You are on page 1of 255

Marzyciel

Władysław Stanisław Reymont

Warszawa, 1932

Pobrano z Wikiźródeł dnia 11 marca 2021

1
WŁADYSŁAW ST. REYMONT

MARZYCIEL
SZKIC POWIEŚCIOWY

WYDAWNICTWO TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO


WARSZAWA, UL. ZGODA 12.

Druk. J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).

2
I • II • III • IV • V • VII • VIII • IX
•X
XI • XII • XIII • XIV • XV • XVI

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

3
I.

— Więc jakże to zrobić?


— Pojechać funiculaire’em na Vomero. Niedaleko stacji,
na samej krawędzi góry stoi klasztor świętego Marcina i
przytulona do niego mała terasa kawiarni. Stamtąd roztacza
się najpiękniejszy widok na świecie! Zalśni się panu w
słońcu cała zatoka aż po horyzont, zamknięty wyspami.
Neapol będzie pan miał pod nogami. Wezuwjusz naprzeciw.
A od Capri aż po Miceny olbrzymi, granatowy zwał gór
poszarpanych zamyka przecudny kraj winnic, pinij, oliwek,
zatopionych w słońcu i lazurze!
— Dziękuję bardzo. Nie wiedziałem, że pan podróżował,
— rzekł ktoś z podziwem i jakieś ręce wzięły bilet i
zgarniały resztę.
Józio uśmiechnął się melancholijnie, zapisał kredą na
czarnym stole numer sprzedanego biletu, podniósł głowę i
szepnął po francusku.
— Niezawsze sprzedawałem bilety!
Ktoś nachylił się gwałtownie, jakieś oczy błysnęły w
okienku, i wyciągnęła się biała, ciepła ręka.
— Jakże mi pana żal!
Józio uścisnął dłoń i wytrzymał długą pauzę;
zapatrzywszy się gdzieś daleko, jakby zbłąkany w
zachwyceniu na lazurach zatoki, o której wspominał,
wzdychał żałośnie, przegarniając jasne, kędzierzawe włosy.
Za okienkiem podniosły się gniewne głosy; przez
zakurzone a miejscami pozaklejane szyby błyskały jakieś
niespokojne oczy, twarze rozgorączkowane i nerwowe
4
ruchy, cały tłum parł się do kasy, stukając coraz
niecierpliwiej. Józio jakby się wreszcie przebudził,
westchnął żałośnie i z melancholijnym uśmiechem wziął się
do roboty; słuchał żądań, sięgał po bilety do wąskich
przegródek, stemplował je, rzucał przed wyciągnięte dłonie,
brał pieniądze, wydawał resztę, a wszystko robił szybko,
spokojnie i z taką oszczędnością ruchów, jakby doskonale
funkcjonujący automat.
A co chwila nowy głos rzucał mu jakąś nazwę stacji, co
chwila nowe ręce wyciągały się z żądaniem, ale Józio tak je
znał we wszystkich odmianach, że niektórym już zgóry
wiedział, jaką dać klasę i dokąd; do wielu rąk uśmiechał się
przyjaźnie, niektóre ściskał z uniżonością, od wielu trzymał
się jakby zdaleka i z godnością, wielu udawał, że nie
spostrzega, zaś od pewnych cofał się z obrzydzeniem, ale
większość traktował obojętnie, jak szary, nic nieznaczący
tłum, a tylko niekiedy, bardzo zresztą rzadko, gdy mignęły
w okienku jakieś białe, pachnące rączki, przywierał do nich
całującemi spojrzeniami.
I całą godzinę przez otwarte okienko wciąż się
wyciągały ręce przeróżne, migając mu nieustannie przed
oczami; były piękne i brzydkie, stare i młode, nieszczęsne i
triumfujące, ręce-szpony i ręce-kwiaty, ręce do pieszczot i
pocałunków, i ręce do kajdan…
Ostry świst rozdarł powietrze, zadygotały ściany, i
pociąg już dochodził, gdy skończył się korowód rąk, a Józio
wyjrzał na stację.
Śnieg padał wielkiemi płatami, gęsty i mokry, peron aż
się mrowił rozszwargotanym tłumem, naczelnik w
5
czerwonej czapce i w białych rękawiczkach spacerował
uroczyście, żandarmi tkwili nieruchomo, wyprostowani,
niby kolumny, podpierające ten dzień, posiniały i drżący od
zimna.
Pociąg przystanął, zrobił się rwetes, trzaskały drzwi,
ludzie rzucili się do wagonów, konduktorzy biegali, chłopak
z gazetami wydzierał się wniebogłosy, a garson we fraku, z
serwetką białą na gołej głowie, leciał wzdłuż wagonów z
tacą, pełną szklanek, i wołał monotonnie:
— Herbata! Kawa i herbata! Herbata!
Józio przyglądał się wszystkiemu spokojnie, ale naraz,
jakby ugryziony w samo serce, szepnął ze złością.
— I poco się to, psiakrew, włóczy po świecie!
Zazdrość nim szarpnęła, odszedł od okna i zajął się
liczeniem kasy, a kiedy się znowu odwrócił, pociągu już nie
było, tylko śnieg padał coraz gęściejszy, już się bieliły
dachy magazynów i ziemia między lśniącemi, czarnemi
niciami szyn. Nudnie było na stacji, druty telegraficzne
jęczały rozpaczliwie, rezerwowa maszyna latała, jak
oszalała, z rozdzierającym, przenikliwym świstem, gdzieś z
pod magazynów rozlegał się głuchy i brzękliwy dźwięk
popychanych wagonów, na piętrze u naczelnika zagadał
fortepian i popłynęły gamy, młócone już bez końca i
miłosierdzia.
Józio zamknął kasę i właśnie rozmyślał, co zrobić ze
sobą do pośpiesznego, który przychodził dopiero za
godzinę, gdy woźny przyniósł mu telegraficzną notę.
— „Przyjadę pośpiesznym, czekaj na stacji“ —
przeczytał, zmiął i rzucił na ziemię.
6
— Zwali mi się na łeb, niewiadomo dlaczego! Nie
prosiłem jej przecież!
Myślał gniewnie i poszedł do bufetu, ale i tam było
pusto, i nudnie, za szafami grało w zechcyka paru kolejarzy,
gęsto przytem popijając; popatrzył przez chwilę na grę i
stanął bezradnie przed bufetem, przyglądając się
błyszczącym szklanym kloszom i grupie butelek,
ustawionych na środku dokoła sztucznej palmy.
Bufetowa, siedząca zboku przy małym stoliku, spytała
żywo:
— Co panu nalać? Może piołun z kroplami? W sam raz
na dzisiejszą pogodę.
— To już wolę czarną kawę i pani towarzystwo.
Usiadł po drugiej stronie stolika i zajrzał w robótkę,
którą miała w ręku.
— Naturalnie patarafka — i dla księdza wikarego!
— Dla kogo innego… ale niech pan zobaczy, jaka
śliczna…
— Rzeczywiście zachwycająca, trawka błękitna,
gniazdko różowe, a ptaszki cynamonowe! Cudne, aż mi się
chce kichać.
Podniosła oczy z takim wyrzutem, że się zmieszał.
— Jaki pan dla mnie niedobry, jaki niedobry! —
wdzięczyła się kapryśnie.
— Ależ jabym dla osoby poświęcił już nie wiem co! —
zawołał patetycznie.
— Nieprawda, ani nawet tycia! — Pokazała mu
koniuszek czerwonego języka i, wsparłszy się obfitym
gorsem o brzeg stołu, patrzyła wyzywająco.
7
— No, i cóż, panie Józiu? — zagadnęła po długiej
chwili.
— Co? a poniedziałek już od samego rana, panno
Marychno!
— I marzec od pierwszego marca! — Zaśmiała się,
uderzając go włóczką. Za szafami wybuchnęła dosyć
burzliwa sprzeczka i ktoś zawołał:
— Panno Marychno, cztery mocne z kroplami!
— I cztery małe piwa na przekąskę! — dorzucił jakiś
grubszy głos.
Marychna zakręciła się przy bufecie, a pompując piwo,
patrzyła w Józia, wzdychając przytem tak głęboko, aż pełny
gors podnosił się jej pod samą brodę i trzeszczały wszystkie
szwy i guziki, a po twarzy, omączonej pudrem i pełnej
sinych pryszczów, przelatywały rumieńce.
Poniosła za szafy napoje i prawie w tej chwili
zawrzeszczała piskliwie.
— No, jak mamę kocham, tak poprzetrącam! ręce przy
sobie.
Buchnęły drwiące śmiechy, ktoś się zaszamotał,
przewróciło się krzesło i wybiegła rozczerwieniona i
zasapana, przygładzając rozburzone włosy. Brzydka była i
śmieszna, głowę miała podobną do wytresowanego pudla:
złote, ogromne koła w uszach, twarz okrągła, zadarty
nosek, ukarminowane wargi i małe, podczernione oczki.
Usiadła na dawnem miejscu z takiem westchnieniem, że aż
pękła jakaś haftka przy staniku.
— Jak mamę kocham, ale z pana ciężki frajer — ozwała
się z przekąsem.
8
— Że zawsze ręce trzymam przy sobie, co? — Irytowały
go już te przymówki.
— Także coś! — Obraziła się, lecz po chwili, obrzucając
go melancholijnem spojrzeniem, zaszeptała gorąco: — Pan
— to jak drewno… ludzie giną przez pana… tęsknią… a
pan nic nie widzi… i zawsze tylko sam, z temi książkami…
Roześmiał się wesoło i rzekł, pochylając się ku niej.
— Ale zato dobrze wiem, co się dzieje na stacji. Wiem
nawet, co wczoraj za szafami mówił do pani Adam… Wiem
także, że była pani bez gorsetu…
— Także wymysł! Ci mężczyźni to gorsi — już nie wiem
od czego! Plotkują tylko po biurach! — Zaperzyła się, ale,
by zmienić niemiły temat, zawołała:
— Wie pan, pułkownikowa znowu wypytywała się o
pana!
— Mało to ma w pułku oficerów!
— Ona podobno deńszczyków zmienia co miesiąc… nie
może sobie dobrać…
Przyszło na wódkę dwóch maszynistów i Marychna
znowu stanęła za bufetem. Józio popijał wyziębłą kawę i
patrzył przez okno na pociąg towarowy, przesuwający się
przez stację, niby długi wąż o białym, zaśnieżonym
grzbiecie. Od bufetu roznosiły się strzępy rozmów i brzęk
kieliszków.
— Naprawdę nie boi się pani sama w łóżeczku,
naprawdę?…
— Bo pójdę sobie… jak mamę kocham… jeszcze kto
usłyszy…
Za szafami znowu zawrzało, ktoś bił pięścią w stół i
9
zapalczywie dowodził.
— A ja ci mówię, że szachrujesz. A ja ci mówię, że jak
jeszcze raz mnie oszukasz, to ci buzię przenicuję na
amarantową stronę!
— Gadaj zdrów, ale przegrane koniaki postaw. Panno
Marychno!
— Chodźmy, nie można się wtrącać do przyjacielskiej
rozmowy! — Zaśmiał się jeden z maszynistów i wyszli na
zaśnieżony peron.
A w tejże chwili rozwarły się szeroko drzwi od
podjazdu, zabrzęczały pospuszczane szable i dwóch
młodzianów maszerowało równym i jakimś twardym,
bojowym krokiem prosto na bufet.
Panna Marychna przypudrowała sobie twarz za palmą,
przesunęła czemś po wargach, że trysnęły namiętną
purpurą, wyniosła pierś nad klosze i przekąski, kieliszki
postawiła na tacy i, sięgając po butelkę, czekała.
— Dwa większe, czyste! — Mówiła ze słodkim
uśmiechem, błyskawicznie nalewając.
Wypili.
Nalała po raz drugi, wodząc po nich zabójczemi oczyma.
Wypili.
Nalała już automatycznie, nie wypuszczając butelki z
rąk.
Wypili.
Chciała lać po raz czwarty, ale jeden z młodzianów
zakomenderował:
— Dawolno!
Panna Marychna z godnością odstawiła butelkę, a
10
młodzieńcy, wsparci o bufet, długo wodzili ciężkiemi
oczyma po rozstawionych przekąskach.
— Sielodka jest? — zagadnął któryś, wpatrując się
ponuro w jej gors.
Podsunęła mu talerz z czarującym uśmiechem.
— A świeży kawior jest? — Głos mu brzmiał, jakby
przesiąknięty łzami.
Otworzyła puszkę, przysunęła talerz i zatopiła łyżkę w
szarej masie.
— Całą porcję, dobrze? A może przyprawić z cebulką i
oliwą?
— A riabczyki jest? — pytał, jakby jej nie słysząc.
— Może być wszystko, co tylko panowie zamówią! Jan!
— Zawołała za szafy.
Garson we fraku już się kłaniał, podając długą, białą
kartę.
— A Szato-Lafit jest? — wypominał wciąż tym samym
płaczliwym głosem.
Garson podał inną kartę, a młodzieniec zapatrzył się w
przestrzeń i rzekł ponuro:
— Dobrze, tak podawaj stakan czaju s limonom!
Marychna wzgardliwie wzruszyła ramionami, garson
osłupiał, a oni odmaszerowali równym krokiem do
bocznego stolika.
Józio parsknął śmiechem i podniósł się, bo już czas było
na pociąg, gdy weszła jakaś para podróżnych. Tragarz niósł
za nimi wspaniałe walizy, Józio został jakby przykuty do
miejsca, tak go oczarowały: były płaskie, skórzane, okute
miedzią na kantach i oblepione różnokolorowemi adresami
11
hotelów. Spacerując po sali, dojrzał coś, co go wprowadziło
w osłupienie, że patrzał w zachwycie na ich cudaczne, szare
palta, podobne do nocnych koszul, fałdzisto spadających do
samej ziemi.
— Niesłychane! Nadzwyczajne! — kontemplował, a gdy
zasiedli przy ogólnym stole do herbaty, krążył dokoła,
pożerając ich oczami podziwu, nadto posłyszawszy, że
mówią po angielsku, prawie zdrętwiał z rozkoszy.
— Anglicy! Prawdziwi Anglicy — opowiadał znajomym
po sali.
A poczekalnia napełniała się coraz bardziej, gdyż na
pośpieszny zbierało się codziennie całe towarzystwo z
miasta, jakby na uroczyste nabożeństwo. Co chwila jęczały
na podjeździe dzwonki sanek i ktoś wchodził do sali, co
chwila rozlegały się głośne powitania i wzmagał się gwar
rozmów i śmiechów. Przy bufecie zadzwoniły kieliszki,
sapała pompa od piwa, i panna Marychna, świeżo
upudrowana, z wypiętym dumnie gorsem, czujna na każde
skinienie, bezustannie rozdawała wódkę, przekąski,
czarujące uśmiechy, piwo i spojrzenia powłóczyste.
Zaś po sali roiły się grupami wspaniale rozwinięte
matrony, eteryczne dziewice, wiotkie podloty, zwycięsko
podkręcone wąsy, dostojne brody i jeszcze dostojniejsze
obwisłe brzuchy, obrzucając się nawzajem oczami i
dyskretnemi, zjadliwemi uwagami.
Rozpuszczone szable tłukły się zuchwale po kamiennej
posadzce, gdzie niegdzie wybuchały perliste śmiechy, z pod
białych woalów strzelały zabójcze spojrzenia, niepokojąco
szeleściły jedwabne halki, powiewały fantastyczne pióra u
12
kapeluszy, z wybielonych twarzy krwawiły się wyzywająco
usta, gięły się smukłe figury, aż trzeszczały gorsety, i coraz
częściej przelatywały jadowite słowa i dowcipy, gdyż
grupowano się wedle stanowisk i wrogo, zgóry a niedbale,
mierzono się oczami.
Mdły zapach perfum, cygar, zwietrzałego piwa i
wilgotnej pary unosił się w powietrzu.
W sali zrobił się jakby wielki raut, że nawet dosyć liczni
podróżni przesuwali się lękliwie pod ścianami, zasiadając
po kątach na walizach i tłumokach, bo wszystkie krzesła i
kanapy już były pozajmowane przez dostojne towarzystwo,
które, nasyciwszy się plotkami, zwróciło łaskawą uwagę na
nieznajomą parę, a po ścisłej lustracji, sama pani prezesowa
zawyrokowała.
— Bardzo dystyngowani, muszą być z arystokracji.
— To są Anglicy! — objaśniał Józio uniżenie.
— Jakaś lordowska para, jakby z powieści Miss
Crafford! — zauważyła prezesówna, wielce wykształcona
na dodatkach powieściowych Bluszczu.
— Istotnie, nawet piją herbatę i jedzą chleb z masłem.
— We wszystkich powieściach angielskich wszyscy piją
herbatę ze śmietanką i jedzą grzanki z masłem, — wtrącił
nieśmiało Józio, ale, spiorunowany wzrokiem prezesowej,
cofnął się, przerażony własną zuchwałością.
— On podobny do młodszego syna z „Jaskółki“ miss
Braddon, pamięta mama? Ale to z pewnością jakaś
romantyczna para! — szepnęła ciszej.
— Idzie pan Raciborski, to powie, skąd się tu wzięli ci
Anglicy.
13
Ogromny, siwy szlachcic w szarej bekieszy, w szarej
czapie i z czarnemi wąsami, groźnie sterczącemi, pocałował
prezesową w rękę i mruknął zgryźliwie.
— Oni są tacy Anglicy, jak ja Yorkshire!
Posypał się na niego grad pytań, przetrzymał misterną
pauzę i rzekł ciszej:
— Ten lord — to Walek Miętus, syn mojego dawnego
kowala!
Wszyscy osłupieli, tylko prezesowa upierała się przy
swojem.
— Ale ona — to z pewnością jakaś lady, z pewnością…
— Ta lady Kaśka — to córka mojego kucharza!
Romantyczne, co! Jak Pana Boga kocham, nie maluję, lecz
mówię szczerą prawdę. Przyjeżdżali do rodziny, a teraz
wracają do Ameryki. Znam ich oboje od pępciów. Temu
lordowi nieraz, panie dobrodziejski, sprawiałem wnyki, aż
trzeszczało, a lady pasała nam gęsi! Jak Pana Boga
kocham! Od bydła uciekł we świat, a teraz wielki pan.
Chamy górą, niema co! Nie przystępuj bez kija…
A chociaż szlachcic znany był z koloryzowania,
uwierzono mu jednak i, jakby mszcząc się za zawód,
patrzano ze wzgardą na tę parę i odwracano się do niej
plecami, a prezesowa powiedziała bardzo głośno:
— Naturalnie, byle parobek, jak ma pieniądze, może
udawać lorda.
Tylko Józio ucieszył się z tego odkrycia i chciał się z
nimi poznajomić, ale woźny przyleciał po niego i musiał iść
do kasy.
I znowu stał przy swojem okienku, i znów najrozmaitsze
14
ręce wyciągały się po bilety, padały prędko nazwy stacyj,
brzęczały pieniądze, trzaskał monotonnie stemplujący
aparat, i Józio znowu pracował, jak automat.
Nie miał nawet czasu wyjrzeć na pociąg, więc,
załatwiwszy ostatniego pasażera, z przyjemnością
przeciągał spracowane kości, gdy wsunęły się znajome ręce
w pocerowanych, czarnych rękawiczkach.
— Słowo daję, nie miałem czasu wyjść po ciebie —
tłumaczył się skwapliwie.
Frania wsadziła w okienko twarz zarumienioną.
— A kuku! Mogę zostać, co? Spotkałam tych bubków z
linji, powiedzieli, że pan w Warszawie, chcieli mnie zmanić
do siebie, ale — niema głupich, mają na trzech jedną kołdrę
i dwa sienniki! Strasznie się cieszę, że pana zastałam!
— Dużo masz czasu? — pytał trochę niespokojnie.
— Czy ja mam dużo czasu! — parsknęła śmiechem. —
Ależ będziemy się bawili, dokąd pan tylko zechce! Muszę
przecież nieco oporządzić sierotę…
— To masz klucz! Przyjdę dopiero po ekspresie. Spirytus
stoi za szafą, maszynka w kominie, a herbata i cukier tam,
gdzie zawsze, a może chce ci się jeść?
— I jak! jechałam na glanc bez jednego grdynia. Wie
pan, wyleli mnie z pociągu, wsiadł łapacz i bali się brać
mnie na gapę. Musiałam czekać na drugi pociąg. Niech pan
prędko przychodzi, moje śliczności. Franka tak prosi…
Wdzięczyła się, ale nagle chwycił ją suchy, ostry kaszel,
aż się zaniosła.
— Znowu jesteś zaziębiona! Masz trochę gotówki, kup
co na kolację.
15
Wykaszlała się i, obcierając oczy, mówiła napół z
płaczem:
— Doktór radził mi wyjechać na parę miesięcy do
Zakopanego, powiada, że to z nieporządnego życia. Wesoła
małpa, co? I jabym potrafiła wylegiwać się po całych
dniach, jak te klępy na stacjach! A może się na mnie złożą
moje facety! — wybuchnęła naraz długim, drwiącym
śmiechem. — Dostanę, ale chorobę i bezpłatny przejazd do
szpitala — rzuciła ciszej, i odeszła.
Józio spojrzał na nią ze współczuciem, zamknął kasę i
zabierał się do pisania, ale spostrzegłszy szlachcica na
peronie, kiwnął na niego, przyszedł zaraz i chętnie, gdyż i
tak całe dnie wałkonił się, przesiadując na stacji.
— Czy to prawda, co pan klarował o tych Anglikach?
— Najprawdziwsza. Macie papierosa? bo zapomniałem
swoich w domu. Może się pan przekonać, jeszcze siedzą na
sali, czekają na ekspres! A jakże, lord-Miętus jeździ tylko
ekspresami! Wspominał, że po drodze wstępują do Nizzy
na parę tygodni, bo lady Kaśka czuje się nieco zmęczona
naszym dzikim klimatem! Uważa pan dobrodziejski! Ha!
ha! ha! — aż się pokładał ze śmiechu na ceratowej kanapce.
— To mówił pan z nimi?
— Wczoraj, w cukierni. Oko mam niechybne i poznałem
ich, jak tylko weszli. Myślę sobie, korona mi z głowy nie
spadnie, jak się przywitam, podchodzę tedy i mówię prosto
z mostu: Walek, jak się masz chłopcze?… Parsknął mi
śmiechem w oczy, poklepał po ramieniu i powiada
najspokojniej:
— Niezgorzej, ale z tobą, Kaziu, coś ciężko, podobno już
16
wyprzęgłeś!…
Dziw, że mi się bebechy nie przewróciły, myślałem, że
mnie zła krew zaleje, a ten, jakby nigdy nic, przedstawia
mnie swojej żonie i podaje krzesło. Cóż miałem robić?
Awantura z chamem i w miejscu publicznem! Myślę sobie,
djabli wiedzą, może to takie amerykańskie obyczaje, niech
go tam drzwi ścisną. Usiadłem, opowiedział mi swoją
historję, powiadam panu, to przechodzi wszelką
imaginację! Od robotnika zaczynał, a teraz bogacz,
miljoner! Po angielsku mówi, jak z nut, po francusku
ekspedite, gębę rozdziawiałem, jak cielę na kościelne
wrota! Taki Miętus, taki prosty parobek, panie
dobrodziejski! A lady Kaśka, powiadam panu, dama,
prawdziwa dama! Gęsi, panie tego, u mnie pasała, a omal
nie pocałowałem jej w rękę! Poszliśmy na kolację, postawił
białego, postawiłem i ja po staremu jedną i drugą kapkę,
trudno, bydło u mnie pasał, a ja, panie tego, z postępem…
Józio uśmiechnął się jakoś dziwnie, szlachcic naraz
zrobił srogą minę, wziął z pudełka garść papierosów i rzekł
z głęboką, szczerą goryczą:
— Ale za tę konfidencję srogo zapłaciłem! Wyobraź pan
sobie, co mi ten cham zaproponował, gdyśmy już nieco
podchmielili.
Józio podniósł na niego zaciekawione oczy.
— A to, ni mniej — ni więcej, tylko, że mi daje posadę u
siebie, w Ameryce! Posadę dyrektora stajni! Powiada,
szlachta polska zna się na koniach! Uważa pan! Ja
dyrektorem stajni jaśnie wielmożnego Miętusa, ja!…
Józio zaczął się śmiać.
17
Szlachcic zerwał się z kanapki, ujął go za klapę i
wzburzony zakrzyczał:
— Pan jesteś Józef Pełka, syn pana Ambrożego Pełki z
Wolicy?
— No, tak, a w dodatku pomocnik kasjera i parob
kolejowy… — ironizował.
— Więc pytam się, coby pan odpowiedział takiemu
chamowi, co?…
— Pocałowałbym go w rękę i błagał, żeby mnie wziął
choćby za pastucha… Byle tylko pojechać daleko, jak
najdalej i jak najprędzej! — wybuchnął niespodzianie.
Szlachcic poczerwieniał, nabrał nową garść papierosów
i, otwierając drzwi, rzekł, ledwie już dysząc z wściekłości:
— To pocałujże go pan w nos! Tfy, z taką szlachtą.
Ale Józio nie słyszał, ni nawet zauważył jego wyjścia,
ogarnięty nagle zbudzoną tęsknicą ucieczki gdzieś, w świat
szeroki… Siedział nad papierami, jak martwy, patrzył w
mrok rozdrgany, opadający śniegiem, i olśnioną duszą
unosił się na skrzydłach tęsknoty, leciał cichemi miotami
błyskawic coraz dalej, na wszystkie lądy, na wszystkie
morza, w nieskończoność!
— Jesteś! Znowu jesteś! — jęknął naraz, zrywając się
jakby do ucieczki, zakręcił się po pokoju, bezwiednie ubrał
się w palto, włożył czapkę i padł na kanapę, zmożony
bolesną męką marzenia.
Pociągi przelatywały z hukiem, aż dygotały ściany i
brzęczały okna, mrok wsączał się do pokoju, mrok szary,
posępny i przejmujący zimnem, a Józio wciąż leżał, marząc
bezładnie o krajach dalekich, o morzach, nieobjętych
18
wzrokiem, o miastach wspaniałych i cudach
niewypowiedzianych.
— Wyszedł ekspres! — zbudził go jakiś głos i trzask
zamykanych drzwi.
Z największą przykrością znowu otworzył kasę i, jak
zwykle, wyjrzał na olbrzymią halę. Była najzupełniej pusta,
tylko przed wagą piętrzył się stos czarnych, płaskich
skrzynek, okutych mosiądzem na kantach.
— Dokąd idą? — rzucił wagowemu.
— Jeszcze niewiadomo. Ale to jakieś zamorskie, pewnie
z Ameryki.
Wyszedł, aby się im zbliska przyjrzeć, i z jakiemś
dziwnem wzruszeniem odczytywał na nich nazwy miast
dalekich.
— New York! Vancouver, Hong-Kong. To kufry
okrętowe, przejechały z pół świata! — tłumaczył
wagowemu. — Idą na sam spód i muszą być ściśle
upakowane, żeby się w drodze nie przesuwały. Vancouver
— Hong-Kong! — powtarzał z czułością jakby te
wyśnione, czarodziejskie słowa.
— Kobè Hong-Kong! — myślał, powróciwszy na swoje
miejsce przed kasowe okienko, i poił się samym wdziękiem
nazw, i kołysał w rozmarzeniu, gdy wysunęły się ku niemu
jakieś nieznane ręce w szarych rękawiczkach i za szybami
zamajaczyła twarda, wygolona twarz Amerykanina.
Podawał bilety do stemplowania, żądając przytem jakiejś
informacji.
Józio bardzo uprzejmie odpowiedział mu po angielsku.
— Jestem Polak, nie potrzebuje pan sobie wykręcać
19
języka! — przerwał mu szorstko.
Na szczęście, wagowy zawołał bocznem okienkiem.
— Nizza! Sześć miejsc! Dziewięćset pięćdziesiąt ośm!
Józio obliczył i wymówił jakąś cyfrę bardzo
zmatowanym głosem.
Amerykanin zapłacił, a zgarniając resztę, niedbale
odsunął rubla.
— Upewniam pana, że zupełnie dobry!
— To dla pana.
— Nie jestem tragarzem i napiwków nie biorę! — syknął
głęboko obrażony.
— Djabli wiedzą, kto u was bierze lub nie…
— Niech pan uważa i daje tam, gdzie się po to wyciągają
ręce.
— A któż u was nie wyciąga ręki! — zaśmiał się
ironicznie.
Józio wytknął głowę przez okienko i krzyknął
wzburzony to tragarza:
— Michał! ten pan zostawił dla was rubla.
Amerykanin zawrócił i, wyciągając do niego rękę, rzekł
bardzo serdecznie:
— Przepraszam pana, nie wiedziałem… Nie chciałem
pana obrazić…
Józio chętnie dał się przeprosić, Amerykanin wydał mu
się tak miłym człowiekiem, że rozmawiał z nim z
przyjemnością, prosząc go wkońcu o adres.
— Wybiera się pan do Ameryki?
— Marzę o tem od wielu, wielu lat. Może nawet wkrótce
wyjadę…
20
— Dobrze pan zrobisz, pluń pan na Europę i uciekaj,
póki czas. Zrobiłem to samo i wcale nie żałuję. A co pan
umie?
— Skończyłem sześć klas gimnazjum, umiem parę
języków.
Amerykanin roześmiał się bardzo wesoło i bardzo
ironicznie.
— Ale czy umiesz pan co robić?
— Robić? ależ ja nieraz muszę orać na służbie po
szesnaście godzin dziennie, to chyba dosyć ciężka praca?
— Naturalnie, że i to praca, bezwątpienia. —
Przytakiwał nieco chłodniej, wręczył mu swój bilet z
adresem i uścisnął dłoń, gdyż pociąg już nadchodził. Józio
długo i z pewnem nabożeństwem przyglądał się adresowi.
— Kto wie, może zajrzę i do Ameryki! Ciekawy kraj! —
myślał i już roił o gwarnych, olbrzymich miastach, już
słyszał huk nieprzeliczonych fabryk, już mu zamajaczyły
nieprzejrzane równie Far Westu, już płynął oceanami,
przedzierał się przez bory, przez góry, pokryte wiecznemi
śniegami, przez rzeki i pustynie, doznawał tysiąca przygód i
czuł tysiące upojeń i rozkoszy.
Ekspres wleciał na stację, niby koń rozhukany, i niby
koń, wstrzymany potężną dłonią, osadził się na miejscu.
Olbrzymie pulmany świeciły wszystkiemi oknami,
kilkanaście osób wyglądało z wagonów.
Józio zamknął kasę i wyszedł na próg przyjrzeć się
podróżnym.
— Jakoś pusto dzisiaj! — zwrócił się do nadkonduktora.
— Gdzież tam, nabite, ani jednego wolnego miejsca!
21
Jaśnie państwo ucieka do ciepłych krajów! — dodał
ironicznie, biorąc w zęby gwizdawkę.
— Wcale się im nie dziwię, że wolą Nizzę i Monte-
Carlo, tam ciepło…
— A czy naprawdę tam cieplej, niźli u nas?
Józio roześmiał się pobłażliwie i prędko mówił:
— Człowieku niewierzący! Tam, w miesiącach
zimowych, średnia temperatura dochodzi trzynastu stopni
ciepła, to dosyć, nieprawdaż? A dołóż pan do tego morze,
zawsze błękitne, niebo bez chmur, wyniosłe palmy,
olbrzymie plantacje kwiatów i najpiękniejsze w Europie
wybrzeża.
Nadkonduktor wyjął z ust gwizdawkę i szepnął z
podziwem:
— Nie wiedziałem, że pan zna te miejscowości.
— Lepiej, niźli tę zgniłą dziurę! — wzgardliwym gestem
wskazał stację. W pulmanie opadła szyba i Amerykanin
zawołał do niego:
— Good bye!
— Good bye! — odkrzyknął, podchodząc śpiesznie pod
okno.
Uścisnęli sobie ręce, lady Kaśka skinęła mu głową, świst
maszyny rozdarł powietrze, i pociąg ruszył zaraz, z miejsca
nabierając ostrego pędu. Józio szedł wraz z nim kilkanaście
kroków, ostentacyjnie wymachując kapeluszem.
— Pan ma ciekawe znajomości! — zauważył z pewną
ironją zawiadowca. Józio, uśmiechając się smętnie,
odpowiedział jakoś niedbale, odniechcenia.
— Poznałem ich kiedyś w Paryżu czy też na Rivierze…
22
— Cóż, nie przejeżdżała jeszcze ta pańska nieznajoma
księżniczka?…
— Mam pewne wiadomości, że przyjedzie w tych
dniach! — odwrócił oczy, gdyż zawiadowca uśmiechał się
dziwnie, jakby drwiąco.
— Ale pan ma szerokie stosunki! — ściągał uroczyście
białe rękawiczki.
— Dosyć, przecież kolej nie jest dla mnie całym
światem!
— Mnie to nawet dziwi, że panu się chce służyć! —
drwił już otwarcie, ale Józio, nie zważając na przycinki,
ozwał się melancholijnie:
— Może już niedługo, może nawet prędzej, niźli pan
przypuszcza.
— Ale tymczasem, niech pan przyjdzie do nas na herbatę
i małego preferka. Będzie i panna Irena! — uśmiechał się
znacząco.
— Bardzo żałuję, ale już się komuś na dzisiaj
obiecałem…
— Naturalnie prezesowej! — dodał złośliwie: — Swój
zawsze ciągnie do swojego…
— Niechże pan wie, że nie ciągnę do nikogo i nie
zabiegam o niczyje względy. — Zawiadowca raptem
zesztywniał i zmienił ton na przykro urzędowy.
— Ale na pośpieszny otworzył pan kasę o całe
dwadzieścia minut za późno! Pasażerowie robili mi
awantury!
— To niech pan złoży na mnie raport, a monity daje
swoim pomocnikom! — odpowiedział porywczo, i rozeszli
23
się w gniewie, co im się zdarzało bardzo często.
Józio śpiesznie zdał służbę, a mijając oświetlone okna
kancelarji zawiadowcy, który siedział we władczem
odosobnieniu, szepnął zirytowany:
— Stary cymbał!

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

24
II.

Mieszkał za stacją w dużym drewnianym domu, prawie


ukrytym między wyniosłemi drzewami, przy samym
plancie.
— Frania się już rozgospodarowała! — mruknął,
dojrzawszy oświetlone piąterko. W sieni dosyć mrocznej
spotkał panią Zofję, żonę maszynisty, u której się stołował,
zaparła przed nim schody swojemi bujnemi kształtami.
— Czy zejdzie pan na kolację? — Gorącą prośbę miała
w głosie.
— Nie mogę dzisiaj, czeka na mnie kolega.
— Kolega? Byłam pewna, że to pan wrócił, bo ktoś tam
spacerował. Magdzia poleciała na górę, ale ten kolega nie
otworzył i ani się odezwał.
— Może już spał! Przyjechał z Warszawy bardzo
znużony.
— To niechże i pan zaraz się położy. Musi pan być
niewyspany, do czwartej czekałam, aż ucichnie w tym
tajemniczym pokoju, nie mogłam również spać… Któż
słyszał markować po całych nocach! Wygląda pan coraz
mizerniej…
— Zaczytałem się nieco i ani spostrzegłem, jak wybiła
czwarta.
— Jeśli przeszkadza zegar, to każę go na noc przenosić
do kuchni.
— Bardzo go lubię, w nocnej ciszy rozlega się, jak
srebrny, daleki dzwon.
— Nie brak tam panu czego? A czy Magdzia porządnie
25
sprząta?
— Jak anioł! Dziękuję pani za wszystko.
— Chciałabym, aby panu było u nas dobrze… —
szepnęła z naciskiem.
— I jest mi, jak w raju. — Pocałował ją w rękę,
przytrzymała ją na chwilę, gderząc śmiesznie spieszczonym
głosem.
— A proszę zaraz iść spać… nie czytać… i o niebieskich
migdałach nie marzyć…
— A o czem mam marzyć?… — Zajrzał zbliska w jej
oczy, oblała się rumieńcem, zrobiła ruch, jakby chciała mu
się rzucić na szyję — i uciekła spłoszona.
Wzruszył ramionami, nie rozumiał bowiem jej
troskliwości o siebie, ni jej płonących oczów, ni nawet
bardzo wyraźnych słów!
Cała stacja wyśmiewała się z jej miłości, a on tak był
pochłonięty czemś innem, że nawet niczego się nie
domyślał.
Frania zamknęła za nim drzwi na dwa spusty.
— Już się tu jakiś parzygnat dobijał ze trzy razy.
Ze zdziwieniem rozglądał się po własnem mieszkaniu.
— Tiens! Lampa nie kopci, sprzątnięte, poustawiane,
cuda prawdziwe!
Rzuciła mu się na szyję z gwałtownością.
— Prawda, że teraz ładniej? Prawda, że i Frania na coś
się przyda? A tak się śpieszyłam, żeby tylko zdążyć. Jutro
upiorę firanki, będzie ślicznie…
— Mów ciszej, na dole wszystko słychać! — szeptał,
głaszcząc ją po jasnych, puszystych włosach i całując w
26
oczy.
— Mocniej, panie Józiu, trochę mocniej! Lubię, jak mnie
kto całuje tak, że to aż tchu braknie i ciarki chodzą po
skórze, strasznie lubię! — szeptała, cisnąc się do niego.
— I ja lubię, ale jestem dzisiaj spracowany, jak wół. —
Odsunął ją dosyć niechętnie.
— Moje biedactwo spracowane, moje złociste klejnoty!
— mówiła współczująco, ale dojrzawszy jego zimne i
zniecierpliwione oczy, stanęła zmieszana i onieśmielona.
— A może da pan klucz, to sprzątnę ten ostatni pokój…
— Nie potrzeba, daj lepiej herbatę.
Zasiedli przy okrągłym stole do kawalerskiej kolacji, ale
Frania nie mogła usiedzieć na miejscu, zapełniając całe
mieszkanie szelestem spódnic, śmiechem i przyciszonym
szczebiotem. Ładna była, wysmukła i bardzo zręczna, miała
twarz zdumionego ciągle dziecka, szerokie usta i niebieskie,
wypukłe oczy o złotych rzęsach, które patrzyły z jakiemś
psiem przywiązaniem, gotowe już na każde jego skinienie.
Po herbacie Józio zabrał się do czytania gazety, a ona,
zasiadłszy naprzeciw w głębokim fotelu, naprawiała
bieliznę.
W mieszkaniu było cicho, ciepło i jasno; wilgotna,
zaśnieżona noc zaglądała przez okna, z długim,
przeszywającym świstem przelatywały pociągi, aż szyby
brzęczały, i drgał płomień lampy, niekiedy głucho
zaklekotał pęknięty dzwon stacyjny, a czasami przedzierał
się przez podłogę srebrzysty dźwięk wybijanych zwolna
godzin.
— Strasznie mi tutaj dobrze! — szepnęła, rozglądając się
27
dokoła z lubością. Mieszkanie było prawdziwie
kawalerskie, po odrapanych ścianach spacerowały
karaluchy, z okopconego sufitu opadł tynk, węglowy miał
oblepiał szyby, piec stał krzywo, po kątach tuliły się
niedobitki wspaniałych mebli, pokryte strzępami obić i
pokrowców, stosy zakurzonych gazet leżały na krzesłach,
ale nie widziała tego, przejęta uczuciem rozmarzonej
radości.
— Siedzimy, jak prawdziwe małżeństwo! — Wparła się
głębiej w fotel i całującemi spojrzeniami krążyła lękliwie
nad jego głową pochyloną. Naraz gdzieś pod nimi huknęły
gwałtownie drzwi, pies zaszczekał i podniósł się
przytłumiony gwar jakby śmiechów i krzyków.
Ale gdy przycichło, Frania znowu zaczęła cerować i
żałośnie westchnęła.
— Mój Boże, jakie to szczęście mieć swój dom, męża i
dzieci!
Spojrzał na nią ukradkiem, łzy wisiały u złotych rzęs,
blade usta krzywiły się jakoś boleśnie, a po wynędzniałej
twarzy błądziły posępne cienie.
— Nie mogłaś to sobie kogo namówić? — odezwał się
żartobliwie.
— Żeby mnie tylko chciał, to poszłabym nawet za
złodzieja, nawet za hycla…
— A bo ci to samej źle? Wolnaś, jak ptak, robisz, co
chcesz, używasz sobie…
— Jak pies w studni! — Wzburzyła się nagle i buchnęła:
— Niech cholera zatłucze takie używanie! Tak, wolna
jestem i ganiam po świecie z wywieszonym ozorem, tłukę
28
się po wszystkich stacjach, jeżdżę od faceta do faceta, jak
ten pies bezpański, którego każdy kopie na dowidzenia i
kijem dalej przepędza, póki gdzie pod płotem nie zdechnie!
Używam, aż mi to już bokami wyłazi. Pan myśli, że taka,
jak ja, to już nic nie czuje, ani rozumie?… Przecież
niezawsze wytykali mnie palcami… niezawsze byłam taka
ostatnia… taka… — Naraz zaniosła się płaczem i chwycił
ją suchy, rozdzierający kaszel.
Przyniósł jakieś lekarstwo i bardzo troskliwie zakrzątał
się koło niej.
Uspokoiła się wkrótce, wytarła oczy i rzuciła mu się na
szyję.
— Tylko pan Frani nie ukrzywdził, tylko pan jeden jest
dobry, taki poczciwy, taki święty! taki kochany! — wołała,
okrywając go namiętnemi pocałunkami.
Na dole zerwała się jakby wściekła burza, rozlegały się
nieludzkie wrzaski, brzęki tłuczonego szkła i rozbijanie
mebli.
Wyrwał się z jej uścisków, gdyż do drzwi ktoś zaczął się
dobijać.
— Schowaj się do tamtego pokoju, prędko! — Zamknął
za nią i dopiero poszedł otworzyć drzwi.
Zasapana Magdzia wniosła na tacy obfitą kolację.
— A to pani przysyła i dla tego pana, który przyjechał.
— Jedliśmy, ale zostaw. Cóżto u was za zabawa?
— A pan wrócił ze służby i tak se ano balują…
— I wesoły jak zawsze! — Rzucił nieznacznie gazetę na
kapelusz Frani.
— A jużci, schlał się jak nieboskie stworzenie, i teraz
29
wyprawia takie brewerje, pani go zamknęła, bo się już brał
do bicia, sama siedzi se przy mnie w kuchni, a popłakuje i
wyrzeka. Jabym się ta nie dała chłopu krzywdzić i
poniewierać, nie! — rozpowiadała, zastawiając stół.
— Cóżby Magdzia zrobiła? — Patrzył niespokojnie na
okrycie Frani, leżące na kanapie.
— Co? A jakby mi się upił, tobym go tak sprała, żeby
mu się na drugi raz odechciało! Ale moja pani to jeno
rączki łamie, lamentuje a boskiego zmiłowania czeka! A
kajże to ten drugi pan? — przyglądała się podejrzliwie.
— Śpi w tamtym pokoju, zaraz go obudzę…
— To widzę, taki pan, co nosi kobiece obleczenie! —
Dojrzała okrycie i, buchnąwszy śmiechem, uciekła, aż pod
nią zadudniały schody.
— Żeby cię djabli, rozgada zwierzę po całym domu! —
Zrzucił okrycie w kąt. — No, chodźże! — zawołał
niecierpliwie, otwierając drzwi.
Ale Frania nie wyszła, stała przed portretami, wiszącemi
na ścianie.
— Panie Józiu, a co to za facet ten — w siwej peruce?
— To mój pradziad.
— Pewnie jakiś aktor — że tak ślicznie ubrany. A gdzie
on teraz pokazuje komedje?
— Na tamtym świecie! — Roześmiał się z jej naiwności.
— A ta pani, to ma dopiero fest przedsięwzięcia, no,
mogłaby wykarmić całą stację! — wykrzyknęła przed
portretem jakiejś damy, wspaniale wydekoltowanej.
— Głupiaś! — mruknął, niemile dotknięty.
— I te wszystkie książki pan przeczytał? — pytała
30
zdumiona, wlokąc palcem po grzbietach książek,
poustawianych na półkach.
— Naturalnie! Może co zjesz? Przyniosłem zająca z
buraczkami, są i borówki…
— A zagraniczne też pan czyta? — Z trudem
sylabizowała jakiś francuski tytuł.
— Wszystkie — pocóżbym je trzymał?
— To prawda, co mówią na linji, że pan umie po
niemiecku, a nawet parlefranse?
— Prawda. Chodźże, tam zimno, jak w psiarni…
Drzwi za nią zamknął i zaczął spacerować, a Frania
zabrała się do jedzenia dosyć łapczywie, ale nie miała
apetytu i odstawiła wszystko na okno.
— Przecież zajączek nie hulnie przez szyby, co? A rano
będzie wsuwa — że no!
Nie odpowiedział, zasiadła znowu do cerowania,
podnosząc co chwila na niego oczy, pełne cichego podziwu.
Józio chodził nieustannie, ale niekiedy przystając przy
oknie, patrzył w noc, na czerwone światła uciekających
pociągów, i wzdychał jakoś tęskliwie.
— Czy to prawda, że pan Józio był dziedzicem? —
spytała cichutko, lękliwie. Potwierdził, uśmiechając się
dziwnie żałośnie.
— I miał pan prawdziwy dwór? I cugowe konie? I
karety? I służbę w liberjach? I w kościele siadał pan przy
ołtarzu w osobnej ławce? — Wpiła w niego oczy,
zgorączkowane jakiemś wspomnieniem.
— Miałem! Miałem! Miałem! — powtarzał coraz ciszej i
smutniej.
31
— I wszystko poszło… fiut, na bory i lasy! — Błysnęły
łzami jej złote rzęsy.
— A poszło, psiakrew, poszło!
— I Żydy zabrały do ostatniego grdynia, jak panu
Raciborskiemu, co?
— A wzięły! Nie warto nawet wspominać, nie warto. —
Westchnął ciężko.
Chwyciła go za rękę i całowała z głębokiem
współczuciem.
— Mój biedny dziedzic, moja sierota, mój jasny pan…
Wyrwał się dosyć szorstko i, pogwizdując, rzekł prędko,
jakby gniewnie.
— Mniejsza z tem! Cóż tam słychać na linji?
Ale Frania odpowiadała niechętnie i o rzeczach dosyć
mu znanych.
— Gdzie byłaś i u kogo?
— U pana Mikada siedziałam całe trzy miesiące.
— I wkońcu cię wylał!
— Wcale mnie nie wylał, tylko że wyjeżdża do Paryża i
rzuca służbę…
Stanął, jak wryty, i długo nie mógł wydobyć ze siebie
głosu.
— Mikado jedzie do Paryża? Mikado? Wziął cię na
dobry kawał.
— Nie, na pewno jedzie, już sprzedał całe gospodarstwo,
kupił od niego ten nowy dozorca, który przychodzi na jego
miejsce. Sama naczelnikowa uczy go po francusku. Ma
wyjechać już w przyszłym tygodniu, ale obiecał wyprawić
na pożegnanie wspaniałą bibę. Pojedzie pan do niego?
32
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów. A
skądże wyrwał gotówkę?
— Dali mu jacyś państwo z Krakowa.
— Wielbiciele talentu! — szepnął drwiąco. —
Naturalnie, poznali się na jego genjuszu! Nowy Matejko!
— myślał, pełen zawistnej złośliwości.
Naraz zdołu buchnęły takie wrzaski, jakby się tam
zarzynano.
— Hołota — psiakrew! Niepodobna już wytrzymać w
tym domu.
— Zwyczajnie, jak w każdem małżeństwie! — zaśmiała
się cichutko.
— Te bydlęta młócą się prawie codziennie. Ale — że nie
puści kantem takiego draba!
— Bo najgorszy mąż jest lepszy od żadnego, a pan
Soczek nie taki zły, nie…
— Znasz go z czasów kawalerskich, co? — rzucił
wzgardliwie.
— Ale nie w taki sposób, jak pan myśli, nie! —
zaprzeczała skwapliwie. — Przychodził często do moich
rodziców, był jeszcze pomocnikiem i nieraz woził mnie na
rezerwie po stacji, miałam z dziesięć lat, dawno już temu,
dawno…
Wrzawa przycichła, rozlegały się tylko rozszlochane
lamenty.
— Słyszysz, jak ryczy? zdrowo ją wypucował!
— Wcale jej nie żałuję, to ziółko, jak one wszystkie,
jabym z nich kija nie zdejmowała, pan nie wie, co to są za
cymesy! Damy, psiakrew! byle kocmołuch, a nos zadziera
33
do góry, jak jaka hrabina — syczała nienawistnie.
— Musiała ci dobrze zalać sadła za skórę?
— Niechby tylko która spróbowała!
— Moja Franiu, co mnie to wszystko razem obchodzi!
— A jakie flejtuchy i próżniaki! — ciągnęła
zapalczywie, nie zważając na jego zniecierpliwienie. —
Przecież jak się przejeżdża którąkolwiek stację, to z
każdego lufcika wyglądają — niby z budy — pofryzowane
pudle. W mieszkaniach nigdy nie sprzątnięte, dzieci
obdarte, wszystko aż lepi się od brudu, mąż idzie na służbę
bez śniadania, bo pani nie ma czasu o tem myśleć, musi
pilnować pociągów i szczerzyć zęby do pasażerów.
Naturalnie — że front mają wystawny, wypchany
ręcznikami, włosy ufryzowane, facjaty dobrze otynkowane
i pooblepiane muszkami, wargi, jak krew, i bluzki — niby
na bal, a oficyny zato w brudnych, obszarpanych kieckach i
dziurawych pończochach, tego przecież nie widać z peronu!
Znam ja je dobrze. A nieraz też widzę, jak to mąż wraca
spracowany ze służby, a w domu pusto, zimno i niema co
włożyć do pyska, bo pani na kawce u przyjaciółki, albo
pojechała na romanse do Warszawy. A jak przeklinają swój
los, jak się ciągle skarżą na biedę i na brak przyjemności.
Myślałby kto, że się porodziły w pałacach. Na własne uszy
słyszałam, jak pani Paleska krzyczała na swojego: „ukradnij
a dawaj, od tegoś mąż! A nie chcesz, to znajdzie się taki, co
będzie miał dla mnie i na powozy”. Jabym taką małpę zbiła,
jak psa, i wypędziła na ulicę, niech sobie poprawi losu!
Mówili, że pan Krukowski pompnął kasę na hulanki z
dziewczynami, nieprawda, musiał żonie sprawiać po
34
dziesięć sukien na rok i gości ciągle przyjmować, żeby się
tylko żonusia nie nudziła, i teraz biedak doi kozę, a jaśnie
pani kasjerowa spaceruje w podartych bucikach i przeklina
zły los i złodzieja!
Rozgadała się już na dobre, przytaczając coraz więcej
szczegółów i nazwisk, ale Józio nie słyszał, myślał bowiem
z jakąś upartą, mściwie biczującą się złością.
— A ja! A ja! A ty zawsze będziesz tylko patrzył na
przechodzące pociągi, zawsze będziesz tylko sprzedawał
bilety, i zawsze będziesz marzył o niebieskich migdałach!
Zawsze, zawsze!
Zamknął się nagle w swoim pokoju, zapalił lampę, siadł
pod oknem przy długim stole, zawalonym albumami
widoków, przewodnikami kolejowemi całego świata,
Bedekerami, i nie wiedział, co zrobić ze sobą! Bezradnie
błądził oczami po pokoju, zarzuconym rupieciami,
próbował przeglądać albumy, szukał niecierpliwie na
półkach jakiejś książki, to grzebał między stosami
papierów, i wszystko leciało mu z rąk, i wszystko zarówno
go nudziło.
— Mikado jedzie! A ja! A ja! — powtórzył z nagłym
wybuchem gniewu.
— Czy pan mnie woła? — spytała Frania, zaglądając do
pokoju.
— A tak, tak! Idź spać, już późno! Ja jeszcze trochę
poczytam…
Niepokój nim zatargał, że jak nieprzytomny tłukł się po
pokoju i rozbijał o sprzęty i graty, zalegające wszystkie
kąty, wreszcie wpił głodne, zgorączkowane oczy w mapę,
35
rozwieszoną na ścianie, i zwolna grążył się w niej, i tak
przepadał w tęsknej kontemplacji, że nie słyszał krzątania
się Frani, nie wiedział, że długo stała w progu, nie śmiejąc
się odezwać, nie słyszał nawet przelatujących pociągów i
świstów, jakby go porwał jakiś wicher kosmiczny i poniósł
nad jakieś morza, rozmigotane w słońcu, i nad jakieś lądy,
podobne do sinych chmur, że leciał, niby ptak, oszalały
rozkoszą lotu i błądzenia w nieskończonościach.
— Panie Józiu! już bardzo późno! — zawołała lękliwie
Frania.
— Zaraz idę, zaraz…
Odruchowo zaczął się rozbierać, ale, zdjąwszy
kołnierzyk i marynarkę, zapomniał o tem, co miał zrobić, i
znowu wparł się oczami w mapę, gdyż w plątaninie linij
kolejowych, w chaosie nazw, zarysów granic, rzek, gór i
krajów widniały podkreślone czerwonym ołówkiem
nazwiska stolic niektórych, jakby tajemnicze, wiecznie
kuszące wołania przestrzeni.
Paryż, Londyn, Madryt! Rzym!
I niby rubinowe wrota, rozwierały się przed jego
olśnionemi oczami, niby święte wrota rajów, o których
dusza śpiewała nieukojoną pieśń tęsknoty.
Wcisnął się w fotel i, powtarzając te nazwy z najgłębszą
tkliwością, zamknął oczy i oddał się we władną i słodką
moc marzenia.
Pociągi przelatywały z hukiem, trzęsły się ściany,
szczękał klosz lampy, świsty rozdzierały powietrze, potężny
rytm nieustannego ruchu przenikał go nawskroś, i po jakimś
czasie zdało mu się, że już pędzi całą siłą pary…
36
Nie otwierał oczów, a widział przesuwające się z szaloną
szybkością ciche krajobrazy nocy zimowej, przeogromne,
zaśnieżone pola, niebo, zasiane blademi gwiazdami,
uśpione, zaledwie dojrzane wsie, niekiedy jakaś stacja
jawiła się na mgnienie, niby zbłąkane widmo, i przepadała,
czasem w mrocznych pustkach zagrały łuny nad jakiemś
miastem nieznanem, i znowu była tylko noc
nieprzenikniona, milczenie i słupy telegraficzne uciekały
wtył jakby jeszcze gwałtowniej, i uciekały posępne lasy, i
uciekały pola, odziane w śnieżne całuny, a pociąg wciąż
pędził naprzód z rozszalałym krzykiem potęgi.
Józio całe godziny unosił się tak gdzieś w
nieokreślonych lotach marzeń i, ukołysany rytmicznym,
monotonnym hukiem kół, zasnął znużony. Wkrótce zagasła
lampa, Frania spała w drugim pokoju tak cicho, jakby bez
oddechu, na dole zapanowało już głuche milczenie, tylko z
linji odzywały się niekiedy trąbki dróżnicze i pod oknami
nieustannie przelatywały pociągi: leciały zgorączkowane,
ziejące parą i iskrami, rozmigotane światłami, zadyszane —
i niby huragany rozlatywały się na wszystkie strony świata i
ginęły w posępnej ciszy mroków, że tylko bure, skołtunione
dymy tłukły się po oknach…
Dopiero nad ranem pierwsza przebudziła się Frania.
— Co pan tak marudzi, już strasznie późno! — zaczęła
sennie grymasić.
Nie słyszał, spał, mocno wciśnięty w głęboki fotel.
— Żeby całą noc czytać! Kiepski warjat! — mruczała,
zasypiając zpowrotem.
Obudził się dopiero o ósmej, jak zwykle, tylko bardziej
37
zdenerwowany, niż zwykle, łaził po mieszkaniu jakiś zły i
chmurny, spoglądając z urazą na Franię, która cichutko
narządzała herbatę, nie śmiejąc ust otworzyć.
— Łazisz, jak zmokła kura, i nawet nie zakrzekorzysz!
— zadrwił zniecierpliwiony.
— A bo pan się czegoś dąsa i nie śmiałam się odezwać.
Roześmiał się przyjaźnie, że przysunęła się z czułemi
wymówkami.
— Tak mi było samej przykro… tak czekałam… a może
pan już nie chce Frani…
— Przynajmniej raz wyspałaś się porządnie, bo nikt ci
nie przeszkadzał.
— Ale dzisiaj musimy sobie powetować, nie będzie pan
już czytał do rana, nie…
— Może, ale tymczasem nie zawracaj mi głowy! — Nie
cierpiał mizdrzeń i czułości.
Odskoczyła zadąsana, niby psiak, boleśnie kopnięty.
— Kiedy tak, to zabiorę swoje gałganki i pójdę się bawić
na inne podwórko.
Milczał, zapatrzony w okno, na rezerwę, manewrującą
po stacji.
— Jak Bozię kocham, ale z panem tak ciężko dojść do
ładu, niby z rodzonym mężem. Przemówił dziad do obrazu,
a obraz do niego ani razu! A bo nie tak, co? Pan Mikado —
to facet całkiem na inszy fason! Jak zły, to zaraz zaklnie,
wykrzyczy, zpsiekrwia i gotów nawet wjechać na cyferblat,
ale zato jak jest w humorze, to tylko śpiewa, figluje i ściska,
że trzeszczą żebra, i gotów oddać ostatnią koszulę. Z takim
to zaraz człowiek wie, skąd wieje i gdzie dmuchać!
38
— Jeżeli chcesz, to zabierz sobie wszystkie rzeczy z
mieszkania! — rzekł niespodzianie.
— Zawracanie kontrafałdy! co pana znowu ugryzło?
— Zabierz wszystko, wszystko — i uciekaj ode mnie,
uciekaj! — Oczy mu rozbłysły jakoś dziwnie, twarz
zbielała, i wargi się zatrzęsły. Przestraszyła się ogromnie.
— Co się panu stało? Może pan chory? Polecę po jakie
krople…
— Nic mi nie jest i nic mi nie potrzeba! — rzucił twardo
i zabrał się do mycia.
— Może sprzątnąć tamten pokój, dobrze? — Nie
wiedziała już, co zrobić ze sobą.
— Dobrze, nie tykaj tylko papierów i książek! —
zawołał za nią niespokojnie.
— Ależ to lamus! Prawdziwy lamus! — wykrzykiwała
co chwila.
Jakoż istotnie pokój był tak zawalony, że ledwie się było
można przecisnąć wśród przeróżnych rupieci; stały tam
jakieś przedziwne biureczka z resztkami bronzów; jakieś
wyzłacane kiedyś kanapki, całe w strzępach obić; jakieś
szafeczki i stoliki, powykręcane dziwacznie, jakby w
menuetowych dygach; jakieś obrazy bez ram, obtłuczone
porcelany, uprzęże, nabijane pozieleniałym mosiądzem,
siodło o wysokich kulbakach, zardzewiałe strzelby i
pałasze, kolekcje nadzwyczajnych cybuchów, pozwijane
dywany, stosy roczników jakichś pism, a wszystko to
zmieszane, jak groch z kapustą, i pokryte wieloletnim
kurzem, miałem węglowym i niedopałkami papierosów.
Na jednej ze ścian, pomiędzy portretami wisiał ogromny
39
wieniec z kłosów pszenicznych, przewinięty spłowiałemi
wstęgami.
— To pewnie jeszcze ze dworu? Jabym wyrzuciła na
śmiecie tę graciarnię.
— Nie ruszaj, niech sobie odpoczywają w pokoju! —
odezwał się żartobliwie.
— A jaki wspaniały kufer! O, i waliza zupełnie nowa!
— Nie wyciągaj, niech stoją pod stołem, mniej się tam
kurzą.
— Czy pan się gdzie wybiera? — spytała nieco później,
nalewając mu herbatę.
— A tak, moja najdroższa, wybieram się trochę w świat!
— Daleko?
— Bardzo daleko, może nawet do Ameryki.
— I do samej Ameryki dyrekcja daje bilety?
— Naturalnie, zresztą mniejsza o bilety, głupstwo.
— A hopki się już ma na drogę?
— Będą, to bagatela! — odpowiedział z wielkopańską
niedbałością.
— Jak Bozię kocham, ale zupełnie nie rozumiem, poco
ludzie jeżdżą zagranicę?
— Poco? Głuptas jesteś, że tego nie rozumiesz! Poco? —
zawahał się nieco.
— Przecież i ja coś wiem, bo już byłam zagranicą. Pan
Mikado wziął mnie raz do Katowic. Jakeśmy siedli do
pociągu, to myślałam, że umrę z radości, aż się zbeczałam, i
byłam pewna, że Bóg wie co zobaczę. Przyjeżdżamy,
patrzę, wytrzeszczam gały, a za tą zagranicą wszystko tak
samo, jak u nas, tylko — że szwargoczą po niemiecku.
40
Zupełnie mi się nie podobało — i domy mają takie same, i
deszcz padał tak samo, jak u nas, i błoto było, jak u nas!
Mają tylko nadzwyczajne sklepy i można tanio nakupić
różnych śliczności. Kupiłam sobie bluzkę i materjału na
suknię, ale potem mieliśmy awanturę, bo jakiś szwab łaził
za nami i sypał do mnie takie perskie oko, że pan Mikado
trzepnął go w facjatę!
— Katowice! Boże się zmiłuj! A któż jeździ do
Katowic? chyba kolejarze! Paryż! Londyn! Rzym! Neapol!
to jest dopiero prawdziwa zagranica!
— I naprawdę tam jest tak ślicznie?
— To są raje prawdziwe, rozumiesz? cudowne,
wymarzone raje! Nie mogę o nich wspominać bez
zachwytu — mówił gorąco, śpiesznie popijając herbatę,
gdyż dochodziła dziewiąta i czas było iść na służbę. —
Boże, żeby to można rzucić wszystko i lecieć w cały świat,
jak ptak! I jak ptak rozwinąć skrzydła i ważyć się w słońcu,
odpoczywać gdzieś na szczytach, i ginąć w
nieskończonościach. Choćby raz jeden w życiu obejrzeć te
cuda i upić się niemi, upić się na śmierć i przepaść! —
marzył głośno, zapomniawszy o Frani, która szepnęła z
głupowatym uśmiechem:
— Że to panu się nie sprzykrzy takie ciągłe tryndanie!
— Włóczyłbym się całe życie, żebym tylko mógł! —
powiedział żałośnie.
— Na linji mówią, że te pańskie jazdy po zagranicach —
to blaga i naciąganie…
Porwał się gwałtownie, wyjrzał oknem na sygnały i,
kładąc palto, pytał dziwnie roztrzęsionym głosem, nie
41
patrząc jej w oczy.
— Cóżto za dureń ci mówił?
— Wszyscy. Pan Mikado wspominał kiedyś o pańskich
podróżach, to ten dzięcioł z Rokitna powiedział, że to są
derdymały i zawracanie frajerom głowy! Że pan nigdzie
nawet nosa nie wytknął zagranicę. Pokazałam mu język,
niecierpię tej rudej mordy! Ale oni pana nie lubią i
przezywają jaśnie panem i hrabiczem. To dopiero hołota,
co! Prawda, że pan nie blaguje? Prawda! Przecież pan nie
taki, jak oni?…
Wysłuchał cierpliwie i, zapiąwszy palto, rzekł cicho:
— Przyjdę w południe, obiad przyniosą na górę, to
zjemy razem, ale — jeżeli się chcesz przejść po mieście…
— Także, spacery mi tam w głowie, kiedy w domu tyle
roboty!
Ucałował ją z głęboką wdzięcznością.
— A ja panu Józiowi wierzę, jak już nie wiem komu! —
Rzuciła mu się na szyję.
— Z ciebie byłaby dobra żona! — wyrzekł poważnie.
— To niech się pan ze mną ożeni! — buchnęła
śmiechem, ale tak dziwnie spojrzał, iż uciekła zmieszana i,
wyzierając oknem, zaczęła prędko trzepać: — Oho! śnieg
sypie, jak z worka! Osobowy wyszedł, podali już halt!
Poleciał śpiesznie, na dole w uchylonych drzwiach
mignęła uśmiechnięta twarz pani Zofji, a ich wyżeł
odprowadzał go w gigantycznych podskokach.

