib y mn ie zad źg ać za s ame b u ty i s p o d n ie. A z ro d zin ą… n a p ewn o n ie mo żn a
ry zy k o wać.
– Szk o d a, jes zcze jed n ą mrzo n k ę s zlag trafił – p o wied ział o jciec. – Szk o d a –
p o wtó rzy ł – wiele b y m d ał za to , żeb y s ię s tąd wy d o s tać.
– A k to n ie? – p o twierd ził mecen as – ale trzeb a b y ć s zaleń cem, żeb y s ię
zd ecy d o wać n a co ś tak ieg o .
Nag ły ru ch zak o ń czy ł ro zmo wę. J es zcze jed n a k o lu mn a s amo ch o d ó w
i ciężaró wek zajech ała n a łąk ę. Wy s y p ało s ię z n ich k ilk u milicjan tó w i g ro mad a
cy wiló w. Po k azały s ię k rzes ła, s k ład an e s to lik i, n aręcza p ap ieró w. No wo p rzy b y li
ro zs ied li s ię p rzy s to lik ach , p o d wó ch i trzech . Oficer milicji p o d n ió s ł meg afo n d o
u s t.
– Uwag a! Uwag a! Gło wy ro d zin u s tawią s ię w k o lejk ę wed łu g alfab etu , A d o E
tu taj. – Ws k azał p ierws zy s to lik . – Ż d o K tam. – I tak ro zd y s p o n o wał cały alfab et.
Ojciec, z literą W b ęd ącą n a p o czątk u ro s y js k ieg o alfab etu , s tan ął w k o lejce d o
p ierws zeg o s to lik a, a ja o b o k n ieg o . Nie czek aliś my d łu g o . Za s to łem s ied ziało
d wó ch Uzb ek ó w i jed en Ro s jan in . Zaczęło s ię n o rmaln e u rzęd o wan ie: n azwis k o ,
imię, imię o jca, d ata i miejs ce u ro d zen ia, o jca, matk i, mo je. Sły s ząc, że o jciec jes t
z zawo d u lek arzem, a matk a b ak terio lo g iem, milczący d o tąd Ro s jan in n ag le s ię
o ży wił i wy k rzy k n ął:
– W s amą p o rę p rzy jech aliś cie, o b y watelu ! M amy tu n o wy s zp ital, ale d wó ch
lek arzy zab rali d o wo js k a i mo ja żo n a zo s tała s ama n a p lacó wce. Led wie d aje s o b ie
rad ę. – Ws tał. – Ch o d źcie ze mn ą, Wład y s ławie M ich ajło wiczu .
Po d es zliś my razem d o in n eg o s to lik a, g d zie mło d a Ro s jan k a wy p is y wała
d o k u men ty d la p ary u ch o d źcó w.
– Galin a Fio d o ro wn a – p o czy m p rzed s tawił o jca – jes t d y rek to rem ad min is tracji
n as zeg o s zp itala i b ęd zie b ard zo zad o wo lo n a, że n o wy lek arz d o łączy d o jej zes p o łu .
Sp o jrzałem n a o jca. Dawn o n ie wid ziałem n a jeg o twarzy tak s zero k ieg o
u ś miech u . I jak tu n ie wierzy ć w cu d a?
Cen ą teg o s zczęś liweg o o b ro tu s p rawy b y ło ro zs tan ie z Helą. Ro mero wie p rzy jęli
p racę w k o łch o zie o d leg ły m o d wad zieś cia k ilo metró w o d Czirak czi. Po cies załem
s ię, że to p rzecież n iezb y t d alek o . Zn ajd zie s ię jak iś au to b u s i alb o ja d o n iej p o jad ę,
alb o o n a p rzy jed zie o d czas u d o czas u d o mias ta. A jak n ie, to p ó jd ę n a p iech o tę. Co
to jes t d wad zieś cia k ilo metró w?
Ale jak iś d ziwn y ch łó d zap an o wał międ zy n ami teg o d n ia. Nie wiem d laczeg o , ale
n as ze p o żeg n an ie b y ło zu p ełn ie in n e n iż wted y w Go rk im. A mo że mi s ię ty lk o tak
zd awało ? M o że mieliś my n a g ło wie za d u żo n o wy ch p ro b lemó w?
W p o łu d n ie wraz z k ilk o ma ro d zin ami zwerb o wan y mi n a in n e p o s ad y w s zp italu
załad o waliś my s ię n a jed n ą z czek ający ch ciężaró wek . Galin a Fio d o ro wn a u s iad ła
p rzy k iero wcy . Przejech aliś my to r k o lejo wy i p o k ró tk iej jeźd zie p rzez mało g o d n e
u wag i mias teczk o ciężaró wk a s tan ęła p rzed s zp italem.
Szp ital mieś cił s ię w n o wy m, d wu p iętro wy m, b iały m b u d y n k u . Ch o ć s am
b u d y n ek b y ł d o ś ć s k ro mn y , wejś cie, w s talin o ws k im s ty lu , miał mo n u men taln e.
A n ad n im, n ieco n a p rawo , zwró co n y ty łem d o s zp itala, g ó ro wał o g ro mn y p o mn ik
Stalin a. Po mn ik b y ł wy raźn ie n o wiu s ień k i, wciąż jes zcze ś n ieżn o b iały . Ten Stalin
b y ł in n y n iż p o mn ik i d o ty ch czas s p o ty k an e p o d ro d ze. By ł n iewątp liwie d u żo
więk s zy i Wielk i Wó d z s tał z p rawą ręk ę u n ies io n ą w g eś cie mó wcy . Ale miał jed n ą
wad ę: z lewej s tro n y k latk i p iers io wej i b rzu ch a wid n iała wielk a d ziu ra. Tak ie
mas o wo p ro d u k o wan e p o mn ik i s k ład ały s ię z p o s zczeg ó ln y ch elemen tó w, k tó re,
o d d zieln ie p ak o wan e, p rzes y łan o z fab ry k i n a miejs ce. J ed n a p ak a mu s iała zag in ąć
w d ro d ze. A mo że trafiła p o d zły ad res i s to i g d zieś w in n y m mieś cie s ama n a co k o le?
Szp ital w Czirak czi p rezen to wał s ię p o czątk o wo d u żo lep iej n iż n iejed en ze
s tary ch s zp itali, k tó re wid ziałem w Po ls ce. Kilk u p raco wn ik ó w, Ro s jan i Uzb ek ó w,
wy s zło n as p rzy witać, mili i u czy n n i, p o mo g li n am s ię ro zład o wać. Galin a
Fio d o ro wn a zn ik n ęła w d rzwiach s zp itala, a p o k ilk u min u tach wró ciła z p an ią
w b iały m fartu ch u , ze s teto s k o p em n a s zy i.
– To jes t Wiera Nik o łajewn a, n as z n aczeln y lek arz – p rzed s tawiła ją n am.
Przerwała i zmars zczy ws zy b rwi, zwró ciła s ię d o o jca: – Ale p rzecież wy , Wład y s ławie
M ich ajło wiczu , macie d u żo więk s ze d o ś wiad czen ie i p o win n iś cie p rzejąć tę fu n k cję.
Po mó wię z cen tralą w Samark an d zie.
– Ależ n ie – p o ś p ies zy ł o jciec, p o d ając ręk ę Wierze. – Pro s zę teg o n ie ro b ić. J a
wo lę p racę czy s to k lin iczn ą. Nie zn am s ię n a p ap ierk o wej ro b o cie, a w s p rawach
k lin iczn y ch zaws ze ch ętn ie s łu żę rad ą.
Twarz Wiery , p rzed ch wilą n ap iętą, ro zjaś n ił s zczery u ś miech . Pers p ek ty wa u traty
s tan o wis k a n aczeln eg o lek arza i związan ej z ty m wy żs zej p en s ji n a p ewn o ją
zan iep o k o iła.
Wiera u ś cis n ęła ręk ę matce i mn ie.
– Pro s zę ze mn ą, p o k ażę wam was z p o k ó j.
Po p y ch ając wó zek z n as zy m d o b y tk iem, p o s zed łem za Wierą i ro d zicami.
Przes zed łs zy wes ty b u l, wes zliś my d o k o ry tarza z s zereg iem o s zk lo n y ch d rzwi
z jed n ej i d ru g iej s tro n y . Zajrzałem p rzez jed n e, d ru g ie – d u że i czy s te s ale s zp italn e,
ale o d ziwo , n ie b y ło w n ich meb li. Szp ital b ez łó żek ?
Zatrzy małem s ię n ieco d łu żej p rzy jed n y ch d rzwiach . Sien n ik i i s ło mian e maty
ro zrzu co n e b y ły b ezład n ie p o p o d ło d ze, ale zaled wie n a k ilk u z n ich leżeli ch o rzy .
Dwo je miało p rzy zwo itą p o ś ciel, b iałe p rześ cierad ła, p o d u s zk i, b iałe k o ce. In n i leżeli
b ez p rześ cierad eł, p rzy k ry ci s zary mi, zmięty mi k o cami, s p o d k tó ry ch wy s tawał
n iech lu jn y s ien n ik . A mo że w Uzb ek is tan ie n ie u ży wa s ię łó żek ? J ed y n e, co
zn aliś my z teg o k raju , to s tacje k o lejo we. Czy tałem g d zieś d awn o , że Ch iń czy cy ,
a mo że to b y li J ap o ń czy cy , mają zwy czaj s y p iać n a matach i łó żek n ie zn ają. M o że
więc Uzb ecy tak s amo ? M iałem p y tan ie n a k o ń cu języ k a, k ied y Wiera s ama
zas p o k o iła mo ją ciek awo ś ć.
– Wciąż czek amy n a łó żk a – p o wied ziała. – Szp ital jes t o twarty o d d wó ch lat, ale
meb li jes zcze n ie d o s tarczy li. Ty lk o w s alach d la d zieci i zas trzeżo n ej mamy łó żk a.
Zas trzeżo n ej? Dla k o g o ? Ojciec s p o jrzał n a mn ie, u n ió s ł ręk ę i mru g n ął.
Po s łu s zn ie u g ry złem s ię w języ k .
Wiera s zero k o o two rzy ła o s tatn ie d rzwi p o p rawej s tro n ie k o ry tarza.
– To b ęd zie was z p o k ó j, Czes ławo Zach ariewn a – zwró ciła s ię d o matk i.
Wep ch n ąłem wó zek d o ś ro d k a. Co za k o n tras t z Kwas zą, cały d u ży p o k ó j d la n as
tro jg a! Nie p o jed y n cza izb a d la trzech ro d zin i n ie tak i p rzed ział k o lejo wy jak p rzy
p rzy ch o d n i. Ty lk o jed n a ró żn ica: w Kwas zy b y ło jak o tak ie u meb lo wan ie, żelazn e
łó żk a, s tó ł i k rzes ło . Tu taj p o k ó j b y ł p u ś ciu tk i, n a cemen to wej p o d ło d ze leżało
jed y n ie k ilk a mat.
Ob ie p an ie p o ważn ie s ię n ad czy mś n arad zały i w k o ń cu Wiera zap ewn iła mamę:
„Zaraz je p rzy ś lę”. Dało mi to o k azję ro zejrzeć s ię p o n o wej k waterze. Tu ż za o k n em
zn ajd u jący m s ię n ap rzeciw d rzwi wejś cio wy ch ro s ło d rzewo , ch y b a mig d ało we.
Ścian a z p rawej s tro n y wy b rzu s zała s ię w ś ro d k u n a całą wy s o k o ś ć, p ewn ie k o min ,
ale an i p iecy k a, an i k u ch en k i n ie b y ło . W lewej ś cian ie p o d wó jn e o s zk lo n e d rzwi
wy ch o d ziły n a o g ró d . Nas z włas n y o g ró d ? Pu ś ciłem wó zek z b ag ażem i wy b ieg łem
n a d wó r. By ło ciep łe lis to p ad o we p o p o łu d n ie. Du ży , lecz zan ied b an y o g ró d ciąg n ął
s ię wzd łu ż ty ln ej ś cian y s zp italn eg o b u d y n k u . Op ró cz n as zy ch o twierał s ię n ań
s zereg in n y ch d rzwi, więc n ie b y ło to n as ze p ry watn e k ró les two . Ro s ło tam ziels k o
i wy s o k a trawa, g d zien ieg d zie k ęp k i n a wp ó ł zwięd ły ch p o ln y ch k wiató w u d erzały
p lamą k o lo ru . Przed n iek tó ry mi d rzwiami s tały s k leco n e z k ilk u ceg ieł małe p iecy k i
z res ztk ami p o p io łu .
Zawo łan y p rzez matk ę wró ciłem d o p o k o ju .
– I n a o g ró d p rzy jd zie czas . Ale n ajp ierw mu s imy p o zb y ć s ię ws zy , i to , mam
n ad zieję, n a d o b re. Pry s zn ice s ą o b o k , trzecie d rzwi n a p rawo o d k o ry tarza. – A więc
to b y ło tematem n arad mamy z Wierą. – Wy d waj id źcie p ierws i. Bru d n ą o d zież
włó żcie d o wo rk ó w – d o d ała, wręczając n am czy s te p id żamy i d wa b rązo we p łó cien n e
wo rk i. Na p o d ło d ze leżało ju ż k ilk a n ap ełn io n y ch i zawiązan y ch wo ró w. – To jes t
p o ś ciel d o o d ws zen ia. Przy g o to waliś my ją, k ied y s p acero wałeś p o o g ro d zie.
– Przep ras zam, ch ciałem s ię ty lk o ro zejrzeć… – zacząłem s ię tłu maczy ć.
– Do b rze, d o b rze. – Uś miech n ęła s ię mama. – I n a zb ad an ie teren u zn ajd zie s ię
czas . Gd y wró cicie, ja p ó jd ę s ię u my ć. Kto ś zaws ze mu s i b y ć w p o k o ju . Na razie n ie
zn amy ty ch lu d zi, n ie wiemy , czy mo żn a im u fać.
Pu s ta, czy s ta łazien k a p ach n iała k arb o lem. Wo d a aż p arzy ła. Nas z p ierws zy
p ry s zn ic o d ty g o d n i! Szo ro wałem s ię, tarłem, my d liłem, aż p ian a leciała n a
ws zy s tk ie s tro n y . Co za ro zk o s z! Ojciec też ciężk o p raco wał, a o d s k ro b an ia i g o rącej
wo d y zro b ił s ię cały czerwo n y jak rak . J ak d o b rze b ęd zie, k ied y s k o ń czy s ię
s węd zen ie… W p o ciąg u ws zy b y ły ju ż rzeczą n iemal n atu raln ą. Ro zg n iatając je
międ zy p azn o k ciami, mo rd o waliś my je ty s iącami b ez lito ś ci, ale n a ich miejs ce
p rzy ch o d ziły milio n y . Nawet mó wić n a ten temat n am s ię zn u d ziło , n ie s traciłem
jed n ak n ad ziei, że wró cę k ied y ś d o n o rmaln eg o ży cia b ez ws zy , b ez ciąg łeg o
d rap an ia s ię p o d p ach ami, w p ach win ach i p o g ło wie.
Pro mien iejąc czy s to ś cią, w ś wieży ch p id żamach , wró ciliś my d o p o k o ju . Czek ała
ju ż n a n as ro zp ak o wan a o d zież. M atk a n ares zcie miała o k azję wy jąć czy s te rzeczy ,
k tó re trzy mała o d d zieln ie w p aczce n ieru s zan ej o d wy jazd u z Kwas zy . Zaws ze
wierzy ła, że s k o ń czy s ię p o d ró ż w b ied zie i w b ru d zie, że wró cimy d o n o rmaln eg o
ży cia b ez p as o ży tó w.
Ch y b a p ierws zy raz w ży ciu ś wiad o mie cies zy łem s ię czy s to ś cią ciała, ś wieżo ś cią
b ielizn y . J ak to ch ło p cy w mo im wiek u , p rzed wo jn ą k ąp ałem s ię ty lk o wted y , k ied y
mi k azan o . Wo d a b y ła d o b ra d o p ły wan ia, ale my ć s ię czy n awet czes ać to b y ła s trata
czas u , jak aś d ziwn a o b s es ja d o ro s ły ch .
Teraz z włas n ej wo li wło ży łem mo je s zarawo zielo n e p u mp y , k tó re – an i razu
n ien o s zo n e – p rzeży ły Kwas zę i całą p o d ró ż. Nawet wciąż p as o wały , n ie u ro s łem
wiele p rzez ten czas . Wło ży łem d o n ich k u p io n ą w Piń s k u b iałą ro s y js k ą rubaszkę
o b o czn y m zap ięciu , h afto wan ą z p rzo d u n a czerwo n o .
– Całk iem p rzy s to jn y z cieb ie ch ło p ak , Stefan k u – s twierd ziła mama,
o b ejrzaws zy mn ie ze ws zy s tk ich s tro n . – Pamiętaj tak s ię u b rać, k ied y p ó jd zies z
o d wied zić Helę – d o d ała, wy ch o d ząc d o łazien k i.
Zaru mien iłem s ię i zwiałem d o o g ro d u .
Po p o wro cie matk i, ciąg n ąc wó zek ze s p iętrzo n y mi wo rk ami, p o s zed łem za o jcem
d o o d ws zaln i n a d ru g i k o n iec s zp itala.
– Zn ó w trzeb a k o mu ś d ać w łap ę – zau waży ł o jciec. – Po s zu k ajmy k iero wn ik a. To
ch y b a wy s tarczy – d o d ał, wy jmu jąc z p o rtfela d wa czerwo ń ce. – Dwad zieś cia ru b li to
aż n ad to …
W Związk u So wieck im o d ws zaln ia b y ła jed n y m z n ajważn iejs zy ch zak ład ó w
u ży teczn o ś ci p u b liczn ej. Każd e mias to p o s iad ało tak i zak ład , a w Czirak czi
zn ajd o wał s ię o n n a teren ie s zp itala. Na o g ó ł o d ws zawian ie o d b y wało s ię mas o wo ,
g ru p ami, p o k ilk ad zies iąt o s ó b n araz. Zaczy n ało s ię o d o g ó ln ej ro zb ieraln i, g d zie
całą o d zież o d d awało s ię p raco wn ik o wi; o n w zamian wręczał o b rzy d liwy g ęs ty p ły n
d o my cia o wło s io n y ch częś ci ciała i k awałeczek k arb o lo weg o my d ła d o res zty .
Nas tęp n ie, w s tro ju Ad ama, p rzech o d ziło s ię d o s ali z p ry s zn icami, a p o k ąp ieli
d o s tawało s ię p rzy wy jś ciu s wo je czy s te, rzek o mo o d ws zo n e rzeczy .
To b y ła teo ria, ale w Związk u So wieck im międ zy teo rią a rzeczy wis to ś cią częs to
ziała p rzep aś ć.
W k o tłach o d ws zaln i p alo n o węg lem. Ale jak b y wało ze ws zy s tk imi p o żąd an y mi
to warami, węg iel z zak ład u s zy b k o p rzech o d ził n a czarn y ry n ek , k ies zen ie p ers o n elu
p ęczn iały , a ciś n ien ie i temp eratu ra w k o mo rach d ezy n fek cy jn y ch o d ws zaln i
s p ad ały . Ws zy i g n id y , zamias t g in ąć marn ie, ro zmn ażały s ię w id ealn y ch d la s ieb ie
waru n k ach . Każd y wied ział, czy m g ro zi o d d an ie o d zieży d o o d ws zaln i. Częs to p rzed
o d ws zaln iami p o k wit, k tó ry b y ł p o trzeb n y d o k u p n a b iletu k o lejo weg o , u s tawiały
s ię g ru p y d zieci, k tó re za p arę ru b li p rzech o d ziły ten p ro ces w zas tęp s twie.
I tak p o d wu mies ięczn ej p o d ró ży zad o mo wiliś my s ię we włas n y m p o k o ju
w Czirak czi. Z b rak u meb li n ie mo g liś my s ię ro zp ak o wać, ży liś my n a walizk ach .
– M o że u d a n am s ię k u p ić ch o ciaż p arę p ó łek , mo że s tó ł i k ilk a k rzes eł? –
ro zważała mama. – M o że n a targ u , a mo że jes t tu jak iś s k lep ?
– Na p ewn o – ś miał s ię o jciec. – Sp ecjaln y o d d ział b raci J ab łk o ws k ich n a
Czirak czi. Właś ciwie d laczeg o n ie Harro d s alb o Galerie Lafay ette? – Dawn o n ie
wid ziałem o jca w tak d o b ry m h u mo rze.
– Co ś tu mu s i b y ć – o d p arła mama. – Przecież Czirak czi jes t s to licą rejo n u , to tak
jak u n as s taro s two , p rawd a? Ale marzen ia marzen iami, a n a razie n ie mamy co jeś ć,
więc lep iej wy b ierzcie s ię d o mias ta i p o s zu k ajcie targ u lu b s k lep u . M o że b y ć b raci
Pak u ls k ich alb o À la Fo u rch ette, n ie jes tem wy b red n a – d o d ała, ś miejąc s ię.
Wars zaws k i b ar-res tau racja À la Fo u rch ette zn ajd o wał s ię b lis k o Dwo rca
Głó wn eg o i czas em, w d ro d ze n a p o ciąg , wp ad aliś my tam n a d o s k o n ałe k an ap k i
z ró żn eg o ro d zaju s mak o ły k ami. Po o s tatn ich k ilk u mies iącach b ez p o wo d ó w d o
rad o ś ci, jak d o b rze b y ło s ły s zeć zn ó w ś miech , wid zieć ro d zicó w o ro zjaś n io n y ch
twarzach .
