You are on page 1of 451

George R.R.

Martin

Retrospektywa Tom II
Żeglarze nocy

Przekład:
Michał Jakuszewski
Arkadiusz Nakoniecznik
Darosław J. Toruń

2008
Dla Phipps, oczywiście,

jest taka ścieżka, nie zwyczajna droga,


między świtem a ciemną nocą.

Cieszę się, że wędrujesz nią ze mną.


O George’u R.R. Martinie
Gardner Dozois

Choć George R.R. Martin już od z górą trzydziestu lat jest ważną postacią w kilku
różnych gatunkach literackich, zdobywał nagrody Hugo, Nebula i World Fantasy, dopiero w
tej chwili można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że odniósł wielki sukces.
Z całą pewnością świadczy o tym fakt, że niedawno powieść innego autora reklamowano
jako „utrzymaną w tradycji George’a R.R. Martina”. Gdy książki jakiegoś pisarza sprzedają
się na tyle dobrze, że wydawcy próbują przekonać czytelników do kupowania książek innych
autorów, mówiąc, iż są podobne do nich, znaczy to, że stał się on naprawdę sławny. Nie
sposób temu zaprzeczyć.
Jeśli wątpicie w moje słowa, przypomnijcie sobie innych pisarzy, których nazwisk używa
się w takim kontekście: J.R.R. Tolkiena; Roberta E. Howarda; H.R Lovecrafta; Stephena
Kinga; J.K. Rowling. To naprawdę imponująca lista, ale nie ma wątpliwości, że George –
który dzięki swej epickiej serii Pieśń lodu i ognia stał się jednym z najpopularniejszych, a
jednocześnie najwyżej ocenianych przez krytykę współczesnych pisarzy fantasy – zasłużył na
miejsce wśród nich... choć gdyby ktoś powiedział młodemu George’owi, pełnemu entuzjazmu
nowicjuszowi, który nic jeszcze nie opublikował, że pewnego dnia jego nazwisko znajdzie się
wśród takich sław, z pewnością by w to nie uwierzył... nie odważyłby się uwierzyć w
spełnienie podobnie nierealnego marzenia.
Młody George z pewnością nie uwierzyłby też w coś, o czym wielu spośród legionów
jego obecnych fanów nawet nie wie, a mianowicie w to, że odniesie sukces w kilku różnych
dziedzinach literatury. To między innymi ma zademonstrować niniejszy zbiór. George
osiągnął powodzenie jako autor science fiction, horrorów, fantasy, scenarzysta i producent
telewizyjny, a także redaktor, kompilator i pomysłodawca ukazującej się już od dłuższego
czasu serii Wild Cards. Składa się ona z powieści i nowel wielu różnych autorów. Wydano
już szesnaście tomów, a wkrótce ma się ukazać siedemnasty. Osiągnięcia George’a w każdej
z tych dziedzin z osobna wielu twórców uznałoby za satysfakcjonujący dorobek całego życia,
a nawet powód do chwały.
Ale nie George, ta chciwa świnia – on koniecznie musiał zdobyć zasłużoną sławę na
wszystkich tych polach!
George R.R. Martin urodził się w Bayonne w stanie New Jersey, pierwsze opowiadanie
sprzedał w roku 1971 i wkrótce został jednym ze stałych autorów „Analogu” pod redakcją
Bena Bovy, gdzie ukazały się barwne, pobudzające wyobraźnię i poruszające utwory, takie
jak Mgły odpływają o świcie, Nie wolno zabijać człowieka, Drugi rodzaj samotności, Planeta
burz – to napisane na spółkę z Lisą Tuttle opowiadanie stało się zaczątkiem ich powieści
Przystań wiatrów, Override, oraz wiele innych, choć Martin sprzedawał też opowiadania do
„Amazing”, „Fantastic”, „Galaxy”, „Orbit”, a także innych magazynów i antologii. Za jeden z
opublikowanych w „Analogu” tekstów, znakomitą mikropowieść Pieśń dla Lyanny, George
otrzymał w roku 1974 swą pierwszą nagrodę Hugo.
Pod koniec lat siedemdziesiątych osiągnął szczyt powodzenia jako autor science fiction.
Wtedy właśnie powstały jego najznakomitsze utwory w tej kategorii, a niektóre z nich
należały do najlepszych opowiadań fantastycznonaukowych napisanych w owych latach – na
przykład sławne Piaseczniki, być może najbardziej znane opowiadanie George’a, za które
otrzymał w roku 1980 nagrody Hugo i Nebula, Droga krzyża i smoka, która zdobyła nagrodę
Hugo w tym samym roku (George był pierwszym autorem, który otrzymał w jednym roku
dwie nagrody Hugo za utwory literackie), Mroźne kwiaty, Kamienne miasto, Gwiezdna pani i
inne. Te opowiadania weszły w skład zbioru Piaseczniki, jednego z najlepszych w tamtym
okresie. George właściwie opuścił już wówczas „Analog”, choć w latach osiemdziesiątych,
gdy naczelnym tego magazynu był Stanley Schmidt, miała się w nim jeszcze ukazać długa
sekwencja opowiadań o zabawnych międzygwiezdnych przygodach Havilanda Tufa (później
wydana w formie książkowej pod tytułem Tuf Wędrowiec), a także kilka innych znakomitych
utworów, takich jak mikropowieść Żeglarze nocy. Większość tekstów pisanych przez
George’a na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ukazywała się jednak w
„Omni”. W owych czasach to właśnie pismo płaciło najlepiej za opowiadania SF i
znajdowało się na szczycie łańcucha pokarmowego tej gałęzi literatury. W późnych latach
siedemdziesiątych ukazała się również zapadająca w pamięć książka Światło się mroczy,
jedyna powieść SF, którą Martin napisał samodzielnie.
W latach osiemdziesiątych kariera George’a wkroczyła jednak na inne ścieżki, dalekie od
tych, których można było od niego oczekiwać w poprzedniej dekadzie. We wczesnych latach
osiemdziesiątych horror zdobył popularność jako odrębna kategoria wydawnicza i to właśnie
George stworzył dwie najoryginalniejsze powieści w okresie wielkiego boomu na ten gatunek
literatury. W roku 1982 ukazał się Ostatni rejs „Fevre Dream”, inteligentna i pełna napięcia
książka osadzona w realistycznie oddanym historycznym tle. Nadal jest to jedna z najlepszych
nowoczesnych powieści o wampirach. W roku 1983 wydano natomiast Rockowy Armagedon,
„rockandrollowy horror apokaliptyczny”. Choć niektórzy nadal uważają tę książkę za
kultową, pod względem komercyjnym była poważnym rozczarowaniem i właściwie położyła
kres karierze George’a jako autora powieści z tego gatunku, choć przez pewien czas nadal
tworzył on krótkie formy i zdobył nagrodę Brama Stokera za opowiadanie Człowiek w
kształcie gruszki oraz nagrodę World Fantasy za mikropowieść o wilkołakach Obrót skórą.
Mimo że większość horrorów napisanych przez George’a zawierała elementy nadnaturalne,
stworzył on również trochę interesujących hybryd horroru z science fiction, w tym dwa wyżej
wymienione opowiadania – Piaseczniki i Żeglarze nocy. Oba należą do najlepszych tego
rodzaju hybryd, jakie kiedykolwiek napisano, i znakomicie sprawdzają się zarówno jako
literatura grozy, jak i jako fantastyka naukowa.
Wielki boom na horror już się wówczas kończył, w księgarniach demontowano odrębne
półki na literaturę tego gatunku, które umieszczono tam kilka lat wcześniej, a wydawcy
likwidowali poświęcone jej serie. Fakt ten zapewne pomógł George’owi w podjęciu decyzji o
rezygnacji z pisania horrorów. W coraz większym stopniu odchodził on w ogóle od słowa
drukowanego, zwracając się ku światu telewizji. W latach osiemdziesiątych stał się
scenarzystą nowej serii Strefy mroku, a później również producentem bardzo popularnego
serialu fantasy Piękna i bestia.
George odniósł spory sukces jako scenarzysta oraz producent i miał w owych latach tylko
niewielki kontakt ze światem słowa drukowanego (choć w roku 1985 zdobył kolejną nagrodę
Nebula za Portrety jego dzieci). Sytuacja ta utrzymywała się przez większą część lat
dziewięćdziesiątych, choć George był wówczas redaktorem serii umieszczonych we
wspólnym świecie antologii Wild Cards, która dotarła do piętnastu tomów, nim w późnych
latach dziewięćdziesiątych zaprzestano jej wydawania. W nowym stuleciu seria ożyła jednak i
po siedmioletniej przerwie Wild Cards wróciły do życia. Martin zniechęcił się do telewizji,
gdy nie udało się zrealizować zaprojektowanego przez niego serialu Nie z tego świata i w
roku 1996 wrócił do książek, wydając powieść fantasy Gra o tron, która zdobyła ogromną
popularność.
Reszta, jak mówią, należy do historii. Ściśle mówiąc, do historii literatury fantasy.
Popularność powieści i opowiadań należących do cyklu Pieśń lodu i ognia nie
przestawała rosnąć przez końcówkę lat dziewięćdziesiątych oraz pierwsze lata nowego
stulecia. Wszystkie trzy tomy cyklu zdobyły nagrodę Locusa dla najlepszej powieści fantasy
oraz były nominowane do nagrody Nebula. Gra o tron otrzymała również nominację do
nagrody World Fantasy, a Nawałnica mieczy do nagrody Hugo. W roku 1997 Martin zdobył
też kolejną nagrodę Hugo za opublikowaną w „Asimov’s Science Fiction” mikropowieść
Blood of the Dragon, która jest fragmentem Gry o tron.
Co pozwoliło George’owi zdobyć uznanie czytelników tak wielu różnych gałęzi
literatury? Jakie cechy jego prozy zyskują sympatię odbiorcy bez względu na rodzaj
opowiadanej historii?
Przede wszystkim George zawsze był głęboko romantycznym autorem. Gdy ktoś sięga po
napisany przez niego utwór, nie znajdzie tam suchego minimalizmu ani chłodnych
ironicznych gierek postmodernizmu, tak lubianych przez wielu współczesnych pisarzy i
krytyków, lecz opartą na konflikcie emocji opowieść o świetnie skonstruowanej fabule,
skomponowaną przez urodzonego narratora. Opowieść, która przykuje jego uwagę już od
pierwszej strony i nie uwolni jej aż do samego końca. Znajdzie przygodę, akcję, konflikt,
romantyzm oraz pełne, barwne ludzkie uczucia: obsesyjną, beznadziejną miłość,
nieprzejednaną nienawiść, niezaspokojone pożądanie, wierność obowiązkowi nawet w
obliczu śmierci, niespodziewane perły humoru... a także coś rzadko spotykanego w dzisiejszej
science fiction i fantasy (nie wspominając już o głównym nurcie) – miłość do przygody dla
samej przygody, zachwyt barwną niezwykłością, dziwaczne rośliny i zwierzęta, egzotyczną
scenerię, obce kraje i jeszcze bardziej obce ludy, a wszystko to wsparte nienasyconym
pragnieniem ujrzenia, co kryje się za najbliższym wzgórzem albo na innym świecie.
George z całą pewnością jest dziedzicem tradycji „Planet Stories”. Zapewne
podstawowym źródłem inspiracji byli dla niego Jack Vance i Leigh Brackett, choć można
zauważyć również wpływ takich pisarzy jak Roger Zelazny i Poul Anderson. Choć przez
wiele lat był stałym autorem „Analogu”, nauka i technika nie grają w jego utworach zbyt
wielkiej roli. Nacisk położony jest na barwę, przygody, egzotykę i wybujały romantyzm. Jego
wszechświat pełen jest obcych gatunków oraz ludzkich społeczeństw, które ewoluowały w
izolacji, nabierając niezwykłych cech. Dramat często opiera się na fakcie, że jedna z tych
kultur nie jest w stanie pojąć psychologii, wartości i motywacji innej. „Barwny” jest słowem,
którego nie sposób użyć zbyt często, gdy opisuje się któryś ze stworzonych przez George’a
światów. Jeśli czytelnik pozwoli mu się porwać, Martin zaprowadzi go do niektórych z
najbardziej zapadających w pamięć miejsc we współczesnej SF i fantasy: do Odpływu Mgieł
w Zamku Chmur na Świecie Widm, na bezkresne wietrzne stepy zwane Morzem Dothraków,
do zimnego starożytnego labiryntu Kamiennego Miasta, na śmiercionośne oceany Namoru,
nad spowite w półmroku Górskie Jeziora Kabaraijianu...
Najważniejszym powodem, dla którego utwory George’a tak silnie oddziałują na wielu
czytelników, są jednak występujące w nich postacie. Udało mu się stworzyć całą galerię
bohaterów – czasami wzruszających, innym razem groteskowych, a jeszcze innym i takich, i
takich – o bogactwie nieosiągalnym dla większości innych autorów, tak urozmaiconą, że
przywodzi na myśl Dickensa: Damien Har Veris, rozdarty, udręczony inkwizytor Wojującego
Zakonu Rycerzy Jezusa Chrystusa z Drogi krzyża i smoka i jego szef, ogromny, żyjący w
wodzie, czwororęki, wielki inkwizytor Torgathon Dziewiąty Klariis Tün; Shawn z Mroźnych
kwiatów, zdesperowana uciekinierka, kryjąca się przed lodowymi wilkami i wampirami, która
wędrowała przez posępny krajobraz wiecznej zimy ku bardziej niezwykłemu i
subtelniejszemu niebezpieczeństwu; Tyrion Lannister, makiaweliczny karzeł, który kształtuje
przeznaczenie narodów w Starciu królów; obsesyjny, bezlitosny gracz, Simon Kress z
Piaseczników, smętny duch z Pamiątki po Melody, groteskowy, niesamowity, niezapomniany
człowiek w kształcie gruszki z opowiadania pod tym samym tytułem; Lya i Robb, skazani na
klęskę telepatyczni kochankowie z Pieśni dla Lyanny; Haviland Tuf, sprytny, neurotyczny
albinos, inżynier ekolog dysponujący boską mocą z opowiadań zebranych w Tufie Wędrowcu;
Daenerys Zrodzona w Burzy, córka królów i niechętna khaleesi khalasaru dothrackich
władców koni, zmierzająca ku swemu przeznaczeniu Matki Smoków... oraz dziesiątki innych.
George czuje się głęboko związany ze wszystkimi swoimi postaciami, nawet
trzecioplanowymi czy czarnymi charakterami. Dlatego właśnie potrafi sprawić, że czytelnik
również się z nimi identyfikuje.
Gdy już autor opanuje tę magiczną sztuczkę, właściwie nie potrzebuje innych. To przede
wszystkim ona zapewniła George’owi miejsce wśród wyżej wymienionych pisarzy, w których
„tradycji” powstają kolejne książki. I to ona powoduje, że bez względu na to, jakiego rodzaju
literaturę tworzy, ludzie pragną ją czytać i do niej wracać.

Przełożył Michał Jakuszewski


Część V

Hybrydy i horrory
Hybrydy i horrory

W dzieciństwie nigdy nie czytałem horrorów. A przynajmniej nigdy ich tak nie
nazywałem. Ale opowiadania o potworach... te kochałem. Kiedy wyruszaliśmy na miasto w
Halloween, zawsze chciałem być duchem albo potworem, a nie kowbojem, trampem bądź
klaunem.
The Plaza była najobskurniejszym z trzech stałych kin w Bayonne, ale nigdy nie
opuszczałem filmów o potworach pokazywanych tam w sobotnie popołudnia. Bilet kosztował
tylko dwadzieścia pięć centów. W bardziej eleganckich kinach, DeWitt i Lyceum, widziałem
efekciarskie filmy Williama Castle’a, The Tingler i 13 duchów. Tylko raz postawiłem nogę w
Victory, starym, ogromnym, walącym się gmachu opery w Bayonne, który przez większą
część mojego dzieciństwa był zamknięty, i wtedy również oglądałem film o potworach.
Siedzenia cuchnęły stęchlizną, pokrywał je kurz, a jak się potem okazało, pełno w nich było
pcheł. Wróciłem do domu ze śladami ukąszeń, a wkrótce potem Victory znowu zamknięto.
W telewizji również nadawano straszne filmy. Nocami mogłem oglądać stare horrory z
wytwórni Universal, jeśli matka nie zagoniła mnie do łóżka. Moim ulubionym potworem był
Wilkołak, chociaż lubiłem też hrabiego Drakulę i Frankensteina (to zawsze był dla nas
„Frankenstein”, a nie „potwór Frankensteina” czy „potwór”). Potwór z Czarnej Laguny ani
Niewidzialny Człowiek nie mogli się równać z tą wielką trójką, a Mumia była po prostu
głupia. Poza starymi filmami od czasu do czasu udawało mi się też obejrzeć jakiś szczególnie
straszny odcinek Strefy mroku albo Alfred Hitchcock przedstawia... ale seria Thriller z
Borisem Karloffem była straszniejsza od obu tamtych razem wziętych. Nakręcona na
potrzeby tego serialu adaptacja Pigeons from Hell Roberta E. Howarda budziła grozę większą
niż wszystko, co widziałem w telewizji przed wojną wietnamską... a nawet relacje z wojny
nie pokazywały, jak facet schodzi po schodach z siekierą wbitą w głowę.
Pożerałem też komiksy o potworach, choć urodziłem się za późno na te naprawdę dobre –
Opowieści z krypty i całe to gnijące towarzystwo z EC. Później przeczytałem o nich w
fanzinach, ale nigdy nie udało mi się dostać egzemplarza. Pamiętam, jak kiedyś natrafiłem u
miejscowego fryzjera na wytarty komiks, znacznie straszniejszy od tych, które wówczas
kupowałem. Niemal na pewno był to stary komiks z EC, który uchował się do owej pory w
zakładzie fryzjerskim; leżały tam również całe stosy Blackhawków z czasów poprzedzających
DC. Zanim jeszcze Marvel stał się Marvelem, wydawał mnóstwo nieszczególnie strasznych
komiksów o potworach. Wszystkie te potwory miały głupie imiona i przybywały z kosmosu.
Kupowałem je, choć nie były zbyt dobre i nigdy nie lubiłem ich nawet w połowie tak bardzo
jak komiksów o superbohaterach.
Śmieszne książeczki, filmy i telewizja zasiały we mnie potworne nasienie... ale moja
miłość do prawdziwej literatury grozy zaczęła się dopiero w roku 1965, gdy zapłaciłem
pięćdziesiąt centów (skandalicznie wysoką cenę, jak na owe czasy) za wydaną przez Avon w
miękkiej oprawie antologię Boris Karloffs Favorite Horror Stories i przeczytałem
opowiadanie H.P. Lovecrafta Duch ciemności. Były tam też inne znakomite utwory, takich
autorów jak Poe, Kornbluth i Robert Bloch, ale to Lovecraft złapał mnie za gardło i nie chciał
puścić. Tamtej nocy bałem się zasnąć, a następnego dnia zacząłem szukać innych książek z
opowiadaniami HPL, który skoczył aż na szczyt mojej osobistej listy przebojów, dzieląc
przodownictwo z RAH i JRRT.
Piszemy takie utwory, jakie czytamy. Nie czytałem w młodości Zane’a Greya i nigdy nie
napisałem westernu. Czytałem Heinleina, Tolkiena i Lovecrafta, było więc nieuniknione, że
któregoś dnia spróbuję stworzyć własne potwory. Jeśli zaś chodzi o hybrydy...
...na długo przed tym, gdy do mojego życia wkroczył H.P. Lovecraft, znalazłem pod
choinką zestaw małego chemika.
Takie zestawy były w latach pięćdziesiątych bardzo modne i można je było znaleźć pod
wieloma choinkami, podobnie jak kolejki Lionela albo pasy Roya Rogersa z dwoma
sześciostrzałowcami (jeśli było się chłopcem; dziewczynki dostawały stroje Dale Evans albo
zestawy do pieczenia Betty Crocker zamiast małego chemika). To była era Sputnika, era
Charlesa van Dorena, era atomu, i Ameryka chciała, żeby wszyscy jej chłopcy wyrośli na
specjalistów od rakiet. Tylko w ten sposób mogliśmy pokonać cholernych Ruskich w wyścigu
na Księżyc.
Zestawy małego chemika, jakie wówczas sprzedawano (być może zresztą sprzedaje się je
po dziś dzień), były wielkim metalowym pudełkiem z pokrywą na zawiasach, w którym
znajdowały się stojaki pełne szklanych buteleczek z rozmaitymi chemikaliami, kilka
probówek i zlewek oraz książeczka z instrukcją użytkowania, opisująca różne pouczające
doświadczenia, jakie można było wykonać. Pokrywę z reguły zdobił obrazek przedstawiający
schludnego chłopaka (nigdy nie była to dziewczynka) w białym fartuchu laboratoryjnym.
Chłopak trzymał w dłoni probówkę, wykonując jedno z tych pouczających doświadczeń
(białych fartuchów nie dołączano). Nie wątpię, że gdzieś faktycznie były dzieci, które
posłusznie przestrzegały wszystkich instrukcji, wykonywały pouczające doświadczenia,
nauczyły się wielu cennych rzeczy i wyrosły na chemików.
Ja jednak nigdy takich nie spotkałem. Wszystkie znane mi dzieciaki, które dostały na
Gwiazdkę zestaw małego chemika, były zainteresowane wyłącznie produkcją substancji,
które eksplodowały. Albo przybierały dziwaczne kolory. Albo bąbelkowały i produkowały
kłęby dymu.
„Sprawdźmy, co się stanie, jeśli zmieszamy to z tamtym” – mówiliśmy, marząc o
odkryciu tajemnej formuły, która zmieni nas w superbohatera albo przynajmniej w pana
Hyde’a. Niewykluczone, że nasi rodzice sądzili, iż dzięki małym chemikom zostaniemy w
przyszłości Jonasami Salkami albo Wernherami von Braunami, nas jednak bardziej
interesowała kariera jednego z wielkich Victorów... von Frankensteina albo von Dooma.
W większości przypadków mieszanie tego z tamtym prowadziło jedynie do powstania
paskudnej mazi. Zapewne tak było lepiej. Gdyby udało nam się wyprodukować substancję,
która przybierałaby dziwaczne kolory albo bąbelkowała i produkowała kłęby dymu,
moglibyśmy spróbować ją wypić... albo przynajmniej sprawdzić, czy uda się namówić
młodszą siostrę do jej wypicia.
Mój mały chemik szybko wylądował w głębi szafy, obrastając kurzem za kolekcją starych
numerów „TV Guide”, ale pasja mieszania tego z tamtym mnie nie opuściła. W późniejszych
latach dałem jej wyraz w swej twórczości. Współczesny przemysł wydawniczy uwielbia
dzielić tworzone przez nas opowieści na kategorie, ustawiając półki z książkami
przypominające stojaki z buteleczkami w zestawie małego chemika, wyposażone w małe
etykiety z napisami KRYMINAŁY, ROMANSE, WESTERNY, POWIEŚCI
HISTORYCZNE, SCIENCE FICTION, KSIĄŻKI DLA MŁODZIEŻY.
Też coś. Pozwólcie nam zmieszać to z tamtym i zobaczyć, co się stanie. Pozwólcie
przekraczać granice gatunków i zamazywać je, tworzyć historie, które należą do obu i do
żadnego z nich. To prawda, że czasami wyjdzie z tego tylko paskudna maź... ale innym razem
może uda się uzyskać coś, co eksploduje!
Ponieważ wyznaję taką filozofię, nie ma nic dziwnego w tym, że w ciągu wieloletniej
kariery stworzyłem sporo dziwacznych hybryd. Jedną z nich jest Ostatni rejs „Fevre Dream”.
Choć na ogół uważa się go za horror, ta powieść mówi nie tylko o wampirach, lecz również o
parowcu. Rockowy Armagedon jeszcze trudniej jest sklasyfikować: fantasy, horror, kryminał,
powieść rockowa, powieść o latach sześćdziesiątych, powieść polityczna. Występuje w niej
też Gremlin Żabcio. Nawet mój cykl fantasy, Pieśń lodu i ognia, jest swego rodzaju hybrydą,
gdyż inspiracją do jego napisania była nie tylko fantasy Tolkiena, Howarda i Fritza Leibera,
lecz również powieści historyczne Thomasa B. Costaina i Nigela Trantera.
Dwa gatunki, które najczęściej ze sobą mieszałem, to horror i science fiction.
Zrobiłem to już w drugim opowiadaniu, które udało mi się sprzedać. Mimo że Zjazd do
San Breta jest osadzony w scenerii science fiction, pozostaje przede wszystkim opowieścią o
duchach, choć muszę przyznać, że nieszczególnie straszną. Moje pierwsze dwa opowiadania
o operatorach trupów Nobody Leaves New Pittsburg i Override były kolejnymi nie do końca
udanymi próbami tego rodzaju krzyżówki, przedstawiającymi fantastycznonaukową wizję
naszego starego przyjaciela ze świata horroru, zombie. Starałem się wywołać uczucie grozy
również w opowiadaniu Dark, Dark Were the Tunnels, a także – ze znacznie lepszym
rezultatem – w późniejszym, lepszym utworze, mikropowieści W domu robaka.
Niektórzy krytycy utrzymują, że horror i science fiction są swymi przeciwieństwami. Ich
argumenty brzmią przekonująco, zwłaszcza w wypadku horroru lovecraftowskiego.
Fantastyka naukowa opiera się na założeniu, że wszechświat, jakkolwiek tajemniczy i
przerażający może się nam wydawać, jest w ostatecznym rozrachunku poznawalny, podczas
gdy Lovecraft sugeruje, że wystarczy jedno spojrzenie na prawdziwą naturę rzeczywistości,
by doprowadzić człowieka do obłędu. Nic nie mogłoby być dalsze od Campbellowskiej wizji
kosmosu. W książce Billion Year Spree, która jest wnikliwą historią science fiction, Brian W.
Aldiss umieścił Johna W. Campbella na „biegunie myśli” gatunku, a H.P. Lovecrafta na jego
„biegunie marzeń” – na drugim końcu literackiego spektrum.
Obaj ci autorzy tworzyli jednak opowiadania, które można opisać jako hybrydy horroru i
science fiction. W gruncie rzeczy, można zauważyć zdumiewające podobieństwa między W
górach szaleństwa autorstwa HPL a Kim jesteś? napisanym przez JWC. Obie te
mikropowieści sprawdzają się zarówno jako horror, jak i jako science fiction. Co więcej, Kim
jesteś? to zapewne najlepszy utwór Campbella, a W górach szaleństwa z pewnością mieści się
w pierwszej piątce dzieł Lovecrafta.
W tej części zamieściłem kilka hybryd i horrorów mojego autorstwa.
Najstarsze z tych opowiadań, Trupiarz, było trzecim z serii o operatorach trupów, i jak się
okazało, ostatnim. Groza ma w nim raczej charakter psychologiczny i seksualny, nie krwawy,
niemniej jednak jest to hybryda SF i horroru. Z pewnością to najmroczniejszy utwór, jaki w
życiu napisałem, a zdarzyło mi się popełnić sporo mrocznych kawałków. Miał być moim
wkładem do antologii Harlana Ellisona The Last Dangerous Visions. Jego nowatorskie
antologie Niebezpieczne wizje i Again, Dangerous Visions, wywarły na mnie ogromny
wpływ, podobnie jak na większość czytelników z mojego pokolenia. Gdy po raz pierwszy
spotkałem Harlana, w Nowym Jorku podczas Lunaconu 1972, niemal natychmiast zapytałem
go, czy mógłbym mu wysłać opowiadanie do TLDV, lecz odpowiedział mi, że antologia jest
już zamknięta.
Ale w następnym roku otworzyła się znowu... przynajmniej dla mnie. Poznałem już
wówczas lepiej Harlana, za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej Lisy Tuttle. Wydano mi
też więcej opowiadań, co mogło pomóc w przekonaniu go, że zasługuję na miejsce w książce,
która miała być monumentalnym zbiorem, antologią nad antologiami. Z takiego czy innego
powodu zmienił zdanie i w roku 1973 poprosił mnie o przysłanie opowiadania. Byłem
zachwycony... ale też bardzo zaniepokojony. W TLDV miało się znaleźć wiele sław. Czy
zdołam im dorównać? Czy potrafię być wystarczająco „niebezpieczny”?
Walczyłem z tym opowiadaniem przez kilka miesięcy i w końcu wysłałem je do Harlana
na początku roku 1974. Nosiło tytuł Trupiarz, ale z zamieszczonym tu Trupiarzem łączyło je
tylko tło i nazwiska bohaterów. Było znacznie krótsze, mniej więcej jedna trzecia długości
późniejszego utworu, i zdecydowanie bardziej powierzchowne. Ze wszystkich sił starałem się
być niebezpieczny, ale w tamtej wersji Trupiarz pozostał zaledwie intelektualnym
ćwiczeniem.
Harlan odesłał mi tekst 30 marca 1974 roku, dołączając list zawiadamiający o jego
odrzuceniu, który zaczynał się od słów: „To niezłe opowiadanie, pomijając fakt, że autor
uchyla się od odpowiedzialności podjęcia tematu, który stanowi serce utworu”. Następnie
zniszczył je całkowicie, rzucając mi jednocześnie wyzwanie, próbując mnie skłonić do
wyprucia flaków z tekstu i napisania go na nowo. Przeklinałem, wściekałem się i kopałem w
ścianę, ale nie mogłem zaprzeczyć prawdziwości jego słów. Zabrałem się więc do roboty,
wyprułem flaki z opowiadania i napisałem je od nowa. Tym razem otworzyłem również żyłę i
pozwoliłem, by na papier spłynęła krew. Choć lata 1973 i 1974 były wspaniałe dla mojej
kariery, z całą pewnością nie czułem się wówczas szczęśliwy. Jako pisarzowi układało mi się
znakomicie, ale w życiu osobistym znacznie gorzej. Czułem się zraniony i cierpiałem.
Przelałem cały ten ból w Trupiarza i wysłałem opowiadanie Harlanowi.
Nadal mu się nie podobało. Tym razem potraktował je znacznie uprzejmiej, ale uprzejma
odmowa nadal pozostaje odmową.
Miałem ochotę zapomnieć o Trupiarzu. Nawet teraz, po prawie trzydziestu latach, jego
lektura nadal sprawia mi ból. Włożyłem jednak w to opowiadanie zbyt wiele pracy, żeby o
nim zapomnieć, postanowiłem więc sprzedać je gdzie indziej. Wysłałem je Damonowi
Knightowi, do Orbit. To był jedyny utwór, który udało mi się umieścić w tej prestiżowej serii
antologii. Ukazał się w roku 1976, w Orbit 18.
Pamiątka po Melody, która powstała jakieś trzy lata później, była moim pierwszym
współczesnym opowiadaniem grozy. Odpowiedzialna za nią jest Lisa Tuttle. Gdy
zaczynaliśmy pracować nad Upadkiem w roku 1979, poleciałem na kilka tygodni do Austin,
żeby naradzić się z nią osobiście i przystąpić do pisania mikropowieści. Pracowaliśmy na
zmianę przy jej maszynie. Kiedy ona tłukła w klawisze, ja siedziałem w pokoju i czytałem
kopie jej ostatnich tekstów. Lisa tworzyła wówczas mnóstwo współczesnych opowiadań
grozy. Były wśród nich cudownie niesamowite utwory i ich lektura nasunęła mi myśl, że sam
mógłbym spróbować napisać coś takiego.
Tak właśnie zrodziła się Pamiątka po Melody. Mój agent próbował sprzedać ją do
któregoś z dużych, ilustrowanych, oferujących wysokie stawki magazynów dla mężczyzn, ale
nic z tego nie wyszło. „Twilight Zone” przyjęło jednak utwór z radością i ukazał się on w
numerze kwietniowym w 1981 roku.
Miłość Hollywood do horroru sięga czasów Nosferatu Murnaua, jeszcze w dniach kina
niemego, nie powinno więc być niespodzianką, że aż trzy z sześciu opowiadań
zamieszczonych w tej sekcji mają wersje kinowe bądź telewizyjne. Ale Pamiątka po Melody
nie tylko była moim pierwszym sfilmowanym utworem, lecz pozostaje jedynym, który
sfilmowano dwa razy – najpierw jako krótki studencki filmik z obsadą złożoną ze studentów
aktorstwa, a potem jako odcinek serialu Autostopowicz realizowanego przez HBO.
Jeśli choć trochę znacie moją twórczość, to zapewne słyszeliście o Piasecznikach. Przed
powstaniem Pieśni lodu i ognia był to mój zdecydowanie najpopularniejszy utwór.
Piaseczniki są trzecim z opowiadań, jakie napisałem podczas ferii zimowych na
przełomie lat 1978-1979. Inspiracją dla niego stał się pewien człowiek, którego poznałem w
college’u. Co sobota urządzał on pokazy filmów o potworach. Miał też akwarium z piraniami
i między pierwszym a drugim filmem zwykł wrzucać do niego złotą rybkę, by dostarczyć
gościom rozrywki.
Piaseczniki również miały być pierwszym opowiadaniem z serii. Niezwykły sklepik w
zaułku, oferujący na sprzedaż tajemnicze, niebezpieczne towary, już od dawna był
standardowym tropem fantasy i pomyślałem sobie, że nieźle byłoby wykorzystać go w
science fiction. Mój „niezwykły sklepik” miał być franszyzą posiadającą oddziały na
rozmaitych planetach odległych od siebie o wiele lat świetlnych. W każdym opowiadaniu
mieli występować jego tajemniczy właściciele, Wo i Shade, ale ich bohaterami byliby
kupujący, tacy jak Simon Kress. (Tak, zacząłem drugie opowiadanie o Wo i Shadzie,
rozgrywające się na Emerelu p.i., planecie, o której często wspominam w mojej historii
przyszłości, ale nigdy jej nie pokazałem. Miało tytuł Protection i napisałem osiemnaście
stron, nim odłożyłem je na bok z powodów, których już nie pamiętam). Gdyby w styczniu
1979 ktoś mnie zapytał o trzy opowiadania, które właśnie ukończyłem, odpowiedziałbym, że
Lodowy smok zrobi absolutną furorę. Uważałem, że to jeden z najlepszych utworów, jakie
napisałem w życiu. Miałem wrażenie, że Droga krzyża i smoka również jest cholernie dobra i
może nawet zdobyć jakieś nagrody. A Piaseczniki? Niezłe, niezłe. Nie tak dobre, jak tamte
dwa, ale, no wiecie... nikt nie może za każdym razem trafiać w dziesiątkę.
Nigdy nie myliłem się bardziej, jeśli chodzi o własne teksty. Piaseczniki sprzedały się do
„Omni”, które było wówczas najlepiej płacącym magazynem, i okazały się
najpopularniejszym opowiadaniem w jego historii. Uhonorowano je Hugo i Nebulą i były
jedynym moim opowiadaniem, które zdobyło obie te nagrody. Przedrukowano je w tak wielu
antologiach, że straciłem już ich rachubę, i zarobiłem za nie więcej pieniędzy niż za dwie
moje powieści i większość scenariuszy telewizyjnych. DC Comics przerobiło je na powieść
graficzną a wkrótce może powstać też gra komputerowa. Producenci z Hollywood również
interesowali się nim masowo. Sprzedałem kilka opcji i widziałem kilka różnych scenariuszy,
nim opowiadanie w końcu sfilmowano jako dwugodzinnego pilota serialu telewizyjnego Po
tamtej stronie. Adaptacji dokonała moja przyjaciółka Melinda M. Snodgrass.
Czy to jest najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem? Oceńcie sami.
Sukces Piaseczników skłonił mnie do stworzenia kolejnych hybryd fantastyki naukowej i
horroru. Najbardziej udaną z nich byli Żeglarze nocy, opowiadanie o nawiedzanym statku
kosmicznym.
Zdarzało mi się już umieszczać duchy w przyszłościowym tle, jak w opowiadaniu Zjazd
do San Breta, ale to były prawdziwe duchy zmarłych. W Żeglarzach nocy postanowiłem
stworzyć dla nich fantastycznonaukowe uzasadnienie.
Oryginalna wersja Żeglarzy nocy, opublikowana w „Analogu” z ładną okładką Paula
Lehra, miała około 23 000 słów... uważałem jednak, że jest stanowczo zbyt skrótowa,
zwłaszcza gdy chodziło o drugoplanowe postacie – nie miały nawet nazwisk, tylko nazwy
zawodów. Dlatego gdy Jim Frenkel z Dell Books zaproponował, że kupi rozszerzoną wersję
do swej nowej serii książkowej Binary Star, która była próbą wskrzeszenia dawnej idei Ace
Doubles, zgodziłem się natychmiast. Znajdziecie tutaj tę dłuższą wersję.
Żeglarze nocy wygrali w plebiscycie „Locusa” na najlepszą mikropowieść, ale na
Denvention przegrali nagrodę Hugo. Zwycięzcą został utwór Gordona R. Dicksona Zaginiony
Dorsaj. Wkrótce Hollywood zakupiło opcję i Żeglarze nocy stali się moim pierwszym
utworem sfilmowanym dla kina. W Żeglarzach nocy główne role zagrali Catherine Mary
Steward i Michael Praed. Film był tak beznadziejny, że reżyser wycofał swoje nazwisko.
Można w nim rozpoznać spore kawałki mojej opowieści, ale najstraszniejszy fragment z
jakiegoś powodu pominięto.
Małpia kuracja i Człowiek w kształcie gruszki wywodzą się z okresu, gdy byłem
zafascynowany twórczością Gerolda Kersha. Był on ważnym pisarzem z okresu lat
czterdziestych i pięćdziesiątych, autorem świetnych powieści głównonurtowych, takich jak
Mroki miasta, a także mnóstwa znakomitych, dziwacznych, niepokojących opowiadań,
zebranych w kolekcjach On an Odd Note, Nightshades and Damnations oraz Men without
Bones. Ponieważ jego opowiadania z reguły ukazywały się w takich pismach jak „Collier’s” i
„Saturday Evening Post”, a nie w „Weird Tales” czy „Fantastic Stories”, nawet w swoich
czasach był mało znany miłośnikom fantastyki, a obecnie zapomniano o nim chyba
całkowicie. To wielka szkoda, gdyż Kersh był znakomitym pisarzem o niepowtarzalnej wizji,
który posiadał dar prowadzenia swych czytelników do niezwykłych zakamarków świata,
gdzie dochodziło do tajemniczych, niepokojących wydarzeń. Naprawdę przydałoby się, żeby
jakieś niskonakładowe wydawnictwo zebrało wszystkie opowiadania tego autora w książce
tak obszernej jak ta, by przedstawić go nowemu pokoleniu czytelników.
Małpia kuracja to starsze z tych dwóch opowiadań. Napisanie go przyszło mi łatwo, ale
sprzedaż okazała się trudna. Wydawało mi się, że jest to utwór, który może trafić do
szerszego grona czytelników, spróbowałem więc umieścić je w którymś z wielkich
magazynów ilustrowanych, jak „Playboy”, „Penthouse” albo „Omni”. Nic z tego nie wyszło.
Opowiadanie wszędzie spotykało się z życzliwymi komentarzami, ale nikt nie uważał, żeby
było „odpowiednie dla nas”. Mówili, że jest za dziwne. Nazbyt niepokojące. Ellen Datlow z
„Omni” napisała do mnie: „Kurczę, ależ to obrzydliwe”. W tym samym liście wyrażała
jednak żal, że nie może kupić opowiadania.
Spróbowałbym potem szczęścia w „Collier’s” albo w „Saturday Evening Post”, ale,
niestety, oba te czasopisma już dawno przestały wychodzić, byłem więc zmuszony zwrócić
się do moich tradycyjnych odbiorców, pism specjalizujących się w fantastyce. Sprzedałem
opowiadanie do „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Choć mogło być dziwne i
obrzydliwe, uzyskało nominację do Hugo i Nebuli, ale nie zdołało zdobyć żadnej z tych
nagród.
Z Człowiekiem w kształcie gruszki poszło mi łatwiej, być może dlatego, że Małpia
kuracja przetarła mu szlak. Ellen Datlow była tylko młodszym redaktorem w „Omni”, gdy
Robert Sheckley odrzucił Małpią kurację, ale kiedy skończyłem Człowieka w kształcie
gruszki, została już kierownikiem działu literatury i bezzwłocznie kupiła opowiadanie.
Ukazało się w „Omni” w roku 1987 i zdobyło jedną z pierwszych nagród Brama Stokera,
przyznawanych przez nowo powstałe stowarzyszenie Horror Writers of America (HWA),
jako najlepsze opowiadanie grozy.
Powstanie HWA (pierwotnie stowarzyszenie miało się nazywać HOWL, skrót od Horror
and Occult Writers League, lecz, niestety, ta znacznie bardziej interesująca nazwa spotkała się
z wyciem protestu spragnionych poważania członków) zbiegło się z wielką hossą na horror,
jaka nadeszła w latach osiemdziesiątych. W późniejszym okresie nastała jednak jeszcze
większa bessa. Gatunek padł ofiarą nadprodukcji. Dzisiaj wielu profesjonalnych wydawców
utrzymuje, że horror jest martwy, a niektórzy z nich dodają: „I bardzo dobrze”.
Jako kategoria komercyjna? Tak, horror jest martwy.
Ale opowiadania o potworach nigdy nie zginą dopóki będziemy pamiętali, co to znaczy
się bać.
W roku 1986 redagowałem antologię opowiadań grozy Night Visions 3 dla wydawnictwa
Dark Harvest. We wstępie napisałem:
„Ci, którzy twierdzą, że czytamy opowiadania grozy z tych samych powodów, dla
których jeździmy kolejką górską w wesołym miasteczku, nie rozumieją, w czym rzecz. Z
kolejki górskiej wysiadamy w najlepszym razie napakowani adrenaliną, ale w literaturze
chodzi o coś więcej. Naprawdę złe opowiadanie grozy może spowodować wymioty, podobnie
jak jazda kolejką górską, ale na tym podobieństwa się kończą. W literaturze szukamy rzeczy,
których nie znajdziemy w parkach rozrywki.
To prawda, że dobry horror budzi w nas lęk. Nie pozwala nam spać w nocy, sprawia, że
przechodzą nas ciarki, zakrada się do naszych snów i nadaje ciemności nowe znaczenie.
Strach, przerażenie, groza; nazwijcie to, jak chcecie, horror pije ze wszystkich tych pucharów.
Proszę jednak, nie mylcie tych uczuć ze zwykłymi zawrotami głowy. Wielkie utwory, te,
które zapadają nam w pamięć i zmieniają nasze życie, zawsze mówią o czymś więcej niż
opisywane wydarzenia.
Złe opowiadania grozy skupiają się na sześciu sposobach na zabicie wampira i na
drastycznych opisach tego, jak szczury zjadły genitalia Billy’ego. Dobre mówią o
ważniejszych sprawach. O nadziei i rozpaczy. O miłości i nienawiści, żądzy i zazdrości. O
przyjaźni, dorastaniu, seksualności i gniewie, samotności, wyobcowaniu i psychozie, o
odwadze i tchórzostwie, o ludzkim umyśle, ciele i duchu przeżywających stres i cierpienia, o
ludzkim sercu pogrążonym w wiecznym konflikcie z samym sobą. Dobre opowiadania grozy
zmuszają nas do przyjrzenia się własnej twarzy w mrocznym krzywym zwierciadle. Możemy
tam dostrzec rzeczy, które nas niepokoją, rzeczy, na które wolelibyśmy nie patrzeć. Horror
zagląda w kryjące się w ludzkiej duszy cienie, patrzy na lęki i nienawiści, które żyją w nas
wszystkich.
Ale ciemność nic nie znaczy bez światła, a groza bez piękna jest pozbawiona sensu.
Najlepsze opowiadania grozy są przede wszystkim opowiadaniami, a dopiero potem grozą.
Bez względu na to, jak bardzo się ich boimy, wywierają też inne działanie. Jest w nich
miejsce nie tylko na krzyki, lecz również na śmiech, nie tylko na tragedię, lecz również na
triumf i czułość. Opowiadają nie tylko o strachu, lecz również o życiu z jego nieskończoną
różnorodnością, o miłości, śmierci, narodzinach, nadziei, pożądaniu i transcendencji, o całym
spektrum doświadczeń i emocji składających się na ludzką kondycję. Występujące w nich
postacie są ludźmi, ludźmi, którzy zostają na stałe w naszej wyobraźni, ludźmi takimi
samymi, jak ci, którzy nas otaczają, ludźmi, którzy nie istnieją jedynie po to, by brutalnie ich
zarżnięto w rozdziale czwartym. Najlepsze opowiadania grozy mówią nam prawdę”.
Minęło już prawie dwadzieścia lat, odkąd to napisałem, ale nadal podpisuję się pod
każdym słowem.

Przełożył Michał Jakuszewski


Trupiarz

I
W sklepie mięsnym

Za pierwszym razem przyszli prosto z pól rudy, Trager i inni, starsi chłopcy, prawie-
mężczyźni, którzy sterowali trupami razem z nim. Najstarszym z nich był Cox, który był też
najbardziej doświadczony i powiedział, że Trager musi z nimi iść, nawet jeśli nie chce. Jeden
z pozostałych parsknął śmiechem i stwierdził, że Trager nawet nie wiedziałby, co trzeba
zrobić, ale Cox, który był czymś w rodzaju przywódcy, szturchnął go i kazał mu się zamknąć.
A gdy nadszedł dzień wypłaty, Trager poszedł z całą grupą do sklepu mięsnego. Bał się, ale z
jakiegoś powodu był też podekscytowany. Zapłacił człowiekowi przy wejściu i dostał od
niego klucz.
Wszedł do ciemnej izby, drżący i podenerwowany. Jego towarzysze poszli do innych
pokojów, zostawiając go sam na sam z nią. („Z tym, nie z nią, tylko z tym”, powtórzył sobie,
ale natychmiast znowu o tym zapomniał.) W szarej, obskurnej izbie paliła się jedna,
przymglona lampa.
Cuchnął potem i siarką, jak wszyscy ludzie na ulicach Skrakky. Na to jednak nic nie
można było poradzić. Poczułby się lepiej, gdyby mógł się przedtem wykąpać, ale w pokoiku
nie było łazienki. Tylko zlew, dwuosobowe łóżko z pościelą, która nawet w słabym świetle
wyglądała na brudną, i trup.
Kobieta leżała nago, wpatrzona w pustkę. Oddychała płytko, a nogi miała rozrzucone.
Była gotowa. Trager zastanawiał się, czy zawsze tak leży, czy też ułożył ją tak mężczyzna,
który korzystał z niej przed nim. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział, jak to się robi
(och, tak, wiedział, przeczytał książki, które dał mu Cox, a były też filmy i inne rzeczy), ale
poza tym nie miał pojęcia prawie o niczym. Poza być może pracą z trupami. Z tym radził
sobie dobrze, został najmłodszym operatorem trupów w Skrakky. Nie miał innego wyjścia. Po
śmierci matki zmusili go do pójścia do szkoły operatorów. Kazali mu się tego nauczyć i
okazało się, że jest w tym dobry. Jednak tej drugiej rzeczy nigdy nie robił (ale wiedział, jak to
się robi, och, tak). To był jego pierwszy raz.
Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim przy akompaniamencie skrzypienia sprężyn.
Dotknął jej. Ciało było ciepłe. Oczywiście. Nie była prawdziwym trupem, nie, nie, ciało było
żywe, a ukryte pod ciężkimi, białymi piersiami serce biło, oddychała. Tylko mózgu nie było.
Usunięto go i zastąpiono syntamózgiem martwiaka. Była teraz mięsem, kolejnym ciałem
kontrolowanym przez operatora, tak jak brygada, z którą pracował codziennie pod siarkowym
niebem. Nie była prawdziwą kobietą, nie miało więc znaczenia, że Trager był tylko chłopcem
o obwisłych policzkach i żabiej gębie, który śmierdział Skrakky. Nic jej („Nie jej, temu,
pamiętasz?”) nie przeszkadzało. Nie mogło przeszkadzać.
Ośmielony tą myślą chłopak poczuł twardość wzwodu. Ściągnął strój operatora i położył
się w łóżku obok kobiecego mięsa. Był bardzo podekscytowany. Ręce mu drżały. Głaskał ją,
przyglądając się jej uważnie. Skórę miała bardzo białą, a włosy długie i ciemne, ale nawet
taki chłopak jak on nie mógłby nazwać jej ładną. Twarz miała zbyt płaską i szeroką, usta
rozdziawione, a kończyny tłuste.
Na wielkich piersiach wokół ciemnych, wydatnych sutek pozostały ślady zębów
poprzedniego klienta. Trager dotknął ich niepewnie i przesunął po nich palcem. Potem,
zawstydzony swym niezdecydowaniem, złapał za pierś, ścisnął ją mocno i uszczypnął sutkę
tak gwałtownie, że prawdziwa dziewczyna na pewno pisnęłaby z bólu. Trup nawet nie drgnął.
Nie zwalniając uścisku, chłopak wtoczył się na wierzch i wziął drugą pierś w usta.
Wtedy trup zareagował.
Przycisnął się mocno do Tragera i objął jego pryszczate plecy tłustymi ramionami,
przyciskając go do siebie. Chłopak jęknął, sięgając ręką między nogi kobiety. Była gorąca,
wilgotna, podniecona. Zadrżał. Jak to zrobili? Czy mogła naprawdę się podniecić, nie mając
umysłu, czy może wtykali w nią specjalne rurki ze smarem albo coś?
Potem przestało go to obchodzić. Sięgnął ręką do członka, wsadził go w nią i pchnął.
Trup otoczył go nogami i zaczął się poruszać razem z nim. To było przyjemne, znacznie
przyjemniejsze niż wszystko, co robił sam ze sobą. Z jakiegoś nieokreślonego powodu czuł
się dumny, że kobieta jest tak wilgotna i podniecona.
Skończyło się po kilku ruchach. Był zbyt młody, niedoświadczony i podekscytowany,
żeby wytrzymać dłużej. Kilka ruchów wystarczyło jemu, ale wystarczyło również jej. Jej
skórę oblał rumieniec ekstazy, wygięła się w łuk i zadrżała bezgłośnie.
Potem znowu znieruchomiała jak trup.
Trager czuł się zaspokojony i usatysfakcjonowany, ale zostało mu jeszcze trochę czasu i
postanowił go wykorzystać. W końcu za niego zapłacił. Zbadał dokładnie kobietę, wtykał
palce wszędzie, gdzie chciały wejść, obmacywał ją, przetaczał, przyglądał się wszystkiemu.
Ciało było martwe i bezwładne.
Zostawił ją tak, jak ją znalazł: leżącą na plecach, na łóżku, z rozrzuconymi nogami.
Uprzejmość ze sklepu mięsnego.