42
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

43
III.

Na stacji panował już zwykły ruch, bieganina i rwetes,


jak przed każdym osobowym; nieustannie brzęczały
dzwonki zajeżdżających sanek i płynęła ruchliwa,
zgorączkowana fala ludzi, we wszystkich salach wrzało już
jak w ulu.
A Józio, jak zwykle, stanął przed okienkiem, słuchał
żądań, patrzył na wyciągające się ręce, odpowiadał, rzucał
bilety, zgarniał pieniądze, zapisywał na czarnym stole i,
pochłonięty tą codzienną, monotonną pracą, ogłuszony
gwarem rozmów i turkotem bagażowych wózków,
zapominał zwolna o sobie.
— Łapacz musi być blisko, kiedy Żydzi kupują bilety!
— myślał, patrząc na ciżby czerwonych, grubych i jakby
opuchłych rąk, wyciągających się gorączkowo po bilety, że
tylko zrzadka dojrzał nieśmiałe, twarde ręce chłopskie, a
zaledwie kilka razy mignęły mu jakieś rękawiczki.
— Dzień dobry! — wołał ktoś, wchodząc do kasy.
— A dobry! Papierosy w szufladzie! — odkrzyknął, nie
oglądając się za siebie, gdyż wagowy wyliczał bocznem
okienkiem ilość pudów, miejsca i krańcową stację jakichś
bagażów.
— Cholera z taką pogodą! — przeklinał gość, otupując
nogi ze śniegu.
— W sam raz do powieszenia się na parę minut!
Jakoż istotnie dzień był wiejny i bardzo przykry, suchy i
gęsty śnieg padał nieustannie, a chwilami, gdy zawiała
burzliwa wichura, robił się taki mąt i kotłowanina, że
44
wszystko ginęło jakby w białym, spienionym wrzątku, i
tylko trzaskały niedomknięte drzwi, jęczały druty
telegraficzne i, niedojrzana w skłębionych tumanach,
rezerwa przelatywała z przeszywającym świstem!
Naraz dzwon stacyjny, obwalony śniegiem, zaklekotał,
niby rozbity garnek, osobowy już dochodził, szwajcar
dzwonił po salach, wykrzykując nazwy stacyj, zawiadowca
w czerwonej czapce i białych rękawiczkach mężnie wypinał
pierś na srogą wichurę, żandarmi stali, niby drogowskazy,
zaledwie szarzejące w kurzawie, peron zaczernił się
rozwianemi chałatami, jakiś parasol poleciał w cały świat,
we wszystkich oknach stacji zamajaczyły głowy pań i
panien, a wreszcie wyłonił się z zamieci, utytłany w śniegu,
ciężko sapiący pociąg i przystanął.
— Jak powieje do wieczora, to staną wszystkie pociągi!
— odezwał się frasobliwie gość, z trudem dźwigając
ogromny brzuch, ogromną twarz i trzy podbródki.
— Dla dozorców żniwa! W to wam graj! Pamiętam, w
przeszłym roku pokazywał mi wasz naczelnik rachunki za
kiełbasy, śledzie, chleb i gorzałkę, wydane dla ludzi,
odkopujących zawiany pociąg! Wystarczyłoby dla całego
pułku!
— Naczelnik żartował, a wszyscy myślą, że prawda!
Kiedyś, jak dozorcy sami wypłacali robotnikom, to tam
grosz jakiś kapnął, ale teraz, Boże się zmiłuj, więcej
kontrolerów, niż robotników, a każdy człowiekowi łakomie
w garście zagląda. Nędza, jak mi Bóg miły, prawdziwa
nędza! — wzdychał i sapał, trąc obwisłe podbródki.
— Biedacy, prawdziwi biali murzyni, proletarjusze! —
45
kpił Józio, ale dozorca machnął lekceważąco ręką i, gdy
pociąg odszedł, zaczął się dźwigać do wyjścia.
— Psa szkoda na taką pogodę, a człowiek musi —
jęknął, wytaczając się z pokoju.
Stacja już zupełnie opustoszała, na peronie hulał wiatr, i
przewalały się coraz większe tumany śniegu. Józio zabierał
się do robienia kasy, gdy wszedł zawiadowca, skarżąc się
na jakiś okólnik, którego nie mógł zrozumieć.
— Ależ to zupełnie głupie i bez sensu! — wykrzyknął
Józio, rzucając papier.
— Panie Józefie, to okólnik dyrekcji! — ostrzegał, nieco
zgorszony jego słowami.
— Właśnie dlatego taki głupi! Przecież cała dyrekcja —
to patentowane osły!
Na szczęście, woźny przyniósł pocztę i położył ją przed
zawiadowcą.
— Zagraniczne, to dla pana! — segregował, odsuwając
sporą paczkę listów i gazet. — Ależ pan ma robotę —
prowadzić taką rozległą korespondencję?…
— Jak się ma tylu znajomych po różnych kątach świata,
to się musi, trudno!
— Niech pan żałuje wczorajszego preferka, dziekan
wpadł na sześć rubli, panna Irena pytała się o pana, a
pulardki były, że całować w kuperki! Jakże tam było u
prezesów?
— Jak zwykle, dużo okolicy, dużo pięknych dam, i dużo
wina! — kłamał bez zająknienia.
— Podobno z nimi krucho. Mówili mi Żydzi, że w
mieście nie chcą im już kredytować, ale pan prezes robi
46
wielką osobę, ludźmi pomiata i nadyma się, jak paw, aż
którego dnia wezmą djabli całe jaśnie państwo i będzie
trzeba wycierać różne przedpokoje i skamlać o posadkę,
choćby na kolei! — mówił ze zjadliwą przyjemnością.
Józio, ledwie hamując rozdrażnienie, powiedział mu
ściszonym głosem.
— Zły adres, panie naczelniku! Prezes mógłby zostać
choćby nawet dyrektorem naszej drogi… Już mi nawet
wspominali o tem! — dodał z naciskiem.
— Co pan mówi, naprawdę? — osłupiał ze zdumienia.
— A niechże mnie kurki zadziobią, to będę miał bal! Prezes
pogniewał się na mnie, bom kazał jego kosze wyrzucić z
wagonu i oddać do opłaty. Ale ktoby się był spodziewał,
kto? — jęknął, zgnębiony.
— Mogę pana wytłumaczyć przed prezesem… — rzucił
bardzo łaskawie.
— Ależ zrobi mi pan prawdziwą łaskę i dobrodziejstwo!
Zawsze miał pan we mnie przyjaciela, zawsze! Czem ja się
panu odwdzięczę? A może panu potrzeba nafty? może
węgla? A możeby pan jadał u nas obiady? Z całego serca
proszę, podzielę się z panem jak z bratem! — wołał
entuzjastycznie, ściskając mu gorąco ręce.
Józio doskonale się bawił tą jego nagłą, uniżoną
serdecznością.
— Dziękuję panu, ale co do tego dyrektorstwa, to nic
pewnego, może jeszcze nie dostać, mogą zwyciężyć inni…
Niepotrzebnie się wygadałem… — narzekał rozmyślnie.
— Ja panu ręczę, że dostanie. Jakże, prezes towarzystwa
kredytowego ziemskiego, putiejec, figura, sam gubernator
47
bywa u nich, dałbym głowę, że dostanie.
— Ale to tajemnica, rozumie pan, nawet przed żoną…
— Słowo honoru, że pary z gęby nie puszczę. —
Ucałował go siarczyście, palnął się w czoło i wykrzyknął
gorąco: — Istotnie, ale trzeba było być osłem! — I
wyszedł.
— Da mi się teraz rozsmarować, jak masło! — myślał
Józio i, rozbawiony wspaniałym kawałem, wesoło
pogwizdywał, zabierając się do roboty, ale snadź nie było
mu dane skończyć jej spokojnie, gdyż wkrótce wleciał jak
burza, młody, buńczuczny chłopak, o płowej, lwiej grzywie
i orlim profilu, buciki miał zato srodze sfatygowane i
majteczki w dole gęsto obdziergnięte naturalną frendzlą…
— Przyszedłem do pana z wielką prośbą… — zaczął
jakoś wstydliwie a tajemniczo.
— Słowo daję, nie mogę dzisiaj więcej, niż rubla… —
Niechętnie wyciągnął portmonetkę.
— Dziękuję, ale pieniądze mam, właśnie zmieniłem trzy
fajgle. — Uderzył się w kieszeń. — Przyszedłem prosić o
coś ważniejszego! — zarumienił się aż po białka
szafirowych oczów. — Może mi pan pożyczy frakowego
garnituru! Obiecałem pojechać na bal do Rudki, lakiery
pożycza mi Wacek, rękawiczki mam, krawat sobie kupię,
ale brak mi tej reszty i znikąd nie mogę jej wydobyć… —
biadał żałośnie.
— Wie pan, że nie pożycza się nikomu trzech rzeczy:
zegarka, fraka i kochanki! Ale dla pana odstąpię od zasady i
mogę odstąpić dziewczynę, tylko fraka i zegarka nie dam!
— Niech się pan zmiłuje nade mną, od tego balu zależy
48
moje życie, nawet mój los…
— Ten los ma niebieskie oczy, blond włosy i buzię, jak
świeżo upieczona bułeczka! Znam to, wiem, pierwszy
kontredans, wyznanie w trzeciej figurze, przysięgi po
kolacji, skradziony całus w galopadzie, kwiat z bukietu,
czasem nawet obcas, oderwany od bucika najdroższej, lub
przepocona rękawiczka, potem opóźnienie na służbę,
monity od władzy, rozpacze i t. d. — drwił, rozbawiony
jego tragiczną miną.
— Pan żartuje, a ona naprawdę mi obiecała pierwszego
kontredansa…
— Wierzę, ale fraka nie pożyczę panu stanowczo! —
Odwrócił się do roboty.
— Co ja teraz pocznę, biedna sierota? Chyba pojadę w
mundurze, to nawet będzie poważniej, nieprawdaż, panie
Józefie?
— Każ się pan grochowinami wypchać i pomalować na
żółto, a będzie jeszcze poważniej.
— Strasznie mi jednak żal. Panna Jula powiedziała, że
mi świetnie we fraku, do twarzy, ale tego rubla pan mi
pożyczy, co? Nie mam już ani jednego hopka!
— Niech go pan sobie weźmie z tych trzech,
zmienionych przed chwilą fajgli…
— Niby jakto? Ha! ha! ha! Pyszny kawał! — zaśmiał się
serdecznie, wzburzył czuprynę, musnął palcami miejsce na
wąsy i poleciał, zapomniawszy o drzwiach.
— Zamykaj pan! — krzyknął za nim, ale wiatr już
rymnął do środka i, zgarnąwszy papiery ze stołów,
rozwiewał je po całym pokoju, niby białe, suche liście.
49
Przez stację wlókł się leniwie węglowy pociąg, niby rudy
pies o wychudzonych bokach i zaśnieżonym grzbiecie,
ciągnął się powoli z ciężkiem sapaniem i głuchym turkotem
kół. Wicher bił nieustannie w okna, zasypując je śniegiem,
na peronie przewalały się spienione, olbrzymie kłęby
kurzawy, a miejscami tworzyły się już na szynach potężne
groble dymiące, niby gejzery.
Do drzwi ktoś mocno zapukał.
— Bitte! Herein! Entrez! Please! — wykrzykiwał
rozłoszczony.
Wszedł pomocnik zawiadowcy z jamnikiem na smyczy.
— Obmierzłe bydlę! — szepnął Józio, zezując nieufnie
na psa. — Cóż tam na linji?
— Zawierucha, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają! Pod
Rudką uwięzły w przekopie już dwa towarowe, jestem
pewny, że w nocy staną wszystkie pociągi! To będzie
niesłychane! Wiecie, zrobiłem nadzwyczajną facjendę!
— Zamieniliście buty na scyzoryk! — mruknął, nie
ukrywając zniecierpliwienia.
— Wymieniam Nestora na wspaniałą lankastrówkę! Co,
nie nadzwyczajne?
— Szczęść Boże i daj długo wytrzymać! A któż taki
głupi? Pewnie Soczek i po pijanemu?
— Zgadliście, właśnie odprowadzam mu pieska i zabiorę
dubeltówkę.
— Uważajcie, może wystrzelić, zwłaszcza, jeśli nabita!
— Kpicie ze wszystkiego i nigdy z wami nie można
pomówić serjo…
— Ależ można — i zaraz wam powiem zupełnie serjo,
50
co się potem stanie: jutro zamienicie broń, no, dajmy na to,
na torbę borsuczą, za tydzień torba przemieni się na
kordelas, potem kordelas stanie się rogiem do prochu, a
wkońcu zamienicie róg na parę spinek do mankietów, które
wyrzucicie za okno. Nie tak bywało?
— Orzynali mnie czasem, ale teraz robię kokosowy
interes; prawie nowa lankastrówka za jamnika, który mnie
kosztuje dwie laubzegowe ramki! Pan Raciborski już chce
kupić ode mnie fuzję! — zawołał triumfująco.
— Wiecie, jak się to razem nazywa? Zamienił stryjek
siekierkę na kijek, czyli kiełbie we łbie!
Wpadł maszynista rezerwowy, cały zaśnieżony.
— Chodźcie, synkowie, na gorzałkę, zmarzłem, jak pies,
a zaraz muszę rznąć na linję torować drogę przed
pocztowym! Poszoł won! — krzyknął na warczącego
jamnika, chwycił go za kark, zajrzał mu w zęby i rzucił na
kanapę.
— Ostrożnie, to już nie pies, ale prawie nabita
lankastrówka! — zaśmiał się Józio, rozpowiadając po
drodze historję zamiany.
W bufecie było pusto, przejmujące zimno zawiewało od
drzwi, wicher bił śniegiem w okna, garsoni łazili powarzeni
i senni, a panna Marychna, opięta w czerwony Jersey, robiła
nieśmiertelną patarafkę.
— Najobfitsza z dziewic, proszę o trzy duże i mocne! —
zarządził maszynista.
Panna Marychna nalewała w skupieniu, była jakaś
smutna i wzdychała.
— Cóżto pani dolega? A może brzuszek, czy co inne
51
takie? — rubasznie żartował.
Westchnęła tak głęboko, aż jersey’e wzdęły się, niby
fale, i jakiś guzik odprysnął i zadzwonił gdzieś o butelki.
— Jeszcze tak parę razy, a będziemy mieli prześliczne
widowisko.
— I katastrofę, gdy tak za ostatnim guziczkiem
wypryśnie naraz reszta…
Do sali wszedł siwy szlachcic, kiwnął im głową i
samotnie spacerował.
— Raciborski ma jakiegoś jamra! — szepnął maszynista.
— Nie udało mu się jeszcze dzisiaj nikogo nabrać na
pożyczkę.
— Niech tylko spadek wygra, to wszystkim odda co do
grosza.
— Wygra, ale na fujarce — wtrącił pomocnik. — Ale z
temi guziczkami — to wprost nadzwyczajne, kolosalne,
nieprawdopodobne, bo ile razy panna Marychna wzruszona
i zakochana, to zaraz sieje guzikami po całej stacji! Ja sam
wczoraj znalazłem u Wacka zupełnie podobny…
Stanęła w ponsach i, zmierzywszy go wściekłemi
oczami, uciekła za szafy.
Rozeszli się zaraz, maszynista skoczył na rezerwę i
przepadł wraz z nią w śnieżycy, pomocnik ruszył ze
skomlącym jamnikiem po lankastrówkę, a Józio powrócił
do kasy, ale zaledwie wziął się do roboty, wszedł
Raciborski, milcząco się przywitał, zapalił papierosa i
ponuro patrzał w szalejącą zawieruchę. Niby burza wpadła
na peron jakaś wojskowa ekstra: śpiewy, jękliwe wycia
harmonijek, wściekłe tupania i nieludzkie wrzaski zatrzęsły
52
całą stacją. Towarowe wagony, zapchane żołnierstwem, aż
huczały rozdygotane od bicia obcasów, prysiudów i
pokrzykiwań, że jeszcze przez pewien czas po odejściu
pociągu wicher przynosił dzikie odgłosy krzyków i muzyki.
— Jadą pod Rudkę do odwalania śniegu! — objaśniał
Józio.
— Wie pan, przegrałem w izbie sądowej! — odezwał się
z goryczą szlachcic.
— Pozostaje panu jeszcze senat! — ironizował bardzo
ostrożnie.
— A jakby pan wiedział, że apeluję do senatu, a na
swojem, psiakrew, postawię! Krzywdzić się nie pozwolę,
jak Pana Boga kocham, nie pozwolę — wybuchnął.
— Więc ciotka nie miała prawa rozporządzać swoim
majątkiem? Nie wiedziałem!
— Miała prawo, ale nie z moją krzywdą! To zgroza i
śmiechu warte, żeby rodzona siostra mojego stryja
zapisywała majątek na jakąś akademję, na jakieś tam głupie
naukowe cele, a mnie zostawiała bez grosza! To przechodzi
wszelką imaginację! Ale będę apelował i wygrać muszę.
— Zwarjowała baba na starość, trudno sobie inaczej
wytłumaczyć! — pokpiwał.
— Zgadł pan, jak Pana Boga kocham, zapis zrobiła w
stanie niepoczytalnym, adwokaci dowiodą czarno na
białem, że przez całe życie była kompletną warjatką.
Ufundowała przecież przytułek dla ociemniałych sług, to
może dowód rozumu, co? Rozdawała stypendja malarzom i
innym oberwańcom, to może nie bzik, co? Przecież tego
zdrowy na umyśle i normalny człowiek nie zrobi. A
53
naostatku, żeby już nie było wątpliwości co do stanu jej
mózgu, ona, de domo Raciborska, zapisuje cały majątek na
cele naukowe, na wydawnictwa. Jak Pana Boga kocham,
ale to najoczywistszy dowód pomieszania zmysłów! Panie
świeć nad jej duszą, ale mnie już szewska pasja ogarnia, jak
pomyślę, że mnie rodzona ciotka poprostu okradła! To woła
o pomstę do nieba!
— Wyszedł pocztowy! — krzyknął woźny, trzaskając
drzwiami.
Józio otworzył kasę, ale że nie było pasażerów, odwrócił
się i rzekł ciszej.
— Gazety wezmą pana na języki za zwalenie
publicznego zapisu.
— Co mi tam gazety, mogę ich nie czytywać! Niby to ja,
panie dobrodziejski, nie rozumiem, co to jest publiczne
dobro! Sam nieraz dawałem pro publico bono, sam
popierałem sztukę i literaturę! A toż przez piętnaście lat
byłem członkiem Zachęty, wygrałem nawet parę obrazów,
prenumerowałem pisma, płaciłem różne składki, ale co za
dużo — to i niezdrowo! Nie mówię, broń Boże, żeby tak
setkę zapisała jaką, nawet, pal sześć, i jaki tysiączek, może i
sambym dołożył jeszcze drugie tyle! Czegóżby człowiek
nie poświęcił dla dobra kraju, dałem już, panie tego,
dowody, ale całe sto tysięcy zapisać na jakieś
wydawnictwa, które się psu nawet na budę nie zdadzą, tego
już za wiele!
— Ale fundacja imienia Raciborskich — to także coś
warte!
— Bóg zapłać, wolałbym to w gotówce! Babsztyl sobie
54
wyimaginował jakieś honory i Bóg wie jakie sławy, a czy
ostatni z rodu ma całe buty, o to się nie zatroszczyła. Łatwo
dobrodziejować z cudzego! Honory mi nie zapłacą
mieszkania, jak Pana Boga kocham, nie dadzą papu! A
czemu o takie honory nie zabiegają ci, którzy na to mają,
naprzykład, nasi hrabiowie i książęta?
— Widzi pan, oni na innych polach służą krajowi, jak
mogą najlepiej! A cóżby się stało bez ich opieki z
warszawskim baletem? W coby się obróciła hodowla koni
wyścigowych? Któżby nas reprezentował po szerokim
świecie? A to wszystko niemało kosztuje! Musi być podział
pracy, trudno, ale analfabeci nie mogą się zajmować
akademjami nauk, to zaledwie godne szlacheckiego gminu!
Na stację wleciał zadyszany, ośnieżony pociąg, w oknach
ukazywały się przerażone twarze pasażerów, kilkanaście
osób otoczyło zawiadowcę, rozpytując się trwożnie o
bezpieczeństwo dalszej jazdy, a jakiś stary Żyd z rozwianą
brodą i chałatem, nie mogąc się do niego przecisnąć, latał
dokoła i wrzeszczał, przekrzykując wichurę.
— Czy mamy się bać, panie naczelniku? Panie
naczelniku, bo mnie się śpieszy!
Pociąg ruszył już z półgodzinnem opóźnieniem.
Józio, dosłuchawszy żalów Raciborskiego, pożyczył mu
wkońcu trzy ruble na apelację i pobiegł śpiesznie na obiad.
Naturalnie — że spotkał panią Zofję, czekała w
uchylonych drzwiach mieszkania.
— Podobno pański przyjaciel nie wyjechał, może chory?
— uśmiechnęła się jadowicie.
— Zdrowy, ale jeszcze u mnie posiedzi przez parę dni.
55
— Był już zły i krzyknął w stronę kuchni: — Magdzia,
przynieś mi obiad na górę!
— Myślałam, że pan zje razem z nami! Jest i pan
Gołębiowski.
— Bardzo żałuję, ale mi się śpieszy.
— Do stęsknionego również przyjaciela… — wyrzekła z
naciskiem.
— Przecież muszę się nim nacieszyć, taki rzadki gość…
— Od wczoraj i jeszcze się pan nie nacieszył
dostatecznie?…
— Nie było czasu, musieliśmy przez całą noc podziwiać
zabawę u państwa…
— Niegodziwy! Niedobry! — szepnęła z wyrzutem i
uciekła.
Naraz cały dom zatrząsł się od wrzasków, rozległy się
wściekłe ujadania psów, jakieś szalone gonitwy, odgłosy
padających krzeseł i namiętne, szczujące okrzyki.
— Hołota! Muszę się wynieść z tych psich rajów! —
mruknął, wchodząc do mieszkania. Frania z obwiązaną
ręcznikiem głową, cała spowinięta w jakąś podartą firankę,
zajęta była porządkowaniem tej rupieciarni.
— To jeszcze nic, początek zaledwie, ale na wieczór nie
pozna pan swojego pokoju! Tu chyba nie zamiatano ze sto
lat! — wołała, pokazując całe kupy śmieci.
— Tylko trzy, od czasu, jak tu mieszkam! Zamknij się,
służąca idzie.
Magdzia wtoczyła się do pokoju z obiadem.
— Cóż się tam u was dzieje? cały dom się trzęsie.
— A co, nową zabawę se umyślili: pan Gołębiowski z
56
naszym panem poszczuli kota, kot się chroni, kaj ino może,
pieski gonią za nim, pan je tłucze, czem popadnie, i drze się
wniebogłosy, a panowie jaze się pokładają ze śmiechu! —
rozpowiadała, latając oczami po pokoju, i naraz
wykrzyknęła.
— Święci pańscy! Grzysi me zwodzą, czy co? Wszystko
sprzątnięte doczysta.
— Bo kazał pan, a musiał sam! — bawił się jej
zdumieniem.
— Zaśby ta pan wyszorował podłogę, a juści! ktosik
drugi to sprawił…
— Moja Magdziu, miłuję cię bardziej, niźli kapustę z
grochem, ale idź do djabła!
— Dyć idę, idę! Jak to szczury bobrują po tamtych
papierzyskach! — szepnęła z domyślnym uśmiechem,
posłyszawszy zduszony kaszel Frani. — A może przynieść
kota, co?
Ledwie się jej pozbył, zjadł obiad pośpiesznie i,
zamieniwszy parę słów z Franią, poleciał do roboty, gdyż
od południa pociągi szły prawie jeden za drugim. Najpierw
przewlókł się przez stację jakiś zwyczajny osobowy,
podobny do żydowskiego omnibusu i tak samo brudny,
odrapany, skrzypiący, chałatami zatłoczony i
rozwrzeszczany.
Po nim przyleciał pośpieszny, niby koń wyścigowy,
zgorączkowany i sprężony, i, jak koń, po krótkim postoju,
spięty ostrogami, ruszył nagle z miejsca i przepadł w
zamieci. A potem szły nieprzerwane towarowe, cicho
wypełzały ze śnieżycy i, niby obżarte liszki, ciężkie, długie
57
i leniwe, przewlekały się przez stację i ginęły w
rozszalałych tumanach.
Z przeszywającym świstem przelatywała niekiedy
rezerwa, wlokąc za sobą ogon dymów.
Zawierucha wzmagała się nieustannie, pociągi szły z
coraz większem opóźnieniem, już z trudem przekopując się
przez zaspy, wicher wył, niby stada wilków, i łomotał o
stację z taką wściekłością, że jęczały wszystkie szyby.
Wpadł Mikado, podobny do śnieżnego bałwana.
— Z niebażeście spadli, czy co? — dziwił się Józio,
podając mu rękę.
— Przyjechałem rezerwą! Ledwieśmy się przekopali,
wiecie, że na dwa kroki nic nie widać. Psiakrew — z taką
pogodą, przewiało mnie do kości.
— Bo wasz ibercjerek dobry, ale od kurzu! — zaśmiał
się, dotykając jego kurtki, podszytej wiatrem. — Kożuch
chowacie na upały?
— Moje pieski też muszą na czemś ciepłem sypiać! Co
mi tam już wszystkie kożuchy, jeszcze parę dni tego
kieratu, a potem — adju, Fruziu!
Józio spochmurniał nagle i rzekł z przekąsem:
— A wiem, już cała linja grzmi o waszym wyjeździe do
Krakowa…
— Jadę do Paryża! Rozumiecie! Do Paryża! —
wymawiał, pojąc się tym dźwiękiem.
— Więc spełniają się wasze marzenia! — westchnął
dosyć ciężko.
— Czego się chce, spełnić się musi! A chciałem
strasznie, chciałem nadludzko, chciałem wszystkiemi
58
mocami, musiałem tak chcieć i musiało mi się spełnić, gdyż
inaczej byłbym sobie strzelił w łeb! Stało się, a za tydzień
wyjeżdżam, puszczam kantem kolej, służbę naczelników i
niosę się we świat! W szeroki, straszny, i cudny świat! —
wołał entuzjastycznie.
— I Paryż dziura, tylko nieco większa od drugich! —
szepnął wzgardliwie Józio.
— Paryż dziura! Boże drogi, tak strasznie bluźnią ci
ludzie, a ty nie grzmisz! — wykrzykiwał ze śmiechem,
tłukąc dla rozgrzewki nogę o nogę. Był porywająco
brzydki, miał w twarzy wszystko za wielkie: za długi nos,
usta za szerokie, brodę za kwadratową, czoło za wysokie —
o potężnych, lwich wypukłościach, i włosy za bujne,
tworzyły bowiem dziką, zwichrzoną puszczę koloru
dojrzałego żyta, tylko oczy miał prześliczne, szafirowe i
lśniące, jak oczy dziecka.
— I nie boicie się? Rzucać posadę i jechać tak na
niepewne, bez środków, bez stosunków i bez języka, to
trzeba mieć odwagę nielada.
— Przedewszystkiem będę miał po sto franków
miesięcznie przez pierwszy rok, a potem może Bozia też
nie opuści, języka nieco się już poduczyłem, a resztę na
miejscu, stosunków mi nie potrzeba, nie jadę na balowanie,
ale na pracę i uczenie się! Pewnie, że odwagi mi nie
brakuje, przecież to gra o całe moje życie! Ale wygram,
zobaczycie! Jeszcze o mnie będzie głośno!
— Wierzę, że Polsce przybędzie nowy Rafael! —
uśmiechnął się złośliwie.
— Już cała kolej wyśmiewa się ze mnie, niech wam
59
będzie na zdrowie.
— Bo wielu rwało się tak samo i tak samo marzyło, a
tylu już tam przepadło i tylu jeszcze przepadnie! — mówił
z politowaniem i prawie z nienawiścią.
— Baba z wozu, koniom lżej! Nikt na tem nie ucierpi,
jeśli mnie djabli wezmą, wolę przy sztuce zdechnąć z
głodu, niźli tutaj żyć na raty i czekać, póki mnie jaka
cholera nie zatłucze! Kto przepadł, nie będę go płakać,
mnie obchodzą tylko żywi! Wiem, czego chcę, i wiem, że
— co mi potrzeba, będę musiał wydrzeć pazurami i wydrę!
Wydrę, psiakrew! — rzekł zapamiętale.
— Zuchwale powiedziane i mocno.
— Na wszystko mogę sobie pozwolić, bo wszystko mam
do zdobycia.
— Już wzięliście podobno jakąś konkursową nagrodę?
— Za plakat na proszek do skutecznego tępienia
pluskiew! Pięćdziesiąt rubli gotowym groszem i wzmianki
po gazetach! Naturalnie, że fajgle spuściłem wmig, a
wycinki posłałem matuli, niech chociaż ona jedna uwierzy
w moją sławę! To był wstęp, zbawienie przyszło później. W
parę tygodni po zwycięstwie zjawił się z pośpiesznego jakiś
jegomość w bogatym przyodziewku i z aparatem
fotograficznym pod pachą. Bąknął mi jakieś nazwisko i
najspokojniej zabrał się do przeglądania moich arcydzieł,
porozwieszanych na ścianie. Jużci, że chodziłem za nim,
jak pies za kiełbasą. Pochwalił rysunki, pokazałem mu
wszystko, co tylko miałem, a kiedy napasł oczy dosyta,
powiada mi prosto z mostu.
— Waść masz talent bardzo oryginalny, ale waść nic nie
60
umiesz i jesteś surowy, jak nieugotowany kartofel.
Powtarzam dosłownie.
Józio zaczął się śmiać.
— Jakbym w pysk dostał, ale rznę mu naodlew. To niech
mi dobrodziej paliwa dostarczy, a ja się już ugotuję na
krucho i podam ze skwarkami — choćby na czystem złocie!
A nie da, to niech mi dobrodziej nie zawraca kontramary i
wynosi się na zbity łeb! Byłem wściekły, gwizdnąłem
nawet na pieski, żeby go odprowadziły na stację. Stary
wybuchnął śmiechem, że i ja się roześmiałem, i Rudy
Dzięcioł, który był przy tem, też nie mógł się powstrzymać
od śmiechu, słowem, zrobiła się jeneralna heca! Może i
dlatego mój jegomość się nie pogniewał i został do samego
kurjera. Wpakowałem w niego jadła i napitku za gruby
fundusz; wziął na pamiątkę parę szkiców, odfotografował
mnie wraz z pieskiem i Maryśką, ciągnącą za ogon ciołka
do obory, i odjechał. Zapomniałem o nim na śmierć, ale
przed miesiącem najniespodzianiej przysyła mi przekazem
na Paryż tysiąc dwieście franków!
— Zupełnie, jak w bajce! Cóżto za jeden?
— Nie mam pojęcia, poprostu jakiś „szlachetny
nieznajomy”, wiem tylko, że mam na dłuższy czas papu,
trutru i barłóg! Mam w kieszeni, przy sobie, tu…
— Więc wzięliście te pieniądze?
— Z najszczerszą przyjemnością. Nie jestem bohaterem
ze starego romansu, co to wszelką pomoc dumnie wyrzucał
za okno i szlachetnie zdychał z głodu.
— Powiem wam otwarcie, że nie wiem, czybym wziął,
chociaż nie jestem również bohaterem romansu, byłoby mi
61
trochę wstyd takiej zapomogi czy wsparcia…
— Klituś bajduś, módl się za nami! Wsparcia, zapomogi,
wstydy, to tylko słowa, zaś faktem jest mój przekaz, mój
wyjazd i cała moja przyszłość! Potrzebowałem pieniędzy,
ktoś mi je dał bez jednego słowa prośby i cała sprawa!
Reszta, to zjełczałe subtelności starych ciotek!
— Może macie rację, ale z takich subtelności składa się
cała nasza kultura.
— To mamże ją w… zanadrzu! Psiakrew, pieniądz nie
jest moim bogiem i nie będę przed nim padał na kolana i
czekał w pokorze godziny jego łaski. Niech go sobie czci,
niech się nim żegna, niech się nim komunikuje i niech się
nim zadławi parszywa, kapitalistyczna horda! Rubel wart
jest tylko tyle, ile za niego dostanę, nic więcej! Ale
pożyczkę — tobyście chętnie wzięli?
— Wziąłbym, ale gdybym ją mógł kiedyś zwrócić.
— A inaczej ani grosika, choćby od tego zależało całe
wasze życie?
— Tak, choćbym nawet miał zdychać z głodu! — rzekł,
patrząc mu prosto w oczy.
— Powinni was pokazywać na jarmarkach, jako
najosobliwszą osobliwość! Szkoda tylko, że święci nie
wymyślili prochu, ani nic podobnego!
— Ale dali światu rzecz stokroć ważniejszą —
moralność!
Mikado przysiadł na kanapie i, patrząc nań z podziwem,
szepnął drwiąco.
— Jezu, jakby mnie kto zwalił czem przez ciemię! Czy
to się jada?
62
— Kiedyż wyjeżdżacie? — pytał Józio, nie zważając na
jego drwiące słowa.
— W niedzielę. Już sprzedałem całą swoją chudobę, a
ponieważ długów nie płacę, wyprawiam w sobotę
wieczorem morową bibę dla przyjaciół. Ostatnią bibę w
życiu, bo skoro jeno tknę paryskiego bruku, adju wódzia,
adju słodkie dziewczynki, adju próżniactwo, adju wszystko,
co nie jest pracą na przyszłość! Tak sobie ślubowałem i
myślę, że dotrzymam. Przyjedźcie, bardzo was proszę.
— Któż będzie więcej?
— Ci, co i zwykle! Zbierze się z mendel wyborowego
chłopa. Będzie też antał piwa, parę niezgorszych flach
gorzały i smacznego jadła wbród. Będzie nawet muzyka,
skrzyknąłem grajków z miasteczka, obiecali nam dudlić
choćby do trzeciego dnia, jak na porządnem weselu.
— Muzyka, to znaczy, że będą i jakie panienki!
— Ani ani! Jedna tylko Frania, jeśli mi jej pożyczycie na
ten wieczór, zajęłaby się kuchnią, bo Maryśka zna się tylko
na żarciu prosiąt.
— Owszem, jeżeli zechce, to może do was jechać
choćby zaraz.
— Czuję, że jej nie oceniacie dostatecznie, to prawdziwa
perła! Taka jedna idzie za kopę — tak zwanych porządnych
kobiet. Morowa brzana, mówiąc po galicyjsku.
— Trzeba się w niej kochać, żeby ją aż tak drogo
oceniać! — uśmiechnął się ironicznie.
— Nie kocham jej, ale ją cenię. Wiecie, chciałem ją
kiedyś rysować, bo ma prześliczny akt, ale za nic w świecie
nie chciała mi pozować nago, wstydziła się! Przecież to
63
nadzwyczajne! Więc liczę na was z pewnością.
— Naturalnie, prosiliście i tego Rudego Dzięcioła?
— Choćbym go nie zapraszał, i tak przyjdzie! Prawda,
wy się z nim gniewacie.
— Na błaznów gniewać się nie można, niecierpię tylko
jego dowcipów i przyczepiań.
— Dajcie mu w pysk i zaraz będzie po znajomości.
— Gdyby taką metodą można się pozbywać znajomości
z różnemi facjatami, to musiałbym codziennie kogoś walić!
Przecież to cała menażerja! — wybuchnął.
— To i wam już zgorzkniały słodycze koleżeństwa!
— Nigdy w nich nie smakowałem, nigdy! — wyrzekł
namiętnie. — Nie macie pojęcia, ile ja musiałem
wycierpieć przez ludzką głupotę! Ale wnet się to wszystko
skończy, lada dzień rzucę wszystko do djabła i pójdę, gdzie
mnie oczy poniosą!
Zamilkł, ale po chwili znowu mówił, tylko już
spokojniej, jakby odniechcenia i ze swoją zwykłą,
wielkopańską wyniosłością.

— Paryż już mnie niczem nie nęci, darujcie, ale to dobre


dla artystów, lub dla międzynarodowych złodziei! Ja łaknę i
potrzebuję szerszych horyzontów, ciągną mnie oceany i
najprawdopodobniej pojadę do Meksyku, do swoich
serdecznych przyjaciół, którym już oddawna obiecuję
przyjazd. Są to wielcy właściciele ziemscy, dziesiątki
tysięcy morgów pod kukurydzą, olbrzymie hodowle bydła,
kaktusowe lasy, polowania na pumy, życie napoły feodalne,
bo to stary, arystokratyczny ród hiszpański. Wiążą nas
64
dawne stosunki przyjaźni, związane jeszcze przez naszych
pradziadów za Napoleona. Tam zdechnę i zapomnę o tym
zaśmierdłym, zażydzonym kraju, tam — pod palącem
niebem, wśród oddanych przyjaciół… — Unosił się,
opowiadając same nadzwyczajności i tak się podniecając
własnemi słowami, że cały już płonął, jak pochodnia, i
nawet nie spostrzegał złośliwych uśmiechów Mikada, który
zadeklamował z komicznym patosem.
„Na krawędzi skał,
Dumny zamek stał,
A mieszkał w nim grand ponury,
Który jadł, pił i spał —“.

