Professional Documents
Culture Documents
Warszawa, 1932
1
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
MARZYCIEL
SZKIC POWIEŚCIOWY
2
I • II • III • IV • V • VII • VIII • IX
•X
XI • XII • XIII • XIV • XV • XVI
3
I.
24
II.
42
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
43
III.
74
IV.
81
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
82
V.
103
VII.[1]
118
„Nawet najlepszy mąż jest jeszcze najgorszym“.
Przeczytał sztambuch do końca i, nadzwyczajnie
rozbawiony, zaczął w nim pisać:
— „W życiu to jak w pociągu — każdy chciałby się przejechać na gapę… “
119
pasażerów! Pomocnikiem zawiadowcy był wtedy
wyjątkowo przystojny chłopak, a że i panna była i owszem,
też niczegowata, więc się zaczęło, jak zwykle: ona sypała
perskie oczko, on zapuszczał żórawia, potem leciały
uśmieszki, potem zrobiła się znajomość, potem były
obiadki u zawiadowcy, potem kwiaty, potem spacery przy
księżycu, wreszcie panieński pokoiczek i słodkie sam na
sam, wreszcie coś… tego… I poszło takim ekstracugiem, aż
przycapnęli chłopaczka i musiał się ożenić! Przepadł z
kretesem! Wiec niech się pani nie dziwi, że obawiam się
tego pokoju! — zakończył ze śmiechem.
Panna Irena znalazła wreszcie swoje binokle i,
wcisnąwszy je na śpiczasty nos, spojrzała piorunująco i
odeszła bez pożegnania.
Zrobiło mu się trochę głupio, poczuł bowiem że mocno
przeholował.
— Ale na dłuższy czas będę miał od niej spokój!
Przypisy
120
VIII.
129
— Kochałeś mnie! Kochałeś! Ja od pierwszego
widzenia, pamiętasz? Nie mogłam potem sypiać… całe
noce myślałam o tobie… Tak strasznie cię pragnęłam… aż
nieraz darłam pazurami ściany… rozumiesz, ty smoku! ty
ludojadzie, ty mój mężczyzno, ty mój djable najdroższy.
Szalała wśród nienasyconych pieszczot i pocałunków.
Ale Józio nieprędko usłyszał jej szepty i nierychło pojął,
co się z nim dzieje. Dopiero, kiedy zapaliła lampę i ujrzał ją
przy sobie, wtedy zrozumiał całą nędzę rzeczywistości.
Jakiś gryzący wstyd ścisnął mu serce, ale jeszcze nie
wiedział, czy więcej się wstydzi tego, co mu się tylko
zdawało być, czy też tego, co się stało, co było…
Siadła przy nim na łóżku i, zaplatając swoje bujne włosy,
paplała takie głupie i ohydne anegdoty, że patrzał na nią z
coraz większem zdumieniem i odrazą — wydała mu się
teraz ordynarna i wstrętna.
— Skąd pani wie takie rzeczy?
Nie mógł już znieść nawet jej głosu.
— Cóż ty sobie myślisz, że kobiety nawet nie wiedzą,
gdzie białe raki zimują?
— Ależ to świństwo!
— Myślałam, że i ty lubisz wesołe kawały! Wszyscy je
lubią… przecież takie śmieszne…
— To dobre dla kolejarzy i w szynku, ale nie dla kobiet.
— E, kiedy Józio taki niegrzeczny, to Zosia swoje
gałganki pozbiera i pójdzie się bawić na inne podwórko! —
zadąsała się, udając małą dziewczynkę.
— Pierwszy raz w życiu słyszę coś podobnego od
kobiety!
130
— Kiedyś taki, to już naprawdę sobie pójdę!
Poczuła się nieco dotkniętą.
— To plugawe, obrzydliwe i wstrętne! — wybuchnął, nie
mogąc się już pohamować.
— A Józio taki niedobry i taki niewdzięczny, że Zosi jest
bardzo przykro, bardzo… Niech ją zato przeprosi, no
prędko i mocno! — zaszczebiotała, okrywając go
pocałunkami.
Tak wrogo spojrzał na nią, że odskoczyła od łóżka,
narzuciła burnus na ramiona i stanęła przerażona, z
zapartym tchem, a nie doczekawszy się ani słowa, padła mu
na piersi z wesołym chichotem. Była przekonana, że on
udaje i tylko dla kawału robi takie srogie miny.
Pozwalał się całować z ledwie już ukrywanem
obrzydzeniem i wreszcie, aby się jej pozbyć jak najprędzej,
zdobył się na jakieś zdawkowe słowa i czułości. Uwierzyła
i niezmiernie znowu szczęśliwa całowała go tem ogniściej.
— Muszę już uciekać! On wraca o trzeciej! Boże, jak mi
ciężko się oderwać! — wykrzykiwała zadyszana. —
Jeszcze w oczy… wydrę ci je, jak spojrzysz na inną!
Jeszcze w usta! Przyciśnij mnie! Mocniej! Jeszcze! Jeszcze!
Kocham cię! Do widzenia, mój złoty ryjku! A nie smuć się!
Nie tęsknij już! Przyjdę do ciebie jutro, i pojutrze, i
codzień! Pa, mój skarbie, pa!…
— Ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy! — miał straszną
ochotę krzyknąć za nią.
Zamknął drzwi na dwa spusty, zgasił lampę i położył się
spać.
Noc otuliła go szarawym mrokiem, ale nie zasnął, był za
131
bardzo przemęczony i znerwowany, a przytem za oknami
nieustannie dudniały pociągi: leciały wciąż, leciały ze
wszystkich stron i na wszystkie strony, przelatywały jakby
zdyszane i zgorączkowane, błyski latarni parowozowych
migotały po suficie a głuchy łomot wstrząsał ścianami, aż
brzęczały szyby i dygotała lampa.
Józio rozpamiętywał wszystko, co się stało, i w jakiemś
mgnieniu zgryzoty, żalów i wyrzutów sumienia zajęczał
rozpaczliwie:
— Jak ja mu teraz spojrzę w oczy? Jestem ostatnie
bydlę! Ostatni idjota!
I, tak rozmyślając gorzko nad sobą, zasłuchiwał się
bezwiednie w głuche dudnienia pociągów i znowu zwolna
zapominał o rzeczywistości, aż zbudziły się w nim i
porwały go w otchłanne wiry stare, nieukojone tęsknoty i
marzenia za tamtą wyśnioną, za tamtą, która w tej chwili
nie miała już żadnej nazwy, ni oblicza, ni nawet kształtów, a
której może nigdy i nigdzie nie było na świecie —
bezbrzeżna tęsknota za jakiemś bujnem, innem życiem, i za
jakiemś wielkiem i potężnem kochaniem…
Zapłakał i wśród gorących łez wyciągał roztęsknione
ramiona ku gwiazdom, w przestrzenie, tam gdzieś, gdzie
tak leciały wszystkie pociągi, gdzie tak rwało się jego
sieroce serce, gdzie tak ponosiły go marzenia…
A kiedy rano zbudził go woźny wołaniem, że pierwszy
osobowy już wyszedł i przy kasie czeka dużo pasażerów,
zbuntował się nagle i krzyknął rozsrożony:
— Nie pójdę na służbę! Niech całą kolej cholera
zatłucze! Powiedz, że jestem chory!
132
I pierwszy raz, odkąd był na kolei, nie poszedł na służbę,
przewrócił się na drugi bok i tak mocno zasnął, że nawet go
nie zbudziły gwałtowne dobijania się Magdzi.