– Ale mó wiąc p o ważn ie – ciąg n ęła mama – Wiera p o wied ziała, że mo g ę g o to wać
w s zp italn ej k u ch n i d la p raco wn ik ó w, ale ws p o mn iała, że p an u je tam ś cis k i że mo że
p rzy jemn iej mieć włas n y p iecy k w o g ro d zie. Tam n ik t n am n ie b ęd zie w g arn k i
zag ląd ał. Trzeb a g o s o b ie s amemu zb u d o wać, Wiera o b iecała p o ży czy ć n am s wó j
zap as o wy ru s zt, d o p ó k i n ie zd o b ęd ziemy włas n eg o .
Zao fiaro wałem s ię zo s tać w d o mu i zab rać d o b u d o wy k u ch en k i, wo b ec czeg o
ro d zice p o s zli razem n a zak u p y .
Najp ierw p rzy jrzałem s ię p iecy k o m s ąs iad ó w. Ws zy s tk ie b y ły n a tę s amą mo d łę:
trzy ś cian k i n a wy s o k o ś ć k o lan , zb u d o wan e z k amien i i p o łaman y ch ceg ieł
s p o jo n y ch g lin ą. W ś ro d k u cztery p io n o wo u s tawio n e całe ceg ły p o d trzy my wały
ru s zt. Przy k u ch en ce n as zy ch n ajb liżs zy ch s ąs iad ó w leżała k u p k a b rązo wy ch
p lack ó w. Nig d y p rzed tem tak ich n ie wid ziałem i n ie wied ziałem, d o czeg o mo g ą
s łu ży ć, czy żb y d o k o n s tru k cji p iecy k a? Stałem tak p rzez ch wilę, zas tan awiając s ię
n ad ich p rzezn aczen iem, d rap iąc s ię p o g ło wie – w p rzen o ś n i, ma s ię ro zu mieć, b o ju ż
b y ła czy s ta – g d y u s ły s załem za s o b ą jak iś d źwięk . Ob ejrzałem s ię. Z s ąs ied n ich
d rzwi wy s zła mała d ziewczy n k a.
– Wy nawierno Stiep an Wład y s ławo wicz? – s p y tała.
M iała ch y b a n ie więcej n iż p ięć czy s ześ ć lat, jas n o n ieb ies k ie o czy i wło s y
k o lo ru s ło my s p lecio n e w d wa wark o cze zd o b n e we ws tążk i p o d k o lo r o czu .
M o g łab y u ch o d zić za d ziewczy n k ę z p o ls k iej ws i. Ale b y ła tak a p o ważn a. Dzieci
i mło d zież n ie mó wiły n a o g ó ł d o s ieb ie po otczestwie, czy li u ży wając o ficjaln eg o
zwro tu z imien iem o jca.
– Da – o d p o wied ziałem – ale p o p o ls k u mó wi s ię Stefan , n ie Stiep an . A k im ty
jes teś ?
– M o ja mama jes t n aczeln y m lek arzem s zp itala – o d p o wied ziała wy n io ś le,
u n o s ząc b rwi. Wy g ląd ało to zab awn ie u tak małej o s ó b k i, ale zaraz s ię u ś miech n ęła
i wy ciąg n ęła d o mn ie ręk ę. – Nazy wam s ię Zin a, Zin ajd a Wład imiro wn a, ale mo żes z
mi mó wić p o p ro s tu Zin a. – To mó wiąc, s ięg n ęła za d rzwi i wy ciąg n ęła p aczu s zk ę
zawin iętą w g azetę. – M ama k azała ci to d ać. – Po d ała mi żelazn y ru s zt. – Ale to n ie
n a zaws ze, p amiętaj, to ty lk o p o ży czk a.
Wziąłem ru s zt i s o len n ie o b iecałem zwro t.
– To ju ż mo g ę b u d o wać k u ch en k ę – zd ecy d o wałem, wy ty czając miejs ce k o ło
n as zy ch d rzwi.
– J a ci p o mo g ę! – zawo łała rad o ś n ie Zin a. – Po zwó l mi! Pro s zę! Pro s zę! – Aż
p o d s k ak iwała z p o d n iecen ia. – J a wiem jak , mam d o ś wiad czen ie, p o mo g łam mo jemu
tacie zb u d o wać n as zą, zo b aczy s z, ty lk o p o zwó l mi p o mó c!
I tak zaczęła s ię mo ja p rzy jaźń z Zin ą. Szk o d a, że n ie mo g ła trwać d łu żej.
– Sk o ro jes teś tak a mąd ra – p o k azałem k u p k ę p lack ó w p rzy k u ch en ce s ąs iad ó w –
to p o wied z mi, co to za bliny?
– To n ie b lin y – wy b u ch n ęła ś miech em Zin a. – Głu p tas jes teś ! To jes t kiziak. Blin y
s ą z mąk i, a kiziak jes t z k u p k i, z wielb łąd ziej k u p k i. Nie p ró b u j ich jeś ć! – Śmiała s ię
d o ro zp u k u . – A n a czy m g o to waliś cie w Po ls ce? Nie mieliś cie n awet kiziaku?
Niemo żliwe!
Rzeczy wiś cie, b y łem w tej d zied zin ie ig n o ran tem. W p rzeciwień s twie d o Sy b iru ,
w Azji Śro d k o wej o d rzewo b y ło tru d n o , a węg iel b y ł d ro g i i n iełatwy d o zd o b y cia.
Od wieczn y m zwy czajem tu b y lcy mies zali wielb łąd zie łajn o ze s ło mą, fo rmo wali tę
mies zan k ę w p łas k ie ceg iełk i lu b w o k rąg łe p lack i i, wy s u s zo n e n a s ło ń cu , u ży wali
jak o d o mo we p aliwo . I to b y ł właś n ie kiziak. Nieraz wid ziałem tak ie s u s zące s ię p lack i
p rzy lep io n e d o g lin ian y ch ś cian i p ło tó w, ale d o ty ch czas n ig d y n ie zas tan awiałem
s ię n ad ich zas to s o wan iem.
Zin a rzeczy wiś cie zn ała s ię n a rzeczy . Najp ierw wziąws zy mn ie za ręk ę,
zap ro wad ziła mn ie p o b u d u lec, czy li g lin ę, k amien ie i p o łaman e ceg ły , w zaro ś n ięty
k ąt o g ro d u , g d zie mu s ian o zrzu cać g ru z w czas ie b u d o wy s zp itala. Po tem p rzy n io s ła
wiad ro z wo d ą i s p rawn ie wy mies zała g lin ę d o o d p o wied n iej k o n s y s ten cji. Kied y
ro d zice wró cili z zak u p ó w, k u ch en k a b y ła s k o ń czo n a, jed y n ie g lin a jes zcze n ie
całk iem wy s ch ła.
Ro d zice d u mn i b y li ze s wy ch zd o b y czy , k tó re p rzy tas zczy li w d wó ch s iatk o wy ch
to rb ach . W jed n ej b y ło s ześ ć d u ży ch lepioszek, k ilk a ro d zajó w s u s zo n y ch o wo có w,
czerwo n e i b iałe ceb u le, cały kurdiuk, czy li tłu s ty b aran i o g o n , i n o wy żelazn y ru s zt.
Dru g a to rb a p ełn a b y ła kiziaku.
Na p ierws zy o b iad w Czirak czi zjed liś my lepioszki z ceb u lą s mażo n ą w b aran im
tłu s zczu . Uzb eck a ceb u la, d elik atn a w s mak u , n ad awała s ię d o jed zen ia n awet n a
s u ro wo . I tak wk ró tce u ło ży ły s ię n as ze p o s iłk i: n a ś n iad an ie jed liś my p o k awałk u
lepioszki i s u ch e o wo ce, n a o b iad tak że lepioszkę z s u ro wą ceb u lą, a n a k o lację p o d o b n y
warian t z ty ch s amy ch s k ład n ik ó w alb o co ś lep s zeg o , jeś li s ię n ad arzy ła o k azja.
Czas ami k u p o waliś my n a ry n k u katik, żó łtawy , p rzy p iek an y jo g u rt z b rązo wą s k ó rk ą,
lo k aln y p rzy s mak .
Ojciec miał n ares zcie s aty s fak cję z p racy . Pacjen ci, g łó wn ie k o b iety z d ziećmi,
s łab o mó wiły p o ro s y js k u , ale b y ły u p rzejme i wd zięczn e za p o mo c, co o k azy wały ,
p rzy n o s ząc d o k to ro wi lo k aln e p ro d u k ty : ta p arę jaj, in n a s ło ik mio d u , to p lack i
z mak iem i mio d em, to g o mu łk ę s era, k o s tk ę mas ła, czas em n awet k awał b aran in y
alb o k u rę. Nie g ło d o waliś my w Czirak czi, n awet p rzy b y ło n am n a wad ze.
Któ reg o ś d n ia o jciec ws p o mn iał:
– Czas p o my ś leć o s zk o le, Stefan k u . W mieś cie jes t diesiatilietka. M ó g łb y ś s ię
zap is ać w n o wy m ro k u , p o feriach .
Sam ju ż s ię n ad ty m zas tan awiałem. Nu d ziłem s ię, n ie mając n ic d o ro b o ty , a mó j
ro s y js k i p o p rawił s ię n a ty le, że n ie miałem żad n y ch o b aw. M iałem czas em k ło p o ty
z ak cen to wan iem s łó w, ale mó wiłem i p is ałem całk iem p ły n n ie i, p o mijając ju ż
p rzed mio ty ś cis łe, zn ałem d o ś ć d o b rze ro s y js k ą g eo g rafię i literatu rę, b y n ie
p o zo s tać w ty le za k las ą. Z h is to rią, s fałs zo wan ą p rzez wład ze, mo g ło b y ć g o rzej.
Ty mczas em Zin a zo s tała mo ją n au czy cielk ą. Ro zmawialiś my d u żo i Zin a mn ie
p o p rawiała. Czy tałem jej n a g ło s b ajk i ro s y js k ie i Lafo n tain e’a w ro s y js k im
tłu maczen iu . Niek tó re z n ich zn ałem n a p amięć w o ry g in ale i Zin a p o wtarzała za mn ą
fran cu s k ie s ło wa. Lu b iła, g d y jej czy tałem Pu s zk in a, s zczeg ó ln ie Opowiadanie o rybaku
i złotej rybce, Rusłana i Ludmiłę, Historię Stieńki Razina, d o k tó rej ś p iewaliś my razem Wołga,
Wołga, mat' rodnaja. Z Lermo n to wa lu b iła Mcyri, Demona… Grałem też z n ią w warcab y ,
w b itk i, zacząłem u czy ć ją s zach ó w.
J ed y n ie matk a n ie ch waliła s o b ie ży cia w Czirak czi. Bard zo b y ła ro zczaro wan a, że
n ie mo g ła zn aleźć p racy . Pierws zeg o d n ia, węd ru jąc p o s zp italu , o d k ry łem d rzwi
z n ap is em ŁABORATORIA. Drzwi n ie b y ły zamk n ięte, ale n ic d ziwn eg o , b o p o k ó j
b y ł p u s ty . W k ącie wis iał zlew… i to ws zy s tk o , żad n eg o s p rzętu , żad n y ch
materiałó w.
Kied y p o wied ziałem o ty m matce, n ie b y ła to d la n iej n o win a.
– Wiem, wiem, ro zmawiałam z Wierą. M u s i zwerb o wać p ers o n el, zan im zaczn ą
in s talo wać ap aratu rę. Dziwn a k o lejn o ś ć. Ale có ż mo żn a zro b ić… co k raj, to
o b y czaj… M o że z czas em… – d o d ała.
Ale to czas u właś n ie zab rak ło .
Pierws zy g ro m z jas n eg o n ieb a u d erzy ł d wa czy trzy ty g o d n ie p o n as zy m
p rzy b y ciu .
Pewn eg o d n ia, wczes n y m p o p o łu d n iem, p ró b o wałem ro zp alić o g ień p o d n as zą
o g ro d o wą k u ch en k ą, k tó ra b ard ziej d y miła, n iż g rzała, k ied y matk a wy ch y liła s ię
z p o k o ju .
– Nie wch o d ź d o ś ro d k a, aż cię zawo łam – p o wied ziała i zamk n ęła d rzwi.
Co s ię s tało ? Przy tk n ąłem n o s d o s zy b y . Ojciec wró cił wcześ n ie, właś n ie
p rzeb ierał s ię w s zlafro k , wy g ląd ał n a b ard zo zatro s k an eg o . Zn ałem ten wy raz twarzy
o jca jes zcze z Otwo ck a. W czas ie wak acji wo ziłem g o czas em b ry czk ą n a wizy ty .
Niek ied y , wy ch o d ząc z d o mu p acjen ta, o jciec s tawał k ilk a k ro k ó w o d b ry czk i
i p o d n o s ił d ło ń . To b y ł zn ak : p acjen t ma s zk arlaty n ę (lu b in n ą p o ważn ą ch o ro b ę
zak aźn ą), wracaj d o d o mu s am n a p iech o tę. Zro zu miałem, że teraz s tało s ię to s amo .
M ama o two rzy ła d rzwi.
– Tatu ś p o s zed ł p o d p ry s zn ic. Wy b u ch ła s zk arlaty n a. Tro je d zieci ju ż leży n a
s ali. – Po ch wili d o d ała: – Zin a jes t jed n ą z n ich , jes t b ard zo ch o ra.
Zin a u marła trzy d n i p ó źn iej. Przez o s tatn i ro k n ie p łak ałem wiele, ale ty m razem
i p o tem w czas ie p o g rzeb u zas zy łem s ię w zaro ś n ięty m k ącie o g ro d u i łzy s p ły wały
mi p o p o liczk ach . Ch ętn ie u k ry łb y m twarz w s p ó d n icy matk i… ale w mo im wiek u ?
Sty p a p o p o g rzeb ie Zin y trwała trzy d n i. Wó d k a lała s ię litrami. Ro d zice b y li
zap ro s zen i, ale o jciec, ch o ć miał o p o ry , p o s zed ł w k o ń cu s am. Ale n ie mó g ł
Ro s jan o m d o trzy mać k ro k u , d ru g ieg o d n ia wieczo rem wró cił zu p ełn ie s tru ty .
– To n ie d la mn ie – p rzy zn ał s ię. – Te ilo ś ci wó d k i, s amo g o n u , s k ażo n eg o
s p iry tu s u … o d s amy ch o p aró w g ło wa b o li. – Przes p ał n o c i p ó ł d n ia, a d o p iero p o
n as tęp n ej n o cy b y ł zd o ln y d o p racy .
Ży cie wró ciło d o n o rmy , ale tęs k n iłem za mo ją małą p rzy jació łk ą. Po lu b iłem to
d zieck o , tak ie b y s tre, mo że p rzed wcześ n ie d o jrzałe. Stara maleń k a, n azy wała ją
mama. Bo leś n ie o d czu łem jej s tratę, p o czu łem s ię o s amo tn io n y .
M y ś lałem d o ś ć częs to o o d wied zen iu Heli, ale jak o ś n ig d y s ię n a to n ie
zd o b y łem. Do k o łch o zu mo żn a b y ło d o trzeć jed y n ie n a p iech o tę, d wad zieś cia
k ilo metró w w jed n ą s tro n ę. J es zcze mies iąc temu n ie wah ałb y m s ię an i ch wili, n awet
b ieg łb y m całą d ro g ę. A teraz? Nap is ałem d o Heli, ale o d p o wied zi n ie o trzy małem.
J u ż wted y , n a łące k o ło s tacji, międ zy n as wk rad ł s ię ch łó d , jak aś n iep ewn o ś ć.
W Go rk im o jciec, wid ząc, jak ciężk o n am s ię ro zs tać, ws p o mn iał n awet
o małżeń s twie, o b iecu jąc, że zap ewn i n am u trzy man ie, aż s tan iemy n a włas n y ch
n o g ach , aż s k o ń czy my u n iwers y tet. M atk a miała d u żo więk s ze wątp liwo ś ci, a o jciec
Heli n ie ch ciał n awet o ty m s ły s zeć. Hela n ie ży wiła en tu zjazmu d la tak p o ważn eg o
k ro k u , ja ch y b a też n ie. W wiek u lat s zes n as tu n ie d o jrzeliś my jes zcze d o
małżeń s twa.
Nas tęp n y g ro m s p ad ł n a n as k ilk a ty g o d n i p o ś mierci Zin y .
Siad aliś my właś n ie d o k o lacji, k ied y k to ś zap u k ał d o d rzwi. Otwo rzy łem, n a
p ro g u s tał milicjan t, k tó reg o częs to wid y wałem w s zp italu . Po d ał mi jak iś d ru czek .
Przek azałem g o o jcu . Wid n iała n a n im o k rąg ła p ieczęć i n ap is : PRIKAZ.
– Bard zo mi p rzy k ro , Wład y s ławie M ich ajło wiczu – p o wied ział milicjan t,
p rzes tęp u jąc z n o g i n a n o g ę – b ard zo żału ję… n ap rawd ę… ale… – I wy s zed ł.
Sp o jrzałem n a o jca. Zb lad ł i b ez s ło wa p o d ał k artk ę matce. M atk a zaczęła czy tać
n a g ło s , ale z tru d em mo g ła g o z s ieb ie wy d o b y ć, b o led wie ją s ły s załem. Do tarły d o
mn ie p o jed y n cze s ło wa: p o s zerzy ć… s trefa p o g ran iczn a… p rzes ied lić…
n iep rawo my ś ln i… Warg i mamie d rżały , k ied y p o d ała mi d o k u men t.
– I co teraz? Uwzięli s ię n a n as , miejs ca n ie d ad zą n am zag rzać… – Gło ś n iej,
z wy raźn ą zło ś cią, d o d ała: – Niech ich ws zy s tk ich s zlag trafi! Najg o rzej jak czło wiek
jes t b ezs iln y !
Sed n em ro zk azu b y ło to , że rząd p o s tan o wił p o s zerzy ć s trefę afg ań s k ieg o
p o g ran icza i Czirak czi zn alazło s ię w tej zo n ie. W związk u z ty m ws zy s cy u ch o d źcy
jak o „n iep ewn y elemen t” zo s tają p rzes ied len i i w ty m celu mają s ię s tawić ze s wy m
d o b y tk iem n azaju trz o g o d zin ie ó s mej ran o n a s tacji k o lejo wej.
Ud erzy ło to n as jak o b u ch em w g ło wę. Ojciec p ierws zy d o s zed ł d o s ieb ie.
– Nie wiem jak wy – p o wied ział – ale ja jes tem g ło d n y . Daj n am co ś zjeś ć,
mateczk o . A p o tem p ó jd ę p o g ad ać z Wierą.
– Id ź, id ź – p o wied ziała mama – ale n ie licz n a to , że o n a ch o ć p alcem k iwn ie.
O s ieb ie b ęd zie s ię b ała. Przek lęci b o ls zewicy ! Żeb y ich ws zy s tk ich s zlag trafił, żeb y
ich ch o lera g n ała o d M iń s k a d o Wład y wo s to k u ! Zab ierzmy s ię lep iej d o p ak o wan ia.
Nig d y jes zcze n ie wid ziałem matk i tak wś ciek łej. Cis n ęła talerze z lepioszką
i s mażo n ą ceb u lą, aż p o d s k o czy ły n a s to le. „Ps iak rew, p s iak rew… ” – p o wtarzała.
Ojciec p o s zed ł d o n aczeln ej lek ark i, a matk a i ja zab raliś my s ię d o p ak o wan ia.
J u ż w p ó ł g o d zin y b y liś my g o to wi.
– M o że i lep iej, że ży liś my n a walizk ach , teraz mamy mn iej ro b o ty – u s iło wałem
p o cies zy ć matk ę, ale n awet mn ie n ie u s ły s zała. J u ż b y ła s p o k o jn a, lecz my ś lami
g d zieś w in n y m ś wiecie.
– Wiera n ic n ie mo że zro b ić – p o wied ziała w k o ń cu . – Nawet g d y b y mo g ła, to b y
n ie p ró b o wała. Nie win ię jej. W ty m p rzek lęty m k raju k ażd y s ię trzęs ie o s ieb ie
i mu s i my ś leć o s wo jej ro d zin ie. A mo że n awet p o żeg n a n as z u lg ą. Wcale b y m s ię
n ie zd ziwiła. Zaws ze s ię b ała, że s tars zeń s two o jca mo że zag rażać jej s tan o wis k u .
M o że n awet d o n io s ła n a n as ? Ale ch y b a n ie. To p rzecież o g ó ln y n ak az.
M atk a p rzerwała. Zmien iła temat.
– Sp o tk amy zn ajo my ch n a s tacji. Ro mero wie p ewn ie tam b ęd ą. I Hela – d o d ała,
p atrząc n a mn ie p y tająco . – Ale to ju ż n ie to s amo , co ? Tak b y wa. – Uś miech n ęła s ię.
– Nie martw s ię, s y n eczk u , b ęd ą in n e…
Zaczerwien iłem s ię, ale p o wró t o jca u rato wał mn ie o d zak ło p o tan ia.
– M iałaś rację, mateczk o – p o wied ział. – Ob o je b y li w p o k o ju , Wiera i jej mąż.
Nib y s ię zd ziwili, k ied y im zd ałem relację, i u d awali, że n ic n ie wied zą. Nie wiem jak
o n a, ale o n n a p ewn o b y ł p o in fo rmo wan y . Z miejs ca wy recy to wał s zereg ważk ich
p o wo d ó w teg o n ak azu : walk a z wro g iem n a ś mierć i ży cie… o jczy zn a… n iep o żąd an y
elemen t… i tak d alej. J ak mas zy n a p o wtarzał s ame s lo g an y , a z ty m n ie mo żn a
d y s k u to wać. Nie czek ałem k o ń ca. Wy s zed łem.
Kto ś n ieś miało zap u k ał d o d rzwi. W p ro g u s tała Wiera.
– M o g ę wejś ć? – s p y tała jak b y zażen o wan a.
M ama ws k azała k rzes ło .
– Siad ajcie. Nap ijcie s ię z n ami h erb aty , p rawd ziwa, g ru ziń s k a, d o s tałam wczo raj
n a czarn y m ry n k u .