***

Cały horyzont był ścianą fabryk, wyłącznie fabryk, ogromnych i buchających kłębami
dymu. Dobywający się z nich blask pokrywał czerwoną łuną ciemne od oparów siarki niebo.
Chłopak to widział, ale prawie tego nie zauważał. Siedział na wysokości dwóch pięter,
przypięty do fotela autoprzetwórni, monstrualnej maszyny z przerdzewiałego, pomalowanego
na żółto metalu o straszliwych zębach z diamentów i ultratwardego stopu. Troiło mu się przed
oczyma. Widział wyraźnie tablicę rozdzielczą przed sobą kierownicę, przełącznik dopływu
paliwa, jaskrawą rączkę podajnika rudy, szeregi świateł, które poinformują go, jeśli dojdzie
do jakichś kłopotów w rafinerii, którą miał pod nogami, hamulec i hamulec bezpieczeństwa.
Ale to nie było wszystko, co widział. Postrzegał też blade echa dwóch innych, niemal
identycznych kabin kontrolnych, w których trupy dotykały tablic niezgrabnymi dłońmi.
Trager poruszał tymi dłońmi, powoli i ostrożnie, podczas gdy inna część jego umysłu
pilnowała, żeby jego prawdziwe ręce pozostawały całkowicie nieruchome. Sterownik trupów
za jego pasem bzyczał cienko.
Dwie pozostałe autoprzetwórnie zajęły pozycje po jego bokach. Dłonie trupów nacisnęły
hamulce i maszyny zatrzymały się z łoskotem na krawędzi wielkiego wykopu o pochyłych
ścianach; trzy przerdzewiałe, obskurne lewiatany, gotowe zjechać w mrok. Wykop z każdym
dniem stawał się większy, w miarę, jak usuwano kolejne warstwy skały i rudy.
Ongiś piętrzył się tu łańcuch górski, ale Trager go nie pamiętał.
Reszta była już łatwa. Autoprzetwórnie zostały zsynchronizowane. Jednoczesne
poruszanie całą brygadą było proste, każdy operator trupów to potrafił. Sterować kilkoma
trupami, z których każdy wykonywał inne zadanie, to była prawdziwa sztuka, ale dobry
fachowiec umiał sobie poradzić również z tym. Weterani kierowali niekiedy ósemkowymi
brygadami – ośmioma trupami połączonymi w jedną całość i sterowanymi przez jeden umysł
i osiem syntamózgów. Każdy z martwiaków był dostrojony tylko do jednego sterownika.
Operator, który nosił ten sterownik i myślał trupie myśli w jego polu sąsiedztwa, mógł
kierować ruchami martwiaka, jakby był on jego drugim ciałem. Albo pierwszym. O ile był
dobry.
Trager sprawdził pośpiesznie maskę filtracyjną i zatyczki w uszach, po czym włączył
dopływ paliwa i uruchomił laserowe noże oraz wiertarki. Trupy powtórzyły jego ruchy i w
półmroku Skrakky rozbłysły impulsy światła. Pomimo zatyczek słyszał straszliwe
zawodzenie podajników rudy, które opuściły się do wykopu i rozwarły paszcze przerastające
szerokością wysokość maszyny.
Trager i jego brygada trupów zjechali do wykopu w idealnie równej formacji.
Towarzyszyły im zgrzyty i łoskot. Zanim dotrą do fabryk położonych po drugiej stronie
równiny, wydobędą z ziemi wiele ton metalu, przetopią go, oczyszczą i przetworzą, a
bezwartościową skałę zamienią na proszek, który następnie rozproszą w i tak już nie
nadającym się do oddychania powietrzu. Wieczorem dostarczy się do fabryk na horyzoncie
gotową stal.
Gdy autoprzetwórnie zjeżdżały na dno wykopu, Tragerowi nasunęła się myśl, że jest
dobrym operatorem trupów, ale kobieta, która wykonuję tę pracę w sklepie mięsnym, musi
być prawdziwą artystką. Wyobraził sobie, jak siedzi ona gdzieś w piwnicy, obserwując swoje
trupy przez holowizję albo obwód psioniczny i poruszając nimi tak, by zadowolić klientów.
Czy więc był to przypadek, że pierdoliła się z nim tak świetnie? A może zawsze była taka
dobra? Ale jak, jak poruszać kilkunastoma trupami, kiedy nawet nie jest się blisko nich, kazać
im robić różne rzeczy, pilnować, żeby były podniecone, tak dokładnie dopasowywać się do
rytmu każdego klienta i spełniać jego pragnienia?
Powietrze za jego maszyną było czarne od skalnego pyłu, uszy wypełniał mu hałas, a
daleki horyzont był złowieszczą, czerwoną ścianą, pod którą pełzały żółte mrówki pożerające
skałę. Mimo to Tragerowi stanął i nie opadł mu aż do końca jazdy trzęsącą się
autoprzetwórnią przez równinę.

***

Trupy były własnością kompanii i przechowywano je w przeznaczonym do tego celu


składzie. Trager miał jednak własny pokój, swój skrawek przestrzeni w magazynie ze stali i
betonu, jeden z tysiąca podobnych. Znał tylko nielicznych sąsiadów, ale można powiedzieć,
że znał ich wszystkich. Byli operatorami trupów. Żyli w świecie milczących, mrocznych
korytarzy oraz niekończących się szeregów zamkniętych drzwi. Hol, pełen powietrza i
plastiku, był zakurzony i opustoszały. Mieszkańcy nigdy się tam nie gromadzili.
Wieczory były tu długie, a noce ciągnęły się bez końca. Trager kupił do swego pokoiku
dodatkowe płyty świetlne. Kiedy włączył wszystkie, świeciły tak jasno, że rzadko go
odwiedzający goście mrugali powiekami i skarżyli się na oślepiający blask. Zawsze jednak
nadchodziła chwila, gdy nie mógł już dłużej czytać i musiał wyłączyć światło. A wtedy
wracała ciemność.
Ojciec, który dawno już umarł i Trager prawie go nie pamiętał, zostawił mu w spadku
mnóstwo książek i taśm. Chłopak zatrzymał je po dziś dzień. Zapełniały półki na ścianach i
tworzyły wielkie stosy u podnóża łóżka oraz po obu stronach drzwi do łazienki. Z rzadka
wychodził z Coksem i innymi, żeby pić, żartować i wypatrywać prawdziwych kobiet.
Naśladował ich najlepiej, jak potrafił, ale zawsze czuł się wśród nich obco. Dlatego większość
nocy spędzał w domu, na czytaniu i słuchaniu muzyki, na wspomnieniach i rozmyślaniach.
W tym tygodniu nie przestawał myśleć jeszcze długo po zgaśnięciu płyt. Głowę
wypełniał mu chaos obaw. Zbliżała się kolejna wypłata i Cox znowu będzie chciał zaciągnąć
go do sklepu mięsnego. Tak, tak, chciał tam pójść, to było przyjemne, ekscytujące. Choć raz
poczuł się męski i pewny siebie. Ale z drugiej strony, to było takie łatwe, tanie, brudne.
Musiało być coś więcej, prawda? Miłość, co znaczyło to słowo? Z prawdziwą kobietą musiało
być lepiej, na pewno, a w sklepie mięsnym nie znajdzie prawdziwych kobiet. Nigdy nie
poznał też żadnej na mieście, ale właściwie nigdy nie miał odwagi spróbować. Ale musiał
znaleźć tę odwagę, musiał, bo inaczej jakie życie go czeka?
Onanizował się pod kołdrą, niemal o tym nie myśląc. Postanowił, że nie wróci do sklepu
mięsnego.

***

Ale po kilku dniach Cox go wyśmiał i Tragerowi nie pozostało nic innego, jak z nim
pójść. Z jakiegoś powodu uważał, że w ten sposób czegoś dowiedzie.
Tym razem był to inny pokój i inny trup. Gruba, czarna kobieta o
jaskrawopomarańczowych włosach, jeszcze mniej atrakcyjna od pierwszej, o ile to w ogóle
było możliwe. Trager jednak był chętny i gotowy. Tym razem wytrzymał dłużej i trup znowu
spisał się znakomicie. Dostosował się do jego rytmu i osiągnął spełnienie razem z nim.
Wydawało się, że zna wszystkie pragnienia chłopaka.
Kolejne wizyty; dwie, cztery, sześć. Był teraz stałym klientem, podobnie jak jego
towarzysze. Przestał już się tym gryźć. Cox i inni zaakceptowali go, choć bez entuzjazmu, ale
on darzył ich jeszcze mniejszą sympatią niż przedtem. Uważał, że jest od nich lepszy. Potrafił
sobie poradzić w sklepie mięsnym, kierował trupami i autokoparkami nie gorzej od nich, a
oprócz tego nadal myślał i marzył. Pewnego dnia zostawi ich wszystkich, opuści Skrakky i
zostanie kimś. Oni całe życie będą trupiarzami, mężczyznami uprawiającymi seks tylko w
sklepie mięsnym, ale Trager wiedział, że jego stać na coś więcej. Wierzył, że znajdzie miłość.
W sklepie mięsnym jej nie znalazł, ale seks stawał się coraz lepszy i lepszy, choć przecież
od początku był doskonały. Z trupami zawsze znajdował zadowolenie. Robił z nimi wszystko,
o czym kiedykolwiek czytał, słyszał czy marzył. Odgadywały jego pragnienia, nim zdążył je
sobie uświadomić. Kiedy chciał powolnego seksu, były powolne. Gdy chciał to robić szybko,
ostro i brutalnie, również perfekcyjnie spełniały jego życzenia. Wykorzystywał ich wszystkie
otwory, a one zawsze wiedziały, który mu udostępnić.
Jego podziw dla operatorki ze sklepu mięsnego narastał z miesiąca na miesiąc, aż
wreszcie przerodził się niemal w uwielbienie. W końcu przyszło mu do głowy, że może
mógłby jakoś ją poznać. Nadal był beznadziejnie naiwnym chłopcem i nie wątpił, że ją
pokocha. Potem zabierze ją ze sklepu mięsnego do czystego, wolnego od trupów świata i
będą razem szczęśliwi.
Pewnego dnia, w chwili słabości, wspomniał o niej Coksowi i pozostałym. Ten popatrzył
na niego, potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. Ktoś inny zachichotał. Potem wszyscy
ryknęli śmiechem.
– Ale z ciebie dureń, Trager! – zawołał wreszcie Cox. – Kurwa, tam nie ma żadnej
operatorki! Nigdy nie słyszałeś o sprzężeniu zwrotnym?
Wyjaśnił mu ze śmiechem wszystko, wytłumaczył, że każdy trup jest podłączony do
wbudowanego w łóżko sterownika i klienci sami nimi kierują. Dlatego właśnie klienci, którzy
nie są operatorami trupów, skarżą się, że kobiety ze sklepu mięsnego są martwe i nieruchome.
Chłopak uświadomił sobie nagle, czemu dla niego seks zawsze był doskonały. Był lepszym
operatorem, niż sobie dotąd uświadamiał.
Nocą, gdy był sam w pokoju, a wszystkie płytki paliły się białym, gorącym blaskiem,
Trager przyjrzał się uważnie samemu sobie. I ogarnęły go mdłości. Był dobry w tym, co robił,
i czuł się z tego dumny, ale poza tym...
Doszedł do wniosku, że to wszystko przez sklep mięsny. To on stanowił pułapkę,
pułapkę, która mogła stać się jego zgubą, mogła zniszczyć jego życie, marzenia i nadzieje.
Nie wróci tam, to by było zbyt łatwe. Pokaże Coksowi, pokaże im wszystkim. Wybierze
trudniejszą drogę, podejmie ryzyko, nawet narazi się na ból, jeśli to będzie konieczne. I być
może zazna też radości, zazna miłości. Zbyt długo już wędrował łatwą ścieżką.
Trager nie wrócił już do sklepu mięsnego. Przesiadywał w swym pokoju, czując się silny,
zdecydowany i lepszy od innych. Mijały lata, a on czytał, marzył i czekał, aż zacznie się
życie.

1
Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat

Pierwsza była Josie.


Była piękna. Zawsze była piękna i zawsze o tym wiedziała. To ją ukształtowało,
zdefiniowało. Była swobodnym duchem, agresywnym, pewnym siebie, zdobywczym.
Podobnie jak Trager, miała tylko dwadzieścia lat, kiedy się spotkali, ale przeżyła więcej niż
on i wydawało się, że zna wszystkie odpowiedzi. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia.
A Trager? Trager przed spotkaniem z Josie, ale całe lata po sklepie mięsnym? Był teraz
wyższy, szerszy w barach i masywniej zbudowany. Przybyło mu zarówno mięśni, jak i
tłuszczu. Często popadał w mroczny nastrój, stał się cichy i zamknięty w sobie. Kierował na
polach rudy brygadą złożoną z pięciu trupów, liczniejszą niż Cox i reszta ich towarzystwa.
Nocami czytał książki, czasami w pokoju, a czasami w holu. Dawno już zapomniał, że
wychodził tam po to, żeby się z kimś spotkać. Był spokojny, solidny, nie ulegał emocjom. Nie
wpływał na nikogo i nikt nie wpływał na niego. Nawet męczarnie się skończyły, choć
wewnątrz pozostały mu blizny. Prawie nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia, nigdy się im
nie przyglądał.
Dopasował się do swoich trupów.
Ale nie do końca. Wciąż żyło w nim marzenie. Coś, co wierzyło, pragnęło, tęskniło. Było
wystarczająco silne, by powstrzymać go przed powrotem do sklepu mięsnego, do życia
rośliny, jakie wybrali dla siebie pozostali. Czasami, podczas pustych, samotnych nocy,
tęsknota narastała. Trager wstawał wtedy z łóżka, ubierał się i godzinami łaził po korytarzach
z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie, a jego trzewiami targało jakieś wypaczone
pragnienie. Podczas takich spacerów zawsze podejmował postanowienie, że coś zrobi, że od
jutra zmieni swe życie.
Ale gdy jutro nadchodziło, prawie już nie pamiętał o cichych, szarych korytarzach,
demony znikały, a on musiał kierować sześcioma ryczącymi, trzęsącymi się
autoprzetwórniami. Zatracał się w rutynowych czynnościach i mijało wiele miesięcy, nim
pragnienie wracało.
A potem była Josie. Oto jak się spotkali...
To było nowe pole, bogate i jeszcze nietknięte, wielka połać spękanej skały i gruzu
pokrywającego równinę. Przed kilkoma tygodniami były tu jeszcze niskie wzgórza, ale
śmigacze kompanii wyrównały teren za pomocą małych wybuchów nuklearnych. Potem do
pracy przystąpiły autoprzetwórnie. Złożona z pięciu trupów brygada Tragera przybyła tu jako
jedna z pierwszych. Początkowo zmiana wydała mu się fascynująca. Starą kopalnię
wyeksploatowano już niemal całkowicie, a tutaj musiał się zmierzyć z terenem świeżym,
pełnym głazów i wyszczerbionych okruchów skalnych, kamieni wielkości piłki baseballowej,
które przeszywały pełne pyłu powietrze niesione gwałtownym wiatrem. Wszystko to było
ekscytujące i niebezpieczne. Trager wkładał skórzaną kurtkę, maskę filtrującą i gogle, wtykał
do uszu zatyczki, a potem brał się do pracy. Gdy kierował sześcioma maszynami i sześcioma
ciałami, wypełniała go duma. Zmieniał głazy w proszek, torując drogę następnym
autoprzetwórniom. Posuwał się naprzód metr po metrze, by dotrzeć do rudy.
Pewnego dnia jedno ze wzrokowych ech przyciągnęło nagle jego uwagę. W jednej z
kierowanych przez trupy autoprzetwórni rozbłysło czerwone światełko. Trager wyciągnął
rękę, a za pośrednictwem umysłu również ręce pięciu trupów. Sześć maszyn zatrzymało się
raptownie, ale zapaliło się kolejne światełko. Potem trzecie i czwarte. Później cała tablica,
wszystkie dwanaście światełek. Jedna z autoprzetwórni przestała działać. Zaklął, spojrzał na
uszkodzoną maszynę i kazał trupowi włączyć ją na nowo. Światełka nie zgasły, Trager
wezwał więc technika.
Kobieta przybyła w jednoosobowym śmigaczu, który wyglądał jak kropla czarnego,
skorodowanego metalu. Trager zdążył już rozpiąć pasy, zejść po metalowych pierścieniach
zamontowanych na kadłubie autoprzetwórni i dojść do zepsutej maszyny. Chciał już na nią
wejść, gdy zjawiła się Josie. Spotkali się u stóp góry z pomalowanego na żółto metalu, w
cieniu gąsienic.
Natychmiast się zorientował, że dziewczyna potrafi się poruszać po polu rudy. Miała
kombinezon operatora, grube gogle i zatyczki w uszach, a twarz pokryła sobie warstwą
smaru, by zapobiec otarciom od pyłu. Mimo to była piękna. Obcięte w krótki czub,
jasnobrązowe włosy potargał wiatr, a gdy zdjęła gogle, okazało się, że ma jaskrawozielone
oczy. W jednej chwili przejęła kontrolę nad sytuacją. Przedstawiła się rzeczowo, zadała mu
kilka pytań, a potem otworzyła właz naprawczy i wgramoliła się do środka, do trzewi silnika,
pieca i rafinerii. Nie trwało długo, może dziesięć minut, nim wróciła.
– Nie wchodź do środka – ostrzegła go, odrzucając włosy mchem głowy. – Regulator
przestał działać. Reakcja łańcuchowa wyrwała się spod kontroli.
– Aha – odezwał się Trager. Nie w głowie mu była autoprzetwórnia, ale musiał
powiedzieć coś inteligentnego, żeby zrobić na dziewczynie dobre wrażenie. – Czy to znaczy,
że będzie wybuch? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, że to wcale nie było
inteligentne pytanie. Nie mogło być żadnego wybuchu. Przecież wiedział, że niekontrolowany
wzrost mocy reaktora niczym takim nie grozi.
Josie jednak uśmiechnęła się tylko – po raz pierwszy ujrzał wtedy jej charakterystyczny,
ulotny uśmieszek. Wydawało się, że widzi jego, Tragera, a nie tylko operatora trupów.
– Nie – uspokoiła go. – Rdzeń się stopi, to wszystko. Na zewnątrz nawet nie zrobi się
cieplej, bo w ścianach są zamontowane osłony. Tylko nie wchodź do środka.
– Dobra... – przerwał. Co mógł teraz powiedzieć? – To co mam zrobić?
– Pewnie wrócić do pracy z resztą brygady. Maszynę trzeba będzie zdać na złom. Dawno
już należał się jej generalny remont. Wygląda na to, że często ją łatano. To głupota. Coś w
kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś tu nie gra.
Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić, że następnym razem wszystko pójdzie
jak trzeba.
– Pewnie masz rację – przyznał Trager.
Josie znowu uśmiechnęła się do niego, zamknęła klapę włazu i zaczęła się odwracać.
– Zaczekaj – zawołał. To słowo wydostało mu się z gardła, nim zdołał je powstrzymać,
niemal wbrew jego woli.
Josie odwróciła się, uniosła głowę i poparzyła na niego pytająco. Trager poczuł nagły
przypływ siły zrodzonej ze stali, kamienia i wiatru. Pod siarkowym niebem jego marzenia nie
wydawały się już tak nierealne. „Być może” – pomyślał. „Być może”.
– Hm, jestem Greg Trager. Czy jeszcze się spotkamy?
Uśmiechnęła się.
– Jasne. Przyjdź wieczorem.
Podała mu adres.
Kiedy odleciała, wdrapał się z powrotem do autoprzetwórni. Radował się swymi
sześcioma silnymi ciałami, pełnymi ognia i życia. Przegryzał się przez skałę z uczuciem
bliskim radości. Ciemnoczerwona łuna w oddali wyglądała niemal jak wschód słońca.

***

Gdy przyszedł do domu Josie, spotkał tam innych ludzi, jej znajomych. Było to swego
rodzaju przyjęcie. Dziewczyna urządzała mnóstwo imprez i od tej pory Trager przychodził na
wszystkie. Chętnie z nim rozmawiała, śmiała się razem z nim, lubiła go. Nagle jego życie nie
było już takie jak przedtem. Z Josie zobaczył części Skrakky, których nigdy jeszcze nie
widział, robił rzeczy, jakich dotąd nie robił: stał z nią w tłumach zbierających się nocą na
ulicach, stał na niosącym pył wietrze, oświetlony niezdrowym, żółtym blaskiem między
betonowymi budynkami bez okien, stał, zakładał się i krzyczał ile sił w gardle, dopingując
brudnych od smaru mechaników ścigających się na żółtych, warczących ciągnikach; chodził z
nią po niezwykle cichych, białych i czystych podziemnych biurach i po hermetycznych,
klimatyzowanych korytarzach, gdzie mieszkali i pracowali pozaświatowcy, gryzipiórki i
przedstawiciele kompanii; wałęsał się z nią po centrach rozrywki, ogromnych, niskich
budynkach, które z zewnątrz bardzo przypominały magazyny, ale w środku były pełne
wielobarwnych świateł, pokojów gier, barów samoobsługowych, sklepów z taśmami oraz
niezliczonych knajp, w których spotykali się operatorzy trupów; chodził z nią do sal
gimnastycznych w hotelach robotniczych, gdzie przyglądali się, jak operatorzy gorsi od niego
kierują okładającymi się nieudolnie pięściami trupami; siedział z nią i jej przyjaciółmi w
cichych, mrocznych pubach, które wypełniali śmiechem i gwarem rozmów. Pewnego razu
zauważył, że z drugiego końca sali gapi się na niego ktoś, kto wygląda zupełnie jak Cox.
Uśmiechnął się do niego i przysunął lekko do Josie.
Niemal nie zauważał innych ludzi, tłumów, którymi się otaczała. Kiedy wybierała się na
jedną ze swych szalonych eskapad, zawsze było ich sześcioro, ośmioro albo dziesięcioro. On
jednak powtarzał sobie, że idzie z Josie, a pozostali tylko im towarzyszą.
Niekiedy, choć rzadko, zdarzało się, że spotykali się sam na sam, u niej albo u niego.
Rozmawiali wtedy. O odległych światach, o polityce, o trupach i o życiu na Skrakky, o
książkach, które oboje pochłonęli, o sporcie, grach albo wspólnych znajomych. Łączyło ich
wiele. Trager bardzo często rozmawiał z Josie. I nigdy nie powiedział ani słowa.
Kochał ją, oczywiście. Już w pierwszym miesiącu podejrzewał, że tak jest, a wkrótce
potem był tego pewien. Kochał ją. To była prawdziwa miłość, ta, na którą czekał. Znalazł ją.
Wiedział, że tak się stanie.
Razem z miłością nadszedł jednak ból. Nie potrafił jej wyznać swego uczucia. Próbował
kilkanaście razy, ale słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Co, jeśli ona nie
odwzajemniała jego uczuć?
Noce nadal spędzał w swym pokoiku, gdzie towarzyszyły mu białe światła, książki i ból.
Czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek dotąd. Opuścił go spokój, jaki dawała mu rutyna
półżycia spędzanego w towarzystwie trupów. Za dnia kierował wielkimi autoprzetwórniami,
kruszył skałę i przetapiał rudę, raz po raz powtarzając w myślach słowa, które pragnął
powiedzieć Josie. I marząc o tych, które od niej usłyszy. Ona również była uwięziona. Rzecz
jasna, miewała mężczyzn, ale nie kochała ich. To jego kochała. Ale ona również nie potrafiła
mu tego wyznać. Kiedy Trager wreszcie się przełamie, znajdzie słowa i odwagę, wszystko
pójdzie dobrze. Powtarzał to sobie codziennie, przekopując głęboko ziemię.
Ale kiedy wracał do domu, pewność go opuszczała, ustępując miejsca przerażającej
rozpaczy. Uświadamiał sobie, że oszukuje sam siebie. Był dla niej tylko przyjacielem, nikim
więcej. Nigdy nie będzie mógł stać się kimś więcej. Dlaczego się okłamywał? Dała mu
wystarczająco wiele wskazówek. Nigdy nie byli kochankami i nigdy się nimi nie staną.
Kilkakrotnie zdobył się na odwagę, żeby jej dotknąć, ale uśmiechała się tylko i odsuwała pod
jakimś pretekstem. Nigdy nie był do końca pewien, że go odrzuca, ale mógł się tego domyślić
i ta świadomość dręczyła go w ciemności. Chodził teraz po korytarzach co tydzień,
przygnębiony i zdesperowany. Chciał z kimś porozmawiać, ale nie wiedział, jak się do tego
zabrać. Wszystkie stare blizny otwierały się i znowu zaczynały krwawić.
Aż do następnego dnia. Kiedy wracał do swych maszyn, odzyskiwał wiarę. Musiał
uwierzyć w siebie. Zdawał sobie z tego sprawę, wykrzykiwał głośno te słowa, by dodać im
wagi. Musiał przestać użalać się nad sobą. Musiał coś zrobić. Powiedzieć Josie. Tak jest,
powie jej.
A ona również wyzna mu miłość, wołał dzień.
A ona go wyśmieje, odpowiadała noc.
Trager chodził za nią przez cały rok, rok pełen bólu i nadziei, pierwszy rok, kiedy
naprawdę żył. W tej jednej sprawie głos dnia i nocne lęki zgadzały się ze sobą: był teraz
żywy. Nigdy już nie wróci do pustki z czasów przed spotkaniem Josie, nie wróci do sklepu
mięsnego. Tyle przynajmniej osiągnął. Mógł się zmienić i któregoś dnia stanie się
wystarczająco silny, by jej powiedzieć.

***

Josie wpadła do niego wieczorem z dwoma kolegami, ale oni musieli wyjść wcześniej.
Zostali sami na jakąś godzinę i rozmawiali o niczym. W końcu ona również zebrała się do
wyjścia. Trager zaproponował, że odprowadzi ją do domu.
Gdy szli długimi korytarzami, obejmował ją ramieniem. Patrzył na jej twarz, na grę
światła i cienia na policzkach, gdy przechodzili z jasności w mrok.
– Josie – zaczął. Zalało go miłe, ciepłe uczucie i słowa wyszły mu z ust. – Kocham cię.
Zatrzymała się, odsunęła od niego, cofnęła o krok. Otworzyła usta, tylko odrobinę, a w jej
oczach pojawił się jakiś błysk.
– Och, Greg – powiedziała. Cicho, ze smutkiem. – Nie, Greg, nie, nie.
Potrząsnęła głową.
Trager zadrżał lekko, wypowiadając bezgłośne słowa. Wyciągnął rękę, ale Josie jej nie
ujęła. Dotknął delikatnie jej policzka, lecz odwróciła się od niego bez słowa.
Potem, po raz pierwszy, Trager zaczął dygotać. Popłynęły łzy.
Zaprowadziła go do swojego pokoju. Usiedli naprzeciwko siebie na podłodze i zaczęli
rozmawiać, nie dotykając się ani razu.

J:...wiedziałam już od dłuższego czasu... starałam się cię zniechęcić, Greg, ale nie
chciałam ci tak po prostu powiedzieć... nie chciałam cię zranić... jesteś dobrym człowiekiem...
nie przejmuj się...
T:...zawsze wiedziałem... że nic z tego... okłamywałem samego siebie... chciałem uwierzyć,
nawet jeśli to nie była prawda... Tak mi przykro, Josie, tak mi przykro, tak mi przykro,
takmiprzykrotak miprzykrotakmiprzykro...
J:...bałam się, że wrócisz do tego, kim byłeś... nie rób tego, Greg... obiecaj mi... nie
możesz się poddać... musisz wierzyć...
T:...dlaczego?
J:...bo jeśli przestaniesz wierzyć, nie zostanie ci nic... będziesz martwy... stać cię na coś
więcej... jesteś dobrym operatorem... opuść Skrakky, znajdź coś... tu nie ma życia... znajdź
kogoś... uda ci się, uda, tylko musisz wierzyć, nie trać wiary...
T:...tylko ciebie... nigdy nie przestanę cię kochać, Josie... nigdy... jak mogę kogoś
znaleźć... nigdy nie znalem nikogo takiego jak ty, nikogo... wyjątkowego...
J:...och, Greg... jest mnóstwo dziewczyn... tylko szukaj... otwórz się...
T: (ze śmiechem)...mam się otworzyć?... nigdy przedtem z nikim nie rozmawiałem...
J:...możesz rozmawiać ze mną... jeśli tylko chcesz... miałam mnóstwo kochanków... każdy
chce mnie zaciągnąć do łóżka... lepiej się tylko przyjaźnić...
T:...przyjaźnić... (śmiech)... (łzy)...

II
Obietnice dnia następnego

Ogień wypalił się już dawno i Stevens z leśniczym poszli spać, ale Trager i Donelly nadal
siedzieli wśród popiołów na granicy oczyszczonej strefy. Rozmawiali cicho, żeby nie obudzić
pozostałych, ale ich słowa długo wisiały w niespokojnym nocnym powietrzu. Za ich plecami
ciągnęła się ciemna ściana niewykarczowanego lasu. Panowała tam martwa cisza. Wszystkie
vendalijskie zwierzęta uciekły przed hałasem robionym za dnia przez flotę buczków.
– ...z brygadą sześciu trupów kierujących buczkami. Wiem coś o tym i zdaję sobie
sprawę, że to niełatwa sztuka – mówił Donelly. Był bladym, bojaźliwym chłopakiem,
sympatycznym, ale przejawiającym niepewność we wszystkim, co robił. Trager słyszał w
jego sztywnych słowach echo samego siebie. – Dobrze byś sobie poradził na arenie.
Trager skinął głową z zamyśloną miną, wpatrując się w popiół, w którym grzebał
patykiem.
– Z tą myślą przyleciałem na Vendalię. Ale poszedłem na walki gladiatorów tylko raz.
Pomyślałem sobie, że mógłbym ich pokonać, ale na samą myśl o tym zrobiło mi się
niedobrze. Tutaj, no wiesz, zarabiam jeszcze mniej niż na Skrakky, ale przynajmniej robota
jest czysta. Kapujesz?
– Chyba tak – potwierdził Donelly. – Ale, słuchaj, na arenie nie ma żywych ludzi. To
tylko mięso. Zabijasz wyłącznie ciała, bo umysły i tak już są martwe. Trzeba na to patrzeć
logicznie.
Trager zachichotał.
– Jesteś za bardzo logiczny, Don. Powinieneś więcej czuć. Posłuchaj, kiedy następnym
razem będziesz w Gidyonie, wybierz się na walki i przyjrzyj się im uważnie. To wygląda
paskudnie, paskudnie. Trupy łażą po arenie z toporami, mieczami albo morgenszternami i
rąbią się nawzajem na kawałki. To zwykła rzeźnia i tyle. A widzowie, to, jak krzyczą po
każdym ciosie. I śmieją się. Oni się śmieją, Don! Nie. – Potrząsnął stanowczo głową. – Nie.
Donelly nigdy nie dawał za wygraną w dyskusji.
– Ale dlaczego? Nie rozumiem, Greg. Byłbyś w tym dobry, najlepszy. Widziałem, jak
kierujesz swoją brygadą.
Trager uniósł wzrok i przyglądał się przez chwilę siedzącemu spokojnie chłopakowi.
Wróciły do niego słowa Josie: „Otwórz się”. Trager z dawnych dni, ten, który nie miał
przyjaciół i mieszkał samotnie w hotelu dla operatorów na Skrakky, dawno już zniknął. Był
teraz kimś innym, dojrzalszym.
– Znałem kiedyś taką dziewczynę – zaczął, cedząc powoli słowa. – Jeszcze na Skrakky.
Kochałem ją, Don. Ale, no cóż, nic z tego nie wyszło. Pewnie dlatego tu przyleciałem.
Szukam kogoś innego, czegoś lepszego. Wiesz, to wszystko się ze sobą wiąże... – Umilkł,
przerwał na chwilę, żeby się zastanowić. – Ta dziewczyna, Josie, chciałem, żeby mnie
kochała. Tak zwyczajnie... – Trudno mu było o tym mówić. – Żeby mnie podziwiała i tak
dalej. No jasne, że potrafiłbym kierować tymi trupami na arenie. Ale Josie nigdy by nie
pokochała kogoś, kto para się taką robotą. Oczywiście dawno już się rozstaliśmy, ale...
dziewczyny, jakiej szukam, nie znalazłbym jako operator na arenie. – Wstał nagle. – Sam nie
wiem. Ale to dla mnie ważne. Żeby poznać kiedyś kogoś takiego jak Josie. Mam nadzieję, że
wkrótce mi się uda.
Donelly siedział bez słowa w księżycowym blasku, przygryzając dolną wargę. Nie patrzył
na rozmówcę. Jego logika nagle stała się bezużyteczna. Trager, który nie miał tu korytarzy,
poszedł pospacerować po lesie.

***

Stanowili zgrany zespół: trzech operatorów, leśniczy, trzynaście trupów. Każdego dnia
karczowali kolejną połać lasu. Trager posuwał się na czele. Przeciwko vendalijskiej głuszy,
przeciwko czarnym głogom, twardym drzewom gwoździowym o szarej korze, cebulowatym,
gumiastym gałęziołapom, przeciwko gęstej, wrogiej puszczy, rzucał sześć swoich trupów i
ich buczki. Maszyny były mniejsze od autoprzetwórni, które obsługiwał na Skrakky. Szybkie
i latające, skomplikowane i trudne w obsłudze – takie były buczki. Sześcioma Trager sterował
dłońmi trupów, a siódmym własnymi. Każdego dnia ściana kniei ustępowała przed jego
buczącymi ostrzami i laserowymi nożami. Za nim podążał Donelly, kierując trzema wielkimi
jak góry tartakami, które zamieniały ścięte drzewa w drewno dla Gidyonu i innych miast
Vendalii. Stevens, trzeci operator, zamykał kolumnę z działem ogniowym, które wypalało
pniaki i topiło skałę, oraz z pompami glebowymi, przygotowującymi ziemię pod uprawę.
Leśniczy był ich brygadzistą. To była naukowo opracowana procedura.
Czysta, ciężka i wymagająca praca. Trager z dnia na dzień czuł się dzięki niej lepiej.
Wyszczuplał, był teraz niemal atletycznie zbudowany, a jego twarz zrobiła się ogorzała i
pobrużdżona. Pod jasnym, gorącym słońcem Vendalii brązowiał z każdym dniem. Kierował
sterującymi buczkami trupami z taką swobodą jakby były częściami jego ciała. Tak, jak
zwykły człowiek porusza ręką albo nogą. Niekiedy łącząca go z nimi więź stawała się tak
silna, że Trager czuł się nie jak operator sterujący brygadą ale jak człowiek z siedmioma
ciałami, z siedmioma silnymi ciałami mknącymi w buczkach na parnym, leśnym wietrze.
Radował go ich trud.
Wieczorami, po pracy, również było przyjemnie. Znalazł tu spokój, poczucie, że jest na
swoim miejscu. Na Skrakky nigdy tego nie zaznał. Vendalijscy leśniczowie, którzy
przylatywali tu z Gidyonu, byli porządni i sympatyczni. Stevens był serdecznym grubasem,
który rzadko przestawał żartować na chwilę wystarczająco długą żeby porozmawiać o czymś
poważnie. Zawsze bawił Tragera. A Donelly, cichy, nieśmiały, wyjątkowo logiczny
młodzieniec, został jego przyjacielem. Był dobrym słuchaczem, pełnym współczucia i
zrozumienia, a nowy, otwarty Trager lubił mówić. Kiedy opowiedział mu o Josie i uwolnił
swą duszę od ciężaru, w oczach chłopaka pojawiło się coś na kształt zazdrości. Trager
wiedział – a może zdawało mu się tylko – że Donelly jest jak on, jak dawny Trager, ten
sprzed spotkania z Josie, który nie potrafił znaleźć słów.
Z czasem jednak, po dniach i tygodniach rozmów, Donelly odnalazł słowa. Teraz to
Trager słuchał i dzielił ból drugiej osoby. Czuł się dobrze z tego powodu. Pomagał mu, służył
swą siłą. Był potrzebny.
Każdego wieczoru, siedząc przy popiołach, obaj mężczyźni dzielili się marzeniami. I tkali
gobelin nadziei, złożony z obietnic i kłamstw.
Ale potem nadchodziła noc.
To jak zwykle były najgorsze chwile, godziny, gdy Trager wyruszał na długie, samotne
spacery. Josie dała mu wiele, ale coś również mu zabrała. Pozbawiła go osobliwej martwoty,
jaka go wtedy otulała, daru niemyślenia, który pomagał mu tłumić ból. Na Skrakky rzadko
wędrował po korytarzach. Las poznał go znacznie lepiej.
Gdy już rozmowy się kończyły, Donelly szedł spać i Trager zostawał sam w namiocie.
Wtedy przychodziła do niego Josie. Było tysiąc takich nocy, gdy leżał z rękami nad głową,
wpatrując się w plastikowy dach namiotu, i po raz kolejny przeżywał tę ostatnią rozmowę.
Tysiąc razy dotykał jej policzka i widział, jak się odwraca od niego.
Myślał o tym, walczył z tym wspomnieniem i przegrywał. Potem wstawał, pełen
niepokoju, i wychodził z namiotu. Opuszczał wykarczowany obszar i wchodził do
milczącego, złowrogiego lasu. Odgarniał na bok nisko zwisające konary i potykał się o
podszycie, idąc wprost przed siebie, dopóki nie znalazł wody. Potem siadał przy pokrytym
rzęsą jeziorku albo szemrzącym strumyku, który toczył wartko swe wody, połyskujące
oleiście w księżycowym blasku. Trager rzucał kamienie do stawu, ciskał je mocno w noc,
czekając, aż usłyszy plusk.
Siedział tak godzinami, ciskał kamienie i myślał, aż wreszcie udawało mu się przekonać
samego siebie, że słońce wzejdzie.

***

Gidyon... miasto... serce Vendalii, a za jej pośrednictwem również Slagg, Skrakky,


Nowego Pittsburga i innych trupich światów, brzydkich, surowych planet, na których ludzie
nie chcieli pracować, a trupy musiały to robić. Potężne wieżowce z czarno-srebrnego metalu,
unoszące się w powietrzu, latające rzeźby, które błyszczały jasno w świetle słońca, a nocą
emitowały łagodną poświatę, wielki, ruchliwy kosmoport, w którym frachtowce startowały i
lądowały na niewidzialnych słupach ognia, centra handlowe o nawierzchni z gładzonych płyt
kamiennych, gwoździowe drewno o łagodnym, szarym połysku. Po prostu Gidyon.
Miasto toczone zgnilizną. Miasto trupów. Mięsny rynek.
Frachtowce dostarczały tu przestępców, życiowych rozbitków i wichrzycieli z kilkunastu
światów, kupionych za twardą vendalijską walutę (a krążyły też mroczniejsze pogłoski o
liniowcach, które znikały tajemniczo podczas rutynowych, turystycznych skoków). A
niebotyczne wieżowce były szpitalami i trupiarniami, w których mężczyźni i kobiety
umierali, a na ich miejsce rodziły się martwiaki. Przy wszystkich pokrytych gwoździowym
drewnem promenadach wznosiły się pawilony handlarzy trupów oraz sklepy mięsne.
Sklepy mięsne Vendalii cieszyły się wielką sławą. Oferowano w nich trupy o
gwarantowanej urodzie.
Trager usiadł naprzeciwko jednego z nich, po drugiej stronie szerokiej, szarej alei, pod
parasolem ulicznej kawiarni, i popijał słodko-gorzkie wino, zastanawiając się nad tym, że
urlop minął zbyt szybko. Starał się nie spoglądać na drugą stronę ulicy. Wino rozgrzało mu
język i jego oczy zrobiły się bardzo niespokojne.
Na alei, między nim a sklepem mięsnym, tłoczyli się obcy ludzie. Smagli operatorzy
trupów z Vendalii, Skrakky i Slag, tłuści kupcy, ciekawscy turyści z Czystych Światów,
takich jak Stara Ziemia i Zephyr, oraz dziesiątki znaków zapytania, których nazwisk, zajęć i
celu pobytu nigdy nie pozna. Siedząc w kawiarni, popijając wino i obserwując tłum, Trager
czuł się całkowicie wyobcowany. Nie był w stanie dotknąć tych ludzi, dotrzeć do nich, nie
wiedział, jak to zrobić, to nie było możliwe, nie uda mu się. Mógłby wstać, podejść do
jednego z nich i złapać go, ale i tak nic by to nie dało. Nieznajomy po prostu wyrwałby się mu
i uciekł. Wszystkie jego urlopy wyglądały tak samo. Wałęsał się po barach Gidyonu, próbując
wymusić tysiąc kontaktów, ale nic nigdy z tego nie wychodziło.
Wino się skończyło. Trager popatrzył tępo na kieliszek, obracając go w dłoniach.
Zamrugał powiekami. Nagle wstał i zapłacił rachunek. Ręce mu drżały.
„Minęło już tyle lat” – pomyślał, przechodząc ulicę. „Josie, wybacz mi”.

***

Trager wrócił do obozu w lesie, a jego trupy kierowały buczkami jak ludzie ogarnięci
amokiem. Przy ognisku był jednak dziwnie milczący, a wieczorem nie rozmawiał z
Donellym. Zaskoczony i urażony chłopak poszedł za nim do lasu i znalazł go przy ospałym,
ciemnym jak śmierć strumieniu. Siedział na brzegu, a u stóp miał stos kamieni do rzucania.

T:...poszedłem tam... po wszystkim, co mówiłem, co obiecałem... i tak tam poszedłem...


D:...nie ma się czym przejmować... pamiętaj, co mi mówiłeś... musisz wierzyć...
T:...wierzyłem, WIERZYŁEM... nie miałem trudności... Josie...
D:...mówiłeś, że nie powinienem dawać za wygraną, sam też tego nie rób... powtórzę ci
wszystko, co mi powiedziałeś, wszystko, co powiedziała ci Josie... każdy kogoś znajduje... jeśli
szuka wystarczająco długo... jeśli się poddasz, zginąłeś... wszystko, czego potrzeba...
otwartość... odwaga szukania... przestań się użalać nad sobą... powtarzałeś mi to sto razy...
T:...kurwa, łatwiej mówić, niż zrobić...
D:...Greg... nie jesteś trupiarzem... jesteś marzycielem... jesteś lepszy od nich...
T: (wzdycha)...ehe... ale to trudne... dlaczego tak dręczę sam siebie?...
D:...wolałbyś być taki jak przedtem?... nie czuć bólu, nie żyć... jak ja?...
T:...nie... nie... masz rację...

2
Pielgrzym, tam i z powrotem

Miała na imię Laurel. Nie przypominała Josie w niczym poza jednym. Trager ją kochał.
Ładna? Trager tak nie sądził, nie w pierwszej chwili. Była za wysoka, jakieś piętnaście
centymetrów wyższa od niego, a do tego trochę przyciężka i bardziej niż trochę niezgrabna.
Najatrakcyjniej wyglądały jej włosy, rudobrązowe zimą, a jasnoblond latem. Były proste,
opadały poniżej ramion, a na wietrze wyprawiały cudowne, szaleńcze figle. Nie była jednak
piękna, nie w taki sposób jak Josie. To dziwne, ale z czasem stawała się coraz piękniejsza,
być może dlatego, że traciła na wadze, a być może dlatego, że Trager się w niej zakochiwał i
spoglądał na nią z większą wyrozumiałością. Albo może dlatego, że powiedział jej, iż jest
ładna, i jego słowa obróciły się w rzeczywistość. Tak samo jak Laurel powiedziała mu, że jest
mądry, i jej słowa obdarzyły go mądrością. Bez względu na powód, po pewnym czasie ich
znajomości rzeczywiście bardzo wypiękniała.
Była pięć lat młodsza od niego, wymyta i niewinna, nieśmiała, tak jak Josie była pewna
siebie. Była inteligentna, romantyczna i marzycielska, cudownie świeża i pełna zapału, a do
tego przepełniona rozpaczliwą niepewnością i gwałtownymi pragnieniami.
Dopiero niedawno przybyła do Gidyonu z vendalijskiej prowincji, żeby studiować
leśnictwo. Trager, który znowu miał urlop, odwiedził college, żeby pogadać z nauczycielem,
który kiedyś pracował w jego ekipie. Spotkali się w jego gabinecie. Trager miał dwa tygodnie
wolnego w mieście pełnym nieznajomych i sklepów mięsnych, a Laurel była samotna.
Pokazał jej połyskliwą dekadencję Gidyonu, zachowując się jak wielkomiejski bywalec.
Udało mu się jej zaimponować.
Dwa tygodnie minęły prędko. Wreszcie nadeszła ostatnia noc. Tragerem nagle zawładnął
strach. Zabrał Laurel do parku położonego nad przepływającą przez Gidyon rzeką i usiedli
razem na niskim, kamiennym murku przy brzegu. Siedzieli blisko siebie, ale się nie dotykali.
– Czas upływa za szybko – stwierdził Trager. Trzymał w dłoni kamień. Cisnął go z całej
siły nad rzekę i patrzył z zamyśloną miną, jak wpadł do wody. Potem przeniósł wzrok na nią.
– Czuję się zmieszany – dodał ze śmiechem. – Nie... Laurel, nie chcę wyjeżdżać.
Nie sposób było odczytać, co wyrażała jej twarz... Ostrożność?
– Miasto jest ładne – zgodziła się.
Potrząsnął gwałtownie głową.
– Nie. Nie! Nie chodzi o miasto. Chodzi o ciebie, Laurel. Chyba... no wiesz...
Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach błyszczało szczęście.
– Wiem.
Trager ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
Odwróciła głowę i pocałowała jego dłoń. Uśmiechnęli się do siebie.

***

Poleciał z powrotem do obozu, żeby zwolnić się z pracy.


– Don, Don, musisz ją poznać – wołał. – Tylko popatrz, może ci się udać. Mnie się udało.
Trzeba tylko wierzyć i nie dawać za wygraną. Czuję się tak cholernie szczęśliwy, że to wręcz
obrzydliwe.
Donelly, sztywny i logiczny, uśmiechnął się do niego, nie wiedząc, jak ma potraktować tę
nagłą eksplozję szczęścia.
– I co teraz zrobisz? – zapytał. – Będziesz walczył na arenie?
Trager wybuchnął śmiechem.
– Raczej nie. Wiesz, co na ten temat sądzę. Ale znalazłem coś podobnego. Obok
kosmoportu jest teatr. Wystawiają tam pantomimy, w których grają trupy. Znalazłem tam
robotę. Płaca jest do chrzanu, ale będę blisko Laurel. Tylko to się liczy.

***

Nocami nie spali prawie wcale. Rozmawiali, przytulali się i kochali ze sobą. Akt miłosny
był dla nich radością, grą, cudownym odkryciem. Nigdy nie był tak dobry technicznie jak w
sklepie mięsnym, ale Tragerowi to nie przeszkadzało. Nauczył Laurel otwartości. Zdradził jej
wszystkie swoje tajemnice i żałował, że nie ma ich więcej.
– Biedna Josie – powtarzała często Laurel nocą, tuląc do niego swe ciepłe ciało. – Nawet
nie wie, co ją ominęło. Mam szczęście. Na pewno nie ma drugiego takiego jak ty.
– Nie – sprzeciwiał się wtedy Trager. – To ja mam szczęście.
Potem sprzeczali się o to ze śmiechem.

***

Donelly przyjechał do Gidyonu i znalazł pracę w teatrze. Stwierdził, że bez Tragera


robota w lesie już go nie bawi. Spędzali wiele czasu we troje i Trager był zachwycony.
Pragnął dzielić się Laurel z przyjaciółmi i już przedtem często opowiadał jej o Donellym.
Chciał też, żeby ten zobaczył jego szczęście i przekonał się, co może osiągnąć, jeśli będzie
wierzył.
– Lubię ją – oznajmił z uśmiechem Donelly pierwszego wieczoru, kiedy Laurel wyszła.
– To dobrze – ucieszył się Trager, kiwając głową.
– Nie – zaprzeczył Donelly. – Greg, ja ją naprawdę bardzo lubię.

***

Spędzali razem mnóstwo czasu.

***

– Greg – powiedziała Laurel pewnej nocy w łóżku. – Myślę, że Don... no wiesz,


interesuje się mną.
Trager przetoczył się na bok i wsparł głowę na łokciu.
– Boże – wyszeptał z troską w głosie.
– Nie wiem, jak sobie z tym poradzić.
– Bądź ostrożna – ostrzegł ją. – On jest bardzo wrażliwy. Jesteś zapewne pierwszą
kobietą, jaką się zainteresował. Nie traktuj go zbyt ostro. No wiesz, nie powinien przechodzić
przez to, przez co ja przeszedłem.

***

Seks nigdy nie był tak dobry jak w sklepie mięsnym. A po pewnym czasie Laurel zaczęła
zamykać się w sobie. Coraz częściej zasypiała zaraz po akcie miłosnym. Skończyły się dni,
gdy rozmawiali aż do świtu. Być może nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Trager
zauważył, że Laurel ma teraz tendencję do kończenia jego historii za niego. Niemal nie
potrafił już przypomnieć sobie nic, o czym jej dotąd nie mówił.

***

– Tak powiedział?
Trager wyskoczył z łóżka, zapalił światło i usiadł, marszcząc brwi. Laurel podciągnęła
kołdrę pod brodę.
– I co mu odpowiedziałaś?
Zawahała się.
– Nie mogę ci powiedzieć. To sprawa między Donem a mną. Mówił, że to nieuczciwe, że
powtarzam ci wszystko, co zachodzi między nami. Miał rację.
– Rację! Przecież ja mówię ci o wszystkim! Czy nie pamiętasz, jak...
– Wiem, ale...
Trager potrząsnął głową. Gniew słyszalny w jego głosie osłabł nieco.
– Co tu jest grane, Laurel? Nagle zacząłem się bać. Kocham cię, pamiętasz? Jak wszystko
mogło się zmienić tak szybko?
Jej twarz złagodniała. Usiadła, uniosła ramiona i kołdra opadła z jej miękkich, pełnych
piersi.
– Och, Greg – powiedziała. – Nie przejmuj się. Kocham cię. Zawsze będę cię kochała.
Ale jego chyba też kocham. Rozumiesz?
Udobruchany Trager pozwolił, by wzięła go w objęcia, i pocałował ją z pasją. Odsunął się
jednak nagle.
– Hej – zapytał z drwiącą surowością, która miała ukryć drżenie jego głosu – a kogo
kochasz bardziej?
– Ciebie, oczywiście. Zawsze ciebie.
Uśmiechnął się i pocałował ją znowu.

***

– Wiem, że o tym wiesz – oznajmił Donelly. – Chyba powinniśmy porozmawiać.


Trager skinął głową. Byli za kulisami teatru. Trzy idące za nim trupy zatrzymały się
nagle, krzyżując ręce na piersiach jak strażnicy.
– Zgoda. – Patrzył prosto na Donelly’ego, a z jego twarzy zniknął nagle uśmiech,
ustępując miejsca srogiej minie. – Laurel prosiła mnie, żebym udawał, że o niczym nie wiem.
Mówiła, że czujesz się winny. Ale trudno mi było udawać, Don. Chyba już pora powiedzieć
wszystko otwarcie.
Donelly wlepił jasnoniebieskie oczy w podłogę, wpychając ręce głęboko w kieszenie.
– Nie chcę cię skrzywdzić – zapewnił.
– To nie krzywdź.
– Ale nie mam zamiaru udawać umarłego. Ja również ją kocham.
– Podobno jesteś moim przyjacielem, Don. Pokochaj kogoś innego. W ten sposób tylko
narazisz się na cierpienie.
– Mam z nią więcej wspólnego niż ty. – Trager patrzył tylko na niego. Donelly spojrzał
mu w oczy, ale po chwili opuścił z zawstydzeniem wzrok. – Sam nie wiem. Och, Greg.
Zresztą ona kocha cię bardziej. Tak powiedziała. Nie powinienem był liczyć na nic więcej.
Czuję się, jakbym wbił ci nóż w plecy. Nie...
Trager przyglądał mu się z uwagą. Po chwili roześmiał się cicho.
– Cholera, nie zniosę tego. Posłuchaj, Don, nie wbiłeś mi żadnego noża. No wiesz, jeśli ją
kochasz, to widocznie tak musi być. Mam nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży – dodał
uspokajająco, ale leżąc z Laurel nocą w łóżku, powiedział do niej: – Martwię się o niego.

***
Jego twarz, ongiś opalona, przybrała kolor popiołu.
– Laurel? – zapytał z niedowierzaniem.
– Już cię nie kocham. Przykro mi, ale tak już jest. Wtedy wydawało mi się to rzeczywiste,
ale teraz jest prawie jak sen. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle kiedykolwiek cię
kochałam.
– Don – powiedział martwym głosem.
Laurel zaczerwieniła się.
– Nie mów nic złego o Donie. Mam już dość tego, jak ciągle go umniejszasz. On zawsze
mówi o tobie dobrze.
– Och, Laurel. Czy o wszystkim zapomniałaś? O tym, co sobie mówiliśmy, co czuliśmy?
Jestem tą samą osobą, do której mówiłaś te słowa.
– Ale ja dorosłam – odparła twardym tonem. Odrzuciła rudozłote włosy, a w jej oczach
nie było łez. – Pamiętam wszystko doskonale, ale po prostu już tak nie czuję.
– Nie rób tego – poprosił, wyciągając ku niej rękę.
Odsunęła się.
– Nie dotykaj mnie. Powiedziałam ci, Greg, między nami skończone. Musisz już iść.
Niedługo przyjdzie Don.

***

To było gorsze niż z Josie. Tysiąc razy gorsze.