Dopiero w samo południe otworzył oczy i leniwie
wyciągnął rękę po książkę, ale tknięty jakąś nadzwyczajną
myślą, śpiesznie wyskoczył z łóżka, ubrał się, zapakował
wspaniałą walizę, gęsto upstrzoną kolorowemi adresami
hotelów całego świata, i chciał niepostrzeżenie wymknąć
się z domu, ale p. Zofja już czyhała w uchylonych drzwiach
i wciągnęła go do przedpokoju.
— Co się stało? Możeś chory? Tak się strasznie bałam!
Magdzia nie mogła cię dobudzić…
— Dostałem pilną depeszę, jadę do Warszawy i wrócę
jutro rano. Do widzenia, pociąg już…
— I nawet mnie nie pocałujesz? — szepnęła z wyrzutem,
zarzucając mu ręce na szyję.
Spłoszył ich Soczek, który ryknął w głębi mieszkania.
— Magdzia! Zośka! Buty dawajcie!
133
IX.
140
X.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
144
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
145
XI.
152
niego?
— Mnie się już z tego bebechy wywracają do góry
nogami. Chyba się napijemy, co?
— Gotowe. Słychać aż na plancie, żeby się tam nie
znalazły jakie niepotrzebne uszy…
— Maciuś, spuśćno z łańcucha pieski, to przypilnują.
Nalej, Franiu, piwa!
— Ja mam już dosyć; ten śpiew bardziej idzie do głowy,
niźli gorzałka.
— Wyją, jak psi na nowiu. Psia ich mać papuaska! —
mamrotał coraz zawzięciej.
— Jakto, nie lubi pan tej pieśni?
— Jestem z sześćdziesiątego trzeciego, a nie żaden
międzynarodowy gnojek! — krzyknął groźnie, aż Frania
znowu nalała kieliszki, skwapliwie dobierając się do
swojego.
— Nie pij! już się ledwie trzymasz na nogach —
wstrzymał ją Józio, odbierając kieliszek.
— Tylko ździebełeczko! Tylko kapeczkę, tylko usta
umaczam! Przecież sama robiłam ten wiśniak! — bełkotała
prawie już nieprzytomnie, usiłując odebrać chociaż butelkę,
i naraz zaśmiała się, skoczyła na krzesło i, wytrząsając
pięściami, zaczęła śpiewać przepitym, schrypniętym
głosem:
„Niech zginie stary podły świat.
. . . . . . . . . . . . . . .
Dalej więc, dalej! Wznieśmy śpiew…“
153
Naraz dzwonek zahuczał tak gwałtownie, że aż wszyscy
raptem przycichli.
— Fijoły! — zawołał ktoś trwożnie.
— Nie puszczać! Zgasić lampy! Maciuś! powiedz, że
niema nikogo! — podniosły się ciche wołania ze
wszystkich stron, lecz nim się Maciuś zjawił, Mikado sam
poleciał zobaczyć, kto się tak dobija do drzwi.
Zaległo złowrogie milczenie, spoglądali na siebie z
niepokojem, Frania srodze wylękniona, przywarła do Józia,
gruby dozorca odwrócił się do ściany i zachrapał, udając
śpiącego.
— Zuchy — psia ich mać! — zamamrotał Kaczyński. —
Chyba się napijmy, a?
Ale po chwili wrócił Mikado z jakąś depeszą w ręku i
zakrzyczał radośnie.
— Mój mecenas dokłada mi jeszcze na drogę!
— Kiedy tak, to „Mecenasa zdrowie — wypijmy
panowie!“ — zarymował chudy telegrafista, przezywany
Rudym Dzięciołem, podnosząc kieliszek.
— Niech żyje i niechaj mu się darzą dzieci! — huknął
dozorca, zrywając się z kanapy.
— Brawo! Niech żyje! Wgórę go! — Podniósł się
wrzask i zabrzęczały szkła.
— Śpiewajmy dalej! Zaczynam! Raz, dwa! „A kolor…“
Gotowe, panowie, Jazda!
— „A kolor jego jest czerwony…“ — Źle! Świderski,
fałszujesz, psia twarz! „A kolor jego…”
— Halte pisk, Zielonka! Możemy zato beknąć — gasił
go energicznie dozorca.
154
— Odknaj, brachu! Miejsca, panowie! Krupnik wjeżdża!
— wydzierała się Frania, rozpychając wszystkich przed
Soczkiem, niosącym uroczyście ogromną, płonącą wazę.
Pogasły momentalnie lampy i w tem chybotliwem,
błękitno-krwawem świetle krupniku, twarze uczyniły się
upiorne, sine, zwarli się dokoła Soczka w milczeniu,
wyciągając szklanki, a on nalewał każdemu z nabożnem
namaszczeniem i, gdy skończył, Dzięcioł przystąpił do
Buczka i zawołał:
— „A teraz każda twarz czerwona, czy blada
„Niechaj wraz krzyknie: Za zdrowie Mikada”!
Ryknęli ze wszystkich sił i zaczęli go brać w ramiona,
całować i wrzeszczeć, jak opętani. Zahuczało, niby w ulu,
ale hałas jeszcze się powiększył, gdyż trzy ogromne psy
wdarły się do pokoju i, biegając, szczekały radośnie, a za
niemi ganiał zrozpaczony Maciuś, usiłując je połapać.
Zrobił się z tego nieopisany harmider, aż Frania padła na
kanapę i, bijąc nogami, śmiała się do rozpuku i krzyczała,
ale wnet się przyciszyło, bo Dzięcioł zadzwonił w butelkę i
wniósł toast:
„Przyszedł czas panowie,
„Żeby wypić Soczka, Soczkowej i Soczątek zdrowie“.
Zatrzęsło się od nowych wiwatów, śmiechów i krzyków!
Zapalono zpowrotem lampy, wszyscy się porozsiadali,
gdzie komu było wygodniej; Mikado przysiadł się do Józia
i utonęli w przyciszonej rozmowie, Kaczyński wiódł jakiś
burzliwy spór z Zielonką i Świderskim, bo warczał
gniewnie, co chwila zapalał fajkę i nerwowo przegarniał
brodę, dozorca tak baraszkował z Franią na kanapie, aż
155
wybuchała histerycznym śmiechem. Dzięcioł spacerował ze
szklanką w ręku i coś sobie półgłosem przepowiadał, kilku
zaczęło grać w lancusia na rogu stołu, psy skamlały pod
piecem nad ogromną miską kości, a tylko jeden Soczek
czuwał nad wszystkimi, dolewał, gdzie tylko dojrzał pustą
szklankę, czerwony już był, jak burak, a tak roztkliwiony
krupnikiem, że z każdym się trącał, całował i wciąż obcierał
załzawione oczy.
— Więc jutro jedziecie z pewnością! — mówił Józio,
pociągając ze szklanki.
— Tak, jutro dzień mojego wyzwolenia! Wstąpię jeszcze
na parę godzin do Warszawy odwiedzić mojego mecenasa i
wieczorem w świat! W szeroki, wolny świat! — zawołał
Mikado, i twarz mu rozbłysła niezmierną radością.
— Macie wszystko przygotowane? — Ledwie
wykrztusił te słowa.
— Wszystko. Paszport w kieszeni, a gotówka na sercu.
Patrzcie, to przekaz na tysiąc dwieście franków, płatne w
Paryżu, a oto tęczówki! — Rozrzucił przed nim na stole
pięć stówek, z lubością przyglądając się ich barwom. — To
moje krowy, konie, cała gospodarka i oszczędności! —
dodał z pewną dumą.