– Przy s złam p rzep ro s ić za męża – rzek ła. – On jes t w k o mitecie p arty jn y m
s zp itala i n ie mo że mó wić in aczej. M y tu mu s imy jak o ś ży ć, ro zu miecie ch y b a,
Wład y s ławie M ich ajło wiczu ? M ó j b rat jes t k o n s u lem w Kab u lu i jeg o też n ie
mo żemy n arażać. Zag ran iczn a p lacó wk a to n ie b y le co ! Ro zu miecie, p rawd a? –
Po wtó rzy ła. – On n as czas em o d wied za, ale o ży ciu za g ran icą o p o wiad a mi ty lk o , jak
jes teś my we d wó jk ę. Nie ty lk o w o b ecn o ś ci męża, ale i p rzy n as zy ch ro d zicach b o i
s ię mó wić, b o n as z o jciec też jes t czło n k iem p artii. Tak tu ju ż jes t… – Przerwała,
jak b y jej n ag le s łó w zab rak ło . Po ch wili zwró ciła s ię d o o jca: – Szczerze żału ję, że
mu s icie wy jech ać, Wład y s ławie M ich ajło wiczu . Nie wiem, czy zd ajecie s o b ie s p rawę,
jak wielk ą d la mn ie p o mo cą jes t… b y ła – p o p rawiła s ię – was za o b ecn o ś ć tu taj.
I was za też, Czes ławo Zach ariewn a. We tró jk ę s two rzy lib y ś my tu taj wzo ro wy s zp ital.
Do p iero wczo raj s ię d o wied ziałam, że wład ze n ares zcie p o s tan o wiły wy p o s aży ć
n as ze lab o rato riu m. A teraz ws zy s tk o n a n ic! Ok ro p n e czas y … A ty , Stiep an u s zk a,
b y łeś tak i d o b ry d la mo jej Zin o czk i, jak s tars zy b rat… o n a cię p o k o ch ała. –
Po ło ży ła ręk ę n a mo jej d ło n i.
M ó wiła n ap rawd ę o d s erca, b o p rzecież n ie mu s iała p rzy ch o d zić s ię z n ami
p o żeg n ać. Nie mo g liś my n awet teg o o czek iwać. J ak o „n iep ewn y elemen t” s taliś my
s ię au to maty czn ie p arias ami, tręd o waty mi, n ależało n as u n ik ać. Każd y k o n tak t
z n ami mó g ł jej zas zk o d zić.
– Ch o d źmy d zis iaj wcześ n ie s p ać – zd ecy d o wała mama p o wy jś ciu Wiery . –
Będ ziemy mu s ieli ws tać o ś wicie.
Ale d łu g o n ie mo g łem zas n ąć. Gn ęb iła mn ie my ś l o jes zcze jed n ej p o d ró ży
w b y d lęcy m wag o n ie, n ie wiad o mo d o k ąd , zn o wu w n iezn an e. Do k ąd n as wy wio zą,
z p o wro tem n a p ó łn o c? Za Ural? Na Dalek i Ws ch ó d ? W ty m o g ro mn y m k raju jes t ty le
n iep o żąd an y ch mo żliwo ś ci…
Ale p rzy n ajmn iej ty m razem n ik t n ie ło mo tał w d rzwi p o p ó łn o cy . By liś my
wp rawd zie „n iep ewn y m elemen tem”, ale wciąż „wo ln y mi” o b y watelami. Wczes n y m
ran k iem o p u ś ciliś my s zp ital, n ie w es k o rcie milicji, ale k o mfo rto wo , s p ecjaln ą
ciężaró wk ą p rzy s łan ą p rzez Wierę Nik o łajewn ą.
Ro zd ział 1 7
Bliskie nieznane
Z ajech aliś my n a s tację k o lejo wą w Czirak czi jak o jed n i z p ierws zy ch . Ciężaró wk a
s tan ęła n a tej s amej łące, n a k tó rej wy ład o waliś my s ię z p o ciąg u zaled wie s ześ ć
ty g o d n i temu . W ciąg u d n ia p o tro ch u zjeżd żali s ię lu d zie z in n y ch miejs co wo ś ci.
Po d wieczó r n a łące b y ł ju ż cały tłu m. Częś ć wy g n ań có w zn aliś my z p o p rzed n iej
d łu g iej p o d ró ży , ale więk s zo ś ć s tan o wili o b cy lu d zie. J ak zwy k le zlep ek
n aro d o wo ś ci.
Z u s t d o u s t ro zch o d ziła s ię p o g ło s k a, że p o ciąg ma b y ć p o d s tawio n y o ó s mej
ran o … alb o mo że o d wu n as tej w p o łu d n ie… alb o … k to to mo że wied zieć? Wład ze
n as n ie in fo rmu ją. Ch y b a s ame n ie wied zą.
Zap ad ła ju ż p rawie n o c, g d y n ad jech ał k o n ty n g en t z k o łch o zu , w ty m Hela
z ro d zin ą i jes zcze k ilk a o s ó b zn an y ch n am z p o p rzed n iej p o d ró ży . Razem z n imi
ro zb iliś my o b ó z jak z filmu o Dzik im Zach o d zie: b ag aże u ło żo n e w s to s n a ś ro d k u ,
a d o o k o ła, zamias t k ry ty ch wo zó w, n as ze p o s łan ia. Heli i mn ie u d ało s ię u mieś cić
p o s łan ia o b o k s ieb ie. Ty le mieliś my s o b ie d o o p o wied zen ia, ty le p y tań cis n ęło s ię
n a u s ta. Ro zmawialiś my d łu g o w n o c, ale n iezad an e p y tan ia p o zo s tały b ez
o d p o wied zi.
W k o łch o zie ży cie b y ło zn o ś n e, o p o wiad ała Hela. M ieli p o k ó j d la s ieb ie, a że b y ł
u ro d zaj, jed zen ia n ie b rak o wało . Ojciec p raco wał w k an celarii, a matk a w s k ład zie.
Hela wraz z ro d zeń s twem p raco wała w p o lu . Praca, zu p ełn ie in n a n iż w Kwas zy , też
n ie b y ła lek k a, częs to trzeb a b y ło s tać p o k o s tk i w b ło cie. Zaczęli s ię ju ż n awet
p rzy zwy czajać, k ied y p rzy s zed ł n ak az wy jazd u .
Zas n ąłem wres zcie, wciąż n ie zad aws zy p y tan ia, k tó re miałem n a k o ń cu języ k a.
Nag le p o czu łem, że k to ś p o trząs a mn ie za ramię. „Dru g a g o d zin a”, u s ły s załem męs k i
g ło s , „teraz k o lej two ja i Olk a”. Trzy maliś my wartę p arami, p iln u jąc d o b y tk u n as zej
g ru p y , zmien iając s ię co d wie g o d zin y . Na łące, s k ąp an ej w b las k u k s ięży ca i milio n a
g wiazd , p an o wała cis za; czas em k to ś ty lk o wes tch n ął g łęb o k o , k to ś zach rap ał,
zap łak ało d zieck o . Dwie g o d zin y ciąg n ęły s ię w n ies k o ń czo n o ś ć. Nad es zła wres zcie
czwarta, czas n a zmian ę warty , k o lej n a n as zy ch o jcó w. A k ied y zn ó w s ię o b u d ziłem,
o jciec, k tó reg o p o s łan ie b y ło w n o g ach mo jeg o , właś n ie s zed ł s p ać. Szó s ta, ran ek .
Zaczęło mi s ię ro b ić zimn o , n aciąg n ąłem k o c n a g ło wę i w p ó łś n ie wy ciąg n ąłem
n o g ę, ab y s ię u p ewn ić, że mo je b u ty s ą n a s wo im miejs cu , u s tó p p o s łan ia. No g a
n atrafiła n a p u s tk ę, s en zn ik ł z p o wiek . Gd zie s ą mo je b u ty ? Serce zamarło mi
w p iers i, ręce s zu k ały n ies p o k o jn ie d o o k o ła p o s łan ia. Tak ich zaws ze p iln o wałem!
Przez całą n o c o d czas u d o czas u wy s u wałem n o g ę, d o ty k ając ich , u p ewn iając s ię, że
s to ją tam, g d zie p o win n y . A teraz ich n ie ma! Zn ik ły ! Uk rad li mi b u ty !
J ak to s ię mo g ło s tać? Stałem n a warcie z Olk iem o d d ru g iej d o czwartej i miałem
je wted y n a n o g ach . O czwartej o jciec i s tary Ro mer o b jęli wartę, ja s ię ro zeb rałem,
zd jąłem b u ty i p o s tawiłem w n o g ach p o s łan ia, o d s tro n y b ag aży . J ak iś łajd ak mu s iał
s ięg n ąć p rzeze mn ie i u k raś ć mi b u ty , mo je p ięk n e wy s o k ie b u ty ! Prawie s ię
ro zp łak ałem.
Te b u ty n ie b y ły zn ó w tak ie p ięk n e. Nie p o d s zy te, n ie b ard zo n awet ciep łe. By ły
za d u że, co w Kwas zy zo s tawiało miejs ce n a wełn ian e s k arp ety , o n u ce i wars twy
g azety . M iały ch o lewy z czarn eg o b rezen tu , p rzy s zwy z mato wej s k ó ry i g u mo we
p o d es zwy .
Dalek o im b y ło d o p o ls k ich o ficerek , ale b y ły to jed y n e tak wy s o k ie, ch o ć
częś cio wo s k ó rzan e b u ty w Kwas zy i b y łem z n ich b ard zo d u mn y . I b y ły n ie d o
zas tąp ien ia. A co n ajważn iejs ze, d o s tałem je w n ag ro d ę za d o b rą p racę. „Do s tałem” to
mo że n iewłaś ciwe s ło wo , b o n ag ro d a p o leg ała n a ty m, że p o zwo lo n o mi je k u p ić
w posiołkowym s k lep ie.
Wło ży łem je, b o g d y wy jeżd żaliś my z Czirak czi, b y ło zimn o i mo k ro . A i łatwiej
b y ło je mieć n a n o g ach , n iż d o ło ży ć d o p ełn y ch to b o łó w. A teraz zn ik n ęły ! Kto ś
mu s iał je u k raś ć w czas ie, k ied y o jciec i p an Ro mer trzy mali wartę. Nie mo g łem w to
u wierzy ć. Zmartwię o jca, g d y mu p o wiem, że n ie u ważał, że ch y b a s ię zag ad ał. Ale czy
mo g ę mu wy b aczy ć? Wy k lu czo n e!
O ś n ie n ie b y ło ju ż mo wy . Nag le, jak wid mo , z p o ran n ej mg ły wy n u rzy ł s ię d łu g i
rząd to waro wy ch wag o n ó w i p o wo li wto czy ł n a n as zą b o czn icę. Sło ń ce n ie wzes zło
jes zcze zza g ó r, ale ws ch o d n ia częś ć n ieb a, o p arta o zy g zak s zczy tó w, jaś n iała
z min u ty n a min u tę. Ks ięży c zn ik ł i g wiazd y g as ły jed n a p o d ru g iej. Łąk a b u d ziła s ię
d o ży cia. Lu d zie zb ierali p o s łan ia, zwo ły wali d zieci, p ak o wali to b o ły , tu k to ś co ś
k o mu ś p ers wad o wał, tam k to ś n a k o g o ś k rzy czał. J ak zwy k le. Ws zy s tk o
w p o ś p iech u , w zd en erwo wan iu .
– Co o n i s ię tak ś p ies zą? – zwró ciłem s ię d o leżącej o b o k Heli. – Po ciąg b ez n as
i tak n ie o d jed zie.
– A d laczeg o tłu m zaws ze s k ład a s ię z id io tó w? – o d p o wied ziała mi p y tan iem n a
p y tan ie.
W k o lejn y m b y d lęcy m wag o n ie zad o mo wiliś my s ię s zy b k o , jak n a wy trawn y ch
p o d ró żn ik ó w p rzy s tało . Razem z Ro merami zajęliś my g ó rn ą ty ln ą p ó łk ę, tę
z wid o k iem n a k ieru n ek jazd y . Uło ży łem s ię n a mo im s tały m miejs cu , p rzy
zak rato wan y m o two rze p ełn iący m fu n k cję o k n a. Pó ł leżąc, p ó ł s ied ząc, z g ło wą
o p artą o d rewn ian ą ś cian ę wag o n u , lu b iłem p atrzeć p rzez o k n o , czu ć wiatr n a twarzy ,
n awet g d y b y ł p ełen k u rzu i s ad zy . Ale n a razie wid o k s ię n ie zmien iał, p o ciąg s tał
i an i d rg n ął, ch o ć mijała g o d zin a za g o d zin ą. Zamk n ąłem o czy .
M iałem ju ż teg o d o s y ć. Czy tak a ma b y ć res zta meg o ży cia? Wy jazd y , p rzy jazd y .
Częś ciej p o żeg n an ia n iż p rzy witan ia. Bez wy b o ru , b ez ład u i s k ład u . Bó g wie d o k ąd ,
d laczeg o , p o co ? Czy ju ż zaws ze mam b y ć p io n k iem n a s zach o wn icy , p rzes u wan y m
n iezn an ą ręk ą? Przes zło ś ci miałem n iewiele, teraźn iejs zo ś ć b y ła p o n u ra.
A p rzy s zło ś ć? Lep iej n ie my ś leć.
Nawet czy tać mi s ię n ie ch ciało . Wciąż te s ame p arę k s iążek , o k ład k i
wy ś wiech tan e. Ro zmó w d o o k o ła s tarałem s ię n ie s łu ch ać. Ws zy s tk o p ró żn e g ad an ie,
w k ó łk o to s amo . Przewid y wan ia, p rzy p u s zczen ia, b ezp o d s tawn e d y s k u s je, jed n a
wielk a b zd u ra. Nik t n ic n ie wie, n ie ro zu mie, n iczeg o s ię n ie n au czy ł.
Alb o to wieczn e g ad an ie o jed zen iu . „Na b ig o s k ap u s tę trzeb a k ro ić cien k o …
i trzy ro d zaje k iełb as y … ”, „A p amiętas z ry b k ę p o ży d o ws k u Po d Bach u s em?”,
„Najlep s zeg o tatara d o s tałeś w Bris to lu … ś wieżu tk i, p alce lizać… ”, „W czwartek
zaws ze b y ły flak i… ju ż w ś ro d ę d o u s t s zła ś lin k a… ”
Zatk ałem u s zy p alcami, ale d u rn e g lęd zen ie trwało d alej. Nic ju ż n ie miało s en s u .
Hela s ied ziała n a n ajd als zy m k o ń cu p ó łk i, p rzy d ru g im o k n ie. M ilczała. Po g rążo n a
we włas n y m ś wiecie, ju ż całk iem in n y m o d mo jeg o ?
M u s zę d o czeg o ś s ię zab rać, b o zwariu ję. Zn aleźć p o d ręczn ik i? Ale p o co ? Do ś ć
ju ż miałem ch emii, b io lo g ii, matematy k i, fizy k i. Wciąż te s ame k s iążk i, wielo k ro tn ie
ro związy wan e zad an ia n ie p rzed s tawiały żad n ej tru d n o ś ci. Zres ztą, jak i b y ł w ty m
cel? M atu ra, u n iwers y tet, med y cy n a… mrzo n k i, mrzo n k i! M am ju ż s zes n aś cie lat,
s tary b y k . Przez res ztę ży cia b ęd ę n ieu k iem, ig n o ran tem, ćwierćin telig en tem
o d u ży ch as p iracjach .
A co ja mo g ę o fiaro wać Heli? Do m? Dzieci? Zap ewn io n y b y t? Pu s ty ś miech ! Ale
n ie b y ło mi d o ś miech u . M o że i lep iej, że p rzes taliś my mó wić o p rzy s zło ś ci, o n as zej
ws p ó ln ej p rzy s zło ś ci. Ch y b a o b o je u n ik aliś my teg o tematu .
Ps iak rew, czy żb y m tracił ro zu m? Ileż mo żn a tak b iad ać n ad włas n y m lo s em?
Trzeb a wziąć s ię w g arś ć!
Gwałto wn e s zarp n ięcia, jed n o … d ru g ie… p rzerwały mo je czarn e my ś li.
Otwo rzy łem o czy . J ed ziemy . Rząd d rzew n a s k raju łąk i zamig o tał w p ro mien iach
zach o d ząceg o s ło ń ca. Cały d zień s taliś my n a tej n ies zczęs n ej b o czn icy . Gó rs k ie
łań cu ch y , jed en k ry jący s ię za d ru g im, mien iły s ię zło tem n a tle g ran atu
ciemn iejąceg o n ieb a. Po ciąg jech ał n a p ó łn o c, w k ieru n k u Samark an d y . M in ęliś my
ją wczes n ą n o cą i s k ręciliś my n a ws ch ó d , ch y b a w k ieru n k u Tas zk en tu , zn ó w
jech aliś my w n iezn an e, ale ch o ć n a razie tą s amą d ro g ą, k tó rą p rzy b y liś my d o
Czirak czi.
Nap rzeciwk o mn ie, n a p rzed n iej g ó rn ej p ó łce, rezy d o wał J ó zek . Zawarliś my
zn ajo mo ś ć. J ó zek miał p rawie o s iemn aś cie lat i p o d ró żo wał z matk ą i mło d s zy m
b ratem. Przed wo jn ą mies zk ali w Baran o wiczach . J eg o o jciec, in ży n ier n a p ań s two wej
p o s ad zie, zo s tał ares zto wan y wk ró tce p o s o wieck iej in wazji we wrześ n iu 1 9 3 9 ro k u .
W k wietn iu 1 9 4 0 ro k u , p arę mies ięcy p rzed n ami, J ó zek z matk ą i b ratem też zn alazł
s ię w o k o licy Arch an g iels k a. Od o jca d o ty ch czas n ie mieli żad n y ch wieś ci, n ie
wied zieli n awet, czy ży je. J ó zek też p raco wał w les ie, ale o lo d o wej d ro d ze n ie
s ły s zał. A teraz marzy ł o ws tąp ien iu d o wo js k a.
Ty m razem n as za p o d ró ż n ie trwała d łu g o . J u ż p o p o łu d n iu trzecieg o d n ia p o
wy jeźd zie z Czirak czi p o ciąg s tan ął n a b o czn icy . By ło ch ło d n o i mo k ro , w p o wietrzu
wis iał k ap u ś n iaczek . Hela, Olek , J ó zek i ja s ied zieliś my – w tej właś n ie k o lejn o ś ci –
w o twarty ch d rzwiach wag o n u . Czy żb y Hela mn ie u n ik ała? Kilk u milicjan tó w,
z k arab in ami zwis ający mi z ramio n , b ieg ło p arami wzd łu ż p o ciąg u , waląc w ś cian y
i wo łając: „Wy s iad ać, raz-d wa, ws zy s cy wy s iad ać”. Ty m razem b ez żad n eg o pożałujsta.
Czy żb y ś my ju ż s tracili s tatu s wo ln y ch o b y wateli?
Gó ry n a ws ch o d zie b y ły d u żo b liżs ze i wy raźn ie p o k ry te ś n ieg iem. Dwó ch
milicjan tó w zatrzy mało s ię p rzy n as zy m wag o n ie.
– Gd zie my właś ciwie jes teś my ? – s p y tał Olek . – J ak s ię to miejs ce n azy wa? –
Ws k azał k ilk a b arak ó w n ied alek o to ru .
– J ak p rzy jd zie czas , to s ię d o wiecie – o d b u rk n ął milicjan t.
– Nie nado, Żen ia, n ie trzeb a – zg an ił g o d ru g i s ierżan t. – Oni nie zakliuczonnyje, oni
grażdanie, to n ie s ą więźn io wie, to o b y watele. – Uś miech n ął s ię d o n as , s zczeg ó ln ie d o
Heli. – M o żn a im o d p o wiad ać n a p y tan ia. Zn ajd u jecie s ię w So wieck iej Rep u b lice
Kazach s tan u – zaczął in fo rmo wać b ard ziej o ficjaln ie. – Tamto mias to – ws k azał
p alcem zary s y d o mó w n a h o ry zo n cie – to Ken tau . – Zak reś lił ramien iem wielk ie
p ó łk o le. – Zdies' żyt' budietie – d o d ał i o b aj p o s zli d alej.
– To s ły s zeliś my ju ż n ieraz – zau waży łem. – Ch y b a p rzez s en to p o wtarzają.
– M amy mies zk ać tu , w ty ch s zo p ach ? – zap y tał Olek . – Nawet n a o d leg ło ś ć
ś mierd zą b y d łem. To ru d ery . Dziu ry w ś cian ach . Zało żę s ię, że d ach y p rzeciek ają.
Ale i ty m razem n ie mieliś my wy b o ru . Trzeb a s ię b y ło ro zład o wać. Wzd łu ż to ru
leżały ju ż k u p y b ag aży , lu d zie b ieg ali tam i z p o wro tem, d arli s ię jed en n a d ru g ieg o ,
k łó cili s ię zajad le o tak ą czy in n ą ru d erę. Nas zej g ru p ie u d ało s ię w k o ń cu zająć jak ąś
n iewielk ą s zo p ę, n a ty le małą, b y n ie d zielić jej z o b cy mi. Cien k ie, miejs cami wp ro s t
ażu ro we ś cian k i z d es ek led wie trzy mały s ię k u p y i n ie zap ewn iały o s ło n y p rzed
zimn y m wiatrem wiejący m o d zaś n ieżo n y ch g ó r. Szy b y w o k n ach b y ły p o wy b ijan e.
Olek miał rację: d ach p rześ wiecał w wielu miejs cach , k awały n ieb a wid ać b y ło
w d ziu rach wielk o ś ci g ło wy . Po d ło g a z u b itej ziemi p o k ry ta b y ła k awałk ami
zg n iły ch mat, p ęk ami b ru d n ej s ło my , o d łamk ami s zk ła, o wczy mi b o b k ami. W k ącie
leżał p rzewró co n y b las zan y p iecy k z wy s tający m k awałem ru ry . Dru g a jej częś ć
zwis ała lu źn o z d ach u .
