You are on page 1of 280

h a n g e Vi h a n g e Vi

XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.d o .c .d o .c
c u -tr a c k c u -tr a c k
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.d o .c .d o .c

Jacek Komuda
c u -tr a c k c u -tr a c k

Bohun

2006
Tych, co ywcem pojmano (...),
nazajutrz (...) poscinano wszystkich.
Zygmunt Druszkiewicz
Gdy wiezniowie konajac wołali Jezus,
przestraszyli Tatarów,
zatem po gardłach siekali,
aby imienia Jezus (...) nie wspominali.
Wespazjan Kochowski
Jak Polska Polska,
nie uderzył w nia piorun straszniejszy.
Jakub Łos
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Rozdział I
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Biesy

Smierc atamana Dola kozacza Rezat’ Lacha albo za garsc


szelagów Szable nie
rdzewiały Widzenie Tarasa Krywo idet, pane mistru! Biesy
zadnieprzanskie Chmel
zdradnyk! Piernaczem w łeb albo pogrzeb pułkownika
Iwan Bohun, pułkownik kalnicki, przesławny mołojec, zwycieski
wódz Kozaków, który z
niejednej bitwy i zasadzki wyniósł cało głowe, umierał. Nie
odchodził jednak jak prosty
Zaporoec – w stepie, w samotnosci, słuchajac łopotu skrzydeł
kruków i wycia wilków,
zwabionych swiea krwia. Leał na posłaniu ze skór smierdzacych
dziegciem, nakryty
wspaniała karmazynowa delia z sobolowym kołnierzem, a głowe
wspierał na tureckiej
kulbace. Oto przyszła nan ostatnia godzina, tu za sciana namiotu
czaiła sie smierc. Kiedy
wstrzasany paroksyzmami bólu miotał sie na posłaniu, niemal
słyszał zbliajacy sie tetent
kopyt jej karego konia; zdawało mu sie, e chwila jeszcze, a Pani
Małodobra wpadnie tu na
krótka chwile, aby sciac jednym ruchem kosy siwy, poznaczony
bliznami łeb Kozaka.
Rany, które odniósł na brzegach Płaszowej, na skraju krwawego
beresteckiego pola
bitwy, gdzie kwiat mołojeckiej armii Chmielnickiego padł stratowany
kopytami polskich
koni, nie chciały sie zagoic, a wraa kula wcia tkwiła w boku
atamana. Pułkownik spluwał
krwia, charczał, kiedy prosił o driakiew czy palanke. Przez całe
miesiace leał na wpół ywy,
czasem zrywał sie, wołał o konia i szable. Kilka razy poczuł sie
lepiej – wówczas siadał na
rumaka i gnał w step. Lecz zawsze w koncu dopadała go niemoc.
Tak było teraz – miast
cwałowac na zdobycznym polskim dzianecie, stekał na posłaniu, a
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

w słabnacym reku sciskał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

złota buławe pułkownikowska, zdobyta ongis w obozie pod


Piławcami. Kozacy modlili sie
wokół niego.
– Cariu Niebiesnyj, Utieszytielu, Dusze istiny, Ie wiezdie syj i wsia
ispołniajaj,
Sokrowiszcze błahich i yzni Podatielu, Priid i wsielisia w ny, i oczisti
nyu ot wsiakija
skwierny, i spasi, Błae, duszy nasza – szeptał kleczacy przy
posłaniu stary Fyłyp, zwany
Kulasem, a to dlatego, i lata temu, broniac sie w obozowisku pod
Staryca utracił noge i odtad
wspierał sie na drewnianej kuli. Chodziły słuchy, e najlepiej w całym
Kalniku znał sie na
zamawianiu chorób i wyciaganiu kul, a tako na puszczaniu krwi,
wycinaniu czyraków i
odpedzaniu kołtuna.
– Kraczesz jak kruk, didu! – warknał Kozak Sirko, nie wypuszczajac
spomiedzy ółtych,
poszczerbionych zebów cybucha zdobycznej tureckiej fajki. –
Horyłki przynies lepiej, a nie
tropariony odmawiaj.
– Chudo z nim – mruknał Krysa, zwany tak od ciemnej blizny
przecinajacej lewa brew,
nos i policzek. – Dawaliscie palanke z prochem?
– Nie tylko z prochem, ale nawet z popiołem – mruknał Fyłyp.
– I co?
– Nie pomogła.
– Co komu pisane, to go nie ominie. – Krysa z namaszczeniem
zakrecił nasmołowany
osełedec wokół prawego ucha. – Jak horyłka z popiołem nie
wygodziła, to ju smierc pewna
jako amen w pacierzu.
– Kula siedzi głeboko – rzekł Fyłyp. – Nie wyciagniesz jej swidrem,
nie wydłubiesz
dłutem. Ja takem myslał, e moe sama wyjdzie, ale widac do serca
ja ciagnie, a nie do ziemi.
Co tu gadac – chudo bude!
Bohun jeknał. Krysa wysmarkał sie przez dwa palce, otarł reke o lity
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pas polski, do
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

którego przyszytych miał bodaj ze sto lackich pierscieni herbowych.


Kozak powiadał zawsze,
e były to sygnety jego wrogów, wszyscy wiedzieli jednak, e znaczna
czesc zebrał z trupów
na pobojowisku, a niektóre, co znaczniejsze, wykupił za gorzałke od
czerni i Tatarów.
Pochylił sie nad Bohunem, spojrzał na jego blada twarz i zroszone
potem czoło.
– Bat’ko – rzekł cicho. – Ja znaju. Tobie smert pisana. Tak ty
powiedz, gdzie ciebie
chowac mamy? Tu, na stepie, czy w Kijowie, u swietego Michała,
pod Złotym Dachem?
– Bat’ko godny mołojec – mruknał Sirko. – Jemu sie hetmanski
pogrzeb naley i katafalk,
z choragwiami, muzyka. W Peczerskim monastyrze mu leec, w
pieczarze, miedzy swietymi,
a nie u Michała, z chacharami i popami.
– Skur... wy... e... – wycharczał Bohun przez zacisniete zeby. – Ja
wam... pecze... Z
Peszta... chowac chcecie? W jednym grobie, dytcze syny?! – urwał
i splunał krwia, bo
chwycił go paroksyzm bólu.
Kozacy stropili sie, popatrzyli na siebie. Wreszcie Krysa palnał sie
piescia w podgolony
łeb. Na smierc zapomnieli, e nieboszczyk Peszta, co przed smiercia
postrzygł sie w mnichy
w klasztorze kijowskim, miał wielki rankor do Bohuna.
– Tedy gdzie cie, bat’ko, chowac mamy? – zapytał Sirko. – Chyba
w Kalniku?
– Zawrzyj gebe, stary capie! – warknał Krysa. – O jakim Kalniku
gadasz? W
Trechtymirowie bat’ko zlegnie. Trumne kae zrobic z sosniny
zadnieprzanskiej, mocniejszej
nizli pale i szubienice, co mołojcom dobrym kniaz Jarema stawiał.
Do sklepu1 pod klasztorem
ciało spuscimy. Bedzie ci tam, bat’ko, całkiem jak w łou pod
pierzyna puchowa. A i dziewek
ci nie zbraknie, bo tam pod Trechtymirowem z dawnych czasów
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

chowali dunki zacne, a


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

niektóre to chyba nawet dziewice. A jak ci dziesiec lat zleci, tak


bedziesz wygladał, jako one
zewłoki z Ziemi Swietej, co z nich ydzi kamienieccy driakiew i
antydota czynia.
Sirko strzyknał slina przez połamane zeby. Zarzucił za ucho koniec
długiego,
nasmołowanego wasa.
– Poskrom ty jezor, Krysa – zawarczał – cobys go razem z hołowa
nie stracił. Nie w
Trechtymirowie, jeno w Kalniku pułkownika pochowamy. A nie
chcesz moich racji uznac,
tedy wychodz na kułaczyj boj!
– Nie w kułaczym boju, ale szabla osełedec ci podgole! – krzyknał
Krysa, a potem rzucił
sie do Sirki, chwycił go za upan pod szyja, szarpnał, powlókł ku
sobie. Szybko rozdzielili ich
pozostali Kozacy – złapali za rece, dali po łbach, odciagneli na bok.
– Pierwszemu, co za szable chwyci, łeb rozwale! – warknał Fyłyp i
porwał sie do
obuszka. – Precz! Precz z kurwy synowie, swiniopasy pohanskie!
Kozacy posłuchali. Wyrzucili z namiotu awanturników i wyszli,
tłoczac sie przy wejsciu.
Stary ju był Fyłyp i niemrawy, jednak wszyscy mieli w pamieci
dawna awanture z atamanem
Hołota w Bracławiu o nierzadna dziewke, kiedy w pół pacierza tak
oporzadził Kozaka
czekanikiem i wygniótł drewnianym kulasem, e medyk sprowadzony
z Humania i stara
woroycha Galina ledwie poskładali Hołote do kupy.
Stary Kozak został sam na sam z umierajacym. Bohun rzeził, krew
pojawiała sie na jego
poranionych wargach. Poorana bliznami twarz pułkownika stawała
sie coraz bledsza.
– To koniec, Fy... łyp... – wydyszał. – Dzis umre.
– Dola kozacza. Dzisiaj yjem – jutro gnijem. Wczora horyłke
pijalismy, jutro ju na
Sadzie bedziemy u Hospodyna.
– Ile to ja lat... yłem... Liczyłes ty, Fyłyp?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Bedzie ju ze czterdziesci i kilka roków, bat’ko. Ale na wiecej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wygladacie. Nie
posłuyła wam ta lacka kula spod Beresteczka.
– Pochowajcie mnie w Perejasławiu... przy soborze swietego
Michała...
– Bedzie jak chcecie, bat’ko.
– Nie chce katafalku. Jeno w mniszy habit ciało obleczcie. A
jakbyscie nie dowiezli, bo
gnic bym poczał, tedy w stepie złócie. Pod kamieniem, coby wilki
nie wygrzebały... I na
głazie wyryjcie...
– Nie wygrzebia. Dopilnuje.
– Wiem... Fyłyp... Ja musze... widziec Tarasa. Zawołaj go. Zaraz!
Stary Kozak rozejrzał sie dokoła.
– Nie masz tu Tarasa – rzekł cicho. – Wszak wasza mosc go
wypedził.
1 Sklep – tu w znaczeniu piwnicy, lochu
– Jak to wy... wypedził... – wycharczał Bohun. – Nie moe byc.
– To było wtedy, kiedy sie nie chciał was Taras słuchac i Lachów,
co ich wzielismy pod
Biała Cerkwia, wyscinac. Wasza mosc kazał mu sie na oczy nie
pokazywac. I Weresaj jako
kamien w wodzie przepadł. Tylko jego ojciec z nami ostał, bo slepy
ju i stary.
– Jak to?! – zaszlochał półprzytomny Bohun. – Jak to byc moe?
– Ano tak to i było. Nie masz ju Tarasa. A wyscie, bat’ko, potem w
gniewie horyłke pili.
Mołojcom po gebach nakładli, ziemie gryzli. I tak z apopleksyjej
rany sie wam pootwierały.
– Zle uczyniłem – wydyszał umierajacy. – Na Swiatuju
Pereczystuju, popełniłem grzech.
Wybacz mi, Panie, gniew! Jak mogłem wygnac bandurzyste, co był
mi jak syn rodzony! To
ja sam jestem jedyny na swiecie. Fyłyp!
– Sługa waszej miłosci.
– Ja Tarasa... Ja mu wszystko oddaje. Cała moja sławe, majetnosci
z lackich gardeł
wydarte... Ty go znajdz... Ty mu wszystko powiedz... i rzeknij...
rzeknij... e w grobie bede
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czekał jego zmiłowania! Fyłyp! Spasi Chryste!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Bohun poderwał sie z łoa, chwycił za swite starego Kozaka,


potrzasnał nim, a potem
opadł na plecy. Krwawa piana wystapiła mu na wargi.
– Bedzie jak kaecie, bat’ko – wyszeptał Fyłyp. Bohun miotał sie i
rzeził. Krew plamiła
pyszna polska delie, spływała na szlachetne jedwabie i adamaszki,
na szczerozłota buławe, na
futra wilcze, kunie i sobole.
– Tylem lat wojował – wycharczał Bohun – biłem Lachów... Tysiace
mołojców na smierc
wiodłem... I po co to wszystko? Co z tej chwały miec bede w
Królestwie Niebieskim...?
Poderwał sie i zadygotał. Krew pusciła sie z jego ust, krwawe plamy
wystapiły na
bandae i szarpie. Fyłyp modlił sie cicho, ze spuszczona głowa.
Czerwona posoka
pułkownika plamiła skóry i płótno. Spływała po jedwabnych pasach,
po wilczych i sobolich
futrach, po złotogłowiach i aksamitach. Po szabli ormiance w
pochwie nabijanej jaspisami, po
kindale, po pułkownikowskiej buławie nabijanej turkusami. Po
kołpaku z rysiego futra
zwienczonym trzesieniem i diamentem wartym połowe wsi. Krew
spływała z posłania,
skapywała na rozdarta kopytami koni, wstrzasana wystrzałami z
dział i arkebuzów ziemie
Ukrainy. Fyłyp miał wraenie, e sciekała te z góry po scianach
namiotu, saczyła sie z
dachu, omywała drzewca spis, na których rozpieto namiot;
wszystko było skapane w
szkarłacie.
A potem Bohun poderwał sie z łoa, chwycił zakrwawiona reka za
szable i krzyknał
przeraajacym głosem:
– Taras! Bywaj tu! Taras... Com ja ci uczynił... Zakaszlał i na powrót
padł bez sił na
posłanie. Znieruchomiał.
Mineła długa chwila, nim Fyłyp odmówił modlitwe i wyszedł z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

namiotu, splamiony
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

krwia atamana. Spojrzał na Kozaków, którzy zgromadzili sie przed


wejsciem i dwie łzy
stoczyły sie po jego ogorzałej, poznaczonej bliznami twarzy.
– Mosci panowie mołojcy i wszystka starszyzno pułku kalnickiego
ze wszystkim
towarzystwem wojska zaporoskiego... Wszystka Rzeczpospolita
Ukrainska... – urwał. Głos
Fyłypa sie załamał, lecz po chwili podjał przemowe:
– Iwan Bohun, pułkownik kalnicki, mołojec sławny, wódz wielki,
wolnosci wojska
zaporoskiego stranik i miłosnik... Wojennik niepospolity... oddał
ducha. Bohun nie yje!
Kozacy pospuszczali głowy.
***
– Tys naprawde wierzył, e Sonka dziewica?! He, he, he! Wszystkim
mołojcom piczy
dawała; gziła sie z semenami jakoby klacz na wiosne, tylko z toba
jednym nie chciała. A
wiesz czemu?
– Nie wiem.
– Bos kiep i nigdys baby nie chedoył!
Kozacy, paskudni, obdarci zawalidrodzy roztaczajacy wokół siebie
won dziegciu i
gorzałki, zarechotali tak głosno, e a konie stuliły uszy. Taras
Weresaj spuscił wzrok, spłonił
sie jak niewinna mołodycia na widok rzyci Zaporoca.
– Maja baby swoje sposoby sekretne, e i sam ma nie pozna, czy ja
kto wczesniej na
ławie heblował – rzekł ze znawstwem Sysun, podciagajac przykrótki
rekaw zdobycznego
giermaka i mruac skosnawe oczy. – Wszystkie baby na
Bracławszczyznie to murwy. Z
wyjatkiem mojej i waszych matek. Ale długo by o tym gadac. W
konie, bracia!
Zjechali do głebokiego jaru, przemkneli z pluskiem przez strumien.
Kopyta bachmatów i
Wołoszynów załomotały na kamieniach starej, zarosnietej trawa
drogi.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Nie za mało nas do tej chadzki? – zapytał Ołes, zawołany lirnik i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

bandurzysta bractwa
swietego Michała z Bracławia. – Jak bedzie Lach dworu bronił,
chudo z nami bude!
– Dudy w miech, mosci panowie mołojcy! Jednego Lacha sie
boicie? Nie tacy to ju
panowie, co nas bijali. Nie ółkiewscy i Koniecpolscy, jeno
Tchórzowscy i Zajaczkowscy,
baby w elazo poubierane. Dobrze bedzie, mówie wam.
– A pewnie! – zakrzyknał młodszy z braci Horyłków. – Ju tam
czekaja na nas w
Kopysnicy beczki z dukatami we dworze. Dziewki przasne i materie
pozłociste. Wszystko po
kozacku wezmiem!
– al dac przepadac dobru! – dorzucił starszy Horyłko, rozparty
wygodnie w kulbace.
– Na swa zgube Lach tu wrócił – wyszczerzył ółte zeby Sysun. – Po
smert!
– Jutro w Kalniku poswawolim – rozmarzył sie Morozowicki, który
powiadał sie
szlachcicem, a w rzeczy samej był najzwyklejszym osierckiem i to –
jak szeptano po
karczmach – pozostałym ponoc po ydowskim arendarzu. –
Powiadam wam, panowie bracia,
e małpy bracławskie jako stare kobyły zajezdzimy. Nie beda mogły
przez miesiac kurwy
nogami poruszac!
– Graj, Taras! – krzyknał Sysun. – Graj, do krocset! To jak na
weselisko jedziem!
Taras chwycił bandure i zagrał.
Wtedy to Kozak, biedny nieborak,
Kiedy te słowa posłyszał
W koncu stoła siadał, trzosik wyjmował
I młodej szynkarce,
Nasci karczmarce
Cały stół czerwiencami zasciełał.
Wtedy wielmoe kozaccy – bogaccy,
Gdy czerwience dojrzeli u niego
Zaraz czestowac go jeli
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Miodu szklanka
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

I gorzałki czarka...
***
– Bat’ko... pomrzemy tutaj! – zapłakała Luba.
– Co ty mówisz, dziecino? – spytał brat Michał.
– Biesy do nas idut... – załkała dziewczynka. Łzy grube niczym
groch spływały po jej
slicznej bladej twarzyczce.
– Cicho, detyno. – Zakonnik utulił ja w ramionach, gładził i
pocieszał. Pozostałe dzieci
poruszyły sie niespokojnie. Któres poczeło chlipac.
– Jarema ide! – jeknał Mykoła, któremu wisniowiecczycy odrabali
prawa reke.
– Bat’ko, Lachy nas dostana!
– Nie znajda nas ni Lachy, ni Kozacy. To dwór opuszczony od lat.
Cały ród tu czern
wygubiła. Nikt o nas nie wie...
– One ida... Biesy pedza na koniach wronych, ojcze – piszczała
Luba. Dzieci płakały
coraz głosniej, nawet Mykoła przetarł oczy lewa reka.
– Matka Boska nas obroni – westchnał brat Michał. – Chodzmy do
niej, moje dziateczki.
Wszedł do swietlicy, uklakł przed figura Marii Bogurodzicy. Dzieci
cisneły sie do niego,
przyklekały, szlochajac.
I modliły sie...
***
I wtedy to Fesko Handa Andyber,
Hetman zaporoski
Z cicha słowami przemawiał:
Ej, Kozacy, mówi, dzieci, druhowie – mołojcy,
Prosze was dobrze sie starajcie,
Tych wielmoów kozackich – bogackich
Zza stołu niby woły za łeb wyprowadzajcie
Przed oknami pokładajcie,
Po trzykroc brzezina osmagajcie!
To spiewał i grał Ołes. Słowa dumy porywał wiatr, głuszyły je
konskie kopyta. Wypadli z
jaru na szeroki step, otworzyło sie przed nimi morze traw, zielonych
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

bodiaków, ostów i
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kwiatów. Teraz pomkneli skokiem, pokrzykujac wesoło.


– Na sławu! – huknał Sysun.
– Na szczastie! – zawtórowali mu Kozacy.
***
Na majdanie załomotały konskie kopyta. Którys z wierzchowców
zarał, poskromiony
silna reka. Dzieci rozszlochały sie, rzuciły zakonnikowi do stóp. Brat
Michał skłonił siwa
głowe; jego szczupłe rece dygotały lekko. Palec zakonnika nadal
zdobił szlachecki sygnet z
Kosciesza. Modlił sie z całych sił, wpatrzony w posag Maryi i
widział, jak po obliczu
Bogurodzicy toczyły sie dwie łzy... A moe tylko mu sie zdawało?
Mały Mykoła przycisnał zdrowa reka płaczaca Lube. Zadrał, gdy w
sieni trzasneły
drzwi, kiedy deski podłogi zadudniły pod podkutymi butami.
– Smert – wyszeptała Luba. – Smert idzie.
Brat Michał przytulił oboje do siebie.
– Bóg nas obroni, moje dzieciny – wyszeptał cicho przez łzy.
***
Kozacy wpadli do swietlicy w szesciu, z dobytymi szablami, z
rusznicami i czekanami na
podoredziu. Nikt nie stawił im oporu. Nikt nie porwał za bron...
Mołojcy zamarli zaskoczeni, widzac gromade dziatek tulaca sie do
starego zakonnika w
szarym, bernardynskim habicie przepasanym rycerskim pasem
kolczym. A wraz z Kozakami
wtargnał do swietlicy zaduch dziegciu, koni i gorzałki. I cos
jeszcze... Zimny powiew smierci.
Płomienie smolnych szczap zachybotały sie pod jej lodowatym
tchnieniem.
Taras popatrzył na skulone, chlipiace dzieci i odetchnał z ulga.
Spodziewał sie oporu we
dworze, zbrojnej czeladzi i Lachów. Obawiał sie nawet, e ich
szesciu nie starczy na zdobycie
folwarku, do którego, jak powiadał Sysun, wrócił potajemnie
szlachcic wraz z cała rodzina.
Tymczasem znalezli tu głód, nedze i mizerie. I kalekie dzieci...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Weresaj zadrał, gdy przypatrzył sie gromadce malców. Niewysoki


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

chłopczyk obejmował
kikutem ramienia dziewczynke z czarnymi jamami zamiast oczu. Tu
obok leało dziecko bez
nóg, przypominajace wór łachmanów, a dalej cisneły sie do kolan
zakonnika piszczace
pacholeta.
Dzieci były strasznie okaleczone. Taras z przeraeniem ogladał
kikuty rak i nóg, główki
poznaczone głebokimi ranami, szramami od szabel, bliznami po
oparzeniach. Niektóre z
dziatek miały obciete uszy, nosy, lub palce – widac wraz z
rodzicielami wpadły w rece
ołnierzy z choragwi koronnych – byc moe nawet oddziałów kniazia
Jaremy, mszczacych sie
za rzezie i popalone dwory na Zadnieprzu. Taras widział przed
soba najnieszczesliwsze ofiary
wojny, jaka wzniecił Bohdan Chmielnicki przeciwko
Rzeczypospolitej. Nieszczesne
pacholeta, które zapłaciły za bunt cene srosza ni czern, Kozacy,
starszyzna zaporoska,
polscy i ruscy panowie.
Na dalsze rozmyslania nie było czasu. Sysun wpadł miedzy kaleki,
roztracił je, chwycił
starego zakonnika za habit i wywlókł z gromady.
– Gdzie Lach? – zawył. – Gdzie twój pan?
– Pomiłujcie, panowie mołojcy – jeknał zakonnik. – Jego mosc
Gdeszynski, co tu był
gospodarzem, zabit. Czern cały ród wydusiła razem z ona i
dziatkami cztery roki temu. O
tam – pokazał ruchem głowy w strone podwórza – za stajnia
pogrzebalismy to, co z nich
ostało...
– Łesz, didu! On tu we dworze ukrywa sie! Ale my go znajdziem.
Spod ziemi
wydobedziem. Tak ty lepiej gadaj, gdzie Gdeszynski złoto i srebra
ukrył. Inaczej chudo bude!
– I na praonych podeszwach na tamten swiat pójdziesz, popie! –
Morozowicki
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wykrzywił twarz w paskudnym usmiechu.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– We dworze nie ma nikogo poza mna i tymi dziateczkami – rzekł


zakonnik. – Z
goscinców je zebrałem, kaleki nieszczesne.
– Znaczy, ty tutaj dziecmi opiekujesz sie? Ty Lach – jezuita?
– Ja od ojców bernardynów – odrzekł starzec. – Za grzechy moje
ofiarowałem sie Panu
Bogu, a on rzekł mi, abym sieroty nieszczesne pod dach mój brał.
Tak i ja was, panowie
mołojcy, zmiłowania prosze – nie czyncie krzywdy kalekom
nieszczesnym.
– Milcz, popie! – warknał młodszy Horyłko. – Gdzie złoto chowasz?
Gdzie twoje
judaszowe dukaty, kundlu jezuicki? Oddasz nam, to cie całego
ostawimy. A jesli choc
jednego zatrzymasz, tedy na gałezi poskaczesz!
– Nie mamy złota. To ja biedny mnich jestem...
Jednym szybkim ruchem Sysun chwycił za kindał i przyłoył ostrze
do gardła
zakonnika.
– Zawrzyj gebe, didu! Dukaty dawaj, talary, jefimki, orty!
– Bierzcie co chcecie, jeno oszczedzcie sieroty!
– Przeszukac dwór! – ryknał Sysun, a potem walnał Lacha
rekojescia kindału w brzuch.
Zakonnik jeknał, padł na kolana, złoył rece do modlitwy.
– Taras, pilnuj go!
Bandurzysta podszedł do starca, ale nie dobył szabli. Nie wierzył,
aby Lach stawił mu
opór. Sysun i Horyłkowie rozbiegli sie po dworze. Z łoskotem
poczeli rabac beczki
czekanami i obuszkami, rozwalac wieka skrzyn, odrywac
obluzowane deski podłogi, zagladac
do komór i pieców. Z lichych, parcianych worków wysypało sie
ziarno, ze skrzyni wzbił
obłok maki. Z rozbitych baryłek wyciagneli suchary, resztki jagieł i
kaszy.
– Nie bójcie sie, ojcze – rzekł cicho Taras. – Jesliscie złota nie
zataili, nic wam nie
bedzie. Wyscie panie, szlachcic?! – zapytał, widzac pas kolczy na
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

habicie starego bernardyna.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Zakonnik modlił sie arliwie. Dzieci płakały, garnac sie do niego.


– Sługiwałem wojskowo – wyszeptał cicho. – Byłem pod
Beresteczkiem. Ale po rzezi
ofiarowałem sie Panu Bogu. I poszedłem zbierac po traktach
pacholeta. Te wszystkie chore,
ranne, bez rodzicieli. Dzieci, co pozostały po przejsciu ordy,
Kozaków albo naszych
choragwi. Tu sa wszystkie – te ze szlacheckich dworów i te z
prostych chałup. Z miast i
przysiółków. Z jarów i pól.
Taras spojrzał na dzieci, na ich rany, blizny, kikuty rak i nóg
obwiazane gałganami, na
pobladłe twarzyczki. Przeniósł wzrok na zakonnika.
Zamarł...
Wróciło tamto...
Kozaczek zadygotał, opadł na kolana i na chwile ukrył twarz w
dłoniach. To... To nie
mogło byc prawda! Zobaczył... Znowu, tak jak przed rokiem,
dostrzegał... Widział te straszna
rzecz.
Zakonnik popatrzył mu prosto w oczy. Spasi Chryste... Czyby
wiedział o widzeniach
Kozaka?! Czyby cos przeczuwał?
– Taras, nie lekaj sie – wyszeptał brat Michał. – Mnie smierc
pisana, lecz nie trwó sie.
Ojciec niebieski przyjmie mnie do swej chwały. Nic to, e zgine, jesli
dzieci ocaleja.
– Ty wiesz – wydyszał bandurzysta. – Ty znajesz... Co mi sie stało
wtedy...
– Wiem, co widzisz – wyszeptał starzec. – To samo, co ujrzałes pod
Beresteczkiem, kiedy
ostatniego dnia bitwy Chmielnicki uderzał na królewskie wojska.
Znów masz to przed
oczyma. Módl sie za mnie, Kozacze.
– Skad wiesz? Ojcze... ja...
– Ja to samo ujrzałem. Straszne miałem widzenia, póki nie
zrzuciłem zbroi husarskiej i
nie przywdziałem habitu. I nie ofiarowałem sie Panu Bogu. Ja wiem,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

co czujesz...
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Ja... nie chce! – jeknał Taras. – Nie zniose ju tego dłuej.


– I powiedział Pan: kto nie bierze swojego krzya i idzie do mnie, nie
jest mnie godzien.
Tak oto synu otrzymałes dar od Boga, ufaj wiec w jego siłe i moc, a
on uczyni z niego
najlepszy poytek.
– Dlaczego to przytrafiło sie własnie mnie?!
– Ufaj w moc i opieke Bogurodzicy. Idz za jej głosem i daj sie
prowadzic. Byc moe ty
własnie zaprowadzisz pokój Boy na Ukrainie. I zakonczysz wojne...
Taras milczał. Dygotał z przeraenia, nie mógł patrzec na zakonnika.
Wtedy to Kozacy wpadli do swietlicy z brzekiem szabel, z łoskotem
podkutych butów.
– Nie ma dukatów! – krzyknał Morozowicki.
– Nie ma złota! – zawtórowali mu jak jeden ma Horyłkowie.
Ołes spojrzał na Sysuna złowrogim wzrokiem.
– Gdzie dukaty i talary? Gdzie orty i szóstaki? Gdzie złotogłowie i
aksamity, czapraki,
delie? Gdzie materie tureckie, cos nam je obiecywał?!
– Nie masz ich tutaj! – huknał młodszy z Horyłków.
– Łgałes, psi synu!
Sysun rozejrzał sie dokoła ze złoscia. Byc moe nie wiedział, czy od
razu porwac za
szable, czy te odwrócic jakos uwage rozwscieczonych kompanów. I
wtedy jego bystre oczy
dostrzegły cos za plecami mołojców.
– Tam Lach złoto schował! – zawołał, wskazujac figure
Bogurodzicy. – Bierzcie! Matka
Boska talarów nie potrzebuje.
Wytrzeszczyli oczy. Pod posagiem Marii leał chudy trzos.
Zakonnik zerwał sie na nogi.
– To sa ostatnie grosze nasze, oddane pod opieke Najswietszej
Panny!
Ołes skoczył ku figurze, wyciagajac reke po sakiewke. Bernardyn
zagrodził mu droge,
lecz Kozak pchnał starca. Bez skutku. W zamian za to zakonnik
chwycił jego dłon i zatrzymał
bez wysiłku; uwieził ramie, niby w kowalskich kleszczach. Ołes
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

szarpnał sie wsciekle.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Puskaj! – krzyknał. – Do dytka!


Kozacy skoczyli mu na pomoc, roztracajac dzieci. Izba wypełniła sie
łoskotem, krzykiem
i brzekiem. Lecz nim Zaporocy dopadli do posepnej postaci
zakonnika, Lach odepchnał
Ołesia z takim rozmachem, e Kozak padł w tył, walnał podgolonym
łbem w ławe, niemal
nakrył sie nogami. Zanim jego kompani przypadli do bernardyna,
zakonnik chwycił cienki
trzos i z całej siły przycisnał do piersi.
– Przez meke Zbawiciela naszego, pomiłujcie! – zakrzyknał. – To
dla dzieci...
Horyłkowie i Sysun chwycili starca za rece, chcac wyrwac mu
mizerna zdobycz. Rozdarli
habit, ale nie byli w stanie wydrzec sakiewki.
– Taras! – zacharczał Sysun. – Taras, chodz tu!
Bandurzysta nie ruszył sie. Kozacy stekneli, szarpneli zakonnika za
ramiona, w których
ukrywał sakiewke, ale nic nie wskórali.
– Z kurwy synu! – wycedził przez zacisniete zeby Ołes i jednym
szybkim ruchem zdzielił
bernardyna czekanem w łeb. Zakonnik krzyknał, padł na kolana,
lecz nie wypuscił sakiewki.
Krew polała sie na podłoge, sciekła na zmurszałe deski.
– Oddaj dukaty! – ryknał Sysun. – Dawaj złoto, dytczy synu!
Chwycili zakonnika za ramiona. Sapali, kleli, warczeli, ale jego
uchwyt był silniejszy
nizli kuta stal.
Ołes porwał za szable i zadał cios. Sysun wyprowadził drugi.
Młodszy Horyłko uderzył
trzeci, a Morozowicki jako czwarty...
– Stac! – Taras rzucił sie miedzy mołojców. – Zostawcie go!
Starszy Horyłko wbił Weresajowi łokiec pod ebra, młodszy poprawił
piescia w skron.
Taras zgiał sie, runał pod ławe, skulił na podłodze, trzymajac za
ywot.
– Brac złoto! – zawył Sysun.
– To dla dzieci! – jeknał zakonnik. – Zlitujcie... Oszczedzcie...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Ostatkiem sił Horyłko oderwał prawa reke bernardyna od ciała,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

chwycił za przedramie,
przytrzymał. Lecz nie był w stanie rozewrzec mu palców.
– Oddawaj! – krzyknał Sysun.
– Dla dziatek – powtórzył mnich zakrwawionymi ustami. – Dla...
Sysun ciał jednym ruchem kurczowo zacisnieta dłon. Zakonnik
jeknał. Sakwa upadła na
podłoge razem z odcietymi palcami.
Sysun zawył. Chciał rzucic sie po sakiewke, ale bernardyn był
szybszy. Nim Kozak
schylił sie po mieszek, chwycił go lewa reka, przycisnał do
pokrwawionego ciała.
– Ulitujcie – wybełkotał. – Ja...
Ciosy szabel i czekanów spadły na niego ze wszystkich stron, raz
za razem. Bernardyn
jeczał; ostatkiem sił pełzł ku posagowi Maryi, nie wypuszczajac z
reki sakiewki.
– Skaczesz, Lachu! – zakrzyknał Sysun. – Jeszcze skaczesz!
Ciał szabla ze swistem i jednym wprawnym ciosem odrabał mu
lewa reke w łokciu.
Zakonnik zawył. Padł w drgawkach na podłoge tu przed posagiem
Maryi. Czerwona
krew trysneła na sciany, na figure Najswietszej Maryi Panny.
Bernardyn uczynił ostatni,
rozpaczliwy wysiłek, chciał rzucic sie całym ciałem na sakiewke,
lecz Sysun chwycił za jego
długie, białe włosy, poderwał głowe ku górze, a potem ze swistem
uderzył szabla!
Szloch i krzyk dzieci urwały sie w jednej chwili. Cios był tak silny, e
Sysun przerabał
szyje zakonnika i zarazem figure Matki Boskiej. Głowa bernardyna
padła z łoskotem na
deski, przeturlała z głuchym dudnieniem, a potem zamarła w kacie.
Jej powieki poruszyły sie
jeszcze, zatrzepotały i znieruchomiały. Krew spływała po
przewróconych swiecach, po
róancu, Biblii i okaleczonym, bezgłowym posagu Maryi.
Z okrzykami tryumfu Sysun i Morozowicki rzucili sie ku sakiewce,
chwycili ja, poczeli
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wyrywac sobie z rak. Materiał pekł w jednej chwili, a z płóciennego


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

woreczka sypneły sie


monety. Lecz nie talary, dukaty, czy czerwone złote. To były
zwykłe, pospolite miedziaki,
połamane i oberniete ternary, denary, szelagi i grosze, wsród
których zabłysnał czasem ort
czy szóstak.
Taras patrzył przeraony, jak panowie mołojcy zgarniali unurzane we
krwi miedziaki. Jak
młodszy Horyłko podniósł odciety palec zakonnika i pomagajac
sobie zebami zerwał zen
herbowy pierscien. Morozowicki odrywał deski z podłogi, rabał
sciany, przewracał sprzety.
Tymczasem Ołes sciagnał z martwego ciała bernardyna jego
rycerski pas.
Sysun podniósł sie z kolan, schował do sakwy zakrwawione grosze,
a potem rzucił okiem
na odrabana głowe zakonnika i splunał.
– Podpalic dwór! – rozdarł sie na całe gardło. – Spalcie to wilcze
gniazdo!
Morozowicki porwał smolna szczape zatknieta przy drzwiach.
Szybko podłoył ja pod
obrusy i materie przy bezgłowej figurce Maryi. Płomienie buchneły
w góre, przeniosły sie na
sciane.
– Podpalac! Podkładajcie ogien! – ryczał Ołes. – Spalmy dwór do
szczetu!
Dzieci ju nie płakały. Stłoczone w kacie sali, wpatrywały sie
nieruchomymi
spojrzeniami w to, co rozgrywało sie na srodku swietlicy – pewnie
dlatego, e w czasie wojny
na Ukrainie widziały gorsze rzeczy. Smierc rodziców, braci i sióstr,
tortury, rzezie, niewole,
strach, zniszczenie. Taras oprzytomniał szybko. Skoczył ku nim,
objał pacholeta, popchnał w
strone drzwi wiodacych do sieni.
– Uchodzcie! – zakrzyknał. – Uchodzcie ze mna!
***
Taras podniósł krzy i wbił go w miekka, rozmokła od deszczu
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ziemie. Spłacił dług;


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

oddał choc drobna czesc tego, co winien był bratu Michałowi.


Kozak uklakł, przeegnał sie,
zmówił modlitwe.
– Co wy poczniecie, detyny?
– Pomrzemy – odparł cicho jednoreki chłopiec. Wcia tulił do siebie
płaczaca
dziewczynke. – Tu, czy na goscincu, to adna rónica, pane.
Taras podszedł do konia, wyciagnał z juków worek sucharów i
połoył u stóp dzieci.
– Bierzcie – mruknał. – Starczy wam na długo. Co jeszcze moge
dla was uczynic?
Chłopiec podszedł do Tarasa. Jedyna reka, która mu pozostała,
podał mołojcowi mała,
dwudziestoczterostrunowa bandure. Kozak wział ja, pogładził.
Starczyło, e dotknał strun i
wiedział ju, e instrument jest najprzedniejszej jakosci. Jego płyta,
wycieta z jednego
kawałka swierkowego drewna, konczyła sie smukłym, nieco
wygietym gryfem. Bandura była
lekka jak stepowy wiatr, a ledwie tracił struny, rozpłakała sie perlista
rosa dzwieków.
– Ja ju nie zagram – rzekł chłopiec i pokazał prawy, pusty rekaw
koszuli. – Ale wy ja
wezcie. W strunach bandury zakleta jest piesn Ukrainy. Znalazłem
ja pod kurhanem, gdzie
leeli rycerze, co dawno pomarli. Moe wy... jak na niej zagracie,
uspokoicie serca
wzburzone. Ja nie zdołałem, kiedy przyszli do nas Lachy... i
ukrzywdzili mnie... A gdybym
obie rece miał, zagrałbym ja na tej lirze panom, zagrałbym Lachom
i jezuitom. Królewietom,
popom, chłopom i Kozakom. Zagrałbym im, aby posneli, w sen
wieczny zapadli. Bo póki oni
sa na Ukrainie, póty nie bedzie tu Boego pokoju. Pytałes, co dla
nas moesz zrobic. Tedy
powiem ci, pane Kozak: idz i graj. Wspomnij nas i brata Michała,
który był dla nas lepszy ni
ojciec. Wspomnij jego grób i to, cos tutaj widział. I graj.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Nie moge przyjac bandury – rzekł Kozak. – Warta jest z dziesiec


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

złotych. Lepiej ja
sprzedajcie. Na chleb bedziecie mieli.
Chłopiec pokrecił głowa.
– Bohorodzica kazała – wykrztusił – dac wam lire. Wezcie ja i idzcie
za głosem serca.
Taras zadrał.
– Jesli tak, jesli to ona wam kazała, tedy bede grał. I pamietał o
was. Sława Bohu.
– Sława...
Taras dosiadł konia, ruszył za Sysunem i Kozakami, ale odwrócił
sie jeszcze, aby
popatrzec na gromadke dzieci stojacych w deszczu i szarudze nad
grobem opiekuna, przy
ruinach spalonego dworu.
– Nie jedz z nimi – powiedział chłopiec.
– Musze – rzekł Taras. – Bywajcie!
***
Ju w jarze dołaczył do Sysuna, Ołesia i pozostałych Kozaków.
Jechali w milczeniu.
Oblicza mołojców były zasepione, poszarzałe. Chadzka, która miała
przyniesc sławe i
bogactwo, dała im zaledwie kilka nedznych szelagów, bo we
dworze, zamiast bogatego
szlachcica, znalezli samotnego ksiedza i gromade okaleczonych
dziatek. Sysun omylił sie po
raz pierwszy. A to mogło oznaczac, e odwróciła sie od niego
kozacka sława, która w rzeczy
samej bywała wielce kaprysna pania. Czasem wiodła do buławy i
dostojenstw, lecz znacznie
czesciej do smierci od szabli, na palu, szubienicy lub do długiego
konania w stepie. Byc moe
zatem niepowodzenie oznaczało, e Taras winien był szukac sobie
zacniejszej kompanii, w
której łatwiej było o wojenne przygody i godziwe łupy.
Nagle jadacy na przedzie Morozowicki zatrzymał sie, a potem
zeskoczył z bachmata,
widzac slady odcisniete w rozmiekłym gruncie.
– Konie – rzekł. – Tuzin zbrojnych, albo i wiecej.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Morozowicki pochylał sie nad tropem, dotykał odcisków, wreszcie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wyprostował sie ze
zmarszczonym od frasunku czołem.
– Lachy. Kopyta dobrze podkute. Lepiej jak nasze bachmaty.
– Dawno temu?
– Rano, kiedy dwór palilismy.
– Trastia ich mordowała!
– Pewnie dym widzieli.
– Wiedza o nas! – jeknał Ołes.
– Było nie palic dworu – mruknał Taras.
– Milcz! – syknał Sysun. – Zabierajmy dupy w troki!
Rozejrzeli sie dokoła, ale las był cichy i spokojny.
– W konie.
Ruszyli rysia. Tajemnicze slady odchodziły od strumienia w strone
lasu. Widac Lachy nie
podaali dalej jarem, ale skrecili z traktu i skryli sie wsród drzew.
Sysun, chmurny i milczacy,
poderwał konia w skok. Wypadli na polane porosnieta bodiakami i
ostami, przecieli strumien
szemrzacy wsród kamieni i wjechali w las, znikli w mgłach
scielacych sie jak tuman dymów
pomiedzy mokrymi pniami drzew.
Deszcz przestał padac. Nadciagało mokre kwietniowe popołudnie,
niebo było u szczytu
czyste i błekitne, jedynie na zachodzie połyskiwały białawe szczyty
wielkich chmur,
skłebione niby tłum pohanskich łbów w szyszakach. Ziemia
parowała po niedawnym deszczu.
Wilgotna mgła osadzała sie na czankach, zaponach i metalowych
ozdobach rzedów konskich,
otulała ich zasłona oparów, zmieniała bachmaty i podjezdki
Kozaków w korowód widm i
mar, zraszała kropelkami wilgoci konska siersc.
Wjechali w debowy las, a potem, gdy wychyneli na kolejna polane,
Taras przyjrzał sie
swoim towarzyszom. Najpierw zamrugał, przetarł rozpalone zrenice
reka, jakby nie
dowierzajac temu, co widzi. Jek wyrwał mu sie z piersi.
Zobaczył...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Zobaczył to, czego spodziewał sie od południa, od chwili, gdy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wyruszali spod spalonego


dworu. Ujrzał wizje, która po raz pierwszy nawiedziła go prawie rok
temu, w czerwcu, przed
dniem Ducha Swietego. W ostatnim dniu strasznej bitwy
beresteckiej, kiedy Chmielnicki
wiódł swe oddziały na obóz królewski, Taras ujrzał to, co miało stac
sie ju za kilka godzin –
zakrwawione, pokryte trupami pobojowisko, mołojców
porozrywanych na strzepy przez
armatnie kule, stosy martwych wierzchowców, Kozaków
tratowanych przez kopyta
husarskich koni. Ujrzał te krwawe rany na ciałach towarzyszy z
kalnickiego pułku. Jednak
wówczas, owym czerwcowym switem jeszcze nie wierzył w to, co
ukazało sie jego oczom.
Łudził sie, e moe to przywidzenie, e opił sie za duo gorzałki.
Serce zamarło mu w piersi, gdy wszystko sprawdziło sie co do joty.
Kiedy po szalenczych
walkach Tatarów, po szary husarii i ataku cudzoziemskiej piechoty
pekła i rozsypała sie
armia Chmielnickiego. Widzenie było okrutne, bo prawdziwe. Taras
zobaczył smierc
kompanów. I dar ten pozostał ju przy nim, aby objawic sie znowu
we dworze, kiedy
przygladał sie zakonnikowi odmawiajacemu modlitwy.
A teraz patrzył jak błedny na towarzyszy. Widział ich pokrwawione
ciała, odrabane
członki, oczy wywiercone swidrami, krwawe rany od szabel i
czekanów. Otaczały go ywe
trupy na koniach. Sysun i jego wataha szli na smierc.
Taras sciagnał cugle i został nieco z tyłu. Nie wiedział, dokad sie
zwrócic. Siegnał po
bukłak z gorzałka, pociagnał łyk. Nie chciał widziec tego, co miało
nastapic. Nie miał siły,
aby stac sie swiadkiem smierci całej kompanii. Chryste Spasitielu,
dlaczego to spotkało
własnie jego? Za jakie grzechy?!
Znienacka gdzies z boku, posród wykrotów i kep wilgotnych paproci
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ujrzał wiotka postac


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kobiety. Uniosła reke, skineła nan w gescie przyzwania.


„Ufaj, synu, w moc i opieke Bogurodzicy – rozbrzmiał w jego duszy
głos brata Michała.
– Idz za jej głosem i daj sie prowadzic...”
Nie namyslał sie długo. Odłaczył od Kozaków i skrecił w las,
zanurzył w mleczne opary.
Rozgladał sie dokoła, ale nigdzie nie widział Bogurodzicy.
Nadaremnie wyteał wzrok, chcac
przebic okiem mgliste tumany. Dostrzegł ja wreszcie na krancu
niewielkiej polany i skierował
sie w tamta strone. Jechał przez mokre krzaki i chaszcze. Wymijał
stare, wiekowe deby i
brzozy, przeskakiwał nad zbutwiałymi pniami, zapadał w wykroty,
przejedał pod ukrytymi
w półmroku konarami drzew. Oczyma szukał swej przewodniczki,
oblepiony pajeczynami,
blady i przemokniety od rosy.
Znów dostrzegł ja miedzy drzewami, skoczył razno ku polanie, lecz
wiotka postac znikła
mu sprzed oczu. Taras wypadł na otwarta przestrzen, wstrzymał
rozpedzonego konia,
potoczył wzrokiem po lesie, skałach i zaroslach, lecz nie dostrzegł
nikogo. Był sam posrodku
mrocznego boru, w którym byc moe skradali sie jego wrogowie.
Dopiero teraz pomyslał, e
to, co brał za wskazówki było zwodniczym podstepem; e
Bogurodzica zamiast pomóc,
wskazała mu droge do centrum tej matni. Bił sie z ta mysla, nie
dopuszczał jej do kozackiego
łba, a jednak wracała, niby dnieprowa fala odbijajaca sie na
nienasyteckim porohu – coraz
silniejsza i coraz bardziej straszna.
Długo bładził po uroczyskach i rozłogach. Kierował sie ledwie
słyszalnym szmerem
strumienia. Wreszcie trafił na waska scieke wiodaca ku górze i
wyjechał na szeroki step.
Słonce chyliło sie ju ku zachodowi.
Ptaki!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Stado wron i kruków zerwało sie z traw tak niespodziewanie, e kon


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Tarasa zarał, stanał


deba, a Kozaczek ledwie utrzymał sie w jarczaku. Gdy
wierzchowiec opadł przednimi nogami
na ziemie, bandurzysta przytrzymał wodze i zamarł.
Z poczatku myslał, e to, co sterczy przed nim, jest kepa
wyschnietych drzewek. Potem –
e moe widzi gesta jedline lub jaskółcze gniazda oblepiajace
wyschniete pnie tak gesto, e
nadaje im to pozory dziwacznych, pogietych kształtów.
Dopiero po chwili zaczeło docierac do niego, co tak naprawde
zobaczył. Kiedy kon
zarał, rzucił łbem, zaczał boczyc sie i wzdragac przed
przystapieniem bliej, Taras przejrzał
na oczy, a jego wzrok powedrował wzdłu długich, zakrwawionych
erdzi, a do... pieciu
ludzkich ciał tkwiacych na szczytach swieo zaciosanych pali.
Pieciu Kozaków z kompanii Tarasa, którzy jeszcze niedawno
marzyli o hultajskiej sławie,
łupach i swawolnych dziewkach, zakonczyło ywot wysoko.
Zdecydowanie jednak to
wyniesienie pod niebiosa nie wyszło im na zdrowie. Przyszli rycerze
prawosławni i stepowi
zabijacy, a w swych marzeniach pułkownicy i hetmani wojska
zaporoskiego skonczyli jako
kawały scierwa pozostawione na er krukom i wronom.
Byli tu wszyscy. Sysun, Morozowicki, Ołes, obaj Horyłkowie. Taras
spogladał na nich ze
zgroza, zdjał kołpak i patrzył, otwierajac szeroko błekitne oczy,
nawet nie czuł strumieni łez,
które spływały mu po twarzy. Dopiero wówczas doszło do niego, e
Bogurodzica ukazujaca
sie w lesie, uratowała go przed okrutnymi mekami i powolnym
konaniem.
Jego kompani zgineli straszna smiercia. Zgodnie z polskim prawem
wbito ich na pale.
Lecz nawet w godzinie tak okrutnej smierci nie oszczedzono im
dodatkowych meczarni.
Taras widział ich wykrecone w góre rece, obwiazane słomianymi
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

powrósłami zmoczonymi w
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

smole i podpalonymi. Zagladał w dziury po wywierconych swidrami


oczach, wpatrywał sie w
poobcinane uszy i nosy, pasy skóry zdarte z piersi i pleców, rany po
ciosach kindałem i
nadziakiem, strzały sterczace z ramion i ywotów... Spalone,
posieczone, okaleczone
dziesiatkami najwymyslniejszych tortur ciała Kozaków niemal nie
przypominały ludzkich
szczatków. Sterczały sztywno, gdy pod ciearem obsuneły sie
głeboko na ostrza pali, niby
potworne narosla na swieym drewnie, wystawione na strawe dla
ptaków, woniejace z daleka
krwia, spalenizna i okropnym odorem ludzkiego łajna.
Taras zmusił konia, aby podszedł bliej. Ledwie odnajdywał w
zmasakrowanych
obliczach podobienstwo rysów twarzy swych niedawnych
towarzyszy. Młodszy Horyłko miał
wbity w oczodół pierscien herbowy brata Michała – srebrny,
szlachecki sygnet ukazujacy
rozdarta strzałe skierowana ku niebu. W ustach Sysuna tkwił
porwany, parciany mieszek,
leacy przedtem pod posagiem Matki Boskiej, zrabowany staremu
zakonnikowi.
Wtem Ołes podniósł zakrwawiona głowe. Taras ujrzał dwie krwawe
dziury po
wyłupionych oczach.
„Spasi Chryste – przemkneło mu przez głowe. – On patrzy... Widzi
mnie...”.
– Boli... – wyszeptał Ołes. – Strasznie boli.
– Spasi Chryste – jeknał Kozak. – Dostojno jest’ jako woistinu błaiti
Tia Bohorodicu,
Prisnobłaennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
Nie mógł dokonczyc odmawiania modlitwy, bo Ołes jeknał takim
głosem, e Taras
zadygotał.
– Posłuchajte chrestianiny... kto majet ucha! Niechaj sia prybłyaje...
prawdu Booju
słucha, bo prybłyajet sia sud Booj, zeslat Hospod’ karu mnooj.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Prychodyt hodyna, de
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wsiaja rodyna krowciou sia pomaet... Taras, ty słyszysz?


– Ołes, ja... z półhaka, skróce ci meke.
– Taras, my przekleci jestesmy. Przekleci, chodzac, jedzac, spiac...
Przekleci stojac,
poywiajac za to...
– Ołes... Nie bedziesz sie meczył...
– ...esmy ubili starego Lacha we dworze i Boharodzicy głowe
odcieli! Ty słuchasz?
Słuchaj – szeptał półprzytomnie starszy bandurzysta. – Ja ju nad
grobem stoje.
– Słucham.
– Ty jestes wybrany, Taras... Ciebie wybrała Boa Rodzicielka, jako
jedynego zacnego w
naszej kompanii. Jedynego, który okazał... miłosierdzie. Tys jest
wybrany, aby zaprowadzic
pokój Boy na Ukrainie. Ty poniesiesz swój krzy jak Chrystus, do
obozu koronnego. Ty
miedzy Lachy pójdziesz, by im winy wybaczyc i do zgody nakłaniac.
– Ołes, co ty gadasz? Jaki pokój Boy? Jak to?
– Bedzie wielkie krwi przelanie na Ukrainie. Wsie lasem porosna,
wilki w nich wyc beda,
detyny małe i mołodycie pójda w jasyr... Stratuja nasze pola kopyta
wraych koni. Brat brata
krwia zmoczy i ordzie przedawac bedzie, a chłopi nasi i Kozacy
niewolnikami beda
okrutnego tyrana. Tak bedzie, jesli nie zapanuje na Ukrainie pokój
Boy... Taras, słyszysz...
– Tak – jeknał Taras. – Słysze...
– Ja widze... Widze, jak korona złota na ziemie upada... Czarne orły
ja dziobia. Ale
powstanie ze stepów rycerz przeogromny. On korone podniesie i na
swa głowe nałoy. A
rycerz ten miec bedzie w herbie tarcze na tarczy. A potem stanie
sie wielka bitwa przy mogile
Soroce przy samym Bohu. A kiedy swit po niej nastanie,
zaprowadzi ten łycar pokój Boy na
Ukrainie i uratuje ja... na zawsze.
– ...czestniejszuju chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sierafim, biez istlenija Boha


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Słowa rodszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem – zakonczył


Kozaczek modlitwe.
– Taras – szeptał dalej umierajacy Ołes – ja widze jego, króla
Boego, ja czuje jak ty i
Bohun koło niego w step jedziecie. Na głowie rycerza jest korona, a
w Bohunowym reku
buława... I ty jestes z nimi. Taras! Ty to wszystko sprawisz!
Taras przeegnał sie.
– Ty widziałes, co nas czeka...? Dlatego... odjechałes?
– Widziałem – załkał bandurzysta. – Ja... ne znaju, co to jest...
– Ty ju do konca ycia bedziesz takie rzeczy widział. Ty bedziesz
ogladał, jak twoi
druhowie na smierc ida, jak orda i Lachy rezaja dziatki malenkie, jak
ludzi w jasyr biora, jak
mołodycie niewola. Ty teraz ju zawsze zobaczysz, kto jaka smiercia
zginie.
– Ołes – jeknał Taras. – Ołes, wybaczcie mi... Ja nie chce. Nie chce
tego widziec. Nie
mam sił!
– Jesli nie chcesz, tedy winienes miec staranie około pokoju Boego
– jeknał wbity na pal
Kozak. – Bo tylko wtedy zaznasz spokoju. Tak mówi Bohorodzica
nasza i ty masz sie jej
słuchac. Młody jestes i słaby. Lachy i Kozacy to wilki przy tobie. Ale
ty masz lire, która dał
ci pacholik we dworze. Tak ty jej strze jak oka w głowie. Jako
zrenicy wolnosci kozackiej. A
kiedy w opałach bedziesz, zagraj na niej wrogom twoim. Jej nuta
ukoi dusze rozszalałe, upiry
i sysuny. Idz, Tarasie. Idz i graj.
Weresaj ledwie rozumiał słowa Ołesia.
– A teraz wróc do Bohuna i powiedz mu... rzeknij te słowa... –
charczał umierajacy. – e
Czarna Rada bedzie...
Taras słuchał, drac ze strachu. Nie mógł oderwac wzroku od
umeczonej twarzy Ołesia i
dwóch krwawiacych dziur, w których miejscu jeszcze dzisiaj rano
były szmaragdowe oczy
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kozaka – piekne, okolone ciemnymi rzesami. Oczy, którymi łowił


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

usmiechy najpiekniejszych
mołodyc.
A potem usłyszał szelest i omal nie umarł z przeraenia. Tu obok, na
palu poruszył sie
Sysun i wypluł porwana sakiewke zakonnika.
– On łe... – wycharczał. – Nie słuuuuchaj go, Taras. Nie bedzie
Boego pokoju... na
Ukrainie.
– Uciekaj! – jeknał Ołes.
– Zaraz... czekaj, chce ci... cos rzec przed smiercia, Tarasie, zbli
sie!
Kozak zadygotał.
– Ot, widzisz, co z nami zrobiły Lachy – mówił Sysun. – Idz i
pomscij nas, druhów
swoich. Zdus za kadego z nas jedno lackie gardło. Co mówie jedno
– i tuzin nie starczy...
Sły... szysz... Idz, rezaj Lachów i parchów, coby ich noga nie
postała na Ukrainie.
– Nie słuchaj go! Taras, miej staranie około pokoju!
– Rezaty Lachiw! – warczał Sysun. – Bij ich, jakoby wilk ze stepów,
serca rozszarpuj.
Nikomu nie przepuszczaj, dziatkom, onom, niewiastom. A jak ci
szabli nie stanie, za kindał
chwytaj, za topór, za osnik, za kose i tak ich morduj, aby wiedzieli, e
gina...
– Taras, uciekaj! – jeknał Ołes. – On cie chce zatrzymac... Chce
twej smierci. Jedz do
Bohuna... Jedz, błagam. Szybko!
– Taras, chodz do mnie... Chodz, zbli sie, detyno. Musze ci cos
rzec... Cos wanego...
Słowo, które...
– Uciekaj!!! – zajeczał Ołes. Głowa zwisła mu bezwładnie na piersi.
Taras ponaglił konia,
bezwiednie zbliył sie do Sysuna, a wówczas zobaczył cos, co
sprawiło, e osełedec stanał
mu deba.
W mgłach i oparach wokół pagórka z zakrwawionymi palami
zarysowały sie ciemne
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sylwetki jezdzców. Otaczali go posepni, milczacy meowie w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

postrzepionych kołpakach,
deliach i poszarzałych, dziurawych upanach. W porozdzieranych
kolczugach i misiurkach
poznaczonych nacieciami szabel, w pordzewiałych karwaszach, w
bechterach, bastardach,
giermakach i bekieszach. Niegdys ich rzedy konskie, suknie i
moderunek musiały skrzyc sie
od barw i klejnotów. Dzis były zdarte, porwane, pokryte wieloletnim
kurzem, błotem i pyłem.
Jezdzcy dosiadali kiedys wspaniałych wierzchowców. Teraz jednak
konie były
poszerszeniałe, okryte poplamionymi krwia czaprakami, starymi
rzedami, z których zwieszały
sie resztki forg, kutasów, frezli i wspaniałych zdobien. Taras patrzył
na nie osłupiały,
przenosił wzrok z jednego pyska na drugi... To były piekne konie,
araby i anatolijczyki. Nie
widział wsród nich sekieli czy kozackich bachmatów. To były
polskie wierzchowce!
A potem powiał wiatr. Załopotał podziurawiona od kul wypłowiała
choragwia, na której
przedstawiona była gwiazda, odwrócony półksieyc i wetkniety wen
błahoczestwy krzy...
Taras znał ten herb. To był Korybut... Znamie strasznego kniazia
Wisniowieckiego.
Jarema!
To słowo wzbudzało lek i groze, nawet wsród najstarszych,
zdziczałych siczowych
Kozaków; rzucało na kolana całe pułki i sotnie kozackie. Taras miał
oto przed soba jedna z
choragwi nieyjacego ju kniazia Jaremy. Jedna z rot, które nawet na
tej bezpardonowej
wojnie wyróniały sie strasznym okrucienstwem, gdy słuyła w nich
szlachta, która straciła
w powstaniu dwory, ony i dzieci. Wisniowiecczycy nie darowali
adnemu z Kozaków,
pozostawiajac za soba tylko niebo i ziemie. Zadrał Taras, gdy
wejrzał w oblicza
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

otaczajacych go jezdzców, kiedy dostrzegł blade, wypłowiałe oczy,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nastroszone białe brwi i


wasy, puste, wypalone spojrzenia niewyraajace adnych odczuc.
Zobaczył pokryte bliznami
czoła, chusty zasłaniajace wyłupione oczy, obciete uszy, kikuty
odrabanych rak, slady po
torturach zadanych przez Kozaków. Taras wiedział, e nie mógł
trafic gorzej.
– Hej, rezunie, prosiemy na ziemie! Czas na cie!
Lach, który wymówił te słowa, stał na uboczu. Po buzdyganie Taras
poznał w nim
porucznika lub rotmistrza wisniowiecczyków. Wzrok tamtego palił
go jak płomien, jak
spojrzenie upira. Reka w elaznej rekawicy uczyniła krótki gest –
wskazała, aby zsiadł na
ziemie.
– Taras! Uciekaj – jeknał Ołes. – Uciekaj do Bohuna...
W ostatnim porywie rozpaczy Taras wbił ostrogi w boki wronego
wołoszyna.
Wierzchowiec od razu poszedł skokiem, wyciagnał szyje do cwału.
Lecz nie był sam. Za soba
Kozak usłyszał łoskot, dudnienie kopyt konskich i ten przeraajacy,
straszny okrzyk, od
którego dreszcz przeszywał kupy czerni i hultajstwa:
– Jareeemaaaaa!
Polacy poszli w galop, wychodzac na tyły Kozaka. Taras skrecił
miedzy palami, zwrócił
konia w strone otwartego stepu. Pochylił sie w kulbace, wtulił twarz
w rozwiana grzywe.
– W pola! – krzyknał. – Lec, Wrony! Spasi! Spasi mene!
Kon pomknał jak stepowy wiatr. Przeskoczył przez wykrot,
przemknał obok starych
kurhanów, zanurzył sie w morze bodiaków, traw i kwiatów
zakrywajacych go a do kłebu. Na
swych smigłych wierzchowcach pedzili za nim Lachy.
– Stój! – wrzasnał jeden z nich. Taras ani myslał słuchac. Jeszcze
mocniej pochylił sie ku
konskiej szyi.
– Zawracaj!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Lec, lec Wrony – szepnał.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Wysmukłe polskie konie pedziły lekko i zwinnie jak stado jeleni.


Łomot kopyt rozsadzał
czaszke Tarasa. Kozak wiedział, e szanse, aby wyjsc cało z tej
opresji były zgoła niewielkie.
Oto scigał sie na zwykłym, lichym Wołoszynie, sposobniejszym do
woza nizli do
morderczych pogoni, ze smigłymi jak wicher, raczymi i obrotnymi
polskimi rumakami, które
przebyc mogły czasem nawet i dwadziescia mil w jeden dzien!
Wisniowiecczycy byli tu-tu. Katem oka dostrzegł jak jeden dopada
go z lewej strony,
zobaczył tylko błysk wzniesionej szabli...
Taras, zwinnie jak rys, schował sie za konskim bokiem tatarska
sztuka. Ostrze szabli
przecieło jedynie powietrze. Kozak rozpaczliwie popedził Wronego,
wysforował sie do
przodu, ostatnim wysiłkiem kupił sobie kilka piedzi ycia...
Step skonczył sie. Wpadli do płytkiego jaru, Taras skrecił w góre
potoku płynacego
dnem. Jego rozpedzony wierzchowiec wzbił kopytami fontanne
srebrzystych kropel. Zaraz po
tym w wodny opar wpadły chrapiace dziko rumaki Lachów. Wrony
lekko jak ptak
przeskoczył nad zmurszałym pniem, ominał wyschniete gałezie
leszczyny, wpadł miedzy
skały, a potem pomknał w bok, wspiał sie dróka na sciane jaru.
Pod góre było cieej, kon poczał odpadac. Taras krzyknał, porwał za
szable, a potem
odwrócił sie ku przesladowcom.
Wrogowie dopadli do niego w jednej krótkiej chwili. Zastawił sie
szabla, odbił pierwsze
ciecie, a potem, wiedziony instynktem, schylił głowe, unikajac
gałezi. Scigajacy go szlachcic
nie zdaył, siła uderzenia zmiotła go z kulbaki, rzuciła w krzewy i
kolczaste gaszcze.
Wrony rwał jak ptak, jak łania uciekajaca przed wilcza zgraja.
Wpadł do lasu, przemknał
scieka wsród paproci, ominał wiekowe deby i olchy. Pedził po
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wilgotnym błocie,
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przeskoczył strumien.
Wrogowie byli tu-tu... Ju słyszał na swym karku goracy oddech
karego dzianeta. Ju
drugi rumak zachodził go od lewej strony.
Taras skrecił w prawo, zmusił konia do morderczego skoku nad
pniem złamanej lipy,
potem popedził w lewo, lawirował, wywinał sie w ostatniej chwili
spod ostrza. Przemknał
pomiedzy dwoma rosnacymi blisko drzewami, zmuszajac Lachów
do rozstapienia sie.
Wołoszyn dobywał ostatnich sił. Piana odpadała płatami z jego
boków, skapywała z
pyska. Scigajacy zachodzili go ława, podchodzili z boków, zdawac
by sie mogło, e lada
moment opadna kozackiego wierzchowca ze wszystkich stron,
stratuja go, zmiada, rozerwa
na strzepy. Ale kozacki kon wymykał sie im ciagle. Nie był szybszy,
zhukany, przeraony...
lecz miał duo szczescia.
Jezdziec z lewej był coraz bliej. Wbił ostrogi w pokryte piana boki
konia, zrównał sie z
wierzchowcem Tarasa i ciał szabla. Kozak uchylił sie. Zniknał
tatarska sztuka za siodłem, a
Wrony skoczył w bok, skrecił raptownie, znów przebiegł pomiedzy
dwiema lipami i wypadł
na rozległa połac stepu oswietlona blaskiem zachodzacego słonca.
Wisniowiecczycy rozsypali sie w szeroka ławe; podchodzili do
Tarasa z boków. Pierwszy
z Lachów zaszedł Kozaka z prawej. Bandurzysta odwrócił sie, ciał
na oslep. Scigajacy go
szlachcic sparował uderzenie, zawinał szabla i z krótkim swistem
chlasnał uciekajacego po
ramieniu. Kozak wrzasnał, bron wypadła mu z reki. Szarpnał za
wodze, skrecił w prawo, tu
przed nosem scigajacego go wierzchowca. Szlachecki kon zarał,
rzucił dziko łbem i zwolnił,
a Wrony wymknał mu sie, przeszedł tu obok i dalej gnał cwałem.
„Lira! Musze zagrac na lirze” – przeszło Tarasowi przez głowe. Do
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

diabła, jak miał to


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zrobic, siedzac na rozszalałym koniu, mknac jak wicher przez step?


Nie był w stanie siegnac
do juków, nie mówiac ju o rozplataniu sznura...
Rozgladał sie dokoła z rozpacza. Wrogowie osaczali go ciasnym
kregiem, wyprzedzali,
zaciskali pierscien, wyciagali rece ku cuglom rozszalałego
wierzchowca. A przecie on
musiał... Musiał dotrzec do Bohuna, aby przekazac mu słowa
Ołesia...
Jednym szybkim ruchem siegnał po pistolet, przyłoył go sobie do
piersi, nie chcac dac
sie wziac ywcem. Ju miał pociagnac za spust, gdy...
Scigajacy wrzasneli, sciagneli wodze!
Ziemia rozstapiła sie pod kopytami Weresajowego wierzchowca.
Pistolet wypadł z reki
Kozaka, a on sam zsunał sie z siodła i poczał spadac w dół. Leciał
prosto ku błekitnym falom
i tajemniczym głebiom Bohu, opadał w dół, przez powietrzne
otchłanie, wzdłu zboczy
najeonych ostrymi skałami. Rzeka przyjeła jego ciało z pluskiem i
zamkneła sie nad głowa
młodzienca.
***
– Bohun nie yje – powtórzył Fyłyp, stojac u wejscia do namiotu
atamana. – Umarł ten
dobry wódz nasz, za którego głowa nie tylko my, podreczni jego,
ale i wszystka Małej Rusi
Rzeczpospolita przy szczesliwych sukcesach długie lata yc sobie
bezpiecznie obiecowac
mogła! Umarł postrach najwiekszy nieprzyjaciół naszych,
Saromatów Polskich. Umarł ten, od
którego armatnich i muszkietnych grzmotów nie tylko jasnoswietna
staroytnych Wandalów
Sarmacya i burzliwego, z swoimi mocnymi zamkami i fortecy
Euksynotopu obadwa brzegi...
Fyłypowi nie dane było dokonczyc oracji, gdy łoskot konskich kopyt
wmieszał sie w
słowa starego Kozaka. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na jezdzca.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Zaporocy spuscili głowy,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

powyjmowali z ust cybuchy fajek, wypluli tyton, a co bardziej


bogobojni – padli na kolana z
rekoma złoonymi do modlitwy. Była to rzecz wprost niesłychana w
zgrai łotrów, szelmów i
hultajów, jaka tworzyło zaporoskie towarzystwo siczowe.
– Panie pułkowniku kalnicki! – zajeczał Fyłyp. – Oto przemów do
nas, braci swojej i
naucz nas...
Spieniony, ociekajacy woda kon wpadł na majdan przed namiotem.
Omal nie stratował
Fyłypa. Zatrzymał sie, zarał, stanał deba, a na jego grzbiecie
wyprostował sie młody Kozak.
To był Taras! Przyodziany w brudny, pokrwawiony, porwany upan,
postrzepiona swite.
Kozaczek potoczył po obozowisku błednym wzrokiem.
– Zdrada! – krzyknał przerazliwie. – Chmielnicki zdradził Ukraine!
Wołajcie bat’ke!
Predko, budzcie pułkownika!
Kozacy milczeli. Po twarzy Fyłypa spłyneły grube dwie łzy.
– Nie masz Bohuna – mruknał. – Pułkownik nie yje.
– Jak to?! – zakrzyknał Taras. – Nie moe byc!
– Nie tylko, e nie moe, ale własnie jest – rzekł Sirko. – Pojrzyj tam,
do namiotu. Na
marach ley ze swa buława. On ju u Pana na Sadzie Ostatecznym.
– Spasi Chryste – jeknał Taras. Zeskoczył z konia, a potem
zatoczył sie i chwycił za łeb. –
To matke nam zdradzili...! To Chmielnicki przeciw towarzystwu
zaporoskiemu knowa, a
Bohun nie zrywa sie?! I za szable nie chwyta?! Nie moe to byc!
– Chwyta – mruknał Sirko – ino za gromnice.
– Co komu pisane, to go nie ominie – rzekł Krysa i splunał. – Tak i
bat ce pisana była
lacka kula. Idz pomódl sie za jego dusze. A jak nie chcesz modlitw
klepac, to choc kwarte
horyłki za niego wychyl. W Trechtymirowie go pogrzebiem.
– A zaraz dobro jego rozdzielim. Kto konia atamana bierze? A kto
zbroje?
– Ataman ledwie nie ostygł, a ty ju chcesz jego moderunek brac?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Nieboszczykowi na nic. Bohun w grobie.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Łesz, z kurwy synu!