— Na jeden dzień Paryża wystarczy! — szepnął Józio z
wymuszonym uśmiechem, nie mogąc oderwać oczu od
pieniędzy i mimowoli dotykając ich palcami.
— Nie jadę przecież na hulankę! Musi mi starczyć, co
najmniej, na dwa lata. Bilety dała mi dyrekcja do samego
Paryża. Nie wydam już przed wyjazdem ani grosza.
— I nie obawiacie się przyszłości?
156
— Jeżeli mam talent, to jutro moje, a jeśli nie… —
zawahał się trwożnie.
— To na kolej zawsze wrócić można… — podsunął
Józio z ironją.
— Nie wątpię, że może się doczekamy kiedyś tej
szczęśliwej chwili.
— Nie za rok, to za dziesięć… w każdym razie
usłyszycie o mnie!
— Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą! —
bryznął zjadliwie Józio, nie mogąc już ukryć rozdrażnienia,
lecz Mikado nie dosłyszał, gdyż równocześnie wybuchnęła
przy stole gwałtowna kłótnia. Świderski ogniście czegoś
dowodził, a prawie całe towarzystwo napadało na niego tak
namiętnie, aż Zielonka trzasnął pięścią w stół i zakrzyczał:
— Psiakrew, ryje burżujskie! trzeba was sparzyć
ukropem, jak pluskwy, to może prędzej odczujecie, że i
robociarz jest człowiekiem, że i jemu należą się ludzkie
prawa! Ale powiadam wam: „Nadejdzie wkrótce dzień
zapłaty! Sędziami będziem my!“
— Nadejdzie, i wtedy niejeden z towarzyszów będzie
musiał powrócić do wideł! — huknął dozorca, porywając
się z kanapy, i trącił po drodze Kaczyńskiego. — Nie śpij
pan, jedziemy!
— A to wrócą; ale do czego powrócą eks-dziedzice?
Chyba pod płot i do torby!
— Panowie eks-ludzie i panowie przyszli ludzie, proszę
o głos! — wrzeszczał Dzięcioł, dzwoniąc w butelkę, ale
głos jego utonął we wrzawie i krzykach.
Kaczyński przetarł oczy z drzemki, zapalił fajkę i rzekł
157
do zadumanego Józia:
— Demokraty, psia ich mać! zaledwie od święta i w
socjalistyczne galówki chodzą na dwóch nogach, a już im
smakuje panowanie nad drugimi.
— Panowie, porozumiejmy się! Panowie! A żeby was
djabli wzięli! — wołał płaczliwie jakiś młodzieniec w
straszliwie czerwonym krawacie i gumowym kołnierzyku.
Napróżno jednak błagał i klął, wszyscy już bowiem naraz
mówili, krzyczeli i nawzajem usiłowali się przekonywać, a
ponad całym wrzaskiem huczał tylko potężny bas dozorcy,
od którego dygotały wszystkie światła. Kłótnia stawała się
coraz zapalczywsza, już zaczynało dochodzić do sporów
osobistych i przaskakiwań z zaiskrzonemi oczami, ale
Soczek załagadzał wciąż, dolewając krupniku, i przepijał do
każdego zosobna.
Frania spała na otomanie, pomiędzy psami, a gracze,
ślepi i głusi na to, co się działo dokoła, grali zaciekle, że
tylko krótkie, zadyszane słowa latały między nimi, a jakiś
zgrany wykrzykiwał żałośnie:
— A niech psy gryzą takie szczęście! To mam pech!
Rzucał karty, zrywał się od stołu, pożyczał od przyjaciół
i znowu zasiadał do gry.
Tylko Józio w niczem nie brał udziału. Siedział przy
drzemiącym Kaczyńskim i przypatrywał się Buczkowi, ale
nie mogąc znieść jego rozpłomienionej szczęściem twarzy,
zaczął spacerować po całem mieszkaniu, zajrzał nawet do
kuchni, gdzie Maciuś z robotnikami od wózka również
wesoło się zabawiali, wychodził przed dom na zimny wiatr
i deszcz, lecz nie mógł nigdzie zgubić straszliwego żalu,
158
jaki nim miotał, ni tej okropnie żrącej zazdrości, ni tego
poczucia beznadziejnej niemocy.
Chwilami, bezwiednie, chwytał się za kieszeń, jakby
chcąc dotknąć się tych pieniędzy, jakie mu pokazywał
Mikado — i ręka mu opadała, a duszę mroczył jeszcze
sroższy tuman udręczeń i zawiści. Pił z Soczkiem, pił z
Kaczyńskim, przepijał z każdym, kto tylko chciał, ale
wódka zupełnie na niego dzisiaj nie działała, był przytomny
aż do bolesnej świadomości wszystkiego, co się w nim
dzieje.
Położył się wreszcie na otomanie i, leżąc z szeroko
otwartemi oczami, zatapiał się w sobie coraz głębiej; dawał
nurka w taką otchłań, że wszystkie wrzaski zewnętrzne
odbijały się o niego słabemi, dalekiemi echami; gonił za
jakąś myślą, która zwolna wyłaniała się na jaśnię, stawała
się wyraźną i nakazującą; myśl była tak dzika i straszna, że
zadrżał, ale czepił się jej gorączkowo, wbijał ją w siebie,
jak żelazny trzpień, który go wzmacniał i sprężył w jakiemś
niezłomnem postanowieniu.
Ale niekiedy odzywał się w nim głęboko przytajony głos
sumienia i wtedy trwożnie spoglądał po twarzach i
nasłuchiwał gwarów z gwałtownie bijącem sercem, gdyż
mu się zdawało, że rozmawiają jakoś ciszej i ukradkowo, a
dziwnie podejrzliwie patrzą w jego stronę… Czuł się jakby
pod pręgierzem, kurczył się w sobie i, oblany potem
strachu, przemykał się prawie chyłkiem do przedpokoju, nie
śmiejąc podnieść oczów, i uciekał — cóż, kiedy ta władcza
myśl zawracała go zpowrotem i znowu kładł się na
otomanie i rozmyślał coraz odważniej i szczegółowiej.
159
— Niedobrze wam, co? Napijcie się czarnej kawy! —
radził Mikado, zauważywszy jego wychodzenia. Józio nie
odpowiadał, udając głęboko uśpionego.
Wybiła już druga godzina, gdy zaczęli powstawać od
stołów i zabierać się do wyjazdu; ściągnięto Franię z
kanapy, a do Józia krzyknął Soczek:
— Jedziemy! Wstawajcie! Wstawajcie! — wołał mu do
ucha, trzęsąc nim z całych sił.
— Wstawił się, jak Bela! Panie Józiu! Wózki już
czekają! Spóźnimy się na pociąg!
Józio zamruczał coś, jakby przez sen, odwrócił się
twarzą do ściany i zachrapał. Soczek dał mu spokój i
skwapliwie wrócił do kieliszka, pito już bowiem
strzemiennego i żegnano się z Buczkiem; każdy go brał w
ramiona, każdy ściskał i każdy z serdecznem wylaniem
życzył mu szczęścia na nowej drodze; wielu miało szczere
łzy w oczach, Buczek był głęboko wzruszony, a Frania, pod
wpływem ogólnego rozczulenia, wybuchnęła płaczem i
również całowała się ze wszystkimi.
Już mieli wychodzić, gdy Soczkowi strzeliła
nadzwyczajna myśl.
— Panowie! — zawołał, wskazując Józia. — Wypijmy
za zdrowie tej sieroty, wypijmy!
Zabrzękły kieliszki, otoczyli śpiącego, a Dzięcioł
zagrzmiał ostatnim toastem:
„Za zdrowie tej opuszczonej sieroty, naszego kasjera!
