You are on page 1of 362

1

Roth Veronica

Niezgodna 02

Zbuntowana
Jeden wybór może cię zmienić.

Jeden wybór może cię zniszczyć…

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja),


Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) – to pięć frakcji, na które podzielone jest
społeczeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodzi test
predyspozycji, a potem w krwawej ceremonii musi wybrać frakcję. Ten, kto nie pasuje
do żadnej, zostaje uznany za bezfrakcyjnego i wykluczony.

Ten, kto łączy cechy charakteru kilku frakcji, jest NIEZGODNY – i musi być
wyeliminowany...

Dzień, kiedy szesnastoletnia Tris dokonała wyboru, powinien zostać uczczony


świętowaniem przez frakcję, do której przystąpiła – jednej z pięciu, jakie istnieją w
zniszczonym katastrofą Chicago. Zamiast tego zakończył się tragedią. Przejście z
Altruizmu do Nieustraszoności zburzyło jej świat, pozbawiło rodziny, zmusiło do
ucieczki, ale i połączyło z Tobiasem – Nieustraszonym o stalowych oczach.

Od tamtej chwili walka frakcji przerodziła się w otwartą wojnę. A podczas wojny trzeba
stanąć po jednej ze stron. Wybory są jeszcze bardziej dramatyczne – i jeszcze bardziej
nieodwołalne. Zwłaszcza dla Tris, NIEZGODNEJ, która wciąż zmaga się z natrętnymi
pytaniami o konsekwencje swojej decyzji, z żalem i wyrzutami sumienia, swoją
tożsamością i lojalnością, polityką i miłością. Lecz wstrząsające nowe odkrycia i
zmieniające się sojusze sprawią, że musi ujawnić prawdę o sobie. Nawet jeśli miałaby
stracić wszystko. A żeby ocalić tych, których kocha, musi złamać niewzruszone reguły
swojego bezwzględnego świata...

2
Prawda, jak dzikie zwierzę,
jest zbyt silna, by pozostać w zamknięciu.

fragment manifestu Prawości

3
Rozdział 1

Budzę się z jego imieniem na ustach. Will.


Zanim otworzę oczy, widzę, jak znów wpada na chodnik.
Martwy. Przeze mnie.
Tobias kuca przede mną, kładzie mi rękę na lewym ra-
mieniu. Wagon podskakuje na szynach, a Marcus, Peter i Caleb
stoją przy drzwiach. Biorę głęboki wdech i zatrzymuję
powietrze w płucach, by choć trochę pozbyć się ucisku, który
narasta mi w piersi .
Jeszcze godzinę temu wszystko, co się wydarzyło, wy-
dawało mi się nierealne. Teraz jest realne.
Wypuszczam powietrze, ale ten ucisk się nie zmniejsza.
- Tris, chodź - mówi Tobias, jego oczy szukają moich.
- Musimy skakać.
Jest za ciemno, żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy, ale skoro
wyskakujemy, to pewnie gdzieś przy płocie. Tobias pomaga mi
wstać i prowadzi mnie do wyjścia.
Inni wyskakują po kolei: Peter pierwszy, potem Marcus,
potem Caleb. Biorę Tobiasa za rękę. Gdy stajemy w otwartych
drzwiach wagonu, wzmaga się wiatr, jest jak ręka, która pcha
mnie do tyłu, ku bezpieczeństwu.

4
Mimo to rzucamy się w ciemność i lądujemy twardo na ziemi.
Od sity uderzenia boli mnie rana postrzałowa na ramieniu.
Zagryzam wargi, żeby nie krzyczeć z bólu, i rozglądam się za
bratem.
- W porządku? - pytam, gdy widzę go na trawie kilka metrów
dalej, jak siedzi i rozciera sobie kolano.
Potakuje. Słyszę, że pociąga nosem, jakby walczył ze łzami.
Muszę się odwrócić.
Wylądowaliśmy na trawie przy płocie, kilka metrów od
wyjeżdżonej ścieżki, którą ciężarówki Serdecznych dostar-
czają do miasta żywność, niedaleko bramy wyjazdowej -teraz
brama zamknięta jest na głucho, więzi nas w środku. Płot
wznosi się nad nami, zbyt wysoki i giętki, by przez niego
przejść, zbyt masywny, by go sforsować.
- Powinni tu być strażnicy Nieustraszonych - mówi Marcus. -
Gdzie oni są? - Pewnie byli pod wpływem symulacji -
odpowiada Tobias. - A są... - Urywa. - Kto wie gdzie. I kto wie,
co robią. Przerwaliśmy symulację - przypomina mi o tym
ciężar twardego dysku w mojej tylnej kieszeni - ale nie
czekaliśmy, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Co się stało z
naszymi przyjaciółmi, kolegami, przywódcami, frakcjami? Nie
ma jak się dowiedzieć.
Tobias podchodzi do małej metalowej skrzynki po prawej
stronie bramy i otwiera ją - w środku widać klawiaturę.
- Miejmy nadzieję, że Erudytom nie przyszło do głowy, aby
zmienić kod - mówi, po czym wklepuje kilka cyfr. Po ósmej
przestaje stukać brama i otwiera się z kliknięciem.
- Skąd to wiedziałeś? - pyta Caleb. Głos ma schrypnięty z
emocji do tego stopnia, że dziwię się, że w ogóle mu
przechodzi przez gardło.
- Pracowałem w pokoju kontrolnym u Nieustraszonych,
monitorowałem system zabezpieczeń. Zmienialiśmy kody
tylko dwa razy w roku - wyjaśnia Tobias.

5
- Co za szczęście. - Caleb zerka na niego nieufnie.
- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy - stwierdza Tobias.
-Pracowałem tam tylko dlatego, że chciałem mieć pewność, że
zdołam się wydostać.
Wstrząsa mną dreszcz. Mówi o wydostaniu się - jakby uważał,
że jesteśmy w pułapce. Nigdy wcześniej tak o tym nie
myślałam, choć teraz wydaje mi się to głupie.
Idziemy małą grupką. Peter przyciska zakrwawioną rękę do
piersi - rękę, w którą ja go postrzeliłam - a Marcus podtrzymuje
go za ramię. Caleb co kilka sekund ociera sobie policzki, wiem,
że płacze, ale nie wiem, jak go pocieszyć, ani dlaczego sama
nie płaczę.
Zamiast tego obejmuję prowadzenie. Tobias idzie w milczeniu
obok i chociaż mnie nie dotyka, to on mnie też podtrzymuje.
Punkciki światła są pierwszą oznaką, że zbliżamy się do
siedziby Serdecznych. Potem kwadraty światła, które
zamieniają się w rozświetlone okna. Kompleks budynków z
drewna i szkła.
Zanim do nich dotrzemy, musimy przejść przez sad. Stopy
zapadają mi się w ziemię, a nade mną gałęzie splatają się,
tworząc coś w rodzaju tunelu. Ciemne owoce wiszą między
liśćmi, już gotowe, żeby spaść. Ostry, słodki zapach gnijących
jabłek miesza się w moim nosie z wonią mokrej ziemi.
Gdy jesteśmy blisko, Marcus zostawia Petera i wychodzi
naprzód.
- Wiem, jak iść - mówi.
Mija pierwszy budynek i prowadzi nas do drugiego, po lewej.
Wszystkie, za wyjątkiem szklarni, są zrobione z tego samego
ciemnego drewna, niemalowanego, surowego. Słyszę śmiech
dochodzący z otwartego okna. Kontrast między śmiechem a
kamienną ciszą uderza we mnie: jest porażający.

6
Marcus otwiera jakieś drzwi. Zdziwiłby mnie brak
strażników, gdyby nie to, że znajdujemy się w siedzibie
Serdecznych. Oni często balansują na granicy między ufnością
a głupotą.
W tym budynku jedynym dźwiękiem jest skrzypienie
naszych butów. Już nie słyszę szlochania Caleba, ale chyba
przestał płakać wcześniej.
Marcus zatrzymuje się przed otwartym pokojem, w którym
siedzi Johanna Reyes, przedstawicielka Serdecznych, i gapi się
przez okno. Poznaję ją, bo trudno zapomnieć twarz Johanny,
bez względu na to, czy widziało się ją raz, czy tysiąc razy.
Blizna - gruba linia, która zaczyna się tuż nad prawą brwią i
ciągnie się aż do ust - sprawia, że Johanna jest ślepa na jedno
oko, a kiedy mówi, sepleni. Słyszałam ją tylko raz, ale
pamiętam. Gdyby nie ta szrama, byłaby piękną kobietą.
- Och, dzięki Bogu - odzywa się na widok Marcusa.
Podchodzi do niego z otwartymi ramionami. Ale zamiast go
objąć, tylko dotyka jego ramion, jakby pamiętała, że Altruiści
nie lubią zwykłego kontaktu fizycznego.
- Reszta z waszej grupy dotarła tu kilka godzin temu, ale nie
wiedzieli, czy wam się udało - mówi.
Chodzi jej o Altruistów, którzy byli z moim ojcem i
Mar-cusem w kryjówce. Do głowy mi nawet nie przyszło, żeby
się o nich martwić.
Johanna patrzy nad ramieniem Marcusa, najpierw na
Tobiasa i Caleba, potem na mnie i na Petera.
- O rany. - Długo wpatruje się w zakrwawioną koszulę
Petera. - Poślę po lekarza. Mogę wam wszystkim pozwolić
zostać na noc, ale jutro musi zadecydować nasza cała
wspólnota. A... - zerka na Tobiasa i na mnie - .. .raczej nie będą
zachwyceni obecnością Nieustraszonych w naszej siedzibie.
Oczywiście proszę was, żebyście oddali wszelką broń, jaką
macie.

7
Nagle zaczyna mnie zastanawiać, skąd wie, że jestem Nie-
ustraszona. Ciągle mam na sobie szarą koszulę. Mojego ojca.
W tej samej chwili jego zapach, wyrównana mieszanka
mydła i potu, unosi się i wypełnia mi nos, wypełnia mi całą
głowę. Zaciskam dłonie w pięści tak mocno, że paznokcie
wpijają mi się w skórę. Nie tu. Nie teraz.
Tobias przekazuje swój pistolet, ale kiedy ja sięgam do tyłu,
by wyciągnąć schowaną broń, łapie mnie za rękę i przesuwa ją
znów na przód. Potem splata palce z moimi, żeby zatuszować
to, co właśnie zrobił.
Wiem, mądrzej, żeby jedno z nas zatrzymało pistolet. Ale
ulżyłoby mi, gdybym go oddała.
- Nazywam się Johanna Reyes - mówi kobieta i podaje rękę
najpierw mnie, potem Tobiasowi. Powitanie Nieustraszonych.
Jestem pod wrażeniem jej znajomości zwyczajów innych
frakcji. Zawsze zapominam, że Serdeczni są tacy taktowni,
póki nie przekonam się o tym osobiście.
- To jest T... - zaczyna Marcus, ale Tobias mu przerywa.
- Jestem Cztery - mówi. - A to Tris, Caleb i Peter. Kilka dni
temu tylko ja wśród Nieustraszonych znałam
imię „Tobias". W ten sposób dał mi kawałek samego siebie.
Pamiętam, czemu poza siedzibą Nieustraszonych ukrywa to
imię przed światem. Bo łączy go z Marcusem.
- Witajcie na terenie Serdecznych. - Johanna zatrzymuje
wzrok na mojej twarzy i uśmiecha się krzywo. - Pozwólcie, że
się wami zajmiemy.
Pozwalamy im. Pielęgniarka Serdecznych daje mi balsam -
udoskonalony przez Erudytów, by przyspieszać gojenie ran -
żebym posmarowała sobie ramię, po czym prowadzi Petera na
oddział szpitalny, aby opatrzyć mu rękę. Johanna zabiera nas
do stołówki, gdzie spotykamy kilku Altruistów, którzy
wcześniej byli w kryjówce z Calebem i moim ojcem. Jest tam
Su san i paru dawnych sąsiadów; rzędy drewnianych

8
stołów ciągną się przez całą salę. Wszyscy nas witają
-zwłaszcza Marcusa. Powstrzymują łzy i uśmiechają się.
Kurczowo trzymam się ramienia Tobiasa. Przytłacza mnie
widok członków frakcji moich rodziców - ich życie i łzy mi
ciążą.
Jeden z Altruistów podsuwa mi pod nos parujący kubek. -
Wypij to - mówi. - Pomoże ci spać, tak jak wielu innym
pomogło. Bez snów.
Płyn jest różowoczerwony jak truskawki. Łapię kubek i
szybko wypijam. Gorący napój na kilka sekund sprawia, że
znów czuję, jakbym była pełna czegoś. Kiedy wypijam ostatnią
kroplę, czuję, że się rozluźniam. Ktoś prowadzi mnie
korytarzem do pokoju z łóżkiem. To wszystko.

Rozdział 2

Otwieram oczy przerażona i moje dłonie zaciskają się na


pościeli. Ale nie biegnę ulicami miasta ani korytarzami sie-
dziby Nieustraszonych. Leżę w łóżku w siedzibie Serdecznych,
w powietrzu unosi się zapach trocin.
Obracam się i krzywię, kiedy coś wbija mi się w plecy.
Sięgam za siebie i trafiam palcami na pistolet.
Przez chwilę widzę stojącego przede mną Willa, oboje
trzymamy broń - ręka, mogłam go postrzelić w rękę, dlaczego
tego nie zrobiłam, dlaczego? Już prawie wykrzykuję jego imię.
Potem go nie ma.
Wstaję z łóżka i jedną ręką unoszę materac, podtrzymując
go w górze kolanem. Wsuwam pod spód pistolet i przykrywam
go. Gdy broń znika mi z oczu i nie czuję już na skórze jej
nacisku, w głowie trochę mi się przejaśnia.

9
Teraz kiedy wczorajsze buzowanie adrenaliny minęło i
przestało działać, to, co sprawiło, że spałam, głęboki ból i
rwanie w ramieniu są intensywniejsze. Mam na sobie te same
ubrania co wczoraj. Spod poduszki wystaje róg twardego
dysku, który wsunęłam tam, zanim zapadłam w sen. Znajdują
się na nim dane z symulacji, która kontrolowała
Nieustraszonych, a także zapis tego, co zrobili Erudyci.
Wydaje mi się, że dane są zbyt ważne, żeby w ogóle ruszać
dysk, ale nie mogę go tu zostawić, więc chwytam go i wciskam
między komodę a ścianę. Jakaś część mnie myśli, że dobrze by
było go zniszczyć, ale wiem, że zawiera jedyny zapis śmierci
moich rodziców, więc będę trzymać go w ukryciu.
Ktoś puka do drzwi. Siadam na brzegu łóżka i staram się
przygładzić włosy.
- Proszę - mówię.
Drzwi otwierają się i staje w nich Tobias - drzwi prze-
dzielają jego ciało na pół. Jest w tych samych dżinsach co
wczoraj, ale zamiast swojej czarnej koszulki ma ciemno-
czerwoną, pewnie pożyczoną od kogoś z Serdecznych.
Dziwnie wygląda w tym kolorze, za jaskrawym, ale kiedy
opiera głowę o framugę, widzę że czerwień rozjaśnia mu
niebieskie oczy.
- Za pół godziny spotykają się Serdeczni. - Unosi brwi i
dodaje nieco melodramatycznie: - Aby zadecydować o naszym
losie. Kręcę głową.
- Nigdy nie przypuszczałam, że mój los znajdzie się w
rękach gromady Serdecznych.
- Ja też nie. Aha. Przyniosłem ci coś. - Odkręca małą
buteleczkę i podaje mi zakraplacz wypełniony przezroczystym
płynem. - Środek przeciwbólowy. Wkraplaj sobie co sześć
godzin.
- Dzięki. - Wyciskam zawartość zakraplacza do gardła.
Lekarstwo smakuje jak stara cytryna.

10
Tobias zahacza palec o jedną ze szlufek paska.
- Jak się czujesz, Beatrice?
- Czy ty nazwałeś mnie właśnie Beatrice?
- Pomyślałem, że wypróbuję to imię. - Uśmiecha się. -Nie
jest dobre?
- Może jest, tylko na jakieś wyjątkowe okazje. Inicjację,
Ceremonię Wyboru... - Urywam. Chciałam wymienić jeszcze
kilka uroczystości, ale obchodzą je tylko Altruiści.
Nieustraszeni, przypuszczam, mają własne święta, tyle że nie
wiem jakie. Poza tym sam pomysł świętowania czegokolwiek
w tej chwili jest tak absurdalny, że już nie ciągnę tego.
- Umowa stoi. - Z twarzy znika mu uśmiech. - Jak się
czujesz Tris?
To nie jest dziwne pytanie, po tym, co przeszliśmy, ale
spinam się, gdy je zadaje. Boję się, że jakoś odczyta moje
myśli. Nie powiedziałam mu jeszcze o Willu. Chcę to zrobić,
ale nie wiem jak. Już na samą myśl, że wypowiem te słowa na
głos, robi mi się tak ciężko, że mogłabym chyba roztrzaskać
parkiet.
- Czuję się... - Kręcę głową kilka razy. - Nie wiem, Cztery.
Obudziłam się. Jestem... - Nie przestaję kręcić głową.
Tobias gładzi mnie po policzku i zaczepia jeden palec o
moje ucho. Potem pochyla się i całuje mnie, a przez moje ciało
przepływa fala gorąca. Obejmuję go i przytrzymuję przy sobie
jak najdłużej. Gdy mnie dotyka, uczucie pustki w piersi i
brzuchu przestaje być aż tak dojmujące.
Nie muszę mu mówić. Mogę po prostu spróbować za-
pomnieć - on pomoże mi zapomnieć.
- Wiem - odzywa się. - Przepraszam. Nie powinienem
pytać.
Przez chwilę myślę tylko o jednym: skąd mógłbyś wie-
dzieć? Ale coś w wyrazie jego twarzy przypomina mi, że on też
wie, co to strata. W dzieciństwie stracił matkę. Nie

11
pamiętam, jak zmarła, pamiętam tylko, że byliśmy na jej
pogrzebie.
Nagle przypominam sobie, jak zaciska palce na zasłonach u
siebie w salonie, ma jakieś dziewięć lat, jest ubrany na szaro,
jego ciemne oczy są zamknięte. Obraz jest ulotny i równie
dobrze mogła podsuwać mi go wyobraźnia, a nie pamięć.
Tobias wypuszcza mnie z objęć. - Pozwolę ci się
przyszykować.
Damska łazienka jest dwoje drzwi dalej. Na podłodze są
ciemnobrązowe kafelki, a każda kabina prysznicowa ma
drewniane ścianki i plastikową zasłonę, która oddziela ją od
głównej części pomieszczenia. Na tylnej ścianie wisi tabliczka
z napisem: „Oszczędzaj zasoby. Woda pod prysznicem leci
tylko przez pięć minut".
Strumień wody jest tak zimny, że nawet gdybym mogła, nie
chciałabym dodatkowych minut. Myję się szybko lewą ręką,
prawą trzymam przy boku. Środek przeciwbólowy od Tomasa
zadziałał błyskawicznie - ból w ramieniu przygasł już do
tępego pulsowania.
Gdy wychodzę spod prysznica, na moim łóżku czeka stosik
ubrań. Żółte i czerwone są od Serdecznych i szare od
Altruistów - kolory, które rzadko widzi się jedne obok drugich.
Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że te ubrania
zostawił dla mnie ktoś od Altruistów. To coś, o czym oni by
pomyśleli.
Wkładam ciemnoczerwone spodnie zrobione z dżinsu -tak
długie, że muszę trzy razy podwijać nogawki - i szarą koszulę
Altruistów, która jest na mnie za duża. Rękawy sięgają mi po
czubki palców, więc je też muszę podwinąć. Prawa ręka boli
mnie, gdy się ruszam, więc staram się wykonywać małe i
wolne ruchy.
Ktoś puka do drzwi.

12
- Beatrice? - Łagodny głos należy do Susan. Otwieram.
Niesie tacę z jedzeniem, którą stawia mi na
łóżku. Szukam na jej twarzy oznaki poczucia straty - jej
ojciec, przywódca Altruistów, nie przeżył ataku - ale widzę
jedynie spokojną determinację, tak typową dla mojej dawnej
frakcji.
- Przykro mi, że ubrania nie pasują - mówi. - Jestem pewna,
że znajdziemy jakieś lepsze, jeśli Serdeczni pozwolą nam
zostać.
- Są w porządku - odpowiadam. - Dzięki.
- Słyszałam, że zostałaś postrzelona. Potrzebujesz mojej
pomocy, żeby się uczesać? Albo włożyć buty?
Już zamierzam odmówić, ale faktycznie potrzebuję
pomocy.
- Tak, dziękuję.
Siadam na stołku przed lustrem, a ona staje za mną, pilnie
wyszkolona, aby skupiać wzrok na zadaniu, a nie na swoim
odbiciu. Nie podnosi oczu ani na chwilę, kiedy pociąga
grzebieniem po moich włosach. I nie pyta mnie o ramię, jak
zostałam postrzelona, co się stało, gdy opuściłam kryjówkę
Altruistów, by zatrzymać symulację. Mam wrażenie, że gdyby
w nią wniknąć, okazałoby się, że jest na wskroś Altruistką.
- Widziałaś się już z Robertem? - pytam. Jej brat Robert
wybrał Serdecznych w tym samym czasie, gdy ja wybrałam
Nieustraszonych, więc jest tu gdzieś teraz. Zastanawiam się,
czy ich ponowne spotkanie będzie choć trochę przypominać
moje i Caleba. - Krótko wczoraj wieczorem - odpowiada. -
Zostawiłam go, by przeżywał żałobę ze swoją frakcją, tak jak
ja przeżywałam ze swoją. Ale miło było go znów zobaczyć.
Słyszę w jej tonie pewną stanowczość, która mówi mi, że
temat skończony.
- To wstyd, że stało się to, co się stało - mówi Susan. -Nasi
przywódcy chcieli zrobić coś wspaniałego.

13
- Tak? A co?
- Nie wiem. - Susan się rumieni. - Wiedziałam tylko, że coś
się dzieje. Nie chciałam być ciekawska. Po prostu zauważałam
pewne rzeczy.
- Nie winiłabym cię, nawet gdybyś była ciekawska. Kiwa
głową, nie przerywając czesania. Zastanawiam
się, co robili przywódcy Altruistów - łącznie z moim ojcem.
I nie przestaje mnie dziwić, czemu Susan uważa, że cokolwiek
robili, to było to wspaniałe. Chciałabym mieć znów taką wiarę
w ludzi.
O ile kiedykolwiek ją miałam.
- Nieustraszeni noszą rozpuszczone włosy, prawda? -pyta.
- Czasami. Umiesz zapleść warkocz?
Jej zwinne palce splatają kosmyki moich włosów w war-
kocz, który łaskocze mnie w kręgosłup. Twardo wpatruję się
we własne odbicie, póki Susan nie kończy mnie czesać.
Dziękuję jej za pomoc, a ona wychodzi z nieśmiałym
uśmiechem i zamyka za sobą drzwi.
Nadal się gapię w lustro, ale nie widzę siebie. Na karku
ciągle czuję dotyk jej palców, kiedy rozczesywała mi włosy
-tak podobny do dotyku palców mojej matki w nasz ostatni
wspólny poranek. Do oczu napływają mi łzy i kiwam się na
stołku, usiłując odegnać te wspomnienia. Boję się, że jeśli
zacznę płakać, to nie przestanę, póki całkiem nie wyschnę i nie
pomarszczę się jak rodzynka.
Na komodzie zauważam przybornik do szycia. W środku są
nitki w dwóch kolorach, czerwona i żółta, i nożyczki.
Czuję spokój, gdy rozplatam warkocz i na nowo rozczesuję
włosy. Robię pośrodku przedziałek i upewniam się, że włosy
leżą prosto i gładko. Zbliżam nożyczki do włosów na
wysokości brody.
Jak mogę wyglądać tak samo, gdy jej nie ma i gdy wszystko
się zmieniło? Nie mogę.

14
Staram się ciąć jak najrówniej, kierując się linią żuchwy.
Najtrudniejszy jest tył, bo nie widzę zbyt dobrze, więc staram
się pomóc sobie dotykiem. Jasne pukle opadają półkolem na
podłogę.
Wychodzę z pokoju, już ani razu nie spoglądając w lustro.
Kiedy później przychodzą po mnie Tobias z Calebem, gapią
się na mnie, jakbym nie była tą samą osobą co wczoraj.
- Ścięłaś włosy. - Caleb unosi wysoko brwi. Chwytanie się
faktów w chwili zdumienia jest w nim
bardzo erudyckie. Włosy sterczą mu po tej stronie głowy, na
której spał, oczy ma zaczerwienione.
- Tak - potwierdzam. - Jest... za gorąco na długie.
- No słusznie.
Idziemy razem korytarzem. Deski skrzypią nam pod
stopami. Tęsknię za echem swoich kroków w siedzibie
Nieustraszonych, tęsknię za chłodnym podziemnym powie-
trzem. Ale przede wszystkim tęsknię za obawami ostatnich
tygodni, które wydają mi się błahe wobec tych teraz.
Wychodzimy z budynku. Powietrze na dworze napiera na
mnie i przydusza mnie jak poduszka. Pachnie zielenią jak liść,
kiedy rozerwiesz go na pół.
- Czy ktoś wie, że jesteś synem Marcusa? - pyta Caleb. - To
znaczy ktoś z Altruistów?
- Nic mi na ten temat nie wiadomo - odpowiada Tobias,
zerkając na niego. - I byłbym wdzięczny, gdybyś nikomu o tym
nie wspominał.
- Nie muszę o tym wspominać. Każdy, kto ma oczy, sam to
zobaczy. - Caleb patrzy na niego i marszczy brwi. -Ile ty w
ogóle masz lat?
- Osiemnaście.
- I nie sądzisz, że jesteś trochę za stary dla mojej małej
siostrzyczki?
Tobias parska śmiechem.

15
- Ona nie jest żadną twoją małą.
- Przestańcie. Obaj - nakazuję.
Przed nami idzie tłum ludzi w żółtych ubraniach, kierując
się w stronę szerokiego, przysadzistego budynku zrobionego w
całości ze szkła. Słońce odbija się od szyb i ostro razi mnie w
oczy. Osłaniam twarz dłonią i idę dalej.
Drzwi do budynku są szeroko otwarte. Na obrzeżach
okrągłej cieplarni, w rowach z wodą lub małych stawikach
rosną różne rośliny i drzewa. Kilkadziesiąt wentylatorów
rozmieszczonych wokół pomieszczenia służy tylko do tego,
żeby mieszać gorące powietrze, więc natychmiast zaczynam
się pocić. Ale przestaję o tym myśleć, gdy tłum przede mną
przerzedza się i widzę resztę sali.
Na środku rośnie ogromne drzewo. Jego gałęzie rozpo-
ścierają się nad większością cieplarni, a korzenie wybul-wiają
się nad ziemią, tworząc gęstą korową sieć. Pomiędzy
korzeniami nie widzę ziemi, tylko wodę i metalowe pręty
przytrzymujące korzenie w miejscu. To nie powinno dziwić
-Serdeczni spędzają życie na robieniu takich botanicznych
wyczynów, korzystając z technologii Erudytów.
Na pęku korzeni stoi Johanna Reyes, włosy opadają jej na tę
część twarzy z blizną. Na lekcjach historii frakcji uczyłam się,
że Serdeczni nie wyłaniają oficjalnego przywódcy - wszystko
rozstrzygają przez głosowanie, a decyzje zwykle zapadają
niemal jednomyślnie. Są jak liczne elementy jednego umysłu, a
Johanna jest ich rzecznikiem. Serdeczni siedzą na podłodze,
większość z tak skrzyżowanymi, zapętlonymi nogami, że ich
kończyny przypominają mi trochę korzenie drzewa. Altruiści
siedzą w ciasnych rzędach kilka metrów ode mnie po lewej
stronie. Przez chwilę przeszukuję wzrokiem tłum, zanim zdaję
sobie sprawę z tego, czego szukam: rodziców.
Przełykam z trudem i staram się zapomnieć. Tobias lekko
dotyka moich pleców i kieruje mnie na obrzeże miejsca

16
spotkania, za Altruistów. Siadamy, ale wcześniej przytyka
usta do mojego ucha i szepcze:
- Podoba mi się twoja nowa fryzura.
Zdobywam się na słaby uśmiech i opierając się o niego,
siadam ramię w ramię.
Johanna unosi ręce i pochyla głowę. Zanim udaje mi się
wziąć następny oddech, na sali cichną wszystkie rozmowy.
Wszędzie dokoła mnie siedzą w milczeniu Serdeczni - część
ma zamknięte oczy, część porusza ustami, mówiąc coś, czego
nie słyszę, część wpatruje się w jakiś odległy punkt.
Każda sekunda ciągnie się niemiłosiernie. W momencie gdy
Johanna podnosi głowę, jestem już całkowicie wyczerpana.
- Stoimy dziś przed ważnym pytaniem - mówi. - A mia-
nowicie: jak mamy postępować w tych dniach konfliktu, będąc
ludźmi ceniącymi pokój?
Każdy Serdeczny w sali odwraca się do swojego sąsiada i
zaczyna rozmawiać.
- Jak im się udaje cokolwiek ustalić? - pytam, bo minuty
narady wloką się w nieskończoność.
- Im nie zależy na tempie - wyjaśnia Tobias. - Im zależy na
zgodzie. Patrz.
Siedzące kilka metrów dalej dwie kobiety w żółtych su-
kienkach wstają i podchodzą do trzech mężczyzn. Młody
mężczyzna przesuwa się i tak jego maty krąg dyskutantów
łączy się z grupą obok i staje się dużym kręgiem. W całym
pomieszczeniu małe grupki powiększają się i rozrastają,
rozmowy cichną jedna za drugą, aż słychać tylko trzy czy
cztery głosy. Do mnie docierają urywki tego, co mówią: „Pokój
- Nieustraszeni - Erudyci - kryjówka - zaangażowanie".
- Dziwne - mówię.
- A moim zdaniem piękne - stwierdza Tobias. Zerkam na
niego.

17
- No co? - Parska śmiechem. - Każdy odgrywa w rządzie
taką samą rolę, każdy czuje się w równym stopniu
odpowiedzialny. Przez to im zależy, przez to są dobrzy.
Uważam, że to piękne.
- A ja uważam, że to nieżyciowe. Jasne, w przypadku
Serdecznych działa. Ale co się dzieje, jak nie każdy ma ochotę
brzdąkać na bandżo i uprawiać ogródek? Co się dzieje, jak ktoś
zrobi coś strasznego i rozmowa nie rozwiąże problemu?
Wzrusza ramionami.
- Chyba się przekonamy.
W końcu jedna osoba z każdej większej grupy wstaje i
podchodzi do Johanny, ostrożnie przekraczając korzenie
wielkiego drzewa. Przypuszczałam, że zwrócą się bezpośred-
nio do całej reszty, ale oni stają w kręgu z Johanną i innymi
rzecznikami i rozmawiają ze sobą po cichu. Zaczynam odnosić
wrażenie, że nigdy się nie dowiem, co mówią.
- Nie będą się wdawać z nami w dyskusję, prawda? -pytam.
- Raczej nie - odpowiada Tobias. No to po nas.
Gdy każdy już powiedział, co swoje, wszyscy znów siadają
i zostawiają Johannę samą na środku sali. Odwraca się w naszą
stronę i krzyżuje ręce na piersi. Dokąd pójdziemy, jeśli każą
nam odejść? Z powrotem do miasta, gdzie nic nie jest
bezpieczne?
- Nasza frakcja od zawsze miała bliskie relacje z Erudycją.
Potrzebujemy się wzajemnie, by przetrwać. Zawsze też ze sobą
współpracowaliśmy - przemawia Johanna. - Ale w przeszłości
łączyła nas też silna więź z Altruizmem, więc sądzimy, że to
nie w porządku cofać się i odrzucać przyjacielską dłoń, która
tak długo była wyciągnięta.
Jej głos jest słodki jak miód i tak samo płynie - powoli i
ostrożnie. Ocieram grzbietem dłoni pot z czoła.

18
- Uważamy, że jedyny sposób, by uchronić nasze dobre
stosunki z obiema frakcjami, to zachować bezstronność i nie
angażować się - ciągnie. - Wasza obecność, choć mile
widziana, to komplikuje.
No to teraz będzie, myślę.
- Doszliśmy do wniosku, że przekształcimy naszą siedzibę
w schron dla członków wszystkich frakcji. Ale są pewne
warunki. Po pierwsze, posiadanie jakiejkolwiek broni jest
zabronione. Po drugie, jeśli dojdzie do jakiegokolwiek
poważniejszego konfliktu, werbalnego czy fizycznego,
wszystkie zaangażowane strony będą musiały odejść. Po
trzecie, w obrębie tej siedziby nie wolno dyskutować na temat
konfliktów, nawet prywatnie. I po czwarte, każdy, kto tu
zostanie, musi wnieść swój wkład dla dobra naszej spo-
łeczności poprzez pracę. Powyższe ustalenia przekażemy
Erudytom, Prawym i Nieustraszonym tak szybko, jak tylko
zdołamy. - Jej wzrok przenosi się na Tobiasa i na mnie, i się
zatrzymuje. - Jesteście tu mile widziani, ale tylko i wyłącznie
pod warunkiem, że dostosujecie się do naszych reguł. Taka jest
nasza decyzja.
Myślę o pistolecie schowanym pod materacem i o napięciu
między mną i Peterem oraz Tobiasem i Marcusem, i czuję, że
robi mi się sucho w ustach. Unikanie konfliktów kiepsko mi
wychodzi.
- Nie damy rady długo tu zostać - szepczę do Tobiasa.
Jeszcze przed chwilą lekko się uśmiechał. Teraz kąciki
jego ust się wykrzywiły.
- Nie, nie damy rady.

19
Rozdział 3

Tego wieczoru wracam do pokoju i wsuwam rękę pod ma-


terac, żeby się upewnić, że pistolet ciągle tam jest. Muskam
palcami cyngiel i gardło mi się zaciska jak przy reakcji aler-
gicznej . Cofam rękę, klękam na brzegu łóżka i ciężko łapię
powietrze, póki to odczucie nie mija.
Co się z tobą dzieje? Kręcę głową. Weź się w garść.
I to jest właśnie tak: jakbym musiała pozbierać różne części
samej siebie i związać razem jak sznurowadłem. Czuję się
przyduszona, ale przynajmniej silna.
Kątem oka rejestruję jakiś drobny ruch, więc wyglądam
przez okno wychodzące na sad jabłkowy. Johanna Reyes i
Marcus Eaton spacerują ramię w ramię i przystają w ogrodzie
ziołowym, gdzie zrywają z łodyżek listki mięty. Wymykam się
z pokoju, zanim jestem w stanie ocenić, po co chcę ich śledzić.
Biegnę przez budynek, żeby ich nie zgubić. Na dworze
muszę być bardziej ostrożna. Obchodzę cieplarnię z prze-
ciwnej strony, a gdy dostrzegam, że Johanna i Marcus znikają
za rzędem drzew, nisko pochylona zakradam się za następnym.
Liczę, że nie będzie mnie widać zza gałęzi, jeśli któreś z nich
się odwróci.
- ...dla mnie niejasne, to czas ataku - mówi Johanna. - Czy
Jeanine wreszcie skończyła planować i przystąpiła do
działania, czy też wydarzyło się coś, co to zainicjowało?
Przez rozdwajający się pień drzewa widzę twarz Marcusa,
jego mocno zaciśnięte usta.
- Hm-mruczy.
- Chyba nigdy się nie dowiemy. - Johanna unosi zdrową
brew. - Prawda?
- Nie, chyba nie.

20
Johanna kładzie mu rękę na ramieniu i staje na wprost
niego. Sztywnieję na chwilę, boję się, że mnie zobaczy, ale ona
patrzy tylko na Marcusa. Przykucam i podkradam się do
jednego z drzew, żeby schować się za pniem. Kora drapie mnie
w plecy, ale się nie ruszam.
- Ale ty wiesz - stwierdza Johanna. - Wiesz, czemu
zaatakowała właśnie wtedy. Może nie należę już do Prawych,
ale nadal potrafię powiedzieć, kiedy ktoś zataja przede mną
prawdę.
- Wścibstwo to oznaka samolubstwa, Johanno.
Na jej miejscu walnęłabym go za taką uwagę, ale ona
odpowiada uprzejmie:
- Pełnię funkcję doradczą w swojej frakcji, więc jeśli
posiadasz tak istotną informację, ja też muszę ją znać, by móc
się nią podzielić z ludźmi. Jestem pewna, że mnie rozumiesz,
Marcusie.
- Nie bez powodu nie wiesz wszystkiego, co ja wiem.
Dawno temu Altruistom zostały powierzone pewne delikatne
informacje. Jeanine zaatakowała nas, by je wykraść. I jeśli nie
zachowam ostrożności, zniszczy je, więc nic więcej nie mogę
ci powiedzieć. - Ale na pewno...
- Nie - ucina Marcus. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak
ważne są te informacje. Większość przywódców w tym
mieście ryzykowała życie, by chronić je przed Jeanine. I zgi-
nęła. Nie będę teraz ryzykować tylko po to, by zaspokoić twoją
samolubną ciekawość.
Johanna milczy przez kilka sekund. Jest już tak ciemno, że
ledwie widzę własne dłonie. Powietrze pachnie ziemią i
jabłkami, staram się oddychać jak najciszej.
- Przepraszam - mówi Johanna. - Musiałam zrobić coś,
przez co uważasz, że nie jestem godna zaufania.
- Ostatnim razem, gdy zaufałem przedstawicielowi innej
frakcji i przekazałem te informacje, wszyscy moi

21
przyjaciele zostali zamordowani - odpowiada Marcus.
-Nikomu już nie ufam.
Nie mogę się powstrzymać - wychylam się zza pnia drzewa.
Marcus i Johanna są zbyt pochłonięci rozmową, żeby dostrzec
mój ruch. Stoją blisko siebie, ale się nie dotykają, ja natomiast
nigdy nie widziałam Marcusa tak znużonego, a Johanny - tak
wściekłej. Ale jej twarz łagodnieje. Znów dotyka ręki Marcusa,
tym razem z lekką pieszczotą.
- Żeby mieć pokój, najpierw musimy mieć zaufanie.
Dlatego liczę na to, że zmienisz zdanie. Pamiętaj, Marcusie, że
zawsze byłam twoim przyjacielem, nawet gdy niewielu
opowiadało się za tobą. - Nachyla się, całuje go w policzek i
wychodzi z sadu.
Marcus stoi w miejscu jeszcze kilka chwil, najwyraźniej
zdumiony, po czym rusza w stronę budynków.
Rewelacje ostatnich trzydziestu minut kłębią mi się w
głowie. Myślałam, że Jeanine zaatakowała Altruistów, by
przejąć władzę, ale jej zależało na informacjach - na
informacjach, które posiadali tylko oni.
Nagle szaleńcza gonitwa myśli ustaje, bo przypominam
sobie coś jeszcze. Marcus powiedział: „Większość przywód-
ców w tym mieście ryzykowała życie, by je chronić". Czy mój
ojciec był jednym z nich?
Muszę się tego dowiedzieć. Muszę odkryć, co mogło być na
tyle ważne dla Altruistów, by za to umierać - i na tyle ważne
dla Erudytów, by z tego powodu zabijać.
Nie pukam do drzwi Tobiasa od razu, tylko zatrzymuję się i
nasłuchuję, co się dzieje w środku.
- Nie, nie tak - mówi Tobias ze śmiechem.
- Ale czemu „nie tak"? Zrobiłem dokładnie tak samo jak ty.
- Drugi głos należy do Caleba.
- Nieprawda.
- No to pokaż jeszcze raz.

22
Otwieram drzwi w chwili, gdy Tobias, który siedzi na
podłodze z jedną nogą wyprostowaną przed sobą, rzuca nożem
do masła w przeciwległą ścianę. Trzonek noża sterczy z
dużego kawałka sera ułożonego na komodzie. Caleb stoi za
Tobiasem i wpatruje się z niedowierzaniem - najpierw w ser,
potem we mnie.
- Powiedz, że to jakiś Nieustraszony geniusz - prosi. -Ty też
tak potrafisz?
Wygląda lepiej niż przedtem. Nie ma już zaczerwienionych
oczu i widać w nich dawną iskrę ciekawości, jakby odzyskał
zainteresowanie światem. Brązowe włosy Caleba są potargane,
a guziki koszuli ma zapięte nie w te dziurki co trzeba. Mój brat
jest takim niedbałym przystojniakiem, jakby w ogóle go nie
obchodziło to, jak wygląda.
- Prawą ręką... może - odpowiadam. - Ale owszem, Cztery
jest Nieustraszonym geniuszem. Mogę spytać, czemu rzucacie
nożem w ser?
Gdy wypowiadam słowo „Cztery", Tobias patrzy mi w
oczy. Caleb nie wie, że ksywka Tobiasa wyraża jego do-
skonałość. - Caleb wpadł, żeby omówić ze mną pewną kwestię
-wyjaśnia Tobias i opiera głowę o ścianę, przypatrując mi się.
-1 jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rzucać nożem.
- Jak zwykle. - Na twarz wypływa mi lekki uśmiech. Tobias
wygląda na bardzo wyluzowanego, z odchyloną
głową, ręką opartą na kolanie. Patrzymy na siebie o kilka se-
kund dłużej, niż to społecznie dopuszczalne. Caleb chrząka.
- Tak czy inaczej, muszę wracać do swojego pokoju. -Zerka
to na Tobiasa, to na mnie. - Czytam książkę o systemach
filtracji wody. Chłopak, który mi ją dał, patrzył na mnie tak,
jakbym był szurnięty, skoro chcę to czytać. To miała być
instrukcja obsługi i konserwacji, ale książka jest fascynująca. -
Milknie. - Przepraszam. Wy też pewnie myślicie, że jestem
szurnięty.

23
- Ani trochę - mówi Tobias z udawaną szczerością. -Może ty
też powinnaś ją przeczytać, Tris. Chyba by ci się spodobała.
- Chętnie ci pożyczę - oferuje Caleb.
- Może później - odpowiadam. Gdy mój brat zamyka za
sobą drzwi, posyłam Tobiasowi namiętne spojrzenie. - Wielkie
dzięki. Teraz będzie mi nawijać o filtracji wody. Chociaż i tak
wolę to od tego, o czym chce ze mną porozmawiać.
- Tak? Czyli od czego? - Tobias unosi brwi. - Od
hy-droponiki?
- Hydro co?
- To jedna ze stosowanych tu metod uprawy roślin. Nie
chcesz znać szczegółów.
- Masz rację, nie chcę - potwierdzam. - O czym przyszedł z
tobą pogadać?
- O tobie. Gadka starszego brata: „Zabraniam ci bawić się
moją siostrą" i takie tam. - Tobias wstaje.
- I co mu powiedziałeś? Podchodzi do mnie.
- Opowiedziałem, jak zaczęliśmy być razem... stąd wzięło
się rzucanie nożem - wyjaśnia. - I powiedziałem, że to wcale
nie zabawa.
Zalewa mnie fala ciepła. Tobias obejmuje mnie w biodrach i
przyciska lekko do drzwi. Odnajduje moje usta. Zupełnie
zapominam, po co tu przyszłam. I nic mnie to nie obchodzi.
Obejmuję go zdrowym ramieniem i przyciągam bliżej.
Odnajduję palcami brzeg jego koszulki, wsuwam pod nią rękę i
przyciskam mocno do jego pleców. Jest taki muskularny.
Znów mnie całuje, tym razem namiętniej, ściskając rękami
w pasie. Jego oddech, mój oddech, jego ciało, moje ciało -
jesteśmy tak blisko, że zlewamy się w jedno.
Tobias odsuwa się, tylko o kilka centymetrów. Ale ja nie
chcę go od siebie puścić aż tak daleko.

24
- Nie po to tu przyszłaś - mówi.
- Nie.
- Więc po co?
- Co za różnica?
Wplatam palce w jego włosy i znów przyciągam do siebie
jego usta. Nie stawia oporu, ale po kilku sekundach mruczy mi
w policzek:
- Tris.
- Dobra już, dobra. - Zamykam oczy. Przyszłam tu z
ważnego powodu: powiedzieć mu o tym, co podsłuchałam.
Siadamy obok siebie na jego łóżku i zaczynam od początku.
Mówię, że poszłam za Marcusem i Johanną do sadu. Mówię o
tym, że Johanna pytała o czas ataku symulacyjnego, i o tym, co
odpowiedział jej wtedy Marcus. Mówię o dyskusji, która się
później między nimi wywiązała. Cały czas obserwuję wyraz
twarzy Tobiasa. Nie wygląda na zszokowanego ani
zaciekawionego. Na jego ustach pojawia się natomiast wyraz
drwiny, jak zawsze, gdy mowa o Marcusie.
- I co myślisz? - pytam na koniec.
- Myślę - odpowiada ostrożnie - że Marcus chce się poczuć
kimś ważniejszym, niż jest w rzeczywistości.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
- Czyli... co? Uważasz, że po prostu gadał bzdury?
- Uważam, że Altruizm pewnie posiada jakieś informacje,
które chciała poznać Johanna, ale że Marcus wyolbrzymił ich
znaczenie. Że chciał podbudować swoje ego, przekonując
Johannę, że ma coś, czego ona chce, ale że jej tego nie da.
- Chyba nie... - Marszczę brwi. - Chyba nie masz racji. Nie
wyglądało, jakby kłamał.
- Nie znasz go tak dobrze jak ja. To świetny kłamca.
Fakt - nie znam Marcusa, a już na pewno nie tak dobrze jak
Tobias. Ale instynkt podpowiada mi, żeby wierzyć w słowa
Marcusa, a zwykle ufam swojemu instynktowi.

25
- Może i racja - mówię. - Ale czy nie powinniśmy się jednak
dowiedzieć, co jest grane? Tak dla pewności?
- Wydaje mi się, że teraz ważniejsza jest bieżąca sytuacja -
stwierdza Tobias. - Trzeba wrócić do miasta. Sprawdzić, co się
dzieje. Znaleźć sposób, żeby sprowadzić do parteru Erudytów.
Potem, jak już to wszystko załatwimy, może uda nam się
dowiedzieć, o czym mówił Marcus. Okej?
Przytakuję. To wydaje się dobrym planem - mądrym
planem. Ale nie wierzę Tobiasowi - nie wierzę, że ważniejsze
jest, aby iść naprzód niż poznawać prawdę. Gdy dowiedziałam
się, że jestem Niezgodna... gdy dowiedziałam się, że Erudyci
zaatakują Altruistów... ta wiedza wszystko zmieniła. Prawda
potrafi zmienić człowiekowi plany.
Ale trudno przekonać Tobiasa, żeby zrobił coś, czego nie
chce robić, a jeszcze trudniej uzasadnić moje odczucia, nie
mając żadnych dowodów poza intuicją.
Więc się zgadzam. Ale zdania nie zmieniam.

Rozdział 4

Biotechnologia istnieje od dawna, ale nie zawsze była bar-


dzo efektywna - tłumaczy Caleb. Zaczyna jeść skórkę tostu.
Środek zjadł najpierw, jak to robi od dziecka.
Siedzi naprzeciwko mnie w stołówce przy stole pod oknem.
W drewnie wyryte są inicjały „D" i „T", połączone
serduszkiem, tak małe, że ledwie je widać. Przesuwam po nich
palcem, kiedy Caleb mówi.
- Ale naukowcy Erudytów opracowali jakiś czas temu
niezwykle skuteczne rozwiązanie mineralne. Okazało się, że
jest dla roślin dużo lepsze niż ziemia - wyjaśnia. - To

26
pierwotna wersja balsamu, którym posmarowali ci ramię.
Przyspiesza rozwój nowych komórek.
Od tych nowych informacji ma aż dzikość w oczach. Nie
wszystkim Erudytom zależy na władzy i nie wszyscy są
pozbawieni sumienia jak ich przywódczyni Jeanine Matthews.
Część jest jak Caleb: wszystko ich fascynuje, nie spoczną, póki
nie dowiedzą się, jak coś działa.
Opieram brodę na dłoni i uśmiecham się lekko do brata.
Dziś rano wydaje się mocno nakręcony. Cieszę się, że znalazł
sobie coś, co pozwala mu zapomnieć o bólu.
- Czyli Erudycja i Serdeczność ze sobą współpracują? -
pytam. - W przypadku Erudytów to jest współpraca dużo
bliższa niż z jakąkolwiek inną frakcją. Nie pamiętasz? Było o
tym w podręczniku historii frakcji. To tak zwane „frakcje
niezbędne", bez nich nie dalibyśmy rady przetrwać. W
niektórych tekstach Erudycji mówi się o „frakcjach
wzbogacających". Natomiast Erudycja jako frakcja ma
podwójną misję: chcą być jednocześnie frakcją niezbędną i
wzbogacającą. Nie podoba mi się, że funkcjonowanie naszego
społeczeństwa aż tak bardzo zależy od Erudytów. Ale
rzeczywiście są niezbędni - bez nich nie byłoby wydajnego
rolnictwa, skutecznego leczenia i rozwoju technologicznego.
Gryzę jabłko. - Nie będziesz jeść tostu? - pyta Caleb.
- Ten chleb dziwnie smakuje. Weź, jak chcesz.
- Zdumiewa mnie, jak oni tu żyją - podejmuje Caleb i bierze
sobie tost z mojego talerza. - Są zupełnie samowystarczalni.
Mają własne źródło energii, własne pompy wodne, własną
oczyszczalnię, własne zasoby żywności... Są niezależni.
- Niezależni - podchwytuję. - I niezaangażowani. Musi być
miło.
I z tego, co widzę, jest miło. Ogromne okna przy stole
wpuszczają tyle światła, że czuję się tak, jakbym była na

27
dworze. Przy innych stołach siedzą grupki Serdecznych,
ubrania odcinają się jaskrawo od ich opalonej skóry. Na mnie
żółty wygląda mdło.
- Domyślam się, że nie ciągnęło cię do Serdeczności
-stwierdza z szerokim uśmiechem Caleb.
- Nie. - Kilka krzeseł dalej gromadka Serdecznych wybucha
śmiechem. Odkąd usiedliśmy do posiłku, nie zaszczycili nas
ani jednym spojrzeniem. - Mów ciszej, dobra? Niekoniecznie
chcę rozgłaszać to przed całym światem.
- Przepraszam. - Nachyla się nad stołem, żeby móc mówić
ciszej. - Więc gdzie cię ciągnęło?
Czuję, że cała się napinam, prostuję.
- Czemu pytasz?
- Tris, jestem twoim bratem. Mnie możesz powiedzieć
wszystko.
Ani na moment nie odwraca ode mnie spojrzenia swoich
zielonych oczu. Zdjął bezużyteczne okulary, które nosił jako
członek Erudycji, i zamienił je na szarą koszulę Altruistów.
Ściął też na krótko włosy - to ich znak firmowy. Wygląda
identycznie jak kilka miesięcy temu, gdy mieszkaliśmy po
przeciwnych stronach korytarza i każde z nas zastanawiało się
nad zmianą frakcji, ale nie miało odwagi powiedzieć o tym
drugiemu. Nie chcę drugi raz popełnić tego samego błędu i mu
nie ufać. - Ciągnęło mnie do Altruistów, Nieustraszonych... i
do Erudytów. - Do trzech frakcji naraz? - Unosi brwi.
- Tak, a co?
- Nic, to trochę dużo - mówi. - Podczas inicjacji w Erudycji
każdy musiał wybrać obszar zainteresowań badawczych, a ja
zdecydowałem się na symulację sprawdzianu umiejętności,
więc wiem całkiem sporo na temat tego, jak on działa.
Naprawdę trudno uzyskać dwa wyniki; program właściwie to
wyklucza. A żeby uzyskać trzy... Nie wiem nawet, jak to
możliwe.

28
- Administratorka testu musiała zmienić jego formę
-wyjaśniam. - Stworzyła taką sytuację w autobusie, żeby
wykluczyć Erudycję... tyle że jej się nie udało.
Caleb opiera brodę na pięści.
- Sterowanie ręczne - mówi. - Ciekawe, skąd wiedziała, jak
to zrobić. Nie uczą ich tego.
Zmarszczyłam brwi. Tori była tatuażystką i na ochotnika
przeprowadzała test przynależności - ale czy wiedziała, jak
zmienić program? Nawet jeśli znała się na komputerach, to
tylko hobbistycznie, a wątpię, by wiedza hobbistyczna
wystarczyła do majstrowania przy symulacji Erudytów.
Nagle przypomina mi się pewna rozmowa. „I ja, i mój brat
zrobiliśmy transfer z Erudytów".
- Była Erudytką - mówię. - Transfer frakcji. Może stąd.
- Może. - Caleb bębni palcami po policzku. Śniadanie stoi
między nami niemal nietknięte. - Co to mówi o chemii twojego
mózgu? Czy też o jego anatomii?
Uśmiecham się lekko.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że podczas symulacji
zawsze zachowuję świadomość, a niekiedy potrafię się z nich
wybudzić. Czasem w ogóle nie działają. Jak symulacja ataku.
- Jak się z nich budzisz? Co robisz?
- Ja... - Usiłuję sobie przypomnieć. Mam wrażenie, że od
ostatniej symulacji upłynęło mnóstwo czasu, choć minęło
dopiero kilka tygodni. - Ciężko stwierdzić, bo symulacje
Nieustraszonych miały się zakończyć, gdy się uspokoimy. Ale
podczas jednej z nich... tej, podczas której Tobias rozpoznał,
kim jestem... zrobiłam coś niemożliwego. Rozbiłam szkło, po
prostu kładąc na nim rękę.
Caleb staje się nieobecny, jakby patrzył gdzieś daleko. Nic
takiego, co właśnie opisałam, nigdy nie przydarzyło mu się
podczas testu przynależności. Może się zastanawia, co się
wtedy czuje lub jak to jest możliwe. Zaczynają mi pło-

29
nąć policzki - analizuje mój mózg, jakby to był komputer
albo jakieś urządzenie.
- Ej, wracaj.
- Przepraszam. - Znów się na mnie skupia. - Tylko że to...
- Fascynujące. Tak, wiem. Gdy coś cię fascynuje, zawsze
wyglądasz tak, jakby ktoś ci odciął zasilanie.
Parska śmiechem.
- Zmieńmy temat, dobra? Może wokół nas nie ma zdrajców
z Erudycji czy Nieustraszoności, ale mimo to dziwnie mi
rozmawiać o tym publicznie.
- Jasne.
Zanim jednak podejmuje inny wątek, drzwi do stołówki
otwierają się i wchodzi grupka Altruistów. Mają na sobie
ubrania Serdecznych, tak jak ja, ale też tak jak po mnie, od razu
po nich widać, do której frakcji naprawdę należą. Są cisi, ale
nie ponurzy - uśmiechają się do mijanych Serdecznych, kiwają
na powitanie głowami, kilka osób zatrzymuje się, by zamienić
parę zdań.
Susan przysiada się z uśmiechem do Caleba. Włosy ma jak
zwykle upięte w kok, ale i tak lśnią jak złoto. Siedzą z Calebem
odrobinę bliżej niż zwykli przyjaciele, ale się nie dotykają.
Susan kiwa mi głową na powitanie.
- Przepraszam, przerwałam wam? - pyta.
- Nie - odpowiada Caleb. - Jak się miewasz?
- W porządku. A ty jak się miewasz?
Chcę właśnie wymknąć się z jadalni, bo niespecjalnie mam
ochotę uczestniczyć w ostrożnej, uprzejmej rozmowie
Altruistów, ale w tej samej chwili wchodzi wyraźnie udręczony
Tobias. Pewnie pracował rano w kuchni, zgodnie z umową z
Serdecznymi. Ja muszę jutro pracować w pralni.
- Co się stało? - pytam, gdy przy mnie siada.
- W swoim zapale do rozwiązania konfliktu Serdeczni
najwyraźniej zapomnieli, że mieszanie się w nie swoje

30
sprawy rodzi jeszcze więcej konfliktów - mówi Tobias.
-Jeśli zostaniemy tu dłużej, przyrzekam, że komuś przywalę, i
to mocno.
Caleb i Susan patrzą na niego z uniesionymi brwiami. Kilku
Serdecznych z sąsiedniego stolika przerywa rozmowę i gapi się
na nas.
- Dobrze słyszeliście - mówi do nich Tobias. Odwracają
głowy.
- Pytałam - zakrywam usta, żeby ukryć uśmiech - co się
stało.
- Później ci powiem.
To musiało mieć jakiś związek z Marcusem. Tobias nie lubi
powątpiewających spojrzeń, jakimi obrzucają go Altruiści, gdy
mówi o okrucieństwie Marcusa, a Susan siedzi dokładnie
naprzeciwko. Zaciskam ręce na kolanach.
Altruiści siedzą przy naszym stole, ale nie bezpośrednio
przy nas - zachowują pełen poszanowania dystans dwóch
krzeseł, choć większość kiwa nam głową. To byli przyjaciele,
sąsiedzi i współpracownicy mojej rodziny i wcześniej ich
obecność kazałaby mi milczeć i się nie wychylać. Ale teraz
mam ochotę mówić głośniej, żeby jak najbardziej oddzielić się
od swojej dawnej tożsamości i związanego z nią bólu.
Tobias nieruchomieje, a czyjaś ręka opada mi wprost na
prawe ramię, wywołując spazmy bólu. Zaciskam zęby, żeby
nie wyć. - Została postrzelona w to ramię - mówi Tobias, nie
patrząc na stojącego za mną człowieka.
- Najmocniej przepraszam. - Marcus zabiera rękę i siada po
mojej lewej stronie. - Cześć.
- Czego chcesz? - pytam.
- Beatrice - odzywa się cicho Susan. - Po co tak...
- Susan, proszę - mamrocze cicho Caleb. Susan zaciska usta
i odwraca wzrok.
Ze złością patrzę na Marcusa.

31
- Zadałam ci pytanie.
- Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać. - Minę ma
spokojną, ale jest wściekły, zdradza go zacięcie w głosie.
-Rozmawiałem z innymi Altruistami i stwierdziliśmy, że nie
powinniśmy tu zostawać. Biorąc pod uwagę fakt, że dalsza
walka w mieście jest nieunikniona, uznaliśmy, że to byłoby
egoistyczne, zostać tu, podczas gdy reszta naszej frakcji znaj-
duje się za ogrodzeniem. Chcieliśmy was prosić o eskortę.
Tego się nie spodziewałam. Po co Marcus chce wracać do
miasta? Czy to rzeczywiście decyzja Altruizmu, czy raczej to
on coś knuje? Coś, co ma związek z posiadanymi przez
Altruizm informacjami.
Wpatruję się w niego przez kilka sekund, potem patrzę na
Tobiasa. Trochę się rozluźnił, ale nadal wbija wzrok w stół.
Nie wiem, czemu tak się zachowuje przy swoim ojcu. Zwykle
nikt, nawet Jeanine, nie jest w stanie go zastraszyć.
- Co myślisz? - pytam.
- Myślę, że powinniśmy wyjść pojutrze - odpowiada.
- Dobrze. Dziękuję - mówi Marcus. Wstaje i przesiada się
na drugą stronę stołu, gdzie siedzą Altruiści.
Przysuwam się do Tobiasa, choć nie wiem, jak go po-
cieszyć, nie pogarszając sprawy. Lewą dłonią biorę jabłko, a
prawą łapię go pod stołem za rękę.
Nie mogę jednak oderwać wzroku od Marcusa. Chcę się
dowiedzieć więcej o tym, co powiedział Johannie. A czasem,
gdy człowiek chce prawdy, musi jej zażądać.

Rozdział 5

Po śniadaniu mówię Tobiasowi, że wybieram się na spacer,


ale zamiast tego idę za Marcusem. Myślę, że pójdzie do

32
pokojów dla gości, ale on mija podwórze za jadalnią i
kieruje się do oczyszczalni. Chwilę waham się na dolnym
stopniu. Naprawdę chcę to zrobić?
Wchodzę po schodach i otwieram drzwi, które Marcus
właśnie za sobą zamknął.
Oczyszczalnia jest nieduża, to tylko jedno pomieszczenie z
kilkoma wielkimi maszynami. Z tego, co wiem, część z nich
zbiera brudną wodę z całego kompleksu, kilka ją oczyszcza,
pozostałe badają, a ostatni zestaw pomp odprowadza ją z
powrotem do budynków. Kanalizacja w większości jest pod
ziemią, za wyjątkiem jednej rury, która biegnie na powierzchni
i doprowadza wodę do elektrowni, niedaleko płotu.
Elektrownia zasila całe miasto, wykorzystując energię
czerpaną z wiatru, wody i słońca.
Marcus stoi przy urządzeniach filtrujących. Rury są tu
przezroczyste. Widać, jak brązowawa woda przelatuje przez
jedną z nich, znika w filtrze, a po chwili wypływa czysta.
Oboje obserwujemy proces oczyszczania, a ja zastanawiam się,
czy Marcus myśli o tym samym co ja: że fajnie by było, gdyby
życie wyglądało tak samo - gdyby można się było pozbyć
brudu i wrócić do świata czystym. Ale najwidoczniej część
brudu pozostaje na zawsze.
Wpatruję się w tył głowy Marcusa. Muszę to zrobić teraz.
Teraz.
- Słyszałam cię wczoraj - wypalam. Gwałtownie odwraca
głowę.
- Co ty tu robisz, Beatrice?
- Przyszłam za tobą. - Krzyżuję ręce na piersi. - Słyszałam,
jak rozmawiałeś z Johanną o tym, co skłoniło Jeanine do ataku
na Altruistów.
- Czy to Nieustraszeni nauczyli cię, że można naruszać
czyjąś prywatność, czy może sama się tego nauczyłaś?
- Jestem ciekawska z natury. Nie zmieniaj tematu.

33
Marcus marszczy czoło, zwłaszcza brwi, a przy ustach
tworzą mu się głębokie bruzdy. Wygląda jak człowiek, który
przez większość życia się krzywił. W młodości mógł być
całkiem przystojny - może nadal jest dla swoich rówieśniczek,
na przykład dla Johanny - ja jednak patrząc na niego, widzę
wyłącznie bezdenne, czarne oczy z krajobrazu strachu Tobiasa.
- Skoro podsłuchałaś moją rozmowę, to wiesz, że nawet
Johannie o niczym nie powiedziałem. Dlaczego więc myślisz,
że tobie cokolwiek powiem?
Z początku nie wiem, co odpowiedzieć. Ale nagle mnie
olśniewa.
- Mój ojciec - zaczynam. - Mój ojciec nie żyje. - Mówię o
tym po raz pierwszy od chwili, gdy powiedziałam w pociągu
Tobiasowi, że moi rodzice zginęli za mnie. Wtedy „zginęli"
było dla mnie suchym faktem, z którym nie wiązały się żadne
emocje. Ale „nie żyje" w połączeniu z hałaśliwym tłuczeniem i
bulgotaniem w tym pomieszczeniu wali mnie w pierś jak młot,
budzi potwora bólu, drapie w oczy i gardło.
Zmuszam się, by mówić dalej.
- Może wcale nie zginął w związku z informacjami, o
których wspominałeś. Ale chcę wiedzieć, czy to właśnie
dlatego ryzykował życie.
Usta Marcusa drżą.
- Tak. Dlatego.
Łzy napływają mi do oczu. Powstrzymuję je.
- No to co to było? - pytam zdławionym głosem. - Coś, co
staraliście się ochronić? Czy ukraść? Czy co?
- Chodziło o... - Kręci głową. - Nie powiem ci tego. Robię
krok w jego stronę.
- Ale chcesz to odzyskać. A Jeanine to ma.
Marcus rzeczywiście jest świetnym kłamcą - a przynajmniej
kimś, kto potrafi utrzymywać sekrety. Nie reaguje. Żałuję, że
nie umiem patrzeć tak, jak patrzy Johanna, jak

34
patrzą Prawi - żałuję, że nie potrafię odszyfrować jego wy-
razu twarzy. Może niewiele brakuje, by wyjawił mi prawdę.
Jeśli nacisnę wystarczająco mocno, może się złamie.
- Mogłabym ci pomóc - mówię. Marcus krzywi górną
wargę.
- Nie masz pojęcia, jak absurdalnie to brzmi - rzuca ostro. -
Owszem, udało ci się powstrzymać symulację ataku,
dziewczyno, ale to po prostu fart, nie umiejętności. Padnę
trupem ze zdziwienia, jeśli jeszcze kiedyś zdołasz zrobić coś
pożytecznego.
To Marcus, jakiego zna Tobias. Ten, który dokładnie wie,
gdzie uderzyć, by najbardziej zabolało. Cała się trzęsę z
wściekłości.
- Tobias ma rację co do ciebie - mówię. - Jesteś aroganckim
kłamliwym śmieciem.
- Tak powiedział, naprawdę? - Unosi brwi.
- Nie. Nie mówi o tobie na tyle często, żeby powiedzieć coś
takiego. Sama doszłam do takiego wniosku. - Zaciskam zęby. -
Jesteś dla niego prawie nikim, wiesz? I w miarę upływu czasu
znaczysz coraz mniej i mniej.
Nic na to nie odpowiada. Odwraca się do filtra. Przeżywam
chwilę triumfu, a odgłos bulgocącej wody zlewa się z
dudnieniem mojego serca. Wychodzę z budynku i dopiero w
połowie drogi uświadamiam sobie, że nie zwyciężyłam.
Marcus zwyciężył.
Bez względu na to, jaka jest prawda, będę musiała ją
wydobyć od kogoś innego, bo jego już więcej nie poproszę.
Tej nocy śni mi się, że jestem na polu i widzę na ziemi zbite
w stado wrony. Kiedy odganiam kilka z nich, dostrzegam, że
obsiadły jakiegoś człowieka i rozdziobują mu ubrania - szare
jak Altruisty. Nagle wszystkie odlatują, a do mnie dociera, że
tym człowiekiem jest Will.
Potem się budzę.

35
Wciskam twarz w poduszkę, ale zamiast jego imienia z
moich ust wydobywa się szloch i wstrząsa całym moim ciałem.
Znów czuję potworny żal, który wwierca mi się w puste
miejsca, gdzie wcześniej były serce i żołądek.
Dyszę ciężko i przyciskam obie dłonie do piersi. Teraz
potwór bólu rozszarpuje mi pazurami gardło, zaciska szpony
na tchawicy. Zwijam się i wsuwam głowę między kolana -
oddycham, dopóki uczucie, że się duszę, nie mija.
Mimo że jest ciepło, drżę. Wygrzebuję się z łóżka i za-
kradam do pokoju Tobiasa. Moje gołe nogi niemal świecą w
ciemności. Drzwi skrzypią przy otwieraniu na tyle głośno, że
budzą Tobiasa. Wpatruje się we mnie przez kilka sekund.
- Chodź do mnie - mówi zaspanym głosem. Przesuwa się,
żeby zrobić mi miejsce w łóżku.
Powinnam wcześniej o tym pomyśleć. Śpię w długim
T-shircie, pożyczonym od kogoś z Serdecznych. Ledwie za-
krywa mi pośladki, a nie przyszło mi do głowy, żeby przed
wyjściem z pokoju włożyć spodenki. Tobias przesuwa wzro-
kiem po moich gołych nogach, aż robi mi się gorąco. Kładę się
twarzą w jego stronę.
- Zły sen? - pyta. Przytakuję.
- Co się stało?
Kręcę głową. Nie mogę mu powiedzieć, że mam koszmary i
śni mi się Will, bo musiałabym wytłumaczyć czemu. Co sobie
o mnie pomyśli, gdy się dowie, co zrobiłam? Jak będzie na
mnie patrzeć?
Kładzie mi rękę na policzku i odruchowo gładzi mnie
kciukiem.
- Między nami jest w porządku - mówi. - Między tobą i mną.
Wiesz?
Czuję ukłucie w piersi i kiwam głową.
- Poza tym nic nie jest w porządku. - Jego szept łaskocze
mnie w policzek. - Ale między nami jest w porządku.

36
- Tobias - zaczynam, ale cokolwiek chciałam powiedzieć,
już mi wyleciało z głowy, więc tylko przyciskam usta do jego
warg, bo wiem, że gdy go pocałuję, oderwę się od tego, co
mnie dręczy.
Tobias oddaje pocałunek. Zaczynając od policzka,
przesuwa rękę wzdłuż mojego ciała, do wcięcia w talii,
zaokrąglonego biodra, gołej nogi. Sprawia, że zaczynam cała
drżeć. Przyciskam się do niego mocniej i zaplatam wokół niego
nogę. W głowie mi huczy ze zdenerwowania, ale reszta mnie
jakby doskonale wie, co robi, bo pulsuje w tym samym rytmie,
chce tego samego: uciec od siebie i wtopić się w niego.
Tobias całuje mnie zachłannie, a jego ręka wślizguje się pod
moją koszulkę. Nie zatrzymuję jej, choć wiem, że powinnam.
Czuję, że policzki płoną mi z zawstydzenia. Wzdycham cicho.
Tobias albo tego nie słyszy, albo się tym nie przejmuje, bo
przyciska mi dłoń do pleców i przyciąga mnie bliżej do siebie.
Jego palce suną powoli w górę wzdłuż mojego kręgosłupa.
Koszulka podjeżdża mi wyżej, nie obciągam jej, nawet gdy
czuję na brzuchu chłodny powiew.
Tobias całuje mnie w szyję, a ja chwytam go za ramię, żeby
się uspokoić, zaciskam pięść na jego koszulce. Jego dłoń
dociera na szczyt moich pleców i obejmuje moją szyję. Nasze
pocałunki stają się coraz bardziej namiętne. Ręce trzęsą mi się
od tej nerwowej energii nagromadzonej we mnie, więc
zaciskam je mocniej na ramionach Tobiasa, żeby nie zauważył
tego drżenia.
Nagle muska palcami bandaż na moim ramieniu, przeszywa
mnie ból. Nie jest bardzo silny, ale przywraca mnie do
rzeczywistości. Nie mogę być z Tobiasem w ten sposób, nie po
to, by zapomnieć o cierpieniu.
Odsuwam się i delikatnie obciągam koszulkę, zasłaniając
ciało. Przez chwilę leżymy tylko, dysząc ciężko. Nie chcę
płakać, to nie jest dobra pora na łzy. Nie, muszę

37
przestać, ale nie mogę odegnać łez, bez względu na to, jak
często mrugam.
- Przepraszam - mówię.
- Nie masz za co - stwierdza niemal surowo. Ociera mi łzy z
policzków.
Wiem, że jestem jak ptak, drobna i smukła, jakbym zaraz
miała ulecieć - bez wcięcia w talii, delikatna. Ale gdy Tobias
dotyka mnie tak, jakby nie był w stanie oderwać ode mnie ręki,
wcale nie żałuję, że nie jestem inna.
- Nie chciałam się rozkleić. - Głos mi się łamie. - Tylko że
czuję się tak... - Kręcę głową.
- Bo tak nie powinno być - mówi Tobias. - Nieważne, czy
twoi rodzice są teraz w lepszym miejscu, czy nie, nie ma ich
tutaj z tobą, a tak być nie powinno, Tris. To nie powinno się
przydarzyć. To nie powinno się przydarzyć tobie. I każdy, kto
mówi ci, że to w porządku, kłamie.
Moim ciałem znów wstrząsa szloch, a Tobias obejmuje
mnie tak mocno, że aż ciężko mi oddychać, ale to nieważne.
Przestaję się kontrolować i zaczynam wyglądać naprawdę
paskudnie: mam otwarte usta, wykrzywioną twarz, a z ust
wydobywają mi się dźwięki jak zdychającemu zwierzęciu.
Jeszcze chwila i się rozpadnę - tak byłoby lepiej, może byłoby
lepiej rozlecieć się na kawałki i nie znosić takiego bólu.
Tobias milczy dłuższy czas, dopóki znów się nie uspo-
kajam.
- Śpij - szepcze. - Odpędzę koszmary, jeśli znów się
pojawią.
- A jak?
- Pięściami, oczywiście.
Obejmuję go w pasie i wdycham zapach jego ramienia.
Pachnie potem, świeżym powietrzem i miętą z balsamu, któ-
rego czasem używa, żeby odprężyć obolałe mięśnie. Pachnie
też bezpieczeństwem, to jak spacer w sadzie w słoneczny

38
dzień i śniadanie w jadalni. Tuż przed zaśnięciem niemal
zapominam o targanym wojną mieście i problemach, które
wkrótce znów nas dopadną, jeśli my nie dopadniemy ich
pierwsi.
Tuż przed zaśnięciem dociera do mnie szept Tobiasa: -
Kocham cię, Tris.
I może odpowiedziałabym mu to samo, tyle że już od-
płynęłam.

Rozdział 6

Budzi mnie brzęczenie golarki elektrycznej. Tobias stoi


przed lustrem z odchyloną głową, żeby widzieć skraj szczęki.
Podciągam nakryte kołdrą kolana i mu się przyglądam.
- Dzień dobry - mówi. - Jak się spało?
- Dobrze. - Wstaję, a gdy znów odchyla głowę, by przesunąć
golarką po brodzie, obejmuję go w pasie i wtulam czoło w jego
plecy, w miejsce, w którym spod koszulki wystaje tatuaż
Nieustraszonych.
Odkłada maszynkę i splata dłonie z moimi. Żadne z nas nic
nie mówi. Wsłuchuję się w jego oddech, a on gładzi moje
palce, zupełnie zapominając o tym, co przed chwilą robił.
- Powinnam iść się przygotować - odzywam się po chwili.
Niechętnie myślę o wyjściu, ale mam pracować w pralni, a nie
chcę, żeby Serdeczni stwierdzili, że nie wywiązuję się z
umowy.
- Przyniosę ci jakieś ubrania - odpowiada Tobias. Kilka
minut później idę boso korytarzem w koszulce,
w której spałam, i w szortach, które Tobias pożyczył od
Serdecznych. W moim pokoju zastaję przy łóżku Petera.
Instynktownie prostuję się i rozglądam za czymś ciężkim.

39
- Wynoś się - mówię tak spokojnie, jak tylko mogę. Ale
trudno powstrzymać drżenie głosu. Nie potrafię zapomnieć
wyrazu jego oczu, gdy trzymał mnie za gardło nad szczeliną
lub gdy przyciskał mnie do muru w siedzibie Nieustraszoności.
Peter odwraca się do mnie. Gdy na mnie patrzy, w spoj-
rzeniu nie ma jego zwykłej złośliwości - wygląda tylko na
wyczerpanego, jest przygarbiony, zraniona ręka leży na
temblaku. Ale nie dam się zwieść.
- Co robisz w moim pokoju? Podchodzi do mnie.
- A ty co robisz? Dlaczego śledzisz Marcusa? Widziałem cię
wczoraj po śniadaniu.
Wytrzymuję jego spojrzenie.
- Nie twoja sprawa. Wynocha.
- Przyszedłem, bo nie rozumiem, dlaczego to ty masz
pilnować twardego dysku - stwierdza. - W ostatnim czasie
jesteś jakoś mało opanowana.
- Ja jestem mało opanowana? - Parskam śmiechem. -W
twoich ustach brzmi to naprawdę zabawnie.
Peter zagryza wargi i nic nie mówi. Mrużę oczy.
- A swoją drogą, to czemu tak cię interesuje ten twardy
dysk?
- Nie jestem głupi. Wiem, że zawiera coś więcej niż dane
symulacji.
- Nie, nie jesteś głupi, to fakt - przyznaję. - Wydaje ci się, że
jeśli przekażesz dysk Erudycji, to wybaczą ci niedyskrecję i
przywrócą cię do łask.
- Nie chcę, by mnie przywracali do łask. - Znów robi krok
naprzód. - Gdybym chciał, nie pomagałbym ci w siedzibie
Nieustraszoności.
Dźgam go palcem wskazującym w mostek, mocno wbijając
paznokieć.

40
- Pomogłeś, bo się bałeś, że znów cię postrzelę.
- Wielbicielem Altruizmu i zdrajcą frakcji nie jestem.
-Chwyta mnie za palec. - Ale nikt nie będzie mnie kontro-
lować, a już na pewno nie Erudycja.
Wyrywam mu swój palec i chowam rękę za siebie tak, by
nie mógł mnie znów złapać. Mam spocone dłonie.
- Nie oczekuję od ciebie zrozumienia. - Wycieram ręce o
koszulkę i podchodzę do komody. - Jestem pewna, że gdyby
zaatakowano Prawość, a nie Altruizm, bez słowa protestu
pozwoliłbyś, żeby członkowie twojej rodziny dostali po kulce
między oczy. Ale ja jestem inna.
- Licz się ze słowami, Sztywniaczko.
Idzie za mną do komody, ale ja staję tak, by zasłonić ciałem
szuflady. Nie zamierzam zdradzać miejsca, w którym
schowałam twardy dysk, ani dawać jakichkolwiek wskazówek,
gdzie się znajduje.
Peter spogląda na komodę za mną, na lewo, gdzie scho-
wałam dysk. Patrzę na niego z wściekłością, a zaraz potem
moją uwagę przykuwa coś, czego wcześniej nie zauważyłam:
prostokątne wybrzuszenie w jednej z jego kieszeni.
- Oddawaj - rozkazuję. - Natychmiast.
- Nie.
- Oddawaj, bo inaczej zabiję cię, jak będziesz spać.
Uśmiecha się wrednie.
- Gdybyś tylko wiedziała, jak żałośnie wyglądasz, gdy
komuś grozisz. Jak mała dziewczynka, która zapowiada, że
udusi kogoś skakanką. Ruszam w jego kierunku, ale on
zaczyna się cofać w stronę korytarza.
- Nie nazywaj mnie małą dziewczynką!
- Będę cię nazywać tak, jak mi się podoba. Rzucam się na
niego, celując lewą pięścią w najbardziej
czułe miejsce: ranę postrzałową na ręce. Uchyla się przed
ciosem, a ja zamiast jeszcze raz próbować uderzyć, łapię

41
go z całych sił za rękę i mu ją wykręcam. Wrzeszczy na całe
gardło; wykorzystując, że jest zamroczony bólem, kopię go
mocno w kolano i przewracam na ziemię.
Na korytarz wybiegają ludzie ubrani na szaro, czarno, żółto
i czerwono. Peter atakuje mnie z półprzysiadu i wali w brzuch.
Zginam się, ale ból mnie nie powstrzymuje -z moich ust
wydobywa się ni to jęk, ni to krzyk. Rzucam się na niego,
zginając łokieć na wysokości ust i celując nim w twarz Petera.
Ktoś z Serdecznych przytrzymuje mnie za ręce i na wpół
unosi nad ziemią, a na wpół odciąga od Petera. Rana na
ramieniu pulsuje bólem, ale pod wpływem adrenaliny ledwie to
czuję. Wyrywam się; staram się nie zwracać uwagi na
zszokowane twarze otaczających mnie Serdecznych i
Altruistów - i Tobiasa. Przy Peterze klęka jakaś kobieta i
szepcze coś do niego kojąco. Usiłuję nie zważać na jego jęki i
na szarpiące mną poczucie winy. Nienawidzę go. Mam to
gdzieś. Nienawidzę go.
- Tris, uspokój się! - woła Tobias.
- Zabrał twardy dysk! - wrzeszczę. - Ukradł mi go! Ma go w
kieszeni!
Tobias podchodzi do Petera, ignorując klęczącą przy nim
kobietę, i przyciska go nogą do podłogi. Potem schyla się i
wyciąga mu z kieszeni dysk.
- Nie zostaniemy tu na zawsze, więc niezbyt mądrze
zrobiłeś - cedzi do niego przez zęby. Potem odwraca się do
mnie i dodaje: - Ty też niezbyt mądrze zrobiłaś. Chcesz, żeby
nas stąd wykopali?
Krzywię się. Serdeczny, który przytrzymuje mnie za ręce,
zaczyna mnie ciągnąć w głąb korytarza. Próbuję się mu
wyrwać.
- Co ty sobie wyobrażasz? Puszczaj!
- Naruszyłaś warunki naszej umowy pokojowej - oznajmia
spokojnie. - Musimy trzymać się protokołu.

42
- Idź - mówi Tobias. - Musisz ochłonąć.
Przyglądam się twarzom zebranych osób. Nikt nie po-
lemizuje z Tobiasem. Wszyscy unikają mojego wzroku. Po-
zwalam więc, by dwóch Serdecznych odeskortowało mnie
gdzieś korytarzem.
- Uważaj pod nogi - ostrzega jeden z nich. - Podłoga jest tu
nierówna.
Serce mi wali, znak, że się uspokajam. Siwiejący Serdeczny
otwiera jakieś drzwi po lewej. Widzę na nich nalepkę." „Sala
konfliktów".
- Zamykacie mnie w izolatce czy jak? - Marszczę brwi. To
by było w stylu Serdeczności: wsadzić mnie do izolatki i uczyć
oczyszczającego oddychania albo pozytywnego myślenia.
W pokoju jest tak jasno, że muszę mrużyć oczy, by cokol-
wiek widzieć. Na przeciwległej ścianie są wielkie okna z wi-
dokiem na sad. Mimo to pokój wydaje się mały, pewnie dla-
tego, że sufit, tak jak ściany i podłoga, jest obłożony boazerią.
- Usiądź, proszę. - Starszy mężczyzna wskazuje mi stołek na
środku pomieszczenia. Stołek zrobiony z surowego drewna jak
cała reszta mebli u Serdecznych. Wygląda masywnie, jakby
był zakorzeniony w ziemi.
Nie siadam.
- Już po walce. To się nie powtórzy - obiecuję. - Nie tutaj.
- Musimy trzymać się protokołu - oznajmia młodszy
mężczyzna. - Usiądź, proszę, to porozmawiamy o tym, co się
stało, a potem cię wypuścimy.
Ich głosy są niezwykle łagodne. Nie przyciszone, jak
Altruistów, którzy zawsze stąpają po uświęconej ziemi i starają
się nikomu nie przeszkadzać. Są łagodne, kojące, niskie -
zastanawiam się, czy tego tu uczą swoich nowicjuszy. Jak
mówić, poruszać się i uśmiechać, żeby budować atmosferę
pokoju.

43
Wbrew sobie przysiadam na brzegu stołka, by w razie
konieczności móc się szybko podnieść. Młodszy mężczyzna
staje naprzeciwko mnie. Za moimi plecami skrzypią zawiasy.
Odwracam się - starszy mężczyzna krząta się przy stole.
- Co robisz?
- Herbatę - odpowiada.
- Naprawdę nie wydaje mi się, żeby herbata rozwiązała
sprawę.
- W takim razie powiedz nam - mówi młodszy, a ja znów
odwracam się do okna. Uśmiecha się do mnie. - Co twoim
zdaniem rozwiązuje sprawę?
- Pozbycie się Petera.
- A mnie się zdaje - odpowiada łagodnie - że to ty go
zaatakowałaś. I że to ty postrzeliłaś go w rękę.
- Nie macie pojęcia, jak sobie na to zapracował. - Policzki
znów mi płoną i pulsują w rytmie serca. - Próbował mnie zabić.
A inną osobę... inną osobę dźgnął w oko... nożem do masła. On
jest zły. Miałam pełne prawo...
Czuję w szyi ostry ból. Czarne punkciki przesłaniają
mężczyznę przede mną, tak że nie widzę jego twarzy.
- Przykro mi, moja droga - mówi. - Musimy trzymać się
protokołu.
Starszy trzyma w ręce strzykawkę. Jest w niej jeszcze kilka
kropli środka, który mi podał. Jasnozielonego, w kolorze
trawy. Mrugam gwałtownie, czarne kropki znikają, ale świat
nadal dziwnie się kołysze, jakbym siedziała na fotelu bujanym.
- Jak się czujesz? - pyta młodszy.
- Jestem... - Wściekła. To chciałam powiedzieć. Wściekła na
Petera, wściekła na Serdeczność. Ale to przecież nieprawda,
czyż nie? Uśmiecham się. - Dobrze się czuję. Trochę tak,
jakbym... pływała. Albo się bujała. A ty jak się czujesz?
- Zawroty głowy to skutek uboczny serum. Dziś po
południu będziesz pewnie musiała trochę odpocząć. Ja

44
natomiast czuję się doskonale. Dziękuję za troskę. Jeśli
chcesz, możesz już iść.
- Powiecie mi, gdzie znaleźć Tobiasa? - pytam. Gdy wy-
obrażam sobie jego twarz, zalewa mnie fala miłości i znów
mam ochotę go pocałować. - To znaczy Cztery? Przystojniak z
niego, co nie? Naprawdę nie rozumiem, czemu aż tak mu się
podobam. Nie jestem zbyt miła, prawda?
- Zwykle nie - przyznaje mężczyzna. - Ale chyba mogłabyś,
gdybyś się postarała.
- Dziękuję. Miło, że tak sądzisz.
- Chyba znajdziesz go w sadzie - informuje. - Widziałem,
jak wychodzi po bójce.
Parskam śmiechem.
- Po bójce. Co za głupota...
I rzeczywiście okładanie kogoś pięściami wydaje mi się
głupotą. To jak pieszczota, tyle że za mocna. Pieszczota jest
dużo przyjemniejsza. Lepiej bym zrobiła, gładząc Petera po
ręce. I jemu, i mnie sprawiłoby to większą przyjemność. Nie
bolałyby mnie teraz kłykcie. Wstaję i kieruję się w stronę
drzwi. Muszę się oprzeć o ścianę, żeby nie stracić równowagi,
ale ściana jest stabilna, więc niczym się nie przejmuję.
Wytaczam się na korytarz, chichocząc, że nie potrafię
utrzymać równowagi. Znów jestem nieporadna jak wtedy, gdy
byłam mała. - Uważaj pod nogi, Beatrice - powtarzała mi
mama z uśmiechem. - Nie chcę, żebyś zrobiła sobie krzywdę.
Wychodzę na dwór, a zieleń na drzewach wydaje się
zieleńsza niż zwykle, tak intensywna, że niemal czuję jej smak.
Może mogłabym jej spróbować i okazałoby się, że smakuje jak
trawa, którą z ciekawości jadłam jako dziecko. Niemal spadam
ze schodów, bo tak mi się kręci w głowie, ale wybucham
śmiechem, gdy trawa łaskocze mnie w bose stopy. Idę do sadu.
- Cztery! - wołam. Po co wołam cyfrę? Aha. Bo to jego imię.
Wołam jeszcze raz: - Czwórko! Gdzie jesteś?

45
- Tris? - odzywa się jakiś głos spomiędzy drzew po mojej
prawej stronie. Wydaje mi się, jakby to drzewa do mnie
mówiły. Chichoczę, ale to oczywiście tylko Tobias schyla się
pod gałęzią.
Biegnę do niego, a ziemia ucieka mi spod stóp, tak że omal
się nie przewracam. Tobias łapie mnie w pasie i podtrzymuje.
Jego dotyk wstrząsa mną i zaczynam w środku cała płonąć,
jakby jego palce wywołały pożar. Przytulam się do niego
mocniej, lgnę całym ciałem i unoszę głowę, żeby go
pocałować.
- Co oni... - zaczyna, ale zamykam mu usta pocałunkiem.
Oddaje go, ale zbyt pospiesznie, więc wzdycham ciężko.
- To było słabe - mamroczę. - No dobra, nie było słabe, ale...
Wspinam się na palce, bo chcę znów go pocałować, ale on
kładzie mi palec na ustach, by mnie powstrzymać.
- Tris, co oni ci zrobili? Zachowujesz się jak obłąkana.
- To niemiłe z twojej strony tak mówić - stwierdzam.
-Wprawili mnie w dobry nastrój, nic poza tym. A teraz na-
prawdę mam ochotę się z tobą całować, więc gdybyś mógł po
prostu się wyluzować...
- Nie będę się z tobą całować. Dowiem się, co jest grane. Na
chwilę robię kwaśną minę, ale potem uśmiecham
się szeroko, bo nagle mnie olśniewa.
- To dlatego mnie lubisz! - wołam. - Bo sam też nie jesteś
zbyt miły! Teraz już rozumiem.
- Chodź. Idziemy do Johanny.
- Ja też cię lubię.
- To brzmi zachęcająco - stwierdza cierpko. - No chodź-że.
Do cholery. Sam cię zaniosę.
Bierze mnie na ręce - jedną rękę wsuwa mi pod kolana, a
drugą podtrzymuje plecy. Obejmuję go za szyję i cmokam w
policzek. A potem odkrywam, że powietrze przyjemnie

46
chłodzi stopy, gdy się nimi porusza, więc zaczynam nimi
wymachiwać. Tobias niesie mnie do budynku, w którym
pracuje Johanna.
Gdy wchodzimy do jej gabinetu, siedzi za biurkiem za-
walonym stosem dokumentów i gryzie gumkę na ołówku.
Unosi głowę i rozchyla usta. Lewą stronę twarzy zasłania jej
kosmyk ciemnych włosów.
- Naprawdę nie powinnaś zakrywać blizny - mówię.
-Wyglądasz ładniej, jak nie zasłaniasz twarzy włosami.
Tobias stawia mnie na podłogę trochę zbyt ciężko, przez co
ramię przeszywa mi lekki ból. Podoba mi się za to plaśnięcie
stóp o ziemię. Wybucham śmiechem, ale ani Johanna, ani
Tobias nie podzielają mojej wesołości. Dziwne.
- Co wy jej zrobiliście? - pyta bez zbędnych wstępów
Tobias. - Co wy, do diabla, jej zrobiliście?
- Ja... - Johanna patrzy na mnie ze złością. - Musieli jej dać
za dużo. Jest bardzo drobna, pewnie nie wzięli pod uwagę jej
wzrostu i wagi.
- Musieli jej dać za dużo czego? - pyta.
- Masz przyjemny głos - stwierdzam.
- Tris, nie odzywaj się, proszę - gasi mnie Tobias.
- Serum pokoju - wyjaśnia Johanna. - W niewielkich
dawkach łagodnie uspokaja i poprawia nastrój. Jedynym
skutkiem ubocznym są lekkie zawroty głowy. Podajemy ten
środek tym członkom naszej społeczności, którzy nie potrafią
żyć w pokoju.
Tobias prycha.
- Nie jestem idiotą. Każdy członek waszej społeczności ma
problem z tym, żeby żyć w pokoju, bo oni wszyscy są ludźmi.
Pewnie dolewacie tego do wody.
Johanna milczy przez kilka sekund. Krzyżuje ręce na piersi.
- Doskonale wiesz, że tak nie jest, bo wtedy nie doszłoby do
tego konfliktu - odzywa się w końcu. - Ale bez względu

47
na to, co postanowimy tu robić, robimy to wspólnie, jako
frakcja. Gdybym mogła zaaplikować serum całemu miastu,
zrobiłabym to. A wówczas z pewnością nie znalazłbyś się w
obecnym położeniu.
- Och, nie wątpię - odpowiada Tobias. - Nafaszerować
wszystkich prochami to najlepsze rozwiązanie naszego pro-
blemu. Świetny plan.
- Sarkazm jest niegrzeczny, Cztery - upomina go łagodnie
Johanna. - Bardzo mi przykro, że Tris dostała przez pomyłkę za
dużą dawkę. Naprawdę. Ale pogwałciła warunki umowy i
obawiam się, że w rezultacie nie będziecie tu mogli dłużej
zostać. Nie możemy przymykać oczu na jej konflikt z tym
chłopakiem. Z Peterem.
- Bez obaw - stwierdza Tobias. - Zamierzamy stąd odejść,
jak tylko to będzie możliwe.
- To dobrze. - Johanna uśmiecha się niewyraźnie. - Pokój
między Serdecznością a Nieustraszonością jest możliwy
wyłącznie wtedy, gdy trzymamy się na odległość.
- To wiele wyjaśnia.
- Słucham? Co sugerujesz?
- To wyjaśnia - rzuca Tobias przez zaciśnięte zęby - czemu,
zasłaniając się neutralnością, o ile coś takiego w ogóle istnieje,
pozwoliliście nam umierać z rąk Erudytów.
Johanna wzdycha cicho i wygląda przez okno. Na zewnątrz
jest małe patio obrośnięte winoroślą. Winorośl wpełza na rogi
okna, jakby chciała przedostać się do środka i wziąć udział w
dyskusji.
- Serdeczność nie zrobiłaby czegoś takiego - protestuję. - To
podłe.
- Nie angażujemy się, żeby zachować pokój... - zaczyna
Johanna.
- Pokój - parska wzburzony Tobias. - Tali, jestem pewny, że
zapanuje pokój, gdy wszyscy będziemy martwi, zostaniemy

48
spacyfikowani groźbą kontroli umysłu lub utkniemy w nie-
kończącej się symulacji.
Johanna krzywi się, a ja robię to samo, by się przekonać, jak
to jest mieć taką minę. Niezbyt fajnie. Nie rozumiem, po co to
w ogóle zrobiła.
- To nie była moja decyzja - odzywa się powoli. - Gdyby
była, to pewnie w ogóle inaczej byśmy teraz rozmawiali.
- Chcesz powiedzieć, że się z nimi nie zgadzasz?
- Chcę powiedzieć, że nie mam prawa publicznie sprzeci-
wiać się swojej frakcji, ale mogę to zrobić we własnym sercu.
- Za dwa dni ja i Tris odejdziemy - informuje Tobias. -Mam
nadzieję, że twoja frakcja nie zmieni zdania i że wasza siedziba
pozostanie bezpieczną kryjówką.
- Tak łatwo nie odwołujemy swoich decyzji. A co z Pe-
terem?
- Sami będziecie musieli sobie z nim poradzić. Bo on z nami
nie pójdzie. - Tobias bierze mnie za rękę.
Miło czuć dotyk jego skóry, choć nie jest ani gładka, ani
miękka. Uśmiecham się przepraszająco do Johanny, ale ona nie
zmienia wyrazu twarzy.
- Cztery - mówi. - Jeśli ty i twoi przyjaciele nie chcie-
libyście.. . zażywać naszego serum, nie jedzcie chleba.
Tobias rzuca jej przez ramię podziękowanie i wychodzimy
na korytarz. Ja co drugi krok podskakuję.