– Najp ierw mu s imy d o p ro wad zić b arak d o p o rząd k u – o b jął k o men d ę p an Ro mer.
– M amy tu p o n o ć czek ać n a d als zy tran s p o rt. Tak mi p o wied ział s ierżan t. Ale k to
wie, k ied y s ię zn ajd zie? J u tro … ? p o ju trze? Bałag an jak zwy k le.
– Po d jed n y m wzg lęd em mamy s zczęś cie – zab rała g ło s matk a. – Os tatn imi
lo k ato rami b y ły tu o wce, a n ie lu d zie. Owce ch o ciaż ws zy p o s o b ie n ie zo s tawiają.
Res ztę d n ia s p ęd ziliś my , p rzy g o to wu jąc s ię d o n o cy . Ko b iety zab rały s ię d o
zamiatan ia p o d ło g i i d ró żk i p ro wad zącej d o d rzwi. Szczęś liwie k to ś miał w b ag ażu
p aczu s zk ę g wo źd zi i mężczy źn i wzięli s ię d o łatan ia ś cian , u s tawian ia p iecy k a,
zaty k an ia d ziu r w o k n ach k awałk ami d es ek i s zy b , k tó re ro zrzu co n e leżały d o o k o ła.
Olek , J ó zek i ja wd rap aliś my s ię n a d ach i s taraliś my s ię p o zaty k ać d ziu ry czy m
p o p ad ło : g arś ciami ziels k a, liś ci, k awałk ami d es ek p o d awan y mi n am p rzez Helę,
M ilę i M ag d ę.
Wres zcie s k o ń czy liś my . Wzg lęd n ie czy s ta, u p o rząd k o wan a ch ału p a wy g ląd ała
ju ż lep iej i ro zp alo n y p iecy k o b iecy wał tro ch ę ciep ła. Zmęczen i, w wilg o tn y ch
u b ran iach , właś n ie ro zs ied liś my s ię n a p o d ło d ze wo k ó ł p iecy k a, k ied y Heli wp ad ł
d o g ło wy n o wy p o my s ł.
– M u s imy n a n o c ro zp ak o wać p o ś ciel. Nie lep iej zro b ić to teraz, p ó k i jes t jes zcze
tro ch ę ś wiatła, i p u s ty mi wo rk ami u s zczeln ić d ach ? J ak s ię ro zp ad a, to te trawk i
i g ałązk i, co ś cie tam ws ad zili, n ie wy s tarczą.
M o że miała rację. Wo rk i o d p o ś cieli b y ły b rezen to we, ch o ć częś cio wo
n iep rzemak aln e. Ale k o mu ch ciało s ię zaczy n ać o d p o czątk u ? Drap ać s ię zn ó w n a
mo k ry , ś lis k i d ach , w d es zczu , n a zimn ie, p o d zas n u ty m ch mu rami n ieb em?
Pró b o waliś my s ię wy k ręcić:
– Kto ś u k rad n ie wo rk i i co wted y ?
Ale n as p rzeg ło s o wan o . We tró jk ę b ez en tu zjazmu wleźliś my z p o wro tem n a d ach
i zamo co waliś my wo rk i.
– Ko n iec, więcej n ie wy ch o d zę – p o wied ziałem s tan o wczo .
Zjed liś my p o k awałk u lepioszki z zimn ą g o to wan ą wo d ą i ju ż b y ł czas iś ć s p ać.
M iejs ca b y ło d o ś ć i zro b iłem s o b ie p o s łan ie w k ącie, d alek o o d Heli i o d ro d zicó w.
By łem zły i ch ciałem b y ć s am.
W n o cy zro b iło s ię zimn o i p rzes tał p ad ać d es zcz. Wo rk i n a d ach u o k azały s ię
n iep o trzeb n e, ale ch o ciaż n ik t ich n ie u k rad ł.
Ran o b ity m trak tem międ zy b arak i zajech ało k ilk a s amo ch o d ó w. Wy s y p ała s ię
z n ich g ru p a milicjan tó w i cy wiló w. Z zes zy tami i ch emiczn y mi o łó wk ami w ręk ach
ro zes zli s ię p arami p o b arak ach , p o czy n ając o d d ru g ieg o k o ń ca o s ied la. Do p iero
o k o ło p o łu d n ia d o s zli d o n as i wy wo łali n as n a zewn ątrz. Przed b arak iem s tało
d wó ch Kazach ó w, cy wil i milicjan t. Śn iad zi, o s zero k ich , ty p o wo mo n g o ls k ich
twarzach , s k o ś n y ch o czach . Gło s zab rał cy wil. M ó wił p o ro s y js k u zu p ełn ie p ły n n ie.
Przed s tawił s ię jak o p rzewo d n iczący k o łch o zu Ky zy ł Dy ch an , czy li Czerwo n y
Ko g u t.
– Po trzeb n e n am ręce d o p racy . A p o mies zczen ia s ą d la was g o to we – o b iecy wał
z s zero k im u ś miech em. Po tem cierp liwie o d p o wiad ał n a n as ze p y tan ia. Tak , d la
ws zy s tk ich b ęd zie p raca. Dla s tary ch w k an celarii i w s k ład ach , a d la in n y ch w p o lu
i w wars ztatach . Nawet d la d zieci ro b o ta s ię zn ajd zie. – Nies tety , n ie mamy d la was
p racy w was zy m zawo d zie – o d p o wied ział n a p y tan ie o jca. – M amy w k o łch o zie
p ielęg n iark ę, ale n ie mamy etatu d la lek arza. – Zas tan o wił s ię. – M o że z czas em d a s ię
co ś załatwić. Zo b aczy my . – Przy n ajmn iej b rzmiało to s zczerze.
M ilicjan t milczał p rzez cały czas . Przewo d n iczący k o łch o zu zaczął teraz zad awać
p y tan ia k ażd emu p o k o lei, a milicjan t ro b ił w zes zy cie n as zą ewid en cję: imię,
n azwis k o , otczestwo, czy li imię o jca, d ata i miejs ce u ro d zen ia, n azwis k o p an ień s k ie
matk i, b ab k i itp ., itd . Biu ro k racja w p ełn y m ro zk wicie. Ob s erwo wałem milicjan ta. Co
ch wilę wk ład ał zao s trzo n y k o n iec ch emiczn eg o o łó wk a d o u s t, raz z jed n ej, raz
z d ru g iej s tro n y . Z k ącik ó w u s t s p ły wały mu p o b ro d zie fio leto we p as ma ś lin y .
Kied y zap is ał k ilk a k artek , warg i i p o d b ró d ek miał ju ż zu p ełn ie fio leto wo s in e.
I tak cała n as za g ru p a, o k o ło trzy d zies tu o s ó b , zap is ała s ię d o p racy w k o łch o zie
Czerwo n y Ko g u t.
– J u tro p rzy ś lę d wie ciężaró wk i, d o łączy d o was jes zcze d wan aś cie o s ó b
z s ąs ied n ieg o b arak u . Ky zy ł Dy ch an leży zaraz p o d ru g iej s tro n ie g ó r. – Ws k azał n a
ws ch ó d . – Dwie g o d zin y jazd y . Do swidania. – I wy s zed ł, a milicjan t o fio leto wej
twarzy za n im.
Pas mo g ó rs k ie d zielące n as o d celu b y ło całk iem b lis k o i zaś n ieżo n e s zczy ty
majes taty czn ie k ró lo wały n ad n as zą d o lin ą.
– To te g ó ry mu s imy p rzek ro czy ć? – s p y tała Hela g ło s em p ełn y m n iep o k o ju .
– M am n ad zieję, że n ie – p o wied ziałem. – Wid ać je p rzecież s tąd d o b rze, n ie mo g ą
b y ć d alej n iż d wa, trzy k ilo metry o d n as , a wy g ląd a n a to , że za s tro mo jes t n a d ro g ę.
Sp rawd załem w atlas ie, co to za g ó ry , i jed y n e w tej o k o licy jes t p as mo Karatau ,
o d n o g a Tien -s zan u . Sięg ają d wó ch ty s ięcy metró w, p rawie ty le co Tatry . M y ś lę, że
d ro g a o b ch o d zi je b o k iem, o d p ó łn o cy czy p ó łn o cn eg o zach o d u .
Nie p o ciąg ała mn ie p ers p ek ty wa jazd y ciężaró wk ą p rzez s tro me zaś n ieżo n e g ó ry .
Nawet n ie wp ad ło mi d o g ło wy , że mo że b y ć jes zcze g o rzej.
Po p o łu d n iu ch mu ry s ię p rzerzed ziły , p o k azały s ię s k rawk i n ieb ies k ieg o n ieb a
i n awet s ło ń ce p ró b o wało s ię p rzed rzeć. Zro b iło s ię ciep ło i więk s zo ś ć mies zk ań có w
b arak ó w wy leg ła n a p o wietrze. Zaczęły s ię zn ó w p rzewid y wan ia i ro zmo wy , g łó wn ie
n a temat n as zej „s zczęś liwej p rzy s zło ś ci” p o d ru g iej s tro n ie g ó r. Włas n y m u s zo m
n ie wierzy łem. Czerwo n y Ko g u t zd awał s ię zmien iać w ziemię o b iecan ą, w b ezp ieczn ą
p rzy s tań n a czas wo jn y . Czy o n i zg łu p ieli, zmien ili s ię w s tad o b aran ó w?
– M o że n ie trzeb a tracić n ad ziei – zwró ciłem s ię d o Heli – ale w żad n e o b ietn ice
ju ż n ie wierzę.
– M as z rację, ja… też n ie – zg o d ziła s ię ze mn ą.
Dziwn e, ws zy s tk o s tan ęło n a g ło wie: s tars i zro b ili s ię łatwo wiern i, a my , mło d zi,
p atrzy liś my n a ś wiat co raz b ard ziej cy n iczn ie. Hela wzięła mn ie za ręk ę.
– Ch o d źmy s ię p rzejś ć.
***
***
Dro b n e wy d arzen ie trzy d zieś ci lat p ó źn iej p rzy p o mn iało mi ten ep izo d . By liś my
n a wak acjach w Och ry d zie, w M aced o n ii. Pewn eg o wieczo ru , p o d czas k o lacji n a
taras ie, ws k o czy ł n a n as z s to lik wielk i k o n ik p o ln y . J ak zah ip n o ty zo wan y , zas ty g ł
w b ezru ch u . Delik atn ie p ch n ąłem g o n a czy s tą ch u s teczk ę i wziąws zy ją za cztery
ro g i, wy trząs n ąłem – tak mi s ię zd awało – w k wiato wy k lo mb . Zad o wo lo n y
z d o b reg o u czy n k u , o d ło ży łem ch u s teczk ę n a miejs ce.
Gd y ran o wy jąłem ch u s tk ę z k ies zen i, zn alazłem w n iej k o n ik a p o ln eg o . By ł
wciąż n ieru ch o my , ale ju ż n ieży wy . W ch u s tce b y ła d u ża, n ieró wn a d ziu ra.
Nies zczęs n y k o n ik u s iło wał wy g ry źć s o b ie d ro g ę n a wo ln o ś ć. Ta n ieu d an a p ró b a
u cieczk i i martwy o wad w p rzeg ry zio n ej ch u s tce wracały d o mn ie p rzez lata w s n ach .
***
Nieprzewidziane konsekwencje
W ty m mo men cie zab rzmiał d zwo n ek . Ko n iec lek cji. Zaczął s ię n iezwy k ły jak n a
zd y s cy p lin o wan ą s o wieck ą s zk o łę ro zg ard ias z. Do ty ch czas k ażd a lek cja k o ń czy ła
s ię d o p iero wted y , k ied y n au czy ciel o p u ś cił k las ę, a d o teg o mo men tu s ied ziało s ię
cich o i s p o k o jn ie. Ale n ie ty m razem, mo że właś n ie d lateg o , że to b y ła o s tatn ia
lek cja h is to rii p rzed wak acjami. Ws zy s cy zerwali s ię z ławek , n awo łu jąc s ię, ś miejąc,
b ieg ając p o k las ie. Nau czy cielk a o d es zła o d tab licy , s p o jrzała n a n as , p o k iwała
g ło wą i wło ży ws zy k s iążk i p o d p ach ę, wy s zła z k las y b ez s ło wa.
Staś s ied ział o b o k mn ie, n ieru ch o my , z o czy ma wlep io n y mi w tab licę, jak b y
zah ip n o ty zo wan y wy p is an y mi n a n iej s ło wami. Przeczy tałem je jes zcze raz: Obalenie
państwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwe… to
zd an ie jes t n iep ełn e… czeg o ś w n im b rak u je. Czy żb y to b y ła n ied o k o ń czo n a częś ć
s lo g an u ? Cy tat? Nik t w k las ie n ie zwracał ju ż u wag i n a tab licę. J ed y n ie Staś s ied ział
b lad y , cich y , jak zaczaro wan y .
Kto ś s tarł tab licę. Ws zy s cy zap o mn ieli o o s tatn iej lek cji, s k ład ali k s iążk i,
zb ierali s ię d o d o mu . Wracając, wciąż s ię zas tan awiałem n ad zn aczen iem ty ch k ilk u
s łó w. Wed łu g k o mu n is ty czn ej id eo lo g ii d y k tatu ra p ro letariatu b y ła n ieu n ik n io n y m
n as tęp s twem o b alen ia b u rżu azji, k ap italizmu i imp erializmu . Nie in teres o wałem s ię
ty mi teo riami, ale wy s tarczająco d u żo o b iło mi s ię o u s zy , żeb y zro zu mieć, że zd an ie
n ap is an e n a tab licy wy g ląd ało n a k o n trrewo lu cję.
Zain try g o wan y i zan iep o k o jo n y s p y tałem o jca. Zn ał ten cy tat. Za s wo ich
s tu d en ck ich czas ó w w M o s k wie o jciec b y ł p rzecież czło n k iem S-R, jed n ej
z rewo lu cy jn y ch p artii.
– To z Len in a – s twierd ził. – J u ż n ie p amiętam, g d zie i k ied y Len in p o wied ział, że
obalenie państwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwe
bez krwawej rewolucji. Co ś w ty m s en s ie. Wid o czn ie n ie zd ąży ła n ap is ać cało ś ci, ale
jeżeli n ik t n ie zau waży ł, a zd an ie zo s tało s tarte, to ch y b a s p rawa jes t s k o ń czo n a –
d o d ał o jciec n iezb y t p ewn y m g ło s em.
Irk a i Staś zaws ze ch o d zili d o s zk o ły razem z matk ą. Nazaju trz s p o tk ałem ich , jak
zwy k le w p ó ł d ro g i, ale s amy ch . Po d b ieg łem d o n ich . Irk a miała o czy czerwo n e
i p o ciąg ała n o s em.
– Co s ię s tało ? – s p y tałem.
Irk a wy b u ch n ęła p łaczem.
– Du reń , łajd ak , ś win ia! – zawo łała.
Staś milczał. Ob jąłem ją ramien iem.
– Cich o , cich o , Irin o czk a – s tarałem s ię ją u s p o k o ić.
– Ares zto wali mamę – wy s zlo ch ała. – Przy s zli p o p ó łn o cy . To jeg o ro b o ta! –
Cis n ęła w Stas ia teczk ą. – Po d lec, p o s zed ł d o s ek retarza Ko ms o mo łu i o s k arży ł
mamę o b rak czu jn o ś ci. Po d lec! – p o wtó rzy ła. – M ó wi, że to jeg o o b y watels k i
o b o wiązek ! Krety n ! Ło tr! – Zab rak ło jej ep itetó w. Zn ó w zan io s ła s ię p łaczem. – Teraz
żału je. Ry ch ło w czas . Wielk a p o ciech a! Id io ta!
Zro zu miałem, co s ię s tało . Staś , czło n ek Ko ms o mo łu , zad en u n cjo wał włas n ą
matk ę, k tó ra tej s amej n o cy zo s tała ares zto wan a. Rzeczy wiś cie d u reń . Zach o wan ie n ie
d o p o jęcia. I co ? Dad zą mu teraz med al?
Od wró ciłem s ię o d Stas ia, n ie ch ciałem mieć z n im n ic d o czy n ien ia. By liś my ju ż
b lis k o s zk o ły .
– A ty , Iren k o , lep iej n ik o mu o ty m n ie mó w. M as z, wy trzy j o czy . – Po d ałem jej
mo ją ch u s teczk ę. – J ak s ię ro zn ies ie, to ty lk o mo że p o g o rs zy ć s p rawę. Twó j o jciec n a
p ewn o zn a lu d zi n a o d p o wied n ich s tan o wis k ach . Po g ad a, z k im trzeb a, wy p u s zczą
mamę. – Sam w to n ie wierzy łem, ale co miałem jej p o wied zieć?
Nie s p o tk ałem ju ż więcej an i Stas ia, an i Iren y . „Po jech ali d o Kazaliń s k a, d o
d ziad k ó w”, p o wied ział M ik o łaj, k tó ry b y ł k o leg ą ich o jca w In s ty tu cie
Nau czy ciels k im. Ale o lo s ie ich matk i n ic n ie wied ział, a n ie mó g ł s ię n arażać,
wy p y tu jąc o n ią.
M ik o łaj s tał s ię n as zy m g łó wn y m źró d łem miejs co wy ch in fo rmacji i p lo tek .
Wieczo rami o n i jeg o matk a g ry wali w b ry d ża z mo imi ro d zicami. Czas em ja
k tó reg o ś z n ich zas tęp o wałem. Niek ied y g rał ze mn ą w s zach y . Któ reg o ś wieczo ru , n a
p o czątk u letn ich wak acji, M ik o łaj wp ad ł d o n as wcześ n iej n iż zwy k le z o s trzeżen iem
d la mn ie:
– Przez n ajb liżs zy ch p arę ty g o d n i lep iej s ied ź w d o mu , Stefan ie. Lad a d zień
zaczy n ają s ię s ian o k o s y i p o n o ć b ęd ą łap ać lu d zi n a u licy i ro zs y łać p o k o łch o zach .
Lep iej n ie wy ch o d ź – p o wtó rzy ł – ch y b a że miałb y ś o ch o tę p o b aras zk o wać s o b ie
w s to g u s ian a… – d o d ał z u ś mies zk iem. – Ch o ć to warzy s two tam n iezb y t
wy k win tn e… – M ru g n ął p o ro zu miewawczo .
M ama b y ła p rzerażo n a.
– Za p ró g s ię z d o mu n ie ru s zy s z, s ły s zy s z?
– Ależ, mamo , n ie mam n ajmn iejs zej o ch o ty n a s ian o k o s y . Przecież lad a d zień
mo żemy s zy k o wać s ię n a wy jazd d o wo js k a i g d zie mn ie zn ajd ziecie w o b cy m
k o łch o zie? Nie u ś miech a mi s ię zo s tać s amemu w ty m k raju .
J u ż o d jak ieg o ś czas u o jciec p lan o wał wy jazd d o wo js k a d o J an g i-J u lu
i zn alazłs zy tam jak ieś miejs ce zamies zk an ia, p o s łać p o n as .
– Za ws zelk ą cen ę mu s imy d o s tać s ię n a n as tęp n y tran s p o rt d o Pers ji – p o wtarzał.
M ik o łaj wied ział, o czy m b y ła mo wa.
– A mo że i mn ie b y d o was zej armii p rzy jęli? – p y tał n ieraz n ib y żartem. – M ó j
Bo że, mó c wy jech ać za g ran icę, p o d ró żo wać, zo b aczy ć Pary ż, Lo n d y n , Niceę. Zn am to
ws zy s tk o z o p o wiad ań matk i. Ale p rzed wo jn ą s amo zło żen ie p o d an ia o p as zp o rt
zag ran iczn y g ro ziło wy wó zk ą n a Sy b ir. A teraz… s zk o d a g ad ać. Nas ze p o ch o d zen ie
s p o łeczn e to p iętn o , zamy k a n am ws zy s tk ie d ro g i. Pary ż, Lo n d y n … to ty lk o
marzen ie. Ale mó wię p o ważn ie, Stefan ie, b ąd ź o s tro żn y , n ie warto ry zy k o wać. Nie d aj
ci Bo że zo s tać tu s amemu n a s tałe. A właś n ie mło d zież b ęd ą łap ać. Za mło d y d o
wo js k a, d o s ian o k o s ó w w s am raz. Zo s tań ju tro w d o mu , a ja s ię p o p y tam –
zak o ń czy ł z tajemn iczą min ą.
Nas tęp n eg o wieczo ru M ik o łaj wręczy ł mi k artk ę z ad res em In s ty tu tu
Tech n iczn eg o .
– Id ź tam ju tro z s ameg o ran a – p o rad ził – i zap is z s ię n a wak acy jn y k u rs
mech an ik ó w s amo ch o d o wy ch . Do s tan ies z leg ity mację i n ie b ęd zies z n arażo n y . M o że
cię w d o d atk u czeg o ś p o ży teczn eg o n au czą, p ro wad zen ia s amo ch o d u n a p rzy k ład ?
M o że s ię k ied y ś p rzy d ać.
Nazaju trz s tan ąłem w k o lejce ch ło p có w i d ziewcząt w mo im wiek u i p o g o d zin ie,
ze s tu d en ck ą leg ity macją w k ies zen i, g o tó w b y łem s tawić czo ło p atro lo m milicji.
Zn ó w mo g łem s ię włó czy ć p o mieś cie, ch o ć n ie b ard zo b y ło p o co . Zres ztą tak s ię
zło ży ło , że n ie mu s iałem s ię an i razu leg ity mo wać, lecz s ły s załem, że s p o ro
mło d zieży p o jech ało , ch cąc n ie ch cąc, n a s ian o k o s y .
