You are on page 1of 426

Harry

Turtledove Krispos Imperator


III tom OPOWIEŚCI O KRISPOSIE
I

Krispos zanurzył piętkę chleba w sfermentowanym sosie rybnym, który podano do baraniny, pochłonął ją
dwoma kęsami, popił ostatnim łykiem słodkiego, złotego vaspurakań-skiego wina i odstawił srebrny
puchar na stół.
Zanim zdążył westchnąć z zadowoleniem, w drzwiach małej komnaty jadalnej pojawił się Barsymes i
natychmiast zabrał się do sprzątania ze stołu. Krispos uniósł brew i zwrócił się do eunucha:
- Jak to się dzieje, szanowny panie, że zawsze pojawiasz się we właściwym momencie? Wiem, że nie za
sprawą magii, ale czasem trudno mi w to uwierzyć.
Vestiarios, nie przerywając pracy, odpowiedział: - Wasza Wysokość, obowiązkiem każdego pałacowego
sługi jest dba​łość o twoją wygodę.
W języku videssańskim nie istniało słowo na określenie barwy jego głosu, plasującej się gdzieś
pomiędzy tenorem a kontraltem. Długie, blade palce Barsymesa sprawnie zebrały talerze, puchar, nóż,
widelec i łyżkę, i ustawiły je na pozłacanej tacy.
Krispos przyglądał się twarzy swego szambelana, który nie miał brody, jak każdy eunuch pozbawiony
męskości przed okresem dojrzewania; prawdopodobnie dlatego nie wyglądał na swoje lata. Poza tym,
miał bardzo piękną, gładką cerę, z którą czas obchodził się łaskawie, nie poznaczywszy jej zmarszczkami
w ciągu długich lat ich znajomości. Również z powodu kastracji, vestiarios nie wyłysiał i zachował gęstą,
chłopięcą czuprynę, wcale nie oszronioną siwizną... ale za to ostatnie mogła być odpowiedzialna jakaś
zmyślna mikstura.
W nagłym przypływie ciekawości Krispos spytał:
- Barsymesie, ile ty właściwie masz lat, jeśli wolno wie​dzieć? Gdy zostałem Autokratą
Videssańczyków, mógłbym przysiąc na Phosa, że jesteś starszy ode mnie. Teraz jednak bez zastanowienia
przysiągłbym, że jest odwrotnie.
- Wolałbym, żeby Wasza Wysokość nie ryzykował krzy​woprzysięstwa w żadnym z tych przypadków -
odparł poważ​nie vestiarios. - Właściwie nie wiem dokładnie, ile mam lat. Gdybym musiał zgadywać,
powiedziałbym, że jesteśmy mniej więcej rówieśnikami. Proszę wybaczyć, ale czas często zaciera
wspomnienia, a Wasza Wysokość panuje miłościwie już od... tak, już od dwudziestu dwóch lat, prawda?
Tak jest, uroczysto​ści z okazji dwudziestolecia odbyły się poprzedniego lata.
- Dwadzieścia dwa lata -mruknął Krispos. Czasem wspo​minał dzień, w którym przybył do miasta
Videssos w poszuki​waniu szczęścia, gdy bieda i poborca podatków wygnali go z rodzinnej wsi i często
miał wrażenie, jakby to było wczoraj. Tak, tak, miał wtedy więcej krzepy niż pomyślunku, ale czyż wszyscy
młodzi ludzie nie są tacy? Z tamtych czasów bez wątpienia pozostała mu jedna cecha: nieugięty chłopski
upór.
Czasami jednak, tak jak dziś, ledwie przypominał sobie tamtą wędrówkę, tak jakby przydarzyła się
komuś innemu. Miał ponad pięćdziesiąt lat, choć, podobnie jak Barsymes, nie znał daty swoich urodzin.
Imperatorska szata ukrywała spory brzuch, włosy przybrały barwę stali, a czerń brody, wąsów i nawet
brwi była wyraźnie przetykana nitkami siwizny. Wyra​finowana próżność powstrzymywała go przed
użyciem farby do włosów; dobrze wiedział, że nie jest już młodzikiem, więc po co udawać przed innymi?
- Czy Wasza Wysokość wybaczy mi pytanie, które być może zabrzmi nieco niedyskretnie? - spytał
Barsymes.
- Szanowny panie, nastały takie czasy, że z radością powitam każdą niedyskrecję - oświadczył
Krispos. - Jednego mi żal; w latach młodości ludzie mogli bez skrępowania wygłaszać różne opinie w
mojej obecności. Teraz mówią tylko to, co ich zdaniem mi pochlebi albo przyniesie im korzyść. Bardzo
proszę, pytaj, o co ci się żywnie podoba.
- To nic takiego ważnego. Wpadło mi po prostu do głowy, że Wasza Wysokość może odczuwać
osamotnienie, gdyż więk​szość posiłków spożywa w odosobnieniu.
- Uczty też potrafią być nużące- brzmiała odpowiedź.
Barsymesowi jednak chodziło o coś innego i Krispos doskona​
le o tym wiedział. Tu, w rezydencji, gdzie Imperator i jego
rodzina mieli zapewnioną większą prywatność niż gdziekol​
wiek indziej (choć zwykli ludzie wahaliby się, czy należy
w ogóle użyć tu słowa „prywatność"; Barsymes, na przykład,
miał zwyczaj co rano ubierać Krisposa), posiłki powinny
dawać okazję do wspólnej rozmowy. Krispos pamiętał takie
posiłki - radosne, choć zwykle bardzo ubogie -jadane w chłop​
skich chatach, we wsi, gdzie dorastał.
Może, gdyby Dara żyła... Małżeństwo z żoną jego poprzed​nika na cesarskim tronie zaczęło się jako
związek polityczny, ale pomimo kłótni i trudnych chwil, zmieniło się w o wiele silniejszą więź. Poza tym,
Dara zawsze była w dobrych stosun​kach z ich synami. Niestety, niemal dziesięć lat temu odeszła w
światłość Phosa... a przynajmniej Krispos miał szczerą nadzieję, że właśnie tam. Od tego czasu jednak...
- Evripos i Katakolon pewnie poszli uganiać się za kobie​tami - powiedział. - Zwykle na tym spędzają
noce. Nic dziw​nego w ich wieku.
- Tak - odparł Barsymes bezbarwnym głosem. On nie uganiał się za kobietami i nigdy tego nie zazna.
Czasem potrafił czerpać melancholijną dumę z tego, że jest ponad pożądaniem. Krispos nieraz zastanawiał
się, czy eunuch jest ciekaw, co go ominęło, ale nigdy nie odważył się zapytać, Mało kto, poza bywalcami
pałacu, wiedział, że Autokrata bynajmniej nie sprawuje władzy absolutnej we własnym domu.
Krispos westchnął: - Jeśli chodzi o Phostisa, to nie mam pojęcia, co w tej chwili porabia.
Westchnął znowu. Phostis, jego najstarszy syn, jego spad​kobierca, jego kukułcze jajo... Nigdy nie
zdobył pewności, czy ojcem chłopaka był on, Krispos, czy też zdetronizowany Anthimos. Chłopak - nie,
właściwie już mężczyzna - nie przypominał z wyglądu żadnego z nich; był podobny do Dary. Krispos nie
potrafił pozbyć się wątpliwości co do jego pochodzenia, więc z trudnością przychodziło mu oka​zywanie
serdeczności chłopcu, któremu przecież nadał imię swojego ojca.
A teraz... teraz zastanawiał się, czy z nim samym też było tak trudno wytrzymać, gdy dorastał. Wydawało
mu się, że
raczej nie, ale czy to łatwo ocenić własną młodość? Oczywiście, on sam żył wtedy w biedzie, cierpiał głód i
pracował niemal ponad siły. Oszczędził Phostisowi tego wszystkiego i teraz martwił się, czy aby synowi
wyszło to na dobre.
Prawdopodobnie jednak tak. W mieście Videssos było wielu piewców surowego, prostego chłopskiego
żywota, którzy nawet układali rymy, sławiące cnoty wieśniaków. Krispos uważał, że poematy te są podobne
do gnojówki, której zresztą ich autorzy brzydziliby się nawet dotknąć wymanikiurowanymi paluszkami.
Barsymes powiedział:
- Wasza Wysokość jeszcze będzie dumny z młodego Im​
peratora.
W jego głosie miast zwykłego chłodu, brzmiała sympatia. Ponieważ nie miał własnych dzieci, kochał te,
w których wychowaniu dane mu było uczestniczyć od ich niemowlęctwa.
- Mam nadzieję, że twoje słowa okażą się prorocze -
odparł Krispos, ale wcale go nie uspokoiła opinia vestiariosa.
Czy Phostis był taki, jaki był, bo odzywała się w nim krew
Anthimosa? Człowiek, którego miejsce Krispos zajął w łóżku
Dary, a potem na imperatorskim tronie, miał w sobie geniusz
i pracowitość, ale korzystał z tych cech jedynie w pogoni za
przyjemnościami. Gdy tylko Phostisowi udało się popełnić
jakieś piramidalne głupstwo, Krispos od razu zaczynał się
zastanawiać nad jego pochodzeniem.
Czy łagodne wychowanie naprawdę zepsuło Phostisa? Czy też młody człowiek czuł, że ma dość
obecności ojca na tronie i jego władzy, pytała chłodna, beznamiętna część umysłu Krisposa, która nigdy
nie zmrużyła oka. Dzięki takim kal​kulacjom utrzymywał się u steru władzy władzy już ponad dwadzieścia
lat. A więc, czy młodzieniec zamierza wziąć berło Imperium w swoje młode dłonie?
Krispos podniósł wzrok na Barsymesa:
- Szanowny panie, jeśli nie można polegać na własnym synu, to kto jest godny zaufania? Naturalnie, poza
tu obecnymi.
- Wasza Wysokość jest niezwykle uprzejmy - skłonił gło​wę vestiarios. -Jednakże, pozwolę sobie
powtórzyć, że Phostis z pewnością spełni wszelkie oczekiwania Waszej Wysokości.
- Może - odparł tylko Krispos.
Barsymes, nie chcąc polemizować z takim czarnowidztwem, zabrał tacę i skierował się do wyjścia.
Zatrzymał się w drzwiach:
- Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś?, i--. Nie, dziękuję. Proszę tylko sprawdzić, czy świece w
gabi-necie się palą. Mam jak zwykle stos pergaminów do przej​rzenia; w dzień nie zdążyłem wszystkich
przeczytać.
- Jak Wasza Wysokość sobie życzy - obiecał eunuch. -A... a może Wasza Wysokość życzy sobie czegoś
jeszcze?
- Nie szanowny panie, niczego więcej mi nie trzeba, dzię​kuję - odparł Krispos. Od śmierci Dary miewał
różne kobiety, ale jego ostatnia kochanka była nazbyt pewna, że dzięki jej pozycji wzbogaci się cała
rodzina, niezależnie od tego, co jej członkowie sobą reprezentują... a nie byli zbyt obiecujący. Musiała
szybko pakować manatki.
Tak... płomień jego pożądania daWno już przygasł. Powoli zbliżam się do sytuacji Barsymesa, pomyślał.
Nigdy nie powie​dział tego na głos. Nie chciałby zranić uczuć swego szambelana i wolał nie narażać się na
jego jadowitą ironię.
Odczekał kilka minut i ruszył w stronę gabinetu. Od progu powitał go przyjazny blask świecy:
Barsymes, jak zwykle okazał się ideałem służącego. Stos dokumentów na biurku prezentował się znacznie
mniej przyjemnie. Czasem Krispos przyrównywał je do wrażej twierdzy, którą należało oblegać i zdobyć.
Ale miasto, raz zdobyte, należało już do zwycięzcy, pergaminów zaś nie można było pokonać do końca.
W przeszłości Krispos obserwował Anthimosa, który zre​zygnował z zarządzania na rzecz przyjemności
i być może dlatego sam zrezygnował z przyjemności na rzecz zarządzania. Ale w takie noce jak dzisiejsza,
kiedy stos pergaminów sięgał niemal pod sufit, Krispos zaczynał się zastanawiać, czy jego poprzednik
przypadkiem nie miał jednak racji. Bez wątpienia, Anthimos czerpał więcej radości z życia niż Krispos w
ostat​nich czasach. Ale bez wątpienia także, Imperium było teraz znacznie lepiej rządzone niż w czasach
Anthimosa.
Po lewej stronie biura leżały w ordynku zastrugane pióra, szkarłatny atrament - zastrzeżony dla samego
Imperatora -rylec i drewniane woskowe tabliczki, oraz błękitny wosk, jak pułk żołnierzy gotów do bitwy
przeciw wrogowi nie do pokonania. Krispos, przez chwilę w nastroju do żartów, zasalutował im,
przykładając prawą pięść do serca. Potem usiadł i zabrał się do pracy.
Na wierzchu leżała księga podatkowa z przygranicznej prowincji Kubrat, położonej między Górami
Paristriańskimi a rzeką Istros, na północny wschód od miasta Videssos. Na początku panowania Krisposa
region ten był niepodległym khaganatem, czyli państwem barbarzyńskich stepowych jeźdź​ców, którzy przez
całe wieki napadali na Imperium. Obecnie jednak kubratyjskie stada, gospodarstwa wiejskie i kopalnie
przynosiły Videssańczykom złoto, a nie przemoc. Naprawdę duży postęp, pomyślał. Złożył na dokumencie
podpis na znak, że go widział i zaaprobował bilans.
Następne sprawozdanie również pochodziło z Kubrat. Choć khaganat już przez niemal całe pokolenie
pozostawał pod władzą Videssos, prałat Pliskavos donosił, że herezja i czyste pogaństwo w dalszym
ciągu pienią się na terenie prowincji. Wielu koczowników nie chce odwrócić się od wiary w duchy
przodków i przyjąć religii Phosa, dobrego boga, którego czciło całe Imperium. A Videssańczycy z po​
chodzenia, od wieków pozostający pod wpływem stepowych najeźdźców, popadli w liczne błędy i
wypaczenia, gdyż przez wiele stuleci pozostawali odcięci od głównego źródła vides-sańskiej doktryny.
Krispos zanurzył pióro w atramencie i sięgnął po czysty pergamin. Napisał: „Imperator Krispos
pozdrawia świętego ojca Balaneusa", przerwał i zastanowił się. Po chwili pióro znów zaskrzypiało po
karcie, gdy pisał: „Proszę za wszelką cenę prowadzić Kubrat i jego mieszkańców w stronę praw​dziwej
wiary. Pomocą powinien być przykład naszych no​wych, ortodoksyjnych kolonistów. Przemoc proszę
stosować jedynie w sytuacjach wyjątkowych, ale w takich przypadkach niech Ojciec się nie waha; mamy
jeno jedno Imperium, a więc powinna w nim królować jedna wiara. Niechaj Phos oświeci Ojcu drogę".
Posypał list piaskiem, by osuszyć atrament, rozgrzał laskę wosku nad płomieniem świecy, stojącej na
biurku, pozwolił, by kilkanaście kropel kapnęło na list i odcisnął na miękkim wosku swój sygnet. Jutro kurier
powiezie pismo na północ; Balaneus powinien otrzymać je przed upływem tygodnia. Krispos był
zadowolony z prałata i z jego działalności. Zadowolony był również ze swojego pisma; rzadko
posługiwał się piórem, zanim został Imperatorem, ale od tego czasu wiele się nauczył.
Przejrzał następne sprawozdanie podatkowe, tym razem z nizin na zachodzie, po drugiej stronie
cieśniny zwanej Końskim Brodem. Zyski stamtąd prawie czterokrotnie prze​wyższały wyniki finansowe
Kubrat. Krispos pokiwał głową bez specjalnego zaskoczenia. Klimat i gleba na nizinach po​zwalały na
dwukrotny zbiór plonów w ciągu roku. Poza tym, okolica ta nie zaznała wrogich najazdów od tak dawna, że
większość miast nie była nawet otoczona murami. W na poły barbarzyńskim Kubrat ludzie nie byliby w
stanie sobie czegoś takiego nawet wyobrazić; uznaliby brak fortyfikacji za samo​bójczą beztroskę.
Następne sprawozdanie było zapieczętowane; nadeszło z videssańskiej ambasady w Mashiz, stolicy
Makuranu. Kris​pos wiedział, że musi przeanalizować ten dokument z wielką uwagą: Królowie Królów z
Makuranu zawsze byli najwięk​szymi rywalami videssańskich Autokratów, którzy tylko tych władców
uważali za równych sobie.
Uśmiechnął się, gdy złamał pieczęć i zobaczył elegancki charakter pisma, znany mu niemal tak dobrze,
jak własny.
- „Iakovitzes pozdrawia Autokratę Videssańczyków" -przeczytał, jak zwykle z lekka poruszając ustami. -
„Mam nadzieję, że tam u was, nad morzem jest chłodno i przyjemnie. Gdyby Skotos postanowił zastąpić
wieczny lód w swoim piekle ogniem, powinien przyjechać do Mashiz, żeby zdobyć jakieś wyobrażenie o
tym, czego mu potrzeba".
Uśmiech na twarzy Krisposa rozszerzył się. Miał dziewięć lat, gdy po raz pierwszy spotkał Iakovitzesa.
Było to w Kubrat, dokąd koczownicy porwali wszystkich mieszkańców wioski Krisposa i trzymali w
niewoli; szlachcic przyjechał ich wyku​pić. Od tej pory, przez ponad czterdzieści lat ich znajomości,
Krisposowi bardzo rzadko udawało się usłyszeć z ust tego niewysokiego grubasa jakieś miłe słowo,
obojętnie pod czyim adresem.
Rozgrzewając się w miarę pisania (jeśli to właściwe słowo), Iakovitzes rozwijał temat: „Król Królów
Rubyab znów coś paskudnego zbroił. Jeszcze nie wiem, co to takiego, ale napo-madowane czubeczki jego
wąsów drżą znacząco za każdym razem, kiedy zniża się łaskawie do udzielenia mi audiencji, więc
podejrzewam, że nie jest to sprawa, która pozwoli Waszej Wysokości spać spokojnie. Rozdałem parę
sztuk złota tu
i ówdzie - wiesz, że Makuranczycy biją monety tylko ze srebra, więc pożądają złota, jak nie przymierzając ja
pragnę młodych chłopców - ale jak na razie bez powodzenia. Próbuję dalej".
Uśmiech zniknął z twarzy Krisposa. Wysłał Iakovitzesa do Makuranu właśnie dlatego, że szlachcic potrafił
wydostać potrzebne informacje choćby spod ziemi. Czytał dalej: - „Poza sprawą wąsatą, Król Królów, Rubyab
jest w miarę chętny do współpracy. Za sumę, o której rozmawialiśmy chyba uda się wyperswadować mu
odbudowę tej pustynnej fortecy, którą jego wojsko zdobyło podczas naszej ostatniej potyczki. Pewnie zgodzi się
też na obniżkę opłat, jakie pobiera od karawan za wjazd na terytorium Videssos z jego ziem. Być może dzięki
temu ci złodzieje obniżą u nas ceny na swoje towary. Może zresztą tego nie zrobią...".
- Dobrze - powiedział na głos. Zależało mu na obniżeniu tych ceł od czasów, kiedy na makurańskim tronie
zasiadał jeszcze ojciec Rubyaba, Nakhorgan. Jeśli Król Królów w koń​cu dał się nakłonić do takiego ustępstwa,
a do tego rezygnuje z odbudowy twierdzy Sarmizegetusa, to może Iakovitzes zbyt wielką wagę przywiązuje do
ruchów jego wąsików.
Po liście z Makuranu przyszła pora na kolejne sprawo​zdanie podatkowe. Krispos zaczął się zastanawiać, czy
przypa​dkiem Barsymes nie układa tych pergaminów w określonym porządku, żeby nie ogłupiać swego
Imperatora jedną księgą podatkową po drugiej. Vestiarios niemal całe życie spędził w pałacu; jego koncepcja
idealnej obsługi z roku na rok obejmowała coraz więcej rzeczy.
Krispos napisał pod raportem dwa słowa: „Przeczytałem -Krispos" i zajął się następnym pergaminem, który,
podobnie jak tyrada Balaneusa, również pochodził od osoby duchow​nej - tym razem jednak od kapłana z
Pityos, miasta na południowym wybrzeżu Morza Videssańskiego, nad Rha-mnos, graniczną rzeką z
Vaspurakanem.
„Pokorny kapłan Taronites pozdrawia Autokratę Krispo​sa. Ku chwale Majestatu, z przykrością muszę
donieść o poja​wieniu się nowej, wielce szkodliwej herezji wśród wieśniaków i pasterzy zamieszkałych w tym
przez Phosa zapomnianym zakątku Imperium".
Krispos prychnął ironicznie. Nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego takie złe wiadomości mają niby przynosić
chwałę jego
majestatowi. Czasem zdawało mu się, że videssański język pisany miał za zadanie kamuflować informacje,
a nie je odsłaniać. Ponownie spojrzał na list.
„Herezja owa zdaje mi się szczególnie podła, jakby celo​wo wymyślona przez niegodziwego Skotosa,
by sprowadzać na manowce i lekkoduchów, i tych, których w innych okoli​cznościach można by określić
mianem pobożnych. Zdołałem się dowiedzieć, że doktrynę swoją wykładają, jak następu​je...".
Im więcej Krispos czytał, tym mniej mu się to podobało. Heretycy, jeśli Taronites dobrze wszystko
pojął, wierzyli, że świat materialny jest dziełem Skotosa, a nie Phosa. Światło Phosa zamieszkiwało
jedynie duszę ludzką, a nie ciało. Zatem, zabójstwo jedynie uwalniało duszę z pułapki deprawującego ją
ciała. Podpalenie tylko likwidowało marności tego świata. Nawet rabunek był przedstawiany j'ako akt
miłosierdzia, uwal​niający ofiarę z więzi, łączących ją ze światem materialnym. To była teologia, jakby
stworzona na potrzeby bandytów!
Taronites pisał dalej: „Ohyda ta została po raz pierwszy ogłoszona przez niejakiego Thanasiosa, od
którego imienia jej wyznawcy przybrali miano thanasiotów. Błagam, niech Wasza Wysokość nie mieszkając
przyśle tu wielu kapłanów, którzy pouczą mieszkańców o prawdziwej wierze, i silne oddziały wojska, by
zdławić thanasiotów i chronić przerażonych prawo​wiernych wyznawców przed zbrodniarzami. Niechaj
Phos zawsze towarzyszy ci, Panie, w twej walce o dobro".
Na tym dokumencie Krispos napisał: „Spełnić prośbę", a potem wziął rylec, tabliczkę i zanotował dwie
rzeczy do zrobienia rano: „odwiedzić ekumenicznego patriarchę Oxeite-sa w sprawie wysłania grupy
duchownych do Pityos i napisać do gubernatora prowincji z poleceniem, by przegrupował wojska w
kierunku przygranicznego miasta".
Ponownie przeczytał list Taronitesa i odłożył go, z niezado​woleniem kręcąc głową. W charakterze
Videssańczyków leżała potrzeba kwestionowania autorytetów; po prostu nie byli w stanie zaakceptować
wiary bez dyskusji. Gdy tylko spotkało się dwóch rodaków, natychmiast zaczynali szukać dziury w całym;
dyskusje teologiczne były dla wszystkich niemal tak fascynujące, jak wyścigi konne w Amfiteatrze. Tym
razem jednak sprawy poszły za daleko.
Na trzeciej stronie składanej tabliczki napisał kolejną notatkę o tym, że należy wydać imperialny edykt,
grożący wyjęciem spod prawa głosicieli doktryny Thanasiosa. „Patriar​cha też", dopisał. Ekskomunika w
połączeniu z banicją powin​ny skutecznie powstrzymać herezję.
Po uporaniu się z tą kwestią odetchnął z ulgą i zabrał się do zwykłego, niegroźnego sprawozdania
podatkowego. Tym ra​zem dokument dotyczył wschodniej prowincji Develtos i spra​wił mu niemałą
przyjemność. W niedługi czas po objęciu przez niego tronu, ziemie te zaatakowała banda halogajskich najeź​
dźców z dalekiej północy. Teraz, po raz pierwszy, dochody z prowincji przekroczyły poziom sprzed
upadku twierdzy.
„Dobra robota", dopisał pod spodem. Logotheci i urzędnicy imperialnego skarbu, zajmujący się podatkami,
dowiedzą się, że jest zadowolony. Bez ich cierpliwej, niewdzięcznej pracy, Impe​rium rozpadłoby się w gruzy.
Jako władca, rozumiał to doskona​le. Wiele lat temu, gdy pracował na roli, uważał poborców podatkowych
za jeszcze jeden gatunek znienawidzonej szarańczy.
Wstał, przeciągnął się, przetarł oczy. Ciężko pracowało się przy blasku świec... coraz ciężej w miarę
upływu lat, gdy stawał się coraz większym dalekowidzem. Nie chciał nawet myśleć o tym, co się stanie, gdy
oczy go w końcu zawiodą: czy znajdzie kogoś, kto mu będzie czytał wszystkie petycje? Czy będzie w stanie
zapamiętać ich treść na tyle, by podejmować rozsądne decyzje? Wcale nie miał ochoty na takie rozwiązanie,
ale nie potrafił wpaść na żaden lepszy pomysł.
Znów się przeciągnął i ziewnął, aż poczuł lekkie trzaśniecie w szczęce.
- Na razie, najlepszym z możliwych pomysłów będzie pójście do łóżka - powiedział na głos. Zapalił
lampę od płomienia jednej ze świec, a potem zdmuchnął je wszystkie. W nozdrza uderzył go zapach
gorącego wosku.
Większość pochodni w korytarzu już się wypaliła. Migot​liwe płomienie pozostałych sprawiały, że jego
cień dygotał i chwiał się na boki, jak obdarzony własnym życiem.
Minął komnatę Barsymesa. Kiedyś sam w niej mieszkał; był jednym z niewielu nie wykastrowanych
vestiariosów. Teraz zajmował komnatę obok: sypialnię Imperatora. Przespał już w niej wiele nocy, więcej
niż w jakimkolwiek innym pomiesz​czeniu. Czasem mu się zdawało, że świat jest po prostu tak
ułożony, ale dziś w nocy, jak zawsze po głębszym zastanowie​niu, wszystko to wydało mu się bardzo
dziwne.
Otworzył podwójne drzwi. Wewnątrz ktoś się poruszył, Krisposowi po plecach popłynął lodowaty
strumyk potu. Pochylił się, by wyciągnąć sztylet zza cholewy szkarłatnego buta, nabrał oddechu by zawołać
na pomoc halogajskich gwardzistów, stojących na straży przed rezydencją...
Zdławił krzyk w gardle. Szybko się wyprostował. W jego łożu nie krył się żaden morderca, tylko jedna z
pałacowych służek. Uśmiechnęła się zapraszająco.
Potrząsnął głową: - Nie dzisiaj, Drino - powiedział. -Mówiłem szanownemu Barsymesowi, że
zamierzam się jedynie wyspać.
- A on mi powiedział coś zupełnie innego, Wasza Wyso​kość - odpowiedziała, wzruszając ramionami.
Nagie plecy zalśniły w blasku lampy, gdy dziewczyna poprawiła się na poduszkach. Reszta jej ciała
pozostawała w cieniu, co stwarza​ło atmosferę większej tajemniczości, niż aura, która zazwyczaj otacza
kobiety.
- Powiedział, że mam sprawić, byś poczuł się szczęśliwy, Imperatorze, więc jestem.
- Chyba się przesłyszał - Krispos sam w to nie wierzył nawet przez chwilę. Barsymes nigdy nie
przeinaczał jego poleceń. Czasem zdarzało się tylko, że postanawiał ich w ogóle nie słuchać, i to właśnie
był jeden z takich przypadków.
- W porządku, Drino. Możesz odejść.
Służąca cichutko odpowiedziała: - Wolałabym nie, za po​zwoleniem Waszej Wysokości. Vestiarios będzie
bardzo nieza​dowolony, jeśli opuszczę komnatę Waszej Wysokości.
Kto tu rządzi, Barsymes czy ja? Nie, nie, Krispos nie powiedział tego na głos. On wprawdzie władał
Imperium, ale w pałacu słowo vestiariosa miało moc prawa. Niektórzy szambelanowie wykorzystywali
swoją zażyłość z Autokratami dla własnej korzyści albo dla dobra swoich rodzin. Barsymes nigdy się do
czegoś takiego nie zniżył, trzeba mu to przyznać. W zamian za to, Krispos ulegał mu w sprawach
dotyczących wyłącznie pałacu.
Teraz również poddał się z wdziękiem: - Bardzo dobrze, zostań więc, jeśli chcesz. Nikt nie musi
wiedzieć, że spaliśmy po przeciwnych stronach łóżka.
Drina nie do końca pozbyła się lęku, ale, jak każda dobra służąca, wiedziała, że na ustępstwa ze strony
pana można liczyć tylko do pewnej granicy:
- Jak Wasza Wysokość sobie życzy - odpowiedziała. -Proszę się położyć z mojej strony, wygrzałam już
pościel.
- Dobry boże, przecież jeszcze nie zima, a ja nie jestem kaleką - skrzywił się Krispos, ale ściągnął
szatę przez głowę i powiesił ją na słupku łoża. Zdjął sandały, zdmuchnął lampę i położył się. Ciepły
jedwab pieśdł jego dało. Gdy złożył głowę na poduszce, poczuł delikatny, słodki zapach tam, gdzie
przedtem była głowa Driny.
Przez chwilę pragnął jej, pomimo zmęczenia, ale gdy otworzył usta, by jej to powiedzieć, dobyło się z
nich tylko szerokie ziewnięde. Chyba za to przeprosił, ale zasnął tak szybko, że nie pamiętał, czy coś
mówił.
Obudził się w środku nocy. Coraz częśdej mu się to zdarzało, w miarę upływu lat. Potrzebował kilku
sekund, by zgadnąć, co to za gładki, krągły kształt wtula się w jego ciało. Drina oddychała lekko, spokojnie,
beztrosko, jak śpiące dziec​ko. Pozazdrościł jej tego spokoju, a potem uśmiechnął się na myśl, że między
innymi jemu to zawdzięcza.
Teraz naprawdę jej pożądał. Gdy sięgnął ręką nad jej ramieniem, by ująć w dłoń pełną pierś, zamruczała
sennie, radośnie i ułożyła się na plecach. W półśnie przyjmowała jego pieszczoty i prawie się nie obudziła,
gdy ją wziął. Wzruszyło go to zaufanie więc bardzo się starał być delikatny.
Po chwili znowu zasnęła głęboko, a on wstał, użył nocnika i znowu ułożył się przy boku dziewczyny.
Prawie już zasypiał, gdy przyszła mu do głowy, nie po raz pierwszy zresztą, pewna myśl: czyżby Barsymes
lepiej znał swojego pana niż on sam?

Cały kłopot z Salą Dziewiętnastu Tapczanów polega na tym, że okna są tu za wielkie, pomyślał Phostis.
Dzięki tym oknom, w sali ceremonialnej, która otrzymała swą dziwną nazwę w czasach, gdy videssańska
szlachta rzeczywiśde ucztowała półleżąc, było chłodniej niż gdziekolwiek indziej. Ale w nocy, pochodnie,
lampy i świece używane w czasie uczt przydągały nieprzeliczone mnóstwo dem, komarów, złotooków,
nietope​rzy, a nawet nocnych ptaków. Ćma z opalonymi skrzydłami,
spoczywająca w misie z marynowanymi mackami ośmiornicy, raczej nie wpływała na poprawę apetytu, a
gdy lelek śmignął nad stołem i wyciągnął owada z sałatki, Phostis pożałował, że właśnie tu wydał ucztę dla
swoich przyjaciół.
Pomyślał, że można by ogłosić koniec zabawy, ale to na nic. Na pewno plotki dotarłyby do ojca. Już słyszał
chłopski akcent Krisposa i jego pouczenia: - „Synu, mógłbyś się przynajmniej na coś zdecydować".
Wyimaginowane napomnienia wydały mu się tak realne, że z przerażeniem obejrzał się za siebie
sprawdzając, czy Krispos przypadkiem nie podkradł się od tyłu. Ale nie - Phostis był jedynie z
przyjaciółmi.
Czuł się bardzo samotnie. Ojcu, niestety, udało się wpoić mu wieczne wątpliwości: musiał się
zastanawiać, kto lubi go bezinteresownie, a kto dlatego, że był młodym Autokratą i następcą
videssańskiego tronu. Zwykle łatwiej było zadawać takie pytania, niż znajdować na nie odpowiedzi, więc
Phostis podejrzewał właściwie wszystkich swoich znajomych.
- Nie będziesz musiał tak oglądać się za siebie przez całe życie, następco tronu - powiedział Vatatzes,
siedzący z jego prawej strony. Phostis obdarzał go większym zaufaniem niż resztę przyjaciół; młody
człowiek był zaledwie synem logothety średniego szczebla, a więc najprawdopodobniej nie snuł pla​nów,
zmierzających do zagarnięcia tronu. Poklepał Phostisa po ramieniu i dodał: - Z pewnością niewiele czasu
upłynie, panie, a będziesz mógł urządzać uczty, kiedy tylko zechcesz i gdzie ci się spodoba.
Jeszcze jedno słowo, a dopuściłby się zdrady. Przyjaciele Phostisa często balansowali na granicy ryzyka.
Jak dotąd, ku jego uldze, następca tronu nie musiał udawać, że ma problemy ze słuchem. Sam się nieraz
zastanawiał - jakże mogłoby być inaczej? - jak długo jego ojcu będą jeszcze dopisywać siły. Może przez
kilka dni, a może przez następnych dwadzieścia lat... nie sposób tego odgadnąć bez pomocy magii, a to było
już ryzyko, którego nie śmiałby podejmować. Po pierwsze, natura​lnie, największe magiczne talenty w całym
Imperium osłaniały losy Imperatora przed szpiegami. Po drugie, próba odczytania przyszłych losów władcy
Videssos była zbrodnią stanu.
Phostis ciekaw był, co Krispos robi o tej porze. Praw​dopodobnie zajmuje się sprawami
administracyjnymi, jak zwy-
kle. Przed kilkoma laty próbował przekazać mu część tych obowiązków. Phostis starał się jak mógł, ale
wcale mu się ta praca nie podobała, tym bardziej że Krispos stał przy nim, gdy zaczął przyglądać się
dokumentom.
Znowu słowa ojca niemal zadźwięczały mu w uszach: -„Pospiesz się, chłopcze! W tę albo w tamtą,
trzeba się na coś zdecydować. Kto ma to zrobić, jeśli nie ty?".
I jego własny, płaczliwy głos: - „A co będzie, jeśli się pomylę?".
- „Na pewno się pomylisz i to nie raz" -w głosie Krisposa
brzmiała taka denerwująca pewność, że chłopak chciał go
uderzyć. - „Spróbuj robić tak: nie popełniaj tej samej pomyłki
dwa razy, a później naprawiaj błędy, jeśli będziesz miał po
temu okazję".
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Minęło kilka dni pracy nad skomplikowanymi sprawami i Phostis
doszedł do wnios​ku, że wszystkich umiejętności - łowienia ryb, połykania mie​czy i kierowania Imperium
nabywa się w życiu przez całe lata praktyki. Podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, myślał, że jest mądrzejszy
od swojego ojca. Niewątpliwie miał lepsze wy​kształcenie: sprawnie liczył, potrafił cytować świeckich
poe​tów, historyków i święte pisma Phosa, i nie wyrażał się tak, jakby przed chwilą odszedł od pługa.
Krispos miał nad nim tylko jedną przewagę: doświadcze​nie. Bez namysłu robił to, co należało, potem
przechodził do następnej sprawy i ją również rozwiązywał we właściwy spo​sób, podczas gdy Phostis
trudził się wielce, zagryzał usta i zastanawiał się nad właściwym postępowaniem. Zanim podjął jedną
decyzję, pojawiały się trzy następne kwestie i wyczekują​co zaglądały mu w oczy.
Wiedział, że rozczarował ojca prośbą o zwolnienie z obo​wiązków administracyjnych: - „A jak masz się
nauczyć tego, co musisz wiedzieć, jeśli nie poprzez praktykę?" - spytał Krispos.
- „Nie potrafię tego dobrze robić" - odparł wtedy. Wyda​
wało mu się to wystarczającym wyjaśnieniem; jeśli coś nie
przychodzi łatwo, to czemu nie zająć się dla odmiany czymś
innym?
Krispos potrząsnął głową.
- „A nie lepiej popróbować teraz, gdy jestem przy tobie
i mogę ci wszystko wyjaśnić, niż w przyszłości, kiedy odejdę
i nagle zorientujesz się, że cały ten worek żyta leży wyłącznie na twoich plecach?".
Przenośnia rodem ze wsi nie pomogła w przekonaniu Phostisa. Żałował, że jego rodzina nie jest
szlachtą z tradyc​jami, i że odziedziczył imię po jakimś chłopie, który zmarł na cholerę.
Głos Vatatzesa wyrwał go z ponurych myśli: - A może byśmy poszukali towarzystwa jakiś dziewczynek,
co ty na to, Wasza Wysokość?
- Idźcie, jeśli chcecie. Pewnie spotkacie po drodze moich braci - Phostis zaśmiał się niewesoło z
siebie, z Evriposa i Katakolona. Nawet nie potrafił korzystać z przywilejów imperatorskich, tak jak robili
to oni. Kiedy się zorientował, że większość kobiet ulega mu głównie ze względu na jego pozycję, niemal cała
przyjemność z ich towarzystwa gdzieś się ulotniła.
Niektórzy szlachcice mieli w swoich posiadłościach ogro​dzone tereny, gdzie hodowali oswojone jelenie
i dziki. Potem do nich strzelali. Phostis nigdy nie uważał tego za szczególnie atrakcyjną rozrywkę, podobnie
jak nie przepadał za sypianiem z dziewczętami, które albo bały się powiedzieć nie, albo szły do jego łoża z
zimnym wyrachowaniem, gorszym niż panujące w stosunkach dyplomatycznych między Videssos a
Makura-nem w ciągu wielu lat rządów Krisposa.
Próbował to kiedyś wyjaśnić braciom, w krótki czas po tym, gdy czternastoletni wówczas Katakolon
uwiódł pałacową praczkę albo raczej pozwolił się jej uwieść. Zachwycony swą młodzieńczą potencją,
dzieciuch nawet nie chciał słuchać Phostisa. Evripos powiedział tylko: - „A co, chcesz wdziać błękitną
szatę i żyć jak mnich? Wolna droga, braciszku, ale to nie dla mnie".
Gdyby zapragnął klasztornego żywota, nikt nie stawiałby mu przeszkód. Ale zastanawiał się nad tym
tylko z jednego powodu: w ten sposób mógłby uciec spod władzy ojca. Nie odczuwał jednak powołania ani
też nie miał mnisiego tem​peramentu. Wcale nie marzył o umartwieniach cielesnych, tylko że, jego
zdaniem, interesowny seks bez miłości był bardziej poniżający niż celibat.
Często zastanawiał się, co by zrobił, gdyby Krispos chciał go ożenić. Cieszył się, że ten dzień jeszcze nie
nadszedł, bo wiedział, że ojciec wybierze mu żonę, mając na uwadze raczej
dobro rodu i Imperium niż szczęście syna. Czasem takie małżeństwa sprawdzały się równie dobrze, jak
zawierane z mi​łości. Czasem zaś...
Zwrócił się do Vatatzesa: - Sam nie wiesz, przyjacielu, ile masz szczęścia, że urodziłeś się w średnio
zamożnej rodzinie. Bardzo często wydaje mi się, że moja pozycja to przekleństwo i więzienie, a nie powód
do radości.
- Ach, Wasza Wysokość, upiłeś się na smutno i tyle -odparł Vatatzes i popatrzył na muzyków, którzy
grali spokoj​ne, ciche melodie na fletni Pana i bandurze, nie przeszkadzając gościom w rozmowach.
- Hej tam, panowie, zagrajcie teraz coś weselszego, trzeba poprawić nastrój młodemu Imperatorowi.
Muzycy na moment pochylili się ku sobie. Po chwili fletnista odłożył swój instrument i ujął miedziany
bębenek. Wszyscy zebrani poderwali głowy, gdy spod jego palców zabrzmiał raźny werbel. Bandurzysta
wziął dźwięczny, ognisty akord. Phostis rozpoznał vaspurakański taniec, ale muzyka wcale go nie
rozweseliła.
Po krótkiej chwili prawie wszyscy goście stanęli naprzeciw siebie, klaszcząc i pokrzykując w rytm
muzyki. Phostis pozo​stał na miejscu, choć Vatatzes ciągnął go za rękaw szaty. Wreszcie szlachcic dał
spokój, wzruszył ramionami i sam przyłączył się do tańczących. Wybrał dla mnie lekarstwo, którego sam
potrzebował, pomyślał Phostis. Wcale nie chciał się weselić; dobrze mu dziś było w mizantropijnym
nastroju.
W pewnym momencie wstał, a tancerze wznieśli wesoły okrzyk. Nie przyłączył się jednak do nich, lecz
wyszedł przez otwarte, metalowe drzwi Sali Dziewiętnastu Tapczanów na szerokie, marmurowe schody.
Spojrzał w niebo, oceniając czas według pozycji księżyca, który zaczął wchodzić w trzecią kwadrę. Mniej
więcej piąta godzina nocy, ocenił. Zbliża się północ.
Zniżył wzrok. Rezydencja Imperatora była nieco odsunięta od pozostałych pałacowych zabudowań;
otaczał ją wiśniowy sad, dający Autokracie i jego rodzinie przynajmniej złudzenie prywatności. Między
gałęziami drzew widać było jedno jasno oświetlone okno. Pokiwał głową. Tak, Krispos jeszcze pracuje.
Jego ojciec, z prawdziwie chłopskim uporem, walczył z ogro​mem Imperium, którym władał.
Nagłe światło zgasło. Widać, nawet Krispos od czasu do czasu potrzebował snu, choć zdaniem Phostisa,
zrezygnowałby z niego, gdyby mógł.
Ktoś wyjrzał przez jedno z wielu wysokich okien sali bankietowej: - Wracaj, młody Imperatorze -
zawołał pijacki głos. - Zabawa zaczęła się na dobre.
- Bawcie się beze mnie - odpowiedział. Żałował, że
w ogóle zaprosił swoich kompanów na ucztę. Bawili się tak
beztrosko, że przez porównanie, było mu o wiele ciężej na
duszy.
Bezmyślnie machnął ręką na komara; na powietrzu, z dala od świateł, nie było ich tak wiele. W rezydencji
zgasły ostatnie światła; nawet zarysy budynku stały się niewidoczne za wiś​niowym sadem. Powoli ruszył w
tamtym kierunku: chciał się upewnić, że ojciec pójdzie spać.
Przed drzwiami trzymali wartę Halogajczycy. Rozpoznaw​szy Phostisa, potężni blondyni unieśli bojowe
topory i zasalu​towali. Gdyby był osobą niepożądaną, unieśliby je również, tyle że nie w geście pełnym
szacunku.
Jak zwykle, przy drzwiach czekał jeden z pałacowych eunuchów: - Dobry wieczór, młody Imperatorze -
powiedział, kłaniając się uprzejmie.
- Dobry wieczór, Mystakonie - odpowiedział Phostis. Wśród wszystkich szambelanów - kastratów,
Mystakon był najbliższy mu wiekiem i chyba najlepiej go rozumiał i mu współczuł. Młodemu następcy tronu
przez myśl nie przeszło, by zastanawiać się, co czuje Mystakon, który zamiast korzys​tać z budzącej się
męskości, usychał, jak pozostawiona na krzaku winna jagoda.
- Czy ojciec już śpi?
- Już jest w łożu, panie - odparł Mystakon tym szczegól​nym, bezbarwnym głosem, którego eunuchowie
używali za​wsze, gdy mieli do zakomunikowania jakiś subtelny podtekst.
Tym razem Phostis nie zwracał uwagi na żadne niedomó​wienia. Poczuł tylko ulgę na myśl, że przetrwał
kolejny dzień bez konfrontacji z ojcem.
- Ja także już pójdę do łóżka, szanowny panie - odparł, posługując się odpowiednim dla Mystakona
tytułem.
- Wszystko jest przygotowane dla Waszej Wysokości -niepotrzebnie odparł Mystakon; Phostis byłby
zaszokowany,
gdyby komnata nie była gotowa w każdej chwili na jego potrzeby.
- Jeśli Wasza Wysokość uprzejmie pozwoli za mną...
Szambelan poprowadził Phostisa korytarzami, choć młody
człowiek z łatwością sam znalazłby drogę, nawet z zamknięty​mi oczyma. W świetle pochodni pamiątki z
zamierzchłej przeszłości jakby przyblakły i zmalały. Stożkowaty hełm, który niegdyś należał do Króla
Królów Makuranu, zdawał się jedynie kawałkiem żelastwa; malowidło przedstawiające vides-sańskich
żołnierzy, szturmujących mury Mashiz, wyglądało jak kiczowaty obraz jakiejś bijatyki. Phostis potrząsnął
głową. Czy to zmęczenie, czy światło płata figle jego oczom?
Jego sypialnia, oddalona od komnaty Krisposa jak tylko było możliwe, mieściła się w odległym zakątku
rezydencji. Komnata ta przez całe lata, a może nawet wieki, stała pusta, zanim Phostis, wkrótce potem, gdy
na jego brodzie pojawił się pierwszy meszek, wybrał ją sobie na schronienie przed ojcem.
Drzwi były otwarte, a sączące się z nich złote światło oznaczało, że w pomieszczeniu pali się lampa.
- Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś? -spytał Mystakon. - Może odrobinę wina albo
chleba z serem? Mogę też spytać, czy w kuchni zostało jeszcze trochę zimnej baraniny, którą podano na
kolację ojcu Waszej Wysokości.
- Nie, nie trzeba - odpowiedział Phostis nieco ostrzej niż powinien. Spróbował złagodzić to dodając: -
Dziękuję, jestem zupełnie zadowolony. Chcę po prostu odpocząć.
- Jak sobie Wasza Wysokość życzy -z tymi słowy Mysta​kon płynnie ruszył przed siebie. Podobnie jak
większość eunuchów, był pulchny i otyły. Poruszał się drobnymi, eleganc​kimi kroczkami i do tego niemal
bezgłośnie, gdyż chodził w miękkich kapciach. Gdy szedł gdzieś w pałacowych sprawach i szerokie fałdy
szat trzepotały na jego tłustym ciele, przypomi​nał Phostisowi pękatą nawę kupiecką pod pełnymi żaglami.
Następca tronu zamknął za sobą drzwi i przekręcił rygiel. Zdjął szaty i sandały; czerwone, jak ojcowskie
-jedyny przywi​lej władzy, który dzielę z Krisposem, pomyślał z goryczą. Rzucił się na łoże i zdmuchnął
lampę. Komnatę spowiła ciemność, a Phostis zapadł w głęboki sen.
Znów mu się coś przyśniło. Zawsze miewał bardzo wyraźne sny, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżył.
Wydawało mu się,
że, nagi i tłusty, niespokojnie chodzi w kółko po maleńkim pomieszczeniu. Wszędzie leżało jedzenie -
baranina, chleb, ser i dzbany wina, piętrzące się jeden na drugim. Ojciec przyglądał mu się zza drewnianego
płotu i kiwał głową z powagą i zado​woleniem... a potem sięgnął po myśliwski łuk.
Obudził się gwałtownie. Serce mu waliło, ciało pokryło się zimnym potem. Przez chwilę zdawało mu się,
że ta ciemność wokół oznacza śmierć. Potem oprzytomniał, zdał sobie sprawę, że trapił go koszmar senny i w
podzięce nakreślił na piersi znak Phosa.
Uspokoił się trochę, wróciwszy do rzeczywistości... póki nie pomyślał o swojej pozycji na imperialnym
dworze. Za​drżał. Być może ten sen miał jednak coś wspólnego z rzeczy​wistością.

Zaidas padł przed Krisposem na kolana, a potem na twarz, przyciskając czoło do kolorowych płytek
mozaiki.
- Wstań już, wstań - niecierpliwił się Imperator - wiesz
dobrze, co myślę o tym całym ceremoniale.
Mag powstał z równym wdziękiem, jak się ukorzył.
- Tak, ale Wasza Wysokość zdaje sobie zapewne sprawę, jak bardzo magowie szanują wszelkie rytuały.
Bez nich, nasza sztuka zginęłaby ze szczętem.
- Rzeczywiście, ciągle to powtarzasz - odparł Krispos. -Ale teraz koniec już z rytuałami. Usiądź i
odpręż się; poroz​mawiajmy - wskazał Zaidasowi krzesło. Znajdowali się w ko​mnacie, w której Imperator
pracował poprzedniej nocy.
Wszedł Barsymes, niosąc dzban wina i dwa kryształowe puchary. Obsłużył Imperatora i maga i wyszedł
z ukłonem. Zaidas przez chwilę rozkoszował się bukietem trunku., zanim pociągnął mały łyk. Uśmiechnął się:
- Doskonałe wino, Wasza Wysokość.
Krispos również skosztował: - Tak, bardzo smaczne; Oba​wiam się jednak, że nigdy nie zostanę
prawdziwym koneserem. Ten trunek o tyle lepszy od wszystkiego, co pijałem w młodo​ści, że nie bardzo
potrafię odróżnić dobre od wyśmienitego.
Zaidas pociągnął jeszcze jeden, głębszy łyk.
- To, co teraz pijemy, jest jednym z najlepszych win,
zapewniam Waszą Wysokość.
Mag był wysoki i szczupły, o kilkanaście lat młodszy od Krisposa - w jego czarnej brodzie dopiero
zaczęły się pojawiać pierwsze nitki siwizny. Krispos pamiętał go jako chudego, łatwo ulegającego
nastrojom młodzika o niezwykłym talencie. Umiejętności maga bynajmniej nie zanikały z wiekiem.
Powrócił Barsymes, tym razem z wazą i dwoma talerza​mi: - Owsianka z anchovies na śniadanie,
Wasza Wysokość, szacowny panie.
Delikatne pszeniczne płatki były jedwabiście gładkie i pola​ne śmietaną. Krispos wiedział, że gdyby
poprosił o zwyczajną, grudkowatą owsiankę z owsa, jego kucharz zrezygnowałby z posady. Podobnie jak
w przypadku wina, Imperator wiedział, że podana mu potrawa jest lepsza, ale czasami miał ochotę na
rzeczy, które jadał w młodości.
Gdy opróżnił talerz do połowy, powiedział do Zaidasa:
- Zaprosiłem cię tu dzisiaj, panie, z powodu pewnego
raportu, nadesłanego z ziem zachodnich. Dotyczy on nowej
herezji, która zdaje się, tam wzięła swój początek. Sądząc
z doniesień, jest wyjątkowo paskudna - podał magowi list od
kapłana Taronitesa.
Zaidas przeczytał dokument w skupieniu, marszcząc brwi. Gdy skończył, spojrzał na Krisposa i
potaknął: - To prawda, Wasza Wysokość, jeśli dać wiarę słowom świętego ojca, to thanasioci są
rzeczywiście niezwykle odpychający. Jednak, pomimo że między religią a magią istnieją pewne zbieżności,
sądziłbym raczej, że Wasza Wysokość uda się najpierw do władz kościelnych, a nie do mnie, który przecież
jestem osobą świecką.
- W większości przypadków tak właśnie bym postąpił.
Właściwie, już poleciłem patriarsze, by wysłał kapłanów do
Pityos. Ale ci heretycy są tak podli, że... jeśli wierzyć Taronite-
sowi, jak sam stwierdziłeś... zastanawiałem się, czy przypad​
kiem nie łączą ich jakieś związki z naszym starym przyjacielem,
Harvasem.
Zaidas zacisnął wargi, a potem ze świstem wypuścił powiet​rze z płuc. Harvas - choć być może jego
właściwe imię brzmiało Rhavas - zadał straszliwy cios północno-wschodnim ziemiom Imperium w
pierwszych latach panowania Krisposa. Był albo zdawał się, kapłanem renegatem, który przeszedł na stronę
boga ciemności, Skotosa i dzięki temu przedłużył swoje
podłe życie o prawie dwa wieki ponad zwykłą ludzką miarę. Między innymi z pomocą Zaidasa wojska
videssańskie znisz​czyły bandy Halogajczyków, które pod wodzą Harvasa zaata​kowały twierdzę Pliskavos
w Kubrat. Magiczna władza re» negata również została rozproszona, choć on sam nie wpadł w
videssańskie ręce; żywy ani też martwy.
- Czego konkretnie Wasza Wysokość ode mnie oczeku​je? - spytał Zaidas.
- Mój przyjacielu, jesteś naczelnym magiem i zawsze byłeś wrażliwy na specyfikę magii Harvasa. Jeśli
ktokolwiek potrafi określić magicznym sposobem, czy on się kryje za ruchem thanasiotów, to sądzę, że ty
jesteś tą osobą. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe, biorąc pod uwagę niewiele przesłanek, jakie mamy
do dyspozycji? - Krispos wskazał palcem list Taronitesa.
- Interesujące pytanie. - Zaidas zadumał się, patrząc na Imperatora jakby ten był powietrzem. W końcu
oświadczył: -Może nam się to udać, Wasza Wysokość, choć trzeba będzie użyć niezwykle delikatnej magii.
Wszystkie czary opierają się na prawie podobieństwa, które twierdzi, że podobne przyczyny dają podobne
skutki. W tym przypadku sądzę, że najskutecz​niejsze będzie odwrócenie tego prawa tak, by zbadać, czy
podobne skutki... czyli zachwianie podstawami Imperium i ogromne zniszczenia teraz i w czasie inwazji
Harvasa... mają podobną przyczynę.
- Sam wiesz najlepiej, co czynić - odparł Krispos. Nigdy nie próbował się uczyć teorii magii;
interesowały go wyłącznie rezultaty zaklęć.
Mimo to, Zaidas dalej objaśniał magiczne procesy, być może po to, by nadać większą klarowność swoim
pomysłom: -Prawo przechodniości również mogłoby nam się przydać. Jeśli Harvas był w bezpośrednim
kontakcie fizycznym z jakimś thanasiotą, który z kolei przebywał w pobliżu kapłana Taroni​tesa,
bezpośrednio lub pośrednio, na tym pergaminie powinien pojawić się odpowiedni ślad. W normalnych
warunkach dwa lub trzy przypadki kontaktu pośredniego raczej powinny uniemożliwić rozpoznanie
poszukiwanej osoby. Jednakże moc Harvasa była tak wielka, a my zyskaliśmy głębokie zrozumie​nie jej
natury, że prawdopodobnie będzie można wyczuć jego obecność mimo wielu pośredników.
- Pewnie i racja - zgodził się bez oporu Krispos. Zaidas,
być może dlatego, że często wykładał w Kolegium Magów,
miał dar jasnego wyjaśniania magicznych praktyk, co sprawia​
ło, że Autokrata bez trudu je rozumiał, mimo że sam nie miał
ani zdolności, ani zainteresowań związanych z magią. Spytał
tylko: - Kiedy mniej więcej będziesz gotowy do tych prób?
Oczy Zaidasa ponownie przybrały nieobecny wygląd.
- Naturalnie, będzie mi potrzebny ten pergamin. Trzeba będzie popracować nad nadaniem
odpowiedniego kształtu zaklęciu i zebrać potrzebne materiały... choć to można robić jednocześnie. Wasza
Wysokość, gdybyśmy byli w stanie wojny, mógłbym spróbować jutro albo nawet dziś wieczorem. Byłbym
jednak pewniejszy wyników, gdybym miał kilka dni na do​pracowanie szczegółów.
- Masz tyle czasu, ile zechcesz. Zależy mi na precyzji -odparł Krispos. - Musimy wiedzieć na pewno,
czy za tym wszystkim nie kryje się Harvas. Jeśli go tam nie ma, trzeba sprawdzić, czy się nie ukrywa przy
pomocy swoich magicznych sztuczek.
- Oczywiście, Wasza Wysokość - odparł Zaidas, wetknął list Taronitesa do skórzanej sakiewki, którą
miał przywiązaną u pasa, powstał i zaczął pochylać się, by ponownie paść na twarz, jak wymagał
ceremoniał pożegnania z Autokrata. Kris​pos machnął ręką, by mag się nie fatygował. Ten kiwnął głową i
zapewnił władcę: - Zaraz zabieram się do pracy.
- Dziękuję, Zaidasie. Jeśli Harvas rzeczywiście gotuje się do walki... - Krispos przerwał gwałtownie.
Gdyby książę czarnej magii znów zaczął rozlew krwi, on, Krispos, nie zaśnie spokojnie, póki go nie
pokona... albo sam nie zostanie pokona​ny. W ostatnim przypadku, zaśnie snem wiecznym.
Zaidas wiedział o tym równie dobrze, jak Imperator.
- Wasza Wysokość, będziemy to wiedzieć na pewno -
uspokoił go i pośpiesznie wyszedł, by zająć się formułowaniem
zaklęć, które miały wykryć obecność Harvasa.
Krispos słuchał, jak odgłos jego kroków cichnie na koryta​rzu. Uważał, że ma szczęście, że służą mu
ludzie pokroju Zaidasa. W chwilach mniejszej skromności myślał również, że ci ludzie korzystnie wpływają
na opinię o jego panowaniu, bo czy tacy dobrzy, utalentowani mężowie mogliby służyć złemu, głupiemu
władcy?
Wstał, przeciągnął się i wyszedł z komnaty. Na korytarzu spostrzegł Phostisa. Obaj mężczyźni, młody i
stary, zatrzymali się w pół kroku; Krispos w drzwiach, a jego następca na środku korytarza.
Poza wszystkim innym, Phostis był nieustannym memento, że panowanie Krisposa nie potrwa wiecznie.
Imperator pamię​tał, jak wziął go z rąk położnej i położył na swej zgiętej ręce. Teraz niemal zrównali się
wzrostem; Phostisowi brakowało dwóch-trzech centymetrów, gdyż jego matka, Dara, była drobnej
postury.
Phostis był również żywym wspomnieniem matki. Gdyby ogolić mu starannie przystrzyżoną brodę - teraz
już gęstą i sztywną, bo młodzieńczy puszek gdzieś się zapodział - wy​glądałby dokładnie jak Dara: nie miał
ostrych rysów Krisposa, a w wewnętrznych kącikach oczu była taka sama charakterys​tyczna fałdka, jak u
matki.
- Dzień dobry, ojcze - powiedział.
- Dzień dobry - odparł Krispos, jak zwykle zastanawiając się, czy to on jest ojcem tego młodzieńca.
Phostis w niczym go nie przypominał, ale do Anthimosa też nie był podobny. Z pewnością brakowało mu
wrodzonego Krisposowego uporu; gdy ojciec jeden jedyny raz chciał wtajemniczyć go w sekrety rządzenia
Imperium, chłopak szybko się zniechęcił. Krisposa bolało z tego powodu serce, ale przypadek Anthimosa
nauczył go, że nie można zmusić człowieka do sprawowania rządów.
„Dzień dobry"... tyle tylko Krispos i Phostis mieli sobie zwykle do powiedzenia. Imperator spodziewał
się, że najstar​szy syn jak zwykle minie go bez słowa, ale Phostis zaskoczył go pytając: - Dlaczego tak
wcześnie rano zamknąłeś się na naradę z Zaidasem, ojcze?
- Na zachodzie są kłopoty z heretykami - odparł rzeczowo Krispos, by syn nie spostrzegł, jak bardzo jest
zdziwiony. Jeśli chłopak chce się uczyć, tym lepiej. Ale najprawdopodobniej, pomyślał z odrobiną smutku,
pyta tylko ze względu na Zaidasa. Chłopiec traktował maga jak ukochanego wuja.
- Co to za herezja? - spytał Phostis.
Krispos wyjaśnił doktrynę thanasiotów, w postaci znanej mu z opisu Taronitesa. Drugie pytanie syna
zaskoczyło go nieco mniej niż pierwsze; teologia była ulubioną rozrywką intelektualną Videssańczyków.
Osoby spoza stanu duchowne-
go, które ślęczały nad świętymi pismami Phosa, bez obawy konfrontowały swoje wnioski z opiniami
ekumenicznego pat​riarchy.
Phostis potarł podbródek w zadumie, podobnie, jak robił to Krispos i powiedział: - To prawda, ojcze,
ze doktryna ta brzmi bardzo rygorystycznie, ale niekoniecznie musi być in​spirowana przez Skotosa.
Wyznawcy mogli źle zinterpretować jej założenia, lecz...
- Niech lód ogarnie te wszystkie abstrakcje - zdenerwował się Krispos. -Ważne jest tylko jedno: ci
maniacy obracają kraj w perzynę i mordują wszystkich, którzy przypadkiem mają odmienne zdanie niż oni
sami. Twoje bezcenne abstrakcje, synu, nadają się do szkółki i tyle.
- Chciałem tylko powiedzieć, że... - Phostis gwałtownie podniósł ręce ku niebu - ach, to właściwie bez
sensu. I tak nie zechcesz słuchać.
I gniewnie mrucząc pod nosem, przeszedł obok Krisposa.
Starszy Autokrata westchnął, patrząc na odchodzącego syna. Może i lepiej, że wymieniali między sobą
tylko uprzejme komunały; przynajmniej nie mieli powodu do kłótni. Krispos nie był w stanie pojąć, jak
Phostis w ogóle może mieć coś dobrego do powiedzenia o heretykach bandytach. Dopiero, gdy następca
tronu zniknął za zakrętem korytarza, Krispos przypomniał sobie, że przerwał chłopcu wyjaśnienia na temat
thanasiotów.
Westchnął ponownie. Przy następnym spotkaniu będzie musiał przeprosić Phostisa.
Najprawdopodobniej, chłopak opatrznie zrozumie te przeprosiny i zacznie następną kłótnię. Trudno, jak
ma być, tak będzie. Krispos chętnie podejmie ryzyko. Ale zanim zdecydował się, by pójść za synem i
przeprosić od razu, było już za późno; Phostis dawno wyszedł z rezydencji.
Przez kilka następnych dni Krispos poświęcał codziennym sprawom administracyjnym ledwie trzy
czwarte uwagi. Za każdym razem, gdy wchodził goniec lub szambelan, Autokrata zapominał o wszystkim,
czym się zajmował, w nadziei, że posłaniec powie mu, że Zaidas zakończył już swe przygotowa​nia. Za
każdym razem spotykało go rozczarowanie i wracał do pracy w podłym nastroju. Przez cały czas, gdy
najważniejszy mag Imperium skupiał się nad zaklęciami, nikt nie mógł liczyć na wyrozumiałość Krisposa.
Gdy w końcu Zaidas mógł już zabrać się do dzieła, przyszedł, by osobiście powiedzieć o tym Krisposowi.
Pojawił się w ciągu obiecanych dwóch dni, choć Imperator postarał się nie zwracać na to uwagi. Autokrata
odsunął na bok księgę podatkową, którą się akurat zajmował: - Prowadź zatem, szacowny panie! - wykrzyknął.
Jedną z niewygód, jakie cierpiał Imperator z racji swego urzędu, były komplikacje towarzyszące na przykład
wychodze​niu z terenów pałacowych. Krispos nie mógł tak po prostu pójść sobie do Kolegium Magów w
towarzystwie Zaidasa. Nie, musiała go otaczać drużyna halogajskich gwardzistów, co było rozsądne, a na czele
stawało dwunastu nosicieli parasoli, która to liczba przysługiwała jedynie Imperatorowi. Jego prywatnym zdaniem
zwyczaj ten był po prostu głupi. Przez cały okres panowania Krispos starał się z całych sił zwalczać bezużytecz​
ną celebrę, ale zdawał sobie sprawę, że jego wysiłki są skazane na niepowodzenie; tradycja była wrogiem
trudniejszym do pokonania niż krwiożerczy barbarzyńcy Harvasa.
W końcu, po stosunkowo krótkim czasie, znalazł się przed gabinetem Zaidasa na drugim piętrze Kolegium
Magów. Jeden potężnie zbudowany blondyn, zbrojny w topór, wszedł razem z nim do komnaty, podczas gdy
dwóch innych stanęło na progu. Pozostali Halogajczycy czekali przed budynkiem, ra​zem z nosicielami
parasoli.
Zaidas wyciągnął pergamin, na którym Taronites wypisał swoje oskarżenia, skierowane przeciw thanasiotom.
Obok niego położył drugi, pożółkły ze starości kawałek skóry. Na widok uniesionych brwi Krisposa,
wyjaśnił:
- Wasza Wysokość, pozwoliłem sobie odwiedzić archiwa, w poszukiwaniu dokumentu własnoręcznie
napisanego przez Harvasa. Pierwsze zaklęcie porówna oba listy ze sobą, by określić, czy obydwa są przeniknięte
tym samym rodzajem zła.
- Rozumiem - odparł Krispos, mniej więcej w zgodzie z prawdą. - Nie przeszkadzaj sobie; pracuj, jakby
mnie tu nie było.
- Ależ naturalnie, Wasza Wysokość, tak uczynię, chociaż​by dla własnego bezpieczeństwa - odparł Zaidas.
Krispos przytaknął. Rozumiał to doskonale; przejął władzę, gdy An-thimos, chcąc zniszczyć go za pomocą
magii, pomylił się przy recytacji zaklęcia i zamiast niego zabił sam siebie.
Zaidas cichym głosem zaintonował modlitwę do Phosa, po czym nakreślił znak słońca na sercu. Krispos
powtórzył jego gest. Halogajczyk nawet nie drgnął; podobnie jak większość jego ziomków w Videssos, w
dalszym ciągu wierzył w ponu​rych, dzikich bożków swej północnej ojczyzny.
Mag odkrył półmisek i ujął w dłoń kilka czerwonobrązo-wych, pomarszczonych przedmiotów.
- To suszone serce i język delfina - wyjaśnił. - Nadadzą
mojemu zaklęciu niezwykłą moc.
Odciął nożem kilka drzazg, jakby z miękkiego drewna i wrzucił je do szerokiej misy, pełnej
niebieskawego płynu. Z każdym nowym kawałkiem ciecz przybierała ciemniejszy odcień błękitu. Następnie
zamieszał w naczyniu srebrną różdż​ką, trzymaną w lewej ręce i wyrecytował zaklęcie, jednocześnie prawą
dłonią wykonując magiczne gesty. Zmarszczył brwi.
- Czuję zło -powiedział pełnym napięcia głosem. - Teraz
musimy się tylko dowiedzieć, czy przenika oba pergaminy, czy
też tylko jeden.
Wyjął z naczynia srebrną różdżkę i pozwolił, by kilka kropli płynu kapnęło na róg listu Harvasa,
zabranego z ar​chiwów. Płyn zalśnił żywą czerwienią, która wyglądała iden​tycznie, jak świeżo rozlana
krew.
Zaidas cofnął się o krok. Choć nie był osobą duchowną, na wszelki wypadek jeszcze raz nakreślił krąg na
piersi.
- Dobry boże - mruknął, wyraźnie wstrząśnięty i przera​żony - nie spodziewałem się tak gwałtownej
reakcji. Oczekiwa​łem zieleni, może nawet żółci, ale... - przerwał, wpatrując się w pergamin, jakby z listu
Harvasa zaczęły wyrastać zakrzywio​ne szpony.
- Rozumiem, że spodziewasz się podobnej reakcji płynu na petycji Taronitesa, jeśli Harvas przyłożył
rękę do zamieszek, wywołanych przez thanasiotów.
- Mam szczerą nadzieję, że roztwór nie zabarwi się na purpurowo - odpowiedział Zaidas. -
Oznaczałoby to, że Har-vas kręcił się pod samą świątynią w chwili, gdy Taronites pisał swój list. Zmiana
koloru określi nam głębię związków między Harvasem a tymi nowymi heretykami. - Nieco ostrożniej niż
poprzednio, mag nakapał kilka kropel płynu na list Taronitesa. Krispos pochylił się, ciekaw, jaką barwę
przybierze magiczna mikstura. Nie spodziewał się czerwieni; przypuszczał jednak, że
zajdzie w niej jakaś zmiana, prawdopodobnie dość znacząca. Sądząc z wypowiedzi Zaidasa, mag był
podobnego zdania
Płyn pozostał błękitny.
Obaj mężczyźni wpatrywali się w list zdumieni, podobnie; zresztą jak gwardzista. Krispos zapytał: - Ile
czasu trzeba odczekać, by zaszła zmiana?
- Wasza Wysokość, gdyby coś się miało zdarzyć, już
byśmy to wiedzieli - odparł Zaidas. Po chwili sprostował swoje
słowa: - Trzeba jednak pamiętać, że Harvas jest mistrzem
kamuflażu i zasadzek. Być może udało mu się tym razem ukryć
swoją obecność, mimo że użyłem serca delfina. Jest jednak test
sprawdzający, któremu moim zdaniem się nie wymknie, nawet
gdyby starał się ze wszystkich sił.
Mag wziął obydwa listy i zetknął wilgotne miejsca ze sobą.
- Gdy esencja Harvasa znajdzie się w bezpośrednim kon​
takcie z drugim listem, bez wątpienia ściągnie do siebie i ujawni
wszelkie istniejące tam ślady obecności czarnego maga - po​
wiedział. Trzymał pergaminy w dłoni przez dłuższą chwilę;
obecni zdążyli zaczerpnąć powietrza pięć czy sześć razy. Potem
je rozłączył.
Błękitny kleks na petycji Taronitesa nie zmienił barwy. Nie stał się ani zielony, ani żółty, pomarańczowy,
czerwony, ani też nawet różowy. Zaidas nie krył zdumienia. Krispos był nie tylko zdziwiony, ale i pełen
podejrzeń.
Spytał: - Czy to znaczy, że Harvas i thanasioci nie mają ze sobą nic wspólnego? Trudno mi w to
uwierzyć.
- Mnie również, Wasza Wysokość - odpowiedział mag. -Jeśli jesteś ciekaw mojego zdania, sądziłem, że
powiązania między nimi są oczywiste. Ale okazuje się, że moja magia jest wręcz przeciwnego zdania na ten
temat.
- Pozostaje pytanie, czy twoja magia ma rację, czy też zostałeś oszukany? - zirytował się Krispos. - Czy
możesz dać mi całkowitą pewność w tej mierze? Wiem, że zdajesz sobie sprawę, jakie to ważne nie tylko
dla mnie, lecz dla Videssos, teraz i na przyszłość.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. Raz jeden spotkałem się z Harvasem, widziałem zło, jakiego dokonał
sam i rękami swoich popleczników i wiem, że musisz mieć pewność czy będziesz musiał... a właściwie, czy
my wszyscy będziemy musieli... walczyć z nim ponownie.
- Dokładnie o to chodzi - zgodził się Krispos. Wątpił, czy jemu samemu udałoby się tak mądrze
sformułować swoje myśli. Prawda była taka: gdy tylko przeczytał list Taronitesa, lęk przed Harvasem
zbudził się w nim, jak duch w jednym z groszowych romansów, sprzedawanych przez antykwariu-szy na
placu Palamas. Mimo ujemnych wyników testów Zaidasa, Krisposowi dzwoniło w uszach przerażenie,
więc spytał jeszcze raz: - Szacowny panie, czy znasz jeszcze inne magiczne sposoby, pozwalające wykryć,
czy ta próba nie jest błędna?
- Muszę się zastanowić - odparł Zaidas i zamyślił się na kilkanaście minut, stanąwszy w posągowym
bezruchu na środku gabinetu. W pewnym momencie się rozpogodził: -Przypomniałem sobie coś, co może
poskutkować.
Pospiesznie podszedł do kredensu i zaczął sprawdzać zawa​rtość jego szufladek.
Halogąjski gwardzista podszedł i stanął między nim a Kris-posem, na wypadek, gdyby mag chciał
zaatakować Imperatora sztyletem, mimo że Zaidas był od wielu lat wypróbowanym, serdecznym
przyjacielem i że w jego komnacie bez wątpienia znajdował się oręż o wiele groźniejszy niż zwykły nóż.
Krispos uśmiechnął się, ale nie starał się wyperswadować tego żoł​nierzowi, który po prostu spełniał swój
obowiązek najlepiej, jak potrafił.
Zaidas mruknął z zadowoleniem: - No, jest - i odwrócił się, trzymając w ręku nie sztylet, lecz kawałek
wypolerowane​go, przejrzystego białego kamienia.
- To nikomar, Wasza Wysokość, czyli odmiana alabastru. Jeśli wzbudzi się go we właściwy sposób,
daje zwycięską moc i budzi przyjazne uczucia. Użyjemy go, by sprawdzić, czy, że tak powiem, jakieś więzy
przyjaźni łączą te dwa listy. Jeśli okaże się, że tak, będziemy wiedzieli, że Harvas rzeczywiście przyłożył
rękę do herezji thanasiotów.
- Alabaster, mówisz? - Gdy czarnoksiężnik potakująco skinął głową, Krispos zapytał: - Niektóre płyty
sufitowe w re​zydencji Imperatora są także z alabastru, żeby wpuścić do budynku więcej światła. Dlaczego
zatem zwycięstwo i te... przyjazne uczucia nie zawsze mieszkają pod mym dachem? -powiedział, myśląc o
nie kończących się sprzeczkach z Phos-tisem.
- Powiedziałem, że kamień należy wpierw wzbudzić we właściwy sposób - odparł Zaidas z uśmiechem.
-Niełatwo to zrobić, a efekt jest raczej krótkotrwały.
- Ach, tak - Krispos miał nadzieję, że rozczarowanie w jego głosie nie brzmi zbyt wyraźnie. - Dobrze.
Zatem bierz się do roboty.
Mag pomodlił się nad lśniącą płytką z nikomaru i namaścił ją słodko pachnącym olejkiem, jakby kamień
był prałatem albo Imperatorem. Krisposa ciekawiło, czy potrafiłby wyczuć w minerale jakąś zmianę;
przecież nawet osoby pozbawione talentów magicznych odbierały lecznicze prądy między kap​łanami-
uzdrowicielami a ich pacjentami. Jednak, dla jego niewyszkolonego oka, nikomar pozostał po prostu
kamieniem. Krispos musiał zaufać Zaidasowi.
Kończący zaklęcie układ dłoni wymagał nieomalże palców z gumy. Zaidas powiedział: - Teraz, z woli
dobrego boga, jesteśmy gotowi. Najpierw zbadam list napisany przez Ha-rvasa.
Przez chwilę trzymał nikomar nad miejscem, które po​przednio potraktował magicznym płynem. Z
kamienia zaczęło promieniować ostre czerwone światło.
- To już wiedzieliśmy przedtem - skomentował Krispos.
- W rzeczy samej, Wasza Wysokość - odparł mag - ale dzięki temu dowiedziałem się również, że
nikomar działa tak, jak powinien.
Zaidas podniósł kamienną płytkę i potrzymał ją nad piecykiem, z którego unosił się intensywnie
pachnący kadzid​lany dym i powoli płynął ku sufitowi. Zanim Krispos zdążył zadać pytanie, mag już zaczął
wyjaśnienia: - Okadzam niko​mar, by pozbawić go wpływu pergaminu, z którym przed chwilą się stykał.
Dzięki temu, na wynik próby, która nas najbardziej interesuje, nie będzie miało wpływu prawo prze-
chodniości. Rozumiesz?
Nie czekając na odpowiedź Krisposa, mag położył alabas​ter na liście Taronitesa. Imperator
spodziewał się, że płytka znów zacznie lśnić czerwienią. Zamiast tego, nikomar rozbłys​nął łagodnym,
niebieskim światłem.
- Co to oznacza? - spytał Krispos z obawą, że odpowiedź
Zaidasa wcale nie będzie tak oczywista, jak wynik próby.
Niepotrzebnie się lękał.
- Wasza Wysokość, próba wykazała, że nie istnieje żaden związek pomiędzy thanasiotami a Harvasem,
na ile moja magia jest w stanie to sprawdzić.
- W dalszym ciągu trudno mi w to uwierzyć - odpowie​dział Krispos.
- Jak już mówiłem wcześniej, sam mam z tym trudności -odparł Zaidas. - Ale jeśli masz, Imperatorze,
wybierać między swoimi chwilowymi odczuciami a konkretnymi dowodami, na co się zdecydujesz? Myślę,
że znam cię na tyle dobrze, że wiem, co byś powiedział, gdyby to była sprawa dla prawnika, a nie dla maga.
- Ano, masz rację - przyznał Krispos. - Taki jesteś pewny swojej magii?
- Tak jest, Wasza Wysokość. Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o Harvasa, przekonałby mnie już
pierwszy test. Gdy w dodatku znalazł potwierdzenie w wyniku próby z niko-marem, założę się o własną
głowę, że to, czego się dziś dowiedzieliśmy dzięki magii, jest prawdą.
- Wiesz, może rzeczywiście ryzykujesz głową - powiedział Krispos ponuro.
Zaidas przeraził się, ale po chwili przytaknął: - Tak, to prawda. Harvas jest postrachem nawet dla
najdzielniejszych. -Splunął na posadzkę, by okazać pogardę bogu zła, Skotosowi, który był patronem
Harvasa.
- Ale, na dobrego i miłosiernego Phosa, powtarzam jeszcze
raz: nie ma żadnego związku między Harvasem a thanasiota​
mi. Być może ci heretycy zeszli na złą drogę; ale na pewno nie
poprowadził ich tam Harvas.
W jego głosie brzmiała taka pewność, że Krispos musiał mu uwierzyć, mimo wszystkich swoich
wątpliwości. Mag miał rację mówiąc, że dowody mają większą wagę niż ulotne przeczucia. A jeśli to nie
Harvas wspiera thanasiotów, to czy oni rzeczywiście mogą być tacy niebezpieczni? Auto krata się uśmiechnął. W
ciągu minionych kilkudziesięciu lat stanął twarzą w twarz z tyloma wrogami i tylu ich pokonał, że bez trudu
upora się i z tymi.
- Dziękuję, że mnie uspokoiłeś, szacowny panie. Wyna​
grodzę cię odpowiednio - powiedział, a ponieważ mag zwykle
wpłacał takie nagrody na fundusz swego Kolegium, Imperator
dodał: - Tym razem, przyjacielu, zatrzymaj przynajmniej część
dla siebie. To rozkaz.
-Proszę się o to nie obawiać, Wasza Wysokość - odparł Zaidas. - Prawdę mówiąc, otrzymałem takie
same instrukcje od osoby, która przewyższa cię rangą, Imperatorze.
Zwykle każdy Videssańczyk uważał, że Imperatora przewy​ższa rangą jedynie sam Phos. Krispos jednak
doskonale wiedział, o kim mówi Zaidas. Odpowiedział ze śmiechem: -Powiedz więc Aulissie, że dobra z
niej i rozsądną kobieta, i świetna żona dla ciebie. I pamiętaj; masz się jej słuchać.
- Przekażę jej te słowa co do joty - obiecał Zaidas. -Innej kobiecie bym nie powtarzał wszystkiego,
obawiając się, że ambicje uderzą jej do głowy. Ponieważ moja najdroższa Aulissa jest rzeczywiście
rozsądną osobą, wiem, że potrak​tuje pochwałę Waszej Wysokości jako komplement, nic więcej.
- Oboje jesteście tacy sami - skomentował Krispos. -Macie szczęście, że trafiliście na siebie.
Nawet za życia Dary Imperator czasami zazdrościł Zaida-sowi i Aulissie ich spokojnego szczęścia.
Sprawiali wrażenie, że doskonale znają swoje wzajemne potrzeby i wybaczają sobie drobne słabostki, tak
jakby byli dwiema połówkami tej samej osoby. Małżeństwo Krisposa takie nie było. Na ogół nieźle
rozumieli się z Darą, ale w ich związku zawsze były jesienne szarugi i zimowe śnieżyce, obok letniej,
słonecznej pogody. U Zaidasa i Aulissy trwało wieczne lato.
Mag dodał: - Poza tym, Wasza Wysokość, moja żona niedawno stwierdziła, że Sotades, który ma już
dwanaście lat, niedługo zacznie poważne studia, do czego potrzebne są spore sumy w złocie.
- To prawda - odparł Krispos z mądrą miną, choć jako Autokrata nie musiał martwić się o koszta
wykształcenia swoich synów; wszyscy nauczyciele w mieście marzyli, by kształcić imperatorskich
potomków. Znakomicie wpływało to na reputację mistrzów, którzy poza tym mieli miłą świado​mość, że
jeden z ich uczniów pewnego dnia zostanie władcą Videssos. Krispos wiedział z doświadczenia, że
nauczyciele, podobnie jak mniej wykształceni ludzie, nie brzydzą się walką o wpływy.
- To wielka ulga dla Waszej Wysokości i dla całego Videssos - powiedział Zaidas, wskazując na stół z
magicznymi rekwizytami.
- Tak, to prawda - Krispos wziął do ręki list, w którym Harvas swego czasu donosił o ucięciu języka
Iakovitzesowi, gdyż ostre słowa dyplomaty spowodowały jego niezadowole​nie. Odłożył dokument z
uczuciem przykrości. Krzywda uczy​niona Iakovitzesowi nie była wcale największym z okrucieństw
popełnionych przez Harvasa. Świadomość, że nie będzie trzeba znowu walczyć z potwornym magiem, była
warta sporej sumy w złocie.
Autokrata wraz ze swym gwardzistą wyszli z magicznej komnaty. Dołączyli do nich dwaj Halogajczycy,
stojący na warcie przy drzwiach. Przed Kolegium Magów rozsiedli się nosiciele parasoli i gawędzili z
pozostałymi strażnikami. Para​sole zatrzepotały na widok Imperatora i po chwili utworzyły pary,
poprzedzając Krisposa, jak zwykle, gdy wychodził poza tereny pałacowe.
Obecność nosicieli była zupełnie niepotrzebna na tej prze​chadzce, której trasa w większości przebiegała
pod zadaszony​mi kolumnadami. Nie po raz pierwszy - i nie po raz setny -Krispos żałował, że nie udało mu
się złamać sztywnego ceremoniału, który prześladował go o każdej godzinie dnia i nocy. Sądząc z
przerażenia, jakie jego. nowatorskie idee budziły w pałacowej służbie, przedstawicielach rządu i nawet
wśród jego gwardzistów, można by myśleć, że proponował składanie ofiar Skotosowi na ołtarzu Głównej
Świątyni. Walka z tradycją okazała się nie do wygrania.
Imperator odwrócił się i spojrzał na Kolegium Magów. Tak, trzeba szczodrze nagrodzić Zaidasa, nie
tylko za to, że zapewnił Imperatorowi spokój. Jeśli thanasioci sami wymyślili tę głupią herezję, z
pewnością będzie ją można zdławić bez większego trudu. W końcu on, Krispos, nie na darmo jest
Autokrata od ponad dwudziestu lat i przez cały ten czas odnosił zwycięstwo za zwycięstwem. Czemuż by
teraz miało być inaczej?
II

Główna Świątynia Phosa z zewnątrz nie była piękna, lecz raczej masywna. Potężne przypory, które dźwigały
ciężar wielkiej centralnej kopuły, przypominały Phostisowi grube, kolumnowe nogi słoni; jeden z tych olbrzymów
został przywie​ziony do Videssos z południowych wybrzeży Morza Żeglarzy, gdy następca tronu był małym
chłopcem. Zwierzę nie pożyło długo, ale wspomnienia zostały.
Kiedyś przeczytał wiersz, przyrównujący Główną Świąty​nię do lśniącej perły, ukrytej w muszli.
Niespecjalnie podobała mu się ta metafora. Budynek świątyni nie był brzydki ani chropowaty, jak muszla
perłopława, tylko po prostu pozba​wiony zdobień. A piękno wnętrza przewyższało wszystkie perły razem
wzięte.
Z szerokiego brukowanego dziedzińca Phostis wszedł na schody, wiodące do zewnętrznego przedsionka
Świątyni. Jako Autokrata junior, nie był tak związany ceremoniałem jak ojciec; towarzyszyło mu tylko dwóch
halogajskich gwardzi​stów.
Wielu arystokratów miało swoją straż przyboczną, więc nikt z wyznawców, udających się na mszę, nie
zwracał na niego specjalnej uwagi. W Świątyni bynajmniej nie było tłoku; odprawiano zwyczajną,
popołudniową liturgię. Phostis nie skierował się wąskimi schodami na górę, gdzie w osłoniętej niszy
znajdowało się stałe miejsce Imperatora; postanowił modlić się razem ze wszystkimi, w głównej nawie.
Halogaj-czycy wzruszyli ramionami i poszli za nim.
Przychodził do tej świątyni, od kiedy mógł sięgnąć pamię​cią... prawdopodobnie nawet dłużej. Był
niemowlęciem, gdy
namaszczono go tu jako Autokratę. Mimo to, że budynek był mu doskonale znany, w dalszym ciągu
wzbudzał niemały podziw.
Bogactwo złotych i srebrnych płytek, polerowane kolumny z agatu, o kapitelach rzeźbionych w motywy
akantu, intarsje z macicy perłowej i klejnotów w ławkach ze złotego dębu, kryształy turkusowego,
przejrzystego i różanego kwarcu na ścianach, symbolizujące niebo o wschodzie słońca, w południe i o
zachodzie - to wszystko akceptował bez zastanowienia; wyrósł wśród podobnych bogactw i w dalszym
ciągu był nimi otoczony. Ale rozrzutne zdobienia miały w tej świątyni tylko jeden cel. Prowadziły wzrok
wyznawców ku wielkiej kopule, wznoszącej się nad ołtarzem, gdzie na samym środku znaj​dował się
mozaikowy obraz przedstawiający Phosa.
Sama kopuła sprawiała wrażenie niesłychanego cudu. Pro​mienie słoneczne wnikały do niej przez setki
małych okienek u podstawy i gra świateł sprawiała, że konstrukcja nieomal unosiła się w powietrzu ponad
resztą Świątyni, jakby nie była połączona z resztą budynku. Gdy wierni wpatrywali się w ko​pułę,
podchodząc do ołtarza, światło, odbijające się od po​złacanych płytek, ustawionych pod różnymi kątami,
stwarzało wrażenie, że konstrukcja jarzy się złotem i porusza się do wtóru ich krokom. Phostis nie wyobrażał
sobie, że można znaleźć lepsze odzwierciedlenie transcendencji; zwykłe minerały stały się obrazem i
podobieństwem niebios, gdzie królował Phos.
Ale nawet blask kopuły nie był w stanie przytłumić wraże​nia, jakie robiło oblicze Phosa. Dobry,
miłosierny bóg spog​lądał na wiernych oczyma, które nie tylko nigdy się nie zamykały, ale zawsze były
skierowane na patrzącą w nie osobę. Gdyby ktoś śmiał ukrywać grzechy, Phos na pewno by je dostrzegł.
Jego podłużna, brodata twarz była obliczem surowe​go sędziego. W lewej ręce dobry bóg dzierżył księgę
życia, gdzie zapisywał wszystkie człowiecze uczynki. W momencie śmierci następował sąd: ci, których złe
czyny przeważyły dobre, spadali w otchłań wiecznego lodu, a ci, którzy zdziałali więcej dobra niż zła,
zasiadali w niebiosach u boku bóstwa.
Za każdym razem, gdy Phostis wchodził do Głównej Świątyni, czuł, jak spoczywa na nim poważny
wzrok boga. Dobry, miłosierny pan z kopuły na pewno będzie sprawied​liwy, ale czy okaże także litość?
Rzadko kto był na tyle
arogancki, by żądać pełnej sprawiedliwości, w obawie, że jego życzenia się spełnią.
Moc, bijąca z obrazu, robiła wrażenie nawet na pogańskich Halogajczykach. Spoglądali w górę,
wyzywająco wbijając wzrok w przepełnione wiecznością oczy tam, w kopule. I, podobnie jak całe
pokolenia mężczyzn i kobiet przed nimi, musieli uznać się za pokonanych. Spuścili oczy niemal wstyd​liwie,
w nadziei, że nikt nie zauważył, jak wycofują się z pojedynku.
- Nic nie szkodzi, Braggi i Nokkvi - mruknął Phostis,
sadowiąc się między nimi. - Nie narodził się jeszcze człowiek,
który nie poddałby się dobremu bogowi.
Olbrzymi, jasnowłosi barbarzyńcy spojrzeli na niego z ura​zą. Policzki Braggiego poczerwieniały; łatwo
było zauważyć rumieniec na jego jasnej, bladej cerze. Nokkvi odparł:
- Wasza Wysokość, my jesteśmy Halogańczycy. Żyjemy bez strachu i pokory. W tym obrazie jest magia,
która sprawia, że wydajemy się sobie słabsi i bardziej niegodni, niż jesteśmy w rzeczywistości -jego palce
splotły się w geście odwracającym zły urok.
- W porównaniu z dobrym bogiem, rzeczywiście jesteśmy mniej warci, niż się sami sobie wydajemy -
odpowiedział spokojnie Phostis. - Tego właśnie ma nas nauczyć jego podo​bizna.
Obaj gwardziści jednocześnie potrząsnęli głowami. Ale, zanim zdążyli przytoczyć swoje argumenty, w
przedsionku świątyni pojawili się dwaj kapłani w błękitnych szatach. Mieli gładko ogolone głowy i gęste,
nie przystrzyżone brody, a każdy z nich miał na piersiach z lewej strony naszyte koło ze złotogłowiu,
symbol słońca - największego źródła boskiego światła. Obaj wymachiwali inkrustowanymi klejnotami
kadzielnicami, z których unosiły się gęste kłęby słodko pach​nącego, aromatycznego dymu.
Obaj kapłani zmierzali w stronę ołtarza, mijając rząd za rzędem ławek, a wierni wstawali na ich widok,
pozdrawiając w ten sposób Oxeitesa, ekumenicznego patriarchę Videssań-czyków, który szedł tuż za nimi.
Odziany był w szatę ze złotej materii, gęsto naszywanej perłami i szlachetnymi kamieniami. W całym
Imperium jedynie Autokrata posiadał bogatszy strój. I, podobnie jak buty koloru czerwonego były
zarezerwowane
Wyłącznie dla Imperatora, tylko patriarcha mógł nosić błękitne obuwie.
Chór męski i chłopięcy odśpiewał hymn na chwałę Phosa; przy jego wtórze, Oxeites zajął miejsce za
ołtarzem. Słodkie nuty brzmiały echem w kopule i powracały do słuchaczy jakby wprost z ust boga.
Patriarcha uniósł obie ręce i podniósł wzrok na Phosa. To samo uczynili wszyscy obecni w świątyni, za
wyjątkiem dwóch gwardzistów Phostisa.
- Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle,
z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich
wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść - zaintono​
wał Oxeites.
Wszyscy wierni powtórzyli za nim wyznanie wiary. Była to pierwsza modlitwa, jaką słyszał każdy nowo
narodzony Videssań-czyk; pierwsza modlitwa, jakiej uczono dzieci; ostatnia modlitwa, jaką odmawiał
umierający tuż przed śmiercią. Dla Phostisa słowa te były tak dobrze znane, jak kształt jego własnych dłoni.
Nastąpiły dalsze hymny i modlitwy. Phostis odpowiadał kapłanowi niemal automatycznie. Rytuał
wpływał na niego kojąco: pozwalał zapomnieć o sobie i o drobnych troskach dnia codziennego i dawał
poczucie uczestnictwa w czymś wielkim, mądrym i nieśmiertelnym. Młody następca tronu wielce sobie
cenił to uczucie przynależności, być może dlatego, że łatwiej było o nie w świątyni niż w pałacu.
Oxeites po raz ostatni odmówił z wiernymi credo, po czym gestem pozwolił im usiąść. Mało brakowało, a
Phostis wyszedł​by ze świątyni przed kazaniem. Kazania, z natury swej in​dywidualne i konkretne,
odbierały mu owo poczucie przynale​żności, którego szukał w modlitwie. Nie miał jednak dokąd wracać,
chyba że do pałacu, więc postanowił zostać i słuchać. Nawet ojciec nie mógłby go strofować za brak
pobożności.
Patriarcha ekumeniczny mówił:
- Chciałbym, abyście wszyscy wy, którzy tu się ze mną
zebraliście, zechcieli przystanąć na chwilę i pomyśleć o tym, na
jak wiele podstępnych sposobów nasza gonitwa za bogactwem
prowadzi nas ku wiecznemu lodowi. Gdyż, najmilsi, zbierając
wielkie ilości złota, klejnotów i wszelakich dóbr, zbyt łatwo
uznajemy nasze bogactwo za cel sam w sobie, aniżeli jeno za
środki do życia materialnego i przetarcia ścieżek w świecie dla
naszego potomstwa.
Jak to: naszego potomstwa? pomyślał Phostis z uśmiechem. Videssańskich kapłanów obowiązywał
celibat: jeśli Oxeites rzeczywiście zamierzał przecierać ścieżki dla swojego potomst​wa, to chciwość nie
była jedynym grzechem, nad jakim powi​nien się poważnie zastanowić.
Patriarcha kontynuował: - Nie tylko nazbyt gorliwie gro​madzimy sztuki złota dla miłości bogactwa.
Nadto, jeżeliśmy je już zebrali, uczciwą lub nieuczciwą drogą, nieraz w gorsze popadamy obieże niż zwykła
chciwość, przekreślając zarazem nadzieję na chwałę po śmierci: oto gardzimy tymi, którym w udziale nie
przypadł los tak dobry, jak nam.
W tym tonie patriarcha przemawiał przez dłuższy czas, póki Phostis nie zaczął się wstydzić, że nigdy nie
zaznał głodu, stopy ma obute, na grzbiecie szatę, a w domu zimą jest ciepło. Uniósł oczy ku postaci Phosa w
kopule i modlił się, by dobry, miłosierny pan wybaczył mu życie w dostatku.
Ale, gdy spojrzenie jego spoczęło z kolei na postaci patriar​chy, nagle ujrzał Główną Świątynię w nowym,
wielce niepoko​jącym świetle. Do tej chwili nie wzruszało go, że trzeba było morza pieniędzy, by ją
zbudować, a następnego morza sztuk złota, by kupić te wszystkie metale i klejnoty, dzięki którym stała się
cudem świata. Gdyby te niezliczone tysiące monet wydano na jedzenie dla głodujących, obuwie dla
bospnogich, odzież i ciepły kąt dla zziębniętych, o ileż lepszy byłby los biedaków!
Wiedział, że świątynie pomagają ubogim; jego własny ojciec ciągle opowiadał, jak to pierwszą noc w
mieście Videssos spędził we wspólnej sypialni w jakimś klasztorze. Ale ten Oxeites, cały w złotogłowiach,
nakłaniający swych słuchaczy by rozdawali mienie ubogim, wydał się Phostisowi zwykłym hipokrytą, co
gorsza w dodatku kompletnie nieświadomym swego zakłamania.
W sercu Phostisa gniew wziął górę nad wstydem. Jak ten patriarcha śmie namawiać ludzi, by oddawali
doczesne dobra, ani słowem nie wspominając o świątynnym majątku? Czy zdaje mu się może, że jest
nietykalny i nie musi oddawać pieniędzy na zbożny cel - o który się zresztą sam upominał - dlatego, że ludzie
zwracają się do niego „przenajświętszy ojcze?"
Sądząc z tonu, jakim było wygłoszone kazanie, Oxeitesowi dokładnie tak się wydawało. Phostis
bezskutecznie starał się
zrozumieć tok jego rozumowania. Młody następca tronu znów spojrzał w słynne oblicze Phosa. Jak może
dobry, miłosierny pan oceniać człowieka, który bez wątpienia posia​da nie jedną, lecz wiele paradnych
szat, wartych tyle, że za każdą z nich rodzina biedaków mogłaby się utrzymać przez wiele lat?
Phostis pomyślał, że dobry bóg z pewnością napisał w swo​jej księdze sądu wiele nieprzyjemnych rzeczy
o Oxeitesie.
Patriarcha nauczał dalej. Im dłużej mówił, tym bardziej Phostis złościł się, że kapłan nie dostrzega
sprzeczności zawar​tej w jego własnych słowach. Młodemu człowiekowi niespecjal​nie podobał się kurs
logiki, na który posłał go Krispos, ale nauka pozostawiła na nim swoje piętno. Ciekaw był, czy wkrótce
paskudne miejskie kurwy zaczną wychwalać cnotę dziewictwa. Chyba byłoby to tylko trochę bardziej
bezsensowne od tego, co dziś usłyszałem, pomyślał.
- Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w
oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść - zadekla​mował Oxeites po raz ostatni.
Nawet bez kosztownych szat wyglądał dostojnie: wysoki, szczupły starzec o białej brodzie i jedwabistych
brwiach, które prawie na pewno musiał roz​czesywać. W ceremonialnym stroju wydawał się wcieleniem
świętości. Ale jego słowa w sercu Phostisa brzmiały dysonan​sem, jak pęknięty dzwon.
Większość wyznawców wyszła z Głównej Świątyni zaraz po mszy, choć kilku przedtem podeszło do
patriarchy i gratulowa​ło mu kazania. Phostis, zdumiony, pokręcił głową. Czy ci ludzie byli głusi i ślepi,
czy tylko chcieli wkupić się w łaski dostojnika? Phos ich wszystkich i tak w końcu osądzi.
Gdy znaleźli się na szerokich schodach wiodących na dziedziniec świątyni, Phostis zwrócił się do
jednego ze straż​ników i zapytał: - Powiedz mi, Nokkvi, czy wasi bogowie w kraju Halogala też mają
takie bogate świątynie?
Błękitne jak lód oczy Nokkviego rozszerzyły się ze zdumie​nia. W chwil później odrzucił głowę do tyłu i
ryknął śmiechem; jego długi, jasny warkocz podskakiwał na trzęsących się z rozbawienia ramionach. Gdy
odzyskał mowę, odpowie​dział: - Wasza Wysokość, my w Haloga sami mamy za mało, żeby oddawać
bogom tyle łupów, co wy waszemu Phosowi.
Poza tym, nasi bogowie i tak wolą krew od złota; dostarczamy im jej aż nadto.
Phostis wiedział o makabrycznych upodobaniach północ​nych bóstw. Święty Kveldulf, Halogajczyk,
który zaczął odda​wać cześć Phosowi, został uznany w Videssos za męczennika: jego ziomkowie
zamordowali go, gdy próbował ich nawrócić na religię dobrego, miłosiernego boga. Ogólnie było wiadomo,
że Halogajczycy byliby o wiele bardziej niebezpiecznymi wro​gami Imperium, gdyby nie ich nieustanne
krwawe waśnie.
Nokkvi zszedł na brukowany dziedziniec, odwrócił się, obrzucił wilczym spojrzeniem Główną Świątynię
i dodał: -Powiem ci coś jeszcze, młody panie. Gdyby do Videssos przybyło parę statków pełnych moich
rodaków, którzy mogli​by sobie tu pohulać wedle woli, to i twój bóg miałby mniej złota, a więcej krwi.
Może nawet by to wolał.
Phostis gwałtownie machnął ręką, jakby chciał odepchnąć sugestię barbarzyńcy. Imperium w dalszym
ciągu odbudowy​wało i zasiedlało na nowo miasta, które Halogajczycy Harvasa podbili w czasach
niemowlęctwa następcy tronu. Ale olbrzy​mie bogactwa nagromadzone w stolicy kusiły nie tylko dzikich
ludzi z Północy, lecz także rodzimych łupieżców. Właściwie, każde bogactwo stanowiło pokusę.
Zatrzymał się z otwartymi ustami. Właśnie zrozumiał, skąd wzięła się doktryna thanasiotów.

Wielkie odrzwia z brązu, wiodące do Głównej Sali Sądo​wej, otwierały się powoli. Krispos, siedzący
na imperialnym tronie, nagle ujrzał skrawek świata zewnętrznego. Uśmiechnął się; związek między światem
zewnętrznym a sprawami, który​mi zajmowano się w tej sali, był bardzo luźny.
Czasem wydawało mu się, że Wielka Sala jest wspanialsza nawet od Głównej Świątyni. To prawda, nie
była tak bogato zdobiona, ale zawsze trwała tu nie kończąca się parada kosztownych szat noszonych przez
szlachtę i biurokratów, którzy stali w szeregach po obu stronach kolumnady, prowa​dzącej od ozdobnych
drzwi do tronu Krisposa. Między rzęda​mi kolumn było sto metrów pustej przestrzeni, która uświada​miała
petentowi jego własną marność i niezmierzoną potęgę Autokraty.
U stop tronu stało sześciu Halogajczyków w pełnym bojowym uzbrojeniu. Krispos wyczytał w jakimś
historycznym opisie, że jednego z jego poprzedników zamordowano na tronie, a trzech innych zraniono. Nie
zamierzał stawać się bohaterem podobnej opowieści, ku uciesze przygodnych czyte​lników w dalekiej
przyszłości.
Herold, wyróżniający się białą laską, zajmował miejsce przed gwardzistami. Wystąpił jeszcze jeden krok do
przodu. Dworacy przerwali pogawędki. Nagle zapadła cisza, w której zabrzmiał wyszkolony głos herolda, który
było świetnie sły​chać w całej ogromnej komnacie: - Tribo, poseł Nobada, syna Gumusha, khagana Khatrish,
prosi o pozwolenie zbliżenia się do Autokraty Videssanczyków.
- Niechaj zbliży się Tribo z Khatrish - odpowiedział Krispos.
- Niechaj zbliży się Tribo z Khatrish! - słowa, wydobywa​jące się z szerokiej piersi herolda, brzmiały
potężnie, jakby padły z ust samego Phosa.
W jasnym, odległym prostokącie odrzwi pojawiła się nie​wielka ludzka sylwetka, która rosła, w miarę jak
Tribo spokoj​nym krokiem zbliżał się do tronu. Od czasu do czasu zwalniał, by zamienić uśmiech lub kilka słów
z jakimś znajomym, skutecznie niwecząc element zastraszenia, jakie miały wzbu​dzać kolumnada i wyniosły
tron.
Krispos nie spodziewał się niczego innego: Khatrishe mieli
we krwi potrzebę wywracania na nice każdego istniejącego
porządku. Ich naród powstał nieledwie przed trzema wiekami,
kiedy to koczowniczy Khamorthowie ze stepów Pardrayi
napadli i podbili videssańskie prowincje. Obecnie, Khatrishe
do pewnego stopnia naśladowali Videssos, ale byli o wiele
swobodniejsi w zachowaniu niż ceremonialni mieszkańcy Im​
perium.
Tribo zatrzymał się w odpowiedniej odległości od imperial​nego tronu i padł na kolana, a potem na twarz,
oddając rytualny hołd; niektórych videssańskich ceremonii lepiej było nie pomijać. Gdy poseł leżał z czołem
przyciśniętym do posadzki z gładzonego marmuru, Krispos nacisnął lewą poręcz tronu, który skrzypiąc
przeraźliwie uniósł się ponad metr do góry. Ten cud miał w zamyśle onieśmielać barbarzyńców. Krispos rzekł: -
Możesz powstać, Tribo z Khatrish.
- Dziękuję, Wasza Wysokość - podobnie jak większość jego ziomków, ambasador mówił po
videssańsku, lekko sep-leniąc. Gdyby nosił tutejsze szaty, mógłby uchodzić za Vides-sańczyka, pod
warunkiem, że ucywilizowałby swoją brodę, która była za długa i zbyt zaniedbana... nawet tutejsi kapłani
nie nosili się w ten sposób. Khagan Khatrish łaskawym okiem spoglądali na wybujałe brody swej
arystokracji uważając, że w ten sposób ludzie będą pamiętać o swych koczowniczych przodkach -
najeźdźcach. Kolejną nievidessańską cechą Tribo był kompletny brak szacunku dla godności Imperatora.
Poseł zabawnie przechylił głowę na bok i rzekł: - Wasza Wysokość, ten tron chyba trzeba naoliwić.
- Pewnie i racja - odparł Krispos i westchnął. Znów nacisnął poręcz. Przy akompaniamencie serii
metalicznych zgrzytnięć, słudzy za przepierzeniem opuścili tron.
Tribo zachował milczenie, ale wyraz jego twarzy mówił, a raczej krzyczał sam za siebie; w każdej innej
sytuacji poseł nie szczędziłby zjadliwych uwag. Zdecydowanie nie wyglądał na oniemiałego z podziwu.
Zatem chyba nie powinno się go uważać za barbarzyńcę, pomyślał Krispos. Pewnie miał rację; zwyczaje w
obu państwach różniły się zdecydowanie, ale to nie znaczyło wcale, że Khatrish jest pozbawiony
wyrafinowania.
Wszystko to było wstępem do audiencji, choć Krispos zanotował w pamięci, że przy następnym
oficjalnym spotkaniu z Tribo, grupa osiłków za ścianą będzie miała wolne. Auto-krata zapytał: - Cóż, teraz
chyba zajmiemy się konkretnymi sprawami? .
- Tak byłoby najlepiej, Wasza Wysokość.
Tribo nie był nieuprzejmy, przynajmniej w rozumieniu swego ludu, a właściwie nawet dla
Videssańczyków. Po prostu z trudnością przychodziło mu zachowywanie powagi w kon​frontacji z
rozbudowanym ceremoniałem, który tak zachwycał mieszkańców Imperium. W chwili, gdy obaj partnerzy
przy​stąpili do rzeczy, Khatrish odrzucił znoszony płaszcz, na pół ospałą, na pół nonszalancką pozę.
Jako Autokrata, Krispos musiał odezwać się pierwszy:
- Nie jestem zadowolony z tego, że twój pan, khagan
Nobad syn Gumusha, pozwolił pasterzom z Khatrish wkra​
czać ze stadami na terytoria prawnie przynależne Videssos
i spychać naszych rolników z przygranicznych rejonów w głąb
państwa. Dwukrotnie pisałem do niego w tej sprawie, jednak bezskutecznie. Chciałbym polecić tę kwestię
twojej uwadze.
- Przekażę ją Jego Wysokości -obiecał Tribo. -On z kolei uskarża się, że niedawno wprowadzone
videssańskie cła na bursztyn są przerażająco wysokie i ściąga się je z nadmierną surowością.
- Ta druga sprawa prawdopodobnie bardziej go niepokoi niż pierwsza- odparł Krispos. Khagan miał w
Khatrish monopol na sprzedaż bursztynu; zyski z eksportu do Videssos wzbogacały skarbiec władcy. Dzięki cłom,
Imperium również zarabiało na transakcjach. Krispos wzmocnił także posterunki celne, by zniechęcić
przemytników. W młodości przebywał w Opsikionie nad granicą z khaganatem i widział, jak odbywa się ten
nielegalny proceder. Bezpośrednia znajomość zjawiska pomogła je zwalczyć.
Tribo wyglądał, jak uosobienie urażonej niewinności.
- Khagan Nobad syn Gumusha zastanawia się, czy spra​
wiedliwym jest władca, który ubiega się o obniżenie ceł u Króla
Królów, na zachodniej granicy, a jednocześnie sam wprowadza
wyższe opłaty na szkodę Khatrish.
Wśród dworaków przebiegł cichy pomruk; mało który Videssańczyk miałby śmiałość tak bezpośrednio
zwracać się do Imperatora. Krispos powątpiewał, czy Nobad wiedział o jego rozmowach z Rubyabem z
Makuran na temat opłat za przejaz​dy karawan. Tribo jednak był niewątpliwie dobrze poinfor​mowany i potrafił
sprawnie usłużyć swemu panu.
- Mógłbym odpowiedzieć, że głównym obowiązkiem każ​dego suwerena jest praca na korzyść swego kraju -
wycedził Krispos.
- Zaiste mógłbyś, Imperatorze, gdybyś nie był zastępcą Phosa na ziemi - odparł Tribo.
Pomruki szlachty przybrały na sile. Krispos odparł: -Z drugiej strony, szlachetny ambasadorze, to
niesprawiedliwe, by heretyk wykorzystywał dla własnych celów moją pozycję w hierarchii religijnej
Videssos.
- Stokrotnie błagam Waszą Wysokość o wybaczenie -
natychmiast odparł Tribo. Krispos spojrzał nań podejrzliwie:
nie spodziewał się, że pójdzie mu tak łatwo. I miał rację. Tribo
podjął wywód: - Ponieważ przypomniałeś mi, panie, że jestem
heretykiem w twoich oczach, zastosuję własny sposób rozu-
mowania i zapytam cię, gdzie jest sprawiedliwość w Równo​wadze.
Ortodoksyjna doktryna videssańska utrzymywała, że w końcu Phos pokona Skotosa, podczas gdy we
wschodnich krainach Khatrish i Thatagush, teolodzy musieli wytłumaczyć najazdy dzikich, barbarzyńskich
Khamorthów i wynikłe z tego zniszczenia oraz tragedie. Uznali zatem, że dobro i zło pozo​stają w równowadze
idealnej, i nikt nie wie na pewno, która strona w końcu zwycięży. Klątwy videssańskich biskupów były
bezskuteczne i nie przywróciły na wschodzie prawdziwej wiary; tamtejsi kapłani, popierani przez khaganów,
odpowiadali kląt​wą na klątwę.
Krisposa nie interesowała herezja Równowagi, ale nie potrafiłby zaprzeczyć, że Khatrish słusznie mógłby
spodziewać się konsekwentnego postępowania z jego strony. Ukrywając ciężkie westchnienie, odpowiedział: -
Być może istnieją pewne możliwości przedyskutowania sposobu nakładania opłat cel​nych z naszej strony.
- Wasza Wysokość jest łaskawy - w słowach Tribo brzmiała szczerość; może nawet rzeczywiście nie
udawana.
- Przy okazji -wspomniał Krispos -miałem również skar​gi, że statki z Khatrish zatrzymały i obrabowały
kilkanaście kutrów rybackich, pochodzących z naszych wybrzeży, a nawet zagarnęły ładunek futer i wina, należący
do pewnego kupca. Jeśli akty piractwa będą się powtarzać, Khatrish wywoła niezadowolenie Imperium. Czy to
jest jasne?
- Tak jest, Wasza Wysokość - odparł Tribo równie szcze​rze. Videssańska marynarka wojenna była o niebo
potężniejsza niż flota Khatrish. Gdyby Autokrator tylko zechciał, mógłby bez trudu zrujnować handel morski
khagana.
- To dobrze - stwierdził Krispos. - Proszę pamiętać; spo​dziewam się rzeczywistej poprawy z waszej strony.
Nie wystar​czą mi piękne słówka.
Wszyscy, którzy zapomnieli dobitnie poinformować Khat-rishy o swoich oczekiwaniach, zasługiwali na
rozczarowanie, które ich spotykało. Ale Tribo kiwnął głową. Krispos miał swoje powody, by uznać, że jego
ultimatum zostało w pełni zrozumiane. Spytał więc: - Szlachetny ambasadorze, czy chcia​łbyś dziś jeszcze
omówić jakieś inne sprawy?
- Tak jest, za pozwoleniem Waszej Wysokości.
Ta odpowiedź zaskoczyła Krisposa; porządek spotkania, omówiony z Khatrishem przed audiencją,
został już wyczer​pany. Ale powiedział to, co musiał: - Proszę więc mówić.
- Dzięki za cierpliwość, Wasza Wysokość. Gdyby nie nasza dzisiejsza hmm... dysputa o charakterze
teologicznym, nie poruszałbym tej sprawy. Wiem dobrze, że według was, wyznawcy doktryny Równowagi
są heretykami. Muszę jednak zakwestionować jako niesprawiedliwe nasyłanie na nas wy​znawców waszej i
innych, jeśli można je tak określić, dużo bardziej złowrogich herezji.
- Szlachetny panie, mam nadzieję, że ty z kolei mi wyba​czysz, ale nie mam pojęcia, o czym ty w ogóle
mówisz -odpowiedział Krispos.
Spojrzenie Tribo jasno dawało do zrozumienia, że jego zdaniem Imperator nie powinien zniżać się do
takich tanich wykrętów. To jeszcze bardziej zdumiało Krisposa, który rze​czywiście mówił prawdę. W
końcu ambasador wyjaśnił, z taką ironią w głosie, na jaką mógł się odważyć przed obliczem suwerena,
silniejszego niż jego władca: - A zatem chcesz mi, panie powiedzieć, że rzeczywiście nie słyszałeś o
ohydnych mordercach, którzy każą się nazywać thanasiotami? Aha, widzę, że jednak ich znasz.
- Tak, znam; poleciłem najświętszemu patriarsze Oxeitesowi, by zwołał synod, który ich potępi. Ale skąd ty
wiesz o tej herezji? O ile wiem, ogarnęła ona wyłącznie zachód, w pobliżu naszej granicy z Vaspurakanem, gdzie
obecnie panuje Makuran. Mało jest w Videssos miejsc, które dzieli równie wielka odległość od Khatrish.
- To prawda, Wasza Wysokość, ale kupcy dobrze wiedzą, że najlżejsze towary świetnie dadzą się
przewozić na odleg​łość - odrzekł Tribo - a z tego, co wiem, idee w ogóle nic nie ważą. Być może jacyś
żeglarze zetknęli się z tą herezją w Pityos. Tak czy siak, mamy całe bandy thanasiotów w kilku naszych
nadmorskich miastach.
Krispos zazgrzytał zębami. Jeśli heretycy byli w Khatrish, to ich doktryna musiała się również
rozprzestrzenić w vides-sańskich portach. Oznaczało to, że także w mieście Videssos prawdopodobnie - a
raczej na pewno - są thanasioci.
- Szlachetny ambasadorze, przysięgam na dobrego boga,
że nie próbowaliśmy rozpowszechniać herezji w waszym kraju.
Raczej wręcz przeciwnie.
- Skoro Wasza Wysokość tak twierdzi - odparł Tribó, z czego należało wyciągnąć wniosek, że gdyby
zwracał się do kogokolwiek innego, prosto w oczy nazwałby go kłamcą. Być może poseł uświadomił
sobie, że jest nazbyt bezpośre​dni, nawet jak na Khatrisha, bo złagodził swoje słowa: -Błagam Waszą
Wysokość o wybaczenie, ale proszę nas zro​zumieć: z perspektywy mego władcy, Nobada syna Gumus-ha,
całkiem prawdopodobne wydaje się, że Videssos może podjąć próby rozniecania konfliktów religijnych w
naszym kraju.
- Tak, rozumiem, że istnieje taka możliwość - przyznał Krispos. - Możesz jednak zapewnić swego
władcę, że nie zamierzam używać takich metod. Ponieważ w Videssos powin​na królować jedna wiara, nie
dziwię się, że inni suwereni mogą mieć podobne zdanie na temat swoich dominiów.
- Proszę, niech Wasza Wysokość przyjmie to jako kom​plement: jak na Autokratę Videssańczyków masz,
panie, bar​dzo umiarkowane poglądy - rzekł Tribo. - Większość wład​ców w czerwonych sandałach
powiedziałaby, że jedna wiara powinna zapanować na całym świecie: właśnie ta, która pro​mieniuje z
miasta Videssos.
Krispos zawahał się z odpowiedzią; „komplement" posła nie był pozbawiony jadu. Ponieważ Videssos
kiedyś panowało we wszystkich cywilizowanych krainach na wschód od Maku-ranu, uniwersalizm był
kamieniem węgielnym polityki zagrani​cznej Imperium, nie mówiąc już o jego teologii. Gdyby Krispos
wyrzekł się tegoż uniwersalizmu, szlachta miałaby pretekst, by podnieść rwetes, a on nie chciał dostarczać
swojemu ludowi pobudek do zamieszek.
W końcu powiedział: - Oczywiście, że jedna religia jest koniecznością; jakże inaczej lud mógłby być
lojalny wobec władzy? Ale ponieważ tu, w Videssos, nie osiągnęliśmy tego ideału, trudno nam wymagać go
gdzie indziej. Poza tym, szlachetny ambasadorze, jeśli oskarżasz nas o wprowadzenie nowej herezji do
Khatrish, trudno ci będzie jednocześnie utrzymywać, że zmuszamy twój lud do powrotu do ortodok​syjnej
doktryny.
Tribo uniósł kącik ust w krzywym uśmieszku: - Wasza Wysokość, pierwszy argument ma pewną wagę. Co
do drugie​go, bardziej pasuje do wykładów z logiki niż do rzeczywistego
świata. Naprawdę mogliście mieć nadzieję, że w Khatrish rozpętają się takie walki religijne, że będziecie
musieli zbrojnie interweniować i na dobitkę okrzykną was dobroczyńcami.
- Nobad syn Gumusha ma w tobie dobrego sługę, szlache​tny panie - powiedział Krispos. - Nawet w
klejnocie wypat​rzyłbyś więcej szlifów, niż jubiler potrafi tam zmieścić.
- Dziękuję, Wasza Wysokość! - rozpromienił się Tribo. -Takie słowa z ust człowieka, którzy przez
dwadzieścia dwa lata zasiada na tronie Videssos, to mi dopiero pochwała. Przekażę Jego Wysokości, że
Videssos samo cierpi z powodu tych thanasiotów i nie jest odpowiedzialne za ich najazd na Khatrish.
- Mam nadzieję, że to uczynisz, bowiem taka jest prawda.
- Wasza Wysokość - Tribo ponownie padł na twarz, wstał i wycofał się sprzed tronu na taką odległość,
by odwracając się, nie obraził Autokraty Videssańczyków. Zdaniem Krisposa, ambasador mógłby się
odwrócić od razu i odejść bez dalszych ceregieli, ale godność imperialna nie zezwalała na takie pros​tackie
zachowanie w jego obecności. Czasem zdawało mu się, że jego stanowisko posiada własną osobowość, w
dodatku potwornie snobistyczną.
Zanim wyszedł z Wielkiej Sali, jeszcze raz pomyślał, że trzeba koniecznie naoliwić maszynerię tronu.

- Dzień dobry, Wasza Wysokość - Evripos, z przekornym uśmieszkiem na twarzy, udał, że chce paść na
twarz na samym środku korytarza.
- Daj spokój braciszku, dobry bóg z tobą - powiedział Phostis zmęczonym głosem. - Taki z ciebie
Autokrata, jak ze mnie.
- To prawda, do czasu. Ale ja nigdy nie będę miał szans na władzę, a ty wręcz przeciwnie, i to już
niedługo. Myślisz, że jestem z tego powodu strasznie szczęśliwy, tylko dlatego, że urodziłeś się przede
mną? Bardzo mi przykro, Wasza Wyso​kość, ale... - uśmiech na twarzy Evriposa był wielce jadowi​ty -....
ale wymagasz ode mnie zbyt wiele.
Phostis żałował, że nie może go po prostu uderzyć, jak wtedy, gdy byli dziećmi. Niestety, Evripos był młodszy,
ale nie mniejszy; przewyższał Phostisa o pół głowy i był znacznie potężniej zbudowany. Z pewnością wziąłby
nad nim górę w walce wręcz.
- Nic na to nie poradzę, że jestem starszy, tak samo, jak ty nie zmienisz tego, że urodziłeś się po mnie -
odpowiedział. -Tylko jeden z nas w swoim czasie będzie władcą; tak jest już świat urządzony. Ale nie
znajdę nikogo lepszego niż moi bracia, by mi...
- ...służyli jak pieski - wszedł mu w słowo Evripos, spog​lądając na brata z góry. Miał długi nos, ale jego
oczy, podobnie jak Phostisa, przypominały Darę. Resztę rysów twarzy odzie​dziczył po Krisposie. Phostis
podejrzewał, że brat wziął też po ojcu potężną ambicję... a może po prostu w położeniu Evriposa ambicję
łatwiej było dostrzec. Jeśli nie zajdzie coś nieprzewi-dzialnego, Phostis zostanie Autokratą
Videssańczyków. Ev-ripos oddałby wszystko, by zasiąść na tronie, ale uczciwym sposobem nigdy tego nie
osiągnie.
Phostis odrzekł więc: - Braciszku, ty i Katakolon możecie być podporami mojej władzy. Lepiej i
bezpieczniej mieć dorad​ców spośród najbliższej rodziny niż z zewnątrz. Pod warun​kiem, że mógłbym ci
zaufać - dodał w myślach.
- Teraz tak mówisz - odpalił Evripos. - Ale ja czytałem te same kroniki historyczne, co ty. Gdy jeden z
synów zostaje Imperatorem, co dostanie się pozostałym? Nic, a może nawet mniej niż nic. Występują w
księgach tylko wtedy, gdy wzniecą jakiś bunt albo są nieprzeciętnymi rozpustnikami.
- Kto znów jest nieprzeciętnym rozpustnikiem? - spytał Katakolon, który właśnie wyszedł na korytarz i
uśmiechnął się do obu zacietrzewionych braci. - Mam nadzieję, że to o mnie chodzi.
- Zmierzasz prosto do celu, to pewne - dokuczył mu Phostis. Miała to być złośliwa uwaga, ale zbyt
wyraźnie brzmiała w niej zazdrość i Katakolon uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Phostis miał ochotę i jego uderzyć, ale najmłodszy brat był równie wysoki jak Evripos, a może nawet
jeszcze większy; on także był podobny do Krisposa. Poza tym, miał najbardziej pogodny charakter z całej
trójki. Phostis, jako następca tronu, uginał się pod brzemieniem odpowiedzialności. Evripos wi​dział tylko
jedno: starszego brata, który stał między nim a władzą. Obaj mieli większe pretensje do tronu niż
Katakolon, który poza tym wcale nie był zainteresowany tą posadą. On szukał tylko rozrywek i znajdował
je bez trudu.
Evripos powiedział: - Jego Imperialna Mość zniżył się właśnie i w łasce swej niepomiernej wyznaczył nam
podrzędne role do spełnienia, gdy on zostanie udzielnym władcą.
- A czemuż by nie? - odpowiedział Katakolon. - Przecież
tak właśnie się stanie, chyba że ojciec wsadzi go do worka,
obciąży kamieniami i wrzuci w głębię Końskiego Brodu. Jest to
prawdopodobne, sądząc z ich wzajemnych stosunków.
Gdyby słowa te padły z ust Evriposa, Phostis pewnie w końcu by go uderzył. Ale powiedział je Katakolon,
więc były tylko czczą gadaniną. Młodszy brat nie potrafił się obrażać, ale i nie obrażał innych.
Katakolon mówił dalej: - Ja tam wiem, jakie podrzędne obowiązki chciałbym przejąć w swoim czasie:
poproszę o nad​zór nad biurem skarbu państwa, które nadzoruje pobór podat​ków z obszaru wewnątrz
miejskich murów.
- Dobry boże, dlaczego właśnie to? - spytał Evripos, o ułamek sekundy uprzedzając Phostisa. - Czy to nie
za wiele pracy, jak na twój gust?
- To biuro pobiera podatki z miejskich burdeli, a także nadzoruje ich pracę - oblizał się Katakolon. - Jestem
pewien, że każdy Autokrata doceniłby moje drobiazgowe inspekcje.
Na twarzach obu braci pojawił się wyraz niesmaku; tym razem wyjątkowo byli zgodni. Nie znaczyło to, że
Evripos odwracał się od rozkoszy ciała; był równie chwackim bycz​kiem, jak Katakolon, ale robił swoje i nie
dzielił się szczegółami z każdym przygodnym słuchaczem. Phostis podejrzewał, że niesmak średniego brata jest
spowodowany nie tyle wyborem stanowiska, jakiego dokonał Katakolon, ile faktem, że ten zbyt łatwo ujawnił
swój najsłabszy punkt.
Phostis powiedział im: - Braciszkowie, jeśli nie będziemy trzymać się razem, w mieście znajdzie się całe
mnóstwo ludzi, którzy zechcą nas skłócić i to bynajmniej nie z korzyścią dla nas.
- Ja zbyt ciężko pracuję swoim narządem, żeby służyć
obcym za narzędzie - oświadczył Katakolon, a zdegustowany
Phostis uniósł ręce do góry i oddalił się czym prędzej.
Najpierw pomyślał, że pójdzie do Głównej Świątyni, prosić Phosa, by zesłał braciom nieco rozsądku, ale
przypomniał sobie zakłamane kazanie Oxeitesa i Świątynia, budynek napa​wający go dumą, podobnie jak
każdego mieszkańca Videssos
i całego Imperium, stał się w jego oczach nagle składnicą złota, które można było wydać na tysiąc innych, bardziej
sensownych sposobów. Patriarcha swymi słowy zniszczył piękno Świątyni w umyśle młodzieńca, który go
znienawidził, między innymi i z tego powodu.
Wyszedł z rezydencji i natychmiast, bez słowa, przyłączyło się do niego dwóch Halogąjczyków z oddziału
trzymającego wartę pod drzwiami. Nie odpowiadało mu ich towarzystwo, ale wiedział, że na próżno odsyłałby
ich z powrotem na posteru​nek; odpowiedzieliby tylko powoli, dobitnie, z charakterysty​cznym północnym
akcentem, że to on jest ich posterunkiem.
Dla odmiany, spróbował ich zgubić. W końcu byli bardziej obciążeni, niż on: mieli zbroje, hełmy i dwuręczne
topory. Przez chwilę sądził, że mu się uda: z czół barbarzyńców pot lal się strumieniami, gdy starali się
dotrzymywać mu kroku, a ich blade policzki poczerwieniały z wysiłku. Ale obaj byli wojow​nikami, w świetnej
formie i nie zamierzali się poddać, mimo że nie nawykli do skwaru; w ich północnej ojczyźnie nigdy nie zdarzały
się upały. Przyczepili się do Phostisa, jak rzep do psiego ogona.
Zwolnił, gdy dotarli do granicy terenów pałacowych i za​częli przedzierać się przez zatłoczony plac
Palamas. Przez chwilę chciał zgubić się jakoś wśród ciżby, ale zanim wprowa​dził tę myśl w czyn, żołnierze
przyśpieszyli kroku tak, by szedł między nimi: ucieczka stała się niemożliwa.
Właściwie był teraz zadowolony z ich obecności; ich szero​kie ramiona, zbroje i srogi wyraz twarzy
powodował, że przed Phostisem rozstępowali się uliczni handlarze, wojacy, gospody​nie domowe, pisarze,
dziwki, artyści, kapłani i reszta pospólst​wa, które przychodziło tutaj, by coś sprzedać albo kupić, trochę
poplotkować, kogoś oszukać, wygłosić mowę albo po prostu się pogapić.
Gdy przedostali się na drugą stronę placu, Phostis, niewiele myśląc, skierował się ulicą Środkową na wschód.
Minął solid​ną, granitową bryłę budynku rządu, zanim zdał sobie sprawę, że jeszcze kilka przecznic i będzie
mógł skręcić w lewo, by stanąć przed Główną Świątynią. Stopy same go tam wiodły, mimo że rozum się
opierał.
Ze złością spojrzał na swe czerwone buty, jakby chciał sprawdzić, czy braterskie złośliwości nie nakłoniły
ich do
zdrady. Powoli, z namysłem, skręcił w prawo, potem przemie​rzył jeszcze kilka ulic, skręcając tu i ówdzie.
Zostawił za sobą dobrze znaną główną ulicę miasta i zagłębił się na chybił trafił w nie znany labirynt
przecznic.
Halogajczycy mruczeli coś do siebie w ojczystym języku. Phostis domyślał się, o co im chodzi: pewnie
narzekali, ze ich dwóch to za mało, by uchronić go przed kłopotami w tej części miasta. Nie zwracając na
nich uwagi, parł do przodu. Doszedł do wniosku, że wprawdzie istnieje możliwość, że przytrafi mu się tu
coś złego, ale najprawdopodobniej nic złego się nie stanie.
Poza Środkową i kilkoma jeszcze głównymi alejami, ulice miasta Videssos raczej wypadałoby nazywać
zaułkami, gdyż wyraźnie zapomniały, że na świecie istnieje coś takiego, jak linia prosta. Wąskie uliczki
wydawały się jeszcze mniejsze niż w rzeczywistości, gdyż domy niemal stykały się w górze nadbudowanymi
strychami. Istniały wprawdzie miejskie pra​wa, regulujące odległości między budynkami, ale nawet jeśli tę
dzielnicę ostatnio odwiedził inspektor nadzoru budowlanego, z pewnością dostał wystarczająco wysoką
łapówkę, by nie zauważyć, że między balkonami kamienic prześwitują jedynie wąskie skrawki błękitu.
Ludzie z tej dzielnicy ze zdziwieniem przyglądali się prze​chodzącemu Phostisowi: w tej dzielnicy zwykle
nie pojawiali się arystokraci w kosztownych szatach. Nikt jednak nie starał się go zatrzymać; wyglądało na
to, że dwaj potężni Halogajczycy stanowią mimo wszystko wystarczającą ochronę. Jakaś śliczna barmanka,
mniej więcej w jego wieku, przystanęła i obdarzyła go uśmiechem. Uniosła rękę, by poprawić włosy, a przy
okazji pokazać, jaki piękny kształt mają jej piersi. Gdy nie zatrzymał się na ten widok, wykonała dwoma
palcami uliczny gest, oznaczający pederastę.
W tej części miasta sklepy kryły się za zamkniętymi drzwia​mi. Gdy jedne z nich otworzył klient, Phostis
spostrzegł solidne belki, jakich nie powstydziłaby się miejska cytadela. Praw​dopodobnie wszystkie domy
mogły się poszczycić podobnymi zabezpieczeniami. Otynkowane lub ceglane frontony nie miały żadnych
okien. Choć było to normalne, gdyż w mieście okna większości domów wychodziły na wewnętrzne
podwórka, w tej dzielnicy przechodzień miał wrażenie, że nawet budynki starają się ukryć przed nim jakiś
sekret.
Phostis już miał wracać na Środkową, gdy natknął się na grupkę mężczyzn w postrzępionych płaszczach i
robotniczych tunikach, oraz kobiet w wyblakłych sukienkach z taniego perkalu, tłumnie wchodzących do
budynku, który na pierwszy rzut oka nie odróżniał się od innych domów. Na jego dachu tkwiła drewniana
wieżyczka, a na niej pozłacana kula, której dni świetności dawno już minęły; to również był przybytek Phosa,
lecz jakże odmienny od Głównej Świątyni!
Phostis uśmiechnął się i skierował do wejścia. Wyszedł z pałacu, by się pomodlić, ale odstręczała go
myśl, że będzie musiał znów wysłuchiwać Oxeitesa. Może dobry bóg celowo skierował go tutaj.
Wierni, śpieszący na modlitwę, mieli zdaje się, odmienne zdanie. W ich spojrzeniach nie było ciekawości,
tylko nie ukrywana wrogość. Mężczyzna w poplamionym krwią, rzeź-nickim fartuchu powiedział: - Słuchaj no,
przyjacielu, nie wolałbyś przypadkiem pomodlić się gdzie indziej?
- W jakimś śliczniutkim miejscu, jak ty sam? - dodała
jakaś kobieta. Słowa, które mogłyby być komplementem,
zabrzmiały jak przycinek.
Kilku obdartusów miało noże zatknięte za pasem. W bied​nych dzielnicach, takich jak ta, w razie
jakichkolwiek roz​ruchów natychmiast poleciałyby kamienie z bruku. Halogaj-czycy pomyśleli o tym pierwsi
i stanęli między Phostisem i coraz bardziej gniewnym tłumem.
- Poczekajcie - odezwał się. Gwardziści nawet na niego nie spojrzeli. Bacznie wpatrując się w tłum przed małą
świątynią, bez słowa pokręcili głowami. Byli tak wysocy, że zza ich odzianych w zbroję pleców z trudem mógł
patrzeć na zgromadzonych ludzi. Głośno, tak, by go dosłyszano w tłumie, powiedział:
- Mam już dość modłów do Phosa w bogatych świąty​niach. Czy można mieć nadzieję, że dobry bóg nas
usłyszy, jeśli mówimy o pomagamu biedocie w budynku bogatszym niż pałac Autokraty?
Nikt nie zauważył jego czerwonych butów. Nic dziwnego, zasłaniali je Halogajczycy. Podobnie jak
przechodnie, tłumek wiernych przed świątynią musiał go uznać za jakiegoś szlach​cica, który wybrał się na
ryzykowną przechadzkę. Jego słowa sprawiły, że ludzie zamilkli, a po chwili zaczęli cicho roz​mawiać
między sobą.
Po krótkiej chwili rzeźnik spytał: - Powiedziałeś to na poważnie, przyjacielu?
- Tak - głośno odparł Phostis. - Przysięgam na dobrego,
miłosiernego pana, że mówiłem poważnie.
Coś w jego głosie musiało przekonać zebranych, bo ponure grymasy na ich twarzach zmieniły się w
szerokie uśmiechy. Rzeźnik, który wyraźnie był ich przywódcą, odpowiedział: -Przyjacielu, jeśli naprawdę
tak myślisz, możesz posłuchać, co ma do powiedzenia nasz błogosławiony kapłan. Nie prosimy cię nawet,
żebyś później trzymał jego słowa w tajemnicy, bo to bardzo rozsądna doktryna. Czy zgadzacie się ze mną,
przyja​ciele?
Zgromadzeni przytaknęli. Phostis zastanawiał się, czy wszyscy wierni zwracają się tu do siebie per
„przyjacielu", czy to tylko maniera rzeźnika. Wydawało mu się, że raczej jest to ogólnie przyjęty zwrot.
Wśród wyznawców Phosa rzadko spotykało się taką grzecznościową formułę, ale młodemu Imperatorowi
bardzo się ona spodobała.
Nieprzejednani Halogajczycy pomrukiwali do siebie z ura​zą, ale pozwolili mu wejść do świątyni, choć
jeden poszedł przodem, a drugi niemal następował Phostisowi na pięty. Na ledwo otynkowanych ścianach
wisiało lalka ikon przedstawia​jących Phosa; poza tym w świątyni nie było innych ozdób. Ołtarz, za którym
stał kapłan, zbito z heblowanych sosnowych desek. Szatę duchownego utkano z błękitnej, najtańszej wełny;
na lewej piersi nie miał nawet koła ze złotogłowiu, które zwykle symbolizowało słońce Phosa.
Ale, choć otoczenie różniło się tak bardzo od znanej młodemu człowiekowi świątyni, wyznanie wiary i
liturgia pozostały takie same i Phostis uczestniczył w modlitwie z rów​ną łatwością. Jedyną różnicą między
patriarchą a tutejszym kapłanem był góralski akcent tego ostatniego, silniejszy niż zaśpiew słyszalny w
mowie Krisposa, który przecież ciężko pracował, by się go pozbyć. A więc kapłan pochodzi z zachodu, a
nie z północy, jak ojciec, domyślił się Phostis.
Gdy skończyły się modlitwy, wzrok kapłana przesunął się po twarzach zebranych.
- Raduję się dziś, że dobry, miłosierny pan znowu was do
mnie przyprowadził, przyjaciele - powiedział duchowny. Gdy
wymawiał to ostatnie słowo, wbił wzrok w Phostisa i jego
Halogajczyków, jakby zastanawiając się, czy i ich obejmuje to określenie.
Nie rozwinął jednak tematu, tylko mówił dalej: -Przyjacie​le, przekleństwo bogactwa nie ciąży nam
zbytnio -i ponownie zmierzył wzrokiem Phostisa.
- Dziękuję za to dobremu, miłosiernemu panu, bo niewiele
będziemy mieli do oddania, gdy w dzień sądu staniemy przed
jego świętym tronem.
Phostis zamrugał oczyma; nie nawykł do tego rodzaju wywodów teologicznych. Ten kapłan podjął
rozumowanie w punkcie, w którym Oxeites je zakończył. Ale, w odróżnieniu od patriarchy, w jego kazaniu
nie było zakłamania. Widać było, że sam jest ubogi, podobnie jak jego świątynia i wierni. Choćby z tego
względu Phostis zaczął traktować jego słowa poważnie.
Kapłan mówił dalej: - Jakże możemy mieć nadzieję na wniebowstąpienie, jeśli złoto z naszych sakiewek
ściąga nas na ziemię? Zważcie, przyjaciele, nie mówię, że to niemożliwe, ale zaprawdę, niewielu bogaczy
prowadzi życie tak święte, by wznieść się ponad marność, która jest dla nich cenniejsza niżli dusza.
- Racja, święty ojcze! - zawołała jakaś kobieta. - Prawdę
mówi! - poparł ją męski głos.
Kapłan wykorzystał ich słowa, wplatając je w tekst kazania tak sprawnie, jak murarz, który bierze cegłę z
nowego stosu. -Zaiste, mówię prawdę, przyjaciele. Prawdą jest, że wszystko, za czym uganiają się bogaci
głupcy, to przynęta Skotosa, to lep, który zamknie ich w pułapce wiecznego lodu. Jeśli Phos jest panem
dusz naszych, jak o tym dobrze wiemy, to jak mogą interesować go rzeczy doczesne? O, przyjaciele, zaiste
odpowiedź jest prosta: on o to nie dba. Świat doczesny to jeno igrzysko Skotosa. Radujcie się, że macie w
nim tak pośledni udział; oby łaskę tę dano wszystkim. Największą przysługę, jaką możemy oddać
nieoświeconym w tej prawdzie, to odebrać im wszystko, co ich łączy ze Skotosem. W ten sposób
uwolnimy duszę, która zatraci się w kontemplacji rzeczy duchowych.
- Tak! O, tak!- zawołała jakaś kobieta wysokim, gardło​
wym głosem, jakby w ekstazie. Rzeźnik, który rozmawiał
z Phostisem, w dalszym ciągu był rozsądny i rzeczowy: -
Błagam, święty ojcze, prowadź nas, abyśmy odrzucili rzeczy doczesne.
- Przyjacielu, niechaj twoja własna mądrość prowadzi cię ku świętemu światłu Phosa - odparł kapłan. ~
To, co od​rzucasz, należy do ciebie jeno w tym świecie. Czy zechcesz z tego powodu spędzić całą
wieczność w okowach lodu Skotosa? Tylko głupiec by tak postąpił.
- Nie jesteśmy głupcami - odparł rzeźnik. - Wiemy... -przerwał, by jeszcze raz spojrzeniem ocenić Phostisa;
ten miał już dosyć znaczących grymasów. Rzeźnik zastanowił się i, po ledwie dostrzegalnej pauzie, nieco
inaczej zakończył swoją wypowiedź: - Wiemy swoje, na boga.
Wszyscy zebrani rzeczywiście doskonale rozumieli, o co chodzi rzeźnikowi, i zgodnie przytaknęli, niektórzy
głośno, niektórzy cicho. Jednak we wszystkich głosach brzmiała głębo​ka wiara i pobożność, jakiej Phostis
nigdy nie słyszał u wiel​możów, którzy modlili się w Głównej Świątyni. Przez krótką chwilę odczuwał gniew,
gdyż wyłączono go ze wspólnoty. Po chwili jednak zapomniał o nim żałując, że jego wierze brak mocy, która
przenikała zebranych tu ludzi.
Kapłan wzniósł ręce do nieba i splunął na ziemię, rytualnie wyrzekając się Skotosa. Po raz ostatni
wyrecytował z wyznaw​cami credo i ogłosił koniec ceremonii. Gdy Phostis odwrócił się i opuścił świątynię,
znowu w eskorcie idących przed nim i za nim gwardzistów, miał poczucie utraty czegoś i żalu, że musi
powrócić do spraw dnia codziennego. Wychodząc z Głównej Świątyni, choć zaprojektowano ją tak, by
wzbudzała uczucia religijne, nic takiego nie czuł. Przyszło mu do głowy zupełnie niepobożne porównanie: czuł
się tak, jak po przenikającym zmysły miłosnym uniesieniu.
Pokręcił głową. Jak powiedział kapłan, czymże jest ob​łapianie i miłosne jęki, czymże są światowe
rozkosze, jeśli zagrażają ludzkiej duszy?
- Przepraszam - odezwał się ktoś za jego plecami. Poznał
głos rzeźnika. Odwrócił się, podobnie jak obaj Halogajczycy.
Topory drgnęły im w rękach, jakby żądne krwi. Zignorował je
i zwrócił się do Phostisa, jakby byli sami: - Przyjacielu, widzę,
że spodobało ci się to, co usłyszałeś w naszej świątyni. Natural​
nie, mogę być w błędzie. Powiedz mi, jeśli się mylę, a nie będę
cię niepokoił.
- Nie, dobry panie, nie mylisz się - Phostis przez chwilę pożałował, że nie zwrócił się do mężczyzny
"rzyjacielu". Trudno, już za późno. Mówił więc dalej: - Rzadko zdarza się taki kapłan jak wasz ... co ma
dar słowa i ogień w sercu. Na co chować bogactwo pod korcem, albo trwonić je bez opamiętania, kiedy
na świecie jest tylu potrzebu​jących?
- Na co jest bogactwo? - powtórzył rzeźnik i na tym zakończył. Jeśli spojrzał przy tym na piękną szatę
Phostisa, zrobił to tak szybko, że młody człowiek niczego nie zauważył. Mężczyzna mówił dalej: - Może
chciałbyś jeszcze raz posłu​chać tego, co ma do powiedzenia święty ojciec?... Tak przy okazji, nazywa się
Digenis. Spotkanie odbyłoby się w nieco bardziej kameralnych warunkach...
Phostis zastanowił się nad propozycją: - Może kiedyś chciałbym -powiedział w końcu, bo rzeczywiście
interesowały go poglądy tego kapłana.
Gdyby rzeźnik uśmiechnął się triumfalnie, wzbudziłby podejrzenia młodego człowieka, który przecież
niejednego nauczył się na imperialnym dworze. Ale tamten tylko przytak​nął z powagą. To wystarczyło, by
przekonać Phostisa o jego szczerości. Postanowił, że rzeczywiście spróbuje się spotkać z Digenisem w
bardziej kameralnym otoczeniu. Dziś rano przekonał się wprawdzie, jak trudno pozbyć się gwardzistów, ale
na wszystko przecież są sposoby...

W drzwiach gabinetu stanął Katakolon czekając, aż Kris-pos oderwie wzrok od ksiąg podatkowych. W
końcu ojciec spojrzał na niego i odłożył pióro.
- O co chodzi, synu? Wejdź, to porozmawiamy.
Katakolon podszedł do biurka, wyraźnie zdenerwowany,
więc Krispos bez trudu domyślił się, co będzie tematem ich rozmowy. Okazało się, że miał rację, bo
najmłodszy syn powiedział:
- Ojcze, ku twej chwale, chciałbym prosić o następną
zaliczkę na poczet mojego kieszonkowego.
Uśmiech Katakolona, zwykle tak słoneczny, tym razem upodabniał go do żebraka - jak zwykle, gdy
najmłodszy potomek Krisposa przychodził prosić o pieniądze.
Ojciec wzniósł oczy do nieba: - Chcesz jeszcze jedną zaliczkę? A na co chcesz ją wydać tym razem?
- Na bransoletę z bursztynów i szmaragdów dla Nitrii -odpowiedział potulnie Katakolon.
- Kto to jest Nitria? - spytał Krispos. - Myślałem, że ostatnio sypiasz z Variną.
- Ależ tak, ojcze - zapewnił go synalek. - Tamta jest nowa. Dlatego chciałbym jej dać coś ekstra.
- Rozumiem - odpowiedział ojciec. W pewnym sensie rzeczywiście go rozumiał. Katakolon lubił być
kochany. Był w szczytowej, młodzieńczej formie, nie brakowało mu przy tym entuzjazmu, więc jego życie
seksualne było bardziej skompli​kowane niż wszystkie biurokratyczne formularze razem wzięte. Krispos z pewną
ulgą powitał fakt, że zdołał zapamiętać imię obecnej ... albo raczej, sądząc z dzisiejszej rozmowy, poprzed​niej
faworyty syna. Westchnął: - Słuchaj, ile kieszonkowego dostajesz co miesiąc?
- Dwadzieścia sztuk złota, ojcze.
Tak jest. Dwadzieścia sztuk złota. Czy ty masz pojęcie, synu, w jakim ja byłem wieku, gdy po raz pierwszy
mogłem powiedzieć, że mam na własność dwadzieścia sztuk złota? W ogóle, a nie miesięcznie? Kiedy
miałem tyle lat, co ty...
- Tak, tak, mieszkałeś na farmie, gdzie rosły same po​krzywy i trzy razy dziennie dostawałeś miskę robali do
jedze​nia- skończył za niego Katakolon. Krispos się rozzłościł, a jego syn dodał: - Tato, powtarzasz to
samo za każdym razem, gdy cię proszę o pieniądze.
- Może i prawda - odpowiedział Krispos. Zastanowił się chwilę i zyskał pewność, że tak było. Zaniepokoił
się: a więc tak łatwo jest przewidzieć jego postępowanie w miarę, jak się starzeje? Przewidywalne zachowania
stanowiły zagrożenie. Po​wiedział tylko:
- Lepiej by było, gdybyś nie musiał wysłuchiwać moich słów tak często, że pewnie znasz je już na pamięć.
- Tak, tato - zgodził się posłusznie Katakolon. - To co, dostanę tę zaliczkę?
Czasem Krispos ulegał jego prośbom, czasem odmawiał. W księdze podatkowej, którą przeglądał przed
wejściem syna, były dobre wyniki; skarb państwa uzyskał dochody wyższe od przewidywanych w prowincji na
południe od Gór Paristriańs-
kich... w rodzinnej krainie Krisposa. Odpowiedział więc szorst​kim tonem:
- Dobrze już, dobrze. Chyba jeszcze nie doprowadziłeś nas na skraj bankructwa, chłopcze. Ale do Święta
Środka Zimy nie dostaniesz ani miedziaka więcej, rozumiesz?
- Tak, ojcze. Dziękuję, ojcze - wesoła mina Katakolona powoli zmieniała się w grymas zaniepokojenia.
- Do Święta jest bardzo daleko, ojcze.
Jak wszyscy, którzy dobrze znali Autokratę, chłopak dos​konale wiedział, że jego ojciec nie ma
zwyczaju udzielać ostrzeżeń bez pokrycia i zawsze postępuje tak, jak zapowie​dział. '
- Spróbuj, jak to jest, kiedy się nie żyje ponad stan -zaproponował Krispos. - Nie powiedziałem, że
zostawię cię bez miedziaka przy duszy, tylko że do Święta Środka Zimy koniec z zaliczkami. Dałby bóg,
żebyś i później ich nie pobierał. Ale zważ, że tego nie żądam.
- Tak, tato - głos Katakolona dźwięczał żałobnie, jak pogrzebowy dzwon.
Krispos z trudem zachowywał powagę; wiedział z doświad​czenia, jak bardzo młodzi ludzie przeżywają,
gdy ktoś się z nich wyśmiewa.
- Nie smuć się, synku. Każdy przyzna, że dwadzieścia
sztuk złota na miesiąc to bardzo duża suma dla młodego
człowieka. Bez trudu uda ci się za nią zapewnić wszystkim
swoim damom rozrywki na wysokim poziomie... naturalnie,
przez te krótkie chwile, jakie spędzasz z nimi poza łóżkiem.
Katakolon był tak zszokowany, że Krispos w końcu się uśmiechnął: - Pamiętam jeszcze, ile razy
mogłem to zrobić w ciągu jednej nocy, gdy byłem młody. Teraz już nie dałbym rady, ale wierz mi,
pamiętam wszystko.
- Na pewno masz rację, tato. Bardzo dziękuję ci za
zaliczkę, chociaż byłbym jeszcze bardziej wdzięczny, gdybyś jej
nie obwarował takimi zastrzeżeniami - Katakolon pochylił
głowę i odszedł, zająć się swoimi prywatnymi sprawami -
pewnie bardzo prywatnymi, pomyślał sobie Krispos.
Gdy tylko syn oddalił się z zasięgu głosu, Imperator mógł wreszcie wybuchnąć śmiechem. Młodzi ludzie
nie mają pojęcia, czym jest starość; brakuje im doświadczenia. Pewnie dlatego nie są w stanie uwierzyć, że
starsi ludzie mają jakie takie
wyobrażenie o tym, czym jest młodość. Krispos wiedział, że to błędne mniemanie: jego młodsze „ja"
wciąż tkwiło we​wnątrz niego, przytłumione upływem lat, ale w dalszym ciągu obecne.
Nie zawsze odczuwał dumę z tego młodzika, którym był dawno temu. Jak każdy żółtodziób, popełniał
mnóstwo głupstw. Nie brakło mu rozsądku , tylko dojrzałości. Gdyby wtedy wiedział to, co teraz.., Znów
się roześmiał, tym razem z siebie samego. Stara piosenka; siwobrodzi śpiewają ją od zarania świata.
Wrócił do biurka, skończył przeglądać księgę podatkową i szkarłatnym atramentem napisał pod
ostatnim rozliczeniem: „Przeczytałem i akceptuję - Krispos". Potem, nie zaszczyciw​szy następnego
dokumentu nawet jednym spojrzeniem, wstał, przeciągnął się i wyszedł na korytarz.
Gdy zbliżał się do wyjścia z rezydencji, niemal wpadł na Barsymesa, który wychodził z małej sali
audiencyjnej. Oczy vestiariosa nieco się rozszerzyły: - Spodziewałem się, że Wasza Wysokość spędzi ranek,
pracując nad dokumentami - powie​dział.
- Niech lód ogarnie wszystkie dokumenty, Barsymesie -oświadczył Krispos. - Idę na ryby.
- Bardzo dobrze, proszę Waszej Wysokości. Natychmiast rozpocznę przygotowania.
- Dziękuję, szanowny panie.
Nawet tak prosta czynność, jak wyprawa na najbliższe molo, w przypadku Autokraty Videssańczyków
nie była po​zbawiona ceremoniału. Trzeba było ustawić w ordynku dwu​nastu nosicieli parasoli i
powiadomić kapitana Halogajczy-ków, by przysłał pluton żołnierzy dla ochrony.
Krispos czekał na eskortę z cierpliwością, którą wyrobił w sobie przez lata rządów. Wybrał kilka
giętkich prętów z trzciny i o wiele więcej linek plecionych z końskiego włosia. W pudełku obok wędek
znalazło się mnóstwo kolczastych haczyków z brązu. Wolał ten metal od żelaza; choć miększy, nie
wymagał czyszczenia po zetknięciu się ze słoną wodą.
W kuchni jeden ze służących łapał karaluchy na przynętę. Kiedyś Krispos zrobił to sam, ale zdarzyło się
to tylko raz; zgorszenie, jakie tym wywołał wśród służby było znacznie
większe niż w przypadku najbardziej nawet perwersyjnych pomysłów Anthimosa.
- Wszystko już gotowe, Wasza Wysokość - zaanonsował Barsymes szybciej niż Imperator się spodziewał.
Vestiarios podał mu ozdobnie rytowane puzderko z brązu, makurańskiej roboty. Krispos przyjął je, z powagą
kiwając głową. Tylko cichutkie skrobanie wewnątrz zdradzało, że wewnątrz tego małego dzieła sztuki znajdują
się rozbiegane, czarnobrązowe owady wielkości połowy męskiego kciuka.
Na terenach pałacowych było kilka pięknych pomostów, rozrzuconych szeroko wzdłuż nadmorskich umocnień.
Krispos czasami zastanawiał się, czy zbudowano je po to, by dać szansę ucieczki Autokracie, na wypadek
zamachu stanu. Gdy god​nym krokiem, w otoczeniu swego orszaku, zbliżał się do molo, które znajdowało się
najbliżej rezydencji, porzucił wszelkie myśli o przewrotach pałacowych i o niebezpieczeństwach zagrażających
jego osobie. Gdy wsiadł do małej wiosłowej łódki, przywiązanej do pomostu, był już wolnym czło​wiekiem
- o ile to możliwe w przypadku Autokraty.
Kilku Halogajczyków wsiadło do drugiej łódki i powios-łowało za nim po niewielkich falach Końskiego
Brodu. Potęż​ne pociągnięcia wprawiały ich łódź w płynny ruch; w głąb skalistego wybrzeża kraju Haloga
wrzynało się wiele fiordów, więc synowie tego kraju mieli żeglugę we krwi.
Od brzegu odbiła również niewielka wojenna galera, na wypadek gdyby jacyś spiskowcy zaatakowali
Imperatora z siłą, której nie oparliby się Halogajczycy. Ale galera była oddalona od łódki Krisposa o dobre
ćwierć mili, a nawet uparci Halogaj​czycy pozwolili mu oddalić się o dobrych kilkaset metrów. Mógł sobie
wyobrażać, że jest sam na wodach zatoki.
W latach młodości nawet nie przeszło mu przez myśl, że mógłby spędzać wolny czas na łowieniu ryb. Czasem
zajmował się tym, by zdobyć dodatkową żywność - jeśli czas na to pozwalał. Teraz jednak wędkowanie
pozwalało mu umknąć nie tylko od obowiązków, ale i przed sługami... na stałym lądzie nigdy mu się to nie
udawało.
Zgodnie ze swoim charakterem, w ciągu tych długich lat stał się prawdziwym mistrzem tego rzemiosła; zawsze
starał się robić wszystko najlepiej, jak potrafił, niezależnie od okoliczno​ści. Przywiązał korkowy spławik do
linki, by utrzymywał
haczyk na odpowiedniej głębokości. Haczyk obciążył kilkoma ołowianymi ciężarkami, by ruchy przynęty
jak najbardziej upodabniały się do naturalnych. Następnie otworzył puzder​ko, które dostał od Barsymesa,
kciukiem i wskazującym palcem złapał karalucha i wbił go na grot haczyka.
W tym czasie kilka innych owadów uciekło z pudełka i gorączkowo biegało po dnie łodzi. Nie zwracał
na nie uwagi. Jeśli będą potrzebne, to je złapie. Daleko nie uciekną.
Zarzucił wędkę. Spławik podskakiwał na zielonobłęki-tnych falach. Krispos usiadł spokojnie i
pozwolił myślom swobodnie wędrować. Bryza zmiękczała zarysy przeciwległe​go brzegu... ledwie można
było dostrzec kształt najwyższych budynków na przedmieściu, które nazywało się po prostu Naprzeciw.
Odwrócił głowę. Z tyłu wznosiło się olbrzymie miasto Videssos. Za budynkami mieszczącymi Główną
Salę Sądową i Salę Dziewiętnastu Tapczanów wznosiła się potężna bryła Głównej Świątyni,
przewyższającej wszystkie miejskie budow​le. Ponad dachami widać było również czerwony granitowy
obelisk - Kamień Milowy na skraju placu Palamas. Od tego punktu mierzono wszystkie odległości w
Imperium.
Światło słoneczne odbijało się od pozłacanych kul na wieżach kilkudziesięciu, a może nawet stu
kilkudziesięciu świątyń Phosa. Krispos wrócił pamięcią do dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzał stolicę
Imperium. Wtedy, tak samo jak dziś, te pozłacane kule lśniły, jakby same były słońcami pod wielkim
słońcem dobrego boga.
Na wodach Końskiego Brodu unosiło się mnóstwo stat​ków: wąskie wojenne galery, podobne tej, która
czuwała nad spokojem Imperatora, statki handlowe z ładunkiem zboża, kamienia budowlanego lub
przeróżnych innych towarów, nie​raz bardzo kosztownych, niewielkie kutry, przemierzające zatokę w
poszukiwaniu ryb nie dla rozrywki, ale dla zarobku. Krispos patrzył, jak zarzucają niewody i zastanawiał
się, czy to aby nie cięższa harówka niż praca na roli... nigdy w ten sposób nie myślał o żadnym innym
rzemiośle.
Nagle spławik schował się pod wodę. Poderwał wędkę i ściągnął linkę. Na końcu trzepotała się
lśniąca niebieska latająca ryba. Uśmiechnął się, chwycił łup i cisnął go na dno łódki. Niewielka, ale
smaczna. Może kucharz da radę przy-
rządzić ją z warzywami - wtedy wystarczy na jeden posiłek; Albo może złapie się następna...
Wziął puzderko z przynętą, złapał następnego karalucha i zastąpił nim owada, który stał się ostatnim
posiłkiem pecho​wej latającej ryby. Nóżki stworzenia drgały konwulsyjnie, gdy tonęło w morskiej wodzie.
Później Krispos przez dłuższy czas siedział nieruchomo, wpatrywał się w spławik i czekał, aż coś się
zdarzy. Czasem tak bywa. Nie raz chciał spytać Zaidasa, czy może zna jakieś zaklęcia dobre dla wędkarzy,
ale zawsze w końcu z tego rezygnował.Wypływał na morze w maleńkiej łódce nie tylko z powodu ryb. O
wiele ważniejsze było to, że w ten sposób mógł się od wszystkich odizolować. Jeśli stanie się lepszym
wędkarzem, to będzie miał więcej ryb, ale za to mniej cennego czasu, spędzanego w samotności. Nie mówiąc
o tym, że gdyby rybacka magia była możliwa, to na pewno stosowaliby ją ogorzali żeglarze o szorstkich
dłoniach, którzy utrzymywali się z rybołówstwa. A może wcale nie? A jeśli to jest rodzaj tak kosztownej
magii, że stać na nią tylko bogatych? Zaidas będzie wiedział. Może jednak trzeba go o to spytać. A może nie
warto. Właściwie, jak się dobrze zastanowić, to nie warto.
Spławik znowu zniknął pod wodą. Gdy spróbował podciąć zdobycz, wędka wygięła się w łuk. Szarpnął
jeszcze raz i ryba znowu stawiła opór. Przełożył dłonie aż do czubka wędki i wyciągnął linkę ręką.
- Dobry boże, cóż za zdobycz! - zawołał na widok trzepo​czącej się na haczyku tłustej czerwonej
barweny.
Złapał podbierak i podstawił go pod rybę. Barwena długa jak jego przedramię! Tyle jedzenia! Gdyby
zarabiał rybactwem na życie, sprzedałby ją na placu Palamas za całkiem sporą sumkę: videssańscy
smakosze uwielbiali barwenę do tego stopnia, że ochrzcili ją Imperatorem wśród ryb.
Mimo że zwano ją czerwoną, gdy wyjął ją z wody, była brązowawa ze złotymi paskami. Dopiero, gdy
zaczęła walczyć o życie, stała się tak szkarłatna, jak jego buty. Potem powoli szarzała i blakła. Barweny
słynęły ze zmian kolorów. Krispos przypomniał sobie jedną z uczt Anthimosa, który rozkazał gotować te
ryby żywcem na wolnym ogniu, w wielkich szkla​nych naczyniach, by jego goście mogli podziwiać
zmieniające się odcienie rybiej skóry. Krispos obserwował zjawisko z rów-
nym zainteresowaniem, co pozostali uczestnicy; dopiero teraz, zdał sobie sprawę, jakie to było okrutne.
Może będzie do niej pasował sos czosnkowy na białkach, pomyślał, wracając myślą do dzisiejszej
zdobyczy. Nawet głowę barweny marynowaną w solance uważano za przysmak. Trzeba będzie porozmawiać z
kucharzem po powrocie do domu, postanowił.
Delikatnie umieścił cenną zdobycz na dnie łódki, trak​tując ją o wiele troskliwiej niż latającą rybę. Gdyby
nie traktował wędkowania jako rozrywki, już dawno wiosłował​by do brzegu, ile sił w ramionach. Spokojnie
złapał następ​nego karalucha, wsadził go na haczyk i jeszcze raz zarzucił wędkę.
Prawie natychmiast złapała się następna ryba, ale tym razem tylko brzydki, niesmaczny rechotek. Krispos
wyjął haczyk, wrzucił zdobycz do wody i sięgnął po następnego karalucha.
Później przez długi czas nic się nie działo, więc siedział bez ruchu, niemal jak w transie, spokojnie
akceptując od​mianę losu. Łódka łagodnie kołysała się na falach. Kiedyś, gdy po raz pierwszy znalazł się na
morzu, jego żołądek nie czuł zbyt dobrze. Teraz, gdy już się przyzwyczaił do kołysa​nia, odkrył, że ten ruch
ma na niego kojący wpływ... czuł się, jakby siedział w fotelu, który buja się nie tylko w przód i w tył, ale i
na boki. Inna sprawa, że nigdy nie wypływał w sztormową pogodę, więc jego doświadczenie było ograni​
czone.
- Wasza Wysokość! - okrzyk z brzegu wyrwał go z zadu​my. Spojrzał w stronę mola, od którego odpłynął,
spodziewa​jąc się, że stoi tam ktoś z tubą przy ustach. Okazało się jednak, że w jego stronę płynie łódka, a
siedzący w niej człowiek gorączkowo wiosłuje. Krispos zastanawiał się, ile razy tamten musiał wołać, zanim
został dosłyszany.
Halogajczycy, którzy również łowili ryby, złapali za wiosła i ustawili się między obcą łodzią a Imperatorem.
Przybysz na chwilę przerwał wiosłowanie, by unieść nad głową zapieczęto​wany rulon pergaminu i pomachać
w ich stronę. Wtedy pozwolili Au przepłynąć obok, ale przyłączyli się do niego na wypadek, gdyby ta pilna
wiadomość okazała się oszustwem, a kurier próbował brzydkich sztuczek.
Padanie na twarz w łodzi byłoby co najmniej niepraktycz​ne; kurier skłonił tylko nisko głowę przed
Krisposem, powie​dział zdyszanym głosem:
- Ku chwale Waszej Wysokości, przywiozłem wiadomości prosto z okolic Pityos - i przez burtę łodzi
podał Krisposowi pergamin.
Jak często w takich przypadkach, adresat miał nieprzyjem​ne wrażenie, że wiadomości te wcale nie
przyczynią się do chwały jego majestatu. Na wierzchu rulonu nabazgrano w po​śpiechu: „Dla Autokraty
Krisposa - bardzo pilne - proszę przeczytać natychmiast po otrzymaniu". Nic dziwnego zatem, że kurier nie
czekał na brzegu, tylko przypłynął do swego władcy.
Imperator podważył kciukiem woskową pieczęć, po czym rybackim nożem przeciął wstążkę, którą
przewiązano wiado​mość. Gdy rozwinął list, okazało się, że pisała go ta sama osoba, która prosiła o
traktowanie wiadomości jako pilną. I nie bez powodu:
„Dowódca oddziału, Gainas, pozdrawia Autokratę Kri​sposa.
O dwa dni marszu na południowy wschód od Pityos napadli na nas thanasioci. Z prawdziwym smutkiem
donoszę Waszej Wysokości, że większość naszych wojsk nie tylko poddała się heretykom i buntownikom,
ale także przeszła na ich stronę i zaatakowała żołnierzy wiernych Imperium. Przy​wódcą buntu był merarcha
Livanios, główny adiutant naszego dowódcy, Brisa.
Skutkiem tego nastąpiła całkowita klęska oddziałów lojal​nych wobec Waszej Wysokości; kapłani,
których eskortowaliś​my do Pityos, zostali pochwyceni i zmasakrowani w pożałowa​nia godny sposób.
Niech dobry bóg ma w pieczy ich dusze. Niech Wasz Majestat wybaczy, że ktoś tak niskiej rangi pozwala
sobie pisać do niego bezpośrednio, ale obawiam się, że jestem najstarszym rangą lojalnym oficerem, który
pozostał przy życiu. Thanasioci najprawdopodobniej opanowali już całą prowincję. Lód Skotosa z
pewnością nie minie ich w przy​szłym życiu".
Krispos dwukrotnie przeczytał wiadomość, by nie pominąć żadnego szczegółu. Już chciał rzucić
pergamin na dno łodzi, tam, gdzie leżały ryby, ale powstrzymał się; w ten sposób woda
morska prawie na pewno zniszczyłaby dokument. Wsunął list do skrzynki z przyborami, po czym schwycił
za wiosła i ruszył w stronę mola. Kurier i Halogajczycy popłynęli jego śladem.
Gdy dopłynął do pomostu, rzucił skrzynkę na smołowane deski i wygramolił się z łodzi. Podniósł
pudełko i ruszył w stronę rezydencji w takim tempie, że nosiciele parasoli nie mogli go dopędzić i głośno
uskarżali się na swój los. Nawet reszta halogajskiego oddziału, która czekała na molo, potrze​bowała
ponad stu metrów, by się z nim zrównać i otoczyć ochronnym kordonem.
Okazało się, że zbyt lekko potraktował thanasiotów. Trze​ba naprawić ten błąd. Do późnej nocy pisał i
dyktował rozkazy; przerywał tylko, by zjeść kilka kęsów wędzonej wieprzowiny i żółtego sera -
żołnierskiego jadła - i od czasu do czasu wychylić kilka łyków wina, aby do reszty nie zachrypnąć.
Nawet, gdy się położył, i bezskutecznie starał zasnąć, natrętne myśli wirowały w jego głowie. Wtedy
dopiero przypo​mniał sobie, że zostawił na dnie łódki barwenę, z której był taki dumny.
III

Wojna domowa. Wojna religijna. Krispos zawsze się za​stanawiał, co jest gorsze, a teraz miał do
czynienia z obiema naraz. Co gorsza, zbliżała się jesień. Jeśli nie wyruszy od razu, zaczną się deszcze, które
zmienią drogi na zachodzie kraju w lepkie błoto, które utrudnia podróż i praktycznie uniemoż​liwia walkę.
Wtedy heretycy zyskają całą zimę, by wzmocnić swą władzę w Pityos i okolicznych rejonach.
Ale jeśli wyruszy od razu, z niewielką armią, ryzykuje klęskę. W wojnie domowej klęska jest bardziej
niebezpieczna niż w walce z wrogiem zewnętrznym, gdyż stanowi pokusę dla żołnierzy, by przejść na stronę
nieprzyjaciela. Decyzja wymaga​ła przemyśleń... od lat nie musiał nic takiego przygotowywać.
- Szkoda, że nie ma z nami Iakovitzesa - powiedział Barsymesowi i Zaidasowi, gdy pracował nad
strategią przyszłej kampanii. - A jeśli już o tym mowa, to jeszcze większa szkoda, że Mammianos już nie żyje.
Znał się na wojnach domowych jak mało kto: zawsze wiedział, co należy zrobić i kiedy jest na to
odpowiedni moment.
- Nie był młody nawet w pierwszych latach panowania Waszej Wysokości - stwierdził Zaidas - a poza
tym zawsze był gruby jak beka. Tacy mężczyźni są bardzo podatni na ataki apopleksji.
- Zdaniem uzdrowiciela, właśnie taki był powód jego śmierci w Pliskavos - odpowiedział Krispos. -
Wszystko to rozumiem, ale mimo wszystko mi go brakuje. Zdaje mi się, że większości tych młodych
żołnierzy brak zdrowego rozsądku.
- Starsi zawsze mają o to pretensję do młodszych - sko​mentował mag. - Poza tym, większość
młodych oficerów
w naszej armii nie zaznało wojny przez znacznie dłuższy okres, niż za panowania poprzednich Autokratów.
Barsymes dodał: - A może młodzi następcy tronu mogliby pomagać w przygotowaniach do walki z
thanasiotami?
- O ile znajdę sposób, by ich do tego nakłonić - od​
powiedział Krispos. - Gdyby byli bardziej podobni do mnie,
nie byłoby problemu, ale...
On sam po raz pierwszy zasmakował wojny w wieku siedemnastu lat, gdy wziął udział w potyczce z
najeźdźcami z Kubrat. Nieźle wtedy radził sobie w walce, ale później rzygał jak kot.
- Ale - powtórzył i pokręcił głową, jakby to miało starczyć za resztę zdania. Dodał z goryczą: - Phostis
teraz postanowił odurzać się religią i słowami jakiegoś kapłana, z którym bez przerwy się spotyka.
- Czy Wasza Wysokość gardzi pobożnością? - spytał Bar​symes z urazą w głosie.
- Ależ skądże, szanowny panie. Podobnie jak język vides-sański, jeden dla wszystkich, wspólna religia
jest łącznikiem naszego Imperium. Między innym z tego względu thanasioci stanowią dla nas śmiertelne
niebezpieczeństwo; starają się przecież rozmiękczyć spoiwo, które stanowi o lojalności Vides-sańczyków w
stosunku do swego kraju. Ale z drugiej strony wolałbym, by mój spadkobierca nie przywdziewał mnisiego
habitu, szczególnie w okresie, gdy Imperium wymaga od nas robienia rzeczy, które nie przystoją mnichom.
- A więc zabroń mu, Imperatorze, spotkań z tym kap​łanem - powiedział Zaidas.
- A jak mam to zrobić? - spytał Krispos. -Phostis jest już dorosły i niezależny. Wolałbym, by miał nieco
inny charakter. Sprzeciwiłby mi się natychmiast i miałby rację. Jeśli chce się być Autokratą przez czas
dłuższy, trzeba nauczyć się między innymi, by nie stawać do walki, gdy nie ma szans na wygraną.
- Ale Wasza Wysokość ma przecież trzech synów - włą​czył się Barsymes. Eunuch był subtelny, nawet jak
na Videssań-czyka, ale gdy mu na czymś zależało, starał się osiągnąć cel przemyślnością a jednocześnie
prostackim uporem, godnym tępego barbarzyńcy.
- Ano, prawda, mam trzech synów - Krispos uniósł brew. - Katakolon bez wątpienia chętnie ruszy z
wojskiem
w pole, ze względu na markietanki... pytanie, czy przyda nam się jako wojownik. Evripos zaś... Evripos
nawet dla mnie jest zagadką. Nie chce być podobny do swego starszego brata, ale zazdrości mu pozycji.
Zaidas powiedział w zadumie: - Jeśli rozkażesz mu, Impe​ratorze, dołączyć do armii, dasz mu,
powiedzmy, rangę spatha-riosa i postawisz go u swego boku, to być może Phostis... jakby to powiedzieć...
zacznie się nad sobą zastanawiać?
- Chodzi ci o to, że się zaniepokoi, prawda? - na twarzy Krisposa pojawił się nieoczekiwany uśmiech.
Tytuł spathariosa był najbardziej nieokreśloną rangą w imperialnej hierarchii; dosłownie oznaczał nosiciela
miecza, czyli kogoś w rodzaju adiutanta. Spatharios Imperatora, nawet gdy nie był jedno​cześnie jego
synem, miał bardzo wysoką pozycję wśród wojs​kowych i dworu. Uśmiech Krisposa jeszcze się rozszerzył.
- Zaidasie, może ja cię wyślę zamiast Iakovitzesa z następ​ną ambasadorską misją do Króla Królów.
Masz instynkty spiskowca.
- Wcale bym się nie obraził, Wasza Wysokość, jeśli jesteś zdania, że dobrze bym ci służył za granicą -
odpowiedział mag. - W Mashiz mieszka wielu uczonych czarnoksiężników, należących do odmiennej szkoły
niż nasza. Jestem przekonany, że wiele bym się od nich nauczył - głos Zaidasa brzmiał tak, jakby mag chciał
natychmiast spakować manatki i ruszać w drogę.
- Może kiedyś, w przyszłości, cię tam poślę - odparł Krispos. - Ale nie śpiesz się tak bardzo; w
obecnej sytuacji jesteś bardziej potrzebny tu, na miejscu.
- Naturalnie będzie, jak Wasza Wysokość sobie życzy -mruknął mag.
- Czyżby? - zastanowił się Imperator. - Ogólnie rzecz biorąc, nie mogę się uskarżać; rzeczywiście,
zazwyczaj bieg rzeczy jest zgodny z moimi życzeniami. Ale cały czas mi się wydaje, że w chwili, gdy uwierzę
w swoje powodzenie, skończą się sukcesy, i to na dobre.
- Być może właśnie dlatego Wasza Wysokość tak długo pozostaje przy władzy - odpowiedział
Barsymes. - W momen​cie, gdy jakiś Autokrata zaczyna w coś wierzyć, szybko okazuje się, że już nie zasiada
na swoim imperatorskim tronie. Obser​wowałem, jak to wyglądało w przypadku Anthimosa.
Krispos spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem; ves-tiarios rzadko przypominał mu o poprzednim
Imperatorze. Przez chwilę zastanawiał się, co też eunuch chciał powiedzieć, przytaczając ten przykład. W
końcu odparł:
- Przykład Anthimosa nauczył mnie, czego nie należy robić, gdy się jest Autokratą.
- A więc Wasza Wysokość wyciągnął właściwą naukę -w głosie Barsymesa dźwięczała aprobata. -
Jego kariera była niezrównanym, podręcznikowym modelem negatywnym.
- To prawda - sucho zakończył Krispos tę wymianę zdań. Gdyby Anthimos poświęcał rządzeniu krajem
choć odrobinę uwagi, skupionej bez reszty na pijaństwach, miłostkach i or​giach, Krispos być może nigdy
nie zająłby jego miejsca, a gdyby mimo wszystko próbował, prawdopodobnie poniósłby porażkę. Ale teraz
była to sprawa historyków. Wrócił więc do głównego tematu:
- A więc, szanowny panie, bądź tak uprzejmy i napisz dokument, powołujący Evriposa na stanowisko
mego spa-thariosa w czasie kampanii przeciw thanasiotom.
- Dla Phostisa nie będzie żadnej nominacji, Wasza Wyso​kość? - zapytał vestiarios.
- Dobrze, dobrze, napisz i dla niego. Ale daj mu dokument dopiero wtedy, gdy się dowie o powołaniu
brata na to stanowisko. Przecież chodzi nam głównie o to, żeby się trochę podenerwował, prawda?
- Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odparł Barsymes. -Obydwa dokumenty będą gotowe do podpisu
po południu.
- Znakomicie. Polegam na twojej dyskrecji, Barsymesie. Wiem, że do tej pory nigdy mnie nie zawiodłeś.
Gdyby Krispos był młodym władcą, pewnie upomniałby vestiariosa, że lepiej byłoby, aby i w tej
sprawie nie zawiódł swego pana. Teraz pozwolił, by Barsymes sam sobie dopo​wiedział te słowa...
Wiedział, że eunuch tak właśnie zrobi. Przez te lata stopniowo sam stał się przemyślny.

Phostis nisko skłonił się Digenisowi. Przełknął ślinę i po​wiedział: - Święty ojcze, przez jakiś czas
niestety nie będę mógł słuchać twoich mądrych nauk. Wkrótce ruszam z ojcem na czele armii, przeciw
thanasiotom.
- Gdybyś zechciał, chłopcze, mógłbyś zostać w mieście
i dalej pobierać nauki, wbrew woli ojca - Digenis przyglądał
mu się uważnie. Chude ramiona kapłana poruszyły się, gdy
cicho westchnął. - Jednakże widzę, że świat i jego sprawy
w dalszym ciągu trzymają cię w okowach. Czyń zatem, jak ci
każe twoja powinność. Wszystko ułoży się zgodnie z wolą
dobrego, miłosiernego pana.
Phostis pozwalał, by Digenis nazywał go po prostu „chłop​cem", choć kapłan dobrze wiedział, kim jest
jego podopieczny. Następca tronu zastanawiał się, czy nie polecić kapłanowi, by się do niego zwracał
„Następco Tronu" albo „Młody Im​peratorze", ale przecież przychodził tu po to, by pozbyć się brzemienia
doczesności i nauczyć pokory. A pokora nie idzie w parze z wydawaniem rozkazów kapłanowi.
Choć pragnął stać się pokornym, na razie jednak tylko flirtował z tą cnotą. Chcąc się usprawiedliwić,
powiedział szczerze: - Święty ojcze, jeśli pozwolę, by Evripos został adiutantem ojca, to ojciec będzie miał
powód, by jego miano​wać następcą tronu, a nie mnie.
- I co z tego? - odarł Digenis. - Czy z tego powodu Imperium rozsypie się w gruzy? Czy twój brat jest
tak zły i zdeprawowany, że rzuci kraj na pastwę ognia, by zaspokoić swe podłe ciągoty? Może zresztą
dobrze by się stało, bo następne pokolenia miałyby mniej dóbr materialnych i nie musiałyby zaprzątać
sobie nimi głowy.
- Evripos nie jest podły - odparł Phostis. - Chodzi tylko o to, że...
- ... że już przyzwyczaiłeś się do myśli, że któregoś dnia dolna część twego ciała spocznie na tronie -
przerwał mu kapłan. - Nie tylko przyzwyczaiłeś się do tego, chłopcze, ale ta myśl cię opętała. Mówię
prawdę, czy nie?
- To prawda, ale tylko w pewnym sensie - odparł Phostis. Digenis milczał, ale jego mimika była
bardziej wyrazista, niżli słowa. Młody człowiek, nieco zirytowany, desperacko szukał usprawiedliwienia:
- Pamiętaj, święty ojcze, że jeśli to ja wstąpię na tron, to sprawię, że twoje nauki rozpowszechnią się w
całym Imperium. Natomiast Evripos jest przywiązany do świata materialnego, którym Skotos nęci nasze
dusze, by odwracały się od światłości Phosa.
- To również prawda, choć mało znacząca - przyznał Digenis z miną człowieka, który idzie na wielkie
ustępstwo. -Jednak musisz pamiętać, chłopcze, że każdy kompromis ze Skotosem zagraża duszy. Ano,
trudno; każdy człowiek sam znajduje własną ścieżkę do wyrzeczeń, a ścieżka ta jest zwykle, a raczej zawsze,
kamienista. Jakie będziesz miał obowiązki w czasie tej kampanii?
- Przez większą jej część prawdopodobnie żadne - wyjaś​nił Phostis. - Popłyniemy do Nakolei, by jak
najprędzej dotrzeć do granic zbuntowanych prowincji. Potem pomaszeru​jemy do Harasos, Rogmoru i
Aptos; tam ojciec rozkazał gromadzić zaopatrzenie. Z Aptos uderzymy na Pityos. Dopie​ro na tym ostatnim
etapie prawdopodobnie zaczną się walki.
Mimo że starał się mówić z dezaprobatą, w jego głosie dźwięczało podniecenie. Wojna ma pewien urok
dla młodego człowieka, który nigdy nie brał udziału w prawdziwej walce. Krispos zawsze potępiał wojnę
- dla Phostisa był to kolejny powód, by oczekiwać jej z entuzjazmem.
Kapłan tylko potrząsnął głową: - Nie interesuje mnie, jaką trasą będzie podążać wspaniała kawalkada
bogaczy, rozkocha​nych w swych majątkach. Lękam się o twoją duszę, chłopcze... o tę jedyną rzecz, która
zasługuje na uwagę. Bez wątpienia zapomnisz o moich naukach i powrócisz na drogę zepsucia. Polecisz,
jak ćma w ogień... jak mucha do krowiego łajna.
- Nic takiego nie uczynię - odparł Phostis z urazą. -Bardzo wiele się od ciebie nauczyłem, święty ojcze
i nawet nie myślę o tym, by odrzucać te perły mądrości.
- Ha! - zakrzyknął Digenis. - A widzisz? W twoich ustach, nawet obietnica pobożności obnaża
pożądanie, które nosisz w sercu. Perły mądrości? Niechaj lód ogarnie perły! Bogactwo wciąż dławi cię w
miodnym uścisku, pęta ci członki, by Skotos tym łacniej mógł cię usidlić.
- Przepraszam -powiedział spokorniały Phostis. - To tyl​ko przenośnia. Przecież nic takiego nie
powiedziałem.
- Ha! - powtórzył Digenis. - Można sprawdzić, czy twoja pobożność jest rzeczywista, czy stanowi jeno
oszukańczy po​zór, którym i ty się łudzisz.
- A więc przeprowadź taki sprawdzian, ojcze - odparł młody człowiek. - Na dobrego, miłosiernego
pana, udowodnię ci, co jestem wart.
- Ciebie, chłopcze, trudniej będzie sprawdzić, niż innych -stwierdził kapłan. W odpowiedzi na pytające
spojrzenie Phos-tisa, wyjaśnił: - Każdego innego młodzieńca wysłałbym w po​bliże komnaty, pełnej złota i
drogich kamieni. Dla kogoś, kto nie zaznał nic oprócz głodu i biedy, byłoby to wystarczającym
sprawdzianem szczerości. Ale w twoim przypadku? Brylanty i złoto służyły ci jako zabawki, kiedy jeszcze w
majtki siusiałeś. Na pewno przeszedłbyś obok nich obojętnie, lecz nie dowiod​łoby to czystości twej duszy.
- Prawdopodobnie nie - przyznał Phostis i dodał z roz​paczą: - Ale ja dowiodę mej prawości, święty
ojcze, tylko powiedz mi, jak!
Digenis uśmiechnął się. Wskazał na ukryte za kurtyną drzwi w tylnej ścianie jego ubogiej świątynki: - A
więc wejdź tam... być może dowiesz się czegoś nowego o sobie.
- Niech bóg da! - wykrzyknął Phostis i odsunął kurtynę.
Za drzwiami była tylko ciemność. Zawahał się. Gwardziści
pozostali na zewnątrz świątyni, co i tak było z ich strony
wielkim ustępstwem. W tej ciemności mogli czaić się zabójcy.
Zmusił się, by zachować spokój: Digenis nie zdradziłby go
przecież w taki sposób. Czując ciężki wzrok kapłana na
plecach, ruszył przed siebie.
Kurtyna zasunęła się za nim. Gdy skręcił w korytarz, otoczyła go taka ciemność, że musiał odmówić
wyznanie wiary w Phosa, by nie miały do niego dostępu żadne złe duchy, które z pewnością gdzieś tu się
czaiły. Zrobił krok, a potem jeszcze jeden. Korytarz stromo schodził w dół. By nie skręcić karku, uniósł
ręce na boki i ruszył przed siebie, korygując kierunek, gdy z którejś strony dotknął dłonią ściany.
Ściana była z nie otynkowanych cegieł. Wyczuwał ich szorstkość pod palcami, ale sprawiało mu to
przyjemność; gdyby ich nie było, błąkałby się bezradnie jak ślepiec. Właś​ciwie, w tym otoczeniu
rzeczywiście był ślepcem.
Powoli schodził korytarzem. W ciemności nie sposób było zorientować się, czy korytarz idzie prosto, czy
też łagodnie zakręca. Phostis był pewien, że dawno już wyszedł spod świątyni Phosa. Zastanawiał się,
jak stare jest to przejście i w jakim celu je zbudowano. Pewnie nawet Digenis nie znał odpowiedzi na te
pytania.
Przed oczyma pojawiły mu się rozedrgane, kolorowe plamy o zmiennych kształtach, jakby zamknął powieki i
przycisnął je palcami. Gdyby teraz jakieś fantasmagoryczne stwory posta​nowiły go zaatakować, nawet by się
nie bronił sądząc, że to tylko wytwory jego wyobraźni. Ponownie powtórzył w myśli wyznanie wiary.
Przeszedł już... no, właściwie sam nie wiedział ile, ale z pewnością niemały kawałek drogi... gdy ujrzał
maleńkie światełko, które ani nie migotało, ani nie kołysało się na boki. Była to smuga odblasku spod drzwi,
która słabo oświetlała zaledwie niewielki kawałek podłogi. Gdyby w korytarzu paliło się światło, nawet by nie
zauważył tego blasku, ale w obecnej sytuacji widać je było wyraźnie, jakby zaanonsował je imperial​ny herold.
Palce Phostisa przesunęły się po heblowanych deskach. Miło było poczuć pod dłonią coś gładkiego, gdy
przez tyle czasu wymacywało się drogę, przesuwając palcami po szorst​kim murze. Ktoś, kto był po drugiej
stronie, musiał mieć wyjątkowo ostry słuch, bo gdy tylko dłoń młodego człowieka dotknęła drzwi, rozległ się
kobiecy głos: - Wejdź, przyjacielu, w imię dobrego i miłosiernego pana.
Przez chwilę szukał klamki, wreszcie znalazł ją i nacisnął. Drzwi gładko poruszały się na zawiasach. Choć w
komnacie paliła się jedna lampa, oczom, przyzwyczajonym już do ciem​ności, jej blask wydawał się jaśniejszy
niż słońce w południe. Ale gdy Phostisowi ukazało się wnętrze pomieszczenia, pomyś​lał, że jednak wzrok wciąż
płata mu figle: na łożu leżała piękna, naga, młoda kobieta, wyciągając ramiona w zapraszającym geście.
- Wejdź, przyjacielu -powtórzyła niskim, gardłowym gło​sem, choć widziała, że już przekroczył próg. Gdy
bezwolnie zbliżył się do łoża, w nozdrza uderzył go zapach jej perfum. Gdyby aromat ten umiał mówić, też
brzmiałby nisko i ga​rdłowo.
Drugie, dokładniejsze spojrzenie ujawniło, że kobieta mi​mo wszystko nie jest całkiem naga; jej szczupłą
talię otaczał cieniutki złoty łańcuszek, który lśnił w świetle lampy. Na ten widok Phostis postąpił kolejny krok w
jej stronę. Uśmiechnęła się i posunęła się nieco, robiąc mu miejsce u swego boku. Już uniósł stopę, by zrobić
następny krok - ostatni krok, dzielący
go od łoża -gdy nagle chwycił się za głowę, niemal dosłownie. Na moment stracił równowagę, ale w
rezultacie cofnął się raczej, niż postąpił naprzód.
- Ty jesteś sprawdzianem, który przygotował dla mnie Digenis- powiedział, czerwieniąc się na dźwięk
własnego głosu, który brzmiał gardłowo i namiętnie.
- A nawet jeśli, to co z tego? -powolne wzruszenie ramion dziewczyny było pełne nieodpartego uroku.
Co gorsza, zaraz potem przeciągnęła się leniwie, co było jeszcze piękniejsze.
- Święty ojciec obiecał mi, że będziesz niebrzydki, i do​trzymał słowa. Możesz ze mną zrobić, co
zechcesz; on się nigdy nie dowie, czy coś było między nami, czy nie.
- Jak to: nie dowie się? - spytał. Kobieta budziła w nim pożądliwość i podejrzliwość zarazem. - Jeśli
cię będę miał, na pewno powiesz o tym świętemu ojcu.
- Przysięgam na dobrego, miłosiernego pana, że nie -odpowiedziała z takim przekonaniem w głosie, że
jej uwierzył, choć wiedział, że nie powinien był tego robić. Uśmiechnęła się widząc, że go przekonała. -
Jesteśmy tu sami. Co ma być, to będzie i nikt nie musi o tym wiedzieć.
Zastanowił się chwilę i znowu uznał, że może jej uwierzyć. -Jak masz na imię? - spytał nie bez powodu.
Dziewczyna, zdaje się, dobrze to rozumiała.
- Olyvria - odparła i uśmiechnęła się jeszcze bardziej
kusząco, po czym, jakby nieświadomie, rozsunęła nieco nogi
na boki.
Phostis uniósł lewą stopę, nie wiedząc, czy chce iść ku niej, czy się wycofać. W końcu odwrócił się,
dwoma szybkimi krokami wydostał się z komnaty i zamknął za sobą drzwi. Wiedział, że jeśli będzie
patrzył na tę kobietę jeszcze przez jedno uderzenie serca, ulegnie jej wdziękom.
Oparł się o ceglaną ścianę i starał się odzyskać nieco zimnej krwi. Zza drzwi doszedł go jej głos: - Czemu
umykasz przed przyjemnościami?
Dopiero w tej chwili w pełni zrozumiał odpowiedź. Spraw​dzian Digenisa był cudownie prosty: tylko
sumienie stało między Phostisem a uczynkiem, który, choć słodki, stał w jas​krawej sprzeczności ze
wszystkimi naukami kapłana. Poza tym, część tych nauk znalazła drogę do serca młodego człowie​ka; Phostis
zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli Digenis się nie
dowie, to on sam będzie wiedział. Ponieważ dla niego był to wystarczający powód do abstynencji, więc
uznał, że sprostał wyzwaniu, które przed nim stanęło.
Mimo to umykał pospiesznie sprzed niebezpiecznych drzwi, choć Olyvria za nim już nie wołała. Gdy
obejrzał się, by sprawdzić, czy w dalszym ciągu widać światło, przesączające się spod progu, nic nie
dojrzał. A więc jednak korytarz z lekka zakręcał.
Po krótkiej chwili natrafił na następne drzwi, spod których widać było blask lampy. Tym razem przeszedł
obok nich na palcach.
Jeśli w środku był ktoś, kto go usłyszał, nie dała - albo nie dał- nic po sobie poznać. Nie zawsze trzeba
podejmować wszystkie wyzwania, powiedział do siebie Phostis, starając się iść jak najprędzej przed
siebie.
Mimo głębokich ciemności, wciąż widział przed oczyma cudowne ciało Olyvrii. Był przekonany, że jego
bracia z wie​lką przyjemnością ponieśliby klęskę moralną. Gdyby on sam nie zaczął powątpiewać w sens
przyjemności cielesnych, głó​wnie dlatego, że były dla niego tak łatwo dostępne, również z łatwością
mógłby przegrać, mimo natchnionych nauk Di-genisa.
Gdy tak szedł po omacku, zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo polega na swoich oczach. Nie potrafił
ocenić, czy korytarz opada, czy też się wznosi, czy skręca, czy idzie prosto. Wreszcie pomyślał, że ten tunel
prawdopodobnie nie ma końca, i niemal w tym samym momencie znów zobaczył przed sobą odległe światło.
Pospiesznie skierował się ku niemu. Gdy odsunął kotarę, ukrywającą wyjście z korytarza, okazało się, że
znalazł się w świątyni.
Przez kilka sekund stał nieruchomo, mrugając oczyma, które powoli przyzwyczajały się do światła.
Digenis chyba przez cały czas jego nieobecności tkwił w tym samym miejscu; Phostis zaczął się zastanawiać,
ile czasu wędrował; w ciemno​ściach poczucie czasu zawodziło go jeszcze bardziej niż wzrok.
Kapłan wpatrywał się z uwagą w jego twarz. Spojrzenie było tak bystre i przenikliwe, że gdyby chciał,
przeniknąłby nawet czerń podziemnego korytarza. Po chwili kapłan powie​dział: - Człowiek naprawdę
święty nie odwraca się od żadnego sprawdzianu, lecz zmaga się z nim zwycięsko.
Zupełnie beż udziału świadomości, Phostis wyobraził sobie zwycięskie zmagania z Olyvrią. Starając się
wymazać ten rozpraszający obraz ze świadomości, odparł: - Święty ojcze, nie pragnę dła siebie świętości.
Jestem, jaki jestem. Jeśli cię nie zadowoliłem, rozstańmy się.
- Twój ojciec, a raczej to, że poddałeś się jego woli, jakby już rozwiązało tę kwestię. Ale, mimo że nie będzie ci
dane zasiadanie wśród elity Phosa, muszę przyznać, że poszło ci nie najgorzej -stwierdził Digenis. Na większą
pochwałę z ust surowego kapłana nie należało liczyć. Phostis uśmiechnął się z ulgą. Kapłan dodał:
- Zdaję sobie sprawę, że młodym ludziom nie jest łatwo zrezygnować z rozkoszy cielesnych.
- To prawda, święty ojcze.
Wypowiadając te słowa, Phostis zorientował się, że Digenis mówił tym razem dokładnie to samo, co ojciec.
Jego opinia o kapłanie nieco się pogorszyła. Dlaczego starzy ludzie ciągle muszą ględzić o tym, co robią
młodzi? W ogóle, co oni o tym wiedzą? Kiedy oni byli młodzi, miasto Videssos dopiero się budowało.
Digenis powiedział: -Niechaj dobry bóg zwróci swe oblicze i da ci siłę wytrwania w czystości, gdy będziesz
wędrować, chłopcze. Obyś w godzinie, gdy zostaniesz poddany sroższym próbom, pamiętał jego prawdy i to,
czego nauczyłeś się ode mnie.
- Niechaj tak się stanie - odparł Phostis, choć nie zro-
zumiał sensu ostatniego zdania. Czy jego lekcje same w sobie
nie były prawdą Phosa? Postanowił zastanowić się nad tym
później, skłonił się głęboko kapłanowi i wyszedł ze świątynia.
Halogajscy gwardziści przyklękli na ulicy i grali w kości. Rzucili nimi po raz ostatni i wstali.
- Wracamy do pałacu, młody Imperatorze? - spytał jeden z nich.
- Tak jest, Snorri - odpowiedział Phostis. - Muszę się przygotować do podróży.
Cała trójka pozostawiła za sobą niebezpieczną część mias​ta. Gdy byli już na Środkowej, Phostis zapytał: -
Powiedz mi, Snorri, jaką daje ci korzyść pozłacana zbroja?
Halogajczyk odwrócił się do niego. Na jego prostej twarzy malowało się zdumienie: - Jak to: korzyść, Wasza
Wysokość? Nie rozumiem pytania.
- Czy to złoto sprawia, że lepiej walczysz? Czy jesteś dzięki niemu dzielniejszy? Czy zabezpiecza kolczugę
przed rdzą lepiej niż tania farba?
- Nic z tych rzeczy, młody Imperatorze - wielka głowa Snorriego powoli poruszała się z boku na bok,
jakby wojownik uważał, że jego podopieczny sam powinien wiedzieć takie proste rzeczy. Zresztą,
Halogajczyk najprawdopodobniej tak właśnie myślał.
Phostis o to nie dbał. Podniecony natchnionymi słowami Digenisa i dumny, że zdołał odepchnąć od siebie
jakże kuszącą propozycję Olyvrii, przestał dbać o wszelkie materialne dobra tego świata, o to wszystko, co
przez całe życie chroniło go przed głodem, niewygodą i strachem. Zadał kolejne, logiczne pytanie, jakby
brał udział w pojedynku na rapiery i ugodził przeciwnika w czuły punkt: - No to po co jest ci potrzebna
pozłota?
Trudno powiedzieć, czego się spodziewał -może myślał, że Snorri popędzi do sklepu, kupi butelkę
terpentyny i zacznie ścierać hańbiący barwnik z puklerza. Jednak Halogajczyk był dobrze uzbrojony przeciw
takim argumentom, choć pozłotka pewnie nie odgrywała w tym żadnej roli:
- Czemu pytasz, młody Imperatorze? Po prostu mi się
podoba; zbroja wygląda ładnie. Dla mnie to wystarczy.
Reszta drogi do pałacu upłynęła w milczeniu.

Liny skrzypiały, przesuwając się po wielokrążkach. Wielki kwadratowy żagiel poruszył się, by móc
chwytać wiatr pod innym kątem. Fale biły o dziób, gdy imperialny statek flagowy Triumfator skierował się
do brzegu.
Krispos z wielką ulgą powitał wieść, że wkrótce znajdzie się na stałym lądzie. Podróż na zachód upłynęła
dość spokojnie; Imperator tylko raz musiał szukać ustronnego miejsca przy zawietrznej. Galery i statki
transportowe cały czas płynęły wzdłuż linii brzegowej i co wieczór przybijały do lądu. Krispos miał jednak
swoje powody, by niecierpliwie oczekiwać lądo​wania w Nakolei.
Przez ten tydzień spędzony na morzu, poczuł się odizolo​wany od świata zewnętrznego. Na biurku
przestały gromadzić się nowe raporty. Właściwie, w kabinie nawet nie było biurka,
tylko składany stolik. Imperator czuł się jak uzdrowiciel, zmuszony oderwać palce od przegubu dłoni
chorego, zanim zdążył zbadać jego puls.
Wiedział, że to głupota. Tygodniowa przerwa w pracy niewiele znaczy; Anthimos, mimo że nie opuszczał
miasta Videssos, potrafił miesiącami zaniedbywać swoje obowiązki. Mimo to, biurokraci przez cały czas
prowadzili Imperium mniej więcej równym kursem. Po to przecież byli.
Krispos jednak cieszył się, że już wkrótce znajdzie się w miejscu, którego pozycję będzie można
określić dokładniej, niż za pomocą zwrotu „gdzieś na Morzu Videssańskim". Wiedział, że gdy tylko
wylądują, jego imperialna godność ściągnie do siebie jak magnes wszystkie informacje i dokumen​ty, dzięki
którym tworzył sobie obraz tego, co dzieje się w Videssos.
- Nie można sobie pozwolić nawet na sekundę przerwy -mruknął.
- Co mówisz, ojcze? - spytał Katakolon.
Krispos tylko chrząknął zawstydzony, że przyłapano go na głośnym mówieniu do siebie. Katakolon
popatrzył na niego zagadkowo i odszedł. Młody człowiek spędził wiele czasu, chodząc w kółko po
pokładzie; tydzień spędzony na morzu był bez wątpienia najdłuższym okresem celibatu, na jaki zdobył się od
czasu, gdy wyrosła mu broda. Najprawdopodobniej będzie się starał nadrobić zaniedbania, jak tylko
znajdzie się w po​bliżu burdeli w Nakolei.
Zbliżali się do portu. Szare, kamienne nabrzeże ponuro kontrastowało ze złocistą zielenią łanów zboża
w głębi lądu. W dali, na horyzoncie, rysowały się błękitne wzgórza. Tu, na zachodzie, żyzna ziemia
tworzyła wąski pas nad morzem; wysoczyzną, stanowiąca większość półwyspu, zaczynała się mniej więcej
trzydzieści kilometrów w głąb wybrzeża.
Katakolon znów się pojawił, ale Krisposowi nie on był w tej chwili potrzebny.
- Phostisie! - zawołał ojciec.
Najstarszy syn przyszedł po chwili, nieco zbyt długiej, by zadowolić Krisposa, ale zbyt krótkiej, by go
można było ofuknąć.
- Czym mogę służyć, ojcze? - zapytał. Pytanie było pełne
szacunku, w odróżnieniu od tonu, jakim zostało zadane.
Krispos znów postanowił nie rozpoczynać dyskusji, koncent​rował się na poleceniach, jakie chciał wydać
synowi: - Gdy zacumujemy, chciałbym, żebyś przeszedł się do wszystkich merar-chów i wyższych oficerów.
Przypomnij im, że w czasie tej kampanii muszą zwracać szczególną uwagę na żołnierzy, bo wśród nich mogą
ukrywać się thanasioci. Nie możemy teraz dopuścić do zdrady, gdyż ponieślibyśmy z jej powodu poważne
straty.
- Tak jest, ojcze - odpowiedział Phostis bez entuzjazmu i zapytał: - Dlaczego po prostu nie każesz
skrybom wypisać tylu kopii rozkazu, ile potrzeba i nie rozdasz ich oficerom?
- Bo kazałem tobie do nich iść, na boga - warknął Kris​pos. Gniewne spojrzenie syna uświadomiło
mu, że przesadza z surowością. Dodał więc:
- Poza tym, ten sposób jest praktyczniejszy. Oficerowie i tak dostają za dużo pergaminów; tylko Phos
wie, które czytają, które odkładają na bok, a które wyrzucają, nie zdjąwszy nawet pieczęci. Natomiast
spotkanie z synem Auto-kraty wryje im się w pamięć, podobnie jak twoje słowa. A masz do przekazania
ważny rozkaz. Rozumiesz teraz?
- Chyba tak - odpowiedział Phostis, w dalszym ciągu bez większego zapału. Kiwnął jednak głową: -
Zrobię to, o co prosisz, ojcze.
- Wielkie dzięki waszej łaskawości - odparł Krispos.
Młody człowiek podskoczył, jakby komar uciął go w czułe
miejsce, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Krispos natychmiast pożałował ostrych słów, ale nie
można było ich już cofnąć. Dowiedział się tego bardzo dawno temu, więc powi​nien umieć stosować tę
regułę w praktyce. Tupnął w pokład, zły na siebie i na Phostisa.
Popatrzył w stronę nabrzeża. Byli już tak blisko, że mógł rozpoznać pojedyncze osoby na brzegu. Ten
thiścioch, w towa​rzystwie sześciu nosicieli parasoli, to z pewnością Strabonis, gubernator prowincji, a
chudzielec z trzema nosicielami -miejski eparcha, Asdrouvallos. Gekaw był, od kiedy tak stoją i czekają na
przybycie floty. Im więcej czasu spędzili na brzegu, tym bardziej będą się upierać przy powitalnych
ceremoniach, gdy Imperator postawi stopę na lądzie. Jak zwykle, miał zamiar wytrzymać, ile się da, ale
czasem nie było to wiele.
Obok dygnitarzy stał szczupły, umięśniony mężczyzna w nie rzucającym się w oczy ubraniu i skórzanym,
podróżnym
kapeluszu o szerokim rondzie. Krispos o wiele bardziej pragną ł spotkania z tym człowiekiem, niż z
Strabonisem albo As-drouvallosem; zwiadowcy i kurierzy Imperatora roztaczali wokół siebie
charakterystyczną aurę, którą bez trudu można było rozpoznać w każdych okolicznościach. Gubernator i
epa-rcha będą wygłaszać przemówienia, ale dopiero kurier dostar​czy Krisposowi wiadomości.
Zawołał Evriposa. Średni syn pojawił się równie niespiesz​nie, jak najstarszy. Krispos, zagniewany,
powiedział: - Gdy​bym potrzebował flegmatyków jako swoich spathariosów, zatrudniłbym ślimaki, a nie
ciebie z bratem.
- Przepraszam, ojcze - odparł Evripos, choć ton jego głosu
wcale nie brzmiał przepraszająco.
Krispos nagle pożałował, że Dara nie urodziła mu córek. Zięciowie byliby mu autentycznie wdzięczni za
wyniesienie ich na tak wysoką pozycję, podczas gdy synowie uważali, że stanowiska im się należą z
urodzenia. Z drugiej strony, zięciowie mogliby pragnąć dalszych awansów, niezależnie od tego, czy Krispos
byłby gotów do rozstania się z życiem.
Z wysiłkiem przypomniał sobie, po co wzywał Evriposa.
- Gdy wylądujemy, sprawdź, ile mają tu dla nas koni na zmianę i czy to dobre wierzchowce. Upewnij się
też, czy arsenał ma dla nas dość strzał na wypadek walki. Usposabia cię to bojowo?
- Tak, ojcze. Zajmę się tym - odpowiedział Evripos.
- Dobrze. Chcę, żebyś wrócił ze wszystkimi odpowiedzia​mi przed nocą. Postaraj się mieć oko na
wszystkie braki, żebyśmy mogli przesłać informację do innych punktów zaopat​rzeniowych. Tam się
postarają o uzupełnienia.
- Jeszcze dzisiaj? - Evripos nie krył niesmaku. - Ale ja chciałem...
- Znaleźć kogoś miłego i miękkiego? - Krispos potrząsnął głową. - Nie obchodzi mnie, co sobie
zorganizujesz potem, gdy wypełnisz moje polecenia. Jeśli się pośpieszysz, będziesz miał mnóstwo czasu na
swoje sprawy. Ale najpierw służba.
- Katakolonowi tego nie powiedziałeś - ponuro zauważył Evripos.
- Najpierw narzekasz, że nie traktuję cię tak samo jak Phostisa, a teraz, że nie traktuję cię jak
Katakolona. Nie możesz mieć wszystkiego naraz, synu. Jeśli pragniesz auto-
rytetu, który jest nierozłączny z władzą, musisz wziąć na siebie także odpowiedzialność.
Evripos nie odpowiedział. Krispos dodał: - Nie lekceważ sobie tego zadania. Od niego zależy ludzkie
życie.
- Tak, tato, postaram się. Przecież już powiedziałem, że się
tym zajmę. A poza tym, na pewno każesz zrobić to samo
komuś innemu, żeby mnie sprawdzić. To byłoby w twoim
stylu, prawda?
Evripos odszedł, zanim Krispos zdążył coś powiedzieć.
Imperator zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej zostawić synów w mieście Videssos. Chłopcy
kłócili się między sobą, spierali z ojcenri nie byli w stanie zrobić nawet połowy tego, co bez trudu
osiągnąłby jakiś młodziak z pośledniej rodziny, który chciałby się wyróżnić. Ale nie -mimo wszystko
musieli się dowiedzieć, jak wygląda wojna, a poza tym armia musiała im się przyjrzeć. Jeśli Autokrata nie
jest w stanie zaprowadzić dyscypliny wśród żołnierzy, oznacza to, że armia wkrótce odbierze mu władzę.
Triumfator łagodnie przybił do nabrzeża. Strabonis zajrzał na pokład. Był tak tłusty, że gdyby go
postawić pod prasą, wycisnęłoby się z niego dziesiątki litrów oleju.
- Witamy, witamy, po trzykroć witamy waszą Imperators-ką Mość - oświadczył. - Dzięki składamy
Waszej Wysokości za to, żeś przybył, by bronić naszej prowincji. Jesteśmy pewni, że Wasza Wysokość
zetrze w proch plugawych heretyków, którzy nas nękają.
- Cieszę się, że mi ufacie i postaram się was nie za​wieść- odparł Krispos, podczas gdy żeglarze
wysuwali pomalowany na czerwono trap z burty na nabrzeże. Im​perator też był przekonany, że zdławi
herezję thanasiotów. W czasie swego długiego panowania pokonał wszystkich swoich wrogów, oprócz
Makuranu - a od czasów dzikiego Stavrakiosa, żadnemu Autokracie nie udało się podbić Mashizu.
Zresztą, nawet zwycięstwo Stavrakiosa nie przy​niosło trwałych rezultatów. Ale z przemowy Strabonisa
wynikało, że pokonanie heretyków będzie tak łatwe, jak spacerek ulicą Środkową. Krispos miał na ten
temat zupeł​nie inne zdanie.
Przeszedł po pomoście na nabrzeże. Strabonis padł na tłustą twarz.
- Wstań - polecił Krispos. Po tygodniu spędzonym na
rozkołysanym statku, wydawało mu się, że ziemia faluje.
Asdrouvallos również padł na twarz. Gdy stanął z po​wrotem na nogi, zaczął kasłać. Atak trwał tak
długo, że wymizerowana twarz mężczyzny stała się równie biała, jak jego broda. W kąciku ust pojawiła się
odrobina krwawej piany, która zaraz zniknęła, gdy eparcha się oblizał.
- Niechaj Phos da Waszej Wysokości udany pobyt w Na-kolei - wychrypiał. - Oraz zwycięstwo w walce
z nieprzyja​cielem.
- Dzięki, szlachetny eparcho - odparł Krispos. - Mam nadzieję, że odwiedziłeś kapłana-uzdrowiciela w
sprawie tego kaszlu?
- Naturalnie, Wasza Wysokość, i to niejednego - kościste ramiona Asdrouvallosa powędrowały do góry
w geście zwąt​pienia. - Robią, co mogą, ale to za mało. Pożyję tyle, ile zechce nasz dobry pan, a potem... no
cóż, mam nadzieję, że potem stanę z nim twarzą w twarz.
- Oby stało się to dopiero za wiele lat - powiedział Krispos, choć Asdrouvallos, pewnie niewiele
starszy od niego, wyglądał tak, jakby mógł wyzionąć ducha w każdej chwili. Imperator dodał: - Szlachetny
panie, uznajmy, że twą przemo​wę mamy już za sobą. Nie wymagam, byś nad miarę obciążał swe płuca.
Videssos ma wystarczająco wiele obciążeń i bez tego.
- Wasza Wysokość jest bardzo szlachetny - podziękował Asdrouvallos. Krispos rzeczywiście martwił się
o jego zdrowie. Ponadto, demonstrując troskę, jednocześnie do minimum skrócił przemówienie. Żałował, że
nie potrafi wymyśleć równie skutecznego i uprzejmego sposobu, by uciszyć Strabonisa. Przemowa
gubernatora prowincji była długa i kwiecista, wzo​rowana na przeładowanych retorycznymi zwrotami
oracjach, popularnych w mieście Videssos przed panowaniem Krisposa, które prawdopodobnie wejdą w
modę ponownie, gdy przemi​nie na wieki jego chłopskie zniecierpliwienie wydumanymi mowami. Imperator
chrząknął znacząco; Strabonis zignorował ten sygnał. W końcu Krispos zaczął przestępować z nogi na nogę,
jakby pilnie musiał iść do toalety. To zwróciło uwagę gubernatora. Gdy ustała jego przemowa, ustało
dreptanie Imperatora. Dostojnik posłał swemu władcy urażone spo​jrzenie. Krispos udał, że go nie
zauważa.
Później trzeba było tylko przetrwać inwokację hierarchy Nakolei, który szczęśliwie zrozumiał nieme
sugestie Imperato​ra i przemawiał krótko. Teraz Krispos mógł wreszcie poroz​mawiać z kurierem, który
przeczekiwał całą celebrę ze znacznie większą cierpliwością niż Autokrata.
Posłaniec zamierzał paść na twarz.
- Daj sobie spokój - powiedział Krispos. - Jeszcze jedna ceremonialna bzdura i umrę ze starości, zanim
uda mi się czegokolwiek dokonać. Po prostu powiedz, co masz do powie​dzenia.
- Tak jest, Wasza Wysokość.
Kurier miał brązową, spaloną na słońcu i wysmaganą wiatrem cerę; tym wyraźniejszy stał się na niej
pełen zaskocze​nia uśmiech. Niestety, mężczyzna szybko spoważniał: - Wasza Wysokość, mam złe
wiadomości. Thanasiod spalili składy zaopatrzenia w Harasos i Rogmorze; pierwszy trzy dni temu, drugi
przedwczoraj w nocy. Szkody...mmm.. są bardzo duże. Przykro mi.
Krispos zacisnął prawą dłoń w pięść.
- Co za plaga - warknął, zaciskając zęby. - Wcale nam to nie ułatwi kampanii.
- Nie, Wasza Wysokość -potaknął kurier. -Przykro mi, że to ja musiałem przekazać tę wiadomość, ale to
była konieczność.
- Masz rację. Wiem, że to nie twoja wina - Krispos nigdy nie złościł się na kurierów, którzy przybywali
ze złymi wieś​ciami. - Zatroszcz się teraz o siebie i o swego konia. Nie. Przedtem podaj mi swoje imię,
abym mógł pochwalić cię przed twoim przełożonym za dobrą służbę.
Radosny uśmiech powrócił na twarz kuriera: - Nazywam się Evlalios, Wasza Wysokość.
- Porozmawiam z nim, Evlaliosie - obiecał Krispos. Gdy
kurier odszedł, Imperator zaczął się zastanawiać nad swoim
następnym posunięciem. Gdyby wcześniej nie wiedział, że
thanasiotami komenderuje żołnierz z prawdziwego zdarzenia,
teraz, po atakach na punkty zaopatrzenia, byłby już tego
pewien. Zwykli bandyci mogliby zaatakować składy, by za​
spokoić swoje potrzeby, ale tylko doświadczony oficer znisz​
czyłby je do reszty, by uniemożliwić zaopatrzenie przeciwniko​
wi. Żołnierze wiedzą, że armie głównie podróżują, obozują
i jedzą, a walka zajmuje im przy tym wszystkim stosunkowo
najmniej czasu. Gdyby wojsko nie dotarło do celu albo osiągnęło go o głodzie, nie nadawałoby się do
bitwy.
Wysłał już z rozkazami Phostisa i Evriposa. Oznaczało to, że został tylko...
- Katakolonie! - zawołał ojciec. Ceremonia powitania uniemożliwiła najmłodszemu synowi wycieczkę w
celu poszu​kiwania zmysłowych atrakcji, dostępnych w Nakolei.
- O co chodzi, ojcze? - Katakolon odezwał się tonem męczennika, który ma zginąć za prawdziwą wiarę.
- Obawiam się, synu, że nieco dłużej, niż planowałeś, będziesz okrywał tyłek spodniami -powiedział
Krispos, na co chłopak zgiął się we dwoje, jakby trafiony śmiercionośną strzałą. Ignorując mistrzowską
pantomimę, Imperator polecił mu: - Muszę mieć listę zawartości wszystkich spichrzy w tym mieście, i to jeszcze
dziś. Spytaj szlachetnego Asdrouvallosa; z pewnością ma mapę, która pozwoli ci obejść składy najkrót​szą
drogą.
- Ależ oczywiście, Wasza Wysokość - powiedział szlach​cic. Nawet tak krótkie zdanie wywołało atak
kaszlu. Katako​lon, sądząc z jego miny, miał nadzieję, że eparcha nigdy się nie opanuje. Niestety, Asdrouvallos
zrobił kilka głębokich, kon-wulsyjnych wdechów, dzięki czemu udało mu się powstrzymać atak. - Jeśli młody
dostojny pan zechce udać się ze mną...
Katakolon, chcąc nie chcąc, musiał z nim pójść. Krispos obserwował go z pewnym zadowoleniem, myśląc
sobie, że jest to zaiste większa satysfakcja niż ta, którą jego najmłodszy syn uzyska tej nocy, choćby nie wiem jak
się starał; oto Imperato​rowi udało się zmusić do pożytecznej pracy wszystkich trzech synów naraz, mimo ich
niechęci. Szkoda, że z thanasiotami nie pójdzie mu równie łatwo.
Obawiał się, że rzeczywiście czeka go trudne zadanie. Fakt, że przeciwnicy zlokalizowali składy żywności,
zmusił Krisposa do przypomnienia sobie wiedzy, z której nie musiał korzystać od czasu, gdy wkrótce po
wstąpieniu na tron pokonał Petro-nasa, wuja Anthimosa: wróg, poprzez swoich szpiegów, będzie znał wszystkie
decyzje, jakie zapadną w obozie, a w dodatku dowie się o nich niemal natychmiast. Trzeba będzie otoczyć
wszystkie manewry tajemnicą niemal do momentu ich wykona​nia; dotyczy to i Krisposa, i oficerów. Trzeba im o
tym przypomnieć.
Na moment zapomniał, że przed chwilą gratulował sobie w myśli znalezienia pożytecznego zajęcia dla
wszystkich synów i rozglądał się za którymś, by go skrzyczeć. Potem przypomniał sobie t o wszystko i
roześmiał się. Przypomniał sobie także, że już wysłał Phostisa, z dokładnie takim poleceniem, jakie
właśnie chciał wydać. Jego wesołość nagle nabrała gorzkiego posmaku. Jak ma pokonać tych thanasio-tów,
jeśli odnajduje u siebie początki sklerozy, zanim jeszcze ruszył do boju?

Sarkis przypominał Phostisowi tłustego drapieżnego ptaka. Vaspurakański dowódca kawalerii był jednym
z dawnych towarzyszy broni Krisposa i prawie jego równolatkiem, co w oczach młodego Imperatora
oznaczało, że powinien już kłaść się na mary. Wielki zakrzywiony nos wyrastał z mięsistej twarzy, jak skała
z bagnistej równiny. Gdy Phostis przyszedł do niego na kwaterę, oficer przeżuwał kandyzowane morele, co
bynajmniej nie poprawiło Opinii, jaką sobie o nim wyrobił młody człowiek.
Phostis, tak jak to już wielokrotnie robił tego popołudnia i wieczoru, powtórzył wiadomość od
Krisposa; nie chciał dać ojcu satysfakcji oskarżania go o wykręcanie się od pracy, której się podjął.
Sarkis przerwał metodyczne przeżuwanie jedynie raz: kiedy przysunął do siebie misę z owocami. Młody
człowiek pokręcił głową, niezbyt uprzejmie, ale i nie karcąco.
Oczy o ciężkich powiekach - świńskie oczka, pomyślał Phostis z niesmakiem - zabłysły radośnie.
- Twoja pierwsza wojna, prawda, młody Imperatorze? -spytał Sarkis.
- Tak jest - odpowiedział krótko. Połowa oficerów, z któ​rymi rozmawiał, zadawała mu to samo
pytanie. Większość z nich chciała wyciągnąć korzyści z jego braku doświadczenia.
Ale Sarkis tylko uśmiechnął się, ukazując duże zęby, między którymi utkwiły pomarańczowe kawałki
moreli.
- Nie byłem wiele starszy od ciebie, gdy pierwszy raz
służyłem pod komendą twojego ojca. On wtedy dopiero uczył
się dowodzenia; nigdy tego przedtem nie robił. A musiał zacząć
od najwyższego stanowiska i w dodatku sprawić, by słuchali się
go oficerowie, którzy przez całe lata komenderowali armiami.
Nie mogło być to łatwe, ale jakoś mu się udało. Gdyby nie wyszło, nie siedziałbyś tu teraz i nie słuchał
mojego ględzenia.
- Prawdopodobnie nie - odparł Phostis. Wiedział, że Kri-
spos zaczął od zera i piął się w górę prawie wyłącznie
o własnych siłach; ojciec aż za często mu o tym opowiadał,
tylko że w taki sposób, jakby chciał się chwalić swoimi
osiągnięciami. Z opowieści Sarkisa wynikało, że Krispos do​
konał czegoś niezwykłego, za co należało mu się najwyższe
uznanie. Phostis jednak nie zamierzał darzyć ojca uznaniem,
niezależnie od jego osiągnięć.
Vaspurakański generał mówił dalej: - Tak, tak, twój ojciec to równy chłop. Bierz z niego przykład, a nie
zbłądzisz -pociągnął łyk wina z pucharu, który stał pod ręką, i chuchnął mocnym alkoholem wprost w twarz
Phostisa. Gardłowy ak​cent, charakterystyczny dla jego ziomków, stał się wyraźniej​szy: - Phos się pomylił,
bo nie sprawił, że Krispos urodził się księciem.
Vaspurakanerzy wierzyli w Phosa, ale po heretycku: uzna​w ali, że dobry bóg stworzył najpierw ich, a
potem resztę ludzi, i mówili o sobie jako o książętach i księżniczkach. Klątwy videssańskich prałatów
sprawiały, że większość „książąt" była zadowolona, że ich górzysta kraina znajduje się we władaniu
Makurańczyków, którzy uznawali wszelkie odłamy wiary w Phosa za równie fałszywe religie i nie
prześladowali Vas-purakanerów na tle religijnym. Mimo to, wielu górali szukało szczęścia w Videssos jako
kupcy, muzykanci i żołnierze.
Phostis spytał: - Sarkisie, czy mój ojciec kiedykolwiek namawiał cię, byś zastosował się do
videssańskiej liturgii?
- Jak mówisz? - Sarkis wetknął paluch w ucho: - Zastoso​wać się, mówisz? Nie, nigdy nie próbował
mnie namówić. Jeśli świat nie chce zastosować się do nas, książąt, dlaczego my mamy się stosować do
niego?
- Z tych samych powodów, dla których chce nawrócić thanasiotów na ortodoksyjną wiarę? - słysząc
powątpiewanie we własnym głosie, Phostis zorientował się, że pytanie dotyczy nie tyle Sarkisa, ile jego
samego.
Ale Sarkis odparł: - Nie prześladuje książąt, bo my, poza sprawami religijnymi, nie sprawiamy żadnych
kłopotów. Mo​im zdaniem, dla thanasiotów religia jest pretekstem do rabun​ku. Namawiają do złego, to
widać na pierwszy rzut oka.
Niekoniecznie, jeśli świat materialny jest zfy sam w sobie, pomyślał Phostis, ale zachował to dla siebie.
Zamiast tego powiedział: - Wiem, że niektórzy z waszych ludzi przechodzą na ortodoksyjną religię, by
ułatwić sobie karierę. Nazywacie ich po swojemu „Tzatoi", prawda?
- Tak jest - odparł generał. - A wiesz, co to znaczy?
Poczekał, aż Phostis potrząśnie przecząco głową uśmiech​nął się i zagrzmiał basem: - To znaczy
„zdrajcy" ot, co. My, z Vaspurakanu, jesteśmy uparci i mamy dobrą pamięć.
- Podobnie jak Videssańczycy - zripostował Phostis. -
Kiedy mój ojciec wyprawił się, by odzyskać Kubrat, zabrał ze
sobą mapy z imperialnych archiwów, gdzie leżały i czekały
przez trzysta lat, żeby się na coś przydać, prawda? - zamrugał
oczyma, zdziwiony, że postępowanie ojca posłużyło mu jako
przykład.
Nawet, jeśli Sarkis również to zauważył, nie skomentował ani jednym słowem. Powiedział tylko: - Tak
właśnie zrobił, młody Imperatorze; widziałem te mapy na własne oczy, gdy planowaliśmy kampanię. Były
wyblakłe i nadgryzione przez szczury, ale bardzo nam się przydały. Ale trzysta lat... młody Imperatorze,
trzysta lat to jak ślad po ugryzieniu pchły na zadku wszechświata. Pewnie ze trzysta eonów upłynęło od
czasu, gdy Phos ukształtował Vaspura Pierworodnego z mate​rii swej woli.
Bezczelnie uśmiechał się do Phostisa, jakby prowokował do okrzyknięcia go heretykiem. Phostis milczał
jak zaklęty; Kris-pos dokuczał mu tak często, że młody człowiek nauczył się samokontroli. Powiedział
tylko: - Dla mnie trzysta lat to kawał czasu.
- Bo jesteś młody- wykrzyknął Sarkis. - Gdy byłem' w twoim wieku, lata wydłużały się w
nieskończoność, jak cukierki ciągutki, i myślałem, że każdy rok po kolei będzie trwał wiecznie. Teraz w
mojej klepsydrze zostało już mało piasku, i martwi mnie każde uciekające ziarenko.
- Tak - odparł Phostis, choć właściwie przestał słuchać w momencie, gdy Sarkis zaczął nudzić o jego
młodości. Trudno, nic nie mógł poradzić na to, że był młody. Ale, gdyby dostawał sztukę złota za każdym
razem, gdy słyszał zdanie zaczynające się od „bo jesteś jeszcze młody", mógłby zwrócić roczną kwotę
podatków wszystkim chłopom w całym Imperium.
Sarkis powiedział: - Dobrze już, i tak za długo cię za​trzymuję, młody Imperatorze. Gdy znudzisz się
takim gada​niem, możesz po prostu je przerwać. To jeden z przywilejów twojej pozycji; nie musisz męczyć
się z nudziarzami.
Z wyjątkiem mojego ojca, pomyślał Phostis; jeden jedyny wyjątek, a jaka różnica. Ale tego rodzaju
myślami nie mógł się podzielić z Sarkisem, czy z kimkolwiek innym, za wyjątkiem być może Digenisa. Był
przekonany, że kapłan by go zro​zumiał, choć wszelkie sprawy nie związane bezpośrednio z Phosem i
życiem pozagrobowym nie miały dla niego więk​szego znaczenia.
Otrzymawszy pretekst do odejścia, natychmiast z niego skorzystał.
Mimo tłumu żołnierzy, tłoczących się na ulicach Nakolei, miasteczko wydawało się mieszkańcom Videssos
prowincjona​lną dziurą, zapomnianą i zaniedbaną... pogardliwe przymiot​niki tłoczyły się w głowie
Phostisa. Prawdziwe, czy nie, paso​wały doskonale.
Nakoleia była całkiem rozsądnie rozplanowanym miastem. Bez trudu znalazł drogę powrotną do Krisposa,
mimo zapada​jącego zmierzchu i tłumu żołnierzy. Kwatera ojca znajdowała się w rezydencji eparchy, na
rynku, naprzeciw świątyni Phosa, która, podobnie jak większość miejsc kultu w kraju, została zbudowana na
wzór Głównej Świątyni w stolicy. Na pierwszy rzut oka wydała się Phostisowi marnym, ubogim
naśladownic​twem. Potem jednak doszedł do wniosku, że niewątpliwie kosztowała o wiele mniej niż jej
pierwowzór.
Zatrzymał się gdzieś w połowie placu.
- Miły boże - wykrzyknął, nie dbając o to, czy ktoś go słyszy - jestem na dobrej drodze, by sam zostać
thanasiotą.
Zastanawiał się, dlaczego wcześniej na to nie wpadł. Więk​szość nauk Digenisa pokrywała się z
doktrynami heretyckiej sekty, choć w jego ustach doktryny te były cnotliwe, a zdaniem Krisposa -
niemoralne i złe. Naturalnie, jeśli Phostis miał wybór między poglądami ojca a jakimiś innymi,
automatycznie wybierał te inne.
Nagle boleśnie odczuł ironię sytuacji, w jakiej się zalazł. Czy on ma jakiś interes w tym, by atakować
podłych heretyr ków, jeśli w zasadzie akceptuje większość ich poglądów? Wyobraził sobie, jak idzie do
Krisposa i mu o tym mówi.
Byłaby to najszybsza i najpewniejsza droga, by pozbyć się wszystkich materialnych dóbr tego świata, a
poza tym, najlep​szy sposób, by przestać się liczyć jako następca tronu.
Nagle sukcesja zaczęła mu się wydawać bardzo ważną sprawą. Autokrata miał wielką władzę w
hierarchii kościelnej. Gdyby to on został Autokrata, mógłby poprowadzić Videssos drogą wyznaczoną
naukami Digenisa. Jeśli czerwone buty założy ktoś konwencjonalny i ortodoksyjny, taki jak na przy​kład
Evripos, prześladowania będą trwały. A więc nie należy dawać Krisposowi żadnych powodów do
wydziedziczenia go.
Z tą myślą popędził przez brukowany plac do rezydencji eparchy. Nowi halogajscy wartownicy
wpatrywali się w niego podejrzliwie, aż wreszcie go poznali i unieśli topory w geście pozdrowienia.
Ojciec, jak zwykle, przeglądał jakieś dokumenty. Podniósł wzrok i skrzywił się z irytacją: - Dlaczego
już wróciłeś? Przecież wysłałem cię, żebyś...
- Wiem, po co mnie wysłałeś - odpowiedział. - Zrobiłem
już wszystko. Proszę.
Wyciągnął z pugilaresu pergamin i rzucił go ojcu na biurko. - To są podpisy oficerów, którym
przekazałem twój rozkaz.
Krispos oparł się na krześle, by z większą łatwością przebiec oczyma listę. Gdy ponownie podniósł
wzrok, gniewne zmarszczki zniknęły.
- Dobrze się spisałeś. Dziękuję, synu. Przez resztę wieczoru masz wolne; na dziś nie mam więcej zadań
dla ciebie.
- Jak sobie życzysz, ojcze - Phostis zebrał się do wyjścia.
Autokrata zatrzymał go, zanim wyszedł za drzwi: - Po​czekaj chwilę. Nie odchodź ze złością. Dlaczego
niby znów poczułeś się urażony?
Krispos zadał pytanie w taki sposób, że tylko bardziej zirytował syna. Zapominając, że miał
zachowywać dobre stosunki z ojcem, warknął:
- Mogłeś okazać większe zadowolenie, kiedy załatwiłem ci to, co chciałeś.
- A dlaczego? - odparł Krispos. - Dobrze się spisałeś i powiedziałem ci to. Ale zadanie nie było
przecież takie trudne. Czy chcesz specjalnej pochwały za każdym razem, kiedy się odlejesz i nie obsikasz
sobie butów?
Spojrzeli na siebie wściekli, nie rozumiejąc się wzajemnie. Phostis żałował, że dał Krisposowi ten pergamin,
miast tylko pokazać. Mógłby go wtedy podrzeć i rzucić ojcu w twarz. Niestety, musiał się zadowolić
trzaśnięciem drzwiami.
Gdy wyszedł z powrotem na plac, zapadła już ciemność. Zatrzymał się, poskubał brodę, gestem niemal
identycznym jak ojciec, i zaczął się zastanawiać, co robić dalej.
Jedną z oczywistych możliwości było upicie się w sztok. Przed wszystkimi tawernami w zasięgu wzroku
paliły się pochodnie - niewątpliwie te niewidoczne winiarnie również były dobrze oświetlone. Ciekaw był, czy
karczmarze zwieźli dodatkowe dostawy wina z okolicy w czasie, gdy kwatermist​rzowie Imperatora
organizowali zaopatrzenie dla wojska. Wcale by go to nie zdziwiło; tym zapiekłym materialistom pojawienie
się tylu spragnionych żołnierzy musiało się wydać istną żyłą złota.
Po krótkiej chwili zrezygnował z pójścia do tawerny. Nie miał nic przeciwko winu; było zdrowsze niż woda i
trudniej było po nim nabawić się dyzenterii. Ale pijaństwo odrywało duszę od Phosa, krzewiąc niemoralność i
zezwierzęcenie, czy​niąc człowieka łatwym łupem Skotosa; a stan jego duszy miał dla niego w tej chwili
niemałe znaczenie. Im mniej zepsucia, tym pewniejsza droga do nieba.
Spojrzał w stronę świątyni. Wejście do niej było również oświetlone, a wierni właśnie udawali się na
modlitwę. Sądząc z chwiejnego kroku, niektórzy zdążyli uprzednio odwiedzić tawerny. Wargi Phostisa wygięły
się w pogardliwym grymasie. Nie chciał modlić się razem z pijakami. Nie chciał się również modlić w budynku
uczynionym na podobieństwo Głównej Świątyni, szczególnie teraz, gdy odkrył, że w poglądach jest bliski
thanasiotom.
Znad Morza Videssańskiego powiała wieczorna bryza, ale nie z tego powodu Phostisa przeszył dreszcz.
Zrozumiał, że dopóki na tronie zasiada ojciec, zagraża mu śmiertelne niebez​pieczeństwo. Sam się na nie
wystawił w momencie, gdy zrozumiał, co stoi za naukami Digenisa. Krispos, który bez końca powtarzał, że
urodził się skończonym biedakiem, wie​rzył w siłę rzeczy niemal tak mocno, jak w Phosa.
A więc co pozostało? Phostis nie chciał się upić i nie chciał się modlić. Nie interesowało go również
porubstwo, choć
dziwki w Nakolei miały na pewno jeszcze więcej pracy niż karczmarze - ale one pewnie mniej oszukiwały
swoich klientów.
W końcu wrócił na pokład Triumfatora i zwinął się w kłębek na koi w swej maleńkiej kabinie. Po
Miku godzi​nach spędzonych na lądzie nawet lekkie kołysanie statku na fali wydawało mu się dziwne.
Wkrótce jednak ukołysało go do snu.

Zagrzmiały rogi, zaświstały fletnie, huknęły basem bębny. Sztandar Videssos, złote słońce w błękitnym
polu, powiewał wysoko i dumnie nad czołem armii, która wychodziła przez bramę miasta Nakolei. Wielu
jeźdźców wplotło w grzywy swoich wierzchowców niebieskie i żółte wstążki, które powie​wały na wietrze
od morza.
Na murach był tłoczno. Ludzie wznosili radosne okrzyki, gdy armia opuszczała miasta. Niektórzy nawet
szczerze się cieszą, pomyślał Krispos. Inni pewnie żałują, szczególnie kar​czmarze i kupcy, którym obroty
gwałtownie podskoczyły ze względu na obecność żołnierzy. A kilka okrzyków - Krispos miał nadzieję, że
tylko kilka - to kłamliwe wrzaski szpiegów--thanasiotów, którzy oceniają siłę jego armii.
Zwrócił się do Phostisa, który siedział obok niego na koniu, obserwując przemarsz wojsk: - Wróć do
Noetosa, który do​wodzi tylną strażą. Powiedz mu, żeby zwracali szczególną uwagę na ludzi, którzy będą
chcieli wymknąć się chyłkiem z Nakolei. Lepiej, żeby heretycy nie mieli dokładnego wyob​rażenia o sile
naszej armii.
- Nie wszyscy opuszczają miasto ukradkiem - odparł Phostis.
- Wiem - kwaśno stwierdził Krispos. Jak każda armia na świecie, ta również miała markietanki i
markietanów, o wątpliwej cnocie. Za nimi ciągnęli handlarze i kupcy; Imperatorowi wcale się nie
podobało, że jest ich tak wielu. Mówił dalej: - Ale co można zrobić? Spalili nam przecież bazy w
Harasos i Rogmorze, więc potrzebuję wszystkich dostępnych źródeł żywności.
- Harasos i Rogmor? - Phostis uniósł brew. - Nie słysza​łem o tym.
- To chyba jesteś jeden jedyny nie poinformowany w całej armii - Krispos obrzucił najstarszego syna
zdumionym spoj​rzeniem. - Czy ty w ogóle nie zwracasz uwagi na to, co się wokół ciebie dzieje? Uderzyli na
oba składy, gdy jeszcze byliśmy na morzu; dobry bóg świadkiem, zachowują się, jakby znali nasze plany, zanim je
opracujemy na dobre.
- Jak myślisz, skąd mogli się dowiedzieć, gdzie przecho​wujemy zaopatrzenie? - spytał Phostis dziwnie
obojętnym tonem.
- Jak ci bez końca powtarzam - Krispos uparcie pastwił się nad brakiem spostrzegawczości Phostisa -wśród
nas także są zdrajcy. Na Phosa, szkoda, że nie wiem, kim oni są. Ale to najgorsza strona wojny domowej; wróg
wygląda dokładnie tak samo, jak stronnik, więc łatwo mu się wtopić w tłum. Rozu​miesz?
- Co? Tak, tak. Naturalnie, ojcze.
Krispos prychnął pogardliwie. Phostis nie wyglądał na zainteresowanego; znów się zamyślił, tak jakby coś go
zmart​wiło. Jeśli nie zwraca uwagi na wydarzenia, które mogą doprowadzić do jego śmierci, to co dla niego
jest ważne? Krispos powiedział:
- Naprawdę, sam chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób
heretycy odgadli moje plany. Potrzebowali trochę czasu na
zaplanowanie ataków, więc musieli poznać marszrutę zaraz po
tym, jak ją opracowałem ... a może nawet wcześniej.
Miał nadzieję, że ten żart wywoła jakąś reakcję Phostisa, ale chłopak tylko przytaknął i zwrócił konia w
stronę tyłów armii: - Przekażę twój rozkaz Noetosowi.
- Najpierw go powtórz - poprosił Krispos, chcąc się upe​
wnić, czy Phostis w ogóle słuchał tego, co mówi ojciec.
Tym razem syn zareagował: ponurym grymasem. Powtó​rzył rozkaz dokładnie, głosem wypranym z wszelkich
emocji, i odjechał. Krispos spoglądał za nim; coś mu się nie podobało w wyglądzie chłopaka. Trochę za bardzo
drażnił się z Phos-tisem, każąc mu powtórzyć rozkaz, jakby był żółtodziobym rekrutem - kmiotkiem z krowim
nawozem na butach.
Naturalnie, żółtodziobe kmiotki mają świetną motywację, by dokładnie pamiętać słowa przełożonych, w
odróżnieniu od kogoś, kto już nie może awansować wyżej. Właściwie, trudno znaleźć niższą pozycję od
żółtodziobego chłopskiego rekruta;
chyba tylko prości chłopi stoją niżej w hierarchii. Krispos dobrze o tym wiedział. Czasem żałował, że jeo
synowie tego nie doświadczyli.

Armia poruszała się do przodu, a Phostis do tyłu. W ten sposób zbliżał się do Noetosa z podwójną
szybkością, i miał o połowę mniej czasu na przemyślenia. Doskonale wiedział, skąd thanasioci
dowiedzieli się, gdzie będą składy zaopat​rzenia dla imperialnej armii; sam przecież powiedział o nich
Digenisowi. Nie zamierzał zdradzić ojca, ale czy Krispos w to uwierzy?
Phostis nawet przez chwilę nie wyobrażał sobie, że jego ojciec nie dowie się, kto doniósł wrogowi. Mógł
mieć przeciwne poglądy, ale w pełni doceniał ojca. Gdyby był pozbawiony zdolności i inteligencji, nie
utrzymałby się na tronie Videssos przez ponad dwadzieścia lat. Gdy Krispos uparł się, by się o czymś
dowiedzieć, prędzej czy później mu się to udawało. A wtedy...
Phostis nie był pewien, jakie dokładnie będą tego konsek​wencje, ale wiedział, że z pewnością nie będą
przyjemne -szczególnie dla niego. Na pewno nie skończy się na gadaniu. Jeśli ktoś rujnuje kampanię, to nie
karze go się za to zwykłą połajanką. Za coś takiego można stracić głowę, jeśli się nie jest następcą tronu. A
biorąc pod uwagę wyobrażenia ojca o spra​wiedliwości bez względu na urodzenie - a raczej, w danej
sytuacji, wyobrażenia bezwzględnej sprawiedliwości, Phostiso-wi również groziło spotkanie z katem.
Zastanawiał się, czy w takim razie powinien przekazać Noetosowi rozkazy od ojca. Gdyby rzeczywiście
popierał thanasiotów, nie powinien utrudniać współwyznawcom walki o słuszną sprawę. Ale jeśli zależy
mu choć trochę na własnym bezpieczeństwie, nie może nie dostarczyć rozkazu. Krispos obdarłby go za to ze
skóry. W dodatku, jeśli ojciec zacznie go podejrzewać, sprawa punktów zaopatrzeniowych tym łatwiej
wyjdzie na jaw.
Co robić? Nie ma czasu do namysłu - oto przed nim pojawił się sztandar dowódcy straży tylnej;
błękitne słońce na złotym tle. Odwrócone barwy Imperium oznaczały tyły armii. Spod sztandaru nadjechał
Noetos, solidny oficer w średnim
wieku, podobny do wielu swoich kolegów pod komendą Krisposa; niezawodny, ale nie genialny.
Zasalutował i zawołał dźwięcznym głosem: - Czym mogę służyć młodemu Impera​torowi?
- Mmmm... - powiedział Phostis. Po chwili znów coś
mruknął bez słów; jeszcze się nie zdecydował. W końcu, jego
usta powiedziały, bez udziału woli: - Ojciec prosi cię, panie, byś
zwracał szczególną uwagę na wszystkie osoby, próbujące się
wymknąć z Nakolei, gdyż mogą to być szpiedzy thanasiotów.
Nienawidził siebie za to, że powtórzył te słowa, ale było już za późno; wszyscy je słyszeli.
Okazało się jednak, że rozterki Phostisa były zupełnie niepotrzebne. Noetos ponownie zasalutował,
kładąc na sercu dłoń, zaciśniętą w pięść i powiedział:
- Proszę powtórzyć Jego Imperatorskiej Wysokości, że już
się zająłem tą sprawą.
Po czym oficer przymknął jedną z powiek i uniósł ją w górę, puszczając regularne perskie oko i dodał: -
Możesz także powtórzyć Krisposowi, że nie musi pouczać starego lisa, którędy się chodzi do kurnika.
- Ja... ja przekażę obie wiadomości - odparł Phostis sła​
bym głosem.
Musiał wyglądać dość głupkowato, bo Noetos odrzucił głowę do tyłu i ryknął tym basowym, męskim
śmiechem, którego dźwięk zawsze irytował Phostisa.
- Bardzo dobrze, młody Imperatorze - zagrzmiał oficer. -Twoja pierwsza kampania, co? Jasne, jasne, że
tak. Bardzo dobrze. Nauczysz się tu paru rzeczy, których nigdy byś nie wykombinował w pałacu.
- Tak, już się zacząłem uczyć - odpowiedział Phostis i ruszył w kierunku czoła armii. Tym razem jazda
trwała dłużej niż poprzednia, bo musiał gonić dowództwo, poruszające się w tym samym kierunku, co on.
Miał dość czasu na przemyś​lenia. Niewątpliwie, uczył się tu wielu rzeczy, między innymi tego, co to jest
strach. Wątpił jednak, czy o to chodziło Noetosowi.
W środku rozciągniętej kolumny marszowej jechały tabory, gdyż było to najbezpieczniejsze miejsce w
przypadku ataku. Przed nimi dreptało stado porykujących wołów. Wozy trzesz​czały, skrzypiały i
podskakiwały na wybojach; nie naoliwione
osie piszczały głośno i tak przeraźliwie, że włos się jeżył. Na wozach jechały suchary, pasza dla koni,
strzały, starannie powiązane w pakiety po dwadzieścia, akurat tyle, ile trzeba, by napełnić kołczan...
wieziono jeszcze metalowe części do machin oblężniczych, które, w razie konieczności, wykonywano pod
nadzorem inżynierów z drewna dostępnego w pobliżu atako​wanej twierdzy.
Razem z taborami jechali cywile; kapłani-uzdrowiciele w błękitnych szatach dosiadali mułów, które
raz szły stępa, a raz kłusa, by dotrzymać kroku długonogim koniom. Tłuści kupcy, z luksusowymi towarami
dla oficerów, woleli bryczki niż koński grzbiet, podobnie jak niektóre kokoty - choć inne dosiadały
wierzchowców, prezentując umiejętności jeździeckie nie gorsze od mężczyzn.
Od czasu do czasu jakaś kurtyzana rzucała Phostisowi profesjonalny uśmiech. Był do tego
przyzwyczajony i wcale się im nie dziwił; był przecież młody, nie najgorzej się prezentował, dosiadał
pięknego wierzchowca i miał na sobie kosztowne szaty. Jeśli jakaś kobieta jest na tyle chciwa lub
zrozpaczona, by sprzedawać swoje ciało dla zarobku, logicznie rzecz biorąc, stanowił dla niej idealny typ
klienta. Jeśli chodzi o kupno takich usług, to zostawiał je swoim braciom.
Nagle, jedna z nich nie tylko się uśmiechnęła, ale zamachała ręką i zawołała coś do niego. Zamierzał
zignorować ją, podobnie jak poprzedniczki, ale wydało mu się, że skądś ją zna. Być może sprawiło to dość
niezwykłe połączenie jasnej cery i kruczoczarnych loków, które otaczały jej twarz. Przyjrzał się lepiej... i
niemal skierował konia prosto na przydrożny głaz. Ujrzał Olyvrię, nagą, wyciągniętą wygodnie na łożu,
gdzieś w podziemnych korytarzach miasta Videssos.
Poczuł, że czerwieni się jak burak. Czego ona się spodzie​wa? Że on podjedzie i spyta, czyjej wygodnie
w ubraniu? Może rzeczywiście tego chciała, bo dalej machała ręką. Odwrócił wzrok i ścisnął końskie boki
kolanami, zmuszając zwierzę do kurcgalopu. Wkrótce minął tabory i tę skromnie ubraną dziwkę.
Zbliżając się do Krisposa, znów głęboko się zamyślił. Co właściwie robi tutaj ta cała Olyvria? Jedyna
prawdopodobna odpowiedź brzmiała, że dziewczyna szpieguje dla Digenisa.
Zastanawiał się, czy przypłynęła statkiem razem z całą armią. Jeśli nie, to potrafi podróżować lądem
szybciej niż imperator-scy kurierzy.
Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć o niej ojcu - na pewno była jedną z tych osób, które
przysparzały mu tyle zmartwienia. Ale Krispos na pewno nic nie wiedział o jej znajomości z Phostisem, a
dziewczyna pewnie sama jest thana-siotką. Nie było właściwie powodu, by ją wydać, nawet dla własnej
korzyści.
Krispos jechał na czele armii. Phostis dopędził go i przeka​zał obie wiadomości od Noetosa. Ojciec
roześmiał się, słysząc tę drugą: - To naprawdę stary lis, bóg mi świadkiem - powie​dział. Potem
spoważniał.
- Ale nie dopełniłbym swojego obowiązku, gdybym mu nie wydał takiego rozkazu. To lekcja dla ciebie
do zapamiętania, synu; Autokrata nie może liczyć na to, że coś się zdarzy bez jego udziału. Musi zawsze
trzymać rękę na pulsie.
- Tak, ojcze - odparł Phostis, starając się zachowywać jak pilny uczeń. Jego ojciec dał Imperium
Videssańskiemu dwa dziesiątki lat stabilnych rządów, ale kosztem siebie: stał się małostkowy, nawiedzony
i podejrzliwy.
Nabrał też niebezpiecznego zwyczaju odgadywania myśli
Phostisa: - Niewątpliwie uważasz, że będziesz wszystko robić
po swojemu, gdy już twój tyłek spocznie na tronie. Powtarzam
ci, chłopcze, są tylko dwie drogi: moja i Antbimosa. Lepiej
wziąć na siebie ten ciężar, niż pozwolić, by spadł on na całe
Imperium. '
- Tak, tak, często to powtarzasz - zgodził się Phostis
myśląc, że słyszał już to zdanie z tysiąc razy. Krispos dosłyszał
rezygnację w jego głosie, westchnął i zaczął wpatrywać się
przed, siebie.
Phostis chciał kontynuować sprzeczkę, ale w końcu zrezyg​nował. Zamierzał przedstawić wizję
niewielkiej grupki mąd​rych, odpowiedzialnych, zaufanych doradców, którzy mogliby przejąć część
obowiązków administracyjnych ze strudzonych barków Autokraty. Ale zanim zdążył to wyjaśnić, przypomniał
sobie wszystkich fałszywych przyjaciół i pieczeniarzy, których musiał się pozbyć; wszystkich ludzi, którzy
chcieli go wykorzy​stać do swoich celów. To, że doradca jest zaufany nie oznacza, że jest on nieprzekupny.
Szarpnął wodze; jego wierzchowiec parsknął z urazą, od​suwając łeb od Krisposowego konia. Phostis
zawsze się iryto​wał, gdy musiał przyznać rację ojcu. Jeśb' teraz odjedzie, nie będzie musiał przed nikim
się kajać; ani przed Krisposem, ani przed samym sobą.
Pod wieczór armia posunęła się w głąb lądu tak daleko, że zachód słońca wyglądał zupełnie inaczej niż
nad morzem. Phostis, otoczony z czterech stron lądem, czuł się jak schwyta​ny w pułapkę; oto zamknięto
przed nim nieskończone moż​liwości podróżowania, tak łatwo dostępne w mieście Videssos. Nawet
wieczorne odgłosy były tu inne; nocne ptaki, niespoty​kane w stolicy Imperium, ujawniały swą obecność,
wyśpiewu​jąc tryle i wydając dziwne dźwięki, podobne do werbla.
Namiot Krisposa, choć wykonany z płótna, skutecznie przywodził na myśl splendory imperialnego
pałacu. Nocne ciemności rozpraszał blask pochodni i ognisk; oficerowie wchodzili i wychodzili,
zastępując zwykłych petentów. Na niektórych twarzach malował się smutek, na innych radość -dokładnie
tak, jak w mieście.
I tak samo, jak w mieście, Phostis nie miał wyboru; musiał zainstalować się w niewygodnej bliskości
ojca. Podobnie, jak w Videssos, starał się jednak odsunąć od niego, na ile było to możliwe. Słudzy, którzy
rozbijali jego namiot, przezornie nie robili nazbyt zdziwionych min, gdy polecił im postawić go z tyłu
większego, wspanialszego mieszkania Krisposa.
Phostis jadł z kociołka, który Halogajczycy postawili na ognisku przed namiotem ojca. Był pewien, że
nie wpadnie na Krisposa przypadkiem, gdyż miał on zwyczaj w czasie wszyst​kich kampanii jadać razem z
szeregowcami; najprawdopodob​niej stał teraz gdzieś w kolejce do kuchni polowej, z menażką i łyżką w
ręce, jak zwykły kawalerzysta.
Gdyby spróbował tego wieczoru gulaszu, przygotowanego przez swoich gwardzistów, pewnie by mu nie
smakowało. Jedzenie miało ostry, gorzki posmak, który sprawiał, że język Phostisa aż się kurczył.
Halogajczycy odnieśli podobne wraże​nie; a byli znacznie mniej oględni w propozycjach, co należy zrobić,
by na przyszłość uniknąć podobnych nieprzyjemności.
- Może, jak następny gulasz zły, my weźmiemy kucharza i jego mięso dodamy w sos - powiedział jeden z
nich, kalecząc język videssański, a reszta przytaknęła z takim zapałem, że
Phostis, który na początku się uśmiechał, zaczął się zastana​wiać, czy to aby na pewno był żart.
Ledwo skończył jeść, gdy jego kiszki przeszył ból i nagły skurcz. Pędem skoczył w kierunku latryny i ledwie
zdążył unieść szatę i przykucnąć nad wykopanym rowem, a już hałaśliwie się wypróżnił. Marszcząc nos z
powodu odoru, wyprostował się. Ból nie ustąpił. Jakiś Halogąjczyk kucał nie opodal. W chwilę później,
przybiegł następny. Zanim zdążył ściągnąć spodnie, zawołał z niesmakiem: - Na wszystkich bogów pomocy,
całkiem się obsrałem!
W ciągu tej nocy Phostis jeszcze kilka razy wędrował nad rów. Zaczął uważać się za szczęściarza, że ani
razu nie powtórzył jak echo melancholijnego okrzyku gwardzisty. Za każdym razem, gdy był w latrynie, kucało
tam kilkunastu Halogajczyków.
Było już dobrze po północy, gdy wreszcie znalazł się sam jeden, w ciemności. Odszedł spory kawałek od
namiotu w na​dziei, że znajdzie ziemię nie tkniętą ludzką stopą i odchodami. Ledwie zdążył przykucnąć, ktoś
zawołał zza rowu: - Młody Imperatorze!
Zaniepokojony uniósł głowę: to był głos kobiety. Ale to, co musiał zrobić, było znacznie pilniejsze niż wstyd.
Gdy skoń​czył, otarł z czoła chorobliwy pot i powoli zaczął wędrować w stronę namiotu.
- Młody Imperatorze! - odezwał się ponownie ten sam
głos.
Tym razem rozpoznał Olyvrię.
- Czego ode mnie chcesz? - warknął. - Nie masz dość oglądania mnie w takim upokorzeniu, tutaj i w
mieście?
- Źle mnie zrozumiałeś, młody Imperatorze - powiedziała z urazą i podniosła do góry jakiś przedmiot; w
ciemnościach trudno było poznać, co to było.
- Mam tu dekokt z dzikiej śliwy i czarnego pieprzu, który zaradzi twoim przypadłościom, panie.
Gdyby ofiarowała mu swoje ciało, wyśmiałby ją. Odrzucił taką propozycję nawet wtedy, gdy był w pełni sił.
Ale w tej chwili włożyłby jej koronę na głowę za każdy specyfik, dzięki któremu wnętrzności przestałyby mu się
wywracać na nice.
Podbiegł do niej, skacząc przez rowy. Wyciągnęła rękę z niewielką szklaną flaszką, w której odbijało
się światło
odległych pochodni. Wyrwał korek, uniósł flakonik do ust i wypił zawartość.
- Dziękuję - powiedział, a raczej zaczął mówić, gdyż nie wiadomo dlaczego, wargi odmówiły mu
posłuszeństwa. Popat​rzył na flakon w swojej ręce. Nagle wydało mu się, że naczynie się szybko od niego
oddala. Niezmiernie powoli w jego umysł wsączyła się myśl: zostałem oszukany.
Odwrócił się i chciał uciekać, ale uczuł, że się przewraca. Ależ byłem... Stracił przytomność, zanim
zdążył znaleźć w my​śli słowo ...głupi.
IV

Ruszajmy - powiedział z irytacją Krispos. - Gdzie się mógł podziać ten Phostis? Jeśli myśli, że dla niego
zatrzymam całą armię, to się myli.
- Może wpadł do latryny - odpowiedział Evripos. Zepsute jedzenie było zmorą każdej kampanii; wielu
Halogajczyków biegało tej nocy w poszukiwaniu ustronnych miejsc. Słowa Evriposa może i byłyby
śmieszne, gdyby nie dźwięczało w nich tyle nadziei.
- Nie mam dziś czasu na bzdury, synu. Ani jego, ani twoje - zdenerwował się Imperator i zwrócił się
do jednego z gwardzistów: - Skalla, wsadź głowę do jego namiotu i go wywołaj.
- Tak jest, Wasza Wysokość - Skalla, podobnie jak wielu jego ziomków, tego ranka był niezwykle blady.
Odszedł, by wykonać polecenie, ale w chwilę później wrócił do namiotu z zakłopotaną miną.
- Panie, jego tam nie ma. Kołdra jest odchylona, jakby wstał z łóżka i wyszedł, ale go tam nie ma.
- To gdzie on się podział; czy go lód ogarnął? - warknął Krispos. Słowa Evriposa jednak miały na niego
jakiś wpływ, bo polecił Skalli: - Zbierz oddział gwardzistów i przejdźcie szybko wzdłuż rowów. Upewnijcie
się, czy gdzieś tam nie leży chory.
- Tak jest, Wasza Wysokość - zameldował Skalla boles​nym głosem. Po pierwsze, z nadejściem ranka w
latrynach panował tłok. Gdyby ktoś natrafił na Phostisa, wszcząłby alarm. Po drugie...
- Wybierz tych, którzy nie mieli dyzenterii - polecił Kris​pos. -Wolałbym, żeby się znowu nie
pochorowali od smrodu.
- Dziękuję, Wasza Wysokość.
Halogajczycy nie byli najweselszym narodem pod słońcem, ale po tych słowach Krisposa Skalla wyglądał
na nieco bardziej pogodzonego ze światem.
Mimo wszystko, gwardzistom nie udało się znaleźć Phos-tisa. Gdy wrócili, by zameldować o
niepowodzeniu, Autokrata powiedział tylko: - Na boga, nie zamierzam na niego czekać. Ruszamy. Pojawi
się prędzej, czy później... przecież nie ma dokąd iść. A jak wróci, zamienię z nim słówko albo dwa...
bardzo ostre słówko, albo dwa.
Skalla przytaknął. Krispos zdążył się dowiedzieć z różnych wzmianek o kraju Haloga, iż synowie
północnych barbarzyń​ców dobrze się pilnowali, by nie przysparzać swoim szpakowa​tym ojcom jeszcze
większych ilości siwych włosów. Gwardzista pozwolił sobie na sarkastyczny śmieszek. Zawracanie głowy,
pomyślał pewnie.
Armia imperialna nie ruszyła w pochód tak szybko, jakby tego pragnął jej wódz; żołnierze pochodzili ze
świeżego zaciągu i dopiero nabierali doświadczenia. Krispos był pewien, że Phostis pojawi się, zanim
wojsko rzeczywiście ruszy na południowy zachód. Ale jego najstarszy syn przepadł. Evripos otworzył usta,
by powiedzieć coś, co z pewnością okazałoby się wielce niestosowne. Krispos popatrzył na niego tak, że
chłopak tylko zacisnął wargi, by przypadkiem nic mu się nie wymknęło.
Gdy byli już w drodze ponad godzinę, gniew Krisposa począł topnieć i przemieniać się w niepokój.
Imperator rozesłał do wszystkich pułków gońców, którzy wzywali Phostisa po imieniu. Gońcy wrócili.
Phostis się nie zjawił. Krispos zwrócił się do Evriposa: - Przyprowadź mi Zaidasa, migiem.
Evripos nie śmiał się spierać.
Mag doskonale wiedział, dlaczego go wezwano. Zapytał wprost: - Kiedy ostatni raz widziano młodego
człowieka?
- Próbowałem się tego dowiedzieć - odpowiedział Kris​pos. -Zdaje się, że ubiegłej nocy uległ
dyzenterii, podobnie jak część Halogajczyków. Wielu widziało go raz albo nawet parę razy, jak kucał nad
latryną. Ale po siódmej godzinie nocy nikt już na niego nie natrafił.
- A więc godzinę, lub dwie po północy? Hmm... - spo​jrzenie Zaidasa stało się nieobecne...
powędrowało daleko,
gdzie Krispos nie mógł mu już towarzyszyć. Mag był jednak praktycznym człowiekiem:
- Przede wszystkim, musimy się dowiedzieć, czy chłopak żyje, czy umarł.
- Oczywiście, masz rację - Krispos zagryzł wargi. Mimo wszystkich kłótni z najstarszym synem, mimo
wątpliwości, czy Phostis jest rzeczywiście jego synem, okazało się, że drży o życie swego potomka, jak
każdy ojciec; naturalny czy przybrany.
- Czy możesz się tego dowiedzieć od razu, szacowny panie magu?
- Byle partacz potrafi to zrobić, Wasza Wysokość, mając do dyspozycji tyle przedmiotów należących
do Phostisa -odparł czarownik z uśmiechem. - Podstawowe zastosowanie prawa przechodni ości:
przedmioty, których używał młody Imperator, zachowują z nim pewne pokrewieństwo, które ujawni się
przy użyciu magii.... Naturalnie, zakładając, że jest on wśród żywych.
- Tak, zakładając - powiedział Krispos zachrypniętym głosem. - A więc, postaraj się jak najprędzej
zbadać, czy to założenie jest słuszne.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy są tu jakieś rzeczy twojego syna, które mógłbym wykorzystać?
- To jego posłanie, na grzbiecie wierzchowca - pokazał Krispos. - Czy to wystarczy?
- W zupełności - Zaidas podjechał do konia, na którego wskazał jego rozmówca i ściągnął kołdrę z
tobołu przywiązane​go rzemieniem do siodła.
- To jedno z podstawowych zaklęć, proszę Waszej Wyso​kości - objaśnił. - Nie trzeba do niego żadnego
sprzętu... wystarczy jedynie koncentracja mej woli, by wzmocnić łącz​ność między tym kocem a młodym
Imperatorem.
- Dobrze już, zabieraj się do roboty - powiedział Krispos.
- Tak jest - Zaidas położył sobie koc na kolanach i przeło​żył wodze do lewej ręki, po czym w
archaicznym dialekcie videssańskim, zwykle używanym w kościelnej liturgii Phosa, wyrecytował krótkie
zaklęcie jednocześnie wykonując dłonią szybkie, nieznaczne gesty nad przykryciem.
Koc z miękkiej wełny zafalował łagodnie, jak morska toń zmącona delikatnym wietrzykiem.
- Phostis żyje - oświadczył Zaidas autorytatywnym gło​sem. -Gdyby opuścił ten padół, przykrycie
leżałoby nierucho​mo, tak jak przed rzuceniem zaklęcia.
- Dziękuję, szacowny panie magu - powiedział Krispos. Odczuł pewną ulgę, ale troska o syna pozostała.
Za pierwszym pytaniem gnało następne, jak zimowa śnieżyca, przewalająca się przez miasto Videssos
śladem poprzedniej zawieruchy.
- Teraz, gdy wiemy już, że jest wśród żywych, czy mógłbyś, panie, dowiedzieć się, wśród jakich
przedstawicieli rodu ludz​kiego on obecnie przebywa?
Zaidas przytaknął. To nie jest odpowiedź na moje pytanie, on po prostu chce okazać, że je przewidział,
pomyślał Krispos.
- Tak, Wasza Wysokość, mogę to sprawdzić - odparł mag. - Zaklęcie nie jest aż tak proste, jak
poprzednie, ale również zasadza się na zastosowaniu prawa przechodniości.
- Może się nawet zasadzać w glebie podlanej świńskim nawozem, nic mnie to nie obchodzi - odpalił
Krispos. - Jeśli potrafisz rzucić je w marszu, tym lepiej. Jeśli nie, dam ci strażników na tak długo, ile
będzie trzeba.
- To raczej nie będzie potrzebne - odparł Zaidas. - Mam tu chyba wszystko, czego potrzebuję.
Z torby przy siodle wyciągnął krótki, cienki kijek i niewie​lki srebrny kubek. Nalał do niego prawie do
wrąbka wina z manierki i podał Krisposowi.
- Proszę to uprzejmie potrzymać przez chwilę, Wasza
Wysokość.
Gdy miał obie ręce wolne, wyciągnął z koca, należącego do Phostisa, długie włókno wełny i owinął je
wokół kijka.
Wyciągnął rękę i Krispos podał mu kubek. Wtedy Zaidas wrzucił do niego kijek, który zaczął pływać po
powierzchni wina.
- Zaklęcie to można również rzucać na wodę, Wasza Wysokość, ale moim zdaniem składnik
alkoholizowany po​prawia skuteczność.
- Rób, jak uważasz - powiedział Krispos.
Słuchał, jak Zaidas pogodnym głosem wyjaśnia tajniki swego zajęcia, ale wcale nie przeszkadzało mu
to myśleć o różnych strasznych rzeczach, które mogłyby się przytrafić Phostisowi.
Mag powiedział: - Gdy skończę recytować zaklęcie, ten patyczek, dzięki związkowi z wełną, która
kiedyś była w kon-
takcie z twoim synem, Imperatorze, obróci się w kubku, wskazując kierunek, w którym znajduje się
Phostis.
Zgodnie ze słowami Zaidasa, zaklęcie rzeczywiście okazało się bardziej skomplikowane niż poprzednie.
Mag potrzebował obu rąk do magicznej gestykulacji, więc kierował koniem przy pomocy kolan. W
kluczowym momencie zaklęcia mag ugodził patyczek sztywnym palcem wskazującym, jednocześnie
wykrzykując coś głośnym, rozkazującym tonem.
Krispos czekał, aż drewienko zadrży i ustawi się w jakimś kierunku, jak dobrze wytresowany myśliwski
pies. Zamiast tego, kijek przez chwilę kręcił się w kółko jak szalony, wychlupując wino na zewnątrz, a
potem zatonął. Imperator wpatrywał się weń ze zdumieniem: - A to co znowu oznacza?
- Wasza Wysokość, gdybym wiedział, to bym powiedział -w głosie Zaidasa dźwięczało jeszcze większe
zdziwienie. Umilkł na moment, by się zastanowić i spekulował: - To może znaczyć, że ten koc nigdy nie był w
bezpośrednim kontakcie z Phostisem. Ale nie... -potrząsnął głową. - To niemożliwe. Gdyby między
przykryciem, a twoim synem nie istniał żaden związek, nie udałoby się pierwsze zaklęcie, które pokazało, że
chłopak żyje.
- Tak, rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Krispos. -Jakie mamy inne możliwości?
- Najbardziej prawdopodobna, moim zdaniem, jest jakaś blokada mojej magii, która nie pozwala
zlokalizować miejsca pobytu młodego Imperatora.
- Ale przecież jesteś mistrzem magii, jednym z dziekanów Kolegium Magów - zaprotestował Krispos. -
Jak ktoś mógłby przeszkodzić twoim zaklęciom?
- Jest wiele sposobów, Wasza Wysokość. Nie jestem jedy​nym magiem tej klasy w Imperium Videssos.
Inny mistrz lub nawet zespół pomniejszych czarowników, może ukryć przede mną prawdę. Proszę zauważyć,
że doświadczenie nie wskazało kierunku, który później okazał się fałszywy, lecz po prostu nie pozwoliło
nam się niczego dowiedzieć. To prostsza magia.
- Rozumiem - powiedział powoli Krispos. - Wymieniłeś jedną lub nawet dwie sztuczki, za pomocą
których można cię zmylić. Czy są jeszcze inne?
- Tak - odparł Zaidas. - Jestem mistrzem magii, która opiera się na wierze w Phosa i odrzuceniu boga
ciemności Skotosa ... tu przerwał, by splunąć.
- Ten system magiczny można określić jako dwubiegunowy. Halogąjczycy, z ich licznymi bogami albo
stepowi Khamor-thci, którzy wierzą w siły nadnaturalne, ożywiające każdą skałę, strumień, owcę i źdźbło
trawy, patrzą na świat z perspek​tywy, która sprawia, że dla maga z mojej szkoły ich zaklęcia są trudniejsze
do wykrycia i zneutralizowania. To samo, choć w mniejszym stopniu, dotyczy Makurańczyków, którzy
filtrują moc swego boga przez pośrednictwo Czterech Proroków.
- Załóżmy, że magia, która posłużyła do zrobienia bloka​dy, jest dziełem innej szkoły niż nasza. Czy
będziesz potrafił ją zwalczyć?
- Wasza Wysokość, nie mam zupełnej pewności w tym względzie. Teoretycznie, ponieważ to my
wyznajemy jedynie prawdziwą wiarę, magia, która znajduje w niej swoje źródło, powinna się w końcu
okazać potężniejsza niż zaklęcia oparte na innych systemach. W praktyce, twory ludzkie z natury swej nie są
idealne i wiele zależy od mocy i talentu magów, którzy są zaangażowani w pojedynek, niezależnie od tego, z
jakiej pochodzą szkoły. Będę próbował ze wszystkich sił, ale nie mogę zagwarantować, że mi się uda.
- A więc próbuj ze wszystkich sił - zobowiązał go Kris-pos. - Przypuszczam, że bardziej
skomplikowanych zaklęć nie będziesz mógł rzucać z końskiego grzbietu. Dam ci kuriera; przyślij go do
mnie, jak tylko będziesz miał jakieś wyniki.
- Nie omieszkam, Wasza Wysokość - obiecał Zaidas. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać. Krispos
ponaglił go gestem, więc mag powiedział:
- Błagam o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale mądrze byłoby posłać także jeźdźców, by przeszukali
okolicę.
- Uczynię to - odpowiedział Krispos czując, że kolana się pod nim uginają. Mag ostrzegał w ten sposób,
że nie należy spodziewać się szybkich sukcesów ... jeśli sukcesy w ogóle nadejdą.
Od głównego członu armii oddzieliły się szwadrony jeźdź​ców; niektóre pojechały do przodu, inne
wróciły do Nakolei, jeszcze inne rozjechały się na boki. Do zachodu słońca żaden z dowódców nie przysłał
wieści. Krispos jechał dalej na czele armii, a Zaidas został z tyłu, by próbować kolejnych zaklęć. Na
wypadek nagłego ataku thanasiotów albo zwykłych rabusiów, osłaniała go kompania wojska. Krispos
niecierpliwie czekał na
powrót gońca. Wreszcie, gdy zmęczenie niemal powaliło go na łóżko, pojawił się jeździec. Widząc w oczach
Imperatora nieme pytanie, po prostu pokręcił głową.
- Bez powodzenia? - upewnił się Krispos.
- Bez powodzenia - potwierdził kurier. - Przykro mi, Wasza Wysokość. Magowi znowu się nie udało, i
to nie raz, jak mi sam powiedział.
Krispos, z kwaśnym grymasem na twarzy, podziękował posłańcowi i odesłał go na odpoczynek.
Właściwie nie wierzył, by ktoś potrafił na długo pomieszać szyki Zaidaso-wi. Położył się w końcu, ale
sen długo do niego nie przy​chodził.

Głupi. To jedno słowo leniwie krążyło w myślach Phostisa. Ponieważ otaczała go ciemność, przez chwilę
wydawało mu się, że w dalszym ciągu jest w pobliżu latryn. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że ma
opaskę na oczach. Chciał ją zdjąć, ale okazało się, że ręce ma związane na plecach, a nogi spętane w
kostkach i kolanach.
Jęknął. Dźwięk był niewyraźny - a więc był i knebel. Tak czy owak, jęknął ponownie. Wydawało mu
się, że zamiast głowy ma kowadło, na którym kowal wielki jak wieża Głównej Świątyni stara się wykuć jakiś
skomplikowany kawałek żelast​wa. Leżał na czymś twardym - na deskach, jak się okazało, gdy ostra drzazga
wbiła się mu w twarz między opaską a kneblem.
Oprócz łomotu w mózgu dręczyły go także nagłe podskoki i jakieś skrzypienie. Jadę na wozie, pomyślał
zdumiony i za​chwycony, że jego biedny, ogłupiały mózg w ogóle jest w stanie funkcjonować. Jęknął po raz
trzeci.
- Odzyskuje przytomność - powiedział ktoś. Jakiś męż​czyzna siedzący na górze i z przodu, po czym
roześmiał się, głośno i wulgarnie.
- Trochę mu to czasu zabrało, no nie?
- Pozwolimy mu zobaczyć, dokąd jedzie? - spytał drugi głos, tym razem kobiecy. Po chwili Phostis
zorientował się, że była to Olyvria. Zazgrzytał zębami w bezradnej wściekłości; miał dosyć własnych
jęków.
Mężczyzna, pewnie woźnica, odparł: - Nic z tego, mamy rozkaz, żeby przez pierwszy etap drogi do
Livaniosa nic nie
widział. Tak kazał twój tato i tak robimy. I masz go nie rozwiązywać, słyszysz?
- Słyszę cię, Syagriosie - odpowiedziała Olyvria. - Co za pech. Wszystkim byłoby przyjemniej, gdyby
można go było trochę oczyścić.
- Śmierdziałem gorzej, jak robiłem w polu przy nawozie -powiedział Syagrios. - Ten smród nie zabije
ani jego, ani tym bardziej ciebie.
Od momentu, gdy Phostis odzyskał przytomność, czuł jakiś obrzydliwy zapach, ale nie zdawał sobie
sprawy, że sam jest jego źródłem. Pewnie dalej się zanieczyszczał, już po wypiciu odbierającej
przytomność mikstury, którą podała mu Olyvria jako remedium na dolegliwości żołądkowe. Zemszczę się za
to, dobry bóg mi świadkiem, pomyślał. Już ja... na tym poprzestał. Nie był w stanie wymyśleć odpowiednio
okrutnych tortur.
Olyvria powiedziała: - Szkoda, że nie podszedł i nie po​rozmawiał ze mną, gdy widzieliśmy się przy
taborach. Poznał mnie wtedy, jestem o tym przekonana. Mogłabym go wtedy namówić, by pojechał z nami z
własnej woli. Wiem, że podąża świetlistą ścieżką Thanasiosa, przynajmniej w niektó​rych sprawach.
Syagrios wydał długi, sceptyczny pomruk: -A niby skąd to wiesz?
- Nie poszedł ze mną do łóżka, choć mógł to zrobić -
odpowiedziała.
Jej towarzysz znowu coś mruknął, tym razem nieco innym tonem: - Ano, może i racja. Tylko że to
nieważne. Mieliśmy rozkaz złapać go jak najszybciej i żeśmy tak zrobili. Livanios będzie z nas zadowolony.
- To prawda - przytaknęła.
Oboje rozmawiali dalej, ale Phostis już tego nie słuchał. Nie wpadł na pomysł - choć pewnie powinien
był to zrobić - że porywaczami byli thanasioci. Podobnie jak Olyvria, odczuł ironię tej sytuacji, choć w
jego przypadku było to bardziej bolesne uczucie. Gdyby dano mu możliwość wyboru, znalazłby inny sposób,
by dołączyć do ich szeregów. Ale stało się inaczej.
Zacisnął wargi na kneblu, próbując wciągnąć do ust kawa​łeczek materiału. Po kilku próbach udało mu
się uchwycić tkaninę przednimi zębami. Przez chwilę próbował ją przegryźć, ale stwierdził, że to za trudne.
Zamiast tego, spróbował zsunąć
cały knebel, by odsłonić usta. Gdy już myślał, że uda mu się ta sztuka mniej więcej w momencie, kiedy dotrą do
samego Łivaniosa, krawędź tkaniny zsunęła się z jego górnej wargi. Teraz już mógłby mówić, gdyby musiał, a
poza tym o wiele łatwiej mu się oddychało.
Mimo to, postanowił się nie odzywać, w obawie, że porywacze założą mu ściślejszy knebel. Ale jego ciało
poddało to postanowienie nieoczekiwanej próbie. W końcu po​wiedział: - Czy moglibyście zatrzymać się na
chwilę, żebym mógł się odlać?
Zaskoczony Syagrios drgnął tak, że aż cały wóz podsko​czył: - Na wielki lód, jak on uwolnił się z knebla? -
odwrócił się i warknął: - Po co zawracać sobie głowę? I tak już śmierdzisz.
- Syagriosie, my go nie chcemy tak po prostu porwać. Chcemy, by się do nas przyłączył - wtrąciła się
Olyvria. - Na drodze nie ma nikogo; dlaczego nie moglibyśmy się zatrzymać i pozwolić mu załatwić swoją
potrzebę? To nie potrwa długo.
- Dlaczego nie? Ty żeś go tam nie wsadziła i nie ty go będziesz, musiała wyciągać.
Mężczyzna marudził jeszcze przez chwilę, po czym powie​dział: - No dobra, niech będzie po twojemu.
Prawdopodobnie ściągnął wodze; ucichło podzwanianie uprzęży i wóz się zatrzymał. Phostis poczuł, że
unoszą go w górę ramiona tak grube i potężne, jak u Halogajczyka. Oparł się o ściankę wozu, bo nogi się pod nim
uginały. Syagrios powiedział: - No dobra, sikaj. Tylko szybko.
- Wiesz, to nie takie proste - powiedziała Olyvria. - Za​
czekaj no, pomogę ci.
Wóz poruszył się za plecami Phostisa, gdy dziewczyna wysiadała. Słyszał, jak obchodzi zaprzęg i staje obok
niego. Uniosła jego szatę, żeby się nie zmoczył i, jakby nie dość było tego upokorzenia, wzięła go do ręki i
powiedziała: - Teraz możesz już zaczynać; nie oblejesz sobie butów.
Syagrios zaśmiał się szorstko: - Potrzymaj go tak jeszcze trochę i będzie za sztywny, żeby w ogóle sikać.
Phostisowi nawet to przez myśl nie przeszło; po głowie chodziło mu zdanie, które ojciec wypowiedział w
Nakolei, pytając go, czy chce pochwały za każdym razem, kiedy się odleje i nie obsika sobie butów. W danym
momencie pochwała taka byłaby mile widziana. Ulżył sobie tak szybko, jak potrafił;
po raz pierwszy ten potoczny zwrot nabrał dla niego konkret​nego, rzeczywistego znaczenia. Gdy skończył,
westchnął z wiel​ką ulgą.
Szata opadła, zasłaniając jego związane kostki. Syagrios podniósł go w górę, chrząknął i opuścił z
powrotem na wóz. Sądząc po sposobie wyrażania się, był to jakiś kryminalista. Poza tym nie grzeszył
czystością, choć w odróżnieniu od Phostisa nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Wyróżniał się jednak
zwierzęcą siłą. Położył jeńca płasko na dnie wozu, wrócił na swoje miejsce i wóz ruszył z miejsca.
- Nie zakneblujesz go? - spytała Olyvria.
- Nie - powiedział Phostis cicho, żeby wiedzieli, że nie trzeba tego robić. Potem dodał jedno słowo,
które dla syna Autokraty zwykle było wyprane ze wszelkiego znaczenia: -Proszę, nie.
Tym razem zwrot ten znaczył dla niego bardzo wiele.
- Chyba jednak będzie trzeba - stwierdziła Olyvria po krótkiej przerwie. Zapewne obróciła się na
siedzeniu; jej stopy pojawiły się na deskach tuż obok głowy Phostisa.
- Przepraszam - powiedziała, zakładając mu knebel na usta i wiążąc jego końce z tyłu głowy - ale teraz
jeszcze nie możemy ci zaufać.
Palce miała gładkie, ciepłe i sprawne; gdyby tylko dała mu szansę, pogryzłby je aż do kości. Niestety, nie
było to możliwe. Powoli dochodził do wniosku, że ta kobieta potrafi o wiele więcej, niż tylko rozbierać
się do naga i przybierać kuszące pozy na łożu.
Odkrycie to zdziwiłoby jego braci o wiele bardziej niż jego. Evripos i Katakolon byli przekonani, że
kobiety potrafią tylko i wyłącznie rozbierać się do naga w łóżku. Ponieważ Phos-tisowi tak bardzo nie
zależało na towarzystwie w łożu, łatwiej było mu wyobrazić sobie, że mogą one robić i inne rzeczy. Ale
nawet on nie przypuszczał sobie, że spotka dziewczynę, która będzie tak perfekcyjnym porywaczem.
Olyvria wróciła na swoje miejsce u boku Syagriosa i rzuciła pozornie obojętnym głosem uwagę, która nie
była skierowana właściwie do żadnego z mężczyzn:
- Jeśli pozbędzie się i tego knebla, będzie gorzko żałował.
- Już ja się o to postaram - głos Syagriosa był pełen radosnego oczekiwania. Phostis, który już zaczął
pracować
nad nowym kneblem, postanowił, że jednak zostawi tkaninę w spokoju. Zdawało mu się, że Olyvria zrobiła
pewną sugestię pod jego adresem.
Był to najdłuższy i zdecydowanie najgorszy dzień w jego życiu. Nigdy jeszcze nie był tak głodny i
spragniony. Po nieskończenie długim czasie przez tkaninę opaski, którą miał na oczach, przestało się sączyć
przyćmione światło a jego miejsce zajęła głęboka czerń. Zrobiło się chłodniej, niemal zimno. Nadeszła noc,
pomyślał. Ciekawe, czy Syagrios zamierza jechać aż do świtu. Jeśli tak, Phostis zastanawiał się, czy dożyje
chwili, gdy jego oczy znów zobaczą owo przyćmione światło.
Ale wkrótce po zapadnięciu ciemności Syagrios zatrzymał konie. Podniósł Phostisa, oparł go o ścianę
wozu, zszedł na ziemię, znów uniósł jeńca i przerzucił go sobie przez ramię, jak worek cieciorki. Z tyłu
słychać było, jak Olyvria powoli prowadzi zaprzęg.
Z przodu dobiegł go metaliczny jęk zardzewiałych zawia​sów, a potem drapanie twardego przedmiotu o
żwir i piach. Otwierają bramę, pomyślał Phostis.
- Pospieszcie się - zawołał nieznajomy męski głos.
- Już idziemy - odpowiedział Syagrios i przyśpieszył kro​ku. Sądząc po stąpaniu końskich kopyt,
zwierzęta także ruszyły prędzej. Zatrzymali się i natychmiast zaskrzypiała brama. Zamknęła się,
skomentował w myślach Phostis. Jego przypuszczenia potwierdził stuk zamykanego skobla.
- No, dobrze - powiedział Syagrios. - No, co, możemy go teraz rozwiązać i zdjąć mu szmatę z oczu?
- Nie widzę przeszkód - odparł ten drugi mężczyzna. -Jeśli uda mu się stąd uciec, to znaczy, że zasłużył
na wolność, dobry bóg świadkiem. Ale, zdaje się, ktoś mówił, że nasz przyjaciel zamierza sam wstąpić na
świetlistą ścieżkę?
- Też coś takiego słyszałem -zaśmiał się Syagrios. -Tylko że już dawno bym nie żył, gdybym wierzył we
wszystko, co usłyszę.
- Postaw go, to będzie mi łatwiej przeciąć te więzy -poleciła mu Olyvria.
Syagrios postawił Phostisa na ziemi nieco ostrożniej niż worek cieciorki, ale bynajmniej nie zrobił tego
delikatnie. Ktoś - prawdopodobnie dziewczyna - rozciął mu pęta a po​tem zdjął mu z twarzy opaskę.
Zamrugał; do oczu napłynęły mu łzy. Przez cały dzień był zmuszony przebywać w ciemnościach, więc
raziło go nawet światło pochodni. Gdy spróbował się podnieść, okazało się, że ani ręce, ani nogi nie chcą
go słuchać. Zaciął zęby, gdyż krew zaczęła żywiej krążyć w zdrętwiałych członkach, sprawiając niemały
ból. Zwykle opisuje się to uczucie jako „igiełki", ale tym razem było to stanowczo zbyt łagodne
porównanie;/ bardziej na miejscu byłyby „gwoździe". Ból potęgował się z każdą chwilą, aż Phostis zaczął
się zastanawiać, czy jego zmaltretowane kończyny przypadkiem zaraz nie odpadną.
- Wkrótce to minie - uspokajała go Olyvria.
Zastanawiał się, skąd ona wie takie rzeczy - czy może ją też
kiedyś skrępowano, jak prosiaka niesionego na targ? Na szczęście, miała rację. Po chwili znowu
spróbował się podnieść. Tym razem udało się, choć chwiał się, jak drzewo na silnym wietrze.
- Nie wygląda najlepiej - powiedział mężczyzna, który mieszkał w tym... gospodarstwie. Przynajmniej
Phostisowi wydawało się, że to gospodarstwo, choć ten człowiek, chudy, blady i nerwowy, bardziej
przypominał włamywacza niż fa​rmera.
- Jest głodny i zmęczony - odparł Syagrios. Niemal do​kładnie odpowiadał wyobrażeniu brutala i
siłacza, jakie sobie Phostis stworzył. Był niższy niż przeciętny Videssańczyk, ale bary miał równie
szerokie, jak Halogajczycy, a pod skórą prężyły się potężne muskuły. Kiedyś w bliżej nieznanej prze​
szłości, jego nos musiał wejść w kolizję z jakimś krzesłem lub innym podobnie nieugiętym argumentem.
W jego lewym uchu wisiał duży złoty kolczyk, jak u pirata. Phostis wskazał na niego:
- Myślałem, że ci, którzy podążają świetlistą ścieżką, nie
powinni nosić takich ozdób.
Zdziwione spojrzenie siłacza szybko zmieniło się w gniewny grymas: - Nie twój zasmarkany interes, co ja
noszę, a czego nie... - zaczął, zaciskając pięści.
- Zaczekaj - przerwała mu Olyvria. - On musi się o tym
dowiedzieć.
Zwróciła się do Phostisa: - Jednocześnie masz rację i nie masz. Gdy obracamy się wśród obcych,
czasem może się zdarzyć, że brak ozdób nas zdradza. Mamy prawo maskować
się, podobnie jak możemy zaprzeć się naszego wyznania, by ratować życie.
Phostisowi trudno było w to uwierzyć. Wiara videssańska była dlań najcenniejsza; wielu ludzi zginęło,
gdyż nie chcieli się jej wyrzec. Zezwolenie na wyparcie się swych przekonań w przypadku zagrożenia stało
w jaskrawej sprzeczności z tym, czego go zawsze uczono... ale z praktycznego punktu widzenia wydawało
się bardzo rozsądne.
Powiedział powoli: - Mojemu ojcu trudno będzie zatem oddzielić thanasiotów od reszty.
Krispos nie spodziewałby się czegoś takiego. Większość heretyków wrzaskliwie ogłosiła swoje tezy, i
dzięki temu stanowiła łatwy cel. Natomiast zdławienie buntu thanasiotów będzie równie trudne, jak bójka
z dymem, który usuwa się spod pięści, ale bynajmniej nie ginie.
- Tak jest -potwierdziła Olyvria. -Armia Imperatora nie
da sobie z nami rady. Niedługo całe Imperium nie będzie
umiało sobie z nami dać rady - jej oczy błyszczały radośnie.
Syagrios zwrócił się do gospodarza.
- Gdzie jedzenie? - zagrzmiał, klepiąc się dłonią po tłus​tym brzuszysku. Mimo słów Olyvrii, Phostis z
trudnością wyobrażał go sobie jako ascetę.
- Już daję - powiedział chudzielec i wszedł do domu.
- Phostisowi jedzenie jest bardziej potrzebne niż tobie -powiedziała dziewczyna.
- I co z tego? - brzmiała odpowiedź. - To ja miałem dość rozumu, żeby o nie poprosić. Oczywiście,
nikogo nie obchodzi, co ten tutaj sobie życzy.
Phostis pomyślał, ze Syagrios celowo pomija imię gos​podarza. To dowodziło większej inteligencji, niż
się spodziewał po tym osiłku. Gdyby próbował ucieczki... tylko, czy napraw​dę chce uciekać?
Skonsternowany potrząsnął głową. Sam nie wiedział, o co mu chodzi.
Nie wiedział, o co mu chodzi jedynie do momentu, gdy mężczyzna podobny do złodziejaszka wyszedł z
budynku, niosąc bochen czarnego chleba, trochę miękkiego żółtego sera i dzban, w którym, sądząc z
wyglądu, znajdowało się tanie wino. Młodemu człowiekowi zaburczało w żołądku, a usta wypełniły się
śliną - i w ten sposób jego życzenia przedostały się do publicznej wiadomości.
Jadł i jadł, jakby był o krok od głodowej śmierci. Wino od razu uderzyło mu do głowy. Wreszcie poczuł
się nieco bardziej po ludzku, po raz pierwszy od chwili spożycia mikstury, choć bynajmniej nie był w
szczytowej formie. Spytał:
- Czy mógłbym dostać jakiś ręcznik albo gąbkę i trochę
wody, żeby się umyć? I czystą odzież, jeśli to możliwe.
Chudzielec spojrzał na Syagriosa. Syagrios, mimo całej fanfaronady, popatrzył na Olyvrię. Kobieta
kiwnęła głową. Obcy mężczyzna powiedział do Phostisa:
- Jesteś mniej więcej mojego wzrostu, więc możesz dostać
jakąś starą tunikę. Przyniosę ci ją. W klozecie jest kanka
i gąbka.
Phostis zaczekał, aż dostał odzież z szorstkiego, tkanego w domu płótna i poszedł do toalety. Jego
własna szata była nieporównywalnie bardziej kosztowna, ale z rozkoszą zgodził się na zamianę.
Po wyjściu z wygódki obejrzał swoje nowe ubranie. Nigdy nie przywiązywał nadmiernej wagi do strojów,
jak niektórzy młodzieńcy, którzy w dni świątecznie pysznili się bogatą odzieżą przed całym Videssos.
Nawet, gdyby miał na to ochotę -jak choćby do pewnego stopnia Katakolon - Krispos nie pozwoliłby mu
na to. Ojciec, mimo że od dawna już nie pracował na roli, w dalszym ciągu zachował pogardę, jaką
biedacy zwykle żywią dla pięknych strojów, na jakie sami nie mogą sobie pozwolić. Wszystko jedno; Phostis
w życiu nie miał na sobie czegoś tak zgrzebnego.
Chudzielec wskazał na niego: - Widzicie! Bez tej haftowa​nej szaty wygląda jak zwykły człowiek. To
właśnie mówi błogosławiony Thanasios; jeśli odbierzemy bogaczom dobra, które separują ich od innych
ludzi, wszyscy będziemy podobni sobie. Musimy tylko postarać się, żeby naprawdę nikt nie gromadził
bogactw. Zaskarbimy sobie za to miłość naszego dobrego, miłosiernego pana.
- Jest jeszcze drugi sposób, by nas zrównać; trzeba po​starać się, żeby wszyscy mieli bogactwa -
Syagrios rzucił pożądliwe spojrzenie na zanieczyszczoną szatę, którą Phostis zrzucił z takim
zadowoleniem. - Wyprać by toto, sprzedać i można by zarobić niezły grosz.
- Nie - powiedziała Olyvria. - Równie dobrze można by pójść do szpiegów Krisposa i zawołać: „Tu
jestem!". Livanios
kazał zniszczyć wszystko, co Phostis miał ze sobą w momencie porwania, i tak właśnie zrobimy.
- Dobrze już, dobrze - nadąsał się Syagrios. - Ale to
straszne marnotrawstwo.
Chudzielec naskoczył na niego: - Twoja wiara nie jest taka, jak być powinna. Thanasios mówi, że należy dążyć
do zniszcze​nia bogactw, a nie do równości ludzi, gdyż Phos ukochał tych, którzy oddają wszystek swój dobytek
w imię jego prawdy.
- Och, wiem, wiem - odpowiedział siłacz. - Gdyby wszys​cy byli tacy sami, biedni czy bogaci, nie
zazdrościlibyśmy sobie, a jeśli zazdrość to nie grzech, ciekaw jestem, co nim jest, ot co -wziął się pod boki i
uśmiechnął się triumfalnie do swego adwersarza.
- Powiem ci coś - zaperzył się tamten, jak każdy Videssań-czyk gotów do sprzeczki na tematy religijne.
- Nie, nic mu nie powiesz - ton Olyvrii przypomniał Phostisowi ojca, ogłaszającego wyroki z wyżyn
imperialnego tronu. - Rzeczy w dalszym ciągu mają nas w swej mocy. Jeśli będziemy się sprzeczać między sobą,
to zginiemy... więc koniec ze sprzeczkami.
Obaj mężczyźni rzucili jej gniewne spojrzenia, ale żaden z nich nie rozwijał tematu. Phostis był pod
wrażeniem. Gekaw był, dlaczego Olyvria ma taki posłuch u tych zbirów. W każ​dym razie słuchali jej bez
sprzeciwu. Może nosiła jakiś amu​let... ale czy zaklęcie skutkuje w przypadku heretyka? Tylko, czy thanasioci
byli heretykami, czy też może ortodoksami doskonałymi?
Zanim Phostis znalazł odpowiedź na te pytania, chudzielec wskazał na niego palcem i spytał: - Co my
zrobimy z nim w nocy?
- Będziesz go pilnować - odpowiedziała Olyvria. - Jutro rano jedziemy dalej.
- W takim razie go zwiążę, na wszelki wypadek - powie​dział mężczyzna. - Gdyby nam uciekł, imperatorscy
kaci mają setki sposobów, by utrzymać przy życiu skazańców, którzy woleliby raczej umrzeć.
- Chyba nie będzie to potrzebne - odparła kobieta, ale tym razem w jej głosie brzmiało powątpiewanie.
Spojrzała na Syagriosa, szukając rady. Niewysoki, muskularny mężczyzna skinął głową: zgadzał się z
chudzielcem. Olyvria wygięta
usteczka, ale nie podjęła dyskusji. Wzruszyła ramionami i po​wiedziała do Phostisa: - Moim zdaniem, nie
trzeba cię wiązać, ale oni jeszcze nie mają do ciebie zaufania. Staraj się nas z tego powodu nie
znienawidzić.
Phostis również wzruszył ramionami: - Nie przeczę, że od dawna poważnie zastanawiałem się, czy nie
przyłączyć się do was, thanasiotów, ale nie sądziłem, że skaptujecie mnie w taki sposób. Jeśli spodziewasz
się, że będę z tego powodu szczęś​liwy, to się raczej rozczarujesz.
- W każdym razie jesteś szczery - odparła.
Syagrios prychnął ironicznie: - To jeszcze dzieciuch, tak samo jak ty, malutka. Nie wierzy, żeby coś złego
mogło mu się przydarzyć. O nie, jego tyłek jest zawsze bezpieczny, jego jaja są pod ochroną. Jesteście
młodzi, mówicie co wam ślina na język przyniesie i w dupie macie, co będzie później, bo wam się zdaje, że i
tak będziecie żyć wiecznie.
Phostis po raz pierwszy usłyszał z ust Syagriosa tak długą przemowę. Mimo wysiłku, nie udało mu się
zachować powagi i roześmiał się, nieco histerycznie, ale jednak.
- Czego się cieszysz? - warknął opryszek. - Jak się bę​
dziesz ze mnie śmiać, to trafisz do lodu. Posłałem tam więk​
szych i silniejszych od ciebie, dobry bóg mi świadkiem.
Phostis chciał przestać się śmiać, ale nie mógł. Musiał wziąć głęboki oddech, zatrzymać powietrze w
płucach i powoli je wypuszczać, by atak miną). Wreszcie bardzo ostrożnie powie​dział: -Przepraszam cię,
Syagriosie. Chodzi... chodzi o to, że nie spodziewałem się, że... że powiesz dokładnie... dokładnie to samo,
co mój ojciec.
Znowu musiał wstrzymać oddech, by powstrzymać kolejny atak opętańczego śmiechu.
- Ha - Syagrios odsłonił w uśmiechu kilka połamanych
zębów i szpar pomiędzy nimi. - No, może to i śmieszne, fakt.
Pewnie, jak się parę lat pochodziło po świecie, to zaczyna się
mówić tak samo.
Zanim Phostis odpowiedział albo zastanowił się nad jego słowami, podszedł do niego chudzielec, ze
sznurem w rękach.
- Weź ręce do tyłu - powiedział. - Nie zwiążę ich tak
mocno, jak przedtem. Ja...
Phostis przeszedł do czynów. W romansach, które niegdyś czytywał, bohater, po którego strome stała
sprawiedliwość,
zawsze z łatwością pokonywał po kilku zbirów. Widocznie autorzy nigdy nie mieli okazji spotkać się z
chudzielcem. Chyba oczy zawiodły Phostisa, bo ledwie uniósł rękę do góry, mężczyzna kopnął go z całej siły
w krocze. Młody człowiek z jękiem zwalił się na ziemię i zwymiotował większą część kolacji. Wiedział, że
nie powinien zwijać się w kłębek i obej​mować rękami, ale nie mógł się powstrzymać. Nigdy w życiu nie
zaznał podobnego bólu.
- Miałeś rację - powiedziała Olyvria do chudzielca dziw​
nie obojętnym tonem. - Rzeczywiście trzeba go na noc
związać.
Mężczyzna przytaknął. Poczekał, aż Phostis przestanie się rzucać po podłodze i polecił: - Wstawaj no, ty. I
bez głupich sztuczek, bo znowu dostaniesz.
Wycierając usta rękawem zgrzebnej tuniki, Phostis zmusił się, by wstać. Długo musiał się przyzwyczajać do
tego, że Digenis zwracał się do niego „chłopcze" a nie „młody Im​peratorze"; teraz był nazbyt zbolały, by
protestować przeciw prostackiej formie „ty". Posłusznie wykonał polecenie chu​dzielca, który gestem kazał mu
założyć ręce na plecy i związał je sznurem. Może rzeczywiście więzów nie założono tak ściśle, jak poprzednio,
ale zbyt luźne też nie były.
Gdy się położył, porywacze przykryli go derką, która śmierdziała końskim potem. Mężczyźni weszli do chaty,
a Oly-vria została na pierwszej warcie. Miała myśliwski łuk i nóż, który spokojnie mógłby służyć jako krótki
miecz.
- Uważaj no na niego - zawołał od progu Syagrios. -Jak będzie się próbował wyswobodzić, to go zrań i
zaraz nas wołaj. Nie możemy pozwolić mu uciec.
- Wiem - odparła. - Nie uda mu się.
Trzymała łuk w sposób, który zdradzał, że umie obchodzić się z tą bronią. Phostis nie wątpił, że postrzeliłaby
go, gdyby próbował ucieczki. Tępy ból w kroczu przyprawiał go o takie mdłości, że nigdzie się nie wybierał,
przynajmniej przez jakiś czas. Powiedział to Olyvrii.
- Ta próba ucieczki to był głupi pomysł - odpowiedziała, znowu tym samym dziwnym, obojętnym głosem.
- Zauważyłem - Phostis czuł w ustach smak porównywal​ny jedynie z wnętrzem rynsztoka.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie wiem. Myślałem, że mi się uda. -Phostis zastanowił
się chwilę i dodał: - Syagrios pewnie by ci wyjaśnił, że jestem
młody i głupi. - Natomiast tego, co on myślał o Syagnosie
i jego opiniach, nie powiedziałby w obecności żadnej kobiety,
nawet takiej, która najpierw pokazywała mu się nago, potem
go otruła, a na koniec porwała.
W tym momencie był w stanie z całkowitą obojętnością myśleć o tym, jak Olyvria wygląda nago. Zdawał
sobie sprawę, że nie uczyniono mu krzywdy na całe życie, ale tego wieczoru bezapelacyjnie był do niczego.
Przez chwilę układał się na twardej ziemi, by znaleźć sobie pozycję, która byłaby nieco mniej niewygodna
niż inne.
- Przykro mi - powiedziała Olyvria z takim żalem w gło​sie, jakby był jej najdroższym przyjacielem. -
Chciałbyś od​począć?
- To, co chciałbym robić, niedokładnie pokrywa się z tym, co mogę robić - odparł.
- Obawiam się, że nic na to nie mogę poradzić - powie​działa ostro. - Gdybyś nie zrobił tego głupstwa,
może udałoby mi się coś wytargować, ale ponieważ ty... - potrząsnęła gło​wą. - Syagrios i nasz tutejszy
przyjaciel mają rację, musimy bezpiecznie dostarczyć cię do Livaniosa. Wiem, że będzie zachwycony, gdy
cię zobaczy.
- Chciałaś powiedzieć, gdy mnie dostanie w swoje ręce -sprostował. - A skąd ty możesz wiedzieć, co on
myśli? Co mu się spodoba, a co nie?
- Prosta sprawa - odparła. - To mój ojciec.

Zaidas wyglądał na wyczerpanego. Musiał dobrze poganiać wierzchowca, by dopędzić armię. Nie
zsiadając z konia, skłonił się Krisposowi.
- Szczerze żałuję, Wasza Wysokość, że nie udało mi się za pomocą magii odnaleźć miejsca pobytu
twojego syna. Przyjmę bez skargi każdą karę, jaką raczysz mi wymierzyć za to niepowodzenie.
- Bardzo dobrze - odparł Krispos. Zaidas zesztywniał, oczekując na wyrok Autokraty. Krispos wygłosił
go władczym tonem: - Nakazuję zatem, by przy użyciu siły uniemożliwiono ci mówienie takich głupot.
Po czym, już normalnym tonem, dodał. - Nie zdajesz sobie sprawy, że widzę, jak bardzo się starasz?
- Wasza Wysokość jest bardzo łaskaw - odparł mag, nie ukrywając ulgi. Na chwilę przełożył lejce do
lewej ręki, by prawą uderzyć się po udzie. - Wasza Wysokość nie wyobraża sobie, jak mnie to dręczy. Dobry
bóg świadkiem, przyzwyczai​łem się do sukcesów. Świadomość, że jakiś tam mag może zniweczyć moje
plany, doprowadza mnie do szału. Muszę się dowiedzieć, kto to i gdzie się kryje, a potem uduszę go
własnymi rękoma.
Krispos uśmiechnął się na te gniewne słowa i powiedział: -Człowiek, który wierzy, że nie można go
pokonać, przeważnie ma rację.
Po chwili jednak twarz mu zmierzchła: - Chyba że walczysz z kimś, kto ma nadludzkie możliwości. Jeśli
myliłeś się wtedy, w mieście i stoimy naprzeciw Harvasa...
- Też się nad tym zastanawiałem - odparł Zaidas. - Gdy​by pokonał mnie ktoś taki, pewnie nie
straciłbym szacunku do siebie samego, bo jaki śmiertelnik mógłby go pokonać o włas​nych siłach? Zanim
powróciłem do ciebie, Imperatorze, po​wtórzyłem te same magiczne sprawdziany, które zastosowaliś​my w
Kolegium Magów, i przeprowadziłem jeszcze inne próby. Nie wiem, kim jest mój przeciwnik, ale to nie
Harvas.
- Dobrze - odparł Krispos. - To znaczy, że Phostis nie wpadł w łapy Harvasa... takiego losu nie
życzyłbym nikomu, przyjacielowi ani wrogowi.
- Zgadzam się z tym - odparł Zaidas. - Cała ludzkość na tym zyska, jeśli Harvas Czarna Szata nie pojawi
się już wśród żywych. Niestety, choć wiemy, że to nie on przyłożył rękę do zniknięcia twego syna, Wasza
Wysokość, nie zbliża nas to do rozwiązania zagadki.
- Do jakiego rozwiązania? Przecież to mogą być tylko thanasioci. Na tym założeniu opieram się przez
cały czas. Zagadką pozostaje dla mnie - i z pewnością dla ciebie, panie -w jaki sposób zdołali go ukryć.
Krispos przerwał, poskubał swą brodę i jeszcze raz prze​biegł myślą słowa Zaidasa. Po chwili
zastanowienia powiedział powoli: - Świadomość, że to nie Harvas jest odpowiedzialny za porwanie
Phostisa, przyniosła mi wielką ulgę. Czy za pomocą twojej magii jesteś w stanie dowiedzieć się, kto to
uczynił?
Czarownik obnażył zęby w pełnym goryczy grymasie, który nie miał nic wspólnego z uśmiechem, oprócz tego,
że wygiął kąciki jego ust ku górze:
- Wasza Wysokość, przy pomocy mojej magii nie jestem nawet w stanie odnaleźć twego syna, a co dopiero
dowiedzieć się, kto ponosi za to winę.
- Rozumiem - odpowiedział Krispos. - Ale nie o to mi chodziło. Czasem, władając krajem, napotykam na
problemy, których nie można rozwiązać jednym potężnym, wszechstron​nym edyktem, gdyż ludzie podnieśliby
bunt. Ale, jeśli coś trzeba rzeczywiście zmienić, stosuję politykę małych kroków; tu uczynię jakąś drobną
poprawkę, tam coś przerobię, potem za dwa lata jeszcze coś zmienię. Tylko durniom zdaje się, że
skomplikowane sprawy można rozwiązać jednym gigantycz​nym posunięciem, ot, co. Problemy, które narastają
przez lata, nie znikną w ciągu jednego dnia.
- To prawda, Wasza Wysokość. Bardzo mądra polityka.
- Ha! - wykrzyknął Krispos - Każdy chłop ci coś takiego powie.
- Może rzeczywiście - odpowiedział mag. - Wcale nie zamierzałem ci pochlebiać, Imperatorze. Chciałem
tylko po​wiedzieć, że nie rozumiem, w jaki sposób ta zasada, choć podziwu godna, może znaleźć zastosowanie
w naszej sytuacji.
- Czyjaś magia nie pozwala ci dowiedzieć się, gdzie przeby​wa Phostis, prawda? - Krispos nie potrzebował
potwierdzenia ze strony Zaidasa; sam wiedział, że ma rację. Mówił dalej: - Na jakiś czas przestań się zajmować
poszukiwaniem chłopaka, tylko, jeśli to możliwe, spróbuj się dowiedzieć, jaki rodzaj zaklęcia zastosowano, by
go ukryć. Gdyby udało się dowie​dzieć, kto przykłada rękę do tego porwania, mielibyśmy jakąś nową poszlakę,
która mogłaby pomóc w poszukiwaniach. Co o tym sądzisz? Czy to jest możliwe?
Zaidas zawahał się z odpowiedzią. Po zastanowieniu, powiedział: - Szkoda, że Wasza Wysokość nie
urodził się z darem magicznym, bo nasze rzemiosło zyskałoby wielki talent. Proszę wybaczyć porównanie, ale
umysł Waszej Wyso​kości jest tak pokrętny, jak węgorze na tarle.
- To rezultat zasiadania na tronie Imperium - odparł
Krispos. - Albo człowiek staje się pokrętny, albo ginie. A za​
tem ten pomysł ma sens?
- Może poskutkuje - odparł mag. - Z pewnością takiej drogi nie brałem pod uwagę. Nie obiecuję
sukcesu, zanim nie spróbuję, a próby nie mogę przeprowadzić w warunkach polowych, z dala od
materiałów dostępnych w Kolegium Magów. Jeśli ma się udać, będzie trzeba stosować zaklęcia o
niezwykle delikatnym działaniu, aby przeciwnik nie spo​strzegł się, że przeprowadzam takie rozpoznanie.
- Nie, nie możesz odjechać - Krispos położył Zaidasowi dłoń na ramieniu. - Szacowny panie magu, jeśli
sądzisz, że ta próba jest warta wysiłku, zrób tutaj, co w twojej mocy. Wierzę w twoje zdolności...
- Bardziej niż ja sam, przynajmniej w tej chwili - wtrącił Zaidas, ale Krispos mu nie uwierzył, wiedząc,
że mag sam wątpi w swoje słowa.
Odpowiedział: - Jeśli się nie uda, nic na tym nie stracimy, prawda?
- Tak sądzę, Wasza Wysokość - przytaknął mag. - Muszę przejrzeć swoje zapasy i zastanowić się nad
metodami. Prze​praszam, że nie mogę od razu odpowiedzieć, czy ten plan będzie skuteczny, ale po prostu
wymaga on dłuższego namysłu i nieco pracy badawczej. Obiecuję powiadomić cię, Wasza Wysokość,
natychmiast gdy wymyślę jakiś sposób albo też zorientuję się, że brak mi umiejętności, wiedzy lub narzędzi,
by podjąć próbę.
- Nie mogę cię prosić o więcej - w połowie zdania Krispos spostrzegł, że przemawia do pleców maga,
który zawrócił wierzchowca i odjechał. Gdy Zaidas wpadł na jakiś pomysł, nie spoczął, aż go nie
rozpracował, nie dbając o protokół ani nawet o zwykłą grzeczność. Zdaniem Krisposa, długa lista
sukcesów maga usprawiedliwałaby gorsze przewinienia niż te.
Po niedługim czasie jednak sprawy magii i troska o syna musiały ustąpić innym, ważniejszym sprawom w
umyśle Auto-kraty. Wczesnym popołudniem armia Imperatora wjechała do Harasos, gdzie władca mógł na
własne oczy przekonać się o zniszczeniach, jakie thanasioci poczynili w magazynach zaopatrzeniowych, a
które wzbudziły w nim mimowolny po​dziw. Sposób wykonania zadania uradowałby serce nawet
najbardziej wymagającego oficera.
Naturalnie, miejscowi kwatermistrze wielce ułatwili napast​nikom zadanie. Prawdopodobnie składy
wewnątrz marnych
murów tego ubogiego miasteczka zostały uznane za nieodpo​wiednie, więc worki pełne zboża i sągi
drewna na opał składowano na zewnątrz. Czarne plamy na trawie i utrzymują​cy się swąd spalenizny
wskazywał te miejsca.
Obok tych czarnych śladów była również ogromnych rozmiarów fioletowa plama. Na środku wciąż
jeszcze leżały gliniane skorupy, które mówiły, że tu właśnie wylano wino, przeznaczone na żołnierskie
racje. Teraz żołnierze już niedługo będą musieli przerzucić się na picie wody, co oznacza narzeka​nia i
dyzenterię.
Krispos zacmokał językiem o zęby, żałując poczynionych szkód. Kraina ta nie była bogata: zebranie
takich nadwyżek oznaczało całe lata cierpliwej pracy. Zapasy mogłyby zabez​pieczyć ten region na
wypadek głodu albo nakarmić armię, tak by żołnierze nie musieli rekwirować żywności w przygodnych
wioskach.
Nadjechał Sarkis i razem z Krisposem przyglądał się pogorzelisku. Generał wskazał na pozostałości
zagrody: -Widzisz, panie? Bydło też dla nas mieli.
- Prawda - westchnął Krispos. - Teraz zjedzą je thana-sioci.
- Myślałem, że wzdragają się przed jedzeniem mięsa.
- To prawda. Rzeczywiście, część zwierząt zabili - Auto-krata zmarszczył nos, gdy wiatr przyniósł falę
zaduchu od zakrwawionych zwłok, leżących za resztkami ogrodzenia -a resztę rozpędzili. Dla nas nic nie
zostało, to pewne.
- Ano, prawda. Wielka szkoda - sądząc po głosie, Sarkis troszczył się bardziej o napełnienie własnego
pokaźnego brzu​cha, a nie o resztę armii.
- Będziemy musieli sprowadzić część żywności morzem z Nakolei -powiedział Krispos - ale, na
dobrego boga, będzie to bardzo długi szlak zaopatrzeniowy. Czy twoi ludzie dadzą radę ochronić wozy
transportowe?
- Część do nas dotrze, Wasza Wysokość. Są szanse, że nawet większość. Ale jeśli nas zaatakują, to na
pewno będą jakieś straty - odparł generał. - Na pewno stracimy też ludzi z eskorty. Trzeba ich odliczyć z
siły bitewnej... tak, jakby każdy z nich dostał wrażą strzałę w gardło.
- To też prawda. Bezczelnie z twojej strony, że mi przypo​minasz. - Krispos dobrze wiedział, jak silną
armię należy
wystawić przeciw thanasiotom; miał wystarczająco dużo wo​jennego doświadczenia, by z łatwością wyliczyć,
ilu ludzi Sarkis będzie musiał odesłać do ochrony wozów z zaopat​rzeniem przed ewentualnymi napadami. Nie
był tylko pewien, ilu żołnierzy może stanąć do boju ze strony buntowników. Gdy wyruszał z Videssos, myślał, że
starczy mu ludzi, by odnieść szybkie zwycięstwo. Teraz nie był już tego taki pewien.
- Szkoda, że nie każdą wojnę łatwo się wygrywa, prawda, Wasza Wysokość - skomentował Sarkis.
- Może to i dobrze. - Na tę odpowiedź generał uniósł krzaczastą, szpakowatą brew. - Gdyby były łatwe,
kusiłoby mnie, żeby częściej walczyć. A po co to komu?
- Ano, jest trochę racji w tych słowach.
Krispos odwrócił wzrok od splądrowanych zapasów i spoj​rzał w niebo. Ocenił pogodę z wprawą nabytą w
młodości na wsi, gdy właściwa decyzja o tym, kiedy zacząć zwożenie plonów, często była równoznaczna z
przetrwaniem zimy albo z głodem na przednówku. Nie spodobało mu się to, co mówił mu instynkt. Wiatr
zmienił się na północno-zachodni i przy​gnał nad horyzont gęste, czarne chmury.
Imperator wskazał na nie palcem: - Nie mamy wiele czasu na całą zabawę. Zdaje mi się, że jesienne deszcze
zaczną się wcześnie w tym roku - skrzywił się. - Na pewno tak będzie.
- Rzadko kiedy sprawy układają się po naszej myśli, co, Imperatorze? - odparł Sarkis. - Trzeba przycisnąć
buntowni​ków z całych sił. Zgnieciemy ich i po zmartwieniu, nawet jeśli później przez lata będą nam
dokuczać.
- Pewnie tak - rozwiązanie Sarkisa, choć praktyczne, nie całkiem zadowoliło Krisposa. - Nie chcę toczyć
wojny bez końca. To nic nie da, prócz cierpienia dla mnie i dla Phostisa -powstrzymał się przed
wypowiedzeniem na głos myśli, że porwanie najstarszego syna może mieć wpływ na sukcesję. -Daj cień szansy
fanatykom religijnym, a spory będą trwać po wiek wieków.
- To prawda, a kto może o tym wiedzieć lepiej niż jeden z książąt? - spytał generał. - Gdybyście wy, z
Imperium, zostawili w spokoju nasze przekonania religijne...
- ... przyszliby Makurańczycy i siłą nawróciliby was na kult Czterech Proroków - przerwał mu Krispos. -
Już parę razy próbowali.
- I nie powiodło im się, tak samo jak Videssańczykom. My, z Vaspurakanu, jesteśmy uparci - uśmiech
Sarkisa przy-pomniał Imperatorowi pewnego drobnego oficerka którego znał w młodości. Generał w
dalszym ciągu był niezawodny i solidny, ale szczupły już nigdy nie będzie. Co prawda, Krispos też nie był
już młody, ale nie przytył tak, jak dowódca kawalerii. Jednak po całym dniu spędzonym w siodle bolały go
kości.
Powiedział: - Gdybym miał gnać teraz do Videssos znad granicy Kubrat, umarłbym chyba po drodze.
Sarkis też pamiętał tamtą szaloną jazdę: - Ale za naszych szczenięcych lat udała nam się taka sztuczka,
co? - popatrzył na swój wydatny brzuch. - Ja to bym prędzej zamordował parę koni, niż siebie. Jestem
gruby jak stary Mammianos, ale w odróżnieniu od niego, mój wiek nie jest jeszcze usprawied​liwieniem.
- Czas płynie - Krispos znów popatrzył na północny zachód. Tak, tak, chmury rzeczywiście się
zbierały. Twarz wykrzywił mu grymas; to był złowieszczy omen.
- Ten deszcz zatrzyma całą armię. Masz rację, jeśli nie chcemy na dobre utkwić w błocie, musimy
naprawdę szybko iść do przodu.
Znów zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej było poczekać do wiosny z kampanią przeciw thanasiotom.
Jeśli przegra bitwę z heretykami, wiele straci, ale stokroć gorzej będzie wycofywać się w błocie i
poniżeniu.
Wysiłkiem woli porzucił tę myśl. Za późno martwić się, gdy decyzja już została podjęta. Trzeba ponieść
konsekwencje wyboru i postarać się, by przyniosły oczekiwany rezultat.
Zwrócił się do Sarkisa: - Ponieważ składy są doszczętnie zrujnowane, nie ma sensu rozbijać tu obozu.
Noc spędzona przy tych resztkach wcale nie poprawi żołnierzom nastroju. Ruszajmy, zgodnie z
zaplanowaną marszrutą.
- Tak jest, Wasza Wysokość. Pojutrze powinniśmy dotrzeć do Rogmoru... może nawet jutro, jeśli się
pośpieszymy -dowódca kawalerii się zawahał. - Oczywiście Wasza Wyso​kość pamięta, że Rogmor też
jest spalony.
- Tak. Ale z tego, co słyszałem, nie zniszczyli Aptos. Jeśli weźmiemy dobre tempo, dotrzemy do zapasów,
zanim skończy nam się to, co przywieźliśmy z Nakolei.
- Byłoby dobrze - zgodził się Sarkis. - Jesl nam się nie uda, stanie przed nami miły wybór: głód albo
rabunek po wsiach.
- Jeśli zaczniemy rabować, następnego dnia do thanasio-tów przyłączy się dziesięć tysięcy ludzi — skrzywił
się Krispos. -Lepiej już się wycofać; wtedy uznają, że jestem ostrożny, a nie że zachowuję się jak opryszek.
- Tak jest, Wasza Wysokość- skłonił głowę Sarkis. -Miejmy nadzieję, że uda nam się szybki, triumfalny
marsz do przodu i nie będziemy musieli podejmować niewygodnych decyzji.
- Nadzieja to piękna rzecz - odparł Imperator - ale musi​my także zaplanować strategię na wypadek
ewentualnego niepowodzenia, by nas nie zaskoczyło i nie powaliło na kolana, bośmy drzemali wtedy, gdy trzeba
było myśleć.
- Bardzo rozsądne - zaśmiał się Sarkis. - Zdaje mi się, że przez te lata wiele razy mówiłem coś takiego... ale
nic dziw​nego, bo Wasza Wysokość zwykle postępuje rozsądnie.
- Naprawdę? Wiele osób mówiło mi rzeczy, które im się zdawały bardziej pochlebne, a mnie się dużo mniej
podobały -powiedział Krispos i dodał na próbę: - „Był rozsądny". Wolałbym, żeby na mojej nagrobnej steli
wyryto to właśnie słowo niż większość tych kłamstw, w których tak lubują się kamieniarze.
Sarkis wykonał dwoma palcami rytualny gest, mający odegnać wzmiankę o śmierci. - Oby Wasza Wysokość
przeżył następną generację kamieniarzy.
- I kuśtykał po Videssos jako rześki osiemdziesięciolatek?
Mogłoby tak być, choć nasz dobry i miłosierny pan wie, jak
niewielu ludziom zdarza się takie szczęście.
Krispos obejrzał się, by sprawdzić, czy w zasięgu głosu nie ma Evriposa albo Katakolona, po czym i tak
zniżył głos: -Jeśli taki los przypadnie mi w udziale, moi synowie z pewnością nie będą zachwyceni.
- Znajdziesz, Imperatorze, jakiś sposób, by sobie z nimi poradzić - w głosie Sarkisa dźwięczała pewność. -
Jak do tej pory, radziłeś sobie ze wszystkim, co zsyłał ci dobry i miłosier​ny pan.
- Co wcale nie znaczy, że następnym razem też mi się uda - odparł Krispos. Jak długo o tym pamiętam,
wszystko
jest w porządku. Starczy tego gadania; im prędzej dotrzemy do Aptos, tym lepiej.
Sarkis służył pod komendą Krisposa przez całe jego pano​wanie, więc dawno już się nauczył, kiedy
Imperator ma na myśli więcej, niż wyraża w słowach. Wbił ostrogi w końskie boki - pomimo brzucha i
podeszłego wieku nie zatracił kunsz​tu jeździeckiego i miał pierwszorzędnego wierzchowca - i po​pędził
kurcgalopem przed siebie. W chwilę później instrumenty wojskowej orkiestry zagrały nową komendę. Cała
armia przy​śpieszyła kroku, jakby umykając przed burzą, którą straszyły gromadzące się na horyzoncie
chmury.
Harasos leżało na granicy nadmorskiej niziny i płasko​wyżu. Droga do Rogmoru wspinała się w górę,
na wyżynną równinę, która stanowiła większą cześć zachodnich ziem; była to bardziej górzysta, suchsza i
biedniejsza kraina niż wybrzeże. W dolinach rzek i w szczególnie deszczowych okolicach far​merzy zbierali
plony raz do roku, jak w rodzinnej okolicy Krisposa. Wszędzie indziej, trawa i krzewy rosły lepiej niż
zboże, więc po stepie wędrowały stada bydła i owiec.
Krispos podejrzliwie taksował wzrokiem płaskowyż, nie dlatego, że była to uboga kraina, ale ze
względu na wzgórza. O wiele bardziej wolał ciągnące się całymi kilometrami rów​niny, gdzie niełatwo
było urządzić zasadzkę. Tutaj co krok zdarzało się miejsce zdatne do ataku z zaskoczenia.
Polecił, by wzmocniono straż przednią, na wypadek gdyby thanasioci postanowili spowolnić marsz
armii do Rogmoru. Gdy cała wyciągnięta kolumna marszowa znalazła się na płaskowyżu, głęboko
odetchnął z ulgą i odmówił modlitwę dziękczynną do Phosa. Gdyby to on dowodził heretykami,
zaatakowałby imperialną armię jak najszybciej, i to całą siłą, jaką by dysponował; w tej chwili opóźnienie
marszu żołnierzy Krisposa przyniosłoby buntownikom równie wielką korzyść, jak wygrana bitwa później.
Zastanawiając się nad tym, spraw​dził, czy jego szabla gładko wychodzi z pochwy. Choć nie był mistrzem,
znał wystarczająco dobrze sztukę walki, by się obronić w razie potrzeby.
Przywódca thanasiotów był równie dobrym strategiem jak Krispos, ale brakowało mu znajomości
taktyki. Niedługo po tym, gdy armia wkroczyła na płaskowyż, na tyłach zaczęły się jakieś niepokoje. Armia
rozciągała się na długości ponad
półtora kilometra. Jej wódz jakby był głową długiego, głupa​wego smoka, który dopiero po kilku chwilach
może się dowiedzieć, co właściwie dzieje się z jego ogonem, potrzebował nieco czasu, by się zorientować
w sytuacji.
Gdy wreszcie upewnił się, że te niepokoje to rzeczywiście potyczka, kazał orkiestrantom zatrzymać całe
wojsko. Zabrzmiały rozkazujące nuty, a on zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnia błędu. Ale
co innego mógł zrobić? Jeśli zostawi tylną straż własnemu losowi, a czoło armii pójdzie naprzód, to jakby
prosił się o klęskę.
Zwrócił się do Katakolona, który jechał tuż obok.
- Jedź galopem do tyłu, sprawdź, co się tam naprawdę dzieje i wracaj natychmiast. Galopem, synu!
- Tak jest, ojcze! - Oczy chłopaka błyszczały entuzjaz​mem, gdy ponaglił konia do biegu. Zwierzę
kwiknęło gniewnie, ale wystartowało z taką szybkością, że Katakolon niemal zjechał mu po ogonie na
ziemię.
Wrócił prędzej, niż Autokrata się spodziewał. Gniew wład​cy rozwiał się, gdy tylko spostrzegł, że za
młodym człowiekiem jedzie goniec, jeden z żołnierzy Noetosa. - Co jest? - szczeknął.
Kurier zasalutował: - Ku chwale Waszej Wysokości, zo​staliśmy zaatakowani przez bandę około
czterdziestu ludzi. Zbliżyli się na odległość strzału z łuku; kiedy ruszyliśmy do walki, większość uciekła, ale
kilku zostało i szablami osłaniało odwrót reszty.
- Ranni i zabici? -spytał Krispos;
- Z naszej strony jeden nie żyje i czterech jest rannych, Wasza Wysokość - odpowiedział żołnierz, -
Zabiliśmy pięciu przeciwników, a paru chwiało się w siodłach podczas ucieczki.
- Macie jeńców?
- Pościg trwał, gdy wyjechałem z wiadomością. Nic nie wiem o jeńcach, ale nie czekałem do końca
potyczki.
- Wrócę i sam się dowiem - Krispos zwrócił się do Kata​kolona: - Powiedz muzykantom, żeby zagrali
komendę do marszu.
Gdy syn pospieszył, by przekazać rozkaz, Imperator po​wiedział do kuriera: - Jedziemy razem do
Noetosa. Chcę usłyszeć raport wprost od niego.
Krispos milczał, lecz był wściekły. Czterdziestu ludzi po​wstrzymywało pochód armii przez całą
godzinę. Jeszcze parę
takich sztuczek i żołnierze zaczną głodować, zanim dotrą do Aptos. Lepszy będzie kawaleryjski zwiad -
pomyślał. Napast​ników trzeba wybijać do nogi, zanim dotrą do głównego korpusu armii. Konnica może
walczyć w ruchu albo wycofać się w razie trudnej sytuacji.
Miał nadzieję, że ariergarda weźmie do niewoli kilku thanasiotów. Jedno przesłuchanie jest warte
tysiąca przypusz​czeń, szczególnie gdy o wrogu wie się tak niewiele. Znal metody, jakimi jego ludzie
wydobywali z jeńców zeznania. Nie podobały mu się, ale każdy człowiek występujący zbrojnie przeciwko
Autokracie Videssańczyków był traktowany jako zdrajca i bun​townik. Nie można było się z takim cackać, jeśli
zagrażał krajowi.
Na wozie leżał ranny żołnierz, nad którym pochylał się odziany w błękitną szatę kapłan. Ranny dygotał; z
jego szyi wystawał bełt strzały. Krispos ściągnął wodze, by obserwować pracę uzdrowiciela. Zastanawiał
się, dlaczego kapłan nie wy​ciągnął wpierw strzały, po czym doszedł do wniosku, że dzięki niej umierający
mężczyzna jeszcze nie wykrwawił się na śmierć. Szykowało się trudne zadanie dla duchownego.
Kapłan bez przerwy powtarzał wyznanie wiary: - Błogo​sławimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym
umyśle, z łaski swej nas obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na
naszą korzyść.
Wreszcie uzdrowiciel zapadł w leczniczy trans, po czym położył jedną dłoń na szyi zwiadowcy, a drugą
na strzale, która poruszała się w rytm urywanego oddechu. Jednym ruchem wyrwał bełt. Zwiadowca wydał
zdławiony okrzyk, trysnęła tętnicza krew i opryskała twarz kapłana. Nie zdołała jednak rozproszyć
koncentracji uzdrowiciela - nie zwrócił na nią większej uwagi niż na strumień czystej wody albo na
powiew wiatru.
Krwawienie ustało nagle, jakby ktoś zakręcił kurek. Kris​pos, jak zwykle, z nabożnym podziwem
obserwował leczenie. Pomyślał, że powietrze nad rannym powinno dygotać, jak nad żarem ogniska - tak
potężna była uzdrawiająca energia, prze​pływająca między kapłanem a jego pacjentem. Ale oko, podob​nie
jak inne, trudniejsze do nazwania zmysły, niczego nie było w stanie spostrzec.
Uzdrowiciel zdjął dłonie z rannego i usiadł. Jego twarz była blada i wyzuta z uczuć; wiele go kosztował
ten akt pomocy. Po
chwili żołnierz także usiadł. Na jego szyi była widoczna blada blizna, która wyglądała jak ślad rany sprzed
wielu lat. Wziął do ręki skrwawioną strzałę, a na jego twarzy malowało się zdziwienie.
- Dzięki, święty ojcze - powiedział głosem zdrowego czło​wieka, którym zresztą teraz był. - Myślałem, że
koniec ze mną.
- Teraz ja się tak czuję - wychrypiał duchowny. - Błagam o łyk wody lub wina.
Żołnierz odpiął od pasa manierkę i podał swemu zbawcy. Krtań kapłana poruszała się w górę i w dół,
gdy pił wielkimi haustami.
Krispos popędził konia zadowolony, że szeregowiec nie stracił życia. Kapłani lepiej sobie radzili z
konsekwencjami potyczek niż wielkich bitew, gdyż szybko wyczerpywali swoje siły. W wielkich bitwach
ratowali życie tylko w beznadziejnych przypadkach; lżej rannymi zajmowali się felczerzy, którzy szyli i
opatrywali rany bez pomocy magii.
Noetos podjechał do Krisposa, zasalutował i powiedział: -Przepędziliśmy tych drani bez trudu, Wasza
Wysokość. Przy​kro mi, że musieliśmy zatrzymać armię.
- Mnie jest o wiele bardziej przykro - odparł Imperator. -
Z pomocą dobrego boga, to się już nie powtórzy.
Objaśnił swój plan stworzenia sieci kawaleryjskich oddzia​łów zwiadowczych wokół całej armii.
Noetos przytaknął ze spokojną aprobatą. Krispos spytał: - Czy macie jeńców?
- Tak, złapaliśmy jednego po tym, jak już wysłałem Baris-
bakouriosa do ciebie, Imperatorze. Mamy wycisnąć ten thana-
siocki serek, aż poleci maślanka?
Kilku oficerów w pobliżu zaśmiało się ponuro, słysząc żart, który ledwie maskował prawdziwy sens słów
dowódcy.
- Prawdopodobnie za chwilę - odparł Krispos. - Spraw​
dźmy najpierw, ile się dowiemy z pomocą magii. Przyprowadź​
cie go tu. Chcę go zobaczyć.
Noetos wydał rozkaz. Po chwili kilku żołnierzy przyprowa​dziło przed oblicze Imperatora związanego
młodego człowieka w chłopskiej tunice. Jeniec musiał spaść z konia, gdyż jego odzież była rozdarta na obu
łokciach i na kolanie, ukazując zakrwawione ciało. W innych miejscach również widniały plamy krwi, a z
zadrapania na czole spływało do oka bezbarw​ne osocze krwi.
Młody człowiek nie tracił jednak kontenansu. Gdy jeden ze strażników warknął: - Na twarz przed majestatem,
szmato -mężczyzna wprawdzie pochylił głowę, ale tylko po to, by splunąć na ziemię, jakby wspomniano przy
nim Skotosa. Wśród żołnierzy podniósł się gniewny szmer; siłą zmusili jeńca, by padł na ziemię.
- Postawcie go na nogi -polecił Krispos pomyślawszy, że
gdyby nie jego obecność, kawalerzyści obchodziliby się z jeń​
cem jeszcze bardziej bezceremonialnie. Gdy obdarty, poduczo​
ny chłopak wstał- był chyba młodszy niż Evripos, raczej
w wieku Katakolona - Krispos go spytał: - Co ja ci takiego
zrobiłem, że traktujesz mnie, jak boga zła?
Więzień poruszył szczęką, pewnie po to, by ponownie splunąć.
- Lepiej tego nie rób, synku - poradził mu jeden ze
starszych żołnierzy.
Młody człowiek nie usłuchał i splunął. Krispos pozwolił wojakom trochę go poszturchać, ale potem uniósł
rękę.
- Spokojnie. Chcę, żeby odpowiedział na to pytanie z włas​nej woli, o ile to możliwe, biorąc pod uwagę
jego położenie. Czym zasłużyłem sobie na taką nienawiść? Przez całe swoje życie nie zaznał wojny; podatki są
niższe, niż przedtem. Jakie ma argumenty przeciw mnie? Młody panie, co ci się nie podoba? Możesz mówić,
co ci ślina na język przyniesie; na twoje życie i tak padł już cień kata.
- Myślisz, że boję się śmierci? - spytał jeniec. - Dobry boże, ja się śmieję ze śmierci! Dzięki niej
wydostanę się z tej pułapki Skotosa, ze świata, i wstąpię w wiekuistą światłość Phosa. Dręcz mnie, jak tylko
zechcesz; to jeno chwila. Potem uwolnię się z ohydy, zwanej ciałem, jak motyl z kokonu.
Oczy mu błyszczały, choć ciągle mrugał jednym z nich, z powodu skaleczenia. Krispos po raz ostatni
widział taki płomień fanatyzmu w spojrzeniu Pyrrhosa, kapłana swego dobroczyńcy, potem ekumenicznego
patriarchy, a w końcu szalonego, nieugiętego bojownika o ortodoksyjną religię, któ​rego trzeba było zdjąć z
urzędu.
Imperator zaczął: - Zatem więc, młody człowieku... - zdał sobie sprawę, że mówi do niego, jak do jednego
ze swoich synów, którego trzeba skarcić za jakieś głupstwo - ... pogar-
dzasz tym światem. Dlaczego pogardzasz moim miejscem w tym świecie?
- Bo jesteś bogaty i tarzasz się z złocie, jak świnia w bagnie - odparł młody thanasiota. - Bo
przedkładasz świat materialny nad duchowy i przez to oddałeś duszę Skotosowi.
- Słuchaj no, zwracaj się do majestatu z szacunkiem, bo pożałujesz - warknął jeden z żołnierzy. Jeniec
ponownie splu​nął na ziemię. Kawalerzysta uderzył go wierzchem dłoni w twarz. Z kącika ust młodzieńca
popłynęła krew.
- Dość - powiedział Krispos. - Nie on jeden myśli w ten sposób. Najadł się religijnych bzdur i teraz mu
się odbija.
- Kłamca! - krzyknął młodzieniec, nie dbając o konsek​wencje. -To twój umysł zatruwa fałszywa nauka.
Porzuć świat i rzeczy świeckie dla prawdziwego, wiecznego życia; życia, które dopiero nadejdzie - nie mógł
podnieść rąk, ale wzniósł oczy do nieba: - Błogosławimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym....
Krispos, słysząc jak heretyk modli się do swego boga, używając dokładnie tych słów, co on sam, przez
chwilę się zastanawiał, czy ten chłopak przypadkiem nie ma racji. Pyr-rhos swego czasu byłby bliski
przyklaśnięcia, ale nawet on, choć tak ortodoksyjny i ascetyczny, nie zgodziłby się na zniszczenie wszystkich
rzeczy doczesnych po to, by zyskać nagrodę w życiu pozagrobowym. Jak mężczyźni i kobiety mieliby żyć i
zakładać rodziny, gdyby doprowadzili do ruiny farmy i sklepy, porzucili swoich ojców, matki albo dzieci?
Zadał to pytanie jeńcowi: - Gdyby świat miał być urządzo​ny według was, thanasiotów, czy chcielibyście, by
ludzkość wymarła w ciągu jednego pokolenia, by nikt już nie mógł więcej grzeszyć?
- Tak, o to chodzi - odparł chłopak. - Ale nie pójdzie tak łatwo: wiemy o tym. Większość ludzi to tchórze,
zatruci materializmem...
- Czyli pragnieniem posiadania dachu nad głową i pełnego brzucha, czy nie tak? - spytał Krispos.
- Wszystko, co wiąże człowieka ze światem jest złem i pochodzi od Skotosa - upierał się jeniec. -
Najświętsi z na​szych ludzi nie przyjmują pożywienia i umierają z głodu, by prędzej połączyć się z Phosem.
Krispos wierzył mu. Płomień fanatycznego ascetyzmu tlił się głęboko w sercach wielu Videssańczyków;
ortodoksów na równi z heretykami. Jednak thanasiotom udało się znaleźć metodę, by wykorzystać tę
religijną energię do własnych celów, i to skuteczniej niż zadowolony ze swej sytuacji kler rodem z miasta
Videssos.
- Ja zamierzam żyć na tym świecie jak najdłużej - odparł Autokrata, co wywołało pogardliwy śmiech
heretyka. Krispos nie dbał o to. W młodości zaznał prawdziwej biedy i nie widział sensu, by znowu ją
znosić bez potrzeby.
- Przywiązać go do konia. Nie pozwólcie, by uciekł albo zrobił sobie coś złego. Mag Zaidas go
przesłucha -powiedział do żołnierzy, którzy przytrzymywali młodzień​ca. - A jeśli nie dowiem się tego,
co chcę magicznym sposobem...
Strażnicy przytaknęli. Młody heretyk obdarzył go tylko spojrzeniem pełnym wściekłości. Krispos
zastanawiał się, jak długo zachowa tę butę, jeśli zostanie potraktowany ogniem i rozpalonym żelazem. Miał
nadzieję, że nie będzie trzeba tego sprawdzać.
Późnym popołudniem thanasioci ponowili atak na armię imperialną. Goniec przywiózł Krisposowi
odciętą, zakrwawio​ną głowę jednego z nich. Imperatorowi zrobiło się niedobrze; cięcie było tak brutalne,
jak w przy świniobiciu. Żelazista woń krwi również budziła skojarzenia z rzeźnią.
Nawet jeśli goniec miał podobne wspomnienia, w tej chwili go nie dręczyły. Powiedział wesoło: -
Pogoniliśmy skurwysy​nów, Wasza Wysokość. To był świetny pomysł z rozciąg​nięciem osłony. A ten koleś
nie zdążył uciec.
- Dobrze - powiedział Krispos, starając się nie spojrzeć
w niewidzące oczy „kolesia". Wyciągnął z sakiewki sztukę
złota i rzucił kurierowi: - Nagroda za dobre wieści.
- Niech Phos błogosławi Waszą Wysokość - wykrzyknął kurier. - Czy mamy zatknąć główkę na włócznię,
żeby robiła za sztandar?
- Nie - Krispos zadygotał. Jeśli okoliczni mieszkańcy
uznają, że idzie armia okrutników, wszyscy przejdą na stronę
buntu. Starając się w miarę możności nie okazywać uczuć,
Autokrata mówił dalej: - Pochowajcie go, wrzućcie go do
rowu, zróbcie z nim, co chcecie, tylko się z nim nie obnoście.
Ludzie mają wiedzieć, że przyjechaliśmy się rozprawić z here​zją, a nie nurzać we krwi.
- Jak Wasza Wysokość sobie życzy - brzmiała wesoła
odpowiedź. Goniec odjechał, zadowolony z nagrody, choć
Imperator odrzucił jego propozycję. Krispos wiedział, że nie​
którzy Autokraci - i to wcale nie najgorsi z linii videssańskich
władców - chętnie by się zgodzili na taki pomysł, czy wręcz
sami by nań wpadli. Ale on czuł niesmak na samą myśl o tym.
Gdy armia stanęła obozem, poszedł do namiotu Zaidasa. Jeniec siedział przywiązany do krzesła a mag był
wyraźnie sfrustrowany. Zaidas wskazał na rozstawione przedmioty: -Czy Wasza Wysokość zna sprawdzian
prawdomówności, któ​ry przeprowadza się przy pomocy dwóch luster?
- Tak, widziałem, jak się to robi - odparł Krispos. - A co? Jakieś kłopoty?
- Kłopoty to małe słowo. Nic z tego nie wychodzi, nic! Słyszysz, panie? - Zaidas, zwykle najłagodniejszy
człowiek na świecie, wyglądał, jakby chciał wydrzeć jeńcowi z gardła przyczynę swych niepowodzeń przy
pomocy rozpalonych do białości szczypiec.
- Czy istnieją osłony przed tym zaklęciem?
- Naturalnie, że tak - Zaidas obrzucił thanasiotę kolejnym wściekłym spojrzeniem - wiedziałem o tym już
przedtem. Ale w życiu bym nie pomyślał, że znajdę takie osłony na jakimś zawszonym szeregowcu. Jeśli
wszyscy buntownicy są chronieni w ten sposób, przesłuchania będą mniej skuteczne i bardziej krwawe.
- Chroni mnie prawda dobrego boga - oświadczył młody jeniec z dumą, jakby nie zdając sobie sprawy, że
jego odpor​ność wkrótce przyczyni mu straszliwych cierpień.
- Czy jest szansa, że mówi prawdę? - spytał Krispos.
Zaidas parsknął ironicznie i nagle się zamyślił: - Może jego
fanatyzm jest rzeczywiście pewną osłoną - powiedział w koń​cu. - Często się zdarza, że magia zawodzi w
bitwach, gdyż podnieceni, zemocjonowani ludzie trudniej poddają się działa​niu zaklęć. Gorąca wiara w jakąś
sprawę może rzeczywiście zapewnić temu człowiekowi podobny poziom osłony.
- Czy możesz to sprawdzić?
- To może potrwać - Zaidas zacisnął usta i już chciał
zniknąć w jednym z ciemnych zakątków namiotu.
Krispos zatrzymał go. Wydawało się, że magia nie działa na thanasiotów. Zaidas nie mógł się dowiedzieć,
dokąd heretycy porwali Phostisa, którego nieobecność sprawiała Krisposowi niespodziewanie wielki ból.
Tylko wysiłek, jakiego wymagała kampania, pozwalał o nim na chwilę zapomnieć. Ponadto, mag nie potrafił
poznać się przyczyny swej niewiedzy, a teraz nawet nie jest w stanie wycisnąć prawdy ze zwykłego jeńca. Z
punktu widzenia Zaidasa, młody thanasiota był interesującym wyzwa​niem. Dla Krisposa, buntownik
stanowił przeszkodę, która nie poddawała się łagodniej perswazji, więc należy ją zdruzgotać.
Powiedział surowo: - Dajcie go czerwonym skórom.
Śledczy, którzy nie stosowali magii, byli zwyczajowo odziani w czerwone skóry, by na odzieży nie
było widać krwawych plam.
W młodości Krispos dłużej zwlekałby z wydaniem takiego rozkazu. Zdawał sobie sprawę, że całe lata
zasiadania na tronie - i pragnienie zasiadania na nim jeszcze przez jakiś czas - sprawiły, że stał się twardy,
a może nawet chwilami nieludzki. Miał jednak na tyle wrażliwości, że zdawał sobie z tego sprawę i
powstrzymywał swą brutalność, za wyjątkiem chwil, kiedy było trzeba się chwytać ostatecznych środków.
Ocenił, że taki moment właśnie nadszedł.
Krzyki młodego thanasioty nie pozwalały mu zasnąć długo w noc. Władał Imperium, starając się
postępować tak, jak uważał za słuszne; nie był potworem. W końcu, dobrze już po północy, wypił dzban
wina, by alkohol odgrodził go mętną zasłoną od tych krzyków. Wreszcie zasnął.
V

rhostisowi przez całe życie towarzyszył szum morza, więc pogórze, przez które jechali, wydawało mu się
obce z nie​zliczonych powodów. Wiatr tu dziwnie świstał i niósł ze sobą obce zapachy; odór pyłu, dymu i
bydła... brak w nim było jednak solankowego aromatu, którego chłopak nie dostrzegał, póki nim oddychał.
Był przyzwyczajony, że gdy wyjrzy z wysokiego okna, otworzy się przed nim przestwór błękitnych wód, a
teraz jego pole widzenia ograniczało się do kilkuset metrów burych skał, brązowej ziemi i szarozielonych
krzewów. Wóz, którym jecha​li, podskakiwał w koleinach ścieżek tak wąskich, że z pozoru nie zmykałby się
na nich koń, a co dopiero pojazd na kołach.
Ponadto, nikt nie śmiałby go tam traktować jak Syagrios i Olyvria. Przez cale jego życie ludzie
błyskawicznie spełniali, a nawet uprzedzali, każdy jego kaprys. Jedynymi wyjątkami byli ojciec, matka,
gdy żyła i bracia - choć, jako najstarszy, całkiem nieźle sobie radził z Evriposem i Katakolonem. W żad​nym
razie nie wpadłoby mu do głowy nawet w koszmarnym śnie, że oficerska córka i jakiś opryszek mogą nie
tylko odmówić posłuszeństwa, ale sami wydawać mu rozkazy.
Im z kolei do głowy by nie wpadło, że mogłoby być inaczej. Gdy minęli kolejny zakręt wijącej się jak
żmija drogi, Syagrios rozkazał:
- Złaź na dół. Tu są sami nasi ludzie, więc pewnie szkody by nie było, jakby cię ktoś zobaczył, ale
pewność siebie niejednego już załatwiła.
Phostis zsunął się na dno wozu. Gdy Syagrios po raz pierwszy wydał mu takie polecenie, szarpnął się
gniewnie
i dostał cięgi. Nie mógł wyskoczyć i uciec; był przywiązany solidną liną za kostkę do jakiegoś pałąka.
Mógłby wprawdzie wstać i wołać o pomoc, ale zgodnie ze słowami Syagriosa, większość okolicznych
mieszkańców była thanasiotami.
Syagrios powiedział mu jeszcze jedną rzecz, gdy karcił go za nieposłuszeństwo:
- Słuchaj, mały, zdaje ci się, że możesz wyskoczyć, jak diabeł z pudełka i wtedy nas zabiją. Może masz
i rację. Ale zastanów się dobrze nad tym, co ci powiem; nie popatrzysz sobie na nasze głowy leżące pod
Milowym Kamieniem, bo ja cię przedtem załatwię.
Blefował? Chyba jednak nie. Kilka razy mijały ich inne wozy albo jeźdźcy, ale więzień siedział cicho.
Przeważnie, gdy musiał się kłaść w wozie, tak jak teraz, z przeciwnej strony ostrego zakrętu nikt nie
wyjeżdżał. Po minucie albo dwóch Syagrios powiedział:
- Dobra, mały, możesz już siadać.
Phostis wrócił na miejsce pomiędzy woźnicą osiłkiem a Olyvrią i zapytał: - Właściwie, dokąd mnie
wieziecie?
Pytał o to od chwili porwania. Olyvria, jak zwykle, odpowiedziała: - Jeśli się nie dowiesz, to nie
wydasz nas, gdyby nawet udało ci się uciec - po czym odgarnęła lok, który wymknął się spod spinki i
łaskotał ją w policzek i dodała: - To znaczy, jeśli dojdziesz do wniosku, że chcesz uciekać.
- Może miałbym na to mniejszą ochotę, gdybyście mi
bardziej ufali - odparł. Jego przekonania religijne nie tak
bardzo różniły się od thanasiotów. Ale naprawdę trudno było
mu pokochać ludzi, którzy go struli, porwali, pobili i trzymali
w niewoli. Przeanalizował to z teologicznego punktu widzenia.
Czyż nie powinien docenić wysiłku, jaki włożyli w odsunięcie
go od nieprzyzwoitych wygód, wśród których wzrastał?
Nie. Być może jego wiara była nazbyt wątła, ale w dalszym ciągu uznawał swoich dręczycieli za
osobistych wrogów.
Olyvria powiedziała: - Nie ja będę decydować o tym, czy można ci ufać. Mój ojciec o tym postanowi,
kiedy przed nim staniesz.
- A kiedy to będzie? - Phostis spytał kolejny raz.
Syagrios uprzedził odpowiedź Olyvrii: - Będzie, kiedy bę​
dzie. Zadajesz cholernie dużo pytań, wiesz?
Phostis miał nadzieję, że jego milczenie jest pełne godności, ale bał się, że nadzieja przerosła
rzeczywistość. Godność łatwo jest zachować, gdy ma się haftowane szaty, niekwestionowany autorytet i
luksusowy pałac z tłumem służących. Trudniej ją znaleźć u kogoś w podartej tunice, związanego w
kostkach sznurem, a jeszcze trudniej, gdy ten ktoś chce wzbudzić szacunek do siebie w ludziach, którzy
kilka dni temu byli świadkami jego poniżenia. Wóz zaskrzypiał na zakręcie, co oznaczało, że Phostis musiał
się znów schować - albo może zostać schowanym? (nawet jego nauczyciel gramatyki miałby tu kłopot) - w
tylnej części wozu. Tym razem jednak, gdy bezpiecznie minęli zakręt, Syagrios mruknął z zadowoleniem;
Olyvria cicho klasnęła w ręce.
- Wyłaź, mały -powiedział woźnica. -Jesteśmy prawie na
miejscu.
Choć Phostis nie czuł morskiej bryzy, cały czas miał nadzieję, że to miejsce okaże się miastem Pityos.
Nigdy tam nie był, ale wyobrażał sobie, że jest podobne do Nakolei, choć pewnie mniejsze i biedniejsze.
Miasto przed nimi rzeczywiście było mniejsze i biedniejsze od Nakolei, ale na tym kończyło się jego
podobieństwo do wyobrażeń Phostisa. To wcale nie był port, tylko skupisko domów i sklepów w dolinie
nieco większej od mijanych po drodze. Na niebie rysowały się mury solidnej fortecy z ponure​go szarego
wapienia, dominując nad miastem tak wyraźnie, jak Główna Świątynia nad Videssos.
- Co to za miejsce? - spytał Phostis. Natychmiast pożało​
wał swego tonu, który wprost sugerował, że miasteczko w zasa​
dzie nie nadaje się do zamieszkania. Rzeczywiście był tego
zdania: kto by chciał spędzić całe życie uwięziony w tej dolinie?
Czy ktoś uwięziony tu przez całe życie mógłby być zadowolo​
ny? Ale głupstwem byłoby zdradzanie tych uczuć strażnikom.
Syagrios i Olyvria spojrzeli na siebie ponad jego głową. Dziewczyna odezwała się do swego
towarzysza: - I tak się dowie.
Dopiero gdy woźnica niechętnie kiwnął głową, odpowie​działa Phostisowi:
- To jest miasto Etchmiadzin.
Przez chwilę zdawało mu się, że kichnęła. Potem powie​dział: - Brzmi jak nazwa vaspurakańska.
- Bo jest. Znajdujemy się przy samej granicy, i wielu
książąt nazywa to miejsce swoim domem. Ale, co znacznie
ważniejsze, tu w Etchmiadzin święty, pobożny thanasios wy​
głaszał swoje pierwsze kazania, a więc miasto skupia tych,
którzy poszli jego drogą.
Jeśli Etchmiadzin rzeczywiście było główną kwaterą tha-nasiotów, Phostis cieszył się, że porywacze nie
zabrali go do jakiejś podrzędnej wioski. W domu, w Videssos, natychmiast by wygłosił tę myśl; w chwili, gdy
przyszła mu do głowy. Jego przyjaciele i pieczeniarze - czasem trudno było odróżnić jednych od drugich -
ryknęliby śmiechem, prawdopodobnie nawet pijackim śmiechem. Jednak, w obecnych okolicznoś​ciach
milczenie wydawało się znacznie rozsądniejszym wyj​ściem.
Mieszkańcy Etchmiadzinu obojętnie zajmowali się swoimi sprawami, nie zwracając uwagi, że oto zjawił się
pośród nich młodszy Autokrata incognito. Olyvria miała rację; wielu z nich miało w żyłach vaspurakańską
krew; byli szersi w barach i mocniej zbudowani niż ich videssańscy sąsiedzi. Stary vas-purakański kapłan, w
błękitnej szacie o dziwnym kroju i ciem​niejszym odcieniu niż ortodoksyjni duchowni, wędrował bitą drogą,
opierając się na kiju.
Strażnicy przed fortecą zasadniczo różnili od Halogajczy-ków w pozłacanych zbrojach, choć w zasadzie
wyglądali na żołnierzy. Każdy był ubrany i uzbrojony inaczej niż jego koledzy; wszyscy pochylali się i opierali
o mur, przybierając wszelkie możliwe pozy, prócz leżącej. Ale Phostis znał to wilcze, taksujące spojrzenie;
często pojawiało się w oczach barbarzyńców z północy, gdy przyglądali się gościom wkracza​jącym do
rezydencji.
Gdy strażnicy rozpoznali Syagriosa i Olyvrię, ożywili się gwałtownie, zaczęli wydawać pełne podniecenia
okrzyki i po​klepywać się wzajemnie po plecach.
- Dobry boże, dorwaliście jednak tego gówniarza! - zawo​łał jeden z nich, wskazując na Phostisa. Chłopak
znów spadł o jeden szczebel, jeśli chodzi o formalne zwroty, wyrażające szacunek a raczej jego brak.
- Bądźcie tak mili, przyjaciele, i powiedzcie mojemu ojcu, że on tu jest - poprosiła Olyvria; w jej ustach i
w ustach Digenisa to powitanie brzmiało szczerze i bezpretensjonalnie.
Obdartusy pospieszyły spełnić jej polecenie. Syagnos ściąg​nął lejce i zsiadł z wozu.
- Dawaj nogę -powiedział do Phostisa. - Stąd nigdzie nie
uciekniesz.
Jakby czytając w myślach swego więźnia, dodał: - Jeśli spróbujesz kopnąć mnie w twarz, mały, ja cię nie
uderzę. Ja cię spiorę tak strasznie, że przez następny rok będziesz zwijać się z bólu przy każdym oddechu.
Wierzysz mi?
Phostis wierzył szczerze, wierzył jak w swego dobrego boga, między innymi dlatego, że Syagnos wyglądał,
jakby miał dużą ochotę, by mu sprawić takie lanie. Tak więc następca imperial​nego tronu siedział spokojnie,
gdy woźnica przecinał mu więzy. Być może obaj wierzyli w doktrynę thanasiosa, ale mimo to nigdy nie będą
przyjaciółmi. Phostis miał wrogów-ortodok-sów, gdy sam był ortodoksa, więc nie widział powodu, dla
którego jeden thanasiota nie miałby gardzić drugim, nawet jeśli wierzą w te same dogmaty.
Strażnicy przywlekli się z powrotem, idąc w pewnej odleg​łości od siebie. Ten, który stanął z powrotem
na posterunku, gestem zaprosił Olyvrię, Syagriosa a nawet Phostisa, by weszli do fortecy. Syagnos niezbyt
delikatnie pchnął młodzieńca: -Ruszaj się, no.
Ruszył się. Na wewnętrznym dziedzińcu było więcej żoł​nierzy, a raczej wojowników, bo brakowało im
dyscypliny, a nie ochoty do walki. Ćwiczyli szermierkę i strzelali do bel siana. Wielu po prostu siedziało i
gawędziło ze sobą. Machali ręką do Syagriosa, z szacunkiem kłaniali się Olyvrii i nie zwracali żadnej
uwagi na Phostisa, który wyglądał niepozornie w swej prostej, taniej tunice.
Żelazna brama do twierdzy stała otworem. Phostis, ponow​nie pchnięty przez Syagriosa, wpadł w ponurą
ciemność. Potknął się, nie wiedząc, gdzie idzie i po czym idzie. - W lewo przy pierwszym wykuszu -
mruknęła Olyvria.
Usłuchał jej z wdzięcznością. Dopiero gdy znalazł się w komnacie, zaczął się zastanawiać, czy Syagnos
rzeczywiście jest taki brutalny, a Olyvria tak łagodna, jak to się z pozoru wydaje. Doszedł do wniosku, że
celowo rozgrywali te różnice, przerzuca​jąc się nim jak piłką, by osłabić wszelkie jego postanowienia.
- Wejdź, młody Imperatorze, bardzo proszę! - zawołał
szczupły, niewysoki mężczyzna, siedzący na wysokim krześle
w głębi komnaty. A więc to był Livanios. Mówił tak ser​decznym głosem, jakby byli starymi przyjaciółmi,
nie zaś jeńcem i porywaczem. Jego uśmiech był pełen ciepła i ser​deczności - właściwie był to uśmiech
Olyvrii, tyle że na męskiej twarzy obramowanej starannie utrzymaną, szpa​kowatą brodą i pociętej
kilkoma bliznami. Phostis zapragnął mu zaufać - i natychmiast postanowił nie ufać temu prag​nieniu.
Komnatę urządzono tak, by jak najdokładniej imitowała Główną Salę Sądową w Videssos, na ile było
to możliwe w warunkach prowincjonalnej twierdzy. Pomieszczenie rzeczy​wiście mogłoby zrobić wrażenie
na kimś, kto nigdy nie widział pierwowzoru. W oczach Phostisa, który wychował się w pała​cu, wyglądało
to śmiesznie. Gdzie była podwójna marmurowa kolumnada, która prowadziła wzrok w stronę tronu? A
gdzie eleganccy, bogato odziani dworacy, którzy stali w szeregu, tworząc szpaler wiodący do Imperatora?
Kilkunastu ordynar​nych żołnierzy stanowiło marne zastępstwo, podobnie jak paru obdartych kapłanów i
jakiś niepozorny człowieczek w pasiastym kaftanie nie umywało się do dostojnego patriar​chy i
szlachetnego Sevastosa, stojących przed tronem Auto-kraty.
Phostis doznał dziwnego przeskoku myślowego, gdy przy​pomniał sobie, że przybył tu z pogardy dla
pompatycznego ceremoniału i ostentacji otaczającej ojca. Zaczął się zastana​wiać, dlaczego przywódca
radykalnie egalitarnych thanasio-tów pragnie naśladować tę celebrę.
W tym momencie nie to było jednak jego największym zmartwieniem. Livanios brutalnie mu o tym
przypomniał pytając: -A więc, co dałby twój ojciec, byś do niego powrócił? Nie chodzi mi o złoto; my,
wędrowcy świetlistej ścieżki, gardzimy bogactwem. Ale na pewno oddałby ziemię i wpływy, bylebyś tylko
z powrotem znalazł się u jego boku.
- Nie jestem tego taki pewien - gorycz w głosie Phostisa nie była do końca udawana. - Zawsze się z
ojcem sprzeczałem. Sądzę, że, cieszy się, iż się mnie pozbył. Dlaczego nie? Ma jeszcze dwóch synów,
którzy mu bardziej odpowiadają.
- Nie zdajesz sobie sprawy z jego uczuć - odparł Iiva-nios. - Całą krainę wokół miejsca porwania
przewrócił do góry nogami w czasie poszukiwań.
- Szuka cię również za pomocą magii, z podobną deter​
minacją - dodał człowiek w kaftanie. Mówił z ledwie słyszal​
nym akcentem.
Phostis wzruszył ramionami. Może powiedzieli mu prawdę, może nie. Wszystko to miało niewielkie
znaczenie. Powie​dział: - Dlaczego uważacie, że koniecznie chcę wrócić do ojca?
- To, co słyszałem o was, thanasiotach, sprawia, że wolał​
bym żyć z wami w czystości, niż wrócić do pałacu i nurzać się
w obrzydłym materializmie.
Sam nie wiedział, czy mówi prawdę, część prawdy, czy kłamie w żywe oczy. Wierzenia thanasiotów
przyciągały go z wielką siłą. Tego był pewien. Ale czy ludzie wyznający takie piękne zasady zniżyliby się do
porwania? Może i tak, jeśli ich wiara pozwala na wyparcie się wiary w obronie życia. Jeśli tak, to w życiu
nie spotkał takich świetnych aktorów? Oszukali nawet jego.
Livanios powiedział: - Słyszałem coś takiego od mojej córki i od świętego Digenisa. Otwierają się
całkiem... interesu​jące możliwości. Czy naprawdę wolałbyś żyć w ubóstwie, które jest naszym udziałem niż
w luksusach, do których nawykłeś?
- Bardziej się lękam o moją duszę niż o ciało - odparł
Phostis. - Ciało jest jedynie okryciem, które wkrótce się zużyje.
I tak kiedyś trzeba będzie je wyrzucić na śmieci, więc co za
różnica, czy pomalujemy je w piękne wzory? Ale dusza... dusza
trwa wiecznie - nakreślił na piersi znak Phosa.
Livanios, kapłan, Olyvria a nawet Syagrios, również uczy​nili ten gest. Mężczyzna w kaftanie nawet nie
drgnął. Phostisa to zdziwiło. Nie do końca pobożny thanasiota wydał mu się logiczną sprzecznością. A
może nie... do niego samego na przykład takie określenie doskonale pasowało. Czy udawał głębszą wiarę,
niż naprawdę czuł, by uzyskać dobre trak​towanie ze strony Livaniosa? Sam nie wiedział, co się dzieje w
jego sercu.
- I co my z tobą zrobimy? - zamyślił się Livanios. Z jego
tonu Phostis odgadł, że przywódca heretyków szuka odpowie​
dzi na te same pytania, które on przed chwilą próbował
rozwikłać. Livanios dodał: - Czy jesteś jednym z nas, czy
mamy cię traktować jako pionek w grze, by dzięki tobie
uzyskać dla siebie jak największe korzyści we właściwym
momencie?
Phostis pokiwał głową na tę analogię; niezależnie od wszystkiego, Livanios potrafił konstruować
porównania. W vi-dessańskiej odmianie gry w szachy, figury zdejmowane z pola można było z powrotem
włączyć do akcji po stronie gracza, który je zdobył. To utrudniało grę, ale również czyniło ją wierniejszym
odbiciem zawikłanych gierek videssańskiej poli​tyki i biurokracji.
- Ojcze, czy mogę coś powiedzieć? - odezwała się Olyvria.
Livanios się roześmiał: - A czy ja kiedykolwiek potrafiłem
ci się oprzeć? Mów, o co ci chodzi.
- Istnieje przecież złoty środek - powiedziała. - Żaden prawdziwy mężczyzna, niezależnie od tego, czy
chce iść świetlis​tą ścieżką, czy też nie, nie kochałby nas za to, że go porwaliśmy i przywieźliśmy tutaj
wbrew jego woli. Ale, skoro już tu jest, i jest pełen dobrej woli, może przecież obserwować nasze życie,
które wiedziemy w zgodzie ze świętym prawem Phosa.
- Wielu nie potrafiłoby tego dostrzec - odparł sucho Livamos. -Na przykład Krispos, jego żołnierze i
towarzyszący mu kapłani. Ale widzę, że jeszcze nie skończyłaś. Proszę, mów dalej.
- Chciałam po prostu zaproponować, by nie trzymać Phostisa w celi. Jeśli rzeczywiście chcemy go
jeszcze użyć w grze, lepiej nie robić sobie z niego wroga, który nas zaatakuje przy pierwszej okazji.
- Ale nie można go też puścić wolno - wtrącił Syagrios. -Już raz próbował uciec i pewnie cały czas o
tym myślał. Jak go uwolnisz i przypadkiem znajdzie się sam, to zaraz dorwie jakiegoś konia i poleci do
domu, do tatusia.
Phostis wściekał się na siebie za to, że wtedy na farmie spróbował ucieczki. Tamten chudzielec też był
wtedy wściek​ły... potwornie go skopał.
Olyvria powiedziała: - Wcale nie chcę go od razu puszczać wolno. Syagrios ma rację: to niebezpieczne.
Ale jeśli pokażemy mu Etchmiadzin i inne miejsca, gdzie wiara w świetlisty szlak jest silna, pozna życie,
które być może wybrałby z własnej woli, gdybyśmy go nie pojmali. Gdy je ujrzy i zaakceptuje, może stać się
naprawdę jednym z nas, niezależnie od tego, w jaki sposób tutaj trafił.
- To brzmi dość rozsądnie - odparł Livanios, a Phostis
poczuł przypływ nadziei. Ale herezjarcha był niestety typowym
Videssańczykiem: potrafił wywęszyć zdradę, zanim na dobre zapuściła korzenie: - Takie postępowanie
mogłoby także ułat​wić mu ucieczkę, w wybranym przez niego momencie.
- Prawda, święta prawda - warknął Syagrios.
Livanios złożył dłonie i zwrócił się do jeńca: - A co ty nam
powiesz, młody Imperatorze? - w jego ustach ten tytuł za​brzmiał nieomal ironicznie, a przynajmniej dość
bezczelnie. -W końcu to dotyczy ciebie.
- To prawda -Phostis starał się mówić z równą obojętnoś​cią. Gdyby uznał, że puste obietnice uchronią
go przed ciasną, ciemną, śmierdzącą celą, szafowałby nimi. Ale zdawał sobie sprawę, że Livanios uzna
puste obietnice za pełne kłamstwo. Wzruszył ramionami i powiedział: - Decyzja należy do was. Jeśli mi nie
ufacie, to i tak przecież nie uwierzycie w to, co powiem.
- Bystry jesteś, co? - Siedzący na tronie Livanios, przypo​minał układnego kota, który mianował się
właśnie mysim sędzią. Phostis nigdy jeszcze nie znajdował się w sytuacji myszy i wcale mu się to nie
podobało. Livanios dodał: - A więc dobrze, zobaczymy, jak się sprawy ułożą. Tak więc, młody
Imperatorze, nie dostaniesz kajdanek.
A przynajmniej nie teraz, domyślił się Phostis miedzy wierszami.
- Będziesz mógł nas obserwować, naturalnie będąc pod
strażą, a my będziemy obserwować ciebie. Później postanowi​
my, co z tobą zrobić.
Kapłan, stojący przed Livaniośem, uśmiechnął się tak szeroko, jak na to pozwalały głębokie zmarszczki
na jego twarzy i ponownie nakreślił znak słońca na piersi. Mężczyzna w kaftanie, stojący po prawicy
Livaniosa, pochylił się do niego i spytał: - Jesteś pewien, że to rozsądnie?
- Nie - odparł szczerze Livanios; wcale się nie zirytował,
że ktoś kwestionuje jego decyzję. - Ale jestem zdania, że
ewentualne korzyści znacznie przewyższą ryzyko.
- Nikt nie podjąłby takiego ryzyka u nas, w...
Livanios uniósł rękę. - Nieważne, jak by tam postąpili.
Jesteś tutaj i mam nadzieję, że o tym pamiętasz.
Widać było, że potrafi słuchać swych doradców, ale nie wyzbywa się autorytetu. Człowiek w kaftanie
złożył ręce na piersi i skłonił się niemal do samej podłogi, na znak, że akceptuje ten autorytet.
- Jeśli mamy go uwolnić, przynajmniej częściowo, to gdzie będzie mieszkał? - spytała Olyvria.
- Zabierzcie go do komnaty na szczycie wieży - odparł jej ojciec. - Jeśli na korytarzu zasiądzie strażnik,
nikt stamtąd nie ucieknie, chyba że wyrosną mu skrzydła. Syagriosie, ty bę​dziesz jego głównym dozorcą
poza komnatą. Nie wolno pozwolić mu uciec. To rozkaz.
- Och, nie ucieknie - Syagrios spojrzał na Phostisa tak, jakby miał nadzieję, że młodzieniec choć raz
spróbuje wydostać się na wolność. Phostis nigdy w życiu nie spotkał człowieka, który tak po prostu miał
ochotę go skrzywdzić. Poczuł, że jądra kurczą mu się ze strachu.
Powiedział: - Nigdzie się teraz nie wybieram. Muszę się wyspać.
- Mówisz jak żołnierz - roześmiał się Livanios. Syagrios potrząsnął głową powątpiewając, czy Phostis
zasługuje na to miano. Młody człowiek sam tego nie wiedział. Mógłby się przekonać, ale porwali go
thanasioci. Tylko, czy potrafiłby walczyć przeciw nim? Tego również nie wiedział. Zadowolił się
całkowitym zignorowaniem sugestii Syagriosa. Livanios jesz​cze głośniej roześmiał się na ten widok.
- Jeśli chce mu się spać, niech się wyśpi - powiedziała Olyvria. - Za pozwoleniem, ojcze, zaprowadzę
go do pomiesz​czenia, o którym mówiłeś.
Livanios odprawił ich lekkim skinieniem dłoni, jakby rzeczywiście był Autokratą, przyznającym jakiś
przywilej. Phostis, który przez cale życie obserwował Krisposa, widywał ten gest w lepszym wykonaniu.
Olyvria poprowadziła go w stronę kręconych schodów. Syagrios wyciągnął zza pasa nieprzyjemnie długi i
ostry nóż, po czym poszedł za nimi. Ten cham nie zna się na delikatnych aluzjach, pomyślał Phostis.
Starając się w miarę możliwości ignorować Syagriosa, zwrócił się do dziewczyny: - Dzięki, że nie
muszę siedzieć w lochu, choć nie wiem, czemu ci na tym zależało.
Zastanawiał się, dlaczego stanęła po jego stronie; wyrósł w świecie intryg pałacowych, więc był
przekonany, że takie zachowania zawsze mają jakiś ukryty cel.
- To proste: moim zdaniem, należy ci dać szansę, a z włas​
nej woli wkroczysz na świetlistą ścieżkę - odpowiedziała. -
Kiedyś nam przebaczysz to brutalne porwanie i doce-
jestem tego pewna, że żyjemy tu w większej zgodzie ź naukami Phosa, niż ci, którzy chlubią się opasłymi
brzuchami, końmi i licznymi kochankami.
- Czy ktoś śmiałby zaprzeczyć, że nadmiar jest szkod​liwy? - potwierdził Phostis, a Olyvria się
rozpromieniła. Ale młody Imperator zastanawiał się, czy względny dostatek jest równie szkodliwy; to
prawda, żarłok zasługiwał na szyderstwo, ale czy ktoś, komu kiszki nie grają z głodu przez cały dzień,
również winien zostać potępiony? Wiedział, jakiej odpowiedzi udzieliłby ojciec. Wiedział również, że ojciec
nie zawsze musi mieć rację.
W normalnych okolicznościach pewnie z przyjemnością rozpocząłby dyskusję teologiczną na ten temat,
tym bardziej że oponentką była atrakcyjna młoda kobieta. Ale obnażony nóż Syagriosa wycelowany z bliska
w nerki, przypomniał mu, jak bardzo nienormalne są okoliczności, w których się znalazł. Dysputy
teologiczne będą musiały poczekać.
Idąc w kierunku schodów, wyraźnie powłóczył nogami -i to przypomniało mu także, że sam nie jest w
szczytowej formie. W brzuchu mu burczało, a skręcone z głodu kiszki domagały się więcej jedzenia.
Komnata, do której wprowadziła go Olyvria, była urządzo​na ze spartańską prostotą. Znajdował się tam
słomiany sien​nik, obciągnięty płótnem, koc, który czasy świetności miał już za sobą, dwa trójnogie stołki i
nocnik, obok którego leżało kilka podartych szmat. Reszta - podłoga, ściany i sufit - była wykonana z
szarego, nie otynkowanego kamienia. Livanios nie musiał się martwić o to, że jeńcowi wyrosną skrzydła;
nawet gdyby tak się stało, nie przecisnąłby się przez wąziutkie okienko, które było jedynym źródłem
światła w tym pomiesz​czeniu.
Na zewnątrz nie było skobla, podobnie jak wewnątrz. Syagrios powiedział: - Przez większość czasu w
tym korytarzu będzie siedział strażnik, chłopcze. Nie będziesz wiedział, kiedy. Nawet, jeśli ci się uda stąd
uciec, ktoś cię złapie na schodach, w korytarzu albo w sali. Nie wydostaniesz się stąd. Lepiej pogódź się z
tą myślą.
Olyvria dodała: - Mamy nadzieję, że nie będziesz chciał uciekać, Phostisie. Chciałabym byś uznał, że ci
się tu podoba, mimo że sposób, w jaki do nas trafiłeś, pozostawiał wiele do
życzenia. Gdy zobaczysz Etchmiadzin, gdy zobaczysz świetlis​tą ścieżkę, która wiedzie nas do Phosa i
wiecznego życia, zostaniesz jednym z nas. Oto, jaką mamy nadzieję.
Jej słowa brzmiały szczerze. Phostis z trudnością uwierzył​by, że dziewczyna udaje - ale przecież już raz
go oszukała. Zastanawiał się, czy jej ojciec naprawdę chce go wprowadzić na świetlistą ścieżkę. W obecnej
sytuacji thanasiotami dowodził Iivanios, przynajmniej w boju. Ale syn Autokraty miałby pewne prawo do
przywództwa, ze względu na swoje urodzenie. Może Livanios spodziewał się, że Phostis będzie potulnym
figurantem. Phostis miał swoje zdanie na ten temat.
- Zostawimy cię teraz samego, byś mógł odpocząć - po​wiedziała Olyvria. - Od jutra zaczniesz
obserwować życie wyznawców pobożnego i świętego Thanasiosa.
Wyszła, a za nią podążył Syagrios. Zamknęła drzwi, które wprawdzie stanowiły wątłą barierę, ale
jednak zapewniały pewne odosobnienie. Phostis rozejrzał się po swojej celi -stanowczo to miano lepiej
pasowało do pomieszczenia, w któ​rym się znajdował, niż „pokój" albo „komnata". Zaprawdę, nawet
najbardziej ascetyczny mnich nie narzekałby na zbyt bogate umeblowanie. Ale jednak nie był to loch.
Naprawdę było za co dziękować Olyvrii.
Położył się na sienniku. Suche siano zaszeleściło. Słomki wychodziły przez cienkie płótno i kłuły go w
kilku miejscach przez tunikę. Mościł się tak długo, póki ich nie ugniótł, a potem przykrył się kocem po
szyję. Wtedy okazało się, że spod okrycia wystają mu stopy. Jeszcze chwilę się pokręcił i udało mu się
owinąć całe ciało. Lęki i zmartwienia prze​krzykiwały się w jego głowie wielkim głosem, tak że żadnego z
nich nie słyszał dość wyraźnie. Zasnął prawie natychmiast.

Deszcz zacinał prosto w twarz Krisposa. Popatrzył w niebo z nieszczęśliwą miną; kilkanaście kropel
trafiło go prosto w oko. - No, cóż - powiedział bez emocji - przynajmniej nie będziemy głodni.
Z lewej strony jechał Sarkis.
- To prawda, Wasza Wysokość. Lotny oddział kawalerii ledwie zdążył do Aptos przed bandami
thanasiotów. Zwycięży​liśmy.
-To dlaczego się z tego nie cieszę?- spytał Krispos. Deszcz dostał mu się między czapkę a płaszcz i spływał
zimnym strumykiem na plecy. Zastanawiał się, czy pozłotka i smar na zbroi dobrze chronią ją przed rdzą. Miał
wrażenie, że wkrótce się o tym przekona.
Spojrzał w prawo, gdzie z ponurymi minami jechali Evripos i Katakolon. Właściwie wyglądali gorzej niż
ponuro; przypo​minali dwa zmokłe kocury. Katakolon starał się robie dobrą minę do złej gry. Gdy napotkał
wzrok Krisposa, powiedział: -Do tej pory zawsze wolałem ciepłe kąpiele, ojcze.
- Zgłoś się do Phosa z pretensją, że prysznic jest za zimny. Ja ci nie pomogę - odparł Krispos.
- Jak to, jesteś jego namiestnikiem na ziemi. Nie wysłucha twej prośby?
- Ano, tak mówią, że jestem jego namiestnikiem. Ale nigdzie na świecie Autokrata nie ma władzy nad tym,
co dzieje się w niebiosach. Tak, tak, mogę rozkazać chmurom, by nie skrapiały mnie deszczem, tylko czy to coś
da? Nigdy nie posłuchały mnie ani też żadnego z moich poprzedników.
Evripos mruczał pod nosem jakieś markotne uwagi. Kris​pos spojrzał na niego. Średni syn potrząsnął głową,
znów coś zamamrotał i odjechał kawałek dalej, żeby nie musieć roz​mawiać na głos z ojcem. Krispos chciał go
trochę przycisnąć, potem stwierdził, że nie warto, bo wywoła kłótnię. Nie odezwał się ani słowem.
Sarkis powiedział: - Gdyby Wasza Wysokość mógł roz​kazywać pogodzie, musiałby zacząć to robić na
początku swego panowania; tej jesieni, gdy Petronas wywołał wojnę domową. Wtedy deszcze nadeszły równie
wcześnie.
- To prawda; tak było. Szkoda, że mi o tym przypo​
mniałeś - odparł Krispos. Wiele lat temu jesienne ulewy nie
pozwoliły mu w pełni wykorzystać wygranej bitwy. Musiał
pozwolić Petronasowi na przegrupowanie się w ciągu zimy
i wiosną zacząć walkę od nowa. Miał nadzieję, że tym razem
uda mu się odnieść rzeczywiste zwycięstwo, zanim deszcze
uniemożliwią na dobre walkę z thanasiotami.
Katakolon powiedział: - Mam nadzieję, że heretycy wresz​cie przestaną się ukrywać i staną do boju.
W jego głosie brzmiało rozczarowanie; miał zaledwie sie​demnaście lat i nie zdawał sobie sprawy, czym
naprawdę jest
walka. Krispos po raz pierwszy wziął udział w potyczce, gdy był mniej więcej w tym samym wieku i ciężko
to odchorował. Ciekaw był, czy Katakolon zareaguje podobnie.
Ale chłopak zrobił bardzo rozsądną uwagę. Imperator odparł: - Też uważam, że powinni wydać nam
bitwę. Ale ten ich Livanios to spryciarz, niech go lód ogarnie. Wie, że wiele skorzysta, jeśli nie pokonam
go w tym roku.
- Nic nie skorzysta, jeśli odbijemy Pityos - stwierdził
Sarkis.
Koń Krisposa stąpnął w głęboką kałużę i potknął się. Imperator z wysiłkiem utrzymał się w siodle i
opanował wałacha. Potem odpowiedział: - Dochodzę do wniosku, że jeśli deszcz nie ustanie na parę dni,
nie dotrzemy do Pityos.
- Nawet, jeśli thanasioci nas zaatakują, z bitwy będą nici -przytaknął Sarkis. - Zanim żołnierze strzelą
dwa razy z łuku, cięciwy tak nasiąkną wodą, że będzie je można tylko wyrzucić. Wtedy taktyka na nic się nie
przyda; trzeba będzie dobrze robić szablą i tyle.
- Bitwa szeregowców, co? - zauważył Krispos.
- Tak, tak to nazywają - odpowiedział generał - to zna​czy, ci co przeżyli i mogą sobie szukać ładnych
terminów.
- Tak - powiedział Imperator. - A tak naprawdę chodzi o to, że jakiś durny generał nie pomyślał i źle
pokierował ludźmi.
Bitwy szeregowców należały do wojskowej tradycji w "VI-dessos, ale nie wzbudzały w taktykach
szczególnego zachwytu. Videssańczycy cenili przede wszystkim chytrość w walce i we wszystkim innym; nie
chodziło o to, żeby po prostu zwyciężyć, ale by wygrać, samemu ponosząc jak najmniejsze straty. W ten
sposób następna bitwa często była już niepotrzebna.
Sarkis powiedział: - W tej kampanii bitwa szeregowców przechyliłaby zwycięstwo na naszą stronę.
Oprócz tej bandy przeniewierców, która dołączyła do buntu razem z Livaniosem, reszta thanasiotów to
wywłoki i dziady, którym pewnie zabrak​łoby dyscypliny i nie wytrwaliby w bitwie wystarczająco długo.
- Oby to była prawda - westchnął Krispos.
- Co za śmierdzące tchórze - warknął Evripos; a więc jednak się przysłuchiwał. Sądząc z jego tonu,
nienawidził thanasiotów nie tyle ze względu na wypaczenia doktrynalne, ile jako głównego powodu
niewygód, jakie musiał znosić.
- Nie, oni nie stchórzą, młody Imperatorze - odpowiedział
mu Sarkis. - Wcale nie o to mi chodziło. Będą się ostro
bić, jak szatany, chyba że się całkiem co do nich pomyliłem.
Wątpię tylko, czy potrafią utrzymać się na swojej pozycji
przez dłuższy czas. Jeśli nie pokonają naszych w pierwszym
starciu, to już po nich.
Evripos znów coś zamamrotał, tym razem bez słów. Kris-pos usiłował przebić wzrokiem kurtynę deszczu i
rozejrzeć się po okolicy. Nie podobało mu się tu; za wiele wzgórz po drodze do Pityos. Może lepiej było zostać
na wybrzeżu? Nie spodzie​wał się deszczów tak wcześnie. Ale za daleko już zaszli, by się teraz wycofywać;
trzeba iść jak najszybciej do przodu z na​dzieją, że wszystko dobrze się skończy.
Było to najmniej subtelne rozwiązanie. Gdyby przeciwni​kami były same wywłoki, jak to ujął Sarkis, Krispos
byłby spokojny o zwycięstwo. Ale Livanios już okazał się strategiem na nieco wyższym poziomie. Krispos
zastanawiał się, jakie będą jego posunięcia i jak im przeciwdziałać.
- Tego też się nie dowiem bez strat - mruknął. Trzej
mężczyźni spojrzeli na niego zaciekawieni. Nie raczył ich
objaśnić. Synowie i tak tego nie zrozumieją, a Sarkis sam to
wie; aż za dobrze.
Tego wieczoru w obozie było mokro i ponuro. Kucharze nie mogli rozniecić ognia, więc armia musiała się
zadowolić chlebem, serem i cebulą. Evripos z niesmakiem skrzywił się na twarde, małe bochenki ciemnego
chleba, wydawane z zapusz​czonych worków. Nadgryzł swój i upuścił go na ziemię.
-Dziś nie dostaniesz nic więcej do jedzenia - ukarał go Krispos. - Może jutro będziesz miał lepszy apetyt na
śniada​nie, jak zgłodniejesz.
Evripos wrzasnął tak, że zagłuszył nawet bębnienie deszczo​wych kropel, ale ojciec, od dawna przyzwyczajony
do peten​tów, którzy wykrzykiwali swoje prośby na cały głos, zignorował go. Autokrata nie widział nic złego w
wojskowym chlebie. Phos obdarzył go zdrowymi zębami, więc mógł go gryźć bez proble​mu. Prawda, nie
smakował mu tak, jak białe bułki pieczone w pałacu, ale teraz pałac był daleko. W polu trzeba było jeść, póki
było co i nie grymasić. Evripos jeszcze się tego nie nauczył.
Katakolon, z rozsądku albo ze strachu przed ojcem, zjadł swoją porcję bez narzekania. Na jego młodej twarzy
malowała
się niezwykłą zaduma, gdy stwierdził: - Ciekaw jestem, co Phostis dostał dziś do jedzenia.
- Ciekaw jestem, czy w ogóle ma coś do jedzenia -
odparł Krispos. Wydał już wieczorne rozkazy, zaplanował
marszrutę na następny dzień i nic już nie odwracało jego
uwagi. Zaczął się znowu martwić o los najstarszego syna.
Nie mógł znieść własnej bezradności, więc poszedł do namio​
tu Zaidasa, spytać, czy magowi nie udało się czegoś dowie​
dzieć.
Wsunął głowę do środka. Zaidas właśnie czyścił sobie buty z błota. Śmiejąc się na widok uczonego
przyjaciela, pochłonię​tego tak przyziemnym zajęciem, spytał: - A nie dałoby się tego zrobić z pomocą
magii?
- Witam Waszą Wysokość. Prawdopodobnie by się dało -odparł mag.
- Tyle że pewnie trwałoby to trzy razy dłużej i zmęczyło mnie tak, że przez dwa dni ledwo bym się
ruszał. Ale by się dało. To jedna z pierwszych rzeczy, których musi się nauczyć początkujący mag: kiedy
działać, a kiedy dać spokój.
- Każdy się musi tego nauczyć; nie tylko magowie -odparł Krispos. Zaidas wstał i rozstawił dla niego
składane krzesło. Imperator usiadł.
- Sam się chyba tego jeszcze nie nauczyłem do końca. W przeciwnym razie nie zawracałbym ci głowy
pytaniami, czy się nie dowiedziałeś czegoś nowego o Phostisie.
- Nikt nie miałby o to pretensji do Waszej Wysokości -Zaidas rozłożył ręce. - Przykro mi tylko, że nie
mam żadnych nowych wiadomości... a właściwie żadnych wiadomości. Nie potrafię odnaleźć miejsca
ukrycia twego najstarszego syna.
Krispos zastanawiał się, czy to aby nie dowód na to, że Phostis jest jednak kukułczym jajem w jego
gnieździe. Ale nie; magia Zaidasa poszukiwała młodzieńca, nie biorąc pod uwagę jego związków z
Krisposem... jeśli takie związki istniały. Krispos spytał: - Czy udało ci się dowiedzieć czegoś o rodzaju
magii, jaki stosuje nasz przeciwnik, by ukryć chłopaka?
Zaidas zagryzł wargi; nawet przyjaciel nie może ot, tak powiedzieć Autokracie o tym, że nie spełnił jego
polecenia.
- Wasza Wysokość, muszę przyznać, że w dalszym ciągu
koncentrowałem się na poszukiwaniach Phostisa, a nie na
analizowaniu powodów mojego niepowodzenia.
- I co, udało ci się czegoś dokonać? - było to retoryczne pytanie; gdyby Zaidasowi powiodło się choć
trochę, natych​miast ogłosiłby to wszem i wobec. Krispos mówił dalej: -Szacowny panie magu, nalegam
zatem usilnie, byś przerwały próby bezpośrednie, dlatego iż nie przynoszą one żadnych efektów. Postaraj
się dowiedzieć jak najwięcej o magu, który stanął ci na drodze. Jeśli to ci się nie uda, możesz z powrotem
zająć się poszukiwaniami Phostisa.
- Oczywiście, będzie tak, jak Wasza Wysokość sobie życzy - skłonił się Zaidas, świadom że zalecenie
z ust Im​peratora równa się rozkazowi. Zawahał się na chwilę i do​dał: - Wasza Wysokość zdaje sobie
sprawę, że w dalszym ciągu nie daję gwarancji sukcesu, szczególnie w warunkach polowych. Do takiego
delikatnego zadania nadzwyczaj przy​dałyby się tomy i substancje, zgromadzone w Kolegium Magów.
- Już to słyszałem - odparł Krispos. - Po prostu się postaraj. Od nikogo nie mogę więcej wymagać.
- Obiecuję - rzekł Zaidas i sięgnął po inkunabuł, jakby zamierzał natychmiast zacząć recytować jakieś
zaklęcie. Zanim zdążył zademonstrować swą niezwykłą pilność, Krispos wy​szedł i skierował się do
swojego namiotu. Był rozczarowany swoim arcymagiem, ale nie aż tak, by powiedzieć Zaidasowi więcej,
niż już rzekł. Mag przecież starał się jak mógł, przynaj​mniej we własnej opinii. Imperator, który srodze
karze swoich doradców, traci ich niezwykle szybko.
Po naoliwionym jedwabiu bębnił deszcz; pod stopami mlaskało błoto. W namiocie było ponuro.
Krispos czuł na karku ciężar wszystkich minionych lat. Nawet w luksusowych warunkach, jakie miał dzięki
swej pozycji -dość miejsca, by się wyprostować, a nawet zrobić parę kroków i polowe łóżko, a nie derka
- w miarę upływu lat wojna stawała się coraz bardziej męcząca. Kłopot w tym, że gdyby nie prowadził
wojen, w ostatecznym rozrachunku naraziłby się na większe niewygody; w każdym razie usilnie to sobie
wmawiał.
Zdmuchnął lampę, położył się i czekał na sen. Wszyscy mężczyźni wyruszający na wojnę wmawiają
sobie podobne rzeczy. To samo bez wątpienia powtarza sobie Livanios, gdzieś w pobliskim obozie. Tylko z
perspektywy czasu można będzie ocenić, kto miał rację, a kto był w błędzie.
Na zewnątrz namiotu halogajscy wartownicy gawędzili w swoim powolnym, dźwięcznym języku. Krispos
zastana​wiał się, czy oni również miewają wątpliwości, które odbie​rają im sen. Wcale nie byli takimi
prostakami, jak to wyda​wało się większości Videssańczyków. Ale na wyprzódki szu​kali okazji do walki,
podczas gdy Krispos starał się unikać wojny.
Długo marzył, by życie stało się prostsze, aż wreszcie poddał się zmęczeniu. Gdy obudził się rano, złe
myśli znów go opadły, tak jakby nie miał żadnej przerwy na sen. Ubrał się i wyszedł, by zjeść z żołnierzami
śniadanie, równie marne i przesiąknięte wilgocią, jak kolacja.
Zorganizowanie wymarszu armii pozwoliło mu na chwilę zapomnieć o ponurych myślach; był zbyt zajęty, aby
się nimi przejmować. Żołnierze nabrali zresztą wprawy w zwijaniu obozu i szło im to znacznie szybciej niż po
wymarszu z Na-kolei. Składanie namiotów i ładowanie ich na muły, konie i wozy zajęło połowę tego czasu,
co kiedyś. Ale, by nie było im za dobrze, deszcz spowalniał i utrudniał marsz, a Krispos nie wziął tego pod
uwagę. Planował dotrzeć do Pityos w sześć lub siedem dni od wymarszu z Aptos. Okazało się, że będzie
potrzebował na to więcej czasu.
Armia przeszła przez jakąś wioskę; opustoszałą, jeśli nie liczyć kilku psów, biegających po błocie pomiędzy
domami. Chłopi i pasterze uciekli w góry, tak jakby zbliżał się wróg. Krispos zagryzł usta z gniewu, frustracji i
żalu, że jego poddani traktują imperialne wojsko jak nieprzyjaciela.
- Zgaduję, że większość z nich to thanasioci - odparł Evripos, gdy Krispos podzielił się z nim swymi
przemyślenia​mi. - Wiedzą, czego się spodziewać, gdy zetrzemy z powierz​chni ziemi tę ich całą herezję.
- A co ty byś z nimi zrobił po zwycięstwie? - spytał Krispos ciekaw, jak młody człowiek rozwiązałby
problem, z którym on sam nie do końca potrafił sobie poradzić.
Evripos był pewien siebie ... i to był jedyny plus jego planu:- Kiedy pokonamy wojsko buntowników w
polu, wygolimy tę krainę do żywej skóry, jak dobry fryzjer rekruta. Wyczeszemy najgorszych zdrajców i
zgotujemy im taki los, że reszta zapamięta na zawsze, jakie są konsekwencje buntu przeciwko Imperium -pogroził
pięścią w stronę opustoszałych
domów, jakby to one były winne temu, że wlecze się na końskim grzbiecie po tym pustkowiu, w strugach
zimnego deszczu.
- Może tak trzeba będzie zrobić - powiedział Krispos,
powoli kiwając głową. Evripos udzielił prostej, żołnierskiej
odpowiedzi, podobnej do propozycji Sarkisa. Mogło być go​
rzej, ocenił Imperator.
Evripos, z butą właściwą młodości, był przekonany, że wpadł na jedyne właściwe rozwiązanie, a nie na
jedną z wielu możliwości, więc spytał buńczucznie: - A czy w ogóle można zrobić coś innego, ojcze?
- Gdyby udało się było skłonić ludzi do powrotu do
prawdziwej wiary z pomocą perswazji, a nie przy użyciu siły,
zmniejszylibyśmy ryzyko wybuchu następnego powstania za
jakieś dwadzieścia lat - odpowiedział Krispos. Evripos tylko
parsknął pogardliwie; on jeszcze myślał w kategoriach tygodni
i miesięcy, a nie całych pokoleń.
Nagle Krispos musiał przerwać rozważania o pokoleniach, a nawet o tygodniach, gdyż po błocie
przygalopował goniec od dowódcy straży przedniej, krzycząc: - Skurczybyki chcą nas zatrzymać na
przełęczy!
Chwała Phosowi, wreszcie walka w otwartym polu, pomyślał Krispos. Sarkis już wydał głośne rozkazy i
muzykanci zaczęli grać komendy, wzywając armię do rozwinięcia szyku bojowe​go. W marszu wojsko
przypominało długiego węża, ale prze​cież nie mogło walczyć w ten sposób. Trzeba było uformować front.
Gdy Krispos wyjechał naprzód, by się rozejrzeć w terenie, okazało się jednak, że front ten nie będzie
odpowiednio szeroki. Thanasioci chytrze wybrali miejsce do obrony; zbocza przełęczy były nazbyt strome
dla jazdy, szczególnie w deszczu, a w najwęższym miejscu drogi wróg postawił prowizoryczną barykadę z
pni drzewnych i skał. Nie mogła ona powstrzymać ataku, ale na pewno go spowolni... a za przeszkodą, tu i
ówdzie ustawiono daszki z tkaniny, podobne szarym grzybom.
Krispos wskazał je Sarkisowi: - Założę się, że posadzili pod nimi łuczników. Barykada ma nas zatrzymać,
a tamci zasypią nas strzałami.
- Racja, Wasza Wysokość - przytaknął ponuro dowódca
kawalerii. - Ten skurczybyk, Livanios, to zawodowiec.
- W takim razie poślemy piechotę po obu stronach bary​
kady i może uda się ich zepchnąć w tył - postanowił Krispos.
Nie był w stanie wymyśleć innego manewru, choć ten nie za
bardzo mu się podobał. Oddziały piechoty były najsłabszym
ogniwem jego armii; składały się z ludzi, których nie stać było
na konia i ekwipunek jeździecki, a ich rodzinne wioski też nie
były w stanie ich wyposażyć.
Sarkis, jak każdy kawalerzysta, podzielał brak wiary Im​peratora w siłę bojową piechurów, ale
przytaknął, nie potrafiąc zaproponować lepszego planu. Jeden z adiutantów pośpieszył w stronę orkiestry i
po chwili rozległ się sygnał. Piechota ruszyła do przodu, by oskrzydlić thanasiotów, którzy wyma​chiwali
włóczniami i wrzeszczeli zza barykady.
- Poślijmy jednocześnie konnych, jeśli Wasza Wysokość
nie ma nic przeciwko temu - zaproponował Sarkis i tym razem
Krispos przytaknął. Trzeba było zaabsorbować jak najwięcej
żołnierzy przeciwnika - to znacznie zwiększało szanse na
wygraną.
Armia Imperatora ruszyła do przodu z okrzykami: „Phos z nami!" i „Krispos!". Jak przewidywali
dowódcy, pod dasz​kami kryli się łucznicy, którzy zaczęli strzelać, a atakujący żołnierze nie mogli odpłacić
im tym samym. Tu i ówdzie jakiś człowiek walił się na ziemię albo kwiczący z bólu koń wyrywał się z
szeregu i gnał jak oszalały. Jednak w pewnym momencie wszystkie daszki załopotaly, jakby na silnym
wietrze - tyle że wiatru przecież nie było. Wiele z nich się poprzewracało, a ukryci pod nimi thanasioci
znaleźli się w potrzasku, oplatani całymi metrami mokrej tkaniny. Ilość strzał wydatnie się zmniejszyła, a
ludzie Krisposa wznieśli radosny okrzyk i ruszyli do przodu. Autokrata rozejrzał się za Zaidasem. Nie było
go w zasięgu wzroku, ale ta wichura była bez wątpienia jego dziełem. Magia bojowa nie skutkowała
wobec ludzi, ale przed​mioty poddawały się jej bez oporu.
A jednak thanasioci, choć ich strategia zawiodła, jeszcze nie zostali pokonani. Ruszyli teraz do przodu, by
stawić czoło piechocie, która chciała obejść barykadę. Krispos po raz pierwszy usłyszał ich okrzyk
bojowy: „Ścieżka! Świetlista ścieżka!".
Rzadko napotykało się tak bitnych żołnierzy. Walczyli, jakby nie dbali o własne życie, tylko o to, by
zniszczyć wroga.
Gwałtowny, morderczy atak osadził piechotę Krisposa w miej​scu. Niektórzy z żołnierzy próbowali walczyć, ale
większość uciekła z placu boju, ślizgając się po błocie i padając w kałuże. Krispos zaklął: - A niech ich lód
ogarnie! Dobry bóg wie, że nie spodziewałem się po nich wiele, lecz to... - aż się zakrztusił ze złości.
- Może buntownicy popełnią jakiś błąd - Sarkis pocieszał
go, jak potrafił. - Jeśli wybiegną, by ścigać naszych zafaj-
danych tchórzy, jazda wskoczy na ich tyły i odetnie drogę od
głównych sił.
Ale thanasioci poprzestali na zablokowaniu drogi. Krispos znów rozpoznał w tym rękę dobrze wyszkolonego
żołnierza; niedoświadczeni rekruci, upojeni sukcesem, na pewno popędzi​liby przed siebie, by wykorzystać
zwycięstwo i odsłoniliby się na ciosy, tak jak opisywał Sarkis. Ale to nie z tym przeciw​nikiem. Nie dziś.
Imperialna kawaleria próbowała przedrzeć się przez bary​kadę. W pogodny dzień jeźdźcy zasypaliby swych źle
uzbrojo​nych wrogów strzałami i zmusili do cofnięcia się. Jednak tego dnia, gdy niebo tonęło we łzach, ta sztuka
nie miała szans na powodzenie. Walczyli więc szablami i lancami z podobnie uzbrojonym pieszym
przeciwnikiem, który w dodatku krył się za barykadą.
- Mają więcej uporu, niż się spodziewałem - skrzywił się
Sarkis. - Albo główny oddział tworzą doświadczeni żołnierze,
którzy zdezerterowali, albo... - nie skończył zdania, ale Kris​
pos wiedział, co generał chciał powiedzieć: albo wdepnęliśmy
w coś gorszego, niż się spodziewaliśmy.
W odróżnieniu od piechoty, kawaleria walczyła, nie bacząc na straty. Nie udało jej się jednak zepchnąć
upartych herety​ków w tył. Ponad brzękiem żelaza i szumem ulewy rozbrzmie​wały soczyste przekleństwa. Jęczeli
ranni ludzie i konie. Uzdro​wiciele ciężko pracowali, by ratować najciężej rannych - i sa​mi, wyczerpani,
osuwali się w błoto.
Czas jakby stanął w miejscu. Szara masa chmur nad głową była tak gęsta, że Krispos nie potrafił powiedzieć,
która jest godzina, dopóki nie zaczęło mu burczeć w brzuchu. Jeśli żołądek nie kłamał, zrobiło się już dość
późno.
W pewnym momencie niedaleko rozległy się krzyki, naj​pierw wśród Halogajczyków, potem wśród
thanasiotów. Przez
odgłosy bitewne przedarło się nowe wezwanie: - Do mnie! Za Imperium!
- Dobry boże - wykrzyknął Krispos - to Evripos!
Drugi syn Autokraty, na czele kilkudziesięciu konnych,
przerwał linię barykady. Wymachiwał szablą w samym środku bitwy, nadrabiając energią brak
umiejętności. W uczynioną wyrwę wbiegła połowa Halogajczyków, częściowo po to, by go osłaniać, a
częściowo, by wykorzystać przewagę nad wrogiem. Rezultat był całkiem zadowalający. Heretycy,
zepchnięci z barykady, wreszcie osłabli w konfrontacji ze zdyscyplino​waną armią. Ich bezczelne okrzyki
ustąpiły spanikowanym wrzaskom.
- Na nich! Teraz! - krzyczał Krispos. - Jeśli ich teraz
odepchniemy, przed nami otwarta droga do Pityos!
Jeśli opanujemy ich największe miasto, pomyślał, bunt nie potrwa długo.
Ale thanasioci, choć świadomi klęski, nie poddawali się tak łatwo. Krispos pomyślał o jeńcu, którego
skazał na tortury i o okazywanej przez niego pogardzie dla doczesnego świata. Teraz widział, że nie była to
czcza gadanina. Tylna straż drogo sprzedawała własne życie, kładąc je na szalę, by osłonić odwrót kolegów.
Niektórzy, mimo że już bezpieczni, nagle znów rzucali się do ataku, wprost na miecze żołnierzy Imperium,
jakby przy ich pomocy chcieli uwolnić się raz na zawsze od świata, który był w ich oczach jeno pułapką,
zastawioną przez Skotosa.
Ten fanatyczny opór sprawił, że armia imperialna postępo​wała do przodu wolniej, niż Krispos by sobie
tego życzył. Nawet kolejny szaleńczy atak Evriposa nie przełamałby teraz linii heretyków.
Sarkis wskazał przed siebie: - Proszę spojrzeć, Wasza Wysokość, wycofują się na most.
- Widzę - odpowiedział Imperator. Przez większą część roku niewielki strumyk, przez który przerzucono
prowizorycz​ny drewniany most, można było przejść w bród, nie zmoczyw​szy kolan. Jesienne deszcze nie
tylko wypełniły całe jego koryto, ale nawet groziły powodzią. Jeśli ludzie Krisposa nie opanują mostu,
trzeba będzie przerwać pościg.
- Poszli na spore ryzyko, wydając bitwę na brzegu rzeki -powiedział Sarkis. - Niech teraz żałują.
Coraz większa ilość thanasiotów znajdowała bezpieczne schronienie na drugim brzegu. Niestety, kolejny
bohaterski atak bardzo już nielicznej tylnej straży uniemożliwił żołnie​rzom Imperatora dojście do mostu. W
momencie, gdy przeła​mali obronę i już mieli na nim stanąć, drewniana konstrukcja buchnęła płomieniem,
mimo ulewy.
- Magia? - spytał zniechęcony Krispos, obserwując gęsty czarny dym, snujący się wokół mostu.
- Możliwe, Wasza Wysokość - odparł ostrożnie Sarkis. -Ale najprawdopodobniej pomalowali go
płynnym ogniem i w odpowiednim momencie podpalili. To draństwo może się palić nawet po zanurzeniu w
wodzie.
- Tak, niestety masz rację - zgodził się z nim Krispos. Płynny ogień był mieszaniną nafty, siarki i cuchnącego
oleju, który wyciekał spod skał w niektórych regionach Imperium, oraz paru jeszcze innych sekretnych
składników. Była to najsilniejsza mieszanka zapalająca/ jaką mógł się pochwalić imperialny arsenał. Płynny
ogień potrafił nawet stworzyć płonącą plamę na powierzchni wody. Nic dziwnego, że deszcz go nie ugasił.
Thanasioci, którzy zostali odcięci na wschodnim brzegu, padli pod ciosami żołnierzy.
- Dalej! - krzyczał Evripos do swojego skrzykniętego na
prędce oddziału. - Niech lód ogarnie ten ogień! I tak prze​
jdziemy.
Nie wszyscy poszli jego śladem... a konie stawiły zdecydo​wany opór. Jego własny wierzchowiec stanął
dęba, zarżał ze strachu i zaczął się cofać, gdy jeździec zmusił go, by zbliżył się do rozszalałych płomieni.
Chłopakowi udało się opanować konia, ale zrezygnował z ponownej szarży na most.
Dobrze się stało, bo w kilka minut później most się zawalił. Osmalone pnie wpadały z pluskiem do rzeki, a
woda unosiła je dalej, choć niektóre jeszcze płonęły. Z przeciwległego brzegu rozległy się pogardliwe okrzyki
thanasiotów i heretycy zniknęli za zasłoną deszczu.
Krispos z ponurą miną siedział na koniu, słuchając werbli, wybijanych przez deszczowe krople, i ledwie
słyszalnych w desz​czu jęków rannych żołnierzy. Wyprostował się i starał się wziąć w garść. Zwrócił się do
Sarkisa ze słowami: - Wyślij oddziały konnych, by opanowali wszystkie dostępne przejścia na wschód.
- Tak jest, Wasza Wysokość. Zaraz się tym zajmę. Po chwili Sarkis powiedział: - Odnieśliśmy
zwycięstwo, Wasza Wysokość.
- Tak - głos Krisposa był wyzuty z emocji. Głos Sarkisa właściwie również. Każdy z nich starał się ze
wszystkich sił przekonać drugiego, że wszystko jest w porządku, ale chyba żaden w to nie wierzył. Krispos
ujął swój niepokój w słowa: -Jeśli nie znajdziemy szybko żadnego przejścia, będziemy mieli kłopoty z
dalszym marszem.
- Prawda - Sarkis oklapł, jak świński pęcherz przekłuty igłą. - Zwycięstwo, które nie przynosi żadnych
korzyści, jest niewiele warte.
- Dokładnie tak - odparł Krispos. - Trzeba było zostać w mieście i zaplanować kampanię na wiosnę, a
nie przerywać ją w samym środku, tak jak teraz.
Siłą woli odegnał ponure myśli: -Trzeba rozbić obóz, zająć się rannymi i zastanowić się nad tym, co
robimy dalej.
- Wiele będzie zależało od tego, co powiedzą nam zwiado​wcy - odparł Sarkis.
- Wiem - Krispos starał się wzbudzić w sobie opty​mizm. - Może thanasioci nie pozrywali wszystkich
mostów naokoło.
- Może - głos Sarkisa był pełen zwątpienia. Krispos też w to wątpił. Gdyby to było powstanie
zrewoltowanych chło​pów, mógłby żywić taką nadzieję. Ale Livanios już dowiódł, że jest profesjonalistą. Na
pewno nie przegapił takiej oczywistej rzeczy.
Krispos na chwilę przestał myśleć o przyszłości. Nawet nie mógł nic planować, dopóki nie wrócą
zwiadowcy z niezbęd​nymi informacjami. Powoli przejechał wśród żołnierzy, chwa​ląc ich za odwagę i
gratulując zwycięstwa. Nie byli głupi; sami wiedzieli, że można było osiągnąć więcej. Ale starał się docenić
ich wysiłek w tej bitwie: - Zepchęliśmy skurczybyków w tył i teraz wiedzą, że nie mogą się z nami
równać. Teraz już nie będą doskakiwać nam do nóg, jak te zawszone kundle przy​błędy, co tylko jazgotać
potrafią.
- Niech żyje Imperator! - zawołał jeden z kapitanów.
Żołnierze podchwycili okrzyk. Wzgórza nie odegrzmiały wpra​
wdzie echem, ale nie było też słychać ani ironii, ani znużenia.
Biorąc wszystko pod uwagę, Krispos był nawet zadowolony.
Podjechał do samego mostu. Stało tam jeszcze kilka okop​conych filarów. Evripos patrzył przez rzekę tam,
gdzie zniknęli thanasioci. Odwrócił głowę, by sprawdzić, kto się zbliża,
- Przykro mi, ojcze. Robiłem, co mogłem, by się przedrzeć, ale ten głupi koń nie chciał mnie słuchać.
- Może i dobrze - odpowiedział Krispos. - Zostałbyś od nas odcięty na tamtym brzegu, kiedy most się
zawalił. Nie mogę tracić synów na prawo i lewo. - Zawahał się na chwilę i poklepał Evriposa po
zakutych w zbroję plecach.
- Walczyłeś bardzo dobrze synu; lepiej, niż się spodzie​wałem.
- Oczekiwałem... czegoś innego - twarz Evriposa rozjaśnił cień uśmiechu. - Myślałem, że będę się bał.
- To dobrze. Kiedy ja po raz pierwszy walczyłem, bałem się bardzo, a po bitwie rzygałem jak kot i
wcale się tego nie wstydzę:- Krispos wpatrywał się z zadumą w twarz syna. -Czyżbym począł nowego
Stavrakiosa? Spodziewałem się po tobie wiele dobrego, ale nie tego, że okażesz się wojownikiem bez
trwogi.
- Bez trwogi? - Evripos uśmiechnął się od ucha do ucha; w tym momencie, mimo brody i błota
rozmazanego na twarzy, przypominał małego chłopca, którym był kiedyś. Bez trwogi, mówisz? Na boga, to
mi się podoba!
- Tylko, żebyś nie przesadzał - powściągnął go ojciec. -Żądza krwi może nawet Imperatora zbyt drogo
kosztować. -Zdał sobie sprawę, że jego słowa zabrzmiały za ostro i spróbo​wał je złagodzić: - Ale z
radością widziałem cię na czele tego oddziału. Jeśli dziś przejdziesz się po obozie, przekonasz się, że nie ja
jeden to zauważyłem.
- Naprawdę? - Evripos wyraźnie nie nawykł do roli boha​tera; to było widać. Ale ta idea musiała mu
się spodobać, sądząc ze sposobu, w jaki się wyprostował.
- Może rzeczywiście się przejdę.
- Tylko niech cię za bardzo nie spoją - ostrzegł Kris​pos. - Jesteś oficerem, i musisz trzeźwo myśleć,
póki jesteśmy w polu.
Evripos wprawdzie przytaknął, ale Imperator przypomniał sobie młodzieńcze lata i z góry założył, że
młody człowiek puści przestrogę mimo uszu. Ale przynajmniej udało się mu za​szczepić tę ideę, a to już
dużo.
Poszedł jeszcze dowiedzieć się, jak Katakolon dawał sobie radę w swojej pierwszej bitwie. Jego najmłodszy
syn już zniknął między namiotami markietanek, więc Krispos nie miał okazji wygłosić wykładu o cnocie
powściągliwości. Poszukał więc oficerów, którzy widzieli chłopaka w akcji. Choć nie wykazał się takim
talentem jak brat, podobno całkiem nieźle mu szło. Imperator, zadowolony z relacji, postanowił nie odrywać
młodego człowieka od przyjemności. Zasłużył sobie na nie.
Autokrata poradził Evriposowi, by przeszedł się po obozie i zbierał należne mu gratulacje. Sam zaś odbył
drugą rundę z bardziej praktycznych powodów: chciał ocenić nastroje wśród żołnierzy po nierozegranej
bitwie. Odczuł pewną ulgę widząc, że żaden z pułków nie przeszedł na stronę nieprzy​jaciela.
Jakiś wojak, stojący do niego tyłem, a więc nieświadomy obecności Imperatora, perorował do swoich
kolegów: - Mó​wię wam, chłopcy, w tym tempie będziemy się wlekli do Pityos ze trzy dni, jeśli nie
powstrzyma nas błoto i ci cholerni heretycy. - Wszyscy słuchacze zgodnie przytaknęli.
Krispos odszedł od grupki żołnierzy z uczuciem głębokiego niezadowolenia. Modlił się w duchu do Phosa, by
zwiadowcy natrafili na jakiś nie strzeżony bród przez rzekę. Jeśli jego ludzie sami nie wierzą, że sprostają
wymaganiom, to praw​dopodobnie tak się stanie.
Mimo to, że nie brał udziału w walce, ogarnęło go znużenie. Zasnął niemal natychmiast i nie obudził się aż
do chwili, kiedy szary brzask obwieścił nadejście kolejnego deszczowego poranka. Wyszedł z namiotu i
natychmiast tego pożałował, bo Sarkis powitał go złymi nowinami: - Według ostatnich raportów
straciliśmy...mm... trzydziestu siedmiu ludzi, Wasza Wysokość.
- Co to znaczy, straciliśmy? - Umysł Krisposa jeszcze nie pracował ze zwykłą sprawnością.
Dowódca kawalerii powtórzył wiadomość wyraźnie, by uniknąć nieporozumień: - Tylu żołnierzy uciekło
w nocy z obozu, pewnie po to, by przejść na stronę thanasiotów. Może się okazać, że jest ich więcej, gdy
oficerowie skończą poranną odprawę oddziałów.
W momencie, gdy skończył zdanie, podszedł do niego jakiś żołnierz i coś mu powiedział. Generał kiwnął
głową i odesłał
go, a potem zwrócił się do Krisposa: ~ Pomyłka, Wasza Wysokość. Uciekło czterdziestu jeden.
Krispos zmarszczył czoło: - Jeśli połowa armii zacznie pilnować drugiej połowy, to po paru dniach nie
będziemy w ogóle zdolni do walki.
- Święta prawda - odparł Sarkis. - Tylko jak odgadnąć, która połowa jest godna zaufania i może pilnować
drugiej?
- Jesteś już od rana cholernie optymistycznie nastawiony, co, Sarkisie? -Krispos spojrzał w niebo spod
szerokiego ronda kapelusza. - Tyle w tobie radości, co w tej pogodzie.
- Nic dziwnego. Myślałem, że chcesz, Imperatorze, by ci mówiono prawdę, a nie słodkie łgarstwa. I tyle ci
powiem: jeśli dziś nie znajdziemy dobrej drogi do Pityos ... no, może jutro, ale lepiej byłoby dziś - to nasza
kampania zacznie śmierdzieć i gnić jak rybna zupa, co stoi w garnku od tygodnia.
- Obawiam się, że masz rację - ze smutkiem przyznał Krispos. - Wysłaliśmy już zwiadowców; nic więcej nie
można teraz zrobić. Ale jeśli nie uda im się nic znaleźć... -nie skończył zdania, by nie zapeszyć.
Po śniadaniu wysłał kolejne oddziały na rozpoznanie. Woda chlupała pod końskimi kopytami, gdy jeźdźcy
znikali w deszczu i tumanach mgły. Podobnie jak Krispos, reszta żołnierzy spędziła okropny dzień, kryjąc się
pod namiotami, starając się natłuścić broń i zbroję, by nie zardzewiały, i szu​kając suchych, ciepłych miejsc,
których w zasadzie w pobliżu nie było.
Późnym popołudniem do obozu zaczęli wracać zwiadowcy. Z ich twarzy Krispos wyczytał bez trudu, że
przywożą złe nowiny. Dowódcy uzupełnili ogólne wrażenie szczegółami: strumienie występują z brzegów,
ziemia z godziny na godzinę staje się coraz bardziej bagnista, a thanasioci strzegą wszyst​kich mostów i
brodów.
- Wasza Wysokość, gdyby to było możliwe, to byśmy
przeszli - powiedział jeden z nich. - Prawda jest taka: tego się
nie da zrobić. W każdym razie nie teraz.
Krispos jęknął, jakby ktoś kopnął go w brzuch. Inna sprawa rozmawiać z Sarkisem o obiektywnej
rzeczywistości, a inna - usłyszeć nieprzyjemne wiadomości z pierwszej ręki. Ale utrzymał się na tronie przez
ponad dwadzieścia lat między innymi dlatego, że utożsamianie życzeń z rzeczywistością było
mu zawsze obce; tego też nauczył się od biednego, szalonego Anthimosa.
- Nie damy rady iść dalej - powiedział, a dowódcy zwia​dów jednogłośnie przyznali mu rację. -I, na
dobrego boga, tu też nie możemy zostać.
Oficerowie zgodzili się z nim jeszcze hałaśliwiej.
Choć gorzkie słowa niemal stawały mu w gardle, Krispos powiedział to, co trzeba było powiedzieć: -
Nie ma zatem wyboru; musimy wracać do Videssos.
Znów chór oficerów wyraził aprobatę. Nikt nie dbał o jego zranione uczucia.

Thanasioci, powracający w nieładzie do twierdzy Etchmia-dzin, nie wyglądali na zwycięską armię.


Phostis obserwował triumfalne procesje, maszerujące ulicą Środkową w mieście Videssos, a nawet brał w
nich udział. Przemarsze te odbywały się zwykle ku chwale dzielnych żołnierzy i utalentowanych generałów.
Teraz, spoglądając z wysokości swej ubogiej celi w twier​dzy, nie widział radości i blasku ani
arogancji, które tak rzucały się w oczy podczas tamtych procesji. Wojownicy tam, w dole, byli obdarci,
brudni i śmiertelnie znużeni; wielu z nich miało nogi, ręce i głowy owinięte bandażami; czystymi albo
niezbyt czystymi. Właściwie nawet nie wygrali tej bitwy. W końcu armia Krisposa zmusiła ich do
odwrotu z pozycji, którą starali się utrzymać.
Ale nawet klęska nie miałaby teraz żadnego znaczenia. Imperialna armia cofała się do stolicy.
Phostis nie do końca pojmował, jakie to ma znaczenie. Niemal za każdym razem, gdy zamienił z ojcem
choć parę słów, wybuchała między nimi sprzeczka. Ale mimo to, że Phostis wciąż kłócił się z Krisposem, i
zwykle buntował się przeciw wszystkiemu, co kojarzyło mu się z ojcem, nie mógł zignoro​wać długiego
pasma jego sukcesów. Gdzieś w głębi serca był przekonany, że Krispos upora się z thanasiotami równie
łatwo, jak z innymi nieprzyjaciółmi. Ale tak się nie stało.
Ktoś otworzył drzwi za jego plecami. Odwrócił się od okna. Uśmiech Syagriosa zawsze wydawał mu się
nieprzyjemny, ale dziś był szczególnie odpychający.
- Idziemy na dół - powiedział opryszek. - Livanios chce
z tobą gadać.
Phostis nie za bardzo miał ochotę na rozmowę z przy​wódcą thanasiotów. Ale Syagrios nie dał mu
wyboru. Stra​żnik usunął się na bok i przepuścił go przez drzwi, bynaj​mniej nie z szacunku, ale dla
własnego bezpieczeństwa; Pho​stis mógłby zaatakować go od tyłu. Miło było poczuć się zagrożeniem dla
kogoś; tyle że Phostis czułby się o wiele szczęśliwszy, gdyby uczucie to znalazło odbicie w rzeczywi​stości.
Kręcone schody nie miały poręczy. Gdyby się potknął, poleciałby na sam dół. Syagrios pewnie śmiałby
się tym głośniej, im więcej kości Phostis by sobie połamał przy upadku. Stawiał więc kroki ze szczególną
ostrożnością, by nie dawać opryszkowi powodów do radości.
Jak zwykle, gdy udało mu się bezpiecznie dotrzeć do podstawy schodów, odmówił w myśli modlitwę do
Phosa. I jak zwykle, postarał się, by nikt tego nie zauważył. Krispos odniósł wiele zwycięstw tylko dlatego,
że nie mówił nikomu, że coś źle się dzieje. Choć była to ojcowska taktyka, Phostis przekonał się, że jest
skuteczna.
Livanios w dalszym ciągu przebywał na wewnętrznym dziedzińcu i wygłaszał płomienną mowę do swoich
żołnierzy, chwaląc ich za waleczność. Phostis musiał poczekać. Ponieważ nie był przyzwyczajony do
czekania, chyba że robił to z własnej woli albo ze względu na ojca, dusił się od powstrzymywanego gniewu.
Nagle, z jednego z korytarzy, którego zakręty w dalszym ciągu były dla młodego człowieka po większej
części zagadką, wyszła Olyvria. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Widzisz, dobry bóg pobłogosławił
świetlistą ścieżkę i dał nam zwycięst​wo. Czy to nie emocjonujące? Przez to, że jesteś z nami teraz, gdy
kładziemy kres staremu porządkowi, masz szansę stać się takim mężczyzną, jakim Phos chciałby cię
widzieć.
- To prawda, nie jestem taki, jaki mógłbym być - Phostis
udzielił wymijającej odpowiedzi. Gdyby został z armią, częś​
ciowo, a może nawet w dużej mierze, sympatyzowałby z thana-
siotami. Teraz, gdy znalazł się wśród nich, ze zdumieniem
spostrzegł, że jego uczucia przechylają się w przeciwną stronę,
ale przypisał to sposobowi, w który trafił do Etchmiadzin.
- Teraz, po powrocie naszych dzielnych żołnierzy, będziesz
mógł częściej wychodzić i na własne oczy przekonać się
o cnotach świetlistej ścieżki - mówiła dalej. Jeśli zauważyła
w tonie jego głosu brak entuzjazmu, nie dała tego po sobie
poznać.
Niestety, Syagrios zauważał wszystko. Uśmiechnął się, ukazując popsute zęby i wtrącił: - Teraz będzie
ci trudniej zwiać, co?
- W taką pogodę lepiej nie myśleć o ucieczce - odparł Phostis, zdobywając się na spokój. - Poza tym,
Olyvria ma rację; rzeczywiście chcę poznać życie wyznawców świetlistej ścieżki.
- W innych sprawach też ma rację. Twojemu cholernemu tacie nie udało się nas zniszczyć, tak jak
chciał. Przyjdzie wiosna i cała ta kraina będzie we władzy Livaniosa, idę o zakład.
Phostis wprawdzie słyszał, że to wzburzona rzeka powstrzymała imperialne wojska, a nie odwaga lub
taktyka, ale tę informację również zachował dla siebie.
Olyvria powiedziała: - W żadnym wypadku nie chodzi o ucieczkę. Nie będziemy wracać do tego tematu,
gdyż chcemy, byś pozostał z nami z własnej woli i był zadowolony.
- Też chętnie znalazłbym zadowolenie wśród was - odparł Phostis. - Mam nadzieję, że to będzie
możliwe.
- Och, ja też! -twarz dziewczyny pojaśniała. Chyba po raz pierwszy od porwania Phostis z tęsknotą
przywołał wspomnie​nie jej nagości w świetle lampy, w tajnej komnacie, ukrytej w podziemnym
labiryncie miasta Videssos. Gdyby wtedy poszedł do przodu, a nie w tył...
Na dziedzińcu Livanios skończył już przemawiać. Żołnie​rze wznieśli okrzyk. Syagrios położył wielką
łapę na ramieniu Phostisa.
- Idziemy. Teraz wódz będzie miał czas, żeby porachować
się z takimi jak ty.
Phostis chciał się mu wyrwać, nie ze względu na pogardę w głosie strażnika, ale protestując przeciw
traktowaniu go jak bezwolnej kukły. Gdyby w pałacu ktoś śmiał go dotknąć w ten sposób, zostałby
zwolniony w przeciągu godziny i w dodatku wysmagany za bezczelność. Ale Phostis nie był w swoim
pałacu; każdy dzień przynosił nowe poniżenia.
Syagrios poprowadził go do Livaniosa, a Olyvria szła w ślad za nimi. Thanasioci, wciąż tłoczący się na
dziedzińcu, zrobili przejście dla strażnika i dla córki swego dowódcy. Na Phostisa spoglądali z widocznym
zaciekawieniem; niektórzy zastanawiali się, kim jest, a inni, którzy wiedzieli, ciekawi byli, co on tu robi. On
sam też był tego ciekaw.
Na twarzy Livaniosa uśmiech surowego wojaka w jednej chwili zmienił się w uśmiech dobrotliwego
przywódcy i zognis​kował się na Phostisie: - A oto i młody Imperator! - zawołał, jakby młody człowiek był
suwerenem, a nie jeńcem.
- Jak się dziś czuje następca tronu?
- Dziękuję, dobrze, szlachetny panie - odparł Phostis. Widywał dworaków, którzy potrafili równie
perfekcyjnie do​stosowywać się do warunków jak ten kameleon, ale niewielu go przewyższało
umiejętnościami.
Przywódca thanasiotów powiedział: -Zachowaj swe wydu​mane tytuły dla starego, zgniłego dworu. Jestem
tylko jednym z wędrowców po świetlistej ścieżce, która wiedzie do Phosa.
- Tak, panie - rzekł Phostis. Zauważył, że Livanios tym razem go nie poprawił.
- Ojcze, ja naprawdę myślę, że on przyłączy się do ciebie na świetlistej ścieżce - powiedziała Olyvria.
- Mam taką nadzieję - odpowiedział jej Livanios, a potem znów zwrócił się do Phostisa: - Mam nadzieję, że
się przyłą​czysz. Nasi dzielni, oświeceni wojownicy nie pozwolili, by twój ojciec utrudnił nam życie tej jesieni.
Mamy teraz wiele czasu, by budować i rozwijać naszą wiarę. Zapewniam cię, dobrze go wykorzystamy.
- Nie wątpię w to wcale - powiedział Phostis. - System zarządzania waszą małą stanicą już przypomina mi
Imperium.
- Naprawdę? - w głosie Livaniosa brzmiało zadowo​lenie. - Może mógłbyś nawet nam w tym pomóc.
Znając twojego ojca, sądzę, że z pewnością nalegał, byś opanował wiele umiejętności, jakie on posiada.
Teraz będziesz mógł je wykorzystać w słusznej sprawie.
- Tak, coś niecoś umiem - Phostis nie raczył się przyznać, że nie lubił administrowania sprawami Imperium,
a czasem nawet gardził tą pracą. Wolał, by Livanios uznał go za kogoś pożytecznego, a nie za wroga lub
potencjalnego rywala, które​go należy się pozbyć.
- Bardzo dobrze - rozpromienił się Livanios. - Wkrótce
zetrzemy chciwość, skąpstwo i fałszywą wiarę z powierzchni
ziemi i zaprowadzimy królestwo cnoty, gdzie zwycięstwo
Phosa nad Skotosem nastąpi prędko i pewnie.
Olyvria zaklaskała w ręce, zachwycona tą wizją. Phostis również poczuł podniecenie; tak właśnie
przemawiał Digenis. Przedtem Livanios wydawał mu się raczej oficerem, szukają​cym własnej korzyści, a
nie kimś naprawdę zaangażowanym w naukę thanasiotów. Jeśli zamierzał wprowadzić swoje słowa w czyn,
Phostis będzie musiał zacząć się poważnie zastanawiać nad przyłączeniem się do rebelii.
Syagrios powiedział: - Jeszcze nie raz przylejemy ludziom Imperatora. Dobry boże, jak ja bym chciał
przy tym być.
- Będzie rzeźnia za rzeźnią, nie bój się - odparł Livanios.
Świeżo rozniecone emocje Phostisa gwałtownie ostygły. Zaczął
się zastanawiać, czy można pozbyć się chciwości i jednocześnie
zachować żądzę krwi i w jaki sposób na świetlistej ścieżce może
jednocześnie znaleźć się miejsce dla prawych ludzi i dla
Syagriosa?
Jedno było pewne; będzie miał wystarczająco dużo czasu, by się tego dowiedzieć. Teraz, gdy natarcie
ojca zakończyło się niepowodzeniem, Phostis zostanie wśród heretyków na czas nieokreślony. Czy
naprawdę pragnie tego równie gorąco, jak przedtem? Tego dowie się również.
VI

Krispos miotał się po pałacowych korytarzach, jak zwierz w klatce. Jesienne deszcze dobiegły końca;
teraz z zimnego, szarego nieba padała mżawka i śnieg z deszczem. Od czasu do czasu zdarzały się pogodne
dni, a nawet raz czy dwa, słoneczne tygodnie, co tylko go rozjątrzało,'jak sól sypana na ranę; przecież gdyby
taka pogoda utrzymała się dłużej, mógłby znów ruszyć przeciw thanasiotom.
Szczególnie jeden dłuższy bezdeszczowy okres okazał się wielką pokusą, ale Imperator musiał się
pohamować; dobrze wiedział, że ładna pogoda długo nie potrwa. Ale każdy kolejny słoneczny ranek był jak
obrót noża w rozoranym boku. Tym razem powitał burzę śnieżną niemal z radością, bo wprawdzie trzymała
go w mieście jak w pułapce, ale jednocześnie była dowodem jego mądrości.
Zbliżało się Święto Środka Zimy, kiedy następuje zrów​nanie dnia z nocą; Krispos znaczył w
kalendarzu każdy mijający dzień, a czas mijał nieubłaganie. Nadchodzące Święto budziło w Imperatorze
uczucie rezygnacji, a nie radość. Był to wprawdzie największy festiwal religijny w roku, ale tym razem
Krispos nie był w nastroju.
Nie poprawiło go nawet przyglądanie się próbom panto​mim, jakie miały być odegrane w dzień święta
w Amfiteatrze. W Święto Środka Zimy wykpiwano wszystko i wszystkich, a tym razem wiele skeczów
drwiło sobie z niego i jego nieudolności w zdławieniu rewolty thanasiotów. Poza tym, w kilku
wyśmiewano się z utraty Phostisa.
Nie tylko będzie musiał przyglądać się tym głupotom z imperialnej loży w centrum Amfiteatru; będzie
musiał rów-
nież śmiać się na pokaz. Autokrata, który nie potrafi znieść żartów w pantomimach, szybko traci zmienną
sympatię miej' skiego motłochu.
Korzystał ze swej pozycji, by uskarżać się na to wszystko głośno i bez umiaru. W końcu eunuch
Mystakon, który najczęściej usługiwał Phostisowi, odpowiedział: - Ku chwale Waszej Wysokości, sądzę,
że gdyby młody Imperator mógł, chętnie przejąłby obowiązki, które tobie, Imperatorze, wydają się nużące.
Krispos poczuł, jak palą go policzki: - Tak, niewątpliwie masz rację - wybełkotał. Po tej rozmowie
zatrzymywał wszel​kie komentarze dla siebie.
Być może za sprawką Barsymesa, który starał się go rozweselić, służąca Drina znowu pojawiła się w
jego łożu, po jednym ze szczególnie męczących dni. Tym razem naprawdę jej zapragnął, a przynajmniej
myślą. Ciało, niestety, nie zdołało sprostać tej okazji, mimo wysiłków dziewczyny.
Kiedy stało się jasne, że nic już się nie zdarzy, powiedzia​ła: - Tylko niech Wasza Wysokość się nie
denerwuje. To się trafia każdemu i to nie raz.
Była tak rzeczowa, że uznał, że chyba przemawiało przez nią doświadczenie. Dodała: - Powiem ci,
Imperatorze, coś jeszcze: mężczyźni są głupi, bo robią problem z niczego. Kobietom to nie przeszkadza; po
prostu czasem tak bywa.
- Po prostu czasem tak bywa - powtórzył Krispos przez zaciśnięte zęby. Drina założyła suknię i
wymknęła się z łożnicy Imperatora, pozostawiając go samego w ciemności.
- Czasem tak bywa -powiedział raz jeszcze, wpatrując się w sufit. - Kolejne niedomaganie, ot, co.
Może Drina wolała o tym nie plotkować albo może słudzy nie okazywali Autokracie, że wiedzą o
porażce - co było bardziej prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę, z jaką pręd​kością wszelkie plotki
rozchodzą się po pałacowych koryta​rzach. W dawnych czasach, gdy Krispos był vestiariosem, nie raz
obgadywał Anthimosa, ale nie tam, gdzie Imperator mógłby go usłyszeć. W każdym razie, nikt sobie z
niego nie kpił, dzięki czemu mógł się odprężyć... choć w nieco inny sposób, niżby to zrobił z Driną.
W porównaniu z klęską w łożu, trudny dzień Środka Zimy, kiedy musiał publicznie wysłuchiwać kpin na
swój temat,
wydał mu się jakoś łatwiejszy do zniesienia. Gdy wreszcie nadeszło Święto, polecił, by Barsymes odział
go w najlepszą świąteczną szatę, jakby miała to być zbroja przeciw drwinom. Uroczysta procesja z pałacu
do Amfiteatru prowadziła w pobliżu ognisk, rozpalonych na placu Palamas. Ludzie w świątecznej odzieży
- kobiety w koronkach przy szyi i dło​niach, czasem ukazujące ładne łydki w rozcięciu sukni, z roz​piętymi
niby to przypadkiem górnymi guziczkami staników; mężczyźni w szatach z futrzanymi kołnierzami i
mankietami -wszyscy skakali przez ogień, wykrzykując: - Płoń, mój pechu!
- Proszę skoczyć, jeśli Wasza Wysokość ma ochotę -
namawiał go Barsymes. - To poprawi humor Waszej Wy​
sokości.
Ale Krispos potrząsnął tylko głową: - Niestety, za dużo w życiu widziałem i dobrze wiem, że wcale nie
tak łatwo jest pozbyć się pecha.
Poprzedzany przez dwunastu nosicieli parasoli, jak wyma​gał protokół, otoczony gwardzistami,
Imperator przeszedł przez tor wyścigowy, otaczający scenę Amfiteatru i zajął miejsce w loży honorowej.
Spojrzał w górę; mogłoby się wydawać, że siedzi na dnie wielkiej wazy, gdyby nie to, że widownia była
wypełniona ludźmi, a nie zupą. Widzom z naj​wyższych rzędów pewnie zdawał się szkarłatną kropką, a jeśli
ktoś był krótkowidzem, to nie widział go wcale.
Ale wszyscy w całym Amfiteatrze mogli go doskonale słyszeć. Był to dla niego pewien rodzaj magii, choć
w rzeczywis​tości była to jedynie sprytna sztuczka akustyczna. Gdy prze​mawiał ze swego siedzenia, jego
głos docierał wprost do ucha każdego z dziesiątków tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci zgro​madzonych na
widowni.
- Ludu Videssos - powiedział, a potem powtórzył, gdy po
jego pierwszych słowach zapadła cisza: - Ludu Videssos, od
dziś słońce, symbol naszego potężnego i miłosiernego pana, po
raz kolejny zwraca się na północ. Choć Skotos ze wszystkich sił
stara się je ściągnąć z nieboskłonu, nigdy mu się to nie uda.
Niechaj to przesilenie i dni, które przyjdą po nim, będą dla was
lekcją: gdy ciemność wydaje się najgłębsza, nadchodzą już
dłuższe, jaśniejsze dni. I właśnie w dzień, gdy ciemności są
najgłębsze, obchodzimy nasze święto, by pokazać, że nie mają
nad nami władzy. Otwieram obchody Środka Zimy!
Wiedział, że fala okrzyków, która podniosła się po tych słowach, oznaczała radość z tego, że zaczął się
festiwal, a nie pochwałę jego mowy. Mimo to, aplauz zwalił się nań lawiną ze wszystkich stron, aż
odegrzmiał wewnątrz jego głowy; niestety, podobnie, jak głos Imperatora był słyszalny z każdego miejsca w
Amfiteatrze, także głosy z amfiteatru było słychać z równym nasileniem w loży honorowej.
Choć dobrze wiedział, że nikt nie zwróci uwagi na treść przemówienia, jak zwykle poruszył w nim
sprawy, które w danej chwili najbardziej go zajmowały. Jego słowa zostaną zapomniane, gdy tylko
przebrzmią; próbował jednak dotrzeć do serc tych ludzi. Gdy jest już bardzo źle, najtrudniej jest wytrwać.
Ale jeśli się nie wytrwa, można nie doczekać lepszych czasów.
Radosne piski oznaczały pojawienie się pierwszego zespołu mimów. Śmiech dźwięczał wokół Krisposa,
gdy aktorzy, prze​brani za żołnierzy i konie, udawali, że ugrzęźli w błocie. Mimo że przedrzeźniano nieudaną
kampanię na zachodzie, Impera​tor z początku nawet nieźle się bawił. Mimowie prezentowali znakomite
rzemiosło, jak zwykle w Amfiteatrze. Jeśli jakiś zespół nie dorastał do poziomu, który motłoch uznawał za
odpowiedni, w powietrzu zaczynały fruwać zgniłe owoce, a czasem nawet kamienie.
Następna grupa mimów przestawiła skecz, którego temat był dla Krisposa niezrozumiały. Jeden z
aktorów wystąpił w kostiumie, upodabniającym go do szkieletu, a pozostali chyba byli jego sługami.
Przynosili mu olbrzymie, niezwykle wymyślne posiłki, a w końcu przywieźli tyle jedzenia, że można by nim
nakarmić pół Amfiteatru, naturalnie, gdyby było prawdziwe. Jednak kościotrup odmawiał wszystkiego z
komi​czną gwałtownością i w końcu padł sztywny i nieruchomy w kurzu toru wyścigowego. Jego
podwładni podnieśli go i wywieźli ze sceny.
Widzowie też nie bardzo zrozumieli scenkę. Większość z nich nawet nie klaskała. Kilku ryczało ze
śmiechu. Niektórzy jednak krzyczeli: - Świętokradztwo!
Krispos wstał i podszedł do patriarchy Oxeitesa, który zajmował własną lożę w pobliżu. -
Świętokradztwo? - spy​tał. - Na czym polega to świętokradztwo... a w ogóle na czym polega sens tego, że
nie przyjmuje się posiłków, najświętszy
ojcze? Czy też może świętokradztwem jest kpina z takich wyrzeczeń?
- Nie wiem, Wasza Wysokość - patriarcha był niezadowo​
lony, że musiał to przyznać. Nic dziwnego: jeśli on nie potrafił
rozwiązać teologicznego węzła, to czy znajdzie się w całym
Videssos ktoś bardziej do tego powołany?
Wśród zawodowych aktorów nie było kobiet. We wsiach, podobnych do tej, gdzie wychował się Krispos,
bywało inaczej; z uśmiechem przypomniał sobie wioskowe kobiety i dziew​częta, które przebierały się za swych
mężów i braci i niemiłosie​rnie z nich żartowały. Ale mężczyzna, który odgrywał kobietę w następnej scenie, był
tak kuszący i pełen damskiego wdzięku, że nawet Autokrata, który doskonale wiedział, że to przebie​ranka, nie
mógł powstrzymać lubieżnych myśli, które roz​brykały się w jego głowie.
Mim obdarzał swymi wdziękami aktora, odzianego w kap​łański błękit, który przyjmował te względy z
niewolniczą niemal gorliwością.
Tłum ryczał ze śmiechu. Tym razem nikt nie wołał, że to świętokradztwo.
Krispos znów spojrzał na Oxeitesa, ale tym razem zadowo​lił się tylko pytającym uniesieniem brwi; gdyby
powiedział coś na głos, siedząc na swoim miejscu, usłyszałby go cały Amfi​teatr.
Zaambarasowany Oxeites zakasłał: - Ehem, Wasza Wyso​kość, zdarzył się taki... pechowy przypadek,
dotyczący zacho​wania hmm... celibatu, gdy Wasza Wysokość był na wojnie.
Krispos podszedł do siedzenia patriarchy, by móc swobod​nie mówić: - Nie widziałem na ten temat żadnego
pisemnego raportu, najświętszy ojcze. Czy myślałeś, że się o tym nie dowiem? Jeśli tak, to nigdy więcej nie
powtarzaj tego błędu. Gdy na mieście zaczyna się plotkować o kościele, z racji jakiegoś duchownego, wieść
dotrze do mnie na pewno. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
- T-tak jest, Wasza Wysokość - twarz patriarchy była
równie biała jak perły, którymi wyszyto bez umiaru jego szatę.
Trzymanie w tajemnicy niewygodnych sekretów było jedną
z reguł gry, z upodobaniem uprawianej przez videssańskich
biurokratów, na równi świeckich jak duchownych. Jeśli coś się
wydało, ukrywający sekret tracił kolejkę w grze.
Autokrata już zaczynał mieć nadzieję, że mimowie, choć drwili z niego cały czas bez litości, pominą
miłosiernie po​rwanie Phostisa. Nadzieja ta szybko minęła, gdy następny zespół aktorów zaczął się
naigrawać ze zniknięcia jego najstar​szego syna; mężczyzna w bogatych szatach, grający Krisposa,
zachowywał się, jakby złota moneta wypadła mu przez dziurę z mieszka. Szukał jej pod krzakami i
kamieniami - niby pewien, że następca tronu tylko gdzieś się na chwilę zapodział i zaraz go znajdzie.
Widzowie uznali to za niezwykle śmieszne. Krispos obej​rzał się, chcąc zobaczyć reakcję pozostałych
synów. Rzadko widywał taką wściekłość na twarzy Katakolona; jego najmłod​szy syn wyglądał, jakby zaraz
miał złapać łuk i wystrzelać całą trupę. Siedząca obok niego ślicznotka przybrała wyraz wy​studiowanej
obojętności, jakby chciała się śmiać, ale brakło jej odwagi.
Kilka siedzeń dalej, Evripos zaśmiewał się jak byle łajza z korony Amfiteatru. Przypadkiem pochwycił
wzrok Auto-kraty, zakrztusit się i spoważniał niemal natychmiast, jakby przyłapany na czymś
nieprzyzwoitym. Krispos ponuro kiwnął głową, ostrzegając go, że powinien siedzieć cicho. Zdawał sobie
sprawę, że jego średni syn gorąco pragnie zasiąść na tronie; na jego miejscu też by o tym marzył. Ale
chłopak nie powinien okazywać zachwytu z powodu zniknięcia swego brata.
Gdy ostatnia trupa mimów skłoniła się przed widzami i opuściła Amfiteatr, najkrótszy dzień roku niemal
dobiegł już końca. Przez ten czas wiele zespołów zdążyło już odegrać porwanie Phostisa. Krispos z trudem
to przetrwał. Evripos przez cały czas scenek siedział nieruchomo, jak wykuty z ka​mienia.
Na zakończenie festiwalu Krispos przemówił do tłumu: -Jutro słońce wcześniej wzejdzie i później
opuści niebiosa. I znowu Skotosowi - tu splunął, wyrzekając się boga ciemno​ści - nie udało się ukraść
światła. Niechaj Phos błogosławi wam wszystkim i niechaj wasze dni będą długie i pełne światłości.
Widzowie zaczęli wiwatować zapomniawszy, że ledwie kilka minut temu podśmiewali się z Autokraty.
Typowe od​ruchy tłumu, pomyślał Krispos. Zaczął uczyć się manipulowa​nia mieszkańcami stolicy dawno
temu, gdy jeszcze był masz-
talerzem u Petronasa, i chciał pozbawić urzędu anthimosowe-go vestiariosa, by samemu zająć jego miejsee.
Przez następne dekady bynajmniej nie nabrał szacunku do tłumu.
Wstał ze swego miejsca i odszedł kilka kroków od kanału akustycznego. Dopiero wtedy jego słowa przestały
docierać do wszystkich uszu. - No, już po wszystkim - powiedział do siebie. Jakoś to przetrwał, rodzina też
przetrwała i chyba żaden ze skeczy nie zaszkodził mu na dobre. Biorąc pod uwagę to, co działo się w minionych
miesiącach, nie należało się spodziewać niczego lepszego.
Zapadał zmierzch, gdy Krispos, w otoczeniu nieodstępnych nosicieli parasoli i halogajskich gwardzistów,
skierował się do wyjścia z amfiteatru. Naturalnie, używał prywatnego przejścia. Gdyby chciał, mógłby przejść
prosto do pałacu, zadaszonym krużgankiem. Ale spacer po placu Palamas, podobny poran​nemu, pozwalał mu
wyczuć nastroje w mieście. Ceremoniał zbyt silnie izolował go od poddanych, więc zawsze korzystał z szansy,
by wyjść na miasto. Tym razem również wyszedł na plac i tamtędy skierował się w stronę rezydencji. Na bruku
płonęło znacznie więcej ognisk niż rano. Ludzie, wychodzący z Amfiteatru, stawali w kolejkach, by skoczyć
przez płomienie i spalić wszystkie niepowodzenia, które nagromadziły się w ciągu minionego roku. Kilka
osób przyglądało się imperial​nej świcie, a jeden czy dwa głosy zawołały nawet: - Wszyst​kiego najlepszego w
dniu Święta, Wasza Wysokość!
- Wzajemnie dla was i dla rodzin - odparł i, tknięty nagłym impulsem spytał: - Czy mógłbym skoczyć poza
ko​lejką?
Mężczyźni i kobiety przepuścili go, spełniając tę prośbę. Kilku Halogajczyków zostało przy nim. Inni, znający
videssań-skie obyczaje, ruszyli na drugą stronę ogniska. Krispos ruszył biegiem. Szkarłatne imperatorskie buty
marnie się do tego nadawały, ale jakoś się udało. Skoczył jak najwyżej wołając: -Płoń, mój pechu! - gdy
przelatywał przez płomienie. Może to na nic się nie przyda, jak sam twierdził rano. Ale na pewno nie zaszkodzi.
Wylądował ciężko i o mało nie upadł. Jeden z gwardzistów przytrzymał go za ramię, pomagając utrzymać
równowagę. -Dziękuję - powiedział do niego. Serce waliło mu w piersi, ledwie mógł oddychać. Krótki bieg i
skok - czy to już jest dla
niego granica nadmiernego wysiłku? W pierwszych łatach panowania śmiałby się z tego stwierdzenia.
Teraz wcale nie wydawało mu się zabawne. Wzruszył ramionami. Jedyna rada na to, by się nie starzeć - to
przestać się starzeć. Nie jest to ideałem, ale brzmi nieco lepiej.
Kilka ognisk dalej jakiś młody człowiek pochylił się nad płomieniem, by zapalić pochodnię. Pomachał
nią nad głową. Iskry pofrunęły w ciemną noc. Młodzieniec przeciskał się między spacerowiczami na placu
i, wciąż wymachując pochod​nią, wołał: - Świetlista ścieżka! Phosie, błogosław świetlistej ścieżce!
Krispos przez chwilę nie pojmował znaczenia tego okrzyku. Potem zatrzymał się w pół kroku, spojrzał na
chłopaka i wskazał na niego palcem.
- To thanasiota. Aresztować go.
Gdy później zastanawiał się nad tym zdarzeniem, doszedł do wniosku, że można było wszystko lepiej
rozegrać. Kilku gwardzistów popędziło za thanasiota, podobnie jak paru przechodniów. Inni, nie widząc
dokładnie, kogo wskazał Kris​pos, pobiegli za niewłaściwym mężczyzną, a właściwie za kilkoma
mężczyznami i weszli w drogę pościgowi. Podniósł się krzyk; tu i ówdzie wybuchały walki na pięści.
Młody heretyk biegł dalej, ciągle wznosząc wojenne okrzy​ki thanasiotów. Nagle, ku przerażeniu
Krisposa, cisnął po​chodnię na jeden z płóciennych straganów, zamkniętych z oka​zji Święta. Płomienie
buchnęły natychmiast i zaczęły się roz​szerzać.
Krisposowi wydało się, że ma w brzuchu kawałek lodu i natychmiast pożałował, że Święta nie zakłóciła
śnieżna burza albo, co lepsze, gwałtowna ulewa.
Na zachodzie deszcze w chwili, gdy były najmniej potrzebne, ale ani kropli teraz, kiedy by się naprawdę
przydały - przeleciało mu przez głowę. Pogoda zachowywała się niesportowo.
Podobnie zresztą, jak thanasioci. Pierwszy podpalacz po zaprószeniu ognia natychmiast wtopił się w
tłum. Ale tu i ówdzie biegali inni, wymachując pochodniami i wrzeszcząc o świetlistej ścieżce. W kilka
minut rozniecili kilka groźnych pożarów.
Tłum na placu Palamas wzburzył się jak morskie fale; część ludzi ruszyła w stronę płomieni, ale
większość starała się
odsunąć jak najdalej. Ogień w mieście Videssos - a właściwie w każdym mieście- stanowił ogromne
niebezpieczeństwo, gdyż znano bardzo niewiele sposobów zwalczania płomieni. Wielkie pożary, gdy wiatr
pędził przed sobą ściany żywego ognia, potrafiły pochłonąć tysiące ofiar i wypalić całe dzielnice. Większość
z nich - a właściwie wszystkie, o których Krispos słyszał - zaczynała się od pioruna albo z powodu
jakiegoś wypadku. Ale stosować pożar miasta - i to w dodatku tego miasta -jako broń.... zadrżał.
Thanasioci naprawdę nie grali czysto.
Wziął się w garść: - Strażacy! - ryknął do jednego z szam-belanów. - Dwa oddziały!
- Tak jest, Wasza Wysokość - eunuch popędził w stronę
pałacu jak wystrzelony z procy. Stacjonowała tam kompania
straży pożarnej, włączona do pałacowej gwardii. Oddziały
pożarnicze miały kwatery także w innych częściach miasta.
Strażacy byli dzielni, utalentowani, a nawet skuteczni w działa​
niu, pod warunkiem, że zdążyli dotrzeć do ognia, zanim
wymknął się spod kontroli. Ale jeśli thanasioci zaczęli roz​
rzucać pochodnie również na placu Wołów i w dzielnicy
blacharzy, i pod Główną Świątynią, niektóre z tych pożarów
na pewno okażą się nie do opanowania.
Krispos ryknął: - Dwadzieścia sztuk złota za martwego podpalacza, pięćdziesiąt za żywego!
Jeśli dobrze określił różnicę w cenie, powinna uchronić niewinnych obywateli przed śmiercią z rąk
zwykłych bandzio​rów, którzy będą mordować dla nagrody kogo popadnie.
- Czy Wasza Wysokość wróci teraz do pałacu? - spytał Barsymes.
- Nie - Krispos dostrzegł zaskoczenie na twarzy swego vestiariosa. - Ludzie muszą widzieć, jak walczę z
tymi szaleń​cami. Założę kwaterę główną tu, na placu.
- Jak Wasza Wysokość sobie życzy - odparł Barsymes tym szczególnie bezosobowym tonem, którego
używał, gdy sądził, że Krispos popełnia błąd.
Po krótkiej chwili Imperator sam zaczął się zastanawiać, czy aby rzeczywiście nie popełnia jakiejś
pomyłki. Gońcy nie mogli znaleźć go w pałacu i z tego powodu zbyt późno dowiedział się, że w niektórych
biedniejszych dzielnicach wy​buchły nie tylko pożary, ale i poważne zamieszki. Te dwa
nieszczęścia zawsze były obecne w sennych koszmarach, tra​piących Autokratę: podpalenie mogło odebrać
mu stolicę, którą rządził, podczas gdy zamieszki mogły w ogóle uniemoż​liwić mu rządzenie.
Ale założenie kwatery na widoku całego miasta miało także swoje plusy. Nie tylko polecił ludziom
utworzyć łańcuch by podawać gaszącym pożar wiadra z wodą z najbliższej fontan​ny, ale i sam włączył się
do szeregu. - To jest także i moje miasto, nie tylko wasze - powtarzał wszystkim przygodnym słuchaczom -
musimy wszyscy wziąć się do pracy, wtedy może je ocalimy.
Przez jakiś czas wcale nie było to takie pewne. Wiadra z wodą były nieużyteczne w gaszeniu
rozszalałego ognia. Krispos zdawał sobie z tego sprawę, w odróżnieniu od więk​szości zemocjonowanych
mieszczuchów. Polecił, by polewano wodą budynki i stragany w bezpośredniej bliskości płomieni, by
ograniczyć pożar.
Zaczął już myśleć, że i to się nie uda, gdy ktoś krzyknął: -Strażacy jadą!
- Och, dzięki Phosowi - wychrypiał Imperator. Nienawy-kłe do wysiłku ramiona zaczęły go porządnie
boleć; jutro pewnie cały będzie obolały i zesztywniały. Ale nie pora teraz się tym przejmować. Dziś
ważniejsza była walka z pożarami. W duchu podziękował dobremu bogu: mimo że od chwili wstąpienia
na tron przybrał na wadze, nie utył tak, by wszelka praca fizyczna zagrażała jego życiu.
Strażacy w miejsce wiader przynieśli z sobą wielką kadź, osadzoną na poziomych prętach, jak lektyka.
Napełnili ją wodą z fontanny, i krzycząc: - Droga wolna! - popędzili w stronę ognia. Nie wylali
wszystkiego wprost w ogień, tylko posłużyli się ręczną pompą, obsługiwaną przez dwóch ludzi, podczas
gdy trzeci skierował natłuszczony, płócienny wąż prosto w płomienie.
Łańcuch ludzi z wiadrami zaczął teraz dolewać wody do kadzi, która mimo to opróżniała się szybciej,
niż zdołali uzupełniać jej zawartość. Strażacy chwycili za drążki, znów napełnili ją wodą z fontanny i klnąc
potwornie, i stękając, zanieśli ją do ognia. Pompiarze pracowali jak nawiedzeni; wąż trzymał siwowłosy
weteran imieniem Thokyodes i nakierowy-wał strumień wody w samo serce pożaru.
Ta druga kadź zadecydowała o zwycięstwie Strażaków. Płomień pochłonął dwa lub trzy stragany i
zniszczył kilka innych, ale nie przekształcił się w prawdziwy pożar. Thokyodes podszedł do Krisposa i
zasalutował mu po żołniersku, przy​kładając do serca zaciśniętą pięść: -Wasza Wysokość wezwał nas w
samą porę. Udało nam się uratować tę okolicę.
- To nie pierwsza taka przysługa, jaką oddajesz miastu ... i mnie - odparł Krispos. Thokyodes służył w
straży pożarnej, jeszcze zanim Krispos wstąpił na tron.
- Chciałbym ci powiedzieć, że możecie odpoczywać przez resztę nocy, ale obawiam się, że jest więcej
podpaleń.
- Nie ma sprawy, Środek Zimy to dla nas zawsze najgorszy czas - Thokyodes przerwał i spojrzał na
Autokratę. - Jak to, podpaleń? A więc to się nie zapaliło od iskry z ogniska?
- Niestety, nie - odpowiedział Krispos. -Nie mamy takie​go szczęścia. Thanasioci zaczęli zamieszki, a
kiedy robią zamieszki, to lubią także co nieco podpalić. Im mniej dobra mają ludzie, tym oni są
szczęśliwsi.
Thokyodes skrzywił się potwornie: - Zasrane durnie, uczci​wszy uszy Waszej Wysokości. Czy te
skurczybyki kiedykolwiek widziały człowieka, który zginął w płomieniach? Czuły swąd palonego ciała?
Próbowały odbudować spalone domy?
- Im chyba na tym nie zależy. Chcą tylko jak najprędzej odejść z naszego świata.
- To niech ich Wasza Wysokość przyśle do mnie - wark​nął dowódca strażaków. Przy jego pasie dyndał
topór, którego normalnie używał do burzenia ścian, albo do wyważania drzwi, by można było dostać się do
pomieszczeń. Teraz chwycił dębowy trzonek tak mocno, jakby szukał innego zastosowania dla swego
narzędzia: - Oj, posłałbym ich do lodu i to szybko, dobry bóg mi świadkiem. Chcą sobie popalić ogniska;
co?
Jak każdy strażak, żywił głęboką, dziką nienawiść do wszelkich podpalaczy, niezależnie od tego, czy
powodowały nimi względy świeckie, czy religijne.
Nagle do Krisposa podbiegł posłaniec. Krew z rany na głowie zalewała mu twarz. Gdy Krispos
zaniepokoił się o to, goniec machnięciem ręki zbył jego troskę: - Nic mi nie będzie, Wasza Wysokość.
Kamień odskoczył, ojciec zawsze mi po​wtarzał, że mam twardy łeb. Cieszę się, że staruszek się nie
pomylił. Przyjechałem, żeby powiedzieć Waszej Wysokości, że
w dzielnicach biedoty na południe od Środkowej zaczyna, się coś gorszego niż zamieszki: to regularna
wojna; walczą wszyst​kim, co wpadnie im w rękę. Mają nie tylko kamienie, jak ten, co mnie trafił, ale
jeszcze łuki, krótkie miecze i licho wie co.
- Wiesz, gdzie są koszary pałacowe i starczy ci sił, by tam dotrzeć? - spytał Krispos. Gdy mężczyzna
przytaknął w od​powiedzi na oba pytania, mówił dalej: - Zaalarmuj pułk Noetosa. Jeśli thanasioci chcą
udawać żołnierzy, niech spróbu​ją walczyć z prawdziwymi wojakami, a nie z miejską strażą.
- Tak jest, Wasza Wysokość - odparł goniec. - Trzeba tam jeszcze posłać paru kapłanów, bo heretykami
dowodzi taki jeden błękitny, o stalowych płucach, co się nazywa.... zaraz, zaraz... chyba Digenis.
Krispos zmarszczył czoło; zdawało mu się, że już kiedyś słyszał to imię, musiał je tylko sobie
przypomnieć. Gdy to mu się udało, warknął coś takiego, że oczy posłańca rozszerzyły się ze zdumienia.
- To ten błękitny, którego Phostis tak uwielbiał, zanim go
porwali - wycedził. Jeśli jest thanasiotą...
Przerwał. Czy to, że Digenis jest thanasiotą, oznacza, że Phostis także dołączył do heretyków? Krispos
nie mógł się pogodzić z tą myślą ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że niemal wszystko, co on sam
robi, jest nie do przyjęcia dla Phostisa; głównie dlatego, że chłopak sprzeciwia się władzy ojca. Jeśli
został thanasiotą, to czy rzeczywiście go porwano? Czy też uciekł do buntowników z własnej woli?
Krispos musiał znaleźć odpowiedź na te pytania. Powie​dział do kuriera: -Powiedz wszystkim, że dam
sto sztuk złota za żywego Digenisa, i niech dobry i miłosierny pan ma litość dla tego, kto śmiałby zabić tego
kapłana, bo ja się nad zabójcą nie zmiłuję.
- Rozgłoszę życzenia ... a raczej rozkazy - Waszej Wyso​
kości.
Kurier ruszył pędem przed siebie.
Krispos nie miał czasu na zastanawianie się nad tym, co usłyszał; w tym momencie dwóch zdyszanych
mężczyzn wpad​ło na plac Palamas z dwóch różnych kierunków, wołając na cały głos: - Pożar! Pali się!
- Thokyodesie! - ryknął Krispos. Weteran zadał obu spa​
nikowanym gońcom kilka krótkich pytań; zdecydował, która
sprawa jest pilniejsza i popędził w tamtą stronę. Drugi męż​czyzna, bliski apopleksji, niecierpliwie
przestępował z nogi na nogę. Krispos miał nadzieję, ze nie straci całego swego dobytku przed nadejściem
pomocy.
Z południowego zachodu zaczął wiać zimny, przenikliwy wiatr; z tego kierunku zwykle nadchodziły
zimowe śnieżyce. Krispos powitałby jedną z nich z radością, ale na czarno-granatowym niebie lśniły jasne
gwiazdy. Tej nocy nie będzie burzy; jutro pewnie też nie, pomyślał, wciągnąwszy nosem zapach wiatru.
Oczywiście, że nie będzie śnieżycy - przecież była bardzo potrzebna.
Pałacowi słudzy kręcili się po placu i rozstawiali markizy, by osłonić Imperatora od skutków złej
pogody. Ponieważ postanowił, że tu będzie jego kwatera główna, chciano zapew​nić mu jak największy
komfort. Barsymes zmierzył go spoj​rzeniem czekając, czy Krispos odważy się zaprotestować. Imperator
nie odezwał się ani jednym słowem.
Oprócz służby, na placu tłoczyli się ludzie najróżniejszego autoramentu - żołnierze, adiutanci, strażacy i
mieszkańcy miasta, którzy uparli się, by obchodzić Święto Środka Zimy wedle swego upodobania, nie
bacząc na to, co się dzieje wokoło. Chudy mężczyzna w ciemnej tunice wcale nie wyróż​niał się w tym
tłumie, gdy przepychał się przezeń w stronę Krisposa. Gdy wreszcie do niego dotarł, wyciągnął zza pazu​
chy sztylet i zawołał: - Niech Phos błogosławi świetlisty szlak!
Chciał zadać Krisposowi cios znad głowy, co było bardzo niemądre. Ręka Imperatora błyskawicznie
wyskoczyła do góry i schwyciła niedoszłego zabójcę za przegub, zanim sztylet zdążył opaść. Mężczyzna
wygiął się, próbując się wyrwać i przez cały czas wykrzykiwał coś o świetlistej ścieżce. Ale Krispos we
wczesnej młodości nauczył się walki wręcz od starego weterana, i swego czasu stał się sławny w mieście
Videssos, gdy pokonał kubratyjskiego mistrza zapasów. Krzy​ki i szarpanina nie zdołały rozluźnić jego
chwytu.
Sprowadził nożownika do parteru, mocno naciskając na ścięgna w przegubie jego ręki i zmusił go do
rozwarcia zaciśniętej dłoni. Gdy nóż upadł na bruk, napastnik chciał przetoczyć się i schwycić go
ponownie. Krispos zadał mu mocny cios kolanem między nogi - chwyt niesportowy wpraw​dzie, ale
niezwykle skuteczny. Mężczyzna przestał krzyczeć
o świetlistej ścieżce i zaczął wrzeszczeć bez słów, we własnej sprawie.
Halogajski topór opadł z głębokim tąpnięciem. Krzyk wzniósł się wyżej i urwał się nagle. Krispos
szybko wstał z kolan, by nie uwalać szaty w kałuży krwi.
- Chciałem zadać mu parę pytań - powiedział łagodnie.
- Honh! - odparł barbarzyńca, co w jego języku było wyrazem pogardy. Zaatakował cię, Imperatorze;
nie zasługi​wał, by żyć, choć przez chwilę.
- W porządku, Trygve - odparł Krispos. Gdyby upierał się przy krytykowaniu Halogajczyka, Trygve
pewnie by sobie wydumał, że nożownik znalazł się tak blisko Imperatora z jego winy i odebrałby sobie życie,
by uratować honor. Halogąjczycy byli świetnymi gwardzistami, ale trzeba było ich traktować zupełnie
inaczej, niż Videssańczyków; Krispos przez dwadzieś​cia lat szukał po omacku drogi do ich ponurych,
dumnych umysłów i uważał, że za następne dwie dekady być może zbliży się na wystarczającą odległość, by
ich zrozumieć.
Thokyodes z drużyną wrócili na plac Palamas, a człowiek, któremu kazali czekać, rzucił się na nich jak
wygłodniały niedźwiedź. Nie zdążyli nawet odetchnąć i pośpieszyli jego śladem. Krispos zastanawiał się,
na jak długo wystarczy im jeszcze sił.
Z terenów pałacowych rozległ się szczęk zbroi; to maszero​wały oddziały, które jesienią stanowiły tylną
straż w pechowej wyprawie na zachód. Żołnierze byli wściekli, gdyż po pierwsze, musieli tkwić w koszarach
przez cały świąteczny dzień, a potem wysłano ich wprawdzie do miasta, ale nie na zabawę, tylko do walki.
Gdy ponuro kroczyli przez plac Palamas, Krispos pomyślał, że tego wieczora wolałby nie wchodzić im w
drogę.
W kilka minut później wrzawa, dochodząca z dzielnic biedoty, stała się nagle dwakroć głośniejsza. I
nie były to okrzyki radości. Za to radosny pomruk dobył się z gardła Trygvego: - To twoi żołnierze,
Imperatorze, walą ich po głowach.
Sądząc po głosie, był zachwycony.
Krispos patrzył, jak gwiazdy powoli wędrują po niebie. Przyłapał się na ziewnięciu. Choć mógłby
później chodzić spać niż większość Videssańczyków - w końcu kto mógłby sobie pozwolić na marnowanie
świec, jak nie Autokrata? - ale
z wyboru kładł się tuż po zapadnięciu zmierzchu. No, za wyjątkiem takich nocy jak ta, kiedy nie miał żadnego
wpływu na to, co się dzieje.
Wrócił goniec, by zameldować o przebiegu walk na połu​dnie od Środkowej. Chyba nawet nie zauważył, że
hełm mu się przekrzywił na głowie. Zasalutował i ujął w słowa nieme świadectwo, jakie dawało jego nakrycie
głowy: -Wasza Wyso​kość, te skurwysyny wydały nam regularną bitwę. Chyba od dawna się do niej
przygotowywali.
- Tylko mi nie mów, że mogą was pobić - zawołał
Krispos.
Lepiej nie mów nic takiego, bo jutro o tej samej porze okaże się, że niektórzy moi oficerowie już nie są
oficerami, pomyślał.
Ale żołnierz potrząsnął głową: - Nic podobnego, Impera​
torze. Walczą ostro, to prawda, i lepiej się trzymają niż zwykły
tłum, ale nie mają zbroi, i tarcz też nie za wiele. Robimy im
więcej szkody niż oni nam. '
- Powiedz Noetosowi, że ma wolną rękę, ale musi zdławić ten bunt - powiedział Krispos. - I przypomnij
mu jeszcze, żeby postarał się pochwycić kapłana Digenisa, który, jak słyszałem, przewodzi heretykom.
- Tak jest, biega tam między nimi jakiś błękitny i bez przerwy wykrzykuje różne bzdury. Zdaje mi się, że w
końcu dostanie od kogoś w łeb.
Krispos się skrzywił; zawsze tak się jakoś działo, że pogło​ski w mieście rozchodziły się z nadzwyczajną
szybkością, z wyjątkiem tych, które on sam chciał rozpowszechnić.
- Ale, jeśli chcesz go, Imperatorze, mieć żywcem, to nie ma
sprawy, postaramy się.
- Jest wyznaczona nagroda - przypomniał Autokrata.
Oczekiwanie było męczące. Krispos wolałby być jednym ze
strażaków albo żołnierzy, którzy przynajmniej coś robili. Ale gdyby się przyłączył do któregoś oddziału, straciłby
kontrolę nad działaniem pozostałych. Czasem lepiej było patrzeć z od​dalenia na całość mozaiki, niż podejść i
wpatrywać się w jeden element. Lepiej, ale nie łatwiej.
Nawet nie zauważył, że służba przyniosła na plac łóżka polowe z pałacu - a raczej z koszar i ustawiła je pod
markizą. Na jednym drzemał Evripos, a na drugim Katakolon. Dziew​czyna, z którą był w Amfiteatrze, gdzieś
zniknęła. Krispos
wiedział, że chłopak wołałby spać w jej łóżku niż na placu, ale odczuł pewną ulgę, przemieszaną z
odrobiną rozbawienia: a więc ten lekkoduch został u jego boku. Czyli jednak ma nieco rozumu w głowie.
Krispos spojrzał na Evriposa i sam się zdziwił, że ma tak wielką ochotę obudzić go i zapędzić do
jakiejś pracy. Chło​pak- nie, Evripos już zaczyna być mężczyzną- mógłby posłużyć jako dodatkowa para
oczu i rąk do pomocy. Ale nie, lepiej niech śpi.
Choć pożary na placu Palamas już dawno ugaszono, Krispos od czasu do czasu czuł jeszcze woń dymu,
który wiatr przywiewał z innych części miasta. Na szczęście, wichura już prawie ucichła. Jeśli szczęście
dopisze, podmuchy nie będą rozwiewać iskier i płomieni sprawiających, że pożar przenosi się w
błyskawicznym tempie i potrafi zniszczyć całe dzielnice; odbudowa zwykle ciągnie się całymi latami.
Usiadł na połówce. Tylko na minutkę, obiecał sobie. Mętnie pamiętał, że się przechylił na bok, ale nie
zdawał sobie sprawy, że zasnął, dopóki ktoś nie krzyknął mu nad uchem: - Wasza Wysokość! Proszę się
obudzić!
- Co, co? Przecież nie śpię - odpowiedział z urazą. Ale smak w ustach i sklejone powieki zadały kłam
jego słowom: -W każdym razie, teraz już nie śpię -sprostował. -Co się dzieje?
- Mamy Digenisa, Wasza Wysokość - zameldował go​niec. - Paru chłopaków zdrowo dostało przy tej
okazji, ale wreszcie go dopadliśmy.
- Miły boże, nareszcie jakaś dobra wiadomość - sapnął Imperator. Teraz naprawdę się obudził. Chyba
spał ze dwie godziny; budynki na południowym wschodzie odcinały się od szarości wczesnego poranka.
Stanął na nogi i poczuł ból w kości krzyżowej i ramieniu; widocznie nie ułożył się zbyt wygodnie. Gdy był
młody, nie znał takich dolegliwości, ale to już przeszłość.
- Prowadzimy skurczybyka... przepraszam, Wasza Wyso​kość, że tak mówię na kapłana, ale to
najprawdziwszy skur​czybyk... no, w każdym razie prowadzimy go tu na plac -powiedział goniec. - Gdzie
go mamy potem wsadzić?
- W najzimniejszy lód Skotosa - odpowiedział Krispos, a żołnierz, który mu przyniósł wiadomość,
parsknął urywanym śmiechem.
Autokrata podjął szybką decyzję: - Nie można go tu przyprowadzić... za duże szanse na ucieczkę.
Pójdziesz Środ​kową... tamtędy go będą eskortować, prawda? A więc polecisz im iść do budynku rządu i
zamknąć go w jednej z ceł więziennych pod ziemią. Sam też tam zaraz przyjdę.
Odpowiedział na salut posłańca i niemal natychmiast szarpnięciem za ramię obudził Katakolona, po
czym polecił mu wezwać Zaidasa do budynku rządu.
- Co? Dlaczego? - pytał chłopak, który przespał rozmowę z gońcem. Gdy dowiedział się, co zaszło, oczy
rozszerzyły mu się ze zdziwienia.
Halogajscy oficerowie kopniakami budzili swoich ludzi, by Krispos miał odpowiednią eskortę w drodze
na Środkową. Barsymes, który prawdopodobnie w ogóle nie spał tej nocy, lecz był jak zwykle spokojny i
operatywny zarazem, zaczął informować wszystkich wokół, dokąd wybiera się Imperator, by wszelkie
pilnie wiadomości trafiły do niego bez niepotrzeb​nych opóźnień.
Budynek rządu był niezbyt pięknym granitowym czworo​bokiem. Pracowali tu urzędnicy niższej rangi,
którzy nie byli godni biurka w pałacowych pomieszczeniach, znajdowały się archiwa akt dawnych, do
których nie zaglądano zbyt często, a pod ziemią tkwili więźniowie, którzy zasłużyli na coś więcej niż
grzywnę, lecz mniej niż katowski topór. Budowla przypo​minała fortecę i taką też rolę pełniła w czasie
zamieszek w przeszłości. Tym razem- buntownicy jednak ją ominęli.
Część Halogajczyków pozostała na dole, na wypadek nieoczekiwanych problemów, a reszta towarzyszyła
Krisposowi do wejścia. W korytarzu, rozświetlonym jedynie płomieniami pochodni, panowała cisza.
Imperator zszedł po schodach w dół.
Na pierwszym, hałaśliwym poziomie piwnic uderzył go w nozdrza smród dymu z pochodni,
zapleśniałego jedzenia i nie mytych ludzkich ciał. Strażnicy zasalutowali, a nawet zaczęli witać go okrzykami
- jego wizyta była czymś tak niezwykłym, że przez chwilę odczuwali zadowolenie ze swej pracy.
Nadzorca powiedział: - Wasza Wysokość, człowiek, na którym ci zależy, jest w celi numer dwanaście, w
tamtym korytarzu.
Zapach wina w jego oddechu wzbogacił nowym akcentem symfonię więziennych woni. Ponieważ był to
ranek po Święcie
Środka Zimy, Krispos nie zwrócił mu uwagi, ale zakarbował sobie w pamięci, że trzeba sprawdzić, czy strażnik
pije także w inne dni, gdy jest na służbie.
Cela numer dwanaście nie była oddzielona od korytarza zwykłą kratą, lecz solidnymi drzwiami z zasuwą od
zewnątrz. Strażnik wsunął w zamek wielki klucz z brązu, przekręcał go i podniósł sztabę. Krispos, w eskorcie
dwóch Halogąjczyków, wszedł do środka.
Przy Digenisie trzymało straż kilku żołnierzy z pułku Noetosa. Kapłan miał związane z tyłu ręce i spętane
kostki, i leżał na słomianym sienniku, który chwile świetności miał już dawno za sobą.
- Postawić go na nogi - warknął szorstko Krispos.
Strażnik spełnił rozkaz. Po twarzy Digenisa ciekła krew
z małej ranki na głowie. Takie rany zawsze obficie krwawią, a kapłan miał wygoloną czaszkę i włosy nie
chroniły skóry przed zadrapaniem. Buntowniczo popatrzył na Krisposa.
Ten odpowiedział mu groźnym spojrzeniem: - Gdzie jest Phostis? - spytał.
- Na świetlistej ścieżce, jeśli Phos był łaskaw - odparł duchowny. - A moim zdaniem Phos był wyjątkowo
łaskaw. Twój syn umie odróżnić prawdę od kłamstwa.
- Czego o tobie nie mogę powiedzieć, jeśli dajesz wiarę łgarstwom thanasiotów - odparł Krispos. - Gdzie
jest teraz?
- Nie wiem - brzmiała odpowiedź. - Nawet gdybym wie​dział, i tak bym ci tego nie zdradził, to pewne.
- Pewne jest tylko to, że twoja głowa znajdzie się na Milowym Kamieniu, gdyż udowodniono ci zdradę -
odparł Krispos. -Jesteś podżegaczem i buntownikiem, więc nie myśl, że uchroni cię błękitna szata.
- Przeciw bogactwu trzeba się buntować. Nie boję się kata,
bo wiem, że świetlista ścieżka poprowadzi mnie prosto do
dobrego, miłosiernego pana - oświadczył Digenis. - Ale mógł​
bym być równie niewinny, jak wielu z tych, których wy
nazywacie świętymi, a mimo to umrzeć przez twoją podłość, bo
patriarcha nie jest głową hierarchii kościelnej, jest tylko kukłą
w twoich rękach, a przez jego usta płyną twe niegodne słowa.
Gdyby przemowę Digenisa pozbawić jadu, można by w niej znaleźć nieco prawdy: jeśliby Oxeites zwrócił się
przeciw Krisposowi, prędko okazałoby się, że już nie nosi błękitnych
butów, przynależnych patriarsze. Ale teraz, w tym miejscu, było to bez znaczenia.
- Świętego ojca nie przyłapano na popełnianiu jakiegoś religijnego przewinienia, lecz na czysto
świeckiej zbrodni buntu i zdrady. Odpowiesz za to, jak każdy inny podżegacz.
- Będę śpiewał hymny do Phosa w podzięce, że wyprawisz mnie z tego smrodHwego świata, który bez
ustanku chce uwieść i zdeprawować mą duszę - powiedział Digenis. - Ale jeśli ty sam nie wędrujesz
świetlistą ścieżką, moje hymny nic ci nie pomogą. Pójdziesz do lodu i będziesz tam cierpiał przez całą
wieczność, gdyż miodne słówka Skotosa mają cię w swej mocy.
- Jeśli miałbym do wyboru niebo w twoim towarzystwie i piekło ze Skotosem, chyba wybrałbym jego
- odparł Kri-spos. - On przynajmniej nie przyznaje się do cnót, których mu brak.
Digenis zasyczał jak żmija i splunął w stronę Krisposa; nie wiadomo, czy po to, by odegnać imię boga
zła, czy też ze zwykłej nienawiści. W tym momencie do celi wszedł Zaidas. -Dzień dobry - powiedział. -
Co się tu dzieje?
W lewej ręce niósł swą płócienną torbę.
- To - powiedział Krispos -jest marna kreatura, udająca kapłana, która zagnała mego syna w obleśne
łapy thanasiotów. Wyciągnij, ile się da, z tego rynsztoku, który mu służy jako umysł.
- Naturalnie, dołożę wszelkich starań, Wasza Wysokość, lecz... - głos Zaidasa zamarł w pół zdania. Jego
rysy przybrały wyraz zwątpienia, który Krispos rzadko widywał na tej twa​rzy. - Niestety, szczęście mi nie
dopisuje, gdy staram się zgłębić tajemnice heretyków.
- To wy, kochankowie mamony, jesteście heretykami -zagrzmiał Digenis - gdyż dla zysku odrzucacie
prawdziwą pobożność.
Imperator i mag nie zareagowali na jego słowa. - Dołóż wszelkich starań - powiedział Krispos. Miał
nadzieję, że Za-idasowi lepiej powiedzie się z Digenisem niż z innymi thanasio-ckimi jeńcami, albo z pracą
nad rodzajem magii, która ukrywa Phostisa. Mimo niespotykanych ingrediencji i ksiąg - białych kruków
dostępnych w bibliotece Kolegium - arcymag Impera​tora w dalszym ciągu nie znał przyczyny swoich
niepowodzeń w poszukiwaniu Phostisa.
Zaidas zaczął wyciągać z torby magiczne przybory.
- Zacznę od próby z dwoma lustrami, Wasza Wysokość -
oświadczył.
Krispos pragnął usłyszeć pewność w jego głosie; chciał, by mag powiedział, że wydobędzie z Digenisa
prawdę, bez wzglę​du na to, co zrobi heretycki kapłan.
Ale jego uszy, wyszkolone podczas słuchania tysięcy petentów, oficerów i urzędników, potrafiące
wychwycić nawet najmniejszy podtekst, tym razem wychwyciły tylko powątpiewanie. Zwątpienie Zaidasa
odebrało całkiem nadzieję Krisposowi; ponieważ magia w dużym stopniu polegała na potędze wiary, to
jeśli sam mag nie do końca był przekonany, że Digenis będzie mówił, próba zapewne się nie uda. Już raz
ten sposób przesłuchiwania thanasioty zawiódł.
- Czy masz w zanadrzu jeszcze jakieś metody? - spytał
Imperator. - Jak inaczej możemy wydobyć z niego informa​
cje? - sformułował te zdania z niezwykłą delikatnością. Chciał,
by Zaidas zastanowił się nad innymi możliwościami, ale nie
pragnął go zniechęcić lub sugerować, że stracił do niego
zaufanie... nawet, jeśli tak rzeczywiście było.
Zaidas powiedział: - Jeśli nie uda się próba z lustrami, stracimy najpoważniejszą szansę dowiedzenia się
prawdy. Tak, pozostaje jeszcze wywar z lulka i innych ziół, używanych przez uzdrowicieli... na pewno
rozwiązałby język tego łotra, ale wtedy bełkotałby bez ładu i składu.
- Na boga, i tak będzie zeznawał; w ten, czy inny sposób -oświadczył ponuro Krispos - jeśli nie w
twojej obecności, to przed mistrzem w czerwonej skórze.
- Dręczcie me ciało do woli - powiedział Digenis. - To jeno wydalina mej istoty; im prędzej wpadnie
do rynsztoka, tym prędzej moja biedna dusza popędzi skroś słońca, by zasiąść u boku dobrego,
miłosiernego pana.
- Zaczynaj - polecił Krispos, a zdenerwowany mag usta​wił lustra przed Digenisem i za nim. Na
przenośnym trójnogu z miedzi płonął ogień; przed lustrami unosiły się chmury dymu, czasem o słodkim
zapachu, kiedy indziej zaś dławiącego.
Ale gdy rozpoczęło się przesłuchanie, Digenis milczał, i niestety tak samo zachowywało się jego
odbicie z tyłu. Gdyby zaklęcie poskutkowało, odbicie mnicha w drugim lustrze mó-
wiłoby prawdę, mimo jego prób, by skłamać łub tylko za​chować milczenie.
Zaidas zagryzł wargi, zły, nieszczęśliwy i bezradny. Wściek​ły Krispos ze świstem wciągnął powietrze. Miał
paskudne przeczucie, że Digenis nie podda się żadnym metodom. Więk​szość ludzi zaczynała mówić na
torturach. Może i kapłan by zaczął zeznawać, a może wykrztusiłby wreszcie prawdę pod wpływem jednego z
dekoktów Zaidasa. Ale wcale nie było to takie pewne.
Jakby do wtóru jego przeczuciom, Digenis powiedział: -Będę sławić imię Phosa za każdym razem, gdy
zadasz mi ból -i zaczął śpiewać na cały głos jakiś hymn.
- Och, zamknij się - odparł Krispos, ale kapłan śpiewał dalej. Ktoś cicho zastukał do drzwi celi. Halogajski
gwardzista, z toporem w gotowości, gwałtownie otworzył drzwi. Jakiś kapłan chciał wejść, ale cofnął się z
przerażeniem na widok uniesionego topora.
- Wejdź już, wejdź -powiedział Krispos - nie trzęś się jak barani ogon, tylko powiedz, czego chcesz.
- Ku chwale Waszej Wysokości - zaczął nerwowo kapłan, a Krispos przygotował się na kłopoty. Błękitny
znów zebrał się w sobie: - K-ku chwale Waszej Wysokości, jestem Soudas, akolita w Głównej Świątyni.
Przysłał mnie najświętszy ekume​niczny patriarcha, Oxeites, który odprawia specjalną liturgię z okazji Święta.
Dowiedział się, że pochwycono kapłana Digenisa... jak by to powiedzieć... z bronią w ręku, więc najświętszy
ojciec błaga, byś pamiętał, Imperatorze, że ducho​wni w żadnych okolicznościach nie mogą zostać poddani
torturom cielesnym.
- Ach, czyżby? Tak mówi? - Krispos spojrzał wściekle na kapłana, który wyglądał, jakby chciał przeniknąć
przez pod​łogę, choć w ten sposób znalazłby się na niższym poziomie więzienia.
- Czy najświętszy patriarcha ekumeniczny przypomina może sobie, że kazałem ściąć głowę jednemu z jego
poprzed​ników za zdradę w rodzaju tej, której dopuścił się Digenis?
- Jeśli chcesz przypomnieć, Imperatorze, los najświętszego Gnatiosa... świeć, Phosie, nad jego duszą... to
polecono mi zaznaczyć, że kara śmierci spoczywa w gestii Waszej Wysoko​ści, lecz jest zupełnie inną dziedziną
niż tortury.
- Och, czyżby? - Krispos jeszcze przydał dzikości swemu
spojrzeniu. Soudas skurczył się pod jego wzrokiem, ale, choć
rozdygotany, przyświadczył swym słowom skinieniem głowy.
Krispos opuścił wzrok na swe czerwone buty; teraz był
wściekły na siebie. Do akcji ruszyła część jego umysłu, od​
powiedzialna za podejmowanie decyzji i zaczęła ważyć różne
racje, tak jak kupiec na targu odważa fasolę. Czy może
pozwolić sobie na utarczki z hierarchią kościelną teraz, gdy
musi zwalczyć herezję thanasiotów? Niestety, nie. Zawarczał
jak pies, który wisi na naprężonym łańcuchu i nie może
zagłębić kłów w łydce upatrzonej ofiary: -A zatem dobrze, nie
będzie tortur. Powiedz o tym patriarsze. Wielka łaska, że
pozwala mi skorzystać z usług kata, gdy uznam to za stosowne.
Soudas nerwowo podrzucił głową - pewnie miało to ozna​czać przytaknięcie - odwrócił się na piecie i
uciekł. Digenis ani na chwilę nie przestał śpiewać. Imperator pocieszał się tylko myślą, że tortury na pewno
by nie złamały tego odszczepieńca. Ale żal mu było ogromnie, że nie będzie mógł tego sprawdzić.
Autokrata odwrócił się do Zaidasa. Mag przysłuchiwał się całej rozmowie. Nie był głupcem; zdawał
sobie sprawę, że teraz wszystko zależy od niego. Jeśli nie uda mu się wydusić tajemnic z Digenisa, pozostaną
one na zawsze w ukryciu. Oblizał usta. Tak, tak, nie pozostało mu zbyt wiele pewności siebie.
Digenis skończył wreszcie ten hymn: - Nie dbam o to, czy usłuchasz patriarchy - powiedział. - Jego
doktryna jest i tak fałszywa, a ja nie lękam się twych tortur.
Krispos odczuwał silne pragnienie, by łamać Digenisa kołem i drzeć z niego pasy rozpalonymi
szczypcami - wcale nie w nadziei, że zdradzi miejsce pobytu Phostisa, jeśli o nim wie -ale by sprawdzić, czy
dalej będzie tak głośno gardził torturami, gdy ich zazna. Imperator znał siebie na tyle dobrze, że świadomie
odrzucił tę podłość jako niegodną, ale nie odmieniło to jego uczuć.
Digenis nie tylko był pełen pychy, ale wręcz pragnął męczeństwa: - Twoja odmowa uwolnienia mnie z
tej gnijącej i zarażającej innych zgnilizną skorupy cielesnej to tylko kolejny dowód ohydnego materializmu,
który odrzuca sprawy ducho​we dla zmysłowych, duszę dla penisa ...
- Kiedy pójdziesz do lodu, mam nadzieję, że zanudzisz
Skotosa tymi bzdurami - powiedział Krispos, co spowodowa-
ło, że zgorszony Digenis aż się zakrztusił, a potem na szczęście zamilkł na dobre. Imperator dodał: - Dość już
czasu zmarno​wałem na ciebie - i zwrócił się do Zaidasa: - Próbuj wszystkich sposobów, które twoim
zdaniem mogą poskutkować. Możesz sprowadzić do pomocy kolegów. Tak czy inaczej, muszę zmusić go
do mówienia, zanim dobry bóg powoła go do siebie.
- Tak jest, Wasza Wysokość - głos Zaidasa brzmiał cicho
i smutno. -Jeśli dobry bóg pozwoli, inni magowie z Kolegium
łatwiej przebiją się przez tarczę ochronną fanatyzmu.
Krispos, w towarzystwie gwardzistów, wyszedł z celi i pod​ziemnego więzienia. Mniej więcej w
połowie schodów jeden z Halogajczyków spytał: - Proszę o wybaczenie Waszej Wyso​kości, ale czy ja
dobrze słyszałem, co ten błękitny mówił? Czy on nie miał pretensji do ciebie, Imperatorze, za to, żeś go nie
obdarł ze skóry?
- Tak, Frovie, właśnie tak było - odparł Krispos.
W błękitnych oczach barbarzyńcy odbiło się zakłopota​nie: - Wasza Wysokość, ja nic nie rozumiem. Ja
nie lękam się ran i krwi; to by było niemęskie. Ale także nie rzucam się w objęcia kata, jak w ramiona
kochanki.
- Ja też nie - powiedział Krispos. - Ale w niektórych bardzo pobożnych Videssańczykach płonie
pragnienie męczeń​stwa. Moim zdaniem, lepiej żyć na chwałę dobrego boga, niż dla niego umrzeć.
- Bardzo rozsądnie - podsumował Frovin. Pozostali gwar​dziści niskimi głosami z głębi trzewi wyrazili
swą aprobatę.
Gdy Imperator wyszedł na dwór, wstawał już szary zimowy poranek. W powietrzu unosiła się woń dymu,
ale powietrze w Videssos i tak zawsze było zadymione, gdyż w chłodne dni płonął tu ogień na dziesiątkach
tysięcy kominków, kuchni i przenośnych piecyków. Jaśniejące niebo było wolne od wielkich, czarnych
chmur dymu. Jeśli thanasioci rzeczywiście chcieli spalić miasto, jak na razie ich wysiłki okazały się
płonne.
Na placu Palamas Evripos w dalszym ciągu spał. Ku zdumieniu Krisposa młody Katakolon był
pogrążony w powa​żnej rozmowie z dowódcą strażaków, Thokyodesem.
- Jeśli jesteś pewien, panie, że tej dzielnicy nie zagrażają już
pożary, to może udalibyście się na spoczynek? - mówił chło​
pak. - Nie przydacie się na nic ani nam, ani miastu, jeśli
będziecie zbyt zmęczeni, by odpowiedzieć na następne we​zwanie.
- Prawda, to dobra rada, młody Imperatorze - odparł Thokyodes. Prześpimy się tutaj, jeśli to możliwe
i jeśli zor​ganizujesz nam jakieś koce.
- Barsymesie! - zawołał Katakolon. Krispos z zadowole​niem skinął głową; Katakolon nie musiał sam
wiedzieć, gdzie co jest. Wystarczyło, że wiedział, kogo o to spytać. Syn spostrzegł jego nadejście.
- Cześć, tato. Próbowałem kontrolować sytuację, na ile się dało. Barsymes powiedział mi, że jesteś
zajęty przesłuchiwa​niem tego szalonego kapłana.
- Tak było. Dzięki za pomoc. Czy udało nam się opano​wać rozruchy?
- Chyba tak - odparł Katakolon; w jego głosie brzmiała ostrożność, której Krispos wcześniej u niego
nie dostrzegał.
- No i dobrze - odparł. - Zobaczymy, czy ten spokój się utrzyma.
Późnym rankiem, w dzielnicy na południe od Środkowej ponownie zaczęły się rozruchy. Żołnierze,
wysłani nocą do walki, okazali się lojalni, co Krispos powitał z ulgą. Poza tym utrzymywała się
bezwietrzna pogoda, dzięki czemu drużyna Thokyodesa miała szanse w walce z pożarami, rozniecanymi
przez heretyków i wichrzycieli; były to dwie różne grupy -część uczestników zamieszek zaaresztowano za
pobożność, a drugą część za rabunek.
Gdy kurierzy donieśli, że walki wygasają, Krispos, przeko​nany, że najgorsze minęło, przepił winem
toast do Evriposa i Katakolona. W tym momencie nadbiegł następny goniec, tym razem od strony budynku
rządowego.
- Co tam znowu? - spytał Krispos.
- Sprawa dotyczy kapłana Digenisa - brzmiała odpo​wiedź.
- Więc o co chodzi? - Krispos zadał to samo pytanie po raz drugi żałując, że strażnikowi więziennemu,
upojonemu słońcem i świeżym powietrzem z dala od powierzonych mu lochów, wcale się nie śpieszy z
raportem.
- Wasza Wysokość, on odmawia przyjmowania składni​ków konsumpcyjnych - oświadczył strażnik.
Uniesiona brew Krisposa stanowiła ostrzeżenie, by używał zrozumiałych słów,
więc spróbował inaczej sformułować odpowiedź: - Wasza Wysokość, klecha nie chce jeść. Powiada, że
chce się zagłodzić na śmierć.

Po raz pierwszy ód czasu, gdy Phostis podrósł na tyle, by móc przeskoczyć przez ogmsko, nie wpadając
do niego, musiał zaniechać tego zwyczaju. Cały jego pech, który zebrał się w ciągu minionego roku, nie
został spalony. Już nie dusił się w mnisiej celi w twierdzy Etchmiadzin; od paru tygodni pozwolono mu
swobodnie wychodzić. Ale nigdzie w mieście nie paliły się ognie.
Ciemne ulice w dniu Środka Zimy wydały mu się nienatura​lne, nawet gdy towarzyszył Olyvrii i -
naturalnie - Syagrioso-wi do jednej ze świątyń. Liturgia miała się odbyć o zachodzie słońca, który nadszedł
wcześnie, nie tylko dlatego, że był to najkrótszy dzień w roku, lecz także ze względu na położenie
miasteczka; słońce, zamiast zniknąć za równą linią horyzontu, schowało się za górskim łańcuchem.
Noc spadła na nich jak lawina. W świątyni, o mocnej, zwartej konstrukcji charakterystycznej dla
Vaspurakańczy-ków, panowała kompletna ciemność; w odróżnieniu od orto​doksów, thanasioci nie
obchodzili tego dnia jako święta światłości, lecz stawali twarzą w twarz wobec lęku przed ciemnością.
Wewnątrz budowli nie paliła się ani jedna pochod​nia, ani jedna świeca.
Phostis, stojąc w kompletnej ciemności, starał się rozejrzeć wokół, by zaczepić spojrzenie o cokolwiek.
Niestety, wzrok nie był w stanie przebić otaczającej czerni; młody człowiek czuł się, jakby znów zawiązano
mu opaskę na oczach. Dreszcz, jaki przebiegł mu po ciele, niewiele miał wspólnego z zimnem. Nigdy
jeszcze zagrożenie ze strony Skotosa nie wydało mu się tak realne i bliskie.
Szukając wsparcia, jakiego nie mógł zapewnić mu wzrok, sięgnął po dłoń Olyvrii i zamknął ją w uścisku.
W odpowiedzi mocno zacisnęła palce na jego ręce; ciekaw był, czy ten niesamowity, milczący rytuał jest
dla niej i dla thanasiotów równie dręczący, jak dla niego.
- Niedługo ktoś nie wytrzyma i zacznie krzyczeć -szepnął, między innymi dlatego, by samemu nie zostać
tym kimś.
Zdawało się, że jego bezdźwięczny głos odbija się echem w całej świątyni, choć wiedział, że nawet
dziewczyna ledwo go słyszy.
- Tak - szepnęła w odpowiedzi - czasami zdarza się coś
takiego. Pamiętam, że...
Nie dowiedział się już, co zapamiętała. Jej słowa utonęły w wielkim westchnieniu ulgi, dobywającym się
z ust wszystkich zgromadzonych wiernych. Między ławkami pojawił się kapłan, niosący w stronę ołtarza
jedną jedyną świecę. Wszystkie oczy skierowały się na ten świetlisty punkt, jakby przyciągane magnesem.
- Błogosławimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym
umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach
twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść -
zaintonował kapłan, a wszyscy obecni przyłączyli się do niego
z żarliwością, jakiej Phostis nigdy w życiu nie słyszał.
„Amen" odegrzmiało z wnętrza stożkowatej kopuły, wzno​szącej się nad ołtarzem. Phostisowi często
wyznanie wiary w Phosa wydawało się czczymi słowami, które należy szybko wyklepać, nie zastanawiając
się nad ich znaczeniem. Teraz było zupełnie inaczej. W chłodzie i przerażającej ciemności, słowa te,
podobnie jak maleńki płomyk świecy, trzymanej w górze przez kapłana, nabrały nowego znaczenia, nowej
wagi. Gdyby ich nie było, gdyby nie było tej świecy, to co by pozostało? Tylko ciemność, tylko lód.
Phostis zadrżał ponownie.
Kapłan powoli poruszył świecą na prawo i lewo, mówiąc: -Oto dusza ludzka, wydana na łaskę obcego
żywiołu. Oto samotne światło w oceanie ciemności. Miota się tu i tam, zawsze otoczona... rzeczami!
Słowo to, dochodzące z ponurej ciemności, panującej nawet przy ołtarzu, zabrzmiało z przerażającą
mocą.
-Ale dusza nie jest... rzeczą -mówił kapłan. - Dusza jest iskrą z nieskończonej pochodni Phosa,
zamkniętą w pułapce świata, ta zaś jest dziełem wroga iskier i większego wroga większych iskier.
Otaczające nas rzeczy odwracają uwagę od dążenia ku dobru, świętości i pobożności, choć tylko to
powinno się w życiu liczyć.
Gdyż dusze nasze będą trwać wiecznie, gdyż sąd nad nimi zostanie wydany na wieki. Czyż mamy zatem
zwrócić się ku temu, co nie przetrwa? Pożywienie obraca się w nawóz, ogień w popiół, piękne szaty w
strzępy, ciała nasze w smród i kości,
a potem w popioły. Po co zatem objadać się łakociami, palić w piecach tak, że pot nas oblewa w środku
zimy, obwieszać się jedwabiami i futrami lub drżeć w czasie krótkich chwil oszu​kańczej namiętności... co
błędnie nazywamy przyjemnością, którą dają nam organy służące do oddawania moczu?
Phostis zadumał się nad wszechwiecznym sądem i nieskoń​czenie długą karą za grzechy, które na pewno
popełnił, jak każdy śmiertelnik, i chciał wyrwać dłoń z uścisku Olyvrii. Zdawało mu się, że wszystko, co
wiązało się w jakkolwiek sposób ze światem materialnym, jest niegodne i na pewno wystarczy, by strącić
go na wieki w lodową otchłań.
Ale Olyvria mocniej zacisnęła palce na jego ręce. Może potrzeba jej pociechy i opiekuńczości, pomyślał.
Zapewnienie duchowego oparcia uspokoiło poczucie winy, dręczące go, ponieważ odczuwał, jak ciepła i
gładka jest skóra dziewczyny. Nie puścił jej dłoni.
Kapłan powiedział: - Co roku dobry, miłosierny pan ostrzega, że nie należy oczekiwać od niego
bezgranicznego miłosierdzia. Co roku jesienią słońce Phosa jest coraz niżej na niebie. Co roku nasze
modlitwy sprawiają, że wznosi się jeszcze raz dó góry, by dawać światło i ciepło nawet tym żałosnym
wytworom rzeczywistości, zrodzonym z czar​nego serca Skotosa.
Lecz strzeżcie się! Niczyje miłosierdzie, nawet boskie, nie trwa bez końca. Phos może wszak nabrać
odrazy do bezmiaru naszych obrzydliwych grzechów. Pewnego roku, może już niedługo, biorąc pod uwagę
ohydę ludzkich występków... może w przyszłym roku, a może nawet w tym... powiadam- wam, pewnego
roku więc słońce może po dniu Środka Zimy nie zwrócić się na północ, lecz dalej tonąć na południu...
tonąć, aż na horyzoncie pozostanie jeno smuga szkarłatnego blasku, a potem... już nic. Nic. Nie ma światła.
Nie ma nadziei. Nie ma błogosławieństwa. I tak już na wiek wieków.
- Nie! - zapłakał jakiś głos. W jednej chwili, przyłączyło się do niego całe zgromadzenie. Wśród
ogólnego jęku brzmiał czysty, silny głos Olyvrii. Po chwili przyłączył się i Phostis; kapłan rzeczywiście
potrafił wzbudzać w ludziach przerażenie. Nawet Syagrios był w tym chórze. Phostis do tej pory nie
przypuszczał, że ten opryszek szanuje Phosa lub lęka się Skotosa.
Przez cały ten czas palce Olyvrii i Phostisa pozostały splecione. Nawet się nad tym nie zastanawiał; po
prostu akceptował i był wdzięczny. Zamiast cierpieć samotność w cza​rnej pustce, pochodzącej wprost od
Skotosa, pamiętał cały czas, że nie jest sam; inni także walczą z ciemnością. Bardzo tego potrzebował. Nigdy,
przez całe lata, gdy przychodził na modły do Głównej Świątyni, nie odczuwał tak intensywnego lęku przed
bogiem ciemności.
Kapłan oświadczył: -Poprzez posty i żałobę możemy jeszcze okazać Phosowi, że mimo naszych uchybień, mimo
zgorszenia, zrodzonego z ciał, które zamieszkujemy, jesteśmy godni, by przez następny rok oświecał nas jego
znak, abyśmy mogli pójść dalej świetlistą ścieżką, sławioną przez świętego Thanasiosa. Módlcie się i niechaj
dobry, miłosierny pan pozna wasze serca!
Mury świątyni, które poprzednio echem odbijały krzyki zgromadzonych, teraz zagrzmiały od głośnych
modlitw. Phos-tis i fym razem przyłączył się do reszty. Wśród bogactw i blasków Głównej Świątyni łatwo
było wierzyć, do wtóru patriarsze i jego pulchnym, zadowolonym klerykom, że Phos z pewnością pokona
Skotosa w dniach ostatnich. Tę nieza​chwianą pewność trudniej było zachować w ciemnościach zimnej
świątyni, gdy kapłan nauczał o świetle wyciekającym ze świata, jak woda z dziurawej balii.
Z początku Phostis słyszał tylko rozgwar ludzkich głosów w kakofonii hałaśliwej modlitwy. Potem, po
trochu, udało mu się wyróżnić poszczególne słowa. Niektórzy w kółko powtarza​li wyznanie wiary; tę
uniwersalną videssańską modlitwę od​mawiali na równi thanasioci i ich wrogowie. Inni słali do boga proste
prośby: „Oświeć nas", „Phosie, pobłogosław w tym roku moją żonę, niechaj da mi dziecko", „Spraw, bym się
więcej modlił a mniej pożądał", „Niech znikną nieuleczalne czyraki mej matki".
Podobne modlitwy można by usłyszeć również w Głównej Świątyni. Inne jednak brzmiały odmiennie:
„Zniszcz wszystko, co stanie nam na drodze!", „Niech lód pochłonie tych, co nie chcą iść świetlistą ścieżką!",
„Phosie, daj mi odwagę, bym odrzucił ciało, które kala mą duszę!", „Zniszcz ich, zniszcz ich, zniszcz ich
wszystkich!".
Puszczał ten drugi rodzaj modłów mimo uszu; mogłyby wychodzić z gardzieli wyjących wilków, a nie
pobożnych ludzi.
Ale zanim zdążył usłyszeć coś więcej, kapłan przy ołtarzu uniósł rękę. W blasku maleńkiej świecy nawet
najdrobniejszy ruch stawał się bardzo wyraźny. Zgromadzenie natychmiast umilkło; zmartwienia Phostisa także
odeszły.
Kapłan mówił dalej: - Same modły nie wystarczą: idąc po świetlistej ścieżce nie można podpierać się
językiem; ta droga pod słońcem jest brukowana uczynkami, a nie słowami. Idźcie zatem i żyjcie, jak chciałby
Thanasios. Szukajcie błogosła​wieństw Phosa w głodzie i niedostatku, a nie w bogactwach świata tego, które są
zaprawdę jednym drgnieniem komaro​wych skrzydełek w obliczu nadchodzącego sądu. Idźcie! Litur​gia
skończona.
Gdy wypowiedział te słowa, w przedsionku pojawili się akolici z pochodniami, by oświetlić wiernym drogę
ze świątyni. Phostis zamrugał; oczy łzawiły mu od jasnego blasku, choć w chwilę później zdał sobie sprawę,
że to złudzenie optyczne.
Puścił dłoń Olyvrii w momencie wejścia akolitów - a może to ona puściła jego rękę. W świetle jaśniejszym
niż blask jednej świecy, nie chciał narażać się na gniew Syagriosa i, co gorsza, Livaniosa.
Niespodziewanie na myśl przyszły mu pałacowe intrygi... A może Livanios specjalnie podsuwa swoją córkę
następcy tronu? Czy szuka wpływów przez małżeńskie łoże? Phostis odsunął te rozważania na później.
Niezależnie jednak od zamiarów Livaniosa, dłoń Olyvrii w jego dłoni była jedynym źródłem ciepła duchowego i
cielesnego, jakiego zaznał w czasie całej thanasiockiej mszy.
Przypomniał sobie zimno, panujące we wnętrzu świątyni. Ale tam przynajmniej kilka setek stłoczonych ludzi
promienio​wało zwierzęcym ciepłem, podczas gdy tu, na ciemnych ulicz​kach Etchmiadzinu, gdzie wiatr od
wzgórz zacinał jak batem, Phostis na nowo sobie uświadomił, czym jest prawdziwe zimno.
Ciężka wełniana opończa, jaką miał na sobie, równie dobrze mogła być zrobiona z koronki, bo w ogóle nie
chroniła od wiatru. Nawet Syagrios syknął, gdy dosięgną! go podmuch lodowatego wichru: - Dobry boże -
mruknął - dziś chętnie skoczyłbym przez ognisko, a nawet do ogniska, byle tylko się ogrzać.
- Ogniska i zabawy nie przystają na świetlistej ścieżce -powiedziała Olyvria. - Także je pamiętam z
czasów, zanim
mój ojciec przyjął doktrynę Thanasiosa. Mówi, że lepiej zabezpieczyć duszę, niż martwić się o ciało.
Kapłan mówił to samo i jego słowa głęboko zapadły w serce Phostisa. Za to nauki Livaniosa, choć
przekazywane za pośrednictwem Olyvrii, nie znaczyły aż tak wiele. Herezjarcha recytował thanasiockie
slogany, ale czy żył zgodnie z tym, co głosił? O ile Phostis potrafił ocenić, pozostał układny, dobrze
odżywiony i światowy.
Hipokryta. Słowo to zadźwięczało w umyśle Phostisa, jak alarmowy dzwon na skalistym wybrzeżu. To
za hipokryzję właśnie chłopak gardził swoim ojcem, większością stołecznej szlachty, patriarchą i dużą
częścią kleru. Do thanasiotów przyciągnęło go przede wszystkim poszukiwanie prawdy bez upiększeń.
Livanios jednak w dużej mierze okazał się miłoś​nikiem upiększeń, więc Phostis zaczął powątpiewać w
perfekcję wyznawców świetlistej ścieżki.
Powiedział: - Moim zdaniem, powrót słońca powinien być także czasem radości, nie tylko smutku. W
końcu daje pewność życia przez cały następny rok.
- Ale życie w świecie oznacza przebywanie wśród rzeczy, które są domeną Skotosa - odrzekła Olyvria. -
Z czego tu się cieszyć?
- Gdyby nie rzeczy, życie by wygasło, podobnie jak rodzaj ludzki - zripostował Phostis. - Czy tego
właśnie chcesz? Prag​niesz zmarnieć i zniknąć?
- Nie dla siebie - zadrżała, ale nie z powodu pogody, tylko jak Phostis w świątyni. - Ale są tacy, którzy
właśnie tego pragną. Niedługo zobaczysz kilkoro z nich.
- To dziwadła, mówię ci - powiedział Syagrios, choć bez zwykłej jadowitości w głosie. - Przecież
żyjemy w tym świecie i w świecie przyszłym.
Olyvria sprzeciwiła się temu. Każdy Videssańczyk z chęcią dyskutował na tematy teologiczne, czy miał po
temu powody, czy też nie. Phostis nie włączał się do rozmowy, między innymi dlatego, że skłaniał się ku
zdaniu Syagriosa, a nie chciał urazić Olyvrii, przyznając się do tego.
Pamięć jej uścisku stale w nim tkwiła. Przywołała wcześ​niejsze wspomnienie, to z podziemnych
korytarzy pod świąty​nią Digenisa w Videssos. Była to myśl pasująca do Środka Zimy, przynajmniej
świętowanego w sposób, jaki pamiętał
z miasta. To był dzień wesołości, a nawet nieprzyzwoitości. Przysłowie mówiło: „W dzień Środka Zimy
wszystko może się zdarzyć".
Gdyby tu obchodzono święta w sposób, do którego przy​wykł, mógłby spróbować nakłonić dziewczynę, by
z nim poszła... w jego umyśle kołatała się myśl, że-napewno by się o to starał. Podejrzewał, że pewnie by się
zgodziła, choć może tylko na jedną noc.
Ale tu, w Etchmiadzin, lepiej było nie myśleć o poszukiwaniu zmysłowych przyjemności w dzień Środka Zimy.
Najłagodniej​szą odpowiedzią na propozycję byłoby jej odrzucenie, a najpraw​dopodobniej bez wątpienia
spotkałaby go jakaś kara - bez wątpienia rodzaj umartwienia dla ciała. Choć wciąż wzrastał jego szacunek dla
ascetyzmu świetlistej ścieżki, jego ciało ostatnio musiało znosić nadmierną ilość wyrzeczeń, jak na gust Phostisa.
Poza tym, Syagrios by go wykastrował - i to z przyjemnością.
Siłacz właśnie przerwał dyskusję z Olyvrią mówiąc: - Niech zostanie na twoim, moja pani. Na pewno wiesz o
tym wszyst​kim dużo więcej niż ja. Bo ja wiem tylko, że mój biedny złamany nos zamarznie i odpadnie, jeśli
prędko nie znajdzie się w pobliżu ognia.
- Tu muszę przyznać ci rację - odparła.
- Wobec tego, wracajmy do twierdzy - zaproponował strażnik. - Tam będzie ciepło, to znaczy cieplej niż
tutaj. Poza tym, będę wreszcie mógł wsadzić jego majestat do ciupy i trochę odpocząć.
Niech cię lód pochłonie, Syagriosie. Ta myśl zapanowała nad umysłem Phostisa. Pragnął wykrzyczeć ją na
cały głos. Tylko zdrowy instynkt przeżycia powstrzymał go przed tym. A zatem był, w najlepszym przypadku,
marnym thanasiotą. Podobnie jak Olyvria, kochał tę cielesną - niezależnie od jej pochodzenia - powłokę, w
którą odziała się jego dusza.
Na wąskich, zabłoconych uliczkach Etchmiadzinu pano​wała niemal nadnaturalna ciemność. Po mieście
Videssos chodziło się nocą w asyście nosicieli pochodni i strażników, chyba że cel wyprawy był nie do końca
legalny. Tylko rzezimieszki cieszyła czerń nocy. Tu, w Etchmiadzin, nikt nie nosił pochodni ani nie martwił się,
że padnie ofiarą bandytów. W nocne niebo biły jęki, ale były to jedynie odgłosy żałości, jaką kapłan nakazał
swym wiernym.
Masywny zarys fortecy, który zasłaniał gwiazdy, pomagał trójce wędrowców odnaleźć drogę powrotną.
Wygaszono na​wet pochodnie nad bramą - widać Livanios posunął się tak daleko w przestrzeganiu
thanasiockich przykazań.
Syagrios mruczał pod nosem:
- Wcale mi się to nie podoba. Może tu wejść każdy, kto tylko zechce, i co byśmy wtedy zrobili?
- A czy w mieście jest ktoś poza naszymi ludźmi i Vas-purakanerami? - spytała Olyvria. - A oni mają
swoje rytuały i zostawiają nas w spokoju.
- Ich szczęście - odparł osiłek. - Nas jest tu więcej.
Do wnętrza twierdzy światło już powróciło. Odziany w kaf​tan doradca Livaniosa siedział przy stole,
obgryzając pieczone kurze udko; pogwizdywał wesoło jakąś nie znaną Phostisowi melodyjkę. Jeśli słyszał
o nakazanych postach i żałości, to nieźle mu szło ignorowanie kapłanów.
Syagrios zapalił świecę od pochodni, obsadzonej w poczer​niałym od sadzy uchwycie. Wziął ją do jednej
ręki, drugą wyciągnął zza pasa nóż i nakazał Phostisowi wspiąć się na spiralnie ułożone schody.
- Teraz wracaj do komnaty - powiedział. Phostis ledwie
zdążył skinąć głową Olyvrii, zanim zniknęła za pierwszą
kondygnacją schodów.
W prowadzącym do celi korytarzu panowały głębokie ciemności. Phostis zwrócił się do Syagriosa,
wskazując świecę:
- Czy mógłbym zapalić od niej lampę u siebie?
- Nie dziś. Dziś muszę cię pilnować i przez to nie pójdę się zabawić, więc i ty nie będziesz miał
przyjemności.
Phostis wszedł do środka, ściągnął płaszcz i położył go na koc na sienniku. Nie zdejmując tuniki, wsunął
się pod okrycia i zwinął się w kłębek, by jak najprędzej się rozgrzać. Popatrzył na drzwi, za którymi z
pewnością czaił się Syagrios. - A więc lubisz się zabawić, co? - szepnął. Może sam był marnym thanasiotą,
ale znał jednego gorszego od siebie.
VII

Oczy mężczyzny poruszały się w oczodołach w sposób, jakiego Phostis jeszcze nigdy nie widział; kręciło
mu się w głowie od samego patrzenia. Zabrzmiał cichy, lecz spokojny głos: - Właściwie nie widzę cię
wcale, ale to nie szkodzi. Przejdzie mi za parę dni... tak mi mówili ci, którzy przede mną przeszli świetlisty
szlak.
- T-to dobrze - Phostis wiedział, że głos mu drży. Wsty​dził się tego, ale nic nie mógł poradzić.
- Nie lękaj się - odpowiedział mężczyzna, który, jak Phos-tisowi powiedziano, miał na imię Strabon.
Uśmiechnął się promiennie: - Wiem, że już wkrótce połączę się z dobrym, miłosiernym panem i odrzucę to
ciało, które zbyt długo było mi ciężarem.
Właściwie Strabon Już zdążył pozbyć się niemal całego ciała, pomyślał Phostis. Jego głowa - to jedynie
czaszka obciągnięta skórą; szyja - cienka, jak drzewce pochodni. Ramiona miał jak uschnięte gałęzie, a
dłonie jak szpony. Na kościach nie zostało ani trochę tłuszczu... mięśnie też zniknęły. Skóra, kości i ścięg​na;
nic więcej. A nie, jeszcze jedno; radość, błyszcząca w niewi-dzących oczach.
- Już wkrótce -powtórzył. -Niedawno minęło sześć tygo​dni od czasu, gdy po raz ostatni skalałem mą
duszę pożywie​niem. Tylko człowiek, który na początku miał wiele tłuszczu, może przeżyć ponad osiem, a ja
nigdy nie byłem obżartuchem. Wkrótce powędruję słonecznym szlakiem i spojrzę w twarz Phosa. Już
wkrótce.
- Czy... czy to boli? - spytał Phostis. Za nim siedziała milcząca Olyvria. Już przedtem oglądała takie
ludzkie szkiele-
ty... na tyle często, że spokojnie patrzyła na wyschniętego jak wiór Strabona. Syagnos nie wszedł z nimi do
lepianki; Phostis słyszał jego niecierpliwe kroki na zewnątrz.
- Nie, chłopcze... wcale; jak już powiedziałem, nie trzeba
się bać. Och, nie przeczę, na początku miałem bóle brzucha,
gdy ta część mnie, która należy do Skotosa, zdała sobie sprawę,
że postanowiłem odseparować od niej moją zasadniczą jaźń.
Ale nie, teraz nie czuję bólu, tylko chcę się już uwolnić.
Uśmiechnął się znowu; gdyby nie ten uśmiech i różowawy odcień skóry na wargach, nie byłoby ich widać w
tej twarzy.
- Ale tak się kończyć... - Phostis potrząsnął głową, choć
wiedział, że Strabon tego nie widzi. Potem wyrzucił z siebie
pytanie: - Czy nie mógłbyś odmówić sobie i wody, by prędzej
z tym skończyć?
Kąciki jamistych ust Strabona opadły ku dołowi.
- Niektórzy z nas, ci najświętsi, tak czynią. Ja, nędzny
grzesznik, nie miałem tyle siły woli.
Phostis wpatrywał się w niego. W czasach, gdy wiódł wygodnie życie w pałacu, nawet nie wyobrażał sobie,
że kiedyś będzie rozmawiał z człowiekiem, który umiera dlatego, że celowo zagłodził się na śmierć. Nawet
gdyby sobie to wyob​raził, czy przeszłoby mu przez głowę, że ktoś taki może zarzucać sobie brak siły ducha?
Nie; niemożliwe.
Na rozbiegane oczy Strabona opadły powieki; umierający chyba zapadł w drzemkę.
- Czyż nie jest on cudem pobożności? - szepnęła Olyvria.
- Tak, tak, bez wątpienia -Phostis podrapał się po głowie. W mieście Videssos, w domu, gardził kapłanami
za to, że nosili wyszywane klejnotami szaty i sławili imię Phosa w świątyniach, które wybudowano za pieniądze
odebrane, a raczej ukradzione chłopom. Myślał sobie, że lepsza byłaby wiara prostsza lecz silniejsza,
pochodząca z serca i nie wymagająca od ludzi niczego oprócz pobożności.
Teraz widział przed sobą uosobienie takiej wiary, doprowa​dzone do granic, których istnienia nawet nie
podejrzewał. Musiał uszanować religijne dążenia, które doprowadziły Stra​bona do tego, by wychudł jak
szczapa, ale nie był pewien, czy jego zdaniem jest to ideał.
Jednak takie samozniszczenie stanowiło integralną część thanasiockiej doktryny dla tych, którzy mieli dość
odwagi, by
podążyć tam, gdzie prowadziła ich logika. Jeśli świat zmysłów stworzył Skotos, cóż było bardziej logiczne,
niż oderwanie własnej, cennej i wiecznotrwałej duszy od tego bagna zła i zgorszenia?
Z wahaniem zwrócił się do Olyvrii: - Choć to człowiek niezwykle święty, nie chciałbym go naśladować.
Przyznaję, świat nie jest idealnym miejscem, ale opuszczenie go w ten sposób wydaje mi się... nie wiem...
rejteradą z walki ze złem, gdy powinno się zostać i wziąć w niej udział.
- Tak, tylko że samo ciało jest złem, chłopcze - powiedział
Strabon. A więc jednak nie spał. - Właśnie dlatego wszelka walka
jest z góry skazana na niepowodzenie - znowu zamknął oczy.
Olyvria odrzekła cicho: - Niejeden powie, że w twoich słowach jest wiele prawdy, Phostisie. Jak ci
mówiłam wtedy, w Święta Środka Zimy, brak mi odwagi, by postąpić, jak Strabon. Ale pomyślałam sobie,
że powinieneś go zobaczyć, by radować się i podziwiać, co potrafi dusza, jeśli zechce.
- Rozumiem - odpowiedział Phostis. - To rzeczywiście
niesłychane. Ale co tu jest do świętowania? Nie jestem pewien,
o co ci chodzi.
Olyvria obrzuciła go surowym spojrzeniem. Gdyby stała, pewnie położyłaby ręce na biodrach, ale
mogła tylko wes​tchnąć z ubolewaniem: - Nawet doktryna, którą wyznajesz od dziecka, akceptuje ascetyzm
i umartwienia cielesne.
- To prawda - odparł. - Za wiele światowości i już masz
gromadę tłustych, zadowolonych kapłanów, którzy mało mają
wspólnego ze stanem duchownym. Ale teraz, gdy widziałem
Strabona, sądzę, że można również obdarzać świat zbyt mały​
mi względami - te ostatnie słowa wypowiedział szeptem, by nie
zakłócać snu cierpiętnika. Jednak tym razem Strabon już się
nie odezwał.
Phostis słuchał własnych słów z pewnym zaskoczeniem. To samo powiedziałby ojciec, pomyślał. Ileż to
razy w pałacu obserwował i słuchał, jak Krispos wybiera złoty środek w spra​wach, które mogłyby
przynieść niezwykle spektakularny suk​ces albo jeszcze bardziej spektakularną klęskę? Ile razy dener​wował
się na ojca z powodu takich rozważnych posunięć?
- Jego postępowanie nie szkodzi osobom postronnym -
tłumaczyła Olyvria - a jemu z pewnością zapewni życie wiecz​
ne na łonie Phosa.
- To prawda - powtórzył. - Jeśli to zrobi on jeden, niko​mu innemu nie zaszkodzi. Ale jeśli jeden mężczyzna
i jedna kobieta, powiedzmy na czworo, postanowi iść świetlistą ścież​ką w jego ślady, będzie to miało
olbrzymi wpływ na pozo​stałych. A jeśli dobrze rozumiem, to doktryna Thanasiosa zaleca drogę, jaką podąża
Strabon.
- Dla tych, którzy są silni duchowo - odparła Olyvria. Phostis spojrzał na Strabona, a potem znowu na nią.
Spróbo​wał sobie wyobrazić jej twarz po sześciu tygodniach głodowa​nia, jej jasne oczy niewidome,
rozbiegane, w jamach oczodo​łów. Nigdy nie miał specjalnie dużej wyobraźni i zwykle przykro odczuwał ten
niedostatek. Teraz okazał się on błogo​sławieństwem.
Strabon dostał ataku kaszlu i obudził się. Próbował coś powiedzieć, ale nie pozwalały mu nie kończące
się, głębokie i mokre odkaszlnięcia, które trzęsły workiem kości - czyli jego ciałem.
- Gorączka piersiowa - szepnął Phostis do Olyvrii. Wzru​
szyła ramionami. Jeśli mam rację pomyślał, thanasiocki męczen​
nik może umrzeć nawet dziś wieczór, bo skąd weźmie siły, by
zwalczyć chorobę?
Olyvria podniosła się do wyjścia. Phostis był z tego bardzo zadowolony. Gdy wreszcie zniknęła mu z oczu
wycieńczona postać, leżąca na łożu, poczuł się jakby w dwójnasób pełen życia. Może było to złudzenie,
powstałe w jego zwierzęcej jaźni; może nasłał je Skotos. Trudno powiedzieć. Ale wiedział, że z trudnością
potrafiłby pokonać tę zwierzęcą część swej istoty. Czy dusza naprawdę jest więźniem w ciele, jak twierdzą
thanasioci, czy też partnerem cielesności? Będzie musiał się nad tym bardzo głęboko zastanowić.
Na zewnątrz chaty Strabona Syagrios chodził tam i z po​wrotem po błotnistej ulicy, pogwizdywał i spluwał
przez nierówne zęby. Phostis patrzył, jak osiłek uśmiecha się i za​dziera nosa. Gdy spróbował sobie wyobrazić
tego typka, morzącego się głodem z własnej woli, poczuł, że myśli trafiły na potężny opór. Po prostu nie był w
stanie sobie tego przed​stawić. Syagrios był paskudny, to prawda, ale też bardzo żywotny.
- No, i co myślisz o tym zamorku? - spytał Phostisa,
znowu spluwając przez zęby.
Olyvria zaatakowała go natychmiast, a czarne loki powie​wały wokół jej głowy: - Okazuj szacunek
pobożnemu, święte​mu Strabonowi! - zasyczała gniewnie.
- A to dlaczego? On i tak zaraz umrze, a wtedy to już Phos,
a nie ja, będzie musiał ocenić, na co staruszek sobie zasłużył.
Olyvria otworzyła usta i zamknęła je bez słowa. Phostis zakarbował sobie w pamięci, że Syagrios, choć
niewątpliwie nieokrzesany, bynajmniej nie był głupi. Co za pech, pomyślał i powiedział na głos: - Gdyby tylko
kilka osób zdecydowało się na taką śmierć, pewnie nikomu by to nie zaszkodziło; tym bardziej, że zgodnie z tym,
co mówi Olyvria, to ludzie pobożni i święci. Ale jeśli wielu zejdzie w ten sposób ze świata, Imperium
zatrzęsie się w posadach.
- A dlaczegóż to niby Imperium miałoby się trząść? -
spytała Olyvria.
Teraz Phostis musiał przez chwilę pomyśleć. Niezachwiana potęga Imperium Videssos była dla niego niemal
takim samym pewnikiem, jak wyznanie wiary Phosa. Niby dlaczego miałoby być inaczej? Przez siedem wieków, a
nawet dłużej, Videssos zapewniało ludziom na olbrzymiej przestrzeni względny pokój i bezpieczeństwo. To
prawda, zdarzały się katastrofy, kiedy na przykład stepowi koczownicy wykorzystali wojnę domową w
Videssos, by najechać na północne i wschodnie prowincje, tworząc ze zrujnowanych prowincji Imperium własne
khaga-naty. To prawda, co drugie pokolenie musiało toczyć wycień​czające walki z Makuranem. Ale mimo
wszystko był przekona​ny, że w Imperium żyło się lepiej niż gdziekolwiek poza jego granicami.
Ale gdy to powiedział na głos, Olyvria odparła: - No i co z tego? Jeśli życie w tym świecie jest jeno
częścią pułapki, zastawionej przez Skotosa, to cóż ci po szczęściu, gdy paść zacisnęła się już na twym ciele?
Nawet lepiej być nieszczęś​liwym, bo wtedy łatwiej można zdać sobie sprawę, że wszystko, co materialne, jest
częścią przynęty, wabiącej nas wprost w okowy lodu.
- Ale... - Phostis z trudnością znajdował słowa - załóż​
my...hmm... załóżmy, że wszyscy mieszkańcy ziem zachodnich
albo ich większość, zagłodzą się na śmierć jak Strabon. Co
stanie się później? Wejdą Makurańczycy i bez oporu zagarną te
ziemie na własność.
- No i co z tego? - spytała Olyvria. - Pobożni wyznawcy, którzy opuścili ten świat, będą bezpieczni w
niebiosach, a naje​źdźcy z pewnością pójdą do lodu, kiedy przyjdzie na nich czas.
- Tak, a wiara w Phosa zniknie z tego świata, gdyż Makurańćzycy czczą swoich Czterech Proroków, a
nie dob​rego boga - odparował Phostis. - Nie zostanie nikt, kto oddaje cześć Phosowi, a Skotos odniesie
zwycięstwo na świe​cie. Nikt więcej nie powędruje na niebiańskie przestworza, a za to Skotos będzie
musiał ryć nowe jamy w lodzie - splunął rytualnie, wyrażając pogardę dla boga zła.
Olyvria zmarszczyła brwi. Między wargami dziewczyny ukazał się na moment czubeczek języka.
Powiedziała zakłopo​tanym głosem: - Ten argument jest trudniejszy do odparcia, niż myślałam.
- Ależ skąd - zarechotał Syagrios. - Wykłócacie się o to, czy wolicie krowie jaja na miękko, czy
sadzone. A prawda jest taka: krowy nie znoszą jajek, a tłumy ludzi nie zaczną się naraz głodzić na śmierć. Tak
przy okazji, czy któreś z was może postanowiło już, że przestaje jeść?
- Nie - odparła cicho Olyvria. Phostis potrząsnął głową.
- A widzicie - odparł Syagrios i roześmiał się jeszcze głośniej.
- Ale jeśli nie chcesz opuścić tego świata, jak możesz być prawowiernym thanasiotą? - spytał Phostis z
bezlitosną logi​ką, właściwą młodym ludziom.
- To cholernie dobre pytanie - Syagrios huknął Phostisa w plecy, niemal przewracając go w błocko,
które nosiło dumne miano ulicy.
- Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, chłopcze.
Dzień był ponury, niebo wyglądało jak odwrócona miska
pełna brudnych, gęstych chmur. Mimo to, złoty kolczyk w uchu Syagriosa lśnił wyzywająco. Tu, w
Etchmiadzin, nie musiał już go nosić, by maskować się przed innowiercami, gdyż tym miastem władali
thanasioci. Ale i tak go nie zdjął.
- Syagriosie, nie można mówić, że dobrym thanasiotą jest
tylko ten, kto się głodzi, gdyż zaprzeczałoby to wierze w rozu​
mieniu świętego Thanasiosa i ty bardzo dobrze o tym wiesz -
sądząc po głosie, Olyvria traciła resztki cierpliwości.
Syagrios usłyszał ostrzeżenie, zawarte w jej słowach i na​tychmiast przestał rozmawiać jak równy z
równym, przybiera-
jąc pozę strażnika: - Tak jest, pani - odparł. Gdyby Phostis spróbował powiedzieć mu coś takiego, osiłek
zniszczyłby go najpierw w dyskusji, a potem fizycznie, z pomocą pięści i obcasów.
Ale Phostis, choć więziony w Etchmiadzin, nie był sługą Olyvrii, a ponadto uwielbiał dysputy teologiczne.
Powiedział, zwracając się do dziewczyny: - Ale jeśli ktoś decyduje się żyć w świecie Skotosa, to przecież
idzie na kompromis ze złem, a kompromis ze złem wiedzie go wprost w okowy lodu, prawda?
- Ale nie każdy potrafi rozstać się ze światem z własnej woli - odpowiedziała. - Święty Thanasios naucza,
że ci, którzy czują, że muszą pozostać w królestwie Skotosa, mogą jednak zyskać wielkie zasługi, jeśli wybiorą
jedną z dwóch ścieżek, biegnących obok świetlistej. Jedna z nich mówi, że należy zmniejszać pokusę
materializmu, dla siebie i dla bliźnich.
- Tę ścieżkę wybrali ludzie, którym przewodzi twój oj​ciec - stwierdził Phostis.
Olyvria przytaknęła: - Między innymi oni. Ale cnotą jest także zadowalać się prostymi rzeczami; czarnym
chlebem zamiast bułki, prostą szatą zamiast zdobionej. Im więcej wyrzeczeń, tym mniejsze ryzyko, że oddasz
się we władzę Skotosa.
- Tak, rozumiem - odparł powoli Phostis. Im więcej palisz i niszczysz, tym jesteś cnotliwszy, dodał w
myśli, ale zachował to dla siebie. Spytał tylko: - A jaka jest ta druga ścieżka?
- Opieka nad świętymi, którzy wybrali szlak wielkich wyrzeczeń - odparła. - Pomagając im, gdy kroczą
świetlistą ścieżką, w pewnym sensie nurzamy się w blasku odbitej pobożności.
- Hmmm - mruknął Phostis. Z początku, brzmiało to nieźle. Ale po chwili zastanowienia, spytał: - A czym
różni się relacja świętego i opiekuna od relacji szlachcica i sługi?
Olyvria spojrzała na niego ze zgorszeniem: - Różnica jest taka: szlachta zwykle tarza się w zepsuciu, myśli
jeno o sakiew​ce i, hmm... penisie, a więc sługa takiego człowieka coraz głębiej pogrąża się w szaleństwie
zmysłów. Dla odmiany, nasi pobożni bohaterowie odrzucają wszelkie światowe pokusy i są natchnieniem dla
innych, by w miarę możliwości brali z nich przykład.
- Hmmm - ponownie mruknął Phostis. — Pewnie jest
w tym jakiś sens.
Zastanawiał się tylko, jak wielki. Dobry dziedzic, niekonie​cznie będący thanasiotą, mógł przecież
pomagać swym chło​pom, by przetrwali głód, bronić ich przed najeźdźcami, jeśli mieszkali w
przygranicznych okolicach i wcale nie musiał wykorzystywać ich kobiet. Phostis znał takich ludzi i słyszał
o wielu innych. Ciekaw był, jak opieka nad podległymi chłopami ma się do indywidualnej pobożności. Z
pewnością wiedział to dobry bóg, ale Phostis wątpił, czy jakaś śmiertelna istota potrafiłaby wydać sąd w
tej sprawie.
Zanim zdążył jednak wypowiedzieć tę myśl, na ulicy pojawiła się postać, znana mu z miniaturowego
dworu Liva-niosa; człowiek, który wydawał się być głównym magiem herezjarchy. Mimo że Phostis spędził
już wiele czasu w Etch-miadzin, jeszcze się nie dowiedział, jak ten czarownik się nazywa. Był ubrany w
gruby wełniany kaftan w jaskrawe poprzeczne pasy, a na głowie miał futrzaną czapkę z nausz-nikami, która
wyglądała, jakby przywieziona prosto ze stepów Pardraji.
Na powitanie Olyvrii mag dotknął czoła, warg i piersi, obrzucił Phostisa taksującym spojrzeniem i
zignorował Syag-riosa.
- Wszedł do domu Strabona - powiedział młody człowiek. - Dlaczego chce się widzieć z kimś, kogo za
dwa tygodnie prawie na pewno nie będzie na świecie, a właściwie może odejść nawet jutro?
- Odwiedza wszystkich, którzy postanawiają zejść ze świa​ta zła - odpowiedziała dziewczyna. - Nie
wiem, dlaczego; jeśli jest tak ciekawski, jak wszyscy magowie, pewnie chce się dowiedzieć, jak najwięcej o
przyszłym świecie, gdy wciąż przebywa na tym.
- Możliwe - Phostis wiedział, że nie przestaje się być magiem, rymarzem czy krawcem, będąc
jednocześnie thanasio​tą. - A właściwie, jak on się nazywa?
Olyvria wyraźnie zawahała się przed odpowiedzią, a Syag-rios od razu wtrącił: - On nie chce, by zbyt
wiele osób znało jego imię, bo mogliby je magicznie wykorzystać.
- To głupie. W takim razie macie nie najlepszego maga -
odparł Phostis. - Główny czarownik mojego ojca ma na imię
Zaidas i wcale tego nie ukrywa. Mówi, że jeśli ktoś nie potrafi ochronić sam siebie przed magią imion, to
lepiej, żeby się w ogóle przestał zajmować magią.
- Nie wszyscy magowie postępują tak samo - odparła
Olyvria. Ten truizm nie wymagał komentarza, więc Phostis się
nie odezwał.
Mężczyzna w kaftanie po kilku chwilach wyszedł z domu Strabona. Nie wyglądał na zadowolonego i
mruczał coś pod nosem. Nie wszystkie słowa brzmiały po videssańsku; Phostis pomyślał, że mag może
pochodzić z niedalekiego Vaspuraka-nu. Udało mu się wychwycić tylko jeden zwrot w swoim ojczystym
języku: - Stary dziad jeszcze niegotowy - i mag odszedł.
- Jeszcze niegotowy? - spytał Phostis, gdy się oddalili. -Do czego jeszcze nie gotowy?
- Nie wiem - odparł Syagrios. - Ja się tam nie mieszam do magów i ich spraw i nie chcę, żeby oni
mieszali się do moich.
Było to rozsądne podejście dla każdego, a szczególnie, zdaniem Phostisa, dla kogoś takiego, jak
Syagrios, który prawdopodobnie „mieszał się" w sprawy magów w jednym jedynym przypadku: gdy
magowie ci podążali tropem rzeczy, które komuś zniknęły w tajemniczy sposób. Chłopak się uśmiechnął:
automatycznie pomawiał o najgorsze tego osiłka, który był jednocześnie jego strażnikiem. Syagrios
dostrzegł uśmiech i odpowiedział twardym, podejrzliwym spojrzeniem. Phostis spróbował udawać
niewiniątko, co było trudne, gdyż był winny.
Syagrios zmienił temat: - Może byśmy tak się rozejrzeli za jakimś jedzeniem? Całe rano byłem na nogach
i mógłbym zeżreć konia z kopytami.
- Wynoś się stąd, bydlaku! Precz z moich oczu! - warknęła Olyvria, łamiącym się z irytacji głosem. -
Won! Precz! Jak śmiesz ... jak ty możesz być taki tępy, taki niewrażliwy i mówić o jedzeniu w chwilę po
wyjściu od pobożnego Strabona, który chce uciec od świata i podąża świetlistą ścieżką? Wynoś się!
- Nie - odparł Syagrios. - Twój ojciec kazał mi mieć na oku tego ptaszka - wskazał na Phostisa - i
zamierzam się go słuchać.
Do tej pory Olyvrii nigdy nie udało się podważyć takiego bezdusznego stwierdzenia - nawet nie starała
się tego robić.
Ale teraz spytała: - Jak myślisz, dokąd on może pójść? A może mnie porwie?
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć - osiłek na to - wiem tylko, co mi kazano robić.
- No, to ja ci każę zabierać się stąd. Nie zniosę twojego widoku ani głosu po tym, co właśnie
powiedziałeś - upierała się dziewczyna. Syagrios tylko potrząsnął głową, więc doda​ła: - Jeśli tego nie
zrobisz, powtórzę ojcu, co powiedziałeś. Chcesz być ukarany za naigrywanie się ze świętej wiary?
- Nie naigrywałem się - odpowiedział, ale w jego głosie pojawiła się nagła wątpliwość. Niezależnie od
tego, jak było naprawdę, Livanios prędzej uwierzy własnej córce niż jemu. Co za niesprawiedliwość. W
jednej chwili Phostis zrozumiał, dla​czego w dzieciństwie miał tak mało przyjaciół. Gdy biegł do ojca na
skargę w jakiejś drobnej sprawie - biegł do Autokraty. A jeśli Autokrata - albo teraz Livanios - wydał
wyrok, to do kogo można się odwoływać?
Phostis poczuł przypływ goryczy. Niestety, w czasach minionego dzieciństwa, Autokrata przeważnie
wyrokował na jego niekorzyść... Nigdy nie był dla niego naprawdę serdeczny; czasem Phostis zastanawiał
się, co takiego zawinił, że Krispos nigdy nie jest z niego zadowolony. Wątpił, czy kiedykolwiek się tego
dowie.
Olyvria powiedziała do Syagriosa: - Idź sobie, dobrze ci radzę. Ja dopilnuję, żeby Phostis nie uciekł z
Etchmiadzinu. I jeszcze jedno; sprzeciwisz mi się choć raz, to pożałujesz.
- A więc dobrze, moja pani - w ustach opryszka zwrot
wyrażający poważanie zmienił się w naganę. - Jeśli coś się
stanie, ty będziesz winna... prawie chciałbym widzieć, jak
ponosisz tego konsekwencje.
Syagrios odszedł, prostując dumnie plecy, jakby do niego należało ostatnie słowo w tym sporze.
Phostis spoglądał w ślad za nim i czuł, jak powraca mu dobry nastrój, jakby w ponury dzień zza chmur
zaświeciło słońce. Musiał tylko stłumić wybuch śmiechu. Mimo że on też właśnie wyszedł z domu
głodującego Strabona, był bardzo głodny.
Ponieważ, w odróżnieniu od świętego, nie umierał jeszcze z głodu i wycieńczenia, zachował tę myśl dla
siebie. Nie chciał, by Olyvria potraktowała go, jak Syagriosa. Gdyby powiedział
jej o swym głodzie, na pewno przywołałaby strażnika z po​wrotem - co do tego nie było wątpliwości.
Dziewczyna spoglądała nań z tajemniczym wyrazem twa​rzy. Zrozumiał, że odejście Syagriosa ją także
zaskoczyło.
- I co teraz zrobimy? - spytała w nadziei, że on coś
wymyśli.
Niestety, nie potrafił. - Nie wiem - odpowiedział. - Nie znam aż tak dobrze Etchmiadzin, żeby wiedzieć,
co tu można robić.
Pewnie mało co, zanim thanasioci opanowali miasto, a potem jeszcze mniej - pomyślał.
- No to pospacerujmy i zobaczymy, dokąd zajdziemy -zaproponowała.
- Bardzo dobrze.
Oprócz wizyty u mistrza tortur, wszelkie sugestie Olyvrii byłyby równie mile widziane. Tylko czekał, aż
trawa zacznie przebijać się przez miejski bruk, kwiaty wybuchną pąkami a ptaki rozśpiewają się na cały
głos, mimo zimy - a wszy​stko dlatego, że dziewczynie udało się przechytrzyć Sy​agriosa.
Powędrowali na uliczkę farbiarzy. Fakt, że rzemieślnicy wszyscy kroczyli po świetlistej ścieżce, nie
spowodował ulot​nienia się odoru moczu, który towarzyszył również farbiars-kiemu rzemiosłu w
całkowicie ortodoksyjnym wydaniu w Vi-dessos. Podobnie, thanasioccy cieśle mieli całe ręce w szramach a
thanasioccy piekarze - twarze zaczerwienione od ciągłego uwijania się przy gorących piecach.
- To wszystko jest takie... zwyczajne - rzekł Phostis po
chwili. Właściwie chciał powiedzieć, że nudne, ale się powstrzy​
mał. - Dla większości ludzi fakt, że przyjęli doktrynę Thana-
siosa, niewiele zmienił w ich życiu.
Dręczyło go to. Wydawało mu się, że.herezja i ortodoksja -niezależnie od tego, jaka była ich treść -
powinny być rozpo​znawalne na pierwszy rzut oka. Ale po zastanowieniu nie potrafił wymyśleć powodu,
dla którego tak miałoby być. Thanasioci, chyba że wybrali drogę Strabona, by zejść z tego świata, musieli
jakoś żyć - a możliwości mieli tyle, ile ortodo​ksi. W Mashiz farbiarnie też pewnie śmierdziały uryną, cieśle
zacinali się czasem dłutem, a piekarze musieli sprawdzać, czy im się chleb nie przypalił.
Olyvria powiedziała;: - Różni ich świetlista ścieżka; usunięcie się jak najdalej od świata, nieuznawanie
bogactwa za życiowy cel i zaspakajanie potrzeb ducha raczej niż podniet cielesnych.
- Pewnie tak - zgodził się z nią. Zastanawiał się jeszcze
przez chwilę, a potem powiedział: - Czy mogę cię o coś
zapytać? Niezależnie od ozdóbek na mojej klatce, nie da się
ukryć, że jestem tu więźniem, więc nie chcę cię rozdrażnić.
Pragnąłbym się jednak czegoś dowiedzieć, jeśli udzielenie
odpowiedzi nie będzie dla ciebie krępujące.
Zwróciła się ku niemu z zaciekawieniem; oczy jej rozwarły się szeroko, a usta lekko rozchyliły. Była śliczna,
i taka młodziutka.
- Pytaj - powiedziała bez wahania. - W końcu jesteś tu po to, by dowiedzieć się wszystkiego o świetlistej
ścieżce. Jak masz się uczyć, jeśli nie będzie ci wolno zadawać pytań?
- A więc dobrze - zastanowił się jeszcze przez chwilę; musiał starannie sformułować swoje pytanie. W
końcu powie​dział: -Tam, w korytarzach pod świątynią Digenisa, mówiłaś...
- Aha! - Olyvria pokazała mu język. - Tak sobie myś​lałam, że o to zapytasz, bo kręciłeś się koło tematu,
jak ktoś, kto maca za sztuką złota w pokrzywach.
Phostis poczuł, że się rumieni. Olyvria zachichotała, więc jego zakłopotanie było widać... mimo to, uparcie
brnął na​przód; wpewien sposób był jednak podobny do Krisposa, choć sam by temu gorąco zaprzeczył.
- Mówiłaś wtedy, gdy próbowałaś mnie skusić, o tym, że miłość jest słodka i nie jest grzechem, prawda?
- No i co z tego? - Gdy zobaczyła, że on jest bardzo poważny, 01ivria nie była już tak przekorna, jak przed
chwilą
Chciał się przede wszystkim dowiedzieć, jak się domyśliła, że... a raczej, co by zrobiła, gdyby położył się
wtedy obok niej i wziął ją w ramiona. Ale miał wrażenie, że w jego sytuacji nie byłoby bezpiecznie zadać któreś
z tych pytań wprost. Zamiast tego powiedział:
- Jeśli tak bardzo pragniesz wędrować świetlistą ścieżką Thanasiosa, jak mogłaś coś takiego zaproponować?
Czy to nie kłóci się ze wszystkim, w co wierzysz?
- Mogłabym odpowiedzieć na to pytanie na wiele sposo​bów. Mogłabym ci na przykład powiedzieć, że to
nie twoja sprawa.
- To prawda, a ja wtedy poprosiłbym cię o wybaczenie. Od
początku tłumaczę, że nie chciałbym cię urazić.
Olyvria mówiła dalej, jakby jej wcale nie przerywał: -A mogłabym powiedzieć, że robiłam to, o co
prosili mnie Digenis i ojciec i ufałam im, że prawidłowo ocenili wszystkie racje - znów zobaczył błysk w jej
oczach. Wiedział, że się z nim przekomarza, ale co można było zrobić?
- Albo - mówiła dalej, denerwująco nieszczerze - mogła​bym powiedzieć, że Thanasios dopuszcza
odstępstwo od zasad w imię rozpowszechniania prawdy, a ty nie masz pojęcia, co naprawdę myślę na ten
temat.
- Wiem. Właśnie się staram dowiedzieć, co naprawdę myślisz na ten temat - Phostis czuł się jak stary,
okulawiony koń od pługa, który stara się złapać ważkę zębami. Lazł z uporem prosto przed siebie, a Olyvria
trzepotała się, robiła uniki i od czasu do czasu przelatywała tak blisko jego nosa, że dostawał zeza, chcąc ją
zobaczyć.
- Tak, tak, to właśnie mogłabym powiedzieć między in​nymi - powiedziała, odginając jeden paluszek przy
każdym kolejnym przykładzie. - Jeśli chcesz usłyszeć więcej, to mog​łabym powiedzieć...
Przerwał jej tak, jakby stary koń parsknął i zaskoczył tym lśniącego owada: - Dobry boże, a co byś
powiedziała, gdybyś miała powiedzieć, co czułaś?
- Powiedziałabym... - przerwała, pokręciła głową i spuś​ciła wzrok.
- Lepiej nic ci nie powiem, Phostisie. Naprawdę, tak będzie lepiej.
Chciał wytrzasnąć z niej prawdę, jak wilgotną sól z solni-czki: - Dlaczego? - zawył, zawarłszy całe
miesiące frustracji w jednym jedynym słowie.
- No... po prostu nie mogę ci powiedzieć - w dalszym
ciągu nie spoglądała na niego. Dodała cichutko: - Chyba
powinniśmy już wracać do fortecy...
Phostis był innego zdania, całkowicie innego, ale mimo wszystko poszedł za nią. Na wewnętrznym
dziedzińcu stał Syagrios i rozmawiał z jakimś żołnierzem o równie nieokrzesa​nym wyglądzie. Zostawił tego...
wspólnika zbrodni?., podszedł do nich i przyczepił się do Phostisa jak cień, który wrócił do swego pana po
krótkich wakacjach. W pewnym niepokojącym
sensie, chłopak był prawie rad z jego powrotu. Wcale mu się nie udała pierwsza przechadzka po
Etchmiadzinie bez strażnika.