Rozdział 7

Pięć godzin później, kiedy słońce zaczyna zachodzić, serum


przestaje działać. Tobias zamyka mnie w pokoju na resztę dnia
i zagląda do mnie co godzinę. Tym razem, gdy wchodzi, siedzę
na łóżku i gapię się w ścianę.

49
- Dzięki Bogu - mówi i opiera się czołem o drzwi. - Już
myślałem, że nigdy nie przestanie działać i będę cię musiał tu
zostawić, żebyś... wąchała kwiatki czy co tam chciałaś robić na
haju.
- Zamorduję ich. Normalnie ich zamorduję.
- Daj spokój. Niedługo i tak stąd spadamy. - Zamyka za sobą
drzwi. Z tylnej kieszeni wyciąga twardy dysk. - Pomyślałem,
że możemy go schować za komodę.
- Właśnie tam był wcześniej.
- Tak, i dlatego Peter nie będzie już go tam szukać. -Tobias
jedną ręką odchyla komodę od ściany, a drugą wsuwa dysk.
- Czemu nie mogłam oprzeć się serum pokoju? - pytam. -
Skoro mój mózg jest na tyle nietypowy, że potrafi zwalczyć
serum symulacji, to dlaczego z tym sobie nie poradził?
- Nie wiem naprawdę. - Opada obok mnie na łóżko, robiąc
wgłębienie w materacu. - Może by oprzeć się działaniu serum,
trzeba tego chcieć?
- Ale przecież chciałam - stwierdzam poirytowana, choć bez
przekonania. Chciałam? A może fajnie było na kilka godzin
zapomnieć o złości, o bólu, o wszystkim?
- Czasem - mówi Tobias, obejmując mnie ramieniem
-ludzie po prostu chcą się czuć szczęśliwi, nawet jeśli to
złudzenie.
Ma rację. Teraz spokój między nami też bierze się stąd, że o
pewnych rzeczach nie rozmawiamy - o Willu, o moich
rodzicach, o tym, że omal nie postrzeliłam go w głowę, o
Marcusie. Ale nie mam odwagi tego zniszczyć, mówiąc
prawdę, bo za bardzo potrzebuję jego wsparcia.
- Może masz rację - mówię cicho.
- Przyznajesz mi rację? - Rozdziawia buzię w udawanym
zaskoczeniu. - Wygląda na to, że serum miało jednak na ciebie
jakiś pozytywny wpływ...

50
Popycham go z całej siły.
- Odwołaj to. Odwołaj to, już.
- Dobra, dobra! - Unosi ręce. - Wiesz... po prostu ja też nie
jestem zbyt miły. I dlatego tak bardzo cię lubię...
- Wynocha! - wrzeszczę, wskazując na drzwi. Śmiejąc się
pod nosem, Tobias cmoka mnie w policzek
i wychodzi z pokoju.
Tego wieczoru jestem zbyt zawstydzona tym, co się stało,
żeby iść na kolację, dlatego chowam się między gałęziami
jabłonki w najdalszej części sadu i zrywam dojrzałe jabłka.
Wspinam się po nie na tyle wysoko, na ile mam odwagę, czując
palenie w mięśniach. Odkryłam, że bezruch robi małe miejsca
na ból, więc staram się być cały czas w ruchu.
Stoję na gałęzi i ocieram czoło skrawkiem koszulki, gdy
nagle słyszę jakiś dźwięk. Z początku niewyraźny, miesza się z
odgłosami cykad. Zastygam i nasłuchuję, a po chwili już
rozpoznaję, co to jest: samochody.
Serdeczność ma około kilkunastu ciężarówek dostawczych,
ale jeżdżą tylko w weekendy. Czuję mrowienie na karku. Skoro
to nie Serdeczność, to pewnie Erudycja. Ale muszę się
upewnić.
Łapię się obiema rękami gałęzi nad głową i podciągam
tylko na lewej ręce. Dziwi mnie, że nadal jestem w stanie to
zrobić. Stoję przygarbiona, z wplątanymi we włosy liśćmi i
patyczkami. Kiedy przenoszę ciężar, na ziemię spada kilka
jabłek. Jabłonie nie są zbyt wysokie, więc prawdopodobnie nie
sięgnę wzrokiem wystarczająco daleko.
Używam pobliskich konarów jak stopni, podtrzymując się
rękami, wyginam się i wykręcam między gąszczem gałęzi.
Przypominam sobie, jak wspinałam się na diabelski młyn na
przystani, drżą mi mięśnie, ręce pulsują bólem. Jestem ranna,
ale też silniejsza, więc mam wrażenie, że łatwiej mi się wspina.

51
Konary robią się coraz cieńsze i słabsze. Oblizuję wargi i
rozglądam się za następną gałęzią. Muszę wejść jak najwyżej,
ale gałąź, na której chcę stanąć, jest krótka i giętka. Stawiam na
niej stopę i sprawdzam jej wytrzymałość. Ugina się, ale nie
łamie. Zaczynam się podciągać, żeby postawić na niej drugą
nogę, a wtedy pęka z trzaskiem.
Wydaję głuchy okrzyk i spadam, ale w ostatniej chwili
chwytam się pnia. Taka wysokość musi wystarczyć. Staję na
czubkach palców i mrużąc oczy, patrzę w kierunku, z którego
dochodzi dźwięk.
Z początku widzę tylko pola, pas gołej ziemi, płot, a potem
trawniki i pierwsze zabudowania. Ale do bramy zbliża się kilka
ruchomych punkcików - srebrnych, gdy odbija się od nich
światło słoneczne. Samochody z czarnymi dachami - bateriami
słonecznymi, co może oznaczać tylko jedno. Erudycja.
Oddech świszczy mi między zębami. Nie pozwalam sobie
myśleć. Przekładam nogę za nogą tak szybko, że zdzieram korę
z gałęzi. Gdy tylko czuję pod stopami ziemię, rzucam się do
biegu.
Liczę mijane rzędy drzew. Siedem, osiem. Gałęzie zwisają
nisko, a ja przebiegam tuż pod nimi. Dziewięć, dziesięć. Przy-
ciskam prawą rękę do piersi i przyspieszam, rana na ramieniu
pulsuje bólem przy każdym kroku. Jedenaście, dwanaście.
Gdy dobiegam do trzynastego rzędu, robię zwrot w prawo,
w jeden z prześwitów. W trzynastym rzędzie drzewa rosną
bardzo blisko siebie. Ich gałęzie splatają się, tworząc plątaninę
liści, patyków i jabłek.
Z braku tlenu czuję w płucach kłucie, ale sad zaraz się
kończy. Pot zalewa mi oczy. Dobiegam do jadalni, otwieram
drzwi i przeciskam się przez grupę Serdecznych. Jest. Tobias
siedzi na końcu stołówki z Peterem, Calebem i Susan. Ledwie
ich widzę, bo mam mroczki przed oczami. Tobias kładzie mi
rękę na ramieniu.

52
- Erudycja. - Tylko tyle udaje mi się z siebie wykrztusić.
- Jadą tu? - pyta. Przytakuję.
- Mamy czas na ucieczkę? Tego nie jestem pewna.
Altruiści po drugiej stronie stołu już zaczynają się nam
przysłuchiwać. Zbierają się wokół nas.
- Czemu mamy uciekać? - pyta Susan. - To strefa bez-
pieczeństwa Serdeczności. Konflikty są zakazane.
- Serdecznym trudno będzie wyegzekwować tę zasadę
-stwierdza Marcus. - Bo jak nie dopuścić do walki bez walki?
Susan kiwa głową.
- Ale nie możemy się stąd wydostać - mówi Peter. -Nie
mamy czasu. Zobaczą nas.
- Tris ma broń. Możemy spróbować się przedrzeć. -Tobias
podnosi się, żeby iść do sypialni.
- Czekaj - powstrzymuję go. - Mam pomysł. - Przyglądam
się grupce Altruistów. - Przebrania. Erudyci nie mają
pewności, czy jeszcze tu jesteśmy. Możemy udawać
Serdecznych.
- W takim razie ci, którzy nie mają na sobie ubrań
Serdecznych, niech idą do sypialni - nakazuje Marcus. -Reszta,
rozpuśćcie włosy i starajcie się zachowywać jak oni.
Ubrani na szaro Altruiści wychodzą ze stołówki i idą przez
podwórze do gościnnych sypialni. Biegnę do swojego pokoju,
klękam i sięgam pod materac po pistolet.
Po chwili znajduję go i czuję, że zasycha mi w gardle tak, że
nie mogę przełknąć śliny. Nie chcę dotykać broni. Nie chcę
dotykać jej nigdy więcej.
Weź się w garść, Tris. Wsuwam pistolet za pasek czer-
wonych spodni. Dobrze, że są za luźne. Na nocnym stoliku
widzę fiolki z balsamem na gojenie ran i środkiem przeciw-
bólowym, więc pakuję je sobie do kieszeni, na wypadek gdyby
jednak udało nam się uciec.

53
Potem wyciągam zza komody twardy dysk.
Jeśli Erudyci nas złapią - co bardzo prawdopodobne -będą
nas przeszukiwać, a ja nie chcę oddawać im symulacji ataku.
Ale na dysku jest też nagranie z kamery monitorującej, na
którym zarejestrowano atak. Zapis tego, co straciliśmy. Zapis
śmierci moich rodziców. Jedyne, co mi po nich zostało. A
ponieważ Altruiści nie robią zdjęć - jedyny, jaki mam, zapis
tego, jak wyglądali.
Wraz z upływem lat, gdy wspomnienia zaczną blednąc, co
mi zostanie, by przypominać o ich wyglądzie? Ich twarze
zamażą się w mojej pamięci. Już nigdy więcej ich nie zobaczę.
Nie bądź głupia. To nieistotne.
Ściskam dysk tak mocno, że aż boli.
Więc czemu mam poczucie, że to tak bardzo istotne?
- Nie bądź głupia - parskam na głos. Zaciskam zęby i biorę
ze stolika nocnego lampę. Wyrywam wtyczkę z gniazdka,
rzucam abażur na łóżko i nachylam się nad dyskiem. Walcząc
ze łzami, walę podstawą lampy w dysk i robię wgniecenie.
Uderzam tak długo, dopóki dysk całkiem się nie rozwala i
nie rozsypuje na podłodze. Wsuwam odłamki pod komodę,
odstawiam lampę na miejsce i wychodzę, ocierając oczy
grzbietem dłoni.
Kilka minut później na korytarzu stoi nieduża grupka
ubranych na szaro ludzi - wśród nich Peter - i przegląda stosy
ciuchów.
- Tris - mówi Caleb. - Cały czas masz na sobie szare
rzeczy.
Dotykam koszuli ojca i waham się chwilę.
- To taty - wyjaśniam. - Jeśli ją zdejmę, będę musiała ją tu
zostawić. Boleśnie gryzę się w wargę, żeby się opanować.
Muszę ją zdjąć. To tylko koszula. Nic więcej.

54
- Włożę ją pod swoją - proponuje Caleb. - Nic nie będzie
widać.
Kiwam głową i chwytam z topniejącej sterty ubrań
czerwoną koszulę. Jest na tyle luźna, żeby zamaskować
wybrzuszenie od pistoletu. Daję nura do pobliskiego pokoju,
żeby się przebrać, a po wyjściu na korytarz oddaję szarą
koszulę Calebowi. Drzwi są otwarte, więc widzę, jak Tobias
upycha ciuchy Altruistów w kontenerze na śmieci.
- Myślisz, że Serdeczność będzie nas kryć? - Opieram się o
otwarte drzwi.
- Zeby nie doszło do walki? - Kiwa głową. - Oczywiście.
Ma na sobie koszulę z czerwonym kołnierzykiem i wy-
strzępione na kolanach dżinsy. W tym zestawieniu wygląda
absurdalnie.
- Ładna koszula - mówię. Patrzy na mnie i marszczy nos.
- To jedyna rzecz, która zakrywała mi tatuaż na szyi, okej?
Uśmiecham się nerwowo. Zapomniałam o swoich ta-
tuażach, ale spod koszuli żadnego nie widać.
Na teren Serdecznych zajeżdżają samochody Erudycji. Jest
ich pięć - srebrne z czarnymi dachami. Koła toczą się po
nierównym gruncie, a silniki mruczą cicho. Chowam się do
budynku, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Tobias szamocze
się chwilę z pokrywą kontenera.
Ciężarówki zatrzymują się, otwierają się drzwi, w środku
siedzi co najmniej pięć osób w błękitach Erudytów.
I jakieś piętnaście w czerni Nieustraszonych.
Gdy Nieustraszeni podchodzą bliżej, widzę, że na ramieniu
mają opaski z niebieskiego materiału, co może oznaczać tylko
jedno - posłuszeństwo względem Erudycji. Frakcji, która
podporządkowała sobie ich umysły.
Tobias bierze mnie za rękę i prowadzi do dormitorium.

55
- Nie myślałem, że nasza frakcja okaże się taka głupia -
stwierdza. - Masz broń, prawda?
- Mam. Ale nie gwarantuję, że mogę celnie strzelać lewą
ręką.
- Powinnaś nad tym popracować - mówi. Wieczny
nauczyciel.
- Dobrze - obiecuję. Trochę się trzęsę, gdy dorzucam: -
O ile przeżyjemy.
Rozciera mi gołe ręce.
- Musisz tylko wykonywać trochę bardziej zamaszyste
ruchy przy chodzeniu. - Całuje mnie w czoło. - I udawać, że
boisz się pistoletów. - Kolejny pocałunek między brwi. -
I wyglądać jak delikatny fiołek. - Pocałunek w policzek.
-Wtedy wszystko będzie dobrze.
- Okej. - Ręce mi się trzęsą, gdy łapię go za kołnierzyk
koszulki. Przyciągam go do siebie, żeby sięgnąć jego ust.
Rozlega się dźwięk dzwonka - jeden, dwa, trzy. To
wezwanie do jadalni, gdzie Serdeczność zbiera się przy mniej
oficjalnych okazjach niż narada, w której uczestniczyliśmy.
Dołączamy do gromady Altruistów przebranych za
Serdecznych.
Wyciągam Susan spinki z włosów - ma zbyt surową fryzurę
jak na Serdeczność. Uśmiecha się do mnie z wdzięcznością;
włosy opadają jej na ramiona - po raz pierwszy widzę ją w
takim uczesaniu. Fryzura łagodzi jej ostre rysy.
Powinnam być odważniejsza niż Altruiści, ale oni wydają
się mniej zaniepokojeni niż ja. Uśmiechają się do siebie i idą w
milczeniu - zachowują się zdecydowanie za cicho. Wciskam
się między nich i stukam jakąś starszą kobietę w ramię.
- Powiedz dzieciakom, żeby zaczęły się bawić w berka -
mówię. - W berka?
- Zachowują się strasznie nabożnie i... sztywniacko
-wyjaśniam i krzywię się, bo Nieustraszeni przezywali mnie

56
Sztywniaczką. - A dzieciaki Serdecznych robiły wokół sie-
bie mnóstwo zamieszania. No, powiedz im, okej?
Kobieta dotyka ramienia jednego z dzieci Altruistów i mówi
coś maluchowi przyciszonym głosem, a kilka chwil później
grupka małolatów rozbiega się po korytarzu. Robią uniki i
wrzeszczą:
- Dotknąłem cię! Berek!
- Nieprawda, dotknąłeś tylko rękawa!
Dołącza do nas Caleb i dźga Susan w żebra, zmuszając ją do
śmiechu. Staram się rozluźnić i iść trochę bardziej
zamaszyście, jak sugerował Tobias, więc mocniej wymachuję
rękami. To niesamowite, jak wszystko się zmienia, gdy
człowiek udaje, że należy do innej frakcji - nawet krok. Pewnie
dlatego to dziwne, że bez problemu mogłabym należeć aż do
trzech frakcji.
Przemierzając dziedziniec, zrównujemy się z idącymi przed
nami Serdecznymi i wtapiamy się w tłum. Cały czas zerkam
kątem oka na Tobiasa, bo nie chcę się od niego za bardzo
oddalać. Serdeczni nie zadają pytań. Pozwalają, żebyśmy
wmieszali się w ich frakcję.
Przy drzwiach do jadalni stoi dwóch zdrajców
Nieustraszoności - z bronią w ręku. Sztywnieję. Nagle dociera
do mnie, że wchodzę nieuzbrojona do budynku otoczonego
przez Erudycję i Nieustraszoność i że jeśli odkryją, kim jestem,
nie będę miała nawet dokąd uciec. Zastrzelą mnie na miejscu.
Zastanawiam się, jak się stąd wymknąć. Ale gdzie mia-
łabym się schować, żeby mnie nie dopadli? Staram się od-
dychać normalnie. Już prawie ich mijam - nie patrzcie, nie
patrzcie. Kilka kroków dalej - odwróćcie się, odwróćcie się.
Susan bierze mnie pod ramię.
- Opowiadam ci kawał - mówi. - Jest strasznie śmieszny.
Zakrywam dłonią usta i zmuszam się do śmiechu, który brzmi
obco i piskliwie, ale sądząc po uśmiechu, jaki posy-

57
ła mi Susan - wypada wiarygodnie. Idziemy pod rękę, jak
zwykle chodzą dziewczyny Serdecznych, zerkamy na Nie-
ustraszonych i znów chichoczemy. Dziwi mnie, że jestem w
stanie to robić mimo przytłaczającego mnie ciężaru.
- Dziękuję - mruczę już w środku budynku.
- Nie ma za co.
Tobias siada naprzeciwko mnie przy jednym z długich sto-
łów, a Susan obok. Reszta Altruistów rozchodzi się po całej
sali, a Caleb i Peter zajmują miejsca kilka krzeseł dalej od nas.
Bębnię palcami o kolana, kiedy czekamy na to, co zaraz
nastąpi. Przez długi czas po prostu tak siedzimy, więc udaję, że
słucham jakiejś Serdecznej po mojej lewej stronie, która coś
opowiada. Ale co chwilę zerkamy na siebie z Tobiasem,
jakbyśmy wymieniali się strachem.
W końcu do sali wchodzi Johanna z jakąś Erudytką - jej
jasnoniebieska koszula niemal się jarzy na tle ciemnobrązowej
skóry. Kobieta przepatruje salę i mówi coś do Johanny.
Wstrzymuję oddech, gdy oczy kobiety zatrzymują się na mnie -
i wypuszczam powietrze, gdy ta bez chwili wahania przesuwa
wzrok dalej. Nie poznała mnie. Przynajmniej na razie.
Ktoś stuka w stół i w sali zapada cisza. Nadeszła chwila
prawdy. Johanna albo nas wyda, albo nie.
- Nasi przyjaciele z Erudycji i Nieustraszoności poszukują
pewnych osób - odzywa się Johanna. - Kilkunastu członków
Altruizmu, trzech Nieustraszoności i byłego nowicjusza
Erudycji. - Uśmiecha się. - W imię dobrze rozumianej
współpracy poinformowałam ich, że ci ludzie faktycznie
przebywali tu jakiś czas, ale już wyjechali. Nasi przyjaciele
proszą, żeby pozwolić im przeszukać naszą siedzibę, co
oznacza, że musimy głosować. Czy ktoś jest przeciwny
przeszukaniu?
Napięcie w jej glosie sugeruje, że nawet jeśli ktoś jest
przeciwny, powinien trzymać język za zębami. Nie wiem,

58
czy Serdeczni wyłapują takie sygnały, ale nikt nic nie mówi.
Johanna kiwa głową w stronę Erudytki.
- Trzech z nas niech tu zostanie - rzuca kobieta pełniącym
rolę strażników Nieustraszonym, zebranym przy wejściu. -
Reszta, przeszukać wszystkie budynki. I dajcie mi znać, jeśli
coś znajdziecie. Do roboty.
Jest mnóstwo rzeczy, które mogą znaleźć. Kawałki
twardego dysku. Ubrania, które zapomniałam wyrzucić.
Podejrzany brak ozdóbek i dekoracji w naszych pokojach.
Czuję za oczami tępe pulsowanie, gdy trzech żołnierzy
Nie-ustraszoności przechadza się wzdłuż stołów.
Włoski jeżą mi się na karku, gdy jeden z Nieustraszonych
mija mnie, głośno i ciężko stawiając stopy. Nie po raz pierwszy
cieszę się, że jestem drobna i niczym się nie wyróżniam. Nie
przyciągam niczyjej uwagi.
Ale Tobias owszem. Z jego postawy bije duma, jego oczy
obejmują w posiadanie wszystko, na czym spoczną. A to nie
jest cecha Serdeczności. To cecha Nieustraszoności.
Nieustraszona, która idzie w jego kierunku, od razu na niego
patrzy. Podchodząc bliżej, mruży oczy, po czym zatrzymuje się
tuż przed nim.
Żałuję, że jego kołnierzyk nie jest wyższy. Żałuję, że Tobias
ma tak dużo tatuaży. Żałuję, że...
- Masz trochę za krótkie włosy jak na Serdecznego
-zauważa. ...nie obciął włosów na Altruistę.
- Jest gorąco - odpowiada Tobias.
Wymówka może by ją przekonała, gdyby nie ostry ton,
jakim ją wypowiedział.
Kobieta wyciąga rękę i palcem wskazującym odchyla
kołnierzyk koszuli, odsłaniając tatuaż.
Tobias zrywa się z miejsca.
Łapie ją za nadgarstek i pociąga tak, że ta traci równowagę.
Uderza głową o kant stołu i upada na ziemię. W sali

59
rozlegają się wystrzały, ktoś krzyczy i wszyscy chowają się
pod stołami lub przykucają przy ławach.
Wszyscy oprócz mnie. Siedzę tam, gdzie siedziałam, zanim
rozległ się strzał, i ściskam blat. Wiem, gdzie jestem, ale przed
oczami nie mam już stołówki. Widzę uliczkę, którą uciekałam
po śmierci matki. Wpatruję się w pistolet w swoim ręku i w
gładką skórę między brwiami Willa.
W gardle bulgocze mi cichy odgłos. Gdybym nie miała
mocno zaciśniętych zębów, byłby to krzyk. Wspomnienie
znika, ale nadal nie mogę się poruszyć.
Tobias chwyta Nieustraszoną za kark i stawia ją na nogi. W
ręce ma jej pistolet. Zasiania się nią jak tarczą i strzela nad jej
prawym ramieniem do żołnierza Nieustraszonych po drugiej
stronie sali.
- Tris! - woła. - Może byś mi pomogła?
Podciągam koszulę na tyle, by sięgnąć do rękojeści pisto-
letu, i natrafiam palcami na metal. Wydaje się tak zimny, że aż
bolą mnie palce, ale przecież to niemożliwe, bo w środku jest
strasznie gorąco. Nieustraszony na drugim końcu sali mierzy
do mnie z broni. Czarny otwór na końcu lufy się powiększa.
Nie słyszę nic poza biciem własnego serca.
Caleb przyskakuje do mnie i wyrywa mi pistolet. Trzyma go
oburącz i strzela w kolana Nieustraszonego, który stoi ledwie
kilka kroków dalej.
Nieustraszony wrzeszczy i upada, łapiąc się za nogę. Tobias
wykorzystuje okazję i strzela mu w głowę. Strażnik nie cierpi
długo. Cała się trzęsę, nie jestem w stanie się uspokoić. Tobias
ciągle trzyma Nieustraszoną za gardło, ale tym razem celuje do
Erudytki.
- Jeszcze słowo i strzelę - ostrzega. Erudytka ma otwarte
usta, ale nic nie mówi.
- Ktokolwiek jest z nami, niech natychmiast ucieka -krzyczy
Tobias, a jego donośny głos niesie się po całej sali.

60
Wszyscy Altruiści wychodzą spod stołów i ławek i kierują
się w stronę drzwi. Caleb podnosi mnie z ławki. Ruszam do
drzwi.
Nagle coś widzę. Drgnięcie, ukradkowy ruch. Erudytka
unosi mały pistolet i mierzy do idącego przede mną mężczyzny
w żółtej koszuli. To instynkt, a nie przytomność umysłu każe
mi działać. Popycham mężczyznę i kula trafia w ścianę, a nie w
niego czy we mnie.
- Odłóż broń - rozkazuje Tobias, mierząc w Erudytkę. -
Mam świetne oko, nie tak jak ty. Mrugam kilka razy, bo oczy
zachodzą mi mgłą. Peter odwraca się do mnie. Właśnie
uratowałam mu życie. Ale nie dziękuje mi, a ja udaję, że go nie
znam. Erudytka rzuca pistolet na ziemię. Idziemy z Peterem do
wyjścia. Tobias idzie za nami tyłem, żeby nie spuścić z muszki
Erudytki. W ostatniej chwili, tuż przed tym, zanim mija próg,
zatrzaskuje za sobą drzwi. Rzucamy się do biegu.
Pędzimy bez tchu główną alejką w sadzie. Wieczorne
powietrze jest ciężkie jak koc i pachnie deszczem. Gonią nas
krzyki. Trzaskanie drzwi samochodów. Biegnę szybciej, niż
myślałam, że w ogóle mogę, jakbym oddychała adrenaliną, a
nie powietrzem. Warkot silników każe mi wskoczyć między
drzewa. Tobias bierze mnie za rękę.
Gnamy długim rzędem przez pole kukurydzy. Samochody
zrównują się z nami. Światła przeświecają przez wysokie
łodygi, oświetlając to jakiś liść, to kawałek kolby.
- Rozdzielcie się! - wrzeszczy ktoś, chyba Marcus.
Rozdzielamy się i rozprzestrzeniamy po całym polu jak
rozlewająca się woda. Łapię za rękę Caleba. Za jego pleca-
mi słyszę sapanie Susan.
Tratujemy kukurydzę. Ciężkie liście tną mi policzki i
ramiona. Biegnąc, wpatruję się między łopatki Tobiasa. Słyszę
głuchy łoskot i krzyk. Wszędzie słychać krzyki, po

61
lewej, po prawej. Wystrzały. Altruiści znów umierają, jak
wtedy umierali, gdy udawałam, że jestem pod wpływem
symulacji. A ja tylko biegnę.
W końcu docieramy do ogrodzenia. Tobias pędzi wzdłuż
ogrodzenia i wali w nie, póki nie znajduje dziury. Przytrzymuje
siatkę, żebyśmy mogli przedostać się z Calebem i Susan na
drugą stronę. Zanim znów zrywamy się do biegu, zatrzymuję
się jeszcze na chwilę i oglądam na pole kukurydzy, które
zostawiliśmy za sobą. W oddali widzę światła reflektorów. Nic
jednak nie słyszę.
- Gdzie reszta? - szepcze Susan.
- Została zabita - odpowiadam.
Susan zaczyna szlochać. Tobias przyciąga mnie mocno do
siebie i rusza naprzód. Twarz mi płonie, poraniona liśćmi
kukurydzy, ale oczy mam suche. Śmierć Altruistów to kolejny
ciężar, którego nie mogę znieść.
Trzymamy się z daleka od drogi - tędy przyjechała Erudycja
i Nieustraszoność - i idziemy w stronę miasta wzdłuż torów
kolejowych. Nie ma gdzie się schować - żadnych drzew ani
budynków, które mogłyby nas osłonić - ale to nie ma
większego znaczenia. Erudyci i tak nie sforsują płotu, a
dojechanie do bramy chwilę im zajmie.
- Muszę... stanąć... - mówi Susan gdzieś z ciemności za
moimi plecami.
Zatrzymujemy się. Susan pada z płaczem na ziemię, a Caleb
kuca przy niej. Tobias i ja patrzymy na miasto, nadal
oświetlone, bo jeszcze jest przed północą. Chcę coś poczuć.
Strach, gniew, ból. Ale nie czuję nic. Tylko tyle że trzeba iść
naprzód. Tobias odwraca się do mnie.
- Co to było, Tris?
- Co? - pytam i wstyd mi, że mój głos brzmi tak słabo. Nie
wiem, czy Tobias mówi o Peterze, czy o tym, co się przed
chwilą zdarzyło, czy jeszcze o czymś innym.

62
- Zamurowało cię! Chcieli cię zabić, a ty nie ruszyłaś się z
miejsca! - Zaczyna wrzeszczeć. - Myślałem, że mogę na tobie
polegać, przynajmniej pod tym względem, że będziesz ratować
własne życie.
- Ej! - woła Caleb. - Daj jej spokój, okej?
- Nie. - Tobias wbija we mnie wzrok. - Ona nie potrzebuje
spokoju. - Głos mu łagodnieje. - Co się stało?
Tobias ciągle wierzy, że jestem silna. Na tyle silna, że
potrafię się obejść bez współczucia. Kiedyś też tak uważałam,
ale teraz nie jestem już pewna. Odchrząkuję.
- Spanikowałam - tłumaczę. - To się więcej nie powtórzy.
Unosi brwi.
- Nie powtórzy się - mówię znów, tym razem głośniej.
- Dobra. - Nie wygląda na przekonanego. - Musimy znaleźć
jakąś bezpieczną kryjówkę. Tamci się przegrupują i zaczną nas
szukać.
- Myślisz, że my aż tak bardzo ich obchodzimy? - pytam.
- My? Owszem. Tak naprawdę chodziło im pewnie tylko o
nas. I może jeszcze o Marcusa, który już pewnie nie żyje.
Nie wiem, czego się spodziewałam: że powie to z ulgą, że
Marcus - jego ojciec i zmora w jego życiu - wreszcie zniknął?
Albo z bólem i smutkiem, że być może zabili mu ojca - bo
czasem ból pojawia się zupełnie bez sensu. Ale on wypowiada
te słowa rzeczowym tonem, jakby wskazywał kierunek marszu
albo podawał godzinę.
- Tobias... - zaczynam, ale nagle uświadamiam sobie, że nie
wiem, co mam powiedzieć.
- Czas na nas - rzuca przez ramię.
Caleb pomaga Susan wstać. Dziewczyna idzie wyłącznie
dzięki temu, że Caleb obejmuje ją i popycha lekko naprzód.
A ja aż dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że nowicjat w
Nieustraszoności nauczył mnie czegoś ważnego: jak iść mimo
wszystko.

63
Rozdział 8

Postanawiamy iść do miasta wzdłuż torów, bo żadne z nas


nie jest dobre w orientacji w terenie. Przeskakuję z podkładu na
podkład, Tobias kroczy po jednej z szyn, z rzadka tylko tracąc
równowagę, a Caleb i Susan wloką się za nami. Wzdrygam się
na każdy podejrzany odgłos. Spinam się cała, póki się nie
zorientuję, że to tylko wiatr albo skrzypienie butów Tobiasa.
Wolałabym biec, ale to i tak niezły wyczyn, że moje nogi w
ogóle się poruszają.
Nagle od torów rozlega się niski pomruk.
Przyklękam, przykładam dłonie do szyn i zamykam oczy,
żeby bardziej się skoncentrować. Stal wibruje lekko, jakby
moje ciało przeszywał dreszcz. Wpatruję się pomiędzy ko-
lanami Susan w ciemność, ale nie widzę świateł pociągu, tyle
że to nic nie znaczy. Pociąg może nie puszczać sygnału i nie
włączać świateł, żeby nie było wiadomo, że nadjeżdża.
Dostrzegam błysk małego wagonu, na razie jeszcze daleko.
Porusza się jednak z dużą prędkością.
- Jedzie - mówię. Wstanie wymaga wysiłku, bo tak
naprawdę mam ochotę po prostu usiąść, ale podnoszę się i
otrzepuję ręce o dżinsy. - Myślę, że powinniśmy wsiąść.
- Nawet jeśli prowadzi go Erudycja? - pyta Caleb.
- Gdyby prowadziła go Erudycja, pojechaliby pociągiem
szukać nas w siedzibie Serdeczności - zauważa Tobias. -
Wydaje mi się, że warto zaryzykować. Będziemy mogli ukryć
się w mieście. Bo tutaj tp tylko kwestia czasu, kiedy nas znajdą.
Odsuwamy się z torów. Caleb daje Susan dokładne
instrukcje, jak wskoczyć do jadącego pociągu - tylko były
Erudyta potrafi tak precyzyjnie to wyjaśnić. Dostrzegam
pierwszy wagon - wsłuchuję się w rytmiczne dudnienie

64
pociągu na podkładach, w szept metalowych kół sunących
po metalowych szynach.
W chwili, gdy mija mnie pierwszy wagon, zaczynam biec.
Mięśnie nóg mnie palą, ale nie zwracam na to uwagi. Caleb
najpierw pomaga Susan dostać się do środkowego wagonu,
potem sam wskakuje. Biorę szybki wdech, rzucam się na
prawo i spadam na podłogę wagonu. Nogi zwisają mi nad
krawędzią. Caleb łapie mnie za lewą rękę i wciąga do środka.
Tobias chwyta za poręcz i wskakuje za mną.
Podnoszę głowę i wstrzymuję oddech.
W ciemności błyszczą oczy. W wagonie siedzą ciemne
postacie, jest ich więcej niż nas.
Bezfrakcyjni.
W wagonie gwiżdże wiatr. Wszyscy stoją z bronią w ręku -
poza mną i Susan, bo my nie mamy broni. Bezfrakcyjny z
przepaską na oku mierzy do Tobiasa. Zastanawiam się, skąd
wziął pistolet.
Obok niego stoi starsza kobieta z nożem - takim, którego
zwykle używałam do krojenia chleba. Ktoś inny trzyma deskę
z wystającym gwoździem.
- Nigdy nie widziałam Serdecznych z bronią - mówi
bezfrakcyjna z nożem.
Mężczyzna z pistoletem wygląda znajomo. Ma na sobie
różnokolorowe obszarpane ciuchy - czarną koszulkę i porwaną
kurtkę Altruistów, niebieskie dżinsy pozszywane czerwoną
nitką, brązowe buty. Ci ludzie przede mną są w ubraniach
wszystkich frakcji: czarnych spodniach Prawości, czarnych
koszulach Nieustraszoności, żółtych sukienkach i niebieskich
bluzach. Większość rzeczy jest podarta i poplamiona, ale część
nie. Domyślam się, że te zostały dopiero co ukradzione.
- To nie Serdeczni - stwierdza mężczyzna z pistoletem. - To
Nieustraszeni.

65
Nagle go rozpoznaję: Edward, znajomy nowicjusz, który
opuścił Nieustraszoność, gdy Peter zaatakował go nożem do
masła. Dlatego nosi na oku przepaskę.
Pamiętam, że przytrzymywałam mu głowę, gdy wił się z
bólu na podłodze, i że potem zmywałam z niej jego krew.
- Cześć, Edwardzie - mówię.
Odwraca w moją stronę głowę, ale nie opuszcza pistoletu.
- Tris.
- Kimkolwiek jesteście, jeśli chcecie pozostać przy życiu,
musicie wysiąść z pociągu - oznajmia kobieta.
- Błagam - mamrocze Susan drżącym głosem. Do oczu
napływają jej łzy. - Musieliśmy uciekać... cała reszta nie żyje, a
ja nie... - Znów zaczyna szlochać. - Ja nie dam rady dalej biec.
Ja....
Mam dziwną ochotę walić głową w ścianę. Płacz innych
ludzi wytrąca mnie z równowagi. Może to z mojej strony
samolubne.
- Uciekamy przed Erudycją - wyjaśnia Caleb. - Jeśli
wysiądziemy, łatwiej nas znajdą. Bylibyśmy wdzięczni, gdy-
byście pozwolili nam dojechać z wami do miasta.
- Tak? - Edward przechyla głowę. - A czy wy kiedykolwiek
zrobiliście coś dla nas?
- Jako jedyna przyszłam ci z pomocą - mówię. - Pamiętasz?
- Ty może tak. Ale reszta? Nie bardzo.
- Jestem Tobias Eaton - odzywa się Tobias. - Nie sądzę,
żebyście chcieli wyrzucać mnie z tego pociągu.
Jego nazwisko robi na zebranych w wagonie piorunujące
wrażenie: natychmiast opuszczają broń. Spoglądają na siebie
znacząco.
- Eaton? Serio? - Edward unosi brwi. - Przyznam, że się tego
nie spodziewałem. - Odchrząkuje. - No dobra, możecie zostać.
Ale jak dojedziemy do miasta, musicie iść

66
z nami. - Uśmiecha się lekko. - Znamy kogoś, kto cię szuka,
Tobiasie Eatonie.
Siedzimy z Tobiasem na brzegu wagonu ze spuszczonymi
nogami.
- Wiesz o kogo chodzi? Przytakuje.
- O kogo?
- To skomplikowane. Mam ci dużo do powiedzenia.
Opieram się o niego.
- Tak. Ja tobie też.
Nie wiem, ile czasu upływa, zanim nam mówią, że trzeba
wysiadać. Ale gdy już to robią, znajdujemy się w części miasta
zamieszkanej przez bezfrakcyjnych, jakieś dwa kilometry od
mojego domu rodzinnego. Rozpoznaję każdy mijany budynek,
bo chodziłam tędy za każdym razem, jak spóźniłam się na
autobus, wracając ze szkoły. Budynek z popękanymi cegłami.
Budynek z latarnią, która przewróciła się i oparła o niego.
Stajemy w drzwiach wagonu, całą czwórką w jednym
rzędzie. Susan jęczy.
- A jeśli coś nam się stanie? - pyta. Biorę ją za rękę.
- Skoczymy razem. Ty i ja. Robiłam to już dziesiątki razy i
nigdy nic mi się nie stało.
Susan kiwa głową i boleśnie ściska mi palce.
- Na trzy. Raz - odliczam. - Dwa. Trzy.
Skaczę i pociągam ją za sobą. Spadam na ziemię i siłą
rozpędu przebiegam kilka kroków, ale Susan od razu prze-
wraca się na chodnik i turla kawałek. Ale poza zdartym
kolanem raczej nic jej nie jest. Cała reszta wyskakuje bez
większych problemów - nawet Caleb, który z tego, co wiem,
jak dotąd wyskakiwał z pociągu tylko raz.

67
Nie wiem, kto wśród bezfrakcyjnych może znać Tobiasa.
Może Drew albo Molly, którzy nie przeszli inicjacji na Nie-
ustraszonych - ale oni nie znali jego prawdziwego imienia, a
poza tym Edward zdążyłby już ich pewnie zamordować,
sądząc po tym, że nas był gotów od razu zastrzelić. Musi
chodzić o kogoś z Altruizmu albo ze szkoły.
Susan najwyraźniej trochę się uspokoiła. Idzie już sa-
modzielnie obok Caleba, a policzki zaczynają jej wysychać
-nie spływają już po nich świeże łzy.
Tobias maszeruje obok mnie, lekko stykając się ze mną
ramieniem.
- Już dość dawno nie oglądałem twojego ramienia -mówi. -
Jak z nim?
- W porządku. Na szczęście zabrałam środek prze-
ciwbólowy - wyjaśniam. Cieszę się, że możemy pogadać o
czymś mało istotnym, o ile można tak powiedzieć o ranie
postrzałowej. - Ale chyba nie pomagam mu zdrowieć. Ciągle
albo używam tej ręki, albo na nią upadam.
- Będzie mnóstwo czasu na zdrowienie, kiedy to wszystko
się skończy.
- Tak. - Albo przestanie mieć znaczenie, czy wyzdrowieję,
dodaję w myślach. Bo będę martwa.
- Trzymaj. - Wyciąga z tylnej kieszeni mały nóż. - Na
wszelki wypadek.
Chowam nóż do kieszeni. Przez to jeszcze bardziej się
denerwuję. Bezfrakcyjni prowadzą nas w lewo, do brudnej
uliczki, w której śmierdzi śmietnikiem. Szczury uciekają nam
spod nóg z piskiem przerażenia, tak że widzę tylko ich ogony,
wsuwające się pomiędzy stosy śmieci, puste kubły, rozmiękłe
kartony. Oddycham przez usta, żeby nie zwymiotować.
Edward zatrzymuje się przed jednym z rozpadających się
murowanych budynków i otwiera oporne stalowe drzwi.
Krzywię się, bo mam wrażenie, że napiera na nie tak mocno,

68
że cały budynek zaraz się zawali. Okna pokrywa tak gruba
warstwa brudu, że światło prawie w ogóle nie przedostaje się
do środka. Wchodzimy za Edwardem do zawilgoconego
pomieszczenia. W migocącym świetle latarki widzę... ludzi.
Ludzi, którzy siedzą przy zwiniętych posłaniach. Ludzi,
którzy zaglądają do otwartych puszek z jedzeniem. Ludzi,
którzy popijają wodę z butelek. I dzieci wplecione pomiędzy
grupkami dorosłych, w ubraniach nie jakiegoś jednego
konkretnego koloru - bezfrakcyjne dzieci.
Jesteśmy w magazynie bezfrakcyjnych, a oni - ci, którzy
powinni być rozproszeni po całym mieście, samotni,
nienależący do żadnej społeczności... siedzą tu w środku
razem. Razem - jak frakcja.
Nie wiem, czego się spodziewałam, ale dziwi mnie, że
wyglądają tak zwyczajnie. Nie kłócą się ani nie unikają
nawzajem. Niektórzy żartują, inni rozmawiają o czymś
przyciszonym głosem. Stopniowo jednak do wszystkich
najwyraźniej dociera, że nie powinno nas tu być.
- Chodźcie. - Edward przywołuje nas do siebie skinieniem
palca. - Jest tam. Witają nas milczące spojrzenia, gdy idziemy
za Edwardem w głąb budynku, który powinien być w zasadzie
pusty. Pytania same cisną mi się na usta.
- Co się tu dzieje? Czemu się tu zebraliście?
- Myśleliście, że żyli oddzielnie - rzuca przez ramię Edward.
- Owszem, przez jakiś czas tak żyli. Byli zbyt głodni, żeby
zajmować się czymś poza zdobywaniem jedzenia. Ale potem
Sztywniacy zaczęli dawać im jedzenie, ubrania, narzędzia...
wszystko. I bezfrakcyjni zaczęli rosnąć w siłę, i czekali. Gdy
ich odnalazłem, sytuacja wyglądała właśnie tak. Przyjęli mnie
do siebie. Wchodzimy do ciemnego korytarza. Czuję się jak w
domu, mrok i cisza przypominają mi tunele w siedzibie
Nieustraszoności. Tobias natomiast owija sobie wokół palca

69
nitkę wyprutą z koszuli - odwija i rozwija, odwija i rozwija.
Wie, z kim mamy się spotkać, choć ja dalej nie mam pojęcia.
Jak to możliwe, że tak mało wiem o chłopaku, który twierdzi,
że mnie kocha - o chłopaku, którego prawdziwe imię robi na
innych takie wrażenie, że ratuje nam życie w pociągu pełnym
wrogów?
Edward zatrzymuje się przed metalowymi drzwiami i wali
w nie pięścią.
- Zaraz, powiedziałeś, że czekali? - mówi Caleb. - Na co
właściwie czekali?
- Aż rozpadnie się świat - wyjaśnia Edward. - I się
doczekali.
Drzwi otwierają się i staje w nich poważna kobieta z zezem
w jednym oku. Zdrowym obrzuca nas uważnym spojrzeniem.
- Zabłąkani? - pyta.
- A gdzie tam, Therese. - Wskazuje kciukiem na To-biasa. -
Ten tutaj to Tobias Eaton.
Therese wpatruje się przez kilka sekund w Tobiasa, po
czym kiwa głową.
- Faktycznie. Moment.
Znów zamyka drzwi. Tobias z trudem przełyka ślinę, aż
podskakuje mu grdyka.
- Wiesz, kto tam jest, prawda? - pyta mój brat Tobiasa.
- Caleb, przymknij się z łaski swojej.
Ku mojemu zaskoczeniu Caleb powstrzymuje swoją
erudycką ciekawość.
Drzwi znów się otwierają, a Therese cofa się trochę, by
wpuścić nas do środka. Wchodzimy do starej kotłowni:
urządzenia wyłaniają się z ciemności tak niespodziewanie, że
uderzam w nie kolanami i łokciami. Therese prowadzi nas
przez metalowy labirynt na tyły pomieszczenia, gdzie nad
stołem zwisa z sufitu kilka żarówek.

70
Za stołem stoi kobieta w średnim wieku. Ma czarne kręcone
włosy i oliwkową skórę. I surowe, ostre rysy - jest prawie
brzydka, choć nie do końca.
Tobias ściska moją rękę. W tej samej chwili dociera do
mnie, że i on, i kobieta mają takie same haczykowate nosy -u
niej nos wydaje się co prawda za duży, ale u Tobiasa jest w sam
raz. Mają też jednakowe mocne szczęki, wyraźnie zarysowane
podbródki, wąskie górne wargi, odstające uszy. Tylko ich oczy
są inne - jego niebieskie, a jej tak ciemne, że niemal czarne.
- Evelyn - odzywa się Tobias lekko drżącym głosem. Żona
Marcusa, a matka Tobiasa miała na imię Evelyn.
Rozluźniam uścisk na dłoni Tobiasa. Kilka dni temu przy-
pomniał mi się jej pogrzeb. Jej pogrzeb. A teraz ona stoi przede
mną z tak lodowatym spojrzeniem, jakiego nie widziałam u
żadnej Altruistki.
- Witaj. - Wychodzi zza stołu i przygląda się synowi.
-Wydoroślałeś.
- No cóż. Takie są skutki upływu czasu. Wiedział, że żyje.
Od jak dawna? Evelyn się uśmiecha.
- Więc w końcu przyszedłeś...
- To nie tak, jak ci się wydaje - przerywa jej. - Uciekaliśmy
przed Erudycją, a jedyną szansą na ratunek było powiedzieć
twoim kiepsko uzbrojonym pachołkom, kim jestem.
Musiała go czymś rozzłościć. Ale gdybym to ja po tak
długim czasie odkryła, że moja matka żyje, to niezależnie od
tego, co by mi wcześniej zrobiła, nigdy tak bym się do niej nie
odezwała.
Ta myśl sprawia mi ból. Odsuwam ją i skupiam na tym, co
się dzieje teraz. Na stole za Evelyn leży duża mapa,
pozaznaczana w różnych miejscach. To mapa miasta, ale nie
mam pojęcia, co na niej jest. Z tyłu na ścianie wisi tablica,

71
na której wyrysowano jakąś tabelę. Nie mogę odczytać, co
jest na niej napisane, bo użyto dziwnych skrótów.
- Rozumiem. - Evelyn nadal się uśmiecha, ale z jej twarzy
znika wyraz wcześniejszego rozbawienia. - No to przedstaw
mnie reszcie uciekinierów. - Zatrzymuje wzrok na naszych
splecionych palcach.
Tobias puszcza moją rękę. Najpierw wskazuje na mnie.
- To Tris Prior. Jej brat Caleb. A to ich przyjaciółka Susan
Black.
- Prior - powtarza Evelyn. - Znam kilka osób o tym
nazwisku, ale żadna nie ma na imię Tris. Chociaż Beatrice...
- No proszę - mówię. - A ja znam kilka żyjących osób o
nazwisku Eaton, ale żadna nie ma na imię Evelyn.
- Wolę, jak się mnie nazywa Evelyn Johnson. Zwłaszcza
wśród Altruistów.
- A ja wolę jak się mnie nazywa Tris - wypalam. -1 nie
jesteśmy Altruistami. A przynajmniej nie wszyscy.
Zerka na Tobiasa.
- Masz bardzo interesujących przyjaciół.
- To dane dotyczące liczebności populacji? - pyta Caleb za
moimi plecami. Wysuwa się naprzód z otwartymi ustami. - A...
to? Kryjówki bezfrakcyjnych? - Wskazuje na pierwszy wiersz
w tabeli, w którym jest napisane „7... Grn Hse". - Te miejsca
zaznaczone na mapie? To kryjówki, takie jak ta, prawda?
- Zadajesz dużo pytań. - Evelyn unosi brew. Znam tę minę.
Tobias taką robi. I ona, żeby wyrazić niezadowolenie. - Ze
względów bezpieczeństwa nie odpowiem na żadne z nich. Poza
tym czas na kolację. - Wskazuje drzwi.
Susan i Caleb wychodzą, a za nimi ja, Tobias i na końcu
jego matka. Znów idziemy przez labirynt maszyn.
- Nie jestem głupia - mówi niskim głosem Evelyn. -Wiem,
że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego, a mimo to nadal nie
do końca rozumiem, czemu...

72
Tobias prycha.
- Ale... - ciągnie Evelyn - ponowię swoje zaproszenie.
Przydałaby się nam tu twoja pomoc, a wiem, że masz podobne
zdanie na temat systemu...
- Evelyn, wybrałem Nieustraszoność.
- Zawsze można zmienić zdanie.
- Dlaczego myślisz, że chciałbym przebywać tam gdzie ty? -
pyta ze złością Tobias.
Zatrzymuje się, więc zwalniam i słyszę jej odpowiedź.
- Bo jestem twoją matką - mówi niemal łamiącym się
głosem, dziwnie słabym. - Bo jesteś moim synem.
- Ty naprawdę tego nie rozumiesz - kwituje Tobias. - Nie
masz bladego pojęcia, co mi zrobiłaś. - Jest wzburzony. -Nie
chcę dołączać do twojej małej bandy bezfrakcyjnych. Chcę się
stąd jak najszybciej wynieść.
- Moja mała banda bezfrakcyjnych jest dwukrotnie większa
od Nieustraszoności - stwierdza Evelyn. - Nie lekceważ jej. Bo
jej działania mogą zadecydować o losach tego miasta. -
Mówiąc to, wymija najpierw jego, potem mnie.
W mojej głowie dźwięczą słowa: „dwukrotnie większa od
Nieustraszoności". Kiedy zdążyli się tak rozrosnąć? Tobias
patrzy na mnie przygaszonym wzrokiem.
- Od jak dawna wiesz? - pytam.
- Mniej więcej od roku. - Opiera się o ścianę i zamyka oczy.
- Przesłała mi zaszyfrowaną wiadomość do Nieustraszoności,
prosząc o spotkanie na bocznicy kolejowej. Poszedłem z
ciekawości i okazało się, że faktycznie żyje. Jak pewnie się
domyślasz, to nie było szczęśliwe spotkanie po latach.
- Czemu odeszła z Altruizmu?
- Miała romans. - Kręci głową. - Nic dziwnego, skoro mój
ojciec... - Znów kręci głową. - Ujmijmy to tak: Marcus był dla
niej tak samo dobry jak dla mnie.

73
- Czy... to dlatego jesteś na nią wściekły? Bo była mu
niewierna?
- Nie - stwierdza napiętym głosem i otwiera oczy. - Nie
dlatego jestem wściekły.
Zbliżam się do niego, jakbym podchodziła do dzikiego
zwierzęcia, ostrożnie stawiając każdy krok na betonowej
posadzce.
- To dlaczego?
- Rozumiem, że musiała zostawić ojca. Ale czy pomyślała,
żeby zabrać mnie ze sobą?
Zaciskam wargi.
- Aha. Zostawiła cię z nim.
Zostawiła go samego z jego największym koszmarem. Nic
dziwnego, że jej nienawidzi.
- Właśnie. - Tobias kopie nogą w podłogę. - Zostawiła.
Biorę go za rękę, a on splata swoje palce z moimi. Wiem,
że na razie dość pytań, więc między nami zalega cisza, do-
póki on nie decyduje się jej przerwać.
- Wydaje mi się - mówi - że lepiej mieć w bezfrakcyjnych
przyjaciół niż wrogów. - Być może. Ale ile będzie nas
kosztować ta przyjaźń? Kręci głową.
- Nie wiem. Ale chyba i tak nie mamy wyboru.

Rozdział 9

Ktoś z bezfrakcyjnych rozpalił ogień, żeby podgrzać


jedzenie. Osoby chętne, żeby coś zjeść, siadają w kręgu wokół
dużej metalowej misy, w której pali się ogień, i najpierw
podgrzewają puszki, potem rozdają łyżki i widelce, a na koniec
puszczają w ruch puszki, żeby każdy mógł skubnąć
wszystkiego po trochu. Staram się nie myśleć o tym, iloma
chorobami można się w ten sposób zarazić, tylko zanurzam
łyżkę w zupie.

74
Edward siada obok mnie na ziemi i przejmuje ode mnie
puszkę.
- Więc wszyscy należeliście do Altruizmu, tak? - Wkłada do
buzi kilka klusek i kawałek marchewki, po czym przekazuje
puszkę kobiecie z lewej strony.
- Tak - potwierdzam. - Ale oczywiście ja i Tobias prze-
nieśliśmy się, a... - Nagle uświadamiam sobie, że nie po-
winnam nikomu mówić, że Caleb przeszedł do Erudytów.
-Caleb i Susan zostali w Altruizmie.
- Caleb to twój brat? Rozbiłaś rodzinę, żeby przejść do
Nieustraszoności?
- Mówisz jak Prawy - stwierdzam ze złością. - Może
zachowasz swoje uwagi dla siebie?
Therese nachyla się do nas.
- Na początku należał do Erudytów, a nie do Prawości.
- Wiem - mówię. - Ja...
- Ja też - wchodzi mi w słowo. - Ale musiałam odejść.
- Co się stało?
- Nie byłam wystarczająco mądra. - Wzrusza ramionami,
bierze od Edwarda fasolkę i zanurza w niej łyżkę. - Nie
zdobyłam odpowiedniej liczby punktów w teście na inte-
ligencję. Dostałam ultimatum: „Albo całe życie będziesz
sprzątać laboratoria, albo zrezygnujesz". Więc zrezygno-
wałam. - Spuszcza wzrok i oblizuje łyżkę do czysta.
Biorę od niej fasolę i podaję zapatrzonemu w ogień
Tobiasowi. - Czy wśród was jest wielu Erudytów? - pytam.
Therese kręci głową.
- Większość jest z Nieustraszoności. - Kiwa głową w stronę
Edwarda, który krzywi się z niezadowoleniem. -A potem z
Erudycji, Prawości i kilka osób z Serdeczności. Nikt nie
oblewa inicjacji w Altruizmie, więc od nich nie ma prawie
nikogo, poza garstką ocalonych z symulacji ataku, którzy
znaleźli u nas schronienie.

75
- Co do Nieustraszoności, to chyba nie powinnam się dziwić
- mówię.
- No tak. Macie jedną z najtrudniejszych inicjacji, a poza
tym pozostaje jeszcze kwestia wieku.
- Kwestia wieku? - powtarzam. Zerkam na Tobiasa. Teraz
już słucha rozmowy i znów wygląda prawie tak jak zwykle.
Oczy ma zamyślone i niemal czarne w świetle ognia.
- Gdy Nieustraszeni zaczynają tracić siły - wyjaśnia -w
którymś momencie proszeni są o opuszczenie frakcji. W ten
czy inny sposób.
- A jaki jest ten inny sposób? - Serce mi wali, jakby znało
już odpowiedź, na którą nie chcę się zgodzić.
- Ujmijmy to tak - mówi Tobias - że dla niektórych śmierć to
lepsze rozwiązanie niż brak frakcji.
- Idioci - kwituje Edward. - Wolę być bezfrakcyjny niż
Nieustraszony.
- No to masz szczęście, że wszystko skończyło się tak, a nie
inaczej - stwierdza zimno Tobias.
- Szczęście? - prycha Edward. - Jasne. Rzeczywiście mam
cholerne szczęście, że zostało mi jedno oko.
- Z tego co słyszałem, sam sprowokowałeś atak - mówi
Tobias.
- Co ty gadasz? - wtrącam się. - On po prostu wygrywał, a
Peter był zazdrosny, więc...
Na twarzy Edwarda dostrzegam uśmieszek, więc milknę.
Może wcale nie wiem dokładnie, co się wydarzyło podczas
inicjacji.
- Doszło do pewnego incydentu - mówi Edward -w którym
Peter nie zwyciężył. Ale to nie uzasadnia ciosu nożem w oko.
- Bez dwóch zdań - przyznaje Tobias. - W ramach
pocieszenia powiem ci, że podczas symulacji ataku Peter został
postrzelony z bliska w rękę.

76
To chyba rzeczywiście go pociesza, bo złośliwy uśmiech na
jego twarzy maluje się jeszcze wyraźniej.
- Kto to zrobił? Ty? Tobias kręci głową.
- Tris.
- Dobra robota - chwali mnie Edward.
Kiwam głową, ale źle mi z tym, że gratuluje mi czegoś
takiego.
No może nie aż tak źle. W końcu chodziło o Petera.
Wpatruję się w płomienie liżące szczapki drewna. Są w
ciągłym ruchu jak moje myśli. Przypominam sobie chwilę, gdy
po raz pierwszy zorientowałam się, że nigdy nie widziałam
wśród Nieustraszonych nikogo starszego. I chwilę, gdy
uświadomiłam sobie, że ojciec jest za stary, żeby chodzić
stromymi ścieżkami w Jamie. Teraz rozumiem to trochę lepiej,
niżbym chciała.
- Wiesz może, jak w tej chwili wygląda sytuacja? - pyta
Tobias Edwarda. - Wszyscy Nieustraszeni stanęli po stronie
Erudytów? Prawość coś zrobiła?
- W Nieustraszoności nastąpił rozłam - bełkocze Edward z
pełnymi ustami. - Połowa siedzi u Erudycji, a połowa u
Prawych. Niedobitki Altruistów są z nami. Jak dotąd do
niczego poważniejszego nie doszło. Poza tym, co stało się z
wami.
Tobias kiwa głową. Czuję ulgę, że przynajmniej połowa
Nieustraszonych nie okazała się zdrajcami.
Jem, łyżka za łyżką, aż mam pełny żołądek. Po kolacji
Tobias przynosi nam sienniki i koce, a ja wynajduję jakiś pusty
kąt do spania. Gdy Tobias schyla się, żeby rozwiązać buty,
widzę, że ma na dole pleców symbol Serdecznych, gałęzie
wijące się wzdłuż kręgosłupa. Prostuje się, a ja podchodzę do
niego, obejmuję go i muskam tatuaż palcami.
Tobias zamyka oczy. Mam nadzieję, że w przygasającym
ogniu nas nie widać, więc przesuwam ręką po plecach

77
Tobiasa, po omacku zatrzymując się na każdym tatuażu.
Wyobrażam sobie oko Erudycji, przechylone szalki wagi
Prawości, złączone dłonie Altruizmu i płomienie Nieustra-
szoności. Drugą ręką odnajduję płomień wytatuowany na
żebrach. Na policzku czuję gorący oddech Tobiasa.
- Chciałbym być teraz z tobą sam na sam - mówi.
- Ja prawie zawsze tego chcę - odpowiadam.
Odpływam w sen przy odgłosach przyciszonych rozmów.
Ostatnio łatwiej mi zasypiać, gdy nie jest całkiem cicho. Wtedy
mogę skoncentrować się na dźwiękach, a nie na myślach, które
dopadają mnie w ciszy. Hałas i ruch to ostoja pogrążonych w
żalu i poczuciu winy.
Budzę się, gdy ogień już prawie dogasa i tylko kilku
bezfrakcyjnych jeszcze nie śpi. Dopiero po chwili dociera do
mnie, dlaczego się obudziłam. Kilka kroków dalej słychać
głosy Evelyn i Tobiasa. Leżę nieruchomo i mam nadzieję, że
nie zauważyli, że nie śpię.
- Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co
się tu dzieje - mówi Tobias. - Choć nadal nie rozumiem, do
czego właściwie jestem ci potrzebny.
Na ścianie widzę cień Evelyn drżący w blasku płomieni.
Matka Tobiasa jest szczupła i silna, tak samo jak on. Cały czas
okręca sobie włosy wokół palców.
- A co konkretnie chcesz wiedzieć?
- O co chodzi z tą tabelą? I z mapą?
- Twój przyjaciel miał rację, ta mapa i tabela pokazują nasze
kryjówki. Mylił się jednak co do danych dotyczących
populacji... przynajmniej częściowo. Dane nie dotyczą
wszystkich frakcji, tylko niektórych. I założę się, że zgadniesz
których.
- Nie mam ochoty na zgadywanki. Evelyn wzdycha.
- Niezgodnych. Rejestrujemy Niezgodnych.

78
- A skąd wiecie, kto jest wśród nich?
- Przed atakiem symulacyjnym Altruiści pomagali między
innymi tak, że badali pewne anomalia genetyczne -wyjaśnia. -
Niekiedy badania polegały na tym, że powtórnie
przeprowadzano test przynależności. Niekiedy to było bardziej
skomplikowane. Altruiści wyjaśnili nam jednak, że
podejrzewają, iż w naszej grupie może być największy odsetek
Niezgodnych spośród wszystkich frakcji w mieście.
- Nie rozumiem. Czemu...
- Czemu bezfrakcyjni mają duży odsetek Niezgodnych? -
Mówi, jakby się uśmiechała. - To oczywiste, że ci, którzy nie
potrafią się ograniczyć do jednego sposobu myślenia, będą też
najczęściej występować z szeregów frakcji lub oblewać
inicjację, prawda?
- Nie o to chciałem spytać. Chodziło mi o to, czemu ciebie
interesuje liczba Niezgodnych?
- Erudyci potrzebują mocnych ludzi. Chwilowo zasilili
swoje szeregi Nieustraszonymi. Ale zaczną szukać dalej, a my
jesteśmy następni w kolejności, chyba że zorientują się, że u
nas jest więcej Niezgodnych niż w jakiejkolwiek innej grupie.
Ale na wypadek gdyby się nie zorientowali, chcę wiedzieć, ile
mamy osób odpornych na symulacje.
- Rozumiem. Ale dlaczego Altruistom aż tak zależało, żeby
namierzyć Niezgodnych? Nie robili przecież tego po to, by
pomóc Jeanine, prawda?
- Oczywiście, że nie. Ale niestety, nie wiem dlaczego.
Altruiści dość niechętnie udzielali wyjaśnień, które miały
służyć jedynie zaspokojeniu naszej ciekawości. Wyjawili nam
tyle, ile uważali za stosowne.
- Dziwne - mruczy Tobias.
- Może powinieneś spytać o to swojego ojca. To on mi o
tobie powiedział.
- O mnie? Ale co o mnie?

79
- Że podejrzewa u ciebie Niezgodność - wyjaśnia Evelyn. -
Zawsze bacznie cię obserwował. Zwracał uwagę na twoje
zachowanie. Poświęcał ci wiele uwagi. Dlatego... dlatego
myślałam, że przy nim będziesz bezpieczny. Bezpieczniejszy
niż przy mnie.
Tobias milczy.
- Teraz widzę, że chyba się myliłam. Tobias nadal milczy.
- Żałuję... - zaczyna Evelyn.
- Nawet nie próbuj przepraszać. - Głos mu się trzęsie. - Nie
da się tego załatwić jednym czy dwoma słowami i mocnym
uściskiem.
- Dobrze, dobrze. Nie będę przepraszać.
- Po co bezfrakcyjni się łączą? Co planujecie?
- Chcemy obalić Erudycję - wyjaśnia Evelyn. - Gdy już się
ich pozbędziemy, nic nie stanie nam na przeszkodzie, żeby
przejąć władzę.
- Oczekujesz, że ja ci w tym pomogę? Obalić jeden
skorumpowany rząd, żeby zastąpić go tyranią
bezfrakcyj-nych? - prycha. - Nie ma mowy.
- Nie chcemy być tyranami. Chcemy zbudować nowe
społeczeństwo. Bez frakcji.
Zasycha mi w ustach. Bez frakcji? Świat, w którym nikt nie
wie, kim jest ani gdzie przynależy? Nie potrafię sobie tego
wyobrazić. Jak dla mnie to oznacza tylko chaos i samotność.
Tobias parska śmiechem.
- Jasne. A jak zamierzacie obalić Erudycję?
- Czasem radykalna zmiana wymaga radykalnych środków.
- Cień Evelyn unosi rękę. - Jestem świadoma, że to spowoduje
ogromne spustoszenie.
Drżę, gdy słyszę „spustoszenie". Jakaś mroczna część mnie
pragnie spustoszenia, pod warunkiem że będzie dotyczyć
Erudycji. Ale to słowo ma teraz dla mnie zupełnie

80
nowy wydźwięk, bo na własne oczy widziałam, co tak na-
prawdę oznacza: leżące na chodnikach ciała w szarych
ubraniach, przywódcy Altruizmu zabijani przed swoimi
domami, przy skrzynkach na listy. Wciskam twarz w siennik
tak mocno, że aż boli mnie czoło, byle tylko wyrzucić z głowy
to wspomnienie.
- A wracając do tego, po co nam jesteś potrzebny - po-
dejmuje Evelyn. - Żeby to zrobić, potrzebna nam pomoc
Nieustraszoności. Macie broń i doświadczenie w walce.
Mógłbyś pomóc nam się porozumieć.
- Jeśli sądzisz, że Nieustraszeni się ze mną liczą, to się
mylisz. Jestem tylko kimś, kto nie zna strachu.
- Sugeruję jedynie, że mogą zacząć się z tobą liczyć.
-Wstaje, a jej cień rozciąga się od podłogi do sufitu. - Nie
wątpię, że jeśli zechcesz, uda ci się do tego doprowadzić.
Przemyśl to.
Zbiera do tyłu swoje kręcone włosy i wiąże w kok.
- Drzwi są zawsze otwarte.
Kilka minut później Tobias znów się przy mnie kładzie. Nie
chcę się przyznawać, że podsłuchiwałam, ale muszę mu
powiedzieć, że nie ufam ani Evelyn, ani bezfrakcyjnym, ani
nikomu, kto tak spokojnie mówi o wymordowaniu całej
frakcji.
Zanim jednak zbieram się na odwagę, by się odezwać,
Tobias zaczyna oddychać miarowo - zasypia.

Rozdział I 0

Przesuwam ręką wzdłuż karku, żeby odgarnąć włosy, które


mi się do niego przykleiły. Boli mnie całe ciało, zwłaszcza
nogi. Mam zakwasy, które czuję, nawet gdy się nie ruszam.
Poza tym nie pachnę różami. Muszę wziąć prysznic.

81
Wychodzę na korytarz i idę do łazienki. Nie ja jedna
pomyślałam, żeby się umyć - przy umywalkach stoi grupka
kobiet. Połowa jest naga, ale druga połowa w ogóle nie zwraca
na to uwagi. Znajduję wolną umywalkę w rogu i pakuję głowę
pod kran; zimna woda wlewa mi się do uszu.
- Cześć - mówi Susan.
Odwracam głowę w jej stronę. Woda ścieka mi po policzku
i wpływa do nosa. Susan ma dwa ręczniki: biały i szary, oba
wystrzępione na brzegach.
- Cześć.
- Mam pomysł. - Staje do mnie plecami i rozkłada ręcznik,
tworząc parawan, który oddziela mnie od reszty
pomieszczenia.
Wzdycham z ulgą. Prywatność. A przynajmniej na tyle, na
ile to możliwe.
Rozbieram się szybko i biorę mydło z umywalki.
- Jak się czujesz? - odzywa się znów Susan.
- W porządku. - Wiem, że pyta tylko dlatego, że takie są
zasady w jej frakcji. Wolałabym, żeby rozmawiała ze mną
zwyczajnie. - A ty, Susan?
- Lepiej. Therese powiedziała mi, że w jednym ze schronów
bezfrakcyjnych jest duża grupa Altruistów - mówi, gdy ja
mydlę sobie włosy.
- Tak? - Znów wkładam głowę pod kran i lewą ręką szoruję
głowę, by spłukać pianę. - Chcesz tam iść?
- Tak. Chyba że potrzebna ci moja pomoc.
- Dzięki, ale wydaje mi się, że twoja frakcja bardziej cię
potrzebuje. - Zakręcam wodę. Wolałabym nie musieć się
ubierać. Jest za gorąco na dżinsy. Podnoszę z podłogi drugi
ręcznik i wycieram się pospiesznie.
Znów narzucam na siebie czerwoną koszulę. Nie chcę po
raz kolejny wkładać tych samych brudnych ciuchów, ale nie
mam wyboru.

82
- Wydaje mi się, że bezfrakcyjne mają jakieś zbędne ubrania
- mówi Susan.
- Pewnie tak. Dobra, twoja kolej.
Staję z ręcznikiem, żeby Susan mogła się umyć. Po chwili
zaczynają mnie boleć ręce, ale skoro ona wytrzymała w takiej
pozycji, to ja też wytrzymam. Gdy myje włosy, chlapie mi
wodą na kostki.
- Nigdy nie sądziłam, że znajdziemy się razem w takiej
sytuacji - mówię po chwili. - Że będziemy się myć w zlewie w
jakiejś ruderze i uciekać przed Erudycją.
- Myślałam, że będziemy mieszkać obok siebie - stwierdza
Susan. - Razem brać udział w różnych spotkaniach
towarzyskich. Razem odprowadzać dzieci na przystanek.
Słysząc to, zagryzam wargi. Oczywiście to moja wina, że
taka wersja wydarzeń nigdy nie byłaby możliwa, bo to ja
wybrałam inną frakcję. - Przepraszam, nie chciałam do tego
wracać - mówi Susan. - Przykro mi tylko, że nie byłam bardziej
uważna. Bo gdybym była, to może bym zauważyła, przez co
przechodzisz. Zachowałam się samolubnie. Parskam
śmiechem. - Susan, nie zrobiłaś nic złego.
- Skończyłam - obwieszcza. - Podasz mi ręcznik? Zamykam
oczy i odwracam się, żeby mogła wziąć z mojej
ręki ręcznik. Zjawia się Therese, żeby zapleść sobie włosy
w warkocz, więc Susan pyta ją o ubrania.
Gdy opuszczamy łazienkę, mam na sobie dżinsy i czarną
koszulę, która u góry jest tak luźna, że zsuwa mi się z ramion,
natomiast Susan jest ubrana w workowate dżinsy i białą ko-
szulę z kołnierzykiem - element stroju Prawości. Zapina ją pod
samą szyję. Altruiści przedkładają skromność nad wygodę.
Kiedy znów wchodzę do dużej sali, część bezfrakcyjnych
wychodzi z wiaderkami farby i pędzlami. Wzrokiem
odprowadzam ich do drzwi.

83
- Idą pisać wiadomość dla ludzi pozostałych schronów -
wyjaśnia Evelyn za moimi plecami. - Na jednym z
billboardów. Zaszyfrowaną za pomocą różnych prywatnych
informacji: czyjegoś ulubionego koloru, imienia zwierzątka,
które ktoś miał jako dziecko.
Nie rozumiem, po co mi mówi o szyfrach stosowanych
przez bezfrakcyjnych, póki się do niej nie odwracam. W jej
oczach dostrzegam znajomy wyraz - dumę. Tak samo patrzyła
Jeanine, gdy mówiła Tobiasowi, że opracowała serum, za
pomocą którego zdoła go kontrolować.
- Mądre - przyznaję. - To twój pomysł?
- Prawdę mówiąc, tak. - Wzrusza ramionami, ale nie daję się
zwieść. Daleko jej do nonszalancji. - Zanim przeszłam do
Altruizmu, byłam Erudytką.
- Aha. Domyślam się, że życie naukowca nie bardzo ci
pasowało, co?
Nie daje się złapać.
- Coś w ten deseń. - Milknie na chwilę. - Twój ojciec
odszedł pewnie z tego samego powodu.
Chcę się odwrócić i zakończyć rozmowę, ale jej słowa
powodują dziwny ucisk w mojej głowie, jakby zgniatała mi
mózg rękami. Wpatruję się w nią.
- Nie wiedziałaś? - Marszczy brwi. - Przepraszam.
Zapomniałam, że członkowie frakcji rzadko rozmawiają o
dawnych frakcjach.
- Co? - mówię łamiącym się głosem.
- Twój ojciec urodził się w Erudycji - wyjaśnia. - Jego
rodzice przyjaźnili się z rodzicami Jeanine Matthews. Twój
ojciec i Jeanine trzymali się razem, jak byli dziećmi. W szkole
zawsze pożyczali sobie książki.
Oczyma wyobraźni widzę swojego ojca, dorosłego
mężczyznę, który siedzi obok dorosłej Jeanine w szkolnej
stołówce, a między nimi leży książka. Ten obraz jest tak

84
absurdalny, że na samą myśl o tym ni to prycham, ni to
parskam śmiechem. To nie może być prawda. Tylko...
Tylko że ojciec nigdy nie mówił ani o swojej rodzinie, ani o
dzieciństwie.
Tylko że nie miał w sobie łagodności człowieka, który
dorastał wśród Altruistów.
Tylko że nienawidził Erudytów tak bardzo, że musiał mieć
ku temu osobiste powody.
- Przykro mi, Beatrice. Nie chciałam rozdrapywać starych
ran.
Patrzę na nią ze złością.
- Owszem, chciałaś.
- Nie rozumiem...
- Posłuchaj mnie uważnie - zniżam głos. Sprawdzam, czy
Tobias nie stoi gdzieś w pobliżu, bo wolę, żeby tego nie
słyszał. W kącie na podłodze widzę tylko Caleba i Susan,
przekazują sobie puszkę masła orzechowego. Nigdzie nie ma
Tobiasa. - Nie jestem głupia. Widzę, że chcesz go wykorzystać.
I zamierzam mu o tym powiedzieć, o ile sam się jeszcze nie
domyślił.
- Moja droga - mówi Evelyn. - Ja jestem jego matką. Zawsze
będę w jego życiu. Ty jesteś tylko tymczasowo.
- Jasne. Mama go porzuciła, a tata lał. Jakżeby miał nie
pozostać lojalny wobec takiej rodziny? - Odwracam się na
pięcie, czuję, że trzęsą mi się ręce, i przysiadam się do Caleba.
Susan poszła na drugą stronę sali pomóc bezfrakcyjnym
posprzątać. Caleb podaje mi słoik z masłem orzechowym.
Przypominam sobie grządki orzechów ziemnych w szklarniach
Serdeczności. Uprawiają je, bo są bogatym źródłem białka i
tłuszczów, co ma szczególne znaczenie w przypadku
bezfrakcyjnych. Nabieram sobie trochę masła palcami i
zjadam.

85
Czy powinnam powiedzieć Calebowi o tym, co właśnie
usłyszałam od Evelyn? Nie chcę, żeby zaczął myśleć, że w jego
żyłach płynie krew Erudycji. Nie chcę dawać mu żadnego
powodu, by do nich wracał.
Postanawiam na razie zachować to dla siebie.
- Możemy o czymś pogadać? - pyta Caleb.
Kiwam głową, starając się jednocześnie pozbyć masła
orzechowego, które przykleiło się mi do podniebienia.
- Susan chce iść do Altruistów - mówi. -1 ja też. Poza tym
wolę być blisko niej, żeby nic złego jej się nie stało. Ale nie
chcę cię zostawiać samej.
- Nie ma problemu.
- Może pójdziesz z nami? Altruiści bardzo się ucieszą z
twojego powrotu. Jestem tego pewny.
Oczywiście - Altruiści nie potrafią się obrażać. Ale jestem
na skraju rozpaczy, a jeśli wrócę do dawnej frakcji rodziców,
dam się jej całkowicie pochłonąć. Kręcę głową.
- Muszę iść do siedziby Prawości i sprawdzić, co się tam
dzieje. Oszaleję, jeśli się nie dowiem. - Zmuszam się do
uśmiechu. - Ale ty powinieneś iść. Susan cię potrzebuje.
Wygląda już lepiej, ale i tak cię potrzebuje.
- Dobra - zgadza się Caleb. - To zobaczymy się później. Ale
bądź ostrożna.
- Przecież zawsze jestem ostrożna.
- Nie. Zwykle pasuje do ciebie inne słowo: „lekko-
myślność".
Brat lekko ściska mnie za zdrowe ramię. Nabieram jeszcze
trochę masła orzechowego.
Kilka minut później z męskiej łazienki wychodzi Tobias.
Zamiast czerwonej koszuli Serdecznych ma na sobie czarny
T-shirt. Jego krótkie włosy są mokre. Z daleka patrzymy sobie
w oczy i wiem, że czas na nas.

86
Siedziba Prawości jest ogromna. Przynajmniej jak dla mnie.
Znajduje się w rozległym cementowym budynku z wi-
dokiem na coś, co dawniej było rzeką. Wisi na nim szyld „Hala
owa", kiedyś „Hala Targowa", ale większość ludzi mówi teraz
„Hala Bezsercowa", bo Prawość, choć uczciwa, nie ma serca.
Nazwa chyba im się spodobała.
Nie wiem, czego się spodziewać, bo nigdy nie byłam w
środku. Zatrzymujemy się z Tobiasem przed drzwiami i
patrzymy na siebie.
- No to jesteśmy - mówi.
W szklanych drzwiach widzę tylko własne odbicie. Jestem
zmęczona i brudna. Po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, że
przecież wcale nie musimy nic robić. Możemy zaszyć się w
schronie bezfrakcyjnych i zostawić cały ten bajzel na ich
głowie. Moglibyśmy być nikim, być bezpieczni, być razem.
Tobias ciągle jeszcze nie powiedział mi o swojej wczo-
rajszej rozmowie z matką i wydaje mi się, że nie zamierza tego
zrobić. Tak bardzo zależało mu na wizycie w siedzibie
Prawości, że zastanawiam się, czy nie planuje czegoś za moimi
plecami.
Nie wiem, czemu przestępuję próg. Może stwierdzam, że
skoro zaszliśmy tak daleko, to równie dobrze możemy
zobaczyć, co się dzieje. Ale podejrzewam, że chodzi o coś
więcej niż poznanie prawdy. Jestem Niezgodna, więc nie
jestem nikim, coś takiego jak „bezpieczni" nie istnieje w moim
słowniku i mam inne sprawy na głowie niż zabawa w dom z
Tobiasem. Najwyraźniej on uważa tak samo.
Hol jest przestronny i jasno oświetlony. Wyłożona czarnym
marmurem posadzka ciągnie się aż do wind. Na środku
pomieszczenia ułożono z białych marmurowych kafli symbol
Prawości: przechylone szalki wagi mają symbolizować

87
prawdę, która przeważa nad kłamstwem. Wszędzie wokół
aż roi się od uzbrojonych Nieustraszonych.
Podchodzi do nas kobieta z karabinem na pasku, gotowym
do strzału. Celuje w Tobiasa.
- Kim jesteście? - pyta. Jest młoda, ale nie na tyle, by znać
Tobiasa.
Pozostali zbierają się za jej plecami. Część przygląda się
nam podejrzliwie, inni ciekawie, ale dużo dziwniejszy jest
błysk w oczach niektórych. Błysk rozpoznania. Tobiasa
rzeczywiście mogą znać, ale mnie?
- Jestem Cztery - przedstawia się Tobias. Wskazuje na mnie
skinieniem głowy: - A to Tris. Oboje Nieustraszeni.
W spojrzeniu tej z karabinem widać zdziwienie, ale nie
opuszcza broni.
- Czy ktoś może mi pomóc? - prosi.
Kilku Nieustraszonych podchodzi bliżej, ale bardzo
ostrożnie, jakbyśmy stanowili zagrożenie.
- W czym problem? - pyta Tobias.
- Macie broń?
- No pewnie. W końcu jestem z Nieustraszoności!
- Ręce za głowę - rzuca ze złością kobieta, jak gdyby
obawiała się, że będziemy stawiać opór.
Zerkam na Tobiasa. Czemu wszyscy zachowują się tak,
jakbyśmy chcieli ich zaatakować?
- Weszliśmy głównym wejściem - mówię powoli. - My-
ślicie, że zrobilibyśmy tak, gdybyśmy mieli złe zamiary?
Tobias nie patrzy na mnie. Lekko opiera palce o tył głowy.
Po chwili robię to samo. Żołnierze Nieustraszonych otaczają
nas. Jeden z nich obmacuje Tobiasowi nogi, drugi wyciąga mu
zza paska pistolet. Jeszcze inny, chłopak o okrągłej twarzy i
różowych policzkach, patrzy na mnie przepraszająco.
- W tylnej kieszeni mam nóż. Dotknij mnie tylko, a po-
żałujesz - ostrzegam.

88
Chłopak mruczy jakieś „przepraszam". Ostrożnie wyciąga
nóż, starając się mnie nie dotknąć.
- Co jest grane? - pyta Tobias.
Kobieta, która nas zatrzymała, wymienia spojrzenia z resztą
żołnierzy.
- Przykro mi - odpowiada. - Ale dostaliśmy rozkaz, żeby
was aresztować, jak tylko się pojawicie.

Rozdział 11

Otaczają nas, ale nie skuwają. Prowadzą do wind. Bez


względu na to, ile razy pytam, czemu jesteśmy aresztowani,
nikt mi nie odpowiada ani nawet na mnie nie patrzy. W końcu
daję za wygraną i milczę, tak jak Tobias.
Jedziemy na trzecie piętro, gdzie prowadzą nas do małego
pokoju wyłożonego białym, a nie czarnym marmurem. Za
wyjątkiem ustawionej pod ścianą ławki nie ma tu żadnych
mebli. Każda frakcja musi mieć areszt, w którym można
zamknąć kogoś, kto sprawia kłopoty, ale nigdy dotąd nie
trafiłam do takiego miejsca.
Drzwi zamykają się za nami i rozlega się zgrzyt zamka.
Znów zostajemy sami.
Tobias siada na ławce i marszczy czoło. Chodzę przed nim
w tę i we w tę. Gdyby wiedział, czemu się tu znaleźliśmy,
powiedziałby mi, więc o nic nie pytam. Robię pięć kroków
naprzód, potem pięć w tył, pięć naprzód, pięć w tył, w tym
samym rytmie. Liczę na to, że dzięki temu coś mi przyjdzie do
głowy.
Skoro Erudycja nie przejęła kontroli nad Prawością -a tak
powiedział Edward - to dlaczego Prawi nas aresztowali? Co
takiego im zrobiliśmy?

89
Jeśli Erudycja rzeczywiście nie przejęła nad nimi kontroli,
jedyne, co mogą nam zarzucić, to że sprzymierzyliśmy się z
Erudycją. Czy zrobiłam coś, co można by zinterpretować jako
sprzymierzenie się z Erudycją? Zagryzam dolną wargę tak
mocno, że aż krzywię się z bólu. Owszem, zrobiłam. Zabiłam
Willa. I jeszcze paru innych członków Nieustraszoności. Byli
pod wpływem symulacji, ale może Prawość o tym nie wie albo
nie uważa tego za wystarczające wytłumaczenie.
- Możesz się uspokoić? - prosi Tobias. - Przez ciebie
zaczynam się denerwować.
- Ale ja właśnie tak się uspokajam.
Nachyla się, opiera łokcie o kolana i wpatruje w podłogę
pomiędzy adidasami.
- Twoja pogryziona warga świadczy o czymś innym.
Siadam obok niego i zdrową ręką przyciągam kolana
do piersi. Prawą rękę trzymam opuszczoną luźno z boku.
Tobias milczy przez dłuższą chwilę, a ja coraz mocniej
obejmuję nogi. Mam wrażenie, że im bardziej się kulę, tym
jestem bezpieczniejsza.
- Czasem się boję - zaczyna Tobias - że mi nie ufasz.
- Ufam ci. Oczywiście, że ci ufam. Czemu uważasz, że jest
inaczej?
- Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego. Ja po-
wiedziałem ci rzeczy... - kręci głową - których nie powie-
działbym nikomu innemu. Ale ciebie coś męczy, a mimo to nic
mi jeszcze nie powiedziałaś.
- Dużo rzeczy mnie męczy, bo dużo się zdarzyło. A ty?
Mogłabym to samo powiedzieć o tobie.
Tobias dotyka mojego policzka i wsuwa mi dłoń we włosy.
Ignoruje moje pytanie, tak jak ja zignorowałam jego.
- Jeśli chodzi tylko o twoich rodziców - mówi łagodnie - to
powiedz mi, a ja ci uwierzę.

90
W jego oczach powinien malować się strach, biorąc pod
uwagę sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, ale jest w nich
spokój. Przenoszą mnie w dobrze znane miejsce. W miejsce, w
którym czuję się bezpieczna, tam gdzie z łatwością mogę
wyznać, że zastrzeliłam jednego z moich najlepszych
przyjaciół, gdzie nie boję się tego, co zobaczę wtedy w oczach
Tobiasa.
Nakrywam dłonią jego dłoń.
- Tylko o to chodzi - odpowiadam niepewnie.
- Okej. - Całuje mnie w usta. Żołądek ściska mi się w
poczuciu winy. Drzwi się otwierają. Do środka wchodzi kilka
osób -dwóch Prawych z bronią, ciemnoskóry starszy
mężczyzna z Prawości, kobieta z Nieustraszoności, której nie
kojarzę. A za nimi Jack Kang - przywódca Prawości.
Według standardów większości frakcji jest młody jak na
lidera - ma tylko trzydzieści dziewięć lat. Ale według stan-
dardów Nieustraszoności to jeszcze nic. Erie został przywódcą
Nieustraszoności w wieku siedemnastu lat. I między innymi
dlatego inne frakcje nie liczą się z naszym zdaniem.
Jack jest przystojny. Ma krótkie czarne włosy i ciepłe
skośne oczy jak Tori. Do tego wysokie kości policzkowe.
Mimo swojego wyglądu nie jest czarusiem, pewnie dlatego, że
pochodzi z Prawości, a u nich bycie czarującym oznacza
zwodniczość. Wierzę, że wyjaśni nam, o co chodzi, nie tracąc
czasu na uprzejmości. To zawsze coś. - Podobno nie
rozumiecie, czemu was aresztowano. -Głos ma niski, a
jednocześnie dziwnie płaski, taki który nie wywołałby echa
nawet na dnie pustej jaskini. - Dla mnie znaczy to tyle, że albo
zostaliście fałszywie oskarżeni, albo potraficie świetnie
udawać. Jedyny... - O co zostaliśmy oskarżeni? - wchodzę mu
w słowo.
- On jest oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, a ty o
współudział.

91
- Zbrodnie przeciwko ludzkości? - W głosie Tobiasa
wreszcie słychać wściekłość. Patrzy na Jacka z niesmakiem. -
Że co?
- Widzieliśmy nagranie z ataku. Przeprowadziliście
symulację ataku - wyjaśnia Jack.
- Jakim cudem widzieliście nagranie? Zabraliśmy je -mówi
Tobias.
- Zabraliście kopię. Nagranie z ataku w siedzibie Nie-
ustraszoności zostało przesłane do komputerów w całym
mieście - wyjaśnia Jack. - Jedyne, co widzieliśmy, to że
przeprowadziliście atak, a ona omal nie została pobita na
śmierć, zanim się poddała. Potem zatrzymaliście się, doszło do
raczej nagłego pojednania kochanków i ukradliście twardy
dysk. Może zrobiliście to dlatego, że symulacja dobiegła końca
i nie chcieliście, by dowody wpadły nam w ręce.
Omal nie wybuchłam śmiechem. Mój wielki heroiczny
wyczyn, jedyny, jaki mam na swoim koncie, został uznany za
kolaborację z Erudycją.
- Symulacja nie dobiegła końca - tłumaczę. - My ją
przerwaliśmy, wy... Jack unosi rękę.
- Nie interesuje mnie, co macie w tej chwili do powiedzenia.
Prawda wyjdzie na jaw, gdy zostaniecie przesłuchani przy
użyciu serum prawdy.
Christina mówiła mi kiedyś o tym serum. Powiedziała, że
najgorsze podczas inicjacji w Prawości było to, że trzeba zażyć
to serum i odpowiadać na osobiste pytania w obecności
wszystkich członków frakcji. Nie muszę zagłębiać się w swoje
najgłębsze, najmroczniejsze sekrety, by wiedzieć, że serum
prawdy to ostatnia rzecz, jaką chcę zażyć.
- Serum prawdy? - Kręcę głową. - Nie. Wykluczone.
- A masz coś do ukrycia? - Jack unosi brwi. Chętnie bym mu
powiedziała, że każdy, kto ma choć
odrobinę godności, chce zachować pewne rzeczy wyłącznie

92
dla siebie, ale wolę nie wzbudzać jego podejrzeń. Więc tyl-
ko kręcę głową.
- W takim razie w porządku. - Patrzy na zegarek. - Jest
dwunasta. Przesłuchanie odbędzie się o dziewiętnastej. Nie
próbujcie się przygotowywać. Serum prawdy uniemożliwia
zatajenie jakichkolwiek informacji. - Odwraca się na pięcie i
wychodzi z pokoju.
- Cóż za miły człowiek - kwituje Tobias.
Wczesnym popołudniem grupka uzbrojonych Nieustra-
szonych prowadzi mnie do łazienki. Nie spieszę się. Wpatruję
się w swoje odbicie w lustrze i trzymam ręce pod gorącą wodą
tak długo, że robią się całe czerwone. Gdy należałam do
Altruizmu i przeglądanie się w lustrze było zabronione,
wydawało mi się, że przez trzy miesiące człowiek się bardzo
zmienia. Tym razem wystarczyło kilka dni.
Wyglądam starzej. Może to przez krótkie włosy, a może
przez to, że wszystko, co się wydarzyło, przylgnęło do mnie
jak maska. Tak czy inaczej, zawsze przypuszczałam, że się
ucieszę, gdy przestanę wyglądać jak dziecko. Ale teraz czuję
tylko gulę w gardle. Moi rodzice by mnie nie poznali. Już
nigdy mnie nie zobaczą.
Odwracam się od lustra i nasadą dłoni otwieram drzwi.
Gdy Nieustraszeni odprowadzają mnie do aresztu, za-
trzymuję się w drzwiach. Tobias wygląda tak jak wtedy, gdy go
poznałam - ma czarną koszulkę, krótkie włosy, poważną minę.
Jego widok zawsze budzi we mnie zdenerwowanie i
podniecenie jednocześnie. Przypominam sobie, jak złapałam
go za rękę po wyjściu z sali szkoleniowej, tylko na kilka
sekund, i jak siedzieliśmy razem na skałach nad przepaścią, i
ogarnia mnie tęsknota za tym, co minęło.
- Głodna? - pyta. Podaje mi kanapkę ze stojącego przy nim
talerza.