Kozacy zamarli. Nikt nie zwrócił uwagi, e chwile wczesniej płótno
przesłaniajace
wejscie do namiotu poruszyło sie lekko. Wolno, jakoby we snie
Zaporocy odwracali głowy...
A kady, kto spojrzał na połoh atamana, albo zamierał, albo padał na
kolana, wytrzeszczał
oczy lub egnał sie znakiem prawosławnego krzya. Sirko przygryzł
fajke tak mocno, e
cybuch złamał sie z trzaskiem w jego zebach, a Krysa wypuscił z
rak garniec z palanka. Fyłyp
jeknał z niedowierzaniem. Pozostali Kozacy zadreli.
W wejsciu do namiotu stał blady, zakrwawiony, chwiejacy sie, ale
ywy... Bohun!
Kozak zrobił jeden krok, potem drugi. Szedł w strone Tarasa, a kto
tylko yw unikał jego
przekrwionego spojrzenia. Pułkownik stapał chwiejnie, sciskajac w
dłoni buławe. Pokryty
posoka, blady ataman doprawdy wygladał jak ktos, kto przed chwila
podniósł sie ze
smiertelnego łoa.
– Wy skurwysyny! – wycedził przez zeby. – Wy sucze chwosty! Ja
wam dam pogrzeb
atamana!
Kozacy skulili sie w oczekiwaniu na najgorsze. Niektórzy
pozakrywali łby rekoma, inni
zawczasu czmychneli za namioty. Pozostali polecili dusze Bogu, a
zwłaszcza archaniołowi
Michałowi i wszystkim swietym.
Bohun wpadł miedzy mołojców niby kula wystrzelona z lackiego
arkebuza, potrzasajac
piernaczem.
– Złodzieje podolskie! Psie syny! Sajdaki tatarskie! Błazny
jerozolimskie, kurwy
babilonskie, swiniarze budziaccy! Ja wam dam moje dobro dzielic!
Ja wam dam atamana
ywcem do grobu składac!
Jednym szybkim ruchem walnał Sirke buława w łeb. Kozak padł,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wyrnał głowa w kocioł


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

z gotujaca sie sałamacha. Bohun wymierzył mu kopniaka, posłał


rezuna wprost do kałuy
goracej strawy i błota, rabnał w kark, na koniec doprawił obcasem w
oko, pogniótł i podeptał.
Potem zajechał Kryse w zeby, zwalił z nóg, kopnał w rzyc. I rzucił
sie na struchlałych z
przeraenia Niowców. Nikt nie stawił mu czoła. Kozacy umykali z
krzykiem, padali na
ziemie, osłaniali sie rekoma i czapami od razów piernacza, ciosów
piescia i wsciekłych
kopniaków zadawanych czubkiem podkutego buta. A Bohun szalał
dalej...
– W Kijowie mnie pogrzebiecie! – dyszał przez zeby, rozdajac razy
na prawo i na lewo,
tłukac w zapalczywej zawzietosci mołojców po łbach, grzbietach,
rachujac ebra i łamiac
kosci. – Tedy macie tu monastyr Peczerski! A tu Trechtymirów.
Patrzcie, to kopuła cerkwi
na koncu buławy ywcem odmalowana! Nasci w zeby, psi synu, za
Kalnik! A ty za konia i
zbroje! A ty za kurhan w stepie! Nie wy mnie, jeno ja was do alnika
połoe!
Wkrótce obozowisko przypominało małe Beresteczko, a jesli nawet
nie krwawe pole przy
Płaszowej, to ju na pewno Sołonice, jaka pół wieku wczesniej
zgotował mołojcom hetman
ółkiewski. Na ziemi, w błocie, wsród konskiego łajna, rozlanej
sałamachy i horyłki miotali
sie pobici przez Bohuna Zaporocy. Ranni jeczeli, pełzli w strone
namiotów, modlili sie,
nieliczni Kozacy pouciekali za wozy, pokryli sie za kołami kolas lub
w stepie.
Bohun ustatkował sie wreszcie. Splunał czerwona slina, odrzucił
zakrwawiona buławe, a
potem podszedł do Tarasa i Fyłypa.
– Poswawolilismy – rzekł. – I od razu mi lepiej! Kady człek
ozdrowieje, gdy troche
zabawy zayje. Dajcie horyłki!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Stary Zaporoec podał mu co duchu bukłak z palanka. Bohun


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przechylił go, pił, pił, jakby


chciał zapic sie na smierc. Wreszcie oderwał prawie puste naczynie
od ust i rozesmiał sie.
– Na Swiatuju Pereczystuju. Jam prawie zdrów!
– Sława Bohu!
– Ozdrawiałem – mruknał Bohun – bo słyszałem, e Chmielnicki
Ukraine zdradził. Co to
ma znaczyc?
– Ne serdyte, bat’ko. Com słyszał to i mówie. Za dwie niedziele
pysar Wyhowski zwołuje
sekretna rade w Czortowym Jarze i was na nia zaprasza.
– A skad ty to wszystko wiesz?
– Spotkałem posłanca... Ołesia Mikite z bracławskiego pułku. Rzekł
mi, e rada bedzie i
cobym przekazał wam, co Wyhowski mówił, e Chmielnicki Ukraine
zdradził. Nic wiecej nie
wiem – objasnił cicho Taras, nie dodajac wszake, e Ołes umierał na
palu, kiedy wieszczył
mu te słowa.
– Juem na tamtym swiecie był, ale gdym usłyszał, e bat’ko zdrajca,
to i z piekła bym
wrócił, aby braci Kozaków bronic. Mnie i tak smierc pisana, ale póki
Boh da – poyje jeszcze
troche. Taras, ty za tamto, co miedzy nami było... Nie gniewasz
sie?
– Oj, bat’ko, przecie wróciłem... I was o wybaczenie prosze.
– Taras, oj, Tarasienku! – ryknał Bohun i chwycił młodego Kozaka
w ramiona. – Ju ty
nie sumuj i nie krzyw sie na mnie.
– Ne bude.
– No widzisz. A teper! Otwórzcie beczki z miodem! Hej, ha! Wasz
pułkownik do ycia
wrócił, sukinsyny! A kto mego zdrowia nie wypije, tego ywcem na
palik wsadzic kae! Có
to, psie syny? Nie chcecie wstawac?
Pobici Kozacy poruszyli sie niemrawo. Jakos niespieszno było im
do szaflików z palanka,
do beczek z miodem i winem. Jeczeli w błocie, trzymali sie za
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

porozbijane łby, krwawiace


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

brody, bolace ywoty i plecy. Co poniektórzy zbierali zeby z ziemi,


obmacywali podbite
oczy, przetracone nosy, naderwane uszy, łapali za połamane ebra.
– Co to ma byc?! – zakrzyknał Bohun. – Ze mna nie poswawolicie?
Mojego zdrowia nie
wypijecie, skurwesyny?! Tedy moe pomoc wam potrzebna –
dorzucił i wyciagnał reke w
strone buławy.
Na ten znak kilku Kozaków – tych troche słabiej poturbowanych
przez Bohuna –
rozesmiało sie wesoło. Z poczatku weselili sie cokolwiek niemrawo,
potem coraz głosniej.
Hej burłaku, burłaku
Młody Kozaku
Co zarobisz, to przepijesz
A jak zahulasz, muzyke najmniesz!
– zaspiewał wesoło Bohun i podniósł z ziemi obitego Kryse.
– Nalewajcie, bracia! – krzyknał. – Dzis Taras do mnie wrócił.
Bedziem pili i hulali!
Szybko przyniesiono baryłki z gorzałka i miodem, i drewniane
skopki. Odbito wieka
beczek, a potem zabrzmiały spiewy, teorbany, liry oraz pierwsze
toasty.
– Tak tedy pijmy i weselmy sie! – zawołał Bohun i pochylił sie do
Tarasa. – A za dwie
niedziele obaczymy, po co wzywa nas pan pysar i co to za zdrada
Chmielnickiego.
Taras pokiwał głowa. Patrzył z niepokojem na pułkownika i
Kozaków, szukajac na nich
krwawych szram – zapowiedzi smierci, która miała spotkac ich
wkrótce. Jednak nie znalazł
nic, poza ranami zadanymi przez Bohuna, wiec odetchnał z ulga.
Smierc nie miała nadejsc
szybko. Przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.
Rozdział II
Ars moriendi
Danse macabre Chłopom na dziwowisko albo wieszaja Fraficuza
Zdrada ladacznicy W
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kosci ze smiercia Diabelska maskarada Jego Mosc Pan Smierc


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Ars moriendi i Ars


amandi, czyli szescma konmi do zródła miłosci
Bertrand de Dantez czekał na smierc. Modlił sie cicho, wpatrzony w
mrok rozjasniany
blaskiem pochodni. Kada godzina wybijana przez zegar na
przemyskim ratuszu przybliała
go do nieuchronnej kazni. Na rynku ciesle zbijali szafot, a
małodobry mistrz smarował
dziegciem stryk szubienicy. Sznur przeznaczony na jego biedne
gardło.
Nie mógł uciec, pilnowany dniem i noca przez hajduków starosty
jurydycznego.
Najgorsze zas, e chocby nawet przebił sie przez grube na łokiec
mury wiey staroscinskiej,
wyłamał elazne kraty i zasuwy, pokonał okute i strzeone furty
zamku, nie miał dokad ujsc.
Był banita, wygnancem z własnego kraju, który w poszukiwaniu
chleba zawedrował do
Rzeczypospolitej, na kraj swiata. Powrót do rodzinnej Francji
oznaczał dlan smierc, przy
której jutrzejsza egzekucja była niby rwanie zeba u cyrulika
porównane z torturami biegłego
niemieckiego kata.
Czuł, e ycie bezpowrotnie przecieka mu przez palce. Pierwszy
blask słonca miał
oznajmic jego zgube. Wtedy otworzyc sie miało wyjscie z ciemnicy,
wiodace prosto w
objecia oprawcy i jego drewnianej meretrycy – szubienicy.
Tak głupio konczyło sie to wszystko. On, mony pan, szlachetny
kawaler ze znanego
rodu, ledwie dochodzacy do trzeciego dziesiatka lat, miał połoyc
głowe jak pierwszy lepszy
brygant z goscinca. A wszystko dlatego, e do konca wierny był
swemu honorowi. I tene
honor zaprowadzic miał go teraz na pohybel. Spogladajac na ycie,
które przesuwało mu sie
przed oczyma, Dantez czuł, e wygladało ono zgoła jak commedia
dell’arte – włoska
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

opowiastka odtwarzana ku uciesze gawiedzi przez postacie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Pantalona, Dottora i Arlekina.


Niestety, tu przed ostatnim aktem nie mógł skłonic sie widzom i
zaprosic na kolejne
widowisko. Wkrótce miał zejsc ze sceny ostatecznie i nieodwołalnie
– odtanczyc na stryczku
popisowe lazze, powierzgac chwile nogami, a potem gnic przez
wiecznosc na podłym
podmiejskim cmentarzu, w miejscu przeznaczonym dla skazanców i
samobójców.
Kamienne schody za krata zagradzajaca wyjscie z jamy rozjasniła
poswiata pochodni.
Dantez uniósł głowe. Nadchodził jeden ze straników. Za nim
tłoczyła sie gromada
dziwacznych postaci okutanych w siermiegi, kapoty i sukmany, w
wilczych czapach,
prostackich kołpakach i kapuzach, w szubach i kouchach
obróconych wełna na wierzch.
Francuz odetchnał. Jego czas jeszcze nie nadszedł. To tylko stranik
po raz kolejny
sprowadzał do lochu na widowisko chłopów spod pobliskiej urawicy,
Krasiczyna, Sosnicy
czy Szmankowic.
– Patrzajcie i dziwujcie sie pracowici, sławetni i uczciwi! – zawołał
wesoło hajduk,
zniajac pochodnie, swiecac poprzez krate prosto w oczy
Bertrandowi i reszcie skazanców. –
Oto sa bestyje cudaczne, mieszkancy Hyperborei, Nowej Anglii i
zamorskich krain: Eboraku,
Nowej Szkocji i Arkadyi legendarnej. Patrzajcie, a uwaajcie, bo
drugiej takiej okazji nie
bedzie!
Dantez i kilku wiezniów zbliyli sie do kraty.
– Pogladajcie ludziska na tego tu osiłka – gadał hajduk, wskazujac
pochodnia jednego z
rajtarów spod regimentu Denhoffa, który za rozbój na dwóch
ydowskich karczmach i
podpalenie dworu powieszony miał byc skoro swit razem z
Dantezem. – Oto jest człek z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Herulów włoskich, narodu menego, co nago zawsze chodzili na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wojne, ale cale zbici od


Francuzów ostali. Tamten zas – ciagnał, pokazujac chudego
Hiszpana skazanego na utrate
gardła za zajazd na dwór szlachecki i wymuszenie kontrybucji na
sanockich mieszczanach –
jest z Astemii, ziemi w Indyi Orientalnej leacej, gdzie ludzie lisciem
sie okrywaja, samym
odorem yja, alias nosza ze soba korzenie cytryny, balsamy i
cynamon. Tame tako dzieci
swe jadaja ywcem. Uwaajcie tedy, aby do kraty nie zbliac sie, bo
łacno was nie tylko zjesc
ywcem moe, ale i wydupczyc, na smiech i sromote podac!
Chłopi jekneli jednym głosem.
– Ten zas oto kawaler – pokazał hajduk na Bertranda Danteza –
jest z nacji Scytów
okrutnych, co po smierci wrogów z trupich głów pija miód jakoby z
czar albo roztruchanów.
Stad wielka w nich miłosc do trunków wszelakich. Gdyby nie ona,
łacno by swiat cały
zwycieyli, bo waleczni sa wielce i nie tylko Scytie, ale i Królestwo
Polskie zawojowali i do
Ziemi Przemyskiej, do waszych chałup przyszli!
Dantez mrugnał porozumiewawczo do rajtarów. Jak na komende,
krzykneli, rykneli
przerazliwym głosem, wykrzywili geby w szkaradnych grymasach,
poczeli warczec, szczekac
i wyc, szczerzac zeby, łypiac oczami, wywalajac jezyki.
Chłopi rozpierzchli sie jak stadko kuropatw, gubiac łapcie, chodaki,
kalety i kobiałki. Na
schodach został jeno rozweselony hajduk i... jeszcze jakis człowiek
przyodziany w krótki,
ółtawy wams z koronkowymi mankietami oraz peleryne zarzucona
na lewe ramie. Bertrand
spojrzał na niego i smiech zamarł mu w gardle. Skoczył do kraty,
zacisnał rece na elaznych
pretach.
– Regnard! – wysyczał wsciekle, ale z nadzieja w głosie. –
Wróciłes!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Nieznajomy błysnał w usmiechu długimi, ółtymi zebami.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Przyszedłem, aby popatrzec na głupca, mosci kawalerze.


– Regnard! – wydyszał Dantez. – Błagam cie. Przyznaj sie do
wszystkiego. Opowiedz, co
stało sie przy karocy... Nie moesz przecie... Zaklinam cie w imie
twego honoru, abys
poszedł do starosty! Abys wyznał prawde!
– I narobił w pludry, kiedy beda mnie wieszali? Ja, mosci Dantez,
mam nader delikatna
szyje i nie lubie przeciagów. Dlatego zaszczyt reprezentowania
mnie w tak doniosłym
wydarzeniu, jak jutrzejsza kazn, pozostawiam wyłacznie tobie, mój
ty panie kawalerze bez
skazy na sumieniu.
– To ty powinienes byc na moim miejscu! Ty jestes winien
wszystkiemu! Zaklinam cie w
imie honoru i uczciwosci...
– Mój honor to kupa łajna, mosci kawalerze. Spłynie ze mnie dzis
wieczorem, gdy w
zamtuzie u Appianich zayje kapieli z ladacznicami. A kiedy bede
spał w objeciach
meretrycy, tobie na pohyblu zakracza do snu kruki i gawrony.
– Po zdradzie, której sie dopusciłes, godzien jestes smierci,
Regnard. Badz przeklety!
– Gdybys nie był głupcem, Dantez, dzis wieczorem razem
zabawialibysmy sie u
Appianich. Ale ty dałes sie poniesc honorowi. I znowu chciałes
naprawiac swiat, sam przeciw
wszystkim. A swiat, mój zacny Bertrandzie, to sciek, gnój i łajno, w
którym na powierzchnie
wypływaja tylko najgorsze scierwa.
– Takie jak ty! – zakrzyknał Dantez. – Oby robactwo zarło cie za
ycia. Ty skurwysynu!
Ty krzywoprzysieco!
– Coraz lepiej – rozesmiał sie nieznajomy. – Zaiste, jak widze,
jestes wielce pojetny.
Szkoda tylko, e ta nauka przychodzi cokolwiek za pózno. Czy mam
cos komus przekazac od
ciebie?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Dantez nie odpowiedział. Odwrócił sie, odszedł, rzucił sie na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

słomiany barłóg. Z tyłu


słyszał zimny, szyderczy smiech Regnarda. A potem oddalajacy sie
stukot butów na
kamiennej posadzce.
Zdradzono go, zaprzedano na smierc! I pomyslec, e gdyby nie był
tak uparty, gdyby nie
mieszał sie do tej całej sprawy lub po prostu uszedł, nie siedziałby
teraz w lochu. Owszem,
pewnie oskarono by go, scigano, ale mógłby dostac od losu jakas
szanse godnego ycia.
Mógł ujsc do wojska pod hetmanska jurysdykcje. Mógł dostac glejt,
salvum conductum od
króla albo okupic sie, a z czasem odpokutowac wine. Wszak w
kraju, który udzielił mu
gosciny, katowskie elaza i tryby rdzewiały po miejskich wieach, a
wiezienia swieciły
pustkami. Niestety, schwytano go in recenti, w trakcie napadu i
raptu na goscincu. To
wszystko oznaczało szubienice i smierc. Gdyby jeszcze miał
monych protektorów... Gdyby
miał jakichs przyjaciół, rodzine, moe udałoby mu sie wywinac od
stryczka. Niestety, Dantez
był sam jak palec w dziurawym bucie.
Najgorsze zas, e tak naprawde nie był winny temu, o co go
oskarono! To była pomyłka,
przeraajaca intryga, której nie był w stanie zrozumiec. Gdyby
uciekł... Gdyby nie był takim
głupcem...
Wszystko zaczeło sie dwa dni temu, na goscincu.
***
– Podali mi czarna polewke – rzekł Regnard z poszarzała twarza. –
Znaczy sie, odmówili
reki polskim obyczajem.
– A ona? Co na to rzekła? – spytał Dantez.
– Có miała rzec, skoro zaraz omdlała. Słowo opiekuna to swietosc.
Dosc mu reka skinac,
a zaraz włosy jej zgola i do klarysek powleka. A wtedy co uczynie?
Klasztor zdobede?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Petarda brame wysadze? Za to jest infamia i anatema. A jakby tego


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

jeszcze było mało, czeka


cie piekło po smierci.
– Moja szpada jest na twe usługi, mosci Regnard. Przysługa za
przysługe.
Liscie krzaków zaszelesciły. Wyjrzał zza nich ospowaty rajtar w
krótkim, porwanym
kolecie, w pelerynie zarzuconej zawadiacko na lewe ramie i
kapeluszu z podwinietym po
muszkietersku rondem.
– Jedzie! – syknał Knothe, zaufany poplecznik i kompan Regnarda
de Couissy. – Nie ma
eskorty, tylko dwóch forysiów na woznikach. Pół pacierza strachu i
dziewka twoja, panie
Regnard.
– Na kon, waszmosciowie!
Szybko poderwali sie z ziemi, skoczyli na siodła i kulbaki.
Wychyneli z lasu na gosciniec.
Zapadał zmrok. Za soba mieli czerwona łune zachodu, a na wprost
mroczniejacy bór; pusty
trakt biegnacy w strone niedalekiego brodu na Sanie. Za ich
plecami ogromny stary wiatrak
rozkładał ku niebu kikuty poszczerbionych, rozpadajacych sie
skrzydeł.
Powóz ujrzeli od razu. Była to wielka, gdanska karoca zdobiona
frezlami i srebrnymi
cwiekami, o oknach zasłonietych firanami. Szesc siwych cugowych
wozników ujetych w szor
zwienczony kitami i kosami szło równa rysia, potrzasajac łbami, z
których zwieszały sie
czerwonawe pióropusze. Tak mascisty i sprzegły cug musiał
kosztowac fortune.
– Dalej! – huknał Regnard. Jak jeden ma skoczyli ku karocy; zanim
zdayła zrównac sie
z wiatrakiem, doskoczyli do drzwi z obnaonymi pałaszami i
rapierami.
– Halt! – krzyknał Knothe.
– Stój! – zawtórowali mu Regnard i Dantez.
Forysie nie dali sie zaskoczyc. Pierwszy z lewej chlasnał batem;
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rzemien ze swistem
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

spadł na głowe i plecy Regnarda. Francuz krzyknał, omal nie zwalił


sie z siodła. Drugi strzelił
biczem nad konmi. Ogromne siwe wozniki poderwały łby, poszły
skokiem. Karoca nabrała
pedu, pomkneła goscincem jak wicher, z łoskotem kopyt konskich,
z brzekiem ozdób, z coraz
szybszym łomotaniem kół.
Knothe porwał za puffera. Złoył sie, strzelił do drugiego stangreta...
Chybił!
Dantez wbił ostrogi w boki konia. Pochylił sie w siodle, ze
wzniesionym pałaszem dopadł
forysia. Słyszac zbliajacy sie z boku łomot konskich podków, sługa
obrócił sie, strzelił
biczem po raz drugi, lecz Francuz zastawił sie ostrzem. Bat uderzył
go w czoło, chlasnał po
plecach. Dantez szarpnał sie wstecz; omal nie spadł z siodła
galopujacego wierzchowca,
przytrzymał sie kuli przedniego łeku, zaparł w strzemionach i
wyrwał bat z reki forszpana.
Sługa krzyknał, skulił sie w kulbace. Dantez ponaglił konia,
szturchnał go ostrogami.
Zrównał sie z cugowym, podsobnym siwkiem, a potem trzasnał
płazem przez plecy forysia.
Ten wrzasnał, zwalił sie w bok, wpadł miedzy szory, zniknał pod
kopytami rozpedzonych,
chrapiacych z przeraenia wozników.
Dantez nie wahał sie ani chwili dłuej. Konie gnały jak szalone,
pedziły niby wiatr,
ciagnac turkocaca, podskakujaca na kamieniach karoce. Jednym
szybkim ruchem wyrzucił
nogi ze strzemion, skoczył na siwka, chwycił za rozwiana grzywe,
podciagnał sie do góry i
usadowił w kulbace. Drugi stangret krzyknał, zamierzył sie batem,
lecz w teje samej chwili
galopujacy tu obok Knothe zdzielił go w łeb kosciana kolba
pistoletu, złapał za kark,
przygiał do kulbaki. Dantez chwycił cugle lejcowego konia, sciagnał
je w tył, odchylił sie,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

powstrzymujac szalejacego woznika.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Udało mu sie, choc nie bez trudu. Siwek zarał dziko, rzucił łbem,
zwolnił, a wraz z nim
pozostałe wozaki w poszóstnym szorze. Karoca zakołysała sie,
toczyła coraz wolniej, a potem
staneła w chmurze pyłu i kurzu.
Dantez pierwszy rzucił sie ku drzwiom pojazdu. Pudło pojazdu było
wielkie, obijane
srebrnymi guzami i aksamitem. Na drzwiach zawieszono maske
wykrzywiajaca usta w
ironicznym usmiechu. Nie herb, nie klejnot własciciela, lecz
posrebrzane oblicze,
przypominajace zasłony twarzy noszone przez aktorów; i takie, za
jakimi piekne damy
ukrywały swe twarze na maskowych balach. Francuz szarpnał za
klamke, ale Regnard
odepchnał go i sam wskoczył do wnetrza. Dantez poszedł w jego
slady, a Knothe ze swoimi
knechtami otworzył drzwiczki z drugiej strony.
W karocy zasiadała niewiasta. Była młoda, ubrana w aksamitna
suknie wedle mody
francuskiej, która wprowadziła do Rzeczypospolitej Maria Ludwika –
z koronkowym
dekoltem odsłaniajacym wypukłosci piersi i plecy a do linii łopatek,
ozdobiona angaantami
i koronkami przy rekawach. Czarnych włosów nie upinała wysoko
ani nie zwijała w loki, lecz
nosiła rozpuszczone z wpieta w nie róa wedle rzadko spotykanej w
Rzeczypospolitej modły
hiszpanskiej. Rysów twarzy Dantez nie widział – niewiasta
przycisneła do niej złota maske
nabijana klejnotami. Jej wielkie, szare oczy okolone długimi,
czarnymi rzesami wpatrywały
sie z niepokojem w Regnarda i jego oberwana kompanie.
– Oto jestem, Eugenio – powiedział Regnard cichym, złowróbnym
głosem. – Obiecałem
wszak, e jeszcze sie spotkamy. A ja zawsze dotrzymuje słowa.
– Szkoda fatygi, Regnard – rzekła zimnym, aczkolwiek lekko
dracym głosem. – Czy
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nie wyraziłam sie jasno, e wstretne mi sa twe karesy? A moe nie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

panujesz nad soba, jak


ogier, co zwietrzy klacz i potrzeba ostrego wedzidła, aby utrzymac
cie w porzadku?
Regnard uderzył nieznajoma w twarz. Kobieta krzykneła, upadła na
bok. Maska wypadła
jej z rak, odsłaniajac drobna twarzyczke i karminowe usta. Regnard
nie dał jej oprzytomniec.
Chwycił za włosy, poderwał w góre, powlókł w strone drzwi, a
potem uderzył ja jeszcze raz,
chwycił pod ramie i brutalnie wypchnał na zewnatrz. Eugenia
krzykneła znowu. Stoczyła sie
po schodkach prosto pod podkute buty Knothego i jego rajtarów, w
brud i pył goscinca.
Dantez patrzył na to wszystko rozszerzonymi przeraeniem oczyma.
Co to miało znaczyc?
Przecie Regnard prosił go o pomoc w porwaniu swojej ukochanej,
której reki odmówili mu
jej opiekunowie – Fredrowie. O co, do krocset, tu chodziło?!
Zdyszany Regnard chwycił Eugenie za włosy i brutalnie postawił na
nogi, odchylił jej
głowe w tył.
– Mosci kawalerowie. Popatrzcie na te przekleta murwe, na te
ladacznice, parszywa
francowata przechodke! Dzis oto nastał dzien, w którym
przyszedłem podziekowac jej za
wszystko, co dla mnie uczyniła. I wierzajcie mi, odpłace sie jej
godnie!
Chwycił ja za suknie na piersiach i rozerwał, drac aksamit i
koronkowa koszule,
rozchylajac gorset podtrzymujacy kształtne piersi zwienczone
duymi, ciemnymi jagodami.
– Kto pierwszy do tej murwy, mosci panowie!? Spieszcie sie, nim jej
głowa spadnie!
Rajtarzy poruszyli sie, zaskoczeni. To co uczynił Regnard, było tak
niespodziewane, e
nikt nie pomyslał o zayciu odrobiny uciechy ze schwytana
dzierlatka. Nawet Knothe splunał
przez połamane zeby, zamrugał lewym okiem, zapadnietym z głab
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czaszki.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Lepiej ja zabij, kamracie. Nie ma czasu na zabawy!


– Bierzcie ja kto chce! Nie bede dwa razy prosił.
Eugenia wrzasneła, szarpneła sie w uscisku, chlasneła Regnarda w
policzek,
pozostawiajac na nim czerwone szramy po paznokciach. Meczyzna
uderzył ja na płask w
twarz, obrócił i chwytajac oburacz kształtna głowe niewiasty, z
rozmachem walnał jej czołem
w stopien karocy. Potem chwycił Eugenie wpół, rzucił twarza do
podłogi pojazdu, złapał za
tren sukni i rozerwał na pół, odsłaniajac kształtne uda, osłoniete
karmazynowymi
ponczochami z podwiazkami.
– Nie ma chetnych, to ja bede pierwszy! – warknał. Chwycił
dziewczyne za włosy,
rozpiał wams i...
Zamarł, czujac mocne ukłucie z boku szyi.
Dantez przyłoył mu ostrze pałasza do gardła.
– Regnard, zostaw ja!
Francuz zamrugał i wykrzywił usta w pogardliwym usmiechu.
– Nie badz głupcem, Dantez! – wycedził. – Tylko o to jedno cie
prosze...
– Oszukałes mnie, Regnard! Mielismy uwolnic twoja ukochana, a
to... jakas zemsta. Nie
moge pozwolic, abys zgwałcił i zamordował niewinna dame! –
wykrzyknał Dantez, drac ze
wzburzenia.
– To dworska murwa. To intrygantka, która posłałaby cie na szafot
jednym skinieniem
palca!
– Milcz i odsun sie.
– Nie wiesz, co robisz, panie kawalerze! To piekielna ladacznica,
słuka Marii Ludwiki...
Regnard jeknał i odskoczył, gdy ostrze rapieru wytoczyło z jego szyi
struke krwi.
Knothe szybko jak błyskawica siegnał za plecy, po lewak, dał znac
rajtarom i...
Rozległ sie głuchy trzask odciaganego kurka. Rajtar zamarł, kiedy
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

prosto w oczy zajrzał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

mu czarny otwór lufy. To nie był pistolet ani półhak, ale mały
garłacz. Rozszerzajacy sie
lejkowato otwór krył solidny ładunek siekanców, bretnali, a moe
nawet tłuczonego szkła.
– Dantez, ty durniu! – jeknał Regnard. – Ona nie moe przeyc.
Zabije nas wszystkich!
Posle na szubienice, a wczesniej wydrapie ci oczy, ty... rycerzu bez
skazy.
– Odstapcie od karocy! Nie bede dwa razy prosił.
– Zawsze byłes głupcem, Dantez! To jakies... szalenstwo. Nie bron
tej kobiety, bo nie
wiesz... To jest Eugenia de Meilly Lascarig, primo voto Godebska.
To kobieta, przez która
zostałem banita!
– Kij ci w rzyc, Regnard – warknał Dantez. – W dupie mam twoje
włosci i dostojenstwa!
A jakbym pludry rozpiał, to pokazałbym ci, co mysle o twej karierze
na dworze, spiskach i
intrygach. Zapomniałes, e mam swój honor! Nie wezme udziału w
tak podłej zbrodni!
– Konie! – krzyknał jeden z rajtarów. – Konie na goscincu!
Knechci Knothego rozbiegli sie w mgnieniu oka. Jedni rzucili sie do
rumaków, inni w
strone lasu. Dantez przycisnał ostrze pałasza do piersi Regnarda,
pogroził mu garłaczem.
– Ani drgnij!
– Dantez, uciekajmy! – jeknał Regnard. – Nie zostawajmy tutaj!
Błagam!
Ziemia zadudniła pod kopytami koni. Szybko i sprawnie otoczyła ich
gromada jezdzców
na koniach. Dantez odetchnał. Po upanach, karmazynowych
deliach, giermakach,
kolczugach i bechterach, po wysokich kołpakach ozdobionych
czaplimi i sepimi piórami
poznał Polaków. Jezdzcy staneli przy karocy z szablami i
rohatynami w dłoniach, czeladz
mierzyła z bandoletów i arkebuzów.
– Co tu sie dzieje?! – zakrzyknał młody szlachcic w karmazynowej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

delii z sobolim
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kołnierzem, w dostatnim upanie z petlicami i rysim kołpaku


ozdobionym szkofia z pekiem
czaplich piór. Dostrzegł dame, zmitygował sie, zdjał nakrycie głowy
i skłonił sie dwornie.
– Wacpanna wybacz, e niepokoje – rzekł. – Zobaczylismy karoce i
trupy. Tedy
pomyslałem, e tu gwałt sie dzieje.
– Dobrze, waszmosc, myslałes – powiedziała Eugenia niskim,
pieknym głosem. –
Jestesmy ofiarami raptu. Napadła nas... swawolna kompania pod
wodza... tego oto kawalera.
I tu nagle wskazała na Danteza!
Bertrand zamarł. To... To nie mogła byc prawda...
– Ten człowiek – Eugenia rozszlochała sie, spogladajac na
Francuza – chciał zadac mi
gwałt!
Młody szlachcic spojrzał Dantezowi prosto w oczy.
– Stój i nie ruszaj sie, waszmosc! – wycedził. – Oddaj bron i chodz
z nami do starosty!
Jestes winny raptu i gwałtu, a jako schwytanemu in recenti na
miejscu popełnienia wystepku,
czeka cie sad i szubienica!
– To kłamstwo... Podłe kłamstwo – wybełkotał Dantez. – Ja... Ja
obroniłem te dame...
Pani, jak moesz... Powiedz, e to nieprawda.
– Zabierzcie go stad! – krzykneła Eugenia. Łzy spływały na jej
szyje, porwana suknie, i
piersi, które niezdarnie zasłaniała strzepami materii. – To wszystko
jego sprawka!
Dantez miał uczucie, jakoby leciał gdzies w bezmierna przepasc.
Konni pachołkowie i
pocztowi przypadli don z wyciagnietymi szablami.
– Oddaj bron, mosci kawalerze! – powtórzył szlachcic. – Zabieramy
cie do starosty.
Dantez przymknał oczy. Wiedział, e nie ma najmniejszej szansy.
Nawet nie czuł, jak
wyszarpnieto mu z reki rapier i garłacz, jak popchnieto do przodu,
zwiazano rece i wrzucono
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

na konia. Jego głowe ogarneła noc...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

***
...która własnie mijała. Dantez podniósł głowe. Wysoko w górze, w
załomie murów było
małe okienko; przez kraty widział szare niebo. Do switu nie
pozostało wiele czasu. Dantez
wiedział, e gdy tylko pierwsze promienie słonca oswietla
nieboskłon, przyjda po niego
hajducy; zaprowadza do kaplicy, do ksiedza. A potem pojada na
skrzypiacej kolasie prosto na
rynek miejski, na którym...
Jak to sie mogło stac? Jak mogło dojsc do tego, e tak zacny i
honorowy człowiek, jak on,
czekał teraz na wykonanie wyroku? Jego ycie okazało sie warte
mniej ni zetlały łachman,
pek słomy z drewnianego barłogu w lochu przemyskiego zamku. I
pomyslec, e wszystko
przez to, e całe ycie starał sie byc wierny zasadom wpojonym przez
ojca.
„Honor, mój synu, to cos, co sam sobie dajesz i tylko sam moesz
sobie go odebrac”.
Kto to powiedział? Czy to mamrotał pograony w modlitwie
Schmitke, wiecznie
zapijaczony rajtar z regimentu Denhoffa, którego wieszac mieli
razem z Bertrandem? A moe
Moszko Krosnienski, yd, sługa Walentego Fredry, oskarony o bicie
fałszywej monety?
Nie, to był głos ojca Bertranda, Jeana Charlesa de Dantez, kapitana
królewskich
muszkieterów, który dał sie zabic jak głupiec w obronie honoru i
króla Ludwika pod La
Rochelle. Kiedy doszło do utarczki z hugenotami, nie chciał
porzucic sztandaru i umknac tak
jak jego kompani, którzy wykazali sie o wiele zdrowszym
rozsadkiem. Jean Charles zginał,
rozsiekany. A gdyby uszedł, byc moe uchroniłby swoje majetnosci,
nie dopuscił, aby krewni
wydarli je młodej wdowie i malenkiemu synowi. I wówczas on,
Bertrand de Dantez, nie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

musiałby wdawac sie w intrygi, nadstawiac karku za markize


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Brinvilliers, uchodzic z
ojczyzny z wyrokiem smierci, wplatywac sie w kolejna awanture i w
koncu zawisnac na
konopnym sznurze w Rzeczypospolitej, dokad przybył jako
dworzanin Marii Ludwiki.
A wszystko przez jego głupote i honor. Honor, który sprawił, e
stanał w obronie
przekletej Eugenii. Głupota, która skłoniła go do tego, aby zostac
przy karocy i oddac
Regnarda w rece starosty. Wszak gdyby uszedł, byłby dzis wolnym
człowiekiem.
Bertrand bał sie smierci. Dygotał, szlochał, złamany lekiem. Do tej
pory nie znał strachu.
Nie lekał sie smierci na wojnie, w pojedynku, od ostrza szpady czy
nieprzyjacielskiej kuli.
Ale lek przed egzekucja za zbrodnie, której nie popełnił – co wiecej
– której popełnieniu
usiłował zapobiec – przejmował go dreszczem. Nie wiedział, co
zrobi tam, na szafocie. Czy
starczy mu sił, aby isc na smierc z podniesionym czołem? Czy te
zacznie skamlec o litosc i
pachołkowie kata beda wlec go wyjacego jak zwierze a do pohybla?
Czy da sobie spokojnie
nałoyc petle, czy te zeszczy sie w pludry, narobi ze strachu, zanim
wytraca mu spod nóg
drabine?
...Honor to rzecz, która tylko sam sobie moesz odebrac. Ile warta
była jego rodowa duma
tu, w tej wiey? Có znaczyły teraz słowa jego ojca?
Na schodach prowadzacych do najniszej kondygnacji lochów
rozległy sie kroki. Francuz
zadrał, przeegnał sie i poczał modlic. Wkrótce blask płomienia
rozswietlił cele, a w
przejsciu za krata staneli zbrojni pachołkowie.
– Panie Francuz – rzekł wachmistrz staroscinski – theatrum
gotowe. Chodzcie z nami, a
nie bojajcie sie. Mistrz najlepszy z samiutenkiego Biecza przyjechał,
trumne wam zbili z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dobrej sosniny, dwa grosze za deske. Pogrzeb bedzie bracki, z


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ksiedzem i choragwiami, e i
wojewodzic lepszego by nie miał. Rajcy sie postawili, bo to przecie
honor dla miasta
Francuza, cudzoziemca pochowac. Tak i chodzcie z nami do
kaplicy, bo po co czas tracic.
Dantez nie wiedział, co działo sie dalej. Pozwolił sie prowadzic,
ciagnac, czasem wlec.
Na koniec padł na kolana przed krzyem. Ksiadz pobłogosławił go,
uspokajał, wcisnał w dłon
róaniec; Dantez nie słuchał go. Rece mu sie trzesły, zeby
szczekały, a ciałem wstrzasały
dreszcze. Hajducy cofneli sie, pozostawili go samego przed
ołtarzem, dali troche czasu na
ostatnie pojednanie z Bogiem. Francuz milczał. Nie mógł sie
modlic... Słowa nie przechodziły
mu przez gardło.
Nagle ktos uklakł tu obok niego. Przeegnał sie.
– Kawalerze Dantez, słyszycie mnie?
Obok kleczał młody, ciemnowłosy szlachcic w karmazynowym
upanie.
– Nie wiem, czy waszmosc mnie poznajesz. Spotkalismy sie tam,
na goscincu, przy
karocy. To ja pojmałem wasci i odstawiłem do grodu. Jestem Marek
Sobieski, herbu Janina,
starosta krasnostawski.
Dantez nic nie odrzekł.
– Chciałem prosic cie, mosci kawalerze, abys mi odpuscił. Jade na
wojne z Kozakami...
Nie wiem, co mi pisane. Nie wiem, czy spotkamy sie w niebie, czy
w piekle, dlatego
chciałbym, abys nie chował do mnie urazy w godzinie smierci.
– Odpuszczam – rzekł głucho Bertrand. – Ale pozywam cie, mosci
panie starosto, na
wieczny sad Boy, który osadzi, czym naprawde zawinił.
– Ja znam twoje wczesniejsze postepki, mosci kawalerze. I wiem, e
tego nie uczyniłes.
Dantez spojrzał na krzy Meki Panskiej i usmiechnał sie lodowato.
– Wiec idz, waszmosc, do starosty i przekonaj go, e niesłusznie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

skazał mnie na utrate


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

gardła.
– Ju z nim gadałem. Niestety, niewiasta, na która jakoby napadłes,
nie wycofała
oskarenia. Jej głos wiecej znaczy przed sadem grodzkim nizli mój.
Nie mam adnych
dowodów na twa obrone.
– A zatem przyjrzyj sie, jak zadyndam na stryczku. I niechaj twe
sumienie bedzie
spokojne.
Sobieski nic nie odrzekł. Przeegnał sie powtórnie i wstał. Z tyłu
rozległy sie kroki.
Hajducy ujeli Bertranda pod ramiona. Francuz szarpnał sie, widzac,
i niosa mu biała,
płócienna koszule bez kołnierza.
– Panie Francuz – rzekł cicho wachmistrz. – Komu w droge, temu
czas.
***
Trzy szubienice na drewnianym podwyszeniu czekały ju od switu.
Ustawiono je na
srodku rynku, pod przemyskim ratuszem ozdobionym przepysznymi
attykami. Pod arkadami i
podcieniami budowli, w waskich uliczkach i przed szafotem tłoczył
sie rónobarwny tłum
pospólstwa. Gdy rydwan ze skazanymi wtoczył sie na plac,
podniosła sie wrzawa, krzyki i
wyzwiska. Wieszanie cudzoziemskich pludraków cieszyło sie wielka
uwaga mieszczan.
Zapewne była to znacznie milsza rozrywka, ni odpieranie szturmów
kozackiego obleenia
pułkownika Kopystynskiego, czy te zwady i bójki z okoliczna
szlachta, od których niejeden
raz ucierpiały karczmy, kramy i katedra miejska.
Swit wstawał ponury, mglisty i deszczowy. Deszcz siapił z
ołowianych chmur, a od czasu
do czasu ze strony Bieszczadu dobiegał cichy, majestatyczny
grzmot nadchodzacej burzy.
Dantez niewiele zapamietał z podniosłej ceremonii pojednania z
Bogiem i tego, co potem
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

działo sie przy szafocie. Gdy pachołkowie opuscili tylna sciane


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

rydwanu, bez protestów dał


sprowadzic sie na ziemie, a potem wolno wszedł po schodach na
podwyszenie. Zastanawiał
sie, co zrobic, gdy kat załoy mu stryczek na szyje. Czy prosic Boga
o zmiłowanie, czy te
umrzec równie głupio, co honorowo, krzyczac: „Vive le France!”?
Gdy stanał u stóp pohybla, nie był w stanie uczynic ani jednego, ani
drugiego. Szubienica
wznosiła sie nad nim – straszna, wyniosła i smukła. Spogladajac
wzdłu długiego bala i
poprzeczki, do której uwiazany był stryk, poczuł, e płacze, a łzy
same spływaja mu spod
powiek. Opanował sie z trudem. Nie chciał umierac. Nie chciał
odchodzic w tak głupi i
straszny sposób, powieszony za zbrodnie, której nie popełnił.
Był głupcem, bo zawierzył naukom ojca. Przekletym kpem, bo starał
sie postepowac
wedle zasad honoru. Teraz, stojac u stóp szubienicy, Dantez czuł, e
gdyby tylko dano mu
druga szanse, oddałby wszystko co posiadał, odrzuciłby od siebie
cała dume, wszystko co
wyniósł z ojcowskiego domu, aby poyc troche dłuej, ni tylko do
czasu, kiedy oprawca
załoy mu na szyje konopny powróz. Teraz, u stóp pohybla, jego
honor niewart był
złamanego szelaga.
Jak obłakany wpatrywał sie w woznego, który czterokrotnie odczytał
wyrok – za kadym
razem zwracajac sie ku innej czesci rynku. Dobosze uderzyli w
bebny; ich dudnienie głuszyło
słowa ksiedza odmawiajacego modlitwe, egnajacego skazanych
krzyem. Ktos chwycił
Danteza za ramie. To był subtortor. Ruchem reki pokazał mu
narychtowana szubienice. A
wiec własnie nadszedł czas.
Dantez szedł... zrozpaczony, z dusza na ramieniu. Kada przebyta
piedz zdawała mu sie
mila, kady krok trwał wiecznosc. A przecie do tej własnie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wiecznosci zmierzał Francuz.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

A kiedy stanał przed pohyblem, o krok od drabiny, pomyslał, e za


ratunek z opresji
oddałby nawet dusze diabłu.
– Przeklety! – wymamrotał. – Jestem przeklety na wieki...
Kat czekał, dzierac w dłoni stryczek nasmarowany swieo
dziegciem. Pachołkowie
popchneli Danteza ku drabinie opartej o szubienice. Jeszcze
chwila, a wstapiłby na nia, wspiał
sie na góre; wówczas kat załoyłby mu stryk na szyje, a ceklarz
wytracił oparcie spod nóg.
Bertrand nie liczył ju nawet na cud. Nie wierzył, e cos sie stanie; nie
spodziewał sie, e
padnie grom z jasnego nieba albo miasto zadry w posadach.
Czekał na smierc.
A jednak cud nastapił.
– Wstrzymac egzekucje! – zakrzyknał jakis głos.
Dantez zamrugał. Odwrócił sie i ujrzał, jak na szafot wpadł niski,
gruby szlachcic w
aksamitnym upanie, w kołpaku z czaplim piórem. Bertrand
rozpoznał go od razu. To był
Marcin z Niedzielska Madalinski, starosta jurydyczny przemyski.
Szlachcic, który skazał go na smierc za zbrojny napad i próbe
usilstwa...
– Stac! – krzyczał starosta donosnie. – Stac! Wstrzymac sie!
Tłum zaszumiał, zahuczał. Z szeregów pospólstwa sypneły sie
gwizdy, smiechy. Moe
poleciałyby kamienie, ale czworobok rajtarów wokół szafotu studził
gniew plebsu,
zawiedzionego, i moe ominac go tak podniosłe widowisko, jak
wieszanie zamorskich
sodomitów, Franków, Niemców i Angielczyków.
Starosta podał jakis papier staremu, posiwiałemu woznemu.
– Dzisiaj sa imieniny królewskie! – krzyknał do tłumu. – Nasz pan,
Jan Kazimierz Waza,
król Polski, wielki ksiae ruski, pruski, mazowiecki i inflancki, w
wielkiej i niezmiernej
łaskawosci darowuje ycie jednemu ze skazanców. Kare gardła
zamienia mu na wieczysta
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

infamie i banicje z granic Korony i Litwy!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Szmer rozszedł sie miedzy pachołkami, rajtaria, wsród patrycjatu


miejskiego
zasiadajacego za otwartymi oknami ratusza i w podcieniach
gmachu. Ucichł, gdy nadzorujacy
egzekucje wachmistrz dał znak, aby znów uderzono w bebny.
Danteza i dwóch rajtarów skazanych na utrate gardła
odprowadzono na srodek szafotu.
Czekał tam starosta, ksiadz, wachmistrz i szesciu czarno odzianych
rajtarów. Znów uderzono
w werble, ich warkot zagłuszył pomruki tłumu.
Dantez spojrzał na pozostałych skazanców. Było ich w sumie
trzech, tymczasem kare
darowac miano tylko jednemu. A to znaczyło, e musieli zdac sie na
slepy los...
Szybko postawiono przed nimi beben. Jeden z hajduków
staroscinskich rzucił na skóre
trzy czarne kosci do gry.
– Zasady sa proste – zabrał głos starosta. – Jeden z was wygra
dzis swoje ycie. Do
jednego usmiechnie sie szczescie i fortuna. Dwaj pozostali dadza
gardła. Ten kto wyrzuci
najwiecej oczek, odejdzie wolno. Rzucajcie w imie Boe i niechaj
sprzyja wam szczesliwy
traf!
Dantez zadrał. Ocalenie, które nadeszło, nie było wcale jutrzenka
nadziei. Predzej
igraszka okrutnego losu. Francuz jeszcze nie wział kosci do reki, a
wiedział ju, e jego
wynik bedzie najniszy, jak zwykle nie bedzie miał szczescia.
Na poczatku nikt sie nie poruszył. Bebny zadudniły głucho. Potem
zapadła cisza,
milczenie, w którym Dantez słyszał tylko pomruk nadchodzacej
burzy i ciche chrapanie
rajtarskich fryzów.
– Daleje – przemówił wachmistrz. – Kto rzuca pierwszy?!
Skazancy spojrzeli po sobie. W koncu jeden z rajtarów podszedł do
bebna, ujał w dłon
kosci i zamknał oczy. Potrzasał kostkami długo w dracej rece;
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wreszcie rzucił.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Kosci zastukały po napietej skórze bebna.


Szesc, piec, dwa...
Rajtar otworzył oczy. Otarł pot z czoła, lekki rumieniec wypełzł na
jego blada twarz.
Wynik był arcyzacny. Stawka została ustawiona wysoko. Zbyt
wysoko!
Dantez nie kwapił sie do rzutu. Dygotał na całym ciele, a zimny pot
zalewał mu oczy.
Ustapił miejsca drugiemu ze skazanców. Rajtar podszedł do bebna,
wział w dłon kosci, a
potem zaszlochał.
– Nieeeeeee... – wyjeczał. – Darujcie, zacni ludzie! Nie kacie mi!
Pachołkowie chwycili go pod rece.
– Rzucaj, do krocset! – zakrzyknał starosta. – Niechaj Bóg sie nad
toba ulituje.
Rajtar wyrywał sie, upuscił kosci. Siła wcisnieto mu je znów do reki.
Niemal natychmiast
wypadły z dygocacej dłoni.
Szesc, piec, dwa...
Starosta, hajducy i rajtarzy cofneli sie z jekiem. Wozny odczytał
głosno wynik, a
wówczas wsród tłumu odezwały sie okrzyki zdziwienia.
Teraz przyszła kolej na Danteza. Starosta popatrzył niego
wyczekujaco. Milczenie
przedłuało sie...
Bertrand padł na kolana przed bebnem. Podtrzymano go, aby mógł
wziac kosci. Francuz
chciał potrzymac je dłuej w reku, ale chwycił go paroksyzm strachu,
dłon opadła
bezwładnie, a kosci wyleciały na gładka skóre bebna. Dantez
widział jak opadały w dół, jak
obracały sie z wolna...
Kade z oczek miało oblicze trupiej czaszki... Kade było jego yciem!
W kadym czaiła
sie zarazem okrutna, biała smierc!
Szesc, piec...
Ostatnia kostka, cisnieta niezgrabnie, odbiła sie od bebna,
przeleciała nad krawedzia...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Spadła na deski szafotu, toczyła sie ze stukotem...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Wpadła do dziury po seku! Znikła!


Jek zawodu wyrwał sie z piersi hajduków, kata i pachołków.
Starosta spiorunował
wzrokiem Danteza.
– Przegrałes waszmosc! Dalej, zabierajcie go!
Pachołkowie powlekli Danteza ku szubienicy. I własnie wtedy ktos
zastapił im droge. To
był młody, ciemnowłosy szlachcic. Marek Sobieski.
– Stac! – rzekł władczym głosem. – Wstrzymac sie!
– O co chodzi waszmosci? – zapytał starosta. – Przegrał
niechybnie.
– Nie wiadomo, ile wyszło na ostatniej kosci. Odnajdzcie ja i
sprawdzcie!
– Niech rzuca jeszcze raz! – mruknał wachmistrz.
– A po co?! – warknał starosta. – Nie ma czasu! I tak bedzie wisiał!
– Veto! – rzucił wsciekle Sobieski. – Nie pozwalam. Azali to, panie
Madalinski,
wyzbyliscie sie ju cnót i resztek sumienia? Nie pozwolicie wiezniowi
pod szubienica miec
chocia cienia szansy na odmiane losu? Iscie to po chrzescijansku.
Starosta siegnał do szabli, ale pohamował sie.
– Szukajcie kosci!
Pachołkowie rzucili sie do podstawy rusztowania. Wpadli pod
pomost, rozbiegli sie w
poszukiwaniu malenkiego przedmiotu. Dantez bliski był omdlenia.
– Nie ma kosci! – krzyknał z dołu którys ze sług staroscinskich.
– Nie ma!
– Tutaj jest! Niech rzuca nia jeszcze raz!
U wejscia na szafot stał samotny szlachcic w czarnej delii obszytej
popielicami, z
ormianka przy boku. Na wyciagnietej dłoni w czarnej rekawicy
trzymał mała, czarna kostke
do gry.
Starosta skinał głowa, zgadzajac sie. Nieznajomy podał kosc
Francuzowi. Bertrand
zachwiał sie, omal nie upadł.
Jedna kosc. Szesc oczek.
Szesc trupich główek kostuchy.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Brama do ycia i wolnosci.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Dantez ujał kosc dygoczaca reka. Była lodowato zimna.


Wsparł sie o brzeg bebna.
Rzucił.
Nie patrzył na wynik. Przymknał oczy i czekał, kiedy pachołkowie
powloka go w strone
szubienicy.
Usłyszał łoskot, zduszony jek, a potem stukot werbli. Tłum
zachłysnał sie okrzykami. Nic
sie nie działo. Nikt go nie dotknał. Nikt nie powlókł na smierc.
Dantez otworzył opuchniete powieki. Pierwszy z rajtarów miotał sie
na stryczku, gdy
wysunieto mu spod nóg drabine. Kat chwycił go za nogi,
przytrzymał i pociagnał w dół.
Umierajacy zacharczał, zadygotał i znieruchomiał.
Drugiego rajtara poprowadzono pod kolejna szubienice. Ksiadz
przeegnał go,
pobłogosławił, kaci wciagneli go na drabine, załoyli petle.
W uszach Danteza niczym huk gromu rozbrzmiał łoskot drabiny
padajacej na deski i
skrzyp sznura pod ciearem skazanca.
Popatrzył na beben.
Szesc, piec, piec.
Ocalał. Przeył dziwnym zrzadzeniem losu, uratowany własnie
wtedy, gdy wyparł sie
własnego honoru i dumy. Oczyma poszukał Sobieskiego, sprawcy
jego uwolnienia, ale nie
widział go nigdzie.
Dantez zachwiał sie, ale podtrzymali go hajducy staroscinscy.
Którys wlał mu do gardła
kilka łyków gorzałki.
– Kawalerze Bertrandzie de Dantez – rzekł cicho starosta
jurydyczny. – Łaska Jego
Królewskiej Mosci uwolniła cie od stryczka. Niniejszym czynie cie
wolnym. Moesz odejsc,
lecz uprzedzam, e ciaacy na tobie wyrok zamieniony został na
infamie. Jestes wyjety spod
prawa, kady moe zabic cie bezkarnie. Daje ci tedy dwie niedziele
na opuszczenie granic
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Rzeczypospolitej, a potem kae wywoływac cie na całej Rusi


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Czerwonej. Do Siedmiogrodu
masz dwa dni drogi; tusze, e skorzystasz, panie kawalerze, z tego
traktu.
– Uczynie jak kaecie, mosci panie starosto – mruknał Dantez.
Łyknał jeszcze gorzałki, a
potem, podtrzymywany przez hajduków, ruszył do schodów
prowadzacych w dół, nie
zaszczycajac ani jednym spojrzeniem kołyszacych sie na
szubienicy rajtarów.
– Panie Dantez, pozwól wasc na słówko.
Podniósł głowe. Przed nim stał jego wybawiciel. Tajemniczy
szlachcic, który podsunał
mu wczesniej te ostatnia, szczesliwa kosc.
– Słucham.
– Jesli chcesz, tedy jedz ze mna, kawalerze. Mam sprawe
niecierpiaca zwłoki.
Dantez pokiwał głowa. A potem skłonił sie do samej ziemi.
– Prowadzcie. Jestem wam winien ycie.
Obejrzał sie jeszcze na szafot, na tłum mieszczan i chłopów. Na
szlachte i pachołków.
Nigdzie jednak nie dostrzegł Sobieskiego.
***
Gdyby ktokolwiek spytał pózniej Danteza, w jaki sposób dotarli do
wspaniałego zamku w
Krasiczynie, Bertrand nie byłby w stanie udzielic adnej odpowiedzi.
Z podróy nie
zapamietał prawie nic. Zaraz za Brama Lwowska skrecili na
południe, a potem stare dukty
lesne wiodły ich przez lasy, góry i doliny, prosto na południe.
Wreszcie, gdy było ju prawie
ciemno, a nad górami wzeszedł okragły biały ksieyc, ukazał sie
przed nimi w dolinie Sanu
zamek niczym ze snu – z wysmukłymi białymi wieyczkami, z wiea
zegarowa, mostem i
blankami. Swiatło ksieyca i gwiazd odbijało sie w stawach i
rozlewiskach wokół murów.
Widowisko było tak piekne, e Dantez wpatrywał sie w pałac i
mroczne niebo nad górami jak
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

urzeczony. Otrzasnał sie dopiero wówczas, gdy kopyta koni


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zadudniły po drewnianych balach


mostu prowadzacego do zamku.
ycie miało dla Danteza smak starego odstałego przez
dziesieciolecia wegrzyna.
Wjechali na dziedziniec i zeskoczyli z koni. Nieznajomy poprowadził
Bertranda po
schodach do rzesiscie oswietlonych komnat zamkowych. Gdy
zatrzymali sie w obszernej
antykamerze, Dantez przekonał sie, e na zamku odbywał sie bal
maskowy. Francuz usłyszał
dochodzaca z głównych sal muzyke, dojrzał przez szpare w
niedomknietych drzwiach
postacie posuwajace sie w tanecznym korowodzie jak widma lub
upiory. Rozpoznał damy,
kawalerów i szlachciców polskich poprzebieranych w cudaczne
zawoje, z obliczami
zasłonietymi maskami.
Bertrand zadrał, gdy słuba przyniosła im stroje. Nieznajomy włoył
obszerna szate
magika wyszywana w gwiazdy, spiczasta czapke i maske Hermesa
Trismegistosa. A Dantez...
Dla niego przygotowano inny strój. Narzucono mu na kaftan
koszule ze zgrzebnego płótna,
bez kołnierza. Omal nie zemdlał, gdy przypomniał sobie, e taka
sama miał dzis na sobie pod
szubienica. To była smiertelna koszula!
Szarpnał za materiał i rzucił przeraone spojrzenie na swego
wybawce, ale ten władczym
gestem połoył wskazujacy palec na wargach. A potem Dantez
wzdrygnał sie, gdy sługa
przyniósł i zawiazał mu na nodze urwana petle katowskiego
powroza. Wkrótce nałoono mu
maske przedstawiajaca blade i wykrzywione oblicze trupa. Dantez
dostał strój wisielca
powieszonego za noge!
Na skinienie przewodnika ruszyli przez komnaty. Bal maskowy trwał
w najlepsze – w
pokojach pito, bawiono sie, miłowano, tanczono i zabawiano w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Wirtshaus. Dantez przeciskał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sie przez rónobarwny tłum gosci i w głebi serca czuł coraz wiekszy
niepokój. Cos nie
podobało mu sie w strojach biesiadujacych. Spotykał pustelników,
kobiety i meczyzn
poprzebieranych za gwiazdy, ksieyce, alegorie sprawiedliwosci,
rycerzy i królów
dzieracych miecze, buławy oraz kielichy. Na samym srodku
zgromadzenia zasiadał na tronie
diabeł wspierajacy sie jedna dłonia na wiey. Dantezowi cos to
wszystko przypominało.
Jeszcze nie wiedział co, ale był o krok od ujawnienia tajemnicy.
Wreszcie zrozumiał – to były stroje z wielkich i małych arkanów
tarota. Kroczył przez
tłum kart, z których kada uosabiac mogła ludzki los i przeznaczenie;
tragedie lub usmiech
fortuny. Dantez nie mógł zaprzeczyc, e strój dobrano mu nad wyraz
trafnie. Wszak był
Wisielcem – karta oznaczajaca człowieka naiwnego, wiernego lub
młodzienczo zakochanego.
Szedł ledwie ywy z przeraenia, mijajac Magów, Gwiazdy, rycerzy
buław i kielichów,
otoczony roztanczonymi korowodami nieznanych postaci.
Mag wprowadził go wreszcie do duej, naronej baszty zamkowej.
Wysokie, mroczne
wnetrze rozswietlone było setkami swiec. Płomienie drgały,
chybotały sie, slac po scianach
kawalkady rozmazanych blasków i cieni. A na freskach, na
malowidłach i obrazach królowała
pani Smierc.
Pomieszczenie było pałacowa kaplica, a jej wystrój przypominał a
zanadto dobrze, jak
watłe i kruche jest ludzkie ciało. Bertrand ogladał wychodzace z
grobów szkielety, które
zapraszały ywych do odtanczenia danse macabre. Widział jak
smierc wiodła w plasy
szlachcica polskiego, yda, magnata i biskupa; jak porywała dzieci i
starców, młodzienców,
ołnierzy i łotrów.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

A poza tym czekała na srodku komnaty na Bertranda.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Kiedy podeszli bliej, postac Smierci podniosła sie z klecznika i


obrzuciła Danteza
wyniosłym, majestatycznym spojrzeniem. Oblicze samotnego
meczyzny przesłaniała maska
Smierci, na czarnej swicie wymalowano kosci szkieletu, nawet na
palcach aksamitnych
rekawic dodano srebrne, długie szpony. Bertrand nie wiedział przed
kim stoi, jednak w
gestach nieznajomego było tyle dostojenstwa, e wyczuł od razu, i
ma do czynienia z
monym panem – byc moe z jednym z magnatów, czy ukrainnych
królewiat
Rzeczypospolitej.
– Wasza miłosc. – Szlachcic, który przyprowadził Francuza, złoył
niski, ceremonialny
ukłon przed Smiercia. – Oto człowiek, o którym mówilismy.
– Kawaler Bertrand de Dantez, były dworzanin królowej Marii
Ludwiki – rzekł Smierc
głosem nawykłym do rozkazywania. – Skazany na utrate gardła za
napad i gwałt na goscincu,
który to wyrok zamieniono mu z łaski Jego Królewskiej Mosci na
wieczysta infamie.
Dantez skłonił sie. Pan Smierc obszedł go dokoła, wsparłszy prawa
reke na biodrze.
– Bertrand de Dantez. Ofiara losu, własnego honoru i cnoty.
Straciwszy niewielki majatek
po ojcu, uwikłał sie w spiski i intrygi, które kosztowały go utrate tego
co mu jeszcze
pozostało – dobrego imienia. Uszedł z Francji do Rzeczypospolitej
wraz z Maria Ludwika i
został infamisem z winy kaprysnej fortuny. Wszystko dlatego, mosci
kawalerze, e zawsze
stawałes w obronie niewłasciwych osób. Markiza Brinvilliers, której
broniłes, okazała sie
czarownica i trucicielka, Eugenia de Meilly Lascarig oskaryła cie o
napad...
Dantez przymknał oczy. To była prawda. Do krocset,
najprawdziwsza prawda.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Do rzeczy jednak, mosci kawalerze. Czas ucieka, a ja mam


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

obowiazki. Bal jeszcze


nieskonczony. A zanim wezmiesz w nim udział, musimy omówic,
jaka rola przypadnie ci do
odegrania.
Dantez skłonił głowe, przymknał oczy.
– Pierwszy raz w yciu los sie do ciebie usmiechnał, panie Dantez.
Dzis rano pod
szubienica wygrałes własne ycie. Teraz moesz wygrac swa
przyszłosc. I nie musisz wcale
rzucac koscmi. Wystarczy, mosci kawalerze, e przyjmiesz karty,
które ci ofiaruje.
„Czy te karty – pomyslał Dantez – to Smierc, Mag, czy te Wisielec?
Która z nich
jestem?”.
– Potrzebuje wiernego i zacnego sługi – ciagnał nieznajomy. –
Człowieka, któremu
niestraszne zajrzec w oczy smierci. Widziałes ja dzisiaj w
Przemyslu, lecz dzieki fortunie
wydobyłes sie z piekła. Teraz, panie Dantez, ofiarowuje ci znaczaca
odmiane twego losu. Do
tej pory byłes zwierzyna, na która polowano. Teraz sam staniesz
sie przywódca wilczej zgrai.
Siegnał do zdobionego złotem puzdra i wydobył z niego dwa
niezapieczetowane listy.
– Oto twa wolnosc. Moge skłonic Jego Królewska Mosc do wydania
ci glejtu, dzieki
któremu, pomimo ciaacej na tobie infamii, bedziesz mógł bez
przeszkód poruszac sie po
Koronie i Litwie. A w drugim liscie zawiera sie twa przyszła władza.
Jestem w stanie
zapewnic ci nominacje na oberstlejtnanta regimentu rajtarów,
którym dowodzic bedziesz pod
nieobecnosc Jego Ksiaecej Mosci Bogusława Radziwiłła. A jesli
bedziesz moim wiernym i
uczciwym sługa, moge wstawic sie u Najjasniejszego Pana, aby
pomyslał o tobie przy
rozdawaniu wakujacych starostw i urzedów.
Dantez słuchał tych słów z mocno bijacym sercem. Patent
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

oberstlejtnanta rajtarskiego
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

regimentu. Szesc porcji2. Do tego łaska królewska, która


przekładała sie na tłuste starostwa i
królewszczyzny. Wszystko wskazywało na to, e w grze ze smiercia
udało mu sie wyciagnac
z rekawa skrywanego tam od dawna asa. Jednak nie wierzył, aby
los usmiechnał sie do niego
ot tak, z dobroci serca. Wszak zawsze Dantez był tylko igraszka w
rekach monych tego
swiata.
– Miło mi słyszec te słowa, miłosciwy panie – rzekł. – Nie wierze
jednak, aby te godnosci
i zaszczyty brały sie jedynie z dobrej woli waszej miłosci. Wiem
dobrze, e to zapłata za
słube. Jaki tedy ma byc jej cel? Có mam uczynic, co warte jest
takiej nagrody?
Smierc i Mag wymienili spojrzenia.
– Chodzi nam o usuniecie pewnych osób – rzekł Smierc.
– Zatem zabójstwo?
2 W dawnej Polsce ołd ołnierzom wypłacano w tzw. porcjach.
Jedna porcja, nazywana take cwiercia, była w
cudzoziemskim autoramencie równowartoscia miesiecznego ołdu
zwykłego ołnierza. Oficerowie pobierali
miesiecznie po kilka porcji.
– Wielokrotne morderstwo, jesli ju upieramy sie, by nazywac rzeczy
po imieniu. Nie
wierze, aby było to dla ciebie novum, bo w licznych pojedynkach,
potyczkach i zwadach
dowiodłes a zanadto swojej sprawnosci w tym rzemiosle, mosci
panie kawalerze.
Dantez utkwił w Smierci zimne, zaciete spojrzenie.
– Sledzac koleje mego ywota popełniłes bład, panie – rzekł. –
Ominałes znaczacy
szczegół, a mianowicie, i cenie swój honor równie wysoko, jak
gardło. Nie jestem
skrytobójca płatnym od głowy. Nie zabijam na rozkaz, nie strzelam
w plecy. Ubiłem kilku
ludzi, ale w walce twarza w twarz. Nie nadaje sie do takiej roli.
– Czy zatem twe słowa znacza, e odmawiasz skorzystania z naszej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

łaski?
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Jesli twa łaska, panie, oznacza, i mam stac sie morderca, tedy
odpowiem, e mój honor
nie pozwala mi na zabijanie dla pieniedzy.
Smierc zakrztusił sie, zacharczał. Przysiadł na ławie, a Mag szybko
nalał mu wina do
srebrnego nautilusa. Meczyzna pociagnał tegi łyk, rozkaszlał sie, i
uspokoił dopiero po
chwili.
– Honor... Gdzie bedzie twój honor, kiedy byle chłop rozszczepi ci
łeb czekanem i
powiezie twa głowe do starosty, aby dostac za nia marne dwiescie
dukatów?! Zastanów sie,
Dantez. Do tej pory byłes jeno pionkiem na szachownicy, na której
scieraja sie dworskie
intrygi. My oferujemy ci role skoczka, który bedzie miał znaczacy
wpływ na przebieg bitwy.
– To nie jest słuba dla mnie.
– Bo jestes człowiekiem honoru? – W głosie Smierci wzbierał
gniew. – Mospanie, takich
ludzi ju nie ma!
– Przykro mi, panie, ale mojej dumy nie mona kupic za judaszowe
srebrniki.
– Nie, to nieprawda, panie Dantez! Kadego mona kupic. To tylko
kwestia stosownej
zapłaty!
– Nie mnie.
– A zatem – rzekł zjadliwie Mag – wracaj pan na gosciniec. Allez!
Dantez skłonił sie. Drzwi stały otworem. Niemal czuł idacy od nich
podmuch wiatru. To
była droga na trakt. Droga do zatracenia. Jako infamis nie miał
dokad pójsc. Do
Siedmiogrodu? Do Turków? Do Moskwy?
Smierc zakaszlał znowu.
– Panie Dantez – rzekł cicho, a Francuz, który ju szedł ku drzwiom,
zatrzymał sie. –
Wybaczcie to spotkanie. Wielce sie pomyliłem. Myslałem, e nie ma
ju ludzi honoru na
swiecie; e wygubiono ich w dawnych wiekach, wymordowano
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ciosami od tyłu, wystrzelano


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

z rusznic i półhaków; zdradzono, zaprzedano wrogom i pohancom.


Prosze cie zatem o
wybaczenie, e złoyłem ci tak hanbiaca propozycje. Racz zatrzymac
konia, na którym tu
przybyłes, gdy byc moe jestes ostatnim człowiekiem honoru,
którego znam.
Dantez stał odwrócony plecami do Smierci i Maga. Oddychał cieko,
czuł jak wzbiera w
nim rozpacz i gniew, jak załamuje sie jego duma i godnosc. Nie
miał po co wracac na
gosciniec. Nie mógł yc z honorem zamiast talarów. Nie miał sił
wracac na rozstaje po
smierc...
Odwrócił sie.
– Zgadzam sie!
Nie widział twarzy swych mocodawców, lecz przysiagłby, e pojawił
sie na nich wyraz
tryumfu. Nie odezwali sie, ale lekko pokiwali głowami.
– Kogo mam zabic?
Powiał wiatr, poruszył znowu płomieniami swiec. Maska Smierci
szczerzyła nan wilcze
zeby.
Pan Smierc chciał cos rzec, ale tylko rzeził, nie mogac dobyc z
siebie głosu. W koncu
odwrócił sie, siegnał po inkaust i pióro, a potem nabazgrał cos na
kartce. Podał ja Magowi,
który przekazał swistek Dantezowi.
Francuz rzucił okiem na niewyrazne rzadki liter i zamarł. Miał
wraenie, e leci gdzies w
bezdenna otchłan.
A potem zaczał sie smiac zimnym, bezlitosnym smiechem.
– Mosci panowie, prosciej byłoby usiec króla Polski i Litwy – rzekł
po chwili, gdy zebrał
sie w sobie. – Co pan kae, sługa musi. Jednak do tego zadania
potrzeba mi armii.
– Nie ma na swiecie armii, która pokonałaby twych przeciwników –
mruknał Mag.
Smierc nic nie rzekł. Osuszył do konca nautilusa, a potem ze
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

złoscia rzucił go Dantezowi pod


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nogi.
– Twym oreem, mosci kawalerze, nie bedzie ostrze rapiera ani
szpady, jeno polityka.
Zapewniam, e jest równie bezlitosna i skuteczna jak zimna stal.
– Nie mnie o to pytac, wszelako chciałbym wiedziec, w imie czego
dokonac chcecie tak
potwornej zbrodni? Ja zrobie to dla talarów, ale wy, szlachetni
panowie? Jakie pobudki
zmuszaja was do takiego czynu?
– Dobro Rzeczypospolitej, twej przybranej ojczyzny, panie Dantez –
mruknał Mag.
– Ludzie, których ubijesz – rzekł Smierc rozedrganym z wsciekłosci
głosem – to
buntownicy i wichrzyciele, którzy stana sie zguba naszego
królestwa. To psi synowie,
zbuntowane rezuny! To skurwesyny, hultajstwo!
Głos Smierci był coraz wyszy. Ostatnie słowa wykrzyczał,
wznoszac rece nad głowa.
Mag chwycił go za ramie, przytrzymał, uspokoił, szepczac do ucha
kojace słowa. Dantez nie
usłyszał, o czym mówił.
– To, czego mam dokonac – rzekł – oznacza złamanie ugody
podpisanej pod Biała
Cerkwia z Kozakami. Wywoła nowa wojne na Ukrainie...
– W ogniu tej wojny wykujemy nowe oblicze tego kraju – zachrypiał
Smierc. – Nowa
Rzeczpospolita, w której powstaniu przeszkadzaja ci, których głowy
przyniesiesz nam w
podarunku.
– A co na to Jego Królewska Mosc? Dobry Boe, to Polacy gotowi
nas za to rozsiekac!
– Własnie po to, aby nie dowiedział sie nikt poza nami, bedziesz
działał w ukryciu, panie
Dantez.
Francuz milczał. Na chwile utkwił wzrok w postaci Smierci. Na piersi
magnata, na
ciekim, złotym łancuchu wisiała złota podobizna baranka, z głowa
zwrócona w prawo i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czterema rogami. Do diabła, có za dziwna ozdoba? Francuz chyba


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nigdy nie widział czegos


podobnego.
– A jesli spisek wyjdzie na jaw?
– Wtedy pozostanie ci tylko modlic sie o dobra smierc.
Pretium laborum non vile. Taki był napis na pierscieniu, na którym
wisiał baranek. A
moe złoty cielec, w imie którego Dantez zaprzedał swój honor i
cnoty, odrzucił nauki
starego ojca i sam odebrał sobie godnosc... Sprzedał ja za
nominacje na oberstlejtnanta, za
łaski i królewszczyzny. Za słube diabłu.
– A zatem, aby nie tracic czasu, rozkazujcie mi, zacni panowie. Có
mam uczynic?
– Pojedziesz na Ukraine, panie Dantez. Dam ci listy do hetmana
polnego Marcina
Kalinowskiego. Na spotkaniu z nim wypełnisz co do joty instrukcje,
która ci przekaemy i
oddasz hetmanowi mały, lecz miły upominek.
Mag wyciagnał due, misternie inkrustowane srebrem puzdro.
– Co tam jest?
– Dusza Marcina Kalinowskiego. A tutaj – podał Dantezowi
zapieczetowany list –
cyrograf, który niechybnie podpisze. A teraz kleknij i złó dwa palce
do przysiegi.
– Moja przysiega ma swoja cene – rzekł Dantez. – Uczynie
wszystko, czego zaadacie,
jednak chciałbym, panie, abys wytłumaczył mi motywy, które toba
powoduja. Chce wiedziec,
co popchneło was do tak niecnego czynu.
– Dobrze – odparł Smierc. – A zatem zaraz dowiesz sie
wszystkiego.
Dantez przykleknał do przysiegi.
I nadstawił uszu.
***
Był srodek nocy, gdy Mag wyprowadził Danteza na dziedziniec
zamku. W gestwinie
drzew i krzewów spiewał słowik, cicho grały swierszcze. Ogromny
biały ksieyc rozswietlał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nieboskłon usiany srebrnymi paciorkami gwiazd oderwanych z


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

magicznej delii nocy. Dantez


chłonał to wszystko cała dusza. Oto odwróciła sie karta jego ywota.
Rankiem był skazancem
obleczonym w smiertelna koszule, a teraz stapał smiało po
kobiercach i dywanach,
wyruszajac z misja, od której zaleało całe jego przyszłe ycie. Nie
mógł zawiesc. Nie mógł
wrócic do samotnych podróy po goscincach, ucieczek i wplatywania
sie w coraz to nowe
awantury. Nie chciał byc banita albo sługa rekodajnym do bicia po
gebie. Odwrócił sie
plecami do swej przeszłosci, podeptał ja, wyrzucił z serca.
Na dziedzincu czekała poszóstna kareta. Ogromne, czarne jak noc
wozniki prychały
niespokojnie, szarpały łbami przystrojonymi pióropuszami, krzesały
kopytami iskry z bruku.
– Panie Dantez – rzekł towarzyszacy mu Mag – nie pojedziesz na
Ukraine sam. W
powozie czeka sługa.
– Rekodajny? Pachołek?
– Ktos o wiele znaczniejszy ni wiejski przygłup zdolny tylko do
trzymania powodowego
konia. Dzieki umiejetnosciom tej osoby wypełnisz swa misje o wiele
skuteczniej ni gdybys
pojechał sam.
– Nie prosiłem o knechta ani o pocztowego!
– A ja zapewniam cie, e owo towarzystwo nie bedzie ci niemiłe.
Zwłaszcza, i człowiek
ten wypełni co do joty wszystkie twe rozkazy.
– Oby tak było.
– Komu w droge, temu czas. – Mag wymienił krótki uscisk dłoni z
Dantezem. – Nie
zawiedz nas.
– Moje słowo nie dym.
– Tedy z Bogiem, mosci kawalerze!
Dantez otworzył drzwiczki karocy. Ledwie przysiadł na miekkich
poduszkach, forys
strzelił z bata i kare konie ruszyły z kopyta. Pojazd potoczył sie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przez brame, przejechał przez


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

most owiany lepkimi przedzami oparów i skrecił na gosciniec


wiodacy w strone Lwowa.
Dantez rozsiadł sie wygodnie na siedzeniu i zamarł.
W karocy czekała nan...
Eugenia de Meilly Lascarig.
mija, zdrajczyni. Uchronił ja od gwałtu, a w zamian za to posłała go
na stryczek!
Zdawała sie jeszcze piekniejsza ni przedtem. W aksamitnej
francuskiej sukni z
koronkami prezentowała sie dostojniej ni wówczas, kiedy zobaczył
ja na goscincu w karocy.
Jej drobna twarzyczka, obwiedziona czarnymi włosami, wygladała
jak oblicze anioła. Nawet
siniec po uderzeniu o stopien karocy zdołała ukryc pod gruba
warstwa pudru. A przecie
Dantez wiedział, do jakich czynów zdolna była ta piekielna diablica.
– Dlaczego chciałas mnie zabic?!
Spojrzała nan swymi pieknymi, szarymi oczyma. Teraz zobaczył w
nich lek. Przez
chwile, z zimnym usmiechem na ustach, rozkoszował sie jej
strachem i niepewnoscia.
– To była próba. Tylko próba, mój panie.
– Próba?! Do krocset, omal nie kosztowała mnie gardła! A gdybym
nie wyrzucił pieciu
oczek na ostatniej kostce? Kto teraz zasiadałby na moim miejscu?
– Zapewne jeden z tych dwóch, którzy dyndaja na przemyskim
rynku.
Bertrand milczał. Przez chwile nie wiedział, co rzec. Tamten dawny
Dantez umierał w
nim po trochu, gdy wstepował na stopnie szafotu i sczezł
ostatecznie, gdy składał przysiege
przed Smiercia. Teraz w jego duszy narodził sie nowy Bertrand,
który chciał po mistrzowsku
grac swoja role. I którego a swierzbiło, aby przekonac sie, jak
słodka bedzie zemsta.
– Wstan!
Powstała wolno, z wahaniem, uniosła suknie z przodu i dygneła,
próbujac wykonac
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dworski ukłon.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Wówczas uderzył ja w twarz. Tylko jeden raz. Krzykneła i


przycisneła reke do policzka,
który momentalnie pokrył sie róem. To wystarczyło, aby z wyniosłej
damy zmieniła sie w
szlochajaca trzpiotke, zwykła dworska dziewke, majaca bez
szemrania spełniac wszelkie
zachcianki swego pana.
Nie, wszystko poszło zbyt gładko. Dantez nie wierzył ani troche w
nagła przemiane tej
mii. Doskonale zdawał sobie sprawde z tego, e piekna dwórka
znów bawi sie z nim w
przewrotna gre. Miał tego dosc, dlatego powiedział cos, co jeszcze
dzien wczesniej nie
przeszłoby mu przez usta.
– Rozbierz sie!
Dawny Dantez umarł wtedy, kiedy wleczono go na szubienice, gdy
dygoczaca reka rzucał
kosci na beben. Nowy Dantez nie miał adnych watpliwosci, nie
szlochał i nie modlił sie.
Dzieki temu był panem swego ycia i smierci.
– Nie, panie.
– Czy mam wezwac forysia i kazac wyliczyc ci dziesiec odlewanych
na goły grzbiet?! –
warknał. – Nie zmuszaj mnie, abym zrobił z ciebie kurwe albo
meretryce!
– Nie, panie – szepneła cicho i przyłoyła wachlarz do piersi. – Nie
rozbiore sie.
Poderwał sie na równe nogi.
– Sam to zrób...
Porwał ja w ramiona, czujac, jak serce zaczyna mu bic coraz
szybciej. Pod delikatna
tkanina jej sukni, pod koszula i kolejnymi warstwami materiału
wyczuł jej ciało gibkie jak u
łani. Zamknał ja w elaznym uscisku i pocałował w rozchylone
koralowe usta. A potem
szarpnał koronkowy dekolt sukni, chcac wydobyc na zewnatrz pare
rozkosznych draniatek,
niespodziewanie jednak napotkał opór. Całował zatem smukła
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kobieca szyje, okrecona


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sznurem pereł, szarpiac sie jednoczesnie z niewdzieczna materia,


zapomniawszy, e wszak
zgodnie z moda zaprowadzona na dworze przez Ludwike Marie,
Eugenia ma pod suknia
zapiety szczelnie sznurowany gorset na fiszbinach.
Zdesperowany Francuz chwycił za przód ciekiej sukni, poderwał ja
w góre, nie tracac
czasu na rozplatywanie sznureczków. Chciał zdjac ja poprzez
głowe niewiasty. Niestety,
suknia przypieta była haftkami do usztywnionego gorsetu; szarpał
sie z nia przez chwile,
rozzłoszczony, nim nie wspomogły go smukłe rece kobiety.
Sciagnał w koncu cieka od
angaantów i wolut suknie wierzchnia, lecz to jeszcze nie był koniec.
Pod nia znajdowała sie
lejsza, łatwiejsza do sciagniecia spódnica spodnia, zapinana na
guzy. Z ta poszło mu
szybciej; dyszac cieko z adzy, uwolnił Eugenie od kolejnej warstwy
jedwabiów i koronek,
odpiał portugały; chwycił za sznury gorsetu, zniecierpliwiony i
wsciekły.
Rozsznurowujac go, Dantez zastanawiał sie, czy Eugenia była
scisnieta w talii do granic
moliwosci i czy rano potrzebowała trzech słuacych, aby zacisnac
sznurówki. Szarpał sie z
nimi, zapominajac, e przecie były mozolnie zawiazane; stracił kilka
długich chwil, zanim
rozluznił wiezy i usunał z jej ciała te przedostatnia przeszkode dla
swych karesów. Pod
gorsetem była jeszcze koszula. Te bezceremonialnie rozdarł na
dwie czesci.
Eugenia stała przed nim naga. Dantez objał jej kibic i wówczas
pojał, e widzi
najpiekniejsza z kobiet. Szybko przeszedł do samego sedna ars
amandi. Piescił ustami
cudowne wgłebienia jej szyi, ramion i bioder. Meretryca nie
pozostała mu dłuna. Ju
wczesniej zdjał kapelusz zdobiony strusimi piórami, teraz sciagnał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

smiertelna koszule bez


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kołnierza, zrzucił przez głowe pendent z rapierem; rozpiał czesc


guzów atłasowego, wcietego
w stanie wamsa, a Eugenia zajeła sie reszta. Całowała go w usta,
gładziła po plecach i
posladkach, a potem, oddychajac szybko, oblana rumiencem
podniecenia, pociagneła na
siebie, na atłasowe poduszki karocy, która rozszalałe konie
ciagneły w noc, lecac jak wicher
po goscincach Rusi Czerwonej.
Dantez bładził ustami po ciele Eugenii. Jego inamorata była
doskonała we wszystkich
cechach i proporcjach. Miała lsniace włosy i subtelnie wygiety,
łabedzi kark. Całował ja jak
szalony w usta, piescił jezykiem jagody jej kragłych draniatek,
zaciskał dłonie na cudownym
zadku, brał w posiadanie ów smaczny, acz nieobiecany kasek
pomiedzy smukłymi udami.
Czuł sie tak, jakby zaciskał palce na wilgotnym pierscieniu z
goracego złota, piescił go,
czujac, jak ukryte tam zródełko bije coraz mocniej, spragnione
chwili, aby wkrótce napoic do
utraty tchu jego konika. Metresa wygieła w łuk swoje boskie ciało, a
potem chwyciła
miłosnika za włosy i jeła przesuwac jego głowe po swym ciele,
szukajac coraz mocniejszej,
zmysłowej podniety. Zas kiedy ich karesy stawały sie wprost
szalone, Dantez przesunał sie ku
jej subtelnym tytuszkom, a potem brutalnie rozchylił jej nogi.
Przebiegła inamorata prawie
nie stawiała oporu. Ujawszy jego buławe w zwilone jezyczkiem
palce, poprowadziła ja
najkrótsza droga do ciasnego, lecz obficie zroszonego wodopoju
miłosci.
Połaczyli sie w rozkoszy na poduszkach dygocacej karocy i gzili sie
nadzy, rozpaleni
namietnoscia. Eugenia zaplotła uda na biodrach meczyzny,
podczas gdy Bertrand piescił jej
dranieta, przesuwał dłonmi wzdłu talii i boków, obejmował
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wysmukła kibic i brał w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

posiadanie jej aksamitna grzywe czarnych włosów skapana w


esencji miłosci i pragnienia.
Wkrótce zaczeła krzyczec, gryzac go perłowymi zebami w ramie.
Lecz Dantez nie
zakonczył tego tak prosto. Wypuscił kobiete z objec i schwyciwszy
za włosy, obrócił plecami
do siebie, a potem posiadł od tyłu w opetanym szale rozkoszy; jak
dziki ogier z podolskich
stepów cudna smukła klacz stworzona przez diabła na pokuszenie
do złego bogobojnych i
pobonych rycerzy Rzeczypospolitej, obronców wiary katolickiej
spod kresowych stanic.
W tene sposób doszedł do samego kranca rozkoszy i zamarł,
słyszac cichy płacz
Eugenii. Przez chwile trwał w tej pozycji zwanej na raka, za która
kaznodzieje obiecywali sto
lat piekła i dwa razy tyle czyscca na dokładke. Trwał przytulony do
jej pleców, obejmujac
dłonmi zródło szczescia i rozbiegane, gorace tytuszki.
!A potem to ona siadła mu na kolanach jak dzika Salome; objeła
nogami i spróbowała
dosiasc go, niczym gibka i zwinna Amazonka z dawnej Sarmacji,
czyli Polski. Pozwolił jej na
to, znuony i zdyszany. Nie protestował, kiedy jej wargi przywarły do
jego warg, ani chwile
pózniej, kiedy jej mokre od potu jagody ocierały sie o jego twarz.
– Jede tylko... galopem, panie – wydyszała mu wprost do ucha.
Zamknał jej usta pocałunkiem.
Wreszcie, kiedy po długiej rozkoszy leeli na atłasowych poduszkach
karocy spoceni i
rozgrzani miłoscia, głowa Eugenii spoczywała na jego piersi, czuł jej
goracy oddech na
swoim ciele, zmieszany ze zniewalajacym zapachem włosów.
Cos uwierało go w bok. Wyciagnał reke i wymacał inkrustowana
skrzynke, która dostał
od Maga. Powoli wyciagnał ja na wierzch, połoył obok siebie na
siedzeniu karocy.
– Có to jest? – spytała Eugenia.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Podarek – mruknał – dla pana hetmana Kalinowskiego.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Ostronie otwarł klamry i podniósł wieko. Wewnatrz było cos


lsniacego i ciekiego.
Przez chwile nie wiedział, czy to bron, czy ozdoba. Złota, nabijana
turkusami i rubinami
maczuga... Dantez zwaył ja w reku, obejrzał ze wszystkich stron.
– To buława nieboszczyka wojewody krakowskiego – powiedziała
Eugenia – hetmana
Koniecpolskiego...
– Skad wiesz?
– Byłam towarzyszka jego łoa. Jurny był, w koncu od komfortatywy
skonczył. A
wszystko przez młoda Ossolinska.
– Oto cena za dusze Kalinowskiego – usmiechnał sie Dantez. –
Zobaczmy, Eugenio, co
wskóramy u jego mosci hetmana.
Przycisneła karminowe wargi do jego ucha i załaskotała je
jezykiem.
– Wiele sie jeszcze musisz nauczyc, aby poznac biegle arkana
polityki, zanim staniesz
przed Kalinowskim.
– A wiec ucz mnie, Eugenio. Mamy na to jeszcze czas.
– Nie nazywam sie Eugenia...
Rozdział III
Lwy Lechistanu
Duma o hetmanie Kon polski jaki jest kady widzi Zdrada
Swirskiego Diabeł
zadnieprzanski, to jest pan Baranowski Krotochwila generała
Przyjemskiego Dantez
pohanbiony
Do obozu wojsk koronnych pod Glinianami dotarli wczesnym
rankiem. Renie koni i
okrzyki, jakimi zatrzymały ich obozowe strae, zbudziły Danteza ze
snu. Szybko poderwał sie
z aksamitnych poduszek i rozsunał grube firany w oknie.
Wjedali własnie do obozowiska. Wsród porannych mgieł i oparów
Francuz widział las
namiotów, szałasów i wozów rozstawionych wzdłu ulic. Ciepły,
kwietniowy wiatr łopotał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

morzem karmazynowo-białych sztandarów, bunczuków i proporców


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ponad wzorzystymi
płótnami. Spogladajac na znaki niektórych choragwi, na
imaginowane na nich srebrne
łekawice, elezdzce, rogaciny, krzywasnie, gwiazdy i półksieyce,
miał wraenie, jakoby
znalazł sie wsród oddziałów przedwiecznych Sarmatów, Gotów, czy
Wandalów. I co tu sie
dziwic, był wszak w obozie szlachty polskiej, która wywodziła sie od
pradawnych Sarmatów.
Ciekawe – Francuzowi zdawało sie kiedys, e to jeno legenda. Jesli
tak, tedy skad brały sie te
dziwaczne, niedzielone na pola herby panów braci?
W obozie panował ruch. Czeladz pedziła na pastwiska tabuny
smukłych polskich koni,
nad ogniskami unosił sie dym. Wokół namiotów i wozów krecił sie
barwny, pstry tłum:
pachołkowie, pocztowi, markietanki i ladacznice. Tu i ówdzie
Dantez widział dostatnie
kołpaki albo podgolone, szlacheckie łby panów towarzyszy z
husarskich lub pancernych
choragwi.
Jechali ku ogromnemu hetmanskiemu namiotowi ozdobionemu
wielka czerwono-białoczerwona
choragwia z białym orłem, Pogonia i królewskim snopem Wazów na
tarczy
herbowej.
Podaali na rozhowor, który miał zadecydowac o losie
Rzeczypospolitej...
Do krocset! Z Polska zawsze były kłopoty.
Dantez nie rozumiał tego kraju. Oto los rzucił go miedzy obcych, z
dala od rodzinnej
Francji i Parya, do barbarzynskiego królestwa, którego nazwy próno
byłoby szukac na
mapach swiata. Bertrand nie wiedział, co o nim sadzic. Nie był
nawet pewien, czy okreslajac
ten dziwaczny twór mianem Polski, nie popełniał błedu. Wszak
składał sie on z dwóch czesci:
Korony i Litwy. Całosc zas nosiła tyle dumna, co smieszna nazwe
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Res publiki.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Rzeczpospolita. To usmiałby sie na ten koncept Liwiusz i rzymscy


kronikarze, bo gdzie było
tej hultajskiej zbieraninie Polaków, Litwinów i Rusinów do
Rzeczypospolitej Rzymskiej!
Dantez nienawidził tego parszywego królestwa. Brał go pusty
smiech, gdy widział
szlachte polska postrojona w cudaczne stroje wzorowane na
Turkach, Tatarach i bodaje
Scytach oraz Persach. Zły grymas wykrzywiał jego usta, kiedy
wspominał jej pusty honor i
narodowa dume. W tym kraju nawet proszalne dziady i ebracy
tytułowali sie panami bracmi,
a najpodlejsi chłopi wdziewali upany, aby wslizgiwac sie w szeregi
szlachetnie urodzonych.
Podróujac po Wielkiej i Małej Polsce, Dantez widywał obdartych,
wynedzniałych
szlachetków, których duma była równie wielka, co długi lub
dziadowski kij, który nosili
zamiast szabli. Padał ze smiechu, widzac, jak szaraczkowie
szykujacy sie do roztrzasania
gnoju na polu stawali do roboty z szabelkami przy pasach, a po
kadym kroku ich buty
pozostawiały odcisk bosej stopy – bo wszak szlachcic polski wolał
isc na wpół boso ni
wdziac łapcie z lipowego łyka.
Prawda. Niby była tutaj wolnosc. Niby króla wybierała cała szlachta.
Tylko, e nie
wszystko było takie proste. Złota wolnosc Polaków była bowiem
najzwyklejsza swawola, w
której kady mony bezkarnie deptał i lył biedniejszych od siebie, a
bezsilny król zdany był
w zupełnosci na humory wiecznie pijanej i swawolnej szlachty.
Odwanej wobec ludzi
podlejszego stanu; unionej zas i posłusznej monym panom, którzy
pomiatali zasciankowym
szarakiem niby wiechciem do wycierania gnoju z safianowych
butów.
Sobieski nie wierzył w wine Danteza...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

A wstrzasnał sie na wspomnienie starosty krasnostawskiego. Ktos


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przypomniał mu o
tym w zła godzine? Czy był to głos jego ojca? Nie, do krocset, nie
chciał o tym myslec.
Moc Polaków była niedługa. Dantez nie wierzył, i ta dziwaczna
konfederacja narodów
mogła przetrwac długo na tym niespokojnym pograniczu. Gwiazda
Rzeczypospolitej gasła.
Cztery lata temu powstał ze stepów Ukrainy straszny Chmielnicki.
Zniósł wojska koronne,
pobił hetmanów, doszedł a pod Zamosc, a w rok pózniej zamknał
armie koronna w srogim
obleeniu pod Zbaraem. Pózniej został pobity, lecz nie złamany, a
hydra kozackiego buntu
znów podnosiła łby, szykujac sie, aby zdusic białego orła.
Dantez a rozpiał wams pod szyja, gdy myslał o tym wszystkim. Miał
dosyc tego
parszywego kraju i dlatego musiał po mistrzowsku rozegrac batalie,
jaka czekała go u
hetmana. I zarazem ukarac hultajstwo, które pograało ten
nieszczesny kraj w chaosie i
zniszczeniu. Wyrok został ju wydany, a on miał byc katem. Lecz
zabójczym puginałem w
jego dłoni miał stac sie hetman Kalinowski.
Tak chciał Pan Smierc.
Kiedy karoca zatrzymała sie przed wzorzystym, pysznym tureckim
namiotem, słudzy
otwarli drzwiczki, a potem poprowadzili Francuza w strone kwatery
hetmana. Dantez myslał
zrazu, e zaprowadza go do wnetrza, jednak pachołkowie zawiedli
go za namiot, na mały
placyk ogrodzony drewniana palisada.
Marcin Kalinowski herbu Kalinowa, hetman polny i od smierci
Mikołaja Potockiego
wódz armii koronnej, zasiadał na wspaniale rzezbionym karle, na
podwyszeniu okrytym
czerwonym aksamitem. Odziany był z iscie polskim przepychem –
we wspaniała,
karmazynowa delie, upan z petlicami i diamentowymi guzami,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przeszywany złotem. Na
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

głowie miał kołpak z trzesieniem, w którym widniał rubin warty, tak


na oko, pare ładnych
wiosek, na nogach baczmagi wyszywane złotem. Hetman popijał
wino z kryształowego
pucharu i spogladał na konie, które przepedzano przed nim na
majdanie.
Konie... Gdy Dantez zerknał na nie, na chwile zapomniał, po co
przyszedł. Patrzył i omal
nie rozdziawił geby, kiedy przez majdan prowadzono smukłe
anatolijczyki i tureckie rumaki,
cenione za szybkosc i ognisty temperament. Były to konie z
upietymi ogonami, trefiona
grzywa, z kitami i ozdobnymi rzedami. A zaraz za nimi pachołkowie
wiedli dzianety;
wysokie, unoszace dumnie garbonose głowy, z przepieknie
wygietymi, łabedzimi szyjami,
silnymi grzbietami, zaokraglonymi zadami i puszystymi ogonami. Za
nimi szły poteniejsze
od andaluzyjczyków konie mantuanskie – z duymi łbami, grubymi
szyjami i odsadzonymi
ogonami. A po nich najszlachetniejsze i najpiekniejsze... konie
polskie.
Dantez a zatrzymał sie, aby obejrzec te czteronogie perełki.
Wierzchowce były sporo
mniejsze od ciekich, rajtarskich fryzów, ale z kolei znacznie wieksze
od drobniejszych
turków. To były elazne, polskie wierzchowce. Powiadano o nich, e
sa tak predkie, i ledwie
dotykaja ziemi w czasie biegu. Ponoc w jeden dzien mona dotrzec
na nich z Krakowa do
Wiednia. Były dzielne, rosłe i piekne, a choc szybkoscia i pieknem
ruchu ustepowały
dzianetom, to jednak przewyszały je siła i wytrwałoscia. Nade
wszystko zas wiadomo było,
e wyrobiły w sobie nad wyraz dowcipna i pojetna nature, która
odróniała je od wszelakich
innych wierzchowców tego swiata.
I jakby na potwierdzenie tych słów siwy ogier polski wyciagnał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

szyje, po czym ugryzł w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zad gniadego aragonskiego bieguna. Rumak zarał, rzucił sie w


przód powstrzymywany przez
pachołków. Inne wierzchowce poczeły wierzgac, rec i rzucac sie.
Na chwile na majdanie
zapanował chaos.
Dantez podszedł do hetmana i skłonił sie, przyciskajac do piersi
kapelusz.
– Wasza miłosc pozwoli. Bertrand de Dantez, nowy oberstlejtnant
regimentu Jego
Ksiaecej Mosci Bogusława Radziwiłła.
Hetman nawet nie drgnał. Upierscieniona reka podniósł do ust
puchar z winem i długo
raczył sie rubinowym trunkiem.
Dantez cierpliwie trwał w ukłonie. Wiedział, e Kalinowski nawet w
obozie wojskowym
był bardziej wielkim panem ni hetmanem. Miało to jednak swoje
dobre strony, z których
zamierzał skorzystac. W kadym razie, zgodnie z radami Eugenii,
nie zamierzał sie obraac.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
– Dwadziescia odlewanych na goła rzyc! – wrzasnał hetman do
sługi, który dolewał mu
czerwonego trunku do pucharu. Dantez drgnał. – Nie upilnowaliscie
siwka! Niechaj ja dorwe
kurwego syna masztalerza, co nad nim czuwał! Dwadziescia batów
dostanie, tu, na kobiercu,
e konia znarowił!
– Bizuna trzeba dobrze w wodzie namoczyc – mruknał Dantez. –
Wtedy nauka waszej
mosci łacniej do głowy pójdzie.
– A wasc kto?! – Kalinowski zda sie dopiero teraz dostrzegł
Francuza. – Wasza mosc
słuysz za rekodajnego u Radziwiłłów?!
Dantez wykrzywił usta w fałszywym usmiechu i skłonił sie
ponownie.
– Za oberstlejtnanta, za pozwoleniem waszej miłosci.
– To ju wiem. Masz objac regiment po ksieciu Bogusławie. Tedy
jedz do kwater, zrób
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

popis, sprawdz, co robia twoi ludzie, a mnie nie turbuj.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Za pozwoleniem waszej miłosci, przywiozłem list.


– List? Suplike? Respons? Od kogó to?
– Od ludzi, których wasza mosc dobrze zna.
Kalinowski spojrzał na Danteza przenikliwie, mruac oczy. Francuz
przypomniał sobie
to, co mówiła mu Eugenia, która zaiste dobrze przygotowała go do
tej rozmowy, a
mianowicie, e hetman polny nie widział dalej, jak na staje, lecz
ukrywał to przed
postronnymi.
– Dawaj!
Francuz wydobył zapieczetowany list. Hetman ujał go i – nie
czytajac – przedarł na pół,
jeszcze raz na pół; złamał pieczec, a potem otworzył dłon; wiatr
wyrwał mu z palców skrawki
papieru i poniósł je pod kopyta dzianetów i rumaków.
– Twoi patroni, mosci kawalerze, to pohanscy szalbierze i z kurwy
synowie! – warknał
hetman. – Zawiedli mnie wiecej ni jeden raz. Nie bede nadstawiał
ku nim ucha, bo nie
wpłyneli na króla, aby poprzec moje starania! Zrzekłem sie ju
województwa ruskiego i
starostwa przemyskiego! Có mam jeszcze uczynic, aby stac sie
godnym wielkiej buławy?!
Dantez nawet nie mrugnał okiem. Postawił na stoliku inkrustowane
srebrem puzdro i
otwarł zatrzaski. A potem wydobył z ciemnego wnetrza to, co
spoczywało ukryte przed
ludzkim wzrokiem.
Jasny błysk padł na twarz Kalinowskiego. Hetman polny zdebiał,
widzac szczerozłota
buławe. Wpatrywał sie w nia jak zaczarowany, a potem wyciagnał
reke po oznake
hetmanskiej władzy.
Jego dłon chwyciła tylko powietrze. Dantez szybko cofnał reke z
buława. Hetman
poderwał sie ze stolca, a wówczas Francuz skłonił sie i podał mu
bron rekojescia do przodu.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kalinowski niemal wyrwał mu ja z reki.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Wielka buława! Ale jak to? Skad to...


– To tylko drobny podarek dla wielmonego pana hetmana.
Rzekłbym – zadatek na rzecz
tego, co ja i moi patroni moemy dla waszej miłosci uczynic. Ta
buława była w reku jego
mosci nieboszczyka Stanisława Koniecpolskiego, pogromcy
Gustawa Adolfa, Lwa Północy,
który kozacka, tatarska i pohanska nawałe powstrzymał u granic
Rzeczypospolitej.
Oczy Kalinowskiego rozjarzył błysk, który nie uszedł uwagi
Danteza.
– Buława, która trzymasz, panie, to tylko błyskotka. Nic niewarta,
jesli nie idzie za nia
nadanie królewskie. Jednak moesz byc pewien, e moi panowie
wespra waszmosci w
staraniach o godnosc hetmana wielkiego koronnego.
– Uradowałes mnie. – Hetman klasnał w dłonie. Sługa przyniósł
drugi puchar dla
Danteza, nalał wina czerwonego jak krew. – Niech mnie kule bija,
dawno nie widziałem
równie zacnego podarku. Jednak, panie Dantez, wiem dobrze, e na
tym swiecie nie ma nic za
darmo. Jaka tedy jest cena za urzad, o którym od dawna marze?
Dantez usmiechnał sie. Rozmowa przybierała coraz pomyslniejszy
obrót.
– Cene te gotów jestes poniesc, miłosciwy panie, od lat czterech.
Od kiedy pod
Korsuniem wzieto cie do hanbiacej, pohanskiej niewoli. Od kiedy
karmazyni i królewieta nie
dali nawet garsci złamanych szelagów na twój wykup. Od kiedy król
pomijał cie w
rozdawanu urzedów; Kozacy pokazywali ci nagie zadki, a szlachta
adała sadów za Korsun i
wyprawe na Winnice w zeszłym roku. Usiadz, przyszły hetmanie
wielki koronny. Usiadz i
posłuchaj... To ju mineło. Po tym co uczynisz, nikt nigdy nie osmieli
sie podniesc na ciebie
reki. A jesli nawet, to mu te reke odrabiesz!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kalinowski słuchał tego jak zauroczony. Usiadł na karle, pociagnał z


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

pucharu. Głos
Danteza stawał sie coraz cichszy, coraz bardziej zjadliwy. A
wszystko to dzieki naukom
Eugenii.
– Musisz dokonac tego, co nie udało sie kniaziowi Jaremie szabla,
palami i szubienicami,
a Ossolinskiemu polityka, zdrada i układami. Powinienes uspokoic
Ukraine tak, aby
zapanował na niej pokój Boy. Aby nigdy ju nie wstało hultajstwo
kozackie przeciw
Rzeczypospolitej.
Dantez przełknał sline.
– Chmielnicki gotuje sie na wyprawe do Mołdawii. Sciagniesz
wojsko, panie, zagrodzisz
mu droge, a potem... Pobijesz Kozaków i pójdziesz na Ukraine, aby
zaprowadzic tam pokój
Boy. W pien wytniesz hultajstwo i rezunów zaporoskich, aby krew
ich popłyneła a do
Dniepru. Nikt ci w tym nie przeszkodzi, chocby Jezus Chrystus
drugi na Ukraine zstapił,
chocby jego Matka za Kozakami prosiła, nikt Zaporoców z twych
rak nie wyrwie. A kiedy
skonczysz... Kiedy niby lew połoysz sie na dymiacej od krwi
Ukrainie, tedy moesz byc
pewien, miłosciwy panie, e król za naszym podszeptem nada ci
wielka buławe koronna...
Gdy zas schorowany Jan Kazimierz legnie na katafalku, na twoich
skroniach spocznie...
– Nie! – ryknał Kalinowski. – Nie kus mnie, głupcze! Sam wiem, co
robic! Sam wydam
rozkazy! Idz precz!
– Sługa uniony!
– Nie, czekaj! Zostan. Mosci Dantez, nie bierz tego do serca! Ja nie
mam... łatwo. Wojsko
sie buntuje, nie doszły do nas ostatnie cwierci3, nie doszła
kapitulacja, bo sejm zerwano.
Towarzystwo szemrze po choragwiach. Zaraz huczek wstanie, a z
niego konfederacja!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Nie musze uczyc cie, panie, co czynic z niesfornym tłumem


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ołnierstwa – mruknał
Dantez. – Primo: przekupic prowodyrów. Secundo: opornych
powiesic. Dlaczegó jeszcze –
spojrzał w strone obozowego majdanu, jak gdyby spodziewajac sie,
e zobaczy tam
szubienice – nie widze buntowników na stryczkach? Gdzie twa
władza, mosci panie
hetmanie?
– To nie takie proste – mruknał Kalinowski. – Jesli powiesze choc
jednego, armia sie
zbuntuje. Jest ju w choragwi husarskiej mosci Lubomirskiego
pewien szlachcic, który
otwarcie nawołuje do nieposłuszenstwa; głosi, e zgubie całe
rycerstwo koronne.
– Któ zacz?
– Niejaki Samuel Swirski. Paliwoda, szelma, buntownik i krzykacz!
– Czemu jeszcze nie dał głowy pod topór?
Kalinowski spuscił wzrok. Jego wyschniete dłonie, zaciskajace sie
na buławie, zadrały.
– Ten szlachcic uratował mi ycie pod Winnica, na płoniach4. Nie
moge...
– Tedy zdaj sie wasza miłosc na mnie. Ja sie nim zajme. A ty,
panie, wydaj rozkazy
wymarszu i zbierz wojsko koronne.
– Pomysle nad tym.
– Nie ma czasu. Lada dzien Chmielnicki ruszy w swaty do Mołdawii!
Odwiedzi łonice
donny Rozandy i dziewke Lupula zagarnie.
Kalinowski uderzył buława w stół.
– Dosc tego!
– Jak sobie wasza miłosc yczy.
– Zagrodze Kozakom droge do Mołdawii, stane gdzies na
mohylowskim szlaku.
– Gdzie?
– Pomiedzy Ładyynem a Czetwertynówka. Tam jest takie
uroczysko... Przepomniałem,
jak sie zwie...
– Batoh – mruknał Francuz.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Tak, tak własnie sie nazywa. Dantez!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Sługa waszej hetmanskiej mosci!


– Zajmiesz sie Swirskim i pułkownikami. Nie jestem pewien
generała Przyjemskiego i
3 ołd dla wojska narodowego autoramentu. Był on płacony co
kwartał, stad przyjeło sie mówic, e to cwierc.
4 Kozackie pułapki – przereble w lodzie, nakryte chrustem i słoma,
przysypane sniegiem.
reszty rotmistrzów, którzy nie przebywaja w obozie, zwłaszcza
Sobieskiego. Musisz upewnic
sie, co zamierzaja i w razie czego skłonic, aby poparli mnie, a nie
buntowników.
– Wspominałes, panie, i Sobieskiego... To Marek? Starosta
krasnostawski?
– W rzeczy samej.
– Znamy sie z panem Sobieskim – rzekł Dantez. – I chetnie
znajomosc odnowimy. A
zatem, mosci panie hetmanie, rozkazuj mi i badz pewien, e
dopomoge ci, we wszystkim.
Zacznijmy od... Monsieur Swirski. Gdzie moge go znalezc?
***
Swirski i jego czeladz zjechali z goscinca. Dantez zaklał po raz
kolejny tego dnia. Podaał
za nimi w deszczu i szarudze od samej Trembowli, przybrany w
kolet prostego rajtara,
czekajac, kiedy nadarzy sie sposobnosc do spotkania w cztery oczy
z towarzyszem spod
choragwi Lubomirskiego. Francuz nie miał adnych złudzen.
Pogawedka owa zakonczyc sie
miała cienkim swistem lewaka i głuchym łomotem ciała padajacego
na ziemie. Dlatego cała
rzecz naleało załatwic cicho i dyskretnie. Zwłaszcza w tej przekletej,
barbarzynskiej
Rzeczypospolitej, gdzie nie wiedziec czemu, nie uchodziło za
godne pchniecie w plecy, a za
chełpienie sie zabójstwami w karczmie, czy na jarmarku, mona było
stracic uszy, jesli nie
cała głowe. Szlachta polska, dziwnym trafem, nie tolerowała
skrytobójstw. Ma sie rozumiec,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nie przeszkadzało to jej we wszczynaniu burd i bijatyk, w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

urzadzaniu zwad, zajazdów i


pijackich awantur. Dziwne, lecz usieczenie sasiada po pijanemu nie
wstrzasało niczyim
sumieniem, pod warunkiem i cała rzecz stała sie w pojedynku lub w
czasie karczemnej
zwady. Natomiast pozbycie sie niewygodnego zawalidrogi przez
wsadzenie mu w plecy
sztyletu czy wlania trucizny do kielicha hanbiło zabójce gorzej ni
kradzie wotów spod
obrazu Najswietszej Maryi Panny. Có za barbarzynski kraj! Dantez
był przekonany, e
nawet w Moskowii (w której, nawiasem mówiac, nigdy nie bywał)
panowały o wiele milsze
obyczaje, a ludzie tam yjacy z pewnoscia byli w porównaniu z
Polakami wzorami cnót i
honoru.
Do krocset! Dokad pojechał Swirski?! Dantez popedził konia,
przebijajac sie przez
wiosenna ulewe i wreszcie w strugach deszczu dostrzegł mokry,
błyszczacy dach dworu.
To było typowe stepowe fortalicjum, zbudowane tak, by
przetrzymac nie tylko najazd
Tatarów, ale i zajazd znienawidzonego sasiada, napad Kozaków,
beskidników czy
skonfederowanych ołnierzy z choragwi koronnych. Dwór
obwiedziony był wysokim
ostrokołem z debowych bali, u góry zaciosanych w groty, opasany
fosa i wałem. Tu obok
domostwa stała wysoka baszta, druga, nisza, słuyła za brame
wjazdowa, jednak na
drewnianym moscie stali hajducy i zbrojni pachołkowie, paliły sie
maznice ze smoła.
Dantez przezornie schował sie za kepa krzaków przy trakcie.
Zeskoczył z konia i zaklał
paskudnie. Jesli Swirski zatrzyma sie tu na dłuej, czekała go mało
przyjemna noc na
deszczu.
Niespodziewanie z tyłu zarał kon. Dantez odwrócił sie, chwytajac za
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rekojesc rapiera.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Przed nim stało pieciu hajduków przybranych w upany, bekiesze i


wielkie futrzane czapy.
Znac było po nich słube monego pana. Ich karmazynowe i ółte
suknie skrzyły sie od
perłowych i złocistych guzów, od szmaragdów, turkusów i rubinów.
Ma sie rozumiec, e jak
wiekszosc Polaków w niedzielne popołudnie, byli weseli i
najwyrazniej niezle podpici.
– Patrzajcie, panowie bracia – zawołał najmłodszy z nich,
podkrecajac sumiastego wasa –
kogosmy zdybali, jakoby zajaca w konopi!
– To to pludrak! Miemiec!
Dantez milczał. Czekał z dłonia zacisnieta na rekojesci rapiera.
– Panie Miemiec! Pójdziesz z nami! Nie moe byc inaczej!
– Jesli chcecie mojego mieszka i konia – rzekł zimno Francuz – to
macie dwie drogi do
wyboru. Albo rozejdziemy sie w pokoju, a ja udam, e nigdy was nie
widziałem. Albo ktos tu
zakrztusi sie krwia, kiedy zagram pani Smierci do tanca. I na pewno
bedzie to przynajmniej
jeden z was.
– Panie Miemiec, wyscie z urna chyba zeszli! – rzekł ze
zdumieniem najstarszy z
hajduków. – Co wy, jegomosc, myslicie, e my zbóje? e my, was...
napasc chcemy?
Dantez milczał. Hajducy zarechotali głosno.
– Jego mosc pan Odrzywolski dzis uczte wydaje. A nam przykazał,
aby aden podróny,
co koło dworu sie zjawi, nie mógł przejechac, nim choc kielicha
jednego za zdrowie pana
pułkownika nie spełni.
– Na uczte was prosiemy, mosterdzieju, nie do boju!
– Zreszta – dodał najmłodszy – most na rzece rozebrany. I tak dalej
nie przejedziecie!
– Prosiemy, prosiemy do dworu.
Ta polska goscinnosc... Dantez nie znajdował ju słów. A wiec to nie
napad, nie czekała
go adna bitka na goscincu, ale meczaca pijatyka z polskimi
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

szlachcicami, która, zwaywszy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

na fakt, jak przepasciste gardziele mieli panowie bracia, mogła


okazac sie znacznie bardziej
niebezpieczna od pojedynku z wprawionym rebajła. Dantez
rozejrzał sie dokoła. Badz co
badz, we dworze nie siapiło za kołnierz. A najwaniejsze, e był tam
Swirski.
– Jesli tak sie sprawy maja – rzekł – z miła checia u pana
Odrzywolskiego zagoszcze.
Prowadzcie zatem do dworu.
Szybko wsiedli na konie i ruszyli ku bramie. Przejechali po
zwodzonym moscie i znalezli
sie na podwórzu. Polski dwór stał przed nimi – wielki, drewniany, ze
strzelistym,
dwuspadowym, łamanym dachem; z gankiem, z którego otwierały
sie dwoiste, debowe drzwi
do sieni, przenitowane na skros bretnalami, aby cieko było wyrabac
je toporami. Spoza
weneckich szybek oprawnych w ołów przebijało swiatło; nawet na
podwórzu słychac było
głosny gwar, wrzawe i wiwaty.
Dantez zeskoczył z konia, oddał wodze słudze, a potem, gdy
wszedł do wnetrza dworu,
znienacka poczuł sie tak, jakby przekraczajac próg, przeniósł sie do
innego swiata, jakby
pozostawił gdzies daleko za soba goscince, swoja mała, nikczemna
misje i wszystkie
zbrodnie, które dzieliły go od jej całkowitego wypełnienia.
To co zobaczył, wprawiło go w zdumienie. Zrazu zdawało mu sie, e
szlachecka siedziba,
wzniesiona z drewna, niewiele róni sie od chłopskich chałup. Teraz
jednak znalazł sie w
wielkiej, przepascistej sieni. Jej sciany obito adamaszkiem i
atłasem. Bryty adamaszkowe
były gładkie, ółtego koloru, atłasowe zas imaginowały kwiatowy
wzór na tle błekitnym.
Góra obicia biegł fryz haftowany na jedwabiu, dołem zamykały je
cudowne kolumny
ozdobione kosztownym haftem. Na suficie widniały kasetony, w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nich zas głowy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wyobraajace pradawne bóstwa Greków i Rzymian – Kupidyna,


Hermesa, Herkulesa i wiele
innych. Na scianach Bertrand widział arrasy i perskie dywany, na
nich zas wisiały, wsparte na
elaznych hakach, polskie szable, tarcze i kałkany, czekany, buławy,
buzdygany i nadziaki,
miecze, topory, kosztowne ormianki i ordynki w pochwach
nabijanych perłami, rubinami i
turkusami. Swiatło swiec odbijało sie od wypolerowanych
husarskich pancerzy ozdobionych
krzyami rycerskimi i wizerunkami Matki Boskiej, od bechterów,
kolczug, misiurek i
szyszaków. A pomiedzy tym wszystkim wisiały obrazy
przedstawiajace dumnych, wasatych,
podgolonych wysoko panów polskich i oszałamiajace dzikim
pieknem wyniosłe niewiasty i
matrony.
Dantez a zatoczył sie, gdy tylko spojrzał na portrety. Nie wiedziec
skad wzieło sie w nim
przeswiadczenie, e gdzies ju widział to wszystko; e wkroczył do
swiata, który ju kiedys
ogladał. Spogladał na obraz ukazujacy dumnego, wspartego pod
boki szlachcica polskiego i
wówczas cos sobie przypomniał...
Dom ojca... Obrazy na scianach. I ten stary, popekany portret...
Obraz ukazujacy pana
Rogera de Nimiere, ponoc dalekiego krewnego ich rodziny, który
dwiescie lat przed
narodzinami Danteza u boku swietej dziewicy Joanny D’Arc odbijał
Orlean z rak angielskich
diabłów.
I Dantez zostawiłby w spokoju pana de Nimiere, gdyby nie fakt, i
wygladał on prawie
tak samo, jak ci wielcy polscy panowie z portretów; do diabła
zreszta z portretami! – ten
francuski rycerz wygladał tak jak ci wszyscy szlachcice z Korony i
Litwy De Nimiere wszak
podgalał sobie łeb – jak dawne rycerstwo Francji, Anglii i Kastylii.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Jak normanscy panowie.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Jak... szlachta polska. A delie, giermaki i upice panów braci


przypominały płaszcze i suknie,
które nosili wielcy panowie Francji, zanim nie nastały jeszcze
koronki, pludry, kaftaniki i
rhingrave z falbankami. Dantez zamarł, gdy zrozumiał, e stroje
szlachty polskiej, które
zwykle wywodził od Turków i Tatarów, przypominały ubiory, w
których chadzali przed
wiekami dawni rycerze, jego szlachetni przodkowie. Wszak jopula
Rogera de Nimiere
wygladała jak stary, mało strojny upan polski!
Dantez z trudem odrzucał od siebie to bzdurne porównanie, lecz
miał wraenie, e
dziwnym trafem ten kraj, który przeklinał po wielekroc w ciagu dnia,
był jakby ta dawna,
utracona Francja sprzed dwustu lat, czyli z czasów gdy ceniono w
niej jeszcze honor i krew,
mestwo i fantazje. Było tak, jak gdyby te wszystkie cnoty, zmarłe
nad Sekwana, gdy
rycerstwo francuskie wykrwawiło sie na polach Agincourt i Pawii,
kiedy zdradzone zostało
przez obłudna arystokracje, zlicytowane przez podłych miejskich
łyków, pozostały w
Rzeczypospolitej, która ciagle władali tamci dawni, szlachetni
rycerze; podczas gdy Europa
rzadził podstep i zdrada pospołu ze sztyletem, trucizna, zbrodnia i
galicka choroba.
– Jegomosc, co wam?! – zagadał hajduk, prowadzacy Danteza na
pokoje. – Słabiscie?
– Nie... Nie... Prowadz.
Sługa otwarł przed nim drzwi.
Weszli do swietlicy. Była jasno oswietlona setkami swiec i blaskiem
ognia płonacego we
wnetrzu gdanskiego kominka obłoonego marmurami. Blaski
płomieni odbijały sie na
klejnotach broni, która obwieszone były sciany, oswietlały opony,
flandryjskie arrasy i
tureckie dywany. Na obitych kurdybanem balach wisiały kosztowne
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kobierce – adziamskie,
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

dywanskie, kilimowe, słupiaste, jedwabne i perskie. Było ich tyle, e


Dantez omal nie
chwycił sie za głowe, gdy te zwykłe drewniane sciany wyłoone były
prawdziwa fortuna. W
oczy Francuza nieprzywykłego do takich dostatków, bił złoty blask
ozdobnych szabel,
buzdyganów i koncerzy, ormianek i ordynek w pochwach
nabijanych turkusami i
szmaragdami, polskich czarnych szabel w skromniejszych, bo
ozdobionych tylko srebrem
pochwach. Szczerozłotych, nabijanych klejnotami czekanów i
nadziaków, bunczuków
zwienczonych kitami z konskiego włosia, obrazów i swieczników.
A na posadzce wykładanej tureckimi dywanami stały stoły nakryte
trzema obrusami, przy
których zasiadała, piła, jadła i bawiła sie szlachta. Panowie bracia
byli ju pod dobra data.
Uczta trwała w najlepsze, wegrzyn, małmazja, lipiec i gorzałka
płyneły wartkimi
strumieniami do przepascistych gardzieli i brzuchów.
Dantez z trudem przebijał sie przez tłum herbowych braci i słuby
nalewajacej patronom
do kielichów, a czesto podkradajacej jadło ze stołu, podpijajacej z
panskiego kielicha,
kłócacej sie i wyzywajacej od ostatnich. Otoczony strojna ciba,
przybrany w skromny czarny
wams i skórzany kolet zwykłego rajtara, czuł sie niemal jak zwykły
łyczek, jak szary zajac
wobec wspaniale przystrojonych pawi. Oszołomiony, ogladał
niesamowite bogactwo polskich
panów braci. Spogladał na szlachciców ubranych w karmazynowe,
ółte i zielonkawe delie
obszyte futrami wilków, popielic, soboli, rysiów i tygrysów,
okrywajace przepyszne upany z
petlicami, skrzace sie od guzów, atłasu, jedwabiu i złotogłowiu,
podbite futrem kontusze z
zarzuconymi na plecy wylotami, przepyszne kołpaki ozdobione
czaplimi piórami i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

trzesieniami wartymi tak na oko czasem i po pare wsi. Te stroje, te


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kolory, futra i materie były


tak dziko piekne, e miał wraenie, jakby znalazł sie gdzies w dawnej
Persji, Scytii albo w
Sarmatii. Lecz wraenie to znikało, gdy spogladał na oblicza ich
włascicieli. To nie były
barbarzynskie oblicza Saracenów czy zdziczałych pogan, lecz
wesołe, szczere szlacheckie
geby poznaczone bliznami – pamiatkami wyniesionymi z przeszłych
zwad i bijatyk,
ozdobione krzaczastymi brwiami i wasami. Gdyby Bertrand wszedł
do gospody w dalekiej
Francyi albo w Niderlandach, z pewnoscia otaczałyby go smetne i
blade oblicza pludraków,
pociagajacych drobnymi łyczkami wino z kielichów. Bogatych
mieszczuchów i tchórzliwych
kawalerów w upudrowanych perukach. Ludzi chłodnych i
wyrafinowanych, cedzacych słowa
półgebkiem i pilnujacych, aby bron Boe nie uronic ani kropli z
kielicha, ani nie pasc w
pijackim snie pod stół. Na szczescie był w Rzeczypospolitej, wiec
otaczały go czerwone i
rubaszne oblicza szlachty polskiej, a w uszy uderzały pijackie
spiewy i okrzyki. Widział
oblicza naznaczone szabla, guzami i sladami od prochu; rumiane
lub blade, ozdobione nosami
czerwonymi od pijanstwa, z hultajskim błyskiem w oku. Płowe i
ciemne podgolone czupryny,
sumiaste wasy – czasem nierówne, bo podciete przez sasiada lub
konkurenta do panny.
Oblicza poczciwe i otwarte, pijackie, wesołe, ale nade wszystko –
szczere a do bólu zeba
wybitego czekanem czy skruszonego rekojescia szabli.
– Wasze miłoscie, goscia sprowadziłem! – zakrzyknał prowadzacy
Danteza hajduk do
szlachciców zasiadajacych przy krancu stołu. – Pan Miemiec na
dworze moknał, bo
pewnikiem nie wiedział, co to goscinnosc polska!
– Gosc w dom, Bóg w dom! – krzyknał młody szlachcic odziany w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

karmazynowy upan
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zapinany na bodaj sto diamentowych guzów i luzna kiereje z


szamerowanym zapieciem. Jego
czoło zdobiła ciemna blizna przecinajaca lewa brew. – Witaje nam,
panie bracie, w naszych
skromnych progach. Siadaj i napij sie z nami.
Zaskoczony Bertrand zerwał z głowy kapelusz, skłonił sie nisko,
zdumiony.
– Wasze miłoscie wybacza. Jam jest Enguerrand de Courtrecy –
skłamał gładko Dantez –
kawaler jego królewskiej mosci Ludwika Słonce...
– Waszmosci zdrowie! – zakrzykneli najblisi szlachcice.
– Dolejcie mu, dolejcie!
Szybko wetknieto Bertrandowi w dłon solidny puchar napełniony
szlachetnym
wegrzynem. Dantez dostrzegł ze zgroza, e kielich pozbawiony był
nóki – nijak było
odstawic go na stół!
– Mosci panowie bracia! – zakrzyknał młody szlachcic. – Zdrowie
naszego kompaniona
zacnego z dalekiej Francyjej!
– Zdrowie!
– Pij do dna!
– Pij do dna! – podniosły sie okrzyki. Szlachcice poczeli podnosic
sie ze swoich miejsc,
krzyczac i wiwatujac, pijac zdrowie do Danteza.
Francuz zmierzył wzrokiem zawartosc pucharu. Tak na oko było w
nim cwierc garnca
rubinowego trunku.
– No, panie bracie, poka, es Francuz! Do dna! Do dna!
Dantez przyłoył puchar do ust. A potem z desperacja poczał lac
wegrzyna w gardło.
Starzy opoje zachecali go okrzykami. Gdy ledwie ywy osuszył
naczynie do dna, ozwała sie
wrzawa, krzyki i wrzaski.
– Wypił, wypił, nic nie zostawił!
– Oby mu Pan Jezus w dzieciach błogosławił!
– Panie bracie, pójdze w me ramiona! – zakrzyknał młody
szlachcic, widno gospodarz
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

tego bankietu, obłapiajac Danteza wpół. – Jam jest Michał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Stanisławski, choray halicki!


– Pójdze i w moje ramiona! Jam jest Samuel Swirski, towarzysz
choragwi Jego Mosci
Lubomirskiego.
Dantez zamarł. Swirski szedł mu naprzeciw z otwartymi ramionami.
Sciskali sie przez
chwile. Morderca i jego ofiara. Bertrand poczuł, jak przeszywa go
chłód. Nie wiedział, co
powiedziec. adne słowo nie przeszło mu przez scisniete gardło.
– Waszmosci zdrowie – przepił do niego Swirski. – A siadaj tu z
nami, panie ołnierzyku!
Pozwól, e ci reszte kompanii przedstawie!
– Z miła... checia – wyjakał pobladły Dantez.
– Oto jego mosc pan Jan Odrzywolski, pierwszy pułkownik
Rzeczypospolitej. Na swiecie
cie jeszcze nie było, kawalerze, kiedy pod Dymitrem
Samozwancem z moskiewskimi
skurwysynami wojował!
Za stołem zasiadał starzec o czerstwym, lecz marsowym obliczu,
ozdobionym biała
broda. Przepił do Bertranda, gdy Francuz skłonił mu sie nisko.
– A oto pan Przedwojenski, podstoli ciechanowski. – Swirski
wskazał na wasatego
szlachcica z wesoła, szczera mazowiecka geba, ubranego w upan
ze złotogłowiu, przepasany
jedwabnym pasem, za którym tkwił turecki kindał. Tak wielkiego
rubinu, jak ten który tkwił
w jego głowicy, Bertrand nie widział nigdy w yciu.
– A oto i pan Leszczynski, podkomorzy poznanski. Zacny kompan
do picia. Ale jesli
dziewke masz na podoredziu, tedy w komorze ja zamknij, bo łasy
na cnote niewiescia jakoby
kot na szperke!
– A zawrzyj ty gebe, stary opoju! – zakrzyknał wezwany, smagły
szlachcic o gebie
poznaczonej bliznami. – Ty sam podwice adnej nie przepuscisz,
stary capie! Sam jedna pół
mili goniłes i a sie w stodole zawarła.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Sama zazdrosc przez waszmosci przemawia. Bo kto stodołe na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

koniec zdobył? Jam to


sprawił. A waszec z guzem na czole jak niepyszny odjechał!
– Zdrowie twoje w gardło moje!
– Zdrowie wasze w gardła nasze.
Dantez z trudem spełnił kolejny toast. Swirski wskazał mu miejsce
koło siebie, słuba od
razu postawiła przed nim srebrny puchar, dolała wina.
– A wasza mosc to pod jakim regimentem słuysz? – zapytał
Leszczynski.
– Pod Jego Ksiaeca Moscia Bogusławem Radziwiłłem.
– Tedy w regimencie ksiaecym, tym, na którym nastał teraz nowy
oberstlejtnant?
– Niedawnom słube zaczał, mysle jednak, e pod tak sławnym
wojennikiem, jak jego
mosc pan hetman, zayje sławy.
– Ba, nie tylko na wojenna, ale nawet na wieczysta moesz wasza
mosc zarobic, kiedy
wezmiesz od Kozaków szabla w łeb albo kula w rzyc. – Swirski
podkrecił wasa.
– Có zrobic – mruknał Leszczynski. – Nam słuyc, nie medrkowac!
– Nie musimy ginac dla łaski jego mosci Kalinowskiego – odparł
Swirski.
Rzekłbys: iskra przeskoczyła miedzy rotmistrzami, porucznikami i
pułkownikami. Dantez
skulił sie na ławie, udał, e pochłaniaja go wyłacznie karpie i jesiotry
na półmisku – niestety,
miesa mocno przyprawionego pieprzem i szafranem, wedle
polskiego obyczaju, nie dało sie
zjesc. Czujnie nadstawił ucha. Zaprawde hetman miał racje. Zle
działo sie w obozie ostatnimi
czasy.
– Wiem, o czym gadasz, Samuelu – rzekł spokojnym, dostojnym
głosem Odrzywolski. –
Zaklinam cie, porzuc te mysli, póki nie bedzie za pózno.
– Skoro wiesz, o czym dumam, tedy, panie bracie, rzeknij to nam
wprost, panie pierwszy
pułkowniku Rzeczypospolitej.
– Dobrze wiesz, o czym mówie! O konfederacji! Nie trzeba nam
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

buntów w wojsku, które


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

jest ostatnia podpora Rzeczypospolitej, kiedy Chmielnicki łeb


podnosi!
– Rzeczypospolitej wielce trudno jest bronic z pustym oładkiem –
mruknał Swirski,
rozrywajac na pół tłusta pularde. – Rzeknij to panom towarzyszom
spod choragwi. Spytaj ich,
dlaczego siemieniem lnianym i woda kryniczna yja ju od Wielkiej
Nocy.
Odrzywolski uderzył buława w stół, a zadzwieczały szklenice,
puchary i dzbany.
– Poskrom jezyk, panie bracie, pókim dobry – wycharczał. – Ja ci
rycerstwa koronnego
buntowac nie dam! Chcesz konfederacji, niby dla dobra wojska. A
mnie sie widzi, e idzie ci
o cos całkiem innego.
O swawole, gwałty ołnierskie. O kontrybucje sciagane z chłopów i
mieszczan. O rozbój.
I o to, aby wybrano cie marszałkiem zwiazku.
– Nie – odparł spokojnie Swirski. – W rzyci mam zasługi i
dostojenstwa. W dupie mam
dwór, królewieta i polityke. Ja jeno robie rachunek zasług i strat
panów braci, co słua
wojskowo. Od lat własnymi piersiami zasłaniamy Rzeczpospolita
przed kozacka nawała. Pod
Konstantynowem, pod Zbaraem i Beresteczkiem!
I gdzie za to zapłata? Gdzie zasługi? Gdzie lafa i kapitulacja dla
piechoty i dragonii?
Sejm zerwany, król o wojsku nie mysli, a hetman dla prywaty na
Mołdawie chce isc. Tak nas
zgoła Rzeczpospolita traktuje, jako kiedys Kozaków. Rzekłbys –
jakoby paznokcie, co trzeba
czasem przyciac, aby zas diabelskimi pazurami sie nie stały.
– To nie Rzeczypospolitej zasługa, jeno króla i hetmana. A
zwłaszcza Marii Ludwiki,
herod baby, co najjasniejszemu panu zgubne rady daje. Zle, kiedy
niewiasta rzadzi! Zguba to
dla Korony i Litwy – perorował pan Leszczynski.
Nie zdrowas Ludwiko, francuska Maryjo
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

W Polsce łaski niepełna, piekielna harpijo


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Diabeł z toba, nieszczesnas miedzy Polakami


Owoc ywota twojego bodaj nie był z nami!
– spiewała pijana czeladz i hajducy, zarabiajac na rzesiste brawa i
toasty.
Dantez zamarł ze zgrozy. Ta dzika szlachta ubliała królowej Marii
Ludwice, onie Jana
Kazimierza. Jak nie mógł upasc kraj, w którym bluzniono przeciwko
pomazancowi Boemu?!
– Drugi zas winny to Kalinowski! – warknał Swirski. – Chce
Chmielnicki syna za Donne
Rozande wydac, tedy niechaj wydaje. Lupula to sprawa i Kozaków,
a nie Korony. My,
rycerstwo koronne, jestesmy od tego, coby Rzeczypospolitej bronic,
a nie jak głupcy zginac w
imie cnoty hospodarskiej córki!
– Zwłaszcza – uzupełnił Mazur Przedwojenski – e Rozanda adna
miara dziewica nie
jest. Z wezyrem, z pohancem gziła sie jakoby klacz na wiosne.
– Pewnie tak z nia jest – dokonczył Leszczynski – jako z pewna
wdowa od nas z
Wielkopolski, co spytała razu pewnego ołnierza, co Tatarzy i Turcy
czynia z gładkimi
dziewczetami w jasyr pojmanymi. A kiedy odparł, e co gładsze
obracaja do wszetecznosci,
rzekła: „Panie Boe, jeslis mi naznaczył meczenska korone, tedy daj
ja miedzy Tatarami”.
Smiechy i krzyki omal nie rozwaliły dworu. Bertrand pociagnał z
kielicha.
– Nie moemy sie zgodzic, aby hetman wojsko zgubił – rzekł podpity
Swirski. – Nie ma
porzadku, nie ma ordynku w Koronie, tedy powinnismy wziac
sprawy we własne rece!
– Milcz wasc!
– Ju milcze, panie Odrzywolski. Chce jeno, abys na oczy przejrzał.
Skoro
Rzeczpospolita nie rzadzi sejm; skoro nie dba o nia król, tedy moe
czas, abysmy my,
rycerstwo koronne, osłonili ja szablami, nim stanie sie postawem
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sukna w rekach wielkich


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

panów, niewolnica w szponach sasiadów naszych, z których – wam


tego chyba powtarzac nie
musze – takie sa kpy i z kurwy synowie, jakich ze swieca po piekle
szukac!
– Cieklinski – mruknał Odrzywolski, rzucajac psom ogryziona kosc.
– Ot, co ci po głowie
chodzi. Chcesz Rzeczpospolita naprawiac wbrew sejmowi i królowi.
Chcesz podatki sam
wybierac, wojewodów i starostów odwoływac jak konfederaci
rohaczewscy?! Chcesz byc
drugim Cromwellem w Koronie?
– Tylko wojsko koronne i litewskie moe wymusic na sejmie takie
zmiany, aby
Rzeczpospolita stała sie znowu prawdziwym antemurale przed
Moskwa i Turkami, a nie
gnijacym zasciankiem. Panowie bracia, jest nas dwadziescia
tysiecy. Z tego dwa husarii. Dwa
razy tyle pancernej jazdy. A jeszcze wołoskie i tatarskie znaki. I
dragonia, gdzie co drugi
ołnierz to szaraczek z Mazowsza czy Podlasia.
– Wara od Mazurów! – zakrzyknał podpity Przedwojenski. – Nie
kady, kto z Mazowsza,
w dragonii słuy! I nie kady Mazur slepy sie rodzi, to rzecz pewna!
– Jeno jak na oczy przejrzy, to wszystkich oszuka! – zarechotał
Leszczynski.
– Jest-li siła, zdolna nas zatrzymac? Jest-li magnat koronny albo
litewski, który ma wiecej
szabel na zawołanie? My jestesmy ostatnim rycerstwem
Rzeczypospolitej! I my winnismy ja
ratowac, póki nie jest za pózno.
– Wasc na Warszawe chcesz isc z choragwiami – mruknał
Odrzywolski. – A tymczasem
Bohun i Chmielnicki kindał w plecy ojczyznie wbija?
– Moemy isc na stolice nawet z Kozakami – wycedził Swirski. –
Wole z nimi trzymac
nizli z królewietami ukrainnymi! Lepsi mi Zaporocy ni zdrajcy i psi
synowie, jak
Zasławski, młody Koniecpolski, Ostroróg czy Ossolinski, co pod
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Piławcami wojsko porzucili


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

na zgube i precz uszli! Jak tyran Jarema, co Kozaków tak wieszał i


scinał, e a do ostatniej
desperacji przywiódł!
Ktos postawił na stole kielich z taka siła, e szkła poprzewracały sie,
popekały z
brzekiem. A potem stanał tu obok Danteza; był to człowiek, na
którego widok pułkownicy i
rotmistrzowie pospuszczali wzrok, drgneli albo odsuneli sie od
stołu.
– Pan Baranowski – szepnał Leszczynski.
– Pan stolnik bracławski...
Dantez zerknał w bok; spojrzał na przybysza. I pierwszy raz od
czasu, gdy pokazał
smierci fige pod szubienica, poczuł strach.
Tu obok stał szlachcic sredniego wzrostu, o potenych barach
znamionujacych
niezwykła siłe. Ubrany był w niegdys swietny upan z adamaszku;
dzisiaj jego szata
przypominała kozackie łachmany, a nie suknie szlachcica
polskiego. upan był powycierany,
swiecacy dziurami, pokryty zaschłymi plamami krwi, postrzepiony,
podobnie jak pas i
wyliniały kołpak z rysiego fu* tra. Po ubiorze pana stolnika mona
było wziac za sługe albo
biednego szaraczka gospodarujacego na spłachetku ziemi gdzies
na krancu swiata, czyli na
Podlasiu albo na Mazowszu. To wraenie jednak mijało, kiedy
spogladało sie w jego oblicze
zniekształcone bliznami po cieciach szablami, szramami na
czaszce po kulach, na resztki
odrabanego ucha, na posiwiałe włosy wymykajace sie spod
kołpaka.
I na oczy.
Puste, blade, straszne. Patrzace przenikliwie; z pogarda dla
smierci, bólu i cierpienia. Jesli
Odrzywolski, Swirski i reszta towarzystwa byli nieokrzesanymi
starymi ołnierzami, którzy
dzien w dzien zagladali smierci w oczy, broniac Lechistanu, to ten
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

człowiek zdawał sie przy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nich wilkiem. A jesli oni byli wilkami, to Baranowski wygladał przy


nich jak wcielony diabeł.
– Czy ja zle słyszałem, prosze waszmosci – rzekł niskim,
chrapliwym głosem – czy pan
Swirski gadał cos o układach z Kozakami?
Zapadła cisza. Pułkownicy spojrzeli po sobie.
– Nie gadałem o adnych nowych układach – rzekł Samuel. –
Podpisalismy z nimi ugode
białocerkiewska.
I tyle wystarczy.
– Sejm jej nie zatwierdził. Całkiem słusznie! Dalibóg,
waszmosciowie, patrzcie, co na
Zadnieprzu sie dzieje. Hultajstwo znowu po miastach sie kupi.
Rezuny pana Wojniłłowicza
do Sybryi i Drohiczyniec nie puscili, pana Siemaszki choragiew
zniesli, w Romnach sie
zawarli. Pod Lipowym i Rabuchami bija sie. Jeszcze tydzien, dwa i
Chmielnicki przyjdzie tu
po nasze głowy. Znowu bedzie jak sobaka krew szlachecka
chłeptał. Taka krew to wyborny
likwor dla Kozaków – zarechotał. – A nasze szczyny po tym, co tu
pijemy, to dla rezunów
czysta okowita.
– Wiemy – mruknał cicho Leszczynski. – Jeno niedokładnie tak jak
mówisz, panie
stolniku, sprawy stoja. Srogie pan Wojniłłowicz i Machowski stacje
wybieraja. Kozaków i
mieszczan mecza, scinaja.
Baranowski spojrzał na Leszczynskiego okrutnym wzrokiem.
– To sa pułki z panów braci z Zadnieprza. Tam kady towarzysz,
namiestnik czy
pocztowy kogos na wojnie stracił. Kady, podobnie jak ja, ma
porachunki z czernia i
rezunami. Waszmosc z Wielkiej Polski jestes, tedy nie masz
experiencyi, o co
Wojniłłowiczowi idzie. Tys, panie bracie, czern i Kozaków jeno na
jasełkach ogladał w
Poznaniu. A do mnie, do dworu z siekierami przyszli, z kiscieniami.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Zaprawde powiadam ci –
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

inaczej wtedy wygladali nizli maszkary w szopce krakowskiej!


– A jednak przesadzaja panowie ukrainni w okrucienstwie – w
sukurs Leszczynskiemu
przyszedł Mazur. – To mamy yc razem dalej w Rzeczypospolitej, a
nie do gardeł sobie
skakac. Dosc ju tych rzezi. Pax, mosci panowie.
Podchmielony Przedwojenski z trudem wytrzymał krzywe
spojrzenie Baranowskiego.
– Lepiej eby na Zadnieprzu chrusta i pokrzywy rosły, nizli hultaje i
zdrajcy kozaccy na
szkode Rzeczypospolitej i Jego Królewskiej Mosci mnoyc sie mogli.
Có mam wam rzec,
waszmosciowie? Dostał sie nasz naród szlachecki miedzy kamienie
młynskie, to jest czern
kozacka, Tatarów, Moskwe i Szwecje. Albo zmielony bedzie, albo
sam sie kamieniem stanie,
aby tamte na proch zetrzec. Lepiej nie yc, ni szlachcicem nie byc.
Lepiej szlachcicem nie
byc, ni pozwolic, aby nam swawolenstwo w Rzeczypospolitej
panowac miało.
– Bunt trzeba stłumic, ale z umiarem, aby nastepne nie wybuchły –
rzekł Leszczynski.
Baranowski zasmiał sie cicho. Na przekór obyczajom siadł na stole,
siegnał lewa reka po
kielich, nalał sobie wina i pociagnał solidny łyk, nie robiac sobie nic
z Wielkopolanina.
Leszczynski zacisnał piesci, jego oblicze pociemniało z gniewu.
– Gdyby nie tyranska niewola i krzywda, jaka wy, panowie ukrainni,
Kozakom
czyniliscie, nie byłoby tego buntu! A razem z nim i Korsunia,
Piławiec, Zborowa.
Baranowski zarechotał znowu, a jego smiech był lodowaty.
– Co prawda to prawda – mruknał Przedwojenski. – Okrutnie
poczynali sobie królewieta
ukrainne z Kozakami. Cerkwie zamykali, posługi wymuszali,
Kozaków jako w chłopy
obrócone pospólstwo traktowali. Kiedy chciał Kozak gorzałke
pedzic, tedy mu kotły
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

poniszczyli. Kiedy miał futor, to mu zabierali. Kiedy chciał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sprawiedliwosci dochodzic, tedy


nie miał gdzie, bo kady starosta w kieszeni u magnata siedział!
– A ja to waszmosciom wspomne – rzekł Leszczynski – e
Chmielnicki, póki buntu nie
podniósł, wiernym był obywatelem Rzeczypospolitej, co pod Cecora
stawał i w niewole sie
dostał. O czym tu obecny pan Odrzywolski zaswiadczyc moe.
Stary pułkownik pokiwał głowa. Leszczynski nie dodał na szczescie,
e koleje losu
Odrzywolskiego i Chmielnickiego okazały sie zgoła inne. Ten
pierwszy uszedł bowiem z
taboru hetmana ółkiewskiego ku granicom Rzeczypospolitej,
podczas gdy przyszły kozacki
wódz stracił tam ojca, a potem spedził lata, jeczac w pohanskiej
niewoli na Krymie.
– A ja wam powiem – zahuczał pan Przedwojenski – e gdyby nie
we włosciach
Wisniowieckich i Potockich Kozacy mieszkali, jeno na Mazowszu,
albo w Małej Polsce, tedy
nigdy nie byłoby buntu kozackiego, bo by im nikt z panów braci
krzywd nie czynił. Kto temu
wszystkiemu winny? Królewieta ukrainne, których na zachodzie
Korony nie masz.
– Smiac mi sie chce – rzekł z pogarda Baranowski – kiedy słucham
tak was, Mazurów,
panów braci z Wielkiej i Małej Polski, z Podlasia, z lubelskiego
województwa. Co wy wiecie?
Azali broniliscie sie kiedys przed Tatarem? Azali doswiadczyliscie
na własnej skórze buntu
kozackiego? Spalił wam kiedys rezun folwark albo dwór? I to taki
wart dwadziescia waszych
parszywych, mazowieckich zascianków? Kiedy cie, panie
Przedwojenski, słucham, tedy
wiesz co słysze?
– Nie wiem.
– Płacz moich dziatek, kiedy im czern kosami głowy obcinała –
powiedział Baranowski
takim głosem, e rozmowy przy stole zamarły. – Krzyki ony, gdy jej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dziesieciu Kozaków po
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kolei gwałt zadawało. Od Bracławia po Czernihów, od Kijowa po


Korsun biła nas czern
ukrainna i Kozacy strasznie. Mordowali czym popadnie. Zabijali
siekierami, osnikami,
kiscieniami, sierpami gardła podrzynali, swidrami oczy wyjmowali,
bili hołoblami,
sztachetami z płotów. Kosami rozcinali usta od ucha do ucha,
mówiac: „Chciałes miec,
Lachu, Korone od morza do morza, to masz teraz Rzeczpospolita
od ucha do ucha”. Ja
widziałem, jak gwałcili panny. Jak obcinali rece i nogi. Jak ozdabiali
szlachetnie urodzonymi
dziecmi drzewa i krzye. Jak za łyk gorzałki w plen ordzie dziatki
nasze oddawali. Jak
niewiastom przy nadziei rozpruwali brzuchy, a płody piekli na
spisach; jak zaszywali im kota
dzikiego w ywocie w miejsce dziecka. Jak mego druha, pana
Teodora Jelca, choraego
kijowskiego ywcem we dworze spalili. Jak pana Aleksandra
Niemirycza na smierc
hołoblami zatłukli. Jak Polehenko w Kijowie topił ksiey i zakonników
w Dnieprze. Jak
kniaziowi Czetwertynskiemu własny młynarz piła głowe urnał, a
wczesniej na jego oczach
one i córki pohanbiono. Jak dobywała czern trupy z grobów, kładła
ciała niewiast na meów
i mówiła: „Mnócie sie, Lachy, i zaludniajcie ziemie polska”, jak paliła
dwory i wioski...
Baranowski nie siedział ju. Kraył wokół stołu, zagladajac w oczy
szlachcicom.
– Jesli tedy za to wszystko wy, szlachta Polski i Rusi, nie pomscicie
waszych braci
herbowych z Ukrainy, jesli bedziecie tu o pokoju mówic, karki giac
przez chamstwem
zbuntowanym, tedy wiedzcie, e nie mam was za szlachetnie
urodzonych. Tedy gnój wam na
pole wozic. Tedy wam naszyc sobie na szarawary klapki z tyłu, jako
sodomici we Francyjej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czynia. Tedy wam baby swadzbic, za psiarczyka u Moskala słuyc.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Tedy wy nie koronni


synowie, ale psy i z kurwy synowie... I to wam powiem, e pies was
jebał!
Odrzywolski chwycił rotmistrza za reke, przycisnał do stołu,
poderwał sie na nogi.
– Dosc!
Baranowski zamilkł. Był ostatni czas ku temu. Ju panowie bracia
zerwali sie od stołu, w
rekach szlachty zabłysły szable, czekany i obuszki.
– Ja zemsty dokonałem – zakonczył pan Baranowski. – Ale to
ciagle mało. Ot, dwie
niedziele temu, zanim mnie jego mosc pan hetman do Glinian
wezwał, dopadłem w stepach
nad Bohem pieciu Kozaków. Mołojcy z nich byli wielcy, rycerze
prawosławni, co zarabali
starego bernardyna, który ukrywał sie w opuszczonym dworze.
Wierzajcie, kiedy mnie
obaczyły one woje zaporoskie, na kolana padli i jeli prosic o litosc.
Zacnie do snu mi
krzyczeli, wielce pociesznie na palikach skakali. A kiedy z nich
skóre darłem i oczy swidrami
wierciłem, tedy takie krotochwile prawili, em sie łzami ze smiechu
zalewał. Imaginujcie
sobie, e jeden z nich przepowiedział, i korone królewska trzy czarne
orły podziobia,
podniesie ja jednak i włoy na głowe rycerz polski, który miec bedzie
tarcze na tarczy i tene
rycerz Ukraine uspokoi. Daleje, moe to którys z waszmosciów. Có
waszmosc na to, panie
Przedwojenski? A ty, panie Leszczynski? Nie nosisz czasem dwóch
tarcz przed soba?
– Tarcza na tarczy... To to moe byc herb Janina. A ja jestem
Jastrzebiec.
– No widzisz, panie bracie. Słusznie Kozaka na pal wbiłem, bo łgał.
– I co, lej po tym waszmosci?
– Nie, panie bracie. A wiesz czemu? Bo mi prowodyr tych rezunów
uszedł. Odłaczył sie
od nich, uniknał kary, a kiedysmy go przez stepy gonili, do rzeki z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

koniem skoczył. Młody


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

był i gładki. Do konca ycia ja go zapamietam. A jak ju na paliku


noetami fikac zacznie,
tedy ja mu na jego bandurze taka dumke zagram na dwa serca, e z
palem w dupie do piekła
poleci.
– Panie Baranowski – rzekł pułownik Odrzywolski. – Ostaw nas
samych.
– Przez biała brode waszmosci, nie sprzeciwiam sie. Mosci Swirski!
Ja przypominam
waszmosci, e dzisiaj...
– Nie zapomniałem o tym, waszmosc panie bracie.
Baranowski rozesmiał sie, odwrócił i wyszedł z izby.
Dopiero teraz Dantez odwaył sie rozejrzec. Słyszał wszystko, o
czym mówili panowie
bracia i teraz rozwaał sobie ich słowa, zlany zimnym potem.
Doprawdy, nie rozumiał o co w
tym wszystkim chodziło poza zwykła, pospolita zemsta na
Kozakach. Do diabła, co
obchodziła go Ukraina i przyszłosc Rzeczypospolitej? Musiał tylko
zabic Swirskiego.
Gdzie podział sie Swirski?! Jego miejsce na ławie było puste.
Dantez poderwał sie i
rozejrzał. Nie mógł spuscic tamtego z oczu. Skłonił sie
Odrzywolskiemu oraz pozostałej
starszyznie i szybko poczał przebijac sie przez tłum szlachty i
pachołków. Nigdzie nie widział
towarzysza z choragwi husarskiej Lubomirskiego. Przepchnał sie
do sieni, wyjrzał zza głów
pijanych pachołków i...
– Waszmosc mnie szukasz?
Swirski spogladał na Francuza wesoło. Podkrecił wasa i wskazał
drzwi wiodace do
komory.
– Ide własnie popróbowac przedniego lipca, który pan Odrzywolski
w piwniczce zataił.
Pozwól wasc ze mna, a pokosztujesz specyjałów, jakich i na
dworze Ludwika próno by
szukac.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Dantez ruszył za szlachcicem. Nie mógł zabic Swirskiego na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

oczach wszystkich gosci.


Byc moe jednak sposobnosc taka nadarzyłaby sie w piwniczce?
Swirski wszedł do komory, odgarnał dywan leacy na podłodze,
odsłaniajac klape
prowadzaca do loszku. Rozejrzał sie, czy nikt ich nie widzi, po czym
podniósł zapadnie i,
wziawszy swiece, poczał zstepowac w czarna czelusc. Francuz
poszedł za nim. Zeszli tak do
niewielkiej piwnicy o kamiennych scianach, pod którymi pietrzyły sie
pekate stagwie, beczki
i baryłki. Swirski osadził swiece na wierzchu starej beczki, a potem
odszukał odpowiedni
antałek i pochylił sie nad szpuntem.
– Szykuj, waszmosc, szklenice! – zawołał wesoło. – Zaraz wascine
zdrowie wypijemy.
Szybko i cicho Francuz dobył lewaka zza pasa. Taka okazja mogła
ju sie wiecej nie
powtórzyc! Zamierzył sie do ciosu i...
Nie mógł zadac pchniecia.
„Zabij go, głupcze!” – krzykneła w jego głowie Eugenia.
„Taaaak, pchnij go w plecy – zaszeptał mu do ucha głos ojca. –
Poka ile jestes wart. Ubij
szlachcica, który udzielił ci gosciny...”.
Dantez zadrał. Chciał smierci tego buntownika. Swirski był tego
godzien tak jak kady
najemny zbój, który buntował sie przeciw zwierzchnosci...
A jednak Dantez wahał sie. Reka z morderczym sztyletem dygotała
mu coraz mocniej.
Nie mógł sie przemóc, jeszcze chwila, dwie, jeszcze jedno
okamgnienie...
Swirski odwrócił sie!
Francuz obrócił lewak w palcach, chwytajac go za ostrze. Podał
bron rekojescia w strone
szlachcica.
– Spróbuj waszmosc lewakiem. Moe uda sie lepiej, jak goła reka.
– Co racja, to racja.
Szpunt, podwaony ostrzem sztyletu, odskoczył. Swirski nalał miodu
do szklenie,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wzniósł naczynie w góre.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Zdrowie waszmosci. Abys cało do domu powrócił!


Wypili. Szlachcic otarł wasy wierzchem dłoni.
– Nie słuchaj, waszmosc, jego mosci Baranowskiego – mruknał. –
Prawda, e bunt jest
krwawy, jednak moemy go zakonczyc albo brnac dalej w morze
krwi i bez konca mscic sie
na Kozakach.
Francuz milczał.
– Ty pewnie tego nie rozumiesz, ale... Jedna tylko droga przed
naszym narodem. Albo
bedziemy wielcy i po chrzescijansku wybaczymy, albo...
Dantez wyteył słuch.
– Jeden powróz nas czeka na pohanskiej i moskiewskiej
szubienicy.
Zapadła cisza.
– Nie rozumiesz tego, pludraku – pokiwał głowa Swirski. – Ot,
myslisz, e to jakies nasze
domowe sprawy, porachunki i zawisci. Prawda. Kogo w Paryu, w
Wiedniu czy Sewilli
obchodzi los Rzeczypospolitej? Kto wie, gdzie ley Ukraina? Kto wie,
co to sa Kozacy i
szlachta polska? Nikt. Jesli jednak nadejdzie czas, e wy, nic nie
wiedzac, spróbujecie nas
osadzac i decydowac o naszej przyszłosci, tedy powiadam ci: górze
nam! A teraz pozwól, e
cie opuszcze. Musze pogawedzic z imc Baranowskim. W cztery
oczy. Ju czeka na mnie
przed dworem. I pewnie sie niecierpliwi.
Odwrócił sie i wyszedł z piwniczki. Dantez został sam. Podniósł
swój lewak i długo nie
był w stanie dojsc do siebie.
– Nie mogłem... – wyszeptał pobladłymi wargami. – Nie w tym
dworze. Nie tego
szlachcica...
***
Kiedy wyszedł ze dworu, było ju po wszystkim. Z trudem przepchnał
sie przez krag
czeladzi i pijanej szlachty. Swirski leał na ziemi z rozwalonym łbem,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

w kałuy czerwonej
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

posoki. Baranowski kleczał nad nim, wycierajac o połe upana


czarna szable.
A potem wyszczerzył ółte zeby, podniósł sie i powiódł strasznym,
martwym wzrokiem
po obliczach panów braci.
– A jesli kto krzyw na mnie, em racji swych dochodził, tedy prosze
zaraz na szabelki,
tutaj przed gankiem!
Ruszył w strone dworu. Zatrzymał sie o krok od Danteza.
– Panie Francuz, pozwól wasc ze mna – rzekł. – Cos mi sie zdaje,
e my z jednego
gniazda ptaki.
Zrozumieli sie bez słów. Nie... To Baranowski rozumiał Francuza.
Bertrand jego ani w
zab.
I pierwszy raz od chwili niedoszłej egzekucji był prawdziwie
przeraony.
***
– Z Przyjemskim waszmosci nie pomoge – rzekł Jan Baranowski. –
Persona to znaczna i
generał artylerii koronnej. Jednak póki pod Glinianami obóz stoi,
moge wskazac ci karczme,
gdzie sie zabawic przyjeda.
– Dziekuje waszmosci.
– Jak myslisz skłonic imc Przyjemskiego do planów hetmana? –
spytał Baranowski.
– Złoto, mój panie. Jego blask zachwyca nie tylko plebejuszy. A ty,
mosci panie bracie,
moesz byc pewien sowitej nagrody i łaski hetmanskiej za okazana
mi pomoc.
– A wiesz – wyszeptał szlachcic – gdzie mam nagrode
Kalinowskiego?
– Nie rozumiem – mruknał pobladły Bertrand. – Dlaczego zatem
swiadczysz mi pomoc?
– Moje dziatki – wycharczał Dantezowi do ucha Baranowski. – Moje
dzieci mówia do
mnie... Póki one beda za toba szeptac, póty moesz byc pewien mej
szabli.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– A jesli przestana?
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Moe – Baranowski wyszczerzył ółte, poszczerbione zeby – moe


cie zabije.
***
– Jasnie wielmony pan zakaział wpusciac...
Dantez bezceremonialnie odepchnał karczmarza i otworzył drzwi do
alkierza. yd
usiłował protestowac; zamilkł, kiedy towarzyszacy Francuzowi
wachmistrz rajtarów chwycił
go za brode, podrywajac głowe do góry. Bertrand wkroczył do izby
obitej tureckimi oponami.
Przy stole, zastawionym dzbanami z winem i cynowymi pucharami,
siedział szlachcic w
granatowym, ocietym w stanie wamsie wyszywanym złota nicia,
zdobionym złotymi
skuwkami i misternym pendentem. Był w sile wieku, o posiwiałych
skroniach,
nawoskowanych, podkreconych w góre wasach i przystrzyonej na
szwedzka modłe bródce.
Na kolanach pana brata spoczywały dwie ladacznice w atłasowych,
purpurowych sukniach
obnaajacych szyje i ramiona a do kranców duych, rumianych piersi.
Jedna z meretryc była
ruda, z włosami zaplecionymi w długi warkocz przeplatany
wstakami, druga czarnowłosa, z
lekko skosnawymi oczyma.
Szlachcic zas – był to sam Zygmunt Przyjemski herbu Rawicz,
generał artylerii koronnej.
– Koniec balu, moje damy! – rzekł i wolnym, ale stanowczym
ruchem zepchnał
swawolne panie z kolan. – Ostawcie nas samych i zaczekajcie w
izbie. Jeszcze z wami nie
skonczyłem!
Chichoczac, ale i dasajac sie, ladacznice pobiegły do drzwi. Dantez
zdjał kapelusz i
skłonił sie.
– Długo, waszmosc, kazałes czekac na siebie – mruknał
Przyjemski.
– Za pozwoleniem, mosci panie generale, nie traciłes tutaj czasu –
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rozesmiał sie Francuz.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Widac, e jak prawdziwy ołnierz kada chwile obracasz na zabawy i


przyjemnosci.
– Dzisiaj yjem, jutro gnijem, mosci panie bracie. Teraz w zamtuzie
sie weselim, jutro ze
smiercia potancujem. Siadaj i mów smiało, w czym rzecz.
– Przychodze od jego mosci hetmana polnego koronnego...
Po twarzy starego ołnierza przebiegł ledwie widoczny grymas.
Dantez zauwaył go od
razu.
– Jasnie oswiecony pan Kalinowski wielce zamartwia sie, e wasza
mosc nie popiera jego
wojennych planów.
– Nie łyj, mosci Dantez – mruknał Przyjemski. – Daruje sobie
słodkosci i dusery, bo tu
nie Wersal ani Zamek Królewski, jeno parszywa, ydowska karczma.
Jego mosc pan hetman
chetnie widziałby mnie na marach, w grobie. Razem z reszta panów
rotmistrzów i
pułkowników. W całym wojsku koronnym nie ma bodaj jednego
człowieka, na którego nie
wołałby: psi albo z kurwy synu. Ja ołnierz, moje powinnosci znam.
Jestem posłuszny. Ale
wojenne plany pana hetmana to szalenstwo. I nie zmienie zdania,
chocbys mi wrócił sumy
neapolitanskie albo tene cienkusz ydowski jak Jezus Chrystus w
najprzedniejszego
wegrzyna przemienił.
– Waszmosc nie boisz sie zwierzchnosci przymawiac?
– Panie Dantez – rozesmiał sie Przyjemski – ja jestem starym
ołnierzem. Dalibóg, wiecej
bitew stoczyłem, ni waszmosc dziewek obłapiałes po stogach.
Wierzaj mi, nie boje sie
gniewu hetmanskiego. Ale co wiem, to prosto w oczy mówie. Jesli
Kalinowski spróbuje
złamac pakta białocerkiewskie i wydac Chmielnickiemu bitwe, to
gorze nam!
– Jego mosc hetman nie chce dopuscic, aby hultajstwo kozackie na
Mołdawie poszło. O
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czesc dziewicy tu idzie i jej honor. O Donne Rozande...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Przyjemski rozesmiał sie wesoło. Dolał wina do kielichów i


pociagnał spory łyk.
– Czesc panny Rozandy w seraju sułtanskim ostała. A ja wiem, e
stary szelma Lupul
swadzbi dziewke Kalinowskiemu, albo komus z jego rodziny w
zamian za pomoc przeciw
Chmielowi. Lepszy za ziecia pan polski, chocby mu i słoma z butów
wygladała, nizli pijany
Tymoszko dziegciem pomazany. Dla takiej to własnie imprezy, ba!
– prywaty – Kalinowski
chce poswiecic rycerstwo koronne z trudem dla obrony
Rzeczypospolitej zebrane. Chce
wywiezc na pewna kleske moje armaty, moich puszkarzy i
fajerwerkerów, działa, które
dostałem w spadku po jego mosci nieboszczyku Krzysztofie
Arciszewskim, co je jakoby
diabłu z paszczy wyrwał. A ja mówie na to veto!
– Nie boisz sie gniewu hetmanskiego?
– Polonus nobilis sum, omnibus par. Posłuchaj, mosci kawalerze,
co powiem. Anno
Domini 1646 miałem werbowac w Koronie piechote dla twojego
króla Ludwika, co go
dworacy nazywaja Słoncem Wersalu. Jednak wolałem słube dla
Rzeczypospolitej, choc na
niej o dukaty i rejchstalary skapo. A jednak wole ja na Dzikich
Polach siedziec ni w
Wersalu. A wiesz dlaczego, mosci panie kawalerze?
– Zaiste, nijak nie moge odgadnac, mosci panie generale.
– Bo tu, w Koronie Polskiej jestem wolnym człowiekiem i
obywatelem. A w twojej
Francyjej musiałbym cicho siedziec, wole królewska bez szemrania
spełniac. A jakbym sie
nie posłuchał, tobym gardło dał na katowskim pniaku albo do
Bastylii poszedł, w kazamaty.
Albo od trucizny zszedł z tego swiata, wzglednie od ciosu
skrytobójcy, jako graf Wallenstein,
którego tyransko zgładzono z tego swiata dwadziescia lat temu.
– Jesli byłbys, waszmosc, z hetmanem w zgodzie, to i majetnosci
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

waszej miłosci
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

uległyby... znaczacemu pomnoeniu. Co tu duo gadac – jesli


poprzesz, waszmosc, plany imc
Kalinowskiego i uspokoisz ołnierstwo, które zamysla o konfederacji,
jestem gotów w
imieniu hetmana wynagrodzic cie. Dziesiec tysiecy czerwonych to
zacny podarek, o ile
waszmosc nie szacujesz sie na wiecej. Talary, mosci panie
Przyjemski, zawsze maja lepszy
smak od wiary. Te prawde, jako sławny wojennik winienes dobrze
pojmowac...
– To ty posłuchaj, panie Francuz! – wybuchnał generał artylerii
koronnej. – Ja tam nie
wiem, jaka wiara u ciebie. Czy w Pana Boga wierzysz, czy w diabła.
Czy moe jestes
religiosus nullus jak Kozacy. Moja wiara to wiara w moich ludzi. W
pana Grodzickiego, we
Fromholda Wolffa, w pana Siemienowicza – choc raz mnie jego
rakieta o mały figiel rzyci
nie urwała – w puszkarzy, co ich jego mosc nieboszczyk pan
Arciszewski na mistrzów
wyszkolił. Jesli ty myslisz, panie Francuz, e wydam ich na pewna
smierc za rzekoma cnote
murwy wołoskiej, pare dukatów i buławe wielka dla Kalinowskiego,
to jestes łotr, szelma i
smierdzace bydle!
Jesli Przyjemski spodziewał sie, e Dantez porwie za rapier, to mylił
sie. Dawny Bertrand
na pewno by tak uczynił. Jednak Francuz wzniósł w góre kielich.
– Jego mosc pan hetman i statysci, którzy za nim stoja, oferuja
waszmosci nie tylko
pomienione wczesniej dziesiec tysiecy czerwonych złotych
polskich, ale starostwo
jaworowskie ze wszystkimi kluczami. A jesli wszystko pójdzie po
mysli jego mosci hetmana,
wakowac bedzie tako buława polna. A wasc przecie heros spod
Beresteczka, o czym
wszyscy pamietaja. Panie Przyjemski, uczynisz co zechcesz,
niemniej jednak zechciej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rozwayc, czy warto trwac w uporze.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Czy ty myslisz, panie Francuz, e kadego szlachcica polskiego


mona kupic?
– To tylko kwestia stosownej zapłaty.
– Nie mnie, panie Dantez.
– Nie rozumiem, przyznam. Waszmosc jestes ołnierzem.
Sprzedajesz swoja szpade za
talary. Jak to jest, e nie pojmujesz prawideł tej gry? Czybys był
ostatnim człowiekiem
honoru?
Przyjemski rozesmiał sie głosno i wesoło. A potem osuszył kolejny
kielich do dna.
– Wiecej nas jest takich w Rzeczypospolitej! – zawołał. – Idz precz,
francuski pudlu!
Wracaj do swojego hetmana, na dwór Marii Ludwiki. I rzeknij tym
galantom w sodomickim
rhingrave, tym strachom na francowatych pederastów, e ja,
Przyjemski, generał artylerii
koronnej, znam moje powinnosci i jestem nie do kupienia.
Dantez gwałtownie wyrwał lewak z pochwy i wbił go z rozmachem
w stół, o cal od reki
Przyjemskiego. Porwał za rapier i podsunał waskie ostrze pod
brode generała.
– Bij sie ze mna, panie Przyjemski! – warknał. – Takiej urazy nie
moge puscic płazem.
– Ty... Jak to... Smiesz... generała artylerii koronnej... Na
pojedynek...?
Dantez usmiechnał sie chłodno. Zdawało mu sie, e w oczach
przeciwnika błysnał strach.
Przyjemski był znuony. Był te pijany. Nie miał szans w walce.
„Nie rób tego – powiedział w głowie Bertranda Jean Charles de
Dantez. – Zamotałes sie
w straszna intryge, mój synu. Nie wyzywaj go!”.
– Stawaj wasc! Tu i teraz! Na podwórzu!
Przyjemski szarpnał sie w tył.
– Sprawa jest prosta jak ostrze mej szpady – mruknał Dantez. – Nie
masz tu za wiele
czeladzi, mosci panie generale. A ja wziałem ze soba cała
kompanie rajtarów. Moich
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rajtarów! Jesli do walki nie staniesz, to daje słowo, nie wyjdziesz


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

stad ywy.
– Jestem na słubie...
– Pies jebał słube. Stawaj.
– Dobrze!
Dantez odsunał sie, pozwolił, aby Przyjemski wstał z ławy. Cofnał
sie, robiac mu miejsce.
Generał zakołysał sie, nieco zamroczony winem.
„Nie bede go zabijał – pomyslał Francuz. – Starczy, e wezmie w
łeb, albo po boku. To
da nam troche czasu na przeprowadzenie wszystkich planów.”.
Wycofał sie do głównej izby. Spojrzał na wachmistrza.
– Heinz, zróbcie miejsce na podwórzu.
– Herr Oberstlejtnant, co sie stało?
– Mam sprawe z jego mosci Przyjemskim. Pilnujcie, aby nikt nam
nie przeszkadzał.
– Jawohl, Herr Oberster!
Dantez wyszedł pierwszy. Na zewnatrz zapadał zfnierzch, cienie
drzew i starych szop za
karczma wydłuyły sie. Gdzies daleko spiewał słowik, ale Dantezowi
daleko było do
rozkoszowania sie pełnia wiosny. Szybko zdjał kapelusz, pendent z
rapierem i oddał je
wachmistrzowi. Potem chwycił znajoma rekojesc i z lekkim sykiem
wyciagnał ostrze z
pochwy.
– Poczynaj wasc.
Przyjemski chwiał sie na nogach. Był niezle podpity, jednak
pewnym ruchem wydobył
bron, ujał rapier, przekładajac palce wskazujacy i srodkowy przez
jelec. Dantez zmierzył go
uwanym spojrzeniem, a potem podniósł w góre ostrze, przybierajac
postawe.
„Pobawie sie z nim chwile – pomyslał szybko. – A kiedy sie zmeczy
wystarczy jedno,
celne pchniecie...”
Przyjemski skłonił sie lekko. Czekał na srodku podwórza. Nogi
uginały sie pod nim
nieznacznie, jak gdyby opuszczały go siły. Dantezowi zdało sie, e
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

jego dłon trzymajaca


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

rapier chwiała sie niepewnie. Usmiechnał sie tryumfalnie, a potem


zaatakował.
Starli sie na srodku podwórca, w pobliu kupy nawozu i saczacej sie
zen, rozlanej szeroko
kałuy gnojówki. Rapiery zabrzeczały, gdy Francuz zrobił pierwsze
pchniecie z wykrokiem,
Przyjemski zbił je, sam pchnał lekko, z namysłem. Dantez
odskoczył, zaszedł go z boku,
zakrecił ostrzem, a swisneło i wyprowadził podstepne, flamandzkie
pchniecie...
Jezus... Mario...
Jednym szybkim ruchem Przyjemski zbił ostrze rapiera na bok, jak
dziecinna zabawke;
nie wiedziec w jaki sposób uniknał ciosu i pchnał, szybko jak
błyskawica. Płaskie ostrze jego
wojskowego rapiera dzgneło Danteza wprost w serce! Bertrand
szarpnał sie rozpaczliwie w
bok. Za pózno. Stalowe ostrze ukłuło go w piers, poczuł ból i...
Przyjemski powstrzymał reke w ostatniej chwili.
Dantez zamarł. Jego rajtarzy krzykneli. Ostrze broni generała
artylerii koronnej kłuło
rywala wprost w miejsce, gdzie biło serce. Nie trzeba było wielkiego
doswiadczenia, aby
wiedziec, e gdyby Przyjemski tylko zechciał, przeszyłby Francuza
jak prosie. Dantez
wiedział, e tylko elaznym nerwom przeciwnika zawdziecza, i z
pleców nie sterczy mu
piedz zakrwawionego elaza i nie zdycha teraz przebity mordercza
klinga.
– Koncz wasc – wychrypiał i opuscił bron.
Jednym szybkim ruchem Przyjemski odsunał ostrze i przyskoczył
bliej. Nim Dantez
zdołał sie uchylic, dostał ricassem rapiera prosto miedzy oczy.
Przyjemski poprawił
kopniakiem, uderzył jeszcze raz, a Francuz zwalił sie z jekiem do
kałuy błota, przeturlał,
zamarł, gdy ostrze wroga dotkneło jego gardła.
– Posłuchaj mnie dobrze, ty dworski kundlu. Ty sodomito w rzyc
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

chedoony! Ty kpie! Ty
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

strachu na stare baby! Jesli jeszcze raz zobacze twa parszywa


gebe, to klne sie, e zadławisz
sie własnym ronem na smierc, psi synu!
Generał urwał i dyszał cieko przez chwile.
– A swemu panu rzeknij, e nie bede sie buntował. Jesli rozkaz
wyda, pójde z nim nie tyle
pod Batoh, ale chocby do samego piekła. Ja wiem, co to rozkaz.
Jeno, e serca mojego nigdy
nie bedzie miec przy sobie! A to – na pamiatke.
Rapier swisnał w powietrzu, tnac Bertranda w policzek. Francuz
jeknał, a Przyjemski
wsadził rapier pod pache, kopnał Bertranda raz i drugi tak mocno, e
Dantezowi swieczki
staneły w oczach. Oberstlejtnant potoczył sie prawie pod podkute
buty rajtarów, z trudem
wstał na kolana, brudny, pokryty błotem i gnojem. Jeczał przez
chwile, próbujac złapac
oddech.
Generał postał jeszcze chwile, a potem splunał, wzruszył
ramionami. Odwrócił sie, wział
od oniemiałego wachmistrza swój kapelusz i ruszył do karczmy.
Wkrótce zamkneły sie za
nim drzwi. A zaraz po tym do uszu Danteza doszły chichoty
ladacznic.
Dantez wsparł sie na ramieniu wachmistrza i wstał z trudem. Krew
sciekała mu obficie z
rany na policzku, skapywała na ziemie, plamiła kosztowny,
adamaszkowy wams obszyty
koronkami.
– Konia! – wycharczał Francuz. – Dajcie konia, kurwe syny!
Rajtarzy unikali jego wzroku.
***
– Kim jest Smierc?
– Kto taki?! – Eugenia wsparła sie na łokciu, przywarła policzkiem
do piersi Danteza.
– Ten, który przyjmował mnie w Krasiczynie z maska na obliczu.
– Nigdy sie tego nie dowiesz.
– A zatem ty wiesz i nie chcesz mi powiedziec?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Rozesmiała sie i ugryzła go lekko.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Wiem tyle co ty, mosci kawalerze. To mony pan. W łaskach u


Jego Królewskiej
Mosci.
– Dlaczego Smierc nie chciał spotkac sie ze mna twarza w twarz?
– Aby brzemie, które dzwigasz, nie okazało sie zbyt ciekie.
– Jakie brzemie?
– Wiem wszystko o celu twej misji.
– Powiedział ci?
– Nie pytaj o to.
– Czy pod maska ukrywa sie ksiae Bogusław Radziwiłł? Wszak
dostałem patent
oberstlejtnanta w jego regimencie.
– Ksiae nie ma czasu na wojaczke. Gdybys miał indygenat,
otrzymałbys choragiew
kozacka albo nawet husarska. Musisz wszak miec własnych ludzi,
którzy wspomoga cie w tej
misji.
– Dlaczego Smierc wybrał własnie mnie?
– Bo dobrze rzuciłes koscmi – rzekła przekornym tonem.
– A gdybym nie rzucił?
– Gniłbys na cmentarzu. Było kilku kawalerów na twe miejsce.
Dantez umilkł. Leał, wpatrujac sie w ciemnosc. Za sciana namiotu
cicho parskały konie.
– Czy ty wiesz, e to Sobieski ujał sie za mna? Wymógł na staroscie,
aby pozwolił mi
rzucic jeszcze jedna koscia, w miejsce tej, która spadła z szafotu.
Jemu zawdzieczam, e tu
jestem i dokonuje... zdrady stanu. Co bedzie, jesli dowie sie o tym
król?
– Zaprzysiagłes dochowanie tajemnicy.
– A jesli zdradze i wyjawie mój sekret?
Objeła go, a potem usiadła na nim wdziecznie, preac gibkie ciało.
– Jesli to uczynisz – wydyszała – zabije cie, Bertrand. Zabije cie tak
łatwo, jak łatwo daje
ci teraz moja miłosc.
Nie odpowiedział. Z mroków przeszłosci znów stanał mu przed
oczyma obraz zamkowej
kaplicy i wyniosłego mea w stroju Smierci... A take tego, co nie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pasowało do jego ubioru.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Łancuch! Ten łancuch z podobizna baranka, złoony ze złotych


pierscieni, z których
wychodziły stylizowane wiazki płomieni. Teraz, po tylu dniach, jakie
upłyneły od spotkania,
Bertrand był przekonany, e ju gdzies widział taka ozdobe.
Nie myslał o tym wiecej. Eugenia otoczyła go ramionami.
– Jak sie własciwie nazywasz? – wyszeptał jej do ucha.
Nie odpowiedziała. Odchyliła głowe w tył i zajeła sie miłoscia.
Rozdział IV
Czarna Rada
Raz maty rodyła! My Lachiw choczemo rezaty! O czym Polska
mysli we dnie i po nocy.
Hetmanska wilczyca Noc Tarasa A prosto nawłóczcie!
Strumien szumiał, spływajac po głazach i kamieniach litej, skalnej
sciany. Z jaru pozornie
nie było wyjscia. Dopiero gdy zmruyło sie oslepione blaskiem
słonca oczy, mona było
wypatrzyc niemal niewidoczny otwór jaskini przesłoniety
wodospadem. Bohun zmarszczył
brwi.
– Czortowy Jar... – mruknał do jadacego obok młodego Kozaka-
bandurzysty. – Złe
miejsce.
– Wyhowski wybierał, nie ja – szepnał cicho Kozaczek.
Bachmaty i wołoszyny Kozaków zachrapały, gdy przejedali przez
próg jaskini. Bohun
obrzucił obojetnym spojrzeniem stosy czaszek i kosci we wnetrzu
groty. Mołojcy egnali sie i
mruczeli modlitwy.
– Otcze nasz, ie jesny na niebiesiech. Da swjatniatsja imja twoje...
Da prijdiet carstwo
twoje...
Wjechali do doliny otoczonej skałami. Strumien znikał miedzy
głazami, przepływał koło
zrujnowanego młyna. Tu obok stała na wpół zawalona chałupa,
wokół której kreciło sie
sporo Kozaków i słuby, bielały płachty połochów, prychały
rozkulbaczone konie, a w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kotłach gotowała sie sałamacha.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Taras zeskoczył na ziemie. Pomógł zsiasc Bohunowi. Lewa reka


pułkownika zwisała
bezwładnie; grymas bólu wykrzywił poorana bliznami twarz Kozaka.
– Czekaj tu na mnie.
– A moge choc posłuchac? Okrutniem ciekawy, co Wyhowski
powie.
– To jest rada starszyzny – warknał pułkownik. – Ty znajesz, e
ucho, co za wiele
słyszało, razem z głowa odrabuja.
Bohun ruszył do zrujnowanej chaty. Pochylił głowe, wchodzac do
głównej izby. Przybył
ostatni. I chyba cokolwiek za pózno, zwaywszy fakt, i szaflik z
palanka na debowym stole
opróniony był prawie do dna.
– Sława Bohu.
Kozacy powitali go pomrukiem i ukłonami. Sawa Sawicz, pułkownik
kaniowski, zwiesił
nisko głowe, wspierajac podbródek na wysłuonej ordynce.
Osełedec – długi prawie na piedz
– zwisał mu z lewej strony pokrytego bliznami czoła. Sawicz łypał
nabiegłymi krwia oczyma
spod siwych, krzaczastych brwi. Tu obok wyciagnał sie na ławie
Jakim Parchomienko –
pułkownik czehrynskiego pułku. Leniwie pykał fajke i co pewien
czas strzykał pod stół slina.
Po drugiej stronie drzemał Borys Kildiev, człek słabego rozumu,
który pułkownikiem
korsunskim został z łaski Chmielnickiego za to, e z chowanymi
niedzwiedziami mógł brac
sie za bary. Najwaniejsze zas – jak powiadano po kureniach – e do
polityki nie miał głowy.
A ta własnie polityka sprawiła, e ostatniej jesieni wielu mołojców z
korsunskiego pułku
poszło na strawe dla kruków i wron. Po drugiej stronie stołu
zasiadali: Baran Chudyj,
pułkownik czerkaski – wiekowy Kozak z osełedcem zakreconym
wokół lewego ucha, w
baraniej szubie, z jednym okiem wiecznie zmruonym. Na jego
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wygolonym łbie jak w ruskim


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

latopisie zapisały sie dzieje kozackich zwyciestw i klesk. Ciemna


blizna przecinajaca lewa
brew pochodziła jeszcze spod Starycy, z czasów dawnych, dzis ju
prawie zapomnianych
buntów kozackich. Dziure na skroni uczyniła mu kula z muszkietu
pod Kamiennym Zatonem,
kiedy cztery lata temu wraz z regestrowymi Kozakami przeszedł na
strone Chmielnickiego.
Prawe ucho utracił pod Konstantynowem, kilka palców u prawej reki
odstrzelono mu pod
Beresteczkiem, gdzie osłaniał ucieczke Tatarów i hetmana
kozackiego. Obok zasiadał młody
Stiepan Groicki, podpułkownik humanski. Za stołem i na ławach
rozpierało sie kilkunastu
sotników i reszta mołojców.
– Azali ma to byc Czarna Rada? – zagaił Bohun, siadajac na ławie.
– Bo jesli tak, to
wkrótce z wysoka na swiat spogladac bedziemy. Tak nas wywysza,
jak ona Helene, co do
dzis w bramie czehrynskiej nagi zad swój pokazuje.
Pułkownicy zarechotali, prychajac i parskajac slina. Chudyj a wział
sie pod boki, a
Sawicz wysunał ółty jezor. Wesołosc trwała krótko. Nawet tak
daleko od Subotowa nie było
bezpiecznie wspominac o losie owej Heleny, która, zostawszy ona
Chmielnickiego, pusciła
sie z gachem i w dodatku skradła z piwnic kilka beczek dukatów.
Do tej pory jej szczatki
kołysały sie przy bramie w Czehryniu, a starego Chmiela trafiał
jasny szlag na sama mysl o
tym, i w tak przewrotny sposób przyprawiono mu rogi, jakimi
mógłby poszczycic sie jelen z
zadnieprzanskich borów, które niegdys naleały do kniazia Jaremy.
– Nie nam dzis o murwie czehrynskiej radzic – rzekł Iwan
Wyhowski, pisarz generalny. –
Znacie mnie dobrze, panowie bracia, i wiecie, e od lat bez mała
czterech wojsku
zaporoskiemu słue. Kto inaczej mysli, niechaj kłam mi zada,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wszelako uprzedzam, e
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

despekt psim głosem spod ławy odszczeka!


Pomruk aprobaty starczył za odpowiedz.
– Wiecie nie od dzis, e bat’ko Chmielnicki zle koło naszych spraw
chodzi. Zwołałem
was tutaj, abyscie poznali jego zamysły. Bo e zle zamysla, to rzecz
pewna.
Zapadła cisza. Parchomienko przestał palic fajke, nawet Kildiev
otworzył metne oczy.
– Chmielnicki wysłał do Moskwy poselstwo Iskry, aby o pomoc
przeciw Lachom prosic.
Nie wiecie jednak, i Iskra ma uprosic gosudara, aby przyjał w
poddanstwo Wojsko
Zaporoskie. Hetman chce oddac Ukraine pod władze Moskwy!!!
Kozacy zamarli. Sawicz szarpnał sie za osełedec. Parchomienko
przygryzł ustnik fajki.
Kildiev usmiechnał sie głupkowato, a Groicki siegnał do szabli.
– Masz jakies dowody? – wycharczał Baran. – Mamy ci wierzyc na
słowo?!
– Oto – Wyhowski wyciagnał z zanadrza rozpieczetowane pismo i
podetknał je pod nos
Kozakowi – kopia listu do gosudara. Tu wszystko czarno na białym
stoi!
– Sam czytaj! – warknał Baran. – Ja ne pysaty, ne czytaty, ne
umiju!
– Waszej Miłosci, Wielkiemu Gosudarowi Cariu i Wielkiemu Ksieciu
Aleksemu
Michajłowiczowi – zaczał Wyhowski – wsiej Rusi samodziercy, my
Bohdan Chmielnicki,
hetman Wojska Zaporoskiego nisko do samej ziemi czołem
bijemy...
Bohun splunał z pogarda i roztarł sline podkutym obcasem
kozackiego buta.
– I deklarujemy, e innemu carowi słuyc nie chcemy, tylko Tobie,
Gosudarowi
Prawosławnemu bijemy czołem, eby carskie wieliczestwo razem z
Ukraina pod swa władze
przyjał, za która to łaske nisko Waszej Carskiej Dostojnosci
dziekujem, gdy idzie przeciw
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nam król Polski z wielka potega.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Waszej Miłosci wszystkiego dobrego yczac, przyjaciel i sługa,


podnóek najunienszy
Bohdan Zenobi Chmielnicki z Wojskiem Zaporoskiem.
– Spasi Chryste! – zakrzyknał Bohun. – Co to ma byc?
– Sprze...e...e...e...edaje nas Mo...o...o...skwie – wybełkotał Baran
ze wstretem.
Pułkownicy warczeli, łapali za rekojesci szabel i buławy.
– Chmel zdradnyk! – Groicki porwał sie do szabli. – Trastia jeho
mordowała!
– Zdradaaa! – zawył jakis setnik. Okrzyk od razu podchwyciło kilka
podpitych głosów.
– Milczec! – syknał Parchomienko. – Chmiel wie, co robi!
Posłuszenstwo mu winnismy!
– Ja przysiegi gosudarowi nie złoe! Na pohybel Moskwie!
– To bunt!
– Milcz, popi synu! Ja szyje chce uchowac!
– Ja popi syn, ale ty od murwy kijowskiej ród wiedziesz!
Groicki chwycił Parchomienke za bekiesze na piersiach,
przyciagnał do siebie poprzez
stół, roztracajac kielichy i przewracajac szaflik z resztka palanki.
Jakim szarpnał sie, wyrwał
zza pasa piernacz, chciał gruchnac mołojca w łeb, ale Baran w
ostatniej chwili chwycił go za
ramie. Reszta starszyzny porwała sie do szabel i czekanów. Ju-ju
zdawało sie, e lada
chwila wszystko skonczy sie burda i rabanina, jak konczyły sie
kiedys Czarne Rady na Siczy.
Bo wszak wiadomo było wszystkim, e gdzie spotkało sie dwóch
Zaporoców, tam były a
trzy róne racje.
– Panowie bracia mołojcy! – rzekł Baran głosno. – Patrzajcie, jak
płaci Chmiel wojsku
zaporoskiemu za krew przelana pod Korsuniem, Piławcami i
Zbaraem! Za to, esmy pod
Beresteczkiem rzyc mu osłaniali, kiedy z Tuhaj-bejem uchodził,
wolnosc nasza moskiewskim
bekartom zaprzedaje!
– Hetman wie, co robi – rzucił Parchomienko. – A chocby i nie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wiedział, tak wy lepiej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

milczcie, dytcze syny! Có to?! Zbuntujecie sie? Albo nie buntowali


sie Mozyra i Hładki? I
potoczyły sie ich głowy a do Dniepru! A długo sie toczyły, wierzajcie
na słowo!
– Dobrze gada! – zakrzykneło kilku co strachliwszych Kozaków. I
ma sie rozumiec,
przeegnało sie zamaszystymi ruchami.
– Tak i nie buntowac sie wam, ale wole hetmana w pokorze przyjac.
Deputacje posłac,
coby go uwiadomic, e o jego zamysłach wzgledem Moskwy
wszystko wiemy.
– Chmielnicki deputatów na palikach posadzi! – rzekł Wyhowski.
– Jake to?! Dlaczego?
– Miecz wisi nad waszymi głowami, panowie bracia. Ot, słuchajcie,
co hetman w
instrukcji do posła Iskry pisze. Niektórym z was wiele czasu i uwagi
poswiecił.
– Czytaj! – wykrztusił Bohun.
Wyhowski wyciagnał drugi list.
– Wiadomym od dawna jest, i nie wszystkim pułkownikom naszym
ugoda z jego
miłoscia gosudarem naszym, Aleksym Michajłowiczem, w smak
pójdzie, jako: Iwanowi
Bohunowi, Sawie Sawiczowi, Baranowi, Parchomience i inszym,
których nazwiska sam
dobrze znasz. Tedy jesli gosudar o nich spyta, przekonuj go, e
nijakiej przeszkody z ich
strony nie bedzie, gdy ja w czasie wyprawy mołdawskiej bede miał
staranie, aby aden z
nich podpisania ugody nie doczekał...
Kozacy zdebieli. Nawet Parchomienko wytrzeszczył oczy.
– Zdrada – szepnał Sawicz.
– Zdrada – padło z ust reszty starszyzny straszne, z trudem
wypowiedziane słowo.
– Jedno jest rozwiazanie tej sprawy – rzekł Wyhowski. – Musimy
zmusic Chmielnickiego
do opamietania. I pokazac, e szcze ne wmerło wojsko zaporoskie, a
wszyscy tu wolnymi
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

jestesmy ludzmi, którzy wybieraja hetmanów, a gdy trzeba –


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

obalaja tyranów. Jest wyjscie z


tych kłopotów, przyznam jednak, e wielu z was zgoła... zadziwi ono
lub przerazi. A jeszcze
predzej rozgniewa.
– Mów smiało – rzucił Baran – szyi ci nie ureem! Przynajmniej
jeszcze nie teraz!
– Jestesmy, mosci panowie, miedzy młotem, a kowadłem. Z jednej
strony Chmiel, który
na szyje nasze nastaje. Z drugiej zas wojska koronne, które gotuja
sie do boju. Pierwsze, co
musimy uczynic, to zawrzec z Lachami rozejm, aby Chmielowi
plany pokrzyowac, głowy
zachowac i pokazac, e teper my syła.
– Mamy królowi sie pokłonic? – prychnał Bohun. – Karki giac przed
panietami? To
podpisalismy ugode, której sejm nie zatwierdził.
– Wedle nowin, które przywiezli mi z Warszawy, sejm nie uchwalił
podatków na obrone.
Podkanclerzy Radziejowski zdradził króla i uszedł z Polski.
Nierzadem Rzeczpospolita stoi.
– Kiedy nie stała?! A jednak Beresteczko nam urzadziła!
– Król nie rzadzi, bo mu panieta nie daja – rzekł Wyhowski. –
Panieta nie władaja, bo
jednosci wsród nich nie masz. Sejm nie rzadzi, bo go zerwano!
Wojsko nieopłacone burzy sie,
ale hetman Kalinowski chce zagrodzic Chmielowi droge do
Mołdawii. Rzeczpospolita to dzis
orzeł bez skrzydeł. Nie ma wojska, bo sejm zapłaty nie uchwalił.
Musi przyjac nasze warunki,
bo jesli Chmielnicki zamysły swoje wykona, czeka ja bój z
Moskwa...
– Na pohybel Lachom! – warknał Baran. – A niechaj ich
Moskwicinowie wydusza.
– A niech wydusza... – zgodził sie Wyhowski. – Jednakowo, co
stanie sie, jesli Moskwa
Rzeczpospolita pobije? Zali dochowaja Moskwicinowie nam wiary,
kiedy beda panami Litwy
oraz Wielkiej i Małej Polski? Zali ostanie sie wtedy Zaporoe i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Ukraina przy swoich


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

swobodach? Moe byc, e jesli zginie Rzeczpospolita, zginiemy i my,


bo Moskwa uczyni z
nami co zechce?! Te prawde Lachy musza dobrze rozumiec!
– Moe to byc – mruknał Groicki. – Ale z Korona trudno bedzie pokój
zawrzec, bo
hetman Kalinowski rad by, niczym wilk, nasza mołojecka krew
chłeptac.
– W Warszawie nic nie wiedza o zamiarach Chmiela. Majac jego
listy do cara, moemy
wytargowac od Rzeczypospolitej takowe przywileje, jakich nie da
wam gosudar, chan
tatarski, ani nawet sam dytko! Zawrzyjmy rozejm z Lachami,
pokrzyujmy plany Chmiela, a
potem zmusmy go, aby wyrzekł sie unii z Moskwa!
– Breszesz – mruknał Bohun. – Z kim niby w Rzeczypospolitej
mamy rozmawiac? Jestli
chocia jeden Lach, który przyjmie naszych posłów?! Do kogo mamy
ludzi słac? Do
hetmana? To moe ju lepiej pale sobie znajdzmy i sami sie na nich
posadzmy. Oszczedzimy
zabawy staremu diabłu Kalinowskiemu.
– Kiedy sie hetmanowi wojsko pobuntuje, musi wysłuchac naszych
posłów! A my, majac
spokój ze strony Rzeczypospolitej, spytamy Bohdana Zenobiego,
co znacza pisma do cara i
dlaczego nastaje na nasze karki.
– Czy ty wiesz, e wysłanie posłów bez zgody Chmiela, to bunt?!
– Tedy moe sami sobie głowy utnijmy i poslijmy hetmanowi w
cebrzykach z winem,
jako głowe ółkiewskiego do Stambułu! To sie uraduje Chmielnicki
na takowy uczynek.
Trzy dni od horyłki pijany bedzie!
– Prawda!
– Ciekawym – rozesmiał sie Bohun – kto pójdzie do Lachów jako
poseł?! Kto na
ochotnika sie zgłosi, aby pysmo hetmanowi zaniesc i wrócic z
głowa na karku?! Jestli takowy
mołojec, co krew, a nie podpiwek ma w yłach?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Czy to znaczy, e sie zgadzasz, panie bracie? – spytał Wyhowski.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Wszystkie spojrzenia spoczeły na Bohunie. Pułkownik milczał.


Znów odył ból w
poranionym boku i lewej rece. Bohun opuscił głowe. Był zmeczony.
Był przegrany. Od lat
ju bijał szlachte, palił dwory, mscił sie, wojował i... czuł, e oto nie ma
ju sił.
– Jesli znajdzie sie mołojec odwany, co list wezmie, tedy niechaj
jedzie!
– Mosci panowie, kto na ochotnika?
Pułkownicy i mołojcy chytrze pospuszczali głowy. Odprawienie
poselstwa do
Kalinowskiego, zawzietego wroga kozactwa, było szalenstwem.
– W rzyci wasza fantazja, mołojcy! – rozesmiał sie Bohun. – Wy
kurwy, dziady
proszalne! Wy kutergeby, kulasy krzywe, konskie pyty! Bodaj wam
przyszło haremu u
Tatarów pilnowac! Bodaj was Osmanowie do tureckiej miłosci
zaywali! Bodaj wam psi jajca
lizali! Kto sie zgłasza?
– Ja pójde!
Bohun zamarł. Ten młody, dzwieczny głos naleał do jego
bandurzysty.
– Ja pójde. – Taras skłonił sie zebranym. – Jesli ochoty w was,
panowie mołojcy, nie ma,
tedy pysmo wezme i Lachom sie pokłonie.
– Pójdziesz, jeno na arkanie do loszku! – warknał Bohun. – Mosci
panowie, nie słuchajcie
go! To jest mój bandurzysta. Mój sługa! Ja nie pozwole, coby
jechał!
– Mosci panowie! – zakrzyknał pisarz generalny. – Mamy
ochotnika, który pojedzie do
obozu wojsk koronnych zawiezc propozycje rozejmu!
– Nie zgadzam sie! – ryknał Bohun. – Ve... – zakrztusił sie i zamilkł.
– Wiwat poseł! Wiwat Taras! – krzykneło kilku pijanych Kozaków.
Bohun zmełł pod
nosem przeklenstwo.
– Ja ci pysma zaraz przygotuje – rzekł Wyhowski. – Musisz ty
hetmanowi list dostarczyc
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

i rzec, e przysyła cie starszyzna kozacka, która chce ugode


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zawrzec. A jesli konfederacje


ołnierze zawiaa, tedy do marszałka konfederatów sie udaj!
– Pozwólcie z bat’ka sie poegnac – skłonił sie Taras.
– Idz.
Bandurzysta pokłonił sie, zamiótł brud i mysie łajna kołpakiem, a
potem wyszedł. Chwile
pózniej Bohun poderwał sie i kopniakiem otwarł drzwi chaty.
Rozejrzał sie, szukajac
wzrokiem Tarasa. Bandurzysta kleczał przed swoim ojcem –
slepym didem-lirnikiem
Ostapem. Gdy Bohun podszedł bliej, starzec złoył na czole syna
znak krzya.
– Taras – rzekł pułkownik. – Posłuchaj...
– Tak, bat’ko... – Bandurzysta skłonił sie.
– Cos ty najlepszego uczynił?! Lachy cie zabija! Po cos sie
zgłaszał?!
Taras uklakł. Złoył rece jak do modlitwy.
– Bat’ko, nie sierdzcie sie na mene... Ja musze... Ja widział druha
mego, Ołesia, na pal
wbitego. I on widzenie miał. Rzekł mi, e wielkie bedzie krwi
przelanie na Ukrainie, jesli do
pokoju nie dojdzie. On zobaczył mołojców na palach, matki i dzieci
przez konie tratowane,
mołodycie w tatarska niewole pedzone, drzewa dziatkami
obwieszone. Widział, jak pada na
ziemie korona złota, jak zlatuja sie nad nia czarne orły dwugłowe...
– Hospody pomyłuj! Szczo ty?!
Bandurzysta trzasł sie cały. Na piersi i ramionach Bohuna dostrzegł
zakrwawione,
osmalone rany, z których saczyła sie krew. „Zabija go – pomyslał. –
Zamorduja bat’ke!”.
Zamknał oczy, dygocac. TAMTO powróciło. Znów widział, co miało
sie zdarzyc. Co miało
lada dzien, lada miesiac stac sie prawda...
– Rzekł mi, e Matka... Boa, która cudownie uchroniła mnie od
smierci, wybrała mnie,
abym szedł i pokój zaniósł Lachom i Kozakom. I dumy im grał, bo
piesni moje dusze i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

umysły uspokoja. Inaczej opustoszeje Ukraina, opustoszeje Polska


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

i Litwa. A was szesc kul


rozedrze!
Bohun wyciagnał zdrowa dłon, chcac chwycic Tarasa za łeb, a moe
odepchnac. Ale
pohamował sie i wsparł dłon na ramieniu chłopaka.
– Nie bude miru z Lachami – rzekł. – Głupis ty, Tarasienko, bo na
smierc idziesz. Za co
ty mi to robisz...? To sam ju zostałem na swiecie. Mołojców
wiernych wojna wygubiła, a
Burłaj pod Zbaraem poległ. Tylko tys sie ostał... A teraz ciebie
strace.
– Ja widziałem – rzekł Taras takim głosem, e Bohun zadrał – jak
korone łycar
podniesie, co ma w herbie tarcze na tarczy. I na głowe swa korone
nałoy. I was tam
widziałem przy nim. A przy was była hetmanska buława. Ja musze
isc. Tak ja
Bogurodzicielce przyrzekłem. Musze spróbowac... Raz maty rodyła!
A potem zagrał i zaspiewał:
Tam na zboczu doliny, koło dwóch topoli kozackich
Kozak postrzelony, porabany od ran smiertelnych omdlewa
Z nieba Sedziego Najswietszego wzywa
Ojca ani matki koło siebie nie ma...
***
– Taras... Taras...
Ktos wołał go. Głos był znajomy i bliski, ciepły i uspokajajacy. To był
głos matki...
Przyklakł przed nia, schylił głowe nisko. Poczuł dotkniecie jej dłoni
na głowie.
– Taras, spiesz sie. Wybiła ostatnia godzina. Jesli teraz ktos krew
przeleje, nigdy pokój
nie nastapi, bo sciagnie na Ukraine demony wojny, ognia i poogi. I
zginie Boy naród Rusi i
Korony.
– Lachy mnie zabija, matko – jeknał Taras.
– Uderz w struny, myłenki. Tylko piesnia powstrzymasz szable krwi
chciwe. Zagraj
Lachom i Kozakom do snu. Uspij demony wojny. Spiesz sie,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Taras...
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Otaczały go zakrwawione, niemal porabane na sztuki trupy


chłopów. Wiekszosc miała
odciete członki – potrzasali kikutami rak i nóg, szukali własnych
głów, potykali sie o wyprute
trzewia.
– Matko, ja nie zniose dłuej tego widzenia... Co dzien... Co noc
przygladam sie moim
kompanom i szukam na ich ciałach krwawych ran. Co noc budze
sie w strachu, e wszyscy,
których miłuje, zgina.
– Taras, czy gotów jestes poswiecic wszystko, aby to sie
skonczyło?
– Jako ywo. Nie chce ogladac tanca trupów!
– A czy jestes w stanie poswiecic siebie? Wziac na swe barki ciear
win Lachów i
Kozaków i oddac dusze za... ugode?
Weresaj zadrał, a wtedy mac ujeła go za głowe i pogładziła po
włosach.
– Jesli trzeba... tedy wezme. Ale boje sie, matko.
– Jednego miałam syna... Ty drugim bedziesz – wyszeptała i
przytuliła go do siebie.
Koszmar rozwiał sie. Zakrwawione zwłoki jeły odmieniac sie,
prostowac, a wreszcie
zmieniły sie w ywych ludzi. Weresaj ujrzał pochylone nad nim
rozkudlone, przystrojone w
futrzane czapy i słomiane kapelusze łby rezunów.
– Taras, szczo ty?!
– Wielka bedzie wojna na Ukrainie. Widze jak nadciaga. Słysze, jak
smierc na koniu
pedzi. A po co tak pedzi? Po wasze głowy, didki.
– Spasi Chryste – przeegnał sie Czornowoł. – Ja słyszał w
Niemirowie, jak didy
spiewali, e korone złota czarne orły rozdziobia...
– Nie kracz – zagadał wiekowy Opanas Bulba. – Przyjdzie teper
mór na paniw, bo bat’ko
Chmiel gotowac sie do boju kazał. My ju spisy wykuli.
Ospowaty Korniejczuk, zasiadajacy po drugiej stronie ognia, splunał
na ostrze
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

postawionej na sztorc kosy, a potem poczał z chrzestem przeciagac


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

po nim osełka.
– Znaszli gdzie Chmiela wygladac? Na Ukrainie? W Multanach?
– Hetman z wielka potega na Mołdawie idzie – odrzekł Taras. – Nie
chciał dac hospodar
Lupul córki za one synowi Chmiela, tedy Tymoszko sam ja wezmie
po kozacku i w łonicy
wychedoy.
– A my wezmiem dobra – Bulba wyciagnał przed siebie nogi w
porwanych, smierdzacych
postołach – jako we dworze w Pomornokach.
– I Laszek dostaniem młodych – zarechotał Czornowoł, szczerzac
czarne pienki po
wybitych zebach. – Kiedym jedna w Tarasincach brał, to taka była,
jako panna swieta z
obrazów w cerkwi. A jak prosiła, jako raczeta składała. A potem to
ino jeczała, bo przeca
takiego mołojca jak ja, he, he, próno miedzy lackimi husarami
szukac!
– Cicho! – syknał Opanas. – Cos słyszałem.
Siedzieli wokół ognia, tu przy obozowisku utworzonym z chłopskich
wozów i kolas
ustawionych w okrag. Czarne kontury drzew odcinały sie od
rozgwiedonego nieba
oswietlonego ksieycowym swiatłem. Bulba postapił do przodu.
Znalazł sie w ciemnosci,
poza kregiem blasku ogniska. Cos poruszyło sie w lesie. Pod
konarami debów pojawił sie
zarys konia z jezdzcem. Przesunał sie powoli nad wykrotem. Ten
kon... Nie był to chłopski
chmyz ani tatarski bachmat. Miał smukła szyje, gibki zad, piers jako
u łabedzia. To nie był
kozacki rumak!
– Korniejczuuuuuk!
– Szczo za łycho?
– Lacha... Lacha widziałem – wystekał Bulba.
Rezun poderwał sie na nogi, chwycił kose i przypadł do Opanasa.
– Wychody jeno, Lachu! – wrzasnał. – Budem tia na pal wbyjaty!
W chwili krótszej ni mgnienie oka czarny cien wychynał zza drzew.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Dopadł do
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Korniejczuka, przemknał obok – straszny, nieopanowany. Opanas


zdaył dostrzec tylko błysk
szabli, usłyszec chrzest przecinanego ciała, a potem ju biegł, nogi
same niosły go w strone
obozowiska. Głowa Korniejczuka potoczyła sie w strone ogniska,
wpadła w krag swiatła i
zamarła, spogladajac na czernców wyłaacymi z orbit oczyma.
Chłopi jekneli jednym głosem.
– Ludeeeee spasajtieeeeee! – rozdarł sie Opanas. – Lachy
iduuuuuuut!
Było ju za pózno. Zanim ktokolwiek zdołał krzyknac, nim strae
podniosły alarm,
jezdzcy wypadli spoza drzew. Hukneły wystrzały, zarał kon. A
potem straszliwy,
nieokiełznany i krwawy orkan spadł na obozowisko!
Chłopi nawet nie próbowali stawiac oporu. Gineli z wyciem,
wrzaskiem i szlochaniem,
padali obalani konskimi piersiami, tratowani kopytami. Napastnicy
cieli ich po grzbietach i
ramionach, odrabywali dłonie chwytajace sie burt wozów,
rozłupywali głowy. Bili z
mordercza wprawa zawodowego ołnierza, bez tchu, bezlitosni jak
wilcy, szybcy jak wiatr na
stepie, straszni niby sysuny spod wiekowych kurhanów.
Opanas biegł, osłaniajac dłonmi głowe. Padł na ziemie, słyszac
łomot kopyt, wtulił twarz
w wilgotna, zakrwawiona trawe. W chwile pózniej przebiegli nad
nim uciekajacy chłopi.
Jeknał, gdy dostał kopniaka, kiedy stratowały go czyjes łyczaki.
Poderwał sie na nogi i
skoczył w strone wozów, przesliznał pod kolasa. Wysunał sie spod
wozu i...
Dostał w łeb, padł na ciało jakiejs mołodyci. Pomacał ciemie, ale nie
poczuł krwi,
zrozumiał, e oberwał płazem, a nie ostrzem.
Rzez była skonczona. Pognano go, nie szczedzac razów i
kopniaków tam, dokad
zgarniano niedobitków z taboru. Razem z innymi chłopami znalazł
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sie w grupie czerni.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Zewszad napierały na nich łby, piersi i boki pieknych, gibkich,


polskich koni. Chłopi,
scisnieci i stłoczeni, osłaniajacy sie od ciosów szabel, nahajów i
czekanów, mogli tylko biec
bez tchu przed siebie. Ten kto padł, ju zostawał na ziemi, bo
tratowały go kopyta, przebijał
sztych szabli lub czekan rozwalał mu głowe.
Jezdzcy zagnali jenców na wzgórze, pod krzy u rozstajnych dróg,
na którym sterczał
zmurszały Chrystus bez ramion i głowy. Opanas rozejrzał sie
ukradkiem. Otaczali ich
pancerni w kolczugach, przeszywanicach i bechterach. Spod
misiurek i kołpaków wyzierały
ponure, wasate, poznaczone bliznami oblicza. Oczy Lachów nie
wyraały nic. Warowali jak
wilcy wokół dygocacego tłumu w pokrwawionych switach,
siermiegach i cuchnacych
dziegciem kouchach.
Dwaj jezdzcy wyłuskali z tłumu pierwszego chłopa. W słabym
swietle pochodni Opanas
rozpoznał Czornowoła. Pancerni pognali go pod krzy, gdzie czekał
szlachcic na wspaniałym
siwym koniu. Wierzchowiec, okryty pozłocistym rzedem nabijanym
turkusami, z
napiersnikiem ozdobionym frezlami i perłami, unosił dumnie głowe,
potrzasajac forga ze
strusich piór. Opanas przeniósł wzrok na jezdzca. W swietle
ksieyca dojrzał młodego
szlachcica przybranego w rysi kołpak ze szkofia, pekiem czaplich
piór i karmazynowy upan
z petlicami.
– Panie poruczniku! – rzekł młodzieniec do towarzysza. – Spytaj,
gdzie buntownicy!
Jezdziec w posrebrzanym bechterze, o twarzy ozdobionej siwymi,
opadajacymi w dół
wasiskami, podjechał do Czornowoła.
– Gdzie rezuny? – huknał z góry. – Gdzie Chmielnicki?! Gadaj,
chamie!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Ja ne znaju, pane – jeknał Czornowoł. Bulba wiedział, e mówił


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

prawde. Nie wiedzieli,


gdzie szukac Kozaków. – Pomyłujtie, na swiatuju pereczystuju...
Młody szlachcic uniósł dłon. Dał znak. Czornowoł nie czekał. Padł
na kolana, chwytajac
za wysadzane jaspisami strzemie i podkuty safianowy but
szlachcica – chciał ucałowac
panskie nogi. Nie zdaył! Ze swistem i błyskiem opadły w dół szable
pancernych! Odrabane
ramiona Czornowoła upadły na stepowa trawe. Rezun przewrócił
sie, dławiac rykiem. Wył i
tarzał sie w strugach krwi, czarnej w blasku ksieyca. Zanim
znieruchomiał, ołnierze
wyciagneli z tłumu kolejnego chłopa.
– Gdzie Chmielnicki?! – spytał posiwiały szlachcic obojetnym
tonem. – Mów, chamie,
theatrum nam oszczedzisz! A sobie meczarni.
– Przez meke Boa, pomyłuj pane – jeknał chłop. – Ja ne znaju... Ja
ne...
Młody szlachcic dał znac reka. Rezun nawet nie jeknał. Bulba
dostrzegł krótki błysk, a
potem głowa potoczyła sie na ziemie. Korpus zachwiał sie, postapił
trzy kroki, padł przed
kapliczka i bezrekim Chrystusem...
Pancerni skoczyli w tłum, szukajac nastepnej ofiary. Nie musieli
tego czynic. Taras z
bandura na ramieniu sam wystapił z szeregów czerni.
– Pomiłujcie, miłosciwy pane. Chłopi Chmielnickiego na oczy nie
widzieli. Nic nie
wiedza. A jesli im odpuscicie, to wam nowine dobra powiem...
– Na kolana, chamie! – krzyknał siwy porucznik. – Jak smiesz nie
pytany przemawiac?!
ołnierze skoczyli w strone bandurzysty... Dwa zakrwawione ostrza
wzniosły sie nad
bladym, dracym Kozakiem!
Weresaj porwał za bandure. I zagrał...
W niedziele swieta to nie orły siwe zakrzyczały,
A to biedni niewolnicy w niewoli ciekiej zapłakali,
Rece ku górze wznosili, kajdanami zadzwonili,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Pana miłosiernego prosili i błagali...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Stali na wprost siebie przez długa chwile. Panowie polscy w


karmazynach, szkarłatach, w
srebrze i złocie; na koniach okrytych pozłocistymi rzedami i on –
prosty, Kozak bandurzysta
w szarej swicie, dracy, przeraony.
I stał sie cud. Pułkownik nie opuscił reki. Wstrzymał egzekucje!
– Co chcesz mi przekazac? Gadaj zaraz!
– Jeno najpierw wasza miłosc da słowo, e nie kae chłopów stracic.
Pancerni rykneli smiechem. Nawet konie zaczeły parskac. Młody
pułkownik spojrzał
prosto w oczy bandurzysty. Młodzieniec zadrał tak, e a dzwoniły mu
zeby.
– Ja wszystko powiem. Jeno wa... wasza miłosc przysiegnie...
Pancerni zarechotali jeszcze głosniej.
– Daje nobile verbum, e jesli nowina, która mi przekaesz, bedzie
wielkiej wagi,
odstapie od wymierzenia kary! – rzekł pułkownik.
– Pan pysar Wyhowski i starszyzna wysyłaja pysmo do jego miłosci
pana hetmana, z
zapytaniem azali nie zawarłby rozejmu i ugody z wojskiem
zaporoskim.
ołnierze drgneli. Stary porucznik i młody szlachcic spojrzeli po sobie
niepewnie.
– Jesli to prawda, tedy przed hetmanem staniesz – rzekł w koncu
pułkownik. – Na konia
go! – rozkazał. – Strzec jak oka w głowie!
– Co z rezunami, wasza miłosc?!
– Puscic wolno!
ołnierze popatrzyli na siebie niepewnie. Rzadko słyszeli takie
rozkazy. Jednak
posłusznie odstapili jenców. Ze stukotem kopyt, z brzekiem zbroic,
z szumem piór jezdzcy
poczeli znikac w lesie i chaszczach.
Pokrwawieni chłopi zostali sami na rozstajach. Nikt nie wierzył w
słowo pułkownika.
Nikt sie nie poruszył. Wszyscy czekali, a Lachy powróca znowu, a z
gestwiny zaswiszcza
strzały i kule.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

W koncu Bulba na dygocacych nogach podszedł do krzya i padł na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kolana. Za nim
poszedł kolejny chłop i jeszcze jeden. Tłum rzucił sie do krzya.
Chłopi składali trzesace sie
rece do modlitwy, egnali złaczonymi trzema palcami. Pod niebo
popłyneły słowa modlitwy:
– Dostojno jest’ jako woistinu błaiti Tia Bohorodicu, Prisnobłaennuju
i
Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
***
Ksieyc swiecił jasnym blaskiem, gdy znalezli sie na błoniu przed
polskim obozem.
Tabor stał na górze majacej ponad mile szerokosci. Dokoła w
trupim swietle miesiaca bielały
skały, jary i przepascie nad Bohem. Boków obozowiska broniły
skaliste urwiska, od czoła
step opadał ku rzece, a z tyłu wznosił sie stromo a ku mrocznym
lasom na wzgórzach
majaczacych hen, za jarami i skalnymi progami. Od błonia tabor
osłaniały ostróki i
blokhauzy, na których czuwała piechota polska. Na tyłach przy
blasku pochodni sypano
szance i lunety. Za nimi czerniały reduty obsadzone piechota
niemiecka oraz działami.
Pomimo nocy wszedzie wrzała praca – wsród namiotów płoneły
pochodnie, uwijała sie
czeladz i hajducy. Ostrzono pale, sypano wały, przetaczano ciekie
wozy taborowe.
– Powierzam waszmosci posła, panie Czaplinski – rzekł pułkownik
do starego wojaka,
gdy dojechali przed kwatery. – Hej, Taras, co ty?
Młody Kozaczek z rozdziawiona geba gapił sie na otwarte wejscie
do namiotu, przed
którym stali. Wpatrywał sie jak urzeczony w proporzec. Była na nim
Janina, stary polski herb
przedstawiajacy pole w polu, to jest jedna tarcze w drugiej.
– Spasi Chryste. Prawdu kazał Ołes... – wyszeptał Taras. – Oto
wypełnia sie Twoja
wola... Pany jasne – spytał błagalnie – a czyj to znak?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Mój – odparł pułkownik. – Jestem Marek Sobieski herbu Janina,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

starosta krasnostawski.
A ty lepiej módl sie, miast gebe wyszczerzac. Hetman Kalinowski
okrutnie zawziety na
Kozaków. Ja go udobrucham, ale jesli łesz, na gałaz pójdziesz.
Pułkownik zawrócił konia i puscił sie rysia. Kwatere hetmana
odnalazł bez trudu.
Ogromny namiot był rzesiscie oswietlony, iluminowany setkami
swiec i latarni. Wejscia
strzegli dragoni w karmazynowych barwach, z muszkietami w
pogotowiu i zapalonymi
lontami, a w srodku ogromny stół uginał sie pod półmiskami pełnymi
pasztetów ozdobionych
figurami jeleni, dzików i łabedzi; pieczonych gesi zaprawianych
szafranem i korzeniami, mis
z kapusta, polewka i krupami. Wino, małmazja, lipiec, alikant i rywuł
lały sie strumieniami do
garnców, pucharów, roztruchanów i bernardynów.
Za stołem zasiadała cała wojskowa starszyzna armii koronnej. Był
generał artylerii
Zygmunt Przyjemski, posiwiały ma w granatowym wamsie,
artylerzysta i oberszter wojsk
cudzoziemskiego autoramentu, weteran wojen szwedzkich,
cesarskich, dunskich i Bóg wie
jakich jeszcze... Obok zasiadał jednooki Krzysztof Grodzicki,
gubernator Kudaku, zwany
Cyklopem, który prawie rok wytrzymywał obleenie Kozaków i po
kapitulacji wykupiony
został z niewoli. Pili na umór dowódcy jazdy narodowego
autoramentu – Krzysztof Korycki i
Stanisław Druszkiewicz. Za nimi Sobieski widział poznaczone
bliznami oblicze Jana
Odrzywolskiego. Dalej bawił sie Ludwik Aleksander Niezabitowski,
warchoł i hulaka, ale i
zawołany ołnierz. A obok hetmana zasiadał młody, blady szlachcic
w czarnym wamsie
obszytym koronkami i galonami.
– Witam, panie pułkowniku!
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, skłonił sie przed
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

hetmanem.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Sa jakies wiesci o Kozakach?


– Schwytalismy Zaporoca, który rzekł, e Chmielnicki ju wyruszył z
Czehrynia.
– Tedy rad go powitam pod Batohem. Daj Bóg, jeszcze niedziela i
bedzie pokój na
Ukrainie. Zniesiemy Chmiela i pójdziemy nad Dniepr. Prawda,
panie Dantez?!
Sobieski zamarł. Ten głos... To oblicze. Gdzies je ju widział. Gdzies
słyszał ten głos...
Tylko, do czarta, gdzie?!
– Prawda to najprawdziwsza – potwierdził cudzoziemiec. – Wasza
mosc moe byc
pewnym zwyciestwa! A po wiktorii i buławy wielkiej!
– Dawno ju winienem hetmanstwo wielkie dostac, od kiedy pijanica
Potocki od gorzałki
sie zawinał – warknał Kalinowski. – Có z tego, kiedy nasz
najjasniejszy pan jeno
pokojowych swych słucha, gdy wakaty rozdaje.
Pułkownicy zasmiali sie, wstali, kiedy starosta krasnostawski przepił
do nich.
– Przysłał mi Chmielnicki odpowiedz przez umyslnego – warknał
Kalinowski. – Pisze,
abym z wojskiem odstapił, bo inaczej do mnie w gosci przyjdzie! To
i ugoszcze go po
królewsku, jeno e zamiast na stolcu – na paliku kae go posadzic!
– Wasza mosc nie rzucaj słów na wiatr – mruknał Przyj emski.
– Pan Przyjemski inaksze ma o naszej sytuacji mniemanie – rzekł
Kalinowski. – Imaginuj
sobie, panie starosto, e doradzał mi, aby obóz zwinac i w inne
miejsce sie przeniesc.
Waszmosc tchórzem jestes podszyty!
Przyjemski pobladł. Widac ciagle nie nauczył sie znosic humorów
Kalinowskiego.
– Kiedy wasza mosc choragwia ledwie dowodził, ja sie biłem pod
Kondeuszem, a potem
pod Bernardem Weimarskim, który Szwedom przewodził.
– I pewnie choroba galicka umysł ci zepsowała, bo myslisz, es
wszystkie rozumy pojadł!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– rzekł Kalinowski, pokazujac Przyjemskiemu fige wielka jak turban


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

pohanca. – Póki przy


mnie buława, trzymaj wasc jezyk za zebami!
Przyjemski nic nie rzekł. Był blady i wsciekły.
– Okrutnie mnie Chmielnicki dopiekł tym listem – warknał hetman. –
Rozkazałem tedy,
aby jesli jakis posłaniec od Kozaków do obozu przybedzie, powiesic
go na majdanie. A kto
chocby jednego jenca kozackiego zatai – ten za buntownika
poczytany bedzie!
„Matko Boska – pomyslał Sobieski. – Co teraz? Co z listem
Tarasa? Co z posłancem?”.
– Panie starosto krasnostawski...
Sobieski drgnał. Tajemniczy cudzoziemiec spogladał nan
przeszywajacym wzrokiem.
– My sie ju znamy, panie pułkowniku. Jam jest Bertrand de Dantez,
oberstlejtnant
regimentu rajtarii ksiecia Bogusława Radziwiłła.
– Waszmosc jestes Francuz?
– Gaskonczyk, jesli ju przy tym jestesmy, mosci panie starosto.
Słuyłem na dworze
Marii Ludwiki, a teraz w zastepstwie ksiecia Janusza dowodze jego
regimentem. Waszmosc
nie przypominasz mnie sobie? Wszak widzielismy sie ju, choc w
zgoła odmiennych
okolicznosciach.
Sobieski przymknał oczy. Nagle drgnał, gdy wróciła do niego tamta
chwila; spotkanie w
ciemnej kaplicy przemyskiego zamku. Wpatrywał sie w Danteza,
czujac jakby ktos zdzielił
go obuchem w podgolony, szlachecki łeb.
– A wiec wygrałes ycie, mosci kawalerze. Cieszy mnie to. Nie
watpiłem w waszmosci
niewinnosc. Awansowałes. Wczoraj byłes jeno wolnym rajtarem, a
dzis wodzisz w pole
regimenty... Dziwna to zaiste, rzekłbym – diabelska losu odmiana.
– Fortuna, mosci panie starosto, kołem sie toczy. Hazard, panie
pułkowniku. Szczesliwa
karte wyciagnałem z talii.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Smierc?
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Masz waszmosc racje. Smierc. Wtedy, na rynku przemyskim


umarł dawny kawaler
Bertrand, a narodził sie pan oberstlejtnant de Dantez. Wybraniec
losu i fortuny.
– Fortuna to kaprysna pani – mruknał Sobieski – jednak cieszy
mnie, e wasci sprzyja. Na
zdrowie!
Wstali, stukneli sie kielichami. Wypili.
– Wiem, e wasza mosc odwiedzałes kraj moich przodków – rzekł
Dantez. – Nie al było
porzucac wojay po Niderlandach i Francji, wracac tu, aby uganiac
sie za zbuntowanym
chłopstwem po stepach?
– Ja z rodu senatorskiego pochodze, to zas zobowiazuje – rzekł
Sobieski. – Przodkowie
moi Rzeczypospolitej bronili, nie biernat i zamsik krajali. Kiedy
wybuchł bunt, wróciłem
razem z bratem z zagranicy, aby bronic ojczyzny.
– Sacrebleu! Kawalerska w waszmosci fantazja. A gdzie jest Jan,
brat waszej mosci?
– Został ranny w pojedynku o czesc damy – mruknał Sobieski, nie
dodajac, i jego brat
zwadził sie z cudzoziemskim oficerem o pewna kurwe w Zamosciu.
– A to szkoda, gdy potrzeba nam ludzi, którzy wiernosc buławie
przedkładaja nad
prywate.
– Nie rozumiem.
– Nie wszyscy sprzyjaja mosci Kalinowskiemu – rzekł cicho Dantez.
– Jest kilku
rotmistrzów i namiestników, którzy gdacza niby kury na jarmarku.
Tedy pytanie mam, czy
gdyby doszło do jakowegos... tumultu, staniesz, waszmosc, przy
naszym boku?
– Jako ywo moesz byc pewien mej wiernosci, kawalerze. Czyby
wojsku groziła
konfederacja?
– Wy, Polacy, adnego szacunku dla zwierzchnosci nie macie! U
was kady towarzysz,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

czy pacholik smie własne zdanie miec, koła zwoływac i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

konfederacje ustanawiac, tedy


wszystkiego mona sie spodziewac. U nas we Francyjej...
– Wojsko Rzeczypospolitej – mruknał Sobieski – nie jest banda
najmitów, którym aby
gebe zatkac talarami, a bedzie i diabłu słuyc. To nie sa płatni zbóje,
kondotierzy włoscy, czy
gartende knechte, którzy łupia, pala i morduja po równi swoich i
wroga. Cieki dla chłopków
i mieszczan jest ołnierz polski, jednak czesto bez ołdu i strawy
ojczyzny broni. To i ja
widziałem co z niemieckich krajów zostało po wojnach Unii z Liga
Katolicka i powiadam, e
kady z ołdaków niemieckich, szwedzkich czy hiszpanskich
przescignał polskiego w
łupiestwie, a aden nie dorównał mu w walecznosci!
Dantez podniósł kielich, aby sługa dolał mu wegrzyna.
– Długo ja bywam w Rzeczypospolitej – powiedział pojednawczo –
wszelako ciagle
jednej rzeczy zrozumiec nie moge. Jakim cudem jazda wasza
odnosi wiktorie i sama ciear
walki trzyma, podczas gdy w Cesarstwie i Francyjej, siła armii jest
piechota?
– Bo rycerz polski spod choragwi kozackich czy husarskich nie dla
zasług czy godnosci
Rzeczypospolitej broni, ale dla zachowania swojej wolnosci.
– A prawda, zapomniałem. Aurea Libertas. Wyglada tedy na to, e
jestescie ostatnimi
rycerzami w Europie.
– Dlaczego ostatnimi?
– Rycerstwo skonczyło sie dawno temu, panie starosto. Wygineło
pod Crecy, pod
Agincourt, pod Pawia i Bannockburn, wybite przez plebs i najmitów.
Byc moe tedy i wasz
koniec sie zblia? Có stanie sie, jesli husarzy chłopstwo ukrainne
kłonicami i kiscieniami
wyree?
– Zginiemy. I bedzie koniec naszej Rzeczypospolitej. Wtedy pewnie
ucieszysz sie,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

waszmosc, a razem z toba Europa. Odetchniecie, e ju nie ma nas –


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

warchołów i pijanic; e
zniknie z mapy swiata dzieło unii lubelskiej.
– Ja te byłem niegdys wam bliski – rzekł Dantez. – I nazywałem
sam siebie człowiekiem
honoru.
– I có sie stało? Ju nie jestes, panie kawalerze?
– Umarłem, panie starosto – wyszeptał Dantez smutno. – Tam, pod
szubienica na rynku w
Przemyslu. A potem pewni ludzie zabrali mi moja dume; zdjeli ze
mnie owo nieznosne
brzemie.
– Nie moe to byc – usmiechnał sie Sobieski. – Honoru nie mona
nikomu odebrac. Nie
mona sprzedac go na jarmarku za garsc srebrników. Honor i
szlachecka fantazje moesz,
waszmosc, odebrac sobie jeno sam.
– Mówisz jak mój ojciec, mosci pułkowniku. Dam ci jednak dobra
rade. Trzymaj sie
blisko jego mosci hetmana Kalinowskiego, chocby nawet jego
rozkazy zdały ci sie
diabelskimi.
– Nie rozumiem.
– W swoim czasie zrozumiesz, mosci panie starosto. Jazda
narodowego autoramentu
przyczyniła hetmanom i naszemu Najjasniejszemu Panu
dostatecznie wielu kłopotów, aby
Jego Wysokosc poczał zastanawiac sie nad jej rozpuszczeniem.
– Co takiego?! Wielce mnie, waszmosc, zadziwiasz.
– Bo wasza mosc nawet nie przypuszczasz, ile sie jeszcze wkrótce
zmieni w
Rzeczypospolitej. Zdrowie waszmosci, panie pułkowniku!
***
– Pani? Ty tutaj? W obozie? Wsród ołnierstwa?
Czekała na niego na srodku namiotu; przysiadła na wspaniałym łou
pokrytym futrami.
Eugenia poderwała sie, zasłaniajac usta wachlarzem.
– Jestem w obozie, w odwiedzinach u wuja – szepneła,
spuszczajac wielkie szare oczy. –
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Przyszłam, aby podziekowac waszej miłosci za ratunek. – Zgieła


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sie w dworskim unionym


ukłonie.
Sobieski podszedł bliej, wsparł sie pod boki, a potem cisnał na łóko
swój rysi kołpak i
pułkownikowska buławe, ujał dziewczyne pod brode i popatrzył jej
prosto w oczy.
– Kawaler de Dantez nie był winien napadu. Oskaryłas niewinnego
człowieka! I w
dodatku człowieka, który byc moe uratował twa czesc i honor!
– Dantez był wsród napastników – odrzekła. – Kiedy zobaczył
twoich pachołków na
goscincu, w ostatniej chwili zmienił zdanie i chciał udawac
wybawce. Kłamał, mój panie.
– Gdyby był winny, nie wygrałby swego ycia w kosci. A teraz jest w
łaskach u hetmana
Kalinowskiego.
– O tym własnie chciałam z waszmoscia mówic.
Sobieski przeszedł sie wokół niej.
– Przyszłas, aby podziekowac za uratowanie, czy w jakims innym
celu, moscia panno?
Siła ryzykujesz, przebywajac w obozie wojskowym.
– Nie boje sie przy tobie, mój panie – wyszeptała.
Nie wiedział, kiedy zarzuciła mu rece na szyje, pociagneła go na
łoe, ucałowała w usta,
objeła, a potem poczeła szukac diamentowych guzów upana.
Sobieski nie wiedział, co sie z
nim dzieje. Nie chciał tego, moe te troche sie jej obawiał, a
jednoczesnie czuł, e nie oprze
sie jej, e jeszcze chwila, a napije sie ze zródła rozkoszy, chocby
potem miał poczuc na
swoich wargach smak trucizny.
– Pan hetman potrzebuje sprzymierzenców – wyszeptała. – Liczy
na ciebie, panie, abys
powstrzymał hultajstwo i ołnierska swawole...
Legli na skórach, na sobolach i jeleniach, na srebrnych syberyjskich
lisach. Odnalazł
ustami jej piersi, sciagnał dekolt sukni w dół...
Niespodziewanie cos zaszelesciło tu przy nich. Struny kozackiej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

bandury wydały z
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

siebie przykry brzek. Sobieski poderwał głowe. Obok stał pobladły


Taras.
– Co... Ty psi synu! Kto pozwolił ci tu wejsc?!
– Jegomosc, nie czyn tego! – wykrzyknał Kozak. – Nie naraaj duszy
na potepienie...
– Kto to jest?! – krzykneła Eugenia, podciagajac materiał sukni, aby
ukryc okragłe piersi.
– To Kozak?! Mosci starosto, trzymasz tu Kozaka?! Jak to?!
– To mój sługa. Mój rekodajny! Zaraz pójdzie precz!
– Nie pójde! – zaperzył sie Kozak. – Ja was, panie, bronic musze!
– Cos powiedział?
Sobieski z rozmachem uderzył Tarasa w gebe. Głowa młodzienca
odskoczyła w bok,
zatoczył sie a na sciane namiotu, przycisnał do piersi bandure.
– Jak smiesz, psi synu! – wykrzyknał starosta. Obrócił sie w strone
Eugenii. Jej oczy
miotały błyskawice.
– Zabij go! – wyszeptała. Jednym szybkim ruchem porwał za
buławe...
...i wtedy Taras uderzył w struny. Sobieski zatrzymał sie na srodku
namiotu, zamarł. Nie
mógł sie przemóc. Nie mógł zabic. Spojrzał znowu na Eugenie;
własnie wychodziła. Stał
niezdecydowany, słuchajac melodii wygrywanej przez Tarasa, a w
koncu odrzucił buławe.
– Taras, ja...
Bandurzysta nie odzywał sie.
– Wybacz...
Gdy Sobieski połoył mu dłon na ramieniu, Kozaczek przestał grac.
Spogladał na
szlachcica oczyma pełnymi łez.
– Taras, wybacz mi...
Kozak w milczeniu przycisnał jego dłon do ust.
– Dzis jeszcze przyjdzie do mnie pan Przyjemski, który chce mi
rzec słowo na osobnosci.
Wyłuszcze mu cała sprawe i pokae listy. On zadecyduje, co z toba
uczynic.
Taras pokiwał głowa.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

***
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– On ukrywa Kozaka w namiocie! – wysyczała Eugenia.


– Jestes pewna?
– Ten suczy syn zniweczył cała ma zabawe wokół starosty!
Przerwał nam, a Sobieski nie
miał dosc siły, aby wezwac pachołków i kazac ocwiczyc go do krwi!
– Ukrywa Kozaka? To dziwne. Czyby jakis posłaniec?
– Kto go tam wie.
– Swietnie – mruknał Dantez. – Moja mała ladacznico, spisałas sie
doprawdy doskonale.
***
– Grozi nam konfederacja – rzekł Przyjemski. – Kalinowskiego
opetał diabeł i mysli tylko
o zniesieniu Chmielnickiego. A w choragwiach wrze!
Marek Sobieski obracał w rekach pułkownikowska buławe,
przymknał oczy.
– Kiedy Radziwiłł nie dopuscił do prolongaty sejmu, armia koronna
została bez zasług i
kapitulacji. Panowie towarzystwo poczekaliby na cwierci do
nastepnego sejmu, ale nie pod
buława Kalinowskiego, który nie ma w wojsku powaania. Dlatego
lada dzien wybuchnie
bunt! A jesli nawet nie bedzie buntu, to zdławi nas Chmielnicki.
Sobieski słuchał.
– Nie sprzeciwiałem sie wyprawie na Kozaków, bo moja
powinnoscia słuchac rozkazów!
Jednak jego mosc hetman odrzucił plan mój i pana Odrzywolskiego,
aby załoyc obóz pod
Bracławiem lub Rajgrodem. Jego mosc hetman odrzuci kady plan,
który nie pochodzi od
niego samego lub od jego zausznika, psiego syna Danteza. Pod
Batohem nie ma nawet
połowy armii koronnej. Nie przyszły do nas pułki Lanckoronskiego
ani Konradzkiego. Nie
ma choragwi z Zadnieprza. Garstka nas jest w obozie. Z tymi siłami
Kalinowski chce pobic
Chmielnickiego. Z jednej strony Kozacy i Tatarzy, z drugiej hetman,
który rwie sie do walki,
choc sił mu na to nie starczy. A z trzeciej nasi własni ołnierze.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Chciałem tedy spytac, panie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Marku, po czyjej stronie waszmosc sie opowiesz?


– Nie sadzisz chyba, panie bracie, e stane po stronie
buntowników?!
– A wiec wspierasz Kalinowskiego? – rzekł Przyjemski.
– Jestem winien posłuszenstwo hetmanowi.
– Czarne chmury zawisły nad Rzeczapospolita, panie Marku. –
Przyjemski podkrecił
wasa. – Ja jestem starym ołnierzem. Byłem przy szturmie
Magdeburga. Ogladałem w Rzeszy
rzezie i miasta wypalone. Nie chce, aby to samo działo sie w
Koronie. A tymczasem sejm
zerwany, wojsko sie buntuje, Chmielnicki znowu łeb podnosi...
Rzeczpospolita to jakoby lew
miedzy wilkami. Póki jest silny, boja sie go kundle pruskie,
cesarskie, szwedzkie i
moskiewskie. Ale gdy pada, wtedy najmniejszy wilczek ze zgrai
rzuci sie mu do gardła. A my
wokoło samych wrogów mamy! Na wschodzie moskiewski tyran, co
ludzi wiesza i scina. Na
południu Turczyn, dalej Habsburgowie. Na północy Szwedzi i
elektor brandenburski, który
rad by nam wydrzec Prusy Królewskie i Wielkopolske. Jesli tedy nie
uporzadkujemy spraw
kozackich, gorze nam!
– Rzeczpospolita jest swiatłem – powiedział ponuro Sobieski. –
Jesli zginie, to wraz z nia
zniknie ostatni płomyk wolnosci, jakiej aden naród na swiecie nigdy
nie doznawał. Ja wiem,
e wolnosc nasza jedynie szlachty dotyczy, jednak w przyszłosci
przeniesiona byc moe na
inne stany.
– Rzeknij to na sejmiku, a gotowa cie szlachta rozsiekac – mruknał
Przyjemski. – Nie za
ten koncept ze swiatłoscia, jeno o przeniesieniu praw na inne stany.
Tego chyba cie u
Nowodworskiego wyuczyli i w Akademii Krakowskiej.
Rzeczpospolita to naród szlachecki.
My zas, rycerstwo Korony i Litwy, jestesmy jego zbrojnym
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ramieniem. Jesli nie stanie naszej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

szlacheckiej armii, upadnie ojczyzna. Nie pozwólmy tedy wydac


Kalinowskiemu na rzez
rycerstwa koronnego! Chce – Przyjemski spojrzał Sobieskiemu
prosto w oczy – abys
przystapił, waszmosc, do konfederacji wojskowej. Nie ma innego
ratunku, ni pozbawic
Kalinowskiego dowództwa.
– Nie moe to byc! Ja przysiegałem!
– Jak tedy chcesz poradzic sobie z Kozakami? Lada dzien dojdzie
do walki, w której
szans nie mamy. Zreszta, powiem krótko: jesli nie przystapisz ty,
twoi ołnierze to uczynia.
Nie mamy wyboru.
– Mamy – rzekł Sobieski. – Mamy, panie Przyjemski. Taras, bywaj
tu!
Zza zasłony wyszedł młody Kozak, skłonił sie nisko.
– Jasne wielmone pany – rzekł. – Oto list od wojska zaporoskiego.
Wyciagnał reke z pismem w strone Przyjemskiego. Generał przyjał
je z wahaniem.
A potem złamał pieczec i wbił wzrok w rzadki liter. Czytał...
– Nie moe to byc! – krzyknał. – Starszyzna zaporoska chce
zawrzec z nami rozejm i
odstapic Chmielnickiego. To bardzo dobra wiesc.
– Deputacja w Taraszczy czekac bedzie – rzekł Taras.
– O tym, czy ktos tam pojedzie, zadecyduje hetman – mruknał
Sobieski.
– Kalinowski kae powiesic posłanca – mruknał Przyjemski. – Ty nie
rozumiesz, panie
Marku, on nie chce pokoju! Ja mu wierzyłem do chwili, gdy nasłał
na mnie tego diabła
Danteza. Ten szelma wyzwał mnie na pojedynek, chciał zabic.
– Dantez?! Niemoliwe!
– A jednak. Widziałes krese na jego policzku? To od mojego ostrza.
Zatem winnismy
pogadac z Kozakami o pokoju.
– Skad mamy wiedziec, e naprawde go chca? A jesli to podstep
Chmiela?
– Wasze miłoscie – rzekł Taras. – Ja sam gotów wam jestem do
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

nóg upasc i prosic,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

abyscie około ugody mieli staranie. Oto nadciaga chwila, która


zadecyduje o naszym losie:
jesli bedziemy krew sobie upuszczac, tedy koniec nastanie Ukrainy
i Rzeczypospolitej. Ogien
je pochłonie i otchłan piekielna, Moskwa, Szwecja i Habsburgi.
Zawrzyjcie pokój, zanim nie
bedzie za pózno. Bo jesli wy tego nie zrobicie, któ to uczyni?
Detyny wasze ju karłami
beda, bo sie urodza w niewoli, a nasze – niewolnikami cara. Tedy
wybierzcie madrze, póki
macie husarie skrzydlata i dział czterdziesci na podoredziu. Póki za
wami stoi wielka
Rzeczpospolita. Bo pózniej adnego wyboru nie bedzie. Wtedy
sasiedzi zdecyduja o naszym
losie.
Sobieski podniósł wzrok.
– Jak ja mam uwierzyc w dobre checi Wyhowskiego po tylu
mordach na Ukrainie, tylu
buntach i podstepach Kozaków? Wybacz, Tarasie, nie moge!
Kozak nic nie powiedział. Po prostu uderzył w struny, zagrał i
zaspiewał:
Raz w niedziele bardzo rano raniusienko
Nadleciały sokoły z dalekiej obcej strony
I usiadły, przypadły posród lasu na wspaniałym
drzewie, na orzechu
I uwiły sobie gniazdo purpurowe,
Zniosły jajo perłowe
I dzieciatko wysiedziały sobie...
Sobieski poczuł, e cos w nim peka, cos sie załamuje. Buława
wypadła mu z reki.
Przyjemski zdjał dłon z rapiera. Duma Tarasa była jak balsam na
krwawe rany.
– Wieki temu – rzekł bandurzysta – pradziadowie wasi uczynili cos,
co zadziwiło swiat.
Oto zagroeni przez Krzyaków, przyjeli do piersi swojej Litwinów. W
Horodle i Krewie dali
swe własne herby szczerozłote, krwia sarmackich przodków
oblane, ludowi, który ledwie z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

poganstwa wyrósł. Dali mu wolnosc, jakiej jeszcze nie znał. A w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zamian za gest tak


wspaniałomyslny, starłszy w proch psich synów teutonskich, Bóg
dał im wielka
Rzeczpospolita. A wszystko dlatego, e dokonali czegos, czego nie
uczyniłaby adna nacja na
swiecie. Badzcie godnymi swych pradziadów albo gincie!
Wybierajcie, jasnie oswieceni
panowie.
– Mówisz, jakbys Długosza, Starowolskiego i Bielskiego czytywał –
mruknał Sobieski. –
Ale to Kalinowski, nie ja, zadecyduje o wszystkim.
Swiatło pochodni rzuciło na sciany namiotu kawalkade
rozmazanych cieni. Przez otwór
wejsciowy wpadli rajtarzy w skórzanych koletach, wamsach i
czarnych pelerynach. Dziesiec
ostrzy, piec luf skierowało sie w strone Sobieskiego i
Przyjemskiego. Zrobiło sie cicho, gdy
do namiotu wszedł Dantez, a za nim, poprzedzany przez dwóch
hajduków, hetman Marcin
Kalinowski.
– Co to ma znaczyc?! – wybuchnał Przyjemski.
Francuz dał znak. Rajtarzy opuscili bron. Taras skulił sie, widzac
Kalinowskiego, ale
hetman patrzył na Sobieskiego, a jego wzrok był wiecej ni
złowróbny.
– Wasza mosc wbrew prawu trzyma tu u siebie Kozaka!
– Ten Kozak przywiózł list od zaporoskiej starszyzny, która chce
odstapic od
Chmielnickiego i zawrzec z nami ugode.
– Gdzie pismo?!
Sobieski podał hetmanowi list. Kalinowski zbliył je do
krótkowzrocznych oczu...
– A wiec pisze mi Wyhowski – rzekł po chwili – e starszyzna
kozacka zaprasza nas na
tajna rade. Po co zapraszaja, skoro Kozacy nie zwykli dotrzymywac
układów?! Ile zapłacił ci
Chmielnicki, abys wywiódł oficerów wojska koronnego w
zasadzke?!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– On nie łe – rzekł Przyjemski. – Daje głowe, e list mówi prawde!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Taras uderzył w struny. Chciał zagrac, zaspiewac, ale nie zdaył.


Dantez uderzył go
buzdyganem w piers, Kozak jeknał, zatoczył sie, a wówczas
oberstlejtnant wyrwał mu
bandure i rzucił na ziemie. Chwila jeszcze i z całej siły stanał na niej
noga. Pudło pekło,
struny wydały jeden wielki jek.
– Spasi Chryste! – wrzasnał Taras. – Co wy narobiły?! Za co? Jak
to?
Kalinowski jednym ruchem przedarł pismo na pół, potem jeszcze
raz i jeszcze. Przytknał
strzepy papieru do płomienia pochodni.
– Brac w areszt Kozaka! – rozkazał.
***
– Ja błagam, panie. Nie kacie go tracic!
Kalinowski uniósł kielich, a sługa dolał mu wina. Polało sie
czerwona struga, zupełnie jak
krew. Kozacka krew.
– Zacnego wegrzyna Ormianie w Kamiencu przedaja – mruknał
hetman, skosztowawszy
trunku. – O czyme to, waszmosc, mówiłes? O jakims Kozaku?
Furda mi rezuny, panie
bracie. Nim kur zapieje, wszyscy od naszych szabel legna.
– Mówiłem o Tarasie. O Weresaju, który przywiózł nam dobra
nowine. Pierwsza dobra
nowine na tej wojnie.
– To podstep. Chmielnicki chce zwabic kilku oficerów w ustronne
miejsce, a potem im
łby poukrecac. Waszmosc wdziecznosc mi winienes, e gardło
zachowasz.
Zza płótna namiotu dochodził głuchy stuk siekier i szum obozu.
Wiesc o tym, i
Kalinowski skazał na okrutna smierc bandurzyste, który przywiózł
list od Kozaków, obiegła
całe wojsko ju kilka godzin temu. Teraz wszyscy pospołu – czeladz,
hajducy i towarzysze z
górnych choragwi ciagneli na majdan, aby przypatrzec sie
egzekucji.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Wasza miłosc – rzekł rwacym sie głosem Sobieski – za tego


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Kozaka ja, wnuk


ółkiewskiego, senatorski syn, waszej miłosci gotów jestem do nóg
upasc... I błagac...
– Chocby Matka Boska z nieba zeszła i prosiła, nie ustapie – odparł
hetman. – Chocby
Jezus Chrystus z krzya zstapił i mi do nóg upadł, i tak go nabijac
kae! A jesli błagac mnie
chcesz o jego ycie, mosci pułkowniku, tedy lepiej idz do Kozaka;
powiedz mu, e wolno go
na pal nawlekac beda!
Sobieski cisnał swa pułkownikowska buławe do stóp hetmana.
Kalinowski zacharczał,
jakby trafił go szlag, poderwał sie z fotela, ale chwyciły go drgawki.
Nikt mu nie pomógł.
Nawet stojacy za hetmanem Dantez tylko wpatrywał sie bacznie w
Sobieskiego. Dopiero po
chwili krzyknał na hajduków.
Starosta odwrócił sie i wyszedł przed namiot. Swit był mglisty,
mokry i chłodny. Sobieski
szedł tam, gdzie na srodku błotnistego, zrytego kopytami majdanu
kleczał Taras, a przy nim
hajducy, którzy mieli prowadzic go na smierc. Starenki siwy pop
pochylał sie nad nim,
błogosławił znakiem krzya. Pułkownik ujrzał zalane łzami oczy
bandurzysty i poczuł, e
opuszczaja go siły.
– Hetman... – zajaknał sie. Taras od razu domyslił sie wszystkiego.
– Bedzie płakał po mnie bat’ko... – rzekł przez łzy. – Nie doczeka
mego powrotu. On ju
stary, slepy. Wypedza go z chałupy i zemrze pod płotem...
– Ano chodz, chłopcze – rzekł Czaplinski. – Moja to wszystko wina,
co na Ukrainie sie
dzieje. I tak wszyscy umrzemy. Jedni w mece, inni w boju, a ci co
bitwy przeyja, zdechna ze
starosci, w łou, we własnym łajnie. Szkielety po nas beda bielały na
polach i plasały w
ksieycowe noce. Nic nie zostanie z naszych zamków i dworów, i z
waszej dumy kozackiej...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Jednaki los nas czeka, tedy nies w pokorze swój krzy, jako i ja
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

niose.
Taras pokiwał głowa. Podniósł sie wolno i ruszył przez majdan,
prowadzony przez
hajduków. Stuk siekier ucichł. Pal był gotowy.
– Taras... – wychrypiał Sobieski. – Co ja... Co ja moge dla ciebie
uczynic?
– Panie, miłosciwy panie... Ja miałem widzenie... Matka Boska
kazała mi pokój
zaprowadzic na Ukrainie... To dlatego ja list wział. Dokonczcie
wszystko za mnie, panie,
dobry panie...
– Uczynie co tylko zechcesz...
– Jedzcie do Taraszczy... Do cerkwi zrujnowanej. Tam czekaja
deputaty. Od pana pysara.
Od Bohuna i innych. Odpusccie Kozakom winy i pokój z nimi
zawrzyjcie. Odpusccie winy
wszelakie... I uratujcie... Rzeczpospolita... Nim bedzie postawem
sukna wydanym na łup
moskiewski, pruski i cesarski...
Swieo zaostrzony pal otoczony czworobokiem dragonów był coraz
bliej.
– Taras, wszystko co zechcesz... Bedzie jak kaesz – wyszeptał
starosta. – Pojade tam.
Zawre pokój i ugode. I nie bedzie ju wojny na Ukrainie...
Jeszcze kilka kroków, jeszcze trzy. Miejsce kazni było tu-tu...
– Ja was widziałem, pane – wychrypiał Taras. – Ja widział jak
korona złota na ziemie
upada, jak ja rozszarpac chca orły dwugłowe... Ale ja widział jak
korone łycar podejmuje.
Łycar co ma w herbie tarcze na tarczy... Janine.
– Taras, bede sie modlił za ciebie...
– Wy, panie, jestescie tym rycerzem. Wy korone podniesiecie. Wy
bedziecie królem
Litwy, Polski i Rusi... Wy zaprowadzicie pokój Boy na Ukrainie.
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, zamarł. Taras nie miał siły,
aby isc. Hajducy
chwycili go pod rece. Pal ju czekał – naostrzony, ociosany i
okorowany.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Taras rozejrzał sie przeraony. Zobaczył... Pole pokryte trupami


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

poległych skrzydlatych
rycerzy, stosy ludzkich ciał i konskiego scierwa. Zobaczył, co
czekało ich wszystkich.
Ogromny, czarny kruk wydziobujacy oczy martwemu choraemu,
który dzierył jeszcze
sztandar Rzeczypospolitej z orłem i Pogonia, spojrzał na niego
czarnymi paciorkami oczu.
Taras zaszlochał. Nie wypełnił swej misji. Nie zapobiegł ruinie,
smierci i zniszczeniu.
Kozak zwiesił głowe. Bez protestów połoył sie, wsunał nogi w
postronki...
– A prosto nawłó... czcie... Da... dajcie chwile... Jak powiem Mario...
Trzeci raz...
Czaplinski pokiwał głowa na znak, e sie zgadza. Konie parskneły
trwoliwie. Kozak
modlił sie, jeczał, słowa zamierały mu w ustach. Sobieski popatrzył
na ołnierzy, na wasate,
ponure, poznaczone bliznami oblicza. Na złociste zbroje, smukłe,
polskie konie... Wiatr
szarpał sztandarami z husarskimi krzyami, łopotał czerwono-biało-
czerwona choragwia
królewska z orłem w koronie i snopem Wazów na piersi ptaka
otoczonego łancuchem ze
Złotym Runem... Nikt nic nie mówił. Cisza była tak absolutna, e
słyszał cieki oddech
powodowych koni.
– Mario... – wyszeptał Taras zbielałymi wargami. Hajducy czekali.
– Mario – rzekł głosniej bandurzysta.
Czaplinski zdjał kołpak i poczał sie modlic.
– Mariooooooooo! – krzyknał Taras głosem tak strasznym, e
wszyscy zadreli. A potem
załkał poprzez łzy:
Hej, musze ju widac bez bandury ginac,
ju nie zdołam po stepie cwałowac!
Beda mnie wilki bure spotykały,
Beda mnie po koniu moim poerały...
Hajducy stali nieruchomo. Nie popedzili koni. Nie nawlekli Tarasa...
Dantez uderzył rumaka ostrogami, osadził go przed miejscem
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kazni.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Co to ma byc?! Nawlekac!
ołnierze nie wypełnili rozkazu. Francuz opuscił głowe, a jego wargi
poczeły drec.
– Tiedemann, Ludendorff! Do roboty!
Wezwani knechci bez wahania podbiegli do obersztera. Chwycili za
wodze konie
powodowe i... Zawahali sie, gdy ich spojrzenia skrzyowały sie ze
wzrokiem Przyjemskiego i
Sobieskiego, z lodowato zimnymi oczami towarzyszy i pocztowych
z husarii, z
wykrzywionymi złoscia twarzami pancernych oraz ołnierzy spod
lekkich znaków. Niemcy
zadreli, widzac dłonie opadajace na rekojesci szabel i czekanów.
Nie wypełnili rozkazu.
– Nawlekac! – zawył Dantez. – Ruszac sie, kurwe syny!
Rajtarzy milczeli.
Na majdanie zapanowała cisza. Wiatr szumiał wsród choragwi,
bunczuków i husarskich
skrzydeł, wył, jakby wokół placu pedziła i coraz bardziej wsciekała
sie sama Smierc.
– Sto dukatów nagrody dam! – wrzasnał Dantez. – Kto na
ochotnika?
Cisza.
– Dwiescie!
Nikt sie nie poruszył.
– To moe ja dopomoge! – rzekł czyjs zimny, beznamietny głos.
Baranowski! Jechał na swym karym, pokrytym krwia, błotem i piana
koniu, na czele
choragwi wisniowiecczyków. Dotarli własnie na majdan obozowy i
rozgladali sie ciekawie.
Dantez bez słowa wskazał im Tarasa. Wnet kilku ołnierzy zsiadło z
koni, odepchneło
Niemców, krzepkie ramiona chwyciły za wodze i rzemienie.
– Tak, moje małe – wyszeptał do siebie Baranowski. – Nasyccie sie
nim do woli.
Rozedrzyjcie go na strzepy...
Ktos smagnał konie po zadach batem. Taras nawet nie jeknał.
Zbladł tylko i zadrał, gdy
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

swieo zaciosany pal poczał zagłebiac sie w jego ciele... Konie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

naciagały go coraz dalej na


gładko ociosane drewno.
– Hospodyyyyyyyyyyy! – zawył. – Wybacz im! Daruuuuuj...
I ju było po wszystkim. ołnierze sprawnie odczepili postronki od nóg
Kozaka.
Chwycili pal i podniesli. Taras uniósł sie w góre. Potem opadł,
nabijajac sie mocniej na
ostrze, gdy ołdacy wpuscili grubszy koniec bala w przygotowany dół
i poczeli obsypywac go
ziemia.
– Przeklinaj nas, Kozaku! – syknał Baranowski. – Krzycz! Ciskaj
gromy. Chce słyszec
twój ból i gniew!
– Modle sie... za was... pane... I umieram, byscie zrozumieli...
Porucznik zadrał, wyszeptał cos, czego nikt nie dosłyszał,
poszarzały na twarzy.
ołnierze zaszeptali, spuscili głowy, egnali sie znakiem krzya.
Sobieski odwrócił sie i ruszył przed siebie, przeciskajac sie przez
tłum. Szukał wzrokiem
swego rekodajnego.
– Konia! – krzyknał. – Konia!
Pachołek przybiegł co tchu, prowadzac wierzchowca. Pułkownik
chwycił za uzde
Złotogrzywego i wskoczył na kulbake. Pognał galopem w strone
miejsca kazni, osadził
rumaka przed palem, na którym wił sie i jeczał Taras. Wargi
umierajacego poruszyły sie
lekko.
– Królu... mój panie złocisty... – szeptał. – Podnies korone złota,
nim ja rozedra na
strzepy... Ja wam wszystko... wybaczam. Ja wam odpuszczam. A i
wam grzechy odpuszczone
beda, jesli tylko pokój Boy zawrzecie z Kozakami. Tak mnie
Bogurodzica kazała, tak jest
zapisane... Spasi Chryste... Ja ju nie moge... Nie...
– Spij, Tarasie – wyszeptał Sobieski. – Spij, aniele – dodał, ujmujac
rekojesc pistoletu.
A potem strzałem w skron skrócił meke Kozaka.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Rozdział V
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Unia batowska
Witaj Korono albo Rzeczpospolita trojga narodów Duma Bohuna
Czarna sakwa bat’ki
Chmiela Diariusz transakcji wojennej miedzy wojskiem polskim a
zaporoskim Rozterki
Danteza Precz z hetmanem albo o kole generalnym ołnierza
koronnego Obuchem w łeb,
czyli kim jest Smierc Unia batowska albo uzdrowienie pułkownika
Rzyc, picza i grabie,
to jest o heraldyce kozackiej słów kilka
Taraszcza była spalona. Dzis nikt ju nie pamietał, kto winien był
dzieła zniszczenia. Czy
zrujnował ja polski zagon, czy te podpalili Tatarzy? Czy
wymordowano chłopów za to, e
połaczyli sie z Chmielnickim, czy te za to, e nie chcieli sie do buntu
przyłaczyc? Stare
dzieje.
Sobieski, Przyjemski i Czaplinski jechali w strone zrujnowanej
cerkwi. Jej wrota były
wyłamane, rozwarte szeroko, w dachu widniały dziury, krzye na
trzech kopułach
przekrzywiły sie, a okna latarn ziały niczym dziury po wyłupionych
oczach.
Pułkownicy zeskoczyli z koni, oddali cugle pachołkom i przestapili
próg. Wnetrze
swiatyni toneło w półmroku. Nawe rozjasniały smugi swiateł
wpadajace przez wybite okna.
Jasnosc padała wprost na mandylion, przydawała blasku
frasobliwej twarzy Chrystusa,
poznaczonej czarnymi smugami krwi.
Bohun z Kozakami czekał na nich w carskich wrotach.
– Wy posły od hetmana?
– Od zwiazku wojskowego.
Kozak drgnał. Odgarnał z czoła kosmyk posiwiałych włosów. Miał
zmeczona,
pobrudona twarz, jego lewa reka zwisała bezwładnie. Widac
pułkownik jeszcze nie
ozdrowiał po tym, jak na bagnach Płaszowej stratował go tłum
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

uciekajacej czerni.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Tedy prawde gadał Wyhowski, e w waszym wojsku bunt?


– Jesli dojdziemy do porozumienia, zdejmiemy Kalinowskiego z
hetmanstwa.
Przyszlismy tu w imieniu towarzystwa choragiewnego, aby mówic o
pokoju.
– O pokoju?! – parsknał Bohun. – Wasza mosc drwisz z nas. Nigdy
ja nie myslałem o
ugodzie z Lachami. Bo za szczo? Za miasta popalone, za mołojców
na Sołonicy wyrnietych?
Za krzywdy wojsku zaporoskiemu wyrzadzane? Za Kozaków
dobrych w chłopy obróconych,
za wdowy z futorów wygnane, zdzierstwa i okrucienstwa
Wisniowieckich i detyny
Koniecpolskiego? Za tyranstwa pułkowników i komisarzy
regestrowych? Albo e ydzi
cerkwie zamykali, dzieci chrzcic nie dawali, jesli sie Kozak nie
okupił złotem? Za to pokoju
byc nie moe!
– Do rzeczy, mosci pułkowniku kalnicki – powiedział Sobieski. – Bo
zaraz ja wypomne
waszej mosci koscioły spladrowane, dwory popalone, niewiasty
pohanbione, okrucienstwa i
zdrady. Tudzie bunty i wszeteczenstwa przeciwko Rzeczypospolitej
popełniane. I zamiast do
układów, za szable sie wezmiemy.
– Prawda – rzekł po chwili Bohun ju spokojniej. – Zaszły sprawy,
które kaa nam około
pokoju miec staranie. Dlatego te, wiedzac co sie w obozie waszym
dzieje, wolimy gadac z
wami, a nie z hetmanem. Wy ołnierze, wy zrozumiecie...
– Tedy co sie stało?
– Chmielnicki chce poddac Ukraine carowi moskiewskiemu.
Sobieski i Przyjemski spojrzeli po sobie.
– Nie moe to byc! – wybuchnał generał. – Jake to? Dlaczego? Jezu
Chryste!
– Ot i dudy w miech, Lachy – mruknał Bohun. – I co teraz, jasnie
wielmone pany?
Zagarnie car Litwe i Ukraine. Zajmie włosc a po Lublin, Brzesc.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Dojdzie i do samej
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Warszawy. A od północy przyjda Szwedy i Niemce – ci wezma


Prusy Królewskie i Wielka
Polske. I ju wam kat poswieci.
– Breszesz, panie bracie – stwierdził Sobieski. – Po co tyran
moskiewski miałby
buntowników kozackich wspierac?! Po co przywilejów waszych
bronic, skoro sam ludzi
wiesza, scina, pali i na adna wolnosc w Moskwie nie pozwoli?!
– Ukraina to dla moskiewskiego niedzwiedzia wielce nadobna
mołodycia – odparł Bohun.
– Ma wszake jedna wade: pełno na niej Kozaków. Ale i na to rada
sie znajdzie – starczy
przyozdobic nimi drzewa Kijowszczyzny, a ju na wieki uspokojona
bedzie. Chcemy miec z
wami pokój po to, aby powstrzymac Chmielnickiego. Mielismy ju
ugody z sejmem, z
królem. Jedne zerwano, drugich – jak białocerkiewska – nie
zatwierdzono, złamano krwia i
mieczem na Zadnieprzu. Teraz chcemy rozmawiac z wojskiem
koronnym. Nie z panami, nie
z hetmanami, ale z ołnierzami takimi jak my. Wy nam ugode
zatwierdzicie i zmusicie
Rzeczpospolita, aby jej przestrzegała. Bo jesli tego nie uczyni, to
upadnie rozdarta na strzepy.
Sił jej nie stanie, aby bronic sie przed wrogami.
– A zatem – rzekł Sobieski – warunki, jakie moemy wam
przedstawic, to...
– To my warunki przedstawimy, wedle tego, co Wyhowski obmyslił.
Moecie je przyjac,
albo odrzucic. A jak odrzucicie, tedy hore wam i nam... – dodał
Bohun cicho.
– Jak zatem brzmia wasze kondycje?
Bohun usmiechnał sie bolesnie. Skurcz przeszył jego pokryta
bliznami twarz. Słonce
przesuneło sie po niebie, a snopy swiatła padały teraz nie tylko na
oblicze Chrystusa, ale
rozswietliły cały ikonostas, przydały blasku porabanym, pokrytym
zbrazowiała krwia i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kurzem ikonom swietych.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Dawno temu pradziadowie wasi przyjeli do swych rodów Litwinów


dzikich, ledwie z
poganstwa wyszłych. Skoro oni nie bali sie przypuscic do sie
pogan, tedy czemu nie mieliby
uczynic tego z Kozakami w chrzescijanstwie od wieków
pozostajacymi?
– Chcecie naszych... herbów? Przywilejów szlacheckich dla wojska
zaporoskiego?
– I tego – Bohun odchrzaknał – aby trzy województwa ukrainne, to
jest kijowskie,
czernihowskie i bracławskie takim sposobem, jak Litwa z Korona
połaczone były...
***
Było ju ciemno, gdy wyszli z cerkwi. Pułkownik kozacki stapał cieko,
potknał sie i
byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go starosta.
– Mnie mogiła, nie buława – rzekł Kozak. – Ja po beresteckiej ju nie
dawny Bohun
mołojec, jeno trup.
– Przysle wam moich medyków.
– Pokój mnie uleczy. Przywiezcie podpisana ugode tu, do cerkwi, a
zaraz zdrów bede.
Póki pysma nie podpiszecie, my ciagle wrogowie. Tedy zwołajcie
koło i zatwierdzcie ugode
jak najszybciej.
– To nie takie proste – mruknał Sobieski. – Pomnij, mosci
pułkowniku, e to, co czynimy,
to bunt przeciw Rzeczypospolitej. Nie moemy zawierac pokoju bez
zgody sejmu. Zwłaszcza
TAKIEGO pokoju.
– Tylko takie warunki zagwarantuja wam spokój na Ukrainie.
– Mosci pułkowniku kalnicki – szepnał Przyjemski – one sa nie do
przyjecia. aden
herbowy w Koronie i na Litwie...
– Dlatego to wy je podpiszecie, a nie wasi bracia szlachcice –
zacharczał Bohun i popluł
krwia. – Wy ich zmusicie, aby dla własnego dobra zakonczyli te
wojne. Inaczej bedzie tu
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pokój wieczny, kiedy sie wszyscy do szczetu wymordujemy!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Przyjemski i Sobieski w milczeniu dosiedli koni.


***
Zapadła noc, kiedy Bohun, utykajac i wspierajac sie na obuszku,
zawitał do kwatery
zaporoskiego hetmana.
– Ja do Chmiela – warknał do straników, mołojców z czehrynskiej
sotni, która
zwyczajowo trzymała stra przy hetmanie.
– Bat’ko spi – mruknał jeden z Kozaków. Wespół z drugim
mołojcem zasłonili wejscie
spisami.
Bohun chwycił za ratyszcze. Pomimo ran i goraczki miał jeszcze
dosyc siły, aby odchylic
drzewce na boki.
– Puskaj! – wycharczał. – Trastia tebe mordowała!
– Bat’ko zakazał!
– Puskaj albo szabla droge wyrabie! Mam wiadomosc o Lachach!
Kozacy spokornieli. Bohun rozkaszlał sie, zatoczył, a potem
odrzucił płachte
przesłaniajaca wejscie i wkroczył do namiotu. Szybko przebył waski
korytarzyk, odrzucił
kolejna zasłone, wkroczył do komnaty i...
Zamarł. Stanał oko w oko z kozackim hetmanem, pogromca lackich
wojsk; opiekunem i
obronca prawdziwej ruskiej wiary, drewnym ruskim Odoncerzem,
Aleksandrem
Macedonskim Zaporoa i Ukrainy, lwem i weem w jednej osobie. I
prawdziwym
jedynowładca kijowskiej włosci.
Chmielnicki był pijany.
Bohun spogladał na jego posiniała, obrzekła twarz; na wory
zbierajace sie pod
przekrwionymi oczyma, na zlepione palanka wasy, zalana trunkiem
przepyszna szube i upan
ze złotogłowiu. Hetman miotał sie za stołem, wymachujac buława;
szczodrze rozdzielał ciosy
pomiedzy debowy stół, powietrze i potrzaskane okruchy gasiora z
horyłka. Bił niewidocznego
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przeciwnika, jak gdyby kłebił sie wokół niego tłum wraych Lachów i
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

pohanców.
– Tu jestescie – dyszał wsciekle, a oczy wyłaziły mu z orbit. –
Przyszliscie znowu...
Znowu... Do mnie... Ale ja sie nie dam! Nie oddam Ukrainy... Nie
wam.
Bohun przypadł do Chmielnickiego. Odtracił na bok buławe, a
potem chwycił hetmana za
upan pod szyja i mocno potrzasnał. Spojrzał w opuchniete oczy.
– Bohun przyszedł do ciebie – wydyszał głosno. – Nie bedziesz ju
pił! Dosc tego.
– Bo... hun... – wykrztusił hetman. Wydarł sie z uscisku pułkownika i
spojrzał na niego
przytomniej.
– A, Bohun... Ty tutaj. Na sławu. I szczastie.
– Nie bedziesz wiecej pił – rzekł pułkownik kalnicki. – Lada dzien
bitwa, a ty na oczy nie
widzisz, jak gasiora palanki nie wychylisz!
– Milcz!
– Nie bede milczał!
– Czego chcesz? – Chmielnicki usiadł za stołem, zasadziwszy
buławe za pas.
– Słyszałem, e z Moskwa chcesz sie układac.
Chmielnicki zmarszczył brwi, nagle zatrzepotał powiekami.
– Wyhowski ci powiedział, tak? Spasi Chryste, daj mi siłe, bo kae
jezyk mu wyrwac. Na
pal go wsadze, cwiekami nabije!
– To nie Wyhowski. Kozacy gadali, e Iskre do Moskwy wysłałes.
– Wysłałem. Zwykła, polityczna rzecz, batiuszke cara uspokoic.
– A nie zamyslasz ty czasem o lidze z Moskwa?
Chmielnicki rozesmiał sie głosno. Jego głos zabrzmiał całkiem jak
charkot. Dusił sie i
dławił smiechem. W koncu zacharczał, splunał. I siegnał do skrzyni
po nowy gasiorek z
gorzałka.
„Jeszcze rok, jeszcze dwa – pomyslał Bohun. – Nie bedzie Chmiela
na Ukrainie. Kto
wtedy buławe wezmie? Wyhowski? Młody Tymofiej Chmielnicki? A
moe ja?”.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Nie po tom panów wyrezał, Jareme z włosci wypedził, aby głowe


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

w jarzmo nowego
tyrana włoyc – rzekł hetman. – Nie bój sie nic. Iskra mówic bedzie o
pomocy dla nas, o
ziarnie i prochach dla wojska zaporoskiego, ale nie o adnej unii.
– Na pewno?
– Słowo moje przed Bogiem kłade.
– A tos mnie pocieszył, mosci hetmanie. – Oblicze Bohuna nawet
nie drgneło.
– Dzisiaj nie musze ja pomocy Moskwy szukac – wychrypiał
Chmielnicki. – Oto Lachów
mamy jak w saku. Głupi jest Kalinowski i sam w potrzask mi wlazł.
Sami naszymi kozackimi
szablami panów wyrabiemy. Do tego pomocy bojarów mi nie
trzeba! Nie postanie ich noga
na wsiej Ukrainie.
– A co, jesli obóz obiegniemy, a w tym czasie przyjda w pomoc
hetmanowi Lanckoronski
i Wojniłłowicz z Zadnieprza? Chudo bude!
– Ty sie o to nie martw. Obóz Lachów w pół pacierza wezmiem.
– Juci, w cwierc! Jeno obudz mnie na szturm, cobym wiktorii nie
przespał.
– Tak ty popatrz tutaj!
Chmielnicki wydobył ze skrzyni inkrustowana złotem, czarna sakwe
na listy. Widniała na
niej a nadto dobrze widoczna Pilawa Potockich. Widac był to łup
zdobyty w taborach
hetmana wielkiego koronnego pod Korsuniem. Chmielnicki
wyciagnał ze srodka złoony we
czworo papier, połoył na stole i skinał reka na Bohuna. Pułkownik
rozwinał go, spojrzał i...
zamarł.
– Jak to? – wydyszał. – Skad to?!
– Masz ty, panie pułkowniku, swoje figliki Bohunowe – rzekł
hetman, chowajac
dokument na powrót. – A ja mam moje fortele wojenne. Ot i mamy
wszystko jakoby na dłoni.
Prawde gadałem, e Lachów na głowe pobijem i spokojnie do
Mołdawii pójdziem?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Prawde – zgodził sie niechetnie Bohun.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Skoro swit czeka nas przeprawa. Wezmiesz swój pułk, dwiescie


wozów i czambulik
ordy, a potem pójdziesz pod Ładyyn. Przeprawisz sie przez Boh
poniej Sobu i ostróki
wykopiesz na drugim brzegu. Sciagniesz na siebie Lachów, coby
mysleli, e to główne pułki
ida. W tym czasie ja z reszta wojska przejde rzeke pod
Czetwertynówka, a orde wysle brodem
podle mogiły Soroki. W taki oto sposób wezmiem lackie wojska
jakoby do saka.
– A co potem?
– Martwy pies nie kasa!
Chmielnicki chwycił swiey gasiorek z horyłka i zaczał pic. Bohun nie
bronił mu.
Hetman krztusił sie, prychał palanka, oblewał sobie przód upana. I
pił jak smok, co nie moe
ugasic pragnienia.
A potem wytrzeszczył oczy, opadł na stół. Bohun podsunał mu
znowu palanke, ale stary
hetman zachrapał. W koncu, po całodziennej pijatyce zmorzył go
sen.
Po cichu Bohun otworzył puzdro, wyciagnał zen pogiety pergamin.
A potem wsunał go
za pas i wyszedł z namiotu. Szybkim krokiem zmierzał do kancelarii
Wyhowskiego.
***
– Mosci panie hetmanie!
Kalinowski zmruył krótkowzroczne oczy, pewna reka poskromił
narowistego
wierzchowca, który spłoszył sie, gdy dopadł don Czaplinski.
Porucznik machnał buława na
północ, w strone traktu wiodacego na Human.
– Kozacy ida!
– Siła ich?
– Bedzie ze cztery tysiace! Idzie cały pułk i wataha czerni – bedzie
jej z drugie tyle. Przy
konnych semenach jest i orda. Ani chybi stra przednia.
– Daleko sa?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Pół mili stad. Ida na bród, prosto, jakoby z bicza strzelił, na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Czetwertynówke.
– Spodziewaja sie nas?
– Gdzieby! Jakoby na weselisko szli!
– Choragwie na kon!
Rozkaz spełniono szybko i bez zbednego hałasu. ołnierze
Sobieskiego i rajtarzy Danteza
zerwali sie na nogi, a rotmistrzowie i pułkownicy poczeli zbierac
swych ludzi do kupy.
– Mosci panowie – rzekł Kalinowski do pułkowników. – Tak oto
doczekalismy sie
rezunów! Zatrzymamy ich przed brodem, a ja sciagne reszte wojska
z dróg i traktów!
– To moe byc figiel kozacki – zaoponował Odrzywolski – abysmy
uwierzyli, e orda i
Zaporocy chca forsowac rzeke pod Czetwertynówka, a nie pod
Ładyynem.
– Czy ja zle słyszałem, czy to kruk zakrakał?! – wybuchnał
Kalinowski. – Wasc chcesz
mnie uczyc wojowania?! Chwała Panu, jeszcze przy mnie buława i
komenda! Ja rozkazy
wydaje.
– Ja tylko radze.
– Jebał pies twoje rady. Chmielnicki ma za mało wojska, aby
powayc sie na rozdzielenie
sił. Panie Sobieski...
– Słucham, mosci panie hetmanie.
– Wezmiesz swój pułk i uderzysz na Kozaków. Musisz zatrzymac
ich w polu przed
brodem. W tym czasie ja sciagne reszte jazdy z obozu.
– Tak jest!
– Wyruszaj zaraz. I bij bez litosci. Kiedy rezuny powachaja prochu i
posmakuja naszych
szabel, nie beda tacy ochotni do forsowania rzeki!
Sobieski ruszył w skok ku swoim oddziałom. Dopadł do
poruczników i rotmistrzów,
skupionych wokół wielkiego debu.
– Do choragwi! – rozkazał. – Trabic przez munsztuk. Za pół kwatery
ruszamy. Kto chce,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

waszmosciowie, mona przed bitwa na harc, byle nie na długo!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Porucznicy i rotmistrzowie rozjechali sie do swoich rot. Wszystko


było ju ustalone,
rozkazy wydane; choragwie husarskie i pancerne poczeły tedy
postepowac przez las i
brzezine na wschód, ku niewielkim wzgórzom. Konie szły rysia i
stepa, parskały dziarsko na
dobra wróbe.
Sobieski wyprzedził znacznie swoich ludzi. Skoczył przed linie
wojska, przebył brzezine,
strumien i jako pierwszy wjechał na wzgórze. Wiedział, e w ten
sposób naraa sie na
odkrycie przez Kozaków, ale i tak bitwa miała rozpoczac sie lada
chwila, wiec nie dbał o
pozory. Wjechał galopem na pagór, który był własciwie stara,
rozmyta od deszczy mogiła.
Wstrzymał konia. Tu, na wzniesieniu, czuł sie wolny jak ptak,
spogladajac na otwarty,
płaski step zamkniety na wschodzie linia dalekiego lasu, na
południu wzgórzami, a na
północy dolina niewielkiego, bagnistego strumienia. Osłonił oczy od
słonca i spojrzał na
wschód.
Kozacy nadciagali szybko. Wyraznie widział idaca luzna ława
zaporoska konnice i
posuwajaca sie tu obok orde. Dalej szedł tabor – szesc, a moe
osiem rzedów wozów
osłanianych przez piechote – mołojcy z rusznicami maszerowali
przy skrajnych rzedach
kolas, osłaniajac przede wszystkim konie. Tabor był ju
przygotowany do walki. Do wozów
nasypano gnoju i ziemi, w przerwach miedzy nimi prowadzono
działa. Tyłów warownego
obozu strzegła kozacka czern – wsród traw i zarosli szarzały swity i
kouchy. Szybkim
krokiem posuwała sie tam zbrojna hałastra – chłopi i ubodzy
Kozacy niosacy kiscienie, spisy,
cepy i kosy osadzone sztorcem na dragach.
Sobieski poczuł, jak serce poczyna bic mu coraz mocniej i mocniej.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Wysunał sie jeszcze


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

bardziej do przodu – samotny jezdziec wsród traw – wsparł sie pod


boki. Stał na tle nieba
jakoby ostatni polski rycerz na stepie, jak wielki pan spogladajacy
na plebejska armie czeladzi
i ciurów, której atak lada chwila miał rozbic sie o polskie piersi. Lecz
przecie nie były to
tchórzliwe ciury i pachołkowie. Przez step szło wojsko, które od lat
bijało choragwie
kwarciane Rzeczypospolitej pod Korsuniem, Piławcami i
Zborowem.
Wnet dostrzeono go na tle błekitnego nieba. Kozacy wskazywali go
sobie, dwóch z nich
zawróciło w strone taboru. Kilku mołojców dosiadajacych dobrych,
zdobycznych, polskich
koni wysuneło sie naprzód. Szybko spieli wierzchowce ostrogami i
popedzili na spotkanie
samotnego Lacha.
Sobieski nawet nie ruszył sie z miejsca. Widział, jak kozacki tabor
zwolnił i poczał
zatrzymywac sie – formujac czworobok. Pułkownik wiedział, e nie
mona było na to
pozwolic. Jednak ustawienie obozu z wozów było nie lada sztuka, a
nade wszystko wymagało
czasu. A tego Kozacy ju nie mieli.
Tetent mołojeckich koni narastał. Sobieski dojrzał przed soba pyski
koni, szare i zielone
swity Kozaków, usłyszał poteniejacy łomot kopyt.
– Hałła! Hałła! – zawyli Zaporocy po tatarsku.
Pułkownik nie poruszył sie. Kozacy byli blisko. Dwiescie kroków
jeszcze... Sto
piecdziesiat. Ju, ju zdawac by sie mogło, e opadna Sobieskiego ze
wszystkich stron,
pochwyca go, ubija, stratuja kopytami koni!
Byli o pół strzelania z łuku od miejsca, w którym stał pułkownik, gdy
ziemia zadrała, a
zza pagórka wypadła w pedzie ława polskich harcowników. Szybko
jak błyskawica, niby
morska fala omywajaca skalny grzbiet, rozstapiła sie, mijajac
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Sobieskiego, a potem wpadła na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

rozpedzonych Kozaków. W jednej chwili zabrzeczały szable,


hukneły pistolety i półhaki,
swisneły strzały, rozległy sie krzyki i przedsmiertne rzeenia.
Zaskoczeni mołojcy ulegli od
razu. Czesc zwaliła sie z koni, padła na ziemie, inni poczeli
zawracac, uciekac w strone
taboru. Polacy i rajtarzy rzucili sie za nimi. Wnet z obozowiska
skoczyło ku nim wiecej
Kozaków; wsród traw rozpoczeły sie utarczki i pojedynki. Strzelano
do siebie z pistoletów,
szyto z łuków, zajedano z szablami i kiscieniami.
Sobieski nie czekał na wynik harców. Szybko jak wiatr skoczył ku
równinie, bo jego
choragwie husarskie i pancerne wyszły wreszcie z grzmotem kopyt
zza pagórka i staneły w
dwóch liniach, pod rozwinietymi choragwiami.
Wrzawa i okrzyk podniosły sie, gdy pułkownik dopadł do swej
husarskiej roty, zdjał z
głowy kołpak, widzac sztandar, a potem staropolskim obyczajem,
jako rotmistrz prowadzacy
choragwie do szary, jednym szybkim ruchem zawinał prawy rekaw
upana wyej łokcia.
Powiódł spojrzeniem wzdłu skrzydlatych szeregów husarii i poczuł,
jak serce podchodzi mu
do gardła. Oto stała przed nim najwspanialsza jazda swiata, duma i
chwała Rzeczypospolitej;
ostatnia rycerska jazda Europy, obalajaca roty i regimenty
pikinierów szwedzkich,
zagladajaca smiało w lufy muszkietów i ziejacych ogniem
niderlandzkich kobył5, zmiatajaca
jednym ciosem rajtarskie kompanie i pułki, rozbijajaca jak lawina
tureckich sipahów i
moskiewskich dworian.
Husaria była straszna, lecz nade wszystko piekna. Sobieski nie
mógł oderwac oczu od
smukłych, rosłych polskich wierzchowców, karmazynowych upanów
i giermaków
wkładanych przez towarzyszy pod przyszywanice i pancerze.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Wzrok jego bładził wsród


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

skrzacych sie od złota i klejnotów kirysów, pancerzy, karacen i


bastardów, naramienników z
maszkaronami, napiersników okrytych wilczymi i tygrysimi skórami.
Wiatr szelescił morzem
proporców ponad szyszakami husarzy, swistał wsród srebrnych
skrzydeł, łopotał
choragwiami.
Nie było jednak czasu na podziwianie groznego piekna husarii.
Jazda stała gotowa do
5 Kobyła – zwano tak muszkiet niderlandzki kalibru 18-22 mm. Jako
jeden z pierwszych był w nie uzbrojony
szkocki regiment Butlera w 1621 roku.
uderzenia. Sobieski zwrócił sie ku Kozakom, wzniósł w góre
buławe. Na ten rozkaz trebacze
dali znak harcownikom do powrotu – ława jezdzców rozpadła sie w
jednej chwili, jak tuman
piasku, nie zwlekajac sprawnie odskoczyła od zaporoskich
szeregów i powróciła do swoich.
– W Imie Boe naprzód! – krzyknał Sobieski. – Dalej! Dalej!
Gwałtownym ruchem zniył buławe. Na ten znak choragwie poszły
przed siebie wpierw
stepa, potem szybko poczeły nabierac morderczego pedu. Ziemia
zadudniła ponuro,
zagrzmiała tratowana tysiacami kopyt konskich.
Sobieski pedził w pierwszym szeregu, z rozwiana od wiatru delia,
bez czapki, z buława w
dłoni. Prowadził swoja choragiew husarska, a wraz z nia reszte
pułku ku skłebionym
kozackim szeregom. A potem konie polskie nabrały jeszcze
wiekszej szybkosci, przeszły w
galop, w skok! Choragwie potoczyły sie przed siebie jak pancerna
lawina. Las kopii opadł z
szumem i poswistem, zniył sie ku konskim karkom, mierzac wprost
w Zaporoców. Husaria
pomkneła cwałem, najstraszniejszym, najszybszym pedem
rozszalałych koni!
Ktokolwiek dzierył buławe po kozackiej stronie, nie był głupcem.
Zamiast powitac jazde
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

polska w ławie, w której jezdzcy starliby Zaporoców równie szybko,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

jak wichura powala i


tratuje młody las, nakazał scisnac szeregi mocno, niby rajtaria
niemiecka i osłonic sie bronia
ognista. Semeni dali ognia z bandoletów i rusznic niemal wprost w
twarze rozpedzonych
husarzy. Konie zarały wystraszone, gdy kule swisneły im koło uszu,
przeszyły piersi, szyje,
głowy...
Ju rumaki wyciagaja łby w pedzie, husarze pochylaja sie w
kulbakach, niektórzy mrua
oczy na widok kozackiej nawały...
A potem słychac kwik tratowanych koni, jakby łoskot tysiecy młotów
kujacych elazo,
chrzest kruszonych kopii, ryk zwyciestwa i przeraenia...
Zderzyli sie!
W jednej chwili, krótkiej jak okamgnienie, husaria zniosła konnych
Zaporoców,
wdeptała ich w ziemie kopytami, porwała przed soba jak pancerna
lawina. Kozackie sotnie
rzuciły sie wstecz, nie majac szans w starciu. Siekani szablami,
obalani piersiami koni,
tratowani, Zaporocy oddali pole, rozsypali sie na grupy i luzne
watahy uciekajacych. Tu
obok uszu husarzy i pancernych swisneły strzały.
Sobieski pochylił sie w kulbace, chłonac całym ciałem szalenczy
ped konia. Ziemia
uciekała spod kopyt Złotogrzywego w zastraszajacym tempie. Tu
obok słyszał chrapanie
husarskich koni towarzyszy i pocztowych z jego choragwi, szum
skrzydeł, łopot proporców,
brzek zbroi. Zaporocy uciekali z wrzaskiem, rozpaczliwie kłujac
konie ostrogami, okładajac
je nahajami po zadach. Na próno! Nie mogli ujsc skrzydlatej
smierci. Szybko, nieubłaganie
husarze doganiali ich, cieli po łbach i ramionach, wbijali w plecy
sztychy szabel, mordowali
tak szybko i sprawnie, i rzekłbys, e to nagły podmuch wiatru gasi
płonace swiece.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

A potem ogromna ława jezdzców wpadła na przednia sciane


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zaporoskiego taboru.
Konie z kwikiem rzuciły sie na boki, gdy wyrósł przed nimi rzad
wozów, kiedy ledwie
nie nadziały sie na sterczace hołoble i spisy. Lecz tabor nie był
jeszcze złoony do konca.
Pomiedzy wozami, ustawionymi w dwie linie, ziały szerokie przerwy
i ulice, przez które bez
trudu mona było dostac sie do wnetrza warownego obozu.
Uciekajacy semeni rzucili sie w te własnie rozstepy. Wpadli do
wnetrza gigantycznego
czworoboku kolas, schronili sie pomiedzy wozy, szukajac ratunku i
obrony. Niektórzy
pozeskakiwali z koni, kryjac sie pod osiami, w taborowych ulicach.
Sobieski wrzasnał z przeraenia, sciagnał wodze Złotogrzywego,
odchylił sie w kulbace,
próbujac rozpaczliwie wstrzymac wierzchowca.
– Do odwrotu! Trabic do odwrotu! – ryknał do towarzyszacych mu
trebaczy.
Za pózno!
Niby skrzydlaty wicher, jak morska fala niosaca na swym czele
rozbitych i
zakrwawionych Zaporoców, tak husarze i pancerni wpadli do
wnetrza taboru, tnac
uciekinierów. Pierwsza runeła miedzy wozy własna choragiew
Sobieskiego, za nia kozacka
Czaplinskiego, husarze Odrzywolskiego, potem dua,
stupiecdziesicciokonna rota
Kalinskiego... Cały pułk wpadł do srodka niedomknietego
czworoboku wozów. Tłum ludzi i
koni porwał poczet pułkownika, przeniósł obok powywracanych
kolas, poniósł ku tylnej,
zamknietej scianie taboru!
Przed oczyma Sobieskiego migneła na krótka chwile zaporoska
choragiew z archaniołem
Michałem i zgromadzony wokół niej tłum pieszych mołojców. Na
wspaniałym dzianecie
siedział tam wysoki Kozak o wykrzywionym bolescia obliczu.
To był Bohun!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Marek Sobieski zdebiał, widzac go w bitwie. Nie spodziewał sie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nigdy, e kiedys dojdzie


do spotkania na polu walki przed podpisaniem ugody; nie pomyslał,
e moga stanac twarza w
twarz na czele swych choragwi...
Bohun skłonił sie lekko i zdjał kołpak. Przycisnał go do piersi i stał
milczacy na wprost
pedzacej nan nawały husarii. A potem opuscił wzrok na stojace
przed nim armaty i puszkarzy
z zapalonymi lontami.
Pop uczynił znak krzya nad cwierckartauna, pokłonił sie, konczac
modlitwe.
– ...Molisia za mia ko Hospodu, da utwierdit mia w strasie Swojem, i
dostojna pokaet
mia raba Swojeja błahosti. Amin.
– Poczynajcie, bracia! – zakrzyknał Bohun.
Działa rykneły niskim basem, szarpneły sie w tył od odrzutów.
Swiszczace kule i granaty
wpadły w szeregi polskich jezdzców, masakrujac ludzi i konie,
wyrzucajac w powietrze
wierzchowce, wybijajac w ziemi wielkie wyrwy. Ped jazdy
wstrzymany został w jednej
chwili. Chmura kurzu spowiła szeregi ołnierzy Sobieskiego, rozległy
sie krzyki, jeki,
przerazliwy kwik i renie koni. A potem pułkownik kalnicki machnał
buława i wydał rozkaz,
od którego zadreli polscy porucznicy i rotmistrzowie:
– Zamykac tabor!
Z tryumfujacym rykiem, z tatarskim hałłakowaniem, wypadły z
rowów, spod wozów za
plecami jazdy polskiej, ukryte przed wzrokiem Lachów kurenie
zaporoskich czumaków,
zbrojne w samopały, kosy, cepy i kiscienie. Mołojcy rzucili sie ku
tylnej scianie taboru,
dopadli kolas, a potem jeli popychac je, zamykajac przejscia.
Zagrzechotały łancuchy
przeplatane przez koła, skrzypneły hołoble obracane w strone
wroga. Ogromna sciana wozów
poczeła odcinac w srodku taboru stłoczonych husarzy i pancernych.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– To koniec! – wrzasnał Odrzywolski do Sobieskiego. – Zaraz tabor


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zewra i wybija nas


co do nogi! Zawracajmy!
– Przebijemy sie! – odkrzyknał Sobieski, przekrzykujac gwizd kul,
krzyki ludzi i renie
koni. – Zawracac!
Machnał buzdyganem, a trebacze zagrali sygnał do odwrotu.
Choragwie husarskie
poczeły zawracac ku zachodniej scianie taboru.
– Bij, kto w Boga wierzy! – krzyknał Sobieski. – Naprzód, panowie
bracia!
– Bij! Morduj!
Husarie i pancerni runeli jak jeden ma ku rzedom zaporoskich
kolas, przy których kłebił
sie tłum mołojców. Dopadli wozów i rydwanów, a rozszalałe konie
uderzyły o nie piersiami.
Zabrzeczała stal, krew polała sie gesciej, gdy skoczyli ku nim
Zaporocy z kosami i spisami,
zas jezdzcy starli sie w morderczym szale z mołojcami broniacymi
rozerwania wozów.
A potem zza kolas rozległy sie strzały. Zaporocy odpowiadali
morderczym ogniem z
rusznic i półmuszkietów. Kule gwizdały Lachom koło uszu, zabijały
konie, wyrywały z
kulbak jezdzców, którzy rozpaczliwie chcieli wyrabac sobie droge
do wolnosci.
– Naprzód, psie krwie! – krzyknał Sobieski. – Bij, morduj! Rabac
wozy!
***
Bohun miotał sie miedzy kolasami na swym pieknym koniu. Nie
wiedział, co robic. Oto
zasadzka, która zastawił, udała sie zbyt dobrze. Prawie cały pułk
jazdy polskiej zamkniety był
w strasznej pułapce z wozów. Oto miał w reku... głowe
Sobieskiego.
Co jednak miał czynic? Przerwac to wszystko? Otworzyc bramy
taborowe? Bił sie z
myslami, nie wiedzac, jak powinien postapic, szarpał osełedec,
gryzł wasy, walił sie buława
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

po udzie...
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

A potem przechylił sie w siodle do Fyłypa.


– Otwórzcie bramy! – ryknał. – Lachy i tak sie przebija! Za wielu ich!
Wyrea naszych w
taborze!
Fyłyp zdretwiał. Lecz bynajmniej nie od słów Bohuna. Spogladał
ponad jego ramieniem,
na cos, co działo sie za plecami atamana.
Bohun odwrócił sie i skamieniał. Tu za nim stał Chmielnicki na
swym przepysznym
bułanym koniu wzietym ze stadniny Sanguszków, z hetmanska
buława w reku.
– Ot i udał sie znowu figiel Bohunowy! – zawołał wesoło, szczerzac
ółte kły. – I kto by
to pomyslał, cztery choragwie lackie w naszym reku. Daleje,
wystrzelaj Lachów, mosci
pułkowniku! Koncz wasc z nimi! Wstydu Lachom oszczedz!
– Mołojcy nie strzymaja! Stracimy piechote, mosci panie hetmanie!
– Od kiedy ty taki wraliwy, Iwanko? Azali mdli cie widok krwi
mołojeckiej, jak
pludraka? Mało jej widziałes? Piechota wytrzyma, ja to mówie. A
jakby nie strzymała, to w
sukurs posiłki przyslemy. Zacnies sie sprawił, panie Bohun.
Tymofiej z mołojcami i orda
Nuradyna sa ju pod Ładyynem. Sciagnałes na siebie uwage i złosc
Lachów, tedy mona by
rzec, e wygralismy cała bitwe, bo inne nasze pułki podejda pod
obóz niezauwaone.
Bohun zmełł w ustach przeklenstwo.
***
– Herr Oberstlejtnant! Kozacy tabor zawarli! Zamkneli w srodku
Herr Sobieskiego!
Dantez przygryzł wargi. Sam widział, co sie stało. Marek Sobieski
był w pasci bez
wyjscia. Nawet z tego miejsca Bertrand słyszał strzały, krzyki
mordowanych, jeki rannych i
brzek zderzajacych sie szabel. W taborze bito sie na smierc i ycie,
mordowano o kada
wolna piedz miejsca. Kozackie cepy, kiscienie i kosy zbierały godna
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

danine z polskiej krwi.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Herr oberstlejtnant, nie pomoemy Polakom? Nie poratujemy


kamratów?!
– Sobieski zapedził sie za daleko. Nie przebijemy sie przez tabor!
Stac w miejscu!
– Herr Gott! – wykrztusił zmieszany wachmistrz. – Jawohl!
Dantez milczał. Wszystko układało sie swietnie. Oto miał jednego
wroga mniej.
***
– Mosci panie hetmanie, husaria gotowa do szary na tabor! –
zakrzyknał Zygmunt
Druszkiewicz.
Kalinowski spojrzał w strone zakrwawionego kosza kozackiego, w
którym wrzała walka.
– Czekac! – zakomenderował. – Nikt nie ruszy bez mojego rozkazu.
– Tam gina nasi! – krzyknał Druszkiewicz.
– Wasza miłosc nie zostawi Sobieskiego na rzez czerni! – rzekł
Przedwojenski. –
Jestesmy gotowi do ataku.
– To podstep Chmielnickiego.
– Sobieski i Odrzywolski zgina!
– ołnierska rzecz.
– Mosci panie hetmanie, ja prosze, nie ostawiajmy ich bez pomocy!
Kalinowski zmruył swe krótkowzroczne, złe oczy.
– Pierwszemu, który da rozkaz do ataku – wysyczał – rozwale łeb
buława. Do szeregów!
***
Choragwie husarskie i pancerne odbiły sie bezsilnie od sciany
wozów, pozostawiajac
ludzkie trupy i scierwa koni, plamy krwi, pociete, porabane kolasy.
Kozacy kryli sie za
kołami i pod osiami – pojawiali na chwile, aby oddac strzał, a potem
znikali, aby zabrac od
swych kompanów nabita bron.
Polacy nie mogli rozerwac taboru, nie byli w stanie wyrabac sobie
drogi do wolnosci.
Smierc zajrzała w oczy młodemu pułkownikowi. Stłoczeni wsród
wozów jezdzcy padali od
kul kozackich armat i arkebuzów, walili sie z koni, cieci kosami,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kłuci spisami, sciagani na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ziemie, spadajacy z pokrwawionych wierzchowców.


– Zawracac! – ryknał rozpaczliwie. – Musimy sie przebic!
***
Dantez bił sie z myslami. Spogladał na szeregi polskiej jazdy, która
wyłoniła sie zza
wzgórza, lecz hetman Kalinowski wstrzymał atak, nie chciał
pomagac Sobieskiemu. To było
szalenstwo, za które Kalinowski winien zapłacic utrata buławy. To
była kara za wstawienie
sie za Tarasem...
A tymczasem tu obok walczyła i gineła husaria. Najwspanialsza
jazda, jaka
kiedykolwiek widział Dantez. O trzy strzelania z łuku umierał Marek
Sobieski, który wstawił
sie za nim pod szubienica w Przemyslu. Umierał Odrzywolski,
pułkownik pułkowników
Rzeczypospolitej, stepowy rycerz, ma honoru i cnót. Walili sie z
siodeł na zakrwawiona
ziemie dumni i pyszni szlachcice polscy, których Dantez tak
nienawidził. I tak... podziwiał.
Nie mógł wymówic tego słowa. Nie wiedział, co sie z nim działo.
Niezalenie od
przysiegi, która złoył, niezalenie od misji, jaka miał do wypełnienia,
nie mógł stac i patrzec
na smierc porywajaca jego towarzyszy broni.
„Stój, głupcze! Stój i nie ruszaj sie” – szeptał mu do ucha głos
Eugenii.
Jednak Dantez nie był w stanie tak stac i nic nie robic. Do diabła, do
krocset, zaczynał
miec dosc tego wszystkiego. Sacrebleu!
Jednym ruchem wyciagnał pałasz z pochwy i dał znac pałkerom.
– Ruszac z miejsca!
Rajtarzy wrzasneli jak jeden ma. Swisneły dobywane z pochew
szable i pałasze, nad
polem bitwy zabłysło szescset obnaonych ostrzy.
Poszli rysia, bez rozkazu, prosto ku tylnej scianie taboru!
– Gotuj bron!
W rekach rajtarów błysneły półhaki i puffery. Kozacka forteca rosła
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

w oczach.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Feuer!
W ogłuszajacym huku dali ognia w plecy Zaporoców. Najpierw
pierwszy szereg, potem
drugi.
– Alt!
Jak burza spadli na słabo obsadzone, tylne rzedy taboru. Dantez
pierwszy dopadł wozów,
cudem uchylił sie od pchniecia spisa, a potem uderzył z zamachu,
rozwalajac kozacki łeb.
Jego kon zarał, stanał deba, a kiedy opadł, Francuz ciał kolejnego
rezuna – szybkim,
pewnym ciosem rozpłatał mu bark wraz z ramieniem. Tnac,
odbijajac ciecia, tratujac
Kozaków, dopadł do pierwszej bramy taborowej.
– Rwac tabor! – zakrzyknał.
Wział zamach i ciał ze swistem. Łancuch przeciagniety przez burte
wozu pekł z
brzekiem. Rajtarzy zeskoczyli z koni, rzucili sie, aby odtoczyc na
bok kolasy.
– Razem, równooo!
Wozy drgneły, pchane silnymi ramionami, odsłoniły przejscie do
wnetrza taboru.
– Za mna!
Jak wicher rajtarzy wpadli w ulice taborowe. Kozacy raeni od
przodu przez husarzy i
pancernych Sobieskiego, nie wytrzymali ani pół pacierza.
Rozpierzchli sie, gdy tylko na karki
wsiedli im ludzie Danteza. Szybko i sprawnie rajtarzy przerabali
liny, odwrócili i przetoczyli
wozy taborowe, odskoczyli na boki. A wówczas zakrwawieni
jezdzcy polscy zaczeli wypadac
z kosza.
– W tył! – krzyknał Dantez. – Zuriick!
Rajtarzy rozpierzchli sie, robiac droge husarii. Pancerne znaki
wypadły na wolnosc z
wrzaskiem, chrzestem i łoskotem, z szumem skrzydeł i brzekiem
zbroic. Z tyłu taboru zagrały
jeszcze raz bezsilne zaporoskie armaty, załomotały bebny.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

A Dantez zatrzymał sie na uboczu i zdjał kapelusz.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Zas potem skłonił sie Sobieskiemu.


***
– Z kim ty trzymasz? Z nami czy z Polakami?! Dantez milczał.
Draca reka podniósł do
ust puchar z winem. Eugenia prychneła ze złosci, uderzyła go w
dłon, wytracajac naczynie.
Dantez chwycił ja za reke i przytrzymał.
– Gdybym wiedział, kim wy jestescie. Gdybym znał oblicze pana
Smierci... Badz pewna,
e wówczas byłbym o wiele wierniejszym sługa.
– A ja zapewniam cie, e lepiej dla twej szyi, e nie widziałes jego
twarzy.
– Kim on jest, Eugenio?! Dlaczego powierzył mi tak straszne
brzemie? Po có chce
dokonac tak potwornej zbrodni?!
– Zapewniam cie, panie Dantez, e jego brzemie nie jest lejsze od
twego. Jak myslisz, co
zrobi, gdy dowie sie, e naduyłes pokładanego w tobie zaufania?
Sobieski yje. A miał
zginac. Lada chwila wybuchnie konfederacja. Lada chwila
wszystkie nasze plany obróca sie
wniwecz. Czy moesz mi rzec, dlaczego pomogłes mu wydostac sie
z taboru?!
Dantez milczał.
– Ile ci zapłacili za zdrade, mosci kawalerze? Piec tysiecy?
Dziesiec? Co dali ci Sobieski i
Przyjemski, e nagle zaczałes ich wspierac?!
– Dali mi samego siebie – wykrztusił Dantez. – Polacy pokazali mi...
takiego mnie, jakim
niegdys byłem. Nie obawiaj sie, nie zdradziłem. To była jeno krótka
chwila sentymentu.
– Sentymentu?! Ty oszalałes, Dantez! Co mam napisac do
Smierci? e ju nie stoisz po
naszej stronie?!
– Sobieski nie zaszkodzi naszym planom. Konfederacja jeszcze nie
została zawiazana...
Rozesmiała sie zjadliwie, a potem spojrzała mu prosto w oczy.
– Sobieski i Przyjemski nawiazali rokowania z Kozakami. Jeszcze
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dzien, dwa, a podpisza


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nowa ugode, nie ogladajac sie na króla, hetmana i szlachte. A


potem rusza na Warszawe. Jesli
to sie stanie, wszystkie nasze starania niewarte beda funta kłaków.
– Ugode? Z Kozakami? Jak to?! – zakrzyknał Dantez. – Jak to
moliwe?
– Wyprowadzili nas w pole, panie bracie. Co teraz? Co mamy
robic?
Dantez spuscił wzrok. To było... nie do uwierzenia.
– Skad wiesz o tym wszystkim?
– Przespałam sie ze sługa Przyjemskiego. Miał długi jezyk. Jak
wszyscy meczyzni.
Dantez ukrył twarz w dłoniach.
– To... to niemoliwe. Szlachcice polscy... Z rezunami? To nie mogło
sie stac!
– Lepiej mysl, co wypada nam uczynic!
– Nie moemy do tego dopuscic. Czy wiesz, gdzie tocza sie
rokowania?
– W Taraszczy, w starej cerkwi.
– A wiec, Eugenio, musimy działac. Wez trzydziestu rajtarów,
odnajdz pana
Baranowskiego i powiedz mu o wszystkim.
– A co potem?
– Potem? Odnajdzcie kozackich wysłanników. I poslijcie ich na
samo dno piekła!
Pokiwała głowa.
– Nie nazywam sie Eugenia – wyszeptała.
– A wiec jak? – porwał ja w ramiona i złoył na wargach kobiety
długi, namietny
pocałunek.
– Jestem Justyna Godebska.
– Nie jestes Francuzka? Myslałem, e naleysz do fraucymeru
królowej?
– Moe. A teraz bywaj, luby...
– Eugenio... to... Justyno... Ty... wrócisz?
– Nie pojedziesz ze mna?
– Jesli wybuchnie bunt, bede jedynym stronnikiem Kalinowskiego.
Nie moge sie stad
ruszyc.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– A wiec bywaj.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Wrócisz do mnie?
– Moe.
***
Ledwie słonce rozjasniło tumany mgieł wiszacych nad Bohem,
ledwie z oparów wyjrzały
wzgórza i lasy, przed brama obozu zaczerniały ludzkie i konskie
sylwetki.
Wracali pokonani. Ranni na pokrwawionych, pokrytych piana
koniach wlokacych sie
wolno, utykajacych, prowadzonych za uzdy przez towarzyszy i
pocztowych. Nadciagali
ołnierze pokryci błotem i krwia z ran, w porwanych upicach i
rajtrokach, w powyginanych
zbrojach, pocietych kolczugach.
– Chmielnicki idzie! – krzyknał do dragonów przy obozowej bramie
Stanisław Górski,
porucznik choragwi pancernej, trzymajacy sie za rozrabany łeb,
przewiazany zakrwawionymi
szarpiami. – Orda! Pobili nas! Budzcie hetmana!
Zagrano larum i obóz napełnił sie szczekiem broni, konskim reniem,
łoskotem, gwarem i
okrzykami. Od ust do ust, od namiotu do namiotu, od wozu do
wozu, szło jedno, wstrzasajace
słowo:
– Kozacy!
Pospiesznie narzuciwszy wams i rajtrok, Przyjemski skoczył na
koniu ku bramie
obozowej. Wkrótce pojawił sie Sobieski, dojechał Odrzywolski,
Korycki, Niezabitowski i
cała reszta starszyzny. Za nimi wypadali z obozu towarzysze i
pocztowi spod choragwi i
wkrótce cały tłum ołnierzy zgromadził sie na błoniach przed nim.
– Co sie dzieje?! – wykrzyknał Przyjemski. – Gdzie Chmielnicki?
Gdzie Tatarzy?!
– Osaczyli nas! – jeknał Górski. Na jego bandau pojawiły sie nowe
plamy krwi. – Orda
Karaczy-beja przeszła Boh pod Czetwertynówka!
– Jake to? Przecie pod Ładyynem przeprawa zdobyta! Bohun pobit.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Cofnał sie? Nie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

moe to byc!
– Fortel to był! Figiel Bohunowy! Kiedysmy Kozaków zabawiali,
reszta kosza razem z
orda przeszli brody pod Czetwertynówka i Soroka! Gorze nam!
Podniesli głowy, słyszac łoskot kopyt ciekich, rajtarskich fryzów,
szum konskiej kity na
szczycie bunczuka i łopot choragwi koronnej. To nadciagał
Kalinowski w otoczeniu rajtarów
z regimentu Bogusława Radziwiłła.
– Mosci panie hetmanie – rzekł Przyjemski. – Kozacy przeprawili
sie przez Boh powyej
obozu!
Kalinowski zbladł. Osadził konia tu przy rannym Górskim,
podtrzymywanym przez
zakrwawionych towarzyszy i tracił go buława w ramie.
– Pójdziesz pod sad, panie poruczniku, za sianie zametu! Za
podeganie do buntu! –
wycedził przez zeby. – Wracac do choragwi! Gotujemy sie do boju!
– Nie utrzymamy sie w obozie – odezwał sie Przyjemski. – Mamy
za mało wojska, aby
obsadzic wały. Umknij z jazda, mosci panie hetmanie! Zachowaj dla
Rzeczypospolitej
rycerstwo koronne. Ja zostane w redutach z piechota i wezme na
siebie impet nieprzyjacielski.
W tym czasie zdaysz zebrac reszte choragwi i przyjsc mi z
odsiecza.
Pomruk rozszedł sie miedzy starszyzna.
– Jego mosc pan generał ma racje – rzekł sedziwy Jan
Odrzywolski. – Obrona w obozie
to kleska. Uchodzac, ocalimy husarie i choragwie pancerne. A gdy
nadejda posiłki i wojska z
Kamienca, wrócimy popróbowac szczescia z Chmielnickim!
Kalinowski popatrzył na oficerów. Przesuwał wzrok od jednego
spalonego słoncem,
poznaczonego bliznami oblicza do drugiego. Wyczytał w nich
kleske.
– Zostajemy w obozie i przyjmujemy bitwe! Do choragwi! – warknał
Kalinowski.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Nikt sie nie poruszył.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Danteeeeez! – krzyknał hetman. – Danteeeeez!


– Nie masz go przy nas, miłosciwy panie!
– Sprowadzic go! – wykrzyknał Kalinowski. – Natychmiast!
***
Kim był pan Smierc? Jakie oblicze skrywał człowiek, w imie którego
Dantez posłac miał
na smierc tysiace ludzi? Dlaczego chciał doprowadzic do tak
strasznej nemezis?
Francuz pił w swoim namiocie otoczony straami. Sam dolewał sobie
wina i ciagle
myslał nad swym niewesołym losem. Zastanawiał sie, czy Smierc
był magnatem, jednym z
ukrainnych królewiat, czy te dworaków z otoczenia Jana
Kazimierza? Jesli pod maska krył
sie polityczny statysta, to Dantez mógłby od biedy załoyc, e był
któryms z senatorów
Rzeczypospolitej. Chocia miał watpliwosci. Do diabła, który
kasztelan czy wojewoda
powayłby sie na taki czyn? Janusz Radziwiłł, hetman polny litewski,
który zerwał ostatni
sejm? A moe jego krewny, krajczy litewski Bogusław, którego
regimentem dowodził
Dantez? Czyby którys z Lanckoronskich? Ba, byc moe nawet sam
podkanclerzy
Radziejowski, skazany w styczniu na wieczysta banicje za zajazd
na pałac Kazanowskich,
dokonany w obecnosci króla. Gdyby ył stary kanclerz Ossolinski,
Francuz podejrzewałby
jego. Jednak Ossolinski dawno ju oddał ducha Bogu, podobnie jak
jego zaprzysiegły wróg,
Jeremi Wisniowiecki.
Do diabła, skoro nie był to Jarema, to kto? Przecie nie poczciwy
wojewoda bracławski
Kisiel ani hetman Kalinowski!
Tylko który magnat polski nosił na szyi złota kollane z symbolem
baranka? Baranka...
Dantez chwycił sie za głowe. Oto czuł, e jest o krok od odkrycia
wielkiej tajemnicy.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Wiedział, e Smierc popełnił bład, pozostawiajac przy swoim stroju


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ten strojny łancuch, bo –


Bertrand był tego pewien – tak zacnego i kosztownego klejnotu nie
nosiłby na szyi byle
posesjonat czy magnat na dorobku, majacy w swym reku zaledwie
kilka wsi.
– Wasza miłosc! Wasza miłosc...
Dantez był pijany, wiec nie od razu zorientował sie, co sie swieci.
Do namiotu wpadł jego
wachmistrz i pozostawieni na stray rajtarzy. Wszyscy z dobytymi
pałaszami i pistoletami.
– Wasza miłosc, co czynic?! Bunt w obozie!
– Co?!
– Polacy koło ogłosili. Nie chca słuchac hetmana. Bunt, wasza
miłosc!
Wachmistrz przypadł do jego reki, zerwał kapelusz z głowy i skłonił
sie nisko.
– Łaski, miłosciwy panie! – zakrzyknał. – To nas Polacy rozsiekaja
na dzwona!
Uchodzmy, pókismy ywi!
– Składalismy przysiege Najjasniejszemu Panu! Sprowadzcie
konie! Jedziemy do
hetmana! Podsypac panewki, bron w pogotowiu! Ogłosic alarm na
kwaterach! Regiment na
kon!
Dantez sam pierwszy skoczył ku wyjsciu. Szybko podano mu jego
dzianeta; rajtarzy w
skórzanych koletach otoczyli go ze wszystkich stron.
– W skok! Do hetmana!
Pomkneli jak burza obozowa ulica pomiedzy rzedami wozów i
namiotów. W obozie
panował zamet i wrzawa. Słyszeli łoskot werbli, tetent kopyt
dochodzacy z majdanu. A potem
doszedł do nich ryk z tysiecy ludzkich gardzieli. Gdzies z prawej,
miedzy namiotami hukneły
strzały.
Dantez osadził konia tu przed hetmanskim namiotem, budzac
popłoch wsród
strzegacych go hajduków. Czeladz Kalinowskiego miała rusznice
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

na podoredziu, kryła sie za


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ostrokołem, jakby za chwile miała zwalic sie tutaj połowa choragwi


koronnych z całego
obozu.
– Gdzie hetman?!
– Jego mosc do pułkowników pojechał! Na majdan! Tam bunt!
Dantez ju chciał uderzyc konia ostrogami, ju chciał popedzic
sladem Kalinowskiego,
gdy nagle jego wzrok padł na cos, co powiewało przed hetmanskim
namiotem.
Francuz zamarł. Zesztywniał w kulbace, a potem zbladł, osunał sie
wstecz. Byłby spadł,
ale wachmistrz pochwycił go za reke, a potem z obu stron
podtrzymali go rajtarzy.
Dantez nie mówił nic. Nie poruszał sie nawet, wpatrzony w
łopocaca na wietrze
choragiew Rzeczypospolitej, karmazynowo-biało-karmazynowa,
zwienczona trzema ostrymi
jezykami, z godłem przedstawiajacym tarcze dzielona w krzy z
herbami królewskimi
Wazów polskich, a na kolejnej tarczy Orła i Pogon. Złota korone
klejnotu i sama tarcze
herbowa podziurawiona otworami po armatnich kulach otaczał złoty
łancuch z barankiem.
Skrzaca sie kollana podtrzymujaca skóre baranka była prawie taka
sama, jak ozdoba
zwieszajaca sie z szyi pana Smierci.
Dantez przymknał oczy. Tak... Wiedział ju wszystko. Ju zdawał
sobie sprawe, co
takiego zrobił i czyim sługa został. Zwiesił głowe i dał sie prowadzic
rajtarom. Bron niemal
sama wypadła mu z reki.
– Do hetmana... – warknał. – Prowadzcie, szelmy, psie krwie...
– O Boe – wyszeptał zbielałymi ze strachu wargami. – Com ja
uczynił...
***
Dopadli do Kalinowskiego w ostatniej chwili. Pułkownicy stali przed
hetmanem z dobyta
bronia. Milczeli, a ich zaciete, zagniewane twarze mówiły same za
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

siebie.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Panie Dantez... – jeknał hetman. – Bunt!


Dantez zrozumiał w lot, co sie swieci.
– Do broni! – huknał.
Piecdziesieciu rajtarów jednoczesnie pochyliło sie w siodłach.
Piecdziesiat rak w
rekawicach chwyciło rekojesci pistoletów i pufferów. Piecdziesiat
kurków opadło z chrzestem
na panewki nakreconych zamków. Pół setki luf spojrzało w twarze
polskich rycerzy.
– Ja was... – wycharczał hetman. – Ja was w dyby... Danteeeez!
Stali na wprost siebie na błoniach przed brama. Z jednej strony
Polacy i Rusini, w
karmazynowych i ółtych deliach, w giermakach i upanach, w
pysznych kołpakach
ozdobionych czaplimi piórami. Z drugiej szesc szeregów czarnej
rajtarii. Zagonczycy ze
stepowych stanic mierzyli sie wzrokiem z najemnikami cesarskiej
wojny.
A miedzy nimi była smierc!
– Dantez! Wystrzelaj tych skurwychsynów!
– Feuer! – huknał oberstlejtnant na swoich ludzi. aden strzał jednak
nie padł. Nikt nie
zginał. Ziemia zadrała pod kopytami. Oczy rajtarów rozszerzały sie
coraz bardziej.
Niektórym zaczeły drec rece trzymajace bron, a ocieałe fryzy
poczeły chrapac i tulic uszy.
Za plecami polskich pułkowników narastał szum piór, łopot
proporców. A potem wolno,
majestatycznie wyłonił sie za nimi las srebrzystych skrzydeł, mur
lsniacych zbroic i trzy
rzedy konskich pysków zdobionych kitami i pióropuszami. To
choragwie husarskie,
Sobieskiego i Odrzywolskiego, wyszły z kranców majdanu i szły
rysia do swych
pułkowników. Rajtarzy rozpierzchli sie jak wystraszone kaczki.
Kalinowski zawrócił konia i
pomknał w strone redut obsadzonych przez piechote.
– Precz z hetmanem! – krzyknał Niezabitowski.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Precz! – podchwyciło kilka gardeł. – Na pohybel!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Rotmistrzowie i pułkownicy rzucali czapki w góre. Krzyczeli i


wiwatowali. Przyjemski
spiał konia ostrogami, szarpnał za cugle, a jego rumak stanał deba i
zarał dziko.
– Mosci panowie, do koła, do koła! – krzyknał generał.
– Nie czas na gadanie – rzekł Odrzywolski. – Larum graja! Tedy
primo: wypowiadamy
posłuszenstwo Kalinowskiemu, który nie jest w stanie dowodzic.
Secundo: musimy wybrac
marszałka. Ja suponuje, aby uczynic nim pana Przyjemskiego,
najstarszego i nacnotliwszego
ołnierza w naszej kompanii. Regimenta on wodził, kiedyscie
waszmosciowie w pieluchach
kwilili!
Wszystkie buławy i buzdygany wyciagneły sie w strone
Przyjemskiego. Nikt nie
zaprotestował. Generał przymknał oczy, skłonił sie rotmistrzom.
– Za grzechy moje przyjmuje – rzekł. – A teraz za Kalinowskim!
Zanim Niemców i
Szkotów pobuntuje!
Pułkownicy rozjechali sie do swoich oddziałów. Wnet przez majdan
ku redutom ruszyły
pierwsze oddziały – na czele choragiew pancerna Mikołaja
Kossakowskiego, za nim dobrze
okryta Seweryna Kalinskiego, potem husaria Sobieskiego i reszta
kozackiej jazdy. Na koncu
pstrzył sie rónobarwny tłum ciurów i obozowej czeladzi.
Choragwie wyszły na wolna przestrzen pomiedzy taborem a
redutami. Pod szancami
czerniały ju szeregi niemieckiej piechoty. Ramie przy ramieniu stali
tam wasaci, srodzy
muszkieterzy z kobyłami. Wiatr szarpał ich płaszczami, łopotał
sztandarami z krzyem
swietego Andrzeja. Na czele stał rozwiniety w cynek6 regiment
bawarsko-niemiecki
Houvaldta, z tyłu kurlandzki Reka i pruski Radziwiłła. Za nimi
czekała rajtaria Bogusława
Radziwiłła, czerwieniały breacany ołnierzy pułku Butlera, w którym
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

słuyli Szkoci i
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Irlandczycy spogladajacy spod przekrzywionych biretów i dzieracy


muszkiety niderlandzkie
bez forkietów.
Choragwie polskie staneły na wprost piechoty niby złocisty mur,
przetykany czerwienia i
ółcia delii i upanów, błyskiem kolczug i bechterów, lsnieniem
husarskich zbroic.
Przyjemski pchnał do hetmana Jerzego Bałłabana. Porucznik
skoczył pod białym sztandarem
ku rajtarom Radziwiłła. ołnierze rozstepowali sie przed nim, tworzac
ulice prowadzaca tam,
gdzie na koniu stał Kalinowski.
– Jego mosc pan Przyjemski, marszałek konfederacji prosi, abys
zaniechał, wasza mosc,
rozlewu krwi – powiedział Bałłaban, zdejmujac czapke przed
Kalinowskim. – Nie chcemy,
abys, mosci panie hetmanie, składał buławe, jeno abys z
dowodzenia ustapił.
Kalinowski nie mówił nic, jednak jego rece trzymajace szczerozłota
buławe wysadzana
turkusami i almandytami drały coraz mocniej.
– Bu... bu... bu... buntownicy zgi... ina! – rzekł chrapliwym głosem. –
Złócie bron i
zdajcie sie na moja łaske... Poddajcie sie rajtarom Danteza...
– To rajtarów jego mosci Danteza nie starczy, aby nas pilnowac –
mruknał Bałłaban. –
Cała jazda narodowego autoramentu weszła do zwiazku...
– Dantez... – Hetman podniósł buławe. Teraz dygotała ju nie tylko
jego reka, ale i
powieka. – Dantez... gotuj...
– Gotuj bron! – huknał Francuz. Jego rece równie drały coraz
mocniej. O Boe, co miał
czynic? Co miał robic? Z kim trzymac? Przecie nie mógł przejsc na
strone konfederatów!
Zagrzmiały werble, pierwsze szeregi regimentów piechoty
przyklekły na jedno kolano z
chrzestem, drugie pochyliły sie, a trzecie przyłoyły kolby
muszkietów do ramion.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Wasza miłosc, nie czyn tego! – jeknał Bałłaban. – Nie wydawaj na


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

rzez ołnierzy,
którzy moga przysłuyc sie Rzeczypospolitej.
Kalinowski popatrzył na wiernych mu piechurów. Rajtarzy Danteza
stali nieporuszeni, ale
muszkieterzy popatrywali na niego z ukosa. Niektórym drały rece i
ramiona. Nikt nie chciał
umierac w bratobójczej walce. Nikt nie chciał stawac na wprost
niepokonanej jazdy polskiej.
6 Cynek – szyk batalionowy, szescioszeregowy, z pikinierami w
srodku, a muszkieterami na skrzydłach.
Kalinowski machnał buława. Dantez zrozumiał komende
bezbłednie.
– Feuer!
Błysk przemknał wzdłu regimentów rozwinietych do ataku. Ogien
trysnał z luf
muszkietów i pistoletów, tu po nim zakłebiła sie chmura kwasnego
prochowego dymu. Po
stronie polskiej rozległo sie straszne renie i kwik zabijanych koni,
łomot padajacych ciał,
jeki umierajacych, wrzaski i pospiesznie rzucane komendy.
– Druga liniaaaaa!
Trzy tylne rzedy muszkieterów wystapiły do przodu, by oddac
kolejna mordercza salwe.
Pozostali poczeli nabijac bron. Ale czasu ju nie było!
Ziemia zadrała pod konskimi kopytami. W tumanach prochowego
dymu zarysowały sie
sylwetki ludzi i koni. Muszkieterzy złamali szeregi, rozległy sie
krzyki przeraenia. Uciec ju
nie zdayli...
Jak wicher, niszczacy i powalajacy wszystko po drodze, spadła na
nich nawała jazdy
polskiej. W jednej krótkiej chwili konie wdarły sie w szeregi
niemieckiej piechoty, obalajac i
tratujac ołnierzy. Pancerna konnica przebiła sie przez piechurów,
porwała ich ze soba,
obaliła i zmiotła. Opór trwał krótko.
Choragwie pomkneły ku rajtarii Danteza. Oberstlejtnant cofnał konia
ku pierwszej linii
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

jezdzców i machnał obnaonym rapierem. Znał dobrze niemiecka


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

komende.
– Riihrt euch!
Rajtarzy ruszyli rysia w strone pedzacych choragwi pancernych.
Tysiac ramion opadło ku
olstrom, tysiac pufferów podniosło sie do strzału.
– Feuer!
Pierwsza i druga linia dały ognia. Stu jezdzców polskich spadło z
koni, kilka
wierzchowców runeło na ziemie.
– Alt!
Czarni jezdzcy przeszli w skok. Porwali za pałasze i wpadli w
prochowe dymy po
wystrzałach.
Od razu runeła na nich polska jazda. Najpierw rozległ sie kwik i
renie tysiaca koni,
potem szczek broni, huk strzałów i przedsmiertne rzeenie
konajacych. Rajtarzy stawili
twardy opór. Poleciał trup, gdy szable zderzyły sie z pałaszami,
kiedy czarni jezdzcy i knechci
rabali sie z towarzyszami pancernymi i pocztowymi. Choragwie
opadły rajtarów ze
wszystkich stron, ci zas zbili sie w kolisko, kon przy koniu, bronili
zaciekle, osłaniali...
Dowodzacy pancernymi Seweryn Kalinski machnał buzdyganem.
Na ten znak zabrzmiały
trabki. Choragwie polskie odskoczyły, pozostawiajac zakrwawiony
wał trupów konskich i
ludzkich, zwineły sie w bok, nie mogac złamac szyków wroga. A
potem z szumem skrzydeł
runeła na rajtarów nawała husarii Sobieskiego i Odrzywolskiego.
Odrzuciła ich w tył, zmyła
jak morska fala watłe zdzbła trzciny... Nikt ju nie myslał o oporze.
Husarze parli przez zwały
trupów, cieli rajtarów bez litosci i miłosierdzia, napierali na nich
konskimi piersiami. Nikt nie
prosił o litosc. aden z ludzi Danteza nie wyciagnał pałasza
rekojescia ku zwyciezcom, nie
krzyknał: „Pardon!”. Marli w milczeniu, bronili sie do ostatniej kropli
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

krwi – bici, miadeni i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

tratowani, oddajac cios za cios, a pchniecie za pchniecie.


Kalinowski walczył do konca.
Wreszcie, gdy husarze i pancerni wyrneli rajtarów, dopadli hetmana
na srodku krwawego
pola, chwycili ywcem, otoczyli ze wszystkich stron. Stał i patrzył
beznamietnym wzrokiem
na trupy, krew i martwe konie.
– Całego wojska jest wola, abys waszmosc nie ył – rzekł
Przyjemski. – Wydaj rozkaz
Szkotom, aby skapitulowali! Dosc ju rozlewu krwi.
Hetman nie poruszył sie.
– Zabrac go! – rzucił Przyjemski do dragonów. – Zatrzymac w
kwaterze i pilnowac!
Kalinowski dał sie prowadzic bez protestów. Nie powiedział ani
słowa, gdy otoczyli go
ołnierze. Sobieski pochylił sie do Przyjemskiego.
– Gdzie jest Dantez?
– O, do krocset! Chwytaj go, łap, póki nie bedzie za pózno!
– Nie trzeba – rzekł czyjs głos.
Dantez, zakrwawiony, blady i ledwie ywy szedł ku nim przez zwały
trupów. Wreszcie
przykleknał na jedno kolano, wbił rapier w ziemie i zdjał kapelusz.
– Parol, mosci panowie!
Przyjemski skinał na swoich dragonów.
– Brac go!
***
Do Taraszczy przybyli jeszcze tego samego dnia. Zanim wystygły
lufy dział i
muszkietów, trupy przy redutach, Sobieski łomotał ju z
Przyjemskim, Odrzywolskim i
Czaplinskim do wrót cerkwi. Tym razem jako deputaci konfederacji
wojskowej. Bohun i
kozaccy pułkownicy czekali na nich tak jak przed dwoma dniami –
przed carskimi wrotami.
Pokłonili sie w milczeniu Kozacy Lachom, a Lachy Kozakom.
Pozdejmowali wszyscy
kołpaki, czapy i kapuzy – jedne polskie, a drugie... te polskie, jeno
zdobyczne. A potem
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

zapadła cisza. Długa, straszna, napieta.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Szlachcice i moni panowie. Pułkownicy i posesjonaci, ostatni


rycerze Starego Swiata,
dziedzice herbów i klejnotów Sarmatów, którzy przybywszy nad
Vistule przed wiekami,
uczynili mieszkajacych tam Słowian swymi poddanymi, mierzyli sie
wzrokiem z mołojcami
ze stepów, którzy zrodziwszy sie z bitwy i rzezi, z niesmiertelnej
chwały wojska
zaporoskiego, siegali teraz po najwyszy laur – po herby i przywileje
szlacheckie. Po
wolnosci zdobyte krwia i polskim mieczem na wojnach z Krzyakami,
Brandenburami,
Moskwa, Turkami i Tatarami, wydarte królom tyranom i własnym
władcom w zamian za
wierna słube, za miłosc, honor i oddanie, za brak trucizny w kielichu
i plecy bezpieczne od
skrytobójczego ciosu. Przywileje szlacheckie przeniesione potem
na poganskich Litwinów w
ugodach i uniach: krewskiej, horodelskiej i lubelskiej. I oto po
wiekach wnukowie i
prawnukowie tamtych wielkich rycerzy, panowie polscy przeniesc
mieli swa wolnosc jedyna
w Europie na Kozaków zaporoskich. Darowac swe starodawne
herby i klejnoty ludowi
prostemu i nieuczonemu, lecz przecie dzielnemu, który w
rozlicznych bitwach i przewagach
pokazał siłe, moc i mestwo. Od czterech lat panom polskim
przyszło wszak srodze
zaznajomic sie z kozackim oreem pod ółtymi Wodami, pod
Korsuniem, Piławcami,
Zbaraem i Zborowem.
Bohun zacharczał. Rozkasłał sie, plujac krwia. Był blady, słaby,
Baran i Groicki
podtrzymywali go z dwóch stron, aby nie upadł.
– Wa... Waszmosciowie. Sarmaci polscy – rzekł cicho, zanoszac
sie kaszlem. –
Mniemam, e przywiezliscie nam odpowiedz na nasze punkta ugody
z wojskiem zaporoskim.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Jesli tak, to jak brzmi wasze ostatnie słowo...?


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Przyjemski zmiał w reku pismo z odpowiedzia. Zamierzał zrazu


odczytac ja wszystkim
obecnym, ale nie miał siły. Wział głeboki oddech.
– Mosci panowie pułkownicy wojska zaporoskiego. Odpowiedz
nasza... Brzmi...
Spuscił głowe i połoył don na rekojesci rapiera.
– Brzmi: nie. Nie damy wam naszych przywilejów szlacheckich. Nie
przypuscimy
Kozaków do herbów.
Pomiedzy Zaporocami nastała straszna, przejmujaca cisza.
– Nie ujmujac wam rycerskiej walecznosci i dzielnosci, nie moemy
przypuscic do
przywilejów ludzi, którzy nie urodzili sie szlachta, ale sa
generationis plebeorum, w chłopy
obróconym pospólstwem. Wolnosc szlachecka nasza została dana
nam od Boga za cnoty i
mestwo herbowych panów braci. I jako taka nie moe byc
przeniesiona na stany nisze: na
łyków miejskich, a nade wszystko na stan plebejski, chłopski, z
którego wiekszosc z was sie
wywodzi.
Bohun zacharczał, o mało nie upadł, ale podtrzymali go Kozacy.
Pomruk rozszedł sie
miedzy kozackimi pułkownikami; wasy, brwi i brody zjeyły sie, rece
porwały za szable i
pistolety. Ju, ju Groicki i Baran chcieli rzucic sie na deputatów
polskich, ju ktos okrzyknał
Kozaków przed cerkwia; zwada wisiała w powietrzu.
Spokój uratował Bohun. Uderzył po ramieniu Groickiego, odepchnał
Barana, walnał
buława w stół. I zbladł, omal nie padłszy na złoone tam papiery.
– A wiec tak to – wykrztusił z trudem. – Jak my byli wam...
potrzebni, to wy nam sukno
dawali, na morze pozwalali, to Lachy Kozaków za braci rodzonych
mieli. Jak było potrzeba
pod Chocim, poszli my pod Chocim. Jak była zwada pod
Smolenskiem, poszlismy pod
Smolensk. Jak cara było łupic, tak i łupilismy. Jak Władysława pana
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wspierac, tedy szablami


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

droge do prestoła carskiego rabalismy. A jak ju niepotrzebny był


Kozak, to go nahajem od
panskiego stołu popedzic, ochłapa nawet nie rzuciwszy. To go
przycinac jak paznokcie albo
włosy. To mu futor odebrac, dzieci na smierc zbic, to go w stepy
wypedzic, niechaj zdycha
jak sobaka.
Umilkł. Krew pusciła mu sie z ust.
– Jedno wam powiem, panowie Lachy – wyjeczał. – Niewarci
jestescie swej wielkiej
Rzeczypospolitej. I to wam mówie, przepowiadam, e kiedys ja
stracicie... Utracicie swój
dwór, swoja spuscizne, co ja ojcowie wasi diabłu, Moskwie i
pohancom z gardła wydarli.
Detyny wasze beda jej po swiecie szukac; tułac sie i rece
załamywac. Ale nigdy jej nie
znajda. I dopiero wtedy poznacie, coscie utracili, zaprzepascili na
wieki, kiedy was
Moskwicin batogiem wolnosci uczyc bedzie. Kiedy Niemce z psami
was równac beda. Nam
to ju za jedno bedzie. Po Siczy trawa wtedy porosnie, stratuja nas
bachmaty tatarskie, wyree
Moskwa i Turcy. Ale wy bedziecie trwac... Pokolenia całe pójda w
ogien, wrogowie morze
krwi z was wytocza i przepadna wam wasze herby, pierscienie,
delie i konie, zamki i miasta.
A korone królestwa niebianskiego Rzeczypospolitej trzy czarne orły
rozdziobia. Tyle wam
zostanie z waszej lackiej chwały.
Przez chwile rzeził i spluwał krwia.
– Groicki – rzekł wreszcie. – Podaj nam one pisma, które Wyhowski
w kancelaryi
przepisał.
– Jak to! – achnał sie pułkownik. – A po co?! Nie dam!
– Daj, psi synu! – warknał Bohun. – Bo ci łeb, jako ten dzbanek
rozbije!
Huknał buława w stół i od jednego zamachu rozwalił na szczatki
gliniany dzban z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

palanka.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Gadacie, esmy chamy, plebeje, e nam przywilejów szlacheckich


nie lzia. Tedy pokae
ja panom Lachom, jaki u nas honor. Dawaj papiery!
Groicki niechetnie wyciagnał z zanadrza złoony na czworo plik
dokumentów. Bohun
ujał go draca dłonia, a potem palnał nimi w stół, tu przed
Przyjemskim. Uraony generał
chwycił za bron, ale kiedy tylko rzucił okiem na papiery, skamieniał.
Zamarł. I zaraz chwycił
sie za głowe.
– Jezus, Mario!
Sobieski spojrzał mu przez ramie i poczuł sie tak, jakoby ktos
zdzielił go w łeb
obuszkiem.
Na kracie odmalowany był plan obozu armii koronnej pod Batohem.
Sprawna reka
widniały odrysowane zarysy bastionów i kurtyn, ostrogów i redut.
Długimi liniami i
czworobokami zaznaczono stanowiska wozów taborowych i
artylerii, namioty hetmana i
pułkowników.
Przyjemski wyciagnał leace pod spodem papiery i a jeknał. To był
komput całego
wojska koronnego pod Batohem, poczawszy od wołoskiego znaku
Jerzego Ruszczyca, a
skonczywszy na choragwiach husarskich, arkebuzerskich,
dragonach i piechocie
cudzoziemskiego autoramentu. Osobno dodano nawet prywatny
regiment dragonów
Czarnieckich. Wojska opisane były szczegółowo, podano te ile koni
oraz porcji liczyły
kolejne choragwie i regimenty.
– Skad to... – wykrztusił z trudem Przyjemski. – Skad to... macie?
– Chmielnicki mi to pokazał, a korzystajac ze sposobnosci, gdy leał
pijany, kazałem
Wyhowskiemu zrobic kopie. Macie, Lachy. Poznajcie nasz chłopski
honor i godnosc. Oto ja,
pułkownik kalnicki mógłbym papiery te zatrzymac i wiedzac, jak
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

obóz wyglada, wybrac was


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

niby ryby z saka; szyje wasze we snie urezac. Ale, jak sami
mówicie, jako zwykły chłop, a nie
szlachetnie urodzony, oddaje wam z dobroci serca te papiery w
imieniu wojska zaporoskiego,
abyscie widzieli, jak zatwardziałe i plugawe sa serca kozackie. I jak
wielce nami pogardzac
winniscie.
Polacy pospuszczali głowy.
– Kto wam to dał?
– Stawiam cała moja mołojecka sławe i garniec horyłki nad to, e
jeno od Chmielnickiego
moecie dowiedziec sie prawdy. On widac w układ wszedł z jakims
zdrajca, który mu plany
obozu sporzadził. Wy... baczcie. Ja prosty Kozak jestem,
nieuczony. Ale to jedno wam
rzekne: zdradzono was, panowie Lachy. Ktos, kto pragnie waszej
smierci, wydał nam na rzez
cała armie koronna. Całe rycerstwo Rzeczypospolitej. A ja, prosty
Kozak, szczob mnie trastia,
zamiast wasze lackie gardła rezaty, oto pergamenta te wam
pokazuje. Bom głupi.
– To i drwijcie z nas, panowie Lachy – rzekł Baran. – No, daleje,
mówcie, jacy to głupi
jestesmy, e zamiast rzecz zataic, po kawalersku z podniesionym
kirysem, po rycersku w pole
wystepujemy.
– Z otwarta przyłbica, stary kpie – poprawił go Groicki. – Jedno jest
pewne. Ktos w
Rzeczypospolitej, moe nawet jeden z was, chciał wam, Lachy,
chwałe i sławe zapewnic.
Jeno e posmiertna.
– Zdrada! – rzekł posepnie Odrzywolski. – Co teraz poczniemy?
– Mosci panie Bohun – odezwał sie Sobieski. – To, co nam
pokazaliscie, zmienia postac
rzeczy. Ze szczerego serca doceniamy to, co uczyniliscie i takie te
bedzie zdanie całego
wojska koronnego. Pozwólcie nam tedy ostatni raz naradzic sie nad
waszymi kondycjami
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przed cerkwia.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Bohun pokiwał głowa. Pułkownicy zabrali sie do odejscia.


Przyjemski omal nie zesłabł,
Odrzywolski był blady jak giezło. Ta straszna, przeraajaca wiesc
poraziła ich niby piorunem.
– Nie wróca Lachy – rzekł ze złoscia Baran.
– Trastia ich mordowała!
– Kij im w rzyc!
– Znowu wojna bedzie!
– Czekajcie – wycharczał Bohun. – Ostatni raz ucha ku nim
nadstawiam.
Nie czekali długo. Wnet drzwi otwarły sie znowu. Ukazał sie w nich
Sobieski i
Odrzywolski. Młody rotmistrz stapał z uniesiona głowa.
– Panie Bohun i cała starszyzno wojska zaporoskiego – rzekł.
Sobieski zawiesił głos.
– My rycerstwo koronne... ołnierze i obroncy Rzeczypospolitej...
Szlachcice polscy
herbowi...
Znów zamilkł.
– Co tu duo gadac. Zgadzamy sie!
Kozacy zakrzykneli jednym głosem. Zerwali czapki, podrzucili je w
góre. Poczeli
obejmowac sie i sciskac.
Bohun posunał sie ku Sobieskiemu. Padli sobie w ramiona...
Wtem pułkownik kalnicki zadygotał. A potem wstrzasneły nim
dreszcze, paroksyzm
bólu. Osunał sie i padł na stół, chwycił sie za bok, a jego zeby
zadzwoniły.
– Smert idzie! – jeknał; jego twarz okrywała sie biela. Rozpaczliwie
szarpał upan,
rozerwał guzy, szarpie i płócienny banda. Krew trysneła na stół.
Zaporocy rzucili sie
ratowac swego wodza, przypadł don Sobieski i Odrzywolski. Bohun
miotał sie i rzeził,
czerwone strumyczki saczyły sie z jego ust.
– Koniec – jeknał. – Koniec, panowie mołojcy. Ale nie al mi
niczego... Nie al
odchodzic, kiedy ugoda... W stepie... W stepie pochowajcie –
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wyszlochał. Z jego oczu


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

spływały łzy.
Sobieski nie wiedział, co sie z nim dzieje. Patrzył na umierajacego
pułkownika i zdawac
by sie mogło, e jego postac rosnie, potenieje, e swiatło bije z oczu i
podniesionego czoła.
– Panie pułkowniku! – zakrzyknał, wznoszac w góre rece. – al
umierac w taki czas.
Jeszcze nie nadszedł twój kres!
Jednym szybkim ruchem do reszty rozerwał zakrwawione bandae
na boku Bohuna,
odsłaniajac okropna, sina rane. Jednym gestem, niemal nie
wiedzac, co czyni, zagłebił palce
w opuchliznie.
Bohun zawył, prawie poderwał sie ze stołu.
– Co wy... Ja konam...
Sobieski wyrwał mu z trzewi cos małego, ociekajacego posoka.
Złoył to na stole, a
wówczas ów mały przedmiot potoczył sie, zostawiajac czerwony
slad. To była muszkietowa
kula...
Bohun zamarł. Rumience wróciły na jego lica. Porwał sie z jekiem
za poszarpany bok,
spojrzał ze zdumieniem na Sobieskiego.
– Wa... wasza królewska mosc... Ja... Mosci pułkowniku. Ja nie
wiem...
– Spij, hetmanie – wyszeptał Sobieski. – Zabierzcie go i opatrzcie.
Kozacy krzyczeli, wiwatowali. Wiesc o zgodzie na kozackie
kondycje rozeszła sie ju
wsród mołojców, wiec wokół cerkwi strzelano z pistoletów,
krzyczano: u-ha!, tancowano,
rozbijano beczki z miodem i palanka.
– Jak ty tego dokonałes, panie bracie!? – zapytał Odrzywolski.
– Ja... – wyszeptał Sobieski – ...nie wiem.
– Dobrzes sprawił – mruknał Przyjemski. – Beda Kozacy nam
przychylniejsi.
– A jakime herbem sie pieczetujesz, panie Marku?
– To wasc nie wiesz? Janina!
– Janina? Tarcza na tarczy? – rzekł w zamysleniu stary pułkownik.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– To ja o waszmosci
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ju słyszałem.
– Gdzie słyszałes? Co?
– Kiedy wstydze sie rzec...
– Nie powiadajcie byle czego, panie bracie!
– Gadali, e zostaniesz królem Rzeczypospolitej – rozesmiał sie
Odrzywolski.
– Kto gadał?
– Kozacy. I baby na jarmarku.
Bohun omdlał. Byłby moe zszedł ze swiata z upływu krwi; na
szczescie Przyjemski
wezwał Kozaków i kazał im opatrzyc atamana. Potem padli sobie w
objecia z Baranem,
Groickim i pozostałymi pułkownikami.
– Teraz trzeba ugode sporzadzic i podpisac – wydyszał Przyjemski,
ledwie wyzwolił sie z
zaporoskich uscisków.
– Nie masz u nas Wyhowskiego, a niewielu mołojców pisac potrafi
– rzekł Groicki. – Wy
sporzadzcie ugode i przyslijcie ja podpisana za dwa dni. To bedzie
dwudziestego pierwszego
trawnia.
– Czyli... pierwszego juni wedle naszego kalendarza. A có uczyni
Chmielnicki, kiedy sie
o tym dowie?
– Nic nie powie.
– Niby dlaczego?
– Bo ju bedzie kesim! A kiedy Bohdana nie stanie, przyjdziemy do
obozu waszego
zaprzysiegac ugode. Ze wszystkimi pułkami.
– Tak i radzi poczekamy na was. Tedy za dwa dni przysle imc
Czaplinskiego z papierami.
– Tak jest, mosci panie generale.
***
– Słyszeliscie, skurwysynowie! – mruknał Sirko, nie wypuszczajac z
geby cybucha
zdobycznej fajki. – Ugoda zawarta!
Kozacy Bohuna porwali sie na nogi.
– Tedy szlachta jestesmy, panowie bracia! – zakrzyknał Krysa.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– To ja teraz jasnie wielmony pan!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– A ja jasnie oswiecony!
– Głupis! Ty całe ycie chłopem bedziesz!
– Całuj ruki! – Krysa wyciagnał do Sirki obie rece ozdobione
czterema szlacheckimi
sygnetami: Kosciesza, Rawiczem, Nałeczem i Prawdzicem. – Całuj
ruki pana!
– Fyłyp! Dawaj czare hetmanska! Jest okazja do horyłki zasiasc!
– Pierscienie koronne, szlacheckie! – zawołał Krysa, odrywajac od
swojego pasa garsc
szlacheckich sygnetów. – Za szóstaka, za orta, za tymfa oddam!
Hej, kupujcie panowie
szlachta zaporoska, bo kto sygnetu na palcu nie nosi, ten cham,
plebejusz czci rycerskiej
niegodny! I takiemu jeno czekanem w zeby!
Kozacy rzucili sie do Krysy. Poczeli zaraz wyrywac sobie
pierscienie, ogladac, podawac
z rak do rak.
– Ten! – krzyknał Sirko. – Ten mój bedzie! Tu trzy sa spisy, znaczy
sie rycerski ród! Ile
chcesz!?
– Ot, co tu duo gadac! Tymfa dawaj!
– Co? Za co tymfa? Jak to?! Dlaczego tak drogo?
– Bos ty chłop, a to jest herb zacny. Za dobry na twoje chamskie
rece!
– Patrzajcie, jakie to bestyje sa na pierscieniach – zakrzyknał młody
Kozaczek. – Smoki,
łabedzie, czarty jakowes. A tutaj, co widze, grabie?!
– Jake to grabie? Znaczy sie, to chłopski pierscien, nie szlachecki!
Hej, Sirko, chamie,
dobry bedzie ten dla ciebie, czubaryku!
– A ty co bierzesz?
– Ten z lilija!
– He, zaraz widac, e ladacznicy to sygnet! Lilija! Dobre sobie!
– Hy, hy, patrzajcie, Saracena głowa!
– A tu picza kurewska...
– Jaka picza, poka!
– To nie picza! – zawyrokował Krysa. – To jest chusta niewiescia.
Znaczy sie, Nałecz.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Eeee, znaczy sie, ten herb dla bab dobry!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– A to co za herb, Krysa? Jako sie zowie?


– No jak to jak? Trzy kutasy...
– Ha! Tos mi brat! Udatny sygnet. Od razu bedzie po nim widac, em
pan szlachcic pełna
geba! I chłop na schwał jak sie patrzy! To to brzmiec bedzie:
Matwiej Hołoniec herbu Trzy
Kutasy!
– Jakie kutasy, durniu?! To konary sosny! A herb sie zwie
Godziemba.
– A mi ten dawaj ze strzała srebrna!
– To ty zapłacisz szóstaki dwa!
– Jak to?! Dlaczego?
– Bo to znaczny herb, sauromacki i wandalski.
– Skad wiesz?
– Bo znaki na nim sa, jako na kurhanach nad Dnieprem, kpie.
Znaczy, Sauromaci polscy
je zostawili!
– Patrzajcie, bracia. Panna na niedzwiedziu! Dawaj Krysa!
W pół pacierza wszystkie pierscienie znikły z pasa Krysy. Mołojcy
zaopatrzyli sie w nie
sowicie. Niektórzy, co zamoniejsi, pobrali po dwa, po trzy. I zaraz
pokłócili sie, wymieniali
je, bili i wydzierali sobie co znaczniejsze sygnety.
– Mosci panowie! – zakomendrował Sirko. – A teraz do palanki!
Wypijmy za nobilitacje
nasza!
– A ja z toba nie pije! – zakrzyknał Krysa.
– A to czemu?
– Bos cham, a ja szlachcic. A i herb mam znaczniejszy. Patrzaj, trzy
łby diable sa ryte! A
ty co masz? Stóg wsiowy? Na pohybel z takim herbem! Starym
babom na smiech!
– U, ty skurwysynu! Czekaj no!
A potem poszło ju szybko. W półmroku zabłysły zaporoskie szable i
tak odprawił sie
pierwszy pojedynek szlachetnie urodzonych Kozaków.
Rozdział VI
Initias Calamitatis Regni
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Pokuta JM Daniela Czaplinskiego, podstarosciego czehrynskiego


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Co znaczy I.C.R., tudzie


dlaczego poczatkiem jest nieszczesc Królestwa Polskiego i
Wielkiego Ksiestwa Litewskiego.
Pogrzeb Tarasa Nobilitacja post mortem Zemsta diabła
Baranowskiego Przysiega
Bohuna
Daniel Czaplinski, porucznik choragwi pancernej narodowego
autoramentu, a przed
czterema laty podstarosci czehrynski z łaski jasnie oswieconego
Aleksandra Koniecpolskiego,
dzwigał krzy od czterech lat... Od chwili, gdy wypedził z futoru w
Subotowie Bohdana
Chmielnickiego, kiedy kazał swoim Tatarom obic prawie na smierc
Tymofieja, gdy w koncu
oskarył starego Kozaka o zdrade i odebrał mu Helene.
Gdyby wiedział, e Chmielnicki rozmawiał ju wówczas z
wysłannikami królewskimi!
Gdyby domyslał sie, e Zaporoe miało gotowac sie do wojny z
Turcja! Chmiel, załamany
oskareniami o zdrade, uciekł na Sicz i porwał Kozaków do walki,
bijac wojska
Rzeczypospolitej pod ółtymi Wodami i Korsuniem. A wszystko to za
przyczyna jego –
Daniela Czaplinskiego. Ni stad, ni zowad pan podstarosci
czehrynski stał sie zatem
najbardziej wyklinana osoba w Rzeczypospolitej. Jemu
przypisywano na sejmach i sejmikach
sprowokowanie buntu. Jego głowy adał Chmielnicki na komisjach i
ugodach. Czaplinski
mógł uciec, chocby do Prus albo do Cesarstwa. Mógł zaszyc sie w
jakims kacie i przeczekac
nawałnice, ale nie uczynił tego. Wstapił do wojska, bił sie z
Kozakami, jako pierwszy
wydostał sie z obleonego Zbaraa, wiozac list do króla. Został w
koncu porucznikiem
pancernej choragwi, a towarzysze i starszyzna doceniali jego
mestwo. Jednak ulgi nie zaznał.
Za kadym razem, gdy widział trupy, rzezie, spalone miasta,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wyrniete wsie – powracały


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wspomnienia sprzed czterech lat. „To wszystko moja wina – szeptał


sam do siebie. – Jam to
sprawił...”. Szedł przez trupy i krew. I dlatego wiózł teraz w sakwie
ugode batowska, która
miała zdjac straszne brzemie z jego serca.
Starszyzna czekała na nich przy opuszczonej cerkwi. Czaplinski
podjechał pod wrota,
zeskoczył z konia.
– Sława Bohu.
– Na wiki wików!
Porucznik wszedł do cerkwi, schylił głowe i przeegnał sie. A potem
podszedł do
carskich wrót, gdzie stała kozacka starszyzna. Skłonił sie i połoył na
stole przed nimi
zapieczetowany dokument.
– Oto ugoda batowska, podpisana przez marszałka i członków koła
wojskowego
konfederacji wojsk koronnych.
– Nu, tak i doszli my do dogoworów – wycedził przez ółte zeby
Baran. – Sprawdzcie,
czy tam wszystko jak trzeba stoi.
Groicki i jeszcze jeden Kozak – widno susceptant, a moe podpisek
z kancelarii
Wyhowskiego, wzieli pismo i poczeli czytac.
– Zgodzili sie Lachy, coby noga psich synów jezuitów w ksiestwie
ruskim nie postała. A i
na Akademie Kijowska donacje daja. A nam przywileje szlacheckie!
– A gdzie Bohun?
– Chmielnicki go na narade wezwał.
– Tedy, panie Czaplinski – rzekł Groicki – podpisujemy ugode, a ty
zabierz papier do
obozu. Dam ci soroke semenów, aby cie od wrogów zła przygoda
nie spotkała.
Groicki wział pióro i złoył zamaszysty podpis na obu kopiach ugody.
– A ja za siebie i za Bohuna podpisuje – mruknał Baran.
– Jake to: za Bohuna? – zaprotestował Czaplinski. – Podrabiac
chcesz jego podpis,
mosci pułkowniku?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– A kto pozna, który podpis mój, a który Bohuna? – zapytał Baran,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

stawiajac na ugodzie
dwa krzyyki. – My proste Kozaki. Kolegia na Dzikich Polach
konczyły, nie w Kijowie.
Kolejny krzyyk postawił, choc niechetnie, Parchomienko. Po nim
nagryzmolił
niewyrazny podpis po rusku Sawa Sawicz. Czaplinski zabrał kopie
pisma, wsunał w zanadrze.
Odetchnał z ulga. Stało sie.
– Jutro skoro swit przyjdziemy pod obóz z pułkami zaprzysiegac
ugode – rzekł Groicki. –
Znakiem bedzie choragiew z Bogurodzica. Zabieram tedy ugode i
wracam. Czołem
waszmosciom.
– Bywaj, panie Czaplinski. Zawiez dobra nowine do obozu!
Czaplinski odwrócił sie i wyszedł z cerkwi, oddajac przedtem pokłon
Chrystusowi. Po
chwili rozległ sie tetent kopyt jego konia. Baran odwrócił sie, po
czym złoył na stole pod
ikonostasem i carskimi wrotami akt unii batowskiej. Słonce
schowało sie ju za lasami i tylko
w górze, pod drewnianym stropem pełgały ostatnie, czerwone
blaski dnia.
Niespodziewanie wokół cerkwi zarały konie. Ktos krzyknał, za
oknem rozległ sie głuchy
łomot padajacego ciała. Baran odwrócił sie wolno ku wrotom.
Z brzekiem ostróg do srodka wkroczyły oberwane, ponure postacie
polskich ołnierzy w
postrzepionych upanach, rajtrokach i wypłowiałych deliach. Za nimi
weszli czarni rajtarzy.
Zatrzymali sie na progu. Ich spojrzenia skrzyowały sie.
– Waszmosc z obozu? – zapytał Baran. – Ostawiłes tu cos?
Szlachcic stojacy na czele Polaków usmiechnał sie zimno,
strasznie, bezlitosnie. Jego
dłon w elaznej rekawicy siegneła po rekojesc szabli.
– Poczekajcie, moje dziatki – wyszeptał. – Nakarmie was dzisiaj do
syta. Taaaaak. Wiem,
escie spragnione...
– Panie szlachcic, co wy?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Gdzie jest akt unii batowskiej?


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Pułkownik czerkaski pochylił sie, jego wargi sciagneły sie,


odsłaniajac zeby. A potem
chwycił za rekojesc ordynki.
***
Na kolokwium z marszałkiem konfederatów i pułkownikami Dantez
szedł ze spokojem w
duszy. Ma sie rozumiec, i nie czekał go bynajmniej przyjacielski
dyskurs przy piwie i
gorzałce. Francuz spodziewał sie najgorszego – wybuchu gniewu
konfederatów, tortur, a
moe nawet i smierci. Wszystko w zalenosci od tego, w jakich
nastrojach byli panowie
szlachcice. Humor zas zaleał czesto od ilosci wypitego miodu i
wina.
Bertrand nie ronił łez nad swoim losem. Oto ju raz, pod szubienica
w Przemyslu
wysliznał sie z objec koscistej kochanki. Nie był pewien, czy uda mu
sie to po raz drugi, lecz
przecie był dobrej mysli. Wszak, jak powiadano w Polsce: do trzech
razy sztuka. A on
uniknał smierci zaledwie po raz pierwszy. Oczywiscie, gdyby liczyc
wszystkie bitwy i
pojedynki, które przetrwał, zebrałaby sie nie jedna, ale przynajmniej
tuzin kresek. No, ale có
– i tak dane mu było poyc dłuej ni mniemał. Przynajmniej raz okpił
smierc, wiec gotów
był stawic jej czoła z podniesiona głowa. W sumie – nie
pierwszyzna.
W hetmanskiej kancelarii zgromadzili sie najwaniejsi pułkownicy
wojska koronnego.
Był marszałek Przyjemski, był Odrzywolski, Sobieski, Grodzicki,
Druszkiewicz i wielu
innych. Ledwie miescili sie za stołem. Dantez bez wzruszenia
spogladał na srogie wasate
oblicza poznaczone bliznami, na błyszczace oczy, podgolone
wysoko rycerska moda łby.
Skłonił sie dwornie przed marszałkiem i usmiechnał smutno do
Sobieskiego.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Panie pułkowniku Bertrandzie de Dantez. Byłes zaufanym sługa i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

poplecznikiem
hetmana Kalinowskiego, którego wyrokiem koła wojskowego
konfederackiego uwiezilismy
za zdrade i szalenstwo, gdy chciał wykorzystac armie koronna do
prywatnej wojny z
Chmielnickim. Dlatego te pozostaniesz pod straa, dopóki nie
wyjasnimy całej tej sprawy na
najbliszym, ekstraordynaryjnym sejmie. Tymczasem jednak
wydarzyła sie rzecz straszna,
która potwierdza nasze domniemanie, i istniał spisek lub te doszło
do zdrady
Rzeczypospolitej. Ktos oto przekazał Kozakom plany obozu pod
Batohem i komput armii
koronnej. Zdradził nas i wydał na smierc z rak Chmielnickiego!
Przyjemski rzucił na stół nakreslony na papierze plan obozu.
Dantez spojrzał na niego i
usmiechnał sie smutno.
– Zapytuje tedy, czy waszmosc widziałes te papiery, a jesli tak, to
czy wiesz, kto
przekazał je Kozakom?
Gorzki usmiech nie schodził z warg Danteza.
– Tak – rzekł, patrzac Przyjemskiemu prosto w oczy. – Widziałem
te mapy. Jednak zanim
cokolwiek powiem, mosci panowie, zareczcie mi waszym honorem,
e nie rozsiekacie mnie
po tym, co usłyszycie. Goraca krew w was, panowie Polacy, a ja
chciałbym jeszcze troche
nacieszyc sie winem i niewiastami.
– Tego nie moge obiecac. Jednak... – Przyjemski zawiesił głos –
...daje nobile verbum
przy swiadkach, i jesli jestes w to zamieszany, nie zabijemy cie
tutaj, ale staniesz przed
sadem Rzeczypospolitej. W tym wypadku przed sadem sejmowym,
który sprawiedliwie
osadzi twa wine.
– Słowo waszej miłosci w zupełnosci mi wystarczy – rzekł Dantez.
– A zatem mów, mosci kawalerze. Kto nas zdradził. Kto wydał
Chmielnickiemu i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Bohunowi plany obozu?!


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Dantez nabrał powietrza w płuca. Nie mógł wytrzymac wzroku


szlachciców polskich,
wiec spojrzał w ziemie.
– Jam to, nie chwalac sie, sprawił.
– Co?!
– Jak to?!
– Zdrada!
– Na pohybel!
Pułkownicy krzykneli, zerwali sie z miejsc, a co goretsi chwycili za
szable. Na szczescie
pohamował ich Przyjemski. A własciwie uczynili to jego dragoni z
nabitymi muszkietami.
– Jake to... – jeknał Odrzywolski. – Dlaczegos to uczynił?
Dlaczegos odpłacił
Rzeczypospolitej zdrada za goscine?
– Wiem, e to, co powiem, zadziwi was lub zgoła rozwscieczy –
ciagnał Dantez. – Jednak
nie działałem sam. Jestem tylko wiernym sługa monego pana, który
uratował mnie od
smierci, dał nominacje na oberstlejtnanta i wysłał do waszego
obozu z misja, aby wydac na
smierc Kozakom całe rycerstwo koronne. W tym celu miałem
wkupic sie w łaski hetmana
Kalinowskiego, obiecujac mu z dawna wymarzona buławe wielka i
skłonic go do ataku na
Kozaków. Potem zas moim celem stało sie wspomoenie
Chmielnickiego, aby bez trudu
rozprawił sie z armia koronna. Mój pan wydał na was wyrok. Ja
miałem byc Mistrzem
Małodobrym, Kalinowski mym czeladnikiem, a Chmielnicki –
katowskim mieczem!
Wrzawa, jaka wybuchła po tych słowach, słyszana była a na
majdanie. Pióro w reku
pisarza złamało sie na pół – natychmiast siegnał po nastepne, lecz
nie mógł zanurzyc go w
inkauscie. Zamoczył w koncu pióro a po brzechwe, złamał je
znowu, przewróciwszy
kałamarz... Nie był w stanie pisac.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– A zatem, panie Dantez, kim był twój pan? Wyjaw nam jego imie!
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Dantez zadrał. Oto nadeszła najgorsza chwila.


– Mój pan, który chciał waszej smierci... To...
Jego spojrzenie pobiegło w lewo, ku słupom podtrzymujacym strop.
Na jednym z nich
wisiał wielki portret. Przedstawiał potenego pana o marsowym
spojrzeniu, przyodzianego w
przepyszny, karmazynowy upan, w delii obszytej sobolami i
gronostajami. Na jego dumnie
uniesionej głowie czernił sie sobolowy kołpak ze złotym
trzesieniem. A z szyi zwisał... złoty
łancuch z podobizna baranka... Najswietszy, hiszpanski i cesarski
order Złotego Runa,
nadawany wyłacznie ksiaetom czystej krwi i udzielnym władcom. W
Rzeczypospolitej był
tylko jeden ma, jeden mony, najwiekszy ze wszystkich pan, który
mógł go nosic... Był to...
– Ten, który zdradził Rzeczpospolita – rzekł Dantez łamiacym sie
głosem – wydał na
smierc rycerstwo koronne, to Jan Kazimierz Waza. Wasz król
wybrany na elekcji Anno
Domini 1649. Wasz suweren. On zaadał krwi i szlacheckich gardeł.
Jego Królewska Mosc
wydał was na zgube.
Uczyniło sie cicho. Tak cicho, e słychac było cieki oddech koni
stojacych na majdanie,
pokrzykiwania stray i skrzyp przetaczanych wozów.
– Nie moe to byc.
– Nie – szepnał Sobieski. – To niemoliwe!
– Łesz, waszmosc!
– Dowody! Jakie masz dowody?!
– Składałem przysiege przed Jego Królewska Moscia dwa miesiace
temu na zamku w
Krasiczynie. W zamian za to dostałem nominacje na
oberstlejtnanta, na której widnieje
królewski podpis – wyjasnił Dantez. – I w koncu, mosci panowie,
dlaczego człowiek taki jak
ja miałby zdradzac wojsko koronne, o ile nie szły za tym rozkazy
królewskie? Có takiego
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

mógłby dac mi Chmielnicki za plany obozu? Beczke dziegciu?