III
Wędrówki

Przez pewien czas próbował zostać w teatrze. Lubił tę pracę i miał tu przyjaciół. Okazało
się to jednak niemożliwe. Codziennie spotykał Donelly’ego, który uśmiechał się do niego i
zachowywał się przyjaźnie, a czasami po przedstawieniu przychodziła do niego Laurel i
wychodzili razem, trzymając się za ręce. Trager starał się tego nie zauważać, ale ukryte w nim
wypaczone pragnienia budziły się do życia na ten widok.
Zwolnił się. Nie będzie już się z nimi spotykał. Musi zachować dumę.

***
Niebo było jasne od świateł Gidyonu i pełne ech śmiechu, ale w parku było ciemno i
cicho.
Trager stał pod drzewem, sztywno wyprostowany. Patrzył na rzekę, splatając mocno ręce
na piersi. Był jak posąg. Wydawało się, że niemal nie oddycha. Nawet jego oczy się nie
poruszały.
Klęczący przy niskim murku trup walił pięściami w kamienie, aż zrobiły się śliskie od
krwi, a jego dłonie przerodziły się w strzępy poszarpanego mięsa. Odgłosy uderzeń były
głuche i płaskie. Tylko z rzadka słychać było ostry zgrzyt kości drapiącej o murek.

***

Najpierw kazali mu zapłacić, a dopiero potem wpuścili go do budki. Potem czekał


godzinę, nim wreszcie ją odszukali i zdołali się z nią połączyć. Ale w końcu się doczekał.
– Josie.
– Greg – odparła ze swym charakterystycznym uśmieszkiem. – Powinnam się domyślić.
Kto inny zadzwoniłby aż z Vendalii? Co u ciebie?
Opowiedział jej.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Och, Greg. Tak mi przykro. Ale nie załamuj się. Nie dawaj za wygraną. Następnym
razem pójdzie lepiej. Zawsze tak jest.
Jej słowa nie sprawiły mu satysfakcji.
– A co słychać u ciebie, Josie? – zapytał. – Tęsknisz za mną?
– Jasne. Leci mi całkiem nieźle, ale Skrakky to Skrakky. Lepiej zostań tam, gdzie jesteś
teraz. – Zerknęła na bok, a potem znowu spojrzała na ekran. – Muszę już kończyć, bo
zapłacisz ogromny rachunek. Fajnie, że zadzwoniłeś, kochanie.
– Josie – zaczął Trager, ale ekran już zgasł.

***

Czasami, nocą, nie potrafił się powstrzymać. Podchodził do domowego ekranu i dzwonił
do Laurel. Zawsze mrużyła powieki, gdy zobaczyła, kto to, i przerywała połączenie.
A Trager siedział w ciemnym pokoju i wspominał czasy, gdy czuła się tak bardzo
szczęśliwa, słysząc jego głos.

***
Ulice Gidyonu nie są najlepszym miejscem na samotne, nocne spacery. Światła palą się
jasno, nawet późną nocą, i pełno tam ludzi oraz martwiaków. Są też sklepy mięsne, przy
wszystkich bulwarach i promenadach z gwoździowego drewna.
Słowa Josie utraciły moc. W sklepach mięsnych Trager zapominał o marzeniach i
znajdował tanie pocieszenie. Zmysłowe wieczory z Laurel i nieudolny seks z lat chłopięcych
należały już do przeszłości. Trager brał kobiety ze sklepu mięsnego szybko i zdecydowanie,
niemal brutalnie, rżnął je z niemą gwałtownością dochodząc do nieuniknionego, idealnego
orgazmu. Czasami przypominał sobie teatr i kazał im odgrywać krótkie erotyczne
przedstawienia, żeby wprowadzić się w nastrój.

***

Nocą nadchodziło cierpienie.


Znowu wędrował po korytarzach, niskich, mrocznych korytarzach hotelu dla operatorów
na Skrakky, ale tym razem były one straszliwie kręte i dawno już zgubił drogę. W powietrzu
unosiła się gęsta, szara mgła, przesycona zapachem zgnilizny. Z każdą chwilą robiła się coraz
gęstsza. Obawiał się, że wkrótce przestanie cokolwiek widzieć.
Chodził wciąż w kółko, to w górę, to w dół, ale zawsze natrafiał tylko na kolejne
korytarze i wszystkie one prowadziły donikąd. Drzwi były złowrogimi, czarnymi
prostokątami, pozbawionymi klamek i zamkniętymi przed nim na zawsze. Większość nich
mijał bez zastanowienia, ale raz czy drugi zatrzymał się, widząc przesączające się przez
szczeliny światło. Wytężał słuch i słyszał dobiegające ze środka dźwięki. Zaczynał wówczas
pukać jak szaleniec, ale nikt mu nie odpowiadał.
Ruszał więc w dalszą drogę przez coraz gęstszą i mroczniejszą mgłę, która wydawała się
parzyć jego skórę. Mijał kolejne drzwi, aż wreszcie z oczu popłynęły mu łzy, a stopy miał
zakrwawione i obolałe ze zmęczenia. I nagle, gdzieś w głębi niewiarygodnie długiego
korytarza, dostrzegał otwarte drzwi. Biło z nich światło tak gorące i białe, że aż raziło mu
oczy. Dobiegała stamtąd piękna, radosna muzyka oraz ludzkie śmiechy. Trager zrywał się do
biegu, choć stopy bolały go straszliwie, a płuca piekły od wdychanej mgły. Biegł i biegł, aż
wreszcie docierał do pokoju z otwartymi drzwiami.
A wtedy okazywało się, że to jego pokój i że jest pusty.

***

Raz, podczas krótkiego okresu, gdy byli razem, wybrali się za miasto i kochali się ze sobą
pod gwiazdami. Potem przytuliła się mocno do niego i pogłaskał ją delikatnie.
– O czym myślisz? – zapytał.
– O nas – odparła z drżeniem. Wiatr był silny i chłodny. – Czasami się boję, Greg. Boję
się, że coś się stanie, coś, co wszystko zepsuje. Nie chcę, żebyś mnie opuścił.
– Nie bój się – uspokoił ją. – Nie zrobię tego.
Każdej nocy, nim nadszedł sen, dręczył się jej słowami. Po dobrych wspomnieniach
został mu tylko popiół i łzy, a złe budziły niemą wściekłość.
Sypiał z duchem, nienaturalnie pięknym duchem, pozostałością martwego marzenia.
Budził się z nim co rano.

***

Nienawidził ich. I z tego powodu nienawidził siebie.

3
Marzenie Duvaliera

Jej imię nie ma znaczenia. Nieważne, jak wyglądała. Liczy się tylko to, że była, że Trager
spróbował jeszcze raz, że zmusił się do tego, nie stracił wiary i nie dał za wygraną.
Spróbował.
Ale czegoś zabrakło. Magii?
Słowa pozostały te same.
„Ile razy człowiek może je powtarzać i wierzyć w nie, tak jak wierzył za pierwszym
razem?” – zastanawiał się Trager. „Raz? Dwa? Trzy? A może sto razy? I czy ci, którzy
powtarzająje sto razy, naprawdę potrafią lepiej kochać? Czy tylko skuteczniej oszukują
samych siebie? Czyż nie są to ludzie, którzy już dawno wyrzekli się marzenia i używają jego
nazwy na określenie czegoś innego?”
Powtarzał jednak te słowa, obejmował ją, tulił i całował. Powtarzał je ze świadomością
pewniejszą, cięższą i bardziej martwą niż wszelka wiara. Powtarzał je i próbował, ale nie
potrafił już w nie uwierzyć.
Ona również powtarzała te słowa i Trager uświadomił sobie, że nic już dla niego nie
znaczą. Raz po raz mówili sobie to, co pragnęli usłyszeć, ale oboje wiedzieli, że tylko udają.
Bardzo się starali. Ale kiedy wyciągał rękę – jak aktor uwięziony w swej roli, skazany na
ciągłe odgrywanie tego samego fragmentu – by dotknąć jej policzka, skóra dziewczyny była
gładka, miękka i piękna. I mokra od łez.
IV
Echa

– Nie chcę cię skrzywdzić – powtarzał Donelly, szurając nogami i robiąc zawstydzoną
minę, aż wreszcie to Trager poczuł się winny, że skrzywdził przyjaciela.
Dotknął jej policzka, a ona odwróciła się od niego.
– Nie chciałam cię zranić – powiedziała Josie i Tragera ogarnął smutek. Dała mu tak
wiele, a on odwdzięczył się jej poczuciem winy. Tak, zraniła go, ale silniejszy człowiek nie
pozwoliłby, by to zauważyła.
Dotknął jej policzka, a ona pocałowała jego dłoń.
– Przykro mi, ale tak już jest – rzekła Laurel i Trager poczuł się zagubiony. Co takiego
zrobił, na czym polegała jego wina, w jaki sposób wszystko zniszczył? Była tak pewna ich
miłości. Mieli tak wiele.
Dotknął jej policzka, a ona się rozpłakała.
„Ile razy człowiek może je powtarzać i wierzyć w nie, tak jak wierzył za pierwszym
razem?” – brzmiał echem jego głos.
Wiatr niósł gęste obłoki ciemnego pyłu, a niebo pulsowało nieprzyjemnie migotliwym,
szkarłatnym płomieniem. W dole, w mroku, stała młoda kobieta. Miała gogle, maskę, krótko
ostrzyżone, brązowe włosy i znała wszystkie odpowiedzi.
– Coś w kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś
tu nie gra. Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić, że następnym razem
wszystko pójdzie jak trzeba.
Trup przeciwnika jest wielki i czarnoskóry. Na jego torsie uwydatniają się mięśnie, efekt
wielu miesięcy ćwiczeń. To najpotężniejszy rywal, z jakim Trager dotąd się mierzył.
Zgarbiony martwiak posuwa się po wysypanej trocinami arenie powolnym, niezgrabnym
krokiem. W jednej dłoni trzyma błyszczący pałasz. Trager obserwuje go ze swojego krzesła,
wysoko nad jednym z końców placu walki. Drugi operator jest ostrożny.
Trup Tragera, żylasty blondyn, stoi i czeka. Jego morgensztern spoczywa na zbroczonym
krwią pyle. Kiedy nadejdzie czas, Trager potrafi poruszać nim wystarczająco szybko i
sprawnie. Przeciwnik o tym wie i widzowie również.
Czarny trup unosi nagle pałasz i rzuca się biegiem do ataku, licząc na to, że szybkość i
większy zasięg ramion przyniosą mu zwycięstwo. Ale gdy ostrze pałasza przeszywa
powietrze w dobrze wymierzonym ciosie, martwiaka Tragera już tam nie ma.
Siedzący wygodnie na górze/stojący na arenie ze stopami brudnymi od krwi i trocin –
Trager/trup – wydaje polecenie/unosi morgensztern – i wielka, nabijana kolcami kula zaczyna
się kręcić, niemal leniwie, niemal z gracją. Uderza w potylicę przeciwnika, który właśnie
próbuje zawrócić. Tryska fontanna krwi i mózgu, szybka i nagła. Tłum wybucha aplauzem.
Trager wyprowadza swojego trupa z areny, a potem wstaje, by wysłuchać braw. To jego
dziesiąte zwycięstwo. Wkrótce zostanie mistrzem. Przy takim rekordzie nie będą już mogli
mu dłużej odmawiać walki o tytuł.

***

Jest piękna, jego pani, jego ukochana. Ma krótkie blond włosy i bardzo szczupłe, pełne
gracji, niemal atletyczne ciało o zgrabnych nogach i małych, twardych piersiach. Jej oczy są
jaskrawozielone i zawsze witają go z radością. A w uśmiechu widać dziwnie erotyczną
niewinność.
Czeka na niego w łóżku, czeka, aż wróci z areny, czeka chętna, wesoła i kochająca. Kiedy
wchodzi do pokoju, siada i uśmiecha się do niego z kołdrą owiniętą wokół talii. Trager
zatrzymuje się w drzwiach, by podziwiać jej sutki.
Zauważa jego spojrzenie, zawstydza się i zakrywa piersi z rumieńcem na twarzy. Trager
wie, że to fałszywa skromność, tylko gra. Podchodzi do łóżka, siada i wyciąga rękę, żeby
pogłaskać ją po policzku. Ma bardzo miękką skórę i wtula twarz w jego dłoń. Potem Trager
rozsuwa jej dłonie na boki, całuje delikatnie obie piersi, a potem usta, już nie tak delikatnie.
Dziewczyna odwzajemnia z pasją jego pocałunek, ich języki rozpoczynają taniec.
Kochają się ze sobą, powoli i zmysłowo, połączeni miłosnym uściskiem, który trwa bez
końca. Oba ciała poruszają się w bezbłędnym rytmie, znają nawzajem swoje potrzeby. Trager
pcha, a drugie ciało odpowiada na jego ruch. Wyciąga rękę i czuje jej dłoń. Oba orgazmy
nadchodzą w tej samej chwili – zawsze, zawsze, bo wywołuje je impuls z mózgu operatora – i
jej piersi oraz uszy oblewa jaskrawoczerwony rumieniec. Całują się.
Potem z nią rozmawia, ze swą panią, swą ukochaną. Zawsze powinno się potem
rozmawiać. Nauczył się tego już dawno.
– Masz szczęście – mówi jej czasami, gdy dziewczyna przytula się do niego i pokrywa
jego pierś leciutkimi pocałunkami. – Ogromne szczęście. Ludzie na świecie kłamią, kochanie.
Opowiadają ci o pięknym, promiennym marzeniu, każą w nie uwierzyć i uganiać się za nim.
Wmawiają ci, że każdy, również ty, znajdzie kogoś dla siebie. Ale to fałsz. Wszechświat nie
jest sprawiedliwy, nigdy taki nie był. Czemu oni wygadują takie rzeczy? Człowiek ściga
widmo i przegrywa, a potem przekonują go, że następnym razem się uda. Ale to wszystko
bzdura, bzdura i głupota. Nikomu nie udało się znaleźć marzenia. Ludzie tylko oszukują
samych siebie, wmawiają to sobie, żeby móc dalej wierzyć. To żałosne kłamstwo, które
zdesperowani nieszczęśnicy powtarzają sobie nawzajem, licząc na to, że jakoś w nie uwierzą.
Nie może już dłużej mówić, bo jej pocałunki zeszły niżej i wzięła mu w usta. Trager
uśmiecha się do swej ukochanej i głaszcze ją lekko po włosach.

***
Ze wszystkich pięknych, bezlitosnych kłamstw, które powtarzają ludzie, najokrutniejsze
jest to zwane miłością.

Przełożył Michał Jakuszewski


Pamiątka po Melody

Ted właśnie się golił, gdy zabrzmiał dzwonek. Zaskoczyło go to tak bardzo, że aż się
skaleczył. Mieszkał na trzydziestym pierwszym piętrze i portier Jack z reguły ostrzegał go,
gdy przyszedł jakiś gość. A więc to musiał być ktoś z budynku. Tyle że Ted nie znał nikogo,
kto tu mieszkał. Przynajmniej nie w stopniu wykraczającym poza wymianę uśmiechów w
windzie.
– Już idę – zawołał. Skrzywił się, złapał ręcznik i wytarł pianę z twarzy, a potem przetarł
skaleczenie chusteczką higieniczną. – Cholera – powiedział głośno, przeglądając się w
lustrze. Musiał po południu być w sądzie. Jeśli to byli kolejni świadkowie Jehowy, tacy jak ci,
którym udało się ominąć Jacka w zeszłym miesiącu, czekała ich bardzo nieprzyjemna
rozmowa. Dzwonek odezwał się po raz drugi. – Idę, do cholery – zawołał. Raz jeszcze wytarł
krew z szyi, a potem wyrzucił chusteczkę do kosza i ruszył przez położony na niższym
poziomie salon ku drzwiom. Zanim je otworzył, wyjrzał przez wizjer. – O cholera – mruknął.
Zdjął łańcuch i otworzył drzwi, zanim zdążyła zadzwonić po raz kolejny.
– Cześć, Melody – powiedział.
Uśmiechnęła się blado.
– Cześć, Ted – odparła. Trzymała w dłoni starą, wytartą torbę w ohydną, czerwono-
czarną kratę. Ułamaną rączkę zastąpiła kawałkiem sznurka. Kiedy Ted ostatnio widział
Melody, ze trzy lata temu, wyglądała okropnie. Teraz wyglądała jeszcze gorzej. Jej ubranie,
szorty i nierównomiernie farbowany T-shirt, było wymięte i brudne. Podkreślały też, jak
bardzo schudła. Żebra widać jej było wyraźnie, a nogi wyglądały jak zapałki. Długich,
zwisających w strąkach blond włosów dawno już nie myła, a twarz miała zaczerwienioną i
obrzękłą, jakby płakała. To nie było niespodzianką. Melody ciągle płakała z takiego czy
innego powodu. – Nie poprosisz, żebym weszła, Ted?
Skrzywił się. Z pewnością nie miał ochoty jej wpuszczać. Wiedział z doświadczenia, jak
trudno będzie się jej potem pozbyć. Nie mógł jednak zostawić jej w korytarzu z torbą
podróżną w dłoni. Pomyślał skwaszony, że w końcu jest jego starą przyjaciółką.
– Jasne – zgodził się i skinął dłonią. – Wejdź.
Wziął od niej torbę i postawił ją przy drzwiach. Potem zaprowadził ją do kuchni i wstawił
wodę.
– Wyglądasz, jakby przydał ci się kubek kawy – zauważył, starając się, żeby jego głos
zabrzmiał przyjaźnie.
Znowu się uśmiechnęła.
– Zapomniałeś, Ted? Ja nie piję kawy. Kawa jest niezdrowa, Ted. Zawsze ci to
powtarzałam. Zapomniałeś? – Wstała z krzesła i zaczęła grzebać w jego szafkach. – Nie masz
gorącej czekolady? – zapytała. – Lubię gorącą czekoladę.
– Nie piję gorącej czekolady – odparł. – Tylko mnóstwo kawy.
– Nie powinieneś tego robić. Kawa jest niezdrowa – powtórzyła.
– Aha – zgodził się. – Chcesz soku? Mam sok.
Skinęła głową.
– Dobra.
Nalał jej szklankę soku pomarańczowego i poprowadził z powrotem do stołu. Potem
nasypał sobie trochę kawy Maxima i czekał, aż czajnik zagwiżdże.
– Co cię sprowadza do Chicago? – zapytał.
Rozpłakała się. Ted odchylił się do tyłu i oparł o kuchenkę, przyglądając się jej uważnie.
Zawsze płakała bardzo hałaśliwie i jak na kogoś, kto ronił łzy tak często, produkowała ich
zdumiewające ilości. Nie uniosła wzroku, dopóki woda się nie zagotowała. Ted zalał sobie
kawę i dodał łyżeczkę cukru. Twarz Melody była bardziej czerwona i obrzęknięta niż
kiedykolwiek. Dziewczyna przeszyła go oskarżycielskim spojrzeniem.
– Było ze mną naprawdę bardzo kiepsko – oznajmiła. – Potrzebuję pomocy, Ted. Nie
mam gdzie mieszkać. Pomyślałam sobie, że mogłabym się zatrzymać na chwilę u ciebie. Było
ze mną naprawdę bardzo kiepsko.
– Bardzo mi przykro z tego powodu – odparł Ted, popijając z namysłem kawę. – Jeśli
chcesz, możesz tu zostać na parę dni. Ale nie dłużej. Nie potrzebuję współlokatora.
Zawsze czuł się przez Melody jak ostatni skurczybyk, ale powtórzył sobie, że lepiej
postępować z nią stanowczo od samego początku.
Kiedy wspomniał o współlokatorach, rozpłakała się znowu.
– Zawsze mówiłeś, że jestem dobrą współlokatorką – zawodziła. – Dobrze się razem
bawiliśmy, zapomniałeś? Byłeś moim przyjacielem.
Ted odstawił kubek i zerknął na kuchenny zegar.
– Nie mam w tej chwili czasu na wspomnienia – oznajmił. – Kiedy zadzwoniłaś, goliłem
się przed wyjściem do biura. – Zmarszczył brwi. – Wypij sok i rozgość się. Muszę się ubrać.
Odwrócił się nagle i zostawił ją płaczącą przy stole w kuchni.
Wrócił do łazienki, skończył się golić i opatrzył porządnie skaleczenie. Cały czas jednak
myślał o Melody. Zdążył już sobie uświadomić, że to będzie trudne. Było mu jej żal – miała
poważne problemy, była bardzo nieszczęśliwa i nie miała do kogo się zwrócić – ale nie
zamierzał pozwolić, żeby zwaliła mu na głowę wszystkie swoje kłopoty. Nie tym razem. W
przeszłości zdarzało się to zbyt często.
Ted poszedł do sypialni, stanął przed szafą i przez długi czas wpatrywał się w nią w
zadumie, nim wreszcie wybrał szary garnitur. Zawiązał starannie krawat, przeglądając się w
lustrze. Skrzywił się z niesmakiem, spoglądając na krój ubrania. Potem sprawdził teczkę, by
się upewnić, że zabrał wszystkie papiery dotyczące sprawy Syndio, skinął głową i wrócił do
kuchni.
Melody stała przy kuchence, robiąc naleśniki. Gdy wszedł do środka, odwróciła się i
uśmiechnęła do niego radośnie.
– Pamiętasz moje naleśniki, Ted? – zapytała. – Zawsze uwielbiałeś moje naleśniki,
zwłaszcza z jagodami, pamiętasz? Ale nie masz jagód, zrobię bez niczego. Może być?
– Jezu – mruknął Ted. – Niech to szlag, Melody, kto ci kazał robić śniadanie? Mówiłem
ci, że idę do biura. Nie mam czasu z tobą jeść. Już jestem spóźniony. Zresztą nie jadam
śniadań. Staram się schudnąć.
Z jej oczu znowu popłynęły łzy.
– Ale... ale to moje specjalne naleśniki, Ted. Co mam teraz z nimi zrobić? Co mam teraz
zrobić?
– Zjedz je – poradził Ted. – Powinnaś trochę przybrać na wadze. Jezu, wyglądasz
okropnie. Jakbyś od miesiąca nic nie jadła.
Melody wykrzywiła twarz w brzydkim grymasie.
– Ty sukinsynu – warknęła. – Podobno jesteś moim przyjacielem.
– Nie denerwuj się – odparł z westchnieniem Ted. Zerknął na zegarek. – Posłuchaj, już
się spóźniłem piętnaście minut. Muszę lecieć. Zjedz te naleśniki i prześpij się trochę. Wrócę
koło szóstej. Zjemy razem kolację i pogadamy, dobra? Może być?
– Byłoby fajnie – zgodziła się z nagłą skruchą. – Naprawdę fajnie.

***

– Powiedz Jill, żeby natychmiast przyszła do gabinetu – warknął Ted do sekretarki po


przyjściu do pracy. – I zrób nam trochę kawy, dobra? Muszę się napić kawy.
– Jasne.
Jill zjawiła się parę minut po kawie. Pracowali w tej samej firmie prawniczej. Wskazał jej
fotel i podsunął kubek.
– Posłuchaj, dzisiejszy wieczór odpada. Mam problemy.
– To widać – zauważyła. – Co się stało?
– Stara przyjaciółka zwaliła się dziś rano do mojego mieszkania – wyjaśnił.
Jill uniosła wypielęgnowaną brew.
– Tak? Czasem przyjemnie jest wskrzesić dawną znajomość.
– Nie z Melody.
– Melody? – powtórzyła. – Ładne imię. To dawna miłość, Ted?
– Nie – zaprzeczył. – To nie było tak.
– To opowiedz mi, jak to było. Wiesz, że uwielbiam drastyczne szczegóły.
– Dzieliliśmy z Melody mieszkanie w college’u. Nie tylko we dwoje, niech ci się nie
zdaje. Było nas czworo. Ja, chłopak nazwiskiem Michael Englehart, Melody i druga
dziewczyna, Anne Kaye. Przez dwa lata mieszkaliśmy we czworo w wielkim, zniszczonym
domu. Byliśmy... przyjaciółmi.
– Przyjaciółmi? – zapytała Jill z niedowierzaniem w głosie.
Ted łypnął na nią złowrogo.
– Przyjaciółmi – powtórzył. – Och, do licha, spałem z Melody kilka razy. Z Anne też. A
obie pieprzyły się też raz czy dwa z Michaelem. Ale nawet kiedy do tego dochodziło, to była
tylko... no wiesz, przyjaźń. Nasze życie miłosne dotyczyło głównie innych. Opowiadaliśmy
sobie nawzajem o swoich kłopotach, wymienialiśmy rady. Wypłakiwaliśmy się sobie w
kołnierz. Cholera, wiem, że to brzmi dziwacznie, ale był rok 1970. Nosiłem włosy aż do
dupy. Wszystko było wtedy dziwaczne. – Zakręcił fusami w filiżance z pełną zadumy miną. –
To były dobre czasy. Szczególne. Czasami żałuję, że musiały się skończyć. Nasza czwórka
była ze sobą blisko, naprawdę blisko. Kochałem ich.
– Lepiej uważaj – ostrzegła go Jill. – Zaczynam się robić zazdrosna. Ja i moja
współlokatorka nie znosiłyśmy się serdecznie. – Uśmiechnęła się. – I co się stało?
Ted wzruszył ramionami.
– To, co zawsze – odparł. – Skończyliśmy studia i nasze drogi się rozeszły. Pamiętam
ostatnią noc, którą spędziliśmy w starym domu. Wypaliliśmy tonę trawy i wszyscy dostaliśmy
głupawki. Przysięgaliśmy sobie wieczną przyjaźń. Zapewniliśmy, że nigdy nie będziemy dla
siebie obcy, bez względu na to, co się stanie, a gdyby któreś z nas potrzebowało pomocy,
zawsze będzie się mogło zwrócić do trojga pozostałych. Przypieczętowaliśmy tę umowę...
hm, czymś w rodzaju orgii.
– To wzruszające – zauważyła z uśmiechem Jill. – Nawet mi się nie śniło, że jesteś
zdolny do takich rzeczy.
– Ale to oczywiście nie potrwało długo – ciągnął Ted. – Staraliśmy się, muszę to
przyznać. Ale wszystko za bardzo się zmieniło. Ja skończyłem prawo i wylądowałem w
Chicago. Michael znalazł pracę w wydawnictwie w Nowym Jorku. Jest teraz redaktorem w
Random House, zdążył się ożenić i rozwieść, ma dwoje dzieci. Pisaliśmy do siebie listy, ale
teraz wymieniamy już tylko kartki na Boże Narodzenie. Anne jest nauczycielką. Kiedy
ostatnio o niej słyszałem, mieszkała w Phoenix, ale to było cztery, pięć lat temu. Kiedyś
urządziliśmy spotkanie, ale jej mąż nie polubił nas za bardzo. Podejrzewam, że Anne
opowiedziała mu o orgii.
– A twój gość?
– Melody – westchnął. – Ona stała się problemem. W college’u była cudowna: odważna i
ładna, prawdziwy swobodny duch. Ale potem nie potrafiła sobie poradzić. Przez parę lat
próbowała swych sił w malarstwie, ale nie była wystarczająco dobra. Nic nie osiągnęła. Miała
parę romansów, które źle się skończyły, a potem wyszła za jakiegoś faceta tydzień po tym,
jak poznała go w barze dla samotnych. To było okropne. Upijał się i bił ją. Wytrzymała jakieś
sześć miesięcy, nim w końcu się rozwiodła. Wracał ją bić jeszcze przez jakiś rok, nim
wreszcie udało się go przepłoszyć. Potem Melody zaczęła ćpać, na poważnie. Spędziła
pewien czas w zakładzie zamkniętym. Kiedy ją wypuścili, wszystko zaczęło się od nowa. Nie
potrafi utrzymać pracy ani powstrzymać się od brania. Z żadnym facetem nie wytrzymuje
dłużej niż kilka tygodni. Jej ciało zamieniło się w ruinę.
Potrząsnął głową.
Jill wydęła wargi.
– Mam wrażenie, że ta kobieta potrzebuje pomocy – zauważyła.
Ted zaczerwienił się. Ogarnął go gniew.
– Wydaje ci się, że o tym nie wiem? Myślisz, że nie staraliśmy się jej pomóc? Jezu.
Kiedy próbowała zostać artystką, Michael załatwił dla niej umowę na parę okładek dla
wydawnictwa, w którym pracował. Nie tylko nie dotrzymała terminów, ale jeszcze wywołała
awanturę z kierownikiem działu grafiki. Michaela o mało nie wylali przez to z roboty. Potem
musiałem polecieć do Cleveland i przeprowadzić za darmo jej sprawę rozwodową. A po paru
miesiącach poleciałem tam znowu i spędziłem w mieście pewien czas, starając się przekonać
gliny do przydzielenia jej ochrony przed byłym mężusiem. Kiedy nie miała gdzie mieszkać,
Anne przyjęła ją do siebie i załatwiła miejsce w ośrodku leczenia narkomanów. W zamian za
to Melody próbowała uwieść jej chłopaka. Powiedziała, że chciała się nim z nią dzielić, jak za
dawnych czasów. Wszyscy troje pożyczaliśmy jej pieniądze. Nigdy nie oddała nam ani
grosza. I wysłuchiwaliśmy jej żalów. Boże, jak długo ich wysłuchiwaliśmy. Kilka lat temu
był okres, gdy dzwoniła co tydzień, z reguły na koszt odbiorcy, żeby opowiedzieć mi kolejną
smutną historię. Bardzo często płakała przez telefon. Gdyby jeszcze nadawali Queen for the
Day, Melody na pewno by wystąpiła w tym programie!
– Zaczynam rozumieć, czemu nie jesteś zachwycony jej wizytą – zauważyła z przekąsem
Jill. – I co zamierzasz w tej sprawie zrobić?
– Nie mam pojęcia – przyznał Ted. – Nie trzeba było jej wpuszczać. Przy jej kilku
ostatnich telefonach po prostu odwieszałem słuchawkę. To najwidoczniej poskutkowało. Z
początku czułem się winny z tego powodu, ale mi przeszło. Ale dzisiaj rano wyglądała tak
żałośnie, że nie potrafiłem jej wygonić. Pewnie prędzej czy później będę musiał okazać się
brutalem i urządzić scenę. Nic innego nie skutkuje. Zasypie mnie wyrzutami, przypomni, że
byliśmy dobrymi przyjaciółmi i obiecaliśmy sobie parę rzeczy, będzie groziła, że się zabije.
Czekają mnie upojne chwile.
– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytała Jill.
– W dojściu do siebie po tym wszystkim. Miło jest mieć potem kogoś, kto powie ci, że
nie jesteś ostatnim sukinsynem, nawet jeśli przed chwilą wykopałeś starą przyjaciółkę do
rynsztoka.

***

Po południu, w sądzie, szło mu okropnie. Głowę miał pełną myśli o Melody, zastanawiał
się nad tym, jak pozbyć się jej w miarę bezboleśnie, zamiast nad prowadzoną sprawą. Melody
zbyt często już tańczyła flamenco w jego psychice. Tym razem nie pozwoli, żeby wyssała z
niego krew i doprowadziła go do emocjonalnego załamania.
Kiedy wrócił do mieszkania z paczką chińszczyzny pod pachą – doszedł do wniosku, że
nie chce iść z Melody do restauracji – siedziała pośrodku salonu, chichocząc i wąchając jakiś
biały proszek. Spojrzała na niego z radością w oczach.
– Hej – przywitała go. – Wykombinowałam trochę koki.
– Jezu – warknął. Upuścił chińszczyznę i teczkę na podłogę, a potem podszedł do
kobiety, pełen złości. – To się nie mieści w głowie – ryknął. – Jestem prawnikiem, niech to
szlag. Chcesz, żeby mnie pozbawili uprawnień?
Melody wysypała kokainę na kwadratowy skrawek papieru i wąchała ją ze zwiniętego w
rulon banknotu dolarowego. Kiedy Ted wyrwał jej to wszystko, zalała się łzami. Poszedł do
łazienki i spuścił z wodą narkotyk razem z banknotem. Ale gdy ten spływał w dół, zauważył,
że to nie był jeden dolar, ale dwadzieścia. Rozgniewał się jeszcze bardziej. Kiedy wrócił do
pokoju, Melody nadal płakała.
– Przestań – warknął. – Nie chcę tego słyszeć. I włóż coś na siebie. – Nagle ogarnęła go
podejrzliwość. – Skąd wzięłaś forsę na prochy? – zapytał. – Powiedz skąd?
Melody jęknęła żałośnie.
– Sprzedałam parę rzeczy – odparła bojaźliwym tonem. – Myślałam, że nie będziesz miał
nic przeciwko temu. To była dobra koka.
Odsunęła się trwożnie od niego, zasłaniając twarz ramieniem, jakby chciał ją uderzyć.
Ted nie musiał pytać, czyje rzeczy sprzedała. Świetnie to wiedział. Podobno kilka lat
temu wykręciła taki sam numer Michaelowi. Westchnął.
– Ubierz się – zażądał znużonym tonem. – Przyniosłem chińszczyznę.
Potem sprawdzi, czego brakuje, i zadzwoni do towarzystwa ubezpieczeniowego.
– Chińszczyzna jest niezdrowa – poinformowała go Melody. – Pełno w niej glutaminianu
sodu. Od tego boli głowa, Ted.
Wstała jednak posłusznie, choć nieco chwiejnie, i poszła do łazienki. Po kilku minutach
wróciła, ubrana w koszulkę trykotową z wyciętymi plecami i parę obdartych, obciętych
dżinsów. Ted podejrzewał, że nie ma na sobie nic więcej. Najwyraźniej przed paru laty doszła
do wniosku, że bielizna jest niezdrowa.
Zignorował jej uwagę na temat glutaminianu sodu, wyjął talerze i podał chińszczyznę w
jadalnej wnęce. Melody zjadła ją potulnie, zalewając wszystko sosem sojowym. Co parę
minut chichotała z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, ale potem robiła się bardzo
poważna i wracała do jedzenia. Kiedy otworzyła ciasteczko z wróżbą, na jej ustach pojawił
się szeroki uśmiech.
– Zobacz, Ted – zawołała radośnie, podając mu karteczkę.
Przeczytał ją. STARZY PRZYJACIELE SĄ NAJLEPSI.
– Niech to szlag – mruknął.
Własnej karteczki nawet nie otworzył. Melody zapytała go dlaczego.
– Powinieneś ją przeczytać, Ted – upierała się. – Nieprzeczytanie karteczki z wróżbą
przynosi pecha.
– Nie chcę jej czytać – oznajmił. – Pójdę zdjąć garnitur. – Wstał. – Tylko niczego nie
ruszaj.
Ale kiedy wrócił, na gramofonie leżała płyta. „Dobrze chociaż, że jego nie sprzedała” –
pomyślał z ulgą.
– Chcesz, żebym dla ciebie zatańczyła? – zapytała Melody. – Pamiętasz, jak tańczyłam
dla ciebie i dla Michaela? Byłam naprawdę seksowna... zawsze mi mówiliście, że jestem
świetna. Gdybym chciała, mogłabym zostać tancerką.
Postawiła kilka kroków pośrodku salonu, potknęła się i omal nie przewróciła. Wyglądało
to groteskowo.
– Usiądź, Melody – zażądał Ted, tak stanowczo, jak tylko potrafił. Posłuchała go. – Tylko
nie płacz – zaczął. – Rozumiesz? Nie chcę, żebyś płakała. Nie możemy rozmawiać, jeśli przy
każdym moim słowie będziesz się zalewała łzami. Jeśli zaczniesz płakać, rozmowa
skończona.
Skinęła głową.
– Nie będę płakała, Ted – obiecała. – Czuję się już znacznie lepiej niż rano. Jestem teraz z
tobą. Przy tobie czuję się lepiej.
– Nie jesteś ze mną Melody. Przestań.
Jej oczy zaszły łzami.
– Jesteś moim przyjacielem, Ted. Ty, Michael i Anne, wszyscy jesteście moimi
najlepszymi przyjaciółmi, wyjątkowymi.
Westchnął.
– Co się stało, Melody? Dlaczego przyjechałaś?
– Straciłam pracę, Ted.
– Pracę kelnerki? – zapytał. Kiedy ostatnio ją widział, trzy lata temu, była kelnerką w
barze w Kansas City.
Zamrugała powiekami, zbita z tropu.
– Kelnerki? – powtórzyła. – Nie, Ted. To było wcześniej. W Kansas City. Zapomniałeś?
– Pamiętam bardzo dobrze – zapewnił. – To jaką pracę straciłaś?
– Gównianą-odpowiedziała. – W fabryce. To było w Iowa. W Des Moines. Des Moines
to gówniane miasto. Nie przyszłam do roboty i mnie wylali. No wiesz, byłam przećpana.
Potrzebowałam paru dni odpoczynku. Wróciłabym do pracy. Ale mnie wylali. – Znowu była
bliska łez. – Już od dawna nie miałam dobrej roboty, Ted. Mam dyplom z nauk
humanistycznych. Pamiętasz? Wszyscy troje wieszaliście sobie w pokojach moje rysunki.
Masz je jeszcze?
– Mam – skłamał. – Gdzieś na pewno są.
Pozbył się ich już przed kilku laty. Za bardzo przypominały mu o Melody, a to było zbyt
bolesne.
– Tak czy inaczej, kiedy straciłam pracę, Johnny powiedział, że nie będzie mnie
utrzymywał. Johnny to był facet, z którym mieszkałam. Musiałam znaleźć jakąś robotę, ale
nie potrafiłam. Starałam się, Ted, naprawdę się starałam, ale nic z tego. Dlatego Johnny
pogadał z jednym facetem i załatwił mi pracę w salonie masażu, no wiesz. Zaprowadził mnie
tam, ale to był syf. Nie chciałam pracować w salonie masażu. Mam dyplom z nauk
humanistycznych.
– Pamiętam, Melody – zapewnił Ted, gdyż wyraźnie chciała, żeby coś powiedział.
Skinęła głową.
– Nie przyjęłam tej roboty i Johnny mnie wyrzucił. Nie miałam dokąd pójść. Dlatego
pomyślałam o tobie, o Anne i o Michaelu. Pamiętasz tę ostatnią noc? Obiecaliśmy sobie, że
gdyby któreś z nas potrzebowało pomocy...
– Pamiętam, Melody – powtórzył Ted. – Nie powtarzam tego tak często jak ty, ale o tym
pamiętam. Nigdy nie pozwoliłaś nam o tym zapomnieć, prawda? Ale mniejsza z tym. Czego
chcesz ode mnie tym razem? – zapytał martwym, zimnym tonem.
– Jesteś prawnikiem, Ted.
– Tak.
– Pomyślałam sobie... – Szczypała nerwowo twarz długimi cienkimi palcami. –
Pomyślałam sobie, że może mógłbyś mi dać jakąś robotę. Na przykład sekretarki. W twoim
biurze. Znowu bylibyśmy razem. Codziennie, tak jak kiedyś. Albo może... – Rozpromieniła
się na tę myśl. – ...mogłabym zostać jedną z tych osób, które rysują obrazki na salach
sądowych. Jak na procesie Patty Hearst i tak dalej. Widziałam to w telewizji. Byłabym w tym
dobra.
– Ci rysownicy pracują dla stacji telewizyjnych – wyjaśnił cierpliwie Ted. – A w moim
biurze nie ma wolnych etatów. Przykro mi, Melody. Nie znajdę ci pracy.
Przyjęła to zaskakująco spokojnie.
– Trudno, Ted – odpowiedziała. – Chyba potrafię sama coś znaleźć. Tylko... tylko pozwól
mi tu zostać, dobra? Możemy znowu być współlokatorami.
– O Jezu. – Oparł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. – Nie – oznajmił stanowczo.
Melody cofnęła dłoń od twarzy i popatrzyła na niego błagalnie.
– Proszę cię, Ted – wyszeptała. – Proszę.
– Nie – powtórzył. To słowo zawisło w powietrzu, zimne i nieubłagane.
– Jesteś moim przyjacielem, Ted – nalegała. – Obiecałeś.
– Możesz zostać tydzień – ustąpił. – Ale nie dłużej. Mam swoje życie, Melody. Mam
własne problemy. Zmęczyło mnie użeranie się z twoimi. Wszystkich nas zmęczyło. Z tobą są
tylko kłopoty. W college’u byłaś fajną dziewczyną, ale teraz to co innego. Pomagałem ci już
tyle razy. Czego, kurwa, chcesz więcej? – Z każdą chwilą ogarniał go coraz większy gniew. –
Wszystko się zmienia, Melody – oznajmił brutalnie. – Ludzie również. – Nie możesz
wiecznie wypominać mi głupiej obietnicy, jaką złożyłem w college’u, kiedy byłem naćpany
po dziurki w nosie. Nie jestem odpowiedzialny za twoje życie. Weź się w garść, do cholery.
Pozbieraj się. Nie mogę tego zrobić za ciebie i chce mi się już rzygać od tego twojego syfu.
Wcale się już nie cieszę na twój widok, wiesz?
Jęknęła żałośnie.
– Nie mów tak, Ted. Jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Dopóki
mam ciebie, Michaela i Anne, nigdy nie zostanę sama, rozumiesz?
– Zostałaś sama – odparł. Melody doprowadziła go do furii.
– Nie zostałam – upierała się. – Mam przyjaciół, wyjątkowych. Oni mi pomogą. Jesteś
moim przyjacielem, Ted.
– Byłem twoim przyjacielem – poprawił ją.
Spoglądała na niego, zraniona poza wszelkie słowa. Warga jej drżała. Przez chwilę sądził,
że tama pęknie i Melody rozpocznie kolejny ze swoich maratonów płaczu. Nagle jednak jej
twarz zmieniła wyraz. Melody wyraźnie pobladła i rozciągnęła powoli usta. Jej rysy zastygły
w masce straszliwego gniewu. Kiedy się wściekała, wyglądała ohydnie.
– Ty sukinsynu – warknęła.
Ten tekst Ted również już znał. Wstał z kanapy i podszedł do barku.
– Nie zaczynaj – ostrzegł, nalewając sobie szklaneczkę Chivas Regal z lodem. – Jak tylko
czymś rzucisz, wykopię cię na zbity pysk. Kapujesz, Melody?
– Ty szujo – powtórzyła. – Nigdy nie byłeś moim przyjacielem. Żadne z was nim nie
było. Okłamaliście mnie, zdobyliście moje zaufanie, a potem mnie wykorzystaliście. A teraz
wszyscy jesteście ważniakami, a ja jestem nikim, dlatego nie chcecie mnie znać. Nie chcecie
mi pomóc. Nigdy tego nie chcieliście.
– Pomagałem ci – przypomniał Ted. – Kilka razy. Jesteś mi winna prawie dwa tysiące
dolarów.
– Forsa – warknęła. – To wszystko, co cię obchodzi, ty sukinsynu.
Ted pociągnął łyk szkockiej i popatrzył na Melody.
– Niech cię diabli wezmą.
– Wcale byś się tym nie zmartwił. – Jej twarz zrobiła się zupełnie biała. – Wysłałam do
ciebie telegram. Dwa lata temu. Do was wszystkich. Potrzebowałam was, obiecaliście, że się
zjawicie, jeśli będę was potrzebowała, że będziecie ze mną ty też to obiecałeś i kochałeś się
ze mną i byłeś moim przyjacielem, ale kiedy wysłałam telegram, nie przyjechałeś, sukinsynu,
nikt z was nie przyjechał, nikt.
Jej głos przeszedł w krzyk.
Ted całkiem zapomniał o telegramie. Nagle przypomniało mu się wszystko. Przeczytał
wówczas tekst kilka razy i w końcu postanowił zadzwonić do Michaela. Ale Michaela nie
było w domu. Przeczytał więc telegram jeszcze raz, a potem zmiął go i spuścił z wodą.
Powtarzał sobie, że tym razem pojedzie do niej któreś z dwojga pozostałych. On miał ważną
sprawę, proces z Argrath Corporation o prawa patentowe, i nie mógł sobie pozwolić na to,
żeby z niej zrezygnować. A telegram był naprawdę rozpaczliwy i Ted przez całe tygodnie
czuł się potem winny z tego powodu, nim wreszcie zdołał o wszystkim zapomnieć.
– Byłem zajęty – wyjaśnił pół gniewnym, pół obronnym tonem. – Miałem na głowie
ważniejsze sprawy niż trzymanie cię za rączkę podczas kolejnego kryzysu.
– To było okropne – wrzasnęła Melody. – Potrzebowałam was, a wy zostawiliście mnie
zupełnie samą. O mało ze sobą nie skończyłam.
– Ale tego nie zrobiłaś, prawda?
– Mogłam to zrobić – odparła. – Mogłam się zabić, a was by to nawet nie obeszło.
Grożenie samobójstwem było jedną z ulubionych sztuczek Melody. Ted słyszał to już ze
sto razy. Tym razem postanowił, że nie połknie przynęty.
– Mogłaś – przyznał ze spokojem – a nas by to zapewne nie obeszło. Chyba masz rację.
Gniłabyś sobie tygodniami, nim ktoś by cię znalazł, a my nie usłyszelibyśmy o niczym przez
jakieś pół roku. A kiedy bym się wreszcie dowiedział, pewnie posmuciłbym się godzinę albo
dwie, wspominając dawne czasy, ale potem bym się urżnął, zadzwonił do mojej dziewczyny
albo coś w tym rodzaju i szybko by mi przeszło. Wkrótce zapomniałbym o tobie całkowicie.
– Byłoby ci mnie żal – powiedziała Melody.
– Nie – zaprzeczył Ted. Podszedł do barku i nalał sobie więcej whisky. – No wiesz, chyba
nie byłoby mi cię żal. Ani trochę. I nie czułbym się też winny. Przestań mi grozić
samobójstwem, Melody, bo nic ci to nie da.
Gniew zniknął z jej twarzy. Jęknęła cicho.
– Błagam, Ted – wyszeptała. – Nie mów takich rzeczy. Powiedz, że to by cię obeszło. Że
pamiętałbyś o mnie.
Łypnął na nią ze złością.
– Nie pamiętałbym – warknął. Trudniej było sobie z nią radzić, kiedy robiła się żałosna,
kuliła się, mała i bezbronna, i skomlała zamiast go oskarżać. Musiał jednak pozbyć się jej raz
na zawsze, uwolnić swe życie od tej klątwy.
– Odejdę jutro – zapewniła potulnym tonem. – Nie będę ci się narzucać. Tylko powiedz,
że cię obchodzę, Ted. Że jesteś moim przyjacielem. Że przyjedziesz, kiedy będę cię
potrzebowała.
– Nie przyjadę do ciebie, Melody – odparł. – Z tym już koniec. Nie chcę też, żebyś tu
przyjeżdżała, dzwoniła do mnie albo przysyłała telegramy, bez względu na to, co się z tobą
stanie. Jasne? Jasne? Chcę, żebyś zniknęła z mojego życia, a jak już cię nie będzie, zapomnę
o tobie najszybciej, jak tylko się da, bo jesteś bardzo paskudnym wspomnieniem, moja droga.
Krzyknęła głośno, jakby ją uderzył.
– NIE! – zawołała. – Nie, nie mów tak, pamiętaj o mnie, musisz o mnie pamiętać.
Zostawię cię w spokoju, obiecuję. Nigdy już się nie zobaczymy. Tylko powiedz, że będziesz
o mnie pamiętał. – Wstała nagle. – Pójdę sobie natychmiast – oznajmiła. – Skoro tego chcesz,
to sobie pójdę. Ale najpierw kochaj się ze mną, Ted. Proszę, chcę ci zostawić jakąś pamiątkę
po sobie.
Uśmiechnęła się lubieżnie i zaczęła ściągać trykotową koszulkę. Teda dopadły mdłości.
Odstawił szklankę z głośnym stukiem.
– Jesteś nienormalna – stwierdził. – Potrzebna ci profesjonalna pomoc, Melody. Ale ja ci
jej nie udzielę i nie mam zamiaru dłużej tego tolerować. Idę się przejść. Wrócę za parę
godzin. Ma cię już tu nie być.
Ted ruszył ku drzwiom. Melody gapiła się na niego, trzymając koszulkę w dłoni. Piersi
miała małe i skurczone. Lewą zdobił tatuaż, którego przedtem tam nie zauważył. Nie było w
niej nic choćby w najmniejszym stopniu godnego pożądania. Jęknęła żałośnie.
– Chciałam ci tylko zostawić jakąś pamiątkę po sobie – powiedziała.
Ted zatrzasnął za sobą drzwi.

***

Kiedy wrócił, była północ. Był pijany i w złym nastroju. Postanowił, że jeśli Melody
nadal będzie w mieszkaniu, wezwie policję i na tym się skończy. Jack siedział za biurkiem.
Niedawno rozpoczął dyżur. Ted zatrzymał się i upomniał go za to, że wpuścił rano Melody,
ale portier stanowczo wszystkiemu zaprzeczył.
– Nikt nie wchodził, panie Cirelli. Przecież wie pan, że nikogo nie wpuszczam, nie
spytawszy przedtem lokatora. Pracuję tu już sześć lat i nigdy mi się to nie zdarzyło.
Ted przypomniał mu z naciskiem o świadkach Jehowy i skończyło się na pyskówce.
W końcu rozwścieczony Ted dał sobie spokój i pojechał windą na trzydzieste pierwsze
piętro.

***
Do drzwi miał przyklejony taśmą rysunek.
Przez chwilę przyglądał mu się ze złością, a potem go zerwał. To była karykatura
Melody. Nie takiej, jaką widział dzisiaj, ale takiej, jaką znał w college’u: bystrej, zabawnej i
atrakcyjnej. Kiedy mieszkali razem, zawsze ilustrowała kartki, które dla nich zostawiała,
małymi karykaturami samej siebie. Był zaskoczony, że nadal potrafi tak dobrze rysować. Pod
twarzą napisała kilka słów.
ZOSTAWIŁAM CI PAMIĄTKĘ PO SOBIE.
Ted popatrzył ze złością na rysunek, zastanawiając się, czy powinien go zatrzymać.
Rozgniewało go własne wahanie. Zmiął kartkę w dłoni i sięgnął po klucze. „Przynajmniej
sobie poszła” – pomyślał. Może już na dobre. Jeśli zostawiła kartkę, to znaczyło, że sobie
poszła. Pozbył się jej co najmniej na parę następnych lat.
Wszedł do środka, cisnął zgniecioną w kulkę kartką w stronę stojącego na drugim końcu
pokoju kosza i uśmiechnął się, gdy okazało się, że trafił.
– Dwa punkty – powiedział głośno, pijany i zadowolony z siebie. Podszedł do barku i
zaczął robić sobie drinka.
Coś tu jednak nie grało.
Ted przestał mieszać w szklaneczce i wytężył słuch. Zrozumiał, że to woda w łazience.
Melody nie zakręciła wody.
– Chryste – mruknął. Nagle przyszła mu do głowy straszliwa myśl. Może Melody wcale
sobie nie poszła. Może siedziała w łazience i brała prysznic, może odbiło jej na dobre i
płakała, albo coś w tym rodzaju.
– Melody! – zawołał.
Nie odpowiedziała mu. Tak jest, to była woda. To nie mogło być nic innego. Ale Melody
mu nie odpowiedziała.
– Melody, jesteś tam? – wrzasnął. – Odpowiedz mi, do cholery.
Cisza.
Odstawił szklankę i poszedł do łazienki. Drzwi były zamknięte. Zatrzymał się pod nimi.
Woda z całą pewnością płynęła.
– Melody, jesteś tam? – zapytał głośno. – Melody?
Nic. Ted zaczynał się bać.
Złapał za klamkę. Obróciła się łatwo. Drzwi nie były zamknięte na klucz.
W środku było pełno pary. Prawie nic nie widział, zauważył jednak, że zasłona w kabinie
prysznica jest zasunięta. Prysznic odkręcono na pełną moc, a sądząc z ilości pary, woda
musiała być gorąca. Ted odsunął się trochę i zaczekał, aż para się rozproszy.
– Melody? – zapytał cicho.
Nadal nie było odpowiedzi.
– Cholera – mruknął. Starał się powstrzymać strach. Tylko o tym mówiła, powtarzał
sobie. Nigdy by tego nie zrobiła. Ludzie, którzy o tym mówią, nigdy tego nie robią. Czytał
gdzieś o tym. Chciała go po prostu przestraszyć.
Postąpił dwa szybkie kroki i odsunął zasłonę.
Była w środku, jej nagie ciało spowijały kłęby pary. Nie położyła się w wannie; siedziała
wciśnięta bokiem między krany. Wydawała się bardzo mała i żałosna. Zwinęła się prawie do
pozycji płodu. Prysznic był skierowany na nią, na jej dłonie. Podcięła sobie żyły jego
żyletkami i próbowała trzymać ręce pod prysznicem, ale to nie wystarczyło, bo cięła w
poprzek, a przecież wszyscy wiedzieli, że trzeba to robić wzdłuż. Użyła więc żyletki w innym
miejscu i miała teraz dwoje ust. Oba uśmiechały się do niego, uśmiechały. Prysznic spłukał
większość krwi i nigdzie nie było plam, ale z drugich ust pod brodą nadal skapywał czerwony
płyn. Jego strużki spływały na jej piersi, na wytatuowany tam kwiat. Spłukiwała je stamtąd
piana wodna. Włosy opadały na policzki, mokre i pozlepiane. Uśmiechała się. Wyglądała na
bardzo szczęśliwą. Ze wszystkich stron otaczała ją para. Ted pomyślał, że na pewno siedziała
tu już kilka godzin. Była bardzo czysta.
Zacisnął powieki. To nic nie zmieniło. Nadal ją widział. Zawsze już będzie ją widział.
Otworzył oczy. Melody wciąż się uśmiechała. Wyciągnął rękę i zakręcił wodę, mocząc
sobie rękaw.
Uciekł do salonu, pogrążony w otępieniu. „Boże” – myślał. „Boże. Muszę kogoś
zawiadomić. Muszę to zgłosić. Sam sobie z tym nie poradzę”. Postanowił wezwać policję.
Uniósł słuchawkę, ale zawahał się z palcem zawieszonym nad przyciskami. „Policja nic tu nie
pomoże” – stwierdził w myślach. Zadzwonił do Jill.
Kiedy jej o wszystkim opowiedział, na drugim końcu linii zapanowała całkowita cisza.
– Mój Boże – odezwała się po chwili Jill. – To okropne. Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Przyjedź do mnie – poprosił. – Natychmiast.
Znalazł drinka, którego przedtem sobie zrobił, i przełknął pośpiesznie łyk.
Jill zawahała się.
– Hm... posłuchaj, Ted. Nie bardzo umiem się obchodzić z trupami. Może byś przyjechał
do mnie? Nie chcę... no wiesz, nie sądzę, żebym mogła jeszcze kiedyś wziąć u ciebie
prysznic.
– Jill – mówił zdruzgotany Ted. – Potrzebuję kogoś. Natychmiast.
Z jego ust wyrwał się niepewny, przestraszony śmiech.
– Przyjedź do mnie – nalegała.
– Nie mogę jej tak tu zostawić.
– Wezwij policję – zaproponowała. – Niech zabiorą ciało. Potem przyjedź do mnie.
Ted wezwał policję.