93
Biorę ją, siadam i opieram głowę o jego ramię. Nie po-
zostało nam nic innego, jak czekać, więc to właśnie robimy.
Zjadamy wszystko do czysta. Siedzimy, aż robi się nam
niewygodnie. Potem kładziemy się na podłodze. Leżymy,
stykając się ramionami i wpatrując w biały sufit.
- Czego się boisz powiedzieć? - pyta.
- Wszystkiego. Nie chcę na nowo tego przeżywać.
Kiwa głową. Zamykam oczy i udaję, że zasypiam. W po-
koju nie ma zegara, więc nie mogę odliczać czasu do prze-
słuchania. Czas mógłby tu równie dobrze nie istnieć, tyle że w
miarę gdy nieuchronnie zbliża się siódma, czuję jego presję,
czuję, jak wciska mnie coraz mocniej w podłogę.
Może nie ciążyłby mi tak bardzo, gdyby nie poczucie winy -
świadomość, że znam prawdę i ją ukrywam, nawet przed
Tobiasem. Może nie powinnam się bać, że coś powiem, bo
szczere wyznanie prawdy przyniesie mi ulgę.
W końcu chyba zasypiam, bo budzi mnie odgłos otwie-
ranych drzwi. Wstajemy, a do środka wchodzi kilku Nie-
ustraszonych. Ktoś wypowiada moje imię. Christina przepycha
się naprzód i obejmuje mnie. Wpija mi palce w ranę na
ramieniu, więc krzyczę: - Zostałam postrzelona. W ramię. Aua.
- O Boże! - Puszcza mnie. - Przepraszam, Tris.
W ogóle nie wygląda jak Christina, którą zapamiętałam. Ma
krótsze włosy, ścięte na chłopaka, i szarawą skórę, a nie w
odcieniu ciepłego brązu jak wcześniej. Uśmiecha się, ale tylko
ustami, oczy wciąż są zmęczone. Chcę odwzajemnić uśmiech,
ale jestem zbyt zdenerwowana. Christina będzie obecna
podczas mojego przesłuchania. Dowie się, co zrobiłam
Willowi. Nigdy mi nie wybaczy.
Chyba że przeciwstawię się serum, zataję prawdę, jeśli
zdołam.
Ale czy naprawdę tego chcę? Czy naprawdę chcę już
zawsze to w sobie dusić?

94
- Wszystko w porządku? Dowiedziałam się, że tu jesteś,
więc zgłosiłam się do eskorty - mówi, gdy wychodzimy z po-
koju. - Wiem, że tego nie zrobiłaś. Nie jesteś zdrajczynią.
- W porządku - mówię. - I dziękuję. A ty jak się miewasz?
- Ja... - Urywa i zagryza wargę. - Nie wiem, czy ktoś ci
mówił... bo to pewnie nie najlepszy moment, ale...
- Co? Co się stało?
- No bo... Will zginął podczas ataku. - Patrzy na mnie z
pełnym niepokoju wyczekiwaniem.
Czego właściwie oczekuje?
Aha. Myśli, że nie wiem, że Will nie żyje. Mogłabym
udawać, że się przejęłam, ale chyba nie wypadłoby to zbyt
przekonująco. Najlepiej przyznać, że wiem. Ale jak, nie
mówiąc jednocześnie wszystkiego.
Nagle robi mi się niedobrze. Czy ja naprawdę zastanawiam
się, jak najlepiej oszukać swoją przyjaciółkę?
- Wiem - mówię. - Widziałam go na ekranach w pokoju
kontrolnym. Przykro mi, Christino.
- Aha. - Kiwa głową. - To... cieszę się, że już wiesz.
Naprawdę nie chciałam ci o tym mówić na korytarzu.
Krótki śmiech. Zdawkowy uśmiech. Zupełnie inaczej niż
kiedyś.
Wchodzimy do windy. Czuję na sobie spojrzenie Tobia-sa -
wie, że nie widziałam Willa na ekranach, poza tym nie miał
pojęcia, że Will nie żyje. Z uporem wpatruję się przed siebie i
udaję, że nie zauważam jego palącego spojrzenia.
- Nie przejmuj się serum prawdy - mówi Christina. -To nic
takiego. Właściwie to nie kojarzysz, co się wtedy dzieje.
Dopiero gdy przestaje działać, dociera do ciebie, co
powiedziałaś. Przechodziłam przez to jako dziecko. W Pra-
wości to norma.
Pozostali Nieustraszeni spoglądają po sobie. W zwykłych
okolicznościach ktoś by ją pewnie upomniał za to,

95
że rozmawia na temat dawnej frakcji, ale to nie są zwykłe
okoliczności. Christina nigdy w życiu nie odprowadzała swojej
najlepszej przyjaciółki, podejrzanej o zdradę, na publiczne
przesłuchanie.
- Co z pozostałymi? - pytam. - Z Uriahem, Lynn, Marlenę?
- Wszyscy tu są. Poza bratem Uriaha, Zeke, który jest z
resztą Nieustraszonych.
- Co? - Zeke, który zapinał mi paski przed zjazdem na linie,
zdradził?
Winda zatrzymuje się na najwyższym piętrze i wysiadamy.
- Tak. - Christina kiwa głową. - Nikt się tego nie spo-
dziewał.
Bierze mnie za rękę i ciągnie do drzwi. Idziemy korytarzem
wyłożonym czarno-białym marmurem - łatwo się pogubić w
siedzibie Prawości, bo wszystko wygląda tak samo. Skręcamy
w kolejny korytarz i przechodzimy przez podwójne drzwi.
Z zewnątrz Hala Bezsercowa to przysadzisty budynek z
wąską, wysoką przybudówką na środku. Wewnątrz przy-
budówka składa się z trzypoziomowego pomieszczenia, w
którym zamiast okien są tylko otwory w ścianach. Widzę nad
sobą ciemniejące bezgwiezdne niebo.
Na białej podłodze, na środku widnieje czarny symbol
Prawości. Ściany są oświetlone rzędami przytłumionych
żółtych świateł, przez co całe pomieszczenie spowija poświata.
Wszelkie odgłosy niosą się echem.
Zebrała się tu już większość Prawych i niedobitki Nie-
ustraszonych. Część siedzi na ławkach ustawionych rzędami
wzdłuż ścian, ale nie ma miejsca dla wszystkich, więc reszta
stoi wokół symbolu Prawości. W centralnej części znaku,
pomiędzy przechylonymi szalkami wagi, znajdują się dwa
puste krzesła.
Tobias bierze mnie za rękę. Splatamy palce.

96
Strażnicy z Nieustraszoności prowadzą nas na środek sali;
rozlegają się nie tylko pomruki, ale i gwizdy. W pierwszym
rzędzie ławek widzę Jacka Kanga.
Starszy ciemnoskóry mężczyzna podchodzi do nas z
czarnym pudełkiem w dłoni.
- Nazywam się Niles. Będę was przesłuchiwać - informuje. -
Ty. - Wskazuje Tobiasa. - Zostaniesz przesłuchany jako
pierwszy. Bardzo proszę, żebyś podszedł...
Tobias ściska mnie za rękę, po czym puszcza mnie, a ja
zostaję z Christiną na brzegu symbolu Prawości. W pokoju jest
ciepło - czuć wilgotne, letnie wieczorne powietrze - ale mnie
jest zimno.
Niles otwiera czarne pudełko. Są tam dwie igły, jedna dla
Tobiasa, druga dla mnie. Wyjmuje też z kieszeni chusteczkę
odkażającą i podaje ją Tobiasowi. W Nieustraszoności nie
zawracamy sobie głowy takimi rzeczami.
- Będę się wkłuwać w szyję - oznajmia Niles. Tobias
przeciera sobie skórę, a ja słyszę wyłącznie świst
wiatru. Czarnoskóry podchodzi do Tobiasa, wbija mu igłę w
szyję i wstrzykuje w żyłę mętny, niebieskawy płyn. Ostatni raz,
gdy widziałam, jak ktoś mu coś wstrzykuje, było wtedy gdy
Jeanine aplikowała nową symulację, na którą nawet Niezgodni
nie byli odporni - tak przynajmniej mi się wydawało. Myślałam
wówczas, że straciłam go na zawsze. Cała się wzdrygam.

Rozdział 12

Zadam ci teraz kilka prostych pytań, żebyś się przyzwyczaił


do działania serum - mówi Niles. - Zaczynamy. Jak się
nazywasz?

97
Tobias siedzi przygarbiony, ze spuszczoną głową, jakby nie
mógł udźwignąć ciężaru własnego ciała. Krzywi się i kręci na
krześle, po czym cedzi przez zaciśnięte zęby:
- Cztery.
Może pod wpływem serum prawdy nie da się kłamać, ale da
się wybrać wersję prawdy: Cztery jest i nie jest jego imieniem.
- To pseudonim - stwierdza Niles. - Jak naprawdę masz na
imię?
- Tobias.
Christina szturcha mnie łokciem.
- Wiedziałaś?
Potwierdzam skinieniem głowy.
- Jak się nazywają twoi rodzice, Tobiasie? Otwiera usta,
żeby odpowiedzieć, po czym zaciska zęby,
jakby chciał powstrzymać słowa, które cisną mu się na usta.
- A jakie to ma znaczenie? - pyta.
Zebrani wokół mnie Prawi wymieniają pomruki, część
marszczy czoła. Patrzę na Christinę spod uniesionych brwi.
- Pod wpływem serum bardzo trudno nie odpowiedzieć od
razu - wyjaśnia. - To znaczy, że ma niezwykle silną wolę. I coś
do ukrycia.
- Może wcześniej nie miało żadnego znaczenia - mówi
Niles. - Ale już ma, skoro nie zechciałeś udzielić odpowiedzi
na to pytanie. Imiona rodziców, proszę.
Tobias zamyka oczy.
- Evelyn i Marcus Eatonowie.
Nazwiska służą tylko dodatkowej weryfikacji, żeby za-
pobiec pomyłce w dokumentach. Po ślubie jedno z małżonków
musi przyjąć nazwisko drugiego lub oboje decydują się na
nowe. Mimo że możemy przejść z nazwiskiem rodowym do
nowej frakcji, to rzadko kiedy go używamy.
Każdy jednak zna nazwisko Marcusa. Widzę to, bo słowa
Tobiasa wywołują poruszenie. Prawość doskonale się

98
orientuje, że Marcus to jeden z najbardziej wpływowych
przedstawicieli rządu, a część osób na pewno czytała artykuł,
jaki Jeanine opublikowała na temat jego okrucieństwa
względem własnego syna. To była jedna z niewielu praw-
dziwych rzeczy, które kiedykolwiek powiedziała. A teraz
wszyscy wiedzą, że Tobias to jego syn.
Tobias Eaton - to robi wrażenie.
Niles czeka, aż sala się uspokoi, po czym ciągnie dalej.
- A więc zmieniłeś frakcję, tak?
- Tak.
- Przeszedłeś z Altruizmu do Nieustraszoności?
- Tak - rzuca Tobias. - To chyba oczywiste, prawda?
Zagryzam wargi. Powinien się uspokoić, bo się demaskuje.
Im bardziej jest niechętny do udzielenia odpowiedzi, tym
bardziej Niles chce tę odpowiedź usłyszeć.
- To przesłuchanie ma między innymi na celu sprawdzenie
twojej lojalności - mówi Niles. - Muszę więc spytać: czemu
zmieniłeś frakcję?
Tobias patrzy ze złością na Nilesa i nie otwiera ust. Kolejne
sekundy upływają w całkowitym milczeniu. Im dłużej opiera
się działaniu serum, tym większe ma z tym trudności: robi się
czerwony na twarzy, zaczyna oddychać szybciej i z większym
trudem. Strasznie mu współczuję. Powinien móc zachować dla
siebie szczegóły dotyczące swojego dzieciństwa, jeśli właśnie
tego pragnie. Prawość postępuje okrutnie, zmuszając go, by je
wyjawił; odbiera mu wolność.
- To straszne - szepczę zdenerwowana do Christi-ny. - Złe.
- Ale co? Przecież to proste pytanie. Kręcę głową.
- Nic nie rozumiesz. Christina uśmiecha się lekko.
- Naprawdę ci na nim zależy.
Jestem zbyt pochłonięta obserwacją Tobiasa, żeby jej
odpowiadać.

99
- Zadam pytanie jeszcze raz - oznajmia Niles. - Musimy
ustalić, w jakim stopniu jesteś lojalny względem wybranej
przez siebie frakcji. Czemu więc zdecydowałeś się na transfer
do Nieustraszoności, Tobiasie?
- Żeby się chronić. Przeniosłem się, żeby się chronić.
- Przed czym?
- Przed ojcem.
Na sali milkną wszystkie rozmowy, a cisza, która zapada,
jest dużo gorsza niż wcześniejsze pomruki. Czekam, aż Niles
zacznie drążyć dalej, ale tego nie robi.
- Dziękuję za szczerość - mówi.
Prawi powtarzają za nim to samo. Wszędzie wokół mnie
rozlegają się słowa: „Dziękuję za szczerość" - wypowiadane w
różnej tonacji i w różnym natężeniu. Mój gniew trochę
przygasa. Szept jakby wita Tobiasa, obejmuje go i w końcu
oczyszcza z najmroczniejszej tajemnicy.
Może nie powoduje nimi okrucieństwo, ale pragnienie
zrozumienia. To mnie wcale nie uspokaja.
- Czy jesteś lojalny względem swojej obecnej frakcji,
Tobiasie?
- Jestem lojalny względem każdego, kto nie wspiera ataku
na Altruizm - odpowiada.
- Skoro o tym mowa... Myślę, że powinniśmy skon-
centrować się na tym, co się tamtego dnia wydarzyło. Co
pamiętasz z symulacji?
- Początkowo nie znajdowałem się pod jej wpływem
-wyjaśnia Tobias. - Nie zadziałała.
Niles parska śmiechem.
- Co to znaczy: nie zadziałała?
- Jedną z podstawowych cech Niezgodnych jest to, że ich
umysły są odporne na symulacje. A ja jestem Niezgodny. Więc
nie, nie zadziałała.

100
Więcej szeptów. Christina szturcha mnie łokciem.
- Ty też? - szepcze mi w ucho, żeby nikt inny nie słyszał. -
Dlatego byłaś przytomna?
Patrzę na nią. Przez kilka ostatnich miesięcy bałam się
słowa „Niezgodna". Przerażało mnie, że ktoś może się
dowiedzieć, kim jestem. Ale nie zdołam już dłużej tego
ukrywać. Kiwam głową.
Mam wrażenie, że puchną jej oczy, tak mocno je wy-
trzeszcza. Nie bardzo wiem, jak interpretować jej minę. To
szok? Przerażenie?
Podziw?
- Wiesz, co to oznacza? - pytam.
- Słyszałam o tym, jak byłam mała - odpowiada nabożnym
szeptem.
Zdecydowanie podziw.
- To było jak bajka - ciągnie. - „Są wśród nas ludzie
posiadający szczególną moc!" Jakoś tak.
- Ale to ani nie bajka, ani nic takiego wielkiego - mówię. -
To jak symulacja krajobrazu strachu, byłaś wtedy świadoma i
mogłaś ją sama kształtować. Tyle że w moim przypadku jest tak
z każdą symulacją.
- Ale Tris... - Christina łapie mnie za łokieć. - To nie-
możliwe. Stojący na środku Niles unosi ręce i stara się uciszyć
zebranych, ale głosów jest zbyt wiele - część wrogich, część
przerażonych, a część pełnych podziwu, jak głos Christiny. W
końcu Niles wstaje i krzyczy:
- Jeśli się nie uspokoicie, będziecie poproszeni o opusz-
czenie sali!
W końcu wszyscy milkną. Niles znów siada.
- Dobrze. - Zwraca się do Tobiasa. - Co masz na myśli,
mówiąc, że umysły są „odporne na symulację"?
- Zwykle to oznacza, że w trakcie symulacji zachowujemy
świadomość - wyjaśnia Tobias.

101
Mam wrażenie, że znacznie lepiej znosi działanie serum,
gdy odpowiada na pytania dotyczące faktów, a nie te, które
wzbudzają emocje. Wcale nie brzmi, jakby znajdował się pod
wpływem serum, choć przygarbione ramiona i rozbiegany
wzrok wskazują co innego.
- Ale symulacja ataku była inna - tłumaczy dalej.
-Wykorzystano do niej inne serum, z transmiterami dalekiego
zasięgu. A one najwyraźniej w ogóle nie działają na
Niezgodnych, bo rano obudziłem się z własną świadomością.
- Ale stwierdziłeś, że początkowo nie znajdowałeś się pod
wpływem symulacji. Co chciałeś przez to powiedzieć?
- Chodzi o to, że mnie namierzyli i zaprowadzili do Jeanine,
a ona wstrzyknęła mi serum symulacyjne przeznaczone dla
Niezgodnych. Podczas tej drugiej symulacji zachowałem
świadomość, choć to w niczym nie pomogło.
- Na nagraniu z siedziby Nieustraszoności widać, że to ty
przeprowadzasz symulację - oznajmił ponuro Niles. -Jak to
wyjaśnisz?
- Podczas symulacji oczy normalnie widzą otaczający świat,
ale mózg nie jest w stanie odszyfrować otrzymywanych
danych. Na jakimś poziomie jednak nadal rozumie to, co
widzisz, i wie, gdzie się znajdujesz. Druga symulacja
odnotowywała moje reakcje emocjonalne na bodźce ze-
wnętrzne. - Tobias na chwilę zamyka oczy. -1 odpowiednio
zmieniała sposób postrzegania tych bodźców. Pod wpływem
symulacji wrogowie zamieniali się w przyjaciół, a przyjaciele
we wrogów. Wydawało mi się, że odłączam symulację, a tak
naprawdę otrzymywałem instrukcje, jak ją podtrzymywać.
Słysząc to, Christina kiwa głową. Uspokajam się trochę,
gdy widzę, że większość osób robi to samo. Dociera do mnie,
że taka jest korzyść z serum prawdy. Dzięki niemu nie można
zakwestionować zeznania Tobiasa.

102
- Na nagraniu widać, co się w końcu z tobą dzieje w pokoju
kontrolnym - mówi Niles. -1 to jest dla nas niezrozumiałe.
Możesz nam o tym opowiedzieć?
- Do pokoju kontrolnego weszła jakaś kobieta. Myślałem, że
to żołnierz Nieustraszonych chce mnie powstrzymać od
przerwania symulacji. Zacząłem z nią walczyć, ale nagle... -
Tobias krzywi się i szuka słów - .. .ale nagle ona przestała
walczyć i to zbiło mnie z tropu. Nawet gdybym był świadomy,
zbiłoby mnie z tropu. Czemu się poddała? Czemu mnie po
prostu nie zabiła? - Wpatruje się w otaczające go twarze, aż
odnajduje moją.
Czuję w gardle bicie własnego serca. Czuję je w policzkach.
- Nadal nie rozumiem, skąd wiedziała, że to zadziała -
dodaje cicho.
Czuję bicie serca w opuszkach palców.
- Myślę, że to moje sprzeczne emocje zakłóciły symulację.
A potem usłyszałem jej głos. I to jakoś pozwoliło mi zwalczyć
działanie serum.
Pieką mnie oczy. Starałam się nie wracać myślami do tej
chwili, gdy sądziłam, że już go straciłam i że sama też niedługo
zginę, gdy chciałam jedynie poczuć bicie jego serca. Teraz też
staram się do tego nie wracać. Siłą powstrzymuję łzy.
- W końcu ją poznałem. Poszliśmy do pokoju kontrolnego i
przerwaliśmy symulację.
- Jak ta kobieta się nazywa?
- Tris. To znaczy Beatrice Prior.
- Znałeś ją, zanim to wszystko się wydarzyło?
- Tak.
- Skąd?
- Byłem jej instruktorem - odpowiada Tobias. - Teraz
jesteśmy parą.
- Jeszcze jedno pytanie. Zanim przyjmiemy kogoś do
Prawości, taka osoba musi wyjawić wszystko. Biorąc pod

103
uwagę wyjątkowo trudną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy,
muszę cię prosić o to samo. Tak więc Tobiasie Eatonie: czego
najbardziej żałujesz?
Patrzę na niego: na jego schodzone buty, długie palce,
proste brwi.
- Żałuję... - Przechyla głowę i wzdycha. - Żałuję tego, co
wybrałem.
- To znaczy czego?
- Nieustraszoności. Urodziłem się w Altruizmie. Chciałem
odejść z Nieustraszoności, zostać bezfrakcyjny. Ale wtedy
spotkałem ją i... pomyślałem, że może jeszcze się zastanowię
nad tą decyzją.
Ją.
Przez chwilę mam wrażenie, że patrzę na kogoś zupełnie
innego, kto wszedł w skórę Tobiasa, na kogoś, kto wcale nie
jest tak nieskomplikowany, jak przypuszczałam. Chciał odejść
z Nieustraszoności, ale został ze względu na mnie. Nigdy mi
tego nie powiedział.
- Wybór Nieustraszoności, by uciec od ojca, był tchó-
rzostwem - mówi. - Żałuję tego tchórzostwa. Oznacza, że nie
jestem godny swojej frakcji. Zawsze będę tego żałować.
Czekam, aż rozlegną się pogardliwe okrzyki Nieustra-
szonych, aż ktoś rzuci krzesłem albo stłucze Tobiasa na
miazgę. Nieustraszeni są zdolni nawet do bardziej nieobli-
czalnych zachowań. Ale nic takiego nie robią. Stoją w mil-
czeniu z kamiennymi twarzami, wpatrując się w chłopaka,
który co prawda ich nie zdradził, ale też nigdy nie czuł, że do
nich przynależy.
Przez chwilę nikt nic nie mówi. Nie wiem, kto zaczyna
pierwszy. Odnoszę wrażenie, że szept pojawia się znikąd, że
nie wypływa z niczyich konkretnie ust. Ale ktoś szepcze:
„Dziękuję za szczerość" i nagle powtarza to cala sala:
- Dziękuję za szczerość. Nie przyłączam się do nich.

104
Jedynie ze względu na mnie zostal we frakcji, którą chciał
opuścić. Nie zasługuję na to. Chyba powinien o tym wiedzieć.
Niles staje na środku sali z igłą w ręce. Igła lśni w pa-
dającym z góry świetle. Wszyscy dokoła, Nieustraszeni i
Prawi, czekają, aż wyjdę naprzód i odsłonię przed nimi całe
swoje życie.
Znów pojawia mi się w głowie myśl: może uda mi się
zwalczyć serum. Ale nie wiem, czy w ogóle powinnam pró-
bować to robić. Dla ludzi, których kocham, byłoby chyba
lepiej, gdybym powiedziała prawdę.
Idę sztywnym krokiem na środek sali i zamieniam się
miejscami z Tobiasem. Gdy się mijamy, łapie mnie za rękę i
ściska mocno. Potem odchodzi i zostaję sama z czarnoskórym
mężczyzną i igłą. Odkażam sobie szyję, ale gdy Niles zbliża do
mnie strzykawkę, odsuwam się.
- Wolę sama. - Wyciągam rękę. Nigdy już nie pozwolę wbić
sobie igły. Nie po tym, jak po egzaminach końcowych Erie
wstrzyknął mi serum symulacji ataku. Oczywiście, zawartość
strzykawki nie zmieni się przez to, że sama ją sobie zaaplikuję,
ale przynajmniej samodzielnie dokonam własnej destrukcji.
- A potrafisz? - unosi krzaczastą brew.
- Tak.
Podaje mi strzykawkę. Przybliżam ją do żyły na szyi,
wbijam igłę i naciskam. Prawie w ogóle nie czuję ukłucia.
Jestem zbyt nabuzowana adrenaliną.
Ktoś podchodzi do mnie z kubłem na śmieci, do którego
wrzucam igłę. Zaraz potem zaczyna działać serum. Mam
wrażenie, że zamiast krwi płynie mi w żyłach ołów. Kiedy
nachylam się, żeby usiąść, omal się nie przewracam - Niles
musi mnie podtrzymać i naprowadzić na krzesło.
Kilka sekund później czuję pustkę w głowie. O czym to ja
myślałam? To chyba bez znaczenia. Nic już nie ma

105
znaczenia poza moim krzesłem, i mężczyzną siedzącym
naprzeciwko.
- Jak się nazywasz? - pyta.
Niemal w tej samej chwili, w której zadaje to pytanie, z
moich ust wyskakuje odpowiedź.
- Beatrice Prior.
- Ale mówią na ciebie Tris?
- Tak.
- Jak się nazywają twoi rodzice, Tris?
- Andrew i Natalie Priorowie.
- Ty również zmieniłaś frakcję, zgadza się?
- Tak - mówię, ale z tyłu głowy pojawia się inna myśl.
Również? „Również" oznacza jeszcze kogoś, a w tym przy-
padku tym kimś musi być Tobias. Marszczę brwi, starając się
go sobie wyobrazić, ale trudno mi przywołać jego wizerunek.
Jednak nie aż tak trudno, by nie dało się tego zrobić. Widzę go,
a zaraz potem przed oczami miga mi obraz: Tobias siedzi na
tym samym krześle co ja teraz. - Wywodzisz się z Altruizmu,
ale wybrałaś Nieustraszoność?
- Tak - powtarzam, tym razem lakonicznie. Właściwie nie
wiem dlaczego.
- Czemu się przeniosłaś?
To pytanie jest trochę bardziej skomplikowane, ale mimo to
znam odpowiedź. Na końcu języka mam już słowa: „Bo nie
nadawałam się do Altruizmu", ale zaraz za nimi pojawiają się
inne: „Chciałam być wolna". Oba stwierdzenia są prawdziwe. I
oba chcę podać. Ściskam poręcze i staram się sobie
przypomnieć, gdzie jestem i co robię. Widzę wokół siebie
ludzi, ale nie mam pojęcia, po co tu przyszli.
Cała się spinam, jak wtedy gdy już prawie przypominałam
sobie odpowiedź na pytanie testowe, ale ciągle nie potrafiłam
jej podać. Zamykałam wtedy oczy i wyobrażałam sobie stronę
z podręcznika, na której się znajdowała.

106
Wysilam się przez chwilę, ale nic z tego. Nie mogę sobie
przypomnieć.
- Nie nadawałam się do Altruizmu - mówię. -1 chciałam być
wolna. Więc wybrałam Nieustraszoność.
- Czemu się nie nadawałaś?
- Bo byłam samolubna.
- Byłaś? To znaczy, że już nie jesteś?
- Oczywiście, że jestem. Moja matka mówiła, że wszyscy są
samolubni. Ale odkąd przeszłam do Nieustraszoności, trochę
mniej. Odkryłam, że są ludzie, za których mogłabym walczyć.
Nawet umrzeć.
Odpowiedź mnie zaskakuje - ale dlaczego? Na chwilę
zaciskam wargi. Przecież to prawda. Skoro mówię to tutaj, to
musi być prawda.
To stwierdzenie jest jak zagubiona myśl, którą starałam się
odszukać. Biorę udział w teście na prawdomówność.
Wszystko, co mówię, to prawda. Czuję, że po karku spływa mi
kropla potu.
Test wykrywający kłamstwa. Serum prawdy. Muszę o tym
pamiętać. W szczerości bardzo łatwo się zatracić.
- Tris, czy zechcesz nam powiedzieć, co się wydarzyło w
dniu ataku?
- Obudziłam się. A wszyscy byli pod wpływem symulacji.
Udawałam więc, że ja też jestem, dopóki nie odnalazłam
Tobiasa.
- Co się działo po tym, jak zostaliście rozdzieleni?
- Jeanine usiłowała mnie zabić, ale uratowała mnie moja
matka. Kiedyś należała do Nieustraszoności, więc umiała
posługiwać się bronią. - Ciało jeszcze bardziej mi ciąży, ale nie
jest mi już zimno. Czuję jakieś poruszenie w piersi - coś
gorszego niż smutek, gorszego niż żal.
Wiem, co zaraz powiem: Moja matka zginęła, a potem ja
zabiłam Willa. Zastrzeliłam go. Zamordowałam.

107
- Odciągnęła uwagę żołnierzy Nieustraszoności, żebym
mogła uciec, a oni ją zabili - mówię. Część zaczęła mnie
ścigać, ale ich zabiłam. Wśród otaczających mnie ludzi są
Nieustraszeni i o tych Nieustraszonych, których zabiłam, nie
powinnam wspominać w tym miejscu. - Biegłam. I... -I Will
pobiegł za mną. A ja go zabiłam. Nie, nie. Czuję na czole
krople potu. -1 znalazłam swojego brata i ojca - ciągnę pełnym
napięcia głosem. - Obmyśliliśmy plan, jak przerwać symulację.
- Krawędź poręczy wbija mi się w dłonie. Zataiłam część
prawdy. A to oznacza oszustwo. Przeciwstawiłam się serum. I
przez tę jedną krótką chwilę byłam górą. Powinnam
triumfować, ale czuję tylko, jak znów przygniata mnie ciężar
tego, co zrobiłam. - Przedostaliśmy się do siedziby
Nieustraszoności i ruszyłam z ojcem do pokoju kontrolnego.
Tata walczył z żołnierzami Nieustraszoności i przypłacił to
życiem. Udało mi się wejść do pokoju kontrolnego, gdzie
zastałam Tobiasa.
- Tobias mówił, że zaczęłaś z nim walczyć, ale potem
przestałaś. Dlaczego?
- Bo zrozumiałam, że jedno z nas będzie musiało zabić
drugie. A ja nie chciałam go zabić. - Poddałaś się?
- Nie! - rzucam. Kręcę głową. - To nie tak. Przypomniałam
sobie coś, co zrobiłam podczas inicjacji w Nieustraszoności w
swoim krajobrazie strachu... w trakcie symulacji zażądano,
żebym zabiła swoją rodzinę, ale ja wolałam dać się zabić.
Wtedy zadziałało. Pomyślałam... - Ściskam palcami nasadę
nosa. Zaczyna mnie boleć głowa, tracę nad sobą panowanie,
moje myśli zamieniają się w słowa. - Byłam zdesperowana, ale
cały czas miałam poczucie, że coś w tym jest. Ze to musi coś
dać. Poza tym nie mogłam go zabić, więc musiałam
spróbować. - Hamuję łzy.
- Więc w ogóle nie znajdowałaś się pod wpływem sy-
mulacji?

108
- Nie. - Wciskam w oczy nadgarstki, żeby powstrzymać łzy.
Nie chcę płakać przy ludziach.
- Nie - powtarzam. - Nie. Jestem Niezgodna.
- Żebyśmy mieli pełną jasność - podsumowuje Niles. -Omal
nie zginęłaś z rąk Erudytów... a mimo to przedarłaś się do
siedziby Nieustraszoności... i przerwałaś symulację?
- Tak - potwierdzam.
- Myślę, że wyrażę opinię wszystkich tu zebranych, gdy
powiem, że zasłużyłaś na miano Nieustraszonej.
Po lewej stronie rozlegają się okrzyki, a w półmroku unoszą
się niewyraźne pięści. To moja frakcja wiwatuje na moją część.
Ale się mylą. Nie jestem odważna, nie jestem odważna,
zastrzeliłam Willa i boję się do tego przyznać, nie potrafię się
do tego przyznać...
- Beatrice Prior - odzywa się znów Niles. - Czego naj-
bardziej żałujesz?
Czego żałuję? Nie żałuję, że wybrałam Nieustraszoność i że
opuściłam Altruizm. Nie żałuję nawet, że zastrzeliłam
strażników przed pokojem kontrolnym, bo naprawdę musiałam
dostać się do środka. - Żałuję...
Odwracam głowę od Nilesa i szukam wzrokiem Tobiasa.
Jego twarz jest bez wyrazu, usta mocno zaciśnięte, spojrzenie
puste. Krzyżuje ręce na piersi, dłonie zaciska tak mocno, że aż
bieleją mu kłykcie. Obok niego stoi Christina. Czuję taki ucisk
w piersi, że nie mogę oddychać.
Muszę im powiedzieć. Muszę wyznać prawdę.
- Will - zaczynam. To brzmi prawie jak westchnienie, jakby
wydobywało się prosto z moich wnętrzności. Nie ma już
odwrotu. - Zastrzeliłam Willa - mówię. - Znajdował się pod
wpływem symulacji. A ja go zabiłam. Chciał mnie zabić, ale
byłam pierwsza. Zabiłam swojego przyjaciela.
Will, z głęboką bruzdą między brwiami, z oczami zielonymi
jak por, z pamięcią, która pozwalała mu bez zająk-

109
nienia recytować manifest Nieustraszoności. Brzuch boli
mnie tak mocno, że mam ochotę jęczeć. Boli pamięć o Willu.
Boli każda część mojego ciała.
Poza tym jest coś jeszcze. Coś, czego wcześniej sobie nie
uświadamiałam. Wolałam umrzeć, niż zabić Tobiasa, ale w
przypadku Willa taka myśl w ogóle nie przyszła mi do głowy.
W ułamku sekundy zdecydowałam się go zabić.
Czuję się naga. Nie zdawałam sobie sprawy, że zasłaniałam
się swoimi tajemnicami jak zbroją, a skoro je ujawniłam,
wszyscy widzą mnie taką, jaka jestem naprawdę.
- Dziękujemy za szczerość - mówią.
Ale Christina i Tobias milczą.

Rozdział 13

Wstaję z krzesła. Nie kręci mi się już w głowie tak, jak


jeszcze przed chwilą. Serum przestaje działać. Tłum się
rozstępuje, a ja rozglądam się, gdzie drzwi. Zwykle nie
uciekam, ale stąd chcę uciec.
Wszyscy zaczynają wychodzić z sali. Poza Christiną. Stoi
tam, gdzie stała, zaciska pięści, ale powoli je rozluźnia. Patrzy
mi w twarz, a jednocześnie nie patrzy. W oczach ma łzy, ale nie
płacze.
- Christino... - Do głowy przychodzi mi tylko „prze-
praszam", co w tej sytuacji brzmi bardziej jak obraza niż
przeprosiny. „Przepraszam" mówi się, gdy szturchniesz kogoś
łokciem albo musisz komuś w czymś przeszkodzić. A mnie nie
jest tak po prostu przykro. - Miał broń. Chciał mnie zastrzelić.
Był pod wpływem symulacji.
- Zabiłaś go. - Słowa Christiny brzmią mocniej niż zwykle,
jak gdyby urosły w siłę w jej ustach, zanim zostały

110
wypowiedziane. Patrzy na mnie kilka sekund, jakby w ogóle
nie wiedziała, kim jestem, po czym się odwraca.
Bierze ją za rękę jakaś dziewczyna o takiej samej karnacji i
tego samego wzrostu - jej młodsza siostra. Widziałam ją w
Dniu Wizyt, wieki temu. Serum prawdy sprawia, że ich obraz
rozmywa mi się przed oczami, a może to wina napływających
łez?
- W porządku? - Uriah wychodzi z tłumu i dotyka mojego
ramienia.
Ostatnim razem widziałam go przed symulacją ataku, ale
nie jestem w stanie zdobyć się na powitanie.
- Tak.
- Ej. - Ściska mnie za rękę. - Zrobiłaś to, co trzeba, jasne?
Żeby nas uratować, żebyśmy nie stali się niewolnikami
Erudycji. Christina kiedyś to zrozumie. Gdy przestanie tak
bardzo cierpieć.
Nie jestem nawet w stanie zdobyć się na to, by pokiwać
głową. Uriah uśmiecha się do mnie i odchodzi. Kilku Nie-
ustraszonych przechodzi obok mnie, mrucząc słowa podzię-
kowania, uznania czy pocieszenia. Inni omijają mnie szerokim
łukiem, patrzą podejrzliwie spod przymrużonych powiek.
Ubrane na czarno postacie zlewają się mi przed oczami.
Jestem pusta. Wszystko się ze mnie wylało.
Tobias staje przede mną. Przygotowuję się na jego reakcję.
- Odzyskałem naszą broń. - Podaje mi nóż. Chowam go z
powrotem do kieszeni, nie patrząc To-
biasowi w oczy.
- Możemy pogadać o tym jutro - mówi. Cicho. A cichy głos
to u niego zły znak.
- Dobrze.
Obejmuje mnie ramieniem. Kładę mu rękę na biodrze i
przytulam się do niego.
Idziemy razem do windy, a ja trzymam się go kurczowo.

111
Znajduje dla nas dwa łóżka polowe gdzieś na końcu
korytarza. Leżymy, głową tuż przy głowie, w milczeniu.
Gdy mam już pewność, że zasnął, wysuwam się spod koców
i idę wzdłuż korytarza, mijając kilkanastu śpiących
Nieustraszonych. Znajduję drzwi prowadzące na schody.
Wchodzę stopień po stopniu, mięśnie zaczynają mnie palić,
płuca domagają się powietrza - pierwszy raz od wielu dni
odczuwam ulgę.
Po płaskim biegam całkiem nieźle, ale wchodzenie po
schodach to zupełnie inny wysiłek. Na dwunastym piętrze,
rozmasowuję sobie skurcz pod kolanem i usiłuję trochę
wyrównać oddech. Uśmiecham się, czując ostry ból w nogach i
w piersi. Łagodzenie bólu za pomocą bólu. To przecież bez
sensu.
Gdy dochodzę na osiemnaste piętro, nogi mam jak z waty.
Wlokę się do sali, gdzie byłam przesłuchiwana. Teraz nikogo
tam nie ma, ale zostały ustawione w półkole ławki i krzesło, na
którym siedziałam. Księżyc prześwieca zza chmur.
Opieram się rękami o oparcie krzesła. Jest zwykłe: drew-
niane, lekko skrzypi. Dziwne, że coś tak prostego mogło
przyczynić się do zrujnowania jednej z najważniejszych relacji
w moim życiu i do zniszczenia drugiej.
Nie dość, że zabiłam Willa, że nie umiałam szybko wy-
myślić innego rozwiązania. Teraz będę musiała żyć z tym, jak
inni mnie osądzili i jak sama siebie osądziłam, a także ze
świadomością, że już nigdy nic - nawet ja - nie będzie takie
samo. Prawość hołduje prawdzie, ale nie mówi, jak dużo to
kosztuje.
Oparcie krzesła wbija mi się w dłonie. Zaciskałam palce
mocniej, niż myślałam. Patrzę na krzesło przez chwilę, po
czym podnoszę je nogami do góry i opieram na zdrowym
ramieniu. Rozglądam się po brzegach sali w poszukiwaniu
drabiny lub schodów, które pomogą mi wejść wyżej. Widzę

112
jednak tylko amfiteatralne ławki, stopniowo wznoszące się
nad podłogą.
Podchodzę do tej najwyżej ustawionej i przytrzymuję sobie
krzesło nad głową. Ledwie dotyka parapetu pod jednym z
okien. Podskakuję i wsuwam krzesło na parapet. Boli mnie
ramię - naprawdę nie powinnam go używać - ale mam inne
sprawy na głowie.
Robię wyskok, chwytam się parapetu i podciągam na
trzęsących się rękach. Zarzucam nogi na parapet i wdrapuję się
tam cała. Przez chwilę leżę na górze, wciągając ze świstem
powietrze i wypuszczając je ciężko.
Staję pod dawnym sklepieniem okiennym, w którym kiedyś
była szyba, i spoglądam na miasto. Martwa rzeka wije się
pomiędzy budynkami i znika. Nad błotem przewiesza się most
obłażący z czerwonej farby. Po drugiej stronie są budynki,
większość opustoszała. Trudno uwierzyć, że kiedyś w mieście
mieszkało pełno ludzi.
Na moment wracam wspomnieniami do przesłuchania. Do
pozbawionej wyrazu twarzy Tobiasa, do jego późniejszej
wściekłości, którą pohamował ze względu na mnie. Do pustego
spojrzenia Christiny. Do szeptów. „Dziękujemy za szczerość".
Łatwo im mówić, gdy to, co zrobiłam, nie dotyczy ich
bezpośrednio. Biorę krzesło i wyrzucam je przez okno. Z ust
wydobywa mi się słaby okrzyk. Zamienia się w krzyk, potem
we wrzask. Stoję na parapecie w Hali Bezsercowej, wrzeszcząc
i patrząc, jak krzesło leci na ziemię, wrzeszcząc do zdarcia
gardła. Krzesło spada na ziemię i roztrzaskuje się jak ko-
ściotrup. Siadam, opieram się o framugę i zamykam oczy.
Przypominam sobie Ala.
Zastanawiam się, jak długo stał na półce skalnej, zanim
rzucił się w przepaść.
Chyba długo, tworząc w głowie listę wszystkich strasznych
rzeczy, które zrobił - między innymi to, że omal mnie

113
nie zabił. Oraz drugą - wszystkich dobrych, bohaterskich,
odważnych rzeczy, na które się nie zdecydował. A potem
uznał, że ma dość. Nie tylko życia, ale w ogóle istnienia. Dość
bycia Alem.
Otwieram oczy i wpatruję się w ledwie widoczne kawałki
krzesła na chodniku. Po raz pierwszy czuję, że rozumiem Ala.
Mam dość bycia Tris. Zrobiłam dużo złych rzeczy. Nie mogę
ich cofnąć i one są częścią mnie. Zwykle wydaje mi się, że w
zasadzie jedyną częścią.
Nachylam się, zawisam w powietrzu, trzymając się jedną
ręką framugi. Jeszcze kilka centymetrów i przeważy mnie
własny ciężar, i spadnę. Nie zdołam się uratować.
Ale nie mogę tego zrobić. Moi rodzice stracili życie z
miłości do mnie. Strasznie bym im się odpłaciła za ich
poświęcenie, gdybym ja straciła swoje nie z tak ważnego
powodu, bez względu na to, co zrobiłam.
„Niech poczucie winy nauczy cię, jak postąpić następnym
razem", powiedziałby mój ojciec.
„Kocham cię. Bez względu na wszystko", powiedziałaby
matka.
Część mnie chciałaby wymazać ich z pamięci, żebym już
nigdy nie musiała za nimi płakać. Ale cała reszta boi się tego,
kim się stanę bez nich.
Wzrok zamazuje mi się od łez. Schodzę do sali przesłuchań.
Nad ranem wracam do łóżka. Tobias już nie śpi. Odwraca
się i idzie do windy, a ja za nim, bo wiem, że tego właśnie
oczekuje. W windzie stoimy obok siebie. Dzwoni mi w uszach.
Na wysokości drugiego piętra zaczynam się trząść. Naj-
pierw drżą mi dłonie, potem całe ręce, pierś, aż w końcu całym
moim ciałem wstrząsają dreszcze i nie potrafię nad tym
zapanować. Stoimy między windami, przed symbolem

114
Prawości - przechylonymi szalkami wagi. Taki sam symbol
znajduje się na środku kręgosłupa Tobiasa.
Tobias przez dłuższą chwilę w ogóle na mnie nie patrzy.
Stoi ze skrzyżowanymi ramionami i spuszczoną głową, aż w
końcu nie jestem w stanie dłużej tego znieść, mam wrażenie, że
zaraz zacznę wrzeszczeć. Powinnam coś powiedzieć, ale nie
wiem co. Nie mogę przeprosić, bo powiedziałam prawdę, a
prawdy nie da się zamienić w kłamstwo. Nie mam nic na swoje
usprawiedliwienie.
- Nic mi nie powiedziałaś - odzywa się Tobias. - Dlaczego?
- Bo... - Kręcę głową. - Nie wiedziałam jak. Marszczy brwi.
- To dość łatwe, Tris...
- Jasne - przytakuję. - Bardzo łatwe. Wystarczy przyjść i
powiedzieć: „A tak przy okazji, zastrzeliłam Willa. Zżera mnie
poczucie winy, a co na śniadanie?". Tak? Tak? - Nagle to
wszystko mnie przerasta. Do oczu napływają mi łzy i krzyczę:
- Może sam spróbuj zabić jednego ze swoich najlepszych
przyjaciół, a potem poradzić sobie z konsekwencjami? -
Zakrywam twarz dłońmi. Nie chcę, żeby znów widział, jak
płaczę.
Kładzie mi rękę na ramieniu.
- Tris - zaczyna, tym razem łagodnie. - Przepraszam. Nie
powinienem udawać, że rozumiem. Chodziło mi tylko o to...
-Szuka przez chwilę właściwych słów. - Szkoda, że nie masz
do mnie na tyle zaufania, żeby mi mówić o talach rzeczach.
Chcę powiedzieć, że mu ufam. Ale to nieprawda - nie
wierzę, że będzie mnie kochać, mimo tych strasznych rzeczy,
które zrobiłam. Nie wierzę, że ktokolwiek jest do tego zdolny,
ale to nie jego problem, tylko mój.
- No bo - mówi - sam musiałem się dowiedzieć, że Caleb
omal cię nie utopił w zbiorniku na wodę. Nie wydaje ci się to
trochę dziwne?

115
A już miałam przeprosić.
Ocieram palcami policzki i patrzę na niego.
- Są dziwniejsze rzeczy. - Staram się, żeby mój głos brzmiał
lekko. - Na przykład gdy przekonujesz się na własne oczy, że
matka twojego chłopaka, która podobno umarła, jednak nadal
żyje. Albo gdy podsłuchujesz, że twój chłopak planuje się
sprzymierzyć z bezfrakcyjnymi, ale nic ci o tym nie mówi. Jak
dla mnie to jest dziwne.
Zabiera rękę z mojego ramienia.
- Nie udawaj, że to tylko mój problem - mówię. - Nawet jeśli
ja tobie nie ufam, to ty mnie też nie ufasz.
- W którymś momencie chciałem o tym porozmawiać. Czy
o wszystkim muszę ci mówić od razu?
Jestem tak wściekła, że przez kilka chwil nie mogę wy-
dobyć z siebie głosu. Czuję, że płoną mi policzki.
- Na litość boską, Cztery! - wypalam ze złością. - Ty nie
chcesz mi o wszystkim mówić od razu, ale ja muszę? Nie
uważasz, że to absurd?
- Po pierwsze nie używaj tego imienia, żeby mnie zranić. -
Wskazuje na mnie palcem. - Po drugie nie planowałem
sprzymierzyć się z bezfrakcyjnymi. Tylko się nad tym
zastanawiałem. Gdybym podjął jakąś decyzję, na pewno bym
ci powiedział. A po trzecie, co innego, gdybyś w ogóle chciała
mi w którymś momencie powiedzieć o Willu, ale nie chciałaś.
- A właśnie że ci powiedziałam! To nie był wpływ serum
prawdy, tylko mój wybór. Powiedziałam, bo ja tak
zdecydowałam.
- O czym ty mówisz?
- Zachowałam świadomość. Pod wpływem serum. Mogłam
skłamać. Mogłam to przed tobą zataić. Ale nie zrobiłam tego,
bo uznałam, że zasługujesz na to, żeby usłyszeć prawdę.
- Idealny moment na wyznania! Na oczach ponad setki
ludzi! Pełna intymność!

116
- Aha, czyli nie wystarczy, że wyjawię prawdę. Muszę to
jeszcze zrobić we właściwej scenerii? - Unoszę brwi.
-Następnym razem powinnam zaparzyć herbatkę i zadbać o
odpowiednią oprawę?
Tobias prycha ze złością i odchodzi kilka kroków. Gdy
wraca, twarz ma upstrzoną czerwonymi cętkami. Nie przy-
pominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała go w takim
stanie.
- Czasami - mówi cicho - nie jest łatwo być z tobą, Tris. -
Odwraca głowę.
Chcę mu powiedzieć, że wiem o tym, ale że bez niego nie
dałabym sobie rady przez kilka ostatnich tygodni. Zamiast tego
tylko patrzę na Tobiasa, czując pulsowanie w uszach.
Nie mogę się przyznać, że go potrzebuję. Nie mogę go
potrzebować. A właściwie nie możemy potrzebować siebie
nawzajem, bo kto wie, jak długo pożyje każde z nas podczas tej
wojny.
- Przepraszam - odzywam się już bez złości. - Od początku
powinnam być z tobą szczera.
- I tyle? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Marszczy
brwi.
- A co mam jeszcze powiedzieć? Kręci głową.
- Nic, Tris. Nic.
Patrzę, jak odchodzi. Czuję, jakby coś we mnie pękało w
takim tempie, że chyba zaraz rozpadnę się na kawałki.

Rozdział 14

No dobra, co ty tu, do diabła, robisz? - pyta z naciskiem


jakiś głos.

117
Siedzę na materacu na jednym z korytarzy. Przyszłam tu po
coś, ale po drodze zapomniałam po co, więc po prostu
usiadłam. Podnoszę głowę. Z uniesionymi brwiami stoi nade
mną Lynn. Poznałam, gdy nadepnęła mi na nogę w windzie w
budynku Hancocka. Włosy jej odrastają - nadal są krótkie, ale
nie widać już skóry głowy.
- Siedzę - odpowiadam. - A co?
- To żałosne, wiesz? - wzdycha. - Zbieraj manatki. Jesteś
Nieustraszona i najwyższy czas, żebyś to pokazała. Psujesz
nam reputację.
- A jak konkretnie?
- Zachowujesz się tak, jakbyś się do nas nie przyznawała.
- Wyświadczam tylko przysługę Christinie.
- Christinie - parska Lynn. - Zakochany szczeniak. Ludzie
umierają. Na wojnie tak bywa. W końcu to do niej dotrze.
- Owszem, ludzie umierają, ale nie zawsze giną z ręki
przyjaciela.
- Mniejsza z tym - znów wzdycha z niecierpliwością. -Rusz
się.
Nie widzę powodu, żeby się jej sprzeciwiać. Wstaję i idę za
nią ciągiem korytarzy. Lynn porusza się szybko, trudno mi za
nią nadążyć.
- Gdzie twój przerażający chłopak? - pyta. Wykrzywiam
wargi, jakbym właśnie zjadła coś gorzkiego.
- On nie jest przerażający.
- No pewnie. - Uśmiecha się złośliwie.
- Nie wiem, gdzie jest. Wzrusza ramionami.
- Jemu też możesz zająć łóżko. Staramy się zapomnieć o
tych bękartach z Nieustraszoności i Erudycji. Wziąć się w
garść.
Parskam śmiechem.

118
- Bękartach z Nieustraszoności i Erudycji!
Lynn otwiera drzwi i wchodzimy do dużej sali, przy-
pominającej tutejsze hole. Podłoga jest oczywiście czarna, z
białym symbolem na środku. Wszędzie stoją piętrowe łóżka.
Pełno tu mężczyzn, kobiet i dzieci z Nieustraszoności - i ani
jednego Prawego.
Lynn prowadzi mnie na lewo, między rzędy łóżek. Patrzy na
chłopaka, który siedzi na jednym z dolnych posłań - jest od nas
o kilka lat młodszy i usiłuje rozwiązać supeł na sznurowadle.
- Hec - zwraca się do niego. - Musisz sobie znaleźć inną
miejscówkę.
- Co? Nie ma mowy - odpowiada chłopak, nie podnosząc
głowy. - Nie zamierzam się znów przenosić tylko dlatego, że
chcesz sobie poplotkować przed snem z jedną ze swoich
głupich koleżanek.
- To nie jest moja koleżanka - warczy Lynn, a ja omal nie
wybuchłam śmiechem. Ma rację. Kiedyś na dzień dobry
zmiażdżyła mi stopę. - Hec, to Tris. Tris, to mój młodszy brat
Hector.
Na dźwięk mojego imienia chłopak podrywa głowę i gapi
się na mnie z rozdziawioną buzią.
- Miło cię poznać - witam się.
- Jesteś Niezgodna - wypala. - Moja mama kazała mi
trzymać się od ciebie z daleka, bo możesz być niebezpieczna.
- Tak. To wielka przerażająca Niezgodna, która siłą swojego
umysłu sprawi, że eksploduje ci głowa. - Lynn stuka go palcem
wskazującym w czoło. - Tylko mi nie wmawiaj, że naprawdę
wierzysz w te dziecinne brednie na temat Niezgodnych.
Hector cały czerwienieje i zabiera kilka ciuchów ze stosu
przy łóżku. Głupio mi, że przeze mnie siostra każe mu się
przenosić, ale widzę, że rzuca rzeczy parę łóżek dalej. Daleko
nie musiał chodzić.

119
- Ja mogłam to zrobić - mówię. - To znaczy spać tam.
- Wiem - szczerzy się Lynn. - Ale zasłużył sobie na to.
Rzucił Uriahowi w twarz, że Zeke to zdrajca. To prawda, ale po
co zachowywać się jak świnia. Wydaje mi się, że Prawość ma
na niego zły wpływ. Myśli, że może gadać, co mu się żywnie
podoba. Ej, Mar!
Marlenę wystawia głowę zza jednego z łóżek i uśmiecha się
do mnie szeroko.
- Cześć, Tris! Witaj. Co tam, Lynn?
- Weź od młodszych dziewczyn trochę ubrań, dobra? -prosi
Lynn. - Ale nie same koszule. Dżinsy, bieliznę, jakieś buty.
- Jasne - odpowiada Marlenę. Kładę nóż przy dolnym łóżku.
- O jakich dziecinnych bredniach mówiłaś? - pytam.
- Niezgodni. Ludzie o wyjątkowej mocy? Daj spokój.
-Wzrusza ramionami. - Wiem, że ty w to wierzysz, ale ja nie.
- To jak wytłumaczysz, że podczas symulacji zachowuję
świadomość? Albo że w ogóle potrafię się im przeciwstawić?
- Uważam, że przywódcy wybierają ludzi na chybił trafił i
zmieniają dla nich symulację.
- Po co mieliby to robić? Macha mi ręką przed twarzą.
- Żeby odwrócić uwagę. Tak bardzo przejmujesz się
Niezgodnymi, jak w przypadku mojej mamy, że przestajesz
zwracać uwagę na to, co robią liderzy. To po prostu inna
metoda kontrolowania umysłu.
Odwraca wzrok i wbija czubek buta w marmurową podłogę.
Zastanawiam się, czy przypomina sobie właśnie ostatni raz,
gdy przejęto kontrolę nad jej umysłem. Podczas symulacji
ataku.
Do tego stopnia skupiłam się na tym, co się przydarzyło
Altruizmowi, że omal nie zapomniałam o tym, co się stało z
Nieustraszonymi. Setki ludzi z mojej frakcji obudziło

120
się z krwią na rękach, choć to ktoś inny zadecydował, że
będą zabijać.
Dochodzę do wniosku, że nie ma co z nią dyskutować. Nie
sądzę, żebym mogła jej wyperswadować teorię spiskową,
skoro chce w nią wierzyć. Sama się przekona, jak jest.
- Przyniosłam ciuchy. - Marlenę staje przed łóżkiem z
naręczem czarnych ubrań i wręcza mi je z dumą. - Przekonałam
nawet twoją siostrę, Lynn, żeby oddała sukienkę. Dwie jej
wystarczą.
- Masz siostrę? - pytam Lynn.
- Tak. Ma osiemnaście lat. Była w nowicjacie z Cztery.
- Jak się nazywa?
- Shauna. - Lynn zerka na Marlenę. - Mówiłam jej, że żadna
z nas w najbliższym czasie nie włoży sukienki, ale ona jak
zwykle nie słucha.
Pamiętam Shaunę. Razem z innymi łapała mnie po zjeździe
na linie.
- Myślę, że w sukience łatwiej by się walczyło - stwierdza
Marlenę, bębniąc palcami w brodę. - Można swobodniej się
poruszać. I co z tego, że świecisz majtkami, skoro i tak
skopujesz komuś tyłek?
Lynn milczy, jakby wiedziała, że jest w tym dużo racji, ale
nie chciała tego przyznać.
- Jakimi majtkami? - Zza łóżka wychodzi Uriah. -Zresztą
nieważne, tak czy inaczej wchodzę w to.
Marlenę uderza go pięścią w ramię.
- Część z nas idzie dziś wieczorem do budynku Hancocka -
mówi Uriah. - Też powinniście iść. Wyruszamy o dziesiątej.
- Zjazd na linie? - pyta Lynn.
- Nie. Inwigilacja. Podobno Erudyci nie wyłączają na noc
świateł, przez co łatwo zajrzeć im w okna i zobaczyć, co robią.
- Pójdę-mówię.

121
- Ja też - dołącza się Lynn.
- Co? Ech. To ja też. - Marlenę uśmiecha się do Uria-ha. -
Idę po coś do jedzenia. Idziesz ze mną?
- Pewnie - odpowiada.
Marlenę macha nam na pożegnanie. Zwykle wysoko
podnosiła nogi przy chodzeniu, jakby lekko podskakiwała.
Teraz ma płynniej szy krok - pewnie bardziej elegancki, ale
jednocześnie pozbawiony dziecięcej radości, z którą zawsze mi
się kojarzyła. Zastanawiam się, co robiła pod wpływem
symulacji.
Lynn krzywi się.
- Co? - pytam.
- Nic - odpowiada ze złością. Kręci głową. - Tylko ostatnio
cały czas coś razem robią.
- Uriahowi pewnie potrzebna jest przyjazna dusza. Po tej
akcji z Zekem i w ogóle.
- Pewnie tak. To był koszmar. Jednego dnia jest z nami, a
potem... - wzdycha Lynn. - Bez względu na to, jak długo kogoś
szkolisz, nigdy nie masz pewności, jak się zachowa, póki coś
się nie wydarzy naprawdę.
Patrzy na mnie. Nigdy nie zwróciłam uwagi na to, jak
dziwne ma oczy - złotobrązowe. A ponieważ włosy już jej
trochę odrosły i łysina nie rzuca się tak w oczy, zauważam też
jej delikatny nos, pełne usta - jest piękna zupełnie naturalnie.
Przez chwilę jej zazdroszczę, ale zaraz potem dochodzę do
wniosku, że pewnie nienawidzi swojej urody i dlatego zgoliła
głowę.
- Ty jesteś odważna - stwierdza. - Nie muszę ci tego mówić,
bo sama o tym wiesz. Ale chcę, żebyś wiedziała, że wiem.
To komplement, a mimo to czuję się tak, jakby zdzieliła
mnie czymś ciężkim. Potem dodaje:
- Nie schrzań tego.

122
Kilka godzin później, po lunchu i drzemce, siadam na
brzegu łóżka, żeby zmienić sobie opatrunek na ramieniu.
Zdejmuję T-shirt i zostaję w samej podkoszulce - wszędzie
pełno Nieustraszonych, stoją grupkami przy łóżkach, śmieją
się z jakichś dowcipów. Właśnie kończę nakładać balsam na
gojenie ran, gdy słyszę w pobliżu wybuch śmiechu. Między
łóżkami biegnie Uriah z Marlenę przerzuconą przez ramię.
Mijają mnie, a Marlenę macha do mnie, cała czerwona na
twarzy.
Lynn siedzi na sąsiednim łóżku.
- Nie kumam, jak w takiej sytuacji może z nią flirtować? -
parska.
- A powinien ciągle chodzić ze smętną miną? - pytam i
zaczynam obwiązywać ramię bandażem. - Mogłabyś wziąć z
niego przykład.
- I kto to mówi!? Sama zawsze snujesz się z kąta w kąt z
nieszczęśliwą miną. Powinniśmy zacząć cię nazywać Beatrice
Prior, Królowa Tragedii.
Wstaję i uderzam ją pięścią w rękę - mocniej niż dla żartu,
ale słabiej niż na poważnie.
- Przymknij się.
Nie patrząc na mnie, popycha mnie na łóżko.
- Żadna Sztywniaczka nie będzie mi rozkazywać.
Zauważam na jej ustach lekki uśmiech i sama też po-
wstrzymuję się, żeby się nie roześmiać.
- Gotowa? - pyta Lynn.
- Gdzie idziecie? - Tobias przeciska się między swoim i
moim łóżkiem do przejścia. Zasycha mi w gardle. Nie
odzywałam się do niego cały dzień i właściwie nie wiem,
czego się spodziewać. Będzie się zachowywać sztucznie czy
normalnie?
- Do budynku Hancocka na obserwację Erudycji - od-
powiada Lynn. - Idziesz z nami?

123
Tobias patrzy na mnie.
- Nie, mam tu kilka spraw do załatwienia. Ale uważajcie na
siebie.
Kiwam głową. Wiem, czemu nie chce iść - stara się unikać
dużych wysokości. Dotyka mojej ręki i przytrzymuje mnie na
chwilę. Cała się spinam - ostatni raz dotknął mnie przed
kłótnią. Puszcza.
- Do zobaczenia - mruczy. - Nie rób głupstw.
- Dzięki za zaufanie. - Marszczę brwi.
- Nie o to mi chodziło. Nie pozwól innym robić głupstw.
Będą się ciebie słuchać.
Nachyla się, jakby zamierzał mnie pocałować, ale potem
zmienia zdanie i odsuwa się, zagryzając wargi. Niby nic
takiego, ale i tak czuję się odrzucona. Uciekam wzrokiem i
biegnę za Lynn. Idziemy korytarzem do wind. Cześć
Nieustraszonych zaczęła oznaczać ściany kolorowymi
kwadratami. Siedziba Prawości jest dla nich jak labirynt i chcą
się nauczyć jakoś w nim poruszać. Ja umiem tylko dojść w
kilka najważniejszych miejsc: do sypialni, stołówki, holu i sali
przesłuchań. - Czemu wszyscy opuszczają siedzibę
Nieustraszoności? - pytam. - Przecież nie ma tam zdrajców?
- Nie, są u Erudycji. Wyprowadziliśmy się, bo nasza
siedziba jest najbardziej naszpikowana kamerami w całym
mieście - tłumaczy Lynn. - Wiedzieliśmy, że Erudycja może
mieć dostęp do nagrań i że odszukanie wszystkich kamer
zajmie nam wieki, więc pomyśleliśmy, że najlepiej po prostu
się wynieść. - Mądra decyzja.
- Miewamy przebłyski geniuszu.
Lynn naciska przycisk na pierwsze piętro. Wpatruję się w
nasze odbicia w drzwiach. Jest ode mnie tylko o kilka
centymetrów wyższa i, choć stara się to zamaskować luźną
koszulą i workowatymi spodniami, to i tak widać, że ma
wszystkie niezbędne krągłości i wypukłości.

124
- Co? - Patrzy na mnie ze złością.
- Czemu zgoliłaś włosy?
- Na inicjację. Kocham Nieustraszoność, ale podczas
inicjacji faceci nie widzą w dziewczynach zagrożenia. Miałam
tego dość. Stwierdziłam, że jeśli będę wyglądać mniej kobieco,
przestaną na mnie patrzeć jak na dziewczynę.
- Moim zdaniem mogłaś wykorzystać to, że nie traktują cię
poważnie. - Tak? I co? Mdleć na widok strasznych rzeczy? -
Przewraca oczami. - Myślisz, że nie mam godności?
- Wydaje mi się, że Nieustraszoność popełnia błąd,
rezygnując ze sprytu. Nie zawsze trzeba komuś przywalić,
żeby udowodnić swoją siłę.
- Może powinnaś ubierać się na niebiesko - stwierdza Lynn.
- Skoro chcesz się zachowywać jak Erudytka. Poza tym robisz
dokładnie to samo, tyle że bez golenia głowy.
Wychodzę z windy, zanim powiem coś, czego będę ża-
łować. Lynn łatwo wybacza, ale równie łatwo się wkurza, jak
większość Nieustraszonych. Jak ja - no może ja tak łatwo nie
wybaczam. Przy wejściu jak zwykle krąży kilku
Nieustraszonych z karabinami, pilnują, żeby nie wszedł nikt
nieproszony. Przed drzwiami stoi grupka młodszych
Nieustraszonych: Uriah, Marlenę, siostra Lynn - Shauna, i
Lauren, która szkoliła urodzonych w Nieustraszoności
nowicjuszy, podczas gdy Cztery zajmował się szkoleniem
transferów. Ucho jej błyszczy przy każdym ruchu głową - jest
całe wykolczykowane. Lynn zatrzymuje się i nadeptuje jej na
piętę. Przeklina. - Aleś ty urocza. - Shauna uśmiecha się do
siostry. Nie są do siebie za bardzo podobne, nie licząc
brązowego koloru włosów, które Shaunie sięgają do brody, tak
samo jak mnie.
- Tak, to mój cel. Być uroczą - odparowuje Lynn. Shauna
obejmuje ją ramieniem. Dziwnie widzieć Lynnz siostrą -
dziwnie widzieć, że w ogóle coś ją z kimś łączy.

125
Shauna zerka na mnie i przestaje się uśmiechać. Na jej
twarzy pojawia się nieufność.
- Cześć - mówię, bo nie bardzo wiem, co innego po-
wiedzieć.
- Witaj - odpowiada.
- Rany, ciebie mama też przekabaciła? - Lynn zakrywa
sobie twarz dłonią. - Shauna...
- Lynn. Mogłabyś się choć raz przymknąć? - Shauna nie
spuszcza mnie z oczu. Jest wyraźnie spięta, jakby myślała, że
w każdej chwili mogę ją zaatakować. Siłą swojego umysłu.
- O! - Uriah przychodzi mi na ratunek. - Tris, znasz Lauren?
- Tak - odpowiada Lauren, zanim udaje mi się otworzyć
usta. Mówi ostrym, wyraźnym głosem, jakby strofowała
Uriaha, tyle że to chyba jej zwykły sposób mówienia. -Podczas
inicjacji przeszła w ramach ćwiczeń przez mój krajobraz
strachu. Więc pewnie zna mnie nawet lepiej, niż powinna.
- Naprawdę? Myślałem, że transfery przechodzą przez
krajobraz strachu Cztery - mówi Uriah.
- Akurat by komuś pozwolił - parska Lauren. Zalewa mnie
fala ciepła. Mnie pozwolił.
Za plecami Lauren błyska coś niebieskiego, więc wychylam
się, żeby zobaczyć co to takiego.
W tej samej chwili rozlegają się wystrzały.
Szklane drzwi roztrzaskują się na kawałki. Na chodniku
stoją żołnierze Nieustraszoności z bronią, jakiej nigdy
wcześniej nie widziałam - z luf wydobywają się wiązki
niebieskiego światła.
- Zdrajcy!-wrzeszczyktoś.
Nieustraszeni niemal jednocześnie wyciągają broń. Ja nie
mam się czym bronić, więc chowam się za mur lojalnych
członków Nieustraszoności, z chrzęstem rozgniatając odłamki
szkła, i wyciągam z kieszeni nóż.

126
Wokół mnie ludzie padają na podłogę. Członkowie mojej
frakcji. Najbliżsi przyjaciele. Wszyscy się przewracają -martwi
lub umierający. Uszy wypełnia mi rozdzierający huk
wystrzałów.
Nagle zamieram. Jeden z niebieskich promieni zatrzymuje
się na mojej piersi. Rzucam się w bok, by zejść z linii strzału,
ale nie robię tego wystarczająco szybko.
Karabin wypala. Upadam.

Rozdział 15

Ból zamienia się w tępe pulsowanie. Wsuwam rękę pod


kurtkę i próbuję namacać ranę.
Nie krwawię. Ale siła strzału mnie powaliła, więc musiałam
czymś dostać. Obmacuję sobie ramię i wyczuwam twarde
wybrzuszenie w miejscu, gdzie skóra jest zwykle gładka.
Coś z trzaskiem upada na podłogę, obok mojej twarzy,
metalowy walec mniej więcej wielkości dłoni toczy się i
zatrzymuje tuż przy mojej głowie. Zanim mogę się ruszyć, z
obu jego końców zaczyna się wydobywać biały dym. Kaszlę i
rzucam walec w głąb holu. Ale jest ich więcej - są wszędzie,
wypełniają pomieszczenie dymem, który ani nie parzy, ani nie
dusi. Właściwie tylko na kilka sekund zamazuje widoczność,
po czym rozmywa się bez śladu.
Po co to było?
Wszędzie dokoła leżą żołnierze Nieustraszoności. Mają
zamknięte oczy. Marszczę brwi i dokładnie przyglądam się
Uriahowi - nie widzę, żeby krwawił. W okolicy najważniej-
szych organów nie ma ran, więc chyba żyje. Więc dlaczego

127
stracił przytomność? Odwracam się i widzę Lynn na wpół
zwiniętą w dziwnej pozycji. Też jest nieprzytomna.
Zdrajcy z Nieustraszoności wchodzą do holu z uniesionymi
karabinami. Postanawiam robić to, co robię zawsze, gdy nie
wiem, co się dzieje: zachowywać się jak reszta. Opuszczam
głowę i przymykam oczy. Serce mi wali, gdy słyszę zbliżające
się kroki Nieustraszonych, buty skrzypiące na marmurowej
posadzce. Gryzę się w język, żeby nie wrzasnąć z bólu, gdy
jeden z nich nadeptuje mi na rękę.
- Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie wystrzelamy ich co
do jednego - mówi któryś z nich. - Skoro nie ma armii, to
wygrywamy.
- Bob, nie możemy przecież zabić wszystkich - odpowiada
jakiś zimny głos.
Włosy na karku stają mi dęba. Wszędzie poznałabym ten
głos. To Erie, przywódca Nieustraszoności.
- Bez ludzi nie da się stworzyć korzystnych warunków życia
- tłumaczy. - Poza tym nie jesteś tu od zadawania pytań. -
Podnosi głos. - Połowa do wind, połowa na schody, na prawo i
lewo! Ruszać się! Jakiś metr na lewo leży pistolet. Gdybym
otworzyła oczy, mogłabym do niego doskoczyć i zastrzelić
Erica, zanim by się zorientował, kto to zrobił. Ale nie mam
pewności, że znów nie spanikuję.
Czekam, aż wszystkie kroki ucichną za drzwiami windy lub
na schodach, i dopiero wtedy otwieram oczy. Wszyscy w holu
są nieprzytomni. Bez względu na to, czym nas odurzyli, gaz
musiał wywołać symulację, bo inaczej nie byłabym jedyną
świadomą osobą. To bez sensu - wbrew wszelkim znanym mi
zasadom działania symulacji - ale nie mam czasu się nad tym
zastanawiać.
Biorę nóż i wstaję, próbując nie zwracać uwagi na rwanie w
ramieniu. Podbiegam do jednego z martwych zdrajców pod
drzwiami. To kobieta w średnim wieku, na

128
jej ciemnych włosach widać pierwsze oznaki siwizny. Sta-
ram się nie patrzeć na ranę postrzałową głowy, ale słabe
światło pada akurat na coś, co wygląda jak kość. Krztuszę się.
Myśl. Nieważne, kim była, jak się nazywała i ile miała lat.
Liczy się tylko niebieska przepaska na jej rękawie. Na tym
trzeba się skupić. Zahaczam palec o materiał, ale przepaska nie
chce się zsunąć. Chyba jest przyszyta do czarnej kurtki. Więc
będę musiała ją też wziąć.
Zdejmuję swoją kurtkę i rzucam ją kobiecie na twarz,
żebym nie musiała na nią patrzeć. Potem rozpinam i ściągam
jej kurtkę, najpierw z lewej ręki, potem z prawej. Zaciskam
zęby, gdy próbuję wyszarpnąć ją spod ciężkiego ciała.
- Tris! - odzywa się jakiś głos.
Odwracam się z kurtką w jednej ręce i nożem w drugiej.
Odkładam nóż; Nieustraszeni, którzy nas napadli, nie mieli
noży, więc nie chcę się wyróżniać.
Za moimi plecami stoi Uriah.
- Niezgodny? - pytam. Nie ma czasu na zdziwienie.
- Tak.
- Znajdź sobie kurtkę.
Uriah nachyla się nad jednym ze zdrajców, bardzo młodym,
za młodym, żeby należeć do Nieustraszoności. Wzdry-gam się,
widząc jego trupio bladą twarz. Taki dzieciak nie powinien
umrzeć. Właściwie w ogóle nie powinno go tu być.
Czerwona z wściekłości zakładam kurtkę Nieustraszonej.
Uriah też się ubiera i zaciska usta.
- Tylko oni nie żyją - szepcze. - Nie wydaje ci się, że coś tu
jest nie tak?
- Na pewno wiedzieli, że ich zastrzelimy, ale i tak przyszli -
mówię. - Później będzie czas na pytania. Teraz musimy iść na
górę.
- Na górę? Po co? Powinniśmy raczej stąd spadać.

129
- Chcesz uciekać, zanim się dowiesz, co się dzieje? -Patrzę
na niego ze złością. - Zanim Nieustraszeni, którzy zostali na
górze, dowiedzą się, co to było?
- A jeśli ktoś nas rozpozna? Wzruszam ramionami.
- Miejmy nadzieję, że nie.
Biegnę do schodów, Uriah za mną. W chwili, gdy stawiam
stopę na pierwszym stopniu, zastanawiam się, co właściwie
zamierzam zrobić. W budynku na pewno jest więcej Nie-
zgodnych, ale czy wiedzą, kim są? Czy będą wiedzieć, że
muszą się ukryć? I co, do diabła, chcę osiągnąć, rzucając się na
armię zdrajców z Nieustraszoności?
Gdzieś w głębi serca znam odpowiedź: to lekkomyślność.
Pewnie nic w ten sposób nie zyskam. Pewnie zginę.
Bardziej niepokojące jest jednak co innego: mało mnie to
obchodzi.
- Będą szli na górę - mówię zdyszana. - Musisz więc... iść na
trzecie piętro. Kazać im... uciekać. Byle cicho.
- A ty gdzie pójdziesz?
- Na drugie. - Popycham ramieniem drzwi na drugie piętro.
Wiem, co muszę tam zrobić: znaleźć Niezgodnych.
Idę korytarzem, przekraczając nieprzytomnych ludzi
ubranych na biało i czarno. Przypominam sobie słowa piosenki
śpiewanej przez dzieci Prawości, gdy myślały, że nikt ich nie
słyszy:
„Nieustraszeni są najokrutniejsi z całej piątki,
Sami siebie rozrywają na strzępy..."
Nigdy nie wydawało mi się to bardziej prawdziwe niż teraz,
gdy widzę, jak zdrajcy z Nieustraszoności aplikują symulację
snu, a ta wcale aż tak bardzo nie różni się od tej, która niecały
miesiąc temu sprawiła, że zabijali członków Altruizmu.

130
Tylko w naszej frakcji mogło dojść do takiego rozłamu.
Serdeczność nie dopuściłaby do podziału, a żaden z Altruistów
nie byłby aż takim egoistą. Prawi dyskutowaliby do czasu, aż
znaleźliby rozwiązanie, które zadowalałoby wszystkich, i
nawet Erudyci nigdy nie postąpiliby równie nielogicznie.
Naprawdę jesteśmy najokrutniejszą frakcją.
Przechodzę nad czyimś ramieniem i kobietą z otwartymi
ustami, mrucząc cichutko początek następnej linijki piosenki:
„Erudyci są najbardziej wyrachowani z całej piątki,
Wiedza to drogocenna rzecz..."
Zastanawiam się, kiedy Jeanine zorientowała się, że
Erudyci i Nieustraszeni to śmiertelne połączenie. Wygląda na
to, że za pomocą bezwzględności i zimnej logiki można
osiągnąć właściwie wszystko, nawet uśpić półtorej frakcji.
Przyglądam się twarzom i ciałom, staram się wypatrzeć
nieregularny oddech, ruch drżących powiek, cokolwiek, co
wskazywałoby, że leżący na ziemi ludzie tylko udają, że
stracili przytomność. Jak dotąd wszyscy oddychają miarowo i
nie poruszają powiekami. Może wśród Prawych nie ma
Niezgodnych?
- Erie! - krzyczy ktoś z drugiego końca korytarza.
Wstrzymuję oddech, bo Erie idzie prosto na mnie. Za-
stygam. Jeśli się poruszę, zobaczy mnie i na pewno rozpozna.
Spuszczam wzrok i spinam się tak, że aż zaczynam się trząść.
Nie patrz na mnie, nie patrz na mnie, nie patrz na mnie...
Mija mnie i skręca w korytarz po lewej. Powinnam jak
najszybciej wznowić poszukiwania, ale ciekawość każe mi
podejść bliżej do osoby, która zawołała Erica. Bo jej głos
brzmiał tak, jakby chodziło o coś ważnego.
Podnoszę wzrok i widzę żołnierza Nieustraszoności -stoi
nad klęczącą kobietą. Kobieta ma na sobie białą bluzkę

131
i czarną spódnicę, ręce trzyma na potylicy. Uśmiech Erica
nawet z profilu wygląda drapieżnie.
- Niezgodna - mówi. - Dobra robota. Zabierz ją pod windy.
Później ustalimy, kogo zabijemy, a kogo weźmiemy ze sobą.
Nieustraszony łapie swoją ofiarę za kucyk i zaczyna ciągnąć
ją w stronę wind. Kobieta wrzeszczy, po czym z trudem
podnosi się na nogi i idzie zgięta wpół. Próbuję przełknąć ślinę,
ale mam wrażenie, że gardło zapchało mi się kłębkami waty.
Erie oddala się korytarzem w przeciwną stronę, a ja staram
się nie patrzeć na mijającą mnie Prawą, którą żołnierz
Nieustraszoności ciągle trzyma za włosy. Już wiem, na jakiej
zasadzie działa ich terror: poddaję się mu na kilka sekund,
potem zmuszam do działania.
Jeden... dwa... trzy...
Ruszam naprzód z nowym poczuciem celu. Przyglądanie się
każdemu, żeby sprawdzić, czy zachował świadomość, zajmuje
za dużo czasu. Gdy natykam się na nieprzytomnego, mocno
nadeptuję mu na mały palec. Zero reakcji, ani drgnie.
Zostawiam go i znajduję kolejną osobę. Czubkiem buta
przygniatam jej palec. Też zero reakcji.
Słyszę, jak gdzieś z daleka ktoś krzyczy: „Mam!", i za-
czynam szukać bardziej gorączkowo. Przeskakuję nad le-
żącymi mężczyznami, kobietami, dziećmi, nastolatkami i
staruszkami; depczę im po palcach, brzuchach i kostkach,
wypatrując oznak bólu. Po chwili niemal przestaję widzieć ich
twarze, ale i tak nie wychwytuję żadnej reakcji na ból. Bawię
się w chowanego z Niezgodnymi, ale wiem, że nie tylko ja
jestem jedną z „tych".
I nagle jest. Nadeptuję na mały palec dziewczynki z
Prawości, a ona się krzywi. Tylko odrobinę - imponująca próba
zamaskowania bólu - wystarczy jednak, by zwrócić moją
uwagę.

132
Oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy w pobliżu
ktoś się kręci, ale wszyscy rozeszli się na boki. Zerkam na
główną klatkę schodową - widzę jednego Nieustraszonego,
jakieś trzy metry ode mnie, w bocznym korytarzu po prawej
stronie. Nachylam się nad dziewczyną.
- Ej, mała - mówię jak najciszej. - Nie bój się. Nie jestem z
nimi.
Leciutko uchyla powieki.
- Kawałek stąd są schody - ciągnę. - Powiem ci, jak nikt nie
będzie patrzeć, a wtedy uciekaj, jasne?
Kiwa głową.
Podnoszę się i powoli zerkam za siebie. Zdrajca po mojej
lewej odwrócony tyłem szturcha nogą bezwładną
Nieustraszoną. Za moimi plecami dwóch innych z czegoś się
śmieje. Kolejny idzie w moim kierunku, ale nagle unosi głowę
i zawraca w przeciwną stronę.
- Teraz! - szepczę nagląco.
Dziewczynka zrywa się i pędzi do drzwi na klatkę scho-
dową. Obserwuję ją, dopóki drzwi nie zamykają się za nią z
trzaskiem. W jednym z okien widzę swoje odbicie. Ale
myliłam się, nie jestem sama na korytarzu pełnym śpiących
ludzi. Tuż za mną stoi Erie.
Patrzę na jego odbicie, a on patrzy na mnie. Mogłabym
spróbować uciec. Jeśli zadziałam błyskawicznie, może nie
zdąży zareagować i mnie nie złapie. Ale w chwili, gdy pojawia
się ta myśl, wiem, że i tak mnie dogoni. A ja nie będę go mogła
zastrzelić, bo nie mam pistoletu.
Robię szybki obrót, unosząc łokieć i mierząc nim w twarz
Erica. Trafiam w czubek jego brody, ale nie na tyle mocno, by
zrobić mu krzywdę. Łapie mnie za lewą rękę i z uśmiechem
przystawia mi do czoła lufę pistoletu.
- Nie rozumiem - mówi. - Jak mogłaś być na tyle głupia,
żeby przychodzić tu bez broni.

133
- Ale jestem na tyle mądra, żeby zrobić to. - Z całych sił
nadeptuję mu na nogę, w którą niecały miesiąc temu go
postrzeliłam.
Wrzeszczy, wykrzywia twarz z bólu i wbija mi kolbę w
brodę. Zagryzam zęby, żeby nie jęknąć. Po szyi cieknie mi
strużka krwi - rozciął mi skórę.
Ani na chwilę nie rozluźnia uścisku na mojej ręce. Jednak
to, że od razu nie strzelił mi w głowę, coś mi mówi: na razie nie
może mnie zabić.
- Zdziwiłem się, kiedy usłyszałem, że jeszcze żyjesz. Biorąc
pod uwagę fakt, że to ja powiedziałem Jeanine, żeby
skonstruowała dla ciebie tamten zbiornik.
Usiłuję wymyślić, jak zadać mu na tyle duży ból, żeby mnie
puścił. W chwili, gdy stwierdzam, że przyładuję mu kolanem w
krocze, staje za mną, łapie mnie za obie ręce i przyciska się do
mnie tak mocno, że ledwie mogę poruszać stopami. Wpija mi
się paznokciami w skórę, a ja zaciskam zęby - z bólu, ale też z
obrzydzenia, które czuję, gdy dotyka moich pleców.
- Uznała, że to będzie fascynujące obserwować reakcję
jednego z Niezgodnych na symulację przeniesioną do
rzeczywistości - ciągnie i napiera na mnie tak, że muszę zacząć
iść. Czuję na włosach jego oddech. - A ja się z nią zgodziłem.
Bo widzisz, zdolność tworzenia wynalazków, czyli jedna z
cech, którą najbardziej cenimy w Erudycji, wymaga
kreatywności.
Obraca dłonie i jego szorstka, stwardniała skóra drapie mi
ręce. Idąc, przesuwam się odrobinę w lewo, staram się ustawić
którąś stopę tak, by znalazła się między jego stopami. Z
okrutną przyjemnością zauważam, że kuleje.
- Niekiedy kreatywne myślenie wydaje się stratą czasu,
czymś nielogicznym... chyba że służy wyższym celom. W tym
przypadku zdobywaniu wiedzy.

134
Przystaję akurat na tyle długo, by zdążyć podnieść nogę i
walnąć go piętą w krocze. Z gardła wydobywa mu się piskliwy
wrzask, ale cichnie, zanim nabiera pełnej mocy. Erie na krótką
chwilę rozluźnia uchwyt. A wtedy ja wykręcam się z całych sił
i wyszarpuję z jego uścisku. Nie wiem, gdzie ucieknę, ale
muszę uciekać. Muszę...
Łapie mnie za łokieć, szarpie w tył, wsadza kciuk w ranę
postrzałową i wciska go tak, że robi mi się ciemno przed
oczami. Wrzeszczę na całe gardło.
- Tak mi się wydawało, że na filmie ze zbiornika widać, że
zostałaś postrzelona właśnie w to ramię - mówi. -Miałem rację.
Kolana uginają się pode mną, a Erie chwyta mnie za
kołnierz koszuli, jakby od niechcenia, i wlecze do windy.
Koszula wpija mi się w gardło, dusząc mnie, więc drepczę za
nim z trudem. Ciało pulsuje mi bólem.
Gdy dochodzimy do wind, rzuca mnie na kolana obok
kobiety z Prawości, którą widziałam wcześniej. Siedzi z
czterema innymi osobami pomiędzy dwoma rzędami wind,
unieruchomiona wymierzonymi w nią pistoletami
Nieustraszonych.
- Cały czas trzymajcie jej lufę przy głowie - rozkazuje Erie.
- Nie wystarczy mieć ją na muszce. Lufa przy głowie.
Jakiś Nieustraszony wciska mi pistolet w kark. Czuję na
skórze zimny metal. Patrzę na Erica. Ma czerwoną twarz i
załzawione oczy.
- Co jest, Erie? - unoszę brwi. - Boisz się małej dziew-
czynki?
- Nie jestem głupi - odpowiada i przeczesuje rękami włosy. -
Może wcześniej mogłaś mnie nabrać na małą dziewczynkę, ale
więcej ci się to nie uda. Jesteś najbardziej zajadłym psem,
jakiego mają. - Nachyla się nade mną. -Dlatego na pewno
niedługo zostaniesz zlikwidowana.

135
Otwierają się drzwi jednej z wind i wysiada z niej jakiś
żołnierz z Uriahem - popycha go w kierunku małej grupki
Niezgodnych. Uriah ma zakrwawione usta. Patrzy na mnie, ale
nie potrafię odczytać wyrazu jego twarzy: nie wiem, czy mu się
udało, czy nie. Skoro tu jest, to pewnie nie. Teraz znajdą
wszystkich Niezgodnych i większość z nas zabiją.
Powinnam się bać. Ale zamiast strachu narasta we mnie
histeryczny śmiech, bo właśnie coś sobie przypomniałam.
Może i nie jestem w stanie wziąć do ręki pistoletu. Ale w
tylnej kieszeni mam nóż.

Rozdział 16

Przesuwam rękę do tyłu, centymetr po centymetrze, żeby


żołnierz celujący do mnie z broni niczego nie zauważył. Znów
otwiera się winda i wysiadają kolejni Niezgodni w obstawie
zdrajców z Nieustraszoności. Kobieta po mojej prawej jęczy
cicho. Kosmyki włosów lepią się jej do ust, mokrych od łez lub
śliny.
Moja dłoń dociera do tylnej kieszeni. Zatrzymuję ją, choć
palce drżą mi ze zniecierpliwienia. Muszę zaczekać na
właściwy moment, aż Erie znajdzie się blisko mnie.
Skupiam się na oddechu; wyobrażam sobie, jak przy
wdechu powietrze wypełnia mi każdy skrawek płuc, a przy
wydechu cała krew z mojego ciała, natleniona i nienatleniona,
pokonuje drogę do serca i z powrotem.
Łatwiej myśleć o fizjologii niż o Niezgodnych siedzących
rzędem między windami. Z lewej strony siedzi chłopak z
Prawości, może mieć nie więcej niż jedenaście lat. Jest
odważniej szy niż kobieta z prawej - bez mrugnięcia wpatruje
się w stojącego przed nim żołnierza Nieustraszoności.