Ku rs mech an ik ó w s amo ch o d o wy ch zaczął s ię w p o n ied ziałek o ó s mej ran o .
Zaczęło s ię o d k ilk u wy k ład ó w n a temat d ziałan ia s iln ik a s p alin o weg o . Klas a b y ła
n a wp ó ł p u s ta. Czy żb y i in n i zap is ali s ię n a k u rs ty lk o p o to , żeb y s ię wy mig ać o d
s ian o k o s ó w, i n awet n ie k wap ili s ię n a lek cje? Wy k ład y zres ztą b y ły całk iem
ciek awe. M o je wiad o mo ś ci tech n iczn e b y ły b ard zo o g ran iczo n e, więc n au czy łem s ię
czeg o ś n o weg o . Po p o łu d n iu zajęcia p rak ty czn e o d b y wały s ię n a p o d wó rk u za
b u d y n k iem In s ty tu tu . Każd a g ru p a, cztery czy p ięć o s ó b , d o s tała s tary g aźn ik , k tó ry
mieliś my ro zeb rać n a częś ci. Nas tęp n eg o p o p o łu d n ia mieliś my g o zło ży ć.
I tak k ilk a d n i min ęło n a lek cjach ran o i zajęciach p rak ty czn y ch p o p o łu d n iu .
Po ran n e lek cje zaczęły s ię p o wtarzać, s tały s ię n u d n e. Po p o łu d n ia też n ie b y ły
lep s ze. J ed n eg o d n ia ro zb ieraliś my g aźn ik , n as tęp n eg o d n ia g o s k ład aliś my . Zaws ze
ten s am. Nawet n ie warto s ię b y ło zamien iać międ zy g ru p ami, b o k ażd a g ru p a miała
d o k ład n ie tak i s am mo d el. „Stary g aźn ik fo rd a”, s twierd ził Fio d o r, n ajs tars zy
ch ło p iec w n as zej g ru p ie, k tó ry p rzep raco wał p o p rzed n ie wak acje w M TS-ie – motorno-
traktornoj stancji – g d zieś n a ws i, a teraz p o trzeb n y mu b y ł d y p lo m mech an ik a
s amo ch o d o weg o , żeb y mó g ł zn aleźć p racę w mieś cie. Po p ierws zy m ty g o d n iu k ażd y
z n as p o trafił ro zeb rać i zło ży ć g aźn ik fo rd a z zamk n ięty mi o czami. Dla zab icia czas u
b awiliś my s ię w ro d zaj ciu ciu b ak i częś ciami ro zło żo n y mi n a p łach cie b rezen to wej
n a trawie. Fio d o r, s tary wy g a i jed y n y w n as zej g ru p ie p o s iad acz zeg ark a, mierzy ł, ile
czas u zajmie k ażd emu z n as zło żen ie g aźn ik a z zawiązan y mi o czami, p o d czas g d y
p o zo s tali czło n k o wie g ru p y p rzek ład ali częś ci z miejs ca n a miejs ce.
Ta zab awa p rzy p o mn iała mi s ię k ilk a lat p ó źn iej, g d y u czy łem s ię ro zk ład ać n a
częś ci i s k ład ać z p o wro tem, też z zamk n ięty mi o czami, n ajp ierw k arab in
wielo s trzało wy Th o mp s o n a, a p o tem, w p o d ch o rążó wce arty lerii p rzeciwlo tn iczej,
zamek 4 0 mm d ziała Bo fo rs a.
Fio d o r, zd ro b n iale Fied ia, n as z d o ś wiad czo n y mech an ik , miał o s iemn aś cie czy
d ziewiętn aś cie lat, b y ł s iln y jak k o ń , a u n ik n ął p o b o ru p rzez zn iek s ztałco n ą s to p ę.
Ro zg arn ięty i o b latan y , s zy b k o zy s k ał p o s łu ch i k ied y w p o ło wie d ru g ieg o
ty g o d n ia k u rs u zap ro p o n o wał, żeb y zamias t n u d zić s ię n a lek cjach , iś ć p o p ły wać
n ad rzek ę, d wó ch z n as d o łączy ło . Po g o d a s p rzy jała, a n a n au k ę b y ło za g o rąco .
Sp o tk aliś my s ię n a b rzeg u Sy r-d arii. Za p lażę w Ky zy ł Ord zie u ch o d ziła b ag n is ta
łąk a z ro zs ian y mi tu i ó wd zie k ęp k ami d rzew i n awet w tak u p aln y d zień p ach n iało tu
zg n ilizn ą. Do ś ć s tro my , ch o ć n iewy s o k i b rzeg p o d my wan y b y ł p rzez wo d ę
i s terczały z n ieg o k o rzen ie n ad b rzeżn y ch d rzew i k rzak ó w. Sch o d ząc d o rzek i, łatwo
b y ło s k ręcić n o g ę, więc p ro ś ciej b y ło s k ak ać p ro s to d o wo d y . W p o ws zed n i d zień
„p laża” b y ła p rawie p u s ta.
Sy r-d aria w ty m miejs cu , 6 0 0 k ilo metró w o d u jś cia w J ezio rze Arals k im,
ro zlewała s ię n a b lis k o 2 0 0 metró w. Lato b y ło s ło n eczn e, wo d a ciep ła, d o b rze s ię
p ły wało w len iwie p ły n ącej rzece. Co raz częś ciej więc zamias t d o In s ty tu tu
ch o d ziliś my n a wag ary . Czas em w d wó ch , czas em w trzech , a n iek ied y i więk s zą
g ru p ą. Od czas u d o czas u , d la p o rząd k u , p o k azy waliś my s ię w In s ty tu cie, ale i tak
n ik t n a n as zą n ieo b ecn o ś ć n ie zwracał u wag i. W d o mu n ic n ie mó wiłem, matk a mo g ła
s ię d en erwo wać.
Pły wan ie n ie b y ło ro zp o ws zech n io n y m s p o rtem w Ky zy ł Ord zie i mo i to warzy s ze
n ie mieli czy m s ię p o p is y wać. Kto p o trafił u trzy mać s ię n a p o wierzch n i, b y ł
p ły wak iem, a k to p o s u wał s ię n ap rzó d – mis trzem. Pły wali tak zwan y m s ty lem
k o zack im, p o leg ający m n a p rzes ad n y m wy mach iwan iu ręk ami. Ko led zy s zy b k o
o d k ry li, że p ły wając k rau lem lu b żab k ą, p rześ cig ałem ich zaws ze b ez wy s iłk u .
W rezu ltacie ju ż d ru g ieg o d n ia zo s tałem „k o n s u ltan tem”. Trzeb a p rzy zn ać, że u czy li
s ię s zy b k o i ju ż p o k ilk u d n iach mu s iałem s ię d o b rze n ap raco wać, żeb y im,
a s zczeg ó ln ie Fied ii, d o trzy mać p o la.
Nas zy m u lu b io n y m miejs cem s tała s ię s p o ra k ęp a d rzew n ad s amy m b rzeg iem.
Nied alek o n as , p o d in n ą k ęp ą d rzew, zwy k ła s ię ro zk ład ać g ru p a mężczy zn . M u s ieli
s p ęd zać n ad rzek ą s p o ro czas u , b o częs to zas tawaliś my ich n a „p laży ”, p rzy ch o d ząc,
i zo s tawialiś my n a p o s teru n k u , g d y zb ieraliś my s ię d o d o mu . Od s ło wa d o s ło wa
zaczęliś my s ię zazn ajamiać, o n i p o d ch o d zili o b s erwo wać n as z tren in g lu b n as
d o p in g o wać, g d y u rząd zaliś my wy ś cig i n a d ru g i b rzeg rzek i. Dawaj, dawaj! Skorieje!
Dawaj, Stiopa!, czy li ja, alb o Fiedia! czy Pietia, czy k to k o lwiek b y ł w d an y m mo men cie
fawo ry tem.
Wk ró tce i n as zy ch n o wy ch k o leg ó w u czy łem żab k i, k rau la, n awet mo ty lk a. J ed en
z n ich , imien iem Bo ry s , o k azał s ię s zczeg ó ln ie p rzy jaciels k i, s wó j ch ło p . W my ś li
n azwałem g o Bo ry s em Go d u n o wem, mo że jeg o n is k i g ło s p rzy p o mn iał mi arię
s ły s zan ą k ied y ś w rad iu . Bo ry s b y ł n ajs tars zy w s wo jej g ru p ie i wy d awał s ię mieć
p o s łu ch u p o zo s tały ch . Nad wy raz ciek aws k i, wciąż mn ie o co ś wy p y ty wał. Sk ąd
jes tem, g d zie p racu ją i co ro b ią mo i ro d zice, jak s ię ży ło w p rzed wo jen n ej Po ls ce?
Czy jeźd ziliś my za g ran icę, czy mamy tam k rewn y ch , co ro b iłem n a Sy b irze? Sy b ir
g o s zczeg ó ln ie in teres o wał. Ot, wś cib s k i Ru s ek , p o my ś lałem i z p o czątk u d o ś ć
s zczerze o d p o wiad ałem n a jeg o p y tan ia.
Aż Fied ia, b ard ziej w ży ciu o b latan y , p o rad ził mi s zep tem:
– Bąd ź o s tro żn y , Stio p a, to s ą milicjan ci, z o b wo d o wej milicji.
– Sk ąd wies z?
Fied ia, n ic n ie mó wiąc, p o p atrzy ł n a k ęp ę d rzew, g d zie ro zs ied li s ię Bo ry s i jeg o
k o led zy . Z p o czątk u n ic s zczeg ó ln eg o n ie zau waży łem. Prawd a, ws zy s cy n o s ili
id en ty czn e n ieb ies k ie k ąp ieló wk i. Nas ze b y ły czarn e, b o jed y n ie tak ie mo żn a b y ło
k u p ić w mieś cie. Czy żb y ich s p o d en k i p o ch o d ziły ze s p ecjaln eg o s k lep u ? Czy to
miał n a my ś li Fied ia? Po k ręciłem g ło wą.
– Sp ó jrz n a d rzewo – s zep n ął Fied ia.
I rzeczy wiś cie, n a g ałęziach wis iały s zaro -n ieb ies k ie s p o d n ie i b lu zy , n a k tó re
d o tąd n ie zwró ciłem u wag i. Wzru s zy łem ramio n ami, p rzecież n ie mam co u k ry wać.
Ch o ciaż… ch o d zimy tu n a wag ary … Gro źb a s ian o k o s ó w zawis ła mi zn ó w n ad
g ło wą… ale co tam… Ws k o czy łem d o wo d y .
Ty g o d n ie s zy b k o mijały . W k o ń cu lip ca k u rs s ię s k o ń czy ł i zas ied liś my d o
eg zamin u . Teo rię zd ałem b ez tru d n o ś ci. Na p rak ty czn y m eg zamin ie mu s iałem – jak
s ię mo żn a d o my ś lać – ro zło ży ć, a p o tem zło ży ć ten s am s tary fo rd o ws k i g aźn ik .
Do s tałem mó j „d y p lo m”. Po d czas k u rs u n ie mieliś my an i jed n ej lek cji jazd y , więc
p o d ty m wzg lęd em p o zo s tawałem zielo n y . M o ja leg ity macja s tu d en ck a s traciła
ważn o ś ć, ale s ian o k o s y s ię s k o ń czy ły i u lice Ky zy ł Ord y p rzes tały być
n ieb ezp ieczn e.
M n iej więcej w ty m s amy m czas ie o jciec p o s tan o wił wró cić d o wo js k a i p o jech ał
d o J an g i-J u lu . Po zwo len ie n a k u p n o b iletu k o lejo weg o d o s tał b ez tru d n o ś ci.
Któ reg o ś d n ia, w p o czątk ach s ierp n ia, wracałem właś n ie z zak u p ó w, n io s ąc n as ze
zd o b y te w k o lejk ach racje ży wn o ś cio we, g d y w o k n ie zo b aczy łem o jca.
W o k amg n ien iu b y łem w d o mu , p rzes k ak u jąc p o trzy s to p n ie n araz. Ojciec
p rzy jech ał n o cn y m p o ciąg iem. W źle leżący m d relich o wy m mu n d u rze, z trzema
g wiazd k ami n a ramio n ach , z b aretk ą Krzy ża Waleczn y ch n a p iers i, wy g ląd ał zu p ełn ie
in aczej. Zap o mn iaws zy o mo im wiek u , s k o czy łem mu w ramio n a tak , że o mal o b aj
n ie zn aleźliś my s ię n a p o d ło d ze.
– Uważaj, o s tro żn ie, tata wciąż n ie jes t s iłaczem – wy b u ch n ęła ś miech em matk a.
Nas za n ajwięk s za waliza leżała o twarta n a łó żk u .
– J ed ziemy d o Pers ji? – s p y tałem i n ie czek ając n a o d p o wied ź, ch wy ciłem matk ę
wp ó ł i zatań czy łem z n ią p o lk ę p rzez całą d łu g o ś ć p o k o ju .
Teraz o jciec s ię ro ześ miał.
– Sp o k o jn ie, s p o k o jn ie… – M atk a u s iło wała p o wś ciąg n ąć mó j en tu zjazm.
– M ó wiąc p o ważn ie – zaczął o jciec – n ie zn am jes zcze s zczeg ó łó w, ale p rawie n a
p ewn o p o ciąg ro d zin wo js k o wy ch b ęd zie ru s zał z J an g i-J u lu d o Kras n o wo d s k a o 1 1
lu b 1 2 . M o że p o tem b ęd ą jes zcze in n e tran s p o rty , ale to n ie jes t p ewn e. Pierws zy
tran s p o rt mo że s ię o k azać o s tatn im. Ro s jan ie mo g ą w k ażd ej ch wili ws trzy mać
ewak u ację. J a mu s zę jes zcze d ziś wró cić d o J an g i-J u lu . Przep u s tk a k o ń czy mi s ię
ju tro i mam zarezerwo wan e miejs ce n a wieczo rn y p o ciąg d o Tas zk en tu . Ch ciałem
wy k u p ić b ilety d la was n a ten s am p o ciąg , ale b ez p o zwo leń n ie ch cieli mi ich
s p rzed ać. M u s imy s ię p o s tarać o p o zwo len ia d la was , a n ie mamy d u żo czas u . –
Sp o jrzał n a zeg arek . By ła ju ż d ru g a. – To n am d aje n ie więcej n iż p ięć g o d zin . –
Ojciec wy ciąg n ął p o rtfel z k ies zen i mu n d u ru i p rzeliczy ł czerwo ń ce. – Po win n o
wy s tarczy ć.
Szy b k o co ś p rzek ąs iliś my , p o p iliś my h erb atą.
– Ty id ź z tatą, a ja s k o ń czę p ak o wać – p o wied ziała mama. – Po ś ciel zo s tawię n a
wierzch u , a n u ż b ęd ziemy mu s ieli jes zcze jed n ą n o c tu zo s tać.
Ru s zy liś my w p o g o n i za p rzep u s tk ami. Czas u p ły wał, a my wy s iad y waliś my
w p o czek aln iach , to Rad y M iejs k iej, to Wo jen k o matu , to Sek retariatu Partii.
Urzęd n icy , p arty jn i i wo js k o wi, u rzęd o wali, wy s łu ch iwali o jca, ale o d p o wied ź b y ła
zaws ze ta s ama: NIET. M u n d u r o jca n ie ro b ił n a n ich wrażen ia. Nik t ręk i p o łap ó wk ę
n ie wy ciąg n ął.
– Gło wą mu ru n ie p rzeb ijes z – s twierd ził o jciec ze s mu tk iem. – Do s tali p ewn ie
ro zk az z g ó ry . Po lacy ze ws zy s tk ich s tro n s zu k ają d ro g i d o J an g i-J u lu . Ws zy s cy
ch cą zd ąży ć n a ewak u ację, a Ro s jan ie rzu cają k ło d y p o d n o g i, jak ty lk o mo g ą.
Sy tu acja wy g ląd ała b ezn ad ziejn ie. Us ied liś my n a ławce n a u licy . Właś n ie
zamy k an o n a n o c d rzwi wejś cio we d o Sek retariatu Partii. Do k ąd teraz? Ojciec b y ł
wy raźn ie ws trząś n ięty , zag u b io n y , jas n o ś ć u my s łu i zd o ln o ś ć p o d ejmo wan ia
s zy b k ich d ecy zji wciąż n ie wró ciły p o ch o ro b ie.
– Do k ąd teraz iś ć? Do k o g o jes zcze mo żn a s ię zwró cić? – p o wtarzał w k ó łk o . –
Przecież mu s zę jech ać. Zajmij s ię mamą, Stefan k u – p o wied ział tak jak wted y
w s zp italu , w Czy mk en cie. Ale wted y b y ł n a ło żu ś mierci.
Sp o jrzałem n a zeg arek o jca. By ła 1 9 .3 0 , ws zy s tk ie b iu ra b ęd ą zamk n ięte. Ale cień
my ś li k rąży ł mi p o g ło wie. Co mo że b y ć o twarte wieczo rem? NKWD i milicja, ci
d o p iero w n o cy n ap rawd ę p racu ją. Ale iś ć d o NKWD? Do jas k in i lwa? Przes ad a. Ale
n a milicji mo żn a b y s p ró b o wać. Najwy żej też n as wy p ro s zą.
– Tato , ch o d źmy n a milicję. – Wziąłem o jca p o d ramię. – Na p ewn o o twarta.
Ojciec s ię o p an o wał, ws tał, twarz mu s ię wy p o g o d ziła. M iejs k a milicja, za ro g iem,
b y ła n ie ty lk o o twarta, ale p ełn a lu d zi. J ed n i wch o d zili, in n i wy ch o d zili.
W mu n d u rach , w cy wilu , w łach man ach . Tu taj mu n d u r o jca ws k ó rał ty lk o ty le, że b ez
czek an ia zn aleźliś my s ię w p o k o ik u o ficera s łu żb o weg o . Wy s łu ch ał, p o k iwał g ło wą
ze ws p ó łczu ciem i p o wied ział… niet.
J a ju ż o d k ilk u min u t p rzes tałem s łu ch ać. Cały czas miałem wrażen ie, że
p o s zliś my p o d zły ad res , że n ie d o teg o b iu ra mieliś my trafić, n ie z ty m milicjan tem
ro zmawiać.
Ko g o ś miałem n a my ś li, ale k o g o ? I g d zie g o s zu k ać?
Nag le… ju ż wied ziałem. M u s zę zn aleźć Bo ry s a, mo jeg o Bo ry s a Go d u n o wa,
k tó reg o u czy łem p ły wać k rau lem. Fied ia ws p o mn iał, że Bo ry s p racu je w o b wo d o wej
milicji, n ie w miejs k iej. Ch y b a mn ie p o zn a. Tam b ęd zie p ewn ie jes zcze więcej
p eten tó w n iż tu taj, ale n ie mamy n ic d o s tracen ia.
Ojciec d ał ju ż za wy g ran ą, my ś lami b y ł g d zieś d alek o . Po ciąg n ąłem g o za ręk aw.
– Ch o d ź, tato . M am jes zcze co ś n a my ś li, warto s p ró b o wać. – Ojciec n ie
zareag o wał. – Ch o d ź, p o wiem ci, o co ch o d zi, ty lk o wy jd źmy s tąd .
Nie ch ciałem mó wić w ty m tłu mie o b cy ch . Do obłastnoj milicji b y ło ty lk o k ilk a
u lic. Po d ro d ze o p o wied ziałem o jcu o Bo ry s ie.
– Też n ic z teg o n ie b ęd zie – p o wied ział – ale to n ący b rzy twy s ię ch wy ta…
Zap ad ał zmro k . Na zeg ark u o jca b y ła ó s ma. Ty lk o d wie g o d zin y d o o d jazd u
p o ciąg u . Po czu łem s ię n ag le p o d n ieco n y , miałem p rzeczu cie, że Bo ry s n am p o mo że.
Przy p u s zczaln ie całk iem n ieracjo n aln e. M o że Bo ry s i ch ciałb y p o mó c, ale czy b ęd zie
mó g ł? I czy w o g ó le g o zn ajd ę?
Niewielk i b u d y n ek milicji o b wo d o wej b y ł n ieo czek iwan ie cich y , wy g ląd ał n a
n iemal o p u s zczo n y , n a g an k u s tało ty lk o k ilk u mężczy zn w mu n d u rach . Stali tak p o
ciemk u , p aląc p ap iero s y , ich twarzy n ie b y ło wid ać. Na o jca i n a mn ie p ad ało ś wiatło
u liczn ej latarn i. Nag le u s ły s załem n ajmils zy mi w tej ch wili g ło s , g łęb o k i g ło s
Bo ry s a zn ad rzek i:
– Zdrastwuj, Stiopa.
Zacząłem refero wać mu n as zą s p rawę. Po d n ió s ł ręk ę.
– Nie, n ie tu taj, Stio p a. To ch y b a twó j o jciec? – Wy ciąg n ął ręk ę. – Ch o d źmy d o
ś ro d k a.
Pro wad ził n as d łu g im k o ry tarzem. Pewn ie d o s zefa, p o my ś lałem. Wes zliś my d o
d u żeg o p o k o ju z imp o n u jący m b iu rk iem zarzu co n y m s to s em p ap ieró w. Bo ry s
p rzes u n ął p ap iery , zap alił lamp ę n a b iu rk u i u s iad ł za n im.
Serce zab iło mi mo cn iej. M ó j p rzy jaciel zn ad rzek i, mó j u czeń , mó j Bo ry s
Go d u n o w u rzęd u je tu za ty m wielk im b iu rk iem… Do tąd wid y wałem g o ty lk o
w s p o d en k ach k ąp ielo wy ch , a teraz rzu ciłem o k iem n a k o łn ierz mu n d u ru – trzy
czerwo n e szpały, p u łk o wn ik milicji. Dech mi zap arło . Ojciec s ied ział teraz o p an o wan y ,
o d p o wiad ając s p o k o jn ie n a liczn e p y tan ia Bo ry s a. Na mn ie n ik t n ie zwracał u wag i.