— Wypogadza się! — krzyknął, biegnąc do okna. — Jak


ciocię Florcię kocham, wiatr ustaje, nie kurzy. Muszę
zdążyć do chałupy przed nowym paroksyzmem zamieci.
Już jutro zdaję służbę. Do widzenia w sobotę, a nie
zapomnijcie o Frani!
— Przywiozę ją wam na wety, jak śliwkę, i do tego
jeszcze z barwą…
— Prasowana przyda się chyba na kompot! — Zaśmiał
się i poleciał na towarowy, który z brzękiem i stękaniem
zabierał się do odejścia.
— Cham! Analfabeta! Żebrzący genjusz! — pluł za nim
wzgardliwie Józio. — Ale poco ja się wywnętrzałem przed
takim błaznem! — szepnął, przypomniawszy sobie jego
zjadliwe uśmieszki.
— Blagowałem i przejrzał mnie, jak szybę!
Był wściekły, że dał się ponieść tak łatwo i tak
niepotrzebnie, zawsze bowiem bronił się przed ludźmi
65
chłodem i pewną wyniosłością. A jeśli nawet chwalił się
nieraz rozległemi stosunkami i opowiadał nadzwyczajne
przygody z własnych podróży, to robił to jakby tylko w
obronie przed nędzą rzeczywistości, przed szarem,
monotonnem życiem i przed wiecznie nienasyconą tęsknotą
do tego, co opowiadał. Był najgłębiej i najszczerzej
przekonany, że wszystko to kiedyś przeżyje.
— Rozpowie po całej linji! — goryczył się, biegając po
pokoju, i tak się tem gryzł, że ani spostrzegł, jak pośpieszny
wtoczył się na stację.
Prawie z nienawiścią otworzył okienko, lecz
spostrzegłszy pulchne rączki prezesówny, przystroił się w
najpiękniejszy uśmiech i zasypał ją francuskiemi
komplementami, zato innych pasażerów traktował zgóry i
wzgardliwie.
Po pociągu przyszedł zawiadowca, raportując już w
progu:
— Dałem prezesównie osobny przedział pierwszej klasy
do samej Warszawy.
— Czapką, papką i solą! — mruknął Józio i,
odwróciwszy się dosyć niechętnie, bębnił palcami po szybie
i patrzał na peron, gdyż po chwilowej ciszy zerwał się
wicher jeszcze gwałtowniejszy, uderzył w śniegi i na nowo
zakotłował, że jakby tysiące białych spienionych gejzerów
trysnęło naraz w powietrze, przysłaniając cały świat.
Zawiadowca ściągnął uroczyście białe rękawiczki i rzekł
cicho:
— Wie pan? Kolankowski zasuspendowany! Przed
chwilą przyszła depesza.
66
— Tak mocno doił, aż wkońcu krowa go kopnęła…
— Odstawili go jak cielaka! Podobno wsypał go
pomocnik.
— Bo zbierał śmietankę, a jego żywił samą serwatką…
— Szkoda chłopa! Może się nie wykaraskać, bo to już po
raz drugi; ale sam sobie winien! Takie ciągłe przyjęcia,
wyjazdy zagranicę, strojenie córek… to musiało zwrócić
uwagę. Nieraz go już ostrzegałem! Jakże… miał
dziewięćset rubli rocznie, a wydawał dziesięć tysięcy!
— Winien, bo dał się złapać!
— Można wiele, ale trzeba ostrożnie, w rękawiczkach…
— Nawet kraść — rzucił z chytrze maskowanem
potakiwaniem.
— Zależy, co kto nazywa kradzieżą…
— A raczej, jak tego gatunku sprawy kwalifikuje kodeks
karny…
— Bo wszystko, drogi panie, jest względne, wszystko.
— Jestem też pewny, że gdyby kolejarze układali prawa
karne, to nie byłoby wolno używać nawet tak łagodnego
określenia, jak malwersacja.
— Łatwo żartować z tarapatów swoich bliźnich; ale jak
pan będzie miał żonę i dzieci, to jeszcze pogadamy.
— Wiele rzeczy można jużci wytłumaczyć, ale
złodziejstwo jest złodziejstwem!
Zawiadowca się skrzywił i, patrząc w okno, zauważył
niespokojnie:
— Straszna zawierucha… chyba dzisiaj stanie cała buda.
— Przekopy pod lasem muszą już być zawalone.
— Od samego rana już tam odgarniają śnieg, ale niechże
67
kto poradzi takiej wichurze; szkoda poprostu ludzi na taki
psi czas. Chodź pan do nas na podwieczorek. Jest jeszcze
panna Irena.
Józio dosyć chętnie poszedł z nim na piętro nad stacją.
W mieszkaniu zawiadowcy, bardzo jasnem, ciepłem i
obszernem, w każdem oknie wisiały klatki przeróżnych
kształtów i, jak w menażerji, pełno było kanarków,
synogarlic i wiewiórek. Osiwiały kruk kołysał się na
metalowej obręczy, psy wylegiwały się po kanapach i
fotelach, ślepa sroka spacerowała po chodniku — i
wszystko na sygnał swego pana podniosło głosy i naraz
zaczęło śpiewać, gruchać, krakać i szczekać.
— Stasiu, bo oszaleję — zajęczała żałośnie pani domu,
siedząca w stołowym przy samowarze, buchającym parą.
Zawiadowca świsnął w jakiś szczególny sposób — i
wszystko przycichło, tylko pieski skakały dokoła nich z
radosnem skomleniem.
Pani domu, pulchna, różowa blondynka, tak wszystka na
okrągło, że nawet usta ściągała w karminową obrączkę,
witała Józia bardzo życzliwie:
— Niechże pan siada! Cicho, Żolka! Bryś, nie rusz! Nic
panu nie zrobią, ręczę.
— Co do tego, zawsze mam pewne wątpliwości.
Świetnie pani naczelnikowa dzisiaj wygląda.
Ucałował jej białe, tłuste ręce.
— Jak do trumny! Wybieram się w tych dniach do
specjalisty, bo nasz doktór kolejowy to konował, nie poznał
się na mojej chorobie! Irenka mówi…
— Panna Irena ma też niezgorsze michałki! — wtrącił
68
zawiadowca, majstrując koło fonografu, stojącego na oknie.
— Irenka mówi, że jedyne lekarstwo na moje nerwy to
morze…
— Tak, jakaś Ostenda, jakieś Biarritz — poddawał ze
współczuciem.
— Czuję, że toby mnie uratowało, ale cóż… — Reszta
zginęła w ciężkiem westchnieniu. Zaczęła nalewać esencję
do szklanek. — Pan lubi mocną, nieprawdaż?
Skinął głową. Odkręciła kurasek samowara i,
podstawiając szklankę, rzekła:
— Ciborski z Rudki wysyła żonę do wód corocznie. W
przeszłym roku jeździła nawet do Marjenbadu! Dziwne, że
mogą tyle wydawać… stacja niewielka…
— Podobno miała duży posag! — wtrącił nieśmiało
Józio.
— I pan temu wierzy! Umyślnie rozpowiadają o posagu,
żeby im nikt nie patrzył na ręce! A przytem różnie jeszcze o
niej mówią…
— Maryś! — ostrzegał zawiadowca, przysiadając się do
stołu.
— Powtarzam, co już oddawna mówią na całej linji.
W sąsiednim pokoju buchnął nieludzki wrzask, skoczyła
tam, jak furja, rozległy się ostre wymyślania, trzask jakby
wybijanych policzków, i jakaś dziewczyna wyleciała,
trzymając się za twarz, a po chwili pani Marysia wróciła
pod samowar spokojna i uśmiechnięta jak zwykle, a za nią
prowadził dzieci drab w mundurze służby kolejowej i
usadzał je przy stole.
— Cóż się tam znowu stało? — pytał zawiadowca.
69
— Jurek z figlów pociągnął ją za włosy, a ta klępa go
wybiła! Pietrek, poproś panny Ireny! Skaranie boskie z temi
łajdaczkami.
— Ja ją tylko tak sobie pociągnenem, a ona mnie bęc!
— Tatusiu, ja powiem! A to, tatusiu, Jurek ją kłuł
szpilką.
— Cicho! Misia, nie skarż! Jurek, nie dłub w nosie!
— Mamusiu! Hala wzięła większy kawałek! — zaczęło
znowu któreś.
— Niema rady! Pietrek, dajno dyscyplinę! — krzyknął
zniecierpliwiony zawiadowca.
Józio pił herbatę, przyglądając się złośliwie rodzinnemu
gniazdu.
Weszła wysoka panna z niezmiernie długą szyją, w
binoklach na potężnym, zakrzywionym nosie i z książką w
ręku — podobna była do wypierzonej indyczki.
Psy na nią zawarczały.
— Niewdzięczne! — zabełkotała przez nos, witając się z
Józiem.
— Tłucze je pani, a teraz wymówki! — bąknął
zawiadowca.
— Obchodzę się z niemi uprzejmie i czule, niby z
mojemi władzami; nic to jednak nie pomaga i wciąż mają
apetyt na moje łydki — śmiał się Józio.
— Hala, nie pchaj w nosek łyżeczki! — gromiła
niestrudzenie matka, rozdając między rozbrykane stado
bułki, klapsy i pocałunki.
— Cóżto za książka, — można? — pytał Józio,
zaglądając pod okładkę.
70
— Moja ewangelja, Tetmajer — wyrzekła z emfazą.
— Wiersze! To insza para mankietów! — Zamknął
prędko książkę.
— Wolałby pan Montepina, nieprawdaż?
— Panie Józefie, to poezje Tetmajera! Wszyscy się nim
teraz zachwycają. Ira poznała go w Zakopanem,
korespondują ze sobą.
— Czytałem, wspaniały, ale wolę Mickiewicza! —
blagował bez zająknienia.
— Mickiewicz, Słowacki, Krasiński! Trzech wieszczów!
Boże drogi! któż się teraz zajmuje tymi starymi panami! To
dobre chyba dla proboszczów! Ja wielbię tylko nową
poezję, nastrojową i symboliczną, poezję, przenikniętą
tajemniczą grozą, poezję, tak pełną niewypowiedzianego i
niepojętego, że…
— Że aż włosy stają dęba i febra trzęsie ze strachu! —
suflował Józio poważnie.
— I człowiekowi zbiera się na jazdę do Rygi! — wtrącił
rubasznie zawiadowca.
Panna Irena rozczapierzyła się, jak indyczka, poprawiła
binokli i, zwracając do nich groźny, siny nos, syknęła
wzgardliwie:
— Dla panów są tylko święte rozkłady jazdy! I
zrozumiałe — dodała.
— I okólniki naszych władz! — dorzucił Józio; ale żeby
ją ułagodzić, zaczął innym, prawie pokornym tonem: —
Mamy po czternaście godzin służby na dobę i…
— To nic nie znaczy! — przerwała mu wyniośle. —
Można zawsze znaleźć czas do nakarmienia własnej duszy!
71
Ale panowie wolą karty, polowania i bufety…
— A przytem rozmaitego gatunku panny Franie i
Marychny! — dodała ze złowrogim naciskiem pani domu,
obcierając nosy najmłodszym pociechom.
Zawiadowca coś pilnie zabawiał się z pieskami, a Józio,
przewracając machinalnie kartki, zatrzymał się w jakiemś
miejscu i zaczął głośno czytać:
„Lubię, gdy mi kobieta”…
Ale już po pierwszych wierszach pani domu zakrzyczała
wzburzona:
— Fe! takie paskudztwo! Przecież wstyd tego słuchać!
— To z ewangelji panny Ireny, nawet podkreślone
ołówkiem, wiersz nieco zabrudzony, jakby wypijany
pocałunkami! — objaśniał złośliwie Józio.
— Wiersz bardzo piękny, bardzo nastrojowy i bardzo
zuchwały. Trzeba już raz skończyć z fałszywym wstydem i
upośledzeniem kobiety! Czemże się gorszycie? Szczerym i
głębokim wyrazem uczuć! Zmysły mają swoje święte
prawa! To kult przyszłości! Trzeba je wywieść z mroków
alkowy na jasny dzień! Wolna miłość… to religja! —
deklamowała, poprawiając nieustannie binokle.
— „Kaśka za piec, Maciek za nią”! — zaśpiewał
zawiadowca, lecz, zgromiony oczami żony, zaczął się
pokornie tłumaczyć: — Chciałem tylko pokazać pannie
Irenie, jak chłopi rozumieją wolność miłosną. Inaczej się to
dawniej nazywało! Ależ milczę, Maryś, milczę! —
Machnął ręką i zabrał się do majstrowania przy gramofonie.
A panna Irena rozbulgotała się już na dobre, wygadując
niestworzone rzeczy na temat wolnej miłości, upośledzenia
72
kobiet i przyszłego ustroju, sypała przytem, jak maszyna,
cytatami z wieców i broszur, tytułami książek i nazwiskami
autorów. Józio usiłował przeczyć, ale, zmiażdżony jej
ferworem, zdruzgotany szaloną elokwencją, opryskaną
śliną, cofał się pod ścianę i, przyparty wreszcie do muru i
zrozpaczony, zawołał błagalnie:
— Ależ ja jestem za równouprawnieniem kobiet! Godzę
się z panią, panno Ireno, daję pani słowo honoru! Na wolną
miłość? Ależ i owszem, na wszystko!
Naraz ryknął gramofon, z metalowej gardzieli
wybuchnął potok niewypowiedzianych wrzasków, a jakby
do wtóru, zakrakał złowrogo kruk, zagruchały trwożnie
synogarlice, rozkrzyczały się ptaki, wiewiórki, jakby
oszalałe, tłukły się po klatkach, psy zaczęły przeciągle wyć,
dzieci trzaskały łyżeczkami w talerze i szklanki, a pani
domu, wezbrana nagłem przerażeniem, siedziała z
otwartemi ustami, zaś pannie Irenie spadły binokle na
podłogę i stała martwo, zamieniona w siny słup złości,
zgrozy i wzgardy.
— Uciekajmy, póki nie odzyskają przytomności! —
krzyknął zawiadowca.
Zatrzymali się dopiero w kasie, wybuchając szalonym
śmiechem.
— Ocaliłem pana! Widziałeś pan, jak posiniała ze złości?
— Ależ ten gramofon ryczy, no! Ona panu tego nie
daruje…
— To i lepiej, może przestanie nas odwiedzać!
Przewraca w głowie mojej żonie, że po każdych jej
odwiedzinach mam w domu piekło.
73
— Mocno pomylona głowa; ciekawy jednak okaz,
bardzo ciekawy.
— Może ją pan mieć do wszechstronniejszego
przestudjowania.
— Musi być wykształcona; mówił mi kiedyś Soczek, że
nawet posażna.
— A ma, jak to mówią, „dwa białe i trzecie, jak śnieg“.
Przejdzie się za pana z pocałowaniem rączek. Daję głowę,
że, chociaż taka zajadła feministka, będzie panu najczulej
podawała pantofle.
— Dziękuję, wolę już ładny podróżny kufer sobie
sprawić.
— Bo łatwiej się go pozbyć, niźli takiego pudła! Patrz
pan, jak znowu kurzy! Psiakrew, będziemy mieli bal z
pociągami.
— Ale zato wypoczniemy jak się patrzy, po
człowieczemu! — wyrzekł Józio, zabierając się znowu do
roboty. Nikt mu już teraz nie przeszkadzał, bowiem z
powodu zamieci, szalejącej coraz potężniej, stacja zupełnie
się wyludniła.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

74
IV.

Z linji wciąż nadchodziły groźne wieści o zaspach i


przerwach w ruchu, pociągi wlokły się z trudem, rzadko, i z
wielkiemi opóźnieniami.
Wieczór szybko zapadał, wszystko ginęło w mętnym,
sinawym mroku, tylko huragan miotał się coraz wścieklej,
zrywał dachy, łamał drzewa i szalał z dzikiem,
przeszywającem wyciem i świstem. Mury się trzęsły i
dygotały od nieustannych uderzeń wichury. Cały świat stał
się podobny do wirującego kłęba kurzawy, z którego
wypryskiwały strzępiaste bryzgi, bijące aż gdzieś ku
sinemu niebu, wiszącemu nisko w posępnej grozie
milczenia. Komunikacja z miastem była przerwana i stacja
została prawie odcięta od świata, czerniała w zmierzchu,
niby skała wśród rozszalałego morza białych, spienionych
fal zamieci.
Wkrótce i telegraf przestał funkcjonować, burza wyrwała
setki słupów i pozrywała druty, na torach stacyjnych
tworzyły się już całe góry zasp, pociągi stanęły zupełnie,
ostatni przyszedł ekspres, poprzedzany przez dwie
rezerwowe maszyny, ale tak obwalony śniegiem, że
widziało się ogromną zaspę, prześwitującą gdzie niegdzie
oświetlonemi oknami.
Józio spacerował wzdłuż pociągu, a chociaż wicher prał
go śniegiem i prawie rzucał na mury, przeglądał wszystkie
okna z jakąś utajoną przed samym sobą nadzieją.
— Pańska nieznajoma księżniczka siedzi w
restauracyjnym wagonie! — krzyknął mu do ucha
75
zawiadowca.
Józiem zatrzęsła radosna febra, podszedł pod okna i
zajrzał do wnętrza. Tak, to była ona, ten przelotny cień, o
którym marzył i za którym często gonił duszą roztęsknioną,
ta nieznajoma, znajoma jedynie z ekspresów, jedynie z
corocznych przejazdów gdzieś w świat i z powrotów.
Siedziała z jakąś dostojną starą damą i, dojrzawszy go w
świetle, padającem z okien wagonu, uśmiechnęła się bardzo
przyjaźnie, jak zawsze, że bezwiednie podniósł rękę do
czapki, wtapiając w nią głodne źrenice.
Musiała mówić o nim swojej towarzyszce, bo stara dama
spojrzała w jego stronę z pobłażliwym uśmiechem, a on
powtarzał sobie cichutko, radośnie:
— Poznała mnie księżniczka! Poznała!
Wicher bił w niego i zasypywał śnieżycą, ale Józio stał
jakby zahipnotyzowany i patrzał w nią rozgorzałemi
oczami.
— Czekałem na ciebie! Czekałem! Czekałem! —
Wzdychał, pierś mu się podnosiła coraz szybciej, w oczach
płonęły gwiazdy, tęsknota rozwijała szalone skrzydła
nadziei, marzenie unosiło go na kwietnym rydwanie w
niebiosa.
Znowu zakwitł mu jej uśmiech niebiański, szyba z
brzękiem opadła i księżniczka chciała przemówić do niego,
ale wicher uderzył ją w twarz śnieżycą, aż cofnęła się z
krzykiem przestrachu, służba zamknęła okno i nawet
pospuszczała grube, wełniane zasłony.
Józia ogarnęła nieprzenikniona noc, zatoczył się jakby na
samo dno zawieruchy, lecz w tej chwili niby błyskawica
76
rozdarła mu oślepłe oczy, porwał się z miejsca, księżniczka
bowiem szła korytarzem wagonu…
Widział jej postać wyniosłą, otuloną w białe futra, szła,
nieco pochylona, jakby pod ciężarem czarnych, ogromnych
włosów, wieńczących jej głowę, i każdem wymijanem
oknem spoglądała na niego z uśmiechem.
Poszedł machinalnie za nią, za jej spojrzeniem, za jej
zagadkowym, dziwnym uśmiechem, szedł, pełen drżenia
jakichś oczekiwań.
Stanęła w otwartych drzwiach wagonu, tuż przed nim;
nie wierzył własnej radości, ani oczom olśnionym.
Dosłyszawszy niski, śpiewny głos, obejrzał się za siebie,
nie było nikogo i podszedł bliżej bardzo nieśmiało, prawie z
lękiem.
— Dlaczego stoimy tak długo?
Nie potrafił przemówić, krztusił się tylko i oblewał
rumieńcem.
Biała księżniczka uśmiechnęła się znowu i, ściągając
czarne, królewskie brwi, wparła w niego fiołkowe, wielkie
oczy i zapytała rozkazująco:
— Czy dojedziemy do granicy?
— Z pewnością! tylko z małem opóźnieniem! — Miał
głos schrypnięty od wzruszenia. Patrzyli w siebie przez
długą chwilę, i Józio tak się zamodlił do niej oczami
uwielbienia i podziwu, że drgnęły jej usta i przez białą,
prześliczną twarz przeleciał różowy cień; otuliła się futrem
jeszcze szczelniej.
— A śnieg nas nie zasypie gdzie w drodze?
— Nie! Nie może być!
77
— Dziękuję panu. — I stała, jakby oczekując na jego
słowa, brwi napięły się jej, jak groźne łuki, ale fiołkowe
oczy wciąż patrzyły w niego bardzo łaskawie i
wyczekująco, lecz cóż, kiedy nie wiedział, co mówić;
tysiące słów i myśli przelatywało przez mózg i drżało na
ustach, rozgorzałe oczy padały jej do stóp hymnem
zachwycenia, serce tłukło się oszalałe, a nie mógł wyrzec
ani jednego słowa. Po chwili uśmiechnęła się po raz ostatni
i odeszła…
Przeklinał własną nieśmiałość i niedołęstwo, było mu
bowiem strasznie żal tej jedynej sposobności, może już na
zawsze straconej.
— Stałem, jak bałwan! Trzeba być najostatniejszym z
idjotów! — wymyślał sobie, ale było już za późno na
powetowanie, gdyż pociąg zaraz odszedł.
Patrzył za nim, póki mu nie zginął w mrokach i zamieci.
— Prawdziwe amatorstwo flirtować na taką pogodę! —
krzyknął mu zawiadowca.
— Była i niema jej! Znikła, jak sen! — dumał żałośnie
Józio, lecąc nagle wezbranem roztęsknieniem w zawieję;
pod powiekami miał gorzkie i palące łzy.
— Ale wspaniała! Frontowa kobieta! Biust, panie tego,
jak materac sprężynowy.
Józio odwrócił się od niego i rzekł z przekąsem:
— Jabym nie wypuścił pociągu, może ugrzęznąć w
zaspach!
— To będzie pan miał sposobność ratowania księżniczki!
— zaśmiał się, uciekając przed wichurą.
Józio wrócił do kasy, zdał służbę i poszedł do telegrafu.
78
— Jak tam na linji w stronę granicy?
— Na drugim numerze już stoi zasypana towarówka;
będzie ich więcej…
— Czy aby ekspres przekopie się do Rudki! — szepnął
więcej do siebie.
— Na pewno stanie w przekopie pod lasem!
Zawiadowca się uparł i wypuścił go, będzie miał zato
kapelusz!
Poleciał na peron i, mimo przejmującego zimna i
zamieci, zasypującej mu twarz, przyciśnięty do węgła
stacji, patrzył z trwogą w ciemności, ożenione z
szaleństwem i taczające się w straszliwych wirach po
świecie; niekiedy, gdzieś, jakby zawieszone w powietrzu,
błyskały na mgnienie światła semaforów.
— Nie wiecie? doszedł już ekspres? — pytał znowu,
tylko jakoś niespokojniej.
— Nie wiem, bo telegraf przerwany; ale jużby powinien
dojść!
Czas mu się przeokropnie dłużył, — że tłukł się po
stacji, coraz więcej zgorączkowany i strwożony, lecz
równocześnie opanowywało go słodkie, upajające
marzenie: oto zdało mu się, że już widzi ekspres, zasypany
śniegami, że słyszy jakiś straszny krzyk, targający się
wśród wichury, że już leci na ratunek przez rozszalałe
zamiecią ciemności i woła:
— Księżniczko, to ja! Księżniczko!
I sprężał wszystkie siły, i przemagał niemożliwości,
rozrzucał olbrzymie usypiska śniegów, rozdzierał ściany
wagonów, druzgotał przeszkody i szukał wciąż pod
79
rumowiskami, szukał niestrudzenie! Krzyk był już coraz
bliższy i coraz słabszy, że ogarniało go szaleństwo i walczył
jeszcze zapamiętalej, aż znalazł ją nareszcie. Leżała biała,
cudna i omdlała, porwał ją na ręce, wydzierał śmierci,
unosił gdzieś we świat słoneczny!
— Księżniczko, to ja! Księżniczko! — krzyczał w
śmiertelnej trwodze rozpaczy i nadziei. Aż biała
księżniczka otworzyła fiołkowe oczy, uśmiechnęła się
słodko i szepnęła niskim, śpiewnym głosem, przytulając się
do niego.
— Dziękuję panu! Dziękuję!
Jakby już umierał z niewypowiedzianego szczęścia.
— Febra pana trzęsie, to może mocnej z angielskiemi
kroplami? — pytał się jakiś znajomy, rzeczywisty głos.
Oprzytomniał, stał przy bufecie, a uśmiechnięta panna
Marychna lała gorzałkę w kieliszek. Zachwiał się, jakby
marzenie jego dostało w twarz.
— Co panu? Niech pan idzie za szafę, zrobię krupniku z
miodem, napije się pan i zaraz przejdzie! Tam niema
nikogo! — prosiła, zaglądając mu w oczy.
— Naczelnik prosi pana kasjera do kancelarji! —
wrzasnął ktoś do sali.
Józio śpiesznie poleciał; na stacji, mimo zawieruchy i
ciemności, panował niesłychany rwetes i zamieszanie —
ludzie biegali znerwowani, jakieś głuche szczęki niosły się
od maszyn, wyprowadzanych z remizy.
— Co się stało? — pytał, wpadając do zawiadowcy.
— Niech pan słucha.
Jakiś robotnik grzał przy piecu sine, skostniałe ręce i
80
szeroko rozpowiadał:
— …Juści, w przekopie! Rozparł się, kiej cielna krowa, i
stoi! Pasiażery to jaże kwiczą ze strachu! Pan dozorca me
zawołał i powieda: Leć, Wicek, choćbyś miał pogubić
kulasy i powiedz panu naczelnikowi, coby zaraz przysłali la
ludzi jadła i gorzałki, to, powieda, pociąg się do rana
odkopie! Gnałem, że dziw — duszy nie wytrząchnąłem,
jeno że zrazu to bez te zadymkę zbiłem się z drogi. A tu tak
wieje, tak kręci, tak dmie, że myślę sobie: źle z tobą,
sieroto…
— Rano depeszowałem, żeby bronić przekopu
wszelkiemi siłami! — odezwał się groźnie naczelnik
oddziału. — Czy dozorca postawił ludzi w przekopie?
Chłop puścił piec, wyprężył się i wyrzekł bardzo śmiało:
— Dyć od świtania ze dwieście narodu barowało się z
zakurkami, ale szyćko na darmo, bo co się łopatę śniegu
wyciepnie, to wiater sto przyrzuci. Hale, zwojuje ta kto
wichrzysko! Chłopy już docna pomglały i mówią, co przez
dopłaty i gorzałki robili nie będą.
— Panie Józefie, chce pan pojechać na linję? — zwrócił
się do niego naczelnik.
— Z przyjemnością, jeszcze nie widziałem zasypanego
pociągu.
— Maszyny zaraz będą gotowe. Dopilnuje pan rozdziału
żywności.
— I zbawi pan swoją księżniczkę! — dodał ciszej
zawiadowca.

81
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

82
V.

Józio, nie słuchając więcej, poleciał do domu i,


przebrawszy się w długie buty i kożuszek, odezwał się do
zdziwionej Frani:
— Jadę na linję, wrócę może dopiero nad ranem.
Rzuciła mu się na szyję, z żałosną skargą:
— Znowu będę sama!
— Już ci się sprzykrzyło! Muszę jechać do zasypanego
pociągu, muszę…
— I boję się, bo ta gruba zdołu zrobiła mi straszną
awanturę.
— Tutaj w mieszkaniu?
— Nie, ale spotkała mnie na schodach i tak mi
nawymyślała, że wstyd powtarzać. Nie daruję tej torbie… i
jak mnie jeszcze raz zaczepi, to jej wlezę na pysk! Nie dam
się krzywdzić takiej małpie! Wiem, o co jej chodzi, ona
zazdrosna o pana!
— Masz, babo, kaftan! — jeszcze tego brakowało.
— Naprawdę, ona ma apetyt na pana.
— Zrzuć ją ze schodów, to się nieco utemperuje!
— Już ona mnie popamięta! Wielka mi pani! służyła za
bonę u zawiadowcy, a teraz zadziera nosa, jak jaka
naczelnikowa. Flejtuch jeden, aż śmierdzi z brudu, kiecki
ma z farfoclami, a będzie mną pomiatała! Maszyniścina,
figura, nie przystępuj bez kija! Ja też sroce z pod ogona nie
wypadłam! Upasła się na mężowskim chlebie, jak maciora,
to swędzi ją kałdun i chciałaby poromansować!
Wykrzykiwała bezładnie a coraz zacieklej.
83
Ucałował ją, uspokoił, jak mógł, i jeszcze ze schodów
zawołał:
— Tylko nie rób hecy, to w sobotę pojedziemy na bibę
do Mikada.
— Co? Naprawdę? — wołała, radośnie wybiegając za
nim.
Ale już poleciał i, jakby nie spostrzegając pani Zofji,
czyhającej w uchylonych drzwiach, wypadł śpiesznie na
drogę i, przekopawszy się przez zaspy do peronu, skoczył
na maszynę, oczekującą już tylko na niego; druga, z
brankardem, pełnym żywności, zapasowych łopat i ludzi,
miała wyruszyć w jej ślady.
— Jazda, panowie! — zawołał, witając się z
mechanikami.
Maszyna poderwała się z miejsca, jak ptak, i całą siłą
pary runęła w zawieję: z pod kół trysnęły śnieżne fontanny i
podniósł się skłębiony tuman. Popędzili z przeszywającym
świstem, rozbijając w puch wszystkie zaspy i groble, ale
zaraz za stacją zwalił się na nich huragan całem stadem
wichrów, porwał ich tysiącami rozszalałych szponów i
rzucił w przerażający wir, jakby na samo dno burzy, w
chaos konwulsyjnych miotów, szamotań, wrzaskliwych
jęków. Co chwila, niby tarany, biły w nich potwornie
wzdęte kłębowiska; co chwila podnosiły się ze wszystkich
stron zwichrzone, groźne tabuny białawych fal, zalewając
ich sypkim, lodowatym wrzątkiem, co chwila uderzały
wichry, wyżerały oczy, smagały po twarzach, zapierały
oddech, szamotały się z maszyną i goniły ją z
rozwścieklonym skowytem, ale stalowy potwór pędził
84
niepowstrzymanie, błyskał krwawemi ślepiami latarń,
toczył śnieżną pianę z kół i tłoków, i z krótkim, głuchym
warkotem leciał, jak kula, skróś zamieci wyjącej, niby stado
głodnych wilków, skróś skłębionych śnieżyc i skróś
szaleństwa, przewalającego się z dzikim rykiem po świecie.
— Zdrowo sypiemy, co? — krzyknął Józiowi
maszynista.
Wichura wepchnęła mu odpowiedź do gardła —
zakrztusił się tylko i siedział skulony na tendrze, brodząc
niespokojnemi oczami po skołtunionej rozwiei. Pomocnik
maszynisty co pewien czas otwierał szybry pieca i walił
węgle w ognistą paszczę, buchającą krwawemi brzaskami,
że, niby w łunie krateru, migotały nad plantem jakieś
chałupy, zasypane po dachy, i jakieś drzewa, szarpiące się
rozpaczliwie, ale skoro szczęknęły zatrzaskiwane szybry,
wszystko przepadało, jak majaczenia — i znowu lecieli
przez szarawą, nieskończoną noc, przez skołtunione
przestrzenie, gwałtownie uciekające wtył, i przez
wzburzone do dna morze śniegów, szumiących
spiętrzonemi falami, że już nie było nieba ni ziemi, a tylko
szarawy wał, kotłujący się z wyciem, jakby w niezgłębionej
otchłani wulkanu.
Maszyna jęczała coraz ciężej, i mgławiej już połyskiwały
krwawe ślepia latarń, chrypnął nieustanny świst, a niekiedy
koła zgrzytały jakby po piasku, dygotały żelazne ściany i
spracowane tłoki piszczały żałośnie, tylko maszynista,
jakby odlany ze spiżu, siedział nieruchomo z ręką na
korbie, wpatrzony w nieprzeniknioną dal, spokojny i
czujny, baczący na manometr i na każdy zakręt drogi, na
85
każdy jej spadek i wzniesienie, wciąż pędził całą siłą pary, a
tylko niekiedy zwalniał bieg, jakby zbierając siły, i rzucał
się gwałtownie na większe zaspy, leżące wpoprzek szyn,
rozdzierał je aż do dna, tratował na śmierć i uciekał jakby
przed wściekłością burzy, miotającej się z coraz większem
szaleństwem.
— Psiakrew, możemy się wsypać do rowu! — zawołał w
jakiemś miejscu, gdy maszyna uderzała już, jak taranem, w
puszyste zwały śniegów, przekopując się z niezmiernym
wysiłkiem przez jakiś przekop, zasypany po wręby. Gdzieś
z oddali przedarł się długi, przeciągły świst maszyny, idącej
za nimi, ale niepodobna było nic dojrzeć, a świsty zrywały
się krótkie, nawołujące, rozpaczliwe i milkły, zgłuszone
rykiem burzy.
— Jeżeli Soczek uwiązł, to postoi do rana! — krzyknął
maszynista i, przedarłszy się z przekopu na wysoki nasyp,
popędził całą siłą, przeleciał, jak grzmot, długi, okratowany
most i zwolnił dopiero pod lasami, gdzie wprawdzie wicher
był znacznie mniejszy, ale śniegi leżały grubszą, puszystszą
warstwą i jeszcze bardziej kurzyło.
— Wleczemy się, jak ze smołą! — jęknął zrozpaczony
Józio.
— Na pieszo będzie pan prędzej. Nie zatrzymuję.
Nie odrzekł, uczepił się jakiegoś słupka i wypatrywał
gorączkowo w ciemnościach, bo wciąż mu się zdawało, że
gdzieś w śnieżnych tumanach majaczeją fiołkowe oczy i
białe, wyciągnięte ręce, a niski, śpiewny głos woła z
odmętów:
— Ratuj mnie! Ratuj!
86
Po tysiąc razy wychylał się z maszyny, aby skoczyć w
zamieć, ale ironiczne spojrzenia maszynisty przywracały go
do przytomności.
Dopadli wreszcie lasów. Długi, zasypany przekop
zabielił się spienionemi grzywami, maszyna potoczyła się
wolniej i z coraz większą ostrożnością, świsty darły się w
krótkich, ostrzegawczych skowytach, gdyż przez kurzawę
jęły przebłyskiwać łuny ognisk, a niekiedy wiatr przynosił
jakby echa krzyków i nawoływań.
Orkan huczał górą i przewalał się po wierzchołkach
drzew, a bory wyły rozsrożoną pieśń walki, miotały się
gwałtownie, bite przez huragan, gięły prawie do ziemi,
siekąc gałęziami z poświstem, i wstawały rozprężone,
groźne, podobne w tumanach do olbrzymich,
rozkołysanych cieniów. Niekiedy runął jakby grzmot. To
jakiś olbrzym walił się strzaskany, niekiedy przelatywały
nad maszyną oderwane gałęzie, a chwilami, gdy ustawał
wrzask wichury, lasy huczały głuchym, posępnym
bełkotem, napełniając noc gędźbą jękliwą, jakoby skargą
konających drzew, żałosnym lamentem zniszczenia, zgrozy
i śmierci.
Dojeżdżali, parowóz ryczał już, niby okrętowa syrena i,
przysapując ciężko, toczył się coraz uważniej, gdyż
niedaleko przed nim, zamiast sygnału, wybuchał olbrzymi
kierz zwichrzonych płomieni, okryty krwawo-czarną otęczą
dymów, skier i zamieci. Józio, nie czekając, aż maszyna
stanie, skoczył na plant i poleciał do pociągu, stojącego o
kilkadziesiąt metrów dalej. Naftowe pochodnie, pozatykane
z obu stron przekopu, dymiły żałobnie, jakby nad czarną,
87
wpół zasypaną trumną, ludzie mrowili się dokoła, ledwie
dojrzani. Wicher świszczał i nieustannie zamiatał, co chwila
tworzyły się wiry, pękające z przeraźliwym szumem,
przetaczały się białe kłębowiska i ślepiły spienione,
szalejące kurzawy. A nad tym białym grobem bór huczał
złowrogo, z jękiem przeginały się drzewa, skowyczały
wiatry i wrzało, jak w kotle, przysłoniętym konwulsyjnie
rozmiotaną śnieżycą.
Dozorca biegał, rozkazywał i groził, ale nikt go już nie
słuchał; przemarznięci, śmiertelnie umęczeni ludzie
poruszali się sennie, niepodobna było zresztą usłyszeć ani
jednego słowa komendy, burza głuszyła wszystko, a każdą
wyrzuconą łopatę śniegu wicher powracał całym tumanem.
Pociąg tonął coraz głębiej, już tylko z niektórych
wagonów błyskały światła, większość była zasypana po
dachy, maszyna ugrzęzła cała w zaspie, tylko komin
sterczał ze śniegów, buchając od czasu do czasu dymami. I
po paru godzinach wyczerpującej walki żywioł zwyciężył,
ludzie rzucali daremną pracę i kulili się pod wagonami,
pochodnie gasły jedna po drugiej, niektóre porywał wicher,
migotały jeszcze przez chwilę w kurzawie, jak krwawe
żagwie, i przepadały.
Tylko w zasypanym pociągu panował zupełny spokój.
Józio przedostał się na korytarze, lękliwie zazierając do
przedziałów; były prawie puste, gdyż większość pasażerów
stłoczyła się w wagonie restauracyjnym, ale tam wejść nie
śmiał i dopiero z plantu zajrzał przez okna.
Biała księżniczka siedziała w licznem i niezmiernie
rozbawionem towarzystwie, trącano się kieliszkami, co
88
chwila wybuchały śmiechy, twarze jaśniały zadowoleniem,
a garsoni wciąż kręcili się z butelkami, obwiniętemi w
serwety, i dolewali nieustannie.
Szyby były zahaftowane arabeskami mrozu, że patrzał,
jak przez lodową taflę, dosyć wyraźnie widział, iż jakiś
gruby pan z kieliszkiem w ręku mówił coś do księżniczki;
trąciła się z nim, podniosła na niego fiołkowe oczy i
uśmiechnęła się dziwnie radośnie.
— A ja sobie marzyłem! — zaskarżył się Józio przed
duszą własną i, skulony na śniegu, zasypywany kurzawą,
bity wichrami, stał, niby pies bezdomny, wpatrując się w
oświetlone okna i jakby skamląc o zmiłowanie księżniczki.
A cudna była, jak marzenie — i jak w marzeniu, gdzieś
poza lodową szybą zaklętego jeziora, majaczyła jej twarz,
przecięta królewskiemi brwiami, jej purpurowe usta,
fiołkowe ogromne oczy i czarne, zaplecione nad czołem
warkocze.
Jak w cudnym, nigdy nieziszczonym śnie, uśmiechała się
słodko biała księżniczka!
I jak w czarodziejskiej bajce, królowała biała księżniczka
w jakiejś złotej grocie, pełnej kwiatów, słońca i wesela, ani
nawet przypuszczając, że nad nią szaleje zawierucha, wyją
huragany i cały świat dygoce w przerażeniu, a jakieś
biedne, marzycielskie oczy modlą się do niej w niemem
uwielbieniu.
Naraz cała chmura śnieżycy przetoczyła się przez niego i
runęła na wagon, poślepły nagle zasypane okna, i Józio
zerwał się i jakby oprzytomniał.
— Na szczęście, nikt mnie tu nie widział! — pomyślał,
89
rozglądając się dokoła. — To przecież śmieszne wystawać
pod oknami! Śmieszne! — Trzeźwił się szyderstwem, ale,
że zrobiło mu się strasznie zimno, postanowił wejść do
wagonu na wódkę.
— Dobra myśl! — wykrzyknął, wahając się jednak dość
długo. — Spojrzę na nią i zaraz wyjdę! Tylko spojrzę! —
obiecywał sobie uroczyście i, tłumiąc jakąś cichą, radosną
nadzieję, śmiało wszedł do restauracyjnego wagonu.
Jakiś drab w czerwonej kurcie zastąpił mu drogę.
— Nie można! tu tylko dla pasażerów pierwszej klasy.
— Idź do djabła! — krzyknął rozkazująco i, chociaż
strwożony własnem zuchwalstwem, wcisnął się do
zadymionego wagonu i zasiadł przy jakimś stole — jak był
utytłany w śniegu, w czapce na głowie, i zapalił papierosa.
Najbliższe stoliki przycichły, patrzano na niego z
ciekawością, odsuwając się zarazem z lekceważącą
niechęcią, jak od intruza.
Przyleciał do niego starszy garson i szepnął z
impertynencką uniżonością:
— Przedział dla nie palących i kuchnia już nic nie
wydaje!
— Przynieś mi wódki, tylko prędko! — rozkazał mu
bardzo wyniośle.
— Panie konduktorze, czy prędko pojedziemy? — spytał
go jakiś sąsiad.
— Jak pociąg odkopią — odburknął, wpatrzony w
księżniczkę.
— A kiedyż nareszcie odkopią? Stoimy już parę godzin.
— Jak odkopią!
90
— Boże, co za porządki! Zagranicą byłoby to wprost
niemożebne! — jęczał głos.
— I zagranicą padają śniegi! — odrzucił szyderczo.
Przy sąsiednim stoliku roześmiano się z tej odpowiedzi,
a on tak był przemarznięty, zmęczony i zarazem
onieśmielony tem towarzystwem i bliskością księżniczki, że
skoro garson przyniósł wódkę, przypiął się do niej żarliwie
i pił kieliszek za kieliszkiem. Zwróciło to powszechną
uwagę; jakieś panie przyglądały mu się przez szkła, czyniąc
przytem głupie a złośliwe komentarze, a kilku panów
przysiadło się bliżej, zawiązując rozmowę na temat
zamieci. Józio chętnie odpowiadał, a pragnąc zwrócić na
siebie chociażby przelotne spojrzenia księżniczki, stawał się
coraz swobodniejszy, mówił głośno i dowcipkował.
Ale biała księżniczka nie raczyła go nawet zauważyć,
wciąż zajęta rozmową z grubym panem i jakby wielce
rozbawiona.
A Józio, podniecany wódką, otoczeniem i jej
obojętnością, plótł już, co mu ślina przyniosła, opowiadał
nawet jakieś pocieszne a tłuste dykteryjki kolejarskie, z
których się zaśmiewano, trącał się z każdym, kto chciał, pił
naumór, wznosił jakieś tajemnicze zdrowia, wybuchał co
chwila śmiechem i tak porwał wszystkich i rozbawiał
szaloną werwą, że otaczali go coraz ciaśniejszem kołem.
Tylko księżniczka wciąż nie zwracała na niego uwagi.
Zerwał się w jakiejś chwili, zatoczył błędnemi już
oczami i wybełkotał:
— Urżnąłem się, jak świnia!
Zaśmiał się smutno, rozpaczliwie, machnął ręką i
91
wyskoczył z wagonu.
Noc go otuliła w lodowaty płaszcz wichrów i śnieżycy,
nawet nie poczuł tego, nie wiedział bowiem, co się z nim
dzieje. Powlókł się nieprzytomnie w rozszalałą topiel
zamieci.
— A ja sobie głupi roiłem! — załkał naraz boleśnie,
smutek ścisnął mu serce i oczy napełniły się gorzkiemi,
żałosnemi łzami.
Poczuł się zupełnie pijanym, więcej jednak, niźli wódka,
oszołomił go gryzący jad zawodu, a przygody tej dziwnej
nocy jęły się w nim skłębiać w taki chaotyczny wir, że już
zgoła nie wiedział, co było rzeczywistością, a co tylko
marzeniem, ale nim zdołał zrozumieć cośkolwiek,
zapomniał o sobie i o całym świecie. Rozejrzał się
nieprzytomnie po ślepej, skołtunionej nocy i ruszył
bezwiednie w kierunku swojej maszyny…
Przechodził wzdłuż zasypanego pociągu i zaglądał w
każde oświetlone okno, jakby kogoś wypatrując po
korytarzach i wagonach, ale przez zamarznięte szyby
majaczyły tylko jakieś obce, groźne twarze i jakieś oczy
błyskały tak złowrogo, że cofał się z przerażeniem i szeptał
coraz ciszej i żałośniej:
— Nie poznała mnie księżniczka! Nie poznała!
Miał oczy pełne zamarzłych łez, i serce, pełne bolesnej
skargi.
A gdy się znalazł w czystem polu, jakby na samem dnie
skłębionej nocy, gdy zawierucha zawyła mu nad głową
groźnemi głosami, a wichry zaczęły go bić i szarpać nim,
jakby oderwaną gałęzią, i miotać po zaspach i dołach,
92
rozgniewał się, pogroził pięścią w niebo i zawołał:
— Głupie bydlę! Głupie! Głupie! — wrzeszczał z
pijackim uporem i powlókł się dalej nieprzytomny i pijany,
jak cały świat, jak ta zwichrzona zamieć, jak te bory,
rozkołysane i krzyczące w nieustannej walce, jak te złe,
szalejące wichry! Bo dokoła niego wszystko już było
niczem, ruchem, krzykiem i zmaganiem się dzikich potęg,
wszystko było walką, zamętem i szałem — a wszystko
jednako biło w jego roztęsknioną duszę i wyło w niej
krzywdą doznaną i strasznym, żalnym płaczem.
— Dlaczego? Dlaczego? — jęczał niekiedy, wlokąc się
coraz wolniej, gdyż nogi mu się plątały i poczuł się tak
znużonym, że przysiadł pod jakąś zaspą i, wsłuchany w
szumy zawiei i w niemilknącą gędźbę lasów, zasypiał
słodkim, kojącym snem — a bory mu śpiewały jakieś
tajemnicze cudowne opowieści, a wichry szeptały jakieś
upragnione, święte echa i, gładząc go pieściwie po twarzy,
zasypywały miękkim, puszystym, białym całunem…
Na szczęście, przebudziło go zimno, zerwał się i uciekł
dalej, leciał z zamkniętemi oczami, śmiertelnie już znużony
i śmiertelnie senny.
Aż nagle olbrzymie ognisko, niby drzewo płomieniste,
wyrosło tuż przed nim, i otoczyli go ludzie.
— Panie Józefie, czekamy na was! Wyżerka godna, jadła
po pachy! — wołał Soczek, ciągnąc go za rękę do ogniska.
— Co się z panem stało? — mówił ktoś drugi.
— Naczelnik już miał posyłać ludzi, żeby pana odkopali.
— Jasiek! lej, chamie, gorzałkę dla pana kasjera!
— A może pan woli mieszaninkę: koniaczek, anyżówkę i
93
gorące piwo, co?
— Araczku dać mu dla smaczku, a śledzika na ząbek.
— Może piwa prosto z lodu. Albo krupniczku, no,
rzeknij pan słowo…
— I kiełbasy prażonej na węglach z pieczonemi
ziemniakami!
— I co pan tylko rozkaże! Bufecik zaopatrzony
wspaniale! — krzyczano na niego ze wszystkich stron.
— Cóż pan tak oczy wytrzeszcza, jak kot na gorącym
popiele.
— A bo sierota wstawiony! Jedzie od niego gorzałeczką,
a może nawet i czemś lepszem! — krzyczał Soczek.
Józio się nie odezwał, ale, jakby nieco oprzytomniawszy,
usiadł przy ogniu pod osłoną łopat, wbitych w śnieg i tak
gęsto przeplecionych gałęziami, że było mu poza niemi
zacisznie i ciepło, jak w pokoju.
Młody, rudawy inżynier przysunął się do niego
skwapliwie i zapytał:
— Cóż się tam dzieje w pociągu?
— Nie poznała mnie! — szepnął bezmyślnie Józio, lecz
spostrzegłszy nagle przed sobą jego jasne, jakby
wygotowane oczy, i żółtawą bródkę, zakrzyczał
gwałtownie: — Czego? Idź pan do djabła!
Inżynierek odskoczył tak trwożnie, aż się roześmiali, a
ktoś zadrwił:
— Nie ugryzie, panie naczelniku! On tylko się
wstawiwszy…
Ale inżynier uśmiechnął się jakoś blado i, chociaż było
mu bardzo zimno, jął dreptać w dostojnem osamotnieniu
94
pod rezerwowemi maszynami, wzgardliwie spoglądając po
tłoczących się przy ognisku; niekiedy nakładał złote binokle
na maleńki nosek i przyglądał się burzy, a bardzo często
podchodził zapalać papierosa i urzędowo pytał
wachmistrza, podającego mu ogień:
— Jakże, długo będzie jeszcze ta zawierucha?
— Nie śmiem wiedzieć! — odpowiadał żandarm,
podnosząc rękę do czapki.
— Dopóki się nie skończy! — dopowiedział ktoś, bo już
wszystkich niecierpliwił.
— A możeby pan naczelnik napił się z nami krupniczku?
— proponował Soczek.
— Dziękuję, zupełnie nie pijam — rzekł oschle i odszedł
z godnością.
— On się tylko zna na oczyszczonej, albo na herbacie z
limonom!…
— Dumna sztuka! Tak nosa zadziera, że mógłby już nim
dostać słoniowi do ogona! Instrument jerychoński! —
zaklął dozorca.
— Boi się usiąść, żeby mu porteczki nie wyszły z
fasonu.
— Ważna osoba, nie przystępuj bez kija! — dogadywali
złośliwie.
— Konieczno, co ważna osoba! Putiejec, a my dla niego
nie kompanja! — ozwał się z głęboką powagą wachmistrz,
wygrzebując szablą upieczone ziemniaki.
Spojrzeli po sobie i rozmawiali już ciszej; robiąc coraz
ostrzejsze uwagi, a czujnie zezując na obie strony.
Tylko Józio nie zważał na nikogo, siedział skulony i
95
sennemi oczami patrzał w ogień, wesoło trzaskający. Setki
ludzi tłoczyły się dokoła niego, sine twarze majaczyły w
czerwonych brzaskach, gwar rozmów wrzał ustawicznie, a
nad głowami wisiało posępne, ołowiane niebo, dziko
szumiały bory i biły rozsrożonemi czubami, czasem zawyła
nagle zawierucha i na rozjarzone, ciche kolisko zwalały się
skłębione tumany śniegów, a wicher uderzał niby jastrząb,
aż rozlatywały się głownie, jak wylękłe, ogniste ptaki,
przewracali się ludzie, przygasły płomienie, powstawał
zamęt i krzyki, ale po chwili wszystko się uspokajało;
znowu burzyło się ognisko, chlustając krwawemi
fontannami w ciemnościach, roznosił się zapach
przypiekanych kiełbas, krążyły flaszki z gorzałką, ludzie
zasiadali dokoła, ściskając się coraz ciaśniejszym kręgiem,
aż parowały ośnieżone kapoty — jeden już drzemał,
rozebrany ciepłem, wódką i znużeniem, inny pojadał,
zwolna i rozważnie napychając kiszki, inny się społecznie
ugwarzał, inny ściągał buty i, siedząc w kuczki boso na
śniegu, suszył przemoczone onuce lub wyprażał nad
ogniem gadziny z kożucha — a wszyscy cierpliwie czekali
na przejście zawiei, aby się zabrać do odkopywania
zasypanego pociągu.
Urzędnicy i służba pociągu siedzieli oddzielną kupą,
zabawiając się między sobą. Soczek przyrządzał krupnik i
opowiadał niesłychane przygody z polowań i tak łgał
nadzwyczajnie, aż wszyscy pokładali się ze śmiechu.
— Daję wam słowo honoru, że mówię prawdę! —
krzyczał, rozlewając krupnik w skwapliwie podstawiane
szklanki. — Niech Świderski powie!
96
— Łżyj, bracie, co się zmieści, ale krupniku nalewaj do
pełna!
— Opowiedz, jak to zabiłeś te trzy dziki jednym
strzałem.
— Albo o tym zającu, który uciekł przed twoim psem na
wierzbę.
— A może o kuropatwach na stawie!
— Wszystko to fraszki, małe ptaszki! Opowiem wam, co
mi się zdarzyło jesienią. Żarty na bok! Świderski może
potwierdzić, jechał wtenczas ze mną. Prowadziłem pociąg
gospodarczy. Muszę się przyznać, że zawsze wożę na
maszynie swoją pukawkę. Niewiadomo bowiem dnia ani
godziny! Wyjechaliśmy z Rudki bardzo wcześnie, po
wschodzie, jeszcze siwa rosa leżała na trawach. Ciągnąłem
siedemdziesiąt osi, naładowanych podkładami; pod górę na
pięćdziesiątej czwartej wiorście ciężko było, maszyna
robiła bokami, jak koń… Naraz trąca mnie Świderski i
krzyczy: kot! kot! Przecieram oczy, patrzę — śmiga, jucha,
ku plantowi; dałem gwizdkę, żeby nie wpadł pod koła, nie
spłoszył się, rżnie prosto na maszynę. Myślę sobie:
wygarnę do niego, a nuż… Strzeliłem — kot bęc, ani
grzebnął nóżką! Przyniósł go Świderski… stary gracz, uszy
miał potrzepane śrucinami. Byłem rad, że żonie przywiozę
niespodziankę. Zwaliliśmy podkłady na sześćdziesiątej, i
tylko co ruszyłem, pokazuje się od lasów koziołek, sypie
prosto na pociąg. Powiadam wam, aż mnie w dołku
ścisnęło: zahamowałem maszynę, strzelbę do oka…
czekam… serce łomocze mi, jak młot… a on sadzi… rżnie,
psiakrew, przez zagony, jak kołyska, podpuściłem go na
97
strzał i, chociaż było ze sto kroków, gruchnąłem w samą
komorę. Nie krzyknął nawet: Jezus, Marja, i gotowy!
Chwała Ci, Panie, na wysokościach! Ledwieśmy go
wtaszczyli na tender. Posłałem go swojemu naczelnikowi,
nie mógł się nadziwić! Ale czy uwierzycie, że to jeszcze nie
wszystko! Jak Boga kocham, to był poprostu cudowny
dzień, bo tylko co dałem parę i pociąg ruszył, a tu jak się
nie sypną z gajów sarny, żebym zdechł, jak pies, jeżeli łżę,
ale było ich kilkadziesiąt, i wszystkie pognały z bekiem za
pociągiem. Zdrętwiałem…
— Leciały z chusteczkami w rękach, płakały za
koziołkiem.
— Mówię wam, włosy mi powstały na głowie, nabiłem
siekańcami obie lufy…
— Słuchaj, Soczek, jak mi jeszcze raz strzelisz i zabijesz
sarnę, to ci dam w pysk! — zakrzyczał dozorca.
Wszyscy buchnęli śmiechem, a Soczek szepnął żałośnie:
— Strzeliłem, ale spudłowałem, haniebnie spudłowałem,
niech Świderski powie… Ale opowiem coś jeszcze
lepszego! — zawołał, nalewając nową porcję krupniku, nie
zdążył jednak zacząć, gdyż przystąpił do nich inżynier i
odezwał się dosyć cierpko, kręcąc zapamiętale słomianą,
rzadką bródkę:
— Panom bardzo przyjemnie, ale trzebaby się
dowiedzieć, jak się bawią pasażerowie.
— Można! Jasiek, zapalić pochodnię, pan inżynier
pójdzie do pociągu. A ruszać się, chamy, prędzej! — ryknął
dozorca, nie ruszając się z miejsca.
— A może i pan pójdzie? — pytał dosyć rozkazująco.
98
— Jak się trochę wiatr uspokoi, to przyjdę z ludźmi do
roboty, a teraz nieciekawym pasażerów i nie śpieszy mi się!
— odpowiadał opryskliwie.
Młodzian się zaczerwienił i, otoczony pochodniami,
ruszył ku pociągowi.
— Chłystek jeden! myśli, że jestem na jego posługi.
Kaczyński, nie śpij pan! — zawołał, trącając swojego
pomocnika, który się kiwał zawzięcie.
Kaczyński podniósł głowę, wygładził wspaniałą,
szpakowatą brodę, zapalił fajkę i rzekł:
— Racja fizyka, Kaśka butów nie ma! Niech się
wielmożna małpa pofatyguje sama.
— A wystroił się na linję, jakby do dyrekcji — drwił
dozorca. — Lakiery, płytkie kalosze, szynelek, czapeczka z
gwiazdką, formienno od stóp do głowy!
— Onże inżenier, putiejec, to się boi, żeby go nie wzięli
tylko za człowieka.
— Ale liberał! — wtrącił gruby, zasapany nadkonduktor
ekspresu. — Podobno miał grubą historję z żandarmami,
ledwie skończył Instytut!
— Liberał, a jak dostał posadę, to mu najmilszy brat
wachmistrz i pannie Marychnie zrobił awanturę, że w
bufecie odezwała się do niego nieurzędowo. Psia ich
mazurska mać, już mi bokiem wyłażą takie liberały!
— I nikomu nie podaje ręki! — dorzucił któryś z
urzędników.
— Pokaż mu, bracie, stówkę, a wyciągnie do ciebie obie!
Pogadywali bardzo swobodnie, gdyż wachmistrz poszedł
z inżynierem, ale dozorca machnął wkońcu ręką, przyjrzał
99
się niebu, pociągnął nosem i rzekł:
— Za jaką godzinę weźmiemy się do roboty! Ustaje i
wiatr coś mięknie, ma się na odwilż. Kaczyński, nie śpij
pan!
— Kto śpi na biwaku, ten czuwa za wszystkich! —
mruknął Kaczyński, zapalił zagasłą fajkę, pociągnął parę
razy i znowu zadrzemał.
— Czy naprawdę on był w powstaniu? — pytał
Świderski, nachylając się ku dozorcy.
— A był, ma nawet wspaniałe dokumenty!
— Dokumenty! To niby świadectwa, co?
— A tak! Plecy i boki zorane nahajami, jak zbronowane
pole! A w dodatku pokłuli go bagnetami, parę razy
przestrzelili, potem trochę podyndał, ale że się szczęśliwie
oberwawszy, to dla dokończenia kuracji powędrował na
piętnaście lat do katorgi. A teraz odpoczywa sobie szlachcic
na tłustej posadzie starszego robotnika, którą mu wyżebrała
jego żonka!
— To wprost nie do uwierzenia!
— Sam patrzałem na niejedno, uważa pan dobrodziej!
— To i pan też był…
Aż się zachłysnął z podziwu i zdumienia.
— A cóżeś pan myślał, że ja całe życie tylko chamów
biłem po mordach, albo na jakim ciepłym przypiecku kury
macałem! Żyło się, panie, kiedyś inaczej, żyło się bujnie,
chmurnie i górnie, i wzięło się za to niezgorzej po łbie!
Spytaj się pan Raciborskiego; on powie, jak to z nami
bywało!
— Nie może mi się tylko w głowie pomieścić, co pan
100
mówi o Kaczyńskim! Przecież on z wachmistrzem
zapanbrat i z wszystkiego się wyśmiewa!
— Zdarło się chłopisko aż do podszewki! Cóż pan chce?
Oddał całe życie i całą fortunę dla sprawy, i wszystkie
marzenia djabli wzięli! A przytem bieda… ma rubelka na
dzień, żonę i sześcioro dzieci; wyżyj pan z tego! Nic
dziwnego, że go gryzie wszystko i że troski zalewa. Pod
dozorem jest jeszcze ciągle, to i z różnemi figurami się
przyjaźni, aby go nie wyleli z posady!
— A ona podobno nie nasza?
— A nie nasza, i dzieci też, przywiózł je zdaleka! Baba z
piekła rodem i prawowierna do szpiku. Byłem kiedyś u
nich. Powiadam panu, jakby mnie kto pałą uderzył w
ciemię, tak mnie zamroczyło. W mieszkaniu mają nawet
porządnie i czysto, ale po rogach wiszą złociste ikony, a na
ścianach portrety w koronach i kokosznikach, a dzieci
chodzą w czerwonych rubaszkach. Nieszczęsny człowiek!
Nie bronię go, tylko mi strasznie żal! Psiakrew, ta polska
dola!
Zaklął i, dźwigając z trudem potężny brzuch, huknął
grzmiąco na robotników:
— Wstawać, psiekrwie! Do roboty! Kaczyński, nie śpij
pan! zaczynamy!
Kaczyński jął się przeciągać ociężale, a Soczek, zlewając
pod światło ogniska resztki krupniku do pękatej butelki,
również zakrzyczał:
— Świderski na maszynę! Rób pan parę, zaraz ruszamy!
Ludzie zaczęli się zbierać przed maszynami a ruszać
dosyć senną i bezładną falangą, zaś dozorca, niby pies
101
owczarski opędzał całe stado, krzyczał, poganiał kijem i
pięściami a siarczyście przeklinał.
Tylko Józio nie ruszał się z miejsca i drzemał wpatrzony
w rozżarzone głownie.
Wicher prawie ustał, lasy szumiały coraz ciszej, zamieć
już tylko niekiedy, jakby przez sen, wzdymała się w kłęby,
zasypując dogasające ognisko.
Niebo pociemniało i śniegi jęły się nieco wyłaniać i
majaczyć posępną, nieskończoną szarością; roztoczyła się
głucha i cicha noc, jakby zmordowana wyczerpaniem i
sennością, tylko chwilami zajęczały żałośnie druty
telegraficzne, niby zbolałemi palcami trącane, albo gdzieś
daleko, w jakichś wsiach niedojrzanych, zaszczekały psy.
Ale przy zasypanym pociągu wrzała gorączkowa praca i
nieustanny ruch; światła pochodni, dokoła pozatykanych,
jeszcze się niekiedy szarpnęły, rozsiewając krwawe,
migotliwe brzaski, w których mrowiły się tłumy
robotników i błyskały żelazne łopaty, wybuchały gwary i
nawoływania, świsty parowozowych gwizdawek
przeszywały powietrze, sapały ciężko maszyny, szczękały
koła, rozlegał się głuchy łomot buforów, rozbijających
resztki zasp, dozorca krzyczał coraz to w innej stronie, a
sypki, monotonny odgłos wyrzucanych śniegów roznosił
się, jak szum. Praca szła śpieszna i nieustająca już ani na
mgnienie.
A Józio przebudził się w jakiejś chwili, rozejrzał się
zupełnie przytomnie i poszedł do brankardu, odczepionego
od maszyny. Soczek napoił go krupnikiem i otulił
ogromnym, ciepłym kożuchem, że zasnął, nie troszcząc się
102
już o nic i o nikogo.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