136
Wdech, wydech. Krew dociera mi do kończyn - serce to
bardzo silny mięsień, pod względem długowieczności
najsilniejszy w całym ciele. Zjawiają się kolejni Nieustraszeni i
zgłaszają, co udało im się znaleźć na różnych piętrach w Hali
Bezsercowej. Na podłodze leżą setki nieprzytomnych ludzi,
postrzelonych czymś innym niż kule. Nic z tego nie rozumiem.
Ale myślę o sercu. Już nie o swoim, ale Erica. O tym, jaka
cisza zalegnie w jego piersi, gdy serce przestanie mu bić. Mimo
że strasznie nienawidzę tego typa, nie chcę go zabijać -
przynajmniej nie nożem, nie z bliska, nie tak, żeby widzieć, jak
uchodzi z niego życie. To jednak ostatnia szansa, żeby zrobić
coś użytecznego, a jeśli zamierzam zadać Erudycji bolesny
cios, muszę zabić jednego z przywódców.
Nikt jeszcze nie przyprowadził dziewczynki z Prawości,
której kazałam uciekać na schody, co oznacza, że jej się udało.
Doskonale.
Erie klaszcze w dłonie i zaczyna chodzić w tę i we w tę
naprzeciwko rzędu Niezgodnych.
- Dostałem rozkaz, żeby do siedziby Erudycji zabrać tylko
dwoje z was, w celach badawczych - oznajmia. - Cała reszta
zostanie zabita. Można na kilka sposobów ustalić, kto z was
najmniej nam się przyda. - Zbliża się do mnie i zwalnia.
Napinam palce i już chcę chwycić rękojeść noża, ale Erie
nie podchodzi wystarczająco blisko. Idzie dalej i przystaje przy
chłopcu obok mnie.
- Mózg rozwija się do dwudziestego piątego roku życia -
mówi. - Dlatego twoja Niezgodność nie jest jeszcze w pełni
ukształtowana. - Unosi pistolet i strzela.
Dzieciak upada na ziemię, a z mojego gardła wydobywa się
dziwny krzyk. Mocno zaciskam powieki. Każdy mięsień w
moim ciele każe mi się rzucić do ataku, ale się powstrzymuję.
Czekaj, czekaj, czekaj. Nie mogę teraz my-

137
śleć o chłopcu. Czekaj. Zmuszam się, żeby otworzyć oczy i
pohamować łzy.
Mój krzyk zdał się przynajmniej na jedno: Erie staje przede
mną, uśmiecha się. Zwróciłam na siebie jego uwagę.
- Ty też jesteś raczej młodziutka - ocenia. - Daleko ci do
pełnej dojrzałości. - Robi krok do przodu.
Przysuwam palce do rękojeści noża.
- Większość Niezgodnych uzyskuje dwa wyniki podczas
testu przynależności. Niektórzy tylko jeden. Nikomu nie udało
się uzyskać trzech i to nie ze względu na umiejętności, ale po
prostu dlatego, że aby uzyskać taki wynik, trzeba odmówić
dokonania wyboru. - Podchodzi jeszcze bliżej.
Odchylam głowę, żeby na niego spojrzeć - na stalowy błysk
na jego twarzy, na puste oczy.
- Moi przełożeni podejrzewają, że uzyskałaś dwa wyniki,
Tris. Ich zdaniem wcale nie jesteś aż tak skomplikowana. Po
prostu masz w sobie cechy Altruizmu i Nieustraszoności w
równych proporcjach, twoja bezinteresowność graniczy z
głupotą. A może to twoja odwaga graniczy z głupotą?
Zaciskam palce na rękojeści. Erie się nachyla.
- Tak między nami... Osobiście uważam, że mogłaś uzyskać
trzy wyniki, bo jesteś uparta jak osioł i nie dokonasz prostego
wyboru tylko dlatego, że ktoś ci tak każe -syczy. - Jak to z tobą
jest, co?
Rzucam się na niego i jednocześnie wyciągam rękę z
kieszeni. Zamykam oczy i wbijam ostrze. Nie chcę widzieć
krwi Erica.
Czuję, jak nóż wchodzi w jego brzuch, a po chwili go
wyszarpuję. Całe ciało pulsuje mi w rytmie mojego serca. Kark
mam lepki od potu. Otwieram oczy, a Erie upada na ziemię.
Zaraz potem rozpętuje się piekło.
Zdrajcy z Nieustraszoności nie mają w rękach śmier-
cionośnej broni, tylko tę, z której strzelali do nas wcześniej,

138
więc wszyscy sięgają po prawdziwe pistolety. Uriah rzuca
się wtedy na jednego z nich i wali go z całej siły w zęby.
Żołnierz traci przytomność i przewraca się na ziemię. Uriah
bierze jego pistolet i zaczyna strzelać do najbliżej stojących
Nieustraszonych.
Sięgam po pistolet Erica, ale jestem tak przerażona, że
ledwie widzę na oczy, a kiedy podnoszę głowę, mam wrażenie,
że liczba przeciwników się podwoiła. Wokół rozlegają się
strzały, więc padam na podłogę. Wszyscy dokoła biegają.
Czuję pod palcami lufę pistoletu i się wzdrygam. Nie mam siły
go unieść.
Czyjaś ciężka ręka obejmuje mnie i odciąga pod ścianę.
Prawe ramię płonie mi bólem. Na karku widzę wytatuowany
symbol Nieustraszoności. Tobias odwraca się i kuca przy mnie,
zasłaniając mnie swoim ciałem przed strzelaniną, po czym sam
strzela.
- Powiedz, jeśli ktoś będzie za mną! - mówi.
Zerkam mu nad ramieniem i zaciskam palce na jego koszuli.
Do pomieszczenia wpada jeszcze więcej Nieustraszonych -
bez niebieskich opasek na ręce, lojalnych. Moja frakcja. Moja
frakcja przybyła nam z odsieczą. Jak to możliwe, że nie stracili
przytomności?
Zdrajcy uciekają spod wind. Nie byli przygotowani na
odsiecz, a już na pewno nie na atak ze wszystkich stron. Część
z nich usiłuje się bronić, ale większość ucieka na schody.
Tobias strzela, aż wyczerpuje mu się magazynek i cyngiel
wydaje tylko cichy trzask. Wzrok mi się rozmazuje od łez, a
dłonie są zupełnie niezdolne, by utrzymać broń. Bezradna
krzyczę przez zaciśnięte zęby. Nie mogę pomóc. Jestem
bezużyteczna.
Erie jęczy gdzieś na podłodze. Jeszcze żyje.
Strzały stopniowo cichną. Mam mokrą rękę. Dostrzegam
błysk czerwieni i wiem, że jest cała we krwi - we krwi

139
Erica. Ocieram ją o spodnie i próbuję powstrzymać łzy. W
uszach mi dzwoni.
- Tris - odzywa się Tobias. - Już możesz odłożyć nóż.

Rozdział 17

Tobias opowiada mi taką wersję wydarzeń:


Gdy członkowie Erudycji ruszyli schodami, jeden z nich nie
poszedł na drugie piętro. Pobiegł na najwyższe. Wyprowadził
stamtąd grupę lojalnych Nieustraszonych, w tym Tobiasa, na
schody przeciwpożarowe, a tych zdrajcy nie obstawili. Lojalni
Nieustraszeni zebrali się w holu i podzielili na cztery grupy,
które jednocześnie przypuściły szturm na wszystkie klatki
schodowe, otaczając zdrajców zgromadzonych przy windach.
Przeciwnicy nie spodziewali się takiego oporu. Myśleli, że
poza Niezgodnymi nikt nie zachował przytomności. No i
zaczęli uciekać.
Tym członkiem Erudycji była Cara. Starsza siostra Willa.
Wzdycham i zdejmuję kurtkę, żeby obejrzeć sobie ramię. W
skórę mam wczepione metalowe kółko wielkości paznokcia
małego palca. Wokół niego rozchodzą się niebieskie linie,
jakby ktoś wstrzyknął mi w naczynka niebieski barwnik.
Marszczę brwi i próbuję oderwać metalowe kółko. Czuję tylko
ostry ból.
Zagryzam zęby, podważam kółko ostrzem noża i je od-
ciągam. Tłumię krzyk, gdy przeszywa mnie ból, od którego na
chwilę robi mi się czarno przed oczami. Ale ciągnę dalej, jak
najmocniej się da, aż w końcu kółko odrywa się

140
na tyle, że można je złapać palcami. Od spodu ma przy-
mocowaną igłę.
Krztuszę się, chwytam za kółko i szarpię ostatni raz. Igła
wychodzi z ciała. Ma długość małego palca i jest umazana
krwią. Nie zwracam uwagi na strużkę cieknącą mi po ręce i
biorę zakończone igłą kółko pod światło.
Sądząc po niebieskim barwniku na mojej ręce i igle, musieli
nam coś wstrzyknąć. Ale co? Truciznę? Materiał wybuchowy?
Kręcę głową. Gdyby chcieli nas zabić, większość osób i tak
była nieprzytomna, więc mogli po prostu nas powystrzelać.
Bez względu na to, co nam wstrzyknęli, nie zamierzają nas
zabić.
Ktoś puka do drzwi. Nie wiem po co - w końcu to ogól-
nodostępna toaleta.
- Tris, jesteś tam? - pyta przytłumionym głosem Uriah.
- Tak.
Uriah wygląda już dużo lepiej niż godzinę temu - zmył krew
z ust, twarz znów nabrała kolorów. Nagle uderza mnie to, jaki
on przystojny - ma bardzo proporcjonalną budowę, ciemne,
żywe oczy, złocistą skórę. Pewnie zawsze był taki przystojny.
Tylko faceci od dziecka świadomi swojego niesamowitego
wyglądu uśmiechają się z taką arogancją.
Nie tak jak Tobias, który uśmiecha się niemal nieśmiało,
jakby dziwił się, że ktoś w ogóle zwraca na niego uwagę.
Boli mnie gardło. Odkładam kółko z igłą na brzeg umy-
walki.
Uriah patrzy najpierw na mnie, potem na igłę, którą
trzymam w dłoni, w końcu na strużkę krwi spływającą mi po
łokciu do nadgarstka.
- Ohyda - mówi.
- No, faktycznie. - Odkładam igłę i odrywam kawałek
papierowego ręcznika, żeby wytrzeć krew z ręki. - Jak reszta?

141
- Marlenę jak zwykle opowiada dowcipy. - Uśmiecha się
szerzej, aż robią mu się dołeczki w policzkach. - Lynn zrzędzi.
Czekaj, wyrwałaś to sobie z ręki? - Wskazuje na igłę. - Rany,
Tris. Nie masz zakończeń nerwowych czy jak?
- Chyba potrzebny mi bandaż.
- Chyba? - Kręci głową. - Powinnaś sobie też przyłożyć
trochę lodu na twarz. No więc, wszyscy się teraz budzą. Istny
dom wariatów.
Obmacuję sobie szczękę. W miejscu, w którym Erie
przywalił mi pistoletem, jest obolała - będę musiała posma-
rować ją sobie balsamem przyspieszającym gojenie, żeby nie
zrobił mi się siniak.
- Erie nie żyje? - Sama nie wiem, co chciałabym usłyszeć:
tak czy nie.
- Nie. Żyje. Jacyś Prawi zdecydowali się opatrzyć mu rany. -
Uriah krzywi się przy zlewie. - Mówili coś o poszanowaniu
praw jeńców. Kang przesłuchuje go teraz na osobności. Nie
chce, żebyśmy mu przeszkadzali w tym sam na sam.
Parskam.
- Właśnie. Tak czy inaczej, nikt nic nie kuma. - Uriah opiera
się o sąsiednią umywalkę. - Po co nas atakowali, ostrzelali tymi
dziwnymi rzeczami, a potem pozbawili przytomności? Czemu
od razu nas nie zabili?
- Nie mam pojęcia. Na razie nie widzę dla nich innej
korzyści niż ta, że dzięki temu dowiedzieli, kto jest Niezgodny,
a kto nie. Ale to nie może być jedyny powód.
- Nie kapuję, po co przyszli. Jasne, wtedy gdy chcieli
podporządkować sobie umysły, żeby stworzyć armię, to
rozumiem. Ale teraz? To wydaje się bez sensu.
Marszczę brwi i przyciskam papierowy ręcznik do ramienia,
żeby zatamować krwawienie. Uriah ma rację. Jeanine już
zebrała armię. Po co teraz zabijać Niezgodnych?

142
- Jeanine nie chce zabić wszystkich - mówię z namysłem. -
Wie, że to byłoby nielogiczne. Społeczeństwo nie może
funkcjonować bez poszczególnych frakcji, bo każda z nich
szkoli swoich członków pod kątem konkretnych zadań. Jeanine
pragnie przejąć całkowitą kontrolę. - Patrzę na swoje odbicie.
Opuchnięta szczęka i ślady po paznokciach na ręce.
Obrzydliwe. - Musi planować kolejną symulację. Tak samo jak
wcześniej, jednak tym razem chce mieć pewność, że wszyscy
albo znajdą się pod jej wpływem, albo zginą.
- Ale symulacja trwa określony czas. Jest przydatna tylko w
konkretnym celu.
- Racja - wzdycham. - Nie wiem. Nie ogarniam tego. -Biorę
igłę. - Nie rozumiem też, co to jest. Jeśli to coś w rodzaju
wcześniejszych zastrzyków uaktywniających symulację, to
miało zadziałać jednorazowo. Jaki sens ostrzeliwać nas tym
tylko po to, by pozbawić nas świadomości? To absurd.
- Cholera wie, Tris, ale teraz trzeba się zająć wielkim
budynkiem pełnym spanikowanych ludzi. Chodź, opatrzymy ci
rękę. - Milknie na chwilę, po czym pyta: - Mogę cię o coś
prosić?
- Tak?
- Nie mów nikomu, że jestem Niezgodny. - Zagryza wargę. -
Przyjaźnię się z Shauną i nie chcę, żeby nagle zaczęła się mnie
bać.
- Jasne. - Posyłam mu wymuszony uśmiech. - Zachowam to
dla siebie.
Całą noc wyrywam ludziom igły z rąk. Po kilku godzinach
nawet nie usiłuję robić tego delikatnie. Po prostu wyszarpuję je
z całej siły.
Dowiaduję się, że chłopak z Prawości, któremu Erie strzelił
w głowę, miał na imię Bobby, że stan Erica jest stabilny i że
spośród setek ludzi w Hali Bezsercowej tylko osiemdziesiąt
osób nie ma w ciele igieł, z czego siedemdzie-

143
siąt to Nieustraszeni, jedna to Christina. Całą noc zasta-
nawiam się nad igłami, serum i symulacjami, starając się
przeniknąć sposób myślenia wroga.
Rano nie mam już komu usuwać igieł, więc idę do stołówki,
trąc zmęczone oczy. Jack Kang zwołał na dwunastą w południe
spotkanie, więc po śniadaniu może uda mi się trochę przespać.
Po wejściu do stołówki widzę Caleba.
Podbiega i obejmuje mnie delikatnie. Wzdycham z ulgą.
Myślałam, że osiągnęłam taki punkt, że już nie potrzebuję
swojego brata, ale teraz sądzę, że ten punkt w ogóle nie istnieje.
Rozluźniam się na chwilę, jednak zaraz potem dostrzegam za
jego plecami wzrok Tobiasa.
- Nic ci nie jest? - pyta Caleb i odsuwa się trochę. -Twoja
broda...
- To nic takiego. Tylko trochę spuchła.
- Słyszałem, że dorwali grupę Niezgodnych i zaczęli ich
zabijać. Na szczęście ciebie nie znaleźli.
- Znaleźli. Ale zdążyli zabić tylko jedną osobę. - Zatykam
sobie nos, żeby wyrównać ciśnienie w uszach. - Ale nic mi nie
jest. Kiedy przyszedłeś?
- Jakieś dziesięć minut temu. Z Marcusem. Uznał, że skoro
jest naszym jedynym legalnym przywódcą politycznym, ma
obowiązek tu być. O ataku dowiedzieliśmy się dopiero przed
godziną. Ktoś z bezfrakcyjnych widział, jak Nieustraszeni
szturmują budynek, tyle że wśród bezfrakcyjnych wieści nie
rozchodzą się szybko.
- To Marcus żyje? - pytam. Właściwie nie widzieliśmy, jak
ginie podczas ucieczki z siedziby Serdeczności, tylko po prostu
uznałam, że tak się stało. Nie jestem pewna, co teraz czuję.
Rozczarowanie, bo nienawidzę go za to, jak potraktował
Tobiasa? Czy ulgę, bo ostatni przywódca Altruizmu zachował
się przy życiu? Czy można czuć i rozczarowanie, i ulgę naraz?

144
- Uciekł z Peterem i wrócił piechotą do miasta - wyjaśnia
Całeb.
Z pewnością natomiast nie czuję ulgi, słysząc, że Peter żyje.
- Gdzie Peter?
- Tam, gdzie można się było spodziewać..
- U Erudytów. - Kręcę głową. - Co za...
Nawet nie potrafię znaleźć odpowiedniego określenia.
Najwyraźniej muszę popracować nad słownictwem.
Caleb krzywi się, po czym kiwa głową i kładzie mi rękę na
ramieniu.
- Głodna? Przynieść ci coś?
- Będę wdzięczna. Zaraz wracam, dobra? Chcę pogadać z
Tobiasem.
- Okej. - Brat ściska mnie za ramię i idzie do długaśnej
kolejki po jedzenie.
Przez kilka chwil stoimy z Tobiasem kilka metrów od
siebie, potem Tobias podchodzi do mnie powoli.
- Nic ci nie jest? - pyta.
- Chyba się porzygam, jeśli jeszcze raz będę musiała
odpowiadać na to pytanie. Nie dostałam kulką w łeb. Więc nic
mi nie jest.
- Masz tak spuchniętą twarz, że wyglądasz, jakbyś trzymała
w ustach pełno jedzenia. Poza tym dźgnęłaś Erica nożem. -
Marszczy brwi. - Nie wolno mi spytać, czy nic ci nie jest?
Wzdycham. Powinnam powiedzieć mu o Marcusie, ale
wolę nie robić tego tutaj, w takim tłumie.
- Nic mi nie jest.
Podnosi rękę, jakby zamierzał mnie dotknąć, ale się
rozmyśla. Po chwili jednak zmienia zdanie, obejmuje mnie i
przytula do siebie.
Nagle myślę, że może powinnam pozwolić, żeby ktoś inny
wziął na siebie całe ryzyko. Że może powinnam za-

145
cząć być trochę bardziej samolubna, żeby móc być blisko
Tobiasa i przestać go ranić. Jedyne czego pragnę, to wtulić
twarz w jego szyję i o wszystkim zapomnieć.
- Przepraszam, że kazałem ci na siebie tak długo czekać -
szepcze mi we włosy.
Wzdycham i dotykam jego pleców zaledwie czubkami
palców. Chętnie tak bym stała, aż zemdleję z wyczerpania, ale
nie, nie mogę. Odsuwam się.
- Musimy pogadać - stwierdzam rzeczowo. - Chodźmy w
jakieś ustronne miejsce, dobrze?
Przytakuje i wychodzimy ze stołówki. Mijamy jakiegoś
Nieustraszonego, który woła:
- Proszę, proszę! Tobias Eaton!
Prawie już zapomniałam o przesłuchaniu i o tym, że
wszyscy Nieustraszeni dowiedzieli się, kim jest Cztery. Ktoś
inny krzyczy:
- Widziałem przed chwilą twojego tatusia, Eaton! Idziesz
się schować? Tobias prostuje się i sztywnieje, jakby ktoś
celował do niego z pistoletu, a nie się z niego wyśmiewał.
- Właśnie, idziesz się schować, tchórzu?
Kilka osób się śmieje. Biorę Tobiasa za rękę i odciągam w
stronę wind, zanim zdąży zareagować. Wygląda, jakby chciał
komuś przywalić. Albo zrobić coś gorszego.
- Miałam ci właśnie powiedzieć. Przyszedł z Calebem.
Uciekł z Peterem z siedziby...
- To na co czekałaś? - pyta, ale niezbyt ostro. Jego głos
brzmi tak, jakby był od niego oderwany, jakby unosił się
między nami. - To nie informacja, którą się przekazuje w
stołówce - mówię.
- Racja.
W milczeniu czekamy na windę. Tobias zagryza dolną
wargę i wpatruje się pustym wzrokiem przed siebie.
Zachowuje

146
się tak przez całą drogę na osiemnaste piętro. Teraz nikogo
tam nie ma. Cisza otula mnie jak ramiona Caleba. Uspokaja.
Siadam na jednej z ławek w sali przesłuchań. Tobias przysuwa
sobie krzesło i stawia je naprzeciwko mnie.
- Były chyba dwa. - Patrzy spod zmarszczonych brwi na
krzesło.
- Tak - odpowiadam. - Ja, eee... jedno wyleciało przez okno.
- Dziwne - mruczy pod nosem i siada. - O czym chciałaś
porozmawiać? O Marcusie?
- Nie, nie o Marcusie. Nic ci... nie jest? - pytam ostrożnie.
- Nie dostałem kulką w łeb. - Wpatruje się w swoje ręce. -
Więc nic mi nie jest. Zmieńmy temat.
- Chcę pogadać o symulacjach. Ale najpierw coś jeszcze:
twoja matka uważała, że Jeanine w pierwszej kolejności
przyjdzie po bezfrakcyjnych. Najwidoczniej się myliła. Tylko
nie wiem dlaczego. Nie żeby Prawość była gotowa do bitwy,
czy coś... - Zastanów się. Przeanalizuj to jak Erudytka. Patrzę
na niego ostro.
- No co? Jeśli ty nie dasz rady tego rozgryźć, nie ma dla nas
nadziei. - Dobrze. Hm... stało się tak pewnie dlatego, że
Nieustraszoność i Prawość stanowiły najbardziej oczywisty
cel. Dlatego, że... bezfrakcyjni są rozproszeni po całym
mieście, a my skupiamy się w jednym miejscu.
- Racja - przyznaje Tobias. - Poza tym, gdy Jeanine za-
atakowała Altruizm, zdobyła wszystkie dane. Moja matka
mówiła, że Altruiści rejestrowali liczbę Niezgodnych wśród
bezfrakcyjnych, co oznacza, że po ataku Jeanine musiała się
dowiedzieć, że wśród bezfrakcyjnych jest znacznie więcej
Niezgodnych niż wśród Prawych. Atak na nich stracił więc
sens.
- W porządku. To powiedz mi jeszcze raz o serum -proszę. -
Składa się z kilku elementów, tak?

147
- Z dwóch: z transmitera i płynu aktywującego symulację.
Transmiter przekazuje informacje z komputera do mózgu i na
odwrót, a płyn wprowadza mózg w stan symulacji.
Kiwam głową.
- Transmiter działa tylko podczas jednej symulacji, prawda?
Co się potem z nim dzieje?
- Rozpuszcza się - wyjaśnia Tobias. - Z tego, co wiem,
Erudytom nie udało się opracować transmitera na więcej niż
jedną symulację, choć symulacja ataku trwała znacznie dłużej
niż jakakolwiek inna, którą widziałem.
Uderzają mnie słowa: „z tego, co wiem". Jeanine większość
dorosłego życia poświęciła pracy nad serum. Skoro dalej ściga
Niezgodnych, to znaczy, że ciągle obsesyjnie dąży do tego,
żeby stworzyć bardziej zaawansowaną technologię.
- Czemu o to pytasz, Tris?
- Widziałeś to? - Pokazuję swoje zabandażowane ramię.
- Nie z bliska. Przez cały ranek nosiliśmy z Zekem rannych
Erudytów na czwarte piętro.
Odchylam brzeg bandaża i pokazuję ukłucie - na szczęście
już nie krwawi - i niebieskie ślady, które w ogóle nie bledną.
Potem wyciągam z kieszeni igłę, tę którą miałam wbitą w
ramię.
- Podczas ataku nie chcieli nas zabić. Strzelali do nas tym -
mówię.
Tobias dotyka przebarwionej skóry wokół ranki. Zmieniał
się na moich oczach, więc nie zauważyłam, że wygląda teraz
inaczej niż wcześniej, niż podczas inicjacji. Ma lekki zarost i
dłuższe włosy - na tyle gęste, że widać, że są brązowe, a nie
czarne.
Wyjmuje mi z ręki igłę i stuka w metalowe kółko.
- Chyba puste. Musiała w nim być ta niebieska substancja,
którą masz teraz w ręce. Co się stało po tym, jak zostałaś
postrzelona?

148
- Wrzucili pojemniki z gazem i wszyscy stracili przytom-
ność. To znaczy poza mną, Uriahem i resztą Niezgodnych.
Nie wygląda na zaskoczonego. Mrużę oczy.
- Wiedziałeś, że Uriah jest Niezgodny? Wzrusza
ramionami.
- Oczywiście. Przecież przeprowadzałem jego symulacje.
- I nic mi nie powiedziałeś?
- To poufna informacja. Niebezpieczna informacja.
Zalewa mnie fala gniewu - co jeszcze przede mną ukrywa? -
ale próbuję się uspokoić. No jasne, że nie mógł mi powiedzieć,
że Uriah jest Niezgodny. Musiał uszanować jego prywatność.
To ma sens.
Odchrząkam.
- Uratowałeś nam życie, wiesz? - mówię. - Erie chciał nas
zabić.
- Myślałem, że to już mamy za sobą. Nie musimy się
licytować, kto ile razy ratował komuś życie. - Przygląda się mi
dłuższą chwilę.
- W każdym razie - przerywam milczenie - gdy zorien-
towaliśmy się, że wszyscy śpią, Uriah pobiegł na górę ostrzec
pozostałych, a ja poszłam na drugie piętro, żeby sprawdzić, co
się dzieje. Erie zaganiał Niezgodnych pod windy i zastanawiał
się, kogo z nas ze sobą zabrać. Powiedział, że wolno mu wziąć
tylko dwie osoby. Nie wiem w ogóle po co.
- Dziwne - stwierdza Tobias.
- Jakieś teorie?
- Zakładam, że igła zaaplikowała wam transmitery. A gaz to
coś jak płyn zmieniający mózg, tyle że w aerozolu. Ale po co...
- Między brwiami pojawia mu się zmarszczka. - No tali. Uśpiła
wszystkich, żeby się dowiedzieć, kto jest Niezgodny.
- Sądzisz, że tylko dlatego zaaplikowali nam transmitery?
Tobias kręci głową i patrzy mi prosto w oczy. Tak dobrze
znam ten błękit, tak ciemny, że mógłby mnie całą pochłonąć.

149
Przez chwilę żałuję, że tak się nie dzieje, bo wtedy uciekła-
bym od tego miejsca i od wszystkiego, co się wydarzyło.
- Chyba już znasz odpowiedź - mówi. - Ale chcesz, żebym
zaprzeczył. A ja tego nie zrobię.
- Opracowali trwały transmiter. Przytakuje.
- Czyli teraz jesteśmy zaprogramowani na wielokrotne sy-
mulacje - dodaję. - Może nawet na tyle, na ile zechce Jeanine.
Znów przytakuje.
Kolejny wydech wydobywa się z moich ust z drżeniem.
- Niedobrze, Tobiasie.
Tobias zatrzymuje się na korytarzu przed salą przesłuchań i
opiera o ścianę.
- Więc rzuciłaś się na Erica - mówi. - Podczas ataku? Czy
przy windach?
- Przy windach.
- Nie rozumiem jednego. Byłaś na dole. Mogłaś po prostu
uciec. Ale ty postanowiłaś iść sama między uzbrojonych
Nieustraszonych. I założę się, że nie wzięłaś pistoletu.
Zaciskam wargi.
- Tak? - dopytuje się.
- Czemu myślisz, że nie miałam pistoletu? - pytam ze
złością.
- Bo od poprzedniego ataku nie jesteś w stanie tknąć broni.
Potrafię to zrozumieć... ta cała akcja z Willem, ale...
- To nie ma żadnego związku.
- Nie? - Unosi brwi.
- Zrobiłam to, co musiałam zrobić.
- Tak. Ale już wystarczy. - Odsuwa się od ściany i staje
naprzeciwko mnie. Korytarze Prawości są szerokie. Wy-
starczająco szerokie, żeby zapewnić mi dystans, jaki chcę
między nami utrzymać. - Powinnaś zostać z Serdecznymi. Nie
powinnaś się w to mieszać.

150
- Nieprawda - sprzeciwiam się. - Wydaje ci się, że wiesz, co
jest dla mnie najlepsze? Nic nie wiesz. U Serdecznych
dostawałam szału. Tu wreszcie znów czuję się... zdrowa
psychicznie.
- Co dziwne, biorąc pod uwagę to, że zachowujesz się jak
psychopatka - wypala Tobias. - Sytuacja, w której się wczoraj
postawiłaś, nie ma nic wspólnego z odwagą. To nawet nie
głupota, to działanie samobójcze. Czy ty w ogóle nie cenisz
swojego życia?
- Oczywiście, że cenię! Ale chciałam zrobić coś uży-
tecznego!
Przez kilka sekund Tobias patrzy na mnie bez słowa.
- Jesteś kimś więcej niż Nieustraszoną - mówi cicho. -Ale
jeśli chcesz być taka jak oni, jeśli chcesz się bez powodu
narażać i mścić na wrogach, lekceważąc wszelkie zasady
moralne, to bardzo proszę. Myślałem, że jesteś inna, ale
najwyraźniej się myliłem!
Zaciskam pięści i zęby.
- Nie powinieneś obrażać Nieustraszonych. Przyjęli cię do
siebie, gdy nie miałeś gdzie się podziać. Zaufali ci i dali dobrą
pracę. Dali przyjaciół. - Opieram się o ścianę i wbijam wzrok w
podłogę. Kafelki w Hali Bezsercowej są zawsze czarne i białe,
a tu układają się w szachownicę. Kiedy nie skupię wzroku,
widzę dokładnie to, w co Prawość w ogóle nie wierzy: szarość.
Może Tobias i ja też w to nie wierzymy. Chyba nie. Czuję na
sobie tak duży ciężar, że nie jestem w stanie go unieść, tak
duży, że omal nie wgniecie mnie w podłogę.
- Tris.
Nie odrywam wzroku od kafelków.
- Tris.
W końcu podnoszę na niego oczy.
- Ja po prostu nie chcę cię stracić.

151
Stoimy tak przez kilka minut. Nie mówię tego, co myślę,
czyli że być może ma rację. Jest we mnie coś, co pragnie
śmierci, co chce połączyć mnie z rodzicami i Willem, żebym
nie musiała już dłużej za nimi płakać. Coś, co chce się
przekonać, co jest potem.
- Czyli jesteś jej bratem? - mówi Lynn. - No to chyba
wiadomo, komu dostały się dobre geny.
Śmieję się z miny Caleba: wykrzywia lekko usta i rozszerza
oczy.
- Kiedy musisz wracać? - Szturcham go łokciem. Gryzę
kanapkę, którą wystał mi w kolejce w stołówce.
Jego obecność tutaj mnie stresuje - smutne pozostałości
mojego życia rodzinnego mieszają się ze smutnymi pozo-
stałościami mojego życia w Nieustraszoności. Co sobie
pomyśli o moich przyjaciołach, o mojej frakcji? Co moja
frakcja pomyśli o nim? - Zaraz - odpowiada. - Nie chcę, żeby
ktoś się martwił. - Nie wiedziałam, że Susan zmieniła imię na
„Ktoś". -Unoszę brew.
- Ha, ha - odpowiada i patrzy na mnie groźnie.
Żarty między rodzeństwem powinny być czymś nor-
malnym, ale dla nas nie są. Altruizm zniechęcał do cze-
gokolwiek, co mogłoby wprawić kogoś w zakłopotanie, a
dogryzanie sobie znajdowało się na liście rzeczy zakazanych.
Czuję, że zachowujemy się przy sobie bardzo ostrożnie.
Teraz uczymy się być ze sobą na nowo, skoro oboje zmie-
niliśmy frakcje, a rodzice nie żyją. Za każdym razem, gdy na
niego patrzę, mam świadomość, że tylko on mi został z
rodziny, i rozpaczliwie staram się zachować go przy sobie,
zmniejszyć dzielący nas dystans.
- Czy Susan też jest zbiegiem z Erudycji? - pyta Lynn,
nabijając na widelec fasolkę szparagową. Uriah i Tobias stoją
w kolejce za kilkudziesięcioma Prawymi, których tak po-
chłaniają kłótnie, że nie mają czasu nabrać sobie jedzenia.

152
- Nie, kiedyś mieszkaliśmy obok siebie. Pochodzi z Al-
truizmu - mówię.
- I jest twoją dziewczyną? - zwraca się Lynn do Cale-ba. -
Nie uważasz, że to głupie? Bo jak będzie po wszystkim,
znajdziecie się w różnych frakcjach, w zupełnie innych
miejscach...
- Lynn... - Marlenę kładzie jej rękę na ramieniu. - Zamknij
się z łaski swojej.
W oddali miga coś niebieskiego. Do sali weszła Cara.
Odkładam kanapkę, bo nagle przestaję być głodna. Przyglądam
się jej spode łba. Idzie na przeciwną stronę stołówki, gdzie przy
kilku stołach siedzą zbiegowie z Erudycji. Większość zdjęła
niebieskie ubrania i włożyła czarno-białe, ale na nosach mają
jeszcze okulary. Usiłuję znów skupić się na Calebie, ale on też
przygląda się Erudytom.
- Nie mogę wrócić do Erudycji, tak samo jak oni -stwierdza
Caleb. - Kiedy to wszystko się skończy, pozostanę bez frakcji.
Po raz pierwszy zauważam, z jakim smutkiem mówi o
Erudycji. Nie zdawałam sobie sprawy, jak ciężko musiało mu
być od nich odejść.
- Możesz się do nich przysiąść. - Wskazuję głową zbiegów z
Erudycji.
- Nie znam ich. - Wzrusza ramionami. - Jak pamiętasz,
byłem w Erudycji tylko miesiąc.
Uriah z impetem stawia tacę i się krzywi.
- W kolejce podsłuchałem kogoś, kto opowiadał o prze-
słuchaniu Erica. Wygląda na to, że praktycznie nic nie wiedział
o planach Jeanine.
- Co? - Lynn rzuca widelec na stół. - Jak to? Uriah wzrusza
ramionami i siada.
- Wcale mnie to nie dziwi - mówi Caleb. Wszystkie oczy
zwracają się w jego stronę.

153
- No co? - Czerwieni się. - To głupota powierzać cały plan
jednej osobie. O wiele mądrzej przekazać każdemu
współpracownikowi tylko mały wycinek. Dzięki temu, jeśli
ktoś zdradzi, straty nie będą duże.
- Aha - mówi Uriah.
Lynn bierze widelec i znów zaczyna jeść.
- Słyszałam, że Prawość zrobiła lody. - Marlenę odwraca
się, żeby zobaczyć, jaka jest kolejka. - No wiecie: „Do dupy, że
nas zaatakowali, ale przynajmniej jest deser".
- Od razu mi lepiej - stwierdza cierpko Lynn.
- Pewnie nie będą takie dobre jak ciasto Nieustraszonych -
mówi z żalem Marlenę. Wzdycha, a na oczy opada jej kosmyk
mysioszarych włosów.
- Mieliśmy dobre ciasto - wyjaśniam Calebowi.
- A my napoje gazowane.
- A mieliście półkę skalną wychodzącą na podziemną
rzekę? - pyta Marlenę, poruszając brwiami. - Albo pokój, w
którym musieliście się zmierzyć ze wszystkimi swoimi
koszmarami naraz?
- Nie - odpowiada Caleb. - I szczerze mówiąc, wcale nie
żałuję.
- Cykor, cykor - nuci Marlenę.
- Zaraz, ze wszystkim swoimi koszmarami? - dopytuje się
Caleb, a w jego oczach pojawia się błysk. - A jak to działało?
Koszmary generował komputer czy mózg?
- O Boże. - Lynn chowa twarz w dłoniach. - Zaczyna się.
Marlenę opisuje symulację, a ja wyłączam się i nie słucham
już ani jej, ani Caleba. Kończę kanapkę, a potem, mimo
szczękania widelców i odgłosów setek rozmów, kładę głowę
na stole i zasypiam.

154
Rozdział 18

Cisza!
Jack Kang unosi dłonie i tłum milknie. To się nazywa talent.
Stoję w tłumie Nieustraszonych, którzy zjawili się tu na tyle
późno, że nie zostały już żadne wolne miejsca. Kątem oka
dostrzegam błysk - nadciąga burza. Nie najlepsza pora na
spotkanie w sali z dziurami zamiast okien, ale to największe
pomieszczenie w tym budynku.
- Wiem, że wielu z was jest zdezorientowanych i wstrzą-
śniętych tym, co się wczoraj stało - mówi Jack. - Wysłuchałem
różnych wersji wydarzeń i mam już mniej więcej pojęcie o
tym, co się stało i co wymaga dalszej analizy.
Zakładam mokre włosy za uszy. Obudziłam się dziesięć
minut przed spotkaniem i pobiegłam pod prysznic. Choć nadal
czuję się wykończona, trochę się orzeźwiłam.
- Moim zdaniem dalszej analizy wymagają Niezgodni -
oznajmia Jack.
Wygląda na zmęczonego - oczy ma podkrążone, a włosy
sterczą mu na wszystkie strony, jakby przez całą noc próbował
je sobie powyrywać. Mimo że na sali panuje nieznośny zaduch,
Jack ma na sobie koszulę z długim rękawem z zapiętymi
mankietami. Musieli mu przerwać, jak się ubierał rano.
- Proszę, żeby wszyscy Niezgodni wystąpili naprzód,
żebyśmy mogli wysłuchać tego, co macie do powiedzenia.
Zerkam na Uriaha. To niebezpieczne. Powinnam ukrywać
swoją Niezgodność. Przyznanie się do niej może oznaczać
śmierć. Ale nie ma sensu się teraz kryć - przecież i tak już o
mnie wiedzą.
Tobias rusza pierwszy. Wchodzi w tłum i choć początkowo
musi się przeciskać, po chwili ludzie się rozstępują.
Wyprostowany staje przed Jackiem Kangiem.

155
Ja też idę, mrucząc „przepraszam" do tych, co stoją przede
mną. Odsuwają się, jakbym miała opluć ich jadem. Podchodzi
jeszcze kilka osób w czerni i bieli Prawości, ale nie za dużo.
Jest wśród nich dziewczynka, której pomogłam.
Mimo złej sławy, którą okrył się Tobias wśród Nieustra-
szonych, oraz mojego nowo nabytego miana „Tej dziewczyny,
co dźgnęła nożem Erica", to nie na nas skupia się uwaga
zebranych, tylko na Marcusie.
- Ty, Marcusie? - dziwi się Jack, gdy ojciec Tobiasa wy-
chodzi na środek i staje na szczycie niższej szalki ułożonej na
podłodze z kafli.
- Tak. Rozumiem twoje obawy... obawy was wszystkich.
Tydzień temu nie mieliście pojęcia o istnieniu Niezgodnych, a
dziś wiecie tylko, że są odporni na coś, na co wy jesteście
podatni. I to was przeraża. Ale zapewniam, że jeśli o nas
chodzi, możecie być spokojni.
Gdy mówi, przechyla głowę i ze współczuciem unosi brwi,
a ja zaczynam rozumieć, czemu niektórzy go lubią. Sprawia
wrażenie, że jeśli całkowicie się mu zawierzy, wszystkim się
zajmie.
- Rozumiem, że zostaliśmy zaatakowani, żeby Erudycja
mogła odnaleźć Niezgodnych. Wiesz po co? - pyta Jack.
- Nie wiem - odpowiada Marcus. - Może chcieli nas tylko
zidentyfikować. To chyba dość przydatna wiedza, jeśli znów
będą chcieli zastosować symulację.
- Nie o to im chodziło. - Słowa wydobywają się z moich ust,
jeszcze zanim podejmuję decyzję, żeby się odezwać. W
porównaniu z głosem Marcusa i Jacka mój głos brzmi słabo i
piskliwie, ale już za późno. - Chcieli nas zabić. Zabijali już
wcześniej.
Jack ściąga brwi. Słyszę każdy najdrobniejszy dźwięk,
krople deszczu bębniące o dach. W sali robi się ciemno, jakby
na skutek złowrogich słów, które właśnie wypowiedziałam.

156
- To mi zakrawa na teorię spiskową - stwierdza Jack. -Z
jakiego powodu Erudycja miałaby was zabijać?
Moja matka mówiła, że ludzie boją się Niezgodnych, bo nie
da się ich kontrolować. Może to prawda, ale strach przed tym,
czego nie da się kontrolować, to za mało konkretny powód,
żeby przedstawić go Jackowi Kangowi jako argument,
dlaczego Erudycja pragnie naszej śmierci. Serce zaczyna mi
walić, bo dociera do mnie, że nie potrafię odpowiedzieć na jego
pytanie.
- Ja... - zaczynam, ale Tobias wchodzi mi w słowo.
- Nie mamy pojęcia. Jednak w ciągu ostatnich sześciu lat co
najmniej kilkunastu Niezgodnych zginęło w niewyjaśnionych
okolicznościach. Poza tym istnieje związek pomiędzy
Niezgodnymi a nieregularnymi wynikami w tekście
przynależności lub w symulacji inicjacyjnej.
Salę rozświetla błyskawica. Jack kręci głową.
- To bardzo intrygujące, ale taki związek to żaden dowód.
- Przywódca Nieustraszonych strzelił dziecku Prawości w
głowę - rzucam ze złością. - Słyszałeś o tym? Czy to nie
„wymaga dalszej analizy"?
- Słyszałem - przyznaje. - Zabójstwo dziecka z zimną krwią
to straszna zbrodnia, która nie może ujść płazem. Na szczęście
zatrzymaliśmy sprawcę i będziemy mogli postawić go pod sąd.
Jednakże... trzeba pamiętać, że żołnierze Nie-ustraszoności nie
dali nam żadnych podstaw, by sądzić, że chcieli skrzywdzić
większość z nas, skoro mogli pozabijać wszystkich, gdy
byliśmy nieprzytomni, ale tego nie zrobili.
Z tłumu dobiegają mnie poirytowane pomruki.
- Ich pokojowy najazd każe mi przypuszczać, że istnieje
możliwość zawarcia traktatu pokojowego z Erudycją i
pozostałymi Nieustraszonymi - ciągnie Jack. - Zorganizuję
więc spotkanie z Jeanine Matthews, by jak najszybciej
przedyskutować tę kwestię.

157
- To nie był pokojowy najazd - wołam. Z miejsca, gdzie
stoję, widzę z boku usta Tobiasa. Uśmiecha się. Robię głęboki
wdech i zaczynam od nowa. - To, że nie dostaliście po kulce w
łeb, nie oznacza, że oni mieli szlachetne intencje. Po co twoim
zdaniem się tu zjawili? Żeby przebiec się po korytarzach,
zamroczyć was i sobie pójść?
- Przypuszczam, że zjawili się tu po takich ludzi jak wy. I
choć wasze bezpieczeństwo leży mi na sercu, nie sądzę, że
możemy ich atakować tylko dlatego, że chcieli zabić niewielki
odsetek naszej populacji.
- Wymordowanie was to wcale nie najgorsze, co może się
zdarzyć - mówię. - Dużo gorsze będzie przejęcie kontroli.
Jack robi rozbawioną minę. Rozbawioną.
- Tak? A jak mieliby tego dokonać?
- Wstrzelili wam igły - wtrąca się Tobias. - Z transmiterami
symulacji. A za pomocą symulacji można przejąć nad wami
kontrolę. Ot, i cała tajemnica.
- Wiemy, jak działa symulacja - mówi Jack. - Transmiter to
nie implant, który pozostaje w ciele na zawsze. Gdyby
planowali przejąć nad nami kontrolę, zrobiliby to od razu.
- Ale...
Jack mi przerywa.
- Wiem, że ostatnio bardzo dużo przeszłaś, Tris - mówi
cicho. - I że bardzo się przysłużyłaś swojej frakcji i Al-
truizmowi. Ale wydaje mi się, że te traumatyczne przeżycia
zaburzają twoją zdolność obiektywnej oceny sytuacji. Nie
mogę zarządzić ataku na podstawie domysłów małej
dziewczynki.
Totalnie mnie zamurowuje. W głowie mi się nie mieści, jak
można być tak głupim. Twarz mi płonie. Nazwał mnie małą
dziewczynką. Małą dziewczynką, która tak się zestresowała, że
popadła w paranoję. Tak nie jest, ale Prawość myśli inaczej.

158
- Ty nie możesz decydować za nas, Kang - oznajmia Tobias.
Zebrani Nieustraszeni krzykiem wyrażają, że są tego
samego zdania. Ktoś rzuca:
- Nie jesteś przywódcą naszej frakcji! Jack czeka, aż ludzie
się uspokoją
- To prawda. Jeśli chcecie, możecie sami zaatakować
siedzibę Erudycji. Ale nie liczcie na nasze wsparcie. I jeśli
wolno, przypominam wam, że zostaliście zdziesiątkowani i nie
jesteście przygotowani.
Racja. Nie możemy zaatakować Erudycji i zdrajców z
Nie-ustraszoności bez pomocy Prawych. Poszlibyśmy na
pewną śmierć. Jack Kang ma nas w ręku. I wszyscy o tym
wiemy.
- Tak właśnie myślałem - dodaje z wyższością, gdy nikt się
nie odzywa. - Doskonale. Skontaktuję się z Jeanine Matthews i
spróbuję się przekonać, czy uda nam się wynegocjować
zawarcie pokoju. Ktoś zgłasza obiekcje?
Nie możemy zaatakować bez Prawości, myślę. Chyba że
dołączą do nas bezfrakcyjni.

Rozdział 19

Po południu przyłączam się do grupki Prawych i Nieustra-


szonych, którzy sprzątają rozbite okna w holu. Skupiam się na
ścieżce wyznaczanej przez miotłę i wpatruję w brud między
odłamkami szkła. Mięśnie przypominają sobie odpowiedni
ruch, zanim zrobi to umysł, ale kiedy spuszczam wzrok,
zamiast czarnego marmuru widzę proste białe kafelki i
kawałek jasnoszarej ściany. Widzę kosmyki jasnych włosów
przycinanych przez matkę i lustro wsunięte bezpiecznie za
panele na ścianie.
Robi mi się słabo i muszę podeprzeć się na miotle.

159
Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, natychmiast ją z siebie
strząsam. Ale to tylko dziewczynka z Prawości, jeszcze
dziecko. Patrzy na mnie wielkimi oczami.
- Nic ci nie jest? - pyta piskliwym, niewyraźnym głosem.
- Wszystko w porządku - odpowiadam. Za ostro. Staram się
szybko to zamaskować. - Jestem tylko zmęczona. Dziękuję.
- Wydaje mi się, że kłamiesz.
Zauważam, że spod rękawa wystaje jej bandaż, pewnie
obwiązany wokół ukłucia po igle. Na myśl, że ta mała może
znaleźć się pod wpływem symulacji, ogarniają mnie mdłości.
Nie mogę nawet na nią patrzeć. Odwracam się.
I nagle widzę ich na dworze: zdrajcę z Nieustraszoności
podtrzymującego jakąś kobietę z zakrwawioną nogą. Widzę
siwe pasemka we włosach kobiety, czubek zakrzywionego
nosa mężczyzny i niebieską opaskę zdrajcy tuż poniżej ich
ramion. Zaraz potem ich rozpoznaję. To Tori i Zeke.
Tori stara się iść samodzielnie, ale wlecze za sobą jedną
nogę, zupełnie bezwładną. Większą część jej uda pokrywa
mokra, ciemna plama.
Prawi przestają zamiatać i gapią się na nich. Strażnicy przy
windach rzucają się biegiem do wejścia, unosząc broń.
Sprzątające osoby cofają się i schodzą z drogi, ale ja zostaję,
gdzie jestem; czuję, że w miarę, jak Tori i Zeke się zbliżają,
robi mi się gorąco.
- Czy oni w ogóle mają broń? - pyta ktoś.
Tori i Zeke dochodzą do pozostałości po drzwiach, a na
widok szeregu Nieustraszonych z pistoletami w dłoniach Zeke
podnosi jedną rękę. Drugą obejmuje w pasie Tori.
- Potrzebny jej lekarz - mówi. -1 to szybko.
- Czemu mielibyśmy udzielać zdrajcom pomocy? -rzuca
znad wycelowanej broni Nieustraszony z jasnymi

160
rozwichrzonymi włosami i dwoma kolczykami w wardze.
Na przedramieniu ma ślad niebieskiego barwnika.
Tori jęczy, a ja przeciskam się między Nieustraszonymi i
podchodzę do niej. Bierze mnie za rękę lepką od krwi dłonią.
Zeke puszcza Tori ze stęknięciem.
- Tris - mamrocze Tori wyraźnie oszołomiona.
- Lepiej się odsuń, mała - nakazuje blondyn.
- Nie - sprzeciwiam się. - Zabierzcie te spluwy.
- Mówiłem, że Niezgodni są szurnięci - mruczy jeden z
uzbrojonych Nieustraszonych do kobiety obok.
- Mało mnie obchodzi, czy zabierzecie ją na górę i
przy-wiążecie do łóżka, żeby przypadkiem wszystkich nie
wystrzelała! - warczy ze złością Zeke. - Ale nie pozwólcie jej
wykrwawić się na śmierć w holu Prawości!
W końcu kilku Nieustraszonych rusza się i bierze Tori na
ręce.
- Gdzie... ją zanieść? - pyta któryś z nich.
- Znajdźcie Helenę - mówi Zeke. - Pielęgniarkę Nie-
ustraszonych.
Mężczyźni kiwają głowami i zabierają dziewczynę do
windy. Patrzymy sobie z Zekem w oczy.
- Co się stało? - pytam.
- Zdrajca z Nieustraszoności odkrył, że szpiegujemy. Tori
próbowała uciekać, ale ją postrzelił. Pomogłem jej się tu
dostać.
- Ładna bajeczka - prycha blondyn. - Powtórzysz to pod
wpływem serum prawdy?
Zeke wzrusza ramionami.
- Nie ma sprawy. - Teatralnie wyciąga przed siebie
nadgarstki. - Zakujcie mnie, jeśli bardzo wam na tym zależy. -
Nagle dostrzega coś za moimi plecami i zaczyna iść.
Odwracam się i widzę, że z windy wybiega Uriah. Uśmie-
cha się szeroko.

161
- Doszły mnie pogłoski, że jesteś parszywym zdrajcą -mówi
Uriah.
- Taak, jasne - odpowiada Zeke.
Rzucają się sobie w objęcia z taką siłą, że chyba musi boleć.
Klepią się po plecach i śmieją, ściskając sobie dłonie.
- Nie wierzę, że nic nam nie powiedziałeś. - Lynn kręci
głową. Siedzi naprzeciwko mnie przy stole z rękoma skrzy-
żowanymi na piersi i opiera o blat jedną nogę.
- Przestań się już złościć - mówi Zeke. - Nie wolno mi było
nic mówić nawet Shaunie i Uriahowi. Poza tym bycie
szpiegiem trochę mija się z celem, jeśli wszyscy o tym wiedzą.
Jesteśmy w siedzibie Prawości, pomieszczeniu zwanym
żartobliwie przez Nieustraszonych Miejscem Zgromadzeń. To
duża sala, na każdej ścianie czarno-białe zasłony, a na środku
okrągłe podium. Lynn powiedziała mi, że co miesiąc
organizuje się tu debaty, tak dla rozrywki, a raz w tygodniu są
nabożeństwa religijne. Ale nawet gdy nie odbywają się żadne
oficjalne uroczystości, sala jest zwykle pełna.
Przed godziną Prawi oczyścili Zekego z zarzutów podczas
krótkiego przesłuchania na osiemnastym piętrze. Nie było tak
poważne jak moje i Tobiasa, częściowo dlatego, że nie
znaleziono żadnych podejrzanych nagrań obciążających
Zekego, a częściowo dlatego, że chłopak jest zabawny nawet
po zaaplikowaniu serum prawdy. A może zwłaszcza wtedy. W
każdym razie przyszliśmy do Miejsca Zgromadzeń na imprezę
pod hasłem: „Proszę, proszę, nie jesteś parszywym zdrajcą!",
jak to ujął Uriah.
- Ale od czasu ataku symulacyjnego wyzywaliśmy cię od
najgorszych - przyznaje się Lynn. - Teraz czuję się przez to jak
kretynka.
Zeke obejmuje Shaunę ramieniem.
- Bo jesteś kretynką, Lynn. Taki twój urok.

162
Lynn rzuca w niego plastikowym kubeczkiem, a Zeke go
odbija. Woda wylewa się na stół i pryska Zekemu w oko.
- W każdym razie, jak już mówiłem - podejmuje Zeke,
wycierając oko - zajmowałem się przede wszystkim bez-
piecznym wyprowadzaniem zbiegów z Erudycji. Dlatego
macie ich tutaj tak dużo. Mniejsza część znajduje się w sie-
dzibie Serdeczności. Ale Tori... nie mam pojęcia, co robiła.
Czasem nie było jej całymi godzinami, a za każdym razem, jak
ją widziałem, odnosiłem wrażenie, że zaraz wybuchnie. Nic
dziwnego, że nas wydała.
- Jak dostałeś tę robotę? - dopytuje Lynn. - Nie jesteś wcale
taki wyjątkowy.
- Stało się tak bardziej ze względu na to, gdzie się znalazłem
po ataku. W samym środku grupy zdrajców z
Nieustraszoności. Postanowiłem iść za ciosem - wyjaśnia. -
Ale z Tori nie mam pojęcia, jak było.
- Przeniosła się z Erudycji - mówię.
Nie dodaję natomiast - bo jestem pewna, że nie chciałaby,
żeby ktoś o tym wiedział - że zachowywała się tak wybuchowo
w siedzibie Erudycji, bo zamordowali jej brata za to, że jest
Niezgodny.
Wyznała mi kiedyś, że czeka, aż nadarzy się okazja do
zemsty.
- Aha. Skąd wiesz?
- Transfery ze wszystkich frakcji założyły potajemne
stowarzyszenie - odpowiadam i sadowię się wygodniej.
-Spotykamy się w każdy czwartek.
Zeke parska śmiechem.
- Gdzie Cztery? - Uriah zerka na zegarek. - Zaczynamy bez
niego?
- Nie możemy - mówi Zeke. - Poszedł po wielką nowinę.
Uriah kiwa głową, jakby zrozumiał. Zaraz potem nie-
ruchomieje.

163
- Jaką znów wielką nowinę? - pyta.
- Na temat pokojowego spotkanka Kanga z Jeanine,
oczywiście.
Po przeciwnej stronie pomieszczenia dostrzegam Chri-stinę
- siedzi przy stole ze swoją siostrą i obie coś czytają.
Cała się spinam. Przez salę idzie Cara, starsza siostra Willa,
i podchodzi do stolika Christiny. Pochylam głowę.
- Co? - Uriah się odwraca. Mam ochotę go rąbnąć.
- Przestań! - syczę. - Musisz to robić tak demonstracyjnie? -
Nachylam się i splatam ręce na stole. - Przyszła siostra Willa.
- Gadałem z nią kiedyś o ucieczce z Erudycji - włącza się
Zeke. - Powiedziała, że podczas jednej z misji zorganizowanej
przez Jeanine widziała, jak mordują kobietę z Altruizmu.
Stwierdziła, że ma tego dość.
- Skąd pewność, że nie szpieguje dla Erudycji? - Lynn
mruży oczy.
- Bo dzięki niej połowa naszej frakcji nie ma tego. -Marlenę
stuka palcem w bandaż osłaniający miejsce, gdzie została
postrzelona przez zdrajców. - No może połowa połowy naszej
frakcji.
- Niektórzy mówią na to jedna czwarta, Mar - stwierdza
Lynn.
- Co za różnica, czy jest zdrajczynią? - Zeke wzrusza
ramionami. - Nie planujemy nic, o czym mogłaby im donieść.
A nawet gdyby tak było, i tak nie wtajemniczalibyśmy jej w
nasze plany.
- Może tu zdobyć mnóstwo informacji - zauważa Lynn. - Na
przykład ile nas jest albo jak dużo ludzi nie zostało
zaprogramowanych do symulacji.
- Nie widziałaś jej, jak mówiła, czemu odeszła - odpowiada
Zeke. - Ja jej wierzę.
Cara i Christina wstają i wychodzą z sali.

164
- Zaraz przyjdę. - Zrywam się z miejsca. - Muszę iść do
łazienki.
Czekam, aż Cara i Christina wyjdą, po czym na wpół idąc, a
na wpół biegnąc, podążam w tym samym kierunku co one.
Otwieram jedne z drzwi, powoli, żeby nie skrzypiały, potem
ostrożnie zamykam je za sobą. Znajduję się w ciemnawym
korytarzu, w którym śmierdzi śmieciami. Pewnie Prawi
urządzili tu zsyp.
Zza rogu dobiegają mnie dwa kobiece głosy, więc pod-
kradam się na koniec korytarza, żeby lepiej słyszeć.
- ...nie mogę znieść, że tutaj jest - mówi z płaczem jeden z
nich. Christina. - Cały czas to sobie wyobrażam... to, co
zrobiła... Nie rozumiem, jak mogła to zrobić!
Płacz Christiny rozdziera mi serce.
Cara namyśla się chwilę, zanim odpowiada.
- A ja rozumiem.
- Jak to? - łka Christina.
- Pamiętaj, że zostaliśmy przyuczeni do tego, żeby na
wszystko patrzeć logicznie. Nie myśl więc, że jestem bez-
duszna. Ale ta dziewczyna musiała być śmiertelnie przerażona
i na pewno nie potrafiła trzeźwo ocenić sytuacji. O ile w ogóle
kiedykolwiek była do tego zdolna. Gwałtownie otwieram oczy.
Co za..., przebiegam w myślach krótką listę inwektyw, po
czym słucham dalej. - A przez symulację nie mogła przemówić
mu do rozsądku, więc kiedy chciał ją zabić, zareagowała tak,
jak uczą Nieustraszeni: strzelaj, żeby zabić.
- Czyli że co? Mamy o tym po prostu zapomnieć, bo
wszystko układa się perfekcyjnie w logiczną całość? - pyta z
goryczą Christina. - No jasne, że nie. - Cara waha się chwilę, po
czym powtarza, tym razem cicho: - No jasne, że nie. -
Odchrząkuje. - Problem tylko w tym, że nie masz wyjścia i
musisz przebywać w jej towarzystwie, więc chciałabym ci to
jakoś

165
ułatwić. Nie musisz jej wybaczać. Właściwie nie ogarniam,
czemu w ogóle się z nią przyjaźniłaś. Jak dla mnie zawsze była
trochę niezrównoważona.
W napięciu czekam, czy Christina się z nią zgodzi, ale ku
mojemu zdziwieniu - i uldze - milczy.
Cara mówi dalej:
- Tak czy inaczej nie musisz jej wybaczać, ale powinnaś
postarać się zrozumieć, że nie zrobiła tego z wyrachowania,
tylko ze strachu. W ten sposób będziesz mogła na nią patrzeć,
nie chcąc jednocześnie jej przywalić w ten wyjątkowo długi
nochal.
Odruchowo macam się po nosie. Christina parska śmie-
chem, a ja czuję się tak, jakby ktoś rąbnął mnie w brzuch.
Wracam do Miejsca Zgromadzeń.
Mimo że Cara nie mówiła o mnie miłych rzeczy - a uwaga
na temat mojego nosa była poniżej pasa - jestem jej wdzięczna
za to, co powiedziała.
Zza drzwi ukrytych za długą białą kotarą wychodzi Tobias.
Ze złością odsuwa tkaninę, podchodzi do nas i siada obok
mnie.
- Kang spotka się jutro o siódmej rano z wysłannikiem
Jeanine Matthews.
- Z wysłannikiem? - dziwi się Zeke. - To ona nie przyjdzie?
- Jasne, przyjdzie i wystawi się na cel rozwścieczonej,
uzbrojonej bandy. - Uriah uśmiecha się lekko. - Chciałbym to
zobaczyć. Naprawdę bym chciał.
- Czy geniusz Kang idzie chociaż z eskortą? - pyta Lynn.
- Tak - potwierdza Tobias. - Zgłosiło się kilku starszych
członków frakcji. Bud obiecał, że będzie miał oczy i uszy
otwarte i że o wszystkim nas poinformuje.
Patrzę na niego spod zmarszczonych brwi. Skąd on to wie? I
czemu po dwóch latach, kiedy za wszelką cenę uciekał

166
od roli przywódcy Nieustraszoności, nagle zachowuje się
tak, jakby nim był?
- A więc myślę, że podstawowe pytanie brzmi: - Zeke opiera
ręce na stole - co wy byście powiedzieli podczas tego
spotkania, gdybyście byli Erudytą?
Każdy patrzy na mnie. Z wyczekiwaniem.
- No co? - obruszam się.
- Jesteś Niezgodna - mówi Zeke.
- Tobias też.
- Tak, ale nie ma cech Erudyty.
- A skąd wiesz, że ja mam? Zeke wzrusza ramionami.
- Bo to prawdopodobne. Nie sądzicie?
Uriah i Lynn kiwają głowami. Usta Tobiasa drżą lekko,
jakby w uśmiechu, ale nawet jeśli się uśmiecha, to szybko się
pohamowuje. Czuję się tak, jakbym właśnie połknęła kamień.
- Wszyscy macie sprawne mózgi, a przynajmniej mieliście,
jak ostatnio sprawdzałam - burzę się. - Też możecie spróbować
myśleć jak Erudyci.
- Ale nie mamy wyjątkowych mózgów Niezgodnych!
-rzuca Marlenę. Opiera czubki palców na mojej głowie i ściska
mnie lekko. - No, pokaż, jak czarujesz.
- To nie żadne czary, Mar - stwierdza Lynn.
- Tak czy inaczej nie powinniśmy na nich polegać -odzywa
się Shauna po raz pierwszy, odkąd tu przyszliśmy. Nawet na
mnie nie patrzy. Ciska tylko wściekle spojrzenie swojej
młodszej siostrze.
- Shauna... - odzywa się Zeke.
- Ty mi tu nie Shaunuj! - przerywa mu, przelewając na niego
całą swoją wściekłość. - Nie wydaje wam się, że ktoś, kto
nadaje się do kilku frakcji naraz, może mieć problem z
lojalnością? Skoro ona pasuje do Erudycji, skąd pewność, że
dla nich nie pracuje?

167
- Nie bądź śmieszna - mówi Tobias niskim głosem.
- Nie jestem. - Shauna wali ręką w stół. - Wiem, że należę do
Nieustraszoności, bo wskazywało na to wszystko, co zrobiłam
podczas testu przynależności. Dlatego jestem oddana swojej
frakcji, bo tylko w niej mogę być. A ona? A ty? - Kręci głową.
- Nie mam pojęcia, komu pozostajecie wierni. I nie zamierzam
udawać, że wszystko gra.
Wstaje, a kiedy Zeke chce ją zatrzymać, odpycha jego rękę i
wychodzi z sali. Patrzę za Shauną, aż zamykają się za nią
drzwi, a zasłaniająca je czarna tkanina opada na swoje miejsce.
Z wściekłości mam ochotę wrzeszczeć - tylko na kogo,
skoro Shauna się zmyła.
- To nie żadne czary - warczę podminowana. - Wystarczy
zadać sobie pytanie, jaka jest najbardziej logiczna reakcja w
danej sytuacji.
Patrzą na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
- Serio - mówię. - Ja w takiej sytuacji, stojąc naprzeciwko
oddziału strażników z Nieustraszoności i Jacka Kan-ga,
najprawdopodobniej nie uciekłabym się do rozwiązań
siłowych.
- Mogłabyś, gdybyś miała przy sobie własny zastęp
Nieustraszonych. A potem wystarczy tylko jeden strzał i bach,
już po nim, Erudyci wygrywają - stwierdza Zeke.
- Bez względu na to, kogo wyślą do rozmów z Kan-giem, to
nie będzie pierwszy lepszy dzieciak z Erudycji, tylko ktoś
ważny - ciągnę. - Zrobiliby głupio, gdyby strzelali do Jacka
Kanga i ryzykowali życie osoby, którą poślą w zamian za
Jeanine.
- A widzisz? Dlatego właśnie ty musisz przeanalizować
sytuację - kwituje Zeke. - Ja na przykład bym go zabił.
Uznałbym, że warto podjąć ryzyko.
Ściskam palcami mostek nosa. Coraz bardziej boli mnie
głowa.

168
- No dobra.
Próbuję postawić się na miejscu Jeanine Matthews. Wiem,
że nie będzie negocjować z Kangiem. Bo po co? Nie ma jej nic
do zaoferowania. Jeanine tylko wykorzysta sytuację.
- Myślę - zaczynam - że Jeanine Matthews będzie chciała
nim manipulować. A on zrobi wszystko dla bezpieczeństwa
własnej frakcji, nawet jeśli przyjdzie mu w tym celu poświęcić
Niezgodnych. - Urywam, bo przypominam sobie, jak podczas
spotkania podkreślał znaczenie swojej frakcji. - Albo
Nieustraszonych. To oznacza, że musimy wiedzieć, o czym
będą rozmawiać.
Uriah i Zeke wymieniają spojrzenia. Lynn uśmiecha się, ale
nie tak jak zwykle. Nie oczami. Teraz jej oczy bardziej niż
kiedykolwiek przypominają złoto - są tak samo zimne.
- No to posłuchajmy - mówi.

Rozdział 20

Patrzę na zegarek. Jest siódma wieczór. Za dwanaście


godzin usłyszymy, co Jeanine ma do powiedzenia Jackowi
Kangowi. W ciągu ostatniej godziny sprawdzałam czas co
najmniej kilkanaście razy, jakby dzięki temu miał szybciej
płynąć. Nosi mnie - muszę się czymś zająć, czymkolwiek, byle
nie siedzieć w stołówce z Lynn, Tobiasem i Lauren, i ciągle nie
zerkać na Christinę, która je kolację przy innym stole ze swoją
rodziną z Prawości.
- Zastanawiam się, czy po tym wszystkim będziemy w
stanie żyć jak dawniej - mówi Lauren. Od pięciu minut
rozmawia z Tobiasem na temat metod szkolenia nowicju-

169
szy w Nieustraszoności. To chyba jedyne, co mają ze sobą
wspólnego.
- O ile po tym wszystkim w ogóle zostanie jakaś frakcja
-wtrąca Lynn i nakłada sobie tłuczone ziemniaki na bułkę.
- Nie mów, że zamierzasz jeść kanapkę z ziemniakami. -
Unoszę brwi.
- A nawet jeśli, to co?
Obok naszego stołu przechodzi grupka Nieustraszonych. Są
starsi od Tobiasa, ale niedużo. Jedna z dziewczyn ma włosy w
pięciu różnych kolorach, a ręce tak mocno wytatuowane, że nie
widać skrawka gołej skóry. Jakiś chłopak spośród nich nachyla
się nad Tobiasem, który siedzi do nich plecami, i szepcze:
- Tchórz.
Kilka innych osób robi to samo: syczy mu do ucha „tchórz"
i idzie dalej. Tobias zamiera z nożem przy kromce chleba i
kawałkiem masła czekającym na rozsmarowanie. Wbija wzrok
w blat.
Czekam z napięciem, aż wybuchnie.
- Banda idiotów - stwierdza Lynn. - A Prawi, którzy zmusili
cię, żebyś wyjawił swoją historię rodzinną przy wszystkich...
to też idioci.
Nie odpowiada. Odkłada nóż i kromkę, odsuwa się od stołu.
Podnosi oczy i wpatruje się w coś po przeciwnej stronie sali.
- To się musi skończyć - mówi niewyraźnie i idzie w tamtą
stronę, a ja dopiero po chwili orientuję się, na co patrzył. To nie
wróży nic dobrego.
Przeciska się między stołami i ludźmi bardziej jak ciecz niż
ciało stałe, a ja przepycham się za nim, mrucząc przeprosiny.
Nagle widzę, w czyją stronę zmierza Tobias. W stronę
Marcusa, który siedzi w towarzystwie kilku starszych
Prawych.

170
Podchodzi do niego, łapie go za kark i zwleka z krzesła.
Marcus otwiera usta, żeby coś powiedzieć, to jednak błąd, bo
Tobias wali go z całej siły w zęby. Ktoś krzyczy, ale nikt nie
przychodzi Marcusowi z pomocą. Ostatecznie znajdujemy się
w sali pełnej Nieustraszonych.
Tobias popycha ojca na środek stołówki, gdzie jest kawałek
wolnej przestrzeni z symbolem Prawości. Marcus staje na
jednej z szalek wagi i zakrywa rękami twarz, więc nie widzę,
czy mocno dostał.
Tobias przewraca Marcusa na ziemię i przygniata mu gardło
nogą. Ten okłada rękami nogę Tobiasa, z ust cieknie mu krew,
ale nawet w swojej szczytowej formie nie dorównałby siłą
synowi. Tobias rozpina pasek i wysuwa go ze szlufek.
Zdejmuje nogę z gardła Marcusa i bierze zamach.
- To dla twojego dobra - krzyczy. Przypominam sobie, że to
właśnie powtarzał Marcus -
i jego liczne wcielenia - w krajobrazie strachu Tobiasa.
Pasek ze świstem przecina powietrze i spada na rękę
Marcusa. Twarz Marcusa jest cała czerwona, a on zasłania
głowę przed następnym ciosem, tym razem wymierzonym w
plecy. Od strony stołów Nieustraszonych dobiegają śmiechy,
ale mnie wcale nie jest do śmiechu. Jak miałoby mnie to
bawić?
W końcu się otrząsam. Podbiegam i łapię Tobiasa za ramię.
- Przestań! - wrzeszczę. - Tobias, przestań natychmiast!
Spodziewam się, że spojrzy na mnie z obłędem w oczach,
ale kiedy się do mnie odwraca, wcale tak nie jest. Nie ma
zaczerwienionej twarzy ani przyspieszonego oddechu. Nie
zrobił tego w przypływie wściekłości.
To było przemyślane działanie.
Rzuca pasek i sięga do kieszeni. Wyjmuje z niej srebrny
łańcuszek z kółkiem w miejscu wisiorka. Marcus leży na boku,
dysząc ciężko. Tobias rzuca kółko na ziemię, tuż

171
przy twarzy ojca. Kawałek zaśniedziałego, matowego me-
talu. Obrączka ślubna Altruistów.
- Matka przekazuje pozdrowienia - mówi Tobias.
Odchodzi, a ja dopiero po kilku sekundach odzyskuję
oddech. Zostawiam Marcusa skulonego na podłodze i biegnę
za Tobiasem. Doganiam go dopiero na korytarzu.
- Co to miało być? - pytam.
Tobias naciska przycisk windy i nie patrzy na mnie.
- To było konieczne - odpowiada.
- Do czego?
- Co, czyżby zrobiło ci się go żal? - Odwraca się do mnie ze
złością. - Wiesz, ile razy on mnie tak potraktował? Jak myślisz,
skąd wiedziałem, jak to się robi?
Czuję się tak, jakbym się miała rozpaść na kawałki. Jego
ruchy faktycznie wydawały się wyuczone, jak gdyby
wielokrotnie odgrywał je wcześniej w myślach, jak gdyby
powtarzał słowa przed lustrem. Znał to wszystko na pamięć.
Tylko że tym razem wszedł w drugą rolę.
- Nie - zaprzeczam cicho. - Nie zrobiło mi się go żal, ani
trochę. - To o co chodzi, Tris? - Tobias mówi ostrym głosem i
może właśnie dlatego czuję się tak, jakbym rozpadała się na
kawałki. - Od tygodnia masz gdzieś to, co robię i mówię. Co
nagle się zmieniło?
Prawie się go boję. Nie wiem, jak się zachować, gdy wpada
w szał, a tak właśnie jest teraz. Obłęd buzuje mu tuż pod
powierzchnią skóry, tak samo jak okrucieństwo we mnie.
Każde z nas toczy wewnętrzną wojnę. Czasem to ona
utrzymuje nas przy życiu. A czasem to ona nam zagraża.
- Nic - odpowiadam.
Rozlega się sygnał zatrzymującej się windy. Tobias
wchodzi do środka i wciska guzik zamykania drzwi, które nas
rozdzielają. Wpatruję się w gładki metal i odtwarzam w
myślach ostatnie dziesięć minut.

172
„To się musi skończyć". „To", czyli ośmieszanie go przez
innych od czasu, gdy wyjawił, że przeszedł do
Nieustraszoności ze strachu przed ojcem. A teraz pobił
Marcusa - publicznie, na oczach wszystkich Nieustraszonych.
Po co? Żeby ocalić dumę? Niemożliwe. To było zbyt
przemyślane.
Idę z powrotem do stołówki, a po drodze widzę, jak jakiś
Prawy odprowadza Marcusa do łazienki. Marcus wolno stawia
kroki, ale nie kuli się, co oznacza, że Tobias nie mógł mu
zrobić poważnej krzywdy. Patrzę, jak drzwi łazienki zamykają
się za nimi.
Prawie zapomniałam o tym, co podsłuchałam w siedzibie
Serdeczności, o informacjach, których posiadanie mój ojciec
przypłacił życiem. Podobno, poprawiam się w myślach.
Niemądrze jest ufać Marcusowi. Poza tym obiecałam sobie, że
nie będę się go więcej o to dopytywać.
Sterczę przed łazienką, aż wychodzi z niej Prawy. Wśli-
zguję się do środka, zanim drzwi zdążą się zatrzasnąć. Marcus
siedzi na podłodze przy umywalce z papierowym ręcznikiem
przy ustach. Nie jest zachwycony moim widokiem.
- Co, przyszłaś się nade mną pastwić? Wynoś się.
- Nie, nie po to przyszłam. Po co właściwie przyszłam?
Marcus patrzy na mnie wyczekująco.
- No słucham?
- Pomyślałam, że może warto ci o czymś przypomnieć. Bez
względu na to, co chcesz wydobyć od Jeanine, nie uda ci się
tego zrobić samemu ani nawet przy pomocy Altruistów.
- Wydawało mi się, że zakończyliśmy rozmowę na ten
temat. - Papierowy ręcznik tłumi jego głos. - Myśl, że mo-
głabyś pomóc...
- Nie wiem, na jakiej podstawie sobie uroiłeś, że jestem
bezużyteczna, ale to urojenie, nic więcej - rzucam

173
ze złością. - Więc nie zamierzam o tym słuchać. Chcę tylko
powiedzieć, że jak już przestaniesz mieć urojenia i jak z
rozpaczą stwierdzisz, że sam nie dasz rady, to wiesz, gdzie
mnie szukać.
Wychodzę z łazienki akurat w chwili, gdy mężczyzna z
Prawości wraca z kostkami lodu.

Rozdział 21

Stoję przy umywalkach w damskiej łazience na tak zwanym


teraz piętrze Nieustraszoności. Na mojej otwartej dłoni leży
pistolet. Lynn włożyła mi go do ręki kilka minut temu. Była
wyraźnie zdezorientowana, widząc, że nie zacisnęłam na nim
palców i go nie schowałam - do kabury lub za pasek dżinsów. I
tak został, a ja poszłam panikować do łazienki.
Nie bądź kretynką. Nie zrobię tego, co zamierzam zrobić,
bez pistoletu. To by było szaleństwo. Więc w ciągu naj-
bliższych pięciu minut muszę uporać się ze swoimi prob-
lemami.
Najpierw kładę na kolbie mały palec, potem serdeczny,
potem kolejne. Czuję znajomy ciężar. Palec wskazujący zsuwa
się na cyngiel. Wypuszczam powietrze z płuc.
Powoli unoszę pistolet i dołączam lewą rękę do prawej,
żeby ją podtrzymać. Odsuwam pistolet od siebie, prostując
ręce, jak uczył mnie Cztery w okresie, gdy nie wiedziałam, że
ma inne imię. Za pomocą takiego pistoletu broniłam taty i brata
przed znajdującymi się pod wpływem symulacji
Nieustraszonymi. Za pomocą takiego pistoletu nie dopuściłam,
by Erie zastrzelił Tobiasa. Pistolet sam w sobie nie jest zły. To
tylko narzędzie.

174
W lustrze dostrzegam jakiś ruch i zanim jestem w stanie się
powstrzymać, spoglądam na swoje odbicie. Tak wyglądałam,
myślę. Tak wyglądałam, gdy do niego strzelałam.
Skowycząc jak zranione zwierzę, wypuszczam pistolet i
obejmuję się w talii. Chcę płakać, bo wiem, że dzięki temu mi
ulży, ale nie daję rady wydusić z siebie łez. Klęczę tylko na
podłodze łazienki i wpatruję się w białe kafelki. Nie mogę. Nie
mogę wziąć ze sobą pistoletu.
Właściwie to w ogóle nie powinnam iść, a mimo to i tak
pójdę.
- Tris? - Ktoś puka do drzwi.
Wstaję i opuszczam luźno ramiona. Drzwi skrzypiąc,
uchylają się na kilka centymetrów. Wchodzi Tobias.
- Zeke i Uriah powiedzieli mi, że idziesz podsłuchiwać
Jacka. - Aha.
- Naprawdę?
- Czemu mam ci cokolwiek mówić? Ty o swoich planach
mnie nie informujesz.
Marszczy brwi.
- O czym ty gadasz?
- O tym, że pobiłeś Marcusa na oczach Nieustraszonych,
bez wyraźnego powodu. - Robię krok w jego stronę. - Ale
powód jest, prawda? Wcale nie straciłeś nad sobą panowania.
On w żaden sposób cię nie sprowokował, więc powód musi
być! - Zamierzałem udowodnić Nieustraszonym, że nie jestem
tchórzem. To wszystko. Tylko o to chodziło.
- Po co miałbyś... - zaczynam.
Po co Tobias miałby cokolwiek udowadniać Nieustra-
szonym? Owszem, musiałby to zrobić, gdyby chciał zdobyć
ich szacunek. Gdyby chciał zostać przywódcą frakcji. Przy-
pominam sobie głos Evelyn w półmroku schronu
bezfrakcyjnych: „Sugeruję tylko, że mogą zacząć się z tobą
liczyć".

175
Chce, żeby Nieustraszeni sprzymierzyli się z
bezfrakcyjnymi, a wie, że to będzie możliwe wyłącznie wtedy,
gdy sam do tego doprowadzi.
Dlaczego ukrywa przede mną swoje plany, to już zupełnie
inna rzecz. Zanim o to pytam, Tobias mówi:
- To idziesz podsłuchiwać czy nie?
- A jakie to ma znaczenie?
- Znów bez powodu narażasz się na niebezpieczeństwo. Tak
samo jak wtedy, gdy pobiegłaś walczyć z Erudycją uzbrojona
jedynie w... w scyzoryk.
- Ale powód jest. I to ważny. Nie będziemy wiedzieć, co się
dzieje, jeśli ich nie podsłuchamy, a wiedzieć musimy.
Tobias krzyżuje ręce na piersi. Nie jest masywny jak
niektórzy Nieustraszeni. Innym dziewczynom pewnie prze-
szkadzałyby jego odstające uszy czy haczykowaty nos, ale dla
mnie...
Nie pozwalam sobie dokończyć tej myśli. Przyszedł tu na
mnie nawrzeszczeć. Nic mi nie mówi. Bez względu na to, co
nas teraz łączy, nie mogę sobie pozwolić, żeby myśleć o tym,
jaki jest przystojny. Przez to tylko trudniej mi będzie zrobić to,
co muszę zrobić. A muszę iść usłyszeć, co Jack Kang ma do
powiedzenia Erudytom.
- Nie ścinasz się już jak Altruista - zauważam. - To dlatego,
że chcesz wyglądać bardziej jak Nieustraszony?
- Nie zmieniaj tematu. Już cztery osoby idą podsłuchiwać.
Ty nie musisz.
- Czemu tak ci zależy, żebym została? - Zaczynam mówić
coraz głośniej. - Nie jestem osobą, która siedzi z założonymi
rękami i każe innym nadstawiać karku!
- Ale dopóki jesteś osobą, która najwyraźniej w ogóle nie
ceni własnego życia... która nie może nawet wziąć do ręki
pistoletu i strzelić... - nachyla się w moją stronę - powinnaś
siedzieć z założonymi rękami i kazać innym nadstawiać karku.

176
Jego cichy głos pulsuje w przestrzeni wokół mnie jak drugie
serce. W głowie cały czas rozbrzmiewają mi słowa: „która
najwyraźniej w ogóle nie ceni własnego życia".
- I co zrobisz? - pytam. - Zamkniesz mnie w łazience? Bo
tylko w ten sposób uda ci się mnie powstrzymać.
Tobias kładzie sobie rękę na czole, potem przesuwa ją w
dół. Nigdy nie widziałam na jego twarzy takiego smutku.
- Nie chcę cię powstrzymywać. Chcę, żebyś sama się
powstrzymała. Ale jeśli zamierzasz być aż tak lekkomyślna, to
ty nie powstrzymasz mnie i pójdę z tobą.
Jest jeszcze ciemno, ale tylko trochę, gdy docieramy do
dwupoziomowego mostu, z kamiennymi słupami na jednym i
drugim końcu. Schodzimy po schodach przy jednym z filarów i
jak najciszej idziemy dnem rzeki. Ogromne kałuże mienią się
w świetle budzącego się dnia. Słońce zaczyna wschodzić.
Musimy zająć pozycje.
Uriah i Zeke są w budynkach po obu stronach mostu, bo
stamtąd mają lepszy widok i mogą nas lepiej osłaniać. Mogą
strzelać dokładniej niż Lynn czy Shauna, która poszła z nami
na prośbę Lynn, mimo swojego wybuchu na Miejscu
Zgromadzeń.
Lynn idzie pierwsza, przyciska się plecami do kamienia,
powoli przesuwając się wzdłuż wsporników. Ja idę za nią, a za
mną Shauna i Tobias. Most wspiera się na czterech
metalowych konstrukcjach, które mocują go do kamiennej
ściany, i na labiryncie wąskich dźwigarów umiejscowionych
poniżej dolnego poziomu. Lynn wciska się pod jedną z
metalowych konstrukcji i szybko wspina po dźwigarach.
Przemieszcza się na środek mostu.
Przepuszczam Shaunę, bo nie jestem w stanie wspinać się
aż tak sprawnie. Lewa ręka mi drży, gdy usiłuję utrzymać
równowagę na szczycie metalowej konstrukcji. Czuję na talii
chłodną dłoń Tobiasa, który mnie podtrzymuje.

177
Kucam, by zmieścić się między spodnią częścią mostu a
dźwigarami. Nie udaje mi się wcisnąć zbyt głęboko. Zatrzy-
muję się z nogą na jednym dźwigarze i lewą ręką na drugim. I
będę musiała wytrzymać w takiej pozycji dłuższy czas.
Tobias przesuwa się wzdłuż jednego z dźwigarów i pod-
piera mnie kolanem. Wypuszczam powietrze i uśmiecham się
do niego w ramach podziękowania. Po raz pierwszy od chwili
opuszczenia Hali Bezsercowej pokazujemy, że w ogóle się
widzimy.
Tobias też się uśmiecha, ale ponuro. Czekamy w ciszy na
właściwy moment. Oddycham ustami i staram się zapanować
nad drżeniem rąk i nóg. Shauna i Lynn porozumiewają się bez
słów. Robią do siebie niezrozumiałe dla mnie miny, po czym
kiwają głowami i uśmiechają się na znak, że wszystko jasne.
Nigdy się nie zastanawiałam, jakby to było mieć siostrę. Czy
Caleb jako dziewczyna byłby mi bliższy?
Rano miasto jest tak ciche, że kiedy nadchodzą, ich kroki
niosą się echem. Dźwięk dobiega gdzieś z tyłu, co oznacza, że
to Jack z obstawą Nieustraszonych, a nie Erudycja.
Nieustraszeni wiedzą o naszej obecności, ale Kang nie ma o
tym pojęcia. Gdyby popatrzył w dół odrobinę dłużej niż kilka
sekund, pewnie by nas zobaczył przez metalową siatkę pod
stopami. Staram się oddychać jak najciszej.
Tobias patrzy na zegarek, po czym wyciąga rękę, żeby
pokazać mi godzinę. Punkt siódma.
Podnoszę głowę i zaglądam przez stalową siatkę. Nade mną
przesuwają się stopy. I wtedy ich słyszę. - Cześć, Jack -
odzywa się męski głos. To Max, który z polecenia Jeanine
mianował Erica przywódcą Nieustraszoności, który
zapoczątkował okrutne i brutalne zasady przeprowadzania
inicjacji Nieustraszonych. Nigdy nie rozmawiałam z nim
osobiście, ale sam dźwięk jego głosu przyprawia mnie o
drżenie.

178
- Max - odpowiada Jack. - Gdzie Jeanine? Myślałem, że
przynajmniej sama raczy się tu pofatygować.
- Dzielimy się obowiązkami w zależności od tego, kto jest w
czym lepszy. Decyzje militarne należą więc do mnie. A sądzę,
że z tym będziemy mieć tu do czynienia.
Marszczę brwi. Nieczęsto miałam okazję słuchać Maksa,
ale coś w słowach, których używa, w rytmie, w jakim je
wypowiada, brzmi... nie tak.
- W porządku - mówi Jack. - Przyszedłem...
- Uprzedzam, że to nie będą żadne negocjacje - przerywa
mu Max. - Negocjować może równy z równym, a ty Jack nie
jesteś mi równy.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę przez to powiedzieć, że Prawość to jedyna zbędna
frakcja. Nie zapewnia nam ani ochrony, ani żywności, ani
innowacji technologicznych. Dlatego z naszego punktu
widzenia nie jesteście potrzebni. Poza tym nie bardzo
wkupiliście się w łaski waszych gości z Nieustraszo-ności -
stwierdza Max. - Więc jesteście nie tylko zupełnie bezbronni,
ale też zupełnie bezużyteczni. Radziłbym więc, żebyście robili
dokładnie to, co mówię.
- Ty szumowino - rzuca przez zaciśnięte zęby Jack. -Jak
śmiesz...
- Nie bądź taki drażliwy - mówi Max.
Zagryzam wargi. Powinnam ufać swojej intuicji, a ona
podpowiada mi, że coś tu nie gra. Żaden szanujący się członek
Nieustraszoności nie użyłby określenie „drażliwy". Ani nie
zareagował tak spokojnie na obelgę. Max mówi jak ktoś
zupełnie inny. Jak Jeanine.
Czuję mrowienie na karku. To ma sens. Jeanine nigdy nie
zaufałaby nikomu na tyle, by pozwolić wypowiadać się w jej
imieniu, zwłaszcza nie wybuchowemu Nieustraszonemu.
Najłatwiej rozwiązać tę kwestię, wkładając Makso-

179
wi do ucha słuchawkę. A sygnał w takim urządzeniu ma
najwyżej pół kilometra zasięgu.
Patrzę Tobiasowi w oczy i ostrożnie pokazuję palcem na
swoje ucho. Potem wyciągam rękę do góry i wskazuję miejsce,
gdzie według mojej oceny znajduje się Max.
Tobias marszczy brwi, po czym kiwa głową, ale nie mam
pewności, czy mnie zrozumiał.
- Stawiam trzy warunki - ciągnie Max. - Po pierwsze żądam,
żebyście uwolnili przywódcę Nieustraszoności, którego u
siebie przetrzymujecie. Po drugie, żebyście umożliwili naszym
żołnierzom przeszukanie waszej siedziby w celu
wyprowadzenia Niezgodnych; i po trzecie chcę listy osób,
którym nie wstrzyknięto serum symulacyjnego.
- Po co? - pyta z goryczą Jack. - Czego szukacie? I po co
wam ta lista? Co zamierzacie zrobić z tymi ludźmi?
- Szukamy Niezgodnych. Musimy ich zidentyfikować i
usunąć z waszej siedziby. A co do listy, to nie twoja sprawa.
- Nie moja sprawa!
Słyszę szuranie kroków i podnoszę głowę, żeby spojrzeć
przez siatkę. Z tego, co widzę, Jack złapał Maksa za kołnierz
koszuli.
- Puść mnie - mówi Max. - Bo rozkażę strażnikom
strzelać.
Marszczę brwi. Jeśli to Jeanine mówi za pośrednictwem
Maksa, to znaczy, że musi go widzieć, bo inaczej nie wie-
działaby, że Jack się na niego rzucił. Wychylam się, żeby
spojrzeć na zabudowania po drugiej stronie mostu. Rzeka
zakręca z lewej strony, a na brzegu stoi przysadzisty szklany
gmach. To musi być tam.
Zaczynam się wycofywać do metalowych wsporników, w
kierunku schodów prowadzących na Wacker Drive. Tobias bez
namysłu rusza za mną, a Shauna klepie Lynn w ramię. Ale
Lynn jest zajęta czym innym.

180
Jeanine za bardzo zaprzątała mi myśli i nie zauważyłam, że
Lynn wyciągnęła pistolet i wspięła się wyżej. Shauna otwiera
usta i wybałusza oczy, bo Lynn wyskakuje naprzód,
przytrzymuje się krawędzi mostu i sięga ręką głębiej. Naciska
na spust.
Max wydaje głuchy okrzyk, łapie się za pierś i zatacza do
tyłu. Gdy odsuwa dłoń od ciała, ta jest ciemna od krwi.
Już nie zawracam sobie głowy powolnym złażeniem.
Skaczę w błoto, a zaraz za mną to samo robią Tobias, Lynn i
Shauna. Nogi grzęzną mi w mule, a stopy plaskają, gdy je
uwalniam. Spadają mi buty, ale zatrzymuję się dopiero na
betonie. Rozlega się kanonada wystrzałów, kule grzęzną w
błocku. Doskakuję do ściany pod mostem, żeby mnie nie
dosięgły.
Tobias przyciska się za mną do muru, tak mocno, że jego
brodę mam tuż nad głową i czuję, jak jego tors przygniata mi
ramiona. Osłania mnie. Mogę wrócić do siedziby Prawości i jej
tymczasowego bezpieczeństwa. Lub mogę odnaleźć Jeanine,
zwłaszcza że bardziej bezbronna już chyba nie będzie.
Właściwie nie ma się nad czym zastanawiać.
- Chodźcie! - krzyczę.
Pędzę po schodach, a pozostali za mną. Na niższym
poziomie mostu nasi Nieustraszeni strzelają do zdrajców. Jack
jest bezpieczny, zgięty pod ciężarem ramienia kogoś z
Nieustraszonych. Przyspieszam. Przebiegam przez most, nie
oglądając się za siebie. Tuż za moimi plecami dudnią kroki
Tobiasa. Tylko on jest w stanie dotrzymać mi tempa.
Mam już w zasięgu wzroku szklany budynek. Nagle słyszę
kolejne kroki, kolejne wystrzały. Gnam slalomem, żeby
zdrajcom trudniej było mnie trafić.
Już niedaleko. Jeszcze kilka metrów. Zaciskam zęby i
zmuszam się do jeszcze szybszego biegu. Nogi mam zdrę-
twiałe; ledwie czuję ziemię pod stopami. Ale zanim dopa-

181
dam do drzwi, w uliczce po prawej widzę jakieś poruszenie.
Najpierw moje ciało robi gwałtowny zwrot, potem nogi.
Uliczką biegną trzy osoby. Jedna z jasnymi włosami. Druga
wysoka. A trzecia - to Peter.
Potykam się i o mały włos nie upadam.
- Peter! - wrzeszczę.
Unosi pistolet, Tobias robi to samo. Stoimy kilka metrów od
siebie, nieruchomo. Ponad ramieniem Petera widzę, że
jasnowłosa kobieta - zapewne Jeanine - i wysoki zdrajca z
Nieustraszoności skręcają za róg. Choć nie mam ani broni, ani
planu działania, chcę za nimi biec i pewnie bym pobiegła,
gdyby Tobias nie przytrzymał mnie za ramię.
- Ty zdrajco - wołam do Petera. - Wiedziałam. Wiedziałam.
Powietrze przeszywa jakiś krzyk. Krzyk bólu. Krzyk
kobiety.
- Twoje koleżanki chyba cię potrzebują. - Peter uśmiecha
się przelotnie, a może tylko błyska zębami. Trudno
powiedzieć. Nie spuszcza nas z muszki. - Masz wybór. Albo
pozwolisz nam odejść i im pomożesz, albo umrzesz, próbując
nas ścigać.
Prawie wrzeszczę. Oboje wiemy, co zrobię.
- Oby cię szlag trafił - wypluwam z siebie. Przysuwam się
do Tobiasa, a potem razem cofamy się
do końca uliczki. Tam odwracamy się i uciekamy.

Rozdział 22

Shauna leży twarzą do ziemi, na jej koszuli rozlewa się


plama krwi. Lynn klęczy przy siostrze. Tylko patrzy. Nic nie
robi.

182
- To przeze mnie - mamrocze. - Nie powinnam do niego
strzelać. Nie powinnam...
Gapię się w krwawą łatę. Shauna dostała w plecy. Nie
widzę, czy oddycha. Tobias przykłada jej dwa palce do szyi i
kiwa głową.
- Musimy spadać - mówi. - Lynn. Spójrz na mnie. Wezmę ją
na ręce. Będzie ją bardzo bolało, ale nie ma innego wyjścia.
Lynn przytakuje. Tobias kuca przy Shaunie i łapie ją pod
ramiona. Kiedy wstaje, ona jęczy. Podbiegam, żeby pomóc mu
przerzucić bezwładne ciało przez ramię. Ściska mnie w gardle,
więc odkasłuję, żeby trochę rozluźnić ten ucisk.
Tobias stęka z wysiłku. Razem ruszamy do Hali
Bezsercowej - Lynn z pistoletem przodem, ja na końcu.
Poruszam się tyłem, żeby widzieć, czy nikt za nami nie idzie,
ale jest pusto. Muszę jednak mieć pewność.
- Ej! - woła ktoś. Uriah. Biegnie w naszym kierunku. -Zeke
musiał pomóc im wydostać Jacka... o rany. - Zatrzymuje się. -
O rany, Shauna?
- Nie ma czasu - mówi ostro Tobias. - Leć do hali i sprowadź
lekarza.
Ale Uriah stoi jak wmurowany.
- Uriah! Rusz się! - Krzyk rozdziera ciszę. Na ulicy nie ma
nic, co mogłoby go stłumić.
Uriah odwraca się w końcu i rzuca biegiem przed siebie.
Od siedziby Prawych dzieli nas niecały kilometr, ale
stękanie Tobiasa, urywany oddech Lynn i świadomość, że
Shauna wykrwawia się na śmierć, wydłużają tę odległość w
nieskończoność. Patrzę, jak mięśnie na plecach Tobiasa z
każdym zmęczonym oddechem na przemian kurczą się i
rozprężają. Nie słyszę nawet naszych kroków, słyszę tylko
bicie własnego serca. Gdy wreszcie docieramy do drzwi, czuję,
że zaraz zwymiotuję, zemdleję albo zacznę wrzeszczeć na całe
gardło.

183
W wejściu czeka na nas Uriah, jakiś Erudyta z zaczeską i
Cara. Rozkładają na podłodze prześcieradło. Tobias kładzie
Shaunę, a lekarz natychmiast rozcina jej koszulę na plecach.
Odwracam się. Nie chcę widzieć rany postrzałowej.
Tobias staje przede mną czerwony z wysiłku. Chciałabym,
żeby mnie znów przytulił, jak po ostatnim ataku, ale nie robi
tego, a ja wiem, że nie powinnam go do tego zmuszać.
- Nie będę udawał, że rozumiem, co się z tobą dzieje - mówi.
- Ale jeśli jeszcze raz narazisz się bez sensu na
niebezpieczeństwo...
- Nie narażam się bez sensu na niebezpieczeństwo. Staram
się tylko poświęcać, jak moi rodzice, jak...
- Ale nie jesteś swoimi rodzicami. Jesteś szesnastoletnią
dziewczyną...
Zaciskam zęby.
- Jak śmiesz...
- .. .która nie rozumie, że wartość poświęcenia polega na
konieczności, a nie na marnowaniu życia! Jeśli jeszcze raz
zrobisz coś takiego, koniec z nami.
Tego się nie spodziewałam.
- Stawiasz mi ultimatum? - cedzę cicho, żeby nikt nas nie
słyszał.
Tobias kręci głową.
- Nie, mówię ci, jak jest. - Zaciska usta w wąską linię. - Jeśli
jeszcze raz bez powodu narazisz się na niebezpieczeństwo,
staniesz się zwykłą, uzależnioną od adrenaliny Nieustraszoną,
która szuka okazji, by znów znaleźć się na adrenalinowym
haju, a ja nie zamierzam ci w tym pomagać. - W jego głosie
słychać gorycz. - Kocham Nieustraszoną Tris, która podejmuje
decyzje bez względu na lojalność wobec frakcji, która nie jest
żadnym frakcyjnym archetypem. Ale Tris, która ze wszystkich
sił próbuje samą siebie zniszczyć... Nie mogę jej kochać.

184
Chce mi się wrzeszczeć. Ale nie z wściekłości, tylko z
obawy, że ma rację. Trzęsą mi się ręce, więc chwytam brzeg
koszuli, żeby jakoś nad tym zapanować.
Tobias styka się ze mną czołem i zamyka oczy.
- Wierzę, że ty to ciągle ty - mówi z ustami przy moich
ustach. - Wróć do mnie.
Całuje mnie lekko, a ja jestem zbyt zszokowana, żeby
zareagować.
Odchodzi do Shauny i staje na jednej z szalek przy wadze
Prawości - na tej, która oznacza przegraną.
- Kopę lat.
Siadam ciężko na łóżku naprzeciwko Tori, która na wpół
leży z nogą opartą o stos poduszek.
- Owszem - mówię. - Jak się czujesz?
- Jakby mnie ktoś postrzelił. - Na jej ustach błąka się
uśmieszek. - Słyszałam, że taki stan nie jest ci obcy.
- Fakt. Świetne uczucie, co? - Nie potrafię przestać myśleć o
kuli w plecach Shauny. Ja i Tori przynajmniej wyzdrowiejemy.
- Dowiedziałaś się czegoś ciekawego podczas spotkania
Jacka? - pyta.
- Kilka rzeczy. Wiesz, jak zwołać naradę
Nieustraszo-ności?
- Mogę to załatwić. Bycie tatuażystką w Nieustraszo-ności
ma tę zaletę, że... prawie wszystkich się zna.
- No tak. Do tego dochodzi prestiż byłego szpiega. Tori się
uśmiecha.
- Prawie o tym zapomniałam.
- A ty dowiedziałaś się czegoś ciekawego? To znaczy jako
szpieg.
- Moja misja koncentrowała się na Jeanine Matthews. -Tori
wpatruje się w swoje dłonie. - Na tym, co robi w ciągu dnia. I
przede wszystkim, gdzie to robi.

185
- Rozumiem, że nie we własnym gabinecie? Tori nie
odpowiada od razu.
- Zakładam, że mogę ci zaufać, Niezgodna. - Patrzy na mnie
kątem oka. - Jeanine ma na najwyższym piętrze prywatne
laboratorium. Z ochroną rozbudowaną do granic absurdu.
Usiłowałam się tam dostać, ale właśnie wtedy domyślili się,
kim jestem.
- Usiłowałaś się tam dostać - podchwytuję, a Tori odwraca
wzrok. - Nie w celach wywiadowczych, jak przypuszczam.
- Uznałam, że byłoby... wskazane, gdyby Jeanine Matthews
w miarę szybko zakończyła żywot.
Widzę na jej twarzy rodzaj żądzy, takiej samej jak wtedy,
gdy na zapleczu salonu tatuażu mówiła mi o swoim bracie.
Przed symulacją ataku uznałabym to za pragnienie spra-
wiedliwości czy nawet chęć zemsty, ale teraz widzę w tym
żądzę krwi. I chociaż to mnie przeraża, dobrze ją rozumiem.
Co chyba powinno przerażać mnie jeszcze bardziej.
- Zajmę się organizacją spotkania - mówi.
Nieustraszeni zbierają się między rzędami piętrowych łóżek
i drzwiami, zablokowanymi mocno związanymi prze-
ścieradłami. To najlepsza blokada, jaką udało się im wymyślić.
Ani przez chwilę nie wątpię, że Jack Kang przystanie na
warunki Jeanine. Nie jesteśmy tu już bezpieczni.
- Jakie postawili żądania? - pyta Tori. Siedzi na krześle, z
ranną nogą wyciągniętą przed sobą. Zwraca się do Tobiasa, ale
on najwyraźniej w ogóle nie słucha. Stoi oparty o łóżko ze
skrzyżowanymi ramionami i wzrokiem wbitym w podłogę.
Odchrząkuję.
- Zażądali trzech rzeczy. Żeby odesłać Erica do Erudycji.
Przekazać listę z imionami osób, które nie zostały postrzelone
igłą. I wydać Niezgodnych.

186
Patrzę na Marlenę. Uśmiecha się do mnie trochę smutno.
Pewnie martwi się o Shaunę, która ciągle jest pod opieką
lekarza z Erudycji. Są z nią Lynn, Hector, ich rodzice i Zeke.
- Skoro Jack Kang zamierza dogadać się z Erudycją, trzeba
stąd zwiewać - oznajmia Tori. - Ale gdzie możemy iść?
Myślę o krwi na koszuli Shauny i tęsknię za sadami
Serdeczności, za szelestem liści na wietrze, za dotykiem kory.
Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo będzie mi brakować tego
miejsca. Nigdy nie sądziłam, że zapadło mi w serce.
Na moment zamykam oczy, a gdy znów je otwieram,
wracam do rzeczywistości. Serdeczność zostaje tylko snem.
- Do domu. - Tobias wreszcie podnosi głowę. Wszyscy
słuchają. - Musimy odzyskać, co do nas należy. Możemy
zniszczyć kamery w naszej siedzibie, żeby Erudycja nas nie
widziała, ale powinniśmy wrócić do domu.
Ktoś woła, że się zgadza. Ktoś inny przytakuje. W ten
sposób podejmuje się decyzje w Nieustraszoności: kiwaniem
głową i wrzaskami. W takich chwilach przestajemy być
odrębnymi jednostkami. Stajemy się jednym umysłem.
- Ale zanim to zrobimy - wtrąca się Bud, który kiedyś też
pracował w salonie tatuażu; a teraz jedną ręką opiera się o
krzesło Tori. - Musimy postanowić, co z Erikiem. Zostawiamy
go z Erudycją czy zabijamy.
- Erie należy do Nieustraszoności - mówi Lauren,
przekręcając koniuszkami palców kolczyk w wardze. - A to
oznacza, że my decydujemy o tym, co się z nim stanie. Nie
Prawość.
Tym razem krzyk sam wyrywa się z mojej piersi i łączy z
chórem pozostałych.
- Zgodnie z prawem Nieustraszoności, tylko przywódcy
frakcji mogą dokonać egzekucji. Cała piątka naszych byłych
liderów to zdrajcy - stwierdza Tori. - Uważam więc, że
najwyższy czas powołać nowych. Prawo nakazuje wybrać

187
więcej niż jedną osobę, a liczba przywódców musi być nie-
parzysta. Jeśli chcecie zgłosić jakąś kandydaturę, od razu
krzyczcie. W razie potrzeby przeprowadzimy głosowanie.
- Ty! - woła ktoś.
- Dobra - mówi Tori. - Kto jeszcze? Marlenę robi trąbkę z
dłoni i wrzeszczy:
- Tris!
Serce mi wali. Ale ku mojemu zaskoczeniu, nikt nie zgłasza
sprzeciwu i nikt się nie śmieje. Kilka osób kiwa natomiast
głowami tak samo jak w chwili, gdy ktoś wymienił Tori.
Przyglądam się zebranym i odnajduję Christinę. Stoi z rękami
założonymi na piersi i w żaden sposób nie reaguje na moją
nominację.
Zastanawiam się, jak jestem postrzegana. Inni muszą
widzieć we mnie kogoś, kogo ja nie dostrzegam. Kogoś
mądrego i silnego. Kogoś, kim nie mogę być. Kogoś, kim
mogę być.
Tori skinieniem głowy dziękuje Marlenę i rozgląda się,
czekając na dalsze rekomendacje.
- Harrison - odzywa się ktoś.
Nie wiem, kto to Harrison, dopóki sąsiad nie klepie po
ramieniu mężczyzny w średnim wieku z jasnym kucykiem.
Harrison uśmiecha się szeroko. Rozpoznaję go - to on po-
wiedział na mnie „mała", gdy Zeke i Tori przyszli do nas z
siedziby Erudycji. Na chwilę zapada cisza.
- A ja chcę zgłosić Cztery - oznajmia Tori.
Gdzieś z tyłu rozlega się kilka wściekłych pomruków, ale
poza tym nikt nie oponuje. Nikt już nie wyzywa go od tchórzy,
nie po tym, jak pobił Marcusa w stołówce. Ciekawe, jak by
zareagowali, gdyby wiedzieli, że zaatakował ojca z pełnym
rozmysłem.
Teraz będzie mógł zrobić dokładnie to, co zamierza. Chyba
że mu w tym przeszkodzę.

188
- Potrzebujemy tylko trzech liderów - przypomina Tori. -
Musimy głosować.
Nigdy nie wzięliby mnie pod uwagę, gdybym nie przerwała
symulacji ataku. A może nie wzięliby mnie pod uwagę,
gdybym nie dźgnęła Erica nożem. Albo gdybym nie
podsłuchiwała pod mostem. Im bardziej lekkomyślnie się
zachowuję, tym większą popularnością cieszę się wśród
Nieustraszonych.
Tobias patrzy na mnie. Nie mogę być popularna wśród
Nieustraszonych, bo Tobias ma rację - nie jestem Nieustra-
szona. Jestem Niezgodna. Jestem tym, kim chcę być. A nie
mogę chcieć być przywódcą. Muszę pozostać niezależna.
- Nie. - Odchrząkuję i zaczynam jeszcze raz, głośniej. -Nie
musicie głosować. Rezygnuję z nominacji.
Tori unosi brwi i patrzy na mnie.
- Na pewno, Tris?
- Tak. Nie chcę być liderką. Na pewno.
I w ten sposób bez żadnych kłótni i bez żadnych uroczy-
stości Tobias zostaje przywódcą Nieustraszonych. A ja nie.

Rozdział 23

Nie mija nawet dziesięć sekund od momentu, kiedy wy-


braliśmy nowych przywódców, gdy rozbrzmiewa jakiś sygnał -
jeden długi i dwa krótkie. Idę za dźwiękiem z prawym uchem
przy ścianie i znajduję zawieszony przy suficie głośnik. Po
drugiej stronie pokoju znajduje się taki sam.
Nagle rozlega się głos Jacka Kanga.
- Uwaga mieszkańcy siedziby Prawości. Kilka godzin temu
odbyłem spotkanie z wysłannikiem Jeanine Matthews.
Przypomniał mi, że nasza frakcja zajmuje słabą pozycję, że
nasze przetrwanie zależy od Erudycji. Zapowiedział, że jeśli
chcę, by Prawi zachowali wolność, muszę spełnić trzy żądania.

189
Ze zdumieniem gapię się na głośnik. Nie powinno mnie
dziwić, że przywódca Prawości mówi tak wprost, ale nie
spodziewałam się publicznego wystąpienia.
- Aby spełnić te żądania, proszę, by wszyscy udali się do
Miejsca Zgromadzeń i zgłosili, czy mają implant, czy go nie
mają. Erudycja poleciła nam również przekazać Niezgodnych.
Nie wiem w jakim celu.
Jego głos jest apatyczny. Przegrany. Bo Jack faktycznie
przegrał, myślę. Okazał się za słaby, żeby podjąć walkę.
Nieustraszeni wiedzą coś, czego nie wiedzą Prawi: jak
walczyć nawet wtedy, gdy walka wydaje się bez sensu.
Czasem odnoszę wrażenie, że gromadzę nauki, które ma dla
mnie każda z frakcji, i przechowuję je w głowie jak
przewodnik wyjaśniający zawiłości życia. Zawsze można się
czegoś nauczyć, zawsze można uświadomić sobie coś
ważnego.
Obwieszczenie Jacka Kanga kończy się takimi samymi
trzema sygnałami jak na początku. Nieustraszeni rozbiegają się
po pokoju i zaczynają się pospiesznie pakować. Kilku
młodszych chłopaków rozcina prześcieradła blokujące drzwi i
krzyczy coś na temat Erica. Czyjś łokieć przygważdża mnie do
ściany, więc tylko stoję i patrzę na coraz większe zamieszanie.
Z drugiej strony Prawi wiedzą coś, czego nie wiedzą
Nieustraszeni: jak nie dać się zwariować.
Nieustraszeni stoją półkolem przy krześle do przesłuchań,
na którym siedzi teraz Erie. Bardziej wygląda, jakby był
martwy niż żywy. Jest zgarbiony, na bladym czole błyszczą mu
krople potu. Patrzy na Tobiasa, ale głowę ma spuszczoną, więc
rzęsy prawie zlewają mu się z brwiami.

190
Staram się cały czas na niego patrzeć, ale jego uśmiech -to,
jak kolczyki na wargach rozdzielają się, gdy rozchyla usta - jest
dla mnie nie do zniesienia.
- Chcesz, żebym ja przedstawiła listę twoich zbrodni? -pyta
Tori. - Czy sam je wymienisz?
Deszcz chłoszcze budynek i spływa strumieniami po
ścianach. Stoimy w sali przesłuchań, na najwyższym piętrze
Hali Bezsercowej. Popołudniowa burza wydaje się tu dużo
głośniejsza. Przy każdym uderzeniu pioruna i przy każdej
błyskawicy czuję mrowienie w karku, jakby elektryczność
tańczyła na mojej skórze.
Lubię zapach mokrego chodnika. Tutaj słabo go czuć, ale
jak już będzie po wszystkim i Nieustraszeni zbiegną po
schodach, i opuszczą Halę Bezsercową, tylko to będę czuć -
mokry chodnik.
Wzięliśmy swoje rzeczy. Ja zrobiłam sobie tobołek z
prześcieradła i kawałka sznurka. Spakowałam do niego ubrania
i zapasową parę butów. Mam na sobie kurtkę, którą ukradłam
zdrajczyni z Nieustraszoności. Chcę, żeby Erie mnie w niej
zobaczył.
Przez chwilę przygląda się zebranym, potem zatrzymuje
wzrok na mnie. Splata palce i ostrożnie kładzie je sobie na
brzuchu. - Niech ona je wymieni. Skoro dźgnęła mnie nożem,
to najwyraźniej dobrze je zna.
Nie mam pojęcia, w co on się bawi, ani dlaczego się ze mną
drażni, zwłaszcza teraz, tuż przed egzekucją. Zachowuje się
arogancko, ale gdy porusza palcami, widzę, że mu się trzęsą.
Nawet Erie boi się śmierci.
- Nie mieszaj jej w to - rzuca Tobias.
- Bo co? Bo ją posuwasz? - Erie uśmiecha się obleśnie. -A
nie, zaraz. Zapomniałem. Sztywniaki przecież nie robią takich
rzeczy. Pomagają sobie tylko wiązać sznuró-weczki i podcinać
włoski.

191
Twarz Tobiasa ani drgnie. Powoli do mnie dociera: Erie ma
mnie gdzieś. Ale dokładne wie, jakie są najczulsze punkty
Tobiasa i gdzie uderzyć, żeby najmocniej go zabolało. A jeden
z najbardziej czułych punktów Tobiasa to ja.
Do tego właśnie nigdy nie chciałam dopuścić: żeby moje
upadki i wzloty stały się upadkami i wzlotami Tobiasa. Więc
nie mogę mu pozwolić, żeby mnie teraz bronił.
- Niech ona je wymieni - powtarza Erie. Odzywam się
najspokojniej, jak tylko mogę:
- Spiskowałeś z Erudycją. Ponosisz odpowiedzialność za
śmierć setek Altruistów. - W miarę, jak mówię, przestaję
panować nad swoim głosem. Zaczynam wypluwać słowa,
jakby to był jad. - Zdradziłeś Nieustraszoność. Strzeliłeś
dziecku w głowę. Jesteś żałosną marionetką Jeanine Matthews.
Erie przestaje się uśmiechać.
- Zasługuję na śmierć? - pyta.
Tobias otwiera usta, żeby się wtrącić. Ale ja jestem szybsza.
- Tak.
- Dobrze. - Ciemne oczy Erica są puste jak wyschnięta
studnia, jak bezgwiezdna noc. - Ale czy masz prawo o tym
decydować, Beatrice Prior? Tak jak zadecydowałaś o losie tego
chłopaka... jak mu było? Will?
Nie odpowiadam. Słyszę swojego ojca, który podczas próby
przedarcia się do pokoju kontrolnego w siedzibie
Nieustraszoności spytał: „Czemu uważasz, że masz prawo
zabijać?" Powiedział mi wtedy, że na wszystko jest właściwy
sposób, muszę go tylko odnaleźć. Czuję coś w gardle: jakby
kłębek waty tak gruby, że ledwie przełykam, ledwie
oddycham.
- Popełniłeś wszystkie zbrodnie, które w Nieustraszoności
karze się śmiercią - oznajmia Tobias. - Zgodnie z kodeksem
Nieustraszonych mamy prawo skazać cię na

192
śmierć. - Kuca przy trzech pistoletach leżących na podłodze
obok Erica. Po kolei opróżnia magazynki.
Kule upadają na kafle, pobrzękując przy tym jak dzwo-
neczki i toczą się do nóg Tobiasa. Bierze do ręki środkowy
pistolet i wkłada kulę do pierwszego otworu.
Potem przesuwa po podłodze pistolety, a one wirują tak
szybko, że gubię się i nie wiem już, który z nich jest ten
środkowy. Nie wiem, w którym znajduje się kula. Tobias
podnosi pistolety i podaje jeden Tori, drugi Harrisonowi.
Staram się myśleć o symulacji ataku i o jej skutkach dla
Altruizmu. O wszystkich ubranych na szaro niewinnych
ludziach, którzy leżeli martwi na ulicy. Nie zostało nawet na
tyle dużo Altruistów, żeby odpowiednio zająć się zmarłymi,
więc pewnie większość ciągle tam leży. Bez Erica by do tego
nie doszło.
Przypominam sobie chłopca z Prawości, zastrzelonego bez
chwili wahania. Przypominam sobie, jak bezwładnie upadł na
ziemię tuż obok mnie.
Może to wcale nie my decydujemy o tym, czy Erie będzie
żyć, czy umrze. Może to on sam o tym zadecydował,
dopuszczając się tych okrucieństw.
Mimo to nadal oddycham z wysiłkiem.
Patrzę na niego bez złości, bez nienawiści, bez strachu.
Kolczyki na jego twarzy błyszczą, kosmyk brudnych włosów
opada mu na oczy.
- Czekajcie - mówi. - Mam życzenie.
- Nie spełniamy życzeń zbrodniarzy - odpowiada Tori. Już
od kilku minut stoi na jednej nodze. Wygląda na zmęczoną,
pewnie chce mieć już to wszystko za sobą, żeby znów móc
usiąść. Dla niej ta egzekucja to tylko przykry obowiązek.
- Jestem przywódcą Nieustraszoności. Chcę tylko, żeby to
Cztery mnie zastrzelił.
- Czemu? - pyta Tobias.

193
- Żebyś musiał żyć z poczuciem winy. Ze świadomością, że
zostałeś uzurpatorem i zabiłeś mnie strzałem w głowę.
Chyba rozumiem. Erie chce patrzeć, jak ludzie się załamują
- zawsze tego chciał, odkąd umieścił kamerę w moim pokoju
egzekucyjnym, w którym omal nie utonęłam. I pewnie na
długo przed tym. Jest przekonany, że jeśli Tobias będzie musiał
go zabić, właśnie to zobaczy przed śmiercią.
Chore.
- Nie będzie żadnego poczucia winy - oznajmia Tobias.
- W takim razie nie powinieneś mieć problemu, żeby to
zrobić. - Erie znów się uśmiecha.
Tobias podnosi z podłogi jedną z kul.
- Powiedz mi... - zaczyna cicho Erie. - Bo zawsze mnie to
ciekawiło. Czy to twój tatuś pokazuje się w każdym kra-
jobrazie strachu, przez który przechodzisz?
Tobias wkłada kulę do pustego magazynka, ale nie podnosi
głowy.
- Nie podoba ci się to pytanie? - ciągnie Erie. - Co? Boisz
się, że Nieustraszeni zmienią zdanie o tobie? Ze uświadomią
sobie, że chociaż masz tylko cztery lęki, to i tak jesteś
tchórzem?
Erie prostuje się na krześle i opiera ręce na poręczach. Tobias
przytrzymuje pistolet na wysokości lewego ramienia.
- Ericu - mówi. - Odwagi. Naciska spust. Zamykam oczy.

Rozdział 24

Krew ma dziwny kolor. Ciemniejszy niż się człowiek spo-


dziewa. Wpatruję się w dół, na dłoń Marlenę zaciśniętą

194
na moim ramieniu. Paznokcie ma krótkie i nierówne - ob-
gryza je. Pociąga mnie do przodu, a ja chyba idę, bo czuję, że
się poruszam, ale w myślach stoję przed Erikiem, który ciągle
żyje.
Umarł tak jak Will. Upadł dokładnie tak jak Will. My-
ślałam, że po jego śmierci uczucie uścisku w gardle mi
przejdzie, ale nie przeszło. Na siłę muszę robić głębokie
wdechy, żeby nabrać dość powietrza. Przynajmniej dobrze, że
tłum wokół mnie jest na tyle głośny, że nikt mnie nie słyszy.
Maszerujemy w stronę drzwi. Na przodzie grupy idzie
Harrison, niesie Tori na plecach, jak dziecko. Ona się śmieje i
obejmuje go za szyję.
Tobias kładzie mi dłoń na plecach. Wiem, bo widzę, jak
podchodzi do mnie od tyłu i unosi rękę, nie dlatego, że czuję.
Nie czuję w ogóle nic.
Drzwi otwierają się od zewnątrz. Mało nie wpadamy na
Jacka Kanga i Prawych, którzy za nim tu przyszli.
- Co zrobiłaś? - mówi. - Właśnie się dowiedziałem, że Erie
zniknął ze swojej celi.
- Podlegał naszemu sądowi - odpowiada Tori. - Prze-
prowadziliśmy proces i wykonaliśmy wyrok. Powinieneś nam
dziękować.
- Czemu... - Twarz Jacka czerwienieje. Krew jest ciem-
niejsza niż rumieniec, chociaż to krew wywołuje rumieniec. -
Czemu powinienem wam dziękować?
- Bo ty też chciałeś, żeby został skazany, zgadza się? Od
momentu, kiedy zamordował jedno z twoich dzieci? -Tori
przechyla głowę, patrzy szeroko otwartymi, niewinnymi
oczami. - No więc zajęliśmy się tym za ciebie. A teraz,
przepraszam, wychodzimy. - Jak to wychodzicie? - parska
Jack.

195
Jeżeli wyjdziemy, nie będzie w stanie spełnić dwóch z
trzech żądań, jakie postawił mu Max. Ta myśl go przeraża, ma
to wypisane na twarzy.
- Nie mogę wam na to pozwolić - burzy się.
- Na nic nie musisz nam pozwalać - mówi Tobias. -Jeżeli się
nie cofniesz, będziemy zmuszeni przejść po tobie, nie obok
ciebie. - Nie przyszliście tu przypadkiem szukać sprzymie-
rzeńców? - Jack spogląda gniewnie. - Jeżeli odejdziecie,
staniemy po stronie Erudycji, przyrzekam i nigdy więcej nie
znajdziecie w nas sprzymierzeńców, wy...
- Nie potrzebujemy was jako sprzymierzeńca - wypala Tori.
- Jesteśmy Nieustraszonymi.
Wszyscy krzyczą, a ich wrzaski jakimś cudem przedzierają
się przez mgłę w moim umyśle. W jednej chwili cały tłum
napiera do przodu. Prawy na korytarzu skowyczy i odskakuje z
drogi, a my wylewamy się na korytarz, jakby pękła rura, i
strumień Nieustraszonych rozprzestrzenia się, aby wypełnić
puste miejsca. Marlenę puszcza moją rękę. Zbiegam po
schodach, depczę po piętach Nieustraszonym przede mną i nie
zwracam uwagi na trącanie łokciami i na krzyki dookoła mnie.
Czuję się, jakbym znów była nowicjuszką, która gna po
schodach Bazy po Ceremonii Wyboru. Nogi mnie pieką, ale to
nic. Docieramy do holu. Czeka w nim grupa Prawości i
Erudycji, a także blondynka z Niezgodnych, która została
zaciągnięta do windy za włosy, dziewczynka, której pomogłam
uciec, i Cara. Bezradnie przyglądają się, jak mija ich potok
Nieustraszonych. Cara dostrzega mnie, chwyta za ramię i
odciąga do tyłu. - Dokąd tak pędzicie? - Do siedziby
Nieustraszonych. - Usiłuję wyszarpnąć rękę, ale ona mocno
trzyma. Nie patrzę jej w twarz. W tej chwili nie mogę na nią
patrzeć. - Idź do Serdeczności -mówię. - Obiecali
bezpieczeństwo każdemu, kto będzie chciał. Tu nie będziesz
bezpieczna. Uwalnia mnie, prawie przy tym odpychając.

196
Tenisówki ślizgają mi się po ziemi, a tobołek z ubraniami
obija się o plecy, kiedy zwalniam do truchtu. Deszcz kapie na
głowę i kark. Stopy rozbryzgują kałuże, spodnie nasiąkają
wodą.
Wdycham zapach mokrego chodnika i udaję, że nic więcej
tu nie ma.
Stoję przy barierce i spoglądam w przepaść. Woda uderza w
ściany pode mną, ale nie dociera na tyle wysoko, żeby dotknąć
moich stóp. Sto metrów dalej Bud wręcza markery do
paintballa. Ktoś inny rozdaje kulki z farbą. Niedługo
zakamarki siedziby Nieustraszonych będą pokryte wielo-
kolorową farbą i zasłonią soczewki nadzorujących kamer.
- Hej, Tris. - Zeke dołącza do mnie przy barierce. Oczy ma
czerwone i podpuchnięte, ale wargi unoszą mu się w lekkim
uśmiechu.
- Hej. Udało ci się.
- Tak. Odczekaliśmy, aż stan Shauny się ustabilizuje i
zabraliśmy ją tutaj. - Pociera kciukiem oko. - Nie chciałem jej
ruszać, ale... przy Prawości nie była już bezpieczna. To
oczywiste.
- Jak ona się czuje?
- Nie wiem. Przeżyje, ale zdaniem pielęgniarki może być
sparaliżowana od pasa w dół. Nie przejmowałbym się tym,
ale... - Wzrusza ramieniem. - Jak będzie mogła być
Nieustraszoną, skoro nie da rady chodzić?
Wpatruję się na drugą stronę Jamy, gdzie na ścieżce goni się
kilkoro dzieciaków Nieustraszonych i rzuca kulkami do
paintablla w ściany. Jedna z nich rozbija się i ochlapuje kamień
żółcią.
Myślę o tym, co powiedział mi Tobias, kiedy spędzaliśmy
noc z bezfrakcyjnymi. Że starsi Nieustraszeni opuszczają
frakcję, bo nie są w stanie fizycznie dłużej w niej wytrzy-

197
mać. Myślę o piosence Prawych, w której nazywa się nas
naj okrutniej szą frakcją.
- Będzie mogła - mówię.
- Tris. Ona nie będzie w stanie się poruszać nawet po
okolicy.
- Na pewno będzie. - Podnoszę na niego wzrok. - Załatwi się
wózek, ktoś może ją pchać ścieżkami w Jamie, a tam, na górze
w budynku jest winda. - Wskazuję ponad nasze głowy. - Nie
musi chodzić, żeby zjeżdżać po linie czy strzelać.
- Nie zgodzi się, żebym ją pchał. - Głos lekko mu się
załamuje. - Nie zgodzi się, żebym ją podnosił czy nosił.
- Będzie się musiała przełamać. Pozwolisz, żeby wyleciała z
Nieustraszonych z tak głupiego powodu jak to, że nie może
chodzić?
Zeke milczy przez kilka sekund. Błądzi wzrokiem po mojej
twarzy, mruży oczy, jakby oceniał moją wagę i wzrost.
Nagle odwraca się, pochyla i mnie obejmuje. Tak dawno
nikt mnie nie przytulał, że sztywnieję. W końcu się rozluźniam,
pozwalam, żeby ciepło tego gestu przenikało do mojego ciała,
które jest wyziębione od wilgotnego ubrania.
- Idę postrzelać. - Odsuwa się. - Chcesz iść? Wzruszam
ramionami i biegnę za nim przez Jamę. Bud
wręcza każdemu z nas markery, nabijam swój. Jego ciężar,
kształt i struktura są na tyle inne niż pistoletu, że trzymam go
bez problemu.
- Jamę i podziemie mamy prawie obstawione - mówi Bud. -
Ale musimy się uporać z Pire.
- Pire?
Bud wskazuje szklany budynek nad nami. Widok prze-
szywa mnie jak igła. Ostatni raz, kiedy stałam w tym miejscu i
wpatrywałam się w ten sufit, brałam udział w misji zniszczenia
symulacji. Byłam z ojcem.

198
Zeke wchodzi już po ścieżce. Zmuszam się, żeby ruszyć za
nim, stawiam nogę za nogą. Ciężko się idzie, bo ciężko się
oddycha, ale jakoś mi się udaje. Zanim docieram do schodów,
ucisk w piersi prawie znika. Kiedy jesteśmy już w Pire, Zeke
unosi marker i celuje w kamerę pod sufitem. Strzela i zielona
farba rozbryzguje się na jednej z szyb, nie trafia w obiektyw.
- Och. - Krzywię się. - Auć.
- Tak? Chciałbym zobaczyć, jak ty za pierwszym razem
celujesz idealnie.
- Naprawdę? - Podnoszę marker, wspierając go na lewym
ramieniu, a nie na prawym. Dziwnie trzymać broń w lewej
ręce, ale prawą jeszcze nie utrzymam jej ciężaru. Przez
celownik odnajduję kamerę i mrużę oczy, patrząc w obiektyw.
Głos w mojej głowie szepcze: „Wdech. Celuj. Wydech. Pal".
Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że to głos
Tobiasa, bo to on nauczył mnie strzelać. Naciskam spust i
nabój trafia w kamerę, rozbryzgując na obiektywie niebieską
farbę. - Proszę. Masz. W dodatku nie tą ręką.
Zeke mruczy coś pod nosem, co nie brzmi przyjemnie.
- Hej! - krzyczy ktoś radośnie. Marlenę wystawia głowę nad
szklaną podłogę. Czoło ma pomazane farbą, brew fioletową. Z
szelmowskim uśmiechem celuje w Zekego, trafia go w nogę, a
potem mierzy we mnie. Dostaję nabojem w rękę, to piecze.
Marlenę śmieje się i nurkuje pod szkło. Patrzymy po sobie z
Zekem i puszczamy się za nią pędem. Śmieje się, gnając w dół,
przedzierając się przez tłum dzieciaków. Strzelam do niej, ale
pudłuję. Marlenę wypala do chłopca przy poręczy, Hectora,
młodszego brata Lynn. W pierwszej chwili wygląda na
przerażonego, ale zaraz oddaje strzał i trafia w osobę obok
Marlenę. Rozlega się huk, kiedy wszyscy w Jamie zaczynają
strzelać do siebie nawzajem, młodzi

199
i starzy, w jednej chwili zapominając o kamerach. Rzucam
się na ścieżkę, otoczona śmiechem i krzykiem. Zbieramy się
razem i tworzymy grupy, które stają przeciwko sobie. Kiedy
walka ustaje, całe moje ubranie jest bardziej kolorowe niż
czarne. Postanawiam zatrzymać tę koszulę, żeby przypominała
mi, dlaczego przede wszystkim wybrałam Nieustraszonych:
nie dlatego, że są idealni, ale dlatego, że żyją. Dlatego, że są
wolni.

Rozdział 25

Ktoś robi najazd na kuchnie Nieustraszonych i podgrzewa


trzymane tam nieśmiertelne zapasy, więc wieczorem jemy
ciepłą kolację. Siedzę przy tym samym stole, który zwykle
zajmowałam z Christiną, Alem i Willem. Odkąd tylko usia-
dłam, rośnie mi gula w gardle. Jak to się stało, że została nas
tylko połowa?
Czuję się za to odpowiedzialna. Moje przebaczenie mogło
uratować Ala, ale się powstrzymałam. Moja trzeźwość umysłu
mogła ocalić Willa, ale nie zdołałam jej przywołać. Zanim
całkowicie pogrążę się w poczuciu winy, obok mnie upuszcza
swoją tacę Uriah. Jest wyładowana gulaszem wołowym i
ciastem czekoladowym. Wpatruję się w stos ciasta.
- Było ciasto? - Spoglądam na swój talerz, który jest
napełniony z większym umiarem niż Uriaha.
- Tak, właśnie ktoś je wyjął. Gdzieś z tyłu znalazł kilka
pudełek mieszanki i upiekł. Możesz wziąć ode mnie parę
gryzów.
- Parę gryzów? Zamierzasz zjeść tę górę ciasta sam?
- Tak. - Wygląda na zmieszanego. - Czemu?
- Nieważne.

200
Christina siada po drugiej stronie stołu, najdalej ode mnie,
jak tylko się da. Zeke stawia swoją tacę obok niej. Niedługo
potem dosiadają się do nas Lynn, Hector i Marlenę.
Dostrzegam przelotny ruch pod stołem i widzę dłoń Marlenę,
która dotyka dłoni Uriaha nad jego kolanem. Ich palce się
splatają. Oboje wyraźnie starają się wyglądać zwyczajnie, ale
zerkają na siebie ukradkiem.
Lynn, z lewej strony Marlenę, ma taką minę, jakby właśnie
spróbowała czegoś kwaśnego. Gwałtownie wpycha jedzenie
do ust.
- Pali się? - pyta ją Uriah. - Puścisz pawia, jak będziesz tak
szybko jeść.
- Pawia puszczę tak czy siak. - Lynn spogląda na niego ze
złością. - Od tego, że cały czas robicie do siebie maślane oczy.
- O czym ty mówisz? - Uriahowi czerwienieją uszy.
- Nie jestem idiotką, inni też nie. Czemu po prostu nie
zaczniesz się z nią całować i będzie po temacie?
Uriah siedzi oniemiały. Za to Marlenę obrzuca Lynn
gniewnym spojrzeniem, pochyla się i mocno całuje Uriaha w
usta, a jej palce zsuwają się po jego karku za kołnierz koszuli.
Zauważam, że z widelca spadł mi cały groszek, który unosiłam
do ust.
Lynn chwyta tacę i zrywa się od stołu.
- O co tu chodzi? - dziwi się Zeke.
- Mnie nie pytaj - mówi Hector. - Ona zawsze jest o coś zła.
Już nie próbuję za nią nadążać.
Uriah i Marlenę nadal mają twarze blisko siebie. I nadal się
uśmiechają.
Zmuszam się, żeby nie odrywać oczu od talerza. Dziwnie
patrzeć na dwoje ludzi, których zna się osobno, a którzy
zaczynają być razem, chociaż widziałam to już wcześniej.
Słyszę zgrzyt, kiedy Christina bezmyślnie skrobie po talerzu
widelcem.

201
- Cztery! - Zeke kiwa do niego. Widać, że czuje ulgę.
-Chodź, jest miejsce. - Tobias kładzie mi dłoń na zdrowym
ramieniu. Kilka kostek palców ma porozcinanych, a krew
wygląda na świeżą.
- Przepraszam, nie mogę zostać. - Pochyla się. - Mogę cię
porwać na chwilę?
Wstaję, kiwam na pożegnanie każdemu, kto zwraca na to
uwagę, czyli właściwie tylko Zekemu, bo Christina i Hector
gapią się w swoje talerze, a Uriah i Marlenę rozmawiają po
cichu. Tobias i ja wychodzimy ze stołówki.
- Dokąd idziemy?
- Do pociągu. Mam spotkanie i chcę, żebyś była ze mną i
pomogła mi rozszyfrować sytuację.
Wchodzimy pod górę jedną ze ścieżek, biegnącą wzdłuż
murów Jamy. Zmierzamy do schodów, które zaprowadzą nas
do Pire.
- Dlaczego potrzebujesz mnie do...
- Bo jesteś w tym lepsza ode mnie.
Nie mam na to odpowiedzi. Wspinamy się po schodach i
maszerujemy przez szklaną posadzkę. Po drodze przecinamy
wilgotną salę, w której mierzyłam się z krajobrazem strachu.
Sądząc po strzykawce na podłodze, ktoś tu niedawno był.
- Przechodziłeś dziś przez swój krajobraz strachu? -pytam.
- Czemu o to pytasz? - Jego ciemne oczy unikają moich.
Pchnięciem otwiera wejściowe drzwi, a mnie otula letnie
powietrze. Nie ma wiatru.
- Masz porozcinane kostki, a ktoś był w tej sali.
- Właśnie o to mi chodzi. Jesteś bardziej spostrzegawcza od
innych. - Zerka na zegarek. - Kazali mi złapać ten o ósmej pięć.
Chodź.
Czuję przypływ nadziei. Może tym razem nie będziemy się
kłócić. Może w końcu między nami się poprawi.

202
Idziemy w stronę torów. Ostatnim razem, kiedy tędy
szliśmy, chciał mi pokazać, że w siedzibie Erudytów palą się
światła, chciał mi powiedzieć, że oni planują atak na
Altruistów. Teraz czuję, że mamy się spotkać z
bezfrakcyj-nymi.
- Na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć, że migasz się od
odpowiedzi na pytanie - mówię.
Wzdycha.
- Tak, przechodziłem swój krajobraz strachu. Chciałem
zobaczyć, czy się zmienił.
- Zmienił się, prawda?
Odgarnia sobie kosmyk włosów z twarzy i unika mojego
spojrzenia. Nie wiedziałam, że ma tak gęste włosy - trudno to
było dostrzec, kiedy nosił je obcięte na krótko jak Altruiści, ale
teraz mają z pięć centymetrów długości i prawie opadają mu na
czoło. Wygląda przez to mniej groźnie, bardziej przypomina
człowieka, którego poznałam prywatnie.
- Tak. Ale cyfra nadal jest ta sama.
Słyszę gwizd pociągu po lewej, ale lokomotywa nie ma
włączonych świateł. Sunie po szynach, jakby się skradała.
- Piąty wagon od końca! - krzyczy.
Oboje puszczamy się biegiem. Odnajduję piąty wagon,
chwytam poręcz z boku lewą ręką i przyciągam się najmocniej,
jak potrafię. Próbuję wskoczyć, ale nie bardzo mi się to udaje,
moje nogi są niebezpiecznie blisko kół - wrzeszczę, bo
zdzieram sobie kolano o podłogę, kiedy wpadam do środka.
Tobias daje susa zaraz po mnie i przyklęka obok. Ściskam
kolano i zagryzam zęby.
- Daj, zobaczę. - Podciąga mi nogawkę dżinsów nad kolano.
Jego palce pozostawiają zimne smugi na mojej skórze,
niewidzialne dla oka, a ja mam ochotę złapać go za koszulę i
przyciągnąć, żeby mnie pocałował; mam ochotę przytulić

203
się do niego, ale nie mogę, bo wszystkie nasze tajemnice
tworzą między nami dystans.
Kolano mam czerwone od krwi.
- Zadrapanie, szybko się zagoi - ocenia.
Kiwam głową. Ból już się zmniejsza. Tobias podwija mi
dżinsy, żeby nie opadły na ranę. Kładę się i wpatruję w sufit.
- I co, on ciągle jest w twoim krajobrazie strachu? -pytam.
Wydaje się, jakby ktoś zapalił mu przed oczami zapałkę.
- Tak, ale nie w ten sam sposób.
Kiedyś mi wyznał, że jego krajobraz strachu nie zmienił się,
odkąd przechodził go po raz pierwszy, podczas inicjacji. Więc
jeśli teraz się zmienił, choćby minimalnie, to już coś.
- Ale ty jesteś w nim. - Marszczy brwi, wpatrując się w
dłonie. - Teraz już nie muszę zabijać tamtej kobiety, tylko się
przyglądać, jak umierasz. I nie mogę tego powstrzymać. - Drżą
mu ręce.
Staram się wymyślić coś, żeby go pocieszyć. Nie umrę -ale
tego nie wiem. Żyjemy w niebezpiecznym świecie, a mnie aż
tak bardzo nie zależy na życiu, żeby zrobić wszystko, by
przeżyć. Nie potrafię go pocieszyć.
Spogląda na zegarek.
- Mogą tu być w każdej chwili.
Wstaję i widzę Evelyn i Edwarda, stoją przy torach. Biegną,
zanim pociąg ich minie, i wskakują do środka niemal z taką
łatwością jak Tobias. Musieli ćwiczyć.
Edward uśmiecha się do mnie z wyższością. Dziś ma
przepaskę na oko z wielkim wyszytym niebieskim X.
- Cześć. - Evelyn spogląda tylko na Tobiasa, kiedy to mówi,
jakby mnie tu wcale nie było.
- Miłe miejsce na spotkanie - zauważa z ironią Tobias.
Jest już prawie ciemno, więc widzę jedynie cienie budyn-
ków na tle granatowego nieba i parę zapalonych latarni przy
jeziorze, które pewnie stoją na terenie siedziby Erudytów.

204
Pociąg nie jedzie tam, gdzie zwykle - skręca w lewo, oddala
się od blasku świateł Erudytów i wjeżdża do opustoszałej
części miasta. W wagonie robi się coraz ciszej, po tym
rozpoznaję, że zwalniamy.
- Wydawało się najbezpieczniejsze - wyjaśnia Evelyn.
-Więc chciałeś się spotkać.
- Tak. I porozmawiać o przymierzu.
- Przymierzu - powtarza Edward. - A kto cię do tego
upoważnił?
- Jest przywódcą Nieustraszonych - odpowiadam. -Ma
władzę.
Edward unosi brwi, jakby był pod wrażeniem. Evelyn w
końcu kieruje na mnie wzrok, ale tylko na sekundę, a potem
znów uśmiecha się do Tobiasa.
- Interesujące. A ona też jest przywódczynią Nieustra-
szonych?
- Nie. Jest tu, żeby pomóc mi ocenić, czy warto wam zaufać.
Evelyn wydyma wargi.
Jakaś część mnie chce pokazać, że mam ją w nosie i
powiedzieć: „Ha!"
Ale zdobywam się na lekki uśmiech.
- Oczywiście, zgodzimy się na przymierze... pod pewnymi
warunkami - mówi Evelyn. - Zagwarantowane i równe miejsce
w rządzie, jakikolwiek powstanie po pokonaniu Erudytów, i
pełną kontrolę nad danymi Erudytów po ataku. Rzecz jasna...
- Co zamierzacie zrobić z danymi Erudytów? - przerywam.
- Oczywiście je zniszczymy. Jedyny sposób na to, żeby
pozbawić Erudytów mocy, to pozbawić ich wiedzy.
W pierwszej chwili chcę jej palnąć, że jest głupia. Ale coś
mnie powstrzymuje. Bez technologii symulacji, bez danych,
jakie Erudycja posiada na temat każdej frakcji, bez ich za-

205
angażowania w postęp technologiczny, atak na Altruistów
nie byłby możliwy. Moi rodzice by żyli. Nawet, gdyby udało
nam się zabić Jeanine, czy można wierzyć Erudytom, że nie
uderzą ponownie i nie przejmą władzy? Wątpię.
- Co dostaniemy w zamian, na tych warunkach? - pyta
Tobias.
- Naszych, ludzi bardzo potrzebnych, żeby przejąć siedzibę
Erudytów, i równe miejsce w rządzie, z nami.
- Tori na pewno poprosi też o prawo do zgładzenia Jeanine
Matthews - dodaje ściszonym głosem Tobias.
Unoszę brwi. Nie wiedziałam, że nienawiść Tori do Jeanine
jest powszechnie znana - a może nie jest. Teraz, kiedy Tobias i
Tori są przywódcami, on z pewnością wie o niej coś, czego inni
nie wiedzą.
- To da się załatwić - odpowiada Evelyn. - Nieważne, kto ją
zabije, mnie wystarczy, że zginie.
Tobias zerka na mnie. Żałuję, że nie mogę mu wyjaśnić,
dlaczego czuję się taka rozdarta... wytłumaczyć mu, dlaczego
akurat ja, z całego świata, mam opory przed zrównaniem
Erudytów z ziemią, że się tak wyrażę. Ale nie wiedziałabym,
jak to powiedzieć, nawet gdybym miała na to czas.
Odwraca się do Evelyn.
- Więc umowa stoi. - Wyciąga rękę, a Evelyn nią potrząsa.
- Powinniśmy się spotkać za tydzień. Na neutralnym
gruncie. Większość Altruistów łaskawie pozwoliła nam za-
trzymać się w ich sektorze miasta, żeby zrobić plany, kiedy oni
będą uprzątać pokłosie ataku.
- Większość - powtarza Tobias. Evelyn ma znudzoną minę.
- Obawiam się, że twój ojciec nadal wymagał lojalności od
wielu z nich i radził, żeby nas unikali, kiedy przyjechał z
wizytą kilka dni temu. - Uśmiecha się gorzko. - A oni się
zgodzili, tak jak wtedy, kiedy nakazał im, żeby mnie wygnali.

206
- Wygnali cię? - ożywia się Tobias. - Myślałem, że odeszłaś.
- Nie, Altruiści są skłonni do przebaczenia i pojednania, jak
się można domyślać. Ale twój ojciec ma wielki wpływ na
Altruistów, zawsze miał. Postanowiłam odejść, żeby nie znosić
poniżenia, jakim jest publiczne wygnanie.
Tobias wygląda na zdumionego.
- Już czas - oznajmia Edward, który przez parę sekund
wychylał się z wagonu.
- Do zobaczenia za tydzień - rzuca Evelyn.
Kiedy pociąg zrównuje się z poziomem ulicy, Edward
wyskakuje. Zaraz po nim Evelyn. Tobias i ja zostajemy w
wagonie i w milczeniu słuchamy turkotu kół.
- Po co w ogóle mnie wziąłeś, skoro tak czy siak zamie-
rzałeś zawrzeć przymierze? - pytam stanowczo.
- Nie powstrzymałaś mnie.
- A co miałam zrobić, wymachiwać rękami? - Spoglądam na
niego gniewnie. - Nie podoba mi się to.
- Nie ma wyjścia.
- Nie wydaje mi się - mówię. - Musi być jakiś inny sposób...
- Jaki inny sposób? - Krzyżuje ręce na piersi. - Po prostu jej
nie lubisz. Nie lubiłaś jej od samego początku.
- Jasne, że jej nie lubię! Porzuciła cię!
- Wygnali ją. A jeżeli postanowię jej wybaczyć, będzie
lepiej, jak ty też się postarasz! To ja zostałem porzucony, nie ty.
- Chodzi o coś więcej. Ja jej nie ufam. Wydaje mi się, że
próbuje cię wykorzystać.
- Nie tobie to oceniać.
- Więc pytam po raz drugi, po co mnie zabierałeś? - Na-
śladuję jego gest i krzyżuję ręce na piersi. - Ach, tak, żebym
pomogła ci rozszyfrować sytuację. Cóż, rozszyfrowałam, a że
ci się nie podoba to, co stwierdziłam, nie oznacza...

207
- Zapomniałem, że uprzedzenia przesłaniają ci zdrowy
rozsądek. Gdybym pamiętał, pewnie wcale bym cię nie
zabierał.
- Moje uprzedzenia. A co z twoim uprzedzeniami? Co z
przekonaniem, że każdy, kto nienawidzi twojego ojca tak samo
jak ty jest twoim sprzymierzeńcem?
- On nie ma tu nic do rzeczy!
- Oczywiście, że ma! On coś wie, Tobias. Powinniśmy się
dowiedzieć co.
- Znowu to samo? Myślałem, że to już rozstrzygnęliśmy.
Marcus jest kłamcą, Tris.
- Tak? - Unoszę brwi. - Czyli tak jak twoja matka. Wierzysz,
że Altruiści naprawdę by kogoś wypędzili? Bo ja nie.
- Nie mów tak o mojej matce. Widzę z przodu światło. To
Pire.
- Dobrze. - Podchodzę do drzwi wagonu. - Nie będę.
Wyskakuję i biegnę parę kroków, żeby złapać równowagę.
Tobias wyskakuje za mną, ale nie daję mu szans, żeby mnie
dogonił. Idę prosto do budynku, schodzę po schodach i wracam
do Jamy, żeby znaleźć sobie miejsce do snu.

Rozdział 26

Coś mną potrząsa. - Tris! Wstawaj!


Krzyk. Nie pytam co to. Przerzucam nogi przez krawędź
łóżka i daję się pociągnąć czyjejś dłoni w stronę drzwi. Stopy
mam bose, a ziemia jest tu chropowata. Drapie mnie w palce i
w pięty.
Mrużę oczy, żeby zobaczyć, kto mnie ciągnie. Christina.
Mało nie wyrwie mi lewej ręki ze stawu.

208
- Co się stało? O co chodzi?
- Zamknij się i biegnij!
Lecimy do Jamy, a za mną niesie się ryk rzeki. Ostatnim
razem Christina wyciągnęła mnie z łóżka po to, żebym
zobaczyła, jak wyciągają z przepaści ciało Ala. Zaciskam zęby
i staram się o tym nie myśleć. To nie mogło się znowu stać. Nie
mogło.
Dyszę - ona biegnie szybciej ode mnie, kiedy pędzimy po
szklanej posadzce Pire. Wbija palec w przycisk windy,
wślizguje się do środka, zanim drzwi się do końca otworzą, i
wciąga mnie za sobą. Wali w guzik „Zamknij drzwi", a potem
w guzik na najwyższe piętro.
- Symulacja - sapie. - Jest symulacja. Nie wszyscy, tylko...
kilka osób. - Kładzie ręce na kolanach i bierze głębokie
wdechy.
- Ktoś z nich mówił coś o Niezgodnych.
- Mówił? W czasie symulacji? Kiwa głową.
- Marlenę. Ale nie był to jej głos. Za bardzo... monotonny.
Drzwi otwierają się, a ja drepczę za nią korytarzem do drzwi
oznaczonych napisem „Wejście na dach".
- Christina, po co idziemy na dach?
Nie odpowiada. Schody na dach pachną starą farbą. Na
murach z pustaków rozciąga się graffiti wymalowane czarną
farbą. Symbol Nieustraszonych. Inicjały i znaki: RG+NT,
BR+FH. Pary, które są już pewnie wiekowe, może się rozeszły.
Dotykam piersi, żeby poczuć bicie serca. Łomocze tak mocno,
że to cud, że w ogóle jeszcze oddycham.
Noc jest chłodna; dostaję gęsiej skórki na ramionach. Oczy
już zdążyły przywyknąć do ciemności i po drugiej stronie
dachu widzę trzy postacie - stoją na gzymsie, twarzą do mnie.
Jedna to Marlenę. Jedna to Hector. Jednej nie

209
rozpoznaję - jakaś mała Nieustraszona, zaledwie ośmio-
letnia, z zielonymi pasemkami we włosach.
Tkwią nieruchomo na gzymsie, chociaż wieje silny wiatr i
zawiewa im włosy na czoła, do oczu, ale ani drgną.
- Natychmiast złaźcie stamtąd - woła Christina. - Nie róbcie
nic głupiego. No dalej, już...
- Nie słyszą cię - mówię cicho i idę w ich stronę. - Ani cię
nie widzą.
- Powinnyśmy znienacka skoczyć na nich wszystkich naraz.
Ja się zajmę Hecem, ty...
- To niebezpieczne; możemy zepchnąć ich z dachu. Stój
przy dziewczynce, na wszelki wypadek.
Jest za młoda, żeby ginąć, myślę, ale nie mam serca tego
powiedzieć, bo to oznaczałoby, że Marlenę jest wystarczająco
dorosła.
Wpatruję się w Marlenę - jej oczy są nieruchome jak
pomalowane kamienie, jak szklane gałki. Mam wrażenie, że te
kamienie zsuwają mi się po gardle, osiadają na żołądku i
ciągną do ziemi. Nie ma sposobu, żeby zabrać ją z tego
gzymsu. W końcu otwiera usta i się odzywa.
- Mam wiadomość dla Niezgodnych. - Jej głos brzmi
beznamiętnie. Symulacja posługuje się jej strunami głoso-
wymi, ale pozbawia je naturalnej modulacji wyrażającej
emocje.
Przenoszę wzrok z Marlenę na Hectora. Hectora, który bat
się tego, czym jestem, bo tak kazała mu matka. Lynn pewnie
cały czas stoi przy łóżku Shauny w nadziei, że ta poruszy
nogami, kiedy się obudzi. Lynn nie może stracić Hectora.
Robię krok do przodu, żeby przyjąć wiadomość.
- To nie są negocjacje. To ostrzeżenie. - Symulacja porusza
wargami Marlenę i wibruje w jej gardle. - Co dwa dni, dopóki
ktoś z was nie odda się do siedziby Erudytów, to będzie się
powtarzać.

210
To.
Marlenę cofa się, a ja rzucam się do przodu, ale nie na nią.
Nie na Marlenę, która kiedyś w ramach zakładu pozwoliła
Uriahowi zestrzelić muffinkę ze swojej głowy. Która zebrała
dla mnie stos ciuchów. Która zawsze, zawsze witała mnie z
uśmiechem. Nie, nie na Marlenę.
Kiedy Marlenę i druga Nieustraszona przekraczają krawędź
dachu, rzucam się na Hectora.
Chwytam to, na co trafia moja dłoń. Rękę, koszulę. Szorstki
dach drapie mnie w kolana, kiedy ciężar Hectora ciągnie mnie
do przodu. Nie jestem na tyle silna, żeby go podciągnąć.
- Pomocy - szepczę, bo głośniej nie mogę mówić. Christina
już doskakuje do mnie. Pomaga mi wholować bezwładne ciało
Hectora na dach. Jego ręka opada na bok, bez życia. Kilka
metrów dalej, dziewczynka leży na plecach na dachu.
Symulacja się kończy. Hector otwiera oczy, już nie są puste.
- Auć - syczy. - Co się dzieje?
Dziewczynka jęczy, Christina podchodzi do niej, mrucząc
coś pod nosem uspokajająco.
Stoję i cała drżę. Przysuwam się do krawędzi dachu i
spoglądam na ziemię. Ulica w dole nie jest zbyt dobrze
oświetlona, ale widzę niewyraźny zarys postaci Marlenę na
chodniku.
Oddychanie, kto by się przejmował oddychaniem?
Odwracam wzrok, słyszę bicie serca w uszach.
Wargi Christiny się poruszają. Mijam ją bez słowa, pod-
chodzę do drzwi, idę po schodach, przemierzam korytarz i
wsiadam do windy. Drzwi zamykają się, a ja opadam na
podłogę, tak jak Marlenę, kiedy postanowiłam, że jej nie
uratuję, krzyczę, moje dłonie rozdzierają ubranie. Po kilku
sekundach mam zdarte gardło, a na rękach, w miejscach,

211
gdzie nie trafiam w materiał, pojawiają się zdrapania, ale
nadal krzyczę.
Winda zatrzymuje się z głośnym „dzyń". Drzwi się
otwierają.
Obciągam koszulę, wygładzam włosy i wychodzę.
„Mam wiadomość dla Niezgodnych". Ja jestem Niezgodna.
„To nie są negocjacje". Nie, nie są. „To ostrzeżenie".
Rozumiem.
„Co dwa dni, dopóki ktoś z was nie odda się do siedziby
Erudytów..." Ja to zrobię.
„...to będzie się powtarzać". To się już nigdy nie powtórzy.

Rozdział 27

Przeciskam się przez tłum przy przepaści. W Jamie jest


głośno, ale nie tylko z powodu ryku rzeki. Pragnę odnaleźć
trochę ciszy, więc uciekam w korytarz, który prowadzi do
sypialni. Nie chcę słuchać mowy, jaką Tori wygłosi w imieniu
Marlenę, ani być świadkiem toastów i wiwatów, jakie
Nieustraszeni będą wznosić, żeby uczcić pamięć jej życia i
odwagi.
Tego ranka Lauren poinformowała, że nie zauważyliśmy
kilku kamer w sypialniach nowicjuszy, gdzie spali Christina,
Zeke, Lauren, Marlenę, Hector i Kee - dziewczynka z zielo-
nymi włosami. To dzięki temu Jeanine wydedukowała, kto

212
znalazł się pod wpływem symulacji. Nie mam wątpliwości,
że wybrała młodych Nieustraszonych dlatego, że wiedziała, że
ich śmierć zrobi na nas większe wrażenie.
Zatrzymuję się w nieznanym korytarzu i przyciskam czoło
do ściany. Kamienie są zimne i twarde. Nieustraszeni krzyczą
za mną, warstwy głazów tłumią ich głosy.
Słyszę, że ktoś się zbliża, i spoglądam na bok. Parę kroków
ode mnie stoi Christina, ciągle w tym samym ubraniu, które
miała na sobie zeszłego wieczoru.
- Cześć - mówi.
- Naprawdę nie mam nastroju, żeby czuć się bardziej winna.
Więc odejdź, proszę.
- Chcę tylko powiedzieć jedną rzecz, potem odejdę. Oczy
ma podpuchnięte, a głos jakby lekko senny, albo
z powodu wyczerpania albo malej ilości alkoholu, albo jed-
nego i drugiego. Patrzy jednak trzeźwym wzrokiem, więc na
pewno wie, co mówi. Odsuwam się od ściany.
- Nigdy wcześniej nie widziałam takiej symulacji. No wiesz,
tak z zewnątrz. Ale wczoraj... - Kręci głową. - Miałaś rację. Nie
słyszeli cię, nie widzieli cię. Jak Will... - Zacina się, kiedy
wymawia jego imię. Przerywa, bierze wdech, z trudem
przełyka ślinę. Kilka razy mruga. A potem znów na mnie
spogląda. - Powiedziałaś, że musiałaś to zrobić, bo inaczej by
cię zastrzelił, a ja ci nie uwierzyłam. Teraz wierzę i... postaram
się ci wybaczyć. Tylko to... chciałam powiedzieć.
W pewnym sensie czuję ulgę. Wierzy mi, spróbuje mi
wybaczyć, chociaż to nie będzie łatwe.
Ale w większym stopniu czuję złość. A co sobie myślała do
tej pory? Że zamierzałam zastrzelić Willa, jednego z
najlepszych przyjaciół? Powinna mi wierzyć od początku,
powinna wiedzieć, że nie zrobiłabym tego, gdybym wtedy
znalazła jakieś inne wyjście.

213
- Jakie szczęście, że w końcu zdobyłaś dowód, że nie jestem
morderczynią bez serca. No, dowód inny niż moje słowo. Bo
przecież, czemu miałabyś mi wierzyć? - Zmuszam się do
śmiechu, usiłując zachowywać się nonszalancko. Otwiera usta,
ale ja ciągnę dalej, nie mogę się powstrzymać. - Lepiej się
pospiesz z tym wybaczaniem, bo czas ucieka...
Głos mi się załamuje i dłużej nie jestem w stanie nad sobą
panować. Wybucham płaczem. Opieram się o ścianę i zsuwam
się po niej, kiedy miękną mi nogi.
Oczy mam za bardzo zamglone, żeby ją widzieć, ale czuję,
jak mnie obejmuje i ściska tak mocno, że aż boli. Pachnie
olejkiem kokosowym i jest silna, dokładnie taka jak w czasie
nowicjatu, kiedy wisiała nad przepaścią, utrzymując się
czubkami palców. Wtedy - czyli wcale nie tak dawno - czułam
się przy niej słaba, ale teraz jej siła sprawia, że wydaje mi się,
że ja też mogę być silniejsza.
Klęczymy razem na kamiennej posadzce, a ja ściskam ją tak
mocno, jak ona mnie.
- To już załatwione - mówi. - To miałam na myśli. Że już ci
wybaczyłam.
Wszyscy Nieustraszeni milkną, kiedy tego wieczoru
wchodzę do stołówki. Nie winię ich. Jako jedna z Niezgodnych
mam moc, żeby pozwolić Jeanine zabić jednego z nich.
Większość pewnie chciałaby, żebym poświęciła siebie. A
może są przerażeni, że tego nie zrobię.
Gdyby to byli Altruiści, teraz nie siedziałby tu żaden
Niezgodny.
Przez chwilę nie wiem, dokąd pójść ani jak się tam dostać.
Ale nagle Zeke z pochmurną miną macha do mnie, żebym
przyszła do jego stołu, więc idę w tamtą stronę. Zanim tam
docieram, podchodzi do mnie Lynn.

214
Jest inna od tej Lynn, którą zawsze znałam. Nie ma srogiego
spojrzenia. Jest blada i zagryza dolną wargę, żeby ukryć jej
drżenie.
- Hm... - zaczyna. Spogląda w lewo, potem w prawo,
wszędzie, byle nie patrzeć mi w twarz. - Ja naprawdę... tęsknię
za Marlenę. Znałam ją tak długo i... - Kręci głową. -Ale wiesz...
nie chodzi mi o Marlenę - mówi, jakby mnie ganiła. - No...
dziękuję, że uratowałaś Heca.
Przestępuje z nogi na nogę, wzrokiem błądzi po sali. W
końcu obejmuje mnie jedną ręką i zaciska dłoń na mojej
koszuli. Ból przeszywa mi ramię. Nie mówię jej o tym.
Wypuszcza mnie, pociąga nosem i odchodzi do swojego
stołu jakby nigdy nic. Przez kilka sekund wpatruję się w jej
oddalające się plecy, potem siadam.
Zeke i Uriah siedzą obok siebie przy pustym stole. Uriah ma
lekko otępiałą twarz, jak gdyby nie do końca się obudził. Przed
nim stoi ciemnobrązowa butelka, z której co chwilę popija.
Czuję się przy nim niespokojna, ocaliłam Heca, a to
oznacza, że nie udało mi się uratować Marlenę. Ale Uriah na
mnie nie patrzy. Wysuwam krzesło naprzeciwko niego i
przysiadam na samym brzegu.
- Gdzie Shauna? - pytam. - Jeszcze w szpitalu?
- Nie, tam. - Zeke głową wskazuje stół, do którego wróciła
Lynn. Shauna, tak blada, że niemal przezroczysta, siedzi na
wózku inwalidzkim. - Nie powinna wstawać, ale Lynn jest
trochę skołowana, więc dotrzymuje jej towarzystwa.
- Ale jeżeli zastanawiasz się, dlaczego oni wszyscy są tak
daleko... Shauna dowiedziała się, że jestem Niezgodny -
informuje ospale Uriah. -1 nie chce się zarazić.
- Och.
- Na mnie dziwnie patrzy - wzdycha Zeke. - „Skąd wiesz, że
twój brat nie knuje przeciwko nam?" Dałbym

215
wszystko, żeby przywalić w zęby temu, kto namieszał jej w
głowie.
- Nie musisz nic dawać - prycha Uriah. - Jej matka siedzi tuż
obok niej. Podejdź i jej przyłóż.
Podążam wzrokiem za jego spojrzeniem w stronę kobiety w
średnim wieku z niebieskimi pasemkami we włosach i
kolczykami wzdłuż całego płatka ucha. Jest ładna, tak jak
Lynn.
Chwilę później do stołówki wchodzi Tobias, a za nim Tori i
Harrison. Unikałam go. Nie rozmawiałam z nim od czasu
naszej sprzeczki, zanim Marlenę...
- Cześć, Tris - mówi, kiedy jest na tyle blisko, żebym go
usłyszała.
Jego głos jest niski, chrapliwy. Przenosi mnie do spo-
kojnych miejsc.
- Cześć - odpowiadam spiętym, słabym głosem, który nie
należy do mnie.
Tobias siada obok mnie, kładzie jedną rękę na oparciu
mojego krzesła i przysuwa się bliżej. Nie odwzajemniam
spojrzenia. Walczę ze sobą, żeby nie spojrzeć. Spoglądam.
Ciemne oczy - specyficzny odcień błękitu, jakimś cudem
zdolny przesłonić całą resztę pomieszczenia, pocieszyć mnie,
ale też przypomnieć, że jesteśmy od siebie dalej, niżbym
chciała.
- Nie spytasz mnie, czy wszystko w porządku?
- Nie, bo na pewno nie jest w porządku. - Kręci głową. -
Przyszedłem cię prosić, żebyś nie podejmowała żadnych
decyzji, zanim ich nie omówimy.
Za późno, myślę. Decyzja już podjęta.
- To znaczy, zanim ich wspólnie nie omówimy, bo to
dotyczy nas wszystkich - poprawia go Uriah. - Moim zdaniem
nikt nie powinien oddawać się w ręce Erudycji.
- Nikt? - pytam.

216
- Nie! - krzyczy Uriah. - Myślę, że powinniśmy od-
wzajemnić atak.
- Jasne - przyznaję kpiąco. - Prowokujmy kobietę, która
potrafi zmusić połowę ludzi stąd, żeby się zabili. Świetny
pomysł.
Byłam zbyt szorstka. Uriah wlewa sobie resztę napoju do
gardła i odstawia butelkę tak mocno, że ta omal się nie rozbija.
- Nie mów tak - warczy.
- Przepraszam. Ale wiesz, że mam rację. Najłatwiejszym
sposobem, żeby mieć pewność, że połowa naszej frakcji nie
umrze, to poświęcić życie jednej osoby.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Może tego, że Uriah,
który aż za dobrze wie, co się stanie, jeżeli któreś z nas nie
pójdzie, zgłosi się sam. Ale on spogląda w dół. Nie wyrywa się.
- Tori, Harrison i ja postanowiliśmy zwiększyć bez-
pieczeństwo. Liczymy na to, że jeżeli wszyscy będą się strzegli
tych ataków, zdołamy je powstrzymać - oznajmia Tobias. -
Jeżeli się nie uda, pomyślimy nad innym rozwiązaniem.
Koniec dyskusji. Ale na razie nikt nic nie będzie robił. Jasne? -
Spogląda przy tym na mnie i unosi brwi.
- Dobrze - mruczę pod nosem i nie patrzę mu w oczy.
Po kolacji próbuję wrócić do sypialni, w której spałam, ale
nie bardzo mogę przestąpić próg. Chodzę więc po korytarzach,
przesuwam palcami po kamiennych ścianach i słucham echa
własnych kroków.
Mimowolnie mijam fontannę, gdzie zaatakowali mnie
Peter, Drew i Al. Wiedziałam, że to Al - po zapachu. Cały czas
jestem w stanie przywołać w pamięci aromat trawy cy-
trynowej. Nie utożsamiam go już z przyjacielem, ale z bez-
silnością, jaką czułam, kiedy ciągnęli mnie do przepaści.

217
Idę szybciej, z szeroko otwartymi oczami, żeby było mi
trudniej widzieć w myślach atak. Muszę stąd odejść -daleko od
miejsc, gdzie zaatakował mnie przyjaciel, gdzie Peter dźgnął
Edwarda, gdzie bezkresna armia moich kumpli
zapoczątkowała marsz w stronę sektora Altruizmu i rozpoczęła
się ta cała chora sytuacja.
Idę prosto do ostatniego miejsca, w którym czułam się
bezpieczna - małego mieszkania Tobiasa. W chwili, kiedy
docieram do drzwi, czuję się spokojniejsza. Drzwi są lekko
uchylone. Trącam je stopą, żeby otworzyć szerzej. Nie ma go,
ale nie wychodzę. Siadam na jego łóżku i zgarniam kołdrę,
zanurzam twarz w materiale i biorę głęboki wdech. Zapach już
prawie zniknął, od tak dawna pod nią nie spał.
Drzwi otwierają się i do środka wślizguje się Tobias. Moje
ręce robią się bezwładne, a kołdra opada mi na kolana. Jak
wytłumaczę swoją obecność? Powinnam być na niego zła.
Nie patrzy z gniewem, ale usta ma zacięte i wiem, że to on
jest na mnie zty. - Nie bądź idiotką - mówi.
- Idiotką?
- Kłamałaś. Mówiłaś, że nie pójdziesz do Erudytów, a jeżeli
pójdziesz, będziesz idiotką, więc nie rób tego.
Odkładam kołdrę i wstaję.
- Nie próbuj tego upraszczać. To nie takie proste. Wiesz
równie dobrze jak ja, że tak należy postąpić.
- Akurat w tej chwili postanawiasz zachowywać się jak
Altruistka? - Jego glos wypełnia pokój i wywołuje ukłucia
strachu w mojej piersi. Złość Tobiasa wydaje się zbyt nagła.
Zbyt dziwna. - Przez ten cały czas tutaj udowadniałaś, że jak na
nich jesteś zbyt samolubna, a teraz, kiedy gra się toczy o twoje
życie, musisz być bohaterką? Co się z tobą dzieje?
- Chyba co się dzieje z tobą! Zginęli ludzie. Przekroczyli
krawędź budynku! A ja mogę sprawić, żeby to się nie
powtórzyło!

218
- Jesteś zbyt ważna, żeby po prostu... umrzeć. - Kręci głową.
Nie chce nawet na mnie spojrzeć, omija wzrokiem moją twarz i
patrzy na ścianę za mną albo na sufit nade mną, na wszystko,
byle nie na mnie.
Jestem zbyt oszołomiona, żeby być zła.
- Nie jestem ważna. Wszyscy sobie beze mnie poradzą.
- Kogo obchodzą wszyscy? Co ze mną? - Spuszcza głowę i
chowa ją w dłoniach, zakrywając oczy. Palce mu drżą.
Pokonuje pokój dwoma dużymi krokami i dotyka ustami
moich warg. Ten delikatny dotyk wymazuje kilka ostatnich
miesięcy i znów jestem tamtą dziewczyną, która siedziała na
kamieniach przy przepaści, rzeka obmywała jej kostki, a ona
całowała go pierwszy raz. Jestem tamtą dziewczyną, która
chwyciła go za rękę na korytarzu, bo po prostu miała na to
ochotę.
Odsuwam się, kładę dłoń na jego piersi, żeby go po-
wstrzymać. Problem w tym, że jestem też tą dziewczyną, która
zastrzeliła Willa i się do tego nie przyznała, dokonała wyboru
pomiędzy Hectorem a Marlenę, i oprócz tego robiła tysiąc
innych rzeczy. I nie mogę tych rzeczy wymazać.
- Dasz sobie radę. - Nie patrzę na niego. Gapię się na jego
koszulkę między moimi palcami i czarny atramentowy znak
wijący mu się na karku, ale nie patrzę w twarz. -Nie od razu.
Ale potem się otrząśniesz i będziesz robił, co musisz robić.
Obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie.
- To kłamstwo. - I znów mnie całuje.
Niedobrze. Niedobrze zapominać, kim się stałam, i po-
zwolić mu się całować teraz, kiedy wiem, co zamierzam
zrobić.
Ale chcę tego. Och, jak bardzo chcę.
Wspinam się na palce i obejmuję Tobiasa. Przyciskam jedną
dłoń do jego pleców między łopatkami, a drugą chwytam go za
kark. Czuję jego oddech na swojej dłoni, jego

219
ciało rozpręża się i kurczy, i wiem, że jest silny, opanowany,
niepowstrzymany. Taki jaka powinnam być ja, ale nie jestem,
nie jestem.
Cofa się i ciągnie mnie ze sobą tak, że się potykam.
Wyskakuję z butów. On siada na krawędzi łóżka, a ja stoję
przed nim, w końcu patrzymy sobie w oczy.
Dotyka mojej twarzy, kładzie mi dłonie na policzkach,
potem delikatnie przesuwa palcami po moim karku, po ple-
cach, aż kładzie je na mojej lekko wciętej talii.
Nie mogę się powstrzymać.
Dotykam wargami jego ust; smakuje jak woda i pachnie jak
czyste powietrze. Wsuwam dłoń pod jego koszulę. Całuje mnie
mocniej.
Wiedziałam, że jest silny, ale nie wiedziałam, jak bardzo,
dopóki sama nie poczułam; mięśnie na jego plecach tężeją pod
moim dotykiem. Przestań, mówię sobie.
Nagle, jakby nas coś gnało, jego palce gładzą mój bok pod
koszulą, moje dłonie ściskają go, żeby być jeszcze bliżej, ale
bliżej już się nie da. Nigdy nie pragnęłam nikogo w ten sposób
ani tak bardzo.
Odsuwa się na tyle, żeby spojrzeć mi w oczy spod przy-
mkniętych powiek.
- Obiecaj mi - szepcze - że nie pójdziesz. Dla mnie. Zrób dla
mnie tę jedną rzecz.
Czy mogłabym to zrobić? Mogłabym tu zostać, naprawiać
sytuację między nami, pozwolić, żeby ktoś inny zginął zamiast
mnie? Spoglądam na niego do góry i przez chwilę wierzę, że
mogłabym. Aż nagle widzę Willa. Zmarszczkę między jego
brwiami. Pusty, owładnięty symulacją wzrok. Bezwładne
ciało.
„Zrób dla mnie tę jedną rzecz". Tobias patrzy na mnie
błagalnie ciemnymi oczami. Ale jeżeli ja nie pójdę do
Eru-dytów, to kto to? Tobias? To do niego podobne.

220
Czuję ukłucie w piersi, kiedy go okłamuję.
- Dobrze.
- Obiecaj - nalega, marszcząc czoło.
Ukłucie zamienia się w ból, rozlewa się wszędzie -wszystko
się miesza: poczucie winy, przerażenie, tęsknota.
- Obiecuję.

Rozdział 28

Kiedy zaczyna zasypiać, mocno trzyma mnie w objęciach


-jak w ratującym życie więzieniu. Ale czekam - od snu po-
wstrzymuje mnie myśl o ciałach uderzających o chodnik; w
końcu jego uścisk poluźnia się, a oddech staje się miarowy.
Nie pozwolę Tobiasowi pójść do Erudytów, kiedy to się
znów stanie, kiedy znów ktoś umrze. Nie pozwolę.
Wyślizguję się z jego ramion. Wkładam koszulkę Tobia-sa,
żeby zabrać ze sobą jego zapach. Wsuwam stopy w buty. Nie
zabieram broni ani pamiątek.
Przystaję w progu i spoglądam na niego - leży do polowy
zagrzebany pod kołdrą, spokojny i silny.
- Kocham cię - mówię cicho, próbując te słowa. Pozwalam,
żeby drzwi się za mną zamknęły.
Czas uporządkować sprawy.
Idę do sypialni, gdzie kiedyś spali nowicjusze urodzeni jako
Nieustraszeni. Sala wygląda dokładnie tak jak ta, w której ja
spałam jako nowicjuszka - jest długa i wąska, z piętrowymi
łóżkami po obu stronach i tablicą na jednej ze ścian. Dzięki
niebieskiemu światłu w kącie widzę, że nikt nie zawracał sobie
głowy zamazywaniem rankingu -na górze nadal widnieje imię
Uriaha.

221
Christina śpi na dolnym łóżku, pod Lynn. Nie chcę jej
przestraszyć, ale nie da rady obudzić jej inaczej, więc
zakrywam jej usta dłonią. Budzi się natychmiast, patrzy
szeroko otwartymi oczami, dopóki nie widzi, że to ja. Przy-
kładam sobie palec do warg i kiwnięciem głowy pokazuję,
żeby poszła za mną.
Idę do końca korytarza i skręcam za rogiem. Korytarz jest
oświetlony opryskaną farbą lampą awaryjną, która wisi nad
jednym z wyjść. Christina nie ma butów, kuli palce u nóg, żeby
chronić je przed zimnem.
- Co jest? - pyta. - Idziesz gdzieś?
- Tak, ja... - Muszę skłamać, bo inaczej będzie próbowała
mnie powstrzymać. - Idę się spotkać z bratem. Jest u
Altruistów, pamiętasz?
Mruży oczy.
- Przepraszam, że cię tak zerwałam - mówię. - Ale chcę,
żebyś coś zrobiła. To naprawdę ważne.
- Dobrze. Tris, zachowujesz się naprawdę dziwnie. Na
pewno nie...
- Nie. Posłuchaj. Pora ataku symulacyjnego nie była
przypadkowa. Stało się to akurat w tym czasie, bo Altruiści coś
planowali, nie wiem co, ale to musiało mieć związek z jakąś
ważną informacją, a teraz Jeanine posiada tę informację...
- Co? - Marszczy czoło. - Nie wiesz, co zamierzali robić? O
jaką informację chodzi?
- Nie mam pojęcia. - Na pewno sprawiam wrażenie
wariatki. - Rzecz w tym, że nie mogłam dowiedzieć się za
wiele na ten temat, bo tylko Marcus Eaton wie wszystko, a on
mi nie powie. Ja tylko... to jest powód ataku. To jest powód. I
musimy go poznać.
Nie wiem, co więcej powiedzieć. Ale Christina już
przytakuje.

222
- Powód, dla którego Jeanine zmusiła nas, żebyśmy ata-
kowali niewinnych - mówi gorzko. - Tak, musimy go poznać.
Prawie zapomniałam, ona przechodziła symulację. Jak dużo
Altruistów zabiła pod wpływem symulacji? Jak się czuła, kiedy
obudziła się z tego snu jako morderczyni? Nigdy jej o to nie
pytałam i nigdy nie zapytam.
- Chcę twojej pomocy, i to szybko. Potrzebuję, żeby ktoś
przekonał Marcusa do współpracy, i myślę, że ty sobie z tym
poradzisz.
Przechyla głowę i gapi się na mnie przez kilka sekund.
- Tris. Nie rób nic głupiego. Wymuszam z siebie uśmiech.
- Dlaczego ludzie mi to ciągle powtarzają?
- Ja nie żartuję. - Chwyta mnie za rękę.
- Mówiłam ci, idę odwiedzić Caleba. Wrócę za parę dni i
wtedy obmyślimy strategię. Uznałam tylko, że lepiej, żeby ktoś
jeszcze wiedział o tym wszystkim, zanim odejdę. Na wszelki
wypadek. Jasne?
Przez chwilę ściska moją rękę, potem puszcza.
- Dobrze - mówi.
Ruszam do wyjścia. Trzymam się, dopiero za drzwiami
czuję, że zbiera mi się na płacz.
Ostatnia rozmowa, jaką z nią odbyłam, a była pełna
kłamstw.
Na zewnątrz wkładam na głowę kaptur bluzy Tobiasa.
Kiedy docieram do końca ulicy, rozglądam się w poszukiwaniu
oznak życia. Zupełnie pusto.
Chłodne powietrze piecze mnie w płuca, kiedy dostaje się
do środka, a kiedy wychodzi, rozpościera się jako chmura pary.
Niedługo przyjdzie zima. Zastanawiam się, czy Erudyci i
Nieustraszeni nadal będą wtedy tkwić w martwym punkcie,
czekając, aż jedna frakcja zniszczy drugą. Cieszę się, że nie
będę musiała na to patrzeć.

223
Zanim wybrałam Nieustraszonych, myśli takie jak ta nigdy
nie przychodziły mi do głowy. Byłam tak pewna długiego
życia jak niczego innego. Teraz nie ma żadnej pewności prócz
tego, że tam, dokąd idę, idę dlatego, że tak postanowiłam.
Przechodzę pod cienistą osłoną budynków w nadziei, że
moje kroki nie ściągną niczyjej uwagi. W tej okolicy żadne z
miejskich świateł się nie palą, ale księżyc jest na tyle jasny, że
mogę iść bez większego problemu.
Przechodzę pod wiaduktem kolejowym. Drży pod wpły-
wem ruchu nadjeżdżającego pociągu. Muszę się spieszyć,
jeżeli chcę dotrzeć do celu, zanim ktoś się zorientuje, że mnie
nie ma. Omijam dużą dziurę w jezdni i przeskakuję nad leżącą
latarnią.
Kiedy wyruszałam, nie myślałam o tym, jak daleko będę
musiała iść. Moje ciało szybko rozgrzewa się od wysiłku -cały
czas maszeruję, oglądam się przez ramię i pokonuję
przeszkody na drodze. Przyspieszam kroku, to już nie jest
chód, raczej trucht. Niedługo znajdę się w dobrze znanej mi
części miasta. Ulice są tu lepiej utrzymane, pozamiatane, nie
ma w nich aż tylu dziur. W oddali widzę światło siedziby
Erudytów - naruszają nasze przepisy o oszczędzaniu energii.
Nie wiem, co zrobię, kiedy się tam dostanę. Zażądam spotkania
z Jeanine? Czy po prostu będę tak stać, aż ktoś mnie zauważy?
Opuszkami palców muskam okno budynku obok mnie. Już
niedługo. Teraz, kiedy jestem niedaleko, cała zaczynam tak
dygotać, że ciężko mi iść. Oddychanie też jest zdradzieckie; już
nie staram się być cicho, pozwalam, żeby powietrze dostawało
się do płuc i wychodziło z nich ze świstem. Co ze mną zrobią,
kiedy się tam zjawię? Jakie mają wobec mnie plany, zanim
dokonam swojego bezużytecznego żywota i mnie zabiją? Bo
na pewno w końcu mnie zabiją. Skupiam się, żeby iść do
przodu, na tym, żeby

224
poruszać nogami, które wyraźnie nie chcą dźwigać mojego
ciężaru.
A potem stoję przed siedzibą Erudytów. Wewnątrz przy
okrągłych stołach siedzą stłoczeni ludzie w niebieskich ko-
szulach, piszą na komputerach, pochylają się nad książkami i
podają sobie w tę i z powrotem kartki. Niektórzy są przy-
zwoitymi ludźmi, nie rozumieją, co zrobiła ich frakcja, ale
gdyby cały budynek zawali! się na nich na moich oczach, może
wcale by mnie to nie wzruszyło.
To ostatni moment, kiedy mogę zawrócić. Zimne powietrze
szczypie mnie w policzki i w dłonie, kiedy się waham. Jeszcze
mogę odejść. Schronić się w siedzibie Nieustraszonych. Mieć
nadzieję, modlić się i życzyć sobie, żeby nikt inny nie zginął z
powodu mojego samolubstwa.
Ale nie mogę odejść, bo poczucie winy, ciężar życia Willa,
życia moich rodziców, a teraz jeszcze życia Marlenę, połamie
mi kości, sprawi, że nie dam rady oddychać.
Powoli idę w stronę budynku i pchnięciem otwieram drzwi.
To jedyny sposób, żeby się nie udusić.
Przez sekundę po tym, jak moje stopy dotykają drewnianej
podłogi, a ja stoję przed gigantycznym portretem Jeanine
Matthews wiszącym na przeciwległej ścianie, nikt mnie nie
zauważa, nawet dwóch strażników, zdrajców z
Nieustraszoności, którzy kręcą się przy wejściu. Podchodzę do
recepcji; za biurkiem siedzi mężczyzna w średnim wieku z
łysym plackiem na czubku głowy i przekopuje plik papierów.
Kładę ręce na blacie.
- Przepraszam...
- Za chwilkę, dobrze. - Nie podnosi wzroku.
- Nie.
Teraz podnosi wzrok; zza przekrzywionych okularów
patrzy groźnie, jakby miał zaraz na mnie nakrzyczeć. Je-

225
żeli rzeczywiście chciał coś powiedzieć, to słowa utknęły
mu w gardle. Wpatruje się we mnie z otwartymi ustami,
wzrokiem przeskakując z mojej twarzy na czarną bluzę, którą
mam na sobie. W moich przerażonych oczach, jego mina
wydaje się zabawna. Uśmiecham się lekko i cofam dłonie,
które drżą.
- Jeanine Matthews chyba chciała się ze mną widzieć
-mówię. - Więc byłabym wdzięczna, gdyby pan ją powiadomił.
Daje znak zdrajcom z Nieustraszoności przy drzwiach, ale
niepotrzebnie. Strażnicy w końcu się połapali. Żołnierze -
Nieustraszeni - z innych części pomieszczenia też ruszyli do
przodu, otaczają mnie, ale nie dotykają i nie odzywają się.
Przyglądam się ich twarzom i robię wszystko, żeby wyglądać
najłagodniej jak się da.
- Nieustraszona? - pyta w końcu jeden z nich, kiedy
mężczyzna za biurkiem chwyta słuchawkę systemu komu-
nikacyjnego budynku.
Jeżeli zacisnę dłonie w pięści, przestaną drżeć. Kiwam
głową. Przenoszę wzrok na Nieustraszonych, którzy wychodzą
z windy po lewej stronie holu, i wiotczeją mi mięśnie twarzy.
Idzie do nas Peter.
Tysiące możliwych reakcji, od chęci rzucenia się Peterowi
do gardła po płacz albo palnięcie jakiegoś żartu, przychodzą mi
na myśl jednocześnie. Na żadną nie mogę się zdecydować.
Więc stoję nieruchomo i mu się przyglądam. Jeanine musiała
wiedzieć, że się zjawię, musiała celowo wysłać po mnie Petera,
musiała. - Kazano nam zabrać cię na górę - oznajmia Peter.
Planuję odpowiedzieć mu jakoś ostro albo nonszalancko,
ale jedyny dźwięk, jaki z siebie wydaję, to pomruk zgody,
zdławiony przez moje ściśnięte gardło. Peter rusza w stronę
wind, a ja za nim. Idziemy eleganckimi korytarzami. Chociaż
wspinamy się po kilku ciągach schodów, czuję się, jakbym
zanurzała się w głąb ziemi.

226
Spodziewam się, że zaprowadzą mnie do Jeanine, ale nie
robią tego. Zatrzymują się w krótkim korytarzu z kilkoma
metalowymi drzwiami z każdej strony. Peter wbija kod, żeby
otworzyć jedne z nich, a zdradzieccy Nieustraszeni otaczają
mnie, stają ramię przy ramieniu, tworząc wąski tunel, przez
który mam przejść do pokoju. Pomieszczenie jest małe, może
dwa na dwa metry. Podłoga, ściany i sufit są z tych samych
jasnych paneli, teraz ciemniejszych, które lśniły w sali testowej
dla nowicjuszy. W każdym kącie znajduje się mała czarna
kamera.
W końcu pozwalam sobie na panikę.
Patrzę po kątach, na kamery i zmagam się z krzykiem
narastającym mi w brzuchu, piersi i gardle, krzykiem, który
wypełnia każdą cząstkę mnie. Znów poczucie winy i żal
rozszarpują mnie od środka, walczą ze sobą nawzajem o
panowanie, ale przerażenie jest silniejsze niż te dwa uczucia.
Biorę wdech i nie wypuszczam powietrza. Ojciec kiedyś
powiedział mi, że to sposób na czkawkę. Spytałam, czy od
wstrzymywania oddechu mogę umrzeć.
- Nie - odparł. - Twoje ciało zareaguje instynktownie i
zmusi cię, żebyś oddychała.
Wielka szkoda, naprawdę. To pozwoliłoby mi uciec. Chce
mi się śmiać z tej myśli. A potem krzyczeć.
Kulę się, żeby ukryć twarz w kolanach. Muszę ułożyć plan.
Jeżeli zdołam ułożyć plan, nie będę się tak bać. Nie ma
ucieczki z siedziby Erudytów, nie ma ucieczki od Jeanine i nie
ma żadnej ucieczki od tego, co zrobiłam.

227
Rozdział 29

Zapomniałam zegarka. Kilka minut czy godzin później,


kiedy panika ustępuje, tego żałuję najbardziej. Nie przede
wszystkim tego, że tu w ogóle przyszłam, co wydawałoby się
zrozumiałe, ale gołego nadgarstka, bo nie wiem, jak długo
siedzę w tym pokoju. Bolą mnie plecy, co jest jakąś
wskazówką, jednak dość dokładną.
Po chwili wstaję i zaczynam się przechadzać, wyciągam
ręce nad głową. Waham się, zanim cokolwiek zrobię, bo są tu
kamery, ale obserwatorzy nie mogą się dowiedzieć niczego,
patrząc, jak dotykam palców u nóg.
Na tę myśl zaczynają mi drżeć ręce, ale nie staram się jej
odpędzić. Powtarzam sobie za to, że należę do Nieustra-
szonych i że strach nie jest mi obcy. Umrę w tym miejscu.
Pewnie niedługo. Takie są fakty.
Ale można też myśleć o tym inaczej. Niedługo oddam cześć
swoim rodzicom, umierając tak jak oni. A jeżeli wszystko, w
co wierzyli w związku ze śmiercią, to prawda, niedługo
dołączę do nich, gdziekolwiek teraz są. Otrząsam dłonie,
chodząc. Nadal drżą. Chcę wiedzieć, która godzina. Dotarłam
tu tuż po północy. Musi być wcześnie rano, czwarta albo piąta.
A może nie minęło tyle czasu, tylko tak mi się wydaje, bo nic
nie robiłam.
Drzwi otwierają się i w końcu staję twarzą w twarz ze
swoim wrogiem i jej Nieustraszonymi strażnikami.
- Witaj, Beatrice - odzywa się Jeanine. Nosi błękit Erudytów
i okulary Erudytów i otacza ją aura wyższości Erudytów, której
ojciec nauczył mnie nienawidzić. - Tak przypuszczałam, że
właśnie ty przyjdziesz.
Ale nie czuję nienawiści, kiedy na nią patrzę. Nie czuję w
ogóle nic, chociaż wiem, że to ona ponosi odpowiedzialność za
śmierć niezliczonej liczb osób, włącznie z Marlenę.

228
Te śmierci istnieją w moim umyśle jak ciąg równań bez zna-
czenia i stoję jak zamurowana, bo nie potrafię ich rozwiązać.
- Witaj, Jeanine - odpowiadam, bo tylko to przychodzi mi
do głowy.
Przenoszę wzrok z wyblakłych szarych oczu Jeanine na
Nieustraszonych, którzy ją otaczają. Peter stoi po prawej
stronie, a kobieta ze zmarszczkami przy ustach po lewej. Za nią
jest łysy mężczyzna z kanciastą czaszką. Marszczę brwi.
Jak Peter znalazł się na tak zaszczytnym stanowisku, jako
ochroniarz Jeanine Matthews? Gdzie w tym logika?
- Chciałabym wiedzieć, która godzina - mówię.
- Doprawdy. Interesujące.
Powinnam wiedzieć, że nie usłyszę odpowiedzi. Każda
najmniejsza informacja, jaką otrzymuje, wpisuje się w jej
strategię i Jeanine nie powie mi, która godzina, dopóki nie
stwierdzi, że przekazanie tej informacji jest bardziej użyteczne,
niż jej ukrycie.
- Moi towarzysze Nieustraszeni są z pewnością roz-
czarowani, że do tej pory nie próbowałaś wydrapać mi oczu -
stwierdza.
- To byłoby głupie.
- Prawda. Ale zgodne z waszą zasadą postępowania
„najpierw działaj, potem myśl".
- Mam szesnaście lat. - Zagryzam wargi. - Zmieniłam się.
- Jakie budujące. - Potrafi spłaszczyć nawet te zdania, w
które wpisana jest modulacja głosu. - Chodźmy na małą
przechadzkę, dobrze? - Cofa się i wskazuje drzwi.
Ostatnią rzeczą, jakiej chcę, to opuścić ten pokój i iść w
nieznanym kierunku, ale się nie waham. Wychodzę, a
Nieustraszona o groźnym wyglądzie przede mną. Peter depcze
mi po piętach.

229
Korytarz jest długi i jasny. Skręcamy za rogiem i kroczymy
kolejnym korytarzem, dokładnie takim samym jak poprzedni.
Po nim następują kolejne dwa korytarze. Jestem tak
zdezorientowana, że w życiu nie znalazłabym drogi powrotnej.
Ale nagle otoczenie się zmienia - biały tunel otwiera się na
wielką salę, w której Erudyci i Erudytki w długich niebieskich
marynarkach stoją za stołami, gdzie trzymają w rękach
narzędzia, jedni mieszają różnokolorowe płyny, inni wpatrują
się w monitory komputerów. Gdybym miała zgadywać,
powiedziałabym, że mieszają serum symulacji, ale nie wiem,
czy pracę Erudytów można ograniczyć do samych symulacji.
Większość z nich przerywa swoje zajęcie i przygląda nam
się, jak idziemy środkowym przejściem. A raczej: przyglądają
się mnie. Kilka osób coś szepcze, ale reszta milczy. Jest tu
strasznie cicho. Tuż za zdrajczynią z Nieustraszonych
przechodzę przez próg i przystaję tak nagle, że Peter na mnie
wpada.
Ta sala jest równie duża jak poprzednia, ale są tu tylko dwie
rzeczy: długi metalowy stół i maszyna obok niego. Maszyna,
którą rozpoznaję jak przez mgłę, ma monitor. A nad nim dynda
kamera. Wzdrygam się mimowolnie. Bo wiem, co to jest.
- Bardzo się cieszę, że akurat ty tu jesteś. - Jeanine mija
mnie i przysiada na stole, palcami chwyta się krawędzi. -
Cieszę się oczywiście z powodu twoich testów przynależności.
- Moją uwagę przykuwają jej blond włosy, mocno przylizane,
połyskujące w świetle. - Nawet wśród Niezgodnych jesteś dość
nietypowa, bo cechuje cię przynależność do trzech frakcji.
Altruizmu, Nieustraszoności i Erudycji.
- Skąd... - Głos mi się łamie. Wyduszam z siebie pytanie: -
Skąd wiesz?

230
- Wszystko w swoim czasie. Na podstawie twoich wyników
ustaliłam, że jesteś jedną z najsilniejszych Niezgodnych i nie
mówię tego jako komplementu, ale żeby wyjaśnić ci mój cel.
Jeżeli mam stworzyć symulację, która nie będzie mogła być
unicestwiona przez umysł Niezgodnych, muszę
przeanalizować umysł najsilniejszego z Niezgodnych, żeby
dopracować wszystkie słabe punkty technologii. Rozumiesz?
Nie odpowiadam. Nadal wpatruję się w elektrokardiograf
przy stole.
- Dlatego, tak długo jak tylko się da, moi naukowcy i ja
będziemy cię badać. - Uśmiecha się lekko. - A potem, w
ramach podsumowania badań, zostaniesz stracona.
Wiedziałam. Wiedziałam, więc dlaczego miękną mi kolana,
dlaczego skręca mi się żołądek, dlaczego?
- Egzekucja odbędzie się tutaj. - Przesuwa opuszkami
palców po blacie. - Na tym stole. Pomyślałam, że ciekawie
będzie ci go pokazać.
Chce zbadać moją reakcję. Ledwie oddycham. Do tej pory
myślałam, że okrucieństwo wymaga złośliwości, ale to
nieprawda. Jeanine nie ma powodu, żeby działać pod wpły-
wem złośliwości. Jest okrutna, bo niczym się nie przejmuje,
dopóki coś ją fascynuje. Równie dobrze mogłabym być ele-
mentem puzzli albo zepsutą maszyną, którą chce naprawić.
Otworzy mi czaszkę tylko po to, żeby zobaczyć od środka jak
funkcjonuje mój mózg; umrę tu i to będzie miłosierne.
- Wiedziałam, co się stanie, kiedy tu przychodziłam
-mówię. - To zwykły stół. A teraz chciałabym już wrócić do
swojego pokoju.
Właściwie nie zdaję sobie sprawy z upływu czasu, w
każdym razie nie tak jak dawniej, kiedy mogłam dysponować
czasem. Więc kiedy drzwi znowu się otwierają i Peter wchodzi
do mojej celi, nie wiem, ile czasu minęło, wiem tylko, że
jestem wyczerpana.

231
- Chodźmy, Sztywniaczko.
- Nie jestem Altruistką. - Unoszę ręce nad głowę tak, że
palcami niemal muskam ściany. - A teraz, kiedy jesteś
sługusem Erudytów, nie możesz nazywać mnie Sztywniacz-ką.
To niewłaściwe.
- Powiedziałem: chodźmy.
- I co, żadnych złośliwych komentarzy? - Spoglądam na
niego w górę z udawanym zaskoczeniem. - Żadnego: „Jesteś
idiotką, że tu przyszłaś; mózg masz chyba równie
wybrakowany, jak niezgodny"?
- Tego nie trzeba mówić - stwierdza. - Albo wstaniesz, albo
cię wyciągnę na korytarz siłą. Wybieraj.
Czuję się spokojniejsza. Peter zawsze jest wobec mnie
złośliwy, to coś znajomego.
Wstaję i wychodzę z pokoju. Po drodze zauważam, że Peter
nie nosi już ręki na temblaku, w którą go postrzeliłam.
- Wyleczyli ci ranę po kuli?
- Tak. Teraz będziesz musiała sobie znaleźć inny słaby
punkt do wykorzystywania. Ja, niestety dla ciebie, się ich
pozbyłem. - Chwyta mnie za zdrowe ramię i ciągnie szybciej
obok siebie. - Jesteśmy spóźnieni.
Mimo że korytarz jest długi i pusty, nasze kroki nie niosą się
echem. Mam wrażenie, że ktoś zakrył mi dłońmi uszy, a ja
dopiero teraz się zorientowałam. Staram się zapamiętać układ
korytarzy po drodze, ale wkrótce się gubię. Dochodzimy do
końca jednego i skręcamy w lewo, do ciemnego pokoju, który
kojarzy mi się z akwarium. Jedna ze ścian jest zrobiona ze
szkła weneckiego - z mojej strony odbija światło, ale z drugiej
na pewno przepuszcza. Naprzeciwko stoi wielka maszyna, z
której wychodzi taca wielkości człowieka. Rozpoznaję to
urządzenie z podręcznika Historii Frakcji, rozdział o
Erudytach i medycynie. Aparat do rezonansu magnetycznego.
Będzie robił zdjęcia mojego mózgu.

232
Coś we mnie iskrzy. Od tak dawna tego nie czułam, że z
początku to rozpoznaję. Ciekawość.
Głos, głos Jeanine, rozlega się przez intercom.
- Połóż się, Beatrice.
Spoglądam na tacę, na której mam wjechać do maszyny.
- Nie. Wzdycha.
- Jeżeli nie zrobisz tego sama, mamy sposoby, żeby cię
zmusić.
Peter stoi za mną. Nawet ranny w rękę był od mnie
silniejszy. Wyobrażam sobie jego ręce na mnie, jak pchają
mnie w stronę tacy, rzucają mnie na metal, zaciągają pasy na
moim ciele, zbyt mocno.
- Zawrzyjmy umowę - mówię. - Jeżeli będę współpracować,
zobaczę obraz.
- Będziesz współpracować czy tego chcesz, czy nie.
- Nieprawda. - Unoszę palec.
Spoglądam w lustro. Wcale nie tak trudno udawać, że
mówię do Jeanine, kiedy mówię do własnego odbicia. Włosy
mam blond jak ona; obie jesteśmy blade i wyglądamy groźnie.
Ta myśl wydaje mi się na tyle niepokojąca, że na kilka sekund
gubię wątek i stoję w milczeniu z uniesionym palcem.
Mam jasną skórę, jasne włosy i jestem zimna. Ciekawią
mnie obrazy własnego mózgu. Jestem jak Jeanine. I mogę się
tym albo brzydzić, zmagać się z tym, starać się to wymazać.. .
albo to wykorzystać.
- Nieprawda - powtarzam. - Bez względu na to, ilu pasów
użyjecie, nie dacie rady mnie zmusić, żebym leżała tak
nieruchomo, jak trzeba, żeby obrazy były wyraźne.
-Odchrząkuję. - Chcę zobaczyć skany. I tak mnie zabijecie,
więc właściwie jakie to ma znaczenie, ile wcześniej się do-
wiem o swoim mózgu?
Cisza.
- Dlaczego tak strasznie chcesz je zobaczyć?

233
- Akurat ty powinnaś to rozumieć. W końcu mam równe
predyspozycje do tego, żeby być Erudytką, jak żeby być
Nieustraszoną czy Altruistką.
- Dobrze. Możesz je zobaczyć. Połóż się. Podchodzę do tacy
i się kładę. Metal jest zimny jak lód.
Taca odjeżdża do tyłu, a ja znajduję się w aparacie. Wpa-
truję się w biel. Kiedy bytam mała, myślałam, że na pewno tak
wygląda niebo, sama jasność, biel i nic poza tym. Teraz wiem,
że to nie może być prawda, bo białe światło jest złe.
Słyszę dudnienie i zamykam oczy. Przypomina mi się jedna
z przeszkód w moim krajobrazie strachu: pięści walą w okna i
jacyś niewidoczni ludzie usiłują mnie porwać. Udaję, że
dudnienie to bicie serca albo odgłosy perkusji. Dudnienie
rzeki, łomoczącej w ściany przepaści w siedzibie Nieustra-
szonych. Dudnienie stóp po zakończeniu Ceremonii Wyboru.
Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy dudnienie ustaje, a taca
znów się wysuwa. Siadam i rozcieram sobie kark.
Drzwi otwierają się, ukazując Petera na korytarzu. Kiwa na
mnie.
- Chodź, możesz obejrzeć skany.
Zeskakuję z metalowej leżanki i podchodzę do niego. Kiedy
jesteśmy w korytarzu, kręci głową, patrząc na mnie.
- Co?
- Nie wiem, jak ci się udaje, że zawsze dostajesz to, co
chcesz.
- Jasne, bo chciałam się znaleźć w celi w siedzibie
Eru-dytów. I chciałam być stracona.
Moje słowa brzmią nonszalancko, jakbym na co dzień miała
do czynienia z egzekucjami. Ale kiedy wypowiadam
„stracona", przechodzi mnie dreszcz. Udaję, że mi zimno,
rozcieram dłońmi ramiona.
- A nie chciałaś? - pyta. - To znaczy, przyszłaś tu z własnej
woli. Nie nazwałbym tego instynktem samozachowawczym.

234
Wystukuje kilka cyfr na klawiaturze przy kolejnych
drzwiach i te się otwierają. Wchodzę do pokoju po drugiej
stronie lustra. Pełno tu ekranów i światła - to wszystko odbija
się w szkłach okularów Erudytów. Po drugiej stronie pokoju
inne drzwi zamykają się z kliknięciem. Za jednym z ekranów
nadal obraca się puste krzesło. Ktoś właśnie wyszedł.
Peter stoi zbyt blisko za mną - gotowy mnie złapać, gdybym
zdecydowała się kogoś zaatakować. Ale nikogo nie zaatakuję.
Jak daleko zdołałabym uciec? Przebiegłabym jeden korytarz,
dwa? I już po mnie. Nie mogłabym się stąd wydostać, nawet
gdyby nie było strażników, którzy uniemożliwią mi ucieczkę.
- Daj je tam. - Jeanine wskazuje olbrzymi ekran na ścianie
po lewej.
Jeden z naukowców Erudytów dotyka ekranu swojego
komputera i obraz pojawia się na ścianie. Obraz mojego
mózgu.
Właściwie nie wiem, na co patrzę. Orientuję się, jak
wygląda mózg i ogólnie za co odpowiada każdy obszar, ale nie
potrafię stwierdzić, czym różni się mój od innych. Jeanine puka
palcem w brodę i wpatruje się w skan przez, jak mi się wydaje,
bardzo długi czas.
- Niech ktoś wyjaśni pannie Prior, za co odpowiada
przedczołowa kora mózgowa - odzywa się w końcu.
- To obszar mózgu za czołem, że tak powiem - odzywa się
jedna z naukowców. Nie wygląda na wiele starszą ode mnie,
ma na nosie duże okrągłe okulary, w których jej oczy wydają
się większe. - Jest odpowiedzialna za organizację myśli i
działań skierowanych na osiągnięcie celów.
- Dobrze. Teraz niech ktoś powie, co zaobserwował w
bocznym płacie przedczołowej kory mózgowej panny Prior.
- Jest duży - mówi inny naukowiec, łysiejący mężczyzna.
- Konkrety - żąda Jeanine. Jakby go ganiła.

235
Dociera do mnie, że jestem w szkolnej klasie, bo każde
pomieszczenie z więcej niż jednym Erudytą zamienia się w
salę lekcyjną. A w śród nich Jeanine - ich najbardziej ceniony
nauczyciel. Wszyscy wpatrują się w nią szeroko otwartymi
oczami, z zapałem, z otwartymi ustami i czekają, żeby zrobić
na niej wrażenie.
- Dużo większy niż przeciętny - poprawia się łysiejący
mężczyzna.
- Lepiej. - Jeanine przechyla głowę. - Prawdę mówiąc, to
jeden z największych płatów bocznej przedczołowej kory
mózgowej, jakie widziałam. Ale kora oczodołowa-czołowa
jest wyraźnie mała. Co oznaczają te dwa fakty?
- Kora oczodołowa-czołowa jest ośrodkiem nagrody w
mózgu. Osoby, których zachowaniem kieruje poszukiwanie
nagrody, mają duży płat kory oczodołowej - recytuje ktoś. - To
oznacza, że panna Prior przejawia bardzo niewielkie dążenie
do nagrody.
- Nie tylko to. - Jeanine uśmiecha się lekko. Niebieskie
światło ekranów sprawia, że jej kości policzkowe i czoło
wydają się jaśniejsze, ale rzucają cień na oczodoły. - Nie tylko
mówi coś o jej zachowaniu, ale też o pragnieniach. Panny Prior
nie motywuje nagroda. Ale jest wyjątkowo dobra w kierowaniu
myśli i działań na osiąganie celów. To wyjaśnia zarówno jej
szkodliwe, ale nieegoistyczne zachowanie, jak i, być może,
zdolność unikania symulacji. Jak to zmienia nasze podejście do
nowego serum symulacji?
- Powinno tłumić, ale nie całkowicie, aktywność kory
przedczołowej - odpowiada dziewczyna w okrągłych
okularach.
- Właśnie - potwierdza Jeanine. W końcu na mnie spogląda
oczami pełnymi blasku z zadowolenia. - Więc tak będziemy
postępować. Czy wywiązałam się ze swojej części umowy,
panno Prior?

236
Mam sucho w ustach, więc trudno mi przełknąć ślinę. Co się
stanie, jeżeli stłumią aktywność mojego płata kory
przedczołowej? Jeżeli zniszczą moją zdolność podejmowania
decyzji? Co, jeżeli serum zadziała, a ja stanę się niewolnikiem
symulacji jak wszyscy inni? Co, jeżeli całkowicie zapomnę o
rzeczywistości? Nie wiedziałam, że cała moja osobowość, cała
istota może być potraktowana jako produkt uboczny mojej
anatomii. A jeżeli naprawdę jestem po prostu kimś z dużym
płatem przedczołowej kory mózgowej ...i niczym więcej?
- Tak - mówię.
Peter i ja w milczeniu pokonujemy drogę powrotną do celi.
Skręcamy w lewo, po drugiej stronie korytarza stoi grupa ludzi.
To najdłuższy z korytarzy, którym przejdziemy, ale odległość
skraca się, kiedy widzę jego.
Podtrzymywany z obu stron przez zdradzieckich Nie-
ustraszonych, z pistoletem przy skroni.
Tobias - krew cieknie po twarzy i zabarwia na czerwono
białą koszulę; Tobias, tak jak ja Niezgodny, stoi u wrót tego
pieca, w którym spłonę.
Dłonie Petera zaciskają się na moich ramionach i przy-
trzymują mnie w miejscu.
- Tobias - mówię, a brzmi to jak westchnienie. Zdrajca z
Nieustraszonych z bronią pcha Tobiasa w moją stronę.
Peter też usiłuje pchnąć mnie do przodu, ale moje stopy są
jak zakorzenione. Przyszłam tu po to, żeby nikt więcej nie
zginął. Przyszłam, żeby ochronić tylu ludzi, ilu się da. A na
bezpieczeństwie Tobiasa zależy mi bardziej niż na
czyimkolwiek. Więc po co tu jestem, skoro on tu jest? Jaki to
ma sens?
- Coś ty zrobił? - mamroczę.
Znajduje się teraz kilka kroków ode mnie, ale nie na tyle
blisko, żeby mnie słyszeć. Mijając mnie, wyciąga rękę.

237
Obejmuje moją dłoń i ją ściska. Ściska, a potem puszcza.
Oczy ma przekrwione, jest blady.
- Coś ty zrobił? - Tym razem pytanie wyrywa mi się z gardła
jak warknięcie. Rzucam się w jego stronę, walcząc z chwytem
Petera, chociaż jego dłonie ocierają mi skórę. -Coś ty zrobił? -
krzyczę.
- Ty umrzesz, ja też umrę. - Ogląda się na mnie przez ramię.
- Prosiłem cię, żebyś tego nie robiła. Podjęłaś inną decyzję. To
są jej skutki.
Znika za rogiem. Ostatnie co widzę po nim i prowadzących
go zdradzieckich Nieustraszonych to błysk lufy pistoletu i
krew za płatkiem ucha od zranienia, którego wcześniej nie
zauważyłam.
Kiedy znika, uchodzi ze mnie całe życie. Przestaję się
szarpać i pozwalam, żeby dłonie Petera pchały mnie w stronę
celi. Kiedy tylko wchodzę do środka, padam na ziemię i
czekam, aż drzwi się zamkną, co będzie oznaczało, że Peter
sobie poszedł, ale tak się nie dzieje.
- Dlaczego on tu przyszedł? - pyta. Zerkam na niego.
- Bo jest idiotą.
- No cóż.
Opieram głowę o ścianę.
- Myślał, że cię uratuje? - prycha lekko. - To chyba typowe
dla Sztywniaków.
- Chyba tak nie myślał. Gdyby zamierzał mnie uratować,
inaczej by to rozegrał; sprowadziłby innych. Nie wtargnąłby do
siedziby Erudytów sam.
Łzy napływają mi do oczu, a ja nie staram się mrugać, żeby
je pohamować. Patrzę przez nie i widzę, jak wszystko dookoła
mnie zlewa się w jedno. Parę dni temu w życiu nie
rozpłakałabym się w obecności Petera, ale teraz... co za
różnica. Jest ostatnim z moich wrogów.

238
- Wydaje mi się, że przyszedł po to, żeby ze mną zginąć.
Zakrywam dłonią usta, żeby stłumić szloch. Jeżeli mogę nadal
oddychać, mogę przestać płakać. Nie potrzebuję ani nie chcę,
żeby ze mną ginął. Co za idiota, myślę, ale moje serce czuje co
innego.
- To śmieszne - mówi Peter. - Zupełnie bez sensu. Ma
osiemnaście lat, znajdzie sobie inną dziewczynę, jak zginiesz.
Jest głupi, jeżeli tego nie wie.
Łzy spływają mi po policzkach, z początku gorące, potem
zimne. Zamykam oczy.
- Jeżeli myślisz, że to o to chodzi. - Przełykam kolejny
szloch. - To ty jesteś głupi.
- Jasne. Nieważne. - Jego buty piszczą, kiedy się odwraca.
Wychodzi.
- Czekaj! - Podnoszę wzrok na jego rozmazaną postać, nie
jestem w stanie dostrzec jego twarzy. - Co mu zrobią? To samo
co mnie?
- Nie wiem.
- Możesz się dowiedzieć? - Wycieram policzki grzbietem
dłoni, zrezygnowana. - No to przynajmniej dowiedz się, czy
nic mu nie jest, dobrze?
- Czemu miałbym to robić? Czemu miałbym cokolwiek dla
ciebie robić?
Chwilę później słyszę, jak drzwi się zamykają.

Rozdział 30

Czytałam gdzieś, kiedyś, że płaczu nie da się wyjaśnić na-


ukowo. Łzy mają jedynie nawilżać oczy. Nie ma żadnego
racjonalnego powodu, żeby gruczoły łzowe nadmiernie
produkowały łzy pod wpływem emocji.

239
Moim zdaniem płaczemy po to, aby uwolnić naszą
zwierzęcą część, nie tracąc człowieczeństwa. Bo wewnątrz
mnie siedzi warcząca i rycząca bestia, która wyrywa się na
wolność, do Tobiasa, i przede wszystkim, do życia. Chociaż
bardzo się staram, nie potrafię jej zabić. Więc szlocham w
dłonie.
Lewo, prawo, prawo. Lewo, prawo, lewo. Prawo, prawo.
Skręcamy po kolei od miejsca wyjścia - mojej celi - do miejsca
przeznaczenia. To nowa sala. Znajduje się w niej częściowo
rozkładany fotel, jak u dentysty. W rogu stoi monitor i biurko.
Przy biurku siedzi Jeanine.
- Gdzie on jest?
Czekałam długie godziny, żeby zadać to pytanie. Zasy-
piałam i śniłam, że gonię Tobiasa po siedzibie Nieustraszo-
nych. Bez względu na to, jak szybko biegłam, on zawsze był na
tyle przede mną, że widziałam, jak znika za zakrętem, i
dostrzegałam tylko rękaw albo tył buta.
Jeanine posyła mi zdezorientowane spojrzenie. Ale nie jest
zdezorientowana. Bawi się ze mną.
- Tobias - odpowiadam mimo to. Drżą mi ręce, ale tym
razem nie ze strachu. Ze złości. - Gdzie on jest? Co z nim
robicie?
- Nie widzę powodu, żeby udzielać ci tej informacji
-oznajmia Jeanine. - A skoro oboje nie macie nic do powie-
dzenia, nie widzę też możliwości, żebyście dali mi powód,
chyba że zmieniłabyś warunki naszej umowy.
Chcę krzyczeć, że oczywiście, oczywiście wolałabym
wiedzieć coś o Tobiasu niż o swojej Niezgodności, ale nie
robię tego. Nie podejmuję pochopnych decyzji. Ona zrobi to,
co zamierza zrobić Tobiasowi, czy będę o tym wiedzieć, czy
nie. Ważniejsze, żebym w pełni rozumiała, co dzieje się ze
mną. Wdycham powietrze przez nos i wydycham przez nos.
Strząsam ręce. Siadam na krześle.

240
- Interesujące - mówi.
- Nie powinnaś teraz dowodzić frakcją i planować wojny? -
pytam. - Co tu robisz, przeprowadzasz badania na
szesnastolatce?
- Wybierasz różne sposoby mówienia o sobie, zależnie od
tego, jak ci wygodniej. - Opiera się na krześle. - Czasami
podkreślasz, że nie jesteś matą dziewczynką, a czasami
upierasz się, że nią jesteś. Ciekawe, jak naprawdę się po-
strzegasz. Kim dla siebie jesteś? Jedną czy drugą? A może
obiema? Albo żadną?
- Nie widzę powodu, żeby udzielać ci tej informacji
-odpowiadam beznamiętnie i oschle, tak jak ona.
Słyszę lekkie prychnięcie. Peter zakrywa usta. Jeanine
spogląda na niego ze złością, a jego śmiech natychmiast
zamienia się w pokasływanie.
- Szyderstwo to dziecinada, Beatrice. Nie przystoi ci.
„Szyderstwo to dziecinada, Beatrice", powtarzam w my-
ślach, próbując jak najlepiej naśladować jej głos. „Nie przystoi
ci".
- Serum. - Jeanine zerka na Petera.
Peter wychodzi do przodu i przeszukuje czarne pudełko na
biurku, po czym wyjmuje strzykawkę z zamocowaną na niej
igłą.
Rusza w moją stronę.
- Pozwól mi. - Wyciągam rękę Spogląda, czy Jeanine się
zgodzi.
- W porządku - mówi Jeanine.
Peter podaje mi strzykawkę. Wkłuwam igłę w bok szyi i
naciskam tłoczek. Jeanine dotyka palcem jeden z przycisków i
robi się ciemno.
Moja matka stoi w przejściu, z ręką wyciągniętą nad głową
tak, żeby trzymać się metalowego uchwytu. Twarz ma
odwróconą, nie w stronę siedzących obok mnie ludzi,

241
ale w stronę miasta, które mijamy w jadącym autobusie.
Widzę zmarszczki na jej czole i wokół warg, kiedy marszczy
brwi.
- O co chodzi? - pytam.
- Tyle trzeba zrobić. - Lekko wskazuje głową szybę
autobusu. - A tak niewielu nas zostało.
To jasne, o czym mówi. Za oknami, jak okiem sięgnąć,
gruzy. Po drugiej stronie ulicy widać ruiny budynku. Odłamki
szklą zaśmiecają chodniki. Zastanawiam się, co spowodowało
tak ogromne zniszczenia.
- Dokąd jedziemy?
Uśmiecha się do mnie, a ja widzę inne zmarszczki niż
wcześniej, w kącikach jej oczu.
- Jedziemy do siedziby Erudytów.
Marszczę czoło. Przez większą część życia unikałam
siedziby Erudytów. Mój ojciec zwykł mawiać, że nie chce
nawet oddychać tamtejszym powietrzem. - Po co tam
jedziemy? - Oni nam pomogą.
Czemu czuję ucisk w żołądku na myśl o ojcu? Przypo-
minam sobie jego twarz, zniszczoną ciągłym rozczarowaniem
do otaczającego go świata; jego włosy, krótkie zgodnie z
zasadami Altruizmu, i czuję ten sam ból w żołądku jak wtedy,
kiedy zbyt długo nie jem - ściskanie w dołku.
- Czy coś się stało tacie?
- Czemu o to pytasz? - Kręci głową.
- Nie wiem.
Nie czuję bólu, kiedy patrzę na matkę. Ale mam wrażenie,
jakbym każdą sekundę, jaką spędzamy w odległości tych paru
centymetrów, musiała wyryć sobie w umyśle, aż cała moja
pamięć dopasuje się do tego kształtu. Ale jeżeli matka nie jest
czymś trwałym, kim jest?
Autobus się zatrzymuje i drzwi otwierają się, skrzypiąc.
Matka rusza przejściem, a ja za nią. Jest ode mnie wyższa,

242
więc mój wzrok pada pomiędzy jej łopatki, na górę kręgo-
słupa. Wygląda na kruchą, ale krucha nie jest.
Schodzę na chodnik. Kawałki szkła chrzęszczą mi pod
stopami. Są niebieskie i sądząc po dziurach w budynku po
mojej prawej stronie, kiedyś to była szyba.
- Co się stało?
- Wojna - odpowiada matka. - To, czego tak bardzo
staraliśmy się uniknąć.
- I Erudyci pomogą nam... jak?
- Boję się, że całe to gadanie ojca o Erudytach było dla
ciebie ze szkodą - mówi łagodnie. - Oczywiście, popełnili
błędy, ale jak każdy, mają w sobie dobro i zło: ani tylko dobro,
ani całkiem zło. Co byśmy zrobili bez naszych lekarzy,
naukowców, nauczycieli? - Głaszcze mnie po głowie. - Po-
staraj się o tym pamiętać, Beatrice.
- Będę pamiętać - obiecuję.
Nie przerywamy marszu. Jednak coś z tego, co powiedziała,
niepokoi mnie. Czyżby to, co powiedziała o ojcu? Nie, ojciec
zawsze narzekał na Erudytów. Może to, co powiedziała o
Erudytach? Przeskakuję duży odłamek szkła. Nie, niemożliwe.
Co do Erudytów miała rację. Wszyscy moi nauczyciele
pochodzili z Erudycji, tak jak lekarz, który składał rękę matki,
kiedy ją złamała parę lat temu.
To ta ostatnia część.
„Postaraj się o tym pamiętać".
Jakby później mogła nie mieć okazji mi o tym przypomnieć.
Czuję, że coś się zmienia w moim umyśle, jakby coś, co
było zamknięte, nagle się otworzyło.
- Mamo?
Odwraca się i spogląda na mnie.
Jasny lok wysuwa się z koka i dotyka jej policzka.
- Kocham cię - dodaję. Wskazuję okno po mojej lewej
stronie, a ono eksploduje. Cząsteczki szkła sypią się na nas.

243
Nie chcę się obudzić w pokoju w siedzibie Erudytów, więc
nie otwieram oczu od razu, nawet kiedy symulacja znika.
Staram się jak najdłużej zachować obraz matki i włosów
przylegających jej do policzka. Ale kiedy widzę już tylko
czerwień pod powiekami, otwieram oczy.
- Będziesz musiała wymyślić coś lepszego - zwracam się do
Jeanine.
- To dopiero początek - odpowiada.

Rozdział 31

Tej nocy śnię nie o Tobiasie i nie o Willu, ale o matce. Sto-
imy w sadzie Serdeczności, gdzie dojrzałe jabłka dyndają tuż
nad naszymi głowami. Cienie liści tworzą wzór na jej twarzy;
jest ubrana na czarno, chociaż za życia nigdy jej w czerni nie
widziałam. Uczy mnie zaplatać warkocz, pokazując na
własnym kosmyku, i śmieje się, kiedy plączą mi się palce.
Budzę się z myślą: jak to możliwe, że nie zauważyłam
-chociaż codziennie siedziałam naprzeciwko niej przy stole
przy śniadaniu - że tryska energią Nieustraszonych. Czyżby
dlatego, że dobrze to skrywała? Czy może dlatego, że się nie
przyglądałam?
Ukrywam twarz w materacu, na którym spałam. Nigdy jej
nie poznam. Ale przynajmniej ona się nigdy nie dowie, co
zrobiłam Willowi. W tej chwili wydaje mi się, że nie
zniosłabym tego, gdyby się dowiedziała.
Ciągle mrugam, żeby odpędzić z oczu senność, kiedy idę za
Peterem korytarzem, kilka sekund czy minut później, nie
wiem.
- Peter. - Boli mnie gardło, pewnie krzyczałam we śnie. -
Która godzina?

244
Ma zegarek, ale tarcza jest zasłonięta, więc jej nie widzę. A
Peter w ogóle na niego nie spogląda.
- Dlaczego ciągle mnie eskortujesz? - pytam. - Nie ma
jakiejś niemoralnej akcji, w której powinieneś brać udział?
Kopanie szczeniaków albo podglądanie dziewczyn, kiedy się
przebierają, albo coś innego?
- Wiem, co zrobiłaś Willowi. Nie udawaj, że jesteś lepsza
ode mnie, bo ty i ja, jesteśmy dokładnie tacy sami.
Jedyna rzecz, która różni tu jeden korytarz od drugiego, to
długość. Postanawiam określić je według tego, ile kroków
stawiam do zakrętu. Dziesięć. Czterdzieści siedem.
Dwadzieścia dziewięć.
- Mylisz się - mówię. - Może oboje jesteśmy źli, ale istnieje
między nami ogromna różnica: ja nie cieszę się z tego, że taka
jestem. Peter lekko parska, kiedy przechodzimy między
stołami laboratoryjnymi Erudytów. Wtedy właśnie dociera do
mnie, dokąd idziemy: do pokoju, który pokazała mi Jeanine.
Do pokoju, gdzie zostanę stracona. Wzdrygam się tak mocno,
że szczękam zębami i ciężko mi iść, ciężko zachować trzeź-
wość umysłu. To tylko pokój, powtarzam sobie. Zwykły pokój
jak każdy inny.
Straszna ze mnie kłamczucha.
Tym razem sala egzekucyjna nie jest pusta. W jednym kącie
kręci się czterech zdrajców z Nieustraszoności i dwoje
Erudytów - ciemnoskóra kobieta i starszy mężczyzna, oboje w
fartuchach laboratoryjnych stoją z Jeanine przy metalowym
stole na środku. Wokół niego ustawiono kilka urządzeń;
wszędzie ciągną się kable. Nie wiem, do czego służy większość
z tych maszyn, ale w śród nich rozpoznaję elektrokardiograf.
Co planuje Jeanine, do czego byłby potrzebny
elektrokardiograf?
- Daj ją na stół - mówi, wyraźnie znudzona. Przez chwilę
wpatruję się w płaski arkusz stali. A jeżeli zmieniła

245
zdanie i nie chce czekać, żeby mnie stracić? Co, jeżeli teraz
umrę? Dłonie Petera zaciskają się na moich ramionach, a ja się
wyrywam, walczę z całych sił.
Ale on mnie zwyczajnie podnosi, uchylając się przed moimi
kopniakami, i kładzie z hukiem na metalowym blacie, aż tracę
dech. Z trudem łapię powietrze i wyciągam zaciśniętą pięść,
żeby uderzyć w pierwsze co mi się nawinie - trafiam w
nadgarstek. Peter krzywi się, ale inni zdrajcy z
Nieustraszonych już zdążyli dotrzeć z pomocą.
Jeden z nich przytrzymuje mi nogi w kostkach, a drugi
trzyma mnie za ramiona, kiedy Peter przeciąga nad moim
ciałem czarne pasy i mnie przypina. Zaciskam zęby z bólu w
rannym ramieniu i przestaję się szarpać.
- Co tu się dzieje, do cholery? - pytam kategorycznie i
wyciągam szyję, żeby spojrzeć na Jeanine. - Umówiłyśmy się
na współpracę w zamian za wyniki! Umówiłyśmy się...
- To nie ma żadnego związku z naszą umową - oznajmia
Jeanine, zerkając na zegarek. - Nie chodzi o ciebie, Beatrice.
Drzwi znowu się otwierają.
Kuśtykając, wchodzi Tobias w obstawie zdrajców z Nie-
ustraszonych. Twarz ma posiniaczoną, a między brwiami
rozcięcie. Nie porusza się z tą co zwykle ostrożnością, trzyma
się idealnie prosto. Musi być ranny. Staram się nie myśleć o
tym, co doprowadziło go do takiego stanu.
- Co to jest? - pyta szorstkim, zachrypniętym głosem.
Pewnie od krzyku.
Gardło mam ściśnięte.
- Tris. - Rzuca się do mnie, ale Nieustraszeni zdrajcy są zbyt
szybcy. Chwytają go zaledwie po kilku krokach. -Tris, nic ci
nie jest? - Nie. A tobie?
Kiwa głową. Nie wierzę mu.
- Żebyśmy nie tracili więcej czasu, panie Eaton, po-
myślałam, że zastosuję najbardziej logiczną metodę. Serum

246
prawdy byłoby oczywiście wskazane, ale potrzebowałabym
paru dni, żeby zmusić Jacka Kanga, by nam go trochę oddał, bo
jest zazdrośnie strzeżone przez Prawość, a ja wolałabym nie
marnować tych kilku dni. - Robi parę kroków naprzód, ze
strzykawką w dłoni.
Substancja jest zabarwiona na szaro. Mogłaby to być nowa
wersja serum symulacji, ale wątpię. Zastanawiam się, jakie ma
działanie. Nie może to być nic dobrego, skoro Jeanine jest taka
zadowolona z siebie.
- Za kilka sekund wstrzyknę Tris ten płyn. Wtedy, mam
nadzieję, górę weźmie odruch bezinteresowności i dasz mi
dokładnie to, czego potrzebuję...
- Czego ona potrzebuje? - przerywam jej.
- Informacji na temat schronów bezfrakcyjnych - od-
powiada Tobias, nie patrząc na mnie.
Oczy otwierają mi się szeroko. Bezfrakcyjni są ostatnią
nadzieją każdego z nas, teraz, kiedy połowa lojalnych
Nieustraszonych i cała Prawość jest podatna na symulację, a
połowa Altruistów nie żyje.
- Nie mów jej. Ja i tak umrę. Nie mów jej niczego.
- Proszę mi przypomnieć, panie Eaton - mówi Jeanine. - Co
robią symulacje Nieustraszonych?
- To nie jest sala lekcyjna - cedzi przez zaciśnięte zęby. - Ty
mi powiedz, co zamierzasz zrobić. - Powiem, jeżeli odpowiesz
na moje proste pytanie. - Dobrze. - Tobias przenosi na mnie
wzrok. - Symulacje pobudzają ciało migdałowate, które
odpowiada za przetwarzanie strachu, wywołują halucynacje w
oparciu o ten strach, a następnie przekazują dane do
komputera, aby zostały przetworzone i przeanalizowane.
Brzmi to tak, jakby już znał tę formułkę na pamięć. I może
rzeczywiście tak jest - zajmował się symulacjami od lat.
- Bardzo dobrze. - Jeanine kiwa głową. - Kiedy opra-
cowywałam symulacje dla Nieustraszonych, dawno temu,

247
odkryliśmy, że ta moc opanowywała mózg i sprawiała, że
stawał się zbyt nieprzytomny z przerażenia, żeby cokolwiek
tworzyć, i to właśnie wtedy rozcieńczyliśmy roztwór, żeby
symulacje były bardziej kształcące. Ale nadal pamiętam, jak
zrobić poprzednią mieszankę. - Uderza w strzykawkę
paznokciem. - Strach - ciągnie - jest potężniejszy niż ból. Więc
czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć, zanim wstrzyknę to
pannie Prior?
Tobias zaciska wargi.
Jeanine wbija igłę.
Zaczyna się cicho, biciem serca. Z początku nie za bardzo
wiem, czyje bicie serca słyszę, bo jest o wiele za głośne, żeby
to mogło być moje. Ale wtedy dociera do mnie, że to jednak
moje serce, a bicie staje się coraz szybsze i szybsze.
Pot zbiera mi się na dłoniach i pod kolanami.
I wtedy muszę gwałtownie nabrać powietrza, żeby wziąć
oddech.
Wtedy zaczyna się krzyk
i
nie mogę myśleć.
Tobias walczy ze zdradzieckimi Nieustraszonymi przy
drzwiach. Słyszę obok coś, co przypomina płacz dziecka,
odwracam głowę, żeby zobaczyć, skąd ten płacz dochodzi, ale
widzę tylko elektrokardiograf. Nade mną linie między
płytkami sufitowymi wyginają się i przybierają postać
monstrualnych stworów. Zapach gnijącego ciała wypełnia
powietrze, a ja zaczynam się dławić. Gigantyczne kreatury
przyjmują bardziej wyraziste kształty - są ptakami, krukami, z
dziobami długimi jak moja ręka i skrzydłami tak ciemnymi, że
wydaje się, że pochłaniają całe światło.
- Tris - odzywa się Tobias.

248
Odwracam wzrok od kruków.
Stoi przy drzwiach tam, gdzie stał, zanim dostałam zastrzyk,
ale teraz trzyma nóż. Wyciąga go ze swojego ciała i odwraca
tak, że czubek celuje w jego brzuch. Zbliża go do siebie,
czubek ostrza dotyka brzucha.
- Co robisz? Przestań!
- Robię to dla ciebie. - Uśmiecha się lekko. Popycha nóż
dalej, powoli, i krew plami brzeg jego koszuli. Krztuszę się i
miotam w pasach, którymi jestem przypięta do stołu.
- Nie! Przestań! - Rzucam się i w symulacji zdążyłabym się
już uwolnić, więc to na pewno znaczy, że to prawda, to prawda.
Krzyczę, a on wbija nóż aż po rękojeść. Pada na ziemię,
krew wylewa się z niego szybko i go otacza. Ciemne ptaki
zwracają na niego swoje paciorkowate oczy i tłoczą się w
tornadzie skrzydeł i ogonów, dziobiąc skórę. Widzę jego oczy
pośród wirujących piór, jest nadal przytomny.
Na palcach, które trzymają nóż, ląduje ptak. Tobias znów
wyciąga nóż upuszcza go na ziemię; powinnam mieć nadzieję,
że umarł, ale jestem tak samolubna, że chcę, aby żył. Unoszę
plecy znad stołu; wszystkie moje mięśnie napinają się, gardło
boli od krzyku, który już nie układa się w słowa i nie ustaje.
- Środek uspokajający - rozkazuje surowy głos.
Kolejna igła w szyję i serce zaczyna mi zwalniać. Szlocham
z ulgi. Przez kilka sekund jestem w stanie tylko szlochać z ulgi.
To nie był strach. To było coś innego, uczucie, które nie
powinno istnieć.
- Wypuśćcie mnie - mówi Tobias głosem bardziej ochry-
płym niż wcześniej. Mrugam szybko i widzę go przez łzy. Na
rękach ma czerwone ślady w miejscach, gdzie przytrzymywali
go Nieustraszeni zdrajcy, ale nie umiera, nic mu nie jest. -
Tylko wtedy wam powiem, jak mnie wypuścicie.

249
Jeanine kiwa głową, a on biegnie do mnie. Obejmuje dłonią
moją dłoń, a drugą dotyka moich włosów. Jego palce są mokre
od łez. Nie ociera ich. Pochyla się i przyciska czoło do mojego.
- Schrony bezfrakcyjnych - odzywa się ponurym głosem,
prosto w mój policzek. - Dajcie mi mapę, to wam je zaznaczę.
Jego czoło jest zimne i suche. Bolą mnie mięśnie, pewnie od
tego, że były napięte przez ten czas - nie wiem jak długi - kiedy
pulsowało we mnie serum.
Odsuwa się, ale wciąż obejmuje palcami moje palce, aż w
końcu Nieustraszeni zdrajcy odciągają go ode mnie i prowadzą
gdzie indziej. Moja dłoń opada ciężko na stół. Nie chcę już
walczyć z pasami. Chcę spać.
- Skoro już tu jesteś... - mówi Jeanine, kiedy Tobias i jego
strażnicy znikają. Unosi wzrok i skupia swoje wodniste oczy
na jednym z Erudytów. - Weź go i przyprowadź tutaj. Nadeszła
pora. - Znów spogląda na mnie. - Kiedy będziesz spać,
zastosujemy pewną procedurę, żeby zbadać kilka rzeczy w
twoim mózgu. To nie będzie inwazyjne. Ale wcześniej...
obiecałam ci pełną przejrzystość tych procedur. Więc postąpię
uczciwie i wyjawię, kto pomaga mi w moich wysiłkach. -
Uśmiecha się lekko. - Kto mi powiedział, do jakich trzech
frakcji miałaś predyspozycje, jak najlepiej cię tu zwabić i jak
wstawić twoją matkę do ostatniej symulacji, żeby ta zadziałała
skuteczniej.
Spogląda na drzwi; środek uspokajający zaczyna działać,
przez co zamazują mi się wszystkie kontury. Oglądam się
przez ramię i przez mgłę wywołaną lekiem widzę jego.
Caleba.

250
Rozdział 32

Budzę się z bólem głowy. Próbuję znowu zasnąć - przy-


najmniej kiedy śpię, jestem spokojna - ale obraz Caleba
stojącego w drzwiach krąży mi cały czas po głowie, a to-
warzyszy mu krakanie wron.
Dlaczego nigdy nie zastanawiałam się nad tym, skąd Erie i
Jeanine wiedzą, że mam predyspozycje do trzech frakcji?
Dlaczego nigdy nie przyszło mi do głowy, że tylko trzy
osoby mogły im o tym powiedzieć: Tori, Caleb i Tobias?
Głowa mi pęka. Nie potrafię się w tym wszystkim połapać.
Dlaczego Caleb mnie zdradził? I kiedy do tego doszło - po
ataku symulacyjnym? Po ucieczce od Serdeczności? A może
wcześniej, wtedy, kiedy ojciec jeszcze żył? Caleb wyjaśnił
nam, że odszedł od Erudytów, kiedy się zorientował, co
planują - czyżby kłamał?
Widocznie tak. Przyciskam grzbiet dłoni do czoła. Dla
mojego brata ważniejsza była frakcja niż więzy krwi. Musiał
mieć powód. Musiała mu grozić. Albo zmusić go w inny
sposób.
Drzwi się otwierają. Nie podnoszę głowy ani nie otwieram
oczu.
- Sztywniaczko.
To Peter. Oczywiście.
- Tak. - Kiedy pozwalam dłoni opaść z twarzy, wraz z nią
opada kosmyk włosów. Spoglądam na niego kątem oka. Do tej
pory nigdy nie miałam tak tłustych włosów.
Peter stawia mi przy łóżku butelkę wody i kanapkę. Na myśl
o jedzeniu dostaję mdłości.
- Masz wyprany mózg? - pyta.
- Chyba nie.
- Nie bądź taka pewna.

251
- Ha, ha. Jak długo spałam?
- Około doby. Kazali mi zaprowadzić cię pod prysznic.
- Jeżeli powiesz coś w stylu, że bardzo jest mi potrzebny, to
dostaniesz w zęby - mówię zmęczonym głosem.
Pokój wiruje, kiedy unoszę głowę, ale udaje mi się prze-
łożyć nogi za brzeg łóżka i wstać. Ruszamy z Peterem kory-
tarzem. Kiedy skręcamy, żeby dojść do łazienki, na końcu
korytarza dostrzegam ludzi.
Wśród nich Tobiasa. Widzę, gdzie nasze ścieżki się przetną,
pomiędzy miejscem, gdzie stoję teraz, a drzwiami mojej celi.
Wpatruję się, nie w Tobiasa, ale w punkt, w którym się
znajdzie, kiedy wyciągnie rękę po moją dłoń, jak ostatnio,
kiedy się mijaliśmy. Z przejęcia dostaję gęsiej skórki. Przez
chwilę znów go będę dotykać.
Sześć kroków i się miniemy. Pięć.
Jednak kiedy zostają cztery, Tobias się zatrzymuje. Całe
jego ciało zamiera; strażnik jest zdezorientowany, na sekundę
poluźnia uchwyt, a Tobias pada na ziemię. Potem się obraca.
Wyrywa do przodu. I chwyta broń z kabury niższego
Nieustraszonego zdrajcy. Pistolet wypala. Peter nurkuje na
prawo, ciągnąc mnie ze sobą. Usta strażnika Nieustraszonych
są otwarte - na pewno krzyczy. Nie słyszę go. Tobias kopie go
mocno w brzuch. Ja jako Nieustraszona jestem pełna podziwu
dla jego formy -doskonałej, i prędkości - niewiarygodnej.
Nagle robi zwrot i kieruje broń na Petera. Ale ten już mnie
wypuścił. Tobias chwyta mnie za lewą rękę, pomaga mi wstać i
zaczyna biec. Kuśtykam za nim. Za każdym razem, kiedy moja
stopa uderza w ziemię, ból rozsadza mi głowę, ale nie mogę
stanąć. Mrugam, żeby przegonić z oczu łzy. Biegnij, mówię
sobie, jakby to mogło w czymś pomóc. Dłoń Tobiasa jest
szorstka i silna. Pozwalam, żeby prowadziła mnie za róg.
- Tobias - sapię.
Zatrzymuje się i spogląda na mnie przez ramię.

252
- O, nie. - Gładzi mój policzek. - Wskakuj mi na plecy.
Pochyla się, a ja obejmuję go za szyję i ukrywam twarz
między jego łopatkami. Podnosi mnie bez trudu i przytrzy-
muje nogę lewą ręką. W prawej nadal trzyma broń.
Biegnie, i mimo mojego ciężaru, jest szybki. A ja się tak
zastanawiam: jakim cudem on mógł być Altruistą? Wydaje się,
że to, co go wyróżnia, to szybkość i zabójcza celność. Ale nie
siła, nie tak szczególnie. Jest sprytny, ale nie silny. Silny tylko
na tyle, żeby mnie udźwignąć.
Korytarze są teraz puste, ale nie na długo. Wkrótce wszyscy
Nieustraszeni w tym budynku zaczną pędzić do nas z każdej
strony, a my będziemy uwięzieni w tym jasnym labiryncie.
Ciekawe, jak Tobias zamierza się przez nich przedrzeć.
Lekko unoszę głowę i widzę, że mijamy wyjście.
- Tobias, przegapiłeś je.
- Co przegapiłem? - dyszy.
- Wyjście.
- Nie chcę uciekać. Zastrzeliliby nas. Chcę coś... znaleźć.
Mogłabym podejrzewać, że to mi się śni, gdyby nie
potworny ból głowy. Zwykle tylko moje sny są aż tak po-
zbawione sensu. Skoro nie próbuje uciec, dlaczego zabrał mnie
ze sobą?
Zatrzymuje się gwałtownie, mało mnie nie upuszczając,
kiedy dociera do szerokiego korytarza wyłożonego taflami
szkła po obu stronach, za którymi widać biura. Erudyci siedzą
jak zamurowani przy biurkach i gapią się na nas. Tobias nie
zwraca na nich uwagi; z tego, co widzę, wzrok ma skupiony na
drzwiach na końcu korytarza. Przed nimi stoi znak „Kontrola".
Tobias przepatruje każdy kąt pomieszczenia i strzela do
kamery zamocowanej przy suficie po naszej prawej stronie.
Kamera spada. Obiektyw się rozbija.

253
- Możesz zejść - mówi. - Koniec z bieganiem, obiecuję.
Zsuwam się z jego pleców i biorę go za rękę. Idzie
w stronę zamkniętych drzwi, które właśnie minęliśmy, do
magazynku. Zatrzaskuje drzwi i przysuwa pod klamkę zde-
zelowane krzesło. Stoję do niego przodem, za plecami mam
półkę wypełnioną papierem. Nad nami migocze niebieskie
światło. Jego oczy błądzą po mojej twarzy niemal łakomie.
- Nie mam dużo czasu, więc powiem prosto z mostu.
Kiwam głową.
- Nie przyszedłem tu na misję samobójczą. Przyszedłem z
dwóch powodów. Po pierwsze, chciałem znaleźć dwa główne
pokoje kontrolne Erudytów, żebyśmy podczas ataku wiedzieli,
co zniszczyć najpierw, żeby pozbyć się wszystkich danych z
symulacji. Wtedy Jeanine nie zdoła uruchomić przekaźników
Nieustraszonych.
To wyjaśnia, dlaczego biegliśmy, choć nie uciekaliśmy. I
znaleźliśmy pokój kontrolny, na końcu korytarza.
Wpatruję się w niego, nadal zamroczona po kilku ostatnich
minutach.
- Po drugie... - odchrząkuje. - Chciałem mieć pewność, że się
trzymasz, bo mamy plan.
- Jaki plan?
- Według tego, co mówi jeden z naszych szpiegów, twoja
egzekucja jest wstępnie zaplanowana za dwa tygodnie od
dzisiaj. W każdym razie, to docelowa data Jeanine
wprowadzenia nowej symulacji, odpornej na Niezgodnych.
Więc za czternaście dni od dzisiaj bezfrakcyjni, lojalni
Nieustraszeni i Altruiści, którzy chcą walczyć, zaatakują
siedzibę Erudytów i odbiorą im ich największą broń: system
komputerowy. To oznacza, że liczebnie będziemy przewyższać
zdradzieckich Nieustraszonych, a przez to Erudytów.
- Ale powiedziałeś Jeanine, gdzie znajdują się schrony
bezfrakcyjnych.

254
- Tak. - Marszczy lekko czoło. - To problem. Jednak jak
oboje dobrze wiemy, wielu bezfrakcyjnych jest Niezgodnymi i
kiedy wyruszałem, spora ich część już przeniosła się do sektora
Altruizmu, dlatego ucierpią tylko nieliczne schrony. Więc
nadal mnóstwo ludzi będzie mogło wziąć udział w inwazji.
Dwa tygodnie. Czy wytrzymam tu dwa tygodnie? Już je-
stem tak zmęczona, że z trudem stoję o własnych siłach. Nawet
ratunek, który proponuje Tobias, ledwie do mnie przemawia.
Nie chcę wolności. Chcę spać. Chcę, żeby się to skończyło.
- Ja nie... - Słowa więzną mi w gardle i zaczynam płakać. -
Nie dam rady... tak długo.
- Tris - mówi ostro. Nigdy się nade mną nie rozczula.
Chciałabym, żeby chociaż ten jeden raz się nade mną
porozczulał. - Musisz. Musisz to przetrwać.
- Dlaczego? - Pytanie rodzi się w brzuchu i wyrywa się z
gardła jak jęk. Mam ochotę okładać go pięściami po piersi, jak
dziecko w napadzie szału. Łzy zalewają mi policzki i wiem, że
zachowuję się niedorzecznie, ale nie mogę przestać. - Dlaczego
muszę? Dlaczego choć raz nie może czegoś zrobić ktoś inny?
A jeżeli ja już nie chcę dłużej tego znosić?
Dociera do mnie, że „tego" oznacza „życia". Nie chcę go.
Chcę rodziców, i to od wielu tygodni. Próbuję się do nich
przedrzeć i teraz jestem tak blisko, a on mi mówi, żebym tego
nie robiła.
- Wiem. - Nigdy nie słyszałam, żeby jego głos brzmiał tak
miękko. - Wiem, że to trudne. Najtrudniejsze, co kiedykolwiek
musiałaś zrobić.
Kręcę głową.
- Nie mogę cię zmusić - ciągnie. - Nie mogę sprawić, żebyś
chciała to przetrwać. - Przyciąga mnie do siebie, przeczesuje
dłonią moje włosy i zakłada mi je za ucho. Jego palce wędrują
w dół po mojej szyi i po ramieniu. - Ale

255
przetrwasz. Bez względu na to, czy w to wierzysz, czy nie.
Wytrzymasz, bo taka jesteś.
Odsuwam się i dotykam wargami jego warg, nie delikatnie,
nie nieśmiało. Całuję go jak kiedyś, kiedy byłam nas pewna,
przesuwam dłońmi po jego plecach, po rękach, jak dawniej.
Nie chcę mówić mu prawdy - że się myli i że nie chcę tego
przeżyć.
Drzwi się otwierają. Do magazynku wdzierają się zdra-
dzieccy Nieustraszeni. Tobias się cofa, obraca pistolet w dłoni i
podaje go, rękojeścią, najbliższemu Nieustraszonemu zdrajcy.

Rozdział 33

Beatrice.
Budzę się gwałtownie. Pokój, w którym się znajduję -do
jakiegoś eksperymentu, który chcą na mnie przeprowadzić -
jest duży, z ekranami na tylnej ścianie, niebieskimi światłami
tuż nad podłogą i rzędami tapicerowanych ławek biegnących
przez środek. Siedzę na najdalszej z Peterem po lewej stronie i
opieram głowę o ścianę. Czuję, jakby ciągle brakowało mi snu.
Teraz żałuję, że się obudziłam. Kilka kroków ode mnie stoi
Caleb, wspierając cały ciężar ciała na jednej nodze, w
niepewnej pozie.
- Czy ty kiedykolwiek opuściłeś Erudytów? - pytam.
- To bardziej skomplikowane - zaczyna. - Ja...
- To nie jest skomplikowane. - Chcę krzyczeć, ale mój głos
brzmi monotonnie. - W którym momencie zdradziłeś naszą
rodzinę? Zanim umarli rodzice czy potem?

256
- Zrobiłem to, co musiałem. Wydaje ci się, że to rozumiesz,
Beatrice, ale nie rozumiesz. Ta cała sytuacja... jest o wiele
poważniejsza, niż przypuszczasz.
Jego oczy błagają mnie o zrozumienie, ale rozpoznaję ten
ton: kiedy byłam młodsza, używał go, żeby mnie zganić. Jest
protekcjonalny.
Arogancja to jedna ze skaz w sercu Erudyty, wiem. Często
znajduję ją w swoim. Ale kolejna to zachłanność. A tej nie
posiadam. Więc w połowie jestem jak oni, w połowie nie, jak
zwykle.
Dźwigam się na nogi.
- Nadal nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Caleb się cofa.
- Nie chodzi o Erudytów, chodzi o wszystkich. O wszystkie
frakcje. I o miasto. I o to, co za płotem.
- Mam to gdzieś - mówię, ale to nieprawda. Zdanie „I o to,
co za płotem" przyprawia mnie o dreszcz. Za płotem? Jak
cokolwiek z tego, co się tu dzieje, może dotyczyć tego, na
zewnątrz?
Coś niepokoi mnie w myślach. Marcus powiedział, że
informacje, jakie posiadał Altruizm, były powodem ataku
Jeanine. Czy te informacje mają też coś wspólnego z tym, co na
zewnątrz?
Chwilowo odpycham tę myśl.
- Sądziłam, że dla ciebie liczą się tylko fakty. Wolność
informacji? A co powiesz na ten fakt, Caleb? Kiedy... -Głos mi
się łamie. - Kiedy zdradziłeś naszych rodziców?
- Zawsze byłem Erudytą - mówi łagodnie. - Nawet wtedy,
kiedy miałem być Altruistą.
- Skoro jesteś z Jeanine, nienawidzę cię. Tak jak nie-
nawidziłby nasz ojciec.
- Nasz ojciec - prycha. - Nasz ojciec był Erudytą, Beatrice.
Wiem to od Jeanine, chodzili do jednej klasy.

257
- Nie był Erudytą - odzywam się po paru sekundach.
-Postanowił ich opuścić. Wybrał inną tożsamość, tak jak i ty, i
stał się kimś innym. Tylko że ty wybrałeś to... to zło.
- Mówisz jak prawdziwa Nieustraszona - stwierdza ostro
Caleb. - Coś musi być czarne albo białe. Nie ma odcieni. Świat
tak nie wygląda, Beatrice. Czy coś jest dobre czy złe, zależy, z
której strony patrzysz. - Nieważne, z której strony patrzę, nadal
będę uważała, że kontrolowanie umysłów mieszkańców całego
miasta jest złem. - Czuję, że drżą mi wargi. - Nadal będę
uważała, że wydanie siostry na tortury i stracenie jest złem!
To mój brat, ale mam ochotę rozedrzeć go na strzępy.
Jednak zamiast tego, znowu siadam. Nigdy nie zdołałabym
zranić go tak, żeby jego zdrada przestała mnie boleć. A boli,
każdą cząstkę mojego ciała. Przyciskam palce do piersi, żeby
rozmasować ostre napięcie.
Jeanine i jej armia Erudytów naukowców i zdrajców
Nieustraszonych wchodzi do środka w chwili, kiedy ocieram
zły z policzków. Mrugam szybko, żeby nie zauważyła, że
płaczę. Ale ona tylko ledwie omiata mnie spojrzeniem!
- Przyjrzyjmy się wynikom - oznajmia. Caleb, który stoi
teraz przy ekranach, wciska coś z przodu sali i włączają się
ekrany. Zapełniają je słowa i liczby, których nie rozumiem.
-Odkryliśmy coś niezmiernie interesującego, panno Prior.
-Nigdy wcześniej nie widziałam jej tak radosnej. Prawie się
uśmiecha, choć niezupełnie. - Masz olbrzymią ilość szcze-
gólnego rodzaju neuronów, nazywanych, dość zwyczajnie,
neuronami lustrzanymi. Czy ktoś wytłumaczyłby pannie Prior,
za co dokładnie odpowiadają neurony lustrzane?
Erudyci naukowcy jednocześnie podnoszą ręce. Jeanine
wskazuje starszą kobietę z przodu.
- Neurony lustrzane uaktywniają się pod wpływem wy-
konywania pewnej czynności lub obserwowania, jak wykonuje
ją inna osoba. Pozwalają nam naśladować zachowanie.

258
- Za co jeszcze są odpowiedzialne? - Jeanine mierzy
wzrokiem swoją „klasę" jak moi nauczyciele w Wyższych
Poziomach.
Zgłasza się inny Erudyta.
- Za naukę języków, rozumienie intencji innych ludzi na
podstawie ich zachowania, hm... - Marszczy czoło. -I empatię.
- A konkretniej... - podejmuje Jeanine i tym razem
naprawdę się do mnie uśmiecha, szeroko, aż robią jej się dołki
w policzkach. - Osoba z wieloma silnymi neuronami
lustrzanymi może mieć elastyczną osobowość, zdolną
naśladować innych, jeżeli w danej sytuacji to jest bardziej
wskazane niż pozostawanie niezmiennym.
Rozumiem, czemu się uśmiecha. Czuję, jakby mój umysł
się otworzył, a jego tajemnice wylały przede mną na podłogę,
żebym je w końcu zobaczyła.
- Osobowość elastyczna - ciągnie Jeanine - prawdopodobnie
przejawia predyspozycje do więcej niż jednej frakcji, zgodzi
się pani, panno Prior?
- Prawdopodobnie - mówię. - Jeżeli tylko uda się stworzyć
symulację, która zwalcza tę szczególną zdolność, sprawa
będzie załatwiona...
- Po kolei - przerywa. - Muszę przyznać, że czuję się trochę
dziwnie z tym, że tak się rwiesz do własnej egzekucji.
- Nieprawda. - Zamykam oczy. - Wcale się dziwnie z tym
nie czujesz. - Wzdycham. - Mogę już wrócić do swojej celi?
Moje zachowanie pewnie wygląda na nonszalanckie, ale to
pozory. Chcę wrócić do siebie, żeby się w spokoju wypłakać.
Nie chcę jednak, żeby o tym wiedziała.
- Ale się za bardzo nie ciesz - szczebiocze. - Już niedługo
będziemy mieć do wypróbowania serum symulacji.
- Dobrze. Wszystko jedno.

259
Ktoś potrząsa mnie za ramię. Budzę się, rozglądam szeroko
otwartymi oczami i widzę klęczącego przy mnie Tobiasa. Jest
ubrany w marynarkę zdradzieckiego Nieustraszonego, a głowę
z jednej strony ma zakrwawioną. Krew cieknie z rany na uchu -
czubka ucha nie ma. Krzywię się.
- Co się stało? - pytam.
- Wstawaj. Musimy uciekać.
- Za wcześnie. Nie minęły dwa tygodnie.
- Nie mam czasu ci tłumaczyć. Chodź.
- Ojej, Tobias.
Siadam, obejmuję go i wtulam twarz w jego szyję. Ściska
mnie mocno. Przepływają przeze mnie fale ciepła i spokoju.
Skoro on tu jest, to znaczy, że nic mi nie grozi. Jego skóra robi
się śliska od moich łez.
Wstaje i podciąga mnie na nogi. Czuję ból w rannym
ramieniu.
- Posiłki niedługo nadejdą. Ruszaj się.
Pozwalam mu się wyprowadzić z pokoju. Bez problemu
pokonujemy pierwszy korytarz, ale w drugim napotykamy
dwóch strażników Nieustraszonych - młodego mężczyznę i
kobietę w średnim wieku. Tobias w ciągu paru sekund wypala
dwa razy i za każdym razem trafia, strażnika w głowę, a
strażniczkę w pierś. Kobieta zwala się na ścianę, ale nie
umiera. Idziemy dalej. Jeden korytarz, potem następny,
wszystkie wyglądają tak samo.
Tobias ani na chwilę nie rozluźnia uścisku na mojej dłoni.
Wiem, że skoro potrafi rzucić nożem tak, żeby wcelować w
koniuszek mojego ucha, precyzyjnie strzeli też do żołnierzy
Nieustraszonych, którzy się na nas zaczają. Przekraczamy
leżące ciała - to pewnie ludzie, których Tobias zabił, wchodząc
- i w końcu docieramy do wyjścia ewakuacyjnego.
Tobias wypuszcza moją dłoń, żeby otworzyć drzwi, a mnie
w uszach zaczyna wyć alarm pożarowy, mimo to

260
biegniemy dalej. Dyszę ciężko, ale się tym nie przejmuję,
bo nareszcie uciekam i ten koszmar się kończy. Zaczyna mi się
robić czarno przed oczami, więc chwytam Tobiasa za rękę i
trzymam mocno; wierzę, że sprowadzi mnie bezpiecznie na dót
po schodach.
Brakuje mi schodów, żeby biec dalej; otwieram oczy.
Tobias sięga do klamki drzwi wyjściowych, ale go powstrzy-
muję.
- Muszę... złapać oddech...
Zatrzymuje się, a ja kładę sobie ręce na kolanach i się
pochylam. Ramię ciągle mnie boli. Marszczę czoło i spo-
glądam na niego w górę.
- Dalej, uciekajmy stąd - ponagla.
Tracę zapał. Wpatruję się w jego oczy. Są ciemnoniebieskie
z jaśniejszymi plamkami na prawej tęczówce. Chwytam go za
podbródek, przyciągam jego usta do swoich i całuję go powoli.
Wzdycham, kiedy się odsuwam.
- Nie możemy stąd uciec - szepczę. - Bo to symulacja.
Pociąga mnie za prawą rękę. Prawdziwy Tobias pamiętałby, że
jestem ranna w ramię.
- Co? - Spogląda na mnie gniewnie. - Chyba bym wiedział,
gdybym był pod wpływem symulacji?
- Ty nie jesteś pod wpływem symulacji. Ty jesteś symulacją.
- Unoszę wzrok i mówię na głos: - Mogłaś wymyślić coś
lepszego, Jeanine.
Teraz wystarczy tylko, żebym się obudziła i wiem, jak to
zrobić - robiłam to już wcześniej, w swoim krajobrazie strachu,
kiedy zbiłam akwarium, tylko go dotykając, albo kiedy w
trawie pojawił się pistolet, żebym zestrzeliła zlatujące ptaki.
Wyjmuję z kieszeni nóż - jeszcze przed chwilą go tam nie
miałam - siłą woli zmuszam swoją nogę, żeby była twarda jak
diament.
Dźgam nożem w udo, ostrze się łamie.

261
Budzę się ze łzami w oczach. Budzi mnie krzyk sfru-
strowanej Jeanine.
- Co to jest? - Wyrywa Peterowi pistolet z ręki i sztywnym
krokiem idzie przez pokój, po czym przystawia mi lufę do
skroni.
Zamieram, robi mi się zimno. Nie zastrzeli mnie. Jestem
problemem, którego nie potrafi rozwiązać. Nie zastrzeli mnie.
- Co cię naprowadza? Powiedz mi. Powiedz, bo cię zabiję.
Powoli unoszę się z krzesła, wstaję, moja skóra przyciska
się mocniej do zimnej lufy.
- Myślisz, że powiem? - mówię. - Myślisz, że wierzę, że
zabiłabyś mnie, zanim poznasz odpowiedź na to pytanie?
- Ty głupia dziewucho! Uważasz, że chodzi o ciebie i twój
nienormalny mózg? Nie chodzi o ciebie. Nie chodzi o mnie.
Chodzi o to, żeby uchronić to miasto przed ludźmi, którzy chcą
rozpętać w nim piekło!
Zbieram resztki sił i rzucam się na nią, na oślep wbijam
paznokcie w skórę, gdzie popadnie, tak mocno, jak tylko się da.
Wrzeszczy co sił w płucach, a jej ryk podburza mi krew. Walę
ją pięścią w twarz. Czyjeś ręce mnie chwytają, odciągają od
Jeanine i dostaję cios w bok. Jęczę i się wyrywam do niej, ale
przytrzymuje mnie Peter.
- Bólem tego ze mnie nie wydusisz. Serum prawdy tego ze
mnie nie wydusi. Symulacje tego ze mnie nie wyduszą. Jestem
odporna na wszystkie te trzy rzeczy.
Leci jej z nosa krew i widzę zadrapania od paznokci na jej
policzkach, z boku na szyi, pręgi czerwienieją od zbierającej
się krwi. Spogląda na mnie gniewnie, tamując krwawienie z
nosa. Ma potargane włosy, ręce jej drżą.
- Nie udało ci się. Nie możesz mnie kontrolować! -krzyczę
tak głośno, że boli mnie gardło. Przestaję się szarpać

262
i opieram się o pierś Petera. - Nigdy nie zdotasz mnie kon-
trolować. - Śmieję się smutno, szaleńczo. Rozkoszuję się
gniewem na jej twarzy, nienawiścią w jej oczach.
Była jak automat - zimna i bez emocji, kierowała się jedynie
logiką. A ja ją złamałam.
Złamałam.

Rozdział 34

Kiedy jestem już na korytarzu, przestaję wyrywać się do


Jeanine. Boli mnie bok w miejscu, gdzie uderzył mnie Peter,
ale ten ból jest niczym w porównaniu z triumfem na mojej
twarzy.
Peter bez słowa odprowadza mnie do celi. Przez długą
chwilę stoję na środku pokoju i wpatruję się w kamerę w
lewym rogu. Kto mnie obserwuje przez cały czas? Zdradzieccy
Nieustraszeni, którzy mnie pilnują, czy Erudyci, którzy mnie
badają?
Kiedy palenie ustępuje z mojej twarzy, a bok przestaje
boleć, kładę się.
Jak tylko zamykam oczy, pod powiekami pojawia się obraz
rodziców. Raz, kiedy miałam jedenaście lat, przystanęłam przy
drzwiach ich sypialni, żeby popatrzeć, jak razem ścielą łóżko.
Tata uśmiechał się do mamy, kiedy naciągali kołdrę i
wygładzali ją idealnie zsynchronizowani. Po tym, jak na nią
patrzył, wiedziałam, że darzy ją większym szacunkiem niż
siebie samego.
Nie było w nim egoizmu czy niepewności, które nie po-
zwalałyby mu dostrzegać ogromu jej dobra, jak często się
dzieje w przypadku reszty nas. Czy taka miłość jest możliwa
tylko w Altruizmie? Nie wiem.

263
Mój ojciec - urodzony jako Erudyta, wychowany jak
Altruista. Często trudno mu było sprostać wymaganiom
wybranej przez niego frakcji, tak jak mnie. Ale próbował i
rozpoznawał prawdziwą bezinteresowność, gdy miał z nią do
czynienia. Przyciskam poduszkę do piersi i ukrywam w niej
twarz. Nie płaczę. Po prostu cierpię.
Poczucie straty nie jest tak ciężkie jak poczucie winy, ale
więcej ci zabiera.
- Sztywniaczko.
Budzę się natychmiast; cały czas ściskam dłońmi poduszkę.
Na materacu pod moją twarzą jest mokra plama. Siadam, trę
palcami oczy.
Brwi Petera, zwykle uniesione, są zmarszczone.
- Co się stało? - Cokolwiek to jest, to na pewno nic dobrego.
- Twoja egzekucja została zaplanowana na jutro rano, na
ósmą.
- Moja egzekucja? Ale Jeanine... nie opracowała jeszcze
odpowiedniej symulacji, chyba nie może...
- Powiedziała, że dalsze eksperymenty będzie prowadzić na
Tobiasie, nie na tobie.
- Och. - Nic więcej nie jestem w stanie wykrztusić. Ściskam
materac i kołyszę się w przód i w tył, w przód
i w tył. Jutro moje życie się skończy. Tobiasowi może uda
się przeżyć na tyle długo, żeby uciec podczas inwazji
bez-frakcyjnych. Nieustraszeni wybiorą nowego przywódcę.
Wszystkie niedokończone sprawy, które zostawię, bez trudu
zostaną rozwiązane.
Kiwam głową. Nie będzie żadnej pozostawionej rodziny,
żadnej niedokończonej sprawy, żadnej wielkiej straty.
- Mogłabym ci wybaczyć, wiesz? To, że próbowałeś mnie
zabić podczas inicjacji. Pewnie bym mogła.

264
Oboje przez chwilę milczymy. Nie mam pojęcia, czemu mu
to powiedziałam. Może dlatego, że to prawda, a akurat dziś
wieczorem jest czas na szczerość. Dziś wieczorem będę
szczera, bezinteresowna i odważna. Niezgodna.
- Nigdy cię o to nie prosiłem. - Odwraca się do wyjścia. Ale
nagle zatrzymuje się w progu. - Jest dziewiąta dwadzieścia
cztery.
Informując mnie, która godzina, dopuszcza się drobnego
aktu zdrady - a tym samym zwykłego aktu odwagi. To chyba
pierwszy raz, kiedy widzę Petera jako naprawdę
Nieustraszonego.
Jutro umrę. Już dawno niczego nie byłam pewna, więc ta
pewność wydaje się prezentem. Dziś wieczorem, nic. Jutro, to
co następuje po życiu. A Jeanine nadal nie wie, jak przejąć
kontrolę nad Niezgodnymi.
Kiedy zaczynam płakać, przyciskam poduszkę do piersi i
pozwalam płynąć łzom. Plączę na całego, jak dziecko, aż twarz
mam rozpaloną i czuję, że zaraz zwymiotuję. Mogę udawać, że
jestem odważna, ale nie jestem.
Domyślam się, że teraz byłaby odpowiednia pora na to,
żeby poprosić o wybaczenie wszystkiego, co zrobiłam, ale
jestem przekonana, że moja lista nigdy nie będzie kompletna.
Nie wierzę też, że to, co następuje po życiu, zależy od tego, czy
poprawnie wyrecytuję listę swoich przewinień -to za bardzo
kojarzy mi się z życiem pośmiertnym Erudy-tów - precyzja i
zero uczuć. Nie wierzę, że to, co następuje później, w ogóle
zależy od czegokolwiek, co zrobię.
Lepiej wychodzi mi to, czego nauczył mnie Altruizm
-odwróć się od siebie, patrz zawsze na innych i miej nadzieję,
że tam, gdzie znajdziesz się potem, będzie ci lepiej niż tu, gdzie
jesteś teraz.
Uśmiecham się lekko. Chciałabym móc powiedzieć swoim
rodzicom, że umrę jak Altruistka. Byliby dumni, chyba.

265
Rozdział 35

Tego ranka wkładam czyste ubranie, które dostałam: czarne


spodnie - są za luźne, ale kto by się przejmował? - i czarną
koszulkę z długimi rękawami. Butów nie ma.
To jeszcze nie pora. Łapię się na tym, że splatam palce i
pochylam głowę. Czasami robił tak ojciec rano, zanim usiadł
przy stole do śniadania, ale nigdy nie pytałam go, co robi.
Jednak chciałabym czuć, że znów jestem córką swojego ojca,
zanim... cóż, zanim będzie po wszystkim.
Kilka przemilczanych chwil później Peter mówi mi, że czas
iść. Prawie na mnie nie patrzy, spogląda pochmurnym
wzrokiem na ścianę. Chyba prosiłabym o zbyt wiele - zobaczyć
dziś rano przyjazną twarz. Wstaję i razem wychodzimy na
korytarz. Zimno mi w palce u stóp. Stopy przyklejają się do
płytek. Skręcamy za rogiem i słyszę stłumione krzyki. Z
początku nie jestem w stanie stwierdzić, co mówi głos, ale w
miarę, jak się zbliżamy, staje się wyraźniejszy.
- Chcę ją...! - Tobias. - ...ją zobaczyć! Zerkam na Petera.
- Nie mogę z nim porozmawiać ten jeden ostatni raz, co?
Kręci głową.
- Ale tam jest okno. Może jak cię zobaczy, w końcu się
zamknie.
Prowadzi mnie ślepym korytarzem, który ma tylko dwa
metry długości. Na końcu są drzwi i, Peter ma rację, jest małe
okienko u góry, jakieś pół metra nad moją głową.
- Tris! - Głos Tobiasa brzmi tutaj wyraźniej. - Chcę się z nią
zobaczyć!
Wyciągam rękę i przyciskam dłoń do szyby. Krzyki ustają,
a za szybą pojawia się jego twarz. Oczy ma czerwone, skórę
całą w plamach. Przystojny. Przez kilka sekund wpatruje się
we mnie w dół, a potem przyciska dłoń do szyby tak, że

266
pokrywa się z moją dłonią. Udaję, że przez szkło czuję jej
ciepło. Opiera czoło o okno i zaciska powieki.
Opuszczam rękę i odwracam się, zanim otworzy oczy.
Czuję ból w piersi, gorszy niż wtedy, kiedy zostałam po-
strzelona w ramię. Ściskam przód koszulki, mrugam, żeby
odpędzić łzy, i dołączam do Petera w głównym korytarzu.
- Dziękuję - mówię cicho. Chciałam powiedzieć to głośniej.
- Nieważne. - Znów patrzy pochmurnym wzrokiem.
-Chodźmy już.
Słyszę odgłosy zamieszania gdzieś przed nami - pomruk
tłumu. Następny korytarz jest pełen Nieustraszonych, wyso-
kich i niskich, młodych i starych, uzbrojonych i nieuzbrojo-
nych. Wszyscy noszą na ręce niebieską przepaskę zdrajców.
- Ej! - krzyczy Peter. - Zrobić przejście!
Nieustraszeni zdrajcy najbliżej nas słyszą go i przyciskają
się do ścian, żeby nas przepuścić. Reszta po chwili idzie w ich
ślady i wszyscy milkną. Peter cofa się, żebym przeszła przed
niego. Stąd znam już drogę. Nie wiem, gdzie zaczyna się
dudnienie, ale ktoś wali pięściami o ścianę, dołącza się ktoś
inny, a ja idę przejściem pomiędzy zdrajcami Nieustraszonych
- milczą, ale hałasują, poruszają rękami po bokach. Łomot jest
tak szybki, że moje serce zaczyna szybciej bić, żeby mu
dorównać.
Niektórzy Nieustraszeni zdrajcy wychylają do mnie głowy -
nie bardzo wiem dlaczego. Ale to nieważne.
Dochodzę do końca korytarza i otwieram drzwi do pokoju
egzekucji.
Ja je otwieram.
Zdrajcy Nieustraszonych tłoczyli się na korytarzu, w pokoju
egzekucji tłoczą się Erudyci, ale oni już zdążyli zrobić mi
przejście. W milczeniu obserwują mnie, kiedy idę do
metalowego stołu na środku. W odległości kilku kroków

267
stoi Jeanine. Spod pośpiesznie zrobionego makijażu widać
zadrapania na jej twarzy. Nie patrzy na mnie. Z sufitu zwisają
cztery kamery, jedna przy każdym rogu stołu. Najpierw
siadam, wycieram dłonie w spodnie i się kładę.
Stół jest zimny. Lodowaty chłód przenika pod skórę, do
kości. Prawidłowo, bo to właśnie się stanie z moim ciałem,
kiedy opuści je życie: zrobi się zimne i ciężkie, cięższe niż ja za
życia. Jeżeli chodzi o resztę mnie, nie jestem pewna. Niektórzy
wierzą, że nigdzie nie pójdę, i może mają rację, a może nie.
Takie rozważania na nic mi się już zdadzą.
Peter wsuwa elektrodę pod kołnierz mojej koszuli i przy-
kleja mi ją do piersi, tuż nad sercem. Do elektrody mocuje
przewód i podłącza go do elektrokardiografu. Słyszę bicie
własnego serca, szybkie i mocne. Niedługo w miejsce tego
miarowego rytmu nie będzie nic.
Nagle wewnątrz mnie pojawia się samotna myśl: Nie chcę
umierać.
Zawsze, kiedy Tobias ochrzanią! na mnie za to, że ryzykuję
życie, nie traktowałam go poważnie. Byłam przekonana, że
chcę być z rodzicami i żeby to wszystko się skończyło. Byłam
pewna, że chcę pójść w ich ślady i złożyć siebie w ofierze. Ale
nie. Nie, nie.
Płonie we mnie i wrze pragnienie życia.
Nie chcę umierać. Nie chcę umierać! Nie chcę!
Jeanine występuje naprzód ze strzykawką pełną fioletowego
serum. W jej okularach odbija się fluorescencyjne światło nad
nami, więc prawie nie widzę jej oczu.
Każda cząstka mojego ciała śpiewa to jednym głosem: Żyć,
żyć, żyć. Myślałam, że w zamian za życie Willa, w zamian za
życie moich rodziców, muszę umrzeć, ale się myliłam; muszę
żyć swoim życiem w świetle ich śmierci. Muszę żyć.
Jeanine jedną ręką przytrzymuje mi głowę, a drugą wbija
igłę w szyję.

268
To nie koniec! - krzyczę w myślach, ale nie na Jeanine. Nie
skończę tutaj!
Naciska ttok. Peter pochyla się i zagląda mi w oczy.
- Serum zacznie działać za minutę. Bądź odważna, Tris.
Te słowa mnie przerażają, bo dokładnie to powiedział
Tobias, kiedy poddawał mnie pierwszej symulacji.
Serce zaczyna mi walić jak szalone.
Dlaczego Peter mówi mi, żebym była odważna? Dlaczego
w ogóle coś do mnie mówi?
Wszystkie mięśnie mojego ciała w jednej chwili się roz-
luźniają. Ręce i nogi stają się ciężkie, bezwładne. Jeżeli to
śmierć, to nie jest taka straszna. Oczy mam nadal otwarte, ale
głowa opada mi na bok. Próbuję zamknąć oczy, ale nie mogę,
nie mogę się ruszyć.
Nagle elektrokardiograf przestaje wydawać pulsacyjne
dźwięki.

Rozdział 36

Jednak nadal oddycham. Nie głęboko; nie dość efektywnie,


ale oddycham. Peter zamyka mi powieki. Wie, że nie jestem
martwa? A Jeanine wie? Widzi, że oddycham?
- Zabierz ciało do laboratorium - rozkazuje Jeanine. -Sekcja
zwłok odbędzie się po południu, zgodnie z planem.
- Dobrze - odpowiada Peter.
Pcha stół do przodu. Słyszę szepty dookoła, kiedy prze-
jeżdżamy przez grupę stojących po bokach Erudytów. Dłoń
osuwa mi się za krawędź stołu, kiedy skręcamy, i uderza o
ścianę. Czuję ból w opuszkach palców, ale nie mogę ruszyć
dłonią, choć bardzo się staram.

269
Tym razem, gdy przemierzamy korytarz zdrajców Nie-
ustraszonych, panuje cisza. Peter z początku idzie powoli,
później znów skręca i przyspiesza kroku. Następnym ko-
rytarzem niemal biegnie, ale nagle staje. Gdzie ja jestem? Nie
mogę być jeszcze w laboratorium. Gdzie się zatrzymał?
Ręce Petera wsuwają się pod moje kolana i ramiona;
podnosi mnie. Moja głowa opada mu na ramię.
- Taka jesteś mała, a taka ciężka, Sztywniaczko - mruczy.
Wie, że jestem przytomna. Wie.
Słyszę serię kliknięć i odgłos przesuwania - otwierania
zablokowanych drzwi.
- Co... - Głos Tobiasa. Tobias! - O, mój Boże. O...
- Daruj sobie te jęki, dobra? - rzuca Peter. - Nie jest martwa;
tylko sparaliżowana. To potrwa z minutę. Szykuj się do
ucieczki.
Nie rozumiem. Skąd Peter wie?
- Pozwól mi ją ponieść - prosi Tobias.
- Nie. Jesteś ode mnie lepszy w strzelaniu. Weź mój pistolet.
Ja ją będę niósł.
Słyszę, jak broń wyślizguje się z kabury. Tobias muska
dłonią moje czoło. Obaj zaczynają biec.
Z początku dociera do mnie jedynie dudnienie ich stóp;
boleśnie podskakuje mi głowa. Czuję mrowienie w dłoniach i
stopach.
- W lewo! - krzyczy Peter do Tobiasa. Później krzyk z głębi
korytarza
- Ej, co...! Huk. I nic. Znowu bieg.
- Wprawo!
Słyszę kolejny huk, i kolejny.
- Nieźle - mruczy Peter. - Czekaj, stój!

270
Mrowienie w kręgosłupie. Uchylam powieki, kiedy Peter
znów otwiera jakieś drzwi. Wparowuje przez nie i dosłownie
chwilę, zanim uderzyłabym głową o framugę, wyciągam rękę i
nas zatrzymuję.
- Uważaj! - mówię spiętym głosem. Gardło ciągle mam
ściśnięte jak wtedy, kiedy wstrzyknął mi serum i nie mogłam
oddychać.
Peter rozgląda się na boki, żeby przenieść mnie przez drzwi,
a potem piętą zamyka je z hukiem i kładzie mnie na podłodze.
Pokój jest prawie pusty, jeżeli nie liczyć rzędu opróż-
nionych pojemników na śmieci pod ścianą i kwadratowych
metalowych drzwi, na tyle dużych, żeby wpasował się w nie
pojemnik.
- Tris. - Tobias klęka przy mnie. Twarz ma bladą, prawie
żółtą.
Mam mu tyle do powiedzenia. Pierwsze, co mówię, to:
- Beatrice. Śmieje się słabo.
- Beatrice - poprawia się i dotyka ustami moich ust.
Wczepiam palce w jego koszulę.
- O ile nie chcecie, żebym się na was porzygał, zostawcie to
sobie na później.
- Gdzie jesteśmy? - pytam.
- W spalarni śmieci. - Peter wali w kwadratowe drzwi.
-Wyłączyłem ją. Tędy wydostaniemy się na ulicę. I lepiej niech
twój cel będzie idealny, Cztery, jeżeli chcesz żywy uciec z
sektora Erudytów.
- O mój cel się nie martw - odparowuje Tobias. On, tak jak
ja, jest boso.
Peter otwiera drzwi spalarni.
- Tris, ty pierwsza.
Zsyp na śmieci ma jakiś metr szerokości i metr dwadzieścia
wysokości. Zsuwam w dół jedną nogę i z pomocą

271
Tobiasa przerzucam do środka drugą. Serce stoi mi w gar-
dle, gdy ześlizguję się krótką metalową rurą. Później serie
wałków walą mnie w plecy, kiedy się na nie wślizguję.
Czuję ogień i popiół, ale nie jestem przypalona. Spadam i
jęczę, bo moja ręka uderza w metalową ścianę. Zwalam się na
cementową posadzkę, twardo, a ból wywołany uderzeniem
promieniuje w górę aż do kolan.
- Auć. - Kuśtykając, odsuwam się od otworu. - Dalej ! -
krzyczę.
Moje golenie mają się już dobrze, kiedy ląduje Peter, na
boku, nie na nogach. Niemal wyje i odsuwa się od otworu, żeby
się pozbierać.
Rozglądam się. Jesteśmy w spalarni, w której byłoby
zupełnie ciemno, gdyby nie linie świateł pokrywające się z
kształtem małych drzwi po drugiej stronie. Podłoga jest z litego
metalu w kilku miejscach i z metalowych krat w innych.
Wszędzie dookoła pachnie gnijącymi śmieciami i ogniem.
- Nie mów, że nigdy nie zabrałem cię w żadne ładne miejsce
- mówi Peter.
- Nawet by mi się nie śniło - odpowiadam.
Tobias upada, najpierw na nogi, potem na kolana. Krzywi
się. Pomagam mu wstać i przytulam się do niego. Mam
wrażenie, że wszystkie zapachy, widoki i odczucia świata są
spotęgowane. Omal nie umarłam, ale żyję. Dzięki Peterowi.
Akurat jemu.
Peter przechodzi przez kratę i otwiera małe drzwi. Do
spalarni wlewa się światło. Tobias cofa się ze mną od zapachu
ognia, od metalowego pieca, w głąb pomieszczenia o
cementowych ścianach.
- Masz broń? - pyta Tobiasa Peter.
- Nie. Pomyślałem, że będę strzelał kulkami ze swojego
nosa, i zostawiłem ją na górze.
- Ej, daruj sobie.

272
Peter trzyma przed sobą inny pistolet i wychodzi ze
spalarni. Wita nas przesiąknięty wilgocią korytarz z od-
słoniętymi rurami pod sufitem, ale ma niewiele ponad trzy
metry długości. Tabliczka przy drzwiach na końcu informuje:
„Wyjście". Żyję i wychodzę.
Pas ziemi pomiędzy siedzibą Nieustraszonych a siedzibą
Erudytów nie wygląda tak samo od drugiej strony. Chyba
wszystko musi wyglądać inaczej, kiedy nie idzie się ku śmierci.
Docieramy do końca uliczki. Tobias przyciska ramię do
jednego muru i wychyla się, żeby wyjrzeć za róg. Twarz ma
bez wyrazu, wyciąga rękę za róg, stabilizuje ją, opierając o
mur, i wypala dwa razy. Zatykam sobie uszy palcami i próbuję
nie zwracać uwagi na strzały i na to, o czym mi przypominają.
- Szybko - mówi Tobias.
Pędzimy Wabash Avenue, Peter pierwszy, ja za nim, Tobias
ostatni. Oglądam się przez ramię, żeby zobaczyć, do czego
strzelał, i widzę dwóch mężczyzn na ziemi przed siedzibą
Erudytów. Jeden się nie rusza, a drugi kurczowo trzyma się za
rękę i biegnie do drzwi. Poślą za nami innych. Jestem
zamroczona, pewnie z wyczerpania, ale adrenalina sprawia, że
gnam dalej.
- Wybierz najmniej oczywistą drogę! - woła Tobias.
- Co? - odkrzykuje Peter.
- Najmniej oczywistą drogę! Żeby nas nie znaleźli!
Peter skręca w lewo, biegnie następną uliczką, zawaloną
kartonami pełnymi wytartych koców i poplamionych poduszek
- przypuszczam, że to stare schronienia bezfrak-cyjnych.
Przeskakuje przez karton, po którym ja depczę i kopię za
siebie.
Na końcu ulicy skręca w lewo, w kierunku bagien. Jesteśmy
z powrotem na Michigan Avenue. Dokładnie w polu

273
widzenia z siedziby Erudytów, jeżeli ktoś zada sobie trud,
żeby spojrzeć w ulicę.
- Zły pomysł! - krzyczę.
Peter na następnym skrzyżowaniu biegnie w prawo. Tutaj
przynajmniej wszystkie ulice są czyste - nie ma przewróconych
znaków drogowych, które trzeba omijać, ani dziur, które trzeba
przeskakiwać. Piecze mnie w płucach, jakbym nawdychała się
trucizny. Nogi, z początku obolałe, teraz są bez czucia, i tak
lepiej. Gdzieś w oddali słyszę wrzaski. Wtedy przychodzi mi
do głowy: najmniej logiczną rzeczą jest przestać biec.
Chwytam Petera za rękaw i ciągnę go w stronę najbliższego
budynku - ma pięć pięter, bardzo szerokie okna, ułożone w
kratkę, przedzielone ceglanymi filarami. Pierwsze drzwi, które
próbuję pchnąć, są zamknięte, ale Tobias strzela w okno obok
nich i rozbija szybę, a potem otwiera od wewnątrz.
W środku jest zupełnie pusto. Ani jednego krzesła czy stołu.
I za dużo okien. Idziemy w stronę schodów ewakuacyjnych; w
kucki wchodzę pod pierwszy ciąg, żeby kryła nas klatka
schodowa. Tobias siada obok mnie, a Peter naprzeciw nas i
podciąga kolana pod brodę.
Staram się złapać oddech i się uspokoić, ale to nie takie
proste. Byłam martwa. Byłam martwa, a potem nie, dlaczego?
Dzięki Peterowi? Peterowi?
Wpatruję się w niego. Nadal wygląda niewinnie, mimo tego
wszystkiego, co zrobił, żeby udowodnić, że niewinny nie jest.
Włosy leżą mu gładko na głowie, błyszczące i ciemne,
jakbyśmy wcale nie przebiegli kilometra co sił w nogach.
Okrągłe oczy mierzą klatkę schodową, potem spoczywają na
mojej twarzy.
- Co jest? - pyta. - Czemu tak na mnie patrzysz?
- Jak to zrobiłeś? - pytam.

274
- To nie było trudne. Zabarwiłem serum paraliżujące na
fioletowo i zamieniłem je z serum śmierci. Podmieniłem kabel,
który miał odczytywać rytm twojego serca, na zepsuty. Z
elektrokardiografem było gorzej, musiałem poprosić o pomoc
Erudytów przy zdalnym sterowaniu i innych rzeczach, i tak
tego nie zrozumiecie, jak wam wytłumaczę.
- Czemu to zrobiłeś? Przecież chciałeś, żebym umarła. Ty
sam chciałeś mnie zabić! Co się zmieniło?
Zaciska wargi i przez długi czas nie odwraca wzroku. W
końcu otwiera usta, waha się, ale się odzywa.
- Nie mogę być nikomu nic winien. Jasne? Myśl, że mam
jakiś dług wobec ciebie, nie dawała mi spokoju. Budziłem się
w środku nocy i robiło mi się niedobrze. Dług wobec
Sztywniaczki? To śmieszne. Po prostu śmieszne. Nie mogłem
tego znieść.
- O czym ty gadasz? Byłeś mi coś winien? Przewraca
oczami.
- Siedziba Serdeczności. Ktoś do mnie strzelił. Kula była na
wysokości głowy; trafiłaby mnie między oczy. A ty mnie
zepchnęłaś z linii strzału. Mieliśmy ze sobą do czynienia
jeszcze wcześniej, mało cię nie zabiłem podczas inicjacji, i
niewiele brakowało, żebyś ty mnie zabiła w czasie ataku
symulacji; jesteśmy kwita, zgadza się? Ale potem...
- Jesteś chory - mówi Tobias. - Świat tak nie funkcjonuje...
że wszyscy zdobywają punkty.
- Nie? - Peter unosi brwi. - Nie wiem, w jakim świecie ty
żyjesz, ale w moim ludzie robią coś dla drugiego z dwóch
powodów. Po pierwsze, jeżeli chcą czegoś w zamian. Po
drugie, jeżeli czują, że są coś winni.
- Nie tylko z tych powodów ludzie robią coś dla drugiego
człowieka - stwierdzam. - Czasami robią coś, bo cię kochają.
No, może nie ciebie, ale...
Prycha.

275
- To właśnie brednie, jakich spodziewam się po żyjącej w
iluzji Sztywniaczce.
- Chyba musimy pilnować, żebyś miał wobec nas dług
-kwituje Tobias. - Bo inaczej pobiegniesz do tego, kto za-
oferuje ci najlepszy układ.
- Tak. Mniej więcej tak to wygląda.
Kręcę głową. Nie mogę sobie wyobrazić takiego życia -
zawsze pamiętać, kto mi co dał i co powinnam dać w zamian,
bez miłości, wierności czy przebaczenia. To tak jakby facet
latał z nożem i szukał kogoś, komu mógłby wydłubać oko. To
nie jest życie. To jakaś równoległa wersja życia. Zastanawiam
się, skąd się tego nauczył.
- To kiedy będziemy mogli stąd wyjść, jak myślisz? -pyta
Peter.
- Za parę godzin - odpowiada Tobias. - Pójdziemy do
sektora Altruizmu. Tam teraz powinni być bezfrakcyjni i
Niezgodni niewrażliwi na symulacje.
- Super - odburkuje Peter.
Tobias obejmuje mnie. Przytulam się policzkiem do jego
ramienia i zamykam oczy, żeby nie musieć patrzeć na Petera.
Wiem, że mamy sobie dużo do powiedzenia, ale nie jestem
pewna, co tak konkretnie, poza tym, nie możemy powiedzieć
tego teraz, tutaj.
Kiedy idziemy ulicami, które dawniej nazywałam domem,
rozmowy cichną i zamierają, a oczy wlepiają się w moją twarz,
ciało. Z tego, co wiedzą - a wiedzą na pewno, bo Jeanine
potrafi rozpuszczać wieści - zmarłam niecałe sześć godzin
temu. Zauważam, że jeden z bezfrakcyjnych, którego mijam,
jest oznaczony plamami niebieskiej farby. Są gotowi na
symulację.
Teraz, kiedy jesteśmy tutaj, bezpieczni, uświadamiam
sobie, że mam porozcinane całe podeszwy stóp od biegania po
szorstkim chodniku i kawałkach szkła z porozbijanych

276
okien. Przy każdym kroku strasznie mnie pieką. Skupiam
się na tym, nie na spojrzeniach.
- Tris? - krzyczy ktoś przed nami.
Podnoszę głowę i widzę Uriaha i Christinę; stoją na
chodniku i porównują pistolety. Uriah upuszcza swoją broń na
trawę i rzuca się pędem do mnie. Christina rusza za nim, ale
wolniej.
Uriah wyciąga do mnie ręce, Tobias jednak kładzie mu dłoń
na ramieniu, żeby go powstrzymać. Czuję przypływ
wdzięczności. W tej chwili raczej nie zniosłabym uścisku
Uriaha ani jego pytań, ani zaskoczenia.
- Dużo przeszła - wyjaśnia Tobias. - Musi się wyspać.
Będzie na tej ulicy, pod trzydziestym siódmym. Przyjdź ją
odwiedzić jutro.
Uriah patrzy na mnie, marszcząc brwi. Nieustraszeni na
ogół nie rozumieją co to ograniczenia, a Uriah zna tylko
Nieustraszonych. Ale widocznie szanuje zdanie Tobiasa, bo
kiwa głową.
- Dobrze. Jutro.
Christina wyciąga rękę, kiedy ją mijam, i lekko ściska mnie
za ramię. Staram się bardziej wyprostować, ale moje mięśnie są
jak klatka, w której się kulę. Oczy ludzi podążają za mną, kiedy
idę ulicą, świdrują mój kark. Czuję ulgę, kiedy Tobias kieruje
się ścieżką do szarego domu, który należał do Marcusa Eatona.
Nie wiem, skąd bierze siłę, żeby przekroczyć próg. Jemu ten
dom musi kojarzyć się z krzykiem rodziców, uderzeniami pasa
i godzinami spędzonymi w małych, ciemnych komórkach, ale
wygląda, jakby się tym nie przejmował, gdy prowadzi mnie i
Petera do kuchni. Jeżeli już, to się prostuje. Ale może taki
właśnie jest Tobias - kiedy mógłby być słaby, jest silny.
W kuchni stoją Tori, Harrison i Evelyn. Ten widok mnie
przytłacza. Opieram się ramieniem o ścianę i zaci-

277
skam powieki. Pod nimi mam obraz stołu egzekucyjnego.
Otwieram oczy. Próbuję oddychać. Rozmawiają, ale nie słyszę,
co mówią. Dlaczego jest tu Evelyn, w domu Marcusa? Gdzie
Marcus?
Evelyn jedną ręką obejmuje Tobiasa, a drugą dotyka jego
twarzy i przytula się policzkiem do jego policzka. Szepcze coś
do niego. On się do niej uśmiecha i odsuwa. Matka i syn,
pojednani. Nie wiem, czy to mądre.
Tobias mnie obraca i, trzymając jedną dłoń na moim
ramieniu, a drugą w pasie, żeby oszczędzać ranne ramię,
kieruje mnie w stronę schodów. Wspinamy się po nich razem.
Na górze znajduje się dawna sypialnia rodziców i jego
dawna sypialnia, które dzieli łazienka, i to wszystko. Prowadzi
mnie do swojej sypialni, a ja stoję przez chwilę i rozglądam się
po pokoju, gdzie spędził większą część życia.
Trzyma dłoń na moim ramieniu. W ten czy inny sposób
trzyma mnie cały czas, odkąd wyszliśmy spod schodów
tamtego budynku, jakby się bał, że się rozpadnę na kawałki,
jeżeli mnie puści.
- Jestem raczej pewien, że Marcus nie wchodził do tego
pokoju po moim odejściu - mówi. - Bo kiedy wróciłem,
wszystko było nietknięte.
Członkowie Altruizmu nie mają zbyt wielu mebli ani ozdób
- inaczej to by oznaczało, że pobłażają sobie - ale on ma tyle,
ile nam wolno mieć. Plik zeszytów szkolnych. Mały regał z
książkami. I, co ciekawe, rzeźba z niebieskiego szkła na
komodzie.
- Moja matka przemyciła to dla mnie, jak byłem mały.
Kazała mi to schować. W dniu Ceremonii Wyboru, przed
wyjściem postawiłem ją na komodzie. Żeby on ją zobaczył.
Taka mała prowokacja.
Kiwam głową. To dziwne uczucie przebywać w miejscu,
które w tak pełny sposób skrywa jedno wspomnienie.

278
Ten pokój to szesnastoletni Tobias, który lada moment ma
wybrać Nieustraszoność, żeby uciec od ojca.
- Zajmijmy się twoimi stopami - mówi. Ale się nie rusza,
tylko przesuwa palce do mojego łokcia.
- Dobrze.
Idziemy do przyległej łazienki, siadam na brzegu wanny.
On siada obok mnie, z ręką na moim kolanie, odkręca kran i
zatyka odpływ. Woda leje się do wanny, przykrywając moje
paznokcie u nóg. Krew barwi wodę na różowo.
Tobias klęka przy wannie i kładzie sobie moją stopę na
kolanach. Głębsze rozcięcia przeciera myjką. Nie czuję tego.
Nawet kiedy obmywa je mydlaną pianą, nic nie czuję. Woda w
wannie robi się szara.
Biorę kostkę mydła i obracam ją w dłoniach, aż skóra
pokrywa się białą pianą. Wyciągam do Tobiasa ręce i myję
jego dłonie, starannie, po bokach i między palcami. Miło coś
robić, myć coś i znów go dotykać.
Ochlapujemy całą podłogę w łazience, kiedy oboje
spłukujemy z siebie mydło. Od wody jest mi zimno, ale nie
przejmuję się tym, że drżę. Tobias bierze ręcznik i zaczyna
wycierać mi dłonie.
- Ja nie... - zaczynam tak, jakby mnie duszono. - Część
mojej rodziny nie żyje, a część należy do zdrajców. Jak mogę...
- Gadam bez sensu. Szloch ogarnia moje ciało, mój umysł,
wszystko. Tobias przytula mnie do siebie. Jego uścisk jest
mocny. Słucham bicia jego serca i po chwili ten rytm mnie
uspokaja. - Od tej chwili ja będę twoją rodziną - mówi.
- Kocham cię.
Powiedziałam to już kiedyś, zanim wyruszyłam do siedziby
Erudytów, ale wtedy spał. Nie wiem, czemu nie wyznałam tego
tak, żeby słyszał. Może bałam się mu zaufać i zapewnić go o
swoim oddaniu. Albo bałam się, że nie wiem, co to znaczy
kogoś kochać. Ale teraz wiem, że

279
najstraszniejszą rzeczą było nie powiedzieć tego do mo-
mentu, kiedy było prawie za późno. Kiedy było prawie za
późno dla mnie.
Należę do niego, a on do mnie - od zawsze. Przygląda mi
się.
Czekam, ściskając go za ramiona, żeby utrzymać rów-
nowagę, a on zastanawia się nad odpowiedzią.
- Powtórz to, proszę. - Marszczy brwi.
- Kocham cię, Tobias.
Jego skóra jest śliska od wody, pachnie potem i moja
koszula przylepia się do jego rąk, kiedy mnie obejmuje. Wtula
twarz w moją szyję i całuje mnie tuż nad obojczykiem, całuje w
policzek, całuje w usta.
- Ja też cię kocham - odpowiada.

Rozdział 37

Leży obok mnie, gdy zasypiam. Spodziewam się, że będę


mieć koszmary, ale widocznie jestem za bardzo zmęczona, bo
mój umysł pozostaje pusty. Kiedy znowu otwieram oczy, jego
nie ma, ale na łóżku widzę stertę ubrań.
Wstaję i idę do łazienki. Czuję się obolała, jakby moja skóra
została zdarta do żywego. Każdy oddech lekko piecze, ale jest
miarowy. Nie włączam światła w łazience, bo wiem, że będzie
jasne i ostre, jak w siedzibie Erudytów. Biorę prysznic po
ciemku, ledwie odróżniam mydło od odżywki do włosów i
mówię sobie, że wyjdę nowa i silna, że woda mnie uzdrowi.
Przed wyjściem z łazienki mocno szczypię policzki, żeby
krew dotarła na powierzchnię skóry. To głupie, ale nie chcę
wyglądać na słabą i zmęczoną.

280
Kiedy wracam do pokoju, na łóżku rozciągnięty na brzuchu
leży Uriah; Christina trzyma niebieską rzeźbę nad biurkiem
Tobiasa i przygląda się jej, a Lynn szykuje się do ataku na
Uriaha z poduszką w rękach i szelmowskim uśmiechem na
twarzy. Z impetem wali Uriaha w tył głowy.
- Hej, Tris! - odzywa się Christina.
- Auć! - krzyczy Uriah. - Lynn, do licha, co ty robisz, że
nawet uderzenie poduszką boli?
- To moja wyjątkowa siła - odpowiada. - Dostałaś w twarz,
Tris? Jeden policzek masz jaskrawoczerwony.
Widocznie drugiego nie uszczypnęłam dość mocno.
- Nie, to tylko... mój poranny blask.
Ćwiczę żarty, jakbym poznawała nowy język. Christina się
śmieje z mojej uwagi, może trochę zbyt przesadnie, ale
doceniam jej wysiłek. Uriah podskakuje na łóżku kilka razy,
przysuwając się do krawędzi.
- No, to sprawa, o której żadne z nas nie mówi. -Wskazuje
na mnie. - Mało nie umarłaś, uratował cię fipek sadysta, a teraz
wszyscy debatujecie o poważnej wojnie z bezfrakcyjnymi w
roli sprzymierzeńców.
- Fipek? - Christina unosi brwi.
- Slang Nieustraszonych. - Lynn uśmiecha się chytrze. -To
miała być wielka obelga, tylko nikt jej już nie używa.
- Dlatego, że jest tak obraźliwa - potakuje Uriah.
- Nie, bo jest tak głupia, że żaden Nieustraszony z odrobiną
oleju w głowie by jej nie użył, nawet w myślach. Fipek. Ile ty
masz lat, dwanaście? - I pół - dodaje.
Odnoszę wrażenie, że droczą się ze względu na mnie,
żebym nie musiała nic mówić. Mogę się tylko śmiać. I to robię,
na tyle, że ogrzewa się kamień, który utworzył mi się w
brzuchu.
- Na dole jest jedzenie - informuje Christina. - Tobias zrobił
jajecznicę, która, jak się okazało, jest ohydnym daniem.

281
- Ej, ja lubię jajecznicę - protestuję.
- W takim razie to chyba śniadanie dla Sztywniaków.
-Chwyta mnie za rękę. - Chodź.
Razem zbiegamy po schodach, tupiąc tak, jak nigdy nie było
mi wolno w domu moich rodziców. Ojciec krzyczał na mnie za
bieganie po schodach.
- Nie zwracaj na siebie niczyjej uwagi - pouczał. - To
niegrzeczne wobec ludzi wokół ciebie.
W salonie słyszę głosy - prawdę mówiąc, cały chór,
któremu od czasu do czasu towarzyszą wybuchy śmiechu i
cicha melodia - ktoś brzdęka na instrumencie: banjo albo
gitarze. Nie tego się spodziewałam w domu Altruistów, gdzie
zawsze panuje cisza, bez względu na to, ilu jest w nim ludzi.
Wrzawa, śmiech i muzyka ożywiają ponure ściany. Robi mi się
jeszcze cieplej.
Staję na progu salonu. Pięć osób tłoczy się na trzyosobowej
kanapie i gra w karty - znam tę grę z siedziby Serdeczności. Na
fotelu siedzi mężczyzna, a na jego kolanach kobieta, ktoś inny
wspiera się na poręczy z kubkiem zupy w ręce. Tobias siedzi na
podłodze, oparty plecami o ławę. Cała jego postawa wskazuje
na to, że czuje się zupełnie swobodnie - jedna noga ugięta,
druga wyprostowana, ręka położona luźno na kolanie, głowa
przechylona, żeby lepiej słyszeć. Nigdy nie widziałam go tak
wyluzowanego bez broni. Nie myślałam, że to możliwe.
Dostaję takich samych mdłości jak zawsze, kiedy się
dowiaduję, że byłam okłamywana, ale nie wiem, kto właściwie
tym razem mnie okłamał i w czym. Ale nie tego uczono mnie o
bezfrakcyjnych. Wpojono mi, że bezfrakcyjność to gorsze niż
śmierć.
Stoję tak przez kilka sekund, zanim obecni orientują się, że
tu jestem. Rozmowa milknie. Wycieram dłonie w brzeg
spódnicy. Zbyt wiele par oczu, zbyt głucha cisza.
Evelnyn odchrząkuje.

282
- Panie i panowie, oto Tris Prior. Na pewno dużo o niej
słyszeliście wczoraj.
- I Christina, Uriah i Lynn - dodaje Tobias.
Jestem wdzięczna, że próbuje odwrócić uwagę ode mnie,
ale jego starania nie skutkują.
Przez kilka sekund stoję przyklejona do framugi drzwi, aż
odzywa się jeden z bezfrakcyjnych, starszy facet z po-
marszczoną skórą, całą w tatuażach.
- Chyba miałaś być martwa?
Parę osób wybucha śmiechem, a ja silę się na śmiech
-wychodzi mi krzywy i niewyraźny.
- Miałam - przyznaję.
- Ale nie chcemy dać Jeanine Matthews tego, co ona chce. -
Tobias wstaje i podaje mi puszkę, w której zamiast groszku jest
jajecznica.
Aluminium ogrzewa mi palce. Tobias siada, a ja obok
niego. Wkładam sobie małą porcję do ust. Nie jestem głodna,
ale muszę się posilić, więc przeżuwam i połykam. Wiem, jak
jedzą bezfrakcyjni, więc podaję jajecznicę Christinie i biorę od
Tobiasa puszkę z groszkiem.
- Dlaczego wszyscy się zebrali w domu Marcusa? - pytam.
- Evelyn go wywaliła. Oznajmiła, że to także jej dom i że on
z niego korzystał przez tyle lat, więc teraz jej kolej. - Tobias się
uśmiecha. - Była wielka awantura na środku trawnika, ale
matka w końcu wygrała.
Zerkam na Evelyn. Siedzi w rogu pokoju, rozmawia z
Peterem i je jajecznicę z innej puszki. Aż mnie skręca w
środku. Tobias mówi o niej niemal z namaszczeniem, ale ja
pamiętam, co mi powiedziała: że w życiu Tobiasa jestem tylko
na chwilę.
- Gdzieś jest chleb. - Bierze koszyk z ławy i mi go podaje. -
Weź dwa kawałki. Potrzebujesz go.
Żuję skórkę chleba i znów spoglądam na Petera i Evelyn.

283
- Chyba próbuje go zwerbować - szepcze do mnie Tobias. -
Potrafi przedstawić życie bezfrakcyjnych jako niewiarygodnie
pociągające.
- Byle tylko wyciągnęła go od Nieustraszonych. To co, że
uratował mi życie, dalej go nie lubię.
- Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli martwić się już
podziałami na frakcje, zanim to się skończy. Myślę, że to
będzie fajne.
Nic nie mówię. Nie mam ochoty zaczynać się z nim tu
kłócić. Ani przypominać mu, że nie uda się tak łatwo prze-
tłumaczyć Nieustraszoności i Serdeczności, żeby dołączyli do
bezfrakcyjnych w ich krucjacie przeciwko systemowi frakcji.
Może dojdzie do kolejnej wojny. Drzwi wejściowe się
otwierają i wchodzi Edward. Dzisiaj ma przepaskę z na-
malowanym niebieskim okiem i półprzymkniętą powieką. Za
duże oko na jego skądinąd ładnej twarzy wygląda jednocześnie
groteskowo i zabawnie.
- Eddie! - woła ktoś na powitanie.
Ale zdrowe oko przybysza zdążyło już powędrować w
kierunku Petera. Edward rusza przez pokój, mało nie
wykopując komuś po drodze puszki z jedzeniem. Peter wciska
się w cień przy framudze drzwi, jakby chciał się w nim rozmyć.
Edward zatrzymuje się parę centymetrów przed stopami
Petera, a potem nagle wykonuje dynamiczny ruch, jak gdyby
zamierzał zadać mu cios pięścią. Peter odskakuje do tyłu tak
gwałtownie, że uderza głową w ścianę. Edward szczerzy się, a
wszyscy bezfrakcyjni dookoła nas wybuchają śmiechem.
- W dziennym świetle nie jest tak odważny - stwierdza
Edward. - Uważaj, żeby nie dawać mu żadnych sztućców. Nie
wiadomo, co mógłby nimi zrobić. - Wyrywa Peterowi z ręki
widelec.
- Oddawaj - burzy się Peter.

284
Edward wolną ręką chwyta go za szyję i ściska między
palcami zęby widelca, tuż przy grdyce Petera. Ten sztywnieje,
krew napływa mu do twarzy.
- Siedź cicho przy mnie - cedzi ściszonym głosem. -Bo
inaczej zrobię to jeszcze raz, tylko wtedy wbiję ci go w
przełyk.
- Wystarczy - mówi Evelyn.
Edward upuszcza widelec i uwalnia Petera. Idzie przez
pokój i siada obok osoby, która chwilę wcześniej nazwała go
„Eddim". - Nie wiem, czy wiesz, ale Edward jest trochę
niezrównoważony - informuje mnie Tobias.
- Domyśliłam się.
- Pamiętasz tego Drew, który pomógł Peterowi ze sztuczką
z nożem do masła? Okazało się, że kiedy został wyrzucony z
Nieustraszonych, próbował przyłączyć się do tej samej grupy
bezfrakcyjnych, do której należał Edward. Zauważ, że nie
widziałaś nigdzie Drew.
- Edward go zabił? - pytam.
- Mało brakowało. Pewnie dlatego ta druga, która się
przeniosła, chyba miała na imię Myra, zostawiła Edwarda.
Była za delikatna, żeby to znieść.
Czuję pustkę na myśl o Drew, który omal nie zginął z rąk
Edwarda. Drew też mnie zaatakował.
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dobrze. - Tobias dotyka mojego ramienia. - Ciężko być ci
znowu w domu Altruistów? Miałem spytać wcześniej.
Możemy przenieść się gdzie indziej.
Kończę drugi kawałek chleba. Wszystkie domy Altruistów
są identyczne, więc ten salon wygląda dokładnie tak samo jak
mój, a to rzeczywiście budzi wspomnienia, jeżeli dobrze się
temu przyjrzeć. Światło wpadające każdego ranka przez
żaluzje na tyle tylko, żeby ojciec mógł czytać. Nie czuję się
jednak przytłoczona. To dobry początek.

285
- No, łatwo nie jest - odpowiadam. - Ale znów nie tak
ciężko, jak myślisz.
Unosi brwi.
- Naprawdę - zapewniam. - Symulacje w siedzibie
Erudytów... w pewnym sensie mi pomogły. Trzymać się.
-Marszczę czoło. - A może nie. Może pomogły mi przestać się
trzymać tak kurczowo. - To brzmi sensownie. - Kiedyś ci o tym
opowiem. - Mój głos wydaje się odległy.
Dotyka mojego policzka i - chociaż w pokoju jest mnóstwo
ludzi, pełno śmiechu i rozmów - powoli mnie całuje.
- Nieźle, Tobias - odzywa się facet po mojej lewej stronie. -
Nie zostałeś wychowany na Sztywniaka? Myślałem, że wy,
ludziska, pozwalacie sobie najwyżej na to, żeby trzymać się za
ręce czy coś w tym stylu.
- To skąd by się wzięły dzieci Altruistów? - Tobias unosi
brwi.
- Są powoływane do życia samą siłą woli - wtrąca kobieta,
która siedzi na poręczy fotela. - Nie wiedziałeś?
- Nie, nie wiedziałem. - Uśmiecha się. - Przepraszam.
Wszyscy się śmieją. Wszyscy się śmiejemy. Przychodzi
mi do głowy, że to może prawdziwa frakcja Tobiasa. Nie
mają jednej wspólnej cechy. Są różnobarwni, zajmują się
różnymi rzeczami, mają różne zalety i wady.
Nie wiem, co ich łączy. Z tego, co mi wiadomo, ich jedyną
wspólną płaszczyzną jest niepowodzenie. Zresztą cokolwiek
ich zespala, wydaje się wystarczające.
Patrząc na Tobiasa, czuję, że w końcu widzę go takiego,
jakim jest, a nie takiego, jakim jest wobec mnie. Więc na ile go
znam, skoro wcześniej tego nie dostrzegałam?
Słońce zaczyna zachodzić. Sektor Altruistów nie milknie.
Nieustraszeni i bezfrakcyjni snują się po ulicach, niektórzy z
butelkami w ręce, niektórzy z bronią w drugiej. Przede mną
Zeke pcha Shaunę na wózku inwalidzkim przed

286
domem Alice Brewster, dawnej przywódczyni Altruistów.
Nie zauważają mnie.
- Jeszcze raz! - prosi Shauna.
- Na pewno?
- Tak!
- Dobrze. - Zeke zaczyna biec z wózkiem. W pewnej chwili,
kiedy jest tak daleko, że ledwie go widzę, odpycha się, zwisa
na rączkach wózka i razem pędzą środkiem ulicy. Shauna
krzyczy, Zeke się śmieje.
Skręcam w lewo na następnym skrzyżowaniu i ruszam
popękanym chodnikiem do budynku, gdzie Altruiści odbywają
swoje comiesięczne spotkania frakcyjne. Chociaż mam
wrażenie, że minęło dużo czasu, odkąd tam szłam, pamiętam,
gdzie się znajduje. Jedna przecznica na południe, dwie
przecznice na zachód.
Idę, a słońce pochyla się w stronę horyzontu. W wie-
czornym świetle okoliczne zabudowania blakną i wszystkie
wydają się szare.
Fasada siedziby Altruistów jest zwykłym betonowym
prostokątem, jak wszystkie inne fasady w sektorze tej frakcji.
Ale kiedy otwieram drzwi wejściowe, wita mnie znajomy
widok: drewniana podłoga i rzędy drewnianych ławek,
ustawionych w kwadrat. Na środku znajduje się świetlik, który
wpuszcza do środka kwadrat pomarańczowego światła. To
jedyna ozdoba tego pomieszczenia.
Siadam na dawnej ławce swojej rodziny. Zwykle zaj-
mowałam miejsce obok ojca, a Caleb obok mamy. Teraz czuję
się jak jedyna, która pozostała. Ostatnia z Priorów.
- Ładnie tu, prawda? - Ojciec Tobiasa wchodzi i siada
naprzeciwko mnie, kładąc sobie ręce na kolanach. Dzieli nas
światło słoneczne. Marcus ma dużego siniaka na twarzy, tam,
gdzie uderzył go Tobias. Jest świeżo ogolony.
- Ładnie - przyznaję i się prostuję. - Co tu robisz?

287
- Widziałem, jak wchodzisz. - Uważnie przygląda się swoim
paznokciom. - Chcę zamienić z tobą słowo na temat informacji,
które wykradła Jeanine Matthews.
- A co jeżeli się spóźniłeś? Jeżeli już wiem?
Unosi wzrok znad paznokci i mruży ciemne oczy. Jego
spojrzenie jest o wiele bardziej jadowite niż jakiekolwiek,
które zdołał wykrzesać z siebie Tobias, chociaż ma oczy ojca.
- To chyba niemożliwe.
- Tego nie wiesz.
- Akurat wiem. Bo widziałem, co się dzieje z ludźmi, kiedy
słyszą prawdę. Wyglądają, jakby zapomnieli, czego szukają, i
włóczą się, usiłując sobie przypomnieć.
Dreszcz wspina mi się po kręgosłupie i rozlewa na ręce,
przyprawiając o gęsią skórkę.
- Wiem, że Jeanine postanowiła wymordować połowę
frakcji, żeby wykraść tę informację, więc musi być niesa-
mowicie ważna. - Przerywam. Wiem też coś jeszcze, ale
dopiero teraz sobie to uświadamiam. Tuż przed tym, jak
zaatakowałam Jeanine, powiedziała: „Tu nie chodzi o ciebie!
Nie chodzi o mnie!" Miała na myśli to, co mi robiła; próbowała
odkryć symulację, która by podziałała na mnie. Na
Niezgodnych. - Wiem, że to ma coś wspólnego z Nie.
zgodnymi - wyrzucam z siebie. - Wiem, że informacja dotyczy
tego, co znajduje się za płotem.
- To nie to samo, co wiedzieć, co znajduje się za płotem.
- Cóż, zamierzasz mi powiedzieć czy będziesz mi dyndać
nią nad głową, żebym skakała jak piesek?
- Nie przyszedłem tutaj, żeby się kłócić dla przyjemności. I
nie, nie zamierzam ci powiedzieć, ale nie dlatego, że nie chcę.
Dlatego, że nie mam pojęcia, jak ci to opisać. Musisz to
zobaczyć sama.
Kiedy mówi, zauważam, że słońce robi się bardziej po-
marańczowe niż żółte i rzuca ciemniejszy cień na jego twarz.

288
- Myślę, że Tobias może mieć rację - odzywam się po
chwili. - Podoba ci się to, że tylko ty o tym wiesz. Podoba ci się
to, że ja nie wiem. Czujesz się dzięki temu ważny. To dlatego
mi nie zdradzisz tej tajemnicy, nie dlatego, że to nie do
opisania.
- Nieprawda.
- Skąd mogę wiedzieć.
Marcus wpatruje się we mnie, a ja odwzajemniam
spojrzenie. - Tydzień przed atakiem symulacyjnym,
przywódcy Altruizmu postanowili, że czas ujawnić informacje
wszystkim. Wszystkim, całemu miastu. Dzień, w którym
planowaliśmy to zrobić, był mniej więcej siódmym dniem po
ataku. To zrozumiałe, że nie mogliśmy tego zrobić.
- Nie chciała, żebyście wyjawili, co jest za płotem? Dla-
czego? Skąd w ogóle o tym wiedziała? Chyba mówiłeś, że o
sprawie wiedzieli tylko przywódcy Altruistów.
- My nie jesteśmy stąd, Beatrice. Zostaliśmy umieszczeni
tutaj w pewnym celu. Jakiś czas temu Altruiści zostali
zmuszeni, żeby podpisać układ. Zobowiązali się pomóc
Erudytom w zamian za osiągnięcie tego celu, ale w końcu
wszystko poszło nie tak przez Jeanine. Bo nie chce zrobić tego,
co powinniśmy zrobić. Woli posunąć się do morderstwa.
Umieszczeni tutaj.
Mam wrażenie, że mózg mi się gotuje od nadmiaru in-
formacji. Chwytam się krawędzi ławki.
- Co powinniśmy zrobić? - pytam niewiele głośniej od
szeptu. - Powiedziałem ci dość, żeby udowodnić, że nie kłamię.
Jeżeli chodzi o resztę, naprawdę nie czuję się na siłach, żeby
podjąć się tłumaczenia ci tego. Powiedziałem ci aż tyle tylko
dlatego, że sytuacja zrobiła się straszna.
Straszna. Nagle zaczynam rozumieć problem. Plan
bez-frakcyjnych - chcą zniszczyć nie tylko ważne osoby w Eru-

289
dycji, ale wszystkie dane, które tamci posiadają. Wszystko
zrównają z ziemią.
Nigdy nie uważałam, że to dobry pomysł, ale wiedziałam,
że zawsze jest od niego powrót, bo Erudyci nadal będą znać
ważne informacje, nawet jeżeli stracą swoje dane. Ale tu
chodzi o coś, czego nie wiedzą nawet najbardziej inteligentni
Erudyci; o coś, czego - jeżeli zostanie zniszczone - nie damy
rady odtworzyć.
- Jeżeli ci pomogę, zdradzę Tobiasa. Stracę go. - Z trudem
przełykam ślinę. - Dlatego musisz mi podać dobry powód.
- Poza dobrem każdego członka naszego społeczeństwa? -
Zdegustowany marszczy nos. - To dla ciebie za mało?
- Nasze społeczeństwo jest w kawałkach. Więc zgadza się,
to za mało.
Wzdycha.
- Twoi rodzice zginęli za ciebie, to prawda. Ale twoja matka
była w siedzibie Altruistów tej nocy, kiedy omal nie zostałaś
zabita, nie po to, żeby cię uratować. Nie wiedziała nawet, że
tam jesteś. Próbowała uratować plik przed Jeanine. A kiedy
usłyszała, że grozi ci śmierć, pobiegła cię ratować i zostawiła
plik w rękach Jeanine.
- Ona powiedziała mi co innego - wypalam gwałtownie.
- Kłamała. Bo musiała. Ale Beatrice... rzecz w tym, że twoja
matka wiedziała, że prawdopodobnie nie wyjdzie z siedziby
Altruistów żywa, ale musiała próbować. Ten plik... to było coś,
za co była skłonna zginąć. Rozumiesz?
Altruiści są skłonni zginąć za każdą osobę, przyjaciela czy
wroga, jeżeli wymaga tego sytuacja. Może dlatego trudno im
przeżyć w sytuacjach zagrażających życiu. Ale niewiele jest
rzeczy, za które są skłonni zginąć. Niewiele rzeczy cenią w
świecie fizycznym.
Więc jeżeli on mówi prawdę i moja matka rzeczywiście
była skłonna umrzeć za to, żeby ta informacja ujrzała światło

290
dzienne... Zrobiłabym prawie wszystko, żeby osiągnąć cel,
którego jej osiągnąć się nie udało.
- Usiłujesz mną manipulować. Prawda?
- Przypuszczam - odpowiada, a jego oczy zasnuwa cień jak
ciemna woda - . ..że to musisz stwierdzić sama.

Rozdział 38

Nie spieszę się, wracając do domu Eatonów. Próbuję sobie


przypomnieć, co matka mówiła, kiedy ratowała mnie ze
zbiornika podczas ataku symulacyjnego. Coś o tym, że
obserwowała pociągi, odkąd rozpoczął się atak. „Nie
wiedziałam, co zrobię, kiedy cię znajdę. Cały czas jednak
chciałam cię uratować".
Ale kiedy odtwarzam sobie w myślach jej głos, brzmi
inaczej. „Nie wiedziałam, co zrobię, kiedy cię znajdę". To
znaczy: Nie wiedziałam, jak uratować i ciebie, i plik. Cały czas
jednak chciałam cię uratować".
Kręcę głową. Naprawdę tak to powiedziała, czy manipuluję
własnymi wspomnieniami przez to, co usłyszałam od
Marcusa? Tego nie da się stwierdzić. Jedyne, co mogę, to
zdecydować, czy ufam Marcusowi, czy nie. Co prawda robił
okrutne, złe rzeczy, ale nasze społeczeństwo nie jest
podzielone na „dobrych" i „złych". Okrucieństwo nie czyni z
kogoś człowieka nieuczciwego, podobnie jak odwaga nie czyni
z kogoś człowieka dobrego.
Marcus nie jest ani dobry, ani zły, jest taki i taki.
No, może bardziej zły niż dobry.
Na ulicy widzę przed sobą pomarańczową kulę ognia.
Przestraszona idę szybciej. Płomienie wzbijają się z ogrom-
nych - wielkości człowieka - metalowych mis ustawionych

291
na chodniku. Pomiędzy nimi zebrali się bezfrakcyjni i Nie-
ustraszeni, obie grupy dzieli nieduży odstęp. Przed tłumem
stoją Evelyn, Harrison, Tori i Tobias.
Z prawej strony zbiorowiska Nieustraszonych dostrzegam
Christinę, Uriaha, Lynn, Zeke'a i Shaunę; dołączam do nich.
- Gdzie byłaś? - pyta Christina. - Wszyscy cię szukaliśmy.
- Poszłam na spacer. Co się dzieje?
- W końcu mają nam zdradzić plan ataku - wyjaśnia Uriah
podekscytowany.
- Aha.
Evelyn unosi ręce, wnętrzem dłoni na zewnątrz, i bez-
frakcyjni milkną. Są lepiej wyszkoleni niż Nieustraszeni,
których głosy cichną dopiero po trzydziestu sekundach.
- Przez kilka ostatnich tygodni opracowywaliśmy plan
walki z Erudytami. - Niski glos Evelyn roznosi się gładko.
-Teraz, kiedy go skończyliśmy, chcielibyśmy się nim z wami
podzielić. - Skinieniem daje znak Tori i ta mówi dalej.
- Nasza strategia nie skupia się na jednym celu, jest szeroko
zakrojona. Nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, kto z
Erudytów wspiera Jeanine, a kto nie. Dlatego bezpieczniej
przyjąć, że wszyscy, którzy jej nie wypierają, opuścili już
siedzibę Erudytów.
- Wiemy, że moc Erudytów nie leży w ludziach, ale w
informacjach - podejmuje Evelyn. - Tak długo, jak posiadają te
informacje, nie uwolnimy się od nich, zwłaszcza że wielu z nas
jest podatnych na symulacje. Stanowczo za długo posługiwali
się informacjami, żeby nas kontrolować i trzymać pod butem.
Krzyk, który rodzi się wśród bezfrakcyjnych i rozprze-
strzenia na Nieustraszonych, wznosi się z tłumu, jakby cała
nasza gromada była częścią jednego organizmu, wykonującą
polecenia jednego mózgu. Ale ja nie jestem pewna tego, co

292
czuję, ani tego, co myślę. Jest we mnie cząstka, która też
krzyczy, domaga się zniszczenia każdego Erudyty i wszyst-
kich, którzy są dla nich drodzy.
Spoglądam na Tobiasa. Ma obojętny wyraz twarzy i stoi za
poświatą ognia, przez co trudno go zobaczyć. Zastanawiam się,
co o tym myśli.
- Przykro mi to powiedzieć, a ci, którzy zostali rażeni
przekaźnikami symulacji, muszą zostać tutaj - oznajmia Tori. -
Inaczej w każdej chwili możecie zostać aktywowani jako broń
Erudytów.
Słychać kilka okrzyków protestu, ale nikt nie wydaje się
zaskoczony. Wszyscy chyba doskonale wiedzą, co Jeanine
może zrobić za pomocą symulacji.
Lynn wydaje z siebie jęk i spogląda na Uriaha.
- Musimy zostać?
- Ty musisz zostać.
- Ty też byłeś rażony. Widziałam.
- Jestem Niezgodny, zapomniałaś?
Lynn przewraca oczami, a on szybko dodaje, pewnie, żeby
uniknąć wysłuchiwania spiskowej teorii Lynn na temat
Niezgodnych: - Tak czy inaczej, założę się, że nikt tego nie
sprawdza, a jakie jest prawdopodobieństwo, że cię aktywuje,
skoro wie, że wszyscy z przekaźnikami symulacji zostają?
Lynn marszczy czoło i zastanawia się nad tym. Ale roz-
promienia się - na tyle, na ile Lynn jest w stanie się rozpro-
mienić - kiedy Tori zaczyna przemawiać dalej.
- Reszta podzieli się na mieszane grupy bezfrakcyjnych i
Nieustraszonych. Jedna, duża grupa postara się przedostać do
siedziby Erudytów i przedrzeć się przez budynek, oczyszczając
go z ich wpływów. Parę innych, mniejszych grup wejdzie od
razu na wyższe poziomy budynku, żeby pozbyć się Erudytów
na ważnych stanowiskach. Wieczorem dostaniecie przydział
do grup.

293
- Atak nastąpi za trzy dni - mówi Evelyn.
- Przygotujcie się. To będzie niebezpieczne i trudne. Ale
bezfrakcyjnym trudności nie są obce...
Na te słowa bezfrakcyjni reagują entuzjazmem, a mnie
przypomina się, że to właśnie my, Nieustraszeni, zaledwie
kilka tygodni temu krytykowaliśmy Altruistów za to, że dają
bezfrakcyjnym chleb i inne niezbędne rzeczy. Jak też łatwo się
o tym zapomina.
- A Nieustraszonym nieobce jest niebezpieczeństwo...
Wszyscy wokół mnie wyrzucają w górę ręce z zaciśniętymi
pięściami i wrzeszczą. Czuję ten ryk w swojej głowie i płomień
triumfu w piersi, który sprawia, że chcę do nich dołączyć.
Evelyn ma zbyt obojętny wyraz twarzy jak na kogoś, kto
wygłasza pełną emocji mowę. Jej twarz wygląda jak maska.
- Zniszczyć Erudytów! - krzyczy Tori, a wszyscy powta-
rzają za nią, głosy łączą się w jeden, bez względu na frakcje.
Mamy wspólnego wroga, ale czy to czyni z nas przyjaciół?
Zauważam, że Tobias nie przyłącza się do skandowania,
Christina też nie.
- To nie w porządku - mówi.
- Jak to? - pyta Lynn, kiedy wkoło nas robi się coraz
głośniej. - Nie pamiętasz, co nam zrobili? Poddali nasze
umysły symulacji i zmusili nas, żebyśmy strzelali do ludzi,
nawet o tym nie wiedząc. Zamordowali każdego przywódcę
Altruizmu, co do jednego.
- Tak - przyznaje Christina. - Tylko że... Napadanie na
siedzibę frakcji i mordowanie wszystkich... to właśnie zrobili
Erudyci Altruistom.
- To co innego. To nie jest atak ni stąd, ni zowąd, bez
powodu. - Lynn piorunuje ją wzrokiem.
- Jasne. Wiem.

294
Christina spogląda na mnie. Milczę. Ma rację. To nie w
porządku.
Idę do domu Eatonów w poszukiwaniu ciszy. Otwieram
drzwi i wchodzę po schodach. Kiedy docieram do dawnego
pokoju Tobiasa, siadam na łóżku i wyglądam przez okno na
zebranych przy ogniu bezfrakcyjnych i Nieustraszonych
-śmieją się i rozmawiają. Ale nie są wymieszani ze sobą; jest
między nimi niezręczny podział, bezfrakcyjni z jednej strony,
Nieustraszeni z drugiej.
Obserwuję Lynn, Uriaha i Christinę przy jednym z ognisk.
Uriah chwyta płomienie, zbyt szybko, żeby się poparzyć. Jego
uśmiech przypomina bardziej grymas, wykrzywiony przez żal.
Po kilku minutach słyszę kroki na schodach i do pokoju
wchodzi Tobias. Zrzuca buty w progu.
- Co się stało? - pyta.
- Nic, naprawdę. Tylko myślałam; jestem zaskoczona, że
bezfrakcyjni tak łatwo zgodzili się współpracować z
Nieustraszonymi. Przecież Nieustraszeni nie zawsze byli dla
nich mili.
Stoi obok mnie przy oknie i pochyla się w stronę framugi.
- To nie jest naturalne przymierze, fakt. Ale mamy wspólny
cel.
- Teraz. Ale co się stanie, kiedy cel się zmieni? Bezfrakcyjni
chcą znieść podział na frakcje, a Nieustraszeni nie.
Tobias zaciska wargi, aż tworzą linię. Nagle przypominają
mi się Marcus i Johanna, jak razem idą przez sad - Marcus robił
identyczną minę, kiedy coś przed nią ukrywał.
Czyżby Tobias miał tę minę po ojcu? Czy może oznacza
ona coś innego?
- Jesteś w mojej grupie - oznajmia. - Podczas ataku. Chyba
nie masz nic przeciwko temu, co? Nasze zadanie to
poprowadzić resztę do pokojów kontrolnych.

295
Atak. Jeżeli wezmę udział w ataku, nie będę mogła szukać
informacji, które Jeanine wykradła Altruistom. Muszę wybrać,
jedno albo drugie.
Tobias powiedział, że rozprawienie się z Erudytami jest
ważniejsze niż odnalezienie prawdy. I gdyby nie obiecał
bezfrakcyjnym, że przejmą kontrolę nad wszystkimi danymi
Erudytów, może miałby rację. Ale nie zostawił mi wyboru.
Muszę pomóc Marcusowi, jeżeli istnieje choćby najmniejsza
szansa, że mówi prawdę. Muszę działać przeciwko ludziom,
których kocham.
I w tej chwili muszę kłamać.
Wykręcam palce u rąk.
- Co jest? - pyta Tobias.
- Nie mogę jeszcze strzelać. - Spoglądam na niego w górę. -
A po tym, co się stało w siedzibie Erudytów... -odchrząkuję. -
... ryzykowanie życia nie wydaje mi się już tak pociągające.
- Tris. - Gładzi mnie po policzku. - Nie musisz iść.
- Nie chcę wyjść na tchórza.
- Ej. - Jego palce wędrują pod moją brodę. Są zimne w
zetknięciu z moją skórą. Wpatruje się we mnie nieruchomym
wzrokiem. - Zrobiłaś dla tej frakcji więcej niż ktokolwiek inny.
Ty... - Wzdycha i dotyka czołem mojego czoła. - Jesteś
najodważniejszą osobą, jaką w życiu poznałem. Zostań tu.
Kuruj się.
Całuje mnie, a ja czuję, jakbym znów się rozpadała,
począwszy od najgłębszej części w środku. Myśli, że będę
tutaj, ale ja będę działać przeciwko niemu, pracować z jego
ojcem, którym gardzi. To kłamstwo... to kłamstwo jest
najgorsze, jakie kiedykolwiek powiedziałam. Nigdy nie
zdołam go cofnąć.
Kiedy się rozdzielamy, boję się, że usłyszy drżenie mojego
oddechu, więc odwracam się do okna.

296
Rozdział 39

0, tak. Wyglądasz zupełnie jak jakaś mimoza brzdąkająca na


bandżo - mówi Christina.
- Naprawdę?
- Nie. Prawdę mówiąc, w ogóle. Tylko... zrobię z tym coś,
dobra?
Przez kilka sekund szpera w swojej torebce i wyjmuje małą
kosmetyczkę. Są w niej różnej wielkości tubki i pudełeczka,
które - jak rozpoznaję - służą do makijażu, ale ja nie
wiedziałabym, co z tym zrobić.
Jesteśmy w domu moich rodziców. Było to jedyne miejsce,
jakie przyszło mi do głowy, żeby się przygotować. Christina
myszkuje bez żadnych oporów - zdążyła już odkryć dwa
podręczniki wetknięte pomiędzy komodę a ścianę, dowód
skłonności Caleba do Erudycji.
- Wytłumacz mi to. Opuściłaś obóz Nieustraszonych, żeby
przygotować się do wojny i... zabrałaś ze sobą kosmetyczkę?
- Tak. Pomyślałam, że trudniej będzie komuś do mnie
strzelić, jeżeli zobaczy, że jestem powalająco atrakcyjna.
-Unosi brew. - Nie ruszaj się.
Odkręca nakrętkę czarnej tubki wielkości mojego palca,
odkrywając czerwony sztyft. Szminka, oczywiście. Przykłada
ją do moich warg i muska nią usta, aż są czerwone. Widzę,
kiedy ułożę je w dziubek.
- Czy ktoś ci kiedyś mówił o cudzie regulacji brwi?
-Wyciąga pęsetę.
- Weź to ode mnie.
- Dobrze. - Wzdycha. - Wyjęłabym róż, ale raczej to nie jest
odcień dla ciebie.
- Szokujące, biorąc pod uwagę, że nasze karnacje tak
niewiele się różnią.

297
- Ha, ha.
Kiedy wychodzimy, mam czerwone wargi i podkręcone
rzęsy, a ubrana jestem w jaskrawoczerwoną sukienkę. Do
kolana przymocowałam nóż. Wszystko ma głęboki sens.
- Gdzie Marcus, Niszczyciel Życia, z nami się spotka? -pyta
Christina. Dla siebie wybrała żółte ubrania Serdeczności, nie
czerwone. Ten kolor dodaje blasku jej skórze.
Śmieję się.
- Za siedzibą Altruizmu.
Idziemy chodnikiem w ciemności. Inni teraz jedzą kolację -
upewniłam się - ale na wypadek gdybyśmy jednak na kogoś
wpadły, włożyłyśmy też czarne żakiety, żeby ukryć większość
naszego ubioru Serdeczności. Odruchowo przeskakuję
pęknięcie w chodniku.
- A wy dwie, dokąd to? - odzywa się Peter. Oglądam się
przez ramię. Stoi za nami. Ciekawe, jak
długo tam jest.
- Dlaczego nie jesz kolacji ze swoją grupą ataku?
- Nie mam swojej grupy. - Dotyka ręki, którą postrzeliłam. -
Jestem ranny.
- Tak, akurat, też coś - prycha Christina.
- Dobra, nie chcę iść na wojnę z bandą bezfrakcyjnych
-mówi z błyskiem w zielonych oczach. - Zostanę tutaj.
- Jak tchórz. - Christina krzywi się zdegustowana. -Niech
wszyscy inni posprzątają za ciebie ten bałagan.
- Tak! - Śmieje się złośliwie. Klaszcze. - Miłego umierania!
- Przechodzi na drugą stronę ulicy, pogwizdując, i rusza w
przeciwnym kierunku.
- Zmyliłyśmy go - stwierdza Christina. - Już drugi raz nie
spytał, gdzie idziemy.
- No, na szczęście. - Odchrząkuję. - Więc... ten plan. Jest
trochę głupi, wiesz?
- Nie jest... głupi.

298
- Daj spokój. To głupie ufać Marcusowi. To głupie
próbować minąć Nieustraszonych przy płocie. To głupie
występować przeciwko Nieustraszonym i bezfrakcyjnym. A te
trzy rzeczy razem są... innym rodzajem głupoty, o jakiej
ludzkość do tej pory nie słyszała.
- Niestety, to najlepszy plan, jaki mamy - zauważa. -Jeżeli
chcemy, żeby wszyscy poznali prawdę.
Zaufałam Christinie na tyle, żeby przekazać jej tę misję,
kiedy myślałam, że umrę, więc wydawało mi się głupie nie
ufać jej teraz. Martwiłam się, że nie będzie chciała ze mną iść,
ale zapomniałam, skąd pochodzi - z Prawości, dla której nie ma
nic ważniejszego od poszukiwania prawdy. Fakt, teraz jest
Nieustraszoną, ale nauczyłam się jednego - nigdy całkowicie
nie odcinamy się od naszych dawnych frakcji.
- Więc tu się wychowałaś. Podobało ci się w Altruizmie? -
Marszczy brwi. - Chyba nie bardzo, skoro odeszłaś.
Kiedy idziemy, słońce pochyla się w stronę horyzontu.
Nigdy nie lubiłam wieczornego światła, bo w nim wszystko w
sektorze Altruizmu wygląda jeszcze bardziej bezbarwnie niż
zazwyczaj, ale teraz w tej niezmiennej szarości odnajduję
pociechę.
- Jedne rzeczy lubiłam, innych nie cierpiałam - od-
powiadam. - A z istnienia niektórych nie zdawałam sobie
sprawy, dopóki ich nie straciłam.
Docieramy do siedziby Altruizmu - betonowego szarego
prostokąta, podobnego do wszystkich w dzielnicy Altruistów.
Strasznie chciałabym wejść do sali spotkań, powdychać zapach
starego drewna, ale nie mamy czasu. Zakradamy się w uliczkę
przy budynku i idziemy na tył -Marcus powiedział, że będzie
tam czekał. Widzimy pudrowoniebieskiego pick-upa, stoi z
włączonym silnikiem. Za kierownicą siedzi Marcus.
Przepuszczam Christinę przodem, żeby to ona usiadła na
środku. Wolę nie siadać przy Marcusie, jeżeli nie muszę.

299
Czuję, że nie nawidząc go - chociaż z nim współpracuję - w
jakiś sposób łagodzę to, że zdradzam Tobiasa.
Nie masz wyjścia, mówię sobie. Nie ma innego rozwią-
zania. Z tą myślą zatrzaskuję drzwi i szukam pasa, żeby się
zapiąć. Znajduję jedynie postrzępioną końcówkę i złamaną
klamrę.
- Skąd wytrzasnąłeś tego trupa? - pyta Christina.
- Ukradłem bezfrakcyjnym. Naprawiają takie wraki. Nie
było łatwo go odpalić. Lepiej wywalcie te żakiety, dziewczyny.
Zwijam w kulkę nasze żakiety i wyrzucam przez półotwarte
okno.
Marcus wrzuca jedynkę, pick-up wyje. Właściwie spo-
dziewam się, że ani drgnie z miejsca, kiedy Marcus wciska
pedał gazu, ale jednak jedzie.
Z tego, co pamiętam, z sektora Altruistów do sektora
Serdeczności jest jakaś godzina drogi, a trasa jest wymagająca,
trzeba doświadczonego kierowcy. Marcus wyjeżdża na jedną z
głównych arterii i dodaje gazu. Pędzimy do przodu i ledwie
omijamy dziurę w jezdni. Chwytam się deski rozdzielczej,
żeby utrzymać równowagę.
- Spokojnie, Beatrice - rzuca Marcus. - Jeździłem już
samochodami.
- Ja robiłam już wiele rzeczy, co nie znaczy, że jestem w
nich dobra!
Marcus się uśmiecha i gwałtownie skręca w lewo, żeby nie
najechać na leżące na ziemi światła drogowe. Christina
wykrzykuje, kiedy podskakujemy na jakichś innych szcząt-
kach, jakby świetnie się bawiła.
- Inny rodzaj głupoty, co? - zwraca się do mnie na tyle
głośno, żeby było ją słychać przy tym szumie wiatru w kabinie.
Ja ściskam fotel pod sobą i staram się nie myśleć o tym, co
jadłam na kolację.

300
Kiedy dojeżdżamy do płotu, w świetle reflektorów widzimy
Nieustraszonych - stoją przy bramie. Niebieskie przepaski na
rękach wyróżniają się na tle reszty ich stroju. Silę się na miły
wyraz twarzy. Z pochmurną miną nie zdołam wmówić im, że
jestem z Serdeczności.
Ciemnoskóry facet z bronią w ręce podchodzi od strony
kierowcy. Świeci latarką najpierw na Marcusa, potem na
Christinę i na mnie. Mrużę oczy i zmuszam się do uśmiechu,
jakbym nie miała nic przeciwko temu, że wali mi żarową po
oczach i niemal celuje w głowę.
Ci z Serdeczności są chyba szurnięci, jeżeli naprawdę nie
przejmują się takimi rzeczami. Albo jedzą za dużo chleba.
- A co w jednym samochodzie robi członek Altruistów z
dwiema z Serdeczności? - pyta mężczyzna.
- Te dwie dziewczyny zgłosiły się na ochotnika, żeby
przywieźć do miasta zapasy żywności - tłumaczy Marcus. -A ja
zgodziłem się je eskortować, żeby nic im się nie stało.
- Poza tym, nie umiemy prowadzić - wtrąca Christina z
uśmiechem. - Tata próbował mnie nauczyć parę lat temu, ale
cały czas mylił mi się gaz z hamulcem; porażka, mówię panu.
W każdym razie, to bardzo miłe ze strony Joshui, że nas
podwiózł, bo inaczej trwałoby to całą wieczność, a kartony
były takie ciężkie...
Nieustraszony unosi rękę.
- Wystarczy, rozumiem.
- Jasne, przepraszam. - Christina chichocze. - Pomyślałam,
że wytłumaczę; wydawał się pan zdezorientowany, i trudno się
dziwić, bo ile razy spotka się pan z takim...
- Dobrze, dobrze. Zamierzacie wrócić do miasta?
- Nie w najbliższym czasie - odpowiada Marcus.
- W porządku. Jedźcie. - Kiwa głową do innych Nie-
ustraszonych przy bramie.

301
Jeden z nich wystukuje serię liczb na klawiaturze i brama
się rozsuwa.
Marcus kiwa głową strażnikowi, który nas wypuścił i jedzie
wyboistą drogą do siedziby Serdeczności. W świetle
reflektorów widać koleiny, dziko rosnącą trawę i latające
wkoło owady. W ciemności po prawej świetliki świecą w
rytmie przypominającym bicie serca.
Po kilku sekundach Marcus zerka na Christinę.
- Co to było, do diabła?
- Nieustraszeni najbardziej nie znoszą beztroskiej paplaniny
Serdeczności. - Christina wzrusza ramionami. - Pomyślałam,
że jak straci cierpliwość, to się zdekoncentruje i nas puści.
- Jesteś genialna. - Szczerzę się szeroko.
- Wiem. - Potrząsa głową, jakby chciała zarzucić sobie
włosy za ramię, tylko że nie ma czego zarzucać.
- Poza tym, że „Joshua" nie jest imieniem Altruistów
-zaznacza Marcus. - Nieważne, co za różnica.
Przed nami dostrzegam blask siedziby Serdeczności;
znajome skupisko drewnianych budynków ze szklarnią na
środku. Przejeżdżamy przez sad jabłoniowy. Powietrze
pachnie ciepłą ziemią. Znowu przypominam sobie matkę, jak
wyciąga się, żeby zerwać jabłko w tym sadzie, wiele lat temu,
kiedy przyjechałyśmy pomagać Serdeczności w zbiorach.
Czuję ukłucie w piersiach, ale wspomnienie nie przytłacza
mnie tak jak parę tygodni temu. Może dlatego, że odbywam
misję na jej cześć. A może dlatego, że jestem za bardzo
przejęta tym, co mnie czeka, żeby odpowiednio przeżywać
żałobę. Ale coś się zmieniło. Marcus parkuje pick-upa za jedną
z chat. Dopiero teraz zauważam, że w stacyjce nie ma
kluczyków. - Jak ty go odpaliłeś? - pytam.
- Ojciec dużo mnie nauczył z mechaniki i obsługi kom-
puterów. Tę wiedzę przekazałem swojemu synowi. Chyba nie
sądziłaś, że Tobias sam na to wszystko wpadł?

302
- Prawdę mówiąc, tak właśnie myślałam. - Otwieram drzwi i
wysiadam z samochodu. Trawa łaskocze mnie w palce i łydki.
Christina stoi po mojej prawej stronie i odchyla głowę do
tyłu.
- Tu jest tak inaczej - stwierdza. - Właściwie można
zapomnieć o tym, co się dzieje tam. - Wskazuje kciukiem
miasto.
- Oni często zapominają - mówię.
- Ale ogólnie się orientują, prawda?
- Wiedzą tyle, ile patrole Nieustraszonych - odpowiada
Marcus. - Czyli że świat za płotem jest nieznany i potencjalnie
niebezpieczny.
- Skąd wiesz, co oni wiedzą?
- Bo my im to powiedzieliśmy. - Marcus kieruje się do
szklarni.
Spoglądamy na siebie z Christiną. Biegniemy, żeby go
dogonić.
- Co znaczy: „to"?
- Kiedy człowiek posiada wszystkie informacje, musi
zdecydować, ile powinni wiedzieć inni. My, przywódcy
Altruizmu, powiedzieliśmy im to, co musieliśmy powiedzieć.
Miejmy nadzieję, że Johanna nie zmieniła zwyczajów.
Wczesnym wieczorem jest tutaj. - Otwiera drzwi do szklarni.
Powietrze jest tak gęste jak ostatnim razem, kiedy tu byłam,
ale teraz także mgliste. Wilgoć chłodzi mi policzki.
- O rany - wzdycha Christina.
Szklarnię oświetla jedynie blask księżyca, więc trudno
odróżnić drzewa od wykonanych przez człowieka konstrukcji.
Liście muskają mnie po twarzy, kiedy idę zewnętrzną ścieżką.
Nagle dostrzegam Johannę - kuca przy krzewie z miską w dłoni
i zrywa coś, co wygląda na maliny. Włosy ma związane z tyłu,
więc widzę jej bliznę.

303
- Nie myślałam, że cię jeszcze tu zobaczę, panno Prior
-mówi.
- Dlatego, że powinnam być martwa?
- Zawsze się spodziewam, że ci, którzy z bronią wojują, od
broni giną. Często jestem mile zaskoczona. - Opiera sobie
miskę na kolanach i spogląda na mnie w górę. - Chociaż
doskonale też zdaję sobie sprawę, że nie zjawiłaś się w naszej
siedzibie dlatego, że ci się tu podobało.
- Fakt - przyznaję. - Przyjechaliśmy z innego powodu.
- W porządku. - Wstaje. - W takim razie chodźmy o tym
porozmawiać.
Niesie miskę na środek pomieszczenia, gdzie odbywają się
spotkania Serdeczności. Idziemy za nią do korzeni drzewa,
siada na nich i podaje mi miskę z malinami. Biorę małą garść i
przekazuję miskę Christinie.
- Johanno, to Christiną - przedstawia moją przyjaciółkę
Marcus. - Nieustraszona urodzona w Prawości.
- Witamy w siedzibie Serdeczności, Christino. - Johanna
uśmiecha się porozumiewawczo.
Wydaje się dziwne, że dwie osoby urodzone w Prawości
mogły wylądować w tak różnych miejscach: w
Nieustraszoności i Serdeczności.
- Powiedz mi, Marcus: dlaczego przyjechaliście?
- Chyba Beatrice powinna to zrobić. Ja jestem tylko
kierowcą. Johanna skupia się na mnie bez wahania, ale po jej
nieufnym spojrzeniu widzę, że wolałaby rozmawiać z
Marcu-sem. Zaprzeczyłaby, gdybym ją spytała, ale jestem
prawie pewna, że mnie nienawidzi.
- Hm... - Cóż, to niezbyt błyskotliwy wstęp. Wycieram
dłonie w spódniczkę. - Sytuacja się pogorszyła.
Słowa zaczynają płynąć, nie są wyszukane ani wycy-
zelowane. Tłumaczę, że Nieustraszeni sprzymierzyli się z
bezfrakcyjnymi i że zamierzają zniszczyć wszystkich

304
Erudytów, zostawiając nas bez jednej z dwóch podstawo-
wych frakcji. Mówię, że w siedzibie Erudytów znajduje się
ważna informacja - poza całą wiedzą, jaką posiadają - którą w
szczególności należy odzyskać. Kiedy kończę, dociera do
mnie, że nie wyjaśniłam, co to ma wspólnego z nią i jej frakcją,
ale... jak to powiedzieć?
- Nie rozumiem, Beatrice - odzywa się po chwili. -Czego
dokładnie od nas oczekujesz?
- Nie przyjechałam prosić o pomoc. Pomyślałam, że po-
winniście wiedzieć, że wielu ludzi umrze, całkiem niedługo. I
wiem, że nie będzie chciała pani tu bezczynnie tkwić, kiedy
przyjdzie co do czego, chociaż niektórzy z pani frakcji,
owszem, woleliby trzymać się od tego z daleka.
Spogląda w dół, a jej krzywy uśmiech zdradza, że się nie
mylę.
- Chciałam też spytać, czy moglibyśmy porozmawiać z
Erudytami, którym daje pani schronienie. Jasne, są w schronie,
ale zależy mi, żeby się z nimi skontaktować.
- A co zamierzasz zrobić?
- Zastrzelić ich. - Przewracam oczami.
- To nie jest śmieszne.
- Przepraszam. - Wzdycham. - Potrzebuję informacji. To
wszystko.
- No to musisz poczekać do jutra. Możesz tu przenocować.
Zasypiam jak tylko przykładam głowę do poduszki, ale
budzę się wcześniej, niż planowałam. Od horyzontu bije blask -
znak, że słońce zaraz zacznie wschodzić.
Po drugiej stronie wąskiego odstępu między dwoma łóż-
kami śpi Christina, z twarzą wciśniętą w materac i z poduszką
na głowie. Między nami stoi komódka z lampką nocną.
Drewniane klepki trzeszczą bez względu na to, w którym
miejscu się na nie nastąpi. A po lewej wisi lustro, ot, tak.

305
Nikt oprócz Altruistów nie unika luster. Nadal czuję dreszcz
przerażenia, kiedy widzę je na wierzchu.
Ubieram się; nawet nie staram się być cicho - pięciuset
tupiących Nieustraszonych nie obudziłoby Christiny, kiedy ta
głęboko śpi, za to wystarczyłby szept Erudyty, żeby zerwała się
na równe nogi. Pod tym względem jest dziwna.
Wymykam się na dwór, kiedy słońce przebija się pomiędzy
gałęziami drzew, i widzę małą grupę Serdeczności zebraną
przy sadzie. Podchodzę bliżej, żeby zobaczyć, co robią.
Stoją w kręgu, trzymając się za ręce. Połowa z nich to
nastolatki, druga połowa - dorośli. Najstarsza kobieta, ze
splecionymi siwymi włosami, przemawia.
- Wierzymy w Boga, który daje pokój i go miłuje. Dlatego
przekazujemy sobie pokój nawzajem i go miłujemy.
Nie odczytałabym tego jako wskazówki, ale Serdeczność
najwyraźniej tak to odbiera. Wszyscy w jednej chwili ruszają
przed siebie, znajdują osobę z naprzeciwka kręgu i chwytają
się z nią za ręce. Kiedy każdy ma parę, stoją przez kilka
sekund, patrząc na siebie. Jedni coś mruczą, drudzy się
uśmiechają, a niektórzy milczą i tkwią nieruchomo. Potem się
rozdzielają, przesuwają do kogoś innego i powtarzają to samo
od nowa.
Nigdy wcześniej nie widziałam ceremonii religijnej
Serdeczności. Znam tylko religię frakcji swoich rodziców,
której cząstka mnie cały czas się trzyma, a inna odrzuca jako
głupotę: modlitwy przed kolacją, cotygodniowe spotkania,
akty posługi, pieśni o bezinteresownym Bogu. Ale to tutaj, to
coś innego, tajemniczego.
- Przyłącz się do nas - proponuje siwowłosa kobieta.
Dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że
mówi do mnie. Kiwa do mnie z uśmiechem.
- Oj, nie. Ja tylko...
- Chodź - nalega.

306
Nie mam wyboru i muszę wyjść do przodu i stanąć wśród
nich.
Kobieta podchodzi do mnie, bierze mnie za rękę. Palce ma
suche i szorstkie, a jej wzrok szuka mojego, nieustępliwy,
chociaż dziwnie się czuję, patrząc jej w oczy.
Kiedy to robię, skutek jest natychmiastowy i dziwny. Stoję
nieruchomo, każda cząstka mnie zamiera w bezruchu i wydaje
się, jakby ważyła więcej niż wcześniej, tyle że ten ciężar nie
jest nieprzyjemny. Jej oczy są brązowe, całe w jednym
odcieniu, nieruchome.
- Niech Boży pokój będzie z tobą - mówi ściszonym głosem.
- Nawet w kłopotach.
- Dlaczego miałby być? - pytam szeptem, żeby nikt nie
usłyszał. - Po tym wszystkim, co zrobiłam...
- Nie chodzi o ciebie. To dar. Nie można na niego zasłużyć,
bo wtedy przestałby być darem.
Puszcza mnie i przechodzi do kogoś innego, a ja zostaję z
wyciągniętą ręką, sama. Zaraz jednak ktoś ujmuje moją dłoń,
ale ja wycofuję się z grupy, z początku wolno, potem biegiem.
Pędzę między drzewa najszybciej jak potrafię i zatrzymuję się,
dopiero kiedy pali mnie w płucach.
Przyciskam czoło do najbliższego pnia, chociaż kora drapie
mi skórę, i zmagam się ze łzami.
Później tego ranka idę w lekkim deszczu do głównej
szklarni. Johanna zwołała nadzwyczajne spotkanie. Ukrywam
się jak mogę na końcu pomieszczenia, między dwiema
rozłożystymi roślinami, zawieszonymi w roztworze mine-
ralnym. Dopiero po kilku minutach odnajduję Christinę, po
prawej stronie, ubraną w żółty kolor Serdeczności, ale Marcusa
łatwo zauważyć - stoi z Johanną na korzeniach gigantycznego
drzewa.
Johanna trzyma dłonie splecione przed sobą, włosy znów
spięła w kitkę. Rana, po której została jej blizna, uszko-

307
dziła też oko - powieka jest tak zgrubiała, że przesiania
źrenicę, a lewe oko nie porusza się wraz z prawym, kiedy
Johanna przygląda się stojącej przed nią gromadzie Serdecz-
nych.
Nie zebrała się tu jednak sama Serdeczność. Są też ludzie z
włosami ostrzyżonymi na jeża i z ciasno upiętymi kokami - to
Altruiści, a ci ustawieni w kilku rzędach, w okularach - to na
pewno członkowie Erudycji. Jest wśród nich Cara.
- Otrzymałam wiadomość z miasta - oznajmia Johanna,
kiedy wszyscy się uciszają. - I chciałabym ją wam przekazać. -
Pociąga za rąbek spódnicy, potem splata dłonie przed sobą.
Sprawia wrażenie zdenerwowanej. - Nieustraszeni
sprzymierzyli się z bezfrakcyjnymi. Za dwa dni zamierzają
zaatakować Erudytów. Walka nie będzie się toczyła przeciwko
armii Erudytów-Nieustraszonych, ale przeciwko niewinnym
Erudytom i wiedzy, którą z takim trudem zdobywali. -
Spuszcza wzrok i bierze głęboki wdech. - Wiem, że nie
uznajemy przywództwa, więc nie mam prawa zwracać się do
was z pozycji przywódcy. Ale mam nadzieję, że mi
wybaczycie, jeżeli ten jeden raz poproszę, abyśmy ponownie
rozważyli naszą wcześniejszą decyzję, że nie będziemy się
angażować.
Rozlegają się szepty. W niczym nie przypominają szeptów
Nieustraszonych - są łagodniejsze, jak szum ptaków
podrywających się z gałęzi.
- Pomijając nasze stosunki z Erudytami, lepiej niż
jakakolwiek inna frakcja zdajemy sobie sprawę, że w tym
społeczeństwie odgrywają rolę fundamentalną - ciągnie
Johanna. - Trzeba ich chronić przed niepotrzebną rzezią, jeżeli
nie dlatego, że są ludźmi, to dlatego, że bez nich nie jesteśmy w
stanie przetrwać. Proponuję, żebyśmy wkroczyli do miasta
jako powstrzymujący się od przemocy, bezstronni obrońcy
pokoju, by w każdy możliwy sposób zahamować

308
ekstremalną przemoc, do której niewątpliwie dojdzie. Pro-
szę, porozmawiajmy o tym.
Deszcz pada na szklane panele nad naszymi głowami.
Johanna siada na korzeniu drzewa i czeka, ale wśród Serdecz-
ności nie wybuchają rozmowy, jak ostatnim razem, kiedy tu
byłam. Szepty, niewiele głośniejsze od szumu deszczu, zamie-
niają się w zwykłą rozmowę; kilka głosów, niemal krzyków,
wybija się ponad gwar. Każdy podniesiony głos sprawia, że
podskakuję. Widziałam w życiu wiele kłótni, głównie w ciągu
dwóch ostatnich miesięcy, ale żadna z nich nie napełniła mnie
takim strachem jak ta. Serdeczność nie powinna się kłócić.
Postanawiam nie czekać dłużej. Idę wzdłuż brzegu miejsca
spotkania, przeciskam się przez tych Serdecznych, którzy
stoją, i przeskakuję przez ręce i wyciągnięte nogi tych, którzy
siedzą. Ludzie mi się przyglądają - co prawda, mam na sobie
czerwoną bluzkę, ale tatuaże na obojczyku są widoczne jak
zwykle, nawet z daleka.
Przystaję przy szeregu Erudytów. Cara wstaje, kiedy
podchodzę, krzyżuje ręce na piersi.
- Co ty tu robisz? - pyta.
- Przyjechałam poinformować Johannę, co się dzieje. I
poprosić o pomoc.
- Mnie? Czemu...
- Nie ciebie. - Próbuję zapomnieć, co powiedziała na temat
mojego nosa, ale to trudne. - Was wszystkich. Mam plan, jak
uratować niektóre dane waszej frakcji, ale potrzebuję pomocy.
- A tak konkretnie... - wtrąca Christina, pojawiając się przy
moim lewym ramieniu - to my mamy plan.
Cara przenosi wzrok na nią, potem znów na mnie.
- Wy chcecie pomagać Erudytom? Czegoś tu nie łapię.
- Ty chciałaś pomóc Nieustraszonym - przypominam.
-Myślisz, że ty jedyna nie chcesz ślepo wykonywać tego, co ci
każe frakcja?

309
- Chodzi o to, żeby postępować według waszego wzorca
zachowania - stwierdza Cara. - W końcu strzelanie do tych,
którzy wchodzą wam w paradę, jest typowe dla Nie-
ustraszonych.
Czuję ucisk w gardle. Jest taka podobna do brata, ze
zmarszczką między brwiami i ciemnymi kosmykami w blond
włosach.
- Cara - mówi Christina. - Pomożesz nam czy nie?
- Oczywiście, że pomogę. - Wzdycha. - Inni na pewno też.
Przyjdźcie do sypialni Erudytów po spotkaniu i przedstawcie
nam plan.
Spotkanie w szklarni trwa jeszcze godzinę. Deszcz przestaje
padać, chociaż krople wody nadal zraszają szklane ściany i
sufit. Christina i ja siedzimy pod jedną ze ścian i gramy w grę,
w której staramy się złapać za kciuk przeciwnika. Zawsze
wygrywa Christina.
W końcu Johanna i inni, którzy wyłonili się jako przywódcy
w dyskusji, ustawiają się w rzędzie na korzeniach drzewa.
Johanna pochyla głowę i włosy opadają jej na twarz. Ma nam
przekazać ustalenia, ale stoi z założonymi rękami, stukając
palcami w łokieć.
- O co chodzi? - pyta Christina. Johanna w końcu podnosi
wzrok. - Ciężko było dojść do porozumienia - mówi. - Ale
większość z was chce utrzymać naszą politykę bezstronności.
Nie ma dla mnie znaczenia, czy Serdeczność zdecyduje się
wkroczyć do miasta, czy nie. Ale zaczęłam mieć nadzieję, że
nie wszyscy są tchórzami, a dla mnie ta decyzja zalatuje
tchórzostwem. Opieram się o szybę.
- Nie chcę zachęcać tej społeczności, która tak wiele mi
dała, do podziału - ciągnie Johanna. - Ale sumienie każe mi
opowiedzieć się przeciwko tej decyzji. Wszystkich, którym
sumienie nakazuje iść do miasta, zapraszam, żeby się do mnie
przyłączyli.

310
Z początku, tak jak i inni, nie za bardzo kapuję, o czym ona
mówi.
- Rozumiem, że to oznacza, że nie mogę już należeć do
Serdeczności - dodaje. Przechyla głowę tak, że znów widać jej
bliznę. Pociąga nosem. - Ale chcę, żebyście wiedzieli, że
chociaż was opuszczam, robię to z miłością, a nie ze złością. -
Kłania się zgromadzonym, zakłada sobie włosy za uszy i idzie
w stronę wyjścia.
Kilka osób z Serdeczności gramoli się na nogi, po chwili
wstaje kilka kolejnych, aż w końcu stoi cały tłum i niektórzy -
niewielu, ale kilku - wychodzi za nią.
- Nie tego się spodziewałam - stwierdza Christina.

Rozdział 40

Sypialnia Erudytów jest jedną z największych w siedzibie


Serdeczności. W sumie stoi tu dwanaście łóżek - osiem, jedno
przy drugim, wzdłuż ściany i dwa złączone bokami, dzięki
czemu na środku pokoju zostaje duża przestrzeń. Zajmuje ją
ogromny stół, zawalony narzędziami, skrawkami metalu,
mechanizmami i kablami.
Christina i ja właśnie skończyłyśmy wyjaśniać nasz plan,
który brzmiał jeszcze bardziej głupio, kiedy wpatrywało się w
nas ponad dwunastu Erudytów.
- Wasz plan ma błędy. - Cara pierwsza zabiera głos.
- Dlatego przyszłyśmy do was - mówię. - Żebyście
powiedzieli, jak go poprawić.
- Przede wszystkim ta ważna informacja, którą chcecie
ocalić... To śmieszne nagrywać ją na płytę. Płyta się połamie
albo wpadnie w ręce niepowołanej osoby, jak inne rzeczy.
Lepiej wykorzystać sieć danych.
- Że co?
Spogląda na drugą Erudytkę.

311
- Mów dalej - odzywa się jeden z pozostałych, ciemnoskóry
chłopak w okularach. - Powiedz im. Już nie ma sensu
utrzymywać tego w tajemnicy.
- Wiele komputerów w siedzibie Erudytów jest podłą-
czonych do komputerów innych frakcji. Dlatego Jeanine tak
łatwo było przeprowadzić atak symulacyjny z komputera
Nieustraszonych zamiast z maszyn Erudytów.
- Jak to? - wypala Christina. - Chcecie powiedzieć, że
możecie sobie łazić po danych każdej frakcji, kiedy tylko
chcecie?
- Po danych nie można „sobie łazić" - zauważa okularnik. -
To nielogiczne.
- To przenośnia. - Christina marszczy brwi. - Jasne?
- Metafora czy po prostu figura retoryczna? - Chłopak też
marszczy brwi. - Czy metafora jest może określoną kategorią,
która mieści się w grupie figur retorycznych?
- Fernando. - Cara piorunuje go wzrokiem. - Skup się.
Ciemnoskóry kiwa głową.
- Ważne jest to - ciągnie Cara - ...że istnieje sieć danych i że
z punktu widzenia etyki to rzecz sporna. Na tej samej zasadzie,
na jakiej komputery mają dostęp do danych innych frakcji,
mogą wysyłać dane. Jeżeli wyślemy dane, które chcecie
uratować, do każdej z pozostałych frakcji, nie będzie można
ich wszędzie zniszczyć.
- Mówisz „my" - zauważam. - Sugerujesz, że...
- Że pójdziemy z wami? - pyta. - Na pewno nie pójdą
wszyscy, ale niektórzy muszą. Jak chciałybyście same po-
ruszać się po siedzibie Erudytów?
- Chyba zdajecie sobie sprawę, że jeżeli do nas dołączycie,
możecie zginąć? - Christina się uśmiecha. - I nie ma żadnego
chowania za nami, żeby nie rozbić sobie okularów czy coś
takiego.

312
Cara zdejmuje okulary i łamie je na środku noska.
- Ryzykowaliśmy życie, odchodząc z naszej frakcji -mówi. -
I zaryzykujemy znowu, żeby ocalić naszą frakcję od niej samej.
- Poza tym... - rozlega się wątły głos. Zza łokcia Cary
wygląda dziesięcio-, może jedenastoletnia dziewczynka.
Czarne loki tworzą wokół jej twarzy aureolę. - Mamy
przydatne gadżety.
Wymownie spoglądamy na siebie z Christiną.
- Jakie gadżety?
- To prototypy - odpowiada Fernando. - Nie ma potrzeby
dokładnie studiować ich struktury.
- Studiowanie nie jest naszą najmocniejszą stroną
-przyznaje Christiną.
- No to jak udoskonalacie rzeczy? - pyta dziewczynka.
- Nie udoskonalamy. - Christiną wzdycha. - One się chyba
pogarszają.
- Entropia. - Mała kiwa głową.
- Co?
- Entropia - szczebiocze. - To teoria, która mówi, że cala
materia we wszechświecie stopniowo zmierza do osiągnięcia
tej samej temperatury. Znana także jako „cieplna śmierć".
- Elia, to ogromne uproszczenie - krytykuje ją Cara.
Elia pokazuje Carze język. Nie mogę powstrzymać śmie-
chu. Nigdy wcześniej nie widziałam Erudyty wystawiającego
język. Ale, co tu dużo mówić, nie miałam styczności z wieloma
młodymi Erudytami. Tylko z Jeanine i ludźmi, którzy dla niej
pracują. Włącznie z moim bratem.
Fernando klęka przy jednym z łóżek i wyciąga pudło.
Grzebie w nim przez kilka sekund i wyjmuje mały dysk
zrobiony z jasnego metalu, który często widziałam w siedzibie
Erudytów, ale nigdzie indziej. Niesie go do mnie na dłoni.
Kiedy wyciągam po niego rękę, gwałtownie go przede mną
cofa.

313
- Uważaj! Wziąłem go z siedziby. Nie stworzyliśmy go
tutaj. Byłaś tam, kiedy zaatakowali Prawość?
- Tak. W samym środku.
- Pamiętasz, jak roztrzaskała się szyba?
- Ty też tam byłeś? - Mrużę oczy.
- Nie. Nagrali film i pokazali w siedzibie Erudytów.
Wyglądało to tak, jakby szyba się rozwaliła od strzału, ale to
nie do końca prawda. Jakiś żołnierz Nieustraszonych rzucił
jeden z takich dysków pod okna. To urządzenie emituje sygnał,
dźwięku nie słychać, ale od niego rozbija się szkło.
- Okej. Jak nam się to może przydać?
- Ludzie będą raczej zaskoczeni, kiedy wszystkie ich szyby
trzasną w jednej chwili - mówi z uśmiechem. - Zwłaszcza w
siedzibie Erudytów, tam jest mnóstwo okien.
- To fakt.
- Co jeszcze macie? - dopytuje Christiną.
- To spodoba się Serdeczności - mówi Cara. - Gdzie to jest?
A, tutaj. - Bierze czarne plastikowe pudełko, na tyle małe, że
może zamknąć je w dłoni. Na górze są dwa kawałki metalu,
które wyglądają jak zęby. Włącza przycisk pod pudełkiem i w
szparze pomiędzy zębami pojawia się nitka niebieskiego
światła. - Fernando. Chcesz zademonstrować?
- Żartujesz? - Facet szeroko otwiera oczy. - Nigdy więcej.
Jesteś z tym niebezpieczna.
Cara uśmiecha się do niego.
- Gdybym teraz dotknęła was tym cudem, potwornie by was
zabolało, a później unieruchomiło. Fernando boleśnie się o tym
wczoraj przekonał. Zrobiłam ten porażacz tak, żeby
Serdeczność mogła się bronić, nie strzelając do nikogo.
- To... - Marszczę brwi. - Wyrozumiałe z twojej strony.
- Dzięki technologii życie ma stawać się lepsze - mówi. -
Bez względu na to, w co wierzysz, technologia powinna ci
służyć, nie szkodzić.

314
Co powiedziała moja matka podczas symulacji? „Martwię
się, że całe to psioczenie ojca na Erudytów nie wyszło ci na
dobre".
A jeśli miała rację, nawet jeżeli to była tylko część sy-
mulacji? Ojciec nauczył mnie postrzegać Erudytów w spe-
cyficzny sposób. Nigdy nie mówił mi, że oni nie oceniają tego,
w co ludzie wierzą, ale projektują dla nich technologie, które
uwzględniają te przekonania. Nigdy nie mówił mi, że mogą
być zabawni ani że umieją krytykować własną frakcję. Cara
rzuca się na Fernanda z aparatem, roześmiana, a on odskakuje.
Nie mówił mi, że Erudytka mogłaby zaoferować mi pomoc po
tym, jak zabiłam jej brata.
Atak zacznie się po południu, zanim zrobi się za ciemno,
żeby zobaczyć niebieskie przepaski, które oznaczają Nie-
ustraszonych zdrajców. Po omówieniu planów idziemy przez
sad na polanę, gdzie stoją ciężarówki. Kiedy wyłaniam się
spomiędzy drzew, widzę Johannę Reyes - siedzi na masce
jednego z samochodów, z kluczykami w ręce.
Za nią czeka mały konwój aut pełen Serdecznych, ale nie
tylko, bo są wśród nich też Altruiści - to ci z surowymi
fryzurami i nieruchomymi wargami. Jest z nimi Robert, starszy
brat Susan.
Johanna zeskakuje z maski. Na pace tej ciężarówki znajduje
się stos skrzynek oznaczonych „Jabłka, mąka, kukurydza".
Dobrze, że z tyłu musimy zmieścić tylko dwie osoby.
- Witaj, Johanno - mówi Marcus.
- Marcus. Mam nadzieję, że zgodzisz się, żebyśmy pojechali
z tobą do miasta.
- Pewnie. Pilotuj.
Johanna podaje Marcusowi kluczyki i wskakuje na ławkę
jednej z pozostałych ciężarówek. Christina zajmuje miejsce w
kabinie, a ja na pace, z Fernandem.

315
- Nie chcesz siedzieć z przodu? - pyta Christina. -1 ty
nazywasz się Nieustraszoną?
- Tu jest najmniejsze prawdopodobieństwo, że zwymiotuję -
tłumaczę.
- Rzyganie to część życia.
Już chcę spytać, ile razy ona zamierza puścić pawia, kiedy
ciężarówka rusza. Chwytam ścianki obiema rękami, żeby nie
wypaść, ale po kilku minutach, kiedy przyzwyczajam się do
podskakiwania i szarpania, daję spokój. Przed nami toczy się
kolejna ciężarówka, za samochodem Johan-ny, który
prowadzi.
Jestem spokojna, aż dojeżdżamy do płotu. Spodziewam się,
że spotkamy tych samych strażników, którzy próbowali nas
zatrzymać w tamtą stronę, ale brama stoi otwarta, a przy niej
nie ma nikogo. Strach rodzi mi się w piersi i rozlewa aż do
dłoni. W ferworze poznawania nowych ludzi i robienia planów
zapomniałam, że moim planem jest wkroczenie wprost do
walki, która może kosztować mnie życie. Tuż po tym, kiedy
dotarło do mnie, że warto żyć. Konwój zwalnia, kiedy
przejeżdżamy przez bramę, jakby Marcus i Johanna się
spodziewali, że ktoś wyskoczy i nas zatrzyma. Wszędzie
panuje cisza, słychać tylko cykady na drzewach w oddali i
warkot silników. - Myślisz, że już się zaczęło? - pytam
Fernanda. - Może tak, a może nie. Jeanine ma wielu
informatorów. Możliwe, że ktoś jej doniósł, że coś się szykuje,
więc wezwał wszystkie siły Nieustraszonych do siedziby
Erudytów. Kiwam głową, ale tak naprawdę myślę o Calebie.
On też należy do grona tych informatorów. Zastanawiam się,
dlaczego był tak święcie przekonany, że to, co na zewnątrz,
powinno być przed nami ukryte, że zdradziłby każdego, na kim
przypuszczalnie mu zależało, dla Jeanine, której nie zależy na
nikim.
- Znasz kogoś o imieniu Caleb? - pytam.

316
- Caleb - powtarza Fernando. - Tak, w nowicjacie poznałem
jednego Caleba. Bystry, ale... jak to się potocznie mówi? Lizus.
- Uśmiecha się szelmowsko. - Między nowicjuszami był
pewien podział. Na tych, którzy wszystko chłoną, co mówi
Jeanine, i na pozostałych. Ja należałem do tej drugiej grupy.
Caleb do pierwszej. Czemu pytasz?
- Trafiłam na niego, kiedy zostałam uwięziona. - Mój głos
wydaje się odległy nawet mnie samej. - Byłam po prostu
ciekawa.
- Nie osądzałbym go zbyt surowo. Jeanine potrafi być
wyjątkowo przekonująca dla tych, którzy z natury nie są
podejrzliwi. Ja zawsze byłem z natury podejrzliwy.
Spoglądam za jego lewe ramię - kontur miasta na tle nieba
staje się coraz wyraźniejszy, w miarę jak się zbliżamy. Szukam
dwóch iglic na czubku Bazy, a kiedy je znajduję, czuję się
lepiej i gorzej jednocześnie - lepiej, bo to tak bardzo znajome
miejsce, a gorzej, bo to, że widać iglice, oznacza, że
dojeżdżamy do celu.
- Tak - mówię. - Ja też.

Rozdział 41

Kiedy docieramy do miasta, wszystkie rozmowy w


ciężarówce milkną, teraz każdy siedzi z zaciśniętymi ustami,
blady. Marcus omija dziury wielkości człowieka i części
porozbijanych autobusów. Droga jest gładsza, kiedy
opuszczamy terytorium bezfrakcyjnych i wjeżdżamy do
czystszego rewiru.
Nagle słyszę strzały. Z tej odległości brzmią jak trzaski.
Przez chwilę jestem zdezorientowana i widzę jedynie
przywódców Altruizmu na kolanach na chodniku i Nieustra-
szonych z leniwym wyrazem twarzy i karabinami w ręku;

317
widzę jedynie matkę, która odwraca się, żeby przyjąć kule, i
Willa, jak pada na ziemię. Zaciskam pięści, żeby nie krzyczeć,
a ból sprowadza mnie z powrotem do teraźniejszości.
Matka powiedziała mi, żebym była odważna. Ale gdyby
wiedziała, że jej śmierć napełni mnie takim strachem, czy
poświęciłaby się tak ochoczo?
Marcus wyłamuje się z konwoju, skręca w Madison Avenue
i - kiedy dwie przecznice dzielą nas od Michigan Avenue,
gdzie toczy się walka - wjeżdża w boczną uliczkę i wyłącza
silnik.
Fernando schodzi z paki i podaje mi rękę.
- Chodź, Buntowniczko. - Puszcza do mnie oko.
- Co? - Chwytam go za rękę i bokiem zeskakuję z cię-
żarówki.
Otwiera torbę, z którą siedział. Jest pełna niebieskich ubrań.
Przegląda je i rzuca Christinie i mnie. Biorę koszulkę i dżinsy.
- Buntowniczka - mówi. - Rzeczownik. Kobieta, która
sprzeciwia się ustanowionej władzy, choć niekoniecznie jest
postrzegana jako rewolucjonistka.
- Czy ty musisz wszystko nazywać? - Cara przeczesuje
dłońmi swoje ciemnoblond włosy, żeby przylizać niesforne
kosmyki. - Właśnie coś robimy i akurat całą grupą. Nowe
tytuły nie są potrzebne.
- Tak się składa, że klasyfikacja sprawia mi przyjemność. -
Fernando unosi ciemną brew.
Spoglądam na niego. Ostatnio, kiedy wtargnęłam do
siedziby frakcji, robiłam to z bronią w ręku i zostawiłam za
sobą ciała. Chcę, żeby tym razem było inaczej. Tym razem
musi być inaczej.
- Mnie się podoba - stwierdzam. - Buntowniczka. Pasuje jak
ulał.
- Widzisz? - mówi Fernando do Cary. - Nie jestem sam.
- Gratulacje - prycha kpiąco.