Niech ciągle chrapie, a nigdy nie umiera“.
160
Wytoczyli się ze śmiechem, po chwili zaturkotały wózki,
a dom ogarnęła cisza.
Maciuś powysączał resztki z kieliszków, pogasił światła i
poszedł spać.
Świeciło się jeszcze w sypialnym, ale drzwi były otwarte
narozcież, i smuga światła sięgała do otomany, na której
leżał Józio, że słyszał każde słowo i widział najmniejsze
poruszenie. Frania zakręcała sobie włosy papierkami, a
Mikado rzucił krawat wraz z kołnierzykiem gdzieś w kąt,
pugilares wsunął pod poduszkę i, śpiesznie zdjąwszy
ubranie, położył się do łóżka.
— Jutro będę już spał w pociągu — zawołał radośnie. —
Ale biba się udała, co?
— Napili się i nakrzyczeli za wszystkie czasy, ale tylko
Józio urżnął się na fest.
— Bo ciągnął za czterech! Hrabiczowi się zdaje Bóg wie
co, a główkę ma słabą, jak panna. — Ziewnął przeciągle. —
Moja droga, daj mu co pod głowę i przykryj go, bo tam od
wczoraj rana nie palone. Jeszcze się przeziębi.
Józio przymknął oczy i zaczął równo i głęboko
oddychać, gdy mu Frania podkładała poduszkę; przykryła
go jakimś kożuchem i, pogłaskawszy pieszczotliwie po
twarzy, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
— Nie zamykaj! Będzie nam za duszno! Kładź się
prędzej. Strasznie chce mi się spać.
Lampa zgasła i zegar wybił trzecią.
— Możemy sobie używać chociażby do południa —
szepnął sennie Buczek.
Cisza ogarnęła cały dom. Pokój, w którym leżał Józio, z
161
powodu przysłonionych okien był ciemny, jak grób, tylko w
sypialnym mżyły się słabe odbrzaski, noc zaglądała przez
szyby i deszcz zacinał z sypkiem, usypiającem
brzęczeniem, rynny bełkotały nieustannie, czasami zahuczał
wiatr i szamotał się z drzewami.
Józio leżał pogrążony w rozmyślaniach i naraz rzekł
bezwiednie, a prawie głośno:
— O dziewiątej byłbym już na granicy…
Wystraszył się własnym głosem i zaczął nasłuchiwać z
niepokojem.
Cicho było w sąsiednim pokoju — musieli już zasnąć;
tylko gdzieś za piecem strzykał świerszcz.
Jakiś pociąg przeleciał, jak grom, aż się wszystko
zatrzęsło.
— Pewnie jaka ekstra! — pomyślał, wysuwając się z pod
kożucha, który go parzył, jak ogień.
Usiadł na otomanie i cały zamienił się w słuch.
Spali jakoś niespokojnie, Frania mówiła coś przez sen, a
Buczek wciąż się przewracał, aż trzeszczało łóżko, ale
usłyszał zarazem gwałtowne bicie swojego serca.
Psy zaszczekały w ogrodzie i napływało dalekie jeszcze
dudnienie nadbiegającego pociągu.
Podniósł się bardzo ostrożnie, ale mimo to podłoga tak
zaskrzypiała, że skamieniał na długą chwilę i z zapartym
tchem patrzał w otwarte drzwi.
Spali — słyszał ich przerywane, gorączkowe oddechy i
monotonny szelest zegarowego wahadła.
Przemógł się wreszcie i poruszył się z miejsca tak
nieszczęśliwie, że potrącił jakieś krzesło, które się z hukiem
162
przewróciło. Jakby mu sufit zleciał na głowę — przerażenie
zapchało mu gardło oniemiałym krzykiem; nie śmiał
odetchnąć, ni się poruszyć. Długie, jak wieczność, chwile
przelewały mu się przez mózg zgiełkliwym warem, chwiał
się, jak podcięte drzewo, i prawie tracił przytomność.
Ale nikt się nie przebudził, a nawet Buczek dosyć głośno
zachrapał.
Odetchnął z niezmierną ulgą po tem straszliwem
wzruszeniu i, przetarłszy oczy zalane potem, zaczął się
zwolna posuwać ku drzwiom otwartym, ostrożnie macając
dokoła wyciągniętemi rękoma. Musiał jednak bardzo często
odpoczywać, gdyż chwilami brakowało mu już sił, jakby
tak szedł od wieków.
Zegar jął wybijać jakąś godzinę, ale nie mógł zrozumieć
którą — bo słyszał tylko rozpierzchające się, długie i ostre
dźwięki…
Posuwał się nieprzerwanie, a wciąż mu się zdawało, że
do drzwi jeszcze ma tak daleko, jakby na krańce
nieprzejrzanej pustyni. Był już przedtem tak
zgorączkowany, że zapominał, gdzie jest, a chwilami każdy
szelest stawał mu się przerażającym hukiem, a szum wiatru
jakby wyciem huraganów; nawet ciemności przejmowały
go niepokojem. Rozglądał się nieprzytomnie. Zdawało mu
się, że dokoła czają się jakieś złowrogie oczy, że jakieś
groźne cienie idą na niego ze wszystkich stron, zapierają
mu drogę i szepczą jakieś niezrozumiałe słowa…
Ale nie dał się tym gorączkowym majakom, gdyż tkwiło
w nim coś potężniejszego od wszelkich strachów, coś, co go
pchało niepowstrzymanie, a czemu jużby się nie mógł
163
oprzeć, gdyby nawet chciał. Więc skoro nareszcie dosięgnął
drzwi, pierzchnęły wszystkie obawy i przywidzenia, poczuł
się zupełnie spokojny i na wszystko zdecydowany; przygiął
się tylko, jakby do skoku, i wyciągnął drapieżne ręce…
Łóżko stało w drugim końcu pokoju, obok szerokiego
okna, z którego sączyło się nieco mętnego brzasku, drzewa
chwiały się za szybami, a niekiedy gałąź trącała w szkło
jakby suchym, kościstym palcem, poduszki bielały z
mroków, niby z pod sadzy, zegar szeleścił swojem
wiecznem: raz, raz, raz, raz! oddechy rozlegały się
rytmicznie…
Już stanął przy łóżku, gdy Mikado się poruszył i coś
zamruczał przez sen.
Józio nie drgnął i cierpliwie czekał przez długą chwilę…
Przeszła jednak. Posunął się nieco naprzód i tak się nisko
nad nimi pochylił, że poczuł ich gorące, przesycone wódką
oddechy. Wyprostował się machinalnie, aby zaczerpnąć
powietrza; robiło mu się strasznie gorąco — i chociaż był
zupełnie spokojny, serce tłukło mu się, jak obłąkane…
Nadeszła ostatnia chwila… jeszcze jeden krok… jeszcze
jedno sprężenie woli… jeszcze tylko jedno wyciągnięcie
ręki… Naraz — dziw, że nie krzyknął, dotknął się bowiem
spuszczonej bezwładnie głowy Frani; sparzyła go, jak
rozpalone żelazo… Zawahał się przez mgnienie… ale
zebrał wszystkie siły, wsunął rękę pod poduszkę i
wyciągnął pugilares, uderzając równocześnie łokciem w
stolik, aż coś z brzękiem zleciało.
Zmartwiał, jakby zabity na miejscu.
— Kto tu? — zamruczała sennie Frania. — Kto? —
164
powtórzyła, macając po stoliku.