Nieważn e, b y le d o s tać p rzep u s tk i. Ro zmo wa s ię ciąg n ęła, zacząłem s ię n iep o k o ić.
Po d s u n ąłem ręk aw o jca, b y s p o jrzeć n a jeg o zeg arek , d o ch o d ziła 8 .3 0 . Bo ry s to
zau waży ł.
– Nie martw s ię, Stio p a. Zd ąży cie. – Wy jął b lo czek z s zu flad y . – Pro s zę o was zą
p rzep u s tk ę i b ilet. – Wy ciąg n ął ręk ę. Przejrzał d o k u men ty o jca. – Imię żo n y ? Sy n a?
A, jeg o to zn am. – Wy p ełn ił d wa b lan k iety , p o d p is ał, o s temp lo wał. Po d ał o jcu d wie
p rzep u s tk i, p o d n ió s ł s łu ch awk ę telefo n u i p o wied ział k ilk a s łó w.
Ws zed ł s ierżan t i s tan ął n a b aczn o ś ć. Bo ry s tak s zy b k o d awał mu in s tru k cje, że
złap ałem led wie k ilk a p o jed y n czy ch s łó w: d wó ch lu d zi… ciężaró wk a… s tacja
k o lejo wa… biegom… Nie b y łem p ewien , czy to s en , czy jawa. Sierżan t wy k o n ał
p rzep is o wy w ty ł zwro t i zn ik ł. Bo ry s ws tał, p o d ał n am ręk ę.
– Ży czę wam ws zelk iej p o my ś ln o ś ci. – Uś miech n ął s ię. – Ale teraz ju ż s ię
p o ś p ies zcie. Ciężaró wk a b ęd zie czek ać p rzy wy jś ciu .
Od tej ch wili ws zy s tk o p o s zło rzeczy wiś cie biegom. Czu łem s ię jak o d u rzo n y ,
jak b y m o g ląd ał film, w k tó ry m g rałem. Ciężaró wk a s tała p rzed d rzwiami, p rzy n iej
s ierżan t z d wo ma milicjan tami. Po d tak ą es k o rtą w k ilk a min u t b y liś my w d o mu .
M ilicjan ci p o s tawili k arab in y w k ącie p o k o ju i w p rzy ś p ies zo n y m temp ie
zap ak o wali res ztę n as zy ch rzeczy . Tatian a Alek s an d ro wn a i M ik o łaj p o żeg n ali s ię
z n ami s erd eczn ie. Na s tacji k o lejo wej n as za es k o rta, z s ierżan tem n a czele, to ro wała
n am d ro g ę. Przes zliś my p rzez cały tłu m, k tó ry o twierał s ię p rzed n ami jak wo d y
M o rza Czerwo n eg o p rzed M o jżes zem. W arierg ard zie jed en z milicjan tó w p ch ał
wó zek z n as zy m d o b y tk iem. Czek ał n a n as cztero o s o b o wy p rzed ział w n a wp ó ł
p u s ty m p u lman o ws k im wag o n ie s y p ialn y m, zarezerwo wan y p rzez Bo ry s a. Us łu żn y
k o n d u k to r p rzy n ió s ł n am tacę z k an ap k ami z mięs em i s erem. Zach ęco n y n ap iwk iem,
p rzy n ió s ł zaraz d ru g ą tacę, a n a n iej trzy s zk lan k i h erb aty z s amo wara n a k o ry tarzu ,
cu k ier i s p o d eczk i z k o n fitu rami tru s k awk o wy mi. Prawd ziwy high life, jak p rzed wo jn ą
mawiali ci, co u d awali, że zn ają an g iels k i.
Sp aliś my w ś wieżu tk iej b iałej p o ś cieli. Ran o d o s taliś my ś n iad an ie: p rawd ziwą
k awę, b u łk i, mas ło , jajk a n a mięk k o , mió d . Tak ieg o k o mfo rtu w p o d ró ży zazn ałem
d o p iero wiele lat p ó źn iej, ju ż n a Zach o d zie.
Wy ład o waliś my s ię w Tas zk en cie n a zatło czo n ej s tacji i n as ze u p rzy wilejo wan ie
s k o ń czy ło s ię tak s amo n ag le, jak s ię zaczęło . Ale o jciec miał tu zn ajo mo ś ci,
p rzy p ro wad ził d wó ch p o ls k ich żo łn ierzy , k tó rzy p o mo g li n am p rzen ieś ć s ię n a in n y
p ero n i d o in n eg o p o ciąg u . Po p ó łg o d zin n ej jeźd zie wy s ied liś my w J an g i-J u lu .
Załad o waliś my b ag aż n a arbę i p o mas zero waliś my za n ią d o mies zk an ia p ań s twa
Krak o ws k ich . Ojciec zap rzy jaźn ił s ię z ro d zin ą Krak o ws k ich w czas ie s weg o
p ierws zeg o p o b y tu w J an g i-J u lu . Umó wili s ię, że matk a i ja zamies zk amy u n ich aż
d o wy jazd u . Ojciec miał teg o d n ia wró cić d o o b o zu .
Dro g a ze s tacji p ro wad ziła p rzez d zieln icę lep ian ek p o d o b n ą d o Uju k u
w Czy mk en cie, p o mijając b awiące s ię w k u rzu u zb eck ie i ro s y js k ie d zieci, u lice b y ły
p u s te. Do s zliś my d o cen tru m, k tó re n a p ierws zy rzu t o k a n ie ró żn iło s ię n iczy m o d
in n y ch p o łu d n io wy ch mias t ro s y js k ich ; mo g ło b y ś miało s łu ży ć za d ek o rację s ztu k i
Czech o wa. J ed n o - i d wu p iętro we d o my , malo wan e w więk s zo ś ci n a b iało , k ry ły s ię
w cien iu s tary ch d rzew, k tó ry mi o b s ad zo n e b y ły u lice. Ale co ś s ię n ie zg ad zało
z czech o wo ws k im o b razem. Nie ty lk o d u ży ru ch k o ło wy i tłu my p rzech o d n ió w n a
u licach , ale i p rzewag a wś ró d n ich mężczy zn w n iezn an y ch mi mu n d u rach . J ed n i
mieli n a g ło wie fu rażerk i, in n i b erety , czas em czarn e, czas em k h ak i. Ojciec wy jaś n ił.
– To n as i żo łn ierze, wy fas o wali ju ż an g iels k ie mu n d u ry , battle dress. Przy s zły
właś n ie tu ż p rzed mo im wy jazd em d o Ky zy ł Ord y . To ju ż jes t wo js k o , n ie ci o b d arci
łag iern icy !
Ro d zin a Krak o ws k ich mies zk ała w cen tru m, w jed n y m z b iało o ty n k o wan y ch
d o mó w. Zas taliś my mies zk an ie p ełn e g o ś ci. Wied ziałem o d o jca, że p an Krak o ws k i,
p rzed wo jn ą właś ciciel p ap iern i w M ało p o ls ce, jes t b ard zo g o ś cin n y .
– Ich d o m jes t zaws ze p ełen – u p rzed ził n as o jciec. – Lu d zie s ch o d zą s ię n a
p lo tk i, a i p o częs tu n k iem n ie g ard zą.
Sąd ząc p o wielk o ś ci mies zk an ia, trzy p o k o je z k u ch n ią, n iewielk ą, ale d o
włas n eg o wy łączn eg o u ży tk u , i p o s u to zas tawio n y m s to le, Krak o ws cy n ależeli d o
p rawd ziwej p lu to k racji. Nawet tu taj, w ty m k raju n ęd zy , ży li n a wy s o k iej s to p ie,
p o d o b n o p o tro ch u s p ien iężając ro d zin n ą b iżu terię. Od czas ó w Otwo ck a n ie
wid ziałem tak eleg an ck o zas tawio n eg o s to łu . Na b iały m ad amas zk o wy m o b ru s ie s tał
mo s iężn y s amo war, a n a n im b rązo wy czajn iczek z es en cją. Po o b u k o ń cach s to łu
u s tawio n o p ełn iu tk ie cu k iern iczk i. Na p ó łmis k ach p iętrzy ły s ię k ro mk i ch leb a
s zczo d rze p o s maro wan e mas łem. Szereg i czy s ty ch s zk lan ek , s terty s p o d eczk ó w
i talerzy k ó w d o p ełn iały o b razu p rawd ziwej cy wilizacji.
Id ąc za p rzy k ład em in n y ch , n alałem s o b ie h erb aty , n ie s zczęd ziłem cu k ru
i u ło ży łem p iramid k ę ch leb a n a talerzu . Ho n o ry d o mu czy n iły p an i Krak o ws k a
i p u lch n a p an n a, jak s ię p o tem o k azało , jej có rk a. Zas p o k o iws zy p ierws zy g łó d ,
zacząłem s ię u ważn iej ro zg ląd ać i p rzy s łu ch iwać ro zmo wo m. Niek tó rzy g o ś cie
p rzy s zli ty lk o jak d o s to łó wk i i n ap ełn iws zy żo łąd k i, p o wo li zn ik ali. In n i zes zli s ię
g łó wn ie n a ro zmo wy , to czo n o więc d y s k u s je, p lo tk i s y p ały s ię jak z ręk awa.
Głó wn y m tematem b y ła o czy wiś cie ewak u acja d o Pers ji. Nik t n ie miał d o k ład n y ch
in fo rmacji i ws zy s tk o s p ro wad zało s ię d o p o g ło s ek . Nas tęp n y tran s p o rt ma o d ejś ć
ju tro … n ie, d o p iero w p rzy s zły m ty g o d n iu … n ie, za d wa ty g o d n ie… to b ęd zie
o s tatn i… ewak u acji w o g ó le n ie b ęd zie, rząd s o wieck i wy co fał zg o d ę… p o ls k ie
jed n o s tk i wo js k o we zo s tan ą ro zd zielo n e, ro zp ro wad zo n e p o jed n o s tk ach Armii
Czerwo n ej…
J ed en z o ficeró w, k ap itan , b y ł „ab s o lu tn ie p ewn y , s ły s zał to z jak n ajb ard ziej
wiary g o d n eg o źró d ła… ”, że n as tęp n y tran s p o rt o d jed zie za d wa d n i i że p o n im b ęd ą
jes zcze in n e. In n y u mu n d u ro wan y mężczy zn a, s zereg o wiec, d o k tó reg o zwracan o s ię
p er p an ie mecen as ie, n ie miał „żad n ej wątp liwo ś ci”, że p o n ajb liżs zy m tran s p o rcie
n as tąp i d łu g a p rzerwa. Nas z g o s p o d arz, p an Krak o ws k i, s zp ak o waty , p rzy s ad zis ty ,
z b in o k lami n a n o s ie, g ło ś n o wy rażał n iep o k ó j, że jes t za s tary , b y ws tąp ić d o
wo js k a, co b y ło d la całej ro d zin y ró wn o zn aczn e z wy ro k iem p o zo s tan ia w Ro s ji
So wieck iej.
– Go tó w jes tem – p o wtarzał – d ać w łap ę, ile trzeb a, ale k o mu ? Kto d ecy d u je?
Nas i czy Ro s jan ie? M o że jed n y m i d ru g im trzeb a p o s maro wać? Ale k o mu ? Oto jes t
p y tan ie.
Pad ło n azwis k o b ard zo wp ły wo wej o s o b y , k tó rą zn ał jed n ak ty lk o jed en z g o ś ci.
Przy p u s zczam, że wiele p o ls k ich ro d zin w J an g i-J u lu b y ło w p o d o b n ej s y tu acji, ale
mało k to miał zas o b y p an a Krak o ws k ieg o .
Zas p o k o iws zy g łó d i ciek awo ś ć, zap ro p o n o wałem o jcu s p acer.
– Tak – zg o d ził s ię. – Przy d a s ię tro ch ę ś wieżeg o p o wietrza.
Ch o d ziliś my p o u licach cen tru m J an g i-J u lu .
– Is tn e p o ls k ie mias to g arn izo n o we – s twierd ził o jciec.
I rzeczy wiś cie, g d ziek o lwiek s p o jrzeć, rzu cali s ię w o czy Po lacy w mu n d u rach ,
w ty ch n o wy ch battle dress. Na fu rażerk ach i b eretach b ły s zczały s reb rn e o rzełk i.
Do min u jący m języ k iem u licy b y ł teraz p o ls k i. I to n ie ty lk o wś ró d n o s zący ch
mu n d u ry . M atk i mó wiły z d ziećmi p o p o ls k u , s tars i lu d zie witali s ię tak wzajemn ie,
tru d n o b y ło u wierzy ć, że zn ajd o waliś my s ię w Uzb ek is tan ie.
– Czarn e b erety o zn aczają b ry g ad ę p an cern ą – o b jaś n iał o jciec. – A w k waterze
g łó wn ej mają n am wy d ać au s tralijs k ie k ap elu s ze o s zero k ich ro n d ach . M o że n awet
ju ż je p rzy wieźli. Ale b ęd ziecie mieli zab awę, jak mn ie zo b aczy cie n as tęp n y m razem.
Sk ręciliś my w b o czn ą u licę. Na ro g u s tały d wie p an ien k i b ard zo zajęte o ży wio n ą
ro zmo wą. Wy d awało mi s ię, że wy żs zą z n ich g d zieś ju ż s p o tk ałem. W wag o n ie? Na
s tacji k o lejo wej? Nie b y łem p ewien . Ale p rzy p o mn iało mi s ię, że miała n a imię Zu za,
że jej o jciec b y ł lek arzem. Tak , to ch y b a o n a, p amiętałem, że miała o p in ię b ard zo
wy g ad an ej i p lo tk ark i. On a też ch y b a mn ie p o zn ała, b o zaczęła k o leżan ce co ś s zep tać
n a u ch o , ws k azu jąc mn ie p alcem. Ob ie zach ich o tały . Dru g a d ziewczy n a s p o jrzała n a
mn ie; miała ciemn e wło s y o b cięte p o ch ło p ięcemu i ro ześ mian e p iwn e o czy .
W ciąg u n as tęp n y ch d wó ch d n i o g ó ln e n ap ięcie w J an g i-J u lu s ięg n ęło s zczy tu .
Po g ło s k o m n ie b y ło k o ń ca, jed n e p rzeczy ły d ru g im, w tej atmo s ferze n iep ewn o ś ci
czas d łu ży ł s ię w n ies k o ń czo n o ś ć. M iałem ju ż d o s y ć h is tery czn y ch ro zmó w
w mies zk an iu Krak o ws k ich i zab ijałem czas , włó cząc s ię p o mieś cie. Dru g ieg o d n ia
p o p o łu d n iu , w d ro d ze d o d o mu , s p o tk ałem o jca. M iał n a s o b ie n o wy battle dress i ó w
k ap elu s z o s zero k im ro n d zie. Po d b ieg łem. Ojciec u ś miech n ął s ię tak s zero k o , tak
b eztro s k o , że zro zu miałem. Wy jeżd żamy ! Nares zcie, n ares zcie s ię wy d o s tan iemy
z teg o p rzek lęteg o k raju !
Przez o s tatn ie d wa ty g o d n ie, o d p o wro tu d o wo js k a, o jciec b ard zo s ię p o p rawił.
Trzy mał s ię lep iej, ju ż p rawie p ro s to , p rzy b y ło mu n a wad ze, twarz mu s ię n awet
tro ch ę wy p ełn iła, ch o ć wciąż n ie mo g ła s ię u wo ln ić o d zmęczen ia. W mu n d u rze mó g ł
ju ż n awet u ch o d zić za wo jak a.
– Wy jeżd żamy ! M y ws zy s cy ! – zawo łał ju ż z d alek a. – Od d zieln ie, ale n a to n ie
ma rad y . J u tro ran o ro d zin y ład u ją s ię p ierws ze, a ja p o jad ę z wo js k iem n as tęp n y m
p o ciąg iem. Będ ą to p ewn ie zn ó w to waro we wag o n y , ale teraz to ju ż n ieważn e.
Bąd źcie n a s tacji wcześ n ie ran o . J es teś cie n a liś cie Kwatery Głó wn ej i macie s ię
ład o wać w p ierws zej g ru p ie. Nas za żan d armeria b ęd zie p iln o wać p o rząd k u
i s p rawd zać d o k u men ty wed łu g lis ty .
Zb liżaliś my s ię ju ż d o mies zk an ia Krak o ws k ich , k ied y o jciec s k o ń czy ł s wo je
s p rawo zd an ie. W mies zk an iu is tn y s ejmik , jak zwy k le. Sąd ząc p o h ałas ie i o g ó ln y m
p o d n iecen iu , wiad o mo ś ć o wy jeźd zie ju ż i tu d o tarła. Sameg o g o s p o d arza w d o mu
n ie b y ło , s zu k ał jes zcze w o s tatn iej ch wili właś ciweg o k o n tak tu .
– Nic n ie załatwi – k ró tk o s twierd ził wy s o k i p o ru czn ik żan d armerii. – M amy
b ard zo s zczeg ó ło we wy ty czn e i n a s tacji n ie ty lk o my , ale i NKWD b ęd zie s p rawd zać
lis ty wy jeżd żający ch . Nic n ie ws k ó ra. Nawet n a łap ó wk i za p ó źn o .
Ok azało s ię jed n ak , że p an p o ru czn ik n ie miał racji. Krak o ws k i zn alazł
w o s tatn iej ch wili właś ciwy k o n tak t, s ło n o mu s iał zap łacić, ale wy d o s tał s ię z całą
ro d zin ą d o Pers ji, a p o tem d o Pales ty n y . Ud ało mu s ię, b o p o n as zy m wy jeźd zie
jes zcze p o n ad milio n Po lak ó w zo s tało w ZSRR n a łas ce Stalin a. Niek tó rzy , międ zy
in n y mi Hela z ro d zin ą, zo s tali aż d o 1 9 4 6 ro k u i d o p iero p o wo jn ie wró cili d o k raju ,
wted y ju ż s k o mu n izo wan eg o .
Nas tęp n eg o d n ia z s ameg o ran a mama i ja zn aleźliś my s ię w ty s ięczn y m tłu mie n a
s tacji. Czek ał n a n as d łu g i s k ład tak d o b rze n am zn an y ch czerwo n y ch wag o n ó w. Ty le
że ty m razem b ez p ry czy . By ło n as ze czterd zieś ci o s ó b w wag o n ie, g łó wn ie k o b iety
i d zieci, p lu s k ilk u s tars zy ch p an ó w.
W wag o n ie b ez p ó łek p o d ró żo wało s ię jes zcze mn iej wy g o d n ie. Nie b y ło g d zie
s ię ro zs iąś ć, n ie wiad o mo b y ło , g d zie p o d ziać n o g i. Najlep s ze miejs ca b y ły
w d rzwiach wag o n u , g d zie mo żn a b y ło s ied zieć n a p o d ło d ze, wy mach u jąc n o g ami n a
zewn ątrz. Ko b iety z mały mi d ziećmi i s tars i lu d zie s ied zieli n a p ak ach i wo rk ach ,
o p arci o ś cian y . M ama u mo ś ciła s ię p rzy ś cian ie n a n as zy m wo rk u z p o ś cielą, a ja n a
razie d zieliłem n as zą d rewn ian ą walizę ze s tars zy m p an em. By ł wy s o k i, wy ch u d zo n y ,
n iemal s zk ielet, o twarzy zap ad n iętej, ze s p araliżo wan ą p rawą ręk ą, k tó ra s p o czy wała
mu b ezwład n ie n a k o lan ach .
Sło ń ce n ie s ięg n ęło jes zcze zen itu , jak ru s zy liś my w d ro g ę. Og ó ln e p o d n iecen ie
s zy b k o wy p aro wało w u p ale p o łu d n ia i o ży wio n e ro zmo wy p rzy cich ły . Celem n as zej
p o d ró ży b y ł Kras n o wo d s k , s o wieck i p o rt n a ws ch o d n im wy b rzeżu M o rza
Kas p ijs k ieg o . Tam p o n o ć czek ał n a n as s tatek , k tó ry m mieliś my p o p ły n ąć d o
n iewiad o meg o p ers k ieg o p o rtu . A co p o tem? To ju ż n ieis to tn e, b y le s ię wy d o s tać ze
Związk u So wieck ieg o !
Najp rzeró żn iejs ze my ś li, tak n ad zieja, jak i wątp liwo ś ci, tłu k ły mi s ię p o g ło wie.
Przed e ws zy s tk im p o s tan o wiłem ws tąp ić d o wo js k a, ale co ze s zk o łą? Zaws ze
p lan o wałem p ó jś ć w ś lad y o jca, n a med y cy n ę. Ale n a razie trzeb a b y ło o ty m
zap o mn ieć. Zd ecy d o wałem więc, że zap is zę s ię d o lo tn ictwa. Czy tałem w „Żo łn ierzu
Po ls k im”, że w An g lii p o s zu k u ją o ch o tn ik ó w. M o że o jciec p o mo że mi trafić d o k o g o
trzeb a. Z n as tan iem 1 9 4 3 ro k u , czy li za cztery mies iące, b ęd ę s ię ju ż zaliczał d o
właś ciweg o ro czn ik a, ch o ć d o p iero w czerwcu s k o ń czę o s iemn aś cie lat. Po win n i
mn ie p rzy jąć. Pro b lem mó g ł b y ć ze wzro k iem. By łem k ró tk o wid zem, ale n ie n a ty le,
b y n o s ić o k u lary . A p rzed k o mis ją mó g łb y m s ię n au czy ć tab licy n a p amięć. Do teg o
czas u matk a zn ajd zie p racę w s zp italu , u s amo d zieln i s ię, n ie b ęd ę jej p o trzeb n y .
I tak , ro zp lan o waws zy s wo je lo s y n a n as tęp n y ch p arę lat, zamk n ąłem o czy .