Szata Digenisa rozchyliła się, ukazując żebra jak szczeble drabiny. Uda miał cieńsze, niż kolana. Nawet
uszy mu wy​chudły, ale w oczach wciąż palił się płomień oporu.
- Do lodu z tobą, fałszywy władco - warknął na widok
Krisposa - twoje metody prędzej posłałyby mnie na słoneczną
drogę, ale nadrabiam czas, nadrabiam.
Dla Krisposa kapłan zapaleniec wyglądał raczej tak, jakby tracił. Od początku był szczupły, a teraz
wyglądał jak chłop z wioski, w której przez trzy lata pod rząd był nieurodzaj. Gdyby nie te dziwne,
przykuwające uwagę oczy, przypominał​by szkielet, który nie zechciał nabrać ciała.
- Dobry boże - mruknął Krispos na tę myśl - teraz rozu​miem pantomimę.
- Którą, Wasza Wysokość? - spytał Zaidas, który w dal​szym ciągu ponawiał bezowocne wysiłki, by
wydobyć prawdę ze słabnącego Digenisa.
- Tę z aktorem, przemalowanym na szkielet. Miał być thanasiotą, który się głodzi na śmierć, ot, co.
Tylko, czy aktorzy sami byli heretykami, czy przedrzeźniali te wierzenia?
Jeszcze coś innego przyszło mu do głowy: - Czy to nie pięknie, że trupa mimów więcej wie, co się
dzieje na łonie kościoła niż mój własny patriarcha ekumeniczny?
Rozległ się drażniący, ironiczny śmiech Digenisa: - Nikt nie śmiałby wątpić w głupotę Oxeitesa.
- Och, zamknij się - uciął Krispos, choć wiedział, że
Oxeites chodził w błękitnych butach między innymi dzięki swej
podatności na perswazję. Szkoda, że nie udało się go przekonać,
by mi pozwolił zrobić z tym tu draniem, co zechcę, pomyślał
Autokrata. Niestety Oxeites, jak każdy dobry biurokrata,
bronił swoich ludzi.
Krispos zasiadł na trójnogim stołku, by popatrzeć, czy Zaidas będzie miał tym razem więcej szczęścia.
Główny mag przysięgał, że obecność Autokraty w niczym mu nie prze​szkadza. Przynajmniej miał tyle
odwagi, by pracować w obec​ności swego władcy. Niestety, brakowało mu jednego; sukcesu.
Dziś postanowił spróbować czegoś nowego, jak się wy​dawało Krisposowi, a może czegoś, co już
stosował, lecz miał nadzieję, że druga próba może się lepiej udać. W ka​żdym razie wyjął z płóciennej torby
zupełnie nieznane rekwizyty. Ale zanim Imperator miał okazję zobaczyć, jak się nimi posługuje, do celi
wpadł zdyszany posłaniec z pałacu.
- Co się stało? - spytał podejrzliwie Krispos; wydał roz​kazy, by mu nie przeszkadzano podczas tych wizyt,
chyba żeby działo się coś bardzo ważnego... a bardzo ważne wiadomości najczęściej okazywały się złe.
- Ku chwale Waszej Wysokości... - zaczął goniec, a potem przerwał, by nabrać oddechu. W tym czasie
Krispos już zaczął się denerwować. Taki początek rzadko oznaczał coś dobrego. Tym razem kurier jednak go
zaskoczył: - Ku chwale Waszej Wysokości, szlachetny Iakovitzes powrócił do miasta Videssos z placówki w
Makuranie i oczekuje na Waszą Wysokość w rezydencji.
- Dobry boże, nareszcie jakaś przyjemna wiadomość -wykrzyknął Krispos i zwrócił się do Zaidasa: - Pracuj
dalej beze mnie i niech Phos ześle ci sukces. Jeśli wydusisz cokolwiek z tego worka kości, zaraz mi o tym
donieś.
- Oczywiście, Wasza Wysokość - powiedział Zaidas.
Digenis znów się roześmiał: -Ha! Podjezdek spieszy powi​
tać jeźdźca, prawda?
- To fałsz; jedno z wielu kłamstw, którymi plwasz - odparł
zimno Krispos. Otoczyli go Halogajczycy. Gdy wchodził po
schodach do wyjścia z budynku rządu, roześmiał się cicho.
Koniecznie trzeba opisać tę scenkę Iakovitzesowi. Jego wielo​
letni współpracownik też się z tego uśmieje, między innymi
z żalu, że to kłamstwo nie jest prawdą. Iakovitzes nigdy nie
ukrywał ciągotek do postawnych młodzianów i wiele lat temu
uparcie próbował uwieść Krisposa, który był u niego na służbie
wkrótce po przybyciu do Videssos.
Gdy wszedł do rezydencji, powitał go Barsymes: - Dzień dobry Waszej Wysokości. Pozwoliłem sobie
zaprosić szlachet​nego Iakovitzesa do małej jadalni w południowym skrzydle. Prosił o grzane wino i został
obsłużony.
- Poproszę to samo - powiedział Krispos. - Nie ma lep​
szego lekarstwa na przemarznięcie.
Gdy Krispos wszedł do komnaty, Iakovitzes wstał, by go powitać. Chciał paść na twarz, ale Imperator
gestem polecił mu, by nie przesadzał. Uprzejmie kiwnąwszy głową, ambasa​dor usiadł na swoim miejscu.
Nieźle się trzymał jak na siedemdziesięciolatka; był pulchny, farbował włosy i brodę, by ująć sobie lat, miał
czerwonawą cerę i oczy, które ostrzegały, że ten człowiek to choleryk.
- Na Phosa, jak się cieszę, że cię widzę - wykrzyknął
Krispos. -W ostatnich miesiącach wiele razy żałowałem, że cię
tu nie ma.
Przed Iakovitzesem leżała potrójna woskowa tabliczka i rysik- Otworzył ją, szybko napisał odpowiedź
i podał Kris-posowi do przeczytania: „Sam często żałowałem, że nie jestem w domu. Baranina mi się już
przejadła".
- To w takim razie zapraszam cię na kolację - odparł
Krispos. - Jak to mówią, kiedy jesteś w mieście Videssos, jedz
ryby. Dostaniesz ich tyle, że ci płetwy wyrosną.
Iakovitzes wydał dziwny gulgot, który oznaczał śmiech: „Wolałbym wypuścić macki, jeśli łaska" -
napisał. - „Kała-marniczki, ośmiornice... homar... jak się dobrze zastanowić, homar nie ma macek, ale
homar to homar, rozumie się. Dobry boże, szkoda, że nie potrafię się oblizać".
- Też mi przykro, stary przyjacielu... żal mi, że nie w pełni
tego wszystkiego posmakujesz - powiedział Krispos. Iakovit-
zes miał tylko kawałek języka. Dwadzieścia lat temu mag
Harvas Czarna Szata wydarł mu go, gdy szlachcic pojechał do
niego z misją dyplomatyczną.
Rana i zaklęcie, które miało powstrzymać gojenie się -niemal doprowadziły do śmierci Iakovitzesa. Ale
przeżył i miał się świetnie. Krispos wiedział, że on sam utraciłby wiele ze swej osobowości, jeśli spotkałoby
go takie kalectwo. Dobrze sobie radził z pisaniem, ale nigdy nie szło mu to płynnie. Za to Iakovitzes, z
rylcem czy piórem w ręku, pisał z taką ikrą, że władcy czasami wydawało mu się, że słyszy głos, który przed
dwudziestu laty zamilkł na wieki.
Iakovitzes zabrał mu tabliczkę, napisał coś jeszcze i oddał ją z powrotem: „Nie jest tak źle, Wasza
Wysokość... nie gorzej, gdybym zasiadł do stołu poważne przeziębiony. Zachowałem połowę smaku, może
nawet więcej. Odkryłem, że smakujemy nosem, a nie ustami. Poza tym, w Mashiz było nudno. Po
videssańsku czytają tylko tacy pomarszczeni starcy, jak ja. Nie masz pojęcia, jak ciężko jest uwieść młodego
chłopca, który nie rozumie, co mówisz".
- Złoto zna wiele języków - zauważył Krispos.
„Kiedyś zaszkodzi ci ten pragmatyzm", odciął się szlachcic,
wznosząc oczy do nieba na ten brak uczuciowości ze strony swego suwerena. „Miłość za pieniądze nie jest
wyzwaniem. Jak myślisz, dlaczego uganiałem się za tobą tak długo wiedząc, że lubisz wyłącznie kobiety?".
- A więc o to chodziło, co? Wtedy myślałem, że po prostu
mi dokuczasz.
Iakovitzes położył rękę na sercu i odegrał scenę śmierci tak dobrze, że bez trudu przyjętoby go do
zawodowego teatru pantomimy. Potem, cudem zmartwychwstały, pochylił się nad tabliczką i napisał:
„Chyba jednak wrócę do Mashiz. Tam przynajmniej traktują mnie z szacunkiem, jako przedstawiciela
wrogiej potęgi. Moi rzekomi przyjaciele wolą mnie zniesła​wiać" - i ponownie wzniósł oczy do nieba.
Krispos roześmiał się w głos. Połączenie wrażliwości i jado​witego humoru tego człowieka chyba nigdy
nie przestanie go bawić - z wyjątkiem chwil, gdy go doprowadza do szału. Czasem przyprawia go o
rozbawienie i furię jednocześnie... Poważniejąc spytał: - Czy po drodze z Makuranu miałeś jakieś problemy
z thanasiotami?
Iakovitzes pokręcił głową, po czym rozwinął myśl na tabliczce: „Wracałem południowym szlakiem, nie
było nawet śladów. Chyba ci odszczepieńcy gromadzą się głównie na północnym zachodzie, choć wiem, że
miałeś z nimi parę przepychanek tu, w stolicy".
- Tak, przepychanek... - powiedział Krispos ciężkim gło​
sem... - gdyby wiatr dobrze powiał, spaliliby pół miasta.
Co gorsza, nie da się ich przesłuchać z pomocą magii, a w do​
datku tak ich oszołomiła wiara, że tortura to dla nich zaszczyt,
a nie męka.
„I mają twojego syna" - napisał Iakovitzes i rozłożył ręce na znak współczucia.
- Tak... w sensie fizycznym, a być może i duchowym.
Iakovitzes pytająco uniósł brew; jego bezsłowna mimika
w ciągu wielu lat kalectwa stała się tak wyrazista, że niemal nie potrzebował mowy.
Imperator wyjaśnił: - Chodził na spotkania z kapłanem, który okazał się thanasiotą. Z tego, co wiem, przyjął
poglądy tego drania za swoje.
„Niedobrze" - skomentował szlachcic.
- Ano, niedobrze. I teraz ten Digenis, czyli ten kapłan,
zamierza zagłodzić się na śmierć w moim więzieniu. Zdaje mu
się, że kiedy opuści ten świat, będzie już na niego czekał Phos
z otwartymi ramionami. A moim zdaniem, wyląduje na wieki
u Skotosa. - Imperator splunął sobie pod nogi, wyrażając
pogardę dla boga ciemności.
Iakovitzes napisał: „Jeśli chcesz znać moje zdanie, asce​tyzm jest karą sam w sobie, ale nie słyszałem, by
jak dotąd podlegał karze głównej".
Krispos tylko przytaknął. Szlachcicowi skończyła się tab​liczka, więc odwrócił rylec, wygładził wosk jego
tępym końcem i napisał odpowiedź: „Teraz bardzo łatwo jest mi skontrolo​wać, czy przypadkiem nie gadam za
dużo... gdy tylko muszę zetrzeć tabliczkę, wiem, że się zagalopowałem. Oby wszyscy ci, którzy zbyt wiele mielą
językami, obnosili się z tak wyraźnymi oznakami gadulstwa".
- Tylko że wtedy więcej czasu spędzaliby w milczeniu,
obmyślając nowe podłości.
„Pewnie i racja" -Iakovitzes przez kilka sekund przyglądał się swojemu rozmówcy, po czym dodał: „Jesteś
bardziej cyniczny niż kiedyś. Czy to dobrze? Przyznaję, że to naturalne, bo z tego tronu pewnie w ciągu ostatnich
dwudziestu lat słyszałeś więcej bzdur niż ktokolwiek inny, ale czy to na pewno dobrze?".
Krispos również potrzebował czasu, by się zastanowić nad odpowiedzią. Ostatnio to pytanie powracało do
niego pod różnymi postaciami, na przykład w chwili, gdy wydał pierw​szego thanasiotę na tortury, bo magia
Zaidasa nie pomogła w wydobyciu zeznań z tamtego chłopaka. Ta decyzja nie przyszłaby mu tak łatwo, gdyby
był młodszy. Czyżby stał się kolejnym Imperatorem, który chce utrzymać władzę, nie prze​bierając w środkach?
- Czas nie stoi w miejscu i my się zmieniamy - rzekł. Nie
była to dobra odpowiedź; zdawał sobie z tego sprawę. Iakovi-
tzes wiedział to samo, gdyż uniósł brew, przechylił głowę
i czekał na ciąg dalszy. Krispos z trudnością dobierał słowa: -
Wiem, że kościół nigdy nie uzna mnie za świętego, ale mam nadzieję, że w kronikach napiszą o mnie jako o
dobrym administratorze Imperium. W każdym razie ciężko nad tym pracuję. Jestem ostry, gdy trzeba, to
prawda, ale staram się też być pobłażliwy, gdy można. Moi synowie osiągają wiek męski i chyba będą z
nich ludzie. Czy to mało? - słyszał w swoim głosie błaganie; już niemal zapomniał, jak to brzmi. Autokrata
przecież wysłuchuje próśb, ale sam o nic nie błaga.
Iakovitzes pochylił się nad tabliczką. Gdy rysik skończył swój szaleńczy bieg po powierzeni wosku, oddał
ją Krisposowi, który wziął ją z pewnym niepokojem. Zbyt dobrze znał Iakovitzesa, by Uczyć na to, że
oszczędzi mu brutalnej prawdy. Przeczytał pismo przyjaciela bez trudu; lata spędzone nad dokumentami
sprawiły, że nie stał się na starość dalekowi-dzem, jak większość ludzi.
„To, że zadajesz sobie takie pytania po długim panowaniu, dobrze o tobie świadczy" - pisał Iakovitzes.
„Zbyt wielu Autokratów zapominało o tych sprawach i to w kilka dni po namaszczeniu. A jeśli chodzi o
twoją odpowiedź, to Videssos miewało od czasu do czasu świętych Imperatorów i większość z nich się nie
sprawdziła, bo świat nie jest miejscem świętym. Jeśli uda ci się nie zapomnieć, jakim niewinnym... i
uroczym... chłopcem byłeś kiedyś w młodości, wcale nie wypadniesz najgorzej".
Krispos powoli skinął głową. - Dziękuję.
„I bardzo dobrze" - natychmiast odpisał Iakovitzes - „bo ja używam pochlebstw tylko po to, by kogoś
wciągnąć do swego łóżka, a po tylu latach znajomości zaczynam wątpić, czy mi się uda cię w końcu
uwieść".
- Jesteś niepoprawny.
„Jeśli już o tym mowa, zgadzam się z tobą" - napisał Iakovitzes i rozpromienił się, gdyż uznał te słowa
za komple​ment. Potem ziewnął, zasłaniając usta dłonią: pusta jama nie była przyjemnym widokiem, więc
starał się nikogo nie narażać na jej widok. Dopisał coś jeszcze: „Za pozwoleniem Waszej Wysokości, udam
się teraz do domu, by odpocząć po podróży. Czy w dalszym ciągu jadasz kolację tuż po zachodzie słońca?".
- W moim wieku raczej pielęgnuje się stare przyzwyczaje​
nia - odparł Krispos, przytakując. - A z którym z twych
przystojnych masztalerzy zamierzasz spędzić czas do kolacji?
Iakovitzes przybrał komicznie niewinny wyraz twarzy, po czym skłonił się i wyszedł z komnaty.
Krisposowi widocznie udało się trafić w czuły punkt - albo poddał Iakovitzesowi pomysł. Skończył swoje
wino i postawił srebrny puchar obok drugiego. Wino już ostygło, ale imbir i cynamon przyjemnie
szczypały w język.
Wszedł Barsymes z tacą, by zabrać puchary. Krispos zapowiedział: - Dziś będę jadł kolację z
Iakovitzesem. Po​wiedz, proszę, kucharzowi, że gość ma wielki apetyt na owoce morza - powiada, że
przejadła mu się makurańska baranina.
- Przekażę prośbę szlachetnego pana - odparł z powagą vestiarios. -Jego obecność pozwoli kucharzom
zaprezentować w pełni swoje umiejętności.
- Hmm - powiedział Krispos z udawaną urazą.'- Nie moja wina, że wychowałem się w biednej
wiosce.
Wprawdzie lubił wykwintne jedzenie, ale częściej decydo​wał się na proste dania, do których był
przyzwyczajony. Niejeden kucharz uskarżał się, że w imperatorskiej kuchni jego talent nie może rozwinąć
skrzydeł.
Nad miastem zapadał zmierzch, gdy powrócił Iakovitzes, odziany w eleganckie, lśniące od klejnotów
szaty, przetykane srebrną nitką. Barsymes poprowadził obu mężczyzn do małej jadalni, gdzie wcześniej pili
wino. Tym razem oczekiwał na nich dzban chłodnego napoju, umieszczonego w srebrnej wazie ze śniegiem.
Iakovitzes napisał: „Aha, białe. Więc może jednak ktoś zważał na moje słowa."
- Być może, szlachetny panie - odparł Barsymes. - A te​raz, za pozwoleniem... - odpłynął miękkim
krokiem i wrócił, niosąc sporą misę:
- Sałatka z sałaty i endywii, doprawiona octem o aromacie ruty, z daktylami, pieprzem, miodem i
tłuczonym kminkiem... taki sos podobno jest bardzo zdrowy... przybrana anchovies i obwarzankami z
kalmarów.
Iakovitzes powstał z krzesła, oddał Barsymesowi honory wojskowe, a potem ucałował go w oba
gładkie policzki. Vestiarios wycofał się nieco prędzej, niż zamierzał, a Krispos ukrył uśmiech i zaatakował
sałatkę, która okazała się rzeczywi​ście smakowita. Iakovitzes pokroił swoją porcję na malutkie kawałki.
Musiał każdy z nich spłukiwać winem, przechylając głowę do tyłu.
Uśmiechał się, jakby był w siódmym niebie. Napisał: „Ach, kalmary! Gdyby jednak Wasza Wysokość zechciał
zapropono​wać Królowi Królów Rubyabowi taki smakołyk z mackami, niewątpliwie umykałby prędzej niż na
widok videssańskiej armii. Makurańczycy są w sprawach jadła niezwykłe wybredni, chociaż lepszym określeniem
byłoby niewybredni".
- Głupio robią - Krispos jadł powoli, by nie za bardzo
wyprzedzić Iakovitzesa.
Barsymes zabrał talerze, a Krispos spytał: - Powiedz mi, szlachetny panie, czy udało ci się dowiedzieć,
dlaczego czube-czki wąsów Rubyaba drżały znacząco, jak mi swego czasu pisałeś?
„Niech Wasza Wysokość sobie wyobrazi, że niestety nie" odpowiedział Iakovitzes, z niezwykle, jak na siebie,
zamyśloną miną. „To okropne, że jakiś Makurańczyk okazał się bardziej podstępny ode mnie, nieprawdaż?
Chyba się starzeję. Ale powiem ci coś: to na pewno nas dotyczy, w taki czy inny sposób".
- Jestem tego pewien. Rubyab tylko marzy, by coś spiep​
rzyć w Videssos - pochwycił spojrzenie Iakovitzesa i dodał: -
Naturalnie, w przenośni.
Iakovitzes zagulgotał ze śmiechu: „Ależ tak, oczywiście, Wasza Wysokość".
Barsymes przyniósł nową potrawę: - Oto pory gotowane w wodzie i oleju z oliwek, uduszone w oleju i
rosole z barweny. Do tego ostrygi w sosie z oliwy, miodu, wina, żółtek, do​prawionym pieprzem i
lubczykiem.
Iakovitzes spróbował i napisał wielkimi literami: „CHĘT​NIE POŚLUBIĘ KUCHARKĘ".
- To mężczyzna, szlachetny panie - poinformował go
Barsymes.
„Tym lepiej" - odpisał szlachcic, a eunuch uciekł w popło​chu. Wkrótce powrócił, niosąc nowy półmisek i
świeży dzban wina. Pod pokrywką znajdował się pasztet z wątróbek barwe​ny, posypany pieprzem, zapieczony w
formie, przypominającej kształtem rybę, po czym skropiony świeżo tłoczoną oliwą, oraz kalmary zapiekane z
miętą, kolendra i kminkiem, nadziewane mielonymi piniowymi orzeszkami z miodem i winem.
- Poszczę przez następny tydzień - oświadczył radośnie
Krispos.
- Ależ, Wasza Wysokość, nie podałem jeszcze głównych
dań - zaniepokoił się Barsymes.
- No, to przez dwa tygodnie. Podawaj, mistrzu.
Krispos poczuł, że drętwieje mu czubek nosa. Ile to on już wypił wina? Nieważne; mocny rybny
aromat wąt​róbek świetnie komponował się ze słodkim nadzieniem kal​marów.
Barsymes zabrał do kuchni pustą formę po pasztecie i półmisek po kalmarach. Krispos poczuł pod
stołem dotyk na swoim udzie, tuż nad kolanem. Okazało się, że to ręka Iakovitzesa.
- Dobry boże - wykrzyknął Autokrata - czy ty nigdy nie
zrezygnujesz?
„Jeszcze oddycham" - napisał Iakovitzes „więc dlaczego mam zaprzestać równie ważnej życiowej
funkcji?".
- Też prawda - zgodził się. Jemu ostatnio niezbyt się
wiodło w tej mierze, a po dzisiejszym bankiecie na pewno
będzie tak przejedzony, że nawet nie spróbuje. W tym momen​
cie wrócił Barsymes, tym razem z wazą i dwoma talerzami.
Krispos natychmiast zainteresował się zawartością wazy i za​
pomniał kompletnie o tych innych sprawach... dając tym
dowód, że naprawdę się postarzał.
Vestiarios zapowiedział: - Oto barweny zapiekane w winie, z porami, rosołem i octem, doprawione
oregano, kolendra i grubo mielonym pieprzem. By przyjemność była jeszcze większa, kucharz dodał małże
i maleńkie krewetki.
Iakovitzes spróbował potrawy i po pierwszym kęsie napi​sał: „Jest tylko jedna rzecz, która mogłaby
powiększyć moją rozkosz, a mianowicie nieskończenie rozciągliwy żołądek... i proszę, powtórz to
kucharzom".
- Nie omieszkam, szlachetny panie - obiecał Barsymes. -
Będą zachwyceni, że sprawili ci, panie, przyjemność.
Podano jeszcze mięso z homara z jego ikrą, posiekane drobno, wymieszane z jajkami, papryką i rosołem
z barweny i zapieczone w winogronowych liściach. Potem przyszła pora na mątwy gotowane w winie, z
miodem, selerem i nasionami kminku, nadziewane gotowanym móżdżkiem cielęcym i sieka​nymi jajami na
twardo. Tylko oczekiwanie, malujące się na twarzy Barsymesa powstrzymało Krisposa przed zaśnięciem
na miejscu.
- Jeszcze jedno danie - powiedział vestiarios. - Zape​wniam, ze jest warte oczekiwania.
- Strasznie przybrałem dziś na wadze - odparł Krispos, klepiąc się po brzuchu. Jemu też by się przydał
nieskończenie rozciągliwy żołądek.
Ale Barsymes miał rację, jak zwykle. Gdy postawił na stole ostatnią tacę i półmisek, zaanonsował: -
Kucharze prosili, bym szczegółowo opisał to danie. Wszelkie pomyłki w wylicza​niu składników proszę
przypisać niedoskonałości mojej pamię​ci, a nie ich talentów. Zaczynam: do blanszowanych jeżowców i
orzeszków pinii dodano warstwy ślazu, buraków, porów, selera, kapusty i innych warzyw, których nie pomnę.
Dodano również duszone kurczęta, świński móżdżek, kaszankę, kurze żołądki, kawałki smażonego tuńczyka, glony,
krojone duszone ostrygi i świeży ser w kilku gatunkach. Przyprawiono zaś to wszystko nasionami selera,
lubczyka, pieprzu i asafetydy. Potem potrawę zalano mieszanką mleka i ubitych na pianę jaj, zapieczono w
gorącej wodnej kąpieli, ugarnirowano świeżymi ostrygami i jeszcze raz posypano pieprzem. Jestem pewien, że
opuściłem po drodze jakiś składniki i błagam, byście nie donieśli kucharzom o moich pomyłkach.
- Zmiłuj się, Phosie - wykrzyknął Krispos, oceniając
wzrokiem potężny półmisek. Odczuwał coś więcej, niż szacu​
nek dla swych kucharzy. - Mamy to jeść czy tylko podziwiać?
Gdy Barsymes obsłużył jego i Iakovitzesa, sam znalazł odpowiedź na swoje pytanie: -I jedno, i drugie! -
powiedział z pełnymi ustami.
Uczta przeciągnęła się do późno w noc. Barsymes co jakiś czas dokładał węgla drzewnego do piecyka, by w
jadalni było jako tako ciepło. Iakovitzes pokazał mu tabliczkę, na której napisał: „Masz chyba jakąś taczkę, by
mnie zawieźć do domu, bo sam nie pójdę, to pewne".
- Coś zorganizuję, proszę się nie niepokoić - odparł ves-
tiarios i dodał: - Zaraz podam deser. Mam nadzieję, że
szlachetni goście spróbują?
Obaj jęknęli ciężko. Autokrata powiedział: -Pokonamy go albo popękamy, trudno powiedzieć, co bardziej
prawdo​podobne.
Zwykle szedł z armią w pole, mając większe szanse na wygrane.
Ale słodki zapach pary, unoszącej się znad kolejnego półmiska, rozbudził w nim czasowo uśpione
zainteresowanie.
- Mamy tu wypestkowane morele gotowane w mleku do
miękkości, zalane miodem i posypane odrobiną cynamonu -
powiedział vestiarios i skłonił się Iakovitzesowi, dodając: -
Szlachetny panie, kucharze chcieli przeprosić, że w tym daniu
nie ma już owoców morza.
„Powiedz, że im wybaczam" - odpisał Iakovitzes. „Jeszcze nie zdecydowałem, czy po dzisiejszej uczcie
wyrosną mi płetwy, czy macki".
Morele smakowały równie dobrze, jak pachniały. Mimo to Krispos smakował je powoli, gdyż był
przejedzony. Zjadł ledwie połowę, gdy Barsymes wbiegł do komnaty. Imperator pytająco uniósł brew; jego
osobisty sługa nie miał zwyczaju zachowywać się tak gwałtownie.
- Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość - powiedział eunuch - ale mag Zaidas chciałby rozmawiać z
Waszą Wyso​kością w sprawie, która wydaje się być dość pilna.
- Może przyszedł powiedzieć mi, że Digenis wreszcie się przekręcił - powiedział z nadzieją Krispos. -
Wprowadź go, szanowny panie. Gdyby przyszedł wcześniej, mógłby razem z nami trochę pogrzeszyć
obżarstwem... choć we dwójkę właściwie całkiem nieźle sobie radziliśmy.
Wszedł Zaidas i ledwie przekroczył próg, chciał już padać na twarz. Krispos gestem kazał mu
powstrzymać się od tego. Mag kiwnął głową w podzięce i powitał swego dobrego znajomego Iakovitzesa:
- Dobrze, że wróciłeś już do nas, szlachetny panie. Za długo byłeś poza krajem.
„Cholernie długo... nie musisz mi o tym przypominać" -napisał Iakovitzes.
Barsymes przyniósł krzesło dla maga.
- Poczęstuj się morelami - zaprosił gościa Krispos. - Ale
najpierw powiedz, co cię tu przywiodło o tak późnej porze.
Chyba zbliża się już szósta godzina nocy. Czyżby Digenis
wreszcie poszedł do lodu?
Ku jego zdumieniu, Zaidas odparł: - Nie, Wasza Wyso​kość, a raczej nic mi nie wiadomo na ten temat.
Moja wizyta dotyczy twego syna Phostisa.
- Znalazłeś sposób, by zmusić Digenisa do mówienia? -
spytał gorączkowo Krispos.
-Niestety nie, Wasza Wysokość- odparł mag.- Jak wiadomo, do tej pory nie udawało mi się nawet
odkryć przypuszczalnego źródła magii, która ukrywa przede mną miejsce pobytu następcy tronu.
Zapewniam, że to nie z powo​du mego lenistwa. Do niedawna przypisywałbym to raczej brakowi
umiejętności.
- Jak to, do niedawna?
- Jak Wasza Wysokość dobrze wie, moja żona, Aulissa, jest bardzo upartą kobietą - Zaidas lekko
zakasłał, podśmie​wając się z samego siebie. - Właściwie można powiedzieć, że ma wystarczająco
determinacji za nas dwoje.
Iakovitzes już sięgał po rysik, ale zrezygnował. Krispos podziwiał urodę i siłę charakteru tej kobiety, lecz
cieszył się, że to nie jego żona. Ale Zaidas i Aulissa od wielu lat tworzyli bardzo szczęśliwe stadło.
Imperator poprosił: - Mów więc, czekamy z niecierpliwością.
- Tak, Wasza Wysokość. W każdym razie, Aulissa, widząc moje niezadowolenie z nieudanych prób
wdarcia się za zasłonę, jaką thanasiod okryli miejsce pobytu Phostisa, zasugerowała, bym sprawdzał jej
skuteczność często, lecz nieregularnie i nie​konsekwentnymi metodami w nadziei, że kiedyś trafię na
moment słabośd tej kurtyny i będę mógł zbadać jej charakter. Ponieważ sam nie wpadłem na żaden lepszy
pomysł, zacząłem stosować się do jej planu i dziś wieczór odniosłem sukces.
- To rzeczywiśde wspaniała nowina - stwierdził Kris​pos. - Jestem dłużnikiem, twoim i Aulissy.
Powiedz jej, gdy wrócisz do domu, że okażę swoją wdzięczność nie tylko słowami. Ale tymczasem mów,
na boga, czego się dowiedziałeś, bo wstanę i siłą to z ciebie wyduszę.
Iakovitzes zaniósł się gulgoczącym śmiechem. „To próżne groźby, panie magu" - napisał - „gdyż żaden z
nas nie wstałby teraz o własnych siłach".
Zaidas uśmiechnął się nerwowo: - Wasza Wysokość rozu​mie, że nie zdarłem tej zasłony, tylko ledwie
zajrzałem pod jeden uniesiony róg, jeśli miałbym opisywać magiczne doświad​czenia zwykłymi słowami. Ale
jedno wiem prawie na pewno: za tą zasłoną kryje się magia pochodząca ze szkoły Czterech Proroków.
- Czyżby? - rzekł Krispos. Uniesione brwi Iakovitzesa
wyrażały kompletne zaskoczenie. Autokrata dodał: - A więc
z tamtej strony wiatr wieje, co? Nie spodziewałem się tego, mówię otwarcie. Czy możesz przemknąć przez tę
zasłonę, gdy wiesz już, w jaki sposób powstała?
- To trzeba będzie sprawdzić - odparł Zaidas - ale po​kładałbym w tym większe nadzieje niż przedtem.
- Bardzo dobrze! - Krispos wyjął ostatni dzban wina z wazy ze śniegiem. Naczynie było niepokojąco
lekkie. -Barsymesie! - zawołał. - Miałem zamiar zakończyć na tym, ale okazuje się, że potrzeba nam więcej
wina. Przynieś jeszcze jeden dzban i dwa kubki - dla Zaidasa i dla siebie. To naprawdę dobre
wiadomości.
- Natychmiast się tym zajmę, Wasza Wysokość - odparł Barsymes i tak właśnie uczynił.

Na zewnątrz kamiennego domku ze słomianą strzechą ostry wiatr od czasu do czasu przynosił falę deszczu
ze śniegiem. Wewnątrz panował chłód, choć na kominku płonął niewielki ogień. Phostis musiał rozcierać ręce,
by zachować w nich czucie.
Kapłan, który prowadził kościelną ceremonię w dzień Środka Zimy, w głównej świątyni Etchmiadzinu,
skłonił głowę przed małżeńską parą w średnim wieku, która siedziała ramię w ramię przy stole, na którym
niewątpliwie od wielu lat jadali wspólne posiłki. Teraz leżał na nim niewielki bochenek czar​nego chleba i
stały dwa kubki wina.
- Spotykamy się dziś tutaj z Laonikosem i Sideriną, by celebrować ich ostatni posiłek, ostatnią styczność z
nieczystą substancją świata i święcić początek nowego etapu ich podróży po świetlistej ścieżce Phosa -
zadeklamował kapłan.
W domku, oprócz Phostisa, Olyvrii i Syagriosa, tłoczyli się liczni krewni i znajomi; łatwo było rozpoznać z
wyglądu syna i córkę gospodarzy oraz dwóch braci Laonikosa. Wszyscy, włącznie z Laonikosem i Sideriną,
byli szczęśliwi i dumni z tego, co miało się wydarzyć. Phostis sam wyglądał na szczęśliwego, bo w pałacu
dobrze nauczył się przybierać odpowiedni do sytuacji wyraz twarzy. W rzeczywistości nie wiedział, co ma o
tym myśleć. Ten mężczyzna i ta kobieta przy stole wyglądali na zdrowych na umyśle... a niecierpliwie
oczekiwali, by zrobić ten, jak sądzili, ostatni krok ziemski
i pierwszy niebiański. Co ja właściwie mam o tym myśleć, zastanawiał się Phostis, Jeśli sam nigdy bym się
na coś takiego nie zdecydował?
- Módlmy się - powiedział kapłan. Phostis skłonił głowę
i nakreślił znak słońca na piersi. Wszyscy odmówili wyznanie
wiary. Podobnie jak w tutejszej świątyni, młody człowiek czuł, że
modlitwa jest dużo bardziej szczera i wzruszająca niż odmawiane
w Wysokiej Świątyni. Ci ludzie naprawdę modlili się z serca.
Z równym ogniem śpiewano tu thanasiockie hymny. Phos​tis nie znał ich tak dobrze, jak reszta zebranych,
więc nie zawsze trafiał we właściwe słowo, wypadał z rytmu a potem musiał dołączać się do chóru w
następnej linijce albo i później. Melodie były różne - niektóre zapożyczone od ortodoksów -ale treść
zasadniczo ta sama; najważniejsza jest miłość do dobrego boga, życie po śmierci jest ważniejsze od
doczesnego i należy unikać wszelkich przyjemności ziemskich, jako po​chodzących od Skotosa.
Kapłan, zwracając się do Sideriny i Laonikosa, zapytał: -Czy jesteście gotowi porzucić podłość tego
świata, naczynia boga zła, i powędrować za światłem, na słoneczną stronę?
Spojrzeli na siebie i wzięli się za ręce. Gest ten wyrażał miłość, lecz nie zmysłową; potwierdzali nim
wspólnotę myśli i czynów. Bez wahania powiedzieli: - Jesteśmy gotowi.
Phostis nie potrafił odróżnić, które z nich pierwsze wypo​wiedziało te słowa.
- To takie piękne - szepnęła Olyvria i musiał się z tym
zgodzić. Dziewczyna jeszcze cichszym szeptem, przezna​
czonym jedynie dla niego, dodała: -I takie przerażające.
Znowu przytaknął.
- Weźcie zatem nóż - polecił kapłan. - Podzielcie chleb
i go zjedzcie. Weźcie wino i pijcie. Nigdy więcej wytwór Skotosa
nie pokala waszych warg. Wkrótce wasze ciała, grzeszne w swej
istocie, znikną i odejdą; wkrótce wasze dusze poznają prawdzi​
wą radość połączenia z dobrym, miłosiernym panem naszym.
Laonikos był silnie zbudowany; miał potężny, zakrzywiony nos i gęste, krzaczaste brwi. Siderina pewnie
kiedyś była śliczną dziewczyną; jej twarz pozostała słodka i pełna siły ducha.
Wkrótce będą oboje wyglądać jak Strabon, pomyślał Phos​tis. Przeraziło go to. Natomiast w
zachowaniu małżonków trudno by się było dopatrzeć zaniepokojenia.
Laonikos przekroił niewielki bochenek i podał część swojej żonie, a drugą połowę zatrzymał dla siebie.
Zjadł go w trzech, czy czterech kęsach, a potem przechylił kubek z winem i trzy​mał go tak, póki nie
wysączył ostatniej kropli. Od jego uśmiechu pojaśniał cały dom: - Dokonało się - powiedział z dumą. -
Niech Phos będzie pochwalony.
- Niech Phos będzie pochwalony - odpowiedzieli zebra​
ni - a świetlista ścieżka doprowadzi cię do niego.
Siderina skończyła swój ostatni posiłek w kilka sekund po mężu. Osuszyła usta lnianą serwetką. Oczy jej
błyszczały.
- Teraz już nie będę zawracać sobie głowy gotowaniem
kolacji - powiedziała pogodnym, pełnym entuzjazmu głosem;
widać niecierpliwie oczekiwała chwili, gdy znajdzie się w przy​
szłym świecie. Rodzina śmiała się razem z nią. Nawet Phostis
się uśmiechnął, bo udzieliła mu się ich wielka radość, mimo
wcześniejszych smutnych refleksji.
Syn Sideriny i Laonikosa zabrał talerz, nóż i kubki po winie: - Jeśli dobry bóg pozwoli, będą dla nas
natchnieniem, by się wkrótce do was dołączyć - powiedział.
- Mam nadzieję - odparł jego ojciec, wstał od stołu i za​mknął młodego człowieka w mocnym uścisku.
W jednej chwili cała rodzina zaczęła się obejmować.
- Błogosławimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle... - zaczął kapłan. Ponownie wszyscy
przyłączyli się do modlitwy.
Phostis pomyślał sobie, że ten błękitny niepotrzebnie wtrą​ca się do rodzinnego święta. Czuł, że właściwie
ich obecność też była zbędna, więc pochylił się do Olyvrii i szepnął: - Chyba powinniśmy już iść.
- Tak, masz rację - odpowiedziała półgłosem.
- Niech was Phos błogosławi, przyjaciele! Obyśmy spot​kali się na świetlistej ścieżce - zawołał do nich
Laonikos, gdy wychodzili. Phostis założył kaptur i ciasno otulił się płaszczem, chroniącym go przed zimnym
deszczem.
- No i co o tym sądzisz? - spytała Olyvria, gdy odeszli kilkaset metrów. \
- To samo, co ty - odparł. - Piękne i przerażające za​razem.
- Phi - wtrącił się Syagrios - nie widzę nic pięknego w tym, że z kogoś zrobi się worek kości.
Phostis też myślał w podobny sposób, choć nie śmiałby użyć tak ostrych słów.
Olyvria parsknęła z urazą, jednak zanim się odezwała, uprzedził ją Phostis: - Piękne jest obserwowanie tak
głębokiej wiary, nawet dla kogoś takiego jak ja. Obawiam się, że moje uczucia religijne nie są tak głębokie;
jestem silnie przywiązany do świata doczesnego, i dlatego przeraża mnie obserwowanie kogoś, kto pragnie go
opuścić.
- I tak wszyscy w końcu musimy stąd odejść. Po co ten pośpiech? - zdenerwował się Syagrios.
- Dla prawdziwego thanasioty - Olyvria położyła nacisk na środkowym słowie - świat jest zepsuty od
momentu stworzenia i należy nim gardzić, oraz porzucić go jak najprędzej.
Nie przekonało to Syagriosa: - Ktoś musi się troszczyć o tych biednych skurwieli, którzy chcą odejść, bo
uda im się to szybciej, niż myślą, dzięki żołnierzom jego tatusia -wskazał palcem Phostisa. - Ja nie jestem owcą.
Jestem psem pasters​kim. Bo jak nie ma piesków, moja miła, to wilki robią się tłuste.
Argument był podły, lecz niepodważalny. Olyvria zagryzła wargi i spojrzała na Phostisa. Czuł, że jest to
wezwanie, by ocalił ją przed czymś strasznym, choć właściwie dziewczyna i „piesek" byli po tej samej
stronie, a on był przeciwnikiem. Mimo to rzucił retoryczną kontrę największego możliwego kalibru: - To, że
ratujesz innych od grzechu, nie usprawied​liwia grzechów na twoim sumieniu.
- Chłopcze, pogadamy o grzechu, kiedy się dowiesz, co to
jest - odparł Syagrios z przekąsem. - Jesteś taki sam żółto​
dziób, jakbyś dopiero co wylazł spomiędzy nóg matki. I co,
myślisz, że wlazłeś tam przedtem z powietrza, bez małżeńskiej
gimnastyki?
Phostis rzeczywiście się nad tym zastanawiał; nerwowo, podobnie jak większość z nas, gdy mamy poruszyć
ten temat. Chciał odpalić, że jego rodzice byli uczciwie zaślubieni, gdy został poczęty, ale wcale tego nie był
pewien. A według pałacowych plotek, powtarzanych szeptem, gdy nikt nie podej​rzewał, że chłopak może coś
usłyszeć, Krispos i Dara byli kochankami w czasach, gdy poprzedni Autokrata, Anthimos, czyli pierwszy mąż
Dary, zasiadał jeszcze na tronie. Phostis
wolałby mieć coś więcej do powiedzenia, ale w tej sytuacji gniewne spojrzenie rzucone osiłkowi
wydawało się być najlep​szą reakcją.
Spłynęło ono po Syagriosie jak woda po kaczce. Odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się hałaśliwie ze
zmieszania, widocz​nego w zachowaniu Phostisa, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł przed siebie po
zimnym błocku, jak gdyby chciał powiedzieć, że Phostis nawet nie będzie wiedział, co robić, jeśli okazja do
grzechu sama wpadnie mu w ręce.
- Przeklęty prostak - warknął chłopak, ale na tyle cicho, by nie słyszał go sam zainteresowany. - Dobry
boże, on wie o grzechu wystarczająco dużo, by spędzić całą wieczność w okowach lodu; świetlisty szlak
powinien się wstydzić, że ten człowiek się do niego przyznaje.
- On właściwie nie jest thanasiotą, choć uwielbia dys​kutować na tematy religijne, jak każdy
Videssańczyk - Olyvria była zakłopotana, jakby nie podobało jej się to, do czego musiała się przyznać. -
To raczej zausznik mojego ojca.
- Ciekawe, dlaczego wcale mnie to nie dziwi? - Phostis wlał w te słowa całą ironię, na jaką go było
stać i pożałował tego już w momencie, gdy je wypowiadał. Atakowanie Liva-niosa wobec Olyvrii nie było
najlepszą taktyką.
Odpowiedziała buńczucznie:
- Krispoś też na pewno ma ludzi, którzy wykonają wszyst​ko, co im poleci, nie zadając zbyt wielu pytań.
- Ależ naturalnie - odparł Phostis. - Tylko że nie otacza się nimbem pobożności, gdy wydaje im
zlecenia.
Sam się zdziwił zauważywszy, że niemal nieświadomie zaczął bronić ojca. Nie po raz pierwszy miał coś
dobrego do powiedzenia o Krisposie od chwili, gdy wylądował w Etch-miadzin. Za to, gdy przebywał w
mieście Videssos pod okiem ojca i podlegał jego naciskom, takie słowa nie przyszły by mu na myśl.
Olyvria powiedziała:
- Mój ojciec pragnie uwolnić Videssos, by świetlista ścież​
ka stała się powszechną rzeczywistością. Czy twoim zdaniem
nie jest to wyższy cel?
On chce tylko władzy, jak każdy ambitny człowiek, pomyślał Phostis. Zanim jednak powiedział to na głos,
zaczął się śmiać. Oczy Olyvrii wwierciły się w niego gniewnym spojrzeniem.
- To nie z ciebie - zapewnił ją szybko. -Słuchaj, zachowu​jemy się, jak dzieciaki w piaskownicy, „A mój
tata umie to i to", „A mój tata umie tamto i owo".
- Aha - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Wrócił jej dobry humor. - To prawda. Może jest coś, o czym
wolałbyś poroz​mawiać zamiast przechwalać się tatusiami?
W jej głosie była ta sama przekora, którą pamiętał z ich pierwszego spotkania, w tunelu pod budynkami
yidessos. Jeśli miał stać się prawdziwym thanasiotą, powinien zapomnieć o tamtym widoku lub przynajmniej
zapamiętać go wyłącznie jako sprawdzian, który udało mu się zdać. Ale, jeszcze zanim w ogóle usłyszał o
thanasiotach, odkrył, że bynajmniej nie ma mnisiego temperamentu. Wcale nie pamiętał o sprawdzianie; pamiętał
tylko tę dziewczynę.
Więc nie odpowiedział słowami, lecz otoczył jej kibić ramieniem. Gdyby się wyrwała, był gotów wygłosić
gorące przeprosiny, włącznie z przekonywującym jąkaniem się. Ale nie było to potrzebne; nawet pozwoliła mu
się przytulić.
W mieście Videssos nie byłoby to wcale dziwne; po ulicach chodzili młodzi ludzie zapatrzeni w siebie
nawzajem i nie zwracający uwagi na otoczenie. Nawet tu, w Etchmiadzin, kilka osób uśmiechnęło się na ich
widok. Inni jednak pioruno​wali ich groźnym wzrokiem za takie urągające pobożności obnoszenie się ze swymi
uczuciami. Co za dupki, pomyślał.
Ale po kilku krokach Olyvria odsunęła się od niego. Pomyślał, że pewnie też zauważyła te niechętne twarze.
Powie​działa jednak:
- Bardzo miło jest tak spacerować z tobą, ale nie mogę cieszyć się tą przyjemnością w chwilę po tym, gdy
uczest​niczyliśmy w ceremonii Ostatniej Wieczerzy... chyba ro​zumiesz, o co mi chodzi.
- Ach, o to - nagle świat zewnętrzny, jak to on ma w zwyczaju, wtargnął pomiędzy myśli Phostisa.
Chłopak przypomniał sobie, z jaką radością Laonikos i Siderina spoży​wali ostatni bochenek chleba i dzban wina
w swoim ziemskim życiu. - Nigdy nie zdecydowałbym się na coś takiego. Jestem w pewnym sensie taki jak
Syagrios; należę do tego świata.
- W pewnym sensie, tak - zgodziła się. - Prawdę mówiąc, ja też. Może, gdy będę starsza, świat wzbudzi we
mnie takie obrzydzenie, że będę chciała go opuścić, ale teraz, nawet jeśli
wszystko, co mówi Tnanasios jest prawdą nie mogę zmusić mego ciała, by się od tego odwróciło.
- Ani ja - powiedział Phostis. Świat doznań cielesnych
znów dał o sobie znać, tym razem jednak w nieco inny sposób:
chłopak podszedł do Olyvrii i pocałował ją. Jej usta przez
moment były nieruchome; zaskoczył ją. Sam był nieco za​
skoczony swoim zachowaniem, bo nie planował czegoś takie​
go. Po chwili jednak objęła go ramionami. Przez sekundę
wyczuwał jej język swoim.
W jednej chwili oderwali się od siebie; tak szybko, że Phostis nie był w stanie powiedzieć, które
cofnęło się pie​rwsze. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała Olyvria niemal bez​głośnie.
- Dlaczego? Dlatego, że... - przerwał. Nie znał przyczy​
ny... albo też nie znał jej tak, jak zna się smak owoców morwy
albo drogę do Głównej Świątyni w mieście Videssos. Spróbo​
wał jeszcze raz: -Dlatego, że... -znowu się zająknął. I jeszcze
raz: - Bo ty jedna, ze wszystkich ludzi tu, w Etchmiadzin,
okazałaś mi trochę serca.
To była przynajmniej część prawdy. Reszty Phostis nie chciał drobiazgowo analizować; była tak pełna
zmysłowości, jak jego umysł był pełen wiedzy o tym, że zmysłowość i grzech to jedno, i to samo.
Olyvria zastanowiła się nad jego słowami i powoli kiwała głową.
- Dobroć serca to cnota, która prowadzi wiernych po
świetlistej ścieżce... to porozumienie dusz - powiedziała, ale
przy tym starannie unikała jego wzroku. Wpatrywał się w jej
usta. Wydawały się odrobinę pełniejsze i bardziej miękkie niż
przedtem, zanim ich dotknął. Ciekaw był, czy ona też nie może
pogodzić tego, w co wierzy z tym, co czuje.
Przez chwilę spacerowali bez celu, nie dotykając się, oboje pogrążeni w myślach. Potem Phostis
dostrzegł zarys fortecy w wolnej przestrzeni pomiędzy dachami. - Lepiej już wracaj​my - powiedział.
Olyvria przytaknęła, zadowolona, że wresz​cie skierują się w jakąś konkretną stronę.
Syagrios niemal natychmiast wychylił się z pobliskiej wi​niarni, jakby wyczarował go zły mag. Może i
rzeczywiście zaczął uchylać się od swoich obowiązków, ale starał się,
by Livanios tego nie zauważył, Opryszek popatrzył na nich kpiąco: - I co, skończyliście już prostować ścieżki
dobrego, miłosiernego pana?
- Myślałem, że Phos robi to dla nas, a nie my dla niego -
odparł Phostis.
Jego słowa spodobały się Syagriosowi; roześmiał się tak, że zapach wina uderzył chłopaka w nozdrza.
Wskazał na bramy twierdzy: - Właź do klatki i zobacz, co ci Phos naprostował.
Phostis szedł spokojnie w stronę fortecy. Nauczył się już, że jeśli okaże, iż docinki Syagriosa robią na nim
wrażenie, na pewno usłyszy ich więcej. Gdy minął bramę, zdziwił się, że forteca zaczęła mu się niemal
wydawać domem. Po prostu znam ten budynek... ale to nie znaczy, że ktoś mnie nie zmusi, żebym do nich
przystąpił - powiedział sobie.
Tylko, czy ktoś go zmuszał? Jeszcze nie znalazł na to odpowiedzi. Jeśli pójdzie świetlistą ścieżką, czy zrobi
to cał​kowicie z własnej woli?
Na wewnętrznym dziedzińcu Livanios obserwował, jak rekruci rzucają oszczepami do celu. Lekkie włócznie
uderzały w bele siana oparte o mur. Niektóre nie trafiały i odskakiwały od cegieł.
Livanios, zawsze czujny, odwrócił się, by sprawdzić, kto nadchodzi.
- Ach, młody Imperator - powiedział. Phostis nie dbał o to, w jaki sposób wódz thanasiotów
wypowiedział te słowa; nie było w nich nawet cienia uprzejmości, choćby iromcznej. Brzmiały, jakby
herezjarcha nie był pewien, czy Phostis, zamiast okazać się użytecznym, nie staje się pew​nego rodzaju
obciążeniem. Nieco zaniepokoiło to młodego człowieka. Jeśli nie okaże się pożyteczny, jak długo zostawią go
przy życiu?
- Zabierz go do komnaty Syagriosie - powiedział Liva-nios, jakby mówił o psie albo o worku mąki.
Gdy za Phostisem zamknęły się drzwi, zdał sobie sprawę, że jeśli nie życzy sobie porzucić swej cielesnej
powłoki w sposób zalecany przez thanasiotów najbardziej pobożnym wyzna​wcom, być może będzie musiał
podjąć jakieś działania, zdecy​dowanie kłócące się z uznawanym tu światopoglądem. W chwi-
li, gdy ta myśl przeszła mu przez głowę, przypomniał sobie słodycz ust Qlyvrii. Nie, to też by się nie
spodobało thanasio-tom. Ani trochę.
Przypomniał sobie również, czyją córką jest ta dziewczyna. Czy zdradzi go, jeśli dowie się o planowanej
ucieczce? A może zechce pomóc? Postawił stopę na zimnej posadzce. Nic o niej nie wiedział, zupełnie nic.
VIII

Krispos przeglądał poprawki aktu prawnego, dotyczącego ceł na łój importowany z północno-wschodniej
krainy Thatagush, gdy do otwartych drzwi jego gabinetu cicho zastukał Bar-symes.
- Ku chwale Waszej Wysokości, przybył goniec od maga Zaidasa, który przebywa w budynku rządowym
- zaanonso​wał vestiarios.
- Dobry boże, może to rzeczywiście będzie coś, co przy​czyni się do mej chwały -ucieszył się Krispos. -
Prosić, prosić.
Goniec szybko padł na twarz i powiedział: - Zaidas prosi, bym poinformował Waszą Wysokość, że
wreszcie udało mu się rozpocząć magiczne przesłuchanie zbuntowanego kapłana Di-genisa.
- Naprawdę? Ach, do lodu z tym łojem.
- Proszę?
- Nieważne.
Im mniej ten kurier będzie wiedział o przepychankach z Thatagush, tym lepiej dla niego. Krispos wstał
i wyszedł razem z gońcem z gabinetu i rezydencji. Halogajczycy otoczyli go natychmiast, gdy zaczął schodzić
po szerokich schodach. Poczuł dziecinną radość, jakby zdobył punkt w rozgrywce z Barsymesem, że udało
mu się przyłapać nosicieli parasoli na drzemce. Od powrotu Iakovitzesa ani razu nie pojawił się na
przesłuchaniach w celi Digenisa. Nie miało to żadnego sensu; już i tak usłyszał tyle thanasiockich banałów,
ile był w stanie znieść, a Digenis odmawiał mówienia prawdy.
Wstrząsnął nim widok wycieńczonego do granic możliwo​ści kapłana. W czasach młodości na wsi
widywał mężczyzn
i kobiety wychudzonych z głodu, gdy rok był nieurodzajny, ale Digenis od dawna nie był już wychudzony;
zdawało się, że między jego skórą a kośćmi nie ma w ogóle ciała. Gałki oczne kapłana drgnęły, gdy
Krispos wszedł do celi, ale nie zapłonął w nich dawny ogień.
- Jest bardzo słaby, Wasza Wysokość; wreszcie zaczęła zawodzić go silna wola -powiedział cicho
Zaidas. - Gdyby nie to, nie znalazłbym sposobu, by go zmusić do mówienia.
- A co to za sposób? - spytał Krispos. - Nie widzę rekwizytów do testu z lustrami.
- Nie - sądząc po wyrazie twarzy, dużo czasu upłynie, nim Zaidas znowu zastosuje tę metodę. - To na
poły magia, na poły sztuka uzdrawiania. Dodałem do jego pitnej wody wyciąg z lulka czarnego, usuwając
wpierw z pomocą magii jego smak, by więzień nie zauważył różnicy.
- Świetnie - powiedział Krispos i po chwili dodał: - Mam nadzieję, że nie jest to technika na tyle prosta, by
mógł ją opanować każdy truciciel, który znielubi swojego sąsiada... albo mnie.
- Nie, Wasza Wysokość - odparł Zaidas z uśmiechem. -Przede wszystkim, to zaklęcie, jako przeciwne
naturze, nietrud​no jest wykryć z pomocą magii. Digenis naturalnie nie jest w stanie tego zrobić.
- I bardzo dobrze - stwierdził Krispos. - W takim razie zobaczmy, czy zacznie teraz mówić prawdę. O co
go pytałeś do tej pory?
- O nic ważnego. Natychmiast, gdy spostrzegłem, że re​aguje na zaklęcie, posłałem gońca do Waszej
Wysokości. Proszę formułować bardzo proste pytania. Lulek uwalnia umysł, ale i go zaćmiewa; w obu
przypadkach działając podobnie jak wino, lecz o wiele silniej.
- Dobrze, szlachetny magu - odparł Krispos i podniósł głos: - Digenisie! Digenisie, czy mnie słyszysz?
- Tak, słyszę cię - głos kapłana był nie tylko słaby z wy​cieńczenia po wielotygodniowym poście, lecz
także senny i dochodzący jakby z oddali...
- Gdzie jest mój syn? Gdzie Phostis, syn Autokraty Kris-posa?- dodał Imperator na wypadek, gdyby
Digenis nie wiedział, z kim rozmawia.
- Idzie świetlistym szlakiem ku prawej pobożności, od​dalając się coraz bardziej od przewrotnej
materialistycznej
herezji, która zżera wielu ślepych na prawdę mieszkańców Imperium -przekonania kapłana były widać
głęboko zakorze​nione w jego psychice, a nie na powierzchni umysłu. Krispos już przedtem był o tym
głęboko przekonany.
Spróbował jeszcze raz: - Gdzie jest Phostis w sensie fi​zycznym?
- Sens fizyczny jest nieważny - oświadczył Digenis. Kris​
pos spojrzał przez ramię na Zaidasa, który obnażył zęby
w grymasie ostatecznej frustracji. Ale kapłan mówił dalej: -
Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, Phostis jest teraz
z Livaniosem.
Krispos też to podejrzewał, ale kamień spadł mu z serca na wieść, że planowano raczej porwanie niż
morderstwo. Przecież ciało jego syna, z poderżniętym gardłem, mogłoby równie dobrze spoczywać teraz w
jakiejś skalistej rozpadlinie, łatwe do znalezienia jedynie dla wilków i kruków. Zapytał: - Do czego Livanios
pragnie go wykorzystać? Jako oręż przeciwko mnie?
- Jest nadzieja, że Phostis przyjmie prawdziwą wiarę -powiedział Digenis, a Krispos zaniepokoił się, że
niepotrzebnie zadawał dwa pytania naraz, co mogło zaciemnić obraz. Po chwili kapłan odezwał się znowu:
- Jak na młodzieńca, Phostis potrafi opanować pożądanie. Zaskoczył mnie, odsunąwszy córkę Livaniosa,
która ofiarowała mu swe ciało, by sprawdzić, czy zmysły sprowadzą go ze świetlistej ścieżki. Nie stało się
tak. Może będzie potrafił przyjąć ostateczną komunię z naszym dobrym panem, odrzucając obrzydłe,
gorszące ciało.
- Ostateczną komunię? - Każda wiara tworzy własną ter​minologię. Krispos nie rozumiał, co to znaczy,
a chciał być pewien, że dobrze rozumie słowa Digenisa: - Co to znaczy, ostateczną komunię?
- Ja wkrótce osiągnę ten stan - odparł Digenis. - Jest to dobrowolne porzucenie swego ciała, by
uwolnić duszę, sprag​nioną Phosa.
- Czyli chodzi o zagłodzenie się na śmierć - stwierdził Krispos. Jakimś cudem Digenis zmusił swą
chudziutką szyję, by pochyliła się, potwierdzając te słowa. Krispos poczuł dreszcz straszliwego
przerażenia, gdy wyobraził sobie Phostisa wycieńczonego, jak ten thanasiocki kapłan. Mimo to, że nieraz
sprzeczał się z synem i że niekoniecznie był to jego syn, nigdy nie życzyłby mu takiego losu.
Digenis zaczął szeptać jakiś hymn. Chcąc go wytrącić z tej napuszonej świętości, której nie zmogła
nawet nad​chodząca śmierć, Krispos spytał: - Czy wiesz, że Livanios korzysta z magii Czterech Proroków,
by ukryć miejsce pobytu Phostisa?
- To człowiek splamiony ambicją - odpowiedział ka​płan. - Znam te objawy; rozpoznałem ten zaduch.
Bez przerwy mówi o świetlistej ścieżce, lecz Skotos napehuł jego serce żądzą władzy.
- I współpracowałeś z tym człowiekiem wiedząc, że jest naczyniem zła wedle twej wiary? - zdziwił się
Krispos; spodzie​wał się, że ten renegat będzie do siebie stosował bardziej rygorystyczne zasady. - I w
dalszym ciągu utrzymujesz, że kroczysz świetlistym szlakiem Thanasiosa? Chyba jesteś hipo​krytą.
- Nie, gdyż ambicje Iivaniosa przyspieszają spełnienie doktryn świętego Thanasiosa, podczas gdy twoja
tylko powię​ksza królestwo Skotosa - oświadczył Digenis. - W moim przypadku zło przekształca się w
dobro i bóg zła jest poniżony.
- A szczerość obraca się w oportunizm - dodał Krispos. Od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, że
Livaniosa najbar​dziej obchodzi sam Livanios, a nie żadna świetlista ścieżka. W pewnym stopniu
sprawiało to, że herezjarcha był bardziej niebezpieczny, jako osoba zdolna do większej elastyczności w
działaniu niż zaślepiony fanatyk. Ale z drugiej strony, był to jego słaby punkt; fanatycy nieraz samą siłą
wiary potrafią sprawić, że ich stronnicy pokonują przeszkody, jakie na dobre powstrzymałyby przeciętnego
człowieka.
Krispos przez chwilę się zastanawiał, ale nie potrafił wymy-śleć następnych pytań o Phostisa lub wojska
buntowników. Zwrócił się więc do Zaidasa: - Wyciśnij z niego iłe się da o zamieszkach i tych, co w nich
uczestniczyli. A potem... -przerwał.
- Właśnie, co potem, Wasza Wysokość? - spytał mag. -Czy pozwolimy mu ginąć powolną śmiercią, aż
pewnego dnia po prostu przestanie oddychać?
- Wolałbym obciąć mu głowę i zatknąć ją przy Kamieniu Milowym - odparł ponuro Krispos. - Ale jeśli
to zrobię, biorąc pod uwagę jego wygląd, zafunduję wszystkim thanasio-tom nowego męczennika. Lepiej
niech umrze w spokoju
i gdzieś zniknie; jeśli dobry bóg pozwoli, ludzie szybko o nim zapomną.
- Jesteś mądry i okrutny - wtrącił Digenis - Skotos przez ciebie przemawia.
- Gdybym uważał, że tak właśnie jest, natychmiast ustąpił​bym z tronu i oddał koronę - odparł Krispos. -
Moim obowią​zkiem jest zarządzać tym Imperium najlepiej, jak potrafię i przekazać je memu następcy, by i on
postępował podobnie. Videssos rozdarte walkami religijnymi jakoś kłóci mi się z tym obowiązkiem.
- Poddaj się prawdzie, a nie będzie walki - Digenis znów zaczął szemrzącym głosem powtarzać hymny.
- Nie mamy o czym rozmawiać - zakończył Krispos. - Ja wolę budować niż burzyć, a wy, thanasioci,
chcecie czegoś dokładnie przeciwnego. Nie chcę, by mój kraj obrócił się w pogorzelisko ani w pustynię,
gdy wszyscy Videssańczycy wymordują się nawzajem w walkach religijnych. Wtedy inne narody spokojnie
rozkradną to, na co my pracowaliśmy przez całe długie wieki. Nigdy się na to nie zgodzę, póki życia mi starczy.
- Z wolą dobrego, miłosiernego pana, Phostis okaże więcej rozsądku i prawdziwej pobożności -
odpowiedział na to Di​genis.
Krispos zastanowił się nad jego słowami. Co będzie, jeśli syn powróci, ale jako fanatyczny, zdeterminowany
thanasiota? Co wtedy? W takim przypadku należy się cieszyć, że mam aż trzech synów, a nie jedynaka,
pomyślał. Jeśli Phostis został thanasiota, dożyje swoich dni w jakimś klasztorze, z własnej woli albo z
przymusu. Krispos solennie to sobie obiecał; nie przekaże Imperium komuś, kto będzie wolał je niszczyć, aniżeli
budować.
Ale na takie decyzje będzie jeszcze czas; najpierw trzeba odnaleźć Phostisa. Zwrócił się do maga: -
Dokonałeś bardzo ważnej rzeczy, szlachetny panie magu. Z wiedzą, którą dziś dzięki tobie zdobyliśmy, mamy o
wiele większe szanse, by znaleźć Phostisa.
- Będę w dalszym ciągu starał się ze wszystkich sił, by
dowiedzieć się, gdzie go ukrywają - obiecał mag.
Krispos kiwnął głową i wyszedł z celi. Naczelnik więzienia zbliżył się do niego z szacunkiem i spytał: - Czy
mogę zadać pytanie, Wasza Wysokość?
Imperator uniósł brew i czekał. Naczelnik powiedział: -Dni tego kapłana są policzone. Co robić, jeśli
dojdzie do wniosku, że jednak nie chce się zagłodzić i poprosi o jedzenie?
- Nie sądzę, żeby zdecydował się na coś takiego - odparł Krispos. Determinacja była jedyną rzeczą w
charakterze więź​nia, która budziła w nim szacunek. - Ale jeśli tak będzie, oczywiście, dajcie mu jeść;
odmowa przyjmowania pokarmów to jego sprawa, a nie moja. Ale zawiadomcie mnie o tym niezwłocznie.
- Wasza Wysokość będzie go chciała jeszcze raz prze​słuchać - domyślił się strażnik.
- Nie, nie o to chodzi. Ten kapłan to zdrajca skazany na śmierć. Jeśli chce sam na sobie wykonać
wyrok, nie mam nic przeciwko temu. Ale jeśli jego wola osłabnie, pójdzie z pełnym żołądkiem na spotkanie
z katem.
- Aha. A więc tak się sprawy mają... Zatem będzie, jak Wasza Wysokość sobie życzy - odparł naczelnik
więzienia.
Gdyby Krispos był młodszy, pewnie odpowiedziałby Lepiej dla ciebie, żeby tak było. Teraz jednak był o
wiele pewniejszy swej władzy, więc bez słowa poszedł do wyjścia. Jak długo strażnik był przekonany, że
istnieje tylko jedno możliwe rozwiązanie - to, którego życzył sobie Krispos - będzie tak postępował, że
rzeczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Czekający przed budynkiem Halogajczycy teraz zajęli swo​je miejsca w obstawie Krisposa, obok swoich
ziomków, którzy strzegli go przez cały czas przesłuchania. -I co, dobre wiado​mości, Wasza Wysokość? -
spytał jeden z nich.
- Nie najgorsze - odparł Autokrata. - Wiem teraz, że
Phostisa porwano, a nie zabito, i mniej więcej się orientuję,
dokąd go zawieźli. Co do próby odbicia go, czas pokaże.
Ciekawe tylko, jakie będzie miał poglądy, kiedy do nas wróci -
dodał w myśli.
Gwardziści wznieśli donośny okrzyk; ich radosne, głębokie głosy sprawiały, że przechodnie odwracali
głowy, by spraw​dzić, kto się tak cieszy i z jakiego powodu. Na widok Krisposa bez orszaku z parasolami
kilka osób aż krzyknęło ze zdziwie​nia. Inni wołali coś do Halogajczyków. Barbarzyńcy z pół​nocy -
wysocy, jasnowłosi, ponurzy i wolno mówiący - nie​przerwanie fascynowali Videssańczyków, którzy byli
ich prze​ciwieństwem niemal pod każdym względem.
Krispos, wiedziony nagłą ciekawością, spytał jednego ze swoich gwardzistów: - Powiedz mi, Trygve, co
wy właściwie myślicie o Videssańczykach?
Trygve wydął usta i zaczął się poważnie zastanawiać nad odpowiedzią. W końcu wycedził powoli po
videssańsku: -Wasza Wysokość, wino tu bardzo dobre, kobiety swobodniej​sze niż u nas, w kraju Haloga.
Tylko jak dla mnie, ludzie tu za dużo gadają.
Jego koledzy przytaknęli z powagą. Ponieważ Krispos był tego samego zdania o mieszkańcach stolicy,
również kiwnął głową.
Po powrocie do rezydencji powtórzył Barsymesowi wszyst​ko, czego dowiedział się od kapłana renegata.
Na poważnej twarzy vestiariosa pojawił się niezwykle szeroki uśmiech, rozciągając siateczkę delikatnych
zmarszczek. Eunuch powie​dział: - Dzięki Phosowi, że młody Imperator najprawdopodo​bniej żyje. Wiem,
że pozostali szambelanowie w pałacu będą równie uszczęśliwieni tą wiadomością, jak ja.
W bocznym korytarzu Krispos spotkał Evriposa i Katako-lona, pogrążonych w jakiejś sprzeczce. Nie
pytał, o co im poszło; nieraz potrafili kłócić się o to, w którą stronę filuje płomień lampy. Krispos sam nie
miał braci, tylko dwie młodsze siostry, które nie żyły od wielu lat. Miał wrażenie, że powinien być
zadowolony z tego, że synowie ograniczają się do utarczek słownych i od czasu do czasu bójek na pięści,
zamiast nasyłać na siebie nożowników, trucicieli albo magów.
Obaj młodzi ludzie popatrzyli bystro w jego stronę, gdy nadchodził. Żaden z nich nie wyglądał na
winnego; obu pewnie zdawało się, że słuszność jest po jego stronie, choć Evripos ostatnimi czasy całkiem
nieźle nauczył się ukrywać swoje uczucia.
Krispos powiedział: - Digenis w końcu puścił farbę, dzięki bogu. Z tego, co powiedział, wynika, że
Phostisa uwięziono w jakiejś thanasiockiej twierdzy, ale żyje i prawdopodobnie nic mu nie grozi.
Przyjrzał się uważnie Evriposowi, a w drugiej kolejności Katakolonowi. Katakolon powiedział: -
Bardzo dobrze. La​tem zniszczymy thanasiotów doszczętnie i odbijemy Phostisa.
Wyglądał na uszczęśliwionego; jego szczera twarz nie wyra​żała żadnych innych uczuć. Na pewno nie
udawał. Krispos był
przekonany, że w jego wieku nie potrafiłby się tak maskować... no, ale nie wychowywał się na imperialnym
dworze.
Natomiast z twarzy Evriposa nic nie można było wyczytać; nawet w jego spojrzeniu malowała się
ostrożność i powściąg​liwość. Ojciec zadał podchwytliwe pytanie, by sprawdzić, co kryje się za tą maską:
- Nie cieszysz się, że twój starszy brat z całą pewnością żyje?
- Tak, ze względu na pokrewieństwo, ale z drugiej strony,
dlaczego mam się radować, gdy moje ambicje legły w gru​
zach?- powiedział Evripos. - Jak ty byś się czuł na moim
miejscu?
Pytanie trafiło w czuły punkt. Ambicja i pragnienie lepszego życia wygnały Krisposa z rodzinnej
wioski do miasta Videssos; gdy był jednym z masztalerzy Iakovitzesa, ambicja kazała mu się zmierzyć w
zapasach z kubratyjskim mistrzem; dzięki temu zwrócił na niego uwagę wuj An​tbimosa, Petronas, który
administrował Imperium w imieniu swego bratanka. Ambicja kazała Krisposowi przejść na służbę
Petronasa i zastąpić poprzedniego vestiariosa, zaufa​nego Antbimosa; potem, sam będąc już vestiariosem,
słuchał ambicji i zagarniał coraz więcej władzy w swoje ręce: najpierw zajął miejsce Petronasa, a
później - samego An​tbimosa.
Odpowiedział więc: - Synu, wiem, że marzysz o czerwo​nych butach. Phostis zresztą też, a ja mam tylko
jedną parę do oddania. I co mam zrobić twoim zdaniem?
- Daj je mnie, na Phosa - odparł Evripos. - Lepiej na mnie pasują.
- Co do tego nie mam żadnej pewności i ty też nie - odparł Krispos. - A co będzie, kiedy pewnego dnia
Katakolon zacznie spoglądać dalej niż czubek swego fiuta? Kto wie, on może się przecież okazać lepszym
władcą od was.
- On? - Evripos potrząsnął głową. - Nie, ojcze, wybacz, ale to mi się nie mieści w głowie.
- Ja? - Katakolon był równie rozbawiony, jak jego brat. -Nigdy nie myślałem o koronie. Przypadłaby
mi przecież jedynie wtedy, gdyby i Evripos, i Phostis umarli. Nie pragnę jej aż tak, by im życzyć śmierci. A
ponieważ i tak nigdy nie zostanę Autokratą, dlaczego mam sobie psuć humor z tego powodu?
Anthimos, jako Autokrata rozpustnik był najgorszym wła​dcą, jaki mógł przydarzyć się Videssos. Ale
Katakolon, jako brat Imperatora, byłby względnie nieszkodliwy, gdyby posta​nowił spędzić życie na
poszukiwaniu przyjemności. Gdyby brak mu było ambicji, może nawet sam byłby bezpieczniejszy. Z lektury
kronik Krispos dowiedział się, że władcy częstokroć zaczynają podejrzewać swoich najbliższych, którzy bez
trudu mogą zdobywać władzę i w końcu wykorzystać ją przeciw prawemu Imperatorowi.
- Być może dlatego, że wyrosłem na wsi - zaczął Krispos,
i mimo że obaj jego synowie spojrzeli w niebo z rozpaczą,
uparcie ciągnął dalej: - może dlatego uważam, że marnotra​
wstwo jest grzechem, którego Phos nam nigdy nie wybaczy.
Nigdy nie mieliśmy wiele; gdybyśmy zaczęli marnotrawić
cokolwiek, przymieralibyśmy głodem. Dobry, miłosierny pan
wie, jak bardzo się cieszę, że wy, chłopcy, dorastacie w innych
warunkach; to żadna przyjemność przymierać głodem. Ale
choć przypadło wam w udziale tak wiele, powinniście praco​
wać, by nie zmarnować życia. W życiu jest miejsce i na
przyjemności, ale można też robić dużo innych rzeczy poza
łóżkiem.
Katakolon uśmiechnął się: - Tak, tak, na przykład można się upić.
- I znów zmarnowane kazanie, tato - kwaśno skrzywił się
Evripos. - Jak ci to pasuje do systemu wartości?
Nie odpowiadając, Krispos minął ich obu i poszedł dalej. Phostisa nie odpowiadało sprawowanie
władzy, Evripos zgorz​kniał a Katakolona obchodziło zupełnie coś innego. Co się stanie z Videssos, jeśli
nieubłagany los odbierze mi w końcu ster władzy? - martwił się.
Od zarania ludzkości wszyscy zadają sobie to pytanie, na różne sposoby. Gdy umrze głowa rodziny, a
pozostali krewni są mniej utalentowani, nadchodzą ciężkie czasy dla całego rodu, ale życie toczy się dalej.
Gdy ze sceny schodzi utalen​towany Imperator, oznacza to cierpienia dla niezliczonych rodzin i rodów.
- I co ja mam robić? - pytał Krispos rzeźb, obrazów
i pamiątek z przeszłości, które zdobiły ściany. Pytanie pozo​
stało bez odpowiedzi. Musiał po prostu pracować dalej sam,
jak najlepiej i jak najdłużej się da.
A GO potem? Potem ster znajdzie się w rękach jego synów i dobrego boga. Był przekonany, że Phos nie
opuści Videssos. Co do synów, nie był tego taki pewien.

Lało jak z cebra; ściany wody spływały z dachów i zmienia​ły wnętrze twierdzy Etchmiadzin w błotnistą
maź. Phostis zamknął drewnianą okiennicę na jedynym wąziutkim oknie w celi; w przeciwnym wypadku
wewnątrz pomieszczenia było​by prawie tak samo wilgotno, jak na dworze.
Niestety, przy zamkniętej okiennicy w celi zrobiło się ciemno; migotliwy płomyk lampy nie był w stanie
rozproszyć ciemności. Phostis przesypiał całe dnie; nie pozostawało mu nic innego do roboty.
Po kilku dniach bezustannego deszczu poczuł się tak napełniony snem, jak nowy bukłak winem. Wyszedł
na kory​tarz, tym razem nie w poszukiwaniu jedzenia, ale rozrywki.
Na krześle drzemał Syagrios. Mimo że Phostis starał się stąpać jak najciszej, opryszek drgnął i obudził
się w momencie, gdy otworzyły się drzwi do celi, jakby magiczne ogniwo łączyło go z zawiasami albo
klamką. Ziewnął, przeciągnął się i powie​dział: - No, nareszcie. Myślałem, że tam umarłeś i już chciałem iść
pod drzwi powąchać, czy nie śmierdzi. Może byś coś nawet poczuł, pomyślał Phostis. Ponieważ thanasioci
uważali dało za wytwór Skotosa, nie myli się ani nie maskowali nieprzyjem​nych zapachów perfumami.
Phostis czasami nie zwracał uwagi na te odory, bo sam też je wydzielał. Nieraz jednak napawały go
głębokim obrzydzeniem.
Powiedział tylko: - Idę na dół. Nudzę się tak strasznie, że nawet drzemać nie mogę.
- Już niedługo tej nudy- odpowiedział Syagrios. - Po deszczach zacznie się ładna pogoda, a my
wyruszymy w pole -zadsnął pięść i zaczął się nią uderzać po udzie. Phostis zorientował się, że
Syagriosowi także się nudzi; od dawna już nie miał okazji zrobić nikomu krzywdy.
W korytarzu pogasła większość pochodni; tonął w ciemno-śdach prawie równie gęstych, jak cela
Phostisa. Młody czło​wiek zapalił świeczkę od pochodni przy samych schodach i zaczął ostrożnie
zstępować w dół wąskiej kamiennej spirali. Syagrios szedł w ślad za nim. Jak zwykle, Phostisa okrył zimny
pot, zanim dotarli do podnóża schodów; jedno potknięcie i znalazłby się na dole dużo prędzej, niż
zamierzał.
Na parterze twierdzy tłoczyli się żołnierze Livaniosa. Nie​którzy spali, przykryci derkami, wcisnąwszy
swe doczesne dobra albo pod głowę, do skórzanych worków, służących jednocześnie jako poduszki, albo
trzymając je gdzieś pod ręką. Choć wszyscy thanasioci z zapałem głosili pogardę dla doczes​ności, ich
żołnierze w dalszym ciągu odczuwali pokusę, by troszczyć się o świat rzeczy, szczególnie cudzych.
Ci, którzy nie spali, grali w kości; tu monety i inne rzeczy doczesne szły z rąk do rąk, wedle ogólnie
znanych zasad. Phostis był zdumiony, gdy po raz pierwszy spostrzegł, że thanasioccy żołnierze uprawiają
hazard. Od tej pory przy​glądał się wielokrotnie grze w kości i doszedł do wniosku, że ci ludzie to przede
wszystkim żołnierze, a dopiero potem wy​znawcy świetlistej ścieżki.
Za rogiem niewielka grupka mężczyzn skupiła się wokół planszy, na której dwóch żołnierzy rozgrywało
pojedynek. Phostis skierował się ku nim: - Jeśli nikt nie czeka w kolejce, ja chętnie zagram w następnej
rozgrywce.
Gracze podnieśli wzrok znad figur: - Cześć, przyjacielu -powitał go jeden z nich tłianasiockim zwrotem,
do którego Phostis jeszcze nie zdążył przywyknąć. - Dobrze, wezmę się za ciebie, jak uporam się już z
Grypasem.
- Ha! - Grypas z powrotem postawił na planszy prałata,
którego odebrał przeciwnikowi. - Lepiej pilnuj swojego im​
peratora, Astragalosie, bo to ja będę grał z Phostisem.
Okazało się, że to Grypas miał rację; po kilku ruchach, imperatorowi Astragalosa, otoczonemu ze
wszystkich stron, nie zostało ani jednego wolnego ruchu; wszędzie zagrażała mu niewola. Żołnierz
poddał się, pomrukując coś pod nosem.
Phostis usiadł na jego miejscu. Razem z Grypasem pousta​wiali figury na pozycjach wyjściowych w
pierwszych trzech rzędach po obu stronach szachownicy o boku dziewięć na dziewięć pól. Grypas spojrzał
na Phostisa: - Już kiedyś z tobą grałem, przyjacielu. Skorzystam z przywileju zwycięzcy i za​chowam
pierwszy ruch.
- Jak sobie życzysz - odparł Phostis. Grypas przesunął
piechura po przekątnej przed prałata, umożliwiając ruchy tej
wielozadaniowej figurze. Phostis w odpowiedzi wysunął na​przód jednego ze swoich piechurów.
Grypas grał jak prosty żołnierz. Rzucał ludzi do ataku, nie troszcząc się o to, gdzie znajdą się w następnej
fazie rozgrywki. Phostis natomiast reprezentował bardziej wyrafinowaną szkołę walki. Stracił nieco czasu,
tworząc wokół swojego imperatora zaporę ze sztuk złota i srebra, ale potem zaczął odnosić korzyści z
takiego zabezpieczenia. Po krótkim czasie Grypas zagryzał wąsy ze złości. Próbował odeprzeć atak,
rzucając na szachownicę pionki, które odebrał Phostisowi, ale ten nie był tak bezbronny, jak Astragalos.
Pobił żołnierza bez trudu.
Gdy przegrany wstał od szachownicy, naprzeciw Phostisa zasiadł Syagrios i złośliwie popatrzył na
młodego następcę tronu: - Dobra, chłopczyku, zobaczymy, w jakiej jesteś formie.
- Na dobrego boga, zachowam pierwszy ruch przeciw tobie - odparł Phostis. Wokół nich widzowie
zaczęli robić zakłady. W ciągu tej długiej zimy obaj przeciwnicy dowiedli, że są najlepszymi graczami w
fortecy. Wygrana przypadała im w udziale na zmianę.
Phostis przyglądał się ponad szachownicą swemu rozczoch​ranemu strażnikowi. Któż by się domyślił, że
ten człowiek, z wyglądu nie różniący się od zwykłego bandziora, i zachowu​jący się nie inaczej, okaże się
takim wyrachowanym, o precy​zyjnym umyśle przeciwnikiem? Figurom na szachownicy jest wszystko jedno,
jak wygląda gracz, i jak się zachowuje, gdy nie gra. Już dawno okazało się, że w poznaczonej bliznami
głowie Syagriosa jest więcej pomyślunku, niż można by się spodziewać po jego obliczu.
Opryszek miał szczególny dar wstawiania figur na sza​chownicę tam, gdzie mogły uczynić wielokrotną
szkodę. Jeśli stawiał jeźdźca, wiadomo było, że zagrozi naraz dwóm fi​gurom, i to przewyższającym go
wartością. Jeśli do gry wkraczała machina oblężnicza, zapowiadały się kłopoty dla imperatora.
Zachowywał się przy grze, jak na niego przystało. Gdy Phostis robił ruch nie po jego myśli, warczał: -
Och, ty skurwysynu! - Na początku było to denerwujące, ale teraz Phostis nie poświęcał tym wykrzyknikom
większej uwagi niż nerwowym tikom przeciwników, jakich miewał w mieście Videssos.
W tej grze nie ryzykował tak łatwo, jak przeciw Grypasowi. Właściwie, w ogóle starał się nie ryzykować; jeśli
dałby Syag-riosowi wolne pole, zaczęłaby się natychmiastowa szarża. Przeciwnik traktował go równie
ostrożnie. W rezultacie, gra była powolna i pozycyjna.
W końcu, uczyniwszy z pomocą piechoty wyłom w obronie, Syagrios zdobył fortecę Phostisa i spowodował
paniczną ucie​czkę imperatora. Gdy najważniejszy pionek znalazł się w puła​pce bez wyjścia, Phostis zdjął go z
planszy i powiedział: -Poddaję się.
- Dobrze się musiałem dziś z tobą napocić, na boga -
Syagrios walnął się wielką pięścią w klatkę piersiową i ryk​
nął: - Kto przeciwko mnie?
Astragalos zaproponował: - Niech Phostis zagra z tobą jeszcze raz. Nie ma tu innego, co by z tobą grał,
jak równy z równym.
Phostis wstał i rozejrzał się sprawdzając, czy może ktoś jednak zechce zagrać z Syagriosem. Gdy nikt inny
się nie ruszył, usiadł z powrotem, a Syagrios powiedział złośliwie: -Ja ci też nie oddam pierwszego ruchu,
chłopczyku.
- Nie spodziewałbym się tego po tobie - odparł Phostis
bez ironii w głosie; prawdą jest, że jeśli ktoś sam nie zatroszczy
się o siebie, nikt zań tego nie zrobi.
Po kolejnej grze, równie zawziętej jak pierwsza, udało mu się zwyciężyć. Syagrios pochylił się nad stołem i
poklepał go po ramieniu: - Jesteś przebiegły skurwiel, wiesz? Nieważne, kto cię zrobił. Masz głowę na karku, a
nie końskie jabłka, wiesz?
- Miło mi.
Komplementy Syagriosa niepokoiły Phostisa znacznie bar​dziej niż obelgi, które znacznie częściej padały z ust
opryszka. Wstał i powiedział: - Możesz grać z następnym chętnym.
- Jak to? - spytał osiłek. Odejście od gry mimo wygranej było źle widziane.
- Jeśli teraz nie pójdę, będziesz musiał wycierać podłogę pode mną - odparł Phostis, co rozśmieszyło
Syagriosa i kilku kibiców. Ponieważ forteca Etchmiadzin była pełna wojska, obowiązywało tu dość prostackie
poczucie humoru.
Gdyby pogoda była ładniejsza, Phostis po prostu wyszedł​by na dziedziniec i odlał się przy murze, ale tam i
bez niego było teraz nadmiernie wilgotno. Postanowił iść do toalety. W tym
pomieszczeniu, z konieczności połączonym z rynsztokiem pod twierdzą, panował zaduch nie do
wytrzymania, więc starał się raczej chodzić na dwór. Tym razem, niestety, nie miał wyboru. W długiej
kamiennej belce były liczne dziury, oddzielone drewnianymi przepierzeniami, co stanowiło niezwykłe
ustępst​wo na rzecz intymności. Phostis doceniał je w pełni. Trzy miejsca były zajęte; wszedł do czwartego,
najbardziej oddalone​go od drzwi. Gdy już sobie ulżył, usłyszał za sobą jakieś głosy.
- Wszystko zajęte - mrukną) ktoś z niezadowoleniem. Po
lekkim akcencie Phostis poznał ulubionego maga Livaniosa.
Razem z nim przyszedł sam Livanios: - Nie denerwuj się, Artapanie - powiedział pogodnie - przez tych
parę minut ci nie pęknie i mnie też nie.
- Nie wymawiaj mojego imienia - warkną) mag.
Livanios tylko się roześmiał: - Dobry boże, jeśli szpiedzy
czają się nawet w latrynie, to przegraliśmy jeszcze przed walką. Patrz, już ktoś wychodzi. Twoja kolej; ja
poczekam.
Phostis też mógłby wyjść, ale zamiast tego poczekał, aż Iivanios wejdzie do boksu i zamknie drzwi.
Potem prawie wyskoczył ze swojej kabiny i pośpiesznie opuścił latrynę. Wolał, by ani Livanios, ani
Artapan nie domyślili się, że słyszał ich rozmowę.
Teraz, gdy znał imię maga, z łatwością rozpoznał akcent, którego dźwięk prześladował go od tak dawna.
Artapan był Makurańczykiem. Ciekawe, co robi w obozie Livaniosa przed​stawiciel narodu od pokoleń
wrogiego Videssańczykom. Dla​czego Livanios nie mógł znaleźć thanasiockiego maga?
Po kilku sekundach przestał się dziwić. Dla kogoś wy​chowanego w pałacu, kto, choć niechętnie,
wchłonął solidną porcję historii, odpowiedź była oczywista jak słońce: Artapan służy interesom Króla
Królów Rubyaba. A jak można lepiej przysłużyć się interesom Rubyaba, niż rozniecając wojnę do​mową w
Videssos?
Konsekwencją tego pytania były dwa następne. Po pierw​sze, czy Livanios wie, że jest wykorzystywany
jako narzędzie? Może nie wie, może jest sługusem Makuranu, a może wykorzy​stuje pomoc Rubyaba
pozwalając, by Rubyab wykorzystywał jego? Phostisowi trudno było uwierzyć, że herezjarcha jest
bezwolnym pajacem. Jeszcze trudniej było wybrać jedną z po​zostałych odpowiedzi.
Odsunął je na bok. Drugie pytanie miało dla niego znacznie większy ciężar gatunkowy: jeśli ruch
thanasiotów rozkwita dzięki pomocy Makuranu, co należy wnioskować o prawdzi​wości ich nauki? O, na
tym pytaniu można było sobie rzeczywi​ście połamać zęby. Czy thanasiocka interpretacja doktryny
rozwinęłaby się i rozpowszechniła tak szeroko bez zagranicz​nej... mówmy wprost: bez wrogiej pomocy?
Czy u podstaw tego ruchu w ogóle leżała religia, czy tylko polityka? A jeśli to ruch czysto polityczny, to
dlaczego pociągnął za sobą tak wielu Videssańczyków?
Nie zawracając sobie głowy poszukiwaniem świecy, Phostis wspiął się po schodach do swojej celi. Tym
razem nie dbał o to, że pomieszczenie jest ciemne i ponure. Usiadł na obskurnym stołku i zatonął w
rozmyślaniach.

Gdzieś tam, wśród kółek zębatych i dźwigni ukrytych za ścianą Głównej Sali Sądowej, stał sfrustrowany,
bezczynny sługa. Ku jego zgorszeniu, Krispos tym razem, przy okazji wizyty ambasadora Kubrat, rozkazał
mu nie uruchamiać mechanizmu podnoszącego tron, gdy gość padnie na twarz.
- Ale taki jest zwyczaj -jęknął sługa.
- Owszem, ale istnieje po to, by onieśmielać zagranicznych posłów - wyjaśnił mu Krispos. - Tribo nie
jest bynajmniej onieśmielony; on pęka ze śmiechu.
- Ale taki jest zwyczaj - powtórzył mężczyzna. Logika ceremoniału nie miała dla niego żadnego
znaczenia. Zawsze przecież podnosił tron, więc będzie to robił dziś i po wieki wieków.
Nawet teraz, w momencie, gdy Tribo zbliżył się do Kris-posa i padł na twarz, Imperator zastanawiał
się, czy przypad​kiem tron nie pojedzie do góry mimo rozkazu. W Videssos przyzwyczajenia było trudno
wykorzenić... jeśli w ogóle się to komukolwiek udawało.
Ku swej uldze, pozostał na normalnej wysokości. Ambasa​dor Khatrish wstał i spytał: - Co, mechanizm
się zepsuł?
Nie mam z nim szans, pomyślał Krispos. Khatrishe mieli szczególny talent do komplikowania życia
swoich videssań-skich sąsiadów. Krispos nie raczył odpowiedzieć; otoczył się dumnym imperatorskim
milczeniem, choć miał wrażenie, że
rezultat będzie mniej więcej taki, jak wywyższenie na rucho​mym tronie.
Oczywiście, Tribo stał z miną światowca, nie zrażony brakiem odpowiedzi. Zaczął: - Ku chwale Waszej
Wysokości, w dalszym ciągu mamy kłopoty z thanasiotami.
- My też, jeśli sam tego nie zauważyłeś - odparł sucho Krispos.
- Tak, wiem, ale dla Videssańczyków to inna sprawa, proszę Waszej Wysokości. Sami wyhodowaliście
tę plagę, więc naturalnie niszczy one wasze stada. Nam się bardzo nie podoba, że i nasze bydło się
zaraziło, jeśli można tak powie​dzieć.
Videssańczyk użyłby w tym miejscu porównania z dziedzi​ny rolnictwa a nie hodowli, ale Krispos
doskonale rozumiał, o co chodziło posłowi.
- Co mam waszym zdaniem zrobić? - spytał. - Zamknąć
granice i zakazać żeglugi?
Ambasador Khatrish drgnął nerwowo, zgodnie z przewidy​waniami Autokraty; Khatrish bardziej
potrzebował handlu z Videssos niż Videssos z Khatrish.
- Nie działajmy tak pospiesznie, Wasza Wysokość. Chcia​
łem tylko uzyskać potwierdzenie, że ty i twoi duchowni nie
macie nic wspólnego z rozpowszechnianiem tej przeklętej
herezji, tak bym mógł powtórzyć twoje zapewnienie memu
khaganowi.
Przed imperialnym tronem stali Barsymes i Iakovitzes. Krispos widział jedynie ich plecy i twarze z
profilu. Często podczas różnych audiencji zabawiał się odgadywaniem ich myśli. Dziś wydawało mu się, że
Iakovitzes jest rozbawiony -zawsze podobała mu się bezczelność - zaś Barsymes zgor​szony: eunuch,
zwykle bardzo spokojny, dziś niemal dygotał ze złości. Dopiero po krótkiej chwili Krispos domyślił się
przyczyny; Barsymes uznał za zniewagę fakt, że poseł domagał się ponownego potwierdzenia opinii
wygłoszonej przez Impe​ratora.
Krispos nie był aż tak drobiazgowy, mimo ponad dwu​dziestu lat zasiadania na tronie. Ambasador
pragnął ponownej gwarancji, niechaj więc ją otrzyma. Powiedział: - Proszę po​wtórzyć Nobadowi synowi
Gumusha, że nie eksportujemy celowo tej herezji do Khatrish. Sami chcielibyśmy jej się
pozbyć i robimy wszystko w tym kierunku. Ale nie mamy zwyczaju rozniecania walk religijnych, nawet jeśli
odnieślibyś​my w ich wyniku korzyść.
- Przekażę te słowa dokładnie arcywładnemu khaganowi,
Wasza Wysokość i dziękuję za twoje zapewnienia - odparł
Tribo i spojrzał w kierunku tronu. Grymas zdziwienia grymas
wykrzywił mu usta pod rzadką bródką: - Wasza Wysokość?
Czy Wasza Wysokość mnie słyszy?
Krispos nie odpowiadał. Obracał w myśli swoje słowa i zapomniał o ambasadorze. Videssos mogło
stronić ód wpro​wadzania zamętu w sąsiednich państwach poprzez rozniecanie tam wojen religijnych, ale
czy Makuran też by zrezygnował z takiej pokusy? Czy aby ten thanasiocki mag, który ukrywał Phostisa z
pomocą jakiś zaklęć, nie śmierdział na odległość Mashiz? Nic dziwnego, że czubeczki wąsów Rubyaba
drżały znacząco!
Iakovitzes obrócił się w miejscu i spojrzał na Krisposa. Dworacy pomrukiwali coś o naruszeniu etykiety.
Ale szlachcic potrafił wyczuć intrygę na odległość. Uniesiona dłoń i niecierp​liwy wyraz twarzy mówiły, że
właśnie wpadł na jakiś pomysł. Krispos postawiłby fałszywego miedziaka przeciw rocznym podatkom z
całego Imperium, że Sevastos poczuł ten sam swąd, który wypełniał jego własne nozdrza.
Nagle zdał sobie sprawę, że musi coś odpowiedzieć am​basadorowi. Po kilku sekundach jakoś mu się to
udało: -Tak, cieszę się, że zapewnisz swego suwerena o tym, że staramy się zwalczyć tę herezję jak
najprędzej, a nie rozpowszechniać ją wśród sąsiadów. Audiencja skończona.
- Ależ, Wasza Wysokość - zaczął z Tribo z urazą. Potem
jednak, obrzucając Krisposa gniewnym spojrzeniem, ugiął się
przed twardą videssańską etykietą. Gdy Autokrata wypowiada
takie słowa, ambasador nie ma wyboru: musi znowu paść na
twarz, wycofać się z bezpośredniej bliskości tronu i opuścić
Główną Salę Sądową. Wyszedł, ale widać było, że jest wściekły.
Wyraźnie miał o wiele więcej spraw do omówienia, niż zdążył
w czasie tej pechowej audiencji.
Muszę mu to jakoś wynagrodzić, pomyślał Krispos; w naj​bliższych miesiącach utrzymanie dobrych
stosunków z Khat-rish będzie miało zasadnicze znaczenie. Ale w tej chwili były ważniejsze sprawy. Gdy
tylko Tribo wyszedł z sali, Krispos
wstał z tronu i opuścił komnatę z szybkością, która dała temat do dyskusji wszystkim zebranym dworakom,
prałatom i urzęd​nikom.
Polityka była w Videssos czymś w rodzaju drugiej religii; wkrótce wszyscy zebrani zorientują się, o co
chodzi. A musi być to jakaś ważna sprawa; w przeciwnym razie Autokrata nie opuściłby sali tak
bezceremonialnie. W tej chwili jednak nikt nic nie rozumiał.
Iakovitzes pośpieszył za Krisposem. Wiedział, nad czym pracuje umysł Imperatora. Barsymes nie miał o
tym pojęcia, ale prędzej stanąłby przed oprawcami w czerwonych skórach, niż publicznie zapytałby o to
Krisposa. Można było się natomiast domyślać, co powie na temat skrócenia audiencji posła z Khatrish,
gdy znajdą się w bardziej kameralnym gronie.
Krispos niemal biegł po wilgotnym od deszczu chodniku, wiodącym przez wiśniowy sad do rezydencji.
Drzewa wciąż jeszcze były bezlistne, ale wkrótce już miały się zazielenić i zakwitnąć różówobiałymi
kwiatami, które napełnią sad cudownym zapachem i na kilka tygodni zamienią otoczenie rezydencji w
przedsionek raju.
Gdy tylko znaleźli się wewnątrz, Krispos wybuchnął: - Ten skurwiel! Ten oślizły, przewrotny syn węża,
niech się trzęsie w lodzie do końca świata!
- Tribo nie mógł przecież do tego stopnia rozdrażnić Waszej Wysokości tą uwagą o tronie - spytał
Barsymes. Nie, nie miał pojęcia, co tak wstrząsnęło Krisposem.
- Nie chodzi o Tribo, chodzi o pieprzonego Króla Królów, Rubyaba - wyjaśnił Krispos. - Albo
zwariowałem do reszty, albo ten podlec wykorzystuje thanasiotów, by zniszczyć Im​perium od wewnątrz.
Czy Videssos może mieć w ogóle nadzieję na rozprawienie się z Makuranem, jeśli nie jesteśmy w stanie
zrozumieć, co się dzieje?
Barsymes spędził w pałacu więcej lat niż Krispos i żadna przewrotna intryga nie była mu obca.
Natychmiast pochwycił trop i z przekonaniem pokiwał głową. - Niewątpliwie Wasza Wysokość ma rację.
Kto by się spodziewał takiego wyrafino​wanego podstępu ze strony Makurańczyków?
Iakovitzes podniósł rękę, prosząc o uwagę. Jednocześnie pisał na swojej tabliczce i skończywszy,
podsunął ją Kris-
posowi: „My, Videssańczycy, uważamy się za najchytrzejszy naród świata, ale powinniśmy jednak pamiętać, że
Makurań-czycy są nie gorsi od nas. To nie barbarzyńcy, którymi można kierować wedle swej woli, niemal z
zamkniętymi oczyma. Niestety, udowodnili to w przeszłości wielokrotnie, ku naszej głębokiej żałobie".
- To prawda - odparł Krispos, przekazując tabliczkę Bar-
symesowi. Vestiarios przeczytał ją pośpiesznie i przytaknął
dodając: - A jednak wydaje mi się, że mamy do czynienia
z nową taktyką. Rzeczywiście, Królowie Królów i ich naród
wielokrotnie nas oszukiwali, ale zwykle chodziło o ukrycie
prawdziwych intencji Makurańczyków. Tym razem jednak
Rubyab zajrzał w głąb videssańskiej duszy i dowiedział się,
w jaki sposób sprawić, byśmy sami stali się swoimi najgorszymi
wrogami. To jest groźniejsze niż wszelkie dotychczasowe za​
grożenia ze strony jego kraju.
Iakovitzes napisał: , Jakieś sto pięćdziesiąt lat temu miesz​kańcy Mashiz byli bliżsi opanowania naszej stolicy,
niż byśmy chcieli się do tego przyznać. Naturalnie, przedtem my się mieszaliśmy do ich spraw, więc
prawdopodobnie zrobili to z zemsty".
- Tak, też czytałem te relacje - przytaknął Krispos. -
Zastanówmy się jednak, co powinniśmy teraz zrobić - przyj​
rzał się bacznie Iakovitzesowi: - A gdybym cię tak wysłał
z powrotem do Mashiz, z oficjalną notą protestacyjną do
Króla Królów, Rubyaba?
„A może jednak nie, Wasza Wysokość" - odpisał szlachcic i dwukrotnie podkreślił swoje słowa.
- Przede wszystkim powinniśmy jak najszerzej rozpowsze​chnić te wiadomości -poradził Barsymes. -Jeśli
każdy urzęd​nik i każdy kapłan, we wszystkich miastach, zaczną powtarzać ludziom, że za thanasiotami stoi
Makuran, mieszkańcy prze​staną tak chętnie przechodzić na stronę heretyków.
- Niektórzy i tak to zrobią - odparł Krispos. - Inni słyszeli już zbyt wiele obwieszczeń z ambony i ratusza i już
nie zwracają na nie uwagi. Ależ, szanowny panie, nie rób takiej zniechęconej miny. To dobry plan i zastosujemy się
do niego. Po prostu chcę wam uświadomić, że nie należy się po nim spodziewać cudów.
„Niezależnie od tego, co będą powtarzać urzędnicy i kap​łani, po prostu musimy zwyciężyć" - napisał
Iakovitzes. „Jeśli
skutecznie obezwładnimy ruch thanasiotów, ludzie uznają, że jesteśmy silniejsi i będą udawać, że nigdy im
w głowie nie powstała nawet myśl o herezji. Ale jeśli przegramy, buntow​nicy urosną w siłę, niezależnie od
tego, kto się kryje za ich plecami".
- Wiosna już idzie - dodał Krispos. - Oby dobry bóg dał
nam zwycięstwo, którego nam tak bardzo potrzeba.
Zwrócił się do Barsymesa: - Wezwij tu najświętszego pa​triarchę Oxeitesa, z łaski swojej. Niech
kościelni krasomówcy czynią, co w ich mocy.
- Jak sobie Wasza Wysokość życzy - vestiarios odwrócił się do wyjścia.
- Zaczekaj - Krispos powstrzymał go w pół kroku. -Zanim pójdziesz wykonać moje polecenie, może
przyniósłbyś dla nas trzech dzban czegoś mocnego i słodkiego? Dobry bóg świadkiem, że dziś zasłużyliśmy
sobie na nagrodę.
- To prawda, Wasza Wysokość - odparł eunuch z cie​niem uśmiechu, co było najweselszym wyrazem
twarzy, na jaki sobie w ogóle pozwalał. - Spieszę zastosować się do tego polecenia.
Po pierwszym dzbanie wina przyszła kolej na następny, a wreszcie na trzeci. Krispos wiedział, że
następnego ranka poniesie konsekwencje. Już w młodości, w okresie orgii u An-thimosa, doszedł do
wniosku, że nie wytrzymuje ich kondycyj​nie. Teraz, gdy się zestarzał, stał się jeszcze mniej odporny, a w
dodatku wyszedł z wprawy. Ale od czasu do czasu, raz albo dwa razy w roku, pozwalał sobie z przyjemnością
na niewielkie pijaństwo.
Barsymes, stroniący od pijaństwa, podobnie jak i od innych przyjemności, skłonił się i podziękował za
towarzystwo, gdy byli w połowie drugiego dzbana, prawdopodobnie chcąc jesz​cze tego wieczora napisać
wezwanie do Oxeitesa, by stawił się w pałacu. Iakovitzes został i pił, jak zwykle spragniony wszelkich
uciech cielesnych. Poza tym, duże ilości wina nie szkodziły mu tak, jak Krisposowi; tylko litery na jego
wosko​wej tabliczce były coraz większe i bardziej pochylone. Składnia i jadowita treść nie uległy zmianie.
- Dlaczego piszesz, jakbyś wcale nie był pijany? - spytał
Krispos w jakiś czas po kolacji; zdążył już nawet zapomnieć, że
coś jadł.
Iakovitzes odpisał: „Bo ty pijesz gębą, a potem próbujesz nią mówić; nic dziwnego, że bełkocesz. Moja ręka
nie tknęła ani kropli".
Późną nocą jeden z szambelanów posłał gońca do domu Iakovitzesa. Wkrótce w rezydencji zjawiło się
dwóch mus​kularnych stajennych, by odprowadzić swego pana do domu. Poklepał ich obu i odszedł w noc,
nucąc pod nosem sprośną piosenkę.
Ściany korytarza tańczyły wokół Krisposa, który wracał do sypialni po serdecznym pożegnaniu ze
szlachcicem; czuł się jak kupiecki statek przy zmiennym wietrze. Rozpętała się straszna burza; na szczęście
sypialnia okazała się bezpiecz​nym portem.
Zamknął drzwi i dopiero po chwili zauważył, że z łóżka uśmiecha się do niego Drina. Noc była zimna;
dziewczyna przykryła się kołdrą aż po szyję.
- Aha, Barsymes znów zaczyna swoje sztuczki - powie​dział Krispos powoli - i myśli, że mnie się też uda
jakaś sztuka.
- Dlaczego nie, Wasza Wysokość? - spytała służąca. -Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono - i
odrzuciła przy​krycie. Była nagusieńka.
Mimo że Krispos był oszołomiony winem, zdjął go nagły żal na wspomnienie Dary; ona też miała zwyczaj
sypiać bez ubrania. Drina była większa, bardziej miękka i prostacka -a Imperatorowa tak koścista, że czuł się
czasem jak na jeżu. Ostatnimi czasy rzadko pozwalał sobie na wspominanie jej, tak jak dziś, gdy zatęsknił za
żoną aż do bólu.
Patrząc jak Drina odrzuca kołdrę, przypomniał sobie tamtą noc, prawie ćwierć wieku temu, gdy po raz
pierwszy położył się u boku Dary na tym właśnie łożu. Nawet po tak długim czasie przebiegł mu po plecach
dreszcz ze strachu; gdyby Anthimos ich wtedy przyłapał, Krisposa by z pewnością dziś tu nie było... jego albo
pewnych znaczących części jego anatomii. Wraz ze strachem przypłynęło wspomnienie tamtego podniecenia.
Wspomnienie i Drina, czekająca na niego w łożu wystar​czyły, by i teraz wzbudzić w nim przynajmniej
odrobinę pożądania. Ściągnął szatę i zaczął majstrować przy czerwonych butach: - Ano, zobaczymy, jak to będzie
- powiedział. - Nic nie obiecuję; wypiłem strasznie dużo wina.
- Cokolwiek się stanie, będzie dobrze, Wasza Wysokość -zaśmiała się Drina. - Już kiedyś mówiłam, że
wy, mężczyźni, za bardzo się przejmujecie tymi rzeczami.
- Kobiety powtarzają ten frazes prawdopodobnie od po​czątku świata - odparł, kładąc się obok niej. -
Zdaje mi się jednak, że do tej pory żaden mężczyzna w to nie uwierzył.
O dziwo jednak, wiedząc, że żadne z nich nie spodziewa się wiele, był dużo lepszy, niż myślał. Chyba nie
udawała, gdy jęknęła i wygięła się pod nim w łuk; czuł, jak jej sekretne miejsce zaciska się wokół niego,
coraz mocniej i mocniej. Pomogło to i jemu dojść do szczytu w kilka chwil później.
- A nie mówiłam, Wasza Wysokość? - triumfowała Drina.
- Aha - zgodził się Krispos. - Miałem dobry dzień; dzięki tobie stał się jeszcze lepszy.
- Cieszę się - pisnęła. - Lepiej wstanę, bo zostawię na prześcieradle ślady i praczki będą się śmiać.
- Naprawdę? - spytał Krispos i zasnął, zanim zdążył do końca usłyszeć jej odpowiedź.

Zanim do Etchmiadzin przyszła wiosna, Phostis zdążył poznać każdą krętą uliczkę w tej mieścinie.
Wiedział, gdzie są warsztaty kamieniarzy, a gdzie rymarzy i piekarzy. Znał uliczkę, przy której z zapałem
umierali Laonikos i Siderina; znał ją i trzymał się z dala.
Coraz częściej udawało mu się spacerować po mieście bez Syagriosa. Mury miejskie były za wysokie, by z
nich zeskoczyć, nie ryzykując skręcenia karku, a jedna jedyna brama - zbyt dobrze strzeżona, by się przez nią
przedostać siłą i zbiec. W miarę jak pogoda się poprawiała, opryszek spędzał coraz więcej czasu na naradach
z Livaniosem; planowali zbliżającą się kampanię.
Phostis starał się jak najdalej trzymać od ojca Olyvrii. Im rzadziej będzie przypominał mu o swym
istnieniu, tym mniej czasu poświęci Livanios na myślenie o nim i o potencjalnym niebezpieczeństwie, jakie
niosła z sobą obecność imperators-kiego potomka w twierdzy, a także o tym, jak się pozbyć tego zagrożenia.
Ale wkrótce te samotne spacery zaczęły go nużyć. Gdy Syagrios chodził za nim krok w krok, niemal o
każdej porze dnia i nocy, Phostisowi wydawało się, że gdy pozbędzie się
wreszcie tego opryszka, uzyska spokój ducha. I tak się stało... na krótki czas. Ale ta odrobina wolności
tylko pobudziła apetyty młodego człowieka. Z zadowolonego, ciekawskiego spacerowicza przekształcił się
w uwięzioną dziką bestię, która bez przerwy przemierza swą klatkę, szukając drogi na swobodę.
Jak dotąd, nic nie znalazł. Może za następnym zakrętem, powtarzał sobie po raz setny. Minął ten zakręt
i prawie wpadł na Olyvrię, która szła w przeciwnym kierunku.
Oboje ustąpili sobie drogi, i znów niemalże się zderzyli - po raz drugi. Dziewczyna wybuchnęła
śmiechem: - Z drogi, bru​talu - zażartowała udając, że chce go pchnąć.
On z kolei udał, że uderzenie odrzuciło go w tył, i skłonił się zamaszyście: - Najuniżeniej przepraszam
waćpanią dobro​dziejkę; nie śmiałbym wchodzić w drogę jej szlachetnym krokom - zajęczał. - O, znajdź
pani w swym sercu wybaczenie dla swego pokornego sługi.
- Zastanowię się nad tym - odparła ponuro.
Teraz już śmiali się oboje. Phostis podszedł i objął ją ramieniem. Przytuliła się do niego; podbródek
miała akurat na wysokości jego ramienia. Chciał ją pocałować, ale się po​wstrzymał - w dalszym ciągu
czuła się nieswojo w takich sytuacjach. Patrząc z jej punktu widzenia, chyba miała rację.
- Co tu robisz? - spytali jednocześnie i znowu wybuchnęli śmiechem.
- Nic specjalnego - odpowiedział. - Po prostu staram się za bardzo nie napsocić. A ty?
Olyvria niosła płócienną torbę. Wyciągnęła z niej bucik i podsunęła go Phostisowi tak wysoko do
twarzy, że aż zrobił zeza.
- Złamałam obcas, widzisz? - powiedziała. - Na tej uliczce jest jeden vaspurakański szewc, prawdziwy
cudotwórca. Cze-mużby nie? Zna się na tej robocie jak nikt, bo wykonuje ją dłużej, niż my oboje jesteśmy
na świecie, Ucząc razem. W każ​dym razie, wybieram się do niego z tym butem.
- Czy mogę pani towarzyszyć w tej wędrówce? - spytał górnolotnie.
- Miałam taką nadzieję - odparła, wrzucając uszkodzony but do torby. Ramię w ramię powędrowali
wąską uliczką.
- Ach, tutaj - powiedział, gdy doszli do warsztatu. - Tak, przechodziłem już tędy.
Nad drzwiami wisiał wyrzeźbiony z drzewa but. Po jednej stronie drzwi widniał videssański napis
SHOON, a po drugiej prawdopodobnie to samo słowo wypisane kwadratowymi, klockowatymi znakami,
których vaspurakańscy „książęta" używali do zapisywania swego języka.
Phostis zajrzał przez jedno z wąskich okienek; Olyvria podeszła do drugiego. - Chyba nikogo nie ma -
powiedziała, marszcząc brwi.
- Sprawdźmy - Phostis ujął klamkę i otworzył drzwi. Zadzwonił dzwonek. Nozdrza wypełnił mu ostry
zapach skóry. Gestem zaprosił dziewczynę do wejścia i przepuścił ją w drzwiach, które zamknęły się za
nimi.
- Naprawdę go nie ma - powiedziała, rozczarowana. W warsztacie pogaszono wszystkie świece i
lampy; nawet gdyby się paliły, i tak panowałby w nim mrok. Szydła i przebi​jaki, młoteczki i noże do
przykrawania skóry wisiały w rów​nych szeregach na gwoździach wbitych nad ławą. Dźwięk dzwonka nie
wywabił nikogo z zaplecza.
- Może zachorował -powiedział Phostis, a w myśli dodał: Albo woli zagłodzić się na śmierć, niż
pracować. Ale pewnie zdarzyło się coś innego; Olyvria przecież mówiła, że to Vas-purakaner, a nie
thanasiota.
- Jest tu kawałek pergaminu - wskazała Olyvria. - Spró​buj znaleźć pióro i atrament. Zostawię mu ten
but i napiszę, o co chodzi. Mam nadzieję, że czyta po videssańsku - dodała, cmokając z zakłopotaniem. -
Nie jestem pewna. Przecież ten napis na ścianie mógł zrobić ktoś inny.
- Proszę -Phostis znalazł za narzędziami niewielki gliniany kałamarz z atramentem i pióro, wystrugane z
sitowia. - W ja​kimś języku na pewno umie czytać, bo bym tego nie znalazł.
- To prawda. Dziękuję - pośpiesznie skreśliła parę słów, postawiła na ladzie trzewik i przywiązała do
niego pergamin kawałkiem surowego rzemienia.
- No, dobrze. Powinno być w porządku. Jeśli sam nie czyta po videssańsku, na pewno zna kogoś, kto
to potrafi. Mam nadzieję, że mu się nic nie stało.
Po ulicy przeszedł osioł; słyszeli mlaskanie błota pod kopytami, gdy zwierzę kroczyło ulicą. Potem rozległ
się głośny, ponury kwik, jakby zwierzę skarżyło się, że musi dźwigać jeźdźca w taką brzydką pogodę.
- Ach, przestań charczeć - warknął dosiadający go męż​
czyzna, wyraźnie przyzwyczajony do podobnych objawów
niezadowolenia. Osioł znów zaryczał, mijając szewski warsztat.
Poza tym na ulicy panowała kompletna cisza; tylko w od​dali szczekał pies. Olyvria postąpiła w stronę
drzwi: - Chyba muszę już wracać - powiedziała.
- Zaczekaj.
Pytająco uniosła brew. Objął dziewczynę ramionami i po​chylił się nad jej twarzą. Zanim dotknął jej
warg, cofnęła się odrobinę i zapytała cichutko: - Jesteś pewien?
W mroku jej źrenice wydawały się ogromne i lśniące.
Przez chwilę zastanawiał się, o co jej chodzi, ale i tak odpowiedź mogła być tylko jedna: - Tak, jestem
pewien.
- A więc... - przysunęła się, by go pocałować.
Jeszcze raz zawahała się, na ułamek sekundy, gdy położył dłoń na jej jędrnej piersi. Po chwili jednak
wtuliła się w niego. Osunęli się razem na klepisko, zastępujące w warsztacie pod​łogę, gorączkowo
zdzierając z siebie odzież.
Był to ten typowy, niezdarny pierwszy raz, jeszcze bardziej gorączkowy niż to zwykle bywa, gdyż lękali
się, że ktoś -najprawdopodobniej szewc - wejdzie do warsztatu w najbar​dziej nieodpowiednim po temu
momencie.
- Szybko! - dyszała Olyvria.
Phostis starał się uczynić zadość temu życzeniu. Później, z powodu tego pośpiechu, nie był pewien, czy
ją w pełni zadowolił. Na razie jednak nie zastanawiał się nad tym. Przestał całować wargi Olyvrii;
zamiast tego pieścił jej piersi i okrągły, wklęsły brzuch. Jej dłoń obejmowała go gorącz​kowo.
Dziewczyna leżała na pogniecionej sukni, której fałdy dostały się między ich ciała. Musiał przechylić się na
bok, by je odsunąć. Potem znów pocałował dziewczynę, gdy w nią wszedł.
Gdy skończył, usiadł na piętach, niezwykle zadowolony z życia. Olyvria syknęła: - Ubieraj się prędko,
ty głupku - co natychmiast sprowadziło go na ziemię. Odziali się pospiesznie, po czym zaczęli otrzepywać
się nawzajem z kurzu. Olyvria przesunęła nogą po ziemi, wzbijając na nowo obłok pyłu, by zatrzeć ślady.
Obejrzała dokładnie Phostisa: - Masz brudny łokieć - powiedziała, polizała czubek palca językiem, jak
kotka i wytarła plamę.
Otworzył przed nią drzwi. Pośpiesznie wyszli z warsztatu. Gdy znaleźli się na ulicy, Phostis zapytał: -1
co teraz?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała po krótkiej chwili. -
Muszę się zastanowić.
Mówiła cicho, niemal bezgłośnie, jakby razem ze znisz​czonym bucikiem zostawiła w warsztacie całą
radość życia, buńczuczność i przekorę. - Ja... ja nie spodziewałam się tego.
Phostis nigdy przedtem nie widział jej tak zakłopotanej. Nie miał pojęcia, co ma o tym myśleć. - Ja też
się nie spodziewałem.
Wiedział, że się głupio uśmiecha, ale nie potrafił przestać. -Ale cieszę się, że to się stało.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie: - Oczywiście, że się cie​szysz. Jak każdy mężczyzna.
Potem na krótką chwilę położyła mu dłoń na ramieniu i dodała nieco łagodniejszym głosem: - Nie
gniewam się... wcale. Zobaczymy, co się będzie dalej działo, i tyle.
Phostis wiedział, co powinno się jeszcze wydarzyć, ale miał na tyle zdrowego rozsądku, że nie
powiedział o tym głośno... gdyby tak uczynił, prawdopodobieństwo zdarzenia zmniejszy​łoby się znacznie.
Uciekł się do ogólników: - Trudno jest zignorować swoje ciało.
- Prawda? - obejrzała się w stronę warsztatu. - Jeśli... no, jeśli zrobimy to jeszcze raz, trzeba będzie
znaleźć lepsze miejsce. O mało nie umarłam ze strachu.
- Wiem. Ja też - ale mimo to, byli ze sobą. Phostis, podobnie jak Olyvria, wiedział, że będzie musiał
się nad tym poważnie zastanowić. Według thanasiockich norm właśnie popełnili bardzo poważny grzech.
Tylko że wcale nie czuł się jak grzesznik. Był odprężony, szczęśliwy i gotów brać się za bary ze wszystkim,
co świat postawi mu na drodze.
Olyvria chyba czytała w jego myślach, bo powiedziała: -Tak, ale ty nie musisz się martwić do następnego
księżycowego cyklu, czy aby nie zaszedłeś w ciążę.
To go otrzeźwiło. Rzeczywiście, nie musiał się martwić o poczęcie dziecka, w każdym razie nie
bezpośrednio, ale co zrobi Livanios, gdy zobaczy córkę z brzuchem? Może ich zmusić do małżeństwa, jeśli
będzie to w zgodzie z thanasioc-kimi planami. Albo może rzucić Phostisa na pastwę ducho​wieństwu.
Tutejsi kapłani mieli bardzo niekorzystne wyob-
rażenie o przyjemnościach cielesnych. Kara, jaką by mu zgotowali mogłaby sprawić, że zatęskniłby za osobistą
zemstą Livaniosa... w dodatku, by jeszcze bardziej poniżyć i stor-turować Phostisa, ludność Etchmiadzinu
jednogłośnie popar​łaby oprawców.
- Będę się o ciebie troszczył, żeby nie wiem co - powiedział w końcu.
- A jak zamierzasz tego dokonać? -w jej pytaniu brzmiała nuta gorzkiego kobiecego realizmu. - Sam o siebie
nie po​trafisz się zatroszczyć.
Skrzywił się. Miała rację, to prawda, ale zabolało go takie bezpośrednie stwierdzenie faktów. Właściwie,
jako syn Auto-kraty, nigdy w życiu nie musiał tak naprawdę troszczyć się o siebie. Zawsze się nim
opiekowano, z racji urodzenia. Tu, w Etchmiadzin, też się o niego troszczyli; był więźniem. Odebrano mu
wolność, ale czy przedtem był aż tak swobodny, jak to się na pierwszy rzut oka zdawało?
Krispos nalegał, by syn uczył się logiki. Wniosek z tej sytuacji był jeden: - Muszę się stąd wydostać. Jeśli
zechcesz, zabiorę cię ze sobą.
W momencie, gdy wypowiadał te słowa, zdał sobie sprawę, że powinien był zachować je dla siebie. Byłoby
mu bardzo przykro, gdyby go wyśmiała. Ale gdyby powtórzyła to ojcu, stałoby się o wiele, wiele gorzej.
Nie śmiała się. Powiedziała tylko: - Nie próbuj ucieczki. Złapią cię i nigdy nie nadarzy się następna okazja.
- Ale jak mam tu zostać? - upierał się. - Nawet w najbar​dziej sprzyjających okolicznościach, nie... -
zawahał się, ale dzielnie skończył rozpoczęte zdanie: - ... nie zostanę nigdy thanasiotą, nie ma szans. Teraz
już wiem.
- Rozumiem, o co ci chodzi - odrzekła smutno. Nie powiedziała jednak, że się z nim zgadza. Potrząsnęła
głową: -Pójdę już... - i uciekła.
Chciał ją zawołać, ale zrezygnował. Bezradnie kopał nogą błocko pod stopami. W romansach wszystkie
kłopoty się kończyły, gdy bohater zdobywał miłość pięknej dziewczyny. Olyvria była śliczna, to prawda. Ale
zdaniem Phostisa, zdoby​cie jej tylko dodatkowo skomplikowało sprawę.
Zastanawiał się, dlaczego romanse są tak popularne; prze​cież nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Ta myśl go
zaniepokoiła. Do tej pory sadził, że popularność i autentycz​ność powinny iść w parze. Potem uświadomił
sobie, że prosty obraz w jasnych kolorach jest bardziej wyrazisty niż ciemne, pełne szczegółów malowidło,
a miód jest słodszy niż mieszanka różnych smaków, jaką niesie ze sobą życie.
Niestety, te przemyślenia nijak się miały do rozwikłania obecnej, trudnej sytuacji. Wreszcie spotkał na
swej drodze kobietę, która jego zdaniem, pragnęła go ze względu na jego osobiste walory, a nie na pozycję
lub korzyści, jakie przyniosła​by jej noc spędzona z następcą tronu -i co ta kobieta zrobiła?
Najpierw go porwała, potem okazało się, że to córka wodza buntowników, który go uwięził. Już samo to
by wystarczyło, ale to jeszcze nie wszystko. Wiedział, że mimo całej przekory Olyvria na poważnie traktuje
thanasiocką doktrynę - o wiele poważniej niż Livanios, o ile Phostis potrafił to ocenić. A Tha-nasios,
łagodnie mówiąc, nie miał dobrego zdania o sprawach cielesnych.
Phostis również nie do końca akceptował własną zmys​łowość. Ale, choć niechętnie, dochodził do
wniosku, że ciało jest integralną częścią ludzkiej istoty, a nie nieudanym dodat​kiem do duszy, którego
należy się jak najprędzej pozbyć .
Nagle odczuł niemal dotykalnie ciepłe, słodkie ciało Olyvrii w swoich ramionach, tak jakby dziewczyna
wciąż z nim była. Właściwie, niechęć nie była odpowiednim słowem... wiedział, że pragnie jej i będzie
znów szukał jej bliskości przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Digenisowi by to się nie spodobało. Phostis zdawał sobie z tego sprawę. Ale od wielu miesięcy nie
rozmawiał już z natchnionym kaznodzieją i wspomnienie jego słów nie oddziaływało na niego tak silnie.
Poza tym, poznał lepiej życie thanasiotów od czasu, gdy słuchał kazań Digenisa w mieście Videssos. Pod
wieloma względami podziwiał ich w dalszym ciągu - pod wieloma względami, ale jednak niecałkowicie.
Natrętna rzeczywistość nakładała się na barwne obrazy malo​wane słowem przez Digenisa, podobnie jak
na opisy pióra romantycznych autorów.
Ponieważ Olyvria zmierzała prosto w stronę fortecy, Phos​tis postanowił nieco odczekać, by nikt nie
podejrzewał, że między nimi istnieje jakieś porozumienie. Trzeba było dobrze wyliczyć czas. Jeśli wróci od
razu w ślad za nią, może wzbudzić
podejrzenia. Jeśli za długo pozostanie poza twierdzą, Syag-rios wytropi go jak myśliwski pies zająca. Nie
chciał, by Syagrios go szukał; po co niepotrzebnie drażnić opryszka i ryzykować ponowne ograniczenie
wolności, którą z takim trudem zdobył.
Miał w mieszku parę monet, wygranych przy szachownicy. Za sztukę srebra kupił pieczone kurze udko i bułkę,
po czym troskliwie schował do sakiewki miedziaki otrzymane jako resztę. Nauczył się też targować; prosta
konieczność, gdy komuś brakuje pieniędzy. Nawet był w tym dobry. Mimo twardej ręki Krisposa, Phostis nie
zaznał biedy, póki nie znalazł się w Etchmiadzin.
Jeszcze gryzł bułkę, gdy z przeciwka nadszedł Artapan. Mag, pochłonięty swoimi myślami, nawet go nie
zauważył. Phostis postanowił dowiedzieć się, dokąd ten Makurańczyk tak pośpiesznie zmierza. Od chwili,
kiedy odgadł jego narodo​wość, cały czas zastanawiał się, jaką rolę w jego planach odgrywa Livanios. Może
dziś uda się czegoś dowiedzieć...
Przeszedł śladem maga ze sto metrów, zanim zdał sobie sprawę, że Artapan może się obejrzeć i zobaczyć,
że jest śledzony. Zaczął się więc kryć za plecami przechodniów, za wozami zaprzężonymi w osły i w
bramach.
Po kilku minutach zorientował się, że Artapan zda sobie sprawę z jego obecności tylko w jednym
przypadku; gdy Phostis podejdzie, poklepie go po ramieniu i spyta, czy dużo jeszcze czasu zostało do
wieczerzy. Mag był wyraźnie czymś zaaferowany. Nie rozglądał się na boki i maszerował po etchmiadzińskim
błocie, jak po kamiennym chodniku.
W pewnym momencie głośno zastukał do drzwi domu, oddzielonego od innych ciemnym, wąskim
przejściem. Po chwili wszedł do wewnątrz. Phostis stanął pod ścianą i natych​miast tego pożałował; któryś z
mieszkańców miał zwyczaj wylewać tam pomyje. Śmierdziało tak, że mało nie dostał ataku kaszlu. Wsadził
sobie rękaw w usta i głęboko oddychał przez nos, póki spazm nie minął.
Ale nie odszedł. Przez wąskie okienko wyraźnie słyszał wszystko, co działo się wewnątrz. Trudno uwierzyć,
że ktoś chciał, by okno w jego domu wychodziło na ten zaułek, ale może zaprojektowano je, zanim ludzie
zaczęli wylewać tu zawartość swoich nocników.
Artapan spytał: - Jak się dzisiaj czujesz, święty mężu Tzepeasie?
W odpowiedzi odezwał się powolny szept: - Już wkrótce będę wolny. Skotos i pułapki jego świata
trzymają mnie mocno; przyjaciele, którzy razem ze mną odrzucili to, co fałszywie nazywamy pożywieniem,
od dawna już podróżują słoneczną drogą. A ja dalej tkwię w ciele, które kaleczy mą duszę.
A czego ty możesz chcieć od człowieka, który niemal za​głodził się na śmierć? Phostis niemal
wykrzyknął te słowa pod adresem makurańskiego czarownika. Jeśli on tak postanowił, zostaw go w
spokoju, uszanuj jego wybór.
- A więc pragniesz opuścić ten świat? - w cudzoziemsko akcentowanym głosie Artapana brzmiało
zdumienie. Phostis nieco się zdziwił: przecież Czterej Prorocy również mieli swoich świętych ascetów.
- Jak sądzisz, co cię czeka po drugiej stronie?
- Światłość! - to jedno słowo Tzepeas wypowiedział moc​nym, wyraźnym głosem, jakby był dobrze
odżywionym męż​czyzną, a nie trzęsącym się szkieletem. - Stanę się częścią wiekuistej światłości Phosa. Za
długo już tkwię w tym grzesz​nym miejscu.
- Czy pragnąłbyś, aby ktoś ci pomógł je opuścić? - Ar​tapan chyba się przesunął, podczas gdy Tzepeas
mówił. Teraz jego głos brzmiał tak, jakby mag stał tuż przy umierającym Thanasiocie.
- Nie wiem - odpowiedział głodujący. - Czy to dozwo​lone?
- Oczywiście - odrzekł mag bez wahania. - Jedna chwila i staniesz twarzą w twarz ze swoim dobrym
bogiem.
- Z moim dobrym bogiem? - w głosie Tzepeasa brzmiała uraza. - On jest jedynym dobrym bogiem,
miłosiernym, potęż​nym panem. On... - głos ascety, który wznosił się w czasie tej ognistej przemowy, ucichł
gwałtownie. Phostis usłyszał kilka bardzo cichych uderzeń, jakby bardzo wycieńczony mężczyzna walczył Z
kimś, kto ma znacznie więcej siły.
Uderzenia szybko ucichły. Artapan rozpoczął cichy zaśpiew, częściowo po makurańsku, czego Phostis
nie rozu​miał, a częściowo po videssańsku. Młody człowiek wiedział, że dociera do niego tylko część
zaklęcia, ale to, co zrozumiał,
w zupełności mu wystarczyło; albo sam do reszty zwariował, albo Artapan używał do swoich magicznych
zaklęć energii, która uwolniła się podczas śmierci Tzepeasa.
Żołądek Phostisa skurczył się mocniej niż podczas sztormu na Morzu Videssańskim. Młody człowiek,
bliski zasłabnięcia, zastanawiał się, ilu głodujących thanasiotów, zamiast osiągnąć światłość wiekuistą,
zostało wykorzystanych do niecnych ce​lów przez makurańskiego maga. To, co widział, było okrutne; to
czego się domyślał - odrażające. Niczego jednak nie da się udowodnić...
Artapan wyszedł z budynku. Phostis przytulił się do ściany. Mag przeszedł obok niego. Wprawdzie nie
zacierał rąk z rado​ści, ale na jego twarzy malowało się zadowolenie. Teraz też nie miał czasu, by zwrócić
uwagę na kogoś tak mało znaczącego, jak Phostis.
A Phostis, odczekawszy, aż Makuranczyk odejdzie daleko, ostrożnie wyszedł z zaułka. -I co mam teraz
zrobić? - zapytał na głos. Z początku chciał pędem pobiec do Livaniosa i opo​wiedzieć mu o wszystkim.
Wyobraził sobie, że zacznie tak: Najpierw miałem twoją córkę, a potem odkryłem, że twój ulubiony mag
chodzi po mieście i zabija głodujących thanasio​tów, zanim umrą naturalną śmiercią. Potrząsnął głową.
Jak zwykle w podobnych przypadkach, pierwsza myśl wymagała opracowania.
No dobrze, załóżmy, że uda mu się nie wspominać o Olyvrii i przekonać Livaniosa, że opowieść o
Artapanie jest prawdziwa. I co wtedy? Jaką odniesie z tego korzyść? Dużą, jeśli Livanios nic nie wie o
sprawkach swego maga. A jeśli wie wszystko?
W takim przypadku Phostisa czekałyby wielkie przykrości. Gdy obudził się po usypiającym środku,
podanym mu przez Olyvrię, myślał, że spotkało go już najgorsze, a to nieprawda. Najgorsze mogłoby mu się
przydarzyć dopiero teraz. Trudno było ocenić, czy Livanios wie o Artapanie, czy też nie.
Wszystko sprowadzało się do pytania, które sobie zadawał od chwili, gdy dowiedział się, jak mag ma na
imię: czy Iivanios jest bezwolną kukłą w rękach Artapana, czy też odwrotnie? Nie potrafił na nie
odpowiedzieć ani też znaleźć sposobu, by się tego dowiedzieć.
Może od Olyvrii, pomyślał. Ale przecież ona też nie musi o tym wiedzieć. Zna myśli swego ojca, tylko
że on sam może
nie być świadom całej prawdy. W dziejach Videssos bez przerwy przewijali się ludzie, którym wydawało
się, że sprawu​ją władzę, póki ich świat nie załamał się z trzaskiem. An-thimosowi też się zdawało, że
pewną ręką trzyma ster rządów, póki Krispos nie odebrał mu tronu.
Tak więc Phostis wrócił do twierdzy, rezygnując z rozmowy z Livaniosem. Zamiast tego, skierował się ku
grupce mężczyzn, jak zwykle kibicujących graczom, pochylonym nad szacho​wnicą.
Żołnierze odsunęli się od niego, marszcząc nosy, a jeden z nich powiedział: - Przyjacielu, może
urodziłeś się w pałacu, ale teraz śmierdzisz, jakbyś brodził w gównie po kolana.
Phostis przypomniał sobie śmierdzący zaułek, w którym stał tyle czasu. Trzeba było lepiej wyczyścić
buty. Potem przypomniał sobie, co robił Artapan w tamtym domu. A jak ma oczyścić swoją pamięć z tego
wspomnienia?
Spojrzał na żołnierza: - Może i brodziłem - odparł.
IX

M ury, dachy, ulice, młode liście -cały świat, skąpany w desz​czu, lśnił teraz w słonecznym świetle.
Krisposowi wszystko wydawało się jaśniejsze i wyraźniejsze niż naprawdę, jakby burza - albo wiosna -
opłukała otoczenie z brudu.
Chmury, z których lunął deszcz na miasto Videssos, były teraz małymi, szarymi obłoczkami, znikającymi
gdzieś na wschodzie. Reszta nieba przybrała odcień błękitu, jaki emalie-rzy na próżno strają się osiągnąć w
swych dziełach.
Imperator zlustrował niebiosa nieufnym wzrokiem rolnika, spoglądając nie na wschód, gdzie wiatr gnał
deszczowe chmu​ry, lecz na zachód, skąd szła zmiana pogody. Potem po​smakował wiatru na języku i na
podniebieniu. Przez wiele lat przyzwyczaił się już do posmaku morskiej soli, przywianej bryzą. Wciągnął
jeszcze jeden oddech.
W końcu splunął i wygłosił opinię: - Wiosna przyszła do nas na dobre.
- Wasza Wysokość jak dotąd zawsze niezwykle dokładnie przepowiadał pogodę - oświadczył Barsymes,
robiąc delikatną aluzję do zdecydowanie nieimperialnego pochodzenia Krisposa.
- W tym roku to bardzo ważne, bo gdy tylko upewnię się, że drogi obeschły, wyruszam przeciwko
thanasiotom. Im mniej będą mieli czasu na grabieże i zniszczenia, tym lepiej dla naszych zachodnich ziem i
dla całego Imperium.
- W mieście panuje spokój od Święta Środka Zimy, chwała za to Phosowi.
- Tak jest.
Ostatnio Krispos w każdej modlitwie z naciskiem podkreś​lał, jak bardzo jest wdzięczny dobremu bogu
za tę łaskę.
W dalszym ciągu nie do końca dowierzał tej zimowej ciszy, która dotrwała aż do wczesnej wiosny:
zastanawiał się, czy przypadkiem nie kroczy po cienkiej skorupie lodu na lodowa​tym stawie. Obrazy rodem ze
skotosowego piekła wydały mu się szczególnie odpowiednie. Jeśli lód trzaśnie, nic go nie uratuje przed
zagładą. Ale jak na razie, trzyma się jakoś.
- Moim zdaniem, Wasza Wysokość niezwykle delikatnie rozegrał sprawę Digenisa - oświadczył vestiarios.
- To znaczy, pozwoliłem mu powoli zgasnąć, jak ogarkowi świecy, co? A on tak bardzo pragnął narobić
zamieszania. Milczenie wokół jego śmierci, oto prawdziwa kara; jeśli Phos pozwoli, to i kronikarze o nim
zapomną, podobnie jak wierni... jak na razie... zapomnieli, by walczyć o to, co głosił w swych kazaniach.
Barsymes spojrzał spod oka wzrokiem, przed którym do tej pory mało co zdołało się ukryć: - A gdy Wasza
Wysokość wyruszy w pole, miasto zostanie bez garnizonu?
- Ależ, naturalnie - potwierdził i zaraz się roześmiał, by pustym żartem nie wprowadzać vestiariosa w błąd.
- Czy to nie byłby świetny pomysł? Pokonałbym thanasiotów, a potem by się okazało, że miasto zamknęło bramy
przed mym wojs​kiem? Nie, nie, zrobię wszystko, by tego uniknąć.
- A kto zostanie mianowany dowódcą garnizonu?
- Wiesz co, szanowny panie, myślałem, by powierzyć tę funkcję Evriposowi - powiedział Krispos celowo
obojętnym tonem. Nie chciał wywierać wpływu na eunucha w przypadku, gdyby ten miał jakiś argument
przeciwko takiej decyzji.
Barsymes oceniał tę nominację z równą uwagą i namysłem, jakie Krispos poświęcił pogodzie. Po równie
długim zastano​wieniu, odpowiedział: - To może okazać się bardzo dobrym rozwiązaniem, Wasza Wysokość.
Młody Imperator bardzo dobrze sprawdził się w czasie kampanii na zachodzie.
- No, właśnie - zgodził się Krispos. - Co więcej, szli za nim żołnierze, a to już magia, której nikogo nie
można nauczyć. Zostawiłbym z nim razem jakiegoś spokojnego ofice​ra, który powstrzyma go w razie potrzeby
przed nie przemyś​lanym działaniem.
- Bardzo rozsądnie - odparł Barsymes, między wierszami sugerując, że nie spodziewałby się po Krisposie
innego po​stępowania. - Będzie to cenne doświadczenie dla młodego
Imperatora, szczególnie jeśli... jeśli inne sprawy nie potoczą się zgodnie z naszymi życzeniami.
- Phostis żyje - gwałtownie wtrącił Krispos. - Zaklęcia
Zaidasa w dalszym ciągu to potwierdzają. Mag jest prawie
pewien, że chłopaka przetrzymują w Etchmiadzin, gdzie znaj​
duje się główna kwatera buntowników. Zrobił wielkie postępy
w penetrowaniu zaklęcia maskującego od czasu, gdy zorien​
towaliśmy się, że pochodzi ono z makurańskiej szkoły magii.
Jego krótkotrwały entuzjazm wygasł w jednej chwili: -Naturalnie, nikt nie wie, czy Phostis zmienił
wyznanie, czy pozostał przy dawnej wierze. - W tym tkwiło sedno całej sprawy, wyrażone jednym
zdaniem, w sposób typowy dla Krisposa. Autokrata potrząsnął głową. Chłopak był jeszcze taki młody: kto
odgadnie, dokąd jeszcze poprowadzą go emocje? W jego wieku Krispos miał więcej zdrowego rozsądku.
Ale wtedy był jeszcze prostym chłopem, a przecież trudno sobie wyobrazić zajęcie, które by mniej sprzyjało
wzlotom imagina-cji. Phostis wyrósł w pałacu, gdzie było dużo łatwiej puścić wodze fantazji, a co gorsza,
zawsze stawiał energiczny opór wszelkim zamiarom Krisposa.
- A co z Katakolonem? - spytał Barsymes.
- Wezmę go ze sobą. I tak będzie mi potrzebny jeden spatharios. Całkiem nieźle się sprawdził w czasie
tej jesiennej kampanii, a w czasie zamieszek miejskich był bardzo pomocny. W ciągu minionych miesięcy
nauczyłem się jednego: moim synom potrzeba jak najwięcej szkolenia na kierowniczych stanowiskach. Nie
mogę liczyć na miłosierdzie Phosa, jak marnotrawny głupiec; muszę się zabezpieczyć, póki czas.
- Niewielu jak dotąd oskarżało Waszą Wysokość o takie wady... a ci, którzy śmieli, nie mieli racji.
- Za co i tobie należy podziękować - odrzekł Krispos. -Bądź tak miły i znajdź Evriposa, dobrze?
Jeszcze mu nie powiedziałem, co zamierzam.
- Naturalnie, Wasza Wysokość - Barsymes wszedł do rezydencji, a Krispos stał przed budynkiem, z
przyjemnością grzejąc się na słońcu. Drzewa wiśniowe zaczynały już wypusz​czać Uście; wkrótce, przez
kilka pięknych tygodni, rezydencja będzie tonęła w słodko pachnącej chmurze białoróżowego kwiecia.
Myśli Krisposa powędrowały ku zbieraniu oddziałów, przemieszczaniu wojska, zaopatrzeniu...
Westchnął. Jeśli ktoś jest Autokratą, musi nieraz martwić się o sprawy, o których wolałby zapomnieć.
Ciekaw był, czy buntownicy, przeciw którym wyruszał, zdawali sobie sprawę, ile pracy trzeba włożyć w
zarządzanie Imperium. On sam, gdy odbierał władzę Anthimosowi, nie miał o tym pojęcia.
Gdybym był pewien, że Livanios nie narobi kłopotów, po prostu oddałbym mu koronę i tylko patrzył,
jak sobie radzi z całym tym galimatiasem, pomyślał gniewnie. Ale wiedział, że to próżne mrzonki; Livanios
wziąłby koronę tylko w jeden sposób - wyszarpując ją z martwych palców obecnego władcy.
- O co chodzi, ojcze? - spytał Evripos, który nadszedł
w ślad za Barsymesem. W jego głosie brzmiało znużenie, ale
o nieco innym wydźwięku niż niegdyś u Phostisa. Z Phostisem
Krispos spierał się przy każdej możliwej okazji. Evripos bun​
tował się przeciw temu, że jest młodszym synem i ojciec nie
wysila się, by się z nim kłócić.
Tylko, czy rzeczywiście? Krispos wyjaśnił synowi swoje zamiary. - To poważne zadanie - podkreślił. -
Jeśli przypad​kiem zaczną się prawdziwe kłopoty, nie możesz wydawać przypadkowych rozkazów. Dlatego
zostawię z tobą doświad​czonego wojskowego. Spodziewam się, że zechcesz słuchać jego rad w
sprawach wojny.
Evripos aż się napuszył z dumy, że ojciec pokłada w nim tak wiele zaufania i spytał: - A jeśli ten wojskowy
będzie w błędzie?
- I tak masz go słuchać - chciał odpowiedzieć Krispos, ale się zreflektował. Przypomniał sobie, w jaki
sposób Petronas wywyższył go na stanowisko imperialnego vestiariosa. Bardzo wyraźnie dawał wtedy do
zrozumienia, że oczekuje ślepego posłuszeństwa. I przypomniał sobie, jak sam zadał Petronasó-wi pytanie
bardzo podobne do tego, które teraz usłyszał od Evriposa.
- Ty jesteś dowódcą - odparł powoli. - Jeśli uważasz, że twój doradca się myli, powinieneś robić to, co
sam uważasz za słuszne. Ale pamiętaj, synu, że władza idzie w parze z od​powiedzialnością. Jeśli
zdecydujesz sprzeciwić się mianowane​mu przeze mnie oficerowi i okaże się, że poszedłeś złą drogą,
będziesz za to odpowiadał przede mną. Rozumiesz?
- Tak, ojcze. Chcesz powiedzieć, że zawsze powinienem analizować takie decyzje i w każdej chwili być
pewnym swego. O to ci chodzi?
- Dokładnie o to - zgodził się Krispos. -Ta funkcja to nie
zabawa, Evriposie. Ta funkcja jest nie tylko realna, ale bardzo
ważna. Każdy błąd też będzie ważny; twoje decyzje mogą
sprawić mniejszą lub większą szkodę. Więc jeśli postanowisz
upierać się przy swoim zdaniu, sprzeciwiając się osądowi
starszego i mądrzejszego człowieka, lepiej, byś się nie mylił, ze
względu na siebie i na całe Imperium.
Evripos, buńczuczny jak każdy młody człowiek, aż się najeżył: - A skąd mam wiedzieć, że ten twój
oficer będzie bystrzejszy ode mnie?
- Tego nie powiedziałem. Jesteś bardzo bystry; nie wątpię,
że przewyższasz w tym wielu. Ale nie jesteś tak mądry, jak
będziesz za dwadzieścia lat. Mądrość przychodzi wraz z życio​
wym doświadczeniem, z którego korzysta twoja inteligencja,
a ty nie przeżyłeś jeszcze tylu lat, byś miał się czym pochwalić.
Nie przekonało to Evriposa. Krispos nie winił go za to; gdy sam był tak młody, też nie wierzył, by
doświadczenie było ważne. Teraz zaś zebrał go już tak wiele, że wiedział, jak wielki błąd popełniał
dawno temu - ale Evripos musiał dochodzić do tego samego wniosku na własną rękę, powoli, wraz z
upływem czasu. Niestety, teraz nie można było na to czekać.
Jego średni syn powiedział: -A jeśli ten oficer zaproponuje jakieś wyjście, mnie nie będzie się ono
podobało, ale się zgodzę, obawiając się takich konsekwencji, jakie przed chwilą wymie​niłeś, a potem okaże
się, że oficer rzeczywiście źle mi doradzał. Co wtedy, ojcze?
- Chyba powinieneś argumentować w sądzie, a nie dowo​dzić wojskiem - odparł Krispos. Ale pytanie
było sensowne i nie mógł go zbyć kwaśnym żartem. Odparł więc powoli: -Jeśli mianuję cię na
stanowisko, to znaczy, że przejmujesz dowodzenie. To ty będziesz musiał w razie konieczności ocenić
sytuację. To największy ciężar, jaki można złożyć na ludzkie barki. Jeśli nie chcesz go dźwigać, powiedz
mi o tym teraz.
- Och, podejmuję się tego, ojcze. Tylko chciałem się upewnić, czy dobrze rozumiem, czego ode mnie
wymagasz.
- W porządku. Dam ci radę; jedną jedyną radę, bo wiem, że nie masz ochoty ich wysłuchiwać. Jeśli masz
podjąć decyzję, bądź twardy. Nawet jeśli sam w coś wątpisz, boisz się i nie jesteś pewien swego, nie
okazuj tego nikomu. Kierowanie
ludźmi co najmniej w połowie polega na zachowaniu kamien-nego spokoju.
- Może rzeczywiście warto to zapamiętać - odrzekł Evri-pos. Krispos nie liczył na większe ustępstwo.
Jego syn spytał: -A co będzie robił Katakolon, gdy ja zostanę w mieście?
- Pojedzie na zachód jako mój spatharios. Kolejna kam​pania dobrze mu zrobi.
-Aha.
Jeśli nawet Evripos chciał dyskutować na ten temat, nie znalazł odpowiednich słów. Zamilkł na nieco
dłuższą chwilę, niż pozwoliłby sobie ktoś bardziej doświadczony, szybko kiwnął głową i zmienił temat:
- Mam nadzieję, że spełnię twoje nadzieje, ojcze.
- Również na to liczę. Nie widzę powodu, dla którego miałoby być inaczej. Jeśli dobry, miłosierny
pan wysłucha moich modlitw, w mieście będzie spokój. Wcale nie pragnę, by sytuacja zmuszała cię do
działania; lepiej, byś i to zrozumiał. Im mniej walki na ulicach, tym będę szczęśliwszy.
- To po co zabierasz stąd armię? - spytał syn.
Krispos westchnął. - Bo czasem tak trzeba i ty o tym
dobrze wiesz. Jeśli tego lata nie stanę do walki, wojna przyjdzie mnie poszukać za rok. W takiej sytuacji
wolę sam dyktować warunki, o ile to możliwe.
- Tak, to brzmi rozsądnie- odpowiedział Evripos po
krótkim zastanowieniu. -Czasem okoliczności nie układają się
tak, jak człowiek by chciał.
Prawdopodobnie mówiła przez niego gorycz, że z powodu kolejności urodzenia nie jest spadkobiercą
imperialnego tronu. Mimo to, wzruszony Krispos położył mu dłoń na ramieniu: -To wielka prawda, synu.
Wiele zyskasz, jeśli ją sobie za​pamiętasz.
Pomyślał, że Phostis jeszcze nie do końca to zrozumiał, ale jako pierworodny, nie odczuwał takiej
potrzeby. Jego synowie tak bardzo różnili się od siebie...
- Wiesz może, gdzie jest Katakolon?
Evripos wskazał palcem: - W którymś z tych pokoi, chyba w drugim albo trzecim po lewo.
- Dziękuję.
Później Krispos zdał sobie sprawę, że zapomniał spytać, co tam robi jego najmłodszy syn. Jeśli Evripos
wiedział, postano-
wił milczeć.,, pewnie nauczył się tego od własnego ojca. A ojciec właśnie poszedł korytarzem w stronę
pokoju.-W dru​giej komnacie po lewo, czyli szwalni, nie było nikogo. Drzwi do trzeciej zamknięto,
Krispos poruszył klamką i zobaczył plątaninę gołych ra​mion i nóg, usłyszał przerażony pisk i
pospiesznie zamknął drzwi z powrotem. Stał w korytarzu i chichotał, aż przyłączył się do niego Katakolon,
czerwony na twarzy i w pogniecionych szatach. Poprowadził ojca korytarzem, wcale nie zaskoczony, że
gdzieś z tyłu usłyszał odgłos otwierania i zamykania drzwi. Krispos nie obejrzał się, tylko wybuchnął
śmiechem. Katako​lon spojrzał na niego krzywo: - Co cię tak bawi, ojcze?
- Ty - odpowiedział. - Bardzo przepraszam, że wam prze​
rwałem.
Spojrzenie Katakolona jeszcze bardziej ściemniało, ale chyba był równie zakłopotany, jak
zaniepokojony. - Czy to wszystko, co chcesz mi powiedzieć?
- Raczej tak. Nie takie rzeczy w życiu widziałem. Pamiętaj,
kiedyś służyłem Anthimosowi jako vestiarios - postanowił nie
wdawać się w szczegóły orgii, jakich wtenczas był świadkiem.
Katakolon pewnie zechciałby je naśladować.
Spojrzał znów w twarz najmłodszego syna i z trudem powstrzymał się od śmiechu. Katakolon z
wyraźnym trudem starał wyobrazić sobie, jak jego brzuchaty, szpakowaty ojciec szaleje u boku Anthimosa,
którego imię, nawet po upływie kilkudziesięciu lat, wciąż było synonimem wszelakiej rozpusty.
Krispos poklepał go po plecach: - Spróbuj pamiętać, chłopcze, że w swoim czasie nie byłem
niemrawym starcem. Dobre wino i złe kobiety kusiły mnie wtedy tak samo, jak każdego młodzieńca.
- Tak, ojcze - odparł Katakolon, ale chyba nie uwierzył.
Imperator westchnął i dodał: - Jeśli za trudno ci pogodzić
się z myślą, że i ja kiedyś używałem życia, spróbuj wyobrazić sobie na przykład Iakovitzesa jako
młodzieńca. Takie ćwicze​nie umysłowe, nic więcej.
Na dobro chłopaka trzeba było przyznać, że rzeczywiście się starał. Po kilku sekundach zagwizdał z
podziwem: - Niezły musiał być, co?
- A jakże - odparł Krispos. - Właściwie w dalszym ciągu
jest nie najgorszy.
W tym momencie zaczął się zastanawiać, czy Iakovitzes kiedyś przypadkiem nie wypróbowywał swoich
sztuczek na Katakolonie. Stary zbereźnik pewnie niczego by nie osiągnął; najmłodszy syn, podobnie jak dwaj
starsi, interesował się wyłącznie kobietami. Nawet jeśli Iakovitzes kiedykolwiek pró​bował uwodzić któregoś z
nich, nigdy nie dotarło to do uszu Krisposa.
- Teraz pozwól mi wyjawić sobie przyczynę, dla której pozwoliłem sobie przeszkodzić ci w tak intymnej
sprawie... -Krispos wyjaśnił swe plany względem najmłodszego syna.
- Jasne, tato. Pojadę z tobą i będę starał się pomagać -odparł chłopak, gdy dowiedział się wszystkiego; miał
najbar​dziej zgodne usposobienie z całej trójki. Nawet upór, który razem z braćmi odziedziczył po ojcu, u
Katakolona był niemal sympatyczną cechą: - Pewnie nie będę zajęty przez cały czas, a niektóre z tych wiejskich
piękności w zeszłym roku okazały się lepsze, niż się spodziewałem. Kiedy wyruszamy?
- Jak tylko drogi obeschną - odparł Krispos i odpowied​nio suchym tonem dodał: - Jeszcze trochę musisz
poczekać na te dziewczyny.
- Nie ma problemu - odparł jego syn. - W takim razie, za pozwoleniem... - i oddalił się korytarzem krokiem,
który znamionował uparte dążenie do celu. Z żadnym ojcowskim poleceniem nie maszerowałby tak żwawo.
Krispos zastanawiał się, czy w wieku siedemnastu lat był równie zmysłowy, jak jego syn. Pewnie tak, ale teraz
było mu równie trudno w to uwierzyć, jak jego chłopakowi w to, że ojciec uczestniczył w orgiach
Anthimosa.