— Szukałem zapałek! — wybełkotał z najwyższym
wysiłkiem.
— Która godzina?
Zapaliła papierosa i podała mu zapałki.
— Świta! Muszę już iść na pociąg…
Frania jeszcze coś powiedziała, cisnęła papieros na pokój
i padła uśpiona.
Przeczekał cierpliwie kilka minut i odszedł równym,
automatycznym krokiem, starannie zawierając za sobą
wszystkie drzwi; w przedpokoju nasłuchiwał czas jakiś,
ubrał się poomacku i najspokojniej wyszedł, ale przed
domem zabrakło mu nagle sił, zatoczył się na ścianę i długo
dyszał, nie mogąc się poruszyć z miejsca; dopiero kiedy psy
rzuciły się do niego z radosnem skomleniem, zerwał się i
zaczął gwałtownie uciekać, bo mu się naraz wydało, że ktoś
za nim krzyczy:
— Złodziej! Trzymajcie! Złodziej!
Uciekał przez ogród jakby oszalały, ale zastąpił mu
drogę na plant jakiś osobowy, który przesuwał się dziwnie
powoli, migocąc oświetlonemi oknami, niby rzędem
wytrzeszczonych, uciekających oczów. Józio zasłuchał się
tak głęboko w rytmiczne uderzenia kół o szyny, że
zapomniał o wszystkiem. Zbudziła go dopiero głucha cisza.
Obejrzał się trwożnie — pociągu nie było już nawet widać,
dom Buczka szarzał ośnieżonemi dachami, a za nim
czerniała potężna ściana lasu. Zrobił parę kroków i znowu
przystanął, jakby się nad czemś namyślając, rozglądał się
przytem na wszystkie strony i słuchał z wytężeniem. Noc
165
była cicha, deszcz ustał, a natomiast polatywał gęsty,
puszysty śnieg, roje białych motyli wirowały w
ciemnościach niezliczonemi skrzydłami, zasypując świat
rozdrganym, sinawym brzaskiem i zaledwie odczutym
szelestem, tylko niekiedy jęknęły przeciągle druty
telegraficzne, jakby trącone rozełkanem westchnieniem, lub
nadpływały głuche dudnienia dalekich jeszcze pociągów.
A Józio chwiał się, niby nad przepaścią, w jakiejś
niemej, a straszliwej rozmowie z własną duszą, czasem
zajęczał rozpaczliwie, czasem wzdrygał się lodowatym
dreszczem, i coraz niżej, i coraz pokorniej schylał głowę, aż
wreszcie ugiął się przed nakazem sumienia i z bohaterską
rezygnacją powrócił do Buczka… Szedł głośno i hałaśliwie,
umyślnie nawet trzaskając drzwiami — wracał, aby mu
rzucić pugilares wraz z tem jednem słowem: „Ukradłem!” I
czekać spokojnie końca! I czekać, mój Boże, i czekać… i…
Spali jednak, jak zabici. Wołał na nich, szarpał — żadne
się nie przebudziło. Wsunął pugilares na dawne miejsce i
wyszedł prędko, ale na palcach… psy odprowadziły go na
plant z jakiemś nieprzyjaznem warczeniem.
Nawet nie słyszał, wlokąc się ociężale i potykając na
każdym kroku o szyny i podkłady… Bo i cóż, że skradzione
pieniądze wrócił dobrowolnie i gotów się był oddać na
łaskę i niełaskę Buczka, kiedy i tak podnosił się w nim
srogi, karzący głos sumienia, który mu szeptał z
nieubłaganą mściwością:
— Podły! Podły! Podły!
Napróżno wyciągał błagające ręce, napróżno w skrusze
najgłębszej się kajał, napróżno żebrał zmiłowania — ten
166
głos straszny nie ścichnął, lecz wciąż z jednaką mocą
szarpał mu mózg, że szedł jakby policzkowany i bity
świszczącemi rózgami hańby…
Śnieg walił już tumanami, wytrząsał się, niby z worów
niezgłębionych i zasypywał ziemię wilgotnemi puchami;
noc zbladła i uczyniła się szarawem bielmem, lasy stanęły
bez ruchu, ciche, zdrętwiałe i jakby zapatrzone w wełnistą
ulewę śniegów, a tylko gdzie niegdzie z pod białych
kożuchów wyciągały się nad Józiem jeszcze czarne, sękate
gałęzie, jakby litościwie błogosławiące ręce, że, mimo
wewnętrznej męki, zaczynał się im przypatrywać z coraz
większą uwagą.
W domku, gdzie z wieczora konał dróżnik, błyszczało
światło i drzwi były otwarte; zajrzał tam bezwiednie i
skamieniał przerażony. Na łóżku rozciągał się zesztywniały,
siny trup, obok niego paliła się wysoka gromnica,
rozsiewając po całej izbie żółtawe, jakby ropiące światło;
do nóg zmarłego tuliło się dwoje uśpionych dzieci, coś
jeszcze pojękujących przez sen; w kącie, w kupie
łachmanów, leżała nawznak jakaś kobieta z szeroko
otwartemi ustami, twarz miała zgorączkowaną i szklistą od
łez zastygłych, spała, jak zabita; a przy drzwiach, zwinięty
w kłębek, chrapał stary chłop w baraniej czapie na głowie;
ze ścian patrzyły surowe, martwe oczy świętych, i duży,
biały zegar cykał monotonnie…
Izba zdawała się być martwem pobojowiskiem, z którego
przed chwilą odeszła zwycięska śmierć, a tylko pozostały
zamierające echa płaczów i zawodzeń…
Józio cofnął się, przejęty takiem uczuciem bezmiernego
167
opuszczenia, że struga palących łez chlusnęła mu z oczów.
— I po całej paradzie! I po całej paradzie! — powtarzał
rozpłakanym, smutnym głosem, biegnąc coraz prędzej
wskroś nieustannie spadających śniegów.
Na stacji wszystko było jeszcze pozamykane; świeciło
się tylko w kancelarji zawiadowcy, gdzie siedział dyżurny,
jakby przykuty do aparatu telegraficznego — podniósł
zaczerwienione oczy na Józia, skinął głową i stukał dalej,
jak dzięcioł.
Na kanapce pod ścianą spał rozmamłany Soczek.
— Ma służbę o ósmej i jeszcze nie pojechał do domu! —
zdziwił się Józio.
— Towarowy na haltsygnale! — ktoś krzyknął przez
okno.
— Soczek prosił, żebyście go zabrali ze sobą; chciał
nieco wypocząć i został…
— Pijany, jak bela! Tak się biedak zmartwił krupnikiem,
że już ani rączką, ani nóżką…
— Zabawa musiała być szampańska! Widziałem, że
wszystkim kurzyło się ze łbów, a Kaczyński pobił się przy
tej okazji z Zielonką.
— O cóż im poszło? — pytał obojętnie, usiłując
postawić Soczka na nogi.
— Nawymyślał mu od czerwonych, parszywych ryjów,
tamten trzasnął go naodlew w zęby, potem zaczęli się tak
serdecznie młócić, że ledwie ich rozdzielili.
— Kaczyński chyba mu tego nie puści płazem…
— Odbił mu zaraz na miejscu z dobrym procentem! A
przytem obaj byli prawie nieprzytomni. Podobno i wy
168
byliście tak wstawieni, że nie mogli się was dobudzić?…
— Ale przespałem się i, jak widzicie, jestem teraz
obecny i przytomny.
— Psiakrew, a człowiek musi warować całe noce, jak
pies na łańcuchu.