***
– Jeśli to miał być żart, to mało śmieszny – oznajmił policjant. Jego partner patrzył na
Teda wilkiem.
– Żart? – zdziwił się Ted.
– W pańskiej łazience nikogo nie ma. Powinienem zabrać pana na posterunek.
– Nikogo nie ma? – powtórzył Ted z niedowierzaniem w głosie.
– Daj mu spokój, Sam – odezwał się jego partner. – Nie widzisz, że jest zalany?
Ted popędził do łazienki.
Wanna była pusta. Pusta. Uklęknął na podłodze i pomacał jej dno. Było suche, zupełnie
suche. Ale rękaw koszuli nadal miał mokry.
– Nie – powtarzał. – Nie.
Popędził z powrotem do salonu. Obaj gliniarze przyglądali mu się z rozbawieniem w
oczach. Torba podróżna Melody zniknęła spod drzwi. Naczynia wymyto w zmywarce i nie
sposób było stwierdzić, czy ktoś robił dziś naleśniki. Ted przewrócił kosz do góry dnem,
wysypując jego zawartość na kanapę. Zaczął przerzucać papiery.
– Niech pan pójdzie się przespać – poradził starszy gliniarz. – Rano poczuje się pan
lepiej.
– Chodź – rzucił jego partner.
Policjanci wyszli, zostawiając grzebiącego w papierach Teda. Rysunku nie było. Nie
było. Nie było.
Ted cisnął pustym koszem na drugi koniec pokoju z taką siłą, że aż zabrzęczał, odbijając
się od ściany. Wziął taksówkę i pojechał do Jill.

***

Zbliżał się już świt, gdy Ted usiadł nagle w łóżku. Serce mu waliło. W ustach zaschło mu
ze strachu. Jill zamamrotała coś sennie.
– Jill – zawołał, potrząsając nią.
Zamrugała sennie, spoglądając na niego.
– Co się stało?
Usiadła, zasłaniając się kocem.
– Nie słyszysz?
– Co mam słyszeć? – zapytała.
Zachichotał.
– Masz włączony prysznic.
Rano ogolił się w kuchni, chociaż nie było tam lustra. Skaleczył się dwukrotnie. Pęcherz
mu pękał, ale nie chciał wejść do łazienki, mimo że Jill zapewniała go wielokrotnie, iż
prysznic jest zakręcony. Słyszał go, do cholery. Zaczeka, aż przyjedzie do biura. Tam nie było
prysznica w łazience.
Jill spoglądała na niego jakoś dziwnie.

***

Po przyjściu do biura Ted zrobił porządek na biurku i spróbował się zastanowić. Był
prawnikiem. Miał sprawny, analityczny umysł. Postanowił rozwikłać tę zagadkę. Pił tylko
kawę, całe mnóstwo kawy.
Myślał o tym, że nie było torby. Jack nie widział Melody. Nie było trupa. Nie było
rysunku. Nikt jej nie widział. Pod prysznicem było sucho. Nie było brudnych naczyń. Był
pijany. Ale nie przez cały dzień, dopiero potem, po kolacji. To na pewno nie przez alkohol.
Wykluczone. Nie było rysunku. Nie widział jej nikt poza nim. Nie było rysunku.
ZOSTAWIŁAM CI PAMIĄTKĘ PO SOBIE. Zmiął w garści i wyrzucił telegram od niej.
Dwa lata temu. Pod prysznicem nic nie było.
Podniósł słuchawkę.
– Billie – zażądał – znajdź mi numer telefonu jakiejś gazety z Des Moines w stanie Iowa.
Wszystko jedno jakiej.
Kiedy wreszcie się dodzwonił, kobieta z działu nekrologów nie chciała mu nic
powiedzieć. Zmiękła dopiero wtedy, gdy jej powiedział, że jest prawnikiem i potrzebuje tych
danych do ważnej sprawy.
Nekrolog był bardzo krótki. Melody zidentyfikowano w nim tylko jako „pracownicę
salonu masażu”. Zabiła się pod prysznicem.
– Dziękuję – powiedział i odłożył słuchawkę. Potem przez długi czas wyglądał przez
okno. Miał stąd wspaniały widok, widział jezioro i wysoki wieżowiec Standard Oil.
Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Czuł w brzuchu gwałtowny ucisk strachu.
Mógł wrócić do Jill. Jeśli zgodzi się go przyjąć. Po tym, co wydarzyło się nocą,
traktowała go okropnie chłodno. Kiedy jechali taksówką do biura, poradziła mu, żeby zgłosił
się do psychiatry. Nic nie rozumiała. Nikt tego nie zrozumie... chyba że... znowu podniósł
słuchawkę i przerzucił kołonotatnik. Nie znalazł numeru ani wizytówki. Oddalili się od siebie
aż tak bardzo. Znowu zadzwonił do Billie.
– Połącz mnie z Random House w Nowym Jorku – polecił. – Z panem Michaelem
Englehartem. Jest tam redaktorem.
Ale gdy się połączył, usłyszał w słuchawce obcy, zimny głos.
– Pan Cirelli? Jest pan przyjacielem Michaela czy jednym z jego autorów?
Tedowi zaschło w ustach.
– Przyjacielem – odpowiedział. – Czy Michaela nie ma? Muszę z nim porozmawiać. To...
pilne.
– Obawiam się, że Michael już u nas nie pracuje – odparł głos. – Przeżył załamanie
nerwowe, przed niespełna tygodniem.
– Czy...?
– Żyje. Mam wrażenie, że zabrali go do szpitala. No wie pan. Może znajdę panu numer.
– Dziękuję – odparł Ted. – Dam sobie radę.
Odwiesił słuchawkę.
W spisie telefonów miasta Phoenix nie znalazł Anne Kaye. „No pewnie” – pomyślał.
„Przecież wyszła za mąż”. Spróbował sobie przypomnieć nazwisko jej męża. Zajęło mu to
sporo czasu. „Było polskie” – coś zaczął sobie przypominać. W końcu odszukał je w pamięci.
Nie liczył na to, że zastanie ją w domu. Był dzień powszedni i na pewno prowadziła
lekcje. Ale po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę.
– Dzień dobry – powiedział. – Anne, czy to ty? Mówi Ted, z Chicago. Anne, muszę z
tobą porozmawiać. Chodzi o Melody. Potrzebuję twojej pomocy.
Nie mógł zaczerpnąć tchu.
Usłyszał chichot.
– Anne nie ma w domu, Ted – poinformowała go Melody. – Poszła do szkoły, a potem
ma zamiar odwiedzić męża. No wiesz, żyją w separacji. Ale obiecała, że o ósmej wróci.
– Melody – wydyszał.
– Oczywiście, nie jestem pewna, czy mogę jej wierzyć. Wszyscy troje zawsze mieliście
problemy z dotrzymywaniem obietnic. Ale może wróci, Ted. Liczę na to. Chcę jej zostawić
pamiątkę po sobie.

Przełożył Darosław J. Toruń


Piaseczniki

Simon Kress mieszkał samotnie w obracającym się w ruinę dworze, wśród suchych,
skalistych wzgórz, pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Nie miał więc sąsiadów, których
mógłby, niespodziewanie zmuszony przez interesy do wyjazdu, obarczyć swoimi
zwierzętami. Z sokołem padlinożercą nie było kłopotu – zagnieździł się w nie używanej
dzwonnicy i zwykle sam zdobywał sobie pożywienie. Pełzacza Kress wygnał na zewnątrz i
pozostawił własnemu losowi – mały potworek będzie się obżerał skalnikami, ślimakami i
ptakami. Największy problem stanowiło akwarium, wypełnione najprawdziwszymi ziemskimi
piraniami. W końcu Kress po prostu wrzucił tam udziec wołowy. Jeżeli zostałby zatrzymany
dłużej, niż się spodziewał, piranie mogłyby pożerać się wzajemnie. Robiły to już przedtem.
Bawiło go to.
Niestety, tym razem Kressa zatrzymano znacznie dłużej, niż oczekiwał. Gdy wreszcie
wrócił, wszystkie ryby były martwe. Zginął również sokół padlinożerca. Pożarł go pełzacz,
wspiąwszy się na dzwonnicę. Simon Kress się zirytował.
Następnego dnia poleciał ślizgaczem do Asgardu – podróż długości około dwustu
kilometrów. Asgard był największym miastem Balduru, szczycił się również posiadaniem
najstarszego i największego kosmoportu. Kress lubił imponować przyjaciołom zwierzętami,
które były niezwykłe, interesujące i drogie, a Asgard był miejscem, gdzie można je było
kupić.
Tym razem szczęście mu nie dopisało. Właściciel sklepu Ksenopieszczoszki zwinął
interes, w t’Etherane – Sprzedaż Zwierząt Domowych usiłowano mu wcisnąć jeszcze jednego
sokoła padlinożercę, a Tajemnicze Wody nie miały do zaoferowania niczego bardziej
egzotycznego niż rekiny świetliste, piranie i kałamarnice pająkowate. Kress już je wszystkie
kiedyś miał – teraz chciał czegoś nowego.
Zmrok zastał go spacerującego po Tęczowym Bulwarze, w poszukiwaniu miejsc, których
dotychczas nie odwiedzał. Bulwar, leżący w bezpośrednim sąsiedztwie portu kosmicznego,
obrzeżony był szeregami sklepów należących do firm importowych. Wielkie magazyny
wabiły długimi, imponującymi wystawami, z towarami spoczywającymi na filcowych
poduszkach na tle ciemnych, dodających tajemniczości wnętrzu zasłon. Pomiędzy nimi
tłoczyły się kantorki ze starzyzną – wąskie, obskurne sklepiki, których okna wystawowe były
zawalone wszelkiego rodzaju pozabaldurskimi rupieciami. Kress przejrzał ofertę zarówno
luksusowych, jak i tych zagraconych sklepów, w jednych i drugich doznając rozczarowania.
Potem, już bardzo blisko portu, natknął się na sklep, który wydawał się inny. Kress nigdy
przedtem nie zaglądał w te okolice. Sklep zajmował niewielki, parterowy budynek, wciśnięty
między euforia-bar a burdel-świątynię Sióstr Tajemnicy. Im bliżej końca, tym bardziej
podejrzany stawał się Tęczowy Bulwar. Sklep był niezwykły. Frapujący.
Wystawy wypełniała mgła, raz bladoczerwona, raz szara, jak prawdziwa, to znów
połyskująca i złota. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Kress przelotnie
dostrzegał na wystawie jakieś rzeczy – maszyny, dzieła sztuki, inne przedmioty, których nie
potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie mógł się dokładnie przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich
zmysłowo, ukazując fragment to jednej, to następnej rzeczy, potem znów osnuwając
wszystko. To było intrygujące.
Gdy tak patrzył, mgła zaczęła formować się w litery. Tylko pojedyncze słowa. Kress stał i
czytał:
WO I SHADE. IMPORT. ARTEFAKTY. SZTUKA. ZWIERZĘTA. I INNE.
Litery się zatrzymały. Poprzez mgłę Kress dostrzegł jakiś ruch. To mu wystarczyło. To
oraz słowo „zwierzęta” w reklamie. Przerzucił spacerową pelerynę przez ramię i wszedł do
środka.
Wewnątrz poczuł się zdezorientowany. Pomieszczenie wyglądało na ogromne, znacznie
większe, niż mógłby sądzić po stosunkowo umiarkowanej wielkości ścianie frontowej. Sufit
stanowiła panorama gwiezdna, z mgławicami spiralnymi, bardzo ciemna i realistyczna,
bardzo piękna. Delikatne podświetlenie kontuarów podkreślało walory wyłożonych w nich
przedmiotów. Snująca się nisko mgła wyścielała podłogę niby dywan. Miejscami sięgała
Kressowi niemal do kolan, przy każdym kroku wirując wokół nóg.
– Czym mogę panu służyć?
Kobieta jakby wyłoniła się prosto z mgły. Wysoka, chuda i blada, ubrana w praktyczny,
szary kombinezon i dziwną, małą czapeczkę, przesuniętą mocno na tył głowy.
– Pani jest Wo czy Shade? – spytał Kress. – Czy może tylko ekspedientką?
– Jala Wo, do usług – odpowiedziała. – Shade nie widuje się z klientami. Nie
zatrudniamy personelu.
– Macie całkiem spory sklep. Dziwne, że nigdy przedtem o was nie słyszałem.
– Tutaj, na Baldurze, otworzyliśmy filię dopiero niedawno. Mamy jednak sklepy na
innych planetach. Co mogę panu sprzedać? Może dzieło sztuki? Wygląda pan na
kolekcjonera. Posiadamy wspaniałe rzeźby w krysztale z Nor T’alush.
– Nie – zaprzeczył Simon Kress. – Mam już wszystkie rzeźby w krysztale, które chcę
mieć. Przyszedłem tu rozejrzeć się za jakąś maskotką.
– Żywą?
– Tak.
– Obcą?
– Oczywiście.
– Mamy do sprzedania przedrzeźniacza. Ze Światów Celii. Milutka mała małpka. Nie
tylko nauczy się mówić, ale po pewnym czasie będzie naśladować pański głos, jego
modulację, również pańskie gesty, nawet mimikę twarzy.
– Milutka – potwierdził Kress. – I pospolita. Takie cechy nie są mi potrzebne. Ja chcę
czegoś egzotycznego. Naprawdę niezwykłego. I nie milutkiego. Nie cierpię milutkich
zwierząt. Mam w tej chwili pełzacza. Importowanego z Cotho, za niemałe pieniądze. Od
czasu do czasu karmię go zbędnym kocim pomiotem. Oto co myślę o milutkich stworzeniach.
Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Wo uśmiechnęła się zagadkowo.
– Czy miał pan kiedyś zwierzę – spytała – które by panu oddawało boską cześć?
Kress skrzywił się.
– Och, od czasu do czasu. Ja nie potrzebuję uwielbienia, tylko rozrywki.
– Nie zrozumiał mnie pan – powiedziała, ciągle z tym dziwnym uśmiechem na ustach. –
Mam na myśli boską cześć zupełnie dosłownie.
– O czym pani mówi?
– Sądzę, że mam coś akurat dla pana. Proszę iść za mną.
Poprowadziła go pomiędzy świetlistymi kontuarami, potem wzdłuż długiego, zasnutego
mgłą przejścia pod fałszywymi gwiazdozbiorami. Przez ścianę z mgły weszli do innej części
sklepu i zatrzymali się przed dużym, plastikowym pojemnikiem. „Akwarium” – pomyślał
Kress.
Wo przywołała go gestem ręki. Podszedł bliżej i zobaczył, że się mylił. To było
terrarium. Wewnątrz znajdowała się miniaturowa pustynia o powierzchni około dwóch
metrów kwadratowych. W słabym, czerwonym świetle jasny piasek połyskiwał
niezdecydowanym szkarłatem. Skały: bazalt, kwarc, granit. W każdym rogu pojemnika stał
zamek.
Kress zamrugał, popatrzył uważniej, zrobił poprawkę – stały tylko trzy zamki. Czwarty
obsunął się, obrócony w potrzaskaną, żałosną ruinę. Pozostałe trzy, wzniesione z kamienia i
piasku, były nieforemne, ale nietknięte. Na ich blankach, w zaokrąglonych portykach roiły się
maleńkie stworzenia. Kress przycisnął twarz do plastyku.
– Owady? – spytał.
– Nie. Ta forma życia jest znacznie bardziej skomplikowana. Również inteligentniejsza.
O wiele mądrzejsza od pańskiego pełzacza. To piaseczniki, tak się nazywają.
– Insekty – oświadczył Kress, odsuwając się od pojemnika. – Nie obchodzi mnie, jak
bardzo są skomplikowane. – Zrobił niezadowoloną minę. – I niech pani łaskawie nie próbuje
mnie ogłupiać bajkami o ich inteligencji. Są zbyt małe, by posiadać cokolwiek ponad
najprostsze zawiązki mózgowe.
– Dzielą jedną, wspólną dla całego rojowiska świadomość – powiedziała Wo. – Dla
jednego zamku, w ich przypadku. W tym pojemniku są w rzeczywistości tylko trzy
organizmy. Czwarty zmarł. Widzi pan, jego zamek jest zrujnowany.
Kress spojrzał na terrarium.
– Wspólna świadomość, tak? Interesujące. – Znowu się skrzywił. – Mimo wszystko to nic
innego jak tylko przesadzonych rozmiarów mrówcza ferma. Spodziewałem się czegoś
lepszego.
– One toczą wojny.
– Wojny? Hm... – Kress znowu zerknął na pojemnik.
– Proszę zwrócić uwagę na kolory – zasugerowała Wo, wskazując stworzenia na
najbliższym zamku. Jedno z nich wspinało się na ścianę terrarium.
Kress obejrzał je dokładnie. W dalszym ciągu widział w nim tylko owada. Maleńkiego,
długości paznokcia, sześcionożnego, z sześcioma mikroskopijnymi oczkami osadzonymi
wokół tułowia. Groźnie wyglądające szczypce rozwierały się i zaciskały, a para długich,
delikatnych czułków kreśliła w powietrzu skomplikowane wzory. Czułki, szczypce, oczy i
odnóża były smolistoczarne, dominującym kolorem był jednak ciemnopomarańczowy –
barwa pancerza.
– To jest owad – powtórzył Kress.
– To nie jest owad – upierała się łagodnie Wo. – Gdy piasecznik osiąga większe
rozmiary, pancerny egzoszkielet jest zrzucany. Jeżeli osiąga większe rozmiary. W pojemniku
tej wielkości jest to niemożliwe. – Wzięła Kressa pod rękę i poprowadziła wokół terrarium ku
następnemu zamkowi. – Proszę tutaj spojrzeć na kolory.
Spojrzał. Były inne. Te piaseczniki miały pancerz jasnoczerwony; czułki, szczypce, oczy
i odnóża były żółte. Kress odszukał wzrokiem trzeci zamek. Jego mieszkańcy byli biali, z
czerwonymi dodatkami.
– Hm... – mruknął.
– Toczą wojny, jak już wspomniałam – powiedziała Wo. – Zawierają nawet rozejmy i
sojusze. To właśnie dzięki sojuszowi został zniszczony czwarty w tym pojemniku zamek.
Czarne stawały się zbyt liczne, pozostałe połączyły więc siły, by je unicestwić.
Kress był ciągle sceptyczny.
– Zabawne, bez wątpienia. Ale owady również toczą wojny.
– Owady się nie modlą – odparła Wo.
– Co?
Wo uśmiechnęła się i wskazała zamek. Kress przypatrzył mu się uważnie. W ścianie
najwyższej wieży była wyrzeźbiona twarz. Rozpoznał ją. To była twarz Jali Wo.
– Jak...?
– Wyświetliłam wewnątrz pojemnika mój hologram i utrzymywałam go tam przez kilka
dni. Oblicze boga, rozumie pan? Piaseczniki dysponują zalążkowymi zdolnościami
psionicznymi. Telepatia o niewielkim zasięgu. Karmię je, zawsze jestem w pobliżu, a one
mnie wyczuwają i czczą, dekorując swe budowle moją twarzą. Jest na wszystkich zamkach,
widzi pan?
Rzeczywiście była. Twarz Jali Wo na ścianach zamków wydawała się pogodna i
spokojna. I pełna życia. Kress zachwycił się artyzmem tych rzeźb.
– Jak one to robią?
– Przednie odnóża spełniają jednocześnie funkcję rąk. Mają nawet coś w rodzaju palców:
trzy małe, giętkie wyrostki. Poza tym piaseczniki bardzo dobrze współpracują, zarówno w
walce, jak i w pracy. Proszę pamiętać, że wszystkie osobniki tego samego koloru mają
wspólną świadomość.
– Proszę mi coś więcej o nich opowiedzieć – zażądał Kress.
Wo uśmiechnęła się.
– Mamka żyje wewnątrz zamku. Mamka to moje określenie; ta istota jest jednocześnie
żołądkiem i rodzicielką. Ma wielkość pańskiej pięści i jest niezdolna do ruchu. Osobniki
ruchome to robotnicy i wojownicy. Władcą jest mamka, królowa. Właściwie ten podział na
płci jest trochę mylący. Każdy zamek, rozpatrywany jako całość, to jeden hermafrodyczny
osobnik.
– Co one jedzą?
– Ruchomi jedzą papkę; wstępnie przetrawione pożywienie, dostępne wewnątrz zamku.
Dostają je od mamki, która uprzednio kilka dni ów pokarm przerabia. Ich żołądki nie
zniosłyby niczego innego, tak więc jeżeli mamka umiera, one wszystkie wkrótce również
giną. A mamka... mamce jest wszystko jedno, co je. Nie będzie to dla pana specjalnie
kosztowne. Resztki ze stołu zupełnie wystarczą.
– A żywe pożywienie?
Wo wzruszyła ramionami.
– Tak, mamki zjadają ruchomych z innych zamków.
– Jestem zaintrygowany – przyznał Kress. – Gdyby tylko nie były takie małe.
– Pańskie mogą być większe. Te piaseczniki są małe, gdyż ten pojemnik jest niewielki.
Dostosowują swój rozmiar do dostępnej przestrzeni. Gdybym je przeniosła do czegoś
większego, zaczęłyby rosnąć.
– Hm... Akwarium, w którym trzymałem piranie, jest dwukrotnie większe. Można by je
oczyścić, wypełnić piaskiem...
– Firma Wo i Shade wszystkim się zajmie. Będziemy to sobie poczytywali za
przyjemność.
– Oczywiście spodziewam się – powiedział Kress – że otrzymam cztery nietknięte zamki.
– To oczywiste – odparła Wo.
Zaczęli się targować o cenę.
Trzy dni później Jala Wo wraz z uśpionymi piasecznikami oraz robotnikami, którzy mieli
się zająć ich osadzeniem w pojemniku, pojawiła się w posiadłości Simona Kressa. Jej
asystenci byli obcymi, należącymi do zupełnie nie znanej Kressowi rasy – przysadzistymi,
szerokimi dwunogami o czterech ramionach i wyłupiastych, wieloźrenicowych oczach. Ich
skóra sprawiała wrażenie grubej i szorstkiej; na całym ciele znaczyły ją dziwne, pofałdowane,
najeżone wyrostkami plamy. Okazało się, że są bardzo silni i dobrze pracują. Wo wydawała
im polecenia w śpiewnym języku, którego Kress nigdy dotychczas nie słyszał.
Wszystkie prace zostały ukończone w ciągu jednego dnia. Akwarium po piraniach
przeniesiono na środek bardzo obszernego salonu, wyskrobano do czysta i do dwóch trzecich
wysokości wypełniono piaskiem i odłamkami skał. Ze wszystkich stron, dla wygody
oglądającego, ustawiono kanapy. Następnie zainstalowano oświetlenie – specjalny system,
nie tylko zapewniający piasecznikom ich ulubione czerwone światło, ale także umożliwiający
wyświetlanie we wnętrzu pojemnika hologramów. Na szczycie zamontowano mocną pokrywę
wyposażoną w specjalny mechanizm, służący do podawania karmy.
– Tędy będzie pan mógł je karmić bez konieczności zdejmowania pokrywy – wyjaśniła
Jala Wo. – To wyeliminuje ryzyko ucieczki któregoś z nich.
W pokrywę wbudowane było także urządzenie klimatyzacyjne, odpowiedzialne za
utrzymywanie wewnątrz pojemnika odpowiedniej wilgotności.
– Powietrze powinno być suche, ale nie za suche – powiedziała Wo.
Po ukończeniu montażu jeden z czteroręcznych robotników wszedł do pojemnika i
wykopał w każdym rogu głęboką dziurę. Jego kolega wręczył mu uśpione mamki, wyjmując
je, jedną po drugiej, z mroźnych wnętrz kaset, w których zostały przyniesione. W królowych
piaseczników nie było nic szczególnego. Kress uznał, że najbardziej przypominają
pożyłkowane, na wpół zepsute płaty surowego mięsa. Z ustami.
Robotnik zakopał je, po jednej w każdym rogu pojemnika. Potem pokrywa została
ostatecznie umocowana i robotnicy opuścili dom.
– Ciepło wyrwie mamki z uśpienia – powiedziała Wo. – Za kilka dni ruchomi zaczną się
wykluwać i wychodzić na powierzchnię. Proszę im nie żałować pożywienia. Będą
potrzebowali dużo siły, by się przyzwyczaić do trudów życia. Sądzę, że zamki powinny
zacząć rosnąć za jakieś trzy tygodnie.
– A moja twarz? Kiedy zaczną rzeźbić moją twarz?
– Proszę włączyć hologram po upływie około miesiąca. I być cierpliwym. Jeżeli będzie
pan miał jakieś wątpliwości, proszę do nas dzwonić. Firma Wo i Shade jest na pańskie usługi.
– Ukłoniła się i wyszła.
Kress ponownie zbliżył się do pojemnika i pstryknął przełącznikiem. Pustynia była cicha
i spokojna. Niecierpliwie zabębnił palcami o plastyk, potem wzruszył ramionami.
Czwartego dnia Kressowi wydawało się, iż dostrzega ruch w głębi piasku, jakieś
delikatne, podziemne przesunięcia.
Piątego dnia zobaczył pierwszego piasecznika, samotnego białego.
Szóstego dnia naliczył ich już tuzin, białych, czerwonych i czarnych. Pomarańczowe się
spóźniały. Wrzucił do pojemnika przez podajnik w pokrywie na pół przegniłe resztki swoich
posiłków. Piaseczniki od razu je wyczuły, ruszyły w ich stronę i zaczęły odciągać do swoich
rogów. Nie walczyły, chociaż od razu się zorganizowały; osobniki tego samego koloru
współpracowały ze sobą. Kress był nieco rozczarowany, ale zdecydował, że da im trochę
czasu.
Pomarańczowe piaseczniki pojawiły się ósmego dnia. Do tego czasu inne już zaczęły
znosić małe kamyki i budować niezgrabne fortyfikacje. Ciągle nie walczyły. Były jeszcze
maleńkie, dwukrotnie mniejsze niż te, które Kress widział w sklepie Wo. Pomyślał jednak, że
rosną bardzo szybko.
Zamki zaczęły wyrastać w połowie drugiego tygodnia. Zorganizowane bataliony
przyciągały do swych rogów ciężkie bryły piaskowca i granitu, inne szczypcami i
kończynami przepychały tam piasek. Kress kupił parę powiększających gogli, dzięki którym
mógł obserwować krzątaninę piaseczników na terenie całego pojemnika. Krążył i krążył
wzdłuż wysokich, plastikowych ścian i patrzył. To było fascynujące. Zamki wyglądały nieco
zbyt bezbarwnie i jednolicie w stosunku do tego, czego by sobie życzył, ale znalazł na to radę.
Następnego dnia wrzucił wraz z pożywieniem trochę obsydianu i okruchy barwionego szkła.
W ciągu kilku godzin piaseczniki wkomponowały to w mury.
Pierwszy został ukończony zamek czarnych, niedługo potem stanęły fortece białych i
czerwonych. Pomarańczowe były ostatnie, jak zwykle. Kress zabierał swoje posiłki do salonu
i jadł, siedząc na kanapie, by móc bez przerwy prowadzić obserwacje. Lada godzina
spodziewał się wybuchu pierwszej wojny.
Był rozczarowany. Mijały dni, zamki wyrastały coraz wyżej, stawały się coraz
rozleglejsze. Kress oddalał się od pojemnika jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne
i odpowiedzieć na pilne, dotyczące interesów telefony. Wojna wciąż jednak nie wybuchała.
Rozdrażnienie Kressa rosło za to coraz bardziej.
W końcu przestał je karmić.
Dwa dni po tym, jak pożywienie przestało spadać z ich pustynnego nieba, cztery czarne
piaseczniki otoczyły i zaciągnęły do swej mamki jednego pomarańczowego. Najpierw go
okaleczyły, odcinając szczypce, czułki i kończyny, potem przez główną bramę wniosły do
swego miniaturowego zamczyska. Więcej się już nie pojawił. Godzinę później ponad
czterdzieści pomarańczowych przemaszerowało przez pustynię i zaatakowało róg czarnych.
Były bardzo nieliczne w porównaniu z wysypującymi się z głębi zamku obrońcami. Walka
zakończyła się rzezią napastników; zabici i zdychający stali się pożywieniem dla czarnej
mamki.
Kress, uszczęśliwiony, gratulował sobie pomysłowości.
Gdy następnego dnia wrzucił resztki swego obiadu, natychmiast między trzema rogami
rozgorzała o nie walka. Białe odniosły wielkie zwycięstwo.
Od tego dnia wojny wybuchały jedna po drugiej.
Niemal miesiąc po dostarczeniu piaseczników przez Jalę Wo Kress włączył projektor
holograficzny i jego twarz zmaterializowała się wewnątrz pojemnika. Obracała się powoli
wokół osi, by wszystkie cztery zamki były równo obdzielone jej spojrzeniem. Tę swoją
podobiznę Kress uważał za raczej udaną – wiernie odtwarzała jego szelmowski uśmiech,
szerokie usta, pełne policzki. Błękitne oczy błyszczały, siwe włosy były starannie ułożone w
modne półkola, brwi cienkie i zakreślone w wyrafinowany sposób.
Wkrótce piaseczniki wzięły się do pracy. W czasie, w którym jego oblicze promieniowało
z nieba, Kress karmił je niezwykle obficie. Wojny ustały. Wszelka aktywność została
skierowana ku tworzeniu ołtarzy.
Twarze Kressa wyłoniły się z murów zamków.
Z początku wszystkie cztery rzeźby sprawiały wrażenie takich samych. Ale wraz z
postępem robót Kress zaczął zauważać subtelne różnice w technice i wykonaniu. Czerwone
piaseczniki okazały się najbardziej twórcze – użyły maleńkich odłamków łupka dla oddania
siwizny jego włosów. Idol białych wydawał mu się młody i czupurny, twarz zaś wyrzeźbiona
przez czarne, jakkolwiek doskonale, linia po linii, wierna, uderzyła go dobrocią i mądrością.
Pomarańczowe piaseczniki jak zwykle były ostatnie i najgorsze. Wojny nie przebiegały dla
nich pomyślnie i zamek, w porównaniu z innymi, wyglądał dość nędznie. Podobizna, którą
rzeźbiły, była toporna i pozbawiona życia; zanosiło się na to, że zamierzają ją taką zostawić.
Kress poczuł się głęboko urażony, gdy zauważył, że przestały nad nią pracować, nic jednak
nie mógł na to poradzić.
Gdy wszystkie piaseczniki ukończyły swe rzeźby, wyłączył holograf i zdecydował, iż
nadszedł czas, by urządzić przyjęcie. Jego przyjaciele będą zbulwersowani. Pomyślał, że
mógłby nawet zainscenizować dla nich wojnę. Mrucząc radośnie pod nosem, zabrał się do
układania listy gości.

***

Przyjęcie było ogromnym sukcesem.


Kress zaprosił trzydzieści osób: garstkę bliskich, dzielących jego upodobania przyjaciół,
kilka byłych kochanek oraz kolekcję konkurentów w interesach i rywali politycznych, którzy
nie mogli sobie pozwolić na zignorowanie zaproszenia od potężnego przeciwnika. Wiedział,
że niektórych z nich pognębi czy nawet obrazi widowiskiem z piasecznikami w roli głównej.
Liczył na to. Uważał przyjęcie za nieudane, jeżeli chociaż jeden z gości nie wyszedł z niego
wściekły.
Pod wpływem chwili dodał do listy nazwisko Jali Wo.
– Jeśli pani chce, proszę przyprowadzić ze sobą Shade’a – zaproponował, przekazując jej
zaproszenie.
Fakt, że Wo je przyjęła, nieco go zaskoczył.
– Shade niestety nie będzie mógł przyjść. Nie bierze udziału w imprezach towarzyskich –
dodała. – Ja natomiast chętnie sprawdzę, jak się sprawują pańskie piaseczniki.
Zamówił bardzo wystawne potrawy. Gdy wreszcie zamarły ostatnie rozmowy, a
większość gości była do mdłości opita winem i objedzona przysmakami, zaszokował
wszystkich, osobiście zbierając do wielkiej miski resztki ze stołu.
– Chodźcie wszyscy – powiedział. – Chciałbym was przedstawić moim najnowszym
ulubieńcom.
Niosąc miskę przed sobą, poprowadził ich do salonu.
Piaseczniki spełniły jego najbardziej wypieszczone nadzieje. Głodził je przez ostatnie
dwa dni i teraz były w bardzo bojowym nastroju. Na oczach stłoczonych wokół pojemnika
gości, przewidująco wyposażonych przez Kressa w powiększające gogle, stoczyły o
wrzucone jedzenie wspaniałą walkę. Po jej zakończeniu Kress naliczył prawie sześćdziesiąt
trupów. Czerwone i białe, które ostatnio zawarły rozejm, zdobyły większą część łupu.
– Kress, jesteś obrzydliwy – oświadczyła Cath m’Lane. Żyła z nim przez pewien czas
przed dwoma laty, aż jej ckliwy sentymentalizm niemal doprowadził go do obłędu. – To
głupota z mojej strony, że znowu tu przyszłam. Myślałam, że może się zmieniłeś, chcesz
przeprosić. – Nigdy mu nie wybaczyła jego zachowania po tym, jak pełzacz zjadł jej
niezwykle milutkiego pieska. – Nigdy więcej mnie nie zapraszaj, Simon.
Wymaszerowała, odprowadzona przez swego aktualnego kochanka i wybuchy chóralnego
śmiechu.
Pozostali goście zadawali mnóstwo pytań.
– Gdzieś zdobył te stworzenia? – chcieli wiedzieć.
– W firmie Wo i Shade, Import – odrzekł, uprzejmym gestem wskazując Jalę Wo, która
przez większość wieczoru trzymała się na uboczu i milczała.
– Dlaczego udekorowały mury zamków twymi podobiznami?
– Ponieważ jestem dla nich źródłem wszelkiego dobra. Przecież mnie znacie od tej
strony, prawda? – To oświadczenie wzbudziło wśród zgromadzonych szereg zduszonych
chichotów.
– Czy będą znowu walczyć?
– Oczywiście, ale nie dzisiaj. Nie martwcie się. Będą następne przyjęcia.
Jad Rakkis, ksenobiolog amator, zaczął opowiadać o innych społeczeństwach owadów i
wojnach, jakie one toczą.
– Te piaseczniki są zabawne, ale nie ma w nich nic szczególnego. Powinniście poczytać
na przykład o ziemskich czerwonych mrówkach.
– Piaseczniki nie są owadami – zaprotestowała ostro Jala Wo, ale Rakkis skupił już na
sobie zainteresowanie zebranych i nikt nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi. Kress
uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami.
Malada Blane zaproponowała, aby przy okazji następnej wojny robić zakłady. Wszyscy
temu przyklasnęli i rozpoczęli ożywioną, niemal godzinną dyskusję na temat zasad i stawek.
W końcu goście zaczęli się rozchodzić.
Jala Wo była ostatnia.
– A więc – oznajmił Kress, gdy zostali sami – wygląda na to, że moje piaseczniki są
przebojem.
– Rozwijają się całkiem dobrze. Już teraz są większe od moich.
– Tak, z wyjątkiem pomarańczowych.
– Zauważyłam. Wydają się stosunkowo nieliczne i ich zamek jest w opłakanym stanie.
– No cóż, ktoś musi przegrywać – stwierdził Kress. – Pomarańczowe najpóźniej się
wykluły i urządziły. Teraz to się na nich odbija.
– Przepraszam – powiedziała Wo – mogę zapytać, czy wystarczająco pan karmi swoje
piaseczniki?
Kress wzruszył ramionami.
– Poszczą czasami. Dzięki temu są bardziej zawzięte.
Zmarszczyła brwi.
– Nie ma potrzeby ich głodzić. Niech im pan pozwoli walczyć w ich własnym czasie i z
własnych powodów. Walka leży w naturze tych stworzeń i będzie pan świadkiem niezwykle
subtelnych i złożonych konfliktów. Ciągłe, wywoływane głodem wojny są poniżające i
pozbawione finezji.
Kress odpłacił jej równie wyraźnym niezadowoleniem.
– Jest pani w moim domu, Wo, i tutaj ja decyduję, co jest poniżające. Karmiłem
piaseczniki tak, jak pani radziła, i nie chciały walczyć.
– Musi się pan uzbroić w cierpliwość.
– Nie – oświadczył Kress. – Przecież jestem ich panem i bogiem. Dlaczego miałbym
czekać, aż nabiorą na coś ochoty? Nie walczyły dostatecznie często, by mnie zadowolić.
Skorygowałem to.
– Rozumiem. Przedyskutuję tę sprawę z Shade’em.
– To nie jest pani zmartwienie. Ani jego.
– Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć panu dobrej nocy –
powiedziała Wo z rezygnacją. Potem jednak, nakładając płaszcz, obdarzyła go pełnym
dezaprobaty spojrzeniem.
– Niech pan obserwuje swoje twarze – ostrzegła. – Niech pan uważnie obserwuje swoje
twarze.
Po jej wyjściu Kress, zaintrygowany, podszedł do pojemnika i przyjrzał się zamkom. Jego
podobizny tkwiły na swoich miejscach, jak zawsze. Może tylko... Szybko nałożył
powiększające gogle. Nawet wtedy różnica była trudna do uchwycenia. Wydało mu się, że
wyraz wyrzeźbionych twarzy zmienił się nieco, że uśmiech został lekko wykrzywiony, tak iż
pojawił się w nim cień podłości. Była to bardzo subtelna zmiana, jeżeli w ogóle cokolwiek się
zmieniło. W końcu Kress doszedł do wniosku, że wrażenie to powstało pod wpływem słów
Jali Wo i postanowił więcej nie zapraszać jej na swe przyjęcia.
W ciągu następnych kilku miesięcy Kress wraz z garstką najbliższych znajomych
spotykał się co tydzień na, jak lubili to nazywać, „grach wojennych”. Teraz, gdy minęła już
początkowa fascynacja piasecznikami, Kress więcej czasu poświęcał na interesy i obowiązki
towarzyskie – kosztem obserwacji pojemnika. W dalszym ciągu lubił jednak urządzać dla
przyjaciół jedną czy dwie wojny. Utrzymywał swych kombatantów w ciągłej gotowości, na
krawędzi głodu. Wyraźnie się to odbiło na pomarańczowych, których liczba tak znacznie się
zmniejszyła, że Kress zaczął się zastanawiać, czy ich mamka jeszcze żyje. Ale inne miały się
całkiem nieźle.
Czasami w nocy, gdy nie mógł zasnąć, zabierał butelkę wina do ciemnego salonu,
oświetlonego jedynie czerwoną poświatą znad miniaturowej pustyni. Pił i godzinami w
samotności wpatrywał się w pojemnik. Zwykle gdzieś toczyła się walka, a jeżeli nawet nie, to
z łatwością ją wywoływał, wrzucając do środka trochę jedzenia.
Podczas cotygodniowych spotkań zaczęli, jak to sugerowała Malada Blane, robić zakłady.
Kress wygrał sporo, stawiając na białe, które stały się najsilniejszą i najbardziej liczną kolonią
w pojemniku. Posiadały także największy zamek. Pewnego razu Kress odsunął pokrywę i
wrzucił jedzenie nie, jak zwykle, na znajdujące się pośrodku piaszczystej powierzchni pole
bitewne, ale w pobliże ich zamku. W ten sposób pozostałe piaseczniki, chcąc mieć w ogóle
cokolwiek do jedzenia, musiały ten zamek zaatakować. Próbowały. Białe broniły się
wspaniale. Kress wygrał od Jada Rakkisa sto kredytek.
Rakkis tracił na tych zakładach spore sumy niemal co tydzień. Rościł sobie pretensje do
rozległej wiedzy o piasecznikach, utrzymując, iż od czasu pierwszego przyjęcia dużo na ich
temat przeczytał. Kress podejrzewał, że były to tylko puste przechwałki, bo kiedy
przychodziło do zakładów, Jadowi zwykle nie dopisywało szczęście. Kress również usiłował
dowiedzieć się czegoś o piasecznikach. W chwili nagłej ciekawości połączył się z miejscową
biblioteką i starał się ustalić, z jakiego świata te stworzenia pochodzą. Ale w ogóle nie znalazł
takiego hasła w katalogu. Planował zadzwonić do Wo i spytać ją o to, ale pojawiły się inne
sprawy i kwestia pochodzenia piaseczników umknęła mu z pamięci. W końcu Rakkis, po
miesiącu, w czasie którego jego straty sięgnęły tysiąca kredytek, zjawił się na spotkaniu,
niosąc pod pachą małe plastikowe pudełko. W środku znajdowało się przypominające pająka
stworzenie, pokryte delikatnym, złotym włosem.
– Pająk piaskowy – oznajmił. – Z Cathaday. Dziś po południu dostałem go w t’Etherane.
Zwykle usuwają im worki jadowe, ale ten jest nietknięty. Przyjmujesz zakład, Simon? Chcę
odzyskać moje pieniądze. Stawiam tysiąc kredytek, że pająk piaskowy poradzi sobie z
piasecznikami.
Kress przyjrzał się zamkniętemu w plastykowym więzieniu zwierzęciu. Piaseczniki
urosły i były, jak to słusznie Wo zauważyła, dwukrotnie większe niż jej własne – niemniej
przy tym stworzeniu wyglądały jak karły. Poza tym ono posiadało jad, a piaseczniki nie. Było
ich jednak strasznie dużo. Ponadto ich wojny wewnętrzne ostatnio zaczęły już być nieco
nużące. Odmiana, jaką niosło ze sobą to wyzwanie zaintrygowała Kressa.
– W porządku – powiedział. – Jesteś głupcem, Jad. Oddziały piaseczników będą
napływały tak długo, aż ten twój ohydny stwór nie będzie martwy.
– To ty jesteś głupcem, Simon – odparł Rakkis z uśmiechem. – Ten pająk piaskowy żywi
się głównie stworzeniami, które żyją zagrzebane w jakiś norach czy szczelinach i, tylko patrz
uważnie, pójdzie prosto do tych zamków i pożre mamki.
Pośród ogólnego śmiechu Kress stracił nagle humor. Tego nie wziął pod uwagę.
– Zaczynajmy już wreszcie – powiedział z irytacją. Uzupełnił sobie szklankę do pełna.
Pająk był zbyt duży, by mógł się zmieścić w komorze podajnika karmy. Dwóch z gości
pomogło Rakkisowi odsunąć pokrywę i Malada Blane wręczyła mu jego pudełko. Wytrząsnął
pająka do pojemnika. Potworek wylądował na miniaturowej wydmie tuż przed zamkiem
czerwonych. Stracił orientację i stał przez chwilę nieruchomo, tylko jego żuchwy pracowały
bez przerwy, a odnóża podrygiwały wyzywająco.
– No, dalej – ponaglił go Rakkis.
Wszyscy zebrali się ciasnym kręgiem wokół pojemnika. Kress odszukał i nałożył swoje
gogle. Jeżeli miał stracić tysiąc kredytek, chciał przynajmniej dobrze widzieć, co się dzieje.
Piaseczniki zauważyły intruza. W całym zamku w jednej chwili zamarł wszelki ruch.
Małe, czerwone stworzenia stały zmrożone, patrząc.
Pająk ruszył w stronę obiecującej, zacienionej bramy. Z górującej nad wszystkim wieży
obojętnie patrzyło na niego oblicze Simona Kressa.
Natychmiast wybuchła burza aktywności. Najbliższe piaseczniki uformowały się w dwa
kliny i poprzez piasek runęły ku pająkowi. Coraz więcej wojowników wysypywało się z
wnętrza zamku i tworzyło potrójny szereg, strzegący zejścia ku podziemnej komnacie, w
której żyła mamka. Z pustyni w pośpiechu nadciągali wezwani do walki zwiadowcy.
Bitwa została przyjęta.
Szarżujące piaseczniki dosięgnęły pająka. Szczypce uchwyciły odnóża, wbiły się w
tułów, zacisnęły. Czerwoni wojownicy wbiegali po złotych nogach na plecy napastnika.
Kąsali i darli. Jeden z nich dotarł do oka i rozciął je cieniutkimi, żółtymi czułkami. Kress
uśmiechnął się i wskazał to Rakkisowi.
Ale piaseczniki były małe i nie miały jadu. I pająk się nie zatrzymywał. Jego nogi
strzepywały atakujących, rozrzucając ich na wszystkie strony. Ociekające trucizną szczęki
odnajdowały innych, wypuszczając połamane, sztywniejące zwłoki. Już przeszło tuzin
piaseczników leżało martwych. Pająk posuwał się wciąż dalej i dalej. Przeszedł prosto przez
potrójną linię strażników przed zamkiem. Szeregi zamknęły się wokół niego, pokryły go,
rzucając się do desperackiej walki. Kress zauważył, że któryś z oddziałów odciął jedną z nóg
intruza. Część obrońców wchodziła na wieże zamku i skakała, lądując na drgającym,
falującym kłębowisku poniżej.
Pająk, zupełnie niewidoczny pod masą rojącej się czerwieni, wpełzł jednak w ciemność
bramy i zniknął.
Jad Rakkis odetchnął głęboko. Wyraźnie zbladł.
– Cudownie – oznajmił czyjś głos. Malada Blane jakoś dziwnie, z głębi gardła
zachichotała.
– Patrz! – powiedziała Idi Noreddian, pociągając Kressa za rękaw.
Byli tak pochłonięci tym, co się działo w rogu czerwonych, że nie zwracali najmniejszej
uwagi na pozostałą część pojemnika. Teraz mury zamku ogarnął jednak spokój, piaski były
puste – usłane tylko trupami piaseczników – i dopiero teraz to dostrzegli.
W pobliże zamku czerwonych zostały podciągnięte trzy armie. Stały zupełnie
nieruchomo, w idealnym porządku, szereg za szeregiem. Pomarańczowa, biała, czarna.
Czekały, by zobaczyć, kto wyjdzie z ciemności.
Simon Kress się uśmiechnął.
– Kordon sanitarny – oświadczył. – Spójrz, z łaski swojej, na pozostałe zamki, Jad.
Rakkis spojrzał i zaklął. Oddziały piaseczników piaskiem i kamieniami zalepiały bramy.
Jeżeli pająkowi uda się jakoś wyjść cało z bitwy z wyczekującymi armiami, nie będzie miał
łatwego dostępu do wnętrza tych zamków.
– Powinienem był przynieść cztery pająki – stwierdził Rakkis. – Mimo wszystko i tak
wygrałem. Mój pająk jest teraz tam, na dole, i zżera twoją pieprzoną mamkę.
Kress nie odpowiedział. Czekał. W ciemności coś się poruszyło.
Nagle czerwone piaseczniki zaczęły wylewać się z bramy szerokim strumieniem. Szybko
wdrapywały się na mury zamku i rozpoczynały naprawę dokonanych przez pająka zniszczeń.
Zgromadzone armie rozsypały się i wycofały do swoich rogów.
– Jad – powiedział Kress – myślę, że jesteś trochę zaskoczony tym, kto zżera kogo.
Tydzień później Rakkis przyniósł cztery cienkie, srebrne węże. Piaseczniki rozprawiły się
z nimi bez większych trudności.
Potem próbował z dużym czarnym ptakiem, który zjadł ponad trzydzieści białych
piaseczników i miotając się, niemal doszczętnie zniszczył ich zamek. W końcu jego skrzydła
się zmęczyły, a piaseczniki, ilekroć lądował, atakowały go dużymi siłami.
Następnym przeciwnikiem pupilów Kressa były owady – opancerzone żuki, niewiele
różniące się od nich samych; tyle że głupie, okropnie głupie. Połączone siły pomarańczowych
i czarnych złamały i rozproszyły ich szyk i wyrżnęły jednego po drugim.
Rakkis zaczął dawać Kressowi weksle.
Mniej więcej w tym czasie Kress znów spotkał Cath m’Lane. Zdarzyło się to podczas
kolacji, którą jadł w swojej ulubionej restauracji w Asgardzie. Zatrzymał się na chwilę przy
jej stoliku, opowiedział o swych grach wojennych i zaprosił ją, by się do nich przyłączyła.
Poczerwieniała, potem odzyskała nad sobą kontrolę.
– Ktoś wreszcie musi cię powstrzymać, Simonie – rzekła lodowatym głosem. – Myślę, że
to będę ja.
Kress wzruszył ramionami, zajął się znakomitym jedzeniem i nie myślał więcej o jej
groźbie. Aż do chwili, gdy tydzień później u jego drzwi stanęła niewysoka, tęga kobieta i
pokazała mu odznakę policyjną.
– Wpłynęło do nas zażalenie – powiedziała. – Czy ma pan terrarium z niebezpiecznymi
owadami, Kress?
– To nie są owady – odparł, gotując się wewnętrznie. – Proszę, pokażę pani.
Gdy zobaczyła piaseczniki, potrząsnęła głową.
– Nie da rady, to nie przejdzie. Co pan w ogóle wie o tych stworzeniach? Czy wie pan, z
jakiego świata pochodzą? Czy zostały zatwierdzone przez radę ekologiczną? Czy ma pan na
nie pozwolenie? Doniesiono nam, że one są mięsożerne, prawdopodobnie niebezpieczne.
Zawiadomiono nas również, iż są obdarzone ograniczoną świadomością. A w ogóle skąd pan
je wziął?
– Kupiłem od Wo i Shade’a – odpowiedział Kress.
– Nigdy o nich nie słyszałam. Prawdopodobnie przemycili je, wiedząc, że nasi ekolodzy
nigdy by ich nie zatwierdzili. Nie, Kress, to nie przejdzie. Mam zamiar skonfiskować i dać do
zniszczenia ten pojemnik. Może się pan również spodziewać kary pieniężnej.
Kress zaproponował jej sto kredytek, sugerując, by zapomniała o nim i jego
piasecznikach. Kobieta prychnęła.
– Teraz będę musiała do zarzutów przeciwko panu dodać próbę przekupstwa.
Nie dawała się przekonać aż do chwili, w której podniósł ofertę do dwóch tysięcy
kredytek.
– Wie pan, to nie będzie łatwe – powiedziała. – Trzeba na nowo wypełnić formularze,
wymazać zapisy. Poza tym sporo czasu zajmie wydobycie od ekologów fałszywego
zezwolenia. Nie wspominając już o osobie wnoszącej zażalenie. Co będzie, jeśli ona znów
zadzwoni?
– Ją proszę zostawić mnie – stwierdził Kress. – Ja się nią zajmę.