Niewiele p amiętam z tej o s tatn iej p o d ró ży w ZSRR. Dwa ty s iące k ilo metró w
d zieliło J an g i-J u l o d Kras n o wo d s k a i jech aliś my d zień , n o c i więk s zą częś ć
n as tęp n eg o d n ia. Raz jes zcze p rzes u wały s ię p rzed n as zy mi o czami d o lin y
Uzb ek is tan u , n ieb ies k ie wieże Samark an d y , b o k iem o b jech an a Bu ch ara, aż
wczes n y m ran k iem p o ciąg s tan ął n a k ró tk o n a b o czn icy w As zch ab ad zie, s to licy
Tu rk men is tan u . Stamtąd lin ia k o lejo wa p ro wad ziła p o międ zy g ó rami Ko p et-d ag p o
lewej i p u s ty n ią Kara-Ku m p o p rawej s tro n ie. Pu s ty n ia ciąg n ęła s ię n a p ó łn o c, jak
o k iem s ięg n ąć. Wid zian e z d rzwi wag o n u d ziwn ie p o fałd o wan e b ezd ro że n iemal
czarn y ch p ias k ó w z rzad k a ty lk o b y ło ro zjaś n io n e zielo n ą p lamą o azy .
– Kara kum p o tu reck u zn aczy „czarn e p ias k i” – o d ezwał s ię mó j s ąs iad , ws k azu jąc
miejs ce w atlas ie n a mo ich k o lan ach .
– Pan zn a tu reck i?
– Tak , tro ch ę. – Uś miech n ął s ię. – Nau czy łem s ię języ k a n a n as zej
d y p lo maty czn ej p lacó wce w An k arze. Przed wo jn ą, w mo im p o p rzed n im ży ciu .
J ed n o wy d arzen ie z tej p o d ró ży u tk wiło w mej p amięci. Gd zieś p o międ zy
As zch ab ad em a Kras n o wo d s k iem p o ciąg zatrzy mał s ię n a b o czn icy n a d łu żej n iż
zwy k le. Po mimo lek k ieg o wiatru wag o n n ag rzał s ię n ie d o wy trzy man ia. Po ls cy
żo łn ierze b ieg ali wzd łu ż to ru
– Nie wy ch o d zić z wag o n ó w. Ws zy s cy zo s tają n a s wo ich miejs cach .
Co ś s ię mu s iało s tać.
M ło d y , eleg an ck i p o d p o ru czn ik wd rap ał s ię d o n as zeg o wag o n u , s tan ął
w ro zs u n ięty ch d rzwiach i z wy ciąg n ięty m p alcem g ło ś n o liczy ł p as ażeró w.
– Czterd zies tu d wó ch – o zn ajmił. Rzu cił o k iem n a lis tę. – Zg ad za s ię. – Zaczął
teraz wy wo ły wać k o lejn o n azwis k a. Ws zy s tk o s zło p o p o rząd k u : A… s k i, B… ck i,
C… icz. Same p rzy zwo ite p o ls k ie n azwis k a. Zazn aczał je n a d o k u men cie, k iwał
g ło wą. Aż d o s zed ł d o W. Waczek , d o b rze, Wad o wicz, o d fajk o wał. Wres zcie d o s zed ł
d o n as . W-a-j-d -e-n -f-e-l-d … z p rzes ad n ą tru d n o ś cią ced ził litera p o literze. – Co to
za n azwis k o ? – wy k rztu s ił wres zcie. – Nie jes t p rzecież p o ls k ie. Niemieck ie,
ży d o ws k ie? – Ok iem h is zp ań s k ieg o in k wizy to ra p rzes zy ł matk ę i mn ie. – Nie
jes teś cie Po lak ami, p o d s zy wacie s ię, n ie mo żecie d alej jech ać! – zawy ro k o wał
wres zcie. – J ak was NKWD zn ajd zie w ty m p o ciąg u … – n ied o p o wied zian a g ro źb a
zawis ła w p o wietrzu . Sp o jrzał n a mn ie. – Ty i ta s tara wy s iad acie n a n as tęp n ej s tacji.
Zro zu mian o ? – Od wró cił s ię d o p o d o ficera s to jąceg o n a zewn ątrz. – Przy p iln o wać.
M atk a s ied ziała cich o i n ieru ch o mo , jak b y jej mo wę o d eb rało . Sk u rczy ła s ię.
Sły s zała g o ch y b a. Czy żb y d ała za wy g ran ą? Czy ju ż tak zmęczo n a wy d arzen iami
o s tatn ich lat p rzes tała reag o wać? Ta zaws ze tak zarad n a, d zieln a i en erg iczn a k o b ieta
n ag le s traciła wo lę, b o p rzecież n o rmaln ie b ez tru d u d ałab y s o b ie rad ę z tak im
s zczen iak iem.
Nie miałem wy jś cia, mn ie p rzy p ad ło zarad zić s y tu acji.
– Pan s ię my li, p an ie p o ru czn ik u – p o wied ziałem, p o ws trzy mu jąc g n iew. – To n ie
jes t „ta s tara”, ale mo ja matk a. M ó j o jciec jes t lek arzem w Kwaterze Głó wn ej w J an g i-
J u lu . J es teś my ro d zin ą wo js k o wą i mamy p ełn e p rawo b y ć w ty m p o ciąg u .
– Tak ci s ię zd aje? Po czek aj, zo b aczy my . – Twarz wy k rzy wił mu s zy d erczy
g ry mas . – Zres ztą n ie mam zamiaru wch o d zić z to b ą w d y s k u s je… – Przeciąg ły g wizd
p rzerwał jeg o ty rad ę. Po ciąg s zarp n ął. – Na n as tęp n y m p o s to ju zameld u j s ię
w wag o n ie k o men d an ta p o ciąg u . Z d o k u men tami, jeś li w o g ó le jak ieś mas z. Pan
k ap itan z n iejed n y m tak im miał d o czy n ien ia! – Z p o g ard liwy m g es tem wy s k o czy ł
z wag o n u .
Nie miałem p o jęcia, k ied y b ęd zie n as tęp n y p rzy s tan ek . Us iad łem zn ó w n a walizce
i s tarałem s ię u p o rząd k o wać my ś li. Od czeg o zacząć? Na o jca n ie ma co liczy ć,
p ewn ie jes t ju ż w d ro d ze w in n y m p o ciąg u . Zg in iemy , jeżeli wy rzu cą n as g d zieś tu ,
n a p u s tk o wiu . J u ż n ig d y s ię s tąd n ie wy d o s tan iemy !
– Sp o k o jn ie, ch ło p cze. – Łag o d n y g ło s mo jeg o s ąs iad a wp ły n ął n a mn ie k o jąco .
– Sp o k o jn ie, s y n u – p o wtó rzy ł. Po k lep ał mn ie p o ręk u . – Zb ierz ws zy s tk ie was ze
p ap iery , jak ie ty lk o zn ajd zies z, n awet lis ty . Nie jes teś Po lak iem? J ak mo żn a mieć
wątp liwo ś ci? Ty lk o u s ta o twieras z, a Wars zawę s ły ch ać.
M ó wił ro zs ąd n ie. Przecież mieliś my d o k u men ty , k tó ry ch n ik t n ie mó g ł
zak wes tio n o wać: p o ls k ie p as zp o rty zag ran iczn e p rzy wiezio n e p rzez d eleg ata
Ko ś ciałk o wk ieg o z amb as ad y w Ku jb y s zewie. M ało k to tak ie miał.
M atk a wciąż s ię n ie o ck n ęła. Sied ziała n ad al s k u lo n a, p rzy cis k ając to reb k ę d o
p iers i o b iema ręk ami. M y ś lami b y ła w in n y m ś wiecie. Os tro żn ie wy jąłem to rb ę z jej
rąk , zn alazłem n as ze p as zp o rty .
– Pięk n e n o we p as zp o rty – zd ziwił s ię mó j s ąs iad . – Gd zie je d o s taliś cie?
Po wied ziałem mu o p racy o jca w Deleg atu rze.
– Ch ce p an zo b aczy ć? – Po d ałem mu p as zp o rt matk i. Otwo rzy ł. Sp o jrzałem mu
p rzez ramię: Nazwisko panieńskie… Makowska, czarn o n a b iały m. M as z, s u k in s y n u ,
n azwis k o n a … s k a, p o my ś lałem. Z p as zp o rtu wy p ad ła fo to g rafia. Po d n io s łem. J u rek ,
mó j b rat, w tro p ik aln y m mu n d u rze, w p as ie z k o alicy jk ą. Przy p o mn iałem s o b ie, ta
fo to g rafia p rzy s zła w jeg o o s tatn im liś cie, w s ierp n iu 1 9 3 9 ro k u . „Nie p rzy jad ę n a
wak acje w ty m ro k u ”, p is ał J u rek , „b o p ierws zeg o wrześ n ia ro zp o czn ie s ię wo jn a”.
Czy tając te s ło wa, o jciec s ię ro ześ miał. „Ależ mi p ro ro k !” J ed n ak J u rek miał rację.
Po jęcia n ie miałem, jak i o n mu n d u r n o s ił n a tej fo to g rafii, ale wy s tarczy , że wy g ląd a
imp o n u jąco . Wło ży łem fo to g rafię z p o wro tem d o p as zp o rtu matk i. Wy jąłem
z to reb k i s o wieck ie d o k u men ty amn es tii: polska obywatelka, też czarn o n a b iały m.
Po win n o wy s tarczy ć, n awet d la NKWD.
Z d o k u men tami w ręk u , ju ż b ard ziej p ewn y s ieb ie, czek ałem teraz p rzy s tan k u .
Po ciąg mk n ął d alej, a ja u k ład ałem s o b ie w g ło wie o d p o wied zi. By łem n ie ty lk o
ro zg o ry czo n y , b y łem zd en erwo wan y i wś ciek ły . Czy o n i n ap rawd ę mo g lib y n as
wy rzu cić z p o ciąg u ? Złap ałem s ię za g ło wę. ONI, my ś lę o n as zy ch , o p o ls k ich
o ficerach , jak o o nich? To n ie ja b y łem o b cy , to ten ważn iak w mu n d u rze
p o d p o ru czn ik a tak im mn ie mian o wał. I teraz n ik t p alcem n ie k iwn ie w n as zej
o b ro n ie!
Teg o ro d zaju k ło p o ty n ie b y ły d la mn ie n o win ą. Nas ze o b co b rzmiące n azwis k o
n ieraz zwracało u wag ę. W czas ie wo jn y z b o ls zewik ami w 1 9 2 0 ro k u , w k tó rej o jciec
i jeg o b rat, Ad am, b rali u d ział, zmien ili n iemieck ą p is o wn ię n as zeg o n azwis k a
z Weid en feld n a p o ls k ą Wajd en feld . Ale n iewiele to p o mo g ło .
Do p iero p o g o d zin ie p o ciąg zatrzy mał s ię n a b o czn icy .
– Id ź s am, Stefan k u , ja ju ż n ie mo g ę. – M atk a ze łzami w o czach u ś cis n ęła mo ją
ręk ę. – Sił mi ju ż n ie s tarcza.
Od wró ciłem s ię d o meg o s ąs iad a.
– Bard zo p an a p ro s zę, b y zao p iek o wał s ię p an mo ją matk ą. Do meg o p o wro tu .
– Szy b k o wró cis z, s y n u , n ie martw s ię, g ło wa d o g ó ry ! Ws zy s tk o b ęd zie d o b rze,
Stefan k u – u ś miech n ął s ię. – Temu p o d p o ru czn ik o wi wo d a s o d o wa u d erzy ła d o
g ło wy , s am n ie wied ział, co g ad a. Ko men d an ta p o ciąg u s p o tk ałem w J an g i-J u lu .
Po rząd n y czło wiek , o ficer rezerwy . Nie martw s ię – p o wtó rzy ł.
– Dzięk u ję za d o b re s ło wo . Zo s tawiam matk ę w p an a ręk ach – d o d ałem.
Kiwn ął g ło wą i u ś cis n ął ręk ę matk i s wo ją zd ro wą ręk ą. Wy s k o czy łem z wag o n u .
Ko men d an ta p o ciąg u zn alazłem w p as ażers k im wag o n ie p ierws zej k las y . Przed
d rzwiami s tał mó j zn ajo my p o d p o ru czn ik .
– A, jes teś . – Kiwn ął g ło wą i g es tem k azał mi iś ć za s o b ą. Wp u ś cił mn ie d o
p rzed ziału . – To ten ch ło p ak o o b cy m n azwis k u , jak ju ż p an u k ap itan o wi
meld o wałem. J es t z jak ąś s taru ch ą. Twierd zi, że to jeg o matk a.
Kap itan o d p arł o b o jętn ie:
– Czy to mo żn a im wierzy ć, z n imi n ig d y n ie wiad o mo .
Zad y g o tałem z wś ciek ło ś ci. Aż mi wło s y d ęb a s tan ęły . Op an o wałem s ię z tru d em.
Sp o k o jn ie! Sp o k o jn ie! – p o wtarzałem s o b ie w d u ch u .
– M o żn a, mo żn a wierzy ć – wy ced ziłem p rzez zęb y , p o ws trzy mu jąc s ię o d
p o d n ies ien ia g ło s u , i rzu ciłem n a s to lik n as ze p as zp o rty .
Brwi k ap itan a s ię u n io s ły . Pas zp o rty zro b iły wrażen ie.
– Czy p an p rzejrzał te d o k u men ty , p o ru czn ik u ? – zwró cił s ię d o s weg o
p o d wład n eg o .
– Nie, p an ie k ap itan ie. Ta k o b ieta n ie p o k azała mi żad n y ch p ap ieró w – tłu maczy ł
s ię p o d p o ru czn ik .
– A d ał jej p an o k azję? – rzu ciłem n ieco p o d n ies io n y m g ło s em.
Twarz mło d eg o o ficera p rzy b rała k o lo r b u rak a, a o d p as zp o rtó w n ie o d ry wał o czu .
Kap itan zwró cił s ię zn ó w d o mn ie:
– Sk ąd je macie?
Wy tłu maczy łem. Do rzu cę jes zcze k ilk a n azwis k , p o my ś lałem.
– Amb as ad o r Ko t p rzy s łał n am je p rzez n as zeg o d eleg ata w Czy mk en cie,
p ro fes o ra Ko ś ciałk o ws k ieg o . Ojciec jes t teraz lek arzem k o mp an ii Kwatery Głó wn ej
g en erała An d ers a. – Sp o jrzałem n a g o ły mu n d u r k o men d an ta p o ciąg u i d o d ałem: –
J es t ró wn ież k ap itan em o d zn aczo n y m Krzy żem Waleczn y ch z wo jn y 1 9 2 0 ro k u .
Kap itan ws tał i p rzeg ląd ając p as zp o rt matk i, n atrafił n a fo to g rafię J u rk a.
– A k to to jes t?
Zło ś ć mi ju ż p rzes zła. Sy tu acja zaczęła mn ie n awet b awić.
– To mó j s tars zy b rat, J erzy Wajd en feld – p o wied ziałem. „W-A-J -D-E-N-F-E-L-D –
wy s k an d o wałem. – Kap itan armii an g iels k iej w tajn ej mis ji n a Blis k im Ws ch o d zie. –
Pu ś ciłem wo d ze wy o b raźn i. Ale czy w ty m mu n d u rze, z k o alicy jk ą, J u rek mó g ł n ie
b y ć o ficerem? A p rzecież tro p ik aln y ch s zo rtó w n ie n o s iłb y w An g lii.
Kap itan n ie p y tał o n ic więcej.
– Czek ać tu n a mn ie – rzu cił s wemu p o d wład n emu . Po d p o ru czn ik s tu k n ął
o b cas ami i p rzy jął p o s tawę zas ad n iczą. – Po mó wimy , jak wró cę – d o d ał i zwró cił s ię
d o mn ie: – Zap ro wad ź mn ie d o matk i, ch ło p cze. Ch ciałb y m ją o s o b iś cie p rzep ro s ić.
Po d p o ru czn ik , d la o d mian y b lad y jak ś cian a, s tał n a b aczn o ś ć wy p rężo n y jak
s tru n a. M iałem s zczerą o ch o tę p o k azać mu języ k , ale d o s zed łem d o wn io s k u , że
noblesse oblige, n ie wy p ad a.
Po s zed łem z k o men d an tem p o ciąg u d o n as zeg o wag o n u . M atk a d alej s ied ziała n a
ty m s amy m miejs cu , ale wid o czn ie d o s zła ju ż d o s ieb ie, b o ro zmawiała z n as zy m
s ąs iad em. Oczy miała czerwo n e, ale s u ch e. Kap itan trzas n ął o b cas ami, zas alu to wał
i s zczerze p rzep ras zał za s weg o p o d wład n eg o . Po tem s ię tłu maczy ł.
– On jes zcze mło d y , n ied o ś wiad czo n y . A w J an g i-J u lu mieliś my o d p rawę
z o ficerami NKWD. Os trzeg ali n as , że w czas ie p o d ró ży b ęd ą d o raźn e k o n tro le.
Gro zili, że p ró b a wy wiezien ia ch o ćb y jed n eg o s o wieck ieg o o b y watela g ro zi
ws trzy man iem ewak u acji ws zy s tk ich ro d zin . A o n i u ważają n as zy ch Uk raiń có w,
Biało ru s in ó w i Ży d ó w za s o wieck ich o b y wateli. Co za b ezczeln o ś ć! Ale n ie mo żemy
n a to n ic p o rad zić.
– Tak , mo g ę to zro zu mieć – matk a p rzy jęła p rzep ro s in y . – Ty lk o że man iery teg o
mło d eg o czło wiek a p o zo s tawiały wiele d o ży czen ia. Nie s p o d ziewałab y m s ię tak ieg o
ch ams twa p o p o ls k im o ficerze.
– M a p an i ab s o lu tn ą rację. Zaraz z n im p o mó wię. A czy mó g łb y m p an ią i s y n a
zap ro s ić d o n as zeg o wag o n u ? M amy k ilk a p u s ty ch p rzed ziałó w, mięk k ie s ied zen ia.
– Nie, d zięk u ję – o d rzu ciła p ro p o zy cję. – J es teś my ju ż p rawie n a miejs cu . Lep iej
tu zo s tan iemy .
Kap itan p rzep ro s ił raz jes zcze, cmo k n ął mamę w ręk ę, s tu k n ął o b cas ami
i wy s k o czy ł z wag o n u . W s amą p o rę, b o p o ch wili ru s zy liś my w d ro g ę.
Atmo s fera w wag o n ie zmien iła s ię jak za d o tk n ięciem czaro d ziejs k iej ró żd żk i.
Gd y ty lk o u s iad łem n a d rewn ian ej walizce, mó j s ąs iad p o k lep ał mn ie p o ramien iu .
– Zu ch ch ło p ak – p o wied ział. – Zd ałeś eg zamin . Nig d y n ie d awaj za wy g ran ą.
Tru d n o ś ci s ą p o to , żeb y je p o k o n y wać.
– M o rze! M amo , zo b acz, tam jes t mo rze! – k rzy k n ął n ag le jed en z ch ło p có w
s ied zący ch w o twarty ch d rzwiach wag o n u . Ws k azy wał p alcem w k ieru n k u jazd y .
Rzeczy wiś cie, n a h o ry zo n cie u k azała s ię s talo wa tafla wo d y . – M amo , mamo , to
n ap rawd ę jes t mo rze! – p o wtarzał p o d n ieco n y . – Pierws zy raz wid zę mo rze, tak ie jes t
p łas k ie!
Us iad łem n a p o d ło d ze w d rzwiach k o ło Wło d k a. Po k ilk u min u tach p o ciąg
zmien ił lek k o k ieru n ek i mo rze zn ik ło tak n ag le, jak s ię p o k azało . Wło d ek miał
ch y b a o k o ło d zies ięciu lat. J eg o matk a s ied ziała o b o k mo jej i tu liła zas mu co n ą
k ilk u n as to letn ią d ziewczy n k ę s ied zącą u jej s tó p n a p o d ło d ze. J u ż p rzed tem
zwró ciłem n a n ią u wag ę. M iała g ło wę o p atu lo n ą wielk ą k racias tą ch u s tą i łap iąc s ię
za n ią o d czas u d o czas u , wy b u ch ała g ło ś n y m p łaczem. M y ś lałem, że jes t ch o ra, że
cierp i n a b ó l g ło wy .
– Czemu two ja s io s tra tak p łacze? – s p y tałem Wło d k a. – Co jej d o leg a? Co ś
z g ło wą, a mo że z u ch em? Nied awn o s am miałem zap alen ie u ch a. Ch o lern ie b o li.
– Nie, n ie. – Wzru s zy ł ramio n ami. – W J an g i-J u lu o g o lili jej g ło wę. M ama ch ciała
jej o b ciąć wło s y n a k ró tk o , tak jak s o b ie, to b y jej n ie ru s zy li. Ale J an ce żal b y ło
wark o czy , więc jej g ło wę o g o lili n a zero i teraz b eczy . Głu p ia d ziewu ch a!
Rzeczy wiś cie, p rzed wy jazd em p rzeg ląd ali wło s y w b u d y n k u s tacy jn y m, ze
wzg lęd u n a ws zy i g n id y . Gd y co ś p o d ejrzewali, z miejs ca g o lili g ło wy i k o b ieto m,
i mężczy zn o m. J a n a s zczęś cie miałem wło s y o b cięte n a jeża. M ama też b y ła k ró tk o
o s trzy żo n a, więc n ie mieliś my tru d n o ś ci.
Wk ró tce p o tem p o ciąg zwo ln ił, d o jeżd żając d o n iewielk ieg o mias ta.
Nie zatrzy mu jąc s ię, p rzejech ał p rzez s tację z n ap is em Dżan g a, p o czy m s tan ął
w p u s ty m p o lu . By liś my p rzy zwy czajen i d o tak ich n ieo czek iwan y ch p o s to jó w.
Ale ty m razem p o ls cy żo łn ierze b ieg li wzd łu ż to ru .
– Wy s iad ać! Szy b k o ! Ws zy s cy wy s iad ają!
Wy s k o czy łem z wag o n u , ro zejrzałem s ię, g d zie jes t p o rt? Gd zie s tatek ? Żeb y
ch o ciaż mo rze tu b y ło ! Wło d ek wb ieg ł n a n iewielk i p ag ó rek i zawo łał:
– Stąd lep iej wid ać! M o rze jes t n ied alek o !
Do łączy łem d o n ieg o . Kilk a k ilo metró w o d n as ro zlewała s ię d u ża zato k a
o p o wierzch n i g ład k iej jak lu s tro . Przy b rzeg u s y lwetk i b u d y n k ó w, zary s y d źwig ó w.
Na red zie k ilk a s tatk ó w. Kras n o wo d s k ! Ok n o n a ś wiat!
Wy ład o wan ie p o s zło s zy b k o . Żo łn ierze p o mag ali, p as ażero wie p o d awali s o b ie
wzajemn ie to b o ły . Nik o g o n ie trzeb a b y ło wy g an iać z wag o n ó w. Po ch wili g wizd ,
ś wis t i p u s ty p o ciąg ru s zy ł w k ieru n k u p o rtu . Zo s taliś my w s zczery m p o lu . Pu s tk a,
rzad k a trawa, k ilk a k rzak ó w, k ęp k a d rzew. Gru p k a p o ls k ich o ficeró w i p o d o ficeró w
zb liżała s ię d o n as wąs k ą ś cieżk ą o d s tro n y mias ta. Po d es zli d o to ru , k ażd eg o z n ich
o to czy ła g ru p a lu d zi. Po ś ró d n as s tan ął s tars zy s ierżan t i zaczął:
– W p o rcie czek a n a was s tatek . To n ied alek o , n ie więcej n iż trzy k ilo metry .
Nies tety , n ie mamy d la was tran s p o rtu , s ami mu s icie d o jś ć d o p o rtu .
– A co b ęd zie z b ag ażami – p ad ło p y tan ie.
– Każd y mu s i p rzen ieś ć włas n e rzeczy . To p o le mu s i zo s tać jak n ajs zy b ciej
o p ró żn io n e, b o za p ó ł g o d zin y p rzy jeżd ża n as tęp n y p o ciąg . Nic n a to n ie mo żemy
p o rad zić, to s ą in s tru k cje NKWD. Wró cić tu n ie b ęd ziecie mo g li, b o jak b y lu d zie
zaczęli wracać p o rzeczy , n as tąp iłb y zu p ełn y ch ao s .
Gro m z jas n eg o n ieb a. M amy tu zo s tawić więk s zo ś ć n as zeg o d o b y tk u ? Po ty m,
jak p rzewieźliś my g o ty s iące k ilo metró w, s trzeg liś my jak o k a w g ło wie, teraz,
u k res u d ro g i, k ażą n am więk s zo ś ć p o rzu cić? Dlaczeg o ? Gn iewn e g ło s y ro zleg ały s ię
ze ws zy s tk ich s tro n .
Sierżan t zn ó w s ię o d ezwał:
– Słu ch ajcie u ważn ie. To n ie żarty . Przed wejś ciem n a s tatek b ęd zie rewizja.
Przep ro wad zi ją NKWD. Nie wo ln o b rać ze s o b ą żad n y ch d o k u men tó w an i p ien ięd zy .
J ed en b an k n o t i cała ro d zin a zo s taje! J as n e? M o że n awet cały tran s p o rt. Nik t n ie ma
p rawa ry zy k o wać. Zaraz tu p rzy jd ą n as i żo łn ierze z wo rk ami. Przes zu k ajcie ws zy s tk ie
to rb y i k ies zen ie. Od d ajcie k ażd y g ro s z, k ażd y s k rawek p ap ieru . Nie p rzep u ś ćcie
n iczeg o , n ic n ie p ró b u jcie u k ry ć. Pamiętajcie, że g ro zi to zatrzy man iem ws zy s tk ich !
Nie wiem, czy jes zcze co ś mó wił, b o zag łu s zy ły g o g n iewn e g ło s y . Sierżan t n ie
czek ał n a d als ze reak cje, o d wró cił s ię, s zy b k im k ro k iem d o łączy ł d o s wo ich
k o mp an ó w i ws zy s cy ru s zy li w s tro n ę mias ta.
Lu d zie rzu cili s ię n a s wo je p ak i, to b o ły , walizy , jak s tad o s ęp ó w. Op ró żn iali
k u fry , wy s y p y wali zawarto ś ć wo rk ó w i to reb . Co b rać? Co zo s tawić? Co jes t
n ajb ard ziej cen n e? Co p o trzeb n e d o p rzeży cia? Wy b ó r b y ł tru d n y . Ile mo g ą u n ieś ć
wy czerp an e tu łaczk ą k o b iety , d zieci, s tarcy ? Eleg an ck ie walizy ze ś wiń s k iej s k ó ry ,
n awet p u s te, d u żo waży ły . Pry mity wn e, d rewn ian e, b y ły ró wn ie ciężk ie. Nas za waliza
z d y k ty , o lak iero wan ej p o wierzch n i n o s zącej s zramy d alek ich p o d ró ży , waży ła
ch y b a z to n ę. Op ró cz n iej mieliś my jes zcze trzy walizk i, wo rk i z p o ś cielą, p u d ła
p ełn e g o s p o d ars k ich n aczy ń , całą treś ć n as zeg o k o czo wn iczeg o ży cia. Do teg o mo je
k s iążk i, mó j n ieo d łączn y atlas …
– M o żemy ś miało ws zy s tk o zo s tawić – s twierd ziła ze s to ick im s p o k o jem matk a,
p rak ty czn a jak zwy k le. – Damy s o b ie rad ę. By le s ię s tąd wy d o s tać…
No wa g ru p a żo łn ierzy ro zes zła s ię p o p o lu p arami, z b rezen to wy mi wo rk ami
w ręk ach . M atk a o two rzy ła to rb ę, wrzu ciła d o wo rk a p aczk ę p ien ięd zy . Za n imi
p o s zły zaś wiad czen ia amn es ty jn e, p o zwo len ia p o b y tu w Czy mk en cie i n as ze
n o wiu tk ie p as zp o rty , z k tó ry ch b y liś my tak d u mn i. J ed y n ie fo to g rafię J u rk a matk a
ws u n ęła p o d częś cio wo o d p ru tą p o d s zewk ę to reb k i.
– By le s ię s tąd wy d o s tać – p o wtó rzy ła g ło ś n o . – Za ws zelk ą cen ę.
Przes zu k aliś my k ies zen ie. W mo ich zn alazło s ię k ilk a ru b li i te też p o s zły d o
wo rk a. Do o k o ła n as ws zy s cy g o rączk o wo ro b ili to s amo .
Wró ciliś my d o b ag ażu . Op ró żn iliś my n as ze cztery walizk i i s p ak o waliś my , co s ię
d ało , w d wie p o s zewk i n a k o łd ry . Związałem s zalik iem te d wa to b o ły . Ty mczas em
mama wp ak o wała ty lk o ty le d o d wó ch n ajmn iejs zy ch walizek , żeb y mó c je u n ieś ć.
Do jed n ej wło ży ła s wo ją to reb k ę, res ztk ę ch leb a i b u telk ę p rzeg o to wan ej wo d y . I tak
ru s zy liś my p rzed s ieb ie, mama z walizk ą w k ażd y m ręk u , a ja z d wo ma to b o łami
p rzewies zo n y mi n a s zalik u p rzez ramię, jed en n a p iers iach , d ru g i n a p lecach ,
i z p u s tą walizk ą w ręk u .
Za n ami zo s tało p o le zarzu co n e jak o k iem s ięg n ąć b ezp ań s k im ju ż teraz b ag ażem.
Pu s te i p ełn e walizk i, wo rk i, p u d ła, to rb y ws zelk ich k s ztałtó w i k o lo ró w,
p o ro zrzu can e b ez ład u i s k ład u , taras o wały d ro g ę i u tru d n iały p o ch ó d . Tu i ó wd zie
p ło n ęły s to s y . Ro zg o ry czen i tą o s tatn ią k rzy wd ą lu d zie wo leli s p alić res ztk i s weg o
u ch o d źczeg o d o b y tk u , n iż p o zwo lić, b y s ię d o s tał w o b ce ręce. Wielu z n as
p rzecen iło s we s iły ; p o d u s zk i, k o łd ry , u b ran ia u p ad ały in n y m p o d ró żn y m p o d n o g i
lu b b y ły d o rzu can e d o tlący ch s ię s to s ó w. Dziwn ie mu s iała wy g ląd ać ta k arawan a
lu d zi b ro d ząca międ zy p o rzu co n y m d o b y tk iem. J a s am, z to b o łem, p rzy p o min ałem
p ewn ie ciężarn eg o g arb u s a, in n i p rzy wo d zili n a my ś l wielb łąd y lu b d ro mad ery . To
b y ły n ajd łu żs ze trzy k ilo metry w mo im ży ciu . Wres zcie, zataczając s ię ze zmęczen ia,
d o b rn ęliś my d o p o rtu .
Przy mo lo czek ał n a n as s tatek to waro wy . Stary , zard zewiały , źle u trzy man y ,
o wy s zczerb io n y ch b arierk ach i łu s zczącej s ię farb ie. Nie wzb u d zał wielk ieg o
zau fan ia, miałem ty lk o n ad zieję, że jes t wo d o s zczeln y . Zaleg ła całk o wita cis za.
Lu d zie p o mag ali s o b ie wzajemn ie wch o d zić p o trap ie, s k u p ien i, zamy ś len i n ad
s wy m d als zy m tu łaczy m lo s em. Zap o wiad an a rewizja s ię n ie o d b y ła, n ie zjawiło s ię
żad n e NKWD, n ik t wład z s o wieck ich n ie rep rezen to wał. Zo s taliś my o s zu k an i, a – co
b ard ziej b o les n e – p rzez s wo ich . Po zb awio n o n as p ien ięd zy , d o k u men tó w, całeg o
d o b y tk u …
Ale w ty m mo men cie jed n o b y ło ważn e: wy d o s tać s ię s tąd , n awet n ag o !
Wiele lat p ó źn iej wy s zło n a jaw, że d o wó d ca p o ls k iej b azy w Kras n o wo d s k u ,
n iejak i p o d p u łk o wn ik Berlin g , p o ró żn ił s ię z g en erałem An d ers em i u s iło wał
s ab o to wać ewak u ację wo js k a i ro d zin z ZSRR. Po d o b n o właś n ie z jeg o ro zk azu
ro zład o wan o p o ciąg i w p o lu , mimo że lin ia k o lejo wa d o ch o d ziła d o s ameg o p o rtu ,
i zab ran o n am ws zy s tk o . Kto ś mu s iał n a ty m s k o rzy s tać.
Z czas em Berlin g o b jął d o wó d ztwo in n ej p o ls k iej armii w ZSRR, k tó ra jak o częś ć
Armii Czerwo n ej walczy ła n a ws ch o d n im fro n cie aż d o s ameg o Berlin a.
Ko s zmarn a p o d ró ż p rzez M o rze Kas p ijs k ie u tk wiła mi w p amięci.
Trzy s tu k ilo metro wy rejs zajął res ztę d n ia, n o c i częś ć n as tęp n eg o d n ia. Niewielk i
to waro wy s tatek b y ł n ie d o o p is an ia p rzeład o wan y k ilk o ma ty s iącami żo łn ierzy
i ro d zin wo js k o wy ch . Każd y cen ty metr p o k ład u , s ch o d ó w, p rzejś ć, n awet ło d zi
ratu n k o wy ch b y ł wy k o rzy s tan y . Ściś n ięci jak ś led zie w b eczce, n ie mo g liś my s ię
ru s zy ć, o p o ło żen iu s ię n ie b y ło mo wy ; n ie zaws ze n awet u mierający mieli ten
p rzy wilej, a w czas ie tej p o d ró ży jed en aś cie zwło k wrzu co n o d o mo rza. Bieg u n k a n ie
u p rzy jemn iała p o d ró ży ; d o jed y n y ch d wó ch k lo zetó w o b s łu g u jący ch ty s iące lu d zi
n ie mo żn a s ię b y ło d o p ch ać, k to mó g ł, p rzed zierał s ię d o b u rty i s tarał s ię załatwiać
p ro s to d o mo rza.
Szczęś liwy m trafem matk a i ja zn aleźliś my s ię z g ru p ą in n y ch n a wąs k im
p o mo ś cie p o międ zy n ad b u d o wą n a ru fie i d zio b em s tatk u . Res ztk ę n as zy ch rzeczy
zło ży liś my ws zy s cy n a k u p ę i ro zs ied liś my s ię w p o p rzek p rzejś cia, o p arci p lecami
o b alu s trad ę z jed n ej s tro n y , z n o g ami n a b arierce z d ru g iej s tro n y p o mo s tu .
Przech o d zący mary n arze mu s ieli s ię p rzecis k ać p rzez n as ze n o g i, n ie s zczęd ząc
p rzek leń s tw w n iezn an y m n am języ k u . Nie wiem, jak iej b y li n aro d o wo ś ci, twarze
mieli ś n iad e, ale ry s y n iemo n g o ls k ie. Ch y b a Tu rk men i. By łem zb y t zmęczo n y ,
g ło d n y i s p rag n io n y , b y s ię n ad ty m zas tan awiać.
Po p o łu d n io wy u p ał d ał s ię n am we zn ak i. Do b rze ch o ć, że mieliś my p o k ro mce
ch leb a i b u telk ę wo d y . Dzięk i n im p rzeży liś my tę k o s zmarn ą p o d ró ż b ez s zwan k u .
Przez cały czas k o n tro lo wałem k u rs s tatk u . Nik o mu ju ż n ie wierzy łem, d o ś ć
miałem n ies p o d zian ek . Po p o łu d n iu s ło ń ce mieliś my p o p rawej b u rcie, z lek k a d o
ty łu . Wieczo rem, wciąż z tej s amej s tro n y , s zy b k o zap ad ło za h o ry zo n t. Ran o
wy n u rzy ło s ię z wo d y w całej g lo rii p o lewej b u rcie b liżej ru fy . Statek rzeczy wiś cie
p ły n ął n a p o łu d n io wy ws ch ó d . Ty m razem n as n ie o s zu k an o .
Ro b iło s ię co raz g o ręcej. Na p o k ład zie i n a n as zy m p o mo ś cie n ie b y ło mo wy
o zn alezien iu cien ia. M imo łag o d n y ch p o d mu ch ó w wiatru s ło ń ce w p o łu d n ie p iek ło
n iemiło s iern ie. M o rze, g ład k ie jak lu s trzan a tafla, raziło w o czy . Najmn iejs za fala n ie
łamała p o wierzch n i. Przeład o wan y s tatek s u n ął d ziwn ie lek k o i b ezs zeles tn ie, jak
zjawa p ełn a d u ch ó w. Sied ziałem b ez ru ch u , z g ło wą o p artą o wib ru jącą b alu s trad ę
p o mo s tu i wp atrzo n y w b łęk it n ieb a my ś lałem o zag ad k o wej p rzy s zło ś ci. Co d alej?
Kied y wró cimy d o d o mu ? Czy w o g ó le b ęd zie k ied y ś miejs ce, k tó re b ęd ziemy mo g li
n azwać d o mem? Czy zo b aczę jes zcze Otwo ck ? Otwo ck , k tó ry ro zp ły wał s ię we mg le
czas u . Nawet Kwas za zaczęła s ię ju ż zacierać. Po d zamk n ięty mi p o wiek ami tru d n o mi
b y ło n awet u jrzeć twarz Heli. A n ie miałem żad n y ch fo to g rafii, an i jej, an i Otwo ck a,
an i n ik o g o z mo ich p rzy jació ł. Czy żb y n awał wy d arzeń zaćmił tak n ied awn ą
p rzes zło ś ć?
Nie wiem, jak d łu g o d rzemałem. M ama trąciła mn ie w ramię.
– Wp ły wamy d o p o rtu .
Sło ń ce ju ż zach o d ziło . Czy p o właś ciwej s tro n ie? Ale to ju ż n ieważn e,
wy d o s taliś my s ię ze Związk u So wieck ieg o ! J es teś my w Pers ji, w Pah lawi!
Statek d u ch ó w wró cił d o ży cia. Zro b ił s ię ru ch i g war. Pas ażero wie n awo ły wali s ię
wzajemn ie, s zu k ali p rzy jació ł, zało g a p rzek rzy k iwała s ię z p raco wn ik ami p o rtu
i w tej n ag łej k ak o fo n ii zg u b iłem wątek mo ich my ś li.
J ak o wy trawn i k o czo wn icy s zy b k o zn ieś liś my ze s tatk u n as z p o zo s tały d o b y tek
n a s zero k ą p ias zczy s tą p lażę, k tó ra miała b y ć n as zy m n as tęp n y m „d o mem”.
Plaża ciąg n ęła s ię k ilo metrami. Na n iej jak o k iem s ięg n ąć u s tawio n o s załas y –
cien k ie p ale wb ite w p ias ek , n a g ó rze k ilk a p o p rzeczek , n a k tó ry ch s p o czy wały ,
s łu żąc jak o d ach , s ło mian e maty . Tak ież maty p o ło żo n e wp ro s t n a p ias k u s łu ży ły
jak o łó żk a. Pas ażero wie s tatk u ro zch o d zili s ię, jak p o p ad ło , d o s załas ó w. M atk a
s k iero wała s ię d o jed n eg o z n ich , ja z b ag ażem za n ią. By ło n as w n as zy m s załas ie
p ięćd zies iąt s ześ ć o s ó b , ś p iący ch p o k o tem, w d wó ch rzęd ach , g ło wami d o s ieb ie.
M aty p o d n ami i maty n ad n ami wzg lęd n ie d o b rze s p ełn iały s wo je zad an ie. Na
p ias k u b y ło mięk k o , a d ach z mat d o b rze ch ro n ił p rzed p arzący m s ierp n io wy m
s ło ń cem. Pó źn iej, g d y zaczęły s ię d es zcze, b y ło g o rzej…
Więk s zo ś ć o d zieży , k tó rą zd o łaliś my zab rać ze s o b ą, zo s tała n aty ch mias t s p alo n a
ze wzg lęd ó w s an itarn y ch . Ro zd an o n am d o ś ć d ziwn e s tro je: mężczy źn i wy fas o wali
p as ias te p id żamy , p rzy p o min ające s tró j więźn ió w Sin g -Sin g u , a k o b iety d łu g ie
n ieb ies k ie flan elo we majtk i, p erk alik o we s u k ien k i, jak d la d ziewcząt z s iero ciń ca,
i tak ież tró jk ątn e ch u s tk i n a g ło wę. Nieb ies k ie majtk i, w p o łączen iu z ch u s tk ami
zawiązan y mi n a p iers iach , s zy b k o zamien iły s ię w k o s tiu my k ąp ielo we i mło d zież
s p ęd zała więk s zo ś ć czas u , o d n ajd u jąc rad o ś ć ży cia n a p ias k u i w mo rzu .
Prawie d wa mies iące mies zk aliś my n a p laży w Pah lawi. M imo d ru cian eg o p ło tu
o d g rad zająceg o n as o d ś wiata n ares zcie czu liś my s ię wo ln i. Ob o zem ad min is tro wało
b ezp o ś red n io n as ze wo js k o , k tó remu d o rad zali i p o mag ali s p ecjaln ie p rzy s łan i
b ry ty js cy o ficero wie. J ed en z n ich n ap is ał p o wo jn ie p o wieś ć o Po lak ach
wy wiezio n y ch d o Ro s ji.
Każd y s załas wy b ierał s wo jeg o k o men d an ta, n as zy m zo s tała p an i Iren a
Go mb iń s k a. Ży cie b y ło b eztro s k ie, len iwe, n iemal n ad mo rs k i o b ó z wak acy jn y .
J ed zen ie p rzy n o s iliś my w wiad rach z o b o zo wej k u ch n i. Bez racjo n o wan ia, b ez
k artek , ile k to ch ciał. M ło d zież s zy b k o wracała d o s ieb ie, o d zy s k iwała n ie ty lk o s iły ,
ale i h u mo r, i en erg ię.
W n as zy m o b o zie więk s zo ś ć s tan o wiły k o b iety i d zieci, mężczy źn i b y li
w wo js k u , w in n y m o b o zie wzd łu ż tej s amej p laży . M o je p o s łan ie n a matach wy p ad ło
p o międ zy mamą a p an ią Go mb iń s k ą, k o men d an tk ą s załas u . Nas tęp n e za p an ią Iren ą
p o s łan ie n ależało d o jej có rk i, Dan u ty . Od razu ją p o zn ałem, to o n a, ze s wą ch ło p ięcą
fry zu rą i z ch o ch lik ami w o czach , s tała k ilk a d n i temu n a ro g u u licy w J an g i-J u lu ,
p lo tk u jąc z Zu zą.
W ro k u 1 9 9 8 , d o k ład n ie p ięćd zies iąt s ześ ć lat p o n as zy m s p o tk an iu n a p laży
w Pah lawi, Dan u ta i ja o b ch o d ziliś my zło te g o d y . Ale to ju ż zu p ełn ie in n a h is to ria.
Epilog napisany przez Danutę
***
Pro jek t i o p raco wan ie g raficzn e o k ład k i o raz ilu s tracja n a o k ład ce: Zb ig n iew
M ieln ik
Wy d an ie I e-b o o k
(o p raco wan e n a p o d s tawie wy d an ia k s iążk o weg o :
Droga lodowa, wy d . II p o p rawio n e, Po zn ań 2 0 1 3 )
ISBN 9 7 8 -8 3 -7 8 1 8 -2 0 9 -2