Livanios przemawiał do zgromadzonych żołnierzy: - Wkrótce wyruszymy, by walczyć i jednocześnie wędro​wać


świetlistą ścieżką. Nie będziemy osamotnieni. Przysięgam na dobrego, miłosiernego pana, że nie będziemy mieć
kłopotu z uzupełnianiem naszych szeregów; przeciwnie, będziemy mu​sieli jakoś dać sobie radę z nadmiernym
napływem ludzi. Nasza wiara ogarnie ten kraj, jak ogień ogarnia stepy; nikt i nic już nas nie zatrzyma.
Żołnierze wznieśli radosny okrzyk. Większość z nich była pastuchami z zachodniej wyżyny; byli szczupli,
ogorzali, opale-
ni i dobrze wiedzieli, co może ogień na stepie. Teraz jednak mieli w dłoniach oszczepy, a nie pasterskie
laski. Nie byli to może najbardziej zdyscyplinowani żołnierze świata, ale fana​tyzm często miewa większe
znaczenie w walce niż równe, wymusztrowane szeregi.
Phostis wznosił okrzyki razem z wojskiem. Gdyby stał w ponurym milczeniu, zwróciłby na siebie uwagę,
czego wcale nie pragnął. Chciał rozwinąć w sobie dar wtapiania się w tłum i być jak drzewo; niewidoczne
wśród lasu. Chciał, by Livanos zapomniał o jego istnieniu.
Herezjarcha dopiero się rozkręcał: - Łotry z miasta Vides-sos myślą, że zawsze będą mogły wysysać krew
z naszych żył. Na boga, pokażemy im, że się mylą, a jeśli świetlisty szlak poprowadzi nas przez dymiące
ruiny ich pałaców, zbudowa​nych krwią i potem biedaków, tym lepiej.
Znów okrzyki. Phostis, przyłączając się do nich, nie czuł się już takim hipokrytą; przecież to właśnie
ostentacyjne bogactwo stolicy sprawiło, że zaczął flirtować z doktryną thanasiotów. Mowa Livaniosa była
jednak czystą demagogią. Ze wszystkich Autokratów, władających w ciągu ostatnich stuleci, Krispos był
najbardziej wrażliwy na chłopską krzywdę. Phostis miał po dziurki w nosie słuchania opowieści, jak to
nadmierne podatki wygnały ojca z wioski, ale zdawał sobie sprawę, że Krispos, odczuwszy na własnej
skórze skutki odgórnych decyzji, chciał oszczędzić innym poniewierki i głodu.
- Powiesimy tłustych klechów za dziewiąte żebro - krzy​czał Livanios. - Imperatorzy zagarnęli górę złota,
a klechy całą resztę. Czy Phosowi potrzebne są bogate świątynie?
Nie! - ryknęli jednym głosem zebrani, łącznie z Phostisem. Mimo wszystko, w dalszym ciągu żywił
sympatię dla nie​których thanasiockich przekonań. Gekaw był, czy Livanios może z ręką na sercu
powiedzieć coś podobnego. A jeszcze bardziej był ciekaw, jak wielki wpływ na przywódcę buntow​ników
ma Artapan. Wiedział na ten temat równie niewiele, jak tego dnia, gdy został kochankiem Olyvrii.
Zawsze, gdy o niej myślał, krew żywiej krążyła mu z żyłach. Digenis pewnie by go skarcił albo - co
bardziej prawdopodob​ne - odepchnąłby go od siebie jako niepoprawnego grzesznika, pozostającego w
niewoli zmysłów. Phostis nie dbał o to.
Z każdym dniem pragnął jej bardziej - i wiedział, że i ona pragnie jego.
Od tego pierwszego udało się im być ze sobą jeszcze dwa razy; późno nocą w jego celi, gdy strażnik na
korytarzu zasnął i głośno chrapał, i w kamiennych lochach pod twierdzą. Za każdym razem śpieszyli się i
bali niemal tak bardzo, jak wtedy, w szewskim warsztacie; nie tak wyobrażał sobie miłosne zbliżenia. Ale
te krótkie chwile tylko bardziej ich rozpalały.
Czy to była miłość, o jakiej śpiewa się w romantycznych balladach? Niewiele wiedział o tym uczuciu; w
pałacach raczej rozkwitał hedonizm i flirty. Ojciec i matka chyba żyli ze sobą dobrze, ale Phostis był
dzieckiem, gdy umarła. Zaidas i Aulissa podobno pobrali się z miłości, ale mag - poza tym, że był
przyjacielem Krisposa, co wzbudzało automatyczną niechęć jego syna - zbliżał się do czterdziestki; skąd
taki starzec może wiedzieć, co to miłość?
Phostis sam nie wiedział, czy jest zakochany. Wiedział tylko, że rozpaczliwie tęskni za Olyvrią, że kiedy
jej nie ma, każda minuta ciągnie się w nieskończoność, a każda spędzona wspólnie godzina mija w
mgnieniu oka.
Pochłonięty własnymi myślami, nie dosłyszał kilku ostat​nich zdań Livaniosa, które wywołały głośne
okrzyki zgroma​dzonych żołnierzy. Przyłączył się do wiwatów, podobnie jak przedtem.
W tym momencie jeden ze znanych mu z widzenia wojow​ników obrócił się i poklepał go po ramieniu: -
A więc idziesz z nami walczyć o zwycięstwo świetlistej ścieżki, przyjacielu? -huknął. Jego uśmiech był
jeszcze bardziej szczerbaty niż Syagriosa.
- Gdzie idę? - spytał głupio Phostis. Nie tyle nie wierzył własnym uszom, ile nie chciał im uwierzyć.
- No, tak jak Livanios przed chwilą powiedział - żołnierz zmarszczył brew, przypominając sobie
dosłownie wypowiedź swego dowódcy - „podnieść miecz przeciwko maternalizmo-wi", czy jak tam.
- Materializmowi - poprawił go Phostis automatycznie, zanim pomyślał, że właściwie nie warto.
- No, tak właśnie - zgodził się pogodnie jego rozmówca. -Dzięki, przyjacielu. Dobry boże, ale się
cieszę, że syn Im​peratora będzie walczył w słusznej sprawie.
Phostis jak we śnie poszedł w stronę cytadeli. Znajomi żołnierze gratulowali mu, że postanowił walczyć po
stronie thanasiotów. Zanim wszedł do budynku, był cały obolały i posiniaczony... ale jego umysł został
znacznie bardziej sponie​wierany niż dało.
Livanios używał jego imienia, by dodać ducha żołnierzom: to jasne. Ale życie w pałacu, choć nie nauczyło
Phostisa miłośd, sprawiło, że potrafił z dziednną łatwością przejrzeć wszelkie intrygi.
Jego imię nie tylko będzie zagrzewać thanasiotów do walki, ale także odbierać nadzieję stronnikom ojca. A
jeśli rzeczywiś​cie będzie walczył razem ze zwolennikami świetlistej ścieżki, może stracić wszelkie szanse na
pojednanie z Krisposem.
Poza tym, Livanios może zaaranżować dla niego śmierć na polu chwały. To postawi Autokratę w jeszcze
trudniejszej sytuacji, niż gdyby jego syn żył i walczył po przedwnej stronie... nie mówiąc o tym, że zada mu
osobisty dos. A celom Livaniosa posłuży wprost idealnie.
Odnalazł go Syagrios. Phostis mógł się domyśleć, że opry-szek będzie go szukał. Sądząc z paskudnego
uśmieszku na jego twarzy, wiedział o planie Livaniosa, zanim herezjarcha ogłosił go publicznie. Być może
nawet Syagrios sam to wymyślił, odgadł Phostis, przeczulony jak wszystkie rzeczywiste ofiary
prześladowania.
- A więc masz być prawdziwym mężczyzną, żeby mamusia była z ciebie dumna, co, gnojku? - powiedział
tamten, symulu​jąc pchnięcia i dosy szablą tuż przed nosem Phostisa. - Idź i przysparzaj chwały świetlistemu
szlakowi, chłopcze.
- Zrobię, co w mojej mocy-Phostis był świadom dwuznacz​ności swoich słów. Nie chciał słuchać, jak
Syagrios mówi o jego matce. Najchętniej uderzyłby go za to, że o niej wspomniał; tylko niezachwiana pewność, że
to opryszek wyszedłby z tej walki wygrany, powstrzymała młodego człowieka od zadania dosu.
O tym także nie wspominały romanse. Bohaterowie zawsze pokonywali czarne charaktery, dlatego tylko, że byli
bohatera​mi. Phostis był przekonany, że żaden autor romansów nigdy nie stanął twarzą w twarz z Syagriosem. Co
gorsza, obie strony w tym konflikcie uważały się za bohaterów, a swoich wrogów -za łotrów. Przysięgam na
dobrego boga, że do końca życia palcem nie tknę żadnego romansu - obiecał sobie Phostis.
Syagrios powiedział: - Nie wiem, czy umiesz obchodzić się z bronią, ale lepiej poćwicz. Twoich
przeciwników guzik będzie interesować, że walczą z imperatorskim szczeniakiem.
- Prawdopodobnie tak - odparł Phostis niepewnie, co
wywołało nowy wybuch śmiechu Syagriosa. Właściwie, młody
człowiek przeszedł całkiem niezłe przeszkolenie, gdyż ojciec
twierdził, że kiedyś może mu się to przydać, ale wolał
o tym nie wspominać; im więcej osób uzna go za nie​
szkodliwego niezgułę, tym mniej będą na niego zwracać
uwagę.
Powędrował po czarnych kręconych schodach do swej celi. Otworzył drzwi i aż otworzył usta ze
zdziwienia; wewnątrz czekała Olyvria. Mimo zaskoczenia, pamiętał, by jak naj​prędzej zamknąć za sobą
drzwi. - Co ty tu robisz? - zdener​wował się. - Chcesz, żeby nas przyłapali?
Uśmiechnęła się przekornie: - A znasz jakieś bezpieczniej​sze miejsce? Wszyscy byli na dziedzińcu;
słuchali mojego ojca.
Chciał podbiec i chwycić ją w ramiona, ale jej słowa osadziły go na miejscu. - Tak, a wiesz, co
właśnie powiedział twój ojciec? - szepnął i zaczął jej wszystko wyjaśniać.
- Och, nie - odezwała się cichutko. - To znaczy, że chce, żebyś zginął. Modliłam się, by było inaczej.
- Jestem tego pewien - przytaknął z goryczą. - Ale czy mogę coś na to poradzić?
- Nie wiem - wyciągnęła do niego ręce. Podbiegł i przytulił ją. Dotyk dziewczyny nie sprawił, że Phostis
zapomniał o bo​żym świecie...ale świat ten całkiem przestał się dla niego liczyć, dopóki trzymał ją w
ramionach. Mimo wszystko, nawet w chwili, gdy poczuł jej uda na swoich, pamiętał, jak bardzo muszą być
ostrożni. Ich namiętne westchnienia były niewiele głośniejsze niż oddech.
Potem, jak zwykle prędko poprawili ubrania. Nie dla nich przyjemność wspólnego odpoczynku na łożu. -
Jak my cię stąd wyprowadzimy? - szepnął Phostis. Zanim Olyvria zdążyła odpowiedzieć, znalazł już
rozwiązanie: - Zejdę teraz na dół. Strażnik prawdopodobnie powędruje za mną, a ty odczekasz chwilę i też
pójdziesz.
Olyvria kiwnęła głową:-Bardzo dobry plan. Powinien się udać; te komnaty są właściwie nie
zamieszkane, więc pewnie nikt mnie nie zauważy po drodze.
Spojrzała na niego z dawnym wyrachowaniem. Bardziej mu się podobały przymilne spojrzenia, jakimi
obdarzała go od niedawna. Powiedziała: - Nie wymyśliłbyś podobnego planu tak szybko zeszłej jesieni,
gdy cię tu przywieźliśmy.
- Możliwe - przyznał. - Musiałem się nauczyć wielu rze​czy, którymi do tej pory nigdy się sam nie
zajmowałem. -Lekko dotknął koniuszka jej piersi przez tunikę: - Niektóre nawet bardzo mi się podobają.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że byłam twoją pierwszą kobietą? - była tak zaskoczona, że nieopatrznie
zaczęte mówić pełnym głosem; ostrzegł ją gestem, ale i tak już potrząsała głową: - Nie, to niemożliwe.
- Oczywiście, że nie - przytaknął. - Ale jesteś pierwszą, na której mi zależy.
Pochyliła się i musnęła wargami jego usta: - To bardzo miłe, co powiedziałeś. Chyba nie było ci łatwo
żyć w takim otoczeniu.
Wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że niepotrzebnie za dużo się zastanawiał. Evripos, a szczególnie
Katakolon, nie mieli problemu; korzystali z sytuacji, ile się dało. Ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Wstał.
- Zostawię cię teraz samą. Dobrze nasłuchuj, zanim wy​
jdziesz.
Postąpił krok ku drzwiom, zatrzymał się i znów spojrzał na Olyvrię: - Kocham cię - powiedział.
Jej łukowate brwi powędrowały ku górze: - Nigdy jeszcze mi tego nie mówiłeś. Ja też cię kocham,
zresztą dobrze o tym wiesz, nie byłabym tutaj wbrew woli mojego ojca, gdybym cię nie kochała.
- Tak - domyślał się tego, ale ponieważ wychował się
wśród dworskich intryg, czasem odnajdywał je nawet tam, gdzie
ich nie było. Ale w tej sprawiemusiał -i chciał -podjąć ryzyko.
Wyszedł na korytarz. Oczywiście, Syagrios tkwił na swoim miejscu. Spojrzał na niego spod oka: - I co,
już nie możesz wytrzymać w ukryciu, nie? Co teraz zrobisz? Pójdziesz na dół świętować pasowanie na
żołnierza?
- W rzeczy samej, tak zamierzam uczynić - odpowiedział.
Miał ponurą satysfakcję, gdy obserwował ogłupiały wyraz
twarzy osiłka. Zapalił świeczkę, by się nie zabić, schodząc
ciemną klatką schodową i zszedł na parter twierdzy. Syagrios
zamruczał coś pod nosem, ale poszedł jego śladem: Phostis z trudem powstrzymywał się, by nie
pogwizdywać pod nosem; lepiej, by Syagrios nie podejrzewał, że stracił jeden punkt ze swej przewagi.

Na zewnątrz południowej ściany wielkich, podwójnych miejskich murów, osłaniających miasto od


strony lądu, znaj​dowała się szeroka łąka, używana przez kawalerzystów do ćwiczeń. Krispos, który
przyszedł tu przyglądać się manew​rom, zauważył, że przez błoto i bure resztki zeszłorocznego siana
przebijały się świeże zielone źdźbła.
- Niech Wasza Wysokość nie ocenia chłopców nazbyt surowo - poprosił Sarkis. - Jeszcze nie doszli do
siebie po zimie spędzonej w zatłoczonych koszarach.
- Wiem o tym... już parę razy tu z wami byłem - odparł Krispos słodkim głosem. - Ale ruszamy do
walki, jak tylko pogoda pozwoli i kwatermistrze zorganizują zaopatrzenie, i jeśli twoje wojsko wtedy
jeszcze nie dojdzie do siebie, to ludzie będą ginąć, a my przegrywać bitwy.
- Dojdzie, dojdzie - w głosie Sarkisa brzmiała determi​nacja.
Krispos uśmiechnął się; właśnie taki ton chciał usłyszeć.
Kompania jeźdźców pędziła w stronę beli siana, które udawały wroga. Żołnierze zatrzymali się nagle
osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt metrów od celu, błyskawicznie ostrzelali go z łuków, na komendę
oficera wyciągnęli z pochew szable i zaszarżowali, wznosząc dzikie, krwiożercze okrzyki.
Lśniące w promieniach słońca stalowe klingi stanowiły widok miły oku każdego żołnierza. Mimo to,
Krispos stwier​dził: - Cała ta wojna byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby thanasio-ci stawiali nam taki sam
opór, jak te stogi.
Pulchną twarz Sarkisa wykrzywił uśmiech: - Nieprawdaż, Wasza Wysokość? Każdy generał marzy o
kampaniach wy​granych walkowerem, ale jeśli któremuś z nich trafi się choć jedna taka wojna w życiu, to i
tak wszyscy kronikarze będą się bez końca rozwodzić o tym osiągnięciu. Kłopot w tym, Imperatorze, że ten
podlec z drugiej strony frontu też marzy sobie o walkowerze i w żaden sposób nie będzie współpracował z
tobą. Gruboskórny cham, moim zdaniem.
-.. Łagodnie mówiąc - zgodził się Krispos. Gdy kompania łuczników odjechała za linię beli siana, do
ataku ruszyli lansjerzy. W oddali jeden z pułków rozdzielił się, by poćwiczyć walkę na miecze z nieco
bardziej realnym przeciwnikiem niż snopki. Żołnierze starali się nie zadawać sobie nawzajem ran w czasie
takich ćwiczeń, ale Krispos dobrze wiedział, że tego wieczoru kapłani i uzdrowiciele będą ciężko
pracować.
- Są w bojowych nastrojach... to znaczy, na ile można by
się tego po nich spodziewać - powiedział ostrożnie Sarkis. -
W każdym razie nie mają zastrzeżeń do kolejnego starcia
z heretykami - w jego głosie nie było ironii, gdy wymawiał to
ostatnie słowo, choć sam bynajmniej nie był ortodoksem.
Krispos nie dokuczał mu z tego powodu, przynajmniej nie dziś. Po namyśle znalazł różnicę między
herezją Vaspurakane-rów a thanasiocką; „książęta" nie byli zainteresowani wiarą pochodzącą z Videssos,
pod żadną postacią, ale nie chcieli również nic narzucać Videssańczykom. Krisposowi to nie
przeszkadzało.
- Gdzie twoim zdaniem thanasioci uderzą najpierw w tym roku?
- Tam, gdzie będą mogli sprawić nam najwięcej kłopotu -odparł bez namysłu Sarkis. -W zeszłym roku
Livanios udowo​dnił nam, jak bardzo jest niebezpieczny. Postara się od razu zrobić nam dużą krzywdę; nie
będzie się rozdrabniał.
Ponieważ ta opinia aż nazbyt dobrze zgadzała się z po​glądami Krisposa, tylko mruknął w odpowiedzi.
Nie opodal, młodzik w pozłacanej zbroi zaatakował bele siana, ciskając w nie lekkimi oszczepami.
Katakolon sprawiał się niezgorzej, ale mógłby rzucać jeszcze celniej.
Krispos przyłożył dłonie do ust i krzyknął: - Synu, wszyscy wiedzą, jak dobrze posługujesz się swoją
lancą, ale oszczepem też musisz dobrze trafiać w cel!
Chłopak gwałtownie odwrócił głowę, wypatrzył ojca i po​kazał mu język. Żołnierze, którzy słyszeli
okrzyki Krisposa, zaczęli wykrzykiwać jakieś sprośności. Sarkis aż się zakasłał z rozbawienia: - W ten
sposób wyrobisz mu niezłą reputację. Pewnie o to ci zresztą chodzi.
- Dokładnie o to. Jeśli ktoś jest rozpustnikiem w moim
wieku, naraża się na śmieszność, ale młodzi ludzie są dumni,
gdy ktoś uważa ich za twardzieli... w pewnym sensie.
-Zaiste, w pewnym sensie ~ Sarkis znów zaśmiał się sucho, a potem westchnął: - Sami powinniśmy
trochę poćwi​czyć. W bitwie przecież różnie bywa.
- Ano, prawda - Krispos również westchnął. - Dobry bóg wie, że wszystko mnie potem będzie bolało.
Zaczyna do mnie docierać jedna prawda; niedługo już nie dam rady wyruszyć w pole.
- Ty? - Sarkis pogładził się po wydatnym korpusie. -Wasza Wysokość, jesteś przynajmniej szczupły. Ja
za młodu dwa razy zmieściłbym się w tej zbroi.
Krispos podjął imperatorską decyzję: - Zacznę się gimnas​tykować... od jutra.
Trudność polegała na tym, że żaden z obowiązków, przy​należnych do jego stanowiska, nie znikał, gdy
Autokrata postanowił skoncentrować się na jakiejś pojedynczej sprawie. Trzeba było zapychać wszystkie
dziury naraz albo pogodzić się z faktem, że po chwili nieuwagi, część z nich tak się powiększy, że nic już ich
nie załata.
Wrócił do pałacu, by nadrobić zaległości w sprawach handlowych. Przeglądał raporty celne z Pristy,
placówki na północnym brzegu Morza Videssańskiego, gdy ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Podniósł
wzrok znad papierów, spodziewa​jąc się, że to Barsymes albo jakiś inny szambelan. Ale, ku jego
zaskoczeniu, przed nim stała Drina.
Zmarszczył brwi, z zagniewanym wyrazem twarzy. Nie powinna przeszkadzać mu w pracy. - Tak? -
spytał krotko.
Wyglądała na bardzo zdenerwowaną; po prostu była prze​rażona. Padła na kolana, a potem na twarz,
składając Im​peratorowi ceremonialny ukłon. Krispos przez parę sekund zastanawiał się, czy wypada, by
kobieta, która z nim czasem sypia, padała przed nim na twarz. Ale, gdy wreszcie zdecydo​wał, że nie musi,
ona już wstała. Cały czas miała jednak spuszczone oczy, mówiła cicho i bardzo się jąkała.
- K-k-kku chwale W-w-wwaszej W-wwwysokości...
Aha, po takim początku pewnie wyjdzie na jaw coś, co
wcale nie przyczyni się do jego chwały. Mało brakowało, a powiedziałby to na głos. Był jednak głęboko
przekonany, że po takim komentarzu dziewczyna uciekłaby z jego gabinetu. Ponieważ odważyła się
przeszkadzać mu w pracy, prawdopo-
dobnie chodzi o coś ważnego. Starając się mówić spokojnie, spytał: - Czy masz jakieś kłopoty, Drino?
- Wasza Wysokość, jestem w ciąży - wypaliła.
Otworzył usta, by jej odpowiedzieć, ale zabrakło mu słów.
Po chwili zdał sobie sprawę, że nie musi pokazywać dziew​czynie swoich migdałków. Dwukrotnie
próbował zacisnąć szczęki, i dopiero za drugim razem mu się to udało.
- Chcesz powiedzieć, że ze mną? - wykrztusił wreszcie.
Kiwnęła głową.- Wasza Wysokość, ja nie... to znaczy
wtedy nie... więc musi... - rozłożyła ręce, jakby w ten sposób mogła lepiej wyjaśnić sytuację niż z pomocą
mowy, która zawiodła ją na całej linii, podobnie jak Krisposa.
- Aha, aha... -powiedziałi zaraz powtórzył to samo: -Aha, aha... -w ten sposób sprawiał wrażenie, że
panuje nad sytuacją, a jednocześnie nie musiał mówić nic sensownego. Przerwał znowu i wreszcie udało mu
się powiedzieć spójne zdanie i nawet dodać następne: - Nie spodziewałem się tego. Jeśli zdarzyło to się w noc,
o której myślę, to w ogóle niczego się nie spodziewałem.
- Tak zwykle bywa, Wasza Wysokość - na twarzy kobiety pojawił się płochliwy uśmiech, ale widać
było, że w dalszym ciągu jest przerażona i gotowa do ucieczki. - Ale te rzeczy się zdarzają, bo inaczej na
świecie wcale nie byłoby ludzi.
Thanasiotom to by się spodobało - pomyślał i pokręcił głową. Driną rządziły popędy i uczucia; nigdy
nie zostałaby thanasiotką, podobnie jak on sam.
- Imperialny bastard - powiedział, bardziej do siebie niż do niej.
- Czy to pierwsze, Wasza Wysokość? - spytała. Teraz w jej głosie obok strachu brzmiała pewnego
rodzaju duma. Nieco wyżej uniosła podbródek.
- To znaczy, czy to moje pierwsze dziecko od śmierci Dary? Nie - odparł. - Przytrafiło mi się to
właściwie już dwa razy, ale za pierwszym matka poroniła, a za drugim niemowlak przeżył tylko kilka dni.
Phos powołał go do siebie bez mojego udziału, jeśli jesteś ciekawa szczegółów. Ale zdarzyło się to już
wiele lat temu; sądziłem, że moje nasienie jest już do niczego. Mam nadzieję, że tobie uda się lepiej.
Na te słowa jej twarz pojaśniała, jak kwiat dotknięty promieniem słońca: - Dzięki, Wasza Wysokość -
odetchnęła z ulgą.
- Ani tobie, ani dziecku nie zabraknie niczego - obiecał. -
Jeśli myślisz, że nie troszczę się o swoich bliskich, to mnie nie
znasz.
Przez minionych dwadzieścia lat całe Imperium było bliskie jego sercu. Może dlatego tak się przejmował
wszystkimi przejawami życia w kraju.
- Wszyscy znają dobroć i szczodrość Waszej Wysokości -Drina uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Nieprawda, wcale nie wszyscy - odparł ostro. - Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli. Nie zamierzam
zrobić dwóch rzeczy: po pierwsze, nie ożenię się z tobą. Nie pozwolę, by ten dzieciak zakłócił porządek
sukcesji, jeśli okaże się chłopcem. Jeśli będziesz próbowała mnie przekonywać, by było inaczej, to się
pogniewamy. Zrozumiano?
- Tak - szepnęła, a jej uśmiech na moment znikł i pojawił się znów.
- Przykro mi, że muszę rozmawiać z tobą o tych sprawach wprost, ale lepiej, żebyś nie miała żadnych
wątpliwości -powiedział. - Oto druga sprawa: jeśli masz wielu krewnych, którzy zaczną mnie nachodzić w
poszukiwaniu ciepłych posa​dek z wysokimi apanażami, wrócą tam, skąd przyjechali, ze śladami rzemienia na
tyłkach. Powiedziałem już, że wobec ciebie będę szczodry i że możesz dzielić się tym, co dostaniesz, z kim
będziesz chciała. Ale skarbiec to nie zabawka; można go łatwo wyczerpać. Zgoda?
- Wasza Wysokość, jakże ktoś taki jak ja mógłby sprzeciwić się twojej woli? - w głosie Driny znów
pojawił się lęk.
Rzeczywiście, miała rację; nie byłaby w stanie mu się sprzeciwić. Nie powiedział jej tego, bo nie chciał jej
jeszcze bardziej przerazić. Zamiast tego polecił: - Idź, powtórz to wszystko Barsymesowi. Powiedz mu także,
że kazałem cię traktować z wielką troskliwością.
- Dobrze, Wasza Wysokość, już idę. Dziękuję. Wasza Wysokość?
- Co tam znowu? - spytał Krispos, gdy dziewczyna nagle umilkła.
- Czy Wasza Wysokość będzie mnie dalej chciał? - spytała i czekała na odpowiedź z taką miną, jakby
pragnęła, by w mozaice pojawiła się przepaść, która ją pochłonie. Podobnie
jak większość Videssańczyków, Drina miała oliwkową cerę, ale Krispos był prawie pewien, że się
zarumieniła.
Wstał, wyszedł zza biurka i objął ją ramieniem: - Pewnie tak, od czasu do czasu - odpowiedział. - Ale
jeśli masz jakiegoś młodego człowieka, który wystaje pod Amfiteatrem i czeka na następny wyścig,
mówiąc w przenośni, to nie wstydź się i powiedz mi o tym. Nie będę cię do niczego zmuszał.
Był świadkiem, jak Anthimos wykorzystywał tak wiele kobiet, że łatwo było mu samemu zachować
umiar, mając taki negatywny przykład.
-Nie o to chodzi -odparła bez wahania. -Ja... bałam się, że Wasza Wysokość o mnie zapomni.
- Już powiedziałem, że nie. Zwykle dotrzymuję słowa - i,
przekonany, że pragnęła lepszego zapewnienia niż same słowa,
pogładził ją po pupie. Westchnęła i przytuliła się do niego.
Pozwolił jej na to przez chwilę, a potem powiedział: - A teraz
idź już do Barsymesa. On się tobą zajmie.
Drina wyszła, cichutko pochlipując. Krispos stał w gabine​cie i słuchał jej kroków cichnących w
korytarzu. Gdy odeszła na dobre, z powrotem usiadł za biurkiem nad sprawozdaniami celnymi, które właśnie
przeglądał. Wkrótce jednak okazało się, że musi przerwać pracę nad pergaminami; po prostu nie był w
stanie się skoncentrować.
- Imperialny bastard - powiedział do siebie. - Mój bas-
tard. No, no, i co ja mam z tym wszystkim zrobić?
Wierzył w planowanie równie mocno, jak w Phosa. W żad​nym z tych planów nie przewidział jednak, że
zostanie ojcem w tym wieku. Nie ma na to rady, powiedział do siebie. Trzeba będzie stworzyć nowe plany.
Wiedział, że mogą okazać się niepotrzebne; wiele dzieci umierało przed osiągnięciem dojrzałości. Ale,
podobnie jak w innych sprawach, lepiej być przygotowanym na każdą ewentualność, niż później
gorączkowo szukać wyjścia z sytua​cji. Poza tym, każdy człowiek zawsze ma nadzieję, że jego dzieci będą
żyć długo i szczęśliwie, chyba że jest fanatycznym thanasiotą, który pragnie, by z powierzchni ziemi zniknęło
wszelkie życie, i to najprędzej, jak się da.
Gdyby urodziła się córka, nie byłoby żadnego problemu. Dorosłaby, ożeniłby ją z jednym ze swoich
stronników. W koń-
cu po to są małżeństwa; by łączyć rodziny, które mogą sobie nawzajem być pomocne.
Ale, jeśli to będzie syn... cmoknął językiem o zęby. Sprawy wtedy się skomplikują. Niektórzy Autokrad
czynili swoich nieślubnych synów eunuchami; większa część tych potomków zajmowała potem wysokie
stanowiska w hierarchii kościelnej lub pałacowej. Naturalnie, był to jedyny sposób, by chłopak nigdy nie
zagroził jego prawowitym synom w przejędu dziedzi​ctwa; eunuchowie, jako fizycznie okaleczeni, nie mogli
zostać namaszczonymi jako imperatorzy w Videssos, Makuranie i we wszystkich innych, znanych
Krisposowi krajach.
Znowu zacmokał. Nie był pewien, czy byłby w stanie podjąć tak okrutną decyzję, niezależnie od jej
zbawiennych skutków. Wpatrywał się w delikatne żyłkowanie marmurowego blatu i zastanawiał się, co
robić. Tak się zadumał, że dche stukanie we framugę sprawiło, że podskoczył. Wszedł Barsymes.
- Rozumiem, że Waszej Wysokośd należą się gratulacje -powiedział niepewnie.
- Dziękuję, szanowny panie. Sam to dopiero co zrozumia​łem - Krispos zmusił się do żałosnego
uśmiechu. - Żyde czasem potrafi zejść z utartej ścieżki i powędrować gdzieś na własną rękę.
- To wielka prawda. Zgodnie z życzeniem Waszej Wyso​kości, nad przyszłą matką zostanie roztoczona
troskliwa opie​ka. Rozumiem, że Wasza Wysokość chdałby, aby w ramach tej opieki Drina nie nabrała nazbyt
wysokiego mniemania o sobie ani też o swoim potomku.
- Trafiłeś w samo sedno, Barsymesie. Czy wyobrażasz sobie, że ja mógłbym na przykład wydziedziczyć
swoich synów, na rzecz bastarda? Najlepszy kucharz nie wymyśliłby skutecz​niejszego przepisu na
rozpętanie wojny domowej po mojej śmierd.
- To prawdziwe słowa, Wasza Wysokość. A jednak... -Barsymes wyszedł na korytarz i rozejrzał się w
obie strony. Choć był pewien, że nikt niepowołany nie usłyszy jego słów i tak powiedział szeptem: -... a
jednak, Wasza Wysokość, być może stradłeś już jednego z synów, a z dwóch pozostałych nie jesteś w pełni
zadowolony.
- Dlaczego zatem czwarty miałby być lepszy od nich? -odparł Krispos. -Poza tym, trzeba by odczekać ze
dwadzieścia
lat, żeby się przekonać, co z niego wyrosło, a kto powiada, że zostało mi tyle lat życia? Może tak, ale szanse są
niewielkie. Tak więc, wolę wydziedziczyć jednego bastarda, niż trzech prawowitych potomków.
- Logice tego rozumowania nic nie można zarzucić; za​stanawiałem się tylko, czy Wasza Wysokość widzi
wszelkie aspekty tej sytuacji. Teraz wiem, że tak; zatem bardzo dobrze -Vesuarios oblizał bladym językiem
jeszcze bledsze wargi i do​dał: - Zastanawiałem się także, czy Wasza Wysokość jest może... hm... zauroczony
przyszłą matką.
- I będę robić głupstwa, żeby jej dogodzić, co? - powie​dział Krispos. Barsymes kiwnął głową. Imperator
zaczął się śmiać, ale w czas się powstrzymał; byłoby to okrutne. - Nie, szanowny panie. Drina jest bardzo miła,
ale nie straciłem dla niej głowy.
- Aha - odparł Barsymes. Rzadko okazywał emocje; tym razem też tego nie zrobił, ale Krispósowi wydało
się, że słyszy ton ulgi w tej jednej sylabie.
Nie straciłem głowy - to mogłoby być motto całego jego panowania, a nawet życia. Choć przez to zaliczał
się do osób chłodnych emocjonalnie, jednocześnie cecha ta zapewniła Im​perium Videssańskiemu dwadzieścia
lat spokojnych, rozsąd​nych rządów. Coś za coś... rezultat zresztą wcale nie był najgorszy.
Przypomniał sobie, o czym myślał wczesnej: - Szanowny panie, czy mogę spytać cię o coś, co być może
sprawi ci przykrość? Zrozum, proszę, że nie chcę cię ranić, lecz zro​zumieć.
- Proszę pytać, Wasza Wysokość - natychmiast odparł Barsymes. - Jesteś Autokratą; masz prawo.
- A więc dobrze. Autokraci, by zagwarantować sobie, że nie pojawią się dodatkowe problemy
dynastyczne, nieraz czynili swoich nieślubnych synów eunuchami. A ty znasz życie eunucha najlepiej, bo z
własnego doświadczenia. Co możesz o nim powiedzieć?
Vestiarios jak zwykle z powagą zastanawiał się nad od​powiedzią: - Oczywiście, ból, związany z kastracją
nie trwa wiecznie. Nigdy nie zaznałem pożądania i niespecjalnie za nim tęsknię, choć nie wszyscy rzezańcy tak
myślą. Ale los eunucha, Wasza Wysokość, to przede wszystkim wyobcowanie z głów-
nego nurtu człowieczeństwa. A na to nie ma lekarstwa, o ile nam wszystkim wiadomo.
- Dziękuję, szanowny panie - odparł Krispos i złożył swój pomysł na śmietniku niesłusznych idei.
Poczuł gwałtowną potrzebę, by zmienić temat: - Dobry boże! - wykrzyknął z największym przejęciem, na
jakie go było stać. Barsymes pytająco uniósł brew. Imperator wyjaśnił:
- Niezależnie od wszystkiego, moi synowie będą sobie ze mnie niemiłosiernie kpić. Przedtem często
sobie żartowałem z ich związków, ale teraz to ja zrobiłem dzieciaka służącej...
- Błagam o wybaczenie, ale Wasza Wysokość zapomniał o jednej rzeczy- odparł Barsymes. Teraz z
kolei Krispos przybrał pytający wyraz twarzy. Vestiarios skończył zdanie: -Proszę pomyśleć, co na ten
temat powie szanowny pan Iakovitzes.
Krispos pomyślał. Po krótkiej chwili odsunął krzesło i schował się pod biurkiem. Rzadko udawało mu
się roz​śmieszyć Barsymesa, ale tym razem mógł poszerzyć tę skromną listę o kolejny przypadek. Sam się
śmiał, wychodząc spod serwety, choć rzeczywiście obawiał się spotkania ze swym specjalnym
wysłannikiem.

Phostis upewnił się, czy jego miecz gładko wychodzi z po​chwy. Nie była to piękna broń o pozłacanej
rękojeści, jak te, które nosił przed porwaniem; dano mii zwykłe zakrzywione ostrze z jelcem owiniętym
rzemieniem i żelazną gardą. Nie miało to znaczenia; miecz ranił i zabijał, jak każdy inny.
Za to jego koń nie nadawałby się nawet, by wozić owies do stajni dla imperatorskich rumaków; trafił mu
się chudy wałach o wąskim grzbiecie, bliznach na pęcinach i paskudnym błysku w oku. Sądząc z ogromnego,
grubego wędzidła, był pewnie twardy w pysku jak żelazo i miał charakter godny Skotosa. Ale był to koń i
thanasioci pozwalali Phostisowi go dosiąść; oznaczało to kolejną zmianę na lepsze.
Byłoby jeszcze lepiej, gdyby do bandy, do której przypisano Phostisa, nie przyłączył się także Syagrios.
- A co, myślałeś, że się mnie pozbędziesz? - huknął, gdy chłopakowi nie do końca udało się ukryć swój
brak entuzjaz​mu na jego widok. - Ze mną nie tak łatwo, chłopcze.
Phostis wzruszył ramionami, odzyskawszy nad sobą kon​trolę: - Może i dobrze, ze jesteś, to kiedyś
rozegramy pojedy​nek na szachownicy.
Syagrios roześmiał mu się w twarz: - Nie zajmuję się tym łajnem, gdy idę walczyć. Gram, jak jest nudno
i nie można nikomu puścić prawdziwej krwi - jego małe oczka zalśniły radośnie.
Cała banda, licząca około dwudziestu pięciu osób, wyje​chała z Etchmiadzinu tego popołudnia, kierując
się na połu​dniowy wschód, ku terytoriom, gdzie nie sięgała władza bojowników świetlistej ścieżki.
Wojownicy byli pełni entuzjaz​mu; każdy pragnął posunąć thanasiocką doktrynę o krok dalej ku realizacji,
niszcząc dobra, należące do ludzi o odmiennych przekonaniach.
Przywódca bandy, postawny mężczyzna imieniem Themis-tios, był niemal równie odpychający, jak
Syagrios. Teologię wykładał w sposób zrozumiały dla każdego: - Palić farmy, palić klasztory, zabijać
zwierzęta, zabijać ludzi. Posyłacie ich prosto do lodu. A ci z nas, którzy zginą, pójdą prosto po świetlistej
ścieżce za słońce i na wieki pozostaną z Phosem.
- Świetlista ścieżka! - ryknęli bandyci. - Phosie, bło​gosław świetlistą ścieżkę!
Phostis zastanawiał się, ile podobnych grup wyruszyło z Etchmiadzin i innych thanasiockich ośrodków,
tylko po to, by niszczyć i mordować. Zastanawiał się również, dokąd wyruszy główna armia Livaniosa.
Syagrios wiedział. Niestety, choć był niepoprawnym gadułą o niewyparzonej gębie, umiał także zachować
milczenie w ważnych sprawach.
Phostis wkrótce zaczął mieć bardziej konkretne zmartwie​nia. Przede wszystkim, pragnął sprawdzić, czy
nie udałoby mu się niepostrzeżenie zniknąć spośród wojowników. Okazało się to niemożliwe. Jeźdźcy
zawsze otaczali go ciasnym kręgiem, a Syagrios przyczepił się do niego, jak rzep do psiego ogona. Może,
gdy się zacznie walka, myślał młody człowiek.
Przez pierwsze półtora dnia jazdy pozostawali na teryto​rium opanowanym przez thanasiotów; na
widok idącego kłusem oddziału, chłopi na polach machali rękoma i wykrzyki​wali religijne hasła. Jeźdźcy
coraz rzadziej im odpowiadali; mięśnie, odwykłe od jazdy przez całą zimę, dokuczały im niemiłosiernie.
Phostis od lat nie był tak obolały.
Kolejny dzień w siodle doprowadził ich w okolice, gdzie chłopi na ich widok nic nie wykrzykiwali, tylko
rzucali się do ucieczki. To spowodowało pewien rozdźwięk wśród towarzy​szy Phostisa; część z nich chciała
napaść na chłopów i zniszczyć ich wioski, podczas gdy reszta wolała jechać naprzód bez zbędnych opóźnień.
W końcu Themistios poparł drugą grupę: - Za Aptos jest jeden klasztor, który mam na oku, i nie będę tracić
czasu na głupie potyczki, póki go nie załatwimy. Chłopów dopadniemy w drodze powrotnej.
Gdy w perspektywie pojawił się duży, atrakcyjny cel wyprawy, wojownicy przestali się spierać. Poza tym,
tylko niezwykle odważny człowiek sprzeciwiałby się Themistio-sowi.
Dotarli do klasztoru nieco przed zachodem słońca. Część mnichów była jeszcze na polach. Thanasioci, wyjąc
jak demo​ny, spadli im na karki całą hałastrą. Miecze wznosiły się, opadały i wznosiły znów, umazane
czerwienią. Zamiast mod​litw do Phosa, w niebo wzbiły się krzyki.
- Spalić budynek! - wrzeszczał Themistios. - Nawet śmie​rdzący mnisi mają za dużo! - spiął konia ostrogami
i wdarł się do klasztoru, zanim zaskoczeni mnisi zdążyli zatrzasnąć przed nim bramę. Jego miecz zmusił do
wycofania się pierwszego nadbiegającego duchownego; po chwili do wodza dołączyła spora część
opryszków.
Kilkunastu z nich miało ze sobą dymiącą hubkę; nasycone oliwą pochodnie szybko zajęły się ogniem.
Syagrios wcisnął Phostisowi w rękę jedną z nich: - Masz - warknął - i nie zmarnuj jej.
W przeciwnym razie... w jego głosie brzmiało nie wypowie​dziane ostrzeżenie. Wymownie potrząsnął
mieczem.
Phostis rzucił pochodnią w ścianę. Miał nadzieję, że nie doleci. Rzeczywiście tak się stało, ale potoczyła
się pod drewniany częstokół. Płomień buchnął, drewno zajęto się od niego i cała ściana stanęła w ogniu.
Syagrios poklepał chłopaka po plecach, jakby gratulując przystąpienia do bractwa nisz​czycieli. Phostis
zadygotał, uświadamiając sobie, że rzeczywiś​cie do nich teraz należy.
Nagle skoczył przeciw niemu mnich, uzbrojony w pałkę; wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. Phostis chciał
powiedzieć
gładka wygolonemu kapłanowi, że znalazł się tu wbrew swej woli i wcale nie chce niszczyć klasztoru. Ale
mnicha to nie obchodziło; chciał tylko zniszczyć najeźdźcę, którym akurat okazał się Phostis,
Sparował mieczem pierwszy i drugi rozpaczliwy cios odzia​nego w błękit kapłana.
- Na boga, tnij go wreszcie! - huknął zdegustowany
Syagrios. - Myślisz może, że się w końcu zmęczy i pójdzie
sobie?
Trzeciego uderzenia Phostisowi nie udało się całkowicie odbić; ześlizgnęło mu się po łydce sprawiając,
że zagryzł zęby z bólu. Z przerażeniem spostrzegł, że nie uda mu się tak po prostu utrzymać na dystans
mnicha, który nade wszystko pragnął go zabić.
Duchowny znów zamierzył się pałką. Phostis ciął go szablą; poczuł, że ostrze przeszło przez ciało. Z tyłu
Syagrios ryknął z radości. Phostis z przyjemnością by go zamordował za to, że postawił go w sytuacji, gdy
albo musiał zranić mnicha, albo dać się samemu zabić lub okaleczyć.
Inni napastnicy nie mieli podobnych skrupułów. Wielu z nich pozsiadało z koni, by móc się lepiej
znęcać nad mnichami, których dopadli. Echo odbijało jęki i krzyki w pomieszczeniach, które zwykle
rozbrzmiewały hymnami do Phosa. Phostis, obserwując thanasiotów przy pracy-albo może raczej
rozrywce? - czuł, że żołądek mu się wy​wraca na nice.
- Jazda! Jazda! - zawołał Themistios. - Teraz już się
wszystko samo spali, a jeszcze mamy dużo do zrobienia, zanim
wrócimy do siebie!
O co mu chodzi? pomyślał Phostis. Z rzeczy, które mogłyby się równać zbrodniom, popełnionym przed
chwilą w tym klasztorze, do głowy przychodziło mu jedynie podpalenie domu dla sierot i zubożałych
wdów. W Videssos było kilka takich przytułków; zastanawiał się, czy Aptos jest na tyle duże, by móc
pochwalić się czymś podobnym.
Nie udało mu się jednak o tym dowiedzieć, bo gdy thanasioci wycofywali się już z klasztoru, od strony
Aptos nadjechał galopem odział żołnierzy Imperatora. Do uszu Phostisa dotarł ich okrzyk bojowy, z
początku na granicy słyszalności, a później coraz głośniejszy: - Krispos! Autokrata
Krispos!. Krispos! - Nawet nie przypuszczał, że dźwięk tego imienia sprawi mu taką przyjemność.
Wielu thanasiotów miało nie tylko miecze, ale i łuki. Zaczęli z nich strzelać do żołnierzy Imperium, ale ci,
podobnie jak większość jeźdźców w służbie Autokraty, również byli łucznikami. Odpowiedzieli na atak ulewą
strzał. Przewaga była po ich stronie, jako że mieli zbroje i hełmy, podczas gdy prawie żaden z thanasiotów nie
nosił pancerza.
Phostis szarpnął wodze, podrywając końską głowę do góry, zawrócił i pognał swego wierzchowca w stronę
nadjeżdżają​cych żołnierzy. Chciał jedynie się poddać i odbyć pokutę, jaką naznaczy mu patriarcha, czy inny
duchowny, za grzechy, których dopuścił się w klasztorze. Zapomniał tylko, że w pra​wej ręce trzyma
uniesioną szablę.
Pędzącym naprzeciw niemu jeźdźcom musiał się wydać fanatycznym thanasiotą, który szarżuje w pojedynkę,
by tym prędzej zginąć i powędrować po świetlistej ścieżce za słoneczny krąg. Koło jego ucha gwizdnęła strzała.
Druga padła na ziemię koło końskiej nogi. Następna wbiła się Phostisowi w ramię.
Z początku odczuł jedynie uderzenie, jakby ktoś cisnął w niego kamieniem. Spojrzał w dół, i zobaczył, że
z ciała wystaje mu jasne, jesionowe drzewce. Zawiesił wzrok na szarych gęsich piórach statecznika. Co za
głupota, pomyślał, postrzelili mnie żołnierze mojego ojca.
W tym momencie poczuł uderzenie bólu i towarzyszące mu osłabienie. Gorąca krew spływała mu po piersi,
plamiąc tunikę. Zachwiał się w siodle. Koło uszu świszczały następne strzały.
Z tyłu nadjechał galopem Syagrios: - Do reszty zwariowa​łeś? - wrzasnął. - Sam ich wszystkich nie pokonasz!
- oczy mu się rozszerzyły na widok rany.
- A nie mówiłem? Zabierajmy się stąd!
Umysł Phostisa nie działał najlepiej, a ciało nie było mu wcale posłuszne. Syagrios natychmiast zorientował
się w sytua​cji. Wyrwał młodemu człowiekowi lejce z rąk i poprowadził jego konia za swoim. Złośliwy
wałach próbował się narowić, ale Syagrios był bardziej uparty i zmusił go do posłuszeństwa. Kilku innych
thanasiotów zawróciło, by osłaniać ich ucieczkę. Gężkie zbroje na dłuższych dystansach spowalniały szybkość
imperatorskich jeźdźców. Napastnikom udało się utrzymać
dystans między sobą a pościgiem aż do zapadnięcia zmroku, a potem wymknęli się pogoni. Wielu odniosło
rany, a kilka osób zaginęło, gdy padły pod nimi konie.
Świat Phostisa zawęził się do pulsującego z bólu ramienia. Wszystko inne pozostało gdzieś, w dali i straciło
wszelkie znaczenie. Ledwie zauważył, że banda zatrzymała się na odpoczynek przy niewielkim strumyku, choć
odczuwał ulgę, że nie musi już walczyć z własną słabością, by utrzymać się w siodle.
Podszedł do niego Syagrios z nożem w ręku.
- Trzeba się tym zająć - powiedział. - Kładź się.
Nikt nie odważył się rozpalić ognia. Syagrios niemal dotykał głową dała Phostisa, gdy rozdnał nożem
tunikę wokół strzały. Obejrzał ranę, zacmokał parę razy językiem i wyciąg​nął coś z mieszka przy pasie.
- Co to? - spytał Phostis.
- Łyżka do wydągania strzał - odparł osiłek. - Nie można tak po prostu wydągnąć tej pieprzonej strzały;
ostrze ma zadziory. Leż spokojnie i trzymaj gębę na kłódkę. Zaboli dę, jak będę tam grzebał, ale w ten sposób
nie rozedrę d tyle dała. Uwaga!
Mimo napomnień Syagriosa, Phostis jęknął. Nie był to jedyny okrzyk bólu, który wzniósł się w obojętne
niebo, gdy bandyd starali się opatrzyć rany, odniesione przez swych towarzyszy. Teraz już demności nie
przeszkadzały tak bar​dzo Syagriosowi, który pracował raczej na wyczude, wpy​chając wąski, zagięty koniec
łyżki wzdłuż bełtu strzały, ku jej grotowi.
Phostis poczuł, że łyżka o coś zazgrzytała. Syagrios chrząk​nął z zadowolenia: - No, dobra. Teraz mogę ją
wydągnąć. Masz szczęśde, że nie weszła za głęboko.
Phostis poczuł w ustach smak krwi, tak mocno zagryzał usta, gdy opryszek grzebał w ranie. Czuł również jej
zapach. Wykrztusił: - Gdybym naprawdę miał szczęśde, to by mnie nie trafiła.
- Ha! Może się i nie mylisz - odparł Syagrios. - Teraz
uwaga. Idzie, idzie, i jest! - Znowu chrząknął: - Krew prawie
wcale nie led, tylko parę kropel. Chyba się wyliżesz.
Zamiast manierki, miał u pasa bukłak. Wylał strumień wina na ranę Phostisa. Po operacji z łyżką i
wyciągnięciu
strzały, podrażnione ciało zabolało, jakby zetknęło się z płyn​nym ogniem. Phostis rzucał się na boki, klął i
niezgrabnie próbował uderzyć Syagriosa lewą ręką.
- Spokojnie, spokojnie do cholery - próbował go ułago​
dzić osiłek. - Leż jak człowiek. Jak się poleje ranę winem,
to się lepiej zgoi. Tak ci zależy, żeby zaropiała i żebyś
gorączkował? Może tego nie unikniesz, ale czy nie lepiej
chociaż spróbować?
Zwinął kawałek jakiegoś gałganka i przyłożył go do ramie​nia Phostisa, by zatamować krew, która w
dalszym ciągu sączyła się z rany, a potem umocował prowizoryczny tampon pasem tego samego materiału.
- Dziękuję - powiedział Phostis i wstał, nieco wolniej niż zwykle. W dalszym ciągu nie mógł się
pogodzić z ironią faktu, że człowiek, którym pogardzał, opiekował się nim tak trosk​liwie.
- Nie ma za co - Syagrios położył dłoń na jego zdrowym ramieniu. - Nigdy bym nie pomyślał, że ty
naprawdę chcesz pójść świetlistym szlakiem. Najpierw załatwiłeś tego mnicha na cacy, a potem rzuciłeś się
sam jeden na cały oddział imperia​łów. Więcej odwagi niż rozumu, to prawda, ale czasem... czasem niech
lód ogarnie rozumnych. Sprawiłeś się o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
- Czasem niech lód ogarnie rozumnych... - powtórzył znużony Phostis. W końcu dowiedział się, jak
zadowolić Syagriosa; trzeba być na tyle tchórzliwym, by słuchać roz​kazów, a potem na tyle głupim, by nie
umieć uciec. Nie potrafił wysnuć z tego żadnego morału, więc wydał z siebie tylko długie,, zmęczone
westchnienie.
- Tak, pośpij, póki można - powiedział Syagrios. - Jutro trzeba będzie się nieźle pośpieszyć, zanim na
pewno oderwiemy się od tych imperatorskich śmierdzieli. Ale muszę cię szybko dowieźć do Etchmiadzin.
Teraz, gdy mamy pewność, że jesteś po naszej stronie, przydasz nam się w bardzo wielu sprawach.
Spać? Phostis nie wyobrażał sobie, że w takiej sytuacji można zasnąć. Choć ramię nie rwało go już tak
przejmująco, od kiedy nie tkwiła w nim strzała, ból ćmił dalej, jak w chorym zębie, pulsując w rytm tętna. W
miarę jednak, jak mijało podniecenie, wywołane walką i szaleńczą jazdą, ogarnęło go wyczerpanie, jak
przypływ wielkiego, czarnego oceanu. Nie
przeszkadzała mu ani twarda ziemia, ani bolące ramię. Zasnął i spał jak kamień.
Śniło mu się, że wilk jednocześnie gryzł go i kopał; gdy się obudził, okazało się, że to Syagrios usiłuje go
doprowadzić do przytomności. Ramię w dalszym ciągu paliło żywym ogniem, ale znalazł dość sił, by
kiwnąć głową, gdy opryszek spytał go, czy utrzyma się na końskim grzbiecie.
Ze wszystkich sił starał się zapomnieć dalsze etapy podróży powrotnej do Etchmiadzinu. Niestety,
mimo wszel​kich wysiłków, nie udało mu się zignorować bólu, gdy na każdym postoju znów polewano mu
ranę piekącym winem. Ramię zrobiło się gorące, ale tylko w bezpośrednim pobliżu rany, więc kuracja,
choć drakońska, jednak chyba skut​kowała.
Żałował, że rany nie może obejrzeć uzdrowiciel, ale wśród thanasiotów nie było żadnego. Z
teologicznego punktu widze​nia było to zrozumiałe: jeśli ciało, podobnie jak wszystkie materialne rzeczy na
tym świecie, pochodzi od Skotosa, czy należy się troszczyć o jego zdrowie? Łatwo było przeprowadzić taki
wywód na poziomie abstrakcji; kiedy jednak sprawa dotyczyła własnego ciała Phostisa i bólu, który nim
targał, abstrakcyjne zasady prędko straciły sens.
Z radością powitał wzgórza, rysujące się na horyzoncie, ale nie dlatego, że Etchmiadzin, zgodnie z
wyobrażeniami thana​siotów, miał się stać dla niego drugim domem. Bliskość miasteczka oznaczała po
prostu, że po drodze nie dopadną ich żołnierze Imperatora i nie dobiją rannego Phostisa. A w twier​dzy
czeka Olyvria, przypomniał sobie. Ból sprawił, że ta myśl nie wzbudziła w nim takiego zachwytu, jak by
mogła w innej sytuacji.
Gdy banda znacznie zbliżyła się do doliny, w której kryło się miasteczko, Themistios podjechał do
Syagriosa i powie​dział: - Teraz z moimi ludźmi ruszymy świetlistą ścieżką, zwalczać materialistów. Phos
z wami; nie możemy was dalej eskortować.
- Stąd już bez kłopotów sam go dowiozę - odparł Syag​rios, kiwając głową. - Czyń swoją powinność,
Themistiosie, i niech dobry bóg ma na względzie ciebie i twoich chłopców.
Z thanasiockim hymnem na ustach wojownicy zawrócili konie i z powrotem popędzili, by krzewić święte
dzieło znisz-
czenia i mordów. Syagrios i Phostis skierowali się ku twierdzy Etchmiadzin.
- Połatamy cię gładko i poczekamy, aż ramię ci się wygoi, zanim wyruszysz znowu - obiecał Syagrios,
gdy wyrósł przed nimi szary masyw forteczny. - Może i dobrze, że tu jestem, na wypadek, gdyby trzeba było
załatwić jakieś sprawy teraz, gdy Livanios jest w polu.
- Pewnie masz rację - Phostis pragnął jedynie zsiąść z ko​nia i nie wsiadać na niego z powrotem,
powiedzmy, przez następnych dziesięć lat.
Etchmiadzin wydał mu się dziwnie przestronny, gdy jechali z Syagriosem przez błotniste uliczki w
stronę twier​dzy. Otępiały z bólu i zmęczenia, długo zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje. W końcu
zorientował się, że więk​szość żołnierzy, obozujących w mieście w czasie zimy, wyruszyła w pole, by
przyczynić się do chwały miłosiernego, dobrego pana, pustosząc wszystko, co ich zdaniem stworzył bóg
zła.
Bramy strzegło zaledwie kilku wartowników. Wewnętrzny dziedziniec wydawał się opustoszały, gdy
zniknęli żołnierze, którzy zwykle odbywali tu ćwiczenia albo słuchali przemów Livaniosa. Większość
zauszników herezjarchy chyba opuściła twierdzę wraz z nim, bo z kwatery dowódcy nie wyszedł nikt, by
wysłuchać sprawozdania Syagriosa.
Jak się wkrótce okazało, centralna część fortecy też niemal całkiem opustoszała. Kroki obu mężczyzn
odbijały się echem w korytarzach, które niedawno jeszcze były pełne żołnierzy. Można by powiedzieć, że
nie było tam żywego ducha, gdyby nie żołnierz, który wyszedł z komnaty, w której Livanios zwykle
odbywał audiencje na wzór Autokraty. Na widok Phostisa, wspartego na ramieniu Syagriosa, wojak
spytał: -A temu co się stało?
- A jak ci się wydaje? - warknął siłacz w odpowiedzi. -
Może właśnie się dowiedział, że wybrali go patriarchą, i nogi
nie chcą go nosić z wrażenia, co?
Thanasiota wpatrywał się w niego oniemiały; Phostis za​chichotał widząc, jak do żołnierza powoli
dociera świadomość, że sobie z niego zażartowano. Syagrios wskazał na zakrwawio​ny bandaż: - Postrzelili
go imperatorscy ludzie, w czasie potyczki; dobrze się sprawiał.
- W porządku, ale po co go tu przywiozłeś? - spytał żołnierz. - Rana chyba nie jest zbyt poważna.
- Trudno go rozpoznać, taki jest brudny, ale to chłopak Imperatora - odparł Syagrios. - Musimy się o
niego trochę bardziej troszczyć niż o zwykłych żołnierzy.
- A to dlaczego? Przecież na świetlistej ścieżce wszyscy są równi - thanasiota, jak każdy Videssańczyk,
gotów był do sporu religijnego, nawet pod najbłahszym pozorem.
- Tak, ale nasz Phostis jest bardzo ważny - odpalił Syag​rios. -Jeśli dobrze go wykorzystamy, pomoże
nam sprowadzić na świetlistą ścieżkę wielu nowych wiernych.
Żołnierz wgryzł się w sens jego słów niemal dosłownie, bo zaczął z namysłem przeżuwać własną dolną
wargę. W końcu z niechęcią pokiwał głową: - Rzeczywiście, to nie kłóci się z doktryną.
Syagrios mruknął Phostisowi do ucha: - Sęk w tym, że rzuciłbym jego ścierwo krukom, gdyby mnie
powstrzymywał -i zwrócił się z powrotem od żołnierza: - Czy jakiś kucharz został przy życiu? Umieramy
z głodu i to bynajmniej nie z własnej woli.
- Pewnie w kuchni ktoś jest - odparł wojak, krzywiąc się
na świętokradcze żarty.
Phostis nie miał apetytu od czasu, gdy odniósł ranę, teraz jednak na myśl o jedzeniu zaczęło mu burczeć
w brzuchu. Być może był to objaw rekonwalescencji.
Zapach fasoli, cebuli i chleba w kuchni sprawił, że w brzuchu mu aż zabulgotało. Pod ścianami piętrzyły
się stosy misek, z czasów, gdy w twierdzy stacjonowało całe wojsko. Teraz przy długich stołach zasiadało
tylko lalka osób. Phostisowi nagle mocniej zabiło serce: wśród nich była Olyvria.
Odwróciła się, ciekawa, kto przyszedł. Phostis musiał rzeczywiście być bardzo brudny, bo najpierw
rozpoznała Syag-riosa. Potem jej spojrzenie powędrowało z twarzy Phostisa na splamiony krwią bandaż i z
powrotem na jego twarz. - Co się stało? - zawołała, biegnąc ku nim.
- Postrzelili mnie - odpowiedział i możliwie jak najpogod-
niejszym tonem dodał: - Pewnie przeżyję.
Ponieważ nie mógł na głos upomnieć jej, by ich nie wydała, próbował przekazać jej to mimiką. Gdyby
Syagrios odkrył, że
są kochankami albo choćby zaczął ich podejrzewać, rezultat byłby znacznie groźniejszy niż rana od strzały
imperatorskiego kawalerzysty.
Mięli szczęście. Syagrios niczego nie podejrzewał, więc nie zwracał szczególnej uwagi na ich
zachowanie. Zagrzmiał: -Ano, chłopak bił się dobrze; lepiej, niż można by pomyśleć, moja pani.
Szarżował na ludzi Imperatora i wtedy jeden z nich go postrzelił. Sam wyciągnąłem strzałę i oczyściłem
ranę. Chyba dobrze się goi.
Olyvria spojrzała teraz na Phostisa, jakby całkiem przestała go rozumieć. Prawdopodobnie tak było: gdy
wyruszał, wcale nie chciał się bić, a co dopiero zbierać pochwały Syagriosa. Ale instynkt samozachowawczy
sprawił, że musiał szablą bronić się przed pałką tamtego mnicha... w dodatku Syagrios myślał, że Phostis
zaatakował żołnierzy, a nie, że chciał się im poddać. Świat czasem bywa bardzo dziwny.
- Czy mógłbym dostać coś do jedzenia, zanim zemdleję? -
spytał uprzejmie.
Syagrios i Olyvria niemal zaciągnęli go do stołu, usadzili na ławie i przynieśli chleb, twardy ziarnisty ser
i wino, które jego zdaniem nadawało się wyłącznie do dezynfekcji żołnierskich ran. Mimo to, wypił solidną
porcję i poczuł, że natychmiast poszło mu do głowy. Pogryzając ser i chleb, przekazał Olyvrii starannie
ocenzurowaną opowieść o tym, jak to utkwił na grocie kawaleryjskiej strzały.
- Rozumiem -powiedziała, gdy skończył. Nie był pewien, czy rzeczywiście, ale sam nie do końca jeszcze
pojmował wszystkie okoliczności tego zdarzenia. Zwróciła się do Syag​riosa i ostrożnie dobierając słowa,
spytała, jakby Phostisa z nimi nie było: - Gdy polecono, by wyruszył z oddziałem, myślałam, że zgodnie z
planem zostanie poświęcony w boju... w ten sposób mieliśmy doprowadzić jego ojca do rozpaczy.
- Taki był plan twojego ojca, moja pani - zgodził się Syagrios, również ignorując obecność Phostisa -
ale on wątpił, że chłopak rzeczywiście wierzy w świetlistą ścieżkę. Ponieważ okazało się, że to prawda,
Phostis jest dla nas więcej wart żywy niż martwy. W każdym razie ja to tak rozumiem.
- Miejmy nadzieję, że masz rację - odpowiedziała tonem, który był niezłą imitacją obojętności... a
przynajmniej Phostis miał takie wrażenie.
Dalej żuł swój chleb. Im bardziej zakłamany jest w stosunku do Syagfiosa, tym lepiej mu się powodzi. Jaki
z tego morał? Syagrios jest aż tak zły, że oszukiwanie go wychodzi Phostisowi na dobre. Tylko, jak wyjaśnić
fakt, że ten opryszek zaopiekował się nim, sprowadził z powrotem do Etchmiadzinu, a teraz znów dolał mu do
kubka trochę tego podłego, lecz mocnego wina?
Wzniósł toast lewą ręką: - Obym niedługo już mógł po​sługiwać się i prawicą.
Wszyscy wypili.
X

Mapa, na której robi się notatki piórem, zwykle nie nadaje się do ponownego użytku. Wbijanie szpilek też
ją niszczy. Krispos skłonił więc Zaidasa, by wyczarował czerwone kamyczki, za​chowujące się jak magnes;
rzeczywiście, utrzymywały się na mapie tam, gdzie je położono, nawet jeśli pergamin był zwinięty. Teraz
jednak Imperator pożałował, że nie zdecydował się na jakiś inny kolor; rozwinięta mapa wyglądała, jakby
miała ospę.
W dodatku ciągle trzeba było dodawać następne kamyczki, oznaczające kolejny brutalny atak
thanasiotów. Gońcy bez przerwy dostarczali nowe raporty. Większość z nich, podobnie jak w zeszłym roku,
zamykała się w północno-zachodnim kwadracie na ziemiach zachodnich, ale nie w każdym wypadku było to
prawdą. Krispos przejrzał raporty i dołożył dwa kamyczki na płaskowyżu w południowo-wschodniej
części poszarpanego półwyspu, w samym sercu Imperium.
Mało go pocieszał fakt, że mapa leżała na składanym stoliku w namiocie, a nie w pałacowym gabinecie.
Wielu Imperatorów zadowoliłby sam wyjazd na wojnę, gdyż w ten sposób mieliby wrażenie -
usprawiedliwione lub nie - że w ja​kiś sposób stawiają opór religijnym fanatykom.
Ale Krispos oczyma duszy widział pożary, wybuchające na mapie w miejscu umieszczenia tych
nieszczęsnych kamyczków, słyszał okrzyki triumfu i rozpaczy. Nawet gdyby na mapie był zaledwie jeden taki
znak, uważałby, że to za wiele... niestety, było kilkadziesiąt... rzeczywiście, ciężki przypadek ospy.
Katakolon, stojący u boku ojca, również ponurym wzro​kiem wpatrywał się w kamyki: - Są wszędzie -
powiedział w końcu, kręcąc głową z obrzydzeniem.
- Na to wygląda, prawda? - odparł Krispos. Nie podobało mu się to tak samo, jak synowi.
- Niestety - Katakolon wpatrywał się w cętkowany per​gamin. - Które z nich pokazują, gdzie grasuje
Livanios i naj​większa banda?
- Dobre pytanie - przyznał Autokrata. - Gdybyśmy zna​leźli równie dobrą odpowiedź, Imperium tylko
by na tym skorzystało. Przykro mi, ale nie wiem. Kłopot w tym, że ten heretyk wykorzystuje małe bandy, by
zamaskować obecność głównych sił. Na dobrą sprawę, mogą być wszędzie.
Myśl ta była rzeczywiście niepokojąca. Armia obozowała zaledwie o parę dni drogi od Videssos.
Gdyby fanatycy Livaniosa zaatakowali, zanim wojsko Imperatora będzie goto​we do walki... Krispos
pokręcił głową. Wiedział, że wokół obozu wystawiono czujki i każdy, kto wpadnie w ich ręce, zostanie
odpowiednio potraktowany. Jeśli on, Imperator, za​cznie panikować, Livanios zdobędzie nad nim
przewagę.
Katakolon podniósł wzrok znad mapy: - No i co, tatusiu, zrobiłeś sobie nowego dzieciaka. Ładnie to
tak, w twoim wieku?
- Mam już trójkę dzieciaków. Mam nadzieję, że jeden więcej nie zaszkodzi Videssos, skoro wam się to
nie udało. Tak, tak, nawet w moim wieku co nieco się udaje, jak ci już mówiłem w domu. Maszyneria wciąż
działa.
- No, pewnie i działa, ale naprawdę... - Katakolon chyba uznał, że to już koniec zdania. Pewnie chciał
powiedzieć coś w rodzaju...nawet jeśli działa, to nie musisz z niej korzystać.
Krispos odparował: - Może nauczysz się czegoś obser​wując, jak sobie z tym radzę. Ty za to szalejesz tak,
że niedługo będziesz ojcem całej kompanii kawaleryjskiej. Nazwą się Bęka​rty Katakolona i będą zarazem
mocni w gębie i prawdomówni.
Miał nadzieję, że w ten sposób zamknie usta swojemu najmłodszemu synowi - od dawna już nie
próbował zawsty​dzać go z powodu rozwiązłości - ale pomysł spodobał się Katakolonowi. Chłopak
klasnął w ręce i zawołał: - A jeśli ja zrobię sobie całą kompanię, to moi chłopcy zrobią sobie parę pułków,
jak dorosną, i w końcu cała videssańska armia to będą moje prawnuki!
Podobnie jak w rozmowach z Iakovitzesem, Krispos mógł tylko wznieść ręce ku niebu i poddać się: -
Jesteś niepopraw-
ny - powiedział do syna.- Idź do Sarkisa, powiedz mu, że chcę z nim rozmawiać i spróbuj po drodze
nikogo nie uwieść.
- Halogajczycy nie są w moim guście - odparł Katakolon
wyniośle. - Natomiast, gdyby ich córki i siostry były zaintere​
sowane służbą dla Videssos... - Krispos udał, że chce w niego
rzucić składanym stołkiem. Chłopak uchylił się ze śmiechem
i wyszedł z namiotu. Krispos przypomniał sobie egzotyczną
halogajską blond nałożnicę o różowej cerze, którą widział na
jednej z orgii Anthimosa prawie dwadzieścia lat temu. Katako-
lonowi pewnie bardzo by się spodobała.
Jeden z gwardzistów wsunął głowę do namiotu. Krispos wyprostował się spodziewając, że zaanonsuje
Sarkisa, ale żołnierz powiedział: - Mag Zaidas chciałby rozmawiać z Wa​szą Wysokością.
- Zaidas? Naturalnie, chętnie go wysłucham.
Zaidas jak zwykle chciał paść przed nim na twarz; jak zwykle, Krispos polecił mu gestem, by sobie tym
nie zawracał głowy. Obaj uśmiechnęli się, skończywszy ten mały rytuał. Wygięte w uśmiechu usta maga
natychmiast jednak zacisnęły się w wąską kreskę. Powiedział: - Ku chwale Waszej Wysoko​ści, w ciągu
kilku minionych dni udało mi się z pomocą magii ustalić miejsca pobytu młodego Imperatora, Phostisa.
- A więc nie przebywał przez cały czas w jednym miej​
scu? - spytał Krispos. - Myślałem, że dalej jest w Etchmia-
dzinie.
Ponieważ od czasu, gdy Zaidasowi udało się przebić ochronny ekran makurańskiego maga, nie wykrył
żadnych ruchów Phostisa, Krispos pozwolił sobie żywić nadzieję, że jego syn i spadkobierca jest
więźniem thanasiotów, a nie fanatykiem świetlistej ścieżki.
- Niestety, Wasza Wysokość, obawiam się, że nie. Proszę popatrzeć - Zaidas wyciągnął z mieszka
kwadratowy kawałek skóry.
- To jest wyprawiona skóra sarny; zwierzęcia, które, ze względu na czułe i łagodne spojrzenie,
reprezentuje uczucia, jakie Wasza Wysokość żywi dla swego porwanego syna. Czy Wasza Wysokość widzi
te znaki? Tutaj, tu, i jeszcze tutaj?
Krispos rzeczywiście zobaczył znaczki, jakby skóra była w kilku miejscach przypalona gorącym
żelazem. - Widzę
znaki, panie magu, ale muszę przyznać, że nie rozumiem, co oznaczają.
- Jak Wasza Wysokość wie, udało mi się w końcu ustalić miejsce pobytu Phostisa, dzięki prawu
przechodniośri. Gdyby pozostawał w Etchmiadzinie, znaki byłyby wypalone, jakby jeden na drugim. Tu jednak,
rozprzestrzenienie ich oznacza, że pokonał sporą odległość, prawdopodobnie w kierunku połu​dniowym i
wschodnim, a potem powrócił do punktu wyjścia.
- Rozumiem - Krispos niechętnie wpatrywał się w sarnią skórę. - A dlaczego twoim zdaniem pokonywał te
odległości?
- Wasza Wysokość, jestem zadowolony, że w ogóle udało mi się o tym dowiedzieć. Powody tych przejazdów
są nieodgad-nione dla mej sztuki - Zaidas mówił ze spokojną determinacją, jakby sam nie chciał wiedzieć,
dlaczego Phostis wyruszył z thanasiockiej twierdzy, a potem do niej wrócił.
Mag był jednocześnie dworakiem i przyjacielem; nic dzi​wnego, że wybrał łatwiejszą drogę. Krispos odparł
oschle: -Panie magu, czy nie wydaje ci się prawodopodobne, że wyruszył do boju z bandą fanatyków, a
potem wrócił do​do domu?
- Takie rozwiązanie niewątpliwie trzeba rozważyć - przy​znał Zaidas. - Ale brałbym pod uwagę również
liczne inne możliwości.
- Tak, możliwości... ale na ile one są prawdopodobne? To, co przed chwilą powiedziałem, najlepiej
tłumaczy fakty. -Krispos spędził pół życia rozważając sprawy sądowe i dobrze wiedział, że najprostsze wnioski
są zwykle najbardziej pra​wdopodobne. Cóż mogłoby być prostsze niż decyzja Phostisa, by się przyłączyć do
buntowników i walczyć u ich boku? Krispos zmiął skórę w garści i rzucił na ziemię. - Naprawdę mi żal, że
Digems już nie żyje... z wielką przyjemnością bym go oddał katu.
- Współczuję Waszej Wysokości i w pełni rozumiem wagę problemu.
- Tak, problemu... - ładnie powiedziane. Co należy robić, gdy syn i spadkobierca zwraca się przeciwko
ojcu? Choć Krispos lubił planować, nigdy czegoś takiego nie przewidywał. Teraz musiał. Jakim następcą tronu
byłby Evripos? Byłby zachwycony, to na pewno. Ale, czy byłby z niego dobry Autokrata? Krispos nie potrafił
odpowiedzieć na to pytanie.
Zaidas też się chyba nad tym zastanawiał, bo powiedział: -Wasza Wysokość, nie mą potrzeby teraz
zajmować się tą sprawą. Być może w czasie tej kampanii wszystkiego się dowiemy.
- Najprawdopodobniej tak - zgodził się z nim Krispos. -
Kłopot w tym, że może się okazać, że lepiej było nic nie
wiedzieć.
Zanim Zaidas zdążył znaleźć na to odpowiedź, Katakolon wprowadził do namiotu Sarkisa. Chłopak
uprzejmie kiwnął głową magowi; Zaidas był w pałacu od zawsze, to znaczy jeszcze przed urodzeniem
Katakolona, który przyzwyczaił się uważać go nieomal za stałą część wyposażenia. Sarkis zamar-kował
salut, który Zaidas mu oddał. Obydwu świetnie się powodziło na służbie u Krisposa; jeśli byli o siebie
zazdrośni, dobrze to ukrywali.
- Co się dzieje, Wasza Wysokość? - spytał Sarkis i zaraz
dodał: - Jest tu może jakieś jedzenie? Mam ochotę na coś
na ząb.
Krispos wskazał na misę solonych oliwek. Jego generał nabrał pełną garść i wrzucił sobie do ust jedną
po drugiej, wypluwając pestki na ziemię. Zjadł wszystko i nabrał następną porcję.
- Patrz - Krispos wskazał na mapę. - Przyszło mi do głowy parę rzeczy, wprawdzie dopiero teraz, ale
lepiej późno niż wcale. Cała trudność tej kampanii polega na tym, że thanasioci dokładnie wiedzą, gdzie
jesteśmy. Jeśli sami nie zechcą wydać nam bitwy, mogą w nieskończoność robić uniki. Mogą także rozdzielić
się na mniejsze grupy i napadać na jedną wieś po drugiej; nawet jeśli zniesiemy z powierzchni ziemi
kilkanaście band, nie zniszczymy w ten sposób całego ruchu.
- Prawda - powiedział Sarkis, przekąszając oliwką. -Cholernie trudno walczyć z wojskiem, które
prawie się nie różni od zwykłych zbójów. My poruszamy się wolno, z muzyką i sztandarami, a oni skaczą po
pagórkach, jak wszy na rozpalonej blasze. Pewnie do tego mają szpiegów w naszym obozie, żeby dokładnie
znać położenie naszych wojsk o każdej porze dnia i nocy.
- Bez wątpienia mają - zgodził się Krispos. - Mój plan jest taki; załóżmy, że odłączymy od głównego
korpusu na przykład tysiąc pięćset ludzi, wyślemy ich na wybrzeże i załadujemy na
statki. Nie powiemy wcześniej gdzie wyładują; niech drun-garios, dowodzący flotą, sam wybierze port -
Tavas, Nakoleię lub Pityos, ale dopiero, gdy znajdą się na pełnym morzu. Oddział będzie na tyle duży, że
przyda się w każdym miejscu, gdzie wyląduje, może nawet zmusi wojska Livaniosa do kontr​ataku... a wtedy,
jeśli dobry bóg pozwoli, będziemy już na tyle blisko, by zaatakować go z resztą armii. Co ty na to?
Krispos wiedział, że jest jedynie strategiem amatorem, więc nigdy nie podejmował poważnych decyzji
bez konsultacji z zawodowcami.
Sarkis w zadumie wsadził kolejną oliwkę do ust i odparł: -Szpiedzy nie dowiedzą się, co robimy, a to
mi się podoba. Tylko Wasza Wysokość sam powinien wybrać miasto i przeka​zać jego nazwę drungariosowi
w zalakowanej kopercie...
- Wzmocnionej zamykającym zaklęciem -dodał Zaidas -by uniemożliwić także szpiegostwo magiczne.
- Tak jest, koniecznie z zamykającym zaklęciem - przyta​knął Sarkis - żeby nikt nie widział rozkazu za
wyjątkiem ciebie, Imperatorze, i może jednego spathariosa - tu popatrzył na Katakolona -do chwili, gdy
otworzy go drungarios. W ten sposób będziemy pewni, że główny korpus armii znajdzie się na właściwym
miejscu we właściwym czasie.
- Dzięki, szlachetny panie; znakomicie uzupełniłeś mój plan. Zrobimy tak, jak mówisz. Przede
wszystkim chodzi mi oto, by odebrać thanasiotom inicjatywę. Teraz, dla odmiany, oni będą musieli nas
pilnować.
Krispos popatrzył kolejno na Sarkisa, Zaidasa i Katakolo​na. Wszyscy trzej przytaknęli. Syn spytał: - A
które miasto wybierzesz do lądowania?
Sarkis odwrócił głowę, by młody człowiek nie zauważył jego uśmiechu. Krispos naturalnie to dostrzegł.
Odpowiedział łagodnie: - Nie powiem ci teraz, bo ściany namiotu są jedynie z tkaniny, a ja nie wiem, kto
jest na zewnątrz w zasięgu głosu. Im mniej się gada, tym mniej nieprzyjaciel może się dowiedzieć.
- Aha - Katakolon w dalszym ciągu nie do końca pojmo​wał, że to, w czym bierze udział, to nie jest
wielka, skom​plikowana zabawa. Powiedział tylko: - A czy Zaidas nie mógłby stworzyć strefy milczenia
wokół namiotu?
- Pewnie, że tak - odparł Krispos - tylko po co? Więcej kłopotu niż to warte. Poza tym, inny mag
mógłby ją zauważyć
i zacząć się zastanawiać, co też tam się dzieje pod osłoną ciszy. A w ten sposób jest spokój, nie dzieje się nic
niezwykłego i nikt nie podejrzewa, że coś knujemy... to jest najlepszy sposób, by coś uknuć, jeśli naprawdę
się ma na to ochotę. - Aha - powtórzył Katakolon.

Syagrios bez ostrzeżenia wdarł się do maleńkiej celi Phos-tisa w twierdzy Etchmiadzin. - Zabieraj ten
swój imperialny tyłek z łóżka - warknął -jest robota dla ciebie.
Rozespany Phostis przede wszystkim ucieszył się, że akurat tego dnia Olyvria nie dzieli z nim siennika.
Potem, gdy nieco oprzytomniał, zaciekawił się. - Praca? - spytał. - Jaka praca?
Wygramolił się spod koca, przeciągnął i bezskutecznie gładził pogniecioną tunikę. We śnie przygniótł
sobie brodę, która teraz sterczała jak u jeża.
- Chodź na dół, zjedz owsiankę, popij winkiem i pogada​
my - odparł Syagrios. - Teraz nie warto z tobą gadać, bo
przed śniadaniem jesteś półprzytomny.
Ponieważ trudno było odmówić słuszności tej opinii, Phos​tis zareagował na nią pełnym godności
milczeniem. Łatwiej byłoby mu zachować tę godność, gdyby nie pasek od sandała, który w żaden sposób
nie dawał się porządnie zapiąć. Syagrios niemal zawył ze śmiechu.
Gdy schodzili po schodach, opryszek spytał: - Jak tam ramię?
Phostis uniósł rękę w górę, zaczął nią wymachiwać i zginać, póki nie syknął z bólu.
- Nieźle, ale nie mogę jej nadwerężać - odparł. - Ale już niedługo wyćwiczę ją tak, że będzie całkiem
sprawna.
- To dobrze - odparł Syagrios i zamilkł aż do chwili, gdy obaj weszli do kuchni. Jeśli chciał w ten
sposób wzbudzić ciekawość Phostisa, to mu się udało. Młody człowiek uwinąłby się ze swoją porcją
owsianki dwa razy szybciej, gdyby nie zarzucał swojego opiekuna pytaniami. Opryszek, który raczej pił
śniadanie, niż je jadł, zachowywał pełne satysfakcji mil​czenie, dopóki nie przyszła Olyvria i nie przysiadła
się do ich stołu. Na jej widok Phostis zamilkł, ale wcale nie zaczął śpieszyć się z jedzeniem.
- Powiedziałeś mu? - spytała Syagriosa.
- Nie, nie powiedział mi nic - odparł zamiast niego urażo​ny Phostis; gdyby ciekawość swędziała,
drapałby się obiema rękami. Syagrios obrzucił go paskudnym spojrzeniem, zanim odpowiedział na pytanie
Olyvrii:
- Ani słowa. Niech się jeszcze trochę pogotuje z cieka​wości.
- Moim zdaniem, powinieneś już uchylić pokrywkę - od​parł Phostis. - Co się dzieje, w imię dobrego,
miłosiernego pana? Co mi masz powiedzieć, Syagriosie?- wiedział, że zachowuje się jak dzieciak, ale nie
potrafił się opanować.
- No dobrze, już dobrze, chłopczyku, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to ci powiem - droczył się z nim
Syagrios. Oczywiście, nic mu nie powiedział, tylko wstał i powoli, z rozmysłem, nalał sobie kolejny
kubek wina. Phostis spojrzał z niemą prośbą na Olyvrię, ale dziewczyna także milczała. Syagrios wrócił
chwiejnym krokiem, usiadł i hałaśliwie siorbał wino. Dopiero gdy skończył, wreszcie się odezwał.
- Twój tata, chłopcze, zaczyna płatać figle.
Phostis słyszał już wiele komentarzy na temat ojca, ale jak dotąd nikt nie określał go jako figlarza. Spytał
ostrożnie: -A co takiego zrobił?
- Sęk w tym, że nie całkiem wiemy - sądząc z miny Syagriosa, uważał, że powinien wiedzieć dokładnie
o wszyst​kich posunięciach Krisposa. - Wysłał wojsko na Morze Vides-sańskie, tak samo, jak wtedy jesienią,
gdy cię porwaliśmy. Tym razem jednak nie wiemy z góry, do którego portu mają zawinąć statki.
- Aha - Phostis miał nadzieję, że ten komentarz zabrzmi mądrze. Ale nie do końca widać był mądry, bo
musiał zadać następne pytanie: - A co to ma wspólnego ze mną?
- Wyobraź sobie, że jesteś żołnierzem Imperium - powie​dział Syagrios - co po pierwsze oznacza, że
jesteś durny, jak tabaka w rogu, nie? No dobra, załóżmy, że lądujesz w jakimś mieście i robisz, co ci każą,
aż tu nagle nadchodzi syn Autokraty i mówi tak: do cholery z waszymi oficerami, chodźcie wszyscy za mną
na świetlistą ścieżkę. Co byś wtedy zrobił?
- Ja... już rozumiem - odparł powoli Phostis. Rzeczywiście zrozumiał; gdyby rzeczywiście był całym
sercem po stronie świetlistej ścieżki, tak jak się wydawało Syagriosowi, mógłby
wyrządzić ojcu bardzo dużą szkodę. Dostrzegał również trud​ności całego przedsięwzięcia: - Mówiłeś, że
nie wiecie, gdzie to wojsko wyląduje?
- Nooo... nie - Syagrios bez wątpienia był głęboko ura​
żony. - Ale się domyślamy... niestety, tylko domyślamy...
że spróbuje wysłać ich do Pityos. Tak by zrobił Livanios,
gdyby nosił czerwone buty. Livanios lubi uderzać w samo
serce, no nie?
Phostis kiwnął głową; rozumowanie opryszka wydało mu się całkiem logiczne. Spytał: - A więc
wysyłacie mnie do Pityos? Samego?
I Syagrios, i Olyvria wybuchnęli śmiechem. Dziewczyna powiedziała: - Ależ nie, Phostisie. Choć
jesteśmy na tyle pewni, iż pójdziesz po świetlistej ścieżce, że cię tam w ogóle wyślemy, nie jesteśmy aż tak
przekonani o twojej szczerości, by cię posłać samego. Musimy być pewni, że powiesz to, co chcemy. Do
Pityos pojadę z tobą ja... i Syagrios.
- Dobrze - odparł spokojnie. Nie miał pojęcia, jak się
rozwinie sytuacja po przyjeździe do Pityos; nie był nawet
pewien, czy Olyvria jest po jego stronie, czy popiera Livaniosa.
Okaże się to w swoim czasie. Tak czy siak, postanowił
spróbować ucieczki. Etchmiadzin leżał w sercu thanasiockiej
krainy - nawet gdyby udało mu się wymknąć z miasta i tak
wkrótce by go złapali.
Ale Pityos... Pityos znajdowało się nad morzem. Phostis nie był wytrawnym żeglarzem, ale potrafił
sterować niewielką łódką. Jeśli dobry bóg pozwoli, nawet nie będzie musiał się do tego uciekać. Jeśli do
portu wpłyną żołnierze Imperatora, będzie musiał tylko przejść na ich stronę, zamiast przekonywać ich, by
weszli na świetlistą ścieżkę. Wydało mu się to zbyt łatwe, by było prawdziwe.
- Kiedy wyjeżdżamy? -spytał starając się, by w jego głosie me brzmiał nadmierny entuzjazm. - Będę
potrzebował czasu, by się zastanowić, co mam powiedzieć tym ludziom. Z oficera​mi raczej nie będę
rozmawiał, prawda?
- Za cholerę, nie - zgodził się Syagrios, rechocąc. - Twój cel to wszarze i szmaciarze, biedne skurwiele,
co żołnierką zarabiają na życie i to bardzo marne życie. Przy odrobinie szczęścia zbuntują się i
popodrzynają gardła tym dumnym fiutom, co im rozkazują. Każdy jeden taki to wielkie nieporo-
zumienie między rodzicami, ale niedługo będzie już po nich - Syagrios może nie był mistrzem teologicznej
dysputy, ale nadrabiał te niedostatki niezmierną pogardą dla każdej władzy.
Na pytanie Phostisa odpowiedziała Olyvria: - Chcemy wyruszyć już jutro. Od wybrzeża dzieli nas kilka
dni jazdy; możesz się zastanawiać nad swoją przemową po drodze.
- Jak sobie życzysz - zasiniał się Phostis. - Dobry bóg świadkiem, że nie muszę się zbyt długo pakować.
- I nawet nie powinieneś, jeśli podążasz świetlistą ścieżką -odpowiedziała.
Phostis zdobył się na duży wysiłek, by nie popatrzyć na nią ze zdziwieniem. W jej głosie zabrzmiała ta
sama nuta, którą słyszał tuż po porwaniu, gdy dziewczyna wiozła go do twier​dzy. A gdzie jej namiętność?
Zniknęła, bo Syagrios był blisko? A może dziewczyna starała się uwieść Phostisa, by opowiedział się po
stronie buntowników z miłości, gdy zawiodły wszystkie inne sposoby?
Nie potrafił sobie tego wyjaśnić. W pewnym sensie, nie miało to większego znaczenia. Gdy dotrze do
Pityos, będzie próbował ucieczki, bez względu na okoliczności. Jeśli dziew​czyna będzie się opierać,
ucieknie sam. Wiedział jednak, że na zawsze utraci sporą część zaufania do ludzi, jeśli okaże się, że ta, którą
pokochał, tylko wykorzystywała go do swoich celów.
Miał nadzieję, że Olyvria w nocy wkradnie się do jego celi, bo po pierwsze jej pragnął, a po drugie
chciał spytać ją o to wszystko, o czym nie mogli rozmawiać przy Syagriosie. Ale nie pojawiła się. Rano,
Phostis spakował zapasową tunikę, w któ​rej posiadanie wszedł w czasie pobytu w twierdzy, przypasał
miecz, który trzymał w celi od czasu napadu na Aptos, i zszedł na dół.
W kuchni siedział już Syagrios i jadł śniadanie. Rzucił Phostisowi słomiany kapelusz o szerokim rondzie,
podobny do tego, jaki pod zawadiackim kątem założył sobie na głowę. Olyvria też miała podobny; oprócz
tego założyła męską tunikę i spodnie do konnej jazdy.
- Dobrze - powiedział Syagrios na jej widok. - Zabie​
rzemy tyle jedzenia, żeby starczyło nam do samego Pityos,
spakujemy w juki i hajda w drogę. Chleb będzie czerstwy,
ale to nic.
Phostis zabrał kilka bochenków, trochę sera i cebuli, a do tego długą, twardą wieprzową kiełbasę,
doprawianą czosn​kiem. Zawahał się na widok okrągłych ciastek, posypanych cukrem pudrem. - Co to
jest? - spytał.
- Weź kilka; są smaczne - odpowiedziała Olyvria. - Ro​bi się je z siekanych daktyli, orzechów i
miodu. Chyba mamy nowego kucharza, z Vaspurakanu, bo to ich spec​jalność.
- Tak jest - zgodził się Syagrios. - A Videssańczycy nazy​wają je „książęce jajka" - zarechotał. Phostis
uśmiechnął się, a Olyvria udawała, że nic nie słyszy.
Phostis dał jedno z ciastek swojemu wrednemu wierzchow​cowi w nadziei, że złagodzi tym jego
usposobienie. Zwierzak natychmiast spróbował go ugryźć; ledwie zdążył cofnąć dłoń. Syagrios znów się
zaśmiał. Gdyby Phostis był w innym towarzystwie, nadałby imię strażnika swojemu koniowi.
Jazda do Pityos była bardzo przyjemna. Przez pięć dni przemierzali połacie płaskowyżu pokryte zieloną,
wiosenną trawą i krzewami; dopiero za miesiąc letni słoneczny żar miał wypalić całą roślinność. Bielinki i
rusałki polatywały między czerwonymi i żółtymi kępami wilżyny, czasem przysiadając na białych kwiatach
kozieradki. Jaskółki i skowronki uwijały się za owadami.
W połowie pierwszego dnia podróży Syagrios zsiadł z konia i poszedł w krzaki, rosnące nieco dalej od
drogi. Olyvria, nie odwracając głowy w stronę Phostisa powiedziała cicho: -Wszystko będzie dobrze.
- Na pewno? - odpowiedział. Chciał jej wierzyć, ale zrobił
się ostatnio nieufny. Jeśli mówiła prawdę, oto stoi przed nią
szansa, by to udowodnić.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wrócił Syagrios, zapinając ostatni guzik przy rozporku. Poprawił pas,
pogwizdując mar​szową piosenkę, w której tylko gdzieniegdzie trafiały się przyzwoite słowa. Stęknął,
wskakując na siodło.
- Dalej, w drogę - zakomenderował.
Przez ostatnie półtora dnia podróży jechali przez nadmors​ką równinę. Na polach chłopi pracowali przy
orce i sadzeniu; niektórzy przycinali winorośle. W powietrzu czuło się powiew lata; na nizinach było już
parno i gorąco. Ramię bolało Phostisa bardziej niż w suchym klimacie na płaskowyżu.
Gdy tylko na horyzoncie pojawiło się Pityos, cała trójka zaczęła wytężać wzrok, osłaniając oczy przed
słonecznym blaskiem. Phostis zastanawiał się, co by było, gdyby w porcie dostrzegli las masztów. Ale, o ile
wzrok go nie mylił, na przybrzeżnych wodach unosiło się mnóstwo kutrów, ale nie było tam ani jednej
imperialnej galery, przeznaczonej do przewozu ludzi i koni.
Syagrios mruknął podejrzliwie do Phostisa: - Twój stary znów coś kręci - jakby to była wina młodego
człowieka. -Może statki są na otwartych wodach i czekają, żeby przypłynąć w nocy i zaskoczyć mieszkańców... a
może jednak zdecydował się posłać ich do Tavas albo Nakolei.
- Ten makurański mag Livaniosa powinien umieć to odgadnąć - powiedział Phostis.
- Nic z tego... - Syagrios pogardliwie machnął ręką. -Livanios wziął go do siebie, bo jego czary są nie do
prze​niknięcia dla videssańskich magów, ale on też nie potrafi odgadnąć planów przeciwnika... to straszny
niezguła, czasem zdaje się, że nie wie, na jakim świecie żyje - przerwał i z na​mysłem przyjrzał się
Phostisowi: - A ty skąd wiesz, że on jest z Makuranu?
- Poznałem po akcencie - odparł Phostis tak niewinnie, jak tylko potrafił. - A potem przypomniałem
sobie, że w pałacu widziałem posłów z Makuranu w podobnych kaftanach.
- Aha. W porządku - uspokoił się Syagrios. Phostis też odetchnął z ulgą; gdyby przez przypadek wymknęło
mu się imię Artapana, narobiłby sobie niemałych kłopotów.
Przed bramami Pityos stali thanasioccy wartownicy, jak zwykle niezdyscyplinowani, ale bojowi. Gdy
Syagrios pozdro​wił ich w imię świetlistego szlaku, uśmiechy porozciągały zmarszczki na ich ponurych
twarzach w różnych nieoczekiwa​nych kierunkach. Machnięciem ręki pozwolili całej trójce na wejście do
miasta.
Pityos było mniejsze niż Nakoleia; ponieważ Phostis uwa​żał, że Nakoleia to coś w rodzaju większej
wioski, sądził, że w Pityos też wyda mu się prowincjonalną mieściną. Ale kilka miesięcy spędzonych w
Etchmiadzinie, i to głównie w za​tłoczonej fortecy, sprawiło, że w jego oczach miasto okazało się całkiem
przestronne.
Syagrios wynajął pokój na pierwszym piętrze w tawernie portowej, by moc obserwować morze; chciał
wypatrzyćstatki jeszcze w drodze, zanim rzucą kotwicę i zaczną wyokrętowy-wać ludzi. Olyvria milczała
przez cały czas, gdy osiłek za​wzięcie targował się o cenę; Phostis nie potrafił odgadnąć, czy karczmarz
bierze ją za młodego chłopca bez brody, czy też wie, że to kobieta, ale go to nie obchodzi.
W pokoju zrobiło się tłoczno, gdy służący przyniósł trzeci słomiany siennik, ale i tak było tam więcej
miejsca niż w celi Phostisa. Młody człowiek rozwinął swoją derkę i z ulgą rzucił ją na jeden z materacy.
Syagrios wychylił się z okna, by z bliska popatrzeć na port. Pokręcił głową: - Wypieprzcie mnie od tyłu
szyszką sosnową, jeśli wiem, gdzie oni się podziali. Powinni być tutaj, chyba że się całkiem pomyliłem - ton
jego głosu wskazywał jednak, że pomyłka jest mało prawdopodobna.
Olyvria wzięła do ręki nocnik, który wepchnięto do kąta, gdy służący przyniósł trzecie posłanie.
Zajrzała do niego, skrzywiła się i podeszła do okna, jakby chciała wylać zawartość na ulicę i
przypadkowych, nieostrożnych przechodniów. Za​miast tego jednak, stanęła za Syagriosem, podniosła
naczynie do góry i trzasnęła nim osiłka w głowę.
Nocnik był ciężki, gliniany; spodziewała się, że opryszek od razu straci przytomność i bezgłośnie
osunie się na podłogę. Ale Syagrios był twardy. Zachwiał się, jęknął i chwiejnie odwrócił w stronę
dziewczyny. Po twarzy spływa​ła mu krew.
Phostis poczuł, jak mu serce wali - raz i drugi, gdy oniemiały patrzył, na co się odważyła. Potem
otrząsnął się ze zdumienia. Złapał Syagriosa za ramię i uderzył go z całej siły w twarz lewą dłonią.
Mężczyzna poleciał do tyłu. Próbował unieść ręce, by się zasłonić przed ciosami, ale poruszał się wolno,
jak we śnie. Phostis uderzył go po raz drugi i trzeci. Osiłek wywrócił oczy i padł na podłogę.
Oly vria wyrwała mu nóż zza pasa i uniosła broń nad jego szyją. Phostis złapał ją za rękę. -
Zwariowałeś? - krzyknęła.
- Nie. Zabierzemy mu broń i zwiążemy go - odpowie​dział. - Ale tak jestem mu wdzięczny za to... -
dotknął gojącej się rany na ramieniu - ...że nie poderżnę mu gardła.
Skrzywiła się, ale nie spierała się z nim. Nóż posłużył jej do pocięcia poszwy z siennika na pasy, do
związania Syagriosa, który pojękiwał i rzucał się na boki, gdy Phostis przewracał go na brzuch, by
skrępować mu ręce na plecach. Chłopak uderzył go jeszcze raz i założył mu knebel. Potem związał mu
kostki, najmocniej jak potrafił.
- Daj mi ten sztylet - powiedział nagle. Olyvria podała mu broń.
- Zmieniłeś zdanie?
- Nie - Phostis oderżnął Syagriosowi sakiewkę od pasa. Po podłodze potoczyło się ze sześć sztuk złota
i garść srebra. Zebrał monety i włożył je do swojego mieszka. - A teraz zjeżdżajmy stąd.
- Tak jest - zgodziła się z nim. - Wszystko jedno, co planujesz, trzeba się pośpieszyć. Jeden dobry bóg
wie, ile ten tutaj będzie leżał spokojnie... a jak się obudzi, wcale mu się nie spodoba to, cośmy mu zrobili.
Zdaniem Phostisa, było to spore niedopowiedzenie. - No, to chodźmy - powiedział. Pospiesznie
opuścili pokój. Gdy zeszli do opustoszałej sali, karczmarz uniósł brew, ale nic nie powiedział. Phostis
podszedł do niego, wyjął sztukę złota i położył na barze: - Nie widziałeś, jak wychodziliśmy. Byłeś na
zapleczu. W ogóle, nigdy nas nie widziałeś.
Mężczyzna przykrył monetę dłonią: - Czy ktoś coś mó​wił? - spytał, spoglądając nieobecnym
wzrokiem na Phosti​sa. - Tak tu pusto, że zaczynam mieć jakieś zwidy.
- Mam nadzieję, że dałem mu wystarczająco dużo - po​wiedział Phostis do Olyvrii, gdy szybkim
krokiem maszerowali do portu.
- Ja też - odpowiedziała. - Najlepiej by było, gdybyśmy się nigdy o tym nie dowiedzieli. Mam
nadzieję, że tobie też mniej więcej o to chodzi.
- Tak jest - Phostis głęboko oddychał przyjemnym, mors​kim powietrzem. Zapach solanki i ryby kojarzył
mu się, niemal nieświadomie, z otoczeniem pałacu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł się, jak w
domu.
Jakiś rybak wyskoczył z małego kutra i zaczął go cumować do mola. Miał bardzo marny połów, parę
wiader makreli i innych, jeszcze mniej interesujących ryb. - Dzień dobry -pozdrowił go Phostis.
Rybak musiał mieć ze sześćdziesiąt lat i był śmiertelnie zmęczony:- Dla kogo dobry, dla tego dobry -
odpo​wiedział. - Dzień, jak dzień. Już się kończy. I tyle.
Phostis powiedział: - Dam ci dwie złote monety za tę łódkę, a trzecią, żebyś zapomniał, że mi ją
sprzedałeś.
Kuter na pewno był wart mniej niż półtorej sztuki złota. Phostis nie dbał o cenę. Miał pieniądze i chciał
wydostać się z Pityos możliwie jak najprędzej. Nalegał: - Czy wtedy uznasz, że miałeś trochę lepszy dzień? A
może całkiem niezły?
Wyciągnął z sakiewki trzy sztuki złota i trzymał je w dłoni tak, by blask bił w oczy rybaka. Stary wpatrywał się
w nie, nie wierząc własnemu wzrokowi. Postawił na deskach jedno z wia​der i powiedział powoli: - Młody
człowieku, jeśli sobie ze mnie żartujesz, sprawię ci lanie, choć jestem niemłody. Przysięgam na dobrego,
miłosiernego pana, nie wymigasz się.
- Nie żartuję - odpowiedział Phostis. - Czy na pokładzie są hamaki, linki, haczyki i sieci?
- Tylko jeden hamak... pływam sam - odpowiedział ry​bak. - Ale są też koce, więc jedno z was może
spać na pokładzie. Tak, reszta wyposażenia jest w środku. Obejrzyjcie je, zanim kupicie; nie chcę, żebyście
narzekali, że was oszukuję, choć sami dobrze wiecie, że słono przepłacacie ten zakup. W beczkach jest
świeża woda, wczorajsza. Możecie długo pływać bez lądowania, jeśli na tym wam zależy.
- Nieważne, na czym nam zależy - powiedział Phostis, zdając sobie sprawę, że lepiej będzie dla rybaka, by
wiedział jak najmniej. Przeszedł po nabrzeżu i zajrzał do łódki. Sieci leżały starannie złożone na dziobie; linki z
haczykami przywiązano do kołków na ścianie maleńkiego kokpitu za masztem. Na pokładzie leżały dwa wiosła.
Pokiwał głową i zapłacił rybako​wi: - Widać, że dbasz o łódź.
- A jest ktoś, kto by mnie w tym zastąpił? - odparł tamten.
Phostis pomógł Olyvrii wsiąść do łodzi, potem sam wsko​czył na pokład i włożył wiosła w dulki. -
Odcumujesz? - spytał rybaka.
Stary w dalszym ciągu wpatrywał się w złote monety. Drgnął, zanim spełnił tę przysługę. Posapując z
wysiłku, Phostis wziął się do wioseł. Kuter powoli odpłynął od mola. Jego poprzedniego właściciela
wyraźnie radował ten widok. Zabrał wiadra i ruszył do miasta. Nawet się nie obejrzał.
Gdy Phostis odwiosłował nieco dalej od mola, wyciągnął żagiel ze schowka. Jak większość
videsśanskich żagli, był to kwadratowy kawał płótna, nie najlepiej nadający się do pływa​nia pod wiatr, ale
zupełnie wystarczający, jeśłi chciało się żeglować z wiatrem. Akurat wiało z zachodu, a Phostis wybierał
się na wschód. Póki bryza nie zmieniła kierunku, wszystko było w porządku.
- Znasz się na łowieniu ryb? - spytał Olyvrię.
- Nie za bardzo... o żeglowaniu też mało co wiem -odpowiedziała. - A ty?
- Dam sobie radę z łodzią, jeśli pogoda nie zmieni się na sztormową. Ryby też umiem łowić, choć jestem
przyzwyczajo​ny do innego sprzętu. Nauczyłem się od ojca. - Pomyślał, że oto po raz pierwszy przyznaje
wprost, że Krispos przekazał mu jakąś wartościową wiedzę.
- To się dobrze złożyło - Olyvria obserwowała, jak port Pityos niknie w dali na zawietrznej. - Czyli,
nie umrzemy z głodu?
- Mam nadzieję - odpowiedział - chociaż z rybami nigdy nic nie wiadomo. Jeśli trzeba będzie przybić
gdzieś do brzegu po jedzenie, to mam jeszcze pieniądze Syagriosa - poklepał sakiewkę u pasa.
Olyvria pokiwała głową: - Bardzo dobrze. Jakie masz plany? Żeglować wzdłuż wybrzeża, aż natrafimy
na flotę Imperatora?
- Właściwie, chciałem popłynąć prosto do miasta Vides-
sos. Tam najlepiej dowiem się o wszystkim, a potem chcę
pojechać prosto do głównego korpusu armii. Tam będzie
ojciec. Powinienem się do niego przyłączyć. Gdybym miał inne
plany, czy byłby sens uciekać od thanasiotów?
- Raczej nie - przyznała i znowu spojrzała na Pityos. Wydawało się maleńkie, jak miasteczko z klocków;
budynki wyglądały jak zabawki, wystrugane przez cieślę do zabawy dla dzieci. Nie patrząc mu w oczy,
zapytała cicho: - A co zamie​rzasz zrobić ze mną?
- Ja... - zamknął usta gwałtownie. Pytanie było zbyt kon​
kretne, by odpowiedzieć na nie bez zastanowienia. Po chwili
zaczął mówić: - Jeszcze nie robiłem żadnych długoterminowych
planów. Myślałem tylko w kategoriach paru następnych dni...
będziemy mogli się kochać bez obawy, że ktoś nas przyłapie.
Uśmiechnęła się, ale w dalszym ciągu wpatrywała się w Pityos. - Tak, oczywiście, będziemy mogli się
kochać, jeśli zechcesz. Ale co potem? Co będzie, gdy już znajdziemy się w pałacu w mieście Videssos? Co
potem, młody Im​peratorze?
W Etchmiadzinie nikt go w ten sposób nie nazywał, chyba że z przekory albo z fałszywej dworności, co było
jeszcze gorsze. Teraz Olyvria przypomniała mu, do czego wraca: do eunuchów, ceremoniału, do swego
stanowiska. Przypomniał sobie również, że to ona go porwała i poniżyła. Sama też o tym pamiętała. A więc
pytanie, które zadała, miało naprawdę głęboki sens.
Dziewczyna patrzyła za siebie; tam, gdzie zostawiła cale dotychczasowe życie, a on spoglądał naprzód, w
przyszłość. Powiedział powoli: - To prawda, wykradłaś mnie z obozu. Ale gdyby nie ty, nie uciekłbym z Pityos.
Moim zdaniem, wyrów​naliśmy rachunki w tej mierze... ale pozostają między nami wszystkie inne sprawy.
- To znaczy co? - spytała, a w jej głosie brzmiał... chyba niepokój o przyszłość, pomyślał Phostis po krótkim
zastanowie​niu. Nic dziwnego. Do momentu, gdy znaleźli się na tej łódce, ona zawsze dominowała i ustalała
warunki ich wzajemnych relacji. To ona go porwała, potem w Etchmiadzinie korzystała z autorytetu swego ojca
i thanasiotów... a teraz uległa mu i żeglowała na jego terytorium... w sensie dosłownym. Gdyby chciał zemsty,
dziewczyna była całkowicie bezbronna.
- Jeśli chcesz - powiedział - przybiję do pierwszej lepszej bezludnej plaży i wysadzę cię na ląd. Przysięgam
na dobrego, miłosiernego pana, że nie pozwolę, by ojciec się na tobie mścił, gdyby chciał. Albo...
- Albo co? - niemal wysyczała to pytanie. Tak, widać było, że sprawy przybrały bardzo niepokojący dla
niej obrót.
Wziął głęboki oddech: - Albo możesz zostać ze mną, póki nie dopłyniemy do Videssos, i potem też, jak
długo będziesz chciała. Mam nadzieję, że do końca życia.
Przyjrzała mu się uważnie, czy to aby nie jakaś nowa pułapka, mająca osłodzić mu dodatkowo ewentualną
ze​mstę. - Naprawdę tak myślisz - powiedziała w końcu, potem dodała: - Oczywiście, że zechcę - i skończyła:
- Ale co powie na to twój ojciec?
-Pewnie dostanie szału - odparł wesoło Phostis. - I co z tego? Jestem już dorosły, więc nie może mnie
zmusić, bym cię odsunął od siebie. A poza tym, nie wszyscy chcą pamiętać, że dawno, dawno temu, moja matka
była najpierw żoną Im​peratora Antbimosa, a dopiero potem, mojego ojca. Ponieważ urodziłem się w terminie
nieco krótszym niż rok, licząc od dnia, gdy wstąpił na tron, sama widzisz, że i on nie zawsze zachowywał się,
jak przykładny obywatel.
Phostis jeszcze raz zastanowił się nad tym zdaniem. Właś​ciwie, urodził się całkiem niedługo po wstąpieniu
Krisposa na tron. Do tej pory chyba się nad tym nie zastanawiał aż tak dokładnie. Gekawe, czy jego ojcem był
Krispos... czy też może Anthimos?
Chyba się nachmurzył, bo Olyvria spytała: - Czy coś nie tak?
- Nie, wszystko w porządku - odpowiedział i powtórzył bardziej stanowczo: - Wszystko w porządku.
Antbimosa nie było od dawna na świecie, więc się do niego i tak nie przyzna, a Krispos, mimo że nigdy nie był
wobec niego tak naprawdę serdeczny - teraz nagle zorientował się, dlacze​go - to jednak wyznaczył go jeszcze
w niemowlęctwie na następcę tronu. Teraz też go nie wydziedziczy, szczególnie w sytuacji, gdy wymknął się z
niebezpiecznej sytuacji o włas​nych siłach... z pomocą Olyvrii.
Znów spoglądała za siebie. Ląd stał się już tylko paskiem zielem i brązu na horyzoncie; odpłynęli tak daleko,
że nie sposób było dojrzeć szczegółów. Uśmiechnęła się do Phos-tisa: - Naprawdę wszystko w porządku?
Udowodnij.
Chciał spytać: - A jak ja mam to udowodnić? - ale zanim skończył zdanie, zdjęła kapelusz, rozpuściła włosy, a
potem ściągnęła tunikę przez głowę. Oczywiście, znalazł sposób, by ją zapewnić o tym, że wszystko dobrze się
układa.

- Wasza Wysokość! - wołał Zaidas na zewnątrz imperator-skiego namiotu o bladym świcie, zanim armia
wyruszyła w drogę, oblewając się potem w wilgotnym upale. - Mam nowiny, Wasza Wysokość!
Krispos siedział w namiocie, odziany jedynie w zdecydowa​nie niegodne Imperatora płócienne kalesony. Niech
lód ogarnie
cały ceremoniał, pomyślał i odkrzyknął:- No, to wchodź i mów; co się stało.
Uśmiechnął się na widok wytrzeszczonych oczu Zaidasa. -Daj sobie spokój z padaniem na twarz,
szacowny panie magu. Odsuń moskitierę i powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
Zaidas ciężko westchnął: - Ku chwale Waszej Wysokości, moja magia pokazuje, że twój syn Phostis
wyruszył z Etch-miadzinu do Pityos, na wybrzeżu.
- No, proszę - warknął Krispos. Jak zwykle, wiadomości poprzedzone znienawidzoną przez niego
grzecznościową for​mułką, okazały się niepomyślne. - No, to cholernie się cieszę, że kazałem flocie
popłynąć do Tavas. Moim zdaniem jest tylko jeden powód jego wyjazdu do portowego miasta; chce nas tam
zablokować. Ale, na Phosa, Livanios wysłał go w niewłaściwe miejsce - ucieszył się i uderzył pięścią w
dłoń. - Tak, tak, thanasioci mają wśród nas swoich szpiegów, to jasne, ale tym razem nie dowiedzieli się
wszystkiego.
- Nie, Wasza Wysokość - zgodził się z nim Zaidas. Zawa​hał się, po czym mówił dalej: - Wasza
Wysokość, chciałbym dodać, że magiczny szlak wędrówki Phostisa, jeśli wybaczysz mi ten termin, jest sam
w sobie bardzo niedokładny.
- Pewnie wpływ tego przeklętego Makurańczyka - Kris​pos wypowiedział to jako stwierdzenie, a nie
pytanie.
Ale Zaidas potrząsnął głową: - Raczej nie, Wasza Wyso​kość. Wygląda na to, że ślad został zatarty
przez... na przykład przez wodę. Nie potrafię znaleźć tu żadnego wytłumaczenia, bo chyba heretycy nie
wysłaliby Phostisa w podróż morską, prawda?
- Niemożliwe -potwierdził Krispos pustym głosem. -Li-vanios nie jest taki głupi; bardzo mi przykro z
tego powodu. Szukaj dalej. Jeśli dobry, miłosierny pan pozwoli, natrafisz na jakieś logiczniejsze
rozwiązanie. Wierz mi, magu, że w dalszym ciągu mam do ciebie pełne zaufanie.
- Wasza Wysokość czasami ocenia mnie lepiej niż ja sam -odparł Zaidas, potrząsając głową. - Postaram
się dołożyć wszelkich starań.
Gdy tylko założył pozłacaną zbroję, Krispos zaczął się bardzo silnie pocić. Westchnął; wygląda na to, że
lato przyszło wcześnie w tym roku. Wyszedł z namiotu i stanął razem z żołnierzami w kolejce po miskę
porannej owsianki. Kucharze
nigdy nie wiedzieli, z którym pułkiem będzie jadł Imperator i dzięki temu jedzenie zawsze było niezłe. Na
przykład, tego ranka w owsiance było mnóstwo cebuli, ząbków czosnku i prawie w każdej łyżce trafiał się
kawałeczek mocno u wędzonej szynki.
Szybko opróżnił miskę: - Gdybym jadał tak dobrze na farmie, nigdy bym nie przywędrował do miasta
Videssos -zauważył.
Kilku żołnierzy przytaknęło. Krispos dobrze wiedział, że życie na wsi nie jest łatwe. Między innymi dlatego
ludzie opuszczali swoje gospodarstwa; żołnierze przynajmniej zawsze dostają miskę strawy. Jednak, choć na
wsi pracowało się ciężko dzień za dniem, żołnierze nieraz dużo ciężej zarabiali na życie.
Dyscyplina w armii, nie najgorsza od samego początku, poprawiała się z każdym mijającym dniem.
Wszyscy znali swoje miejsce i sprawnie wykonywali zadania. Po śniadaniu kotły kuchenne powędrowały na
swoje miejsce w taborach, żołnierze dosiedli koni i armia ruszyła po nizinie w kierunku Tavas.
Krispos jechał na czele głównego korpusu, kilkaset metrów za awangardą. Z pól przyglądali się im zdziwieni
chłopi, jakby żołnierze byli innym gatunkiem ludzi. Gdyby ojciec Anthimo-sa, Rhaptes, wpadł kiedyś na pomysł,
by przejechać w pobliżu wioski, gdzie dorastał Krispos, przyszły Imperator też pewnie wpatrywałby się w
niego w podobny sposób.
Tuż przed południem dogonił ich goniec na spienionym, zmęczonym koniu. Zwierzę ciężko dyszało, gdy
jeździec wresz​cie pozwolił mu iść wolnym kłusem u boku imperatorskiego wierzchowca. Kurier wyciągnął
zalakowaną tubę i wręczył Krisposowi: - Wiadomość z miasta dla Waszej Wysokości.
List zapieczętowano symbolem słońca, odbitym w błękit​nym wosku, przysługującym jedynie Imperatorowi,
co ozna​czało, że wiadomość pochodzi od Evriposa. Krispos znał jeden jedyny powód, dla którego jego syn
wysyłałby do niego pilną wiadomość. Pełen złych przeczuć, przełamał pieczęć.
Pismo jego syna zachowało jeszcze nieco szkolnej przejrzys​tości, którą niszczą lata pośpiesznego bazgrania.
Słowa były więc czytelne, lecz wiadomość niemile widziana: „Evripos pozdrawia ojca. Poprzedniej nocy w
mieście wybuchły zamie-
szki i od tej pory jest coraz gorzej. Wojsko pod moją komendą ze wszystkich sił stara się utrzymać porząde.
Następne wiado​mości prześlę, gdy sam będę miał więcej informacji. Niech Phos zachowa ciebie i to
miasto. Do widzenia".
- Wiesz coś o tym? - spytał Krispos posłańca, machając w jego stronę pergaminem.
- Przykro mi, Wasza Wysokość, ale nie. Jestem ostatni w sztafecie. Słyszałem od poprzednika, że w
mieście wybuchły jakieś niepokoje. To prawda?
- Niestety, tak - odparł ponuro Krispos. Przewidział, że thanasioci najprawdopodobniej spróbują użyć
tej sztuczki, by go zawrócić z drogi i przygotował się na tę ewentualność najlepiej, jak potrafił. Wkrótce
okaże się, czy „najlepiej, jak potrafił", oznacza w tym przypadku „wystarczająco dobrze".
Nagle do głowy przyszła mu myśl, przyprawiająca o zimne dreszcze: A może Phostis popłynął morzem
do stolicy, by poprowadzić buntowników przeciwko lojalnym oddziałom? Jeśli tak było, skala zamieszek
przekroczy wszelkie oczekiwa​nia. Muszę przestrzec Evriposa, pomyślał.
- Czy będzie odpowiedź, Wasza Wysokość? - spytał kurier.
- Ależ tak, naturalnie, że będzie - odparł Krispos. Ale zanim zdążył ją podyktować, nadjechał drugi
kurier na zmor​dowanym koniu i zaczął wymachiwać mu przed nosem tubą, zawierającą pergamin.
Krisposowi nie spodobała się obawa, wyraźnie widoczna w oczach tego człowieka: - Nie denerwuj się -
powiedział - nie mam zwyczaju obwiniać posłańców o to, że przywożą mi złe wiadomości.
- Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł goniec bez prze​konania. Trzymał tubę w pewnej odległości od
siebie, jakby zawierała truciznę.
Krispos odebrał wiadomość i spytał: - Wiesz, o co cho​dzi? - tamten przytaknął. - No, to powiedz mi w
skrócie, co się stało. Przysięgam na dobrego, miłosiernego pana, że nie stanie ci się żadna krzywda.
Nigdy w życiu nie widział, żeby ktoś tak usilnie pragnął, by znaleźć się gdziekolwiek indziej, wszystko
jedno gdzie, byle nie przed jego obliczem. Goniec oblizał usta, rozejrzał się na prawo i lewo, ale nie
znalazł drogi ucieczki. Odetchnął głęboko i wykrztusił cztery słowa: - Wasza Wysokość, Garsavra padła.
— Co takiego? - Krispos wpatrywał się w niego z raczej niewiarą niż z przerażeniem, podobnie jak
wszyscy wokół. Garsavra, położona u ujścia Erizy do Arandos, była jednym z dwóch, może trzech,
największych miast na zachodzie; armia znajdowała się już na zachód od niej; przeprawili się przez
północne dorzecze Erizy poprzedniego dnia.
Krispos odpieczętował tubę; wiadomość potwierdzała do​niesienie kuriera i uzupełniała ją szczegółami.
Thanasioci, poruszający się prędzej niż wieść o ich najeździe, zaatako​wali miasto o wschodzie słońca;
palili, zabijali i znęcali się nad ludźmi. Prałata zrzucili głową w dół z dachu świą​tyni na rynek, a potem
podpalili budynek. Ci, co uszli z życiem, a było ich niewielu, przez wiele lat nie będą musieli obciążać
swych dusz troską o nadmiar dóbr mate​rialnych.
Krispos wpatrywał się w pergamin trzymany w lewej ręce. Najchętniej podarłby go na drobne
kawałeczki. Pohamował się jedynie siłą woli; niektóre szczegóły mogły się jeszcze okazać przydatne. Z
największym spokojem, na jaki go było stać, zwrócił się do kuriera: - Dziękuję ci, że odważyłeś się dostar​
czyć mi tę wiadomość. Jaki masz stopień wojskowy?
- Jestem szeregowcem, Wasza Wysokość - odparł tamten.
- Już nie; teraz jesteś dowódcą drużyny - powiedział mu Krispos.
Nagle nadjechał jeden z kawalerzystów z przedniej straży. Poczekał, aż Imperator spojrzy na niego i
powiedział: - Ku chwale Waszej Wysokości, otoczyliśmy jakiegoś thanasiotę z białą tarczą
parlamentariusza. Powiada, że ma wiadomość dla Waszej Wysokości od Livaniosa.
Zbyt wiele ciosów spadało na Krisposa w tak krótkim czasie. Czuł się jak jarmarczny żongler, który
chce złapać źle rzucony talerz, a w tym momencie wszystkie te, które znaj​dowały się w powietrzu, tłuką
się mu na głowie.
- Przyprowadźcie tego thanasiotę - powiedział ze znuże​
niem w głosie. - Powiedzcie mu, że uszanuję tę jego białą
tarczę, czego oni pewnie by nie zrobili. Powtórz to dokładnie.
Zwiadowca zasalutował i odjechał. Po kilku minutach wrócił, prowadząc jednego z wolontariuszy
Livaniosa. Thana-siota rzeczywiście niósł na ramieniu dużą, pomalowaną na biało tarczę. Uśmiechnął się
na widok ponurej miny Krisposa
i powiedział: - Założę się, że wiadomość już do ciebie dotarła, przyjacielu, Mam rację?
- Nie jestem twoim przyjacielem - odparł Krispos. - Od​daj mi list od twojego pana.
Thanasiota podał mu dokładnie taką samą tubę, jakiej używali jego kurierzy. Różniła się tylko pieczęcią:
na szkarłat​nym wosku widniał rysunek płomienia. Krispos złamał ją i gniewnym gestem rzucił kawałki
połamanego wosku na ziemię. Pergamin zapieczętowano w ten sam sposób. Ponownie złamał wosk,
rozwinął list i przebiegł oczyma wiadomość:
„Livanios, wędrujący świetlistym szlakiem, pozdrawia Kri-sposa, fałszywego Autokratę i sługę Skotosa.
Wiedz, że piszę te słowa na ruinach Garsavry, które to miasto oczyścili z grzesz​nego materializmu
wojownicy, wierni dobremu, miłosiernemu panu. I wiedz jeszcze, że podobną karę żołnierze Phosa
wymierzą wszystkim miastom na zachodzie, w obranym przez siebie czasie.
I wiedz jeszcze, fałszywy władco, który wpadniesz w oko​wy lodu, że twoje zdemoralizowane, splamione
złotem władz​two od tej pory na wieki wygnane jest z naszej zachodniej krainy. Jeśli chcesz zachować
choć ułamek swej nieprawej, tyrańskiej władzy, wycofaj się za Koński Bród i oddaj te ziemie ludowi,
który będzie tu rządził w triumfie, pokoju i pobożności. Pokajaj się za bogactwa i inne grzechy, zanim
spadnie na ciebie sąd ostateczny Phosa. Odrzuć chciwość i poddaj się świetlistej ścieżce. Pozdrawiam cię
w imię Phosa. Żegnaj".