***
Pomyślał o tym wszystkim przez chwilę. Jeszcze tego wieczoru wykonał kilka telefonów.
Przede wszystkim zadzwonił do t’Etherane – Sprzedaż Zwierząt Domowych.
– Chciałbym kupić psa – oznajmił. – Szczeniaka.
Tłusty handlarz popatrzył na niego osłupiałym wzrokiem.
– Szczeniaka? To zupełnie do ciebie niepodobne, Simon. Ale zajrzyj do nas. Mamy
wspaniały wybór.
– Chcę szczeniaka ściśle określonego rodzaju – dodał Kress. – Zapisuj, przedyktuję ci,
jak on ma wyglądać.
Następnie wywrał numer Idi Noreddian.
– Idi – powiedział – chcę, żebyś zjawiła się dziś u mnie ze sprzętem holowizyjnym. Mam
ochotę zarejestrować pewną walkę. Jako prezent dla jednej z moich przyjaciółek.
Tej nocy, po zrobieniu nagrania, Kress nie kładł się do późna. Wchłonął w swym
sensorium nowy, kontrowersyjny spektakl dramatyczny, przygotował sobie niewielką
przekąskę, wypalił jedno czy dwa cygara i uporał się z butelką wina. Czując się bardzo z
siebie zadowolony, powędrował ze szklanką w ręku do salonu.
Światła były wygaszone. Cienie, zrodzone z czerwonej poświaty znad terrarium, płonęły
chorobliwym, gorączkowym blaskiem. Podszedł, by spojrzeć na swe królestwo, ciekaw, jak
czarne radziły sobie z naprawą zamku. Szczeniak obrócił ich gniazdo w ruinę.
Odbudowa postępowała całkiem sprawnie. Gdy Kress przez powiększające gogle
przyglądał się pracy, jego wzrok zahaczył o twarz na wieży. Zdumiała go.
Odsunął się, zamrugał, pociągnął potężny łyk wina i znów spojrzał.
Twarz, którą widział, była wciąż jego twarzą. Ale zupełnie nieprawdziwą, wykrzywioną.
Policzki były spasione jak u wieprza, uśmiech zmienił się w złośliwy grymas. Wyglądał
nieprawdopodobnie podle.
Zaniepokojony, okrążył pojemnik, przyglądając się innym zamkom. Każda z twarzy
nieco się różniła, ale wszystkie miały zdecydowanie tę samą wymowę.
Pomarańczowe pominęły wszelkie szczegóły, ale i tak rezultatem było oblicze potwora –
pełne brutalności usta, bezduszne oczy.
Czerwone obdarzyły go satanicznym, krzywym uśmieszkiem. W kącikach ust czaiło się
coś dziwnego i nieprzyjemnego.
Białe, jego faworyci, wyrzeźbiły okrutnego boga półgłówka.
Z wściekłością cisnął szklanką z winem o ścianę.
– Jak śmiałyście – wysyczał resztką oddechu. – Przez tydzień nie dostaniecie nic do
żarcia! Ja was nauczę.
Przyszedł mu do głowy pomysł. Wybiegł z salonu, aby po chwili wrócić z zabytkowym,
żelaznym mieczem blisko metrowej długości, o wciąż jeszcze ostrym sztychu. Uśmiechnął
się, stanął tuż przy ścianie pojemnika i odsunął pokrywę znad jednego rogu. Sięgnął w dół i
dźgnął stojący w tym miejscu zamek białych. Potem zaczął machać mieczem tam i z
powrotem, rozwalając mury, krużganki, wieże; gramolące się piaseczniki zostały pogrzebane
przez piasek i kamienie. Drobnym ruchem nadgarstka unicestwił bezczelną, uwłaczającą
karykaturę, w którą piaseczniki zmieniły jego twarz. Potem zawiesił klingę nad ciemną,
prowadzącą ku komnacie mamki jamą i opuścił ją z całą siłą. Poczuł opór i usłyszał miękkie
mlaśnięcie. Białe piaseczniki zadrżały i upadły. Usatysfakcjonowany, wyciągnął miecz z
powrotem.
Patrzył przez chwilę na swe dzieło, zastanawiając się, czy zabił mamkę. Ostrze miecza
było wilgotne i śliskie. Ale po chwili białe piaseczniki znów zaczęły się poruszać. Chwiejnie i
powoli, ale jednak się ruszały.
Szykował się właśnie, by zasunąć pokrywę nad tym rogiem i przejść do następnego
zamku, gdy poczuł, że po jego ręce coś pełznie.
Wrzasnął, wypuścił miecz i gwałtownie przeciągnął drugą ręką po skórze. Piasecznik
spadł na dywan. Zmiażdżył go obcasem, depcząc wściekle jeszcze długo po tym, jak stał się
on tylko bezkształtną masą. Trzęsąc się z obrzydzenia, pospiesznie zamknął i zabezpieczył
pokrywę. Wybiegł, by wziąć prysznic, i dokładnie się obejrzał. Ubranie, które tuż przed tą
kąpielą nosił, starannie wygotował.
Jakiś czas później, po kilku szklankach wina, wrócił do salonu. Był trochę zawstydzony
przerażeniem, jakie ten piasecznik w nim wzbudził. Ale na ponowne otwieranie pojemnika
nie miał najmniejszej ochoty. Od tej chwili pokrywa będzie stale zamknięta. Musiał jednak
jakoś ukarać pozostałe zamki.
Postanowił poszukać pomysłu w następnej szklance wina. Gdy ją skończył, spłynęło na
niego natchnienie. Uśmiechnął się, podszedł do pojemnika i wprowadził kilka poprawek w
systemie regulującym wilgotność powietrza.
Zanim usnął na kanapie, ściskając w dłoni nową szklankę wina, zamki kruszyły się,
rozmywane w strugach deszczu.
Obudziło go gniewne walenie do drzwi wejściowych.
Usiadł, wciąż podpity, z czaszką trzeszczącą od bólu. „Kac po winie jest zawsze
najgorszy” – pomyślał. Wstał i chwiejnym krokiem pokuśtykał do przedpokoju.
Przed drzwiami stała Cath m’Lane.
– Ty bydlaku – powiedziała. Twarz miała zapuchniętą i poznaczoną śladami łez. –
Płakałam przez całą noc. Ale nigdy więcej, Simon, nigdy więcej.
– Spokojnie – szepnął, trzymając się za głowę. – Mam kaca. – Klnąc, odepchnęła go na
bok i weszła do domu. Zza rogu wylazł pełzacz, jakby chcąc się dowiedzieć, co to za hałasy.
Splunęła na niego i wbiegła do salonu. Kress bezskutecznie usiłował ją dogonić.
– Stań na chwilę – wyskrzeczał Kress. – Dokąd... nie możesz...
Zatrzymał się nagle, skamieniały z przerażenia. Cath w lewym ręku trzymała ciężki
młotek.
– Nie – powiedział.
Ruszyła prosto ku terrarium.
– Bardzo lubisz te urocze stworzonka, prawda, Simon? To możesz sobie z nimi mieszkać!
– Cath! – wrzasnął.
Chwyciwszy młotek w obie dłonie, skierowała go z całą siłą na ścianę pojemnika. Odgłos
uderzenia niemal rozsadził Kressowi czaszkę. Plastik jednak wytrzymał.
Znowu się zamierzyła. Tym razem rozległ się trzask i na ścianie pojawiła się sieć
cienkich linii.
Kress rzucił się na nią, gdy podnosiła młotek do trzeciego uderzenia. Mocując się, upadli
na podłogę i kilkakrotnie się przetoczyli. Cath wypuściła młotek i złapała Kressa za gardło,
usiłując dusić. Wywinął się i ukąsił ją do krwi w ramię.
W końcu oboje stanęli niepewnie na nogi, dysząc ciężko.
– Powinieneś się teraz zobaczyć, Simon – powiedziała ponuro. – Krew kapie ci z ust.
Wyglądasz jak jeden z tych twoich ulubieńców. Jak ci się podoba ten smak?
– Wynoś się – odparł. Zauważył miecz, leżący na podłodze, tam, gdzie go wczoraj
porzucił. Szybkim ruchem podniósł lśniącą stal. – Wynoś się – powtórzył, wywijając klingą
dla dodania wagi słowom. – Nie próbuj podchodzić do pojemnika.
Zaśmiała się.
– Nie odważysz się – prychnęła i schyliła się, by podnieść młotek.
Kress wrzasnął i pchnął. Zanim w pełni uświadomił sobie, co się stało, żelazne ostrze
gładko przeszło przez pierś Cath. Spojrzała na niego zaskoczona, potem opuściła wzrok ku
mieczowi. Kress odskoczył.
– Nie chciałem... – zaskomlił. – Ja chciałem tylko...
Krwawiła, umierała, ale jakimś cudem utrzymywała się na nogach.
– Ty potworze – zdołała wycharczeć pełnymi krwi ustami. Okręciła się i ostatkiem sił
rzuciła się na pojemnik. Nadwerężona ściana pękła i Cath m’Lane runęła, przysypana lawiną
piasku, błota i odłamków plastiku.
Kress histerycznie, cieniutko zapiszczał i wskoczył na kanapę.
Z rumowiska na środku podłogi zaczęły wygrzebywać się piaseczniki. Przechodziły po
ciele Cath. Kilka z nich ruszyło na zwiad w poprzek dywanu. Za nimi poszły inne.
Kress patrzył, jak formuje się kolumna – żywy, falujący prostokąt. Idące w jej środku
piaseczniki coś niosły, coś śliskiego i bezkształtnego, kawał pulsującego, surowego mięsa
wielkości ludzkiej głowy. Kolumna ruszyła naprzód, oddalając się od pojemnika.
Kress nie wytrzymał i uciekł.
Aż do późnego popołudnia nie mógł zebrać dość odwagi, by wrócić.
Uciekając, dobiegł do ślizgacza i niemal chory ze strachu, poleciał do najbliższego
miasta, leżącego w odległości około pięćdziesięciu kilometrów. Tam, wreszcie bezpieczny,
wszedł do jakiejś małej restauracyjki, wypił kilka filiżanek kawy, zagryzając tabletkami na
kaca, zjadł dość obfite śniadanie i stopniowo odzyskał równowagę.
To był straszliwy poranek, ale roztrząsanie tego, co zaszło, niczego nie załatwiało.
Zamówił jeszcze jedną kawę i z chłodnym racjonalizmem rozważył swoją sytuację.
Cath m’Lane zginęła z jego ręki. Czy mógł o tym zameldować, broniąc się, że było to
niezamierzone i przypadkowe? Raczej nie. Ostatecznie przebił ją na wylot, a poza tym
zasugerował tamtej policjantce, żeby osobę, która wniosła zażalenie, pozostawiła jemu. Musi
pozbyć się wszelkich obciążających dowodów. Miał nadzieję, że m’Lane nie powiedziała
nikomu, dokąd się tego ranka wybiera. Najprawdopodobniej nie powiedziała. Jego podarunek
mógł do niej dotrzeć nie wcześniej niż późnym wieczorem. Była sama, gdy się u niego
zjawiła. Twierdziła, że całą noc płakała. Bardzo dobrze. Ma jedno ciało i jeden ślizgacz,
których się będzie musiał pozbyć.
Pozostawały jeszcze piaseczniki. One mogą sprawić nieco większe trudności. Bez
wątpienia do tej pory wszystkie już zdążyły uciec. Wyobraził je sobie w całym domu, w jego
łóżku, w ubraniach, rojące się w jego jedzeniu, i dostał gęsiej skórki. Wysiłkiem woli
opanował paraliżującą odrazę. Przypomniał sobie, że ich zabicie nie powinno być takie
trudne. Nie musi przecież ścigać każdego z osobna. Tylko cztery mamki, to wszystko.
Powinno się udać. Mamki były duże, widział przecież. Odnajdzie je i zabije.
Zanim poleciał z powrotem do domu, odwiedził kilka sklepów. Kupił mocny, okrywający
całe ciało kombinezon, kilka torebek używanej przy usuwaniu skalników trucizny w
tabletkach oraz kanister z rozpylaczem, zawierający nielegalny, silny pestycyd. Pamiętał też o
magnetycznym urządzeniu holowniczym.
Po wylądowaniu metodycznie zabrał się do rzeczy. Przede wszystkim holem
magnetycznym do swojego podczepił ślizgacz Cath. Przy jego przeszukiwaniu po raz
pierwszy tego dnia uśmiechnęło się do niego szczęście. Na przednim siedzeniu leżał kryształ,
zawierający zrobiony przez Idi Noreddian holograficzny zapis walki szczeniaka z
piasecznikami. Ten właśnie kryształ podczas rozważań w mieście uznał za jedno ze swoich
większych zmartwień.
Gdy ślizgacze były gotowe, włożył kombinezon i wszedł do domu po ciało Cath.
Nie było go.
Starannie ponakłuwał szybko wysychający piasek, ale nie mogło być wątpliwości – ciało
zniknęło. Czyżby Cath jeszcze żyła i zdołała odczołgać się gdzieś w bok? Wątpliwe, niemniej
postanowił przeszukać dom. Pobieżna inspekcja nic nie dała – nie znalazł ciała, nie znalazł
również piaseczników. Nie miał czasu na bardziej dokładne poszukiwania, gdyż tuż przed
drzwiami tkwił obciążający go ślizgacz. Postanowił spróbować jeszcze raz później.
Około siedemdziesięciu kilometrów na północ od jego posiadłości leżało pasmo
aktywnych wulkanów. Poleciał tam, holując ślizgacz Cath. Nad największym z dymiących
stożków wyłączył magnesy, a potem przyglądał się, jak ślizgacz znika w jeziorze lawy.
Zmierzchało już, gdy wrócił do domu. To mu pozwalało na zrobienie przerwy. Rozważał
przez chwilę możliwość powrotu do miasta i spędzenia tam nocy, szybko jednak z tego
pomysłu zrezygnował. Miał przed sobą sporo pracy. Jeszcze nie był bezpieczny.
Rozrzucił wokół domu trujące tabletki. Nikt nie będzie tego uważał za podejrzane. Kress
zawsze miał problemy ze skalnikami. Gdy się z tym uporał, odbezpieczył kanister z
pestycydem i wśliznął się do domu.
Przeszedł cały budynek, pokój po pokoju, wszędzie włączając silne światła. Zatrzymał się
w salonie, by wrzucić piasek i okruchy plastiku z powrotem do rozbitego pojemnika. Tak jak
się obawiał, wszystkie piaseczniki uciekły. Zamki były skurczone i wykoślawione, rozmyte
potopem, który na nie spuścił. To, co z nich zostało, wysychając, szybko się rozpadało.
Zmarszczył brwi i szukał dalej z kanistrem przytroczonym do ramion.
Na ciało Cath m’Lane natknął się na dnie swej najgłębszej piwnicy.
Leżało rozciągnięte u stóp stromych schodów, z kończynami powykręcanymi jakby od
upadku. Skóra roiła się od białych piaseczników. Gdy Kress przyglądał się tej scenie, ciało
drgnęło, przesuwając się po zarośniętej brudem podłodze.
Zaśmiał się i przekręcił regulator natężenia światła do maksimum. W przeciwległym
rogu, między dwoma stojakami na wino, przycupnął niewielki, ziemny zamek z ciemną
dziurą u podstawy. Na ścianie piwnicy Kress zauważył niewyraźny zarys swojej twarzy.
Ciało znów drgnęło, przesuwając się kilka centymetrów w stronę zamku. Kress nagle
wyobraził sobie czekającą niecierpliwie, głodną białą mamkę. Może byłaby w stanie zmieścić
w swej gębie stopę Cath, ale przecież nic więcej. Wydawało się to zbyt absurdalne. Znów się
roześmiał i z palcem na zaworze, zamykającym wylot węża, zaczął schodzić w dół.
Piaseczniki – setki, poruszające się niczym jeden – porzuciły ciało i sformowały linie
obronne: pole bieli między nim a mamką.
Nagle Kressowi przyszła do głowy inna myśl. Uśmiechnął się i opuścił uzbrojone w wąż
ramię.
– Cath zawsze była trudna do strawienia – powiedział, zachwycony swoim dowcipem. –
Szczególnie dla kogoś o waszych rozmiarach. Chyba będę musiał wam pomóc. Od czego w
końcu są bogowie?
Pobiegł na górę i po chwili wrócił z tasakiem. Piaseczniki cierpliwie czekały i
przyglądały się, jak Kress rozrąbuje ciało Cath m’Lane na małe, łatwe do strawienia kawałki.
Tej nocy spał w kombinezonie, z kanistrem pestycydu w zasięgu ręki. Nie musiał go
jednak używać. Białe, nasycone, pozostały w piwnicy, a na inne dotychczas się nie natknął.
Rano dokończył sprzątanie salonu. Nie został w nim żaden ślad po walce, poza rozbitym
pojemnikiem.
Zjadł lekki lunch i na nowo podjął poszukiwania zaginionych piaseczników. W pełnym
świetle dnia ich znalezienie nie było trudne. Czarne ulokowały się w jego skalnym ogrodzie,
budując zamek ciężki od obsydianu i kwarcu. Czerwone osiedliły się na dnie długo nie
używanego basenu pływackiego, częściowo wypełnionego, latami nanoszonym przez wiatr,
piaskiem. Widział piaseczniki obu kolorów, uwijające się po posiadłości, przy tym niektóre,
całkiem liczne, niosły do swych mamek tabletki trucizny. Kress doszedł do wniosku, że
pestycyd jest już zbędny. Nie było potrzeby ryzykowania walki, skoro mógł po prostu
poczekać, aż trucizna zrobi swoje. Do wieczora obie mamki powinny być martwe.
Pozostawało jeszcze odnalezienie pomarańczowych. Kress okrążył posiadłość kilka razy,
idąc po rozszerzającej się spirali, lecz nigdzie nie natknął się na nie. Gdy zaczął spływać
potem – dzień był suchy i gorący, a kombinezon szczelny – zdecydował, iż nie jest to aż tak
ważne. Jeżeli gdzieś tu się przyczaiły, prawdopodobnie pożerały teraz tabletki trucizny,
podobnie jak czarne i czerwone.
Wracając do domu, z satysfakcją rozdeptał kilka piaseczników, które wlazły mu pod nogi.
Wewnątrz zrzucił kombinezon, zjadł porządny obiad i położył się, by odpocząć. Wszystko
było pod kontrolą. Dwie mamki wkrótce przestaną żyć. Trzecia znajdowała się w miejscu, w
którym łatwo mógł ją zlikwidować, gdy już przestanie być potrzebna. Nie miał wątpliwości,
że w końcu uda mu się odnaleźć czwartą. Sprawa Cath przestała istnieć – wszelkie ślady jej
wizyty zostały zatarte.
Z zadumy wyrwało go mruganie ekranu telefonu. Dzwonił Jad Rakkis, chcąc się
pochwalić jakimiś wszystkożernymi robakami, które miał zamiar przynieść na dzisiejsze gry
wojenne.
Kress zupełnie o tym zapomniał, ale szybko odzyskał zimną krew.
– Oj, przepraszam, Jad, powinienem cię wcześniej zawiadomić. Już mi się to wszystko
znudziło i pozbyłem się piaseczników. Wstrętne małe potworki. Przykro mi, ale nie będzie
dziś przyjęcia.
Rakkis był oburzony.
– To co mam zrobić z moimi robakami?
– Włóż je do koszyka z owocami i wyślij swojej ukochanej – powiedział Kress,
przerywając połączenie. Szybko zadzwonił do pozostałych bywalców jego przyjęć. Nie
chciał, aby ktokolwiek pałętał mu się pod drzwiami, dopóki piaseczniki żyły i łaziły po
posiadłości.
Gdy dzwonił do Idi Noreddian, zdał sobie sprawę z irytującego niedopatrzenia. Ekran
zaczął się przeczyszczać, wskazując, że ktoś właśnie podszedł do aparatu. Wtedy Kress się
rozłączył.
Idi zjawiła się godzinę później, o zwykłej porze. Była nieco zaskoczona tym, że przyjęcie
zostało odwołane, ale jednocześnie bardzo uszczęśliwiona perspektywą spędzenia wieczoru
sam na sam z Kressem. Rozbawił ją opowieścią o reakcji Cath na zrobiony przez nich
hologram. Zdołał się przy tym upewnić, iż Idi nikomu nie wspomniała o tym ich dowcipie.
Skinął głową zadowolony, i ponownie napełnił winem kieliszki. W butelce zostało już tylko
kilka kropel.
– Będę musiał przynieść nową – orzekł. – Chodź ze mną do piwnicy i pomóż mi wybrać
dobry rocznik. Zawsze miałaś lepsze podniebienie niż ja.
Wybrała się z nim na dół dość chętnie, ale na szczycie schodów, gdy otworzył drzwi i
gestem wskazał, by weszła pierwsza, zawahała się.
– Dlaczego światło jest wyłączone? – spytała. – I ten zapach... co to za dziwny zapach,
Simon?
Sprawiała wrażenie zaskoczonej, gdy ją pchnął. Wrzasnęła, spadając ze schodów. Kress
zatrzasnął drzwi i zaczął je zabijać deskami, które wraz z gwoździami i młotkiem
pneumatycznym przygotował i zostawił tu wcześniej. Gdy kończył, usłyszał jęk Idi.
– Boli mnie – zawołała. – Simon, co to jest? – Nagle zapiszczała. Chwilę później rozległ
się krzyk.
Nie milkł przez godziny. Kress, chcąc się od niego odgrodzić, poszedł do sensorium i
wystukał zamówienie na pieprzną komedię.
Gdy nabrał pewności, że Idi już nie żyje, zabrał jej ślizgacz na północ i wrzucił do
wulkanu. Hol magnetyczny okazał się dobrą inwestycją.
Następnego ranka, gdy zszedł na dół, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku,
usłyszał dziwne, przypominające skrobanie dźwięki, które dochodziły zza drzwi piwnicy.
Przez kilka chwil nastawiał uszu w napięciu, zastanawiając się, czy to możliwe, by Idi
Noreddian przeżyła i teraz drapała w drzwi, chcąc się wydostać. Mało prawdopodobne, to
musiały być piaseczniki. Kressowi nie podobało się to, co mogło się kryć za tymi dźwiękami.
Postanowił trzymać drzwi zabite, przynajmniej przez jakiś czas. Wziął łopatę i wyszedł na
zewnątrz, by pochować mamki, czerwoną i czarną, pod ich własnymi zamkami.
Znalazł je w doskonałym zdrowiu.
Czarny zamek, oblepiony krzątającymi się piasecznikami, połyskiwał szkłem
wulkanicznym. Na najwyższej, sięgającej jego pasa wieży, Kress dostrzegł wstrętną
karykaturę swojej twarzy. Gdy podszedł bliżej, czarne przerwały pracę i uformowały się w
dwie groźne falangi. Obejrzał się i zobaczył, że inne odcinają mu drogę ucieczki. Zdumiony,
porzucił łopatę i pospiesznie wybiegł z pułapki, krusząc pod butami kilka czarnych pancerzy.
Zamek czerwonych wspinał się po ścianie basenu. Mamka była bezpiecznie umieszczona
w szczelinie, otoczona piaskiem, betonem i umocnieniami. Czerwone piaseczniki łaziły po
całym dnie basenu. Kress zauważył grupy, niosące do zamku skalnika i dużą jaszczurkę.
Przerażony odsunął się od skraju basenu i usłyszał jakiś chrobot. Spojrzał w dół. Zobaczył
trzy piaseczniki, wspinające się po jego nodze. Strącił je i starannie rozdeptał, ale już
nadciągały inne. Były większe, niż je pamiętał. Niektóre osiągnęły niemal wielkość jego
kciuka.
Zaczął biec. Zanim znalazł się w domu, serce mu waliło jak oszalałe i ledwie łapał
oddech. Zatrzasnął drzwi i pospiesznie zablokował je zamkami. Jego dom został tak
zaprojektowany, by był owadoszczelny. Wewnątrz będzie bezpieczny.
Mocny drink ukoił mu trochę nerwy. „A więc trucizna im nie zaszkodziła” – pomyślał.
Powinien był się domyślić. Wo ostrzegała go, że mamki mogą jeść właściwie wszystko.
Będzie musiał użyć pestycydu. Wypił dla równego rachunku następnego drinka, włożył
kombinezon i przytroczył kanister do pleców. Otworzył drzwi.
Przed nimi, na zewnątrz, czekały piaseczniki.
Stanęły przeciwko niemu obie armie, zjednoczone w obliczu wspólnego zagrożenia,
bardziej liczne, niż mógłby sobie wyobrazić. Przeklęte mamki musiały płodzić jak skalniki.
Piaseczniki tłoczyły się wszędzie, tworząc pełznące morze.
Kress uniósł wylot węża i otworzył zawór. Szara mgła pokryła najbliższe kręgi. Poruszał
ręką to w jedną to w drugą stronę.
Tam, gdzie sięgnęła mgła, piaseczniki skręcały się gwałtownie i zdychały w drgawkach.
Kress uśmiechnął się. To nie był przeciwnik dla niego. Rozpylił pestycyd szerokim łukiem i
śmiało postąpił naprzód, depcząc ściółkę z czarnych i czerwonych ciał. Armie cofnęły się.
Kress ruszył, zdecydowany przebić się przez nie ku mamkom.
Ucieczka natychmiast została przerwana. Tysiące piaseczników runęło ku niemu jak fala.
Kress oczekiwał przeciwuderzenia. Utrzymał pozycję, szerokimi ruchami zamiatając
przed sobą swym mgielnym mieczem. Piaseczniki szły na niego i umierały. Niektóre się
przebiły – nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają
się mu po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastik
kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie.
Nagle coś zaczęło miękko uderzać go w kark i głowę.
Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana domu ożyła, pokryta setkami piaseczników,
czarnych i czerwonych. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie
wokół. Jeden ze skoczków wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą straszną
sekundę, zanim Kress strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom człowieka.
Kress uniósł wysoko wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając
pestycyd, aż wszystkie piaseczniki ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła
opadała na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero gdy całkowicie oczyścił
front budynku, skierował uwagę z powrotem na ziemię.
Mrowiły się wszędzie – wokół niego, na nim. Dziesiątki łaziły po nim, setki innych
spieszyły, by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę.
W chwilę później strumień pestycydu się urwał. Kress usłyszał głośny syk za plecami i
zza jego ramion wypłynął śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i osłabiając
widzenie. Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją, pokrytą zdychającymi piasecznikami. Wąż
był przecięty, przegryzły go. Kress okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i
błyskawicznie ruszył w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała.
Wpadł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Tarzał się w tę i z powrotem
tak długo, aż upewnił się, że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już
niemal zupełnie pusty, posykiwał słabo. Kress zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic.
Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, ale przestała
cierpnąć.
Włożył swe najcięższe ubranie – gruby skórzany komplet – wytrząsając je przedtem
nerwowo. „Cholera, cholera” – mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym
przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się, że nie ma w nim piaseczników, uznał, iż
może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka. „Cholera” – powtórzył. Dłoń mu drżała i część
trunku wylała się na dywan.
Alkohol uspokoił go, ale nie spłukał strachu. Wypił drugą szklankę i ostrożnie podszedł
do okna. Po grubej, plastikowej szybie łaziły piaseczniki. Wzdrygnął się i wycofał ku konsoli
łączności. Pomyślał, przerażony, że musi wezwać jakąś pomoc. Zadzwoni do władz regionu,
przyjdą policjanci z miotaczami ognia i...
Przerwał w połowie wystukiwanie numeru i jęknął. Nie może wezwać policji. Musiałby
im powiedzieć o białych w piwnicy i policjanci znaleźliby tam ciała. Być może do tej pory
mamka poradziła sobie z Cath m’Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian. Nawet jej nie
pociął. Poza tym mogły tam zostać kości. Nie, policję może wezwać dopiero w ostateczności.
Usiadł przy konsoli, marszcząc czoło. Sprzęt łączności zajmował całą ścianę, z jego
pomocą mógł się połączyć z każdym mieszkańcem Balduru. Miał dużo pieniędzy i był
sprytny – zawsze był dumny ze swojej pomysłowości. Jakoś sobie z tym wszystkim poradzi.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wo, ale niemal natychmiast z tego
zrezygnował. Wo zbyt dużo wiedziała, będzie zadawała pytania. Nie ufał jej. Nie,
potrzebował kogoś, kto zrobi to, co zostanie mu zlecone, bez zadawania pytań.
Zmarszczka zniknęła z jego czoła, a na twarz wypłynął uśmiech. Simon Kress miał
kontakty. Wystukał na klawiaturze już od bardzo dawna nie używany numer.
Na ekranie zmaterializowała się kobieca twarz – otoczona białymi włosami, pozbawiona
wyrazu, o długim, zakrzywionym nosie.
– Simon – powiedziała dziarskim, energicznym głosem. – Jak tam interesy?
– Znakomicie, Lissandro – odpowiedział. – Mam dla ciebie robotę.
– Usunięcie? Moja cena wzrosła od twego ostatniego zlecenia. Przecież minęło już
niemal dziesięć lat.
– Dostaniesz, ile będziesz chciała. Wiesz przecież, że jestem hojny. Potrzebuję cię do
przeprowadzenia małego odrobaczenia.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
– Nie musisz używać eufemizmów. Linia jest ekranowana.
– Nie, ja mówię serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami.
Uwolnij mnie od nich. Żadnych pytań. Jasne?
– Jasne.
– To dobrze. Będziesz potrzebowała... och, trzech lub czterech ludzi, wyposażonych w
miotacze ognia albo lasery, czy coś w tym rodzaju. Włóżcie ognioodporne kombinezony.
Przylećcie tu do mnie. Od razu zobaczycie, w czym problem. Insekty. Bardzo, bardzo dużo
insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie
wszystko, co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i wtedy wam pokażę, co jeszcze trzeba
zrobić. Jak szybko możecie tu być?
– Wyruszymy za godzinę – oświadczyła z kamienną twarzą.
Lissandra dotrzymała słowa. Przyleciała czarnym, opływowym ślizgaczem, przywożąc ze
sobą trzech pomocników. Kress przyglądał się im, bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego
piętra. Byli jednakowi – w ciemnych, plastikowych kombinezonach z zasłaniającymi twarz
maskami. Dwóch z nich dźwigało przenośne miotacze ognia, trzeci działko laserowe i
granaty. Lissandra – Kress poznał ją po sposobie, w jaki wydawała rozkazy – nie miała broni.
Powoli, na małej wysokości, przelecieli nad posiadłością, rozpoznając sytuację.
Piaseczniki dostały szału. Szkarłatne i hebanowe kreski biegały i kręciły się jak w amoku. Ze
swego punktu obserwacyjnego Kress dokładnie widział wznoszący się na wysokość
człowieka zamek czarnych. Jego mury roiły się od obrońców; nieprzerwany, smolisty
strumień wpływał przez bramę do wnętrza.
Ślizgacz Lissandry wylądował obok pojazdu Kressa, pomocnicy wyskoczyli na zewnątrz
i zdjęli broń z ramion. Wyglądali jak maszyny, nieludzko, śmiertelnie groźnie.
Czarna armia rozwinęła się między nimi a zamkiem. Czerwone... Kress nagle zdał sobie
sprawę, że nigdzie nie widać czerwonych. Rozejrzał się uważnie. Gdzie one się mogły
podziać?
Lissandra wyciągnęła rękę i krzyknęła – mężczyźni z miotaczami odwrócili się ku
piasecznikom. Ich broń kaszlnęła głucho i zaczęła ryczeć, wypuszczając długie jęzory
błękitnoszkarłatnego ognia. Piaseczniki skręcały się, kurczyły i zdychały. Mężczyźni zaczęli
przesuwać ogień w prawo i w lewo sprawnymi, skoordynowanymi ruchami. Ostrożnie, krok
po kroku, postępowali naprzód.
Czarna armia płonęła i rozpadała się, piaseczniki uciekały we wszystkie strony – niektóre
z powrotem ku zamkowi, inne wprost na wroga. Żadnemu nie udało się dobiec do
trzymających miotacze mężczyzn. Ludzie Lissandry byli fachowcami wysokiej klasy.
Nagle jeden z nich się potknął.
Lub tak to wyglądało. Kress spojrzał uważniej i zauważył, że grunt pod nogami tego
człowieka się zapadł. „Tunele – pomyślał, czując nagłe ukłucie strachu – tunele, jamy,
pułapki”. Mężczyzna zanurzył się głębiej, już niemal po pas. Nagle ziemia wokół niego jakby
eksplodowała. Chwilę później był pokryty setkami szkarłatnych piaseczników. Odrzucił
miotacz i zaczął gorączkowo wyszarpywać je ze swego ciała. Krzyczał, strasznie krzyczał.
Jego kolega zawahał się, potem wykonał półobrót i wystrzelił. Kłąb płomienia pochłonął i
człowieka, i piaseczniki. Mężczyzna, usatysfakcjonowany, odwrócił się z powrotem ku
zamkowi i zrobił krok naprzód. Jego stopa przebiła wierzchnią warstwę ziemi i zniknęła w
niej aż po kostkę. Usiłował ją wyciągnąć i uciec, ale piaszczysty grunt wokół niego zapadał
się, nie dając oparcia. Stracił równowagę i upadł, młócąc wkoło rękoma. Piaseczniki były
wszędzie – żywa, falująca masa zalała go natychmiast, wijącego się, rzucającego. Miotacz
ognia leżał obok, zapomniany i bezużyteczny.
Kress zabębnił dziko w szybę, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
– Zamek! – wrzeszczał. – Zniszczcie zamek!
Lissandra, stojąca z boku, przy swym ślizgaczu, usłyszała i gestem wydała rozkaz. Jej
trzeci pracownik wycelował działko laserowe i wystrzelił. Promień zamigotał nad skałami
ogrodu i odciął szczyt zamku. Mężczyzna opuścił go gwałtownie, tnąc piaszczysto-kamienne
blanki. Wieże zwaliły się, rozpadło się oblicze Kressa. Promień lasera uderzył w ziemię,
zataczając koła, szukając. Zamek zniknął, teraz leżała tam już tylko kupa piachu. Tyle że
czarne piaseczniki wciąż się poruszały. Mamka była ukryta zbyt głęboko, nie mogli jej
dosięgnąć.
Lissandra wydała następny rozkaz. Jej podwładny odłożył laser, odbezpieczył granat i
rzucił się naprzód. Przeskoczył dymiące zwłoki pierwszego mężczyzny, wylądował na
pewnym gruncie wewnątrz skalnego ogrodu i szeroko machnął ręką. Granat trafił dokładnie w
szczyt ruin zamku. Kress zmrużył oczy, dźgnięte oślepiająco białym światłem. W powietrze
wytrysnął potężny słup piachu, kamieni i piaseczników. Przez chwilę wszystko było zasnute
jakby kurzem – to gęstą ulewą spadały piaseczniki i kawałki piaseczników.
Kress zobaczył, że czarne są nieruchome, martwe.
– Basen! – krzyknął przez szybę. – Rozwalcie zamek w basenie!
Lissandra zrozumiała natychmiast, dlaczego ziemia była usłana trupami czarnych, a
czerwone piaseczniki żyły nadal, wycofały się i przegrupowały. Pracownik Lissandry wahał
się przez chwilę, potem wyjął następny granat i zrobił krok naprzód. Lissandra zawołała go –
zawrócił, szybko pobiegł w jej stronę i wskoczył do ślizgacza.
Kress przeszedł do innego okna, w innym pokoju, by widzieć, co się będzie działo. Teraz
już wszystko okazało się bardzo proste. Ślizgacz przeleciał tuż nad basenem i mężczyzna,
bezpieczny na jego pokładzie, precyzyjnie zrzucił granaty. Po czwartym przelocie zamek
zmienił się w nierozpoznawalną ruinę, a czerwone piaseczniki przestały się ruszać.
Lissandra była bardzo staranna. Jej pracownik zbombardował każdy z zamków jeszcze
kilkakrotnie, potem użył działka laserowego, metodycznie krojąc pozostałości, aż było
zupełnie pewne, że pod tymi pociętymi skrawkami ziemi nie mogło już pozostać nic żywego.
W końcu zapukali do drzwi domu. Kress wpuścił ich, szczerząc zęby w maniakalnym
uśmiechu.
– Cudownie – powiedział. – Cudownie.
Lissandra zdjęła hełm.
– To cię będzie słono kosztować, Simon. Straciłam dwóch ludzi, nie wspominając już o
zagrożeniu własnego życia.
– Oczywiście, zapłacę ci, ile zażądasz – zgodził się skwapliwie. – Dokończ tylko robotę.
– Co jeszcze zostało?
– Musisz oczyścić piwnicę. Jest w niej jeszcze jeden zamek. I będziesz to musiała zrobić
bez używania granatów. Nie chcę, żeby dom zwalił mi się na głowę.
Lissandra skinęła na podwładnego.
– Idź na zewnątrz – poleciła – i weź miotacz Rajka. Powinien być sprawny.
Mężczyzna wrócił uzbrojony, milczący, gotowy. Kress poprowadził ich na dół, do
piwnicy.
Ciężkie drzwi były ciągle zabite na głucho, tak jak je zostawił. Wybrzuszyły się jednak
nieco na zewnątrz, jakby spaczone jakimś ogromnym ciśnieniem. Ten widok i cisza wokół
nich panująca, sprawiły, że Kressa nagle ogarnął niepokój. Pracownik Lissandry zaczął
wyrywać gwoździe i usuwać przybite przez gospodarza deski. Kress wycofał się daleko do
tyłu.
– Czy użycie tutaj tego przyrządu jest bezpieczne? – wymruczał, wskazując miotacz
ognia. – Pożaru też sobie nie życzę.
– Wzięłam laser – powiedziała Lissandra – i to przede wszystkim jego użyjemy, miotacz
nie będzie prawdopodobnie potrzebny. Chcę jednak, żeby tu był, na wszelki wypadek. Są
gorsze rzeczy niż pożar, Simon.
Kress przytaknął.
Ostatnia przybita do drzwi deska odskoczyła. Z dołu ciągle nie dochodził żaden dźwięk.
Lissandra wydała krótki rozkaz. Mężczyzna cofnął się i zajął pozycję za jej plecami. Opuścił
wylot miotacza, kierując go dokładnie na drzwi piwnicy. Lissandra włożyła hełm,
przygotowała laser, zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi.
Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku. Tylko ciemność.
– Jest tam światło?
– Tuż za drzwiami – odparł Kress. – Po prawej stronie. Uważaj na schody, są bardzo
strome.
Przekroczyła próg, przełożyła laser do lewej ręki, prawą wyciągnęła, po omacku szukając
przełącznika. Nic, spokój.
– Czuję go – oznajmiła – ale jest jakiś...
Nagle wrzasnęła i odskoczyła do tyłu. Na jej dłoni wisiał wielki, biały piasecznik. Przez
kombinezon – z miejsc, w które wbite były jego szczypce – przesączała się krew. Był
ogromny, długi jak jej przedramię.
Lissandra przecięła pokój drobnymi, szybkimi kroczkami i zaczęła uderzać ręką w
najbliższą ścianę. Raz, i drugi, i trzeci. Uderzenia brzmiały jak stłumione, głuche mlaśnięcia.
W końcu piasecznik odpadł. Lissandra zakwiliła i osunęła się na kolana.
– Zdaje mi się, że mam połamane palce – powiedziała miękko. Krew ciągle płynęła
obficie z jej dłoni. Laser, porzucony, leżał obok drzwi.
– Nie mam zamiaru tam schodzić – oświadczył czystym, mocnym głosem mężczyzna z
miotaczem.
Lissandra podniosła głowę i spojrzała na niego.
– Nie – potwierdziła. – Stań w drzwiach i spal je wszystkie. Zmień je w popiół.
Zrozumiałeś?
Skinął głową.
– Mój dom – jęknął Kress. Poczuł ucisk w żołądku. Białe piaseczniki były takie wielkie.
Ile ich tam, na dole, jest? – Stójcie! – krzyknął. – Zostawcie je w spokoju. Zmieniłem zdanie.
Zostawcie je.
Lissandra nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Wyciągnęła pokrytą krwią i
zielonoczarnym śluzem rękę.
– Twój mały przyjaciel przebił mi rękawicę na wylot; widziałeś, jak trudno było się go
pozbyć. Nie obchodzi mnie twój dom, Simon. Cokolwiek jest tam, na dole, musi umrzeć.
Kress niemal jej nie słyszał. Wydawało mu się, że w cieniu za drzwiami piwnicy
dostrzega jakiś ruch. Wyobraził sobie białą armię, złożoną z osobników równie wielkich jak
ten, który zaatakował Lissandrę, wylewającą się z ciemności, szarżującą. Ujrzał siebie,
unoszonego przez setki cienkich odnóży; ciągniętego w dół, w mrok, ku czekającej,
wygłodniałej mamce. Bał się.
– Nie – powiedział.
Zignorowali go.
Pomocnik Lissandry stanął u wejścia do piwnicy, gotowy do otworzenia ognia i wtedy
Kress skoczył, wbijając mu ramię w plecy. Mężczyzna jęknął, stracił równowagę i
zanurkował w ciemność. Kress słuchał, jak ciało stacza się ze schodów. Po chwili z piwnicy
zaczęły dochodzić inne hałasy – głośne szuranie, chrzęst i jakieś dziwne dźwięki, miękkie i
mlaskające.
Kress odwrócił się do Lissandry. Był zlany zimnym potem i podniecony w niezdrowy,
niemal seksualny sposób.
Lodowate, spokojne oczy kobiety przypatrywały mu się zza osłaniającej twarz maski.
– Co ty wyprawiasz? – spytała ostro.
Kress podniósł upuszczony przez nią laser.
– Simon!
– Wprowadzam pokój – odpowiedział, chichocząc. – One nie zrobią krzywdy swemu
bogu, nie skrzywdzą go, póki bóg będzie dobry i szczodry. Ja byłem okrutny. Głodziłem je.
Teraz muszę im to wynagrodzić, rozumiesz?
– Ty jesteś chory – oświadczyła Lissandra. To były jej ostatnie słowa. Kress wypalił jej w
piersi taką dziurę, że mógłby włożyć w nią ramię. Przeciągnął ciało ku drzwiom i zrzucił ze
schodów. Hałasy stały się głośniejsze – drapanie, szczęk chityny i stłumione, gęstopłynne
echa. Kress zamknął drzwi i na nowo zabił deskami.
Gdy uciekał, wypełniło go głębokie zadowolenie, niby warstwa ochronna tłumiąca strach.
Podejrzewał, że owo nagłe uczucie nie było jego własnym.
Planował sobie, iż opuści dom, poleci do miasta i wynajmie pokój. Na dzień, a może na
rok. Zamiast tego zaczął pić. Właściwie nie wiedział dlaczego. Pił bez ustanku przez kilka
godzin, potem gwałtownie wyrzucił zawartość żołądka na dywan w salonie. W pewnym
momencie usnął. Gdy się obudził, cały dom był pogrążony w głębokich ciemnościach.
Skulił się na kanapie. Słyszał dźwięki. Przesuwały się wewnątrz ścian. Czyhały wszędzie
wokół, otaczały go. Jego słuch wyostrzył się niezwykle. Każdy najcichszy chrzęst był
krokiem piasecznika. Zacisnął oczy i czekał, spodziewając się poczuć ich straszliwe
dotknięcia, bojąc się najmniejszego ruchu, by nie musnąć któregoś z nich.
Nagle załkał i natychmiast zamilkł, sztywniejąc. Leżał tak przez chwilę, ale nic się nie
stało.
Otworzył oczy, drżąc cały. Powoli cienie zaczęły mięknąć i rozpływać się. Przez wysokie
okna przesączało się światło księżyca. Jego oczy przywykły do ciemności.
Salon był pusty. Niczego w nim nie było, niczego, niczego. Poza jego pijackim strachem.
Kress wziął się w garść, wstał i podszedł do wyłącznika oświetlenia.
Nic, pusto. Pokój był cichy, opustoszały.
Wytężył słuch. Nic. Żadnego dźwięku. Cisza w ścianach. To wszystko było tylko
produktem jego wyobraźni, jego strachu.
Napłynęło nieproszone wspomnienie Lissandry i tej istoty, tam, w piwnicy. Zaczerwienił
się ze wstydu i z gniewu. Dlaczego to zrobił? Przecież mógł Lissandrze pomóc w spaleniu
piaseczników, w zabiciu ich. Dlaczego... wiedział dlaczego. To mamka go do tego zmusiła,
zasiała w nim strach. Wo wspomniała, że mamki posiadają zdolności psioniczne, nawet
wtedy, gdy są małe. A ta była duża, bardzo duża. Utuczyła się ciałem Cath i Idi, a teraz miała
tam u siebie następne dwa. Urośnie jeszcze bardziej. „I nauczyła się lubić smak ludzkiego
mięsa” – pomyślał.
Zaczął się trząść i musiał znów wytężyć wolę, by się opanować. Ta mamka go nie
skrzywdzi. Był jej bogiem. Białe piaseczniki zawsze były jego ulubieńcami.
Przypomniał sobie, jak dźgnął ją mieczem. To wydarzyło się jeszcze przed przyjściem
Cath, niech będzie przeklęta.
Nie mógł tu zostać. Mamka znowu zgłodnieje. I to niedługo, przy jej rozmiarach. Będzie
miała straszliwy apetyt. Co on wtedy zrobi? Musi uciekać z tego domu, do miasta, póki
jeszcze piaseczniki siedząw piwnicy. Tam jest tylko kawałek ściany i trochę ubitej ziemi.
Mogą kopać, wygrzebywać tunele. A gdy wydostaną się na zewnątrz... Kress wolał o tym nie
myśleć.
Poszedł do sypialni i spakował się. Wziął trzy torby. Jedno ubranie, zmiana bielizny – to
wszystko, czego potrzebował. Pozostałą przestrzeń w torbach wypełnił kosztownościami,
biżuterią, dziełami sztuki i innymi rzeczami, których straty nie mógłby znieść. Nie spodziewał
się kiedykolwiek tu wrócić.
Jego pełzacz zwlókł się za nim ze schodów, wpatrując się w niego swymi żałosnymi,
błyszczącymi oczyma. Bardzo wychudł. Kress uprzytomnił sobie, że minęły wieki, odkąd
ostatni raz karmił tego stwora. Zwykle pełzacz sam potrafił o siebie zadbać, ale ostatnio
niewątpliwie miał poważne trudności z upolowaniem czegokolwiek. Gdy usiłował chwycić
go za nogę, Kress warknął i odgonił zwierzaka kopniakiem. Pełzacz uciekł, urażony.
Kress wyśliznął się na zewnątrz, niezgrabnie ciągnąc za sobą torby. Zamknął drzwi.
Stał przez chwilę, oparty o ścianę domu, z sercem walącym jak oszalałe. Odległość
pomiędzy nim a jego ślizgaczem wynosiła tylko kilka metrów, ale bał się wykonać te parę
kroków. W jasnym świetle księżyca wyraźnie widział pobojowisko, rozciągające się przed
frontem budynku. Ciała dwóch pracowników Lissandry leżały tam, gdzie upadły, jedno
skręcone i spalone, drugie nabrzmiałe pod masą zdechłych napastników. Piaseczniki, czarne i
czerwone, były wszędzie wokół. Niemałego wysiłku wymagało ciągłe pamiętanie, że
wszystkie są martwe. Zdawały się po prostu czekać na niego, tak jak to wielokrotnie robiły.
„Bzdura” – powiedział sobie. „Kolejne pijackie majaki”. Widział przecież, jak rozpadały
się ich zamki. Były martwe, a biała mamka tkwiła w pułapce, uwięziona w piwnicy. Wziął
kilka głębokich, niespiesznych oddechów i zrobił krok naprzód, na warstwę piaseczników.
Zachrobotały. Wgniótł je wściekle w piasek. Nie poruszyły się.
Uśmiechnął się i powoli pomaszerował przed siebie, wsłuchując się w odgłosy swych
kroków.
Chrup. Chrup. Chrup.
Postawił torby na ziemi i otworzył drzwi ślizgacza.
Coś przesunęło się z cienia ku światłu. Blady kształt na siedzeniu, długi jak przedramię.
Patrzył na Kressa sześciorgiem osadzonych wokół tułowia oczu. Jego szczypce klasnęły
łagodnie.
Kress zmoczył spodnie i powoli zaczął się cofać.
Znów jakiś ruch, od wewnątrz ślizgacza ku otwartym drzwiom. Piasecznik wyszedł i
ostrożnie ruszył w jego stronę. Za nim pojawiły się inne. Dotychczas chowały się pod
siedzeniami, leżały, zagrzebane w tapicerce foteli. Ale teraz opuściły swoje kryjówki.
Utworzyły wokół ślizgacza nieregularny pierścień.
Kress oblizał wargi, odwrócił się i pobiegł w stronę pojazdu Lissandry. Zatrzymał się w
połowie drogi. Tam również coś się poruszyło. Wielkie, ledwie widoczne w świetle księżyca
robactwo.
Kress zaskomlił i czmychnął ku domowi. Gdy znalazł się tuż obok drzwi, spojrzał w górę.
Naliczył tuzin długich białych kształtów, pełzających tam i z powrotem po ścianie
budynku. Cztery z nich wisiały jak grona pod szczytem nie używanej dzwonnicy, w której
gnieździł się kiedyś sokół padlinożerca. Rzeźbiły coś. Twarz. Bardzo znajomą twarz.
Simon Kress wrzasnął i wbiegł do domu.
Alkohol w odpowiedniej ilości zesłał na niego upragnione zapomnienie. Obudził się,
pomimo wszystko. Okropnie bolała go głowa, śmierdział i był głodny. Bardzo głodny.
Głodny jak jeszcze nigdy dotychczas.
Wiedział, że to nie jego żołądek się skręca.
Ze szczytu stojącej w sypialni szafy przyglądał mu się, poruszając delikatnie czułkami,
biały piasecznik. Był równie duży jak ten, którego zastał wczoraj w ślizgaczu.
Kress zdusił pragnienie natychmiastowej ucieczki.
– Ja... ja cię nakarmię – powiedział do piasecznika. – Nakarmię cię.
Usta miał straszliwie wysuszone, język przypominał papier ścierny. Przeciągnął nim po
wargach i wybiegł z pokoju.
Dom był pełen piaseczników; musiał uważać, gdzie stawia stopy. Wszystkie zdawały się
zajęte jakimiś własnymi zadaniami. Wprowadzały zmiany w jego domu, ryły otwory w
ścianach, rzeźbiły coś. Dwukrotnie natknął się na swoje twarze: spaczone, wykrzywione,
skażone strachem, spoglądające na niego z zupełnie nieoczekiwanych miejsc.
Wyszedł na zewnątrz, by przynieść gnijące tam ciała. Miał nadzieję, że zaspokoją głód
mamki. Nie znalazł ich, zniknęły oba. Kress przypomniał sobie, z jaką łatwością piaseczniki
nosiły rzeczy dwukrotnie cięższe od nich samych.
Myśl, że mamka ciągle była głodna, nawet po takim posiłku, napawała go przerażeniem.
Gdy wśliznął się z powrotem do domu, ze schodów spływała kolumna piaseczników.
Każdy z insektów niósł kawałek pełzacza. Odcięta głowa, przepływając obok oniemiałego
człowieka, zdawała się spoglądać na niego z wyrzutem.
Kress opróżnił lodówki, spiżarnie, wszystko, usypując żywność z całego domu w stos na
środku kuchennej podłogi. Tuzin białych czekało, aż skończy. Zabrały wszystko, unikając
jedynie produktów zamrożonych, pozostawiając je na środku wielkiej kałuży, by odtajały.
Gdy cała żywność już zniknęła, Kress poczuł, chociaż nic nie jadł, że jego własny głód
trochę złagodniał. Uświadomił sobie jednak, że jest to ulga krótkotrwała. Mamka wkrótce
znowu zgłodnieje. I on będzie musiał ją nakarmić.
Wiedział, co powinien zrobić. Podszedł do konsoli łączności.
– Jad, robię dziś wieczorem małe przyjęcie – powiedział swobodnym tonem, gdy odezwał
się pierwszy z jego przyjaciół. – Zdaję sobie sprawę, że zawiadamiam cię strasznie późno, ale
mam nadzieję, że jakoś zdołasz przyjechać. Postaraj się.
Potem dzwonił do Malady Blane i do innych. Dziewięcioro z nich przyjęło zaproszenie.
Miał nadzieję, że to wystarczy.
Witał swych gości na zewnątrz – piaseczniki oczyściły teren zadziwiająco szybko i jego
posiadłość wyglądała niemal tak, jak przed bitwą – i podprowadzał ich ku frontowym
drzwiom. Gestem wskazywał, by wchodzili pierwsi. Oczywiście nie wszedł za nimi.
Na odwagę zdobył się dopiero, gdy już czworo z nich po kolei znalazło się wewnątrz
domu. Zatrzasnął drzwi za ostatnim i ignorując pełne zdziwienia okrzyki, zastąpione po
chwili przeraźliwymi wrzaskami, szybkim krokiem ruszył ku jednemu z należących do gości
ślizgaczy. Wskoczył bezpiecznie do środka, nacisnął płytkę startową i zaklął. Oczywiście
panele kontrolne pojazdów zaprogramowano tak, by reagowały tylko na linie papilarne
właściciela.
Następnym, który się zjawił był Jad Rakkis. Kress podbiegł do niego natychmiast, gdy
Rakkis wysiadł ze ślizgacza i złapał go za ramię.
– Wsiadaj z powrotem, szybko – powiedział, popychając nowo przybyłego. – Zabierz
mnie do miasta. Pospiesz się, Jad. Uciekajmy stąd!
Ale Rakkis tylko wybałuszał na niego oczy, nie ruszając się z miejsca.
– Dlaczego? Co się stało, Simon? Nic nie rozumiem. Co z twoim przyjęciem?
A potem było już za późno, gdyż piasek wszędzie wokół zaczął się poruszać, spoglądały
na nich czerwone oczy i tępo szczękały szczypce. Rakkis wydał zduszony okrzyk i chciał
wskoczyć do ślizgacza. Para szczypiec zacisnęła się na jego kostce i nagle Rakkis opadł na
kolana. Piasek zdawał się wrzeć podziemną aktywnością. Jad zwalił się jak worek.
Wrzeszczał przeraźliwie, gdy piaseczniki rozszarpywały go na kawałki. Kress niemal nie
mógł na to patrzeć.
Po tym wydarzeniu Kress już nie próbował uciekać. Gdy było po wszystkim, osuszył
resztę zapasów z barku, upijając się do utraty przytomności. Wiedział, że ostatni raz cieszy się
tego typu luksusem. Jedyny alkohol, jaki jeszcze został, znajdował się w piwnicy.
Kress nie zjadł ani kęsa przez cały dzień, zasypiał jednak całkiem syty, okropny głód
zniknął bez śladu. Zanim zmory senne wzięły go w swe posiadanie, zastanawiał się jeszcze
przez chwilę, kogo mógłby zaprosić jutro.
Ranek był suchy i gorący. Kress otworzył oczy i zobaczył, że na szafie znowu czeka
piasecznik. Zacisnął powieki, mając nadzieję, że gdy je ponownie otworzy, sen wreszcie go
opuści. To nie był sen. Kress zapatrzył się tępym wzrokiem na białego potworka.
Gapił się tak niemal pięć minut, zanim wreszcie zaświtała mu myśl, iż coś jest nie w
porządku. Piasecznik się nie ruszał.
Oczywiście piaseczniki potrafiły trwać w bezruchu, czasem jakby nadnaturalnym.
Tysiące razy widział, jak umiały czekać i obserwować. Zawsze jednak coś można było
dostrzec – zaciśnięcie szczypiec, skurcz nóg, drżenie i falowanie długich, delikatnych
czułków. Natomiast piasecznik na szafie sprawiał wrażenie skamieniałego.
Kress wstał, wstrzymując dech, nie ośmielając się nawet wzbudzić w sobie nadziei.
„Czyżby robal był martwy? Czy to możliwe, aby coś go zabiło?”.
Przeszedł na drugą stronę pokoju.
Oczy piasecznika były szkliste i czarne. Insekt wydawał się spuchnięty, jakby gnił od
wewnątrz, a wyzwalające się gazy rozpychały płyty pancerza.
Kress dotknął go drżącą ręką.
Piasecznik był ciepły – nawet gorący – i jego temperatura ciągle się podnosiła. Ale nawet
nie drgnął.
Kress odsunął dłoń, a za nią odpadła, jakby ją dotychczas podtrzymywał, część białego
egzoszkieletu. Odsłonięta skóra również była biała, lecz wyglądała na mniej twardą.
Opuchnięta i rozpalona gorączką zdawała się pulsować.
Kress wycofał się i wybiegł z pokoju.
W holu leżały trzy następne piaseczniki. Wyglądały tak samo jak ten, którego znalazł w
sypialni.
Gnając w dół schodów, musiał przeskakiwać przez rozrzucone na stopniach białe
kształty. Żaden z nich się nie poruszał. Zalegały w całym domu, martwe, zdychające,
pogrążone w letargu... Kressa nie obchodziło, co się z nimi stało. Najważniejsze, że nie mogły
się ruszać.
W swoim ślizgaczu znalazł cztery. Wyjął je po kolei i odrzucił. Najdalej, jak mógł.
Przeklęte potwory. Wskoczył do środka, usadowił się na pociętym, na wpół zjedzonym fotelu
i nacisnął płytkę startową.
Nic.
Znów spróbował. I jeszcze raz. Nic. To nie było w porządku. To był przecież jego
ślizgacz, powinien wystartować. Kress nie rozumiał, dlaczego miałby nie wystartować.
W końcu wyszedł na zewnątrz i obejrzał pojazd, oczekując najgorszego. Nie zawiódł się.
Piaseczniki porozrywały siatkę antygrawitacyjną. Był w pułapce. Nadal był w pułapce.
Osowiały, powlókł się z powrotem do domu. Zajrzał do swego domowego muzeum i
zdjął ze ściany zabytkową siekierę, wiszącą tuż obok miecza, tego samego, który kiedyś
wypróbował na Cath m’Lane. Zabrał się do pracy. Piaseczniki nie poruszały się nawet wtedy,
gdy rozrąbywał je na kawałki. Przy pierwszym uderzeniu odwłoki nieruchomych robali,
prawie wybuchając, bryzgały na wszystkie strony obrzydliwą mazią. Wnętrzności wyglądały
jeszcze gorzej; dziwaczne na pół uformowane narządy, kleista, czerwona breja – niemal
przypominająca ludzką krew – oraz żółta posoka.
Unicestwił ich już około dwudziestu, zanim uświadomił sobie daremność tego, co robi.
Przecież one były nieważne. A poza tym było ich tak strasznie dużo. Mógłby pracować cały
dzień i całą noc i jeszcze wszystkich by nie zabił.
Musi zejść na dół, do piwnicy i użyć siekiery przeciwko mamce.
Zdecydowanym krokiem ruszył w dół schodów. Gdy drzwi piwnicy znalazły się w
zasięgu jego wzroku, zatrzymał się jak wmurowany.
Drzwi już nie istniały. Ściany wokół nich zostały wyżarte, otwór stał się dwukrotnie
większy i okrągły. Jama i nic ponadto. Nie pozostał nawet ślad, świadczący, że nad tą czarną
otchłanią znajdowały się kiedykolwiek jakieś drzwi.
Z otworu wydobywał się ohydny, duszący smród.
A ściany były wilgotne, zakrwawione, pokryte plamami białego grzyba.
A najgorsze było to, że oddychały.
Kress stał po przeciwnej stronie pomieszczenia i poczuł, jak owiewa go gorący podmuch,
wydech dławiący go niemiłosiernie. Gdy tylko ten wyziew zawrócił, uciekł.
W salonie zabił jeszcze trzy piaseczniki i już całkowicie upadł na duchu. Co tu się działo?
Nic z tego nie pojmował...
Potem przypomniał sobie jedyną osobę, która mogła to rozumieć. Znów podszedł do
konsoli łączności, depcząc w pośpiechu po piasecznikach i modląc się żarliwie, by urządzenie
było jeszcze sprawne.
Gdy Jala Wo się odezwała, Kress, już zupełnie załamany, opowiedział jej wszystko.
Pozwoliła mu mówić. Nie przerywała. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczyć, może tylko
lekko marszczyła brwi. Gdy skończył, lakonicznie oznajmiła:
– Powinnam pana tam zostawić.
Kress wybuchnął płaczem.
– Nie może pani... Proszę mi pomóc. Zapłacę...
– Powinnam – powtórzyła – ale tego nie zrobię.
– Dziękuję – wymamrotał Kress. – Och, dziękuję...
– Cicho. Niech pan mnie posłucha. Wszystko to pańskie dzieło. Dobrze traktowane
piaseczniki są tylko rytualnymi, nadwornymi wojownikami. Pan, torturami i głodem, zmienił
swoje w coś zupełnie innego. Był pan ich bogiem i pan je ukształtował w to, czym są teraz.
Mamka w pańskiej piwnicy jest chora, ciągle cierpi z powodu rany, którą pan jej zadał.
Prawdopodobnie jest obłąkana. Jej zachowanie jest... niezwykłe. Musi pan stamtąd jak
najszybciej uciekać. Piaseczniki nie są martwe, Kress. Są uśpione. Mówiłam panu, że gdy
urosną, ich egzoszkielet odpada. Normalnie dzieje się to znacznie wcześniej, nie słyszałam
nigdy o piasecznikach, które by w stadium owadopodobnym osiągnęły tak wielkie rozmiary.
To prawdopodobnie jeszcze jeden skutek okaleczenia mamki. Ale to jest nieważne. Ważna
jest natomiast przemiana, którą one w tej chwili przechodzą. Widzi pan, mamka w miarę
wzrostu staje się również coraz inteligentniejsza. Jej zdolności psioniczne ulegają
wzmocnieniu, umysł staje się subtelniejszy, bardziej ambitny. Opancerzeni wojownicy są
przydatni, gdy jest mała i półświadoma. Potem już potrzebuje lepszych sług, ciał
dysponujących większymi możliwościami. Rozumie pan? Wszystkie ruchome osobniki
przepoczwarzą się i wydadzą na świat nowy rodzaj piaseczników. Nie wiem właściwie, jak
one będą wyglądały. Każda mamka sama określa ich wygląd, dostosowując go do swych
potrzeb i pragnień. Na pewno będą jednak dwunogie, z czterema rękoma i dłońmi o
przeciwstawnych kciukach. Będą zdolne do konstruowania skomplikowanych maszyn i
posługiwania się nimi. Poszczególne osobniki nie będą posiadały inteligencji. Ale za to
mamka będzie bardzo, bardzo inteligentna.
Kress gapił się szeroko otwartymi oczyma na wypełniającą ekran twarz.
– Pani robotnicy – wykrztusił z wysiłkiem – ci, którzy tu wtedy byli... którzy instalowali
pojemnik...
Jala Wo zdobyła się na blady uśmiech.
– Shade – powiedziała.
– Shade jest piasecznikiem – powtórzył drętwo Kress. – I sprzedaliście mi jego... jego
dzieci, och...
– Niech pan nie plecie bzdur. Piasecznik w pierwszym stadium rozwoju jest bardziej
podobny do plemnika niż do dziecka. W naturalnych warunkach wojny kontrolują ich rozrost,
ich liczebność. Tylko jeden na sto osiąga drugie stadium. Tylko jeden na tysiąc – trzecie i
ostatnie, i staje się taki jak Shade. Dorosłe piaseczniki nie darzą małych mamek specjalnym
sentymentem. Jest ich zbyt wiele, a ich owadopodobni ruchomi są jak plaga... – Westchnęła. –
Cała ta rozmowa zżera czas. Biały piasecznik wkrótce się ocknie. Nie będzie pan mu już
potrzebny, a nienawidzi pana i jest bardzo głodny. Przemiana jest bardzo wyczerpująca.
Zarówno przedtem, jak i potem mamka powinna mieć zapewnioną ogromną ilość pożywienia.
A więc musi pan stamtąd uciekać. Zrozumiał pan?
– Nie mogę – jęknął Kress. – Mój ślizgacz jest zniszczony, a żadnego z pozostałych nie
potrafię uruchomić. Nie wiem, jak je przeprogramować. Czy może pani po mnie przylecieć?
– Tak – odpowiedziała Wo. – Wyruszymy natychmiast, oboje, ale z Asgardu do pana jest
dwieście kilometrów, a poza tym musimy wziąć ekwipunek, potrzebny do uporania się z tymi
zdegenerowanymi piasecznikami, które pan stworzył. Pan nie może tam na nas czekać. Ma
pan nogi. Niech pan z nich skorzysta. Proszę iść na wschód, możliwie dokładnie na wschód. I
możliwie jak najszybciej. Tamtejsza okolica jest niemal zupełnie pusta, odnajdziemy pana z
łatwością. No i... im dalej znajdzie się pan od swoich piaseczników, tym będzie pan
bezpieczniejszy. Zrozumiał pan?
– Tak – krótko odparł Kress. – Tak, tak.
Rozłączyli się i Kress popędził w stronę drzwi. Był w połowie drogi, gdy usłyszał jakiś
dźwięk, coś pośredniego między pęknięciem a rozdarciem.
Jeden z piaseczników otworzył się. Ze szczeliny wysunęły się cztery małe, wymazane
różowo-żółtą cieczą rączki i zaczęły rozrywać martwą skórę.
Kress błyskawicznie ruszył biegiem.
Nie wziął pod uwagę upału.
Wzgórza były suche i skaliste. Kress biegł tak szybko, jak potrafił, byle dalej od domu.
Biegł, aż rozbolały go żebra i już nie mógł złapać oddechu. Potem szedł, ale gdy tylko trochę
odpoczął, znów puścił się biegiem. Przez blisko godzinę szedł i biegł na przemian, szedł i
biegł pod palącymi promieniami jaskrawego słońca. Pocił się obficie i żałował, że nie
pomyślał o tym, by wziąć ze sobą trochę wody. Co chwilę wpatrywał się w niebo w nadziei,
że zobaczy Wo i Shade’a, nadlatujących, by go zabrać.
Nie był stworzony do takiej wędrówki. Było zbyt gorąco i zbyt sucho, a on zawsze miał
słabą kondycję. Ale maszerował naprzód, gnany wspomnieniem tego wydechu, tam, w
piwnicy i myślą o wijących się, małych potworkach, które do tej pory na pewno rozpełzły się
po całym domu. Żywił nadzieję, że Wo i Shade będą umieli sobie z nimi poradzić.
Ułożył już plany dotyczące tej pary. Zdecydował, że to wszystko ich wina i że muszą za
nią odpokutować. Lissandra nie żyła, ale on znał jeszcze innych, którzy parali się tym samym
rzemiosłem. Zemści się. Przyrzekał to sobie dziesiątki razy, pocąc się i wytężając siły, by iść
naprzód, ciągle na wschód.
Przynajmniej miał nadzieję, że zmierza na wschód. Nie potrafił dokładnie ustalać
kierunków, a poza tym nie był pewny, w którą stronę uciekał na początku, gdy ogarnęła go
panika. Niemniej od chwili, gdy się opanował, starał się stosować do rady Wo i iść w stronę,
która wydawała mu się wschodem.
Ucieczka trwała już kilka godzin, a pomoc wciąż nie nadchodziła. Kress powoli
utwierdzał się w przekonaniu, że mimo wszystko obrał zły kierunek.
Gdy minęło kilka następnych godzin, zaczął się bać. A jeśli Wo i Shade nie zdołają go
odnaleźć? Umrze na tym pustkowiu. Nie jadł od dwóch dni, był słaby i wystraszony, a gardło
miał zdrewniałe z braku wody. Za chwilę nie będzie mógł iść dalej – słońce chyliło się ku
zachodowi, a w ciemnościach już całkiem się pogubi. Dlaczego oni się nie pojawiają? Może
jednak piaseczniki ich zjadły? Strach znów do niego powrócił, wypełnił go, a wraz z nim
ogromne pragnienie i straszliwy głód. Lecz nadal szedł. Potykał się. Dwukrotnie się
przewrócił. Za drugim razem o kamienie skaleczył rękę i rana wciąż krwawiła. Ssał ją,
martwiąc się możliwością infekcji.
Za jego plecami słońce dotknęło horyzontu. Zrobiło się trochę chłodniej i Kress był za to
wdzięczny. Zdecydował się iść aż do zapadnięcia zupełnych ciemności, a potem przycupnąć
gdzieś na noc. Z pewnością oddalił się już na tyle, by nie obawiać się piaseczników, a Wo i
Shade na pewno znajdą go, skoro tylko wstanie świt.
Gdy wdrapał się na szczyt kolejnego wzniesienia, zobaczył przed sobą zarys budynku.
Nie był on tak wielki, jak jego dom, ale dostatecznie duży. Oznaczał dach nad głową,
bezpieczeństwo. Kress krzyknął i pobiegł w jego kierunku. Jedzenie i picie... Skręcało go z
głodu. Musi coś zjeść, już teraz czuł w ustach smak potraw. Gnał w dół wzgórza, wymachując
rękoma i krzycząc. Było już niemal zupełnie ciemno, ale jeszcze mógł dostrzec sylwetki
kilkorga bawiących się przed domem dzieci.
– Pomocy! – krzyknął. – Hej, pomocy! – Ruszyły biegiem w jego stronę. Zatrzymał się
gwałtownie. – Nie – powiedział. – Och, nie.
Cofnął się kilka kroków, pośliznął na piasku, wstał i próbował uciekać. Złapały go z
łatwością. Były upiornymi, małymi stworzeniami o wyłupiastych oczach i
ciemnopomarańczowej skórze. Próbował się wyrwać, daremnie. Były niewielkie, ale każde
miało cztery ręce, a Kress tylko dwie.
Poniosły go w stronę domu. Była to smutna, nędzna budowla, sklecona z już
obsypującego się piasku, ale drzwi do niej okazały się całkiem duże. I ciemne. I oddychały.
To było straszne, ale nie to wyrwało z gardła Kressa wrzask przerażenia. Wrzeszczał z
powodu małych, pomarańczowych dzieci, które wypełzały ze środka i przyglądały mu się
beznamiętnie, gdy je mijał.
Wszystkie miały jego twarz.