318
Przyglądam się swoim ciuchom Erudytki, kiedy inni
zdejmują wierzchnie warstwy ubrania.
- To nie pora na skromność, Sztywniaczko! - Christina
posyła mi ostre spojrzenie.
Wiem, że ma rację, więc ściągam z siebie czerwoną ko-
szulkę i wkładam niebieską. Zerkam na Fernanda i Marcusa,
żeby się upewnić, że nie patrzą, i zmieniam też spodnie. Dżinsy
muszę podwijać cztery razy, a kiedy je zapinam, marszczą się
w talii jak góra ściśniętej torebki papierowej.
- Nazwała cię Sztywniaczką? - zaciekawia się Fernando.
- Tak. Do Nieustraszonych przeniosłam się od Altruistów.
- Hm. Niezły przeskok. Taka różnica osobowości między
pokoleniami jest obecnie prawie niemożliwa genetycznie.
- Czasami osobowość nie ma nic wspólnego z decyzją, jaką
się wybierze frakcję. - Myślę o matce. Opuściła
Nieustraszonych nie dlatego, że do nich nie pasowała, ale
dlatego, że bezpieczniej być Niezgodną u Altruistów. I jest też
Tobias, który przeszedł do Nieustraszonych, żeby uciec przed
ojcem.
- Trzeba brać pod uwagę wiele czynników.
Żeby uciec przed ojcem, z którego ja zrobiłam sojusznika.
Ogarnia mnie przypływ poczucia winy.
- Mów tak dalej, a nigdy nie odkryją, że w rzeczywistości
jesteś Erudytką - kwituje Fernando.
Przeczesuję grzebieniem włosy, żeby je wygładzić, a potem
zakładam je sobie za uszy.
- Masz. - Cara bierze mi z twarzy kosmyk włosów i
przypina go srebrną spinką, jak robią Erudytki.
Christina wyciąga broń, którą ze sobą zabrałyśmy, i
spogląda na mnie.
- Chcesz? Czy wolisz porażacz?
Wpatruję się w pistolet w jej ręce. Jeżeli nie wezmę
porażacza, będę zupełnie bezbronna wobec ludzi, którzy

319
z radością mnie zastrzelą. Jeżeli wezmę, przyznam się do
słabości przed Marcusem, Carą i Fernandem.
- Wiesz, co powiedziałby Will? - pyta Christina.
- Co? - mówię łamiącym się głosem.
- Powiedziałby ci, żebyś sobie odpuściła. Żebyś przestała
się zachowywać nieracjonalnie i wzięła ten głupi pistolet.
Will nie znosił, jak ktoś zachowywał się nieracjonalnie.
Christina chyba ma rację. Znała go lepiej niż ja. I ona, która
tamtego dnia straciła kogoś bliskiego, tak jak ja, zdobyła się na
to, żeby mi wybaczyć, co wydawałoby się prawie niemożliwe.
Byłoby niemożliwe dla mnie, gdyby odwrócić sytuację. Więc
dlaczego tak trudno mi wybaczyć sobie samej? Zaciskam dłoń
na broni, którą dała mi Christina. Metal jest ciepły w miejscu,
gdzie go dotykała. Czuję, że do mojego umysłu wdziera się
wspomnienie tego, jak strzelam do Willa, i usiłuję je przegonić.
Ale nie da się tego przegonić. Wypuszczam pistolet.
- Porażacz jest doskonałą opcją - podsuwa Cara, strząsając
włos z rękawa koszulki. - Moim zdaniem, Nieustraszeni za
bardzo rwą się do broni.
Fernando podaje mi porażacz. Chciałabym jakoś po-
dziękować Carze, ale nie patrzy na mnie.
- Jak mam to schować? - pytam.
- Nie musisz - odpowiada Fernando.
- Racja.
- Lepiej ruszajmy. - Marcus zerka na zegarek.
Moje serce bije tak mocno, że wyznacza mi każdą sekundę,
ale reszta mnie jest ogłuszona. Ledwie czuję ziemię pod
stopami. Nigdy wcześniej tak się nie bałam, a biorąc pod
uwagę wszystko, co widziałam podczas symulacji, i wszystko,
co widziałam w czasie ataku symulacyjnego, to nie ma
żadnego sensu.
A może ma sens. Cokolwiek Altruiści chcieli wyjawić przed
atakiem, wystarczyło, żeby Jeanine podjęła drastyczne

320
i potworne działania, żeby ich powstrzymać. A teraz ja mu-
szę dokończyć ich dzieło, dokończyć to, za co moja dawna
frakcja oddała życie. Więc w tej chwili stawka jest znacznie
większa niż moje życie.
Christina i ja prowadzimy. Biegniemy czystymi, równymi
chodnikami Madison Avenue, mijamy State Street, kierujemy
się do Michigan Avenue.
Pół przecznicy od siedziby Erudytów nagle się zatrzymuję.
W czterech rzędach przed nami stoją ludzie - w większości
ubrani na czarno-biało - w odstępach co pół metra, z
podniesioną i wycelowaną bronią. Mrugam i stają się kon-
trolowanymi przez symulację Nieustraszonymi w sektorze
Altruizmu, podczas ataku symulacyjnego.
Weź się w garść! Weź się w garść... Mrugam znowu i znów
zmieniają się w Prawych - chociaż niektórzy, ci na czarno,
naprawdę wyglądają na Nieustraszonych. Jeżeli nie będę
uważna, stracę poczucie, gdzie i kiedy to wszystko się dzieje.
- O, mój Boże - mamrocze Christina. - Moja siostra, moi
rodzice... a jeżeli oni...
Spogląda na mnie, a mnie się wydaje, że znam jej myśli, bo
wcześniej sama takie miałam. Gdzie moi rodzice? Muszę ich
odnaleźć. Ale jeżeli jej rodzice są jak ci z Prawości, pod
wpływem symulacji i uzbrojeni, nic nie może dla nich zrobić.
Zastanawiam się, czy gdzieś indziej w którymś z takich rzędów
stoi Lynn.
- Co robimy? - pyta Fernando.
Stawiam krok w kierunku Prawości. Może nie są zapro-
gramowani, żeby strzelać. Wpatruję się w zamglone oczy
kobiety w białej bluzce i czarnych spodniach. Wygląda, jakby
właśnie wróciła z pracy. Robię kolejny krok.
Bum. Instynktownie padam na ziemię, zakrywam głowę
rękami i czołgam się do tyłu, w stronę butów Fernanda.
Pomaga mi wstać.

321
- A może byśmy się wycofali? - proponuje.
Wychylam się, nie za bardzo, i zaglądam w uliczkę po-
między budynkiem obok nas a siedzibą Erudytów. Prawość
stoi też w uliczce. Nie zdziwiłabym się, gdyby grubym murem
otaczali cały kompleks budynków Erudytów.
- Jest jakaś inna droga do siedziby Erudytów? - pytam.
- Ja nie znam - odpowiada Cara. - Chyba żeby skakać z
dachu na dach. - Śmieje się lekko, jakby to był żart.
Unoszę brwi i spoglądam na nią.
- Zaraz - mówi. - Chyba nie myślisz o...
- O dachach? - pytam. - O oknach.
Idę w lewo, uważając, żeby nie przesunąć się nawet o
centymetr do Prawości. Budynek po mojej lewej graniczy z
siedzibą Erudytów na końcu. Na pewno parę okien jest
naprzeciwko siebie. Cara mamrocze coś o kaskaderskich
wyczynach stukniętych Nieustraszonych, ale biegnie za mną, a
dalej Fernando, Marcus i Christina. Próbuję otworzyć tylne
drzwi budynku, ale są zamknięte.
- Odsuńcie się. - Christina wychodzi naprzód. Celuje w
zamek.
Osłaniam twarz dłońmi, kiedy strzela. Słyszymy głośny
huk, a później piskliwe dzwonienie - skutek strzału w tak
zamkniętą przestrzeń. Zamek już nie blokuje drzwi.
Wkraczam do środka. Wita mnie długi korytarz z podłogą
wyłożoną płytkami, z drzwiami po obu stronach - jedne są
otwarte, inne zamknięte. Kiedy zaglądam do otwartych
pomieszczeń, widzę rzędy starych biurek i tablice na ścianach,
jak te w siedzibie Nieustraszonych. W powietrzu czuć
stęchliznę, zapach kartek bibliotecznej książki połączony ze
smrodkiem rozpuszczalnika.
- To był kiedyś biurowiec - wyjaśnia Fernando. - Ale
Erudyci zamienili go w szkołę, która zajmuje się edukacją po
Wyborze. Potem, jak już wyremontowali swoją siedzibę,

322
jakieś dziesięć lat temu... wiesz, kiedy wszystkie budynki
po drugiej stronie od Millenium zostały połączone, przestali tu
uczyć. Przestarzałe, ciężkie do unowocześnienia miejsce.
- Dzięki za lekcję historii - mówi Christina.
Kiedy docieram do końca korytarza, wchodzę do jednej z
klas, żeby wyjrzeć i zorientować się, gdzie jestem. Widzę tył
siedziby Erudytów, ale po drugiej stronie ulicy na poziomie
parteru nie ma okien. Tuż za moim oknem - na tyle blisko, że
mogłabym jej dotknąć, gdybym wyciągnęła rękę -stoi mała
dziewczynka z Prawości; trzyma broń długości swojego
ramienia. Tkwi tak nieruchomo, że zastanawiam się, czy w
ogóle oddycha.
Mocno wykręcam szyję, żeby ogarnąć wzrokiem większą
część budynku. Nad głową widzę mnóstwo okien. Na tylach
siedziby Erudytów jest tylko jedno na tej wysokości. Na
drugim piętrze.
- Dobre wieści - oznajmiam. - Znalazłam drogę na drugą
stronę.

Rozdział 42

Na moje polecenie wszyscy rozbiegają się po budynku w


poszukiwaniu schowków woźnego, żeby znaleźć drabinę.
Słyszę skrzypienie tenisówek na płytkach i krzyki:
- Mam! Nie, zaraz, są tu wiadra, nieważne. Zaraz potem:
- Jaka długa ma być ta drabina? Rozkładana będzie za
krótka?
Szukają, a ja odnajduję salę na drugim piętrze, która
wychodzi na okno Erudytów. Próbuję trzy razy, zanim udaje
mi się otworzyć okno. Wychylam się na uliczkę.

323
- Ej! - krzyczę i natychmiast się chowam. Ale nie słyszę
strzałów. Dobrze, myślę. Nie reagują na hałas.
Christina wchodzi do klasy z drabiną pod pachą, a za nią
pozostali.
- Jest! Chyba wystarczy, jak się ją rozłoży.
Za szybko próbuje się obrócić i uderza drabiną Fernanda w
ramię.
- Oj, sorry, Nando.
Od uderzenia chłopakowi przekrzywiają się okulary.
Uśmiecha się do Christiny i je zdejmuje, potem chowa do
kieszeni.
- Nando? - Unoszę brwi. - Myślałam, że Erudyci nie lubią
zdrobnień.
- Kiedy tak woła cię ładna dziewczyna, to logiczne, że się
reaguje - mówi. Christina odwraca wzrok, z początku myślę, że
słowa Fernanda ją onieśmieliły, ale po chwili widzę, że się
krzywi, jakby zamiast komplementu dostała policzek. Za mało
czasu minęło od śmierci Willa, żeby chciała flirtować. Razem z
nią wysuwam drabinę przez szkolne okno i przekładam między
budynkami. Marcus pomaga nam ją trzymać prosto. Fernando
wykrzykuje, kiedy drabina dosięga okna Erudytów po drugiej
stronie ulicy. - Pora wybić szybę - oznajmiam.
Fernando wyciąga z kieszeni urządzenie do tłuczenia szyb i
podaje mi je.
- Ty pewnie wycelujesz najlepiej.
- Nie liczyłabym na to. Mam niesprawną prawą rękę.
Musiałabym rzucać lewą.
- Ja to zrobię - zgłasza się na ochotnika Christina. Wciska
guzik z boku i rzuca urządzenie spod ręki.
Zaciskam dłonie w pięści i czekam, aż upadnie. Uderza w
parapet i wpada na szkło. Błyska pomarańczowe światło i w
jednej chwili okno - a przy okazji okna nad nim, pod nim i obok
- rozbija się na setki maleńkich odłamków, które

324
lecą na tych z Prawości na dole. W tym samym momencie
Prawi odwracają się i strzelają w niebo. Wszyscy inni padają
na ziemię, ale ja stoję, w pewnym sensie zachwycona
doskonałą synchronizacją, ale też zdegustowana tym, że
Jeanine Matthews zamieniła ludzi z kolejnej frakcji w części
maszyny. Żadna z kul nie dociera do okien klasy, nie mówiąc o
tym, żeby wpadła do środka. Prawi nie posyłają drugiej serii,
więc spoglądam na nich z góry. Powrócili do wyjściowej
pozycji, zwróceni w połowie do Madison Avenue, a w połowie
do Washington Street.
- Reagują tylko na ruch, więc... nie spadnijcie z drabiny -
radzę. - Ten, kto przejdzie pierwszy, będzie zabezpieczał
drabinę z drugiej strony.
Zauważam, że Marcus, który powinien bezinteresownie
zaoferować się do każdego zadania, nie zgłasza się.
- Nie czujesz się dziś wielkim Sztywniakiem, Marcus? -
szydzi Christina.
- Na twoim miejscu uważałbym, kogo obrażasz - ostrzega. -
Nadal jestem jedyną osobą, która może odnaleźć to, czego
szukamy. - To groźba?
- Ja pójdę - mówię, zanim Marcus zdąży odpowiedzieć. - Po
części też jestem Sztywniaczką, no nie?
Wsuwam sobie porażacz za pasek dżinsów i wskakuję na
biurko, żeby lepiej ustawić się do okna. Christina trzyma
drabinę, a ja wchodzę na metalowy stopień i ruszam do przodu.
Kiedy jestem już za oknem, stawiam stopy na wąskich
krawędziach drabiny, a dłonie kładę na szczeblach. Drabina
wydaje się tak stabilna i mocna jak aluminiowa puszka.
Trzeszczy i skrzypi pod moim ciężarem. Staram się nie patrzeć
w dół na tych z Prawości; staram się nie myśleć o tym, że
unoszą broń i strzelają do mnie. Oddycham płytko i wpatruję
się w swój cel - okno Erudytów. Zostało już tylko kilka
szczebli.

325
Podmuch wiatru w uliczce spycha mnie na bok, a ja
przypominam sobie, jak wdrapywałam się na diabelski młyn.
Wtedy szedł za mną Tobias. Teraz nie ma nikogo, kto by mnie
podtrzymał. Zerkam na ziemię, dwa piętra niżej, na dziwnie
małą kostkę brukową, na rzędy niewolników Jeanine. Ręce,
zwłaszcza prawa, mnie bolą, kiedy pokonuję ostatnie metry.
Drabina przemieszcza się, przesuwa bliżej framugi okna w
budynku Erudytów. Christina przytrzymuje ją z jednej strony,
ale nie może zrobić nic, żeby drugi koniec nie zsunął się z
parapetu. Zaciskam zęby i staram się za bardzo nie poruszać
drabiną, ale nie jestem w stanie stawiać kroków obiema
nogami naraz, dlatego drabina kołysze się lekko. Jeszcze tylko
trochę. Drabina podskakuje na lewo, a potem, kiedy stawiam z
przodu prawą nogę, nie trafiam w szczebel.
Krzyczę, kiedy moje ciało przechyla się na bok, a noga mi
dynda w powietrzu.
- Nic ci nie jest? - woła Christina z tyłu.
Nie odpowiadam. Podnoszę nogę. Przez to wszystko
drabina jeszcze bardziej zsunęła się z parapetu. Teraz
utrzymuje się zaledwie na skrawku betonu. Decyduję się na
szybkie ruchy. Rzucam się w stronę okna po przeciwnej
stronie. Chwytam dłońmi parapet, beton kaleczy mi palce.
Słyszę wrzaski za mną.
Zaciskam zęby i podciągam się, chociaż ból rozsadza prawe
ramię. Kopię ceglany budynek w nadziei, że zyskam
podparcie, ale to niewiele pomaga. Krzyczę przez zaciśnięte
zęby i robię wyskok - połowa mojego ciała jest już w budynku,
a połowa nadal zwisa na zewnątrz. Na szczęście Christina nie
pozwoliła, żeby drabina spadła całkowicie. Żaden z Prawości
mnie nie zastrzelił.
Wciągam się do pomieszczenia Erudytów. To łazienka.
Upadam na podłogę na lewe ramię i staram się oddychać,
mimo bólu. Pot cieknie mi z czoła.

326
Z kabiny wychodzi Erudytka, gramolę się na nogi, wy-
ciągam porażacz i celuję w nią bez chwili zastanowienia.
Zamiera z uniesionymi rękami i papierem toaletowym przy-
klejonym do buta.
- Nie strzelaj! - Oczy wychodzą jej z orbit.
Wtedy przypominam sobie, że jestem ubrana jak Erudytka.
Odkładam porażacz na brzeg umywalki.
- Wybacz. - Staram się wysławiać oficjalnie, tak jak
Erudyci. - Jestem trochę podenerwowana przez to wszystko, co
się dzieje. Wchodzimy tędy, żeby wydobyć wyniki naszych
testów z... laboratorium 4-A.
- Och - mówi kobieta. - To trochę niemądre.
- To informacje wielkiej wagi. - Silę się na ton tak arogancki,
jaki słyszałam u kilku poznanych Erudytów. - Wolałabym,
żeby kule nie zamieniły ich w sito.
- Nie jest raczej moją rolą powstrzymywanie cię przed ich
odzyskaniem. A teraz, za pozwoleniem, umyję ręce i się
ukryję.
- Rozsądny plan - przyznaję. Stwierdzam, że nie będę jej
mówić, że ma papier toaletowy przyklejony do buta.
Odwracam się do okna. Po drugiej stronie uliczki Christina i
Fernando próbują podnieść drabinę i położyć ją z powrotem na
parapet. Chociaż bolą mnie ramiona i dłonie, wychylam się
przez okno, chwytam drugi koniec drabiny i wciągam z
powrotem na parapet. Trzymam ją, kiedy przechodzi po niej
Christina. Tym razem drabina jest bardziej stabilna i Christina
bez trudu pokonuje odległość. Zastępuje mnie, a ja wysuwam
kosz na śmieci przed drzwi, żeby nikt inny nie wchodził do
środka. Potem wkładam palce pod zimną wodę, żeby ukoić ból.
- Całkiem sprytnie, Tris - mówi Christina.
- Nie musisz udawać zdziwienia.
- Chodzi o to, że... - przerywa. - Nadawałaś się do
Erudytów, prawda?

327
- A jakie to ma znaczenie? - ucinam zbyt ostro. -Frakcje są
zniszczone, a w ogóle to wszystko było głupotą.
Nigdy wcześniej niczego takiego nie mówiłam. Nigdy
nawet tak nie pomyślałam. Ale z zaskoczeniem odkrywam, że
naprawdę tak uważam. Z zaskoczeniem odkrywam, że
zgadzam się z Tobiasem.
- Nie chciałam cię obrazić - usprawiedliwia się Christina. -
Predyspozycje do Erudycji nie są niczym złym. Zwłaszcza
teraz.
- Przepraszam. Jestem po prostu... spięta. To wszystko.
Przez okno wchodzi Marcus i upada na wyłożoną płytkami
podłogę. Cara jest zaskakująco zwinna - porusza się, jakby
grała na bandżo, jedynie muska każdy szczebel i przechodzi na
kolejny.
Ostatni ma przejść Fernando, i moja sytuacja się powtórzy -
drabina będzie zabezpieczona tylko z jednej strony.
Przysuwam się do okna; chcę mu powiedzieć, żeby się za-
trzymał, jeżeli zobaczę, że drabina się przesuwa. Chłopak,
który moim zdaniem powinien łatwo poradzić sobie z za-
daniem, porusza się bardziej niezdarnie niż inni. Całe życie
pewnie spędził przy komputerze albo nad książką. Z trudem
przesuwa się do przodu, czerwony na twarzy, trzyma się
szczebli tak mocno, że dłonie mu bieleją i puchną.
W połowie drogi widzę, że coś wyślizguje mu się z kieszeni.
Okulary.
- Fernan... - krzyczę. Za późno.
Okulary wypadają, uderzają w krawędź drabiny i lecą na
chodnik.
W mgnieniu oka ludzie z Prawości na dole odwracają się i
strzelają w górę. Fernando wrzeszczy i upada na drabinę. Jedna
kula trafia go w nogę. Nie widzę, gdzie trafiają inne, ale kiedy
zauważam krew lecącą strumieniem spomiędzy szczebli,
wiem, że dostał paskudnie.

328
Fernando wpatruje się w Christinę, twarz ma poszarzałą.
Christina wyrywa się do przodu, za okno, żeby go chwycić.
- Nie bądź głupia - odzywa się ledwie słyszalnym głosem. -
Zostaw mnie.
To są jego ostatnie słowa.

Rozdział 43

Christina wycofuje się do łazienki. Stoimy bez ruchu.


- Nie chcę być niedelikatny - mówi Marcus. - Ale musimy
iść, zanim Nieustraszeni i bezfrakcyjni wejdą do tego budynku.
O ile jeszcze nie weszli.
Słyszę stukanie w szybę. Gwałtownie odwracam głowę i
przez ułamek sekundy wierzę, że to Fernando próbuje się
dostać do środka. Ale to tylko deszcz.
Wychodzimy za Carą z łazienki. Teraz ona prowadzi.
Najlepiej zna tę siedzibę. Christina idzie za nią, potem Marcus i
ja. Przemieszczamy się korytarzem, który wygląda jak każdy
inny korytarz Erudytów - jest mdły, jasny, sterylny.
Ale ten korytarz bardziej tętni życiem niż te, które do tej
pory widziałam. Ludzie w błękicie Erudytów biegają w tę i z
powrotem, grupami i sami, wykrzykują do siebie:
- Są przed głównym wejściem! Idźcie najwyżej jak się da!
Unieruchomili windy! Biegnijcie na schody!
Dopiero tam, w tym zamieszaniu dociera do mnie, że
zostawiłam w łazience porażacz. Znów nie mam żadnej broni.
Obok nas przebiegają też zdrajcy z Nieustraszoności, chociaż
oni są mniej spanikowani niż Erudyci. Zastanawiam się, co w
tym chaosie robią Johanna, Serdeczni i Altruiści. Opatrują
rannych? Czy stoją pomiędzy uzbrojonymi Nieustraszonymi a
niewinnymi Erudytami i zbierają kule w imię pokoju?
Wzdrygam się. Cara prowadzi nas do tylnej klatki schodowej i
przyłączamy się do grupy przerażonych Erudytów, którzy

329
pokonują jeden, dwa, trzy ciągi schodów. Pcha ramieniem
drzwi przy półpiętrze, trzymając broń przy piersi.
Rozpoznaję to piętro.
To moje piętro.
Moje myśli wyhamowują. Niewiele brakowało, żebym tu
umarła. Tu otarłam się o śmierć.
Zwalniam i zostaję z tyłu. Nie mogę wyrwać się z oszo-
łomienia, chociaż ludzie mijają mnie biegiem, a Marcus coś do
mnie krzyczy, ale jego głos jest stłumiony. Christina wraca,
chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę Control-A.
W pokoju kontrolnym patrzę na rzędy komputerów, ale tak
naprawdę wcale ich nie widzę; na oczach mam przesłonę.
Próbuję mrugać, żeby się jej pozbyć. Marcus siada przy jednej
z maszyn, a Cara przy drugiej. Będą wysyłać wszystkie dane
zgromadzone przez Erudytów do komputerów innych frakcji.
Drzwi za mną się otwierają.
- Co tu robicie?
Głos Caleba przywraca mi trzeźwość. Odwracam się i
patrzę prosto w jego pistolet. Caleb ma oczy mojej matki
-ciemnozielone, prawie szare, ale błękit koszuli wydobywa z
nich głębię koloru.
- A jak myślisz? - odwarkuję.
- Jestem tu, żeby was powstrzymać, cokolwiek robicie! -
oznajmia drżącym głosem. Niepewnie trzyma broń.
- Jesteśmy tu, żeby uratować dane, które chcą zniszczyć
bezfrakcyjni - odparowuję. - Nie sądzę, żebyś chciał nas
powstrzymać.
- To nieprawda. - Gwałtownie odwraca głowę w stronę
Marcusa. - Po co zabieralibyście go ze sobą, gdybyście nie

330
próbowali czegoś znaleźć? Czegoś, co jest dla niego o wiele
ważniejsze niż wszystkie dane Erudytów razem wzięte?
- Powiedziała ci o tym? - pyta Marcus. - Tobie? Dziecku?
- Nie od razu. Ale nie chciała, żebym stawał po którejś ze
stron, nie znając faktów!
- Fakty są takie, że ją przeraża rzeczywistość - odpowiada
Marcus. - A Altruistów nie przerażała. Nie przeraża. Tak jak
twojej siostry. Co się jej chwali.
Spoglądam groźnie. Może to komplement, ale mam ochotę
dać Marcusowi w twarz.
- Moja siostra - mówi spokojnie Caleb, znów na mnie
spoglądając - .. .nie wie, w co się pakuje. Nie wie, co takiego
zamierzasz pokazać, nie wie, że to zniszczy wszystko!
- Jesteśmy tu, żeby służyć sprawie! - Marcus już prawie
krzyczy. - Wykonaliśmy misję, teraz pora, żebyśmy zrobili to,
po co zostaliśmy tu wysłani!
Nie mam pojęcia, o jaki cel czy misję chodzi Marcusowi,
ale Caleb nie wygląda na zaskoczonego.
- Nie zostaliśmy tu wysłani - sprzeciwia się. - Nie od-
powiadamy przed nikim, jedynie przed sobą.
- Właśnie takiego egoistycznego myślenia można się
spodziewać po ludziach, którzy za długo przebywali z Jeanine
Matthews. Tak bardzo nie chcesz rezygnować ze swojej
wygody, że twój egoizm odziera cię z człowieczeństwa!
Już nie mogę tego słuchać. Caleb wpatruje się w Marcusa, a
ja robię półobrót i mocno kopię brata w nadgarstek. Uderzenie
go zaskakuje, broń wypada mu z rąk. Czubkiem stopy
popycham ją po podłodze.
- Musisz mi zaufać, Beatrice - mamrocze. Broda mu drży.
- Po tym, jak pomogłeś Jeanine mnie torturować? Po tym,
jak dopuściłeś do tego, że o mało mnie nie zabiła?
- Nie pomagałem jej tort...

331
- Na pewno jej nie przeszkodziłeś! Byłeś tam i się zwy-
czajnie przyglądałeś...
- A co miałem zrobić? Co...
- Mogłeś chociaż próbować, ty tchórzu! - wrzeszczę. Twarz
mam rozpaloną, łzy napływają mi do oczu. - Próbować, nawet
jeżeli by ci się nie udało. Bo mnie kochasz! -Łapczywie
nabieram powietrza, którego mi brakuje. Słyszę tylko klikanie
klawiatury, kiedy Cara pracuje nad swoim zadaniem. Calebowi
najwyraźniej brakuje słów. Jego błagalne spojrzenie powoli
znika, pojawia się tępy wzrok.
- Tu nie znajdziecie tego, czego szukacie - oznajmia. -Nie
trzymałaby tak ważnych plików w ogólnodostępnych
komputerach. To byłoby nielogiczne.
- Więc ich nie zniszczyła? - pyta Marcus.
- Nie wierzy, że można zniszczyć informacje. - Caleb kręci
głową. - Można tylko je kontrolować.
- No, to świetnie - mówi Marcus. - Gdzie je trzyma?
- Nie powiem.
- Chyba wiem - wykrzykuję. Caleb powiedział, że nie
przechowywałaby ważnych informacji w ogólnodostępnym
komputerze. A więc na pewno trzyma je w prywatnym... albo
w swoim biurze, albo w laboratorium, o którym wspominała
mi Tori.
Caleb nie patrzy na mnie.
Marcus podnosi pistolet, obraca go w dłoni tak, że chwyta
za lufę. Robi zamach i kolbą uderza mojego brata w szczękę.
Caleb przewraca oczami i pada na podłogę. Nie chcę wiedzieć,
jak Marcus nauczył się tej sztuczki.
- Nie możemy pozwolić, żeby uciekł i wygadał komuś, co
robimy - mówi. - Idziemy. Cara sobie poradzi z resztą, tak?
Cara kiwa głową, nie odrywając wzroku od monitora.
Niedobrze mi, ale wychodzę za Marcusem i Christiną z pokoju
kontrolnego. Idziemy do schodów.

332
Na korytarzu jest już pusto. Na płytkach widać skrawki
papieru i ślady butów. Wpatruję się w tył głowy Marcusa,
gdzie przez krótko ostrzyżone włosy wyraźnie widać zarys
jego czaszki. Patrząc na niego, widzę tylko pas dyndający nad
Tobiasem i kolbę pistoletu, którą wali Caleba w szczękę. Nie
chodzi mi o to, że zrobił mojemu bratu krzywdę - ja też bym to
zrobiła - ale że jest człowiekiem, który wie, jak zadawać
ludziom ból, a jednocześnie robi z siebie przywódcę
Altruistów, który w ogóle nie myśli o sobie. Ta świadomość tak
mnie denerwuje, że nie mogę jasno myśleć. Zwłaszcza dlatego,
że wybrałam jego. Wybrałam go zamiast Tobiasa.
- Twój brat jest zdrajcą - stwierdza Marcus, kiedy skręcamy
za rogiem. - Zasługiwał na coś gorszego. Niepotrzebnie tak na
mnie patrzysz.
- Zamknij się! - krzyczę i z całej siły pcham go na ścianę.
Jest za bardzo zaskoczony, żeby stawić opór. - Nienawidzę cię!
Nienawidzę za to, co mu zrobiłeś, i nie chodzi mi o Caleba. -
Pochylam się nad jego twarzą. - I chociaż sama cię nie
zastrzelę, na pewno nie kiwnę palcem, jeżeli ktoś spróbuje
wpakować ci kulkę, więc lepiej módl się, żebyśmy nie znaleźli
się w takiej sytuacji - syczę.
Przygląda mi się z wyraźną obojętnością. Puszczam go i
znów ruszam w stronę schodów. Christina idzie tuż za mną, a
Marcus kilka kroków z tyłu.
- Dokąd idziemy? - pyta.
- Caleb powiedział, że to, czego szukamy, nie będzie w
ogólnodostępnym komputerze, więc musi być w prywatnym. Z
tego co wiem, Jeanine ma tylko dwa prywatne komputery,
jeden w gabinecie, drugi w laboratorium.
- Więc gdzie idziemy?
- Tori mówiła, że laboratorium jest chronione niepraw-
dopodobnymi systemami. A w gabinecie Jeanine już byłam, to
zwykły pokój.

333
- Czyli... laboratorium.
- Najwyższe piętro.
Docieramy do drzwi na klatkę schodową, a kiedy je
otwieram, widzę grupę Erudytów, w tym dzieci - zbiegają po
schodach. Mocno chwytam się poręczy i łokciem toruję sobie
drogę między nimi. Nie przyglądam się ich twarzom, jakby nie
byli ludźmi tylko masą, którą trzeba odepchnąć. Spodziewałam
się, że ten strumień zaraz się skończy, ale z wyższego piętra
zbiega jeszcze więcej ludzi - niebieski potok sunie w słabym
niebieskim świetle. Białka ich oczu są jasne jak lampy, w
przeciwieństwie do wszystkiego innego. Ich przerażony szloch
odbija się w betonowej klatce schodowej setki razy,
przypomina wycie demonów z błyszczącymi oczami. Kiedy
docieramy na siódme piętro, tłum rzednie, aż w końcu znika.
Pocieram dłońmi ramiona, żeby strząsnąć z siebie duchy
włosów, rękawów i skóry, które mnie musnęły po drodze. Z
miejsca, gdzie stoimy, widzę szczyt schodów. Widzę też ciało
strażnika z ręką przewieszoną za barierkę i stojącego nad nim
bezfrakcyjnego z przepaską na oku.
Edward.
- Patrzcie, patrzcie - mówi. Stoi na szczycie krótkiego biegu
schodów, a ja na dole. Pomiędzy nami leży strażnik, zdrajca z
Nieustraszonych, z pustym spojrzeniem i ciemną plamą na
piersi - ktoś, pewnie Edward, właśnie tam go postrzelił.
- Dziwne wdzianko jak na kogoś, kto powinien gardzić
Erudytami - stwierdza. - Wydawało mi się, że masz być w
domu i czekać, aż twój chłopak wróci jako bohater?
- Jak powinieneś się domyślić - robię krok w górę -...to było
niemożliwe.
Niebieskie światło rzuca cień na małe dołki w policzkach
Edwarda. Sięga za siebie. Skoro tu stoi, to oznacza, że Tori jest
już na górze. A to z kolei oznacza, że Jeanine może już być
martwa. Czuję Christinę tuż za sobą, słyszę jej oddech.

334
- Miniemy cię. - Robię kolejny krok.
- Wątpię. - Chwyta broń.
Rzucam się do przodu, wskakuję na leżącego strażnika.
Edward strzela, ale trzymam go za nadgarstek, więc nie celuje
na wprost. Dzwoni mi w uszach, staram się utrzymać rów-
nowagę na plecach martwego zdrajcy. Christina wymachuje
pięścią. Wali Edwarda w nos. Nie jestem w stanie ustać na
ciele; opadam na kolana, wbijając paznokcie w nadgarstek
Edwarda. Siłą przewraca mnie na bok i znów strzela. Trafia
Christinę w nogę. Christina bierze wdech, wyciąga pistolet i
strzela. Edward dostaje w bok. Krzyczy i wypuszcza broń. Leci
do przodu, upada na mnie, a ja uderzam głową o cementowy
stopień. Ręka martwego faceta wbija mi się w ramię. Marcus
podnosi pistolet Edwarda i kieruje go na nas oboje.
- Chodź, Tris - rozkazuje. - A ty - zwraca się do Edwarda -
nie ruszaj się.
Przytrzymuję się krawędzi stopnia i przeciskam między
Edwardem i trupem. Edward się podnosi i siada na strażniku,
jakby ten był jakąś poduszką.
- Nic ci nie jest? - pytam Christinę.
- Auć. - Krzywi się. - Nie, oberwałam w nogę, ale nie w
kość. Wyciągam rękę, żeby pomóc jej wstać.
- Beatrice - mówi Marcus. - Musimy ją zostawić.
- Jak to: zostawić? - pytam kategorycznie. - Nie możemy jej
zostawić! Może się stać coś strasznego.
Marcus przyciska palec wskazujący do mojego mostka, tuż
przy obojczykach i pochyla się nade mną.
- Posłuchaj. Jeanine Matthews będzie musiała wycofać się
do laboratorium, jak tylko dotrze do niej sygnał o ataku, bo to
najbezpieczniejsze pomieszczenie w tym budynku. I w każdej
chwili może dojść do wniosku, że już po Erudy-tach i lepiej
wykasować informacje niż ryzykować, że ktoś je znajdzie.
Wtedy koniec z naszą misją.

335
A ja stracę wszystkich: rodziców, Caleba i w końcu
Tobiasa, który nigdy mi nie wybaczy, że współpracowałam z
jego ojcem, szczególnie, jeżeli nie będę miała jak udowodnić
mu, że postąpiłam słusznie.
- Zostawimy tu twoją przyjaciółkę. - Ma nieświeży oddech.
- Pójdziemy dalej, chyba że wolisz, żebym szedł sam.
- On ma rację - wtrąca się Christina. - Czas ucieka. Ja tu
zostanę i powstrzymam Eda, żeby za wami nie polazł.
Przytakuję. Marcus cofa palec, po którym zostaje bolesny
okrągły ślad. Rozcieram to miejsce i otwieram drzwi na
półpiętrze. Oglądam się za siebie, zanim przekraczam próg, a
Christina posyła mi zbolały uśmiech, ściskając udo.

Rozdział 44

Kolejne pomieszczenie bardziej przypomina korytarz: jest


szerokie, ale nie długie; na podłodze niebieskie płytki, ściany
niebieskie i sufit niebieski, wszędzie jednakowy odcień. Od
wszystkiego bije blask, ale nie potrafię określić, skąd dochodzi
światło.
Z początku nie widzę żadnych drzwi, ale kiedy moje oczy
przystosowują się do zmiany kolorystycznej, dostrzegam
prostokąt w ścianie po mojej lewej stronie, i kolejny w ścianie
po prawej. Po prostu dwie pary drzwi.
- Musimy się rozdzielić - mówię. - Nie mamy czasu razem
sprawdzać każde po kolei.
- Które wybierasz? - pyta Marcus.
- Te po prawej. Zaraz, nie. Po lewej.
- Dobrze. Ja pójdę w prawo.
- Jeżeli to ja znajdę komputer, czego szukać?

336
- Jeżeli znajdziesz komputer, znajdziesz Jeanine. Zakładam,
że znasz kilka sposobów, jak ją skłonić, żeby zrobiła to, co
chcesz. W końcu nie jest oswojona z bólem.
Kiwam głową. Idziemy tym samym krokiem, każde do
swoich drzwi. Jeszcze chwilę temu powiedziałabym, że
odłączenie się od Marcusa przyniesie mi ulgę. Ale dalsza droga
w pojedynkę ma swoje minusy. A co jeżeli nie uda mi się
przedostać przez systemy zabezpieczeń, które Jeanine na
pewno zainstalowała, żeby chronić się przed intruzami? A
jeżeli jakimś cudem zdołam przez nie przebrnąć, ale nie będę
mogła znaleźć właściwego pliku? Kładę rękę na klamce.
Wygląda na to, że drzwi nie są zablokowane. Kiedy Tori
mówiła o niesamowitych systemach zabezpieczeń, myślałam,
że chodzi jej o skanery oka, hasła, zamki, ale jak na razie na nic
takiego się nie natknęliśmy.
Dlaczego mnie to martwi?
Otwieram drzwi, a Marcus swoje. Wymieniamy spojrzenia.
Wchodzę do następnego pomieszczenia.
Pokój, podobnie jak korytarz przed nim, jest niebieski, ale
tym razem, nie ulega wątpliwości, skąd dochodzi światło.
Świeci ze środka każdego panelu, sufitu, podłogi i ścian. Kiedy
drzwi się za mną zamykają, słyszę trzask, jakby rygiel
zaskoczył na swoje miejsce. Znów łapię klamkę i naciskam
najmocniej, jak mogę, ale ani drgnie. Jestem w pułapce.
Zewsząd dochodzi do mnie świdrujące światło. Powieki nie
wystarczają, żeby się od niego odciąć, muszę zakryć sobie oczy
dłońmi. Słyszę spokojny kobiecy głos:
- Beatrice Prior, drugie pokolenie. Frakcja pochodzenia:
Altruizm. Frakcja wybrana: Nieustraszoność. Potwierdzona
Niezgodność.
Skąd ten pokój wie, kim jestem? I co znaczy „drugie
pokolenie"?
- Status: Intruz.

337
Słyszę kliknięcie i rozsuwam palce na tyle, żeby zobaczyć,
czy światło znikło. Nie znikło, ale z instalacji w suficie
wydobywa się barwiona para. Odruchowo zasłaniam dłonią
usta. Po kilku sekundach wpatruję się przed siebie przez
niebieską mgłę. A potem gapię się na nic.
Stoję w zupełnej ciemności, takiej, że kiedy wyciągam rękę
przed nos, nie widzę nawet zarysu dłoni. Powinnam iść dalej i
szukać drzwi po drugiej stronie pomieszczenia, ale boję się
ruszyć - kto wie, co się wtedy ze mną stanie?
Nagle światło się zmienia i stoję w sali treningowej
Nieustraszonych, w kręgu, w którym zwykle walczyliśmy w
ramach ćwiczeń. Mam wiele mieszanych wspomnień
związanych z tym kręgiem, niektóre zwycięskie - jak to, że
pokonałam Molly, inne bolesne - jak to, że pobił mnie Peter, aż
upadłam nieprzytomna. Pociągam nosem, powietrze pachnie
tak samo: potem i kurzem.
Po drugiej stronie kręgu znajdują się drzwi, których w sali
treningowej nie było. Marszczę czoło.
- Intruzie - odzywa się znów głos; teraz przypomina głos
Jeanine, ale może to tylko moja wyobraźnia. - Masz pięć
minut, żeby dotrzeć do niebieskich drzwi, zanim zadziała
trucizna.
- Co?
Ale wiem, co powiedziała. Trucizna. Pięć minut. Nie
powinnam być zaskoczona. To robota Jeanine, bezlitosna, jak
ona sama. Zaczynam drżeć i zastanawiam się, czy trucizna
opanowała już mój mózg. Skup się. Nie mogę się wydostać.
Muszę iść do przodu, bo... bo nic. Muszę iść do przodu.
Ruszam w kierunku drzwi, ale ktoś pojawia się na mojej
drodze. Niska, chuda blondynka z sińcami pod oczami. To ja.
Odbicie? Macham do niej ręką, żeby zobaczyć, czy wykona
lustrzany ruch. Nie.
- Cześć - mówię.

338
Nie odpowiada. Tak naprawdę nie liczyłam na to, że
odpowie. Co to jest? Z trudem przełykam ślinę, żeby odetkać
sobie uszy - mam wrażenie, że są zapchane watą. Jeżeli
wykombinowała to Jeanine, to jest to prawdopodobnie test
inteligencji lub logiki, co oznacza, że muszę trzeźwo myśleć,
co z kolei oznacza, że muszę się uspokoić. Zaplatam ramiona
wokół piersi i zaciskam w nadziei, że poczuję się bezpiecznie,
jak w objęciach.
Niestety.
Robię krok w prawo, żeby widzieć drzwi pod lepszym
kątem, a mój sobowtór odskakuje na bok, skrzypiąc butami po
zakurzonej podłodze, i znów blokuje mi drogę.
Chyba wiem, co się stanie, kiedy ruszę do drzwi, ale muszę
próbować. Rzucam się biegiem, żeby ją minąć, ale ona jest
przygotowana - chwyta mnie za ranne ramię i odciąga. Krzyczę
tak głośno, że zdzieram sobie gardło. Czuję, jakby w prawy
bok coraz głębiej wbijały mi się noże. Kiedy zaczynam osuwać
się na kolana, kopie mnie w brzuch. Leżę jak długa na ziemi i
wdycham kurz.
Właśnie to - uświadamiam sobie, ściskając się za brzuch -
zrobiłabym na jej miejscu. Czyli, żeby ją pokonać, muszę
pokonać siebie. A jak mogę walczyć lepiej od siebie samej,
skoro ona zna te sam strategie co ja i jest dokładnie tak zaradna
i sprytna jak ja? Znów rusza w moją stronę, więc dźwigam się z
trudem i próbuję nie zwracać uwagi na ból ramienia. Serce bije
mi szybciej. Chcę ją uderzyć pięścią, ale ona mnie wyprzedza.
Uchylam się w ostatniej chwili, ale dostaję w ucho; tracę
równowagę. Cofam się kilka kroków; może nie pójdzie za mną.
Idzie. Podchodzi do mnie znowu, tym razem łapie mnie za
ramiona i pcha w dół, na swoje ugięte kolano.
Wciskam ręce pomiędzy swój brzuch i jej kolano i pcham z
całych sił. Nie spodziewała się tego, potyka się, ale nie upada.
Biegnę prosto na nią, a kiedy w moich myślach po-

339
jawią się pragnienie, żeby ją podciąć, uświadamiam sobie,
że to również jej pragnienie. Odwracam się od niej. W tej
sekundzie, w której zaczynam czegoś chcieć, ona też tego chce.
Ona i ja, możemy, w najlepszym przypadku, remisować, ale ja
muszę ją pokonać, żeby dotrzeć do drzwi. Żeby przeżyć.
Staram się to przeanalizować, ale znów do mnie dochodzi, z
czołem zmarszczonym w skupieniu. Ona chwyta moje ramię,
ja chwytam jej, tak, że obie jesteśmy w uchwycie. W tym
samym momencie cofamy łokcie i robimy nimi wymach.
Pochylam się w ostatniej sekundzie i trafiam ją łokciem w
zęby.
Obie krzyczymy. Krew tryska jej z wargi i spływa po mojej
ręce. Zaciska zęby i wrzeszczy, atakuje mnie mocniej niż ja ją.
Padam powalona jej ciężarem. Przyszpila mnie do ziemi
kolanem i usiłuje walnąć w twarz, ale krzyżuję przed sobą
ramiona. Jej pięści trafiają w moje ręce, mam wrażenie, że na
mojej skórze lądują kamienie. Z ciężkim sapnięciem chwytam
ją za nadgarstek. Nagle przed oczami, w kącikach, zaczynają
mi tańczyć mroczki. Trucizna. Skup się.
Kiedy walczy, żeby się uwolnić, przyciągam kolano do
piersi. Odpycham ją, stękając z wysiłku, aż mogę przycisnąć
stopę do jej brzucha. Kopię, twarz mnie piecze.
Logiczna układanka: jak może zwyciężyć jedna ze stron w
walce pomiędzy dwiema idealnie równymi stronami?
Odpowiedź: nie może.
Podnosi się na nogi i ociera krew z wargi.
Dlatego: widocznie nie jesteśmy idealnie równe. W takim
razie, co nas różni?
Znów się do mnie zbliża, ale potrzebuję więcej czasu na
myślenie, więc z każdym krokiem, który robi naprzód, ja o
jeden krok się cofam. Pokój się kołysze, potem zaczyna
wirować, a ja przechylam się na bok. Muskam palcami
podłogę, żeby się podtrzymać.

340
Co nas różni? Mamy taką samą masę, poziom umiejętności,
sposób myślenia...
Nad jej ramieniem widzę drzwi i nagle to do mnie dociera:
różni nas cel. Ja muszę się wydostać przez te drzwi. Ona musi
je chronić. Ale nawet w symulacji nie ma mowy, żeby była tak
zawzięta jak ja. Pędzę do krawędzi okręgu, gdzie stoi stół.
Chwilę temu był pusty, ale znam zasady symulacji i wiem, jak
je kontrolować. Kiedy tylko o tym pomyślę, pojawia się na nim
broń. Wpadam na stół, bo mroczki przesłaniają mi widok.
Nawet mnie nic nie boli, kiedy się z nim zderzam. Pulsuje mi
cała twarz, jakby serce odłączyło się od miejsca cumowania w
piersi i zaczęło się przemieszczać w stronę mózgu.
Po drugiej stronie pokoju broń pojawia się na ziemi przed
moim sobowtórem. Obie chwytamy pistolety. Czuję ciężar
broni, jej gładkość i zapominam o swojej przeciwniczce;
zapominam o truciźnie, zapominam o wszystkim. Mam
ściśnięte gardło, jakby ktoś mnie dusił, coraz mocniej. W
głowie mi dudni od nagłego braku powietrza; teraz serce bije
mi wszędzie, dosłownie wszędzie. Po drugiej stronie pokoju
nie ma już sobowtóra, który stoi pomiędzy mną a moim celem.
Jest tam Will. Nie, nie. To nie może być Will. Zmuszam się,
żeby wziąć oddech. Trucizna odcina mi dopływ tlenu do
mózgu. To tylko halucynacja podczas symulacji. Wypuszczam
powietrze ze szlochem. Przez chwilę znów widzę swojego
sobowtóra z bronią w ręce, wyraźnie drżącej, tak odsuniętej od
ciała, na ile tylko się da. Jest tak samo słaba jak ja. Nie, nie tak
słaba, bo nie ślepnie i nie brakuje jej tchu, ale prawie tak słaba.
Prawie.
Nagle Will wraca. Wzrok ma nieruchomy pod wpływem
symulacji, a jego włosy tworzą wokół głowy żółtą aureolę. Z
każdej strony ukazują się murowane budynki, ale za nim
znajdują się drzwi, te drzwi, które dzielą mnie od ojca i brata.
Nie, nie, to drzwi, które dzielą mnie od

341
Jeanine i mojego celu. Muszę się przedostać przez te drzwi,
muszę.
Unoszę broń, chociaż boli mnie przy tym ramię, pod-
trzymuję je drugą ręką.
- Ja... - Dławię się, a łzy ciekną mi po policzkach i spływają
do ust. Czuję sól. - Przepraszam.
I robię jedyną rzecz, jakiej mój sobowtór nie zdoła zrobić,
bo nie jest wystarczająco zdesperowany.
Strzelam.

Rozdział 45

Nie widzę, jak znowu umiera.


Zamykam oczy w chwili, kiedy spust wraca, a kiedy je
otwieram, ciemne plamy niemal całkowicie przesłaniają mi
widok. Ale widzę, że na ziemi leży ta druga Tris; to ja.
Wypuszczam pistolet i pędzę przed siebie, mało jej nie
tratując. Rzucam się na drzwi całym ciałem, naciskam ldamkę i
wypadam na drugą stronę. Ręce mam zdrętwiałe, zamykam za
sobą drzwi i potrząsam dłońmi, żeby odzyskać czucie.
Następny pokój jest dwa razy większy od poprzedniego i też
oświetlony na niebiesko, ale słabiej. Na środku stoi duży stół, a
do ścian są przymocowane fotografie, wykresy i listy.
Biorę kilka głębokich wdechów i zaczynam odzyskiwać
wzrok, a serce powraca do swojego normalnego rytmu. Na
zdjęciach rozpoznaję swoją twarz i Tobiasa, Marcusa i Uriaha.
Obok wisi długa lista czegoś, co przypomina wzory
chemiczne. Każdy jest skreślony czerwonym flamastrem. To
tutaj Jeanine opracowuje serum symulacyjne. Gdzieś przed
sobą słyszę głosy i ganię samą siebie.

342
Co robisz? Spiesz się!
- Imię mojego brata - słyszę. - Chcę usłyszeć, jak je
wypowiadasz.
To głos Tori.
Jak włączyła się do tej symulacji? Czyżby też była Nie-
zgodną?
- Nie zabiłam go. - Głos Jeanine.
- Myślisz, że to cię usprawiedliwia? Myślisz, że dzięki temu
nie zasługujesz na śmierć?
Tori nie krzyczy, ale zawodzi, daje upust całemu żalowi.
Ruszam w stronę drzwi. Za szybko, bo uderzam się biodrem o
róg stołu i muszę przystanąć. Krzywię się.
- Powody mojego postępowania są dla ciebie nie do pojęcia
- mówi Jeanine. - Chciałam złożyć ofiarę w imię wyższego
dobra, czego ty nigdy nie rozumiałaś, nawet kiedy
chodziłyśmy do jednej klasy!
Kuśtykam do drzwi z oszronionego szkła. Otwierają się,
żeby mnie wpuścić i widzę Jeanine wciśniętą w ścianę i Tori w
odległości kilku kroków od niej, z uniesioną bronią. Za nimi
stoi szklany stół, a na nim srebrne pudełko -komputer i
klawiatura. Całą przeciwległą ścianę zajmuje ekran.
Jeanine gapi się na mnie, ale Tori ani drgnie; jakby mnie w
ogóle nie słyszała. Twarz ma czerwoną i zalaną łzami, dłoń jej
drży. Nie mam pewności, że sama dam radę znaleźć plik
wideo. Skoro Jeanine tu jest, mogę ją zmusić, żeby mi go
znalazła, ale jeżeli zginie...
- Nie! - krzyczę. - Tori, nie!
Ale jej palec jest już na spuście. Z impetem skaczę na nią i
okładam ją pięściami po boku. Broń wypala, słyszę krzyk.
Uderzam głową o płytki. Nie zwracam uwagi na gwiazdy w
oczach i rzucam się na Tori. Popycham pistolet do przodu -
odsuwa się od nas.
Czemu go nie chwyciłaś, idiotko?

343
Tori wymierza mi cios w szyję. Dławię się, a ona wyko-
rzystuje okazję, żeby się mnie pozbyć, i czołga się po broń.
Jeanine siedzi oparta o ścianę, krew plami jej nogę.
Noga! Przypominam sobie i mocno walę Tori obok rany na
udzie. Jęczy, a ja podrywam się z ziemi.
Ruszam w stronę leżącej na podłodze broni, Tori jednak jest
za szybka. Łapie mnie za łydkę i pozbawia równowagi.
Uderzam kolanami o podłogę, ale nadal jestem nad Tori; tłukę
ją po piersi.
Jęczy, ale nic jej nie powstrzymuje; kiedy przeczołguję się
do pistoletu, wbija zęby w moją dłoń. To inny ból niż ten po
uderzeniach, inny od rany od kuli. Krzyczę głośniej, niż
myślałam, że można krzyczeć, łzy przesłaniają mi obraz. Nie
zaszłam tak daleko po to, żeby pozwolić Tori zastrzelić Jeanine,
zanim dostanę to, czego potrzebuję. Wyszarpuję dłoń
spomiędzy jej zębów i chociaż mam czarno przed oczami,
zaciskam palce na kolbie pistoletu. Obracam się i celuję w
Tori. Moja dłoń. Moja dłoń jest we krwi, podobnie jak broda
Tori. Odsuwam rękę z pola widzenia, żeby łatwiej mi było nie
zwracać uwagi na ból, i wstaję, cały czas celując w Tori.
- Nie myślałam, że jesteś zdrajczynią, Tris - mówi, a brzmi
to jak prychnięcie, nie jak dźwięk, który może wydobyć z
siebie człowiek.
- Bo nie jestem. - Mrugam, żeby łzy spłynęły mi na policzki
i żebym ją lepiej widziała. - Teraz nie mogę ci tego
wytłumaczyć, ale... proszę cię, zaufaj mi. Proszę. Chodzi o coś
ważnego, o coś, co znajduje się w miejscu, o którym wie tylko
ona...
- To prawda! - wtrąca się Jeanine. - To jest w tym kom-
puterze, Beatrice, i tylko ja potrafię to znaleźć. Jeżeli nie
pomożesz mi przeżyć, to zginie razem ze mną.
- Ona kłamie - rzuca Tori. - Kłamie, i jeżeli jej wierzysz, to
jesteś idiotką i zdrajczynią w jednym, Tris!

344
- Wierzę jej - odpowiadam. - Wierzę, bo to się układa w
logiczną całość! Najważniejsza informacja jaka istnieje,
znajduje się w tym komputerze, Tori! - Biorę głęboki wdech i
ściszam głos. - Błagam, posłuchaj mnie. Nienawidzę jej tak
samo jak ty. Nie mam powodu, żeby jej bronić. Mówię ci
prawdę. To ważne.
Milczy. Przez chwilę myślę, że wygrałam, że ją prze-
konałam.
- Nie ma nic ważniejszego niż jej śmierć - oznajmia nagle.
- Jeżeli uparcie w to wierzysz, nie mogę ci pomóc. Ale nie
pozwolę ci jej zabić.
Tori podciąga się na kolana i ociera krew z brody. Spogląda
mi w oczy.
- Jestem przywódczynią Nieustraszonych. Nie będziesz
decydować o tym, co zrobię.
I zanim zdążę pomyśleć...
Zanim zdążę choćby pomyśleć, żeby strzelić z broni, którą
trzymam...
Wyciąga długi nóż z buta, robi zamach i dźga Jeanine w
brzuch.
Wrzeszczę. Jeanine wydaje z siebie potworny odgłos
-gulgoczący śmiertelny wrzask.
Widzę zaciśnięte zęby Tori, słyszę, jak mruczy imię i
nazwisko swojego brata - Jonathan Wu - i widzę, jak nóż
zanurza się znowu. Oczy Jeanine robią się szklane.

Rozdział 46

Tori wstaje i z dzikim wzrokiem kieruje się na mnie. Czuję


się odrętwiała.

345
Całe ryzyko związane z przyjściem tutaj: konspiracja z
Marcusem, proszenie Erudytów o pomoc, czołganie się po
drabinie na wysokości dwóch pięter, postrzelenie samej siebie
w symulacji; i wszystkie ofiary, które poniosłam: związek z
Tobiasem, życie Fernanda, moje miejsce wśród
Nieustraszonych - na nic.
Na nic.
Chwilę później szklane drzwi otwierają się ponownie. Do
środka wpadają Tobias i Uriah, jakby mieli stoczyć walkę -
Uriah kaszle, pewnie od trucizny - ale jest już po bitwie.
Jeanine nie żyje, Tori zwyciężyła, a ja jestem zdraj-czynią
Nieustraszonych.
Tobias zatrzymuje się w pół kroku i omal nie pada na mój
widok. Szerzej otwiera oczy.
- Ona nas zdradziła - oznajmia Tori. - Zastrzeliłaby mnie,
żeby bronić Jeanine.
- Co? - pyta Uriah. - Tris, o co tu chodzi? O czym ona
mówi? Skąd ty się tu w ogóle wzięłaś?
Ale ja patrzę tylko na Tobiasa. Przeszywa mnie promyk
nadziei, dziwnie bolesny w połączeniu z poczuciem winy, jakie
dręczy mnie przez to, że go oszukałam. Tobias jest uparty i
dumny, ale jest mój - może będzie chciał słuchać, może istnieje
szansa, że nie zrobiłam tego wszystkiego na próżno...
- Wiesz, dlaczego tu jestem - odzywam się cicho. -Prawda?
Wyciągam dłoń z pistoletem Tori. Podchodzi, trochę
niepewnie trzymając się na nogach, i bierze broń.
- Znaleźliśmy Marcusa w następnym pokoju, pod wpływem
symulacji - mówi Tobias. - Przyszłaś tu z nim.
- Tak. - Krew od ugryzienia Tori cieknie mi po ręce.
- Wierzyłem ci. - Drży z wściekłości. - Wierzyłem ci, a ty
mnie zostawiłaś, żeby współpracować z nim?
- Nie. - Kręcę głową. - Powiedział mi coś. I wszystko, co
słyszałam od mojego brata, wszystko, co słyszałam

346
od Jeanine, kiedy byłam w siedzibie Erudytów, doskonale
pasowało do tego, co mi powiedział Marcus. I chciałam...
musiałam poznać prawdę.
- Prawdę - prycha. - Myślisz, że dowiedziałaś się prawdy od
kłamcy, zdrajcy i sadysty?
- Prawdę? - wtrąca się Tori. - Co ty gadasz?
Tobias i ja patrzymy na siebie. Jego niebieskie oczy, zwykle
tak wyrozumiałe, są teraz stanowcze i krytyczne, jakby
odzierały mnie warstwa po warstwie i każdą z nich badały.
- Myślę... - Muszę przerwać, żeby załapać oddech, bo nie
przekonałam Tobiasa; nie udało mi się i to jest praw-
dopodobnie ostatnia rzecz, jaką pozwolą mi powiedzieć, zanim
mnie aresztują. - Myślę... że jesteś kłamcą! - Głos mi drży. -
Mówisz mi, że mnie kochasz, że mi ufasz, że twoim zdaniem
jestem bardziej spostrzegawcza niż inni. I w pierwszej
sekundzie, kiedy ta twoja wiara w moją spostrzegawczość, to
zaufanie, ta miłość, są wystawione na próbę, wszystko się wali.
- Płaczę, ale nie wstydzę się łez, które błyszczą mi na
policzkach, ani zmienionego głosu. -W takim razie musiałeś
kłamać, kiedy mi to mówiłeś... Musiałeś kłamać, bo nie wierzę,
żeby twoja miłość była aż tak krucha. - Przysuwam się do
niego na tyle, że dzieli nas parę centymetrów i nikt poza nim
mnie nie słyszy. - Nadal jestem osobą, która wolałaby umrzeć,
niż cię zabić. - Przypominam sobie atak symulacyjny i to,
kiedy czułam bicie jego serca pod swoją dłonią. - Jestem
dokładnie tą osobą, za jaką mnie masz. I w tej chwili
oznajmiam ci, że wiem... wiem, że ta informacja odmieni
wszystko. Wszystko, co zrobiliśmy, i wszystko, co zrobimy. -
Wpatruję się w niego, jakbym mogła mu przekazać prawdę
spojrzeniem, ale to niemożliwe.
Odwraca wzrok; czy w ogóle dotarły do niego moje słowa?

347
- Dość - rzuca Tori. - Zabierzcie ją na dół. Będzie sądzona
razem z pozostałymi przestępcami wojennymi.
Tobias się nie rusza. Uriah bierze mnie za rękę i odciąga
mnie od niego, prowadzi mnie przez laboratorium, przez pokój
światła, przez niebieski korytarz. Dołącza tam do nas Therese z
bezfrakcyjnych i bacznie mi się przygląda.
Kiedy jesteśmy już na schodach, czuję, że coś trąca mnie w
bok. Odwracam się i widzę gazę w ręku Uriaha. Biorę ją, chcę
się do niego uśmiechnąć z wdzięcznością, ale mi się nie udaje.
Kiedy schodzimy po schodach, mocno owijam sobie dłoń
gazą, omijam ciała, nie patrząc na twarze. Uriah podtrzymuje
mnie za łokieć, żebym się nie przewróciła. Opatrunek nie
łagodzi bólu po ugryzieniu, ale sprawia, że czuję się trochę
lepiej, podobnie jak to, że Uriah, w końcu, nie wygląda tak,
jakby mnie nienawidził.
Po raz pierwszy to, że Nieustraszeni nie zwracają uwagi na
wiek, nie wydaje się rzeczą pozytywną. Wygląda na to, że takie
podejście mnie pogrąży. Nie powiedzą: „Jest młoda, widocznie
się pogubiła". Powiedzą: „Jest dorosła i podjęła decyzję".
Oczywiście, zgadzam się z nimi. To prawda, podjęłam
decyzję. Wybrałam matkę i ojca i to, o co walczyli.
Po schodach łatwiej się schodzi, niż wchodzi. Docieramy do
czwartego piętra, zanim zdążę się zorientować, że idziemy do
holu.
- Daj mi swoją broń, Uriah - mówi Therese. - Ktoś musi
zastrzelić potencjalnych napastników, a ty tego nie zrobisz,
skoro przytrzymujesz ją, żeby nie spadła.
Uriah oddaje pistolet bez słowa protestu. Marszczę brwi -
przecież Therese ma broń, więc po co każe mu oddawać
swoją? Ale nie pytam. I tak już tkwię w kłopotach po uszy.

348
Na parterze mijamy dużą salę konferencyjną pełną ludzi
ubranych na czarno-biało. Przystaję na chwilę, żeby się im
przyjrzeć. Niektórzy stoją zbici w grupkach, podtrzymują się
nawzajem, łzy ciekną im po policzkach. Inni są sami, opierają
się o ściany, siedzą po kątach, z pustką w oczach albo
zapatrzeni w jakiś odległy punkt.
- Tylu musieliśmy zastrzelić... - mruczy Uriah, ściskając
mnie za rękę. - Tylko po to, żeby wejść do środka, musieliśmy.
- Wiem - mówię.
Widzę siostrę i matkę Christiny, skulone w prawej części
sali. A po lewej stronie chłopaka z ciemnymi włosami,
błyszczącymi we fluorescencyjnym świetle - Petera. Dłoń
trzyma na ramieniu kobiety w średnim wieku; poznaję ją -to
jego matka.
- Co on tu robi? - pytam.
- Mały tchórz przyszedł, kiedy było już po sprawie - od-
powiada Uriah. - Podobno jego ojciec nie żyje. Ale z matką, jak
widać, wszystko w porządku.
Peter ogląda się przez ramię i nasze spojrzenia krzyżują się
na sekundę. W tej sekundzie próbuję przywołać trochę
współczucia dla człowieka, który uratował mi życie. Ale
chociaż wcześniejszej nienawiści do niego już nie ma, nie
czuję nic.
- Co to za przystawanie? - rzuca kategorycznie Therese. -
Idziemy.
Przechodzimy obok sali konferencyjnej do głównego holu,
gdzie kiedyś wpadłam na Caleba. Gigantyczny portret Jeanine
leży roztrzaskany. Dym unoszący się w powietrzu jest gęstszy
w okolicy pólek z książkami - zostały spalone na popiół.
Wszystkie komputery są w kawałkach, a te walają się po całej
podłodze. W rzędach na środku holu siedzą Erudyci, którzy nie
uciekli, i zdrajcy z Nieustraszoności,

349
którzy przeżyli. Rozglądam się, szukając znajomej twarzy.
Odnajduję Caleba z tyłu, wygląda na oszołomionego. Od-
wracam wzrok.
- Tris! - słyszę. Z przodu, obok Cary, siedzi Christina, z
nogą mocno owiniętą jakimś materiałem.
- Nie udało się? - pyta cicho. Kręcę głową.
Wzdycha i obejmuje mnie. Ten gest jest tak krzepiący, że
mało brakuje, żebym się rozpłakała. Ale Christina i ja nie
zaliczamy się do tych, co razem płaczą, należymy do tych, co
razem walczą. Więc powstrzymuję łzy.
- Widziałam twoją mamę i siostrę w sąsiedniej sali -mówię.
- Ja też je widziałam. Mojej rodzinie nic się nie stało.
- To dobrze. Jak noga?
- W porządku. Cara powiedziała, że będzie w porządku.
Rana nie krwawi mocno. Jedna z pielęgniarek Erudytów
wsunęła jej do kieszeni środki przeciwbólowe i odkażające i
gazę, zanim ją tu zabrali, więc nie boli aż tak strasznie. -Cara
siedzi obok niej i ogląda rękę innej Erudytki. - Gdzie Marcus?
- Nie wiem. Musieliśmy się rozdzielić. Powinien być tu
gdzieś na dole. Chyba że go zabili.
- Prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się.
W pomieszczeniu przez chwilę panuje chaos - ludzie szybko
wchodzą i szybko wychodzą, nasi bezfrakcyjni strażnicy się
wymieniają, nowe osoby w błękitach Erudytów są
sprowadzane i sadzane między nami, ale powoli wszystko się
uspokaja. I wtedy go widzę: Tobias wchodzi drzwiami od
strony schodów.
Mocno zagryzam wargi, i staram się nie myśleć, staram się
nie zastanawiać nad uczuciem chłodu, które pojawia się w
mojej piersi, i nad ciężarem, który wisi mi nad głową. On mnie
nienawidzi. Nie wierzy mi.

350
Christina ściska mnie mocniej, kiedy Tobias nas mija,
nawet na mnie nie patrząc. Ja obserwuję go przez ramię.
Zatrzymuje się przy Calebie, chwyta go za rękę i podciąga na
nogi. Caleb szarpie się przez chwilę, ale nie jest w połowie tak
silny jak Tobias i nie może się wyrwać.
- Co? - pyta spanikowany. - Czego chcesz?
- Chcę, żebyś rozbroił system zabezpieczeń do laboratorium
Jeanine - odpowiada Tobias, nie oglądając się za siebie. - Żeby
bezfrakcyjni mogli się dostać do jej komputera.
I go zniszczyć, myślę, a moje serce - jeśli to możliwe -robi
się jeszcze cięższe. Tobias i Caleb znów znikają na schodach.
Christina opiera się o mnie, a ja o nią, i tak się podtrzymujemy.
- Jeanine aktywowała wszystkie przekaźniki Nie-
ustraszonych - mówi. - Jedna z grup bezfrakcyjnych wpadła w
zasadzkę Nieustraszonych, kontrolowanych przez symulację w
sektorze Altruistów, jakieś dziesięć minut temu. Bezfrakcyjni
chyba zwyciężyli, ale jak można nazwać zwycięstwem
strzelanie do ludzi z wyłączonym mózgiem.
- Taak. - Nic więcej nie można tu powiedzieć. Christina też
zdaje sobie z tego sprawę.
- Co się stało po tym, jak mnie postrzelili? - pyta.
Opisuję jej niebieski korytarz z dwojgiem drzwi, symulację,
która się potem wydarzyła, od chwili, kiedy rozpoznałam salę
treningową Nieustraszonych do chwili, kiedy się postrzeliłam.
Nie mówię jej o tym, że w halucynacjach zobaczyłam Willa.
- Zaraz - mówi. - To była symulacja? Bez przekaźnika?
Marszczę czoło. Nie zastanawiałam się nad tym. Zwłaszcza
wtedy.
- Skoro laboratorium rozpoznaje ludzi, to pewnie ma dane
na temat każdej osoby I może przedstawić odpowiednio
zaaranżowane otoczenie, w zależności od frakcji.

351
W tej chwili nie ma sensu wnikać w to, jak Jeanine
zorganizowała zabezpieczenia do swojego laboratorium. Ale
dobrze czymś się zająć, skupić na nowym problemie do
rozwiązania, teraz kiedy nie udało mi się rozwiązać
najważniejszego.
Christina się prostuje. Może czuje to samo.
- Albo przekaźnik był jakoś zawarty w truciźnie? O tym nie
pomyślałam.
- Ale jak to przeszła Tori? Nie jest Niezgodną.
- Nie wiem. - Przechylam głowę.
Może jest Niezgodną, myślę. Jej brat był, ale po tym, co się
z nim stało, nie chce się do tego przyznawać, choć to już
akceptowane. Odkryłam, że ludzie mają wiele warstw
tajemnic. Wydaje ci się, że kogoś znasz, że go rozumiesz, ale
jego pobudki zawsze są przed tobą ukryte, schowane w jego
sercu. Nigdy ich nie poznasz, ale czasem postanawiasz zaufać.
- Jak sądzisz, co nam zrobią, jeżeli stwierdzą, że jesteśmy
winne? - odzywa się po paru minutach milczenia.
- Szczerze?
- A czy to nie jest pora na szczerość? Spoglądam na nią
kątem oka.
- Chyba zmuszą nas, żebyśmy zjadły kawał ciasta, a potem
strzeliły sobie nieprawdopodobnie długą drzemkę.
Śmieje się. Ja próbuję się powstrzymać - jeżeli pozwolę
sobie na śmiech, zacznę też płakać.
Słyszę krzyk i rozglądam się wśród ludzi, skąd dobiega.
- Lynn! - To Uriah. Biegnie do drzwi, gdzie dwaj Nie-
ustraszeni niosą Lynn na prowizorycznych noszach zrobionych
z czegoś, co przypomina półkę na książki.
Lynn jest blada, zbyt blada, dłonie ma złożone na brzuchu.
Zrywam się na równe nogi i ruszam w jej stronę, ale

352
broń bezfrakcyjnych nie pozwala mi zajść daleko. Podnoszę
ręce i stoję nieruchomo. Przyglądam się.
Uriah obchodzi tłum przestępców wojennych i wskazuje
siwą Erudytkę o groźnym wyglądzie.
- Ty. Chodź tu.
Kobieta wstaje i otrzepuje spodnie. Idzie lekkim krokiem do
końca siedzącego tłumu i spogląda na Uriaha.
- Jesteś lekarką, zgadza się?
- Tak - odpowiada Erudytka.
- To się nią zajmij! - Spogląda gniewnie. - Jest ranna.
Lekarka podchodzi do Lynn i prosi dwóch Nieustraszonych,
żeby położyli nosze na ziemi. Robią to, a kobieta pochyla się
nad ranną dziewczyną.
- Moja droga, zdejmij dłonie z rany.
- Nie mogę - jęczy Lynn. - Boli.
- Wiem, że boli. Ale nie będę mogła obejrzeć rany, jeżeli mi
jej nie pokażesz.
Uriah klęka naprzeciwko Erudytki i pomaga jej odsunąć
dłonie Lynn z brzucha. Lekarka ponosi zakrwawioną koszulkę.
Sama rana po kuli to zwykłe czerwone kółko na skórze, ale
dookoła niej jest siniak. Nigdy nie widziałam tak ciemnego
siniaka.
Lekarka zagryza wargi, a ja wiem, że Lynn jest już jedną
nogą na tamtym świecie.
- Ratuj ją! - ponagla Uriah. - Możesz ją uratować, więc zrób
to!
- Niestety. - Kobieta unosi wzrok. - Podpaliliście szpitalne
piętra tego budynku.
- Są inne szpitale! - prawie krzyczy. - Możesz wziąć stamtąd
środki i ją wyleczyć!
- Jej stan jest zbyt ciężki - odpowiada lekarka cicho.
-Gdybyście nie uparli się, żeby palić wszystko po drodze,
mogłabym próbować, ale w tej sytuacji, nie ma szans.

353
- Zamknij się! - Uriah przystawia kobiecie pistolet do piersi.
- To nie ja spaliłem szpital! A to moja przyjaciółka i... i., tylko...
- Uri - mamrocze Lynn. - Zamknij się. Już za późno. Uriah
wypuszcza pistolet na podłogę - ten upada z głośnym brzękiem
- i chwyta Lynn za rękę. Wargi mu drżą.
- Ja też jestem jej przyjaciółką - mówię do bezfrakcyjnego,
który trzyma mnie na muszce. - Mógłbyś przynajmniej
celować we mnie tam? - Wskazuję miejsce, gdzie leżą nosze.
Przepuszczają mnie, biegnę do Lynn, biorę ją za rękę, lepką
od krwi. Nie zwracam uwagi na lufy skierowane w moją głowę
i skupiam się na twarzy Lynn, która nie jest już biała, ale
żółtawa.
Chyba mnie nie zauważa. Wpatruje się w Uriaha.
- Cieszę się tylko, że nie umarłam w symulacji - mówi
słabym głosem.
- Teraz też nie umrzesz.
- Nie bądź głupi. Uri, posłuchaj. Ja ją też kochałam,
naprawdę.
- Kogo? - pyta łamiącym się głosem.
- Marlenę.
- Tak, wszyscy kochaliśmy Marlenę.
- Nie, nie to mam na myśli. - Kręci głową. Zamyka oczy.
Jednak dopiero po kilku minutach jej dłoń staje się bezwładna.
Kładę ją na brzuchu, biorę drugą dłoń z ręki Uriaha i też
przenoszę na brzuch. Uriah ociera łzy, zanim zdążą popłynąć.
Nasze spojrzenia krzyżują się nad jej ciałem.
- Powinieneś powiedzieć Shaunie - mówię. -1 Hectorowi.
- Dobrze. - Pociąga nosem i gładzi twarz Lynn. Ciekawe,
czy policzek ma jeszcze ciepły. Nie chcę jej dotykać i
przekonać się, że nie. Wstaję i wracam do Christiny.

354
Rozdział 47

Umysł cały czas podsuwa mi wspomnienia związane z


Lynn, kiedy usiłuję sobie uświadomić, że jej naprawdę nie ma,
ale odpycham te krótkie scenki, gdy się pojawiają. Pewnego
dnia przestanę to robić, jeżeli nie zostanę stracona jako
zdraj-czyni albo nie zginę w sposób zaplanowany przez
naszych nowych przywódców. Ale w tej chwili walczę o to,
żeby mieć pustkę w głowie, żeby udawać, że poza tym
pomieszczeniem nic nigdy nie istniało i nie będzie istniało. To
powinno być trudne, ale nie jest. Nauczyłam się przeganiać żal.
Po chwili w holu pojawiają się Tori i Harrison. Tori kuśtyka
w stronę krzesła, prawie zapomniałam o tym, że jest ranna;
była taka żywiołowa, kiedy zabijała Jeanine. Harrison idzie za
nią, a za nimi jeden z Nieustraszonych niesie ciało Jeanine
przerzucone przez ramię. Zwala je jak kamień na stół przed
rzędami Erudytów i zdrajców z Nieustraszoności. Słyszę za
sobą westchnienia i szepty, ale żadnego pochlipywania.
Jeanine nie należała do tych przywódców, za którymi się
płacze.
Patrzę w górę na jej ciało - po śmierci wydaje się o wiele
mniejsza niż za życia. Jest tylko kilka centymetrów wyższa ode
mnie, włosy ma tylko kilka odcieni ciemniejsze. Teraz
wygląda na spokojną, właściwie przepełnioną pokojem.
Ciężko mi powiązać to ciało z kobietą, którą znałam, kobietą
bez sumienia. A była bardziej skomplikowana, niż myślałam.
Kierowana okropnie pokrętnym instynktem obronnym
utrzymywała w tajemnicy coś, co uznawała za zbyt potworne,
żeby to ujawniać.
Do holu wchodzi Johanna Reyes, przemoczona do suchej
nitki od deszczu, w czerwonym ubraniu umazanym
ciemniejszą czerwienią. Otaczają ją bezfrakcyjni, ale ona

355
wygląda tak, jakby nie widziała ani ich, ani broni, którą
niosą.
- Cześć - rzuca do Harrisona i Tori. - Czego chcecie?
- O, nie przypuszczałam, że przywódczyni Serdeczności
może być taka ordynarna. - Tori uśmiecha się szyderczo. -Czy
to nie jest sprzeczne z waszym manifestem?
- Gdybyś naprawdę znała obyczaje Serdeczności, wie-
działabyś, że nie mamy oficjalnego przywódcy - odpowiada
Johanna głosem łagodnym i stanowczym jednocześnie. - Ale ja
nie jestem już przedstawicielką Serdeczności. Opuściłam ją,
żeby przyjść tutaj.
- Jasne, widziałam ciebie i twoją małą bandę obrońców
pokoju, jak wchodzicie wszystkim w paradę.
- Tak, robiliśmy to celowo - odpowiada Johanna. - Po-
nieważ wchodząc w paradę, stawaliśmy pomiędzy bronią a
niewinnymi i ratowaliśmy życie niemałej liczbie ludzi.
Na jej policzkach pojawia się rumieniec, a mnie znowu
przychodzi do głowy ta myśl: Johanna Reyes nadal jest ładna.
Tylko że teraz nie myślę, że jest ładna pomimo blizny, ale że w
jakimś sensie jest ładna z nią, tak jak Lynn z ostrzyżonymi na
krótko włosami, jak Tobias ze wspomnieniami okrucieństwa
ojca, które nosi niczym zbroję, jak moja matka w swoim
prostym szarym ubraniu.
- Skoro jesteś taka uczynna, zastanawiam się, czy mogłabyś
zanieść wiadomość do Serdeczności - mówi Tori.
- Nie czułabym się spokojnie, zostawiając ciebie i twoją
armię, żebyście wymierzali sprawiedliwość według własnego
uznania. Ale na pewno wyślę kogoś do Serdeczności z
wiadomością.
- Świetnie. Powiedz im, że wkrótce zostanie stworzony
nowy system polityczny, w którym nie będą mieli swojej
reprezentacji. To, naszym zdaniem, jest karą za to, że w tym
konflikcie nie stanęli po niczyjej stronie.

356
Oczywiście, będą musieli produkować i dostarczać
żywność do miasta, ale pozostaną pod nadzorem jednej z
frakcji rządzących.
Przez sekundę wydaje mi się, że Johanna rzuci się na Tori i
ją udusi. Ale ona się prostuje.
- To wszystko?
- Tak.
- Dobrze. Zrobię coś pożytecznego. Nie sądzę, że po-
zwolicie przyjść tu niektórym z nas, żeby opatrzyć rannych?
Tori posyła jej znaczące spojrzenie.
- Tak myślałam. - Johanna kiwa głową. - Ale pamiętaj, że
czasem ludzie, których nękasz, stają się silniejsi, niżbyś
chciała. - Odwraca i wychodzi z holu.
Coś w jej słowach mnie uderza. Jestem pewna, że wy-
powiedziała je jako groźbę, ukrytą, ale słyszę w niej coś więcej
- jakby mówiła nie tylko o Serdeczności, ale też o innej
ciemiężonej grupie. Bezfrakcyjnych. Kiedy się rozglądam i
patrzę na każdego żołnierza Nieustraszonych i każdego
żołnierza bezfrakcyjnych, zaczynam dostrzegać pewną
prawidłowość. - Christina - mówię. - Bezfrakcyjni mają całą
broń. Spogląda w lewo, w prawo, znów na mnie i marszczy
brwi. W myślach widzę Therese, która odbiera broń
Uria-howi, chociaż ma swoją. Widzę zaciśnięte wargi Tobiasa,
kiedy pytam go o niełatwy sojusz Nieustraszonych z
bez-frakcyjnymi. Coś ukrywa.
Nagle do holu wchodzi Evelyn, w pozie królowej po-
wracającej do swojego królestwa. Tobiasa z nią nie ma.
Gdzie on jest?
Evelyn staje za stołem, na którym leży ciało Jeanine
Matthews. Pojawia się Edward. Idzie, kuśtykając. Evelyn
wyciąga broń, celuje w leżący portret Jeanine i wypala. Wśród
zgromadzonych rozlega się szmer. Evelyn kładzie broń przy
głowie Jeanine.

357
- Dziękuję - mówi. - Wiem, że wszyscy się zastanawiacie,
co będzie dalej, więc jestem tu, żeby wam to objaśnić.
Tori prostuje się na krześle i pochyla w stronę Evelyn, jakby
chciała coś powiedzieć. Ale ta nie zwraca na nią uwagi.
- System frakcji, który tak długo opierał się na plecach ludzi
wyrzuconych poza margines, zostanie od razu zniesiony -
obwieszcza. - Wiemy, że ta transformacja będzie dla was
trudna, ale...
- Wiemy? - Tori wygląda na zgorszoną. - O czym ty
mówisz? Zniesiony?
- Mówię o tym - Evelyn po raz pierwszy spogląda na Tori -
... że twoja frakcja, która jeszcze kilka tygodni temu wraz z
Erudytami domagała się ograniczenia żywności i dóbr dla
bezfrakcyjnych, co zakończyło się zniszczeniem Altruizmu,
przestanie istnieć. - Uśmiecha się lekko. - A jeżeli zdecydujecie
się wystąpić przeciwko nam zbrojnie, będziecie mieli duży
problem ze znalezieniem broni.
Widzę, jak każdy żołnierz bezfrakcyjnych unosi pistolet.
Bezfrakcyjni są równo porozmieszczani wokół holu i znikają
na schodach. Otaczają nas. To takie eleganckie, sprytne, że
omal nie wybucham śmiechem.
- Pouczyłam swoją połowę armii, żeby pozbawiła broni
waszą połowę, jak tylko misja zostanie zakończona - ciągnie
Evelyn. - Teraz widzę, że im się udało. Przykro mi, że byłam
dwulicowa, ale wiedzieliśmy, że jesteście związani z systemem
frakcji jak z własną matką, a zniesienie podziału ułatwi wam
przejście do nowej ery.
- Ułatwi nam? - pyta Tori stanowczo. Zrywa się z krzesła i
kuśtyka do stołu.
Evelyn spokojnie bierze broń do ręki i celuje w Tori.
- Nie po to głodowałam ponad dekadę, żeby ulec Nie-
ustraszonej rannej w nogę - mówi. - Więc jeżeli nie chcesz,
żebym cię zabiła, usiądź obok członków swojej dawnej frakcji.

358
Widzę wszystkie mięśnie ręki Evelyn w gotowości, oczy nie
są zimne, nie takie jak oczy Jeanine. Ta kobieta myśli, ocenia,
planuje. Nie wiem, jak to możliwe, że kiedykolwiek uległa
woli Marcusa. Widocznie wtedy jeszcze nie była cała ze stali,
wypróbowana w ogniu.
Tori stoi przed Evelyn przez kilka sekund. W końcu, nie-
poradnie cofa się, oddalając od broni, i idzie na skraj holu.
- Ci z was, którzy pomagali nam w wysiłkach obalenia
Erudytów, zostaną nagrodzeni - podejmuje Evelyn. - Ci, którzy
się nam sprzeciwili, zostaną osądzeni i ukarani stosownie do
popełnionych przestępstw. - Ostatnie zdanie wypowiada
głośniej, a ja jestem zaskoczona tym, jak jej głos dobrze się
niesie.
Drzwi na klatkę schodową za nią się otwierają i do środka
wchodzi Tobias, a za nim Marcus i Caleb, niemal niepo-
strzeżenie. Niemal, bo ja zauważam Tobiasa - wyćwiczyłam
się w tym, żeby go zauważać. Obserwuję jego buty, kiedy
podchodzi coraz bliżej. Czarne adidasy z chromowanymi
oczkami na sznurowadła zatrzymują się tuż przede mną.
Tobias kuca przy moim ramieniu.
Spoglądam na niego przekonana, że jego oczy będą zimne i
nieubłagane. Ale nie są. Evelyn nadal przemawia, ale ja jednak
już nie słyszę tego, co mówi.
- Miałaś rację - odzywa się cicho Tobias, balansując na
piętach. Uśmiecha się lekko. - I dobrze wiem, kim jesteś.
Musiałem sobie tylko przypomnieć.
Otwieram usta, ale nie wiem, co powiedzieć.
Nagle wszystkie ekrany w holu Erudytów - w każdym razie
te, które nie zostały zniszczone podczas ataku - włączają się;
uruchamia się też projektor umieszczony na ścianie w miejscu,
gdzie wcześniej wisiał portret Jeanine. Evelyn przerywa w
środku zdania. Tobias bierze mnie za rękę i pomaga mi wstać.
- Co się dzieje? - pyta Evelyn stanowczo.

359
- To... - Tobias zwraca się tylko do mnie - jest informacja,
która odmieni wszystko.
Nogi mi drżą z wrażenia i obawy.
- Ty to zrobiłeś? - pytam.
- Nie, ty. Ja tylko zmusiłem Caleba do współpracy.
Zarzucam mu ręce na szyję i przyciskam usta do jego
warg. Ujmuje moją twarz w dłonie i odwzajemnia pocału-
nek. Wtulam się w niego mocno, aż dzieląca nas odległość
znika, miażdżąc tajemnice, które kryliśmy i podejrzenia, które
mieliśmy - na dobre, mam nadzieję. Nagle słyszę głos.
Rozdzielamy się i odwracamy - na ścianie wyświetla się
kobieta z krótkimi brązowymi włosami. Siedzi na metalowym
biurku ze złożonymi dłońmi, miejsca nie rozpoznaję. Tło jest
zbyt ciemne.
- Witajcie - mówi. - Nazywam się Amanda Ritter. W tym
nagraniu powiem wam tylko to, co powinniście wiedzieć.
Jestem przywódcą organizacji walczącej o pokój i
sprawiedliwość. W ciągu kilku ostatnich dekad ta walka
zyskała na znaczeniu... i w konsekwencji stała się prawie
niemożliwa. Z powodu tego. Na ścianie pojawiają się obrazy,
ale zmieniają się zbyt szybko, żeby się im przyjrzeć.
Mężczyzna na kolanach z bronią przystawioną do czoła.
Kobieta celuje w niego z twarzą bez wyrazu. Drobna osoba w
oddali wisi na słupie telefonicznym. Dół w ziemi wielkości
domu, pełen ciał. Są też inne zdjęcia, ale migają jeszcze
szybciej, więc dociera do mnie jedynie obraz krwi, kości,
śmierci i okrucieństwa, pustych twarzy, oczu bez duszy,
przerażonych oczu. Kiedy mam dość i czuję, że zacznę
krzyczeć, jeśli zobaczę więcej tych strasznych scen, na ekranie
pojawia się znów kobieta, za biurkiem.
- Tych rzeczy nie pamiętacie. Ale jeżeli myślicie, że to
działania terrorystów albo rządu tyranów, tylko w części macie
rację. Połowa ludzi na tych zdjęciach, którzy dopuszczają

360
się tak potwornych czynów, byia waszymi sąsiadami.
Krewnymi. Współpracownikami. Walka, którą toczymy, nie
jest przeciwko konkretnej grupie. To walka przeciwko samej
naturze ludzkiej... a w każdym razie taką się stała.
To dlatego Jeanine chciała zniewolić umysły i mordować -
żebyśmy nie wiedzieli. Żeby utrzymać nas w niewiedzy,
bezpiecznych, w obrębie płotu.
Cząstka mnie to zrozumie.
- Dlatego jesteście tacy ważni - ciągnie Amanda. - Nasza
walka przeciwko przemocy i okrucieństwu jedynie leczy obja-
wy choroby, nie samą chorobę. Wy jesteście lekarstwem. Aby
zapewnić wam bezpieczeństwo, wymyśliliśmy, jak was od nas
odciąć. Od naszych zapasów wody. Od naszej technologii. Od
naszej struktury społecznej. Stworzyliśmy wasze społeczeń-
stwo w szczególny sposób, w nadziei że na nowo odkryjecie
moralność, którą większość z nas zatraciła. Liczymy na to, ze z
czasem zaczniecie się zmieniać tak, jak większość z nas już nie
może. To nagranie zostawiam po to, żebyście wiedzieli, kiedy
nadejdzie pora, żeby nam pomóc. Zorientujecie się, że
nadeszła, kiedy znajdzie się wśród was wielu, których umysły
będą bardziej elastyczne od innych. Takich ludzi nazywajcie
Niezgodnymi. Kiedy będzie ich wśród was dużo, wasi przy-
wódcy powinni oddać władzę Serdeczności i otworzyć bramy
na zawsze, żebyście mogli wyjść z izolacji.
Tego właśnie chcieli moi rodzice: żebyśmy wykorzystali to,
czego się nauczyliśmy, aby pomagać innym. Altruiści do
końca. - Informacje, które znajdują się na tym nagraniu, są
przeznaczone jedynie dla rządzących - mówi Amanda. - Macie
być czystą tablicą. Ale nie zapominajcie o nas. - Uśmiecha się
lekko. - Ja dołączę do waszych szeregów. Podobnie jak inni,
dobrowolnie zapomnę o swoim nazwisku, rodzinie i domu.
Przyjmę nową tożsamość, z nieprawdziwymi wspomnieniami i
nieprawdziwą historią. Ale żebyście wie-

361
dzieli, że informacja, którą wam przekazuję, jest prawdzi-
wa, powiem wam, jakie przyjmę nazwisko. - Jej uśmiech staje
się bardziej promienny i przez chwilę wydaje mi się, że ją
poznaję. - Będę się nazywać Edith Priori. I o wielu rzeczach z
radością zapomnę. Prior.
Nagranie się kończy. Projektor rzuca na ścianę niebieskie
światło. Ściskam Tobiasa za rękę. Nastaje chwila ciszy, jakby
wszyscy wstrzymywali oddech.
A potem rozlegają się okrzyki.

362

You might also like