— Wstawaj pan! Pociąg na stacji! — zakrzyczał Józio,
dźwigając Soczka, który wreszcie otworzył oczy i naraz
zaśpiewał chrapliwie:
— „Pora zdarza, pora zdarza! Pijmy zdrowie
gospodarza!”.
I zwalił się zpowrotem na kanapę.
Musieli go zanieść do pociągu. Ale skoro tylko rozległ
się sygnał odjazdu i szczęknęły ruszające wagony, Soczek
się przebudził, mocno osadził na nogach i, macając przed
sobą, zabełkotał:
— Jazda, Świderski! całą parą!
Zrobił kilka automatycznych ruchów i znowu zasnął.
Józio czuwał nad nim troskliwie i, chociaż był
niezmiernie znużony, nie potrafił zasnąć ani na chwilę,
tylko patrzył w okno i zadumywał się coraz smutniej.
Posępny świt już mglił się w przestrzeniach; wstawał
brzydki, mokry i zimny dzień marcowy, drzewa stały
obwalone śniegiem, a pola ciągnęły się, jak przemiękły,
podarty i splamiony obrus; z brudnego nieba sączył się
drobny, przenikliwy deszczyk.
— Muszę zacząć inaczej żyć! — rozmyślał Józio. — Jak
wszyscy porządni ludzie, normalnie! — dopowiedział sobie
z wielką stanowczością, gdy wysiedli na swojej stacji.
Soczek był już prawie trzeźwy; ale kiedy ruszyli do
169
domu, musiał się trzymać Józia, bo nogi mu się coś dziwnie
plątały i z trudem utrzymywał równowagę.
— Niepotrzebnie się skułem! — narzekał, wycierając
sobie twarz śniegiem. — A nie mówcie czasem żonie o
mojem trynknięciu! Kobiety nie rozumieją prawdziwej
zabawy! — zauważył.
W sieni Magdzia nastawiała samowar i było pełno
gryzącego dymu.
— Pani wstała? — spytał, usiłując stanąć prosto.
— A bogać! dyć prawie od samego północka wyczekuje!
— Dawaj prędzej samowar! Chodź pan do nas na
herbatę, proszę pana bardzo — szepnął ciszej.
Wciągnął go do pokoju, mimo energicznego oporu, i tem
zażegnał narazie burzę, gdy pani Zofja zaintonowała zaraz
na wstępie przez uchylone drzwi sypialni:
— Jesteś nareszcie, bydlaku jeden! Ty, obmierzły opoju!
— Zosiu! Pan Józio przyszedł ze mną na herbatę! —
odezwał się jak mógł najsłodziej.
Drzwi się z trzaskiem zawarły. Spojrzeli na siebie, a
Soczek rzekł z uśmiechem:
— Z żoną, uważa pan, to tak: jeśli zaraz z miejsca nie
chlaśnie w pysk, to już się skończy wszystko na fluksji,
łzach i rozbijaniu talerzy o moje pieski! Jakoś mi, psia
twarz, niedobrze… pojadę, czy co? A możeby tak klin
klinem?
— Gotowe! — odpowiedział apatycznie Józio.
— Kilonek czystej z angielskiemi kroplami, śledzik z
cebulką, a na zakończenie kawał razowca ze słoniną…
Toby nam kiszeczki ślicznie wyaksamitniło! Zosiu! daj mi
170
klucz od kredensu.
— Powstrzymaj się z bólami! — odpowiedziała niezbyt
uprzejmie.
— Bo pójdziemy do panny Marychny! — żartował,
rozzuchwalony obecnością Józia.
— Możesz się do niej wyprowadzić, nie bronię! —
rzekła wzgardliwie, ukazując się na progu.
Była udrapowana w burnus straszliwie kraciasty, głowę
miała obwiązaną w czerwoną chustkę, z pod której
wysuwały się figlarne papiloty, twarz mocno upudrowaną,
słodki uśmiech na wargach, w oczach pioruny, ledwie
hamowane.
— Ładnie się sprawujecie! Siódma rano! Nie
wiedziałam, że i pan lubi pijatyki…
— Ta pijatyka była tylko zwykłem pożegnaniem kolegi!
Nie podobał mu się jej ton.
— Przecież o orgjach u pana Buczka rozpowiada cała
kolej…
— I cała kolej plotkuje, jak zawsze, i plotkuje głupio! —
wykrzyknął rozdrażniony.
— Kruk krukowi oka nie wykole! Ależ pan go broni
gorąco…
— Bo go znam dobrze i wiem, jakie skromne życie
prowadzi.
— Buczek i skromność!… doprawdy, to warte śmiechu!
— zachichotała wymuszenie.
— Zosia ma rację; dajcie sobie co z garderoby i na zgodę
napijmy się gorzałki — zadecydował Soczek, nalewając
kieliszki. — Przecież miała go czas poznać: mieszkał u nas
171
przeszło rok, stołował się, jak i pan, a wciąż ją malował na
różne fasony. No, chaim, panie Józiu!
— Nie wiedziałem, ale teraz pojmuję, że zna go pani
lepiej ode mnie — powiedział z takim naciskiem, że oblała
się rumieńcem, a Soczek odezwał się napół żartem:
— Ona tak zawsze: z każdym najpierw przyjaźnie,
serdeczności, ansamble, spacery, a potem bij-zabij na niego,
i ja muszę wymawiać komorne i szukać nowego lokatora.
— Bredzisz, jak Piekarski na mękach! — syknęła,
usuwając się w cień samowara.
— Jak Boga kocham, mówię prawdę, a nie tak było i z
Rudym Dzięciołem, co?
— Schowaj sobie w nos takie prawdy! Upiłeś się i nie
wiesz sam, co pleciesz…
— A właśnie, że wiem, a właśnie, że będę mówił, psia
twarz… a właśnie tylko po pijanemu człowiek poczciwy
mówi prawdę! Nie zabronisz! Jak chcę, to wszystko
powiem!
Unosił się coraz bardziej, groźnie tocząc pijanemi
oczami.
— To szczekaj-że sobie choćby przed całym światem! —
wybuchnęła.
— A właśnie, że będę, jak mi się to spodoba! —
wykrzykiwał z pijackim uporem i bił pięścią w stół.
Józiowi naraz obmierzli oboje i wydali się tak płascy,
ordynarni, nienawistni, że ze wstrętem odsunął herbatę i,
nie zważając na błagalne spojrzenia Soczkowej, uciekł do
swego mieszkania. A chociaż po chwili zaczęły go
dochodzić zdołu brzęki rozbijanych talerzy, żałosne
172
skomlenia piesków i jakieś płaczliwe wrzaski, ze szczętem
zapomniał o Soczkach, gdyż przypomnienie tamtej sceny u
Buczka znowu chwyciło go za gardziel dzikim spazmem
wstydu.
— Boże, co ja zrobiłem! Jak ja mogłem! — jęczał,
biegając gorączkowo po mieszkaniu.
Magdzia przyszła napalić w piecu i szeroko
rozpowiadała o kłótni Soczków, ale nie zrozumiał ani
słowa, pochłonięty rozmyślaniem, i gdy się wyniosła,
zamknął drzwi za nią na klucz i szepnął z mocą.
— Dosyć tych głupich mrzonek, dosyć! Od dzisiaj
zacznę nowe życie! Mogą tak żyć inni, to mogę i ja, nawet
muszę i będę!
Rzucił się na łóżko i usiłował sobie wyobrazić to swoje
przyszłe, normalne życie, to życie bez żadnych mrzonek i
złudzeń; życie, jakiem żyli wszyscy — ale dojrzał tylko
przed sobą szarą, monotonną, nieskończoną pustynię lat,
wypełnioną nudą i pracą…
— Przecież tak żyją miljony, tak żyją wszyscy na
świecie! — wmawiał w siebie coraz zapamiętalej, aby uśpić
tę bolesną trwogę, jaka w nim równocześnie powstawała.
Uciekł do swojego sanktuarjum i żałosnemi oczami
przeglądał te skarby, zbierane przez całe lata z takim
trudem a miłością.
— A jeśli gorszy cię twoje oko, wyłup je! — usłyszał
jakiś surowy, nakazujący głos.
— Pojmuję, tak, trzeba z tem skończyć! — szeptał
pokornie.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju i rzucił się
173
gwałtownie na wielką mapę Europy, wiszącą na ścianie,
podarł ją w strzępy i skopał z nienawiścią, jakby
najgorszego wroga…
Potem całe naręcze Baedeker’ów zwalił pod piec,
poszarpał i cisnął w ogień.
Srożył się, jak burza, podniecał i z coraz większą
nienawiścią rwał wszystko i niszczył. Ale kiedy przyszła
kolej na albumy z widokami, zawahał się na mgnienie, i
serce ścisnął straszny żal; przemógł się jednak i zaczął je
tak samo drzeć i palić, tylko że już przez gęste łzy patrzał,
jak płomienie ogarniały te lazurowe morza, jak ogniste fale
pożerały jego wymarzone miasta, jak ginęły te wyśnione,
dalekie lądy i te spowite serdeczną tęsknotą góry, jak
obracały się w popiół i nicość, że chwilami wyrywał je z
ognia, całował z uniesieniem, sycił po raz ostatni oczy i,
modląc się do nich najcięższą z rezygnacyj, dawał
nieubłaganie na zatratę.
— Nie będę przez was złodziejem, nie będę! — wołał z
płaczem, waląc do pieca coraz to nowe góry książek,
broszur, kart i rozkładów jazdy na wszystkie koleje świata.
I czuł, że po każdej kartce i po każdym zniszczonym
widoku otwiera mu się niezagojona rana i spływa krwią
serdeczną — że z każdym spalonym strzępem obumiera w
nim jakaś cząstka jego duszy — że jest już, jak nagie,
martwe drzewo, z którego burza odarła wszystkie zielone
liście żywota; ale kiedy skończył, odetchnął z niezmierną
ulgą, jakby po męczącym, długim śnie.
— Zabiłem zmorę, teraz jestem wolny! — pomyślał, ale
174
bez radości.
I poszedł na służbę, bo już u Soczków biła dziewiąta.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
175
XII.
178
Wtorek. Długo nie mogłem zasnąć. Zdawało mi się, że
jestem na morzu — tak wicher szumiał i targał ścianami.
Niestety, będę jechał, ale najdalej do… Rygi!
Od rana wali gęsty, mokry śnieg i nie przestaje ani na
chwilę.
A słońce tam gdzieś grzeje i świeci, pachną kwiaty i
lśnią się lazurowe morza… Znowu dostałem list, jak
zawsze, z całującemi się gołąbkami na kopercie. Niech
poleży. Mamy dzień bardzo urozmaicony; nikt się już nie
nudzi na stacji, bo wczoraj wieczorem naczelnikowa
złapała męża gdzieś na strychu z Rózią od ekspedytora.
Sprawa okazała się de grubis, więc i rozprawa odbyła się
bardzo burzliwie; podobno cały korytarz słyszał, jak wśród
wycia i szczekania menażerji ryczała naczelnikowa: „Ja ci
dam Rózię! Popamiętasz Rózię! Także amator kwaśnych
jabłek!”
A od samego rana zrobili zawiadowcy wesołą piłę, bo
gdzie się tylko ruszy, to zaraz ktoś woła zmienionym
głosem: „Ja ci dam Rózię! Popamiętasz Rózię!”
Tylko zęby zaciska i lata po stacji, jak wściekły pies, a
odbija się na wszystkich na swój chamski sposób; już nawet
pobił zwrotniczego i nawymyślał pomocnikowi. Skończy
się ta chryja ogólnym gniewem i raportami do władz.
A na górze także wesołe piekło: spazmy, płacze i
nieustanne wrzaski. Naczelnikowa postawiła ultimatum
ekspedytorowej: że jak nie wyrzuci Rózi, to zawoła policję
i każe dziewczynę wziąć do rewizji i wyrobić jej czarną
książkę…
Tak wstydliwa, słodka matrona i wie o tem wszystkiem.
179
Myślałem, że miała tylko do czynienia ze „Złotym
ołtarzykiem”.
Na złość tym wszystkim cnotliwym klępom, sprowadzę
do siebie Franię.
Ale, na ekspresie mieliśmy nadzwyczajną hecę. Raczył
wyjeżdżać na Rivierę miejscowy miljoner, prawie
chałatowy szajgec, kupiec lasowy. Jechał z żoną i córkami,
a odprowadzał ich cały rodzinny kahał. Ciotki w perukach,
a kuzyni w pofrendzlowanych jupicach i z pejsami. Na
stacji zrobił się gwałt i rejwach, bo kiedy pociąg ruszył,
zaczęli wszyscy machać brudnemi chustkami, lecieć z
pociągiem i wrzeszczeć:
— Do widzenia, stryj Izydor! Do widzenia, ciocie
Regine! A pisz! A pisz!
Psiakrew, żeby takie ordynarne tałałajstwo śmiało się tak
rozpierać!
Pieniądz z byle parcha robi króla! Można się wściec za
złości!
Ja sobie kpiłem z tego rublowego entuzjazmu, ale
zawiadowca, pomocnicy i ekspedytor weszli do wagonu
pożegnać państwa Baum i życzyć im szczęśliwej
podróży!… Ludzie zawsze muszą przed czemś bić pokłony,
chociażby nawet przed cudzym miljonem! A we mnie
wzbiera coraz większy wstręt i nienawiść!
Pani prezesowa zaprosiła mnie do siebie na herbatę.
Leje znów jak z cebra, błoto i strasznie ciemno; ale
pójdę, przecież to jedyny w mieście dom, gdzie się nie
spotyka kolejarzy.
180
Środa. Wciąż i bezustannie pada, czarno, ponuro, zimno
i tak strasznie smutno! Pociągi przechodzą puste i
zaszargane, jak chałaciarze; w bufecie ani żywej duszy,
tylko pieski wyprawiają sobie wesela; nawet panna
Marychna uśmiecha się jakoś żałośnie i mokro. Muszę
pisać, bo inaczej wściekłbym się z nudów.
Pani Zofja pojechała do Warszawy. Bez jednego słowa
podała mi bilet przez okienko; szyby były zapotniałe, nie
mogłem dojrzeć twarzy, ale poznałem ją po pulchnych
rękach; ostemplowałem bilet i zwróciłem; przytrzymała mi
rękę i szepnęła jakoś łzawo:
— Jeśli się stanie jakieś nieszczęście, to niech pan
chociaż wspomni o mnie.
Nim się zebrałem na odpowiedź, już jej nie było; nie
wyjrzała nawet z pociągu.
Strachy na lachy! Nie mnie brać na takie plewy! Kupi
sobie nowy kapelusz i już będzie po tragedji! Ale i Soczek
mnie unika; był na stacji, przechodził koło okna i umyślnie
odwrócił głowę, żeby mi się nie ukłonić! To i lepiej, nie
potrzebuję mu świecić baki. Musi jednak mieć do mnie
jakąś ansę!