Przełożył Darosław J. Toruń


Żeglarze nocy

Gdy Jezus z Nazaretu wisiał na krzyżu, umierając, wolkryni minęli jego agonię w
odległości mniejszej niż rok świetlny, kierując się na zewnętrz.
Gdy na Ziemi srożyły się Wojny Płomienne, wolkryni żeglowali w pobliżu Starego
Posejdona, na którym morza ciągle były nie nazwane i nie tknięte rybackimi sieciami. Do
czasu, w którym hipernapęd przekształcił Zjednoczone Narody Ziemi w Imperium Federalne,
wolkryni dotarli już do skraju przestrzeni zajmowanej przez Hrangan. Hranganie nigdy się o
tym nie dowiedzieli. Podobnie jak my, byli dziećmi małych, jasnych światów, krążących
wokół rozrzuconych słońc i niezbyt interesowali się rzeczami, które wędrowały w kosmicznej
pustce i jeszcze mniej o nich wiedzieli.
Wojna płonęła przez tysiąc lat i wolkryni przelecieli przez jej środek, nieświadomi i
nietknięci, bezpieczni w miejscu, w którym nie mogą rozjarzyć się żadne ognie. Później
Imperium legło w gruzach i przeminęło, a Hranganie zniknęli w mrokach Kolapsu, dla
wolkrynów jednak ciemności nie zgęstniały.
Gdy Kleronomas wyleciał z Avalonu na swym statku badawczym, wolkryni znaleźli się
w odległości dziesięciu lat świetlnych od niego. Kleronomas odkrył wiele rzeczy, jednak nie
odkrył wolkrynów. Ani wtedy, ani podczas swego powrotu na Avalon pokolenie później.
Gdy byłam trzyletnim dzieckiem, Kleronomas był tylko pyłem, tak odległym i martwym
jak Jezus z Nazaretu, a wolkryni przelatywali w pobliżu Daronne. Tego roku wszyscy
czuciowcy Kreyów zachowywali się dziwnie – siadywali wpatrzeni w niebo świecącymi,
migoczącymi oczyma.
Kiedy dorosłam, wolkryni wypłynęli poza Tarę, stając się niewyczuwalni nawet dla
Kreyów i ciągle kierując się na zewnątrz.
A teraz, gdy jestem stara i coraz starsza, wolkryni wkrótce przebiją Welon Grzesznicy,
wiszący pomiędzy gwiazdami jak czarna mgła. A my lecimy za nimi, lecimy za nimi. Poprzez
wypełnione ciemnością zatoki przestrzeni, w które nikt się nie zapuszcza, przez pustkę, przez
ciszę bez końca ścigamy go, mój ŻEGLARZ NOCY i ja.
***

Schodzili powoli wzdłuż przezroczystej rury, łączącej stację orbitalną z czekającym przed
nimi statkiem, przeciągając się ręka za ręką poprzez nieważkość.
Melantha Jhirl – jedyna wśród nich, która tutaj, w miejscu pozbawionym grawitacji, nie
wyglądała niezdarnie i zdawała się czuć zupełnie swobodnie – zatrzymała się na chwilę, żeby
spojrzeć na wiszącą w dole, nakrapianą kulę Avalonu, majestatyczny ogrom w czerni
nefrytowej zieleni i bursztynie. Uśmiechnęła się i popłynęła szybko w dół rury, z
niewymuszoną gracją wyprzedzając swych towarzyszy. Zdarzało im się już wchodzić na
pokład statku, każdemu z nich, ale nigdy w ten sposób. Większość statków dokowała przy
ścianach stacji, ten jednak, wyczarterowany przez Karoly d’Branina, był zbyt duży i miał zbyt
niezwykły kształt. Wisiał przed nimi: trzy niewielkie, umieszczone obok siebie jaja, poniżej i
pod kątem prostym dwie większe kule, pomiędzy nimi cylinder, w którym mieścił się napęd,
a wszystko połączone odcinkami rur. Cały statek był biały i funkcjonalny.
Melantha Jhirl przeszła przez śluzę powietrzną pierwsza. Inni gramolili się, jedno po
drugim, aż wszyscy znaleźli się na pokładzie – pięć kobiet i czterech mężczyzn, każde z nich
ze statusem akademickim, ich dotychczasowe drogi życiowe tak różne jak pola ich
naukowych zainteresowań. Młody, wątły telepata Thale Lasamer wszedł ostatni. Gdy inni
rozmawiali, czekając na zakończenie procedury wejścia, nerwowo rozglądał się wokół.
– Jesteśmy obserwowani – powiedział.
Zewnętrzne drzwi zamknęły się za nimi, rura komunikacyjna odpadła. Teraz otworzyły
się drzwi wewnętrzne.
– Witajcie na ŻEGLARZU NOCY – dobiegł zza nich miękki głos. Ale nikogo tam nie
było.
Melantha Jhirl weszła do korytarza.
– Cześć – powiedziała, rozglądając się wokół z ciekawością.
Karoly d’Branin wszedł za nią.
– Cześć – powtórzył głos. Dochodził zza siatki komunikatora poniżej zaciemnionego
ekranu. – Mówi Royd Eris, właściciel ŻEGLARZA NOCY. Cieszę się, Karoly, że cię znów
widzę i cieszę się również, że mogę powitać tu was wszystkich.
– Gdzie pan jest? – ktoś spytał.
– W mojej kwaterze, w pomieszczeniach zajmujących połowę tej, w której jesteśmy, czyli
mieszkalnej części statku. – Głos Royda Erisa brzmiał przyjaźnie. – Na drugą połowę składa
się mesa, będąca jednocześnie biblioteką i kuchnią, dwa pomieszczenia sanitarne, jedna
kabina podwójna i jedna, dość niewielka, pojedyncza. Obawiam się, że ci, którzy się w nich
nie zmieszczą, będą musieli rozwiesić sobie hamaki w lukach towarowych. ŻEGLARZ został
zaprojektowany jako statek towarowy, nie pasażerski. Otworzyłem jednak wszystkie
niezbędne przejścia i połączenia, dlatego wszędzie, również w magazynach, jest powietrze,
ogrzewanie i woda. Pomyślałem, że będzie wam wygodniej, jeśli rozmieścicie się w ten
sposób. Również wasz ekwipunek i system komputerowy został umieszczony w luku
towarowym, ale zapewniam was, że jest tam jeszcze mnóstwo miejsca. Proponuję, żebyście
teraz się rozlokowali, a potem spotkamy się w mesie na obiedzie.
– Przyłączy się pan do nas? – spytała Agatha Marij-Black, psipsych, gderliwa kobieta o
wąskiej, ostrej twarzy.
– W pewnym sensie – odpowiedział Royd Eris. – W pewnym sensie.

***

Podczas obiadu pojawił się duch.


Po rozwieszeniu hamaków i rozłożeniu rzeczy osobistych wokół miejsc, w których mieli
spać, bez większych trudności odnaleźli mesę. Było to największe pomieszczenie w tej części
statku. Jeden jego koniec zajmowała kompletnie wyposażona i dobrze zaopatrzona w zapasy
żywności kuchnia. W przeciwległym końcu znaleźli kilka wygodnych foteli, dwa czytniki,
holotank i ścianę pełną książek, taśm i kryształowych kości pamięci. Środek mesy był zajęty
przez długi stół z przygotowanymi dla dziesięciu osób miejscami.
Czekał już na nich lekki, gorący posiłek. Naukowcy obsłużyli się sami i zajęli miejsca
przy stole, śmiejąc się i rozmawiając, bardziej teraz rozluźnieni niż podczas wchodzenia na
statek. Sztuczna grawitacja była włączona, co w ogromnej mierze przyczyniło się do poprawy
nastrojów. Własna niezdarność podczas nieważkiego przejścia na statek została szybko
zapomniana.
W końcu zajęto wszystkie krzesła z wyjątkiem stojącego u szczytu stołu.
Duch zmaterializował się właśnie w nim. Wszystkie rozmowy nagle się urwały.
– Cześć – powiedział upiór, świetlisty cień szczupłego, bladookiego młodzieńca o białych
włosach. Ubrany był w niemodny już od dwudziestu lat strój – luźną, pastelowobłękitną
koszulę z szerokimi, ściągniętymi w nadgarstkach rękawami i obcisłe, białe spodnie,
stanowiące całość z butami. Mogli na wskroś przez niego widzieć, natomiast jego oczy nie
widziały zupełnie nic.
– Hologram – powiedziała Alys Northwind, ksenotech, niska i tęga.
– Royd, Royd, nic z tego nie rozumiem – poskarżył się Karoly d’Branin, rozszerzonymi
oczyma wpatrując się w upiorną sylwetkę.
Duch uśmiechnął się nieznacznie i uniósł rękę.
– Moja kwatera znajduje się po drugiej stronie tej ściany – powiedział. – Obawiam się
jednak, że między połówkami tej części statku nie ma żadnego połączenia, żadnych drzwi.
Większość czasu spędzam w samotności, cenię sobie odosobnienie. Mam nadzieję, że
wszyscy odniesiecie się do tego ze zrozumieniem i uszanujecie moją wolę. Będę jednak
dobrym, uprzejmym gospodarzem. Tutaj, w mesie, będzie wam towarzyszył mój hologram.
Gdzie indziej, jeżeli będziecie czegoś potrzebowali lub będziecie chcieli ze mną rozmawiać,
użyjcie po prostu komunikatora. A teraz wróćcie, proszę, do posiłku i waszych rozmów. Z
przyjemnością będę ich słuchał. Już bardzo dawno nie miałem pasażerów na pokładzie.
Próbowali. Ale widmo u szczytu stołu rzucało długi cień... Obiad został przez nich
dokończony pospiesznie i w napięciu.

***

Od chwili, w której ŻEGLARZ NOCY przeszedł na hipernapęd, Royd Eris obserwował


naukowców.
Większość z nich w ciągu kilku dni przyzwyczaiła się do bezcielesnego głosu z
komunikatorów i holograficznego upiora u szczytu stołu. Ale tylko Melantha Jhirl i Karoly
d’Branin wydawali się czuć zupełnie swobodnie przy takiej jego obecności. Pozostali byliby
pewnie jeszcze bardziej skrępowani, gdyby wiedzieli, że Royd bezustannie przy nich był.
Zawsze i wszędzie, patrzył. Posiadał oczy i uszy nawet w pomieszczeniach sanitarnych.
Patrzył, jak pracują, jedzą, śpią, kopulują; niezmordowanie przysłuchiwał się ich
rozmowom. W ciągu tygodnia poznał ich, całą dziewiątkę, i zaczął dostrzegać rzeczy, które
były ich małymi, wstydliwymi tajemnicami.
Lommie Thorne, cybernetyk, rozmawiała ze swymi komputerami i zdawała się
przedkładać ich towarzystwo nad towarzystwo ludzi. Miała bystry umysł, ruchliwą, pełną
wyrazu twarz i niewielkie, chłopięce ciało. Większość z pozostałych członków grupy uważała
ją za atrakcyjną, ale ona nie lubiła być dotykana. Uprawiała seks tylko raz, z Melanthą Jhirl.
Nosiła spódnice z miękko tkanego metalu i miała wszczep w przegubie, pozwalający jej na
bezpośrednie łączenie się z komputerami.
Ksenobiolog, Rojan Christopheris, był zgorzkniałym, kłótliwym mężczyzną, cynikiem z
trudnością kontrolującym swą pogardę dla kolegów. Upijał się do lustra. Był wysoki,
przygarbiony i brzydki.
Dwoje lingwistów, Dannel i Lindran, było kochankami na pokaz, którzy w towarzystwie
innych nieustannie trzymali się za ręce i przytulali. Gdy byli sami, kłócili się zażarcie.
Lindran znajdowała niezdrową przyjemność w ranieniu Dannela tam, gdzie najbardziej
bolało, kpiąc z jego zawodowej kompetencji. Oboje często uprawiali seks, choć nigdy ze
sobą.
Agatha Marij-Black, psipsych, była hipochondryczką, popadającą w czarne depresje,
które nasiliły się jeszcze w zamkniętych, ciasnych pomieszczeniach ŻEGLARZA NOCY.
Alys Northwind, ksenotech, bezustannie jadła i nigdy się nie myła. Jej kwadratowe
paznokcie zawsze nosiły obwódki czarnego brudu, przez pierwsze dwa tygodnie podróży
ubrana była w ten sam kombinezon, zdejmując go tylko przy uprawianiu seksu, a i wtedy na
krótko.
Telepata, Thale Lasamer, był nerwowy i łatwo ulegał nastrojom. Bał się wszystkich
wokół, miał jednak skłonność do ataków arogancji, podczas których prowokował swych
towarzyszy strzępami myśli, wyłowionymi z ich umysłów.
Royd Eris obserwował wszystkich, studiował ich, żył z nimi i poprzez nich. Nie
zaniedbywał nikogo, nawet tych, których uważał za najbardziej odrażających. Zanim jednak
upłynęły dwa tygodnie zagubienia ŻEGLARZA w mętnym potoku hipernapędu, dwoje z nich
zaczęło absorbować większość jego uwagi.

***

– Ze wszystkich pytań, które można na ich temat zadać, najbardziej chcę wiedzieć
dlaczego – powiedział mu Karoly d’Branin pewnej fałszywej nocy, podczas drugiego
tygodnia od wylotu z Avalonu.
Świetlisty duch Royda siedział w zaciemnionej mesie obok d’Branina, przyglądając się,
jak naukowiec popija słodko-gorzką czekoladę. Pozostali członkowie grupy już spali. Na
statku pojęcia dnia i nocy straciły swoje znaczenie, chociaż ŻEGLARZ utrzymywał
tradycyjny cykl i większość pasażerów stosowała się do niego. Stary d’Branin, administrator,
koordynator i dowódca wyprawy był wyjątkiem. Trzymał się własnego rozkładu czasu, wolał
pracować niż spać, a najbardziej lubił rozmawiać na temat swojej obsesji – rasy wolkrynów,
na którą polował.
– Jeżeli jest równie ważne, Karoly – powiedział Royd. – Czy możesz być zupełnie
pewny, że ci twoi obcy naprawdę istnieją?
– JA mogę być pewny – odpowiedział d’Branin, puszczając oko. Był szczupłym,
niewysokim mężczyzną jego stalowoszare włosy były zawsze starannie ułożone, tunika
niemal pedantycznie schludna, tylko ta szeroka gestykulacja podczas rozmowy i wybuchy
niekontrolowanego entuzjazmu zaprzeczały jego rzeczowemu, trzeźwemu wyglądowi. – To
wystarczy – ciągnął. – Gdyby wszyscy inni byli tak pewni, mielibyśmy tutaj, zamiast twego
małego ŻEGLARZA, całą flotę statków badawczych. – Wypił łyk czekolady i westchnął z
zadowoleniem. – Czy wiesz coś o Nor T’alush, Royd?
Royd nigdy nie zetknął się z tą nazwą ale uzyskanie informacji z pokładowej biblioteki
zajęło mu zaledwie chwilę.
– Rasa obcych, żyjąca po przeciwnej w stosunku do zajętej przez człowieka stronie
przestrzeni, poza światami Fyndii i Damoosh. Najprawdopodobniej legendarna.
D’Branin zachichotał.
– Nie, nie, nie! Twoja biblioteka jest przestarzała, musisz ją uzupełnić podczas następnej
wizyty na Avalonie. To żadne legendy, nie. Oni są najzupełniej realni, chociaż tak odlegli.
Niewiele posiadamy informacji na temat Nor T’alush, jesteśmy jednak pewni, że istnieją
chociaż ty czy ja najpewniej nigdy żadnego z nich nie spotkamy. Oni byli początkiem tego
wszystkiego.
– Opowiedz mi o tym – powiedział Royd. – Interesuje mnie, czym się zajmujesz, Karoly.
– Kiedyś kodowałem dla komputerów Akademii pakiet informacji, który po dwudziestu
standardowych latach dotarł z Dam Tullian. Jego część stanowił folklor Nor T’alush. Nie
miałem i nadal nie mam pojęcia, jak długo tym informacjom zajęło dotarcie do Dam Tullian
ani jaką drogą tam dotarły, ale to nie miało znaczenia – tak czy inaczej folklor jest
ponadczasowy, a to był fascynujący materiał. Wiesz, że ja zrobiłem magisterium z
ksenomitologii?
– Tak? Nie wiedziałem. Mów dalej, proszę.
– Jeden z mitów Nor T’alush zawierał opowieść o wolkrynach. Zadziwiła mnie ona.
Mówiła o rozumnej rasie, wyruszającej z jakiegoś tajemniczego miejsca w centrum galaktyki,
żeglującej ku jej granicom i wreszcie, jak było domniemane, kierującej się w przestrzeń
międzygalaktyczną, nie lądującej na planetach i rzadko zbliżającej się bardziej niż na rok
świetlny do gwiazd. – Szare oczy d’Branina skrzyły się, ramiona entuzjastycznie rozkładały
się na boki, jakby chciały objąć całą galaktykę. – I dokonującej tego wszystkiego bez
hipernapędu, Royd, to prawdziwy cud! Dokonującej tego w statkach, które poruszały się z
ułamkiem szybkości światła! Ten szczegół mnie zafascynował! Jakże oni muszą być inni, ci
moi wolkryni, jakże mądrzy i cierpliwi, długowieczni i dalekowzroczni, nie mający w sobie
niczego ze straszliwego pośpiechu i namiętności, w których spalają się niższe rasy. Pomyśl,
jak one muszą być stare, te statki wolkrynów!
– Bardzo stare – zgodził się Royd. – Karoly, ty powiedziałeś statki. To znaczy więcej niż
jeden?
– Och, tak – odpowiedział d’Branin. – Zgodnie z przekazem Nor T’alush pojawiły się na
wewnętrznej granicy ich przestrzeni, na początku zaledwie jeden czy dwa, ale wkrótce
przybyły następne. Setki, każdy samotny, poruszający się osobno od innych, a wszystkie
lecące na zewnątrz, zawsze na zewnątrz. Kierunek ich lotu był nieodmiennie ten sam.
Przelatywali przez układy gwiezdne Nor T’alush przez piętnaście tysięcy standardowych lat,
a potem zaczęli je opuszczać. Mit mówi, że ostatni statek wolkrynów wyleciał spośród ich
gwiazd trzy tysiące standardowych lat temu.
– Osiemnaście tysięcy lat – powiedział Royd. – Czy Nor T’alush są aż tak starzy?
– Nie jako gwiezdni podróżnicy, nie – odpowiedział d’Branin, uśmiechając się. – Zgodnie
z ich własnymi zapisami, Nor T’alush są cywilizowani zaledwie przez połowę tego czasu. W
pewnym momencie nieco mnie to martwiło, gdyż w wyraźny sposób zmieniało historię
wolkrynów w czystą legendę. Piękną legendę, to prawda, ale nic więcej. Nie mogłem tego tak
zostawić. W wolnych chwilach przeprowadzałem badania, porównując różne mitologie, żeby
sprawdzić, czy ten szczególny ich fragment pojawia się również u innych ras niż Nor T’alush.
Uważałem, że być może uda mi się zrobić z tego pracę doktorską, gdyż ta linia poszukiwań
wyglądała na owocną. Byłem zdumiony tym, co odkryłem. Niczego nie było u Hrangan ani u
ras im podległych, ale to zupełnie zrozumiałe. Oni żyli na zewnątrz przestrzeni zajmowanej
przez człowieka. Wolkryni nie mogli do nich dotrzeć, nie minąwszy przedtem układów
gwiezdnych zamieszkiwanych przez nas samych. Kiedy jednak spojrzałem do wewnątrz,
opowieści o wolkrynach były wszędzie. – D’Branin pochylił się, wyraźnie podniecony. –
Ach, Royd, te opowieści, te opowieści!
– Słucham uważnie – powiedział Royd.
– Fyndii nazywają ich iy-wivii, co tłumaczy się jako „horda z otchłani” lub „czarna
horda”. Wszystkie plemiona Fyndii opowiadają tę samą historię i tylko ci o całkowicie
zaślepionych umysłach mogą w nią nie wierzyć. Opowiadają, że statki są ogromne, znacznie
większe niż znane z ich dziejów czy z naszych. Okręty wojenne, mówią. Istnieje opowieść o
zaginionym plemieniu Fyndii, trzysta statków pod rala-fyn, wszystkie doszczętnie zniszczone
podczas spotkania z iy-wivii. To oczywiście zdarzyło się wiele tysięcy lat temu, a szczegóły
są dość niejasne. Damoosh mają odmienną opowieść i uważają ją za prawdziwą, słowo po
słowie, a jak wiesz, są oni najstarszą rasą, z jaką się dotychczas zetknęliśmy. Nazywają moich
wolkrynów ludem z zatoki. Wspaniałe opowieści, Royd, wspaniałe! Statki jak wielkie,
ciemne miasta, spokojne i ciche, żyjące w tempie wolniejszym niż wszechświat wokół nich.
Legendy Damoosh mówią, że wolkryni są uciekinierami z jakiejś niewyobrażalnej wojny
głęboko w jądrze galaktyki, toczonej u początków czasu. Opuścili planety i gwiazdy, na
których wyrośli, żeby w przestrzeni pomiędzy nimi szukać prawdziwego pokoju, Getsoidy z
Aath mają podobny mit, ale w nim ta wojna zniszczyła wszystkie żywe istoty w galaktyce, a
wolkryni są swego rodzaju bogami, siejącymi życie na mijanych planetach. Inne rasy widzą
ich jako cienie z piekieł lub wysłanników Boga, ostrzegających nas, każących uciekać przed
czymś straszliwym, co ma się wkrótce wyłonić z jądra galaktyki.
– Te opowieści, o których mówisz, Karoly, przeczą sobie wzajemnie.
– Tak, tak, oczywiście, ale wszystkie są zgodne w sprawach podstawowych: wolkryni
opuszczają galaktykę, mijając na swych starożytnych, powolnych, niezniszczalnych statkach
nasze krótkotrwałe imperia. To właśnie naprawdę się liczy! Reszta jest nic nie znaczącą
ornamentacją. Wkrótce będziemy wiedzieć, ile kryje się w niej prawdy. Sprawdziłem te
nieliczne informacje, jakie mamy na temat ras, żyjących ponoć jeszcze bliżej środka
galaktyki, nawet poza Nor T’alush, poza cywilizacją i istotami, które same są na wpół
legendarne, jak Dan’lai, Ullish i Rohenna’kh. I tam, gdzie mogłem w ogóle cokolwiek
znaleźć, znowu znajdowałem historie o wolkrynach.
– Legenda na temat legend – powiedział Royd. Kąciki szerokich ust widma uniosły się w
uśmiechu.
– Dokładnie, dokładnie – zgodził się d’Branin. – Zwróciłem się do ekspertów,
specjalistów z Instytutu Studiów nad Inteligencjami Pozaludzkimi. Prowadziliśmy badania
przez dwa lata. Wszystko tam było, w bibliotekach, w pamięciach i matrycach Akademii.
Przedtem nikt jednak nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć na te materiały, żeby je zestawić.
Wolkryni wędrowali przez należącą do człowieka przestrzeń w ciągu niemal całej ludzkiej
historii, od czasów poprzedzających loty kosmiczne. Podczas gdy my nauczyliśmy się skręcać
strukturę przestrzeni, oszukując teorię względności, oni żeglowali swoimi wielkimi statkami
przez samo serce naszej tak zwanej cywilizacji, obok naszych najgęściej zaludnionych
światów ze stateczną, podświetlną prędkością, kierując się ku Granicy i ciemnościom
pomiędzy galaktykami. Cudowne, Royd, cudowne!
– Cudowne – zgodził się Royd.
Karoly d’Branin jednym haustem osuszył filiżankę i wyciągnął rękę, żeby chwycić ramię
Royda, ale jego dłoń przeszła na wylot przez puste światło. Przez chwilę wyglądał na
zmieszanego, ale potem sam zaczął się z siebie śmiać.
– Ach, moi wolkryni. Chyba wpadam w nadmierny entuzjazm, Royd. Jestem już tak
blisko celu. Oni zaprzątali bez reszty moje myśli przez dziesięć lat, a teraz w ciągu miesiąca
będę ich miał, będę napawał moje zmęczone oczy ich wspaniałością. A potem, potem, jeśli
tylko moi ludzie zdołają dosięgnąć kogoś tak wielkiego i dziwnego jak oni, tak różnego od
nas, mam nadzieję, Royd, nadzieję, że poznam odpowiedź przynajmniej na pytanie dlaczego!
Duch Royda uśmiechnął się do niego, patrząc przed siebie spokojnymi, przezroczystymi
oczyma.

***

Pasażerowie na statku, który posługuje się hipernapędem, zwykle szybko ulegają


znudzeniu, tym bardziej na statku tak niewielkim i skromnie urządzonym jak ŻEGLARZ
NOCY. Pod koniec drugiego tygodnia podróży przypuszczenia i spekulacje zaczęły się na
dobre.
– Kim naprawdę jest ten Royd Eris? – spytał pewnej nocy Rojan Christopheris,
ksenobiolog. Grali we czwórkę w karty. – Dlaczego do nas nie wychodzi? Jaki ma cel w
izolowaniu się od wszystkich?
– Spytaj go – poradził Dannel, lingwista.
– A jeżeli to jakiś kryminalista? – powiedział Christopheris. – Czy my w ogóle cokolwiek
o nim wiemy? Nic, zupełnie nic. Wynajął go d’Branin, a on jest, jak wszyscy wiemy, starym,
zgrzybiałym głupcem.
– Ty zagrywasz – powiedziała Lommie Thorne.
Christopheris z trzaskiem rzucił kartę.
– Blok – zadeklarował. – Będziesz musiała znowu rozdawać. – Wyszczerzył zęby. – A
wracając do tego Erisa, jaką możemy mieć gwarancję, że on nie planuje nas wymordować?
– Niewątpliwie dla naszych ogromnych majątków – powiedziała Lindran, lingwistka.
Położyła kartę na tej, którą zagrał Christopheris.
– Przebita – stwierdziła miękko. Uśmiechnęła się.
Obserwując to wszystko, uśmiechnął się również Royd Eris.

***

Przyjemnie było patrzeć na Melanthę Jhirl.


Młoda, zdrowa, pełna wigoru, promieniowała intensywnością jakiej na próżno by szukać
w którymkolwiek z pozostałych członków grupy. Pod każdym względem była duża – o głowę
wyższa od wszystkich na pokładzie, silne ciało, duże piersi, długie nogi. Pod jej czarną jak
węgiel skórą płynnie poruszały się silne muskuły. Apetyt miała równie duży. Jadła dwa razy
więcej niż ktokolwiek z jej kolegów i potężnie piła, nigdy jednak się nie upijając. Każdego
dnia przez cztery godziny wykonywała ćwiczenia gimnastyczne na sprzęcie, który przywiozła
ze sobą i zamontowała w jednym z luków towarowych. Przez pierwsze dwa tygodnie podróży
uprawiała seks ze wszystkimi czterema znajdującymi się na pokładzie mężczyznami i z
dwiema z kobiet. Nawet w łóżku była zawsze aktywna, wyczerpując kompletnie większość z
partnerów. Royd obserwował ją z rosnącą fascynacją.
– Jestem ulepszonym modelem – powiedziała mu pewnego razu, ćwicząc intensywnie na
równoległych drążkach. Jej odsłonięta skóra błyszczała od potu. Ciasna siatka spinała długie,
czarne włosy.
– Ulepszonym? – spytał Royd. Nie mógł wysyłać hologramu do luków towarowych, ale
Melantha zaprosiła go do rozmowy za pomocą komunikatora, nie wiedząc, że i tak byłby przy
niej.
Przerwała wykonywany układ, siłą mięśni zatrzymując ciało w stójce na rękach.
– Zmienionym, kapitanie – powiedziała. Przyjęła taką formę zwracania się do niego:
kapitanie. – Urodziłam się na Prometeuszu, wśród elity, jako dziecko dwojga czarodziejów
genetycznych. Zostałam ulepszona, kapitanie. Potrzebuję dwukrotnie więcej energii niż pan,
ale w całości ją wykorzystuję. Posiadam bardziej efektywną przemianę materii, silniejsze i
bardziej wytrzymałe ciało, przewidywany czas mego życia jest półtora raza dłuższy niż
ludzka przeciętna. Moi ziomkowie popełnili kilka straszliwych pomyłek, próbując radykalnie
przemodelować ludzkość, ale drobne ulepszenia wychodzą im całkiem niezłe. – Podjęła
ćwiczenia, poruszając się szybko i bez widocznego wysiłku. Milczała już do ich końca.
Wreszcie, zrobiwszy salto w powietrzu, zeskoczyła na podłogę i przez chwilę stała
nieruchomo, ciężko oddychając, potem splotła ramiona na piersi, podniosła głowę i
uśmiechnęła się. – Teraz już znasz historię mego życia, kapitanie – powiedziała. Ściągnęła
siatkę z głowy i rozpuściła włosy.
– Z pewnością jest w niej nie tylko to – powiedział głos z komunikatora.
Roześmiała się.
– Z pewnością. Czy chcesz usłyszeć o mojej ucieczce na Avalon, o jej przyczynach i
okolicznościach, o wynikłych z niej kłopotach dla mojej rodziny na Prometeuszu? A może
jesteś bardziej zainteresowany moimi nadzwyczajnymi osiągnięciami w dziedzinie ksenologii
kulturowej? Chcesz posłuchać?
– Może przy jakiejś innej okazji – odpowiedział Royd uprzejmie. – Co to za kryształ?
Ten, który nosisz?
Zwykle wisiał pomiędzy jej piersiami. Zdjęła go, rozbierając się do ćwiczeń. Teraz
podniosła i zawiesiła na szyi – niewielki, zielony kamień poznaczony czarnymi żyłkami, na
srebrnym łańcuszku. Dotykając go, zamknęła na chwilę oczy. Uśmiechała się, otwierając je z
powrotem.
– Jest żywy – powiedziała. – Nigdy takiego nie widziałeś? To szepczący kamień,
kapitanie. Kryształ rezonacyjny, psionicznie ukształtowana matryca, zatrzymująca w sobie
jakieś wspomnienie, odczucie. Dotknięcie kryształu wyzwala je na chwilę.
– Sama zasada jest mi znana, ale nie zetknąłem się jeszcze z jej praktycznym
wykorzystaniem. A więc w twoim krysztale ukryte jest jakieś szczególnie drogie ci
wspomnienie? Rodzinne może?
Melantha podniosła ręcznik i zaczęła wycierać pot.
– Mój kryształ zawiera wrażenia z wyjątkowo udanego seansu seksualnego, kapitanie. To
mnie podnieca. Lub raczej podniecało. Szepczące kamienie tracą z czasem swoją moc i
odczucia zgromadzone w moim nie są już tak intensywne jak kiedyś. Czasami jednak, zwykle
po uprawianiu miłości lub po wyczerpujących ćwiczeniach, odżywają z dawną siłą.
– Och – powiedział głos Royda. – A więc jesteś teraz podniecona? Masz zamiar z kimś
kopulować?
Melantha uśmiechnęła się.
– Wiem, jakiej części moich wspomnień chciałbyś wysłuchać, kapitanie. Tej, która
dotyczy mego burzliwego i pełnego namiętności życia miłosnego. A więc jej nie usłyszysz.
Przynajmniej do czasu, aż ja poznam historię twego życia. Wśród moich skromnych
przymiotów niepoślednie miejsce zajmuje nienasycona ciekawość. Kim ty jesteś, kapitanie?
Tak naprawdę.
– Niewątpliwe ktoś tak ulepszony jak ty – odpowiedział Royd – powinien być w stanie
sam to odgadnąć.
Melantha roześmiała się i rzuciła ręcznikiem w siatkę komunikatora.

***

Lommie Thorne większość czasu spędzała w luku towarowym, przeznaczonym na


pomieszczenie dla komputerów, montując system, który miał im służyć do analizy danych o
wolkrynach. Bardzo często przychodziła do niej Alys Northwind, ofiarowując się do pomocy.
Podczas pracy Lommie miała zwyczaj pogwizdywać sobie, natomiast Alys wykonywała jej
polecenia w posępnym milczeniu. Od czasu do czasu rozmawiały.
– Eris nie jest człowiekiem – powiedziała pewnego dnia Lommie Thorne, nadzorując
instalację dużego monitora.
– Co? – burknęła Alys. Jej płaska, nieciekawa twarz zmarszczyła się, przez
Christopherisa i jego teorie zaczęła reagować na wzmianki o Roydzie nieco nerwowo.
Wsunęła na miejsce kolejny komponent i odwróciła się.
– Rozmawia z nami, ale pozostaje niewidoczny – powiedziała Lommie. – Tutaj nie ma
żadnej załogi, wszystko, poza nim, wydaje się zautomatyzowane. Dlaczego więc ten statek
nie miałby być zautomatyzowany zupełnie i do końca? Idę o zakład, że ten Royd Eris jest
skomplikowanym systemem komputerowym, być może prawdziwą Sztuczną Inteligencją.
Nawet skromny program może prowadzić pseudorozmowę, której niemal nie da się odróżnić
od ludzkiej. Taki jak ten, uruchomiony, mógłby cię zupełnie oszukać.
Alys chrząknęła i wróciła do przerwanej pracy.
– Dlaczego więc udaje człowieka?
– Ponieważ większość systemów prawnych nie przyznaje SI żadnych praw
obywatelskich. Statek nie może być właścicielem siebie samego, nawet na Avalonie.
ŻEGLARZ NOCY obawia się prawdopodobnie, że zostanie uwięziony i wyłączony. –
Gwizdnęła. – Śmierć, Alys, koniec poczucia istnienia, koniec świadomych myśli.
– Każdego dnia pracuję z maszynami – powiedziała z uporem Alys. – Włączenie,
wyłącznie, bez różnicy. Nie mają nic przeciwko temu. Dlaczego ta maszyna miałaby się tym
przejmować?
Lommie uśmiechnęła się.
– Komputery to co innego, Alys. Umysł, myśli, życie, duże systemy wszystko to
posiadają. – Jej prawa dłoń zamknęła się na lewym nadgarstku, kciuk zaczął błądzić bez celu
po nierównościach wszczepu. – Również odczucia. Wiem to. Nikt nie chce nagle przestać
czuć. One nie są wcale tak bardzo różne od ciebie, ode mnie, naprawdę.
Alys obejrzała się i potrząsnęła głową.
– Naprawdę? – powtórzyła bezbarwnym, niedowierzającym głosem.
Royd Eris patrzył i słuchał, bez uśmiechu.