103
VII.[1]

Obudził się dopiero nazajutrz koło południa w kasowym


pokoiku na kanapce, gdy posługacz zaczął go trząść i
krzyczeć mu nad uszami:
— Wyszedł osobowy! Pasażery wrzeszczą pod kasą, że
loboga!
— A niech się zawrzeszczą na śmierć, a mnie dadzą
święty pokój! Chodzą pociągi?
— Dyć się ruchają, jeno co pomaluśku, kieby te cielne
krowy, bo na plancie śniegu wyżej chłopa, jaże strażniki
wyganiają z chałup do roboty…
— Wieje to jeszcze?
— Zaśby ta wiało, kiej pogoda: na odwilgę się nawet ma,
o! — pogadywał, podnosząc roletę.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym,
aż bolesnym odblaskiem śniegów. Józio zerwał się na nogi,
spostrzegając ze zdumieniem, że nie jest w swojem
mieszkaniu.
— Ki djabeł mnie tu przyniósł?
— A to pan mechanik z rezerwy przywieźli pana kasjera.
— Soczek! A prawda! prawda! Przynieś mi szklankę
czarnej kawy z cytryną.
A kiedy posługacz powrócił z kawą, zastał go znowu
śpiącym na kanapce, pomimo, że do kasy dobijano się coraz
zapalczywiej.
Rozbudził się wreszcie na dobre i spytał:
— Dużo tam ludzi czeka?
— I ludzi sporo, różnego państwa galancie, a Żydów to
104
zatrzęsienie.
Józio otworzył kasę i stanął do roboty, przeciągając
zbolałe kości.
I znowu setki rąk wyciągało się do niego, znowu padały
krótkie, zadyszane żądania, znowu majaczyły za szybami
zgorączkowane twarze i oczy niespokojne i wrzały tak
krzykliwe szwargoty i kłótnie, że chwilami wychylał się
przez okienko i wołał żartobliwie:
— Sza! Cicho, Żydy, niech sam rabin gada!
Przyciszało się na mgnienie, a on pracował już, jak
automat, równo, spokojnie i dokładnie, zapominając zwolna
o wszystkich przygodach nocy.
A pracować musiał prawie bez przestanku, gdyż
wszystkie osobowe pociągi, wstrzymane od wczoraj z
powodu zamieci, szły teraz jeden za drugim, że co
kilkanaście minut klekotał dzwon stacyjny, trzęsły się
ściany, świsty rozdzierały powietrze i coraz to nowe hordy
pasażerów cisnęły się do kasy.
Jednak, pomimo tej wyczerpującej pracy, czuł się
dziwnie smutny i coraz bardziej rozdrażniony, a chwilami
opadała go taka nieprzezwyciężona senność, że, nie
zważając na pasażerów, tłoczących się przed kasą, rzucał
się na kanapkę, aby nieco wytchnąć i oprzytomnieć; lecz
nim zdołał zebrać myśli, musiał wracać do roboty, gdyż do
okienka szturmowano jeszcze natarczywiej i gniewniej.
— Dokąd? Która klasa? Cicho tam, Żydy! Nie mam
drobnych! — wrzeszczał zirytowany i, ledwie już panując
nad sobą, z taką furją rzucał bilet i resztę, aż się
rozsypywały po podłodze.
105
Weszła do pokoju służąca zawiadowcy — nie poznał jej i
krzyknął na nią zgóry:
— Czego chcesz? Od kogo?
— A to panienka przysyła list i prosi bardzo pana
kasjera…
— Jaka panienka? Nie znam żadnej panienki! Nie
zawracaj mi głowy…
— A to panienka Irena i prosi bardzo pana kasjera,
żeby…
— Idź do djabła razem z twoją panienką! — krzyknął z
pasją.
Służąca cisnęła na stół jakąś paczkę i uciekła
wystraszona.
— Małpa! — mruknął niewiadomo pod czyim adresem i,
powróciwszy do roboty, pokłócił się zaraz z pasażerami a
nawymyślał jakiejś babie, która, płacąc za bilet, jęła go
molestować jękliwym i wielce proszalnym głosem:
— Byście mi ta ździebko opuścili, paniczku? Adyć
chociaż z jaką złotówczynę?…
Rozdrażniał się coraz bardziej, czuł się już chorym i
bardzo nieszczęśliwym, drżały mu ręce, potykał się o
meble, mylił się przy wydawaniu reszty, nie rozumiał, co do
niego mówią, a często i nie słyszał, poruszając się napół
przytomnie. A jakby nadobitkę, ruch wzmagał się z godziny
na godzinę, coraz częściej nadchodziły pociągi i coraz
więcej pasażerów zbierało się na stacji, ze wszystkich
bowiem stron przybywały całe tłumy opóźnionych przez
zamieć, aż mury się trzęsły od natłoku, a Józiowi wprost
głowa pękała od ustawicznych gwarów, dzwonków,
106
świstów maszyn i huku przelatujących pociągów. A
wkońcu tak boleśnie denerwowało go słońce i jaskrawe
skrzenie śniegów, że poszedł spuścić roletę i, dojrzawszy na
peronie tłum spacerujących chałatów, zawrzał wściekłością:
— Łażą po śniegu, jak karaluchy! Poco się to psiarstwo
ciągle włóczy! Człowiek przykuty do miejsca, jak pies do
budy, a pierwszy lepszy parch szwenda się swobodnie,
gdzie mu się tylko podoba! — monologował gniewnie i,
gdy jakiś osobowy odszedł i uczyniła się nieco dłuższa
przerwa między pociągami, rozciągnął się z lubością na
kanapce i właśnie już słodko zasypiał, gdy wpadła z
wrzaskiem gruba Magdzia od pani Soczkowej.
— Proszę pana na obiad!
— Ażebyś, jucho, spuchła, jak karmelicka bania! Nie
pójdę, nie mam czasu!
I nie poszedł, ale że i sen djabli wzięli, powlókł się do
bufetu na czarną kawę. W sali było pełno osób, a panna
Marychna stała za bufetem w całym majestacie swojej
urody, dumnie spoglądając na garsonów, aż jej, opięte w
białe jersey’e, piersi kłębiły się groźnie nad przekąskami;
twarz miała bielszą od śniegów, umalowane usta krwawiły
się jak rana i oczy podczernione promieniały, z godnością
nalewała kieliszki, a z prawdziwym wdziękiem pompowała
piwo, ale Józia powitała najczulszym z uśmiechów i
znalazła czas, aby mu zrobić wymówkę:
— Tak się bałam o pana! Przecież mógł się pan
śmiertelnie przeziębić!
— A ja się tylko śmiertelnie urżnąłem i spałem w
brankardzie do samego rana.
107
— Pan Soczek opowiadał, jak strasznie się wszyscy
narażali…
— Rzeczywiście — straszliwie żarli, a popijali jeszcze
lepiej! — odrzekł wzgardliwie i umilkł, bo naraz
wspomnienia nocy buchnęły mu do mózgu, roztaczając się
w pamięci w całej nieubłaganej jasności, że aż mu dusza się
skurczyła z żałości.
— Nawet mnie nie poznała! A wreszcie jechał ją sęk! —
zaklął.
Ale tą gniewną klątwą widma nie odpędził, ni żałości nie
stłumił, ni tęsknoty nie ugasił. Nowa fala smutku ogarnęła
mu serce i zalewała żrącym, bolesnym warem.
— To musiało być strasznie ślicznie! — zaszczebiotała
znowu panna Marychna. — Taka noc okropna, ogniska,
zasypane pociągi, to straszne, jak mamcię kocham!
— Tak, to było strasznie ślicznie głupio! — mruknął
jakby swoim własnym myślom.
Raciborski usiadł przy nim i, nachylając się, rzekł,
wskazując na słońce:
— Jak Pana Boga kocham, ale dzisiaj już pachnie
wiosną!
— Myślę, że prędzej koniakiem!
Odsunął się dosyć niechętnie, bo od szlachcica jechało,
jakby z otwartej kufy; ale Raciborski się nie obraził, ale
odparł z melancholijnem westchnieniem:
— Niestety, tylko piwem!
— Czemuż przynajmniej nie węgrzynem?
— Darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają. A
przytem ja tam nie przebieram, piję, co mi Bóg da i byle w
108
dobrem towarzystwie.
— No i dużo, to grunt!
— A jak Pana Boga kocham, że wolę dziesięć kufli
dobrego bawara, niźli butelczynę byle jakiego sikacza, już
mam taką naturę. Ale, podałem wczoraj prośbę do senatu,
za jakieś parę miesiączków musi się ostatecznie
rozstrzygnąć.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą.
— Święta prawda! Wygrać juści wygram, jak amen w
pacierzu, ale tymczasem już mi łeb pęka z kłopotów!
Wiadomo przecież, że gdzie cienko, tam się rwie! Człowiek
musi, jak piskorz, wywijać się przed temi pijawkami!
— Goły rozboju się nie boi, a przecież ze skóry pana nie
obłupią!
Szlachcic przysunął się jeszcze bliżej i zaczął coraz
serdeczniej skarżyć się na swoją dolę, sondując go przytem
bardzo wytrawnie, na ile się da dzisiaj naciągnąć. Ale Józio
jakby nie słyszał i, hipnotyzowany gwarem i stosami
walizek, piętrzących się pod ścianami, z niezmierną uwagą
przeglądał twarze pasażerów.
— Jak pan myśli, gdzie mogą jechać ci ludzie i poco? —
pytał z nagłem ożywieniem.
— A djabeł z nimi dojdzie do ładu! Dawniej, to człowiek
wiedział odrazu, że szlachcic jedzie w sąsiedztwo, Żyd za
interesami, łyczek do Karlsbadu, a chłop na odpust; ale
teraz, panie dobrodziejski, wszystko jak groch z kapustą!
Każdy lata, jak pies za własnym ogonem, a nikt dobrze nie
wie, gdzie i poco!
— Podróżowanie to zupełnie współczesna przyjemność!
109
— Pan to nazywa przyjemnością! Gnieść się, jak śledź w
beczce, łykać kurz i dym, przepychać się, ganiać z
wywieszonym ozorem, pamiętać o bagażach, pilnować się
dzwonków… a niech to kaczusie zadziobią taką
przyjemność!
— Właśnie! z pociągu na pociąg, z miasta do miasta, z
kraju do kraju, statkiem czy pociągiem, łodzią czy wozem,
konno czy automobilem… byle tylko prędzej i dalej. Byle
tylko prędzej i dalej! — powtórzył z naciskiem.
— Panu łatwo używać takich rozkoszy! Bileciki dadzą,
gotówki dostarczy pan Sznelcug i hajda choćby na drugi
koniec świata.
— To też wkrótce wyjeżdżam — rzucił bardzo
stanowczo.
— Daleko?
— Do Europy! — odparł krótko i zamyślił się głęboko.
— Ale muszę panu powiedzieć, jaka szelma ten mój
hotelarz.
— Wyrzucił pana z mieszkania?
— Cóż znowu, jakby śmiał! Figle mi tylko robi.
Naprzykład dzisiaj rano, co mi chcieli urządzić: dzwonię,
jak zwykle, na kawę; długo jakoś nie przynoszą. Dzwonię
po raz drugi… nikogo; krzyczę na korytarz, bo głodny
byłem, nie przymierzając, jak pies. Ani żywego ducha!
Zrobiłem taką awanturę, że cały hotel wyleciał na korytarz.
Przylatuje lokaj i tłumaczy się, że przerabiają kuchnię i
śniadania nie będzie! Dostał w pysk i musiał przynieść z
cukierni! Ale to mi się nie podoba, to prowokacja. Nie
puszczę mu tego płazem.
110
— Niech się pan od niego wyprowadzi, a będzie
ukarany! — podsuwał mu złośliwie.
— A jak Pana Boga kocham, że to zrobię! A kiedy nie
rozumiał zaszczytu, jaki robię jego podłej budzie, to zrobię
szelmie na złość i przeprowadzę się do jego konkurenta!
— To taki kołtun, że woli gotówkę, niźli zaszczyty. Ja go
znam.
— Niedoczekanie, nie powącha ani grosza! Chyba, jak
wygram proces.
— Musi jeszcze nieco poczekać! — zauważył Józio,
powstając z krzesła, gdyż znowu sygnalizowano jakiś
osobowy. Raciborski odprowadził go do kasy, wziął sobie
na zapas garść papierosów i tak subtelnie a uporczywie
przymawiał się o pożyczkę, że Józio się zniecierpliwił i
przerwał mu z brutalną szczerością:
— Nie tędy droga do rubla! Absolutnie nie mogę dzisiaj!
Szlachcic się obraził, nadział siwą czapkę nabakier,
podał mu dwa palce i wyszedł, trzaskając drzwiami, a
Józio, wyprowadzony z równowagi, krzyknął za nim:
— Ani nigdy! Pański dziad! Szlachecka resztka! —
mruczał, zabierając się do robienia kasy, ale tak mu
wyjątkowo nie szło, że długie chwile wpatrywał się w
kolumny cyfr, nie mogąc odróżnić jednej od drugiej.
Napróżno usiłował skupić uwagę i przecierał oczy — jakaś
szara, ciężka mgła przysłaniała mu świat a całego
przejmowało dziwne odrętwienie i taka bezgraniczna
apatja, że nawet się nie zdziwił, ni poruszył, gdy o samym
zmierzchu zjawiła się przed nim Frania. Była ubrana jak do
drogi, z zawiniątkiem okręconem w gazetę pod pachą i w
111
męskich, głębokich kaloszach. Nie zauważył tego, jak i nie
spostrzegł jej wzburzenia i zapłakanych oczów.
— Wybierasz się na spacer? — spytał jak najspokojniej.
— Akurat mi w głowie spacery! Wyjeżdżam!
— Cóż cię znowu ugryzło?
— Sprzykrzyło mi się takie dulczenie w pustem
mieszkaniu i wyjeżdżam! Nawet piesby się urwał z
łańcucha! — Odwróciła się nagle od niego, udając, że
patrzy na przechodzącą rezerwę.
— Trzeba się było czem zająć. Miałaś książki.
— Ja się tam nie rozumiem na pańskich książkach. Nie
przy mnie pisane.
— Siadaj. Do pośpiesznego jeszcze z pół godziny. Jadłaś
obiad?
— Nażarłam się, jak cztery dziewki!
Próbowała się zaśmiać, ale nagle porwał ją taki
gwałtowny kaszel, aż bezwładnie opadła na kanapkę.
— Jesteś strasznie zaziębiona — szepnął ze
współczuciem.
— A bo ta małpa Magdzia tak wczoraj napaliła w piecu,
że musiałam okna otwierać, żeby się nie uwędzić. Do reszty
się doziębiłam.
Nie przyznała się, że to całonocne wyglądanie na niego
tak jej pogorszyło.
— Musisz się koniecznie leczyć. Dam ci bilet do
naszego doktora.
— A niech mnie już raz cholera zatłucze! —
wykrzyknęła namiętnie.
— Gdzie się wybierasz?
112
Podniósł na nią niewidzące oczy.
— A gdzie mnie oczy poniosą! Mało to na mnie czeka
facetów…
Urwała, oczekując ze drżeniem, że może ją zatrzyma u
siebie. Nie odezwał się jednak, myśląc z pewną ulgą o jej
odjeździe, gdyż nudziła go i krępowała.
— Pojadę do swoich stałych gości. Dopiero po
pierwszym, to jeszcze mają hopki. A nim obrobię wszystkie
stacje do samej granicy, tylu przecież facetów… A
niekażdy taki nieczuły, jak pan, niekażdy! — dokończyła
już przez rzęsiste łzy i, wtuliwszy głowę w róg kanapy,
wybuchnęła bolesnem łkaniem.
— Nie becz. Jeszcze kto wejdzie i powiedzą, że cię
skrzywdziłem! — odezwał się ostro.
— Nie płaczę, tylko ścisnęło mnie coś pod piersiami —
tłumaczyła się, śpiesznie wycierając oczy; i gdy otworzył
kasę i zaczął sprzedawać bilety na pośpieszny, usiadła w
kątku za kasą ogniotrwałą i wpatrywała się w niego z
niewypowiedzianą czułością.
— Weź sobie na drogę papierosów, są w szufladzie —
rzucił przez ramię.
Nie poruszyła się z miejsca i, obcierając łzy, płynące po
twarzy, patrzała wciąż na niego, jakby chcąc go zapamiętać
na wieki.
— A mieliśmy razem pojechać na bibę do Mikada! —
odezwał się znowu.
— I Mikado taki sam drań, jak i wszystkie facety razem
— wybuchnęła nienawistnie. Milczenie zaległo ciężkie i
długie. Słychać było tylko brzęk pieniędzy, gorączkowe
113
żądania pasażerów i stuk stemplowanych biletów, a
niekiedy ciche westchnienia Frani.
Pociąg wpadł na stację, gdy Józio odwrócił się do niej z
przypomnieniem.
— Ostrożnie, Franiu! Jeszcze który posłyszy, namówi
drugich i zastrajkują.
— A niech was wszystkich jasna cholera wytłucze! —
bryznęła, nie mogąc się już powstrzymać.
— Cóż ci to zrobiłem złego?
— Pan! pan! pan… — powtarzała coraz ciszej, bo słowa
więzły w ściśniętem gardle, a piersiami zaszarpał taki
straszny ból, że ledwie oddychała, ledwie jej serce nie
pękło.
— Może nawet najwięcej, najwięcej! — wykrztusiła
wkońcu.
Spojrzał na nią zdziwiony i, nie rozumiejąc, co się z nią
dzieje, rzekł lekceważąco:
— Gniew szkodzi urodzie!
— Bo przez pana spotkał mnie taki wstyd… — ciągnęła
ledwie dosłyszalnie, mocując się ze sobą, żeby zmilczeć i
nie wybuchnąć jakąś bolesną skargą.
— Przeze mnie? Co ty pleciesz! Kiedy? Gdzie? —
zapytał ostro, zbliżając się do niej.
Byłaby wypowiedziała wszystko, ale pochwycił ją długi,
męczący kaszel, a po chwili wraz z nim przeszło
rozdrażnienie, więc tylko zaczęła jąkać:
— W złości, to człowiek sam nie wie, co mówi…
— To niechże Frania pamięta, co i do kogo się mówi! —
wyrzekł surowo i odszedł do okienka.
114
Zjawił się posługacz, pozapalał lampy i zniknął. Józio
coraz częściej i swarliwiej użerał się z pasażerami i z taką
pasją ciskał pieniądze do kobiałki, aż się rozsypywały na
podłogę. Frania, nieco już uspokojona, wyciągnęła z torebki
lusterko, ołówki, puder w papierku i, wyskubawszy z
własnego paletka kłaczek brudnej waty, bardzo starannie
przypudrowała sobie twarz spłakaną, podczerniła
zaczerwienione oczy, nakarminowała sinawe usta,
poprawiła włosy, wzięła na zapas papierosów i siadła trochę
zboku od pasażerskich oczów, ciekawie wciskających się
do pokoju.
Józio spoglądał na nią niekiedy, ale tak jakby jej nie
spostrzegając, a z jej złotawych rzęs często spadały grube,
ciężkie krople i oczy miała pełne wilgotnych blasków;
patrzała w niego, jak skopany psiak, wiernie, żebrząco i z
jakąś cichą i lękliwą miłością.
Dopiero, gdy pośpieszny wtoczył się na stację, Józio się
odezwał, zamykając kasę:
— Franiu, już czas. Może ci dać bilet?
— Zawsze jeżdżę na gapę… przecież mnie znają.
Zbierała się powoli, czekając ze drżeniem i jakąś
rozpaczną nadzieją, że może powie: zostań, Franiu!
Ale się nie odezwał, wcisnął jej za rękawiczkę jakieś
pieniądze i pomagał się ubierać. Pierwszy dzwonek
zahuczał na peronie, i Frania tak się nagle rozdygotała, że
nie mogła zawiązać woalki, trzęsła się cała jak w febrze,
złote rzęsy biły, jakby skrzydła śmiertelnie zranionego
ptaka, oczy miała wprost nieprzytomne, a na usta cisnęła się
jakaś głęboka, serdeczna prośba, ale potrafiła tylko
115
wyjąkać:
— U pana Mikada bywa wesoło… Przyjedzie pan… co?
Przyjedzie?
— Naturalnie. Kolega przecież, musimy go pożegnać…
— To do widzenia, panie Józiu… do widzenia…
Chciała go pocałować w rękę.
— Co cię dzisiaj, u djabła, opętało! — żachnął się
niecierpliwie.
— Pewnie, że mnie opętało… pewnie! — roześmiała się
dziwnie, nie mogąc znaleźć klamki.
— Co tobie? Jesteś jakby nieprzytomna! — zaniepokoił
się o nią i otworzył drzwi.
— Tak… w głowie mi się trochę kręci… musiałam
zaczadzieć… gorąco…
Trzasnęła naraz drzwiami, rzucając mu się na piersi,
objęła go za szyję i całowała namiętnie, całą mocą, całą
potęgą długo skrywanej miłości, całą rozpaczą rozstania.
— Franiu! dajże spokój. Jeszcze kto wejdzie! — bronił
się, niemile zdziwiony.
— Chciałam tylko powiedzieć, że pana strasznie
kocham… i… żeby się pan nie zadawał ze Soczkową —
wyszeptała gorączkowo, całując go coraz ogniściej.
— Wściekłaś się dzisiaj, czy co?
I napróżno usiłował się wyrwać z oplotu jej rąk.
— Niech mnie pan skopie… niech mnie pan potem
wypędzi… ale muszę pana ostrzec… Mnie pana strasznie
żal… Pan wie, kto ja jestem… Wszyscy też wiedzą, że
jestem taka zwyczajna kolejarska małpa… Ale Soczkowa
jest sto razy gorsza, tysiąc razy gorsza… Pan ani się
116
domyśla! Ona ma przecież męża, ma dom, wszyscy ją
uważają za coś poczciwego, prawda? A ona chodzi do
oficerów! Mogłabym w sądzie zaświadczyć! Sama
widziałam, jak przychodziła po nią faktorka od takich
rzeczy! Niech się pan spyta starej Gołdy! Ona pana jeszcze
czemś takiem obdarzy, że i Łazarz nie pomoże! Przecież to
taka sołdacka klępa… A za coby to się tak stroiła! Niech się
pan na mnie nie gniewa, mój złoty, mój święty… Jabym
duszę dała za pana, jabym już nie wiem co… — bełkotała
nieprzytomnie, ledwie już dysząc ze wzruszenia.
Dzwon stacyjny znowu zajęczał i odezwała się
nadkonduktorska gwizdawka. Frania oderwała się od niego
i pędem pobiegła do ruszającego pociągu.
Józio tak był zaskoczony i oszołomiony tą
niespodziewaną sceną, że nawet nie zdążył wyjrzeć na
odchodzący pociąg.
— Ale dlaczego mnie ostrzega przed Soczkową? —
myślał, silnie zaintrygowany.
Nie mógł jednak tego rozplątać; zaś do oskarżeń, jakie
usłyszał, nie przywiązywał najmniejszej wagi, dobrze
bowiem wiedział, że na całej długości kolei plotka grasuje
bezustannie, że na wszystkich stacjach niema ani jednej
kobiety, którejby po sto razy nie obmówiono, nie
oszkalowano gruntownie i nie zmieszano z błotem; że
zawsze, wszędzie i na każdem miejscu wszyscy obgadują
wszystkich nazabój, bez litości, ni miłosierdzia, jak zresztą
się to dzieje na całym obszarze Polski. Więc się tylko
uśmiechnął pobłażliwie na zjadliwe słowa Frani, zarazem
bardzo starannie wycierając twarz po jej namiętnych
117
pocałunkach.
— Wyśliniła mnie, jak cielę, ale chwała Bogu, że sobie
pojechała!
Odetchnął z głęboką ulgą i zabrał się do pakietu,
przyniesionego przez służącą.
Był to sztambuch panny Ireny, która w załączonym liście
prosiła go, aby wpisał do albumu jaki aforyzm lub coś
podobnego.
Strasznie mu się nie chciało, ale tak uprzejmie prosiła w
liście, aby sztambuch przyniósł jej sam, gdyż musi jeszcze
dzisiaj odjeżdżać, że, rad nierad, jął machinalnie
przewracać sztywne kartki, wodząc znudzonym wzrokiem
po niezliczonych wierszykach, aforyzmach i sentencjach,
pisanych przeróżnemi kolorami atramentów. Dużo było tej
sieczki, tak wiele, że zaledwie ślizgał się przez nią oczami,
śpiesząc do końca. Naraz ożywił się niezmiernie. Na jakiejś
karcie, w wieńcu nalepionych szarotek, czerniały bujnem a
leniwem pismem takie wiersze:
„Dobranoc, kwiecie różany!
Odwróć się czem chcesz do ściany…
Dobranoc!…“

I podpisane były inicjałami „K. T.”.


Zaś o parę stron dalej widniał aforyzm St.
Przybyszewskiego:
„Trudno żyć nieprzyzwyczajonemu“.

A u dołu karty jakaś zajadła feministka napisała:

118
„Nawet najlepszy mąż jest jeszcze najgorszym“.
Przeczytał sztambuch do końca i, nadzwyczajnie
rozbawiony, zaczął w nim pisać:
— „W życiu to jak w pociągu — każdy chciałby się przejechać na gapę… “

„Świat to wielka rozjazdowa stacja: ludzie pędzą ze wszystkich stron i we


wszystkich kierunkach, a tylko maszyniści muszą uważać na haltsygnały“.

„Kasjer jest jak Bóg — widzi tylko ręce, wyciągnięte do siebie“.

Podpisał się z zamaszystą zuchwałością i poleciał na


górę do panny Ireny.
Skrzywiła się nieco na te kolejarskie aforyzmy, ale
usilnie zapraszała, by został na kolacji, gdy naraz menażerja
zawiadowcy podniosła taki wrzask, że chwycił za czapkę.
— Za nic w świecie, jeszcze mi życie miłe.
— To niech pan pozwoli do mnie… tam cicho.
— Dziękuję, ale za żadne skarby nie wejdę do tego
strasznego pokoju.
— Dlaczego? Nie rozumiem!
Zaczęła gwałtownie szukać koło siebie binokli.
— Bo w tym pokoju zginął jeden z moich przyjaciół!
— Zginął! Czy być może? Ale ja nic o tem nie
wiedziałam! — zabulgotała wystrachana.
— A przepadł nieszczęsny. Mieszkała kiedyś w tym
pokoju siostra naczelnikowej.
— Moja kuzynka, nie rozumiem, jaki to ma związek!…
— Zaraz go pani zobaczy! A ciekawa była, jak wszystkie
kolejarskie ablegry, i, naturalnie, codziennie wyglądała
okienkiem na osobowe. Tak miło suszyć zęby do

119
pasażerów! Pomocnikiem zawiadowcy był wtedy
wyjątkowo przystojny chłopak, a że i panna była i owszem,
też niczegowata, więc się zaczęło, jak zwykle: ona sypała
perskie oczko, on zapuszczał żórawia, potem leciały
uśmieszki, potem zrobiła się znajomość, potem były
obiadki u zawiadowcy, potem kwiaty, potem spacery przy
księżycu, wreszcie panieński pokoiczek i słodkie sam na
sam, wreszcie coś… tego… I poszło takim ekstracugiem, aż
przycapnęli chłopaczka i musiał się ożenić! Przepadł z
kretesem! Wiec niech się pani nie dziwi, że obawiam się
tego pokoju! — zakończył ze śmiechem.
Panna Irena znalazła wreszcie swoje binokle i,
wcisnąwszy je na śpiczasty nos, spojrzała piorunująco i
odeszła bez pożegnania.
Zrobiło mu się trochę głupio, poczuł bowiem że mocno
przeholował.
— Ale na dłuższy czas będę miał od niej spokój!

1. ↑ Błąd w numeracji: brak rozdziału VI.

Przypisy

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

120
VIII.

Brał przymrozek i chrupało pod nogami, ale noc była


dziwnie mętna i jakoś ociężale, jakby w omdlałem
wyczerpaniu, zwaliła się na śniegi; gwiazdy, niby bladawe
motyle, drgały niekiedy w posępnej kurzawie,
przysłaniającej niebo; stacyjne światła mżyły się w
czerwonawych otęczach, a nagie drzewa majaczyły jak
czarne widma. W martwej, przygniatającej cichości nocy
tylko druty telegraficzne dygotały nieustannym, jękliwym
pobrzękiem, głucho dudniły przelatujące pociągi, głucho
huczały świstawki parowozów i głuche, mrące echa
roznosiły się ze stacji.
Było jeszcze dosyć wcześnie, jeszcze we wszystkich
domach świeciły okna, tylko u Soczków zamknięte
okiennice nie przepuszczały ani źdźbła światła, więc Józio,
myśląc, że już śpią, przemknął się cichutko jak wąż do
mieszkania.
Zapalił lampę i bardzo przyjemnie się zdziwił, bo na
stole stało parę doniczek blado-fiołkowych hiacyntów,
przystrojonych w żółte bibułki.
— Poczciwa dziewczyna! — pomyślał o Frani,
napawając się odurzającym zapachem.
Ale tuż za nim wpadła Magdzia i zaraz od proga
zawołała:
— Prawda, jakie śliczności? Sama pani chodziła po nie
do miasta…
— Twoja pani! To powiedz, że ja bardzo dziękuję.
— A to pan se powiedzą sami, bo pani prosi na kolację.
121
Nie miał wielkiej ochoty, ale w mieszkaniu było tak
jakoś pusto i nudno, że poszedł.
W jadalni nie było nikogo, czekał tylko pod zapaloną
lampą okrągły stół, przyozdobiony hiacyntem i zastawiony
przekąskami.
— Musi być, co moja pani jeszcze się śtafiruje! —
objaśniała Magdzia, wnosząc samowar.
Zaczął się przyglądać jakimś pięknościom, wiszącym na
ścianie w laubzegowych ramach. Posłyszał za sobą szelest,
lecz nim zdążył się odwrócić, już jakieś ciepłe ręce spadły
mu na oczy, gorący oddech oblał mu kark i wpierały się w
niego rozkoszne miękkości.
— Proszę się nie odwracać, jestem w negliżu! —
zaszeptał omdlewający głos.
Odwrócił się tem pośpieszniej. Odskoczyła nibyto z
przerażeniem i, zakrywając skrzyżowanemi rękoma
paromorgowy dekolt, zaszczebiotała:
— Ależ nie można, nie wypada, niech pan nie patrzy!
— I można, i wypada, i na cudności patrzeć wolno! —
odpowiedział tym samym tonem.
— Naprawdę! Podoba się panu mój szlafroczek? —
wykrzyknęła, zapominając już o wstydzie.
— Prześliczne łaszki, pierwszy raz widzę coś
podobnego.
— Łaszki, bardzo proszę. Niech się pan przyjrzy! —
zadąsała się i, wstąpiwszy w krąg światła, stanęła w całej
okazałości. — To moja własna praca! — dorzuciła z dumą,
okręcając się przed nim na wszystkie strony.
Złotawy szlafroczek, bramowany koronkami, a
122
przybrany błękitnemi wstęgami, spływał luźno po jej bujnej
postaci. Nisko upięte włosy były przeplecione również
błękitnemi wstążkami, w uszach lśniły olbrzymie,
podejrzanej wartości turkusy, na szyi, między grubemi
obręczami tłuszczu, różowił się sznur białych korali, a na
rękach brzęczały bransolety. Okrągła, tłusta twarz
polśniewała mimo pudru, a zapasione oczy błyszczały
wyzywająco.
— Cudownie. Ale cóżto za uroczystość, że pani się
wystroiła?
— I pan ani przeczuwa? Ani się domyśla? — szepnęła,
przeszywając go wzrokiem.
— Doprawdy, że nie; a może to pani imieniny? —
zapytał z zupełną szczerością.
— Boże, co ja robię!… co pan sobie o mnie pomyśli! —
jęknęła, zasłaniając sobie oczy.
— A cóż ja mogę pomyśleć? — wykrzyknął ze
zdziwieniem i usiadł przy stole.
Osunęła się na krzesło i wyciągnęła do niego rękę,
upstrzoną w pierścionki.
— Nawet się pan nie przywitał ze mną!
— Ale, co gorsze, nie podziękowałem jeszcze za kwiaty
i dopiero teraz serdecznie dziękuję.
Pocałował ją w rękę i podsunął półmisek, ale jeść nie
chciała.
— Nie mogę, boli mnie głowa i taka jestem smutna, taka
strasznie smutna! — zajęczała ni z tego, ni z owego, a
wsparłszy brodę na dłoniach, zatopiła w nim rozłzawione
oczy…
123
— A pójdziesz, bydlaku jeden! — zakrzyczała naraz,
opędzając się serwetką przed wyżłem, który wpadł do
pokoju i rzucał się na nią z radosnem skomleniem. —
Magdziu, zabierz psa! Mówiłam ci już tyle razy, żebyś go z
kuchni nie wypuszczała!
— Za ogon przecież go nie przywiążę, a obróżkę kajś
zadział — wrzasnęła naodlew Magdzia, wyciągając
skowyczącego psa.
— Cicho! żebyś czego nie oberwała!
I tak za nią trzasnęła drzwiami, aż się zatrzęsły ściany.
Ale uspokoiła się rychło i, powróciwszy do dawnej pozy,
zaczęła się cicho i żałośnie wyżalać na osamotnienie i brak
przyjaznej duszy, aż Józio spojrzał na nią ze współczuciem.
— Ani przemówić mam do kogo, ani się przed kim
użalić, ani nawet wypłakać. Bo niech pan tylko pomyśli,
jaka ja jestem strasznie sama!
— A mąż? — rzucił, aby jej przerwać tę płaczliwą i
nudną lamentację.
— Mój mąż! — wołała z urągliwym uśmiechem. — Mój
mąż przychodzi do domu tylko sypiać, zabawić się z psami
albo z Magdzią i poznęcać się nade mną! Cóż ja mogę mieć
z nim wspólnego? I gdyby nie różne okoliczności… gdyby
nie moje sieroctwo…
— A chwalił się kiedyś przede mną, że pani wyszła za
niego z wielkiej miłości — sondował.
— Kłamstwo! Nieprawda! — zaprzeczała gwałtownie.
— Jak pan może pomyśleć, że mogłabym kochać takiego
potwora! Wyszłam za niego z rozpaczy… byłam sierotą, na
łasce krewnych… sama jedna na świecie i tak
124
nieszczęśliwa… że musiałam się zgodzić na ten ohydny
mezaljans! Przecież ja jestem z domu Kijaszewska i nie
wychowywali mnie na żonę jakiegoś Soczka, maszynisty!
Boże, nie o takiem ja życiu marzyłam! — załkała,
wycierając załzawione oczy.
Blagowała jak z nut, bo Józio doskonale wiedział, że
była z domu panna Kijaszek, córka zwrotniczego, i
wstydziła się własnych rodziców, ale wysłuchał z uwagą,
pocałował ją w rękę i rzekł z obłudnem współczuciem:
— Biedna, zapoznana dusza! Ale nie wiedziałem, że
Soczek taki w domu przykry!
— Przykry?… ale to cham, brutal, niegodziwiec, pijak i
rozpustnik! — wyrzuciła jednym tchem. — Włosyby panu
wstały na głowie, gdybym mogła opowiedzieć, co chciał
zrobić ze mnie wtedy, kiedy go zasuspendowali w służbie
za to wjechanie całą maszyną osobowego do bufetu! Wie
pan… zaprosił na herbatę naczelnika śledczej komisji, kazał
mi się wystroić i zostawił nas samych… umyślnie! I
gdybym nie była uczciwą kobietą…
— Jakiś swąd w pokoju, coś się tli… — zauważył,
rozglądając się niespokojnie.
Pociągnęła nosem i wlot zrozumiała.
— Samowar! Ta małpa znowu w nim napaliła węglem
kamiennym!
Poleciała do kuchni, a mimo zatrzaśniętych drzwi,
rozległy się wrzaski, brzęk rozbijanych talerzy i zajadłe
szczekanie psa.
Wróciła zadyszana, czerwona jak burak i z jękiem padła
na krzesło.
125
— Boże! jaka ja jestem nieszczęśliwa! Ostrożnie, bo
rozbijesz samowar! — krzyknęła za Magdzią, wylatującą z
pokoju jak zasapana lokomotywa.
Józio tak już miał dosyć wszystkiego, że podniósł się do
wyjścia.
Skoczyła do drzwi jak pantera i zaparła je plecami.
— Nie puszczę pana… długo czekałam na taką chwilę…
mam tyle do powiedzenia… pan jeden mnie zrozumie…
zostanie pan jeszcze… — zaszeptała gorączkowo.
— Kiedy taki jestem znużony, że ledwie się już trzymam
na nogach!
I postąpił ku wyjściu.
— To chyba pan wyjdzie przez siłę!
Rozkrzyżowała się na drzwiach takim gwałtownym
ruchem, aż cały szlafroczek się otworzył i rozbłysnęły
obnażone piersi.
— Naprawdę muszę już iść! — powiedział lodowato,
cofnął się nieco i odwrócił oczy.
— Bo pan się na mnie gniewa?
Opadły jej ręce i spojrzała wystraszona.
— Na panią nie; ale doprawdy nie rozumiem…
Poruszył się, chcąc wyjść przez kuchnię.
— Niech się pan nie gniewa… błagam o przebaczenie…
ale ja musiałam ją wygnać… musiałam…
Rzuciła mu się na szyję, oplotła go rękami i wybuchnęła
płaczem. Zrozumiał za co go przepraszała i, uniesiony
nagłym gniewem, odepchnął ją od siebie.
— Jak pani śmiała ją wypędzać z mojego mieszkania! I
jakiem prawem! — zakrzyczał.
126
— To było dla mnie okropne!… — bełkotała
nieprzytomnie, zalewając się łzami. — Ja pana tak strasznie
lubię… Przecież codziennie… jak pies waruję przy
drzwiach, aby pana chociaż zobaczyć… a pan sprowadza
sobie taką ostatnią, taką ulicznicę.
— Od kwartału się wyprowadzam. Nie potrzebuję
opieki, jestem już pełnoletni. A Frania więcej jest warta od
niejednej! Sto razy więcej! — zakrzyczał z wściekłością i
wyszedł.
Zamknął się, pozapalał lampy i, niezmiernie wzburzony,
spacerował po mieszkaniu.
— Psiakrew z takimi opiekunami! Sentymentalna krowa!
Małpa! — wymyślał, bo miotał nim coraz sroższy gniew, a
przytem ta myśl, że Frania może w tej chwili błąka się po
jakiejś stacyjce i nie ma się gdzie schronić przed mrozem,
strasznie mu dokuczała.
— Biedne stworzenie! I nawet się nie poskarżyła. Że też
ja niczego się nie domyśliłem.
Przypomniał sobie całą scenę rozstania i zrobiło mu się
jej okropnie żal.
— Taka poczciwa, taka dobra i przywiązana! Sprowadzę
ją choćby jutro — postanowił nagle.
Rozległ się jakiś głuchy szmer i ktoś bardzo lękliwie
zapukał do drzwi.
— Kto tam?
Przystanął na środku pokoju i nasłuchiwał.
Nie było odpowiedzi. Ale posłyszawszy jakby stłumione
łkania, otworzył szybko drzwi, był prawie pewny, że to
wracała Frania.
127
Weszła cicho Soczkowa okryta czarnym burnusem, z
kapturem nasuniętym aż na oczy; zamknęła za sobą drzwi
na klucz i rzuciła się przed nim na kolana.
— Musi mi pan przebaczyć… nie odejdę, będę błagać
choćby do rana… Odbiorę sobie życie, jeśli mi pan nie
daruje! — prosiła cichutko, wyciągając do niego ręce.
Burnus osunął się na ziemię, została tylko w koszuli i we
łzach, spływających aż na piersi.
— Co pani robi! — zawołał strasznie zmieszany, usiłując
ją podnieść. — Ależ ja się nie gniewam, było mi tylko
przykro. Przecież Frania nie jest moją kochanką. Co pani
jest? Przyjeżdżała reparować bieliznę. Pani Zofjo! Jezus
Marja! — bełkotał przerażony, gdyż leciała mu przez ręce
omdlała. Zaniósł ją na łóżko i tak troskliwie trzeźwił,
rozcierał jej skronie i zlewał kolońską wodą, aż otworzyła
oczy, westchnęła ciężko, powiodła błędnem spojrzeniem po
pokoju i raptem się podniosła.
— Boże, co się ze mną dzieje? Gdzie ja jestem? Czy aby
mnie kto nie zobaczy!
— Nie, przecież to pierwsze piętro. Czy pani już lepiej?
— Tak mnie razi to światło lampy… może pan zgasi.
Wody! słabo mi! — zajęczała znowu.
Zdmuchnął światło. Napiła się wody i, przytuliwszy
głowę do jego piersi, szepnęła:
— Tylko trochę odpocznę i zaraz sobie pójdę… zaraz…
zaraz…
— Nie zaraz… nie, nie… zostaniesz… — mówił coraz
ciszej, czując, że obejmują go nagie ramiona i jej gorące,
rozpalone usta żarłocznie szukają jego ust.
128
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Posępna, szara noc marcowa zaglądała oknami; niekiedy


zadygotały ściany i zahuczał przelatujący pociąg, niekiedy
głucho uderzył dzwon stacyjny i schrypnięte świsty maszyn
przedzierały się przez szyby.
A w pokoju zalegało milczenie pełne wrzących szeptów,
pocałunków, nieprzytomnych śmiechów i westchnień.
Józia ogarnął chaos i pogrążał jakby w odmęt
cudownego szaleństwa; cały świat znikał mu z pamięci a
równocześnie wszystko, za czem tęsknił i marzył,
zaczynało się stawać jakąś półsenną rzeczywistością, jakąś
jawą i urojeniem, czemś, co było widomem, a zgoła
niepojętem, już mu się bowiem wydało, że jakiś pociąg
unosi go z szaloną szybkością gdzieś daleko, daleko… a oto
biała księżniczka spłynęła mu w ramiona i tuli głowę do
jego piersi; że to jej wrzące szepty, jej ogniste pocałunki, jej
uściski; że to jej płomienne ramiona go ogarniają i unoszą
aż pod gwiazdy roztlałe w nieskończonościach.
— Czekałem na ciebie zawsze! Kochałem cię zawsze…
Zawsze… zawsze! — wołał nieprzytomny. I tamtą
wyśnioną miał w zgorączkowanych oczach, tamtą wielbił i
tamtej oddawał się z takiem namiętnem uniesieniem, że
Soczkowa, porwana siłą jego temperamentu, krzyczała w
dzikiem, bezprzytomnem uniesieniu:
— Boże, ja umrę! ja oszaleję, ja się wścieknę!
— I tak tęskniłem za tobą, i tak cię kochałem!… —
powtarzał zamierającym głosem.