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Pałac na Ukrainie? Albo to


jakies pałace ostały sie przy Kozakach, poza tymi, które odebrali
panom ruskim? Chyba
predzej futor bym dostał na Ukrainie!
Burza, która wybuchła po tych słowach, zda sie zatrzesła w
posadach hetmanska
kancelaria. Pułkownicy krzyczeli, wrzeszczeli, wywijali szablami.
Niektórzy płakali,
wsparłszy głowe na rekach. Inni stali z otwartymi ustami,
oszołomieni. Piorun, gdyby uderzył
w srodek namiotu, nie uczyniłby wiekszego wraenia ni słowa
Danteza.
– Jesli to prawda – rzekł Przyjemski, który jako jedyny zachował
spokój – to... gorze
nam, waszmosciowie. Ioannes Casimirus Rex pisze sie
Najjasniejszy Pan. ICR znaczy sie. A
powinno byc: Initias Calamitatis Regni!
– To niemoliwe... Niemoliwe... – powtarzał Odrzywolski.
– Mów, mosci kawalerze. Mów, dlaczego tak sie stało. Có
obiecował sobie Jan
Kazimierz Waza po tej zdradzie? Dlaczego chciał wydac nas na
smierc?!
Dantez zachwiał sie. Przez pustkowia i wypalone stepy swej
pamieci wrócił do tamtej
chwili, gdy w kaplicy krasiczynskiego zamku rozmawiał z panem
Smiercia. Czyli z Janem
Kazimierzem, wielkim ksieciem ruskim, pruskim, mazowieckim,
inflanckim...
– Król chce zbudowac nowa Rzeczpospolita. Nowe królestwo Polski
i Litwy, w którym
zaprowadziłby absolutum dominium. Nasz pan zazdrosci Ludwikowi
Słonce, cesarzowi i
władcom Hiszpanii. Zazdrosny jest nawet o Cromwella, który
tyranem jest okrutnym i w
Anglii wedle swej woli pali i scina. Wie jednak król Jan Kazimierz, e
najwieksza przeszkoda
w jego zapedach jest naród szlachecki Rzeczypospolitej. A ostatnia
jego ostoja to armia
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Korony Polskiej; rycerstwo, które moe zbuntowac sie przeciwko


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

królowi. Nasz pan zatem


postanowił zdradzic was i wydac na rzez Kozakom. A wszystko po
to, aby na przyszłym
sejmie wstrzasnac Rzeczpospolita i pokazac, e rycerze koronni
niezdatni sa dla obrony kraju
przed wrogiem. Wówczas sejm dałby mu pieniadze na wojsko
cudzoziemskiego autoramentu,
które bedzie posłuszne królowi. Jan Kazimierz chciał zastapic
rycerska jazde polska, husarie i
pancernych cudzoziemskim ołnierzem, bo gdy ju miałby taka siłe w
reku, wywołałby wojne
domowa, pobił szlachte i zniósł wasza wolnosc szlachecka. Na
zawsze.
Przyjemski spuscił wzrok.
– To brzmi tak strasznie, e a... prawdziwie.
– Bo jest prawda. Co moge potwierdzic przed sejmem i senatem. I
przed kadym sadem
Rzeczypospolitej.
Sobieski powiódł wzrokiem po srogich obliczach pułkowników i
rotmistrzów.
– Jan Kazimierz zdradził nas, jakoby psów niewiernych, a za krew
nasza za
Rzeczpospolita przelana, ofiarował nam smierc.
– Za co?! – jeknał stary Odrzywolski. – Za co to wszystko? Za ma
siwizne i blizny? Za
tyle lat słuby?
– Za polityke – mruknał Przyjemski. – Jest bowiem w Europie rzecz,
która zwie sie
polityka jasnie oswieconych monarchów i ich dynastii. I w imie tej
polityki poswieca sie ludzi
honoru, dosypuje trucizny do kielichów, dzga w plecy sztyletami i
zamyka w Bastylii. Ot i
my – rycerstwo koronne – zbedni jestesmy Jego Królewskiej Mosci.
Jeno kto bedzie za nas
Rzeczpospolita piersiami osłaniał? Pludracy niemieccy i francuscy,
co za srebrnika do obozu
wroga przejda?
– Jesli cos moge rzec – powiedział Dantez spokojnie – to smiem
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

twierdzic, e kady
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

władca swiata skazałby was na smierc. Czy byłby to Ludwik, czy


Filip, Cromwell, czy
Fryderyk. Nie pasujecie zgoła do ich obrazu swiata. Albowiem
jestescie wolnymi ludzmi...
Obywatelami, co ustanawiaja władców i obalaja tyranów. Wyscie
panowie polscy, co chca
rzadzic Rzeczpospolita, a nie jeno byc rzadzeni. I jako tacy
smiertelnym zagroeniem
jestescie dla kadego władcy. Jego Królewska Mosc chce byc jak
Ludwik Słonce, który jest
panstwem i wszystkim, co do niego naley. Nie widzi jednak, e oto z
woli narodu
szlacheckiego przyszło mu panowac nad wolnymi ludzmi, którzy
sami chca swoje prawa
ustanawiac. I nie rozumie tego, e władajac z woli narodu
szlacheckiego nie musi obawiac sie
skrytobójczego ataku, zdrady, zasadzki i podstepu, gdy jesli nawet
ktos wystapi przeciwko
niemu, to na sejmie, czy sejmiku, jako wolny człowiek, a nie knujac
zdrady, spiski i podstepy.
– Na rany Chrystusowe, dlaczego mówisz to wszystko? Dlaczego
nie zataiłes takiej
strasznej prawdy? – wybuchnał Odrzywolski. – Smierc lepsza nizli
twe słowa!
– Najgorsza nawet prawda lepsza jest nizli ycie w kłamstwie.
Jestem nikczemnym
człowiekiem – powiedział głucho Dantez. – Niegdys byłem meem
honoru. Zostałem jednak
zdradzony i skazany na smierc. Ze strachu przed szubienica
wyparłem sie wszystkiego, w co
wierzyłem. I podjałem sie tak ohydnej misji. Zgodziłem sie, by byc
waszym katem.
Popełniłem tak wiele zła, e... nie chce wam dalej kłamac. Tym
bardziej i jak widzicie,
wszystkie me intrygi spaliły na panewce.
– I po co to mówisz? Szukasz naszej łaski?
– Przestajac z wami, panie marszałku... zrozumiałem, e wy...
jestescie jak ja dawniej. e
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

widze w was odbicie tego, w co kiedys wierzyłem. Myslałem, gdy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przyjechałem do Polski, e
jestescie cum barbaris, e to dziki kraj pomiedzy Moskwa, Szwecja i
Brandenburgia. Ale
teraz, gdy was poznałem, twierdze, e jestescie jak moi wielcy
przodkowie, co zgineli
wystrzelani z angielskich łuków i cesarskich arkebuzów pod
Agincourt i Pawia, na wojnach i
buntach. Wy jestescie ostatnimi rycerzami tego swiata. Nawet stroje
macie rycerskie... I łby
podgalacie jak nasza dawna szlachta.
– Nie kadz nam, pludraku! – rzekł zimno Przyjemski. – Za to, cos
uczynił, czeka cie sad
sejmowy. A potem – moe kat z mieczem. Nie czas teraz na dusery,
panie Francuz. Lepiej
polec dusze Bogu. I paciorek zmów, dobrze radze!
– Ja prosze tylko o jedna łaske.
– Słucham.
– Jesli dojdzie do potrzeby bitewnej, chciałbym... stanac do walki u
waszego boku.
Chociaby w smiertelnej koszuli i bez zbroi.
– Nie moe byc!
– Waszmosciowie – szepnał Sobieski – wszak rzekł nam wszystko.
A w dodatku ocalił mi
ycie w bitwie. Okamy mu łaske!
Pułkownicy zaszeptali. Przyjemski westchnał cicho.
– Jesli dojdzie do bitwy, w której wayc sie beda losy nas
wszystkich, zezwalam, abys
stanał do walki u boku jego mosci pana Sobieskiego.
Dantez pokłonił sie a do ziemi.
– A do tego czasu pozostaniesz wasc pod straa. Wyprowadzic!
Dantez skłonił sie raz jeszcze. Ruszył do wejscia poprzedzany
przez dragonów
Przyjemskiego. Dopiero teraz w namiocie zawrzało.
– Za to, co uczynił Jan Kazimierz, mamy prawo adac jego
abdykacji! Waza musi złoyc
korone! – krzyknał trzesacy sie Odrzywolski.
– Zwołajmy koło generalne wojska!
– I wybierzmy własnego kandydata na elekcje! – rzekł blady
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Przyjemski.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Dantez zatrzymał sie nagle jak wryty. A potem odwrócił sie, roztracił
dragonów i padł na
kolana przed Przyjemskim.
– Wasza miłosc! – wykrzyknał. – Wasza miłosc!
– Co sie, do krocset, stało?!
– Kacie zatrzymac... Eugenie... Moja meretryce. I pana
Baranowskiego! Oni chca
pokrzyowac wam szyki, napasc na Kozaków, z którymi gadaliscie w
cerkwi.
Przyjemski spojrzał na niego bystro.
– Choragiew Baranowskiego wyszła z obozu trzy dni temu w
podjazd. Jesli nie wróciła
dotad, to ju nie przyjdzie, bo wkoło obeszli nas Kozacy. A co do
Eugenii, nie turbuj sie
waszmosc. Jesli nawet uszła z obozu, chwyca ja Zaporocy albo i
orda. Nigdy nie dotrze do
Baranowskiego.
– Obys sie nie mylił, panie generale.
– Nie myle sie, bo ugode ju podpisalismy. Godzine temu wrócił jego
mosc Czaplinski i
przywiózł nam pismo podpisane przez Bohuna i starszyzne wojska
zaporoskiego. Jak zatem
widzisz, Kozacy cali sa i zdrowi.
***
Był wieczór, gdy składali ciało Tarasa do mogiły na wzgórzu. Kiedy
ołnierze chcieli
przymknac wieko, Sobieski wstrzymał ich i połoył na piersiach
młodzienca potrzaskana
bandure.
– Spij, Tarasie – wyszeptał. – Spij i niechaj przysni ci sie Ukraina.
Młody byłes i watły, a
jednak sprawiłes cos, czego hetmani, statysci i panowie wielcy
dokonac nie mogli. Chłopem
sie urodziłes, ale wolny opuscisz ten swiat. Albowiem ja, Marek
Sobieski, szlachcic polski,
dopuszczam cie po smierci do mego herbu.
Zdjał z palca srebrny sygnet z Janina i włoył go na palec Tarasa.
ołnierze z głuchym stukiem nasuneli wieko i opuscili trumne w głab
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dołu. Pop modlił


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sie i błogosławił ja krzyem. Starosta krasnostawski uklakł.


Odmawiał modlitwe niemal
bezgłosnym szeptem, wsłuchany w głuchy łomot ziemi opadajacej
na trumne. Ten dzwiek był
tak złowieszczy, tak ponury, e Sobieski nie mógł go dłuej zniesc.
Przeegnał sie, wstał i
odszedł. Czuł pustke w sercu, tak bardzo brakło mu Tarasa. To nie
miało... nie powinno
skonczyc sie tak strasznie...
Deputaci od koła choragiewnego czekali na niego przy koniach.
Kiedy podszedł bliej,
zdjeli czapki i kołpaki.
– Miłosciwy panie...
– Tak... – Podniósł głowe i spojrzał im prosto w oczy.
– Panowie pułkownicy i towarzystwo uradzili, aby domagac sie
abdykacji króla.
Wybralismy naszego kandydata, za którego oddamy kreski na
elekcji... Wybralismy was...
wasza miłosc.
Sobieski zamarł. Wszystko spełniało sie co do joty...
– Królu... mój panie złocisty... – wyszeptał w jego uchu Taras. –
Podnies korone złota,
nim ja rozedra na strzepy... Ratuj Rzeczpospolita, uchron ja od
upadku...
– Dobrze – rzekł Sobieski ochryple. – Niechaj sie wypełni
proroctwo.
***
– Hej, bywaj tutaj!
Nikt nie odpowiedział na wołanie, wszedzie panowała głucha cisza.
– Popili sie, czy jak?! – mruknał Bohun. – Czekajcie, sam
sprawdze.
Pułkownik kalnicki zeskoczył z trudem z konia. Chwycił pochodnie i
ruszył ku
zrujnowanej cerkwi. Przechodzac przez próg, schylił sie, oddajac
pokłon wszystkim swietym.
Gdy był w mrocznym wnetrzu, wyprostował kark i wówczas uderzył
czołem o pare
zwieszajacych sie z powały nóg...
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Uniósł pochodnie i dostrzegł najpierw bose stopy, potem hajdawery,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

na koniec porwany,
pokryty krwia upan, a wyej, nad latarnia, przez która wpadało
swiatło ksieyca, jego wzrok
napotkał szeroko otwarte, sciete oczy wisielca.
Baran Chudyj wisiał na belce wsród ikon i obrazów swietych. Bohun
ruszył ku
ikonostasowi. Po drodze oswietlał kolejne martwe, nabrzmiałe,
poranione twarze, zrenice
zasnute bielmem smierci. Przy obrazie Chrystusa Pantokratora
kołysał sie Sawa Sawicz.
Obok, opierajac sie zakrwawionym czołem o obraz swietego Jana
Chrzciciela, zwisał Groicki.
Nad wrotami diakonskimi kołysały sie sztywne nogi Parchomienki. Z
jego piersi sterczała
rekojesc lewaka. Bohun chwycił ja i wyrwał jednym ruchem.
To była bron piechoty niemieckiej na słubie Rzeczypospolitej.
Bron ołnierzy Przyjemskiego!
Sciany cerkwi i ikony pociete były nowymi razami szabel i pałaszy.
Swiete obrazy
pokrywała ledwo zaschnieta posoka, tu i ówdzie widniały czarne
łaty prochowe po bliskich
wystrzałach. Jedynie ikona Matki Boej z Dzieciatkiem lsniła słabym
blaskiem. Łzy
wypływały z jej oczu...
– Bywaaaaaj!
Kozacy wpadli do cerkwi, słyszac głos pułkownika. Straszliwy widok
sciał im krew w
yłach, potem zaczeli krzyczec, biegali jak opetani, swiecili
pochodniami, łapali za szable.
– Zdrada! Zdrada! – wrzeszczeli coraz głosniej. Bohun oparł sie o
sciane. Byłby osunał
sie na podłoge, ale podtrzymali go mołojcy.
– Szukajcie aktu ugody!
Kozacy poczeli obszukiwac trupy, szperac po katach cerkwi. Nie
znalezli nic.
– Ne ma, bat’ko.
– Mosci panowie – rzekł Bohun. – Oto widzicie, jak płaci
Rzeczpospolita za nasze koło
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pokoju staranie... Wszystko było podstepem majacym na celu


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

urzezanie gardeł naszym


pułkownikom!
– Na pohybel Lachom! – rykneli mołojcy. – Rezaty Lachiw!
Bohun wyprostował sie – straszny, dracy, nieopanowany. Podszedł
do ikonostasu i
zwalił na kolana przed ikona Matki Boskiej z dzieciatkiem.
– Matko, Boorodzico swiatuju pereczystuju. Na rany Chrystusa,
Syna Twego
przysiegam tobie i wam, mosci panowie, e zdrada nie zostanie bez
pomsty! Tak mi dopomó
Otcze niebieski i wszyscy swieci. Bic bedziem Lachów, mosci
panowie mołojcy bez
miłosierdzia! Strasznie bic bedziem!
Podniósł sie z kolan, podtrzymywany przez Kozaków, a potem
podszedł do Sawicza. Ujał
i pocałował jego trupia reke, a potem objał nogi wisielca.
– Zgrzeszyłem, bracia – zaszlochał. – Zawierzyłem Lachom
niewiernym i was
przywiodłem do smierci. Ale wiedzcie, e krew wasza nie na darmo
została przelana, a za
głowe kadego z was, tysiac lackich sciac kae. Bede ich mordował
tak, by wiedzieli, e gina.
Bede ich na palach sadzał, na gałeziach wieszał. Bede ich za
koniem ciagał, a ty Boa Matko
bedziesz swiadkiem, e pomsty dokonam! Tak mi dopomó Matko,
Boa Rodzicielko!
Rozdział VII
Królestwo Niebieskie
Zdrada zaporoska Póki swiat swiatem, nie bedzie Polak Kozakowi
bratem Ostatnia
szara Piekło nas pochłonie Gniew Rzeczypospolitej Złotogrzywy
Rzez batowska
Finis Poloniae Kiedy król królem-duchem sie staje Bohun i Dantez
– Herr Oberstlejtnant, Kozacy ida.
Ludwik Giza, oberstlejtnant regimentu Houvaldta, przyłoył do oka
perspektywe. Ale
nawet gołym okiem dojrzałby wyłaniajace sie z mgieł zaporoskie
oddziały. Kozacy zbliali
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sie szybko – najpierw piechota z arkebuzami, za nia jazda


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

semenów. Wiatr powiewał


ogromna, malinowa choragwia z Matka Boska.
– Budzcie maréchala Przyjemskiego! Otwierac brame!
Giza zszedł po schodach razem z ołnierzami. Muszkieterzy
odsuneli rygle, chwycili
ogromne wrzeciadze wrót. Wrota otwarły sie, a oberstlejtnant z
dobytym rapierem przestapił
przez próg. Wkrótce podbiegł don zdyszany setnik zaporoski z
kilkoma mołojcami.
– Nie strzelac! – krzyknał. – Idziemy do obozu lackiego.
– Ichmosc pan marszałek Przyjemski oczekuje was. Setnik skinał
głowa i schylił sie. A
potem w jednej krótkiej chwili porwał za rekojesc szabli i –
wyciagajac ja z pochwy – z całej
siły chlasnał oberstlejtnanta w łeb. Giza zatoczył sie, zwalił bez
ycia, a setnik machnał szabla
w strone Kozaków.
– Naprzód, bracia!
Zaporocy rzucili sie ku bramie. Wpadli w otwarte wrota.
Strzegacych je Niemców w
jednej chwili wysieczono szablami, wybito kolbami rusznic,
czekanami i obuszkami. Lecz
jeden z gemajnów zdaył uderzyc w dzwon alarmowy. Jego ałobny
dzwiek rozszedł sie
echem po całym obozie. Pod brama narodził sie krzyk, który
wkrótce zabrzmiał ze zdwojona
siła:
– Zdraaaaadaaa! Zdrada!
Zaporocy rzucili sie dalej, miedzy namioty, ale tu napotkali opór. Do
walki porwały sie
choragwie piechoty wegierskiej, Szkoci i dragoni Przyj emskiego. Ci
dali mocny odpór. A
potem na Zaporoców uderzyła jazda wołoska Ruszczyca, rozniosła
ich na szablach,
popedziła precz, wsiadła na karki pierzchajacym...
Sobieski, Przyjemski i Odrzywolski zamarli, słyszac strzały, brzek
szabel i odgłosy walki
przy bramie obozu. Szybko jak błyskawica przypadł do nich jeden z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dragonów.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Wasze miłoscie, Kozacy do bramy przyszli, udajac, e z pokojem


ida! A chocia
sztandar wywiesili, wyrneli Niemców i dragonów!
– Jezus, Maria! Jak to? – krzyknał Sobieski.
– Gorze nam – rzekł Odrzywolski. Przyjemski nic nie powiedział.
Jego oblicze zbielało,
dłonie trzymajace buławe zacisneły sie na niej kurczowo.
– Nie moe to byc!
Przypadli do nich kolejni posłancy.
– Miłosciwy panie... Kozacy! Ida! Od Bohu!
– Od Ładyyna!
– Otoczyli nas!
– Faszyne niosa i drabiny! Działa ciagna.
Sobieski chwycił sie za głowe.
– Jak to?! Jak to moliwe?! Przecie podpisalismy ugode...
– Ugode? Wyrok na nas i na wojsko koronne! Bijcie mnie, mosci
panowie, bo moja to
wina! – ryknał Przyjemski. – Wszystko Bohun i pułkownicy uczynili
jeno dla zamydlenia
oczu. Abysmy z obozu nie uszli przed czasem...
– Bijmy ich, w imie Boe! – zakrzyknał Niezabitowski. – Ostatni raz
zaufalismy
hultajstwu. Ostatni raz do rozmów usiedlismy! Nie moe byc pokoju z
rezunami! Jak swiat
swiatem, nie bedzie Kozak Polakowi bratem.
– Nie obronimy sie w obozie...
– Lepsza rzecz umierac, nizli by poganstwo i hultajstwo miało nam
panowac!
– Do choragwi! – zawołał Przyjemski. – Waszmosciowie wezmiecie
jazde i piechote
wegierska, pójdziecie na wschodnia strone, by bronic szanców i
ostrogów. Ja ide na
zachodnia do redut, biore komende nad Niemcami i Szkotami! W
razie czego z pomoca wam
przyjde!
Odwrócili sie i rozjechali do swoich choragwi. Czas był ju najwyszy.
Mgła rzedła; lada chwila mona było spodziewac sie ataku. Sobieski
i Odrzywolski
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

szybko zajeli stanowiska przed ostrókami obsadzonymi przez


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Wegrów. Przed polska jazda


otwierał sie wielki, płaski, opadajacy ku rzece step, na którym
przewalały sie tumany mgły.
Słonce wstawało spoza wzgórz – lada chwila opary mogły rozwiac
sie, odsłaniajac wrogie
wojska.
Kozacy szli na obóz ze wszystkich stron. upany, siraki i swity
mołojców majaczyły we
mgłach szarymi i zielonkawymi plamami, niedue koniki jazdy
parskały rzezwo,
podzwaniajac munsztukami. Mołojcy postepowali w zwykłym,
głebokim,
dziesiecioszeregowym szyku piechoty zaporoskiej. Niesli rusznice,
spisy i arkebuzy, faszyne i
kobylice do obrony przed jazda. Podaali niekonczacym sie
korowodem, ogromnym tłumem,
rozciagajacym sie od kranca do kranca stepu – brudni i obdarci,
czasem w samych koszulach
lub nadzy do pasa, wielu boso, wychudzonych, o płonacych dzikim
ogniem oczach. Szli bez
wytchnienia jak ogromna morska fala, gotowa od jednego zamachu
zmiesc polskie reduty i
oddziały.
– Postepuj, a równo! – krzyknał Bohun. Pułk kalnicki szedł w
pierwszej fali, gotowy na
otwarcie ognia, adny pomsty na Lachach; ołnierze tylko czekali na
skinienie pułkownika.
Słonce podniosło sie wyej. Mglisty tuman skrywajacy step poczał
dzielic sie na
pojedyncze kłeby i znikac jak za dotknieciem czarodziejskiej ródki.
Zas kiedy rozwiał sie
całkiem, Kozacy zadreli, widzac, co czekało na nich przed
warownymi ostrogami zjeonymi
lufami dział i falkonetów.
Husaria stała jakoby skrzydlaty mur. Szeregi towarzyszy i
pocztowych lsniły w
czerwcowym słoncu blachami zbroi, srebrzystymi piórami, kitami i
forgami. Błyszczały
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

naramienniki i karwasze, sadzone klejnotami strzemiona,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

napiersniki zdobione husarskimi


krzyami i wizerunkami Matki Boskiej, przesłoniete skórami rysiów,
lampartów i tygrysów.
A potem zerwał sie wiatr; zaszelescił morzem proporców i krasnych
sztandarów.
Bohuna przeszedł dreszcz, gdy ujrzał wsród mgły i dymów staroste
krasnostawskiego.
Marek Sobieski siedział na koniu, bokiem przy swej choragwi,
odziany w prosty, zielonkawy
upan i szara delie. Na tle srebrzystych husarzy wygladał niemal jak
obozowy ciura. Jak
najmniej godny z pocztowych. Pozory myliły. Rotmistrzowie i
porucznicy polscy ubierali sie
zawsze skromnie, by nie wyróniac sie z tłumu. Za to w reku
Sobieskiego błyszczała
szczerozłota buława.
Przez chwile patrzyli sobie w oczy... Bohun i Sobieski. Niedoszły
hetman ruski i
niedoszły król Rzeczypospolitej trojga narodów. I w tej jednej chwili
przemkneło Bohunowi
przez głowe, e ile dzieł wielkich, ile zwyciestw sławnych mogliby
odniesc razem... Bic
skurwysynów moskiewskich, pruskich i cesarskich, pohanców
tureckich i tatarskich... Lecz
było ju za pózno. Wszystko to isc miało na smierc. Na zatracenie...
Sobieski skinał buława, a wówczas błysk ognia rozjarzył ostrogi.
Kartauny, oktawy i
szlangi rykneły basem. Z gwizdem i hukiem kule wpadły w szeregi
zaporoskiej piechoty,
ryjac w niej krwawe bruzdy, rozrywajac ludzi na sztuki, wyrzucajac
w góre szczatki. A potem
Sobieski zniył buławe ku kozackim szeregom.
Husaria ruszyła. Najpierw stepa, strzemie w strzemie, potem coraz
szybciej.
– Dalej! Dalej! – krzykneli rotmistrzowie i porucznicy.
Husaria pomkneła rysia. I na przestrzeni stu kroków przeszła w
skok, a potem w galop.
Szum skrzydeł poniósł sie a do kozackich szeregów, lecz wczesniej
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

dotarł do nich odgłos


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

daleko straszniejszy: poteniejacy łomot tysiecy kopyt, swist


powietrza przecinanego
ostrzami i chrapanie husarskich wierzchowców.
Bohun przeegnał sie, odwrócił sie do mołojców, dracych i
przeraonych.
– Trzymajcie szyk, bracia! Razem, bo podzieleni nigdy Lachom nie
wytrzymacie!
A potem las kopii zniył sie ku konskim łbom, opadł z szelestem i
furkotem. Husaria
pomkneła cwałem, najstraszniejszym i najszybszym pedem koni,
niczym pancerna lawina,
staczajaca sie ze wzgórz na kozackie oddziały!
Błysk ognia przeleciał wzdłu szeregów zaporoskiej piechoty.
Gdzieniegdzie złamał sie
szyk polski, upadł kon, zwalił sie jezdziec. Lecz czasu ju nie było...
Husaria wpadła w szeregi Zaporoców niby wicher obalajacy młody
las. W chwili
krótkiej jak mgnienie oka porwała przed soba kozacka jazde i
piechote, zmiadyła i
stratowała, z trzaskiem kruszonych kopii. A potem, zanim ustał jej
impet, nad głowami
rycerzy zaswieciły srebrne błyskawice polskich szabel i pałaszy.
– Bij! Morduj!
Orkan, niepowstrzymany, straszny, spadł na zwichrzone kozackie
szeregi. Pułk kalnicki
rozpierzchł sie w jednej chwili, ciety i rabany szablami. Bohun
znalazł sie nagle w tłumie
mołojców, popychany, gnany w strone rzeki. Na próno wzywał do
opamietania, grzmocił
Kozaków buława po łbach i plecach. Ktos chwycił wodze jego
konia, ktos chlasnał
wierzchowca po zadzie, wyprowadził go z bitwy.
Kozacy uchodzili na całej linii. Na widok szary husarii podały tyły
pułk czerkaski i
korsunski, pomieszały sie ze soba, pierzchały w strone rzeki, do
Czetwertynówki i Ładyyna;
semeni kryli sie po chrustach i jarach, a husarze siekli ich bez tchu i
miłosierdzia, powalali i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

scigali, dopóki trabki z obozu nie odwołały pogoni.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

A potem, gdy jezdzcy rozproszyli sie, gdy jeli zawracac do obozu,


wsród dymu i kurzu
zabłysły lufy muszkietów Houvaldta i Butlera. Oddziały piechoty
niemieckiej i szkockiej
Przyjemskiego przyszły na pomoc jezdzie polskiej. Wypaliły
dwukrotnie w dym i kurzawe, a
potem runeły na Kozaków z pałaszami i rapierami.
Bitwa była skonczona.
***
– Chmielnicki i Bohun pobici!
Kalinowski zwiesił głowe. Odarty z godnosci, pilnowany w swej
własnej kwaterze jak
jeniec, nie mógł nawet marzyc, aby znowu stanac na czele wojska.
Jego desperacje
powiekszał fakt, i choc Przyjemski i rotmistrzowie załoyli
konfederacje, za co groziła
szubienica, to jednak byli siła, z która musiał liczyc sie zarówno
król, jak i sejm. A hetman
wiedział, e cała rzecz zakonczyc sie musiała ugoda z wojskiem, tak
jak konczyły sie dawne i
przeszłe zwiazki, konfederacja rohaczewska czy lwowska.
Kalinowski wiedział, e na
lipcowym sejmie, na którym pewnie stanie ta sprawa, nie zabraknie
jego wrogów, chocby
Lanckoronskich, którzy gardłowac beda przeciwko niemu. A gdyby
konfederatom udało sie
odniesc zwyciestwo nad Chmielnickim, który to wyczyn nie powiódł
sie nigdy
Kalinowskiemu, byłby to koniec marzen o buławie wielkiej i w
przyszłosci o... koronie.
Hetman podniósł głowe. Dragoni, którzy pilnowali kwater, gdzies sie
zawieruszyli. Na
stray stał tylko jeden ołnierz. Tymczasem gdzies w głowie
Kalinowskiego pojawił sie szept.
Coraz głosniejszy, coraz natarczywszy. Hetman usmiechnał sie,
poznajac głos Altemberga.
Wstał i podszedł do dragona.
– Wina – wychrypiał. – Przynies wina.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Wasza miłosc, rozkazów nie mam...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Jednym ruchem Kalinowski wyszarpnał mu kindał z pochwy, a


potem pchnał prosto w
serce. Dragon szarpnał sie, zacharczał, ale reka hetmana
przytrzymała go w miejscu.
Kalinowski wypuscił bezwładne ciało stranika, pozwolił, by cicho
opadło na ziemie, a potem
wyszedł z namiotu. Obóz spowity był dymem i oparami po
wystrzałach. Z namiotów i
lazaretu dobiegały jeki rannych. Ulicami pedzili dragoni na koniach,
do redut prowadzono
wozy i jaszcze z prochami i kulami.
– Koniec – wyszeptał hetman. Omijał rannych, namioty i wozy,
przemykał obozowymi
ulicami niby duch – blady, dygoczacy z nienawisci, spogladajacy na
wszystkich strasznym,
rozgoraczkowanym spojrzeniem.
Zatrzymał sie przy taborze. Dostrzegł uszykowane sterty suchego
siana... A obok otwarte,
niepilnowane wozy oraz jaszcze amunicyjne pełne baryłek z
prochem.
Rozesmiał sie strasznym, charkotliwym smiechem. A potem siegnał
po tlaca sie maznice
ze smoła.
– Do piekła – wyszeptał. – Czas do piekła, panie Przyjemski!
Jakby uderzył grom, gdy z przeraajacym hukiem i błyskiem
eksplodowały wozy z
prochem i jaszcze z granatami. Ogromny snop ognia strzelił wysoko
w góre, zadygotał, opadł,
a wówczas wiatr poniósł nad obozem snopy iskier i płomienie.
Szybko zajeły sie ogniem
kolasy, namioty i drewniane blokhauzy. Ogromna sciana ognia
wzniosła sie pomiedzy
redutami i lunetami obsadzonymi przez niemiecka piechote, a
stanowiskami jazdy, rozdarła
jakoby na pół armie polska. W obozie wstał zamet, podniósł sie
krzyk, z płomieni wypadały
oszalałe konie ciagnace płonace wozy, wybiegali na oslep
poparzeni, wrzeszczacy ludzie.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Bohun zatrzymał sie, zdyszany, poraniony, pokryty krwia i potem.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Usmiech tryumfu
wykrzywił jego twarz.
– Oto jest znak od Boga! Oto nadzieja na zwyciestwo! Bracia! Na
obóz! Bij Lachów!
***
Przyjemski zamarł, widzac, co wydarzyło sie w taborze. Stojac na
wale reduty, spogladał
na płonacy obóz, na uciekajaca czeladz, na wybuchajace wozy z
prochem, płonace namioty,
sterty siana i słomy. Płomienie odcieły ich od jazdy Sobieskiego i
Odrzy wolskiego, siegały
coraz bliej, ju lizały skarpy redut. Pomiedzy piechota niemiecka i
szkocka wstał szmer,
potem krzyk przeraenia.
Kozacy szli na nich ze wszystkich stron. Nadciagali od jarów,
wynurzali sie z lasów. Parli
przed siebie jak niepowstrzymana fala, która sama swa wielkoscia
zalac miała umocnienia,
szance i ostrogi.
– Staaaaac! – zakomenderował Przyjemski. – Do dział!
Puszkarze i lontownicy pod wodza Krzysztofa Grodzickiego rzucili
sie do armat, szybko i
sprawnie podtoczyli je na artyleryjskie ławy, zapalili lonty,
pochodnie i kwacze. Przyjemski
podszedł wolno do najwiekszej armaty. Czterdziestoosmiofuntowa
kolubryna Smok, lana w
warszawskiej ludwisarni Ludwika Tyma, zdobiona gmerkiem Orła i
Pogoni, czekała ju na
niego. Generał wział od puszkarza lontownik, poklepał
pieszczotliwie spiowa lufe działa.
Obejrzał sie na swoich ludzi.
– Gotuj bron!
Niemieckie i szkockie regimenty wystapiły na wały z nabitymi
muszkietami i
arkebuzami. ołnierze jak jeden ma złoyli lufy na forkietach. Z
głuchym trzaskiem opuscili
kurki na panewki, bez zwłoki wsuneli do nich lonty.
Kozacy wyszli ju na pochyłosc wiodaca do polskich stanowisk, a
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

potem puscili sie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

biegiem. Od nadciagajacych szeregów zaporoskiej piechoty


nadszedł okrzyk, ryk zwyciestwa
dobywany z tysiecy gardzieli.
Przyjemski przyłoył lont do zapału. Smok ryknał ogniem, jeknał
spiowym basem i
szarpnał sie w tył od odrzutu. Ognista kula wpadła w szeregi
zaporoskiej piechoty, rozrywajac
ludzi na sztuki, masakrujac, siejac dokoła skrwawionymi
szczatkami. Zrykoszetowała na
kamiennym podłou, przemkneła ponad głowami nacierajacych i
scieła drzewce wielkiej,
malinowej choragwi zaporoskiej z archaniołem.
Armaty rykneły ogniem jak jeden ma. Kule uderzyły w zbita mase
czerni, robiac w niej
wyrwy, wyrzucajac w powietrze martwe ciała, zbryzgujac krwia
ziemie i mołojeckie swity.
Kozaków to nie wstrzymało. Popedzili ku szancom z łomotem
tysiecy stóp, dławiac sie
krzykiem i dzikim wyciem. A kiedy wyszli ju na ostatni kawałek
równiny, w oczy spojrzało
im tysiace czarnych luf muszkietów.
– Feuer! – zakomenderowali oberszterzy.
Muszkiety i arkebuzy zagrzmiały równa salwa. Błysk ognia
przeleciał wzdłu scisnietej
linii niemieckiej i szkockiej piechoty. Ołów przeorał szeregi
zaporoskie; pułki wstrzymały sie
w biegu na chwile, gdy setki, tysiace ciał w jednej chwili padły na
ziemie.
Kozacy odpowiedzieli godnie. Wystrzelili dwa razy, poprzez
prochowe dymy i opary. A
potem rzucili sie pedem ku wałom. W jednej chwili setki drabin
opadły na nie z rozmachem,
a tysiace mołojców poczeło wspinac sie na korone szanców.
Niemcy i Szkoci chwycili za pałasze, szable i rapiery. A potem
spadła na nich zaporoska
nawała. Walczyli wrecz na wałach, bili sie z Kozakami na ycie i na
smierc, lecz Zaporocy
odpychali ich coraz dalej od umocnien. Jedynie straszni Szkoci nie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ustepowali pola, choc


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

krew zalewała im oczy, choc wzdłu ławy wałowej utworzył sie


wkrótce cały stos martwych
ciał i jeczacych rannych, z zaciekłoscia wyrabywali sobie droge
claymorami. Rece omdlewały
im od morderczej pracy. Bili sie jednak z wsciekłoscia, walczyli w
szale, spychajac Kozaków
z wałów, odrabujac rece chwytajace za krawedzie palisady.
Fala zaporoskiej piechoty pokryła wały doszczetnie. Mołojcy
wdzierali sie po drabinach,
wdrapywali na góre, krzyczac, gryzac, tnac szablami, strzelajac z
przyłoenia z arkebuzów i
rusznic. I wygrywali. Powoli ich przewaga zwiekszała sie.
– Do redut! – krzyknał Przyjemski. – Cofac sie do redut!
Bitwa była przegrana. Za plecami mieli straszna sciane ognia i
dymu, a przed soba morze
kozackich głów, które wdzierało sie coraz dalej i dalej w głab wałów.
Szkoci i Niemcy wycofywali sie, wyrebujac droge pałaszami. Co
najmniej połowa
muszkieterów legła pokotem na pobojowisku przy wałach, a reszta
z trudem torowała sobie
droge odwrotu.
Cwierckartauny i oktawy z redut wystrzeliły prosto w kłebiacy sie
tłum przeciwników.
Szkoci i Niemcy dopadli do umocnien, wbiegli do srodka, zamkneli
bramy. I to był koniec.
Skrwawione zaporoskie pułki otoczyły ich ciasnym pierscieniem.
Ryk zwyciestwa dobył sie
ze wszystkich kozackich gardeł.
– To koniec! – krzyknał Przyjemski do Krzysztofa Grodzickiego. –
Uciekaj, wasc! Za
ciure sie przebierz!
– Wszyscy tu umrzemy! – rzekł ponuro Cyklop. – Wszystkich nas
jednaki koniec czeka.
Bywaj, panie Przyjemski. A jeslim grzechy miał wzgledem ciebie,
tedy mi odpusc!
– Jako w niebie, tak i na ziemi.
Szkoci i Niemcy wbili w ziemie pałasze. Przez krótka chwile
ołnierze padali sobie w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

objecia, wybaczali krzywdy, dzielili sie ostatnimi bukłakami wody i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

gorzałki, po raz ostatni


sciskali sobie dłonie.
A potem zagrzmiały działa, wystrzeliły w góre płomienie. Kozacy
ruszyli do szturmu.
***
Sobieski wiedział, e wszystko stracone. Cały obóz stał w ogniu,
płomienie odgradzały
jazde polska od broniacej redut i szanców piechoty Przyjemskiego.
Poprzez dym widział, e
trwała tam walka, a Niemcy i Szkoci bili sie u wałów wrecz,
odpierajac szturmy kozackiej
piechoty. Widac było, e reduty nie utrzymaja sie długo bez pomocy.
Lecz odsiecz nie miała
jak do nich dojsc!
Przyszły król Rzeczypospolitej siedział na Złotogrzywym, z buława
w reku posród
towarzyszy husarskich, wsród stajacych deba z przeraenia koni,
huku wystrzałów, renia
wierzchowców, jeku umierajacych, krzyków ołnierzy tratowanych
przez konskie kopyta.
Kozackie pułki szły do ataku. Lecz tym razem Zaporocy posuwali
sie w strone polskiego
obozu pod osłona dwóch taborów. Mołojcy niesli ogromne kobylice i
drewniane kozły, kryli
sie za hulajgorodami, wiedli taborowe wozy z gnojem i piaskiem,
połaczone w rzedy,
skrepowane linami i łancuchami. Za tymi osłonami kryli sie strzelcy
prowadzacy nieustanny,
bezlitosny ogien. Kule z rusznic i arkebuzów zabijały konie, wbijały
sie w szczeliny zbroic,
krzesały iskry na husarskich napiersnikach, przebijały kolczugi
pancernej jazdy. Trzykrotnie
choragwie polskie dopadały do ruchomych stanowisk kozackich.
Trzykrotnie uderzały z
szablami na kobylice i wozy. I za kadym razem odstepowały,
pozostawiajac stosy trupów.
Aby złamac szyk zaporoski, Sobieski potrzebował piechoty. A
Niemcy Houvaldta i Szkoci
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Butlera zostali odcieci za sciana płomieni.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Nie strzymamy! – krzyknał Odrzywolski do Sobieskiego. – Ratuj


sie, miłosciwy panie!
– Nie bede uciekał! – rzekł Sobieski. – Miło mi przy was umierac!
– Kozacy zwieraja szyki. – Odrzywolski wskazał buława zasnute
dymem wystrzałów
błonie. – Jeszcze jest czas na ucieczke.
– A ty, panie bracie?
– Ja ju raz uciekłem spod Cecory. Natenczas dałem sobie słowo, e
nigdy wiecej!
– Miłosciwy panie. – Pokryty krwia, zbryzgany błotem Dantez uchylił
kapelusza przed
Sobieskim. – Tam na lewo jest przerwa. Wez husarie! Przebijaj sie!
– Dantez? Ty jeszcze yjesz?
– Pan Bóg pozwolił. Wasza miłosc, zaufaj mi, ja poprowadze!
– Nie bede uciekał!
– Panie Marku, twoim obowiazkiem jest doniesc szlachcie o tym, co
tu sie stało. Jan
Kazimierz nas zdradził, wydał na smierc! Musisz o tym
opowiedziec! I samemu zostac...
królem!
Sobieski rozejrzał sie dokoła, spojrzał na pole usiane trupami, na
pokrytych kurzem i
krwia towarzyszy, na leacych pokotem skrzydlatych rycerzy. Wsparł
sie pod boki i stał tak,
jak ostatni władca zniszczonej, skrwawionej wojnami
Rzeczypospolitej, tu obok bunczuka i
królewskiej choragwi koronnej.
– Dobrze – rzekł. – Wróce tu i pomszcze was!
Zdziesiatkowana choragwiew husarska zerwała sie do lotu. Ziemia
zadudniła, gdy wpadli
w prochowe dymy wystrzałów. Kozacy dostrzegli ich od razu, wzieli
na cel. Grad kul posypał
sie na rote, ale husaria szła ju jak wicher, obalajac wszystko po
drodze. Dopadli tak do
zaporoskich wozów, za którymi ukrywali sie strzelby. Dantez miał
racje! Z tej strony nie było
kobylic, ani hulajgorodów, tylko zwykłe, nienakryte pałubami kolasy.
Zaporocy wypalili im prawie w twarze. Gdzieniegdzie jeknał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

człowiek, zwalił sie kon.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Ale czasu ju nie było. Choragiew dopadła wozów w najwiekszym


pedzie, rozszalałe rumaki
wspieły sie... I przeskoczyły nad nimi.
Husarze przeszli jak burza przez tabor, roztracajac czern i
mołojców konskimi piersiami,
tratujac kopytami, przebijajac sie przez wozy i watahy czerni.
Wypadli w koncu na błonie tu
przy rzece, wyszli niby z odmetów prosto na jasny blask słonca.
Choragwie i proporce
załopotały ywiej, wiatr zaszelescił husarskimi skrzydłami. Byli
wolni...
Jezdzcy skrecili na północ, wypadli poza zarosla i dabrowy,
popedzili wprost ku słoncu,
wzdłu stromej skarpy, bedacej w istocie brzegiem jaru.
Ledwie przebyli sto kroków, gdy na krawedz wawozu wpadła
kozacka piechota.
Dostrzegli morze szarych i zielonkawych swit, futrzanych kapuz,
kołpaków i wygolonych
łbów. Las arkebuzów, rusznic i półmuszkietów opadł w dół.
– W konie! – ryknał Sobieski. – Przebijemy sie!
Rumaki ruszyły najwyszym pedem, mknac jak uskrzydlone ptaki.
Zaporocy dali ognia. Pierwszy, drugi, trzeci szereg przyklekał po
kolei, ustepujac
miejsca nastepnym. Niskim basem rykneły regimentowe działa
piechoty...
Sobieski pochylił sie nisko ku konskiemu karkowi. Tu obok
swiszczała i wyła smierc.
Walili sie z siodeł skrzydlaci rycerze, kwiczały ranne i zabijane
konie. Gdy podniósł głowe,
nie dostrzegł wokół siebie nikogo. Pedziły obok niego same
wierzchowce bez jezdzców. Jak
okiem siegnac, dostrzegał puste terlice, kulbaki i łeki, zakrwawione
rumaki, podjezdki i
dzianety.
Sobieski nie był sam. Tu obok cwałował na argamaku Dantez.
– Uciekaj wasza miłosc! – krzyknał. – Orda!
Sobieski obejrzał sie. Od strony kozackiego obozu pedziła ju za
nimi cma tatarska.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Wasza miłosc! – krzyknał Francuz. – Ja ich zatrzymam! Ty


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

uchodz!
– Stój! – krzyknał Sobieski. – Stój, Dantez...
Francuz wstrzymał konia. Argamak zarał, rzucił łbem, ale
posłusznie zawrócił. Dantez
porwał za rapier, a potem skoczył ku nadciagajacym Tatarom.
– Vive la Fra... – zdaył tylko krzyknac.
Wpadł miedzy ordynców, zniknał, przepadł wsród Tatarów.
Sobieski pedził przed siebie jak na skrzydłach. Szybko odpiał i
cisnał precz karmazynowa
delie, zrzucił kołpak, aby odciayc wierzchowca.
– Lec Złotogrzywy... Lec ku wolnosci – wyszeptał do ucha konia.
A potem kula wystrzelona z falkonetu wpadła prawie pod nogi
rumaka. Złotogrzywy
skoczył w bok. Sobieski wyleciał z kulbaki, padł na ziemie...
Złotogrzywy pedził dalej razem
z reszta koni. Chwila jeszcze i zbocze jaru rozstapiło sie.
Wierzchowce wpadły na wzgórze,
przebyły dabrowe, a potem roztoczył sie przed nimi szeroki step
zalany blaskiem słonca.
Husarskie konie, bojowe rumaki wykarmione na usłanych kwieciem
łakach Wielkiej i Małej
Polski, mierzyny i podjezdki z mazowieckich zascianków,
anatolijczyki i dzianety z
magnackich stadnin Rusi Czerwonej i Podola, pedziły przez step ze
Złotogrzywym na czele.
Kon Sobieskiego wyciagnał przed siebie łeb i gnał w cwale poprzez
trawy i bodiaki. W biegu
rozluznił mu sie popreg i napiersnik, zsuneła sie i spadła terlica z
czaprakiem, pekł
nachrapnik, rozpieło sie podgardle trezli, munsztuk wysunał sie z
pyska, uwalniajac konia od
panskiej reki. Złotogrzywy wydostał sie z pola bitwy, z rzezi i ognia.
I biegł, jak wolny duch
Polski, dopóki nie roztopił sie w oparach i mgłach, póki nie rozwiał
sie w blaskach zarania...
***
Bohdan Zenobi Chmielnicki, hetman wojska zaporoskiego zmruył
skosnawe,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przekrwione oczy. Usmiech wykrzywił jego waskie wargi.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Ot, i zwyciestwo przy tobie, Jurku – rzekł do Bohuna. – Zacnies z


Lachami sie sprawił.
Moesz byc pewien nagrody.
Bohun nic nie odpowiedział. Bez słowa cisnał hetmanowi pod nogi
szczerozłota buławe
Kalinowskiego. Z tyłu Zaporocy rzucali na stos choragwie koronne.
Chmielnicki pokiwał
głowa. Wyjatkowo dzis był trzezwy. Widac Wyhowski nie pozwolił
mu pic od rana.
– Co mam uczynic z jencami? – zapytał pułkownik kalnicki.
– I widzisz ty, Jurku – rzekł Chmielnicki cicho. – Na co to było
Lachów słuchac, a
układac sie z nimi? Wdy wszyscy oni zdradnyki. Pytasz, co z
jencami uczynic? To ja ci
rzekne: martwy pies nie kasa. Wyrezaj wszystkich. Nam oni na nic!
– Co ci da wymordowanie Lachów?
– Jak ich wyreem, odejda wam z Wyhowskim amory k’
Rzeczypospolitej. Bo nigdy ju
ona tego nie wybaczy. Nigdy ju ty, ani aden zaporoski hetman nie
pomysli, e mona by
Ukraine na powrót z Korona zwiazac. Bo i ja sam czasem miewam
takowe mysli, coby jednak
wrócic, pokłonic sie królowi, jakem pod Zborowem uczynił. I nie
wiem wtedy ja, czy łbem o
sciane walic, czy niewolnika kazac scinac, czy z rozpaczy sie zapic.
A tak, kiedy z jencami
skonczysz, nie bedziemy sie miotac jakoby w apopleksyjej miedzy
Rzeczapospolita a
swoboda nasza, albo obcym władca. Ot i koniec, nie bedzie wiecej
pokoju z Lachami. Tego
jednego jestem pewien. Tak wiec wszystkim im gardła ureesz!
– Ja tego nie uczynie.
– Nie uczynisz? No widzisz, a oni bandurzyste twojego Tarasa
Weresaja na pal nawlekli!
Takie to i Lachy. Ty do nich szczerze, a oni kamien za pazucha.
– Jak to?! – zakrzyknał Bohun. Kolana ugieły sie pod nim, a przez
poznaczona bliznami
twarz przebiegł skurcz. – To ja go prawie usynowił!
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– A Lachy go ubili – rzekł Chmielnicki, usmiechajac sie złosliwie. –


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Bedzieszli ałował
psom lackiej posoki?
Siedzacy w kacie namiotu grubawy Nuradyn Sołtan przerwał ucie
daktyli i wypluł je na
reke jednemu z niewolników.
– Allach Akbar! – rzucił wsciekle. – Czy ja dobrze słyszał? Czy ty,
przeklety,
wiarołomny giaurze chcesz dotykac mego jasyru?!
– Zapłace za kada głowe. – Chmielnicki nagle zrobił sie uczciwy. –
Sto tysiecy dukatów
za wszystkich Lachów.
– Ja tego nie zrobie – sapnał Nuradyn. – Nie bedziemy rzezac
bezbronnych.
– Zapłace nohajcom – mruknał kozacki hetman. – Dam jeszcze
dziesiec tysiecy.
– Gotowizna! Zaraz!
– Tylko beczki odbija.
– A ja – rzekł Bohun – chce ywcem jednego jenca. Zapłace.
Zapłace dobrze.
– Za kogo?
– Za staroste krasnostawskiego, Marka Sobieskiego.
– Jak go poznac?
– Ma na reku srebrny sygnet z Janina. To jest z herbem
wyobraajacym pole w polu.
– Dobrze, Jurku – rzekł Chmielnicki. – Za wiktorie nagroda ci sie
słusznie naley. Jedz
tedy do nohajców i przeka im, e czas z Lachami konczyc.
***
Wiedli ich przez stepy cały dzien. Ordyncy popedzali jenców razami
nahajów, dobijali
rannych i padajacych z wycienczenia. Armia Chmielnickiego szła na
Jampol, starym szlakiem
biegnacym od Czehrynia do Jass. Daleko z tyłu pozostało wsród
mgieł i nadrzecznych łegów
zakrwawione, usłane trupami pole batowskie, na którym panowały
teraz wilki i kruki. I
bardziej dzicy ni zwierzeta chłopi – rezuny znad Bohu, którzy
przekradali sie chyłkiem, aby
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

rabowac trupy. Tam pod ich łyczakami leała potega


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Rzeczypospolitej; w prochu i pyle


poniewierały sie husarskie skrzydła i choragwie, szlacheckie
sygnety i pierscienie, bunczuki i
szable... Przyjemski, Sobieski, Korycki i Grodzicki szli w tłumie
towarzyszy, pocztowych,
ciur i ołnierzy z regimentów cudzoziemskiego autoramentu.
Poranieni, pokryci zakrzepła
krwia, gnali bez tchu i chwili wytchnienia.
– Aby tylko orda jasyr podzieliła, a ju dobrze bedzie – jeknał
Korycki. – Ja znam
Achmeta, Tatara budziackiego, bo to mój pobratymca. On nas
uratuje!
– Ciszej – mruknał Cyklop Grodzicki. – Zaraz jasyr podziela, bo
nowe Tatary jada!
Kozacy i nohajcy zwolnili, pozwolili zatrzymac sie strudzonym
jencom. Do straników
podjedały coraz to nowe grupy ordynców. Sobieski przypatrywał
sie, jak rozmawiali,
krzyczac i wygraajac. A potem nowo przybyli ruszyli w strone
jenców.
Czterech Tatarów podjechało bliej – ich przywódca w szyszaku
turbanowym, kolczudze
i kouchu utkwił czarne, skosne oczy w Grodzickim.
– Allach! – zawołał, klepiac sie po tłustym kałdunie. – Mirza
Grodzicki! Ju on nasz!
Na jego znak ordyncy skoczyli do przodu, chwycili i wywlekli
Cyklopa spomiedzy
wynedzniałych wiezniów. Szybko poderwali go, wsadzili na konia.
Którys narzucił na grzbiet
szlachcica stary, wytarty kouch, inny zerwał mu z głowy kołpak i
nałoył futrzana, tatarska
czapke. Chwila jeszcze – zanim ktokolwiek zdołał sie opamietac,
ordyncy odjechali galopem
od jenców.
– Co to, do krocset, ma znaczyc? – zapytał Przyjemski. Nie
doczekał sie odpowiedzi.
Nohajcy popedzili kolumne do dalszego marszu. Co chwila jednak
do jenców przypadały
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

grupki Tatarów, chwytali po dwóch, po trzech ołnierzy – wybierajac


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zwykle co
znaczniejszych ubiorem. Wszystkich wsadzali na konie i... ubierali
po tatarsku.
– Waszmosciowie! Waszmosciowie! – zakrzyknał znajomy głos.
Sobieski spojrzał w bok. Przez tłum przeciskał sie do nich
długowłosy meczyzna w
porwanym, zakrwawionym kolecie.
– Dantez?! Wszelki ducha Pana Boga chwali! Ty yjesz?
– Co to za ycie, prosze waszmosci.
– Usiekłes choc któregos?
– Rapierem nawet nie zdayłem sie zastawic. Wzieli mnie, psie
juchy, na arkan i tylem
zwojował. Ale nie czas o tym. Waszmosciowie, trzeba stad
uchodzic.
– Jeno jak? Na skrzydłach?
– Waszmosciowie, do Tatarów Kozacy przyjechali. Krzyczeli, coby
wszystkich jenców
wyrezac.
– Nie moe to byc – rzekł Korycki. – Tatarzy jenców nie morduja.
Przecie nas dla okupu
wzieli.
– Albo to znasz ruski?
– Po polsku wołali, aby ordyncy wyrozumiec mogli.
– Poyjemy, obaczymy.
Kozacy i Tatarzy przygnali ich na łake przy niewielkiej rzeczce.
Sobieski dojrzał, jak
spoza drzew przy strumieniu wyjeda spory orszak mołojców, na
czele którego jechał
ogromny ma o skosnawych, czarnych brwiach i długich, posiwiałych
wasach. To był Bohdan
Zenobi Chmielnicki! Hetman kozacki wskazał buława jenców.
– Hałła! Hałła! – rozdarły sie liczne głosy.
Spoza drzew, zza wysokich traw wypadli zbrojni. Nie byli konno, nie
nosili zbroi ani
kosztownych szat. Przyodziani w skóry i kouchy obrócone wełna na
wierzch, wygladali
bardziej na watahe dzikich zwierzat ni wojowników z ordy. Starosta
poznał ich od razu. To
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

byli Nohajcy – najdziksi i najstraszniejsi z Tatarów.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Jak burza wpadli miedzy jenców, tnac, bijac, rozwalajac głowy


bułatami i ordynkami,
kłujac spisami. ołnierze wzburzyli sie, chcieli uciekac, ale nie było
dokad. Ława konnych
Tatarów zaciskała sie z tyłu i z boków. A potem od czoła kolumny
podniósł sie straszny,
przenikliwy okrzyk setek gardeł:
– Jezus! Mario!
Tatarskie szable cieły Lachów bez litosci, smagały ich po twarzach i
rekach. Jency padali,
kulili sie, uciekali. Czasem stawiali rozpaczliwy opór, łamany siła
spis i kiscieni. Nohajcy
scinali głowy, odrabywali dłonie składajace sie do modlitwy.
– Jezus! Jezus! – poniosły sie głosnie krzyki nad polem rzezi.
Nohajcy zadygotali, słyszac te wołania. Poczeli zabijac modlacych
sie. Siekali po
gardłach, po karkach, po głowach, rozwalali usta szepczace imie
Zbawiciela.
– Mosci hetmanie wojska zaporoskiego! – zakrzyknał Przyjemski,
dostrzegajac, i
Chmielnicki zbliył sie do miejsca kazni i stał niemal o pół strzelania
z łuku. – Nie rozlewaj
na darmo krwi chrzescijanskiej! Nie gub synów koronnych bez
powodu! Nie sciagaj na
Ukraine gniewu Boego po wsze czasy!
Chmielnicki spojrzał na niego zimno. Wskazał buława. Ordyncy
skoczyli ku generałowi;
bijac go kiscieniami, przewrócili na ziemie. A potem poczeli dzgac
spisami i ostrzami szabel,
tłuc masłakami na smierc.
Sobieski nie czekał. Goraczka trawiła jego głowe, czuł, e ledwie
trzyma sie na nogach.
Odwrócił sie do Danteza i wyciagnał z zanadrza splamiony krwia
zwitek papieru.
– To jest ugoda batowska, podpisana przez wojsko koronne. Wez
ja, bo jak widze
szczescia masz wiecej ni rozumu. A jesli przeyjesz, oddaj ja
Kozakom. Daj Bohunowi i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

powiedz... Rzeknij, e to ju ostatnia zdrada kozacka była. Dzieci i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wnuki pomszcza krew


nasza... I powiedz... Nic ju nie mów...
Sobieski wyszedł na spotkanie oprawców. Zatrzymał sie i ujał pod
boki.
– Stac, skurwesyny! – krzyknał. – Ja jestem królem
Rzeczypospolitej! Czy wiecie, na
kogo sie porywacie?!
Pierwszy z Tatarów spuscił wzrok.
Sobieski stwierdził ze zdumieniem, e tamten wpatrywał sie w... jego
dłonie. Potem nohaj
podniósł prawa reke na wysokosc twarzy i ujał sie lewa za
wskazujacy palec. Jezu Chryste, co
to miało znaczyc?!
„Chce sygnetu – przemkneło Sobieskiemu przez głowe. – Chce
mego sygnetu z Janina. A
przecie włoyłem pierscien na palec Tarasowi, gdy składali go do
grobu...”.
Uniósł rece, pokazujac, e nie ma adnych klejnotów. Okrutny
usmiech wykrzywił usta
ordynca. Rzucił sie ze wzniesiona szabla na szlachcica.
Sobieski nie czekał. Skoczył mu na spotkanie, padł, przeturlał sie,
wpadł pod nogi Tatara,
podcinajac go. A kiedy tamten upadł, skoczył mu na plecy i wydarł
mu ordynke z garsci!
– Chodzcie tu, czubaryki! Psie syny! – wykrzyknał do pozostałych. –
Chodzcie
posmakowac królewskiej krwi!
Skoczyli na niego we czterech. Pierwszego przyjał ciosem z
zamachu, rozłupał tatarski
łeb, uchylił sie przed cieciem i pchnał kolejnego ordynca prosto w
brzuch.
Dwaj pozostali odskoczyli. Konni Tatarzy chwycili za łuki. Marek
Sobieski opuscił bron,
spojrzał wzrokiem gdzies daleko; jego spojrzenie pomkneło na
zachód, ku granicom
Rzeczypospolitej.
Strzały swisneły w powietrzu, wbiły sie w jego piers. Sobieski
zatoczył sie, zachwiał.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Tatarzy strzelili jeszcze raz i jeszcze...


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Szlachcic upadł na wznak, krew wypłyneła z jego ran, splamiła


upan, spłyneła na czarna
ziemie Ukrainy.
Spojrzenie króla pobiegło w góre, ku bezchmurnemu niebu, na
którym słonce chyliło sie
ku zachodowi, ku nieboskłonowi, na którym trwała Matka Boa,
spogladajaca z wysoka na
ziemie.
Taras ujał go za reke. Pomógł wstac, skłonił sie.
– Miłosciwy panie – rzekł. – Juesmy gotowi do drogi.
***
– Bat’ko, jakis Kozak chce z toba mówic!
– Kozak? – Bohun podniósł głowe, spojrzał na Sirke przekrwionymi
oczyma. Pił od rana,
próbujac zabic w sobie al i rozpacz. al, e Lachy zdradzili go w tak
okrutny, tak podły
sposób; rozpacz, e wszystko było stracone od samego poczatku.
Pociagnał solidny łyk
palanki. Od kiedy Sobieski wyciagnał mu kule z boku, znów mógł
tego pic. I nawet prawie
przestał pluc krwia. – Czego chce?
– List przyniósł.
– Dawaj go!
Sirko odszedł od pułkownika. Bohun półleał oparty o kulbake,
rozciagniety na derce,
wpatrzony w przedwieczorny, podolski step.
Kozak, którego przyprowadzono do Bohuna był oberwany jak
proszalny dziad. Jego
sukmana zwisała w strzepach niby łachman, w butach ziały dziury.
Nacisnał głeboko na oczy
futrzana czape, spod której wymykały sie długie, jasne włosy. Jego
oblicze, choc brudne i
nieogolone było jeszcze młode. Nie nosił wasów ani brody, jak
bracia Zaporocy, wiec
Bohun spojrzał nan ze zdziwieniem. Nieznajomy prowadził za soba
kulejacego bachmata,
przez którego grzbiet przewieszony był duy, cieki pakunek
zawiniety w płótno.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kozak skłonił sie przed Bohunem i zdjał czape. Bohun drgnał,


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zaskoczony, gdy długie


włosy przybysza rozwiał wiatr. To nie był Niowiec! To nie był aden
jego sługa, ani nikt
znajomy.
– Ktos ty?!
Przybysz siegnał w zanadrze i wydobył zwiniety w rulon pergamin
opatrzony cieka
pieczecia wojskowa. Podał go pułkownikowi kalnickiemu. Bohun
rozłoył papier; nie był go
w stanie odczytac, ale gdy spojrzał ha pieczec polskiej kancelarii
wojskowej, kiedy zobaczył
podpisy komisarzy zwiazku wojskowego, krzyyki postawione przez
kozackich
pułkowników, zamarł, zadygotał, scisnał papier w reku.
– Co to... Co to jest? – zapytał nieswoim głosem.
– To jest ugoda batowska – rzekł nieznajomy. – Nie pamietacie?
Podpisaliscie ja w
cerkwi w Taraszczy z deputatami wojsk koronnych.
– Nie było adnej ugody... Przecie...
– Zaporoscy deputaci dali gardło. Jednak wczesniej zaprzysiegli
ugode przywieziona
przez Lachów.
– To ona istniała? Jak to?
Cała krew odpłyneła z Bohunowego oblicza. To, co wprowadziło go
w morderczy szał,
okazało sie nieprawda. A zatem... To znaczyło, e...
– Kto zabił pułkowników?! – wykrzyknał i poderwał sie na nogi.
Chwycił nieznajomego
za swite na piersiach i potrzasnał mocno. – Kim ty jestes? O co w
tym wszystkim idzie?! A
wiec była ugoda? Jesli tak, to kto obwiesił w cerkwi moich druhów?
Przyjemski?
Kalinowski?! Chmielnicki?!
– Deputaci kozaccy podpisali w Taraszczy ugode batowska. Jednak
potem, gdy
wysłannik Lachów odjechał, zostali zabici przez kogos, kto nie miał
nic wspólnego z
rycerstwem koronnym. Tak wiec, mosci pułkowniku, Sobieski i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Przyjemski nie zdradzili. Nie


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

dopuscili sie tak niecnego podstepu. Mord był dziełem kogos, kto
chciał, aby miedzy
waszymi nacjami nie było nigdy zgody.
– Kto to uczynił?
Nieznajomy cofnał sie do konia, a potem przeciał rzemienie
podtrzymujace pakunek i
zepchnał go na ziemie. Tłumok jeknał głucho. A wtedy nieznajomy
rozplatał rzemienie,
rozwarł górna czesc wora, ukazujac młoda, czarnowłosa, zwiazana
i zakneblowana niewiaste.
A potem skłonił sie nisko.
– Ja to uczyniłem, mosci pułkowniku kozacki. Ja, Bertrand de
Dantez, sam osobiscie
wysłałem te niewiaste i moich rajtarów, aby nie dopuscic do
zawarcia ugody. Spóznili sie i
nie zdołali przeszkodzic podpisaniu pergamentów, jednak ubili
wszystkich Kozaków i rzucili
podejrzenie na Lachów... My jestesmy winni tej zbrodni. I teraz
oddajemy sie w rece
waszmosci.
Bohun w desperacji złapał sie za głowe. A potem chwycił za szable.
– To nie moe byc prawda... Co ty powiadasz?! Dlaczego to
zrobiłes? Dlaczego nas
poróniłes i wydałes na rzez armie koronna? Przecz-e to powiesiłes
w cerkwi Zaporoców,
co podpisali ugode z Rzeczpospolita?
– Uczyniłem to, bo byłem... głupcem, mosci panie pułkowniku. Ja
pózniej zrozumiałem
mój bład, chciałem go naprawic. Za pózno.
– Za to cos uczynił, w mece zginiesz! Psi synu, ja ciebie cwiekami
nabije, na pal wsadzic
kae, konmi rozedre! – wycharczał Bohun. – Ty poznasz, co to
smierc i cierpienie. Za
kadego ubitego mołojca piekielne meki cierpiał bedziesz! Ja ci na to
moje, kozackie słowo
daje! Słowo Bohuna!
– Dopraszam sie łaski.
– Jak mogłes... Za co? Dlaczego?
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

– Europa to szachownica, na której wielcy tego swiata: królowie, ich


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

rody i dynastie
rozgrywaja nieustanna partie szachów. I tak jak w szachach, pionki
padaja, a królowie,
chocby przycisnieci do muru – nigdy nie traca swej władzy. Dla
wielkich tego swiata jestescie
pionkami, wy – Kozacy, Polacy i Litwini. Oto partia szachów
dobiega konca, oto rody i
dynastie gotowe sa na porozumienie, aby zetrzec z mapy swiata
Rzeczpospolita, która dla
nich jest jeno kalekim bekartem unii lubelskiej, co poczety został
wbrew zdrowemu
rozsadkowi. Bo wszak, jak mawiał mistrz Kartezjusz: cogito ergo
sum – mysle, wiec jestem, a
co nie daje sie rozumem wytłumaczyc – tego nie ma. Nie ma
Rzeczypospolitej, gdy nie
moe istniec panstwo, którym rzadza potomkowie... rycerzy. Nie
moe działac mocarstwo,
które powstało nie wskutek krwawych podbojów, lecz unii i
pojednania Polski oraz Litwy.
Skoro istnienie Rzeczypospolitej i jej szlacheckiego narodu przeczy
porzadkowi swiata,
trzeba tedy zgodnie przyłoyc reke do jej rozbiorów. Tymczasem
ugoda batowska, która
podpisaliscie i unia trzech narodów strasznym byłaby zagroeniem
dla władców Europy. Oto
powstałaby potega dziwna i nieprzewidywalna, jakowes stany
zjednoczone trojga narodów,
oparte na... wolnosci czyli swawoli polskiej. Do tego aden władca
Europy dopuscic nie
mógł. I dlatego wybrano mnie do spełnienia tej niewdziecznej roli.
– Komu słuysz? Diabłu, elektorowi, Moskwie? Szwedom?
– Słuyłem dotad królowi polskiemu Janowi Kazimierzowi, który
chciał wydac wam na
rzez rycerstwo koronne.
– Po co? Dalibóg, niczego nie pojmuje!
– Aby uczynic z Rzeczypospolitej absolutum dominium, panstwo,
gdzie jedynym
słoncem, co ogrzewa poddanych jest król. A w tym własnie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przeszkadzała mu szlachta i
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

złoona z niej armia koronna. To król zdradził Przyjemskiego,


Sobieskiego, swój naród, swój
kraj, a nie Lachy zdradzili ciebie, mosci pułkowniku. Jam to sprawił,
e Chmielnicki wyrnał
rycerstwo polskie i ruskie.
– Dlaczego zgodziłes sie słuyc królowi?
– Albowiem wyciagnał mnie spod szubienicy. I dał nadzieje, która ju
dawno straciłem.
– I po co przyszedłes do mnie? Ja cie nie rozgrzesze!
– Przyszedłem oddac me gardło. Zabij mnie, mosci pułkowniku, gdy
skazałem na smierc
zacnych ludzi, obywateli Rzeczypospolitej, którzy byli ostatnimi
ludzmi honoru na tym
parszywym swiecie. Od kiedy zrozumiałem, komu słue, nie moge
zniesc mego brzemienia.
Czekam na smierc. Dopraszam sie tylko – wyszeptał Dantez –
szybkiego zgonu.
Bohun zawył. Porwał za szable, wział zamach, a Dantez, jakby
przeczuwajac co sie
stanie, opadł na kolana, zwieszajac głowe.
Cios nie padł. Bohun rozkaszlał sie, zacharczał, poczał pluc krwia.
Szabla wypadła mu z
reki. Zachwiał sie, byłby upadł, ale przyskoczyli do niego Kozacy,
podtrzymali; poczeli lac
miedzy zeby gorzałke.
Mineła chwila nim Bohun oprzytomniał, spojrzał na kleczacego w
błocie Danteza, a
potem przymknał oczy.
– Dosc ju smierci – mruknał. – Nie mam sił. Wsiadaj na konia,
pludraku i jedz, gdzie cie
oczy poniosa. Wracaj do Francji i zabierz ze soba wspomnienia
tego, cos uczynił. I głos, jak
barbarzynscy sa Lachy i Kozacy, głupcze... Idz ju! Nie chce cie
ogladac.
Dantez skinał głowa. Podniósł sie wolno i chwycił konia za uzde. A
potem odszedł w
stepy, prosto ku zachodzacemu słoncu.
Bohun podniósł sie z trudem z posłania – wskazał leaca na ziemi
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

niewiaste.
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

– Zabrac ja do taborów! I strzec jak oka w głowie!


Pułkownik odszedł od obozowiska. Chciał byc sam. Usiadł w stepie,
a potem wyciagnał
akt unii. Nie umiał czytac, jednak wpatrzył sie w równe wiersze
pisma. W piersi czuł ból, w
skroniach łomotały mu tetna. Oto trzymał ugode batowska. Ugode
zaprowadzajaca pokój
Boy na Ukrainie.
I wszystko na próno.
Zbladł i zdało sie, e posiwiał jeszcze bardziej pułkownik kalnicki.
Jego rysy wyostrzyły
sie, rece drały, wargi sciagały sie, ukazujac kły. W milczeniu patrzył
na step Ukrainy, a jego
wargi poruszały sie, jakby szeptał jakas dawno zapomniana piesn.
Wiatr wyrwał mu z palców
plik papierów i poniósł go w Dzikie Pola.
– Wszystko stracone – wyszeptał Bohun. – Wszystko na
zmarnowanie. I za co?! Za co?!
Czy nie wybaczyłem wrogom moim? Czy my mamy umrzec, czy
zginac ma Ukraina i
Rzeczpospolita? Czy mamy sie wymordowac? I po co? Na ucieche
Moskwie, Szwedom i
Niemcom? Otcze nasz, za co ty nas doswiadczasz? Nie dosc ci
naszej kozackiej krwi? Co
mamy jeszcze zrobic, abys przychylnym okiem na nas spojrzał?
Jak mamy cie błagac o
zmiłowanie?
– Ja nie bede – rzekł, wstajac. – Semeni! – krzyknał do swoich
ludzi. Wszyscy poderwali
sie na nogi.
– Wracamy – powiedział cicho. – Na Ukraine!
Epilog
Z ich trojga Justyna Godebska, vel Eugenia de Meilly Lascarig
poyła najdłuej. Bertrand
de Dantez odszedł szybko; jeszcze tego samego miesiaca, gdy
wracał do Francji, zginał w
jednej z karczemnych zwad na Slasku, pchniety w plecy przez
pijanego slaskiego szlachcica.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Bohun doczekał sie sławy i chwały na stepach Ukrainy. Wodził pod


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Chmielnickim pułki,
chadzał na Mołdawie i na Lachów pod waniec, a kiedy Anno Domini
1654 hetman
zaprzedał Ukraine Moskwie, do konca gardłował przeciwko ugodzie
perejasławskiej.
Chodziły nawet słuchy, e byc moe przejdzie na strone
Rzeczypospolitej i przyjmie
królewska buławe. Pozostał jednak wierny Chmielnickiemu i bił sie
z równie dzielnym jak on
zagonczykiem – Stefanem Czarnieckim, bronił Humania przed
hetmanami koronnymi. A
dwanascie lat po Batohu zginał rozstrzelany, kiedy hetman Paweł
Tetera oskarył go o zdrade
i – co na szyderstwo zakrawało – o knowania z Moskwa.
Eugenie czekał los całkiem inny ni pułkownika kalnickiego. I diabeł
tam wiedział, czy
była to rzeczywiscie Eugenia de Meilly Lascarig, czy te zwac ja
naleałoby Justyna
Godebska. W szeregach kozactwa, gdzie odgrywała nieposlednia
role jako ona pułkowników
lub miłosnica sławnych mołojców, kazała zwac sie raz Roksolanka,
innym razem Marta lub
Martyna. Chadzała z Zaporocami na Tatarów, Lachów, na Moskwe,
przeyła trzech meów;
ostatniego zas – atamana Iwana Sirke – porzuciła, wiaac sie z
niejakim Oruniem z
Niemirowa, kupcem, który dostarczał odalisek do haremów
wielkiego wezyra tureckiego.
Gdy jednak anno 1678 Juraszko Chmielnicki napadł na dom jej
mea i srogo pohanbił
przebywajace tam dziewoje, sprawiła swymi intrygami w Stambule,
i wkrótce Juraszke
zadusili wysłannicy sułtana. Bezbona niewiasta ogłosiła sie potem
samowolnie „ksiena
Sarmacji”, tylko po to, aby otrzymac od wysłanników tureckich taki
sam sznurek, jaki pół
roku wczesniej ofiarowano młodemu Chmielnickiemu. I tak oto
zakonczyła sie jej historia.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Koniec
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Od Autora
Rozdział I
Rana, która odniósł na brzegach Płaszowej... - 30 czerwca 1651
roku, w ostatnim dniu
bitwy pod Beresteczkiem Bohdan Chmielnicki i chan tatarski uciekli,
pozostawiajac
własnemu losowi kozacki tabor z zaporoska piechota i tłumem
czerni. Jeszcze do niedawna
znajdowali sie historycy twierdzacy, i bitwa była ju prawie wygrana
przez Kozaków,
jednak chan zdradził i porwał Chmielnickiego w najwaniejszym
momencie bitwy. Niestety,
zródła polskie i dokładna analiza wydarzen na polu beresteckim kaa
temu przeczyc. W
momencie ucieczki chana wojska tatarskie wykrwawione były od
kilkakrotnie ponawianych
ataków na armie koronna, a Kozacy stojacy na prawym skrzydle
rozbici i zepchnieci do
taboru. Stanisław Oswiecim pisze wrecz, i Chmielnicki sam uciekł
do namiotu chana, gdy
obawiał sie, i starym, kozackim obyczajem mołojcy oskara go o
zdrade i wydadza Janowi
Kazimierzowi, w zamian za uratowanie własnych rzyci przed
polskimi szablami. Praktyka
wydawania własnych wodzów wrogowi w chwili kleski była bowiem
doskonale znana
Kozakom, a Chmielnicki a nadto dobrze zdawał sobie sprawe z
tego, jaki czekałby go los,
gdyby zdecydował sie pozostac w taborze.
Po ucieczce hetmana oraz Tatarów, piechota zaporoska i czern
schroniła sie w
ufortyfikowanym obozie w bagnach rzeczki Płaszówki i została
obleona przez armie polska.
Kozacy wybrali na swego hetmana nakaznego Filona Dziedziałe, a
gdy ów okazał sie zbytnim
kunktatorem (zgadzał sie na wydanie starszyzny królowi, aby
uratowac reszte wojska),
zrzucili go z hetmanstwa i obrali na wodza Iwana Bohuna, który
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

postanowił dokonczyc
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

sypanie grobli przez rzeke i wyprowadzic przez nia wojsko.