Krispos powoli, z rozmysłem zgniótł pergamin, po czym zwrócił się do posłańca thanasiotów: - Moją
odpowiedź za​mknę w jednym słowie: Nie. Zabieraj się z nią i ciesz, że zachowałeś życie.
- Nie boję się śmierci; śmierć uwolni mnie od Skotosa -
odparł goniec. - Ściągasz zgubę na własną głowę.
Poluźnił koniowi wodze, wbił pięty w jego boki i odjechał, śpiewając hymn.
- Czego ten sukinsyn chciał od ciebie, Imperatorze? -
spytał Sarkis. Gdy Krispos mu powiedział, pucołowatą twarz
generała wykrzywił gniew. - Dobry boże, ten bezczelny dureń
powinien uważać, by nie drażnić armii większej niż jego wojsko, szczególnie że jesteśmy w tej chwili
bliżej Etchmiadzi-nu niż on.
- Może i jesteśmy bliżej - powiedział ponuro Krispos - ale sam kiedyś powiedziałeś, że ten Livanios nie
jest głupi. Na pewno po zniszczeniu miasta już się wycofał z Garsavry. Nie chcę go ścigać do samej
twierdzy; wolę zmusić go do bitwy na otwartym polu.
- A jak zamierzasz do tego doprowadzić, Imperatorze? -spytał Sarkis. - G przeklęci thanasioci są
szybsi od nas; nawet nie obciążają ich łupy, bo wszystko palą, zamiast wozić ze sobą.
- Wiem - spojrzenie Krisposa było czarne jak zimowa noc. - Chyba jednak miałeś rację na samym
początku: trzeba spróbować. Mam nadzieję, że Livanios kiedyś wresz​cie popełni błąd. Jeśli narzucimy
ostre tempo marszu, spot​kamy się z nim gdzieś na płaskowyżu. Chyba warto się postarać, co?
- Tak jest - Sarkis energicznie pokiwał głową. - Nasza kawaleria w Tavas może sama poradzić sobie z
okolicznymi bandami... a teraz wreszcie wiemy, gdzie są główne siły thanasiotów.
- Prawda - odparł Krispos -mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale to już chyba
przesada.
Przechylił się, splunął na ziemię, jakby chciał rytualnie odżegnać się od Skotosa i zaczął wydawać
rozkazy, kierując armię na płaskowyż, zamiast w kierunku wybrzeża. Zmiana kierunku marszu nie
przedstawiała problemu; dużo trudniej było zapewnić wyżywienie dla wojska i paszę dla zwierząt wzdłuż
nowej marszruty.
Ogrom kłopotów sprawił, iż w końcu zapomniał, że miał wysłać odpowiedź do Evriposa.

Phostis skierował łódkę w stronę małego mola, którego zwykle używał ojciec przy rybackich wyprawach.
Rzucił cumę, wyskoczył sam i zaczął przywiązywać kuter.
Właśnie pomagał Olyvrii wyskoczyć na drewniane deski, gdy jakiś pałacowy sługa uchylił drzwiczki w
murze i zawołał niechętnym głosem: - Co ty sobie wyobrażasz, człowieku? Byle
kto nie może tu cumować. To jest prywatne molo Autokraty, niechaj Phos go błogosławi, więc uprzejmie
zabieraj stąd swoją śmierdzącą łódkę.
- Wszystko w porządku, Soranosie - odpowiedział Phos-
tis. - Tato chyba nie będzie miał do mnie pretensji.
Wcale się nie zdziwił, że eunuch go nie poznał. Był przecież brudny, obdarty, miał na sobie tanią,
podziurawioną, długą tunikę, a poza tym słońce go spiekło. Właściwie, spiekło go nie tylko na twarzy, ale i
w różnych delikatnych miejscach ukry​tych pod tuniką, gdy figlował z Olyvrią na pokładzie łódki, w
pełnym słońcu na otwartym morzu. Ona też się za mocno opaliła; po drodze do miasta dzielili się świeżą
rybą i cierpieli na te same dolegliwości.
Służący oparł dłonie na biodrach: - Aha, tatuś nie będzie miał pretensji, co? A któż to jest twoim ojcem,
jeśli łaska? Może przypadkiem wiesz?
Phostis też się nad tym od niedawna zastanawiał, ale za nic by się nie przyznał, że nie wie. Powiedział: -
Mój ojciec Krispos, syn Phostisa, Autokrata Videssańczyków. Jeśli ze​chcesz przyjrzeć mi się z bliska, z
pewnością zorientujesz się, że udało mi się umknąć thanasiotom.
Soranos już chciał uraczyć go kolejną ostrą odpowiedzią... nagle przerwał i długo, uważnie wpatrywał się
w Phostisa. Był zbyt smagły, by dało się zauważyć bladość na jego twarzy, ale szczęka mu opadła, oczy
rozszerzyły się ze zdziwienia, a prawa ręka nieświadomie nakreśliła na piersi znak słońca. Padł na twarz,
bełkocząc: - Ttto naprawdę Wwwasza Wysokość? Ttak, naprawdę Wasza Wysokość! Po tysiąckroć
przepraszam, proszę, błagam o wybaczenie! Chwała Phosowi, że wróciłeś bezpiecznie do domu, młody
Imperatorze, i że pobłogosławił cię wolnością.
Olyvria u boku Phostisa parsknęła tłumionym śmieszkiem. Z naganą potrząsnął głową i powiedział do
służącego: - Ależ wstań już, wstań. Wybaczam ci wszystko. Powiedz mi szybko, co się dzieje, i dlaczego nad
miastem było tyle dymu, gdy płynęliśmy przez Koński Bród.
- Heretycy znów wywołali zamieszki, Wasza Wysokość; chcą spalić miasto nad naszymi głowami -
odparł Soranos, wstając z ziemi.
- Obawiałem się tego. Prowadź mnie natychmiast do ojca.
Na twarzy Soranosa natychmiast pojawiła się maska ostentacyjnego smutku, którą każdy rozsądny
służący przy​wdziewał, gdy miał powiedzieć „Nie" jednemu z członków imperatorskiej rodziny: - Nie
mogę, młody Imperatorze. Wyjechał z miasta na kampanię przeciw thanasiotom.
- No tak, naturalnie - powiedział Phostis, speszony swo​ją bezmyślnością. Przecież, gdyby armia
Imperatora nie wy​ruszyła w pole, thanasioci nie wysłaliby go do Pityos i nie udałoby mu się uciec. - Kto
w takim razie sprawuje władzę w mieście?
- Jego Wysokość, Evripos, brat Waszej Wysokości.
- Aha - Phostis poczuł się jak człowiek, który jedząc miękkie szparagi trafi nagle na kamyk. Z punktu
widzenia Krisposa ta nominacja była bardzo rozsądna, szczególnie w sytuacji, gdy Phostis był nieobecny.
Ale on sam dobrze wiedział, że ze wszystkich ludzi na świecie, brat będzie najmniej szczęśliwy z jego
powrotu. Trudna rada. - A więc zaprowadź mnie do niego - powiedział.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. Ale może ty i twój... twój towarzysz - Olyvria ukryła włosy pod
kapeluszem i odziała się w obszerny, męski strój, więc Soranos nie potrafił rozpoznać, czy to młoda kobieta,
czy chłopak - raczylibyście najpierw się nieco odświeżyć i odziać w... w nieco bardziej odpowiednie
stroje?
- Nie - Phostis wymówił to jedno słowo najbardziej wład​czym, imperialnym tonem, na jaki potrafił się
zdobyć. Dopiero po chwili zorientował się, że zapożyczył go od Krisposa.
Niezależnie od autorstwa, poskutkowało cudownie. Sora​nos odparł: - Naturalnie, Wasza Wysokość.
Proszę uprzejmie pójść za mną.
Phostis poszedł. Po drodze przez ogród, otaczający zabu​dowania pałacu, nie spotkali nikogo. Ludzie,
którzy widzieli ich z dużej odległości, pewnie myśleli, że Soranos prowadzi jakiś najemnych robotników
do pracy.
Dla Phostisa pałacowe ogrody były domem. Nie zwracał uwagi na trawniki, ogrody i budynki, obok
których prze​chodzili. Olyvrii wszystko wydawało się nowe i wspaniałe. Obserwował ją, jak bezustannie
rozgląda się wokoło, z po​dziwem spogląda na Główną Salę Sądową i zachwyca się wiśniowym sadem
wokół rezydencji i Sali Dziewiętnastu Tap-
czanów. Jej zachwyt sprawił, że znajome widoki i dla niego stały się nowe i ciekawe.
Evripos nie dowodził walką z buntownikami z pałacu, ale założył kwaterę główną na placu Palamas.
Ludzie - żołnierze i cywile - bezustannie wbiegali na plac i wybiegali stamtąd, z rozkazami,
wiadomościami i różnymi poleceniami. Jakiś wielki Halogajczyk przyjrzał się Phostisowi podejrzliwie:
-A ty czego chcesz tutaj? - spytał po videssańsku, z wyraźnym akcentem.
- Chciałbym zobaczyć się z bratem, Herwigu - odpowie​
dział Phostis.
Herwig zmarszczył brew, zastanawiając się, kim może być ten brat - a przede wszystkim, kim jest
nieznajomy, który zwraca się po imieniu do imperatorskiego gwardzisty. Zmarsz​czka w pewnej chwili
zmieniła się w grymas zdumienia i rado​ści: - Młody Imperator! - ryknął Halogajczyk na cały głos
sprawiając, że wszyscy ludzie w prowizorycznym namiocie odwrócili się w ich stronę.
Wśród nich był Evripos: - No, no - powiedział, gdy poznał Phostisa - Patrzcie, kogo zły wiatr do nas
przywiał.
- Witaj, bracie - powiedział Phostis tak ostrożnie, że sam
siebie zaskoczył. Nie widział Evriposa przez ponad pół roku;
przez ten czas jego młodszy brat stał się mężczyzną. Miał
ostrzejsze rysy twarzy i gęstszą brodę, która straciła młodzień​
czą miękkość. Wyraz jego twarzy również był dorosły; pod
warstwą brudu i dymu widać było zmęczenie, trud, lecz także
determinację i dążenie do celu.
Spojrzał wrogo na Phostisa. Była to inna wrogość niż ' dawniej; wtedy zazdrościł mu starszeństwa,
teraz zaś bał się, że jego brat jest wrogiem. Warknął: - Czy przeklęci thanasioci przysłali cię tutaj, żebyś
narobił nam jeszcze wię​kszych kłopotów?
- Gdy by tak było, to myślisz, że przybiłbym do prywat​nego mola naszego ojca? - spytał Phostis. -
Nie sądzisz, że zamiast tego poszedłbym szukać Digenisa?
- Digenis nie żyje i nikt tu po nim nie płacze - odparł Evripos, w dalszym ciągu ostrym głosem. - A
kto może wiedzieć, co ty zamierzasz? Jedno wiem o tych parszywych heretykach: są cholernie przebiegli.
Na przykład, mogłeś celo-
wo przyprowadzić ze sobą te dziwkę, żebym sobie pomyślał, iż w dalszym ciągu interesują cię rozkosze
cielesne.
W odróżnieniu od Soranosa, Evripos potrafił zawsze wypa​trzeć dziewczynę na odległość, niezależnie od
tego, w co się ubrała. Phostis powiedział: - Bracie, pozwól sobie przedstawić Olyvrię, córkę Livaniosa,
która pomogła mi w ucieczce od thanasiotów i odrzuca ich naukę w równym stopniu, jak ja, to znaczy
całkowicie.
Udało mu się zaskoczyć Evriposa tymi słowami. A potem sama Olyvria go zaskoczyła: padła na twarz
przed jego bratem, mrucząc „Wasza Imperatorska Wysokość". Pewnie chciała powiedzieć „Młody
Imperatorze", ale Evriposowi powierzono dowodzenie miastem, więc właściwie się nie pomyliła. Poza
tym miała świętą rację, że mu pochlebiała, zamiast niedowar-tościować.
Evripos chrząknął. Zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, oprócz: - „Wstań", do pawilonu wpadł
zakrwawiony kurier z rozciętym łukiem brwiowym i wykrztusił wiadomość, której Phostis nie dosłyszał.
Evripos odparł: - TO nie takie trudne, chyba że sami pokpicie sprawę. Wyprowadźcie jeden pułk ze
Środkowej na wschód od gniazda tych maniaków, a drugi niech ich zajdzie od zachodu. W ten sposób
zgnieciecie ich między naszymi dwoma liniami.
Posłaniec popędził z powrotem. Z boku Phostis dostrzegł Noetosa, pochylonego nad mapą. Ale to nie
generał dowodził całą zabawą. Komendantem był Evripos. Phostis na tyle często obserwował Krisposa,
wydającego rozkazy, że natychmiast się w tym zorientował.
Powiedział: - Czy mogę ci w czymś pomóc?
- Znaczy, chcesz mi odebrać dowodzenie? - spytał podej​rzliwie Evripos.
- Nie. Ojciec ci je oddał i chyba dobrze ci idzie. Słuchaj, ja tu jestem od niedawna. Nie mam bladego
pojęcia, o co tu chodzi. Ale jeśli uważasz, że na coś ci się przydam, powiedz mi, co mam robić.
Wyglądało na to, że Evripos zdecydowanie nie życzy sobie takiej współpracy. Olyvria dodała: - Jeśli
chcesz, możemy przemówić do tłumu i wyjaśnić, dlaczego odwróciliśmy się od świetlistej ścieżki.
- Między innymi dlatego, że za ruchem thanasiotów kryje się Makuran, wspiera ich makurańska magia,
i dobry bóg wie, co jeszcze — dodał Phostis.
- A więc już wiecie, co? Zastanawialiśmy się nad tym z ojcem. Obawialiśmy się, że wiesz o
makurańskich intrygach i nie obchodzi cię to; baliśmy się, że przystałeś do heretyków. Nie byłeś specjalnie
zachwycony, gdy w zeszłym roku wyrusza​łeś na wojnę przeciwko nim - sarkazm Evriposa piekł, jak
uderzenia harapem.
- Nie, nie miałem ochoty z nimi walczyć - przyznał Phos​tis; nie było sensu zaprzeczać, bo Evripos
przecież wszystko wiedział. - Teraz jest inaczej. Przyprowadź maga, niech mnie podda próbie luster, jeśli
mi nie wierzysz.
Evripos znów się zmarszczył: - Thanasioci mają swoje sposoby, by uniemożliwić próbę luster;
przypominasz sobie chyba, jak się z tym męczył Zaidas w zeszłym roku. A jeśli Zaidasowi to się nie udało,
to pewnie i innemu magowi też się nie powiedzie. Tak więc, mój drogi bracie, nie pozwolę przema​wiać
ani tobie, ani córce herezjarchy. Niestety, nie mogę wam zaufać.
- W czym nam nie możesz zaufać? - nalegał Phostis.
- A jak sądzisz? Wyobraźmy sobie, że pozwolę wam przemówić do tłumu, a wy, zamiast im
powiedzieć, że ta cała świetlista ścieżka to rynsztok pełen gówna, zaczniecie krzyczeć: „Niech żyją
thanasioci! Ruszamy spalić Główną Świątynię!". To by dopiero była cholerna zabawa, co?
Noetos podniósł wzrok znad mapy i powiedział: - Młody Imperator na pewno nie popełniłby czegoś
tak strasznego. ' On...
Evripos przerwał mu machnięciem ręki: - Nie. - To słowo zabrzmiało równie władczo, jakby
wypowiadał je Krispos albo Phostis. - Nie zaryzykuję. Przez ostatnie dni w tym mieście i tak było za
dużo zamieszania... lepiej nie prowokujmy wybuchu nowych walk. Powtarzam; nic z tego - stanął w pozy​
cji do walki, jakby wyzywając Noetosa, by spróbował jeszcze raz namówić go do zmiany zdania.
Generał zrezygnował z przekonywania go: - Będzie, jak zechcesz, młody Imperatorze- mruknął i
wrócił do swojej mapy.
. Phostis tak się rozzłościł, że najchętniej trzasnąłby swego brata w głowę najbliższym ciężkim
przedmiotem, jaki nawinął​by mu się pod rękę: - Dureń z ciebie - warknął.
-A z ciebie bałwan - odpalił Evripos. - To nie mnie Digenis zawrócił w głowie.
- A jak ci się podoba taki plan? Wezwiesz patriarchę Oxeitesa tutaj, na plac Palamas albo gdziekolwiek
indziej, a on da nam z Olyvrią ślub, na oczach tłumów. Powinno to przekonać ludzi, że nie jestem
thanasiotą... oni wolą głodować niż się żenić... Evripos, do cholery, ja mówię poważnie. Co cię tak strasznie
śmieszy?
- Przepraszam - powiedział Evripos, po raz pierwszy czy​niąc niewielkie ustępstwo. - Żałowałem
właśnie, że ojciec pojechał na wojnę. Moglibyście wziąć ślub jednocześnie. Pa​miętasz Drinę, służącą?
- Naturalnie. Śliczna dziewczyna, ale... - Phostis z otwar​tymi ustami zagapił się na uśmiechniętego od
ucha do ucha brata. - Czy ojciec ma do niej słabość?
- Ojciec nigdy nie miał do nikogo słabości, włącznie z nami. Ale dziewczyna zaszła z nim w ciążę.
Będziemy mieli przyrodniego braciszka albo siostrzyczkę przed dniem Środka Zimy. Odpręż się, Phostisie,
nie wiem, dlaczego tak zbladłeś. Ojciec naprawdę nie chce się z nią żenić. Uwierz mi, jestem równie
szczęśliwy z tego powodu, jak ty.
- Tak. Nowy przyrodni braciszek albo siostrzyczka, co? No, proszę. -Phostis zastanawiał się, czy on
sam przypadkiem nie jest przyrodnim braciszkiem Evriposa i Katakolona. Nigdy tego nie będę wiedział na
pewno, pomyślał i odparł: - Jeśli już skończyłeś plotkować, to zastanów się poważnie nad tym, co
powiedziałem. Mówię serio; jeśli to mogłoby pomóc w uspoko​jeniu tłumów, jestem gotów poślubić ją
publicznie, jeśli szam-belanowie wymyślą odpowiedni ceremoniał.
Olyvria obok niego energicznie pokiwała głową: - To może być najlepszy sposób na zdyskredytowanie
świetlistego szlaku: sprawić, by jego wyznawcy dowiedzieli się, że ich przywódcy odwrócili się od herezji.
- Bardzo rozsądny plan, Wasza Wysokość - wtrącił Noetos.
- Mmmm... może i tak -Evripos zmarszczył brew, starając się skupić. Przeszkodził mu kurier, który
przyniósł wiadomość.
Przeczytał ją i ponownie się zamyślił. Wreszcie powiedział: -Nie, nie wydam takich rozkazów. Jedną z wad
naszej pozycji, bracie, jest to, że nie zawsze możemy zawierać małżeństwa wedle swej woli. Ja nie widzę
żadnych przeciwwskazań dla waszego związku, ale powoli uczę się... - jego uśmiech był jednocześnie
żałosny i rozbrajający -...że nie jestem wszys​tkowiedzący. W tej sprawie nie potrafię powiedzieć ani tak,
ani nie.
- Co zamierzasz w takim razie zrobić? - spytał Phostis.
- Poślę was kurierskim szlakiem do ojca. Opowiesz mu wszystko. Jeśli ci uwierzy, to dobrze. A jeśli
dojdzie do wniosku, że wasze małżeństwo to dobry pomysł, to je za​wrzecie... i to szybko, o ile go znam.
Umowa stoi?
- Umowa stoi - natychmiast odparł Phostis. Jeden, czy dwa rozkazy Evriposa i mogliby razem z
Olyvrią na dobre zniknąć z powierzchni ziemi. Gdyby Krispos się o tym dowie​dział, Evripos skłamałby, że
okazali się fanatycznymi thanasio-tami. A kto by mu się sprzeciwił, szczególnie w momencie, gdyby został
następcą tronu? -To... bardzo uczciwe rozwiąza​nie - dodał.
- To znaczy, że spodziewałeś się, że wtrącę cię do lochu i zapomnę, w której to właściwie twierdzy
było? - spytał Evripos.
- No... właściwie, tak - Phostis poczuł, że się czerwieni ze wstydu, iż jego uczucia tak łatwo jest
odgadnąć; gdyby popełnił podobną pomyłkę w Etchmiadzinie, nigdy w życiu nie wydo​stałby się z fortecy.
- Jeśli sądzisz, że nie przeszło mi to przez głowę, to głupiec z ciebie - Phostis potrzebował kilku sekund,
by zorientować się, że zduszony odgłos, dobywający się z ust Evriposa, to śmiech. Jego młodszy brat dodał:
- Ojciec zawsze nas uczył, że mamy bać się lodu, i chyba wbił mi to do głowy. Gdybyś przeszedł na stronę
świetlistej ścieżki, byłbym nieskończenie szczęśliwy, mogąc cię złapać, uwięzić i zająć twoje miejsce.
Możesz być tego pewien, Phostisie. Ale odebrać ci sukcesję po tym, jak uciekłeś thanasiotom? - skrzywił
się. - Kusząca per​spektywa, ale potrafię się jej oprzeć.
Phostjs pomyślał o izbie przylegającej do podziemnego tunelu Digenisa, i nagiej, cudownej pokusie, jaką
była Olyvria. Przeszedł obok niej... ale to było dawno. Teraz kładł się w jej
ramiona, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Czy oparł się pokusie? Czy Evripos, mając w przyszłości szansę
zagarnięcia władzy, pochwyci ją, czy też odwróci się od niej?
W odpowiedzi na pierwsze pytanie, wytłumaczył sobie, że okoliczności zmieniły się, zanim zostali
kochankami z Olyvrią. Przestała być pięknym ciałem, służącym jedynie do czerpania fizycznej rozkoszy; stała
się jego najbliższą, a właściwie jedyną przyjaciółką w całym Etchmiadzinie. Gdyby sprawy ułożyły się
inaczej, chętnie przeszedłby przez formalny okres narze-czeństwa.
Co do drugiego... dopiero przyszłość przyniesie odpo​wiedź. Phostis wiedział, że byłby głupcem,
ignorując moż​liwość zagarnięcia władzy przez Evriposa. Ale w przyszłości władza będzie należała do
niego, a nie do brata - w odróż​nieniu od dnia dzisiejszego. Być może dzisiejsze zdarzenia są dowodem, że
istnieje nadzieja, że obaj będą potrafili ze sobą współpracować.
Evripos powiedział: - W swoim czasie, bracie, możemy stworzyć całkiem niezły zespół. Nawet jeśli to ty
będziesz nosił czerwone buty, daj mi jakieś wojsko, a Videssos źle na tym nie wyjdzie.
Videssos, a nie ja, pomyślał Phostis, ale nie wypowiedział na głos żadnych zastrzeżeń. Krispos zawsze ich
uczył, że najważ​niejsze jest Imperium, a ktoś, kto nie przedkłada spraw państwowych ponad wszystkie
inne, niewart jest, by jego tyłek ogrzewał tron w Głównej Sali Sądowej. Teraz nauka ta miała o wiele
głębsze znaczenie dla Phostisa niż poprzednio.
- Wiesz co? - zagadnął. Evripos pytająco uniósł brew. -Chętnie spotkam się z ojcem. Stęskniłem się -
przerwał. -Pewnie nie pozwolisz mi zabrać ze sobą Olyvrii?
- Nie - odparł natychmiast jego brat i zreflektował się od razu: - Zaraz. Poczekaj. Może jednak
powinieneś ją zabrać. Bardzo dużo wie o thanasiotach...
- To prawda - potwierdzili jednocześnie Phostis i Olyvria.
- No, właśnie - stwierdził Evripos, jakby to był ostateczny argument. - Jeśli jej ze sobą nie zabierzesz,
ojciec się do mnie przyczepi, że zostawiłeś ją w mieście i nie mógł jej dręczyć pytaniami. Koniecznie musi
z tobą pojechać.
- Zastosuję się do twoich rozkazów, młody Imperatorze -oświadczył Phostis i zasalutował.
Evripos odpowiedział salutem: - Ja też się do twoich rozkazów stosowałem, nie raz i nie dwa, młody
Imperatorze -odciął się.
- Bracia - skomentowała Olyvria, jakby wypowiadała się na temat jakiejś niższej formy życia. Phostis i
Evripos popa​trzyli na siebie. Uśmiechnęli się złośliwie i obaj pokiwali głowami.
XI

Krispos uderzył się w czoło otwartą dłonią. Zabolało.


- Dobry boże, ależ ze mnie idiota - wykrzyknął.
- Tak jest, Wasza Wysokość - zgodził się radośnie Sarkis; tylko on, Iakovitzes, Zaidas i Barsymes mogli
powiedzieć coś takiego do Imperatora, nie ryzykując oskarżenia o obrazę majestatu. - A w jakiej to
kwestii Wasza Wysokość raczy dzisiaj być idiotą?
- W tym całym zamieszaniu o Garsavrę na śmierć zapo​mniałem napisać do Evriposa i ostrzec go przed
Phostisem -odparł Krispos z niesmakiem i znów się uderzył. Jak zwykle, nie tracił czasu na próżne żale;
zamiast tego wyciągnął z miesz​ka, zawieszonego u pasa, kawałek pergaminu, kałamarz i pió​ro, skreślił
kilka ledwie czytelnych linijek - kołysanie w rytm końskich kroków walnie przyczyniło się do
niewyraźnego pisma - po czym zawołał: - Katakolonie! - Po chwili powtó​rzył wołanie głośniej.
- Tak, ojcze? Co mam zrobić? - jego najmłodszy syn podjechał do niego kłusem. Krispos podał mu
notatkę: -Zapieczętuj to, wsadź do kurierskiej tuby i jak najprędzej wyślij do Videssos.
- Tak jest. -Pergamin był zbyt mały, by go zwinąć w rulon albo złożyć. Katakolon przeczytał go, zanim
odjechał wykonać polecenie. Spojrzał na ojca żałosnym wzrokiem: - Chyba nie jest aż tak źle, prawda?
- Nie wiem; może tak, a może nie - odparł Krispos. - Tak naprawdę, chłopcze, to może być dziesięć
razy gorzej, Phos świadkiem. On może wylądować w mieście na statku pełnym fanatyków, pragnących
jedynie zginąć za świetlistą ścieżkę.
- Phostis? - Katakolon podniósł głoś i pokręcił głową. -Nie wierzę.
- A ja wierzę i tylko to się liczy - odparł Krispos. - Ruszaj się już. Nie dałem ci tego pisma po to, żebyś
się ze mną spierał, tylko po to, żebyś je wysłał do miasta.
- Tak jest, ojcze - odparł ponuro Katakolon.
- Jak myślisz, są szanse, że chłopak „przypadkiem'^zgubi tę notatkę? - spytał Sarkis, gdy spatharios się
oddalił.
- Lepiej, żeby nie próbował - odparł Krispos; ta sama myśl właśnie przeszła mu przez głowę.
Przypomniał sobie rozmowę z Evriposem w mieście. Jego synowie, jeśli naprawdę są przekonani o
słuszności swoich poglądów, zrobią to, co zechcą, nie słuchając jego rad. Stają się już mężczyznami -w
najbardziej nie sprzyjającym momencie.
Czy Phostis tak zrobił? Czy w momencie, gdy wybrał świetlistą ścieżkę, też podejmował własne decyzje,
choć Kris-posowi wydawały się one całkowicie błędne? Czy też po prostu znalazł sobie mentora, który
bardziej mu odpowiadał niż własny ojciec? Krispos pokręcił głową. Ciekaw był, czy chło​pak sam zdawał
sobie z tego sprawę.
Podobnie jak robił to wiele razy w ciągu minionych lat, zmusił się, by nie myśleć o osobistych troskach,
na które w dodatku nie potrafił nic poradzić. Miał dużo innych zmar​twień na głowie. Armia weszła już na
płaskowyż i żołnierze zaczynali być nieco głodni, bo po zmianie marszruty dostawy wyżywienia nieco się
opóźniały.
Wojsko Livaniosa przepadło gdzieś bez śladu. Niepokoi​ło to Krisposa. Jeśli thanasioci rozpuszczą
armię na cztery strony świata, zanim on zdąży zaatakować, cała kampania straci sens. Jak ma ich pokonać,
jeśli na powrót staną się pozornie nieszkodliwymi pasterzami, rolnikami, garbarzami, kupczykami i tak
dalej. On wróci do Videssos i w tym samym momencie ci ludzie znów zmienią się w bandytów. Był tego
pewien.
Tej nocy armia obozowała nad wysychającym stru​mieniem. Na razie było w nim jeszcze dość wody dla
żołnierzy. Kawalerzyści najpierw zaopiekowali się końmi, a potem pomy​śleli o sobie. Krispos przeszedł
przez obozowisko, osobiście sprawdzając, czy zastosowano się do jego rozkazów w tej mierze. Kiedyś,
tuż po przyjściu do stolicy, był stajennym
u Iakovitzesa, a, potem u Petronasa, więc doskonale wiedział, jak należy zajmować się wierzchowcami.
Spał już głęboko, wyciągnięty na składanym łóżku w na​miocie, gdy wartownik zaczął powtarzać w kółko
„Wasza Wysokość, Wasza Wysokość", aż go w końcu obudził. Usiadł z jękiem; miał wrażenie, że ktoś nasypał
mu piasku pod powieki. Halogajczyk powiedział: - Proszę Waszą Wysokość o wybaczenie, ale przyjechał
kurier z pilną wiadomością.
- Dobrze, niech wejdzie - powiedział Krispos głosem,
który nawet jemu samemu wydał się obcy.
Machnął ręką, dając w ten sposób kurierowi do zrozumie​nia, by nie zawracał sobie głowy padaniem na twarz;
im prędzej sobie pójdzie, pomyślał, tym prędzej będę mógł się znowu położyć.
- Ku chwale Waszej Wysokości - zaczął goniec, a Krispos już przygotował się na złe wiadomości. I nie
omylił się. -Muszę donieść, że thanasioci zaatakowali i zdobyli miasto Kyzikos.
- Kyzikos? - Krispos, wciąż senny, potrzebował dłuższej chwili, by uzmysłowić sobie położenie miasta.
Znajdowało się na nadmorskiej równinie, na wschód od Garsavry.
- Co ten Livanios tam robi? - spytał głośno i natychmiast sam sobie odpowiedział: - Mennica imperialna!
- Tak jest, Wasza Wysokość, zdobyli ją i spalili - odr powiedział kurier. - Spalili też świątynię i prawie całe
śród​mieście... podobnie jak większość miast na tej równinie, miasto nie miało murów obronnych, by
powstrzymać napa​stników. A pola wokół niego wyglądają, jakby przeszła po nich szarańcza.
- Tak... - powiedział Krispos. - To ciężki cios dla nas.
Jeśli wojownicy Livaniosa byli w stanie napaść na Kyzikos,
nie ostanie się przed nimi żadne miasto na zachodzie. A jeśli w łapy tego człowieka wpadło całe złoto z
mennicy, będzie mógł z jego pomocą sprawić bardzo wiele złego. Thanasiotów złoto nie interesowało, ale
Krispos był zdania, że Iivanios bynajmniej nie jest typowym thanasiotą. Jeśli dobrze oceniał herezjarchę, to
Livaniosa obchodził jedynie Livanios, a nie żadna tam świetlista ścieżka.
Umysł Krisposa już zaczynał pracować nieco szybciej i Imperator uświadomił sobie, że niezależnie od
rozmiaru
szkód, jakich mogą teraz dokonać, może właśnie popełnili ten długo oczekiwany błąd: dali imperialnej
armii szansę wdarcia się między swoje główne siły, a twierdzę na vaspurakańskiej granicy.
- Jeśli wysuniesz szyję za daleko, mogą ci ją uciąć -powiedział.
- Wasza Wysokość? - zdziwił się kurier.
- Mniejsza o to. -Autokrata, odziany jedynie w płócienne kalesony, wyszedł w noc. Nie dbając o
zdziwione pomruki halogajskich gwardzistów, zaczął na cały głos zwoływać dowód​ców. Jeśli jemu kurierzy
nie dają się wyspać, to niech i panowie generałowie sobie nie pośpią, tym bardziej że jest wiele do
zrobienia.

W dwa dni później Sarkis chyba ze dwadzieścia razy powtórzył: - Cała sztuka w tym, Wasza Wysokość,
żeby nas nie wyminęli.
- Właśnie - przytaknął Krispos, również po raz dwudzie​
sty. Płaskowyż, wbrew nazwie, nie był płaski jak nadmorskie
równiny; krajobraz był tu dziki i wyżynny; potoki płynęły
wąwozami, które kończyły się w dolinach. Gdyby armia
imperialna wybrała niewłaściwą pozycję, nie udałoby się od​
ciąć thanasiotów od Etchmiadzinu, gdyż przemknęliby się
tam nie zauważeni. Najprawdopodobniej Livanios świadomie
zdecydował się na takie ryzyko, gdy postanowił zaatakować
Kyzikos.
Sarkis wykazał się inwencją i zadał nowe pytanie: - Jak zamierzasz wybrać właściwe miejsce?
- Myślę, że najlepiej będzie ustawić wojsko w pobliżu jednej z centralnych dolin i rozstawić
wachlarzem zwiadowców jak najszerzej się da, po obu stronach. Naturalnie, nie ma żadnej gwarancji, ale
może się powiedzie. Chyba że masz jakiś lepszy pomysł.
- Też myślałem o czymś podobnym - odparł Sarkis. -Kłopot w tym, że oprócz szukania własnych
rozwiązań, próbu​jemy odgadnąć, co zrobi Livanios.
- No, właśnie - przyznał Krispos. - Tylko, że jeśli za​czniemy obmyślać jego przypuszczalne posunięcia
i nasze przypuszczalne reakcje, to w końcu nie dojdziemy do niczego.
Moim zdaniem, należy z tym skończyć i robić to, co w danych okolicznościach wydaje się nam najlepsze.
- Gdybyśmy mieli do czynienia nie z Livaniosem, ale z jakimkolwiek innym przeciwnikiem, zgodziłbym
się, ale Livanios... jego decyzje są w zasadzie nieprzewidywalne -Sarkis odwrócił się, na odgłos końskich
kopyt. Krispos też spojrzał za siebie. Generał powiedział: - Chyba jedzie następny kurier... nie, tym razem
dwóch jednocześnie.
- Na Phosa, co się znowu stało? - w głosie Krisposa brzmiała rezygnacja. Ostatnio każdy kurier
przywoził złe wiadomości. Ile to jeszcze potrwa?
Jeźdźcy, naturalnie, skierowali się prosto w kierunku im-peratorskiego sztandaru, który powiewał nad
głową Krispo​sa. - Zaczęli wysyłać dzieci na służbę, pomyślał. Jeden z goń​ców nawet nie miał brody.
Drugi nie wyglądał na wiele starszego.
Krispos przygotował się na tradycyjny wstęp „Ku chwale Waszej Wysokości" i na złe wiadomości, które
zwykle po nim następowały. Goniec z brodą wypatrzył go pod słonecznym sztandarem i podniósł dłoń do
ust, by jego głos był lepiej słyszalny. Ale nie zawołał „Ku chwale Waszej Wysokości!", tylko: - Ojcze!
Krispos z początku myślał, że to Katakolon stroi sobie z niego żarty, w dodatku wcale niezabawne.
Potem rozpoznał głos. Do niedawna nie był pewien, czy go jeszcze kiedyś w życiu usłyszy i czy tego chce. -
Phostis - szepnął.
Jego syn wkrótce był obok, a z nim ten drugi jeździec. Kilku Halogajczyków prędko ustawiło się
pomiędzy Phostisem a Kriposem; wiedzieli, gdzie był młody człowiek, a nie byli pewni, jaki jest tego
rezultat. Krispos jednocześnie pragnął im podziękować i miał ochotę ich odepchnąć.
- W porządku, tato. Uciekłem ze świetlistej ścieżki - po​
wiedział Phostis.
Zanim Krispos zdążył odpowiedzieć, odezwał się jeden z Halogajczyków: - A jaki masz na to dowód,
młody Im​peratorze? - a jego potężni pobratymcy z północy nie usunęli się na bok.
Skąd on może mieć na to dowody? - pomyślał Krispos. A jednak Phostis je miał, bo powiedział: -
Pozwól sobie przedstawić Olyvrię, córkę Livaniosa.
Już przed chwilą Krispos zorientował się; że towarzysz Krisposa jest kobietą. By nie pozostawiać
żadnych wątpliwo​ści, z ukłonem zdjęła podróżny kapelusz i ruchem głowy rozpuściła upięte pod nim
włosy, które spłynęły jej na plecy kędzierzawym, czarnym wodospadem; - Wasza Wysokość -powiedziała,
kłaniając się z siodła Krisposowi.
Ona nie tylko towarzyszy Phostisowi, ona z nim jest, zorien​tował się Krispos. Phostis nie spuszczał z jej
oczu, nawet po to, by spojrzeć na ojca. Katakolon miewał takie oszołomione spojrzenie, ale rzadko kiedy
chodziło mu o jedną dziewczynę przez cały tydzień albo dwa. Phostis natomiast nigdy przedtem nie zdradzał
podobnych objawów. Olyvria spoglądała na niego w ten sam sposób.
Grała? Chyba jednak nie. Spytał ją: - Czy jesteś tu z włas​nej woli, dziewczyno, czy też on cię porwał?
- Właściwie, Wasza Wysokość, najpierw ja porwałam jego - odpowiedziała odważnie. Krispos
wybałuszył oczy; nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Olyvria dodała: - Od tego czasu układy między
nami się zmieniły.
- Zauważyłem - Krispos popatrzył na Phostisa, który w dalszym ciągu uśmiechał się jak zadurzony
uczniak. Au-tokrata podjął decyzję. - Odejdźcie na bok - powiedział do Halogajczyków. Zawahali się na
moment, ale usłuchali. Pod​jechał do Phostisa i otworzył ramiona. Dwaj mężczyźni, jeden młody, a drugi
żywo pamiętający młodość, objęli się serdecznie.
Phostis odsunął się: - Przepraszam, tato, ale niewygodnie przytulać się do zbroi. Mam ci tyle do
opowiedzenia; czy, na przykład, wiesz, że thanasiotom pomaga Makuran?
- Teraz już tak - odparł Krispos - ale cieszę się, że mi to
mówisz, bo teraz jestem pewien, że mogę ci zaufać.
Zastanawiał się, czy nie zrobił błędu, będąc z nim tak szczery, bo twarz Phostisa natychmiast zastygła
w maskę, którą tak często widywał; z twarzy chłopaka zniknęły wszelkie uczucia. Czy w kilka minut po
spotkaniu znów zaczną się między nimi nieporozumienia?
Ale odezwała się Olyvria: - Nic dziwnego, że Wasza Wyso​kość jest ostrożny. Jednak proszę uwierzyć, że
świetlisty szlak już nas nie pociąga.
Ku uldzie Krisposa, twarz Phostisa się rozjaśniła. - To prawda - powiedział - widziałem takie rzeczy, że do
końca życia ich nie zapomnę. Ojcze, czy Zaidas jest z tobą?
- Oczywiście, że tak - odpowiedział. - A dlaczego?
- Mam mu dużo do opowiedzenia... i to raczej złych rzeczy... o Artapanie, makurańskim magu, który
pomaga Livaniosowi.
- Możemy z tym poczekać do wieczora, gdy rozbijemy obóz - odparł Krispos. - Na razie, cieszę się, że
cię widzę. -I że nie jesteś thanasiockim fanatykiem, dodał w myśli. Za​chował to dla siebie, ale Phostis byłby
głupi, gdyby nie odgadł, co ojciec przemilczał. A niech chłopak teraz opowie o tym, czego dokonał i ma okazję
trochę się pochwalić przed bożym światem, pomyślał. - A więc, jak udało ci się uciec z thanasioc-kich łap? -
zapytał.
Phostis i Olyvria opowiedzieli mu całą historię na zmianę, każde z nich swoją część, co całkiem mu się
spodobało. Phostis nie starał się zbagatelizować szkód, jakie wyrządził w roli niechętnego rabusia; wręcz
przeciwnie, opowiadał o wszystkim z głębokim żalem i poczuciem winy. - Jak tam ręka? - spytał Krispos.
- Od czasu do czasu jeszcze odczuwam ból - powiedział
Phostis, poruszając nią na próbę. - Ale już mogę się nią
posługiwać. W każdym razie, ojcze, ta rana pomogła mi
przekonać Syagriosa, że jestem godny zaufania, i dzięki temu
posłał mnie do Pityos...
Tu historię podjęła Olyvria opisując, jak rozbiła oprysz-kowi nocnik na głowie.
- Odpłaciłaś mu pięknym za nadobne -podsumował Kris​pos. Potem Phostis opowiedział, jak kupili łódkę i
pożeglowali do Videssos. Krispos roześmiał się na głos: - A widzisz? Te długie godziny, które spędziłeś ze mną
na wodzie, nie poszły jednak na marne.
- Ano, nie - odparł Phostis. W rozmowie z Krisposem wykazywał teraz dużo więcej cierpliwości niż przed
porwa​niem. Imperator obserwował, jak chłopcu posmutniała twarz, gdy mówił: - Gdy dotarliśmy do miasta,
okazało się, że i tam wybuchły zamieszki.
- Tak, wiem o tym - pokiwał głową Krispos. - Wiedzia​łem także, że płyniesz do miasta; Zaidas odkrył to
dzięki magii.
Obawiałem się, że jesteś prowokatorem, a nie uciekinierem. Miałem napisać do Evriposa i ostrzec go
przed tym, ale wczoraj tyle się działo, że w końcu zapomniałem.
- Nic nie szkodzi - pocieszył go Phostis. - Sam na to wpadł.
- To dobrze - odpowiedział Krispos, by sprawdzić reakcję syna. Chłopak właściwie nie zwrócił na to
uwagi, choć w daw​nych czasach takie słowa z pewnością wywołałyby wybuch gniewu. Kiwnął tylko
głową i opowiadał dalej. Gdy skończył, Krispos spytał: - To znaczy, że nasze wojsko jest górą?
- W każdym razie było, gdy wyjeżdżaliśmy z Olyvrią do ciebie - odpowiedział. - Ojcze?
-Tak?
- Jakie masz naprawdę zdanie na temat tego, co zapropo​nowałem Evriposowi? Żebyśmy wzięli ślub z
Olyvrią, by pokazać thanasiotom, że odrzucamy ich herezję?
- Małżeństwa w rodzinie Imperatorów zawierano, kierując się racją stanu, ale nie słyszałem, by
kiedykolwiek robiono to ze względów doktrynalnych - odparł Krispos. - Gdyby sytuacja była groźniejsza,
posłałbym was być może z powrotem do miasta, żebyście zawarli ślub. Ale jak na razie, sądzę, że
możecie z tym poczekać do końca kampanii... to znaczy, jeśli do tej pory się nie rozmyślicie.
Z ich twarzy wyczytał pewność, że chcą być razem, ale sam miał bogatszą wyobraźnię. Jeśli jesienią w
dalszym ciągu będą pragnęli wziąć ślub, nie będę stal im na przeszkodzie, pomyślał... > w każdym razie
Phostis i tak by mnie nie słuchał. Ostatnio chłopak musiał sam się o siebie zatroszczyć, i okazało się, że
potrafi. To jedno z najważniejszych odkryć, jakie można zrobić w życiu.
Powiedział: - Jeśli chcecie, możecie nocować u mnie w na​miocie.
Spojrzał na ich miny i roześmiał się: - Nie, na pewno wolicie własny namiot, prawda? Ja bym w
każdym razie wolał, gdybym był w waszym wieku.
- Właśnie - powiedział Phostis. - Dziękujemy, ojcze.
- Drobiazg - odparł. W tym momencie, gdy Phostis wrócił nie tylko cały i zdrów, ale wyleczony z
fascynacji świetlistą ścieżką, mało było rzeczy, których ojciec mógłby mu odmówić. Dodał: - Zanim jednak
udacie się tam na spoczynek, mam
nadzieję, że zjecie ze mną obiad, złożony z wojskowych racji i marnego wina. Zaproszę też Zaidasa;
mówiłeś, że chcesz z nim porozmawiać, prawda, Phostisie? Czekam na was o zachodzie słońca.

Mimo że ściskał w dłoni rękę Olyvrii, Phostis zbliżał się do ojcowskiego namiotu z niemałym lękiem. Gdy
płynęli do miasta Videssos, bał się, że dziewczyna zapomni, że był jej kochankiem i będzie pamiętać tylko, że
jest następcą tronu. Teraz obawiał się, że ojciec znów potraktuje go jak chłopca, bo nie starczy mu
wyobraźni, by zauważyć, że jego syn może dorosnąć.
Halogajczycy przy wejściu oddali mu imperialne honory, przykładając zaciśniętą w pięść dłoń do serca.
Obserwował, jak dyskretnie oceniają Olyvrię, prześlizgując się wzrokiem po jej sylwetce od stóp do głów;
jak każdy mężczyzna, niezależnie od narodowości, na widok ładnej dziewczyny. Jeden z nich powie​dział do
reszty kilka słów w swoim języku. Phostis zrozumiał, że to coś na jej temat, ale nie poją), co; bardzo słabo
znał halogajski. Mało brakowało, a poprosiłby wartownika o prze​tłumaczenie, ale w końcu postanowił nie
ryzykować; halogaj-skie komplementy bywały raczej brutalne.
W namiocie czekali: Krispos, Katakolon, Zaidas, Sarkis i sześć porcji chleba, cebuli, kiełbasy i
solonych oliwek. Phostis nie wiedział, czemu Olyvria uśmiechnęła się na ten widok, póki nie przypomniał
sobie, że przecież jest córką oficera. Nic dziwnego, że jedzenie wydało jej się znajome.
W czasie posiłku Phostis i Olyvria ponownie odpowiedzieli swoją historię, głównie ze względu na
Zaidasa; Katakolon i Sarkis słyszeli ją prawie w całości tego popołudnia. Mag, jak zwykle, okazał się
znakomitym słuchaczem. Klasnął w dłonie, gdy Olyvria znów wspominała, jak ogłuszyła Syagriosa noc​
nikiem i gdy Phostis opowiadał, w jaki sposób natychmiast umknęli z miasta.
- Tak właśnie trzeba - powiedział z aprobatą. - Gdy się chce odjechać w pośpiechu, nie ma co się liczyć
z pieniędzmi. Co z tego, że zaoszczędzi się złota, jeśli nie osiągnie się celu? Co mi przypomina, że... -
natychmiast spoważniał, a na jego twarzy pojawił się wyraz koncentracji - ... Jego Wysokość, Autokrata...
- Powiedz po prostu „twój ojciec" i daj spokój - przerwał Krispos. - W przeciwnym razie zmarnujesz
pół nocy na bez​sensowne trzepanie językiem.
- Jak Wasza Wysokość, Autokrata Videssańczyków roz​każe - skłonił się Zaidas. Krispos udał, ze chce
w niego rzucić skórką od chleba. Uśmiechając się od ucha do ucha, mag powiedział do Phostisa: -Twój
ojciec, zatem, powiedział mi, że dowiedziałeś się czegoś ważnego o metodach, jakie stosuje ten makurański
mag Livaniosa.
- To prawda, szacowny panie magu - Phostis o mało co zwróciłby się do maga po prostu „wujku
Zaidasie", pominąw​szy jego oficjalny tytuł. - Pewnego dnia, już po tym, jak dowiedziałem się, że Artapan
jest Makurańczykiem, poszed​łem za nim, i... - tu opowiedział, jak Artapan wzmacniał działanie swoich
zaklęć, korzystając ze śmiertelnej energii thanasiotów, którzy głodzili się na śmierć, by udowodnić swą
pogardę dla świata.
- A jeśli nikt nie umarł w momencie, gdy Artapanowi to było potrzebne, nie wzdragał się przed
przytrzymaniem im poduszki na twarzy.
- Ohyda -powiedział Katakolon z przerażeniem w głosie.
Zaidas, wręcz przeciwnie, był pełen entuzjazmu, jak myś​
liwski pies na tropie. - Opowiadaj dalej - zachęcał.
Olyvria popatrzyła na Phostisa ze zdziwieniem: - Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
- Wiem. Nie lubię nawet o tym myśleć. Poza tym, obawia-,
łem się, że takie opowiadania mogą się okazać bardzo niebez​
pieczne w Etchmiadzinie, gdzie ktoś z łatwością mógłby nas
podsłuchać.
Poza tym, nawet gdy zostali kochankami, nie ufał jej w pełni... do momentu, gdy zaatakowała
Syagriosa. Tego jednak nie powiedział na głos.
Kierowany pytaniami maga, opowiadał w szczegółach, jak szedł za Artapanem ulicami, a potem stał w
śmierdzącym zaułku, słuchając rozmowy maga z Tzepeasem i jak był świadkiem przedwczesnej śmierci
thanasioty, do której przyło​żył rękę ów Makurańczyk.
- Nie pierwszy raz widziałem, jak kręci się koło osób
umierających z wycieńczenia - dodał. - Pamiętasz, Olyvrio?
Ciągle chodził koło domu konającego Strabona.
- Tak było— kiwnęła głową. - Koło Strabona i innych.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - wiem, że magowie są
trochę dziwni i tyle.
Zaidas poruszył się na krześle, ale nie skomentował. Jak na mężczyznę w jego wieku był w miarę normalny,
myślał Phostis... tyle, że miał talent magiczny. Ale Phostis znał dobrze tylko jego jednego. Skąd można
wiedzieć, jacy są inni?
- Czy modlił się, gdy... gdy zakończył życie tego herety​ka? - spytał Zaidas. - To znaczy do Phosa albo do
Czterech Proroków?
- Mówił coś po makurańsku, ale nie znam tego języka, więc nie potrafię powiedzieć, co. Przykro mi -
odparł Phostis.
- Trudno - odparł mag. - Prawdopodobnie nie ma to większego znaczenia. Jak sam zauważyłeś, przejście
między życiem a śmiercią jest potężnym źródłem energii magicznej. Nam, wyznawcom Phosa, nie wolno z niej
korzystać, abyśmy nie pragnęli tej mocy i nie zaczęli zabijać, by ją zdobyć. Powiedziano mi, że ten zakaz
dotyczy również wyznawców Czterech Proroków, ale być może się mylę. Z drugiej strony ten... jak mu tam...
Artapan, prawda?... równie dobrze może być heretykiem z punktu widzenia Mashiz, podobnie jak thanasioci są
dla nas innowiercami.
Krispos powiedział: -Wszystko to byłoby bardzo interesują​ce, gdybyśmy rozważali tę sprawę dla
przyjemności, siedząc w Kolegium Magów, dobry panie, ale w jaki sposób może nam to pomóc w obecnej sytuacji?
Wiemy, że Artapan korzysta z energii śmierci. Czy z tego względu jest dla nas bardziej niebezpieczny? Jak w takim
razie można zneutralizować jego zaklęcia?
Olyvria, zasłaniając usta, szepnęła: - Twój ojciec lubi konkrety, prawda?
- Tak jest - Phostis podrapał się po policzku. - Denerwuje
się, gdy inni nie nadążają za jego myślą, co zdarza się dosyć
często.
Ciekaw był, czy to był jeden z powodów, dla których Krispos tak się na niego złościł. Ale jak ktoś, kto
niedawno osiągnął wiek męski, ma zrozumieć plany i intrygi dorosłego człowieka o bogatym doświadczeniu;
jednego z największych strategów, jakiego oglądało Videssos, miasto intrygantów?
Zaidas nie zwrócił uwagi na toczące się obok rozmowy i odpowiedział Krisposowi wprost: - Wasza
Wysokość, mag,
który używa energii śmierci, rzeczywiście staje się potężniejszy, ałe i bardziej podatny na zaklęcia innych.
Taka kompensacja nie jest niczym niezwykłym. Magia, niezależnie od tego, co twierdzą ignoranci, nie polega
na czynieniu darmowych cudów. Jeśli zyskuje się coś w jednej dziedzinie, to traci się w innej.
- To nie magia, tylko samo życie - odpowiedział Kris-
pos. - Jeśli chcesz hodować duże stado owiec, to na tej ziemi
nie zasiejesz jęczmienia.
Sarkis zachichotał: - Ile to już lat zasiadasz na tronie, Wasza Wysokość? A w dalszym ciągu mówisz
jak chłop. Słuchaj, prawdziwy Imperator, taki z romansów, powiedział​by, że nie można jednocześnie toczyć
wojny na wschodzie i na zachodzie albo coś w tym stylu.
- Niech lód ogarnie wszelkie romanse - wtrącił Phostis. -
Jeśli w którymś znajdzie się za grosz prawdy, to będzie
niespotykany przypadek.
Spostrzegł, że ojciec przygląda mu się uważnie, uniósłszy brew w zadumie. Nie speszony tym Autokrata
przytaknął poważnym kiwnięciem głowy. - Uczysz się, chłopcze.
- A ja tam jestem za romansami - stwierdziła Olyvria. -
Gdzie, jeśli nie na kartkach romansu, więzień ucieka z córką
herezjarchy, która się w nim zakochała?
Teraz z kolei Sarkis roześmiał się głośno: - Dobry boże, złapała jednocześnie ojca i syna, w tę samą
sieć - zakołysał winem w kubku, wypił, napełnił naczynie i znów nim poruszył.
Krispos spojrzał na Olyvrię, a w oczach tańczyły mu ogniki rozbawienia. Pochylił głowę, jakby
dziewczyna wykonała spry​tne posunięcie na szachownicy: - W twoich słowach jest sporo sensu, pani.
- Ależ skądże - upierał się Phostis. - Czy jest jakiś ro​mans, w którym kobieta nie byłaby drżącą
ofiarą, szukającą ratunku u jakiegoś odważnego bohatera? Znajdźcie mi jakiś, w którym to ona ratuje
bohatera, rozbijając czarnemu charak​terowi nocne naczynie na głowie.
- Wydawało mi się, że to najporęczniejsza rzecz w poko​ju - tłumaczyła Olyvria pośród powszechnego
rozbawienia -poza tym, nie możesz oczekiwać od romansów, by opisywały wszystko w szczegółach.
- Uważaj na nią, braciszku - skomentował Katakolon. -Bystra jest.
Katakolon, szukając dla siebie towarzyszek, chciał od nich jedynie, by były urodziwe i chętne. Nie
dziwnego, że zaliczał jedną po drugiej, zachowując się jak pijak w winiarni, pomyślał Phostis. Ale tym
razem nie miał ochoty na sprzeczki z bra​tem. - Zaryzykuję - odpowiedział i zakończył temat.
Sarkis spojrzał na stojący przed nim dzban z winem, ziewnął, pokręcił głową i wstał z wyraźnym
trudem. - Idę do łóżka, Wasza Wysokość - oświadczył, a do Phostisa powie​dział: - Geszę się, że znów
jesteś z nami i ta bystra dama też -i wyszedł w noc.
Zaidas również wstał: - Też pójdę spać - powiedział. -Szkoda, że nie potrafię gromadzić snu na zapas,
jak suseł sadła na zimę. To, co powiedziałeś, młody Imperatorze, dodatkowo mnie mobilizuje; wkrótce
będę się musiał zająć poważną magią, a więc muszę być w dobrej formie. Dałby dobry bóg, by mi starczyło
sił.
- Jak miło... jesteśmy teraz w rodzinnym gronie - powie​
dział Krispos po wyjściu maga. Wcale nie był ironiczny;
uśmiechał się od ucha do ucha, spoglądając to na Katakolona,
to na Phostisa i Olyvrię. Phostis pozbył się swoich niepokojów;
mężczyzna rzadko odwraca się od swej ukochanej, jeśli ojciec
go do tego nakłania, zaś takie napomnienia są przez każdego
bardzo niemile widziane.
Katakolon również się podniósł. Poklepał Phostisa po plecach uważając, by nie urazić go w ramię. -
Strasznie się cieszę, że wróciłeś i to prawie bez szwanku - pożegnał go. Kiwnął głową Olyvrii i
Krisposowi, po czym wyszedł z namiotu.
- Zwróćcie uwagę, że nic nie wspominał o spaniu - Kris​pos nie wiedział, czy westchnąć, czy się
roześmiać. - Pewnie poszedł szukać jakiejś przyjaznej duszy wśród markietanek. Nie sądzę, by miał z tym
jakieś trudności.
- Teraz już na pewno wiem, że Wasza Wysokość uwierzył w naszą opowieść - powiedziała Olyvria.
- Jak to? - spytał Krispos. Phostis znał ten ton; Imperator używał go zawsze, odpytując synów, czego
nauczyli się na lekcjach.
- Gdyby było inaczej, nie pozwoliłbyś, Imperatorze, abyś​my siedzieli bliżej ciebie niż gwardziści -
odpowiedziała. -Przecież jesteśmy na wpół szaleni, jeśli potrafimy zaatakować
choćby nocnikiem, więc kto wie, czego moglibyśmy dokonać, mając pod ręką łyżeczkę albo kałamarz.
- Zaiste, strach pomyśleć - cicho zaśmiał się Krispos
i popatrzył na Phostisa: - Naprawdę jest bystra; uważaj
na nią, synu.
Sam był spostrzegawczy, więc zauważył, że Olyvria próbuje ukryć ziewnięcie. - Ale teraz lepiej zabierz ją
już do namiotu. Jazda kurierskim szlakiem jest wyczerpująca... pamiętam, jak to jest.
- Już idziemy, ojcze - odparł Phostis. - Czy mógłbym
później zajrzeć jeszcze raz do ciebie na parę minut? -I Olyvria,
i Krispos popatrzyli na niego ze zdziwieniem. - Chcę cię o coś
zapytać -powiedział świadom, że to nie jest żadne wyjaśnienie.
Olyvria bezustannie zadawała pytania po drodze do namio​tu, który im wyznaczono, ale Phostis na żadne
z nich nie odpowiedział. Wiedział, że rozpalił jej ciekawość, ale trzymał się raz wytkniętej drogi.
Powiedział jej tylko: - To nie ma nic wspólnego z tobą - i zamilkł.
Wracał do imperatorskiego namiotu ostrożnie, tak jak kiedyś wkroczył do tunelu pod miastem Videssos.
Znów miał się dowiedzieć czegoś o sobie.
Saluty Halogajczyków wcale go nie uspokoiły; pochylił się i wszedł do namiotu. Krispos czekał przy
stoliku z mapami, z kubkiem wina w ręku; na jego twarzy malowała się cieka​wość. Mimo to, spokojnie
poczekał, aż Phostis również naleje sobie wina i pociągnie długi łyk. Alkohol pozostawiał słodki posmak
w gardle, ale nie przydał młodemu człowiekowi odwagi. Ano, trudno, pomyślał.
- A więc - powiedział Krispos, gdy Phostis odjął kubek od
ust - co to za głęboka, ponura tajemnica, że nie chcesz o niej
mówić w obecności damy swego serca?
Gdyby słowa Krisposa zabrzmiały sarkastycznie, Phostis po prostu obróciłby się na pięcie i wyszedł.
Ale Imperator po prostu był zaciekawiony i przyjazny, do czego Phostis nie był przyzwyczajony. Próbował
na dziesięć różnych sposobów ująć w słowa swoje pytanie, ale w końcu spytał bez ogródek: - Czy jesteś
moim ojcem?
Obserwował, jak Krispos nieomalże skamieniał... tylko jego oczy otwarty się szeroko. Potem, jakby
starając się uzyskać nieco czasu do zastanowienia, Imperator uniósł kubek
i wychylił go do dna: - Gekaw bytem, czego chcesz - powie​dział w końcu- ale nie spodziewałem się, że o
to właśnie spytasz.
- Jesteś, czy nie? - naciskał Phostis.
Myślał zwykle o Krisposie w podobny sposób, jak wszyscy młodzi ludzie o swoich ojcach- a przynajmniej
domniema​nych ojcach; uważał, że w odniesieniu do Imperatora słowo „stary" oznacza konserwatywny i
potężny, a nie zgrzybiały.
Teraz zaś, gdy rysy twarzy Krisposa pogłębiły się i wyost​rzyły, Phostis odniósł dziwne wrażenie, że wie, jak
on sam będzie wyglądał, gdy się zestarzeje.
- Jesteś, czy nie? - powtórzył.
Krispos westchnął. Zgarbił się. Przez chwilę cicho śmiał się do swoich myśli. Mało brakowało, a Phostis by
go wtedy uderzył. Imperator podszedł do dzbana z winem, nalał sobie następny kubek i spojrzał w rubinowy
płyn. Podniósł wzrok na Phostisa i niemal wyszeptał: - Od czasu, gdy wstąpiłem na tron, nie było tygodnia, bym
sobie nie zadawał tego samego pytania... po prostu nie wiem.
Phostis spodziewał się usłyszeć „tak" lub „nie", konkretną odpowiedź, z którą będzie mógł się zmagać. O mało
nie oszalał, gdy zdał sobie sprawę, że dalej pozostanie w niepewności: -Jak to: nie wiesz? - krzyknął.
- Jeśli wpadłeś na to, by zadać owo pytanie, synu, od​powiedź powinna również być dla ciebie oczywista -
odparł Krispos. Wypił nieco wina; może i on potrzebował czegoś dla kurażu.
- Twoja matka była Imperatorową u boku Anthimosa; gdyby nie ona, Anthimos zabiłby mnie magicznym
sposobem tej nocy, gdy zasiadłem na tronie. Była Imperatorową przez kilka lat, zanim została moją żoną i przez
ten czas nie poczęła dziecka. Żadna z jego kobiet nie zaszła w ciążę, a wierz mi, miał ich na pęczki. Ale czy to
czegoś dowodzi? Nie ma całkowitej pewności. Sądzę, że najprawdopodobniej jesteś mój, ale tyle tylko
potrafię powiedzieć, by przypadkiem nie minąć się z prawdą.
Phostis po cichu przeprowadził wyliczenie. Jeśli Krispos go spłodził, stało się to prawdopodobnie, zanim
odebrał tron Anthimosowi... i zanim ożenił się z Darą. Innymi słowy, dopuścił się cudzołóstwa... podobnie jak
matka Phostisa.
Porzucił te rozmyślania; były tak niewygodne, że wolał się nimi teraz nie zajmować. Zamiast tego
powiedział: - Zawsze powtarzasz, że jestem podobny do matki.
- To prawda, chłopcze... oczy masz takie same, jak ona... z maleńką fałdką w wewnętrznym kąciku oka.
Przypominasz ją z zarysu twarzy, kształtu nosa... to dzięki niej nie odziedzi​czyłeś po mnie tego jastrzębiego
dzioba - Krispos przyłożył dwa palce do swojego nosa.
- Chyba że nie masz nic wspólnego z wyglądem mojego nosa - zauważył Phostis.
- Jest taka szansa - zgodził się Krispos. - Ale, choć nie jesteś do mnie podobny, w niczym nie
przypominasz także Anthimosa. Może byłbyś przystojniejszy; on naprawdę wy​glądał doskonale. A ty jesteś
odbiciem Dary. Zawsze tak było, od niemowlęctwa.
Phostisowi nagle przed oczyma stanęła scena, jak Krispos dokładnie przygląda się niemowlęciu, którym
jest jego syn, szukając podobieństw: - Nic dziwnego, że zawsze traktowałeś mnie jak kukułcze jajo -
powiedział.
- Tak to odczuwałeś? - Krispos znów wpatrzył się w dno kubka i westchnął głęboko. - Przykro mi,
synu. Naprawdę. Zawsze starałem się być wobec ciebie sprawiedliwy i odkładać na bok wszystkie swoje
wątpliwości.
- Sprawiedliwy? Może byłeś-odpowiedział Phostis. -Ale tak rzadko... - głos mu się załamał. Jak miał
wyjaśnić Kris-posowi, że miejsce sprawiedliwości jest w sądzie, ale rodzina potrzebuje czegoś więcej?
Potrafił tylko wykrztusić: - Z Kata-kolonem i Evriposem zachowywałeś się swobodniej.
- Może i tak było... może nadal jest. Ale to nie twoja wina, tylko moja - Krispos, choć pozbawiony
serdeczności, potrafił jednak przyznać się do błędów. -I co teraz z nami będzie? -spytał. - Czego ode mnie
oczekujesz?
- Czy mógłbyś zapomnieć, czyim jestem synem i traktować mnie niezależnie od tego? - spytał Phostis. -
Jeśli chodzi o ważne sprawy, jestem taki sam, jak ty - i opowiedział ojcu, jak naśladował go, będąc
więźniem i jak wiele uwag Krisposa nabrało wtedy sensu.
- Wiem, dlaczego tak się stało - powiedział Krispos, a Phostis mruknął pytająco. Imperator
odpowiedział: - Dlate​go, że każdy z nas uczy się tylko z własnego doświadczenia.
Prawdopodobnie przed twoim porwaniem niepotrzebnie się wysilałem, wygłaszając ci kazania; po prostu nie
miałeś poję​cia, o czym ja mówię. Z niczego nie jestem tak dumny, jak z tego, że w końcu jednak moje słowa
na coś ci się przydały.
Serdecznie objął Phostisa. W sercu młodego człowieka na moment zapłonęła uraza; a gdzie były takie uściski,
gdy był mały i naprawdę ich potrzebował? Ale i na to już sam znalazł odpowiedź. Nie podobało mu się
zachowanie Kris-posa w ciągu tych minionych lat, ale teraz łatwiej mu je było zrozumieć.
Powiedział: - Czy możemy zachowywać się wobec siebie jak poprzednio? Choć istnieją te wątpliwości, nie
ma takiego człowieka, którego wolałbym mieć jako ojca zamiast ciebie, włączając w to Anthimosa.
- To działa w obie strony... synu - powiedział Krispos. -Ze mną, czy beze mnie, stałeś się mężczyzną.
Miejmy nadzieję, że wszystko się między nami zmieniło. Miejmy nadzieję, że na lepsze. Są na to duże szanse, bo
wyjaśniły się przyczyny większości zadrażnień.
- Niechaj łaska Phosa będzie z nami... ojcze -powiedział Phostis.
Objęli się znowu, a gdy się wypuścili z objęć, Phostis ziewnął i powiedział: - Teraz już pójdę na noc do
siebie.
Krispos przyjrzał mu się chytrze: - Powtórzysz młodej damie, co zaszło między nami?
- Może kiedyś - odparł Phostis po krótkim zastanowie​niu. - Ale nie teraz.
- Sam bym tak zrobił na twoim miejscu - zgodził się Krispos. - Rzeczywiście, myślisz jak mój syn, nie ma
dwóch zdań. Dobranoc, chłopcze.
- Dobranoc - odpowiedział Phostis, znowu ziewnął i skie​rował się w stronę namiotu, gdzie czekała na
niego Olyvria. Gdy tam dotarł, okazało się, że dziewczyna już zasnęła, najprawdopodobniej wbrew swoim
najszczerszym zamiarom. Ułożył się przy boku kochanki, starając się jej nie zbudzić.

- No, dobrze, szacowny panie magu - powiedział Krispos do Zaidasa - teraz, gdy już tyle dowiedziałeś się
od mojego syna, jak zamierzasz wykorzystać to dla naszej korzyści?
Znów odczuł ukłucie, gdy wspomniał o synu, ale tym razem nie był to lęk i podejrzliwość, jak zwykle, lecz
po prostu ciekawość. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, ze oto pojawił się mężczyzna, z którym
trzeba się liczyć; nawet jeśli Phostis nie był jego rodzonym synem, miał niemal identyczny sposób myślenia.
A czegóż więcej może chcieć każdy władca... i każdy ojciec?
Zaidas powiedział: - Pokażę Waszej Wysokości, co zamie​rzam zrobić. Ten makurański mag, ten
Artapan, między innymi dlatego, że korzystał z mocy, wyzwalającej się podczas przejścia fanatycznych
thanasiotów ze stanu życia w stan śmierci, zdołał wyprowadzić swoją magię na poziom, gdzie niezwykle
trudno jest jej przeciwdziałać. To już Wasza Wyso​kość widział, ku mojemu wielkiemu zawstydzeniu.
- Tak - odparł Krispos. Wiele już razy postanawiał sobie, że będzie traktował Phostisa, jakby był
pewien swego ojcostwa i wiele razy to postanowienie upadało. Tym razem miał wrażenie, że mu się uda.
- Każdy łuk ma swój łącznik - powiedział Zaidas. - Jeśli wyjmie się ten kamień, cała konstrukcja się
rozpadnie. Jeśli odbierze mu się moc, którą zagarnął nieprawnie, będzie słabszy niż na początku swoich
knowań. To właśnie zamierzam zrobić.
Krispos rozpoznał dydaktyczną nutę w głosie maga. Nawet mu to odpowiadało; sam nie miał talentu do
czarów, ale zawsze bardzo go interesowały techniki używane przez magów. Co więcej, od tego w pewnym
sensie miała zależeć cała jego kampania. Spytał więc: - Jak chcesz to osiągnąć, szacowny panie magu?
- Przeciwstawię sile śmierci siłę życia - odparł Zaidas. -Wszystko już przygotowane, Wasza Wysokość.
Rozpocznę rzucanie zaklęć jutro o świcie, gdy wschód słońca, najpotęż​niejszego symbolu Phosa, światła,
życia i odrodzenia, będzie wspierał moją magię. Twój syn, panie Imperatorze, również odegra w tym
swoją rolę, podobnie jak córka Livaniosa, Olyvria.
- Doprawdy? - odpowiedział Krispos. - Czy to nie będzie im niczym groziło? Nie po to odzyskałem
Phostisa, by go stracić w dwa dni później w wojnie magów.
- Nie, nie - Zaidas potrząsnął głową. - Jeśli dobry bóg pozwoli, a mam nadzieję, że tak, to moje
zaklęcie powinno
kompletnie zaskoczyć Artapana. Nawet jeśli wie, że Phostis umknął i przyłączył się do nas, twój syn jest
przekonany, że temu Makurańczykowi ani w głowie nie powstała myśl, że ktoś odkrył jego metody.
- A zatem, do zobaczenia o świcie - zgodził się Krispos. Pragnął natychmiastowego działania, ale uznał,
że Zaidas ma rację, decydując się na opóźnienie. Dzięki niemu, armia im​perialna zyskiwała jeszcze trochę
czasu i mogła głębiej wejść na płaskowyż, a jeśli szczęście dopisze, ustawić się w dogodnej pozycji, by
wykorzystać ewentualne magiczne zwycięstwo Za-idasa nad Artapanem.
Krispos nie był pewien, czy należy całkowicie pokładać wiarę w sukces Zaidasa. Magowi do tej pory
niewiele udało się zdziałać przeciw thanasiotom. To prawda, przedtem nie wie​dział, przeciw czemu
walczy. Teraz wie. Ale jeśli nawet mając taką przewagę, nie dokona niczego pożytecznego... - To w ogóle
na nic się nie przyda - powiedział Krispos na głos i spoglądając w niebo, odmówił w myśli modlitwę za
Zaidasa.

Słońce, czerwone jak krew, powoli wpełzło na linię hory​zontu na wschodzie. Zaidas powitał je,
wznosząc do góry ręce i intonując wyznanie wiary: - Błogosławimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym
umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na
naszą korzyść.
Phostis powtórzył gest i modlitwę, starając się zdusić ziewnięcie; wydało mu się, że ziewanie w takiej
uroczystej chwili jest niemalże świętokradztwem. Ale niełatwo było wstać przed wschodem słońca teraz,
gdy już prawie zaczynało się lato.
Obok niego przestępowała z nogi na nogę Olyvria. Była zupełnie przytomna i bardzo zdenerwowana.
Cały czas ukrad​kiem spoglądała na Krisposa. Pewnie bliskość Autokraty potęgowała jej niepokój. Dla
Phostisa, jego ojciec - bo za takiego go w dalszym ciągu uważał - był przede wszystkim członkiem
rodziny, a dopiero potem władcą; znał go zbyt dobrze, by się go bać. Olyvria była w odwrotnej sytuacji.
- Do roboty - powiedział Krispos chrypliwym głosem.
Gdyby w ten sposób zwrócił się do kogoś innego, brzmiało​by to jak groźna nagana. Zaidas jedynie kiwnął
głową i powie-
dział: - Wszystko w swoim czasie, Wasza Wysokość Aha, teraz już widzimy całą tarczę słoneczną.
Możemy zaczynać.
Kilkaset metrów dalej promienie słońca zaczęły budzić do życia imperialną armię. Prawie wszyscy
Halogąjczycy ustawili się między obozem a pagórkiem, by nikt nie prze​szkodził magowi w pracy. Reszta
znajdowała się między Zaidasem a Krisposem. Ten ostatni nie potrafił sobie wyob​razić, jak topory
mogłyby powstrzymać znarowioną magię. Oni pewnie też nie wiedzieli, ale przynajmniej byli gotowi
spróbować.
Zaidas zapalił drewnianą drzazgę od jednej z pochodni, które oświetlały wzgórze przed wschodem
słońca. Od jej płomienia zapalił grubą świecę z błękitnego wosku; tak wielką, że starczyłoby jej do
pieczętowania całej imperatorskiej kore​spondencji przez następnych pięćdziesiąt lat. Gdy płomyk
powędrował w dół knota i zaczął topić wosk, mag jeszcze raz odmówił wyznanie wiary, tym razem po
cichu, do siebie.
Normalnie, płomienie świecy są prawie niezauważalne w świetle słońca. Z błękitną świecą było jednak
inaczej. Choć jej płomień nie wydawał się jaśniejszy od zwykłej świeczki, gdy patrzyło się wprost na niego,
to jego blask tańczył na twarzach Zaidasa, Krisposa i Olyvrii. Phostis przypuszczał, że i jego rysy są w ten
sam sposób oświetlone.
Zaidas powiedział: - Ten blask symbolizuje długowiecz​ność i potęgę Imperium Videssańskiego oraz
wiarę, którą zachowują Videssańczycy, i która ich wspiera od setek lat. Niech Imperium i wiara trwają i
kwitną po wiek wieków.
Spod jedwabnej chusty wyjął drugą świeczkę, cienką i krót​ką; zaledwie warstewkę czerwonego wosku,
oblepiającą knot.
- Taki sam odcień miał wosk na tym przeklętym liście,
który dostałem od Livaniosa - zauważył Krispos.
Zaidas uśmiechnął się: - Gdyby nie brak magicznego daru, Wasza Wysokość byłby znakomitym
czarownikiem. Doskona​ły instynkt - powiedział i podniósł głos, wypowiadając następ​ne słowa z
zaśpiewem, jakby recytował zaklęcie.
- Ta mała, krótka świeczka to thanasioci, których niero​
zumna herezja wkrótce upadnie i zostanie zapomniana.
Nieomal w chwili, gdy wypowiedział ostatnie słowo, czer​wona świeczka zamigotała i zgasła. Uniosła
się z niej cienka spirala dymu, którą natychmiast rozwiała poranna bryza, i już
nic nie pozostało po symbolu, przedstawiającym thanasiotów. Wielka świeca, reprezentująca całe Videsss,
płonęła dalej.
- I co teraz? - spytał Krispos. - Chyba czas już policzyć się z tym makurańskim magiem.
- Tak jest, Wasza Wysokość.
Zaidas miał wiele cierpliwości, ale czasem nawet najspokoj​niejszy człowiek może się lekko zirytować: -
Pewnie mógłbym pracować nieco bardziej efektywnie, gdybym nie musiał prze​rywać, by udzielić
odpowiedzi na różne zapytania i uwagi krytyczne. Teraz...
Krispos, wcale nie urażony, zaśmiał się cicho. Tym razem mag go zignorował. Wziął wielką jedwabną
chustę, prawie tak dużą, jak ścienny kilim i zarzucił ją na Phostisa i Olyvrię. Tkanina była równie
błękitna, jak świeca, która wcześniej symbolizowała Imperium i ortodoksyjną wiarę. Phostis mógł widzieć
wszystko wokół przez delikatny jedwab, jak przez mgłę.
Obserwował, jak Zaidas bierze inną chustę, tkaną w jask​rawe, barwne pasy, które przypominały wzór
na kaftanach Artapana. W chwili, gdy o tym pomyślał, Zaidas ogłosił: -A teraz, za sprawą magii,
pokażemy podłemu makurańsldemu czarownikowi, że flirt ze śmiercią nie przyniesie mu nic dobrego.
Na chwilę porzucił uroczysty styl przemowy i wtrącił kilka potocznych zdań:
- A teraz, młody Imperatorze, musicie pomóc mojemu
zaklęciu. Weź swą narzeczoną w ramiona, pocałuj ją i mocno
pomyśl o tym, co moglibyście teraz robić, gdyby nie było tu
tych wszystkich niepotrzebnych świadków.
Phostis przyglądał mu się z niedowierzaniem przez cienką materię: -Jesteś pewien, że o to właśnie ci
chodzi, wujku Za... eee... szacowny panie magu?
- Zrób to, o co cię proszę, i zrób to dobrze, a oddasz mi
i nam wszystkim wielką przysługę. Jeśli musisz, myśl o tym
w kategoriach obowiązku, a nie przyjemności.
Ponieważ całowanie się z Olyvrią nie było obowiązkiem, Phostis wykonał zadanie z przyjemnością.
Słodkie usta i język dziewczyny, i jej delikatne, prężne ciało oparte mocno o niego, również świadczyły o
podobnym podejściu do obowiązków wyznaczonych przez Zaidasa. Phostis przyciskał ją do siebie
tak mocno, że ani przez chwilę nie wątpiła, co teraz chciałby z nią robić. Usłyszał jej cichy, gardłowy
śmiech.
Po pewnym czasie otworzył oczy.
Ostatnimi czasy nie musieli ukrywać swych uczuć, więc pocałunki, choć gorące, nie były już taką
rzadkością; nigdy jednak nie były częścią poważnego, magicznego zaklęcia. Chciał zobaczyć, co robi
Zaidas. Pierwszą rzeczą, którą spo​strzegł, były szeroko otwarte oczy Olyvrii. Zaczął się śmiać.
Zaidas trzymał pasiasty jedwab nad płomieniem błękitnej świecy. Zaintonował: - Oto para pod moją
tkaniną świętuje życie, niechaj moc jego pokona makurańskiego maga, którego siłą jest śmierć. Niechaj jego
magia sczeźnie tak, jak chusta jego kraju ginie w światłości Videssos -powiedział i wrzucił materię do ognia.
Phostis żałował, że jedwabna tkanina spowijała go jakby mgiełką; nie wierzył własnym oczom. Pasiasty
kwadrat zajął się jasnym płomieniem w momencie, gdy dotknął świecy i przez chwilą płonął, jak
namoczony w oliwie. Wydawało się, że Zaidas natychmiast będzie musiał go upuścić, bo spali sobie
palce.
Po chwili jednak ogień zamigotał i niemal całkiem zgasł; co gorsza, wydawało się, że chusta, częściowo
przecież spalona, znowu jest w całości, a nawet większa niż w chwili, gdy płonęła. Zaidas potknął się i
niemal zabrał tkaninę znad świecy.
Uspokoił się w jednej chwili i powtórzył pierwotne zaklęcie, wzbogacając je kilkoma niewyraźnie
wymamrotanymi werse​tami. Pasiasta chusta znów zaczęła płonąć, najpierw niechęt​nie, a później już
szybciej. - Masz go, szacowny panie magu! -wyszeptał Krispos.
Choć mówił bardzo cicho, jego słowa musiały zdekoncen​trować Zaidasa, gdyż płomień znów zanikł, a
tkanina zaczęła się rozrastać. Ale mag zaatakował ponownie. Płomień po​chłaniał coraz większą część
chusty. Wreszcie zniknęła cała w obłoku dymu, podobnym do tego, jaki uniósł się znad thanasiockiej
świeczki. Zaidas natychmiast wsadził sobie do ust kciuk i palec wskazujący. Były tylko oparzone, choć
właściwie powinny spalić się do kości.
Po chwili wyją} je z ust i powiedział zmęczonym głosem: -Co magia mogła zdziałać, to zdziałała. Jeśli
dobry bóg był łaskaw, wymierzyłem dziś Artapanowi ciężki cios.
- A skąd będzie wiadomo, czy dobry bóg był łaskaw? -
spytał Krispos.
Zaidas nie odpowiedział mu bezpośrednio, tylko ściągnął delikatny jedwab z Phostisa i Olyvrii,
mówiąc do nich: -Możecie teraz się rozdzielić.
Młodzi ludzie jednocześnie potrząsnęli głowami i zaczęli się śmiać, po czym odsunęli się od siebie.
Phostis powiedział: -Podobało nam się.
- Dało się zauważyć - skomentował mag sucho, tonem
godnym Krisposa.
Imperator powtórzył pytanie: - Skąd będziesz wiedział, że uderzyłeś w Artapana?
- Właśnie mam zamiar to sprawdzić, Wasza Wysokość i znów będzie mi do tego potrzebny twój
najstarszy syn.
- Ja? - spytał Phostis - A co mam teraz robić?
- To, co ci każę - i nie udzielając dalszych wyjaśnień, mag zwrócił się z ukłonem do Olyvrii: - Szlachetna
pani, jestem ci wdzięczny za pomoc w walce przeciw Makurańczykowi. Do następnego zaklęcia twoja
obecność nie jest jednak niezbędna.
Zabrzmiało to tak, jakby chciał ją zniechęcić. Choć Phostis poczuł się urażony, Olyvria kiwnęła głową i
zeszła ze wzgórza. Dwóch Halogajczyków powędrowało za nią; barbarzyńcy wyraźnie uznali dziewczynę
za członka rodziny Imperatora.
- Dlaczego nie chciałeś jej pozwolić, by została i popa​trzyła? - spytał Phostis.
- Bo pomożesz mi teraz zlokalizować jej ojca, Livaniosa -odparł mag. - Stykałeś się z nim, a więc,
zgodnie z prawem przechodni ości, kontakt pozostaje. Podobnie jest w jej przypa​dku, ale niezależnie od
siły jej miłości do ciebie, nigdy nie użyłbym dziewczyny jako narzędzia w walce przeciw ojcu.
- Delikatność uczuć, której thanasioci z pewnością by nie odwzajemnili - skomentował Krispos - ale
masz rację. Do dzieła, szacowny panie magu.
- Już zaczynamy, proszę się nie niecierpliwić - odparł Zaidas. - Miałem właśnie powiedzieć, że do tej
pory magia Artapana osłaniała thanasiotów przed działaniem magii bez​pośredniej. Jeśli osłabiliśmy go
poprzednim zaklęciem, próba, którą za chwilę przeprowadzimy, również powinna się udać.
- Bardzo sprytne - powiedział Krispos z uznaniem. - To samo zaklęcie pozwoli nam sprawdzić
skuteczność poprzed-
niego, a w dodatku powie nam, gdzie jest główna armia herezjarchy. Oszczędnościowa metoda, jakby autorstwa
moje​go skarbnika.
- Pozwolę sobie potraktować te słowa jako komplement
w nadziei, że takie było zamierzenie Waszej Wysokości -
oświadczył Zaidas, a Krispos parsknął śmiechem.
Drugie zaklęcie wydawało się niezwykle proste. Posłużyło do niego trochę kurzu zebranego z ziemi na
pagórku i duża, płytka misa. Zaidas zawołał Phostisa i kazał mu na chwilę położyć dłoń na drobniutkim piasku.
Gdy młody człowiek to zrobił, a potem cofnął się o krok, Zaidas rozpoczął zaśpiew, jednocześnie wykonując
lewą ręką szybkie ruchy nad misą.
W kilka sekund później włoski na szyi Phostisa stanęły dęba. Kurz poruszał się samodzielnie, wirował,
tworzył grudki, a potem uformował kreskę... nie, nie kreskę: strzałę o ostrym grocie, wskazującym dokładny
kierunek.
- Na wschód i trochę na południe - powiedział Zaidas.
- Bardzo, bardzo dobrze - szepnął Krispos; jak zwykle w chwilach triumfu zachowywał niezwykły spokój.
- A więc maska opadła i możemy śledzić wszelkie ruchy Livaniosa. Czy jesteś w stanie powiedzieć, jak daleko
jest jego wojsko?
- Tak, lecz niezbyt dokładnie - odparł mag. - Sądząc po tym, jak szybko uformowała się strzała, jest raczej
dość daleko. Ale to bardzo ogólne.
- Wystarczy nam to w zupełności. Od dziś co rano będziesz przeprowadzał podobną próbę z Phostisem,
abyśmy na bieżą​co znali ruchy wroga i ogólną odległość, jaka go od nas dzieli. Czy Artapan zorientuje się, że
jego magia nie skutkuje?
- Obawiam się, że tak, Wasza Wysokość - odpowiedział Zaidas. -Widziałeś przecież, jak chusta,
reprezentująca Maku-ran, dwakroć próbowała się odrodzić? To był mój przeciwnik, który starał się
zneutralizować zaklęcie. Ale nie udało mu się, zresztą zgodnie z przewidywaniami, gdyż moc życia jest potęż​
niejsza od śmierci.
Krispos podszedł do Phostisa i poklepał go po plecach z całej siły, tak że chłopak aż się potknął. - A
wszystko to dzięki tobie, synu. Dużo ci zawdzięczam; od kiedy powróciłeś i służysz mi pomocą, zrobiłeś wiele
dobrego; tyle, ile narobiłbyś szkód, opowiadając się po stronie thanasiotów. A poza tym, cieszę się, że jesteś
ze mną.
- Też się z tego cieszę, ojcze - odparł Phostis. Krispos,
mimo wątpliwości, traktował go jak pełnoprawnego potomka,
więc chłopak nie zamierzał tego podważać. Dodał: - Ano,
słyszałem coś takiego, że z tej tęsknoty zrobiłeś sobie bastar-
da - przezornie nie powiedział drugiego bastarda - na moje
miejsce?
Jeszcze rok temu nie potrafiłby tak dokuczać Autokracie. Krispos wyglądał na zaskoczonego, ale się
roześmiał: -Który z twoich braci ci powiedział?
- Evripos, gdy przyjechaliśmy do miasta.
- Aha. To prawda. Mam nadzieję, że powtórzył ci także, że nie zamierzam z jego powodu uszczuplić waszych
praw, nawet jeśli to będzie syn.
- Powtórzył - Phostis kiwnął głową. - Ale tato, daj spo​kój, w twoim wieku...
- No, to już wszyscy moi synowie wygłosili tę samą uwagę - przerwał mu Krispos. - A niech lód ogarnie
wasze docinki. Jak się może kiedyś zorientujecie, siwe włosy i męskość mogą iść w parze. W tym wieku
człowiek nie jest już taki szybki, to prawda, ale jeszcze funkcjonuje -spojrzał buntowniczo, jakby
oczekując, że Phostis będzie się śmiał.
Ale syn nie chciał go już bardziej prowokować. Dopiero niedawno przecież zapanowały między nimi dobre
stosunki, więc by było je zniszczyć dla kilku minut zabawy. Rok temu pewnie by się nad tym nie zastanawiał;
dwa albo trzy lata temu, w ogóle nie zawracałby sobie głowy takimi rozważaniami.
Co to oznacza? pomyślał. Czy to jest właśnie dorosłość? Ale on przecież już dawno był dorosły,
prawda? Od wielu lat. Drapiąc się w głowę poszedł do namiotu, który dzielił z Olyvrią.

- Teraz prosto na wschód, Wasza Wysokość - doniósł Zaidas. - Zbliżają się do nas; strzała uformowała się
niemal w chwili, gdy Phostis podniósł rękę znad zaklętego piasku.
- Bardzo dobrze, szacowny panie magu, i dziękuję - od​parł Krispos. Przez ostatnich kilka dni tak
manewrował, by armia imperialna znalazła się wprost na drodze wycofujących się thanasiotów.
- Jeśli nasz dobry i miłosierny pan spojrzy na nas łas​kawym okiem, spadniemy na nich, nim się
zorientują, że jesteśmy tak blisko.
- Oby tak było - powiedział Zaidas.
- Prosto na wschód, mówisz? - zadumał się Krispos -a więc są gdzieś w pobliżu... hmm... chyba
Aptos, prawda? Mam rację?
- Biorąc pod uwagę nasze płożenie... - mag zmarszczył brew w skupieniu, a potem kiwnął głową -Tak,
na pewno tam.
- Ojcze? - spytał Phostis niepewnie. Od czasu ucieczki z obozu thanasiotów, niepewność zniknęła z
jego głosu, więc Krispos spojrzał na chłopaka ciekaw, o co chodzi. - Czy coś się stało? - zapytał.
- Mmmm - mruknął Phostis. Sądząc z miny, żałował, że w ogóle się odezwał. Widać było, jak zbierał
siły, zanim wypalił: - Kiedy zmusili mnie, żebym pojechał na tę bandycką wyprawę, ojcze, opowiadałem
ci... pamiętasz?
- Pamiętam - odparł Krispos. Pamiętał również, jak cięż​ko przeżył wiadomość o wyjeździe Phostisa z
Etchmiadzinu i swój lęk na myśl, że chłopak na serio przystał do wyznawców świetlistej ścieżki.
- Gdy pojechałem na tamtą wyprawę - opowiadał Phos​tis - musiałem, ku swemu wstydowi,
uczestniczyć w napadzie na klasztor. Wiem, że zraniłem jednego ze świętych mnichów; musiałem, bo
połamałby mi kości pałką. I rzuciłem pochodnię; jedną z tych, które spowodowały pożar.
- Dlaczego mi o tym opowiadasz? - spytał Krispos. - Jeśli chcesz rozgrzeszenia, lepiej niech cię
wysłucha patriarcha Oxeites.
- Właściwie nie myślałem o... raczej chodziło mi o zadość​uczynienie - odpowiedział Phostis. - Jeśli
pozwolisz, chciał​bym odkładać jedną trzecią swej pensji przez kilka lat i odsyłać pieniądze do tego
klasztoru.
- Niepotrzebne ci do tego moje pozwolenie; złoto, które dostajesz ode mnie co miesiąc, jest twoje i
możesz z nim zrobić, co zechcesz - odrzekł ojciec - ale powiem ci jedno: jestem z ciebie dumny, że się na
to zdecydowałeś - zastanowił się przez chwilę. - A więc zamierzasz dawać im osiemdziesiąt sztuk złota
rocznie, tak? Może ja bym im dopłacał drugie tyle? Chciałbyś?
Obserwował, jak na twarzy syna wykwita rumieniec:-Dziękuję, ojcze! - wykrzyknął młody człowiek. - To
byłoby wspaniałe!
- Nie poślę im monet z moim imieniem - powiedział Krispos. - Niech im się wydaje, że wszystko
pochodzi z twojej kieszeni.
- Mmm - mruknął chłopak, po raz trzeci tego dnia -szczerze mówiąc, nie zamierzałem się ujawniać.
- Naprawdę? - spytał Krispos - Najświętszy Oxeites po​wiedziałby ci, że anonimowy datek jest dwakroć
bardziej ceniony przez Phosa niż reszta, bo nie daje się go z próżności. Nie znam się na tym, ale argument brzmi
rozsądnie. Tym bardziej jestem z ciebie dumny.
- Wiesz co, powiedziałeś mi to dwa razy w ciągu paru minut, ale przedtem chyba nigdy nie usłyszałem od
ciebie takich słów - powiedział Phostis.
Gdyby powiedział to celowo, by dokuczyć ojcu, Krisposa ogarnąłby gniew. Ale chłopak po prostu stwierdził
fakt. I tak rzeczywiście było; pamięć Krisposa potwierdzała prawdę tych słów. Zwiesił głowę: - Zawstydzasz
mnie.
- Nie o to mi chodziło.
- Wiem. Tym gorzej.
Nagle podjechał Sarkis. Krispos odetchnął z ulgą na jego widok. Generał zasalutował i spytał: - Czy teraz,
gdy heretycy są już blisko, wyślemy zwiadowców, by dokładnie określili ich pozycję?
Krispos nie odpowiedział. Zamiast tego zwrócił się do Phostisa: - Dzisiaj sypiesz mądrościami, jak z
rękawa. Co byś zrobił w takiej sytuacji?
- Mmmm... - zająknął się chłopak.
Krispos pogroził mu palcem: - Masz odpowiadać bez tych głupich pomruków. Kiedy włożysz czerwone
buty, ludzie zaczną ci zadawać setki podobnych pytań. Często nie będziesz miał czasu na zastanowienie -
powiedział, wpatrując się w syna z ciekawością.
Phostis, jakby chciał odpracować to nieszczęsne mruknię​cie, odpowiedział głębokim, poważnym głosem: -
Gdybym to ja dowodził, zrezygnowałbym ze zwiadu. Bez trudności udaje nam się lokalizować thanasiotów z
pomocą magii, więc po co ryzykować, że za wcześnie natrafią na naszych ludzi? Jeśli
zaklęcia Zaidasa działają tak dobrze, jak nasz mag się spodzie​wa, Artapan prawdopodobnie nas nie
dostrzega. Im większe zaskoczenie przeciwnika, tym lepiej dla nas.
Sarkis spojrzał na Krisposa. Autokrata wypowiedział do​kładnie sześć słów: - Tak jak powiedział i jak
uzasadnił.
Phostis był zachwycony tą pośrednią pochwałą, chyba nawet bardziej niż w chwili, gdy Krispos
powiedział mu wprost, że jest z niego dumny.
- Ano, to brzmi rozsądnie - zaśmiał się Sarkis. -Też byłeś niezłym strategiem, Wasza Wysokość, zanim
się na dobre zorientowałeś, o co chodzi w tej zabawie. Macie to we krwi.
- Mpżliwe, możliwe - powiedzieli jednocześnie Krispos i Phostis. Spojrzeli na siebie. Autokrata
wybuchnął śmiechem. Po chwili dołączył do niego Phostis. Obaj nie bardzo mogli przestać.
Sarkis przyglądał się im, jakby zastanawiał się, czy aby nie zwariowali.
- To wcale nie było śmieszne - powiedział z urazą.
- Pewnie nie - przytaknął Krispos.
- Z drugiej strony patrząc, może jednak było - zaprzeczył Phostis. Autokrata pokiwał głową,
wspominając trudną nocną rozmowę i jej niepewny rezultat. Na szczęście, potrafili się z tego pośmiać, co
dobrze wróżyło na przyszłość.
- Moim zdaniem jednak, ogarnia was jakaś poranna wa​riacja - zagrzmiał Sarkis. - Wrócę tu po
południu, pogadam z jednym albo z drugim i może wtedy usłyszę coś rozsądnego -oświadczył, po czym
odjechał, wysoko zadzierając swój jast​rzębi nos.

Namiot był niewielki i przytulny. W ciepłą noc było w nim gorąco, a w dodatku jeszcze czuć było przykrą
woń łoju od palącej się świecy, zatkniętej w ziemię w najbezpieczniejszym miejscu. Olyvria, jak co noc od
pewnego czasu spytała: - No, to o czym w końcu rozmawiałeś wtedy ze swoim ojcem?
- Nie chcę ci o tym powiedzieć - odparł Phostis. Powtarzał tę odpowiedź od chwili, gdy wrócił tamtej
nocy z ojcowskiego namiotu. Nie była tak sformułowana, by stłumić czyjąś cieka​wość, ale nie potrafił
wymyśleć nic lepszego.
- A dlaczego? - upierała się dziewczyna. - Jeśli to ma coś wspólnego ze mną, mam prawo wiedzieć.
- To nie ma nic wspólnego z tobą - powtórzył Phostis po
raz kolejny. W dodatku była to prawda, ale na nic się zdała, bo
Olyvria i tak mu nie wierzyła.
Tym razem postanowiła spierać się z nim, jak znawca prawa kanonicznego: -A więc, jeśli to nie ma nic
wspólnego ze mną, co złego by się stało, gdybym się dowiedziała? - uśmiech​nęła się chytrze zadowolona z
siebie; w kategoriach logiki, założyła mu klasycznego podwójnego nelsona.
Ale Phostis się nie poddał: - Gdyby to była twoja sprawa, nie rozmawiałbym z ojcem w cztery oczy.
- To nie w porządku - warknęła, na dobre zirytowana.
- Chyba jednak tak - Phostis nie życzył sobie, by ktokol​wiek zastanawiał się nad jego pochodzeniem.
Wystarczyło mu, że sam się musi nad tym zastanawiać. Jedna osoba zwykle jest w stanie dochować
tajemnicy - Krispos na przykład przed nikim nie zdradził swoich wątpliwości. Dwie osoby też zwykle
potrafią utrzymać sekret. Ale więcej niż dwie... możliwe, lecz mało prawdopodobne.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? - Olyvria zastoso​wała nową taktykę. - Nie podałeś mi żadnych
powodów.
- Gdybym ci powiedział, dlaczego ci nie chcę powiedzieć, to właśnie bym ci wszystko powiedział -
Phostis musiał po​wtórzyć to zdanie w myślach, by się upewnić, czy wyraził to, co chciał. - Ta sprawa nie
ma nic wspólnego z nami.
- To, o czym mówiłeś, może nie, ale sam fakt, że milczysz na ten temat, z pewnością ma wiele
wspólnego z nami -Olyvria też musiała się przez chwilę zastanowić nad swoją wypowiedzią. - Gekawe,
co ty w ten sposób chcesz ukryć.
- To nie twoja sprawa - Phostis wycedził słowa jedno po drugim. Spojrzała na niego z wściekłością.
Odpowiedział jej równie gniewnym wzrokiem; te kłótnie drażniły i jego. Syknął z irytacją, co zabrzmiało
prawie jak warczenie. Powiedział: -Dobrze, powiem ci, co możesz zrobić: idź do namiotu Auto-kraty i
jego zapytaj. Jeśli nie będzie miał zastrzeżeń i powtórzy ci całą rozmowę, to i mnie nie będzie to
przeszkadzało.
Olyvria miała tupet. Wiedział to od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, nagą, śliczną i kuszącą, w
podziemnych koryta​rzach Videssos. Przez chwilę myślał, że nie zabraknie jej śmiałości i że wybiegnie z
namiotu. Gekaw był, jak Krispos by sobie z tym poradził.
Ale nawet pewność siebie Olyvrii miała swoje granice. Dziewczyna powiedziała: - Nie chodzi o to, że to
twój ojciec... tylko, że on jest Autokratą...
- Wiem - odparł sucho Phostis. - Mam tę świadomość od
urodzenia. Byłoby dobrze, żebyś też się do tego przyzwyczaiła.
Naturalnie, wszystko w ręku Phosa, ale zdaje mi się, że ojciec
będzie panował jeszcze przez wiele lat.
. Historia Videssos znała przypadki, gdy następcy tronu nie mogli się doczekać na śmierć swoich
rodzicieli; starali się nieco pomóc naturze, ktoś ujawniał ich knowania i na tym kończyły się ich kariery.
Phostisa nie interesowało spiskowanie przeciw Krisposowi, między innymi z bardzo praktycznego
powodu: był pewien, że Autokratą natychmiast zwęszy podstęp i po​traktuje pomysłodawcę, jak każdego
innego zdrajcę stanu. Phostis i tak miał szczęście, że wybaczono mu przymusowy pobyt u thanasiotów.
Olyvria, nie tracąc nadziei, spytała: - Czy to coś dys​kredytuje ciebie albo twojego ojca? Czy dlatego
nie chcesz rozmawiać na ten temat?
- Nie będę odpowiadał na takie pytania - odrzekł Phostis. Sztuczki z nieudzielaniem odpowiedzi nauczył
się od Krisposa. Jeśli zacznie się reagować na pytania, krążące wokół tematu, którego nie chce się poruszać,
po krótkiej chwili zaczyna jasno i precyzyjnie wyłaniać się odpowiedź - ta właśnie, która miała pozostać w
sekrecie.
- Jesteś podły - powiedziała Olyvria.
Phostis spojrzał na nią z góry. Nie miał tak imponującego jastrzębiego nosa jak Krispos, ale i tak
wyglądał groźnie: -Robię to, co uważam za słuszne. Jesteś córką Livaniosa, ale nikt nie próbował wydrzeć
ci żadnych jego tajemnic, które wolałabyś raczej zachować dla siebie. Wydaje mi się, że też mam prawo do
jednej czy dwóch swoich tajemnic.
- Mnie się to wydaje po prostu głupie i tyle - odpowiedzia​ła. - Jak wypowiedzenie na głos czegoś tam
mogłoby ci zaszkodzić?
- Może by nie zaszkodziło - odparł Phostis i pomyślał, że taka informacja o niepewnym ojcostwie, to
dopiero byłaby woda na młyn Evriposa. Wybuchnął śmiechem.
- Co w tym widzisz wesołego? - w głosie Olyvrii zabrzmia​ła groźba - Może śmiejesz się ze mnie, co?
Nakreślił znak słońca na sercu: - Dobry bóg świadkiem, że nie.
Szczerość w jego głosie ułagodziła Olyvrię. W dodatku, udało mu się uniknąć krzywoprzysięstwa.
Pomyślał o wodzie na młyn... a od kogo to zapożyczał takie przenośnie, jak nie od Krisposa, byłego rolnika?
Nawet, jeśli Krispos go nie spłodził, to i tak ukształtował sposób jego myślenia na poziomie tak głębokim,
ze aż niezauważalnym.
Olyvria w dalszym ciągu się dąsała: - Jak mam ci ufać, jeśli coś przede mną ukrywasz?
- Jeśli uważałaś, że nie można mi ufać, to dlaczego nie chciałaś wysiąść z łódki na jakiejś bezludnej
plaży? - zdener​wował się Phostis. - A jeśli w dalszym ciągu mi nie wierzysz, to zapewniam cię, że ojciec
pozwoli ci bezpiecznie opuścić nasz obóz i wrócić do Etchmiadzinu albo do jakiegoś innego miejsca.
- Nie, nie chcę odjechać - powiedziała i przyjrzała mu się ciekawie. - Wiesz, zmieniłeś się od czasu,
gdy widzieliśmy się po raz pierwszy, a nawet od czasu, gdy eee... przyjechałeś do Etchmiadzinu. Wtedy nie
wiedziałeś, czego chcesz ani jak to masz osiągnąć. Teraz jesteś twardszy... tylko proszę, bez brzydkich
skojarzeń. Masz więcej pewności siebie niż przedtem.
- Naprawdę? - Phostis zastanowił się nad jej słowami. -Może rzeczywiście tak jest. I na całe szczęście,
nieprawdaż? Właściwie, tylko to mi pozostaje.
- Nie przypuszczałam, że potrafisz być taki uparty - mó​wiła dalej Olyvria. - Teraz, gdy się o tym
przekonałam, będę musiała cię nieco inaczej traktować - i zachichotała, lekko zawstydzona. - Chyba nie
powinnam mówić takich rzeczy. Zdaje się, że zdradziłam jeden z małych kobiecych sekretów.
- Oj, chyba jednak nie - odpowiedział Phostis szczęśliwy, że może odwrócić jej uwagę od tematu
rozmowy z Kris-posem. - Mężczyźni również zaczynają inaczej traktować ko​biety, gdy je lepiej poznają...
właśnie się o tym przekonuję na własnej skórze.
- Wcale nie chciałeś powiedzieć „mężczyźni", tylko „Phos​tis" - natychmiast zareagowała dziewczyna,
czujna jak kotka na łowach. Phostis rozłożył ręce, przyznając jej rację. Chętnie oddawał jej pole w małych
sprawach, jeśli dzięki temu za-
chowywał przewagę w dużych. Kiwnął głową z namysłem; Krispos zachowałby się tak samo.
Ktoś w wielkim pośpiechu zajechał pod pobliski namiot Imperatora. W chwilę później Krispos wielkim
głosem wezwał Sarkisa. Po niedługim czasie Autokrata i jego generał obaj zaczęli wołać adiutantów.
Wkrótce w całym obozie zaczął się ruch, choć była dopiero trzecia godzina nocy.
- Jak myślisz, co się dzieje? - spytała Olyvria.
Phostis mniej więcej orientował się, o co chodzi, ale zanim zdążył jej odpowiedzieć, na zewnątrz rozległ
się głos:
- Hej, wy tam, figlujecie, czy nie?
Olyvria wyglądała na urażoną, Phostis nie, bo wiedział, kto to pyta: - Nie, rozmawiamy - odkrzyknął. -
Wejdź, Katako-lonie.
Jego młodszy brat odsunął połę namiotu: - Jeśli nie fig​lujecie, to pewnie słyszeliście, co się dzieje w
obozie - powie​dział, a oczy lśniły mu z podniecenia.
- Tak jest - odparł Phostis. - O co chodzi? Czy zwiadowcy wrócili z wiadomością, że thanasioci są już
blisko?
- A niech cię lód ogarnie - rozzłościł się urażony Katako-lon - chciałem zrobić niespodziankę, a ty sobie
wszystko wyrozumowałeś.
- Nie przejmuj się - pocieszył go brat. - To zamieszanie oznacza, że jutro ruszamy w bój, prawda?
- Tak - odparł Katakolon -jutro ruszamy w bój.
XII

Katakolon wskazał na kłąb kurzu, podnoszący się przed nimi. - To już zaraz, ojcze - powiedział.
- Tak, już za chwilę - potwierdził Krispos. Mimo kurzu, widać było, jak poranne słońce odbija się w
żelaznych grotach strzał i oszczepów, w kolczugach i wypolerowanych ostrzach mieczy. Thanasioci
pośpiesznie przekraczali przełęcz, wracając do Etchmiadzinu po wyprawie, której trasa objęła prawie całe
ziemie zachodnie.
- Teraz, Wasza Wysokość? - spytał Sarkis.
Krispos starał się wyczuć właściwy moment: - Tak, teraz -powiedział w końcu.
Sarkis machnął ręką. Dwa pułki kawalerii oderwały się od głównego korpusu armii i ruszyły w stronę
przełęczy w ciszy, której nie przerywały nawet dźwięki sygnałówek. Uśmiech rozjaśnił pucołowatą twarz
Sarkisa.
- No, teraz będą mieli się nad czym zastanawiać. Jeśli Zaidas się nie myli, nie wiedzą nawet, że
jesteśmy w pobliżu, a co dopiero tuż przed nimi.
- Mam nadzieję, że się nie myli - powiedział Krispos. -Wydaje mi się, że ma rację. Wszystkie magiczne
przesłanki wskazują, że ich makurański mag jest bardzo osłabiony.
- Dobry bóg łaskaw - odrzekł Sarkis. - Nie za bardzo kocham Makurańczyków; zbyt często przychodzi
im do głowy, że vaspurakańskie książęta należy siłą oderwać od Phosa i nawrócić na wiarę w Czterech
Proroków.
- Może kiedyś Videssos się tym zajmie - oświadczył Kris​pos. Pomyślał, że Imperium powinno chronić
wszystkich wyznawców łaskawego, miłosiernego pana. Ale Król Królów
Makuranu władał Vaspurakanem od dobrych kilku setek lat.
- Za pozwoleniem Waszej Wysokości, ja tam bym wołał, żebyśmy całkiem odzyskali wolność -
stwierdził Sarkis. -Wasi hierarchowie pewnie wcale nie byliby lepszymi duchowymi przewodnikami niż
duchowni z Mashiz. A wasi ludzie pewnie traktowaliby nas jak heretyków, czyli nie lepiej, jak Makurań-
czycy traktują niewiernych.
- Zdaje mi się, że dzielicie skórę na niedźwiedziu - sko​mentował Katakolon.
Krispos roześmiał się: - Pewnie masz rację, synu... nie, masz zupełną rację.
W dali zabrzmiały stłumione odległością krzyki, oznaczają​ce, że wojsko thanasiotów i dwa pułki, które
miały opóźnić jego marsz, już starły się ze sobą.
Tym razem to Krispos machnął ręką. Teraz rozległy się grzmiące tony kotłów, trąb i fletni. Armia
imperialna, ustawio​na równolegle do drogi przez przełęcz, jednym płynnym ćwierćobrotem w lewo stanęła
w poprzek szlaku i zablokowała przejście.
Gdy wojsko Imperatora pojawiło się w polu widzenia, wzniecając kolejny tuman kurzu, okrzyki
thanasiotów przy​brały na sile. Czerwone sztandary heretyków zakołysały się dziko. Może i zostali
zaskoczeni, ale nie zamierzali uciekać. Ruszyli naprzód, spychając kawalerzystów z powrotem do
macierzystej armii.
Autokrata, który do tej pory stał na prawym skrzydle, a nie na środku, podziwiał odwagę thanasiotów.
Podobałaby mu się jeszcze bardziej, gdyby była skierowana przeciw wrogom Imperium, a nie jego wojsku.
Phostis dotknął jego ramienia, wskazując na środek linii frontu heretyków:
- Tam jest Livanios, ojcze; ten człowiek w pozłacanej
zbroi, między dwoma flagami.
Krispos spojrzał we wskazane miejsce: - Aha, wiem, o ko​go ci chodzi. Jego hełm także jest pozłacany,
prawda? Jak na przywódcę heretyków, którzy głoszą konieczność maksymal​nych wyrzeczeń, trochę
przesadza z tym naśladowaniem stylu imperialnego, co?
- Tak jest - zgodził się Phostis. - Miedzy innymi dlatego doszedłem do wniosku, że mam dość thanasiotów;
za dużo hipokryzji, jak na mój gust.
- Rozumiem- wycedził Krispos. Gdyby Livanios był autentycznym fanatykiem, a nie oportunistą, mógłby
wykorzy​stać prawość Phostisa i wciągnąć chłopaka do tego heretyc-kiego ruchu. Ale prawdziwy fanatyk, który
chce jedynie nieść zagładę, nie napadłby na imperialną mennicę w Kyzikos. Ta wyprawa pozwoliła Krisposowi
doskonale poznać charakter Livaniosa.
Przywódcy heretyków, mimo licznych wad, nie brakowało jednak odwagi. Gdy bitwa zmieniła się w szereg
pojedynków, rzucił się sam w wir walki, ciskając oszczepami i tnąc szablą.
Wydawało się, że bitwa jest wyzuta z taktycznych subtelno​ści. Thanasioci pragnęli przerwać linię wojsk
Imperatora, zaś żołnierze Krisposa starali się zatrzymać ich na przełęczy. Tylne szeregi zarzucały heretyków
deszczem strzał nawet wówczas, gdy pierwsze zaangażowały się w bezpośrednią walkę. Coraz więcej
przeciwników padało na ziemię.
Wśród thanasiotów było znacznie mniej łuczników. Same łuki i tak nie zepchnęłyby z drogi wojsk Krisposa.
Mimo poważnych strat, heretycy bezustannie szarżowali, by mieczem wyrąbać sobie przejście przez szeregi
przeciwnika. - Ścieżka! -krzyczeli. - Świetlista ścieżka!
Oprócz ciągłych szarż, skierowanych w główny korpus armii, thanasioci posyłali falangę za falangą
wojowników tam, gdzie stał Krispos i jego towarzysze. Halogajczycy, okryci kolczugami, uzbrojeni w tarcze i
ciężkie topory, stali jak niewzruszona tama między Autokratą, a atakującymi go od-szczepieńcami. Nie byli w
stanie obronić go jedynie przed strzałami; miał własną tarczę, którą osłaniał sobie twarz.
Nagle koń Krisposa kwiknął z przerażenia i próbował się cofnąć. Jeździec musiał siłą zmusić go do
posłuszeństwa. Z zadu wierzchowca sterczał bełt. Biedny zwierzak, pomyślał Krispos. Nie ma pojęcia, że
zadano mu ranę z powodu jakiś tam różnic wyznaniowych.
Thanasioci znów zaatakowali. Tym razem kilku z nich przerwało ochronny pierścień, utworzony przez
gwardzistów. Phostis fechtował się z jednym, Katakolon z drugim. Dwóch pozostałych zaatakowało Krisposa.
Ciachnął szablą tego
z prawej strony, tarczą sparował ciosy tego z lewej i miał nadzieję, że ktoś prędko pośpieszy mu na
pomoc.
Nagle koń thanasioty z prawej strony kwiknął z przeraże​niem, o wiele głośniej niż przed chwilą
wierzchowiec Krisposa. Halogajski topór spadł mu na grzbiet, tuż za jeźdzcem. Koń padł na ziemię.
Następne uderzenie powaliło jeźdźca.
Teraz Krispos mógł się zająć drugim przeciwnikiem. Nie zapomniał, jak się używa miecza: zadał
wrogowi cios w przed​ramię. Drugi gwardzista, którego topór ociekał krwią, zbliżył się do thanasioty.
Fanatyk nie zwrócił na niego uwagi, przede wszystkim pragnąc zabić Autokratę. Drogo zapłacił za swoje
zacietrzewienie; Halogajczyk jednym uderzeniem wysadził go z siodła.
- Dziękuję -powiedział zdyszany Krispos. Pot spływał mu z czoła i szczypał w oczy. - Za stary już jestem
na taką zabawę, choć przykro to przyznać.
- Nawet młodemu ciężko jest walczyć z dwoma naraz -odparł Halogajczyk i co nieco poprawił humor
Imperatorowi. Jego synowie wraz z kilkoma gwardzistami razem rozprawili się z innym jeszcze thanasiotą,
który przedostał się za linię ochrony. Katakolon dostał cios przez policzek, ale choć krwawił obficie,
dzielnie uśmiechnął się do Krisposa:
- Już nie będę się tak podobać Iakovitzesowi - zawołał.
- Za to wszystkie dziewczyny będą się zachwycać twoją odwagą - odpowiedział Krispos, na co jego
najmłodszy syn uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Nastąpił kolejny atak thanasiotów, odparty przez halogąj-ską piechotę i videssańską jazdę. Krispos
ocenił sytuację. Nie żądał od swoich ludzi nadmiernego wysiłku; chciał tylko, by nie cofnęli się przed
naporem heretyków. Spełnili jego oczeki​wania. Szeregi wrogów desperacko kłębiły się na linii frontu,
starając się przebić w dolinę.
- Zawołać Zaidasa - rozkazał Krispos. Jeden z adiutan​tów natychmiast odjechał i po chwili wrócił w
towarzystwie maga, który oczekiwał w pobliżu.
- Teraz, Wasza Wysokość? - spytał Zaidas,
- Moment jest idealny - odparł Krispos.
Mag zabrał się do pracy. Większość przygotowań miał już za sobą. Nie była to typowa magia wojenna
ani czarodziejski atak na thanasiotów. Magia wojenna jest niezwykle zawodna;
stres i emocje spowodowane walką są tak olbrzymie, że zaklęcie, które w normalnych warunkach byłoby
śmiertelnym ciosem, tu może w ogóle nie poskutkować.
- Niechaj się stanie! - wykrzyknął Zaidas i wycelował
palcem w niebo. Z czubka palca wystrzeliła jaśniejąca kula
zielonego ognia, która popłynęła wysoko nad polem bitwy,
płonąc coraz jaśniejszym blaskiem w miarę wnoszenia się.
Kilku żołnierzy po obu stronach frontu zatrzymało się na
moment, by nakreślić na piersi znak Phosa lub wezwać jego
imię. Większość jednak była zbyt pochłonięta walką o życie, by
zauważyć jakąś tam kulę.
Zaidas zwrócił się do Krisposa: - Co magia mogła zdziałać, to zdziałała - wychrypiał zmęczonym
głosem. Nawet mistrz magii musiał wkładać w swoje zaklęcia olbrzymi wysiłek.
Zielona kula powoli rozwiewała się w powietrzu i wkrótce zniknęła. Krispos, obserwując nieruchomą
linię frontu, zaczął się zastanawiać, czy nie na próżno wysłano świetlisty sygnał... wprawdzie ludzie mieli go
wypatrywać, ale w czasie swego panowania, które trwało nieomal pół ludzkiego żywota, Kris​pos nauczył
się, że między słowami „mieli coś zrobić" a „zrobi​li" nierzadko zieje głęboka przepaść.
Gwałtownie podrzucając głową, rozglądał się po całej dolinie. - Gdzie oni się podziali? - rzucił w
powietrze.
Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, w oddali za​brzmiała wojskowa muzyka. Żołnierze
imperatorskiej armii zaczęli wrzeszczeć jak opętani; zbici z tropu thanasioci roz​glądali się wokół z
przerażeniem. W dolinę z lewa i prawa wlewały się wypoczęte pułki kawalerii. - Krispos! - krzyczeli
konni, napinając łuki.
- Otoczeni z trzech stron, na boga! - wykrzyknął Sarlds. -Chylę czoła przed Waszą Wysokością - dodał i
rzeczywiście ukłonił się żelaznym hełmem.
- Sam przecież pomogłeś opracować ten plan - odpowie​dział mu Krispos. - Poza tym, musimy obaj
podziękować Zaidasowi za wysłanie sygnału, który był zauważalny dla obu oskrzydlających oddziałów. O
wiele lepszy sposób niż nie​precyzyjna klepsydra albo coś tam innego.
- Bardzo dobrze - Sarlds zdjął hełm również przed Za-idasem.
Uśmiech odmłodził maga tak bardzo, że Krispos przypo​mniał sobie entuzjastycznego, nieprawdopodobnie
wprost in​teligentnego chłopca, którego przyjął jako swego naczelnego maga. Było to w czasie ostatniej
kampanii przeciw Harvasowi, najpotężniejszemu wrogowi spośród tych, którzy zagrozili Imperium. Ale wojna
domowa, a w dodatku religijna wojna domowa, była gorsza niż wszyscy zagraniczni wrogowie razem wzięci.
Gdy Autokrata i jego generał wychwalali magię Zaidasa, ten nie tracił z oczu toczącej się przed nimi walki. -
Mamy przewagę; pozostaje nam jeszcze wygrać bitwę - powiedział. -Jeśli to się nie uda, nawet najlepszy plan
spełznie na niczym.
Krispos ocenił sytuację. Gdyby thanasioci byli zawodow​cami, mogliby ratować sytuację, wycofując się
natychmiast, gdy zagroziło im otoczenie z trzech stron. Ale oni z całej sztuki wojennej zapamiętah' jedno: trzeba
atakować, nie patrząc na nic. Dzięki tej taktyce coraz bardziej grzęźli w pułapce.
Krispos uśmiechnął się, po raz pierwszy od początku starcia: - Wygramy tę bitwę - stwierdził.

Phostis był w pobliżu ojca, gdy Krispos wypowiedział te słowa. Młody człowiek nie znał się w praktyce na
strategii, ale nie trzeba było wiedzy, by się zorientować, że wróg otoczony z trzech stron wkrótce zostanie
pokonany. Geszył się, że Olyvria została w obozie. Wprawdzie przeszła na jego stronę bez żadnych zastrzeżeń,
ale cierpiałaby widząc, jak wszystkie nadzieje jej ojca obracają się wniwecz.
Phostis również cierpiał, ale fizycznie. Bolało go ramię, na którym dźwigał tarczę, osłaniającą go od strzał i
ciosów szabli. Za kilka tygodni pewnie wszystko się wygoi, ale teraz musiał zaciskać zęby z bólu.
Thanasioci znowu zaatakowali, krzycząc z całych sił: -Ścieżka! Świetlista ścieżka! - Spośród ich szeregów
doleciał Phostisa jeszcze jeden okrzyk, tym razem daleki od fanatyz​mu: - Chłopcy, załatwić Autokratę i
będziemy górą!
Heretycy, pijani rozpaczą, gorączką bitewną i tym zimnym, wyrachowanym okrzykiem, rzucili się na prawe
skrzydło im​perialnych wojsk. Podobnie jak przedtem, strzałami i mieczami przebili się przez Halogajczyków i
Videssańczyków, bronią-
cych dostępu do Krisposa. W jednej chwili, pozycja i stanowis​ko przestały się liczyć.
Z jednej strony Phostisa Sarkis wymachiwał szablą z ani​muszem, nie oczekiwanym u kogoś tak słusznej
postury. Z drugiej walczyli Krispos i Katakolon. Zanim Phostis zdążył spiąć konia i ruszyć im na pomoc, poczuł
na tarczy uderzenie tak potężne, jak cios kowalskiego młota.
Odwrócił się w siodle; jego przeciwnik ryczał coś na całe gardło; to ten głos zachęcał thanasiotów do
zamordowania Krisposa. - Syagrios! - krzyknął Phostis.
Twarz opryszka wykrzywił na poły bezzębny grymas niena​wiści: - Aha, to ty? - powiedział. - Wolę
poszatkować ciebie, szczeniaku, niż tatusia; bóg świadkiem, że jestem ci sporo dłużny - i wymierzył
zdradziecki cios w głowę Phostisa.
Następna minuta była najtrudniejszą chwilą w życiu Phos​tisa. Nawet nie starał się atakować; pragnął
jedynie przeżyć i nic więcej. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że popełnia błąd; jeśli będzie tylko parował
ciosy Syagriosa, osiłek prędzej czy później przebije się przez osłonę. Ale atak był tak dziki i bezlitosny, że nie
można było zdobyć się na nic innego. Syagrios był ponad dwa razy starszy od niego, ale walczył z energią
młodego chłopaka.
Wymachując szablą, opryszek drwił sobie z Phostisa: - Jak skończę z tobą, to porachuję się z kurewką, co
mnie tak urządziła. Szkoda, że nie będziesz mógł sobie popatrzeć, bo warto będzie. Najpierw ją parę razy
skaleczę, żeby bolało, kiedy będę... - tu wdał się w obsceniczne szczegóły.
Gniew nieomal oślepił Phostisa. Przed szaleńczym, dzikim atakiem powstrzymało go jedynie wyrachowanie
w oczach Syagriosa. Opryszek chciał go rozwścieczyć i sprowokować. Najlepszą rzeczą, jaką Phostis mógł w
tej sytuacji zrobić, było oprzeć się pokusie.
Z lewej strony Syagriosa pojawił się jakiś Halogajczyk. Osiłek nie miał tarczy, ale udało mu się płazem
miecza odparować cios topora. Była to jednak jednorazowa sztuczka; zdawał sobie z tego sprawę, bo spiął
konia i oddalił się od barbarzyńcy - i od Phostisa także.
Gdy odjeżdżał, Phostis zadał mu cios w plecy. Nie trafił i roześmiał się z tego. W romansach, każdy bohater
bez trudu siekał czarne charaktery na plasterki. W prawdziwym życiu
było inaczej; należało mówić o szczęściu, jeśli w takim starciu ocaliło się głowę.
Ponieważ Phostis na chwilę zyskał swobodę ruchów, roze​jrzał się, by sprawdzić, jak radzą sobie jego
towarzysze. Krispos, otoczony chmarą wrzeszczących thanasiotów, wyma​chiwał szablą jak szaleniec. Syn
spiął konia i ruszył w jego stronę. Dla heretyków był nikim: jeszcze jednym żołnierzem, przeszkodą, a nie
strategicznym celem, jak Krispos. Bez trudu zranił od tyłu, jednego po drugim, trzech odszczepieńców. O
tym również nie pisano w romansach; ich autorzy cały czas opiewali bohaterstwo, pojedynki i uczciwą
walkę. Natomiast prawdziwa wojna, jak się Phostis pospiesznie dowiadywał, była pozbawiona tych
wszystkich ładnych zjawisk. Triumf strategii oznaczał tu, że przeciwnik zginął, a ty nie.
Halogajczycy również parli w kierunku Krisposa, podob​nie jak wszyscy żołnierze z drugiej linii, którzy
zorientowali się, że Autokrata jest w niebezpieczeństwie. W jednej chwili wokół niego nie pozostał ani jeden
żywy thanasiota. Hełm Krisposa, niemal całkiem strzaskany, tkwił na głowie zawadiacko na bakier;
Imperator odniósł ranę w policzek - niemal identycz​ną, jak Katakolona - i drugą, w prawą rękę.
Pozłacaną kolczugę i tarczę splamiła krew.
- Miło was widzieć - powiedział. - Ku mojemu zdziwie​niu, wciąż jestem w jednym kawałku.
Odpowiedziały mu liczne głosy, powtarzające „Całe szczęś​cie" i podobne zwroty. Phostis też dołączył
się do chóru. Poszukał wzrokiem Syagriosa, ale nigdzie go nie dostrzegł. Widocznie w życiu nie zdarzały
się także jednoznaczne zakoń​czenia, tak częste w romansach.
Krispos w okamgnieniu zmienił się z walczącego o życie jeźdźca, w przywódcę wielkiej armii: - Teraz
ich atakować! -zawołał, wskazując na środek frontu. - Widzicie, jak się wahają? Jedna ostra szarża i
złamiemy ich.
Gdyby Zaidas wcześniej nie powiedział, że Krisposowi brak talentów magicznych, Phostis pewnie
uznałby, że ojciec jest czarownikiem. W chwili, gdy Imperator wskazał łamiącą się linię thanasiotów, ich
purpurowe sztandary zaczęły padać na ziemię; inne siłą wyrywano z rąk heretyckich chorążych. Z piersi
imperialnych żołnierzy wydarł się ryk, który przetoczył się przez dolinę, jak dźwięk trombity.
- Skąd wiedziałeś? - zdumiał się Phostis.
- O czym? O tym? - Krispos przez chwilę się zastanawiał, a potem popatrzył na niego zakłopotany: - Przede
wszystkim, widziałem bardzo wiele bitew. Dostrzegam pewne oznaki, których nawet nie potrafiłbym opisać. A
po drugie... czasami można siłą woli zapanować nad całym polem walki... tylko nie pytaj mnie, jak się to robi.
- Może to jednak rzeczywiście jest magia.
Phostis nawet by nie zauważył, że wypowiedział te słowa na głos, gdyby Krispos nie pokiwał głową z
powagą: - Tak, to rodzaj magu, ale nie taki, jakim posługuje się Zaidas. Evripos ma taki talent; widziałem to. Ty
jeszcze nie miałeś okazji, by się sprawdzić. Można bez tego panować, ale ten dar bardzo ułatwia życie.
Jeszcze jedno zmartwienie, pomyślał Phostis. Potrząsnął głową. Właściwie powinien martwić się podwójnie:
po pierwsze o to, czy sam posiada tę przywódczą magię, a po drugie, czy jej brak bardzo osłabi jego pozycję,
szczególnie wobec Ev-riposa.
Kiedy indziej te dwa zmartwienia zatrułyby mu całe godzi​ny, a może nawet dni. Teraz, gdy losy bitwy
wreszcie prze​chyliły się na korzyść Imperium, nie miał czasu na takie rzeczy. Zdumiał się, że już minęło
południe...
- Naprzód! - huczała cała linia frontu. Zadowolony był
z tego, że musi walczyć, bo nie pozostało mu czasu na myślenie.
Jak przekonał się o tym w ramionach Olyvrii, to także było
pewnego rodzaju błogosławieństwem. Niestety, zmartwienia
nie chciały go opuścić. Gdy mijał czas walki lub miłości,
z powrotem unosiły głowy.
Ale nie teraz. - Naprzód! - krzyknął, dołączając się do żołnierskiego chóru i ruszył naprzeciw załamującej się
linii thanasiotów.

Krispos spoglądał na pole zwycięstwa i, jak zwykle, był pełen odrazy. Pokłuci oszczepami, poranieni ludzie
i konie tworzyli materiał dla przyszłych kronikarzy, opisujących wspa​niały triumf oręża. W tym momencie jednak,
dolina wyglądała jak rzeźnia na wolnym powietrzu, przesyconym w dodatku smrodem wnętrzności i pełnym
brzęczących, głodnych much.
Pośród tej jatki chodzili kapłani-uzdrowiciele, od czasu do czasu pochylając się, by pomóc ciężko
rannym. Powołanie nie pozwalało im robić różnicy pomiędzy stronnikami Krisposa a thanasiotami. Raz
jednak Krispos spostrzegł, jak duchowny w błękitnej szacie prostuje się i odchodzi od jakiegoś rannego, z
zadziwieniem kręcąc wygoloną głową. Ciekaw był, czy to jakiś umierający thanasiota powiedział
kapłanowi, że chce szybciej wkroczyć na świetlisty szlak.
Jednak większość heretyków z wdzięcznością przyjmowała pomoc ze strony wojsk Imperatora. Wyciągali
poranione ręce i nogi do bandażowania i słuchali wszelkich komend ze skwapliwością ludzi, którzy
wiedzą, co może ich spotkać za nieposłuszeństwo. Krótko mówiąc, zachowywali się jak wszys​cy jeńcy
wojenni, których tylu widział Krispos w ciągu minio​nych lat.
Do Autokraty podjechał Katakolon: - Ojcze, przeszukano tabory heretyków. Znaleziono część złota,
które oni... hmm... przejęli w mennicy w Kyzikos.
- Naprawdę? Świetnie - powiedział Krispos. - Ile złota odzyskano?
- Nieco mniej niż połowę skradzionych sztab - odparł Katakolon.
- I tak więcej, niż się spodziewałem - odparł Krispos. Mimo to podejrzewał, że żołnierze, którzy
opanowali nie​przyjacielskie tabory, byli teraz bogatsi niż przed bitwą. Niestety, takie są koszta wojny
domowej. Gdyby Imperator teraz spróbował odzyskać to złoto, uznano by go za skąpca, co mogłoby
stanowić zarzewie nowej rewolty za rok, dwa, lub trzy.
- Wasza Wysokość! - kolejny goniec gwałtownie wyma​chiwał ręką. - Wasza Wysokość, mamy
Livaniosa.
Nagle zbroja przestała Krisposowi ciążyć. -Przyprowadzić go tutaj - polecił i zawołał: - Phostisie!
- Tak, ojcze7 - najstarszy syn był bardzo zmęczony, podo​bnie zresztą jak wszyscy żołnierze.
- Słyszałeś? Powiedział, że schwytali Livaniosa. Zidentyfi​kujesz go? Widywałeś go przecież tak często.
Phostis pomyślał chwilę, po czym potrząsnął głową: -Nie - powiedział stanowczo.
- Co? - rozgniewał się Krispos. - A to dlaczego?
- To ojciec Olyvrii - brzmiała odpowiedź. - Jak mamy razem żyć wiedząc, że to ja wydałem jej ojca karu?
- Kiedy byłeś mały, mój teść spiskował przeciwko mnie, wiesz? - powiedział Krispos. - Zesłałem go do
klasztoru w Priście.
Prista, ponura mieścina na północnym brzegu Morza Vides-sańskiego, była najgorszym miejscem zsyłki w całym
Imperium.
- Tak, ale czy to matka doniosła ci o spisku? - upierał się
Phostis -I czy ściąłbyś mu głowę, gdyby nie był jej ojcem?
Krispos musiał przyznać, że oba pytania były celne. - Nie i tak, w odpowiedniej kolejności - odparł. Po
zesłaniu Rhisoul-phosa przez jakiś czas obawiał się sypiać w jednym łóżku z Darą.
- A widzisz? - stwier dził Phostis. - Livanios był przecież
twoim oficerem. Znajdziesz wielu żołnierzy, którzy go rozpo​
znają.
Krispos zastanowił się, czy aby nie powinien zmusić Phos-tisa do posłuszeństwa, ale szybko z tego
zrezygnował. Nauczył się już nie wydawać rozkazów, jeśli nie było szans, by je respektowano, a poza tym,
chłopak miał rację.
- Niech będzie tak, jak chcesz, synu - powiedział i z pew​nym rozbawieniem obserwował, jak Phostis,
wyraźnie gotów do dalszej dyskusji, traci animusz.
- Dziękuję - odpowiedział z ulgą.
Krispos kiwnął głową i zawołał: - Kto spośród moich żołnierzy zna z widzenia zdrajcę i buntownika
Livaniosa?
Pytanie błyskawicznie przebiegło pośród żołnierzy i już po chwili kilkunastu jeźdźców siedziało na koniach u
boku Kris-posa. Wśród nich był Gainas, oficer, który wysłał do miasta Videssos wiadomość o przejściu
Livaniosa na stronę świetlistej ścieżki.
Jeniec pojawił się dopiero po dłuższej chwili. Wkrótce okazało się, dlaczego; był pieszo, a w dodatku
skrępowano mu nogi tak, że nie mógł iść szybko. Phostis powiedział: - Ojcze, ten z lewej to mag Artapan.
- Świetnie - odparł cicho Krispos. Jeśli Artapan był w tej
grupie, to pewnie i Livanios. Właściwie, Phostis wyraźnie dał
do zrozumienia, że tak jest. Nie powiedział jednak tego
dosłownie, w tym tkwiła różnica. Krispos zwrócił się do
żołnierzy: - Który to Livanios?
Wszyscy bez wahania wskazali na człowieka, stojącego nieco dalej od Artapana. Jeniec wyprostował się
i z wściekłoś​cią popatrzył na Krisposa. Starał się jednak nie tracić godno​ści: - Tak, jestem Livanios.
Możesz zrobić z mym ciałem, co zechcesz. Moja dusza i tak pójdzie świetlistym szlakiem za słoneczny krąg
i połączy się z Phosem na wieki.
- Jeśli jesteś tak gorącym wyznawcą Thanasiosa, to dlacze​go nie kazałeś spalić mennicy w Kyzikos,
tylko ją obrabo​wać? - spytał Phostis. -Widać nie za bardzo gardzisz rzeczami materialnymi, bo jednak
pokalałeś sobie nimi dłonie.
- Nie twierdzę, że moja wiara jest najczystszej próby -odparł Livanios. - Jednak podążam szlakiem
prawdy, którą głosił święty Thanasios.
- Podążaj sobie, ale u kresu drogi czekają cię okowy lodu, w których i on pewnie tkwi - oznajmił
Krispos.- A ponieważ cię pokonałem i jesteś winny rewolty z bronią w ręku przeciw mnie, nie zamierzam z
tobą dalej dyskutować.
Zwrócił się do jednego z Halogajczyków: - Trygve, masz przy sobie topór. Utnij mu głowę i kończmy z
tym.
- Tak jest, Wasza Wysokość - wysoki, jasnowłosy bar​
barzyńca podszedł do Livaniosa i pchnął go tak, że jeniec
upadł na kolana. Trygve rzeczowym głosem, pozbawionym
okrucieństwa, ale i bez litości, polecił:
- Pochyl głowę, człowieku. Prędzej będzie po wszystkim.
Livanios już miał zastosować się do polecenia, gdy jego
wzrok spoczął na Phostisie. Rzucił szybkie spojrzenie Kris-posowi i zapytał: - Czy pozwolisz mi zadać
ostatnie pytanie? Krispos pomyślał, że chyba zna jego treść.
- Dobrze, tylko się pośpiesz.
- Tak jest, Wasza Wysokość - w jego głosie nie było
ironii... nic dziwnego, przecież Krispos wcale nie musiał skazy​
wać go na lekką śmierć i jeniec dobrze o tym wiedział. Zwrócił
się do Phostisa: - Czy moja córka jest z tobą? Syagrios
twierdził, że tak, ale...
- Tak, jest ze mną - odpowiedział mu młody człowiek.
Livanios skłonił głowę: - Umieram zadowolony. Moja
krew przetrwa.
Krispos nie chciał, by ostatnie słowo należało do skazań​ca: - Mój teść zmarł na wygnaniu w Priście,
jako zdrajca -powiedział. - Teść mojego syna zginie, zanim właściwie za-
cznie mu przysługiwać ten tytuł, również jako zdrajca. Zdaje się, że teściowie Imperatorów nie potrafią
oprzeć się pokusie... i to ich gubi - wydał gestem polecenie Try-gvemu.
Topór opadł w dół. Nie był katowskim narzędziem o szero​kim ostrzu i długim trzonku, ale posługiwał się
nim tak silny mężczyzna, że nie miało to żadnego znaczenia. Krispos od​wrócił głowę, by nie widzieć
konwulsji. Phostis, który je obserwował, zrobił się zielony na twarzy. Egzekucje były trudniejsze do
zniesienia niż śmierć na polu bitwy.
Niestety, czasem bywały również konieczne. Krispos zwró​cił się do Artapana: - Gdybyś miał wolne
ręce, założę się, że wykorzystałbyś tę śmierć, której byliśmy świadkami.
- Przynajmniej bym spróbował - powiedział Artapan, wy​ginając usta. - Masz potężnego maga,
Imperatorze Videssań-czyków. Mogłoby mi się nie udać, gdyby stanął ml na prze​szkodzie.
- Czy Król Królów, Rubyab, wiedział, że twoja magia żywi się śmiercią, gdy wysłał cię z pomocą
heretykom? - spytał Krispos.
- Ależ tak -makurański mag znowu się skrzywił, ale tym razem z rozbawieniem. - Nasz Mobedham-
mobedh, czyli naj​świętszy patriarcha, jakbyście wy powiedzieli, wydał na mnie wyrok śmierci, ale Król
Królów wydostał mnie z celi i powie​dział, czego sobie życzy. Nie miałem nic do stracenia. Podobnie jak on.
- To prawda - zgodził się Krispos. Gdyby Artapanowi nie powiodła się misja, z jaką go wysłano,
czekała go śmierć, ale i tak już zapadł na niego wyrok. A gdyby mu się udało, więcej skorzystałby na tym
Makuran niż on sam. Rubyab zawsze był przebiegłym wrogiem Videssańczyków, ale tym razem prze​szedł
sam siebie; trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej mistrzowską intrygę.
Ponownie skinął na Trygvego. Nagle Artapan wyrwał się żołnierzom i próbował uciekać. Z rękami
związanymi z tyłu, otoczony tyloma ludźmi, nie zrobił więcej niż kilka kroków. Świszczący dźwięk topora
przerwał jego krzyk w połowie.
- Głupiec - powiedział Trygve, wycierając topór w kaftan
maga. - Lepiej było umrzeć godnie, bo i tak go to czekało.
Livanios zachował się, jak trzeba.
Katakolon wskazał na dwóch pozostałych thanasiotów, którzy stali dygocąc, w ponurym milczeniu: - Im
też zetniesz głowy, ojcze?
Krispos chciał spytać, czy odrzucą herezję, ale zreflektował się; odpowiedź tych ludzi nie miałaby żadnego
znaczenia, gdyż thanasioci bez oporów kłamali, by ratować swoją skórę i mog​liby sekretnie zachowywać
dawną wiarę. Autokrata spytał Phostisa: - Czy to grube ryby, czy płotki?
- Tak pośrodku - odparł jego syn. - To oficerowie, ale nie z kręgu Livaniosa.
- Zabrać ich, niech dołączą do pozostałych - Krispos powiedział do żołnierzy, pilnujących jeńców. -
Później zasta​nowię się, co z nimi zrobić.
- Nigdy nie widziałem tylu jeńców naraz... nawet sobie czegoś takiego nie wyobrażałem - Katakolon
wskazał na długie szeregi wziętych do niewoli thanasiotów, powiązanych ze sobą liną z pętlami
założonymi na przeguby rąk i szyje: gdyby któryś z nich próbował ucieczki, jego towarzysze by się podusili.
Chłopiec mówił dalej: - Co zamierzasz z nimi wszyst​kimi zrobić?
- Nad tym też zastanowię się później - powiedział Kris​pos, wracając pamięcią dwadzieścia lat wstecz,
do straszliwej masakry, jaką zgotował swoim jeńcom Harvas Czarna Szata. Nawet po tak długim czasie
tragiczna pamięć tamtych wszyst​kich zwłok sprawiała, że Krisposowi nawet nie powstała w głowie myśl
o zamordowaniu tych ludzi. Trudno byłoby sobie wyobrazić prostszą drogę w okowy wiecznego lodu.
- Nie można ich tak po prostu odesłać do rodzinnych wiosek - powiedział Phostis. - Dobrze ich
poznałem, gdy byłem w ich rękach. Obiecają wszystko, co zechcesz, a za rok, dwa albo trzy, znajdą sobie
nowego wodza i znów zaczną napady.
- Wiem - odparł Krispos. - Cieszę się, że ty też to rozu​miesz.
Nadjechał Sarkis. Mimo pokrwawionych bandaży, zdawał się mieć świetny humor. - Rozpędziliśmy ich
na cztery wiatry, Wasza Wysokość - powiedział.
- Tak jest - radość w głosie Krisposa nie była aż tak
wielka. Nauczył się patrzeć z większej perspektywy niż jedna
wygrana bitwa, a nawet cała kampania. Od zwycięstwa oczeki-
wał więcej niż sugerowane przez Phostisa dwa lata spokoju. Podrapał się po nosie, który wprawdzie nie
dorównywał sarkisowemu, ale i tak przekraczał videssańskie normy:-Dobry boże - powiedział cicho.
- O co chodzi? - spytał Katakolon.
- Mój ojciec... po którym odziedziczyłeś imię, Phostisie... zawsze mówił, że mamy w żyłach vaspurakańską
krew, choć mieszkaliśmy z dala od tych stron, nad granicą Kubrat, a czasem nawet poza nią. Zdaje mi się, że
naszych przodków przesiedlono z powodu takiego czy innego przestępstwa.
- Bardzo prawdopodobne - powiedział Sarkis, jakby to był powód do dumy.
- Moglibyśmy zrobić to samo z thanasiotami -powiedział Krispos. - Jeśli spacyfikujemy wsie, gdzie herezja
najgłębiej zapuściła korzenie i przeniesiemy tych ludzi w okolice Op-sikionu, na dalekim wschodzie albo w
górny bieg Istros, bo dawne ziemie Kubrat w dalszym ciągu potrzebują osadników, to prawdopodobnie w morzu
prawowiernych rolników herezja zaniknie w ciągu jednego pokolenia albo dwóch, tak jak szczypta soli
rozpuszcza się w dzbanie wody.
- Całkiem prawdopodobne - oświadczył Sarkis. - Vides-sos już przedtem postępowało w ten sposób; w
przeciwnym razie przodkowie Waszej Wysokości nie wylądowaliby tam, gdzie się urodziłeś.
- Też o tym czytałem - powiedział Krispos. - Możemy nawet dokonać przesiedlenia w obie strony,
przysyłając tu ortodoksyjnych rolników, by osłabić wpływ thanasiotów w re​jonie Etchmiadzinu. Oznacza to
bardzo wiele pracy, ale, jeśli dobry bóg pozwoli, w ten sposób na zawsze skończy się dla nas problem z
thanasiotami.
- Chcesz przesiedlać całe wioski? Tysiące, nawet dziesiątki tysięcy ludzi, w dodatku z jednego końca
Imperium na drugi? A drugie tyle w przeciwną stronę - powiedział Phostis. - Nie chodzi mi tylko o pracę;
pomyśl, jaki ciężki los gotujesz tylu ludziom.
Zirytowany, Krispos ciężko westchnął: -Nie zapominaj, że ci ludzie niedawno opanowali i zrównali z
ziemią Kyzikos i Garsavrę, a w zeszłym roku napadli na Pityos, i dobry bóg tylko wie, ile mniejszych
miasteczek. Oni też zgotowali miesz​kańcom ciężki los. A ile jeszcze by narobili szkód, gdybyśmy
ich nie pokonali? Połóż to na szalę, na drugiej umieść przesied​lenia i powiedz mi, co przeważyło.
- W równowagę to wierzą w Khatrish i Thatagush -odparł Phostis. - Zdławiłeś jedną herezję, by
przyłączyć się do drugiej, ojcze?
- Nie mówiłem o Równowadze Phosa, tylko o tej, którą każdy człowiek z odrobiną oleju w głowie
ustala we własnym rozumie - zdenerwował się Krispos i spostrzegł, że Phostis się z niego śmieje.
- Ty łobuzie! Nie myślałem, że się zniżysz do drwin ze starego ojca.
Phostis, jak to on, natychmiast spoważniał: -Przepraszam, zaraz rozważę tę sprawę i powiem ci swoje
zdanie.
- I bardzo dobrze - odparł Krispos. - Weź tylko pod
uwagę, że nie musisz przepraszać. Rozumiem się na docinkach.
Gdyby było inaczej, nasz Sarkis przesiedziałby większość
swego życia w celi więziennej pod budynkami rządowymi...
zakładając, że by się do niej zmieścił.
Dowódca kawalerii, przybrał urażony wyraz twarzy. -Gdybyś mnie dawno temu wsadził do więzienia,
Imperatorze, to nie udałoby mi się osiągnąć obecnych rozmiarów. Na pewno nie na twoim więziennym
wikcie, o nie.
- Mhm - skomentował Krispos i zwrócił się do Phostisa: -I co, rozważyłeś już wszystko?
- Jeśli trzeba to zrobić, to trudno - Phostis nie wyglądał na zadowolonego. W jego głosie też nie brzmiał
szczególny entuz​jazm. Krispos nie czuł się urażony, gdyż sam żywił podobne uczucia. W młodości dwa
razy przeżył przesiedlenie z całą wioską; raz pod przymusem, gdy uprowadzili ich Kubratoi, a potem raz
jeszcze, gdy Imperium wykupiło ich z rąk koczow​ników. Na własnej skórze doznał trudów wędrówki i
przeno​sin. Phostis dodał: - Wolałbym, żebyśmy nie musieli tego robić.
- Ja też - odparł Krispos. Chłopak zamrugał oczyma, na co ojciec wybuchnął: - Synu, jeśli myślisz, że
mi to sprawia przyjemność, to chyba sobie żartujesz. Ale rozumiem, że jest to konieczne, i nie cofam się
przed swoim obowiązkiem. Kiedy włożysz czerwone buty, zrozumiesz, że nie można być zadowo​lonym ze
wszystkiego, co się robi i w dodatku są pewne rzeczy, które należy wykonać, choć może ci się to wcale nie
podobać.
Phostis zastanowił się nad tym; było wyraźnie widać, jak myśli. Krispos policzył mu to na plus: przed
porwaniem miał zwyczaj z góry odrzucać wszelkie nauki. W końcu, zagryzając wargi, pokiwał głową. Krispos,
zadowolony, odpowiedział podobnym gestem. Wreszcie udało mu się wbić temu upartemu chłopakowi coś do
głowy.

- Ruszać się, dalej! - krzyczał żołnierz, z miną człowieka,


który po raz dwudziesty powtarza to samo i spodziewa się, że
do wieczora będzie musiał znowu ze dwadzieścia razy poganiać
ludzi podobnymi słowami.
Kobieta w białej chustce na głowie i wyblakłej, szarej, wełnianej sukni, posłała jeźdźcowi pełne nienawiści
spojrzenie. Zgięta wpół pod ciężarem swojego dobytku, powoli oddalała się od krytej słomą chatki, która była
jej domem od ślubu... opuszczała wioskę, gdzie jej rodzina zamieszkiwała od wieków. Łzy żłobiły ślady na
zakurzonych policzkach wygnanki: - Oby dobry bóg na wieki zesłał was w okowy lodu - warknęła.
Żołnierz odpowiedział: - Gdybym dostawał sztukę złota za każdą klątwę, która spadła na moją głowę przez
tych kilka tygodni, kupiłbym sobie całą tę prowincję na własność.
- I byłbyś na tyle bezlitosny, żeby nią zarządzać - dogryzła
mu chłopka.
Ku jej widocznemu zgorszeniu, wojak uznał to za zabawne. Nie miała wyboru: on i jego koledzy mieli szable,
napięte łuki i wytknięty cel, więc tylko podreptała dalej, prowadząc za sobą trójkę dzieci. Za nimi mąż, obciążony
jeszcze większym tobo​łem, prowadził na sznurze parę wychudzonych kóz.
Phostis obserwował, jak chłopska rodzina wtapia się w strumień niechętnych wygnańców, wędrujących na
wschód. Wkrótce zniknęli z widoku, jak krople wody w rzece. Przez chwilę słyszał jeszcze beczenie kóz, a potem
i ich głosy utonęły w rozgwarze pomruków i narzekań, ryków bydła i skrzypieniu osi wozów, na których jechali
bogatsi, i w nieustannym szmerze bosych stóp, wędrujących po drodze.
Był świadkiem wysiedlenia chłopów chyba z dwunastej wioski pod rząd. Sam się zastanawiał, czemu się
upiera, by przy tym być. Chyba chodziło głównie o to, że' był częściowo odpowiedzialny za to, co dzieje się z
tymi ludźmi, więc jego
obowiązkiem było w pełni zrozumieć ich los, choć musiał przez to znieść wiele niewygód i
nieprzyjemności.
Tego popołudnia, gdy słońce zaszło za pobliskie góry Vaspurakanu, pojechał z kolejnym oddziałem do
następnej wioski. Chłopów siłą zmuszono, by zebrali się na rynku. Jakaś kobieta zawołała: - Nie macie
prawa tak nas traktować. Dobry bóg świadkiem, jesteśmy ortodoksami. Oto, co myślę o świetlistej
ścieżce! - i splunęła na ziemię.
- Czy to prawda? - zaniepokojony Phostis spytał dowódcę oddziału.
- Wasza Wysokość, proszę poczekać, aż wszyscy się tu zgromadzą i potem samemu osądzić - odparł
kapitan.
Ludzie zbierali się, aż w końcu wypełnili cały rynek. Phostis zmarszczył czoło i powiedział do oficera: -
Nie widzę niczego, co wskazywałoby na to, czy są ortodoksami, czy też heretykami.
- Trzeba wiedzieć, czego szukać - odparł dowódca i wska​
zał ręką ponury tłum: - Czy Wasza Wysokość widzi więcej
mężczyzn, czy kobiet?
Phostis przedtem nie zwrócił uwagi na tę proporcję. Teraz na nowo przyjrzał się mieszkańcom wioski: -
Powiedziałbym, że przeważają kobiety.
- Zgadzam się z Waszą Wysokością - przytaknął kapi​
tan. - I proszę zauważyć, że większość mężczyzn to starsi
ludzie albo chłopaczki, którym broda zaczęła ledwie wyrastać
na policzkach. Mało kto jest w pełni sił, prawda? A dlaczego?
Phostis znów przyjrzał się rozkrzyczanemu, spoconemu tłumowi: - Rozumiem, o co ci chodzi. Jaka jest
tego przy​czyna?
Oficer przez chwilę wpatrywał się w niebo, być może w ten sposób okazując, że następca tronu jego
zdaniem jest raczej tępy.
- Wasza Wysokość, po prostu większość mężczyzn w sile
wieku była w armii Livaniosa i albo ich zabiliśmy, albo
Wzięliśmy do niewoli. Niech Wasza Wysokość wierzy słowom
tej kobiety, jeśli chce, ale moim zdaniem, to heretycy.
Phostisowi nawet spodobała się logika tego wywodu. Chło​pi, niezależnie od swego wyznania, pozbierali
swój dobytek, uwiązali chudobę na powrozach zdatnych do prowadzenia zwierząt w czasie wędrówki i
ruszyli w pierwszy etap migracji
do swych nowych domów na przeciwnym krańcu Imperium. Phostis wrócił z resztą żołnierzy do głównego
obozu.
Obozowisko wyglądało teraz jak wędrujące miasteczko, a nie jak maszerująca armia. Ludzie Krisposa
wyruszali z niego codziennie na wszystkie strony świata, by przesiedlać chłopów, którzy byli - albo nie byli -
zwolennikami świetlistej ścieżki. Codziennie turkotały wozy dostawcze z żywnością dla armii, choć czasem
zdarzały się przerwy w zaopatrzeniu, spowodowane napadami ukrywających się thanasiockich band.
Namiotów nie rozbijano gdzie popadnie, tylko w gru​pach, pomiędzy którymi pozostawiano puste miejsca,
podobne miejskim ulicom. Phostis bez trudu trafił do namiotu, który dzielił z Olyvrią.
Odchylił połę i wszedł do środka; dziewczyna leżała na posłaniu z zamkniętymi oczyma, które jednak
natychmiast otworzyła na jego widok, więc chyba nie spała. - Jak się czujesz? - spytała wypranym z uczuć
głosem.
- Jestem zmęczony - odpowiedział. - Łatwo powiedzieć:
przesiedlimy chłopów. To brzmi prosto i praktycznie. Ale
kiedy się patrzy na to wszystko... -potrząsnął głową. -Włada​
nie ludźmi to ciężka, straszna praca.
- Też tak sądzę - rzekła obojętnie.
Phostis spytał: - A ty? Jak ty się czujesz?
Gdy się dowiedziała, jaki los spotkał jej ojca, przepłakała całą noc i od tego czasu była właśnie taka:
bardzo cicha i obojętna na wszystko, co siedziało wokół niej. Nie dotknął jej nawet, chyba że przypadkiem, od
chwili, gdy płakała w jego ramionach tamtej nocy.
Odpowiedziała: - Dobrze -jak zwykle, gdy zadawał jej to pytanie. Mówiła bezbarwnym, obojętnym tonem,
który zwykle teraz przybierała.
Najchętniej by nią mocno potrząsnął, by nabrała trochę życia, ale to nie był dobry pomysł. Zamiast tego,
rozwinął swoją derkę. Pod kaftanem zadzwoniła kolczuga, gdy usiadł obok niej. Spytał jeszcze raz: - A tak
naprawdę? Jak się czujesz?
- Dobrze - odparła, równie obojętnie, jak przedtem. Ale
tym razem w jej oczach pojawiła się iskierka życia: - Z czasem
naprawdę będzie dobrze... jestem tego pewna. Tylko... moje
życie wywróciło się na nice w ciągu kilku tygodni. Nie, nie tak.
Najpierw wywróciło się... a raczej ja to sprawiłam... a potem wróciło do poprzedniej pozycji, kiedy...
kiedy...
Nie skończyła zdania, tylko rozpłakała się, tak jak wtedy, gdy Krispos, chcąc oszczędzić Phostisowi
przykrego obowiąz​ku, powiedział jej, że skazał Livaniosa na śmierć. Phostis miał nadzieję, że tym razem
łzy przyniosą dziewczynie ukojenie. Otworzył ramiona w nadziei, że przytuli się do niego i rzeczy​wiście,
po kilku sekundach trzymał ją w objęciach.
Gdy ucichła, otarł jej łzy połą kaftana. - Lepiej? - zapytał, gładząc ją po plecach jak dziecko.
- Kto wie - odparła. - To ja podjęłam decyzję i to ja muszę żyć z jej konsekwencjami. Kocham cię
Phostisie, na​prawdę cię kocham, ale gdy wtedy wsiadałam razem z tobą do tej łódki, nie pomyślałam o
wszystkim, co może się zdarzyć. Mój ojciec... - i znów zaczęła płakać.
- Wydaje mi się, że to i tak było nieuniknione - uspokajał ją. - Nie masz z tym nic wspólnego. Nawet, gdy
stosunki między mną a moim ojcem były bardzo napięte, to znaczy przez większość czasu... wiedziałem, że
Krispos zawsze wszystko robi dobrze. Podejrzewam, że thanasioci i tak przegraliby wojnę, nawet gdybyśmy
z nimi pozostali, a wtedy... W początkowym okresie swego panowania ojciec zapłacił wysoką cenę, gdy
okazał wrogom więcej miłosierdzia, niż na to zasługiwali. A między nim a większością ludzi jest
zasadnicza różnica: on uczy się na błędach. Teraz nie daje buntownikom żadnych szans.
- Ale mój ojciec nie był buntownikiem - odpowiedziała. -Był moim ojcem.
Na to Phostis nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Na szczęście dla siebie, nie musiał szukać, bo na zewnątrz
namiotu halogaj-ski wartownik zawołał: - Młody Imperatorze, jakiś człowiek chce z tobą rozmawiać.
- Idę - odkrzyknął Phostis i cicho powiedział do Olyvrii: -
Prawdopodobnie adiutant ojca. Kto inny mógłby mi prze​
szkadzać?
Wstał. Był zmęczony i kolczuga ciążyła mu w dwójnasób. Na zewnątrz zamrugał, oślepiony
popołudniowym słońcem, po czym zatrzymał się, zaskoczony i przerażony: - To ty! -krzyknął.
- Tyy! - ryknął Syagrios. Miał na sobie tunikę z długim
rękawem, by zakryła nóż przywiązany do przedramienia.
Teraz chwycił go w dłoń i dźgnął Phostisa w brzuch, zanim halogąjski wartownik zdążył między nich
wskoczyć.
Phostis pamiętał, że opryszek był silny jak niedźwiedź. Krzyknął czując, jak czubek noża zagłębia mu
się w ciało i chwycił ramię Syagriosa obiema rękami.
- Dopadnę cię - dyszał Syagrios - Dopadnę cię i będę miał
tę kurewkę, którą rżniesz. Potem...
Phostis nigdy się nie dowiedział, co tamten zamierzał jeszcze zrobić. Oszołomienie wartownika nie
trwało dłużej niż jedno uderzenie serca. Syagrios wrzasnął chrapliwie, gdy topór wbił mu się w plecy.
Wyrwał się Phostisowi i obrócił, chcąc zaatakować barbarzyńcę. Halogajczyk zadał mu następny cios, tym
razem prosto w twarz. Krew zbluzgała Phostisa. Syagrios zwalił się na ziemię. Wartownik metodycznie ciął
go raz za razem, aż ciało przestało drgać.
Z namiotu wypadła Olyvria z nożem w ręku i szaleństwem w oczach. Wartownik jednak nie potrzebował
już pomocy. Olyvria przełknęła ślinę na widok straszliwych ran, jakie odniósł Syagrios. Choć była oficerską
córką, nie całkiem przywykła do ponurych konsekwencji, jakie niesie ze sobą walka.
Halogajczyk zwrócił się do Phostisa: - Nie zranił Waszej Wysokości?
- Nie wiem -Phostis podniósł kolczugę razem z kaftanem. Miał krwawiące skaleczenie kilka
centymetrów nad pępkiem i to wszystko. Puścił kolczugę, która opadła z brzękiem żelaznych ogniw.
- Ano, właśnie. Niech Wasza Wysokość tylko spojrzy -żołnierz postukał je palcem. - Miałeś szczęście,
Młody Im​peratorze, widzisz te zadrapania na metalu? Nóż wszedł w kół​ko, ale go nie zerwał. Gdyby
dostał się między dwa ogniwa, upuściłby ci więcej krwi.
- Tak - zadygotał Phostis. Miał doprawdy niesłychane szczęście; gdyby ostrze trafiło o centymetr w lewo
lub w prawo, pewnie leżałby teraz na ziemi obok martwego Syagriosa, i próbował wepchnąć sobie
wnętrzności do brzucha. Może uzdrowiciel by go uratował, ale na szczęście nie trzeba było się o tym
przekonywać. Powiedział gwardziście: - Dzięki, że go zabiłeś, Viggo.
Halogajczyk był zdegustowany: - Nie powinienem mu w ogóle pozwolić, by podszedł tak blisko, by cię
dźgnąć nożem,
Wasza Wysokość. Dzięki bogom, że rana nie jest poważna -mówiąc to, złapał zwłoki Syagriosa za pięty i
odciągnął je na bok. Czarna krew opryszka wsiąkała w spragnioną wilgoci glebę.
Do tego czasu naokoło zgromadziły się już ciekawskie i zaniepokojone twarze; walka i okrzyki
przyciągnęły tłum, jakby za sprawą magii. Phostis pomachał ręką, by wszyscy widzieli, że jest cały i
zdrowy. - Nic się nie stało - zawołał -a ten szaleniec dostał za swoje - i wskazał na krwawy ślad, który
znaczył drogę Syagriosa, jakby opryszek był ślimakiem, wypełnionym krwią, a nie śluzem. Żołnierze zaczęli
wiwa​tować.
Phostis jeszcze raz pomachał ręką i zanurkował do namio​tu. Olyvria poszła w jego ślady. Mężczyzna
jeszcze raz obejrzał powierzchowne skaleczenie; nie trzeba było wyobraźni, by odgadnąć, jakby wyglądało,
gdyby nóż nie wszedł w oczko kolczugi albo gdyby Phostis ją zdjął, chcąc przytulić Olyvrię... Znowu
zadygotał. Lepiej było w ogóle o tym nie myśleć.
- Walczyłem z nim w bitwie - powiedział. - Chyba uciekł, ale musiał być pijany żądzą zemsty.
- Tak, Syagriosa lepiej było nie drażnić - zgodziła się poważnie Olyvria. - Poza tym... - zawahała się
na chwilę i podjęła: - wiem, że od dawna mnie pragnął.
- Ach, tak - Phostis skrzywił się, słysząc te słowa. Ale zrozumiał, że cios, zadany z ręki obiektu
pożądania, może być w dwójnasób hańbiący i doprowadzić kogoś do szału. -W takim razie nie dziwię się,
że nie uciekł - zaśmiał się drżącym głosem. - Żałuję, że został, bo mało brakowało, a miałby swoją zemstę i
przy okazji by mnie załatwił.
Katakolon wsunął głowę do namiotu.
- Jak to dobrze, że jesteście jeszcze ubrani -powiedział. -
Ojciec idzie tuż za mną, więc pewnie nie chcielibyście, żeby was
tak przyłapał, jak mnie kiedyś.
Zanim Phostis przestał się gapić i zadał jedno z miliarda pytań, które mu się w tej chwili nasunęły, do
namiotu wszedł Krispos: - Cieszę się, że nic ci się nie stało - powiedział i złapał syna w objęcia. Gdy go
wypuścił, odsunął się i przyjrzał mu się pytająco: - Ktoś cię nie za bardzo lubił, synku.
- To prawda - zgodził się Phostis. - Pomagał mnie po​
rwać... - spojrzał na Autokratę, ale ten nawet przez mgnienie
oka ode przeniósł wzroku na Olyvrię... -i był moim, powiedz​my, strażnikiem w Etchmiadztnie. Moja
ucieczka raczej go nie uszczęśliwiła.
- Ach, twój strażnik? Czyli to był Syagrios, tak? - spytał
Krispos.
Phostis przytaknął, zaskoczony jego pamięcią do szczegó​łów i powiedział: - To zły człowiek, ale nie do
końca. Dobrze szła mu gra na szachownicy i kiedyś wyciągnął mi strzałę z ramienia, gdy zraniono mnie w
czasie tamtego napadu.
- Krótka mowa pośmiertna, ale chyba lepszą nikt go nie zaszczyci... pewnie nawet na nią nie zasługuje -
podsumował Krispos. - Jeśli sądzisz, że będzie mi przykro z powodu jego śmierci, to się mylisz; moim
zdaniem, należy się cieszyć, że już jest po wszystkim. Dziękuję dobremu bogu, że nie jesteś ranny - znowu
objął Phostisa.
- Też się cieszę, że ci nie zrobił dziury w całym - przyłączył się Katakolon. - Miło, że wciąż z nami
jesteś i to w dodatku w jednym kawałku -pochylił się, by wyjść z namiotu. Po chwili dołączył do niego
ojciec.
- Co takiego mówił twój brat o przyłapaniu go na nagu​sa? - spytała Olyvria cicho, tak by nie słyszał
jej nikt poza Phostisem. Nie potrafiła jednak powstrzymać gardłowego chichotu.
- Nie wiem, o co chodzi, i chyba nawet nie bardzo chcę wiedzieć - odparł Phostis. - Znając
Katakolona, pewnie była to niezła afera. Czasem zdaje mi się, że to on jest podobny do Anthimosa,
chociaż... - mało brakowało, a powiedziałby cho​ciaż możliwe, że to mój ojciec, a nie jego, albo coś w
tym rodzaju. To właśnie chciał ukryć przed Olyvrią.
- Chociaż co? - spytała.
- Chociaż Anthimos nie żył już od czterech lat, gdy Katakolon się urodził - skończył Phostis gładko,
zaskoczony własną przebiegłością.
- Ach, tak - w głosie Olyvrii brzmiało rozczarowanie, co oznaczało, że odpowiedź była
przekonywająca. Pokiwał gło​wą. Krisposowi by to się spodobało. A w dodatku, przed chwilą udało mu
się wyjść cało z zasadzki. Sam był z siebie też zadowolony.
Krispos wpatrywał się w ponurą górę kamieni - twierdzę Etchmiadzin. Zbudowano ją, by powstrzymać
uzbrojonych
żołnierzy, choć budowniczowie spodziewali się raczej nawały Makurańczyków. Kamieniowi było to jednak
obojętne. Opierał się Videssańczykom równie skutecznie jak cudzo​ziemcom.
Fanatycy, zgromadzeni na szarych, wysokich murach, wykrzykiwali obelgi pod adresem armii
imperialnej. Więk​szość ziem, które na krótki czas opanowali thanasioci, znów była w rękach Krisposa.
Dziesiątki wiosek stało pustką; Imperator nakazał, by w miejsce wygnanych heretyków, zasiedlili je
ortodoksyjni chłopi. Pityos i otaczające je ziemie wpadły w ręce kawalerii Noetosa, zdążającej wzdłuż
wybrzeża z Nakolei.
Ale gdyby Etchmiadzin się utrzymał do czasu, gdy deszcze zmuszą armię Krisposa do powrotu do miasta,
większość zwycięstw utraciłoby swoje znaczenie. Thanasioci mieliby w dalszym ciągu swój główny
ośrodek i ich ruch by się odrodził. Krispos już raz widział konsekwencje rozwoju tej herezji i nie życzył
sobie powtórki.
Ale o szturmie na fortecę łatwo było mówić, zaś trudniej go przeprowadzić. Videssańscy inżynierowie
bardzo starali się, by stworzyć tu niezdobytą fortecę. Z tego, co było wiadome Krisposowi, Etchmiadzin
nigdy nie wpadł wmakurańskie ręce, mimo wielokrotnych oblężeń. Wyglądało na to, że jego armii też się
podda.
- Jeśli miasto nie padnie samo, może mu jakoś podstawię nogę - mamrotał Krispos.
- A jak, Wasza Wysokość?
Krispos aż podskoczył. Z tyłu stał Sarkis.
- Przepraszam, nie zauważyłem cię. Próbowałem wymyślić jakiś sposób, by wykurzyć tych przeklętych
thanasiotów z Et-chmiadzinu, bez potrzeby szturmowania fortecy.
- No, to powodzenia - odparł sceptycznie Sarkis. - Trud​no jest stosować podstępy nawet na polu
bitwy, a co dopiero przy oblężeniu. Dlaczego heretycy mieliby wyjść z miasta, jeśli my nie odstąpimy od
niego? Nawet, jeśli będą tam tkwić, walczyć i umierać, to ich zdaniem pójdą prosto do nieba tym swoim
świetlistym szlakiem. W porównaniu z tym, wszystkie twoje obietnice są nic nie warte.
- Ano tak, stoją murem przeciwko mnie, a uparci są jak osły - głos Krisposa brzmiał ponuro, ale tylko
przez chwilę. -
Tak, stoją murem przeciw mnie... na razie. Ale powiedz mi, szlachetny panie, co powstanie, gdy postawi się
obok siebie trzech Videssańczyków i nakaże im rozmowę na tematy religij​ne przez jeden dzień?
- Sześć herezji - natychmiast odpowiedział Sarkis - bo każdy z nich stworzy sobie pogląd na temat wiary
swoich dwóch rozmówców. A potem będą się tłuc, być może nawet z użyciem noży, i pewnie jeszcze zginą
jakieś sakiewki. Łas​kawie proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale tak to wygląda w oczach biednego,
tępego księcia z Vaspurakanu.
- W moich oczach to wygląda identycznie - uśmiechnął się Krispos - choć w moich żyłach jest tylko
odrobina książęcej krwi. Niezależnie od rodowodu, mój sposób myślenia jest typowo videssański i
podpowiada mi, że jeśli moim ziomkom da się jakikolwiek powód do sporów na tematy religijne, natychmiast
z tego skorzystają.
- Nie mam uprzedzeń z powodu twego urodzenia, Wasza Wysokość - powiedział łaskawie Sarkis - ale jak
zamierzasz powaśnić thanasiotów między sobą, jeśli w ich oczach jesteś tylko odrażającym heretykiem, przeciw
któremu zjednoczyli się w walce?
- Właściwie to nawet nie mój pomysł - odpowiedział Krispos - tylko Phostisa, który rozmawiał o tym z
Ev-riposem.
- Z Evriposem? - Sarkis podrapał się po głowie. - Ale tamten jest w mieście. Jakim cudem ich rozmowa tam
mogłaby mieć coś wspólnego z tutejszymi thanasiotami? Czy Evripos napisał do ciebie list, panie i... - generał
nagle przerwał, a w jego wielkich, czarnych oczach zabłysły ogniki. Przez chwilę, spoza zwałów tłuszczu,
spoglądał na Krisposa ambitny młody zwiadowca, z którym jak szaleńcy galopowali do stolicy w czasach, gdy
panowanie nowego Imperatora nie było jeszcze tak ugruntowane. - Chwileczkę - powiedział. - Nie za​
mierzasz chyba...
- Ależ tak, właśnie tak - odparł Krispos - i to tutaj, żeby wszyscy widzieli to z murów. Gdybym nie obawiał
się skan​dalu, kazałbym im je też skonsumować tu, przy samej twier​dzy. Mimo to, że dawno już zostało
skonsumowane.
- Jesteś demonem, naprawdę... ależ tak, kiedyś przecież szalałeś z Anthimosem - Sarkis pozwolił sobie na
teatralne
westchnienie. - Szkoda, że nie zdecydujesz się na ten ostatni punkt. Śliczna dziewczyna, naprawdę. Chętnie
bym sobie popatrzył na to całe konsumowanie, mówię ci.
- Bezwstydny stary ogier - Krispos zniżył głos i dodał: -Też bym nie miał nic przeciw temu.
Obaj wybuchnęli śmiechem.

Przez cały dzień armia imperialna oblegająca Etchmiadzin nie ostrzeliwała ponurych murów twierdzy
strzałami z łuku ani z kuszy, ani też kamieniami. Zamiast tego, w pewnym momen​cie stanęli przed nimi
heroldowie z białymi tarczami, oznacza​jącymi rozejm, i poprosili, by thanasiod również powstrzymali się
od ataku, aby „mogli razem z nami przyglądać się uroczys​tości, która odbędzie się w samo południe".
Dobór słów chyba zaintrygował heretyków, bo zaniechali walki, przynajmniej jak dotąd. Phostis
zastanawiał się, jak długo zachowają spokój, gdy się zorientują, na co się zanosi. Pewnie krótką chwilkę,
pomyślał.
Kiedyś zaproponował Evriposowi, że ożeni się z Olyvrią, by uspokoić zamieszki wzniecane przez
thanasiotów w mieście. Jak można się było spodziewać, Krispos wykorzystał ten pomysł w walce z
niepokornymi heretykami tutaj, w Etch-miadzinie.
„Południe" było przybliżonym określeniem czasu. Jedyny zegar słoneczny w armii, niewielkie cacko z
brązu, należał do Zaidasa. Ale ludzie podczas pracy w polu przyzwyczajeni do określania czasu według
położenia słońca na niebie, bez trudu robili to samo, gdy zostali żołnierzami. Wojacy Imperatora zebrali się,
by osłaniać drewnianą platformę, którą postawiono przezornie poza zasięgiem strzałów z łuku z murów
Etch-miadzinu, gdzie zebrał się teraz tłum thanasiotów.
Spośród żołnierzy Imperatora wyszedł herold z białą tarczą i zbliżył się ku zbuntowanej fortecy.
Głębokim basem huknął w kierunku thanasiotów: - Jego Imperialny Majestat, Auto-krata Krispos,
zaprasza was na ślub swego syna, Phostisa z damą Olyvrią, córką nieżyjącego Livaniosa.
Phostis żałował, że nie można było pominąć określenia „nieżyjący"; Olyvrię musiało to bardzo zaboleć.
Ale jednocześ​nie rozumiał, dlaczego Krispos kazał swojemu człowiekowi
wyrazić się w ten sposób: chciał przypomnieć obrońcom Etchmiadzinu o klęskach, jakie już poniosło ich
wojsko.
Na głowę herolda posypał się deszcz thanasiockich prze​kleństw. W jego stronę padło też kilka strzał.
Podniósł białą tarczę, by osłonić twarz; miał na sobie hełm i kolczugę do kolan.
Gdy strzały przestały wokół niego padać, zniżył tarczę i podjął przemowę: - Autokrata życzy sobie, byście
zastanowili się nad wagą tego wydarzenia; wspomnijcie na swe klęski w tej wojnie, ale oprócz tego, pomyślcie,
ile radości niesie z sobą życie i sposób, w jaki się je przedłuża... i powinno przedłużać, z pokolenia na
pokolenie.
Znów przekleństwa, znów strzały. Herold skończył prze​mowę, więc nie musiał tego już dłużej znosić;
pospiesznie wycofał się z ich zasięgu.
Na prowizoryczną estradę wkroczyli uczestnicy ślubu. Nie było ich wielu; gdyby uroczystość miała miejsce w
Głównej Świątyni w Videssos, z pewnością tłum osób zaangażowanych w ceremoniał byłby znacznie większy.
Przed Phostisem i 01yv-rią postępował kapłan uzdrowiciel imieniem Glavas, który miał poprowadzić
uroczystość. Za nimi szli Krispos, Katako-lon i Zaidas. Oto i wszyscy.
Choć ceremoniał nie wymagał właściwie obecności maga, Phostis cieszył się, że Zaidas jest w pobliżu.
Wśród jego magicznych umiejętności był pomniejszy dar, który sprawiał, że głos ludzki mógł się nieść na duże
odległości, a Krispos pragnął, by thanasioci wysłuchali całego obrządku.
Kapłan powiedział: - Chwalmy dobrego, miłosiernego pa​na - i odmówił wyznanie wiary. Za nim powtórzyli
je Phostis, Olyvria, Krispos, Katakolon i Zaidas. Phostis słyszał też żołnierzy, powtarzających jak echo te
słowa, które każdy wierny odmawiał kilka razy dziennie.
- Spotykamy się razem w tym niezwykłym miejscu, by święcić niezwykły związek - mówił Glavas. - Dobry
bóg, obdarzywszy swoich wyznawców długim życiem w zdrowiu, może dać im jeszcze jedną łaskę;
przedłużenie rodu. Ślub jest radosnym świętem również dlatego, że daje nam na to nadzieję. Gdy zaś ślub odbywa
się w rodzinie Imperatora, budzi nadzieję nie tylko wśród najbliższej rodziny. Trwałość dynastii z poko​lenia na
pokolenie, najlepiej zabezpiecza nas przed wybuchem tragicznej w skutkach wojny domowej.
Phostis zwrócił uwagę, że nie padło ani jedno słowo o tym, że Krispos jest założycielem imperialnej
dynastii ani też o jego chłopskim pochodzeniu. Kapłan mówił dalej: - To małżeńst​wo daje nam także
szansę, by zaleczyć rozłam między wiernymi Videssaóczykami... symbolizuje powrót do prawdziwej wiary
tych, którzy przez jakiś czas myśleli inaczej; oto związek młodego Imperatora Phostisa z Olyvrią, córką
Livaniosa.
Zdaniem Phostisa, ojciec poszedł na ogromne ustępstwa względem thanasiotów; nie można było zrobić
więcej - chyba że sam przeszedłby na stronę świetlistej ścieżki. Nawet nie pozwo​lił Glavasowi nazwać ich
heretykami. Chciał, by zapomnieli o swoich przekonaniach; wolał, by się przy nich nie upierali.
Kapłan przez jakiś czas mówił o cechach, jakie powinni mieć państwo młodzi, by ich małżeństwo było
udane. Phostis zatonął we własnych myślach. Nagle drgnął, usłyszawszy pytanie Glavasa: - Czy jesteście
oboje gotowi kultywować te cnoty i połączyć się na całe życie? - Krispos z tyłu trącił Phostisa, który
zorientował się, że powinien odpowiedzieć pierwszy: - Tak - odparł zadowolony, że dzięki magii Zaidasa
jego głos wydał się dużo potężniejszy.
- Tak; oto ścieżka, którą będę podążać przez całe życie -stanowczo odpowiedziała Olyvria.
Krispos i Katakolon założyli im na głowy girlandy słodko pachnących ziół - ślubne korony, które
oznaczały zakończenie ceremonii. Kapłan zszedł z podwyższenia i już było po wszyst​kim. - Jestem żonaty -
powiedział Phostis i usłyszał zdziwienie we własnym głosie.
Thanasioci na murach twierdzy na cały głos wykrzykiwali obelgi i gwizdali przeraźliwie na palcach.
Krispos, ignorując ich, klepnął Phostisa po plecach i powiedział: - Ano, jesteś, synu. W dodatku z mądrą
kobietą - zaś zwracając się do Olyvrii dodał: - To ostatnie zdanie było idealne. Jeśli Phos będzie łaskaw,
narobi wśród nich sporo szumu.
Katakolon trącił Phostisa łokciem: - Teraz powinieneś natychmiast zaciągnąć ją do łożnicy, to znaczy do
tego wasze​go namiotu.
Phostis był przekonany, że Olyvria nigdy by się na.coś takiego nie zgodziła. Spojrzał na nią spod oka.
Rzeczywiście, stalowy błysk w jej oku ostrzegł go, by nawet o tym nie wspominał.
- Słyszałem już o bardziej praktycznych pomysłach - rzekł
Krispos. Rozbawienie w głosie wskazywało, że też dostrzegł
ten błysk. — Ale może rzeczywiście idźcie do tego namiotu.
I tak byście to zrobili; w końcu po to jest ten dzień. Sądzę
jednak, że warto zajrzeć tam teraz, póki macie na głowach
ślubne korony.
To zaciekawiło Phostisa. Podał ramię Olyvrii. Przyjęła je i zeszli z pospiesznie skleconego
podwyższenia, przy wtórze żołnierskich wiwatów i sprośnych okrzyków. Uśmiechnął się do niej głupawo.
Odpowiedziała uśmiechem. Nieprzyzwoite komentarze gapiów były zwyczajową częścią każdej ślubnej
ceremonii.
Uśmiechnięty od ucha do ucha Halogajczyk odchylił przed nimi połę namiotu, po czym pozwolił jej
opaść. - Przez jakiś czas was teraz nie będziemy oglądać, prawda? - skomentował.
- Spójrz no tylko! - wykrzyknęła Olyvria.
Phostis spojrzał. U wezgłowia rozłożonych derek, ktoś -może sam Krispos, a może jakiś sługa - wbił w
ziemię solidne kije, udające słupki łoża. - Trzeba na nich powiesić nasze ślubne korony, to przynosi
szczęście - powiedział Phostis, zdjął swoją i uważnie powiesił ją na czubku jednego z palików.
Olyvria zrobiła to samo po swojej stronie. - To wszystko wydaje mi się coraz bardziej rzeczywiste -
powiedziała.
- Bo jest rzeczywiste - Phostis zniżył głos, by nie słyszał go wartownik na zewnątrz. Oczywiście, dla
nikogo nie było tajemnicą, co się teraz dzieje w namiocie, ale należało za​chować jakieś formy. - A
ponieważ to jest rzeczywiste i ponie​waż jesteśmy tu sami, i ponieważ akurat teraz nie toczy się żadna
bitwa...
- No, więc? Co z tego wynika? - Olyvria przyłączyła się do zabawy. Również mówiła szeptem; jej ręce
rozplątywały zapię​cie białej płóciennej sukni, którą dostała od Krisposa na ślub. Udało jej się w końcu. -
Co z tego wynika? - powtórzyła miękko.
W końcu we dwójkę ustalili, co z tego wynika. Ponieważ Phostis był wciąż młodym człowiekiem,
powtórzyli to wkrótce, a potem jeszcze raz. Stracił poczucie czasu, choć widział, że słońce wciąż oświetla
jeden bok namiotu. Ziewnął, wytarł spoconym przedramieniem spocone czoło i zapadł w drzemkę. Leżąca u
jego boku Olyvria zasnęła nieco wcześniej.
Było już ciemno, gdy zbudził go okropny hałas. Usiadł i rozejrzał się wkoło, mrugając oczyma. Olyvria
w dalszym ciągu spała, cicho pochrapując, z niewinnym uśmiechem na ustach. Ostrożnie, by jej nie obudzić,
założył szatę i wyszedł na zewnątrz. Na warcie wokół namiotu stała nowa zmiana Halo-gajczyków: - Co się
dzieje? - spytał jednego z nich.
W rdzawym świetle ognisk i pochodni barbarzyńca wy​glądał, jak posąg z brązu. Wskazał w stronę
Etchmiadzinu: -Biją się - wyjaśnił.
- Na Phosa -mruknął Phostis, uderzając pięścią w otwar​tą dłoń. Spojrzał w stronę niedalekiego
namiotu Imperatora. Krispos również stał na zewnątrz i przyglądał się twierdzy. Młody człowiek poczuł
olbrzymią ulgę, że nie przyszło mu do głowy przystać do thanasiotów. Teraz był jeszcze bardziej przekonany
o tym, że Krispos na pewno znajdzie jakiś sposób, by ich pokonać, choćby nie wiem jak się bronili.
Sądząc z odgłosów, mieszkańcy Etchmiadzinu wykorzys​tywali do walki wszystko, co wpadło im w ręce.
Pewnie tak jest, pomyślał Phostis. Wyznawcy świetlistej ścieżki byli przecież fanatykami, więc swojej
religii bronili całym sercem i duszą. Jeśli Krisposowi udało się wbić klin między dwie grupy heretyków,
spierających się o poprawność małżeństwa Olyvrii, będą walczyć między sobą z taką zaciekłością, z jaką
stawialiby opór imperialnej armii, a może nawet będą zajadlejsi.
Halogajczyk ponownie wskazał ręką na miasto: - Oho! Patrz, młody Imperatorze. Płomieniami pochodni
palą swoje posiadłości.
I rzeczywiście, spomiędzy murów twierdzy wzniósł się gruby słup dymu, podświetlonego oranżową
szarością, dzięki czemu był widoczny na tle szarego nieba. Phostis starał się zgadnąć, która część miasta
płonęła. Wydawało mu się, że pożar wybuchł niedaleko warsztatu vaspurakańskiego szewca, gdzie po raz
pierwszy kochał się z Olyvrią.
Na niebie pojawił się drugi pióropusz dymu, a w chwilę później - następny. Potem nad murami zalśnił
żółty jęzor ognia, być może na płonącym dachu. Skoczył w górę jak żywe stworzenie i nagle opadł.
Po krótkim czasie zobaczyli więcej płomieni; nie wszystkie gasły od razu. Pożar był przekleństwem
każdego miasta; z łatwością potrafił wyprzedzić ludzi, pospiesznie stawiających
mu na drodze liche zapory. Pożar w mieście, ogarniętym wojną domową, był równie przerażający, jak lód w
Skotosowym piekle; jak można go zwalczyć, gdy ręce dybią na sąsiadów i przyjaciół, którzy również
pałają żądzą krwi?
Właściwie nie można. Ognie w Etchmiadzinie płonęły bez końca. Powietrze nad imperialnym obozem
cuchnęło dymem i, od czasu do czasu, spalonym mięsem. Ciszę obozu mąciły krzyki; czasem przerażenia,
czasem agonii, ale najczęściej -nienawiści. Na płonących ulicach w dalszym ciągu walczyli ze sobą
thanasioci.
Po pewnym czasie z namiotu wyszła Olyvria i stanęla obok Phostisa. Bez słowa wzięła go za rękę. W
milczeniu patrzyli, jak płonie Etchmiadzin. Dziewczyna otarła policzki. Ostry dym sprawiał, że Phostisowi
także łzy zakręciły się w oczach. Dla spokoju własnego sumienia uznał, że żona płacze z tego samego
powodu.
Ziewnął i powiedział: - Wracam do namiotu. Może w środ​ku będzie lepsze powietrze.
Olyvria poszła za nim, w dalszym ciągu nie mówiąc ni słowa. Dopiero gdy oddalili się od
wartowników, szepnęła: -Oto wiano, jakie przynoszę tobie i twojemu ojcu; Et​chmiadzin.
- Wiedziałaś o tym - odpowiedział. - Musiałaś o tym wiedzieć; inaczej przecież nie odpowiedziałabyś
kapłanowi w taki sposób.
- Chyba wiedziałam, przynajmniej w pewnym sensie. Ale wyobrażać sobie coś z góry, a zobaczyć
naprawdę, to wielka różnica. Dziś właśnie przekonałam się, jak wielka.
Phostis pomyślał, że gdyby Krispos był z nimi w namiocie, pewnie powiedziałby, że takich rzeczy ludzie
uczą się doras​tając. Niestety, te słowa wypowiedziane młodym głosem, nie zabrzmiałbyby przekonująco,
więc spytał tylko: - Czy gdybyś wiedziała, postąpiłabyś inaczej?
Odpowiedziało mu długie milczenie; pomyślał, że chyba nie dosłyszała pytania, ale w końcu odparła: -
Nie, chyba zo​stawiłabym wszystko tak, jak jest, ale przedtem dłużej bym się zastanawiała.
- Rozumiem cię - przytaknął. Znowu ziewnął: - Spróbu​
jemy jeszcze trochę pospać? Chyba nas teraz nie zaatakują;
mają dość zajęć we własnym gronie.
- Raczej tak - odpowiedziała, położyła się i zamknęła
oczy. Phostis przytulił się do niej. Ku swojemu zdumieniu,
zasnął niemal natychmiast.
Olyvria chyba też usnęła, bo gwałtownie podskoczyła w tym samym momencie, co on, gdy rozległy się
głośnie wiwaty w całym obozie. Przez chwilę Phostis nie mógł się zorientować, która jest godzina; słońce na
wschodniej ścianie namiotu oznaczało świt.
Podobnie jak w nocy, wysunął głowę z namiotu i spytał wartującego Halogajczyka, co się dzieje. Ten
odpowiedział: -Ci w środku poddali się nam. Bramy są otwarte na oścież.
- To znaczy, że wojna się skończyła - wykrztusił Phostis.
Gdy zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, jeszcze raz
powtórzył swoje słowa: - Wojna się skończyła.
Pragnął wypowiadać bez przerwy te niewyobrażalnie pięk​ne trzy słowa.
XIII

Szereg utrudzonych mężczyzn, kobiet i dzieci dreptał powoli piaszczystą drogą. Wędrowcy nieśli na plecach
ubogi dobytek i ciągnęli za sobą krowy, kozy i owce, równie chude i zmęczo​ne, jak oni sami. W oczach
Krisposa niewiele różnili się od przesiedlanych thanasiotów; chyba tylko kierunkiem podróży; wędrowali na
zachód, a nie na wschód.
Nie, różniło ich coś jeszcze; oni się nie zbuntowali. Ich wypędzono z domów bez żadnego powodu. Ale
ziemia, z któ​rej wojna i polityka wygnały thanasiotów, nie mogła zostać nie zasiedlona. Zaczęłyby się tu
natychmiast kłopoty. Tak więc chłopi, którzy zamieszkiwali względnie ludne - i na szczęście lojalne - okolice w
pasie między Develtos a Opsikionem, na wschód od miasta Videssos, musieli zająć miejsce thanasiotów,
niezależnie od tego, czy podobał im się ten pomysł, czy też nie.
Phostis, jadący u boku Krisposa, wskazał na przesiedleń​ców i zapytał: - Czy to jest sprawiedliwość?
- Sam sobie zadaję to pytanie - odparł Krispos. - Nie sposób znaleźć jednak jasnej, łatwej odpowiedzi.
Gdybyś teraz zapytał ich o zdanie, przeklinaliby mnie całym sercem. Ale za dwa lata, któż to wie? Dałem im
zwolnienie podatkowe na taki okres, a przez następne trzy lata będą płacić połowę. Nie chcę ich przesiedlać
tylko po to, by zajęli puste miejsce; chcę, by tu prosperowali.
- Może i będzie to dla nich korzystne, ale czy to jest sprawiedliwość? - upierał się Phostis.
- Prawdopodobnie, nie - odparł Krispos z westchnieniem i stłumił uśmiech: znowu udało mu się zaskoczyć
Phostisa. -Prawdopodobnie, nie - powtórzył - ale czy to sprawiedliwe,
by wyludnić tę krainę tak, by nikt nie zbierał tu plonów wartych wzmianki, by stała się rajem dla
bandytów, by kusiła Makurańczyków, gotowych ją połknąć? Ostatnio nie mieliśmy poważnych kłopotów z
Makuranem, ale to dlatego, że Król Królów Rubyab uważa, że jestem silnym władcą. Nie zawsze tak
bywało.
- Jak zamierzasz odpłacić Rubyabowi za wspieranie tha-
nasiotów? - spytał Phostis.
Krispos uznał, że zmieniając temat, Phostis przyznał mu rację. Odpowiedział: -Jeszcze nie wiem. Wielka
wojna, podob​na tej, którą stoczyliśmy z Makuranem półtora wieku temu, mogłaby wykrwawić oba kraje na
całe lata. Nie chcę tego. Ale wierz mi, nie zapomnę o tym długu. Być może spłacenie go pozostawię tobie.
Phostis odpowiedział mu spojrzeniem pełnym wyrachowa​nia, jakie Krispos rzadko u niego widywał
przed porwaniem: -Warto byłoby może podbuntować Vaspurakanów przeciw Mashiz - odparł.
- Może rzeczywiście, jeśli Makurańczycy popełnią jakieś okrutne wykroczenie przeciw książętom albo
gdyby zaatako​wali ich sąsiedzi ze wschodu - powiedział Krispos. - Ale to tylko pozornie dobry pomysł,
bo Makurańczycy zawsze biorą pod uwagę taką możliwość i się pilnują. Piękno sztuczki Rubyaba
polegało na tym, że napuścił na nas naszych włas​nych ziomków: Videssos od lat jest wstrząsane religijnymi
sporami, więc przez długi czas nie potrafiłem dostrzec maku-rańskiej dłoni w rękawiczce thanasiotów.
- Piękno? - Phostis potrząsnął głową. - Nie rozumiem, jak możesz określać tym słowem coś, co
spowodowało tyle cierpień i śmierci.
- To jest jak niespodziewany, chytry ruch na szachownicy. Tylko że tutaj plansza jest całym światem i
można zmieniać reguły w trakcie gry.
- A pionki to żywi ludzie -uzupełnił Phostis - tylko że nie można ich zdjąć z szachownicy i postawić
później w korzyst​niejszym miejscu.
- Jak to, nie? A czy twoim zdaniem to przesiedlenie różni się czymś od takiego ruchu?
Obserwował, jak Phostis się nad tym zastanawia. W końcu młody człowiek powiedział: - Chyba
powinienem wreszcie
przestać się z tobą spierać. Niezależnie od tego, z jak dobrej pozycji zaczynam, pod koniec zawsze potrafisz
wziąć górę. Doświadczenie - Phostisowi udało się wymówić to słowo tak, że zabrzmiało jak wulgaryzm.
Niestety, właśnie doświadczenia było mu brak; nic dziwnego, że traktował je podejrzliwie.
Krispos wyciągnął jedwabną chustkę z kieszeni kaftana i otarł spocone czoło. Zostawił część imperialnej
armii w Et-chmiadzinie i okolicach, by pilnowała pobliskiej granicy z oku​powanym przez Makurańczyków
Vaspurakanem, i pomogła przesiedleńcom w pierwszych miesiącach na nowym miejscu. Kolejne oddziały
pozostały na szlaku armii, wiodącym teraz z zachodu na wschód. Reszta armii, a z nią Imperator, powoli
zbliżała się do miasta Videssos.
To oznaczało naturalnie, że przejdą przez nadmorskie równiny. Teraz, późnym latem, nikomu to się nie
uśmiechało; Krispos wolałby w tym momencie całe Skotosowe piekło z lodu, pod warunkiem, że nie
musiałby się spotykać z jego gospodarzem. Było tak parno i gorąco, że pot nie wysychał, tylko kleił się do
skóry, jak plamy oliwy.
- Dobry boże, naprawdę wolałbym nie mieć teraz na sobie
imperatorskiej szaty -powiedział. -W takim kraju naprawdę
rozsądniej jest ubierać się tak jak oni - i wskazał ludzi
pracujących na polach po obu stronach drogi. Część chłopów
miała na sobie płócienne tuniki, sięgające do połowy ud,
a niektórzy w ogóle nie zawracali sobie głowy wierzchnią
odzieżą, ograniczywszy się do przepasek na biodrach.
Phostis potrząsnął głową: - Gdybym ubierał się tak jak oni, oznaczałoby to, że mieszkam tu jak rok długi.
Chybabym nie wytrzymał.
- Lepiej się ciesz, że ktoś jednak wytrzymuje - odparł Krispos: - Tu jest wspaniała ziemia i wiele deszczu.
Zbierają tu najwięcej plonów w całym Imperium. Gdyby nie niziny, Videssos często przymierałoby głodem.
- Chłopi nie uciekają przed nami, jak wtedy, gdy szliśmy tędy po raz pierwszy - zauważył Katakolon,
zatrzymując konia obok ojca i brata.
- I bardzo dobrze - odparł Krispos. - Armia jest między innymi po to, by ich chronić. Jeśli oni uważają, że
powinni się kryć przed żołnierzami, to znaczy, że nie wypełniamy naszych obowiązków, jak należy - wiedział
równie dobrze, jak wszyscy
wokół, że wojsko plądruje przydrożne wsie, jeśli tylko mu na to pozwolić. Sztuka w tym, by trzymać
żołnierzy krótko i żeby chłopi o tym wiedzieli. W czasie tej kampanii nie musiał się martwić takimi
rzeczami - byli już prawie w domu.
Katakolon przyjrzał mu się z obleśnym grymasem: - Nie musisz aż tak się śpieszyć do tej swojej Driny,
ojcze. Pamiętaj, ona ma pewnie już taki brzuch - okrągłym gestem pokazał, jaki olbrzymi.
- Dobry boże, przecież to nie będzie źrebak - powiedział Krispos. - Gdyby rzeczywiście była taka
wielka, jak mówisz, można by pomyśleć, że urodzi słoniątko - spojrzał niby to gniewnie na najmłodszego
syna, ale nie mógł powstrzymać chichotu - Dziękuję uprzejmie, że już przestało cię bawić, że Drina nosi
mojego bękarta. Głupi ma szczęście i tylko dlatego nie muszę łożyć na szóstkę albo siódemkę twoich; Phos
wie, że starasz się, jak możesz.
- On po prostu odpłaca ci pięknym za nadobne - usłużnie podrzucił Phostis.
Krispos, zaatakowany z dwóch stron, wzniósł ręce do nieba: - Wykończycie mnie tu we dwóch. Gdyby
był z wami jeszcze Evripos, poddałbym się od razu. Pewnie tak się stanie, gdy wrócimy do pałacu. To
pierwszy przyzwoity argument, który przemawia za przedłużeniem tego marszu.
- Myślałem, że raczej nieprzyzwoity argument - powie​dział Katakolon, nie chcąc dać się zakasować
Phostisowi.
- Dość już, chłopcy! - jęknął Krispos - Zmiłujcie się nad biednym, sklerotycznym starcem. Mózg mi
rozmiękł od długo​letniego wpatrywania się w rejestry podatkowe i edykty; nie oczekujcie, że będę strzelał
dowcipami na lewo i prawo, jak wy.
W tym momencie zwiadowcy na czele armii podnieśli wrzawę. Jeden z nich podjechał do głównego
korpusu, zasalu​tował Krisposowi i powiedział: - Wasza Wysokość, żołnierze o najbystrzejszym wzroku
wypatrzyli blask słoneczny, odbija​jący się w kopułach miejskich świątyń.
Krispos wytężył wzrok. Nie miał daru ostrego widzenia; przedmioty oddalone nieco mu się zamazywały.
Niezależnie od tego, czy je widział na własne oczy, czy też nie, te majaczące w oddali świątynne wieże
mówiły mu, że zbliża się już koniec podróży.
- Prawie w domu - powtórzył. Spojrzał na Phostisa, a po​tem na Katakołona, wyzywając ich wzrokiem,
żeby jeszcze sobie trochę poużywali na temat jego osoby. Obaj zachowali milczenie. Kiwnął głową,
zadowolony z siebie; młode byczki w dalszym ciągu zachowywały respekt przed rogami przewod​nika
stada.

Mieszkańcy miasta Videssos tłoczyli się pod kolumnadami po obu stronach ulicy Środkowej, wiwatując
na widok triumfalnej procesji, która zmierzała w kierunku placu Palamas. Phostis jechał w pierwszych
rzędach, z Olyvrią u boku. Miał na sobie pozłacaną kolczugę i hełm, by ludzie mogli go rozpoznać i by
upewnić się, że żaden zatwardziały thanasiota nie zabije go, dla większej chwały świetlistej ścieżki.
Jechał i machał ręką tłumów, które odpowiadały rados​nymi okrzykami. Powiedział cicho do Olyvrii: -
Ciekaw jes​tem, ilu z nich niedawno wykrzykiwało imię Thanasiosa, starając się podpalić miasto.
- Pewnie wielu - odparła.
Kiwnął głową: - Myślę, że masz rację.
Wykorzenienie thanasiotów z miasta nie było tak proste, jak przesiedlenia całych wsi. Jeśli nie złapało
się za rękę podpalacza, czy wichrzyciela, skąd można było poznać, co noszą w sercu? Nie było na to
sposobu i tyle. Wyznawcy Thanasiosa na pewno przebywali w mieście. Jeśli będą siedzieć cicho,
przetrwają nie zauważeni przez całe pokolenia - to znaczy ci, którzy zadbają, by były następne pokolenia.
Na Środkowej pozostało niewiele śladów po zamieszkach. W mieście co dnia paliło się mnóstwo ogni;
w kuchniach, piecach, kuźniach i wielu innych warsztatach. Świeżo bielone budynki zwykle po kilku
miesiącach szarzały od dymu, zaś sadza jest zawsze sadzą, czy powstała w wyniku pożarów, czy też
gotowania.
Procesja przeszła przez Plac Wołów, znajdujący się mniej więcej w jednej trzeciej drogi między Srebrną
Bramą w potęż​nych murach miejskich, a placem Palamas. Na straganach sprzedawano niedrogie towary
ludziom, których nie stać było na coś lepszego. Większość zebranych na placu mieszkańców
miała na sobie albo podarte tuniki, albo odzienie w krzykliwe wzory, przetykane „złotą" nitką, która
prawdopodobnie zzie-lenieje po kilku dniach używania. Phostis założyłby się, że wielu z nich stało po
stronie świetlistej ścieżki.
Teraz jednak wykrzykiwali imię Krisposa równie głośno, jak wszyscy inni, mimo to, że z wielu
kramów na placu pozostały jedynie osmalone ruiny.
- Może teraz gdy zobaczyli już, do czego prowadzi herezja, powrócą do ortodoksyjnego wyznania -
powiedział Phostis i dodał ciszej: - Ja na przykład tak postąpiłem.
- Może - odparła Olyvria tak obojętnym tonem, że nie potrafił powiedzieć, czy się z nim zgadza, czy
nie.
Przekonamy się o tym za dwadzieścia lat, pomyślał. Dziwnie się czuł, myśląc o tak dalekiej przyszłości,
ale zaczynało się to stawać jego nawykiem - nie wiadomo, czy dlatego, że zaczął na poważnie myśleć o
władaniu państwem, czy też dlatego, że sam robił się starszy.
Na północ od rynku rysowała się wielka bryła Głównej Świątyni, zupełnie nie zniszczona - nie z braku
zapału wśród thanasiotów, ale dlatego, że przez cały czas trwania zamieszek otaczał ją krąg żołnierzy i
duchownych, uzbro​jonych w solidne kije.
Phostis w dalszym ciągu odczuwał opory wewnętrzne, przejeżdżając obok Głównej Świątyni. W jego
oczach była gigantyczną gąbką, wsysającą nieskończony strumień złota, które można by było wydać na coś
innego. Ale jednak powrócił do wiary, której najpiękniejszy wyraz znalazł swe miejsce pod tą cudowną
kopułą. Potrząsnął głową. Nie dla każdej zagadki można znaleźć idealne rozwiązanie. Ta też będzie musiała
poczekać długi czas, potrzebny Phostisowi do wyrobienia sobie ostatecznego poglądu na różne sprawy.
Kątem oka dojrzał czerwoną granitową fasadę budynku rządowego; oznaczało to, że plac Palamas jest
już blisko. Tu, w podziemnej celi więzienia, kapłan Digenis zagłodził się na śmierć.
- Digenis miał rację utyskując, że bogaci mają za wiele
dóbr, ale nie sądzę, że dobrym sposobem jest zubożyć wszyst​
kich naraz - powiedział do Olyvrii - Nie mogę się jednak
zdobyć, by czuć do niego nienawiść; gdyby nie ten człowiek, nie
poznałbym ciebie.
Uśmiechnęła się, ale odparła: - Czy zatem nie przedkładasz własnych spraw nad Imperium?
Dopiero po chwili zorientował się, że z niego żartuje. -Właściwie, masz rację- odparł- a w każdym razie,
gdy chodzi o jedną sprawę. Cztery naraz to specjalność naszego Katakolona.
Olyvria wykrzywiła się do niego, więc uznał, że wyszedł zwycięsko z tej potyczki.
Grzmot okrzyków przed nimi oznaczał, że Krispos wszedł na zatłoczony plac Palamas. Za Autokratą szli
słudzy, wyposa​żeni w wielkie worki pełne złota i srebra. Wielu Imperatorów zachowywało w ten sposób
popularność w oczach ludu, a Krispos wielokrotnie już udowodnił, że potrafi się uczyć od innych. Motłoch,
walcząc między sobą o złote monety, zapo​minał o buntach i powstaniach podobnych temu, które właśnie
zostało stłumione w mieście Videssos.
Błękitne wstęgi - i halogajscy gwardziści -powstrzymywali tłum, napierający na drogę przemarszu procesji,
która kiero​wała się na zachodnią stronę placu. Krispos wszedł na drew​niane podwyższenie, które
przechowywano, rozebrane na czę​ści, w jednym z pałacowych składów. Phostis był ciekaw, ile to już razy jego
ojciec przemawiał do mieszkańców miasta. Pewnie wiele, pomyślał.
Zsiadł z konia i pomógł Olyvrii zeskoczyć z siodła. Masz​talerze odprowadzili wierzchowce na bok. Phostis
i jego dama ręka w rękę poszli w kierunku podwyższenia.
- Morze ludzi - wykrzyknął młody człowiek, spoglądając na niespokojny tłum. Hałas wzmagał się i opadał
nieomal regularnie, jak szum morza.
Po raz pierwszy Phostis miał okazję przyjrzeć się tej części procesji, która szła za nim. Naturalnie,
żołnierze byli niezbędni, jak na każdej paradzie. Krisposa, Phostisa i 01yv-rię otaczała kompania
Halogajczyków, dla ochrony i splen​doru. Z tyłu maszerowało kilka pułków videssańskiej kawa​lerii i
piechoty. Żołnierze szli, nie rozglądając się na prawo ani lewo, jakby mieszczuchy nie były warte ich uwagi.
Ich zadaniem było nie tylko wzbogacić widowisko, lecz także przypomnieć ludziom, że Krispos ma do
dyspozycji potężną armię, której w każdej chwili może użyć do stłumienia nowych rozruchów.
Halogajczycy ustawili się przed platformą. Pozostałe od​działy minęły plac i weszły na tereny pałacowe.
Niektóre z nich miały tu koszary; reszta czekała na odkomenderowanie na prowincję po zakończeniu
obchodów.
Pomiędzy dwoma pułkami maszerowali przygnębieni tha-nasioccy jeńcy. Niektórzy byli ranni; wszystkim
za odzież wystarczały jedynie podarte spodnie; każdy z nich miał ręce związane na plecach. Tłum gwizdał,
wykrzykiwał obelgi, ob​rzucał ich jajami, zgniłymi owocami i od czasu do czasu nawet kamieniami.
Olyvria powiedziała: - Wielu Autokratów na zakończenie parady urządziłoby masakrę.
- Wiem - odparł Phostis - ale ojciec widział w życiu
prawdziwe masakry; spytaj go kiedyś o Harvasa Czarną Szatę.
Poznał bestię i nie chce, by się odrodziła.
Jeńcy wyszli z placu tą samą drogą, co żołnierze. Ich los miał być zresztą podobny; powędrują na
prowincję, by dołą​czyć do przesiedlonych thanasiotów i odtąd - jeśli los będzie sprzyjał - żyć spokojnie i
pracować. Ale, w odróżnieniu od żołnierzy, więźniowie nie będą mieć wyboru miejsca przydziału.
Na plac wszedł kolejny oddział Halogajczyków. Okrzyki tłumu przycichły i stały się bardziej agresywne.
Przed uzbrojo​nymi w topory barbarzyńcami jechał Evripos. Sądząc z reakcji tłumu, nie wszystkim
Videssańczykom podobał się sposób, w jaki syn Imperatora stłumił zamieszki.
Mężczyzna jechał udając, że tego nie zauważa; machał ręką do tłumów, podobnie jak Krispos i Phostis.
Otaczający go gwardziści zajęli miejsca obok swoich rodaków, a on wspiął się na podwyższenie i stanął
obok Phostisa i Olyvrii.
Nie odwracając głowy w stronę brata powiedział: - Nie są zadowoleni, bo nie dałem im buzi i nie
odesłałem do domu ze słodką bułką i kubkiem mleka w garści. Cóż, ja też nie byłem zadowolony, że
usiłowali zrujnować całe miasto i zagrzebać nas pod ruinami.
- To zrozumiałe - odparł Phostis, również spoglądając
wprost przed siebie.
Evripos wydął usta: - A ty, bracie, wyszedłeś z tego wszystkiego jako ludowy bohater. Poślubiłeś
piękność, jak romantyczny książę. To niezbyt sprawiedliwe, co? - nie starał się ukryć goryczy.
- Niech lód ogarnie romanse - odparł Phostis, dobrze
wiedząc, że bratu nie o to chodziło.
Na tym przerwali ów cichy spór, bo na podwyższenie wszedł ktoś jeszcze: Iakovitzes, wspaniale
wyglądający w sza​tach niemal równie bogatych, jak imperatorskie. Naturalnie, nie zamierzał przemawiać, gdyż
był przecież pozbawiony języka, ale w okresie panowania Krisposa wspierał go w tak wielu różnych
sprawach, że wykluczenie go z tej ceremonii wszystkim wydałoby się nienaturalne.
Uśmiechnął się do Olyvrii; uprzejmie, lecz bez zaintereso​wania. Przechodząc za Phostisem i Evriposem,
zdążył każdego z nich poklepać po pupie. Olyvria szeroko otworzyła oczy. Dwaj bracia spojrzeli na
Iakovitzesa, potem na siebie i wybu-chnęli śmiechem: - Robi to, od kiedy się urodziliśmy - wy​tłumaczył
Phostis.
- A nawet jeszcze dłużej - dodał Evripos. - Ojciec lubi opowiadać, jak to Iakovitzes starał się go uwieść w
dzieciń​stwie, a potem później, gdy był masztalerzem w jego stajni, i nawet już po wstąpieniu na tron.
- Wie dobrze, że nie interesują nas mężczyźni - uzupełnił Phostis. - Gdybyśmy udali, że ciekawi nas dalszy
ciąg, szok mógłby go zabić. Nie jest już młody, choć farbuje włosy i pudruje zmarszczki, by ukryć swój
wiek.
- Chyba jednak się mylisz, Phostisie - powiedział Evri-pos. - Gdyby zorientował się, że jesteśmy nim
zainteresowani, obdarłby nas z szat i pościągał kalesony, zanim byśmy zdążyli wyjąkać ,ja tylko żartowałem".
Phostis zastanowił się: - Może i masz rację - powiedział w końcu. W takiej sprawie chętnie zgodził się na
przewagę brata.
Olyvria wpatrywała się to w nich, to w Iakovitzesa: - To straszne - powiedziała w końcu. - Dlaczego wasz
ojciec trzy​ma go przy sobie?
Popełniła błąd, mówiąc głośno, jakby Iakovitzes nie mógł jej usłyszeć. Dandys podszedł do niej,
uśmiechając się niebez​piecznie. Zaniepokojony Phostis na próżno starał się odwrócić jego uwagę. Iakovitzes
otworzył swoją nieodłączną woskową tabliczkę, napisał coś szybko i pokazał Phostisowi: „Czy ona umie
czytać?"
- Oczywiście, że tak - odparł młody człowiek. Słysząc to, Iakovitzes przepchnął się obok niego do
Olyvrii, cały czas pisząc
W końcu wręczył jej tabliczkę. Wzięła ją niechętnie i przeczytała na głos: „Jego Wysokość trzyma mnie
przy sobie, jak raczyłaś się wyrazić, z dwóch powodów: po pierwsze, jestem chytrzejszy niż trzech
dowolnych mędrków razem wziętych, włączając w to twojego ojca, zanim stracił głowę i później też; po
drugie, wie, że nie będę uwodził kobiet w jego rodzinie".
Iakovitzes uśmiechnął się jeszcze szerzej i bardziej irytują​co. Wziął tabliczkę i chciał odejść. - Zaczekaj
- powiedziała ostro Olyvria. Odwrócił się, wymierzywszy w nią rysik jak żądło. Phostis chciał stanąć
między nimi, ale Olyvria powie​działa: - Chciałam przeprosić. Byłam okrutna i bezmyślna.
Iakovitzes zastanowił się nad tym. Znowu coś napisał i z ukłonem podał jej tabliczkę. Phostis zajrzał mu
przez ramię i przeczytał: „Ja też, gdy wyraziłem się w ten sposób o twoim ojcu, pani. W mojej księdze
rachunkowej jesteśmy na zero, a raczej oboje na minusie".
Ku uldze Phostisa, Olyvria odparła: - Niechaj tak będzie.
Od pokoleń różni kpiarze i mędrkowie wdawali się w spory z Iakovitzesem, co zwykle kończyło się ich
kompletną klęską. Phostis cieszył się, że jego żona nawet nie próbowała zaczynać potyczki.
Iakovitzes kiwnął głową i stanął u boku Krisposa. Auto-krata podniósł dłoń czekając, aż zapanuje cisza.
Tłum uspokajał się powoli, aż wreszcie zamilkł. W tej ciszy Krispos powiedział: - Niechaj zapanuje
pokój: pokój w mieś​cie Videssos, pokój w Imperium Videssos. Imperium nie potrzebuje wojny domowej.
Nasz dobry, miłosierny pan świad​kiem, że niechętnie ją podjąłem. Dopiero gdy ci, którzy szli po świetlistej
ścieżce, jak ją nazywali, powstali przeciwko mnie, najpierw na zachodzie, a potem tu, w mieście
Videssos, ruszyłem na czele armii, by z nimi walczyć.
- Czy to oznacza, że twój ojciec zostawiłby thanasiotów w spokoju, gdyby byli nieszkodliwymi,
miłującymi pokój heretykami? - spytała Olyvria.
- Nie wiem. Możliwe - odparł Phostis. - Nigdy nie prze​śladował Vaspurakanerów, to pewne.
Sam się nad tym zadumał: Krispos przecież zawsze po​wtarzał, że jedność religijna to podstawa spójności
Imperium, ale w praktyce niekoniecznie przestrzegał tego przykazania. Czy to hipokryzja, czy tylko pragmatyzm?
Trudno było na to odpowiedzieć bez zastanowienia.
Przegapił kilka zdań. Krispos mówił: - ...odbudujemy mia​sto, by nikt nie poznał, że kiedyś było zniszczone.
Tkankę naszego życia odtworzymy w ten sam sposób. Stanie się to nie od razu, w każdym razie nie wszystko,
ale Videssos nie jest dzieckiem, które wszystko musi mieć natychmiast. Pracujemy dla przyszłych pokoleń.
Phostisowi w dalszym ciągu z trudnością udawało się myśleć w tych kategoriach. Dla niego przyszły rok -
to była daleka przyszłość; przejmowanie się tym, co będzie, gdy jego wnuki się zestarzeją, było równie
bezprzedmiotowe, jak za​stanawianie się nad wyglądem drugiej strony Księżyca.
Znów odbiegł myślami od przemówienia: -...ale jak długo będziecie żyć w pokoju między sobą, nie musicie
obawiać szpiegów i donosicieli - obiecywał Krispos.
- A poborców podatkowych? - zaryzykował jakiś anoni​
mowy dowcipniś.
Krispos nie zwrócił na niego uwagi. -Mieszkańcy miasta -powiedział - od was zależy, czy przez całe następne
pokolenia będziecie sobie skakać do gardeł. Jeśli zaczniecie się mścić, wasze wzajemne urazy będą ciągnąć się
w nieskończoność. Modlę się do Phosa, by tak się nie stało - jego głos stał się twardy jak stal: - Nie
zamierzam pozwolić, by tak się stało. Jeśli zechcecie walczyć między sobą, najpierw będziecie musieli pokonać
żołnierzy Imperium. To ostrzeżenie, a nie groźba. Moim zdaniem, mamy już dość walki. Oby nadchodzące lata
były od niej wolne.
Nie powiedział „cała przyszłość", zauważył Phostis i zaczął się zastanawiać, dlaczego. Sądząc z całego
zachowania Auto-kraty, pracował nad stworzeniem struktury na przyszłość, ale niekoniecznie oczekiwał, że
będzie to solidny mur: dobrze wiedział, że historia rzadko daje gwarancję sukcesu.
- Powiedziałem wam: odbudujemy wszystko i będziemy
żyć dalej - mówił Krispos. - Razem, będziemy pracować jak
najlepiej, dopóki starczy sił. Dobry bóg świadkiem, że więcej
nie da się zrobić - zakończył i zszedł z podwyższenia.
Rozległy się brawa i wiwaty; nieco głośniejsze niż wymaga grzeczność, ale nie ekstatyczne. Phostis
przyłączył się do nich, razem z Olyvrią i Evriposem. Pracować jak najlepiej, dopóki starczy sił, pomyślał.
Gdyby Krispos szukał jakiegoś zwrotu, by podsumować swoje życie, nie wymyśliłby nic lepszego.

Choć Krispos gestem ręki dał Barsymesowi znak, by nie padał przed nim na twarz, eunuch złożył mu
ceremonialny ukłon. - Witam Waszą Wysokość z powrotem w imperialnej rezydencji - powiedział z twarzą
przy ziemi, po czym, żwawy jak młodzieniaszek, wstał równie zręcznie, jak przedtem wyko​nał ukłon
proskynesis. - Prawdę mówiąc, Wasza Wysokość, życie w pałacu staje się nieco monotonne, gdy
wyruszasz w pole - dodał.
Krispos prychnął: - No, to cieszę się, że wróciłem, choćby po to, żeby ci dostarczyć rozrywki.
- Kucharze też się cieszą - stwierdził vestiarios.
- Chcą sobie poużywać, prawda? A to pech. Będą musieli poczekać, aż znowu zaproszę Iakovitzesa na
kolację; on potrafi docenić ich talent. Jeśli o mnie chodzi, przyzwyczaiłem się do żołnierskiego jadła. Mam
największą chęć na miskę gulaszu, piętkę chleba i kubek wina.
Barsymes niemal niezauważalnie wzruszył ramionami; ktoś mniej ugrzeczniony pewnie westchnąłby
ciężko: -Poinformuję kucharzy o życzeniach Waszej Wysokości -powiedział. -Pew​nie będą rozczarowani,
ale raczej nie zaskoczeni. Wasza Wysokość zawsze się tak zachowuje, gdy powraca z kampanii.
- Czyżby? - Krispos zirytował się, że jego zachowanie jest
tak przewidywalne. Kusiło go, by poprosić o jakąś wymyślną
ucztę tylko po to, by pozostać dla ludzi zagadką. Kłopot
w tym, że naprawdę miał ochotę na gulasz.
Barsymes powiedział: - Ale Wasza Wysokość nie poczuje się urażony, jeśli gulasz będzie z homara i
barweny, prawda? Choć pewnie to danie będzie się nieco różniło od jedzenia, jakie wojskowy kucharz
nakładał Waszej Wysokości do menażki...
- Nie poczuję się - zgodził się Krispos. - Brakowało mi
tam owoców morza.
Barsymes z satysfakcją kiwnął głową; Krispos mógł rządzić Imperium, ale jego vestiarios niepodzielnie
władał w pałacu.
W odróżnieniu od wielu innych służących, nie okazywał ostentacyjnie swej siły ani jej nie nadużywał - a
może doszedł do wniosku, że Krispos nigdy mu nie pozwoli na swobodę, jaką cieszyli się kiedyś inni
vestiariosi.
- Jest jeszcze wcześnie - powiedział, spojrzawszy na cienie na ścianie. - Czy Wasza Wysokość życzy sobie
wcześniejszą kolację?
- Nie, dziękuję. Mógłbym zaatakować stos pergaminów na moim biurku, który z pewnością urósł tak, że
przewyższa kopułę Głównej Świątyni. Zrobię to... jutro, a może pojutrze. Dużo więcej tam już się nie
uzbiera. Teraz pójdę do sypialni i zrobię jedną jedyną rzecz, na którą nie miałem czasu na kampanii:
odprężę się - przerwał. - Albo nie.
- W takim razie, co Wasza Wysokość planuje? - spytał Barsymes.
- Pójdę do sypialni - odparł Krispos - może nawet od​pocznę... przez chwilę. Najpierw jednak
powiedz Drinie, że chcę ją widzieć.
- Mhm - odparł Barsymes. Krispos wyczytał aprobatę w jego głosie. Vestiarios dodał: - Naturalnie,
jak Wasza Wysokość sobie życzy.
W zaciszu sypialni Krispos zdjął sobie buty i swobodnie poruszał palcami stóp. W pałacu zrobienie
czegoś własnoręcz​nie, a nie z pomocą sługi, było aktem buntu, równoznacznym na przykład z podpaleniem
domu bogacza przez jakiegoś thanasiotę. Barsymes dopiero po dłuższym czasie pogodził się z tym, że
Autokrata czasem uparcie się domaga, by służba zostawiła go w spokoju.
Ktoś zastukał do drzwi tak nieśmiało, że Krispos nie był pewien, czy dobrze słyszy. Mimo to otworzył
je. W korytarzy stała zdenerwowana Drina.
- Nie ugryzę cię - powiedział. - Popsułbym sobie apetyt
na kolację, którą szanowny Barsymes chce we mnie wepchnąć.
Nie roześmiała się; doszedł do wniosku, że nie zrozumiała żartu. Powstrzymując westchnienie, zaprosił
ją do sypialni.
Szła powoli. Do rozwiązania było jeszcze kilka miesięcy, ale ciąża już dawała się zauważyć mimo luźnych,
płóciennych szat, jakie kobieta miała na sobie. Krispos pochylił się nad tym brzuchem, by ją pocałować, w
nadziei, że Drina się nieco odpręży.
Udało mu się; choć nie całkiem tak, jak się spodziewał. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Nie zderzyłeś
się z moim brzuchem, Imperatorze. Wiesz, jak całować kobietę w ciąży.
- Pewnie, że tak - odparł. - Mam praktykę, choć minęło już tyle lat od tego czasu. Usiądź, jeśli chcesz;
stopy ci już chyba zaczynają dokuczać. Jak się czujesz?
- Nie najgorzej, dziękuję Waszej Wysokości - odpowie​działa, sadowiąc się w fotelu z pełnym
wdzięczności wes​tchnieniem: - Tylko raz czy dwa razy zwróciłam śniadanie, a poza tym wszystko jest w
porządku, oprócz tego, że ciągle muszę korzystać z nocnika.
Krispos chodził po komnacie w tę i z powrotem nie wiedząc, co mówić. Od dawna nie był w podobnej
sytuacji i nie spodziewał się, że jeszcze mu się coś takiego przytrafi. Nie kochał Driny... nawet jej dobrze
nie znał. Szkoda, że tak się sprawy miały, ale nic na to nie mógł poradzić. Po prostu była pod ręką, by mógł
ugasić pożądanie, które od czasu do czasu jeszcze odczuwał. Właśnie przekonał się, że zaspokojenie chwi​
lowych potrzeb może mieć długofalowe konsekwencje. Była to naczelna zasada jego rządów, ale teraz
zorientował się, że należało ją także stosować w odniesieniu do życia prywatnego.
Niestety, nie zrobił tego. Teraz trzeba zatem jakoś sobie radzić. Jeszcze kilka razy przeszedł się tam i z
powrotem i spytał: - Czy dobrze cię traktują?
- Och, tak, Wasza Wysokość - energicznie pokiwała gło​wą. - Lepiej, niż kiedykolwiek przedtem.
Dostaję dużo dob​rego jedzenia... to znaczy, przedtem też nie narzekałam, ale teraz jest jeszcze lepiej... i nie
muszę za ciężko pracować, szczególnie od czasu, kiedy zaczęłam rosnąć - powiedziała i otoczyła rękami
pokaźny brzuch. Spojrzała na Krisposa z powagą: - Ostrzegałeś mnie, Imperatorze, żebym nie stroiła
fochów, więc tego nie robię. Staram się.
- To dobrze. Szkoda, że nie wszyscy tak bardzo zwracają uwagę na to, co mówię - odpowiedział.
Drina, w dalszym ciągu poważna, skinęła głową. Mimo tej surowej miny i wido​cznej ciąży, wyglądała
bardzo młodo. Nagle spytał: - Ile ty masz lat, Drino?
Policzyła na palcach, zanim odpowiedziała: - Chyba dwa​dzieścia dwa, Wasza Wysokość, ale mogę się
mylić o rok albo o dwa.
Krispos znów zaczął chodzić po komnacie. Nie przejmował się tym, że dziewczyna nie zna swojego
wieku; sam dokładnie nie wiedział, ile ma lat Chłopi, tacy jak on i jego rodzina, nie przejmowali się
zanadto takimi rzeczami; ważniejsze od wieku dziecka było, do jakiej pracy już się nadaje. Ale mniej więcej
dwadzieścia dwa lata? Urodziła się w okresie, gdy Krispos zasiadł na tronie.
- No i co ja mam z tobą zrobić? - spytał nie tyle dziew​czynę, ile sam siebie, albo Phosa.
- Wasza Wysokość? - jej oczy rozszerzyły się z przeraże​nia. - Powiedziałeś, Imperatorze, że mi niczego
nie zabrak​nie... - jej głos ucichł, jakby przypomnienie o tej obietnicy odebrało Drinie resztę odwagi...
zabrzmiało to, jakby spodzie​wała się, że Imperator będzie chciał złamać słowo.
- Ależ nie, będziesz miała wszystko, czego potrzeba, przy​sięgam - nakreślił na piersiach symbol słońca,
by dodać wiary swoim słowom. - Nie o to mi chodziło.
- A o co? - Marzenia Driny, podobnie jak jego świat, gdy był chłopem, nie sięgały dalej niż pełna miska
i nie za wiele pracy. - Chciałabym sama opiekować się dzieckiem i to mi wystarczy.
- Będziesz się nim opiekować i dostaniesz jeszcze kogoś do pomocy, jeśli będzie trzeba - odpowiedział.
Podrapał się po głowie. - Umiesz czytać?
- Nie, Wasza Wysokość.
- A chcesz się nauczyć?
- Właściwie nie za bardzo, Wasza Wysokość - odpo​wiedziała. - Nie myślę, żeby mi to się miało do
czegoś przydać.
Krispos z dezaprobatą zacmokał wargami. Jeden z wetera​nów, przesiedlonych do wioski, nauczył go
czytać bardzo wcześnie; odmieniło to życie chłopca, którym wówczas był. Sowo pisane spajało czas i
przestrzeń w sposób, którego nie można było oddać za pomocą mowy. Ale jeśli Drina nie chce się uczyć,
zmuszanie jej do tego nie sprawiłoby jej przyjemno​ści. Znów podrapał się po głowie.
- Wasza Wysokość? - spytała.
Uniósł brew czekając, aż powie, o co jej chodzi. Zaczęła, speszona: - Czy jak dziecko się urodzi,
Wasza Wysokość będzie mnie znowu pragnął?
Dobre pytanie, sam przyznał. Z punktu widzenia Driny byk to prawdopodobnie najważniejsza sprawa
na całym świe​cie. Dziewczyna chciała wiedzieć, czy w dalszym ciągu będzie pozostawać w pobliżu
najpotężniejszego źródła władzy i wpły​wów w całym Imperium. Kłopot w tym, że Krispos sam nie
wiedział, co ma jej odpowiedzieć. Nie potrafił udawać przed nią ani przed samym sobą, że się szaleńczo
zakochał... przecież mógłby być jej ojcem. A nawet, gdyby się rzeczywiście zako​chał po uszy, rezultat byłby
groteskowy. Ze starszych męż​czyzn zadurzonych w miodkach zawsze śmiano się za ich plecami.
Czekała na odpowiedź.
- Zobaczymy - odrzekł w końcu. Przykro mu było, że nie potrafi wymyśleć nic lepszego, ale nie chciał
kłamać.
- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedziała z bolesną rezyg​nacją, która była jak cięcie sztyletem.
Pożałował, że w ogóle z nią sypiał. Ale nie miał natury ani temperamentu mnicha. Co miał robić?
Powinienem się drugi raz ożenić po śmierci Dary, pomyślał. Ale nie chciał wtedy nic takiego robić, a poza
tym ślub z drugą żoną mógłby więcej dynastycznych problemów stworzyć, niż rozwiązać. Tak więc, od
czasu do czasu sypiał ze służącymi... i tak oto powstał nowy problem.
- Już ci mówiłem, że dam ci porządny posag, jeśli znaj​dziesz sobie kogoś, kto ofiaruje ci całą miłość i
opiekę, jakiej jesteś warta - powiedział. - Mam wrażenie, że bastard Im​peratora nie będzie przeszkodą
dla takiego związku.
- Też mi się tak wydaje - zgodziła się; była niewykształ​cona, ale nie głupia. - Kłopot w tym, że w tej
chwili nikt taki nie przychodzi mi do głowy.
„W tej chwili". Miała dwadzieścia dwa lata. „Nie w tej chwili" prawdopodobnie oznaczało dla niej to
samo, co nigdy. Szczerze mówiąc, teraz miała zbyt wiele ograniczeń. Cały świat tej dziewczyny i tak wywróci
się na nice, gdy po raz pierwszy weźmie swoje dziecko w ramiona. Będzie potrzebowała czasu, by
spostrzec, jak się wszystko zmieniło i przywyknąć do tego.
- Ano, zobaczymy - powtórzył.
- Dobrze - musiała się zgodzić; nie miała wyboru.
Krispos zdawał sobie sprawę, że nie jest wobec niej w po​
rządku. Większość Autokratów w ogóle nie zawracałaby sobie
tym głowy, ale on, ponieważ nieraz bywał od kogoś uzależ​niony w młodości, wiedział, jak boli
niesprawiedliwość. Gdyby kiedyś nie nałożono nazbyt wysokich podatków na wieś, nigdy nie przybyłby do
miasta Videssos i nie sięgnąłby po koronę.
Ale co miał teraz zrobić? Skłamać, że ją kocha? To także byłoby niesłuszne i nieuczciwe. Zdawał sobie
sprawę, że łożenie na Drinę i dziecko nie wystarczy, ale nie miał pojęcia, co jeszcze można by było zrobić.
Nie była naiwna ani bezradna w sprawach życiowych. Z błyskiem w oku zapytała: - A co o tym wszystkim
myślą młodzi Imperatorzy? Oczywiście, Evripos od dawna wie o wszystkim; wybucha śmiechem za każdym
razem, gdy mnie zobaczy.
- Czyżby? - Krispos nie wiedział, czy się złościć, czy też
roześmiać. - Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, Phostisowi i Ka-
takolonowi chyba się wydaje, że jestem obrzydliwym starym
rozpustnikiem, który powinien zostawiać gacie na tyłku, gdy
kładzie się do łóżka.
Drina zbyła to jednym słowem: - Bzdura.
Krispos nie potrafił nawet pokraśnieć z dumy, jakby to pewnie zrobił ktoś inny na jego miejscu. Od tak dawna
zasiadał już na tronie i słyszał tyle pustych pochlebstw, że nauczył się nie wierzyć pochwałom, które bez
przerwy spływały na jego głowę, jak słodkie, gęste krople miodu. Miał wrażenie, że gdzieś pod tą
imperatorską maską, którą sam tworzył przez lata, ukrywał się jeszcze dawny Krispos - ale czy na pewno?
Znów zaczął chodzić. Czasami za dużo myślisz, skarcił się. Wiedział, że to prawda, ale ta cecha była tak
głęboko zakorze​niona, że nie potrafił jej się pozbyć. W końcu, za późno, powiedział do Driny: - Dziękuję.
- To ja powinnam dziękować Waszej Wysokości za to, że nie jest obojętny na mój los albo że mnie nie
wygnał z pałacu, albo nie wrzucił w worku do Końskiego Brodu, bo przez ten mój brzuch sprawiam tylko
kłopoty - odpowiedziała.
- Zawstydzasz mnie - rzekł. Widząc, że nie zrozumiała, poczuł się zobowiązany, by jej to wyjaśnić: - Kiedy
ludzie mi dziękują za to, że nie jestem potworem, dochodzę do wniosku, że nie jestem człowiekiem, jakim
mógłbym być.
- A kto jest? - odparła. - Jesteś, panie, Autokratą. Masz na głowie tyle spraw, że ja bym oszalała, gdybym
musiała to
wszystko pamiętać chociaż przez jeden dzień. Po prostu cieszę się, że raczyłeś w ogóle o mnie pamiętać i że
robisz dla mnie to wszystko.
Krispos zastanowił się nad jej słowami. Autokracie jest wszystko wolno - wystarczyło wrócić pamięcią
do szaleństw Anthimosa, by sobie o tym przypomnieć. Mając taką moc, łatwo zapomina się o
odpowiedzialności. Patrząc z tej perspek​tywy, może rzeczywiście nie był taki najgorszy.
- Dziękuję - powiedział znowu do Driny, tym razem bez żadnego wahania.

Chór chłopięcy śpiewał pieśń dziękczynienia. Słodkie, nie​ziemskie nuty, odbiwszy się od kopuły w
Głównej Świątyni, powracały echem, wypełniając powietrze radosnymi dźwięka​mi.
Phostis słuchał ich jednak bez zachwytu. Wiedział, że nie jest thanasiotą. Mimo to, niezmierzone
bogactwa, w których tonęła świątynia, wydawały mu się przesadne. A gdy Oxeites wzniósł ręce, błagając o
łaskę Phosa, Phostis widział jedynie rękawy kapłańskiej szaty ze złotogłowiu, wyszywane perłami i
drogocennymi kamieniami.
Przyszedł tu tylko ze względu na niedawno nawiązane dobre stosunki z Krisposem. Zdawał sobie
sprawę, że święto​wanie jego bezpiecznego powrotu do miasta Videssos w naj​ważniejszym sanktuarium
wiary Imperium było cenne z punk​tu widzenia polityki i teologii, więc znosił wszystko bez szemrania,
choć bynajmniej mu się to nie podobało.
Twarz Olyvrii tak zmieniła się z podziwu, że wydawało mu się, że obok niego stoi obca osoba. Oczy
dziewczyny, jak motyle, bezustannie przenosiły się z miejsca na miejsce to podziwiając szatę patriarchy, to
spoglądając na kolumny z krystalicznego agatu i marmuru, to wpatrując się w ołtarz, inkrustowane ławki, a
przede wszystkim, naturalnie w mozai​kową twarz Phosa, surowego sędziego, który spoglądał na swych
wyznawców z kopuły.
- Jest taka cudowna - szepnęła do Phostisa po raz trzeci od momentu rozpoczęcia mszy. - Wszystkie
świątynie w głów​nych miastach prowincji są na niej wzorowane. Nie wiedziałam
tylko, że te wszystkie naśladownictwa to naiwne, niezgrabne kopie.
Phostis wydał głębokie, gardłowe chrząknięcie. To, co dla niej było cudowne, jemu już się przejadło. Potem
jego oczy, niemal bez udziału won, również zwróciły się w stronę kopuły. Żaden człowiek nie potrafił obojętnie
zmierzyć się ze wzrokiem Phosa; boski wizerunek nieomal czytał w myślach wiernych, jakby potrafił dostrzec i
zapamiętać każdą skazę na ich duszach. Nawet Thanasios zadrżałby pod tym spojrzeniem. Ze względu na ten
obraz, Phostis wybaczył świątyni nadmiar bogactwa.
Dyrygent chóru opuścił ręce. Chłopcy umilkli. Ich błękitne, jedwabne szaty lśniły w blasku lamp... a echo
muzyki powoli cichło. Oxeites odmówił wyznanie wiary. Dostojnicy, wypeł​niający świątynię, przyłączyli się
do modlitwy. Ich głosy również powróciły echem od kopuły.
Patriarcha powiedział: - Nie tylko prosimy cię o błogo​sławieństwo, Phosie, lecz również pokornie ślemy
do ciebie nasze dzięki za to, że powróciłeś nam Phostisa, syna Krisposa, następcę tronu Videssos, i wspierałeś go
pomocą we wszystkich obieżach, z których tak dzielnie wybrnął.
- Nigdy w życiu nie był pokorny, a w każdym razie od chwili, gdy wdział błękitne buty -mruknął Phostis do
Olyvrii.
- Cicho - szepnęła zauroczona świątynią.
Oxeites mówił dalej: - Nasz dobry, miłosierny panie, zape​wne radujesz się, że dla Imperium skończyła się
próba, na jaką wystawili je heretycy, i tym, że koniec tego okresu symbolizuje zawarcie związku małżeńskiego
między następcą tronu i jego piękną żoną.
Zebrani odpowiedzieli na te słowa owacjami, w których z zapałem przodował Krispos. Phostis był
przekonany, że Oxeites nie wiedziałby, co to symbol, nawet gdyby taki się przed nim pojawił i wytargał go za
brodę; podejrzewał, że mowę napisał mu Krispos.
- Dziękujemy ci Phosie, za błogosławieństwo pokoju i bo​
gactwa i ponownie składamy dzięki za powrót młodego Im​
peratora na łono rodziny i miasta Videssos - wydeklamował
Oxeites dźwięcznym głosem.
Chór odśpiewał kolejną pieśń, po czym patriarcha pozwolił wiernym udać się do domów; msza dziękczynna
była zwykle
skrócona i nie tak formalna. Phostis zamrugał, oślepiony popołudniowym, letnim słońcem, które zaświeciło
mu w twarz na szerokich, długich schodach świątyni. Katakolon dał mu sójkę w bok i roześmiał się: - Z
całej rodziny, ciebie interesuje jedynie łono Olyvrii.
- Na boga, jesteś zupełnie bezwstydny- odpowiedział
Phostis, mimo to wybuchając śmiechem. Katakolon nie był
złośliwy, więc zwykle puszczano mu płazem takie rzeczy, które
jego braci wpędziłyby w poważne kłopoty.
Na dziedzińcu Głównej Świątyni wiwatowali ludzie nieco pośledniejszego autoramentu, których nie
wpuszczono na mszę razem z dostojnikami. Phostis, schodząc ze schodów, poma​chał im ręką, choć cały
czas zastanawiał się, ilu z nich niedawno wykrzykiwało slogany świetlistej ścieżki.
Halogajczyk, który trzymał jego konia za uzdę, powie​dział: - Dzisiaj bardzo krótko rozmawiałeś ze
swoim bogiem. - W jego głosie brzmiała aprobata, a przynajmniej ulga.
Phostis pomógł Olyvrii wsiąść na wierzchowca, a potem sam skoczył na siodło. Halogajczycy
sformowali szyk wokół rodziny Imperatora i wszyscy ruszyli w stronę pałacu. Po lewej stronie Phostisa
jechała Olyvria, a po prawej - Evripos, który w pewnym momencie skrzywił się i powiedział: - Ano,
wróci​łeś. Hura. - Nie odwrócił przy tym głowy i zdawał się skupiać wyłącznie na powodowaniu koniem.
- Słuchaj no, - odparł ostro Phostis - mam już po uszy takich docinków z twojej strony. Jeśli chciałeś się
mnie pozbyć na dobre, to miałeś kiedyś szansę.
- Powiedziałem ci wtedy, że nie nadaję się na rzeźnika -odpowiedział Evripos.
- No, to przestań się zachowywać, jakbyś tego żałował.
W odpowiedzi Evripos spojrzał na niego nieprzyjaźnie: -
Drogi bracie, fakt, że nie chcę rozlewać krwi z mego rodu, nie oznacza, że zaraz przytulę cię do swego łona,
jeśli można posłużyć się zwrotem patriarchy.
- To za mało - uciął Phostis.
- Na tyle mnie stać - brzmiała odpowiedź.
- Mówię ci przecież, że to za mało - powtórzył Phostis.
Udało mu się w ten sposób zyskać niepodzielną uwagę brata.
Dodał: - Pewnego dnia, jeśli dożyję, włożę na nogi czerwone
boty. Jeśli nie będziemy mieli z Olyvrią syna, staniesz się wtedy pierwszym pretendentem do tronu. Nawet,
jeśli syn się urodzi, przez długi czas będzie nieletni. Może nadejść taki dzień, gdy stwierdzisz, że więzy
krwi nic nie znaczą, a może sobie pomyślisz, że po prostu ogolisz mi głowę i wpakujesz mnie do jakiegoś
klasztoru: wtedy przejmiesz tron, a zarazem nie zranisz swego czułego sumienia.
Evripos odpowiedział ponurym spojrzeniem: - Nie zrobił​bym tego. Sam powiedziałeś, że miałem już
szansę.
- Tak, teraz byś tego nie zrobił - odpalił Phostis. - A za
dziesięć lat? A za dwadzieścia, kiedy dojdziesz do wniosku, że
już nie wytrzymasz ani chwili dłużej? A co będzie, jeśli ja
uznam, że nie można ci ufać? Ja mogę uderzyć pierwszy,
braciszku. Zastanawiałeś się nad tym kiedyś?
Evripos wiedział, jak maskować swoje prawdziwe uczucia. Ale Phostis znał go od urodzenia i
zorientował się, że udało mu się go zaskoczyć. Mimo to, zdziwienie szybko zniknęło z jego twarzy. Przyjrzał
się Phostisowi równie uważnie i powoli powiedział: - Zmieniłeś się. - Zabrzmiało to jak oskarżenie.
- Czyżby? - Phostis starał się mówić całkowicie neutral​nym tonem.
- Tak, zmieniłeś się. - To rzeczywiście było oskarżenie. -Przed porwaniem nie miałeś zielonego
pojęcia, o co chodzi w tej grze i czego ty sam chcesz od życia. Wiedziałeś, przeciwko czemu występujesz....
- Przeciwko wszystkiemu, co miało związek z ojcem -przerwał mu Phostis.
- Tak jest - zgodził się Evripos z uśmieszkiem. - Ale sprzeciwiać się jest bardzo łatwo. Trudniej jest
poznać siebie i swoje pragnienia.
- Ale ty wiesz, czego chcesz - wtrąciła się Olyvria.
- Oczywiście, że tak - stwierdził. „Czerwonych butów", brzmiała nie dopowiedziana część jego
odpowiedzi. - Ale chyba tego nie dostanę. A teraz, kiedy Phostis też już wie, czego chce i jakie to ma dla
niego znaczenie, stał się dla mnie bardziej niebezpieczny niż przedtem.
- Dokładnie tak - oświadczył Phostis. - Moim zdaniem, masz teraz dwa wyjścia: możesz mnie wyłączyć
z gry, ale twierdzisz, że nie chcesz tego zrobić albo możesz ze mną współpracować. Rozmawialiśmy o tym
kiedyś przed porwą-
mcm, pamiętasz? Wtedy się ną mnie boczyłeś. Może teraz zaśpiewasz inaczej? Drugi co do ważności
człowiek w Impe​rium też może odegrać bardzo ważną rolę.
- Ale nie pierwszoplanową - odpowiedział jego młodszy brat.
- Wiem, że tego chcesz - odparł Phostis za niego - Z jed​nej strony patrząc, przed tobą stoję ja, jeden
człowiek. Ale jeśli spojrzysz w przeciwnym kierunku, za tobą jest cała reszta. Nie wystarcza ci to?
Teraz przynajmniej Evripos miał się nad czym zastanawiać. Odparł wprawdzie: - Ale nie tego chciałem -
lecz w jego słowach nie było poprzedniej wrogości.
Krispos jechał z przodu, w towarzystwie najmłodszego syna. Gdy kopyta ich koni zaklaskały po bruku
przed budyn​kiem rządu, gdzie przedtem więziono Digenisa, jakiś człowiek, idący po chodniku, zawołał: -
Niech Phos błogosławi Waszą Wysokość! - Krispos pomachał mu ręką i jechał dalej.
- Tego właśnie pragnę - teraz głos Evriposa był przesyco​ny zazdrością. - Kto będzie wiwatować na
cześć generała, czy ministra? To Autokracie przypada w udziale chwała, na boga.
- Ale i wina - ostudził go Phostis. - Gdybym mógł, całą chwałę oddałbym tobie, Evriposie; dla mnie
cały ten blichtr może od razu wpaść do lodu. Ale kierowanie Imperium to coś więcej niż wiwaty na ulicach.
Przed rokiem nie brałem tego na serio, ale od tej pory otworzyły mi się oczy.
Zastanawiał się, czy dla Evriposa to będzie miało jakieś znaczenie. Widocznie miało, bo jego brat
powiedział: - Ze mną jest tak samo. Nie zapominaj, że zarządzałem miastem, gdy ojciec ruszył na wojnę.
Nawet bez tych zamieszek miałem cholernie dużo roboty, przyznaję. Wszystkie notatki, petycje i pergaminy
trzeba czytać po pięć razy, żeby je jakoś zro​zumieć, a czasami nawet to nie wystarcza.
Phostis przytaknął. Często zastanawiał się, czy naprawdę chce iść w ślady Krisposa i ślęczeć do późna
w noc nad dokumentami. Niewątpliwie Imperium Videssos przez całe stulecia rozwijało potężną strukturę
biurokracji tylko z jed​nego powodu: aby oszczędzić Autokratom takich obciążeń.
Nieomal usłyszał głos Krisposa: Tak, daj no tylko wolną rękę gryzipiórkom i stemplojadom i przestań
ich kontrolować. Skąd będziesz miał pewność, czy wywiązują się ze swoich
obowiązków i czy cię nie oszukają? Dobry bóg jeden wie, jak bardzo są nam potrzebni, ale wie także, że
oni z kolei potrzebują kogoś nad sobą. Mało brakowało, o Anthimos doprowadziłby Imperium do ruiny, bo
nie chciał nim zarządzać.
- Nie zamierzam być drugim Anthimosem - zaprotestował
Phostis, jakby w odpowiedzi na te zarzuty. Olyvria, Evripos
i Katakolon spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Poczuł, jak palą
go policzki.
Evripos powiedział: - Ja też bym nie był. Gdybym spróbo​wał tak się zachowywać po śmierci ojca,
pewnie wstałby z grobu i zadusił mnie kościstymi palcami - mówiąc to, ściszył głos i cały czas spoglądał
na jadącego z przodu Krisposa; Phostis domyślił się, że jego brat wcale nie żartował.
- Ja tam się bardzo cieszę, że nie będę musiał nosić czerwonych butów - stwierdził Katakolon. - Lubię
sobie po​szaleć od czasu do czasu; inaczej człowiek by zardzewiał.
- Poszaleć sobie od czasu do czasu to jedno - odpowie​dział mu Phostis. - Ale, sądząc z opowiadań,
Anthimos szalał bez przerwy... ani nawet nie zwalniał tempa.
- Krótkie życie, ale za to jakie wesołe - uśmiechnął się Katakolon.
- Niech no tylko ojciec usłyszy, co ty wygadujesz, i czeka cię rzeczywiście krótkie życie, tylko że nie będzie
wcale wesołe -stwierdził Phostis. - On niespecjalnie szanuje pamięć Anthimosa.
Katakolon również popatrzył do przodu; on także nie chciał drażnić Krisposa. Phostis nagle pojął
jeszcze jeden powód, dla którego Imperator tak bardzo gardził swoim poprzednikiem, po którym
odziedziczył żonę i tron; przez te wszystkie lata musiał się zastanawiać, czy tamten aby nie podrzucił mu
kukułczego jaja na wychowanie.
A jednak z tej trójki młodych ludzi, Phostis najbardziej przypominał charakterem Krisposa, choć być
może był bar​dziej myślicielem niż człowiekiem czynu. Evripos był przebieg​ły, ale inaczej, a fakt, że nie
urodził się pierworodnym następcą tronu napełnił go goryczą. A Katakolon? Katakolon w ogóle nie dbał o
konsekwencje swoich uczynków i to zasadniczo różniło go od starszych braci.
Evripos spytał bez żadnego wstępu: - A jak już założysz te czerwone buty, to pozwolisz mi robić coś na
własną rękę; dasz mi się wykazać?
- Cały czas o tym mówię - odparł Phostis. - Poczujesz się lepiej, jeśli ci złożę przysięgę?
- Tak naprawdę, to nigdy nie poczuję się lepiej - odparł Evripos. - Ale niedawno przekonałem się, że
czasem człowiek jest bezradny i musi pogodzić się z losem... to znaczy, są inne wyjścia, ale każde jest złe. Niech
będzie, tak jak mówisz, bracie; będę ci służył i postaram się pamiętać, że wszyscy pozostali służą tylko mnie i
tobie.
Z powagą podali sobie dłonie, by przypieczętować umowę. Olyvria aż piszczała z radości; nawet Katakolon
na chwilę przestał dowcipkować. Dłoń Evriposa była ciepła. Sądząc z wyrazu twarzy Olyvrii, dziewczyna
uznała, że to już koniec niezgody. Phostis żałował, że jest innego zdania. Był przekona​ny, że będą się z
Evriposem bacznie obserwować przez resztę życia, niezależnie od wszelkich obietnic. Niestety, tak zawsze
działo się w rodzinach Imperatorów.
Gdyby Evripos powiedział coś w rodzaju „Dobrze, że to ustaliliśmy na zawsze", wzbudziłby tym podejrzenia
Phostisa, zamiast je uśpić. Ale młodszy brat tylko rzucił na niego krótkie spojrzenie sprawdzając, czy Phostis
poważnie traktuje ten gest pojednania. Na moment spotkali się wzrokiem i obaj się uśmiechnęli, również przez
moment. Nie ufali sobie, to praw​da, ale rozumieli się doskonale.
Cała kawalkada przejechała przez plac Palamas na tereny pałacowe. Po hałaśliwym przemarszu przez miasto,
cisza otuli​ła ich tu jak płaszcz. Phostis poczuł, że wreszcie wraca do domu. Miało to dla niego szczególne
znaczenie po doświad​czeniach ostatnich kilku miesięcy.
Jego sypialnia w rezydencji zawsze służyła mu jako azyl przed Krisposem. Teraz, gdy dzielił ją z Olyvrią,
czasami wcale nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz i to wcale nie dlatego, że bez przerwy się kochali, choć
było mu z nią cudownie. Odkrył w tej dziewczynie przyjaciółkę, ż którą lepiej mu się rozmawiało niż ze
wszystkimi innymi ludźmi poznanymi w cią​gu całego życia.
Padł na łoże bezwładnie, jak podcięte drzewo. Gruby materac z gęsiego puchu zamortyzował upadek; wydało
mu się, że wpadł w ciepłą, suchą zaspę śnieżną. Rozłożył się wygodnie na łożu, a Olyvria przycupnęła w
nogach. Powiedziała: - To wszystko... - gestem dając do zrozumienia, że nie chodzi jej
o tę komnatę, nie tylko o pałac, ale także i o mszę, i przemarsz przez miasto- ... to wszystko dalej wydaje mi się
nierze​czywiste.
- Na przyzwyczajanie się masz resztę życia - odpowie​dział. - Większość tej celebry jest głupia i nudna;
nawet ojciec jest tego zdania. Ale ceremoniał to klej, który spaja Videssos, więc trzeba go znosić... ojciec jakoś
to wytrzymuje, a potem, kiedy nie słyszy go już nikt spoza pałacu, chodzi i sobie narzeka.
- To hipokryzja - zmarszczyła brwi; podobnie jak Phostis, w dalszym ciągu była jeszcze bardzo zasadnicza.
- Mówiłem mu to nie raz - stwierdził Phostis. - Zawsze wzrusza ramionami i odpowiada, że byłoby dużo
gorzej, gdyby nie dał ludziom tego, czego od niego oczekują - przed po​rwaniem pewnie mówiąc te słowa,
wzniósłby oczy do nieba. Teraz zastanowił się przez chwilę i przyznał: - Może jest w tym trochę racji.
- Nie wiem - zmarszczka na czole Olyvrii się pogłębiła. -Jak można rok po roku żyć, robiąc rzeczy, w które
się samemu nie wierzy?
- Nie powiedziałem, że ojciec w to nie wierzy. Wierzy, ze względu na Imperium. Powiedziałem, że tego nie
lubi, a to zupełnie inna sprawa.
- Ależ skąd, chyba że ktoś jest teologiem i lubi rozszczepiać włos na czworo - odpowiedziała, ale po chwili
zmieniła temat, co mogło oznaczać, że się poddaje: - Oeszę się, że pogodziłeś się z bratem... albo raczej on z
tobą. Zależy, jak na to spojrzeć.
- Też się cieszę - odparł, ale nie chcąc pozostawiać jej w błędzie co do swojej oceny sytuacji, dodał: -
Zobaczymy, jak długo to potrwa.
Zrozumiała natychmiast.
- Och - odpowiedziała przygaszonym głosem -myślałam, że bardziej w to wierzysz.
- Żywię nadzieję; ale wiarę? - wzruszył ramionami i po​wtórzył: - Zobaczymy, jak długo to potrwa. Jeśli
dobry bóg będzie łaskaw, to do końca życia. A jeśli nie, to...
- A jeśli nie, to będziesz musiał zrobić to, czego będzie wymagała sytuacja - przerwała mu Olyvria.
- Właśnie; to, czego będzie wymagała sytuacja - powtó​rzył jak echo. Dzięki tej zasadzie wyszedł cało z
Etchmiadzi-
nu... tylko że w ten sposób, jeśli ktoś chciał, mógł uspra​wiedliwić każde postępowanie. Westchnął i
powiedział: -Wiesz, na czym polega największy błąd doktryny thanasiotów?
- No, na czym? - spytała. - Patriarcha Oxeites pewnie potrafi bez zastanowienia wymienić ze sto.
- Patriarcha Oxeites wiele rzeczy robi bez zastanowienia -powiedział. - Myślenie mu nie służy.
Zachichotała z uroczą, pełną zgorszenia miną. - No, to jaki jest ten twój błąd? - spytała.
- Największy błąd thanasiotów polega na tym - oświad​czył Phostis podniosłym tonem, jakby stał przed
synodem - że według ich doktryny świat i życie wydają się dużo prostsze niż w rzeczywistości. Każą palić,
niszczyć i głodzić się i co - od tego świat ma się niby stać lepszy? Tylko co zrobić z tymi, którzy nie chcą,
żeby im palono dach nad głową? A z tymi, którzy kochają jeść i być grubi? I co zrobić z Makurańczykami,
którzy tylko czekają, by Imperium się rozpadło, bo chcą zagarnąć jak najwięcej dla siebie? Świetlista
ścieżka nie dba o to wszystko. Po prostu pędzi przed siebie tam, gdzie chce i nie zwraca uwagi na żadne
komplikacje.
- To wszystko prawda - odpowiedziała Olyvria.
- Właściwie - zapalił się Phostis - doktryna świetlistej ścieżki jest jak miłosne zauroczenie: w
ukochanej osobie dostrzega się samą dobroć i słodycz, ale nie widzi się wad.
Olyvria obrzuciła go niezgłębionym spojrzeniem. Tak mu się spodobała ta analogia, że nie zrozumiał, co
martwi jego żonę, póki sama nie spytała dość pokornym głosem: - A jak to odniesiesz do nas?
- Do nas... ee... - zorientował się, że został z głupio otwartymi ustami i je zamknął. Zaczął się głęboko
zastanawiać i w końcu, o wiele mniej pewien siebie niż poprzednio, odpowiedział: - Wydaje mi się, że
możemy akceptować się bez zastanowienia albo stwierdzić, że jesteśmy ze sobą szczęśliwi teraz, więc
będziemy szczęśliwi zawsze, chyba że popełnimy jakieś błędy. W romansach dużo mówi się o bohaterach,
którzy żyli długo i szczęśliwie, ale żaden nie opisuje, jak to osiągnąć. Chyba będziemy musieli znaleźć
własną receptę na szczęście.
- Lepiej przestań sobie żartować z romansów, bo przecież jesteśmy bohaterami jednego z nich -
odpowiedziała z uśmie-
chem, który osłodził jej słowa. - Poza tym, bardzo rozsądnie mówisz. Ostatnio staje się to twoim nawykiem.
- Dziękuję- odpowiedział z powagą, a potem dał je kuksańca. Pisnęła i zaczęła bronić się przed nim
rękami, a czarne kędziory rozsypały jej się na ramionach. Przyciągnął ją do siebie i uciszył pocałunkiem. Ody
w końcu musiał zaczerpnąć oddechu, spytał cicho: - A jak nam teraz idzie, twoim zdaniem?
- Teraz, całkiem nieźle - tym razem ona go pocałowała. -Co do reszty, spytaj mnie za dwadzieścia lat.
Rzucił okiem na drzwi sprawdzając, czy są zamknięte. -A żebyś wiedziała, że spytam - odpowiedział.

Krispos, czując ciężar imperialnej korony na głowie, sie​dział na tronie w Głównej Sali Sądowej, oczekując
przybycia ambasadora Khatrish. Przed tronem stali Barsymes, Iakovi-tzes i Zaidas. Krispos miał nadzieję, że ta
trójka zdoła obronić go przed jadowitą ironią Tribo.
Brodaty ambasador kroczył długim przejściem, pozosta​wionym przez zgromadzonych w sali dworzan, którzy
gardzili nim jako barbarzyńcą, w dodatku heretyckim. Jakimś cudem sprawiał wrażenie, że ta pogarda go bawi, co
tym bardziej drażniło zgromadzonych.
Padł na twarz w odpowiednim miejscu przed tronem Krisposa, który zastanawiał się, czy w czasie gdy
głowa Tribo spoczywała na lśniącej marmurowej posadzce, ma uru​chomić maszynerię podnoszącą tron.
Postanowił oszczędzić mu tego.
Podobnie jak przedtem, Tribo wstał i spytał: - Wasza Wysokość, czy maszyneria się popsuła, czy
postanowiłeś nie zawracać sobie głowy?
- To drugie - Autokrata stłumił westchnie. Żegnaj, słodka nadziejo, że uda się oszołomić wysłańców z nieco
mniej rozwiniętych krajów. Skłonił głowę ku posłowi: - Niecier​pliwie czekałem na spotkanie wiedząc, że
prośba o audiencję wyszła od ciebie, szlachetny ambasadorze.
- To znaczy, Wasza Wysokość jest ciekaw, czym tym razem go zdenerwuję, prawda? - wśród dworaków
przebiegł szmer niezadowolenia z tak mało dyplomatycznego stylu.
Sądząc z lisiego uśmiechu, Tribo był zachwycony. Po chwili jednak odezwał się w bardziej formalny
sposób: - Zostałem poproszony przez areywładnego khagana Nobada syna Gu-musha, by złożyć Waszej
Wysokości gratulacje z powodu zwycięstwa nad heretyckimi thanasiotami.
- Arcywładny khagan jest niezwykle uprzejmy - odparł Krispos.
- Arcywładny khagan, mimo wszelkich gratulacji, nie jest szczęśliwy z powodu postępowania Waszej
Wysokości - rzekł Tribo. - Zgasiliście pożar we własnym domu, ale iskry prze​skoczyły na nasz dach i mogą
przepalić całe poszycie. W dal​szym ciągu mamy duże trudności z thanasiotami w Khatrish.
- Bardzo mi przykro z tego powodu - Krispos ucieszył się, że nie musi nawet kłamać. Podobnie, jak
videssańscy thanasio-ci przenieśli herezję do Khatrish, pewnego dnia zagraniczni wyznawcy świetlistej
ścieżki mogą znów zacząć szkodzić Im​perium. Powiedział: - Nie wiem tylko, czego khagan teraz ode mnie
oczekuje, poza działaniami, które przeprowadziłem na własnym terytorium.
- Jego zdaniem to niesprawiedliwe, że wyganiasz, Impera​torze, kłopoty za granicę, a potem zapominasz
o nich, gdy już cię nie dotyczą - odparł Tribo.
- A co mam zrobić? - spytał Krispos. - Może wysłać wojsko, by pomogło wam uporać się z
heretykami? A może wolicie ortodoksyjnych kapłanów, którzy zajmą się krzewie​niem jedynie słusznej
wiary?
Tribo skrzywił się: - A może Videssos połknie Khatrish, co? Dziękujemy waszej Wysokości, ale nie.
Gdybym się na to zgodził, mój khagan pewnie przywiązałby mnie między końmi i pognałby je do galopu w
przeciwne strony... chyba że zechciałby się zastanowić i wybrałby dla mnie prawdziwie twórczy,
interesujący rodzaj śmierci. Khatrish jest już od ponad trzystu lat wolny od imperialnego jarzma. Z
powodów, które Waszej Wysokości mogą się wydać niezrozumiałe, wole​libyśmy zachować obecny stan
rzeczy.
- Jak sobie życzycie - powiedział Krispos. - Między na​
szymi krajami panuje pokój i jestem z tego zadowolony. Nie
chcecie u siebie naszych wojsk, nie chcecie naszych kapłanów,
szlachetny ambasadorze, to w jaki sposób mamy wam pomóc
w zwalczeniu herezji thanasiotów w Khatrish?
- Powinniście zapłacić nam zadośćuczynienie za to, że
dopuściliście, by herezja przeszła do nas - odpowiedział Tri-
bo. - Z pomocą tego złota sami rozwiążemy swoje problemy.
Krispos potrząsnął głową: -Gdybyśmy celowo nasłali na was thanasiotów, byłoby to uzasadnione
żądanie. Ale w Vides-sos właśnie skończyła się wojna przeciw tym heretykom; my też ich nie chcemy. Przykro
mi, że przeszli do Khatrish, ale to nie nasza wina. Czy mam wysyłać arcywładnemu khaganowi rachunek za
każdym razem, gdy w naszym Imperium będzie odradzać się herezja Równowagi?
- Wasza Wysokość, wiem, że macie takie powiedzenie: „Gdy przybyłeś do miasta Videssos, jedz ryby".
Ale do tej pory nie przypuszczałem, że pod twymi drogocennymi szatami kryje się rekin ludojad.
- W twoich ustach, szlachetny ambasadorze, jest to zapew​ne komplement najwyższej wagi - powiedział
Krispos, co sprawiło, że Khatrish zrobił jeszcze bardziej niezadowoloną minę. Autokrata mówił dalej: -
Czy twój arcywładny khagan polecił ci przedstawić mi jeszcze jakieś inne kwestie?
- Nie, Wasza Wysokość - odpowiedział Tribo. -Przekażę mu, że uparcie nie chcesz, Imperatorze,
zachowywać się tak, jak nakazuje sprawiedliwość. Ostrzegam Waszą Wysokość, że nie ręczę za
konsekwencje.
Takie zdanie w ustach ambasadora Makuranu oznaczało​by wojnę. Ale Videssos znacznie przewyższało
Khatrish pod względem militarnym; poza tym, obydwa kraje od całych pokoleń nie walczyły ze sobą,
mimo niesnasek. Tak więc, Krispos odpowiedział: - Przekaż, proszę, arcywładnemu kha​ganowi, że
podziwiam jego bezczelność i chętnie bym go finansował, gdyby mnie było na to stać. Niestety, w obecnej
sytuacji pozostaje mu tylko nadzieja, że uda się przeszmug-lować przez granicę więcej towaru, i że w ten
sposób wyna​grodzi sobie straty.
- Przekażę te obrazliwe i poniżające uwagi, razem z od​mową Waszej Wysokości - oświadczył Tribo i
przerwał na chwilę. - Być może spodoba mu się pomysł z tym szmug-lowaniem.
- Spodziewam się i będę starał się mu przeszkodzić-odparł Krispos, jednocześnie obmyślając rozkazy
dla urzęd​ników celnych, by zwiększyli liczbę celników na granicy z Kha-
trish i bacznie obserwowali ten teren. Był jednak przekonany, że i tak do Videssosprzedostanie się sporo nie
oclonego bursztynu.
Tribo ponownie padł na twarz, po czym wstał i wycofał się aż do miejsca, gdzie można było odwrócić się
tyłem do władcy, nie naruszając dworskiej etykiety. Był zbyt doświadczonym dyplomatą, by pozwolić sobie na
tak obraźliwy gest, jak zadzieranie nosa z urazą, ale dzięki niezwykłym talentom mimicznym, jakoś potrafił
stworzyć podobne wrażenie samymi ruchami mięśni twarzy.
Gdy ambasador opuścił Główną Salę Sądową, dworzanie również zaczęli się tłoczyć do wyjścia. Szaty i
narzutki z lśnią​cego, jaskrawego jedwabiu, upodabniały ich do ogromnej, ruchomej rabaty wiosennych
kwiatów.
Zaidas odwrócił się do Krisposa i bezgłośnie zaklaskał w ręce.
- Świetna robota, Wasza Wysokość - powiedział. - Rzad​ko się zdarza, by poseł z Khatrish, niezależnie od
tego, kim jest, opuszczał audiencję tak przygnębiony.
- Khatrishe to bezczelni prostacy, którzy nie mają szacun​ku dla lepszych od siebie - powiedział Barsymes. -
Zakłócają ceremoniał po prostu dla zabawy - powiedział tonem, który wskazywał, że w jego skali wykroczeń
takie przestępstwo mieściło się gdzieś między herezją a dzieciobójstwem.
- Nie byłbym dla nich taki surowy - odparł Krispos. - Po prostu trudno im jest traktować cokolwiek na
serio.
Wiele lat temu Krispos sam toczył wojnę z ceremoniałem i sromotnie ją przegrał; wciąż przypominała mu o
tym ciężka korona na głowie. Gdy obserwował, jak inni walczą z tym wrogiem - który go pokonał -jedynym
nieprzyjacielem w Im​perium i poza jego granicami -marzył sobie, że jeszcze kiedyś ruszy do walki. Niestety,
jako nieuleczalny realista, zdawał sobie sprawę, że to tylko marzenia.
Iakovitzes otworzył tabliczkę, wyciągnął rylec i napisał: „Nie lubię Khatrishy, bo za często oszukują w handlu.
Oczywi​ście, oni mówią to samo o nas".
- I prawdopodobnie obie strony mają rację - mruknął
Zaidas.
Krispos podejrzewał, że Iakovitzes nie lubi Khatrishy, bo znajdują nazbyt wielką radość w drwinach ze
statecznych videssańskich obyczajów, podobnie jak on, a czasami nawet
potrafią go w tym przewyższyć. Nie powiedział tego jednak na głos; mogłoby się okazać, że ma rację i że
jego słowa zranią szlachcica.
Sala była już niemal pusta. Kilku mężczyzn, zamiast skierować się do drzwi, podeszło do Imperatora; w
wyciąg​niętych rękach nieśli niewielkie zwoje pergaminu. Halogąj-czycy stanęli im na drodze; jeden z
gwardzistów popatrzył na Krisposa, który w odpowiedzi kiwnął głową. Halogajczyk zebrał petycje i
zaniósł je władcy. Powędrują na jeden ze stosów, piętrzących się na imperatorskim biurku. Zastanawiał
się, kiedy uda mu się je przeczytać. Pewnego dnia znajdą się na wierzchu tego stosu, pomyślał.
Petenci powędrowali długim przejściem między kolumnami ku drzwiom. Krispos wstał, przeciągnął się i
zszedł po scho​dach z podwyższenia, na którym stał tron. Iakovitzes napi​sał: - „Wiecie, nie byłoby
wcale tak źle, gdyby thanasioci zaczęli sprawiać Khatrishom poważne kłopoty, tak by koczo​wnicy nie
mogli sobie dać z nimi rady. Niech tam Tribo sobie mówi co chce, ale może kiedyś nadejdzie dzień, gdy
khagan będzie musiał wybierać, czy ma oddać władzę, czy wezwać na pomoc Videssos".
- To byłoby wspaniale - powiedział Barsymes. - Krispos
ponownie podporządkował Kubrat videssańskiej władzy; cze​
muż by nie opanować Khatrish na dokładkę?
Czemu nie? pomyślał Krispos. Videssos nigdy nie zrezygno​wało z praw do Kubrat, Khatrish i Thatagush
- krain podbi​tych trzysta lat temu przez koczowniczych Khamorthów zza stepów Pardrjii. Ponowne
wcielenie dwóch krain do Impe​rium... być może kronikarze nadaliby mu miano Krisposa Zdobywcy.
Ale wszystko to opierało się na założeniu, że Khatrishe osłabli na tyle, by można było ich podbić. -
Obawiam się, że to niemożliwe - powiedział, prawie bez żalu w głosie. - Khatrish czasami potrafi uporać się
z trudnościami i wyjść z takiej walki silniejszy, niż powinien być na zdrowy chłopski rozum. Poza tym, nie
przywiązują do religii tak wielkiej wagi jak my, więc herezje za bardzo ich nie drażnią.
- Zdecydowanie zlekceważyli sobie thanasiotów i dalej ich
lekceważą- stwierdził Zaidas. Jemu też spodobała się idea
podboju.
- Zobaczymy, jak się wszystko ułoży i już - podsumował rozmowę Autokrata. - Jeśli zapanuje tam chaos, może
spróbu​jemy wkroczyć. Ale będziemy musieli bardzo uważać, by przypadkiem Khatrishe znów się nie
zjednoczyli... tym razem przeciw nam. Wspólny wróg z zewnątrz jest najlepszą motywa​cją do pogodzenia się z
sąsiadami.
- Proszę pamiętać, Wasza Wysokość, że thanasioci po​trafią się ukrywać - powiedział Barsymes. - Nawet,
jeśli Khat-rishom zdaje się, że zdławili herezję świetlistej ścieżki na wieki, może ona jeszcze odrodzić się w
ciągu jednego pokolenia.
- W ciągu jednego pokolenia? - skrzywił się Krispos. -W takim razie najprawdopodobniej Phostis będzie
się o to martwił, a nie ja.
Rok wcześniej, myśl o pozostawienia Imperium we władzy swego najstarszego syna - jeśli Phostis
rzeczywiście był jego synem -napełniłaby go niepokojem. Teraz... -Jestem przeko​nany, że jakoś sobie z tym
poradzi - zakończył.

You might also like