129
— Kochałeś mnie! Kochałeś! Ja od pierwszego
widzenia, pamiętasz? Nie mogłam potem sypiać… całe
noce myślałam o tobie… Tak strasznie cię pragnęłam… aż
nieraz darłam pazurami ściany… rozumiesz, ty smoku! ty
ludojadzie, ty mój mężczyzno, ty mój djable najdroższy.
Szalała wśród nienasyconych pieszczot i pocałunków.
Ale Józio nieprędko usłyszał jej szepty i nierychło pojął,
co się z nim dzieje. Dopiero, kiedy zapaliła lampę i ujrzał ją
przy sobie, wtedy zrozumiał całą nędzę rzeczywistości.
Jakiś gryzący wstyd ścisnął mu serce, ale jeszcze nie
wiedział, czy więcej się wstydzi tego, co mu się tylko
zdawało być, czy też tego, co się stało, co było…
Siadła przy nim na łóżku i, zaplatając swoje bujne włosy,
paplała takie głupie i ohydne anegdoty, że patrzał na nią z
coraz większem zdumieniem i odrazą — wydała mu się
teraz ordynarna i wstrętna.
— Skąd pani wie takie rzeczy?
Nie mógł już znieść nawet jej głosu.
— Cóż ty sobie myślisz, że kobiety nawet nie wiedzą,
gdzie białe raki zimują?
— Ależ to świństwo!
— Myślałam, że i ty lubisz wesołe kawały! Wszyscy je
lubią… przecież takie śmieszne…
— To dobre dla kolejarzy i w szynku, ale nie dla kobiet.
— E, kiedy Józio taki niegrzeczny, to Zosia swoje
gałganki pozbiera i pójdzie się bawić na inne podwórko! —
zadąsała się, udając małą dziewczynkę.
— Pierwszy raz w życiu słyszę coś podobnego od
kobiety!
130
— Kiedyś taki, to już naprawdę sobie pójdę!
Poczuła się nieco dotkniętą.
— To plugawe, obrzydliwe i wstrętne! — wybuchnął, nie
mogąc się już pohamować.
— A Józio taki niedobry i taki niewdzięczny, że Zosi jest
bardzo przykro, bardzo… Niech ją zato przeprosi, no
prędko i mocno! — zaszczebiotała, okrywając go
pocałunkami.
Tak wrogo spojrzał na nią, że odskoczyła od łóżka,
narzuciła burnus na ramiona i stanęła przerażona, z
zapartym tchem, a nie doczekawszy się ani słowa, padła mu
na piersi z wesołym chichotem. Była przekonana, że on
udaje i tylko dla kawału robi takie srogie miny.
Pozwalał się całować z ledwie już ukrywanem
obrzydzeniem i wreszcie, aby się jej pozbyć jak najprędzej,
zdobył się na jakieś zdawkowe słowa i czułości. Uwierzyła
i niezmiernie znowu szczęśliwa całowała go tem ogniściej.
— Muszę już uciekać! On wraca o trzeciej! Boże, jak mi
ciężko się oderwać! — wykrzykiwała zadyszana. —
Jeszcze w oczy… wydrę ci je, jak spojrzysz na inną!
Jeszcze w usta! Przyciśnij mnie! Mocniej! Jeszcze! Jeszcze!
Kocham cię! Do widzenia, mój złoty ryjku! A nie smuć się!
Nie tęsknij już! Przyjdę do ciebie jutro, i pojutrze, i
codzień! Pa, mój skarbie, pa!…
— Ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy! — miał straszną
ochotę krzyknąć za nią.
Zamknął drzwi na dwa spusty, zgasił lampę i położył się
spać.
Noc otuliła go szarawym mrokiem, ale nie zasnął, był za
131
bardzo przemęczony i znerwowany, a przytem za oknami
nieustannie dudniały pociągi: leciały wciąż, leciały ze
wszystkich stron i na wszystkie strony, przelatywały jakby
zdyszane i zgorączkowane, błyski latarni parowozowych
migotały po suficie a głuchy łomot wstrząsał ścianami, aż
brzęczały szyby i dygotała lampa.
Józio rozpamiętywał wszystko, co się stało, i w jakiemś
mgnieniu zgryzoty, żalów i wyrzutów sumienia zajęczał
rozpaczliwie:
— Jak ja mu teraz spojrzę w oczy? Jestem ostatnie
bydlę! Ostatni idjota!
I, tak rozmyślając gorzko nad sobą, zasłuchiwał się
bezwiednie w głuche dudnienia pociągów i znowu zwolna
zapominał o rzeczywistości, aż zbudziły się w nim i
porwały go w otchłanne wiry stare, nieukojone tęsknoty i
marzenia za tamtą wyśnioną, za tamtą, która w tej chwili
nie miała już żadnej nazwy, ni oblicza, ni nawet kształtów, a
której może nigdy i nigdzie nie było na świecie —
bezbrzeżna tęsknota za jakiemś bujnem, innem życiem, i za
jakiemś wielkiem i potężnem kochaniem…
Zapłakał i wśród gorących łez wyciągał roztęsknione
ramiona ku gwiazdom, w przestrzenie, tam gdzieś, gdzie
tak leciały wszystkie pociągi, gdzie tak rwało się jego
sieroce serce, gdzie tak ponosiły go marzenia…
A kiedy rano zbudził go woźny wołaniem, że pierwszy
osobowy już wyszedł i przy kasie czeka dużo pasażerów,
zbuntował się nagle i krzyknął rozsrożony:
— Nie pójdę na służbę! Niech całą kolej cholera
zatłucze! Powiedz, że jestem chory!
132
I pierwszy raz, odkąd był na kolei, nie poszedł na służbę,
przewrócił się na drugi bok i tak mocno zasnął, że nawet go
nie zbudziły gwałtowne dobijania się Magdzi.
Dopiero w samo południe otworzył oczy i leniwie
wyciągnął rękę po książkę, ale tknięty jakąś nadzwyczajną
myślą, śpiesznie wyskoczył z łóżka, ubrał się, zapakował
wspaniałą walizę, gęsto upstrzoną kolorowemi adresami
hotelów całego świata, i chciał niepostrzeżenie wymknąć
się z domu, ale p. Zofja już czyhała w uchylonych drzwiach
i wciągnęła go do przedpokoju.
— Co się stało? Możeś chory? Tak się strasznie bałam!
Magdzia nie mogła cię dobudzić…
— Dostałem pilną depeszę, jadę do Warszawy i wrócę
jutro rano. Do widzenia, pociąg już…
— I nawet mnie nie pocałujesz? — szepnęła z wyrzutem,
zarzucając mu ręce na szyję.
Spłoszył ich Soczek, który ryknął w głębi mieszkania.
— Magdzia! Zośka! Buty dawajcie!

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

133
IX.

Pociąg już stał pod peronem i chmury Żydów tłoczyły


się do niego z wrzaskiem. Józio chyłkiem przedostał się do
wagonu i pojechał, ale całą drogę przepędził na
korytarzach, spacerując nieustannie po całym pociągu.
Wagony trzeciej klasy były nabite i pełne dymu i
szwargotów; w drugiej jechało znacznie mniej osób, a
pierwsza była prawie pusta, tylko w jednym z przedziałów
zbierali się konduktorzy w przerwach między stacjami,
rżnęli w karty i zajadle się kłócili.
Pociąg leciał jak oszalały i z przeszywającym świstem
przelatywał małe stacyjki, zatrzymywał się na większych,
wyrzucał pasażerów, nabierał nowych i znowu pędził całą
siłą pary, rozwłócząc za sobą skłębione, czarne smugi
dymów.
A Józio, niby automat, wciąż spacerował po pustych
korytarzach i przez powywierane drzwi do przedziałów
przyglądał się nieznajomym twarzom i słuchał rozmów,
przygłuszanych nieustannym hukiem kół. Ale w trzeciej
klasie było mu za brudno i za ciasno, a przytem jakiś
podpity drab grał na harmonijce i wściekle przytupywał; w
drugiej było mu znowu za nudno, gdyż wszyscy siedzieli z
uroczystemi minami, rozmawiali szeptem, jakoś nieufnie
spoglądając na niego; wracał więc do pierwszej, otwierał
okno i przez dłuższą chwilę włóczył oczami po
zaśnieżonych polach, zamkniętych granatową, daleką linją
borów.
Wiosnę już było czuć w powietrzu, słońce świeciło
134
jasno, przejrzyste chmury białemi puchami leżały na
lśniącem, błękitnem niebie, po nagich drzewach
świergotały wróble, a wilgotny, rzeźwy wiatr chłodził mu
zgorączkowaną twarz.
— Kogo rubelek swędzi, niech do sztosika popędzi!
— Ignac, a stasuj uczciwie, żebym ci znowu na cyferblat
nie wjechał towarowym!
— Bez komplimentów! Zebrać! Przeciąć! Gotowe! Kto
ze mną jedzie za gotówkę?
— Walę w piąteczkę, oczko dziesięć kopiejeczek!
— Rubelek stoi na damie! Syp Ignac, na całego, cholero,
z marcepanem!
— Piąteczka, moja! Płacić! Ósemka, moja! Nóżki na
stół! Dama kładzie się sama! Gotówka!
Wykrzykiwali za jego plecami konduktorzy, odsunął się
od nich z głębokiem lekceważeniem, a ponieważ właśnie
minęli przedostatnią stację, zamknął się w pustym
przedziale, otworzył walizę i przebrał się w nadzwyczajny,
podróżny kostjum; włożył workowate nieprzemakalne
palto, zawiesił na brzuchu podróżną lornetkę, nadział płaską
angielską czapkę, wsadził na nos binokle i, skoro tylko
pociąg przystanął, wyskoczył na peron. Był tak jaskrawo
pokratkowany, że natychmiast otoczyli go tragarze. Oddał
im walizę i łamaną polszczyzną rozkazał sprowadzić
dorożkę i zawieźć się do Europejskiego hotelu.
Sprawiało mu głęboką przyjemność udawanie Anglika,
więc jak prawdziwy cudzoziemiec rozglądał się z dorożki
po ulicach i domach.
W hotelu nie mógł się porozumieć, aż musiano
135
sprowadzić tłumacza. Zapisał się w książce przyjezdnych
jakiemś angielskiem nazwiskiem i, uprzedziwszy, że może
będzie zmuszony wyjeżdżać jeszcze dzisiaj w nocy, kazał
się zaprowadzić do kawiarni.
U Loursa było już tak natłoczone, że z trudem znalazłszy
wolny stolik, bardzo głośno po angielsku polecił garsonowi
podać sobie wody sodowej z whisky i ostatniego Times’a.
Zwrócił na siebie ogólną uwagę strojem i angielszczyzną.
Przy sąsiednich stolikach robiono już o nim złośliwe uwagi,
a jakieś srodze wymalowane damy uśmiechały się do niego
słodko, — ale mężnie znosił wszystko, ze sztywną
wyniosłością, i nawet nie drgnął, gdy któraś powiedziała
głośno, przyglądając mu się przez pince-nez:
— Ubrany jak August z cyrku, ale śliczny chłopak.
— Może jaki akrobata, lub żongler! — zauważyła druga.
Skończył Times’a i, przeprowadzany rozciekawionemi
oczami, wyszedł na ulicę.
Modry zmierzch sypał się na miasto, zapalono latarnie,
wystawy sklepowe kładły szerokie pasy światła na trotuary,
zapchane publicznością, brzęczały setki przelatujących
sanek.
Józio, nieco oszołomiony gwarem i ruchem ulicy, szedł
coraz wolniej i obojętnie a zgóry spoglądał na
przechodniów. Na rogu Królewskiej przyczepiła się do
niego jakaś wiedźma w łachmanach z rozpłakanem
dzieckiem na ręku, odsunął ją wyniosłym gestem. Potem
chłopak z gazetami zaczął zastępować mu drogę i
wykrzykiwał:
— Kur… Warszawski! Go… Wieczorowy! Niech
136
wielmożna osoba kupi! Może jaśnie pan hrabia…
Józio zaklął, gdyż plątał mu się pod nogami, chłopak
odskoczył i zawrzeszczał:
— Małpa pokratkowana! Pomaluj się zielono, burżuju
jeden!
Zacisnął tylko zęby i szedł dalej równym, spokojnym
krokiem. Zaczepiały go dziewczyny, przechodził sztywno,
jakby mówiły nie do niego; sankarze wlekli się za nim
natarczywie, zapraszając do przejażdżki, patrzył przed
siebie jakimś szklanym wzrokiem, prawdziwie po
angielsku, jak mu się zdawało. Włóczył się tak bez celu
przez parę godzin, wstępując tylko do każdej większej
kawiarni, aby zaimponować kostjumem, angielszczyzną i
wodą sodową z whisky. Wszędzie też efekt był jednakowy,
budził bowiem sensację, przyciszone szepty, ciekawe
spojrzenia i bardzo złośliwe uwagi.
— Głęboka prowincja! Wstrętna dziura! — myślał
wzgardliwie o Warszawie i niósł dalej swoje pokratkowane
korty i kiepską angielszczyznę.
Był jeszcze w paru kinematografach i koło północy
wstąpił do jednego z kabaretowych szynków, gdzie już
panował nieopisany wrzask i nie było ani jednego wolnego
miejsca, ale jakiś bardzo rudy i kędzierzawy jegomość
skwapliwie zaprosił go do swojego stolika, i gdy Józio
rozkazał garsonowi przynieść syfon wody i whisky,
uśmiechnął się do niego przyjaźnie i zagadał angielsko-
nalewkowskim żargonem:
— Pan pewnie tylko przejazdem?
— Yes! — odmruknął, rozglądając się po zatłoczonej
137
sali.
— Zaraz poznałem, że pan zagraniczny! Ja mam oko! To
śliczny, pierwszorzędny zakład i można się w nim wesoło
zabawić — objaśniał, przysuwając się bliżej.
— Podoba się panu ta czarna? — wskazał jakąś mało
ubraną damę, skaczącą po estradzie. — Fajna dziewczyna!
Prawdziwa Węgierka! Niech pan uważa, jak ona
zbudowana. To jest huśtawka sprężynowa, nie kobieta! To
śliczny kawałek!
Mlasnął językiem i oblizał lubieżne, półfuntowe wargi.
Józio milczał, zwracając oczy na jakieś towarzystwo,
trącające się kieliszkami.
— Pan pierwszy raz w Warszawie? — pytał
niestrudzenie i nalał sobie whisky.
— Yes!…
Niecierpliwiła go już ta bezczelna natarczywość.
— Nie podoba się panu czarna? Ma pan gust… to nie dla
pana. To jest oficerska zabawa! Ja mam oko… spojrzę i
zaraz wiem, co komu potrzeba! Jak pan chce… ja nie
namawiam… to możemy pojechać gdzie indziej. Ja mam
duże stosunki! A może pan woli coś jeszcze fajniejszego?
Prawdziwe damy? I to można znaleźć! Za dobry grosz…
Zaśmiał się tak wstrętnie, że Józio już się z trudem
powstrzymywał, żeby go nie trzasnąć syfonem.
— Znam jeden prywatny dom, komfort pierwszej klasy,
tylko dla arystokracji. Tam można zagrać, można zobaczyć
ciekawe kawałki… jest w czem wybierać! A pod wielkim
sekretem to można się zapoznać nawet z prawdziwą
hrabiną! Daję słowo, pan mi bardzo podziękuje. A może
138
pan chce jeszcze coś innego? — zapytał naraz i szepnął mu
coś z pobłażliwym uśmiechem.
Józio poczerwieniał, zapłacił i odszedł, nie odezwawszy
się ani słowa.
Rudy jegomość dopędził go przy drzwiach i szepnął
nieco zakłopotany:
— Ja przecież bezinteresownie, tylko tak z przyjaźni…
Józio odwrócił się raptem i powiedział mu twardo i po
polsku:
— Odczep się, żebyś z tej przyjaźni nie dostał w mordę,
alfonsie jeden!
Rudy cofnął się prędko i jeszcze prędzej zginął wśród
tłumów.
A Józio wszedł do garderoby i tuż za progiem spotkał się
oko w oko z kolegą z sąsiedniej stacji, który, mocno
podpity, rzucił mu się w ramiona.
— Jak się masz, Józiu! A to góra z górą się nie zejdzie, a
gęba z wiechciem zawsze!
Odsunął go szorstko i rzekł wyniośle po angielsku:
— Przepraszam, nie mam przyjemności znać pana!
— W imię Ojca i Syna! A jabym był przysiągł! —
bełkotał zdumiony.
Józio ani nie drgnął i, chociaż wytrącony nieco z
równowagi, spojrzał na niego zgóry i, wzruszywszy
ramionami, śpiesznie wyszedł, ale na ulicy oblał się
krwawym rumieńcem wstydu i momentalnie odechciało mu
się dalszego udawania. Był jednak zgnębiony tem
spotkaniem i taki zły, że zrobił w hotelu awanturę o jakieś
głupstwo, zabrał walizę i pierwszym osobowym powrócił
139
do domu.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

140
X.

A rano o zwykłej godzinie poszedł na służbę, ale przez


cały dzień był dziwnie cichy i melancholijny, wzdychał,
przyglądał się rozsłonecznionym polom i wychodził na
każdy osobowy, aż go zapytał zawiadowca:
— Czeka pan na kogo?
— Nie, nie! — zaprzeczał, uśmiechając się przytem
dwuznacznie.
— Znowu pan wczoraj latał na randkę do Warszawy!
— Cóż znowu!… byłem za interesami.
— Blondyna czy bruneta? Niech się pan przyzna! —
nacierał zawiadowca.
— Ruda! — szepnął Józio tajemniczo. — Atłas i lilje!
Brzoskwinia, obsypana puszkiem!
— Piegowata i może nawet Żydówka! Bóg zapłać za
cebulkową brzoskwinię!
— Autentyczna Angielka! Ani jednego słówka po
polsku. Dama z towarzystwa! — szeptał z coraz większą
zapalczywością.
— Gdzieżeś pan poznał taki specjał? — pytał, mocno
zainteresowany.
— W pociągu! — zawołał triumfująco i zaczął snuć
zaraz, na poczekaniu, nadzwyczajną historję. —
Pojechałem rzeczywiście za interesami. Wsiadłem do
pierwszej klasy. Już tam siedziała jakaś para. Ona: rudo-
złoty cud z szafirowemi oczami, biała, jak śniegi, usta
krwawe, postawa królowej! On: dryblas pod sufit,
wygolony, szczęka krokodyla, oczy ugotowanego karpia,
141
ukratkowany od stóp do głowy i mina lorda z pism
humorystycznych. Siadłem naprzeciwko niej. Szampańska
kobieta! więc po jakimś czasie zaczynam do niej sypać oko
— nic; ponawiam atak — nic, marmur! Próbuję
telegrafować… cofnęła nóżkę, ale się uśmiechnęła.
— I pan się odważył tak obcesowo?
— To moja metoda! Z kobietami tylko zapalczywie i
bezczelnie… to albo się zaraz, z miejsca, dostaje w pysk, co
zresztą nie przesądza o niczem, albo, idzie jak po maśle…
— Można także dostać kijem od męża! — zauważył
ironicznie zawiadowca.
— Ależ to byli kulturalni ludzie! — wykrzyknął z
druzgocącą wyniosłością.
— I kulturalni tłuką kochanków swoich żon! A pamięta
pan, jak to zbił kijem zawiadowca z Rososzy tego Rudego
Dzięcioła?
— To było zwyczajne chamstwo! Bili się, jak parobcy,
na peronie, przy wszystkich! Trudno, żebym takich zaliczał
do kulturalnych ludzi. Dajmy im spokój. Wracam do
opowiadania. Para rozmawiała po angielsku, kłócili się
zawzięcie, jak najprawowitsi małżonkowie. Na tym
jedynym punkcie arystokracja nie różni się niczem od
gminu. Przysłoniłem się gazetą i, zapuszczając do niej
żórawia, manewrowałem w dalszym ciągu. Odpowiedziała
wreszcie, ostrzegając oczami przed mężem… — opowiadał
gorąco, porwany własną blagą.
— Ależ to chyba była kokota?
Józio uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł z głębokiem
przekonaniem:
142
— Proszę pana, nawet najporządniejszej kobiecie może
się chociaż raz w życiu zdarzyć jakaś romantyczna
przygoda. Chyba, że za brzydka i za głupia! Otóż,
zachęcony jej uśmiechem, próbuję znowu telegrafu, gdy
naraz dryblas się zrywa i zaczyna czegoś szukać po
przedziale. Pokazało się, że zapomniał jakiejś walizy na
granicy. Na pierwszej stacji chce telegrafować, ale,
naturalnie, nikt go nie rozumie, ani słowa. Wtedy ja
występuję w roli Opatrzności, załatwiam wszystko i już
dalej jedziemy w dobrej komitywie. O zmierzchu byliśmy
na takiej stopie przyjaźni, że prosił mnie w zaufaniu o
pokazanie nocnego życia Warszawy, a ona coraz milej na
mnie patrzała. Stanęliśmy w jednym hotelu i reszta poszła
gładko, aksamitnie, powiadam panu, aksamitnie…
— Wprost nie do uwierzenia, żeby mieć takie szczęście!
— westchnął zazdrośnie zawiadowca. —
Ale nie pojmuję, kiedy?… jak? Przecież musieli oboje
stanąć w jednym numerze?
— Przedewszystkiem mała informacja. Tacy ludzie
zajmują zwykle cały apartament, gdyż jeżdżą ze służbą! A
reszta… mój Boże, od czegóż spryt, przemyślność i
wprawa! — zaśmiał się z drażniącą pewnością siebie. —
Obwiozłem go po różnych miejscach i pokazałem, co tylko
jest w Warszawie godnego widzenia między północą a
wschodem słońca. Naturalnie woziłem go po miejscach,
otwierających się tylko dla wtajemniczonych, tam, gdzie się
tylko gra, i tam, gdzie się tylko wybiera, i tam gdzie się
tylko patrzy…
— Naprawdę pan zna takie domy w Warszawie? —
143
spojrzał niedowierzająco.
— Mogę pana o tem przekonać, ale uprzedzam: to
kosztuje gruby grosz!
— A niechże pana drzwi ścisną! Historja, jakby z
książki!
— Życie, panie, to najciekawszy romans! — powiedział
Józio sentencjonalnie.
— Szczęśliwy z pana chłop! Mój Boże, ja tylko raz
próbowałem zrobić w pociągu taką karjerę i zrobił się
bigos, że omal nie wyleciałem z posady. Trafiłem na siostrę
jednego z naszych dygnitarzy! A co potem miałem od żony,
tego najgorszemu wrogowi nie życzę. Muszę już lecieć…
Ale… Przyjdź pan do nas na kolację… Przyjechała panna
Kalińska.
— U państwa to już stała panieńska załoga! I często się
zmienia.
— Bo moja żona pasjami lubi swatać!
— A pan także ma na tem porękawiczne, co?
— Bywa i tak, bywa! Przyjdziesz pan? bo muszę panie
uprzedzić…
— Dzisiaj nie mogę. Zaraz z wieczora jadę do Mikada na
pożegnalną bibę…
Jakoż wcześniej zwolnił się ze służby i poleciał do
domu, aby się przebrać. Ale pani Zofja czuwała… Więc
pojechał dopiero koło północy jakimś towarowym…

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

144
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

145
XI.

Pociąg wyrzucił go na jakiejś małej stacyjce i powlókł


się dalej. Na peronie było pusto, zimno, mokro i ciemno,
tylko gdzieś po krańcach stacji tliły się czerwone światła
haltsygnałów. Noc była prawie czarna, wicher przewalał się
z głuchym poszumem i zacinał drobnym, dokuczliwym
deszczem, pola szarzały przemiękłemi śniegami. Józio
rozejrzał się w ciemnościach, binokle schował, postawił
kołnierz i odważnie ruszył plantem, brnąc przez kałuże i
potykając się na wekslach. Mikado bowiem mieszkał o parę
wiorst za stacją, ale, na szczęście, czekał na niego dróżnik
przy pierwszym przejeździe i, dosłyszawszy kroki,
zamachał zapaloną latarnią i krzyknął:
— Jesteśmy! Chłopcy, nastawiać wózek! Myślałem, że
się już pana nie doczekamy.
— Spóźniłem się na osobowy. Dawno czekacie?
— Od pośpiesznego! Pan dozorca kazał nam czekać
choćby do rana.
Szczęknęły koła, ustawiane na szynach, i ktoś zawołał z
ciemności:
— Gotowe! Będziemy w trymiga! Wojtek, daj sztosa, ino
krzepko!
Dwóch robotników stanęło na platformie kolejowego
wózka i zaczęli go odpychać długiemi kijami, niby łódź z
mielizny, a trzeci leciał ztyłu, dawał co chwila sztosa ze
wszystkiej mocy i wieszał się na krawędzi platformy, aby
nieco złapać powietrza. Wózek tylko zawarczał i, bijąc z
hukiem o złączenia szyn, potoczył się, jak kula, po dosyć
146
dużym spadku.
— Uważać na sygnały za nami! — przypomniał Józio,
siedzący na przodzie obok dróżnika, trzymającego zapaloną
latarnię.
Przed wózkiem leciał świetlisty krąg, w którym migotały
połyskliwe szyny, obmokłe podkłady, szare, drgające
przędziwa deszczu, niekiedy słupy telegraficzne i uśpione
domki dróżnicze.
— Dużo przyjechało gości?
— A bogać ta mało! We trzy wózki przywieźlim z
kurjera.
— I sami tylko panowie? — rozpytywał.
— Niby bez żonów? juści. Jest ino ta panna, co się
cięgiem szwenda po stacjach. Obyłoby się to bez niej!
Jeszcze onegdaj przyszła w nocy i siedzi…
Wyminął ich jakiś towarowy, ciężko sapiący pod górę.
— Pociąg za nami, już przechodzi stację! — meldował
któryś z robotników.
— Ostro, chłopcy, żeby chociaż zdążyć do przejazdu…
Głuchy, prędki, monotonny a rozdygotany łomot kół
zbliżał się do nich z coraz większą szybkością, że ledwie
zdążyli zrzucić wózek, pociąg przeleciał, jak huragan,
czerwonemi światłami zamigotał i przepadł gdzieś w nocy i
głębokich przekopach.
— A tam co się dzieje? Biją się, czy co? — spytał naraz
Józio, wskazując na jakieś oświetlone okna niedaleko
przejazdu, z których wydobywały się rozpaczliwe
zawodzenia.
— Zaśby się ta bili! To ino Kowalik wyciąga kopyta i
147
targuje się ze śmiercią. To ten, co go to pociąg zmaglował!
— objaśniał dróżnik.
— Nic o tem nie słyszałem! Kiedy?
— A tej nocy, jak pociągi stanęły! Był na obchodzie;
kurzyło, że ręki nie dojrzał, ekspres tyrpnął go buforami,
jaże mu popękały wszystkie żebra, i gotowy! Będzie
dopiero z rok, jak nasz pan zrobił go dróżnikiem. Prędko
wysłużył, prędko! Dycha to jeszcze, Michał, co? —
krzyknął do jakiejś latarni, śpieszącej z domu do przejazdu.
— Ostatnią parą już zipie, do rana skończy! A tak się
chudziak morduje, jaże straszno patrzeć! — odpowiadał
przełzawiony głos.
— Był doktór?
— Przyjeżdżał trzy razy. Zrobił swoje, a teraz śmierć
robi swoje…
Nie było czasu na dłuższe rozgadki; wózek znowu się
potoczył, ale już znacznie wolniej i ciężej, gdyż droga
zaczęła się wznosić pod górę i łukami, a przytem wiatr bił
w twarze i deszcz zacinał coraz gęstszy, że uważniej
oglądali się na sygnałowe światła, które, niby oczy
wyzierające z ciemności, stróżowały nad linją kolejową.
Ale kiedy przejeżdżali wysoki, czarny bór, zrobiło się im
jakoś strasznie, bo tak ponuro szumiały drzewa, tak
żałośnie jęczały druty telegraficzne i takie dziwne głosy
hukały w leśnych ciemnicach, że poczuli jakby śmierć,
krążącą dokoła, aż niejeden się żegnał i pacierz szeptał, zaś
dróżnik zaczął się cicho wyżalać przed Józiem na swoją
ciężką dolę:
— Człowiek się drze na służbie prędzej tego buta. Jakże,
148
przecież piątek czy świątek, deszcz czy mróz, dzień czy
noc, jednako musi się warować! A te maszyny, panie, to jak
wściekłe zwierzaki: ani się spodziejesz, kiej cię
przychwyci, a na śmierć zakatrupi! Nawet ten łańcuchowy
pies ma lepiej, bo mu chociaż na noc dają folgę…
— To prawda! — przytwierdził, ale naraz spytał
szorstko: — daleko jeszcze?
— Będzie ze trzy wiorsty, zaraz za lasem.
— Cóż, nie żal wam pana Buczka?
— Juści co żal! dobry przecież pan, sprawiedliwy,
wyrozumiały i nie zdzierus, jak drugie! A z każdym się
rozmówi po ludzku, pośmieje i tak o wszystko wypyta, jaże
człowiekowi robi się lżej na duszy. Mnie to nawet chłopaka
trzymał do chrztu! A czy to prawda, co ludzie bają, jako
wyjeżdża uczyć się, niby na tego malarza?…
— Prawda! — odparł takim tonem, że dróżnik zaczął
mówić odważniej.
— Tego to już nie poradzę wyrozumieć, żeby taki pan,
taki nizinier, a szedł się uczyć do malarzów. Przecie, za
przeproszeniem pańskiem, to wstyd dla takiego urzędnika!
Jakże, taki nauczny, taki szlachcic, a będzie skakał po
drabinach, kiej wiewiórka, i pendzlem zamiatał ściany! Na
służbie też mu źle nie było: i krowy miał, i konie, i spory
kawał ziemi, i uważanie, bo sam nieraz widziałem, jak
naczelnik prowadzał się z nim pod pachę, panowie na stacji
żyli z nim w przyjacielstwie, ksiądz dziekan przyjeżdżał na
karty, a teraz będzie se takim łachmytkiem, takim
prefesjantem! Chyba mu się cosik w głowie popsuło?
Józio parsknął śmiechem.
149
— A drugie znowu powiedają, co pan Buczek wyjeżdża
do ciepłych krajów.
— Tam, gdzie pieprz rośnie i płoty grodzą cynamonem!
— rzucił drwiąco.
— Ja ta nie wiem, kaj — powtarzam jeno za drugiemi.
— Brak mu poprostu piątej klepki.
— To samo pedział i pan zawiadowca. Juści, żeby rzucać
taki urząd…
Józio już się nie odezwał, siedział schmurzony, jak noc,
zazdrość ugryzła go w samo serce i z taką niechęcią myślał
o Buczku, że skoro wreszcie dojechali na miejsce, odezwał
się do dróżnika:
— Zobaczy, że wszędzie psi boso chodzą, i wróci, jak
niepyszny.
— Juści, jeno co urząd czekał na niego nie będzie…
— Na starszego robotnika zawsze go przyjmą —
wyrzekł wzgardliwie.
Dom Buczka stał w głębi sadu, przyparty szczytem do
wielkiego lasu — i chociaż wszystkie drzwi i okna miał
szczelnie zamknięte i pozasłaniane, już na plancie słychać
było wrzawę i krzyki.
— Używa sobie bractwo, jak prosięta w deszcz! —
myślał, wchodząc do przedpokoju. — Pan w domu? —
spytał z wyniosłą miną służącego.
— Są wszystkie! Dyć się zabawiają, jaże się rozlega! —
zaśmiał się głupkowato.
Istotnie, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się
burzliwe śmiechy i gwary, ale jakoś nikt nie wychodził na
powitanie, czem Józio poczuł się tak głęboko dotknięty, że
150
już zamierzał się wynieść zpowrotem, gdy nadbiegła
Frania.
— Józio! Kruszyna moja! Najdroższy małpidrągu! —
wołała, rzucając mu się na szyję. — Myślałam, że się już
nie doczekam! Wspaniała biba, brakowało nam tylko pana!
— Widzę, nie traciłaś czasu, nasiąkłaś wódką, jak
gąbka… — szepnął ironicznie.
— Czego się śmiejesz, kulfonie? — krzyknęła.
— Adyć panienka zadziała kajś pantofel i łyska gołą
piętą, hi, hi, hi!…
— Poszukaj! Włóż mi na nogę i poszoł won! —
rozkazywała, zanosząc się od śmiechu.
— Ledwie się już trzymasz na nogach.
— Tylko kapichnę, tylko kruszyneczkę piłam! —
bełkotała, czepiając się jego ramienia.
— Chodźmy prędzej, głodny jestem jak wilk!
— Taki pan dzisiaj jakiś pachnący! — Pociągnęła nosem
koło jego włosów. — Heljotrop, jak Bozię kocham! Zaraz,
zaraz, kto mi to nim tak pachniał?… Aha, Soczkowa!
Czyżby?…
— Dajże mi spokój! — żachnął się niecierpliwie.
Zajrzała mu w oczy i szepnęła cichutko, z bolesnym
wyrzutem:
— I pan się dał nabrać! Przecież to takie stare gracisko!
— Nie wtrącaj się do cudzych spraw! — mruknął
zirytowany.
— Przemówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani
razu! — wybuchnęła jakimś gorzkim, schrypniętym nagle
głosem. — Prawda, cóż tam ja dla pana znaczę! Maciuś!
151
Zgubiłam znowu pantofel! — zakrzyczała gwałtownie i
pobiegła naprzód.
Z jadalni huknął potężny śpiew, aż się zatrzęsły ściany:
„Nasz sztandar buja…“

— Cicho, burżuje! Przyjechał pan Józio! Cicho,


psiakrew! — wrzeszczała Frania, ale napróżno, nikt jej nie
słyszał, wszyscy już bowiem byli nieco pijani i śpiewali
dzikim, bezładnym chórem.
W pokoju było czarno od dymu i tak gorąco, że siedzieli
rozmamłani, bez surdutów i kamizelek, pot się im lał po
zaczerwienionych twarzach, ale oczy mieli rozpłomienione
i jakby wniebowzięte, ryczeli ze wszystkich sił, tłukąc
pięściami w stół i tak zapalczywie przytupując, że aż trzęsły
się ściany, brzęczało szkło, a gdzieś w podwórzu wyły
pieski. Mikado stał i, wymachując ręką takt, śpiewał
najgłośniej i przytupywał najsiarczyściej. Brzuchaty
dozorca drzemał, rozciągnięty na kanapie i, od czasu do
czasu, hukał swoim potężnym, byczym głosem, tylko jeden
Kaczyński milczał, skulony w końcu stołu, zapalał gasnącą
co chwila fajkę, pił kieliszek za kieliszkiem, przeplatając je
szklankami piwa, i spluwał z coraz większą złością.
— Uważasz pan, co wyją, psia ich mać? Chyba się
napijemy, co? — mruknął do Józia, który obok niego zabrał
się do jedzenia, skwapliwie obsługiwany przez Franię.
— Można! Wykrzyczą się, to im ulży. Czy Soczka nie
było?…
— Siedzi w kuchni, doprawia krupnik. Tęskno panu do

152
niego?
— Mnie się już z tego bebechy wywracają do góry
nogami. Chyba się napijemy, co?
— Gotowe. Słychać aż na plancie, żeby się tam nie
znalazły jakie niepotrzebne uszy…
— Maciuś, spuśćno z łańcucha pieski, to przypilnują.
Nalej, Franiu, piwa!
— Ja mam już dosyć; ten śpiew bardziej idzie do głowy,
niźli gorzałka.
— Wyją, jak psi na nowiu. Psia ich mać papuaska! —
mamrotał coraz zawzięciej.
— Jakto, nie lubi pan tej pieśni?
— Jestem z sześćdziesiątego trzeciego, a nie żaden
międzynarodowy gnojek! — krzyknął groźnie, aż Frania
znowu nalała kieliszki, skwapliwie dobierając się do
swojego.
— Nie pij! już się ledwie trzymasz na nogach —
wstrzymał ją Józio, odbierając kieliszek.
— Tylko ździebełeczko! Tylko kapeczkę, tylko usta
umaczam! Przecież sama robiłam ten wiśniak! — bełkotała
prawie już nieprzytomnie, usiłując odebrać chociaż butelkę,
i naraz zaśmiała się, skoczyła na krzesło i, wytrząsając
pięściami, zaczęła śpiewać przepitym, schrypniętym
głosem:
„Niech zginie stary podły świat.
. . . . . . . . . . . . . . .
Dalej więc, dalej! Wznieśmy śpiew…“

153
Naraz dzwonek zahuczał tak gwałtownie, że aż wszyscy
raptem przycichli.
— Fijoły! — zawołał ktoś trwożnie.
— Nie puszczać! Zgasić lampy! Maciuś! powiedz, że
niema nikogo! — podniosły się ciche wołania ze
wszystkich stron, lecz nim się Maciuś zjawił, Mikado sam
poleciał zobaczyć, kto się tak dobija do drzwi.
Zaległo złowrogie milczenie, spoglądali na siebie z
niepokojem, Frania srodze wylękniona, przywarła do Józia,
gruby dozorca odwrócił się do ściany i zachrapał, udając
śpiącego.
— Zuchy — psia ich mać! — zamamrotał Kaczyński. —
Chyba się napijmy, a?
Ale po chwili wrócił Mikado z jakąś depeszą w ręku i
zakrzyczał radośnie.
— Mój mecenas dokłada mi jeszcze na drogę!
— Kiedy tak, to „Mecenasa zdrowie — wypijmy
panowie!“ — zarymował chudy telegrafista, przezywany
Rudym Dzięciołem, podnosząc kieliszek.
— Niech żyje i niechaj mu się darzą dzieci! — huknął
dozorca, zrywając się z kanapy.
— Brawo! Niech żyje! Wgórę go! — Podniósł się
wrzask i zabrzęczały szkła.
— Śpiewajmy dalej! Zaczynam! Raz, dwa! „A kolor…“
Gotowe, panowie, Jazda!
— „A kolor jego jest czerwony…“ — Źle! Świderski,
fałszujesz, psia twarz! „A kolor jego…”
— Halte pisk, Zielonka! Możemy zato beknąć — gasił
go energicznie dozorca.
154
— Odknaj, brachu! Miejsca, panowie! Krupnik wjeżdża!
— wydzierała się Frania, rozpychając wszystkich przed
Soczkiem, niosącym uroczyście ogromną, płonącą wazę.
Pogasły momentalnie lampy i w tem chybotliwem,
błękitno-krwawem świetle krupniku, twarze uczyniły się
upiorne, sine, zwarli się dokoła Soczka w milczeniu,
wyciągając szklanki, a on nalewał każdemu z nabożnem
namaszczeniem i, gdy skończył, Dzięcioł przystąpił do
Buczka i zawołał:
— „A teraz każda twarz czerwona, czy blada
„Niechaj wraz krzyknie: Za zdrowie Mikada”!
Ryknęli ze wszystkich sił i zaczęli go brać w ramiona,
całować i wrzeszczeć, jak opętani. Zahuczało, niby w ulu,
ale hałas jeszcze się powiększył, gdyż trzy ogromne psy
wdarły się do pokoju i, biegając, szczekały radośnie, a za
niemi ganiał zrozpaczony Maciuś, usiłując je połapać.
Zrobił się z tego nieopisany harmider, aż Frania padła na
kanapę i, bijąc nogami, śmiała się do rozpuku i krzyczała,
ale wnet się przyciszyło, bo Dzięcioł zadzwonił w butelkę i
wniósł toast:
„Przyszedł czas panowie,
„Żeby wypić Soczka, Soczkowej i Soczątek zdrowie“.
Zatrzęsło się od nowych wiwatów, śmiechów i krzyków!
Zapalono zpowrotem lampy, wszyscy się porozsiadali,
gdzie komu było wygodniej; Mikado przysiadł się do Józia
i utonęli w przyciszonej rozmowie, Kaczyński wiódł jakiś
burzliwy spór z Zielonką i Świderskim, bo warczał
gniewnie, co chwila zapalał fajkę i nerwowo przegarniał
brodę, dozorca tak baraszkował z Franią na kanapie, aż
155
wybuchała histerycznym śmiechem. Dzięcioł spacerował ze
szklanką w ręku i coś sobie półgłosem przepowiadał, kilku
zaczęło grać w lancusia na rogu stołu, psy skamlały pod
piecem nad ogromną miską kości, a tylko jeden Soczek
czuwał nad wszystkimi, dolewał, gdzie tylko dojrzał pustą
szklankę, czerwony już był, jak burak, a tak roztkliwiony
krupnikiem, że z każdym się trącał, całował i wciąż obcierał
załzawione oczy.
— Więc jutro jedziecie z pewnością! — mówił Józio,
pociągając ze szklanki.
— Tak, jutro dzień mojego wyzwolenia! Wstąpię jeszcze
na parę godzin do Warszawy odwiedzić mojego mecenasa i
wieczorem w świat! W szeroki, wolny świat! — zawołał
Mikado, i twarz mu rozbłysła niezmierną radością.
— Macie wszystko przygotowane? — Ledwie
wykrztusił te słowa.
— Wszystko. Paszport w kieszeni, a gotówka na sercu.
Patrzcie, to przekaz na tysiąc dwieście franków, płatne w
Paryżu, a oto tęczówki! — Rozrzucił przed nim na stole
pięć stówek, z lubością przyglądając się ich barwom. — To
moje krowy, konie, cała gospodarka i oszczędności! —
dodał z pewną dumą.
— Na jeden dzień Paryża wystarczy! — szepnął Józio z
wymuszonym uśmiechem, nie mogąc oderwać oczu od
pieniędzy i mimowoli dotykając ich palcami.
— Nie jadę przecież na hulankę! Musi mi starczyć, co
najmniej, na dwa lata. Bilety dała mi dyrekcja do samego
Paryża. Nie wydam już przed wyjazdem ani grosza.
— I nie obawiacie się przyszłości?
156
— Jeżeli mam talent, to jutro moje, a jeśli nie… —
zawahał się trwożnie.
— To na kolej zawsze wrócić można… — podsunął
Józio z ironją.
— Nie wątpię, że może się doczekamy kiedyś tej
szczęśliwej chwili.
— Nie za rok, to za dziesięć… w każdym razie
usłyszycie o mnie!
— Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą! —
bryznął zjadliwie Józio, nie mogąc już ukryć rozdrażnienia,
lecz Mikado nie dosłyszał, gdyż równocześnie wybuchnęła
przy stole gwałtowna kłótnia. Świderski ogniście czegoś
dowodził, a prawie całe towarzystwo napadało na niego tak
namiętnie, aż Zielonka trzasnął pięścią w stół i zakrzyczał:
— Psiakrew, ryje burżujskie! trzeba was sparzyć
ukropem, jak pluskwy, to może prędzej odczujecie, że i
robociarz jest człowiekiem, że i jemu należą się ludzkie
prawa! Ale powiadam wam: „Nadejdzie wkrótce dzień
zapłaty! Sędziami będziem my!“
— Nadejdzie, i wtedy niejeden z towarzyszów będzie
musiał powrócić do wideł! — huknął dozorca, porywając
się z kanapy, i trącił po drodze Kaczyńskiego. — Nie śpij
pan, jedziemy!
— A to wrócą; ale do czego powrócą eks-dziedzice?
Chyba pod płot i do torby!
— Panowie eks-ludzie i panowie przyszli ludzie, proszę
o głos! — wrzeszczał Dzięcioł, dzwoniąc w butelkę, ale
głos jego utonął we wrzawie i krzykach.
Kaczyński przetarł oczy z drzemki, zapalił fajkę i rzekł
157
do zadumanego Józia:
— Demokraty, psia ich mać! zaledwie od święta i w
socjalistyczne galówki chodzą na dwóch nogach, a już im
smakuje panowanie nad drugimi.
— Panowie, porozumiejmy się! Panowie! A żeby was
djabli wzięli! — wołał płaczliwie jakiś młodzieniec w
straszliwie czerwonym krawacie i gumowym kołnierzyku.
Napróżno jednak błagał i klął, wszyscy już bowiem naraz
mówili, krzyczeli i nawzajem usiłowali się przekonywać, a
ponad całym wrzaskiem huczał tylko potężny bas dozorcy,
od którego dygotały wszystkie światła. Kłótnia stawała się
coraz zapalczywsza, już zaczynało dochodzić do sporów
osobistych i przaskakiwań z zaiskrzonemi oczami, ale
Soczek załagadzał wciąż, dolewając krupniku, i przepijał do
każdego zosobna.
Frania spała na otomanie, pomiędzy psami, a gracze,
ślepi i głusi na to, co się działo dokoła, grali zaciekle, że
tylko krótkie, zadyszane słowa latały między nimi, a jakiś
zgrany wykrzykiwał żałośnie:
— A niech psy gryzą takie szczęście! To mam pech!
Rzucał karty, zrywał się od stołu, pożyczał od przyjaciół
i znowu zasiadał do gry.
Tylko Józio w niczem nie brał udziału. Siedział przy
drzemiącym Kaczyńskim i przypatrywał się Buczkowi, ale
nie mogąc znieść jego rozpłomienionej szczęściem twarzy,
zaczął spacerować po całem mieszkaniu, zajrzał nawet do
kuchni, gdzie Maciuś z robotnikami od wózka również
wesoło się zabawiali, wychodził przed dom na zimny wiatr
i deszcz, lecz nie mógł nigdzie zgubić straszliwego żalu,
158
jaki nim miotał, ni tej okropnie żrącej zazdrości, ni tego
poczucia beznadziejnej niemocy.
Chwilami, bezwiednie, chwytał się za kieszeń, jakby
chcąc dotknąć się tych pieniędzy, jakie mu pokazywał
Mikado — i ręka mu opadała, a duszę mroczył jeszcze
sroższy tuman udręczeń i zawiści. Pił z Soczkiem, pił z
Kaczyńskim, przepijał z każdym, kto tylko chciał, ale
wódka zupełnie na niego dzisiaj nie działała, był przytomny
aż do bolesnej świadomości wszystkiego, co się w nim
dzieje.
Położył się wreszcie na otomanie i, leżąc z szeroko
otwartemi oczami, zatapiał się w sobie coraz głębiej; dawał
nurka w taką otchłań, że wszystkie wrzaski zewnętrzne
odbijały się o niego słabemi, dalekiemi echami; gonił za
jakąś myślą, która zwolna wyłaniała się na jaśnię, stawała
się wyraźną i nakazującą; myśl była tak dzika i straszna, że
zadrżał, ale czepił się jej gorączkowo, wbijał ją w siebie,
jak żelazny trzpień, który go wzmacniał i sprężył w jakiemś
niezłomnem postanowieniu.
Ale niekiedy odzywał się w nim głęboko przytajony głos
sumienia i wtedy trwożnie spoglądał po twarzach i
nasłuchiwał gwarów z gwałtownie bijącem sercem, gdyż
mu się zdawało, że rozmawiają jakoś ciszej i ukradkowo, a
dziwnie podejrzliwie patrzą w jego stronę… Czuł się jakby
pod pręgierzem, kurczył się w sobie i, oblany potem
strachu, przemykał się prawie chyłkiem do przedpokoju, nie
śmiejąc podnieść oczów, i uciekał — cóż, kiedy ta władcza
myśl zawracała go zpowrotem i znowu kładł się na
otomanie i rozmyślał coraz odważniej i szczegółowiej.
159
— Niedobrze wam, co? Napijcie się czarnej kawy! —
radził Mikado, zauważywszy jego wychodzenia. Józio nie
odpowiadał, udając głęboko uśpionego.
Wybiła już druga godzina, gdy zaczęli powstawać od
stołów i zabierać się do wyjazdu; ściągnięto Franię z
kanapy, a do Józia krzyknął Soczek:
— Jedziemy! Wstawajcie! Wstawajcie! — wołał mu do
ucha, trzęsąc nim z całych sił.
— Wstawił się, jak Bela! Panie Józiu! Wózki już
czekają! Spóźnimy się na pociąg!
Józio zamruczał coś, jakby przez sen, odwrócił się
twarzą do ściany i zachrapał. Soczek dał mu spokój i
skwapliwie wrócił do kieliszka, pito już bowiem
strzemiennego i żegnano się z Buczkiem; każdy go brał w
ramiona, każdy ściskał i każdy z serdecznem wylaniem
życzył mu szczęścia na nowej drodze; wielu miało szczere
łzy w oczach, Buczek był głęboko wzruszony, a Frania, pod
wpływem ogólnego rozczulenia, wybuchnęła płaczem i
również całowała się ze wszystkimi.
Już mieli wychodzić, gdy Soczkowi strzeliła
nadzwyczajna myśl.
— Panowie! — zawołał, wskazując Józia. — Wypijmy
za zdrowie tej sieroty, wypijmy!
Zabrzękły kieliszki, otoczyli śpiącego, a Dzięcioł
zagrzmiał ostatnim toastem:
„Za zdrowie tej opuszczonej sieroty, naszego kasjera!
Niech ciągle chrapie, a nigdy nie umiera“.

160
Wytoczyli się ze śmiechem, po chwili zaturkotały wózki,
a dom ogarnęła cisza.
Maciuś powysączał resztki z kieliszków, pogasił światła i
poszedł spać.
Świeciło się jeszcze w sypialnym, ale drzwi były otwarte
narozcież, i smuga światła sięgała do otomany, na której
leżał Józio, że słyszał każde słowo i widział najmniejsze
poruszenie. Frania zakręcała sobie włosy papierkami, a
Mikado rzucił krawat wraz z kołnierzykiem gdzieś w kąt,
pugilares wsunął pod poduszkę i, śpiesznie zdjąwszy
ubranie, położył się do łóżka.
— Jutro będę już spał w pociągu — zawołał radośnie. —
Ale biba się udała, co?
— Napili się i nakrzyczeli za wszystkie czasy, ale tylko
Józio urżnął się na fest.
— Bo ciągnął za czterech! Hrabiczowi się zdaje Bóg wie
co, a główkę ma słabą, jak panna. — Ziewnął przeciągle. —
Moja droga, daj mu co pod głowę i przykryj go, bo tam od
wczoraj rana nie palone. Jeszcze się przeziębi.
Józio przymknął oczy i zaczął równo i głęboko
oddychać, gdy mu Frania podkładała poduszkę; przykryła
go jakimś kożuchem i, pogłaskawszy pieszczotliwie po
twarzy, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
— Nie zamykaj! Będzie nam za duszno! Kładź się
prędzej. Strasznie chce mi się spać.
Lampa zgasła i zegar wybił trzecią.
— Możemy sobie używać chociażby do południa —
szepnął sennie Buczek.
Cisza ogarnęła cały dom. Pokój, w którym leżał Józio, z
161
powodu przysłonionych okien był ciemny, jak grób, tylko w
sypialnym mżyły się słabe odbrzaski, noc zaglądała przez
szyby i deszcz zacinał z sypkiem, usypiającem
brzęczeniem, rynny bełkotały nieustannie, czasami zahuczał
wiatr i szamotał się z drzewami.
Józio leżał pogrążony w rozmyślaniach i naraz rzekł
bezwiednie, a prawie głośno:
— O dziewiątej byłbym już na granicy…
Wystraszył się własnym głosem i zaczął nasłuchiwać z
niepokojem.
Cicho było w sąsiednim pokoju — musieli już zasnąć;
tylko gdzieś za piecem strzykał świerszcz.
Jakiś pociąg przeleciał, jak grom, aż się wszystko
zatrzęsło.
— Pewnie jaka ekstra! — pomyślał, wysuwając się z pod
kożucha, który go parzył, jak ogień.
Usiadł na otomanie i cały zamienił się w słuch.
Spali jakoś niespokojnie, Frania mówiła coś przez sen, a
Buczek wciąż się przewracał, aż trzeszczało łóżko, ale
usłyszał zarazem gwałtowne bicie swojego serca.
Psy zaszczekały w ogrodzie i napływało dalekie jeszcze
dudnienie nadbiegającego pociągu.
Podniósł się bardzo ostrożnie, ale mimo to podłoga tak
zaskrzypiała, że skamieniał na długą chwilę i z zapartym
tchem patrzał w otwarte drzwi.
Spali — słyszał ich przerywane, gorączkowe oddechy i
monotonny szelest zegarowego wahadła.
Przemógł się wreszcie i poruszył się z miejsca tak
nieszczęśliwie, że potrącił jakieś krzesło, które się z hukiem
162
przewróciło. Jakby mu sufit zleciał na głowę — przerażenie
zapchało mu gardło oniemiałym krzykiem; nie śmiał
odetchnąć, ni się poruszyć. Długie, jak wieczność, chwile
przelewały mu się przez mózg zgiełkliwym warem, chwiał
się, jak podcięte drzewo, i prawie tracił przytomność.
Ale nikt się nie przebudził, a nawet Buczek dosyć głośno
zachrapał.
Odetchnął z niezmierną ulgą po tem straszliwem
wzruszeniu i, przetarłszy oczy zalane potem, zaczął się
zwolna posuwać ku drzwiom otwartym, ostrożnie macając
dokoła wyciągniętemi rękoma. Musiał jednak bardzo często
odpoczywać, gdyż chwilami brakowało mu już sił, jakby
tak szedł od wieków.
Zegar jął wybijać jakąś godzinę, ale nie mógł zrozumieć
którą — bo słyszał tylko rozpierzchające się, długie i ostre
dźwięki…
Posuwał się nieprzerwanie, a wciąż mu się zdawało, że
do drzwi jeszcze ma tak daleko, jakby na krańce
nieprzejrzanej pustyni. Był już przedtem tak
zgorączkowany, że zapominał, gdzie jest, a chwilami każdy
szelest stawał mu się przerażającym hukiem, a szum wiatru
jakby wyciem huraganów; nawet ciemności przejmowały
go niepokojem. Rozglądał się nieprzytomnie. Zdawało mu
się, że dokoła czają się jakieś złowrogie oczy, że jakieś
groźne cienie idą na niego ze wszystkich stron, zapierają
mu drogę i szepczą jakieś niezrozumiałe słowa…
Ale nie dał się tym gorączkowym majakom, gdyż tkwiło
w nim coś potężniejszego od wszelkich strachów, coś, co go
pchało niepowstrzymanie, a czemu jużby się nie mógł
163
oprzeć, gdyby nawet chciał. Więc skoro nareszcie dosięgnął
drzwi, pierzchnęły wszystkie obawy i przywidzenia, poczuł
się zupełnie spokojny i na wszystko zdecydowany; przygiął
się tylko, jakby do skoku, i wyciągnął drapieżne ręce…
Łóżko stało w drugim końcu pokoju, obok szerokiego
okna, z którego sączyło się nieco mętnego brzasku, drzewa
chwiały się za szybami, a niekiedy gałąź trącała w szkło
jakby suchym, kościstym palcem, poduszki bielały z
mroków, niby z pod sadzy, zegar szeleścił swojem
wiecznem: raz, raz, raz, raz! oddechy rozlegały się
rytmicznie…
Już stanął przy łóżku, gdy Mikado się poruszył i coś
zamruczał przez sen.
Józio nie drgnął i cierpliwie czekał przez długą chwilę…
Przeszła jednak. Posunął się nieco naprzód i tak się nisko
nad nimi pochylił, że poczuł ich gorące, przesycone wódką
oddechy. Wyprostował się machinalnie, aby zaczerpnąć
powietrza; robiło mu się strasznie gorąco — i chociaż był
zupełnie spokojny, serce tłukło mu się, jak obłąkane…
Nadeszła ostatnia chwila… jeszcze jeden krok… jeszcze
jedno sprężenie woli… jeszcze tylko jedno wyciągnięcie
ręki… Naraz — dziw, że nie krzyknął, dotknął się bowiem
spuszczonej bezwładnie głowy Frani; sparzyła go, jak
rozpalone żelazo… Zawahał się przez mgnienie… ale
zebrał wszystkie siły, wsunął rękę pod poduszkę i
wyciągnął pugilares, uderzając równocześnie łokciem w
stolik, aż coś z brzękiem zleciało.
Zmartwiał, jakby zabity na miejscu.
— Kto tu? — zamruczała sennie Frania. — Kto? —
164
powtórzyła, macając po stoliku.
— Szukałem zapałek! — wybełkotał z najwyższym
wysiłkiem.
— Która godzina?
Zapaliła papierosa i podała mu zapałki.
— Świta! Muszę już iść na pociąg…
Frania jeszcze coś powiedziała, cisnęła papieros na pokój
i padła uśpiona.
Przeczekał cierpliwie kilka minut i odszedł równym,
automatycznym krokiem, starannie zawierając za sobą
wszystkie drzwi; w przedpokoju nasłuchiwał czas jakiś,
ubrał się poomacku i najspokojniej wyszedł, ale przed
domem zabrakło mu nagle sił, zatoczył się na ścianę i długo
dyszał, nie mogąc się poruszyć z miejsca; dopiero kiedy psy
rzuciły się do niego z radosnem skomleniem, zerwał się i
zaczął gwałtownie uciekać, bo mu się naraz wydało, że ktoś
za nim krzyczy:
— Złodziej! Trzymajcie! Złodziej!
Uciekał przez ogród jakby oszalały, ale zastąpił mu
drogę na plant jakiś osobowy, który przesuwał się dziwnie
powoli, migocąc oświetlonemi oknami, niby rzędem
wytrzeszczonych, uciekających oczów. Józio zasłuchał się
tak głęboko w rytmiczne uderzenia kół o szyny, że
zapomniał o wszystkiem. Zbudziła go dopiero głucha cisza.
Obejrzał się trwożnie — pociągu nie było już nawet widać,
dom Buczka szarzał ośnieżonemi dachami, a za nim
czerniała potężna ściana lasu. Zrobił parę kroków i znowu
przystanął, jakby się nad czemś namyślając, rozglądał się
przytem na wszystkie strony i słuchał z wytężeniem. Noc
165
była cicha, deszcz ustał, a natomiast polatywał gęsty,
puszysty śnieg, roje białych motyli wirowały w
ciemnościach niezliczonemi skrzydłami, zasypując świat
rozdrganym, sinawym brzaskiem i zaledwie odczutym
szelestem, tylko niekiedy jęknęły przeciągle druty
telegraficzne, jakby trącone rozełkanem westchnieniem, lub
nadpływały głuche dudnienia dalekich jeszcze pociągów.
A Józio chwiał się, niby nad przepaścią, w jakiejś
niemej, a straszliwej rozmowie z własną duszą, czasem
zajęczał rozpaczliwie, czasem wzdrygał się lodowatym
dreszczem, i coraz niżej, i coraz pokorniej schylał głowę, aż
wreszcie ugiął się przed nakazem sumienia i z bohaterską
rezygnacją powrócił do Buczka… Szedł głośno i hałaśliwie,
umyślnie nawet trzaskając drzwiami — wracał, aby mu
rzucić pugilares wraz z tem jednem słowem: „Ukradłem!” I
czekać spokojnie końca! I czekać, mój Boże, i czekać… i…
Spali jednak, jak zabici. Wołał na nich, szarpał — żadne
się nie przebudziło. Wsunął pugilares na dawne miejsce i
wyszedł prędko, ale na palcach… psy odprowadziły go na
plant z jakiemś nieprzyjaznem warczeniem.
Nawet nie słyszał, wlokąc się ociężale i potykając na
każdym kroku o szyny i podkłady… Bo i cóż, że skradzione
pieniądze wrócił dobrowolnie i gotów się był oddać na
łaskę i niełaskę Buczka, kiedy i tak podnosił się w nim
srogi, karzący głos sumienia, który mu szeptał z
nieubłaganą mściwością:
— Podły! Podły! Podły!
Napróżno wyciągał błagające ręce, napróżno w skrusze
najgłębszej się kajał, napróżno żebrał zmiłowania — ten
166
głos straszny nie ścichnął, lecz wciąż z jednaką mocą
szarpał mu mózg, że szedł jakby policzkowany i bity
świszczącemi rózgami hańby…
Śnieg walił już tumanami, wytrząsał się, niby z worów
niezgłębionych i zasypywał ziemię wilgotnemi puchami;
noc zbladła i uczyniła się szarawem bielmem, lasy stanęły
bez ruchu, ciche, zdrętwiałe i jakby zapatrzone w wełnistą
ulewę śniegów, a tylko gdzie niegdzie z pod białych
kożuchów wyciągały się nad Józiem jeszcze czarne, sękate
gałęzie, jakby litościwie błogosławiące ręce, że, mimo
wewnętrznej męki, zaczynał się im przypatrywać z coraz
większą uwagą.
W domku, gdzie z wieczora konał dróżnik, błyszczało
światło i drzwi były otwarte; zajrzał tam bezwiednie i
skamieniał przerażony. Na łóżku rozciągał się zesztywniały,
siny trup, obok niego paliła się wysoka gromnica,
rozsiewając po całej izbie żółtawe, jakby ropiące światło;
do nóg zmarłego tuliło się dwoje uśpionych dzieci, coś
jeszcze pojękujących przez sen; w kącie, w kupie
łachmanów, leżała nawznak jakaś kobieta z szeroko
otwartemi ustami, twarz miała zgorączkowaną i szklistą od
łez zastygłych, spała, jak zabita; a przy drzwiach, zwinięty
w kłębek, chrapał stary chłop w baraniej czapie na głowie;
ze ścian patrzyły surowe, martwe oczy świętych, i duży,
biały zegar cykał monotonnie…
Izba zdawała się być martwem pobojowiskiem, z którego
przed chwilą odeszła zwycięska śmierć, a tylko pozostały
zamierające echa płaczów i zawodzeń…
Józio cofnął się, przejęty takiem uczuciem bezmiernego
167
opuszczenia, że struga palących łez chlusnęła mu z oczów.
— I po całej paradzie! I po całej paradzie! — powtarzał
rozpłakanym, smutnym głosem, biegnąc coraz prędzej
wskroś nieustannie spadających śniegów.
Na stacji wszystko było jeszcze pozamykane; świeciło
się tylko w kancelarji zawiadowcy, gdzie siedział dyżurny,
jakby przykuty do aparatu telegraficznego — podniósł
zaczerwienione oczy na Józia, skinął głową i stukał dalej,
jak dzięcioł.
Na kanapce pod ścianą spał rozmamłany Soczek.
— Ma służbę o ósmej i jeszcze nie pojechał do domu! —
zdziwił się Józio.
— Towarowy na haltsygnale! — ktoś krzyknął przez
okno.
— Soczek prosił, żebyście go zabrali ze sobą; chciał
nieco wypocząć i został…
— Pijany, jak bela! Tak się biedak zmartwił krupnikiem,
że już ani rączką, ani nóżką…
— Zabawa musiała być szampańska! Widziałem, że
wszystkim kurzyło się ze łbów, a Kaczyński pobił się przy
tej okazji z Zielonką.
— O cóż im poszło? — pytał obojętnie, usiłując
postawić Soczka na nogi.
— Nawymyślał mu od czerwonych, parszywych ryjów,
tamten trzasnął go naodlew w zęby, potem zaczęli się tak
serdecznie młócić, że ledwie ich rozdzielili.
— Kaczyński chyba mu tego nie puści płazem…
— Odbił mu zaraz na miejscu z dobrym procentem! A
przytem obaj byli prawie nieprzytomni. Podobno i wy
168
byliście tak wstawieni, że nie mogli się was dobudzić?…
— Ale przespałem się i, jak widzicie, jestem teraz
obecny i przytomny.
— Psiakrew, a człowiek musi warować całe noce, jak
pies na łańcuchu.
— Wstawaj pan! Pociąg na stacji! — zakrzyczał Józio,
dźwigając Soczka, który wreszcie otworzył oczy i naraz
zaśpiewał chrapliwie:
— „Pora zdarza, pora zdarza! Pijmy zdrowie
gospodarza!”.
I zwalił się zpowrotem na kanapę.
Musieli go zanieść do pociągu. Ale skoro tylko rozległ
się sygnał odjazdu i szczęknęły ruszające wagony, Soczek
się przebudził, mocno osadził na nogach i, macając przed
sobą, zabełkotał:
— Jazda, Świderski! całą parą!
Zrobił kilka automatycznych ruchów i znowu zasnął.
Józio czuwał nad nim troskliwie i, chociaż był
niezmiernie znużony, nie potrafił zasnąć ani na chwilę,
tylko patrzył w okno i zadumywał się coraz smutniej.
Posępny świt już mglił się w przestrzeniach; wstawał
brzydki, mokry i zimny dzień marcowy, drzewa stały
obwalone śniegiem, a pola ciągnęły się, jak przemiękły,
podarty i splamiony obrus; z brudnego nieba sączył się
drobny, przenikliwy deszczyk.
— Muszę zacząć inaczej żyć! — rozmyślał Józio. — Jak
wszyscy porządni ludzie, normalnie! — dopowiedział sobie
z wielką stanowczością, gdy wysiedli na swojej stacji.
Soczek był już prawie trzeźwy; ale kiedy ruszyli do
169
domu, musiał się trzymać Józia, bo nogi mu się coś dziwnie
plątały i z trudem utrzymywał równowagę.
— Niepotrzebnie się skułem! — narzekał, wycierając
sobie twarz śniegiem. — A nie mówcie czasem żonie o
mojem trynknięciu! Kobiety nie rozumieją prawdziwej
zabawy! — zauważył.
W sieni Magdzia nastawiała samowar i było pełno
gryzącego dymu.
— Pani wstała? — spytał, usiłując stanąć prosto.
— A bogać! dyć prawie od samego północka wyczekuje!
— Dawaj prędzej samowar! Chodź pan do nas na
herbatę, proszę pana bardzo — szepnął ciszej.
Wciągnął go do pokoju, mimo energicznego oporu, i tem
zażegnał narazie burzę, gdy pani Zofja zaintonowała zaraz
na wstępie przez uchylone drzwi sypialni:
— Jesteś nareszcie, bydlaku jeden! Ty, obmierzły opoju!
— Zosiu! Pan Józio przyszedł ze mną na herbatę! —
odezwał się jak mógł najsłodziej.
Drzwi się z trzaskiem zawarły. Spojrzeli na siebie, a
Soczek rzekł z uśmiechem:
— Z żoną, uważa pan, to tak: jeśli zaraz z miejsca nie
chlaśnie w pysk, to już się skończy wszystko na fluksji,
łzach i rozbijaniu talerzy o moje pieski! Jakoś mi, psia
twarz, niedobrze… pojadę, czy co? A możeby tak klin
klinem?
— Gotowe! — odpowiedział apatycznie Józio.
— Kilonek czystej z angielskiemi kroplami, śledzik z
cebulką, a na zakończenie kawał razowca ze słoniną…
Toby nam kiszeczki ślicznie wyaksamitniło! Zosiu! daj mi
170
klucz od kredensu.
— Powstrzymaj się z bólami! — odpowiedziała niezbyt
uprzejmie.
— Bo pójdziemy do panny Marychny! — żartował,
rozzuchwalony obecnością Józia.
— Możesz się do niej wyprowadzić, nie bronię! —
rzekła wzgardliwie, ukazując się na progu.
Była udrapowana w burnus straszliwie kraciasty, głowę
miała obwiązaną w czerwoną chustkę, z pod której
wysuwały się figlarne papiloty, twarz mocno upudrowaną,
słodki uśmiech na wargach, w oczach pioruny, ledwie
hamowane.
— Ładnie się sprawujecie! Siódma rano! Nie
wiedziałam, że i pan lubi pijatyki…
— Ta pijatyka była tylko zwykłem pożegnaniem kolegi!
Nie podobał mu się jej ton.
— Przecież o orgjach u pana Buczka rozpowiada cała
kolej…
— I cała kolej plotkuje, jak zawsze, i plotkuje głupio! —
wykrzyknął rozdrażniony.
— Kruk krukowi oka nie wykole! Ależ pan go broni
gorąco…
— Bo go znam dobrze i wiem, jakie skromne życie
prowadzi.
— Buczek i skromność!… doprawdy, to warte śmiechu!
— zachichotała wymuszenie.
— Zosia ma rację; dajcie sobie co z garderoby i na zgodę
napijmy się gorzałki — zadecydował Soczek, nalewając
kieliszki. — Przecież miała go czas poznać: mieszkał u nas
171
przeszło rok, stołował się, jak i pan, a wciąż ją malował na
różne fasony. No, chaim, panie Józiu!
— Nie wiedziałem, ale teraz pojmuję, że zna go pani
lepiej ode mnie — powiedział z takim naciskiem, że oblała
się rumieńcem, a Soczek odezwał się napół żartem:
— Ona tak zawsze: z każdym najpierw przyjaźnie,
serdeczności, ansamble, spacery, a potem bij-zabij na niego,
i ja muszę wymawiać komorne i szukać nowego lokatora.
— Bredzisz, jak Piekarski na mękach! — syknęła,
usuwając się w cień samowara.
— Jak Boga kocham, mówię prawdę, a nie tak było i z
Rudym Dzięciołem, co?
— Schowaj sobie w nos takie prawdy! Upiłeś się i nie
wiesz sam, co pleciesz…
— A właśnie, że wiem, a właśnie, że będę mówił, psia
twarz… a właśnie tylko po pijanemu człowiek poczciwy
mówi prawdę! Nie zabronisz! Jak chcę, to wszystko
powiem!
Unosił się coraz bardziej, groźnie tocząc pijanemi
oczami.
— To szczekaj-że sobie choćby przed całym światem! —
wybuchnęła.
— A właśnie, że będę, jak mi się to spodoba! —
wykrzykiwał z pijackim uporem i bił pięścią w stół.
Józiowi naraz obmierzli oboje i wydali się tak płascy,
ordynarni, nienawistni, że ze wstrętem odsunął herbatę i,
nie zważając na błagalne spojrzenia Soczkowej, uciekł do
swego mieszkania. A chociaż po chwili zaczęły go
dochodzić zdołu brzęki rozbijanych talerzy, żałosne
172
skomlenia piesków i jakieś płaczliwe wrzaski, ze szczętem
zapomniał o Soczkach, gdyż przypomnienie tamtej sceny u
Buczka znowu chwyciło go za gardziel dzikim spazmem
wstydu.
— Boże, co ja zrobiłem! Jak ja mogłem! — jęczał,
biegając gorączkowo po mieszkaniu.
Magdzia przyszła napalić w piecu i szeroko
rozpowiadała o kłótni Soczków, ale nie zrozumiał ani
słowa, pochłonięty rozmyślaniem, i gdy się wyniosła,
zamknął drzwi za nią na klucz i szepnął z mocą.
— Dosyć tych głupich mrzonek, dosyć! Od dzisiaj
zacznę nowe życie! Mogą tak żyć inni, to mogę i ja, nawet
muszę i będę!
Rzucił się na łóżko i usiłował sobie wyobrazić to swoje
przyszłe, normalne życie, to życie bez żadnych mrzonek i
złudzeń; życie, jakiem żyli wszyscy — ale dojrzał tylko
przed sobą szarą, monotonną, nieskończoną pustynię lat,
wypełnioną nudą i pracą…
— Przecież tak żyją miljony, tak żyją wszyscy na
świecie! — wmawiał w siebie coraz zapamiętalej, aby uśpić
tę bolesną trwogę, jaka w nim równocześnie powstawała.
Uciekł do swojego sanktuarjum i żałosnemi oczami
przeglądał te skarby, zbierane przez całe lata z takim
trudem a miłością.
— A jeśli gorszy cię twoje oko, wyłup je! — usłyszał
jakiś surowy, nakazujący głos.
— Pojmuję, tak, trzeba z tem skończyć! — szeptał
pokornie.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju i rzucił się
173
gwałtownie na wielką mapę Europy, wiszącą na ścianie,
podarł ją w strzępy i skopał z nienawiścią, jakby
najgorszego wroga…
Potem całe naręcze Baedeker’ów zwalił pod piec,
poszarpał i cisnął w ogień.
Srożył się, jak burza, podniecał i z coraz większą
nienawiścią rwał wszystko i niszczył. Ale kiedy przyszła
kolej na albumy z widokami, zawahał się na mgnienie, i
serce ścisnął straszny żal; przemógł się jednak i zaczął je
tak samo drzeć i palić, tylko że już przez gęste łzy patrzał,
jak płomienie ogarniały te lazurowe morza, jak ogniste fale
pożerały jego wymarzone miasta, jak ginęły te wyśnione,
dalekie lądy i te spowite serdeczną tęsknotą góry, jak
obracały się w popiół i nicość, że chwilami wyrywał je z
ognia, całował z uniesieniem, sycił po raz ostatni oczy i,
modląc się do nich najcięższą z rezygnacyj, dawał
nieubłaganie na zatratę.
— Nie będę przez was złodziejem, nie będę! — wołał z
płaczem, waląc do pieca coraz to nowe góry książek,
broszur, kart i rozkładów jazdy na wszystkie koleje świata.
I czuł, że po każdej kartce i po każdym zniszczonym
widoku otwiera mu się niezagojona rana i spływa krwią
serdeczną — że z każdym spalonym strzępem obumiera w
nim jakaś cząstka jego duszy — że jest już, jak nagie,
martwe drzewo, z którego burza odarła wszystkie zielone
liście żywota; ale kiedy skończył, odetchnął z niezmierną
ulgą, jakby po męczącym, długim śnie.
— Zabiłem zmorę, teraz jestem wolny! — pomyślał, ale

174
bez radości.
I poszedł na służbę, bo już u Soczków biła dziewiąta.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

175
XII.

Poniedziałek. Znowu bilety, bagaże, wydawanie reszty,


przegląd brudnych rąk, kłótnie z pasażerami, i tak wkółko,
jak codzień, jak zawsze, jak pewnie już do śmierci.
A deszcz siąpi od samego rana, mgły — niby brudne,
przemiękłe ścierki — zwieszają się nad ziemią, rynny wciąż
bełkocą — i tak strasznie smutno, mokro i zimno!
Nawet pociągi wloką się ociężale, jak psy obmokłe i
zaziajane!
Poszedłem na wódkę do bufetu i trafiłem na grubą
awanturę; talerze z przekąskami latały po sali, a panna
Marychna z takiem serdecznem uniesieniem wymyślała
garsonowi, aż guziki od jej wzburzonego gorsu pryskały na
wszystkie strony! Podniosłem jeden na pamiątkę i uciekłem
do kancelarji, ale i tam nie było weselej! Zawiadowca
zmonitował pomocnika, ten odbił się na telegrafiście, który
znowu mścił się na kanclerzu, a ten ostatni kopnął jakiegoś
psa i miał dziwną ochotę wypłakać resztę swojej goryczy w
moją kamizelkę!
Wszyscy chorzy, wzburzeni, znerwowani, a spoglądają
na siebie jak zbóje; kłótnia wisi w powietrzu, nadobitkę
deszcz pada nieustannie, rynny wciąż bełkocą, druty jęczą
coraz boleśniej i jest tak okropnie nudno!
Wyjątkowo mało dzisiaj pasażerów, zaledwie po parę
chałatów na pociąg; stacja pusta, nawet panie nie wyglądają
oknami; czerwone mury stacji lśnią się od deszczu, jakby
świeżo obdarte ze skóry; nie można się dowołać służby,
wszyscy śpią albo piją.
176
Na pośpiesznym jakaś kapeluszowa dama chciała mi
wpakować fałszywego rubla, a że się nie dałem nabrać, to
mi zato serdecznie nawymyślała! Po kilka razy na dzień
mam takie przyjemności. Pasażerowie — to jedna, wielka
banda oszustów! Naturalnie, że prym trzymają Żydzi;
każdy z nich, bez żadnych wyjątków, zawsze gotów
podsunąć fałszywą monetę, lub nie dodać choćby paru
groszy. Bardzo często mam wrażenie, że ciśnie się do
okienka cała zgraja hien i szakalów.
Przyjechał Rudy Dzięcioł i przy sznapsie opowiedział mi
nadzwyczajną hecę. Kaczyński wyzwał na pojedynek
Zielonkę, a ten wyrzucił za drzwi jego sekundantów! Cała
stacja tak się oburzyła, że postanowiono nie podawać mu
ręki, ale Zielonka zapowiedział, że każdemu, który to zrobi,
wjedzie na cyferblat! Chamskie ryło! Podobno wachmistrz
już wie o całej sprawie i Kaczyński może wylecieć…
Potem przyszedł Soczek i prawie gwałtem zaciągnął
mnie do bufetu. Postawił koniak. Nie zostałem dłużny!
Kazałem nalać po raz drugi. Dobre i moje! Miał coś na
wątrobie, sapał, gryzł wąsy, robił parę i jakoś nie mógł
ruszyć z miejsca. Chciał jeszcze stawiać nową kolejkę, ale,
na szczęście, musiałem lecieć na ekspres.
Jakoś mi wstyd patrzeć mu w oczy! Czego on może
chcieć ode mnie! Musi to być coś bardzo ważnego! Czyżby
mu wszystko wyznała? Nie; to wprost niemożliwe. To już
cały tydzień, jak jej nie widziałem! Przecież nie mogłem
nowego życia rozpoczynać staremi grzechami. A przytem,
taka wstrętnie rozpasana, że mi wstyd na samo
wspomnienie, co ona ze mną wyrabiała! Musi mieć bogate
177
doświadczenie! I Rudy tam był, i Mikado, i tylu innych, a ja
głupi myślałem!… Przecież ją traktowałem, jak uczciwą
kobietę! Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy.
W przeszłą niedzielę, przy kolacji, powiedziałem jej
otwarcie, że musimy się rozstać, bo ja nie poradzę już
dłużej okłamywać Soczka. Wybuchnęła śmiechem i wzięła
to za żart; ale kiedy jej powtórzyłem, nazwała mnie idjotą, a
naostatku zalała mnie łzami i chciała udusić w pocałunkach.
Chciałem, żebyśmy się rozeszli spokojnie, bez gniewów i
żalów — ale cóż, kiedy wkońcu zwymyślała mnie od
najostatniejszych i rzuciła we mnie gorącym samowarem.
A teraz zasypuje mnie listami. Wszystkie leżą
nierozpieczętowane.
Stołuję się u panny Marychny, a w mieszkaniu tylko
sypiam, bo tam teraz jakoś dziwnie pusto, smutnie i nudno,
że niepodobna wytrzymać.
— Pójdę dzisiaj po służbie na bilard — muszę sobie
czemś wypełniać te długie wieczory.
Konduktor z osobowego przyniósł mi Baedekera po
Hiszpanji. Myślał, że zrobi mi przyjemność. Wyrzuciłem
cymbała za drzwi wraz z tą głupią książką. Tego rodzaju
literatura powinna być tępiona, jak zaraza.
Mikado musi już być w Paryżu!
A niech sobie używa, niech się zadławi takiem
szczęściem! Nie zazdroszczę.
Ale czy ten jego romantyczny mecenas nie jest tylko
parawanem?…
Komu to zginęło! — jak mówią żartem kolejarze.

178
Wtorek. Długo nie mogłem zasnąć. Zdawało mi się, że
jestem na morzu — tak wicher szumiał i targał ścianami.
Niestety, będę jechał, ale najdalej do… Rygi!
Od rana wali gęsty, mokry śnieg i nie przestaje ani na
chwilę.
A słońce tam gdzieś grzeje i świeci, pachną kwiaty i
lśnią się lazurowe morza… Znowu dostałem list, jak
zawsze, z całującemi się gołąbkami na kopercie. Niech
poleży. Mamy dzień bardzo urozmaicony; nikt się już nie
nudzi na stacji, bo wczoraj wieczorem naczelnikowa
złapała męża gdzieś na strychu z Rózią od ekspedytora.
Sprawa okazała się de grubis, więc i rozprawa odbyła się
bardzo burzliwie; podobno cały korytarz słyszał, jak wśród
wycia i szczekania menażerji ryczała naczelnikowa: „Ja ci
dam Rózię! Popamiętasz Rózię! Także amator kwaśnych
jabłek!”
A od samego rana zrobili zawiadowcy wesołą piłę, bo
gdzie się tylko ruszy, to zaraz ktoś woła zmienionym
głosem: „Ja ci dam Rózię! Popamiętasz Rózię!”
Tylko zęby zaciska i lata po stacji, jak wściekły pies, a
odbija się na wszystkich na swój chamski sposób; już nawet
pobił zwrotniczego i nawymyślał pomocnikowi. Skończy
się ta chryja ogólnym gniewem i raportami do władz.
A na górze także wesołe piekło: spazmy, płacze i
nieustanne wrzaski. Naczelnikowa postawiła ultimatum
ekspedytorowej: że jak nie wyrzuci Rózi, to zawoła policję
i każe dziewczynę wziąć do rewizji i wyrobić jej czarną
książkę…
Tak wstydliwa, słodka matrona i wie o tem wszystkiem.
179
Myślałem, że miała tylko do czynienia ze „Złotym
ołtarzykiem”.
Na złość tym wszystkim cnotliwym klępom, sprowadzę
do siebie Franię.
Ale, na ekspresie mieliśmy nadzwyczajną hecę. Raczył
wyjeżdżać na Rivierę miejscowy miljoner, prawie
chałatowy szajgec, kupiec lasowy. Jechał z żoną i córkami,
a odprowadzał ich cały rodzinny kahał. Ciotki w perukach,
a kuzyni w pofrendzlowanych jupicach i z pejsami. Na
stacji zrobił się gwałt i rejwach, bo kiedy pociąg ruszył,
zaczęli wszyscy machać brudnemi chustkami, lecieć z
pociągiem i wrzeszczeć:
— Do widzenia, stryj Izydor! Do widzenia, ciocie
Regine! A pisz! A pisz!
Psiakrew, żeby takie ordynarne tałałajstwo śmiało się tak
rozpierać!
Pieniądz z byle parcha robi króla! Można się wściec za
złości!
Ja sobie kpiłem z tego rublowego entuzjazmu, ale
zawiadowca, pomocnicy i ekspedytor weszli do wagonu
pożegnać państwa Baum i życzyć im szczęśliwej
podróży!… Ludzie zawsze muszą przed czemś bić pokłony,
chociażby nawet przed cudzym miljonem! A we mnie
wzbiera coraz większy wstręt i nienawiść!
Pani prezesowa zaprosiła mnie do siebie na herbatę.
Leje znów jak z cebra, błoto i strasznie ciemno; ale
pójdę, przecież to jedyny w mieście dom, gdzie się nie
spotyka kolejarzy.

180
Środa. Wciąż i bezustannie pada, czarno, ponuro, zimno
i tak strasznie smutno! Pociągi przechodzą puste i
zaszargane, jak chałaciarze; w bufecie ani żywej duszy,
tylko pieski wyprawiają sobie wesela; nawet panna
Marychna uśmiecha się jakoś żałośnie i mokro. Muszę
pisać, bo inaczej wściekłbym się z nudów.
Pani Zofja pojechała do Warszawy. Bez jednego słowa
podała mi bilet przez okienko; szyby były zapotniałe, nie
mogłem dojrzeć twarzy, ale poznałem ją po pulchnych
rękach; ostemplowałem bilet i zwróciłem; przytrzymała mi
rękę i szepnęła jakoś łzawo:
— Jeśli się stanie jakieś nieszczęście, to niech pan
chociaż wspomni o mnie.
Nim się zebrałem na odpowiedź, już jej nie było; nie
wyjrzała nawet z pociągu.
Strachy na lachy! Nie mnie brać na takie plewy! Kupi
sobie nowy kapelusz i już będzie po tragedji! Ale i Soczek
mnie unika; był na stacji, przechodził koło okna i umyślnie
odwrócił głowę, żeby mi się nie ukłonić! To i lepiej, nie
potrzebuję mu świecić baki. Musi jednak mieć do mnie
jakąś ansę!
Żal mi jej trochę. W domu tak nudnie, że piesby nie
wytrzymał, a Magdzia wszystko robi mi na złość i
posługuje jakby z łaski. Wróciłem od prezesów dosyć
wcześnie i musiałem się zaraz położyć, bo nie nalała mi
nafty i zapomniała napalić w piecu!
Łapacz wygarnął z osobowego pół wagonu gapy — sami
chałaciarze; narobili wrzasku i uciekali, jak zające; łowili
ich po całej stacji, ale większa część uciekła. Konduktora
181
natychmiast zasuspendowano. Słusznie — złodziejstwo
powinno być tępione bez miłosierdzia. Ale czy można
wyżyć z rodziną za czterdzieści rubli miesięcznie?…
Mieszka u Soczka, na dole, znamy się z widzenia;
przyszedł do kasy, jak z krzyża zdjęty, i płakał… Boi się, że
go wyrzucą i pójdzie na dziady! Straszna rzecz patrzeć na
płaczącego mężczyznę! Przyleciała jego żona i z rykiem
tarzała się u nóg zawiadowcy. Obiecał znaleźć jakieś
łagodzące okoliczności! Poco szukać wykrętów? Służy
trzydzieści lat, ma sześcioro dzieci, ciągłe areszty na pensji,
a nędza żre go przez całe życie!
Oto obraz kolejarskiego żywota! Lepiej się nad tem nie
zastanawiać!
Ledwie skończyło się z konduktorem, zrobiła się heca z
Rózią; ekspedytorowa musiała ją wyrzucić, ale dziewczyna
wzięła na kieł i, rozpuściwszy język, nawymyślała jemu od
złodziejów, jej jeszcze gorzej, aż ekspedytor wyleciał z
kijem i groził żandarmami. Rózia się nie ulękła, ale zaczęła
na całe gardło pomstować, rozpowiadając z płaczem, jak to
było, że wieszała bieliznę, że chciała nawet krzyczeć, ale ją
zaczął bić…
Prawie cała stacja słuchała tych szczegółów, a mój
bagażowy krzyknął:
— Baj, baju, będziesz w raju! Wiadomo — jak suczka
nie da, to piesek nie weźmie.
Dostał zato przez łeb czemś twardem, a że nie pozostał
dłużnym, zrobiła się jeszcze większa i głośniejsza awantura.
Zawiadowca uciekł gdzieś na stację towarową, w domu
takie piekło, aż słychać w bufecie, menażerja szaleje, dzieci
182
płaczą, służba lata nieprzytomnie; pani podobno chora,
przychodził już doktór, posyłała nawet po księdza; dziekan,
który ją dobrze zna, kazał powiedzieć, że przyjdzie
wieczorem, ale na preferansa…
Skończy się wszystko na spazmach, krzykach,
jeneralnem praniu domowych brudów przed sąsiadkami, a
sutej kolacji z obfitą podlewą dla przebłagania wzburzonej
opinji — jak zawsze i jak wszędzie.
A swoją drogą zawiadowca łajdak, i dziewczynie stała
się wielka krzywda.
Chociaż — bo ja wiem…
…Byłem wczoraj u prezesa na przyjęciu! Już tam więcej
nie pójdę, bo całe to ich jaśnie państwo wydaje mi się blagą
na gruby kamień. Prezesowa na przywitanie podała mi
końce palców i zaledwie raczyła mnie sobie przypomnieć!
Jakaś de domo Owsikiewiczówna z Psiej Wólki, a robi
margrabinę.
Zebrało się ze czterdzieści osób, przeważnie miasto.
Błądziłem samotnie po salonach; wszędzie wielki szyk,
złocone meble, kwiaty, srebrne kandelabry, dywany, służba
w liberjach, a wypadało po sucharku na dwie osoby.
Miałem czas na obserwowanie, bo nikt się mną nie
zajmował. Zjawiły się i jakieś tartinki, ale przeleciały takim
galopem, że ledwie dostało się co piątemu.
Rzędy portretów rodzinnych na ścianach, a może tak
samo wynajęci na dzisiaj, jak lokaje. Kwaskowscy, musi to
być jakaś wielka parafjalna dynastja!
Były też dwie nadzwyczajnie szykowne facetki —
cisnęli się do nich jakby do ołtarzy, i bezczelnie
183
oblagowywali. Kobiety są dziwnie łakome na takie głupie
zawracania głowy, a co jeszcze dziwniejsze, że im wierzą.
Wstydziłem się za nie, tem bardziej, że słyszałem, jak ci
sami je przedtem obgadywali. Zwłaszcza jakiś starszy pan
w monoklu, który dosyć głośno zwierzał się przed
wymiękłym młodzieńcem z rozłupaną główką, że jedna z
tych pań, doktorowa, ma nadzwyczajny pieprzyk pod lewą
piersią…
Koronny świntuch! Coprawda, to i na kolei nie brakuje
takich ananasów!
Przysiadłem się do starszych pań; obejrzały mnie przez
binokle, jak małpę w klatce, i rozprawiały dalej. Nie
wiedziałem, co zrobić ze sobą, i już miałem odejść, gdy
jakaś matrona o czterech podbródkach zwróciła na mnie
oczy i pyta:
— A z jakich to dobrodziej Pełków?
Myślałem, że mnie szlag trafi! Dopiero potem przyszła
mi doskonała odpowiedź, ale było już za późno. Miałem
jeszcze jedną przykrą chwilę. Zajrzałem do gabinetu, gdzie
grali w karty, i zobaczyłem naszego rotmistrza, więc się
pytam znajomego:
— A ten co tutaj robi?
— Gra w karty, jak pan widzi.
Obejrzał się podejrzliwie i, odciągnąwszy mnie na
stronę, powiada tajemniczo:
— To nie jest bez kozery! Podobno tam wgórze powiał
jakiś przychylniejszy wiatr, prezes bada sytuację, uważa
pan dobrodziej, maca… Ho, ho! to dyplomata,
bismarkowska głowa!
184
— Ja widzę tylko ordynaryjny ryj — odpowiedziałem
zirytowany.
Oniemiał ze zgrozy i oburzenia, pokiwał głową i
odskoczył ode mnie, jak od zarażonego.
Cóż tam ja? Szlachecka resztka, jak mawiał Buczek,
zwykły kolejowy pachoł — ale nawetby mi na myśl nie
przyszło zrobić coś podobnego! Dyplomata od siedmiu
boleści!
Wyniosłem się zaraz. Lokaj nie podał mi palta —
udawał, że mnie nie spostrzega.
Posiedziałem w cukierni, ale kiedy i tam nie było
zabawniej; kawa pod psem, bilard, jak magiel, a dowcipy
pogrzebowe. Te same twarze, te same kawały i ten sam
Raciborski, który zawsze tak samo łże i tak samo naciąga.
Nie wiem, jak ja dłużej wytrzymam, nie wiem!

Czwartek. Znowu deszcz; mży, sączy się, kapie, ścieka i


przejmuje do kości.
Dzisiejszy ekspres był natłoczony, wszyscy uciekają na
południe!
Mój Boże, za dwa dni zobaczą Włochy, morze, słońce i
zieleń.
Psiakrew, a mnie o tem nawet marzyć nie wolno, nie
wolno!
Opowiedziała mi dzisiaj pod wielkim sekretem panna
Marychna, że właściciel bufetu codziennie dostarcza
zawiadowcy wszystkiego, co mu tylko potrzeba do kuchni,
a wzamian otrzymuje węgiel, światło i różne rzeczy!
Przecież to zwyczajne złodziejstwo!
185
A co gorsze, iż wszyscy uważają to za zupełnie
naturalne, — bo kiedy coś o tem wspomniałem mojemu
ekspedytorowi, roześmiał się tylko i powiedział:
— Każdy orze, jak może! Byłby głupi, żeby nie brał! A
pana jeszcze to dziwi?
— Tak, mnie to dziwi, a jeszcze bardziej oburza.
— To wyleczalne… Każdy na to choruje, ale przyjdzie
sposobność — i jeden, drugi rubelek wleci do kieszonki, to
i po krzyku! Żaden pieniądz nie śmierdzi, ręczę panu!
On się zna na tem, stary praktyk! Oto są zasady
porządnych ludzi, ojców rodzin — a kto takich nie wyznaje,
ten całe życie bieduje i siedzi u Zuga w kieszeni.

Piątek. Deszcz, mgła i nuda! Boże, jaka nuda! Ruszyć


się nigdzie niepodobna, bo wszędzie oceany błota! Nawet
gazety są puste dzisiaj i nudne!
Do zawiadowcy przyjechała znowu jakaś panna; słyszę
ją od samego rana — gra gamy, — przeciekają przez sufit i
sączą mi się na głowę, niby krople monotonnej, usypiającej
nudy: gra jedno i to samo, jakby różaniec nigdy
nieskończony; gra z uporem, równo, mechanicznie,
jednostajnie, że chwilami muszę skandować, jak to robią
dzieci: „Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły! Jadą
woły do stodoły!…” i tak wkółko, i tak całemi godzinami,
aż do zaśnięcia lub szaleństwa!
A żeby cię pokręciło!
Dobrze przewidziałem: naczelnikowa urządza w
niedzielę proszoną herbatę, bufet już dostał polecenie na
dostawę przekąsek i napitków — będzie nadzwyczajna
186
wyżerka, ale ja nie pójdę. Chociaż, co mnie to obchodzi,
skąd oni biorą! Nie jestem bocianem…
A tamta wciąż gra, bez przerwy, bez zmęczenia, bez
folgi, bez miłosierdzia.
„Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły!” Już w
głowie mi się kręci od tego brzęczenia.

Sobota. Miałem scenę, po której nie wiem, czy mam się


śmiać, czy płakać!
Rano przychodzi Soczek do kasy i zaraz od proga
zaczyna:
— Mam z panem na pieńku! Musimy się rozmówić…
Zrobiło mi się na sercu bardzo głupio; sądziłem, że już
wie o wszystkiem i przyszedł się ze mną porachować… Na
wszelki wypadek chwyciłem za żelazną linję i czekam, a on
stanął naprzeciwko i wyrzekł prawie ze łzami:
— Co panu złego zrobiła Zosia? Dlaczego się pan
gniewa i nie przychodzi do nas?
Zgłupiałem, wziąłem to za żart i za początek czegoś
gorszego.
— Bo pan nawet się nie domyśla, co się teraz u nas
dzieje! — ciągnął coraz smutniej. — Zosia wyrzeka na
pana, płacze po całych dniach i nocach i wyschła już ze
zmartwienia, jak szczapa. Pytam się, co jej jest… Ani
słowa! Pytam się po raz drugi, a ona mi na to: „Niech ci
powie pan Józef”. I dostała takich spazmów, że musiałem
posyłać po doktora! A potem, kiedy się uspokoiła,
powiedziała mi, że pan się na nią pogniewał i dlatego nie
przychodzi do nas! Przyznaję się, że zły byłem na pana, jak
187
djabli. Przecież od tygodnia nie jadłem w domu obiadu, bo
co przyjdę, to płacze, szlochy i pogrzebowe miny, że, psia
twarz, żreć się już człowiekowi odechciewa. Ten szturmak,
Magdzia, też ryczy po kątach, nawet pieski chodzą
osowiałe i tylko skamlą! Mój panie Józiu, przecież tak się
nie godzi krzywdzić przyjaciół! Niechże się pan na nią nie
gniewa! Nagadała na pana, czy co? To ja pana za nią
przepraszam z całego serca. Widzi pan, ona taka prędka i
roztrzepana, że nieraz bez zastanowienia chlapnie ozorem,
jak zresztą każda kobieta, i z tego potem wychodzą głupie
historje; ale w gruncie rzeczy ma złote serce i do pana
przywiązała się, jak do brata. Opowiadała, jak to nieraz
czytywał pan jej całemi wieczorami, a teraz siedzi
biedaczka sama i nudzi się. Pan wie, jaką ja mam psią
służbę, że często nie mam nawet czasu z nią porozmawiać!
A nuda, panie, to zły dla kobiet doradca! Poczciwe
kobiecisko z kościami, przywiązana do mnie serdecznie, ale
młoda, niedoświadczona, i pokusy czyhają na każdym
kroku! Niechże się pan na nią nie gniewa!
Tak mnie policzkowało każde jego słowo, że byłbym się
schował pod ziemię, że byłbym nawet wolał, żeby mnie
uderzył, a ten idjota z godzinę się wywnętrzał przede mną,
aż się wkońcu popłakał, wycałował mnie, poszliśmy na
wódkę, no, i musiałem mu obiecać pod słowem honoru, że
jutro przyjdę do nich na obiad.
Postępuję, jak świnia, wiem o tem, wstydzę się tego, ale
zrobiło mi się ich żal!
A przytem już się strułem bufetowemi obiadami, a panna
Marychna jeszcze głupsza i nudniejsza.
188
Zupełnie szczerze nie chciałem go oszukiwać, a sam
zmusza mnie do tego…
Zresztą, będę się od niej trzymał zdaleka, na dystans
przyjacielski.
Tylko mi teraz przykro, że postąpiłem z nią za brutalnie.
Muszę to jakoś naprawić. Coprawda, to i mnie nikt nie
głaszcze z włosem, a los też się ze mną nie pieści.
Mój Boże, dziadek był senatorem, ojciec jeszcze panem
na stu chłopach, a ja już tylko kolejowym oficjalistą!
Zjeżdżamy galopem! Ciekaw jestem, czemby był mój syn?
Chyba gałganiarzem! A na wnuka jużby zupełnie nie było
miejsca na świecie! Może to i lepiej, że takie „resztki
szlacheckie”, jak mawiał Buczek, djabli wymiatają
doczysta! Chamstwo, z nami czy bez nas, i tak zaleje cały
świat!
Dzisiaj szabas, ruch był niewielki, a mimo to przeszło
dwa tysiące wysłałem do kasy!
Dla kolei to mucha, prawie nic!

Noc na Niedzielę. Znowu jestem na służbie, mój szef


zachorował i muszę go zastępować! Tak cicho na stacji.
Wspaniała pogoda szykuje się na jutro, niebo czyste i
rozgwiażdżone, drzewa obwalone szronem, przymrozek, i
tak cicho, że słychać szczekanie psów gdzieś po wioskach.
Przejrzałem wieczorowe gazety — same zbrodnie,
kradzieże i wypadki! Niektóre są wprost zastanawiające
swoją potwornością i odwagą!
Nie mam roboty, a muszę tutaj bawić do rana; wszędzie
pusto i sennie, w oknach ciemno, śpią, tylko w telegrafie
189
czuwają dyżurni, a pociągi wciąż lecą, słychać je zdaleka,
ziemia dudni pod kołami, szyny brzęczą, w dalach błyskają
światła, jak wilcze ślepia — przelatują stację, niby
huragany; wagony, pełne ludzi, zamigotały oknami, świsty
rozpruły powietrze, rozsypały się w długie warkocze
dymów i iskier, i znowu lecą dalej, niepowstrzymanie.
Upaja mnie już sam lot tych potworów z ognia i żelaza.
Upajam się, a muszę tylko patrzeć, jak o każdej porze
dnia i nocy, na wszystkie strony świata i wszystkiemi
pociągami inni gdzieś jadą, inni się śpieszą, inni…
Przecież sam dobrowolnie wdeptałem się w ziemię,
przykułem się na łańcuch i nałożyłem na siebie żelazny
kantar — to chociaż zawyć z tęsknoty, to mi wolno!
Żeby można zabić w sobie wszelkie marzenia, byłbym
zupełnie szczęśliwy!
Zimno na dworze — uspokoiłem się jednak; do pociągu
mam jeszcze z godzinę — idę spać!