***

Thale Lasamer był młodą kruchą istotą – nerwowy, pobudliwy, o słabych, słomianych,
opadających na ramiona włosach, a oczach błękitnych i wodnistych. Zwykle ubierał się jak
paw, szczególnym upodobaniem darząc koronkowe, rozcięte z przodu koszule bez
kołnierzyka i saczki na genitalia, ciągle modne wśród niższych klas jego rodzinnego świata.
W dniu, w którym odnalazł Karoly d’Branina w jego ciasnej, prywatnej kabinie, ubrany był
jednak w skromny, szary kombinezon.
– Czuję to – powiedział, chwytając d’Branina za ramię i boleśnie wbijając mu palce. –
Coś tu jest nie w porządku, Karoly, wyjątkowo nie w porządku. Zaczynam naprawdę się bać.
Paznokcie telepaty raniły skórę i d’Branin wyszarpnął gwałtownie rękę.
– To boli – zaprotestował. – O co chodzi, przyjacielu? Boisz się? Czego, kogo? Nic z tego
nie rozumiem. Czego tu można się bać?
Lasamer uniósł blade dłonie ku twarzy.
– Nie wiem – powiedział płaczliwie – nie wiem. Ale to jest tutaj, czuję to. Karoly, ja coś
zacząłem odbierać. Wiesz, że jestem dobry. Jestem, i dlatego mnie wybrałeś. Właśnie przed
chwilą, gdy wbiłem ci paznokcie w skórę, czułem to. Mogę cię teraz odczytać, wyrywkowo.
Myślisz, że zbyt łatwo się ekscytuję, że wpływa na mnie ta zamknięta przestrzeń, że powinno
się mnie uspokoić. – Młody człowiek roześmiał się krótkim, histerycznym chichotem, który
urwał się równie nagle, jak się pojawił. – Widzisz, nie. Ja jestem dobry. Klasa jeden,
potwierdzona testami i teraz ci mówię, że się boję. Wychwytuję to. Wyczuwam. Śnię o tym.
Czułem to już podczas wchodzenia na statek i to staje się coraz gorsze. Coś niebezpiecznego.
Coś gwałtownego. I obcego, Karoly, obcego!
– Wolkryni? – spytał d’Branin.
– Nie, to niemożliwe. Lecimy hipernapędem, a oni są odlegli jeszcze o lata świetlne. –
Znowu zabrzmiał ten chichot. – Nie jestem aż tak dobry. Słyszałem twoją historię o Kreyach,
ale ja jestem tylko człowiekiem. Nie, to jest blisko. Na statku.
– Jedno z nas?
– Być może – odpowiedział Lasamer. Zamyślił się na chwilę pocierając policzek. – Nie
potrafię tego umiejscowić.
D’Branin po ojcowsku położył mu dłoń na ramieniu.
– Thale, to twoje wrażenie... czy nie może rodzić się z tego, że jesteś po prostu
zmęczony? Wszyscy żyjemy tu w ciągłym napięciu. Bezczynność potrafi być naprawdę
wyczerpująca.
– Zabierz ze mnie tę rękę – warknął Lasamer. D’Branin szybko cofnął dłoń. – To jest
rzeczywiste – upierał się telepata – i nie chciałbym, żebyś zaczął myśleć, że może
niepotrzebnie mnie zabierałeś, i tak dalej. Jestem równie zrównoważony jak wszyscy inni na
tym... na tym... jak śmiesz myśleć, że jestem niezrównoważony! Powinieneś zajrzeć do
wnętrza niektórych z naszych współtowarzyszy... Chrostopherisa z jego butelką i małymi,
brudnymi fantazjami, Dannela niemal chorego ze strachu, Lommie z jej maszynami, u niej
wszystko jest metalem, światełkami i zimnymi obwodami, to chore, mówię ci, a Jhirl jest
arogancka, Agatha nawet w myślach łka nad sobą bez przerwy, a Alys jest pusta jak krowa.
Ty, ty ich nie dotykasz, nie patrzysz w nich, co ty możesz wiedzieć o zrównoważeniu?
Przegrani ludzie, d’Branin, dano ci bandę ludzi przegranych, ja jestem wśród nich jednym z
najlepszych, nie waż się więc myśleć, że jestem niezrównoważony, chory, słyszysz? – Jego
niebieskie oczy błyszczały jak w gorączce. – Słyszysz?
– Spokojnie – powiedział d’Branin. – Spokojnie, Thale, jesteś zbyt podekscytowany.
Telepata zamrugał i nagle jego podniecenie uleciało.
– Podekscytowany? – powiedział. – Tak. – Rozejrzał się wokół ze zmieszaniem. –
Karoly, wiem, że to trudne, ale uwierz mi. Musisz. Ja cię ostrzegam. Jesteśmy w
niebezpieczeństwie.
– Uwierzę, ale nie mogę podjąć żadnych działań bez bardziej precyzyjnych informacji.
Musisz użyć swego talentu, żeby je dla mnie zdobyć, dobrze? Przecież możesz to zrobić.
Ten skinął głową i powiedział:
– Dobrze... dobrze.
Rozmawiali spokojnie jeszcze przez ponad godzinę, w końcu telepata wyszedł zupełnie
spokojny. Bezpośrednio potem d’Branin poszedł do psipsych, która leżała w swoim hamaku,
otoczona lekarstwami, skarżąc się na nieustanne bóle.
– Interesujące – zauważyła, gdy d’Branin opowiedział jej o wizycie Lasamera. – Ja
również coś czułam, miałam jakieś poczucie zagrożenia, bardzo niewyraźne, rozmyte.
Myślałam, że to bierze się ze mnie samej. Zamknięcie, nuda, sposób, w jaki to przyjmuję.
Moje nastroje czasami zwracają się przeciwko mnie. Czy powiedział coś bardziej
konkretnego?
– Nie.
– Postaram się przemóc ból i pochodzić trochę, odczytam go, odczytam innych, zobaczę,
co będę w stanie wychwycić. Chociaż, jeśli to jest realne, on powinien odczuć to pierwszy.
On ma klasę jeden, a ja tylko trzy.
D’Branin skinął głową.
– Wydaje się bardzo czuły. Powiedział mi różne rzeczy o innych.
– To nic nie znaczy. Czasami gdy telepata upiera się, że wychwytuje wszystko, znaczy to
tylko, iż nic nie wychwytuje. Wyobraża sobie odczyty, uczucia, żeby zastąpić te, które nie
chcą do niego przyjść. Będę go uważnie obserwowała. Niekiedy talent może się załamać,
ześliznąć w rodzaj histerii. Może zacząć nadawać, zamiast odbierać. To bardzo
niebezpieczne, szczególnie w zamkniętych środowiskach.
– Oczywiście, oczywiście – zgodził się.
W innej części statku Royd Eris zmarszczył brwi.

***

– Zwróciłeś uwagę na ubranie hologramu, który on nam wysyła? – powiedział Rojan


Christopheris do Alys Northwind. Byli sami w jednym z luków towarowych. Leżeli na macie,
starając się unikać wilgotnej plamy na jej środku. Ksenobiolog zapalił skręta. Zaproponował
jej, ale odmówiła machnięciem ręki. – Niemodne od co najmniej dziesięciu lat, może dłużej.
Mój ojciec nosił takie koszule, gdy był chłopcem, na Starym Posejdonie.
– Ma staroświecki gust – odpowiedziała. – I co z tego? Nie obchodzi mnie, w co on się
ubiera. Ja, na przykład, lubię moje kombinezony. Są bardzo wygodne. Nie zależy mi, co o
tym myślą inni.
– Rzeczywiście ci nie zależy, prawda? – powiedział Christopheris, marszcząc swój
ogromny nos. Nie zauważyła tego. – Ale tu nie o to chodzi. A jeżeli to wcale nie jest Eris?
Projekcja może być czymkolwiek, może być zestawiona z dowolnych elementów. Nie wydaje
mi się, żeby on rzeczywiście tak wyglądał.
– Nie? – Teraz w jej głosie zabrzmiała ciekawość. Przetoczyła się i skuliła mu pod
ramieniem, opierając ciężkie, białe piersi o jego żebra.
– A jeżeli jest chory, zdeformowany i wstydzi się pokazywać tak, jak naprawdę wygląda?
Być może jest czymś zarażony. Powolna Zaraza może straszliwie spustoszyć organizm
człowieka, ale trwa to dziesięciolecia, zanim w końcu zabije. A przecież są również inne
choroby zakaźne: manthrax, nowy trąd, topnica, choroba Langamena, cała masa. Możliwe, że
narzucona sobie przez Royda kwarantanna jest właśnie i dokładnie tym. Kwarantanną.
Zastanów się trochę.
Alys zmarszczyła brwi.
– Wszystko to, co się mówi o Erisie – powiedziała – zaczyna budzić we mnie dreszcze.
Ksenobiolog zaciągnął się skrętem i roześmiał.
– A więc witaj na pokładzie ŻEGLARZA NOCY. Reszta z nas już tam jest.

***

W piątym tygodniu podróży Melantha Jhirl doprowadziła swego pionka do szóstej linii.
Royd zrozumiał, że zatrzymanie go jest już niemożliwe i poddał partię. Była to ósma kolejna
porażka zadana mu przez Melanthę w ciągu takiej samej liczby dni. Dziewczyna siedziała ze
skrzyżowanymi nogami na podłodze mesy, mając przed sobą szachownicę z rozstawionymi
figurami, a dalej ciemną płaszczyznę ekranu. Roześmiała się i zgarnęła figury.
– Nie martw się tak bardzo, Royd – powiedziała. – Jestem modelem ulepszonym. Zawsze
trzy posunięcia przed przeciwnikiem.
– Powinienem skorzystać z pomocy mego komputera – odpowiedział. – Nigdy byś się nie
dowiedziała.
Jego hologram zmaterializował się nagle przed ekranem i uśmiechnął do niej.
– Domyśliłabym się po trzech posunięciach. Możesz spróbować.
Byli ostatnimi ofiarami gorączki szachowej, która przed ponad tygodniem ogarnęła
ŻEGLARZA NOCY. Tym, który wykonał szachownicę i figury oraz początkowo namawiał
innych do gry, był Christopheris. Powszechny zapał szybko wyparował, gdy zaczął grać
Thale Lasamer i wszystkich, jednego po drugim, pokonał. Każdy uważał, że udało mu się to
dzięki odczytywaniu w trakcie partii myśli przeciwnika, ponieważ jednak telepata był w
paskudnym, wojowniczym nastroju, nikt nie odważył się na głośne sformułowanie takiego
oskarżenia. Melantha jednakże poradziła sobie z Lasamerem bez większych kłopotów.
– Wcale nie jest takim nadzwyczajnym graczem – powiedziała potem Roydowi – a jeżeli
nawet próbował odczytać moje zamiary, to otrzymywał tylko nic nie znaczący bełkot.
Ulepszone modele znają sposoby dyscyplinowania swoich myśli. Tak się składa, że potrafię
całkiem skutecznie się chronić.
Później Christopheris i inni próbowali swych sił w jednej czy dwóch partiach z Melanthą
i wszyscy, mimo wysiłków, byli niezmiennie druzgotani. W końcu Royd spytał, czy i on
mógłby zagrać. Tylko Melantha i Karoly byli skłonni usiąść z nim przy jednej szachownicy, a
ponieważ Karoly miał trudności w zapamiętaniu, w jaki sposób figury się poruszają to siłą
rzeczy stałą przeciwniczką Royda została Melantha. Oboje zdawali się pasjonować
rozgrywkami, chociaż Melantha zawsze wygrywała.
Teraz wstała i poszła do kuchni, przechodząc wprost przez widmową sylwetkę Royda. Z
uporem odmawiała podjęcia ogólnej gry w udawanie, że jest ona rzeczywista.
– Pozostali zawsze mnie omijają.
Wzruszyła ramionami i odszukała w lodówce pojemnik piwa.
– Kiedy wreszcie masz zamiar się złamać i pozwolić mi na złożenie sobie wizyty za tą
ścianą, kapitanie? – spytała. – Nie czujesz się tam samotnie? Nie cierpisz na frustracje
seksualne? Klaustrofobię?
– Latam ŻEGLARZEM NOCY przez całe życie – odpowiedział. Wyłączył hologram, i
tak przez nią ignorowany. – Gdybym miał skłonności do klaustrofobii, frustracji seksualnych
czy cierpienia z powodu samotności, nie byłoby to możliwe. Chyba powinno to być dla ciebie
oczywiste, skoro jesteś ulepszonym modelem?
Wycisnęła z pojemnika do ust trochę piwa i zaśmiała się miękko, melodyjnie.
– Jeszcze cię rozgryzę, kapitanie – ostrzegła.
– A tymczasem – powiedział – opowiedz mi jeszcze trochę kłamstw na temat twego
życia.

***

– Słyszeliście kiedykolwiek o Jowiszu? – spytała Alys zaczepnym tonem. Była pijana,


huśtała się na swoim wiszącym w luku towarowym hamaku.
– Ta nazwa ma coś wspólnego z Ziemią – powiedziała Lindran. – Wydaje mi się, że obie
planety pochodzą z tego samego systemu mitów.
– Jowisz – głośno oznajmiła Alys – jest gazowym olbrzymem w tym samym Układzie
Słonecznym, co Stara Ziemia. Nie wiedzieliście tego, prawda?
– Mam ważniejsze rzeczy na głowie i nie mogę jej zaprzątać takimi drobiazgami –
odpowiedziała Lindran.
Alys uśmiechnęła się, zadowolona z siebie.
– Hej, słuchajcie, mówię do was. Kiedy został odkryty hipernapęd, och, dawno temu,
mieli właśnie badać tego Jowisza. Potem oczywiście już nikt nie zawracał sobie głowy
gazowymi olbrzymami. Wystarczyło wśliznąć się w nadszybkość i znaleźć światy, na których
można by zamieszkać, a potem je zasiedlić, ignorując komety, asteroidy i gazowe olbrzymy.
Po prostu... O, patrzcie, kilka lat świetlnych stąd jest następna gwiazda, a wokół niej następne
przyjazne planety. Byli jednak ludzie, którzy uważali, że na tych gazowych olbrzymach może
istnieć życie. Rozumiecie?
– Rozumiem jedynie, że jesteś zalana w trupa – powiedziała Lindran. Christopheris
wydawał się czymś zirytowany. – Jeżeli na gazowych olbrzymach rzeczywiście istnieje
inteligentne życie, to dotychczas nie przejawiło ono chęci opuszczenia swego domu –
burknął. – Wszystkie myślące gatunki, z jakimi się dotychczas spotkaliśmy, wywodzą się ze
światów podobnych do Ziemi, a większość z nich oddycha tlenem. Chyba że chcesz
powiedzieć, iż wolkryni pochodzą z gazowego olbrzyma?
Alys powoli zmieniła pozycję na siedzącą i uśmiechnęła się tajemniczo.
– Nie wolkryni – odpowiedziała. – Royd Eris. Zróbcie dziurę w tej ścianie w mesie, a
zobaczycie, że zaczną z niej wylatywać smugi metanu i amoniaku.
Wykonała płynny, falisty ruch ręką w powietrzu i zaniosła się śmiechem.

***

System komputerowy został podłączony i uruchomiony. Lommie, pokładowy cybernetyk,


siedziała przy głównej konsoli, gładkiej, czarnej płaszczyźnie z plastiku, na której w
holograficznym tańcu pojawiały się i znikały widmowe odwzorowania setki układów
klawiaturowych, przesuwając się i zmieniając nawet w chwilach, w których ich używała.
Przed i wokół jej twarzy znajdowały się krystaliczne zespoły pamięciowe, rzędy ekranów i
czytników z maszerującymi kolumnami liczb i wirującymi w powolnych układach figurami
geometrycznymi oraz ciemne kolumny absolutnie gładkiego metalu, zawierające umysł i
duszę systemu. Siedziała szczęśliwa w półmroku, pogwizdując. Jej palce na ślepo, z
oszałamiającą szybkością poruszały się po połyskujących klawiszach, przeprowadzając
komputer przez szereg prostych programów testujących.
– Och – powiedziała w pewnej chwili, uśmiechając się. A później jedynie: – Dobrze.
Potem nadszedł czas na ostatni test. Podwinęła metaliczną tkaninę lewego rękawa,
włożyła ramię pod pulpit, odszukała bolce, wsunęła je w otwory wszczepu.
Połączenie.
Ekstaza.
Na ekranach zawirowały, zlały się, potem rozprysnęły plamy atramentu w dziesiątkach
pulsujących kolorów.
Chwilę później było już po wszystkim.
Wyjęła ramię. Uśmiech na jej ustach był nieśmiały i pełen satysfakcji, było w nim jednak
również coś innego, ledwie widoczny ślad zdziwienia. Dotknęła kciukiem otworów na swym
przegubie i stwierdziła, że ich obrzeża są gorące i wywołują mrowienie skóry. Zadrżała
mimowolnie.
System działał znakomicie, sprzęt był w doskonałym stanie, wszystkie zestawy
programów zachowywały się zgodnie z planem, połączenie przebiegało bez żadnych
zakłóceń. Jak zawsze, była to wielka przyjemność. Gdy podłączyła się do systemu, stała się
mądra ponad wiek, potężna, pełna światła, elektryczności i nieuchwytnych fluidów życia,
zimna i czysta, nie była już samotna, nie czuła się mała i bezradna. Było tak samo jak zawsze,
gdy zlewała się w jedno z systemem i rozrastała w nim i przez niego.
Ale tym razem dostrzegła jakąś różnicę. Poczuła, tylko przez moment, dotyk czegoś
zimnego. Czegoś bardzo zimnego i budzącego przerażenie. Przez krótką chwilę zarówno ona,
jak i system widzieli to wyraźnie, a potem to zniknęło, wycofało się.
Cybernetyk potrząsnęła głową, odsuwając od siebie nonsensowne myśli. Wróciła do
pracy. Po chwili znowu zaczęła pogwizdywać.

***

W szóstym tygodniu podróży Alys Northwind paskudnie się zraniła podczas


przygotowywania jakiejś przekąski. Stała w kuchni, krojąc nasycone przyprawami mięso
potężnym, długim nożem. Nagle wrzasnęła.
Dannel i Lindran podbiegli do niej i zobaczyli, że Alys wpatruje się z przerażeniem w
leżącą przed nią deskę. Nóż odciął część palca wskazującego lewej dłoni, dokładnie na
wysokości pierwszego stawu. Krew tryskała pulsującą strugą.
– Statek szarpnął – powiedziała bezbarwnym głosem, spoglądając na Dannela. –
Czuliście to? Szarpnął i nóż mi się ześlizgnął.
– Trzeba czymś zatamować krwawienie – powiedziała Lindran.
Dannel rozejrzał się wokół z paniką w oczach.
– Och, sama to zrobię – stwierdziła w końcu. I zrobiła.
Psipsych, Agatha Marij-Black, dała Northwind środek przeciwbólowy, potem spojrzała
na dwójkę lingwistów.
– Widzieliście, jak to się stało?
– Sama to sobie zrobiła, nożem – odpowiedział Dannel.
Z korytarza, z oddali, dobiegł ich dziki, histeryczny śmiech.
***

– Dałam mu środek tłumiący – Marij-Black zameldowała d’Braninowi jeszcze tego


samego dnia. – Psioninę-4. To na kilka dni zmniejszy jego wrażliwość. Potem mogę mu dać
więcej, jeśli będzie potrzebował.
D’Branin wyglądał na bardzo zmartwionego.
– Rozmawialiśmy kilka razy i zauważyłem, że Thale robi wrażenie coraz bardziej
przestraszonego, ale nigdy nie potrafił mi tego jasno wytłumaczyć. Musiałaś go tłumić?
Psipsych wzruszyła ramionami.
– Był już na granicy zachowań nieracjonalnych. Gdyby ją przekroczył, mógłby, biorąc
pod uwagę poziom jego talentu, zabrać nas wszystkich ze sobą. Nie powinieneś najmować
telepaty z klasą jeden. Oni są zbyt niezrównoważeni.
– Musimy nawiązać kontakt z obcymi. Przypominam ci, że to wcale nie jest łatwe. A
wolkryni będą bardziej obcy niż jakakolwiek rozumna rasa, z jaką dotychczas się
zetknęliśmy. Potrzebujemy umiejętności klasy jeden, jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek
nadzieję na połączenie się z nimi. A przecież oni mogą nas tylu rzeczy nauczyć!
– Niby słusznie – powiedziała – ale, wziąwszy pod uwagę stan twojego telepaty, możesz
nagle nie mieć do dyspozycji w ogóle żadnych umiejętności. Połowę swego czasu spędza w
hamaku w pozycji płodowej, a pozostałe pół puszy się albo gada od rzeczy, a w ogóle niemal
umiera ze strachu. Upiera się, że grozi nam realne, fizyczne niebezpieczeństwo, ale nie potrafi
powiedzieć ani dlaczego, ani skąd. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że ja nie mogę z
pewnością stwierdzić, czy on naprawdę coś wyczuwa, czy tylko ma ostry atak paranoi. Jest
jednak oczywiste, że zdradza niektóre z klasycznych objawów paranoidalnych. Między
innymi twierdzi, że jest obserwowany. Być może jego stan nie ma nic wspólnego z nami,
wolkrynami i jego talentem, ale nic nie wiem na pewno.
– A co z twoim talentem? – spytał d’Branin. – Jesteś przecież empatą, prawda?
– Nie ucz mnie mojej pracy – powiedziała ostro. – Spałam z nim w zeszłym tygodniu.
Nie można osiągnąć lepszych warunków do badania psionicznego. Ale nawet w takich
okolicznościach nie udało mi się uzyskać niczego pewnego. Jego umysł to chaos, jego strach
jest tak intensywny, że przesiąkają nim prześcieradła. Również z naszych pozostałych
kolegów nie udaje mi się niczego wyczytać, poza normalnymi napięciami i frustracjami. Ale
ja mam tylko klasę trzy, dlatego to niczego nie dowodzi. Moje możliwości są dość
ograniczone. Poza tym wiesz przecież, że nie czuję się najlepiej. Ledwo oddycham na tym
statku. Powietrze wydaje mi się gęste i ciężkie, bez przerwy boli mnie głowa. Powinnam
leżeć w łóżku.
– Tak, oczywiście – zgodził się pospiesznie. – Nie miałem zamiaru cię krytykować.
Robisz wszystko, co w tak trudnych warunkach leży w twojej mocy. Jak długo potrwa, zanim
Thale znowu do nas wróci?
Zmęczonym gestem potarła skronie.
– Według mnie należy go utrzymywać w stanie, w jaki go teraz wprowadziłam, do końca
wyprawy. Ostrzegam cię, telepata, który popada w szaleństwo lub histerię, jest naprawdę
groźny. Ten wypadek z Northwind i nożem to mogła być jego sprawka. Zaczął wrzeszczeć
wkrótce potem, jak pamiętasz. Być może jej dotknął, tylko na chwilę... och, wiem, że to
zwariowany pomysł, ale jednak możliwy. Sedno w tym, że nie możemy pozwolić sobie na
ryzyko. Mam dostateczny zapas psioniny-4, żeby utrzymywać go w niewrażliwości do czasu
powrotu na Avalon.
– Ale... Royd wkrótce wyłączy hipernapęd i będziemy nawiązywać kontakt z
wolkrynami. Thale, ze swym umysłem, ze swym talentem, będzie nam potrzebny. Czy
tłumienie go jest nieuniknione? Nie ma innego wyjścia?
Marij-Black skrzywiła się.
– Innym rozwiązaniem jest zastrzyk esperonu. To go całkowicie otworzy, na kilka godzin
dziesięciokrotnie zwiększy jego wrażliwość. Wtedy, mam nadzieję, będzie w stanie
zlokalizować to niebezpieczeństwo, które ponoć wyczuwa. Odrzucić je, jeśli jest urojone, lub
rozprawić się z nim, jeżeli jest realne. Psionina-4 jest jednak znacznie bezpieczniejsza.
Esperon to piekielny środek, z całą masą skutków ubocznych. Gwałtownie podnosi ciśnienie
krwi, czasami powoduje hiperwentylację lub atak apopleksji. Znane są też przypadki
zatrzymania akcji serca. Lasamer jest dość młody, tym więc się specjalnie nie martwię, ale nie
sądzę, żeby był dostatecznie stabilny emocjonalnie, by sobie poradzić z tak wielką potęgą.
Psionina też nam powinna coś dać. Jeżeli objawy paranoi utrzymają się, będę wiedziała, że
nie mają one nic wspólnego z jego zdolnościami telepatycznymi.
– A jeżeli się nie utrzymają? – spytał.
Agatha uśmiechnęła się do niego przewrotnie.
– Jeżeli Lasamer stanie się spokojny i przestanie paplać o niebezpieczeństwie? No cóż, to
będzie znaczyło, że przestał cokolwiek odbierać, prawda? A to z kolei oznaczałoby, że
istnieje coś, co można odbierać, że on przez cały czas miał rację.

***

Wieczorem na kolacji Thale Lasamer był cichy i jakby nieobecny. Jadł na pół
mechanicznie, a jego błękitne oczy sprawiały wrażenie zamglonych. Po posiłku przeprosił
wszystkich i poszedł prosto do łóżka, niemal natychmiast zapadając w ciężki sen.
– Co ty z nim zrobiłaś? – Thorne spytała Marij-Black.
– Zablokowałam ten jego wścibski umysł.
– Powinnaś to zrobić już dwa tygodnie temu – powiedziała Lindran. – Potulny jest
znacznie łatwiejszy do zniesienia.
Karoly d’Branin niemal nie tknął jedzenia.
***

Nadeszła fałszywa noc i upiór Royda zmaterializował się obok Karoly d’Branina,
siedzącego w zamyśleniu nad swoją czekoladą.
– Karoly – powiedziało widziadło – czy byłoby możliwe połączenie komputera,
zainstalowanego przez twój zespół z systemem pokładowym ŻEGLARZA? Twoje opowieści
o wolkrynach fascynują mnie i chciałbym mieć możliwość dokładniejszego ich studiowania w
wolnych chwilach. Zakładam, że wyniki twoich badań zostały wprowadzone do pamięci.
– Oczywiście – odpowiedział d’Branin automatycznie, jakby myślał zupełnie o czym
innym. – Nasz system jest już uruchomiony. Połączenie go z ŻEGLARZEM nie powinno
stanowić problemu. Powiem Lommie, żeby jutro się tym zajęła.
W mesie zawisła ciężka cisza, d’Branin siorbał czekoladę i nieruchomym wzrokiem
wpatrywał się w ciemność, niemal nieświadomy obecności Royda.
– Masz jakieś zmartwienie – powiedział po chwili Royd.
– Co? Ach, tak. – D’Branin podniósł głowę. – Wybacz, przyjacielu. Zbyt wiele mam teraz
na głowie.
– To ma coś wspólnego z Lasamerem, prawda?
Karoly d’Branin przez dłuższą chwilę patrzył na bladą, świetlistą sylwetkę, zanim zdobył
się na sztywne skinienie głowy.
– Tak. Mogę spytać, skąd o tym wiesz?
– Wiem o wszystkim, co się dzieje na ŻEGLARZU.
– Obserwowałeś nas – powiedział d’Branin ponuro, z wyraźną nutą oskarżenia w głosie.
– A więc stąd się wzięło to uczucie, o którym mówił Thale, wrażenie, że jesteśmy
obserwowani. Royd, jak mogłeś? Szpiegowanie jest ciebie niegodne.
Przezroczyste oczy widma nie miały w sobie życia, nie widziały.
– Nie mów o tym innym – powiedział Royd. – Karoly, przyjacielu, jeśli mogę cię tak
nazwać, mam powody, żeby was obserwować, powody, których poznanie nic by ci nie dało.
Nie zamierzam was skrzywdzić. Uwierz mi. Wynająłeś mnie, żebym was bezpiecznie
dowiózł do wolkrynów i z powrotem i tak właśnie mam zamiar zrobić.
– Wykręcasz się od odpowiedzi, Royd. Dlaczego nas szpiegowałeś? Czy przypatrywałeś
się wszystkiemu? Czerpiesz przyjemność z podglądania, może jesteś naszym wrogiem... Czy
dlatego nigdy osobiście się do nas nie przyłączyłeś? Patrzenie to wszystko, co zamierzasz?
– Twoje podejrzenia mnie ranią Karoly.
– Mnie rani twoja nieszczerość. Odpowiesz mi wreszcie?
– Wszędzie mam oczy i uszy – powiedział Royd. – Nie ma na ŻEGLARZU takiego
miejsca, w którym można by się przede mną ukryć. Czy widzę wszystko? Nie, nie zawsze
patrzę. Jestem tylko człowiekiem, bez względu na to, co myślą o mnie twoi koledzy. Muszę
spać. Monitory pozostają włączone, ale nie ma nikogo, kto by się im przypatrywał. Mogę
skupić uwagę tylko na jednym czy dwóch obrazach lub rozmowach naraz. Czasami staję się
rozkojarzony, niewiele zauważam. Obserwuję wszystko, Karoly, ale nie wszystko widzę.
– Dlaczego? – D’Branin nalał sobie nową filiżankę czekolady, z trudem opanowując
drżenie rąk.
– Nie muszę odpowiadać na to pytanie. ŻEGLARZ NOCY jest moim statkiem.
D’Branin upił łyk czekolady, zamrugał, skinął głową.
– Zasmucasz mnie, przyjacielu. Nie dajesz mi wyboru. Thale powiedział, że jesteśmy
obserwowani, i jak to teraz widzę, miał rację. On twierdzi również, że znajdujemy się w
niebezpieczeństwie. Tu jest coś obcego, mówi. Ty? – Hologram pozostał nieruchomy i cichy.
– Nie odpowiadasz. Och, Royd, co ja mam zrobić? Muszę mu wierzyć. Jesteśmy w
niebezpieczeństwie, być może ty nam zagrażasz. Muszę więc zrezygnować z naszej wyprawy.
Zawróć na Avalon, Royd. Takie jest moje postanowienie.
Duch uśmiechnął się blado.
– Tak blisko celu, Karoly? Już wkrótce wyłączymy hipernapęd.
D’Branin wydał cichy, smutny dźwięk gdzieś z głębi gardła.
– Moi wolkryni – powiedział, wzdychając. – Tak blisko... och, boli mnie, że muszę ich
opuścić. Ale nie mogę zrobić inaczej, nie mogę.
– Możesz – powiedział głos Royda Erisa. – Zaufaj mi. To wszystko, o co cię proszę.
Uwierz, gdy mówię, że nie mam wobec was złych zamiarów. Thale Lasamer może mówić o
niebezpieczeństwie, ale dotychczas przecież nikomu nie stało się nic złego, prawda?
– Nie – przyznał d’Branin. – Nie, jeżeli nie liczyć Alys, która się zraniła dziś po południu.
– Co? – Royd zawahał się na chwilę. – Zraniła się? Nie widziałem tego. Kiedy to się
stało?
– Och, dość wcześnie. Zdaje się, że tuż przed tym, jak Thale zaczął wrzeszczeć.
– Rozumiem – powiedział Royd z namysłem.
– Patrzyłem, jak ćwiczy Melantha – dodał po chwili. – Potem z nią rozmawiałem.
Niczego nie zauważyłem. Powiedz mi, jak to się stało.
D’Branin opowiedział mu.
– Posłuchaj, Karoly. Zaufaj mi, a ja dam ci twoich wolkrynów. Uspokój swoich ludzi.
Zapewnij ich, że ja nie stanowię dla nich niebezpieczeństwa. I postaraj się, żeby Lasamer bez
przerwy był stłumiony i spokojny, rozumiesz? To bardzo ważne. On jest tu głównym
problemem.
– Agatha radzi mniej więcej to samo.
– Wiem – powiedział Royd. – W pełni się z nią zgadzam. Czy zrobisz to, o co proszę?
– Sam nie wiem – odpowiedział d’Branin. – Niczego mi nie ułatwiasz. Nie rozumiem, co
tu jest nie w porządku, przyjacielu. Czy powiesz mi coś więcej?
Royd Eris nie odpowiedział. Jego duch czekał.
– No dobrze – westchnął w końcu d’Branin. – Nie chcesz mówić. Jakże mi wszystko
utrudniasz. Kiedy to będzie, Royd? Kiedy zobaczymy moich wolkrynów?
– Niedługo – odpowiedział Royd. – Wyłączę hipernapęd za mniej więcej siedemdziesiąt
godzin.
– Siedemdziesiąt godzin. To już tak niewiele. Zawrócenie teraz właściwie nic nam nie da.
– Zwilżył wargi językiem, podniósł filiżankę i stwierdził, że jest pusta. – Dobrze, lecimy
dalej. Zrobię, jak mówisz. Zaufam ci, każę podawać Lasamerowi narkotyk, nie powiem
innym, że ich szpiegujesz. Czy to wystarczy? Daj mi wolkrynów. Tak długo na to czekałem!
– Wiem – powiedział Royd Eris. – Wiem.
Duch zniknął i Karoly d’Branin został sam w ciemnej mesie. Próbował dolać sobie
czekolady, ale nie zdołał zapanować nad drżeniem dłoni, oblał sobie palce czekoladą i
wypuścił filiżankę, klnąc, dziwiąc się, cierpiąc.

***

Następny dzień był dniem narastającego napięcia i tysiąca drobnych zadrażnień. Lindran i
Dannel mieli „prywatną” kłótnię, którą można było usłyszeć w połowie statku. Trzyosobowa
gra strategiczna w mesie zakończyła się katastrofą, gdy Christopheris oskarżył Melanthę Jhirl
o oszukiwanie. Lommie narzekała na niezwykłe trudności, na jakie natrafia podczas prób
połączenia swego systemu z komputerami pokładowymi. Alys Northwind przez pół dnia
siedziała nieruchomo w mesie, wpatrując się z wyrazem ponurej nienawiści na twarzy w swój
zabandażowany palec. Agama włóczyła się po korytarzach, narzekając, że na statku jest zbyt
gorąco, że bolą ją wszystkie stawy, że powietrze jest gęste i pełne dymu, że na statku jest zbyt
zimno. Nawet Karoly d’Branin był przygnębiony i rozdrażniony.
Tylko telepata sprawiał wrażenie zadowolonego. Nasycony po uszy psioniną-4, był
ospały i niemrawy, ale przynajmniej nie chował się po zaciemnionych kątach.
Royd Eris nie pojawił się ani jako głos, ani jako holograficzna projekcja.
Na obiedzie ciągle go nie było. Naukowcy byli niespokojni, spodziewając się w każdej
chwili, że zmaterializuje się na swym zwykłym miejscu i przyłączy do obiadowej rozmowy.
Gdy na stole postawiono poobiednie filiżanki czekolady, herbaty czy kawy, ich oczekiwania
pozostawały ciągle nie spełnione.
– Nasz kapitan sprawia wrażenie bardzo zajętego – zauważyła Melantha, odchylając się
do tyłu wraz z krzesłem i obracając w palcach kieliszek z brandy.
– Wkrótce zostanie wyłączony hipernapęd – powiedział d’Branin. – Niewątpliwie są
jakieś rzeczy, które musi przedtem zrobić.
W duchu był zirytowany nieobecnością Royda i zastanawiał się, czy również w tej chwili
są obserwowani. Rojan Christopheris chrząknięciem przeczyścił gardło.
– Ponieważ my jesteśmy tu wszyscy, a jego nie ma, może jest to właściwa chwila, żeby
przedyskutować pewne sprawy. Niezbyt mnie martwi, że nie było go na obiedzie. On przecież
nie je. To tylko zasrany hologram. Ale dlaczego to tak wygląda? Możliwe, że inaczej być nie
może... Musimy na ten temat porozmawiać. Karoly, wielu z nas zaczyna mieć niedobre
przeczucia, związane z Roydem Erisem. Co ty w ogóle wiesz o tym tajemniczym człowieku?
– Co wiem, przyjacielu? – D’Branin napełnił filiżankę gęstą, gorącą czekoladą i zaczął
powoli ją popijać, starając się zyskać trochę czasu do namysłu. – A co tu w ogóle można
wiedzieć?
– Z pewnością zauważyłeś – powiedziała Lindran sucho – że on nigdy osobiście się do
nas nie przyłącza. Czy zanim wynająłeś ten statek, ktokolwiek wspominał ci o tym jego
zwyczaju?
– Też chciałbym znać odpowiedź na to pytanie – powiedział Dannel, drugi lingwista. –
Avalon jest bardzo ruchliwym portem, przewija się przez niego masa statków. Dlaczego
wybrałeś właśnie jego? Co ci o nim mówiono?
– Co o nim mówiono? Muszę przyznać, że bardzo niewiele. Rozmawiałem z kilkoma
urzędnikami portowymi i przedsiębiorstwami czarterowymi, ale nigdzie nie wiedziano o
Roydzie niczego konkretnego. Nie używał dotychczas Avalonu jako portu macierzystego.
– To dość wygodne – powiedziała Lindran.
– To dość podejrzane – dorzucił Dannel.
– To skąd on pochodzi? – spytała Lindran. – Dannel i ja słuchaliśmy go bardzo uważnie.
Posługuje się standardowym w sposób bardzo równy, bez wyczuwalnego akcentu, bez
żadnych zwrotów idiomatycznych, które mogłyby zdradzać jego pochodzenie.
– Czasami jego język brzmi nieco archaicznie – wtrącił Dannel – i od czasu do czasu
używane przez niego konstrukcje budzą we mnie pewne skojarzenia. Tyle że za każdym
razem inne. On dużo podróżował.
– Co za błyskotliwe spostrzeżenie – powiedziała Lindran, poklepując dłoń Dannela. –
Kupcom zdarza się podróżować, kochanie. Między innymi dlatego mają statki. – Ten spojrzał
na nią z ukosa, ale ona mówiła dalej: – Ale na serio, czy w ogóle cokolwiek o nim wiesz?
Skąd wziął ten statek?
– Nie mam pojęcia – przyznał się d’Branin. – Nigdy... nigdy nie przyszło mi do głowy,
żeby go spytać.
Członkowie jego grupy badawczej spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
– Nie przyszło ci do głowy zapytać? – powiedział Christopheris. – To jak to się stało, że
wybrałeś właśnie ten statek?
– Po prostu był dostępny. Rada administracyjna zatwierdziła mój projekt i przydzieliła mi
personel, ale żaden z należących do Akademii statków nie był akurat wolny. Istniały też
pewne ograniczenia budżetowe.
Agatha Marij-Black roześmiała się kwaśno.
– Tym z was, którzy jeszcze sami do tego nie doszli, d’Branin po prostu chce powiedzieć,
że Akademia była zachwycona jego badaniami w zakresie ksenomitologii i odnalezieniem
mitu o wolkrynach, ale znacznie mniej entuzjastycznie odniosła się do planu odszukania ich
samych. Przyznali mu więc niewielkie środki, żeby był zadowolony i pracował dalej,
zakładając jednocześnie, że jego mała wyprawa będzie zupełnie bezowocna. Przydzielili mu
też ludzi, za którymi nikt na Avalonie nie będzie tęsknił. – Rozejrzała się. – Spójrzcie na
siebie. Żadne z nas nie pracowało z d’Braninem przy wczesnych stadiach badań, ale wszyscy
byliśmy wolni, gdy szukano personelu na ten lot. I żadne z nas nie jest wysokiej klasy
naukowcem.
– Mów za siebie – rzuciła Melantha. – Ja się zgłosiłam na ochotnika.
– Nie będę się o to spierała. Sedno tkwi w tym, że wybór ŻEGLARZA NOCY wcale nie
jest taką zagadką. Po prostu wynająłeś najtańszy statek, jaki mogłeś znaleźć, prawda,
d’Branin?
– Niektóre z wolnych statków od razu odrzuciły moją propozycję, nawet jej nie
rozważając – powiedział d’Branin. – Trzeba przyznać, że wyglądało to trochę dziwnie. Ale
wielu dowódców odczuwa niemal zabobonny lęk przed wyłączaniem hipernapędu w
przestrzeni międzygwiezdnej, bez żadnej planety w pobliżu. Z tych, którzy na moją
propozycję się godzili, Royd Eris zaoferował najlepsze warunki, a poza tym był w stanie
wyruszyć natychmiast.
– A my musieliśmy natychmiast wyruszać – powiedziała Lindran. – W przeciwnym razie
wolkryni mogliby nam uciec. Przecież lecą przez ten region galaktyki zaledwie od dziesięciu
tysięcy lat, plus minus kilka tysięcy.
Ktoś się roześmiał. D’Branin był wyraźnie zakłopotany.
– Przyjaciele, mogłem oczywiście opóźnić odlot. Przyznaję, że chciałem jak najszybciej
spotkać się z moimi wolkrynami, zobaczyć ich ogromne statki i zadać im te wszystkie
pytania, które mnie tak dręczyły, odkryć ich zamiary i motywy. Muszę też przyznać, że
opóźnienie nie byłoby wielkim zagrożeniem dla tej misji. Ale niby dlaczego mielibyśmy ją
opóźniać? Royd był dla nas bardzo dobrym gospodarzem, jest wysokiej klasy pilotem.
Byliśmy dobrze traktowani.
– Spotkałeś się z nim? – spytała Alys. – Czy widziałeś go, gdy omawialiście warunki?
– Rozmawialiśmy wiele razy, ale ja byłem na Avalonie, a Royd w statku na orbicie.
Widziałem tylko jego twarz na ekranie.
– Projekcja, komputerowa symulacja, to mogło być cokolwiek – stwierdziła Lommie. –
Karoly, mogę kazać mojemu komputerowi wyświetlić na twoim ekranie każdego rodzaju
twarz.
– Nikt nigdy nie widział tego Royda Erisa – stwierdził Christopheris. – Od samego
początku zrobił z siebie zagadkę.
– Nasz gospodarz życzy sobie, żeby jego spokój i odosobnienie nie były zakłócane –
powiedział d’Branin.
– Wymówki – wtrąciła się Lindran. – Co on ukrywa?
Melantha wybuchnęła śmiechem. Kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku niej, potrząsnęła
głową, wciąż się uśmiechając.
– Kapitan Royd jest idealny... dziwny człowiek do dziwnej wyprawy. Czy żadnego z was
nie pociąga tajemnica? Oto lecimy lata świetlne, żeby przechwycić hipotetyczny statek z
samego serca galaktyki, wędrujący ku jej skrajom dłużej niż ludzkość prowadzi wojny i
wszyscy jesteście wytrąceni z równowagi, gdyż nie możecie policzyć pryszczy na nosie
naszego kapitana. – Pochyliła się nad stołem, żeby na nowo napełnić swój kieliszek. – Moja
matka miała rację – dodała niefrasobliwym tonem – ludzie normalni są nienormalni.
– Może powinniśmy posłuchać Melanthy – powiedziała w zamyśleniu Lommie. – Fobie i
neurozy Royda są jego własnym problemem, dopóki ich nam nie narzuca.
– Ta sytuacja nie działa na mnie dobrze – poskarżył się słabo Dannel.
– Z tego, co nam wiadomo – wtrąciła Alys – możemy przypuszczać, że podróżujemy z
obcym albo kryminalistą.
– Jowisz – mruknął czyjś głos.
Alys zaczerwieniła się po czubki uszu, a wokół stołu rozległy się stłumione śmiechy.
Thale Lasamer spojrzał ukradkowo znad swego talerza i zachichotał.
– Z obcym – powiedział. Jego błękitne oczy skakały na boki, jakby szukając drogi
ucieczki. Były błyszczące i dzikie.
Marij-Black zaklęła.
– Kończy się działanie narkotyku – powiedziała pospiesznie do d’Branina. – Muszę iść
do kabiny po następną dawkę.
– Jakiego narkotyku? – Lommie zażądała wyjaśnień. D’Branin starannie unikał mówienia
zbyt wiele o majakach Lasamera, bojąc się wzrostu napięcia na pokładzie. – Co tu się dzieje?
– Niebezpieczeństwo – powiedział Lasamer. Odwrócił się do siedzącej obok niego
Lommie i mocno chwycił jej ramię, wbijając długie, umalowane paznokcie w srebrzysty
metal bluzki. – Jesteśmy w niebezpieczeństwie, mówię ci, wyraźnie to wyczuwam. To jest
coś obcego. To chce naszej zguby. Krew, widzę krew. – Roześmiał się. – Czujesz jej smak,
Agatho? Ja niemal mogę go poczuć. To coś również może.
Marij-Black wstała.
– On nie czuje się najlepiej – oznajmiła. – Tłumiłam go psioniną, starając się opanować
jego majaczenia. Przyniosę następną dawkę.
Ruszyła w stronę drzwi.
– Tłumiłaś go? – powiedział Christopheris z niekłamanym przerażeniem. – On nas przed
czymś ostrzegał. Nie słyszałaś, co mówił? Chcę wiedzieć, co to jest!
– Nie psioniną-poradziła Melantha. – Spróbuj esperonu.
– Nie ucz mnie mojej pracy, kobieto!
– Przepraszam. – Melantha skromnie uniosła ramiona. – Ale wydaje mi się, że idę trochę
dalej niż ty. Esperon może mu pomóc w pozbyciu się tych majaków. Zgadza się?
– Tak, ale...
– Może mu pomóc w skupieniu się na niebezpieczeństwie, które, jak twierdzi, wykrywa.
Zgadza się?
– Znam całkiem nieźle charakterystykę działania esperonu – powiedziała psipsich
ostrożnie.
Melantha uśmiechnęła się znad brzegu kieliszka z brandy.
– Jestem pewna, że znasz. To mnie teraz posłuchaj. Wszyscy się niezwykle niepokoicie
Roydem, jak się wydaje. Nie możecie znieść tego, że nie wiecie, co on takiego ukrywa. Rojan
od tygodni wymyśla różne teorie i jest już gotów uwierzyć w którąkolwiek z nich. Alys jest
tak zdenerwowana, że obcięła sobie palec. Wszyscy bez przerwy się kłócimy. Tego typu
nastroje nie pomogą nam we wspólnej pracy. Skończmy z nimi. To jest dość łatwe. –
Wskazała Lasamera. – Tu oto siedzi telepata klasy jeden. Zwielokrotnijmy jego moc
esperonem, a będzie w stanie recytować nam życiorys naszego kapitana, aż wszyscy
będziemy nim w dostatecznym stopniu znudzeni. Przy okazji będzie mógł pokonać także
swoje osobiste demony.
– On na nas patrzy – odezwał się telepata cichym, naglącym głosem.
– Nie – powiedział Karoly d’Branin – Thale musi być cały czas stłumiony.
– Karoly – powiedział Christopheris – to już zaszło za daleko. Niektórzy z nas są
wyczerpani nerwowo, a ten chłopak jest przerażony. Uważam, że wszyscy potrzebujemy
jasnej sytuacji, końca tajemnicy Royda Erisa. Chociaż raz Melantha ma rację.
– Nie mamy prawa – bronił się d’Branin.
– Ale mamy potrzebę – powiedziała Lommie. – Zgadzam się z Melanthą.
– Tak – przytaknęła Alys.
Dwoje lingwistów skinęło głowami.
D’Branin pomyślał ze smutkiem o obietnicy, jaką złożył Roydowi. Oni nie pozostawili
mu jednak żadnego wyboru. Jego oczy spotkały się z oczyma psipsych.
– No to zróbcie tak – westchnął. – Podajcie mu esperon.
– On chce mnie zabić! – wrzasnął Thale Lasamer. Poderwał się na równe nogi, a gdy
Lommie położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go uspokoić, chwycił filiżankę z kawą i
rzucił ją prosto w jej twarz. Potrzeba było trojga z nich, żeby go przytrzymać.
– Pospiesz się – warknął Christopheris.
Marij-Black wyszła z mesy.