Niestety, gdy 10 lipca wyjechał z
obozu, aby zaatakowac stojace po drugiej stronie wojska
Stanisława Lanckoronskiego, w
taborze wybuchła panika, gdy Kozacy sadzili, i ich wódz wział nogi
za pas. Wielotysieczny
tłum czerni obalił wówczas Bohuna, a potem porwał go za soba.
Byc moe pułkownik odniósł
powane rany.
Cariu Niebiesnyj, Utieszytielu... – prawosławna modlitwa do
Ducha Swietego. Brzmi
ona tak:
Cariu Niebiesnyj, Utieszytielu, Dusze istiny, Ie
wiezdie syj i wsia ispołniajaj, Sokrowiszcze błahich
i yzni Podatielu, priidi i wsielisia w ny, i oczisti ny
ot wsiakija skwierny, i spasi, Błae, duszy nasza.
A oto jej przekład:
Królu niebieski, Pocieszycielu, Duchu Prawdy,
Który wszedzie obecny jestes i wszystko napełniasz,
wszelkiego dobra Skarbie i ywota Dawco, przyjdz
i zamieszkaj w nas, i oczysc nas od wszelkiej zmazy
i zbaw, o Dobry, dusze nasze.
Tłumaczenie na podstawie serwisu www.cerkiew.pl
...broniac sie w obozowisku pod Staryca... – w sierpniu 1638
roku skapitulowali tam
powstancy kozaccy, dowodzeni przez Dymitra Hunie. Sam Hunia
uciekł wczesniej z obozu,
podobnie jak Chmielnicki spod Beresteczka i tylko dzieki temu ocalił
głowe, choc i to nie na
długo. Kozacki ataman udał sie bowiem nad Don i w 1642 roku
zginał w trakcie sporów i
kłótni pomiedzy starszyzna a czernia.
Ucieczki kozackich dowódców były tak powszednie, e do czasów
Chmielnickiego
trudno znalezc kozackiego wodza, który w chwili kleski pozostałby
do konca na stanowisku.
Zanim Hunia zbiegł spod Starycy, kilkakrotnie uchodził od Kozaków
poprzedni przywódca
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

buntu – Jacek Ostranica (Ostrzanin), miał wszake pecha, gdy za


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kadym razem wpadał na


strae, które zawracały go do obozu. Wczesniej, w grudniu 1637
roku, po przegranej bitwie
pod Kumejkami, wział nogi za pas Paweł Michnowicz But, zwany
Pawlukiem. Dla odmiany
nadmienie zas, i Semen Nalewajko nigdzie z taboru pod Łubnami
nie uciekał; nie było
dokad, bowiem hetman ółkiewski tak szczelnie otoczył obóz
straami, e nawet mysz
przesliznac sie nie mogła. Nie uciekali take, trzeba oddac
sprawiedliwosc, Taras Fedorowicz
spod Perejasławia w 1630 roku, Marek majło spod Jeziora
Kurukowskiego w 1625 i
Hrehory Łoboda w czasie obleenia Sołonicy – ten ostatni dlatego, i
od razu po zrzuceniu go
z atamanstwa został rozsiekany przez mołojców szablami.
U swietego Michała, pod Złotym Dachem... – Kosciół sw. Michała
w Kijowie zwano w
XVII wieku Złotym Dachem, gdy cały pokryty był pozłacanymi
płytkami.
Peczera... – Ławra Peczerska znajdowała sie w XVII wieku, jak
podaje Wilhelm
Beauplan „o pół mili powyej Kijowa”, gdy do połowy XIX wieku była
odrebnym miastem.
To własnie pod tym klasztorem znajduja sie sławne pieczary, a w
nich zmumifikowane
szczatki mnichów.
Trechtymirów – miasteczko na południe od Kijowa, które Stefan
Batory nadał w 1582
roku Kozakom, zalecajac wybudowanie tam szpitala dla rannych,
chorych i kalekich
Zaporoców.
Bedzie ju ze czterdziesci i kilka roków... – Nie wiadomo
dokładnie, kiedy urodził sie
Iwan Bohun. Prawdopodobnie około 1610 roku, a wiec w chwili
wybuchu powstania
Chmielnickiego miał około 38 lat. To przynajmniej o 10 lat wiecej, ni
chce Sienkiewicz,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

który w Ogniem i mieczem uczynił z Bohuna rywala Jana


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Skrzetuskiego o reke Heleny.


Giermak – długi, wierzchni kaftan z futrzanym kołnierzem, noszony
w Rzeczypospolitej
do poczatku XVII wieku, co znaczyło, e w połowie XVII stulecia
ciagle mogli nosic go
Kozacy niewraliwi na przejawy szlacheckiej mody.
Bandura – ukrainski instrument muzyczny, wywodzacy sie
prawdopodobnie od kobzy
lub lutni. Klasyczna bandura dwudziesto-, albo
dwudziestoczterostrunowa zbudowana jest z
jednolitego kawałka drewna, a jej płyta wierzchnia wykonana jest z
drewna swierkowego lub
sosnowego. Bandura pojawiła sie prawdopodobnie ju w VI wieku po
Chrystusie w Grecji, a
pierwsza wzmianka o bandurzystach na Ukrainie pochodzi z lat
osiemdziesiatych XVI wieku.
Wbrew temu, co mona by sadzic, bandura pojawiła sie najpierw na
dworach szlacheckich, a
dopiero potem stała sie popularna wsród chłopów i Kozaków,
wypierajac znacznie starsza
kobze.
Taras Weresaj – przedstawiona na kartach tej powiesci postac
młodego bandurzysty
Bohuna jest fikcyjna. Jednak, opisujac go, chciałem oddac hołd
licznym zastepom
ukrainskich piesniarzy, lirników i kobziarzy z XIX-XX wieku, którzy
wedrowali po Ukrainie,
spiewajac i układajac piesni i dumy. Wielu z nich yło w nedzy, w
XIX wieku przesladowani
byli przez władze i policje rosyjska, a w latach trzydziestych XX
wieku stalinowska Rosja
wymordowała na Ukrainie wielu ludowych piesniarzy. Postac
Tarasa i jego ojca nawiazuje do
losu yjacego w XIX wieku Ostapa Weresaja, który na starosc musiał
tułac sie po goscincach,
wyrzucony z domu przez ziecia – pijaka. Zarabiał na ycie, grajac
ludziom na jarmarkach i
odpustach. Weresaj wierzył, e piesni i dumy zesłane zostały przez
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Boga ludziom ku nauce i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przestrodze.
Za czasów komunizmu na Ukrainie za samo posiadanie klasycznej
bandury mona było
trafic do wiezienia. Kilka lat temu spotkałem we Lwowie Ukrainca,
którego wywieziono po
wkroczeniu Armii Czerwonej na Syberie za to, e... miał w domu strój
kozacki, gdy
wystepował w ukrainskim zespole ludowym, co wydało sie wielce
podejrzane Rosjanom.
Wtedy to Kozak, biedny nieborak... – fragmenty dumy ukrainskiej
Fesko Handa
Andyber w przekładzie Mirosława Kasjana; zobacz Na Ciche wody;
Dumy ukrainskie,
Wrocław 1973.
Jarczak... – typ siodła, lekkiej kulbaki uywanej czesto przez
Zaporoców.
I powiedział Pan: kto nie bierze swojego krzya i idzie do mnie,
nie jest mnie
godzien... – fragment Ewangelii sw. Mateusza (Mt 10:34).
To były zwykłe, pospolite miedziaki, połamane i oberniete
ternary, denary, szelagi i
grosze, wsród których zabłysnał czasem ort czy szóstak... –
mowa oczywiscie o drobnych
monetach polskich z XVI/XVII wieku.
Posłuchajte chrestianiny... kto majet ucha... – proroctwa
wygłaszane przez Olesia nie
istniały w XVII wieku. Dosc luzno nawiazuja one do prognostyków,
które krayły po
Ukrainie pod koniec XVIII i na poczatku XIX wieku, przypisywanych
mitycznemu
Wernyhorze. W swobodnym tłumaczeniu brzmi on tak:
Posłuchajcie chrzescijanie, kto ma uszy
Niech sie zbliy, prawdy Boej słucha
Bo zblia sie sad Boy, zesle Pan róne kary
Przychodzi godzina, gdzie cała ojczyzna krwia sie
pokryje...
Umarł ten dobry wódz nasz, za którego głowa nie tylko my,
podreczni jego... –
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przemowa Fyłypa to fragmenty autentycznej mowy wygłoszonej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przez Samuela Zorke nad


trumna Bohdana Chmielnickiego w czasie pogrzebu hetmana 3
wrzesnia 1657 roku w
Subotowie. Mowa ta, przyznajmy, wydaje sie dzis odrobine
siermiena, nawet gdy zestawi sie
ja ze zwykłymi dworskimi panegirykami polskimi czy nawet z
epitafium Stanisława
Stadnickiego, jednak nie wymagajmy zbyt wiele od Kozaków
zaporoskich, co kolegia na
Dzikich Polach konczyli.
Złodzieje podolskie! Psie syny! Sajdaki tatarskie... – w
połajankach Bohuna
wykorzystałem autentyczne obelgi zawarte w liscie, który w drugiej
połowie XVII stulecia
wysłali Kozacy Iwana Sirki do sułtana tureckiego (sic!) przed
rozpoczeciem wyprawy
majacej na celu złupienie tatarskich i tureckich miast na Krymie,
tudzie pohanbienia
mnogich Turczynek i Tatarek. List ów brzmiał jak nastepuje:
Ty szatanie turecki, czarta przekletego bracie i towarzyszu,
sekretarzu samego Lucyfera!
Jaki z ciebie u diabła rycerz? Nie jestes godzien panowac nad
synami chrzescijanskimi, nie
boimy sie twego wojska, bedziemy sie bic z toba na ladzie i na
wodzie.
Tys kucharz babilonski, kołodziej macedonski, gorzelnik
jerozolimski, kozołup
aleksandryjski, swiniarz Wielkiego i Małego Egiptu, sajdak tatarski,
złodziej podolski, wnuk
samego potwora, błazen całego swiata i zaswiata, Boga waszego
duren, morda swinska, pies
rzeznicki, łeb niechrzczony, oby cie czarci porwali!
Tak ci Kozacy odpowiedzieli, plugawcze.
Dnia nie wiemy, gdy kalendarza nie mamy, miesiac na niebie, rok w
ksiace, a dzien taki
sam u nas, jak i u was, pocałuj nas w dupe.
Ataman koszowy Iwan Sirko z całym koszem zaporoskim.
Sołonica – uroczysko pod Łubnami na Ukrainie (tymi samymi, w
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

których rezydował
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

pózniej kniaz Jarema), na którym w 1596 roku hetman polny


Stanisław ółkiewski obiegł
zbuntowanych Kozaków Nalewajki. Kiedy Zaporocy skapitulowali, 6
czerwca doszło do
tragicznej rzezi. Poddajacy sie i składajacy bron Kozacy zostali
zaatakowani i wycieci przez
choragwie jazdy polskiej, rozwscieczone duymi stratami wsród koni,
a take faktem, e
zbuntowani chłopi przebywajacy u boku Kozaków nie chcieli wracac
do swych panów.
Zgineło wówczas około tysiaca mołojców razem z onami i dziecmi.
Hej burłaku, burłaku... – duma ukranska, pochodzaca
prawdopodobnie z XVII wieku.
Rozdział II
...rykneli przerazliwym głosem, wykrzywili geby w szkaradnych
grymasach... –
opisywana scena jest autentyczna, tyle e rozgrywała sie nie na
zamku w Przemyslu, ale kilka
lat pózniej w Wisniczu Nowym. W 1656 roku przebywali tam w
wiezieniu jency, którzy nie
zostali wykupieni przez Karola Gustawa. Wsród nich znajdował sie
zas Hieronim Holsten,
frant, szelma i wolny rajtar, który pozostawił po sobie Przygody
wojenne... – pamietnik
opisujacy jego słube w armii szwedzkiej podczas Potopu i w
polskiej. Kiedy rajtarzy
siedzacy w jamie zabawiali sie piciem gorzałki, niuchaniem tabaki i
paleniem fajek, pilnujacy
ich hajducy przyprowadzali za opłata okolicznych chłopów, aby
mogli popatrzec sobie na
zamorskich pludraków i „Szwedów”. Kiedy chłopi podchodzili bliej,
Holsten i jego kompani
wykrzywiali sie w nieziemskich grymasach, aby odstraszyc
wiesniaków. Holsten wydostał sie
w koncu z jamy w dosc prosty sposób – podjał słube w wojsku
polskim, trafił na Ukraine, bił
sie z Moskwa i... take został wziety przez Rosjan do niewoli. Po raz
kolejny tedy przyszło
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

mu zaznajomic sie z paskudna jama, a take z głodem, który od


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

wieków był nieodłacznym


towarzyszem Moskali.
Gdanska karoca... – w XVII wieku wielka popularnoscia cieszyły
sie karoce
sprowadzane lub wytwarzane w Gdansku. Miały one zwykle
kanciaste, zamkniete pudła, w
których okna zasłaniane były firankami. Pojazdy te posiadały
sworzen skretny, drzwiczki i
były bogato zdobione.
W wieku XVIII karoce takie były czesto wykorzystywane do
uprawiania amorów. Kto
tedy chciał ukrasc cudza one albo córke na godzine, sekretnie
wyniósł sie z nia z redut, czego
w wielkiej kompanii dostrzec trudno było. Wsiedli do karety i albo
sie zawiezli do jakiego
domu (...) albo te kazawszy sie wozic w karecie stangretowi po
odległych ulicach, w niej sie
zjezdzili i jakby nigdy nic powrócili na reduty – pisał ksiadz Jedrzej
Kitowicz w Opisie
obyczajów za panowania Augusta III. Nadmienic naley, e karoca,
jako wysza i obijana
materiałem, była znacznie wygodniejsza do miłosci ni dzisiejszy
samochód. No i te szesc
koni wozników musiało robic na damach niesamowite wraenie.
Wozniki... – tak nazywano w dawnej Polsce konie zaprzegowe
ciagnace karoce, kotczy
lub broek. W XVI i XVII wieku najbardziej modne były konie siwe,
które kosztowały
prawdziwa fortune, jako e były trudniejsze w utrzymaniu. W XVII
wieku modne były
zaprzegi szesciokonne, a nawet zwykły posesjonat majacy raptem
dwie wsie czy trzy folwarki
nie wsiadał do karocy ciagnietej przez mniejsza liczbe wozników.
Cug mascisty i sprzegły... – za wyjasnienie do tego terminu
niechaj słua słowa ksiedza
Jedrzeja Kitowicza: (Opis obyczajów za panowania Augusta III),
który rzecze o cugach tak:
Jeeli wszystkie szesc koni były tak dobrze dobrane, e sie nic nie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

mieniły miedzy soba ani


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

co do masci, ani co do urody, mówiono: „Cug mascisty i sprzegły”;


jeeli kon od konia by
najmniej rónił sie składem, ale mascia był jednostajny, mówiono:
„Cug mascisty, ale nie
sprzegły”; jeeli nie rónił sie składem, tylko mascia, mówiono: „Cug
sprzegły, ale nie
mascisty”. Mascistosc zas na tym polegała, eby we wszystkich
szesciu koniach wydawała sie
szersc jedna, nie bedac ani jasniejsza, ani ciemniejsza w jednym,
jak w drugim, o co e w
polskich osobliwie i tureckich koniach było bardzo trudno, przeto nie
tak zwaano na mała
odmiane masci, czyli stopien koloru, gdy na przykład miedzy siwymi
jeden był siwszy od
drugiego, albo miedzy karymi jeden bardziej kary ni drugi, tak na
przykład, jak miedzy
Murzynami ludzmi jeden czarniejszy od drugiego. Ale sie wysadzali
przy miernym dobieraniu
szersci na tok jak najrówniejszy, i gdy ten dobrze w podobienstwie
odpowiadał, ju był cug
dobry i paradny.
Puffer... – cieki pistolet jazdy z zamkiem kołowym.
Forszpan... – forys powoacy karoca, brokiem lub kolasa. W XVII
wieku zwykle nie
powodował on konmi z kozła, ale z kulbaki – siedzac na jednym z
koni – najczesciej na
lewym dyszlowym wozniku.
Garłacz... – cieka bron palna z XVII wieku, charakterystyczna
dzieki rozszerzajacej sie
lejkowato lufie. Z garłacza strzelano siekancami, czyli pocieta kula,
gwozdziami, a nawet
tłuczonym szkłem. Była to zatem bron o krótkim zasiegu, ale duym
rozrzucie i sile raenia –
odpowiednik dzisiejszej srutówki.
Obleenia pułkownika Kopystynskiego... – w 1648 roku Przemysl
obleony został
przez kozackiego pułkownika Kopystynskiego, którego pokonał i
tym samym uwolnił miasto
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

od obleenia Karol Korniak z Sosnicy.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

...zabawiano w Wirtshaus... – czyli w gospode. Była to zabawa


bardzo popularna na
dworze królewskim i dworach magnackich. Jej uczestnicy losowali
pomiedzy siebie role i w
zalenosci od nich przebierali sie za gospodarzy, kupców, Maurów,
ołnierzy, słuacych,
pasterzy. Gospodarz zobowiazany był do zorganizowania i
opłacenia uczty, kupiec do
zaopatrzenia sklepu, w którym uczestnicy zabawy mogli nabyc róne
towary, płacac za nie
fikcyjnymi pieniedzmi. Zabawa taka bywała kosztowna, bo przecie
w mysl staropolskiego
„zastaw sie, a postaw sie”, kupiec musiał z własnych funduszy
nakupic drogich materii i
towarów, a gospodarz przygotowac wielka uczte. Nic zatem
dziwnego, e taki na przykład
Jeremi Wisniowiecki nie cierpiał tego typu zabaw, w których jednak,
chcac byc bliej polityki
i dworu królewskiego, uczestniczyc musiał.
Nie zdrowas Ludwiko francuska Maryjo... – przyspiewka
spiewana po karczmach i
gospodach w czasach panowania Jana Kazimierza i traktujaca o
królowej, czyli Ludwice
Marii Gonzadze de Nevers, która usiłowała dławic w Polsce
demokracje szlachecka.
Rozdział III
Marcin Kalinowski – mianowanie w 1646 roku Kalinowskiego
hetmanem polnym
koronnym było najwiekszym z gwozdzi, które wbił do trumny
Rzeczypospolitej kanclerz
Jerzy Ossolinski. Kalinowski, pomimo i od roku 1620 sługiwał
wojskowo, nie miał
powaania pod choragwiami ani duych doswiadczen bojowych, a
bardziej ni hetmana
znano go jako pysznego i bezwzglednego magnata. W czasie gdy
dowodził armia koronna,
nie liczył sie z niczyim zdaniem, potrafił lyc i wyzywac ołnierzy,
utracac najlepsze wojenne
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

plany, niszczyc wszelakie przejawy samodzielnosci u podwładnych.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Ju w 1651 roku, w
trakcie kampanii na Podolu, doszło do zwad i awantur miedzy
Kalinowskim, a
towarzyszacym mu wojewoda bracławskim Stanisławem
Lanckoronskim. Najpierw dowódcy
pokłócili sie o buławe pozostała po zabitym dowódcy Kozaków –
Danile Neczaju, potem zas,
kiedy w Szarogrodzie Lanckoronski skrytykował Kalinowskiego,
hetman pokazał mu na
oczach całego wojska dorodna „fige”, która w owych czasach
uchodziła za wielce obrazliwy
gest. Pod koniec 1651 roku doszło do jeszcze gorszych scen, kiedy
to Kalinowski ubliał
oficerom z pułku Mikołaja Potockiego. Dodajmy do tego fakt, i
hetman polny był
krótkowidzem i jak podaja zródła historyczne „na staje dobrze nie
widział”, nie potrafił
przygotowywac rozsadnych planów kampanii i bez mrugniecia
okiem wysyłał ołnierzy na
smierc. Dla dziejów Rzeczypospolitej okazało sie rzecza straszna, i
w 1648 roku, w chwili
najwiekszej próby i zagroenia panstwa, na czele armii koronnej
staneli magnaci niemajacy
duego doswiadczenia wojskowego (jak dowódcy wojskowi spod
Piławiec – „pierzyna, łacina
i dziecina”) lub hetmani z nadania, którzy buławy zawdzieczali
przede wszystkim polityce, a
nie wygranym bitwom. Był to precedens, gdy poprzedni wodzowie
koronni – Jan Zamoyski,
Stanisław ółkiewski i Stanisław Koniecpolski dochodzili do urzedów
poprzez długotrwała
słube wojskowa, a gdy otrzymywali buławe byli ju znanymi i
cenionymi dowódcami.
Tymczasem, aby dowodzic XVII-wieczna armia polska, nie
wystarczała pycha i splendor
magnacki. Poza umiejetnosciami radzenia sobie w polu, hetman
winien byc lwem i Jezusem
Chrystusem w jednej osobie. Wojsko koronne, podobnie jak kada
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

armia europejska w owym


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

okresie, składało sie bowiem ze szlacheckich awanturników,


zabijaków i zawalidrogów.
Dlatego utrzymac je w ryzach mógł tylko hetman, który z jednej
strony wymagał
bezwzglednego posłuszenstwa od ołnierzy i był gotów egzekwowac
je za pomoca szubienicy
oraz katowskiego miecza, z drugiej kochał swych ołnierzy, nie
pozwalał ich krzywdzic, a
straty i rany gotów był wynagradzac z własnej szkatuły. Kalinowski
nie potrafił ani jednego,
ani drugiego.
Były to konie z upietymi ogonami, z trefiona grzywa... – do dzis
nie wiadomo do
konca, czy konie hodowane w Rzeczypospolitej w XVI-XVIII wieku
były osobna rasa
wierzchowców, czy te wielka grupa mieszanców, łaczacych cechy
koni wschodnich
(tureckich i tatarskich) ze sprowadzanymi z zachodu. Rumak polski
był nieco wolniejszy od
araba, ale w zamian za to masywniejszy, bardziej odporny na trud i
niewygody. Niestety,
dzisiaj nie pozostało po nim sladu. Hodowla koni polskich upadła
pod koniec XVIII wieku, a
wierzchowce, na których dzisiaj pojezdzic sobie mona w
stadninach, nie maja nic wspólnego
z konmi, na których szarowała husaria. Sposród istniejacych
obecnie wierzchowców
najbardziej podobny do dawnych polskich rumaków jest kon
małopolski hodowany jeszcze w
kilku stadninach na terenie naszego kraju.
Wszak jopula Rogera de Nimiere wygladała jak stary, mało
strojny upan... – wbrew
temu, co mona by sadzic, narodowy strój polski – szlachecki upan i
delia – nie wywodza sie
od strojów tureckich i tatarskich, lecz od jopuli, która była ubiorem
rycerstwa europejskiego
w drugiej połowie XV wieku. Kto nie wierzy, tedy niechaj obejrzy
sobie obrazy francuskie z
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

opisywanego stulecia, gdzie jopule i kaftany rycerstwa


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

przypominaja z grubsza pózniejsze


polskie upany. Taka moda panowała wówczas w całej Europie
wsród szlachetnie
urodzonych. Jednak pod koniec XV wieku wraz z odejsciem w
niebyt rycerstwa zaczeła sie
zmieniac moda na zachodzie, podczas gdy w Polsce, w zwiazku z
faktem, i szlachta
pozostała u szczytu potegi, przetrwała, aby w nastepnym stuleciu
ulec wyraznym wpływom
orientalnym. Tak samo staropolskie podgalanie głowy było
sredniowiecznym zwyczajem
rycerskim i spotykało sie je nawet u dawnych Normanów. Kady
Francuz, Niemiec czy
Anglik, który dzis dziwuje sie fryzurom panów braci
przedstawionych na starych portretach i
dowodzi, e sa to jacys barbarzyncy, to duren i kiep, gdy tak samo
podgalali sobie głowy
jego przodkowie ju w X-XI wieku. Podgalanie głów pozostało w
zwyczaju u szlachty
polskiej, bowiem kontynuowała ona rycerskie obyczaje jeszcze w
XVI, XVII i XVIII wieku.
Józef Cieklinski – marszałek konfederacji wojskowej, zawiazanej
przez nieopłaconych
ołnierzy w roku 1612, w Rohaczewie. Cieklinski wypowiedział
posłuszenstwo królowi,
wycofał czesc wojska z Moskwy, ołnierze pozostali jednak na słubie
Rzeczypospolitej i
deklarowali, i w razie koniecznosci beda bronic jej granic. Kiedy
orda wpadła na Podole,
pomogli odeprzec najazd Tatarów. Jednoczesnie Cieklinski
przystapił do egzekwowania
zaległych podatków, ceł i myta; czujac poparcie kilku tysiecy szabel,
kontrolował
dzierawców, starostów i urzedników królewskich i w ciagu dwóch lat
trwania konfederacji
pokazał, jak winien działac aparat skarbowo-wojskowy
Rzeczypospolitej. Ma sie rozumiec, i
zamysły te nie zostały przychylnie przyjete przez szlachte. A
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

poniewa konfederaci wojskowi


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

nie byli apostołami trzezwosci oraz porzadku i poza sumiennym


pobieraniem podatków
nakładali kontrybucje na miasta, grabili prywatne dobra szlacheckie,
a mieszczanom i
łyczkom wkrecali palce w kurki od muszkietów, wielu z nich
skazano na banicje, a nawet
scieto i powbijano na pale za rabunki i gwałty. W 1613 roku
marszałek został skazany na
banicje. Cieklinski ukrywał sie w Karpatach a do listopada 1616
roku, kiedy to ółkiewski
wystarał sie o glejt ochronny dla niego.
Pan Baranowski... – Jan Baranowski, stolnik bracławski był
jednym z ostatnich sług
Jeremiego Wisniowieckiego, który na poczatku powstania
Chmielnickiego zmobilizował
około 5-6 tysiecy ludzi. Niestety, poniewa dobra Jaremy zostały
zajete i zniszczone przez
Kozaków, w miare upływu czasu jego siły topniały, a znaczna czesc
choragwi przeszła na
ołd panstwowy. W roku 1651 pod Beresteczkiem miał tylko kilka
choragwii, a dwa miesiace
pózniej wymienia w swoim testamencie zaledwie trzy roty: husarska
Sługockiego, oraz
choragwie Jana Baranowskiego i Jana Wolskiego. W oddziałach
tych słuyła szlachta
pochodzaca z Ukrainy – przede wszystkim z Zadnieprza. Byli to
ludzie, którzy pozostawili
tam swoje folwarki, majetnosci i dzierawy, mieli wiec osobiste
porachunki z Kozakami i
nigdy nie dawali im pardonu.
Pan Zygmunt Przyjemski – to jeden z najwybitniejszych oficerów
wojsk
cudzoziemskiego autoramentu w połowie XVII wieku. Zygmunt
Przyjemski herbu Rawicz
był synem podkomorzego halickiego i od wczesnych lat słuył
wojskowo w armii szwedzkiej,
pod ksieciem Bernardem Weimarskim, brał te udział w obleeniu
Orleanu. W 1646 roku
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przeszedł na słube francuska i werbował w Polsce piechote dla


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Ludwika XIV, a take dla


Władysława IV Wazy. Po wybuchu powstania Chmielnickiego dał
sie poznac jako
doswiadczony i sprawny oficer. Walczył pod Zbaraem w 1649 roku,
gdzie dowodził obrona
jednego z odcinków wałów (miedzy Firlejem a Rozraewskim). 4
lutego 1650 roku został
starszym nad armata koronna, czyli, jak powiadano, generałem
artylerii koronnej. Zasługa
Przyjemskiego było wprowadzenie do regimentów piechoty
cudzoziemskiego autoramentu
lekkich dział polowych (regimentowych) o wagomiarze trzech lub
czterech funtów.
Przyjemski wprowadził take zespolone z kula ładunki prochowe,
dzieki którym w trakcie
nabijania muszkietów przez piechote, wspomniane działa
regimentowe mogły oddac trzy
strzały.
W 1651 roku pod Beresteczkiem dowodził artyleria „polska, jego
dziełem był take szyk
wojsk polskich trzeciego dnia bitwy, dzieki któremu armia koronna
odparła wszystkie ataki
Kozaków i Tatarów. W krytycznym momencie bitwy to własnie
działa Przyjemskiego
ostrzelały poczet chana, który w popłochu opuscił pole bitwy. W tym
samym roku uszykował
do bitwy wojska polskie pod Biała Cerkwia, a po zakonczeniu
kampanii pozostawał przy
boku hetmana polnego.
Gdyby Przyjemski został hetmanem polnym w miejsce
Kalinowskiego, prawdopodobnie
nie tylko nie doszłoby do rzezi pod Batohem, ale byc moe byłby w
stanie usmierzyc
powstanie kozackie i rozbic bez trudu połaczone siły Zaporoców i
Tatarów. Przyjemski
jednak naraził sie bardzo Kalinowskiemu, gdy krytykował (nie bez
racji) wszystkie decyzje
hetmana. Przede wszystkim był wrogiem marszu na Batoh; uwaał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

take, e hetman wybrał


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zbyt due miejsce na obóz. Ju w trakcie bitwy proponował


Kalinowskiemu, aby wraz z jazda
przebijał sie do Kamienca lub na północ, sam zas miał pozostac w
zmniejszonym obozie wraz
z piechota cudzoziemskiego autoramentu i dac odpór Kozakom.
Plan ten został jednak
odrzucony przez hetmana, który zazdroscił Przyjemskiemu sławy i
powaania u ołnierzy.
O Donne Rozande... – kiedy nie wiadomo o co chodzi, to zwykle
chodzi o kobiete. Tak
było i w przypadku kampanii 1652 roku, gdy głównym celem
Chmielnickiego stało sie
zdobycie reki córki hospodara mołdawskiego dla syna Tymofieja.
Chmielnicki próbował w
ten sposób uzalenic od siebie Mołdawie, aby wzmocnic swoje siły
przed nowa wojna z
Rzeczpospolita.
Na wiesc o planowanym małenstwie młodego Chmielnickiego z
Donna Rozanda, w
Rzeczypospolitej zawrzało, gdy konkurentami starajacymi sie o jej
reke było kilku polskich
magnatów – miedzy innymi Piotr Potocki, a byc moe take Marcin
Kalinowski. Aby zas
dodac owym wydarzeniom pikanterii, naley wspomniec, e gdyby
kozacki wataka
Tymoszko Chmielnicki został meem Rozandy, stałby sie
szwagrem... Janusza Radziwiłła,
potenego litewskiego magnata (i pózniejszego zdrajcy z okresu
Potopu), który z kolei onaty
był ze starsza córka Lupula. Nic zatem dziwnego, e magnateria
polska i litewska była
zdecydowanie przeciwna temu mariaowi.
Przeciwny temu małenstwu był, ma sie rozumiec, sam hospodar
Lupul, który słał
alarmujace listy do Jana Kazimierza i Marcina Kalinowskiego –
temu ostatniemu obiecał
zreszta reke Rozandy. Miedzy innymi z tego własnie powodu
hetman polny postanowił udac
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sie pod Batoh i przeszkodzic Chmielnickiemu, który urzadził mu tam


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zaiste krwawe swaty.


Panieta obiecały potene przystawic choragwie, po wszystkich
zamkach magnatów
szykowano sie w pole. Miała to byc jakas romantyczna wyprawa,
na która cała niemal młódz
rycerska dała sobie hasło: bronic pieknej ksieniczki i nie dopuscic,
aby z pominieciem
Potockich, Wisniowieckich, Kalinowskich, w rece dzikiego,
nieokrzesanego Kozaka sie
dostała – pisał o wyprawie batowskiej Ludwik Kubala w XIX wieku.
Takie sformułowanie
jest oczywiscie wierutna bzdura, gdy ołnierze i rotmistrzowie z
wojska koronnego nie byli
szlachetnymi Parsifalami czy innymi paladynami z rycerskich
opowiesci, a i hetmanowi
Kalinowskiemu daleko było do króla Artura. Powodem kleski pod
Batohem nie była
romantyka, daleka zdecydowanie umysłom XVII-wiecznych
szlachciców, lecz jake dobrze
znane nam z obecnej Polski cechy takie jak: głupota, chciwosc,
magnacka pycha i samowola,
a przede wszystkim niedowład aparatu skarbowo-wojskowego
dawnej Rzeczypospolitej,
który nie był w stanie zapłacic w terminie ołdu armii koronnej.
Po wygranej bitwie pod Batohem Chmielnicki zawitał do Lupula, a
30 sierpnia 1652 roku
urzadził Tymoszce huczne wesele, na którym Kozacy popili sie
niemal na smierc gorzałka.
Hospodar Lupul wydawał sie zgoła niepocieszony, nie naley jednak
litowac sie zbyt szczerze
nad jego losem, był to bowiem nikczemny człowiek, wyzuty ze
wszelakich skrupułów, nade
wszystko zas pozbawiony w zupełnosci cechy zwanej sumieniem.
Na jego obrone trzeba
jednak dodac, i w XVII wieku wszyscy w zasadzie hospodarowie
mołdawscy i wołoscy byli
łotrami, nikczemnikami, szelmami i okrutnymi tyranami, którzy nie
przebierali w srodkach.
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Niestety, prawdziwy człowiek renesansu, zacny, uczony i


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

dobrotliwy, jak chociaby Jego


Królewska Mosc Zygmunt II August, niedługo usiedziałby na
mołdawskim stolcu. Lupul
zmieniał stronnictwa, opowiadał sie to po stronie Rzeczypospolitej,
to po stronie Kozaków, a
w sekrecie bił w swojej mennicy w Suczawie fałszywe monety
wiekszosci krajów
europejskich. Do dzis numizmatycy opowiadaja czasem, e wiele z
XVII-wiecznych talarów,
które przetrwały do naszych czasów, to falsyfikaty z Lupulowej
mennicy.
Poycie małenskie Tymofieja Chmielnickiego z Rozanda nie
układało sie pomyslnie.
Najpierw (prawdopodobnie w noc poslubna, gdy co do tego nie ma
zbyt dobrych
wiadomosci) syn Chmielnickiego odkrył, e jego ona nie jest
dziewica. I rzeczywiscie,
Rozanda straciła cnote z wielkim wezyrem tureckim, gdy jako
zakładniczka przebywała w
Stambule i chciała wydostac sie na wolnosc. Tymofiej wział to sobie
do serca, nie mógł
odałowac, e nie trafił na prawice (a co on – Syn Boy, aby na
prawicy siedziec?), po
pijanemu bijał swoja one nawet wówczas, gdy była brzemienna.
Rok pózniej, kiedy
Tymofiej zginał w czasie obleenia Suczawy przez wojska wołoskie,
siedmiogrodzkie i
polskie, Rozanda poslubiła dowodzacego Kozakami Mikołaja
Fedorowicza. Po kapitulacji
udała sie do Czehrynia, skad powróciła dopiero po smierci
Chmielnickiego w 1657 roku. Trzy
lata pózniej została zamordowana przez rozbójników, którzy liczyli
na to, e znajda przy niej
legendarny skarb Lupula. Skarb ten zas faktycznie istniał i ponoc
znajdował sie w Suczawie.
Niestety, po jej zdobyciu Polacy, Wołosi i Wegrzy nie znalezli
jednak zbyt duo złota. A to
dlatego, e Lupul z własciwa sobie zapobiegliwoscia trzymał
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

kosztownosci w bankach
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

gdanskich i weneckich.
Rozdział IV
Czarna Rada – rada zwoływana przez Kozaków bez pozwolenia i
obecnosci starszyzny.
Zwykle zwiastowała ona drastyczne zmiany personalne wsród
zaporoskich dowódców, jako
e obalano wówczas pułkowników, atamanów i hetmanów. A nader
rzadko zdarzało sie, aby
obalonego w taki sposób atamana czekał inny los, ni podró na dno
Dniepru z kamieniem u
szyi, katowski topór, pal lub szubienica, wzglednie rozsiekanie na
szablach mołojców. No,
chyba e w opresji delikwent zawierzył raczosci swych nóg i w pore
zdołał ujsc z kozackiego
obozu.
...wielu mołojców z korsunskiego pułku poszło na strawe dla
kruków i wron... –
staroytnym zwyczajem kozackiego narodu działo sie tak, e po
kadym kolejnym starciu z
Lachami i zawarciu ugody, która niczego nie rozwiazywała,
Chmielnicki musiał nastawac na
zdrowie i szyje swoich braci Kozaków – czyli, mówiac krótko –
rozprawiac sie z licznymi
buntami czerni, atamanów i mołojców, którzy chcieli pozbawic go
władzy. Ju w 1650 roku,
po ugodzie Zborowskiej Chmielnicki walczyc musiał z buntami
Neczaja, Hudolija i
Szumiejki, a w 1648 roku otruc niezwykle popularnego przywódce
czerni, Maksyma
Krzywonosa. W 1652 roku przeciwko Chmielowi zbuntował sie
miedzy innymi pułkownik
korsunski Łukian Mozyra i mirgorodzki Matwiej Hładki, którzy
rozstrzelani zostali w
kwietniu lub w maju.
Kamienny Zaton – w 1648 roku pod Kamiennym Zatonem doszło
do zdrady Kozaków
regestrowych, którzy przeszli na strone powstanców
Chmielnickiego. Zaporocy zwołali tam
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Czarna Rade, na której skazali na smierc i zamordowali wiernych


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Rzeczypospolitej
pułkowników kozackich, a w ich liczbie pułkownika czehrynskiego
Iwana Barabasza –
najwierniejszego z wiernych Koronie Polskiej Kozaków.
Nie było bezpiecznie wspominac o losie owej Heleny... – w
1651 roku Chmielnicki
doczekał sie rogów, które przyprawiła mu... Helena, owa nieznana z
nazwiska pieknosc
stepowa, o która Bohdan Zenobi pokłócił sie kilka lat wczesniej z
podstaroscim czehrynskim
Danielem Czaplinskim. Niestety, okazała sie ona w zupełnosci
godna owej sławnej Heleny,
winnej rozpetania wojny trojanskiej, dopusciła sie bowiem amorów z
pewnym Kozakiem. Nie
wiadomo, czy przypominał on uroda sławetnego Parysa, pisali
jednak o nim, i fach miał
całkiem rozumny – był zegarmistrzem, a przy okazji ochmistrzem
hetmana. Helena nie tylko
uywała sobie z nim w łonicy, gdy Chmiel wojował z Lachami, ale
nawet ukradła z piwnic
pod Subotowem baryłke z czerwonymi złotymi. Kiedy Chmielnicki
nie mógł sie jej doliczyc,
kazał, jak podaje Stanisław Oswiecim, tak długo „tyranizowac”
ochmistrza, a pomieniony
zegarmistrz przyznał sie nie tylko do kradziey, ale i romansu z
Helena. Dowiedziawszy sie o
tak podstepnej zdradzie, Chmielnicki nakazał rozebrac kochanków
do naga, ułoyc w
miłosnej pozycji, zwiazac i razem powiesic. Nie trzeba te dodawac,
e po tym wszystkim
nader czesto szukał pocieszenia w gorzałce.
Iwan Wyhowski – zruszczony szlachcic, wywodzacy sie ze starej,
polskiej rodziny
szlacheckiej, która pieczetowała sie herbem Abdank i w XVII wieku
przeszła na prawosławie.
Od 1626 roku był pisarzem w kancelarii w Łucku, a w 1640
przewodniczacym sadu w
Kijowie. Nie wiadomo z jakiego powodu został skazany na kare
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

gardła i musiał uciekac pod


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

opieke hetmana wielkiego koronnego Mikołaja Potockiego. W 1648


roku Wyhowski brał
udział w wyprawie do ółtych Wód, gdzie dostał sie do niewoli
tatarskiej, z której wykupili
go Kozacy za stara kobyłe. Szybko wkradł sie w łaski
Chmielnickiego i został pisarzem
generalnym wojska zaporoskiego. Wyhowski jako pierwszy
dostrzegł niebezpieczenstwo
uzalenienia Ukrainy od Moskwy, a gdy został hetmanem
zaporoskim podpisał w 1658 roku
ugode hadziacka, na mocy której Ukraina miała stanowic trzeci
człon Rzeczypospolitej obok
Korony i Litwy. W kolejnych latach losy Wyhowskiego były równie
zmienne co pogoda na
stepie. W 1659 roku pobił pod Konotopem armie moskiewska,
chcaca przekreslic unie
hadziacka i na powrót podporzadkowac Ukraine Rosji, a ju w 1660
musiał uciekac, bo
odmieniły sie humory Kozaków. W tym samym roku wrócił z
wojskami Rzeczypospolitej, a
w 1664 został oskarony o zdrade przez hetmana Pawła Tetere i
rozstrzelany.
Waszej miłosci, wielkiemu gosudarowi... – wspominane listy
Chmielnickiego do cara
stanowia kompilacje prawdziwych pism kozackiego hetmana,
wysłanych w 1652 roku do
moskiewskiego tyrana z prosba o przyjecie Ukrainy pod panowanie
Moskwy, a take kilku
innych listów – m.in. do hetmana wielkiego koronnego Mikołaja
Potockiego, gdzie
Chmielnicki mianuje sie „najunienszym podnókiem Waszej Miłosci”.
Ciekawe, e gdy pod
Korsuniem wział Potockiego do niewoli, rzekł mu, e jesli hetman nie
bedzie sie napijał,
zrobi go w swoich dobrach podstaroscim. Aby zas w umysle
czytelnika nie powstało
domniemanie, e kleska pod Korsuniem 26 maja 1648 roku była
ogromna nikczemnoscia
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kozaków i Tatarów, którzy podstepnie wygubili rycerstwo spod


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kresowych stanic, tedy


informuje, e według niektórych pamietnikarzy, hetman Mikołaj
Potocki jako prawdziwy
rycerz Chrystusowy, był pod Korsuniem kompletnie pijany i bez
ubezpieczenia wpakował
armie koronna w jar, gdzie czekali w zasadzce Kozacy
Krzywonosa. Drugiego z hetmanów –
Kalinowskiego – nie bardzo chcieli sie słuchac ołnierze, z przyczyn,
o których pisałem
wczesniej.
Tam na zboczu doliny, koło dwóch topoli kozackich... – to
oczywiscie słowa dumy
Smierc Kozaka w Dolinie Kodomskiej (przeł. Mirosław Kasjan), w
wariancie spiewanym
przez Iwana Striczke.
W niedziele swieta to nie orły siwe zakrzyczały... – poczatek
dumy Płacz niewolników
na galerze bisurmanskiej (przeł. Mirosław Kasjan), zanotowanej na
poczatku XIX wieku.
Raz w niedziele bardzo rano raniusienko... – to duma Sokół i
sokole spiewana przez
Ostapa Weresaja, zapisana w roku 1873 (przeł. Mirosław Kasjan).
Daniel Czaplinski (Czaplicki) – to legendarny, opisany ju przez
Sienkiewicza
podstarosci czehrynski, który odebrał Chmielnickiemu Subotów,
wielokrotnie nasyłał na
niego swoich Tatarów i sługi, zbił syna Chmielnickiego niemal na
smierc, odebrał mu te i
poslubił sławetna Helene, w której podkochiwał sie stary Kozak (a
która pózniej pusciła sie z
zegarmistrzem). Czaplinski przedstawiony został przez Henryka
Sienkiewicza w Ogniem i
mieczem jako tchórz i podlec, którego Skrzetuski wyrzuca z
karczmy wprost do kałuy.
Tymczasem po wybuchu powstania Chmielnickiego Czaplinski
wstapił do armii koronnej.
Był on pierwszym posłancem, który wydostał sie w 1649 roku z
obleonego Zbaraa, a co
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

ciekawe – przyprowadził nawet do króla jenca, którego pojmał w


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

trakcie swojej wyprawy.


Hej, musze ju widac bez bandury ginac... – to duma Smierc
Kozaka bandurzysty
(przeł. Mirosław Kasjan) zanotowana po raz pierwszy w 1926 roku
od kobziarza Demiana
Symonenki ze wsi Stilno pod Czernihowem. Dume te przejał on
jednak z repertuaru innego
kobziarza – Michała Krawczenki.
Rozdział V
Husarze i pancerni wpadli do wnetrza taboru... – wydarzenia
przedstawione na
kartach powiesci sa całkowicie fikcyjne, gdy nie sposób jest ustalic
jak naprawde wygladały
starcia kozacko-polskie pod Batohem. Wiadomo tylko, e tego dnia
(1 czerwca 1652 roku)
miały miejsce walki jazdy polskiej z Tatarami, które skonczyły sie
poraka.
De facto opis ataku na kozacki tabor jest opisem starcia, które
rozgrywało sie 13 czerwca
1638 roku pod ołninem, kiedy to kozacki wódz Ostrzanin wciagnał
w zasadzke wojska
kniazia Jaremy. Wisniowiecki przebił sie wówczas ze swoimi
choragwiami przez kilka
rzedów wozów, ustawionych w zakolu Suły. Jednak gdy rzucił sie w
poscig za uciekinierami,
pozostała w taborze czesc Kozaków zdołała zestawic wozy,
odcinajac wojsko ksiecia od
głównych sił polskich. Jeremi Wisniowiecki szarował trzykrotnie,
zanim udało mu sie
przebic do swoich.
Tu trzy sa spisy... – to oczywiscie polski herb Jelita, nadany wedle
legendy Florianowi
Szaremu na polu bitwy pod Płowcami przez króla Władysława
Łokietka. Według legendy
rycerz raniony był trzema kopiami i leał, trzymajac sie za
wypływajace z brzucha jelita – na
pamiatke dostał herb ze skrzyowanymi trzema kopiami.
Zaraz widac, e ladacznicy to sygnet... – jest to polski herb
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Gozdawa wyobraajacy
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

biała lilie w czerwonym polu. Herb pochodzi z czasów Władysława


Hermana.
Picza niewiescia... – to oczywiscie Nałecz, który przedstawia biała
chuste zawiazana w
koło na czerwonym polu.
Trzy kutasy... – to, rzecz jasna, herb Godziemba przedstawiajacy
w czerwonym polu
sosne o trzech konarach i pieciu korzeniach.
Panna na niedzwiedziu... – to oczywiscie herb Rawicz, na którym
zobaczyc moemy
dziewczyne w czerwonej (lub srebrnej) sukni, z rekoma
uniesionymi, dosiadajaca czarnego
niedzwiedzia kroczacego w polu złotym (błekitnym lub czerwonym).
Rozdział VI
ICR – inicjały króla Jana Kazimierza: Ioannes Casimirus Rex, które
jednak czesto
odczytywano jako: Initias Calamitatis Regni – łacinski zwrot,
tłumaczony jako: poczatek
nieszczesc królestwa. Miało to zwiazek z faktem, i króla Jana
Kazimierza uwaano za
głównego sprawce nieszczesc Rzeczypospolitej.
Rozdział VII
Szybko zajeły sie ogniem wozy taborowe... – obrone obozu pod
Batohem utrudnił
znacznie poar, który szybko rozprzestrzenił sie wewnatrz taboru.
Płomienie oddzieliły jazde
polska Sobieskiego od piechoty cudzoziemskiej Przyjemskiego i
Grodzickiego.
Wyrezaj wszystkich... – Chmielnicki po Batohu nakazał
wymordowac wszystkich
jenców, którzy znajdowali sie w rekach Tatarów. Ordyncy nie chcieli
sie na to zgodzic (nie
łudzmy sie – bynajmniej nie z litosci nad Polakami i Rusinami, ale
dlatego, i za martwych
Polaków nie byłoby zbyt duego okupu), a wówczas Bohdan Zenobi
wykupił ich za 50
tysiecy talarów, po czym nakazał zgładzic. Kiedy Tatarzy nie chcieli
tego zrobic, Chmielnicki
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

zapłacił najdzikszej ordzie nohajskiej za wymordowanie ołnierzy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

armii koronnej. Chodziły


take słuchy, e kozacki hetman obiecał oddac w zamian za to
Tatarom Kamieniec Podolski.
A dziw bierze, e dowodzacy orda Nuradyn Sołtan dał sie tak
oszukac – Kamieniec był
niezdobyta twierdza i równie dobrze Chmielnicki mógłby ofiarowac
mu Niderlandy.
Dostepny materiał zródłowy nie pozwala ustalic jak wygladała rzez
– czy Kozacy i
Tatarzy poszukiwali w ciagu trzech dni jenców w taborach
tatarskich, czy te spedzono
wszystkich razem na majdan, otoczono i wysieczono. Z XVII wieku
ocalało kilka rónych
wersji tej historii i nie sposób ustalic, która jest własciwa.
Do dzis historycy zadaja sobie pytania, dlaczego Chmielnicki
wymordował wzietych do
niewoli oficerów i ołnierzy armii koronnej. Historycy przescigaja sie
w domysłach, czy była
to zemsta za Beresteczko, czy te za wspominana ju Sołonice.
Podejrzewano take, i
Kozacy obawiali sie, e orda wróci z jencami na Krym i nie wezmie
udziału w wyprawie do
Mołdawii, lub e Chmielnicki chciał pomscic w ten sposób rzezie
Lipowego i Rabuch,
dokonane na Zadnieprzu przez wojska koronne. Wydaje sie jednak,
e kozacki hetman chciał
przede wszystkim unicestwic własne złudzenia co do dalszych
losów Ukrainy u boku Litwy i
Korony. Nie mogac pobic Rzeczypospolitej ani osiagnac
porozumienia, nie wiedzac do czego
zmierzac w rokowaniach, nie bedac w stanie podjac decyzji, czy
próbowac zwiazac losy
Kozaków z Korona, czy te szukac innego protektora, postanowił raz
na zawsze przekreslic
moliwosc pokojowego rozwiazania z Polakami. Batoh, pod którym
zginał kwiat rycerstwa
polskiego, a wsród niego bohaterowie tej powiesci: Marek Sobieski,
Zygmunt Przyjemski,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Jan Odrzywolski i wielu, wielu innych, pobudził wszystkich wrogów


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Rzeczypospolitej do
działania na jej szkode. A najgorsze, e po Batohu Moskwa
zorientowała sie, e
niezwycieona do tej pory armia koronna moe zostac zniszczona.
Bezposrednia
konsekwencja tego faktu stała sie decyzja o przyłaczeniu Ukrainy
do krwawego imperium
carów.
Wywlekli Cyklopa spomiedzy wynedzniałych wiezniów... –
wbrew temu, co mona
sadzic o Tatarach, w trakcie rzezi pod Batohem uratowali wielu
jenców polskich. Wiekszosc
uczyniła tak, ałujac okupu, którzy Polacy mogli za siebie zapłacic,
byli jednak i tacy, którzy
przyszli na pomoc pobratymcom lub swoim znajomym. Dzieki temu
przeyli: Krzysztof
Grodzicki, Seweryn Kalinski, Krzysztof Korycki wypuszczony na
wolnosc przez pobratymce
– Sefera Ghazi Age i wielu innych. Wbrew temu, co twierdza
niektórzy historycy, wsród
ocalonych nie było Stefana Czarnieckiego, pózniejszego bohatera z
czasów Potopu.
Najprawdopobniej nie wział on udziału w bitwie, gdy nie zdaył pod
Batoh. Osobliwe
szczescie miał Stanisław Druszkiewicz, który pod Ładyynem dostał
sie w rece tych samych
Tatarów, którzy wzieli go do niewoli pod ółtymi Wodami. Wartosc
jego szlacheckiego
gardła zwiekszyło take 200 czerwonych złotych, które ordyncy
znalezli przy nim w sakwie.
Aby uchronic swych jenców przed smiercia, Tatarzy porywali ich na
konie, ubierali w
tatarskie kouchy, zakazywali mówic po polsku i umieszczali
pomiedzy czeladzia. Zacny to
zaiste przejaw dobroci serca, którego próno by szukac dzisiaj u
wielu islamistów.
Do uwanego Czytelnika ku pokrzepieniu serca przestroga
„Bohun”, choc jest powiescia oparta na przekazach historycznych,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pamietnikach, listach i
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ksiakach, nie pretenduje do miana podrecznika historii. Opowiesc o


pułkowniku kalnickim,
jego bandurzyscie Tarasie, niedoszłym królu Rzeczypospolitej
Marku Sobieskim i
Bertrandzie de Dantez nie mówi o tym, jak było, lecz jak byc mogło;
nie wszystkie opisane na
kartach tej ksiaki wydarzenia sa prawda historyczna. Kleska pod
Batohem, jedna z
najstraszniejszych w dziejach Rzeczypospolitej, jest jedna wielka
zagadka, ogromna
niewiadoma, nad która ciay zmowa milczenia historyków i
pamietnikarzy. O Batohu nie
pisano nic. Z XVII wieku zachowały sie zaledwie strzepy relacji,
resztki wspomnien i listów.
Nie wspominali o tej bitwie współczesni jej polscy pamietnikarze,
nie pisali o krwawych
wydarzeniach ich swiadkowie, a nawet Kozacy, choc było to przecie
najwieksze zaporoskie
zwyciestwo. A do chwili pełnego odzyskania przez Polske i Ukraine
niepodległosci, rzadko
wspominali o niej historycy, zagłuszani przez komunistyczna, a
wczesniej carska cenzure.
„Bohun” nie powstałby, gdyby nie cenna ksiaka Wojciecha Jacka
Długołeckiego Batoh
1652, która w przystepny sposób stara sie wytłumaczyc to, co byc
moe wydarzyło sie 1 i 2
czerwca 1652 roku w obozie wojsk koronnych pod Batohem.
Jednak nawet ona nie odsłania
nam tajemnic historii w sposób oczywisty, gdy ich w rzeczywistosci
odsłonic sie nie da, a
jedyne co moe uczynic historyk, to stawianie ryzykownych hipotez,
opierajacych sie na
strzepach dawnych listów, relacji i przekazów. Podejmujac sie
wszake próby przełamania
milczenia, autor winien jest Czytelnikowi wyjasnienia.
Wytłumaczenia czy postacie i
wydarzenia przedstawione na kartach tej ksiaki sa autentyczne.
Czy naprawde w obozie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

koronnym wybuchł bunt? Czy skonfederowane wojsko zawarło


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

ugode ze zbuntowanymi
Kozakami? Czy Jan Kazimierz skazał na smierc armie koronna,
posługujac sie Kalinowskim?
W chwili obecnej nie mamy dowodów na to, e tak było. Nie znamy
adnego listu ani
pamietnika, który potwierdzałby taki rozwój wydarzen, jaki
przedstawiono w powiesci.
Jednak wizja zdarzen zaprezentowana w „Bohunie” opiera sie na
poszlakach, na watłych
wzmiankach w listach i pamietnikach, które mówia o bardzo
dziwnych i niepokojacych
wydarzeniach, które miały miejsce 1 i 2 czerwca 1652 roku w
obozie wojsk koronnych, choc
oczywiscie nie mona stwierdzic z pewnoscia, i przedstawiaja one
prawdziwa wersje
wydarzen, gdy czesto przekazy owe zawieraja sprzeczne
informacje.
Czy zatem w obozie koronnym doszło do buntu choragwi
koronnych? W swietle skapych
relacji polskich zebranych przez Długołeckiego jest niemal pewne, e
tu przed rozpoczeciem
bitwy wiekszosc jazdy polskiej wypowiedziała hetmanowi
posłuszenstwo i opusciła obóz,
zakładajac własny tabor na błoniu, przed obozem wojsk koronnych.
Byc moe w trakcie walk
z Tatarami 2 czerwca zbuntowani ołnierze porzucili obozowisko, po
czym zaczeli uciekac,
aby przebic sie przez otaczajacy obóz pierscien Kozaków i
Tatarów. Do dzis nie wiadomo kto
tak naprawde stał za tym buntem, czy uczestniczyła w nim
wiekszosc oficerów wojsk
koronnych, czy te poparli go tylko nieliczni. W Annales Stanisława
Temberskiego
zachowały sie nazwiska przywódców zbuntowanych choragwi – byli
to zatem Ludwik
Niezabitowski Jerzy Bałłaban, Seweryn Kalinski i Mikołaj
Kossakowski, a nie Przyjemski,
Sobieski i Odrzywolski. Ju jednak relacja Dłuewskiego całkowicie
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

temu przeczy, gdy jej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

autor twierdzi, i wspomniani rotmistrzowie do samego konca


przebywali przy hetmanie. Nie
jestesmy zatem w stanie stwierdzic, kto tak naprawde wział udział
w buncie.
W swietle zródeł historycznych pewne jest take, i drugiego dnia
bitwy doszło w obozie
do walki pomiedzy oddziałami jazdy polskiej, a piechota niemiecka.
Gdy bowiem doszło do
buntu wiekszosci oddziałów jazdy polskiej narodowego
autoramentu (choragwi husarskich
oraz pancernych), Marcin Kalinowski wyprowadził z obozu piechote
cudzoziemska i nakazał
jej otworzyc ogien do wojsk polskich. Hetman schronił sie take w
szeregi cudzoziemców,
obawiajac sie, i zostanie po prostu rozsiekany przez własnych
ołnierzy. Byc moe wówczas
doszło do regularnych walk pomiedzy piechota, a jazda, po czym
nastapił atak Kozaków i
Tatarów, który zakonczył sie zdobyciem przez nich obozu.
Wiadomo te, e z nieznanych
powodów Kalinowski opuscił stanowisko dowodzenia po wschodniej
stronie obozu, byc
moe nie dowodził w czasie bitwy, a ostatnimi dowódcami tego
odcinka byli Sobieski i
Odrzywolski, podczas gdy zachodniej strony bronił Przyjemski z
piechota cudzoziemskiego
autoramentu. Obóz dałby sie jeszcze obronic, gdyby nie wybuchł w
nim poar, który
odgrodził piechote od jazdy. W takich warunkach obrona obozu nie
trwała długo, choc wedle
niektórych przekazów piechota Przyjemskiego broniła sie do rana
nastepnego dnia.
Czy przed bitwa pod Batohem skonfederowane choragwie zawarły
ugode z Kozakami?
Znów adne ze zródeł historycznych nie wspomina o jakichkolwiek
kontaktach z
Zaporocami. Wydaje sie to raczej niemoliwe, choc istnieja poszlaki
wskazujace na to, i
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

pod Batohem wydarzyło sie cos dziwnego. Oto w obozie polskim


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

pozostawiono miejsce dla...


kozackiego pułku humanskiego, który miał bic sie z Chmielnickim u
boku Polaków! Rzecz
wydaje sie wprost niewiarygodna, jednak jest potwierdzona w
licznych zródłach. O udziale w
bitwie pułku wspomina Krótki Latopis o wojnach Polaków z
Kozakami, Wespazjan
Kochowski w Historii Panowania Jana Kazimierza, a take... Marek
Sobieski w liscie z 30
maja, który podaje, e pułk humanski zdradził i sprzedał sie do
Kozaków. Niestety, tajemnice
tego dziwnego wydarzenia zabrali ze soba do grobu bohaterowie i
ofiary bitwy pod Batohem.
Czy rzeczywiscie w 1652 roku mogło dojsc do rozłamu i buntu
czesci pułkowników
kozackich, zakonczonego podpisaniem ugody z Rzeczpospolita?
Trudno udzielic na to
jednoznacznej odpowiedzi. Na przełomie 1651 i 1652 roku na
Ukrainie wybuchło kilka
buntów przeciwko Chmielnickiemu. Jednym z buntowników był
Bohun; namawiał nawet
Tatarów, aby udzielili mu pomocy przeciwko Chmielnickiemu, który
z kolei zwrócił sie o
pomoc do... Marcina Kalinowskiego i przebywajacych na Ukrainie
choragwi polskich. W
styczniu zas kozacki hetman posłał do Moskwy poselstwo
pułkownika połtawskiego Iwana
Iskry z zapytaniem, czy car udzieli mu pomocy w walce z
Rzeczpospolita. Tymczasem na
Kremlu gotowy był ju plan zagarniecia Ukrainy i wymuszenia na
Kozakach zgody na unie z
Moskwa; nie został on jednak wprowadzony w ycie, gdy
Beresteczko nauczyło cara
ostronosci. Niemniej jednak działania Chmielnickiego mogły nie
podobac sie Bohunowi,
który nie był zwolennikiem uzalenienia Ukrainy od Kremla. Kwestia
dyskusyjna jest, czy
byłby w stanie zaakceptowac kompromis z Rzeczpospolita, gdy do
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

tej pory pułkownik


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

kalnicki znany był raczej jako zwolennik niezalenej Ukrainy. Mamy


jednak kolejne poszlaki,
tym razem z roku 1654, swiadczace o tym, i Bohun odniósł sie
wrogo do unii
perejasławskiej, podporzadkowujacej kozaczyzne carowi.
Pułkownik ponoc rozwaał
wówczas moliwosc przejscia na strone polska, gdy z dwojga złego
wolał Rzeczpospolita, a
nie Moskwe.
Innym problemem jest to, czy w 1652 roku moliwe było zawarcie
jakiejkolwiek
sensownej ugody z Kozakami? Niestety, historycy polscy i
ukrainscy do dzis nie rozstrzygneli
tej kwestii. Nie ma co jednak roztrzasac tego zagadnienia;
wystarczy bowiem przekonac sie,
jak potoczyła sie dalsza historia Rzeczypospolitej i Kozaczyzny.
Najpierw Ukraina została
podzielona, a całe Zadnieprze i Zaporoe dostało sie pod władze
Moskwy. Potem
Rzeczpospolita, pozbawiona czesci terenów dawnej Rusi
Kijowskiej, została znacznie
osłabiona, co w połaczeniu z kryzysem panstwa w XVIII wieku
doprowadziło do całkowitego
unicestwienia szlacheckiego panstwa. Ciekawe zas, e gdyby
Rzeczpospolita próbowała w
przyszłosci odzyskac pozycje mocarstwa i dac zdecydowany odpór
Rosji, musiałaby i tak
wydrzec carom Zadnieprze – a wiec w jakis zasadniczy sposób
rozstrzygnac kwestie Ukrainy.
Pod koniec XVIII wieku byłoby to zapewne duo łatwiejsze, ni sto lat
wczesniej, gdy
Rzeczpospolita, jako jedno z nielicznych panstw europejskich,
weszła na droge
demokratycznych przemian i wprowadziła w ycie pierwsza w
Europie, a druga po
amerykanskiej konstytucje.
Niezalenie zatem, czy kogos to złosci, czy irytuje, historia pokazała,
i w XVII i XVIII
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

wieku Rzeczpospolita i Ukraina nie były w stanie istniec jako


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

osobne panstwa, gdy taki stan


osłabiał ich potencjał i prowadził do ich unicestwienia oraz
podporzadkowania zaborczym
sasiadom. Mówiac krótko, brak ugody polsko-kozackiej i
wykrwawianie swoich sił w
walkach oznaczały totalna katastrofe pospołu dla Ukrainy i
Rzeczypospolitej.
Czy zatem nadanie szlachectwa Kozakom rozwiazałoby ten
problem? I czy byłoby ono
moliwe w XVII wieku?
Znajac mentalnosc szlachty polskiej, mona uznac, i z wielka
niechecia zgodziłaby sie
na takie rozwiazanie. adna z ugód podpisanych z Kozakami nie
szła a tak daleko, z
wyjatkiem ugody hadziackiej, która wszake obiecywała nobilitacje
starszyznie zaporoskiej
oraz kilkuset najbardziej zasłuonym Kozakom z kadego pułku.
Szlachta polska i litewska
zazdrosnie strzegła swoich przywilejów i raczej nie zgodziłaby sie
na uszlachcenie kilkunastu
tysiecy mołojców. Jednak zastanawiajac sie nad tym problemem,
który byc moe rozwiazałby
konflikt polsko-kozacki, nie mogłem odmówic sobie porównania
ugód z Kozakami, a
zwłaszcza ugody hadziackiej z aktami unii polsko-litewskich, a
przede wszystkim z
postanowieniami zapadłymi w Horodle w 1413 roku. Na mocy tej
unii polskie rody
szlacheckie przyjeły i nadały swoje herby czterdziestu siedmiu
rodom bojarów litewskich.
Mnie zas wielce nurtowało pytanie, czy litewscy bojarzy w roku
1414 rónili sie a tak
bardzo od Kozaków zaporoskich w połowie XVII stulecia, e nadanie
im szlachectwa było
całkowicie niemoliwe? Dopuszczenie do polskich herbów Litwinów,
którzy dopiero w 1385
roku przyjeli chrzescijanstwo, było decyzja dosc niezwykła jak na
Europe u schyłku
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

sredniowiecza. Podejmujac ja, szlachta polska zbudowała jednak


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

podwaliny pod pózniejsza


Rzeczpospolita i jej potege. Czy zatem nie mogła zrobic tego
samego w połowie XVII wieku?
Zasadnicza kwestia polega zas na tym, czy Litwini z poczatku XV
wieku rónili sie bardzo od
Kozaków? Oczywiscie – Zaporocy wzniecali bunty i powstania,
mordowali szlachte, jednak
Litwini poczawszy od XIII wieku tak samo napadali na Królestwo
Polskie, porywali jenców,
palili wsie i miasta. Jednym z postanowien unii w Krewie było
zreszta zwolnienie wszystkich
jenców polskich przebywajacych na Litwie. A jednak pomimo tego
Litwini dostali herby i
przywileje szlachty polskiej.
Bojarzy litewscy jednak, powie ktos, byli odpowiednikiem rycerstwa
europejskiego, a
wiec szlachta polska poniekad nadawała herby równym sobie.
Tymczasem Kozacy wywodzili
sie w wiekszosci z plebsu i pospólstwa. Dlatego własnie panowie
bracia nie mogli nadac im
własnych przywilejów.
Niestety, nie jest to do konca prawda. XV-wieczny bojar litewski nie
był bowiem
odpowiednikiem rycerza, gdy uzaleniony był od swojego ksiecia.
Dopiero kolejne unie
dokonały przeniesienia na Litwe praw i przywilejów szlachty
polskiej, a bojarzy stali sie w
ich wyniku takim samym rycerstwem i szlachta jak Polacy. Nie byli
nim jednak w czasie unii
w Horodle, podobnie jak Kozacy nie byli szlachta.
Wreszcie sprawa najwaniejsza: Litwini dopiero wyszli z poganstwa,
gdy chrzest Litwy
odbył sie w 1385 roku, na 28 lat przed wydarzeniami z Horodła.
Wielu z tych, którzy
przybierali na swoje tarcze polskie herbowe znaki, urodziło sie, nie
znajac znaku krzya; dua
czesc z nich jeszcze przez długie lata pozostawała poganami. W
przeciwienstwie do nich,
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Kozacy, którzy nie grzeszyli religijnoscia, wyznawali w znacznej


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

czesci prawosławie, choc u


niektórych wiara była nader powierzchowna. Nie byli jednak
poganami, wyjawszy wszake
poganska, grzeszna skłonnosc do horyłki.
Có jeszcze róniło Kozaków od Litwinów? Kultura? Nie uchybiajac
Litwinom,
watpliwe, aby na przełomie XIV i XV wieku powszechnie znali
obyczaje rycerskie, nie mieli
te takich praw jak rycerze zachodnioeuropejscy. Co do Kozaków, to
ma sie rozumiec i w
sporej czesci byli oni grubianami, uprawiali zas demokracje i
polityke szabli, kija lub piesci,
nie mona wszake odmówic im specyficznego poczucia honoru, a
take tego, e wiekszosc
starszyzny kozackiej przejmowała obyczaje szlachty polskiej.
Generalnie nie rónili sie
jednak zbytnio od Litwinów.
Szkoda zatem, e w połowie XVII wieku nie nadano szlachectwa
Kozakom, gdy byc
moe nowa unia tworzaca równoczesnie kolejna czesc
Rzeczypospolitej – Ksiestwo Ruskie –
uratowałaby szlacheckie panstwo i pozwoliła pokonac coraz
poteniejsza Moskwe.
Oczywiscie zawarcie takiej ugody wymagałoby od naszych
przodków zmiany mentalnosci i
przezwycieenia podziałów stanowych. Jednak na podobnie
wspaniałomyslny gest zdobyli sie
przecie prapradziadowie szlachty polskiej; nadajac swoje herby i
przywileje Litwinom.
Bardzo zle stało sie, e podobnego gestu zabrakło w 250 lat po unii
horodelskiej.
Odpowiadajac na wszelakie pytania, uprzedzajac watpliwosci, które
pojawia sie w głowie
uwanego Czytelnika, doszlismy w koncu do ostatniej kwestii: czy
Jan Kazimierz, wybrany w
1649 roku na króla Rzeczypospolitej, daył w 1652 roku do
zniszczenia armii koronnej? Czy
chciał powołac w jej miejsce oddziały cudzoziemskie, aby
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

przeprowadzic w Rzeczypospolitej
.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zamach stanu i wprowadzic władze absolutna króla jak we Francji


czy w Anglii?
Znów odpowiedzmy zgodnie z prawda historyczna: adne zródła nie
przemawiaja za
takim postepowaniem króla. W 1652 roku władca odradzał
Kalinowskiemu rozpoczynanie
wojny z Kozakami i zagrodzenie Chmielnickiemu drogi do Mołdawii.
Znów jednak pozostaja pewne poszlaki...
Jan Kazimierz, ostatni Waza na polskim tronie, był jednym z
najgorszych królów Polski i
Litwy. Przez całe ycie działał wbrew poddanym, a wbrew logice i
interesom
Rzeczypospolitej w szczególnosci. Jego nieudolna polityka była
powodem przeciagajacego
sie konfliktu na Ukrainie, sprowokowała najazd szwedzki, rokosze,
konfederacje i osłabienie
kraju. O jego wadach mona by napisac ksiake. Jednak do
najwaniejszych naleało przede
wszystkim kilka groznych fobii i obsesji.
Najwaniejsza z nich był strach przed monymi wrogami. W czasie
swojego ycia Jan
Kazimierz bez przerwy szukał wrogów – zwykle moniejszych od
siebie. A kiedy król ju
kogos znienawidził, nie potrafił zachowac umiaru – ze wszelkich sił i
nie zwaajac na nic,
daył do zniszczenia swego przeciwnika. Pierwszym z wrogów
królewskich stał sie Hieronim
Radziejowski – podkanclerzy, którzy dał sie wmanewrowac w
przewrotna intryge króla i
skazany został na infamie. Radziejowski uciekł za granice i
przyczynił sie do Potopu
szwedzkiego. Drugim z wrogów królewskich stał sie Jerzy
Sebastian Lubomirski; skazany,
podobnie jak Radziejowski, na banicje i infamie, rozpetał w
Rzeczypospolitej rokosz, który
doprowadził do kleski króla.
Jan Kazimierz podejmował take decyzje polityczne, które smiało
mona nazwac
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

szalenczymi. Kiedy tu przed Potopem posłowie szwedzcy


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

zaproponowali mu sojusz i
wspólny atak na Moskwe, pod warunkiem zrzeczenia sie praw do
tronu szwedzkiego, król nie
uczynił tego i w ten sposób sprowokował Karola X Gustawa do
ataku na Rzeczpospolita.
Kiedy po Potopie szwedzkim sejmy zalecały królowi
uporzadkowanie spraw zwiazanych z
podatkami i utrzymaniem wojska, Jan Kazimierz umyslił sobie
wprowadzic zasade elekcji
vivente rege, to jest wybieranie nastepcy tronu za ycia poprzednika;
trwonił na to czas i siły,
podczas gdy na poczatku lat szescdziesiatych było wiele
powaniejszych problemów do
rozwiazania.
Jan Kazimierz potrafił byc nieobliczalny. Kleska pod Batohem miała
miejsce miedzy
innymi z jego winy, gdy w marcu 1652 roku nie potrafił (a moe nie
chciał – diabeł to wie)
zapobiec zerwaniu sejmu przez Władysława Sicinskiego. Był to ten
sławny poseł, który
wykrzyczał w izbie poselskiej pamietne liberum veto, po czym uciekł
na Prage, nie
pozwalajac tym samym na przedłuenie obrad sejmowych (za co
jeszcze w XIX wieku w
Upicie pokazywano jego zwłoki w szklanej trumnie). Teoretycznie
rzecz biorac, zerwanie
dziesieciu sejmów mogło nie miec adnych skutków dla
Rzeczypospolitej. Niestety, zerwanie
akurat tego okazało sie katastrofalne. Po pierwsze – nie uchwalono
podatków na wojsko,
które nie otrzymało ołdu i potem pod Batohem zbuntowało sie
przeciwko hetmanowi
Kalinowskiemu. Po drugie – nie zatwierdzono ugody
białocerkiewskiej, na co czekał
Chmielnicki, który do tej pory wszystkie postanowienia ugody
posłusznie wykonywał. Gdy
dowiedział sie, e sejm został zerwany zdecydował sie
wypowiedziec nowa wojne
h a n g e Vi h a n g e Vi
XC e XC e
F- w F- w
PD

PD
er

er
!

!
W

W
O

O
N

N
y

y
bu

bu
to

to
k

k
lic

lic
C

C
w

w
m

m
w w
w

w
o

o
.c .c

Rzeczypospolitej, a rezultatem jej stała sie kleska pod Batohem.


.d o .d o
c u -tr a c k c u -tr a c k

Jan Kazimierz jako jedyny król polski abdykował z własnej woli


(Stanisław August
Zdrajca Poniatowski uczynił to jako drugi, ale pod przymusem).
Podsumowujac zatem: jesli tak szalenczy plan, jak sprowokowanie
zagłady wojska
koronnego mógłby powstac w głowie któregos z władców
Rzeczypospolitej, tedy najlepiej
nadawałby sie do tego nikt inny jak tylko własnie Jan Kazimierz
Waza, czyli ICR.

You might also like