Niedziela. W tej chwili otrzymałem list Mikada z Paryża!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rzucił notes w kąt i więcej już nie pisał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

190
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

191
XIII.

List przyszedł rano, pierwszym pocztowym, i Józio


przeczytał go narazie bardzo pobieżnie.
— Klituś bajduś, módl się za nami! — szepnął
ironicznie, zdał służbę i wyszedł na peron.
Dzień robił się cudny, słońce wyniosło się z poza lasów i
świeciło coraz cieplej, złociściej i promienniej, białe szrony
pokrywały ziemię runią rozmigotanych brylantów, drzewa
stały w srebrzystych przyodziewach, niebo wisiało czyste i
lśniące, niby toń, przesnuta błękitem i cichością; w
przejrzystem, rzeźwem powietrzu dymy parowozów kłębiły
się białemi, spiętrzonemi chmurami, głosy leciały
rozdzwonione radością, wrzeszczały dzieci, psy szczekały,
jak oszalałe, nawet pociągi zdały się przelatywać prędzej i
weselej, otwierano naoścież okna, i ludzie z rozkoszą
wystawiali twarze na wiosenne ciepło.
— Panno Marychno, wiosna na świecie! — krzyknął
Józio, stając przy pustym jeszcze bufecie.
Buchnął na niego cały obłok kamforowych zapachów,
nim wysunęła z poza szafy głowę.
— Co mi tam wiosna, kiedy mnie bolą zęby! — jęknęła
płaczliwie.
— Nie będę dzisiaj na obiedzie. Dostałem zaproszenie
do prezesa!
— A Soczek mówił, że pan będzie dzisiaj u nich!
Podobno już z panią Zofją zgoda?
— Wcale się na nią nie gniewałem! Któż to znowu
puścił taką plotkę?
192
— Soczek tak się użalał na pana przed każdym, aż się
tem zainteresowała cała stacja…
— A niechże ich wszystkich razem wezmą djabli! —
zaklął i wyszedł.
— To bydlę roztrząsa swoje żale przed pierwszym
lepszym, a mnie zato wezmą na języki! — myślał
zirytowany, wchodząc do mieszkania, i ze zdumieniem
spostrzegł, że było już sprzątnięte, a na stoliku stał
rozkwitły hiacynt śnieżno-biały i obok leżała koperta z
całującemi się gołąbkami. Jeszcze nie zdążył się rozebrać,
gdy Magdzia wniosła herbatę.
— Pani kazała przynieść, bo pewnie pan jeszcze nie pił.
— Powiedz pani, że bardzo dziękuję, bardzo!
— A dzisiaj na obiad to będzie wszyćko, co ino pan
lubi…
— Bardzo mnie to cieszy. Ale co się to stało, żeś już
posprzątała?
— Hale, pani nie dała mi się tknąć niczego, a ino
powiada: Sama sprzątnę! Druga, to i dla rodzonego chłopa
takby się nie trudziła! Ale moja pani la panowego
przyjacielstwa toby zrobiła nie wiem już co!
— Widzisz, nie spałem całą noc i chciałbym się teraz
położyć! — spróbował jej przerwać.
— Dyć mój pan zawdy rano prawie gołkiem spaceruje
po pokojach, a mnie się nie wstyda… Proszę pana, bieliznę
praczka już przyniosła; koszule i te drugie rzeczy tak były
miejscami pociarachane, że je moja pani ponarządzała,
schowałam je do komody! — ciągnęła, niczem
niepowstrzymana. Żebym ino poradziła rozpowiedzieć
193
wszyćko, co ta moja pani wyprawiała przez ten tydzień,
toby panu włosy stanęły na głowie!
— Mów, Magdziu! Mów, najdroższa, może prędzej
zasnę! — zasyczał tak słodko, że się rozgniewała, trzasnęła
drzwiami i z furją zlatywała ze schodów.
Ale Józio się nie położył, lecz tylko znowu zabrał się do
czytania listu od Buczka. List był długi, na ośmiu stronach i
bardzo ścisłem i drobnem pismem, czytał go jednak wiersz
po wierszu, uważnie i z coraz większem zainteresowaniem,
gdyż Buczek z szaloną werwą i niezmiernie plastycznie
opisywał przygody swojej podróży i Paryż; zwłaszcza opis
Mi-caremu był niesłychanie barwny entuzjastyczny i
porywający!
Józio czytał długo, powracając do pewnych miejsc i
szczegółów po kilka razy, i coraz więcej się upajał, coraz
głębiej odczuwał, coraz wyraźniej widział, i coraz potężniej
przeżywał to wszystko, aż wkońcu list odrzucił, przymknął
olśnione oczy i z nieopisaną rozkoszą pogrążył się na samo
dno tych scen opisywanych, w ten chaos barw, ruchów,
wrzawy i szaleństwa; tańczył na ulicach, z uśmiechem
szczęścia przepychał się wskróś rozśpiewanych tłumów,
gdzieś z niemi płynął i miotał się w dzikich konwulsjach
szalonej zabawy, śpiewał wraz z niemi, krzyczał i pił
spragnionemi ustami oszałamiającą rozkosz życia!
Oprzytomniał dopiero, kiedy jakiś pociąg przeleciał pod
oknami z przeszywającym świstem.
— Ja byłem głupi, a on sobie teraz używa! Boże, jaki ja
byłem głupi! Głupi! — Głupi! powtarzał z wściekłością, ale
coraz ciszej i żałośniej, bo nagła, gryząca tęsknota zaczęła
194
mu znowu wyżerać serce i mózg. Zaskowyczał jak pies,
chlaśnięty batem, i rzucał się na wszystkie strony, nie
wiedząc, gdzie się schronić przed męką, jaka mu
rozszarpywała duszę.
Zajrzał do swojego sanktuarjum, ale na widok resztek
map i papierów, rozrzuconych na podłodze, zrobiło mu się
jeszcze boleśniej, i postanowił lecieć do miasta.
Ale pani Zofja czuwała, wciągnęła go z sieni do
przedpokoju, potem do saloniku, a ponieważ Soczka nie
było, to wkońcu i dalej… Trafiła na dobrą chwilę, nie
opierał się, było mu nawet rozkosznie oddawać się jej
drapieżnej, namiętnej sile… Nie robiła mu żadnych
wymówek, ale była taka rozkochana, wielbiąca i
szczęśliwa, i pokorna zarazem, że wychodził od niej
znacznie spokojniejszy i pełen głębokiej wdzięczności.
— Proszę się tylko nie spóźnić na obiad! Józiu!
Odwrócił się od drzwi, patrząc na nią jeszcze
nieostygłemi oczami.
— Kocham cię, wiesz! — Znowu rzuciła mu się na
szyję. — I nie będziesz się już gniewał na mnie?…
— Nie będę! — Aż się skurczył pod gradem jej
namiętnych pocałunków.
— I będziesz mnie zawsze kochał? Zawsze? Zawsze?
— Zawsze! W każdem miejscu, o każdej porze i na
każde zawołanie! — zawołał z uśmiechem i wyszedł.
Droga do miasta była czarną, lśniącą rzeką błota,
zalewającego nawet trotuary, i zatłoczona wozami, że
odechciało mu się cukierni i poszedł plantem kolejowym ku
lasom niedalekim. Ogarnęła go przeogromna cisza pól,
195
słońce wisiało nad nim płomienną kulą, gdzieś w
przestrzeniach śpiewał skowronek, szrony spływały z drzew
srebrzystemi kaskadami, pachniało wiosną. Szedł coraz
wolniej, rozkoszując się ciszą, ciepłem i rzeźwem,
upajającem powietrzem. Budził się jakby po długiem
odrętwieniu, wlokąc zdumionemi oczami po polach, które
jeszcze leżały ciche, pławiące się leniwie w słońcu, w
brózdach polśniewały wody, gdzie niegdzie błyszczał
jeszcze płat przybrudzonego śniegu, lub stokrotki otwierały
zróżowione rzęsy, gdzieś od wiosek leciały krzykliwe
gęgoty i wrzaski dzieci, czasem wiatr musnął pieszczotliwie
zielone pióra zbóż i sine gładzie wód pomarszczył, niekiedy
wymijały go pociągi, przesuwające się z chrzęstem, jak
węże, wśród suchych liści.
Cicha radość pierwszej wiosny przenikała świat, radość
zmartwychpowstania, święty dreszcz budzącego się znów
życia…
Józio naraz się obejrzał — stacja już tonęła w mgłach
oddalenia, tylko skłębione dymy wspinały się nad nią,
wyciągając ku słońcu rosochate, białawe gałęzie, a linją
szedł w jego stronę jakiś człowiek. Przystanął zaciekawiony
i wkrótce rozpoznał Raciborskiego; szlachcic rozpuścił na
wiatr bekieszę, siwą czapę zasunął na tył głowy i,
wymachując kijem, leciał, jakby go kto gonił.
Przywitali się w milczeniu i poszli razem. Raciborski był
jakiś zły i chmurny.
— Wiosna, co? — zauważył po chwili Józio.
— A wiosna, psiakrew! Wiosna!
Spojrzeli na siebie i oczy się ich rozbiegły, jak ptaki
196
spłoszone, i chyłkiem, prawie kryjomo poniosły się nad
pola szerokie, nad wsie, tonące w gąszczach jeszcze nagich
drzew, nad bory, i opadały zmęczone, smutne a dziwnie
rozognione.
— Idzie pan na obiad do grubego?
— Skórka nie starczyłaby na wyprawę! Słońce
przygrzało, to i człowieka coś ciągnie w pole, aby chociaż
powąchać wiatru; w domu trudno wysiedzieć…
Józio westchnął i pogonił oczami za sznurem dzikich
gęsi, lecących tak nisko, że słychać było szum skrzydeł, a
niekiedy przeciągły, ostrzegawczy krzyk gąsiorów.
— Jeszcze parę takich ciepłych dni, a wyjdą z pługami
— odezwał się niespodzianie.
— Już nieraz o tej porze siałem groch!
— Chyba za wcześnie! Mogą jeszcze przyjść
przymrozki.
— Jak Pana Boga kocham, siałem… i żaden z sąsiadów
nie miał lepszego! Powiadam panu, że gęby rozdziawiali! A
to próżniak, szelma! — wybuchnął, przystając nad jakiemś
pólkiem zalanem. — Pszenica mu wygnije, a ten wałkoń
nie spuszcza wody do rowów.
Pod lasem linja wchodziła w głęboki przekop. Wydostali
się z niego na dosyć wysoki wał i przysiedli na kupie
kamieni. Bór stał za nimi cichy, jakby zapatrzony w słońce i
opity ciepłem — tylko z mrocznych głębin płynęły jakieś
szumy, surowy, wilgotny chłód i głuche dudnienia
przelatujących pociągów.
— Dawno pan „wyprzągł?” — zagadnął Józio, podając
mu papierosa.
197
— Pięć lat temu! Urządzili mnie, psiekrwie, urządzili! —
machnął ręką i splunął.
Zamilkli, rozmarzało ich ciepło, że nieco sennie błądzili
cichemi oczami po polach; stacji nie było już widać —
utonęła w modrych falach — tylko miasto szarzało
spiętrzonym zwałem dachów, wież i złocistych kopuł, a
kilkanaście fabrycznych kominów wynosiło się, niby
czarne, groźnie zaciśnięte pięści, ale wszystko razem ginęło
w ogromie pól, rozlewających się dokoła, jak szaro-liljowe
morze, przysłonięte złotawym pyłem światła i poznaczone
kępami drzew i srebrzystemi taflami stawów.
— To to bydlę mnie zjadło! — wykrzyknął naraz
Raciborski, wskazując na miasto.
— Bo ono wkońcu pożre wszystkich i wszystko.
Wiatr zawiewał przedziwnie pieszczotliwy, słońce
spływało ulewą rozkosznego ciepła, jakiś ptak, uczepiony
gałęzi, śpiewał nad nimi, jak oszalały, a z pól nieobjętych, z
borów, ze zrudziałych płacht ozimin, z każdego krzaka, i z
każdego zagona, i z każdego źdźbła zaczynała się podnosić
słoneczna pieśń wiosny i przejmowała ich serca
rozmarzającym niepokojem i udręką niewypowiedzianie
słodkiej tęsknicy.
Raciborski nie mógł już wysiedzieć, szarpał wąsy,
prostował się, rozpinał bekieszę, oddychał pełną piersią, aż
wreszcie zerwał się na nogi i zawołał:
— Chodźmy! Głupi czas. Już w kościach czuję tę
wiosnę! Człowiekby gotów z radości, jak pierwsze lepsze
cielę, zadrzeć ogona i lecieć w cały świat!
— To prawda! — szepnął Józio, goniąc oczami sznur
198
gęsi, ledwie już dojrzanych na niebie.
— Polskie mazgajstwo… Kpię sobie z tego! —
wykrzyknął drwiąco, ale zbyt pośpiesznie przecierał
zaczerwienione oczy. — A skoro wygram proces, to, jak
Pana Boga kocham, zaraz przeniosę się do Warszawy, i
niech tam drzwi ścisną wszystkie wiosny! Nie głupim
kisnąć w tej parszywej dziurze! Powiadał mi kiedyś
dozorca, że i pan się wybiera na jakiś dłuższy wojaż?
— Ja? A tak, tak! Wyjadę z pewnością! — Tak mu się
szarpnęło serce, że ledwie przemówił.
— Panu łatwo; cmoknie pan Zuga w brodę i forszus
wyłoży na stół, kolej da bileciki, no i, hajda na bory i lasy!
Czas mi już na obiad: trzecia. Ale, nie mógłby mnie pan
przenocować?
— I owszem! Kanapa wprawdzie sfatygowana, bo
jeszcze po moim dziadku senatorze, ale poskromiwszy zbyt
wystające sprężyny, przespać się na niej można.
— Chwilowo znalazłem się w przykrej sytuacji;
zwymyślałem dzisiaj rano mojego hotelarza, no i musiałem
się wyprowadzić! Był zrozpaczony, posyłał za mną
faktorów, ale nie zrobię szelmie tego honoru i nie wrócę do
niego. Jutro obejrzę się za mieszkaniem, a tymczasem…
— Ależ, proszę pana, zmieścimy się; powiem zaraz
służącej, klucz pod słomianką! — Zapraszał go bardzo
szczerze, bo jego obecność w mieszkaniu broniła przed
natarczywością pani Zofji.
— Zapraszał mnie do siebie grubas z linji, ale nie znoszę
jego konceptów i kuchni… cuchną kożuchem i partyzantką;
więc tembardziej dziękuję panu za przyjacielską pomoc!
199
Ucałował go serdecznie, i skoro tylko wrócili na stację,
poleciał śpiesznie do miasta.
Józio zaczął spacerować po peronie, zaglądał ze
znajomymi do bufetu, rozmawiał z zawiadowcą, kłaniał się
uroczyście paniom, które z powodu święta i pogody
garnirowały okna stacji na każdy osobowy, mówił o czemś
z Soczkiem, powracającym do domu na obiad, przyglądał
się nadzwyczajnym kufrom, wyładowywanym z
pośpiesznego, kilka razy chodził za stację, prawie już w
pole i, ukryty za budką dróżnika, odczytywał list Buczka;
powracał i znowu kręcił się po stacji, absolutnie nie
wiedząc, co robi, o czem rozmawia i na co patrzy! Był tak
opętany myślą wyjazdu, potężniejącą aż do kategorycznego
nakazu, że poruszał się automatycznie, głuchy już i ślepy na
wszystko, co go otaczało. Nie burzył się już, nie walczył ze
sobą, nie szarpał się, jak dawniej, w bezsilności, bo czuł to
jedno i wiedział tylko jedno, że musi jechać, że musi rzucić
wszystko i polecieć w świat, jak te ptaki, ciągnące wysoko,
niewiadomo skąd i niewiadomo gdzie?…
— Choćby tylko na parę tygodni, choćby tylko
odetchnąć innem powietrzem! — rozmarzał się słodko. —
Tak, jutro podam się na urlop, pieniędzy pożyczę od Zuga i
pojadę! Pojadę! — powtarzał z dziecinną radością, goniąc
oczami dymy pociągów, wiszące nad lasami.
I naraz wszystko wydało mu się tak jasne, proste i
niewątpliwe, że, już się nie namyślając dłużej, pojechał do
Zuga załatwić kwestję pieniędzy.
Lichwiarz mieszkał na pierwszorzędnej ulicy, w nowym
domu, tak starannie oblepionym sztukaterją, że wyglądał
200
jakby przysłonięty brudnemi cycełesami. Józio bez wstrętu
wszedł po straszliwie zabłoconych schodach i odważnie
zadzwonił.
Uchyliła drzwi jakaś wyschnięta wiedźma w
przekręconej peruce i ze złotemi manelami, opierającemi
się aż na ramionach.
— Pan ma interes? Jaki interes? Pan z kolei? A może pan
co przyniósł? — zaskrzeczała podartym głosem, osłaniając
ręką ucho obwisłe i podobne do skrzydła nietoperza.
— Muszę się zaraz widzieć z panem Zugiem! —
powiedział tak stanowczo, że, chociaż niechętnie, wpuściła
go do mieszkania.
— Za małą minutkę przyjdzie! — zapewniała, nie
spuszczając go z oka.
Znalazł się w ogromnej, prawie ciemnej izbie, literalnie
zapchanej przeróżnemi fantami; na ścianach wisiały
zgodnie obok siebie miedziane rondle i zegary, lustra i
strzelby, zakurzone obrazy i pęki rzemieni, a wysokie,
sięgające sufitu półki, gdzie niegdzie porozstawiane,
uginały się pod ciężarem tobołów; nawet podłogę zalegały
spiętrzone stosy mebli, żelazne piecyki, wózki dziecinne i
kupy jakichś nierozpoznanych przedmiotów; pod
okratowanem oknem, na stole, zarzuconym rupieciami,
wygrzewał się w słońcu biały, wielki kot. Jakiś ohydny
zapach — mieszanina cebuli, śledzi, brudu i skór, leżących
w jednym kącie — przesycał powietrze.
W głębi mieszkania ktoś gwizdał zawzięcie.
Józio rozejrzał się uważnie i zaczął głaskać kota,
lubieżnie prężącego grzbiet.
201
Wszedł cicho młody, szczupły Żyd w czarnym
atłasowym chałacie, podpasanym czerwoną chustką, na tyle
głowy miał czarną aksamitną jarmułkę, złote kędzierzawe
włosy i brodę, twarz długą, gęsto obsypaną piegami, nos
haczykowaty, wąskie, bardzo czerwone usta, oczy okrągłe,
bursztynowe, obwiedzione czerwonemi powiekami, prawie
bez rzęs i brwi. Szedł przygięty, trzymał w piegowatych
rękach spodek, pełen herbaty, i chlipał z niego, jak kot, a w
przerwach pogwizdywał, jakby zupełnie nie spostrzegając
gościa.
— Mam do pana interes! — odezwał się Józio, nieco już
zniecierpliwiony.
— Bardzo przepraszam, nie zauważyłem! Niech pan
siada! Pan ma interes?
— Potrzebuję pieniędzy! — wyrzucił z ulgą, spoglądając
w jastrzębie, złotawe oczy Żyda.
— Kto nie potrzebuje? — Zaśmiał się, popił herbaty i
spacerował dalej. — Ile? — dodał po chwili.
— Pięćset rubli; naturalnie na spłaty miesięczne.
— Ładny grosz! Ewikcja…
— Jestem urzędnikiem na kolei. Miałby pan
zabezpieczenie na pensji.
Żyd przystanął, zadarł głowę do góry i patrzył gdzieś w
sufit.
— Pan jest dzięcioł? — zadzwonił paznokciem w
spodek, naśladując kucie dzioba.
Józio, zdenerwowany jego drwiącym tonem, opowiedział
opryskliwie, czem jest na kolei.
— To pan ma rocznie sześć, pięć i zero!
202
— Pensji etatowej, ale z dodatkami mam do tysiąca rubli
rocznie.
— I my się jeszcze nie znamy? To mnie bardzo dziwi!
Przecież ja znam się ze wszystkimi…
— Nie potrzebowałem pieniędzy; dopiero teraz tak mi
gwałtownie wypadło, że muszę…
— Pan kawaler?
— Od samego urodzenia! — odpowiedział opryskliwie.
— To jest wielki feler! Bo co to kawaler? To jest taki
puch… a kto jego złapie, jak on sobie poleci?… Żeby moje
wrogi tyle zarobili, co ja już straciłem na kawalerach! A
może pan ma bogatą ciocię?
— Nie mam, ale nie mam i długów.
— Za przeproszeniem, ale każdy porządny człowiek
powinien mieć długi! Dlaczego on nie ma mieć długów,
kiedy mu każdy pożyczy. Tylko kapcanom nikt nie da!
Pewnie się pan żeni?…
— Ani mi się śni o żeniaczce!
— A ja znam śliczną panienkę, w sam raz dla pana!
Zdrowa, tłusta, bogata i prawdziwa panienka!
— Nie zawracaj mi pan głowy panienkami! Potrzebuję
pięciuset rubli!
— Niech mi pan wystawi weksel na sumę, to ja panu
zaraz wyłożę całe sto rubli…
Józio porwał się oburzony.
— Ja żartowałem! Niech pan siada. W interesach niema
gniewu! Weźmie pan pięćdziesiąt rubli?
Józio włożył kapelusz i, nie odezwawszy się ani słowa,
szedł ku drzwiom.
203
— Pan się nazywa pan Pełka? Pan jest kasjerem na
kolei? — pytał, zastępując mu drogę.
— Więc cóż z tego? — Wstrzymał się na chwilę.
— I pan potrzebuje pieniędzy? Całe pięćset rubli? I
bardzo pilno?
— Chociażby natychmiast i na każdy procent! — Serce
zabiło mu gwałtownie.
— Ja panu dam bez procentów! — wyrzekł ze
wspaniałomyślnym uśmiechem. — Ale my potrzebujemy
trochę się porozumieć!
Odstawił spodek i przysunął mu krzesło.
Józio usiadł, wpatrzył się w niego i czekał z radosnem
drżeniem.
— Czy pan wie, że pan Kolankowski, na którego miejsce
pan przyszedł, pożyczał mi pieniądze?
— Nie, nawet nie wiedziałem, że był taki zamożny!
— Pożyczał mi kolejowe pieniądze, a ja niemi
obracałem! — szepnął, przysiadając się bliżej. — To była
bankierska głowa. Ja zarobiłem, on miał dobry procent,
nam się dobrze działo, i wszystko było cicho, sza, w
porządku. Pan mnie rozumie? Wszyscy kasjerzy tak robią!
Pan mi się bardzo podoba i jabym z panem robił takie same
operacje… Ja pana nauczę, to łatwe…
— To ten sam Kolankowski, który siedzi w kryminale?
— Przypomniał sobie kiedyś zasłyszaną historję.
— To nie kryminał, to było prawdziwe nieszczęście. Pan
myśli, co jego wsadzili za te pieniądze? Niech Bóg broni.
Kasa była w porządku, nie brakowało ani kopiejki! On był
taki ambitny, że nie chciał się z nikim dzielić… to zrobili na
204
niego denuncjację i taki gwałt, aż go trochę schowali, ale
wyszedł czysty, jak szkło, i teraz służy w kaznaczejstwie.
— Właściwie czego pan chce ode mnie? — Już ledwie
się hamował.
— Chodźmy do drugiego pokoju, to panu szczegółowo
wytłumaczę! — Wziął go poufale pod rękę. — Ja panu
mówię, co interes na sto procent, czyste złoto! Zrobimy
cichą spółkę, i pan zaraz zobaczy swoje pieniądze. Gotowe.
Daj pan rękę na zgodę.
— Mogę panu dać w pysk, parchu jeden! — krzyknął
naraz z taką pasją, że Zug odskoczył.
— Złodziej! — syknął jeszcze Józio i wyleciał,
niezmiernie wzburzony.
Ale w cukierni przy czarnej kawie ochłonął dosyć
prędko i pamiętał tylko o jednem, że pieniędzy nie dostał, a
wyjechać musi, reszta wywietrzała mu z głowy.
Spóźnił się na obiad, chociaż i tak przyjęli go radośnie, a
Soczkowa zawołała:
— Czeka na pana niespodzianka!
Nim odpowiedział, wszedł Raciborski, wyświeżony,
elegancki, pachnący, wyczerniony i z protekcjonalną
uprzejmością witał się ze wszystkimi.
— Lokatorzy naszych lokatorów są naszymi lokatorami
— wyrzekł Soczek, nalewając kieliszki.
Józio wiedział, że Raciborski umie się wszędzie wkręcić,
więc się nie zdziwił, lecz tylko ze złośliwym uśmiechem
obserwował, jak Soczkowie prześcigali się w uniżonych
zabiegach koło niego. Imponował im, bo od pierwszej
chwili zaczął nad nimi przewodzić, zachowując się z
205
wielkopańską łaskawością i jakby we własnym domu.
Zgadało się coś o Buczku, i Józio przeczytał głośno jego
list.
— Psia twarz, jakby z drukowanego! — wykrzyknął
Soczek. — A mówili mi na linji, że nie umiał napisać
porządnego raportu! Chyba, że mu ten list kto ułożył?
— Umiał pisywać śliczne listy, nawet wierszem! —
Uśmiechnęła się bardzo domyślnie.
— Wielka mi sztuka! Miałem pisarczyka na folwarku,
który pisywał do mojej kuzynki jeszcze lepsze, zupełnie
jakby do druku; ale jakem skurczybykowi wytatarował
skórę, to przestał, okradł mnie i uciekł do Ameryki! —
opowiadał ze śmiechem Raciborski. Józio prawie się nie
odzywał — i kiedy po obiedzie do czarnej kawy zaczęły
zbyt gęsto krążyć kieliszki, wyniósł się cichaczem do
mieszkania i poszedł spać.
Raciborski przyszedł dopiero o zmierzchu i w takim
humorze, że go rozbudził, i rzucił mu się na szyję.
— Jeszcze raz panu dziękuję za mieszkanie, już
sprowadziłem swoje graty! — Z dumą wskazał na strzelbę,
torbę myśliwską i pudełko do kapelusza, spiętrzone na
obwiązanej sznurami, prawiecznej skrzynce powozowej,
stojącej pod ścianą. — Ale udali się panu ci Soczkowie, czy
jak ich tam wabią. Frontowa baba! bucha od niej, jak z
pieca; on głupi, chociaż poczciwy, a jadełko — i owszem!
Obiecałem się u nich stołować!
— Prędko się pan zaprzyjaźnił z nim!
— Bo ja, panie dobrodziejski, nie mam żadnych głupich
przesądów, tak samo mi smakuje u łyczka, jak i u
206
szlachcica, jeśli tylko dadzą porządnie i z dobrą podlewą.
Nie lubię ceregieli; kto tylko poczciwie zaprasza, to mój
brat i kwita.
— Ależ uprzedzam, że Soczkowie, co do gotówki, są
nieużyci jak kamienie…
Szlachcic się żachnął, zatargał wąsy i, przywoławszy
Magdzię, zaczął się zakwaterowywać w drugim pokoju.
Pani Zofja przysłała mu pościel, a potem i męża do
pomocy.
Józio się przebrał i postanowił iść na wieczór do
zawiadowcy. Wstąpił nadół po zapomniane kalosze i wpadł
w roztęsknione ramiona Soczkowej, która mu zaczęła
szeptać:
— Przyjdź, będę sama… on jedzie zaraz po dwunastej
do Warszawy! Przyjdź, najdroższy… będę czekała…
Musisz mnie przeprosić za ten straszny tydzień! Jaka ja
byłam nieszczęśliwa! Umierałam z żalu i tęsknoty! Dotknij
się… Nie czujesz, jak schudłam? Tylko się nie spóźniaj.
Szkoda każdej straconej minuty! Wiesz, ten stary
pieczeniarz przyda się nam za parawan i będzie mi na
spacerach zastępował ciebie!
— Żeby tylko mnie nie zastąpił we wszystkiem! —
zauważył uszczypliwie.
Dostał klapsa, pocałunek i znalazł się za drzwiami, bo
ktoś schodził po schodach.
Noc już była na świecie, przymrozek wysrebrzył ziemię,
księżyc płynął po wysokiem, czystem niebie, pociąg sapał
na stacji, a na przejeździe biły sygnałowe dzwonki.
Józio przystawał co chwila, bo jakaś olśniewająca myśl
207
rozrastała się w nim gwałtownie i uporczywie, myśl
straszna i zarazem tak nęcąca, że się już przed nią nie
wzdrygał, nie usiłował jej stłumić; uśmiechał się tylko do
niej, jak do wybawienia…
— Tak, jutro poniedziałek, będą wykupywali węglowe
frachty… duże wpływy… duże… ekspedytor chory…
muszę go zastąpić na towarowej… — snuł lękliwie,
wchodząc do zawiadowcy. Utonął prawie niepostrzeżenie w
jakimś kącie, bo zebranie było liczne, gwarne i bardzo
rozbawione. Panny i podloty fruwały po mieszkaniu, jak
motyle, młodzież podpierała ściany, starsi radzili na środku
salonu, damy obsiadły fotele i kanapy, jak wrony, iskając
się nawzajem z codziennych utrapień, ale pulchna
gospodyni dała znak, dzieci wyrzucono i zrobiła się cisza.
Jasna, blada panienka zaczęła się mocować z
fortepianem i z brawurą mordowała Chopina. Potem młoda
mężatka o zadartym nosku, szerokich ustach i biodrach,
zaśpiewała tęskliwie: „Koteczku, chłopczyku, nie mrugaj
oczkami!” Następnie jakiś student upozował się bohatersko
na środku pokoju, rozpiął cztery środkowe guziki munduru,
wsparł się rękami o poręcz krzesła, piersi wypiął i
potężnym basem huczał „Hagar na pustyni”. Po nim Rudy
Dzięcioł wypowiedział humorystyczny monolog Junoszy,
przyjęty rzęsistem brawem, śmiechem i bisami.
A po tak obfitej duchowej strawie pulchna pani
zapraszała na skromną przekąskę. Nastrój stał się podniosły,
wódeczka krążyła kolejką, śledziki a kawiorek zniknęły jak
marzenie; dziekan się przeżegnał i wszyscy zasiedli, bo już
zapachniała potrawa z kur z ryżem, po niej nadciągnęła
208
poważna polędwica z garniturem — i uroczysta cisza, pełna
tylko mlaskań, szczęku noży i głębokich, sytych
westchnień.
Młodzież sączyła piwko, a dla godniejszych znalazła się
jedna i druga omszała butelczyna węgierskiego, które z
wielkiem namaszczeniem rozlewał sam gospodarz.
Naturalnie, było i wyrzucenie dzieci za drzwi, gdyż zbyt
natarczywie darły się do lodów; była i heca z pieskami, bo
w chwili wznoszenia zdrowia gospodyni, wszyscy naraz
zaczęli chrząkać i gwałtownie wycierać nosy; był i
wierszowany toast Rudego, trefne dowcipy grubego
dozorcy i świątobliwe, zatęchłe anegdoty dziekana.
A po kolacji, kiedy podnoszono się od stołu, gramofon
tak namiętnie zasyczał Marsyljankę, aż pulchna pani
zawrzeszczała na męża:
— Jasiu, nie narażaj się! Pamiętaj, że masz żonę i dzieci!
— i trwożliwie wyglądała na peron. Popisywała się również
cała menażerja zawiadowcy, a wreszcie starsi zasiedli do
preferansa, matrony znowu obsiadły kanapy, zaś młodzi
wśród śmiechów i wrzawy zabawiali się w „chodzi lis koło
drogi”, „piecu, piecu proszę cię w kumy”, w „zakonnicę” i
w inne, również niewinne, gry i zabawy wielkopostne.
Tylko Józio nie brał w niczem udziału; siedział milczący,
zatopiony w rozmyślaniach i — upatrzywszy stosowną
chwilę, wyniósł się cichaczem i poszedł spać.
Soczkowa czekała napróżno do rana.

209
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

210
XIV.

Niebo jeszcze gorzało purpurą i czarniawe pola, kałuże,


rowy pełne wody i błotniste drogi krwawiły się, jakby
przysypane dogasającem zarzewiem, ale dzień już się
obsuwał na dno modrych zmierzchów i tężał w słodkim
uśmiechu zamierania. Surowy chłód zawiewał z pól i
rozpościerał się nad światem wraz z głęboką cichością, w
której coraz rozgłośniej dudniły przelatujące pociągi, coraz
przeciąglej grały trąbki dróżnicze i coraz przenikliwiej
rozlegały się świsty parowozów.
Na stacji wybłyskiwały światła i zapanował wielki ruch,
bo „miasto“ ściągało na osobowy tak licznie, że zrobił się
jakby raut pod gołem niebem, pełen wrzawy i śmiechów. I,
jak zwykle, okna stacji były ugarnirowane twarzami pań i
dzieci; jak zwykle, zawiadowca w czerwonej czapce i
białych rękawiczkach, wyniosły, urzędowy, kłaniał się po
wojskowemu znajomym i dostojnie spacerował od
żandarma do żandarma, którzy stali na dwóch końcach
peronu, jak dwa szare, nieruchome słupy; jak zwykle,
czarny, chałatowy tłum niespokojnie się mrowił, przepychał
i szwargotał; jak zwykle, uderzył dzwon sygnałowy,
świsnęła maszyna, pociąg wleciał zadyszany, przystanął, i
potok ludzi, tobołów i waliz i wrzasków uderzył w niego i
rozlewał się po peronie; i, jak zwykle, ten sam garson we
fraku, z gołą głową i z tacą na ramieniu biegał wzdłuż
pociągu i wykrzykiwał:
— Kawa, herbata! Kawa, herbata!
A Józio też, jak zwykle w dni pogodne, zamknął
211
wcześniej kasę, wyszedł na peron i, jak zwykle kłaniał się,
uśmiechał, ściskał jakieś ręce, prowadził jakieś rozmowy,
witał się z jakimiś znajomymi, dowcipkował złośliwie o
jakichś paniach, zaglądał w okno wagonu, skąd jakieś
rozbawione pasażerki robiły do niego oczy, ale wszystko to
czynił jakoś machinalnie i zarazem sztucznie, a przytem był
tak straszliwie mizerny i blady, że pani Zofja, spacerująca z
Raciborskim, spotkawszy się z nim, prawie głośno
wykrzyknęła:
— Co panu? Blady pan, jak płótno!
— Głowa mnie trochę boli. Napiję się czarnej kawy, to
przejdzie.
— Jak pan przyjdzie na kolację, to sama zrobię kawy i
dam panu antypiriny!
— Nie mogę przyjść, mam służbę aż do kurjera;
zastępuję przecież ekspedytora…
— Niech pan wpadnie chociaż na chwilę! Przyjdzie, co?
Zosia tak prosi!… — szepnęła cichutko. Obiecał, co tylko
chciała, ale po odejściu pociągu, kiedy stacja opustoszała,
wrócił do kasy, drzwi zamknął na klucz, rolety spuścił i
zasiadł, aby przygotować kasę do wysyłki.
Roboty było sporo, gdyż tego dnia, jak przewidywał,
zebrało się dosyć dużo pieniędzy, które musiał wysłać
najbliższym osobowym do Warszawy; przeliczył je więc,
starannie pogatunkował i, porozkładawszy przed sobą na
stole, zaczął wpisywać do raportu poszczególne pozycje
dochodów; ale po chwili odrzucił pióro, rozciągnął się na
kanapie, zapalił papierosa i dał się ponieść marzeniom.
Godziny wlokły się za godzinami; przechodziły wolno,
212
cicho, niepostrzeżenie, a każda śpiewała mu swoją
czarowną pieśń o szczęściu, każda zdejmowała bielma z
jego ślepych oczów, rozpalała coraz sroższe tęsknoty i
pokazywała coraz inne, coraz bardziej kuszące, światy złud
i mirażów, że rozkołysany niebiańską falą marzenia unosił
się na skrzydłach tęsknoty w te wyśnione raje cudów i sam
już śpiewał pieśń szczęścia!
Ale po tamtych, czarodziejskich godzinach śnienia,
przywlokły się inne, stawały się zwolna i odchodziły
ciężko, jak złowrogie mary, a każda z nich odsłaniała srogą
twarz rzeczywistości, brutalnie zrywała bielma z jego
oczów i mówiła twardym, okrutnym głosem bytu,
pokazując mu bez obsłon i złud całą ohydną Gehennę
żywota!…
Korowód dni, miesięcy i lat przesuwał się błyskawicznie
przed jego oczami — straszny korowód życia i wszystka
jego moc, nieubłagana i głupia.
— Nie, nie, lepiej zdechnąć! — jęknął w śmiertelnej
trwodze i zerwał się na równe nogi.
Pieniądze mieniły się na stole, niby gęsty opad
jesiennych liści.
— Trzy tysiące pięćset czterdzieści sześć! — przeliczył,
zgarniając je na kupę.
Ktoś zastukał do okienka i krzyknął:
— Piętnastka dochodzi! Będzie poczta?
Huragan zwalił mu się na głowę, stał chwilę jakby
zdruzgotany, tylko rozszalałe serce miotało się w
straszliwej walce, krew biła w skroniach, jak młotem, a w
mózgu zawyły wszystkie jędze strachów i wahań; ale naraz
213
oczy rozbłysły stanowczością, sprężył się, jak wilk do
skoku, i, odzyskawszy panowanie nad sobą, wiedział już,
co robić.
— Będzie! — zawołał energicznie — przyjdź, to
zaniesiemy pieniądze.
Pośpiesznie zesumował długie kolumny cyfr, wypełnił
raport, podpisał go, dołączył różne dowody i wszystko
razem zamknął do żelaznej kasetki, a pieniądze obwinął w
jakąś gazetę i wrzucił do szuflady stolika, zaś drobne
schował do kieszeni.
— Jakoś dzisiaj lekko! — zauważył woźny, niosąc za
nim kasetkę do pociągu.
Józio drgnął i nieco przyśpieszył kroku, ale najspokojniej
oddał przesyłkę bagażowemu, wziął pokwitowanie i, gdy
pociąg ruszył, poszedł z nim bezwiednie aż do końca
peronu, bijąc się oczami o rozświetlone, puste okna
wymijających się wagonów.
— Stało się! — szepnął z niezmierną ulgą, patrząc na
uciekające coraz szybciej czerwone światła.
A potem wracał wolno i często się oglądał na pociąg.
Turkot kół rozlegał się coraz ciszej i coraz dalej, aż
wreszcie roztopił się w nocnej ciszy.
— Stało się! — powtórzył, odetchnął głęboko i
uśmiechał się bardzo radośnie.
Noc była widna, księżycowa, wszystkie okna już
pogasły, stacja spała, czuwali tylko dyżurni w kancelarji
zawiadowcy i jeszcze się świeciło w bufecie. Panna
Marychna wraz z garsonami sprzątała ze stołów
dekoracyjne bukiety, butelki i kwiaty.
214
Józiowi chciało się strasznie pić — język miał suchy, jak
wiór, i żarła go gorączka.
— Wygląda pan, jak po miłej bardzo schadzce!
Patrzała z podziwem na jego rozradowaną twarz.
— Niestety, wracam tylko ze służby.
Roześmiał się naraz głośno i tak natarczywie zajrzał w
jej oczy, że się zarumieniła, czekając z bijącem sercem
jakichś cieplejszych słów; ale on raptem się odwrócił, i, nie
tknąwszy nalanego już piwa, poleciał do mieszkania.
Raciborski, przyodziany w jego kożuszek, siedział w
głębokim fotelu, z fają w zębach, i okryty kłębami dymu,
jak obłokiem, czytał gazetę.
— Zrobię wam gorącej herbaty. Samowar jeszcze syczy!
— proponował łaskawie.
— Ma pan łaski u Magdzi! Gorący samowar o tej porze!
No, no!
— Bo ja mam na kobiety, panie dobrodziejski,
niezawodną metodę: podchlebiam i obiecuję złote góry;
tylko głupia oprze się temu!
Uśmiechnął się, podając mu herbatę.
Józio pił chciwie, a równocześnie błądził lękliwemi
spojrzeniami po zakurzonych portretach praojców.
Raciborski poszedł za jego oczami i odezwał się wesoło.
— Oglądałem je w dzień. Dużo warte, ja się znam na
tem… Niejednemu bratu pomagałem spuścić antenatów, że
teraz paradują u nowych, pejsatych potomków! Mógłbym je
panu przehandlować! Każdy wart tak, łeb w łeb, po sto
blatów! Pocóż się mają wędzić, sieroty?
Roześmiał się tak cynicznie, aż Józio się wzdrygnął.
215
— Panby sprzedał nawet rodzinne groby! — rzekł
zamatowanym, złym głosem.
— Żeby tylko kto chciał kupić! Niestety, ale takich
głupich niema! Wolę handlować nawet przodkami, niźli
kraść! — dodał dobrodusznie, bez żadnej ubocznej myśli.
Józio tak silnie postawił szklankę na stole, aż pękł
spodek i wypadła łyżeczka.
— Muszę wracać na służbę! — wyrzekł łagodnie, jakby
wilgotnym głosem, zabrał z komody jakieś papiery, obejrzał
się po mieszkaniu i wyszedł na palcach, gdyż u Soczków
jeszcze się świeciło. Była już druga, gdy znowu się położył
na kanapce w kasowym pokoju.
Godziny znowu przeciągały monotonnie, wolno i
nieubłaganie, ale już mu nic nie mówiły, bo leżał w
głuchym i ślepym bezwładzie wyczerpania, jak drzewo,
wyrwane przez burzę. Ale gdy kurjer wchodził na stację,
podniósł się prędko, pieniądze wyjął z szuflady i,
pochowawszy je po kieszeniach, otworzył okienko i
spokojnie czekał na pasażerów…
Nikt się nie zjawił, — hala była pusta i ciemna;
przeczekał jednak do końca, pozamykał automatycznie
wszystko, jak zwykle, i w chwili kiedy już kurjer miał
ruszać, przesunął się niepostrzeżenie przez peron i skoczył
do ostatniego wagonu. Chlusnął pstry świst, szczęknęły
wagony i pociąg ruszał z coraz większą szybkością.
Józio splunął przez okno na stację z niewypowiedzianą
wzgardą i nienawiścią i, usadowiwszy się na ławce w
korytarzu, przymknął oczy i dał się porwać szalonej

216
radości. Tak skończył się jego zły sen o życiu, a zaczęła się
ta wytęskniona rzeczywistość!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

217
XV.

Pociąg leciał, jak huragan, ze świstem przelatywał małe,


uśpione stacyjki, dudnił na mostach, przedzierał się z
krzykiem przez czarne, groźne lasy, z dzikim tętentem
huczał po równinach, czasem przystawał na mgnienie i,
porwawszy ludzi i rzeczy, znowu pędził w obłokach
dymów, skier i grzmotów, znowu rwał niepowstrzymanie
gdzieś naprzód, jakby ku świtom, co się jęły rozsączać po
zmętniałem niebie.
A Józio wciąż siedział na jednem miejscu, zasłuchany
całą istnością w przesłodką melodję lotu, w dziki stalowy
rytm świętej potęgi, unoszącej go w te wymarzone światy.
Miał bardzo niejasne pojęcie co się z nim dzieje, i jak przez
gęstą mgłę widział pasażerów, konduktorów i te stacje, na
których się niekiedy zatrzymywali.
— Panie Józiu! — Ktoś trącił go w ramię. Podniósł
zdumione oczy. Frania stała przed nim. — Już z pół
godziny czekam, a pan ani mrumru! Gdzie pan jedzie?
— W świat! W cały świat! — powtórzył ze słodyczą,
przesiąkniętą rozmarzeniem.
— Zawracanie! Pewnie na imieniny do granicy, co?
— Co się z tobą dzieje? Myślałem, że do mnie
przyjedziesz…
— Niegłupiam! Żeby mnie Soczkowa znowu wylała! —
Zaniosła się ostrym, suchym kaszlem. — Chodźmy do
przedziału. Tu wieje, jak w psiarni!
Kaszlała nieustannie.
— Jeszcześ się nie wyleczyła? — szepnął, wchodząc za
218
nią do pustego przedziału.
— Jak mnie oklepią łopatą, to się wyleczę! — Odjęła od
ust skrwawioną chustkę i pokazała. — Gdzież się to będę
leczyła? Od tygodnia ani jednej nocy nie spałam po ludzku,
bo albo u faceta, albo gdzieś w drodze! Przecież nie mam
nawet mieszkania! Cholera takie życie!
Józio gorączkowo wyjął garść banknotów i wetknął jej w
rękę.
— Weź, Franiu! Mnie cię tak strasznie żal, weź!
Będziesz się miała za co leczyć!
Dziewczyna ze zdumieniem spoglądała to na niego, to na
pieniądze i, chociaż prosił z najszczerszą serdecznością, nie
mogła uwierzyć i rzuciła je na ławkę.
— Także mądry szpas! — krzyknęła gniewnie. —
Myślałam, że pan nie taki, jak inni, a pan…
— To twoje. Weź je Franiu. Nie żartuję. Proszę cię o to,
weź!
Uwierzyła — i nagle łzy trysnęły z pod złotych rzęs i
polały się strugami po wynędzniałej twarzy.
— Moje? Przeszło dwieście rubli! Moje? — zabełkotała
wzruszona. — Mój ty królu złocisty, mój ty dobry, ty
przenajświętszy! Przecież ja tego niewarta! Dlaczego mi
dajesz? Chociaż mnie zbij, sponiewieraj, to prędzej
uwierzę! Mój Boże! Mój Boże! — wołała, okrywając go
namiętnemi pocałunkami. Ale naraz odsunęła się na drugi
koniec kanapy i w najgłębszem skupieniu patrzyła w jego
ciche, dobre oczy.
— Ale pan nie ma żadnego kiełbia, co? — Stuknęła się
w czoło.
219
— Nie, Franiu; zdrowy jestem zupełnie i przytomny —
odpowiedział z uśmiechem.
— To musiały przypłynąć grube hopy? — Przysunęła się
znowu do niego.
— Tak, przysłała mi ciotka! — rzucił odniechcenia,
odwracając oczy. — Ale, wiesz, co mi teraz przyszło do
głowy? Jedź ze mną zagranicę!
— Ja z panem? Zagranicę? Naprawdę? I pan nie żartuje?
— Coraz szerzej otwierała oczy. Musiała wkońcu uwierzyć
i zgodziła się z radością, ale była tem wszystkiem tak
niezmiernie oszołomiona, że co chwila ściskała sobie
skronie, przecierała oczy, i zaczęła mu się przyglądać coraz
uważniej i z jakąś lękliwie podejrzliwą ciekawością.
— I daleko pojedziemy? — spytała bardzo cicho, bo
jakby drzemał.
— Gdzie nas oczy poniosą! — odpowiedział sennie.
— I na długo?
— Na zawsze, Franiu! Na zawsze! — skandował z
lubością i przymknął oczy.
— Na zawsze! — powtórzyła, jak echo, wzdrygając się
lodowatym dreszczem, i zrobiło się jej smutnie, jakby przed
jakiemś wielkiem nieszczęściem.
Józio zasnął, siedziała więc cichutko a w coraz głębszym
niepokoju, gdyż to wszystko, co ją spotkało, zaczęło ją
naraz przejmować takim zabobonnym strachem, że
postanowiła na pierwszym przystanku uciec z pociągu; ale
gdy miała już wychodzić z przedziału, Józio otworzył na
chwilę oczy i uśmiechnął się do niej z przedziwną słodyczą.
Porwał ją znowu kaszel. Wyszła na korytarz i tylko przez
220
uchylone drzwi spoglądała na śpiącego. Patrzyła w niego z
całą, dawną skrywaną, miłością, z najgłębszym podziwem,
uwielbieniem i wdzięcznością, lecz pomimo tego,
przejmował ją teraz jakimś niewytłumaczonym lękiem i
bała go się coraz więcej.
Był już dzień, kiedy dojechali na granicę; drzewa stały w
szronach, jakby w srebrno-błękitnawych obłokach, ale
słońce się nie pokazywało, i niebo wisiało szare i mgliste.
Józio prędko załatwił kwestję przejazdu i prawie zaraz
wsiedli do zagranicznego pociągu.
— Prędko odjeżdżamy? — spytała Frania, gorączkowo
spacerując po korytarzu.
— Za dziesięć minut! — odpowiedział, przyglądając się
najspokojniej żandarmom.
— Wezmę co z bufetu na drogę? — zaproponowała
dosyć nieśmiało.
— Tylko się nie spóźnij! — rzucił przez ramię.
Pobiegła śpiesznie i już się więcej nie pokazała — tylko,
gdy pociąg ruszył, mignęła mu w jednem z okien bufetu jej
twarz, strasznie zapłakana.
— Baba z wozu, koniom lżej! — machnął ręką, położył
się i spał do samego Wiednia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nazajutrz dzień był mglisty i zimny, padał deszcz i


lepkie błoto pokrywało ulice, gdy Józio wyszedł z hotelu na
miasto. Czuł się niesłychanie rzeźwy i wesoły,
wyekwipował się też nadzwyczajnie w garderobę, kufry,
221
bieliznę i przeróżne drobiazgi, potem wziął fiakra i kazał
się obwieść po głównych ulicach. Wieczorem zwiedzał
tingle i kawiarnie, a wszędzie tak sypał napiwkami, że
służba tytułowała go hrabią. Miasto doskonale znał z
Baedekera i przez parę dni z namaszczeniem zwiedzał
wszystkie jego osobliwości — ale wszystko go zawiodło i
wydawało mu się małem, płaskiem i nudnem!
— Inaczej to sobie wyobrażałem! Inaczej! — westchnął
jakoś żałośnie.
I pojechał do Monachjum. Krajobrazom przyglądał się
dosyć pobieżnie i apatycznie, znacznie więcej zwracając
uwagę na stacje, kolejowych urzędników i pasażerów,
wobec których przybierał pozy znudzonego arystokraty,
włóczącego się po świecie dla przyjemności, chociaż z
początku rozmawiał ze wszystkimi bardzo chętnie, ale
dowiedziawszy się, że ci wspaniali panowie — to tylko
jacyś kupcy, odsunął się od nich, milczał, lub uzbroiwszy
oko w monokl, odpowiadał wyniosłemi monosylabami.
Musiał im zaimponować, gdyż spoglądali na niego z pewną
uniżonością, tak właściwą Niemcom wobec arystokracji.
Monachjum nie podobało mu się już od pierwszego
kroku, całe bowiem miasto cuchnęło obrzydliwie mdłym
zapachem słodu i zwietrzałego piwa. Tyle się jednak był
naczytał o cudach jego architektury i sztuki, że po całych
dniach szukał chociażby cienia, chociażby odblasku swoich
wymarzeń. Nic mu jednak nie dało tego wytęsknionego
dreszczu wniebowzięcia, nic go nie zajęło i nie porwało. Na
sztuce się nie znał, ludzie wydali mu się wstrętni, a miasto
nudne; właściwie to sam nie wiedział, czego szuka.
222
— To nie to, o czem myślałem, nie to! To szynk, a nie
Ateny! — myślał z goryczą i pojechał do Paryża.
— Tam będzie inaczej! Inaczej! — śpiewało mu,
rozkołatane nadzieją serce.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po wielu, wielu godzinach medytacyj, zbudził go


radosny krzyk.
— Paryż! — Józio rzucił się do okna i zmartwiał w
słodkiem osłupieniu rozkoszy.
Gdzieś, w nieprzejrzanych mrokach wykwitały łuny,
oceany ognistych fal chlustały w czarne, zadeszczone
niebo, złocisty rozlew brzasków jaśniał, niby wyśniona,
czarodziejska wyspa.
Pociąg leciał, nie przystawał nigdzie, nie zwalniał, lecz
leciał coraz prędzej, leciał, jak oszalały — już majaczyły
jakieś kominy, jakieś miasteczka, jakieś pałace wśród
parków, jakieś wody, niby oczy, przysłonięte bielmami.
Paryż się zbliżał, wyrastał, potężniał z każdą minutą i
olbrzymiał, niby tajemnicze widmo.
— Jeszcze pół godziny! — jęknął w męce oczekiwań,
serce tłukło mu się niespokojnie, leciał rozgorzałemi
oczami z wichrem w zawody, unosił się, jak ptak, opity siłą
własnego lotu, i śpiewał niemy hymn nieukojonej tęsknoty.
— Jeszcze dwadzieścia minut! — Prawie już omdlewał z
niecierpliwości. — Jeszcze dziesięć… Wszyscy już się
podnoszą… zdejmują walizy… tłoczą w korytarzach…
tysiące oczów wpija się chciwie w mrowisko wyrastających
223
murów… Jeszcze pięć… Trzęsie się już cały… ledwie
oddycha… cały świat z nim wiruje… pociąg już zwalnia…
słychać jakby szum morza i gruchoty fal nigdy
niemilknących!…
— Nareszcie! Boże mój! Nareszcie!
Fala tłumów porwała go z pociągu, poniosła i rzuciła w
oszałamiającą otchłań.
— Więc to Paryż? Ale dlaczego tak ciemno? Dlaczego
tak pusto? Dlaczego tak smutnie?
Północ wydzwaniały zegary, mżył deszcz, było zimno,
wicher targał drzewami, na ulicach lśniło błoto, rzędy
domów ponurych, jak więzienia, ciągnęły się
nieskończonemi groblami, czarne gardziele wąskich uliczek
zionęły zgnilizną, pod ścianami tulili się jacyś ludzie w
łachmanach, z szynków buchały dzikie wrzawy, policjanci
przeprowadzali go podejrzliwemi oczami, że zrobiło mu się
strasznie smutnie i źle.
— Pierwsze wrażenie często bywa fałszywe! Jutro…
Jutro… — uspokajał strwożone serce.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

224
XVI.

Dzień był ciepły, wilgotny i zasnuty przędzami


wiosennych oparów, drzewa omgliły się pierwszą zielenią,
niekiedy przebłyskiwało słońce, a niekiedy szemrał drobny
deszczyk i lśniące, lepkie błoto pokrywało wielkie bulwary,
ciągnące się niby wąska, kręta dolina, przesłonięta
błękitnawem powietrzem; szare, ogromne domy dźwigały
się nad nią niebotycznemi grzbietami, a dołem przewalał się
zgiełkliwy, szumiący potok ludzki, wzbierał z coraz
większym bełkotem i coraz burzliwiej miotał się między
murami. Dochodziło bowiem już południe i ruch się
wzmagał, potężniał i przechodził w huczący, nieustanny
grzmot. Trotuary zapełniały się mrowiem ludzkiem, terasy
kawiarń były już pełne i rozkrzyczane, a niezliczone
automobile, powozy i omnibusy leciały z wrzaskiem na
wszystkie strony. Zapach spalonej nafty i smarów
rozwłóczył się ciężkim, duszącym obłokiem.
Józio czuł się nieco oszołomiony krzykiem bulwarów,
ale wytrwale przepychał się wśród ciżb i szedł wciąż
naprzód, z bijącem sercem i z wzrastającem oczekiwaniem,
wypatrując głodnemi oczami rychłoli ukaże mu się ten
Paryż wyśniony? Czekał jakby na cud, który mógł nagle
rozewrzeć przed nim wrota wymarzonych rajów, na jakieś
feeryczne panopticum wspaniałości wszelakiego rodzaju!
Ale cóż, kiedy szara, posępna kurtyna murów nie podnosiła
się wgórę, a te olbrzymie domy, niezliczone wystawy
sklepów, szalony ruch, potoki samochodów i tłumy,
ciżbiące się z głuchym, rozdygotanym szumem —
225
wydawały mu się jakoś powszedniejsze, pospolitsze,
brzydsze i nie takie, jakie powinny były być w Paryżu! W
tym jego wymarzonym Paryżu! Obszedł jeszcze operę i, już
dostatecznie znużony, skinął na automobil i kazał się
przewieźć po głównych arterjach.
Szofer osadził się mocno, zakręcił kołem, puścił w ruch
motor i popędził, wymijając tłumy z cudowną zręcznością,
niekiedy zwalniał, jakby dla nabrania tchu, i potem rzucał
się naoślep w przerażające zatory wozów i ludzi, przemykał
się jak wąż pod kołami olbrzymich omnibusów, skręcił
nagle jak kula odbita i leciał z wiatrem w zawody!
Józio siedział w niedbałej pozie obojętnego na wszystko,
chociaż cały dygotał z rozkoszy szalonego biegu, i co
chwila, co skręt, co jakiś gmach większy i co szersza ulica i
dalsza perspektywa, prężył się w gorączkowem
oczekiwaniu, że zaraz, że natychmiast wybłyśnie ten cud
upragniony!
Przelecieli bulwary, plac Zgody, pola Elizejskie i jak
wicher wpadli w cichy, prawie pusty lasek Buloński,
podobny do strzępiastego obłoku bladej zieleni. Deszcz
znowu się rozpadał, drogi leżały niby szare, przemiękłe
płótna i tylko tu i owdzie zaczerniał jakiś samotny parasol.
Samochód pędził ze zgrzytem i świstem po żwirach,
obleciał jezioro, nad którem gdzie niegdzie paliły się
klomby rozkwitłych tulipanów i przepadał jakby zbłąkany
w mrocznych gąszczach, w deszczowej kurzawie i w
nieskończonym labiryncie dróg.
Józio niespokojnemi oczyma wybiegał wciąż naprzód i
krążył niestrudzenie, niby ptak, po nędznych, rachitycznych
226
drzewach i karłowatych zarostach, aż wkońcu spytał
szofera.
— Więc to jest lasek Buloński?
— Tak! Wspaniały, nieprawdaż? — rzucił Francuz,
upewniając go z dumą, że czegoś podobnego niema w
całym świecie.
— Nadzwyczajny! Niesłychany! — przytakiwał
automatycznie, nie śmiejąc się przyznać nawet przed sobą,
że wyobrażał go sobie tysiąc razy piękniejszym i
wspanialszym. Westchnął tylko jakoś żałośnie, bo mu się
przypomniały prawdziwe lasy, pełne drzew niebotycznych,
pełne modlitewnego szumu, woni, krzyku ptaków i czaru
niczem nieskrępowanej przyrody!
— Ale to nie Bois de Boulogne — pomyślał wyniośle i,
otrząsnąwszy się z przypomnień, kazał jechać do Café de la
Paix.
Bulwary były pokryte ruchomym dachem parasoli, padał
bowiem drobny, przenikliwy deszcz, ale Józio zasiadł na
ulicy pod ścianą kawiarni, przyglądając się z nabożeństwem
zatłoczonej i rozkrzyczanej ulicy. Spiętrzone, rozchwiane i
nabite ludźmi góry omnibusów, świszczące loty
samochodów, tysiączne turkoty, wrzaski kamelotów i
huczący, nieustanny gwar zalewały go raz po raz jakby
spienioną, rozszumiałą falą, że chwilami cofał się
bezwiednie do samej ściany przed tą nawałą ludzi, koni i
pojazdów, bo mu się wydawało jako to wszystko zwala się
na niego, tratuje po nim i pędzi dalej, niczem
niepowstrzymane. Poczuł się naraz dziwnie obcym,
samotnym i jakby zgubionym bez ratunku.
227
— Więc to jest Paryż! Paryż! — powtarzał, wodząc
strwożonemi oczami po tłumach i długi czas siedział
ogłuszony i upity tym ruchem szalonym i wrzaskami. Nie
słyszał już nic i nie rozróżniał żadnej twarzy, gdyż w mózgu
miał wstrząsający, nieustanny krzyk, a przed oczami snuło
się jakieś upiorne rojowisko, błyskające tysiącami spojrzeń
i pełzające nigdy nieskończonem cielskiem… Przerażały go
te potworne skłębione tłumy, płynące niepowstrzymanie.
— Skąd? Gdzie? Co to za ludzie? Poco istnieją takie
straszne mrowiska? Poco? — myślał z trwogą i z coraz
głębszem uczuciem osamotnienia. Dopiero kiedy deszcz
ustał i słońce rozbłysnęło nad bulwarami, wrócił do
równowagi; napił się konjaku, przeczytał jakiś
nadzwyczajny feljeton w Journal’u i, zapaliwszy papierosa,
zaczął patrzeć na wszystko zgoła innemi oczami.
Przypomniał mu się bowiem jakiś romans z życia
paryskiego, jakiś stek niesłychanych nadzwyczajności, a
potem przychodziły na pamięć te wszystkie, jakie był czytał
kiedykolwiek. Jakby mu się nagle okno rozwarło na świat,
wyjrzał skwapliwie i, dziw, nie krzyknął z radości! Znajomi
dokoła, sami znajomi! Siedział teraz w odkrywczem
skupieniu, boć oto przesuwał się przed nim bulwarami cały
ten naród romansów, cały ten świat, z którym żył tak długo
w samotności, a który tak kochał i za którym tak tęsknił!
Poczuł się w swoim żywiole, bo mógł utęsknione marzenia
realizować, mógł mieć taką rzeczywistość o jakiej marzył.
Teraz, w tej chwili tamtych przypomnień, wiedział, gdzie
pędzą te tłumy i poco! Rozumiał naraz każdy ich ruch,
każde słowo, każde spojrzenie. Cała gra życia stanęła mu
228
jasno przed oczami! Czytał wyraźnie ten jeden olbrzymi
romans, zwany Paryżem. Głód i miłość, zło i dobro;
wszystkie sploty intryg, zdrad i zbrodni, cnót
pokrzywdzonych i krzywd nagrodzonych, miały teraz dla
niego widome twarze w tym tłumie, mógł na każdą
wskazać ręką i każdą nazwać po imieniu. Boże, jacyż oni
podobni do swoich portretów! Jakże się ucieszył z tego
niespodziewanego spotkania. Z niezmiernem
zainteresowaniem rozglądał się wśród bohaterów i
komparsów tych strasznych dramatów, jakie sobie w tej
chwili przypominał. Jego chłonna wyobraźnia wyrzucała na
powierzchnię świadomości coraz to nowe sceny, imiona,
sprawy i coraz to nowych ludzi i nowe, zawikłane,
sensacyjne historje!…
Przecież nawet ta para, która przed nim zasiadła, to nie
był kto inny, tylko Armand i Blanka z jednej powieści
Fevala! Coś szepczą do siebie tajemniczo! On dobrze wie o
czem! Ona mu coś podaje ukradkiem! To klucz od furtki
ogrodowej! Nieszczęśni, zaślepieni szałem, nie wiedzą co
ich czeka? Nie wiedzą, że tam, za firankami okna, ktoś ich
szpieguje! Ze szczerą nienawiścią spojrzał na jakiegoś
jegomościa, siedzącego z drugiej strony okna, który właśnie
ledwie dostrzegalnemi znakami porozumiewał się z ową
mniemaną Blanką. A Józio trapił się ich dalszą dolą, już
widział tę scenę ostatnią, gdy przed upojonymi szałem,
staje ten okrutny mściciel z rewolwerem w ręku i
grobowym głosem woła: Giń, nikczemny uwodzicielu!
Ale Blanka się poświęca, zasłania sobą kochanka i pada
zabita! Cudowna, wstrząsająca scena, cudowna.
229
A ten młody, wytworny człowiek, popijający obok
mazagran, jakże podobny do tych szlachetnych
wicehrabiów z różnych komedyj, którzy zawsze w
krytycznej chwili dla zgranych przyjaciół, gdy ci już
rewolwery przykładają do skroni, zjawiają się z
pugilaresem w ręku i mówią: Oto sto tysięcy franków,
zapłać temu nędznikowi! — I odchodzą ze sceny, żegnani
błogosławieństwem rodzin, ocalonych od hańby i łzami
przecudnych Bert lub Maryj! A te majestatyczne
margrabiny! te heroiny nieszczęsne i wyniosłe; te lwice
półświata; te demony, siejące dokoła szały i zbrodnie; te
występne, z niezatartem piętnem hańby na czole; te
zdradzone i skazane na wieczny płacz i tęsknoty; a te córki,
poświęcające się dla nikczemnych ojców, a te ciche anioły
poddaszy, walczące z nędzą, chorobą i pokusami, — te
cudne, święte, jasnowłose Iwony! Jakże je wszystkie
wielbił i kochał w tej chwili, jakiemiż wdzięcznemi oczami
obejmował ich twarze i postaci, snujące się dokoła!
Niejedna z nich, dojrzawszy jego twarz piękną i
rozpromienioną, patrzyła w niego kusząco, niejedna
ogarniała go namiętnemi oczami, niejedna nawet wyraźnie
dawała mu poznać, żeby poszedł za nią, ale on tego nie
zauważył, bo wciąż odkrywał znajome postaci i
niestrudzoną wyobraźnią zaludniał niemi bulwary i patrzał
z rozkoszą, jak się snuli dokoła, tłoczyli się na trotuarach,
jechali, zasiadali nawet przy jego stoliku. Cały ten świat,
wysnuty z książek, zmartwychwstawał przed jego
zgorączkowanemi oczami: starzy i młodzi, żebracy i
książęta, słynni bogacze i jeszcze słynniejsi zbrodniarze,
230
złota młodzież, przegrywająca w ciągu paru wierszy
miljony, która wychodzi z klubów z piosenką na ustach i
idzie sobie palnąć w łeb, rozgłośni policjanci i zwierzyna
przez nich tropiona, Rocambole i Jan Valjean! Czuł się w
tej chwili wszechmocnym i wszechwiedzącym, nic dla
niego nie miało tajemnic, znał początek i koniec każdej
sprawy i każdego żywota, wiedział nawet, co ukrywają
wnętrza tych posępnych domów od suteren do poddaszy,
znał całą grę życia, nieskończone falowania, wszystkie
napięcia, wszystkie przypływy i odpływy, wszystkie
katastrofy. Jak Bóg, wyłaniał ze siebie coraz to inne światy,
i jak Bóg, unicestwiał je z najgłębszą rozkoszą!
Słońce już zaszło i w niebieskawych tumanach mroków
jęły wybłyskiwać tysiączne światła, domy zdały się
wyrastać i sięgać dachami nieba, bulwar jakby się zapadł
głębiej i stawał się podobny przepaści, zalanej
rozdygotanym hukiem i światłami.
Ale Józio nawet nie zauważył tego, pochłonięty
wskrzeszaniem wyśnionych mar, dopiero, gdy ktoś, tuż za
nim, odezwał się po rosyjsku, obejrzał się gwałtownie i
oprzytomniał. Jakiś starszy pan o surowej twarzy
rozmawiał głośno ze swoim towarzyszem. Józia przejął
strach, gdyż starszy pan był podobny do znajomego oficera
żandarmów, i to dziwne podobieństwo nasunęło mu takie
trwożne myśli, że wszystkie fantastyczne rojenia prysnęły
niby bańki mydlane, rzeczywistość zajrzała mu w oczy i
znowu zobaczył dokoła tylko same obce i obojętne twarze!
— Czegóż się obawiam? Któż mnie tu zna? —
rozmyślał, ale nie mogąc się pozbyć przywidzenia, że tamci
231
przyglądają mu się coraz natarczywiej, wyszedł z kawiarni i
śpiesznie zanurzył się w tłumy. Błądził czas jakiś bez celu,
przyglądał się wystawom, wstępował na chwilę do
najprzeróżniejszych kawiarń, gapił się wraz z tłumami na
kinematograficzne ogłoszenia i wkońcu poczuł się tak obcy
wśród tego mrowia, tak zagubiony i tak pragnący
jakiejkolwiek rozmowy i widoku znajomej twarzy, że, nie
namyślając się długo, pojechał do Buczka!
Wysiadł na jakiejś oddalonej ulicy przed ciemną sienią,
zionącą zatęchłą wilgocią, i skierował się do konsierżki.
— Szóste, ze schodów na prawo! — odpowiedziała, nie
podnosząc oczów od cerowanej pończochy.
Popędził jeleniemi skokami po śliskich i stromych, jak
drabina, schodach, ale na czwartem przystanął raptem.
— A jeżeli on już wie o wszystkiem? — zagrzmiało mu
nagle w mózgu.
Zrobił jeszcze dwa piętra i znowu wróciło to samo
przypuszczenie.
— A jeżeli? Cóż ja mu powiem?
I wyobraził sobie natychmiast całą scenę, jak wchodzi,
jak Buczek cofa się przed nim, jakby przed upiorem, i nie
podaje mu ręki… Poczuł w ustach gorzki smak wstydu i
zawahał się…
— Głupstwo! Niemożebne! — Otrząsnął się z przykrych
przewidywań i śmiało ruszył w długi, ciemnawy korytarz,
odszukał właściwe drzwi, wyciągnął rękę do dzwonka i
nagle jakby skamieniał. Za drzwiami rozległ się głos
Buczka, rozmowa stawała się coraz wyraźniejsza i bliższa,
już ktoś brał za klamkę…
232
Józio odsunął się o parę kroków i czekał z bijącem
sercem.
Drzwi się otwarły, ktoś wyszedł, a Buczek zawołał za
nim.
— A nie zapomnijcie kupić cukru!
Jakiś niski, wielce kędzierzawy człowiek zajrzał mu w
oczy i poszedł wolno, oglądając się co chwila na Józia,
przeglądającego karty poprzybijane na drzwiach.
— Kogo pan szuka? Ja tu znam wszystkich.
Józio wymienił pierwsze lepsze nazwisko.
— Nie znam! pierwszy raz słyszę, Polak?
— Tak, ale widocznie źle zanotowałem adres —
odpowiedział po polsku i, uradowany z tak
niespodziewanego zaniechania odwiedzin, schodził nadół
bardzo prędko. Kędzierzawy szedł nieco naprzód,
przyglądając mu się na zakrętach schodów z niezmierną
uwagą, i musiał go już nieźle otaksować, skoro w bramie
odezwał się bardzo życzliwie.
— Możebym się mógł panu na co przydać? Znam Paryż
jak własną kieszeń. Jestem Rożek!
Józio powiedział jakieś cudze nazwisko i uścisnął mu
rękę.
— Dziękuję panu, Paryż znam, tylko w tej dzielnicy
jestem pierwszy raz!
Rożek aż przystanął ze zdumienia.
— Jakto, pan nie znał Kartie? To nadzwyczajne!
— Więc jeśliby pan chciał być ciceronem… — rzekł
wyszukanie.
— Ależ to mój obowiązek! Mieszkam tutaj od piętnastu
233
lat i znam każdy kamień i każdego człowieka. Gdzie pan
jada?
— Zwykle u siebie, ale dzisiaj tam, gdzie mnie pan
zaprowadzi.
To u siebie tak zaimponowało Rożkowi, że z pewnym
szacunkiem zaczął mu się przyglądać.
— Moglibyśmy iść na obiad do Panteonu; tam się
wspaniale jada, tylko uprzedzam, że „Ludwiczek” pryśnie
— ostrzegał badająco.
— Więc idźmy do Panteonu! Czy pan mieszka w tym
domu, z którego idziemy? — pytał, chcąc się dowiedzieć o
Buczka.
— Nie, byłem tam u faceta, który niedawno przyjechał
na studja.
— Malarz?
— Naturalnie, ale szelma surowa jeszcze, jak
niewygarbowana skóra!
— Cóżto za jeden?
— Były kolejarz z Królestwa! Ciekawy chłop, zaraz
bowiem po wylądowaniu w Paryżu spuścił wszystkie swoje
garniturki, kupił bluzę robociarską i saboty, zapuścił
grzywę, wpisał się do Colina i na trzeci dzień już stanął do
roboty. W pracowni zaczęli mu koledzy robić różne
psikusy, jak zwykle nowicjuszowi, to sprał paru na kwaśne
jabłko!
— No i wylali go ze szkoły!
— Gdzietam, jednych spoił na przeproszenie, a drugim
zagroził pięścią, i teraz wszyscy go uwielbiają. Twardy
chłop, a nawet przytem rzetelny i pluje na wszystko
234
zapamiętale! Może wysoko skończyć! Wybitna
indywidualność!
— Ma przynajmniej talent?
— Pytanie! Kto ma talent i któż go nie ma? Co to jest
talent? Właściwie, jak pan sobie wyobraża talent?
— Nie mam nawet wyobrażenia o tem pojęciu! —
odrzekł wesoło.
— Wolę taką szczerość, niźli mędrkowanie głupich
inteligentów!
Wziął go poufale pod ramię.
— Bo widzi pan dobrodziej, przyjeżdża taki cham na
zdobycie świata! No, i czasem to mu się udaje, ale częściej
zdycha z głodu. I owszem, nie mam nic przeciwko temu,
niech zdycha, przy takiem przeludnieniu to czysty zysk
społeczny! A jeśli wygra, biję mu brawo! Kocham
zwycięzców, bo to jedynie prawowita rasa ludzi! A
gdybyśmy tak wstąpili na małe szkiełko konjaku? —
zakończył niespodzianie.
— Chociażby na dwa duże!
— Taką mowę polską to rozumiem! Zaprowadzę pana do
kawiarni, gdzie pan zobaczy kolonje nadzwyczajnych
hebesów! Malarze, muzycy, poeci, rzeźbiarze, prorocy,
matołki, i genjusze, jednem słowem całą polską menażerję
artystyczno-intelektualną! Rajski ogródek analfabetyzmu!
— Nie znam nikogo i nie wiem, czy mi wypada…
— Knajpa, drogi panie, jest jak niebo, stoi otworem dla
wszystkich, którzy mają chociaż na kawę.
— Nie lubię takich hurtownych znajomości!
— Wprowadzę pana incognito i będzie pan mógł
235
spokojnie obejrzeć wszystkie te kukły.
— Czy sami Polacy się tutaj zbierają? — wahał się
jeszcze.
— Ależ nie, cała Europa raczej! Zobaczy pan całe
aryjsko-semickie nadczłowieczeństwo! Niech pan tylko nie
rozumie po polsku, a zabawimy się wybornie.
Weszli do narożnej, wielkiej kawiarni, gęsto
ugarnirowanej fantastycznemi kapeluszami dziewczyn,
przyglądających się głodnemi oczami każdemu z
wchodzących. Rożek zaśmiał się do nich przyjacielsko,
uniżenie kłaniał się grubej damie, królującej za bufetem
wysokim, niby bastjon, obitym mosiądzem, ściskał dłoń
jakiegoś łysego jegomościa z serwetką pod pachą i
pociągnął Józia przez wąską szyję, gdzie na wielu stołach
trzaskały domina, do olbrzymiej sali, położonej o parę
stopni niżej, a już pełnej dymu, stuku bilardów i wrzasku.
Był to rodzaj podwórza, nakrytego płaskim, szklanym
dachem, wspartym na żelaznych słupach, i pełnego
zacisznych boksów, zagłębień, kątów i niespodzianych
zakamarków. Tłumy zalegały wszystkie ławki, obsiadały
stoliki, i roiły się po sali, a wszędzie panowały już
niepodzielnie lwie, rozwichrzone grzywy, berety, aksamitne
bluzy, zawadjackie miny i dziewice, artystycznie
udekorowane w takie kapelusze, fryzury i stroje nie do
uwierzenia, że można było dostać kolki ze zdumienia. Na
trawiastych polach bilardów wrzała zacięta kanonada, kule
biły nieustannie o siebie i bandy, a kilkunastu graczów,
porozbieranych do koszuli, pracowało w pocie czoła.
Brudni garsoni uwijali się z „czarną” i butelkami, podłoga,
236
posypana żółtym piaskiem, skrzypiała pod nogami, kurząc
niby gościniec; słodkawy, mdły zapach absyntu przesycał
duszne, rozprażone powietrze.
Przeciskali się między gęsto rozstawionemi stolikami
bardzo wolno, gdyż ze wszystkich stron wołano do Rożka.
— Servus Rożek! Jak się masz! Rożek, siadaj z nami,
konjak czeka!
— Jesteśmy w samem sercu bohemy! — szepnął
Józiowi.
Znaleźli wreszcie miejsce w jakimś kącie, garson
przyniósł konjaki, Rożek wypił trzy jeden za drugim i
poleciał do znajomych, a Józio, ośmielony, że nikt nie
zwraca na niego uwagi, zaczął się z ciekawością rozglądać
po rozkrzyczanem towarzystwie. Jakiś młodzian w
pelerynie z taką precyzją udawał pianie koguta, ryki krów,
beki owiec i zajadłe ujadanie psów, że cała sala zatrzęsła się
od śmiechów i braw. Józio śmiał się również i nagle
ścichnął, i tak gwałtownie pochylił głowę, aż uderzył się w
czoło o butelkę, zobaczył bowiem Buczka na drugim końcu
sali. Wchodził, rozglądając się za miejscem, ale Józio nie
czekał na niego, zerwał się gwałtownie i prawie chyłkiem
przedostał się do bufetu, i już płacił konjaki, gdy go dopadł
wystraszony Rożek.
— Co się stało, czemu pan ucieka?
— Muszę, ktoś w domu na mnie czeka, zapomniałem na
śmierć…
— Więc z naszej lumpki będą nici?
— Za godzinę będę czekał na pana w Café de la Paix,
dobrze?
237
— Trochę daleko, a ja już konie odesłałem do remizy…
— A może panu chwilowo brak…
— Tego, co i owszem? Niestety, tak dawno po
pierwszym i tak jeszcze daleko do następnego! — wołał z
komicznym patosem.
Józio wcisnął mu w rękę dwadzieścia franków.
— Na ewentualność, gdyby pan musiał nieco dłużej
czekać…
— I na pewność, że nie zrobi mi pan lapina!
— Więc do widzenia za godzinę! — zawołał jeszcze z
dorożki, rozkazując jechać do hotelu. Naturalnie nikt tam
na niego nie czekał, ale ujrzawszy Buczka, poczuł taki lęk
przed nim, że za nic w świecie nie chciałby się z nim
spotkać. Uciekał przed nim, miotany nagle zrodzoną
nienawiścią i zarazem prawie zabobonną trwogą.
— Bosiak! Złodziej! Pasorzyt! — pluł wzgardliwie, sam
nie wiedząc dlaczego, a równocześnie owładały nim z taką
siłą przypomnienia niedawnej przeszłości, że odprawił
dorożkę przy moście i poszedł nad Sekwanę. Oglądał się
trwożnie i z uczuciem niezmiernej ulgi zanurzał się w
ciemność i ciszę wybrzeży. Noc już była zupełna i znowu
mżył drobny, gęsty deszczyk.
Czarna, wezbrana rzeka, potrząśnięta spienionemi
grzywami, które jak białe mewy opadły na fale, toczyła się
z głuchym bełkotem i gniewnie biła w kamienne ściany.
Przez krwawe obręcze mostów przepełzały niekiedy statki,
niby potworne stonogi, zbrojne żądłami świateł,
wżerających się w ciemności. Jakieś gmachy, jakieś wieże,
jakieś majaki wznosiły się czarnemi widmami nad
238
mrowiem świateł i linją wybrzeży. A różnemi tunelami ulic
spływał nieustanny, daleki huk miasta. Józio, wsparty o
balustradę mostu, brodził oczami w nocy i myślał, co się
tam stało nazajutrz po jego wyjeździe? Jakie tam osłupienie
musiało zapanować? Jaka zgroza padła na wszystkich i
rozlała się po całej linji, po stacjach, bufetach i peronach!
— Może już nawet ogłosili w gazetach!
Jakiś zegar wydzwonił ósmą, deszcz padał coraz gęstszy
i zimniejszy, chłód go przejmował, że postawił kołnierz i
włożył rękawiczki.
— Przyszedł pośpieszny od granicy! — myślał, widząc
te codzienne tłumy, skłębione na peronie, są wszyscy z
miasta, prawie słyszał, że mówią tylko o nim! Zawiadowca
spaceruje uroczysty i od czasu do czasu mówi do kogoś, jak
zawsze, gdy się coś stało:
— „A co, nie mówiłem! Byłem tego pewny!”
Żandarmi, niby dwa szare słupy, stoją na krańcach
peronu.
Andrzej sterczy pod dzwonkiem z ręką na sznurze i z
oczami wlepionemi w zawiadowcę; Żydzi z wrzaskiem
tłoczą się do wagonów; panna Marychna w czerwonych
jersey’ach wdzięczy się z za bufetu; Raciborski węszy rubla
między znajomymi, a może nawet spaceruje z panią Zofją.
Wszystko jest jak dawniej, jak zwykle i jak zawsze. Tylko
Soczek, pijąc z grubym dozorcą, będzie teraz gadał:
— Psia twarz, ktoby się był spodziewał! Porządny
chłopak, moja Zosia bardzo go lubiła! Panno Marychno,
tego samego na drugą nóżkę!
Parsknął naraz wesołym, dźwięcznym śmiechem.
239
Policjant przeszedł raz i drugi, aż wreszcie przystanął i
rzekł:
— Przeziębi się pan, niezdrowo na taki czas nad wodą!
Józio zajrzał mu w oczy i szepnął ze śmiechem:
— Zupełnie nie mam ochoty gruntować Sekwany,
zupełnie! — Dał mu papierosa, zamienił jeszcze parę słów i
poszedł do kawiarni.
Rożek czekał na niego już mocno zaniepokojony.
— Spotkałem się niespodzianie ze znajomymi —
tłumaczył się przed Rożkiem i znowu wybuchnął
śmiechem.
— Więc gdzie pan chce i czego pan chce dzisiaj? —
zapytał Rożek.
— Bawić się, choćby nawet szaleć, a gdzie, to mi
zupełnie obojętne.
— Skoro są dutki, to niema oczywiście żadnych
przeszkód.
Zjedli pośpiesznie obiad i pojechali na Paryż.
Rożek istotnie znał nocne życie miasta i prawie
wszystkie jego ogniska, więc woził go po najsławniejszych
norach, specjalnie urządzonych dla cudzoziemców, żądnych
prawdziwie paryskich uciech, sam przytem bawił się
nadzwyczajnie i pił za dziesięciu, natomiast Józio stawał się
coraz chmurniejszy i, patrząc na wszystko z nieukrywaną
wzgardą, rzucał od czasu do czasu:
— Tylko tyle! To niewiele, niewiele!
Rożek wiózł go dalej, ale już był mocno niezadowolony.
— Jeszcze panu mało? Czegoż pan chce u djabła? Może
bajki z tysiąca i jednej nocy, kinematograficznych cudów,
240
czy co?
— Nie, szukam tylko prawdziwego Paryża!…
— Kobiety jak smoki, napitki wzniosłe, zabawa
szampańska i panu jeszcze nie wystarcza? Toć przecież
Paryż, prawdziwy Paryż!
— To tylko głupie, bezecne i nudne, ale jedźmy dalej,
jedźmy, może gdzie znajdziemy jakąś baśń czarodziejską!
I jeździli wytrwale, lecz wszędzie było jedno i to samo:
wrzask, pijane tłumy, wyuzdanie i dziewczyny, od których
Józio odsuwał się ze źle maskowanym wstrętem i patrzał z
przebolesnem uczuciem zawodu.
— To wszystko razem szynk i zamtuz dla zbogaconych
parobków i dziewek publicznych! — wybuchnął wkońcu,
aż Rożek poczerwieniał ze złości i znowu go powiózł gdzie
indziej.
Ale nad ranem, przed wejściem do jakiegoś zakładu,
ukrytego w głębi ogrodu, Rożek odezwał się wyzywająco.
— Jeżeli nie zostaniemy i tutaj, to będę musiał pana
pożegnać…
— W ostateczności możemy skończyć w Halach u
Burat’y.
— Prawda, zupa cebulowa, świeży homar i baranina z
rusztu.
Otworzył im portjer w czerwonej liberji, wskazując
szerokim gestem schody, wyłożone czerwonem suknem,
zalane światłem, przybrane kwiatami a wiodące na
pierwsze piętro. Służba, w czerwonych frakach i białych
pończochach, wprowadziła ich do wyzłoconej, jak
bonbonierka, sali niskiej i straszliwie zadymionej, gdzie
241
grała cygańska muzyka naprzemian z bandą włoskich
mandolinistów i gdzie tłoczyły się w rozwrzeszczanej
ciżbie wszystkie kolory skóry i wszystkie rasy ludzkie.
Było tam niezmiernie ciasno, gorąco i duszno; pijacki
wrzask wybuchał co chwila i co chwila jakieś kolorowe
dziewczyny przewalały się w dzikim, wyuzdanym tańcu
wśród niesłychanego zamętu i krzyków. Sala trzęsła się od
tupotów i wycia murzynek. Orkiestry nie przestawały ani na
chwilę: cygańskie skrzypki lały takie wściekłe, rozdygotane
i porywające wary melodji, aż krew się burzyła, oczy
zachodziły mgłami upojenia, prężyły się grzbiety i wszyscy
naraz, jakby owładnięci szaleństwem, zaczynali śpiewać,
krzyczeć i tańczyć. Niekiedy mandoliny zaskowyczały
szarpiącemi tonami, niekiedy zrywała się jakaś dzika,
pijacka piosenka i cała sala wtórowała nieprzytomnemi
głosami.
— Cudownie! Niesłychanie! To Paryż! — dyszał
rozentuzjazmowany Rożek i, gdy usiedli, a butelka stanęła
przed nimi, zaczął pić kieliszek za kieliszkiem, dolewać
Józiowi i wołać mu do ucha, wskazując na oszalałą salę.
— Patrz pan, wszystkie narody, wszystkie rasy i
wszystkie stany!
— A razem jeneralny rynsztok! — odburknął ironicznie.
— Nie, tysiąc razy nie, to rezerwuar świata, to azylum
jednego człowieczeństwa, to świątynia wolnych i
niezależnych duchów! Mówię o Paryżu, o całym Paryżu! —
krzyczał patetycznie, ale widząc drwiący uśmiech Józia,
uderzył w inny ton.
— Ma pan rację, że to jest ściek wszelakiej hołoty! Ruja
242
wszechświatowej kanalji! Co za ryje, co za mordy, co za
zwyrodnienia!
— Nalewaj pan, szkoda czasu! — przerwał mu Józio.
— Ważkie słowa! Garson, jeszcze jedną butelkę! To
rzeczywiście cała menażerja! Patrz pan na tych jasnych,
którzy piją z Malajkami, to Skandynawi, zbrzydły im w
ojczyźnie niesolone śledzie i teraz oblizują musztardę. A
łajdaki, we dwóch mają aż cztery Malajki. A tamci w rogu,
na lewo, to na pewno ludzie z nad Newy, czy Wołgi. Bawią
się za głośno i za wiele ciśnie się do nich dziewczyn, musi
to być jakaś padlina, dałbym głowę, że spuszczają kazionne
pieniążki. Dużo już podobnych widziałem w Paryżu. Cóż
pan chce, znudzi się wkońcu takiemu rozprawianie o
„principjalnościach” i „monopolówka”, to przy sposobności
chapnie, co się gdzie da, i jazda do Paryża! Zabawi się
przez parę tygodni, naużywa i potem: albo kula w łeb albo
w kajdanach powrót do niewdzięcznej ojczyzny i chociaż w
katordze, a znowu będzie mógł sobie filozofować i pluć na
zgniły zachód.
Roześmiał się wesoło, a Józio poruszył się, niemile
dotknięty jego słowami, i rzucał trwożne spojrzenia na
tamtych, bawiących się coraz głośniej, bo już brzęczały
rozbijane kieliszki.
— Pokażę panu i polaczków, muszą być, są przecież
wszędzie, gdzie się używa! Tutaj zresztą zbiera się cały
świat! Południe i Północ, Zachód i Wschód! Wszystkie
ludzkie zgrzęzy i wszystka moralna padlina spływa do tej
współczesnej Mekki! A jaki wybór kobiet! Przyjrzyj się pan
tym cynamonowym tygrysicom: oczy gwiazdy, ciała —
243
wiotkie trzciny, posmarowane musztardą! Ha! ha! ha! udało
mi się określenie, co? A te niepokalane hebany!
Smoki, mięso pierwszego gatunku, mordy bydląt na
torsach greckich bogiń — z każdej wargi obiad, z każdej
piersi uczta dla dziesięciu, a w każdej fałdzie ich skóry
dzika, trująca rozkosz dla wszystkich! Cudowne, pachną
przytem, jak rozgrzane suki, a kwiczą niby kobyły! Słyszy
pan ich rechoty? Przy nich nasze białe dziewczyny są tak
obmierzłe, jakby były ze starego łoju. Ja twierdzę, że
kobieta zaczyna się dopiero od kolorowej! Przekonam
pana! Hej! czarne Wenery! do nas! — krzyknął na dwie
murzynki, siedzące samotnie na drugim końcu sali.
Nim Józio zdecydował się na zaprotestowanie,
przysiadły się do nich, a Rożek nalewał im szklanki. Obie
były ubrane jaskrawo i w olbrzymich kapeluszach z białemi
piórami. Obie ogromne, wspaniale rozwinięte, brzydkie i
czarne, jak sagany.
Józio był nieco przerażony, pierwszy raz bowiem w
życiu widział zbliska murzynki, ale gdy jedna zaczęła go
całować, bełkocąc mu namiętnie: — Jakiś ty piękny! Jakiś
ty piękny! — ożywił się, jakby mu kto ognia nalał do krwi,
i zaczął pić nazabój. Czarne ręce opasywały go coraz
namiętniej, a grube wargi wżerały się w niego z taką chciwą
żarłocznością i przepaściste oczy tak hipnotyzowały, że
prawie tracił przytomność.
— Pilnuj pan pugilaresu! — ostrzegał Rożek,
pamiętający o wszystkiem.
Buchnął nagły, wstrząsający wrzask, wszyscy zerwali się
z miejsc, bo cyganie urżnęli „Kamarińskiego“, a ludzie z
244
nad Newy, już bez surdutów i kamizelek, puścili się w
środku sali w tak wściekłe prysiudy i tak ogniście rypali
obcasami, aż szyby w oknach zabrzęczały i przewracały się
stoliki, a tłum, porwany dzikiem widowiskiem, bił
zapamiętale brawa, ryczał w zachwycie i próbował ich
naśladować. Bezprzytomny szał ogarnął wszystkich i
zabawa stawała się tak burzliwa, że niektórych gości
wyrzucano za drzwi lub wynoszono do dalszych pokojów.
Tylko Józio nie wiedział, co się dzieje dokoła, pił coraz
więcej i śpiewał z murzynkami jakąś piosenkę tak jękliwą i
żałosną, że Rożek zapłakał pijackiemi łzami, ale od czasu
do czasu wołał:
— Panie, pilnuj pan pugilaresu!
Dzień się już robił i sala mocno opustoszała, gdy weszło
parę nowych osób, a pomiędzy niemi ten stary pan z Café
de la Paix ze swoim towarzyszem. Józio poznał go
natychmiast i zerwał się, jakby do ucieczki, ale
przytrzymany przez murzynkę, padł zpowrotem na kanapę i
jęknął, wystraszony śmiertelnie.
— To po mnie! Szpicle!
— Gdzie! Kto? — dopytywał natarczywie Rożek, ale
Józio zdołał już nad sobą zapanować, roześmiał się
nerwowo i ziewnął.
— Urżnąłem się! Czas nam do domu! Garson, rachunek!
Zapłacił, dał coś odczepnego skamlącym murzynkom i,
wychodząc, przyglądał się świeżo przybyłym, z ledwie
ukrytym lękiem.
Już modry dzień zalewał Paryż i bulwary były jeszcze
puste, tylko w bocznych uliczkach otwierano tu i ówdzie
245
sklepy, myto wystawy i turkotały wózki mleczarzy pełne
metalowych, nabrzmiałych wymion.
— Czy oni idą za nami? — spytał po jakimś czasie.
— Kto? zupełnie pusto, nigdzie żywej duszy.
— Coś mi się przywidziało! Za wiele dzisiaj piłem! —
obejrzał się podejrzliwie. Czekam na pana w kawiarni o
drugiej, dobrze?
— Przyjdę! Aleśmy się nareszcie zabawili? Szkoda mi
tylko murzynek, myślałem… Wspaniałe bydlęta! —
oblizywał się lubieżnie.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! Strasznie jestem
senny! Do jutra!
Wsiadł do dorożki, ale adres powiedział tak cicho, że
Rożek, nie dosłyszawszy, popatrzył za nim niechętnie i
szepnął:
— Ma grube franie, ale djabli wiedzą, co to za ananas!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przez cały tydzień zwiedzali Paryż i jego osobliwości;


byli wszędzie i widzieli wszystko, gdyż Rożek całą duszę
wkładał w to pokazywanie, aby w nim wzbudzić chociażby
tylko zwykłą ciekawość, ale Józio prawie co godzina stawał
się smutniejszy i na wszystko miał tylko jedną, apatyczną
odpowiedź:
— To nie to, to jeszcze nie to…
I nic go nie porywało, ani dzieła sztuki, ani żadne
dziwowiska, poruszał się bowiem pomiędzy niemi jak
automat i lunatyk, śniący na jawie o cudach nigdy
246
niedościgłych. Smutek zawodu pożerał mu duszę i coraz
częściej nie mógł sypiać i, leżąc długie godziny,
nasłuchiwał głosów z tamtej, dalekiej stacji! A jeśli,
wyczerpany znużeniem, zasypiał wreszcie, to budził się w
tej samej godzinie, jak tam, i nieraz bezwiednie czekał, jak
tam, że za chwilę przyleci Andrzej i zawoła:
— Panie kasjerze, osobowy już wyszedł!
A potem wbiega Magdzia z herbatą, podłoga dygoce pod
nią, gdy idzie podnieść roletę. Trzeba wstawać, a tak mu się
nie chce. Klnie służbę i ten mus okropny, parzy się herbatą,
nie może znaleźć czapki, zeskakuje ze schodów po dziesięć
stopni naraz, wpada do kasy, podnosi okienko i sto rąk
wyciąga się do niego i sto głosów bucha mu prosto w twarz.
Śpieszy się, pracuje jak maszyna. Świst i łomot
wpadającego pociągu, na peronie gwar i zamieszanie…
— Na szczęście, to wszystko już w przeszłości, nie
wróci! — trzeźwił się, patrząc oknem na kamienne morze
domów — przecież to Paryż! Paryż! — powtarzał
uporczywie, ale wspomnienia powracały z jednaką
wyrazistością, tyle bowiem lat żył tamtem życiem, że stało
się ono już integralną cząstką jego istoty i nie pozwoliło się
wyrwać z pamięci, nie dało się niczem zepchnąć na dno,
między zapomnianą rupieć życia.
Szamotał się też z własną duszą coraz boleśniej, a każdy
dzień zadawał mu nowe, śmiertelne rany, bo chociaż
zwiedzał wszystko dokładnie, nie pomijając niczego, wciąż
nie mógł odszukać Paryża swoich marzeń, a ten, na który
patrzał, którego dotykał wszystkiemi zmysłami, był mu
dziwnie obcy, obojętny i nawet wrogi. Przyglądał mu się z
247
głęboką urazą i smutkiem. Po kilkunastu dniach rozstał się
z Rożkiem, obrzydły mu jego cyniczne uwagi.
— Przysłania mi wszystko sobą, jak brudną szmatą —
myślał, postanawiając zwiedzić wszystko sam i na nowo, w
skupieniu i ciszy. Ale i to nie pomogło! Zaiste, dziwne
rzeczy się w nim wyrabiały, bo ilekroć, zamknięty w swoim
pokoju, zatapiał się w podręczniki, tyle razy ten wymarzony
Paryż stawał przed jego oczyma, widział go wielkim,
wspaniałym; miastem z bajki, takim, o jakim śnił długie lata
i do jakiego rwała mu się dusza. A czemuż rzeczywistość
była tak strasznie inna? Nie mógł tego pojąć i to go
przejmowało trującą rozpaczą zawodu. Przecież z
prawdziwem nabożeństwem zbliżał się po wiele razy,
chociażby do takiego Łuku Triumfalnego, i zawsze widział
w nim tylko olbrzymią, kamienną bramę, stojącą na środku
placu niewiadomo dlaczego? Tak samo było ze wszystkiem;
rozczytując się naprzykład w Nôtre Dame, prawie mdlał z
zachwytu i na klęczkach uniesień pełzał w duszy jej
wyniosłemi nawami, spowitemi w czarowne brzaski
witrażów. A stanąwszy przed jej świętemi podwojami, nie
poznawał, tak mu się zdała małą, nędzną i obcą. Nie
przemówił do niego ten kamienny poemat pomarłych
pokoleń i uczuć pomarłych, nudził się wśród naw, straszyły
go posępnością, nie porwały mu duszy łuki, ni wieże, ni
przypory. Patrzył, jak na księgę, w której nie mógł
przeczytać ani jednej litery. Rozśmieszyły go tylko
potwory, stróżujące z balkonów nad Paryżem, gdyż
przypominały lepianki z gliny, jakie widywał na odpustach i
jarmarcznych straganach. I tak było we wszystkiem i
248
wszędzie, gdyż na wszystko patrzył oczami, przelśnionemi
wizjami marzeń, przez których pryzmat cała rzeczywistość
wydawała mu się mała, głupia i nędzna.
Ale nie wiedział o tem i męczył się coraz srożej.
— To wszystko kłamstwo! — myślał z goryczą. — Ale
czy to możebne, żeby się wszyscy pozwalali oszukiwać?
Czy to możebne?
Ale zamiast odpowiedzi, znalazł w sobie głęboką
nienawiść do Paryża, zbudziła się nagle i gwałtownie
rozsrożyła mu duszę.
— To przez ciebie, przez ciebie! — wybuchnął
strasznym żalem, grożąc pięściami całemu miastu. —
Zbogacone chamstwo! Złodzieje i oszuści! — syczał w
dzikim paroksyzmie nienawiści. — Piekielna Sodoma! —
pluł wzgardą na wszystkie swoje zawiedzione nadzieje. —
Boże, jakże on kiedyś śnił czarownie o tem mieście,
wyciągał do niego ręce, jakby do cudu, i modlił się
tęsknotą, marzeniem i łzami.
— Ty podły złodzieju dusz! Zamtuzie świata, ścieku
ohydy i zbrodni! — wołał teraz w szalonym gniewie i
gdyby był mógł, podpaliłby go ze wszystkich rogów i
zniszczył do ostatniego kamienia. Mścił się więc tylko, jak
potrafił, zawiązywał bowiem rozmowy po kawiarniach i
wygadywał na Paryż, co mu ślina przyniosła, i tak szydził
gwarno, tak się natrząsał ze wszystkiego, że odsuwali się od
niego, jakby od przykrego warjata.
Naturalnie, że już zaprzestał poszukiwań, włóczył się
tylko po mieście bez myśli i celu, lub przesiadywał całe
dnie w kawiarniach, apatycznie wpatrzony w przesuwające
249
się tłumy.
Było mu bardzo źle, czuł się nieopowiedzianie
nieszczęśliwym, ale nie wiedział, co zrobić ze sobą i nawet
nie umiał o tem myśleć, a tylko w rzadkich chwilach
wzmożonej energji planował wyjazd do Ameryki lub
Londynu.
— Kto wie? może to tam? — rozmyślał przez pewien
czas, nim zniechęcenie nie zwarzyło i tej ostatniej nadziei,
że znowu błądził po ulicach obcy wszystkiemu, nieznany
nikomu i nikomu na nic niepotrzebny, jak liść porwany
wichurą i rzucony na zagładę. Wybierał się też niekiedy do
Buczka, lecz na myśl, że on już wie o wszystkiem i może
nie podać ręki, a nawet wyrzucić za drzwi, straszliwy wstyd
chwytał go za gardło.
— Toby było zbyt okropne! Tegobym nie przeżył! —
medytował.
Którejś nocy zbudziły go grzmoty; wyjrzał oknem, burza
szalała nad Paryżem, błyskawice migotały olśniewającemi
skrętami, biły pioruny, a potem spadła gwałtowna ulewa, że
rozbełkotały się wszystkie rynny i rozdudniły się dachy.
— Zupełnie, jak u nas na wiosnę! — pomyślał i położył
się zpowrotem, ale nie zasnął, bo rozbudzona tęsknota
wślizgnęła mu się do serca i zaczęła je rwać ostremi kłami
przypomnień.
— Tam już musi być wiosna! — jęknął, wijąc się w
męce szalonej, i poleciał całą duszą tam, nad zielone,
rozchwiane pola. — Drzewa w sadach stały rozkwitłe.
Bociany łaziły po łąkach, pachniała zorana ziemia, jakieś
śpiewki leciały z ugorów, pociągi migotały w oknach, dymy
250
się snuły modre. Powietrze dyszało czarem, zapachami,
upojeniem i rozkoszą.
— A ja już nigdy, nigdy, nigdy! — I zapłakał krwawemi
łzami beznadziejnego żalu i rozpaczy.
Ale rano postanowił nieodwołalnie wyjechać do
Ameryki. A dowiedziawszy się, kiedy odchodzi pierwszy
statek, zaraz wymówił hotel i zaczął się gorączkowo
pakować.
— Kiedy pan wyjeżdża? — spytał go garson.
— Jutro rano.
— Ja panu radzę, niech pan wyjeżdża natychmiast…
— Dlaczego?
Garson obejrzał się i szepnął mu tajemniczo a poufale.
— Policja szuka pana! Mogą przyjść w nocy! — dorzucił
ostrzegawczo.
— To jakieś nieporozumienie — odpowiedział
najspokojniej, dając mu suty napiwek. Poszedł, jak zwykle,
do kawiarni, ale wydało mu się, że zwraca ogólną uwagę, i
wyszedł na ulicę. Błąkał się bez celu i wciąż czuł, że ktoś
za nim się skrada. Przyśpieszył kroków, policjantów
wymijał zdaleka, uciekał prawie i, nie wiedząc kiedy,
znalazł się za miastem, wśród pól zielonych.
Dzień był wiosenny, ciepły, a nieco przemglony; nad
lśniącemi wodami chwiały się zielone pióropusze topoli,
sady stały w kwiatach, śpiewały ptaki, a z czarniawych ról
brzoskwinie wynosiły się różanemi obłokami. Wskróś
sadów przeleciał zadyszany pociąg.
Józio przysiadł nad plantem i zapatrzył się w
nadciągający zmierzch, brzoskwinie trzęsły na niego różany
251
okwiat, wiatr pieścił mu zgorączkowaną twarz, a on
siedział, jakby zmartwiały, pełen niewypłakanych łez i
pełen strasznej, nieukojonej tęsknoty.
— Wszystko jest kłamstwem, nawet marzenie! — myślał
przesmutnie i naraz drgnął, spojrzał i zesunął się na
szyny… Nadbiegał jakiś pociąg, zamigotały ogniste ślepia,
zadygotała ziemia… już było słychać warkot kół,
zabrzęczały szyny — zbliżał się z szaloną szybkością…
jeszcze jedno mgnienie… krótki, wstrząsający krzyk…
przeleciał, jak grzmot, i zginął w mrokach, jakby go nigdy
nie było…

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.

252
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła[1]. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy,
ma na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru
różnorodnych publikacji: powieści, poezji, artykułów
naukowych, itp.

W publikacji została zachowana oryginalna ortografia,


oczywiste błędy w druku zostały poprawione przez
redaktorów Wikiźródeł.

Wersja źródłowa tego e-booka znajduje się na stronie:


Marzyciel

Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od


utworów nie podlegających pod prawo autorskie, poprzez
takie, do których prawa już wygasły i kończąc na tych,
opublikowanych na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł
mogą być wykorzystywane do dowolnych celów (także
komercyjnie), na zasadach licencji Creative Commons
Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach wersja 3.0
Polska[2].

Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy.


Przyłącz się do nas![3]

253
Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione
zostały pewne błędy. Można je zgłaszać na tej stronie[4].

W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący


wolontariusze:

RobertBlaut
Grobur
Himiltruda
Anagram16
Teukros
Ankry
Wieralee

1. ↑ https://pl.wikisource.org
2. ↑ http://www.creativecommons.org/licenses/by-
sa/3.0/pl
3. ↑
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kr
oki
4. ↑
http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium

254

You might also like