Żal mi jej trochę. W domu tak nudnie, że piesby nie
wytrzymał, a Magdzia wszystko robi mi na złość i
posługuje jakby z łaski. Wróciłem od prezesów dosyć
wcześnie i musiałem się zaraz położyć, bo nie nalała mi
nafty i zapomniała napalić w piecu!
Łapacz wygarnął z osobowego pół wagonu gapy — sami
chałaciarze; narobili wrzasku i uciekali, jak zające; łowili
ich po całej stacji, ale większa część uciekła. Konduktora
181
natychmiast zasuspendowano. Słusznie — złodziejstwo
powinno być tępione bez miłosierdzia. Ale czy można
wyżyć z rodziną za czterdzieści rubli miesięcznie?…
Mieszka u Soczka, na dole, znamy się z widzenia;
przyszedł do kasy, jak z krzyża zdjęty, i płakał… Boi się, że
go wyrzucą i pójdzie na dziady! Straszna rzecz patrzeć na
płaczącego mężczyznę! Przyleciała jego żona i z rykiem
tarzała się u nóg zawiadowcy. Obiecał znaleźć jakieś
łagodzące okoliczności! Poco szukać wykrętów? Służy
trzydzieści lat, ma sześcioro dzieci, ciągłe areszty na pensji,
a nędza żre go przez całe życie!
Oto obraz kolejarskiego żywota! Lepiej się nad tem nie
zastanawiać!
Ledwie skończyło się z konduktorem, zrobiła się heca z
Rózią; ekspedytorowa musiała ją wyrzucić, ale dziewczyna
wzięła na kieł i, rozpuściwszy język, nawymyślała jemu od
złodziejów, jej jeszcze gorzej, aż ekspedytor wyleciał z
kijem i groził żandarmami. Rózia się nie ulękła, ale zaczęła
na całe gardło pomstować, rozpowiadając z płaczem, jak to
było, że wieszała bieliznę, że chciała nawet krzyczeć, ale ją
zaczął bić…
Prawie cała stacja słuchała tych szczegółów, a mój
bagażowy krzyknął:
— Baj, baju, będziesz w raju! Wiadomo — jak suczka
nie da, to piesek nie weźmie.
Dostał zato przez łeb czemś twardem, a że nie pozostał
dłużnym, zrobiła się jeszcze większa i głośniejsza awantura.
Zawiadowca uciekł gdzieś na stację towarową, w domu
takie piekło, aż słychać w bufecie, menażerja szaleje, dzieci
182
płaczą, służba lata nieprzytomnie; pani podobno chora,
przychodził już doktór, posyłała nawet po księdza; dziekan,
który ją dobrze zna, kazał powiedzieć, że przyjdzie
wieczorem, ale na preferansa…
Skończy się wszystko na spazmach, krzykach,
jeneralnem praniu domowych brudów przed sąsiadkami, a
sutej kolacji z obfitą podlewą dla przebłagania wzburzonej
opinji — jak zawsze i jak wszędzie.
A swoją drogą zawiadowca łajdak, i dziewczynie stała
się wielka krzywda.
Chociaż — bo ja wiem…
…Byłem wczoraj u prezesa na przyjęciu! Już tam więcej
nie pójdę, bo całe to ich jaśnie państwo wydaje mi się blagą
na gruby kamień. Prezesowa na przywitanie podała mi
końce palców i zaledwie raczyła mnie sobie przypomnieć!
Jakaś de domo Owsikiewiczówna z Psiej Wólki, a robi
margrabinę.
Zebrało się ze czterdzieści osób, przeważnie miasto.
Błądziłem samotnie po salonach; wszędzie wielki szyk,
złocone meble, kwiaty, srebrne kandelabry, dywany, służba
w liberjach, a wypadało po sucharku na dwie osoby.
Miałem czas na obserwowanie, bo nikt się mną nie
zajmował. Zjawiły się i jakieś tartinki, ale przeleciały takim
galopem, że ledwie dostało się co piątemu.
Rzędy portretów rodzinnych na ścianach, a może tak
samo wynajęci na dzisiaj, jak lokaje. Kwaskowscy, musi to
być jakaś wielka parafjalna dynastja!
Były też dwie nadzwyczajnie szykowne facetki —
cisnęli się do nich jakby do ołtarzy, i bezczelnie
183
oblagowywali. Kobiety są dziwnie łakome na takie głupie
zawracania głowy, a co jeszcze dziwniejsze, że im wierzą.
Wstydziłem się za nie, tem bardziej, że słyszałem, jak ci
sami je przedtem obgadywali. Zwłaszcza jakiś starszy pan
w monoklu, który dosyć głośno zwierzał się przed
wymiękłym młodzieńcem z rozłupaną główką, że jedna z
tych pań, doktorowa, ma nadzwyczajny pieprzyk pod lewą
piersią…
Koronny świntuch! Coprawda, to i na kolei nie brakuje
takich ananasów!
Przysiadłem się do starszych pań; obejrzały mnie przez
binokle, jak małpę w klatce, i rozprawiały dalej. Nie
wiedziałem, co zrobić ze sobą, i już miałem odejść, gdy
jakaś matrona o czterech podbródkach zwróciła na mnie
oczy i pyta:
— A z jakich to dobrodziej Pełków?
Myślałem, że mnie szlag trafi! Dopiero potem przyszła
mi doskonała odpowiedź, ale było już za późno. Miałem
jeszcze jedną przykrą chwilę. Zajrzałem do gabinetu, gdzie
grali w karty, i zobaczyłem naszego rotmistrza, więc się
pytam znajomego:
— A ten co tutaj robi?
— Gra w karty, jak pan widzi.
Obejrzał się podejrzliwie i, odciągnąwszy mnie na
stronę, powiada tajemniczo:
— To nie jest bez kozery! Podobno tam wgórze powiał
jakiś przychylniejszy wiatr, prezes bada sytuację, uważa
pan dobrodziej, maca… Ho, ho! to dyplomata,
bismarkowska głowa!
184
— Ja widzę tylko ordynaryjny ryj — odpowiedziałem
zirytowany.
Oniemiał ze zgrozy i oburzenia, pokiwał głową i
odskoczył ode mnie, jak od zarażonego.
Cóż tam ja? Szlachecka resztka, jak mawiał Buczek,
zwykły kolejowy pachoł — ale nawetby mi na myśl nie
przyszło zrobić coś podobnego! Dyplomata od siedmiu
boleści!
Wyniosłem się zaraz. Lokaj nie podał mi palta —
udawał, że mnie nie spostrzega.
Posiedziałem w cukierni, ale kiedy i tam nie było
zabawniej; kawa pod psem, bilard, jak magiel, a dowcipy
pogrzebowe. Te same twarze, te same kawały i ten sam
Raciborski, który zawsze tak samo łże i tak samo naciąga.
Nie wiem, jak ja dłużej wytrzymam, nie wiem!
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
190
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
191
XIII.
209
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.
210
XIV.
216
radości. Tak skończył się jego zły sen o życiu, a zaczęła się
ta wytęskniona rzeczywistość!
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
217
XV.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
224
XVI.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
252
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła[1]. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy,
ma na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru
różnorodnych publikacji: powieści, poezji, artykułów
naukowych, itp.
253
Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione
zostały pewne błędy. Można je zgłaszać na tej stronie[4].
RobertBlaut
Grobur
Himiltruda
Anagram16
Teukros
Ankry
Wieralee
1. ↑ https://pl.wikisource.org
2. ↑ http://www.creativecommons.org/licenses/by-
sa/3.0/pl
3. ↑
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kr
oki
4. ↑
http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium
254