***
Kiedy wróciła, pozostali podnieśli Lasamera na stół i zmusili do położenia się,
odgarniając mu długie, jasne włosy i odsłaniając arterie na szyi.
Marij-Black podeszła do niego z boku.
– Przestańcie – powiedział Royd. – Nie ma potrzeby.
Duch zaistniał, migocząc, w pustym krześle u szczytu stołu. Psipsych zamarła w trakcie
wsuwania ampułki esperonu do strzykawki pistoletowej, a Alys wytrzeszczyła oczy i
wypuściła jedno z ramion Lasamera. Telepata nie wyrywał się. Leżał na stole, oddychając
ciężko, wpatrując się nieruchomym, szklanym wzrokiem w hologram Royda, jakby
sparaliżowany jego nagłą materializacją. Melantha podniosła kieliszek z brandy w toaście.
– Buuu – powiedziała. – Spóźniłeś się na obiad, kapitanie.
– Royd – powiedział Karoly d’Branin – bardzo mi przykro.
Duch patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległą ścianę.
– Wypuście go – powiedział głos z komunikatorów. – Zdradzę wam moje wielkie
tajemnice, jeżeli ich istnienie tak was przeraża.
– On rzeczywiście nas obserwował – powiedział Dannel.
– Słuchamy. – W głosie Northwind brzmiała podejrzliwość. – Czym ty jesteś?
– Podobał mi się twój pomysł z gazowymi olbrzymami – powiedział Royd. – Niestety,
rzeczywistość jest mniej dramatyczna. Jestem zwyczajnym Homo sapiens w średnim wieku.
Sześćdziesiąt osiem standardowych lat, jeżeli mam być dokładny. Hologram, który widzicie
przed sobą, jest prawdziwym Roydem Erisem, przynajmniej takim, jakim on był kilka lat
temu. Teraz jestem nieco starszy, ale wykorzystuję symulację komputerową, żeby moim
gościom ukazywać się jako młodzieniec.
– Tak? – Twarz Lommie była zaczerwieniona w miejscach oparzonych przez kawę. – To
po co ta tajemniczość?
– Zacznę opowieść od mojej matki – odpowiedział Royd. – ŻEGLARZ NOCY
pierwotnie był jej statkiem, zbudowanym na zamówienie, według jej projektu, w stoczniach
Newholme. Moja matka była wolnym kupcem, z dość znacznym powodzeniem. Urodziła się
w slumsach świata o nazwie Vess, który znajduje się bardzo daleko stąd, chociaż być może
niektórzy z was o nim słyszeli. Pięła się ku górze, szczebel po szczeblu, aż doszła do
własnego statku. Wkrótce zbiła fortunę na tym, że zawsze była gotowa przyjmować
nietypowe przewozy, latać z dala od głównych szlaków handlowych, zabierać ładunki
miesiąc, rok czy dwa lata świetlne poza strefy, do których zwykle były wożone. Tego typu
praktyki są bardziej ryzykowne niż latanie szlakami pocztowymi, ale też zyskowniejsze. Moja
matka nie martwiła się tym, jak często ona i jej załoga pojawiają się w domu. Jej domem były
statki. Zapomniała o Vess natychmiast po jego opuszczeniu i rzadko odwiedzała ten sam
świat dwukrotnie, jeżeli mogła tego uniknąć.
– Awanturnicza natura – powiedziała Melantha.
– Nie. Socjopatyczna. Widzisz, moja matka nie lubiła ludzi. Zupełnie. Załoga nie darzyła
jej miłością i wzajemnie. Jej wielkim marzeniem było całkowite uwolnienie się od
konieczności posiadania ludzi na pokładzie. Kiedy stała się dostatecznie bogata, zrobiła to.
Rezultatem był ŻEGLARZ NOCY. Po wejściu w Newholme na jego pokład już nigdy nie
dotknęła istoty ludzkiej ani nie postawiła stopy na powierzchni planety. Wszystkie swoje
interesy przeprowadzała za pomocą wizjofonów czy komunikatorów laserowych z
pomieszczeń, które są teraz moje. Moglibyście ją nazwać szaloną. Mielibyście rację. – Duch
uśmiechnął się blado. – Prowadziła jednak interesujące życie, nawet po narzuceniu sobie
izolacji. Karoly, te światy, które widziała! Mogłaby ci opowiedzieć o rzeczach, od których
twoje serce by pękło. Nigdy jednak tych opowieści nie usłyszysz. Zniszczyła większość
swoich zapisów ze strachu, że inni ludzie mogliby po jej śmierci mieć jakiś użytek czy
przyjemność z jej doświadczeń. Taka właśnie była.
– A ty? – spytała Alys.
– Musiała dotknąć przynajmniej jednego innego człowieka – dodała Lindran, uśmiechając
się.
– Nie powinienem jej nazywać swoją matką – powiedział Royd. – Jestem jej odmiennej
płci klonem. Po trzydziestu latach samotnych podróży tym statkiem poczuła się znudzona.
Miałem być jej towarzyszem i kochankiem. Mogła mnie ukształtować tak, żebym był dla niej
idealnym urozmaiceniem życia. Nie miała jednakże cierpliwości do dzieci ani ochoty
osobiście mnie wychowywać. Po dokonaniu klonowania umieściła mnie w inkubatorze.
Zostałem podłączony do komputera. To był mój nauczyciel. Przed narodzinami i po.
Właściwie nie miałem narodzin. Pozostawałem w inkubatorze jeszcze długo po terminie
porodu normalnego dziecka. Rosłem i uczyłem się, zawieszony w czasie, ślepy i pełen snów,
odżywiany sztucznymi pępowinami. Miałem być wypuszczony, gdy osiągnę wiek
dojrzewania, gdyż ona uznała, że wtedy będę już odpowiednim dla niej towarzyszem.
– To straszne – powiedział Karoly d’Branin. – Royd, przyjacielu, nic o tym nie
wiedziałem.
– Bardzo mi przykro, kapitanie – dodała Melantha. – Został pan ograbiony z dzieciństwa.
– Nigdy za nim nie tęskniłem. Ani za nią. Widzicie, wszystkie jej plany spaliły na
panewce. Umarła kilka miesięcy po dokonaniu klonowania, gdy ja byłem ciągle płodem w
inkubatorze. Przewidziała jednak taką ewentualność i odpowiednio zaprogramowała statek.
Komputer wyłączył hipernapęd, statek został zamknięty i wygaszony. Dryfował w przestrzeni
międzygwiezdnej przez jedenaście standardowych lat, podczas których komputer robił ze
mnie... – Urwał, uśmiechając się. – Chciałem powiedzieć: „podczas których komputer robił ze
mnie człowieka”. No cóż, niech będzie... podczas których komputer robił ze mnie istotę, którą
teraz jestem. W ten sposób wszedłem w posiadanie ŻEGLARZA NOCY. Gdy się wreszcie
narodziłem, spędziłem kilka miesięcy na zaznajamianiu się ze sposobem sterowania statkiem
i moim własnym pochodzeniem.
– Fascynujące – powiedział Karoly d’Branin.
– Tak – zgodziła się Lindran – ale to nie wyjaśnia, dlaczego izolujesz się od nas.
– Och, ależ właśnie wyjaśnia – powiedziała Melantha. – Kapitanie, może powinieneś
wytłumaczyć to nieco jaśniej ze względu na obecność mniej ulepszonych modeli?
– Moja matka nienawidziła planet. Nienawidziła smrodu, brudu i bakterii, nieregularności
pogody i widoku innych ludzi. Stworzyła dla nas idealne środowisko, tak sterylne, jak to tylko
było możliwe. Nie lubiła również grawitacji. Lata spędzone na starych statkach, które nie
mogły sobie pozwolić na siatki grawitacyjne, sprawiły, że przywykła do nieważkości i nie
miała ochoty się odzwyczajać. W takich właśnie warunkach urodziłem się i wyrosłem. Moje
ciało nie ma systemu immunologicznego, nie posiada jakiejkolwiek naturalnej odporności.
Kontakt z kimś z was prawdopodobnie by mnie zabił, a na pewno wywołałby ciężką chorobę.
Moje mięśnie są bardzo słabe, w pewnym sensie już zanikły. Grawitacja na ŻEGLARZU jest
teraz generowana dla waszej wygody, nie mojej. Dla mnie jest to agonia. W tej chwili moje
prawdziwe ciało jest umieszczone w unoszącym się w powietrzu fotelu. Mimo to cierpię, a
moje organy wewnętrzne mogą być narażone na uszkodzenia. To jest jedna z przyczyn, dla
których tak rzadko zabieram pasażerów.
– Podzielasz opinię swojej matki na temat reszty ludzkości? – spytała Marij-Black.
– Nie, absolutnie nie. Lubię ludzi. Godzę się z tym, czym jestem, ale przecież to nie był
mój wybór. Doświadczam normalnego ludzkiego życia w jedyny sposób, jaki jest mi
dostępny, czyli za pomocą środków i działań zastępczych. Jestem nienasyconym pożeraczem
książek, taśm, widowisk holograficznych, beletrystyki, dramatu i wszelkiego rodzaju
dokumentów. Eksperymentowałem z pyłem snów. A niekiedy, gdy się ośmielę, zabieram
pasażerów. W takich przypadkach piję z ich życia tak wiele, jak zdołam.
– Mógłbyś robić więcej rejsów z pasażerami, gdybyś przez cały czas utrzymywał na
statku nieważkość – zasugerowała Lommie.
– To prawda – odparł Royd łagodnie. – Stwierdziłem jednak, że większość urodzonych na
planetach czuje się równie źle w warunkach nieważkości, jak ja przy normalnym ciążeniu.
Właściciel statku nie posiadającego sztucznej grawitacji lub taki, który specjalnie jej nie
włącza, nie może liczyć na popularność wśród pasażerów. Ci nieliczni, którzy się trafiają,
zwykle przez większą część podróży chorują lub oszałamiają się narkotykami. Nie. Wiem, że
mógłbym również spotykać się z pasażerami, gdybym przez cały czas pozostawał w moim
fotelu i nosił szczelny kombinezon. Już to robiłem. Stwierdziłem, że to raczej utrudniało, niż
ułatwiało moje kontakty z nimi. Stawałem się wybrykiem natury, istotą kaleką, kimś, kogo
trzeba traktować w sposób szczególny i od kogo lepiej trzymać się z daleka. To wszystko
niezbyt służyło moim celom. Wolę więc całkowitą izolację. I tak często, jak tylko śmiem,
obserwuję obcych, których zabieram jako pasażerów.
– Obcych? – W głosie Alys brzmiało niezrozumienie.
– Wy wszyscy jesteście dla mnie obcymi – odpowiedział Royd.
W mesie ŻEGLARZA NOCY zawisła cisza.
– Przykro mi, że do tego doprowadziliśmy, przyjacielu – powiedział Karoly d’Branin. –
Nie powinniśmy się wtrącać w twoje prywatne sprawy.
– Przykre – mruknęła Agatha Marij-Black. Zmarszczyła brwi i wepchnęła kapsułkę z
esperonem do komory strzykawki. – To wszystko brzmi bardzo gładko, ale czy jest prawdą?
Ciągle nie mamy żadnego dowodu, tylko następną historyjkę do poduszki. Równie dobrze
hologram mógłby nam powiedzieć, że jest istotą z Jowisza, komputerem lub śmiertelnie
chorym zbrodniarzem wojennym. Nie mamy żadnego sposobu weryfikacji jego opowieści.
Nie... właściwie mamy jeden, jedyny sposób. – Zrobiła dwa szybkie kroki w stronę leżącego
na stole Lasamera. – On ciągle wymaga leczenia, a my potrzebujemy potwierdzenia
prawdziwości tej historii i nie widzę żadnego sensu w wycofywaniu się teraz, gdy już
zaszliśmy tak daleko. Dlaczego mielibyśmy żyć w ciągłym niepokoju i niepewności, jeżeli w
tej chwili możemy na dobre z tym wszystkim skończyć? – Przetoczyła bezwładną głowę
telepaty na bok. Odszukała arterię na szyi i przytknęła do niej strzykawkę.
– Agatha – odezwał się Karoly d’Branin – nie uważasz... może powinniśmy z tego
zrezygnować, teraz gdy Royd...?
– Nie – powiedział Royd. – Nie rób tego. Rozkazuję. To jest mój statek. Przestań albo...
– Albo co? – Strzykawka syknęła głośno. Gdy została cofnięta, odsłoniła czerwoną
plamkę na szyi telepaty.
Lasamer, podpierając się na łokciach, uniósł tułów do pozycji półsiedzącej. Agatha
przysunęła się do niego.
– Thale – powiedziała swym najbardziej profesjonalnym tonem – skup się na Roydzie.
Możesz tego dokonać, wszyscy wiemy, jak jesteś dobry. Jeszcze tylko chwila. Esperon
wszystko dla ciebie otworzy.
Błękitne oczy telepaty były zamglone.
– Zbyt daleko – wymamrotał. – Jeden, mam klasę jeden, testowaną. Jestem dobry, wiecie,
że jestem dobry, ale muszę być blisko. – Zadrżał.
Psipsych otoczyła go ramieniem, gładziła, przymilała się.
– Esperon da ci zasięg, Thale – powiedziała. – Czuj to, czuj, jak rośniesz w siłę. Czujesz?
Wszystko staje się czyste, jasne, prawda? – Jej głos płynął uspokajającym szmerem. –
Możesz usłyszeć moje myśli. Wiesz, że możesz, ale nie zwracaj na nie uwagi. Także myśli
innych, odsuń je, cały ten zgiełk, myśli, pragnienia, strach. Odsuń to wszystko. Przypomnij
sobie niebezpieczeństwo. Pamiętasz? Znajdź je, Thale, idź i znajdź niebezpieczeństwo. Spójrz
za tę ścianę, powiedz nam, jak tam jest, za ścianą. Powiedz nam o Roydzie. Czy on mówił
prawdę? Powiedz nam. Jesteś chory, wszyscy to wiemy, możesz nam powiedzieć... – Zdania
wypływały z jej ust jak zaśpiew.
Odepchnął podtrzymujące go ramię i usiadł prosto o własnych siłach.
– Czuję to – powiedział. Jego oczy nagle stały się czyste. – Coś... głowa mnie boli... boję
się!
– Nie bój się – ciągnęła Agatha. – Esperon nie robi nic złego z twoją głową, po prostu
sprawia, że jesteś jeszcze lepszy. Wszyscy tu z tobą jesteśmy. Nie ma się czego bać. –
Pogładziła go po czole. – Powiedz nam, co widzisz.
Thale Lasamer spojrzał na widmo Royda Erisa oczyma przerażonego, małego chłopca,
językiem szybko oblizał dolną wargę.
– On...
W tym momencie jego czaszka eksplodowała.

***

Histeria i zamieszanie.
Głowa telepaty wybuchła z ogromną siłą, zbryzgując wszystkich krwią, odłamkami kości
i kawałkami skóry. Jeszcze przez długą chwilę jego ciało drgało konwulsyjnie na blacie stołu,
krew bluzgała purpurowym strumieniem z arterii szyjnych, ręce wykręcały się w
makabrycznym tańcu. Głowa Lasamera po prostu przestała istnieć, ale jego ciało nie
uspokajało się.
Agatha, która znajdowała się najbliżej niego, upuściła strzykawkę i zamarła z otwartymi
ustami. Była mokra od krwi, pokryta rozpryśniętym mózgiem i strzępami skóry. Długi
odłamek kości wbił się jej w prawy policzek i jej własna krew zmieszała się z krwią
Lasamera. Nie zauważyła tego.
Rojan Christopheris, który aż przewrócił się na plecy, wstał teraz niezgrabnie i mocno
przywarł do ściany.
Dannel wrzeszczał i wrzeszczał, i wrzeszczał, aż Lindran uderzyła go z całej siły w
umazaną krwią twarz i kazała być cicho.
Alys opadła na kolana i zaczęła mamrotać modlitwę w dziwnym języku.
Karoly d’Branin siedział nieruchomo, patrząc, mrugając, trzymając w dłoni zapomnianą
filiżankę czekolady.
– Zróbcie coś – jęknęła Lommie. – Niech ktoś coś zrobi...
Jedno z ramion Lasamera poruszyło się nieznacznie i oparło o nią. Odskoczyła z
przeraźliwym wrzaskiem. Melantha odsunęła od siebie kieliszek z brandy.
– Opanuj się – powiedziała twardo. – On jest martwy, nic ci nie zrobi.
Wszyscy, poza Karolym i Agathą, którzy sprawiali wrażenie skamieniałych, spojrzeli na
nią. Melantha nagle zdała sobie sprawę, że hologram Royda zniknął w którymś momencie.
Zaczęła wydawać rozkazy.
– Dannel, Lindran, Rojan, znajdźcie jakieś prześcieradło albo coś, w co by można owinąć
ciało, i zabierzcie je stąd. Alys, ty i Lommie przynieście wodę i gąbki. Musimy tu posprzątać.
Gdy inni ruszyli, żeby wykonać to, co im poleciła, Melantha usiadła tuż obok d’Branina.
– Karoly – powiedziała, delikatnie kładąc dłoń na jego ramieniu. – Nic ci nie jest,
Karoly?
Podniósł głowę i spojrzał na nią, mrugając.
– Ja... tak, tak, nic mi nie jest... Melantha, ja jej mówiłem, żeby tego nie robiła. Mówiłem
jej.
– Tak, mówiłeś – odpowiedziała. Klepnęła go pocieszająco po ramieniu, okrążyła stół i
podeszła do Agathy.
– Agatha – zawołała. Ta nie odpowiadała, nawet wtedy, gdy Melantha chwyciła ją za
ramiona i mocno potrząsnęła. Jej oczy były puste. – Jest w szoku.
Melantha skrzywiła się, widząc wystający z policzka odłamek kości. Wytarła twarz
Agathy serwetką i ostrożnie go wyciągnęła.
– Co zrobimy z ciałem? – spytała Lindran. Już je owinęli w znalezione gdzieś
prześcieradło. Przestało drgać, chociaż krew ciągle się sączyła, barwiąc na czerwono
okrywającą je białą płachtę.
– Włóżmy je do jakiegoś pustego luku towarowego – zaproponował Christopheris.
– Nie – powiedziała Melantha – to niehigieniczne. W luku ciało zgnije. – Zastanawiała
się przez chwilę. – Włóżcie kombinezony i zanieście je do pomieszczeń napędu.
Przeprowadźcie je przez śluzę, a potem jakoś umocujcie. Porwijcie to prześcieradło, jeśli
będziecie musieli. W tamtej części statku panuje próżnia. Tam mu będzie najlepiej.
Christopheris skinął głową i cała trójka odeszła, niosąc wspólnie martwy ciężar. Melantha
odwróciła się do Agathy, ale tylko na moment. Lommie, kawałkiem szmaty wycierająca
dotychczas krew ze stołu, nagle zaczęła gwałtownie wymiotować. Melantha zaklęła.
– Niech jej ktoś pomoże – krzyknęła.
Karoly d’Branin poruszył się wreszcie. Wstał i wyjął z dłoni Lommie przesiąkniętą krwią
szmatę, potem odprowadził ją do swej kabiny.
– Nie mogę robić tego sama – płaczliwie powiedziała Alys, ze wstrętem odwracając się
od stołu.
– W takim razie pomóż mi – powiedziała Melantha.
Razem wyprowadziły, czy raczej wyniosły psipsych z mesy, rozebrały ją i umyły, a
potem, wstrzyknąwszy jej jedno z jej własnych lekarstw, ułożyły do snu. Później Melantha
wzięła strzykawkę i zrobiła obchód. Northwind i Thorne wystarczył dość łagodny środek
uspokajający, Dannel potrzebował znacznie silniejszego.
Minęły trzy godziny, zanim znowu mogli się spotkać.

***
Zebrali się w największym z luków towarowych, w którym troje z nich zawiesiło swoje
hamaki. Przyszło siedmioro z ośmiorga. Agatha była wciąż nieprzytomna, może zwyczajnie
spała, a może wpadła w śpiączkę lub była w głębokim szoku. Nikt nie był pewien. Wydawało
się, że pozostali doszli do siebie, chociaż ich twarze były blade i ściągnięte. Wszyscy zmienili
ubrania, nawet Alys Northwind, która wśliznęła się w nowy kombinezon, identyczny z
poprzednim.
– Nie rozumiem – powiedział Karoly d’Branin. – Nie rozumiem, co...
– Royd go zabił, to wszystko – stwierdziła Alys z goryczą. – Jego tajemnica została
zagrożona, dlatego po prostu... po prostu rozsadził mu głowę. Wszyscy to widzieliśmy.
– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział d’Branin głosem pełnym udręki. – Nie mogę.
Royd i ja... rozmawialiśmy przez wiele nocy, gdy wy spaliście. On jest łagodny, dociekliwy,
wrażliwy. To marzyciel. Rozumie wszystko, co mu powiedziałem o wolkrynach. On nie
zrobiłby czegoś takiego, nie mógłby.
– Z pewnością jego hologram, gdy to się stało, zniknął dostatecznie prędko – powiedziała
Lindran. – I zwróćcie uwagę, że od tego czasu nie miał nam zbyt wiele do powiedzenia.
– Reszta z nas również nie była nadzwyczaj rozmowna – zauważyła Melantha. – Nie
wiem, co o tym wszystkim myśleć, ale instynktownie staję raczej po stronie d’Branina. Nie
mamy dowodów, że to kapitan jest odpowiedzialny za śmierć Lasamera. Jest tu coś, czego
żadne z nas jeszcze nie rozumie.
Alys prychnęła.
– Dowody – powiedziała z niesmakiem.
– Prawdę mówiąc – kontynuowała Melantha, nie dając się zbić z tropu – nie jestem nawet
przekonana, że ktokolwiek ponosi tutaj winę. Nic się nie stało do chwili, w której daliśmy mu
esperon. Czy jest możliwe, żeby winny był ten narkotyk?
– Działanie uboczne jak sto diabłów – mruknęła Lindran.
Rojan Christopheris zmarszczył brwi.
– To nie jest moja działka, ale raczej powiedziałbym, że nie. Esperon jest niezwykle
silnym środkiem, mającym działania uboczne w sferze zarówno psionicznej, jak i fizycznej,
może nawet graniczące ze skrajnymi, ale na pewno nie aż tak skrajne.
– A więc co? – spytała Lommie Thorne. – Co go zabiło?
– Narzędziem, które spowodowało jego śmierć, był prawdopodobnie jego własny talent –
odparł ksenobiolog – potężnie w tym momencie podbudowany narkotykiem. Poza
wzmocnieniem jego podstawowej umiejętności, czułości telepatycznej, esperon mógł również
obudzić w nim inne uzdolnienia psioniczne, które dotychczas pozostawały głęboko ukryte.
– Takie jak? – zapytała Lommie.
– Biokontrola. Telekineza.
Melantha rozumowała szybciej niż on.
– Esperon zwiększa ciśnienie krwi w każdym przypadku. Podnieście ciśnienie w jego
głowie jeszcze bardziej przez przetłoczenie krwi z ciała do mózgu. Jednocześnie obniżcie
ciśnienie powietrza wokół głowy, używając telekinezy do wytworzenia krótkotrwałej próżni.
Zastanówcie się nad tym.
Zastanowili się i nikomu z nich się to nie podobało.
– Kto mógłby czegoś takiego dokonać? – powiedział Karoly d’Branin. – To mogło być
zrobione tylko przez niego samego, przez jego nie poddający się już kontroli talent.
– Albo narzucone mu przez talent jeszcze większy – dodała Alys.
– Żaden ludzki telepata nie posiada takiej mocy. Mocy, która pozwoliłaby mu przejąć
choćby na krótką chwilę kontrolę nad kimś innym, nad jego ciałem, umysłem i duszą.
– No właśnie – potwierdziła Alys. – Żaden ludzki telepata.
– Mieszkańcy olbrzymów gazowych? – W głosie Lommie zabrzmiała prowokacja.
Alys spojrzała na nią wyniośle.
– Mogłabym wspomnieć o czuciowcach Kreyów lub o githyanki, wysysączach dusz,
mogłabym na poczekaniu przytoczyć nazwy choćby tuzina innych ras, ale nie ma takiej
potrzeby. Wymienię tylko jedną. Hrangański Umysł.
To był dość niepokojący pomysł. Wszyscy zamilkli i zaczęli się niespokojnie kręcić,
rozmyślając o ogromnej, nieprzejednanie wrogiej mocy Hrangańskiego Umysłu, skrytego w
pomieszczeniach dowódczych ŻEGLARZA NOCY. Wreszcie Melantha wybuchnęła krótkim,
ironicznym śmiechem, przełamując zły czar.
– Straszysz sama siebie widmami, Alys – powiedziała. – To, co mówisz, jest absurdalne.
Sama do tego dojdziesz, jeśli trochę się nad tym zastanowisz. Mam nadzieję, że nie jest to
zbyt duże wymaganie. Podobno jesteś ksenobiologiem, a pozostali z was to specjaliści od
języków ras pozaludzkich, od pozaludzkiej psychologii, biologii, techniki. Nie sprawiacie
takiego wrażenia. Toczyliśmy wojnę ze Starą Hrangą przez tysiąc lat, ale nigdy nie udało nam
się nawiązać jakiegokolwiek kontaktu z Hrangańskim Umysłem. Jeżeli Royd Eris jest
Hranganinem, to znaczy, że w ciągu tych kilku stuleci, które upłynęły od Kolapsu, oni
niezwykle wyszkolili się w sztuce konwersacji.
Alys zaczerwieniła się.
– Masz rację – przyznała. – Nerwy mnie ponoszą.
– Przyjaciele – powiedział Karoly d’Branin – nie możemy pozwolić, żeby panika lub
histeria dyktowały nam sposób postępowania. Zdarzyła się straszliwa rzecz. Jeden z naszych
kolegów jest martwy, a my nie wiemy dlaczego. Dopóki się nie dowiemy, możemy robić
tylko to, co robiliśmy dotychczas. To nie jest właściwa pora na podejmowanie pochopnych
działań przeciwko niewinnym. Być może, gdy wrócimy na Avalon, śledztwo wyjaśni nam, co
właściwie się stało. Ciało zostało odpowiednio zabezpieczone, prawda?
– Przenieśliśmy je przez komorę powietrzną do pomieszczeń napędowych – powiedział
Dannel. – Wytrzyma.
– I będzie mogło być starannie zbadane po naszym powrocie – zakończył d’Branin.
– Który powinien nastąpić natychmiast – stwierdziła Alys.
– Każ Erisowi zawrócić ten statek!
D’Branin wydawał się poruszony do żywego.
– A wolkryni! Jeszcze tydzień, a ich poznamy, jeżeli moje obliczenia są prawidłowe.
Powrót zająłby nam sześć tygodni. Z pewnością warto jest poświęcić ten jeden dodatkowy
tydzień na upewnienie się, że oni istnieją? Thale nie chciałby, żeby jego śmierć poszła na
marne.
– Thale przed śmiercią niemal oszalał, ciągle mówiąc o obcych i o niebezpieczeństwie –
odparła. – A my właśnie spieszymy na spotkanie obcych. A jeżeli to oni są tym
niebezpieczeństwem? Być może ci wolkryni są potężniejsi nawet od Hrangańskiego Umysłu i
być może nie chcą, żeby się z nimi spotykać, obserwować ich czy badać? Co ty na to, Karoly?
Czy kiedykolwiek o tym myślałeś? Te twoje mity... Czy niektóre z nich nie mówią o
straszliwym losie ras, które zetknęły się z wolkrynami?
– Legendy – powiedział d’Branin. – Zabobony.
– W jednej z tych legend znika całe plemię Fyndii – dodał Rojan.
– Nie możemy dawać wiary w historie, zrodzone ze strachu innych – upierał się d’Branin.
– Być może te historie rzeczywiście nic nie znaczą – ciągnęła Agatha – ale czy masz
ochotę podejmować takie ryzyko? Bo ja nie mam. Po co? Przekazy, na których się opierasz,
mogą być fikcyjne, przesadzone lub po prostu być błędne, tak jak i twoje wnioski i obliczenia.
A być może wolkryni zmienili kurs i nie będzie ich w promieniu całych lat świetlnych od
miejsca, w którym wejdziemy w normalną przestrzeń.
– Aha, teraz wszystko rozumiem – wtrąciła Melantha. – Nie powinniśmy tam lecieć,
ponieważ ich tam nie będzie, a poza tym mogą być niebezpieczni.
D’Branin uśmiechnął się, a Lindran głośno roześmiała.
– To wcale nie jest śmieszne – zaprotestowała Alys, ale nie wróciła już do swego
wywodu.
– Nie wydaje mi się – ciągnęła Melantha – żeby niebezpieczeństwo, w jakim możemy się
znajdować, nasiliło się w czasie, który będzie nam potrzebny na wyjście z hipernapędu i
rozejrzenie za wolkrynami. I tak musimy wrócić w normalną przestrzeń, żeby
przeprogramować statek na powrót do domu. Poza tym przebyliśmy dla nich, dla wolkrynów,
bardzo długą drogę i przyznaję, że jestem ich ciekawa. – Spojrzała na każdego z nich po
kolei, ale nikt się nie odezwał. – A więc lecimy dalej.
– A Royd? – zapytał Christopheris. – Co z nim mamy zrobić?
– A co możemy z nim zrobić? – mruknął Dannel.
– Traktujcie kapitana tak jak dotychczas – powiedziała Melantha zdecydowanym tonem.
– Powinniśmy połączyć się z nim i porozmawiać. Może uda się teraz wyjaśnić kilka z tych
tajemnic, które nas niepokoją, oczywiście, o ile Royd zechce pomówić z nami szczerze.
– On, przyjaciele, jest prawdopodobnie równie wstrząśnięty i przerażony jak my –
powiedział Karoly d’Branin. – Być może obawia się, że na niego zrzucimy całą winę, że
będziemy próbowali się zemścić.
– Uważam, że powinniśmy przeciąć tę ścianę, dostać się do jego pomieszczeń i
wyciągnąć go stamtąd, choćby wrzeszczał i kopał – stwierdził Christopheris. – Mamy
odpowiednie narzędzia. To by szybko położyło kres wszystkim naszym obawom.
– To by mogło zabić Royda – powiedziała Melantha. – Miałby wtedy pełne prawo podjąć
wszelkie kroki, żeby nas zatrzymać. To on kontroluje ten statek. I mógłby zrobić naprawdę
dużo, jeśli doszedłby do wniosku, że jesteśmy jego wrogami. – Energicznie potrząsnęła
głową. – Nie, Rojan, nie możemy atakować Royda. Musimy raczej go zapewnić, że nie mamy
złych intencji. Zrobię to, jeśli żadne z was nie chce z nim rozmawiać. – Nie było ochotników.
– Dobrze. Ale nie chcę, żeby ktokolwiek próbował jakichś idiotycznych działań. Zajmijcie się
swoją pracą. Zachowujcie się normalnie.
Karoly d’Branin skinął głową potwierdzająco.
– Wyrzućmy Royda i biednego Lasamera z naszych myśli i skoncentrujmy się na pracy,
na naszych przygotowaniach. Czujniki muszą być gotowe do rozmieszczenia natychmiast po
wyłączeniu hipernapędu i powrocie do normalnej przestrzeni tak, żebyśmy jak najprędzej
mogli odnaleźć naszą zwierzynę. Musimy też jeszcze raz przejrzeć wszystkie zapisy na temat
wolkrynów.
Zwrócił się do lingwistów i zaczął omawiać różne prace wstępne, których po nich
oczekiwał. Wkrótce rozmowa skupiła się całkowicie na wolkrynach i strach powoli, kropla za
kroplą, z nich wyciekał.
Lommie Thorne siedziała nieruchomo, słuchając. Jej kciuk bezwolnie gładził wszczep na
przegubie. Nikt nie zwrócił uwagi na głębokie zamyślenie w jej oczach.
Nawet obserwujący ich Royd Eris.

***

Melantha Jhirl wróciła samotnie do mesy. Ktoś już wyłączył światła.


– Kapitanie? – powiedziała miękko.
Pojawił się dla niej, blady, świecący nieznacznie, z oczyma, które nie widziały. Jego strój,
lekki i dawno już niemodny, był wszystkimi odcieniami bieli i spłowiałego błękitu.
– Cześć, Melantha – zabrzmiał miękki głos z komunikatorów. Jednocześnie usta ducha
poruszyły się, wypowiadając te same słowa.
– Słyszałeś, kapitanie?
– Tak – odpowiedział. W jego głosie zabrzmiało ledwo wyczuwalne zdziwienie. – Słyszę
i widzę wszystko, co się dzieje na moim ŻEGLARZU. Nie tylko w mesie i nie tylko wtedy,
gdy włączone są komunikatory czy ekrany. Od jak dawna to wiesz?
– Wiem? – Uśmiechnęła się. – Jestem pewna od chwili, w której pochwaliłeś Alys za
teorię gazowych olbrzymów, rozwiązującą tajemnicę Royda Erisa. Tego wieczora, gdy ją
wygłaszała, komunikatory były wyłączone. Nie mogłeś jej znać. Chyba że...
– Nigdy przedtem nie popełniłem omyłki. Powiedziałem wszystko d’Braninowi, ale
zrobiłem to rozmyślnie. Przepraszam. Działałem wtedy w stresie.
– Wierzę ci, kapitanie – powiedziała. – Nieważne. Jestem ulepszonym modelem,
pamiętasz? Domyślałam się już od tygodni.
Przez pewien czas Royd milczał. Potem powiedział:
– Kiedy zaczniesz mnie uspokajać?
– Właśnie to robię. Jeszcze nie czujesz się uspokojony?
Zjawa wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Cieszę się, że ty i Karoly nie wierzycie, że to ja zamordowałem tego człowieka. A poza
tym jestem naprawdę przestraszony. Wypadki wymykają się spod kontroli. Dlaczego ona
mnie nie posłuchała? Powiedziałem d’Braninowi, że Lasamer powinien być ciągle tłumiony.
Powiedziałem psipsych, żeby nie robiła mu tego zastrzyku. Ostrzegałem ich.
– Oni również czegoś się obawiali – odrzekła. – Obawiali się, że próbujesz ich tylko
nastraszyć, że w ten sposób chcesz ukryć jakieś straszliwe zamiary wobec nas. Sama nie
wiem. To była w pewnym sensie moja wina. To ja zaproponowałam użycie esperonu.
Myślałam, że to rozluźni Lasamera i pozwoli nam dowiedzieć się czegoś o tobie. Byłam
ciekawa. – Zmarszczyła brwi. – Zgubna ciekawość. Teraz mam krew na rękach. – Jej oczy
przyzwyczajały się do panujących w mesie ciemności. Przy słabym świetle, rzucanym przez
hologram mogła już dostrzec stół, na którym to się zdarzyło, a na jego powierzchni, pomiędzy
talerzami, filiżankami i wystygłymi dzbankami herbaty i czekolady ciemne smugi
zasychającej krwi. Słyszała również ciche kapanie i nie potrafiłaby powiedzieć, czy to krew,
czy kawa. Zadrżała. – Nie podoba mi się tutaj.
– Jeżeli chcesz stąd wyjść, mogę być z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz.
– Nie – odpowiedziała. – Zostanę. Royd, myślę, że byłoby lepiej, gdybyś nie przebywał z
nami wszędzie, dokądkolwiek pójdziemy. Gdybyś raczej, jeśli można tak powiedzieć,
zamknął swoje uszy i oczy. Jeżelibym cię o to poprosiła, czy wyłączyłbyś na całym statku
swoje urządzenia monitorujące? Może z wyjątkiem tej mesy. Jestem pewna, że to by
poprawiło samopoczucie całej grupy.
– Przecież oni nie wiedzą.
– Ale dowiedzą się. Wszyscy słyszeli tę twoją uwagę na temat olbrzymów gazowych.
Niektórzy z nich prawdopodobnie już się domyślili.
– Nawet gdybym ci powiedział, że wszystko wyłączyłem, w żaden sposób nie mogłabyś
sprawdzić, czy jest to prawda.
– Mogłabym ci zaufać.
Cisza. Widmo patrzyło na nią.
– Jak sobie życzysz – powiedział w końcu głos Royda. – Wyłączam urządzenia. Od tej
chwili widzę i słyszę tylko tutaj. Ale ty musisz mi przyrzec, że będziesz ich kontrolowała.
Żadnych tajemnych planów czy prób włamania się do pomieszczeń, które zajmuję. Możesz to
zrobić?
– Myślę, że tak – odpowiedziała.
– Uwierzyłaś w moją historię? – spytał.
– Ach, to była dziwna i zdumiewająca historia, kapitanie. Jeśli nie była prawdziwa, to
chętnie stoczę z tobą pojedynek na łgarstwa. Jesteś w tym naprawdę dobry. Jeśli natomiast
była prawdą, to jesteś dziwnym i zdumiewającym człowiekiem.
– Mówiłem prawdę – powiedział duch cicho. – Melantho...
– Tak?
– Czy nie przeszkadza ci, że ja... że cię obserwowałem? Obserwowałem cię, gdy nie byłaś
tego świadoma?
– Trochę tak – odpowiedziała – ale myślę, że potrafię to zrozumieć.
– Patrzyłem, jak kopulujesz.
Uśmiechnęła się.
– Och, jestem w tym dobra.
– Nie potrafiłbym ocenić – powiedział. – Ale przyjemnie było na ciebie patrzeć.
Cisza. Starała się nie słyszeć ciągłego, cichego kapania, dobiegającego gdzieś z prawej
strony.
– Tak – powiedziała po długim wahaniu.
– Tak? Co?
– Tak, Royd, prawdopodobnie poszłabym z tobą do łóżka, gdyby to było możliwe.
– Skąd wiedziałaś, o czym myślę? – głos Royda nagle stał się niepewny, pełen zdumienia
i czegoś bliskiego strachowi.
– To proste – odpowiedziała. – Jestem przecież ulepszonym modelem. To nie było takie
trudne do odgadnięcia. Jestem zawsze trzy ruchy przed tobą. Mówiłam ci, pamiętasz?
– Nie jesteś telepatą, prawda?
– Nie – odpowiedziała. – Nie.
Royd zastanawiał się nad tym przez długą chwilę.
– Myślę, że zostałem uspokojony – powiedział w końcu.
– To dobrze.
– Melantha, jeszcze jedno – dodał. – Czasami nie jest mądrze być zbyt wiele ruchów
przed innymi. Rozumiesz?
– Co? Nie, niezbyt. Przestraszyłeś mnie. Teraz musisz mnie uspokoić. Twoja kolej,
kapitanie Royd.
– Kolej na co?
– Co tutaj się zdarzyło? Naprawdę.
Royd nie odpowiedział.
– Myślę, że ty coś wiesz. Zdradziłeś nam swoją tajemnicę, żeby nas powstrzymać przed
wstrzyknięciem Lasamerowi esperonu. Ale nawet wtedy, po tym, jak twój sekret przestał już
nim być, zabraniałeś nam kontynuowania tego eksperymentu. Dlaczego?
– Esperon to bardzo niebezpieczny środek.
– To tylko wymówki, kapitanie. W tym jest coś więcej. Co zabiło Lasamera? Czy może
raczej kto?
– Nie ja.
– Jedno z nas? Wolkryni? – Royd milczał. – Czy na pokładzie twojego statku jest obcy,
kapitanie?
Cisza.
– Czy jesteśmy w niebezpieczeństwie? Czy ja jestem w niebezpieczeństwie? Nie boję się.
Czy to jest nierozsądne?
– Lubię ludzi – powiedział w końcu. – Lubię mieć na pokładzie pasażerów, gdy mogę to
wytrzymać. Obserwuję ich, tak. To w końcu nie jest takie straszne. Szczególnie lubię ciebie i
d’Branina. Nie pozwolę, żeby wam się coś stało.
– Co może nam się stać? – Nie odpowiedział. – A co z innymi, Royd? Z Christopherisem
i Northwind, z Dannelem i Lindran, co z Lommie Thorne? Czy nimi także się opiekujesz?
Czy tylko mną i d’Braninem? – Znów brak odpowiedzi. – Nie jesteś dziś zbyt rozmowny –
zauważyła.
– Jestem zdenerwowany – odpowiedział jego głos. – Poza tym bezpieczniej jest nie
wiedzieć pewnych rzeczy, o które pytasz. Idź spać. Już dostatecznie długo rozmawialiśmy.
– Dobrze, kapitanie – powiedziała.
Uśmiechnęła się do ducha i wyciągnęła rękę. Widmowa dłoń uniosła się na spotkanie.
Ciepła, czarna skóra i blada poświata zetknęły się, zlały, stały jednością. Melantha odwróciła
się i ruszyła ku drzwiom. Dopiero gdy wyszła na korytarz i znowu znalazła się bezpieczna, w
pełnym świetle, zaczęła drżeć.

***

Fałszywa północ.
Rozmowy urwały się i naukowcy po kolei rozeszli się do łóżek. Położył się nawet Karoly
d’Branin, jego apetyt na czekoladę zgasiły wspomnienia z mesy.
Lingwiści przed zapadnięciem w sen kochali się gwałtownie i hałaśliwie, jakby w obliczu
przerażającej śmierci Lasamera chcieli się upewnić, że oni jeszcze żyją. Rojan Christopheris
słuchał muzyki. Ale teraz wszyscy już spali.
ŻEGLARZ NOCY wypełniony był ciszą.
W ciemnościach największego luku towarowego wisiały, jeden obok drugiego, trzy
hamaki. Melantha co pewien czas przewracała się z boku na bok, jej twarz zdradzała taką
ekscytację, jakby nawiedzały ją koszmary. Alys leżała płasko na plecach i głośno chrapała, z
głębi jej tłustej piersi dobiegał miarowy, spokojny świst.
Lommie leżała zupełnie rozbudzona, rozmyślając. W końcu podniosła się i zeskoczyła na
podłogę, naga i cicha, jak kot lekka i ostrożna. Wciągnęła parę ciasnych spodni, wsunęła
przez głowę bluzkę o szerokich rękawach, z czarnej, metalicznej tkaniny. Ściągnęła ją w pasie
srebrnym łańcuszkiem, potrząśnięciem głowy rozrzuciła krótkie włosy. Nie nałożyła butów.
Boso było ciszej. Stopy miała małe i miękkie, bez śladów zrogowaceń.
Podeszła do środkowego hamaka i potrząsnęła Alys za ramię. Chrapanie nagle ucichło.
– Co? – Alys zamruczała z irytacją.
– Chodź – szepnęła Lommie i skinęła ręką.
Northwind podniosła się ciężko, opuściła nogi i mrugając, poszła za Thorne do drzwi, a
potem na korytarz. Spała w kombinezonie, rozsuwając tylko zamek niemal do krocza. Teraz
zmarszczyła brwi i zapięła się.
– Co, u diabła? – mruknęła. Była zaspana i niezadowolona.
– Jest sposób, żeby sprawdzić, czy historia Royda była prawdziwa – powiedziała powoli
Lommie. – Tyle że Melantha pewnie by go nie pochwaliła. Odważysz się spróbować?
– Jaki? – spytała Alys. Na jej twarzy pojawiło się zainteresowanie.
– Chodź.
Przeszły cicho przez statek ku pomieszczeniu, w którym stały komputery. System był
włączony, ale bezczynny. Weszły ostrożnie do środka. Było zupełnie pusto. Strumyki świateł
płynęły gładko w dół krystalicznych kanałów w siatkach pamięciowych, spotykając się,
łącząc, znowu się rozdzielając – potoki bladej, wielobarwnej poświaty przecinające czarny
krajobraz. Pomieszczenie było ciemne, jedynym w nim dźwiękiem było wysokie brzęczenie,
niemal na granicy ludzkiej słyszalności. Umilkło, gdy Lommie przeszła przez pokój i zaczęła
dotykać klawiszy, przestawiać wyłączniki, sterować cichymi, świetlistymi strumieniami.
Maszyna budziła się, układ po układzie.
– Co ty właściwie robisz? – spytała Alys.
– Karoly polecił mi połączyć nasz system z komputerami statku – odpowiedziała
Lommie, nie przerywając pracy. – Powiedziano mi, że Royd chce dokładnie zapoznać się z
danymi na temat wolkrynów. I bardzo dobrze, zrobiłam to. Czy rozumiesz, co to znaczy?
Przy każdym ruchu jej bluzka szeptała miękkim, metalicznym głosem. Na płaskiej twarzy
Alys pojawiło się podniecenie.
– Te dwa systemy są teraz właściwie jednym!
– Dokładnie. A więc Royd może zapoznać się z danymi na temat wolkrynów, a my
możemy zapoznać się z danymi na temat Royda. – Zmarszczyła brwi. – Chciałabym wiedzieć
trochę więcej o sprzęcie, który jest na pokładzie ŻEGLARZA, ale myślę, że jakoś znajdę
właściwą drogę. D’Branin zamówił system o zupełnie niezłych możliwościach.
– Możesz przejąć kontrolę nad całością?
– Przejąć kontrolę nad całością? – Lommie była zdumiona. – Znowu piłaś, Alys?
– Nie, mówię całkiem serio. Użyj swego komputera, żeby się włamać do systemów
kontrolnych statku, usuń zabezpieczenia, unieważnij wydane przez Erisa rozkazy, zmuś
ŻEGLARZA, żeby reagował na nasze, płynące stąd polecenia. Nie czułabyś się bezpieczniej,
gdybyśmy sami dowodzili tym statkiem?
– Może – odpowiedziała bez przekonania. – Mogę spróbować, ale po co?
– Na wszelki wypadek. Nie musimy korzystać z uzyskanych możliwości. Wystarczy, że
będziemy je mieli, jeżeli zajdą jakieś nadzwyczajne okoliczności.
Lommie Thorne wzruszyła ramionami.
– Nadzwyczajne okoliczności i olbrzymy gazowe. Ja chcę tylko uzyskać spokój umysłu,
dowiedzieć się, czy Royd Eris miał coś wspólnego ze śmiercią Lasamera. – Podeszła do
tablicy odczytów, składającej się z pół tuzina metrowych ekranów, otaczających półkolem
konsolę i włączyła jeden z nich. Jej długie palce zatańczyły na holograficznych klawiszach,
pojawiających się i znikających, gdy tylko ich dotknęła, łączących się w klawiaturę, której
kształt nieustannie się zmieniał. Jej ładna twarz stała się zamyślona i poważna. – Weszliśmy.
– Przez ekran zaczęły przepływać liczby, czerwone iskierki w szklistej, czarnej głębi. Na
drugim ekranie pojawił się schemat ŻEGLARZA, obracał się, dzielił, stanowiące jego części
sfery zmieniały rozmiar i położenie, posłuszne zachciankom palców Lommie, opisywane
dokładnie linią wyświetlanych niżej danych. Lommie patrzyła i w końcu zamroziła oba
ekrany. – Tutaj – powiedziała. – Tutaj znajduje się odpowiedź na pytanie dotyczące sprzętu.
Możesz pożegnać się z myślą o przejęciu kontroli, chyba że pomogą nam twoi mieszkańcy
gazowych olbrzymów. System ŻEGLARZA jest dużo większy i sprytniejszy niż nasz malec.
To ma sens, jeśli się nad tym zastanowić. Statek jest w pełni zautomatyzowany. Tylko Royd
stanowi wyjątek. – Jej dłonie znowu się poruszyły i w odpowiedzi ożyły dwa następne
ekrany. Lommie zaczęła pogwizdywać i przemawiać do programu przeszukującego ciepłymi,
zachęcającymi słowami. – Wygląda na to, że jednak Royd rzeczywiście istnieje. Tutaj nic się
nie zgadza z klasyczną konfiguracją programów dla statków automatycznych. Do diabła,
byłam pewna, że go nie ma. – Litery i liczby znowu zaczęły przepływać przez ekrany.
Lommie przyglądała im się uważnie. – Tutaj jest charakterystyka systemu podtrzymywania
życia. Może to nam coś powie.
Jej palec uderzył w klawisz i jeden z ekranów zamarł.
– Nic szczególnego. – Alys była wyraźnie rozczarowana. – Standardowy piec do spalania
śmieci. Urządzenia odzyskujące wodę. Przetwornik żywności, z wymiennym zapasem protein
i witamin. – Lommie znowu zaczęła pogwizdywać. – Pojemniki z mchem Renny’ego i
neotrawą, usuwające dwutlenek węgla. Teraz system zamkniętego obiegu tlenu. Żadnego
metanu ani amoniaku. Tak mi przykro.
– Pieprz się z tym swoim komputerem!
Lommie Thorne uśmiechnęła się.
– Próbowałaś tego kiedyś? – Jej palce znowu się poruszyły. – Czego jeszcze powinnam
szukać? Ty jesteś od techniki... co tu może być punktem zaczepienia? Podrzuć mi jakieś
pomysły.
– Sprawdź wykazy i opisy inkubatorów, urządzeń klonujących, tego typu rzeczy – rzuciła
Alys. – To nam powinno powiedzieć, czy ta historia Royda była prawdziwa.
– Nie jestem pewna. To było dawno. Mógł ten cały sprzęt wyrzucić na złom. Teraz już do
niczego mu nie jest potrzebny.
– Znajdź historię jego życia – powiedziała Northwind. – Albo jego matki. Zdobądź wykaz
przeprowadzanych przez nich transakcji, całego tego rzekomego handlu. Muszą mieć jakieś
zapisy. Księgi handlowe, zestawienia zysków i strat, polecenia przewozów, tego typu rzeczy.
– Nagle chwyciła Lommie z tyłu za ramiona i krzyknęła z podnieceniem: – Dziennik,
dziennik okrętowy! Na każdym statku musi być dziennik okrętowy! Znajdź go!
– Dobrze. – Lommie pogwizdywała, szczęśliwa, swobodna ze swym systemem, z
ciekawością dająca się unosić wichrom danych, sterująca nimi pewną ręką. W pewnym
momencie ekran na wprost niej zapłonął jaskrawą czerwienią i zaczął mrugać. Uśmiechnęła
się, nacisnęła widmowy przycisk, a wtedy klawiatura stopiła się i przetworzyła pod jej
palcami. Spróbowała innej ścieżki. Kolejne trzy ekrany stały się czerwone i zamrugały.
Przestała się uśmiechać.
– Co to znaczy? – spytała Alys.
– Zabezpieczenie. Obejdę je w mgnieniu oka. Uważaj. – Jeszcze raz zmieniła klawiaturę,
wprowadziła inny program przeszukujący, dodała do niego pętlę chroniącą przed
zablokowaniem. Kolejny ekran zabłysnął czerwienią. Poleciła maszynie przeżuć zebrane
informacje i poszukać innej drogi. Więcej czerwieni. Pulsującej, migoczącej. – Bardzo dobry
program zabezpieczający – powiedziała z podziwem. – Dziennik okrętowy jest znakomicie
strzeżony.
Alys Northwind mruknęła coś pod nosem.
– Jesteśmy zablokowane? – spytała.
– Czas reakcji jest zbyt długi – odpowiedziała Lommie, w zamyśleniu zagryzając dolną
wargę. – Jest jednak sposób, żeby to zmienić.
Uśmiechnęła się i zawinęła miękki, czarny metal rękawa.
– Co ty robisz?
– Patrz uważnie. – Wsunęła ramię pod konsolę, znalazła wtyki, podłączyła się. – Ach... –
powiedziała niskim, gardłowym głosem. Pulsujące, czerwone prostokąty ekranów gasły jeden
za drugim, w miarę, jak jej umysł wędrował poprzez system ŻEGLARZA NOCY,
przełamując wszystkie blokady. – Nic się nie da porównać z przechodzeniem przez
zabezpieczenia nieznanego systemu. To jakby wślizgiwanie się w człowieka. – Zapisy
dziennika okrętowego przelatywały przez ekrany zbyt szybko, żeby Alys mogła je przeczytać.
Ale nie za szybko dla Lommie. Nagle Lommie zesztywniała. – Zimno – powiedziała.
Potrząsnęła głową i wrażenie chłodu zniknęło, w jej uszach rozległo się jednak wycie,
straszne, przejmujące wycie. – Cholera – zawołała – to wszystkich obudzi. – Spojrzała w
górę, czując, że paznokcie Alys wbijają się w jej ramię, mocno, boleśnie. Szara, stalowa płyta
przesunęła się niemal bezdźwięcznie, zagradzając wejście do korytarza i odcinając wycie
syren alarmowych. – Co się dzieje? – spytała.
– To jest gródź zabezpieczająca wnętrze statku przed ucieczką powietrza – odpowiedziała
Alys martwym głosem. Znała się na statkach kosmicznych. – Jest zamykana, gdy luk
towarowy ma być załadowany lub rozładowany w próżni.
Ich wzrok powędrował ku ogromnej, półkolistej śluzie powietrznej ponad ich głowami.
Wewnętrzna gródź była niemal całkowicie otwarta i teraz, gdy patrzyły, przesunęła się do
końca i zatrzymała. W zewnętrznej bramie pojawiła się szczelina, teraz już szeroka na pół
metra i coraz szersza, a poza nią była tylko wirująca, skręcona nicość, płonąca tak jaskrawo,
że niemal wypalała oczy.
– Och – powiedziała Lommie, czując, jak zimno wędruje jej w górę ramienia. Przestała
pogwizdywać.

***

Na całym statku wyły syreny alarmowe. Pasażerowie zaczęli poruszać się niespokojnie.
Melantha wytoczyła się z hamaka i wybiegła na korytarz, naga, spięta, czujna. Zaspany
Karoly d’Branin usiadł na łóżku. Psipsych, pogrążona we wzmocnionym proszkami śnie,
wymamrotała coś niewyraźnie. Rojan Christopheris wrzasnął ostrzegawczo.
Gdzieś daleko rozległ się dźwięk skręcanego, dartego metalu i przez statek przebiegło
gwałtowne drżenie, wyrzucając lingwistów z hamaków, a Melanthę zbijając z nóg.
W strefie dowodzenia ŻEGLARZA NOCY znajdowało się sferyczne pomieszczenie o
białych, gładkich ścianach, w jego centrum unosiła się mniejsza kula – główna konsola
kontrolna. Gdy statek leciał hipernapędem, ściany były ślepe, gdyż spoglądanie na
zwichrowaną rozjarzoną podszewkę czasoprzestrzeni było zbyt bolesne.
Teraz jednak w pomieszczeniu przebudziła się ciemność, ożyła holograficzna panorama,
stała się w nim zimna czerń i wszędzie gwiazdy, ostre, lodowate brylanty, bez góry, bez dołu,
bez kierunków, z unoszącą się konsolą kontrolną jako jedynym wyróżniającym się elementem
w symulowanym oceanie nocy.
ŻEGLARZ NOCY wrócił do normalnej przestrzeni.
***

Melantha Jhirl podniosła się i uderzyła w przycisk komunikatora. Sygnały alarmowe


ciągle wyły i trudno było cokolwiek usłyszeć.
– Kapitanie – krzyknęła – co się dzieje?
– Nie wiem – odpowiedział głos Royda. – Właśnie staram się zorientować. Poczekaj.
Melantha czekała. Karoly d’Branin wyszedł niepewnie na korytarz, mrugając i
przecierając oczy. Niedługo po nim pojawił się Rojan Christopheris.
– Co to jest? Co się stało? – spytał, ale Melantha tylko potrząsnęła głową.
Wkrótce nadeszli również Lindran i Dannel. Marij-Black... Alys i Lommie ciągle nie
dawały znaku życia. