You are on page 1of 138

ANGUS DONALD

Robin Hood #2 Krzyzowiec zSherwood

ANGUS DONALD

Holy Warrior

przekład: Dariusz Ćwiklak

Moim wspaniałym rodzicom Janet i Alanowi Donaldom; dziękuję Wam za wszystko


Część I Anglia

ROZDZIAŁ 1

Długo wahałem się przed podjęciem tego dzieła, bo solennie przyrzekłem sobie nigdy nie
utrwalać na pergaminie wydarzeń z wczesnych lat mojego życia. Pewnego dnia jednak
usłyszałem w gospodzie w Nottingham, jak znamienity gawędziarz sławi moc lwiego serca
króla Ryszarda i jego dzielnych wojowników z trzeciej wielkiej pielgrzymki do Ziemi
Świętej, która odbyła się ponad czterdzieści lat temu. Człek ten opisywał niezwykłą
sprawność w zabijaniu, jaką mają zakuci w stal rycerze Chrystusa, i prawił o nieśmiertelnej
chwale, którą zdobyli w walkach z Saracenami pod Akką i Arsuf; opowiadał o pewnej
nagrodzie w niebie dla tych, którzy polegli w tak szlachetnej sprawie, i wspaniałych
nagrodach na ziemi – z łupów i plądrowania – dla tych, którzy wrócili…Lecz ów złotousty
gawędziarz nie wspomniał ni słowem o tym, jak naprawdę wygląda pole bitwy po wielkim
zwycięstwie, o jego zapachach i dźwiękach – o tym, co człowiek zapamiętuje na całe życie i
co prześladuje go potem w snach. Ten wygadany bajarz nie wspomniał ni słowem o tych, co
padli z zastygłymi twarzami, zmrożeni śmiercią, i zostali rzuceni na stertę jak kłody drewna.
Nie mówił też o odorze świeżej krwi, który przywiera do gardła, o niekończącym się krzyku
rannych ani o smrodzie latryny, jaki unosi się nad zdeptanym polem po bitwie. Słuchacze nie
dowiedzieli się też o tysiącach czerwonych od krwi much ani o niekończących się jękach
ciężko rannych; gdy człowiek je słyszy, ma ochotę zatkać uszy. Nie opowiedział też o
koszmarze zabijania kogoś z bliska, o tym, że czujesz, jak się szarpie w śmiertelnym skurczu,
o cuchnącym cebulą oddechu na twoim policzku, o gorącej krwi lejącej ci się po rękach,
kiedy wbijasz miecz coraz głębiej. Po wszystkim zaś masz zawroty głowy i czujesz ulgę, a
zabity leży u twych stóp – nagle już nie człowiek, tylko martwe ciało. Gawędziarz nie kłamał
– nie powiedział jednak prawdy. A kiedy zobaczyłem, jak błyszczą oczy młodzieńców
zebranych w gospodzie, zasłuchanych w opowieści o dzielnych bohaterach Chrystusa
wycinających drogę przez rzeszę tchórzliwych niewiernych, pojąłem, że muszę pokazać
światu prawdziwy przebieg doniosłych wydarzeń sprzed czterech dekad, prawdziwy przebieg
tamtych minionych bitew, które widziałem na własne oczy. To nie jest opowieść o śmiałych
bohaterach i wiecznej chwale, lecz o bezsensownej rzezi i okrutnie przelanej niewinnej krwi;
o chciwości, okrucieństwie i nienawiści. I o miłości. To także opowieść o wierności, przyjaźni
i o przebaczeniu. Nade wszystko jednak o moim panu Robercie Odo, wielkim hrabim
Locksley, znanym niegdyś jako Robin Hood -przebiegłym złodzieju, bezdusznym mordercy i
– Boże, przebacz – moim dobrym przyjacielu przez wiele lat. Spisując historię moich podróży
przy skryptorium w wielkiej sali posiadłości Westbury w hrabstwie Nottingham, czuję na
barkach przytłaczający ciężar lat. Nogi bolą mnie od długiego stania przy pulpicie. Ręce,
które ściskają nożyk i gęsie pióro, drętwieją od wielogodzinnej pracy. Ale nasz litościwy Pan
oszczędzał mnie przez pięćdziesiąt osiem lat mimo licznych niebezpieczeństw, bitew i
rozlewu krwi, wierzę zatem, że da mi dość sił, bym ukończył to dzieło godne mnicha.Przez
szeroko otwarte drzwi wpada lekki wietrzyk. Przynosi do skryptorium ciepły zapach wczesnej
jesieni – woń spalonego słońcem piachu na podwórzu, siana schnącego w stodole i owoców
dojrzewających w sadzie. To był urodzajny rok w Westbury: zboża dojrzały w gorące lato i
teraz spichlerze są wypełnione po brzegi workami pszenicy, owsa i jęczmienia; krowy co
dzień dają słodkie mleko, świnie obżerają się buczyną w lesie, a Marie, moja synowa, która
prowadzi dla mnie gospodarstwo, jest zadowolona. Bogu niech będą dzięki.Wiosną przybył
do nas kuzyn Marie, Osric, korpulentny wdowiec w średnim wieku. Objął posadę zarządcy, a
jego dwaj synowie – Edmund i Alfred – pracują na moich polach jako parobkowie. Nie
powiem, bym lubił Osrica. Jest prawym, szczerym, ciężko pracującym chrześcijaninem, ale
jest też bezbarwny jak niedopieczony chleb i bywa nadgorliwy wobec moich poddanych. Od
jego przybycia wszystko zmieniło się na lepsze – zaniedbany majątek, gdzie chwasty
porastały pola, a budynki chyliły się ku ziemi, dziś tętni życiem i wszystkiego jest pod
dostatkiem. Osric zebrał zaległe czynsze od najemców, w porze żniw wstawał przed świtem i
wyganiał na pola ludzi z Westbury winnych mi pracę, a tym, którzy nie są mi poddani, ale
chcieli pracować na mojej ziemi, regularnie wypłacał skromne dniówki. Zaprowadził w
majątku porządek, zapewnił mi dostatek – a mimo to nie mogę go polubić.Może dlatego, że
jest taki brzydki – ma wielgachny brzuch, krótkie ręce i grube palce, prawie łysą głowę i
trójkątną twarz z za dużym nosem, wąskimi ustami i wyrazem ciągłegozmartwienia w małych
oczkach – ale wolę myśleć, że nie przypadł mi do gustu, bo w jego duszy nie ma muzyki, a w
sercu dzikiej, nieposkromionej radości.Niemniej dobrze się stało, że Osric przybył do
Westbury. W zeszłym roku majątek spowiła melancholia. Marie i ja szukaliśmy powodu, by
dalej żyć, kiedy po ciężkiej chorobie zmarł mój syn, a jej mąż, Rob. Bogu dzięki została nam
po nim żywa pamiątka – mój wnuk i dziedzic Alan. W Boże Narodzenie ten mały urwis
skończy osiem lat. Alan jest pod urokiem młodszego syna Osrica, Alfreda. Traktuje go jak
bohatera, prawie półboga, i naśladuje wszystko, co robi ten rosły parobek. Gdy Alfred zaczął
nosić lnianą przepaskę, by pot nie zalewał mu oczu, kiedy tnie zboże, mały Alan musiał
dostać podobną. Odkąd Alfred wspomniał, że lubi maślankę, Alan chodzi za nim z kubkiem
tego napoju, na wypadek gdyby parobek poczuł pragnienie. Nieszkodliwa chłopięca
fascynacja, powiecie. Zapewne, ale wkrótce wyślę Alana do innego majątku, by odebrał
wykształcenie należne chłopcu jego stanu. Nauczy się jeździć konno i walczyć jak szlachcic,
tańczyć, śpiewać, pisać po łacinie i po francusku. Nie chcę, żeby wyrósł na chłopa.
Zauroczenie mojego wnuka Alfredem może być nieszkodliwe, ale ślepy podziw chłopca dla
starszego mężczyzny może też zrodzić wielki gniew i ból, kiedy chłopiec odkryje, że ten,
którego podziwia, nie jest takim bohaterem, na jakiego wygląda. Sam tego doświadczyłem z
Robinem. Zrazu wydawał mi się odważny, silny i szlachetny – jak Alfred młodemu Alanowi
– lecz pamiętam to bolesne ściśnięcie w dołku, kiedy dowiedziałem się, że Robin tak
naprawdę jest chciwy, okrutny i samolubny jak większość śmiertelników.Leniwa osa krąży w
promieniach słońca, padających na blat przy moim skryptorium, oświetlając stos czystego
pergaminu. Czeka mnie mnóstwo pracy. Wiem, że nie jestem sprawiedliwy wobec Robina,
wytykając mu samolubność, okrucieństwo i chciwość. Wszak to nie on mnie oszukał, lecz ja
źle go oceniłem. Wciąż jednak czuję wstyd, gdy przypomnę sobie tych wszystkich dobrych i
szlachetnych ludzi, którzy musieli zginąć, by Robin mógł się wzbogacić. Ale ci, którzy będą
czytać te karty, powinni sami go osądzić. Spiszę najprawdziwiej, jak potrafię, wszystkie nasze
wspólne przygody na tej odległej, ogarniętej nienawiścią ziemi, gdzie ludzie wyrzynają się
tysiącami w imię Boga. A ci, którzy przeczytają moją opowieść, sami osądzą Robina.Ziarno
już zebrane, a spichlerze pełne. Nie będziemy głodować tej zimy. Osric i jego synowie
wybrali się na dożynki do gospody w wiosce, a Marie, o dziwo, poszła wraz z nimi. Cieszy
mnie to – ma wszak tak niewiele radości w życiu. Nie spodziewam się, by szybko wrócili, i to
też mnie cieszy, bo będę miał czas, by zagłębić się w przeszłość, pogrążyć się we
wspomnieniach.Mój szary wałach Duch był wyczerpany. Ja również czułem niewiarygodne
zmęczenie. Przez ostatnie tygodnie przebyliśmy setki mil – do Londynu, Winchesteru,
Nottingham i z powrotem. Teraz wspinaliśmy się stromą ścieżką prowadzącą z doliny rzeki
Locksley w hrabstwie York. Klepałem szarą szyję wierzchowca i szeptałem na zachętę: „Już
prawieśmy w domu, maleńki, prawie w domu. A tam czeka na ciebie gorąca mieszanka z
owsem”. Duch nastawił uszu na te słowa i miałem wrażenie, że nieco przyspieszył kroku.
Kiedy tak pięliśmy się po niekończącym się trawiastym zboczu, strasząc po drodze owce i ich
niezdarne jagnięta, dostrzegłem powyżej kwadratową sylwetkę kościoła Świętego Mikołaja, a
za nią wysoką drewnianą wieżę i mocną palisadę wokół dziedzińca zamku Kirkton, twierdzy
mego pana, z której roztaczał się widok na dolinę Locksley. Rozkoszowałem się myślą o
powrocie do domu i czułem przyjemną satysfakcję po dobrze wykonanym zadaniu. W głowie
miałem mnóstwo świeżych wieści – ważnych i niebezpiecznych, a w sakwach starannie
schowany cenny podarek. Czułem się jak myśliwy wracający po dniu spędzonym w kniei z
piękną zdobyczą – mimo zmęczenia przepełniała mnie radość.Był piękny wiosenny dzień
roku pańskiego 1190 i wydawało mi się, że wszystko zmierza ku dobremu: szlachetny
Ryszard, największy wojownik chrześcijańskiego świata, zasiadał na tronie Anglii, urzędnicy,
którym powierzył wysokie stanowiska, rządzili mądrze, a sam król wybierał się na świętą
wyprawę, by wyrwać Jerozolimę z rąk saraceńskich hord i swymi prawymi czynami
doprowadzić do drugiego przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa. Cała Anglia modliła się o
sukces tej wyprawy, a mnie rozpierała radość, bo zdołałem wykonać jedno z pierwszych
zadań dla mego pana Roberta Oda, nowo mianowanego hrabiego Locksley i lorda Kirkton,
Sheffield, Ecclesfield, Haliam, Grimesthorpe, Greasbrough oraz dziesiątków pomniejszych
majątków w hrabstwach York, Nottingham i Derby.Byłem trubadurem Robina, osobistym
muzykiem na jego dworze. Trubadurzy sami komponują pieśni, a nie jedynie powtarzają
strofy innych jak kiepscy minstrele. Ale ja byłem też posłem i od czasu do czasu szpiegiem
Robina. Służyłem mu z radością, bo jemu zawdzięczałem wszystko. Porzucony w
niemowlęctwie, nie miałem rodziny ani miasteczka czy nawet wioski, którą mógłbym nazwać
własną. Gdy byłem jeszcze młodzikiem, zaledwie piętnastoletnim, Robin dał mi niewielki
majątek Westbury. Zostałem Alanem z Westbury! Panem na majątku, w którym ponad
czterdzieści lat później piszę teraz te słowa. W okrutnej bitwie pod Linden Lea pokonaliśmy
siły Ralpha Murdaca, szeryfa Nottingham. Potem Robin, człek wyjęty spod prawa, został
ułaskawiony przez króla Ryszarda, poślubił uroczą Marie-Anne i stał się hrabią Locksley.
Wszyscy, którzy towarzyszyli mu w mrocznych latach życiapoza prawem, otrzymali nagrodę
za swą lojalność – garść srebra, silnego wołu albo rączego konia. Ja spodziewałem się
podobnego daru, nie liczyłem, że otrzymam posiadłość ziemską.Niemal odjęło mi mowę,
kiedy zobaczyłem akt z wielką czerwoną pieczęcią Robina, który stanowił, że oto należą do
mnie wielki stary dom, towarzyszące mu budynki, dwieście akrów ziemi uprawnej oraz
wioska licząca dwa tuziny chałup i setkę dusz, w większości mi poddanych, choć była pośród
nich garstka ludzi wolnego stanu. Do tego jeszcze młyn wodny, para wołów i kościół.–To po
prostu niewielkie gospodarstwo, jedyna nagroda dla szlachcica – rzekł Robin. – Obawiam się,
że nieco podupadłe, ale ponoć ziemia jest tam żyzna.–Jak sobie z tym poradzę? – spytałem. –
Nie znam się na uprawie ziemi.–Nie oczekuję, że zostaniesz rolnikiem – odparł. – Musisz
znaleźć dobrego zarządcę, który wszystkim się zajmie. Chcę, żebyś mi służył, więc
potrzebujesz odpowiednich dochodów i stosownej pozycji, skoro masz mnie reprezentować.
Poza tym – uśmiechnął się szeroko – uważam, że Anglia nie może się obejść bez kolejnych
pieśni o śmiałych czynach dzielnego Robina i jego wesołej kompanii.Droczył się ze mną,
rzecz jasna. Ułożyłem kilka piosenek o naszym wspólnym życiu poza prawem. Rozlazły się
po kraju jak pożar. Śpiewano je w piwiarniach od Cockermouth po Canterbury, a z każdym
pijackim wykonaniem coraz bardziej odbiegały od prawdy. Robin nic sobie z tego nie robił.
Ba! Nawet się tym chełpił. Nie przejmował się, że jego dawne występki ujrzały światło
dzienne. Teraz był wielkim magnatem, nietykalnym dla zwykłego szeryfa, poza tym cieszył
się łaską i przyjaźnią króla Ryszarda. Zdobył to w ciągu zaledwie dwóch dni okrutnej rzezi w
zeszłym roku, okupionej nie tylko krwią lojalnych mu ludzi. Robin zawarł pakt z Zakonem
Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, czyli templariuszami – w zamian za ich
wsparcie w decydującym momencie bitwy przysiągł poprowadzić oddziały najemników,
łuczników i kawalerii do Ziemi Świętej i wziąć udział w krucjacie pod wodzą króla Ryszarda.
Jako trubadur Robina miałem towarzyszyć tym chrześcijańskim oddziałom i nie mogłem się
doczekać, kiedy wreszcie wyruszę w tę najszlachetniejszą z możliwych przygód, jak mi się
wówczas wydawało.W sakwie przy siodle miałem list dla Robina od króla Ryszarda. Jak
sądziłem, zawierał datę naszego wyjazdu. Z najwyższym trudem powstrzymałem się od
rozerwania zapieczętowanego pergaminu i odczytania prywatnego przesłania od króla do
mego pana. Powstrzymałem się, bo niczego nie pragnąłem bardziej, niż być wiernym
wasalem, całkowicie godnym zaufania i w pełni lojalnym – wszak Robin obdarzył mnie nie
tylko ziemią. To dzięki niemu zostałem tym, kim jestem. Można nawet rzec, że to on
mniewymyślił. Kiedyśmy się poznali, byłem zwykłym złodziejaszkiem z Nottingham, a
Robin ocalił mnie przed okaleczeniem i być może śmiercią z rąk stróżów prawa. Uwierzył, że
mam talent, i kazał kształcić mnie w muzyce, we francuskim języku Normanów, w łacinie –
języku mnichów i bakałarzy, wreszcie w sztuce walki. Dzięki niemu władałem mieczem i
sztyletem równie zręcznie, jak vielle, pięciostrunową lutnią z drewna jabłoni, którą
przygrywałem sobie do śpiewu.W służbie mego pana spędziłem wiele trudnych dni i nocy na
błotnistych angielskich gościńcach, a teraz, sunąc po tym szmaragdowym zboczu, czułem się,
jakbym wracał do domu.Duch wspinał się noga za nogą, a ja zerknąłem w lewo, by
sprawdzić, jak wysoko stoi słońce. Ku swemu zaskoczeniu dojrzałem tabun konnych nie dalej
niż dwieście jardów ode mnie. Było ich około setki i jechali w dwóch rzędach, odziani w
zielone płaszcze i zbroje, dzierżąc ustawione na sztorc czterometrowe włócznie zakończone
stalowymi ostrzami, które złowrogo lśniły w słońcu. Ogarnął mnie strach, bo chociaż jechali
stępa, na swoim wycieńczonym wierzchowcu nie miałem szansy im uciec. Musiałem
pogrążyć się w marzeniach, skoro tak łatwo dałem się podejść. Kiedy znaleźli się bliżej, ich
przywódca -jadący na przodzie – dobył miecza, krzyknął coś przez ramię i wskazał na mnie,
wyraźnie dając sygnał do ataku. Pierwszy szereg konnych opuścił włócznie, ustawiając
drzewce poziomo, tak że wszystkie ostrza były wycelowane prosto we mnie. Potem natarli: ze
stępa przeszli w kłus, a chwilę później pędzili już pełnym galopem. Drugi rząd powtórzył ich
ruchy. Od dudnienia kopyt aż zadrżała ziemia. Nie mogłem uciekać – nie było na to czasu, a
Duch nie poniósłby mnie galopem dalej niż milę, dobyłem więc mego starego miecza z
poniszczonej pochwy i z głośnym okrzykiem „Westbury!” zawróciłem wierzchowca i
ruszyłem na zbliżających się zbrojnych.Serce zdążyło mi zabić ledwie trzy razy, a już byli
przy mnie. Ich przywódca, wysoki młodzieniec bez hełmu, o jasnobrązowych włosach i
drwiącym uśmiechu na przystojnej twarzy, pędził prosto na mnie z wysoko uniesionym
mieczem. Zamachnął się długim ostrzem i gdyby jego miecz sięgnął celu, padłbym martwy.
Na szczęście zablokowałem cios własnym mieczem, a szczęk metalu o metal zabrzmiał jak
kościelny dzwon. Kiedy nasze wierzchowce się mijały, wygiąłem nadgarstek i z całej siły
ciąłem w plecy napastnika. On jednak przewidział ten ruch i uchylił się w lewo, tak że mój
miecz przeciął tylko powietrze.Zbliżając się do drugiego szeregu konnych, ścisnąłem mocno
kolanami Ducha i uderzyłem mieczem w tarczę najbliższego jeźdźca, tak że poszła z niej
długa drzazga. Zdążyłem dostrzec rude włosy pod źle dopasowanym hełmem, wyraz
przerażenia na jegotwarzy – i już minąłem oba szeregi zbrojnych, nie odniósłszy żadnego
szwanku. Przed sobą widziałem tylko zieloną łąkę, a w uszach dźwięczał mi cichnący tętent
końskich kopyt.Zatrzymałem Ducha i zawróciłem go, by spojrzeć na napastników. Zdążyli się
oddalić na jakieś pięćdziesiąt jardów i wciąż pędzili galopem. Gdy dwa szeregi jeźdźców
zaczęły się łączyć w jeden, rozległ się dźwięk trąbki, brzmiący jasno i czysto w to słoneczne
popołudnie. Jeźdźcy ściągnęli cugle i konie stanęły dęba, po czym odwróciły się, znów
formując dwurzędowy szyk. Robiło to wrażenie – czy raczej robiłoby, gdyby wszyscy zbrojni
zareagowali na dźwięk trąbki. Garstka konnych, mniej więcej tuzin, straciła panowanie nad
wierzchowcami i oddalała się od głównej grupy. Pędzili w dół zbocza na południe, w stronę
rzeki Locksley. Wyglądało to, jakby mieli się zatrzymać dopiero w Nottinghamshire. Ale
zostało kilkudziesięciu konnych, którzy przeformowali szyk, ponownie opuścili włócznie i na
znak przywódcy ruszyli w moją stronę. Tym razem stałem nieruchomo, podziwiając ten
niezwykły pokaz jeździectwa i czekając na pędzącą wrażą kawalerię. Kiedy byli o zaledwie
pięćdziesiąt kroków, raz jeszcze zabrzmiała trąbka – wygrywając jedną długą nutę,
powtórzoną trzykrotnie – i jakimś cudem cugle znów ściągnięto, a włócznie zostały
wymierzone w niebo. Konie, prychając ze zdenerwowania, darły kopytami trawę, jeźdźcy zaś
klęli na czym świat stoi. Cała ta masa spoconych wierzchowców i uzbrojonych ludzi
zatrzymała się o pół włóczni od chrap Ducha. Spojrzałem na dyszących jeźdźców i
pozdrowiwszy ich uniesionym mieczem, schowałem go do pochwy.–Wystraszyliśmy cię, co,
Alanie? – rzekł przywódca, nieco tylko zdyszany, iuśmiechnął się do mnie niczym pijany
czeladnik.–W rzeczy samej – odparłem poważnie. – Takem się wystraszył waszej szarży,
żechyba popuściłem w spodnie. – Z szeregów konnych dobiegło kilka parsknięć
śmiechu.Popatrzyłem na Robina i tonem pokornego sługi dodałem: – Przyznaję, mój panie, że
był todoprawdy imponujący pokaz. Mam jednak pewną sugestię. Żaden ze mnie
mistrzjeździectwa, ale czy nie byłoby lepiej, gdyby wszystkie konie szarżowały razem… w
tymsamym kierunku i w tym samym czasie?Wskazałem na kilkunastu konnych z nowo
utworzonej jazdy hrabiego Locksley, którzy wciąż galopowali na złamanie karku pod
przeciwległe zbocze. Wierzchowce pokryły się pianą, a jeźdźcy zupełnie nad nimi nie
panowali. Robin popatrzył na nich i uśmiechnął się smutno.–Pracujemy nad tym, Alanie –
zapewnił. – Pracujemy z całych sił. Muszą się jeszcze trochę podszkolić, nim zabierzemy ich
na wyprawę.–Niezdyscyplinowany motłoch, ot co. Powinno się ich obić! – warknął
mężczyzna nawspaniałym ogierze stojącym obok wierzchowca Robina.Przyjrzałem mu się z
zaciekawieniem. Wśród konnych dostrzegłem z pół tuzina byłych ludzi wyjętych spod prawa,
ale tego człeka nie znałem. Wysoki, w późnym wieku średnim, ani chybi szlachcic – sądząc
po odzieniu, broni i koniu.–Pozwól, że ci przedstawię – odezwał się Robin. – Sir James de
Brus, nowy kapitan jazdy, odpowiada za to, by wziąć tych łotrów w garść. Sir Jamesie, to
Alan Dale, mój stary druh, bliski przyjaciel i niezwykle utalentowany trubadur.–Jestem
zaszczycony – rzeki sir James z lekkim szkockim akcentem. – Dale, Dale… -zastanawiał się.
– Chyba nie znam tego nazwiska. Skąd pochodzi wasz ród?Świadom moich korzeni, nie
znosiłem pytań o rodzinę, zwłaszcza z ust szlachciców, którzy lubili chwalić się normańskim
rodowodem, by podkreślić swą wyższość. Zmierzyłem więc sir Jamesa wzrokiem, ale nic nie
powiedziałem.Wyręczył mnie Robin.–Ojciec Alana przybył tu z Francji – wyjaśnił zręcznie. –
A był synem SeigneuraD'Alle, o którym na pewno słyszałeś. Alan jest panem majątku
Westbury w hrabstwieNottingham.Robin powiedział prawdę o moim ojcu – drugim synu
pośledniego francuskiego szlachcica – ale nie wspomniał, że skończył jako wędrowny muzyk
bez grosza przy duszy, trubadur jak ja, tyle że bez pana. Przez jakiś czas zarabiał na życie,
śpiewając na dworach, i tak poznał Robina. Później zakochał się w mojej matce i osiadł w
małej wiosce pod Nottingham, by uprawiać zboże i wychowywać trójkę dzieci. Kiedy miałem
dziewięć lat, do naszej chaty pewnej nocy wpadli żołnierze; wyrwali ojca z łóżka i, fałszywie
oskarżywszy o kradzież, powiesili na dębie w środku wioski. Nigdy nie zapomnę widoku jego
napuchniętej twarzy, kiedy wydawał ostatnie tchnienia na prowizorycznej szubienicy. I nigdy
nie wybaczyłem Ralphowi Murdacowi, szeryfowi Nottingham, który zlecił tę egzekucję.Sir
James mruknął tylko coś w rodzaju: „Do usług, panie”, a ja dwornie skinąłem głową, by nie
zachować się jak prostak.Robin przerwał ciszę.–No, dość zabawy na dziś – oznajmił. – Może
wrócimy do zamku i wrzucimy coś na ząb?–Mam dla ciebie ważne wieści, panie –
powiedziałem.–Czy mogą zaczekać, aż zjemy kolację? – spytał, a gdy po chwili namysłu
niechętnie skinąłem głową, dodał: – Przyjdź więc po posiłku do mojej komnaty i wtedy mi je
przekażesz.Uśmiechnął się szeroko.–Dobrze, że wróciłeś, Alanie. Bez twego dowcipu
Kirkton było nudne, a bez twojej muzyki popadło w melancholię. Kiedy wypoczniesz, coś
nam zaśpiewasz. Może jutro?–Oczywiście, mój panie.Zawróciliśmy konie i zaczęliśmy się
wspinać na zamkowe wzgórze.Zapachy dobiegające z kuchni sprawiły, że pociekła mi ślinka.
To jeden z najprzyjemniejszych stanów, jakie znam: kiedy wyczerpany fizycznie, ale już
umyty i czysto odziany wiem, że dobra strawa jest tuż-tuż. Wyznaczono mi miejsce po lewicy
Robina – nie bezpośrednio przy nim, ale niedaleko, zgodnie z moją pozycją na dworze w
Kirkton. Jego krzesło było jeszcze puste; nie mogłem się doczekać, kiedy Robin do nas
dołączy i wreszcie zacznie się uczta. Czekając, rozglądałem się po sali. Drewniane ściany
obwieszono kosztownymi gobelinami i proporcami z herbami gospodarzy oraz znamienitych
gości. Obok herbu Robina z głową ryczącego wilka na białym tle wisiał herb jego żony
Marie-Anne z białym jastrzębiem na niebieskim tle, a dalej niebieski lew na czerwono-złotym
tle, zapewne herb sir Jamesa.Przy stołach siedziało około trzech tuzinów gości – krewni
Robina, jego najbliżsi przyjaciele, doradcy, przyboczni i najwyżsi rangą zbrojni. Niektórych
znałem bardzo dobrze. Miejsce obok pustego krzesła zajmował John Nailor, olbrzym o
słomianych włosach, który uczył mnie władać mieczem. Był prawą ręką Robina i z żelazną
konsekwencją egzekwował jego wolę. Dalej siedział przysadzisty, muskularny mężczyzna w
brązowym habicie – brat Tuck, mistrz łucznictwa i, jak żartowano, chodzące sumienie
Robina. Po drugiej stronie stołu dojrzałem szczerbaty uśmiech i rude loki Szkarłatnego Willa
– nerwowego jeźdźca, z którym starłem się tego popołudnia. Ale w ciągu ostatnich tygodni,
jakie spędziłem z dala od dworu, Robin werbował ludzi na potęgę, więc nie znałem co
najmniej połowy tej wesołej gromady. Sir James de Brus, co zauważyłem nie bez satysfakcji,
siedział dalej od Robina niż ja. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, czemu nie lubię sir
Jamesa. Może po prostu dlatego, że drażniły mnie jego wyniosłe maniery. Zdecydowanie nie
pasował do tego swobodnego towarzystwa, w którym nie dbano o godności i w którym – nie
licząc zwierzchnictwa Robina -wszyscy uważaliśmy się za równych sobie.Lecz rozglądając
się po sali, zrozumiałem, że pod moją nieobecność sporo się na zamku zmieniło. Pojawiły się
nie tylko nowe twarze, ale i nowa atmosfera: stała się bardziej formalna, nie tak jak w
beztroskich czasach, kiedy byliśmy gromadą śmiałków wyjętych spod prawa. No cóż, tak być
powinno: nie byliśmy już bandą rzezimieszków, których ściga kto żyw. Teraz stanowiliśmy
oddział żołnierzy Chrystusa pobłogosławionych przez Kościół,żołnierzy, którzy przysięgli
podjąć niebezpieczną wyprawę, by ocalić Grób Pański w Jerozolimie w imię prawdziwej
wiary.Zmieniło się również samo Kirkton. Dziedziniec pod murami obronnymi ledwo
rozpoznałem, kiedy wjechaliśmy przez wysokie drewniane wrota. Pełno było na nim ludzi -
żołnierzy, rzemieślników, służących, handlarzy, praczek i nierządnic – a wszyscy spieszyli się
do swoich zajęć. Wzniesiono też kilka nowych budynków, by pomieścić ten ludzki rój.
Zamkowy podwórzec zaprojektowano na planie koła o średnicy stu kroków i otoczono
wysoką dębową palisadą. Przed moim wyjazdem była tam wysoka sala, w której teraz
siedzieliśmy, połączona z prywatną komnatą sypialną, oraz kuchnia, stajnie, skarbiec Robina i
kilka magazynów. Teraz podwórzec przypominał niemal małe miasteczko. Zbudowano
koszary dla zbrojnych; przy palisadzie urządzono dużą kuźnię, w której kowal i jego dwaj
czeladnicy uderzali w rozgrzane kawałki metalu, kując miecze, tarcze, hełmy i groty dla
żołnierzy; wzniesiono też chałupę dla łuczarza wyrabiającego strzały. Czeladnik obserwował,
jak jego mistrz przywiązuje lnianą nitką gęsie lotki do drewnianego promienia. Obok leżał
stos gotowych strzał.W najbliższych tygodniach czekało ich mnóstwo pracy. Dobry łucznik
jest w stanie wystrzelić dwanaście strzał na minutę, a Robin zamierzał zabrać do Ziemi
Świętej dwustu łuczników. Gdyby mieli stoczyć tylko jedną bitwę trwającą zaledwie godzinę,
potrzebowaliby stu czterdziestu czterech tysięcy strzał. Nawet najlepszy łuczarz nie byłby w
stanie wyposażyć wszystkich na wyprawę, łucznicy sami więc robili sobie strzały, a
dodatkowo Robin sprowadzał je tysiącami z Walii. Najmował też walijskich łuczników:
zwykle niezbyt wysokich, ale bardzo silnych. Do naciągnięcia śmiercionośnego łuku potrzeba
bowiem ogromnej siły. Walijskich łuczników łatwo było rozpoznać wśród ludzi kręcących się
po zamku po niskich, mocnych sylwetkach. Strzała wypuszczona z dwumetrowego cisowego
łuku może przebić kolczugę z odległości dwustu kroków. Nim rycerz zdąży podjechać z tej
odległości, łucznik jest w stanie posłać w jego pierś trzy lub cztery strzały.Rozbudowano też
stajnie. Teraz były niemal trzykrotnie dłuższe i mieściły wierzchowce około setki zbrojnych,
którzy mieli towarzyszyć Robinowi w wielkiej pielgrzymce. Konie nie będą w stanie same się
wyżywić podczas podróży przez suche jak pieprz pustynie Lewantu, więc trzeba będzie
zabrać dla nich ogromne ilości ziarna. Oprócz paszy potrzebują też derek, szczotek, wiader,
worków na obrok, nie licząc siodeł, popręgów, wędzideł, nachrapników i mnóstwa innych
pasków, klamer oraz skórzanych drobiazgów. Do tego dochodziła broń: każdy konny musiał
mieć tarczę i czterometrową włócznię, a także miecz lub topór, który wielu jeźdźców
wolało.Kiedy więc wjechaliśmy na podwórzec, po którym niosło się echo okrzyków ludzi,
rżenia koni, szczęku młotów i beczenia inwentarza, nie mogłem się nadziwić, jak ta senna
niegdyś rodzinna posiadłość zmieniła się w gwarny ul gotujący się do wojny. Nawet baszta
wznosząca się na wzgórzu za podwórcem tętniła życiem. Słudzy nieśli coś do niej po
stromym zboczu i jeden po drugim znikali w dębowych drzwiach okutych żelazem. Baszta
stanowiła ostatnią linię obrony zamku – gdyby wróg był bliski pokonania palisady wokół
dziedzińca, mieszkańcy mieli się schronić właśnie tam. Do tej pory zawsze pełna zapasów
żywności oraz pitnej wody i piwa, teraz zamieniła się w magazyn ekwipunku niezbędnego na
wielką wyprawę. Zgromadzono w niej tysiące strzał, setki mieczy i łuków, worki ziarna,
beczki z winem, skrzynie pełne butów, stosy derek – wszystko, co potrzebne, by nakarmić,
odziać i uzbroić czterystu żołnierzy na długą podróż do Ziemi Świętej.Widok służących
wnoszących misy ze strawą przerwał moje rozmyślania. Ledwo ustawili je na długim stole,
wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia. Podano gorącą, gęstą zupę warzywną oraz chleb, ser,
masło, pieczone mięso i owoce. Kolacja była skromniejszym z dwóch posiłków spożywanych
codziennie w zamkowej jadalni. Obiad – podawany w południe – składał się ze znacznie
większej liczby dań, a w święta świeckie i kościelne, kiedy nie ćwiczyliśmy i nie mieliśmy
innych zajęć, potrafił trwać nawet pół dnia.Nalałem do drewnianej misy cudownie pachnącej
zupy i z kościaną łyżką w jednej ręce i pajdą świeżego chleba w drugiej zacząłem napełniać
burczący z głodu brzuch.–A niech mnie dunder świśnie! – ryknął znajomy głos. – Wrócił nasz
wędrownyminstrel! – Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak Mały John pozdrawia mnie,
wznosząc kielichz winem. – Rzuciłeś się na zupę, jakbyś nie jadł od tygodnia! Jakie wieści
przywozisz, drogiAlanie?Odwzajemniłem pozdrowienie, unosząc swój kielich.–Złe, Mały
Johnie, bardzo złe – odparłem. – Koniec świata tuż-tuż, jeśli wierzyć temu, co mówili mnisi z
Canterbury. – Przełknąłem łyżkę zupy. – Antychryst grasuje na Ziemi, pali i wyrzyna
wszystko na swojej drodze. – Przerwałem na chwilę dla zwiększenia dramatyzmu. – Z tego,
co słyszałem, Zły wypytywał przede wszystkim o ciebie. – Próbowałem zachować powagę,
ale nie zdołałem stłumić uśmiechu. Od dawna żartowaliśmy sobie z Johnem, udając, że zbliża
się koniec świata. Kilka osób przy stole spojrzało na mnie z przerażeniem i się przeżegnało.–
Cóż, jeśli ten Antychryst pojawi się w Hallamshire, obetnę mu przyrodzenie i będzie sikał
krwią przez całą drogę do piekła – odparł John beztrosko, po czym odciął wielki kawał sera i
wepchnął go sobie do ust. – Zaśpiewasz coś dzisiaj? – spytał, wyrzucając z ust
deszczserowych okruchów.Pokręciłem głową.–Dziś za bardzom zmęczony. Ale jutro na
pewno, obiecuję.–Nie wolno żartować z takich spraw – wtrącił się Szkarłatny Will, zerkając
na mnie zza dymiącej misy. – Wasze krotochwile tylko dodają mocy diabłu.Odkąd
dowiedzieliśmy się, że jedziemy na świętą wyprawę, zrobił się znacznie bardziej religijny.–
Masz rację, Willu – odezwał się miły głos z lekkim walijskim akcentem. – Świętąrację. Ale
młody Alan nie boi się diabła, nieprawdaż? – Z drugiego końca stołu uśmiechał siędo mnie
brat Tuck. – Dziś, dzierżąc ostrza w obu rękach, nie boi się niczego… lecz parę lattemu,
kiedy go poznałem, aż podskakiwał ze strachu nawet na widok własnego cienia ibeczał, kiedy
wylało mu się wiaderko z mlekiem.Tuck przestał się ze mną droczyć, bo w jego wielki
czerwony nos trafiła kulka z chleba. Odbiła się, upadła i potoczyła po podłodze. W
dzieciństwie nauczyłem się celnie rzucać kamieniami, polując w spichlerzu na szczury z
innymi chłopakami ze wsi. Ucieszyłem się, że nie straciłem tej umiejętności, choć tym razem
przyszło mi rzucać tylko chlebową kulką. Tuck, ryknąwszy wściekle, cisnął we mnie
niedojedzonym kurzym udkiem, ale chybił i nóżka trafiła w ucho chudego zbrojnego
siedzącego obok mnie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nad stołem pojawił się grad
pocisków, gdyż goście zaczęli rzucać w towarzyszy naprzeciwko chlebem, owocami i
kawałkami sera. W jadalni zapanował radosny chaos. Koło policzka świsnął mi wielki kawał
pieczeni, a na przodzie mojej tuniki wylądowała łyżka zupy. Już przygotowałem się, by
odpowiedzieć…–Dość! Dość! Na Boga! – krzyczał Mały John, naprawdę nieźle udając furię.
Kromkachleba rzucona niewidzialną ręką odbiła się od jego głowy pokrytej blond włosami. –
Dość,mówię! – ryknął. – Niech no który jeszcze coś rzuci, a rozkwaszę mu nos.–Wstydź się,
Alanie – skarcił mnie Tuck, próbując zachować powagę. – Czyż nieuczyliśmy cię dobrych
manier, kiedy byłeś z nami? Tylko dlatego, że Robina nie ma przystole…Ściskałem w dłoni
kawałek jabłka, ale powstrzymałem się, wiedząc, że Mały John nie rzuca słów na wiatr.–No
właśnie, gdzie jest Robin? – spytałem, aby zmienić temat. – Dlaczego nie ma go z nami?–
Pojechał do wioski Locksley po hrabinę, która udała się tam po radę do zielarki -odparł Tuck.
– Powiedział, że wróci późnym wieczorem.Marie-Anne, hrabina Locksley, była brzemienna i
bardzo źle znosiła ciążę. Na początku miała częste mdłości, a potem, kiedy brzuch jej urósł,
stała się niespokojna i przygnębiona. Hrabina, wyjątkowo piękna niewiasta, chyba
najpiękniejsza, jaką widziałem -szczupła, o kasztanowych włosach i cudownych
jasnoniebieskich oczach – nie mogła znieść, że dziecię rosnące w jej łonie sprawia, iż staje się
gruba i niezgrabna niczym prośna maciora, jak sama mawiała. Ale martwiło ją coś jeszcze.
Nie wiedziałem co, lecz chodziło zapewne o jakieś nieporozumienia między nią a Robinem.
Gdy pewnego dnia wszedłem do ich komnat niezapowiedziany, usłyszałem, że krzyczą na
siebie. Było to niezwykłe, bo Robin miał stalowe nerwy, a Marie-Anne zawsze patrzyła na
życie z anielskim spokojem. Przypisałem ów incydent problemom z ciążą i zapomniałem o
nim.Locksley jest oddalona zaledwie trzy mile od zamku, więc nawet gdyby Robin wiózł
żonę wozem zaprzężonym w osła – miała za duży brzuch, by jechać konno – wyprawa do
wioski i powrót do Kirkton nie powinny trwać dłużej niż dwie godziny. Byłem pewien, że
najdalej za godzinę wróci. Posiłek dobiegł końca i goście jeden po drugim wstawali od stołu.
Jedni zebrali się wokół kominka pośrodku jadalni i, grzejąc się w jego cieple, plotkowali,
grali w kości lub dopijali wino czy piwo. Inni wymknęli się z jadalni do najdalszego budynku,
w którym mieściła się latryna – zwykły dół w ziemi przykryty deskami. Jeszcze inni
rozkładali derki i futra na podłodze wzdłuż ścian i układali się na nich do snu. Robina wciąż
nie było, a że kazał mi czekać w swojej komnacie, zajrzałem na chwilę do stajni, by się
upewnić, czy Duchowi niczego nie brakuje, po czym wziąłem z jadalni dwa kielichy wina,
wielki kawał sera, bochen chleba, dwa jabłka i mały nożyk do owoców. Zaniosłem wszystko
na tacy do sypialni Robina i Marie-Anne, pomyślałem bowiem, że mogą być głodni po
powrocie.Komnatę oświetlała pojedyncza duża świeca z pszczelego wosku osadzona w
srebrnym lichtarzu. Obszedłem ogromne łoże, postawiłem tacę z jedzeniem na stoliku
nocnym i przysiadłszy na haftowanej jedwabnej kapie, rozejrzałem się po sali. Była słusznych
rozmiarów, jakieś dziesięć na sześć kroków. Ściany z ciemnego drewna zdobiły gobeliny ze
scenami polowania. Podłogę z wypolerowanych desek częściowo przykrywał dywan z wilczej
skóry. Wielkie dębowe łoże dzieliły od wejścia jakieś trzy kroki. Za nim widać było duże
okno z solidną drewnianą okiennicą, które wychodziło na zamkowy dziedziniec. Pod
przeciwległą ścianą stały dwie skrzynie na ubrania – po jednej dla Robina i Marie-Anne –
oraz miska do mycia na cienkim żelaznym stojaku, a przy niej dzban z wodą. Na toaletce pod
ścianą naprzeciwko drzwi dostrzegłem rozmaite kobiece drobiazgi: biżuterię, szpilki
dowłosów, róż do twarzy i flakony perfum. W wysokim lustrze ze srebra widziałem swoje
odbicie. Patrzył na mnie wysoki chłopak o szerokich barach i umięśnionych ramionach człeka
władającego mieczem. Owalną twarz o regularnych rysach otaczała burza jasnych włosów.
Zauważyłem kępki zarostu na policzkach i przypomniałem sobie, że nie goliłem się od kilku
dni. Przeciągnąwszy dłonią po twarzy, powiodłem wzrokiem dalej: dostrzegłem wieszak na
peleryny i czapki, krucyfiks na ścianie i wielkie dębowe krzesło przypominające
tron.Zważywszy na pozycję, jaką Robin miał teraz w Anglii, jego prywatna komnata
wyglądała raczej skromnie, ale mój pan nigdy nie przywiązywał wagi do komfortu. Lata życia
poza prawem nauczyły go obywać się bez wygód. Marie-Anne najwyraźniej podzielała tę
powściągliwość i wystarczały jej najzupełniej podstawowe kobiece akcesoria.Siedząc na
jedwabnej kapie, odczułem skutki długiej podróży. Byłem skrajnie wyczerpany – od tygodni
przemierzałem Anglię, doręczając Robinowi wiadomości i płacąc muzyką za wikt i opierunek
na dworach nieznanych szlachciców w obcych zamkach. Teraz, w cieple, najedzony i
bezpieczny, czułem, że powieki robią mi się jak z ołowiu. Robin na pewno niedługo wróci.
Słońce zaszło już dwie godziny temu, a on nie będzie chciał wozić Marie-Anne w jej stanie
po nocy. Głowa sama mi opadała i poczułem przemożną chęć, by się położyć. Mój pan na
pewno się nie obrazi, jeśli zdrzemnę się przed naszą rozmową. Zrzuciłem ciżemki i
wyciągnąłem się na miękkim łożu. Zdołałem podnieść głowę z wypchanej gęsim pierzem
poduszki, by zdmuchnąć świecę, a po chwili spałem już jak zabity.Wybudziłem się
błyskawicznie – niczym człowiek, który wypływa z głębi, przebija taflę wody i gwałtownie
łapie oddech – ale instynkt kazał mi zachować ciszę. Ktoś wchodził do komnaty. Dostrzegłem
zarys jego sylwetki w drzwiach oświetlonych blaskiem świec w korytarzu. Był niższy od
Robina i znacznie odeń szerszy w barach. W ręku trzymał miecz.Gdy zamknął za sobą drzwi,
drewniany rygiel zaskoczył z trzaskiem i w komnacie znów zapanowały egipskie ciemności.
Przeszedł mnie dreszcz, a na rękach poczułem gęsią skórkę. Leżałem nieruchomo jeszcze
chwilę, a kiedy pojąłem, co się święci, poczułem, jakby ktoś chlusnął mi w twarz wiadrem
lodowatej wody. Przetoczyłem się po łóżku. W samą porę. Usłyszałem świst ostrza
przecinającego powietrze, a potem odgłos uderzenia – to miecz intruza wbił się w miejsce,
gdzie leżałem zaledwie przed sekundą.Zerwałem się na równe nogi, przewracając nocny
stolik i powodując ogłuszający hałas. Gdy pochyliłem się odruchowo, żeby pozbierać
rozsypane jedzenie i sztućce, usłyszałem kroki obutych stóp, a chwilę później kolejny świst
miecza. Natrafiłem ręką na nożyk do owoców, chwyciłem go, zanurkowałem pod łóżko i
przeczołgałem się na drugąstronę. Napastnik przewidział mój ruch. Rzucił się na mnie z
drugiej strony łóżka, tak że ledwo zdążyłem znów pod nie wpełznąć. Kiedy po dłuższej chwili
wychyliłem się ostrożnie, niemal ogłuszył mnie szczęk miecza, który wbił się w podłogę o
kilka cali od mojej głowy. Napastnik zmagał się z ostrzem, które utknęło w desce, ja zaś
wróciłem pod łoże, odwróciłem się i błyskawicznie wyczołgałem z drugiej jego strony, po
czym jak najciszej i jak najszybciej ruszyłem ku przeciwległej ścianie. Dotarłszy do niej,
kucnąłem i ukryłem głowę między kolanami, starając się nie dyszeć. W ręce trzymałem nożyk
do owoców.Zapadła głucha cisza, ciemność była nieprzenikniona, ale powoli opanowałem
strach, a jego miejsce zajął chłodny, niepohamowany gniew. Siedziałem zamknięty w
komnacie z wymachującym mieczem szaleńcem, który próbował mnie zabić i trzykroć omal
tego dokonał. Sprawdziłem ostrze nożyka. Było bardzo ostre, choć miało zaledwie dwa cale
długości. Musi wystarczyć. Po dwóch latach prowadzania się z łotrzykami Robina, wśród
których byli najskuteczniejsi zabójcy w Anglii, wiedziałem, jak zabić człowieka małym
ostrzem. Już spokojny, siedziałem nieruchomo i czekałem, aż wróg się pokaże.–Panie
Robinie, czemu nie wzywasz na pomoc przyjaciół? – usłyszałem wreszcie.Rozpoznałem
walijski akcent. Niska barczysta sylwetka napastnika wskazywała, że to łucznik, co dobrze
wróżyło. Łucznicy nie władali najlepiej mieczem. Wiedziałem o tym, bo sam ich szkoliłem.
Ten łucznik sądził, że osaczył Robina w jego komnacie. Gdybym wezwał pomocy, ktoś w
końcu by się zjawił, ale przedtem zamachowiec dopadłby mnie i nawet w całkowitych
ciemnościach rozpłatał na kawałki, zanim któryś ze strażników chrapiących w korytarzu
zdążyłby przybyć mi na pomoc. Potem wyskoczyłby przez okno i zniknął na dziedzińcu.
Milczałem więc i tylko uśmiechałem się w ciemności. Zdradził mi swoją pozycję. Stał w
nogach łóżka, a ja byłem trzy kroki od niego. Aby mnie dosięgnąć, musiał się ruszyć. Po
długiej ciszy, w której słychać było jedynie szelest płótna, skrzypnęła deska podłogi.
Skrzypnęła raz, potem drugi i wszystko znowu ucichło. Wiedziałem, że napastnik stanął
pośrodku komnaty, aby więcej nie hałasować. W myślach wyraźnie widziałem jego pozycję.
Ale musiał podejść bliżej i nie mógł dowiedzieć się, gdzie jestem. Macając w ciemności,
trafiłem ręką na dzbanek na wodę. Wsunąłem dłoń do środka i przekonałem się, że jest w
połowie pełny. Uniosłem go ostrożnie i cisnąłem daleko w róg pokoju. Rozbił się z
niewiarygodnym brzękiem, od którego można było dostać zawału. Znów usłyszałem
skrzypnięcie desek; napastnik ruszył w stronę rogu i zaczął ciąć powietrze mieczem. Na
czworakach podszedłem do miejsca, gdzie powinien stać, i z nożem w prawej ręce lewą
próbowałem znaleźć jego udo. Pomyliłem się tylko trochę, bo chwyciłem go za kolano.
Ledwo zdążył krzyknąć zaskoczony i przestraszony, wbiłem nóż w jego udo i rozciąłem
ciałogwałtownym ruchem. Wrzasnął z bólu i poczułem, jak uderza mnie po łopatkach
rękojeścią miecza. Krew z rany w udzie chlusnęła mi na twarz. W okamgnieniu zmoczyła mi
tors i byłem pewien, że już z nim koniec.Rzuciłem nóż, odczołgałem się z zasięgu jego
miecza i ponownie wpełzłem pod łóżko. Rozdzierające jęki napastnika wypełniły komnatę,
początkowo głośne i stopniowo coraz słabsze. W końcu usłyszałem, jak osuwa się na
podłogę. Pojękiwał cicho, próbując zatamować tryskającą krew. Czułem jej metaliczny
zapach. Chociaż było ciemno jak w grobie, oczyma wyobraźni widziałem, co się dzieje:
przeciąłem mu tętnicę biegnącą wzdłuż wewnętrznej strony uda i jeśli nie znajdzie czegoś,
żeby ucisnąć udo i powstrzymać upływ krwi, nim serce zabije mu trzydzieści razy, będzie
martwy.Drzwi komnaty otworzyły się z hukiem i do środka wpadła gromada zbrojnych z
pochodniami. Zaroiło się od świateł, pomieszczenie wypełnił gwar podniesionych głosów.
Mężczyzna leżał na podłodze pośród jeziora krwi. Jego wykrzywiona z bólu twarz była blada
jak ściana. Wysunąłem głowę spod łóżka i popatrzyłem na niego.Nim opadł bez życia w
karmazynową kałużę, zdołał wyszeptać cztery słowa:–Tylko nie mojego syna…

ROZDZIAŁ 2

Niedoszły zamachowiec, Lloyd ap Gryffudd, był jednym z ludzi zwerbowanych niedawno


przez brata Tucka w południowej Walii. Miał opinię doświadczonego łucznika i godnego
zaufania żołnierza – tak przynajmniej powiedział mi Owain, kapitan łuczników. Było jasne,
że Owain czuje się w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, że jeden z jego ludzi próbował
zabić Robina. Kiedy tej nocy rozmawialiśmy przy winie – którego bardzo mi było trzeba –
wyraźnie widziałem, jak ogromnie jest poruszony. Po zamieszaniu wywołanym przez Lloyda
dwór znów ucichł. Służący wynieśli zwłoki i zmyli krew z podłogi, a kapitan walijskich
łuczników i ja siedzieliśmy przy długim stole w jadalni i rozmawialiśmy o nieudanym
zamachu.–Musiał być pijany albo po prostu oszalał – mówił Owain. – Tak potworna zbrodnia
napewno nie uszłaby mu płazem. Ludzie rozerwaliby go na strzępy, nim zdołałby przebiec
stojardów. Dobrze wiesz, że kochają Robina, wręcz go wielbią.–Może tak, a może nie –
odparłem. – To było ryzykowne, ale we dworze wszyscyspali, mógł więc bez trudu zabić
Robina i Marie-Anne i uciec przez okno, nim ktoś cokolwiekby zauważył. W stajni stał
osiodłany koń, a w zamieszaniu po śmierci Robina, kiedy nazamku wszyscy biegaliby jak
szaleni, miałby sporą szansę się wymknąć. Nie sądzę, żeby byłszaleńcem. Raczej czymś go
do tego skłoniono – obietnicą szczodrej zapłaty, pogróżkami albojednym i drugim. Owain
spochmurniał jeszcze bardziej.–Z rana popytam moich ludzi – obiecał. – Jak myślisz, co
powie Robin, kiedy się o tym dowie?–Nie będzie zadowolony – odparłem.Wstałem od stołu,
zostawiając Owaina wpatrzonego w swój kielich, i opadłem na moje posłanie przy palenisku.
Chociaż wiedziałem, że nikt nie chce mnie zabić, postanowiłem spać z nożem w ręku. Byłem
wyczerpany, więc kiedy tylko poczułem w dłoni chłodne ostrze hiszpańskiego sztyletu,
zapadłem w kamienny sen.Robin i jego brzemienna żona wrócili nazajutrz wczesnym
rankiem, słonecznym jakwiększość dni tej pogodnej wiosny. Marie-Anne miała ogromny
brzuch, rumieńce na policzkach i siedziała niczym królowa na wielkim krześle umieszczonym
na wozie ciągniętym przez osła. Wokół niej siedziały dwórki. Pomachałem do jednej z nich,
mojej małej przyjaciółki Godify, a ona odpowiedziała mi nieśmiałym uśmiechem.
Odwróciłem się, by powitać Robina, i zrelacjonowałem mu pokrótce wypadki ostatniej nocy.
Mój pan był pod wrażeniem, usłyszawszy, że własnoręcznie zabiłem niedoszłego
zamachowca.–Rzucił się na ciebie z mieczem, kiedy spałeś jak zabity, a mimo to wyprawiłeś
go natamten świat nożykiem do paznokci? – dopytywał się, kiedyśmy wchodzili z
zalanegosłońcem dziedzińca w półmrok budynku. Słysząc, że mówi ze szczerym podziwem,
nawet niepróbując się ze mną drażnić, poczułem się trochę nieswojo.–To był nożyk do
owoców – sprostowałem.Robin tylko machnął ręką.–Wiedziałem, że potrafisz sklecić dobrą
pieśń o bohaterskich czynach, Alanie, ale nie miałem pojęcia, że sam chcesz być bohaterem
takich opowieści – rzekł z uśmiechem. W jego głosie słychać było lekką drwinę i na swój
sposób uspokoiło mnie to.–Cóż, panie, skoro zasnąłem w twoim łóżku i wzięto mnie za
ciebie, uznałem, że powinienem się wykazać jakimś bohaterskim czynem.Robin uśmiechnął
się szerzej.–Bezczelny pochlebca. Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że żaden ze mnie
bohater.–Wszystkie pieśni mówią o tobie jak o bohaterze, panie, więc ani chybi nim jesteś -
powiedziałem z udawaną emfazą.Parsknął śmiechem, lecz po chwili spoważniał i
poprowadził mnie do długiego stołu w jadalni. Usiedliśmy. Pojąłem, że skończył się czas
żartów.–No, gadaj wreszcie – rzekł Robin. – Co to za jeden i dlaczego chciał mnie posiekać?–
Za twoją głowę wyznaczono wysoką cenę, panie – przypomniałem mu. – Bardzowysoką.
Twój dawny wróg sir Ralph Murdac daje sto funtów czystego niemieckiego srebra.Przy stole
zapadła cisza. Robin wpatrywał się we mnie, szczerze zdumiony. Suma była zaiste
oszałamiająca – dość, by człek przeżył wygodnie swoje lata na tym łez padole, mógł
pozostawić pokaźny spadek synom i zadbać o posag dla córek. I więcej niż warte było całe
Westbury.–A więc ten gad wylazł z dziury – odezwał się Robin, przerywając milczenie. – Idź
poMałego Johna, Owaina, sir Jamesa i Tucka, a potem opowiesz nam o wszystkim, co
wiesz.Podałem mu list, który przez cały ranek palił mą pierś pod tuniką. Robin
złamałkrólewską pieczęć i zaczął czytać, a ja udałem się po jego przybocznych.Kiedy potem
czekaliśmy, aż wszyscy zbiorą się w jadalni, Robin spojrzał na mnie i spytał:–Co, u diaska,
masz na głowie? Wyglądasz jak stręczyciel upadłych niewiast.Nie odpowiedziałem, urażony
tą krytyką mojego nowego błękitnego kaptura, który kupiłem z Londynie. Wykonany z
najlepszej wełny, miękkiej jak policzki niemowlęcia, był ozdobiony drobinkami złota w
kształcie diamentów i czerwonymi gwiazdkami i miał długi ogon, który opadał na ramię
niczym oswojony wąż. Londyński kapelusznik zapewniał mnie, że to ostatni krzyk mody,
więc bardzo sobie ceniłem ten nabytek.Dziesięć minut później Mały John, sir James Brus,
kapitan Owain, Robin i ja siedzieliśmy przy stole z kuflami piwa w rękach.–Tuck jest w
kościele, odprawia mszę za zmarłego – wyjaśnił Mały John.Robin skinął głową. Mały
zamkowy kościółek pod wezwaniem Świętego Mikołaja odwiedzał tylko wtedy, kiedy było to
konieczne. Wiedziałem dlaczego: w głębi serca nie był chrześcijaninem. Brutalny ksiądz,
który nękał go w młodości, zaszczepił w nim głęboką nienawiść do Kościoła, więc choć
Robin zamierzał uczestniczyć w zbliżającej się wielkiej pielgrzymce, to w jego duszy nie było
miejsca dla naszego Pana i Zbawcy Jezusa Chrystusa. Jeśli wyda ci się to oburzające,
czytelniku tego manuskryptu, zapewniam, że z jakichś powodów ludzie Robina albo godzili
się z jego brakiem wiary, albo udawali, że o nim nie wiedzą. Uwielbiali go i szli za nim, choć
z pewnością był skazany na wieczne potępienie.–Na rany Chrystusa, pięknieś się wczoraj
spisał, młodzieńcze – rzekł Mały John,wyrywając mnie z zamyślenia. – Sam bym nie zrobił
tego lepiej.Przyznaję, że zarumieniłem się na te słowa. Niech Bóg wybaczy mi dumę, ale
wiedziałem, że spisałem się dobrze. W przeciwieństwie do Robina John rzadko obdarzał
kogoś komplementami, a że uczył mnie walczyć, jego pochwała wiele dla mnie znaczyła.–
No, Alanie, dość tej dramatycznej pauzy. Wszak nie śpiewasz pieśni. Opowiedz onaszym
starym znajomku sir Ralphie Murdacu – odrzekł Robin, wbijając we mnie jasnoszareoczy. –
Sądziłem, że wciąż przebywa w ponurej szkockiej dziczy, bez obrazy, sir Jamesie.Szkot
skrzywił się, ale nic nie powiedział.Jeszcze kilka dni temu i ja myślałem, że Murdac ukrywa
się w Szkocji. W bitwie pod Linden Lea jego siły uległy wojsku Robina, więc uciekł do
swoich krewnych na północ od granicy. Uciekał nie tylko przed zemstą Robina; ale i przed
królem Ryszardem, musiałby bowiem mu wyjaśnić, co się stało ze srebrem, które jako szeryf
Nottingham zbierał na wyprawę do Ziemi Świętej. Zamiast przesłać je do królewskiego
skarbca zatrzymał pieniądzedla siebie i teraz bał się gniewu Ryszarda. Najwyraźniej jeszcze
sporo mu zostało, skoro mógł zaoferować sto funtów cennego kruszcu za głowę Robina.–Cóż,
powrócił – odparłem. – I pragnie twojej krwi.Odstawiłem kufel z piwem i zacząłem
opowieść:–Zakończyłem nasze sprawy w Winchester, Oksfordzie i Londynie. Wszystko
poszłozgodnie z planem, więc pojechałem na północ, do Nottingham, by przekazać twe dary
księciuJanowi…Młody brat króla został po śmierci ojca hojnie obdarowany – Ryszard
przekazał mu hrabstwa Derby i Nottingham, mianował lordem Lancaster, Gloucester i
Marlborough, oddał też liczne majątki w Walii i Irlandii. Książę przyjął mnie w głównej
komnacie królewskiego zamku w Nottingham, ale nie okazał królewskiej łaski. Chociaż
byłem wyczerpany podróżą i przemoczony po oberwaniu chmury, zażądał, bym niezwłocznie
stanął przed jego obliczem. Powiedziano mu, że mam dla niego dar, i nie mógł się doczekać,
kiedy go otrzyma. Przyszedłem więc mokry i zziębnięty do wielkiej sali – wyglądałem zaiste
żałośnie wśród bogato odzianych dworzan i książęcych zauszników – by przekazać dar od
Robina: parę sokołów myśliwskich, którą kupiłem w Londynie. Były to wspaniałe ptaki,
dorodne, o szerokich, cętkowanych skrzydłach, kremowych piersiach z czarnymi plamkami i
zakrzywionych dziobach w odcieniu błękitu przechodzącego w czerń na imponujących
czubach. Ptaki miały na głowach kaptury z czerwonej hiszpańskiej skóry ozdobione
srebrnymi dzwoneczkami. Nie bez trudu przekonałem londyńskiego sokolnika, by mi je
sprzedał, a żeby dobić targu, musiałem głęboko sięgnąć do sakiewki mojego pana. Wraz z
sokołami przekazałem księciu list od Robina, który przekazywał zwyczajowe wyrazy
uszanowania potężnemu sąsiadowi – zamek w Kirkton znajduje się niespełna czterdzieści mil
na północ od Nottingham, a kilka innych posiadłości Robina nawet jeszcze bliżej.Książę Jan,
niewysoki młodzieniec o ciemnorudych kręconych włosach i krępej sylwetce, kocha
polowania, więc zachwycał się sokołami niczym matka noworodkiem. Na list ledwie spojrzał,
po czym podał go stojącemu obok postawnemu rycerzowi z mieczem u boku i siwym
kosmykiem pośrodku rudej czupryny. Gdy popatrzył na mnie, dojrzałem, że ma oczy lisa –
orzechowe, ale nakrapiane żółtymi cętkami i dziwnie rozbiegane, co wcale mi się nie
spodobało.–Co mam z tym zrobić? – zapytał po francusku, zerkając na list.–No tak, tobie na
nic się nie przyda – odpowiedział książę z ironią w głosie i odebrał mu list. – Musisz w końcu
nauczyć się czytać, Mally.Odwrócił się i podał list niskiemu, ciemnowłosemu mężczyźnie
odzianemu na czarno,który stał nieco z tyłu ze wzrokiem utkwionym w małym,
inkrustowanym klejnotami brewiarzu.–To od twego dawnego partnera z lekcji fechtunku,
zwanego obecnie hrabią Locksley–rzekł książę chropawym, wysokim głosem, w którym
słychać było pogardę dla całegoświata.Mężczyzna w czerni zamknął brewiarz, wziął list i
popatrzył na mnie lodowatymi oczyma, niezdradzającymi jakichkolwiek emocji. Potem
zaczął czytać.Dopiero wtedy ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że to sir Ralph Murdac,
były szeryf Nottingham, człowiek, który kazał zabić mego ojca, a latem zeszłego roku
torturował mnie w śmierdzącym lochu w Winchester. Jego śmierci pragnąłem bardziej niż
czegokolwiek innego, zacisnąłem więc dłoń na rękojeści sztyletu i przez chwilę rozważałem,
czy po prostu nie podejść do niego i wbić mu ostrze w brzuch. Dzięki Bogu wrócił mi zdrowy
rozsądek. Wszak byłem gościem na dworze księcia z królewskiego rodu, a w komnacie
znajdowało się kilka tuzinów świadków. Gdybym na ich oczach zaszlachtował Murdaca, to
jeszcze przed zmierzchem zadyndałbym na stryczku.Murdac podniósł wzrok znad listu i
obrzucił mnie kolejnym spojrzeniem.–Każ mu coś zaśpiewać – powiedział miękką, sepleniącą
francuszczyzną, którądoskonale znałem. A że książę Jan właśnie szczebiotał coś do jednego z
sokołów, powtórzyłnieco głośniej: – Tu jest napisane, że ten ubłocony nieszczęśnik to
osobisty trubadur Robina zLocksley. Każ mu coś zaśpiewać, sir, niech nas zabawi.Powiódł
wzrokiem po dworzanach, z których szeregów słuchać było służalcze potakiwania. Postawny
rycerz z kosmykiem białych włosów uśmiechnął się triumfalnie, wyczuwając moje
zakłopotanie.–Co? – zapytał książę. – Ach tak, to świetny pomysł. Zaśpiewaj nam coś,
chłopcze.Stałem przed nimi, ociekając wodą, drżąc z zimna, wyczerpany, bez mojej
lutni,zastanawiając się nad skrytobójstwem, a ten królewski idiota chce, żebym zaśpiewał?–
Mój panie, jestem przemoczony, więc jeśli pozwolisz, chciałbym się oddalić iprzebrać…–Nie
wymiguj się – przerwał mi Murdac, a w jego oczach błysnęło okrucieństwo. –Jego Wysokość
rozkazał śpiewać. Więc śpiewaj, chłopcze, śpiewaj! – Klasnął w dłonie iposłał mi jadowity
uśmiech.Patrzyłem na niego, a krew aż gotowała mi się w żyłach z nienawiści. Wyszczuplał
od czasu, kiedy widziałem go ostatnio, i przybyło mu zmarszczek, ale był odziany w czarny
jedwab obszyty futrem, a na szyi miał złoty łańcuch z ogromnym rubinem. Dobrze znałem
tenkamień. Zacisnąłem pięść na rękojeści sztyletu, bliski rzucenia na szalę własnego życia.
Ale wtedy uświadomiłem sobie, że nie chcę zabić go tu i teraz, nadstawiając karku.
Pragnąłem go upokorzyć, tak jak on upokorzył mnie w tym śmierdzącym lochu. Pragnąłem,
żeby błagał o przebaczenie za to, że zabił mego ojca, że mnie torturował i zabił moich
przyjaciół. Puściłem więc rękojeść sztyletu, złożyłem dłonie za plecami i zacząłem
śpiewać.Nie pamiętam, co śpiewałem. Pewnie jedną z wielu piosnek, które sam ułożyłem.
Wiem tylko, że po pierwszej piosence kazali mi zaśpiewać kolejną, a potem jeszcze jedną. W
końcu książę Jan znudził się tą okrutną zabawą i mnie odprawił. Pokłoniłem się nisko
wściekły i upokorzony, a on sięgnął do swojej sakwy, gmerał w niej chwilę, po czym rzucił
mi pod nogi dwa srebrne pensy. Rycerz o lisim spojrzeniu roześmiał się w głos, widząc tę
zniewagę. Trubadurzy mogli się spodziewać podarków od zadowolonych panów, ale rzucanie
pieniędzy – jak akrobacie, który wywinął salto, czy żebrakowi grającemu na ulicy – było
gorsze niż policzek.Pokłoniłem się po raz drugi i, nie zważając na monety błyszczące u mych
stóp pośród zwierzęcych kości, psiej sierści i błota, odwróciłem się i wyszedłem z sali.–Cóż
za zuchwały człek! – usłyszałem głos księcia Jana, idąc do wielkich dębowychdrzwi. –
Widzieliście? Odwrócił się do mnie plecami. Powinienem kazać go wybatożyć.–Pochodzi z
gminu – odparł sir Ralph Murdac – więc brak mu wychowania iodpowiednich manier. Był też
wyjęty spod prawa. Dopiero wasz królewski brat okazał mułaskę. Wtrąciłem go do lochu za
jego występki, ale ten szczwany łotrzyk zdołał się stamtądwydostać i uciekł…Wyszedłem z
sali na zamkowy dziedziniec. Nogi miałem jak z waty. Przysiadłem na kamiennym bloku i
przymknąłem oczy oszołomiony ze wstydu. Zacząłem sobie wyobrażać, jak sir Ralph
Murdac, skuty kajdanami i zakrwawiony po torturach, błaga o litość. Poczułem się znacznie
lepiej, ale wtedy usłyszałem tupot stóp. Otworzyłem oczy i ujrzałem pazia, który stał przede
mną z wyciągniętą ręką, na której leżały trzy przybrudzone srebrne pensy.–Prze-prze-
przepraszam, panie, ale to twoje srebro – wyjąkał.Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie
kolejne upokorzenie wymyślone przez Murdaca i jego nowego patrona. Spojrzałem na pazia.
Miał nie więcej niż jedenaście lat, dziecięcą twarz i szczere spojrzenie.–Zatrzymaj to,
chłopcze – odparłem. Wyraźnie się stropił.–Ależ panie, to twoja zapłata. Od księcia. Kró-kró-
królewski dar.–Nie zamierzam go przyjąć – burknąłem i wtedy dotarło do mnie, że to nie on
jestwinien memu upokorzeniu, więc nie powinienem okazywać mu niechęci. Uśmiechnąłem
się i dodałem: – Kup sobie coś na targu, ciastko albo nowy nóż.Patrzył na mnie niepewnie,
więc zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie słabuje na umyśle. W końcu straciłem
cierpliwość i, oparłszy się wygodniej na kamieniu, na powrót pogrążyłem się w
rozmyślaniach.–Wybacz mi, panie, że pytam – odezwał się chłopiec, wytrącając mnie z
cudownegosnu na jawie, w którym Murdac wisiał nad jamą pełną węży – ale czy Jego
KsiążęcaWysokość nie powiedział, że służysz u hrabiego Locksley, którego ludzie zwą
RobinHoodem? – Jego oczy błyszczały podnieceniem i w końcu zapanował nad jąkaniem.–
Tak, mam zaszczyt mu służyć – odparłem z uśmiechem. Znałem wielu takichchłopców jak
on, spotykałem ich w całym kraju. Zafascynowanych legendami o RobinHoodzie i jego
kompanach, którzy jadali na leśnych polanach, spali pod gwiazdami i kpili zestróżów prawa.
Mógłbym opowiedzieć mu kilka historii, po których zmieniłby zdanie oRobinie – o
krwawych ludzkich ofiarach, o bezczelnych kradzieżach i wymuszeniach, ookaleczaniu
wrogów – ale jak zwykle się powstrzymałem.–Dałbym wszystko za zaszczyt… – chłopiec
przełknął ślinę -… służenia mu. I mam wieści, któ-któ-które go dotyczą.–Cóż to za wieści? –
spytałem.–Sir Ralph Murdac chce, by twój pan zginął.–To żadna nowina, chłopcze. Sir Ralph
i Robin z Sherwood byli wrogami, zanim ty przyszedłeś na świat – powiedziałem i znów
przymknąłem powieki.–Ale sir Ralph rozgłosił, że da sto funtów w czystym niemieckim
srebrze temu, kto zabije twego pana i przyniesie jego głowę – oznajmił
chłopak.Błyskawicznie otworzyłem oczy. Byłem oszołomiony. Nie miałem pojęcia, że
Murdac może aż tyle zapłacić za śmierć jednego człowieka.–Skąd o tym wiesz? –
zapytałem.–Po-podsłuchałem, jak sir Ralph mówił kapitanowi zamkowej straży, żeby
przekazał swoim ludziom wieść o nagrodzie. – Chłopiec spojrzał na mnie błagalnie. – Jeśli
przekażesz te wieści Robinowi, panie, może spojrzy na mnie przychylnym okiem i przyjmie
mnie na służbę.Pomyślałem, że może wcale nie jest tępy. W głowie zaczęła mi kiełkować
śmiała myśl o tym, jak dać się wykazać chłopcu, sobie sprawić nieco satysfakcji, naprawić
krzywdę i zranić dumę Ralpha Murdaca.–Jak cię zwą, chłopcze? – zapytałem.–William,
panie.–I służysz tu jako paź? – upewniłem się.–Tak, panie. Pracuję w kuchni… ale w święta
czasami pozwalają mi posługiwać wdużej sali.–Naprawdę chciałbyś służyć Robertowi z
Locksley?–Tak, panie, będę mu służył wiernie, tak jak powinno się służyć takiemu człekowi
jak on. Przysięgam na Maryję Pannę, Matkę Bożą.–Jeśli chcesz służyć Robinowi, najpierw
musisz służyć mnie. A za kilka miesięcybędziesz mógł dołączyć do mojego pana w wielkiej
pielgrzymce do Ziemi Świętej. Tenprzywilej da ci też obietnicę zbawienia i odpuszczenia
wszelkich grzechów. Co ty na to?Chłopak kiwał głową tak szybko i gwałtownie, że bałem się,
by nie złamał sobie karku.–Ale pamiętaj, Williamie, nigdy, przenigdy i nikomu na świecie nie
możeszpowiedzieć, że służysz memu panu, lordowi Locksley, póki nie nadejdzie czas, byś
odszedł ztego zamku i dołączył do niego. Obiecujesz?–Tak, panie. Jestem nowy w
Nottingham i sam jak palec na świecie, nie mam rodzinyani przyjaciół, z którymi mógłbym
rozmawiać. – Spuścił wzrok. – Ojciec został ok-okrutniezamordowany przez złodziei, a
matka zmarła wkrótce potem z żalu.Chlipnął żałośnie i ogarnęło mnie współczucie dla tego
biednego chłopaka. Wiedziałem, jak to jest nie mieć nikogo.–Możesz jednak poczuć pokusę –
rzekłem – by powiedzieć komuś, że potajemniesłużysz słynnemu Robin Hoodowi. To
naturalne. A wiedz, że jeśli komukolwiek choćby otym piśniesz, nigdy nie będziesz mógł
służyć Robinowi. Rozumiesz?–Tak, panie.–Jest coś, co mógłbyś zrobić, aby udowodnić, że
naprawdę chcesz mu wiernie służyć.–Powiedz tylko, co to takiego, panie, a zrobię wszystko.–
Jest pewien niezwykle cenny klejnot, który prawnie należy do żony Robina, ladyMarie-Anne.
Ale sir Ralph Murdac go ukradł i teraz nosi go na szyi… Widziałeś ten wielkiczerwony
rubin… Chcę, żebyś pomógł mi go zwrócić prawowitej właścicielce.Nawet nie mrugnął na
myśl o rozboju w biały dzień. Zgodził się od razu, kiwając głową równie energicznie jak
wcześniej. Byłem pewien, że świetnie się nada do drużyny Robina. Objąłem go więc za ramię
i wyjaśniłem mu, co zrobimy i w jaki sposób.Spędziłem w Nottingham dwa kolejne dni, ale
nie na zamku. Nie chciałem tam zostać,by nie wezwano mnie ponownie przed oblicze księcia
Jana na kolejną rundę muzycznego upokorzenia. Zatrzymałem się w domu mojego starego
przyjaciela Alberta, jeszcze z czasów, kiedy byłem ulicznym złodziejaszkiem, odcinałem
sakiewki bogatym kupcom i uciekałem, kryjąc się w gęstym targowym tłumie. Albert, który
się ożenił i wiódł teraz uczciwe życie, mieszkał w jednoizbowej norze w najbiedniejszej
części starej dzielnicy Nottingham i wolał nie pytać, co planuję. Domyślał się, że to nic
dobrego, znosił jednak moją obecność przez wzgląd na dawną przyjaźń i srebrnego pensa,
którego obiecałem mu po zakończeniu sprawy.Rankiem drugiego dnia William przyszedł do
domu Alberta i powiedział mi, że sir Ralph Murdac właśnie ogląda pierścienie na uliczce
złotników w północnej części miasta.–Nie jest sam, panie – dodał z obawą. – Towarzyszy mu
dwóch zbrojnych.–To mnie nie martwi – odparłem i faktycznie byłem spokojny. – Ma ze sobą
rubin?–Tak, panie, jak zwykle na złotym łańcuchu. Uśmiechnąłem się.–W takim razie
chodźmy do niego!Przecisnęliśmy się przez gęsty tłum na rynku i wkrótce dotarliśmy na
południowy kraniec ulicy złotników. Jako że nie chcieliśmy, by Murdac nas rozpoznał,
William wysmarował sobie twarz błotem i naciągnął kaptur na samo czoło, ja zaś ubrałem się
w charakterystyczny niebieski żołnierski płaszcz. Włożyłem kolczugę i przypasowałem
miecz, a zakrwawionym bandażem zasłoniłem oko i spory kawałek policzka. Nad górną
wargą przykleiłem sobie sporą kępkę czarnych włosów Alberta i ukryłem blond loki pod
kapeluszem o szerokim rondzie. Szczerze mówiąc, wyglądałem nieco cudacznie, ale Albert
stwierdził, że na pewno nikt mnie nie rozpozna. Sztuczny czarny wąsik dodawał mi powagi.
Gdyby nawet później domyślili się, że był to ktoś w przebraniu, to wszyscy na zamku byli
przekonani, iż trubadur Alan Dale wyjechał z Nottingham dwa dni wcześniej z podkulonym
ogonem, więc na pewno nie będą mnie podejrzewać o kradzież.Nasz plan był bardzo prosty,
bo takie zawsze są najlepsze. Wykonywałem tę sztuczkę już kilkakrotnie, choć ostatnio przed
ponad dwoma laty. Wszystko zależało od zaskoczenia, zgrania w czasie i naturalnej ludzkiej
reakcji na powalający cios w brzuch.Sir Ralph Murdac stał przy sklepowej ladzie
wychodzącej na ulicę. W środku było jedynie dwóch młodych czeladników pochłoniętych
pracą: stukali w jakiś delikatny przedmiot małymi młotkami. Jak zwykle poczułem dreszcz
podniecenia wywołany zbliżającą się akcją. Obok Murdaca stał mistrz złotnictwa i pokazywał
mu piękną złotą broszę. Wyszedł przed zakład, by osobiście powitać znamienitego klienta.
Dwaj zbrojni odziani w barwy Murdaca – czerń i czerwień – jakieś dziesięć jardów dalej
znudzeni podpierali ścianę.Ruszyłem w stronę kramu, przed którym sir Ralph targował się ze
złotnikiem, i zatrzymawszy się o dom wcześniej, udawałem, że przyglądam się eleganckim
złotym ostrogom. William szedł za mną w bezpiecznej odległości. Stojąc jakieś sześć jardów
od Murdaca, kątem oka widziałem skradającego się chłopca. Poruszał się jak drapieżnik,
przystając to po jednej, to po drugiej stronie ulicy. Oglądał, ale nie dotykał przedmiotów
wyłożonych na ladach, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Ale każdy, kto by na niego
spojrzał i dostrzegł jego ruchy, pomyślałby, że śledzi mnie niczym kot, który zbliża się do
niczego nieprzeczuwającej ofiary. W końcu stanął tuż obok, między mną a
Murdakiem.Sprytny smyk nawet na mnie nie spojrzał, tylko dotknął palcem mego uda.–Teraz
– szepnąłem i od razu krzyknąłem: – O rety! Łapać złodzieja!William błyskawicznie rzucił
się w stronę sir Ralpha.–Moja sakiewka! – wrzasnąłem i puściłem się za nim w pogoń.
Staliśmy zaledwiesześć jardów od Murdaca, więc William wpadł na niego w mgnieniu oka,
uderzając go głowąprosto w brzuch, tuż pod żebrami. Deptałem mu po piętach, wydzierając
się:–Złodziej! Złodziej!Kiedy chłopak wyrżnął czupryną w brzuch Murdaca, ten jęknął z bólu
i zgiął się wpół. William odbił się od niego i rzucił do ucieczki, a ja wskazywałem go palcem
i krzyczałem, by się zatrzymał. Wszyscy patrzyli na biegnącego chłopca, ja zaś udawałem, że
podtrzymuję sir Ralpha. Otoczyłem go ramieniem, sprawnie zdjąłem złoty łańcuch z jego
pochylonego karku i wsunąłem do rękawa tuniki. Odskoczyłem od zdumionego szlachcica i
minąwszy jego równie oszołomionych zbrojnych, z donośnym okrzykiem „Wybacz, panie,
ale muszę go dopaść!” zniknąłem za rogiem.William, muszę to przyznać, biegał szybciej ode
mnie, lecz i ja byłem w niezłej kondycji. W ciągu zaledwie kilku chwil pokonaliśmy sto
kroków dzielących nas od skrzyżowania trzech ulic. Na skrzyżowaniu William stał przez
moment, po czym skrył się w zakrystii kościoła. Wbiegłem tam za nim, przekazałem mu
rubin i wróciłem na skrzyżowanie. Na ulicach pełno było wozów zaprzężonych w woły,
konnych, handlarzy z wielkimi pakami, gospodyń z koszami, trafił się nawet owczarz ze
stadem. William wmieszał się w tłum i ruszył raźnym krokiem, ale bez zbędnego pośpiechu,
ulicą po lewej.Obejrzałem się – nadbiegali dwaj zbrojni Murdaca. Wskazałem ulicę po prawej
i ruszyłem pędem w tamtą stronę.–Tam uciekł! Niech ktoś go zatrzyma! – krzyczałem,
wywołując sporo zamieszania.Ludzie porzucali swoje zajęcia, aby biec ze mną. Tego nie
planowałem, ale na szczęściezobaczyłem na ulicy chłopca w wieku Williama.–To on! To ten
złodziej – wrzasnąłem i zachęciwszy gestem biegnących ze mną, by gozatrzymali, oparłem
się o ścianę, udając, że łapię oddech.Pechowy młodzik, widząc, że gromada wściekłych
mieszczan pędzi w jego stronę z okrzykami „Złodziej!”, puścił się biegiem jak wystraszony
zając. Kiedy tylko tłum mnie minął, skręciłem w pierwszy napotkany zaułek. Niebieski
płaszcz, bandaż i kapelusz ukryłem w stercie mokrego siana. Idąc na południe, by spotkać się
z Williamem u Alberta, poplułem w dłonie i zerwałem z twarzy fałszywy wąsik.–Dobrze się
spisałeś – rzekł Robin, wysłuchawszy mojej opowieści, i się roześmiał. Jego reakcja była
niczym w porównaniu z reakcją Małego Johna. Tubalny śmiech olbrzyma odbijał się echem
po całej sali, łzy ciekły mu po policzkach i z rozbawieniem klepał po plecach krzepkiego
Owaina. Nawet sir James de Brus zdobył się na uśmiech.–I masz ten rubin ze sobą? – zapytał
Robin.–Owszem. – Otworzyłem sakwę i wyciągnąłem z niej płócienne zawiniątko.Robin
wysłał służącego po Marie-Anne, a nim czcigodna połowica mego pana zdołała dotoczyć się
do stołu w asyście swej dwórki Godify, rozwinąłem pakunek i wyjąłem zeń owoc
przestępstwa.–Musimy nagrodzić Williama pracą na dworze – przypomniałem Robinowi.–
Racja, przyda się ktoś z talentem do takich psot – odparł, patrząc na wielki klejnot. W
pogrążonej w półmroku sali rubin błyszczał złowrogo jak zastygła kropla diabelskiej krwi.–
Należy do ciebie, pani – powiedziałem i, uniósłszy klejnot na złotym łańcuchu, podałem go
Marie-Anne.Wzięła go i odwróciła się do Godify, szczupłego dziewczęcia lat dwunastu, w
którym dopiero miała rozkwitnąć kobiecość. Godifa, wychowana pośród wyrzutków z bandy
Robin Hooda, teraz służyła Marie-Anne jako pokojówka, towarzyszka i przyjaciółka.–Jest
twój, Goody, na pewno pamiętasz? – Marie-Anne zawiesiła łańcuszek na szyidziewczynki. –
Należał do twojej matki, ty mi go pożyczyłaś, a ja zgubiłam go, kiedy wzeszłym roku
schwytał mnie sir Ralph. – Uśmiechnęła się. – Jesteś już na tyle duża, że możeszgo
nosić.Goody spojrzała na wielki czerwony rubin spoczywający między kiełkującymi
piersiami. Potem podniosła głowę i popatrzyła na mnie oczyma błyszczącymi ze szczęścia.–
Jak myślisz, Alanie, czy mi w nim do twarzy?–Wyglądasz pięknie – odparłem, i nie był to
czczy komplement. Odkąd widziałem ją ostatnio, zaledwie kilka tygodni temu, jej twarz
zrobiła się mniej krągła, a kości policzkowesię uwydatniły. Włosy miała długie i gęste, tej
samej barwy co złoto na jej szyi. Już wyobrażałem sobie ślicznotkę, jaką stanie się za kilka
lat, powtórzyłem więc: – Naprawdę cudownie.O dziwo, spłonęła rumieńcem, podeszła do
mnie i pocałowała mnie w policzek, szepcząc: „Dziękuję ci, Alanie”, a potem wypadła z
komnaty jak z procy, wołając po drodze do Marie-Anne, że musi się przejrzeć w jej srebrnym
lustrze.–Brakuje jej ogłady – skomentował Robin, uśmiechając się do mnie. – Wciąż ma
ogieńw duszy.Rok wcześniej, po niszczycielskim pożarze, w którym zginęli rodzice Godify,
ludzie Murdaca ścigali ją i mnie po najdalszych zakątkach Sherwood. Uciekliśmy konnym sir
Ralpha, przeżyliśmy atak dzikich wilków i napaść szaleńca, który chciał nas zjeść żywcem -to
Goody nas uratowała, dzielnie dźgając go sztyletem w oko. W jej duszy płonął dziki ogień i
dobrze wiedziałem, że nie sposób go zgasić.–Rychło trzeba będzie znaleźć jej męża, Alanie.
Może ty zdołasz poskromić tę kocicę–oznajmił Mały John i wybuchnął tubalnym
śmiechem.Posłałem mu gniewne spojrzenie.–Goody to jeszcze dziecko – burknąłem. –
Uważam ją za siostrę, opiekuję się nią i niepozwolę tak o niej mówić. Nikomu!Mały John
wydawał się zaskoczony moim wybuchem, ale nic nie powiedział. Odezwała się za to Marie-
Anne, jak zwykle łagodząc napięcie.–Jesteśmy ci winni wdzięczność za odzyskanie klejnotu,
drogi Alanie – rzekła. – Aleczy mógłbyś jeszcze raz opowiedzieć, jak go zdobyłeś? Nie
słyszałam tej historii.Połechtany w ten sposób, opowiedziałem pięknej Marie-Anne, jakim był
dzielny i sprytny i jak wystrychnąłem na dudka sir Ralpha. Ci, którzy słyszeli tę opowieść,
oddalili się od stołu, a przysiadło się kilka innych osób. Przyniesiono wino, potem strawę.
Marie-Anne opowiedziała o swojej wizycie u zielarki. Dowiedziała się od niej, że urodzi
chłopca, który wyrośnie na silnego mężczyznę i wielkiego wojownika.–Przynajmniej kopie
jak wojownik – powiedziała ze śmiechem.Była niedziela, więc nie czekała nas żadna praca.
Strawiliśmy dzień na opowieściach, zagadkach i innych rozrywkach. Kiedy słońce zaczęło
chylić się ku zachodowi, przyniosłem moją lutnię z drewna jabłoni i śpiewałem przy jej
dźwiękach, póki nie nadszedł czas na sen.Ćwiczyliśmy w Kirkton bardzo intensywnie.
Każdego ranka udzielałem łucznikom lekcji władania mieczem. Gdy łucznikowi zabraknie
strzał, staje się bezbronny. Robin, chcącuniknąć tego zagrożenia, wyposażył swoich
łuczników w miecze, a ja miałem nauczyć ich posługiwania się nimi. Nie jest łatwo szkolić
dwie setki ludzi, więc podzielono łuczników na dwudziestoosobowe grupy pod wodzą
młodszych oficerów zwanych drużynowymi, którym płacono podwójną stawkę i którzy
odpowiadali przed Owainem za dyscyplinę swoich ludzi. Zwykle zbierałem drużynowych
mniej więcej godzinę przed zajęciami, wyjaśniałem im, co tego dnia będziemy ćwiczyć – na
przykład prosty blok czy pchnięcie – i pracowałem z nimi tak długo, aż to opanowali.
Następnie drużynowi demonstrowali wszystko swoim ludziom. Ja przechadzałem się po polu,
na którym ćwiczyliśmy, i obserwowałem mężczyzn tnących powietrze, atakujących jeden na
drugiego, udzielających sobie porad i w razie potrzeby korygujących technikę. Od czasu
nocnego spotkania z niedoszłym zamachowcem wszyscy traktowali mnie z szacunkiem i
mimo młodego wieku w sprawach miecza słuchali mnie, jakbym głosił ewangelię. Gdy po
dwóch godzinach kazałem łucznikom się rozejść i dalej ćwiczyłem z Małym Johnem,
większość z nich została, by na nas popatrzeć.John był zbrojmistrzem u ojca Robina i
najlepiej spośród wszystkich znanych mi ludzi, może poza samym Robinem, radził sobie z
każdą bronią. W bitwie wolał wymachiwać wielkim wojennym toporem o dwóch ostrzach,
ale kiedy ćwiczył ze mną, zazwyczaj posługiwał się zwykłym mieczem i tarczą, a ja swoim
starym mieczem i hiszpańskim sztyletem. Miecz i tarcza to podstawowe wyposażenie
piechura, czasami dzierżącego także długą włócznię. Nieopodal miejsca, gdzie moi łucznicy
bili się na miecze, Mały John szkolił około setki włóczników. Na jego wydawane donośnym
głosem komendy wykonywali skomplikowane ewolucje i, osłaniając się tarczami, tworzyli
rozmaite formacje: „jeża” -obronny krąg włóczni, „mordę dzika” – szyk ofensywny w
kształcie strzały, czy „ścianę tarcz” – stosowaną wobec podobnie ustawionego wroga.Od
dawna spierałem się z Małym Johnem o wybór broni dla mnie: on twierdził, że powinienem
używać tarczy, ja wolałem swobodę i szybkość, którą uzyskiwałem bez niej. Przekonywałem
go, że jako adiutant Robina będę musiał przemieszczać się do różnych części jego armii i
przekazywać jego rozkazy. Tarcze w kształcie latawca, których używaliśmy, były ciężkie i
niewygodne, a ja musiałem poruszać się szybko i swobodnie po polu walki. Oczywiście
potrafiłem posługiwać się tarczą, nauczyłem się tego w pierwszych dniach z drużyną Robina,
ale gdy już musiałem walczyć, wolałem elegancki taniec ze sztyletem i mieczem. Mały John
uważał jednak, że wydziwiam.–W bitwie chodzi o to, żeby zabić jak najwięcej wrogów
najszybciej, jak się da, i oszczędzić jak najwięcej własnych ludzi. To nie taniec ani zabawa.
Wroga trzeba zabić szybko i ocalić kark przed jego mieczem. A do tego potrzebna jest
tarcza.Kręciłem przecząco głową. Hiszpańskim sztyletem byłem w stanie sparować uderzenie
miecza, tułów chroniłem zwykle kolczugą do kolan, głowę solidnym hełmem, a w wirze
walki wolałem móc zadawać ciosy obiema rękami.Kiedy ćwiczyłem z Johnem, największy
problem sprawiała mi jego ogromna siła. Byłem wszak młodzikiem, szczuplutkim i
niewysokim. John zdobywał doświadczenie w boju od ponad trzydziestu wiosen, miał prawie
siedem stóp wzrostu i pierś szeroką niemal na trzy stopy. Kiedy brał zamach, musiałem
przede wszystkim uniknąć ciosu, bo jego siła pokonałaby wszelkie blokady. Czekałem więc
zawsze, aż zaatakuje, robiłem unik, a potem odpowiadałem ciosem na rękę, w której trzymał
miecz. Wiedziałem z doświadczenia, że silne uderzenie w ramię może złamać kość, nawet
jeśli nie przetnie stalowej kolczugi. A człek ze złamaną ręką nie miał ze mną żadnych
szans.Pewnego słonecznego poranka niedługo po moim powrocie z Nottingham krążyliśmy z
Johnem wokół siebie po skoszonej trawie. Drażniłem się z nim, drwiąc, że skoro wciąż nie
ma żony, to pewnie woli w łóżku małych chłopców. Zarazem uważałem, by stać poza
zasięgiem jego miecza. Odpowiedział mi, żebym podszedł bliżej, to przekonam się, co lubi
robić z małymi chłopcami, takimi jak ja. Świetnie bawiliśmy się tymi sprośnymi żartami,
budząc śmiech wśród obserwujących nas łuczników i włóczników. Ale udało mi się naprawdę
zirytować Johna, kiedy zacząłem recytować wierszyk, który, o ile dobrze pamiętam, brzmiał
tak: „Mały John nie wypięknieje, bo ma brudne przyrodzenie…” Ryknął wściekle i rzucił się
na mnie, mierząc w głowę. Uznałem, że oto nadarza się szansa. Zrobiłem unik przed
potężnym ciosem i zamachnąłem się na jego uniesione ramię. Chybiłem, ostrze mego miecza
nawet nie zbliżyło się do jego ręki. Straciłem równowagę, a chwilę później tarcza Johna z
potworną siłą uderzyła w rękę, w której trzymałem miecz, i w mój bok. Poleciałem w górę,
tak że zobaczyłem twarze tłoczących się wokół żołnierzy, a potem upadłem na ziemię. Świat
zawirował mi przed oczami i z przerażeniem odkryłem, że nie mogę oddychać. Płuca
przestały się poruszać, tonąłem na suchym lądzie.–Wszystko dobrze, młodziku? – odezwała
się tuż nade mną wielka głowa z bujną czupryną koloru słomy. Prawie nie widziałem przez
nią słońca. Nie mogłem mówić, kiwnąłem więc tylko głową. – Oto kolejne zastosowanie
tarczy – powiedział John, po czym chwycił mnie za kolczugę i postawił na nogi. – Masz
dość? – zapytał, kiedy niepewnie kręciłem się w kółko, starając się znaleźć miecz i sztylet.–
Jasne, że nie – odparłem bojowo, chociaż ledwo utrzymywałem równowagę. – No chodź,
wielkoludzie… tym razem cię dopadnę…Nagle zwymiotowałem. Strumień na pół
strawionego jedzenia chlusnął na zielonątrawę.–W tej sytuacji, Alanie, poddaję się.
Szlachetny rycerzu, wyraźnie widać, żeś lepszy. –John skłonił się nisko, budząc ironiczny
rechot gapiów.Wysoka postać o jasnych włosach i pomarszczonej twarzy przepychała się
przez tłum prosto ku mnie.–Dale – oznajmił sir James de Brus. – Lord Locksley oczekuje cię
w skarbcu. Jeślijesteś w stanie… – Spojrzał na mnie: chwiałem się na nogach, spocony,
niemal bez tchu, znitkami żółtych wymiocin wiszącymi mi z ust. Prychnął i odwrócił się na
pięcie.W drodze do zamku odzyskałem oddech, ale prawe ramię i żebra bolały mnie po
potężnym ciosie. Kiedy wchodziłem na dziedziniec, oprzytomniałem na tyle, że zacząłem
rozmyślać nad kolejną potyczką z Johnem. Wiedziałem już, jak go dopaść…Skarbiec, w
którym Robin trzymał swoje srebro, mieścił się obok jadalni. Gdy tylko zapukałem do drzwi,
usłyszałem krótkie „Wejść!” Robin siedział przy stole przykrytym obrusem w czarno-białą
kratę, na którym zwykł prowadzić rachunki. Na kolejnych kwadratach kładł kolorowe
kamyki, oznaczające różne sumy. W pomieszczeniu panował półmrok, bo wąskie okna
wpuszczały niewiele światła. Robin sprawiał wrażenie na poły wściekłego, na poły
zdziwionego. Patrzył to na plik pergaminów, które trzymał w ręku, to na kamienie na
obrusie.–Nie rozumiem – rzekł. – To nie może być prawda… Jaka szkoda, że Hugh nie
możesię tym zająć… – przerwał, jakby ugryzł się w język.Wiedziałem dlaczego. Hugh był
głównym powiernikiem, kanclerzem, szefem wywiadu i skarbnikiem Robina, kiedy jego
drużyna stanowiła jeszcze grono wyjętych spod prawa. Ale zdradził młodszego brata,
sprzymierzywszy się z sir Ralphem Murdakiem, a kiedy jego zdrada wyszła na jaw, został
zgładzony na oczach nas wszystkich przez Małego Johna.Robin rzucił papiery na stół.–Nie
wyznaję się na tym – mruknął. – Ale mogę pokazać ci znacznie prościej, dlaczegomamy
poważny problem. Podejdź do kufra i otwórz go.Wielka, okuta żelazem skrzynia w bardziej
beztroskich czasach była pełna srebra. Rzeka pieniędzy – zrabowanych bogatym podróżnym
w Sherwood, pochodzących od wieśniaków, którzy płacili Robinowi za ochronę swoich
wiosek, oraz od przyjaciół, rywali, a nawet wrogów szukających u niego sprawiedliwości –
płynęła prosto do tej dębowej skrzyni kutej żelazem, wypełniając ją po brzegi.Zawahałem się
– w czasach, kiedy byliśmy wyjęci spod prawa, za samo dotknięcie skrzyni groziła kara
śmierci.–No, dalej – ponaglił mnie Robin. – Otwórz ją. Pozwalam ci.Przekręciłem klucz w
zamku, odsunąłem blokadę i podniosłem ciężkie dębowe wieko. Skrzynia była pusta, jeśli nie
liczyć garstki srebrnych pensów, które mrugały do mnie z dna. Pieniądze zniknęły.

ROZDZIAŁ 3

Popatrzyłem na Robina z rozdziawionymi ustami.–Ukradli srebro – zdołałem wykrztusić. –


Ale kto by się ośmielił? I jak…–Nikt go nie ukradł, Alanie – przerwał mi Robin. – Zostało
wydane. Przeze mnie.Zapłaciłem prawdziwie królewski okup – nomen omen – za nasze akty
łaski, a przygotowaniewojska na wojnę w Zamorzu też nie było tanie. Czynsze w Locksley
zwykle są płacone wnaturze, a przecież mam do wyżywienia prawdziwą armię… Tak, Alanie,
po prostu wydałemwięcej, niż powinienem. Mamy poważny problem. Król chce, byśmy w
lipcu dołączyli doniego w Lyons – to właśnie napisał w liście – muszę więc przewieźć do
Francji czterystuzbrojnych, dwieście koni i górę ekwipunku, prowiantu i paszy. Wprawdzie
król obiecał mizrekompensować koszty przygotowania żołnierzy, ale jeszcze nie dostałem
tego srebra i, o ileznam królewski dwór, nie zobaczę go, dopóki nie przejdziemy przez rozbite
wrotaJerozolimy. – Przerwał na chwilę i zamyślił się, a potem dodał: – Potrzebni nam są
Żydzi,Alanie. Potrzebujemy Reubena.Godzinę później byliśmy już w drodze, a nasze konie
skierowały się na północ, w stronę Yorku. Jechaliśmy szybko, tylko we dwóch, bez świty. To
niezwykłe zachowanie jak na wielkiego pana i nieco ryzykowne – Robin miał między
Sheffield a Yorkiem wielu wrogów, którzy z radością by go pojmali. Choć nie był już wyjęty
spod prawa, dopóki król przebywał za granicą, jakiś chciwy baron mógł porwać go dla okupu.
No i Murdac wyznaczył wysoką cenę za głowę Robina.–Nie chcę, żeby ciągnął się za mną
wąż służących i zbrojnych – powiedział, kiedywyjawiłem mu swoje obawy. – Poza tym
zabieram ciebie, żebyś nade mną czuwał. –Uśmiechnął się. – Dasz sobie radę?Zmarszczyłem
czoło. Wiedziałem, dlaczego Robin postanowił podróżować bez asysty. Nie chciał, aby
ktokolwiek się dowiedział, że brakuje mu pieniędzy. Zamierzał złożyć wizytę Reubenowi,
staremu i zaufanemu przyjacielowi, za jego pośrednictwem zorganizować dużąpożyczkę od
Żydów z Yorku i wrócić do Kirkton za kilka dni.–W drogę, Alanie. Pojedziemy w prostych
szatach, jak dwóch pielgrzymów, aledobrze uzbrojonych i walecznych. Będzie jak za
dawnych czasów, zabawimy się…I rzeczywiście było wesoło. Ostatnio rzadko miałem okazję
przebywać sam na sam z Robinem. A choć wciąż trochę się go bałem – nigdy nie
zapomniałem, że wśród zbrodni, jakich się dopuścił, było morderstwo własnego brata –
brakowało mi jego towarzystwa. Obaj przywdzialiśmy zbroje, Robin miał swój łuk, kołczan
ze strzałami i miecz, a ja stary miecz i sztylet. Włożyłem nowy błękitny kaptur z haftem tylko
po to, by pokazać Robinowi, że chociaż zawsze będę wobec niego lojalny, nic sobie nie robię
z jego poglądów na męską modę.Jechaliśmy kilka godzin, a kiedy zaczął zapadać zmrok,
rozbiliśmy obóz w małym lesie nieopodal zamku Pontefract. Zamczyskiem władał Roger de
Lacy, nowy szeryf Nottingham. Na pewno przyjąłby nas po królewsku. Robin jednak chciał
zachować wyprawę w tajemnicy, a ja też wolałem, żeby jak najmniej ludzi wiedziało, iż
hrabia Locksley podróżuje w towarzystwie zaledwie jednego uzbrojonego człowieka. Dziś
myślę, że Robinowi ciążyło brzemię hrabiowskiego tytułu i tęsknił za prostym życiem człeka
wyjętego spod prawa, choć nigdy mi się z tego nie zwierzył.Zabrał w drogę pieczone mięso,
nic sobie nie robiąc z tego, że mieliśmy Wielki Post i zaledwie pięć dni dzieliło nas od
Wielkanocy. Miał też chleb, cebulę i bukłak z winem. Urządziwszy obóz pod rozłożystym
dębem, rozpaliliśmy małe ognisko. Zjedliśmy posiłek, owinęliśmy się ciepłymi zielonymi
płaszczami i usiedliśmy przy wesoło buzującym ogniu. Robin pociągnął długi łyk wina z
bukłaka i podał go mnie. Wypiłem też niemało i oddałem mu bukłak.–Myślisz, panie, że
Murdac naprawdę ma sto funtów niemieckiego srebra? –zapytałem, ocierając usta.–To bez
znaczenia – odparł. – W promieniu stu mil wszyscy słyszeli o nagrodzie, a połowa już się
zastanawia, jak ją zdobyć. Bardzo sprytny ruch. Muszę to przyznać temu padalcowi. – Uniósł
bukłak i pociągnął kolejny łyk.–A już miałem go w ręku – powiedział po chwili. – Miałem i
go puściłem. Głupiec ze mnie. Gdybym go wtedy zatłukł, mógłbym uniknąć mnóstwa
problemów. – Pstryknął palcami. – Ale zrobiło mi się go żal. Mówię, że to żal, chociaż tak
naprawdę okazałem po prostu słabość. Na kolanach błagał mnie o życie i nie potrafiłem go
zabić. Cholerna słabość… i głupota. No cóż, nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości. –
Westchnął i znów się napił.–Kiedy to było? – zapytałem.–Pij, ja mam już dość. – Robin podał
mi bukłak.Nigdy nie pił dużo, ale czułem, że tego wieczoru miał na to ochotę. Upiłem mały
łyk i milczałem.–To było jakieś siedem, osiem lat temu, na długo zanim do nas dołączyłeś.
Była naswtedy zaledwie garstka: Mały John, Much, syn młynarza, Owain i z tuzin
innych.Rabowaliśmy bogatych podróżnych. Zapraszałem ich na ucztę, a potem musieli
zapłacić zaten przywilej. Jeździliśmy po całym Sherwood, żeby nie natknąć się na jakiś
większy oddziałżołnierzy. Byliśmy żałosną bandą wałęsających się piechurów. Wreszcie
zrozumiałem, żepotrzebuję większych pieniędzy, by stworzyć kompanię, jakiej chciałem.
Więc wymyśliliśmyz Johnem plan.Zsunął płaszcz, podszedł do sterty drewna i wrzucił kilka
gałęzi do ogniska. Wróciwszy na miejsce, wyciągnął ręce w stronę ognia mówił dalej:–
Postanowiliśmy ograbić samego szeryfa Nottingham w jego własnym zamku. – Przeztańczące
płomienie wyraźnie widziałem twarz Robina: uśmiechał się na to wspomnienie, ajego srebrne
oczy lśniły w ciemności. – Na jarmarku w Nottingham miał się odbyć turniejwładania
mieczem. Mały John przystąpił do niego, nazywając się… Jak to brzmiało?… Jakośtak
dziwacznie… Chyba Zielonolistny. Tak, Reynald Zielonolistny. Miał nadzieję, że sirRalph
Murdac go zauważy i przyjmie do straży zamkowej. Znasz Johna, więc pewnie siędomyślasz,
że zwyciężył w turnieju bez trudu, w ostatniej walce nawet zabił przeciwnika. AMurdac nie
tylko go przyjął, ale nawet mianował dowódcą.Byłem zafascynowany. Nie znałem tej historii.
Robin sięgnął do sakwy z jedzeniem po resztę pieczeni. Odciął cienki plaster i wsunął do ust.
Upiłem kolejny łyk z bukłaka.–To był prosty plan – mówił Robin z pełnymi ustami. –
Chcieliśmy skraść używane wdni świąteczne srebra stołowe Murdaca. Słyszeliśmy, że trzyma
je w zamkniętej na kluczkomórce przy kuchni. John przez trzy dni udawał lojalnego strażnika,
a trzeciego dnia opółnocy zszedł do kuchni, otworzył drzwi schowka i zaczął chować srebra
do wora. Przyłapałgo na tym główny kucharz, człek niemal równie silny jak John. Zaczęli
walczyć, tak że garnkii patelnie latały po całej kuchni. Hałas był piekielny. W końcu John
zdołał go powalić i uciekłz workiem pełnym sreber. Ale ucieczka nie przebiegała gładko.
Hałasy w kuchni obudziływszystkich na zamku, więc kiedy John umykał z Nottingham,
gonili go Murdac i zgrajastrażników. – Robin grzebał w ognisku kijem, który po chwili zajął
się ogniem. Pomachał nimw powietrzu, by zgasić płomienie.–Czekaliśmy na Johna w lesie –
podjął opowieść – a kiedy zjawili się żołnierze,wystrzelaliśmy ich jak kuropatwy. Wjechali
bez zbroi prosto pod grad strzał, więc wmgnieniu oka zostały po nich tylko puste siodła i
szlak znaczony krwią. Ci, których nie dosięgły nasze strzały, uciekli. I zostawili sir Ralpha.–
Więc pojmałeś, panie, samego szeryfa?–Tak, mieliśmy go, i to rannego. Nie jakoś poważnie,
ot, strzała trafiła go w lewe ramię. Ale koń Murdaca dostał kilka razy i zrzucił go na ziemię.
Szeryf był przerażony. Otaczała go zgraja żądnych krwi wyrzutków, a jego ludzie leżeli ranni
albo martwi, ci zaś, którzy przeżyli, uciekli. Klęczał, błagając o życie, a po twarzy ciekły mu
łzy. Nigdy nie zapomnę tego widoku…Moich ludzi to bawiło: oto potężny szeryf błagał nas o
litość. Dobyłem miecza i już chciałem go zabić, kiedy wtrącił się Tuck. „Niech przysięgnie na
krzyż, że nie będzie nas więcej prześladował – mówił. – Niech przysięgnie na wszystkie
świętości, że zapłaci nam okup”. Uległem, a Murdac złożył uroczystą przysięgę, że od tej
pory nie będzie nas ścigał i my, wyjęci spod prawa, możemy robić w Sherwood, co chcemy.
Obiecał w ciągu trzech dni dostarczyć okup na miejsce, w którym klęczał. Nie pamiętam już,
ile dokładnie, ale na pewno królewską sumę, zdaje się, że sto marek. Uwierzyłem w jego
zapewnienia i jak ostatni głupiec puściłem go wolno.Robin znów poruszył patykiem w
ognisku.–Rzecz jasna nie zapłacił okupu. Może nawet miał taki zamiar, kiedy błagał o życie,
gdy jednak wrócił bezpiecznie do zamku, uznał, że nie musi oddawać swego srebra jakimś
wyrzutkom. Ale o dziwo, dał nam spokój na rok czy więcej, więc miałem dość czasu, by się
wzmocnić. Dołączali do mnie ludzie wszelkiego autoramentu. Zaczęto mnie kojarzyć z
gminem i zyskałem szacunek chłopów.–Gdybyś zabił Murdaca, naraziłbyś się na gniew króla,
panie – zauważyłem. – Henryk wyruszyłby na północ z całą swoją armią i zgniótł cię jak
muchę.–Racja – przyznał Robin. – Ale i tak żałuję, że nie poderżnąłem gardła temu
wrednemu padalcowi.Następnego dnia wczesnym popołudniem wjechaliśmy do Yorku przez
niski łuk bramy Micklegate, na której szczycie zawieszono odcięte głowy siedmiu
przestępców. Jeszcze nigdy nie byłem w tym wielkim mieście i nie mogłem się doczekać,
kiedy je zobaczę. Gdy mijaliśmy centrum, zmierzając do starego mostu nad rzeką Ouse,
przyglądałem się gęsto ustawionym domom i chłonąłem zapachy ulicy. Wszędzie było
mnóstwo ludzi, znacznie więcej niż w Nottingham o tej porze, a wielu wyglądało na bardzo
czymś poruszonych.Zauważyłem też, że w tłumie kręci się znacznie więcej strażników niż
zwykle w mieście tej wielkości.Robin chyba czytał w moich myślach, rzekł bowiem:–Sir
John Marshal, szeryf Yorku, zbiera najemników na wielką pielgrzymkę. Musiszuważać,
Alanie, bo wszędzie aż się roi od żołnierzy. Nie wdaj się w żadną bójkę, nikogo
nieprowokuj.Jak często bywało, mówił pół żartem, pół serio. Ale po wypadkach, które
nastąpiły później, czułem dreszcz, ilekroć przypominałem sobie te słowa.Stary most
przejechaliśmy gęsiego. Musiałem zatkać nos, bo nieczystości z publicznych latryn
wzniesionych nad brzegiem rzeki wpadały do wody i unosił się z niej potworny smród. Po
prawej, jakieś dwieście jardów dalej, dostrzegłem drewniane ściany Królewskiej Wieży, która
górowała nad miastem. Z lewej, nieco bliżej rzeki, wznosiło się opactwo Świętej Marii, jedno
z najpotężniejszych w Yorkshire. Robin miał pewne problemy z opatem – publicznie
wyśmiewał jego bogactwo i napadał na jego służących podróżujących przez Sherwood –
domyślałem się więc, że chce ominąć to miejsce.Nie pojechaliśmy ani w prawo do zamku, ani
w lewo do opactwa, lecz prosto pod górę, między rzędami domów, niekiedy dwu – lub nawet
trzypiętrowych. Choć nigdy wcześniej nie byłem w Yorku, czułem, że coś jest nie tak. Ludzie
przemykali ulicami, wykrzykując ledwo słyszalne słowa; grupa pijanych czeladników
przecięła nam drogę, śpiewając piosenkę, która kończyła się chóralnym: „Aha, aha, aha,
jeszcze jeden piwa kufel, aha, aha, aha, i następny Żyd jest trupem, aha, aha, aha…”
Wyglądało na to, że wszyscy zmierzają w stronę targu, jak fala poruszająca się w tym samym
kierunku.Spojrzałem na Robina. On też marszczył czoło, ale jechał dalej. Gdy wreszcie się
zatrzymał, poczułem dobiegającą z lewej strony woń surowego mięsa. Zsiedliśmy z koni i
przywiązaliśmy je u wejścia na targ. Na szerokim placu z rzędami straganów oferujących
krwawe kawały wieprzowiny i wołowiny oraz niezliczone rzędy martwych kurczaków
powieszonych za nogi zebrał się ogromny tłum. W głębi na drewnianej skrzynce stał niski
mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie mnisi habit – tyle że nie brązowy lub czarny, lecz
białawy – i przemawiał do ludzi. Przystanęliśmy, żeby posłuchać, a do tłumu dołączali kolejni
mieszczanie. Mężczyzna mówił o wielkiej pielgrzymce i o potrzebie wyzwolenia Ziemi
Świętej.–…te bestie nadal bezczeszczą nasze święte miejsca – prawił. – Bydło niewiernych
srana podłogę samej Bazyliki Grobu Pańskiego; ich czarni jak synowie szatana
niewolnicyszczają do źródła, w którym ochrzczono tysiące chrześcijańskich dzieci. Jak długo,
Panie, jakdługo jeszcze będziesz na to pozwalał saraceńskim bezbożnikom? Gdzie jest silne
ramię chrześcijańskiej armii? Gdzie jest armia pobożnych sług, którzy oczyszczą Ziemię
Świętą z tych brudnych bezbożników?Powiadam wam, bracia, wielcy tej ziemi robią, co do
nich należy. Nawet nasz król Ryszard przysiągł odzyskać Jerozolimę i pozbyć się bezbożnych
wszy, które pienią się na tych samych kamieniach, na których Jezus Chrystus wygłaszał swoje
błogosławieństwa. Wszyscy hrabiowie Anglii i Francji pragną wyzwolić świat spod władzy
pogan. Nasz szlachetny szeryf sir John Marshal, brat najwspanialszego rycerza chrześcijan
Williama Marshala, wzywa śmiałych rycerzy z całego hrabstwa York, by przemierzyli z nim
morze i rozbili w proch śmierdzące diabelskie hordy.Tłum wiwatował uniesiony słowami
mnicha.–Co mogę zrobić, zapytacie, aby wyzwolić świat od grzechu i niewiernych? Co
mogęzrobić? – Mnich przerwał i powiódł wzrokiem po zebranych. – Nie jestem wielkim
rycerzem,hrabią ani królem, powiecie. Jestem tylko skromnym człekiem, dobrym
chrześcijaninem, alenie wojownikiem władającym mieczem. Powiadam wam: diabeł jest
pośród was! Tu! Teraz!W tym mieście! – Mnich uniósł rękę i wodził palcem wskazującym po
tłumie. – Diabeł jesttutaj, pośród was. Nie musicie iść na zamorską wyprawę, by stoczyć
wielką bitwę. Niemusicie ryzykować życia w długiej drodze na wschód. Heretyków,
niewiernych, demonówpod przebraniem ludzi, którzy ośmielają się odrzucać Chrystusa i pluć
w twarz świętej Maryi,Matce Boga, nie brak tu, w Yorku. Mieszkają pośród dobrych
chrześcijan niczym ludzkieszczury. Wiecie, o kim mówię, znacie ich doskonale. To ci, którzy
odbierają chleb uczciwymchrześcijanom, którzy przeklętymi przez Boga kredytami rujnują
im życie. To rasa, którasprzeciwia się Chrystusowi, która ukrzyżowała naszego
Błogosławionego Zbawcę i nawetdziś porywa chrześcijańskie dzieci i morduje je podczas
swych niecnych szatańskichrytuałów…W tłumie narastało wzburzenie. W końcu ktoś
krzyknął: „Żydzi! Żydzi!” i ludzie podjęli ten okrzyk, wydłużając pierwszą sylabę w gromkie
„Yyyyyyyyy”. Wzburzony tłum ryczał: „Żyyyyyydzi, zabić Żyyydów, zabić Żyyyydów”.
Dudniące okrzyki przypominały wycie oszalałej bestii.–Bóg tego chce, powiadam wam –
ciągnął mnich. – Sam Bóg Wszechmogący chce,żeby zetrzeć z powierzchni ziemi Żydów, tę
rasę zdegenerowanych demonów…Robin patrzył na mężczyznę w białym habicie z ponurą
miną – mnich miał kropelki śliny wokół ust i podburzał tłum do nienawiści.–Ktoś powinien
zabić tego szaleńca, nim utopi świat we krwi – powiedział cicho,jakby sam do
siebie.Spojrzałem na niego z niepokojem. Zabicie mnicha czy księdza było świętokradztwem.
Robin został wyjęty spod prawa właśnie za zabicie kogoś z kleru, więc chyba nie zamierza
znowu uśmiercić duchowego.–Dość się nasłuchałem – stwierdził. – Jedźmy dalej. Musimy
ostrzec Reubena.Reubena nie trzeba było ostrzegać. Kiedy zbliżyliśmy się do żydowskiej
dzielnicy –tuż za miejskimi wałami obronnymi – zobaczyliśmy, że już ją zaatakowano. Na
ulicach pełno było zniszczonego dobytku. Wielki kamienny dom jednego z bogatszych
mieszkańców zmienił się w dymiącą ruinę. Szabrownicy buszowali po sąsiednich budynkach.
Wynosili z nich głównie mało warte przedmioty, ale któryś trzymał małą skrzynkę kutą
żelazem, zapewne szkatułkę z klejnotami.–To dom Benedicta czy raczej jego były dom –
powiedział Robin ponuro. – Jestprzywódcą Żydów z Yorku, o ile jeszcze żyje. Widzę, że
domu Reubena na razie nie ruszyli…Poprowadził mnie do piętrowego drewnianego budynku
jakieś sto jardów dalej. Otaczał go ogród pełen egzotycznych krzewów i grządek ziół, Reuben
bowiem trudnił się nie tylko pożyczaniem pieniędzy, ale i zielarstwem. Zapach ziół był
oszałamiający. Czułem w powietrzu woń szałwii i ogórecznika, rozmarynu i
majeranku.Przechodząc przez bramę, patrzyłem na zamknięte okiennice i nabijane ćwiekami
dębowe drzwi. Nagle poczułem silne pchnięcie w plecy i wylądowałem na kamiennej
ogrodowej ścieżce. Za moimi plecami coś łupnęło. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem czarną
rękojeść noża w słupku bramy.–Reubenie, to my, Robert z Locksley i młody Alan Dale.
Jesteśmy przyjaciółmi –zawołał Robin skulony za mną za krzakiem: – Nie chcemy ci zrobić
nic złego. Znasz nasprzecież! Wpuść nas!Na parterze uchyliła się okiennica i zobaczyłem
śniadą twarz o czarnych oczach.–Czego chcesz, chrześcijaninie? – zapytał hardy głos.–Chcę
pożyczyć trochę grosza – odparł Robin i uśmiechnął się szeroko.Córka Reubena, Ruth,
przyniosła nam chleb, ser i piwo. Była dorodną dziewczyną mniej więcej w moim wieku,
wysoką, szczupłą, z pełną piersią. Twarz miała zakrytą, ale widać było duże brązowe oczy i
czułem, że pod cienką białą zasłonką uśmiecha się do mnie. Odwzajemniłem uśmiech, a
potem spuściłem wzrok, bo patrzyła na mnie śmiało znad woalki.–Możesz odejść – warknął
Reuben i Ruth odeszła posłusznie, zostawiając nas samych.–Wiem, powinienem wybić jej z
głowy namiętność – rzekł Reuben – ale to mojajedynaczka i tak bardzo przypomina matkę,
która zmarła przy porodzie, niech jej dusza spoczywa w pokoju na łonie Abrahama. Po prostu
nie mogę się zmusić, żeby ją strofować.Zaprowadził nas do wielkiej jadalni i poprosił, byśmy
usiedli przy stole. Dom Reubena był wręcz ogromny w porównaniu ze ściśniętymi
kamieniczkami w mieście. Żydzi nie mogli osiedlać się w samym Yorku, ale mieli sporo
przestrzeni między murami miejskimi a rzeką Foss. Budowali więc solidne domy z
ogromnymi ogrodami, a do centrum miasta mieli zaledwie ćwierć godziny pieszo.–Niełatwo
dziś być Żydem w kraju chrześcijan, mój młody przyjacielu – rzekł Reubenz przepraszającym
uśmiechem, kiedy oddawałem mu nóż, którym rzucił w bramę.Ostrze wbiło się niemal na cal
w dębowy słupek i musiałem się nieźle nabiedzić, żeby je wyrwać. Reuben schował nóż do
kieszeni chałata, po czym nalał Robinowi i mnie po kielichu wina.–Słyszeliście, co nam
zrobili w Londynie? – zapytał. Mój pan skinął głową.–To straszne – odparł.Gdy podczas
koronacji Ryszarda we wrześniu zeszłego roku Żydzi próbowali przekazać nowemu królowi
hojny dar, z powodu zamieszania u wejścia do pałacu wybuchły zamieszki i strażnicy króla
zabili członków ich delegacji. Co gorsza, zamieszki objęły całe miasto i wielu Żydów ścigano
po ulicach Londynu jak zwierzęta, by bezlitośnie ich zaszlachtować.–Ale potem król ogłosił,
że wasi ludzie pozostają pod jego osobistą opieką –przypomniał Robin. – Nie czujecie się
pewniej?–Król jest we Francji – zauważył Reuben ponuro – i nie dba o nas. Jesteśmy tylko
jego owcami, które goli, kiedy zechce. Ubiegłej nocy tłum mieszczan spalił dom mojego
przyjaciela Benedicta. On zmarł już wcześniej od ran, jakie odniósł podczas zamieszek w
Westminsterze, a teraz nie żyją też jego żona i dzieci. Wyciągnęli ich z domu i rozszarpali na
ulicy jak zwierzęta. Rozkradli majątek Benedicta, zniszczyli zapisy jego długów. Boję się, że
Ruth i ja będziemy następni w kolejce. Ale prędzej sam ją zabiję, niż pozwolę, by wpadła w
łapy chrześcijańskiego motłochu. – Mówił bez emocji, ale drgał mu mięsień na policzku,
zdradzając prawdziwe uczucia.–A co robi sir John Marshal? – spytałem. – Jako szeryf ma
obowiązek dbać o spokój w Yorku.–To słaby człowiek i też zadłużony u Żydów – odparł
Reuben. – Nie sądzę, aby się zmartwił, gdyby wszystkich nas wymordowano i tym samym
zlikwidowano jego długi.Chociaż może jestem niesprawiedliwy. Trudno dziś rozpoznać, kto
wróg, a kto przyjaciel, wszyscy chrześcijanie wydają mi się tacy sami. – Uśmiechnął się do
Robina, by dać do zrozumienia, że przynajmniej częściowo żartuje. – Ale przyjechałeś
porozmawiać o pieniądzach – rzekł – mówmy więc o złocie i srebrze, a nie o śmierci. W
czym moi przyjaciele i ja możemy ci pomóc?Robin kiwnął do mnie głową na znak, że woli
rozmawiać o finansach w cztery oczy, więc wstałem od stołu i poszedłem w drugi kąt jadalni,
by podziwiać wiszący tam szczególnie piękny gobelin: widać było na nim Święte Miasto
Jerozolimę, wysoko na wzgórzu, a wokół anioły, archanioły i dawnych proroków. Zacząłem
rozmyślać o tym, ile łączy Żydów i chrześcijan w kwestiach wiary i tradycji, Tuck mówił mi,
że większość Biblii dla Żydów też jest święta. Oczywiście wówczas – tak jak i dzisiaj –
wierzyłem, że wszyscy Żydzi są przeklęci na wieki, bo nie przyjmują do serca naszego Pana
Jezusa Chrystusa. Ale czułem też, że Reuben to dobry człek i lojalny przyjaciel Robina, i nie
widziałem żadnego powodu, by prześladować i mordować jego czy innych Żydów.
Odwróciłem się, by spojrzeć na Robina i Reubena rozmawiających przyciszonymi głosami w
drugim końcu sali. Wiedziałem, co mój pan sądzi o prześladowaniach Żydów – nie miał czasu
na religijne rozważania i było mu obojętne, czy zginie tysiąc Żydów albo chrześcijan, o ile
coś go z nimi nie łączyło. Ale Reuben był jego przyjacielem, dawnym wspólnikiem, i na
pewno broniłby go przed śmiercią z rąk kogokolwiek – chrześcijan, pogan czy
Saracenów.Patrząc na nich, zauważyłem, że Reuben pokazał Robinowi małe zawiniątko
białawych kryształków. Robin wziął jeden z nich, powąchał i odłożył. Reuben podniósł
żółtobiały kryształek srebrnymi szczypcami i przytknął do płomienia świecy. Rozległ się
trzask, nad stołem pojawił się obłok białego dymu, który po chwili dotarł i do mnie. Miał
słodki zapach, jakby palonych kwiatów – a woń ta wydała mi się znajoma, byłem pewien, że
gdzieś już ją czułem. Ale gdzie? Nie mogłem sobie przypomnieć.Robin spostrzegł, że na nich
patrzę i zmarszczył czoło. Odwróciłem się więc i wróciłem do podziwiania gobelinu. Co to za
tajemnicza substancja, zastanawiałem się, i dlaczego Reuben i Robin tak bardzo się nią
interesują?Gdy jakiś kwadrans później Robin mnie wezwał, zawiniątko z białymi
kryształkami zniknęło, zapewne w jednej z kieszeni obszernego chałata Reubena.–A zatem
umowa stoi – rzekł Robin, uścisnąwszy dłoń gospodarza. – Alanie, nim wrócimy do domu,
musimy odeskortować Reubena i Ruth do zamku. Tam będą bezpieczni, póki nie skończy się
ten religijny obłęd.Podczas gdy Reuben zbierał swoje pergaminy, księgi rachunkowe i różne
wartościoweprzedmioty, a Ruth pakowała prowiant i odzienie, ja wyglądałem przez okno na
piętrze. Miałem stamtąd doskonały widok na szeroką ulicę, budkę strażnika przy moście i
wznoszące się za murami miasta opactwo. Kiedy tak stałem zapatrzony, dzwony katedry
zaczęły bić na nieszpory, a po chwili dołączyły do nich wszystkie dzwonki i kołatki w Yorku.
Ciepły wieczór rozbrzmiewał muzyką Boga, wzywając wiernych na modlitwę, i ów dźwięk
wypełnił moje serce. Jak można myśleć o nienawiści i zabijaniu, mając ten chwalebny brzęk
w uszach?–Jedźmy już, Alanie, bo zamkną nam wrota – zawołał Robin z dołu. W ręku
trzymałuzdy. Dobytek Reubena miał ponieść dodatkowy koń. Zszedłem do moich
przyjaciół.Dotarliśmy do bramy w chwili, kiedy strażnik zaczynał ją zamykać. Przepuścił nas,
gderając i obrzucając niechętnym wzrokiem Reubena i Ruth, po których od razu było widać,
że są Żydami. Kiedy wjechaliśmy do miasta i zmierzaliśmy na południowy zachód w stronę
zamku, zauważyłem z zaniepokojeniem, że na ulicach wciąż jest więcej ludzi niż zwykle o tej
porze. Niektórzy przechodnie obrzucali obelgami Reubena i jego córkę, a co gorsza, część z
nich zaczęła iść za nami, kiedy prowadziliśmy konie wąskimi uliczkami. Przez ciemniejące
ulice ciągnął za nami wzburzony tłum. Położyłem rękę na rękojeści sztyletu, ale Robin
dostrzegł to i pokręcił głową. Jakiś bezwstydny młodzian uniósł czerwono-brązową tunikę i
wykonał kilka ordynarnych ruchów biodrami w kierunku Ruth.–Pachołki Żydów! – krzyknął,
a gęstniejący tłum powtarzał za nim: „Pachołki Żydów,pachołki Żydów”. Jakiś przechodzień
splunął obficie flegmą, która wylądowała na zadziekonia niosącego dobytek. Chciałem
przyspieszyć kroku, ale Robin dał mi znak, że mamy iśćtym samym tempem. W pewnej
chwili kątem oka dostrzegłem, że inny człek podnosi kamieńi z okrzykiem „Śmierć zabójcom
Chrystusa!” rzuca go w naszą stronę. Kamień trafił Ruth wplecy, aż jęknęła z bólu.
Natychmiast wbiłem palce w kark Ducha, odwróciłem go w stronęnapastnika i, cofnąwszy
się, pchnąłem konia prosto na tego padalca. Mężczyzna straciłrównowagę i padł na ziemię
prosto pod kopyta mego wierzchowca. Usłyszałem trzaskłamanej kości i zduszony krzyk.
Dobyłem miecza i stanąwszy nad jęczącym mężczyzną,przez chwilę obserwowałem, czy ktoś
spojrzy na mnie hardo. Nikt się nie odważył,odwróciłem więc Ducha i wróciłem na miejsce w
naszej małej karawanie.Niestety, tratując napastnika, tylko rozjuszyłem tłum. Ludzie przestali
wznosić pojedyncze okrzyki, a zaczęli gromko ryczeć, coraz głośniej i głośniej. Obok szyi
Ducha świsnął kolejny kamień, potem następny. Jeden z nich trafił Robina w udo z głośnym
plaśnięciem. Mój pan nawet nie westchnął, tylko dobył miecza i dał znak, żebyśmy
przyspieszyli. Ruszyliśmy truchtem, a końskie podkowy klekotały po bruku. Wściekły tłum
puścił się za nami, poleciały kolejne kamienie. Szybko oddaliliśmy się od wzburzonych
ludzi,ale przed nami pojawiali się kolejni. Jakiś garbus podpierający się wielką drewnianą
kulą wskazywał na nas palcem, krzycząc:–Żydzi! Żydzi! Żydzi!Kiedy go mijaliśmy,
zamachnął się kulą na idącego najbliżej Robina. Gdyby trafił, zmiażdżyłby mu czaszkę. Ale
Robin bez trudu zablokował cios mieczem, a potem wykonał klasyczne cięcie, jakie Mały
John kazał mi ćwiczyć setki razy. Ostrze rozpłatało czaszkę garbusa. Trysnęła krew, a
nieszczęśnik osunął się bezwładnie na bruk.Z tłumu za nami dobiegł wściekły krzyk –
głęboki, zwierzęcy ryk, od którego ciarki przeszły mi po plecach – i ludzie ruszyli na nas
kupą.–Trzymaj się blisko, Alanie – powiedział Robin, przekrzykując tłum; głos miałspokojny,
jak zawsze podczas walki – i tnij każdego, kto nam stanie na drodze.Jeszcze mówił, kiedy z
otwartego okna mijanego domu wyskoczył jakiś mężczyzna i omal nie strącił mnie z siodła.
Wylądował na zadzie Ducha i nim zdążyłem zareagować, wbił mi w plecy krótki nóż. Dzięki
Bogu, kolczuga uchroniła mnie przed ostrzem. Odwróciłem się błyskawicznie i uderzyłem
napastnika łokciem w głowę. Rozluźnił uścisk, więc uniosłem miecz i wbiłem go głęboko w
ciało mężczyzny między ramieniem a bokiem. Spadł, krzycząc i brocząc krwią. Ruszyliśmy
pędem w stronę zamku, od którego bram dzieliło nas ledwie dwieście jardów. Tłum za
naszymi plecami zawył jak stado wilków i zaczął biec.Na ulicę wypadł wielki ciemnowłosy
mężczyzna z wielkim duńskim toporem. Przestępował z nogi na nogę, uśmiechając się
szeroko, jakby czekał, aż na niego wpadniemy. Ani chybi chciał się uchylić w ostatnim
momencie i ciąć toporem po nogach któregoś z koni, by go powalić na ziemię. Nagle twarz
mu stężała, a uśmiech zniknął. W tej samej chwili dostrzegłem rękojeść noża wystającą z jego
piersi. Mężczyzna osunął się na kolana, a jego topór ze szczękiem upadł na ziemię. Ledwie go
minęliśmy, z lewej pojawił się włócznik, który próbował mnie dosięgnąć zardzewiałym
grotem. Zdołałem odepchnąć włócznię i ciąłem go sztyletem. Robin bez trudu powalił
mężczyznę z potężnym starym mieczem, którym trzeba było machać oburącz. W końcu
przejechaliśmy przez bramę i znaleźliśmy się na zewnętrznym dziedzińcu
zamku.Zatrzymaliśmy konie pośrodku szerokiego podwórca i od razu dostrzegliśmy, że
dzieje się coś złego. Nie powitał nas żaden patrol straży, nikt nie zapytał, czego chcemy,
widać było jedynie nielicznych służących. Gdzie sir John Marshal? Mieliśmy nadzieję, że
żołnierze zamkną za nami bramę, gotowi bronić zamku przed rozszalałym tłumem. Ale
zamek wyglądał na opuszczony. Odwróciłem się, by spojrzeć na bramę. Nadal była szeroko
otwarta, a tłum mieszczan szybko się do niej zbliżał. W migoczącym świetle
pochodnidojrzałem w pierwszym szeregu brudny biały habit. Chwilę później uchyliłem się
instynktownie, bo poleciał na nas grad kamieni, a nawet kilka strzał.–Do wieży – wydyszał
Reuben. – Wszyscy są w wieży.Spojrzałem na ponurą Wieżę Króla, umocnioną drewnianą
warownię wzniesioną na planie kwadratu. Wszyscy rzuciliśmy się w jej stronę. Zbudowano ją
na wzgórzu i wyglądała na wystarczająco mocną, by przetrwać do dnia Sądu Ostatecznego.
Biegnąc wąskim mostkiem łączącym wieżę z dziedzińcem, poczułem się odrobinę
bezpieczniej. Kiedy dotarliśmy stromym podjazdem do warowni i minęliśmy wrota okute
żelazem, powitał nas wysoki łysiejący mężczyzna w czarnej jarmułce. Miał pomarszczoną
twarz i siwą brodę.–Szalom alejchem – odezwał się. – Jestem Josce z Yorku, witajcie
serdecznie.Grube dębowe wrota zatrzasnęły się, a stalowa zasuwa opadła, odcinając nas od
wściekłego tłumu.

ROZDZIAŁ 4

W Wieży Króla było mnóstwo Żydów – od trzęsących się starowinek po postawnych


młodzieńców i niewiasty z niemowlętami w ramionach. Na trzech kondygnacjach warowni
tłoczyło się co najmniej sto pięćdziesiąt dusz, upakowanych jak solone ryby w beczce. I
dwóch dobrych chrześcijan, a właściwie jeden dobry chrześcijanin i Robin. W życiu nie
widziałem tylu Żydów w jednym miejscu i było to dla mnie dziwne doświadczenie.
Rozmawiali głównie po angielsku i po francusku, ale niekiedy przechodzili na inny, gardłowy
język, którego nie rozumiałem. Niewielu przyniosło ze sobą broń, co wydało mi się dziwnym
zachowaniem w obliczu zagrożenia przemocą, ale nie miało znaczenia, bo warownia była
dobrze zaopatrzona w broń. Ciągle się o wszystko kłócili, lecz o dziwo, już po chwili ściskali
się i całowali, i następował spokój. Nigdy nie dochodziło do rękoczynów, choćby nie
wiadomo jak sobie naubliżali. Byłem zdumiony. W społeczności chrześcijan wystarczyłby
agresywny ton, aby w ruch poszły pięści.Byli trzeźwi i dobrze zorganizowani, a do mnie
odnosili się z szacunkiem, więc przypadli mi do gustu. Przynieśli nam też strawę i
pomyślałem z ulgą, że w czasie pobytu w wieży nie zabraknie nam jedzenia.W dolnej części
było niewiele miejsca dla wierzchowców, ale zdołaliśmy tak ustawić nasze konie, że worki z
obrokiem i cebry z wodą miały pod nosem. Wspięliśmy się z Robinem na dach, omietliśmy
wzrokiem teren wokół warowni i dotarło do nas, że jesteśmy otoczeni. Wieża Króla,
wybudowana do obrony, z pewnością była bezpieczną fortecą, ale dla nas stała się pułapką, z
której niełatwo uciec. Od południowego zachodu płynęła rzeka Ouse o głębokim i powolnym
nurcie. Mężczyzna w dobrej kondycji mógłby ją pokonać, ale co z czeredą żydowskich babć i
niemowląt? Od wschodu płynęła rzeka Foss, również nieprzekraczalna, jeśli nie liczyć
wąskiego mostka. Od północy widać było linię ognisk, wokół których kręciły się gromady
zbrojnych i mieszczan, najwyraźniej szykujących się do kolacji. Od południa mieliśmy
zamkowy podwórzec, pełny oszalałych ludzi, przed którymi dopiero co uciekliśmy. Zapadła
już noc, ale dziedziniec oświetlono pochodniami i ogniskami,więc wszystko było widać jak
na dłoni. Po placu kręciły się setki ludzi, a przy kaplicy po zachodniej stronie zebrał się spory
tłum wokół niskiego mężczyzny w jasnej szacie, trzymającego wielki drąg z przywiązanym
doń krzyżem. Przemawiał do tłumu i raz po raz walił drągiem w ziemię, by podkreślić swoje
słowa. Rozpoznałem mnicha w białym habicie, którego widzieliśmy po południu. Głosił
chyba te same zatrute słowa co wtedy, bo od czasu do czasu wyciągał rękę i wskazywał na
wieżę. Za nim stał wysoki rycerz w kolczudze, z długim mieczem u pasa i tarczą opatrzoną
herbem: szkarłatną pięścią na jasnoniebieskim polu. Wydał mi się znajomy, ale dopiero gdy
dwaj zbrojni zbliżyli się do niego z pochodniami, dostrzegłem kosmyk białych włosów w
bujnej rudej czuprynie i rozpoznałem niepiśmiennego rycerza o lisim spojrzeniu, którego
widziałem na dworze księcia Jana.Dołączył do nas Josce z Yorku, zadyszany od szybkiej
wspinaczki po schodach. Teraz we trzech wyglądaliśmy na zamkowy dziedziniec.
Nadstawiałem uszu, żeby dosłyszeć słowa mnicha, kiedy Robin spytał:–Co to za paskudny
rycerz?–To sir Ryszard Malbęte z Evil Beast, nazywany czasem Bestią – odparł Josce. –
Mówi się, że jest półdemonem, bo ponoć uwielbia zadawać ból bardziej, niż jeść czy pić. Ma
dwadzieścia tysięcy marek długu u mojego przyjaciela Josepha z Lincoln. Jest zawzięty i
nienawidzi wszystkich ludzi, ale szczególnie Żydów. Może to naprawdę demon.–To zaufany
księcia Jana – wtrąciłem, a Josce i Robin spojrzeli na mnie zdziwieni. – Był w Nottingham
dwa tygodnie temu.Robin skinął głową i zwrócił się do Josce.–A ten drugi, ten mnich w
białym, to kto?–Brat Ademar, wędrowny szaleniec, który kiedyś należał do zakonu
norbertanów.Uciekł z klasztoru i teraz podburza ludzi przeciwko Żydom, a oni go słuchają.
Twierdzą, żedotknął go palec boży.Robin milczał, ale przypomniałem sobie, co powiedział
parę godzin wcześniej: „Ktoś powinien zabić tego szaleńca, nim utopi świat we krwi”.–
Zdołamy się tu utrzymać, dopóki się wszystko nie uspokoi albo dopóki król nieprzyśle
pomocy? – spytał Josce raczej ze znużeniem niż niepokojem.Robin się rozejrzał. Około
dwudziestu młodych Żydów obserwowało dziedziniec i od czasu do czasu odpłacało pięknym
za nadobne bluzgającym z dołu ludziom. Wzdłuż muru co pięć jardów leżała kupka kamieni,
każdy wielkości głowy człowieka. Robin zawsze twierdził, że głównym atutem każdej
warowni jest jej wysokość, a my znajdowaliśmy się dobre pięćdziesiąt stóp nad napastnikami.
Kamienie pracowicie wniesione na górę przez załogęwieży można było zrzucić w dół,
wywołując wielkie szkody u wroga.–Tak sądzę – odparł. – Mamy dość ludzi, by odpierać ich
ataki, póki nie nadejdziepomoc albo póki nie otrzeźwieją. Byłoby lepiej, gdyby wieża była z
kamienia. Aleutrzymamy się, jeżeli ten motłoch nie zaopatrzy się w jakieś działa.Spojrzał na
mnie, a ja aż się wzdrygnąłem, przypomniawszy sobie, jak podczas bitwy pod Linden Lea sir
Ralph Murdac sprowadził machinę do wyrzucania wielkich głazów i jak owe potężne pociski
wyrzucane z odpowiedniej odległości dziurawiły drewniane ściany.Josce wyglądał na
uspokojonego.–Może zejdziesz na dół i przemówisz do wszystkich – poprosił. – Myślę, że to
bypomogło.Robin patrzył na niego dłuższą chwilę.–Zejdę, ale najpierw muszę porozmawiać z
Alanem – odezwał się w końcu. Josce pochylił łysiejącą głowę.–Dziękuję. Zwołam ludzi –
rzekł i uniósł chałat, żeby nie potknąć się na schodach. Kiedy zniknął, Robin ujął mnie pod
ramię.–Musisz się stąd wydostać, Alanie. Dasz radę uciec. – Spojrzałem na niego
zniedowierzaniem, a on ciągnął: – Odczekasz do północy, a potem weźmiesz linę z
magazynu,spuścisz się po ścianie i przepłyniesz Ouse. Nawet jeśli cię złapią, jako
chrześcijanin będzieszbezpieczny.–Moglibyśmy uciec obaj – zaproponowałem, choć
wiedziałem, co odpowie.–Ja nie mogę – rzekł Robin, patrząc mi prosto w twarz. – Potrzebuję
Reubena. On ma pieniądze i kontakty. Muszę go pilnować jak oka w głowie albo… –
Westchnął. – Myślę, że będzie ciężko, naprawdę ciężko. Dlatego nalegam, żebyś uciekł dziś
w nocy. To nie twoja walka.Uniosłem hardo głowę i spojrzałem w jego płonące srebrne
oczy.–Kiedy zaciągałem się u ciebie na służbę, panie – powiedziałem – przysięgałem, żebędę
ci wierny aż do śmierci. Nie złamię tej przysięgi. Jeśli tu zostaniesz, ja zostanę z tobą.–Jesteś
idiotą, Alanie – dodał Robin – sentymentalnym idiotą. Ale dziękuję ci. –Uśmiechnął się i
klepnął mnie w ramię. – Niech będzie, jak chcesz. A teraz powinienem zejśći zagrzać do
walki śmiałych wojowników Izraela.Poszedł, ja zaś zostałem na górze i, patrząc w ciemność,
zastanawiałem się, czy nie popełniłem ogromnego, może nawet śmiertelnego błędu.
Dziedziniec wydawał się spokojniejszy; w świetle kilku płonących pochodni widziałem, jak
setki ludzi przygotowuje sobie posłania pod ścianami zamkowych budynków, a pozostali,
uzbrojeni w stare włócznie itopory, stoją na straży niczym regularni żołnierze. Mnich w bieli
zniknął, sir Ryszarda Malbęte też nie było nigdzie widać. Spojrzałem w prawo na
atramentowo czarną Ouse i zobaczyłem, że między podnóżem wieży a rzeką zapłonęło
dziesiątki ognisk. Opętani nienawiścią do Żydów szaleńcy wcale się nie rozpierzchli. Wręcz
przeciwnie – zaczęło ich przybywać i ktoś nimi kierował, niewątpliwie jakiś żołnierz, bo
otoczyli nas jak oblężnicza armia. Wbrew temu, co mówił Robin, nie byłoby mi łatwo uciec.
Żądny krwi tłum nie rozszedł się, ludzie nie wrócili do swoich domów. Nieco się uspokoili z
nadejściem nocy, ale zostali. A rankiem będą próbowali wedrzeć się do wieży. Czekała nas
walka. Opuściłem dłonie na rękojeści sztyletu i miecza po moich bokach. Jeśli nazajutrz mam
umrzeć, zabiorę ze sobą paru tych szaleńców, powiedziałem sobie, ale w brzuchu poczułem
bryłę lodu, od której przeszedł mnie dreszcz.W tej chwili drobna dłoń dotknęła mej ręki i aż
podskoczyłem jak wystraszony zając. Wyszarpnąłem sztylet gotowy do ataku, ale
zobaczyłem, że obok mnie stoi Ruth i podaje mi dymiącą drewnianą miskę.–Nigdy nie
podkradaj się do nikogo – upomniałem ją. – Omal cię nie zabiłem. Zmarszczyła brwi.–
Przepraszam, że cię wystraszyłam – odparła.–Nie wystraszyłaś – burknąłem, nadal
rozdrażniony. – Po prostu obserwowałemwrogów i obmyślałem strategię na jutro. –
Pożałowałem tych pompatycznych słów, ledwie jewypowiedziałem.Nie odezwała się, tylko
podała mi miskę z gulaszem rybnym i pokazała gestem, bym jadł. Usiadłem, oparłem się
plecami o drewnianą ścianę i sięgnąłem po łyżkę. Ruth przykucnęła obok i patrzyła, jak jem.
Gulasz był wyśmienity i byłem zaskoczony, że w tych okolicznościach komuś chciało się
przygotować gorący posiłek. Uśmiechnąłem się do dziewczyny, a ona odwzajemniła się tym
samym. Znów byliśmy przyjaciółmi.–Jeszcze ci nie podziękowałam, że nas tu przywiozłeś –
powiedziała. Jej brązowe oczybłysnęły nad woalką ciepłem i wdzięcznością. – Byłam
przerażona, a ty okazałeś się mężny,jak Jonatan walczący z Filystynami…Patrząc w te dwa
głębokie oceany nad woalką, zacząłem tracić apetyt.–Żaden ze mnie Jonatan – mruknąłem. –
Robiłem tylko, co do mnie należało…Nie zdołałem wykrztusić nic więcej. Bardzo się
cieszyłem, że Ruth uważa mnie za bohatera, ale zarazem miałem nadzieję, że w ciemności nie
dostrzeże rumieńców na moich policzkach.–Zostaniesz i obronisz nas przed nimi? – Wskazała
głową w stronę dziedzińca.Odstawiłem pustą miskę i wziąłem ją za rękę.–Moja pani –
odparłem, nieco za głośno jak na nocną ciszę. – Będę cię chronił przedtymi złymi ludźmi
nawet kosztem własnego życia. Nie zrobią ci krzywdy.Uniosła drugą rękę do mego policzka i
delikatnie go pogłaskała.–Dziękuję ci, Alanie – rzekła cicho.Dziś, po ponad czterdziestu
latach, wzdragam się na myśl o buńczucznych obietnicach, jakie składałem w młodości.
Niewiele pamiętam z tego, co stało się potem, ale muszę sobie przypomnieć, bo dzięki temu
może zdobędę przebaczenie naszego Pana za moje grzechy z owych mrocznych dni.Zszedłem
za Ruth po spiralnych schodach, z lubością patrząc na jej wiotką kibić i kołyszące się biodra.
Na dole właśnie trwało zebranie zdolnych do walki mężczyzn zgromadzonych w wieży. Nie
wyglądali na silną armię. Było ich około czterdziestu, w wieku od czternastu do
pięćdziesięciu lat, i niemal wszyscy wyglądali na przerażonych i zagubionych. Ruth się
wymknęła, a ja patrzyłem, jak Robin – uosobienie pewności siebie -wyszedł na środek
pomieszczenia i stanął na starej drewnianej skrzynce, by wszyscy go dobrze widzieli. Przez
ramię przewiesił sobie kuszę i zaczął, jak sam to określił, „zagrzewać do walki śmiałych
wojowników Izraela”.–Posłuchajcie mnie, przyjaciele – zaczął. – Nadstawcie uszu, a
przekażę wam dobrewieści o naszej sytuacji.Żydzi spojrzeli na niego zdziwieni, jakby stanął
między nimi kolejny szaleniec.–Mamy szczęście – oznajmił Robin donośnie. Wśród
zebranych rozległy się szmery iszepty. – Mówię, że mamy szczęście, bo jesteśmy tu…Z
nieregularnego kręgu, który uformował się wokół Robina, wystąpił potężny mężczyzna w
ciemnoniebieskim chałacie i z gęstą rudą brodą i przerwał mu gniewnym głosem:–Mamy
szczęście? Szczęście, że ścigali nas przez całe miasto? Że wygnali nas z domów, że
zaszlachtowali naszych przyjaciół i krewnych? Że ukradli nasze srebro?–Macie szczęście, że
żyjecie – odparł chłodno Robin. – Macie szczęście, że ta zgraja szaleńców nie rozerwała was
na strzępy. – Wśród zebranych rozległy się gniewne okrzyki. – Ale poza tym – ciągnął Robin
spokojnie – macie szczęście także pod innymi względami. Po pierwsze, jesteśmy w wieży,
warowni, w której garstka rycerzy może obronić się przed znacznie większą armią. A my
mamy rycerzy. Widzę przed sobą odważnych mężów, którzy chcą walczyć jak rycerze i jeśli
trzeba, zginąć w obronie swoich rodzin, swojej dumy i honoru. – Dostrzegłem, że kilku
Żydów kiwa głowami. – Widzę przed sobą odważnychmężów gotowych do walki i dlatego
mówię, że mamy szczęście. Z takimi ludźmi jak wy możemy bronić tej wieży do końca
świata. Mamy strawę, wodę i piwo i mamy dzielnych ludzi. Więc powiadam wam: mamy
szczęście.Zauważyłem, że nastrój wyraźnie się zmienił. Widywałem to podczas innych
przemówień Robina. Potrafił porwać ludzi, potrafił sprawić, że czuli się lepsi, niż byli
naprawdę. Żydzi wyprostowali się, wciągnęli brzuchy i unieśli głowy. Dostrzegli w sobie
wojowników, a nie owce pędzone przez pełny nienawiści tłum.–Mamy też to – powiedział
Robin, zdejmując kuszę z ramienia i wznosząc ją w górę. –Mamy ponad trzy tuziny takich
kusz i dość bełtów, by posłać ponad tysiąc dusz do piekła.Uzbrojeni możemy z łatwością
przetrwać to szaleństwo, które ogarnęło mieszczan. Możemypowstrzymać diabła, póki nie
nadejdzie pomoc. Powtarzam wam więc, mamy szczęście.Żydzi zaczęli wznosić okrzyki na
jego cześć. Jeszcze kilka chwil temu stali jak stado przerażonych owiec, a teraz uważali się za
drużynę dzielnych wojowników.–Słuchajcie mnie uważnie, przyjaciele – ciągnął Robin. – Ta
broń jest bardzo prosta wużyciu, ale śmiercionośna.Mówiąc to, pokazywał im, jak naciągnąć
kuszę. Napotkałem jego wzrok, a on posłał mi porozumiewawczy uśmieszek i mrugnął.Kusza
oczywiście jest prostą bronią. Sztywną cięciwę naciąga się siłą całego ciała. Potem stawia się
prawą stopę w strzemieniu na końcu kuszy i ciągnie cięciwę obiema rękami, zarazem
prostując nogę, póki cięciwa nie zaczepi się o dwa żelazne zęby na końcu. Wtedy kładzie się
bełt w rowku, podnosi kuszę do ramienia, celuje i pociąga za spust. Spust odsuwa żelazne
ząbki i uwalnia cięciwę, a ta mknie do przodu, wypychając bełt z zabójczą szybkością. Z
bliska to dość celna broń i wystarczająco silna, by z pięćdziesięciu kroków przebić kolczugę.–
Zdejmij kaptur, Alanie – powiedział do mnie Robin.Stałem pod ścianą, starając się wyglądać
na pewnego siebie, ale usłyszawszy jego słowa, poczułem, że serce mi zamiera. Wiedziałem,
co chce zrobić, lecz posłusznie zdjąłem z głowy kaptur i trzymałem go jak najdalej od mego
ciała, tuż przy ścianie z nieociosanych drewnianych desek.Rozległ się świst i bełt zakończony
żelaznym grotem wyrwał mi kaptur z ręki, przybijając go do drewna.–Widzieliście? – rzekł
Robin. – Teraz ustawcie się w szeregu i każdy będzie mógłstrzelić raz do kaptura. – Posłał mi
złośliwy uśmiech. – Potem Alan wyda każdemu z waskuszę.Noc minęła spokojnie.
Wprawdzie jeden z Żydów postrzelił się z kuszy w stopę i koledzy musieli go wynieść,
drwiąc niemiłosiernie z nieudolnego kamrata, lecz poza tym nic szczególnego się nie
wydarzyło. Ułożyłem się na posłaniu pod ścianą i choć bez kaptura było mi zimno w głowę,
natychmiast zasnąłem. Obudziłem się o świcie. W ciągu nocy przybyło mieszczan
oblegających warownię – u stóp wieży było ich co najmniej pięć może nawet sześć setek. Od
czasu do czasu wykrzykiwali jakieś obelgi lub groźby, ale poza tym nas ignorowali.Wciąż nie
było śladu po załodze zamku ani po sir Johnie Marshalu, szeryfie Yorkshire. Ponoć kiedy
pierwsi uciekinierzy przybyli do wieży, była w niej jeszcze garstka zbrojnych, ale wynieśli
się, kiedy w warowni zaczęli się chronić kolejni Żydzi. Dlaczego opuścili posterunki? Czyżby
mieli rozkaz zostawić wieżę Żydom? Czy ktoś chciał zwabić wszystkich Żydów w jedno
miejsce, gdzie łatwiej można było ich wybić?Słońce stało wysoko na niebie, mniej więcej w
połowie drogi do zenitu, a dzwony Yorku wzywały na tercję, kiedy brat Ademar, szalony
mnich w bieli, zaczął znów przemawiać, prawiąc o Bogu i diable, o świętej pielgrzymce i
śmierci Żydów. Tak jak poprzedniego wieczoru, stał przy nim rycerz Malbęte. Nie byłem w
stanie usłyszeć wszystkich słów mnicha, ale niesione bryzą fragmenty nienawistnej mowy
docierały do mnie niczym odór zgnilizny. Publiczność wszakże wydawała się zadowolona. W
pewnej chwili kazał wszystkim uklęknąć i pobłogosławił zebranych, następnie polecił im
odmówić Ojcze Nasz, po czym wrócił do swej przemowy i walenia w ziemię krzyżem.Robin
podzielił Żydów na trzy piętnastoosobowe kompanie, złożone z ludzi w różnym wieku i
różnych umiejętności. Jedna zawsze miała odpoczywać na parterze, a pozostałe dwie stać na
straży i bronić zamku. Mieliśmy dość kusz, by starczyło dla wszystkich, znalazło się też kilka
mieczy, a nawet dwie włócznie.–Kiedy podejdą – tłumaczył Robin kompaniom, które jako
pierwsze miały bronićwieży – będą pewni siebie. Dopuścimy ich bardzo blisko, bliżej niż to
bezpieczne, a potemrozbijemy. Jeśli szczęście będzie nam sprzyjać, pożałują, że podnieśli na
nas rękę. Czywszyscy zrozumieli?Rozległy się potwierdzające pomruki.–I tak powtórzę.
Kiedy ruszą, pozwalamy im podejść blisko. Nikt nie strzela, póki niewydam rozkazu. Jeśli
ktoś strzeli wcześniej, osobiście zrzucę go z muru na pożarciechrześcijanom.
Jasne?Mężczyzna, który poprzedniego wieczoru przerwał Robinowi, mruknął coś w swoją
bujną rudą brodę, ale Robin spojrzał na niego twardo i Żyd natychmiast zamilkł. W
gromadzie wojowników dostrzegłem Reubena, z którym wymieniliśmy
porozumiewawczeuśmiechy. Wyglądał na zmęczonego, ale trzymał kuszę tak pewnie, jakby
się z nią urodził.–Teraz pozostaje nam tylko czekać – podsumował Robin i usiadł w cieniu
blanek.Wyprostował długie nogi i nasunął kaptur na oczy, najwyraźniej szykując się do snu.
Przyprawej ręce położył nienaciągniętą kuszę i uniósłszy lewą róg kaptura, zerknął na mnie. –
Miej oko na wszystko, Alanie – powiedział i ziewnął. – Jeśli nic się nie wydarzy, obudź
mnieza dwie godziny.Ledwo skończył mówić, zasnął.Żydzi byli zdumieni jego nonszalancją,
ale po chwili sami zaczęli szukać wygodnych miejsc pod blankami. Rozdano strawę i bukłaki
z winem, a niektórzy mężczyźni zaczęli cicho śpiewać piosenkę, jakiej jeszcze nigdy nie
słyszałem. Ta niezwykła muzyka nie trzymała się reguł sztuki, której uczyłem się z takim
trudem u mego mistrza – francuskiego trubadura Bernarda de Sezanne'a, który teraz służył
Eleonorze Akwitańskiej, matce króla Ryszarda – a jednak była naprawdę piękna.Zasłuchany
w żydowską pieśń, wyjrzałem nad blankami na tłum chrześcijańskich głupców słuchających
nienawistnych kazań brata Ademara. Poprawiłem miecz i sztylet, a naładowaną kuszę
oparłem o blanki. Bywały chwile, kiedy rozumiałem nieufność Robina wobec wiary – chwile
takie jak ta, kiedy święty przedstawiciel Boga na ziemi podburzał chrześcijan do rzezi
sąsiadów – ale w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że to nie nauki Jezusa tu zawiniły. Zło
nie pochodziło od Niego, musiało pochodzić od diabła albo z grzechu pierworodnego. Tylko
Chrystus mógł zbawić świat od zła, tego byłem pewien. No, prawie pewien.Atak nastąpił
wczesnym popołudniem. Jednym uchem słuchałem pomruków tłumu smaganego słowami
Ademara, a Robin delikatnie chrapał u mych stóp. Pomruki brzmiały jak szum fal
rozbijających się o kamienny brzeg. Na swój sposób było to kojące, po prostu jeden
niekończący się dźwięk, na pozór niezwiązany z żadnym złem. Nagle na dziedzińcu zaczął się
ruch. Brat Ademar zakończył długą tyradę głośnym okrzykiem, a ludzie zaczęli ryczeć
donośniej niż do tej pory. Mnich zniknął wśród tłumu słuchaczy. Malbęte sunął przez ciżbę
śladem Ademara, otoczony półtuzinem zbrojnych odzianych w szkarłatno-błękitne kaftany,
barwy swojego pana.Mnich wychynął z tłumu przy bramie dziedzińca, u wejścia na ścieżkę
prowadzącą do wieży, i odwrócił się, by wykrzyknąć ostatnie wezwanie. Z tej odległości
słyszałem go wyraźnie i pamiętam, że ryknął:–Te wszy, które zabiły Chrystusa, trzeba zetrzeć
z powierzchni ziemi! Trzeba ichzgładzić! Bóg tego chce! Bóg tego chce!Tłum odpowiedział
kolejnym gromkim okrzykiem, Ademar zaś uniósł drewniany krzyż i ruszył na drewniany
mostek kilka jardów od wieży. Z dzikim wyciem, od którego zamarło mi serce, gromada
chrześcijan, dobrych obywateli Yorku, ruszyła jego śladem niczym rzeka.Już dawno
obudziłem Robina, który teraz rozstawiał kompanię Żydów wzdłuż blanek i dodawał im
otuchy. Każdy z nich ściskał w ręku kuszę, ale wielu wyglądało na przerażonych.–Nie
strzelać! Nie strzelać! – wołał Robin, próbując przekrzyczeć głębokie
dudnienienienawistnego tłumu poniżej. – Kiedy dam znak, zgnieciecie to robactwo, ale nie
wcześniej.Zachowajcie spokój, póki nie wydam rozkazu. Nie strzelać!O dziwo, żaden Żyd nie
strzelił z kuszy ani nie rzucił włócznią czy kamieniem.–Czekajcie! Czekajcie! – krzyczał
Robin i nagle zrobił coś dziwnego. Odłożył kuszę,sięgnął po kamień z jednego ze stosów
ułożonych wokół blanki i, przycisnąwszy go do piersi,wyjrzał ponad murem na gęstniejący
tłum.Mnich w białym habicie stał przed chronionymi żelazną sztabą wrotami wieży, łomotał
w dębowe drzwi końcem swego krzyża i nakazywał Żydom, by je otworzyli w imię
Chrystusa. Robin wychylił się nad murem, uniósł wielki kamień, chwilę odczekał, by dobrze
wycelować, i spuścił głaz prosto na głowę Ademara.Czaszka mnicha pękła jak rozbite jajo,
spryskując krwią i kawałkami mózgu zakurzone deski mostka. Ciało osunęło się, drgnęło
kilka razy, a potem znieruchomiało.Przysięgam, przysięgam na Maryję Matkę Bożą, że w
jednej chwili opętany tłum zamilkł i znieruchomiał, wstrząśnięty śmiercią duchownego.
Wtedy Ryszard Malbęte, który stał pośrodku ciżby, uniósł miecz i ryknął:–Zabić ich, zabić
ich wszystkich. – Ludzie jęknęli jak z wielkiego bólu i znów zaczęli przeć naprzód.–Strzelać
– krzyknął Robin. – Teraz! Przeładować i znów strzelać.Obrońcy strzelili jak na komendę i
grad czarnych bełtów pomknął w dół prosto na tłum. Dziesiątki chrześcijan padło przed
wrotami wieży od okrutnych ran w szyję, barki i głowę. Jakiś mężczyzna w czerwonym
kapturze bluzgający na Żydów dostał prosto w oko, opadł na kolana i został stratowany przez
tłum. Część naszych ludzi, naśladując Robina, po wystrzeleniu z kuszy brało kamienie z
kupek przy blankach i zrzucało je na napastników. Inni przeładowywali kusze, wychylali się
za mur i raz za razem strzelali w ludzką masę poniżej. Na stoku pod wieżą było coraz więcej
rannych i martwych mieszczan, wśród nich kilka kobietporwanych ogniem fanatyzmu.
Kolejni chrześcijanie sunęli chybotliwym mostkiem z dziedzińca, zajmując miejsca
powalonych sąsiadów, kłębiąc się wokół kutych żelazem wrót i waląc w nie toporami,
mieczami, a nawet drewnianymi drągami. Nie mieli szans. Czarne bełty leciały jeden za
drugim, siejąc spustoszenie.Robin stał obok mnie z naciągniętą kuszą w ręku i szukał w
tłumie konkretnego celu. Wiedziałem, o kogo mu chodzi. Ryszard Malbęte, otoczony
zbrojnymi, nawoływał ludzi, by parli naprzód, bo „Bóg tego chce!”Dostrzegłszy go, Robin
uniósł kuszę, wycelował i strzelił. Bełt pomknął prosto do celu, ale w ostatniej chwili zbrojny
stojący obok Malbęte'a podniósł tarczę w kształcie latawca i bełt uderzył z głuchym
stuknięciem jakiś cal czy dwa poniżej łukowatej górnej krawędzi. Robin zaklął i wyciągnął
kolejny bełt. Zobaczyłem, że Malbęte patrzy prosto na nas. Jego lisie oczy błysnęły
szaleństwem, a w końcu zaczął się wycofywać. Przeciskał się przez tłum niczym węgorz,
lekko pochylony. Jeszcze raz obrzucił nas nienawistnym spojrzeniem, po czym odwrócił się i
zniknął na dziedzińcu za mostkiem.Walka wciąż trwała, ale widać było, że pod gradem
naszych strzał i kamieni zapał mieszczan słabnie. Jakiś młodzieniec o twarzy pełnej
religijnego uniesienia w desperacji próbował wspiąć się po ścianie wieży. Użył do tego
dwóch noży, które wbijał w drewno, by mieć się czego przytrzymać. Wychyliłem się za mur i
strzeliłem mu z kuszy w gardło. To był mój pierwszy strzał i patrzyłem z uczuciem pewnego
żalu, jak młodzieniec odpada od ściany, stacza się po stoku i, szarpiąc brzechwę strzały
wystającą mu z szyi, dusi się własną krwią.Wreszcie znieruchomiał i niemal w tej samej
chwili mieszczanie zawrócili do mostka, podtrzymując swoich rannych. Na zakrwawionej
trawie u naszych stóp leżało ponad dwadzieścia ciał. Kilku Żydów strzeliło w plecy
wycofujących się, ale nie trafili, a Robin krzyknął:–Przestańcie strzelać! Oszczędzajcie
amunicję.Nagle staliśmy się drużyną uśmiechniętych, wiwatujących mężczyzn. Chociaż
zdyszani i spoceni z wysiłku, przeżyliśmy i – przynajmniej na razie – odnieśliśmy
zwycięstwo.Głośne, niemal rozsadzające czaszkę stukanie zaczęło się wkrótce po tym, jak
ostatni mieszczanin wycofał się na dziedziniec, i trwało od wielu godzin. Gorsza niż sam
hałas była świadomość tego, co budują – drabiny. Nie pokonaliśmy ich całkiem w krwawym
starciu u wrót wieży, mieli wrócić, i to lepiej przygotowani.Jednak Żydzi się radowali. Kiedy
jedna kompania została wysłana na dół na odpoczynek i zastąpiła ją nowa, rozległy się śpiewy
i żarty, a wojownicy wyolbrzymialiliczbę osobiście zabitych chrześcijanin. Ja również
zszedłem na dół. W pogrążonej w półmroku jadalni dostałem chleb z serem i kufel piwa od
Ruth. Dziewczyna promieniała szczęściem, jej oczy błyszczały, kiedy podawała jedzenie
głodnym mężczyznom. Niewątpliwie uważała walkę za zakończoną, a ja nie mogłem zdobyć
się na to, by pozbawić ją złudzeń – dobrze wiedziałem, że czeka nas znacznie cięższy bój,
nim będziemy mogli ogłosić ostateczne zwycięstwo. Wiedziałem też, że śmierć wielu
chrześcijan jeszcze bardziej wzburzy mieszczan i Żydzi mogą mieć poważne problemy, kiedy
sir John Marshal i jego żołnierze w końcu wrócą.Robin zastał mnie podczas drzemki pod
ścianą jadalni. Towarzyszyli mu Reuben i trzech innych Żydów, wszyscy uzbrojeni w miecze
i tarcze. Takiego miecza, jaki miał Reuben, jeszcze nie widziałem – był bardzo wąski, niczym
sztylet, i lekko zakrzywiony. Zacząłem się zastanawiać, czemu mężczyzna chce nosić taką
delikatną, iście kobiecą broń.–Wkrótce znów zaatakują – zaczął Robin bez żadnych wstępów.
– I to ze wszystkichstron, bo użyją drabin. – Spojrzał na trzech mężczyzn, którzy przyszli z
Reubenem. – Możemyich powstrzymać, ale gdyby przedarli się przez blanki, ty, Alanie, z
pomocą Reubena i tychzacnych mężów musicie ich przegonić. Całą piątką trzymajcie się z
dala od bitwy iwypatrujcie, czy gdzieś się nie przedrą. Macie być jak korek w butelce i
wypełnić wszelkieewentualne luki naszej obrony. Jasne?Kiwnąłem głową, a Robin
wyszczerzył zęby w uśmiechu.–Świetnie. Alanie, jesteś dowódcą, nasz los spoczywa w
twoich rękach – powiedział iodszedł, my zaś wdrapaliśmy się na górę.Było już dobrze po
południu i nawet w słabym marcowym słońcu na dachu panowało przyjemne ciepło. Gdy
rozstawiliśmy się co piętnaście kroków wzdłuż czterech ścian, zrozumiałem, czemu Robin
postanowił nas tu umieścić. Gdyby wróg przedarł się przez blanki, nasza piątka mogłaby go
dopaść w mgnieniu oka i zepchnąć z powrotem. Wyjąłem mój stary miecz i zacząłem go
ostrzyć. Zgrzyt metalu o kamień stanowił przeciwwagę dla stukania dochodzącego z
dziedzińca, a wszystko razem tworzyło jakąś nieziemską wojenną muzykę. Zorientowałem
się, że dopasowuję ruchy osełki do odgłosów młotków. Wtem, ni z tego, ni z owego, stukanie
ustało.Wstałem i podszedłem do blanek, ale moim podkomendnym kazałem zostać na
miejscach. Na dziedzińcu wciąż roiło się od ludzi, ale tym razem było wśród nich więcej
zbrojnych w szkarłacie i błękicie, a mniej mieszczan. Widziałem, jak podają sobie drabiny
nad głowami, a potem nagle rozległ się sygnał trąbek i ludzka masa ruszyła w stronę wieży.–
Nadchodzą! – krzyknął ktoś. Obejrzałem się i dojrzałem zacięte twarze żydowskichobrońców.
Stali z dłońmi zaciśniętymi na kuszach, zapierając się nogami o drewnianą podłogę, jakby
oczekiwali bezpośredniego ataku. Robin przypominał im, żeby nie strzelali.–Czekajcie, aż
zaczną atakować! – krzyczał. – Czekajcie na mój sygnał!Atakujący podzielili się na dwie
grupy i minąwszy kute żelazem wrota, przy którychpokonaliśmy ich poprzednio, obchodzili
wieżę z lewej i prawej, trzymając się z dala od zasięgu kusz. Niektórzy wykrzykiwali obelgi
pod naszym adresem, inni machali mieczami i wykonywali obsceniczne gesty, jeszcze inni po
prostu nas ignorowali. Ustawili się w dwóch luźnych gromadach na zachód i na północ od
brzegów Ouse, na kawałku płaskiego gruntu tuż przed miastem. Nagle z grupy północnej
wystąpił jakiś mężczyzna, któremu towarzyszył zbrojny z białą flagą. To był sir Ryszard
Malbęte. Zobaczyłem, jak Robin sięga po bełt do płóciennego kołczanu u pasa, a Josce
kładzie mu rękę na ramieniu, by go powstrzymać.–Posłuchajmy, co ma do powiedzenia –
powiedział stary Żyd.Robin zmarszczył czoło, ale zostawił bełt w kołczanie.–Żydzi z Yorku!
– zawołał Malbęte. – Żydzi z Yorku! – powtórzył głośniej. –Wypuśćcie chrześcijańskie
dzieci, które porwaliście, i wyjdźcie z Wieży Króla, a okażemywam łaskę.Na dachu wieży
rozległ się szmer zdumienia.–Jakie dzieci? – krzyknął ktoś. – O czym ty mówisz? Rozum ci
odjęło?–Wypuśćcie dwóch chłopców, których porwaliście, dwa chrześcijańskie
aniołki.Oddajcie ich matce, a okażemy wam łaskę – odpowiedział sir Ryszard.Josce podszedł
do blanek, złożył dłonie wokół ust i krzyknął:–Nie porwaliśmy żadnych chrześcijańskich
dzieci. Ten, kto tak mówi, łże. Nie ma tużadnych dzieci chrześcijan. Dlaczego z nami
walczycie?Malbęte odwrócił się w stronę tłumu. Jakiś zbrojny podszedł do niego i wzniósł
tarczę, by chronić plecy swojego pana.–Zamordowali ich! – wrzasnął rycerz. – Zamordowali
nasze małe aniołki. Czy mamyzostawić ich w spokoju? Czy mamy odejść i pozwolić, by ci
dzieciobójcy, ci niewierni, dalejuprawiali swoją czarną magię?Tłum ryknął jednym głosem
gromkie „Nieee!”, rozległ się sygnał trąbek i obie grupy mieszczan ruszyły w stronę wieży z
uniesionymi drabinami.Nie widziałem ataku, bo wróciłem do moich podkomendnych.
Staliśmy na dachu z wyciągniętymi mieczami, a hałas był wręcz ogłuszający – ryki
wściekłości atakujących mieszały się z krzykami rannych, świstem strzelających kusz i od
czasu do czasu uderzeniamimieczy o tarcze. Wszystkie trzy kompanie znalazły się na górze,
by bronić wieży, ale ja i moi ludzie trzymaliśmy się z dala od największego zamieszania.
Ilekroć drabina oblegających pojawiała się na blankach, Żydzi natychmiast podbiegali w
tamtą stronę i strzelali znów, by ją oczyścić z napastników. Potem któryś z nich chwytał
drabinę i odpychał od ściany. Pojawiała się kolejna i sytuacja się powtarzała. Robin strzelał
pewnie, ale oszczędnie. Wiedziałem, że miał tylko dwa tuziny bełtów, a kołczan był już w
połowie pusty.Nasi kusznicy byli pełni zapału, ale napastników były setki i mieli dziesiątki
drabin, toteż czas między pojawieniem się na blankach szczytu drabiny a jej odrzuceniem
przez Żydów zaczął się wydłużać. Raz po raz zza blanki wychylała się głowa i wreszcie od
zachodu na dach wdarli się pierwsi napastnicy. W mgnieniu oka było ich pół tuzina, a kolejni
przeskakiwali przez blanki i zrywali się na równe nogi z bronią w ręku.Moi ludzie rzucili się
w ich stronę, a ja biegłem na przodzie z mieczem w prawej ręce i sztyletem w lewej. Jednego
z napastników ciąłem mieczem w chwili, kiedy podnosił się z ziemi, a drugiemu wbiłem
sztylet w brzuch. Poczułem, jak gorąca krew oblewa mi pięść, wyciągnąłem ostrze i cofnąłem
miecz. Zablokowałem nim cios w moją głowę i pchnąłem napastnika sztyletem. Usłyszałem
tuż przy uchu potworny krzyk. Poruszałem się automatycznie, blokując i tnąc, nie
zastanawiając się nad ruchem, który właśnie wykonywałem. Jak zwykle zatraciłem się w
walce, czułem, jakby ktoś inny sterował moim ciałem. Dzięki latom ćwiczeń moje ciało
reagowało mechanicznie. Nie myślałem o niczym, po prostu ciąłem, blokowałem,
wykonywałem pchnięcia i uniki, stojąc pośród wrogów. A każde moje pchnięcie kończyło się
śmiercią lub okaleczeniem napastnika. Zaszło mnie od tyłu kilkunastu zbrojnych, ale
zostawiłem ich Reubenowi i innym blokującym, a sam parłem naprzód, do szczytu drabiny.
Pośliznąłem się na plamie świeżej krwi, odzyskałem jednak równowagę i ciąłem w twarz
jednego napastnika, a potem drugiemu obciąłem rękę, w której trzymał miecz. W końcu
oczyściłem przestrzeń przed sobą i stanąłem u szczytu drabiny. Za plecami słyszałem sapanie
Reubena i jego towarzyszy walczących z wrogami, których zraniłem, ale nie zważałem na ich
wysiłki. Głowa kolejnego napastnika wychyliła się zza ściany, więc ciąłem mieczem,
podrzynając mu gardło. Kiedy spadał, charcząc i brocząc krwią, pojawił się następny, którego
dźgnąłem w oko sztyletem. Szarpnął się w tył, a ja uderzyłem mieczem w bok zakutej w hełm
głowy. Musiałem go ogłuszyć, bo puścił drabinę i poleciał w dół jak kamień, strącając dwóch
kolejnych z drewnianych szczebli. Na drabinie pozostał tylko jeden człek, który widząc
spadających towarzyszy, ani myślał wspinać się wyżej. Opuściłem miecz, chwyciłem za
górny szczebel i potrząsnąłem drabiną, dopóki i on nie zeskoczył, a potem odepchnąłem od
ściany.Odwróciłem się, by zobaczyć, co z moimi ludźmi. Na dachu było aż gęsto od
martwych napastników – mieszczan i zbrojnych. Kilku kolejnych jęczało i zwijało się w
śmiertelnych drgawkach. Jeden ze zbrojnych klęczał, ciężko ranny, a dwaj Żydzi, krzyczący z
wściekłości, cięli mieczami jego ręce, którymi próbował się osłonić. Trzeci Żyd stał
nieopodal, chwiejąc się lekko. Na boku, w miejscu, gdzie dosięgnął go miecz wroga,
czerwieniła się wielka krwawa plama. Umierał z oczyma szeroko otwartymi ze strachu, a
szkarłatna plama rosła, aż przemoczyła cały bok tuniki. Wreszcie osunął się na kolana, opadł
twarzą na drewniany dach i legł nieruchomo. Reuben toczył zaciekły pojedynek z odzianym
w zbroję rycerzem. Zakrwawione ostrze jego miecza śmigało w powietrzu. Spadło z góry i
cięło wroga najpierw po kostkach, potem po oczach, by wreszcie świsnąć koło szyi. W
pierwszej chwili chciałem pospieszyć mu z pomocą, ale uznałem, że jej nie potrzebuje.
Rycerz nie miał szans, jego niezdarne machnięcia ciężkim prostym mieczem nawet nie
zbliżały się do Reubena. W mgnieniu oka nastąpił koniec: Reuben zrobił dwa kroki naprzód,
jednym cięciem po nadgarstku wytrącił rycerzowi broń, a potem płynnym ruchem przeciągnął
zakrzywione ostrze po jego szyi. Żołnierz opadł na kolana, chwycił się rękoma za gardło, a
życie uciekało z niego wielką czerwoną fontanną.Skończył się też szturm. Napastnicy zostali
odparci i teraz wracali na dziedziniec. Wychyliwszy się zza blanek, zobaczyłem dziesiątki
martwych ciał; niektóre naszpikowane strzałami, niczym upolowane dziki. Było też mnóstwo
rannych, którzy nie byli w stanie iść. Wielu miało połamane nogi po upadku z drabiny. Żydzi
byli bezlitośni, a Robin nawet nie próbował ich powstrzymać. Ładowali kusze, wychylali się
zza blanek i strzelali do rannych. Zabitych i ranionych wrogów zrzucili z wieży na trawiaste
zbocze u jej stóp.Po naszej stronie również były ofiary. Poza moim podkomendnym, którym
zajęli się jego towarzysze, poległo dwóch innych Żydów przeszytych włóczniami, a kilku
innych zostało rannych, gdy odpychali drabiny od ściany. Ponieśliśmy jednak niewielkie
straty i przede wszystkim znów zdołaliśmy odeprzeć atak.W wieży zapanował jeszcze
bardziej bojowy nastrój. Żydzi, pokrzepieni dwukrotnym triumfem, nie kryli radości. Ja
natomiast, jak zawsze po walce, byłem bliski łez. Kiedy minęło bitewne podniecenie i serce
wróciło do normalnego rytmu, poczułem wielki ciężar na duszy i żal z powodu tych
wszystkich chrześcijan, którzy nie doczekają kolejnego wschodu słońca. Upadłem na kolana i
modliłem się do Boga, by przyjął dusze zabitych i odpuścił im grzechy. Zmówiłem też krótką
modlitwę dziękczynną za to, by wyrazić wdzięczność, że tego dnia ocalił mnie z krwawej
łaźni. Potem zacząłem czyścić i oliwić broń. Wiedziałem, że rychło będzie mi znów
potrzebna.

ROZDZIAŁ 5

Tej nocy jedna kompania odpoczywała, a dwie pełniły straż. Pikiety wroga nadal stały wokół
wieży, widzieliśmy ludzi kręcących się w blasku ognisk, lecz atak nie nastąpił. Zamiast tego
mieszczanie rozpalili pośrodku dziedzińca wielkie ognisko i ustawili nad nim ogromny
kocioł, do którego nalali wody z rzeki. Woda grzała się przez kilka godzin, ale kiedy wreszcie
zawrzała, wokół ognia zebrał się tłum. Pomyślałem, że chrześcijanie warzą jakąś zupę, by
nakarmić setki ludzi, którzy przyszli popatrzeć, jak mordują Żydów z wieży. Myliłem się
jednak, bardzo się myliłem.W tłumie wokół kotła zobaczyłem dwóch mężczyzn w czarnych
szatach księżowskich i wysoką sylwetkę sir Ryszarda Malbęte'a. Jeden z księży odprawił
krótkie nabożeństwo -zaśpiewał kilka psalmów i zaintonował modlitwę. Nagle tłum zafalował
i ze środka wyrzucono jakiś pakunek, który wylądował na ziemi przy ognisku. Pakunek się
poruszył i wtedy dostrzegłem, że to mała dziewczynka, przerażona, okrutnie pobita i ciasno
związana.Ktoś za mną wydał z siebie przenikliwy krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem
korpulentnego Żyda w schludnym chałacie. Wyraźnie przerażony, wskazywał na skrępowaną
dziewczynkę na dziedzińcu. Po chwili otoczyli go ziomkowie. Jęli go pocieszać i próbowali
odciągnąć od blanek.–To jego córka – usłyszałem znajomy głos. Spojrzałem na Robina, który
stał obokmnie z ponurą miną. – Nie wiem, co zamierzają jej zrobić, ale lepiej, żeby tego nie
oglądał –dodał beznamiętnym tonem.Jakiś młody Żyd wychylił się za blanki i krzyknął w
ciemność, w stronę najbliższego ogniska:–Hej, chrześcijaninie! Hej, ty.Nikt nie odpowiedział.
Mężczyzna wychylił się jeszcze bardziej, tak że towarzysze musieli przytrzymywać go za
nogi.–Hej, chrześcijaninie, porozmawiaj ze mną – zawołał ponownie.Po chwili z ciemności
ktoś odkrzyknął:–Czego chcesz, przeklęty Żydzie? Przestań hałasować i daj nam spać.–Co się
dzieje na dziedzińcu? – nie ustępował młodzieniec. – Pojmali córkę złotnika Mordechaja. Co
jej chcą zrobić? Odpowiedz, chrześcijaninie, odpowiedz, na litość boską. Ona ma zaledwie
dziesięć lat i nikogo nie skrzywdziła.U stóp wieży trwała przyciszona narada. W końcu
rozległ się rechoczący śmiech i odezwał się jakiś inny głos:–To brudna Żydówka i trzeba ją
dobrze umyć. Ochrzczą ją i poślą jej duszę do Jezusa,który ani chybi skieruje ją do piekła,
gdzie jej miejsce!Rozległy się kolejne chichoty.Spojrzałem na dziedziniec, gdzie modlitwy
zdawały się dobiegać końca.–Jak daleko jest stąd do kotła? – spytał mnie Robin. – Dwieście
dwadzieścia jardówczy trochę więcej? – Mówił takim tonem, jakby pytał o pogodę.–Raczej
dwieście trzydzieści – odparłem, również siląc się na spokój. Ale kiedyzobaczyłem, co się
dzieje na dziedzińcu, ogarnęło mnie przerażenie.Dwaj zbrojni podnieśli związaną
dziewczynkę i w blasku ognia mignęła jej przerażona twarz. Z tłumu dobiegły pojedyncze
okrzyki. Ksiądz wykonał znak krzyża, zbrojni unieśli dziewczynkę wyżej, zamachnęli się i
wrzucili ją do wrzącej wody. Nawet dziś, po ponad czterdziestu latach, słyszę jej mrożący
krew w żyłach krzyk. Przeszył mą duszę niczym sztylet, a każdy mięsień mego ciała stał się
twardy jak żelazo. Ale Robin nie stał bezczynnie. Kiedy jęki cierpiącej dziewczynki poniosły
się echem wokół wieży niczym złe duchy na wietrze, wyciągnął strzałę z kołczanu, przyłożył
do łuku i jednym szybkim płynnym ruchem zwolnił cięciwę. Strzała pomknęła przez
ciemność prosto do celu, aż w końcu utkwiła w piersi nieszczęsnej dziewczynki. Krzyk ustał
tak nagle, jakby odcięto jej głowę. To był niesamowity strzał, niewiarygodnie celny,
zważywszy odległość i brak światła, a Robin jednak tego dokonał. Ludzie wokół kotła
zamarli – dopiero co patrzyli, jak żydowska dziewczynka krzyczy z bólu ile sił w płucach, a
teraz widzieli jej zwłoki pływające we wrzącej wodzie.Robin strzelił ponownie – i znów
niesamowicie – trafiając w brzuch księdza, który odprawiał nabożeństwo. Klecha patrzył z
niedowierzaniem na strzałę tkwiącą w jego grubym bebechu, a tłum rozpierzchł się świadomy
zagrożenia. Nigdzie nie było śladu Ryszarda Malbęte'a. Znów wziął nogi za pas, kiedy tylko
zaczęło robić się niebezpiecznie.Usłyszałem, jak Robin zaklął, i spojrzałem na niego.
Zaglądał do pustego kołczana i miotał kolejne przekleństwa. Została mu już tylko jedna
strzała, ta, którą trzymał w ręku. Napotkawszy mój wzrok, wzruszył ramionami, napiął
cięciwę i strzelił w zbrojnego, którybiegł przez dziedziniec, by skryć się w kaplicy. Strzała
trawiła mężczyznę w sam środek pleców, przebiła mu kolczugę i powaliła na ziemię. Robin
odwrócił się do mnie i rzekł:–Popełniłem błąd. Powinienem był zabrać więcej strzał, Alanie.–
Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam walczyć – zauważyłem.–To prawda, ale takie błędy mogą
kosztować życie – odparł z drwiącym uśmiechem, odwrócił się i zszedł po schodach na
dół.Tkwiłem na górze przez całą noc w jakimś obłąkańczym, bezcelowym hołdzie dla zabitej
dziewczynki. Myślałem o szybkiej, miłosiernej śmierci zadanej jej przez Robina. Myślałem
też o sir Ryszardzie Malbęcie.Z pierwszym światłem brzasku przyszła Ruth, przynosząc mi
piwo i chleb. Wreszcie rozluźniłem zesztywniałe nogi, usiadłem na podłodze i zacząłem jeść.
Przerwał mi dźwięk trąbek. Wraz z innymi wojownikami stanąłem przy blankach, obserwując
kawalkadę około pięćdziesięciu konnych rycerzy i około setki piechurów, za którymi jechał
rząd zaprzężonych w woły wozów wyładowanych ociosanym drewnem. Konwój wjechał na
dziedziniec przez wschodnią bramę. Sir John Marshal powrócił.Oblężeni w wieży Żydzi mieli
mieszane uczucia. Niektórzy uznali, że powrót szeryfa ich ocali, inni jednak obawiali się, że
tylko wzmocni naszych wrogów.–Teraz przynajmniej będziemy mogli negocjować –
powiedział do mnie Reuben.Przyniósł własne śniadanie i żuł jakąś skórkę, kiedy
obserwowaliśmy żołnierzy wysypującychsię na podwórzec. Tuż pod nami leżały ciała
zabitych, nietknięte, jeśli nie liczyć kruków,które zbierały się całymi stadami i skubały zwłoki
chrześcijan z ptasią obojętnością dlaludzkiej godności.–Mogę zobaczyć twój miecz? –
zapytałem.Reuben wyjął zakrzywione ostrze z ozdobnej pochwy i podał mi je rękojeścią do
przodu. Miecz był zbyt lekki jak na mój gust. Machnąłem nim na próbę kilka razy i czułem
się, jakbym machał jesionową różdżką. Ale też od razu pojąłem, że tym ostrzem można siec
błyskawicznie. Reuben zdjął z szyi jedwabny szal i poprosił, bym wyciągnął miecz przed
siebie. Uniósł szal nad ostrzem i puścił. Jedwab rozpadł się na dwie części pod własnym
ciężarem. Byłem zdumiony. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego ostrza. Musnąłem je palcem
i rozciąłem go głęboko. Ssąc zraniony kciuk, spytałem Reubena, gdzie zdobył tak świetną
broń.–To bułat wykonany na modłę arabską – rzekł, nie odpowiadając na moje pytanie. –Jeśli
przeżyjemy oblężenie i pojedziesz z królem w Zamorze, zobaczysz znacznie więcejtakich
mieczy. To popularna broń w wielkiej armii tego, którego chrześcijanie
nazywająSaladynem.–Ale jak go zdobyłeś? – drążyłem. Westchnął.–Jak myślisz, Alanie, skąd
pochodzę?–Jak to skąd? Z Yorku, rzecz jasna. Chociaż słyszałem, że masz też dom
wNottingham.–Popatrz na moją cerę, oczy, włosy. Czy wyglądam, jakbym pochodził z
północnej Anglii?–Cóż, jesteś Żydem – odparłem, patrząc na jego smagłą twarz i czarne jak
noc oczy -więc przypuszczam, że twoja rodzina musiała kiedyś mieszkać w Ziemi Świętej.–
Czy przypominam tych innych? – Wskazał Żydów stojących obok.–No, trochę… właściwie
nie bardzo. – Dziwne, że nie zauważyłem wcześniej, iżReuben ma znacznie ciemniejszą
karnację niż pozostali Żydzi. Niektórzy kusznicy na dachumieli złotorude włosy, a kilku
nawet błękitne oczy.–Wszyscy jesteśmy dziećmi Izraela – rzekł Reuben – ale ci dobrzy Żydzi
pochodzą zpółnocnej Francji. Ich rodziny mieszkały tam przez wiele pokoleń, nim przybyły
do Anglii.–Więc pochodzisz z Zamorza? – spytałem szczerze zafascynowany. Nigdy
niemyślałem o przodkach Reubena, był dla mnie po prostu przyjacielem Robina,
Żydem,kupcem i pożyczkodawcą z Yorku. Pochodzić z Zamorza, ojczyzny Chrystusa,
JanaChrzciciela, Mojżesza, króla Dawida, Samsona i Dalili, wszystkich proroków… to było
cośniesamowicie egzotycznego i tajemniczego.–Pochodzę z plemienia Temanów, Żydów z
dalekiego południa, kraju leżącego dalejniż Zamorze, który Arabowie zwą al-Yaman, a który
niegdyś był znany jako ojczyznakrólowej Saby – powiedział Reuben z nutą dumy w głosie.To
było jeszcze bardziej niezwykłe. Kraj leżący dalej niż Zamorze? Równie dobrze mógł rzec, że
pochodzi z Księżyca. Tuck opowiedział mi kiedyś historię króla Salomona i królowej Saby,
ale wydawała się taka dawna i taka odległa. Jak legenda. Czułem się, jakbym stanął oko w
oko z jednorożcem.–Jak jest w… al-Yaman? – zapytałem, potykając się na nieznanej
nazwie.Wyobrażałem sobie cudowną krainę, gdzie rzeki spływają winem, ziemię porastają
klejnoty, ana drzewach rosną ciastka.–To pustynia. Wszędzie jest piasek i skały, i bezlitośnie
prażące słońce. Ale to mójdom albo raczej byłby moim domem, gdyby jeszcze żył ktoś z
mojej rodziny.Patrzyłem na niego w milczeniu, czekając, aż opowie swoją historię.
Uśmiechnął się idwornym gestem wskazał, żebyśmy usiedli. Kiedy już usadowiliśmy się
plecami do ściany, położył swój piękny miecz na kolanach i zaczął opowieść:–Mój ojciec,
niech jego dusza spoczywa w pokoju, kuł miecze. Wykuł i ten, którymam w ręku –
powiedział, kładąc z nabożeństwem dłoń na zdobionej srebrem pochwie. –Byliśmy bogatą
rodziną, interesy szły bardzo dobrze, a w naszym mieście między Żydami aArabami
panowała przeważnie harmonia. Szkolili mnie najlepsi nauczyciele, na jakich staćbyło ojca.
Uczyłem się języków – greki i łaciny – oraz historii, filozofii, trochę medycyny, atakże
dworskich manier. Byłem szczęśliwy. Ojciec marzył, bym został poetą albo muzykiemjak ty,
Alanie, a nie kowalem, który całymi dniami uwija się w gorącej kuźni w skórzanymfartuchu.
Mnie zaś odpowiadały te plany, bywałem w najlepszych domach, przyjaźniłem się zsynami
bogaczy i mówiło się, że mogę pojąć za żonę córkę zamożnego kupca z sąsiedniegomiasta.
Żyło mi się bardzo przyjemnie i wygodnie. – Na chwilę zamknął oczy, wspominającto
młodzieńcze szczęście, po czym mówił dalej: – Kiedy miałem szesnaście lat, w
naszymmieście pojawił się wędrowny mułła. Chodził w łachmanach, ale w oczach miał pasję
i zwielką elokwencją nauczał wiernych w miejscowym meczecie. Jego kazania uważano
zawybitne, ludzie zjeżdżali się z daleka, by ich posłuchać. Mówili, że inspirował go sam
Prorok,niech będzie mu chwała. Nauczał głównie o czystości. Tylko zachowując czystość,
prawił,muzułmanin może po śmierci trafić do raju. Tylko wiodąc święte życie i wyzbywając
sięwszelkiego zła, może właściwie czcić Boga. Musi wystrzegać się wszelkiej
nieczystości,całkowicie ją odrzucić, jeśli zaś nie można jej zakazać, to trzeba ją zniszczyć. A
zdaniem tegoświętego człeka my, Żydzi, byliśmy nieczyści.Zaczynałem pojmować, dokąd
zmierza ta historia. Przypomniałem sobie wieczór, kiedy zjawiliśmy się z Robinem w domu
Reubena i powitał nas nóż rzucony w bramę. Milczałem jednak, czekając, aż podejmie swą
opowieść.–Początkowo duchowny nawoływał tylko, by unikać Żydów, ale w naszym
mieścieżyliśmy razem w pokoju od wieluset lat. Byliśmy sąsiadami, zapraszaliśmy się do
swoichdomów, szanowaliśmy, nasze dzieci bawiły się razem na ulicach. Zorientowawszy się,
żewiększość mułłów nie stosuje się do jego zaleceń, duchowny ów zaczął nauczać młodych
znaszego miasta. Spotykał się z nimi nocą, niemal w tajemnicy, i mówił im, że muszą
wypełnićświętą misję, czyli oczyścić miasto z Żydów. Nazywał ją dżihadem. – Reuben
wypluł tosłowo, jakby paliło mu język niczym trucizna. – Większość młodych ignorowała
mułłę, bomimo jego elokwencji widać było wyraźnie, że to szaleniec. Ale część z nich –
cinieszczęśliwi, zagubieni – słuchała go. I zaczęli pielęgnować w sobie nienawiść.Pewnej
nocy grupka takich młodych mężczyzn, piętnastu, może dwudziestu, przyszłado naszego
domu. Byli odurzeni haszyszem. Podpalili dom i zabili moich rodziców, kiedy ci próbowali
ich powstrzymać. Mój młodszy brat wdał się z nimi w walkę, dwóch zabił, a gdy pozostali go
otoczyli, popełnił samobójstwo. Tej strasznej nocy spłonęły także inne żydowskie domy i
wiele rodzin straciło bliskich. Tak się przypadkiem złożyło, że byłem wtedy z wizytą u
znajomych w sąsiednim mieście i chyba to ocaliło mi życie. Następnego dnia mułłę
wypędzono z miasta pod gradem kamieni i przekleństw, a wyganiali go i Żydzi, i
muzułmanie. Młodzi mężczyźni, którzy dopuścili się tych potwornych czynów, oddali się pod
sąd miejskiej starszyzny i otrzymali surowe kary: dwóch prowodyrów ścięto, pozostałym zaś
wyłupano po jednym oku. Mimo to miasto już nigdy nie było takie samo. Ziarno nienawiści
zostało zasiane i rosło podlewane łzami rodzin, które straciły bliskich. Ojcowie na wpół
oślepionych zaczęli nienawidzić Żydów, a Żydzi, których krewni i przyjaciele zginęli z rąk
młodych muzułmanów, zaczęli nienawidzić i bać się muzułmańskich sąsiadów.Po stracie
najbliższych nie byłem w stanie dłużej żyć w tym mieście. Czułem się winny ich śmierci i
wmawiałem sobie, że gdybym był na miejscu, mógłbym ich ochronić. W głębi duszy
wiedziałem, że zginąłbym wraz z nimi, gdybym nie wyjechał. Ale miałem poczucie winy, jak
ktoś, kto jako jedyny zdoła przeżyć katastrofę. Nie mogłem pozostać w tym mieście, więc
zabrałem wszystkie pieniądze oraz nasze konie i wielbłądy i ruszyłem w drogę. Przez trzy lata
podróżowałem po Arabii i okolicznych krajach. Odwiedziłem Aleksandrię i Bagdad,
Jerozolimę i Mekkę. Żyłem niczym młody książę, tak jak chciał ojciec. Podróżowałem z
wielkim zbytkiem, zatrzymując się tylko w najlepszych domach, wydając krocie na jedzenie,
wino, perfumy i klejnoty, aż pewnego dnia pieniądze się skończyły. I tak znalazłem się w
Akce, chrześcijańskim mieście na wybrzeżu Palestyny, bez grosza przy duszy i bez pomysłu,
co zrobić z resztą życia.Reuben znów zamknął oczy, wspominając.–I co zrobiłeś? – spytałem
cicho.Westchnął.–Musisz zrozumieć, że wstydzę się tego, Alanie, i choć to marna wymówka,
powiemci, iż wciąż byłem zrozpaczony po śmierci rodziców i brata, nie miałem celu, nie
miałempieniędzy, więc na jakiś czas zostałem rabusiem. Napadałem na bogate karawany na
drogachZamorza. Odebrałem życie wielu niewinnym ludziom i poznałem tajniki pustyni, ale
po rokumiałem dość mojej profesji i zatrudniłem się jako strażnik karawan, które zmierzały
napołudnie do al-Yaman. Można rzec, że z kłusownika przedzierzgnąłem się w
leśniczego.Czułem, że jeśli będę chronił kupców, których uprzednio grabiłem, to na swój
sposób woczach Boga odkupię swe grzechy.Po dwóch latach wdychania pyłu wzbijanego
przez wielbłądy i odpędzania rabusiów -dodam, że było wśród nich wielu chrześcijan – także
i to zajęcie mnie zmęczyło. Znów znalazłem się w Akce i odpoczywałem w gorącym słońcu
w pięknym ogrodzie, w którym rosła starannie przystrzyżona trawa i wonne drzewka
pomarańczowe. Słuchając szmeru fontanny i dobiegających z oddali śpiewów
chrześcijańskich mnichów, czułem głęboki spokój. Nigdy nie kusiło mnie, by porzucić wiarę
ojców, ale przyznaję, że w tym chrześcijańskim ogrodzie poczułem się blisko Boga.
Spojrzałem na swoje stopy – brudne, poranione, zniekształcone od odcisków i blizn – i wtedy
mnie olśniło. Zrozumiałem, że pragnę dwóch rzeczy: żyć gdzieś, gdzie nie jest stale tak
gorąco, i być bogaty.–Przybyłeś więc do Anglii? – spytałem z niedowierzaniem.–Tak, młody
Alanie – odparł Reuben. – Zajęło mi to dwa lata, a kiedy tu dotarłem, byłem bez grosza.
Wszyscy patrzyli na mnie z niechęcią, jak na wędrownego Żyda, ale wkrótce zaczęło mi się
dobrze powodzić. – Domyślałem się, co za chwilę powie, i miałem rację. – To Robin
pierwszy mi pomógł. Nigdy nie zapomnę jego dobroci. Pożyczył mi pieniądze na założenie
interesu i za to go szanuję. Zawsze będę wobec niego lojalny i będę darzył go przyjaźnią.–
Lichwa – rzuciłem szorstko. Pożyczanie na wysoki procent jest grzechemśmiertelnym i nie
podobało mi się, że Robin był w to zamieszany.–Nie pochwalasz tego? – odparł Reuben. –
Ale co innego mógłbym robić? Jako Żydnie mam dostępu do żadnego innego zawodu. Mam
wykształcenie medyczne, ale nie mogęleczyć chrześcijan. Szkolono mnie do walki, ale nie
przyjęto by mnie do chrześcijańskiegowojska. Pozostawała tylko lichwa. – Spojrzał mi w
oczy i dodał: – Pomyśl, że to usługa.Ludzie od czasu do czasu muszą pożyczyć pieniądze, a ja
świadczę im tę usługę.Nie chciałem się z nim kłócić, więc ucieszyłem się, słysząc dźwięk
trąbki. Kiedy wstaliśmy i wyjrzeliśmy zza blanek, dojrzałem delegację konnych zmierzającą
przez mostek pod białym sztandarem. Na czele jechał bogato odziany rycerz w pełnym
rynsztunku. Był to sir John Marshal. Obok niego, na wychudzonym srokatym perszeronie,
siedział wysoki sir Ryszard Malbęte.Szeryf Yorkshire zatrzymał konia kilka jardów od wrót
wieży – w zasięgu kuszy, ale pewien, że biała flaga go ochroni – i stanął w strzemionach.–
Żydzi z Yorku! – zawołał. – Musicie wypuścić chrześcijańskie dzieci, któreprzetrzymujecie, i
wyjść z wieży. Zachowamy was przy życiu, jeśli przyjmiecie chrzest iprawdziwą wiarę
naszego Pana Jezusa Chrystusa.Malbęte popatrzył na nas i uśmiechnął się kącikami ust.
Wzdrygnąłem się nawspomnienie „chrztu” we wrzątku, który poprzedniej nocy przeszła
maleńka żydowska dziewczynka.–Dlaczego oni wciąż mówią o dzieciach? – zapytałem
Reubena.Spojrzał na mnie twardo.–Najwyraźniej ktoś nas oczernia. Rozgłasza, że porwaliśmy
jakieś dzieci, by pożreć jena kolację. A ci głupcy w to uwierzyli.Kilka metrów od nas stanął
Josce i spoglądał w dół na szeryfa. Robina nie było nigdzie widać. Uznałem, że nie chce się
pokazywać sir Johnowi.–Mówiłem już twemu kamratowi Richardowi Malbęte'owi, że nie
mamy tu żadnych chrześcijańskich dzieci – krzyknął stary Żyd. – I że nie porzucimy naszej
wiary. Jakie możesz nam dać gwarancje, że będziemy mogli bezpiecznie wyjść? Zdołasz nas
przed nimi ochronić? – Wskazał na dziedziniec za plecami sir Johna, gdzie roiło się od
mieszczan z Yorku. Wyglądali okropnie, wielu miało przesiąknięte krwią opatrunki albo
poruszało się o kulach. W odpowiedzi na słowa Josce wznosili gniewne okrzyki i
wymachiwali pięściami.–To Wieża Króla – oznajmił szeryf – i w imię króla rozkazuję wam
wyjść i oddać broń. Jeśli nie, wypędzę was siłą. Powtarzam po raz ostatni: poddajcie się i
zwróćcie broń.–To chodźcie i ją sobie weźcie – mruknął Reuben, a potem dodał w języku,
którego nie rozumiałem: – Molon labe. Molon labe, dranie.Josce rozmawiał chwilę ze
starszym rabbim, jak zwą żydowskich księży, po czym wychylił się zza blanek i zawołał:–Nie
oddamy broni, dopóki nie dostaniemy gwarancji bezpieczeństwa dla naszych rodzin.–Macie
czas do południa, by wyjść bez broni pod białą flagą. Potem wypędzimy was siłą –
odkrzyknął gniewnie sir John, zawrócił konia i przejechał z powrotem przez mostek.Ryszard
Malbęte posłał nam kolejny uśmieszek i ruszył za szeryfem na dziedziniec. Spojrzałem w
niebo: do południa pozostały niespełna trzy godziny. Na dziedzińcu znów rozległ się stukot
młotków.W półmroku na dole wieży toczyła się gwałtowna dyskusja. Żydzi krzyczeli ile sił w
płucach, nie słuchając jeden drugiego; niektórzy załamywali ręce w geście rozpaczy, inni
wymachiwali pięściami. Robin i ja przysiedliśmy na ławie w kącie, z dala od zamieszania.
Czuliśmy się nieswojo w tym chaosie. Wreszcie Josce zaczął walić w stół cynowym kubkiem,
chcąc uspokoić towarzyszy.–Bracia – odrzekł, kiedy zapadła względna cisza – posłuchajcie,
co ma do powiedzeniarabbi Jomtob.Stary rabin wstał z wyraźnym trudem. Był bardzo
sędziwym człekiem, siwym, z długą brodą i o zmęczonych oczach, które wydawały się
jeszcze starsze niż jego zgarbione ciało.–Przyjaciele – zaczął cicho i szum natychmiast ustał,
bo wszyscy chcieli go usłyszeć. –Urodziłem się jako Żyd, zawsze przestrzegałem przykazań
Mojżesza i nakazów Tory. Nigdynie wyrzeknę się wiary ojców. Te słowa o chrzcie i o
chrześcijańskim wybaczeniu tokłamstwo. Jeśli stąd wyjdziemy, dziś czy jutro, zginiemy,
zginą też nasze żony i nasze dzieci.Może nie będziemy cierpieć katuszy przed śmiercią, ale
zginiemy na pewno. A ja wolęumrzeć w męczarniach jako ten, kim zawsze byłem – wierny
Żyd, niż dać się upokorzyćśmiercią z rąk tych żądnych krwi szaleńców. Przypomnijcie sobie
naszych przodków zMasady, którzy szli za Elazarem ben Ya'irem. Kiedy otoczyły ich wojska
wielkiego ImperiumRzymskiego, woleli odebrać sobie życie jako wolni Żydzi, niż oddać się
w niewolę.Zamierzam pójść w ich ślady.Dostrzegłem, że Reuben wpatruje się w rabbiego, a
jego ciemna twarz pobladła. W całej sali zrobiło się cicho jak w grobie.–Dziś, jak wszyscy
wiecie, mamy święto Paschy – ciągnął staruszek – pamiątkę nocy,kiedy to dzięki
Najwyższemu Anioł Śmierci zabrał pierworodnych synów Egiptu, aleoszczędził synów
Izraela i ustrzegł nas przed niewolnictwem. Dziś, po kolacji złożonej zmacy i kieliszku wina,
wezmę nóż i odbiorę życie własnemu pierworodnemu, Izaakowi –najwyraźniej przerażony
młodzieniec zrobił bezwiednie krok w tył – a także mej ukochanejżonie, z którą jestem od
pięćdziesięciu lat, oraz córce. Zachęcam was, byście zrobili to samo.A potem będziemy
ciągnęli losy, kto zabije kogo spośród tych, którzy przeżyli. Dziśbędziemy Aniołami Śmierci,
damy wolność naszym rodzinom i modlę się, by Bóg Mojżesza iIzaaka nam przebaczył. Oto,
com miał do powiedzenia – zakończył i usiadł.Zapadła głucha cisza, ale po chwili znów
rozległ się harmider. Kilku Żydów jęczało, przerażonych słowami rabina, niektórzy szlochali,
inni krzyczeli o walce aż do śmierci, by zabrać ze sobą te chrześcijańskie psy. Robin ujął
mnie pod ramię i powiedział:–Chodźmy na dach.Byłem tak oszołomiony zamiarami rabbiego
Jomtoba, że brakowało mi tchu, kiedy wchodziłem na górę. Uważałem, że to dziwaczny i
grzeszny pomysł. Bywałem już w beznadziejnym położeniu – choćby pod Linden Lea – ale
nigdy nie przyszłoby mi do głowy targnąć się na własne życie.Znalazłszy się na dachu,
spojrzałem na dziedziniec i serce zamarło mi w piersiach. Czekała nas pewna śmierć i przez
krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy rabin nie miałracji. Może samobójstwo byłoby
najlepszym wyjściem.Na dziedzińcu miejscy rzemieślnicy wznosili ogromną drewnianą
konstrukcję. Już zbudowali podstawę z grubych na stopę belek, zbitych gwoździami i
ustawionych na solidnych drewnianych kołach. Przymocowali także pionowe drągi, a na
górze poprzeczną belkę, która wyglądała jak szubienica. Pośrodku, w pajęczynie grubych lin i
kołowrotków, znajdowało się wielkie drewniane ramię zakończone czymś, co wyglądało jak
wielka łyżka. Doskonale wiedziałem, co to jest. Zadrżałem. To była katapulta, machina
oblężnicza zdolna do wyrzucania ogromnych głazów. Widziałem kiedyś, jak taka katapulta
rozbiła w drzazgi solidną palisadę wokół umocnionej posiadłości.–Kiedy ją uruchomią – rzekł
Robin – będziemy mieli tylko kilka godzin, nim wieża się rozpadnie. – Mówił spokojnie,
jakby opowiadał o jakimś interesującym zjawisku.–Więc co zrobimy? – spytałem, siląc się na
równie beznamiętny ton, choć w żołądku czułem wzbierające mdłości.–Gdybym miał dość
strzał, mógłbym ich nieco opóźnić – odparł Robin i wzruszyłramionami. – Powiem ci jedno,
drogi Alanie, nie popełnimy samobójstwa. – Uśmiechnął siędo mnie, a ja odpowiedziałem
najdzielniejszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.Zawiodły negocjacje z sir Johnem
Marshalem. Przyznam w duchu, że na nie liczyłem. Szeryf najwyraźniej zamierzał dotrzymać
słowa, bo kiedy słońce sięgnęło zenitu, katapulta wyrzuciła pierwszy pocisk. Głaz uderzył z
ogłuszającym hukiem w dolną część ściany, tak że cała wieża zadrżała w posadach.
Patrzyłem, jak mieszczanie instruowani przez zbrojnych cofają ramię w kształcie łyżki,
umieszczają na nim kolejny głaz i puszczają liny.Ładowanie katapulty szło im kiepsko, może
dlatego, że jako cywile nie nawykli do tego. I chyba brakowało im kamieni. Ale pięć głazów,
które zdołali wystrzelić, wyrządziły poważne szkody. Jeden róg wieży nieco się obniżył,
wąskie okienko na piętrze zostało znacznie poszerzone, więc musieliśmy je zakryć deskami,
odpadł też fragment blanek na górze. Dwaj Żydzi, trafieni ostatnim kamieniem, spadli martwi
przez dziurę w dachu, ku przerażeniu kobiety przygotowującej na dole posiłek.W końcu
ostrzał został wstrzymany. Obsługa zabójczej machiny siedziała bezczynnie, pijąc piwo z
wielkiej beczki, a gdy trunek ich rozweselił, zaczęli pląsać i obnażać tyłki w stronę Żydów z
wieży.Zrozumiałem, że skończyła im się amunicja, i pomyślałem z nadzieją, że może dziś nie
wyrządzą więcej szkód. Nadzieja ta zgasła, gdy przez otwartą bramę wjechał na dziedziniec
wóz wyładowany po brzegi wielkimi kamieniami. Znów naciągnięto wyrzutnię, do
zagłębienia wrzucono szary głaz, puszczono liny i kolejny kamień wbił się w wieżę. Ześciany
odpadło kilka desek, a nad wrotami powstała następna dziura. Zatkaliśmy ją dębowym stołem
i dwiema ławami, ale zdawałem sobie sprawę, że wystarczy jeden strzał w prowizoryczną łatę
i znowu powstanie dziura.Kiedy w ścianę uderzył kolejny głaz, ogarnęła mnie czarna rozpacz.
Wkrótce z potężnej wieży zostanie tylko kupa drzazg, a wtedy powrócą zbrojni i unicestwią
nas w wielkiej fali nienawiści.Znów wyszedłem na dach, ale starałem się nie patrzeć na
wielką dziurę w poszyciu. Blanki chwiały się pod moim lekkim dotykiem. Dół był pełen
rannych Żydów. Głazy uderzały w ściany wieży z potężną siłą, więc ostre jak brzytwa drzazgi
odrywały się od drewna i wbijały w nieuzbrojone ciała niczym gorąca igła w masło. Wieżę
wypełniała woń krwi, a krzyki rannych oraz przerażonych kobiet i dzieci rozchodziły się
echem niczym jęki potępionych dusz. Czułem się, jakbym trafił do piekła.I nagle stał się cud.
Usłyszałem dzwony katedry, wzywające wiernych na nieszpory. Biły bez końca, a ja
odmówiłem modlitwę do Maryi, by wzięła mnie w opiekę. Po chwili dotarło do mnie, że
ostrzał się skończył. Od ostatniego uderzenia minął co najmniej kwadrans. Załoga porzuciła
katapultę i tylko jeden zbrojny siedział na jej przedniej belce, wpatrzony w żałosne resztki
wieży. Pomyślałem, że moja modlitwa do Matki Bożej została wysłuchana. Ale kiedy dzwony
katedry wzywające na nieszpory nie przestawały bić, odgadłem prawdziwą przyczynę.
Dotarło do mnie, że jest Wielki Piątek i nasi chrześcijańscy oprawcy uhonorowali pokój boży
w ten święty wieczór. Dziedziniec był prawie pusty i tylko krąg odzianych w zbroje żołnierzy
pod wieżą ani drgnął. Wszyscy, którzy nie musieli nas pilnować, poszli na mszę.

ROZDZIAŁ 6

Zapadł zmrok i było jasne, że tego dnia oszczędzą nam kolejnego ostrzału. Przypuszczałem,
że w nocy także dadzą nam spokój, ale wszystko zacznie się od nowa rankiem, a kiedy
zostaniemy rozbici w puch, żądni krwi mieszczanie przy wsparciu żołnierzy sir Ryszarda i sir
Johna przypuszczą atak na ruiny. Robin przyznał mi rację.Zasugerowałem, żebyśmy zeszli na
dół pomóc Żydom w naprawianiu wewnętrznych ścian.–Niczego nie będą reperować –
odparł, kręcąc głową. – Postanowili umrzeć. Właśniesię modlą i odprawiają rytuały związane
z ich świętym dniem. Powinniśmy zostawić ich wspokoju.Popatrzyłem na niego przerażony.–
Wszyscy? – zapytałem.–Prawie wszyscy – potwierdził. – Jutro wraz z Reubenem i Ruth
wyprowadzimy stąd garstkę Żydów i zdamy się na łaskę szeryfa. Nie martw się, Alanie, nam
nie zrobi krzywdy, przynajmniej tak mi się wydaje. Należy liczyć się… z pewnymi
reperkusjami, ale jestem dla niego wart więcej jako jeniec niż jako trup. Co do Reubena i
Ruth, przekonałem ich, aby się ochrzcili, i obiecałem ich chronić. To lepsze niż pewna
śmierć…–Miejmy nadzieję, że sir John nie słyszał o nagrodzie wyznaczonej za twoją głowę -
mruknąłem ponuro.–Jeśli masz lepszy plan, to mów, nie krępuj się – burknął Robin.
Zdawałem sobiesprawę, że musi być równie zmęczony jak ja, ale i tak była to nietypowo ostra
reakcja jak naniego. Nie miałem żadnego sensownego planu, więc milczałem.Długo
siedzieliśmy pod chwiejącymi się blankami i patrzyliśmy w gwiazdy. Myślałem o Ruth, o jej
dłoni na mojej twarzy, o jej ponętnych kształtach i o mojej obietnicy, że będę ją chronił. Z
dołu dobiegały śpiewy Żydów świętujących Paschę i przygotowujących się do
niewiarygodnego rozlewu krwi. Wyobraziłem sobie sędziwego rabina o poczciwym obliczu,
jak ujmuje nóż w drżące dłonie i podcina gardła najbliższym, a ich krew tryska czerwienią
iwsiąka w jego chałat… Wzdrygnąłem się na samą myśl o tej scenie. Nagle śpiewy na dole
ustały. Na długi czas zapadła cisza, słychać było tylko odległe głosy zbrojnych z dziedzińca i
pikiet wokół wieży. Nie mieli pojęcia o tragedii, jaka rozgrywała się zaledwie pięćdziesiąt
jardów dalej. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy usłyszałem pierwsze krzyki cierpienia -
długi, pełny bólu jęk, najpierw z jednego gardła, a chwilę później z kolejnych.Nie mogłem
tego znieść. Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem przez zniszczony dach, pełny drzazg i
porzuconej broni, do schodów.–Alanie! – krzyknął Robin zza moich pleców. – Alanie, nie
schodź tam…Zignorowałem jego słowa i krokiem skazańca zacząłem schodzić w dół, do
ludzkiejrzeźni.Widziałem w życiu więcej okropieństw, niż człek powinien zobaczyć podczas
swej ziemskiej wędrówki, ale ten widok był najgorszy ze wszystkich. Nawet dziś, po tylu
latach, nie mogę zdobyć się na to, by wrócić myślami do tamtej nocy w wieży.Muszę jednak
spróbować – jestem to winien Ruth.Kiedy ucichło niemal zwierzęce wycie, pełne
niewyobrażalnego bólu i cierpienia, poczułem zapach – na długo, nim minąłem ostatni zakręt
schodów, w moje nozdrza niemal wdarła się woń krwi, metaliczna i obrzydliwie słodka.
Podłoga jadalni wyglądała niczym karmazynowe jezioro i leżały na niej ciała, dziesiątki ciał,
skulonych, z rękoma przyciśniętymi do poderżniętych gardeł, jakby próbowali powstrzymać
życiodajny płyn. Leżeli w szkarłatnych kałużach, patrząc w sufit pustymi oczyma. Niektórzy
mężczyźni stali nieruchomo, wciąż oszołomieni i przerażeni tym, co zrobili; inni klęczeli,
zanosząc się szlochem i gładząc spryskaną krwią twarz ukochanej żony czy dziecka. Reuben
stał pośrodku sali, z obłędem w oczach. Lewą ręką obejmował córkę, moją słodką Ruth, a w
prawej trzymał nóż o srebrnym ostrzu. Krzyknąłem „Nie!” i rzuciłem się w jego stronę,
ślizgając się na pokrytej krwią podłodze. Dostrzegłszy mnie, wyraźnie się zawahał. Dopadłem
go i chwyciłem obiema rękami za prawe ramię. Był nadspodziewanie silny, ale zdołałem
odciągnąć jego rękę od Ruth. Dziewczyna padła w moje ramiona i zaniósłszy się płaczem,
popatrzyła nienawistnym wzrokiem na szarobladą twarz ojca. Nagle pojawił się Robin.
Położył ręce na ramionach Reubena i wbił w niego świdrujące srebrne oczy.–Zawarliśmy
umowę – warknął. – Wychodzisz ze mną. Ocalę cię, masz moje słowo.Uderzył Reubena w
twarz, głowa Żyda odskoczyła. Po raz drugi tej nocy Robin straciłpanowanie nad sobą.
Reuben milczał. Podejrzewam, że nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Właśnie wrócił
znad krawędzi piekła, wyrwał się ze stanu, o którym nie chcę nawet myśleć. Robin,
odzyskawszy zwykły spokój, wyprowadził przyjaciela z tej krwawej jatki naschody. Żyd nie
stawiał oporu. Poszedłem za nimi z Ruth, która wciąż szlochała i drżała w mych
ramionach.Gdy dotarliśmy do magazynu na piętrze, owinęła się moim płaszczem, a Reuben
usiadł z głową ukrytą w dłoniach i płakał cicho. Robin i ja trzymaliśmy straż, chociaż w
wieży nie było nikogo, kto mógłby nas napaść, a oblegający nas chrześcijanie nie wiedzieli,
co dzieje się w środku. Jestem pewien, że tej nocy wieżę nawiedził diabeł. Ze skąpanej we
krwi sali na dole jeszcze długo dochodziły jęki. W końcu zapadła cisza.Przed świtem
rozpętała się gwałtowna burza. Niebo przecinały błyskawice, huk piorunów niemal nas
ogłuszył, a ulewny deszcz przypominał zasłonę włóczni zrzucanych z niebios. Pomyślałem,
że sam Bóg, rozgniewany, że Jego chrześcijańskie sługi zmusiły tylu Żydów do tak strasznej
śmierci, zesłał tę nawałnicę.O świcie podpaliliśmy wieżę, rozniecając ogień w pięciu różnych
miejscach, i w chmurze dymu wyjechaliśmy przez poobijane wrota z białą koszulą
przywiązaną do włóczni. Było nas siedmioro: Robin, ja, Reuben i Ruth oraz młode
małżeństwo z dzieckiem, których znaleźliśmy ukrytych w spiżarni. Chociaż jechaliśmy oddać
się w ręce wrogów, cieszyłem się, że opuszczamy to przerażające miejsce.Kiedy
pokonywaliśmy drewniany mostek, z dziedzińca nadbiegli zbrojni. Robin, wiodący naszą
nieliczną grupkę, z dumnie uniesioną głowę, jasnymi włosami, niebieskimi oczami i w
kosztownej kolczudze, nie wyglądał jak pobity Żyd, i chyba właśnie o to mu chodziło.
Jechałem na końcu, obserwując zbierających się żołnierzy i starając się nie okazać strachu.
Byliśmy uzbrojeni, wbrew rozkazom sir Johna, ale Robin wyjaśnił nam, że jeśli coś pójdzie
nie tak, mamy pędzić przez dziedziniec do otwartej bramy, która prowadzi do mostu nad Foss
i dalej do Walmgate. Byłem zdecydowany walczyć i, jeśli trzeba, umrzeć w obronie Ruth,
która od chwili, kiedy niemal zginęła z rąk własnego ojca, nie odezwała się nawet słowem.–
Jestem hrabią Locksley i chcę porozmawiać z waszym dowódcą sir Johnem Marshalem –
oznajmił Robin piechurom, którzy zebrali się wokół nas pośrodku dziedzińca.Żołnierze
wyraźnie zdezorientowani nie wiedzieli, co zrobić. Nie stanowiliśmy żadnego zagrożenia i
powinni nas aresztować, ale pewność siebie i szlachetny wygląd Robina powstrzymywały ich.
Za plecami zbrojnych widziałem mieszczan w brązowych tunikach i kapturach, którzy
nadchodzili od strony budynków otaczających dziedziniec, przecierając zaspane oczy. Nagle
serce mi zamarło. Nigdzie nie zauważyłem sir Johna Marshala, za to dostrzegłem, jak na
konia wsiada wysoki mężczyzna z kosmykiem białych włosów pośrodkuczoła. Dobył miecz i
ruszył w stronę otaczających nas żołnierzy. Mieszczanie podążali jego śladem, wyłażąc ze
swych nor jak wredne szczury, którymi w istocie byli. Sir Ryszard Malbęte nie tracił czasu.–
Na co czekacie?! – krzyknął do zbrojnych, znalazłszy się jakieś dwadzieścia krokówod nich.
– Łapać Żydów!Jeden z żołnierzy uniósł rękę, by chwycić uzdę konia Robina, ale mój pan
szarpnął łbem swego wierzchowca. Ktoś z tłumu krzyknął: „Zabić Żydów!” i okrzyk ten
podchwyciły kolejne głosy. W jednej chwili wokół nas rozgorzała bitwa.–Do bramy! –
wrzasnął Robin, dobywając miecz i tnąc bezlitośnie nieszczęśnika,który próbował chwycić
jego konia za uzdę.Jakiś człek złapał mnie za nogę, wyszarpnąłem ją i kopnąłem go w twarz.
Wyciągnąłem oba ostrza – w lewej ręce trzymałem sztylet, w prawej miecz – a lejce
owinąłem wokół kuli siodła. Klepnąłem po zadzie konia Ruth i wierzchowiec szarpnął się
gwałtownie, przewracając zbrojnego, który chciał ją zrzucić z siodła, po czym ruszył ku
bramie. Popędziłem Ducha, a mijając owego żołnierza, ciąłem go mieczem po uzbrojonym
ramieniu. Z obu stron rzucili się na mnie inni zbrojni, więc siekałem ich i kopałem po
twarzach i kończynach, dopóki nie oczyściłem na chwilę przestrzeni wokół siebie. Ale
żołnierzy było za dużo, bym poradził sobie ze wszystkimi. Jakiś zbrojny zaszedł mnie od tyłu.
Dałem Duchowi sygnał bitewny, którego tak cierpliwie go uczyłem, i mój wierzchowiec
uniósł w górę oba tylne kopyta. Rozległ się głośny trzask i żołnierz poleciał na ziemię z
połamanymi żebrami. Kolejnego rozpłatałem mieczem i zatopiłem sztylet w plecach
następnego – mocna hiszpańska stal bez trudu przebiła jego kolczugę. Rozejrzałem się,
szukając żydowskiego małżeństwa z dzieckiem. Jedynym śladem, że kiedyś żyli, był kłąb
zbrojnych dźgających mieczami ledwo widzialną kupkę wierzgającego, przesiąkniętego krwią
płótna. Odwróciłem wzrok. Reuben, wciąż na koniu, siał wokół siebie śmierć zakrzywionym
bułatem. Ludzie padali pod jego ciosami, brocząc krwią. Robin też wyrąbywał sobie drogę do
bramy. Był już niemal u celu, ale wtedy się obejrzał i ściągnął cugle, widząc Reubena
otoczonego przez żołnierzy i mieszczan żądnych żydowskiej krwi. Spojrzał w lewo, a ja
podążyłem za jego wzrokiem i zobaczyłem, że kilku mężczyzn próbuje ściągnąć Ruth z
konia. Powaliłem mieczem żołnierza, który do mnie podbiegł, i znów spojrzałem na Robina.
Miał bliżej do Ruth, ale ściągnął mocniej cugle, obrócił konia i uniósłszy miecz, popędził na
ratunek… Reubenowi. Wrzasnąłem wściekle, usunąłem z drogi jakiegoś mieszczanina i
spiąwszy ostrogami Ducha, zacząłem się przedzierać w stronę Ruth. Ale ona już zniknęła
pośród motłochu. Widziałem uniesione ręce i błysk stali i wydawało mi się, że słyszę, jak
ostrza zatapiają się w jej ciele.Nagle wokół mnie zrobiło się pusto, najbliższy żołnierz stał o
jakieś dziesięć kroków dalej. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Reuben i Robin także wyrwali
się z tłumu i pędzą w stronę bramy. Ruszyłem za nimi, lecz wtedy z prawej podjechał do mnie
sir Ryszard Malbęte. Zamachnął się mieczem, a ja instynktownie zablokowałem uderzenie i
wykrzywiwszy nadgarstek, ciąłem go po twarzy. Nie był to cios śmiertelny, ale zadany z
wielką siłą. Trysnęła krew, rozległ się krzyk i sir Ryszard omal nie spadł z siodła. Nie miałem
czasu, by z nim skończyć, bo w moją stronę pędziło kilkunastu zbrojnych w szkarłatno-
błękitnych kaftanach. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na konia Ruth, który stał z opuszczonym
łbem, jakby w żałobie, spiąłem ostrogami Ducha i ruszyłem w stronę bramy i
wolności.Przysięgam, że gdybym wtedy dopadł Robina przy bramie, zabiłbym go albo
przynajmniej próbowałbym go zabić. Uciekając z zamku, płakałem jak dziecko i wciąż
miałem przed oczyma Ruth osuwającą się w morze wyciągniętych rąk i przepełnionych
nienawiścią twarzy. Ale nie czas było na słabość, więc tylko otarłem rękawem łzy,
przejechałem przez most nad Foss i skręciłem w prawo na prostą drogę do Walmgate. Robin i
Reuben, którzy galopowali przede mną, minęli dwóch zdumionych strażników przy
Walmgate i wyjechali na otwartą przestrzeń za bramą.Dlaczego Robin podjął taką decyzję? –
zastanawiałem się. Jak mógł pospieszyć na ratunek groźnemu wojownikowi, wiedząc, że tym
samym skazuje na śmierć słodką, niewinną dziewczynę? W głębi duszy wiedziałem, czemu
Robin tak postąpił. Potrzebował Reubena, bo ten mógł zdobyć pieniądze, a dziewczyna była
dla niego bezwartościowa. Znałem więc przyczynę, ale i tak nie mogłem uwierzyć, że
poświęcił młodą dziewczynę, której jedyną zbrodnią było to, że była Żydówką.Kiedy po
pewnym czasie dogoniłem Robina i Reubena, a nasze konie zwolniły do kłusu, nie miałem
ochoty rozmawiać z żadnym z nich. Oni też nie byli w nastroju do konwersacji. Robin spytał
tylko, czyśmy wyszli z opresji bez szwanku. Ja miałem płytką ranę na ręku, choć nie
pamiętam, kto mi ją zadał; Reuben zaś dostał równie niegroźne cięcie w łydkę. Wracaliśmy
do Kirkton w milczeniu, każdy zatopiony we własnych melancholijnych myślach.Następnego
ranka, po nocy spędzonej pod gołym niebem, ruszyliśmy stępa drogą obiegającą od północy
piękną dolinę Locksley. Gdy usłyszałem z naszego kościółka Świętego Mikołaja dzwony,
których echo roznosiło się po dolinie, przypomniałem sobie, że oto mamy Wielką Niedzielę,
najświętszy dzień roku.Część II Sycylia i Cypr

ROZDZIAŁ 7

Moja synowa Marie jest zakochana. Śpiewa, sypiąc ziarno kurom na podwórzu. Dziś rano do
owsianki dała mi dodatkową łyżkę miodu, a kiedy wieczorem przyniosła mi kubek grzanego
piwa, z czułością pogładziła mnie po przerzedzonych siwych włosach. Oczy jej błyszczą, ma
rumieńce na policzkach i śmieje się bez powodu. A gdy wydaje jej się, że nikt na nią nie
patrzy, robi kilka tanecznych kroków, unosząc spódnicę.Obiektem jej westchnień jest Osric,
mój zarządca. Zdobył serce Marie po kilku tygodniach niezdarnych zalotów, na które
chwilami aż przykro było patrzeć. W końcu jednak uległa i przeniosła się do pokojów dla
gości po drugiej stronie podwórca; zajmują je Osric z synami. Mówi nawet o ślubie na
wiosnę. Cieszę się jej szczęściem, ale dalibóg nie pojmuję, czemu go pokochała. Osric to
szpetny guzdrała i okrutny tępak, w którym już dawno wygasł żar młodości. Byłby jednym z
ostatnich ludzi, z którymi chciałbym spędzić resztę swoich lat. A Marie, choć zaledwie pięć
lat młodsza od niego, wciąż ma wiotką kibić i wygląd hożej dziewoi. Czymże ją ujął?–To
dobry człek, Alanie, i dlatego chcę go poślubić. Jest stateczny, szczery, opiekuńczy i nigdy
mnie nie porzuci – wyjaśniła mi Marie. – Ty też powinieneś go pokochać. Ciężką pracą ocalił
Westbury, więc postaraj się go traktować jak drugiego syna.To raczej niemożliwe, ale ze
względu na Marie spróbuję mu okazać nieco więcej ciepła.Zbliża się Boże Narodzenie, czas
radości i obfitości. Zaszlachtowaliśmy kilka świń i teraz na żelaznych kółkach wiszą krągłe
szynki, wielkie kawały boczku i grube kiełbasy. Wędzą się nad ogniem pośrodku jadalni.
Drewna na zimę mamy pod dostatkiem – Osric i jego synowie przez cały tydzień czyścili
zagajnik nad strumieniem z uschniętych pni i gałęzi, a potem zwieźli je do majątku wozami
zaprzęgniętymi w woły. Spiżarnia jest pełna beczek przedniego wina z Akwitanii, a w
wielkim piecu na podwórcu Marie piecze pasztety z dziczyzny i przepyszne ciasta. W
zeszłym tygodniu spadł pierwszy śnieg i już wyglądam naprawdę porządnej śnieżycy, by
zaszyć się w swojej komnacie przy buzującym ogniu, mającpod dostatkiem jadła i
napitku.Spokój ducha mąci mi tylko jedno: Osric doniósł, że Dickon, starszy świniopas, mnie
okrada. Kilka tygodni po tym, jak maciora się oprosi, podbiera jednego prosiaka i albo go
sprzedaje, albo zostawia dla siebie. Zawsze tłumaczy, że maciora we śnie położyła się na
małych i zadusiła jedno z nich. Moje maciory rodzą po osiem, a bywa że nawet szesnaście
prosiąt, więc do tej pory nikt nie zauważył oszustw Dickona. I pewnie nie zauważyłby, gdyby
ten jednoręki stary głupiec nie chwalił się tym po pijanemu w gospodzie, gdzie podsłuchał go
Osric. Teraz Osric chce zebrać dwunastu przysięgłych z wioski i urządzić Dickonowi proces
podczas kolejnego dnia sądu, tuż przed Bożym Narodzeniem. Ja zaś zastanawiam się, czy
warto wszczynać ten proces. Nigdy nie brakowało mi prosiąt, a wieprzowiny mam pod
dostatkiem, więcej nawet niż mogę zjeść. Marie mówi, że chodzi o zasadę, że za bardzo
pobłażam chłopom i to przeze mnie Westbury mocno podupadło. Jako pan majątku
powinienem budzić strach i szacunek u poddanych, bo inaczej będą mnie okradać i śmiać się
ze mnie w kułak za moimi plecami. Osric twierdzi, że w ciągu kilku lat Dickon jedyną ręką,
jaka mu została, okradł mnie na ponad szylinga i powinien stanąć przed sądem, a jeśli
zostanie uznany za winnego, zawisnąć na stryczku. Czasami zastanawiam się, co zrobiłby w
takiej sytuacji Robin. Kazałby powiesić człowieka za kradzież prosiaków? W dawnych
czasach w Sherwood za samo dotknięcie szkatuły z pieniędzmi Robina można było zostać
skróconym o głowę. Sąd ma się odbyć za dwa tygodnie – do tego czasu muszę jeszcze o tym
pomyśleć.Wzruszający, choć zarazem dziwny jest widok Marie i Osrica razem – ona jest
szczęśliwa jak dzierlatka, on wygląda jak wielka niezdarna klucha o twarzy kreta. Niekiedy
obserwuję ukradkiem, jak spoglądają czule na siebie i przy każdej okazji potajemnie dotykają
swoich dłoni. Przypominam sobie wtedy własną pierwszą miłość, to wszechogarniające,
zatykające dech w piersiach uczucie na widok twarzy ukochanej, nieopisaną radość na widok
jej uśmiechu i niemal fizyczny ból, kiedy nie było jej przy mnie. Stary ze mnie głupiec, ale
trochę im zazdroszczę tego szczęścia.Mówiąc o własnych amorach, nie mam na myśli, rzecz
jasna, córki Reubena Ruth, niech Bóg czuwa nad jej duszą. Znałem ją ledwie kilka dni, a jeśli
targały mną jakieś uczucia po jej strasznej śmierci, było to przede wszystkim poczucie winy.
Polubiłem ją, podziwiałem jej urodę i, chcąc odgrywać rycerskiego kawalera, obiecałem w
razie potrzeby oddać za nią życie. Nie dotrzymałem tej obietnicy i przez wiele miesięcy
dręczyły mnie przygniatające wyrzuty sumienia. Ciążyły mi jak ołowiane jarzmo na barkach,
a w głowie kłębiły siędziesiątki pytań bez odpowiedzi: Czy gdybym sprawniej władał
mieczem, zdołałbym ją ocalić? Czy powinienem był uciekać z zamkowego dziedzińca, czy
też zostać i umrzeć razem z nią? Czułem też silną niechęć do Robina. Wierzyłem, że mógł ją
ocalić, choć zapewne oznaczałoby to pozostawienie Reubena własnemu losowi.Po powrocie
do Kirkton odbyłem długą rozmowę na osobności z moim wiernym druhem Tuckiem – o ile
można rozmawiać na osobności w zamku, po którym uwija się jak w ukropie czterystu chłopa
szykujących się do długiej wyprawy.–Robin to niezwykle praktyczny człek – rzekł Tuck,
kiedy opowiedziałem muwszystko i wyznałem, że czuję wstyd, winę i gniew. Siedzieliśmy na
wielkiej drewnianejskrzyni w mrocznym północno-wschodnim kącie kościoła Świętego
Mikołaja. – W jego sercunie ma miejsca na sentymenty. Rozumie, że czasem coś trzeba
zrobić, i robi to, nie zważającna koszty. Obaj dobrze wiemy, że jeśli trzeba, potrafi być
bezwzględny.U ołtarza stała grupka zbrojnych, a ksiądz, nieszkodliwy, choć niezbyt rozumny
człek imieniem Simon, święcił ich łuki przed wyjazdem na wojnę. Żaden z nich nie mógł nas
słyszeć.–Musisz szczerze rozważyć, Alanie, co byś osiągnął, ratując tę dziewczynę –
ciągnąłTuck.Spojrzałem na niego zmieszany. Czyż ocalenie życia dziewczynie bądź
komukolwiek innemu nie jest samo w sobie szlachetnym czynem?–Chodzi mi o to, byś
spojrzał na to szerzej – wyjaśnił. Miał dość przyzwoitości, abyspuścić wzrok, lecz mówił
dalej: – Ratując Reubena, Robin ocalił swą armię. Bez jegożydowskich przyjaciół z Lincoln,
którzy pożyczyli nam górę srebra, nie moglibyśmywyruszyć do Francji w przyszłym miesiącu
i nie dołączylibyśmy do wielkiej pielgrzymkiidącej na ratunek Ziemi Świętej. Gdyby ocalił
dziewczynę, ale stracił Reubena, nasi żołnierzebez żołdu rozjechaliby się do domów albo
poszli w las. Armia by się rozpadła, a Robinzawiódłby króla, okazałby mu wręcz
nieposłuszeństwo. Straciłby jego łaski, mógłby nawetzostać znów wyjęty spod prawa za
sprzeniewierzenie się obowiązkowi. Wszak sam mówiłeś,że Robinowi nie brakuje wrogów,
za to brakuje mu czasu. Nie miał wyjścia, musiał ocalićReubena…Wbiłem wzrok w
posadzkę. Tuck milczał chwilę, po czym rzekł:–Pamiętaj, Alanie, że nawet kiedy tego nie
dostrzegamy albo nie rozumiemy,Wszechmogący Bóg zawsze ma jakiś plan. Może ta biedna
dziewczyna musiała umrzeć, żebyRobin mógł poprowadzić swoich ludzi, by odzyskali święte
Jeruzalem dla prawdziwej wiary.Rozumiałem jego racje, ale nie chciałem się z tym pogodzić i
nadal czułem ukłuciegniewu na myśl o tym, jak łatwo Robinowi przyszło poświęcić życie
dziewczyny.–Powiedz mi, przyjacielu – spytałem w końcu – czy Ruth zostanie przyjęta do
niebaprzez naszego Pana Jezusa Chrystusa? Przecie była niewinną duszyczką?Tuck westchnął
przeciągle, jakby wydawał ostatnie tchnienie, po czym podniósł wzrok i spojrzał na mnie
łagodnymi orzechowymi oczyma.–Obawiam się, że nie – odparł. – Była Żydówką, a nasz Pan
Nasz Jezus Chrystusnauczał, że droga do nieba wiedzie jedynie przez Jego łaskę.Odwróciłem
głowę, czując łzy napływające mi do oczu, i spojrzałem na wielkie malowidło na ścianie
przedstawiające Zbawiciela umierającego na krzyżu za nasze grzechy. Byłem wdzięczny
Tuckowi, że mnie nie okłamał. Nagle, ku memu zdumieniu, braciszek dodał:–Ale Bóg jest
nieskończenie miłosierny, Alanie, a Jego przebaczenie nie zna granic. Iw swej mądrości może
uznać, że jej miejsce jest na Jego łonie.Te słowa przyniosły mi pociechę. Chrystus nauczał o
miłości – jak więc mógłby nie okazać miłości niewinnej dziewczynie, zamordowanej przez
złych ludzi opętanych przez szatana?Wyruszyliśmy z Kirkton ostatniego dnia kwietnia i
skierowaliśmy się do Southampton, by przeprawić się przez morze do Normandii. Robin
jechał na czele długiego szeregu stu dwóch konnych. Każdy miał nowiutką kolczugę, płaski
hełm z kutej stali i był uzbrojony w wielką tarczę w kształcie latawca, miecz i czterometrową
włócznię. Sir James de Brus, dowódca konnych, jak zwykle krzywił się i gderał, ilekroć
obracał się w siodle i mierzył wzrokiem swoich ludzi. Za konnymi szli łucznicy, stu
osiemdziesięciu pięciu chłopa wyposażonych w długie łuki, kołczany pełne strzał i krótkie
miecze. Śmiali się i żartowali, ale maszerowali żwawo w wiosennym słońcu. Byli dumą i
radością Owaina, który chełpił się, że każdy jego łucznik „z dwustu kroków potrafi trafić
człeka między oczy i posłać mu kolejną strzałę w brzuch, nim ten zdąży upaść na ziemię”.Za
łucznikami jechało dziesięć wielkich wozów z zapasami, ciągniętych przez potężne woły.
Były wyładowane po brzegi prowiantem, winem, piwem, namiotami, odzieżą, końskim
ekwipunkiem i dodatkową bronią. Na czterech leżały same strzały, powiązane w tuziny i
mocno przymocowane do drewnianych pojazdów.Na samym końcu jechała tylna straż –
dziewięćdziesięciu trzech włóczników pod wodzą Małego Johna, uzbrojonych w
pięciometrowe włócznie z szerokimi grotami, ostre topory i staromodne okrągłe tarcze. Mieli
strzec taboru i pilnować stada owiecprzeznaczonych do zjedzenia po drodze. Zgodnie z
rozkazami mogli jechać własnym tempem, nie musieli dotrzymywać kroku głównej
grupie.Byliśmy w bojowych nastrojach, czekała nas bowiem szlachetna praca na chwałę
Bożą, czekały nas przygoda, chwała i łupy, a tych, którym przyjdzie zginąć w walce, czekało
niebo. Nie było pośród nas żołnierza, którego nie rozpierałaby duma, że może uczestniczyć w
tej wyprawie. Ogarnięty podnieceniem przed wyjazdem zapomniałem o gniewie na Robina, a
wspomnienie Ruth nieco przygasło. Jechałem za moim panem i sir Jamesem ze wspaniałym
poczuciem, iż wreszcie rozpoczęliśmy tę ekscytującą podróż. Ale nie wszyscy się radowali.
Obok mnie jechał Reuben, któremu po strasznych wydarzeniach w Yorku przybyło co
najmniej dziesięć lat. Chociaż jeszcze nie przekroczył czterdziestki, wyglądał niemal jak
starzec. Robin przekonywał go, by jechał z nami, a Reuben, może zbyt znużony, by się
spierać, zgodził się nam towarzyszyć w charakterze skarbnika armii i osobistego lekarza
mego pana. Wyznał mi, że po śmierci córki już nic go nie trzyma w Anglii i pragnie tylko
przed śmiercią jeszcze raz zobaczyć swą pustynną ojczyznę. Odzywał się rzadko, a kiedy tego
wiosennego ranka spojrzałem w jego zaczerwienione oczy, zrozumiałem, że znowu płakał.W
Kirkton zostawiliśmy Goody, Marie-Anne i Hugh, pierworodnego i dziedzica Robina.
Hrabina Locksley z doskonałym wyczuciem czasu wydała syna na świat dwa tygodnie przed
naszym wyjazdem. Poród trwał cały dzień. Marie-Anne leżała w komnacie w towarzystwie
wiernej Goody i starej akuszerki z wioski. Do głównej sali dobiegały tylko pojedyncze
stłumione jęki i głośne żądania gorącej wody. Robin zachowywał kamienny spokój, siedząc
na wielkim zdobionym tronie ze zwojem romansów w dłoni. Od czasu do czasu prosił mnie,
bym coś zaśpiewał albo porozmawiał z nim o błahych sprawach. Jadł i pił bardzo mało i wstał
z miejsca, dopiero gdy Goody wpadła do komnaty z błyszczącymi oczyma i pałającą twarzą i
krzyknęła:–Masz chłopca, Robinie, zdrowego chłopca! Chodź i spójrz na niego! Jest
takiśliczny!Syn Robina był krzepkim niemowlęciem o jasnobłękitnych oczach,
kruczoczarnych włosach i płaskiej twarzy małpki. Wcale nie wydał mi się śliczny i co więcej,
zdumiał mnie kolor jego włosów – wszak Robin miał włosy jasnobrązowe, a Marie-Anne
kasztanowe. Kiedy razem z Goody staliśmy nad kołyską, podzieliłem się z przyjaciółką mymi
wątpliwościami.–Doprawdy, Alanie, wy mężczyźni w ogóle nie znacie się na dzieciach –
wyjaśniła midwunastoletnia dwórka. – Wiele dzieci rodzi się z czarnymi włosami. Ja też
miałam takie,kiedy przyszłam na świat. A popatrz na mnie teraz. – Odwróciła się, a jej dwa
blond warkoczewirowały wraz z nią.Chwyciłem jeden z warkoczy – miał kolor czystego złota
i miękkość piórka.–Powiedziałam „popatrz”, nie „dotknij” – rzekła Goody, wyrywając mi
warkocz. – No, Alanie, idź już, musimy tu posprzątać. – I wypchnęła mnie z komnaty niczym
w średnim wieku matrona, która strofuje niesfornego chłopca.Podróżowanie z armią to coś
zupełnie innego niż wędrówki w pojedynkę czy niewielką grupą, do jakich przywykłem.
Gdziekolwiek się pojawialiśmy, budziliśmy strach. Pasterze uciekali na nasz widok, a chłopi
zamykali się w chatach i zasłaniali okna. Niektórzy zapewne pamiętali wojnę domową
między Stefanem z Blois a cesarzową Matyldą, kiedy po kraju krążyły zbrojne bandy i
plądrowały, co się dało. Wszak nie było to tak dawno, a chłopi mają dobrą pamięć.Ale my nie
łupiliśmy własnych krajan. Zapasów mieliśmy pod dostatkiem dzięki pożyczce od przyjaciół
Reubena i kiedy wieczorem rozbijaliśmy obóz na jakimś ugorze albo w lesie, zabijaliśmy
kilka owiec, piekliśmy je na ogniu i ucztowaliśmy. Moja muzyka cieszyła się ogromnym
powodzeniem. Niemal co wieczór proszono mnie, bym śpiewał i grał do kolacji, a ja chętnie
to robiłem. Śpiewałem głównie stare wiejskie przyśpiewki o niewiernych mężach i złych
żonach oraz ballady o wielkich bitwach z czasów króla Artura i jego rycerzy. Pieśni o
dworskiej miłości, wykonywane na różnych dworach, nie podobały się prostym żołdakom.
Od czasu do czasu Robin zwoływał swoich przybocznych, by przy posiłku snuć plany na
najbliższe dni lub tygodnie. Po takich naradach zabawiałem publiczność bardziej
wyrafinowaną muzyką. Byłem dumny zwłaszcza z jednej pieśni, którą wówczas ułożyłem:
opowiadała o pięknym złotym klejnocie należącym do pewnej damy. Klejnot zakochuje się w
pani, której pierś ozdabia – i którą strzeże przed dotykiem innego kochanka – ale wie, że nie
istnieje prawdziwa miłość między klejnotem, choćby najpiękniejszym, a wielką damą. Może
jedynie służyć jej na wieki, nie może zaś jej posiąść, lecz jest z tej roli zadowolony. Niestety,
dama wyrzuca klejnot, który jej się znudził, i teraz leży on w głębokim błotnistym rowie,
wspominając swoją nieszczęśliwą miłość.Można by pomyśleć, że kiedy pisałem tę pieśń,
byłem w ponurym nastroju, ale prawdę mówiąc, przepełniał mnie wtedy optymizm.
Postanowiłem wybaczyć Robinowi i jako lojalny wasal wspierać wszelkie jego decyzje, czy
się z nimi zgadzam, czy nie. Dobrze też czułem się w towarzystwie kapitanów i dowódców
drużyn, może z wyjątkiem Jamesa de Brusa. Ale to nie był problem: po prostu trzymałem się
na dystans od Szkota, on zaś unikał mnie. Miałem też osobistego służącego, więc puszyłem
się jak paw. William, chłopak, który pomógł miukraść rubin sir Ralphowi Murdacowi,
regularnie przesyłał wieści z Nottingham, wykorzystując jakąś tajemniczą sieć szpiegów
Robina. W nagrodę, kiedy mijaliśmy zamek Murdaca w drodze na południe, mógł do nas
dołączyć. Był żwawy, chętny do roboty i bardzo bystry, choć trochę się jąkał. Moją lutnię z
drewna jabłoni i smyk z końskiego włosia – cenny prezent od dawnego mentora Bernarda –
utrzymywał w nienagannym stanie. Śmiał się z rzadka i nie w głowie mu były psoty, jakim ja
oddawałem się w jego wieku. Ale lubiłem go i cieszyłem się z jego usług.Jedyną chmurą na
moim niebie było to, że w wielkiej przygodzie nie towarzyszy nam brat Tuck. Między innymi
doniesienia Williama, że Murdac wciąż oferuje sto funtów w srebrze za głowę Robina,
sprawiły, że mój pan postanowił zatroszczyć się o bezpieczeństwo swej żony i syna. Poprosił
Tucka, by został w Kirkton i pilnował Marie-Anne i małego Hugh z pomocą swoich dwóch
szkolonych do bitew wilczurów – Goga i Magoga, które potrafiły odgryźć człowiekowi rękę z
taką łatwością, z jaką ja odrywam udko pieczonego kapłona. Dla przyjaciół Tucka były
jednak łagodne jak baranki. Robin zostawił też w zamku dwudziestu łuczników i po
dziesięciu konnych oraz włóczników. W razie ataku nie zdołaliby utrzymać dziedzińca, ale
było ich aż nadto, by mogli bronić się w warowni – o czym dobrze wiedziałem po
doświadczeniach z Yorku.Zamiast Tucka, wesołego mnicha skorego do bitki, towarzyszył
nam ojciec Simon z kościoła Świętego Mikołaja. Znałem go niezbyt dobrze. Najwyraźniej
urodził się bez podbródka – jego usta przechodziły od razu w szyję, jakby ktoś usunął mu
żuchwę – i każdego ranka przed wymarszem odmawiał krótką modlitwę w kiepskiej łacinie, a
w niedziele odśpiewywał całą mszę, niemiłosiernie fałszując. Miałem niejasne przeczucie, że
nie przepadał za Robinem. Czasami wydawało mi się nawet, że go nienawidzi, choć jak każdy
rozsądny człowiek, który chciał jeszcze trochę pożyć, bał się mego pana i traktował go z
szacunkiem.Domyślam się przyczyny tej niechęci – wielu ludzi wiedziało, że Robin w
czasach banicji oddawał się pogańskim obrzędom ku czci Bogini Matki i, choć potem złożył
hołd prawdziwej wierze, nie zapomniało mu dawnych związków z szatanem. Niezależnie od
opinii samego Robina o ojcu Simonie, pielgrzymując do miejsca narodzin Naszego Pana, nie
mogliśmy podróżować bez choćby jednego księdza. I właśnie dlatego towarzyszył nam ów
klecha bez podbródka.Jedno muszę mu oddać – nie wywyższał się jak niektórzy księża, lecz
po prostu robił, co do niego należało. Zanim w Southampton wsiedliśmy na pokład trzech
wielkich statków towarowych, pobłogosławił je, aby chronić nas przed niebezpieczeństwami
głębin. Jegomodlitwy najwyraźniej podziałały – przepłynęliśmy przez kanał bez żadnych
problemów i następnego ranka dotarliśmy do Honfleur, normandzkiego portu króla Ryszarda
u ujścia Sekwany.Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałem z Anglii i byłem zdumiony, że Normandia
wygląda niemal tak jak moja ojczyzna. Spodziewałem się chyba niebieskiej trawy i zielonego
nieba, tymczasem pola wyglądały tak samo jak angielskie, domy też, a i Francuzów można
było wziąć za dobrodusznych, uczciwych Anglików, dopóki nie zaczynali mówić.Gdy
przemierzaliśmy wsie, w naszej armii znaleźli się ludzie – głównie byli banici -którzy
uważali, że francuscy chłopi istnieją jedynie po to, by dostarczać nam darmową żywność i
napitki. Robin był innego zdania i postanowił utrzymać ścisłą dyscyplinę. Te ziemie
stanowiły dziedzictwo naszego króla i nie wolno nam było ich plądrować. Mały John już
pierwszego dnia kazał powiesić dwóch konnych za kradzież kury. Robin zebrał wszystkich i
wygłosił krótką mowę, stojąc tuż pod dyndającymi piętami szabrowników.–Myślicie, że
jestem surowy? – zapytał donośnym głosem czterystu mężczyzn. –Myślicie, że jestem
niesprawiedliwy? Mam to gdzieś. Żaden z moich żołnierzy nie ukradnieani pensa, nie
zbezcześci kościoła ani nie ochędoży niewiasty, chyba że na to zezwolę.Każdy, kto się tego
dopuści, zawiśnie na najbliższym drzewie. Jasne?Rozległo się kilka ponurych mruknięć, ale
żołnierze dobrze wiedzieli, że dyscyplina jest niezbędna, a Robin potrafi być o wiele bardziej
brutalny. Ale on jeszcze nie skończył.–Dotyczy to także oficerów. Każdy kapitan, który coś
zrabuje albo zgwałci kobietę,zostanie wychłostany na oczach wszystkich, a następnie
zdegradowany.To było niezwykłe, wręcz wstrząsające. Oficerów obowiązywały na ogół inne
reguły dyscypliny niż zwykłych żołdaków i nigdy nie wymierzano im kar cielesnych.
Zobaczyłem, jak sir James de Brus patrzy gniewnie na Robina, przebierając palcami po
rękojeści miecza. Niemal słyszałem jego myśli: „Prędzej zginę, wbijając ci ostrze w brzuch,
nim poddam się chłoście jak jakiś niesforny pachołek”. Nie odezwał się jednak. Był wszak
zawodowym żołnierzem i wiedział, kiedy trzeba trzymać język za zębami.Nasi ludzie nie
musieli nikogo gwałcić – kiedy przemierzaliśmy Normandię, jak spod ziemi wyrastały
kobiety i szły za naszą kolumną niczym pszczoły lgnące do miodu. Były wśród nich zarówno
nierządnice szukające bogatych kochanków, jak i zwykle niewiasty, które szukały przygody i
chciały zobaczyć kawał świata. Nie skarżyły się Robinowi, więc nie musiał nikogo karać.
Moją uwagę przykuła pewna niezwykła niewiasta, bardzo wysoka i wyjątkowo szczupła.
Miała co najmniej trzydzieści wiosen i w długim, brudnozielonympłaszczu, który okrywał ją
od ramion do kostek, wyglądała, jakby nie miała żadnych kobiecych krągłości. Ale jej włosy,
istna burza białych loków, sprawiały, że przypominała dmuchawiec, który za chwilę
pozbędzie się nasion. Miała na imię Elise.–Powróżyć, paniczu? – zaczepiła mnie pewnego
wieczoru, kiedy wymieniałemzerwany rzemień przy siodle Ducha.Rozbawiony propozycją,
pozwoliłem jej czytać z mej prawej dłoni.–Czeka cię wielka miłość – rzekła, patrząc mi w
oczy. Pokiwałem głową; w przypadkumłodego człowieka taka wróżba była czymś zgoła
normalnym, wręcz obowiązkowym.–Widzę też wielki ból – ciągnęła Elise. – Będziesz myślał,
że twoja miłość jestpotężna, jak zamek, którego nie można zdobyć, ale okaże się nie taka
silna. Zdradzisz jąwzrokiem. Bo miłość wpada nam w oko i w ten sam sposób odchodzi.
Będziesz żałował, żenie jesteś ślepcem, bo twój wzrok zabije całą miłość w sercu.Cofnąłem
dłoń. Byłem pewien, że to wszystko wierutne bzdury, ale brzmiały niczym klątwa. Poza tym
niepewnie się czuję w towarzystwie wróżbiarek. Niektóre mają naprawdę wielką moc
pochodzącą od szatana, więc lepiej z nimi nie zadzierać.–Nie podoba ci się moja wróżba –
rzekła Elise, mierząc mnie wzrokiem. – W takimrazie powiem ci coś jeszcze: umrzesz jako
starzec we własnym łóżku.Wróżbiarki mówiły to wielu wojownikom, chcąc zdobyć ich
przychylność, więc uśmiechnąłem się tylko, dałem Elise monetę i odprawiłem ją.Ale ona
nadal trzymała się naszej kolumny. Rzadko się do mnie odzywała, została jednak
przywódczynią towarzyszących nam kobiet i potrafiła utrzymać porządek między nimi, choć
wcześniej co chwila skakały sobie do oczu. Robin uznał ją za nieszkodliwą i nie miał nic
przeciwko temu, że tu i ówdzie zarobiła parę miedziaków czytaniem z dłoni.Po dwóch
tygodniach naszej podróży przez Francję musiał pokazać silną rękę. Sir James de Brus
przyłapał Szkarłatnego Willa na kradzieży, co gorsza, w kościele. Will okazał po prostu
słabość – od lat był wyśmienitym kieszonkowcem i włamywaczem. Jako młody banita nosił
przezwisko Pogromca Zamków, bo nie oparła mu się żadna skrzynia z pieniędzmi, choćby
najwymyślniej zamknięta. Kiedy miał odpowiednie narzędzia, kłódki otwierały się przed nim
szybciej niż nogi nierządnicy. Ale teraz nie był już banitą, był świętym żołnierzem Chrystusa,
pielgrzymem, i Robin musiał mu o tym przypomnieć.Will dowodził patrolem dwudziestu
jeźdźców, zwanym conroi, ale miał problemy z zapanowaniem nad nimi. Był młodszy niż
większość żołnierzy i, prawdę mówiąc, choć miał talent do złodziejstwa, to do wojaczki nie
za bardzo. Nie umiał nawet dobrze jeździć konno. Podczas patrolu ludzie Willa trafili na
pusty kościół i namówili swego dowódcę, by otworzyłskrzynię, w której leżały kościelne
srebra. Tylko głupiec mógł zrobić coś takiego i to zaledwie tydzień po edykcie wydanym
przez Robina. Ale przypuszczam, że chciał udowodnić swoim żołnierzom, że coś potrafi robić
dobrze.Moim zdaniem winę ponosił sam Robin. Wszak dobrze wiedział, że Szkarłatny Will
nie nadaje się na dowódcę dwudziestu twardych, zaprawionych w boju jeźdźców. Rudowłosy
chłopak w moim wieku – miał zaledwie piętnaście wiosen – dostał tę funkcję w nagrodę za
wierną służbę Robinowi w czasach banicji. Okazał się też głupcem, wierząc, że jego ludzie
nie pisną słowa o jego występku i że odgrywając dobrego kompana, zyska ich szacunek.
Uważał także, że nic mu się nie stanie z uwagi na długą znajomość z Robinem. Pomylił się aż
trzy razy.Został rozebrany do bielizny i przywiązany do drzewa na spokojnej leśnej polance, a
sir James, Robin i zwiadowcy Willa patrzyli, jak Mały John smaga batem jego nagie plecy aż
do krwi. Chociaż byli przyjaciółmi, Mały John bił, ile sił w rękach. Nie przejął się zbytnio
kradzieżą w kościele, ale nie lubił, kiedy ktoś lekceważył rozkazy Robina.Will krzyczał od
pierwszego uderzenia, które rozległo się na polanie niczym mięsisty klaps, a zanim Mały John
wymierzył mu przykazanych dwadzieścia batów, na szczęście stracił przytomność.Kiedy go
odwiązano, zajęła się nim wróżbiarka Elise. Delikatnie obmyła mu plecy z krwi, a potem
nasmarowała maścią z gęsiego sadła i opatrzyła czystym lnem.Cała kolumna dostała dzień
odpoczynku. Zwiadowcy Willa mogli się rozejść, ale wcześniej musieli wysłuchać Robina.–
Okryliście się hańbą – powiedział lodowato, a jego oczy błyskały gniewnie wporannym
słońcu. – Nie tylko okradliście kościół wbrew mym wyraźnym rozkazom, ale teżzdradziliście
własnego kapitana, a to o wiele większa zbrodnia. Powinienem kazać wszystkichwas
powiesić. – Żołnierze stali z wzrokiem wbitym w ziemię, wstyd mieli wypisany natwarzach. –
Ale nie zrobię tego.Rozległo się głośne westchnienie ulgi, słyszalne nawet po drugiej stronie
polany, gdzie siedziałem na Duchu.–Zamiast tego – ciągnął Robin – postanowiłem rozwiązać
wasz oddział. Od tej poryprzestaje istnieć. Kto chce odejść, może zwrócić konia, siodło i broń
Johnowi Nailorowi ioddalić się natychmiast pieszo, bez prawa powrotu. Tych, którzy
postanowią zostać, sir Jamesprzydzieli do innych oddziałów, o ile jakikolwiek oficer zechce
przyjąć takie zdradzieckienasienie. Rozejść się.Odwrócił się i odjechał.Zwiadowców Willa
umieszczono w innych oddziałach. Co ciekawe, żaden nie zdecydował się opuścić armii.
Cieszyłem się, że Robin okazał im litość, ale w głębi duszy podejrzewałem, że tylko dlatego,
że nie mógł sobie pozwolić na utratę dwudziestu ludzi z powodu w gruncie rzeczy
błahostki.Will szybko doszedł do siebie i dwa dni później znów siedział w siodle, rzecz jasna
jako szeregowy żołnierz. Znosił upokorzenie bez słowa skargi, ale zrobił się dziwnie cichy i
nie odzywał się, o ile nie było to absolutnie konieczne. Ten incydent wzbudził ogólny
niesmak, szybko jednak o nim zapomniano, bo tydzień później wydarzyło się coś znacznie
gorszego: ktoś próbował zamordować hrabiego Locksley.W drodze przez Francję i Burgundię
do Lyonu omijaliśmy zamki i miasta; po części, by nie kusić naszych ludzi, a po części
dlatego, że już w Anglii przekonaliśmy się, iż duża grupa uzbrojonych po zęby mężczyzn
rzadko jest witana z radością. Tak więc każdego popołudnia łucznicy zwiadowcy szukali
miejsca na nocne obozowisko – zwykle na jakimś polu nad potokiem albo na ugorze.
Niekiedy było to odosobnione gospodarstwo. Reuben uciszał protesty właścicieli srebrem, a
my nocowaliśmy w stodołach i szopach, gdzie nie kapało nam na głowę. Najczęściej jednak
rozbijaliśmy namioty na dwudziestu chłopa każdy i gotowaliśmy strawę na wielkich
ogniskach. Robin miał własny namiot, który co noc rozstawiało dla niego dwóch łuczników,
ale póki nie udał się na spoczynek, wokół tego namiotu skupiało się całe obozowe życie.
Oficerowie, a nawet żołnierze, których znał jeszcze z czasów banicji, mogli w każdej chwili
wejść i wyjść. Sam zostawał, dopiero kiedy ułożył się do snu, zwykle już dobrze po
północy.Pewnej nocy, gdyśmy obozowali nieopodal wielkiego miasta Tours, odśpiewałem
memu panu nową canzonę. Widziałem, że jest bardzo zmęczony, więc zabrałem lutnię,
wyszedłem z namiotu i zasznurowałem za sobą wejście. Uszedłem nie więcej niż kilka
kroków, gdy usłyszałem krzyk, a potem serię metalicznych brzęków, jakby ktoś w namiocie
walczył na miecze. Nie tracąc czasu na rozsznurowywanie wejścia, wbiłem sztylet w płótno,
przeciąłem je i wpadłem do środka z bronią w obu rękach.W świetle świecy zobaczyłem, że
Robin bez koszuli siedzi na brzegu pryczy, a nagi miecz leży na ziemi u jego stóp. Mój pan
ściskał swe nagie przedramię, klnąc szpetnie. Skromne wyposażenie namiotu wyglądało,
jakby je poszatkowano, a pośrodku leżał cienki czarny wąż pocięty na trzy części.–Sprowadź
Reubena – wycharczał Robin. Jego przedramię nabierało wściekle czerwonego koloru i
puchło.–Wszystko dobrze? – zapytałem bez sensu.–Nie, niedobrze… idźże… sprowadź
Reubena… szybko… – Robin ledwo mówił, a ja, przeklinając się w myślach za opieszałość,
wypadłem z namiotu.Nim serce zabiło mi trzydzieści razy, przywiodłem Reubena ze
zmierzwionym włosem i klejącymi się od snu oczyma. Ukląkł przy Robinie i dokładnie
obejrzał dwa ślady po ukąszeniu. Następnie odciął nożem cienki pasek z jego koszuli,
obwiązał mu rękę nad łokciem i ułożywszy go na pryczy, przywiązał zranioną rękę do ramy.
Blady Robin leżał na pryczy, a Reuben zaczął bardzo delikatnie zwilżać ślady po ukąszeniu
rozcieńczonym winem.–Rozetniesz ranę i wyssiesz jad? – zapytałem. Pewien stary banita
powiedział mikiedyś, że to jedyny sposób, by zapobiec śmierci po ukąszeniu przez
jadowitego węża.Żartował, że ten niezawodny sposób ma tylko jedną wadę: jeśli wąż ukąsi
człeka w tyłek, niktnie zechce go ratować.–Oczywiście, że nie – warknął Reuben. – Co za
bzdurny pomysł! Robin już ma ranę,mam ją powiększyć i rozprowadzić jad jeszcze bardziej?
Zresztą nie chciałbym wziąć go doust. Przynieś mi bandaże, Alanie, i przestań wygadywać
głupoty.Tymczasem Robin odwrócił się na bok i obficie zwymiotował, o włos mijając rękę,
którą Reuben obmywał.Kiedy kilka minut później wróciłem z bandażami i odrobiną wody
święconej, pobłogosławionej pospiesznie przez ojca Simona, Robin leżał nieprzytomny. Był
blady jak ściana i pocił się obficie. Ręka nabrała fioletowoczerwonego koloru i spuchła jak
bania. Reuben siedział na stołku u jego boku i spokojnie popijał wino.–Przeżyje? –
zapytałem, starając się opanować drżenie głosu.–Mam nadzieję – odparł Reuben. – Bez
wątpienia przez jakiś czas będzienieprzytomny, ale jest młody i silny, więc powinien się
wylizać. Od jadu węży giną zwyklestarcy, małe dzieci i ludzie słabego zdrowia. Bardziej
ciekawi mnie, jak ta żmija dostała siędo jego namiotu.–Może wpełzła, by ukryć się przed
ludźmi i zasnąć? – powiedziałem, z góry wiedząc,co Reuben odpowie.–Żaden wąż nie zbliży
się z własnej woli do obozu pełnego setek ludzi, żebyzdrzemnąć się na pryczy dwie stopy nad
ziemią – rzekł. – Ktoś musiał go tu podrzucić. Alekto?Zastanawiałem się nad tym pytaniem
przez kilka następnych dni. Z pewnością była to nieudolna próba zabójstwa, ale czyja to
mogła być sprawka? Czy kolejny łucznik próbował zdobyć sto funtów w srebrze od Ralpha
Murdaca? Prawie wszyscy w obozie mieli dostęp donamiotu Robina, przez cały dzień ludzie
wchodzili do niego i z niego wychodzili. Łatwo więc było podrzucić niepostrzeżenie śpiącą
żmiję i wsunąć pod pościel.Od owej nocy rozstawiałem przed namiotem mego pana dwóch
zbrojnych i sam miałem baczenie, by nie spali na warcie. Zapowiedziałem, że jeśli pod ich
nosem prześliźnie się kolejny zamachowiec, Mały John żywcem obedrze ich ze skóry. Nie
było to zresztą konieczne, bo zamach na życie Robina wywołał powszechne oburzenie i
zdemaskowany morderca w mgnieniu oka zostałby posiekany na kawałki.Mały John objął
dowództwo i chociaż Robin pozostawał nieprzytomny, ruszyliśmy dalej. Co rano
przywiązywaliśmy go do pryczy mocnymi skórzanymi pasami, a potem czterech silnych
łuczników brało pryczę na ramiona i nieśli ją pośrodku kolumny. Pierwszego dnia, kiedy
Robin leżał nieruchomo z twarzą bladą jak pergamin, miałem wrażenie, że niesiemy go na
marach w ceremonialnej procesji. Poczułem nieoczekiwanie silny, niemal fizyczny ból w
piersiach, aż w końcu musiałem ostro przywołać się do porządku. Na szczęście stan Robina
stopniowo się poprawiał, a po dwóch dniach opuchlizna zaczęła schodzić.Kiedy dotarliśmy
pod Lyon, odzyskał przytomność. Wciąż był bardzo słaby, uparł się jednak, że wsiądzie na
konia, i choć wyglądał jak trzydniowy trup, przejechał wzdłuż kolumny, by pokazać się
żołnierzom. Powitali go wiwatami, za co Bóg im zapłać, a on obandażowaną ręką lekko
uniósł miecz w pozdrowieniu.Kiedy zmierzaliśmy doliną Saony w stronę Lyonu, już w
granicach świętego Cesarstwa Rzymskiego, stało się jasne, że nie jesteśmy pierwszą dużą siłą,
która tędy przeszła. Kilka tygodni wcześniej król Ryszard i król Filip połączyli swoje potężne
armie pod Vezelay, sto dwadzieścia mil na północ, i razem przemaszerowali do Lyonu. Droga
była zniszczona, a porośnięte trawą pobocza zdeptane przez przechodzącą ciżbę ludzi i pełne
glinianych skorup, kawałków kości, porzuconych butów, kapturów i starych szmat.Gdy w
końcu pewnego ranka wyjechaliśmy zza pagórka, zobaczyłem w dole największe
zgromadzenie, jakie w życiu widziałem. Stałem bez tchu, oszołomiony, że tylu ludzi zdołało
się stłoczyć na tym skrawku ziemi. Między nurtami Saony i potężnego Renu zebrał się kwiat
rycerstwa całej Europy – ponad dwadzieścia tysięcy dusz, tyle ile mieszka w wielkim mieście.
Ich tętniący życiem obóz ciągnął się po horyzont, pełny kolorowych namiotów, błyszczącej
stali, błota i przede wszystkim ludzi. Rzędy koni, trzepoczące sztandary, wypolerowane
tarcze, zgrubne chatynki z ziemi i drewna, zdobne pawilony dla rycerzy, kowale wykuwający
hełmy, balwierze wyrywający zęby, uwijający się giermkowie,heroldowie w kolorowych
tunikach ogłaszający nadejście swych panów donośnym trąbieniem. Na skraju obozu trwał
wyścig konny obserwowany przez damy i mężów w wytwornych szatach. Rycerze w pełnych
zbrojach ćwiczyli walkę, piechurzy siedzieli przed polowymi gospodami, nierządnice
paradowały w wyzywających strojach, szukając klientów, księża przemawiali do grupek
wiernych, ubodzy mnisi w brązowych habitach prosili o dary dla biednych, psy szczekały,
żebracy zawodzili, dzieci bawiły się w berka wokół szałasów z opartych o siebie
włóczni…Mieliśmy przed sobą największą, najpotężniejszą armię, jaką widział świat. Ta
zgromadzona w jednym miejscu wielka siła zwiastowała koniec Saladyna i jego armii
niewiernych. Jerozolima, błogosławione miejsce męki Chrystusa, wkrótce znów trafi w ręce
chrześcijan.
ROZDZIAŁ 8

Cieśnina Messyńska wyglądała jak granatowa płachta, pomarszczona gdzieniegdzie


niesfornymi falami. Żeglarze zapewniali mnie, że w starożytności mieszkały tu dwa potwory
zwane Scyllą i Charybdą, ale jak przekonałem się w ciągu kilku ostatnich tygodni, ludzie
morza opowiadają wiele niestworzonych historii. Ten skrawek morza wydawał się
nieszkodliwy i nie mogłem zrozumieć, czym zasłużył sobie na tak złą reputację. Późne
wrześniowe słońce grzało przyjemnie, na niebie nie było ani jednej chmurki, a żwawy wiatr
popychał naszą flotyllę przez kanał między butem Italii a złotą Sycylią – wyspą pomarańczy,
cytryn, zboża i trzciny cukrowej, normandzkich rycerzy i greckich kupców, saraceńskich
handlarzy i żydowskich lichwiarzy, chrześcijańskich księży i prawosławnych mnichów,
którzy mieszkali obok siebie, tworząc barwną mieszankę wierzeń i ras. To na Sycylii zaczynał
się baśniowy Lewant i właśnie tę wyspę nasi panowie wybrali na początek naszej świętej
ekspedycji.Ogromną armię króla Ryszarda – ponad dziesięć tysięcy żołnierzy, do których
mieli w najbliższych tygodniach dołączyć kolejni – umieszczono na ponad stu trzydziestu
wielkich morskich okrętach. Były wśród nich dziesiątki pojemnych wozów i pękatych
statków transportowych – niektóre miały nawet specjalne zagrody dla koni; liczne mniejsze
kogi, które wiozły zbrojnych i ich wyposażenie; śmigłe galery napędzane siłą muzułmańskich
niewolników u wioseł; a także płaskodenne łodzie, którymi można było dowieźć konie i ludzi
prosto na plaże, długie smukłe łodzie przypominające łodzie wikingów oraz mnóstwo
szybkich łódek o trójkątnych żaglach; to one śmigały między większymi jednostkami i
przekazywały flocie rozkazy króla. Cała ta flotylla, być może największa, jakąkolwiek
zebrano, parła przed siebie w stronę starożytnego portu Messyna. Na każdym maszcie
powiewała bandera, grały trąbki, a bębny wybijały rytm dla niewolników wiosłujących na
galerach. Musiał to być zapierający dech w piersiach widok dla tysięcy miejscowych, którzy
wylegli na brzeg, by obserwować nasz przyjazd.Messyna leży mniej więcej na osi północ-
południe, a my podpłynęliśmy do niej odwschodu. Port, główne źródło bogactwa miasta, jest
wciśnięty za zakrzywiony półwysep na południowym jego krańcu. Stanowi on dobrą ochronę
dla statków przed zimowymi sztormami. Kiedy skręciliśmy na południe, zmierzając do
wąskiego wejścia do portu, spojrzałem w prawo i zobaczyłem wielki kamienny pałac,
siedzibę Tankreda, normańskiego króla Sycylii. Tydzień wcześniej Filip, król Francji, na
prośbę Tankreda zatrzymał się właśnie tam z garstką swoich rycerzy. Serce zabiło mi
mocniej, kiedy dostrzegłem królewskie sztandary z liliami Francji powiewające nad
blankami. Pałac wznosił się na skraju miasta, nieco na północ od wspaniałej katedry,
pobłogosławionej w słynnym liście przez samą Maryję Pannę. Widziałem ze statku smukłą
kamienną wieżę na planie kwadratu i wysoką nawę. Za pałacem i katedrą, jeszcze wyżej i
trochę dalej na południe, stał grecki monastyr San Salvatore, niski, ale o grubych murach.
Monastyr ów słynął z kopiowania bogato iluminowanych wspaniałych i rzadkich ksiąg.
Messyńska starówka znajdowała się na południe od pałacu, katedry i klasztoru. Okalała port,
lecz była nieco odsunięta od nabrzeża. Otaczały ją solidne kamienne mury z kilkoma
bramami, ale budziła więcej skojarzeń z bogactwem niż grozy. Pośród licznych kamienic,
niektórych wysokich na dwa, a nawet trzy piętra, wznosiło się przynajmniej pół tuzina dobrze
utrzymanych kościołów, w obrządku zarówno greckim, jak i łacińskim. Tutejsi kupcy, choć
zamożni, słynęli z oszczędności, kobiety zaś były ponoć piękne i zmysłowe – biada jednak
temu, kto którąś zhańbił, bo ich ojcowie i mężowie mieli w sobie mściwość skorpionów. Trzy
masywne bramy w miejskich murach wychodziły na pomosty biegnące do zatoki, dzięki
czemu egzotyczne towary można było przenosić bezpośrednio do magazynów na samej
starówce. Wysokie szare góry ciągnące się za miastem wyglądały jak gigantyczni mnisi
patrzący z dezaprobatą na nasz triumfalny przyjazd.Kiedy wpływaliśmy przez wąskie gardło
zatoki do portu, stałem na dziobie „Santa Marii”, starej sześćdziesięciostopowej kogi z
pojedynczym kwadratowym żaglem, która przez ostatnich sześć tygodni była domem dla
mnie oraz dla czterdziestu siedmiu cierpiących na morską chorobę łuczników, tuzina
członków załogi i kilku kobiet dotrzymujących towarzystwa żołnierzom. Czuliśmy się na
małym statku jak śledzie w beczce, bo nie było nawet gdzie się wyciągnąć.Poznałem każdy
cal „Santa Marii” – od ostrego dzioba i przeciekających, nachodzących na siebie desek
poszycia na burtach po zaokrągloną rufę z długim wiosłem sterowym, nad którym panował
szorstki kapitan Joachim – i miałem jej serdecznie dość. Nie mogłem się doczekać, kiedy
wreszcie dotrzemy do Messyny i zakończy się ten męczący rejs.Po tygodniowym odpoczynku
w Lyonie i wielu naradach mego pana z królem Ryszardem – na które, rzecz jasna, nie
miałem wstępu – cała potężna armia wyruszyła na południe. Francuzi króla Filipa, ponad
trzykrotnie mniej liczni od sił Ryszarda, pomaszerowali na wschód, by zaokrętować się na
statki genueńskich kupców w tym pięknym mieście. Obie armie miały się spotkać na Sycylii i
stamtąd wyruszyć do Ziemi Świętej. Wielka armia Ryszarda, złożona z Anglików,
Walijczyków, Normanów i Andegaweńczyków, a także żołnierzy z okolic Poitevins, Gaskonii
oraz z Maine i Limoges, maszerowała doliną Renu na południe do Marsylii. Idąc,
śpiewaliśmy, a prowansalscy chłopi stojący przy drogach wiwatowali na naszą cześć i
obrzucali nas kwiatami. W Marsylii czekaliśmy kolejny tydzień, aż przypłyną królewskie
okręty z rycerzami i zbrojnymi, którzy wyruszyli w długą drogę z Anglii morzem. Ósmego
dnia miejscowi rybacy przekazali nam wieść, że ta wielka flotylla zabawiła dłużej w
Portugalii, żołnierze bowiem wywołali poważne zamieszki w Lizbonie. Zabili wielu żydów,
muzułmanów i chrześcijan, po czym splądrowali miasto podczas trzydniowej orgii
zniszczenia. Od razu przypomniał mi się York.Król wpadł w istną furię. Jego krzyki było
słychać z pięćdziesięciu kroków. Kąpany w gorącej wodzie Ryszard od razu wynajął bądź
kupił wszystkie statki, jakie zdołał znaleźć w Marsylii i pobliskich portach, po czym wysłał
połowę swojej armii do Ziemi Świętej pod wodzą Baldwina, arcybiskupa Canterbury oraz
Ranulfa Glanville'a, byłego ministra. Siły te miały odciążyć chrześcijańskie armie, które – jak
słyszeliśmy – desperacko broniły się przed Saracenami w umocnionym porcie Akka.Reszta
królewskiej armii, w tym ja i czterdziestu ośmiu łuczników zaokrętowanych na „Santa Marii”,
zaczęła leniwy rejs wokół Zatoki Genueńskiej i dalej wzdłuż wybrzeża Italii. Płynęliśmy
powoli i co wieczór rzucaliśmy kotwice w przyjaznych zatoczkach, by uzupełnić prowiant
oraz zapasy słodkiej wody, bo czekaliśmy, aż główna flota okrąży Półwysep Iberyjski i nas
dogoni. Początkowo bardzo cierpiałem z powodu choroby morskiej, tak jak niemal wszyscy
łucznicy. Raz po raz pięćdziesięciu zwalistych chłopa po kolei wychylało się za burtę, by
wymiotować, a później leżeli na dnie kogi, jęcząc i modląc się. Gdy padało, byliśmy
przemoczeni do suchej nitki, a kiedy było pogodnie, czyli przez większość dni, smażyliśmy
się w ostrym śródziemnomorskim słońcu, do którego nie przywykliśmy.Jedzenie było
okropne: solona wieprzowina, której większość zgniła, spleśniały ser i placki z mąki i wody,
pieczone na ogniu jak naleśniki, a do tego cienkie piwo i kwaśne wino. Cały czas
towarzyszyły nam odrażające zapachy: smród niemytych ciał i wilgotnych, przesiąkniętych
morską solą ubrań, woń gnijących ryb z magazynów na rufie i odór fekaliów z burt kogi,
gdzie łucznicy załatwiali naturalne potrzeby. Szybko zacząłem marzyć tylko otym, by choć na
chwilę zejść z tego przeklętego statku i rozprostować nogi na kawałku suchego lądu
pobłogosławionego przez Boga.Schodzenie na brzeg bywało jednak niebezpieczne. Pod
Livorno jednego z naszych ludzi zamordowali wieśniacy: przyłapali go w pobliżu jakiegoś
gospodarstwa, a że byli podejrzliwi, uznali, że jest złodziejem i pobili go na śmierć kijami i
kamieniami. Król zakazał nam zemsty, a Robin zbeształ mnie, że pozwoliłem jednemu z jego
ludzi wałęsać się samotnie – moim zdaniem niesprawiedliwie, bo nie byłem ich dowódcą.W
Salerno, gdzie zabawiliśmy kilka dni, wreszcie otrzymaliśmy dobre wieści: główna flota
zacumowała w Marsylii, uzupełniła zapasy i właśnie zmierza do Messyny. Wypłynęliśmy
niezwłocznie, a kiedy dostrzegliśmy główną flotę, zaczęliśmy głośno wiwatować. Armia była
już w komplecie, więc po krótkim postoju w Messynie będziemy nareszcie mogli wyruszyć
do Ziemi Świętej. Pomyślałem, że z bożą pomocą pójdę na pasterkę w Jerozolimie. Okazało
się, że bardzo się myliłem.Zanim wszystkie okręty przybiły do portu w Messynie, a
królewscy kwatermistrzowie przydzielili kwatery dziesięciu tysiącom ludzi, upłynęły prawie
dwa dni. Ryszard, chcąc zamanifestować swoją siłę, wybrał na główną kwaterę i magazyn dla
armii klasztor San Salvatore. Greccy mnisi zostali wyproszeni uprzejmie, acz stanowczo i
monastyr wypełniły skrzynie, sterty broni oraz rośli, pewni siebie mężczyźni.Żołnierze
Robina rozbili obóz na polu na północ od pałacu, nieopodal strumienia, z którego można było
czerpać wodę do picia. Rozstawiwszy namioty, rozwiesiliśmy mokre, przesiąknięte solą
ubrania na krzakach i suchych drzewkach oliwnych. Potem naoliwiliśmy broń, ogoliliśmy się
po raz pierwszy od tygodni i spłukaliśmy sól z włosów. Część żołnierzy udała się do miasta,
by kupić chleb, ser i owoce. Inni zaczęli się rozglądać za kobietami, a jeszcze inni grali w
kości, pili albo spali. Wszyscy czekaliśmy na rozkazy. Był ostatni tydzień września i wśród
ludzi zaczęła krążyć niepokojąca pogłoska, że przegapiliśmy sezon żeglarski i teraz nie ma
mowy, by nasza flota przed wiosną mogła bezpiecznie przepłynąć przez targane sztormami
Morze Śródziemne. Nie będzie więc pasterki w Jerozolimie w tym roku. Nasze obozowisko
zaczęło się zmieniać – żołnierze ścinali drzewa w okolicy i budowali chaty trwalsze niż
płócienne namioty. Drewniane ściany uszczelniano błotem, a na dach kładziono ziemię albo
podwójne warstwy płótna nasączonego oliwą i woskiem. Wkrótce nasze obozowisko zaczęło
przypominać wioskę. To samo działo się na całym obszarze na północ od Messyny, gdzie
także inne części królewskiej armii wznosiły odporne na pogodę siedliska.Brakowało drewna
do ognisk, więc żołnierze musieli wędrować całe mile po stromychzboczach, by znaleźć choć
trochę gałązek i móc zagrzać zupę. Kiedy spadły pierwsze jesienne deszcze, sklepikarze ze
starówki podwoili ceny chleba i wina, ku oburzeniu żołnierzy. Suszone ryby kosztowały już
szylinga za funt, a świeżych ryb też zaczęło brakować, bo wielu ludzi próbowało szczęścia,
łowiąc na haczyk z pokładów statków stojących w porcie.Niewiele mieliśmy do roboty, choć
Mały John organizował przynajmniej raz dziennie ćwiczenia dla włóczników, łucznicy
ustawiali tarcze do strzelania, a sir James każdego ranka zabierał swoich konnych w góry. Ale
przez większość dnia żołnierze byli wolni i szukali jedzenia, drewna na opał albo oddawali się
hazardowi na starówce. Trzech ludzi Małego Johna wychłostano, bo rozpętali bijatykę w
mieście, a na początku października przy grze w kości doszło do groźnej bójki między
żołnierzami Robina a miejscowymi. Co chwila pojawiały się doniesienia o napadach
tubylców na naszych ludzi.Miałem szczęście, bo Robin zajął część klasztoru San Salvatore, a
Williamowi i mnie przydzielił celę jakiegoś mnicha. Ja spałem na kamiennym łożu
wyłożonym płaszczami i workiem wypchanym owczą wełną, William zaś na słomianym
legowisku na podłodze. Mały John, Owain i sir James de Brus zostali zakwaterowani w
sąsiednich celach i każdemu przydzielono żołnierza do posług. Reuben zamieszkał na
starówce. Znał tam kilku żydowskich kupców i wprosił się do nich. Myślę, że miał
najwygodniej z nas wszystkich. Choć trzeba przyznać, że Robin zajął w klasztorze zwykłą
komnatę z kominkiem, wąskim łóżkiem i wielkim stołem, przy którym jego oficerowie mogli
się spotykać na posiłkach i naradach. Pilnowałem, by co najmniej dwóch zbrojnych zawsze
miało go na oku, w razie gdyby ten, kto podrzucił mu żmiję do namiotu, podjął kolejną próbę
zamachu.Mówiąc szczerze, tak jak większość mężczyzn byłem niezwykle znudzony.
Codziennie ćwiczyłem z Małym Johnem – uczył mnie tajników wymachiwania maczugą – i
chodziłem na tyle nabożeństw w pięknej messyńskiej katedrze, na ile się dało. Byłem srodze
rozczarowany, dowiedziawszy się, że mamy spędzić na Sycylii całą zimę. Gnębiło mnie też
poczucie, że nie jestem godzien postawić stopy na świętej ziemi, po której stąpał Jezus
Chrystus, i że Bóg opóźnia mój wyjazd w Zamorze, abym odpokutował moje występki i
oczyścił duszę. Dużo myślałem o chrześcijanach, których zabiłem w Yorku, nocami
dźwięczały mi w uszach puste obietnice, jakie składałem Ruth, i jakiś wewnętrzny głos drwił
ze mnie, że nie dotrzymałem słowa. Każdego ranka wstawałem przed świtem i chodziłem na
jutrznię w katedrze, każdego wieczoru – na kompletę, a w ciągu dnia – na inne nabożeństwa.
Jednakże mimo iście nieziemskiego piękna katedry, mimo urody wspaniałych kolorowych
witraży i polichromii z maleńkim Chrystusem i Jego matką, na które patrzyłem z
nabożeństwem, nie potrafiłem się uwolnić od głębokiego poczucia winy. Spędzałem
całegodziny, klęcząc pokornie przed wielkim ołtarzem i prosząc Maryję o wybaczenie, ale nie
mogłem odegnać złych myśli. Żałowałem, że nie ma z nami Tucka, on bowiem na pewno
ulżyłby memu sumieniu.–Na przeklęte hemoroidy! Musisz porządnie powalczyć – rzekł Mały
John, kiedypewnego popołudnia poskarżyłem mu się na mój nastrój. – Albo dobrze
podupczyć. Wszystkominie jak ręką odjął. – Niestety i jedno, i drugie wydawało mi się
równie odległe.I wtedy, pośród całej tej smuty, król Ryszard postanowił wydać wspaniałą
ucztę przy muzyce na cześć swego francuskiego kuzyna Filipa. Krążyły plotki, że nie
układało się między nimi najlepiej, więc będzie to próba naprawy stosunków. Ja także miałem
zagrać w pachnącym zielem ogrodzie na tyłach klasztoru. Pewnego deszczowego poranka
Robin wziął mnie na stronę i opowiedział o planowanym muzycznym wieczorze i moim w
nim udziale.–Zagraj te miłosne sprośne ballady i może coś tradycyjnego. Ale pod
żadnympozorem nic politycznego, bo mamy Filipa ukoić, a nie zdenerwować – oznajmił
Robin. Jużchciałem zaprotestować, że nazwał moje piękne, wyszukane kancony „miłosnym
sprośnymiballadami”, lecz jego kolejne słowa tak mną wstrząsnęły, że zapomniałem języka w
gębie. – Atak przy okazji, sir Ryszard Malbęte zeszłej nocy przypłynął z Marsylii i jest w
orszakunaszego pana.Wybałuszyłem oczy. Bestia jest tu, w Messynie, z królem?–Po rozlewie
krwi w Yorku popadł w niełaskę – ciągnął Robin. – Król nie byłzadowolony, że ktoś zabija
jego Żydów. Ponoć mocno się zdenerwował, bo wszak od nichpożycza pieniądze na swoje
przygody. – Uśmiechnął się krzywo, gdyż sam znajdował się wpodobnym położeniu. –
Malbęte stracił swe ziemie na północy i ruszył na wielką pielgrzymkęw ramach pokuty. –
Robin uśmiechnął się szerzej i dodał żartobliwie: – Zgodnie z wasząchrześcijańską logiką,
aby oczyścić duszę ze śmiertelnego grzechu zabójstwa Żydów, musiteraz zabić tyle samo
Saracenów.Zmarszczyłem brwi. Nie lubiłem, kiedy Robin drwił z naszej religii bądź też z
naszej misji ocalenia Ziemi Świętej. On jednak, nie zważając na moją kwaśną minę, mówił
dalej:–Jeśli chodzi o nas, nigdy nie byliśmy w Yorku, nigdy nie byliśmy w wieży i nigdy nie
przedzieraliśmy się przez tłum zbrojnych. Jeśli coś takiego w ogóle się zdarzyło, choć to
przecież nie do uwierzenia, był tam ktoś inny. Nie my. Rozumiesz?–Wyjawiłeś wszak
zbrojnym swoje imię – przypomniałem mu.–Ktoś się pode mnie podszył – odparł
błyskawicznie. – Jakiś przebiegły Żyd chciałuratować skórę, udając słynnego Robin Hooda.
Czy to jasne?Skinąłem głową. Robin nie chciał mieć nic wspólnego z tą tragedią, nie
chciałwyjaśniać, po co pojechał do Yorku, ani przyznawać, że zabił chrześcijańskich
mieszczan w obronie Żydów. Myślę, że nie tyle bał się gniewu króla, ile czuł się zażenowany,
wiedząc, iż udział w tych krwawych zamieszkach nie przynosi mu chwały. Ja, choć z innej
przyczyny, również chciałem zapomnieć o nich na wieki.–A co z Reubenem? – spytałem. –
Kiedy dowie się, że jest tu Malbęte, gotów wyrwać mu serce.–Tak, też się tego obawiałem,
powiedziałem więc Reubenowi, że Malbęte przybył na Sycylię, i obiecałem mu, że jeśli teraz
pozostawi drania przy życiu, gdy dotrzemy do Ziemi Świętej, sam pomogę mu go zabić.
Wspomniałem też, że i ty pewnie się dołączysz.Przytaknąłem. Nic nie sprawiłoby większej
radości niż posłanie duszy Malbęte'a prosto do piekła.–Po co czekać? – zapytałem. – Czemu
nie zabijemy go od razu? Przez chwilęwydawało się, że Robin nie odpowie, w końcu jednak
rzekł:–Z dwóch powodów, Alanie. I nie powtarzaj tego nikomu. Nie piśniesz o tym
nikomuani słowa, dobrze? Po pierwsze, nie chcę wywoływać niepotrzebnego zamieszania.
Nawetgdybyśmy zdołali dokonać dyskretnego morderstwa, nasza ekspedycja i tak zaczęłaby
sięrozłazić w szwach. Wystarczy, że Ryszard już prawie nie odzywa się do Filipa.
Wprawdzienic mnie nie obchodzi, która banda religijnych fanatyków zatknie swój sztandar
nadJerozolimą, lecz mam swoje powody, by życzyć dobrze tej kampanii. I tu dochodzimy
dodrugiej przyczyny. Gdyby coś poszło nie tak, Reubena powieszono by na Sycylii
zamorderstwo – wszak król Ryszard przysiągł, że każe ściąć każdego, kto targnie się na
życieinnego pielgrzyma, a Malbęte, oby Bóg go pokarał, jest pielgrzymem. Ja zaś
potrzebujęReubena, by pomógł mi w czymś w Zamorzu. Na razie, Alanie, nie powiem ci w
czym,dowiesz się we właściwym czasie.Nie byłem jedynym trubadurem towarzyszącym
armii zmierzającej do Ziemi Świętej. W istocie było nas wielu i zaczęliśmy wieczorami
spotykać się przy winie w tawernie na messyńskiej starówce, gdzie snuliśmy opowieści i
graliśmy sobie nawzajem nasze nowe kompozycje. Szczególnie przypadł mi do gustu
Ambroise, człek niemal równie szeroki, jak wysoki, o rumianej twarzy, błyszczących
czarnych oczach i ciętym dowcipie. Był Normanem z Evrecy w pobliżu Caen, pomniejszym
wasalem króla Ryszarda. Wyznał mi, że prócz komponowania muzyki ku uciesze swego pana
spisuje też historię tej świętej wyprawy. Po raz pierwszy natrafiłem na niego na zatłoczonym
nabrzeżu. Pochylony nad tabliczką pisał coś na niej kredą.–Co się rymuje z „w porcie rój”? –
zapytał mnie nagle, odwracając grubą szyję, by na mnie spojrzeć.–Byczy chuj – odparłem bez
namysłu.Roześmiał się tak, że całe jego krągłe ciało aż się trzęsło.–Zaiste, podobają mi się
ścieżki, jakimi chadza twój umysł – rzekł, gdy wreszcie sięopanował – ale to chyba niezbyt
fortunny rym do wiersza sławiącego przybycie naszego królado Messyny. Jesteś Alan,
trubadur hrabiego Locksley, prawda? Słyszałem, że jak na młodzikanieźle sobie radzisz. Ja
jestem Ambroise, człek króla. Trochę poeta, trochę śpiewak, a trochęhistoryk, za to smakosz
pełną gębą. – Poklepał się po wydatnym brzuchu i znów roześmiał.Od tamtego dnia
zostaliśmy przyjaciółmi.W rzeczywistości nasz przyjazd do Messyny nie był aż tak
wspaniały, jak chciałby Ambroise czy król. Miejscowa ludność składała się z wielu
narodowości: głównie z Greków, Włochów, kilku Żydów, a nawet Arabów – i wszyscy nas
nienawidzili. Kiedy zacumowaliśmy w porcie, buczenie i gwizdy tłumu było słychać mimo
dźwięku trąbek. Posypały się zgniłe owoce, wygrażano nam pięściami. Król Ryszard był tak
wściekły, że aż pobladł, a jego błękitne oczy rzucały gromy. Chciał zademonstrować swoją
siłę i majestat i sądził, że mieszkańcy Sycylii – zgrabnie nazwani przez Małego Johna
„męczysynkami” – oniemieją na jej widok. Oni jednak nie oniemieli. Traktowali nas jako coś
między armią okupacyjną a gromadą zagranicznych wieśniaków, których można grabić i
obrażać, ile dusza zapragnie. Muszę przyznać, że niechęć była obopólna: Greków pogardliwie
nazywaliśmy „Gryfonami”, Włochów „Lombardami”, Arabów zaś, wśród których było wielu
niewolników, ignorowaliśmy, uznawszy, że nie zasługują nawet na chrześcijańską
pogardę.Ambroise miał zaszczyt rozpocząć muzyczne świętowanie w ogrodzie zielnym
klasztoru San Salvatore. Przejaśniło się i na bladoniebieskim niebie między puszystymi
chmurkami pojawiło się październikowe słońce. Zaczął od prostej i w założeniu
melancholijnej pieśni o rycerzu, który rozpacza po odejściu kochanki. Trudno było to uznać
za oryginalny temat. Mój przyjaciel już od dawna nie żyje, mogę więc wyznać, że nie był
szczególnie utalentowanym trubadurem. Boże, miej w opiece jego wesołą duszę. To prawda,
miał ładny głos, ale jego kompozycje rzadko bywały inspirujące. Od czasu do czasu
podejrzewałem nawet, że przywłaszcza pomysły innych. Kiedyś przyznał mi się, że reguły
kompozycji pieśni traktujących o niespełnionej miłości uważa za nudne. Bardziej
interesowała go poezja, zwłaszcza epicka, opisująca dramatyczne wydarzenia. O swej historii
wielkiej pielgrzymki potrafił przy kielichu w naszej ulubionej tawernie Pod Owieczką
opowiadać bez końca.Jeśli dobrze pamiętam, pieśń Ambroise'a zaczynała się tak:Żegnaj, ma
radości,Ból stoi u bramy,Póki znów nie ujrzę swej damy…Chyba zgodzicie się, że to raczej
ponure. Trudno sobie wyobrazić, jak krągły, niski Ambroise wciela się w chorego z miłości
młodzieńca, który nie może jeść i pić, tak bardzo tęskni za ukochaną. Ale może się mylę –
wstyd mi to wyznać, lecz nie śledziłem uważnie przyciężkawych rymów mego przyjaciela, bo
przyglądałem się publiczności. Król Ryszard siedział na najbardziej zaszczytnym miejscu,
obok swego królewskiego gościa z Francji. Ryszard był wysoki, dobrze umięśniony i silny,
choć kiedy się denerwował lub podniecał, lekko drżały mu dłonie. Miał wtedy trzydzieści trzy
lata i był w sile wieku. Jego rudozłote włosy lśniły w promieniach porannego słońca. Cerę
miał jasną, a niebieskie oczy spoglądały szczerze i śmiało. Cieszył się reputacją znamienitego
wojownika, powiadano, że dobrą walkę lubił ponad wszystko. Należał do ludzi, których Tuck
określał mianem „gorących” – pod powierzchnią zawsze czaił się u niego gniew, a gdy weń
wpadał, budził strach. Francuski król stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Ciemnowłosy,
o ziemistej cerze i wielkich błyszczących oczach, był chudy, a nawet kruchy. Choć liczył
zaledwie dwadzieścia pięć wiosen, garbił się jak znacznie starszy mężczyzna. Tuck nazwałby
go człowiekiem „chłodnym”, który ukrywa prawdziwe uczucia za murem lodu. W młodości
obaj monarchowie wielce się przyjaźnili, mawiano nawet, że Ryszard był wręcz zauroczony
Filipem, ale widać było wyraźnie, że dziś z tej miłości zostało bardzo mało.Wśród obecnych
w ogrodzie dostrzegłem Robina i kilku innych wysokich dowódców Ryszarda, w tym Roberta
z Thurnham, którego poznałem w zeszłym roku w Winchester i który pomógł mi wówczas
wyrwać się z rąk Ralpha Murdaca. Teraz był nader ważną personą, ni mniej, ni więcej, tylko
wysokim admirałem króla. Nie miałem czasu, by odnowić naszą znajomość, więc
ograniczyłem się do przelotnego uśmiechu i skinienia głowy.Obok sir Roberta stał sir Ryszard
Malbęte. Miał świeżą różową bliznę na prawym policzku, co odnotowałem z satysfakcją, ale
poza tym wcale się nie zmienił. Biały kosmyk pośrodku czoła i lisie oczka były dokładnie
takie, jak je zapamiętałem. Wyglądało na to, że on mnie w ogóle nie pamięta, bo kiedy
spojrzeliśmy sobie w oczy, na jego twarzy malował się wyraz zupełnej obojętności. Nie chcąc
zwracać na siebie uwagi, szybko odwróciłem wzrok.Na spotkanie przybyło też kilkunastu
francuskich rycerzy, gromadka miejscowychduchowych oraz dwaj gubernatorzy Messyny
mianowani przez króla Tankreda, osobnicy, którzy nazywali się Margarit i Jordan del Pin.
Byli bogato odziani, ale małomówni, patrzyli tylko na obu królów ciemnymi,
zaniepokojonymi oczkami.Mieli powód do niepokoju – Ryszard i Tankred toczyli gorący spór
o pieniądze. Nigdy nie zrozumiałem wszystkich jego zawiłości, ale wiem, że poprzednik
Tankreda obiecał poprzednikowi Ryszarda sporą sumę na wsparcie wielkiej wyprawy do
Ziemi Świętej. Obaj już nie żyli, lecz Ryszard naciskał na Tankreda, by spełnił obietnicę
zmarłego króla Williama. Do tego dochodziła sprawa siostry Ryszarda, Joanny, wdowy po
Williamie. Kiedy ten zmarł i tron objął Tankred, powinna była otrzymać sporą sumę w
spadku. Tymczasem Tankred zatrzymał pieniądze dla siebie, a wdowę więził. Gdy Ryszard i
jego wielka armia przybyli na Sycylię, Tankred uwolnił Joannę i odesłał z mniejszą sumką.
Teraz mieszkała bezpiecznie i wygodnie w klasztorze Bagnara na kontynencie. Jej brat zaś
domagał się od Tankreda reszty pieniędzy, a dziesięć tysięcy żołnierzy pod ręką i wielu
kolejnych w drodze stanowiło nader przekonujący argument. Niektórzy sugerowali – na
przykład Robin – że to, co zrobił Ryszard w ciągu kilku następnych godzin, było tylko
szachowym posunięciem w rozgrywce z Tankredem i miało zmusić króla Sycylii do
zapłaty.Kiedy ucichła lutnia Ambroise'a, a dworzanie zaczęli bić brawo, mała chmurka
przesłoniła słońce i poczułem w powietrzu październikowy chłód. Wstałem, wziąłem do ręki
instrument i pokłoniłem się nisko dwóm królom – według planu czas na mój występ. Zgodnie
z sugestią Robina trzymałem się tradycyjnego repertuaru. Wykonałem klasyczną pieśń o
Tristanie i Izoldzie, akompaniując sobie na lutni prostą, choć elegancką melodyjką, którą
skomponowałem tego ranka. Uznacie pewnie, że to tylko przechwałki starca, ale przysięgam,
że widziałem autentyczne łzy wzruszenia w oczach króla Ryszarda, kiedy wybrzmiał ostatni
akord.Kolejny wykonawca, posiwiały pięćdziesięcioletni rycerz, był starym przyjacielem
króla znienawidzonym przez innych dworzan. Zwał się Bertran de Born, nosił tytuł
wicehrabiego Hautefort i miał reputację gwałciciela panien ze służby. Ilekroć mógł,
wywoływał jakieś spory między wielkimi książętami Europy. Wstał i zaczął bez
akompaniamentu długą pieśń sławiącą wojnę. Mówiła o szczęku toporów, pękaniu tarcz,
rozbitych głowach i przekłutych ciałach, a kończyła się słowami: „Pędź, co koń wyskoczy, do
Tak-i-Nie i rzeknij mu, że za dużo wokół pokoju”. Muszę przyznać, że wiersz był dość dobry;
może nieco staromodny, ale na swój sposób zabawny i bardzo poruszający. Nie podobała mi
się reputacja tego starego mąciwody, lecz jego poezji nie mogłem niczego
zarzucić.Przydomek Tak-i-Nie Bertran nadał Ryszardowi, pijąc do jego
rzekomegoniezdecydowania w młodości. Królowi to przezwisko zdawało się zupełnie nie
przeszkadzać, ale znali się z Bertranem od lat. Później zastanawiałem się, czy Ryszard i
Bertran nie zmówili się potajemnie, bo w chwili, gdy trubadur skończył śpiewać, do ogrodu
wpadł jakiś rycerz i bez najmniejszych ceremonii wypalił:–Gryfoni się burzą, atakują Hugh
de Lusignana!Hugh, baron Akwitanii i wasal króla Ryszarda, pochodził z rodu, do której
należał jeden z pretendentów do tronu Jerozolimy. Dość nierozważnie zajął wygodną
kamienicę na messyńskiej starówce mimo napiętej sytuacji między pielgrzymami a
miejscowymi.–Co?! – ryknął król, zrywając się na równe nogi. Trzeba mu oddać, że ten
wybuch gniewu wyglądał bardzo prawdziwie.–Panie – rzekł posłaniec – w mieście było
niespokojnie od rana. Sycylijczycy rzucali w naszych ludzi kamieniami, potem doszło do
bójki, a teraz uzbrojeni Gryfoni otoczyli dom Lusignana i wygląda na to, że chcą wejść do
środka i kogoś zamordować.–Na rany Boga, dość tego! – wykrzyknął Ryszard. – Do broni,
moi panowie!Nauczymy te zbuntowane psy szacunku dla świętych pielgrzymów
Chrystusa.Skinął na Robina, Roberta z Thurnham, Ryszarda Malbęte'a i pozostałych
rycerzy.–Nie ma czasu do stracenia – ciągnął. – Weźcie broń i zbierzcie tylu ludzi, ilu się
da.Zajmiemy to miasto szybciej, niż ksiądz zdąży zmówić jutrznię. Do broni! I niech
Bógzachowa nas wszystkich przy życiu.Podszedł do Filipa, który wciąż siedział w otoczeniu
francuskich rycerzy, i spytał:–Kuzynie, czy zechcesz mi towarzyszyć w uciszaniu tych
bezczelnych ludzi?Twarz Filipa nie zdradzała żadnych emocji. Tylko po zaciśniętych
mięśniach szczękipoznałem, że jest wściekły; może też podejrzewał, że Ryszard
zainscenizował te wydarzenia. W końcu pokręcił głową, lecz nic nie powiedział. Ryszard
patrzył na niego przez chwilę, po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł z ogrodu.Szybkość i
zaciekłość ataku była doprawdy zaskakująca. Można by uznać za lekkomyślność atakowanie
ponadpięćdziesięciotysiecznego miasta z zaledwie garstką rycerzy u boku, ale okazało się to
nadzwyczaj skuteczne. Dopiero później uświadomiłem sobie, że Ryszard znał się na
subtelnościach sztuki wojennej i kiedy trzeba, stosował fortele i rozmaite manewry, lecz
najbardziej lubił podsycane wściekłością szalone natarcie, na którego czele jechał sam,
wywijając mieczem i kładąc trupem dziesiątki wrogów.Zebraliśmy się przed klasztorem,
około trzydziestu jeźdźców gotowych walczyć i umrzeć u boku naszego króla. Włożyłem
kolczugę, na głowę wcisnąłem prosty stalowy hełm,do pasa przypiąłem miecz i sztylet, a w
ostatniej chwili zabrałem jeszcze maczugę. Kiedy dosiadałem Ducha na klasztornym
dziedzińcu, zauważyłem, że Ryszard już stoi za wielkimi wrotami i dosłownie podskakuje w
siodle, krzycząc na rycerzy: „Szybciej, szybciej, na litość boską!”Owain miał ściągnąć
większe siły, ale król nie chciał zwlekać. I właśnie dzięki temu zajęliśmy Messynę o wiele
łatwiej, niż gdybyśmy zaczekali, aż zbierze się cała armia.Ryszard omiótł wzrokiem rycerzy,
skinął głową i rzekł:–Jedźmy nauczyć ten motłoch dobrych manier.Ruszyliśmy galopem w
dół wzgórza ku starówce: król na czele, Robin tuż za nim, a ja w środku grupy. Obok mnie na
wielkim białym koniu pędził Mały John, szczerząc zęby w uśmiechu, na myśl o zbliżającej
się rzezi. Mnie też przepełniało podniecenie. Czułem, że na pewno nie zginę, jadąc w bój za
Ryszardem, że ochroni mnie święta aura królewskiej siły, która od niego biła. Oczywiście był
to kompletny nonsens – towarzystwo króla nie zapewniało bezpieczeństwa, a nawet
przeciwnie, zważywszy na jego lekkomyślne szarże.Przed główną bramą miejską kilkuset
Sycylijczyków utworzyło na małym wzgórku coś, co chyba uważali za szyk wojskowy.
Gryfoni dzierżyli najróżniejszą broń: jedni miecze i włócznie, inni kusze i okrągłe tarcze,
jeszcze inni wielkie topory, a niektórzy nawet rybackie trójzęby. Popychali się i przesuwali
nawzajem, a dziesięciu mężczyzn, zapewne przywódców, krzyczało, ile sił w płucach,
starając się zebrać niesforny tłum w choćby namiastkę szyku. Później dowiedziałem się, że
zamierzali zdobyć klasztor i uwięzić króla dla okupu. Nigdy by im się to nie udało, skoro nie
potrafili nawet zewrzeć szyków, nie krzycząc na siebie i przepychając się.Na ich widok
Ryszard nawet nie zwolnił. Krzyknął tylko: „Za Boga i za Świętą Matkę Maryję!”, po czym
ruszył w masę Sycylijczyków, wywijając mieczem. Ciął i dźgał, powalając mężczyzn i jard
po jardzie torując sobie drogę w tym morzu ludzi. My rzuciliśmy się za nim. Trzydziestu
odzianych w stal rycerzy pędziło w pełnym galopie ciasnym klinem, na którego czubku
znajdował się Ryszard. Byliśmy jak ostrze siekiery wchodzące w zgniłą kapustę.Boże,
przebacz mi, ale podobała mi się ta walka. Duch skoczył w szeregi wroga, przewracając
dwóch ludzi samą siłą rozpędu, a trzeciego ja dźgnąłem czubkiem miecza w szyję. Mały John
gracko pracował toporem, ścinając przeciwników krótkimi zamachami obustronnego ostrza.
Zawiązałem lejce na siodle i walczyłem z mieczem w jednej ręce, a maczugą w drugiej.
Maczuga – półmetrowy metalowy pręt z ciężką głowicą, do której przymocowano osiem
ostrych płaskich trójkątów – była w stanie rozbić czaszkę pod żelaznymhełmem. Wystarczyło
zamachnąć się na kolczugę, by złamać przeciwnikowi rękę czy nogę. Szarpnąłem maczugę do
góry i rozpłatałem jednemu wrogowi żuchwę, po czym machnąłem poziomo, trafiając
kolejnego zbrojnego w skroń. Oczy zalała mi wielka fontanna krwi. Na wpół wyczułem, na
wpół ujrzałem, że ktoś z prawej celuje we mnie włócznią. Instynktownie odbiłem jej grot
mieczem. Następnie zmieniłem kierunek uderzenia i ciąłem napastnika po karku. Hałas był
ogłuszający – okrzyki naszych rycerzy mieszały się ze szczękiem stali, rżeniem koni i jękami
rannych. Spiąłem Ducha ostrogami i w tej samej chwili poczułem mocne uderzenie w lewy
but. Ciąłem mieczem do tyłu i nagle masa gryfońskich żołnierzy pękła niczym rozbita klatka
z gołębiami, z której wszystkie ptaki uciekają jednocześnie – setki mężczyzn cofały się w
stronę miejskiej bramy. Zobaczyłem, że brama powoli się otwiera, by przepuścić
uciekinierów. To był fatalny błąd.–Za nimi! – krzyknął Ryszard, machając mieczem. Długie
ostrze i ramię miałunurzane we krwi. – Za nimi, póki brama jest otwarta!Popędziliśmy w dół
wzgórza, mieszając się z biegnącymi Sycylijczykami. Cięliśmy ich twarze i karki,
miażdżyliśmy czaszki, zostawiając za sobą ślad martwych ciał. Ten, kto dowodził miejską
strażą, chyba zdał sobie sprawę z błędu, jaki popełnił, bo kiedy się zbliżyliśmy, zobaczyłem,
że ludzie po obu stronach bramy próbują ją zamknąć. Równie dobrze mogliby
powstrzymywać morskie fale. Nasi rycerze już jechali pośród tłumu, tnąc na prawo i lewo.
Zobaczyłem, jak Robin się odwraca, ustawia miecz niczym włócznię i naciera na grupkę
strażników usiłujących zamknąć bramę. Pierwszego trafił w oko, które wypadło z oczodołu i
teraz dyndało na zakrwawionej nitce jakiejś tkanki. Kolejnego ciął mieczem w odsłonięte
ramię, niemal odcinając je od ciała. Pozostali strażnicy rzucili się do ucieczki. Wkrótce
wszyscy żywi Gryfoni także dali drapaka i zniknęli pośród zaułków miasta.Brama została
zdobyta i król zarządził chwilę odpoczynku. Kiedy nasi rycerze, dysząc z wysiłku, gładzili
spocone wierzchowce, rozejrzałem się za przyjaciółmi. Robin wyglądał na nietkniętego, za to
Mały John właśnie opatrywał koszulą ranę na boku. Zawołałem do niego zaniepokojony, ale
odparł tylko:–To ledwie draśnięcie, Alanie, zwykłe draśnięcie. Na włochate jądra Boga,
chyba sięstarzeję. – Posłał mi szeroki uśmiech, od którego zrobiło mi się ciepło na
sercu.Spojrzałem na swój but i zobaczyłem głębokie nacięcie na grubej skórze. Stopę miałem
całą, potrzebowałem jednak nowych butów. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Przy bramie
stały cztery konie bez jeźdźców, a dwa kolejne skubały trawę na przesiąkniętym krwią
wzgórzu, gdzie przypuściliśmy pierwszy atak. Całe zbocze pokrywały ciała martwych i
rannych Gryfonów; niektórzy czołgali się, inni leżeli, jęcząc i klnąc ze strachu i bólu.
Oboknich leżał koń z rozpłatanym brzuchem, z którego wylały się na trawę fioletowe
wnętrzności. Wył przeraźliwie, dopóki jakiś rycerz nie skrócił jego cierpień sztyletem. Kilku
ludzi miało rany od mieczy, po których pozostaną blizny – pamiątki po potyczce z
Sycylijczykami. Jednemu z rycerzy ręka zwisała bezwładnie ze zwichniętego barku. Robert z
Thurnham, choć miał głęboką ranę na policzku, wyglądał na radosnego i, ocierając twarz
jedwabnym szalem, żartował z królem, Bertranem de Bornem i Mercardierem, najemnym
kapitanem o wiecznie ponurej twarzy. Zostanie mu nielicha blizna, pomyślałem, rozglądając
się za Malbęte'em. Napotkawszy jego beznamiętne spojrzenie, szybko odwróciłem wzrok. Z
tego, co zdążyłem dostrzec, ten drań wyszedł z bitwy bez najmniejszego draśnięcia.
Wprawdzie Robin kazał zaczekać, aż dotrzemy do Ziemi Świętej, ale gdybym miał pewność,
że nikt mnie nie zobaczy, ukatrupiłbym Malbęte'a bez wahania i nie czułbym się gorzej niż po
zabiciu wściekłego psa.Pomyślałem o Reubenie, który miał kwaterę w mieście. Czy nic mu
nie grozi? Przez otwartą bramę zobaczyłem, jak od strony klasztoru nadciągają posiłki mające
wzmocnić garstkę naszych jeźdźców. Zmierzała ku nam gromada pieszych łuczników pod
wodzą Owaina, zbrojni na koniach, włócznicy, rycerze i ich giermkowie – wszyscy z
uśmiechami na ustach. Skoro opanowaliśmy bramę, zajęcie miasta było praktycznie
przesądzone. Potem czekała nas noc ognia i krwi, gwałcenia kobiet, zabijania mężczyzn,
rabowania dobytku i rozbijania wszystkiego dla czystej przyjemności.Gryfoni najwyraźniej
zrozumieli, w jakim są niebezpieczeństwie, bo kiedy opatrywaliśmy konie i rannych,
przegrupowali się i utworzyli ludzki mur na głównej ulicy prowadzącej do rynku. Mur ten
gęstniał z każdą chwilą, dołączali bowiem do niego kolejni mieszczanie, przerażeni wizją
tego, co mogą zrobić zwycięskie wojska. Na przodzie stanęli mężczyźni w zbrojach i w ten
sposób powstała ściana połączonych tarcz i włóczni, która miała nas zatrzymać. Byłaby
trudna do przejścia, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, mieliśmy wielu łuczników, którzy
już szczerzyli zęby na myśl o rychłym plądrowaniu i tym bardziej ochoczo naciągali łuki. Po
drugie zaś, dowodził nami król Ryszard.Robin i Owain rozstawili łuczników i na znak króla
dali im sygnał do ataku. Setki szarych strzał spadły na mur mieszczan niczym zimowy deszcz.
Rzeź była okrutna, a Gryfoni nie mieli czym odpowiedzieć. Stali jednak dzielnie, gotowi
oddać życie w obronie swoich domów i rodzin. Z każdą kolejną falą strzał padali dziesiątkami
na bruk. Martwych i rannych od razu odciągano do tyłu, a ich miejsce zajmowali nowi ludzie.
Wreszcie mur zaczął rzednąći chwiać się pod atakiem łuczników; topniały też tyły, bo
ojcowie rodzin wymykali się zaułkami, nie walczyli, by chronić swe dzieci.Król Ryszard
wzniósł zbroczony krwią miecz i krzyknął: „Za Boga i Maryję Dziewicę! Naprzód!
Plądrować miasto!” i wszyscy jeźdźcy – a zebrało się nas już sześćdziesięciu czy
siedemdziesięciu – spięli konie ostrogami. Odziana w stal masa popędziła galopem i przebiła
się przez osłabiony mur tarcz niczym brzozowa miotła przez kupę suchych liści. Natarliśmy
na nich i przebiliśmy się z łatwością. A potem w starożytnej, niegdyś spokojnej Messynie
rozpętaliśmy istne piekło.

ROZDZIAŁ 9

Plądrowanie miasta nie wygląda pięknie. Ale czegoś takiego nie widziałem nigdy w życiu.
Król Ryszard krzyknął „Plądrować!” i oznaczało to, że ludzie mogli grabić, gwałcić i zabijać,
ile dusza zapragnie. Nikt nie mógł liczyć na pobłażanie, wszystko w mieście należało teraz do
zwycięzców. Ryszard świadomie karał Messynę za bezczelność jej mieszkańców, za rzucanie
zgniłych owoców, wygrażanie pięściami i gwizdy podczas jego przybycia do portu. Kiedy
jeźdźcy przejechali przez resztki obronnego kordonu, łucznicy i piechurzy ruszyli za nimi z
dzikim rykiem. Pędzili po ulicach, wybijając kopniakami drzwi, wpadając do domów i
zabijając każdego, kto im się sprzeciwił. Plądrowali wnętrze, szukając wina, pieniędzy i
kobiet – choć niekoniecznie w tej kolejności – a na koniec podkładali ogień. Wyglądało to,
jakby wszystkich ogarnął amok, zupełnie jak chrześcijan w Yorku, jakby oszaleli z pożądania,
okrucieństwa i potrzeby przelewania ludzkiej krwi.Nim słońce zaszło za wzgórza na
zachodzie, większość domów płonęła, rynsztokami płynęły krew i wino, a na ulicach zalegały
setki martwych ciał. Pijani żołdacy błądzili po płonącym mieście z nagimi mieczami,
potykając się o własne nogi, warcząc na cienie, szukając niesplądrowanych jeszcze domów,
kobiet, które można zgwałcić, i kolejnych beczek wina. Niektórzy padali nieprzytomni,
zaspokoiwszy swą chuć – i wielu z nich już się nie obudziło, bo mieszczanie podrzynali im
gardła w zemście za zgwałcone córki, zabitych synów, splądrowane i zniszczone domostwa.
Strach i śmierć królowały w rozświetlonej pożarami ciemności, a mieszczanie chowali się w
piwnicach albo barykadowali lub zabijali gwoździami drzwi i modlili się, by koszmar
wreszcie dobiegł końca. Jednak do świtu było jeszcze sporo czasu, a chuć zwycięzców
Ryszarda daleka była od zaspokojenia.Król i rycerze jego dworu, w tym mój pan Robin,
pojechali do domu Hugh de Lusignana. Był cały i zdrowy, bo zabarykadował się w
dwupiętrowym kamiennym budynku z dziesiątką dobrze uzbrojonych ludzi. Objąwszy go
ceremonialnie – wszak zaatakował Messynę, idąc mu z pomocą – Ryszard wrócił ze swymi
rycerzami do klasztoru, by wspólnie świętować zwycięstwo. Robin musiał towarzyszyć
swemu panu, ale miałem przeczucie, żewolałby zostać i plądrować miasto. Mały John zniknął
jakiś czas wcześniej, zapewne w poszukiwaniu uciech i kosztowności, zostałem więc sam.
Jechałem wąskimi uliczkami, zmierzając w stronę dzielnicy żydowskiej. Chciałem się
upewnić, że Reubenowi nic się nie stało. Wiedziałem wprawdzie, że potrafi o siebie zadbać,
wciąż jednak miałem w pamięci obrazy żądnego krwi tłumu fanatyków z Yorku.Mijając jakiś
ciemny zaułek, dostrzegłem grupkę zbrojnych, którzy szturchali się i popychali, jakby się o
coś kłócili. Na ziemi leżała kobieta, a na niej jakiś zbój, inni zaś czekali i pewnie spierali się o
swoją kolej. Zatrzymałem Ducha świadomy, że powinienem przyjść nieszczęsnej z pomocą i
przepędzić te pijane bestie. Byłem jednak sam, a miałem przed sobą tuzin silnych chłopa,
więc się zawahałem. Czy naprawdę mam obowiązek ocalić tę biedną kobietę? Była
prawowitym łupem wojennym, wrogiem. Sam król chciał, by została ukarana.
Przypomniałem sobie coś, co Robin powiedział mi rok wcześniej. Wtedy tego nie
zrozumiałem, choć często rozmyślałem nad jego słowami. Rzekł wówczas: „Dobro i zło
rzadko bywa proste. Świat jest pełen złych ludzi, ale gdybym po nim biegał, karząc
wszystkich napotkanych złych, nie zaznałbym spokoju. A gdybym nawet przez całe życie
karał złe uczynki, i tak nie zwiększyłbym ani o jotę ilości dobra na świecie. Zło ma
niewyczerpane pokłady. Mogę więc jedynie starać się chronić tych, którzy mnie o to proszą,
tych, których kocham, i tych, którzy mi służą”.Powiedział to zaledwie kilka godzin przed
tym, jak wydał rozkaz, by pojmanego zbója, Johna Peverila, przyprowadzić związanego na
leśną polanę i odrąbać mu trzy kończyny na oczach jego dziesięcioletniego syna. Peveril
przeżył, o ile można nazwać życiem żałosną egzystencję kogoś, z kogo został jedynie tułów z
głową i jedną ręką. Robin darował też życie chłopcu, nie z litości jednak, lecz po to, by mógł
rozpowiadać o przerażającej karze, jaka spotkała jego ojca.Teraz pojąłem, co mój pan miał na
myśli, mówiąc o istocie dobra i zła. Ta kobieta była dla mnie nikim, po co więc miałbym
nadstawiać karku, by ją ratować? Ale wiedziałem też, jak należałoby postąpić. Wiedziałem,
jak postąpiłby naprawdę prawy rycerz. Niestety, tchórz we mnie był zbyt silny i kiedy Duch
rozsądnie minął zaułek, uległem własnej słabości i nie zawróciłem go.W domu, w którym
zatrzymał się Reuben, nikogo nie zastałem. Wszystkie okna szczelnie zabito deskami, tak że
na ciemną ulicę nie docierał choćby promyk światła. Reuben najwyraźniej wyczuł, co się
święci, i wyjechał z miasta w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Błądząc spływającymi krwią
ulicami, pomyślałem gorzko, że pewnie w jakiejś przytulnej kryjówce na północ od Messyny
gra w kości z ludźmi Robina – i bez wątpienia wygrywa.Zawróciłem w stronę głównej bramy.
Byłem zmęczony po bitwie i nie mogłem przestać myśleć o kobiecie, którą gwałcił tuzin
opętanych chucią mężczyzn. Kiedy mijałem drewniany piętrowy dom z rozbitymi drzwiami,
których resztki zwisały z zawiasów, usłyszałem przeciągły krzyk. Krzyczała kobieta, sądząc
po głosie młoda i śmiertelnie wystraszona. Zatrzymałem Ducha. Krzyk rozległ się ponownie
– długi, coraz wyższy jęk ostatecznego przerażenia. A potem usłyszałem śmiech mężczyzny,
złowrogi rechot i jakiś żart wykrzyknięty do kogoś innego.Tym razem nie zastanawiałem się.
Zsiadłem z konia, przywiązałem go do słupka, dobyłem miecza i wszedłem do domu.Widać
było, że mieszka tu ktoś zamożny. Wielki pokój od frontu, o wysokim suficie, był
spustoszony. W księżycowej poświacie wlewającej się przez otwarte okiennice dostrzegłem
meble rozbite na drobne kawałki i cenne gobeliny zdarte ze ścian. W powietrzu unosił się
odór wina i ekskrementów, jakby ktoś wypróżnił się w tym bogatym wnętrzu. Po chwili
zauważyłem zwłoki bardzo grubego mężczyzny leżące na podłodze w kałuży krwi. Minąłem
je i szedłem dalej na tyły budynku. Znów usłyszałem krzyk, ale tym razem skończył się nagle
bulgoczącym charczeniem. Tak jakby kobiecie podcięto gardło.Wyszedłem na dziedziniec
pod gołym niebem, oświetlony dwiema pochodniami osadzonymi w uchwytach na ścianie.
Poczułem się, jakbym trafił do rzeźni. Kamienna posadzka dosłownie spływała krwią. Jej
strużki ciekły między płytami, a na ziemi leżały nagie ciała dwóch młodych kobiet, które w
migocącym świetle pochodni przypominały tusze zaszlachtowanych świń. Trzecia
dziewczyna zwisała bezwładnie z pionowej drewnianej ramy w kształcie litery X. Bez
wątpienia nie żyła – na szyi widniał krwawy ślad w miejscu, gdzie poderżnięto jej gardło aż
do kości. Mężczyzna, który ją zabił, stał przy ramie i patrzył na mnie ze zdziwieniem. Miał na
sobie szkarłatno-błękitny kaftan zachlapany krwią dziewczyny i krwią jej zmarłych sióstr. W
prawej dłoni trzymał unurzany we krwi nóż…Nie wyzwałem go na pojedynek, tylko po
prostu zrobiłem dwa kroki w jego stronę i wziąłem szybki zamach mieczem. Desperacko
próbował zablokować uderzenie sztyletem, ale osiągnął tylko tyle, że nie wbiłem mu ostrza w
czaszkę, lecz w twarz, miażdżąc zęby i rozcinając usta. Osunął się na ziemię i zdążył jedynie
krzyknąć przez pokiereszowane usta „Panie, pomóż mi!”, nim wbiłem mu miecz w gardło,
uciszając go na zawsze.W ślepej furii byłem gotów posiekać jego zwłoki na kawałki, ale
zdołałem się opanować. Wiedziałem, że muszę stąd zniknąć jak najszybciej. Król Ryszard
zagroził, że każe stracić każdego, kto zabije innego pielgrzyma, a on nie rzuca słów na wiatr.
Już miałem odejść, kiedy dobiegł mnie jakiś dźwięk. Przekrzywiłem głowę, nasłuchując –
czyżby ktośśpiewał? Nie, to tylko chyba moja wyobraźnia. Dla pewności rozejrzałem się po
dziedzińcu i zauważyłem czwartą dziewczynę: związaną, zakneblowaną i skuloną w kącie.
Była tak blada, że prawie zlewała się ze ścianą. Kiedy do niej podszedłem, zobaczyłem, że ma
ogromne oczy pociemniałe z przerażenia, a jej włosy są niczym plama czerni spływającej po
plecach aż do wąskiej kibici. Choć leżała w miejscu przesiąkniętym krwią, bólem i śmiercią,
dostrzegłem jej niezwykłe piękno. Ale przecież widziała, jak zabijam zbrojnego. Była
świadkiem. Wiedziałem, co doradziłby mi Robin. Dziewczyna była świadkiem zbrodni, za
którą groziła śmierć, więc powinna umrzeć. W czasach naszej banicji Much, syn młynarza,
zabił kiedyś niewinnego pazia, bo ten był świadkiem morderstwa, które popełnił Mały John.
Robin nie tylko go za to nie zganił, ale wręcz pochwalił. Wiedziałem zatem, co radziłby mi
zrobić. Ale ja nie byłem Robinem.Poszedłem do głównej sali, wziąłem jedwabną zasłonę
leżącą na podłodze i wróciłem na otwarty dziedziniec. Dziewczyna ani drgnęła. Rozciąłem
krępujące ją więzy i otuliłem ją jedwabiem. Blada jak pergamin, wpatrywała się we mnie
wielkimi, pięknymi oczyma. Zdało mi się, że na piętrze słyszę odgłos kroków, więc starałem
się delikatnie popędzić dziewczynę. Nie rozumiała moich słów, ale gestykulując i wskazując
palcem, w końcu ją przekonałem, że musimy czym prędzej wyjść. Po kilku chwilach staliśmy
na ulicy. Wyraźnie słyszałem jakieś pijackie śpiewy – bez wątpienia żołnierzy, którzy szukali
kolejnej ofiary do gwałtu, kolejnego domu do splądrowania. Ich głosy się zbliżały. Musiałem
jak najszybciej wyprowadzić dziewczynę z tego siedliska śmierci, ale najwyraźniej krępowało
ją, że jedwabna zasłona za bardzo się rozchyla, i nie chciała wsiąść na Ducha. Wyciąłem więc
w zasłonie dziurę na głowę i odciąłem kawałek, by zrobić zeń pasek. Dopiero wtedy
dziewczyna zgodziła się usiąść w siodle.Ledwo zdążyłem ją usadzić, za moimi plecami
rozległ się znajomy głos:–Zabiłeś mojego człowieka, śpiewaku. Zamordowałeś mojego
sierżanta.Odwróciłem się i w drzwiach domu zobaczyłem wysoką postać sir Ryszarda
Malbęte'aoraz czterech zbrojnych z pochodniami, którzy wyglądali mu zza pleców.–Nie
zapomniałem tej pamiątki od ciebie – powiedział Bestia, przesuwając palcem poszramie na
policzku. – Nie wybaczyłem ci, śpiewaku, i dobrze pamiętam, co wyprawiał wYorku twój
pan, miłośnik Żydów – mówił, a jego lisie oczy błyszczały gniewnie w świetlepochodni. – Ty
i twój tak zwany hrabia drogo zapłacicie za to, że stanęliście mi na drodze.Nie czułem
strachu, kiedy ujrzałem Malbęte'a z czterema ludźmi, choć było ich więcej, niż mógłbym
pokonać w bezpośredniej walce. Nie czułem też nienawiści, choć oddawna marzyłem, by
zabić tego padalca. Ogarnął mnie dziwny spokój i byłem w pełni świadomy swego ciała –
tego, że trzymam miecz w prawym ręku, że lewą stopę wysunąłem nieco do przodu i że
muszę wykonać serię konkretnych ruchów, kiedy dojdzie do starcia. Najpierw jednak
musiałem ratować dziewczynę. Siedziała w siodle swobodnie, z bosymi stopami w
strzemionach, co wskazywało, że potrafi jeździć konno. Wystarczy więc mocne klepnięcie w
zad, by mój wierzchowiec puścił się galopem i zawiózł ją w bezpieczne miejsce. Dziwne, że
najpierw pomyślałem o niej. Nie byłem z nią w żaden sposób związany, nie kochałem jej.
Widziałem, że jest piękna, ale przecież była dla mnie nikim. Mimo to chciałem ją chronić,
ryzykując własne życie. Zaiste, nieznane są plany Boga.Potem pomyślałem, że przeciwników
jest za dużo, by mogli skutecznie walczyć wszyscy naraz, zwłaszcza że stali stłoczeni za
plecami Malbęte'a. Zrozumiałem, że muszę zrobić kilka kroków i stanąć w wąskich drzwiach,
gdzie będzie mógł mnie atakować tylko jeden, najwyżej dwóch. Zapewne wcześniej czy
później któryś wejdzie do domu przez okno, by zajść mnie od tyłu. Wtedy raz dwa położą
mnie trupem. Ale jeśli choćby przez kilka chwil zdołam ich zatrzymać w drzwiach,
dziewczyna będzie miała czas na ucieczkę.Więc do dzieła, Alanie, klepnij konia w zad, rzuć
się ku Ryszardowi Malbęte'owi, by go zmusić do cofnięcia się, a potem blokuj przejście, jak
długo się da.Śpiew pijanych żołnierzy stawał się coraz głośniejszy i nagle, tuż przed
straceńczym atakiem, pojąłem, że Bóg mi sprzyja. Znałem tę pieśń! Słyszałem ją wielokrotnie
w czasie długiej podróży z Anglii do Sycylii. To była pieśń walijska. A żołnierze, którzy ją
śpiewali…–Czyż to nie młody Alan? Jak się masz w tę piękną noc? – powitał mnie Owain
niecobełkotliwie. – Może coś zaśpiewasz moim chłopcom?Odwróciłem głowę bardzo powoli,
bo mięśnie karku miałem sztywne, prawie nieruchome. Owain stał niczym Chrystus, który
zstąpił z nieba, na czele około trzydziestu swoich łuczników. Wprawdzie łuki mieli na
plecach i wszyscy byli pijani jak bele, ale każdy dzierżył za pasem krótki miecz. Dzięki ci,
Boże, za Twe miłosierdzie!–Patrzcie, Alan znalazł sobie niewiastę! Słodki Jezu, niezła sztuka
– krzyknął jeden złuczników.Koledzy szybko go uciszyli. Nawet pijani, okazywali mi wielki
szacunek.–Wszystko w porządku, Alanie? – zapytał Owain. – Wyglądasz trochę blado.
Łyknijsobie. – Wyciągnął ku mnie flaszkę.Odwróciłem się do drzwi. Sir Ryszard Malbęte
zniknął. Spojrzałem w głąb ulicy i zobaczyłem oddalających się zbrojnych w szkarłatno-
błękitnych kaftanach.–Wszystko dobrze, dzięki ci, Owainie – odparłem, chowając miecz do
pochwy. – Alebyłbym wdzięczny, gdybyście odprowadzili mnie i tę damę do naszej kwatery.
Wszędzie tu pełno odrażających pijanych typów.Spojrzałem surowo na upojonych winem
mężczyzn, którzy właśnie uratowali mi życie. A Walijczycy zarechotali z mego kiepskiego
żartu.Miłość jest bodaj najdziwniejszym z ludzkich doświadczeń. Chwile szczęścia, jakich
dostarcza, są naprawdę wzniosłe, ale równie często bywa źródłem ogromnego bólu. Mimo to
szukamy jej przez całe życie niczym ćmy wabione do śmiertelnie groźnego płomienia.
Wystarczyło kilka dni, bym zakochał się w Nur, bo tak miała na imię dziewczyna, którą
uratowałem. Kiedy patrzyłem na jej kształtne ciało, wielkie ciemne oczy, aksamitną skórę i
pełne usta, pragnąłem wziąć ją w ramiona i całować tak, byśmy stali się jednością. Nie
miałem na myśli fizycznego spółkowania, jakiemu oddają się zwykli ludzie, co było z mej
strony głupotą. Dziś wiem, że kiedy trafi się na miłość, trzeba czerpać z niej całymi garściami
i cieszyć się nią, póki trwa. Ale wtedy byłem młody, brałem udział w świętej pielgrzymce i
przepełniało mnie głębokie poczucie moralności.Były też względy praktyczne. Przede
wszystkim nie potrafiłem się z nią dogadać – nie mówiła ani po angielsku, ani po francusku,
ani po łacinie. Próbowałem nawet langwedockiego, języka, który znało wielu trubadurów i
który był ojczystym językiem króla Ryszarda. Ale nie rozumiała ani słowa. Za pomocą
gestów i spojrzeń zdołaliśmy ustalić, że ja mam na imię Alan, a ona Nur i że w obozie jest
pod moją opieką, więc powinna trzymać się blisko mnie i mego sługi Williama. Powiedziała
mi, że jest „Filistini”, co zapewne oznaczało, że pochodzi z Zamorza i należy do biblijnego
narodu Filistynów, nie miałem jednak pojęcia, w jaki sposób trafiła do sycylijskiego domu.Po
powrocie do klasztoru wraz z Williamem znaleźliśmy jej jakieś czyste odzienie, trochę strawy
i wina, a także wodę i szmatkę do mycia. Wyglądała na przerażoną, co było zrozumiałe. Ale
William był dla niej miły i, gestykulując, pokazał, że nie zamierzamy zrobić jej krzywdy.
Dobry był z niego chłopak i bardzo lojalny. Razem stanęliśmy na straży przed drzwiami celi,
a ja zastanawiałem się, co, u licha, mam z nią zrobić, zarazem starając się nie myśleć o jej
jędrnych piersiach pod jedwabną zasłoną. Stałem tak i słuchałem, jak pluska się i śpiewa, i
próbowałem okiełznać swą wyobraźnię. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł i posłałem
Williama, by poszukał Reubena. Wychował się wszak w krajach arabskich i na pewno znał jej
ojczysty język.William szybko wrócił, prowadząc Żyda – rzeczywiście grał w kości, kiedy ja
byłem w Messynie, ale wzruszyło go, że starałem się go odszukać. Zapukał do drzwi celi i
wszedł.Wrócił po kwadransie.–Powiedziałem jej, że mimo młodego wieku jesteś wielkim
chrześcijańskimwojownikiem z Północy i że podróżujesz z armią, aby walczyć w Zamorzu.
Powiedziałemteż, że jeśli będzie ci wierna, pozwolisz, by ci towarzyszyła jako służąca,
będziesz ją karmił,ubierał oraz chronił, aż dotrzecie do Ziemi Świętej, gdzie odprowadzisz ją
nietkniętą dowioski jej ojca. Przystała na to i czeka na ciebie, by okazać dozgonną wierność
takiemuszlachetnemu rycerzowi.–Ale gdzie będzie spać? – zastanawiałem się. – Skąd mam
wziąć dla niej ubrania i…wiesz… te kobiece rzeczy…–Jeśli chodzi o spanie, to myślę, że z
tobą. Tym się trudni, to dziewczyna dotowarzystwa…–Co to, to nie – warknąłem, prostując
się i gromiąc Reubena wzrokiem. – Ocaliłem ją zrąk gwałcicieli i uchroniłem przed
upadkiem. Teraz, kiedy jest bezpieczna, nie wykorzystamjej dla własnych niecnych
celów.Mój Boże, ależ byłem pompatyczny. Reuben roześmiał się w głos. Wręcz zanosił się
śmiechem, trzymając się za brzuch, a łzy rozbawienia płynęły mu po twarzy. Położyłem rękę
na mieczu i podszedłem do niego. Na szczęście zdołał się jakoś opanować i uniknąć rozlewu
krwi.–Oczywiście, młody Alanie, oczywiście – wykrztusił, maskując śmiech kasłaniem. –
Jeśli wolisz, może przebywać z innymi niewiastami. Załatwię to z Elise. – I
odszedł,chichocząc i kręcąc głową.Niewiasty, o których wspomniał, mieszkały w kilku
namiotach rozstawionych na tyłach klasztoru. Było ich około tuzina i podążały za oficerami z
kwatery głównej. Kucharki, sprzątaczki, praczki, szwaczki, kochanki i ladacznice.
Przewodziła im Elise, owa normańska wróżbiarka. Rycerze z dworu króla Ryszarda ledwo
zauważali ich obecność. Wszyscy bowiem mieliśmy zachować czystość, jak przystoi
pielgrzymom podczas świętej wyprawy.Kiedy wszedłem do celi, Nur klęczała na podłodze z
pokornie spuszczoną głową. Była umyta, mokre włosy związała w gruby warkocz i włożyła
czystą, ale znoszoną tunikę, która sięgała jej za kolana. Spojrzała na mnie, a ja poczułem się,
jakby trafił mnie piorun. Głębokimi, czarnymi jak smoła oczyma wysysała ze mnie duszę.
Próbowałem się wyrwać spod mocy tego spojrzenia, ale nie byłem w stanie odwrócić wzroku.
Chłonąłem jej cudowne ciemnoczerwone usta, wystające kości policzkowe, mały zadarty
nosek, łabędzią szyję, wypukłości obfitych piersi pod cienką tuniką. Czułem, że sztywnieję
pod bielizną od samego patrzenia na jej postać, i byłem pewien, że ona to widzi. Stojący za
mną William zakaszlał.Zrozumiałem, że wpatruję się w nią za długo. Z poczuciem winy
odwróciłem wzrok i dostrzegłem, że jedzenie i wino zniknęły, a talerz i kielich zostały umyte
i wytarte. Podszedłem krok bliżej i stanąłem przed nią, mając bolesną świadomość, że mój
wyprężony członek znajduje się zaledwie o kilka cali od jej twarzy. Wyciągnąłem rękę, by ją
podnieść z kolan, ale dziewczyna chwyciła moją dłoń i pocałowała ją. Mój członek poruszył
się pod tuniką. Jej miękkie wargi ledwie muskały moje palce, ale czułem, jakby ktoś
przyłożył mi do nich rozpalone żelazo. Bezwiednie wyszarpnąłem rękę.Podniosłem Nur z
podłogi, a William otulił ją swoim płaszczem – nie mogła chodzić po klasztorze w tej kusej
tunice, bo wywołałaby prawdziwą bitwę. Poleciłem Williamowi zaprowadzić Nur do
namiotów kobiet i dopilnować, by Elise dobrze ją przyjęła. Następnie udałem się do łaźni, i
rozebrawszy się do naga, oblewałem się kolejnymi kubłami zimnej wody, by odegnać
grzeszne myśli.W ciągu zaledwie trzech dni zakochałem się w Nur bez pamięci. Tęskniłem za
jej twarzą, jej bliskością i niczego nie pragnąłem bardziej, niż być w jej towarzystwie. Stale
wyobrażałem sobie, jak ją dotykam, gładzę po twarzy. W snach kochaliśmy się bez końca, a
nasze splecione ciała tworzyły cudowną mozaikę kształtów. Kiedy budziłem się zlany potem,
czułem, że mój członek jest twardy jak rękojeść miecza.Nur przychodziła do mnie każdego
ranka i przynosiła mi chleb, ser i piwo oraz dzban wody i miskę do mycia. Czasami, gdy
budziłem się wcześniej z erotycznego snu, długie godziny wczesnego poranka wydawały mi
się wiecznością, nie mogłem się doczekać, aż usłyszę jej nieśmiałe pukanie i ujrzę jej piękną
twarz. Wreszcie wchodziła, uśmiechała się na powitanie i zabierała do prania mą odzież i
bieliznę. Zatraciłem się w miłości do cna, lecz mimo to nawet jej nie dotknąłem. Nie ufałem
sobie, a poza tym do szczęścia wystarczyło mi tylko patrzeć na jej piękno, kiedy zaś oddalała
się do swoich kobiecych obowiązków, cały pochmurniałem. Prześladowało mnie też poczucie
winy i całkowicie nieuzasadniony wstyd. Pewnego dnia odwiedził mnie ksiądz Simon i
wygłosił mi kazanie o żądzach, jakie czyhają na młodych mężczyzn, i o tym, jak Bóg
odwraca twarz od młodych grzeszników, którzy wykorzystują biedne służki, nawet jeśli są z
narodu niewiernych. Gdyby ten stary cap bez podbródka znał prawdę. Powiedział, że w całej
kwaterze się o mnie mówi, a Mały John opowiada sprośne żarty, ja zaś zapłonąłem z
wściekłości na tę niesprawiedliwość. Nie mogłem jednak narzekać – miałem Nur i każdego
ranka, kiedy mnie witała, moją duszę przepełniała radość. Tej jesieni i zimy wykonywałem
swoje obowiązki jak w letargu. Podczas ćwiczeń Mały John wygrywał ze mną, jak chciał, i
rugał mnie za brak skupienia. Nie dbałem o to. Myślałem tylko o Nur, o jej czarnych oczach,
krągłych piersiach, wąskiej kibici i o tym,jak by to było objąć ją, poczuć jej usta na swoich,
wtulić jej pośladki w łuk mego przyrodzenia. Jak by to było wejść w nią…Ale starczy tych
bzdur. Jestem pewien, że ty, cierpliwy czytelniku, doświadczyłeś miłości i dobrze znasz
przyjemność oraz ból, jakich dostarcza. Dość powiedzieć, że byłem młodzieńcem i po raz
pierwszy naprawdę się zakochałem.Próbowałem wyrzucić Nur z rozgorączkowanych myśli,
oddając się zdrowym ćwiczeniom na świeżym powietrzu. Robin zasugerował, bym poćwiczył
władanie lancą, w czym niewątpliwie miałem braki. Poprosił naszego kapitana jazdy sir
Jamesa de Brusa, by mnie podszkolił.Sir James zaczął od ćwiczeń z manekinem, którego
ustawił za obozem; na równym kawałku ziemi na północ od miasta. Nieopodal, na wzgórzu
górującym nad Messyną, Ryszard budował wielki drewniany zamek. Wznoszono go z
gotowych części, które król przywiózł ze sobą z Francji. Piechurzy wnosili na górę długie
pale z zaostrzonymi końcami, a jeźdźcy wciągali po stromym zboczu potężne drewniane
wrota. Doceniałem zapobiegliwość Ryszarda, który – wiedząc, że na Sycylii drewna jest jak
na lekarstwo – wolał przywieźć materiały do budowy obronnej warowni, niż liczyć na to, że
Bóg mu je ześle. Zamek miał nosić nazwę Mategriffon – dosłownie Bij Gryfonów – co
stanowiło ponure przypomnienie, że ze swej nowej warowni wznoszącej się nad miastem król
może w każdej chwili zjechać i ukarać Messynę i jej mieszkańców.Król Filip wpadł we
wściekłość, kiedy zobaczył proporzec Ryszarda powiewający nad murami miasta – zapewne
liczył, iż szalony atak z garstką rycerzy zakończy się porażką – i zagroził, że wróci ze swą
armią do Francji, jeśli nie dostanie połowy łupów. Natomiast król Sycylii Tankred,
przerażony perspektywą utraty swego najbardziej dochodowego portu, wypłacił Ryszardowi
górę złota i srebra, by zakończyć toczony przez nich spór. Suma ta znacznie przekraczała
wartość spadku królowej Joanny, Tankred bowiem liczył, że dzięki temu zyska przychylność
i wsparcie Ryszarda w przyszłości. Miał wielu wrogów w Italii, a sojusz z najpotężniejszym
księciem chrześcijańskim był cenniejszy od złota.Zabiegi dyplomatyczne Roberta z
Thurnham pomogły załagodzić niesnaski między królami angielskim i francuskim. Ryszard
zdjął swe proporce z murów Messyny i zastąpił je sztandarami templariuszy oraz joannitów.
Te dwa zakony rycerskie przejęły władzę nad miastem, a Ryszard ogłosił, że wszelkie dobra
zrabowane w Messynie należy zwrócić. Oczywiście nikt nie był na tyle głupi, by przyznać, że
ma jakieś nieuczciwie zdobyte łupy, był to więc jedynie pusty gest, a i Ryszard nie zamierzał
nikogo w tym względzie naciskać. Aby jednak poprawić stosunki z mieszczanami, zakazał
hazardu pod surową karą. Ustalił też cenęchleba i wina i zapowiedział, że tych podstawowych
dóbr Gryfonowie nie mogą sprzedawać drożej. W końcu, by okazać pokojowe zamiary,
wykonał jeszcze jeden, moim zdaniem najhojniejszy gest – jedną trzecią złota otrzymanego
od Tankreda przekazał królowi Filipowi. Udobruchany król Francji wrócił do swego
legowiska w pałacu, bez wątpienia po to tylko, by szukać pretekstu do kolejnego sporu z
naszym wielkodusznym monarchą. Ambroise powiedział mi kiedyś przy kielichu wina i
świeżej pieczonej wieprzowinie, że święta wyprawa króla Francji była wymierzona nie tyle w
Saracenów, ile w Ryszarda – i choć był to tylko pijacki żart, zawierał sporo prawdy.Manekin
ćwiczebny, ąuintain, to poziomy drąg z okrągłym drewnianym celem na jednym końcu i
przeciwwagą w postaci skórzanego worka z ziarnem lub z wodą na drugim. Drąg montowano
na pionowym palu. Kiedy tarcza została trafiona lancą przez rycerza na koniu, cały
mechanizm obracał się bardzo szybko, a stanowiący przeciwwagę wór z ziarnem potrafił
zmieść z siodła nieuważnego jeźdźca.Ćwiczyłem posługiwanie się lancą, gdy mieszkałem w
Sherwood w domu starego saskiego wojownika Thangbranda, ale nigdy nie opanowałem
dobrze tej sztuki. Wiedziałem, że liczyła się tu przede wszystkim szybkość, kiedy więc sir
James po raz pierwszy kazał mi zaatakować manekina, spiąłem Ducha ostrogami i ruszyłem
w stronę drąga, licząc na łatwy cel. Do lewego ramienia miałem przypiętą tarczę w kształcie
latawca, a pod prawą pachą dzierżyłem długą stępioną włócznię.Nad ciężką lancą było o
wiele trudniej zapanować, niż sądziłem. Jej czubek majtał się we wszystkie strony, kiedy
podskakiwałem wraz z koniem, i w rezultacie w ogóle nie trafiłem w cel. Duch zachwiał się,
ale biegł dalej siłą rozpędu. W ostatniej chwili uskoczył w bok, by uniknąć zderzenia z
manekinem, a ten trafił w moją tarczę z ogromną siłą i niemal wysadził mnie z siodła.
Obracający się wór z ziarnem świsnął mi za plecami, mijając mnie o włos.Kiedy
podjeżdżałem truchtem do sir Jamesa, spodziewałem się przytyków i drwin. Nieraz
słyszałem, jak sztorcuje swoich żołnierzy, a gdy był wściekły, potrafił przeklinać tak, że
zawstydziłby niejednego alfonsa. On jednak powiedział tylko:–Za pierwszym razem nikomu
się nie udaje. Popatrz jeszcze raz na mnie.I pocwałował w stronę manekina z lancą
wzniesioną przed siebie nieruchomo, jakby była zaczarowana. Ostatnich kilka jardów
przejechał galopem, trafił w sam środek drewnianej tarczy i minął drąg, nim worek z ziarnem
zdążył wykonać ćwierć obrotu.Spróbowałem ponownie, ale znów chybiłem i znów musiałem
bronić się tarczą przed workiem. Przy kolejnej próbie zwolniłem przed samym celem, by
trafić w tarczę, i obrotowyworek trafił mnie w żebra, zrzucając z siodła. Obolały i niemal bez
tchu dosiadłem Ducha i wróciłem do sir Jamesa.–Chyba musimy zacząć od czegoś prostszego
– rzekł bez cienia niechęci w głosie.Ustawił drąg wysokości człowieka z wyciętym na
szczycie rozwidleniem, w którymumieścił splecione ze słomy kółko wielkości jabłka.
Prawdziwą, nie stępioną lancą, miałem trafić w to kółko i zdjąć je z drąga. Zadanie wcale nie
było prostsze. Ciągle pudłowałem, nawet jadąc truchtem, więc byłem coraz bardziej
sfrustrowany, a nawet zły na siebie i na sir Jamesa, że tak mnie upokarza, obnażając mój brak
umiejętności.–Spróbuj galopem – zaproponował, kiedy spudłowałem po raz
dwudziesty.Zmełłem w ustach przekleństwo, spiąłem Ducha ostrogami i po chwili obaj
pędziliśmyw stronę kółka na drągu. O dziwo, na galopującym koniu siedziało mi się znacznie
stabilniej. Kiedy zbliżyłem się do celu, dźgnąłem lancą jak mieczem i ku swemu zdumieniu
przebiłem słomiane kółko i zdjąłem je z drąga. Poczułem satysfakcję. Wreszcie sukces! Sir
James skrzywił się nieco bardziej, co chyba było jego wersją uśmiechu.–A teraz powtórz –
powiedział.I powtórzyłem.W ciągu tygodnia opanowałem sztukę trafiania w słomiane kółko.
Udawało mi się zdjąć je z drąga dziewiętnaście razy na dwadzieścia prób. Wtedy wróciliśmy
do manekina. Po dwóch kolejnych tygodniach opanowałem i tę umiejętność. I zyskałem
przyjaciela.Pewnego dnia po wielu godzinach ćwiczeń z manekinem sir James zaprosił mnie
na wino. Był późny listopad i dni stawały się coraz krótsze. Tego popołudnia siedzieliśmy w
prawie pustym klasztornym refektarzu – poza nami tylko dwóch rycerzy grało w drugim
końcu sali w backgammona – rozmawialiśmy o taktyce saraceńskiej jazdy.Sir James był już
w Jerozolimie, nim wpadła w ręce Saladyna, i dużo wiedział o stylu walki tureckiej konnicy.
Opowiadał mi, że Saraceni są mistrzami siodła: podjeżdżają bardzo blisko do wroga, strzelają
z łuku w pełnym biegu, a potem szybko się oddalają.Nagle przy naszym stole pojawiła się
Nur, podając chleb i zimną pieczeń do zacnego wina, które przyniósł sir James.Brus skrzywił
się, ale on krzywił się na każdego, taki już miał wyraz twarzy. Nur jednak, najwyraźniej
przestraszona, podeszła bliżej mnie. Zauważyła luźną nitkę w mojej tunice i prawdziwie
kobiecym gestem oderwała ją, a potem wygładziła materiał na moim ramieniu.Nie zwracałem
uwagi na Nur, bo patrzyłem na sir Jamesa i zastanawiałem się, jak można pokonać saraceńską
jazdę. Zobaczyłem, że otworzył usta ze zdziwienia, a kiedydziewczyna wyszła, pochylił się
do mnie i powiedział ściszonym głosem:–Przepraszam, że pytam, Alanie, ale czy dzielisz łoże
z tym uroczym dziewczęciem?Oblałem się rumieńcem.–Oczywiście, że nie – odparłem. – To
nie jakaś nierządnica, tylko cnotliwadziewczyna, młoda służąca, której obiecałem pomóc
wrócić do rodziny w Ziemi Świętej.–Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że jest w tobie
zakochana po uszy? – ciągnął. –Widać to na milę.Odebrało mi mowę. Nigdy nawet nie
przyszło mi do głowy, że moje uczucia do Nur mogą być odwzajemniane.Sir James chyba
zrozumiał, że wkroczył na grząski grunt, i szybko zmienił temat.–Znałem kiedyś pewne
piękne dziewczę – rzekł. – No, może nie była równie pięknajak ta, ale też mnie kochała.
Miałem jednak konkurenta o jej względy. To było lata temu,jeszcze w Szkocji, ale dobrze
pamiętam jej twarz. Miała na imię Dorothea, Dotty…Ledwie go słuchałem. Chciałem pobiec
za Nur, chwycić ją w ramiona i zapytać, czy mnie kocha. Zdołałem się jednak opanować i
nieobecnym głosem zapytałem:–Czy to dlatego wyjechałeś ze Szkocji? Z miłości?–Och nie,
nie z takich wzniosłych przyczyn. Po prostu kogoś zabiłem. Jednego zDouglasów, a kiedy
człek zabije Douglasa, musi się mieć na baczności, bo cały ich klan rzucasię w pogoń,
szukając zemsty. Są równie mściwi, jak Murdacowie, ale oni nam sprzyjają.–Co się stało? –
spytałem zaciekawiony wbrew sobie.–Ot, zwykła sprzeczka w gospodzie w Annandale, ale
puściły nam nerwy, dobyliśmy mieczy i nim się obejrzałem, młody Archie Douglas leżał
martwy u moich stóp. Pojechałem do zamku władcy Brus, mego wuja Roberta, zapytać, co
mam robić. Okazał mi współczucie -kiedyś zabił kogoś przypadkiem – i zapłacił Douglasom
sowity okup. Po prawdzie, młody Archie nie był tyle wart, był z niego pijak i utracjusz, ale
Robert Brus był bogaty. Aby nie doszło do utarczek między obiema klanami, uzgodniono, że
wyśle mnie gdzieś daleko. Hrabia Huntingdon, który przebywał wtedy na zamku i który jest
spokrewniony z hrabiną Locksley, zaproponował, bym wstąpił do jazdy Robina i pomógł
doprowadzić ją do porządku. Wyznam ci, Alanie, że teraz cieszę się, iż tak się stało. Od kiedy
dołączyłem do tej bandy obiboków, jestem szczęśliwy jak nigdy.Obdarzył mnie jednym ze
swych krzywych uśmiechów – i nagle zrozumiałem, że go lubię. Te grymasy i krewki sposób
bycia były tylko zasłoną dla jego prawdziwych uczuć, chroniły go przed nadmiernym
spoufalaniem się.–Mówiłeś coś o Murdacach – napomknąłem.–Są bardziej mściwi od samego
szatana – odparł sir James. – Mówi się u nas, że kto wchodzi w drogę Murdacowi, podpisuje
na siebie wyrok śmierci.–Wspomniałeś też, że wam sprzyjają.–Ano tak, moja matka była
córką sir Williama Murdaca z Dumfries i Mary Scott z Liddesdale. Ale jej ojciec, to znaczy
ojciec Mary, był przeklętym Douglasem z Lanarkshire…Słuchałem go jednym uchem, bo
miałem ważniejsze sprawy na głowie – musiałem się dowiedzieć, co czuje do mnie
Nur.Reubena odnalazłem bez trudu, bo wrócił do wygodnego domu zaprzyjaźnionego
żydowskiego kupca. Po długim przekomarzaniu się zgodził się nauczyć mnie podstaw
arabskiego. Mieliśmy odbywać lekcje codziennie, już od następnego dnia. Mogłem go
wprawdzie poprosić, by został naszym tłumaczem, ale zależało mi, by samemu porozmawiać
z Nur i zapytać ją o prawdziwe uczucia wobec mnie. Nie chciałem, by w takiej chwili stał
między nami ktoś obcy.Po spotkaniu z Reubenem byłem cały w skowronkach, ale kiedy
wróciłem do klasztoru, panował tam ponury nastrój. Żołnierz przy bramie powiedział mi, że
szatan położył swe ohydne łapsko na hrabim Locksley.Robin rzeczywiście zapadł na ciężką
chorobę i był bliski śmierci – leżał rozpalony gorączką, blady, uwalony własnymi
wymiocinami – ale nie wierzyłem, że to sprawka szatana. Ktoś w klasztorze próbował go
otruć, bez wątpienia ta sama osoba, która w Burgundii podłożyła żmiję do jego namiotu.

ROZDZIAŁ 10

Cała armia Robina – łucznicy, jeźdźcy i włócznicy – zebrała się na nabrzeżu w porcie, by
obejrzeć wymierzanie kary. Dzień był ponury, z gęstych szarych chmur siąpił deszcz, a słońce
nie mogło się przez nie przedrzeć. Więzień, marynarz imieniem Jehan ze znienawidzonej
przeze mnie „Santa Marii”, grał w kości na pieniądze z miejscowymi rybakami. Przegrał i był
winien pewnemu Gryfonowi pięć szylingów, więcej niż miał. Odmówił więc wypłaty,
twierdząc, że skoro jest pielgrzymem zmierzającym do Ziemi Świętej, jego długi należy
zamrozić do powrotu ze świętej wyprawy. Był to niecny sposób wyłgania się od długu.
Wprawdzie sam papież orzekł, że długi uczestników wielkiej pielgrzymki należy zawiesić do
ich powrotu, ale chodziło o to, by zachęcić zadłużonych rycerzy z wielkimi włościami do
walki w obronie Jerozolimy. Jego Świątobliwość z pewnością nie zamierzał zachęcać
przebiegłych hazardzistów do wyłgiwania się ze swoich umów. Gryfoński rybak poskarżył się
joannitom, którzy sprawowali władzę w tej części Messyny, oni zaś przedłożyli sprawę
królowi. Ryszard postanowił przykładnie ukarać nieszczęsnego marynarza.Jehan miał zostać
przeciągnięty pod kilem, czyli pod statkiem, od burty do burty. Choć brzmi to niegroźnie,
kara jest znacznie gorsza, niż się wydaje – po miesiącach na morzu kil obrasta maleńkimi
skorupiakami, gruzełkami nie większymi niż ćwierć cala, ale na tyle twardymi i ostrymi, by
przeciąć skórę i mięśnie ciągniętego po nich nagiego ciała. Karanemu grozi też utonięcie,
musi bowiem wstrzymywać oddech pod wodą. Wielu ludzi utopiło się podczas przeciągania
pod kilem, a ci, którzy przeżyli, byli potem okrutnie pokiereszowani. Król Ryszard rozkazał
przeciągnąć hazardzistę pod kilem trzy razy przez trzy kolejne dni. W praktyce oznaczało to
wyrok śmierci.Marynarza rozebrano do bielizny, a do dłoni i stóp przywiązano mu długie
liny. Leżał bezradnie z zamkniętymi oczyma na dziobie „Santa Marii”, którą zacumowano
kilkadziesiąt jardów od nabrzeża. Ksiądz odmawiał modlitwy nad jego drżącym ciałem.
Deszcz zaczął padać coraz mocniej.Nasi ludzie stali w milczeniu. Nikt nie żałował Jehana.
Wszyscy uważali, że kara,choć surowa, należała mu się. Nie tylko zlekceważył królewski
zakaz uprawiania hazardu, ale także potem próbował się wykpić. Żołnierze nienawidzili
takich cwaniaków. Poza tym tak naprawdę nie był jednym z nas – ot, prowansalski żeglarz
wynajęty w Marsylii.Stałem na nabrzeżu, gryząc udko kurczaka, z Williamem u boku. U
mych stóp leżał kulawy kundel. Miał przerzedzoną sierść, poszarpane w niejednej walce uszy
i tylko jedno oko. Ten ohydny pies szedł za mną przez całą drogę od klasztoru do portu, choć
próbowałem go odpędzić, tupiąc i krzycząc. Teraz wpatrywała się we mnie – bo była to suka
– jednym okiem z miłością i oddaniem. Pomyślałem, że patrzy na mnie tak samo, jak ja na
Nur.–D-d-daj jej, panie, kość – odezwał się William. – Chyba t-t-tego chce. Daj jej,
panie,kość, to może sobie p-p-pójdzie.Uznałem, że to dobry pomysł, i rzuciłem kość z
kurczaka kulawej suce. Chwyciła ją w locie i przemknęła między moimi nogami. To by było
na tyle, jeśli chodzi o prawdziwą miłość, pomyślałem.Tymczasem na „Santa Marii” dwóch
marynarzy podniosło Jehana za głowę i stopy, a kolejnych dwóch chwyciło liny, do których
był przywiązany. Bez zbędnych ceregieli pierwsi dwaj przerzucili go nad dziobem, a
trzymający liny zaczęli iść wzdłuż burt statku, ciągnąc je za sobą.–Stop! – rozległ się głos z
rufy. – Stop, w imieniu króla, wy padalce! – grzmiał sirRyszard Malbęte, który był teraz
prawą ręką Ryszarda, jeśli chodzi o dyscyplinę i kary warmii. Ta funkcja pasowała do jego
czarnej duszy. Martwiło mnie jednak, że Bestia wkradł sięw łaski króla.Na komendę
Malbęte'a dwaj marynarze ciągnący swego nieszczęsnego kamrata pod statkiem stanęli jak
wryci. Mogłem sobie tylko wyobrażać, co czuł Jehan, wisząc nieruchomo pod kilem „Santa
Marii”.–Idziecie za szybko – orzekł Malbęte, po czym wezwał jednego ze swych ludzi.Obaj
wyciągnęli miecze, stanęli przed ciągnącymi liny marynarzami i zaczęli bardzo wolno się
cofać. Marynarze musieli iść równie wolno, by nie nadziać się na ostrza. Gdy wreszcie dotarli
do drugiej burty, Malbęte schował miecz i pozwolił im wyciągnąć skazańca z wody.Jehan był
jedną wielką krwawiącą raną. Stracił oko, nos rozpłaszczył mu się na twarzy, a jego brzuch
wyglądał, jakby ktoś przeciągnął po nim ostrymi grabiami. Zwymiotował na pokład chyba z
galon morskiej wody i choć kamraci próbowali opatrzyć jego rany, wił się, brocząc krwią
niczym patroszona makrela.–Jutro w południe kolejny raz – powiedział Malbęte.Jeden z
marynarzy podniósł wzrok na Bestię.–Ale on nie przeżyje kolejnego razu – rzekł. Rycerz
tylko wzruszył ramionami.–Jutro w południe – oznajmił i zeskoczył na skif, którym
przewieziono go na brzeg.Marynarz miał rację. Jehan nie przeżył kolejnego przeciągania pod
kilem. Wyciągnięto go z wody martwego. Nie widziałem tego, bo zajmowałem się moim
panem. I karmiłem żółtą sukę, którą z powodu kiepskiego wyglądu nazwaliśmy Keelhaul (jak
przeciąganie pod kilem), w skrócie Keelie.Pojawiła się ponownie, kiedy wychodziliśmy z
Williamem z portu, i szła za nami do klasztoru. Pewnie liczyła na kolejną kość. Krzyczałem
na nią, nawet rzuciłem w nią kamieniem, ale nie odeszła. Postanowiłem więc ją otruć. A
właściwie nie otruć, tylko podawać jej małe porcje wszystkiego, co jadł Robin. Została moim
psem do próbowania potraw.Uwiązaliśmy Keelie w kącie komnaty Robina i karmiliśmy z
misy mego pana. William rano i wieczorem wyprowadzał ją do klasztornego ogrodu, by
mogła załatwić naturalne potrzeby. Kilka razy nabrudziła w komnacie, ale szybko nauczyła
się czystości.Regularne karmienie zdziałało cuda. Suka nabrała ciała, sierść zaczęła jej
odrastać, a żałosne oko łypało coraz żywiej. Keelie wyglądała jak normalny zdrowy pies.
Naprawdę dobrze.Czego nie dało się powiedzieć o Robinie. Trzy dni wcześniej zjadł kawałek
kandyzowanej skórki owocowej z misy na stole w swojej komnacie i niemal natychmiast
bardzo się rozchorował. Nikt nie pamiętał, kiedy misa pojawiła się na stole. Kucharze i
służący z klasztoru nic o niej nie wiedzieli, a na messyńskiej starówce kandyzowane owoce
oferowały dziesiątki kramów. Mógł je kupić niemal każdy. Pod nieobecność Robina nikt nie
strzegł jego komnaty, więc każdy też mógł wśliznąć się tam niepostrzeżenie i zostawić na
stole misę z zatrutymi owocami.Bezpośrednio po zjedzeniu słodzonych skórek Robin poczuł
szczypanie, a potem odrętwienie w ustach i na języku – tyle tylko zdołał powiedzieć
Reubenowi, którego niezwłocznie wezwano. Odrętwieniu w ustach towarzyszyły nudności,
wymioty, zgaga i piekący ból brzucha. Reuben zbadał chorego i stwierdził, że puls ma
niezwykle wolny, a serce ledwo bije. Teraz Robin leżał poszarzały na twarzy, z zamkniętymi
oczyma, nieruchomo, a jego organizm próbował pozbyć się złych substancji.Reuben nie
zdołał rozpoznać trucizny, ale też wydawał się rozproszony, jakbymyślami był gdzie indziej.
Król posłał Robinowi złoty kielich ozdobiony czterema szmaragdami z wiadomością, że
najlepsi lekarze z Sycylii powiedzieli mu, iż szmaragdy potrafią oczyścić wino z każdej
trucizny.–Róg jednorożca też tak działa – mruknął Reuben na widok kielicha i
poleciłRobinowi pić z niego jak najwięcej bardzo rozwodnionego wina, które przyniósł
William.Zjawił się też ojciec Simon i komnata wypełniła się jego mamrotanymi po łacinie
modlitwami oraz wonnym dymem, który miał oczyścić powietrze z wszelkich trucizn.
Rozpoznałem zapach, który przed kilkoma miesiącami poczułem w domu Reubena w
Yorku.–Co to za kościelne pachnidło? – zapytałem go, kiedy ksiądz skończył swe przydługie
modły w intencji chorego.–To olibanum, czyli kadzidło – odparł, unikając mego wzroku. –
Pali się je w każdym wielkim chrześcijańskim kościele. Sądziłem, że jako chrześcijanin
dobrze znasz ten zapach.–Zapach znam, nie wiedziałem tylko, jak się nazywa – wyjaśniłem
gładko. Nielubiłem, kiedy ktoś ujawniał moją ignorancję. – Więc to olibanum – powtórzyłem
to słowo,smakując je jak przednie wino. – Skąd się je bierze?Reuben obrzucił mnie
badawczym spojrzeniem.–Rozmawiałeś z nim o tym? – spytał, wskazując głową śpiącego
Robina, który, gdyby nie delikatne ruchy piersi, wyglądałby jak trup.–Nie, nigdy o tym nie
wspominał. A więc skąd się bierze olibanum? Rośnie gdzieś w Europie?–Nie. – Uciął
Reuben.Milczałem, czekając, aż rozwinie temat.–No dobrze, skoro musisz wszystko wiedzieć
– rzekł gderliwie. – Olibanum to bardzocenna substancja, warta o wiele więcej, niż sama
waży w złocie. Pochodzi z mojej ojczyzny,al-Yaman, na dalekim południu za wielkimi
pustyniami.Powiedziawszy to, odwrócił się do pacjenta i nie zwracał na mnie uwagi.
Usiadłem na stołku i zamyśliłem się nad jego słowami. Czy kadzidło naprawdę jest warte
więcej, niż waży w złocie? I czy we wszystkich wielkich kościołach pali się je na każdym
nabożeństwie? W takim razie ktoś mnóstwo zarabia na tym zapachu. Uświadomiłem sobie, że
od dłuższego czasu patrzę na bitewny proporzec Robina wiszący na ścianie – czarną wilczą
głowę na białym tle; zdawała się wyskakiwać z płótna w moją stronę. Mój pan był waleczny
jak wilk, ale kiedy trzeba potrafił być przebiegły jak lis…Nagle przyszło mi coś do głowy.–
Reubenie – zapytałem – czy… czy to możliwe, że otruto go tojadem lisim?Odwrócił się
gwałtownie i popatrzył na mnie.–Mój Boże, ależ ze mnie głupiec – rzekł. – Głupiec, jakich
mało. Myślałem, że to jakaśegzotyczna sycylijska trucizna albo coś subtelnego z Persji… –
Ponownie odwrócił się doRobina i bardzo delikatnie zaczął klepać go po twarzy. – Robercie,
Robercie, obudź się,muszę obejrzeć twoje oczy – mówił.Kiedy Robin wybudził się z
głębokiego snu, Reuben spojrzał mu w oczy. Chyba spodobało mu się, to co zobaczył, bo się
uśmiechnął.–Myślę – powiedział – że słusznie zgadłeś. Został otruty aconitum, który
pospoliciezwiemy tojadem lisim. Musisz znaleźć trochę naparstnicy. To jedyne, co może go
uleczyć. Inie pozwól mu pić więcej wina. Od teraz może pić tylko przegotowaną
wodę.Spojrzałem na Reubena z powątpiewaniem. Naparstnica była znaną trucizną. Po co
więc chciał dawać kolejną truciznę i tak już podtrutemu człowiekowi? I jak, u licha, mam
znaleźć angielskie kwiaty na Sycylii?Reuben dostrzegł moje wahanie.–Idź do zielarza, który
ma sklep obok rzeźnika przy głównej ulicy. Powiedz mu, że jacię przysłałem. To dobry człek,
kilka razy rozmawialiśmy o medycynie. Powiedz mu, żepotrzebuję uncji sproszkowanych
liści digitalis. Zapamiętasz nazwę? Digitalis. Pospiesz się,chłopcze, bo twój pan
umiera.Poszedłem, nie zwlekając.Bez trudu znalazłem sklep zielarza i kupiłem proszek. Ale
paczuszkę podałem Reubenowi z wahaniem i z równą niepewnością patrzyłem, jak
przyrządza miksturę z miodu, szałwii i sproszkowanego digitalis. Dostrzegłszy, że
przyglądam mu się podejrzliwie, spojrzał na mnie surowo.–Zostaw nas samych, chłopcze –
polecił. – Daj swemu panu trochę odpocząć.Wyszedłem, ale nie mogłem pozbyć się
mrocznych myśli. Czy Reuben mógłpróbować zabić Robina? Nie, to niemożliwe. Wszak
Robin ocalił mu życie. Ale też w pewnym stopniu odpowiadał za śmierć jego ukochanej córki
Ruth.Do tej pory podejrzewałem, że Robina próbował otruć jakiś łajdak opłacony przez
Malbęte'a. Francuz groził mu przecież tamtej nocy, kiedy plądrowano Messynę, a ja
uratowałem Nur. Bestia mógł przekupić jakiegoś zbrojnego pieniędzmi i obietnicą wysokiego
stanowiska, dostarczyć mu pudełko z zatrutymi kandyzowanymi owocami, a potem śmiać się
nad kielichem wina, usłyszawszy, że Robin stoi jedną nogą w grobie. Wiedziałem o tym, lecz
mroczne myśli wciąż nie chciały odejść. Czy mógł to zrobić Reuben? Nie, nigdy, Reuben jest
lojalny wobec Robina. Nie zniżyłby się do otrucia przyjaciela. Jeśli miałby żal do Robina,albo
by odszedł, albo – gdyby była to sprawa honoru – wyzwałby go na pojedynek. Ale trucizna?
Nigdy. Czy aby na pewno? Przecież Reuben zna się na medycynie – sam właśnie przyznał, że
rozmawiał o tych sprawach z zielarzem z Messyny – a mimo to nie rozpoznał, że trucizną jest
zwykły tojad. Dziwne… chyba że wiedział, że to tojad, bo sam go podał Robinowi, a teraz
daje mu kolejną truciznę – naparstnicę! Już chciałem wpaść z powrotem do komnaty i
ratować mego pana, ale na szczęście rozsądek wziął górę. Reuben był wiernym, lojalnym
przyjacielem. A gdybym go fałszywie oskarżył, mógłby się obrazić, przestałby leczyć Robina
i mój pan by zmarł. Kto wie, może naparstnica okaże się skuteczna.Pozbywszy się wreszcie
demona podejrzliwości, poszedłem do katedry i modliłem się żarliwie o ocalenie Robina.
Przysiągłem też sobie odwiedzać mego pana regularnie, by sprawdzać stan jego zdrowia.
Gdyby się pogorszył, trzeba będzie zasięgnąć porady osobistego lekarza króla. Jeśli zaś Robin
umrze, krwawo zemszczę się na Żydzie.Wkrótce Robin zaczął powoli dochodzić do zdrowia.
Puls mu się wzmocnił i uspokoił, wróciły mu kolory, a po trzech dniach był w stanie usiąść na
łóżku i wypić gorącą miksturę, którą przygotował mu Reuben. Ogromnie mi ulżyło i czułem
się szczęśliwy – Reuben nie był trucicielem, a dzięki jego opiece mój pan przeżył. Ale
szczęście przepełniającą mą duszę miało też inną przyczynę. Oto Nur i ja staliśmy się
jednością.Pewnego wieczoru wróciłem do celi bardzo późno, spędziwszy kilka godzin przy
łożu Robina. Zmartwiony William czekał na mnie przed drzwiami.–Ch-ch-chyba c-coś złego
dzieje się z Nur – powiedział. – W-w-wypłakuje oczy, alenie wiem, o co jej ch-ch-
chodzi.Wszedłem do celi i zobaczyłem, że Nur siedzi na kamiennej półce, która służyła mi za
łoże, owinięta w mój ciepły zielony płaszcz. Oczy miała zaczerwienione, a czernidło, którym
je malowała, ściekało jej po policzkach. Wyglądała jak mała zagubiona dziewczynka, kiedy
zaś mnie ujrzała, wybuchnęła gwałtownym szlochem i błyskawicznie znalazła się w mych
ramionach.–Ty… mnie… nie… kochasz… – wykrztusiła przez łzy po angielsku niczym
wyuczonana pamięć papuga.Domyślałem się, kto ją tego zdania nauczył – pewien wtrącający
się w nie swoje sprawy Żyd, który był także wspaniałym przyjacielem potrafiącym cudem
przywracać życie. Obejmowałem Nur czule i gładziłem ją po jedwabistych czarnych włosach.
Wyczułem, że pod płaszczem jest naga. Odprawiwszy Williama, który gapił się na nas z
progu, wreszcie poddałem się namiętności, która szalała we mnie przez tyle tygodni.Co
starzec może napisać o miłości? Każdemu kolejnemu pokoleniu wydaje się, że odkrywa ją po
raz pierwszy i że starsi wyglądają w łożu groteskowo. Ale choć dziś jestem już sędziwy,
wtedy nie byłem i zapamiętałem ten pierwszy raz, kiedy kochałem się z Nur, jako
najpiękniejszą noc mego życia.Po pierwszym pocałunku, który smakował jak długi łyk
słodkiego wina, rzuciliśmy się na siebie niczym dzikie bestie ogarnięte namiętnością. Zerwała
ze mnie szaty, a ja wszedłem w nią bez wahania. Wsuwając się w nią głęboko, czułem, jak w
lędźwiach narasta mi żar, jak Nur obejmuje mnie nogami, jak jej piersi napierają na mnie.
Dałem się ponieść wirowi rozkoszy, cofałem się i napierałem, całując jej cudowne usta. W
mym kroczu narastało ciśnienie nie do zniesienia, a każde pchnięcie wydawało się jeszcze
cudowniejsze niż poprzednie, aż w końcu wybuchnąłem głęboko w niej i przeszyła mnie seria
niezwykłych dreszczy.Ta noc minęła nam w mgnieniu oka i na zawsze zostanie w mej
pamięci. Czas nie istniał, kiedy byłem z nią, w niej, obok niej, a w przerwach między
kolejnymi falami miłości całowaliśmy się namiętnie. Po drugim razie Nur zaczęła
zapoznawać mnie ze sztuką, jakiej nauczyła się w wielkim domu w Messynie. Całowała i
pieściła mnie we wszystkich sekretnych miejscach, doprowadzając niemal do ekstazy i
przerywając, nim było za późno. Raz za razem brakowało mi tchu dzięki jej zwinności i
pragnieniu dawania rozkoszy na wszelkie możliwe sposoby. Znalazły się wśród nich
rozkoszne praktyki, o jakich nigdy nawet nie śniłem i które z pewnością srodze potępiłby
każdy ksiądz. Tuż przed świtem leżeliśmy wyczerpani, a ja patrzyłem w jej niezgłębione
czarne oczy i na jej szczupłe ciało, które obejmowałem ramionami. Nie rozmawialiśmy, bo w
znajomości arabskiego nie posunąłem się poza formalne powitania, a Nur znała tylko to jedno
zdanie, którego nauczył ją Reuben, lecz w takich chwilach niepotrzebne są słowa. Leżeliśmy
obok siebie szczęśliwi, otuleni bezpiecznie wzajemną czułością.Po naszej pierwszej miłosnej
nocy, gdy w klasztorze panowała cisza, a ciemna głowa Nur spoczywała na mym ramieniu,
byłem szczęśliwy jak nigdy wcześniej i nigdy potem, ale zarazem wyczerpany ponad ludzką
miarę.Przyszła do mnie następnego wieczoru i kolejnego. William został wysłany do
klasztornego dormitorium, gdzie, jak mówił, nie mógł spać z powodu chrapania i wiatrów
puszczanych przez zbrojnych. Ale chłopak dzielnie znosił to wygnanie i widziałem, że cieszy
się moim szczęściem.Sir James de Brus nie komentował mego nowego położenia, kiedy
jednak doskonaliłem sztukę walki z manekinem, zdawał się okazywać mi większy
szacunek.Pewnego dnia po zakończeniu ćwiczeń na placu zjawił się sir Robert z Thurnham ze
świtą.–Zrobiłeś ogromne postępy, Alanie – rzekł do mnie. – Władasz włócznią
jakdoświadczony rycerz.–Dziękuję, sir Robercie – odparłem, kłaniając się w pas. – Ale myślę,
że największymiumiejętnościami wykazuje się mój wierzchowiec.Sir Robert się roześmiał.–
Nonsens. Obserwuję cię od pewnego czasu i widzę, że masz zadatki na rycerza. Jeślizrobisz
dobre wrażenie na królu w Ziemi Świętej, to kto wie, może z bożą pomocą przyzna cirycerski
tytuł i będziesz mógł służyć na jego dworze. Twój ojciec, zdaje się, pochodził zeszlacheckiej
rodziny, a ty masz chyba jakąś posiadłość na ziemi hrabiego Locksley?Byłem zdziwiony, że
sir Robert wie to wszystko, i bardzo zadowolony z jego pochwał. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że mógłbym awansować do grona rycerzy, zostać sir Alanem z Westbury. We
własnym mniemaniu wciąż byłem odzianym w łachmany kieszonkowcem z zaułków
Nottingham, sierotą i banitą.–Król jest już pod wrażeniem twoich talentów – ciągnął sir
Robert. – Polubił cię ibardzo mu się spodobało twoje wykonanie Tristana i Izoldy. Właściwie
przychodzę prosto odniego z zaproszeniem na nieformalny obiad w Wigilię. Król życzy
sobie, żebyś zaśpiewał nawydawanej przez niego uczcie. Co ty na to?To był wielki zaszczyt,
ale – jak często bywa w obecności znamienitych mężów – nie byłem w stanie wykrztusić
sensownej odpowiedzi. Mruknąłem więc coś o wdzięczności i znów nisko się skłoniłem.–A
zatem pojutrze w południe. W nowym zamku. – Sir Robert wskazał głowągórującą nad nami
ciemną sylwetę Mategriffon, uśmiechnął się, zawrócił konia i odjechałwraz ze swymi
rycerzami.–Obiad z królem to rzadki przywilej – zauważył sir James. – Zrób wszystko, by się
niezhańbić.No tak, miałem na tym obiedzie wystąpić. Pożegnałem się niezwłocznie i
popędziłem do klasztoru, by zacząć ćwiczyć. Muszę przygotować coś naprawdę
wyjątkowego, powtarzałem sobie. Ale zamiast nut, wciąż słyszałem tylko słowa: sir Alan
Dale, sir Alan z Westbury i Alan, rycerz z Westbury.Robin ucieszył się, kiedy powiedziałem
mu, że mam zagrać dla króla. Wstał już z łóżka i właśnie karmił Keelie kawałkami gotowanej
baraniny. Wciąż był osłabiony, ale wyglądał na radosnego, zważywszy, jak blisko otarł się o
śmierć.–Uznałem, że powinienem oddać się uciechom – oświadczył. – Życie jest krótkie
iwszystkich nas czeka śmierć, a że niewątpliwie jestem przeklęty na wieczność za liczne
grzechy, muszę się zabawić, nim trafię w ogień piekielny. Chodź, Alanie, wypijmy flaszkę
wina i coś mi zagraj.Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór, śpiewając, pijąc i żartując. O
północy poczułem szum w głowie, a ręce zesztywniały mi od trzymania lutni. Odłożyłem
więc instrument i zebrałem się do wyjścia. Nur czekała na mnie w celi i tęskniłem za chwilą,
gdy wreszcie znajdę się z nią nago pod kocem.–Alanie – rzekł Robin, kiedy wstałem i
chwiejnym krokiem ruszyłem do drzwi. –Usiądź jeszcze na chwilę. Chcę z tobą
porozmawiać.Usiadłem posłusznie na stołku przy wielkim stole.–Chcę, żebyś coś dla mnie
zrobił – powiedział Robin całkowicie trzeźwym głosem. –Znajdź człowieka, który próbuje
mnie zabić. Zrób to szybko i dyskretnie. W ciągu minionegoroku trzy razy próbowano mnie
zgładzić i tylko dzięki szczęściu uniknąłem śmierci. Ale niezawsze będę je miał. Jeśli chcesz
mi się przysłużyć, znajdź tego, kto za to odpowiada.Spodziewałem się takiej prośby.
Zamachowiec nie mógł dłużej działać swobodnie w najbliższym otoczeniu mego pana.
Kiwnąłem głową, a Robin spytał:–Co wiemy o trzech dotychczasowych próbach?–Cóż –
odparłem – pierwszej, w twej komnacie w Kirkton, dokonał łucznik Lloyd ap Gryffudd.
Owain dowiedział się od swego człeka w Walii, że jakiś sługa Murdaca obiecał Lloydowi sto
funtów w srebrze i że grożono śmiercią jego jedynemu synowi, jeśli cię nie zabije. Lloyd nie
żyje, ale jego żona opowiedziała człekowi Owaina wszystko, co wie. Nie chciała zemsty.
Owain dał jej garść monet za szczerość i sprowadził ją wraz z synem do zamku Kirkton, gdzie
będą bezpieczni. Tak więc Lloyd nie żyje, ale nagroda Murdaca może skusić jakiegoś innego
łucznika, zbrojnego, a nawet rycerza.–Szkoda, że sam nie mogę się o nią ubiegać – mruknął
Robin ponuro.Wiedziałem, że znów jest w tarapatach. Król nie zapłacił mu ani pensa, a
pieniądzepożyczone od Żydów prawie się skończyły. Nie chciałem jednak zbaczać z tematu,
więc pominąłem tę uwagę i mówiłem dalej:–Wiemy też, że zabójca i w przypadku żmii, i
zatrutych owoców miał dostęp do twej prywatnej komnaty czy namiotu. Jest to zatem ktoś,
kogo obecność nie budziła niczyjego zdziwienia. Ale nie zawęża to zbytnio poszukiwań.
Niemal każdy z twojej armii może znaleźć pretekst, by się tu znaleźć. Zapytany, mógłby
odpowiedzieć, że doręcza wiadomość od Owaina, Małego Johna czy sir Jamesa.–Zatem
koniec z tym – rzucił Robin stanowczo. – Od tej chwili kontakt ze mną będziemożliwy tylko
przez ciebie. I przez Małego Johna, bo nie sądzę, by John Nailor po tylu latach chciał mnie
zgładzić. Zresztą gdyby to on chciał mnie ukatrupić, już bym nie żył.Każdy – ciągnął – kto
będzie chciał widzieć się ze mną, trafi do ciebie albo do Johna. Ty przynosisz mi jedzenie,
które oczywiście sprawdza Keelie – uśmiechnął się do żółtego psa śpiącego spokojnie w kącie
komnaty – i wino, a także przekazujesz wszelkie rozkazy moim ludziom. A ludzie, zamiast
rozmawiać ze mną, będą rozmawiać z tobą albo z Johnem, a wy przekażecie mi wiadomość.
Ilekroć stąd wyjdę, któryś z was będzie mi towarzyszył. Jasne?–Tak – potwierdziłem – ale
czy to naprawdę konieczne? Ludziom się nie spodoba.Uznają, że im nie ufasz.–Nic na to nie
poradzę – odparł Robin. – Im szybciej dowiesz się, kto jest zabójcą, tym szybciej zakończymy
tę maskaradę. Masz jakieś podejrzenia?–Mam przeczucie, że zabójcą może być kobieta –
powiedziałem. – I wcale nie jestem pewien, czy chodzi o pieniądze Murdaca. Może to być
także sir Ryszard Malbęte. Kiedy natknąłem się na niego w Messynie tej nocy po bitwie,
groził, że zemści się na tobie… i na mnie.–To może być Malbęte – przyznał Robin i się
zamyślił. – Ale to by oznaczało, żepróby we Francji dokonał jeszcze ktoś inny, bo Bestia
dołączył do nas dopiero w Messynie.Czy naprawdę mogło być trzech różnych zamachowców:
jeden w Yorkshire, we Francji itutaj? Nie sądzę. To musi być jedna osoba. – Podparł brodę
dłonią i przez chwilę wpatrywałsię w dal.–Dlaczego sądzisz, że to mogła być kobieta? –
zapytał po jakimś czasie.–Ze względu na naturę tych zamachów – wyjaśniłem. – Są podstępne
i ciche: wąż w łóżku, zatrute jedzenie. Tak nie postępuje mężczyzna, a tym bardziej żołnierz.–
Chyba nieco przeceniasz poczucie honoru naszych wojowników. – Robin parsknął śmiechem.
– Wprawdzie nie lubię się chwalić, ale szanse pokonania mnie w walce jeden na jednego są
dość nikłe. A nawet gdyby się to komuś udało, walka trochę by potrwała, a w tym czasie z
pomocą mógłby mi przyjść znany mistrz miecza Alan z Westbury. – Spoważniał i dodał: –
Gdy trzeba kogoś zabić, trucizna jest równie dobrym sposobem jak każdy inny.Milczałem, bo
chociaż intuicja podpowiadała mi, że zamachów musiał dokonał ktoś, kto czuje się słaby, w
jakiś sposób niższy, nie wiedziałem, jak to wytłumaczyć. Omówiliśmy natomiast szczegóły
planu izolacji Robina.Kiedy wychodziłem, chwycił mnie za rękę, spojrzał mi w oczy i rzekł:–
Wiem, że nie zawsze patrzymy na świat tak samo i że czasem z różnych przyczyngniewasz
się na mnie, ale jestem ci wdzięczny za to, że podjąłeś się tego zadania, i zdajęsobie sprawę,
że jeśli ci się uda, będę ci zawdzięczał życie.Pomyślałem o Ruth, o człeku, którego w czasach
naszej banicji poświęcono, by zaspokoić jakiegoś fałszywego leśnego bożka, oraz o
dziesiątkach innych okrucieństw, jakich Robin dopuścił się w pogoni za własnymi celami –
lecz w tamtej chwili nie znalazłem w sobie nienawiści i gniewu.Przypomniałem sobie, ile dla
mnie zrobił. Ocalił mnie i w bitwie, i zmieniając bieg mego życia, darował posiadłość
Westbury, okazał przyjaźń i zapewnił wysoką pozycję w szeregach jego twardych ludzi.–
Wykonuję tylko swój obowiązek jako wierny wasal – odparłem ze szczerym wzruszeniem w
głosie, po czym ścisnąłem jego ramię i wyszedłem, nim emocje wzięły górę.Król miał
wyborny nastrój, kiedy zebraliśmy się w głównej sali zamku Mategriffon. W dwóch wielkich
paleniskach pośrodku jadalni płonął ogień, iskry strzelały w górę i niknęły w ciemnej
chmurze dymu, który uciekał przez otwory pod sufitem. Stoły ustawiono w podkowę wokół
palenisk, dzięki czemu panowała niemal rodzinna atmosfera, rzadka na królewskich ucztach.
Ryszard siedzący pośrodku głównego stołu wznosił toasty i zachęcał gości – było nas nie
więcej niż dwa tuziny – by kosztowali najlepszych kawałków mięsiwa ze srebrnych talerzy.
Honorowe miejsce po jego prawicy zajął król Tankred, pomarszczony człowieczek z
resztkami ciemnych włosów zaczesanymi na czubek głowy, by ukryć łysinę.Ja siedziałem
przy jednym z bocznych stołów, obok sir Roberta z Thurnham, którego powitałem serdecznie,
i mrukliwego francuskiego rycerza, którego nie znałem. Odnosiliśmy się do siebie uprzejmie,
ale obojętnie. W obecności królów zawsze lepiej zwracać uwagę na najważniejszego
biesiadnika. Ryszard żartował, śmiał się i pochłaniał ogromne ilości mięsiwa, odrywając je od
kości mocnymi białymi zębami. Mniej więcej po godzinie poprosił mnie, bym zaśpiewał dla
gości.Napisałem coś specjalnie na tę okazję pod wpływem mej miłości do Nur. Rzecz jasna,
nie mogłem wyznać, że zakochałem się w niewolnicy, która była wcześniej nałożnicą
jakiegoś bogacza, ułożyłem więc typową pieśń o miłości do wielkiej damy, którą mogę
jedynie podziwiać z daleka. O ile dobrze pamiętam, zaczynała się tak:Ma radość każe mi
Śpiewać w tej słodkiej porze A hojne serce podpowiada By kochać moją
panią…Towarzyszyła temu prosta, ale ładna melodia wygrywana na lutni. Muzyka nie
zagłuszała słów, jedynie podkreślała ich piękno. Ryszardowi pieśń bardzo się spodobała. Tak
bardzo, że chciał się w niej znaleźć, kupić ją, a nawet przypisać ją sobie. Przyniesiono drugą
lutnię, chyba należącą do Bertrana de Borna, i kiedy służący ją stroił, Ryszard przechadzał się
po sali, mrucząc coś do siebie i nucąc. W końcu odwrócił się i obdarzywszy mnie łaskawym
uśmiechem, rzekł:–Mam, blondasku. Strofa za strofę, tak? Raz ty, raz ja?Najwyraźniej
zapomniał, jak mam na imię, pochłonięty komponowaniem, i pewnie dlatego nazwał mnie
blondaskiem, ale nie narzekałem. Miałem śpiewać na zmianę z królem. Czyż mógł być
większy honor dla młodego trubadura?Ryszard kazał mi zacząć, więc jeszcze raz wykonałem
pierwszą strofę:Ma radość każe mi Śpiewać w tej słodkiej porze, A hojne serce podpowiada,
By kochać moją panią…Kiedy skończyłem, król skłonił się nieco sztywno, powtórzył refren,
a potem zaśpiewał:Me serce każe mi Kochać mą słodką panią, A wtedy moja radość Sama
jest hojną nagrodą…To było bardzo zgrabne – wykorzystał moje słowa, lecz w innej
kolejności, by przekazać podobną myśl. Przyznaję, że byłem nieco zdumiony poetyckimi
zdolnościami króla. Pisałem tę pieśń przez cały dzień, a Ryszard odpowiedział na nią w
czasie, w którym nie zdążyłbym nawet włożyć butów. Szybko jednak ochłonąłem i
odpowiedziałem własną strofą z podtekstem. To było śmiałe posunięcie, niemal bezczelne,
lecz mimo to zaśpiewałem:Pan obowiązek ma jeden, Co większy jest od miłości, Nagradzać
najhojniej, jak możeRycerza, co wiernie mu służy…Nie chodziło mi o własny zysk, ale
bardzo chciałem, żeby król wypłacił Robinowi pieniądze, które mu obiecał. Wykorzystując
zatem popularny wśród trubadurów motyw obowiązku hojności, jaki ciąży na dobrym panu,
przemyciłem subtelną aluzję.Król Ryszard nie stropił się, tylko zagrawszy kilka taktów na
lutni, odpowiedział:Rycerz, co śpiewa słodko, Że pan się musi postarać, Sam winien cenić
nad życie Dworskie maniery, nie swary.Zamaszystymi ruchami smyka odegrał ostatnie nuty i
odłożył lutnię. Rozległy się ogłuszające oklaski. To była błyskotliwa riposta i Ryszard
słusznie był z siebie zadowolony. Uśmiechnął się do mnie przez zastawiony stół, a potem
odwrócił się w lewo i przegonił jakiegoś starszego angielskiego rycerza, bym mógł usiąść
obok niego. Kiedy już zająłem wielkie dębowe krzesło obok mego suwerena, Ryszard sam
nalał wina do zdobionego klejnotami kielicha, podał mi puchar i rzekł:–Brawo, blondasku!
Kiedyś musimy jeszcze razem pograć. Stworzymy duet takznakomity, że poskromi
Saracenów, a może nawet i samego Saladyna.Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko
skinąłem głową i mruknąłem:–Tak, panie.Ryszard pochylił się do mego ucha i szepnął:–
Możesz powiedzieć swemu panu, przebiegłemu hrabiemu Locksley, że rankiemdostanie
swoje srebro.I mrugnął.

ROZDZIAŁ 11

Król dotrzymał obietnicy i następnego ranka do komnaty Robina przyniesiono kilka ciężkich
skrzyń. Był dzień Bożego Narodzenia i dzwony katedry dźwięczały w całej Messynie,
wzywając nas radośnie na jutrznię. Służący dostarczył sakiewkę ze złotem i do mojej celi, a
William wpuścił go, kiedy leżeliśmy jeszcze z Nur w łożu. Pryszczaty młodzieniec odezwał
się wysokim, skrzeczącym głosem:–To dar od króla, panie, mam też wiadomość od niego. –
Kiwnąłem głową, a chłopakodchrząknął i wyrecytował: – Dla blondaska, któremu, mam
nadzieję, nigdy nie będziebrakowało ani dobrych manier, ani hojnych panów. Niech Bóg
będzie z tobą w to BożeNarodzenie.Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wybiegł.Tego
świątecznego ranka – ryzykując srogą pokutę od księdza Simona, gdyby się dowiedział –
zignorowałem dzwony wzywające na jutrznię i zostałem w objęciach Nur w naszym
przytulnym łożu. Była zachwycona, że król nagrodził mnie złotem, i zaczęła z ożywieniem
mówić o pięknych strojach, jakie mogliśmy za nie kupić. Mój arabski znacznie się poprawił, a
i ona znała coraz więcej słów w normańskim dialekcie francuskiego. Rozumiałem mniej
więcej co trzecie słowo z jej radosnego szczebiotania.Sam byłem więcej niż zadowolony z
królewskiego daru. Robina też trapiło mniej zmartwień, bo mógł wreszcie wypłacić żołd
swoim ludziom i spłacić pożyczki, które Reuben musiał zaciągnąć u Żydów z Sycylii.–To
bynajmniej nie wszystko, co obiecał mi w Anglii – przyznał kilka dni po BożymNarodzeniu,
kiedy rankiem jechaliśmy w góry na polowanie. – Ale lepszy rydz niż nic, dobre ityle na
początek. „Pan obowiązek ma jeden, co większy jest od miłości. Nagradzać najhojniej,jak
może…” Podoba mi się to. I dziękuję ci, Alanie, ze szczerego serca.Cieszyłem się, że moja
śmiała strofa przyniosła taką korzyść, natomiast jeśli chodzi o szukanie zamachowca, nie
poczyniłem większych postępów. Wypytałem tylko zielarza, który przyznał, że ma w swym
sklepie tojad, ale twierdził, że nigdy nie sprzedał go Reubenowi. Tojednak niczego nie
wyjaśniało – wszak Reuben mógł poprosić kogoś, by kupił truciznę dla niego.Jechaliśmy w
sycylijskie góry, by zapolować na dzika. Szkarłatny Will dowiedział się od jakiegoś tubylca,
gdzie dziki niszczyły uprawy, ryjąc w zbożu i terroryzując miejscowych chłopów. Podzielił
się tą wiedzą z Małym Johnem, ten przekazał ją Robinowi i teraz wszyscy jechaliśmy w góry,
licząc na udane łowy. Robin i ja podążaliśmy z przodu, za nami John i Szkarłatny Will, a na
końcu mój sługa William i miejscowy przewodnik – ciemnowłosy wieśniak Carlo, który,
muszę przyznać, przyzwoicie mówił po francusku. William i Carlo prowadzili konie niosące
sieci i długie włócznie. Przy koniach biegły trzy alaunty, wielkie kudłate psy myśliwskie
należące do Carla, oraz Keelie, żwawa jak szczeniak, promieniejąca w słońcu jak złota
moneta.Nigdy wcześniej nie polowałem na dzika, więc ogromnie się cieszyłem na tę
wyprawę. Sycylijskie dziki to ogniste bestie, o niezwykłej sile i długich kłach, którymi mogą
wypatroszyć człeka od krocza po gardło. Aby zabić zwierza, postanowiliśmy użyć
specjalnych włóczni – czterometrowych jesionowych drągów grubych u rękojeści na dwa cale
i ze stalowymi poprzeczkami poniżej grotu, które miały powstrzymać nadzianą już bestię, by
w szale nie popędziła wzdłuż włóczni i nie dopadła tego, kto ją trzyma.Szkarłatny Will od
czasu wybatożenia nie był już tym beztroskim gadatliwym złodziejaszkiem, jakiego znałem z
Sherwood. Kara w pewien sposób go ustatkowała -najwyraźniej lepiej czuł się jako zwykły
żołnierz, jeden z wielu w armii. Traktował swoje obowiązki poważnie, trzymał się z dala od
kłopotów i nigdy nie nadużył przyjaźni z Robinem.William, wyraźnie podniecony
perspektywą polowania, stałe wypytywał Carla o różne metody zabijania dzików, chciał
wiedzieć, jak się zachowują, kiedy są osaczone, i jak reagują na psy i sieci. Carlo, mimo
podejrzanego wyglądu, był człekiem cierpliwym i odpowiadał na niezliczone pytania
chłopaka z niezmąconym spokojem. Plan polegał na tym, by rozstawić sieci – wysokie na
metr i dość gęste, aby nie było ich widać, ale zarazem mocne – a potem z pomocą psów
zagonić w nie dzika. Kiedy bestia zaplącze się w sieci, będziemy mogli ją dźgać, ile dusza
zapragnie.Carlo zaprowadził nas na skalisty szczyt porośnięty karłowatymi świerkami i
orlicą, a potem wskazał kępę krzewów jakieś sto kroków dalej, gdzie ponoć dzik miał swe
legowisko. Trzymał alaunty na smyczach, a i Keelie stała przywiązana grubą liną. Widać było
wyraźnie, że psy wyczuły zwierzynę. Wszystkie ciągnęły za smycze gotowe popędzić w
krzewy i rzucić się na bestię.William, Szkarłatny Will i Carlo rozstawili długą sieć poniżej
szczytu i podparli ją kijkami i gałązkami – sieć miała spaść, kiedy dzik w nią wbiegnie.
Robin, John i ja zajęliśmy pozycje z włóczniami w rękach. Serce waliło mi jak młotem,
zupełnie jakbym ruszał w bój.Carlo, William i Szkarłatny Will poszli z psami w lewo,
okrążając krzewy. Mieli je spuścić po drugiej stronie wzgórza i iść za nimi, ostrożnie, waląc
w ziemię drzewcami włóczni, dmąc w rogi i krzycząc, by dzik popędził w stronę sieci.Był
zimny pochmurny dzień, więc nasze oddechy zamieniały się w pióropusze pary w
nieruchomym powietrzu. Robin stał dwadzieścia jardów ode mnie i wyglądał na znudzonego.
Wciąż był wychudzony, ale kiedy wyszedł na świeże powietrze, wróciły mu kolory. Nucił coś
pod nosem i oglądał sobie paznokcie. Z oddali dobiegł jazgot psów, ale wydawało się, że są
jeszcze bardzo daleko. Robin podszedł do Małego Johna, który siedział nieopodal na skałce i
ostrzył kamieniem grot swej włóczni. Najwyraźniej chciał mu coś powiedzieć, ale nie zdążył,
bo znienacka z krzewów wypadł potężny dzik. Pędził z niewiarygodną prędkością w dół
zbocza prosto w naszą stronę. Był ogromny, o wiele większy niż się spodziewałem, i biegł z
takim impetem, że serce podeszło mi do gardła. Zmierzał w stronę luki między mną a
Robinem, która właśnie się powiększyła, bo Robin podszedł do Johna. Chwyciłem mocniej
włócznię pewny, że lada chwila dzik zaplącze się w sieć, a wtedy wszyscy się na niego
rzucimy. Tak się jednak nie stało. Wielki odyniec przebiegł przez miejsce, gdzie powinna stać
sieć, i nie zwolnił ani trochę. Dostrzegłszy mnie, nieco zboczył z kursu i ruszył prosto na
mnie – trzysta funtów mięśni napędzanych wściekłością, że jakiś intruz wdarł się na jego
terytorium. Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka – dzik dopiero co wypadł z zarośli, a
już znajdował się zaledwie kilka jardów ode mnie. Zareagowałem w samą porę. Chwyciłem
mocniej rękojeść włóczni, pochyliłem się i wymierzyłem grot prosto w nacierające zwierzę.
Odyniec rzucił się na mnie, zupełnie nie dbając o własne życie, i nadział się prosto na falujący
grot. Ostrze wbiło mu się w łopatkę aż po metalową poprzeczkę. Poczułem taki wstrząs,
jakbym powstrzymał co najmniej byka. Gruba włócznia wygięła się, ale nie pękła, a mnie aż
pobielały palce od ściskania twardego drewna. Dyszałem z wysiłku, próbując utrzymać
zwierzę jak najdalej, ale bestia pchała mnie z taką siłą, że ślizgałem się po skale i piasku.
Odyniec ryczał z bólu, oczy błyszczały mu wściekłością, a z pyska zwisały nitki śliny. Kły,
wygięte w górę jak dwa sztylety, mogły bez trudu wypatroszyć człeka. Po chwili szarpnął
potężnie i wyrwał mi włócznię. Długi drąg dosłownie wyleciał mi z dłoni, a po chwili wrócił,
uderzając mnie w bark. Siła uderzenia zbiła mnie z nóg. Upadłem na ziemię, a dzik rzucił się
prosto na mnie. Drzewce włóczni mignęło mi tylko przed oczyma, a już po chwili miałem nad
sobą ryj wielkiego odyńca. Zdołałem chwycić obiema rękami za jeden w masywnych
kłów,lecz zwierz, nawet śmiertelnie ranny, miał niewiarygodną wręcz siłę. Czułem jego
cuchnący oddech, na twarz kapała mi jego ślina pomieszana z krwią, a czarne ślepia w
czerwonych obwódkach miałem zaledwie kilka cali od własnych oczu. Dzik szarpnął się
ponownie i ciężka włócznia uderzyła mnie w lewe ramię, tak że omal nie rozluźniłem
chwytu.Nagle z lewej mignął jakiś cień, usłyszałem wysoki okrzyk i poczułem, jak w ciało
bestii wbija się druga włócznia. To William, mój wierny służący, wbił ostrze w bok
zwierzęcia, próbując je dobić. Pojawiły się też psy i skakały wokół dzika, obszczekując go.
Keelie chwyciła zębami zwisające ucho i zaczęła złowrogo warczeć tuż przy moim policzku.
W końcu nadeszli Robin i Mały John. Poczułem kolejne dwa pchnięcia włóczni i gorąca krew
chlusnęła na moje ręce i pierś. Odyniec sapał jeszcze chwilę, aż wreszcie padł martwy. Jakimś
cudem wciąż żyłem, choć przygnieciony gigantycznym ciężarem zwierza, i słyszałem głośny
śmiech moich tak zwanych przyjaciół.Tego wieczoru rozbiliśmy obóz na zboczu i
ucztowaliśmy przy pieczystym z dzika. Nie byłem ranny, miałem tylko sińce na barku, rękach
i piersiach i czułem się nieco zażenowany, że omal nie przegrałem zapasów ze świnią. Mały
John skomentował to bardziej grubiańsko:–Na spuchnięte boskie jądra – powiedział, kiedy
nie bez wysiłku ściągnął ze mniezakrwawione zwierzę. – Wiedziałem, że jurny z ciebie
byczek, ale nie pomyślałbym, żebędziesz tak zdesperowany, by wydupczyć na śmierć świnię.
Chryste Panie, co też wy młodzijeszcze wymyślicie…Byłem obolały – odyniec
wierzgającymi łapami poobijał mi żebra – ale choć każdy mięsień mówił „nie”, i tak się
roześmiałem. Żyłem i właściwie nic mi się nie stało. Dostrzegłem też błysk niepokoju w
oczach Robina, kiedy pomagał mi wstać i opukał mnie, sprawdzając, czy niczego sobie nie
złamałem. Podziękowałem wylewnie Williamowi, bo gdyby nie jego szybka reakcja, bestia
zatopiłaby we mnie kły i już bym nie żył.–W-w-wyglądał, jakby ch-chciał cię zjeść żywcem,
panie – rzekł chłopak, który wyglądał na jeszcze bardziej przejętego tym wypadkiem niż ja.–
Co się stało z siecią? – zapytał Robin Carla. – Dzik przebiegł przez nią jak przez
pajęczynę.Myśliwy wzruszył ramionami.–Może była za słaba na niego – odparł i rozłożył
ręce. – A może Bóg postanowiłdoświadczyć tego młodego panicza – dodał, wskazując na
mnie.Tego wieczoru ucztowaliśmy wesoło na zboczu. Nad głowami mieliśmy baldachim
ztysięcy błyszczących gwiazd, a w brzuchach tłustawą wieprzowinę doprawioną dzikim
tymiankiem i popitą winem, które Mały John przezornie zabrał na łowy. Poczułem się jak
kiedyś w Sherwood, w szczęśliwych czasach życia banity. Kiedy najedliśmy się do syta i
siedzieliśmy przy ogniu owinięci ciepłymi płaszczami, Mały John wstał powoli, szeroko
rozłożył potężne ramiona i zaintonował smętnie:–Jest na ziemi wojownik o dziwnych
korzeniach. Błyszczy stworzony z pożytkiem dlaludzi. Wrogowie z nim walczą, ale choć
silny, kobiety potrafią go okiełznać. Jeśli człek oniego dba i często go karmi, on jest
posłuszny i wiernie mu służy. Ale ten wojownik zniszczykażdego, kto pozwoli za bardzo
urosnąć mu w dumę. Jak brzmi jego imię?Mały John słynął z zagadek. Opowiadał je w
jaskiniach w Sherwood i w jadalni zamku Kirkton. Potrafił opisywać zwykłe przedmioty za
pomocą zręcznie dobranych, często mylących słów. Ale ta zagadka była zbyt łatwa. Od razu
odgadłem odpowiedź, postanowiłem jednak siedzieć cicho, bo pozostali towarzysze głowili
się nad słowami Johna.–Cz-czy to pies? – zapytał William. Jednooka Keelie leżała u jego
stóp, a on gładził ją po złotym łbie.–Nieźle – odparł John – ale nie to miałem na myśli.–
Wiem! – krzyknął rozemocjonowany Szkarłatny Will. – Ten wojownik to ogień. I słusznie
zebrał brawa za rozwiązanie zagadki.–Teraz twoja kolej – powiedział Mały John.Will
zastanawiał się dłuższą chwilę, a w końcu rzekł:–Na tej skrzyni o jednym boku siada matka.
W środku kryje się jej złoty skarb, którydla innych jest tylko kąskiem.To też była prosta
zagadka, stara jak świat – chodziło o jajko. Skrzynia z jednym bokiem to skorupka, na jajku
siedzi kwoka, w środku jest złote żółtko, które dla człowieka stanowi
przysmak.Podejrzewałem, że wszyscy znali odpowiedź, ale każdy udawał, że nie wie, by
Szkarłatny Will mógł się nacieszyć, jaką to trudną zadał zagadkę. W końcu młody William z
poważną miną podał rozwiązanie i przyszła jego kolej. Wziął głęboki oddech, zacisnął pięści,
żeby zapanować nad jąkaniem, i zaczął:–Żyję, ale nie mówię. K-każdy, kto chce, może mnie
pojmać i odciąć mi głowę. Gryząme nagie białe ciało. Nikomu nie szkodzę, póki ktoś mnie
nie natnie. Ale wtedy zaraz płacze.Tej zagadki jeszcze nie słyszałem. Opowieść o odcinaniu
głowy i gryzieniu ciała mroziła krew w żyłach. Wszyscy zastanawialiśmy się nad
odpowiedzią, ale nikt nie mógł na nią wpaść. Robin, który nigdy łatwo się nie poddawał,
myślał głośno:–Co doprowadza człeka do płaczu? Z doświadczenia wiem, że zwykle kobieta,
ale wtym wypadku… No tak. Białe ciało, które można gryźć, ale doprowadza cię do płaczu…
Tocebula!Wszyscy pogratulowaliśmy mu przenikliwości i wznieśliśmy toast. Tej nocy padło
jeszcze wiele zagadek, aż wreszcie zmęczeni i upojeni winem zalegliśmy jeden przy drugim
wśród skał i zapadliśmy w sen.Zimowe miesiące mijały powoli, ale spokojnie. Noce
spędzałem z Nur. Coraz lepiej opanowywałem jej język, ona zaś pilnie uczyła się
francuskiego, powszechnego w naszej armii. W końcu byliśmy w stanie swobodnie
rozmawiać. Pewnej nocy opowiedziała mi o swoim życiu – i była to smutna opowieść.
Pochodziła z małej wioski na wybrzeżu, nieopodal chrześcijańskiego miasta Tyr. Przed
dwoma laty na jej wioskę napadli piraci z Cylicji, którzy porwali wielu młodych chłopców i
dziewcząt, wśród nich Nur. Zawieźli ich na północ, do pirackiej twierdzy w pobliżu Seleucji.
Chłopców wykastrowano, by uczynić z nich eunuchów, natomiast dziewczęta traktowano z
szorstką uprzejmością. Kiedy jednak Nur próbowała uciec, wypalono jej na kostce arabski
symbol, nieco skręcone L pisane wspak. Trafiła do haremu, gdzie przebywało około
dwudziestu dziewcząt. Właśnie tam, w wieku trzynastu lat, nauczyła się dawać przyjemność
mężczyznom na wiele sposobów, które teraz poznałem i ja. Poczułem żal, że moją rozkosz
zawdzięczam jej cierpieniem, ale Nur zapewniła:–Alanie, nigdy wcześniej nie oddałam się
mężczyźnie z własnej woli. Jeśli więc mojedawne cierpienia mogą dać ci dziś radość, to
cieszę się, że tyle wycierpiałam.Po sześciu miesiącach w haremie została sprzedana
frankijskim rycerzom w białych płaszczach z czerwonymi krzyżami. Wiedziałem, że
templariusze trudnili się handlem niewolnikami w okolicy Morza Śródziemnego – chociaż
ponoć nigdy nie brali w niewolę chrześcijan – ale zasmuciło mnie, że pojawili się w
opowieści mojej ukochanej. Jak jednak mawiał Tuck, niezbadane są wyroki boskie, bo
przecież właśnie dzięki Rycerzom Świątyni Salomona Nur trafiła w me ręce. Templariusze
sprzedali ją pewnemu kupcowi z Messyny, który handlował kadzidłem, jedwabiem i
przyprawami. Zamierzał odsprzedać Nur, ale w końcu zatrzymał ją i kilka innych dziewcząt
ku własnej uciesze. Właśnie w jego domu ją znalazłem. Malbęte włamał się tam ze swymi
ludźmi w nocy, kiedy plądrowano miasto. Zabili kupca i aż zawyli z radości, kiedy ujrzeli
jego harem. Nur niemal oszalała z przerażenia, patrząc jak zbrojni przywiązują dziewczęta do
pręgierza i po kolei gwałcą je i torturują…Tu jej przerwałem, bo nie mogłem dłużej tego
słuchać.–Dlaczego mężczyźni są tacy? – zapytała Nur po chwili smutnym cichym głosem. –
Dajemy im rozkosz, podajemy im jedzenie, sprzątamy ich domy, rodzimy im dzieci.Dlaczego
mężczyźni tak nas traktują?Nie miałem na to innej odpowiedzi poza tą, że nie wszyscy
mężczyźni są tacy sami.–Wiele wycierpiałaś, ukochana, ale teraz jesteś bezpieczna pod
opieką moją i megopana Robina. Nie pozwolę, by przytrafiło ci się coś złego.Przez całą zimę
Mały John i ja na zmianę czuwaliśmy przy Robinie i wkrótce zaczęliśmy pojmować, jak
trudno jest kierować czterema setkami zbrojnych. Każdego dnia trzeba było podejmować
dziesiątki decyzji, karać ich, nagradzać, zapewniać im pożywienie -zapasy przywiezione z
Yorkshire już dawno się skończyły. Za srebro od króla Robin kupował ogromne ilości zboża
od kupców z Messyny, a nasi młynarze i piekarze mełli zboże i piekli setki bochnów chleba
dla żołnierzy. Mieliśmy też piwowarów, którzy warzyli piwo – kolejny ważny element
codziennego jadłospisu. Do tego dochodziły porcje sera i mięsa – a w środy i piątki ryb – oraz
owoce, warzywa, suchy groch i fasola. Z tym, na szczęście, radzili sobie Mały John i jego
drużyna krzepkich kwatermistrzów. Mnie pozostawał tylko obowiązek przekazywania
Robinowi wiadomości od naszych ludzi. On podejmował decyzje – rozstrzygał spory między
żołnierzami, postanawiał, czy zwiększyć racje piwa i chleba albo która drużyna ma danej
nocy pełnić straż, a która udać się na polowanie czy zbieranie drewna na opał – ja zaś
przekazywałem je dowódcom oddziałów.Wciąż nie zbliżyłem się do rozwiązania zagadki
niedoszłego zamachowca, ale ataki na mego pana ustały i wyglądało na to, że taktyka
odizolowania go od ludzi przyniosła pożądany skutek. Kilka razy chodziliśmy na wspólne
muzykowanie z królem, niekiedy z udziałem innych trubadurów, w tym Ambroise'a czy
odrażającego Bertrana de Borna, a czasami tylko w trójkę. Widać było, że Ryszard naprawdę
lubi towarzystwo Robina, i myślę, że mnie też polubił. Pomogłem mu zabłysnąć talentami
poetyckimi podczas świątecznej uczty, a z doświadczenia wiem, że to dobry sposób zyskania
przychylności dowolnego człeka – i księcia, i żebraka.Źle się natomiast działo między królem
a jego kuzynem Filipem Augustem, który na wielu tajnych spotkaniach przekonywał
sycylijskiego Tankreda, by nie ufał Ryszardowi. Ryszard był poirytowany zdradzieckim
zachowaniem przyjaciela z młodości, ale rozmówił się z Tankredem na osobności i hojnymi
darami oraz solennymi obietnicami przekonał chwiejnego sycylijskiego monarchę, że nie
chce mu zaszkodzić. Jednak głównym źródłem niechęci króla Filipa było planowane
małżeństwo Ryszarda z Berengarią z Nawarry.Na początku marca w obozie rozeszły się
pogłoski, że król sprowadza pięknąksiężniczkę na Sycylię i ma zamiar ją poślubić. Wielu
żołnierzy to pochwalało: Ryszard wybierał się na wojnę w imieniu Chrystusa, więc było
rozsądne, aby wziął sobie żonę i być może począł potomka, nim zacznie narażać życie w
walce z Saracenami. Sęk w tym, że od ponad dwudziestu lat był zaręczony z Alicją, siostrą
króla Francji. Alicja gościła na angielskim dworze od czasów chłopięcych Ryszarda i była –
rzec by można – towarem używanym. Uwiódł ją król Henryk, ojciec Ryszarda, lecz po kilku
latach znudził się nią i porzucił. A Ryszard, który formalnie był jej przyrzeczony,
nietaktownie oświadczył, że woli być na wieki przeklęty, niż poślubić nałożnicę własnego
ojca.Rozumiałem go – nie należy orać tej samej bruzdy co ojciec – ale w przypadku królów
małżeństwo to akt wagi państwowej, a obiekcje Ryszarda utrudniały mu stosunki z Filipem,
który nalegał na szybkie małżeństwo z Alicją. Ryszard jednak trwał w uporze, a kiedy
rozeszła się wieść, że sprowadza na Sycylię inną narzeczoną, piękną księżniczkę z Nawarry,
Filip wpadł we wściekłość.Jak zwykle dał się udobruchać darem w postaci dziesięciu tysięcy
marek w złocie, które Ryszard posłał mu, gdy ogłoszono publicznie jego zaręczyny z
Berengarią. Nasz król miał dość rozsądku, by nie afiszować się z tym, że jego przyszła żona
w towarzystwie matki, królowej Eleonory Akwitańskiej, jest już w drodze na Sycylię.
Natomiast Filip zadeklarował, że pod koniec marca ruszy do Ziemi Świętej, by nie być
świadkiem afrontu dla swej siostry, czyli wjazdu do Messyny księżniczki Berengarii.Cztery
wielkie statki Filipa wypłynęły z messyńskiego portu ostatniego dnia marca przy wiwatach
żołnierzy Ryszarda, którym król nakazał stawić się na nabrzeżu. Nazajutrz niewielki, ale
bogato wyposażony statek przywiózł księżniczkę Berengarię, królową Eleonorę Akwitańską,
oraz mego starego przyjaciela i niedawnego nauczyciela muzyki Bernarda de Sezanne'a.Nie
widziałem Bernarda od półtora roku, lecz, o ile ja podrosłem i zmężniałem, o tyle on nie
zmienił się ani na jotę poza tym, że jako uwielbiany trubadur królowej Eleonory mógł się
teraz ubierać strojniej niż w czasach banicji. Był odziany w karmazynowo-zielone spodnie i
karmazynową tunikę wyszywaną złotem, a na głowie miał zamszowy kapelusz, który
wyglądał jak wielki bochen sycylijskiego chleba, z długim powiewającym piórem z boku.
Stojąc obok niego w swej brązowawo-zielonej tunice i zniszczonym w podróży szarym
kapturze, czułem się jak ubogi krewny.Zaprowadziłem Bernarda do gospody Pod Owieczką,
gdzie regularnie spotykaliśmy się z innymi trubadurami. Dostarczywszy bezpiecznie
Berengarię, on i jego pani Eleonoramieli za dzień czy dwa opuścić Sycylię i wrócić do Anglii.
Chciałem porozmawiać z nim przed wyjazdem, a w gospodzie mogłem liczyć na ogromne
ilości przedniego wina i towarzystwo ceniące muzykę. Mały John dyżurował przy Robinie,
więc miałem wolny wieczór. Dotarliśmy Pod Owieczkę jeszcze przed zachodem słońca i
mogliśmy porozmawiać dłuższą chwilę na osobności.–Cóż, młody Alanie – rzekł Bernard z
uśmiechem – wyglądasz jak zaprawiony w bojużołnierz. Mam nadzieję, że nie porzuciłeś
artystycznego życia.Zapewniłem, że nie, i pochwaliłem się swymi faworami u króla Ryszarda
oraz jego uznaniem dla mych pieśni.–A jak ci służy życie pośród przyszłych męczenników? –
zapytał.Odparłem, że niezgorzej, wspomniałem też o nowo nabytych umiejętnościach we
władaniu lancą. Mniej więcej w połowie opowieści o moich sukcesach w ataku na manekina
dostrzegłem, że Bernard się nudzi. Zakończyłem więc przechwałki, zamówiłem więcej wina i
zmieniłem temat.–A jak sprawy w Anglii? – spytałem.–Niedobrze, Alanie, nawet bardzo źle –
odparł i ciężko westchnął. Minę miał ponurą, ale był wyraźnie zadowolony, że może się z
kimś podzielić złymi wieściami. – Krajowi nie służy nieobecność Ryszarda. Baronowie
umacniają swe zamki, miasta wznoszą grube mury, Walijczycy sprawiają poważne problemy.
Ale największym problemem jest Willie Longchamp, główny minister króla, który nie potrafi
zapanować nawet nad własnym domem, nie mówiąc już o rządzeniu krajem. Ten wstrętny
gbur nie ma za grosz słuchu, ale skoro Ryszard mianował go głównym ministrem, można się
było spodziewać, że zyska jakiś szacunek. Okazało się jednak, że nie, i książę Jan coraz
bardziej podważa jego autorytet.–Trudno w to uwierzyć – ciągnął – ale brat Ryszarda rządzi
się iście po królewsku. Ma własnego głównego ministra, własny dwór, kanclerza, pieczęcie, a
jego ludzie mówią, że to Jan będzie następnym królem, jeśli Ryszard zginie, choć wszyscy
wiedzą, że prawowitym następcą tronu jest mały książę Artur. Tak, tak, Alanie, gdy króla nie
ma w kraju, nie ma komu trzymać w ryzach ambitnych możnych… – Znowu westchnął, po
czym wyrecytował:Jak ziemia ciemnieje po zachodzie słońca,Tak królestwo marnieje pod
nieobecność króla.Pociągnął długi łyk wina i otarł usta w karmazynowy rękaw.–Mam jeszcze
gorsze wieści – rzekł, ściszając głos. – Byłem u hrabiny Locksley polist, który napisała do
męża, i zastałem ją w strasznym stanie. Niby nic jej nie dolega, wygląda pięknie i trzyma się
godnie, ale jest bardzo nieszczęśliwa.Zamilkł i zrozumiałem, że czekał, by przekazać mi te
wieści, od chwili kiedy spotkaliśmy się na nabrzeżu.–Mów dalej – poprosiłem.–No cóż, krążą
o niej ohydne plotki rozpowszechniane przez tego padalca Murdaca. Plotki najgorszego
rodzaju i, rzecz jasna, nieprawdziwe, ale ona boi się, że dotrą do uszu Robina. – Ledwo był w
stanie ukryć radość, że może się nimi podzielić.Pochyliłem się i zmarszczyłem czoło.–Jakie
plotki? – spytałem, czując, że narasta we mnie gniew. – Co to za plotki,Bernardzie? –
powtórzyłem głośniej.–Nie złość się na mnie, Alanie – odparł Bernard – ja jestem bowiem
tylko posłańcem.Nie ja je rozgłaszam i nikomu nie pisnąłem ani słowa. Ale ludzie
gadają.Powstrzymywałem się, by nie wybuchnąć. Bardzo lubiłem Marie-Anne, hrabinę
Locksley – przez jakiś czas wydawało mi się nawet, że jestem w niej zakochany – i nie
chciałem, aby ktokolwiek oczerniał jej imię.–Co gadają? – zapytałem nieco spokojniej. W
końcu Bernard to Bernard, mój gniew go nie zmieni.–Nikomu nie wspominaj, że usłyszałeś to
ode mnie, ale ludzie mówią… – Zawiesił głos.–No mówże, Bernardzie – przynaglałem go.W
końcu, po długim lawirowaniu i wykrętach, odpowiedział.–Ludzie mówią, Alanie, choć
jestem pewien, że to wierutna bzdura, że blisko dwa latatemu hrabina była kochanką Ralpha
Murdaca i że syn hrabiny, Hugh, uznany za prawowitegodziedzica Roberta z Locksley, to w
istocie potomek Murdaca.Wyrzucił z siebie wstrząsające wieści i usiadł wygodniej, czekając
na moją reakcję. Mam nadzieję, że go rozczarowałem – z kamienną twarzą pociągnąłem łyk
wina i rzucałem lekkim tonem:–Co za absurdalny pomysł. Marie-Anne Locksley kochanką
Ralpha Murdaca?Nonsens. – Spróbowałem nawet zachichotać, lecz zabrzmiało to jak ryk
rannego osła.Na szczęście nie musiałem obmyślać riposty, bo zjawili się Ambroise i kilku
innych trubadurów. Zdążyłem jeszcze syknąć ostro do Bernarda, żeby trzymał gębę na kłódkę
– na co, rzecz jasna, nie było co liczyć – a już po chwili porwał nas wir wina i radości, jaki
zawsze nieśli ze sobą Ambroise i jego towarzysze. Kiedy Bernard z nowo poznanym
normańskimgrubaskiem wymieniali się sprośnymi dowcipami i zamawiali kolejne flaszki
wina – a trzeba wiedzieć, że w niespełna kwadrans zostali przyjaciółmi od serca – ja
rozmyślałem o mej pięknej przyjaciółce, ukochanej żonie Robina Marie-Anne, oczernianej
plotkami hrabinie Locksley. Miałem ogromny problem, chociaż przed Bernardem udawałem
spokój. Wiedziałem, że plotka, jakoby syn Robina był w istocie synem Murdaca, jest prawdą.
I że ta prawda może zniszczyć nas wszystkich.

ROZDZIAŁ 12

Teraz, kiedy sam jestem ojcem, rozumiem, dlaczego krew jest taka ważna. Gdy zmarł mój
syn Rob, czułem się, jakby wraz z nim umarła jakaś część mnie. Wychowaliśmy go z żoną w
miłości i pokładaliśmy w nim wszelkie nasze nadzieje. Czy gdyby był synem innego
mężczyzny, kochałbym go tak bardzo i tak mocno przeżywał jego śmierć? Być może. Ale
wątpię, czy czułbym, że w jakiś sposób jego śmierć była też moją.Wiosną roku pańskiego
1191, kiedy zrozumiałem, że mały Hugh jest synem Murdaca, pomyślałem przede wszystkim
o wstydzie, jaki to przyniesie Robinowi. Nie dość, że Ralph Murdac zhańbił mu żonę – wielu
mężów już za samo to oddaliłoby swoje połowice, nie zważając, że doszło do gwałtu – to
jeszcze ją zapłodnił.O tym, że Hugh jest synem Murdaca, świadczyły cztery fakty. Po
pierwsze, kiedy Robin, Reuben i ja wyrwaliśmy Marie-Anne z łap Murdaca, miała porwaną i
zakrwawioną suknię. Murdac pojmał ją po śmierci króla Henryka, zanim Ryszard wrócił do
Anglii i przejął rządy. Zapewne liczył, że wykorzysta ją do szantażu i wywarcia nacisku na
Robina. Po drugie, kiedy Robin zabił jej strażników, wziął ją w ramiona i zapytał, czy stała jej
się krzywda, nie odpowiedziała „Nic mi nie jest” albo „Nie stała mi się krzywda”, tylko: „Już
wszystko w porządku”. Jestem pewien, że gdyby Murdac jej nie tknął, powiedziałaby to
wyraźnie. Trzeci fakt świadczący o ojcostwie Murdaca to wygląd małego Hugh. Miał ciemną
czuprynę i jasnobłękitne oczy. Wprawdzie Goody mówiła mi, że wiele dzieci rodzi się z
czarnymi włosami, ale dlaczego to dziecko tak bardzo przypominało akurat Ralpha Murdaca?
O ile wiem, akuszerki twierdzą, że po urodzeniu dziecko jest podobne do ojca, a dopiero
potem staje się coraz bardziej podobne do matki. Czwarty powód to dziwny dystans między
małżonkami tuż po porodzie. Robin zdawał sobie sprawę, że dziecko nie jest jego – a moim
świętym obowiązkiem było zdusić te plotki, i to tak, by mój pan nigdy się nie dowiedział, że
znam jego wstydliwą tajemnicę.Bernard miał długi język – Robin wyrwałby mu go z ust,
gdyby wiedział, że rozpowiada takie rzeczy – ale plotki o ojcostwie Murdaca na pewno
rozejdą się po całej Angliii gdy Robin wróci, będzie obiektem drwin. Ludzie uznają go za
rogacza, nie zważając na to, że Marie-Anne została zgwałcona przez potwora. Robin zaś
nigdy się nie przyzna, że nie zdołał ochronić kobiety, którą kocha. Jak to wpłynie na stosunki
między małżonkami? I jak będzie się czuła Marie-Anne, wiedząc, że wszyscy uważają jej
syna za bękarta? Ona nigdy się do tego nie przyzna, ale czy Robin zaakceptuje
podrzutka?Siedziałem w milczeniu, rozważając te kwestie, tymczasem zabawa w gospodzie
zaczęła się rozkręcać. Ambroise i Bernard przerzucali się sprośnymi kupletami i wychylali
kolejne kielichy nierozcieńczonego wina, a jeden z trubadurów ruszył w tany z pewną służką.
Wymknąłem się, by odszukać mego pana.Był w swojej komnacie w klasztorze i właśnie
czytał list od Marie-Anne. Kiedy pod pretekstem wniesienia kolacji wszedłem do sali,
obrzucił mnie tak lodowatym spojrzeniem, że omal nie straciłem rezonu i się nie wycofałem.–
Twoja kolacja, panie – powiedziałem cicho, a on machnięciem dłoni wskazał mi,bym
postawił tacę na stole.Oderwałem kawałek pieczonego kuraka i zaniosłem Keelie, która
siedziała w koszyku w kącie komnaty.–Dobre wieści z Anglii? – zapytałem niby od
niechcenia. Kucałem plecami do Robina, a jednooka suka zlizywała mi z ręki resztki
tłuszczu.–Nie – odparł. Ta pojedyncza sylaba zabrzmiała jak odgłos garści ziemi rzucanej na
trumnę.Odwróciłem się, by spojrzeć na hrabiego Locksley. List położył na stole, obok tacy, i
wpatrywał się w podłogę, jakby był w transie. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo,
wreszcie podniósł wzrok na mnie i rzekł:–Wygląda na to, że książę Jan chce być królem. –
Próbował się uśmiechnąć, ale jegoszare oczy pozostały zimne.Chciałem go pocieszyć,
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że to nie jego wina, że Murdac zniszczył mu życie,
ale przepaść między panem i wasalem była zbyt wielka.–Możesz odejść, Alanie – odezwał się
Robin zmęczonym głosem. – Powiedz ludziom,że za mniej więcej tydzień ruszamy, niech się
przygotują. Powiedz też Małemu Johnowi…zresztą nieważne, sam mu powiem jutro rano.
Dobrej nocy.Kiedy wychodziłem, dostrzegłem kątem oka, że sięga po list i że ręka lekko mu
drży.Opuściliśmy Messynę dziesięć dni później. Siedemnaście tysięcy żołnierzy wielkiej
armii Ryszarda stłoczyło się na dwustu statkach. Mategriffon został rozebrany kawałek
pokawałku, a jego części umieszczono na jednym z wozów. Wierzchowce rycerzy, opasane
bezpiecznie mocnymi linami, przeniesiono za pomocą wielkich dźwigów do statków
towarowych, a Berengaria z Nawarry oraz siostra Ryszarda Joanna zostały umieszczone w
zwinnej kodze ze wszystkimi wygodami, na jakie było stać króla. Towarzyszyła im arabska
służąca, moim zdaniem kobieta przewyższająca urodą wszystkie inne niewiasty. Nur została
dwórką księżniczki dzięki wstawiennictwu Robina i odrobinie srebra wręczonego
szambelanowi Berengarii. Była przeszczęśliwa.–Alanie – powiedziała, kiedy żegnaliśmy się
w porcie – jesteś cudownym mężczyzną imoim wybawcą. Aby ci wynagrodzić tę uprzejmość,
raz jeszcze zrobię to, co tak bardzolubisz, z pasami i miodem…Uciszyłem ją i rozejrzałem się
pospiesznie, mając nadzieję, że nikt nas nie usłyszał. Dwa jardy za mną stał Mały John.
Wyglądał na pochłoniętego przenoszeniem koni, więc odetchnąłem z ulgą. Niestety za
szybko. Kiedy tylko Nur znalazła się na pokładzie skifa, podszedł do mnie i spytał:–Alanie,
powiedz mi, co lubisz robić z pasami i miodem?Oblałem się rumieńcem.–Nic takiego,
naprawdę – wymamrotałem. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. – Twarz mi płonęła i nie
mogłem spojrzeć mu w oczy. – Ona pochodzi z daleka i nie zawsze wie, co mówi.–Czyżby?
W takim razie może ją spytamy?Nim zdołałem go powstrzymać, przyłożył dłonie do ust i
odwrócił się w stronę skifa, który wiózł mą ukochaną na statek.–Nur, kochanie! – ryknął tak
głośno, żeby go słychać po drugiej stronie cieśniny. –Powiedz mi, co młody Alan lubi robić w
łóżku z miodem i pasami…Pół tuzina ludzi spojrzało na niego, a ja odwróciłem się jak
błyskawica i z całej siły walnąłem go pięścią w brzuch.Dziś myślę, że John zgiął się wpół nie
dlatego, że cios był tak silny, lecz raczej dlatego, że nie mógł wytrzymać ze śmiechu. Ale gdy
nie przestawałem okładać go pięściami, opanował śmiech na tyle, by chwycić mnie za kark i
pas, unieść w górę i rzucić w brudną wodę.Kiedy żagiel „Santa Marii” załopotał na wietrze, a
załoga na dźwięk kapitańskiego gwizdka rzuciła się do pajęczyny lin, uświadomiłem sobie, że
ze szczerą radością opuszczam Sycylię. Wprawdzie znalazłem tu miłość i szczęście, ale cicha
wrogość pokonanychGryfonów robiła się nieznośna – nigdzie nie chodziłem bez broni – a
poczucie marnowanego czasu, kiedy inni chrześcijanie ginęli w Zamorzu, nie poprawiało mi
nastroju. Był też problem zamachowca. Wciąż nie wiedziałem, kto to jest, ale miałem
nadzieję, że teraz zostawimy jego – lub ją – za sobą. Wierzyłem, że zaczyna się wielka
przygoda, o jakiej od dawna marzyłem. Płynęliśmy do Ziemi Świętej i z bożą pomocą
wkrótce pokonamy potężną armię Saracenów. Za kilka miesięcy Jerozolima znów będzie w
dobrych chrześcijańskich rękach.Trzeciego dnia tuż przed zmierzchem, kiedy słońce stało
nisko za naszymi plecami i na atramentowej wodzie widać było cienie w kształcie żagli, z
południa nadszedł wielki sztorm. Statek zaczął wierzgać na wzburzonych falach jak dziki
koń, a wiatr napinał liny żagla niemal do granic możliwości. Z fioletowoczarnych chmur lunął
deszcz, którego lodowate bicze smagały powierzchnię wody. Skulony na dziobie pod
kawałkiem nawoskowanego płótna patrzyłem, jak świat zaciska się wokół mnie. Czułem się
jak pod wodospadem. Deszcz dudnił o płótno, a statek wierzgał pod moim skulonym ciałem.
Miałem wrażenie, że oto gniew boży spadł na świat, że przeżywam kataklizm porównywalny
z biblijnym potopem. Spod przemoczonego płótna ledwo widziałem statek, który płynął
pięćdziesiąt jardów dalej. Łucznicy na „Santa Marii” wylewali wodę hełmami, ale niewiele to
dawało, bo na każdą wylaną porcję z nieba lało się dziesięć razy tyle, a swoje dorzucały
jeszcze wysokie fale bezlitośnie bijące o pokład. Wkrótce zostaliśmy sami w ryczącym wirze
wody i wiatru, niesieni z niewiarygodną prędkością przez fale wysokie jak góry. Żołnierze i
żeglarze krzyczeli, prosząc Boga o miłosierdzie, ale ten krzyk było słychać jedynie w krótkich
przerwach między uderzeniami kolejnych fal o kadłub. Przeżegnałem się i przygotowałem
najlepiej, jak mogłem, na śmierć. Zmawiałem kolejne zdrowaśki, błagając Najwyższego, by
w swym nieskończonym miłosierdziu ocalił mą ukochaną Nur, gdziekolwiek jest w tym
morskim piekle, a także nas wszystkich na pokładzie tej żałosnej drewnianej łupiny, którą
nazwano na cześć Świętej Matki Jego ukochanego Syna Jezusa Chrystusa.Sztorm szalał przez
całą noc. Huragan rzucał statkiem niczym listkiem, a ja straciłem poczucie czasu. Trzymając
się drewnianej belki przemoknięty do nitki i zmarznięty na kość -moją płócienną osłonę
porwał wyjący wiatr – czekałem, kiedy statek się wywróci i ściana wody pochłonie mnie i
mój ból. Ale, Bogu niech będą dzięki, tak się nie stało. O świcie podniosłem głowę i
zobaczyłem, że burza ucichła, a nasz statek sunie naprzód pchany zachodnim wiatrem. Pruł,
rozbijając fale, spryskujące burty mgiełką wody. Straciliśmy tylko jednego marynarza, który
dzielnie próbował przywiązać zerwaną linę, i zmiotła go za burtę gigantyczna fala. Wspólnie
zmówiliśmy dziękczynną modlitwę i zrozumiałem, że głęboko się myliłem, wątpiąc choćby
przez chwilę w bożą łaskę. Powinienem był wiedzieć, że Pan nasocali – wszak płynęliśmy
czynić Jego dzieło, ocalić kolebkę chrześcijaństwa. Przepłukaliśmy usta słodką wodą,
zdjęliśmy przemoczone ubrania i zaczęliśmy rozglądać się za innymi statkami z naszej
floty.O dziwo, kiedy się przejaśniło i morze uspokoiło się jeszcze bardziej, zobaczyłem, że
wiele innych statków wciąż płynie, choć żaden nie był blisko nas. Rozrzuceni byliśmy po
powierzchni morza aż po horyzont, ale nadal dzielnie płynęliśmy. Naprawdę czuło się w tym
rękę boską, która uchroniła nas przed diabelską furią. Najcudowniejsze było wszak to, że za
sterburtą, nie dalej niż dwa tuziny mil, widać było niską szarozieloną sylwetkę
Krety.Zacumowaliśmy na dwa dni w starym porcie Iraklion na Krecie, by uzupełnić zapasy i
zebrać z powrotem flotę. Choć spaliśmy na statkach, mieliśmy sporo czasu, by zejść na ląd po
świeży prowiant i wodę. Wynająłem miejscowego skifa i złożyłem wizytę Robinowi, Małemu
Johnowi i Reubenowi na pokładzie ich statku „Duch Święty”. Dowiedziałem się, że
większość żołnierzy ma się dobrze i podczas sztormu straciliśmy ich nie więcej niż tuzin, w
tym nikogo, kogo dobrze znałem. Jeden z naszych ludzi, stateczny mieszkaniec Yorkshire,
oszalał podczas burzy i najpierw próbował zaatakować kapitana statku, a w końcu rzucił się
do morza. Większość naszych statków przetrwała sztorm i teraz spokojnie unosiły się na
wodach portu w Iraklionie. Mimo tych wieści przepełniał mnie niepokój, gdyż wśród około
dwudziestu statków, które zaginęły podczas burzy, była królewska koga wioząca księżniczkę
Berengarię, królową Joannę i moją ukochaną Nur.Rankiem trzeciego dnia, kiedy było już
jasne, że żaden statek nie dołączy do nas na Krecie, ruszyliśmy w stronę Rodos. Tam
mieliśmy nadzieję zdobyć wiadomości o zaginionych jednostkach, bo wyspa leży na
głównym szlaku morskim. Nękały mnie wyrzuty sumienia i zacząłem się zastanawiać, czy
Bóg nie chciał mnie ukarać za to, że pokochałem dwie kobiety wyznania niechrześcijańskiego
– żydówkę i muzułmankę. Wydawało mi się, że cierpię na jakąś morską gorączkę – wszak
ledwo znałem Ruth i stwierdzenie, żem ją kochał, było kłamstwem. Ale poczucie winy z
powodu Nur było prawdziwe aż do bólu. Przypominałem sobie każdą chwilę, kiedyśmy się
kochali, i torturowałem sam siebie tymi cudownymi wspomnieniami. Czemu byłem tak głupi,
aby posłać ją na służbę do księżniczki? Powinienem był trzymać ją przy sobie, by móc ją
chronić, tak jak jej obiecałem. Oczywiście był to nonsens i dobrze o tym wiedziałem – jak
mógłbym ochronić Nur przed gniewem samego Boga? Ale ta świadomość nie koiła mego
bólu.Na Rodos spędziliśmy dziesięć dni, ponieważ król zapadł na tajemniczą chorobę z
gorączką i wymiotami. Dziś niewiele pamiętam z tamtego okresu, bo byłem
całkowiciepochłonięty obawami o Nur. Reuben zdołał nawiązać kontakt ze swymi
przyjaciółmi z Ziemi Świętej – choć nie miałem pojęcia jak – i dowiedział się, że król Filip
stoi już pod murami Akki wraz z kontyngentami Niemców i Włochów, którzy przebywali tam
od kilku miesięcy, i przygotowuje się do ataku na tę starożytną twierdzę. Okrutnym żartem
wydawało się to, że oblegająca miasto chrześcijańska armia była oblężona przez wojska
Saladyna – w twierdzy Akka trzymał się muzułmański garnizon, wokół niego stali
chrześcijanie, a wokół nich z kolei muzułmanie. Nie wróżyło to najlepiej naszym
towarzyszom pielgrzymom.W końcu doszły nas wieści i o zaginionych statkach, niestety,
głównie złe. Kilka poszło na dno podczas sztormu i wielu ludzi utonęło. Ale kilku statkom
udało się umknąć burzy. Koga księżniczki, wioząca także moją ukochaną, zdołała dotrzeć do
Limassol na Cyprze. Serce aż mi podskoczyło z radości – Nur żyje!Cypr był bogatą wyspą,
słynącą z drzew owocowych, oliwnych, winorośli i zbóż, ale rządził nim tyran imieniem
Izaak Komnen, potomek rodu władającego Bizancjum, który kilka lat wcześniej zajął wyspę z
pomocą greckich i armeńskich najemników i ogłosił się cesarzem. Król Ryszard wpadł we
wściekłość na wieść, że ów tyran uwięził część naszych ludzi, którzy zeszli ze statków na ląd.
Królewskiej kogi dzięki Bogu nie tknął – stała na kotwicy w małej zatoczce na zachód od
Limassol. Uwięzionych żołnierzy źle traktowano, choć byli przecież świętymi pielgrzymami.
Ludzie cesarza przechwycili też Wielką Pieczęć Anglii wiezioną przez sir Rogera Malchiela,
jednego z najbardziej zaufanych rycerzy Ryszarda, który utonął, kiedy jego statek rozbił się
na skałach. Komnen zaprosił niewiasty z królewskiego rodu, by zeszły na brzeg, ale te,
wiedząc o losie pielgrzymów uwięzionych dla okupu, odmówiły. Koga miała eskortę dwóch
innych statków z kusznikami i garstką zbrojnych. Kiedy cesarz próbował wedrzeć się na
pokład, jego ludzi powitał grad strzał i musieli się wycofać. Berengaria zyskała ogromną
popularność wśród żołnierzy i byli gotowi oddać życie, broniąc jej przed tyranem z Cypru.
Powstał więc pat – statki były zbyt zniszczone, by wypłynąć z zatoki na otwarte morze, a
cesarz nie mógł zmusić kobiet do zejścia z pokładu. Kiedy królewska koga poprosiła o
pozwolenie na wysłanie ludzi na ląd po słodką wodę i prowiant, Komnen zdecydowanie
odmówił.To był poważny błąd z jego strony. Król Ryszard nie zwykł bowiem tolerować
zniewag wobec swej siostry czy przyszłej królowej, toteż niewiele się zastanawiając,
postanowił, że weźmiemy Cypr siłą.–Oszalał – stwierdził Szkarłatny Will, kiedy siedzieliśmy
nad misą zupy rybnej w portowej gospodzie na Rodos. Był post i całej armii nie wolno było
jeść mięsiwa. – Powinniśmy płynąć do Akki na pomoc królowi Filipowi. Musimy pomóc mu
zająć miasto,pobić Saladyna, a potem jechać do Jerozolimy. Nie możemy zbaczać z kursu i
podbijać całej wyspy tylko dlatego, że jej władca nas obraził. Ryszard powinien popłynąć na
Cypr po niewiasty, sprowadzić je tutaj, a potem ruszyć tam, gdzie wiedzie nas Bóg – do
Ziemi Świętej. Rozumiałem jego wzburzenie. Ja też nie mogłem się doczekać, kiedy
dotrzemy do celu. Ale wiedziałem też, że Ryszard nie zamierzał zajmować Cypru tylko po to,
by pomścić zniewagę.–Robin mówi, że ta wyspa to klucz do odzyskania Ziemi Świętej –
odparłem,nabierając na łyżkę gęstej zupy. Cieszyło mnie, że jest smaczna, zwłaszcza że to ja
płaciłem.Will miał jeszcze mniej pieniędzy niż zazwyczaj, odkąd zdegradowano go do
stopniaszeregowca o niższym żołdzie. Nie wiedział też, że wkrótce będzie musiał jeszcze
bardziejzacisnąć pasa. Robin wydał już wszystkie pieniądze otrzymane od króla Ryszarda i
znów sięzadłużył. Nikt z naszych oddziałów w najbliższej przyszłości nie zobaczy żołdu,
więc nieżałowałem Willowi miski zupy – ja wszak wciąż miałem w sakiewce większość
złota, którepodarował mi Ryszard.–Pomijam bogactwo tej wyspy – ciągnąłem – i fakt, że
Izaak nie ma prawowitego tytułu do rządzenia nią. Jeśli bowiem zajmiemy i utrzymamy Cypr,
tym samym zdobędziemy bazę, z której będziemy mogli zaatakować dowolny punkt w
Zamorzu. Gdybyśmy stracili Akkę, która jest naszym ostatnim przyczółkiem w Lewancie,
będziemy mogli wrócić na Cypr i się przegrupować. Robin uważa, że Ryszard od początku
planował zajęcie tej wyspy, i brak szacunku okazany jego niewiastom dał mu świetny pretekst
do inwazji.–Ale to może potrwać całe miesiące – protestował Will. – Jeśli lokalni
możnowładcy poprą cesarza, czeka nas długa, ciężka i kosztowna walka.–To prawda, ale
Reuben mówi, że cypryjscy możni nie lubią Komnena. Przyodrobinie szczęścia Ryszard może
zająć wyspę po jednej czy dwóch bitwach. Jeśli udowodni,że potrafi wygrywać, miejscowi
możnowładcy szybko przejdą na naszą stronę.Will nie wyglądał na przekonanego, ale ja
uważałem, że dobrze będzie spotkać się z człowiekiem, który odmówił mojej Nur słodkiej
wody i jedzenia, skazując ją na pragnienie i głód. Dokończyliśmy zupę w milczeniu.Cypr
leżał przed nami jak naga nierządnica – obfity i kuszący – ale jego zdobycie mogło nas drogo
kosztować. U stóp pięknych bielonych domów w Limassol, skupionych wokół wielkiego
kościoła, ciągnęła się piaszczysta plaża otoczona drzewami. Była gładziuteńka – idealne
miejsce, by dobić do brzegu płaskodennymi łodziami. Za miastemwidać było bujne gaje
pomarańczowe i cytrynowe, a za nimi ogromne pola drzew oliwnych, pnące się aż do zboczy
niskich zielonkawo-fioletowych wzgórz.Poprzedniego wieczoru zabraliśmy z królewskiej
kogi niewiasty. Kiedy się już odświeżyły i umyły, Ryszard zaprosił je na ucztę i wtedy
publicznie przysiągł, że pomści ich zniewagę bez względu na cenę. Nie słyszałem jego mowy,
leżałem bowiem w namiętnym uścisku z moją ukochaną Nur w ciemnym kącie wielkiego
królewskiego statku, obsypując pocałunkami jej piękną twarz.–Wiedziałam… że
przyjdziesz… po mnie – powiedziała łamaną francuszczyzną.Zrobiło mi się ciepło na sercu.
Uniosłem ją w ramionach, pocałowałem w usta i przysiągłem,że od teraz zawsze będę jej
strzegł od złego. A potem zaczęliśmy się kochać. W ciągunastępnej półgodziny ani razu nie
pomyślałem o identycznej obietnicy, którą kiedyś złożyłemRuth.Nasyciwszy pożądanie,
leżeliśmy objęci na wpół śpiąc, aż z ramion Nur wyrwało mnie nadejście Williama, który
dysząc z podniecenia, powiedział, że właśnie powrócił poseł wysłany do cesarza. Ubrałem się
pospiesznie, przygładziłem włosy i ruszyłem na górny pokład ciekaw wieści.Dotarłem tam w
samą porę, by usłyszeć słowa posłańca:–…a zatem, panie, kiedy przekazałem mu twe żądanie
restytucji, spojrzał na mnie jak na robaka, który wypełzł spod kamienia, rzekł: „Tproupt, sir” i
oddalił mnie.–Co rzekł? – dopytywał się król. Już całkiem wyzdrowiał i wyraźnie buzowała w
nim energia.–„Tproupt”, sądzę, że powiedział „Tproupt, sir” – powtórzył poseł.Wszyscy
rycerze zaczęli wymawiać to słowo i brzmieli niczym chór gołębi: „Tproupt!”, „Tproupt!”,
„Tproupt!”–A co to znaczy? – pytał dalej król. – Zresztą nieważne. To pewnie jakaś
gryfońskaobelga. Tproupt! Zaiste niezwykłe. A więc stało się, formalności mamy za sobą,
czas sięzabawić. Panowie…I zaczął wydawać swoim ludziom rozkazy związane z atakiem na
twierdzę Cypr.W długiej łodzi nie było jak oddychać. I nic dziwnego, skoro tłoczyło się w
niej szesnastu wojowników w pełnej zbroi, a mogła pomieścić nie więcej niż dziesięciu.
Robin, Mały John i sir James siedzieli z przodu, przed masztem, a Szkarłatny Will i ja pod
szarym żaglem wraz z tuzinem jeźdźców bez koni. Na rufie siedział siwy żeglarz, który
prowadził łódź, trzymając rękę na sterze.Do pierwszego ataku król wyznaczył tylko część
swoich ludzi – zaledwie trzystu –uznał bowiem, że tylu wystarczy. Każdy dowódca miał
zabrać swoich najlepszych żołnierzy, resztę zaś zostawić na pokładach statków. Nasza
szesnastka była śmietanką armii Robina, więc na myśl, że znalazłem się w tym gronie,
rozpierała mnie duma. Do ataku zmobilizowano wszystkie skify, łodzie wiosłowe i każdą
łupinę, bo tylko z łodzi o niewielkim zanurzeniu można lądować na plaży. W kilku
pierwszych popłynęli rycerze i zbrojni, w następnych setka łuczników Robina, a w dwóch
ostatnich cierpiący na chorobę morską kusznicy z Akwitanii.Burty naszej łodzi
niebezpiecznie zbliżały się do linii wody i gdyby zanurzyły się odrobinę bardziej, wszyscy
utonęlibyśmy pociągnięci na dno ciężarem naszych zbroi i oręża. Ale o dziwo, nie czułem
strachu. Obecność króla dwie łodzie dalej wlała nierozsądną odwagę w me serce. Ryszard
miał tę cudowną właściwość, że pod jego komendą wydawało się nam, że wszystko jest
możliwe. Trzystu mężczyzn atakowało całą wyspę – i to bardzo dobrze umocnioną.Na plaży
w Limassol wzniesiono potężną barykadę, by uniemożliwić nam lądowanie. Zbudowano ją ze
wszystkiego, co było akurat pod ręką: wielkich kamieni, zagród dla owiec, dziurawych łodzi,
starych desek i suchych drzew. Widziałem też ogromne stągwie na oliwę oraz stoły, krzesła,
stołki, drzwi, a nawet ołtarz z kościoła. Wszystko to ustawiono wzdłuż plaży, blokując nam
dostęp do lądu. Za barykadą stało blisko dwa tysiące mężczyzn -greckich rycerzy w
wypolerowanych okrągłych hełmach, smagłolicych armeńskich najemników, mieszczan z
Limassol uzbrojonych w piki i kusze, cypryjskich chłopów ściągniętych z pól, dzierżących
prowizoryczne włócznie i pordzewiałe miecze po dziadkach. Mieli ogromną przewagę –
barykadę, liczebność oraz to, że walczyli o ojczyznę. My atakowaliśmy z morza garstką ludzi,
byliśmy zmęczeni podróżą, z dala od domu, w ciężkich ubraniach nasiąkniętych morską
wodą. Mimo to, kiedy zobaczyłem promienną twarz króla Ryszarda, który schylił się gotów
zeskoczyć na brzeg z pierwszej łodzi, w głębi duszy wiedziałem już, że odniesiemy
zwycięstwo.Sto jardów przed plażą Robin odwrócił się, wykrzyknął rozkaz i z łodzi za nami
posypały się strzały walijskich łuczników. Wystrzelone z wielkich cisowych łuków, poleciały
wysoko w błękitne niebo i spadły na barykadę jak gniew Najwyższego. Były niczym zabójczy
grad – stalowe groty przebijały kolczugi rycerzy równie łatwo jak tuniki chłopów, wbijały się
głęboko w piersi, barki i plecy obrońców, raniąc ich niemiłosiernie. Skulili się za barykadą
pod tym ostrzałem, a ci, którzy mieli tarcze, unieśli je nad głowy. Ci bez tarcz przeżywali
koszmar, bo strzały wbijały się w ich bezbronne ciała. Ranni schodzili z barykady, brocząc
krwią, czasami z niejednej rany, i depcząc zabitych. Linia obrońców wiła się i przesuwała pod
gradem naszych strzał. Wkrótce spadła na nich druga fala. Strzały klekotały, uderzając
wdrewniane nogi stołów, wbijały się w nieopatrznie uniesione ku górze twarze, a nawet
przebijały co pośledniejsze hełmy, powalając całe tuziny obrońców. Potem były jeszcze
trzecia i czwarta fale. Jęki i krzyki rannych Greków niosły się echem w słonym powietrzu, ale
słyszałem też Małego Johna. Ściskając wielki topór, wył potężnym głosem, od którego ciarki
przechodziły mi po plecach.Strzały nadal zbierały ponure żniwo, przerzedzając linię wroga.
Do Walijczyków w łodziach za nami dołączyli akwitańscy kusznicy i chmura
śmiercionośnych pocisków przesłoniła niebo. Zakrwawione ciała leżały wzdłuż całej
barykady, a z obu jej krańców zaczęli uciekać chłopi. Pędzili plażą w stronę pól, nie zważając
na krzyki dowódców, którzy próbowali ich zatrzymać. Jednak pośrodku wciąż trzymała się
grupa greckich rycerzy skupionych wokół cesarza i jego złotego proporca.Łódź Ryszarda
pierwsza dobiła do brzegu i zaszorowała po piasku. Z okrzykiem „W imię Boga i Świętej
Dziewicy!” król zeskoczył na ląd, zachwiał się lekko, po czym stanął wyprostowany. Kiedy
mierzył wzrokiem linię wroga jakieś dwieście kroków przed sobą, jego hełm otoczony złotą
koroną zalśnił w południowym słońcu. Strzała z kuszy świsnęła mu tuż koło twarzy, a on
tylko przesunął tarczę z własnym herbem – czerwonymi lwami prężącymi się dumnie na
białym tle – wzniósł miecz i nie obejrzawszy się nawet, czy inni podążą za nim, zaczął biec
przez plażę prosto na największe skupisk obrońców.Nie mogłem patrzeć, jak
najszlachetniejszy z rycerzy atakuje wroga, bo nasza łódź zatrzymała się i musiałem uważać,
by nie stracić równowagi. Robin zeskoczył na piasek i natychmiast pobiegł pod górę
wesprzeć króla, a ja ruszyłem za nim pośród świszczących strzał. Tuż za mną pędzili sir
James de Brus i Mały John. W kilka chwil dopadliśmy barykady, na prawo od króla Ryszarda
i doborowych rycerzy z jego dworu, wymieniającymi ciosy z greckimi obrońcami. Robin
krzyknął do Małego Johna coś, czego nie dosłyszałem. Blond olbrzym opuścił topór i pod
osłoną mieczy i tarcz sir Jamesa i Robina zaczął ciągnąć za nogi wielki stół wciśnięty
pośrodku barykady. Chwycił grubą okrągłą nogę, przykucnął i szarpnął. Rozległo się głośne
zgrzytnięcie i stół przesunął się o kilka cali. Greccy rycerze walczący z Robinem i sir
Jamesem cofnęli się zaskoczeni, kiedy cała barykada zaczęła drżeć. Przed Małym Johnem
pojawił się niczym zły demon jakiś kusznik. Przyłożył broń do ramienia, wymierzył – z takiej
odległości nie mógł chybić – i nagle znieruchomiał. Głowa odskoczyła mu do tyłu, z oka
wystrzelił jard angielskiego jesionu – i kusznik spadł z barykady. Nasi łucznicy zeszli na ląd.
Zamachnąłem się na jakiegoś brodacza, który wystawił głowę zza blokady, i zmusiłem go, by
zanurkował. Ktoś pchnął we mnie włócznią przez dziurę w barykadzie i tym razem ja
musiałem zrobić szybki unik.Po mojej lewej Mały John nadal ciągnął za nogę od stołu,
kołysząc się to w przód, to w tył. Szarpnął mocno po raz ostatni, tak że mięśnie jego
potężnych ramion omal nie przebiły skóry, ale nagle cały stół wyskoczył z barykady niczym
cielak z krowy. W ten sposób powstała luka w linii obrony wroga. John stracił równowagę i
upadł na piasek, ale dziesiątki ochoczych dłoni zaczęły rozbierać barykadę, odrzucając
krzesła, deski i kamienie. Po kilku chwilach powstała wielka dziura, przez którą nasz
waleczny król wbiegł bez chwili wahania, nie zważając na własne bezpieczeństwo. Robin, sir
James, ja i tuzin innych rycerzy ruszyliśmy za nim między szeregi obrońców.W prawym ręku
dzierżyłem miecz, a w lewym sztylet. Moją głowę chronił dopasowany stalowy hełm, a ciało,
od nadgarstków po kolana, kolczuga z drobnych kółek. Pragnąłem nieść śmierć
Cypryjczykom, którzy obrazili moją Nur. Jakiś rycerz zamachnął się na mnie mieczem.
Uchyliłem się i wtedy natarł na mnie swą tarczą. Ja jednak spodziewałem się tego ruchu, więc
przetoczyłem się po tarczy na lewą stronę, z dala od jego miecza, i własnym ostrzem ciąłem
go po tylnej stronie ud. Cios powalił go na kolana. Odrzuciłem miecz, ściągnąłem rycerzowi
hełm, by obnażyć kark, i szybko jak błyskawica podciąłem mu gardło sztyletem. Krew
buchnęła gorącym strumieniem, a ja puściłem wijące się ciało i ukląkłem, żeby podnieść
miecz. W ten sposób ocaliłem własne życie, kolejny cios miecza przeciął powietrze tuż nad
mą głową, aż poczułem jego powiew we włosach. Odwróciłem się i pchnąłem napastnika
własnym mieczem, trafiając go prosto w krocze samym czubkiem ostrza. Zachwiał się i złapał
rękoma za przyrodzenie, a spomiędzy palców sączyła mu się krew. Zobaczyłem po lewej
króla Ryszarda bijącego się z masą rycerzy w bogatych zbrojach. Obok walczył Robin, siekąc
i dźgając jak szaleniec, a Mały John jednym ciosem topora zdjął z konia rycerza, tak że
trysnęła krew.Zaatakował mnie zbrojny, przyzwoity fechmistrz, muszę przyznać.
Wymieniliśmy trzy ciosy, a między kolejnymi uderzeniami krążyliśmy wokół siebie. Rycerz
zerkał to w lewo, to w prawo i widział, że jego towarzysze uciekają, a przez lukę w wielkiej
barykadzie wlewa się coraz więcej naszych zbrojnych, w tym walijscy łucznicy, którzy
zamienili łuki na krótkie miecze i topory. Ja też nie skupiałem się w pełni na przeciwniku, bo
również byłem zdumiony, jak szybko wróg opuszcza pole bitwy. I omal nie przypłaciłem
życiem tego braku uwagi. Rycerz znienacka podszedł bliżej i zamachnął się mieczem. Gdyby
mnie dosięgnął, rozpłatałby mi czaszkę, ale w ostatniej chwili zablokowałem cios. Ledwo
zdołałem go powstrzymać, taki był silny. Nagle głowa rycerza spadła z barków, a
kwadratowy stalowy hełm z krwawiącym kawałkiem karku potoczył się po ziemi. Stał jeszcze
chwilę, po czym nogi się pod nim ugięły i bezgłowy korpus osunął się na ziemię. Zobaczyłem
sir Jamesa deBrusa z zakrwawionym mieczem trzymanym oburącz nad lewym ramieniem, w
klasycznej postawie wojownika.–Wszystko w porządku, Alanie? – zapytał, przyglądając mi
się ze zdziwieniem. – To do ciebie niepodobne tak się guzdrać z jednym tylko człekiem.–
Byłem roztargniony, Jamesie – odparłem. – Patrz tam. – Wskazałem sztyletem skraj
plaży.Samozwańczy cesarz Cypru pędził co koń wyskoczy w stronę linii drzew. Za nim
jechała grupa dobrze uzbrojonych rycerzy, z których najwyraźniej żaden nie odniósł rany.
Pośrodku grupy powiewał na łagodnej bryzie złoty cesarski proporzec.Miałem nadzieję na
chwilę wytchnienia po walce. Choćby godzinę, żeby opatrzyć rany, wypić łyk wody i zjeść
kęs chleba. Ale król spieszył się chyba jeszcze bardziej niż przed bitwą. Kiedy Robin
podszedł do niego na zakrwawionej plaży, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:–Nie ma ani
chwili do stracenia. Muszę mieć konie. Robercie, sprowadź konie dlamoich rycerzy.
Skądkolwiek. I jak najszybciej.Robin zwrócił się do mnie.–Słyszałeś rozkaz króla, Alanie.
Weź drużynę i jedźcie do miasta. Macie rekwirować każdego konia, który wpadnie wam w
ręce. Szybko!–Rekwirować? – zdziwiłem się. Wiedziałem, co znaczy to słowo, ale chciałem
mieć jasność, czego Robin ode mnie oczekuje. Nie chciałem ryzykować stryczka za
złodziejstwo.–Na litość boską, Alanie, to oznacza, że masz kraść, zabierać, konfiskować.
Idźże i sprowadź królowi konie, ile się da i jak się da. Masz moje pozwolenie. Siodła też
przywieź, jeśli jakieś znajdziesz. Nie możemy pozwolić, by cesarz uciekł.Zebrałem tuzin
łuczników, którzy przeszukiwali poległych i podrzynali gardła rannym wrogom. Posłusznie,
acz niechętnie ruszyli za mną zakurzoną drogą prowadzącą do Limassol.Miasto było niemal
opuszczone. Najwyraźniej mieszkańcy, widząc, co się święci, uciekli, by ratować życie. Nie
brakowało okazji do plądrowania, ale zapowiedziałem moim ludziom, że osobiście dopilnuję,
by każdy, kto ukradnie coś bez mojego pozwolenia, został wybatożony do krwi. I nie
żartowałem.Limassol było pięknym miastem o szerokich ulicach i słonecznych placach. Przed
bielonymi domami z niebieskimi okiennicami znajdowały się wyłożone kamieniem
dziedzińce otoczone drabinkami, na których rosły pnącza, dając w lecie cień. Za jednym
ztakich domostw, większym niż inne i bogatszym, znaleźliśmy zagrodę dla koni. Było w niej
tuzin wierzchowców i pięć całkiem porządnych siodeł. Za moim przyzwoleniem żołnierze
poczęstowali się jedzeniem, które znaleźli w kuchni, zakazałem im natomiast pić wino z
napoczętej już beczki, którą znaleźliśmy w spiżarni.Wsiadłszy na „zarekwirowane” konie,
objechaliśmy miasto w poszukiwaniu innych wierzchowców. Wczesnym wieczorem
mieliśmy ich już ponad dwa tuziny, różnej jakości, w tym konie pociągowe, kilka mułów i
jedną starą mulicę, która sprawiała wrażenie, jakby była gotowa na litościwą śmierć. Całe to
stado powiedliśmy w stronę plaży.Pole bitwy mocno się zmieniło od południowej walki.
Barykada została rozebrana, a w zatoce aż roiło się od statków, które podpłynęły na tyle, na
ile pozwalało im zanurzenie. Skify i długie łodzie krążyły między statkami a brzegiem,
przewożąc na plażę prowiant, broń i nasze wierzchowce. Zwierzęta były wyczerpane po
długiej morskiej podróży i przerażone jej ostatnim etapem, kiedy wioślarze przewozili je
pojedynczo w chyboczących się łodziach. Na brzegu dostały karmę i wodę, dzięki czemu
trochę się uspokoiły i odzyskały równowagę.Zarekwirowane stado przekazałem koniuszym
króla Ryszarda, a oni dołączyli je do grupy wierzchowców, które sprowadzono z okolicznych
wiosek. Niektóre wierzchowce musiały należeć do bogatych rycerzy, ale ich właściciele albo
zginęli, albo zostali pojmani w bitwie.Pozwoliłem moim łucznikom się rozejść i poszedłem
do Robina po kolejne rozkazy. Był na naradzie u króla.Akurat przemawiał sir Robert z
Thornham, królewski admirał. Stanąłem za Robinem, na skraju grupy, i patrzyłem na
przepiękny zachód słońca.–Nasi zwiadowcy – rzekł sir Robert – donoszą, że cesarz i jego
rycerze znajdują się nie więcej niż pięć mil od nas i przygotowują się do noclegu. –
Odchrząknął i mówił dalej: – Ale jest ich o wiele więcej, niż sądziliśmy. Do cesarza dołączyli
rycerze z północy wyspy, którzy nie zdążyli na bitwę.–Ilu? – spytał krótko Ryszard.–
Zwiadowcy mówią – sir Robert przełknął ślinę – że jest ich tam ponad trzy tysiące, łącznie ze
służbą obozową i pachołkami. A w drodze są ponoć kolejni. Gdybyśmy zebrali wszystkich
naszych ludzi, będzie nas więcej, ale to potrwałoby co najmniej do końca tygodnia.–Zaatakuję
ich jeszcze dziś, ze wszystkimi rycerzami, którzy znajdą konia i siodło i będą mieli odwagę
jechać ze mną. Nie zamierzam czekać do końca tygodnia, bo cesarz się wymknie i ukryje
gdzieś w górach. A wtedy miesiącami będziemy zajmować tę wyspę. Nie.Muszę uderzyć na
niego teraz.–Ależ panie, to szaleństwo – odezwał się wysoki urzędnik, tchórzliwy
człowieczek imieniem Hugo, którego ledwo znałem, lecz nie znosiłem z całego serca. – Ich
jest ponad trzy tysiące, a my mamy niespełna pięćdziesiąt koni… – Wskazał w stronę
zagrody, gdzie stały nasze wymęczone chorobą morską wierzchowce i ze dwa tuziny
zarekwirowanych zwierząt.–Jesteś urzędnikiem – rzucił Ryszard lodowatym tonem – więc
trzymaj się swoich papierów i ksiąg, a walkę i rycerskość pozostaw nam.Stłumiłem uśmiech,
widząc, jak król zgasił żałosnego Hugona. Ale czekało nas poważne wyzwanie. Ryszard
zamierzał zaatakować trzytysięczną armię z garstką ludzi na kiepskich koniach. Na każdego z
naszych rycerzy przypadało aż sześćdziesięciu wrogów. Może urzędnik miał jednak rację,
może król rzeczywiście oszalał!
ROZDZIAŁ 13

Naliczyłem pięćdziesięciu dwóch rycerzy, którzy stanęli na plaży i utworzyli bitewny szyk.
Wszystko odbyło się w zupełnej ciszy, bo czekające nas zadanie było wyjątkowo trudne.
Metalowe sprzączki siodeł wyciszyliśmy płótnem, by nie szczękały w czasie jazdy i nie
ostrzegły zawczasu ludzi cesarza. Rycerze zachowywali powagę, jak przystało ludziom
stojącym w obliczu śmierci. Księża krążyli między jeźdźcami, błogosławiąc broń i szepcząc
modlitwy. Kilku szczęśliwców, w tym król i hrabia Locksley, dostało konie pojmanych
gryfońskich rycerzy. Pozostali dosiedli zarekwirowanych wierzchowców, wśród których były
konie pociągowe i muły, oraz koni przywiezionych ze statków. Ja siedziałem na grzbiecie
Ducha, który zaskakująco szybko doszedł do siebie po trudach podróży na otwartym morzu, a
teraz cieszył się, że stoi czterema kopytami na twardym lądzie. Dostrzegłem sir Ryszarda
Malbęte'a na chudym dwulatku, który wyglądał, jakby miał się załamać pod jego ciężarem.
Bestia, napotkawszy mój wzrok, odpowiedział mi beznamiętnym lisim spojrzeniem i
przejechał palcem w rękawicy po czerwonej szramie na policzku. Uśmiechnąłem się do niego
drwiąco, szczerząc zęby.Na sygnał króla ruszyliśmy w dwuszeregu, a przodem i po bokach
wysłaliśmy zwiadowców. Jadąc przez gaje pomarańczowe, staraliśmy się trzymać szyk i jak
najmniej hałasować. Wdychaliśmy zapach kwiecia w nieruchomym powietrzu. Majowa noc
była ciepła, a żółty półksiężyc dawał dość światła, byśmy widzieli towarzyszy przed sobą i
obok. Przyznaję, że w moim żołądku zalągł się lodowaty wąż strachu, wiedziałem jednak, iż
mój król poprowadzi nas do zwycięstwa, tak jak zrobił to tego ranka.Po mniej więcej godzinie
nasza kolumna zatrzymała się na otwartej przestrzeni za niskim wzgórzem. Rycerze z
włóczniami – czyli blisko połowa naszej skromnej armii -utworzyli szereg z przodu, a ci bez
włóczni, w tym ja – miałem jak zwykle miecz, sztylet i maczugę – stanęli za nimi. Przedni
szereg miał poprowadzić ataki siłą rozpędu i rozbić wszelkie oddziały, jakie staną im na
drodze. Druga fala miała atakować rozbite linie wroga mieczami i maczugami. Taki
przynajmniej był plan.Król jechał między dwiema liniami, mówiąc cichym, ale stanowczym
głosem.–Walczyliście już dziś z wielką odwagą i poznaliście słodki smak zwycięstwa –
rzekł.–Teraz proszę was, byście ponownie wykazali swe męstwo. Ich jest wielu, nas
ledwiegarstka, ale już raz pokonaliśmy ich i dokonamy tego znowu. Teraz śpią, otuleni
ciepłymikocami, sądząc, że jesteśmy daleko, ale pokażemy im, jak potrafi walczyć nasza
armia. Tak,jest ich wielu, a nas zaledwie garstka, ale pomyślcie, jaka chwała nas czeka, kiedy
odniesiemyzwycięstwo.Zawrócił konia i, mijając mnie, uśmiechnął się, a w jego oczach
błysnęła księżycowa poświata.–Bóg jest z nami, nasza sprawa jest słuszna – mówił dalej
ledwie słyszalnym głosem.Widziałem, jak rycerze pochylają się w siodłach i nadstawiają
uszu. – A teraz słuchajcieuważnie: jedziemy po cesarza, by wziąć go do niewoli, nic innego
się nie liczy. Wznościeokrzyki wojenne, wzywajcie Boga i pędźcie na złoty proporzec. Kiedy
go przejmiemy, walkabędzie wygrana, a wróg zniknie tak szybko, jak śnieg wiosną. Bóg z
wami – zakończył iwrócił na swoje miejsce pośrodku pierwszego szeregu.–Naprzód! –
rozległo się w nocnej ciszy. – Za Boga i króla Ryszarda!Rozpoznałem głos Robina, którego
bitewny okrzyk było słychać co najmniej na półmili. W tej samej chwili dwaj trębacze zaczęli
dąć w swe instrumenty, wzywając naszą formację do ataku. Ten nagły hałas w ciszy
pomarańczowych gajów był oszałamiający, ale o to właśnie chodziło – by wywołać szok i
przerażenie wroga. Pierwszy szereg ruszył po zboczu, a gdy zniknął za pagórkiem, sam
krzyknąłem „Westbury!”, wzmagając hałas, który już wszczęli moi towarzysze. Nasz drugi
szereg spiął wierzchowce i podążył za pierwszym.Minąwszy wierzchołek wzgórza,
popędziliśmy w dół do gaju oliwnego, w którym obozował wróg. Widzieliśmy, jak konni z
pierwszego szeregu runęli na obóz. Przy wtórze trąbek zrywali namioty i tratowali śpiących w
nich ludzi. Każdy, kto się poderwał, nadziewał się na włócznię przejeżdżającego rycerza.
Lance zostawały w ciałach zabitych, a jeźdźcy pędzili dalej i dobywszy mieczy, cięli
kolejnych ludzi majaczących w mroku. Nasz szereg podążał za nimi, powalając zaskoczonych
wrogów.Wśród Cypryjczyków wybuchła panika, kiedy rzuciło się na nich pięćdziesięciu
zakutych w żelazo zabójców. Pędziliśmy przez obóz, wznosząc głośne okrzyki i raz po raz
przechylając się w siodłach, by dosięgnąć kolejnych ofiar. Cieszyłem się, że w ciemności nie
widzę twarzy ludzi, których zabijałem. Modlę się, aby Bóg mi wybaczył, jestem bowiem
pewien, iż co najmniej jedna czy dwie z moich ofiar były kobietami. Nie zatrzymałem się, by
oszacować straty wroga, gdyż w migoczącym świetle pochodni pośrodku obozu
dostrzegłemduży namiot w zielone i żółte pasy, a obok niego złoty proporzec samego cesarza,
strzeżony przez dwóch konnych.Spiąłem Ducha ostrogami i ruszyłem w tamtą stronę. Nie ja
jeden. Po obu stronach miałem innych jeźdźców, a wszyscy mieliśmy ten sam cel – pojmać
cesarza, nim cały obóz się obudzi i tysiące mieczy obrócą się przeciwko nam.Zdzieliłem w
głowę maczugą jakąś postać, która wychynęła z mroku po mojej lewej. Kolejny przeciwnik
rzucił się na mnie z przodu. Skierowałem Ducha nieco w bok i przeszyłem go mieczem.
Ostrze zaklinowało się między żebrami i dopiero gdy boleśnie wygiąłem nadgarstek,
zdołałem je wyciągnąć.Tymczasem wokół oświetlonego pochodniami kręgu rozgorzała ostra
walka. Król ciął mieczem jednego z obrońców, jednocześnie odpychając drugiego. Obok
niego Robin i sir James de Brus bili się dzielnie z jeźdźcami wroga. Dobrze wycelowana
włócznia strąciła z siodła jednego ze strażników proporca. Drugi chwycił drzewce, zawrócił
konia i pomknął w ciemność.Z okrzykiem „Westbury!” wyciągnąłem zakrwawiony miecz i
ruszyłem za nim. Uciekający, dojrzawszy mnie kątem oka, popędził wierzchowca. Ale przed
nim stał jakiś rycerz Ryszarda – w ciemności dostrzegłem tylko mignięcie szkarłatu i błękitu
na jego kaftanie. Strażnik proporca znów zawrócił i puścił się galopem prosto na mnie. Kiedy
nasze konie niemal zetknęły się chrapami, uniósł miecz i wykonał znakomite cięcie w
kierunku mego lewego barku. Zdołałem je zablokować rękojeścią maczugi i niemal w tej
samej chwili trafiłem go własnym mieczem prosto w oko.Rozległ się głośny trzask, przeszył
mnie ostry ból i uświadomiłem sobie, że straciłem miecz, a prawą rękę mam wygiętą pod
dziwnym kątem. Nie zważając na to, spojrzałem na rycerza dzierżącego proporzec i
zobaczyłem, że jest martwy, choć wciąż siedzi w siodle z czaszką przebitą mieczem. Jego koń
zwolnił do stępa, a w końcu stanął. Zatknąłem maczugę za pas, przycisnąłem złamany
nadgarstek do piersi, po czym podjechałem do martwego rycerza i pochyliwszy się, lewą ręką
wyrwałem proporzec z uchwytu w siodle. Odrzuciłem głowę do tyłu i krzyknąłem, na pół
triumfalnie, na pół z bólu.Uniosłem wysoko złoty proporzec i krzyknąłem ponownie.
Rozpierała mnie duma, zdobyłem bowiem sztandar wroga, symbol jego honoru. Wydawało
się, że wszyscy Gryfoni uciekli albo pochowali się gdzieś w ciemności. Ale nagle kątem oka
dostrzegłem jakiś ruch. W moją stronę szedł koń, klucząc między zwłokami, a na jego
grzbiecie, w powalanym krwią szkarłatno-błękitnym kaftanie, siedział sir Ryszard
Malbęte.Zatrzymał się dziesięć kroków ode mnie i przekrzywił głowę. Byliśmy sami
wpogrążonym w ciemności obozie, tylko z oddali dobiegały pojedyncze zduszone okrzyki.–
Widzę, że zgubiłeś miecz, śpiewaku – rzekł sir Ryszard i zaniósł się niskim,chrapliwym
śmiechem, w którym brzmiała czysta nienawiść. – Lepiej więc oddaj mi tenproporzec.Z
jakiegoś niezrozumiałego powodu przypomniałem sobie Reubena i dziwne słowa, które
powiedział podczas bitwy w Yorku.–Chodź i sam go sobie weź – wycedziłem, zaciskając
zęby z bólu.Ale Bestia najwyraźniej mnie nie słuchał. Pochylił się i gmerał chwilę przy
siodle. Pomyślałem, że odpina jakiś pasek czy linę. W końcu wyprostował się i uśmiechnął
drwiąco.–Z chęcią – odparł i wtedy ujrzałem, że trzyma w rękach naładowaną kuszę, z
którejmierzy prosto we mnie.Malbęte strzelił. Poczułem, jakby koń kopnął mnie w bok, i
zsunąłem się z siodła. Pamiętam tylko, że uderzyłem ciężko o ziemię, a potem ogarnęła mnie
ciemność.Część III Zamorze
ROZDZIAŁ 14

Ubiegłego wieczoru przyszła do mnie żona Dickona, Sarah. Jej mąż jutro stanie przed sądem
w Westbury, jeśli go oskarżę. Mógłbym nawet go wysłać przed sąd królewski za
złodziejstwo. Gdyby sędziowie króla uznali Dickona za winnego, dostałby surową karę, a
przecież jego wina jest oczywista. Pół tuzina świadków słyszało, jak przechwalał się, że kradł
prosięta. Ci świadkowie to moi poddani, więc na pewno chcieliby zeznawać.Długo po
zmierzchu Marie wprowadziła Sarah do sali, w której siedziałem sam przy kubku ciepłego
piwa. Szykowałem się już do spoczynku, ale na widok Sarah zapomniałem o zmęczeniu. Łzy
spływały jej po zniszczonej twarzy, kiedy padła przede mną na kolana. Jeden z moich psów
ocknął się z drzemki, obrzucił ją smutnym spojrzeniem i pobiegł poszukać spokojniejszego
miejsca do snu.Buty miała całe w śniegu, białe płatki pokrywały też jej szal. Przez chwilę
zastanawiałem się, czy czeka nas ostra zima, po czym krzyknąłem na służących, by dorzucili
drew do ognia i przynieśli Sarah jakiś stołek, a mnie – kolejny kubek piwa. Marie, wyraźnie
zirytowana tą uprzejmością, głośno stukała talerzami podczas sprzątania ze stołu. Nie
zważając na to, zwróciłem się do Sarah:–Wstań z kolan i usiądź. Powiedz, co cię do mnie
sprowadza. Czemu zakłócasz mój spokój w ten mroźny wieczór?–Och, panie, to przez tego
starego durnia Dickona. Znów upił się miodem wdowy Wilkins, przeklina cię okrutnie i… –
Urwała, lecz dałem znak, by mówiła dalej. – Och, panie, on grozi, że poderżnie sobie gardło.
Boi się, że jeśli poślesz go przed królewski sąd, zawiśnie na stryczku… a tak nie chce umrzeć.
Woli zginąć z własnej ręki, jak żołnierz, ryzykując wieczne potępienie, niż zadyndać na
stryczku jak zwykły rzezimieszek. Tłumaczyłam mu, że nie poślesz go, panie, przed sąd króla
za tych parę prosiąt, że czeka go miejscowy sąd i jakaś grzywna. Ale on chyba odszedł od
zmysłów, panie. Siedzi w chałupie, bełkocze, nie przestaje pić i ostrzy nóż. Och, panie,
powiedz, że nie poślesz go przed królewski sąd.–Okradł mnie – przypomniałem
najspokojniej, jak potrafiłem. – Przyznał się do tego.Rok za rokiem kradł moją własność i
śmiał mi się za plecami. Co byś zrobiła na moim miejscu? W Westbury musi obowiązywać
sprawiedliwość.Wybuchła głośnym szlochem, który zdawał się dobiegać z samego dna duszy.
A ja, stary głupiec, wzruszyłem się jej łzami.–Uspokój się, Sarah – rzekłem. – Nie płacz. Idź
do domu i powiedz Dickonowi, że masię tu stawić jutro rano, trzeźwy, czysty i pełny skruchy,
wtedy porozmawiamy.Kiedy poszła, podszedłem do wielkiej skrzyni, w której trzymałem
najcenniejsze rzeczy, i nurkując głęboko, znalazłem to, czego szukałem – stary miecz w
zniszczonej skórzanej pochwie. Wyciągnąłem go i spojrzałem na szary metal, w którym
odbijała się moja zmęczona twarz. Ilu ludzi zabiłem tą bronią? Tylu, że nie da się zliczyć. A
jednak był to symbol sprawiedliwości. Dla króla był symbolem władzy, która w imię prawa
może zabić każdego. Wziąłem zamach w powietrzu, tak na próbę. Odwykłem od ciężaru
miecza i odezwał się złamany niegdyś nadgarstek, ale rękojeść nadal dobrze leżała w dłoni.
Machnąłem drugi raz i trzeci. Stopy podążały posłusznie za ruchami ramienia, gdy dźgałem i
blokowałem ciosy wyimaginowanego wroga.–Co ty, u licha, wyprawiasz? – usłyszałem głos
Marie. – Odłóż to, bo sobie zrobiszkrzywdę. Nie masz już dwudziestu wiosen.Przez chwilę,
dosłownie mgnienie oka, miałem ochotę ściąć synową za te słowa. Ogarnęło mnie pragnienie,
by odwrócić się, wziąć zamach i zostawić ją w kałuży krwi na podłodze. Ale szybko
odzyskałem panowanie nad sobą. Schowałem miecz do pochwy i wróciłem przed
palenisko.Marie podeszła i otuliła mnie ciepłym wełnianym szalem.–Chłodny dziś wieczór –
powiedziała.Nie raczyłem odpowiedzieć. Pociągnąłem tylko kolejny łyk grzanego piwa z
miodem.Przed oczyma majaczył mi świetlisty złoty pasek. Czy to anioł wskazuje mi drogę do
Nieba? Nie, to nie był anioł. Po chwili zorientowałem się, że to słońce oświetlające bieloną
ścianę. Zamknąłem powieki. Kiedy znów je otworzyłem, pasek przesunął się i poszerzył u
podstawy. Stopniowo zaczęły do mnie dochodzić także dźwięki – tupanie stóp na kamiennej
posadzce, przyciszona rozmowa, od czasu do czasu krzyk bólu albo pluśnięcie jakiejś cieczy
w misie. Usta miałem wyschnięte jak wiór, język sztywny jak sosnowy kołek. Znów
przymknąłem oczy i zasnąłem.Tym razem, gdy się obudziłem, ktoś pochylał się nade mną –
ciemne lśniące włosy otaczały białą twarz o wielkich czarnych oczach. Pas słonecznego
światła na ścianie wyglądałteraz jak sztaba złota. Wieczór, pomyślałem. Poczułem na czole
chłodne wilgotne płótno, a do ust kapnęło mi trochę wody. Cudowna ulga. W głowie
rozbrzmiało mi jedno słowo, pojedyncza ukochana sylaba – Nur.Wlała mi jeszcze odrobinę
wody między spierzchnięte wargi, a ja przełknąłem ją z trudem. Próbowałem usiąść, lecz
drobna dłoń Nur powstrzymała mnie delikatnie.–Gdzie jestem? – spytałem chrapliwym
głosem, który wydał mi się całkowicie obcy.–Ciii, mój kochany – odparła. – Nie mów, pij.
Jesteś w Akce, w dzielnicyszpitalników, w dormitorium. Byłeś bardzo chory. Ale gorączka
minęła. Już nic ci nie grozi.Jestem przy tobie.–Akka? – szepnąłem, a Nur wlała mi jeszcze
trochę wody do ust.–Nie mów, pij – powtórzyła.Jej piękna twarz zniknęła i pojawiła się
chwilę później z glinianą miseczką pełną jakiegoś płynu. Przytknęła chłodny brzeg miski do
moich ust i, podtrzymując mi głowę, zaczęła mnie poić. Płyn był gorzki, ale jakoś zdołałem
go przełknąć. Ten wysiłek wyczerpał mnie. Ledwo opuściłem głowę na poduszkę,
zasnąłem.Obudziłem się wczesnym rankiem. Nur nie było. Rozejrzałem się dokoła – leżałem
w dużej kamiennej komnacie, na jednym z wielu łóżek stojących w rzędzie. Na ścianie wisiał
prosty drewniany krucyfiks, a pod nim siedział na pryczy staruszek ubrany tylko w koszulę.
Był chudy jak szczapa i prawie łysy, na różowej czaszce zostało mu zaledwie kilka siwych
kosmyków. Dostrzegłszy, że się obudziłem, uśmiechnął się i skinął do mnie głową, ale nie
odezwał się. Odwzajemniłem uśmiech i odwróciłem wzrok. Przypomniałem sobie słowa Nur.
Jestem w Akce, pod opieką szpitalników, którzy leczą chorych i walczą z poganami w imię
Chrystusa. Nic mi nie grozi.Zaczęły powracać kolejne wspomnienia. Przypomniałem sobie sir
Ryszarda Malbęte'a, który strzelał do mnie z kuszy. Przypomniałem sobie duszną koję pod
pokładem statku, potworny ból w prawej ręce, ogień, który palił mi wnętrzności, i
przekleństwa Reubena, który opatrywał mi rany Przypomniałem sobie wielki namiot z
białego płótna na wietrznym wzgórzu oraz krzyki rannych i umierających wokół mnie
mieszające się z krzykami mew. I pełne troski oczy Robina, który patrzył na mnie i mówił:
„Nie umieraj, Alanie, to rozkaz”. Pamiętałem też ból i wstyd, kiedy nie mogłem zapanować
nad wymiotowaniem i wypróżnianiem. I Nur, mojego anioła, troszczącą się o mnie jak o
dziecko, obmywającą mi lędźwia i kończyny, próbującą mnie karmić, obejmującą mnie, kiedy
trzęsłem się w gorączce. Ale najlepiej zapamiętałem, jak płakała nade mną. I jak bardzo
chciałem wtedy umrzeć.Znów zasnąłem, a kiedy się obudziłem, ranek był już w pełni, a przy
moim łóżku stałMały John. Był wielki jak dom, opalony, tryskał energią i uśmiechnął się od
ucha do ucha. W ręku trzymał znajomy przedmiot w kształcie latawca – solidną tarczę z
cienkich deszczułek obciągniętych malowaną skórą. Miała cztery i pół stopy długości i prawie
dwie stopy w najszerszym miejscu. Na białym tle zobaczyłem znajomą głowę warczącego
wilka.–To tarcza – rzekł Mały John, stukając w nią palcami. – Może trochę niemodna, ale
zato solidna. Kiedy ruszysz w bój, musisz mieć ze sobą taką tarczę. Ile razy mam ci
powtarzać,że wymachiwanie mieczem i sztyletem może i sprawdza się w walce jeden na
jednego, ale wprawdziwej bitwie tarcza jest nieodzowna.Mówił bardzo wolno i głośno, jak do
dziecka albo do idioty.–Gdybyś miał ze sobą taką piękną tarczę, źli ludzie nie mogliby tak
łatwo postrzelićcię ze swej wstrętnej kuszy. – Rzucił tarczę na moje łóżko. – Przyniosłem ci
też nowy miecz,bo stary chyba gdzieś zgubiłeś. Ach, wy młodzi! Niedługo zaczniecie iść do
boju, jak was PanBóg stworzył!Miałem ochotę się roześmiać, ale wciąż bolał mnie brzuch,
więc tylko odwzajemniłem uśmiech i rzekłem:–Nie najlepiej radzę sobie z tarczą… Brak mi
twoich zdolności do krycia się przedwrogiem.Mały John wybuchnął śmiechem.–Temu łatwo
zaradzić. Kiedy staniesz na nogi, wszystkiego cię nauczę. Ktoś musi.Wygląda na to, że
posiedzimy tu jeszcze kilka tygodni, więc masz mnóstwo czasu, żebynabrać sił. Ale bez
żartów, Alanie, jeśli znów pójdziesz na bitwę bez tarczy… to osobiściezastrzelę cię z kuszy!
Tymczasem zdrowiej, drogi chłopcze.Po tych słowach odwrócił się i wyszedł z
dormitorium.Następnego dnia, kiedy Nur nakarmiła mnie owsianką i obmyła od stóp do głów,
przyszedł Robin. W dłoniach trzymał kiść winogron i chyba nie wiedział, co powiedzieć ani
co zrobić z owocami. W końcu położył je na stoliku przy mojej głowie, usiadł na łóżku i
rzekł:–Reuben mówi, że musisz jeść owoce. Podobno w ten sposób można oczyścić ciało
zezłych humorów. Świeże owoce zmniejszają ilość żółci… a może flegmy?… coś w
każdymrazie zmniejszają.Podziękowałem mu za prezent i zapadła krępująca cisza. Robin
sprawiał wrażenie zmęczonego.–Wyglądasz lepiej – odezwał się po dłuższej chwili. – Znów
prawie przypominaszczłowieka.Uśmiechnął się, a ja zapewniłem, że czuję się całkiem dobrze,
ale jestem jeszcze słaby.–Reuben był pewien, że umrzesz – odparł. – Ja też bardzo się
martwiłem… Obawiałemsię, że będę musiał szukać innego trubadura. – Znów się uśmiechnął,
a w oczach błysnęły musrebrne iskierki. – Reuben mówił, że nastawienie nadgarstka to była
kaszka z mlekiem –ciągnął, a ja uniosłem prawą rękę, by sam zobaczył. Nadgarstek był
sztywny, ale się poruszał.–Sądził jednak, że strzała z kuszy cię zabije. A jeśli nie strzała, to
gorączka, którą złapałeś.Powiedziałem mu… powiedziałem, że twardy z ciebie człek i nie
wierzę, by jakiś gryfońskikusznik mógł cię posłać na tamten świat, ale… – Głos uwiązł mu w
gardle.–To nie był Gryfon – odezwałem się cicho. – To był Ryszard Malbęte.Robin przeszył
mnie wzrokiem, jakby chciał się upewnić, czy mówię prawdę.–A to dopiero ciekawe – rzekł
w końcu. – Sir Ryszard, od kiedy zdobył proporzeccesarza, w oczach króla Ryszarda jest
bohaterem bez skazy. Co się tak naprawdę stało?Opowiedziałem mu, a on słuchał z szeroko
otwartymi oczyma.–Na Boga, tę kreaturę o lisim pysku trzeba zabić – mruknął, kiedy
skończyłem. – Alemamy problem, Alanie, bo nikt ci nie uwierzy, jeśli powiesz, że sir
Ryszard, rycerz bez skazy,ten wzór do naśladowania, próbował cię ukatrupić. Na razie więc
zatrzymaj to dla siebie, pókinie wymyślimy, jak dopaść tego drania. Nie próbuj nawet
porywać się na niego w pojedynkę,zrobimy to wspólnie. A nie będzie to łatwe, bo ostatnio
kręci się ciągle przy królu, prawie uniego zamieszkał…Sam doszedłem do podobnego
wniosku. Nie będzie to łatwe, lecz ja też byłem zdeterminowany, by tak czy inaczej zabić
Malbęte'a, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Choć istniało wiele innych powodów, by
zgładzić Bestię: Ruth, Żydzi z Yorku, Nur i te zaszlachtowane niewolnice…Siedzieliśmy
chwilę w ciszy. Zjadłem kilka winogron. Były wyśmienite – chłodne, twarde i słodkie jak
miód.–Robinie – poprosiłem – możesz mi opowiedzieć, co się stało? Skąd się tu
wzięliśmy,jak odbiliśmy Akkę? Nie wiem nawet, jaki mamy miesiąc.Spojrzał na mnie ze
zdumieniem.–Czyżby nikt ci nic nie powiedział? Cóż, mamy lipiec, Akkę zajęliśmy tydzień
temu,nie bez kłopotów, ale twierdza poddała się w drugim tygodniu lipca, bodaj dwunastego
dniamiesiąca. Może lepiej zacznę od początku. – Sięgnął do stolika, oderwał garstkę
winogron iwłożył je do ust. Kiedy skończył przeżuwać, podjął opowieść: – Znaleźliśmy
ciebie i Ducha oświcie po nocnej bitwie w gaju oliwnym. Zabraliśmy cię na brzeg, gdzie
powstał szpital. Cesarz znów wziął nogi za pas, i bardzo dobrze się stało, bo gdyby zdołał
skrzyknąć swoich ludzi, zgnietliby nas jak człek rozdeptuje mrówkę. Ale uciekł, a my
wygraliśmy, Twój przyjaciel Malbęte wyszedł na bohatera, zjawiając się dumnie ze złotym
proporcem. Podarował zdobycz królowi podczas zaślubin Ryszarda z Berengarią w Limassol,
kilka dni po bitwie. Szczwany lis z tego Malbęte'a, wykonał sprytny ruch, a król był
zachwycony.Tak czy siak, ścigaliśmy cesarza po wyspie przez blisko tydzień, a że miejscowi
baronowie zwrócili się przeciw niemu, w końcu musiał się poddać. A teraz uważaj, to ci się
spodoba: cesarz poddał się, pod warunkiem że król Ryszard nie zakuje go w żelazne
łańcuchy. Król się zgodził, a kiedy Izaak Komnen się zjawił, Ryszard miał już gotowe
kajdany ze srebra i kazał go w nie zakuć. Nasz pan ma wyborne poczucie humoru, doprawdy
wyborne. – Robin roześmiał się, choć zdawało mi się, że był to śmiech zaprawiony nutką
goryczy. – Zajęliśmy więc Cypr, Ryszard w końcu wyruszył do Zamorza i tak trafiliśmy tutaj,
do Akki. Oblężenie trwało w najlepsze, ale nie zmierzało w żadną stronę – twierdza wciąż się
broniła, a chrześcijańscy żołnierze za murami zostali otoczeni przez siły Saladyna. Dopiero
przybycie Ryszarda wszystko zmieniło. Król niezwłocznie zaczął budować machiny
oblężnicze, potężne monstra, które potrafią wybić dziury w kamiennym murze. Powinieneś je
zobaczyć, są straszniejsze niż nasza stara znajoma katapulta. No i wybiliśmy kilka dziur, ale
ilekroć próbowaliśmy atakować, Saladyn podchodził nas od tyłu. W końcu, po długiej walce,
kiedy dziury w murze były już znaczne, twierdza się poddała. Saladyn też się wycofał.
Mieliśmy szczęście, bo udało mi się trzymać moich ludzi z dala od najcięższych walk… -
Uśmiechnął się kwaśno. – A raczej nie zaproszono nas do najkrwawszych ataków.Zapadła
cisza. Wiedziałem, jak wielką hańbę oznaczało to proste zdanie. Robin wyprostował się i
spojrzał mi w oczy.–Alanie, prawda jest taka, że z tej czy innej przyczyny straciłem względy
Ryszarda.Król obrócił się przeciw mnie, a część ludzi z jego kręgu rozgłasza ohydne plotki o
mojejrodzinie… Gdybym wiedział, kto, pozabijałbym sukinsynów. Ale nie wiem. No cóż,
dziękitemu nie straciliśmy wielu ludzi, a i ty wyraźnie nabierasz sił. Ale zapewne długo nie
zabawięw Zamorzu. Mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia, a potem mogę wracać do
domu.Nie byłem w stanie patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, o jakie plotki chodzi: że Marie-
Anne przyprawiła mu rogi i mały Hugh nie jest jego synem.–Pewnie wkrótce wszyscy
wrócimy do domu, bo cała ta wyprawa zaczyna się rozłazićw szwach – mówił dalej. – Nasz
waleczny król Ryszard zdążył się już pokłócić bodaj zewszystkimi. Sam wiesz, jak nie
układały mu się stosunki z królem Filipem, a teraz jest jeszczegorzej. Filip uważa, że Ryszard
odebrał mu tytuł do chwały, zdobywając Akkę, której on sam nie był w stanie pokonać. Jest
więc między nimi zadra. Co gorsza dwóch ludzi rości sobie prawa do godności króla
Jerozolimy. Guy de Lusignan i Conrad z Montferrat, choć żaden z nich sam nie ma żadnych
praw, jedynie przez swą żonę. Można by pomyśleć, że póki Jerozolima pozostaje w rękach
Saladyna, jest to spór o pietruszkę. Ale nie, to powód do kolejnej kłótni między królami. Filip
zadeklarował wsparcie dla Conrada z Montferrat, Ryszard zaś wziął stronę Guya de Lusignan.
Mówi się, że Filip myśli o rychłym powrocie do Francji. Zrzuci winę za ten wyjazd na
Ryszarda, a chce wrócić, żeby wyrwać dla siebie kawałek ziemi we Flandrii.Musiałem zrobić
zdziwioną minę, bo Robin rzekł dalej:–Przepraszam, zapomniałem, że nic nie wiesz. Książę
Flandrii zginął podczasoblężenia Akki i teraz Filip ma pewne plany wobec jego włości, które
graniczą z jego ziemiąna północy. Ani chybi zagarnie też część posiadłości Ryszarda w
Normandii. – Przerwał, byzaczerpnąć tchu. – Nie powiedziałem ci najgorszego. Nie dość, że
Ryszard kłóci się z Filipemi Francuzami, ale zraził też kontyngent niemiecki. Słyszałeś o
sporze o sztandary? Nie?Kolejna arogancka głupota. Kiedy zajęliśmy Akkę, Ryszard i Filip
wywiesili swoje flagi nadmiastem, a Niemcy walczący pod Leopoldem, księciem Austrii,
uznali, że zasłużyli na własnysztandar, wszak walczyli tu na długo przed przybyciem
Ryszarda. Wywiesili więc flagęLeopolda obok flagi Ryszarda. Król wpadł we wściekłość –
widziałeś kiedy, jak tracipanowanie nad sobą? Jest na co popatrzeć. Popędził na mury i
osobiście zrzucił sztandarksięcia Austrii do fosy. Powiedział, że Filip i on są królami, a
Leopold to jedynie książę, więcnie ma prawa wywieszać swojej flagi obok ich sztandarów.
Teraz z kolei Leopold jestwściekły na Ryszarda i grozi, że też wróci do domu.Byłem
wstrząśnięty – wyglądało na to, że wielka pielgrzymka, podczas której przebyliśmy taki szmat
drogi i tyle wycierpieliśmy, rozpada się z powodu małostkowej rywalizacji, zazdrości i
głupich kłótni. Dopiero co przybyliśmy do Ziemi Świętej i zajęliśmy jeden zamek – nie
widziałem jeszcze ani jednego saraceńskiego wojownika – a kto wie, czy wkrótce się nie
spakujemy i nie wrócimy do Anglii.–Co jeszcze się zdarzyło? Czy ktoś próbował cię zabić? –
zapytałem, głównie po to, by zmienić temat. Spojrzał na mnie z ożywieniem.–Wydaje mi się,
że tak – odparł. – Chciałem właśnie z tobą o tym porozmawiać. Dzień po tym, jak zajęliśmy
miasto, szedłem wzdłuż jego murów z Owainem i kilkoma innymi ludźmi. Dochodziło
południe, upał był niemiłosierny, gdy nagle ruszyła na mnie lawina kamieni. Nie
zauważyłbym jej, gdyby nie to, że właśnie ocierałem pot z czoła i spojrzałem wgórę.
Najpierw posypał się grad mniejszych kamieni, a potem w dół poleciał głaz wielkości
dorosłej świni. Ledwo zdołałem uskoczyć. Wierzaj mi, byłem poruszony. Spora część murów
obluzowała się podczas naszych ataków i robotnicy robią, co mogą, by połatać dziury, ale
chwilę przed tym, nim zaczęły lecieć kamienie, widziałem kogoś w górze. Wątpię więc, że
był to wypadek.–Miałem nadzieję, że to się skończyło w Messynie – rzekłem, a Robin skinął
głową. –Chyba wiem, kto to może być – dodałem.Spojrzał na mnie zaintrygowany, ale
milczał przez dłuższą chwilę.–Kto? – spytał wreszcie.–Nie chcę wyjawiać imienia, bo mogę
się mylić – odparłem. – Mogłoby to wywołać poważne kłopoty i napsuć mnóstwo krwi.Tak
naprawdę bałem się, że Robin po cichu zamorduje osobę, o której myślałem, tak na wszelki
wypadek. A nie byłem do końca przekonany o winie tej osoby i nie chciałem mieć na
sumieniu kolejnej niewinnej duszy.–Popytam jeszcze trochę – obiecałem. – A kiedy już
zdobędę pewność, powiem ci.–Niech i tak będzie – odparł lekko. – Zachowaj tajemnicę, ale
jeśli mnie zamordują, mój duch będzie cię straszył aż do śmierci! – zagroził, lecz się
uśmiechnął.Ogarnęło mnie współczucie dla Robina. Miał tyle problemów: mordercę
skrywającego się pod płaszczykiem przyjaciela, ogromne długi, żonę, która ośmieszała go w
oczach innych, i pana, który na podstawie oszczerstw wykluczył go ze swego kręgu.
Chciałem go jakoś pocieszyć, ale nie znalazłem właściwych słów. Przez chwilę wpatrywał się
w swoje buty.–Wiesz, przyjacielu – odezwał się – czasami żałuję, że jestem hrabią, dowódcą
armii ipielgrzymem w świętej misji. Chyba wolałbym znów być zwykłym banitą. Wtedy, jeśli
ktośkrzywo na mnie patrzył, zabijałem go, a gdy czegoś pragnąłem, po prostu to
brałem.Wszystko było jakieś… prostsze.I z tymi słowy wyszedł, uśmiechnąwszy się na
pożegnanie.Dwa dni później byłem w stanie wstać z łóżka i zażyć odrobinę słońca na
kamiennym dziedzińcu kwatery szpitalników. Odwiedziło mnie jeszcze kilku przyjaciół, nie
licząc Nur, która co dzień spędzała wiele godzin przy moim łóżku. Zjawił się William, który
aż popłakał się z radości, kiedy zobaczył, że siedzę i nabieram sił. Był i Reuben, który kazał
mi nasikać do naczynia, a potem powąchał i posmakował urynę, by orzec coś, co sam
mógłbym mu powiedzieć, że mam się lepiej. Przyszedł też Szkarłatny Will.Mój towarzysz z
dzieciństwa wyglądał na silnego, zdrowego i szczęśliwego, a źródłojego szczęścia stało obok
w bezkształtnej zielonej sukni i z białymi lokami jak owcze runo. Elise, dziwna Normandka,
która ponoć potrafiła przepowiadać przyszłość, została jego żoną.Dzieliło ich piętnaście lat,
ona była o pół stopy wyższa, lecz mimo to czułem, że pasują do siebie i że są naprawdę
zakochani. Wprawdzie Elise skakała wokół Willa niczym kwoka, ale też zdołała wydobyć z
jego duszy jakąś ukrytą siłę. Patrzył mi w oczy jasnym, pewnym wzrokiem, przekazując
dobre wieści.–Elise przewidziała, że kiedyś się pobierzemy – mówił. – Powiedziała mi to tego
dnia,kiedy zostałem wybatożony. I miała rację. Ale dopiero w Messynie zrozumiałem, że
jąkocham. Początkowo broniłem się przed tym, wmawiałem sobie, że to diabeł kusi
mnielubieżnymi myślami o niej. – Ledwo się powstrzymałem od uśmiechu, gdyż w tej
niemłodejjuż kobiecie, która stała przede mną, nie widziałem zgoła nic, co by mogło
wzbudzić lubieżnemyśli. – Ojciec Simon zapewnił mnie, że jeśli pojmę ją za żonę, to nasz
związek zostaniepobłogosławiony przez Boga. I tak oto tydzień temu udzielił nam
ślubu.Pogratulowałem im ze szczerego serca, bo naprawdę cieszyłem się z ich szczęścia.
Przepełniony miłością do Nur pragnąłem, by cały świat zaznał podobnej radości.–Chcemy jak
najszybciej począć dzieci… – oznajmił Will. Spojrzawszy na białe włosyi zmarszczki wokół
oczu Elise, mruknąłem „oczywiście”, ale ku memu zdziwieniu Willmówił dalej: -…aby Bóg
pobłogosławił naszemu związkowi w Ziemi Świętej i dał nam znakswej zgody na nasze
małżeństwo.Było jasne, że Will stał się chyba jeszcze bardziej religijny, od kiedy postawił
stopę na ziemi, która karmiła naszego Pana Jezusa Chrystusa.Ucałowałem oboje, a gdy
zbierali się do wyjścia, Elise powiedziała:–Wiem, że nie wierzysz w moje przepowiednie,
Alanie, ale miałam rację co do ciebie,prawda? Nie było ci pisane umrzeć tutaj, umrzesz we
własnym łóżku, jako starzec. – A potemzrobiła coś dziwnego. Pochyliła się i podniosła
staromodną tarczę z głową wilka, którązostawił mi Mały John. – Noś ją ze sobą cały czas, a
ocali ci życie – powiedziała, wzięła Willaza rękę i wyszli.Byłem zaskoczony, że powtórzyła
radę Małego Johna co do tarczy. Przysiągłem sobie, że nauczę się posługiwać tarczą i będę ją
dzierżył, idąc na kolejną bitwę.Przez kolejne dni nabierałem sił. Robin zniknął, a kiedy
zapytałem o niego Owaina i sir Jamesa de Brusa, żaden najwyraźniej nie miał pojęcia, gdzie
się podział hrabia Locksley. Reuben też jakby zapadł się pod ziemię. Spytany o Robina Mały
John, odparł szorstko, bym się przestał martwić i dalej nie pytał, mój pan bowiem ma własne
sprawy. John dotrzymałsłowa co do tarczy. Przychodził co rano i dawał mi lekcje.
Posługiwanie się tarczą nie było trudne. Wprawdzie początkowo trochę mi przeszkadzały
obolałe mięśnie brzucha – na prawo od pępka miałem brzydką purpurową bliznę po strzale
Malbęte'a – ale wkrótce skakałem z Małym Johnem po nasłonecznionym dziedzińcu kwatery
szpitalników. Olbrzym zamierzał się na mnie drewnianą pałką, a ja blokowałem za pomocą
tarczy jego potężne ciosy – wysokie, niskie i zwodnicze, które miały dostać się za jej brzeg.
Początkowo szybko się męczyłem, bo choć zaczynaliśmy ćwiczenia wczesnym rankiem, żar z
nieba wkrótce stawał się nieznośny. Lecz w miarę, jak nabierałem sił, coraz bardziej cieszyły
mnie lekcje z przyjacielem i znosiłem tę niewygodę dłużej. Kiedy opanowałem podstawowe
ruchy, John zaczął mnie uczyć bardziej skomplikowanych manewrów: uderzeń krawędzią i
zwodów, które sprawiają, że wróg wolniej reaguje na cios miecza.Pewnego dnia podczas
ćwiczeń usłyszałem czyjś głos:–Pracuj stopami, Alanie, nie zapominaj o ruchach
stóp.Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego brodatego mężczyznę w białym płaszczu z
czerwonym krzyżem na piersi i z długim mieczem u boku. To był mój stary druh sir Ryszard
z Lea, członek zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. To głównie za jego
sprawą Robin wyruszył na wielką pielgrzymkę. Sir Ryszard i setka jego towarzyszy z zakonu
templariuszy, bodaj najlepszych wojowników całego chrześcijaństwa, wsparli nas w bitwie
pod Linden Lea, a w zamian Robin obiecał powieść swoich ludzi do walki w Ziemi Świętej. I
oto po dwóch latach spotkaliśmy się tutaj.Wielce uradowany, klepnąłem Ryszarda po
ramieniu i tylko trochę się skrzywiłem, kiedy on mocno uścisnął mój dopiero co zrośnięty
nadgarstek. Pozdrowił ciepło Małego Johna, zapytał o Robina i o brata Tucka, po czym
odwrócił się do mężczyzny, który stał obok, i uśmiechał się przyjaźnie.–Pozwólcie, że wam
przedstawię sir Nicholasa de Scrasa, zacnego chrześcijanina i znamienitego rycerza, który
jednakowoż wstąpił do niewłaściwego zakonu. Jest bowiem szpitalnikiem, oby Bóg mu
wybaczył.–Ja zaś proszę o wybaczenie dla mego przyjaciela – rzekł sir Nicholas, witając się
ze mną, o wiele delikatniej niż sir Ryszard. – Tak jak wielu templariuszom, często wydaje mu
się, iż jest dowcipny.Kiedy szpitalnik witał się z Małym Johnem, przyjrzałem mu się
dokładniej. Był średniego wzrostu, ale dobrze umięśniony, miał krótko przycięte szpakowate
włosy i szarozielone oczy. Nosił czarny płaszcz z białym krzyżem szpitalników. Jak na
wojownika wydawał się zbyt delikatny i zacząłem się zastanawiać, czy nie woli uprawiać
subtelniejszychsztuk, z których słynął jego zakon. Jakże się myliłem! Sir Nicholas podniósł
tarczę, którą upuściłem, i przyjrzał jej się uważnie, sprawdzając kciukiem siłę deszczułek.–
Dziwny herb – powiedział, odwracając warczącego wilka w moją stronę. – Czysłusznie
mniemam, że służysz hrabiemu Locksley?Przytaknąłem, a on mówił dalej:–I jak widzę, jego
zbrojmistrz uczy cię walki z tarczą? – Znów skinąłem głową. –Pozwolisz zatem, że stoczę
rundę lub dwie z twoim przyjacielem? Może i ja zdołam cipokazać coś
przydatnego.Wykonałem szeroki gest ręką, wskazując, że w tej części Akki może robić, co
chce, jest ona bowiem we władaniu jego zakonu. Ruszyliśmy z Ryszardem ku kamiennej
ławie biegnącej wokół dziedzińca, by stamtąd obserwować pojedynek.John miał niepewną
minę, stając do walki z przeciwnikiem tak dwornym, a zarazem znacznie niższym i lżejszym
od niego.–Nie martw się, sir Ryszardzie, obiecuję, że obejdę się z nim łagodnie – zapewnił.
Ale mimo zwykłej brawury chyba wyczuwał, że ma przed sobą znamienitego wojownika.–
Nie oszczędzaj się, Johnie, zasłużył na porządne lanie – krzyknął wesoło Ryszard, siadając na
ciepłym kamieniu.Sir Nicholas uśmiechnął się do Johna, pokłonił i zaczęli walczyć. Krążyli
wokół siebie przez kilka chwil, aż w końcu John ostro zamachnął się mieczem na ramię
przeciwnika. Szpitalnik sparował cios tarczą i natychmiast wykonał serię szybkich jak
błyskawica pchnięć w stronę twarzy Małego Johna. Olbrzym musiał się cofać, aż niemal oparł
się o ławę po drugiej stronie dziedzińca. Kiedy dotknął nogami ciepłego kamienia, w końcu
się otrząsnął i, rycząc wściekle, zaczął ciąć zamaszyście, to z lewej, to z prawej. Sir Nicholas
blokował kolejne uderzenia za pomocą tarczy, stopniowo cofając się w stronę środka
dziedzińca i wciąż trzymając w prawej ręce miecz gotowy do błyskawicznego ataku.
Wyglądało na to, że czeka, aż John się odsłoni. Sir Nicholas zdołał wytrzymać potężny atak
Małego Johna, nie używając ani razu miecza. Nie blokował uderzeń drewnianą ramą tarczy,
lecz tak ustawiał jej zakrzywioną zewnętrzną powierzchnię, że miecz się po niej ześlizgiwał, a
wielka siła Johna szła w powietrze. W końcu zrobił coś niezwykłego – zamiast blokować,
uchylił się przed kolejnym cięciem, które było tak silne, że Mały John stracił równowagę i
obrócił się w bok, a następnie Nicholas przemknął pod świszczącym ostrzem i odwróconą
tarczą Johna z zaokrągloną górą własnej tarczy, a wąskim dołem lekko wysuniętym. Pchnął
łokciem w górę i wbił stępiony koniec tarczy w skroń olbrzyma. Mały John padł jak długi na
kamienną posadzkę. Sir Nicholas nawet na niego nie spojrzał, tylko odwrócił głowę i
popatrzył na mnie.–Widziałeś, Alanie?Gapiłem się na niego oniemiały. Zademonstrował ten
ruch jeszcze raz, tym razemdźgając tępym końcem tarczy powietrze, po czym schował miecz,
zdjął tarczę i przyklęknął obok Małego Johna. Nawet się nie zdyszał. Olbrzym zdołał usiąść,
ale chwiał się lekko i patrzył oszołomionym wzrokiem. Ja byłem nie mniej oszołomiony.
Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś pokonał Małego Johna, w dodatku tak szybko. To
wydawało się niemożliwe, a jednak ten niepozorny człek, który sięgał Johnowi do piersi,
powalił go z łatwością. Sir Nicholas, obejrzawszy głowę pokonanego przeciwnika, krzyknął
nad jego ramieniem:–Ryszardzie, poproś służącego, by przyniósł mi szmatkę i trochę
wody.Potem delikatnie podniósł prawą powiekę Małego Johna, odwrócił jego twarz dosłońca
i zaczął wpatrywać mu się w oko.Udaliśmy się z sir Ryszardem do refektarza szpitalników,
gdzie u jednego z braci służebnych zamówiliśmy pieczoną rybę, gotowaną fasolę, chleb i
wino. Kiedyśmy się posilali, zapytałem przyjaciela, co porabiał przez ostatnie tygodnie, po
poddaniu się miasta.–Wielki Mistrz postanowił, że dopóki nie odzyskamy Jerozolimy, tu
będzie naszakwatera główna – odparł – więc jestem zajęty jej urządzaniem. Najwięcej czasu
zajmuje miużeranie się z handlarzami. Mówię ci, Alanie, jeszcze nigdy nie spotkałem takiej
bandytchórzliwych drani. Ciągle narzekają, że bandyci napadają na ich karawany, i domagają
sięochrony od naszych rycerzy. Ale cóż, ochrona pielgrzymów i podróżnych przed
ludzkimidrapieżnikami krążącymi po pustyni to jeden z naszych obowiązków w Ziemi
Świętej.Zmarszczył czoło i nałożył sobie kolejną porcję ryby. Wiedziałem, że templariusze
zajmowali się także handlem. Mieli posterunki, zwane komandoriami, w całym
chrześcijańskim świecie, własną flotę i koneksje w najwyższych sferach, więc było naturalne,
że do prowiantu i broni wysyłanych do owych posterunków dorzucali towary, które można
sprzedawać z zyskiem. Opracowali nawet sprytny system: kupiec mógł zdeponować
pieniądze w jednej komandorii, na przykład we Francji, na co otrzymywał dowód w postaci
kawałka pergaminu, a kiedy przedstawił go w innej komandorii templariuszy, nawet kilka
tysięcy mil dalej, dostawał taką samą sumę pomniejszoną o drobną opłatę. Dzięki temu
templariusze zarabiali, a dla kupców podróżowanie stało się trochę bezpieczniejsze.
Templariusze byli też – na polecenie samego papieża – zwolnieni z wszelkich podatków.
Mówiło się więc, że choć składali śluby ubóstwa, dysponowali majątkiem, o jakim nawet się
nie śniło królom i cesarzom.–Saladyn nie zniknął – ciągnął sir Ryszard. – Wprawdzie stracił
Akkę, lecz wciąż stoi w górach z ponad dwudziestoma tysiącami ludzi. Czeka, aż wyjdziemy
z miasta, a wtedy na nas napadnie i stoczymy prawdziwą bitwę.–Kiedy stąd wyjdziemy? –
spytałem. Nie mogłem się doczekać, kiedy zobaczę święte miasto Jerozolimę i pomodlę się o
odpuszczenie grzechów w Bazylice Grobu Pańskiego.–To zależy od naszych królów – odparł.
– Król Ryszard jest gotów iść dalej napołudnie do Jerozolimy, ale Filip otwarcie mówi o
powrocie do Francji. Twierdzi, że źle sięczuje, że upał daje mu się we znaki. Na szczęście on
i Ryszard wreszcie zgodnie uznali, żekrólem Jerozolimy jest Guy de Lusignan, ale po jego
śmierci rządy przejmie Conrad zMontferrat lub jego spadkobiercy.Zobaczyłem, że zbliża się
sir Nicholas de Scras, a za nim William.–Ten młody człowiek błąkał się po szpitalu w
poszukiwaniu ciebie – wyjaśnił mi sirNicholas, po czym usiadł przy stole i poczęstował się
rybą.–Panie – oznajmił William – hrabia Locksley prosi, byś przybył do niegoniezwłocznie,
jeśli tylko zdrowie ci na to pozwoli.Wstałem od stołu i ruszyłem do wyjścia.–Nie przemęczaj
się, Alanie – zawołał sir Nicholas. – Bracia lekarze mówią, żezdrowiejesz, ale powinieneś jak
najwięcej odpoczywać, słyszysz?Kiwnąłem głową, pomachałem im na pożegnanie i
podążyłem na spotkanie z moim szukającym przygód panem.

ROZDZIAŁ 15

Robin zajął trzypiętrowy dom nieopodal portu, należący wcześniej do jakiegoś bogatego
saraceńskiego kupca. Wzniesiono go z gładkiego białego piaskowca, a pokoje były
przestronne i chłodne. Do domu przylegały pokaźne stajnie i wielki magazyn, w którym
pomieściła się prawie połowa naszych ludzi. Reszta rozeszła się po mieście w poszukiwaniu
tanich kwater. Właściciel domu był teraz jednym z blisko trzech tysięcy muzułmańskich
jeńców zamkniętych w potężnych lochach pod Akką. Król Ryszard obiecał uwolnić
zakładników, jeśli Saladyn wypłaci mu dwieście tysięcy sztuk złota i odda świętą relikwię -
krzyż, na którym dokonał ziemskiego żywota Jezus Chrystus. Krzyż ów wpadł w ręce
saraceńskiego wodza po bitwie pod Hittin cztery lata wcześniej.–Chcę, żebyś zagrał jutro na
uczcie, którą wydaję – oznajmił Robin, kiedy odnalazłemgo w pięknej komnacie z wysokimi
filarami.Dzięki zasłonom z muślinu nawet w największy upał panował tu przyjemny chłód.
Wspaniałe meble z polerowanego drewna cedrowego stały na podłodze pokrytej grubymi
dywanami. Ledwo rozpoznałem mego pana – był ubrany jak Saracen, w długą luźną szatę z
jakiegoś lekkiego materiału, za pasem miał zakrzywiony sztylet, a skórę przyciemnił sobie
jakimś barwnikiem. Na głowie miał złoty turban, a na stopach jedwabne kapcie.–Oczywiście,
panie, z przyjemnością… – wykrztusiłem, lecz w końcu wybuchnąłem: –Czemu, u licha,
odziałeś się tak dziwnie? I co się z tobą działo przez ostatni tydzień?Robin parsknął
śmiechem i odwrócił się bym mógł podziwiać jego orientalny strój. Wyglądał na
odprężonego, szczęśliwego i… roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który właśnie dokonał
czegoś wielkiego.–Sądziłem, że to cię rozbawi – rzekł. – W tym stroju jestem tajemniczym
inieprzyzwoicie bogatym księciem kupców Rabinem al-Hudem, który zainteresował
sięolibanum i chce sprzedawać je niewiernym. Właśnie złożyłem wizytę znajomym Reubena
wGazie. Nie dalej jak wczoraj przypłynęliśmy stamtąd.–W Gazie? – powtórzyłem, a on znów
się roześmiał. Byłem skołowany, ale terazprzynajmniej rozumiałem, skąd ten dziwny strój:
jako chrześcijanin Robin nie byłby w stanie wtopić się w tłum w Gazie, mieście daleko na
południu, znajdującym się w rękach saraceńskich.Kiedy mu pomagałem zdjąć to niezwykłe
przebranie i włożyć przyzwoite chrześcijańskie odzienie – zielone wełniane spodnie, czarną
tunikę i obszerny zielony kaptur -opowiedział mi, co robił w Gazie i co planuje, by raz na
zawsze rozwiązać problemy z pieniędzmi.–Olibanum to cenny towar, jak zapewne wiesz. Pali
się je na każdej mszy we wszystkich większych kościołach, więc zużywamy go mnóstwo. To
wysuszona żywica jakichś drzew rosnących w miejscu zwanym al-Yaman, na dalekim
południu Półwyspu Arabskiego. Tak się składa, że to ojczyzna Reubena. Wartość olibanum
rośnie, im dalej jest ono od al-Yaman. Tam funt można kupić za kilka pensów, natomiast w
Anglii czy Francji warte jest więcej, niż waży w złocie. – Przerwał na chwilę, gdy wkładałem
mu przez głowę czarną tunikę. – Na Boga, Alanie, ależ w tym gorąco. – Westchnął i zanim
wrócił do wykładu, kazał mi przynieść kielich rozcieńczonego wodą wina.–Od ponad tysiąca
lat olibanum przewozi się karawanami wzdłuż zachodniego wybrzeża Półwyspu Arabskiego,
niebezpiecznymi szlakami przez góry i pustynię, suche równiny i wysokie przełęcze, a z
każdym krokiem wielbłąda staje się cenniejsze. Oczywiście trzeba zapłacić myto
właścicielom ziem, przez które przechodzą karawany, a także doliczyć koszty wynajęcia
strażników, prowiantu, wody i zapasów dla wszystkich.Kiedy Rzymianie przybyli do Egiptu
– ciągnął – wybili niemal wszystkich piratów z Morza Czerwonego. Wtedy zaczęło się
opłacać przewozić olibanum morzem, bo było to tańsze i bezpieczniejsze. I tak się to robi po
dziś dzień. Cenny towar jest ładowany na statki w Adenie i płynie na północ do zatoki Akaba.
Stamtąd trzeba go przewieźć przez pustynię Synaj aż do Gazy. W młodości Reuben pracował
na tym szlaku jako strażnik karawan, a potem… zresztą nieważne. W Gazie olibanum jest
sprzedawane chrześcijańskim kupcom, którzy dostarczają je morzem do Italii, skąd trafia do
kościołów w całym świecie chrześcijańskim. Wszystko jasne?Kiwnąłem głową.–Wszystko
się zmieniło, kiedy cztery lata temu straciliśmy Jerozolimę – mówił dalejRobin. – Karawany
nie mogą już zatrzymywać się w Gazie, bo każdy chrześcijanin, który bysię tam pokazał,
natychmiast zostałby wtrącony do lochu i zapewne stracony przezSaracenów. Teraz karawany
z olibanum muszą iść ponad sto mil dalej na północ, przez terenyskaliste, suche i pełne
bandytów, aż tu, do Akki.Musiałem mieć niewyraźną minę, bo Robin zapytał szorstko:–
Jeszcze nie rozumiesz? Reuben i ja pojechaliśmy do Gazy spotkać się z handlarzami
olibanum i złożyliśmy im ofertę: zaproponowaliśmy, że kupimy cały zapas olibanum,
oszczędzając im ryzykownej wyprawy na północ przez pełną bandytów pustynię. – Już drugi
raz użył tego określenia. – To był pomysł Reubena i uważam, że jest genialny. To propozycja
korzystna i dla nich, i dla nas. Wszyscy są zadowoleni.–A co z chrześcijańskimi kupcami z
Akki? – zapytałem. – Czy nie będą źli, że ktoś kupił całe olibanum, na które czekali,
całkowicie eliminując ich z tego handlu?–W mądrej księdze napisano – odparł Robin, nie
kryjąc samozadowolenia – że każdy człek musi się liczyć z rozczarowaniem w życiu i
powinien starać się ubogacić tym doświadczeniem.Po tych słowach temat został
zamknięty.Nazajutrz przyszedłem nieco wcześniej na wieczorną ucztę i znalazłszy wygodny
kąt w luksusowej jadalni, usiadłem, by nikomu nie przeszkadzając, nastroić lutnię i pomyśleć.
Nadgarstek wciąż nie był w pełni sprawny, ale musiałem jakoś sobie poradzić. Ciekawiło
mnie niezmiernie, z kim Robin będzie ucztował. Podejrzewałem, że wśród gości znajdzie się
Reuben, niezmiernie ważny dla planów Robina w Ziemi Świętej – planów, które nie miały
najmniejszego związku z naszą misją odzyskania Jerozolimy z rąk pogan. Reuben stanowił
klucz do realizacji zamiaru handlu olibanum, bo pracował przy karawanach i znał właściwych
ludzi. Teraz rozumiałem, dlaczego w Yorku Robin poświęcił życie Ruth i ocalił jej ojca, lecz
ta świadomość wcale mnie nie pocieszała. Myśl, że mój pan pozwolił umrzeć młodej
dziewczynie, by samemu się wzbogacić, zasmuciła mnie, ale nie wstrząsnęła mną tak, jak
mógłbym się spodziewać. Po prostu poczułem, że zaczynam pojmować prawdziwą naturę
Robina – nie był szlachetnym bohaterem, za jakiego go uważałem, lecz twardym
bezwzględnym człowiekiem, który zrobi wszystko, by chronić siebie i swoje interesy. Miałem
też przeczucie, że w planie dotyczącym olibanum jest coś jeszcze, o czym Robin mi nie
wspomniał, ale wolałem nawet się nie zastanawiać, co to może być.Nie zdążyłem napisać
niczego nowego, lecz Robin dał mi do zrozumienia, że mam zagrać coś przyjemnego i
spokojnego, prawdopodobnie po to, by nikt nie mógł podsłuchać, o czym się mówi. Dla
wprawy przećwiczyłem kilka ulubionych piosnek Robina i czekałem na przybycie
gości.Pierwszy pojawił się Reuben, wychudzony i zmęczony, ale w nowej bogato haftowanej
szacie. Cieszyłem się, że to on przybył pierwszy, bo chciałem z nim pomówić o czymś
ważnym. Rozmawialiśmy przez kilka minut w moim muzycznym kąciku, a
kiedyskończyliśmy, Reuben oddalił się, by poszukać służącego i dostać coś do picia.Do
jadalni wszedł kolejny gość, krępy mężczyzna średniego wzrostu. Sądząc po ciemnych
kręconych włosach i pełnych żaru oczach, był Arabem, ale nosił się na zachodnią modłę –
miał tunikę, spodnie i długie żeglarskie buty sięgające aż do ud. Chodził kołyszącym się
krokiem, jakby nie czuł się pewnie na stałym lądzie, miał ciężkie złote kolczyki w uszach i
bułat o szerokim ostrzu na biodrze. Nie zważając na mnie, zajął mój stołek w kącie, lecz ja
miałem tego wieczoru pozostać niewidzialny. Z Reubenem arabski żeglarz przywitał się
przyjaźnie, choć bez wylewności.W końcu nadszedł Robin w towarzystwie dwóch łuczników,
których znałem z widzenia i którzy objęli straż przy drzwiach. Robin znów był w długiej
saraceńskiej szacie, ale nie założył nic na głowę i nie przyciemnił skóry.Gdy zacząłem grać
Moja radość każe mi…, nucąc po cichu, Robin spojrzał na mnie i rzekł:–Śpiewaj nieco
głośniej, Alanie, jeśli łaska. Nie sądzę, by nasi goście słyszeli tęuroczą pieśń.Posłusznie
zacząłem grać i śpiewać głośniej i w efekcie, choć bardzo się starałem, słyszałem tylko
urywki rozmowy podczas posiłku. Reuben, Robin i żeglarz, który, jak się później
dowiedziałem, miał na imię Aziz, siedzieli na dużych poduszkach wokół szerokiego niskiego
stołu. Służący wchodzili od czasu do czasu z półmiskami pełnymi egzotycznych potraw –
maleńkich kawałków mięsa w delikatnym cieście, chleba pieczonego z miodem i daktylami
oraz glazurowanych gruszek w przyprawach. Ilekroć się pojawiali, biesiadnicy przerywali
rozmowę i czekali w milczeniu, aż służący wyjdą i zostawią ich samych.Pierwsze, co
usłyszałem, to ostre słowa Robina po długiej cichej przemowie Aziza:–Odrzucili moją
propozycję? Jak to odrzucili? Nie potrafią docenić wartościowejoferty, którą ktoś podaje im
na tacy? – Chyba usłyszał, że nasłuchując, zgubiłem trochę rytm,bo spojrzał na mnie twardo i
dalej mówił już ciszej.Jakiś kwadrans później znów się zapomniał i kończąc jakąś wesołą
kanconę, usłyszałem, jak mówi do Reubena:–…nie obchodzi mnie, że wynajęli więcej
uzbrojonych ludzi, i tak dam im nauczkę.Nadal będą się bali o własne zyski.Wnoszono
kolejne dania, goście je zjadali, a służba sprzątała. Gdy na stole pojawił się sorbet –
orzeźwiające danie z górskiego śniegu, soku z cytryny i cukru, na którego widok aż pociekła
mi ślinka – usłyszałem koniec zdania, jakie Reuben wygłaszał do Aziza:–…więc zgodzisz się
przewieźć to do Messyny za cenę, którą uzgodniliśmy?Rozumiem, że nie będzie z tym
problemu?Po dwóch godzinach uczta dobiegła końca. Kiedy żeglarz wstał i skłonił się
uprzejmie Robinowi, mój nadgarstek był już sztywny i obolały. Nie wiem, o jakich interesach
rozmawiali, ale miałem wrażenie, że wszyscy odeszli od stołu zadowoleni.Robin i Reuben
pokłonili się wychodzącemu żeglarzowi i wtedy pierwszy raz usłyszałem jego głos.–A więc
do pełni księżyca – rzekł, po czym wyszedł z jadalni i zniknął w ciemnościach.Dwie noce
później staliśmy z Reubenem przy dębowych drzwiach sali na szczycie wieży we wschodniej
części Akki, opodal królewskich apartamentów. Było ciemno choć oko wykol. Przez małe
okienko w przeciwległej ścianie sączyła się tylko nikła poświata, toteż widziałem jedynie
zarys sylwetki mego przyjaciela. Stał plecami do kamiennej ściany ze świeżo naostrzonym
nożem w dłoni. Ja też naostrzyłem swój sztylet, ale trzymałem go w pochwie, bo musiałem
mieć obie ręce wolne. Czekaliśmy w milczeniu ponad godzinę, nasłuchując kroków na
schodach w korytarzu po drugiej stronie drzwi.Patrząc na łukowate okno, wyobrażałem sobie
grubą linę, którą przywiązaliśmy do parapetu, kiedy tu weszliśmy. To była nasza droga
ucieczki – lina z węzłami sięgała do kamiennej posadzki dziedzińca czterdzieści stóp niżej, na
którym stały nasze konie. Denerwowałem się, bo planowaliśmy morderstwo, morderstwo z
zimną krwią. Kto miał paść ofiarą? Oczywiście sir Ryszard Malbęte. Wprawdzie jak mało kto
zasłużył na śmierć, ale wolałbym stanąć z nim do walki z otwartą przyłbicą, a nie podrzynać
mu gardło w ciemności jak złodziej.Mimo tych obiekcji to ja opracowałem plan zamachu.
Najważniejszym jego elementem był mój służący William. Wahałem się, czy wciągać go w
spisek, gdyby bowiem plan się nie powiódł, chłopak ryzykowałby gniew Malbęte'a, nie
mówiąc o wściekłości króla. Ale kiedy powiedziałem mu, że to Bestia postrzelił mnie z kuszy
na Cyprze, zapalił się do zemsty i wręcz błagał, by wziąć w tym udział.Tak więc
postanowiłem wykorzystać świeży afekt Ryszarda dla Malbęte'a i pragnienie Bestii, by
zyskać przychylność swego suwerena. Plan narodził się, kiedy wracałem z kwatery
służebnych kobiet. Poszedłem tam, by zadać ważne pytanie Elise, i uzyskałem pozytywną
odpowiedź. Wracając przez pralnię, dostrzegłem stos czerwono-złotych płaszczyków
królewskich paziów i wtedy doznałem olśnienia. Rozejrzawszy się szybko, czy nikt nie
patrzy, wsunąłem pod tunikę jeden z nich – złodziej zawsze zostanie złodziejem,
pomyślałem–i ulotniłem się w mgnieniu oka.Owego wieczoru, kiedy Robin ucztował z
Azizem, poprosiłem Reubena na wspólnika, on zaś zgodził się z entuzjazmem. Dwa dni
później William, ubrany w płaszczyk z wyhaftowanymi Lwami Anglii, wszedł do gniazda
Bestii.Sir Ryszard Malbęte zajmował mały, dość skromnie umeblowany dom w południowej
części miasta, nieopodal mniejszego portu. Mieszkał tam z mniej więcej tuzinem swoich
zbrojnych. Wielu z nich poważnie ucierpiało podczas srogich walk o Akkę, bo szli na czele
ataków. William powiedział mi później, że gdy wszedł niezapowiedziany, wylegiwali się na
centralnym dziedzińcu, pijąc wino. Na widok królewskiego pazia zbrojni wstali, poprawili
ubrania i przywołali sir Ryszarda, który był w domu. William wyznał mi, że choć misja była
niebezpieczna, musiał opanować przemożną chęć parsknięcia śmiechem, kiedy przekazywał
Bestii rzekomą wiadomość od króla. Była prosta: tego wieczoru po nieszporach Malbęte ma
się stawić w sali, w której zaczailiśmy się z Reubenem. Spotkanie będzie miało charakter
dyskretny, zapewniał William, więc sir Ryszard jest proszony o przyjście w pojedynkę.
Malbęte zgodził się i William wyszedł bez szwanku. A teraz my czekaliśmy w
ciemności.Usłyszałem za drzwiami kroki, a potem ciche pukanie i głos mówiący „Panie?”
Drzwi otworzyły się i ciemną salę zalało światło pochodni. W progu majaczyła postać
wysokiego mężczyzny w szkarłatno-błękitnym płaszczu, o twarzy skrytej w cieniu.
Skoczyłem przed siebie i objąłem go w pół, by nie mógł oderwać łokci od tułowia.
Zaskoczony upuścił pochodnię, a ja przycisnąłem głowę do jego piersi i szarpnąłem go z
oświetlonego przejścia w ciemność. Mężczyzna wydał krótki okrzyk przerażenia, a zza moich
pleców wychynął Reuben i wbił mu nóż w szyję. Ofiara szarpnęła się, kiedy ostrze zagłębiło
się w miękką skórę. Fontanna krwi, która zalała mi głowę, oznaczała, że Reuben trafił w
tętnicę. Rozluźniłem uchwyt i mężczyzna opadł na kolana, jęcząc i przyciskając rękę do szyi.
Wyciągnąłem sztylet, zamierzając dobić drania…Nagle drzwi otworzyły się z ogłuszającym
hukiem i salę zalało jasne światło. Do środka wpadli uzbrojeni mężczyźni w szkarłatno-
błękitnych strojach, a za nimi dostrzegłem drwiącą, naznaczoną czerwoną blizną twarz
Malbęte'a. Ktoś zamachnął się na mnie mieczem, lecz powstrzymałem cios głownią sztyletu,
uwolniłem rękę i zatopiłem ostrze w brzuchu napastnika. Upadł, a ja wyciągnąłem sztylet z
jego splątanych trzewi.–Uciekaj, Alanie! Uciekaj! – krzyknął Reuben. – Okno!Jeden ze
zbrojnych chciał dźgnąć go włócznią, lecz Reuben zatrzymał ją swoim nożem i wbił ostrze w
pachę napastnika, tak że ten zgiął się w pół. Następnie wyciągnął bułat, wziął zamach na
kolejnego zbrojnego i rozciął mu twarz. Już miałem sięgnąć po miecz, kiedyReuben znów
krzyknął:–Uciekaj, Alanie! Uciekaj!Nie zwlekając dłużej, schowałem zakrwawiony sztylet do
pochwy, podbiegłem do okna i rzuciłem się przez łukowaty otwór tak szybko, że omal nie
spadłem na ziemię. Chwyciłem linę dosłownie w ostatniej chwili i zacząłem schodzić po
węzłach. Nad głową słyszałem jęki, krzyki i szczęk broni. Kiedy dotarłem na dół i uniosłem
głowę, zobaczyłem jakieś dziesięć stóp nade mną Reubena. Dostrzegłem też, że ktoś wychyla
się z okna, po czym ujrzałem błysk stali na parapecie. Reuben był już prawie przy mnie, kiedy
nagle runął jak kamień na ziemię. Uderzył o bruk, a odcięta lina spadła na niego. Usłyszałem
rozdzierający krzyk i trzask łamanych kości. Przyprowadziłem konie i, z trudem podniósłszy
Reubena, zdołałem go wsadzić na grzbiet jego wierzchowca. Lewą goleń miał złamaną tak, że
kość wyszła mu przez skórę. Wrzeszczał z bólu, ale nie zważałem na to. Wsiadłem na Ducha i
już miałem wyprowadzić konia Reubena, kiedy usłyszałem znienawidzony głos dobiegający z
okna na górze.–Śpiewaku! – zawołał Bestia. – Hej, śpiewaku! Myślałeś, że nie spodziewałem
się, żespróbujesz czegoś takiego? Miałeś mnie za głupca?Nie odpowiedziałem, ale byłem na
siebie wściekły za własną głupotę. I jeszcze wciągnąłem w to wszystko moich przyjaciół.–
Jesteś tam, śpiewaku? – zawołał ponownie Malbęte. – Pociąłeś jednego z moich ludzi,więc
teraz ja powinienem pociąć jednego z twoich. – Wybuchnął niskim,
bulgoczącymchichotem.Dość się nasłuchałem. Spiąłem Ducha ostrogami i wywiozłem
jęczącego Reubena jak najdalej od tego miejsca.–Na co, u licha, liczyłeś? – pytał Robin, a
jego srebrne oczy błyszczały gniewnie.Byliśmy w kwaterze szpitalników, gdzie potężny
nastawiacz kości zręcznieunieruchomił złamaną nogę Reubena. Hrabia Locksley sprawiał
wrażenie spokojnego, ale wiedziałem, że jest wściekły.–Omal nie zginąłeś – rzekł – a co
ważniejsze, śmiertelnie naraziłeś Reubena.–Martwisz się o Reubena tylko z powodu waszych
knowań w sprawie pieniędzy –odpysknąłem. – A Malbęte musi umrzeć! To dla mnie sprawa
honoru. Ale i tak tego niezrozumiesz, ty… ty handlarzu!Ku memu zdziwieniu Robin się
roześmiał. Był to wprawdzie pusty i wcale nie przyjemny śmiech, zdradzał jednak
rozbawienie.–Kiedy cię znalazłem, byłeś zasmarkanym złodziejaszkiem bez rodziny i
bezpieniędzy, a teraz proszę, pouczasz mnie w kwestii honoru i wyzywasz od handlarzy! –
Prychnął. – Ty żałosny szczeniaku… no już, znikaj mi z oczu.Odszedłem, walcząc z czarną
falą żalu nad sobą. Robin miał rację – byłem zasmarkanym złodziejaszkiem bez rodziny i
pieniędzy, ale… znałem się na honorze.Złamanie Reubena, choć bardzo bolesne, było
nieskomplikowane, a w dormitorium szpitalników miał dobrą opiekę. Odwiedziłem tam
przyjaciela, by go przeprosić.–Nie przejmuj się, Alanie. Próbowaliśmy zgładzić Bestię i nie
udało się. Ale będziejeszcze okazja – odparł i od razu poczułem się lepiej.Po naszej kłótni
Robin przestał się do mnie odzywać. Wiedziałem, że jestem w niełasce, bo nawet Mały John
znalazł jakąś wymówkę, by przełożyć nasze poranne ćwiczenia z tarczą. Kolejnych kilka dni
spędziłem, kochając się z Nur w małym domku, który dzieliła z Elise. Kiedy myślę o tym, co
wydarzyło się później, cieszę się, że tak się stało. I do dziś pamiętam jej ciemne oczy, w
których można było utonąć, kształtny nos, wydatne kości policzkowe, pełne usta, które aż
błagały, by je całować… Pamiętam dokładnie jej twarz nawet dziś, po ponad czterdziestu
latach. Była taka piękna… Pamiętam też, co powiedziała, kiedy usłyszała o mojej kłótni z
Robinem.–Wiem, że zawsze starasz się postępować właściwie, Alanie. I również dlatego
takbardzo cię kocham.Jakiś tydzień później, mniej więcej w połowie sierpnia, Robin wezwał
mnie do siebie. William przekazał mi jego polecenie, gdy ćwiczyłem walkę z tarczą i
mieczem na dziedzińcu kwatery szpitalników. Towarzysząca chłopcu Keelie podbiegła, by
mnie przywitać i polizać po twarzy.Król Filip wyjechał z Akki pod koniec lipca. Zabrał ze
sobą część rycerzy, ale inni pozostali, gotowi do walki pod sztandarem Ryszarda. W armii
panowała atmosfera oczekiwania i poczucie, że wkrótce ruszymy w drogę. Chciałem za
wszelką cenę wykazać się w świętej misji przeciw Saracenom, więc mimo koszmarnego
upału i zalewającego mnie potu codziennie ćwiczyłem walkę z mieczem i tarczą. Saladyn
wciąż jednak nie zapłacił okupu za trzy tysiące muzułmańskich jeńców ani nie zwrócił
relikwii z chrystusowego krzyża. Wielu twierdziło, że nie zamierza oddać świętego
przedmiotu w ręce wroga. Pomyślałem, że król będzie musiał wypuścić saraceńskich jeńców
przed dalszym marszem. W drodze do Jerozolimy nie będziemy przecież w stanie pilnować i
karmić takiej chmary ludzi. Uwolnienie jeńców byłoby ciosem dla prestiżu króla… ale co
innego mógł zrobić?–Hrabia ch-chce cię widzieć, p-panie – powiedział William, odciągając
ode mnie rozdokazywaną Keelie i witając mnie z przepraszającym uśmiechem. Nie
widziałem go zaledwie kilka dni – od naszej katastrofalnej próby zamachu na życie Malbęte'a.
Miałem jednak wrażenie, że w tym krótkim czasie zdążył urosnąć chyba ze dwa cale.
Zmieniła mu się także twarz: stała się mniej pucołowata, kości policzkowe rysowały się
wyraźniej. Miał już ze dwanaście albo trzynaście wiosen i widać było wyraźnie, że
mężnieje.–Coś w-wielkiego szykuje się w kwaterze – powiedział William. – Wszyscy k-kręcą
się jak bąki i wyglądają na zadowolonych z siebie. Ludzie ostrzą broń i pakują p-p-plecaki.
Coś mi się wydaje, że wkrótce r-ruszamy.Wątpiłem w to. Tyle już było plotek, że armia ma
wyjść z Akki. Od kilku dni przybywało księżyca i z moich prowizorycznych obliczeń
wynikało, że następnej nocy czeka nas pełnia. Było prawie pewne, że to, na co Robin umówił
się z żeglarzem Azizem, wydarzy się jutro.Kiedy tego popołudnia przybyłem do pałacu mego
pana nad morzem, miał na sobie drogą długą togę z jedwabiu, siedział przy stole i przeglądał
stos pergaminów, najwyraźniej jakichś rachunków. Wprawdzie szczerze żałowałem wybuchu
sprzed tygodnia, ale Robin naprawdę wyglądał teraz jak handlarz. Nie tracił czasu na
uprzejmości.–Już dobrze się czujesz? – zapytał zdawkowo. Potwierdziłem, on zaś tylko
mruknął i przez chwilę coś pisał. – Kiedy dwa i pół roku temu wstępowałeś do mnie na służbę
– rzekł wreszcie sucho – przysięgałeś, że będziesz mi wierny aż do śmierci. Czy
podtrzymujesz tę przysięgę?–Mam nadzieję, że nie jestem padalcem, który łamie dane słowo
– odparłem chyba zbyt wyniośle.Robin spojrzał znad pergaminów wzrokiem lodowatym jak
naga stal zimą.–Może i nie łamiesz słowa, za to jesteś bezczelny. Mnie jednak interesuje, czy
jesteśposłuszny.Bolało mnie, że poróżniłem się z moim panem, bo mimo wszelkich jego wad
nadal szanowałem i niezwykle lubiłem Robina. Nieco bardziej pojednawczym tonem
zapewniłem:–Służę ci, panie, całym moim sercem i, wykonując swe obowiązki, zawsze
staram siębyć całkowicie lojalny i posłuszny.Robin wreszcie się uśmiechnął.–To dobrze –
powiedział. – Alanie, musisz pojechać ze mną jutro na… pewnegorodzaju ćwiczenia. Nie
mów o tym nikomu, ale bądź tu o świcie, na koniu i uzbrojony. Aha, inie wkładaj na siebie
nic z moim herbem czy barwami, będziemy bowiem podróżowaćincognito.Rzucił mi kolejny
uśmiech i wrócił do przeglądania papierów. Mogłem odejść.Kiedy pojawiłem się w pałacu
następnego dnia tuż przed świtem – siedząc na grzbiecie Ducha, z mieczem i sztyletem u pasa
i staromodną tarczą z warczącym wilkiem na białym tle–zdziwiłem się na widok Reubena,
który z owiniętą grubo bandażami nogą w łupkachdosiadał konia. Wyglądał mizernie i miał
nieco zdezorientowaną minę, ale przywitał mnieserdecznie, a ja z wdzięcznością
odpowiedziałem na ciepłe słowa.–Co słychać, Reubenie? – zagadnąłem. – I co robisz na
koniu w twoim stanie? Powinieneś wszak leżeć w łóżku.–Te pytania lepiej zostawmy na
później – odparł niewyraźnym głosem. – Powiem tylko, że muszę wam towarzyszyć. I nie
martw się moimi niewygodami: wypiłem wywar z maku zaprawiony haszyszem i zupełnie nie
czuję bólu. Właściwie czuję… czuję się cudownie–dodał i zachichotał.On może czuł się
cudownie, za to ja zdecydowanie nie. Źle spałem i obudziłem się cały zlany potem,
skołowany i z niezbyt silnym, lecz uporczywym bólem głowy. Kiedy jednak wyjechaliśmy
przez wysokie bramy Akki i skierowaliśmy konie na południe, starałem się zapomnieć o
wszelkich dolegliwościach. Było nas czterdziestu, mniej więcej po połowie łuczników i
zbrojnych, wszyscy na dobrze odkarmionych i wypoczętych wierzchowcach. Kiedy
przejeżdżaliśmy przez prowizoryczny most nad szańcami, które usypała nasza armia podczas
oblegania Akki, dostrzegłem wiele znajomych twarzy, banitów, którzy towarzyszyli
Robinowi od lat. Jesteśmy grupą wybrańców, pomyślałem. Każdy z nas dobrze zna
towarzyszy i ufa im, bo razem z nimi znosił przeciwności losu i walczył ramię w ramię. W
całej kompanii wyraźny był nastrój podniecenia, jakiego nie wyczuwałem od czasu, kiedyśmy
opuścili Anglię. Robin powiedział, że jedziemy na ćwiczenia, ale czuliśmy się, jakbyśmy
jechali przez Sherwood na jakąś szaloną eskapadę, po której nasze sakiewki wypełnią się
srebrem, a policzki szeryfa spłoną rumieńcem wstydu.Przejechaliśmy przez płytką rzekę i
skierowaliśmy się na południe, na ogromną piaszczystą połać, na której praktycznie nie było
drogi. Zauważyłem, że krajobraz był tu zupełnie inny niż w Sherwood – poza
ciemnogranatowym morzem widać było tylko opustoszałą, spaloną słońcem ziemię
pozbawioną roślinności. Mimo bardzo wczesnej pory czułem, że zapowiada się wyjątkowo
upalny dzień. Po lewej mieliśmy cuchnące bagna, a za nimi, jakieś pięć mil dalej, wznosiła się
stroma ściana zielonych gór. Właśnie w tych górach, zaledwie o ćwierć dnia drogi, czaił się
Saladyn ze swą potężną armią Saracenów. Tego dnianie dane mi było zobaczyć ani jednego
ze słynnych tureckich jeźdźców, kiedy jednak ujechaliśmy jakieś sześć mil po oślepiająco
białym piasku, zaczęliśmy dostrzegać ślady obecności Saladyna. Mijaliśmy spalone
domostwa, osmalone drzewa oliwne i całe pola poczerniałego rżyska po uprawach kukurydzy
i jęczmienia strawione ogniem. Nie spotkaliśmy żywej duszy, jeśli nie liczyć jaszczurek, które
patrzyły na nas niepewnie z kamieni przy drodze, by uciec, gdy się zbliżaliśmy. Saladyn
ogołocił teren ze wszystkiego, co mogło się przydać wrogowi, i zniszczył wszystko, czego nie
mógł zabrać. Jechaliśmy przez ponure, wypalone pustkowie, które cuchnęło dymem i
strachem.Przed południem zatrzymaliśmy się na krótki popas. Ból głowy wzmógł się w
trakcie jazdy i czułem, jakby jakiś mały człowieczek bił w wielki bęben w mojej czaszce.
Robin rozdał nam wielkie czarne kwadraty jedwabnej tkaniny i powiedział:–Zakryjcie sobie
tym nosy i usta, żeby nie wdychać piasku.Posłusznie obwiązaliśmy twarze tkaniną i
ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkuset jardach przekonałem się, że rzeczywiście znacznie
łatwiej jest mi oddychać, bo nie dusił mnie popiół ze spalonej ziemi. Poza tym dzięki chustom
na twarzach trudno nas było rozpoznać. Uświadomiłem sobie, że jesteśmy teraz bandą
zamaskowanych mężczyzn jadących przez terytorium wroga. Z jakiegoś powodu w głowie
dźwięczały mi słowa Robina o pustyni pełnej bandytów. Nagle zrozumiałem dlaczego i
poczułem się, jakbym dostał maczugą w łeb. Byliśmy takimi właśnie bandytami,
drapieżnikami zapełniającymi okolicę. I wtedy pojąłem, jaki będzie cel naszych „ćwiczeń”.
Karawana wielbłądów objuczonych olibanum, wartym więcej niż waży w złocie.Robin nie
zdołał przekonać kupców z Gazy, że zrobią dobry interes, sprzedając mu kadzidło w tym
południowym porcie. Zamierzał więc brutalnie im pokazać, dlaczego popełnili błąd, nie chcąc
z nim robić interesów.

ROZDZIAŁ 16

Słońce stało w zenicie, kiedy Reuben sprowadził nas z nadmorskiego gościńca na dróżkę
wiodącą do podnóża gór. Głowa mi pękała i wszyscy cierpieliśmy srodze od gorąca, które
buchało na nas niczym żar z otwartych drzwi pieca. Mimo upału mieliśmy na rękach cienkie
skórzane rękawice, bo dotknięcie kawałka metalu po tylu godzinach na słońcu skończyłoby
się bolesnym oparzeniem. W końcu zjechaliśmy z dróżki na jeszcze węższą ścieżkę pnącą się
w górę, po której stąpały chyba tylko kozy. Na rozkaz Robina jechaliśmy gęsiego, w
całkowitej ciszy, ze spuszczonymi głowami. Ledwo znosiliśmy gorąco, a każdy widział tylko
zakurzony zad konia przed sobą i słyszał jedynie stukot podków o kamienne podłoże.
Ufaliśmy jednak, że Reuben prowadzi nas właściwą drogą.Kilka godzin później, już dobrze
po południu, zatrzymaliśmy się w cedrowym zagajniku, w którym jakimś cudem znalazło się
małe źródełko. Napoiłem Ducha i przywiązałem go do drzewa, po czym zdjąłem kolczugę i
wsunąłem rękę pod tunikę i przepoconą koszulę, by zwilżyć ciało cudownie chłodną wodą ze
źródła. Byłem wyczerpany, głowa łupała mnie jak diabli i czułem na przemian to gorąco, to
dotkliwe zimno. Mimo żaru lejącego się z nieba dostałem dreszczy. Próbowałem coś zjeść,
ale nie byłem w stanie niczego przełknąć. Wielu ludzi drzemało w cieniu drzew, lecz ja
oparłem się przemożnej potrzebie snu.Mały John leniwie ostrzył przy źródle wielki topór.
Usiadłem obok niego w nadziei, że przy rozmowie zapomnę o wszelkich niewygodach.–
Johnie, co my tu naprawdę robimy? – zapytałem.–Wykonujemy rozkazy, jak przystało na
wiernych żołnierzy – odparł i dalejrytmicznie przesuwał osełką po zaokrąglonych ostrzach
topora.–Pytam poważnie. Powiedz, co my tu robimy? Co się dzieje?–Kiepsko wyglądasz,
chłopcze. Coś ci dolega?–Nic mi nie jest – skłamałem. – Powiedz, co nas czeka. Westchnął.–
Na tłuste jądra Pana Boga, tylko nie wyskakuj mi z moralizowaniem, Alanie. Chodzio
wierność Robinowi, o nic innego. Ja jestem mu wierny… a ty? To, co wkrótce zrobimy,
anitrochę nie różni się od tego, co kiedyś robiliśmy w Sherwood. Zatrzymamy karawanę
kupcówi pozbawimy ich bogactwa. Widzisz tych zwiadowców na górze?Popatrzyłem na
niewielkie wzniesienie na wschód od nas i dostrzegłem dwie postacie leżące płasko na piasku
tuż za krawędzią szczytu.–Widzę – odparłem.–Wypatrują karawany – wyjaśnił John. – Kiedy
się pojawi, pojedziemy na to wzgórze, zasypiemy ich strzałami, zjedziemy po zboczu i
zabijemy każdego, kto będzie stawiał opór. Krótko mówiąc, zastawiamy na nich pułapkę.
Zabierzemy im towar i damy nauczkę. – Wyszczerzył zęby w zuchwałym bitewnym
uśmiechu. – Tego właśnie chce Robin, a my jako jego wierni ludzie wypełnimy rozkazy
naszego pana. Niektórzy mogliby nas nazwać bandytami, inni rabusiami. A ja powiadam, że
to praca jak każda inna! Tak czy owak, Alanie, nie wolno ci o tym z nikim rozmawiać,
przenigdy. Rozumiesz? Zaklinam cię, nie mów nigdy i nikomu o tej robocie.Patrzyłem na
niego zdziwiony. Znałem reguły obowiązujące w familii Robina, a jedną z najważniejszych
było milczenie. Już miałem coś powiedzieć, ale pochyliłem się tylko, świat zawirował mi
przed oczami, a potem wszystko pociemniało.Gorączka wróciła. Kiedy się ocknąłem, leżałem
pod szerokim cedrem zawinięty jak niemowlę we własny płaszcz, a moi towarzysze
szykowali się do walki. Proste słowa Johna stanowiły całkiem niezły opis tego, co stało się
później. Kiedy słońce zawisło nisko nad morzem na zachodzie, dostaliśmy sygnał. Łucznicy
najciszej jak mogli naciągnęli łuki, a jeźdźcy dosiedli rumaków. Wszyscy ruszyli na swoje
pozycje na wzgórzu. Zrobiło się chłodniej, kurz też opadł, ale Robin upierał się, by każdy
miał na twarzy czarną jedwabną chustę. Spałem w popołudniowym upale jakieś dwie godziny
i choć nikt się nie spodziewał, że wezmę udział w walce, to chciałem przynajmniej na nią
popatrzeć. Wstałem niepewnie, na drewnianych nogach powlokłem się na wzgórze i
zatrzymałem jakiś metr przed szczytem. Kręciło mi się w głowie, a żołądek wywijał hołubce,
ale jakoś dotarłem na miejsce i rzuciłem się na gorący piasek.Leżąc płasko przed szczytem,
widziałem, jak w tumanie kurzu zbliża się karawana. Ku nam jechało około czterdziestu
wielbłądów, kołyszących się charakterystycznie. Każdy niósł dwie wielkie paki przywiązane
po obu stronach garbu, a z przodu, niemal na szyi zwierzęcia, siedział człowiek popędzający
je długim kijem. Wielbłądy szły powiązane jeden za drugim, a obok tego długiego rzędu
jechali gęsiego konni. Było ich ze dwudziestu. Dosiadali wielkich,dobrze wyszkolonych koni
bojowych, a uzbrojeni byli we włócznie i tarcze. Ze zdumieniem zobaczyłem, że mają na
sobie białe płaszcze z czerwonymi krzyżami. Oddział templariuszy. Mieliśmy się bić z
naszymi sojusznikami, ubogimi rycerzami Chrystusa, których świętym obowiązkiem była
ochrona podróżnych i kupców na niebezpiecznych drogach Ziemi Świętej. Poczułem falę
dezorientacji i wstrętu do samego siebie. I nie była to kwestia gorączki -zrozumiałem, że
znajduję się po niewłaściwej stronie. Miałem przed sobą świętych rycerzy broniących słabych
w imię Boga, a moi towarzysze chcieli zamordować niewinnych ludzi i ukraść im towar.
Oczy zaszły mi mgłą, świat znów zawirował i musiałem na dłuższą chwilę opuścić głowę w
ramiona, by się opanować.Kiedy znów podniosłem głowę, karawana znajdowała się nie
więcej niż pięćdziesiąt kroków od nas. Templariusze jechali prosto w pułapkę. Ostrzec ich?
Ale co z moją wiernością Robinowi i przyjaciołom? Nim zdążyłem podjąć decyzję, inni
zdecydowali za mnie. Z lewej rozległ się okrzyk Robina: „W górę!” i dwudziestu łuczników
wyskoczyło zza krawędzi wzgórza, wyciągnęło strzały z kołczanów na biodrach i przyłożyło
je do łuków.–Gotowi… – zawołał Robin. – Mierzyć w jeźdźców, mierzyć tylko w
jeźdźców…Strzelać!Rozległ się świst, jakby obok przeleciało stado ptaków, i pierwsza fala
strzał spadła na kolumnę templariuszy niczym potężny wiatr buszujący w suchym sitowiu.
Długie na jard jesionowe strzały stukały o tarcze i zbroje. Stalowe groty zagłębiały się w
odziane w kolczugi ciała, przebijały brzuchy i płuca. Rozległy się jęki bólu i polała się krew.
Trafione konie rżały i stawały dęba. Przerażone wielbłądy zaczęły pędzić jak oszalałe przed
siebie, coraz bliżej nas.–Napiąć… i strzelać! – krzyknął Robin i kolejna fala jesionowych
strzał spadła najeźdźców w białych płaszczach. Pół tuzina siodeł było już pustych, ale
templariusze to jedni znajlepszych wojowników w całym świecie chrześcijańskim. Rozległy
się komendy i z chaosuspłoszonych koni i klnących, ochlapanych krwią mężczyzn wyłonił się
jakiś porządek.Rycerze skupili się w jednym rzędzie naprzeciwko łuczników stojących na
szczycie wzgórza,wznieśli tarcze, pochylili lance i popędzili galopem pod górę. W drodze
napotkali następnąniszczycielską falę strzał, które opróżniły kolejnych kilka siodeł. Koni
trzymało się jeszczetylko dziesięciu templariuszy. Pędzili poszarpanym szykiem w stronę
wzniesienia, podkowyich wierzchowców dudniły o ziemię, ale łucznicy nie cofnęli się nawet
o krok. Strzelali jużpojedynczo, każdy we własnym tempie, ale ze śmiertelną skutecznością.
Widziałem, jakdowódca rycerzy spada z konia przeszyty strzałą, która utkwiła mu w piersi aż
po lotki. Innypotoczył się w dół zbocza wraz z półtonowym rumakiem – jego wierzchowiec
dostał w gardłotrzema strzałami, jedna po drugiej. Trzeci został przyszpilony do siodła strzałą
w udzie, a kiedy odwrócił konia, zobaczyłem, że także w jego drugim udzie tkwi
strzała.Wtedy zaatakowała nasza jazda. Dwudziestu konnych wyjechało zza wzgórza z
wysuniętymi lancami i uderzyło z boku w przerzedzony szyk templariuszy. To był klasyczny
manewr o nazwie la traverse. Templariusze zostali rozbici w puch. Długie włócznie przebijały
im kolczugi, a ostre jak brzytwa groty cięły ciało pod spodem. Ginęli nadziewani jak zające
na ruszt albo powalani świszczącymi mieczami. Jeźdźcy Robina przypuścili drugi atak, tnąc
pokiereszowanych strzałami rycerzy. Jeden z templariuszy, zakrwawiony, bez włóczni, a
jedynie z mieczem, uniknął śmierci od włóczni naszych jeźdźców i nadal pędził w stronę linii
łuczników na wzgórzu. Zatrzymał się dopiero dwadzieścia stóp od nich, kiedy kilkanaście
strzał wbiło mu się w piersi i brzuch, i z walecznym okrzykiem runął na ziemię, po czym
skonał.Ze łzami w oczach i wstydem ściskającym mi gardło patrzyłem, jak ci dzielni mężowie
umierają. Sam nie wiem, czemu wstałem, wszak nic nie mogłem zrobić. Zacząłem jednak iść
w stronę mego pana. Kiedy się zbliżyłem, usłyszałem, jak Robin rozkazuje naszym jeźdźcom,
by pędzili za karawaną i zatrzymali ją, nim wpadnie do morza. Przepełniony bólem i
wściekłością, zacząłem krzyczeć „Morderca! Morderca!”, a po policzkach ciekły mi łzy.–
Zabiłeś ich! – wrzeszczałem. – Zabiłeś wszystkich!–Nie teraz, Alanie – odrzekł Robin
chłodno. – Jesteś chory, rozum ci odjęło z gorączki, nie czas na twoje dziecinne jęczenie.I
zszedł po zboczu, a za nim pospieszyła dwudziestka rozradowanych łuczników. Opadłem na
kolana przygnieciony wstydem, gniewem… i winą. Jak to możliwe? Jechałem do Ziemi
Świętej czynić dobro w imię Boga, a teraz widziałem, że biorę udział w czymś złym i
ohydnym, czymś naprawdę potwornym.Nie wiem, jak długo klęczałem na tym wzgórzu,
rozmyślając o dwudziestu szlachetnych rycerzach zamordowanych dla zysku jednego
bezwzględnego człowieka. Kiedy wreszcie wstałem i dołączyłem na dole do naszych ludzi,
wielbłądy były już schwytane i okiełznane, a Reuben wyjaśniał po arabsku ich poganiaczom,
że jeśli nie będą stawiać oporu i poprowadzą karawanę z cennym ładunkiem do nowego celu
– małej nadmorskiej wioski o nazwie Hajfa, gdzie towar zostanie załadowany na statek –
otrzymają nagrodę i wraz ze swymi wielbłądami będą mogli wrócić na południe. Jeżeli nie…
– Tu wykonał krótki gest, przejeżdżając płaską dłonią po gardle. Poganiacze nie namyślali się
długo.Myliłem się, gdy oskarżałem Robina, że zabił wszystkich rycerzy. Nie wszyscy
bylimartwi. Trzech templariuszy przeżyło – ranni, zakrwawieni, klęczeli z rękoma
związanymi za plecami, bez hełmów. Za każdym stał uzbrojony człowiek, oni jednak nie
okazywali strachu. W ich oczach widać było wewnętrzny żar, pewność co do życia na tym i
tamtym świecie. Patrzyli dumnie, nieustraszenie na swych zamaskowanych porywaczy. Z
okrutnym dźgnięciem bólu w piersi rozpoznałem w jednym z tych rycerzy mojego starego
przyjaciela sir Ryszarda z Lea.–Wielki mistrz, który przebywa w Akce, niezwłocznie wypłaci
wam za nas okup… –mówił sir Ryszard, kiedy szedłem w ich stronę chwiejnym krokiem.
Słońce tonęło wniebieskoszarych wodach Morza Śródziemnego i rzucało długie, groteskowe
cienie przedklęczącymi rycerzami.–Nie będzie żadnego okupu – powiedział głucho Robin.
Choć głos tłumiła mujedwabna chusta, dostrzegłem, że sir Ryszard natychmiast go
rozpoznał.–Czy to ty, Robinie z Sherwood, zamaskowany jak tchórz? Jeśli tak, niechaj
zobaczętwoją twarz – rzekł templariusz, próbując wstać.Ciężka dłoń przycisnęła go do ziemi:
za jego plecami stał Mały John. Sir Ryszard z Lea odwrócił głowę i spojrzał w górę na
ogromnego blondyna w masce, który stał za nim. Postura nie pozostawiała żadnych
wątpliwości.–Wiem, że to ty, Johnie Nailor, a ten tu – wskazał brodą w moją stronę, a ja
stanąłemjak wryty – to młody Alan Dale! – Przystojną twarz sir Ryszarda wykrzywił gniew. –
Dlaczegona nas napadliście? Dlaczego zabiliście moich ludzi? Wszak nie jesteśmy waszymi
wrogami.Czyż nie łączy nas ta sama misja tu, w Ziemi Świętej?Nagle urwał, bo Robin
ściągnął jedwabną chustę i w gasnącym świetle dnia widać było wyraźnie jego wychudłą,
zmęczoną twarz. Odezwał się do sir Ryszarda lodowatym głosem:–Proszę, możesz mnie
zobaczyć. Miej na koniec tę satysfakcję. Rozmawiajmy jakmężczyźni, twarzą w twarz. I
wyznam ci prawdę. Nigdy nie podzielałem twojej pasji doodzyskania Jerozolimy, nie mam
nic do Saladyna ani do Saracenów. Gdyby nie ty, w ogóleby mnie tu nie było. – Wymierzył
oskarżycielsko palec w pierś klęczącego templariusza. –Jestem tu nie z własnej woli, lecz
dlatego, że zmusiłeś mnie, bym przysiągł, iż będętowarzyszył królowi w wyprawie do tej
ziemi wybranej przez Boga.Ludzie Robina, widząc, że ich pan odsłonił twarz, również
ściągnęli chusty.–Nie obchodzi mnie, w czyich rękach jest Jerozolima: saraceńskich,
żydowskich czychrześcijańskich – ciągnął Robin. – Ale przez ciebie, przez twoje wtrącanie
się w moje życie, atakże przez to, że król nie dotrzymał obietnicy zapłaty, jestem teraz
zadłużony u połowylichwiarzy w Europie i Lewancie. Muszę mieć pieniądze i obawiam się…
– Robin przerwał, wzruszył ramionami, po czym dokończył cicho: -…obawiam się, że stoisz
mi na drodze. To wszystko.Sir Ryszard patrzył na mego pana.–To wszystko? – powiedział
chrapliwie. – Zabiłeś dwudziestu dobrych ludzi,dwudziestu szlachetnych rycerzy dla paru
miedziaków i mówisz: „To wszystko”? Bóg zpewnością ukarze cię za złe czyny, których się
dziś dopuściłeś. Pozostawiam to twemusumieniu i osądowi Najwyższego.Odwrócił wzrok od
Robina i zaczął szeptać słowa modlitwy: Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum…–
Widziałeś moją twarz, sir Ryszardzie, nie możesz więc przeżyć – rzekł Robin. – Idźdo swego
Boga. Mam szczerą nadzieję, że przyjmie cię z otwartymi ramionami. Johnie… –Skinął na
Małego Johna, a ja z przerażeniem patrzyłem, jak olbrzym unosi długi nagi miecz.Następne
chwile mocno wryły się w moją pamięć i zostaną tam na zawsze. Na ostrzu miecza błysnęły
ostatnie promienie zachodzącego słońca, a potem John machnął nim od lewej do prawej,
przerywając cichą modlitwę sir Ryszarda. Stałem nieruchomo, niczym głaz, i patrzyłem, jak
mój przyjaciel upada na ziemię, a gorąca krew cieknie mu po szyi na śnieżnobiały płaszcz, po
czym rozlewa się kałużą na pustynnym piasku. Nagle wyrwałem się z odrętwienia,
krzyknąłem „Nie!” i rzuciłem się w stronę Johna. Wiedziałem, że już za późno, ale czułem, że
muszę zaprotestować. Krzyczałem coś bez ładu i składu na Małego Johna, on zaś, nie
zważając na to, zabił dwóch pozostałych rycerzy na moich oczach. Coraz bardziej przerażony,
zacząłem wrzeszczeć na Robina. Płakałem, zawodziłem, potrząsałem pięściami i
przeklinałem go jako mordercę, człeka bez honoru, drania przeklętego przez Boga.Kiedym
tak krzyczał, Robin, patrząc gdzieś ponad moją głową, powiedział spokojnie.–John, ucisz go,
proszę.Coś ciężkiego uderzyło mnie w potylicę i straciłem przytomność.Obudziłem się w
zalanym słońcem dormitorium w kwaterze szpitalników. Jednak tym razem nie było przy
mnie Nur, jej gładkie białe dłonie nie chłodziły mi rozpalonego czoła, nie podawały mi
zimnej wody. Zamiast mego ciemnowłosego anioła zobaczyłem stroskaną twarz Williama,
który wyciągał do mnie popękany gliniany kubek z piwem.Ostrożnie dotknąłem głowy – na
potylicy miałem guza wielkości kurzego jaja, a pod czaszką czułem potworny ból, jakby ktoś
przypalał mnie rozżarzonym żelazem. Dobrze chociaż, pomyślałem, że przyjaciele przywieźli
mnie z powrotem do Akki. Byłem zlanypotem i drżałem z zimna. Wziąłem od Williama
kubek z piwem i wychyliłem je duszkiem. Potem otuliłem się szorstkim kocem i próbowałem
zapanować nad dreszczami.–Gdzie jest Nur? – zapytałem mego służącego.–Och, p-panie –
odparł – och, p-panie, naprawdę nie wiem. Nie w-w-widziałem jej od trzech dni, od kiedy
wyjechaliście z Robinem na ćwiczenia. Nie ma jej w kw-kw-kwaterach kobiet, Elise też jej
nie widziała. Pomyśleliśmy, że m-może uciekła do swej w-w-wioski.–Leżę tu od trzech dni? I
Nur nie ma już tak długo? – Zakręciło mi się w głowie od tych wieści. Nie mogłem uwierzyć,
że odeszła tak bez słowa. Ogarnął mnie lęk.–Tak, panie. M-m-majaczyłeś coś o krwi, grzechu
i b-b-bożym sądzie. Mówiłeś, panie, straszne rzeczy o h-h-hrabim.Mimo gorączki i
piekielnego łupania w głowie czułem, jak wzbiera we mnie panika, a mą duszę wypełnia
strach o życie Nur. Ten strach miał twarz sir Ryszarda Malbęte'a. Starałem się zdusić w sobie
obawy, że Bestia położył na niej swe brudne łapska, ale nie byłem w stanie.–Gdzie są
wszyscy? – zapytałem, bo dostrzegłem, że dormitorium jest prawie puste. Nie widziałem ani
innych chorych, ani braci szpitalników.–P-p-poszli z-z-zobaczyć egzekucje – wyjaśnił
William.–Egzekucje?–Saladyn nie dostarczył okupu ani drzewa z k-k-krzyża, więc król R-R-
Ryszard kazał stracić wszystkich saraceńskich jeńców.–Wszystkich? – powtórzyłem z
niedowierzaniem. – Przecież są ich setki, tysiące. Nie może zabić ich wszystkich.–Sir
Ryszard Malbęte podjął się tego z-z-zadania, panie – odparł z niewzruszoną miną. – Zostaną
s-s-straceni za murami miasta na oczach wszystkich, dzisiaj w p-p-południe.–Williamie,
pomóż mi się ubrać – rozkazałem.Mury obronne Akki były pełne gawiedzi i musieliśmy z
Williamem mocno rozpychać się łokciami, żeby znaleźć jakieś miejsce w pobliżu głównej
bramy, skąd było widać, co dzieje się poniżej. Na rozległej piaszczystej równinie za okopami
powstałymi podczas oblężenia twierdzy stali w rzędach muzułmańscy jeńcy. Wszyscy byli
związani i klęczeli z wyciągniętymi głowami. Później z relacji mego przyjaciela Ambroise'a,
który opisał tę scenę w swej Historii świętej wojny i który lubił podawać konkretne liczby –
choć podejrzewam, że czasami je zmyślał – dowiedziałem się, że na równinie czekało na
śmierć dwa tysiące siedmiuset jeńców. I wszyscy zginęli. Skazańcy – mężczyźni, kobiety i
dzieci – czyniliprzeraźliwy hałas, jęcząc, zawodząc i wykrzykując imię swego fałszywego
Boga. Z trzech stron otaczały ich szeregi naszych konnych, więc nie było mowy o ucieczce.
Od południa stali nasi łucznicy w charakterystycznych zielonych płaszczach, a za nimi
kolejne rzędy jeźdźców. Robin siedział nieruchomo na swym wierzchowcu tuż przed
łucznikami, zaledwie dwadzieścia stóp od jeńców. Z szeregów naszych żołnierzy dobiegały
od czasu do czasu krzyki i gwizdy, widziałem też, że kilku robiło zakłady, ale większość
obserwowała tę rzeź w milczeniu niczym wieśniacy gapiący się na cyrkowców na lokalnym
jarmarku.Ludzie Malbęte'a już zaczęli swoją makabryczną pracę. Działali w parach: sześć par
zbrojnych, każda przy innym rzędzie jeńców. Pierwszy ściągał skazańcowi nakrycie głowy -
szal czy turban – by odsłonić szyję, a następnie przytrzymywał go. Drugi zbrojny brał zamach
mieczem i odcinał jeńcowi głowę. Była to żmudna, krwawa praca i szkarłatno-błękitne
kaftany żołnierzy szybko nasiąkły czerwienią. Czasami do odrąbania głowy trzeba było aż
czterech cięć, a wiele ofiar żyło jeszcze przez kilka chwil po egzekucji. Najmniej trudności
sprawiało zabijanie dzieci; w ich przypadku zwykle wystarczał pojedynczy cios. Jedna para
katów pracowała wyjątkowo nieudolnie: ich miecz regularnie uderzał ofiary w plecy albo
ześlizgiwał się po czaszce, ku uciesze gawiedzi. Malbęte, dosłownie brodząc we krwi,
nadzorował całą operację. Od czasu do czasu podjeżdżał do żołnierzy, którzy nie radzili sobie
z ofiarą, odpychał ich gwałtownie i jednym cięciem własnego miecza kończył sprawę.Z
naszego punktu obserwacyjnego na murach mieliśmy z Williamem dobry widok na to ponure
widowisko, ale z tej wysokości ludzie wyglądali jak lalki, a cała egzekucja jak makabryczny
teatrzyk. Kiedy tak patrzyłem, para zbroczonych krwią żołnierzy dotarła do końca jednego
rzędu jeńców. Nie zatrzymali się, tylko pospiesznie oczyścili miecze i podeszli do pierwszej
ofiary z kolejnego szeregu. Ciach, ciach, buchnęła wielka fontanna krwi i bezgłowa ofiara
opadła na bok. Z karku wciąż tryskała krew, głowa potoczyła się kawałek i zatrzymała przy
bucie żołnierza.–Co się dzieje z tym światem? – szepnąłem do siebie. – Czy wszyscy
poszaleli? Dlaczego Bóg tego nie powstrzyma? Dlaczego my tego nie powstrzymamy? Czy
utknąłem w jakimś przeraźliwym koszmarze, w świecie bez litości, bez Boga, pełnym krwi i
śmierci?Ledwo wybrzmiały te słowa, z jakiejś czarnej nory głęboko w mojej głowie wypełzła
jeszcze straszniejsza myśl. Nic nie czujesz, usłyszałem głos mrocznej larwy. Patrzysz na
prawdziwy koszmar, odrażającą brutalność, masowy rozlew krwi, na twoich oczach dokonuje
się rzeź setek ludzi, nawet dzieci, a ty nic nie czujesz. Czy nadal jesteś człowiekiem? Czy
jeszcze jesteś w stanie coś czuć?Zakręciło mi się w głowie i zamknąłem oczy, wciąż jednak
widziałem potworneobrazy z rzezi: ciało sir Ryszarda z Lea padające na skalistą ziemię, jego
krew czarną jak smoła, odcięte głowy porzucone na piasku niczym zgniłe główki kapusty,
cięcia miecza, przekleństwa i śmiechy gawiedzi, kiedy żołnierze nie trafiali w kark. Świat
zawirował. Poczułem, że nogi mam jak z waty i osuwam się na ziemię.–Williamie –
szepnąłem. – Chyba muszę wrócić do dormitorium.Gorączka powróciła tej nocy z siłą
wściekłego wilka. A wraz z nią pojawili się zmarli – duchy ludzi, którym odebrałem życie, i
tych, których śmierci byłem świadkiem. Było ich wielu, bardzo wielu. Krzyczałem przez sen,
bo w mojej obolałej głowie kłębiły się koszmarne obrazy nie do zniesienia. Zobaczyłem
pierwszego człeka, którego zabiłem przed blisko trzema laty w jakiejś potyczce w lesie
Sherwood. Uśmiechał się do mnie, a z miejsca, gdzie ciąłem go mieczem, tryskała krew.
Podcinał gardło mojej matce, a sir Ryszard z Lea patrzył na to bez zmrużenia oka i mówił:
„Musiała umrzeć, Alanie, stała mi na drodze”.Potem zobaczyłem Małego Johna, jak unosi
swój wielki topór i odcina kończyny zbójowi na leśnej polanie, i Robina, który popycha stopą
saraceńskiego jeńca i zanosi się demonicznym śmiechem, widząc, jak odpada mu głowa i
toczy się, zostawiając czerwony ślad na piasku.Nie wiedziałem już, czy to sen, czy jawa. Tej
ciągnącej się w nieskończoność potwornej nocy zmarli czuwali przy moim łóżku w
dormitorium i mówili do mnie, a ja krzyczałem na nich, błagając, by zostawili mnie w
spokoju. Kiedy wreszcie odeszli, przyszedł do mnie Malbęte z odciętymi główkami dwojga
dzieci. Trzymał je w obu dłoniach niczym zakrwawione pomarańcze i kazał mi je zjeść.
„Owoce oczyszczą twe ciało ze złych humorów” – wyjaśnił głosem Reubena i zaniósł się
drwiącym rechotem.Dostrzegłem, że w dormitorium stoi jakaś postać – niska, odziana w
czarną szatę i z twarzą zakrytą czarnym welonem. Postać podeszła do mnie ze świecą w ręku.
Kiedy skuliłem się, mamrocząc z przerażenia, pojawiła się drobna biała dłoń i spoczęła na
mym czole. Była chłodna i wyperfumowana. Poczułem ogromną ulgę – to Nur, moja
ukochana Nur. Moja piękna dziewczyna wróciła i znów jest przy mnie. Wciąż nie widziałem
jej twarzy, więc sięgnąłem do czarnego welonu, chwyciłem go i pociągnąłem. Gdy opadł,
zacząłem krzyczeć i krzyczałem bez końca i tak głośno, że mogłem obudzić tysiąc
nieboszczyków.Zamiast pięknej twarzy mojej ukochanej ujrzałem oblicze potwora. Odcięto
jej wargi, tak że widać było białe zęby i różowe dziąsła ułożone w ohydny grymas. Włosy
miała ogolone do samej skóry, a po nosie została tylko ciemna dziura pełna krwi i strupów.
Zniknęły też powieki i piękne ciemne oczy teraz patrzyły na mnie zaczerwienione
iwybałuszone z bólu. Gdy odwróciła się i pochyliła, szukając welonu, który spadł na podłogę,
zobaczyłem, że brutalnie odcięto jej też uszy. Po obu stronach głowy pod małymi
zakrwawionymi dziurkami zostały jedynie ich płatki.Wpatrywałem się z przerażeniem w
moją ukochaną Nur. Odwróciła głowę w moją stronę zaledwie o włos, ale i tak nie mogłem
się powstrzymać, by nie cofnąć się przed tym odrażającym widokiem. Dostrzegła mój odruch.
Chwyciła welon drobną białą dłonią, zakryła nim twarz i rzuciwszy świecę na podłogę,
wybiegła z sali. Zostało po niej tylko echo szelestu płótna na kamiennej posadzce i zapach
perfum.Moje krzyki pobudziły wszystkich w dormitorium, a kilka chwil później wpadł do
mnie sir Nicholas de Scras z latarnią w dłoni. Przycięte szare włosy miał zmierzwione od
snu.–A więc odwiedziła cię twoja młoda przyjaciółka – rzekł. – Mówiłem jej, żeby
nieprzychodziła, dopóki nie wyzdrowiejesz w pełni. Ale widzę, że mnie nie
posłuchała.Wystraszyła cię?–Co się jej stało? Mój Boże, była taka… taka piękna, taka
idealna…–Nie chce powiedzieć, kto jej zadał te okrutne rany, ale podejrzewam, że to jeden z
naszych rycerzy… Nie obraziłeś kogoś ostatnio? Została też brutalnie zgwałcona: nasz brat
lekarz musiał jej zszyć organy kobiece. – Mówił o tej intymnej czynności rzeczowym tonem.
– Ale poza tym nic jej nie jest, Alanie. To silna, zdrowa dziewczyna. Zraniono głównie jej
próżność, więc z czasem wydobrzeje. Z Bożą pomocą… no i pod twoją czułą
opieką.Szpitalnik bez wątpienia miał rację. Ale jakie życie czekało dziewczynę, która była tak
piękna, a stała się odrażającym dziwadłem, przed którym ludzie będą uciekać z
przerażeniem? A ja? Przysięgałem, że zawsze będę ją kochał – lecz czy będę w stanie kochać
ją teraz, kiedy tak brutalnie odebrano jej piękno? Nie chciałem nawet o tym myśleć.Poczułem
przypływ wściekłości na Malbęte'a, bo byłem pewien, że to albo jego sprawka, albo któregoś
z jego pomagierów. W głowie dźwięczały mi słowa Bestii: „Pociąłeś jednego z moich ludzi,
śpiewaku, więc teraz ja powinienem pociąć jednego z twoich”. Przyznaję ze wstydem, że w
owej chwili użalałem się nad sobą. Malbęte zabrał mi to, co najcenniejsze, zmieniając moją
piękną Nur w monstrum. Ale czułem też potworne wyrzuty sumienia. Wiedziałem wszak, że
gdyby nie ten nieudolny zamach na Bestię, Nur nadal byłaby piękna.Czułem się winny,
ponieważ w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że takiej Nur nie będę potrafił naprawdę
kochać.

ROZDZIAŁ 17

Następnego ranka obudziłem się osłabiony, ale z jasną głową. Dokładnie wiedziałem, co
powinienem zrobić. To będzie bolesne, ale muszę iść do Robina i błagać go o przebaczenie.
Bez jego pomocy i ochrony nie będę miał szans na pomszczenie okrutnej krzywdy, jaką
Malbęte wyrządził mojej pięknej dziewczynie.W kwaterze kobiet nie było śladu Nur. Elise
powiedziała mi, że nocą zabrała cały swój dobytek i odeszła. Szkarłatny Will właśnie
odwiedził żonę i oboje cieszyli się, że minęła mi gorączka. Ja zaś, choć wyznaję to ze
wstydem, poczułem ulgę, dowiedziawszy się o ucieczce Nur. Nie miałem pojęcia, co
mógłbym jej powiedzieć. Obiecałem, że zawsze będę ją kochał i chronił, ale zdawałem sobie
sprawę, że nie jestem w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego. Tęskniłem za piękną
dziewczyną, z którą dzieliłem łoże przez kilka miesięcy – za pierwszą dziewczyną, której
oddałem kawałek mej duszy – a zarazem cieszyłem się, że zniknęła, kiedy przestała być
piękna.Nie wiem jak, ale Elise odgadła, co czuję. Może za sprawą kobiecej intuicji, a może
dzięki jej szczególnemu darowi.–Żal mi twej miłości, Alanie – rzekła. – Weszła oczyma, tak
jak przepowiedziałam, iuciekła tą samą drogą. Ale nie obwiniaj się, taka już uroda
mężczyzny. Nie potraficie kochaćcałym sercem, jak kobiety, lecz takimi uczynił was Bóg w
swej wielkiej mądrości.Stawiwszy się u Robina w jego nadmorskim pałacu, klęknąłem przed
nim na jedno kolano i wygłosiłem mowę, którą przygotowałem wcześniej. Gdy skończyłem,
zdałem sobie sprawę, że nie jestem nawet w połowie tak elokwentny, jak sądziłem, i nawet
nie w ćwierci tak szczery, jak powinienem. Błagałem mego pana, by wybaczył mi słowa,
które wykrzyczałem po ataku na karawanę, i zapewniłem go, że gdyby nie trawiąca mnie
gorączka, nigdy bym ich nie powiedział.–Bardzo w to wątpię – odparł Robin chłodno. –
Gorączka, nie gorączka, każde słowomówiłeś z przekonaniem. Podejrzewam, że chcesz, bym
pomógł ci zabić Ryszarda Malbęte'a,i dlatego klęczysz przede mną i błagasz mnie o
przebaczenie. Ale skoro chcesz, uznajmy, żebredziłeś w gorączce. Zapowiadam ci jednak,
jeśli jeszcze kiedykolwiek tak się do mnie odezwiesz – zdrowy czy w gorączce – każę cię
zachłostać na śmierć za bezczelność. A teraz odejdź i zacznij się pakować, jutro bowiem
ruszamy. Święta pielgrzymka – zakończył drwiącym głosem – wybiera się do
Jerozolimy.Chciałem wyjść, ale zatrzymał mnie gestem i dodał ciszej:–Alanie, naprawdę
bardzo mi przykro z powodu tego, co spotkało Nur.Nie odzywałem się, bo czułem, jak łzy
napływają mi do oczu.–Jeśli coś mogę zrobić… – Urwał, a po chwili westchnął i rzekł: –
Jakiś czas temumówiłeś, że chyba wiesz, kto próbuje mnie zabić. Czy teraz możesz mi
wyjawić, kogopodejrzewałeś?Podniosłem głowę i spojrzałem na Robina. Przeszywał mnie
wzrokiem, czekając, aż zdradzę, co wiem. Wzruszyłem ramionami i otarłem oczy.–Myślałem,
że to Szkarłatny Will i jego żona Elise – odparłem cicho.Robin zastanawiał się chwilę,
pocierając kciukiem brodę.–No tak – powiedział w końcu. – Znienawidził mnie za to, że
kazałem go wybatożyć i zdegradowałem. Wprawdzie zasłużył sobie na to, ale upokorzyłem
go na oczach jego ludzi, i to chyba był błąd. Will zawsze miał dostęp do mojej kwatery. A
Elise go kocha, dobrze zna trujące rośliny i węże. Tak, oni mogli próbować mnie zabić.–Ale
to nie byli oni – odparłem.Robin spojrzał na mnie, a w jego srebrnych oczach zaigrały groźne
ogniki.–Alanie, nie drwij sobie ze mnie. Ostrzegam cię.–To nie mógł być ani Will, ani Elise,
bo nazajutrz po zajęciu Akki w samo południe wzięli ślub – wyjaśniłem. – A właśnie tego
dnia ktoś próbował zrzucić ci na głowę kamienie. Zapytałem o godzinę ślubu Elise, a potem
ojca Simona, który odprawiał ceremonię. Kiedy cię zaatakowano, Will i Elise stali w nawie
kościoła w południowej części Akki, co może potwierdzić tuzin świadków. To na pewno nie
oni.–Rozumiem – rzekł Robin. – Ale nadal będziesz rozpytywał?Kiwnąłem głową.–Jeśli
wyjawisz mi imię winowajcy, wybaczę ci twe nieumiarkowane słowa i pomogęci zniszczyć
Malbęte'a, kiedy tylko zechcesz – obiecał.To była dobra propozycja, więc
przypieczętowaliśmy naszą umowę uściskiem dłoni. Wtedy zaś ze zdziwieniem
uświadomiłem sobie, że wciąż darzę Robina ciepłymi uczuciami, choć zobaczyłem, jakim
potrafi być chciwcem, bezbożnym mordercą i okrutnikiem.Armia zebrała się nazajutrz na tej
samej równinie pod Akką, gdzie dwa dni wcześniej Malbęte i jego żołdacy odebrali życie tylu
niewinnym ludziom. Do tego czasu przytoczono znad morza wielkie beczki piasku i zasypano
nim największe plamy krwi, lecz odór rzezi wisiał wciąż w powietrzu jak klątwa.Rankiem,
kiedy szedłem do stajni, wpadłem na Ambroise'a, mego krągłego przyjaciela z grupy
trubadurów. Wymieniliśmy uprzejmości i zapytałem go, czemu król podjął tak okrutną
decyzję, by zabić wszystkich saraceńskich jeńców. Wciąż byłem wstrząśnięty czynem mego
suwerena i przyznaję, że moja wiara w Ryszarda jako najszlachetniejszego rycerza całego
chrześcijaństwa nieco się nadwątliła.–Wiem, nie było to przyjemne, ale niestety konieczne –
odparł Ambroise. – Cobowiem Ryszard miał z nimi zrobić, jeśli nie zemścić się za
chrześcijańską krew przelanąprzez tych ludzi podczas oblężenia, za strzały wystrzelone w
stronę naszego obozu?–Mógł poczekać na wypłatę okupu – powiedziałem. – A potem ich
wypuścić. Saladynma opinię człeka, który dotrzymuje słowa, na pewno by zapłacił, gdyby
dać mu dość czasu.Nie sądzisz?–Och, Alanie, czasami jesteś taki naiwny. Owszem,
powiadają, że Saladyn toszlachetny człek, ale i żołnierz. Dopóki Ryszard trzymał jeńców, nie
mógł się ruszyć z Akki.Saladyn o tym wiedział i właśnie dlatego zwlekał z wypłatą okupu.
Tym samym Ryszard byłuwięziony przez więźniów. Nie mógł sobie pozwolić na ich
wypuszczenie, bo wzmocnilibyszeregi wroga, nie mógł też zabrać ich ze sobą w drogę do
Jerozolimy. Pomyśl, ilu ludzitrzeba by do pilnowania trzech tysięcy jeńców podczas długiego
marszu przez pylistąpustynię, ile prowiantu i wody, to byłyby ogromne koszty. Skoro zaś nie
mógł ich wypuścićani zabrać ze sobą, czekał, aż Saladyn ich wykupi. A kiedy stało się jasne,
że Saracen niezapłaci i nie rozstanie się z relikwią krzyża, Ryszard nie miał innego wyjścia,
niż zrobić to, cozrobił.Pokręciłem głową. Byłem pewien, że musiało być jakieś inne wyjście.–
Warto zauważyć jeszcze jedną, równie ważną rzecz – rzekł Ambroise. –
Zdobyliśmywprawdzie Akkę, nie jest to jednak ostatnia twierdza, która czeka nas na drodze
do ŚwiętegoMiasta. Są jeszcze Cezarea, Jaffa, Aszkelon… i wiele innych, nim dotrzemy do
Jerozolimy.Wszystkie te miasta pilnie obserwują, co robi Ryszard tu, w Akce. I czego się
dowiedziały?Że nasz król stosuje się do reguł wojennych: przyjmuje kapitulację i oszczędza
mieszkańcówmiast, póki pokonani dotrzymują warunkowej kapitulacji. Ale bez skrupułów
zabije każdego,kto stanie mu na drodze albo złamie zawartą z nim umowę. Te miasta
widziały, jak postąpiłRyszard, i jestem gotów się założyć, że po tym, co zrobił w Akce, o
wiele łatwiej będzie muzajmować kolejne twierdze.Wzdrygnąłem się lekko i dostałem gęsiej
skórki. Postępowanie króla Ryszarda do złudzenia przypominało bezwzględny stosunek
Robina do życia i śmierci.Później tego ranka zgłosiłem się do kawalerii Robina i czekałem na
rozkazy. Wpatrując się w brązowawy, pełny grudek piasek skrzypiący mi pod butami,
zastanawiałem się, czy przelana krew saraceńskich jeńców rzeczywiście ułatwi naszym
ludziom zdobycie innych miast. Wątpiłem w to – wszak gdybym bronił twierdzy i
wiedziałbym, że w razie kapitulacji Ryszard zapewne każe mnie stracić, walczyłbym tym
zacieklej. Ale co ja tam mogłem wiedzieć?Przed wymarszem na południe król Ryszard
podzielił armię na trzy wielkie dywizje, każda po około pięciu czy sześciu tysięcy ludzi. W
pierwszej dywizji szli doborowi rycerze króla, wśród nich sir Ryszard Malbęte, templariusze i
szpitalnicy oraz Bretonowie, rycerze z Anjou i Poitevins. W drugiej zgromadzono
kontyngenty angielskie i normańskie, które strzegły królewskiego proporca ze smokiem, oraz
Flamandowie pod wodzą Jamesa z Avesnes. W trzeciej dywizji jechali Francuzi i Włosi pod
dowództwem Hugona, księcia Burgundii, najwyższego rangą francuskiego szlachcica.
Mieliśmy trzymać się blisko wybrzeża, a naszym śladem miała podążać flota wioząca ciężki
ekwipunek i prowiant. Skoro więc prawej flanki strzegła flota, musieliśmy się troszczyć
jedynie o lewą. Nim wyruszyliśmy, Robin zgromadził swoich najwyższych dowódców i
oficerów, by wydać rozkazy.–Jedziemy w stronę Jaffy, portu leżącego najbliżej Jerozolimy,
osiemdziesiąt mil stąd–wyjaśnił, kiedy wszyscy zebrali się w półkolu. – To nie będzie łatwy
marsz. Aby zająćJerozolimę, musimy najpierw zdobyć Jaffę, a Saladyn, rzecz jasna, zamierza
nam w tymprzeszkodzić.Rozejrzał się, by się upewnić, że wszyscy uważnie słuchają.–Mamy
zająć miejsce na końcu drugiej dywizji. Jazda skupi się w środku, osłaniana zlewej i prawej
przez piechotę, łuczników i włóczników. Trzymamy się razem, zapamiętajcieto sobie.
Maruderzy wystawią się na ataki lekkiej jazdy Saladyna, jeśli zatem chcecie przeżyć,nie
odstawajcie od kolumny, jasne? Piechurzy mają chronić konnicę. W czasie marszudojdzie
zapewne do starcia z główną armią Saladyna, więc żeby go pobić, musimy dbać onaszą
ciężką jazdę. Powtarzam zatem: łucznicy i włócznicy stanowią zasłonę przed lekkąjazdą
wroga, mają za wszelką cenę chronić naszą ciężką kawalerię. Sir James de Brus dobrzezna
naszego wroga, więc warto posłuchać, co ma do powiedzenia. Sir Jamesie…Szkot skrzywił
się i odchrząknął.–Według naszych doniesień – rzekł – Saladyn ma do dyspozycji jakieś
dwadzieścia dotrzydziestu tysięcy ludzi, głównie lekkiej jazdy, ale także dwa tysiące
nubijskich rycerzy zEgiptu i kilka tysięcy wyśmienitych berberyjskich ciężkich jeźdźców – w
większościwyposażonych we włócznie. Liczebnie jego armia góruje nad naszą, ale jeśli
chodzi o trzon –lekką jazdę turecką – siły Saladyna są słabsze niż nasza jazda. Są szybcy,
znacznie szybsi odnas, ale lekko uzbrojeni. Używają krótkich łuków, z których można
strzelać z końskiegogrzbietu. Mają też zakrzywione miecze, czyli bułaty, lekkie włócznie i
maczugi. W starciujeden na jednego nasz rycerz zawsze będzie górą, ale oni nie walczą w ten
sposób. Nie stajądo walki z pojedynczymi rycerzami.Ktoś mruknął „tchórzliwe śmierdziele”,
a sir James przerwał i obrzucił uczestników narady twardym spojrzeniem.–Ci ludzie nie są
tchórzami – zapewnił. – Ich taktyka – podkreślił to słowo – polega natym, by zbliżyć się do
wroga, zabić z łuków jak najwięcej ludzi i oddalić się, nim ktokolwiekzdąży nawiązać walkę.
W ten sposób wróg ponosi straty, a oni nie. To nie tchórzostwo, tylkozdrowy rozsądek. Ale
wobec chrześcijańskich rycerzy mają też inną taktykę: nękać wrogastrzałami, by
sprowokować natarcie. Kiedy nasi rycerze atakują, Turcy rozpraszają się wewszystkie strony i
nagle nasza ciężka jazda gubi cel. To tak, jakby próbować zabić ciosempięści chmarę much.
Nasi rycerze rozdzielają się, siła natarcia się rozprasza, a wtedypojedynczych rycerzy
rozrzuconych na dużym terenie otacza po dziesięciu lżejszych,szybszych jeźdźców.Robin
znów zabrał głos.–Zatem nie atakujemy ich – zdecydował. – Nasza kawaleria nie zaatakuje,
dopóki niebędziemy pewni, że możemy zadać mocny cios i rozbić ich główną siłę. Kiedy oni
zaatakują,piechota musi wziąć ich na siebie. Łucznicy oczywiście będą strzelać z oddali, ale
włócznicymuszą trzymać się twardo i jakoś to wytrzymać.Robin uśmiechnął się chłodno i
dodał.–Ale mam też dobre wieści dla piechoty. Zostaną podzieleni na dwie kompanie,
nazmianę broniące kawalerii od lewej flanki, tej bliższej wroga. Gdy jedna kompania
będzieosłaniać jazdę, druga znajdzie się między jazdą a morzem, gdzie praktycznie nic im nie
grozi.Następnego dnia zamienią się miejscami. Każdy szczęściarz, który zostanie ranny,
będziemógł popłynąć dalej jednym z naszych wygodnych statków.Zebrani wybuchnęli
śmiechem, bardziej żeby odreagować napięcie niż rozbawieni dowcipem.–Czy wszystko
jasne? – zapytał Robin. – Jeśli tak…–A co jeśli nas zaatakują bezpośrednio? Wtedy chyba
możemy się na nich rzucić -zapytał niezbyt lotny weteran jazdy Mick.Robin westchnął.–
Często będą udawać atak – odparł – ale ty jako jeździec masz za zadanie po prostu
maszerować na południe aż do Jaffy i nic więcej, postaraj się to zrozumieć, Mick. Wróg chce,
żebyś go zaatakował, bo jest szybszy od ciebie i nie możesz go dogonić. Taki atak rozbije
nasze formacje, a kiedy się rozproszymy, będziemy zdani na łaskę wroga. Więc co robimy,
Mick?–Będziemy maszerować na południe aż do Jaffy i nic więcej – powtórzył Mick, nieco
zakłopotany.Zebrani znów wybuchnęli śmiechem i z ulgą zauważyłem, że Mick też się
roześmiał.–Brawo, chłopie – pochwalił go Robin.To był doprawdy imponujący widok – armia
chrześcijan wyszła z Akki niczym gigantyczny błyszczący wąż, długi prawie na milę.
Wszędzie powiewały proporce, trąbiły clariony, gorące słońce połyskiwało w tysiącach
kolczug, tarcz, sprzączek i grotów włóczni. Zostawiliśmy w twierdzy mocny garnizon,
większość kobiet, które przygarnęliśmy w czasie podróży, w tym nową żonę Ryszarda,
królową Berengarię, i jej siostrę, królową Joannę, oraz blisko trzy tysiące chorych i rannych.
Zastanawiałem się, co się stało z Nur, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę i czy tego chcę. W
końcu jednak odpędziłem te myśli, nie była to wszak pora na użalanie się nad
sobą.Pierwszego dnia król Ryszard, odziany w najlepszą zbroję, ze złotą koroną nasadzoną na
stożkowaty stalowy hełm, jeździł wzdłuż kolumny w towarzystwie swych rycerzy, nakazując
dowódcom pilnować ścisłego szyku w kompaniach i nie zostawać z tyłu. Wręcz kipiał
energią, zapewne szczęśliwy, że wreszcie ruszyliśmy w stronę naszego celu. Jego mocny głos
słychać było w całej kolumnie mimo niezwykłego tumultu blisko osiemnastu tysięcy
żołnierzy.Nam wyznaczono miejsce z tyłu drugiej dywizji. Ja znalazłem się w podwójnej
kolumnie wśród osiemdziesięciu dwóch jeźdźców, którzy nam jeszcze zostali, a na jej czele
jechali Robin i sir James de Brus. Tak jak inni, miałem tarczę i włócznię, a także hełm,
kolczugę do kolan, pod nią zaś tunikę, mimo żaru lejącego się z nieba. Nękały nas ogromne
chmary much, które brzęczały, pojąc się naszym potem. Cały czas klepaliśmy się po karkach i
twarzach, oganiając się od nich. Z boku musieliśmy wyglądać jak armia szaleńców,
którzymachają rękami i pocą się, brnąc naprzód w ostrym porannym słońcu.Z lewej osłaniała
nas kompania Małego Johna złożona z łuczników i włóczników. Po prawej, od strony morza,
za drugą kolumną jeźdźców, maszerowali ludzie Owaina. Mieliśmy stu sześćdziesięciu jeden
łuczników zdolnych do służby i osiemdziesięciu pięciu włóczników. Wiedziałem to, bo Robin
kazał mi wszystkich dokładnie policzyć przed wyjazdem. Część naszych ludzi zmarła w
drodze do Zamorza, inni zginęli podczas oblężenia Akki, a niektórych złożyła gorączka i
trzeba było zostawić ich w twierdzy. Nadal jednak stanowiliśmy groźną siłę. Łucznicy i
włócznicy zostali podzieleni na dwie kompanie; jedną dowodził Owain, a drugą Mały John.
W razie ataku włócznicy mieli stworzyć mur z tarcz i nie ustępować, a łucznicy zza ich
pleców mieli strzelać do wroga. My, jeźdźcy, mieliśmy nie podejmować żadnego ataku,
chyba że okaże się to absolutnie niezbędne. Jak wytłumaczył nam Robin, naszym zadaniem
było maszerować do Jaffy, nic więcej – no i trzymać się razem.Za nami szły nieliczne
oddziały wojowniczych Flamandów, a dalej francuscy rycerze z trzeciej dywizji. Stanowili
tylną straż, mieli też strzec naszego taboru – czterdziestu wyładowanych po brzegi wozów
ciągniętych przez woły, kilku rzędów jucznych koni i trzech tuzinów mułów. Większość
bagażu wiozły galery, które widać było z gościńca, płynęły bowiem równo z nami po
spokojnym granatowym morzu. Wiosła to zanurzały się w wodę, to błyszczały w słońcu jak
makrele złapane w sieci.Jeszcze przed południem stało się jasne, że kolumna ma problemy z
utrzymaniem zwartego szyku. Luka między naszą drugą dywizją a Francuzami zdawała się
rosnąć z każdym krokiem. Nie chcieliśmy zwalniać, bo to by oznaczało utratę kontaktu z
rycerzami z Normandii, którzy szli przed nami. Trzymaliśmy się więc naszego tempa, a
przestrzeń między nami a Francuzami zwiększała się coraz bardziej. W pewnej chwili obok
nas przejechał król, a za nim grupka wyraźnie zmęczonych upałem rycerzy przybocznych.
Usłyszałem, jak Ryszard krzyczy gniewnie na francuskiego dowódcę, Hugona, dając mu
niedwuznacznie do zrozumienia, by trzymał się szyku. Nie dosłyszałem odpowiedzi księcia
Burgundii, ale królewskie kazanie chyba nie zrobiło na nim wrażenia, bo odległość między
dwiema dywizjami kolumny wciąż rosła. W południe, ujechawszy nie więcej niż pięć mil,
zatrzymaliśmy się na popas, aby coś zjeść i napić się wody z bukłaków. To wtedy po raz
pierwszy zauważyłem zwiadowców wroga.Szczytem niewielkiej diuny oddalonej o jakieś
trzysta jardów jechał szereg tureckich jeźdźców na niskich i drobnych konikach. Głowy mieli
spowite czarnymi turbanami, spod których wychylały się korony stalowych hełmów z ostrymi
czubkami, a ze skórzanych sakiew za siodłami wystawały krótkie łuki. Wyglądali groźnie, ich
smagłe brodate twarze aż pałałypragnieniem przelania krwi chrześcijan. Mimo upału
zadrżałem.Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, nieprzyjacielscy jeźdźcy podążyli za nami.
Jechali stępa, tak jak my, i nie zbliżali się. Od czasu do czasu jeden konny odrywał się od
kolumny i pędził galopem na północy wschód, by zdać raport głównym siłom saraceńskiej
armii, które kryły się gdzieś w górach. Wczesnym popołudniem linia saraceńskich
zwiadowców znacznie zgęstniała; zamiast pojedynczego szeregu koni widać było kolumnę
szeroką na trzy czy cztery wierzchowce. Widziałem, jak dołączają do niej kolejni jeźdźcy.
Zerknąłem przez ramię – luka między naszą dywizją a pierwszym szeregiem francuskiej
jazdy urosła jeszcze bardziej. Dzieliło nas już dobre ćwierć mili pustkowia.–Może
powinniśmy się zatrzymać i zaczekać na Francuzów? – spytałem Robina.Wiedziałem, co
odpowie, jeszcze nim skończyłem mówić.–Mamy rozkazy – odparł krótko.Odwróciłem się w
siodle i ponownie spojrzałem do tyłu. Trzecia dywizja składała się z nieco ponad tysiąca
konnych, głównie Francuzów, ale było tam również kilkuset znamienitych włoskich rycerzy z
Pizy, Rawenny i Werony. Towarzyszyło im ponad pięć tysięcy włóczników, łuczników i
piechurów, a także służący, poganiacze mułów, woźnice i najrozmaitsi pomocnicy. Wbrew
wyraźnemu rozkazowi króla Ryszarda najwyraźniej zabrali ze sobą wszystkie swoje kobiety.
Na czele dywizji, w dwóch szeregach, jechało pięciuset francuskich rycerzy. Wyglądali
imponująco w jaskrawych płaszczach, pod wesoło łopoczącymi proporcami. Za nimi
znajdowały się wozy zaprzężone w woły i kolumny mułów, strzeżone z obu stron przez
rosłych włóczników w skórzanych zbrojach oraz znakomitych włoskich łuczników, którzy
maszerowali, śpiewając. Za taborem podążały kolejne dwa rzędy rycerzy. To był dobry szyk,
umożliwiający obronę zapasów na wozach, a raczej byłby dobry, gdyby nie powiększająca się
luka między trzecią dywizją a resztą armii. Miałem wrażenie, że nikomu się nie spieszy, ale
głównym problemem były chyba wozy zaprzężone w woły, które jechały zdecydowanie za
wolno. W rezultacie rycerze na przodzie musieli stale ściągać lejce i czekać, aż ciężkie wozy
ich dogonią. Ilekroć zaś to robili, odległość między naszymi kolumnami rosła.–Alanie –
odezwał się Robin – jedź do króla i powiedz mu, co się dzieje. Powiedz, żezostawimy
Francuzów z tyłu, jeśli nie spowolnimy marszu. Jedź, co koń wyskoczy. Niepodobają mi się
ci saraceńscy jeźdźcy.Przejechałem między dwoma łucznikami Małego Johna i spiąłem
Ducha ostrogami. Galopując wzdłuż kolumny, spojrzałem na wschód i od razu pojąłem, co
tak niepokoiło mego pana. Rzeka jeźdźców – setki, może nawet tysiące – wylewała się na
nadmorską równinęmniej więcej na wysokości ludzi Robina, ale zmierzali w kierunku
przerwy w kolumnie. Gdyby udało im się wbić w tę lukę, będą mogli otoczyć tabory i wyciąć
wszystkich w pień. Pochyliłem głowę i pognałem Ducha w stronę królewskiego proporca,
smaganego wiatrem złoto-czerwonego sztandaru, który miałem pół mili przed sobą. Już po
kilku chwilach, bez tchu, spocony jak niewolnik, wołałem do królewskich rycerzy, by mnie
przepuścili. I oto wreszcie stanąłem przed Ryszardem. Wyglądał jakby starzej niż wtedy,
kiedy ostatnio widziałem go z tak bliska, i sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. A ja
niosłem mu kolejne zmartwienie.–Pozdrowienia od hrabiego Locksley, najjaśniejszy panie.
Hrabia donosi, że Francuzi i tabory nie nadążają i musimy zwolnić tempo, by ich nie stracić.
Wygląda na to, że wielka grupa saraceńskiej jazdy zamierza się wbić między nas a trzecią
dywizję.–Na Boga, to niedobrze! – wykrzyknął Ryszard. – William, Roger, Hugo, za mną.
Reszta pilnuje, żeby kolumna jechała dalej. Blondasku – uśmiechnąłem się, słysząc, że król
użył przezwiska, które dla mnie wymyślił – ilu kawalerzystów ma Locksley? O ile pamiętam,
niespełna setkę? – Przytaknąłem. – Dobrze więc, chodźmy zobaczyć, czy się do czegoś
nadają.Kiedy cofaliśmy się do trzeciej dywizji z królem i jego rycerzami, ujrzałem, że jest już
za późno. Trzystu czy czterystu Saracenów galopowało w luźnym szyku prosto na rycerzy
jadących na przodzie francuskiej dywizji. Jeźdźcy puścili wodze, sięgnęli po swoje krótkie
łuki i napięli je sprawnie, w ogóle nie zwalniając. Patrzyliśmy, jak puszczają cięciwy i
chmura strzał mknie wysoko, po czym spadła na tarcze i kolczugi rycerzy. Nie zwalniając ani
na chwilę, Saraceni wydobyli kolejne strzały z kołczanów przy siodłach, napięli łuki i strzelili
ponownie. I tak raz za razem. Byłem zdumiony, bo strzelali szybciej niż nasi łucznicy z
Sherwood, i to z grzbietów galopujących koni! Zdawało się, że lada chwila wpadną na
francuskich rycerzy, którzy opuścili włócznie i jechali truchtem gotowi na starcie. Ale
saraceńscy jeźdźcy nagle skręcili i przemknęli wzdłuż czoła dywizji, wypuszczając następny
grad strzał, które z bliska trafiały w ludzi i konie. Potem ruszyli w stronę, z której przyjechali,
i odwrócili się w siodłach, by poczęstować Francuzów pożegnalną serią z krótkich łuków. To
był niezwykły pokaz. Wątpiłem, czy ktokolwiek z naszej armii dorównałby ich
umiejętnościom. Kiedy odjechali, zauważyłem coś dziwnego: wprawdzie wielu Francuzów
zostało trafionych – niektórym z kolczugi wystawały nawet trzy czy cztery strzały – lecz
zaledwie kilku spadło z siodeł, o wiele za mało jak na liczbę strzał, jakie w nich posłano.
Nagle zrozumiałem. Strzały padały gęsto i szybko, ale nie miały dość siły, by przebić zbroję,
chyba że jeździec strzelał naprawdę z bliska. Krótkie łuki Saracenów były znacznie mniej
skuteczne od naszych. Strzała wypuszczona z długiego łuku potrafiła przebić zachodzące
nasiebie kółka kolczugi, miękką podściółkę pod nią i wejść głęboko w ciało rycerza.Król był
już bardzo blisko ludzi Robina, lecz od trzeciej dywizji dzieliło go jeszcze dobre pół mili,
kiedy usłyszałem ryk, jaki wydali z siebie Francuzi, spinając ostrogami wierzchowce i
rzucając się w pogoń za uciekającą saraceńską jazdą.–Stać, głupcy, stać! – krzyknął
Ryszard.Zatrzymaliśmy się, ciężko dysząc, obok Robina i jego piechurów i patrzyliśmy, jak
pięciuset najlepszych rycerzy Francji pędzi na swych rumakach przez równinę. Potężne konie
ścigały skoczne kucyki, które umykały na wschód po spękanej ziemi porośniętej krzewami.
Rycerze galopowali w zwartym szyku, ale gdy dotarli do spękanej ziemi, podzielili się na
grupki po dwóch czy trzech i uganiali się za Saracenami niczym teriery wpuszczone do
stodoły pełnej szczurów. Co gorsza, kiedy tylko rzucili się do ataku, inna, mniejsza grupa
Saracenów – jakichś dwustu jeźdźców – wychynęła zza wzgórza i ruszyła prosto na
niestrzeżony teraz tabor. Z oszałamiającą prędkością wpadli w grupkę kuszników, którzy
zebrali się pospiesznie, by ich powstrzymać. Ścięli kuszników bułatami i stratowali
piechurów, a potem zaczęli wyrzynać bezbronnych woźniców. Pochylając się nisko w
siodłach, zabijali też ciągnące wozy woły. W ciągu kilku chwil cały tabor stanął w miejscu.
Francuscy rycerze stanowiący tylną straż trzeciej dywizji byli za daleko, żeby pomóc. A choć
garstka pieszych zbrojnych i włóczników dzielnie walczyła w obronie taboru, w żaden sposób
nie mogli równać się z szybkimi jeźdźcami. Na naszych oczach Saraceni wycięli piechurów w
pień, siekąc ich po twarzach i odcinając zakrzywionymi mieczami ręce, którymi ci zasłaniali
sobie oczy, a potem zaczęli plądrować tabor. To było istne piekło. Piechurzy zataczali się, cali
zakrwawieni, woły ryczały z bólu, a woźnice próbowali chować się pod ciężkie wozy, by
uniknąć tureckich bułatów. Saraceni zaś, teraz niezatrzymywani przez nikogo, brali z wozów,
co tylko im się spodobało – żywność, odzież, ekwipunek – po czym oddalali się truchtem z
łupem zwisającym z siodła.My wszakże nie staliśmy bezczynnie. Jeźdźcy Robina,
osiemdziesięciu twardych, dobrze wyszkolonych wojowników, zawrócili i stanęli w dwóch
rzędach z uniesionymi włóczniami, a na komendę króla „Naprzód!” popędzili w stronę
krwawego chaosu, w który zmieniła się francuska dywizja.Prowadzeni przez sir Jamesa
jechali równo jak pod sznurek. Na jego rozkaz włócznie pierwszego szeregu opadły i
czterdziestu jeźdźców ruszyło jeden przy drugim. Pierwszy rząd dotarł do taboru w ciągu
kilku chwil i runął na garstkę Saracenów, którzy byli albo wyjątkowo chciwi, albo po prostu
nie zdążyli uciec. Wkrótce dołączył drugi rząd naszej jazdy. Sir James de Brus poświęcił całe
tygodnie na szkolenie, ale teraz widać było, że nie napróżno. Szeregi odzianych w kolczugi
jeźdźców parły przed siebie jak grabie sunące po długiej trawie. Włócznie wbijały się głęboko
w ciała przeciwników i zrzucały ich zwłoki z siodeł na ziemię. Ale nadzialiśmy na nasze ostre
lance tylko kilka tuzinów Saracenów. Większość dostrzegła, że się zbliżamy, i teraz uciekała
na wschód. Pędząc, co koń wyskoczy, raz po raz oglądali się na nas.Goniliśmy ich tylko przez
kilkaset jardów od zniszczonego pierwszego taboru. Rozniósłszy na włóczniach, ilu się dało,
zatrzymaliśmy się i wróciliśmy do dywizji. Ja nikogo nie zabiłem. Prawdę mówiąc, nie
zbliżyłem się nawet na dwadzieścia stóp do jakiegokolwiek Saracena. Byłem jednak
zadowolony, bo odpędziliśmy wroga i szybko przywróciliśmy porządek w taborze.–Nieźle,
Locksley – krzyknął król do Robina. – Całkiem nieźle.Mój pan pokłonił się w siodle swemu
suwerenowi i wydawało mi się, że dostrzegłem na jego twarzy mgnienie ulgi, szybkie jak
letnia burza.–Blondasku! – Ryszard zwrócił się do mnie.–Tak, panie?–Wracaj na czoło
kolumny i powiedz Gwidonowi de Lusignan… och przepraszam,poproś uprzejmie króla
Jerozolimy, by zatrzymał marsz. Rozbijemy tu obóz i jakośspróbujemy dojść z tym
wszystkim do ładu. Pędź, a żywo.Popędziłem więc.Francuscy rycerze wrócili do obozu
późnym popołudniem, w pojedynkę i dwójkami, wyczerpani, spragnieni, na ledwo
człapiących, spienionych koniach. Ich atak nie zaszkodził wrogowi – nie zdołali nikogo wziąć
na lance – za to sami w pojedynczych potyczkach stracili połowę ludzi. Kiedy się rozproszyli
na nieznanym terenie, natychmiast otoczyły ich roje Saracenów, którzy wyrośli jakby spod
ziemi. Sprytni wrogowie strzelali przede wszystkim w konie, a spieszonych rycerzy albo brali
do niewoli, albo zabijali na miejscu. Do obozu wróciła nie więcej niż setka Francuzów, którzy
przed kilkoma godzinami tak śmiało ruszyli do ataku. A wielu z tych, którzy zdołali ujść z
życiem, otrzymało tak ciężkie rany, że rychło czekało ich spotkanie z Najwyższym.Wszystko
to opowiedział mi Szkarłatny Will, obserwował bowiem francuskich rycerzy, którym udało
się wrócić, i potem rozmawiał z ich służącymi. Will dobrze się sprawił w naszym krótkim
natarciu na Saracenów plądrujących tabor. Jednego zabił, trafiając go prosto w pierś. Saracen
próbował uciec z dwoma worami ziarna, które były tak ciężkie, że mocno spowolniły jego
konia. Will z ożywieniem opowiedział mi o swoim „chwalebnymciosie dla Chrystusa”, a ja
pogratulowałem mu z całego serca. Sam nie mogłem uwierzyć, że jeszcze niedawno
podejrzewałem go, iż chciał zabić Robina. Patrząc w jego szczerą twarz z radosnym
szczerbatym uśmiechem, kiedy po raz kolejny opisywał ów chwalebny cios, zrozumiałem, że
to prawdziwy przyjaciel i dobry towarzysz w tym dalekim, wrogim kraju. Natomiast na myśl
o Anglii ogarnęło mnie przygnębienie. Tęskniłem za chłodnym powietrzem Yorkshire,
tęskniłem za Kirkton i chciałem znów zobaczyć moich przyjaciół: brata Tucka, Marie-Anne i
słodką Goody. Przez krótką samolubną chwilę pragnąłem znów być w domu.Następny dzień
spędziliśmy w miejscu, gdzie poprzedniego wieczoru rozbiliśmy obóz, zaledwie o ćwierć dnia
drogi od Akki. Wrogowie nie pojawili się, jeśli nie liczyć kilku samotnych zwiadowców na
horyzoncie. Król postanowił zmienić szyk dywizji, zawstydzając Francuzów. Zdecydował, że
od tej pory taboru będą strzegli na zmianę rycerze szpitalnicy i templariusze. Ochrona taboru
była najbardziej niebezpiecznym i tym samym najbardziej honorowym zadaniem, a Ryszard
zwolnił Francuzów z tego obowiązku. Był to oczywisty policzek wymierzony Hugonowi
Burgundzkiemu, ale król, wściekły, że nie posłuchano jego rozkazu już pierwszego dnia
marszu, chciał upokorzyć księcia.Król uznał też, że podczas letnich upałów – zbliżał się
koniec sierpnia – nie możemy iść w środku dnia, bo to zbyt męczące. Zarządził, że będziemy
wstawać ciemną nocą, aby być gotowi do wymarszu tuż przed świtem. Tak też się stało.
Budziliśmy się, kiedy jeszcze świecił księżyc, po omacku siodłaliśmy konie, w ciemności
zajmowaliśmy swoje pozycje i ruszaliśmy, gdy tylko pierwsze promienie jutrzenki pojawiały
się na wschodniej części nieba nad górami. Każdego dnia tuż przed południem
zatrzymywaliśmy się i rozbijaliśmy obóz. Karmiliśmy i poiliśmy konie, posilaliśmy się, a
potem padaliśmy wyczerpani w każdym skrawku cienia, by przespać całe popołudnie i
wieczór.Wprawdzie podróżowaliśmy tylko rankiem, ale i tak był to bardzo trudny marsz.
Największym problemem nie była dla mnie kolczuga – choć tych sto funtów metalu ciążyło
jak diabli – lecz gruby filcowy strój, który musiałem nosić jako podściółkę pod kolczugę i
ochronę przed strzałami Saracenów Było w nim nieznośnie gorąco, nie ośmieliłem się jednak
go zdjąć w drodze, bo niebezpieczeństwo czyhało na nas stale.Ataki na różne części kolumny
zdarzały się niemal codziennie. Takie uciążliwe napady w miejscach, gdzie wróg wyczuwał
słaby punkt. Dwie setki Saracenów pędziły na nas jak wiatr, mijały linię piechurów, strzelały
obficie w nasze szeregi, po czym zawracały, strzelając nawet w czasie ucieczki. Było to
bardziej upokarzające niż groźne, zwłaszcza dla zbrojnych jadących konno.Jeśli nie zostały
wystrzelone z bliska, strzały Saracenów nie były w stanie przebić naszych kolczug i
filcowych kaftanów. Zatrzymywały się na metalowych kółkach, więc po dłuższym ataku
jazdy wyglądaliśmy jak jeże. Trafienie bolało nie bardziej niż uderzenie ręką, lecz każdemu
uderzeniu broni o ciało, choćby nieszkodliwemu, zawsze towarzyszy strach. W największym
niebezpieczeństwie byli łucznicy, toteż zbudowali sobie prowizoryczne tarcze ze starych
wiklinowych koszyków albo pustych drewnianych skrzynek i nakładali na siebie tyle
kaftanów, ile mogli znieść w tym żarze. Całkowicie bezbronne wobec strzał były konie,
dzielne zwierzęta okryte jedynie płóciennymi derkami. Choć strzały wbijały im się w ciała
tylko na pół dłoni, niczym igły, lecz kilka takich bolesnych igieł potrafiło doprowadzić konia
do szału i parę wierzchowców znarowiło się w trakcie marszu, tratując naszych ludzi. Kopały
i gryzły, jakby w nie wstąpił szatan, dopóki jakiś dzielny rycerz nie zakończył ich męczarni
mieczem czy strzałem z kuszy.Wojska Robina radziły sobie lepiej niż pozostali. Saraceni
szybko przekonali się, że ilekroć zbliżają się do naszych szeregów i wspaniałego proporca z
głową wilka, pod którym szliśmy, tracą dziesiątki własnych ludzi od trafień naszych
łuczników. Dlatego też w ciągu dziesięciu dni marszu przez spieczoną słońcem ziemię
zaatakowali nas tylko dwa razy.Minęliśmy Cezareę, zrównaną z ziemią przez Saladyna. Nie
zatrzymaliśmy się nawet na popas przy tym niegdyś wspaniałym biblijnym mieście. Na
szczęście nie brakowało nam prowiantu, chociaż nasz tabor atakowano niemal codziennie.
Wczesnym wieczorem jedzenie, a czasami beczki słodkiej wody i piwa sprowadzaliśmy na
brzeg z naszych galer. Jadaliśmy całkiem dobrze. Pewnego wieczoru król zaprosił mnie i
kilku innych trubadurów do swego ogniska, byśmy pośpiewali, ale choć udawaliśmy radość,
raczyliśmy się jego winem i wspólnie układaliśmy strofy, posiłek nie był dla mnie
najprzyjemniejszy. Przy ognisku siedział bowiem Ryszard Malbęte i przez cały czas patrzył
na mnie zza ognia swoimi lisimi rozbieganymi oczkami, nic nie mówiąc. Wydawało mi się,
że widzę nad jego ramieniem okaleczoną twarz Nur, i nie byłem w stanie tworzyć strof.
Podczas jednego z ataków król dostał włócznią w bok. Nie była to poważna rana, ale bolesna,
kiedy ruszał się zbyt szybko. Nie był też w najlepszej formie jako muzyk. Poza tym jakoś nie
wypadało śpiewać dowcipnych fraszek o damach i ich wyrafinowanych miłosnych gierkach
pośrodku pustyni, gdy nocną ciszę przerywały okrzyki rannych, a gdzieś w ciemności czaiła
się potężna pogańska armia, która rankiem znowu będzie próbowała przerzedzić nasze
szeregi.Pewnego wieczoru przyszedł do mnie William z wiadomością od Robina. Choć
oficjalnie się pogodziliśmy, mój pan trzymał mnie na dystans od czasu napadu na karawanę.
A ja wcale nie byłem z tego powodu nieszczęśliwy.–Hrabia chce, p-p-panie, żebyś jak
najszybciej przyszedł do jego n-n-namiotu –oznajmił chłopak.Poszedłem, nie zwlekając.
Robin siedział w swoim namiocie na pustej skrzyni z wyciągniętym mieczem w dłoni.–O co
chodzi, panie? – zapytałem.Wskazał głową łóżko, prostą pryczę z pledem z szorstkiej wełny.–
Podnieś pled – rzekł. – Ostrożnie, choć tym razem to nie wąż – dodał.Ciarki przeszły mi po
plecach. Bardzo powoli podniosłem wełniane nakrycie. A potem cofnąłem się z
obrzydzeniem: pośrodku pryczy leżała wielka cętkowana włochata kula wielkości pięści,
która bardzo powoli poruszyła jedną z wielu błyszczących nóg.–Co to jest? – zapytał Robin.
Starał się mówić spokojnie, bez emocji. Takim głosem mówił, gdy był wzburzony, lecz chciał
to ukryć.–Wygląda na pająka, ale nigdy nie widziałem takiego wielkiego – odparłem. –
Reuben by wiedział.Nagle Robin wstał, podniósł miecz i jednym płynnym ruchem rozpłatał
włochatą bestię przez środek, rozcinając też na dwoje płótno pryczy. Nogi zwierzęcia
nadzianego na ostrze poruszyły się, a ja, walcząc z obrzydzeniem, patrzyłem, jak ze
śmiertelnej rany wycieka żółta maź.Wezwano Reubena, który przykuśtykał do namiotu o
kulach. Wyglądało na to, że złamana noga zrasta się dobrze i konna eskapada tego dnia, kiedy
napadliśmy na karawanę z olibanum, w niczym mu nie zaszkodziła.–To tarantula – oznajmił.
– Potrafi ukąsić mocno, ale nie śmiertelnie. Była w twoimłóżku? Znowu? – Reuben nie
potrafił ukryć zdumienia.Robin odprawił nas gestem dłoni i powiedział, że chce wreszcie
zasnąć. Ale przed jego namiotem Reuben mnie zatrzymał. Wziął mnie pod rękę i odprowadził
kawałek dalej, aby nie było nas słychać.–Widzę, że poróżniliście się z Robinem – zaczął.
Mruknąłem coś niewyraźnie wodpowiedzi. – Owszem, to twardy człek i potrafi być
bezwzględny, ale musisz zrozumieć jegosytuację. Dźwiga na barkach odpowiedzialność za
życie wielu ludzi – swoich żołnierzy, żonyMarie-Anne, małego syna, twoje, a nawet moje.
Wszyscy bowiem przynależymy do Robina.Robi to, co robi, często nawet straszne rzeczy, by
nas wszystkich chronić.Nic nie powiedziałem. Znałem dobrze filozofię Robina – zrobiłby
wszystko, aby chronić członków swojej familii, przyjaciół, ukochane osoby i wszystkich,
którzy mu służyli. Ale każdy spoza tego szczęśliwego kręgu był dla niego nikim; wrogów,
obcych, nawettowarzyszy z krucjaty nie traktował jak ludzi. Był gotów ich wykorzystywać,
okłamywać, nabierać, ignorować, a nawet zabijać, jeśli tylko mógł coś na tym zyskać.–Jestem
Żydem – ciągnął Reuben. – Wiem, co to znaczy rodzina, co znaczy bronićswoich bliskich.
Wiem, dlaczego Robin robi to, co robi, i potrafię to uszanować. To wielkiczłowiek, naprawdę,
i właśnie dlatego… – przerwał na chwilę – właśnie dlatego, jeśli wiesz,kto z naszego obozu
źle życzy Robinowi i podstępnie dybie na jego życie, powiedz mi tonatychmiast.Patrzył na
mnie ciemnymi jak noc oczami i czekał, aż się odezwę. Zastanawiałem się, czy gdyby
wiedział, że Robin zostawił w Yorku jego córkę na pewną śmierć, zmieniłby opinię o tym
„wielkim człowieku”. Uznałem, że chyba jednak nie. Mimo to coś mnie powstrzymało przed
wyjawieniem Reubenowi prawdy o śmierci Ruth. Zamiast tego powiedziałem wolno i
wyraźnie:–Nie mam pojęcia, kto życzy śmierci Robinowi.Kłamałem. Byłem prawie pewny,
że wiem, kto jest winowajcą. Nie wiedziałem tylko, czemu chce zabić mojego pana. I jakaś
część mej duszy nie była pewna, czy chcę go od tego powstrzymać.

ROZDZIAŁ 18

Saladyn dobrze wybrał pole bitwy: szeroka, lekko wznosząca się równina porośnięta krótką,
sprężystą darnią wyglądała, jakby sam Bóg zaprojektował ją do konnych potyczek. Rzecz
jasna Saraceni zajęli pozycje po stronie wyższej, dalej od morza. Kiedy minęliśmy gęsto
zalesione tereny na północy i wyjechaliśmy na szeroką równinę Arsuf, jak zwano to miejsce,
zobaczyłem całą saraceńską armię zebraną naprzeciw nas – wielka czarno-brązowo-biała
plama ciągnęła się niemal na milę. Trudno było nie zdumieć się ich liczebnością. Turecka
jazda na małych, chudych konikach stała szereg za szeregiem. Zielono-czarne sztandary
powiewały im nad głowami, zbroje lśniły w czystym powietrzu. Tysiące wojowników w
równych rzędach z łukami w futerałach przy siodłach. Konie pospuszczały łby i szczypały
trawę. Pośrodku stał oddział dosiadający wielkich berberyjskich rumaków. Jeźdźcy mieli
głowy owinięte białą tkaniną chroniącą przed upałem, a w rękach trzymali długie ostre
włócznie lśniące w porannym słońcu. Tu i ówdzie widać było regimenty piechoty z długimi
mieczami i małymi okrągłymi tarczami. Byli to półnadzy ciemnoskórzy mężczyźni, jak mi
powiedziano, z dalekiego południa Egiptu. Wysocy, dobrze umięśnieni, o twarzach i skórze
barwy starego dębu i bielusieńkich zębach. Powiadano, że jednym skokiem potrafią
przesadzić konia, że nie czują bólu i piją krew wrogów z kielichów zrobionych z
czaszek.Zwiadowcy donieśli nam o saraceńskiej armii, jeszcze zanim wyjechaliśmy z lasu,
więc Ryszard wydał jasne rozkazy. Mieliśmy trzymać się razem – wszystkie dywizje tak
blisko siebie, że jabłko rzucone w środek nie miało prawa paść na ziemię – i czekać, aż nas
zaatakują. Mieliśmy trzymać się blisko i bez względu na poczynania wroga nie atakować,
dopóki on nie da sygnału. Król powtórzył wielokrotnie, żebyśmy przetrwali ich atak, póki nie
nadejdzie właściwy czas, a wtedy na znak od niego – dwa dźwięki trąbki z pierwszej dywizji,
dwa z drugiej i dwa z trzeciej – sami rzucimy się do ataku. Robin wydał naszym łucznikom
dodatkowe strzały, jedne z ostatnich, które przywieźliśmy z Anglii, po czym upewnił się, że
wszyscy zrozumieli rozkazy króla.Kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu w ten wczesny wrześniowy
poranek, Ryszard jechał naczele ze swoimi przybocznymi i dwiema setkami odzianych na
biało rycerzy z Zakonu Świątyni Salomona. Za nimi podążali wojownicy z różnych rejonów
Andegawenii i Akwitanii, potem zaś Normanowie i my – Anglicy. Patrzyłem na wspaniały
czerwono-zielony proporzec Wessex ze smokiem, którego mieli strzec ludzie Robina, bo tak
nakazał im o świcie król. Dziwny to był widok – saski symbol pośród tych wszystkich
normańskich proporców – ale nasi ludzie wybrani na jego strażników aż urośli, idąc pod
sztandarem, pod którym tak dzielnie walczyli od czasu króla Alfreda.Za nami szli
Flamandowie pod wodzą Jakuba z Avenses, wielkiego bohatera wśród swoich, a dalej rycerze
francuscy, którzy nieco się otrząsnęli po katastrofalnym pierwszym starciu z Saracenami i aż
palili się do walki. Na końcu ciągnęli szpitalnicy, dwustu trzydziestu rycerzy, równie biegłych
w sztuce wojennej, jak w sztuce leczenia ludzi. Jechali tuż przy naszym cennym taborze.Tym
razem nie popełniono żadnych błędów i wozy z wołami krwawiącymi od batów niemal
deptały Francuzom po piętach. Gdybym chciał, mógłbym rzucić jabłkiem i trafiłbym w
radosną twarz mego rozumnego i dwornego przyjaciela sir Nicholasa de Scrasa, który jechał
w pierwszym szeregu szpitalników. Pomachałem mu, a on pozdrowił mnie w
odpowiedzi.Kiedy cała armia wyszła na równinę – blisko dwadzieścia tysięcy ludzi – król dał
sygnał, by się zatrzymać. Jego forpoczta dotarta do płytkiej, błotnistej rzeczki, która
przecinała nam drogę i nieopodal wpadała do morza. Rozległy się trąbki, kolejni dowódcy w
kolumnie wydali rozkazy swoim ludziom i obróciliśmy się, by stawić czoło potężnemu
wrogowi, który stał niespełna milę dalej. Włócznicy i łucznicy z prawej strony przepychali się
między końmi, by uformować szyk przed naszymi kawalerzystami. Staliśmy w zwartej grupie
ludzi, koni i zwierząt pociągowych. Dalej po prawej, od południa, dywizja króla zatrzymała
się na rzece. Szpitalnicy z taborem od północy byli w ten sam sposób chronieni przez las.
Milę dalej, na wschodzie, wrogowie stali nieruchomo, najwyraźniej pozwalając nam
uformować szyki; choć dalej, za ich przednią linią widziałem galopujące wzdłuż szeregów
konne oddziały. Przez kwadrans nic się nie działo. Słychać było tylko szczęk broni
przygotowywanej przez naszych ludzi oraz przyciszone głosy żołnierzy rozmawiających z
sąsiadami.–I co teraz? – zawołał ktoś gromko w rzędzie przede mną. Oczywiście Mały John.–
Teraz czekamy – odparł Robin donośnym głosem. – Stoimy, nie schodzimy ze swoich pozycji
i czekamy, aż wykonają pierwszy ruch.I czekaliśmy, przez godzinę albo i dłużej, tymczasem
słońce wzeszło nad górami odwschodu i zaczęło wypalać całe piękno dnia. Staliśmy albo
siedzieliśmy w siodłach w pełnym bojowym rynsztunku, a pot ściekał nam po żebrach.
Patrzyliśmy na wrogów w oddali, próbując zgadnąć, ilu ich tam jest, i starając się nie
poddawać strachowi. Ambroise powiedział mi, że Saladyn znacznie się wzmocnił i jego armia
liczy teraz ponad trzydzieści tysięcy dusz. To nie była krzepiąca wiadomość: my mieliśmy
jakieś czternaście tysięcy piechurów uzbrojonych we włócznie, łuki, miecze i kusze, ale tylko
około czterech tysięcy rycerzy. Saraceni bardzo nas przewyższali liczebnie i wszyscy o tym
wiedzieliśmy.Wzdłuż pierwszego szeregu chodzili księża, odmawiając modlitwy i kropiąc
wodą święconą żołnierzy, którzy przyklękali, by odebrać błogosławieństwo. Ojciec Simon
przeciskał się między rzędami naszych zbrojnych, błogosławiąc broń i zapewniając nas, że
Bóg i wszyscy święci są po naszej stronie i przyjdą nam z pomocą.–Każdy, kto zginie w tej
bitwie, ma zapewnione miejsce po prawicy Boga Ojca w wiecznej chwale – mówił. Miałem
nadzieję, że to prawda, że Bóg weźmie wszystkich naszych zmarłych do nieba, bo czułem, że
śmierć jest tuż-tuż. Znów poczułem, jak w brzuchu ślizga mi się lodowaty wąż strachu. Do tej
pory zawsze miałem szczęście w bitwie, ale kto wie, czy dziś również mi ono dopisze.
Zmówiłem cicho Ojcze Nasz, licząc, że modlitwa, której nauczył nas sam Chrystus, doda mi
odwagi i siły.–Na boskie krwawiące hemoroidy, co się z nimi dzieje? Tacy nieśmiali? Nie
chcą walczyć? Co tam robią tak równo ustawieni, skoro nie chcą się trochę pobić? Na
okulałego Chrystusa, zaczyna mnie to wszystko okrutnie nudzić.Bluźnierstwa Małego Johna
od razu przywołały mnie do rzeczywistości. I o dziwo, dodały mi też otuchy. Walczyłem już
ramię w ramię z tymi ludźmi i zawsze zwyciężałem. Nie byłem w stanie sobie wyobrazić, by
ktoś mógł zabić Małego Johna czy Robina. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem hrabiego
Locksley na koniu, opanowanego i spokojnego, jakby był na pikniku. Nucił coś pod nosem,
jak często przed bitwą. Hełm powiesił na kulbace siodła, na ustach igrał mu uśmieszek.
Bezwiednie obracał w palcach długie orle pióro, podziwiając grę światła na ciemnych
barwach. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo nagle zerknął na mnie i uśmiechnął się
półgębkiem. Zawstydzony, że tak mnie przyłapał, szybko odwróciłem wzrok. Pamiętaj
niewinną krew sir Ryszarda z Lea, pomyślałem wściekły na siebie samego.Wzdłuż szeregu
przejechał posłaniec, jeden z trubadurów, którego znałem z widzenia. Zauważyłem, że
zatrzymywał się przy kolejnych dowódcach dywizji i rozmawiał z każdym chwilę. Wieści
szybko się rozeszły. Możemy jechać dalej, dziś bitwy nie będzie. Moje drżące serce aż
podskoczyło z radości. Odetchnąłem z ulgą. Skoro Saraceni nie chcą walczyć, to
cóż,będziemy maszerować w stronę Jaffy, do której mieliśmy już niespełna trzydzieści mil.
Kiedy wieści się rozeszły, cała kolumna otrząsnęła się, niczym wielki długi pies, może
wilczarz, wstający po drzemce przy ognisku. Wykrzykiwano rozkazy, jeźdźcy, którzy zeszli z
koni, teraz dosiadali ich ponownie, piechurzy, którzy usiedli na ziemi, wstali i zarzucili broń
na ramię. Wszyscy gotowali się do marszu. Rozległy się trąbki i gwizdki, młodsi oficerowie
zaczęli krzyczeć na podwładnych i cała kolumna ruszyła, zostawiając przeciwnika na
równinie. Wkrótce pierwsze dotarły do rzeczki na południu pola. Nie będzie bitwy,
ruszaliśmy w drogę do Jaffy.W tej właśnie chwili zaczęły bić bębny wroga, głęboko,
donośnie, tak że aż powietrze wibrowało w piersiach, a nogi człekowi drżały. Rozległy się
dźwięki saraceńskich trąb, cymbałów i mosiężnych gongów. Usłyszałem odległy okrzyk i w
szeregach wroga zaczął się ruch. Cała chrześcijańska armia sprawiała wrażenie, jakby na
chwilę zamarła. Wyglądało to tak, jakbym siedział z kimś obcym w małej salce bez słowa i w
chwili, gdy postanowiłem opuścić jego grubiańskie towarzystwo, on nagle się do mnie
odezwał. Wróg nas zaskoczył i nieco pomieszał szyki. Kiedyśmy się wahali, ich bębny
dudniły, clariony trąbiły, a potężna masa tureckiej kawalerii z prawej flanki Saracenów,
naprzeciwko szpitalników, oderwała się od linii frontu i zaczęła zmierzać w naszą stronę.
Ujechaliśmy zaledwie ćwierć mili, może nawet nie tyle, gdy wróg ruszył do ataku, ale nikt nie
wydał rozkazu do postoju, więc niektórzy nasi ludzie szli dalej, inni zaś stanęli. I wtedy, w
całej kolumnie zaczęły pojawiać się luki między tymi, którzy postanowili iść, a tymi, którzy
stanęli, by zmierzyć się z wrogiem. Ludzie klęli i potykali się, wpadając na żołnierzy z
przodu. Innych wywracali sąsiedzi wpadający na nich z tyłu. Posłańcy króla – heroldowie i
trubadurzy – pędzili wzdłuż kolumny, wrzeszcząc, byśmy stanęli i ponownie zwarli szyki, a
ich krzykom towarzyszył donośny dźwięk trąbek. I w ten bałagan, ten okrutny chaos i
harmider, uderzył tysiąc tureckich jeźdźców z łukami w rękach i pogańską dzikością w
sercach.Rzucili się prosto na naszą wysuniętą w lewo flankę – tabor strzeżony przez
szpitalników. Niczym stado jaskółek, lecz hałasując jak górska lawina, jechali przy dźwięku
bębnów dudniących jednym głosem niczym serce olbrzyma, byli coraz bliżej wolno
poruszających się wozów. Tysiąc cięciw jęknęło jak jedna, tysiąc strzał wyleciało, tworząc
czarną smugę na błękitnym niebie, i spadły jak tysiąc małych piorunów na szpitalników i
wszystkich innych, grzechocząc o zbroje i tarcze. Ledwo dotarły do celu, pofrunęła kolejna
smuga, ale tym razem niżej, sięgając naszej tylnej straży. Następnie jeźdźcy skręcili,
obracając swoje kucyki zgrabnie niczym tancerze i wypuszczając ostatnią salwę w drodze
powrotnej do własnych szeregów. Atak nie trwał dłużej niż zmówienie Ojcze Nasz, ale
okazałsię zabójczo skuteczny. Strzały wbiły się w naszych piechurów strzegących taboru,
raniąc ich i zmieniając wielu zdrowych mężczyzn w krwawe szczątki. Wyglądało na to, że
Turcy wyciągnęli wnioski z poprzednich porażek i tym razem nie strzelali, dopóki nie zbliżyli
się na kilkadziesiąt jardów do naszych szeregów. Włócznicy z trzeciej dywizji stali twardo, z
zaciśniętymi zębami i uniesionymi wysoko tarczami, witając grad strzał. Wielu zginęło,
niektórzy przeszyci nawet kilkoma strzałami jednocześnie. Inni odnieśli straszliwe rany.
Kilku kuszników odpowiedziało swoimi piekielnie skutecznymi czarnymi bełtami i kiedy
Turcy się wycofali, z radością zobaczyłem, że zostawili za sobą krwawy ślad.Dostrzegłem
rycerza w czarnym habicie szpitalnika, który pędził wzdłuż prawej strony kolumny do
królewskiej dywizji.–Pewnie chce prosić o pozwolenie na atak – domyślił się sir James de
Brus.–Nie dostanie go – odparł krótko Robin.Ruszyła druga grupa tureckiej jazdy, która
odłączyła się od linii wroga podczas pierwszego ostrzału szpitalników. Oddział ten – równie
liczny jak poprzedni – poszedł w ślady swoich towarzyszy i gdy ci uciekali od taboru,
strzelając po drodze do tyłu, przypuścił śmiertelny atak na sponiewieranych czarnych rycerzy
i ich wykończonych piechurów. Niektórzy szpitalnicy zdążyli odprowadzić swe konie, do
bezpiecznej strefy na tyłach i teraz pieszo, z włóczniami w rękach, stanęli pośród rzednących
szeregów włóczników. Cały czas dudniły bębny, skrzeczały piszczałki, dźwięczały cymbały,
a tureckie strzały świszczały w powietrzu. Ponad tym piekielnym hałasem słyszałem jęki
rannych i wojenne okrzyki naszych rycerzy.Wkrótce musiałem oderwać wzrok od walecznej
obrony na lewej flance, bo zaczęliśmy mieć własne problemy. Trzeci oddział lekkiej
saraceńskiej jazdy – kilkuset wojowników – oderwał się od głównej armii i galopował prosto
na ludzi Robina. Bitwa zaczynała się i dla nas.–Osłonić się tarczami! – ryknął Mały John i
osiemdziesięciu zwalistych włócznikówsprawnie utworzyło szyk, który ćwiczyli setki razy.
Stanęli w długim na pięćdziesiąt krokówszeregu, ramię przy ramieniu. Wielkie okrągłe tarcze
zachodziły jedna na drugą, ustawioneciasno przy sobie. Przez szczeliny między tarczami
wysunęli długie włócznie i tak stworzyliścianę z drewna, mięśni i stali, z wystającym z niej
gęstym żywopłotem włóczni. Jeśli będąsię mocno trzymać, żaden koń nie pokona takiej
bariery – dla zwierzęcia skok na te włóczniebyłby samobójstwem.Za ścianą włóczników stała
podwójna linia łuczników w ciemnozielonych tunikach i z krótkimi mieczami przy pasach.
Naciągnięte już łuki mieli na razie wycelowane w ziemię.Nasza konnica ustawiła się
dwadzieścia jardów za łucznikami. Ja stałem w pierwszym szeregu obok Robina i sir Jamesa
de Brusa, gotowy doręczyć rozkazy mego pana albo przekazać wiadomość od niego w
dowolne miejsce pola.Wrzeszcząc jak demony z piekła rodem, saraceńscy jeźdźcy pędzili
prosto na nas. Znalazłszy się w odległości stu pięćdziesięciu kroków, naciągnęli cięciwy
łuków, założyli strzały i przygotowali się do zaczernienia nimi nieba. Ale my byliśmy szybsi.
Owain wykrzyknął rozkaz, rozległ się odgłos, jakby stary dąb pękł pod naporem huraganu, i
stu sześćdziesięciu dzielnych angielskich łuczników naciągnęło cięciwy aż do ucha i
wypuściło chmurę szarej śmierci ponad naszą ścianą z tarcz, prosto w nacierających Turków.
Strzały trafiły we wrogów niczym gigantyczny miecz, ścinając całą pierwszą linię, strącając
jeźdźców z siodeł. Wbijały się też w piersi i gardła galopujących kucyków. Ranione zwierzęta
potykały się, biegły w bok albo próbowały się cofać, wprowadzając zamieszanie wśród
jeźdźców za nimi. Nasze łuki znów jęknęły i kolejny rój ostrych jak igły śmiercionośnych
strzał wbił się w szyki wroga. Konie z tyłu wpadały na martwe i umierające zwierzęta z
pierwszej linii, a ich delikatne nogi pękały jak gałązki. Jeźdźcy wylatywali z siodeł z
rozrzuconymi rękoma, gubiąc broń, i lądowali na twardej ziemi z ciężkim łupnięciem.
Kolejna seria strzał trafiła w trzeci i czwarty rząd, siejąc jeszcze więcej zniszczenia. Kilku
śmiałków przejechało przez martwych i umierających towarzyszy i ich wierzchowców,
próbując kontynuować atak, ale zostali trafieni przez naszych łuczników, którzy strzelali już
nie na komendę i samodzielnie wybierali sobie cele. Natarcie zostało zatrzymane ostatecznie
przez kilkaset jardowej długości jesionowych patyków wypuszczanych za pomocą długiego
kija i konopnej linki. Dostrzegłem, że Turcy z tylnych szeregów zawracają wierzchowce i
wracają do głównej armii. Konie bez jeźdźców dreptały bez celu po równinie, a jakiś
pozbawiony konia jeździec, któremu czarny turban rozwinął się w długi czarny ogon,
odsłaniając błyszczący hełm z ostrym czubem, przeklinał głośno, pocierając obolałe żebra.
Potrząsnął w naszą stronę mieczem, ale gdy strzała wbiła się w leżące obok zwłoki jego
konia, cofnął się i, zerkając bojaźliwie przez ramię, zaczął biegiem wracać pod górę.
Łucznicy, upojeni sukcesem, pozwolili mu uciec. Wznosili radosne okrzyki szczęśliwi, że
udało im się złamać natarcie wroga. Nim jednak zdążyli się nacieszyć, głosy uwięzły im w
gardłach, bo zaledwie siedemdziesiąt jardów od nas pojawił się oddział berberyjskich
jeźdźców z lancami. Objechali tureckie szwadrony, które przesłoniły ich nadejście, i pędzili
ku nam równym kłusem. Na wielkich, wypoczętych koniach jechało pięciuset wojowników
odzianych w stalowe kolczugi i luźne białe szaty. Każdy był uzbrojony w dwa krótkie i lekkie
oszczepy do rzucania i długą włócznię do dźgania. Jechali po naszą krew. Mieliśmy czas
tylko na jedną nierówną salwęstrzał, nim dopadła nas owa elita dzikich jeźdźców.Berberowie
zaatakowali po skosie, omijając splątane ciała poranionych ludzi i okaleczonych, kopiących
koni, które zaściełały równinę na wprost naszych szeregów. Nadjechali z prawej, a ich atak
poprzedził śmiertelny deszcz oszczepów, które spadły niczym czarny grad na cienki szereg
piechurów. Długie na półtora jarda kije zatapiały się w ciałach łuczników i włóczników,
powalając ich na ziemię z połamanymi rękoma i broczących krwią. Jeden z łuczników został
trafiony prosto w kark, inny siedział zdziwiony na ziemi i przyciskał ręce do oszczepu, który
wystawał mu z zalanego krwią brzucha. Ledwo Mały John zdążył ryknąć, żeby jeszcze
bardziej zagęścić ścianę tarcz, druga fala oszczepów spadła na naszych ludzi. Wprawdzie
siedziałem na grzbiecie Ducha ponad dwadzieścia jardów dalej, ale również uniosłem tarczę i
schowałem za nią lewy bark. Oszczepy były znacznie cięższe niż strzały, które wypuścili w
naszą stronę tureccy jeźdźcy.Kiedy trafiały w ciężkie okrągłe tarcze, włócznicy aż się chwiali
i szereg łamał się, dopóki chwiejący się nie odzyskał równowagi i nie wrócił na przeznaczone
dla niego miejsce. Z wbitym w nią oszczepem tarcza stawała się nieporęczna i
niezrównoważona. Widziałem, jak jeden z włóczników padł trupem trafiony oszczepem w
oko, podczas gdy jego towarzysz stojący po prawej stronie powstrzymał dwa kolejne
oszczepy swoją drewnianą tarczą. Nie mając wsparcia z lewej, zachwiał się pod podwójnym
uderzeniem i cofnął, zostawiając w naszej ścianie tarcz dziurę szeroką na dwóch ludzi. Przez
tę lukę przecisnął swego konia jakiś śmiały berberyjski jeździec. Skierował włócznię w stronę
jednego z łuczników, który na szczęście w ostatniej chwili zdołał mu umknąć, i zawodząc
wysoko i melodyjnie – brzmiało to, jakby dziecko śpiewało „la-la-la-la-la” – rzucił się ku
naszej kawalerii.Sir James de Brus zareagował błyskawicznie. Spiął konia i skoczył w stronę
Berbera. Tarczą zablokował pchnięcie lancy wroga, a następnie sam pchnął, wbijając grot
swej włóczni w nieosłoniętą brodę berberyjskiego wojownika tak głęboko, że dotarł aż do
mózgu. Berber runął do tyłu, brocząc krwią z szerokiej rany na karku, a sir James spokojnie
uwolnił zakrwawiony grot, strącając zwłoki z siodła, po czym podjechał naprzód, by wypełnić
lukę w ścianie tarcz. Pod śmiertelnym deszczem oszczepów wyłomy pojawiły się na całej
linii, ale Mały John cały czas przeskakiwał od jednej luki do drugiej, a dzięki ogromnemu
wzrostowi i zasięgowi ramion mógł dwustronnym toporem powalić każdego jeźdźca.
Przesuwał włóczników, zwierając ich szeregi, ryczał na nich, żeby się ścieśnili, a ilekroć jakiś
Berber próbował przełamać ścianę, łamał mu lancę ciosem topora i powalał konie i jeźdźców,
których miał w zasięgu ręki. Machał wielkim toporzyskiem z taką łatwością, jakby to była
mała siekierka.Nasi łucznicy też nie próżnowali. Wiedzieli, że ich życie zależy od tego, czy
zdołają zatrzymać Berberów za linią tarcz, gdzie jeźdźcy w białych szatach kłębili się,
szukając wyłomu w murze i rzucając oszczepami z zadziwiającą celnością. Uchylając się
przed oszczepami i pchnięciami lanc, niezmordowanie strzelali we wrogów. Strzelali z bliska,
więc strzały często przechodziły przez ciała Berberów na wylot i wbijały się w ludzi czy
konie po drugiej stronie. Nagle jeździec za moimi plecami wydał głośny okrzyk i odchylił się
do tyłu w siodle z oszczepem w barku. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to Szkarłatny Will.
Twarz miał białą, oczy wybałuszone, a po kolczudze ściekała mu krew. Zsunął się z siodła i
spadł na ziemię. Zazgrzytałem zębami, wiedząc, że nie mogę mu pomóc, i odwróciłem się
ponownie, by widzieć, co się dzieje przede mną. Mieliśmy wszak wyraźny rozkaz, żeby nie
łamać szyku. Nad głową świsnął mi kolejny oszczep, więc jeszcze bardziej skuliłem się za
tarczą, bojąc się choćby zza niej wyjrzeć.I wtedy nastąpił koniec. Berberowie odjechali,
zostawiając poległych i rannych towarzyszy przed naszą pierwszą linią. Jakimś cudem
utrzymaliśmy pozycje, a Duch nie cofnął się nawet o krok podczas tej desperackiej
walki.Kiedy łucznicy, którzy przeżyli, dobyli mieczy i wybiegli za ścianę tarcz, by
podorzynać rannych Berberów i złupić, co się da, z ich odzienia, spojrzałem na miejsce, gdzie
jeszcze przed paroma minutami stał Szkarłatny Will. Zobaczyłem jakiegoś innego konnego,
ale ksiądz Simon już zajmował się moim rudowłosym przyjacielem, ułożywszy go przy wozie
z bagażem. Will nie był jedyną ofiarą tej potyczki. Rany odniosły dziesiątki naszych, głównie
łuczników i włóczników. Siedzieli albo leżeli na tyłach i czekali na Reubena, który kuśtykał
od jednego do drugiego, próbując ratować tych, których uratować się dało. William i inni
służący krzątali się, podając wodę najciężej rannym i bandaże Reubenowi. Odwróciłem
wzrok od tego widoku krwi i bólu, po czym zerknąłem w prawo na Robina. Z jego twarzy nie
zdołałem niczego wyczytać, dostrzegłem jedynie napięte mięśnie wokół ust.Spojrzałem dalej
i zobaczyłem, że nie tylko my stawiliśmy czoło groźnej saraceńskiej konnicy. Tureccy
jeźdźcy zaatakowali naszą kolumnę jeszcze w dwóch innych miejscach. Mimo że dopiero co
odparliśmy potężne natarcie, w którym zginęło i ucierpiało wielu moich towarzyszy, wciąż
nie mogłem się napatrzeć na ich zręczność, doprawdy godną podziwu. Pędzili na wroga,
strzelali z łuków, nie zwalniając, a potem zawracali konie kolanami tuż pod nosem
przeciwnika i nawet podczas odwrotu zasypywali go strzałami. Prowokowali naszych ludzi
do ataku, do złamania szyku i wyjścia w pole, gdzie łatwiej mogli ich dosięgnąć. Straty
Saracenów były nieznaczne – większość łuczników z naszej armii towarzyszyła Robinowi,
więc szkody mogły im wyrządzić tylko strzały z kusz, gdy któryś wpadał nieopatrznie w
ichzasięg.–Szukają słabych punktów w naszej kolumnie – powiedział do mnie Robin.Byłem
wstrząśnięty. Szukają słabych punktów? Przecież czułem się, jakbyśmy przetrwali potężny
atak. W pierwszej chwili zdziwiłem się też, że Robin się do mnie odezwał – wszak nasze
stosunki wciąż były chłodne – ale uświadomiłem sobie, że skoro nie ma przy nim sir Jamesa
de Brusa, zwrócił się do kolejnego człowieka w szeregu.–I chyba znaleźli. – Robin wskazał
naszą lewą flankę, gdzie na szlachetnychszpitalników ruszyła kolejna horda pogańskich
jeźdźców. – Jedź do króla, Alanie, i powiedzmu, że my w środku trzymamy się mocno, ale
lewa flanka dostanie kolejnego łupnia. Zapytajrównież, czy ma dla nas jakieś
rozkazy.Zawróciłem Ducha i przejechawszy między rannymi, ruszyłem w stronę morza.
Kiedy zostawiłem za sobą jęczących z bólu towarzyszy, spojrzałem na północ i przekonałem
się, że Robin miał rację: szpitalnicy odpierali kolejny atak potężnego oddziału konnych
łuczników. Nie zważając na szum tureckich łuków oraz krzyki rannych rycerzy i rozpaczliwe
rżenie trafionych strzałami koni, puściłem się galopem na południe, w stronę dywizji króla,
by przekazać mu ostrzeżenie od mego pana. Cudownie było tak pędzić w ten okrutny upał,
czuć wiatr na twarzy i szczypiącą sól w morskim powietrzu. Do morza miałem jednak nie
więcej niż dwieście jardów, toteż w kilka chwil dotarłem do grupy rycerzy otaczających
króla. Toczyła się między nimi gorąca dyskusja. Ignorując wrogie spojrzenie Ryszarda
Malbęte'a, popatrzyłem na mego przyjaciela Nicholasa de Scrasa, który gestykulował z
przejęciem.–Najjaśniejszy panie – mówił – błagam cię o pozwolenie. Szpitalnicy muszą
zaatakować, i to szybko. Nie możemy tego dłużej znieść. Tureckie strzały prawie wycięły w
pień naszych piechurów, a konie – z trudem przełknął ślinę – konie powalano, kiedy na nich
siedzieliśmy, a my nic nie mogliśmy zrobić. Musimy zaatakować, bo inaczej wkrótce nie
będziemy mieli żadnego konnego zdolnego do ataku.–Powiedz Wielkiemu Mistrzowi –
odparł król – że musicie się trzymać, tak jak pozostali. Czekać, póki nie nadejdzie
odpowiednia pora.–Ale panie, ludzie mówią, że jesteśmy tchórzami, że lękamy się
zaatakować wroga, bo… – zaczął sir Nicholas.–Powstrzymaj swój język, mnichu – zgromił
go Ryszard. – Ja tu dowodzę i będziecie atakować na mój rozkaz. Ani chwili wcześniej. Na
Boga Najwyższego, ten twój Wielki Mistrz i jego gadanie o tchórzostwie…Jeden z rycerzy
szarpnął króla za rękaw.–Panie, spójrz! – wykrzyknął, wskazując na sam koniec naszej
kolumny.Wszyscy zwróciliśmy głowy w tamtą stronę.Blisko milę dalej spośród pozostałości
trzeciej dywizji wyjechał równy rząd odzianych na czarno jeźdźców. Lance trzymali
pionowo, tworząc płot włóczni, od których grotów odbijało się słońce. Na czarnych okryciach
idących stępa koni widać było białe krzyże Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana
z Jerozolimy. Wszyscy zamilkli ze zdumienia, a ja wręcz wstrzymałem oddech. Po chwili za
pierwszym szeregiem czarnych rycerzy pojawił się drugi.–Więc jednak zamierzają atakować
– mruknął jeden z towarzyszy króla.Przed szpitalnikami kłębił się tłum tureckich jeźdźców.
Wielu zsiadło z koni, by móc łatwiej mierzyć do przeciwników, inni zaś pozostali w siodłach
i szykowali się do kolejnego ataku na załamujący się szyk chrześcijan. Wyglądali na
zaskoczonych nie mniej niż my, gdy rycerze wyłonili się spomiędzy wozów, których tak
długo bronili. Kilku wystrzeliło w ich stronę, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Po chwili
szpitalnicy, cicho niczym drapieżny pustynny kot, ruszyli do ataku. Pierwszy szereg, liczący
około setki rycerzy, najpierw jechał równym kłusem, a potem przyspieszył. Opuściwszy
włócznie, szpitalnicy popędzili prosto na wroga. Tureccy jeźdźcy pospiesznie wsiedli na swe
kucyki, wypuściwszy ostatnie strzały. Chcieli umknąć, ale nie zdążyli. Uderzył w nich
pierwszy rząd czarnych rycerzy. Turcy umierali nadziani na długie włócznie, które bez trudu
przebijały ich lekkie zbroje. Uderzenie szpitalników było jak potężny taran. Pojedynczy
Saraceni rzucili się do ucieczki, by ratować życie. Ale przeżyło niewielu, bo już pierwszy
rząd czarnych rycerzy rozniósł ich jak trąba powietrzna, a potem w tę masę wpadł drugi rząd,
wymachując mieczami i maczugami. Ponad stu odzianych na czarno sług Chrystusa brało
krwawy odwet za upokorzenie, którego doznawali przez cały ranek pod gradem tureckich
strzał. Za szpitalnikami podążyła chmara francuskich rycerzy, a ich jaskrawe kaftany
kontrastowały z ponurą czernią płaszczy zakonników. Cała jazda trzeciej dywizji – wszyscy,
którzy mieli jeszcze konie – ruszyła do ataku. Około czterystu znamienitych rycerzy,
prawdziwa elita naszej armii, rzuciła się na wroga, ignorując rozkazy króla. Francuzi z
bojowym okrzykiem na ustach wbili się w masę tureckiej jazdy i zabijali każdego
napotkanego Saracena. Śmigały ostrza mieczy, krew lała się strumieniami, a potężne
wierzchowce gryzły i kopały na rozkaz swoich żądnych odwetu chrześcijańskich panów.–
Spójrz, panie – zawołał jeden z rycerzy króla, przerywając pełne zdumieniamilczenie. –
Saladyn chyba rzuca do walki swoje rezerwy.I wskazał na oddziały wroga, liczące chyba po
tysiąc wojowników, które ruszyły na szpitalników, wciąż siekących swymi wielkimi
mieczami resztki Turków na krwawą masę.–Więc stało się – powiedział król Ryszard. –
Saladyn osłabił środek. Wykorzystajmyto. – Spojrzał na mnie. – Blondasku, pędź i przekaż
wiadomość Locksleyowi. Ma wesprzećtrzecią dywizję; jeśli zdoła, niech pomoże
szpitalnikom, a potem zaatakuje prawą flankęwroga – czyli lewą, patrząc od naszej strony.
Może wziąć ze sobą Jakuba z Avesnes iFlamandów. A my atakujemy, całą kolumną. To
rozkaz. Trębacze!Kiedy zawróciłem Ducha, by przekazać Robinowi wiadomość od króla,
serce waliło mi jak młotem. Kątem oka zobaczyłem jeszcze, jak Ryszard zwraca się do sir
Nicholasa de Scrasa.–A ty – zagrzmiał – przekaż swemu Wielkiemu Mistrzowi, że kiedy
będzie już powszystkim, mam z nim do pogadania. Oczywiście jeśli przeżyje!Po tych
słowach odwrócił się i krzyknął, by przyniesiono mu lancę i rękawice.Pędziłem co koń
wyskoczy, ale królewski rozkaz zdążył mnie wyprzedzić. Cały szereg jeźdźców już parł
naprzód. Dołączyłem do kawalerii Robina, zająłem miejsce obok mego pana.–Mamy
wspomóc szpitalników, a potem zaatakować prawe skrzydło wroga –wydyszałem. – Mają z
nami jechać Flamandowie. Cały szereg już idzie na wroga. – I nagle,chyba tylko dlatego, że
zaraził mnie bitewny szał króla, uśmiechnąłem się do Robina.–Ano idzie, Alanie, wreszcie
idzie – odparł i odwzajemnił uśmiech.

ROZDZIAŁ 19

Ruszyliśmy równym szeregiem, przejeżdżając przez morze martwych ludzi i koni. Potem
skierowaliśmy się na północny wschód, gdzie rozproszeni szpitalnicy, którzy roznieśli swych
przeciwników na strzępy, teraz zwierali szyki, widząc, że z prawego skrzydła Saladyna
zmierza ku nim około dwustu ciężkich berberyjskich jeźdźców. Kiedy zbliżaliśmy się kłusem,
z Flamandami tuż za naszymi plecami, dwieście jardów przed nami Berberowie wypuścili
deszcz oszczepów, po czym runęli na stłoczonych szpitalników, wpadając na nich pełną siłą
galopujących koni i wrzeszczących, odzianych na biało wojowników z wyciągniętymi
włóczniami. Ale chrześcijańscy rycerze, chociaż zmęczeni poprzednią walką, byli mistrzami
bezpośrednich starć – walczyli pierś w pierś, lanca w lancę. Obie grupy, mniej więcej równe
liczebnie, starły się z trzaskiem łamanego drewna i zgrzytem stali o stal.Obejrzałem się przez
prawe ramię na południe i zobaczyłem, że cała pierwsza dywizja: rycerze króla Gwidona de
Lusignan, Andegawenowie, wojownicy z Poitiers, rycerze Ryszarda z Akwitanii oraz
templariusze w charakterystycznych białych płaszczach, wysunięci najdalej na prawo – w
sumie ponad tysiąc mocno uzbrojonych żołnierzy Chrystusa – naciera wielką masą na
wschód, wzdłuż linii błotnistej rzeczki, lekko na lewo od środka linii Saracenów.Zerknąłem
przez lewe ramię. Bezpośrednio za nami, w odległości jakichś dwustu pięćdziesięciu jardów,
stała reszta angielskiej kawalerii i ponurzy normandzcy rycerze króla. Nie ruszyli się ze swej
pozycji pośrodku naszej linii, a ja zastanawiałem się czemu, skoro cała reszta naszych sił
rzuciła się do ataku. Czyż nie padł rozkaz generalnego natarcia? Ryszard ze złotą koroną
połyskującą w popołudniowym słońcu jeździł w tę i we w tę przed angielskimi i
normandzkimi rycerzami – jednymi z najlepszych i najsłynniejszych wojowników w naszej
armii – i widać było, że coś do nich mówi, byłem jednak za daleko, by coś usłyszeć. Stali w
szyku bojowym, ale żaden koń nawet nie drgnął, wszyscy trwali nieruchomo w piekielnym
upale. Dlaczego nie jadą, czemu zwlekają?Nie miałem czasu na dalsze rozważania, bo sir
James de Brus wykrzyknął rozkaz,zagrała trąbka i zaczęliśmy pędzić na wroga. Duch
galopował płynnie, ja zaś, mocno dzierżąc tarczę w lewej ręce, w prawej trzymałem
opuszczoną lancę. Berberyjska kawaleria rozproszyła się szeroko, a ci, którzy jeszcze żyli,
dobyli bułatów i walczyli z uzbrojonymi w miecze szpitalnikami i francuskimi rycerzami.
Konie kręciły się w kółko i waliły kopytami, ludzie przeklinali i krzyczeli z bólu.
Chrześcijanie i muzułmanie walczyli jeden na jednego. Nasz szereg wpadł w tę grupę
galopem. Jeszcze przed chwilą przyglądaliśmy się toczącej się na naszych oczach walce
Berberów ze szpitalnikami, by teraz stać się jej częścią.Zobaczyłem przed sobą odzianego w
białą szatę wojownika, który zamachnął się bułatem na Francuza bez hełmu i zadał mu
okrutny cios w twarz, zdzierając chrześcijaninowi skórę z policzka i rozchlapując jasną krew.
Ścisnąłem mocniej włócznię między łokciem a bokiem, spiąłem mego wierzchowca i
rzuciłem się naprzód, by z całą siłą zatopić grot w plecach Saracena. Wstrząs był potężny,
czułem się, jakbym jadąc galopem, wbił włócznię w pień dębu. Drzewce wypadło mi z ręki i
poczułem ból w złamanym nadgarstku. Po chwili minąłem mego wroga, musiałem więc
obejrzeć się przez ramię, żeby zobaczyć, co mu zrobiłem. Wciąż siedział w siodle, dobyłem
zatem miecza, zawróciłem Ducha i popędziłem z powrotem, by dokończyć dzieła. Ale
muzułmanin nie stanowił już zagrożenia. Biała szata przybrała karmazynowy kolor od pasa
po kolana, a długa włócznia sterczała ze środka jego pleców. Domyśliłem się, że grot przebił
go na wylot, a wyszedłszy przez brzuch, przyszpilił do siodła i w ten sposób utrzymał na
koniu. Szeroko otwarte oczy Berbera wyrażały niewyobrażalny ból, a usta szeptały coś
bezgłośnie. Tylko z litości, przejeżdżając, ciąłem go mieczem w kark, by skrócić jego
mękę.Minęło kilka chwil i wszyscy berberyjscy jeźdźcy albo nie żyli, albo uciekli z pola.
Nasze mosiężne trąbki dały sygnał do odwrotu. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że wielu
poległych nosi czarne kaftany z białymi krzyżami. Rozczulające było zachowanie koni, bodaj
najwierniejszych spośród zwierząt – stały nad zwłokami swych panów i szturchały je
chrapami, zachęcając, by wstali. Mimo poważnych strat około sześćdziesięciu szpitalników i
kilka tuzinów Francuzów wciąż było przy życiu. Tak jak nasi rycerze, kłusowali w stronę
białego proporca z głową warczącego wilka. To był nasz punkt zborny.Nasi jeźdźcy nie
ponieśli większych strat w tej desperackiej walce. Zobaczyłem, że co najmniej
osiemdziesięciu ludzi dołączyło do Robina i sir Jamesa pod naszym proporcem. Znów
uformowaliśmy szyk, tym razem w dwóch rzędach. Ci, którzy mieli jeszcze własne włócznie
albo wpadli na to, by wziąć którąś z porzuconych na polu, stanęli w pierwszym szeregu.
Reszta miała jechać za nimi uzbrojona w miecze. Ze swojej pozycji w drugim rzędzie
patrzyłem ponad głowami rycerzy z włóczniami na szeregi prawego skrzydła wroga,od
których dzieliło nas nie więcej niż czterysta jardów. Przed sobą mieliśmy linię piechurów,
których były setki. Każdy dzierżył długi miecz i małą okrągłą tarczę. Piersi mieli gołe, a na
biodrach śnieżnobiałe przepaski. Z zaciętymi twarzami o skórze ciemnej jak noc czekali na
nasz atak. Oto groźni egipscy wojownicy, którzy nie czuli bólu i pili ludzką krew. Za nimi
stała kolejna masa tureckiej kawalerii z łukami gotowymi do strzału. Zadrżałem, patrząc na
wrogów, w których mieliśmy za chwilę uderzyć. Dłoń na rękojeści miecza spociła mi się i
uświadomiłem sobie, że mocniej przyciskam tarczę do lewego barku.Gdy po chwili rozległ
się kolejny sygnał trąbki, ruszyliśmy przed siebie. Zaczęły na nas spadać strzały saraceńskich
łuczników. Grzechotały o moją tarczę i hełm, kiedy skuliłem się pod ich gradem. Próbując nie
zważać na żądlący deszcz śmiercionośnych grotów, skupiłem się na tym, by trzymać Ducha w
jednym szeregu z resztą grupy. Na szczęście nie trwało to długo. Przyspieszyliśmy, najpierw
do kłusa, a potem puściliśmy się galopem i dopadliśmy ich. Pierwszy rząd rycerzy przebił się
włóczniami przez szereg ciemnoskórych mężczyzn. My z drugiego szeregu jechaliśmy tuż za
nimi. Potężny półnagi wojownik zaatakował mnie od lewej. Wzniósłszy przerażający okrzyk
wojenny, wybił się wysoko w powietrze – wyżej niż siedziałem na Duchu – i jednocześnie
zamachnął się długim mieczem na mą głowę. Raczej szczęściu niż umiejętnościom
zawdzięczam to, że zablokowałem ów cios krawędzią tarczy i zmieniłem jego tor tak, że
miecz świsnął mi tylko nad głową. Zarazem pchnąłem napastnika własnym mieczem prosto w
umięśniony brzuch. Zsunął się z ostrza i spadł, krzycząc i chlapiąc wokół krwią. Ale już
pędzili na mnie dwaj jego towarzysze, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Słyszałem, jak
Robin krzyczy: „Naprzód, naprzód! Bić kawalerię, bić kawalerię!”, byłem jednak zbyt zajęty,
by go posłuchać. Zamiast na mnie skoczyć, ciemnoskóry wojownik po lewej przykucnął i
wymierzył długie szare ostrze w brzuch Ducha, chcąc wypatroszyć mojego wiernego
wierzchowca. Błyskawicznie opuściłem spiczasty koniec tarczy i sparowałem jego cios, po
czym wziąłem mocny zamach mieczem i obciąłem kawałek tarczy, którą trzymał nad głową,
a ostrze wbiło się w miejsce między ramieniem a karkiem tak głęboko, że padł z niemal
odciętą głową. Ostrze uwięzło w jego mostku i musiałem się mocno naszarpać, by je uwolnić.
Kiedy to zrobiłem, gorąca krew buchnęła mi w twarz i na prawe ramię. Straciłem równowagę,
bo wychyliłem się za bardzo z siodła, by zadać cios. Kątem oka dostrzegłem drugiego
napastnika, zaledwie o kilka kroków, który brał potężny zamach, by zadać mi śmiertelny cios.
Czas nagle zwolnił – czułem każde uderzenie serca, jakby to było żałobne dudnienie bębna
pogrzebowego. Wiedziałem, co się za chwilę stanie. Nie zdołam obrócić własnego miecza, by
sparować cios, i długie, zakrwawione ostrze trafi w mój bok, zmiażdży kolczugę i rani mnie
głęboko. Śmierć była tuż-tuż.I wtedy stał się cud. Usłyszałem tętent kopyt, obok przebiegł
wielki koń, a długa włócznia trafiła Nubijczyka prosto w pierś, uniosła go na kilka stóp i
odrzuciła na bok. Półnagie ciało padło na ziemię z nadal uniesionym ramieniem i mieczem
gotowym do ciosu, który omal mnie nie zabił.Jeździec ściągnął cugle dziesięć jardów dalej.
Wzniósł miecz w geście pozdrowienia i uśmiechnął się do mnie – to był Robin.
Wyprostowałem się w siodle i odpowiedziałem, również wznosząc miecz.–Chodźmy, Alanie
– powiedział Robin. – Nie możemy tu spędzić całego dnia, musimyzepchnąć kawalerię z
tamtego wzgórza.Wskazał przez ramię miejsce, gdzie chmara tureckich jeźdźców kręciła się
niepewnie na niskim wzniesieniu między nami a środkiem ogromnej armii Saladyna.–Alanie,
zachowuj się, król będzie patrzył – rzekł Robin i znów się do mnieuśmiechnął. Zwinął dłoń
wokół ust i ryknął: – Do mnie, do mnie! Trębacz, graj „formujszyk”!Na wzmiankę o królu
odwróciłem się ku naszym szeregom i zobaczyłem cudowny widok: Ryszard w hełmie
okolonym złotą koroną pędził w stronę środka pola, a za nim jechało tysiąc rycerzy z Anglii i
Normandii. Ich zbroje lśniły, groty lanc połyskiwały w słońcu, proporce powiewały wesoło w
powietrzu, a potężne konie waliły w ziemię kopytami, aż dudniło. Zmierzali w sam środek
linii wroga. Olśniło mnie i zrozumiałem, dlaczego Ryszard opóźnił swój atak. Poczekał, aż
mu osłabimy nieco środek i ściągniemy wrogie regimenty na prawą i lewą flankę, gdzie
templariusze i Andegaweńczycy wciąż toczyli zaciekłe pojedynki. Teraz, kiedy środek
saraceńskiej armii osłabł z powodu ataków na skrzydła, Ryszard mógł weń uderzyć z siłą
kafara. Czy mu się uda? Było za wcześnie, by coś powiedzieć. Saladyn wciąż miał do
dyspozycji potężną armię i gdyby Ryszard został zmuszony do cofnięcia się, a Saladyn
odpowiedziałby kontratakiem, przed nocą cała chrześcijańska armia uciekałaby, by ratować
życie.Nasza konnica – ludzie Robina, Flamandowie i resztki szpitalników oraz Francuzów -
była rozproszona po całym polu. Dzielni nubijscy piechurzy ginęli tam, gdzie stali, wycinani
w pień przez naszych jeźdźców. Ale półnadzy dzikusi zażądali strasznej ceny za swą śmierć:
ledwo setka konnych była w stanie odpowiedzieć na wezwanie Robina. Zmówiłem szybką
modlitwę za powodzenie ataku Ryszarda i powodzenie dla nas, po czym dodałem pokorną
prośbę, by Najwyższy ocalił mnie. Po chwili znów ruszyliśmy do ataku, tym razem nie w
równych szeregach, lecz po prostu całą gromadą. Chrześcijańscy jeźdźcy, których zdołał
zebrać Robin, pędzili z wyciągniętymi zakrwawionymi mieczami, by wyciąć w pień
tureckichkonnych stojących na wzgórzu.Nie można powiedzieć, że Turcy to tchórze. Już
trzykrotnie mierzyli się z tymi samymi żądnymi krwi wojownikami i za każdym razem
ponosili porażkę. Jako lekka jazda nie powinni wszak mierzyć się z ciężkimi wierzchowcami
chrześcijan; powinni żądlić i uciekać, przegrupowywać się i wracać, nękać i zabijać z daleka.
Kiedy jednak setka naszych wyczerpanych, schlapanych krwią rycerzy wpadła w ich pierwsze
rzędy, wymachując mieczami i krzycząc „Święty Jerzy!”, „Święty Grób!” – a nawet, jednym
zaledwie słabym głosikiem „Westbury!” – Turcy zawrócili swoje małe wierzchowce i
pomknęli na wschód co koń wyskoczy. Zakotłował się kurz i nagle tysiące wybornych
jeźdźców pokazało nam plecy i galopem uciekło z pola.Ten dzień okazał się początkiem
końca Saladyna. Rycerze Ryszarda wbili się w środek szyku i z królem na czele zapamiętale
wycinali sobie drogę przez elitarną gwardię sułtana w stronę człeka, z którym Ryszard chciał
stoczyć pojedynek twarzą w twarz. Ale nie dane mu było. Atakowany wściekle z lewej,
prawej i pośrodku muzułmański władca zarządził odwrót, a regimenty oddanych mu
gwardzistów miały ów odwrót osłaniać. Saladyn uciekł z pola bitwy w chmurze wirującego
kurzu.Byliśmy zbyt wyczerpani, by go ścigać. Ja, cały obolały ze zmęczenia, patrzyłem tylko
z opuszczoną głową, jak ludzie Ryszarda rozbijają ostatnią formację wroga serią szybkich jak
błyskawica ataków. Zwyciężyliśmy i, Bogu dzięki, pozostałem przy życiu.Lecz wielu z
naszych nie przeżyło. Zginął sir James de Brus. Znalazłem go, kiedy wracałem powoli do
naszych szeregów. Został poszatkowany na kawałki przez Nubijczyków, których pół tuzina
leżało wokół jego okaleczonego ciała. Jego koń, przebity mieczem, stał przy zwłokach pana,
rżąc żałośnie, a fioletowozielone trzewia zwisały mu wokół schlapanych krwią podków.
Skróciłem cierpienia nieszczęsnego zwierzęcia głębokim cięciem sztyletem po szyi.
Zaznaczyłem też miejsce, gdzie leżało ciało sir Jamesa, wbijając jego miecz w ziemię.
Chciałem tam później wrócić i urządzić przyjacielowi odpowiedni pochówek, bo słońce
wisiało już nisko na niebie i nie mógłbym godnie zwieźć z pola jego szczątków. Poczułem, że
krew odpływa mi z twarzy, kiedy spojrzałem na swoje ręce. Miałem wrażenie, że noszę
czerwone rękawice, tak bardzo unurzane były we krwi. Zapragnąłem, póki jeszcze jest widno,
wejść do morza i zmyć z siebie bitewny brud. A potem chciałem odpoczywać przez
miesiąc.Kiedy wróciłem do naszych szeregów, dowiedziałem się, że mój przyjaciel
Szkarłatny Will też zmarł od odniesionych ran. Patrzyłem na jego ciało i smutek wzbierał mi
w piersiach. Błękitne oczy Willa patrzyły martwo w górę, ku niebu. Modliłem się, by przyjęto
go tam zaudział w naszej świętej wyprawie. Tylu ludzi zginęło podczas tej pielgrzymki do
Jerozolimy, tyle krwi przelano w imię Jezusa Chrystusa. Pomyślałem o Żydach z Yorku,
którzy woleli zabić własne dzieci i odebrać sobie życie, niż paść ofiarą żądnych krwi
chrześcijan, którzy wierzyli, że wypełniają wolę Bożą. Pomyślałem o Ruth, której głębokie
oczy i kobieca figura uwodziły mnie przez dzień czy dwa, a której już nie mogłem sobie
wyraźnie przypomnieć. Pomyślałem o sir Jamesie de Brusie i jego wiecznie skrzywionej
twarzy, za którą skrywał dobre serce. Myślałem też o biednym Willu, który leżał u mych stóp,
który chciał przypodobać się swoim ludziom i który znalazł szczęście u boku Elise. Przede
wszystkim jednak myślałem o Nur – o pięknie, które kiedyś otaczało ją niczym złota aureola,
i o biednym okaleczonym potworze, jakim została. A wszystko z mego powodu.Łzy spływały
mi po twarzy, kiedy podszedł do mnie William z kawałkiem chleba, sera i bukłakiem
źródlanej wody.–Jesteś ranny, p-p-panie? – zapytał, patrząc z troską na moją zakrwawioną
kolczugę i twarz.–Nic mi nie jest, dziękuję, Williamie – odparłem. – Ale muszę się umyć, nim
zjem. Chodźmy nad morze.Ruszyliśmy wąską ścieżką biegnącą w dół po stromym klifie ku
osłoniętej zatoczce, z dala od wzroku ciekawskich. Schodziłem tą krętą ścieżyną, na
obolałych sztywno nogach, za to Keelie skakała wokół nas jak szczeniak, którym tak
niedawno była, szczęśliwa, że żyje, i ciekawa każdego zapachu, który dochodził do jej
wilgotnego nosa. Nie mogłem się nadziwić jej energii – ja sam ledwo się ruszałem. Dałem
nawet Williamowi do niesienia własną tarczę, bo nagle poczułem, że ciąży mi niezmiernie.
Na skrawku piaszczystej plaży rozebrałem się i zostawiwszy Williama i Keelie na straży mej
broni i odzieży, nagi jak mnie Pan Bóg stworzył wszedłem do wody. Brnąłem przez delikatne
fale, aż w końcu rzuciłem się w chłodne objęcia morza. Nie oddalałem się zbytnio od brzegu,
bo pływałem kiepsko, ale że woda sięgała mi zaledwie do pasa, skakałem w niej jak delfin.
Zmyłem z siebie krew w ostatnich ciepłych promieniach słońca, które wisiało jak wielka
brązowa tarcza nad granatowym morzem.Wychynąwszy na powierzchnię, obejrzałem się na
plażę odległą o nie więcej niż czterdzieści jardów i zauważyłem coś dziwnego. Podpłynąłem
bliżej brzegu, żeby zobaczyć dokładniej, co się dzieje. Koło kupki mych ubrań stało dwóch
zbrojnych, a obok nich postać, która wyglądała przy nich jak karzeł. Gdy dostrzegłem kolor
ich kaftanów, serce aż mi zamarło. Szkarłat i błękit. A w następnej chwili zobaczyłem biały
kosmyk na rudych włosach jednego ze zbrojnych. To był sir Ryszard Malbęte.–Wychodź z
wody, śpiewaku – powiedział Malbęte. – Podejdź bliżej, to sobie wesołopośpiewamy na
plaży. – Jego głęboki głos aż dudnił od czarnego humoru.Tkwiłem nieruchomo dwadzieścia
jardów od niego, nagi, ociekający wodą, zakrywając dłońmi przyrodzenie. Sir Ryszard też
nawet nie drgnął; stał z ręką na głowni miecza i patrzył na mnie swoimi lisimi oczyma. Jego
towarzysz pochylił się nad karłowatą postacią i wyciągnął zza pasa długi nóż. Zobaczyłem, że
to William, ze związanymi rękami i nogami i z zakrwawioną twarzą po uderzeniu w skroń.
Był związany w pozycji w kucki, ale kiedy zbrojny przyłożył mu nóż do gardła, wyglądał na
bardziej wściekłego niż przerażonego. Obok chłopaka leżała martwa Keelie. Ktoś okrutnym
ciosem rozbił jej złocistą głowę. Na myśl o tym, jak potraktowano tego radosnego psa, który
jeszcze przed półgodziną uganiał się beztrosko po plaży, w moim sercu wezbrała fala
wściekłości, czarna i silna.–Chodź do mnie, śpiewaku – nucił Malbęte. – Albo twój sługa
zginie.Nie miałem wyboru – to była kwestia lojalności. William był dobrym i wiernym sługą,
nie mogłem więc uciekać, skazując go na pewną śmierć, nawet gdyby dla mnie oznaczało to
zagładę. Zresztą nie chciałem uciekać. Pragnąłem zabić Malbęte'a, jeśli trzeba, to choćby
gołymi rękami, albo zginąć podczas takiej próby. Ruszyłem wolno w stronę obu mężczyzn.
Zatrzymałem się tuż poza zasięgiem miecza, przy swoich ubraniach. Malbęte odsłonił żółte
zęby w złowieszczym uśmiechu.–To będzie prawdziwa przyjemność – powiedział głuchym
głosem. – Czekałem na tood dawna. Przyszedłem na tę plażę, bo szukałem ustronnego
miejsca do kąpieli, i proszę, coznalazłem!Powoli wyciągnął miecz. Ostrze zgrzytało o
metalowe zakończenie pochwy, tak że aż zabolały mnie zęby. Bestia uśmiechnął się jeszcze
bardziej przerażająco i zrobił krok w tył.–Sir Ryszardzie – rzekłem do niego – chyba nie
zabijesz nagiego człowieka? Czymogę najpierw się ubrać, jak przystoi skromnemu
chrześcijaninowi? – Próbowałem mówićnajpokorniej, jak potrafiłem, a równocześnie
dyskretnie rozglądałem się dokoła.Wtedy odezwał się zbrojny towarzyszący Malbęte'owi.
Stał nad Williamem, wyciągnąwszy zza jego pleców ciężki węzeł jasnych skórzanych pasów,
na których wisiały mój sztylet i miecz. Pomachał nimi i rzekł:–Tego szukasz, panie? – I
parsknął śmiechem. To, że zwrócił się do mnie „panie”,było chyba jeszcze gorsze od
„śpiewaka”.Nie potrafiłem ukryć zaskoczenia i rozczarowania, a Malbęte aż zaniósł się od
śmiechu.–Ależ oczywiście, śpiewaku, ubierz się. Nigdzie mi się nie spieszy. Lubię
sobiepowoli dawkować drobne przyjemności. – Wskazał ręką na kupkę moich
ubrań.Schyliłem się powoli, nie spuszczając wzroku z Bestii. Sięgnąłem dłonią w dół, chwilę
gmerałem w piasku rozczapierzonymi palcami i chwyciłem kamień wielkości pięści, na który
patrzyłem przez cały czas, od kiedy wyszedłem z wody. Odwróciwszy się błyskawicznie,
wziąłem zamach i rzuciłem kamień prosto w twarz sir Ryszarda. Wspomniałem już, że
potrafię celnie rzucać i że jestem szybki w bitwie, ale tym razem byłem szybszy niż
kiedykolwiek. Kamień wyprysnął mi z ręki i popędził w stronę głowy Malbęte'a. Pół funta
skały wygładzonej przez morze, którą wymierzyłem w jego nos. Uchylił się w ostatnim
momencie. Ale tego dnia Bóg mi sprzyjał, bo kamień przeleciał obok głowy Bestii i uderzył
w usta zbrojnego, który właśnie stanął za swoim panem. Uderzył z potężną siłą. Mężczyzna
padł na piasek jak wór kartofli, a Malbęte odsunął się ode mnie i popatrzył z niedowierzaniem
na nieprzytomnego towarzysza. To wystarczyło, bym chwycił tarczę. Wtedy sir Ryszard
wziął zamach mieczem, ale z głuchym łupnięciem zdołałem zablokować jego cios krawędzią
tarczy.Skoczyłem w stronę powalonego zbrojnego, chcąc odzyskać moją broń, która leżała
obok niego, lecz Malbęte był zbyt sprytny, by mnie tam dopuścić. Zrobił krok do przodu i
próbował ciąć mnie w głowę, a potem w prawy bok. Zablokowałem oba ciosy i cofnąłem się.
Nagle dotarło do mnie, że jestem całkiem nagi i uzbrojony jedynie w staromodną tarczę. Sir
Ryszard odzyskał tymczasem równowagę. Zamachnął się na moje gołe kolana i roześmiał,
kiedy uskoczyłem przed jego ostrzem.–To będzie lepsza zabawa, niż się spodziewałem –
zadudnił, a ja pojąłem, że mówi poważnie. Bawiło go to, że nie jestem zupełnie bezbronny,
ale widać było wyraźnie, iż nadal nie ma wątpliwości, że jest w stanie zabić mnie bez trudu.
Zamachnął się po raz kolejny i nie posiadał się z radości, kiedy się potknąłem. Cały czas
próbowałem jakoś dotrzeć do mej broni, ale ilekroć szedłem w tę stronę, Bestia odganiał mnie
precyzyjnie wymierzonymi ciosami miecza, musiałem więc robić uniki i je blokować, by
przeżyć. Patrzyłem na Malbęte'a znad krawędzi tarczy, nienawidząc go całym sercem i duszą.
Znów ogarnęła mnie wściekłość i tym razem zaczęła we mnie kipieć, przemieniając się w
dziką furię. Wiedziałem, że nie mogę zginąć z ręki tego człowieka. Wiedziałem, że go zabiję
– za Nur, za Ruth, za Reubena i wreszcie za siebie. Jeszcze dziś jego dusza powędruje do
piekła. Musiał zauważyć tę furię na mej twarzy, bo przestał się śmiać i mruknął: „No, dość
żartów, czas to wreszcie skończyć”, po czym zrobił krok naprzód, rozdając na prawo i lewo
grad silnych ciosów. Gdyby sięgnęły celu, nic by ze mnie nie zostało. Blokowałem je jednak,
parowałem i czekałem na odpowiedni zamach – od tyłu, tak by odsłonił ciało. Kiedy
dostrzegłem, że ów cios się zbliża, zamiastbronić się tarczą, zrobiłem unik, podniosłem lewy
łokieć i rzuciłem się naprzód. Malbęte zaczynał pochylać się naprzód i wtedy ostry koniec
tarczy wbiłem mu pod brodę, prosto w jabłko Adama, wkładając w to całą siłę. Chrząstki w
jego krtani pękły z cichym pyknięciem i powietrze przestało dochodzić do płuc. Bestia
wybałuszył lisie oczka i opadł przede mną na kolana, obiema rękami trzymając się za
rozpłatane gardło. Nie był w stanie oddychać i nie rozumiał, co się stało. Skoczyłem za niego,
wziąłem mocny zamach tarczą i wbiłem jej twardą ramę w potylicę Malbęte'a niczym
drewnianą siekierę. Rozległ się trzask pękających kości, głowa opadła mu do tyłu i osunął się
na ziemię. Jeszcze chwilę uderzał stopami o piasek, po czym znieruchomiał. Leżał z głową
skręconą w bok pod nienaturalnym kątem, co mogło oznaczać tylko jedno.Nie traciłem czasu
na napawanie się zwycięstwem. Podbiegłem do ogłuszonego zbrojnego, wyrwałem miecz z
zapiaszczonej pochwy leżącej obok jego ciała i podciąłem mu gardło jednym płynnym
ruchem.–Och, p-p-panie – odezwał się William. – Okazałeś p-p-praw-dziwe męstwo.
Niewidziałem zręczniejszego rycerza.Kiedy tak stałem, próbując zapanować nad urywanym
oddechem, patrząc, jak krew zbrojnego wsiąka w piasek, nagi, jedynie z zakrwawionym
mieczem i poobijaną tarczą, wcale nie czułem się jak rycerz. Prawdę mówiąc, przez chwilę
czułem się jak jeden z tych starożytnych wojowników, którzy opierali się Rzymianom w
czerwonych płaszczach, na długo zanim pojawili się Normanowie i ich rycerze. Ale ta chwila
szybko minęła. Serce zaczęło mi bić spokojniej, uśmiechnąłem się do Williama i wykonałem
salut mieczem w jego stronę.–Odwiąż mnie, p-p-panie, p-p-proszę – rzekł.Ruszyłem ku
niemu, lecz nagle zamarłem. Spojrzałem na niego świeżym wzrokiem. Sposób, w jaki był
związany, przywoływał jakieś odległe wspomnienie. Kolana miał blisko piersi, a ręce
przywiązane do stóp. Wyglądał jak ptak gotowy do pieczenia na świąteczną wieczerzę.
Wtedy do mnie dotarło – podejrzewałem to od jakiegoś czasu, ale teraz byłem już pewien.
Wiedziałem, że William jest niedoszłym mordercą Robina. I zrozumiałem, dlaczego od tylu
miesięcy próbuje go zabić.

ROZDZIAŁ 20
Patrzyłem przez moment na Williama, który siedział skulony na piaszczystej plaży. W końcu
odłożyłem miecz i tarczę na piasek i włożyłem bieliznę i koszulę. Choć słońce znikało za
horyzontem, byłem za bardzo posiniaczony i rozpalony, by włożyć pełny strój. Żałowałem, że
nie mogę jeszcze trochę popływać, ale nie było czasu. Podniosłem jeszcze pas z mieczem i
zapiąłem go na biodrach, a potem ukląkłem przy moim wiernym słudze.Przez kilka chwil
tylko mierzyłem go wzrokiem, upewniając się w myślach, że to on. William spoglądał na
mnie zdziwiony, a w końcu rzekł:–Panie, b-b-błagam, uwolnij mnie. Więzy wrzynają mi się
w ci-ci-ciało.–Najpierw powiedz, jak się nazywasz – zażądałem. Zmarszczył czoło.–Ależ p-p-
panie, dobrze wiesz, że mam na imię W-W-William.–Powiedz, jak nazywał się twój ojciec –
rzekłem chłodno, myśląc o wężach,truciznach, spadających kamieniach i wielkich
pająkach.Wpatrywał się we mnie i wyraz twarzy powoli mu się zmieniał. Oblicze wiernego
służącego – pokorne, radosne i szczere – gdzieś zniknęło i teraz było twarde i ponure. Nic nie
powiedział, ale z jego młodzieńczej twarzy patrzyły na mnie oczy, w których płonął tlący się
od dawna ból.–Nazywasz się William Peveril. – To nie było pytanie. – Twoim ojcem był sir
JohnPeveril, a Robert Odo, dziś hrabia Locksley, kazał go okaleczyć i upokorzyć na
twoichoczach.Nadal milczał. Wróciłem myślami do wydarzeń sprzed trzech lat, kiedy byłem
niewiele starszy od Williama dzisiaj. Przypomniałem sobie leśną polanę w Sherwood o
świcie, wielkiego mężczyznę przywiązanego do ziemi, miękkie trzaski topora Małego Johna,
kiedy na rozkaz Robina odrąbywał mu trzy kończyny, zostawiając tylko lewą rękę.
Dziesięcioletni chłopiec, którego uważaliśmy za nieszkodliwego, i związaliśmy niczym
bożonarodzeniową gęś, został puszczony wolno, by rozpowiadał o tym wszędzie. Ten
samchłopiec tak samo związany kucał teraz przede mną na plaży i wpatrywał się we mnie
ponurym, mściwym wzrokiem.–Mów! – krzyknąłem. – Nic nie zyskasz milczeniem. Powiedz,
że to ty włożyłeśrobactwo Robinowi do łóżka i zatrułeś mu jedzenie i wino, przyznaj, że to ty
zepchnąłeś muna głowę kamienie w Akce…–A czym się tak przejmujesz? – syknął William.
– Też go nienawidzisz. Słyszałem, jakmajaczysz w gorączce, że to morderca, złodziej,
bezbożny okrutnik. Odebrał memu ojcumęstwo i uczynił z niego jęczącego żebraka, który nie
potrafił zadbać o siebie, nie potrafił sięnawet z godnością wysrać.Zauważyłem, że całkiem
przestał się jąkać.–Nie było nikogo innego – ciągnął pełnym nienawiści tonem, zupełnie
niepodobnym do jego zwykłego głosu – więc ja się nim opiekowałem: zmieniałem mu pełne
szczyn pieluchy, obmywałem zadek z gówna, żebrałem, kradłem dla niego jedzenie i każdego
dnia nienawidziłem go coraz bardziej. Żył przez cały rok, półczłowiek, odrażający niedołęga,
póki nie zebrał w sobie odwagi, by zakończyć ten żałosny żywot własnym sztyletem.
Nienawidzę Roberta Odo za to, co zrobił memu ojcu. Ale wiem, że ty nienawidzisz go tak
samo jak ja. Jest zły i dobrze o tym wiesz. Rozetnij mi więzy, to zabijemy go razem, ty i ja.
Uwolnij mnie, to usuniemy ze świata tego obrzydliwego śmiecia… – I nagle wybuchnął
niepohamowanym szlochem. Z nosa ciekły mu gile, a po policzkach spływały łzy.–Powiedz
mi najpierw, Williamie, jak w ogóle do nas trafiłeś. Czy zawsze nosiłeś to morderstwo w
sercu? Planowałeś je już od dnia, kiedy poznaliśmy się w Nottingham?Skinął głową. Byłem
zdumiony jego oddaniem zemście. I zarazem nieco przerażony. Jąkanie, pokora,
przyjacielskość – wszystko to było oszustwem, środkiem prowadzącym do śmiertelnego
celu.–Kiedy mój ojciec zakończył swe cierpienia, złożyłem święte śluby. Przysiągłemprzed
Maryją Dziewicą, że albo zabiję potwornego hrabiego Locksley, albo zginę, próbując
touczynić.–Wszak ci zaufałem! – wykrzyknąłem. – Czy mnie także poderżnąłbyś gardło we
śnie?–Tobie nie, panie. Nigdy. Ty byłeś dla mnie dobry. – Pociągnął nosem. – Zabiłbym tego
potwora i zniknął nocą. Może wstąpiłbym do klasztoru jako sługa i przez resztę życia
pokutował.–A ten dzik? – spytałem chłodno. – Na Sycylii omal mnie nie zabiłeś.–Naprawdę
cię przepraszam, panie – szlochał William. – Zepsułem siatkę, ale tenpotwór zmienił miejsce.
Nie chciałem wyrządzić ci krzywdy, panie. Przysięgam na me życie!Wciąż nie mogłem
uwierzyć, że mój pokorny sługa wszystko to zaplanował. William, który służył mi tak wiernie
przez tyle miesięcy, skrywał mroczną morderczą tajemnicę, i to przez tak długi czas.–Czy
jeśli cię puszczę, obiecasz odstąpić od zemsty na mym panie Robercie zLocksley? –
zapytałem, z góry bojąc się odpowiedzi. – Czy przysięgniesz na Pana JezusaChrystusa, na
Maryję Dziewicę i wszystkich świętych, że zaniechasz prób zabicia mego pana,że opuścisz
naszą kompanię i już nigdy nie wrócisz?–Nie! – Łypnął na mnie gniewnymi oczyma. – Nigdy
nie przestanę próbować zabićtego potwora. Będę go tropił aż na krańce ziemi i zemszczę się.
Musi umrzeć za swe ohydneczyny…Zobaczyłem, że w kącikach ust Williama tworzą się
kropelki piany. Przewidując swój los, zaczął szarpać sznury, którymi go związano.Stanąłem
za nim, wyciągnąłem sztylet i – Boże, przebacz – podciąłem mu gardło najszybciej, jak
potrafiłem. Kiedy przestał się szarpać, rzuciłem jego związane ciało na piasek, po czym sam
upadłem na ziemię, jakbym to ja otrzymał śmiertelną ranę, i spojrzałem w niebiosa, gdzie
mieszkają Bóg i Jego aniołowie. Ale nie zobaczyłem nic boskiego. Zapadła noc i gęste
chmury przesłoniły gwiazdy. Kiedy tak wpatrywałem się w ciemność, leżąc bez sił pośród
trzech trupów, które dopiero co padły z mojej ręki, oczy napełniały mi się łzami i zapłakałem
nad marnością życia. Płacząc, rozmyślałem o zemście i sporach, o morderstwie i świętej
wojnie oraz o lojalności i miłości. Zastanawiałem się nad lojalnością wobec mego grzesznego
pana i została właśnie wystawiona na najcięższą próbę. I o miłości chłopca do ojca;
przerodziła się w coś odrażającego. Zabiłem Williama, bo nie wyrzekł się zemsty na Robinie,
musiałem więc to zrobić, ale tak naprawdę zabiłem go z powodu Nur.Nie byłem wobec niej
lojalny. Kiedy ją okaleczono, krzyknąłem z przerażenia, patrząc na jej brzydotę, a ona
uciekła. Uciekła, bo zrozumiała, że nie mógłbym jej kochać z takim wyglądem. I to była
prawda. Nigdy nie kochałem jej szczerze i, co gorsza, nie miałem dość sił, by być jej
wiernym. Więc w pewnym sensie zabiłem Williama z powodu Robina. Nie mogłem kochać
mego pana – przepełniało mnie obrzydzenie, że zamordował sir Ryszarda z Lea po prostu dla
zysku. Ale pragnąłem udowodnić, że chociaż nie mogę go dłużej kochać, mogę być wobec
niego lojalny. Czyż nie przysiągłem mu wierności aż do śmierci? Kiedy składałem tę
przysięgę, sądziłem, że będzie to śmierć Robina albo moja, stało się jednak inaczej. Śmierć
poniósł William. Na tej ciemnej plaży zapłakałem nad nim, nad sobą, nad Nur, nad Robinem i
nad wszystkimi nieszczęsnymi grzesznikami na ziemi. Zaczęło padać i wydawało się, że cały
świat płacze razem ze mną.W końcu podniosłem się z ziemi. W prawej dłoni wciąż
trzymałem zakrwawiony sztylet. Patrząc na nóż, rozmyślałem o tym, co symbolizuje.
Dostałem go od człeka, który na moich oczach został zaszlachtowany na rozkaz Robina.
Teraz zaś ja tym samym nożem zakończyłem życie młodego chłopca, okrutnie
skrzywdzonego, a wszystko w imię lojalności wobec mego pana. Nie mogłem dłużej znieść
jego widoku, więc wziąłem zamach i rzuciłem go w mrok. Wpadł z cichym pluskiem do
wody i spoczął gdzieś na dnie.Zaciągnąłem ciała ludzi i psa do morza, tak daleko od brzegu,
jak zdołałem, i puściłem je, by zatonęły na wieki. Potem zanurzyłem się raz jeszcze od stóp
do głowy i wyszorowałem ciało drobnym piaskiem z płycizny. Wysuszyłem się, ubrałem,
wziąłem broń i wróciłem wąską ścieżką biegnącą w górę klifu do naszej armii.Znalazłem
mego pana w namiocie. Reuben klęczał przed nim i opatrywał ranę w udzie. Kiedy wszedłem,
Robin podniósł głowę i rzekł:–Rana od strzały, Reuben mówi, że to nic groźnego.Wskazał
ręką tacę, na której stał dzban wina i kilka kubków. Nalałem sobie, usiadłem na skrzyni z
cedrowego drewna i popijałem wino, czekając, aż Reuben skończy owijać udo Robina
świeżym bandażem.–Co cię trapi? – zapytał Robin z lekkim dystansem. Sprawiał wrażenie
poirytowanego, że tak go naszedłem. – Myślałem, że będziesz pił z innymi, świętując nasze
chwalebne zwycięstwo.–Zabiłem Malbęte'a – powiedziałem prosto z mostu. – Na plaży.
Przetrąciłem mu kark tarczą.–Gratuluję – rzekł Robin obojętnym tonem. – Więc jednak nie
potrzebowałeś mojej pomocy.Za to Reuben spojrzał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.–
Zabiłem też mego służącego Williama – dodałem. – Poderżnąłem mu gardło od uchado ucha.
Także na plaży.Po tych słowach obaj oniemiali i tylko patrzyli na mnie jak na szaleńca.–To
on próbował cię zabić – wyjaśniłem zmęczonym głosem. Chciałem jaknajszybciej wsunąć się
pod koc i zasnąć. Ale że wino koiło mój smutek, nalałem sobie jeszczejeden kubek. –
Pochodził z rodu Peverilów To ten chłopak, którego puściliśmy wolno, kiedytrzy lata temu
ukarałeś sir Johna. Już od tamtego czasu próbował cię dopaść.Reuben i Robin nadal nie mogli
wydobyć z siebie słowa. W końcu Reuben spytał:–Ten młody służący? Kto by
pomyślał?Wstałem, dopiłem wino i spojrzawszy Robinowi prosto w oczy, rzekłem:–A zatem,
mój panie, nie musisz się już niczego bać w swojej kwaterze.Odwróciłem się, nie chcąc nawet
słuchać pytań, którymi zaczęli mnie zasypywać,wyszedłem z namiotu i ruszyłem w
poszukiwaniu mego koca.Trzy dni później dotarliśmy do Jaffy. Saladyn już wcześniej
zrównał z ziemią miejskie mury, toteż większość mieszkańców uciekła przed zwycięską
armią Ryszarda. Nawet nie próbowała się bronić. Miasto było tak zniszczone, że stanowiło
jedno wielkie rumowisko, my więc musieliśmy obozować w gaju oliwnym pod Jaffą.
Ambroise miał rację – barbarzyńskie potraktowanie saraceńskich jeńców w Akce rozeszło się
echem po całej Ziemi Świętej i mieszczanie woleli porzucić swoje domy, niż ryzykować
oblężenie.Ambroise przypomniał mi swą przenikliwość, kiedy siedzieliśmy razem przy
dzbanie miejscowego wina i talerzu fig pod płóciennym daszkiem nieopodal królewskiego
obozu.–On bardzo cię polubił – powiedział konspiracyjnym szeptem. – No wiesz,
król.Uważa, że twoja muzyka jest odświeżająco nowoczesna. I poprosił mnie, żebym zwrócił
siędo ciebie w jego imieniu.Byłem zdumiony. Co to mogło oznaczać?–No więc… król
oczywiście wie, że służysz hrabiemu Locksley i robisz to, od kiedy…–Ambroise nie mógł
znaleźć uprzejmego odpowiednika słów „od kiedy był banitą”, więc poprostu pociągnął łyk
wina. – No cóż, wie, że jesteś bardzo przywiązany do hrabiego, ale pewniludzie mówią, że
nie cieszy cię zbytnio ta służba, bo padły… pewne słowa… między tobą atwoim panem.
Dlatego król Ryszard zastanawia się, czy nie wolałbyś, a raczej czy niezechciałbyś rozważyć
dołączenie do jego dworu jako trubadur. Jak mówiłem, bardzo ciępolubił i podziwia twoją
muzykę. Wie też, że dzielnie walczyłeś pod Arsuf.Zaniemówiłem. Król Anglii chce, żebym
dołączył do jego dworu? Ja, były kieszonkowiec, zasmarkany złodziejaszek z Nottingham, jak
słusznie nazwał mnie Robin, zostałem zaproszony do grona przyjaciół samego monarchy?
Nie byłem w stanie wykrztusić choćby słowa. Ambroise uprzejmie udawał, że nie dostrzega
mojego zmieszania, i ciągnął beztrosko:–Oczywiście nadałby ci tytuł rycerski. Robi tak ze
wszystkimi z najbliższego kręgu.Otrzymałbyś też odpowiednie posiadłości i znaczne
wsparcie w złocie…Tego było dla mnie za wiele. Wymamrotałem, że się zastanowię, ale
ledwo mogłem usiedzieć na miejscu. Ambroise zmienił temat, widziałem jednak, że
obserwuje mnie bacznie i na pewno dostrzega, iż rozmyślam o świetlanej przyszłości na
królewskim dworze. Zostanę sir Alanem Dale'em, sir Alanem z Westbury, Alanem, rycerzem
z Westbury… Ta myślsprawiła, że poczułem się jak pijany.Kiedy zostawiłem Ambroise'a,
czułem się, jakbym szedł po linie. Biegłem między drzewami oliwnymi, promieniejąc
szczęściem, pełny głębokiej miłości do świata i całego rodzaju ludzkiego. Tylko jedna rzecz
psuła mi tę radość. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Podskakiwałem radośnie niczym
ptaszek, ale kątem oka widziałem drobną ciemną postać podążającą za mną krok w krok.
Ilekroć jednak się oglądałem, znikała. Idąc wzdłuż ceglanego muru, odwróciłem się nagle i
jakieś pięćdziesiąt kroków za sobą dostrzegłem kobietę odzianą w czarną szatę spowijającą ją
od stóp do głów.–Nur! – krzyknąłem. Popędziłem do miejsca, gdzie stała, ale nikogo tam
nieznalazłem. Rozejrzałem się dookoła. W ocienionym gaju oliwnym nie było żywego
ducha.Czy to tylko moja wyobraźnia podsycona winem od Ambroise'a? Czy to wytwór
nieczystegosumienia? A może naprawdę tam stała? Ciarki przeszły mi po plecach.Kiedy
wróciłem do obozu, Owain sprowadził mnie na ziemię, oznajmiając, że Robin chce się ze
mną widzieć. Nadal niepewny co do obrazu Arabki w czerni, skierowałem się do namiotu
mego pana i, zapowiedziawszy się głośno, wszedłem.W środku nad mapą rozłożoną na
małym stoliku pochylali się Robin, Reuben i Mały Jon. Wszyscy trzej doznali uszczerbku
podczas naszej wyprawy. Udo Robina zostało zabandażowane świeżym płótnem. Reuben
wciąż kuśtykał z nogą w łupkach. Nawet Mały John dorobił się długiej, topornie zaszytej rany
na czole.Stanąłem przed nimi i czekałem, aż Robin zauważy moją obecność. Po chwili puścił
mapę, która zwinęła się z ostrym trzaskiem, i oznajmił bez ogródek:–Wracamy do domu,
Alanie. Ja, John, Owain i większość naszych ludzi. Reubenjedzie do Gazy. Będzie tam
pilnował moich interesów w handlu olibanum. Mam bowiempewne sprawy rodzinne w
Kirkton, które wymagają pilnej uwagi. Moja żona i mój synpotrzebują mnie.Podkreślił słowa
„mój syn”, jakby wygłaszał oświadczenie. Wiedziałem, co to oznacza, i podniosło mnie to na
duchu. Postanowił stać przy Marie-Anne i małym Hugh mimo hańby, którą okrył się zdaniem
wielu. Wracał do domu, by być z rodziną, i w ten sposób oznajmiał, że z tej samej krwi czy
nie Hugh jest jego synem.–Tak więc wracam do domu – powtórzył. – Król nie sprzeciwia się
memu powrotowido Anglii, chce bowiem, żebym miał oko na jego brata Jana, który ponoć
staje się nie dozniesienia. Oficjalnym powodem mego wyjazdu jest rana – poklepał się po
zabandażowanymudzie – ale prawda wygląda tak, że zrobiłem to, po co się tu wybrałem.
Ryszard wygrał swojąbitwę, więc czas opuścić to przeklęte przez Boga miejsce i wrócić do
naszych zielonychdolin. Pytam cię zatem: jedziesz ze mną?Byłem zdumiony. Robin nigdy
dotąd mnie nie pytał, czy mam ochotę gdzieś z nim jechać. Po prostu mówił, dokąd się
wybiera, a ja przyjmowałem za rzecz oczywistą, że będę mu towarzyszył. Kilka razy
poruszyłem bezgłośnie ustami, a w końcu odezwał się Reuben:–Słyszeliśmy, że król
zaproponował ci miejsce na swym dworze. I wiemy, że niejesteś szczęśliwy u Robina
od…Byłem coraz bardziej zdumiony. Skąd Reuben wie o propozycji królewskiej, o której ja
usłyszałem ledwie godzinę wcześniej. No cóż, uświadomiłem sobie, Ambroise nigdy nie
słynął z dyskrecji.–Jeśli chcesz mnie opuścić i dołączyć do króla, z wielkim żalem zwolnię
cię ze służbyi dam ci moje błogosławieństwo – powiedział Robin ze smutnym
uśmiechem.Przełknąłem ślinę. Z jednej strony rycerski tytuł, dobrze płatna posada muzyka u
najszlachetniejszego monarchy chrześcijaństwa i szansa na dokończenie naszej misji
uwolnienia Jerozolimy, najświętszego miasta na świecie, z rąk Saracenów. Z drugiej zaś
dalsza służba u człeka, który nie wiedział, co to moralność, który nie poddawał się żadnemu
prawu i który bez wahania mordował dla własnego zysku niewinnych chrześcijańskich
rycerzy.–Dawno temu – odparłem – złożyłem ci, panie, przysięgę. Ślubowałem, że będę
ciwierny aż do śmierci. Wypełniając tę przysięgę, przelałem wiele krwi, wiele niewinnej
krwi…ale nigdy jej nie złamię. Jedźmy do domu.Robin się uśmiechnął.

Epilog

Kiedy następnego ranka Dickon wszedł do jadalni w Westbury, siedziałem na wysokim


drewnianym krześle z nagim mieczem na kolanach. Zdałem sobie sprawę, że wygląda bardzo
staro – jego chuda, pomarszczona twarz miała żółtawy odcień, resztki włosów były białe jak
mleko, a żałosnego obrazu dopełniał pusty rękaw.Przez długą chwilę siedziałem w milczeniu
i tylko patrzyłem na niego gniewnie, on zaś przestępował z nogi na nogę i czuł się coraz
mniej pewnie. W końcu się odezwał.–Wezwałeś mnie, panie – powiedział drżącym głosem.
Odczekałem, aż te słowa wybrzmią w powietrzu, i spytałem:–Powiedz mi, Dickon, jak
straciłeś rękę? Zaskoczyło go to pytanie.–Ależ panie, sam dobrze wiesz – odparł. – Wszak
byłeś ze mną w Arsuf. Obciął mi jąjeden z tych brudnych pogan z wielkim zakrzywionym
mieczem. Musisz pamiętać!Istotnie pamiętałem. Pamiętałem Dickona jako młodego łucznika
o jasnych oczach, niewiele starszego ode mnie. Był jednym z nielicznych Anglików w
szeregach twardych walijskich górali i został raniony bułatem w potyczce z berberyjskimi
jeźdźcami. Pamiętałem jego wesołość, mimo bólu, kiedy nazajutrz po bitwie odwiedzałem
rannych i przynosiłem im wodę i strawę.–Służyłeś więc u Robin Hooda w Sherwood, jeszcze
zanim został hrabią – rzekłem.–Tak, panie, tak jak ty. – Dickon był już całkiem zbity z tropu.
Widziałem, żezastanawia się, czy przypadkiem na starość nie postradałem zmysłów.–Co robił
Robin Hood banicie, który go okradał? – zapytałem cicho.I wtedy krew odpłynęła Dickonowi
z twarzy, bo przypomniał sobie leśne czasy sprzed ponad czterdziestu lat, kiedy nasz pan
rządził swoimi ludźmi za pomocą czystego strachu.–Robin wiele mnie nauczył o
przestępstwach i o odpowiedniej karze za nie –odezwałem się najbardziej złowrogim tonem,
na jaki mogłem się zdobyć. Potem wstałem,podniosłem miecz i podszedłem do Dickona.Padł
na kolana, chcąc błagać o litość, ale był zbyt przerażony, by wykrztusić choćby słowo.
Przyłożyłem czubek miecza do bicepsu ręki, która mu pozostała.–Wierzaj mi, Dickonie, że
nie żartuję – ciągnąłem. Biedak patrzył to na miecz, to namoją twarz. – Jeśli jeszcze raz mnie
okradniesz, jeśli zabierzesz mi choćby skórkę suchegochleba, odrąbię ci zdrową rękę i
nakarmię nią moje świnie. Słyszysz?Dickon kiwnął głową. Dygotał ze strachu.–Ale że tak jak
Robin mam za nic sądy, nie postawię cię ani przed sądem lokalnym,ani przed królewskim za
to, że kradłeś mi prosiaki. Wyznaczę ci karę – szylinga – za mojestraty. Taką zawrzemy
ugodę jako byli towarzysze broni. Przysięgasz ją wypełnić?Z trudem przełknął ślinę i
wychrypiał:–Przysięgam.–Dobrze, możesz więc odejść.Patrzyłem, jak podnosi się ciężko i,
potykając się, wychodzi z jadalni.Wiedziałem, że Marie będzie zła, że puściłem go wolno
tylko z karą grzywny, a Osric będzie się bardzo dziwił. Lecz memu panu Robinowi, który
dziś już leży w grobie, spodobałaby się moja decyzja. Dickon walczył ze mną dzielnie w
Ziemi Świętej. Cierpiał wraz ze mną i od tamtego czasu przez czterdzieści lat dobrze
opiekował się moimi świniami w Westbury, rok za rokiem, czy słońce, czy deszcz. Nigdy nie
powiesiłbym go za kradzież prosiaków, Robin też nie. To po prostu kwestia lojalności.

Nota historyczna

Pomysł, że Robin Hood został krzyżowcem, może wydawać się przewrotny, ale wydawało mi
się naturalne, że tak znamienity szlachcic, znaczący członek anglo-normańskiej kasty
wojowników powinien uczestniczyć w jednym z najważniejszych wydarzeń swoich czasów, z
własnej woli lub wręcz przeciwnie, w wyprawach w obronie chrześcijaństwa. Przed
wyjazdem króla Ryszarda na wielką pielgrzymkę, jak określano trzecią krucjatę, i w czasie jej
trwania Anglików opanowało religijne uniesienie. Dziesiątki tysięcy rycerzy od Gór
Pennińskich po Pireneje, od Brytanii po Bawarię było gotowych poświęcić życie, majątek i
bezpieczeństwo swoich bliskich i wziąć udział w czymś, co wydawało im się wielką i świętą
przygodą. Myślę, że byłoby nieco dziwne, gdyby hrabia Locksley nie uczestniczył w tym
wydarzeniu.Właśnie ta religijna histeria była główną przyczyną wstydliwych i okropnych
wydarzeń w Yorku w połowie marca 1190 roku. Tłum uzbrojonych mieszczan, podżegany
przez tajemniczego mnicha w białej szacie głoszącego nienawiść do Żydów, otoczył około stu
pięćdziesięciu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy schronili się w Wieży Króla zamku w Yorku
(dziś zwanej Wieżą Clifforda).Po kilku dniach oblężenia, kiedy stało się jasne, że poddanie
się sir Johnowi Marshalowi, szeryfowi Yorku, jest jednoznaczne ze śmiercią, Żydzi pod
wodzą Josce z Yorku i rabina Yomtoba woleli popełnić samobójstwo (16 marca), niż dać się
rozszarpać tłumowi żądnych krwi chrześcijan. Wstrząsającą relację z tego strasznego
wydarzenia można przeczytać w pracy R. B. Dobsona The Jezus of Medieval York and the
Massacre of March 1190 (wydanej przez University of York).Opętanym fanatyzmem
mieszczanom z Yorku przewodził rycerz o nazwisku Richard Malebisse. Choć powieściowy
zły charakter sir Richard Malbęte ma wiele jego cech, to podkreślić należy, że nie jest to ta
sama osoba. Malebisse nie zginął w czasie trzeciej krucjaty. I choć okrył się hańbą podczas
masakry w Yorku w 1190 roku, wrócił do łask po śmierci Ryszarda, za rządów króla Jana.
Historycy odnotowali fakt, że w 1199 roku dostał zgodę nabudowę zamku w hrabstwie York i
że zmarł w 1209 lub 1210 roku. Wierzę, że wciąż żyje kilku jego potomków.Oczywiście nie
ma żadnych dowodów na obecność pośród walecznych żydowskich męczenników z Yorku
dwóch chrześcijan – a raczej jednego chrześcijanina i Robin Hooda -ale prawem
powieściopisarza jest umieszczanie fikcyjnych bohaterów w centrum dowolnego
historycznego wydarzenia, z którego wychodzą cało.Trzecia krucjata przebiegała w
rzeczywistości prawie tak, jak opisałem ją w książce -źródłem większości moich informacji
było monumentalne dzieło Ryszard I Johna Gillinghama (wydane przez Yale University
Press). Latem 1190 roku główna część armii Ryszarda spotkała się z Francuzami pod
Vezelay. Następnie pomaszerowali na południe, do Marsylii, skąd pożeglowali na Sycylię, w
Messynie spędzili zimę. Tam krzyżowcy pod wodzą króla Ryszarda w reakcji na liczne
prowokacje miejscowych opanowali miasto i je splądrowali. Owej długiej zimy stosunki
między królami Ryszardem i Filipem zaczęły się pogarszać. Kiedy król Filip wyruszył 30
marca 1190 roku do Ziemi Świętej, zaledwie dzień przed przybyciem do Messyny
narzeczonej Ryszarda, Berengarii, obaj monarchowie już sobie nie ufali. Potężna armia
Ryszarda ruszyła za Francuzami trzy dni później, ale o ile Filip dotarł do Akki 20 kwietnia
1191 roku, to flota Ryszarda została rozproszona z powodu sztormu szalejącego w pobliżu
Krety. Częściowo zniszczone statki, na których płynęły towarzyszące krzyżowcom damy,
rzuciły kotwice u brzegów Cypru. Nowy cesarz Izaak Komnen odmówił ich prośbie o słodką
wodę i jedzenie.Ryszard przypuścił atak na Limassol (opisałem go zgodnie z prawdą
historyczną) i wyparł cesarza z plaży, przebijając się z zaledwie kilkuset ludźmi przez
wzniesioną naprędce barykadę. Znaczącą rolę w zwycięstwie odegrał niewielki kontyngent
walijskich łuczników. Los cesarza przypieczętował udany atak tego samego wieczoru w
gajach oliwnych. Kiedy cesarz poddawał się królowi Ryszardowi 31 maja 1191 roku,
rzeczywiście miał na sobie srebrną, a nie żelazną kolczugę.Dwunastego lipca 1191 roku, po
oblężeniu trwającym blisko dwa lata, miesiąc po triumfalnym przybyciu króla Ryszarda Akka
poddała się jego krzyżowcom. I choć zmęczeni oblężeniem chrześcijanie z radością powitali
przyjazd Ryszarda i posiłki, to wyobrażenia o dyplomacji, jakie miał król Anglii,
pozostawiały wiele do życzenia. Zraził do siebie kontyngent niemiecki, rozkazując usunięcie
z murów obronnych sztandaru ich księcia. Stosunki między Ryszardem a królem Filipem
stały się jeszcze bardziej napięte, kiedy Ryszard poparł innego kandydata na króla
Jerozolimy. Kiedy Niemcy i Francuzi wyjechali z Ziemi Świętej, Ryszard sam dowodził
pozostałymi chrześcijańskimi wojskami (jednakznacznie mniej licznymi).Ryszard
rzeczywiście zarządził egzekucję dwóch tysięcy siedmiuset muzułmańskich jeńców – tę
zbrodnię opisał normański trubadur Ambroise w swojej książce History of the Holy War
(wydanej przez The Boydell Press, tłumaczonej z łaciny przez Marianne Ailes). Ryszard
opuścił Akkę i pomaszerował na południe w stronę Jaffy (w pobliżu obecnego Tel Awiwu),
zagrażając Jerozolimie. Aby powstrzymać marsz na południe, Saladyn musiał stawić czoła
Ryszardowi około trzydziestu kilometrów na północ od Jaffy, niedaleko maleńkiej wioski o
nazwie Arsuf.Bitwa pod Arsuf 7 września 1191 roku została uznana za zwycięstwo króla
Ryszarda i jego rycerzy, ale nie miała decydującego znaczenia. Saladyn dostał łupnia i
wycofał swoje wojska, ale w ciągu kolejnych tygodni i miesięcy dołączali do niego żołnierze
z całego Bliskiego Wschodu, aż armia znów była tak samo liczna, jak przed klęską pod Arsuf.
Bitwa pod Arsuf miała wielki wpływ na los trzeciej krucjaty: po porażce Saladyn poprzysiągł
sobie, że nigdy nie pozwoli, by jego turecka lekka kawaleria stanęła w bitwie naprzeciw
ciężkozbrojonych chrześcijan. Okazało się, że to strategia zwycięska: zamiast stanąć twarzą w
twarz z rycerzami i znów przegrać, przywódca muzułmanów wybrał taktykę stałego nękania
wojsk Ryszarda i unikania bezpośredniego starcia. Czas i odległość, jaka dzieliła chrześcijan
od domu, pracowały na korzyść Saladyna. W następnym roku siły Ryszarda zostały
zdziesiątkowane w potyczkach, oblężeniach oraz przez choroby, aż stało się jasne zarówno
dla króla, jak i jego przeciwnika (z którym nigdy się nawet nie spotkał), że choć ogromnym
wysiłkiem krzyżowcy mogliby zająć Jerozolimę, są za słabi, by utrzymać miasto, zewsząd
otoczeni przez wrogów. Będą zmuszeni oddać święte miasto muzułmanom, więc krew
zostanie przelana niepotrzebnie. Rok po bitwie pod Arsuf, po wielomiesięcznych
negocjacjach, zawarto trzyletni rozejm. Krzyżowcy mogli zatrzymać ważny przyczółek na
wybrzeżu Zamorza, zaś chrześcijanie zyskali prawo do odwiedzania świętych miejsc w
Jerozolimie i modlitwy. Ryszard mógł więc pochwalić się efektem krucjaty, która kosztowała
wiele istnień ludzkich i pieniędzy. Król mógł wreszcie wyjechać z Ziemi Świętej, co też
uczynił 9 października 1192 roku.O tym, co przydarzyło się królowi Ryszardowi podczas
drogi powrotnej, oraz o kolejnych przygodach Robina, Małego Johna, Alana i ich przyjaciół
przeczytacie w kolejnej książce z tej serii.Angus Donald Kent, styczeń 2010 roku

PODZIĘKOWANIA

W pisaniu tej książki pomogło mi tak wiele osób, że wymienienie ich wszystkich
przypominałoby parodię najdłuższych podziękowań z rozdania Oscarów. Mimo to chciałbym
wspomnieć o tych, którzy pomogli mi szczególnie: moich agentach Ianie Drurym i Gai Banks
z Sheil Land Associates; moich redaktorach i wydawcy ze Sphere – Davidzie Shelleyu,
Danielu Mallorym i Thalii Proctor.Biblioteki British i Tonbridge były jak zwykle niezwykle
gościnne. Carol Edwards i jej partner Mick zasługują na wzmiankę za to, że objaśnili mi
sekrety łuku bojowego. Nie mogę nie wspomnieć o Tez, która z dużą cierpliwością odgrywała
ze mną kilka scen bitewnych w ogródku pubu The Prince of Wales w Hadlow, w hrabstwie
Kent.Chciałbym też podziękować moim braciom Jamiemu, Johnowi i Alexowi Donaldom,
którzy znosili niekończące się przynudzanie o moich książkach i którzy od czasu do czasu
podsuwali mi naprawdę świetne pomysły.Na koniec chciałbym podziękować taksówkarzowi
z Messyny, który w zeszłym roku zdarł ze mnie skórę – dzięki temu pisanie o tym, jak król
Ryszard i jego rycerze splądrowali pańskie miasto sprawiło mi szczególną przyjemność.

You might also like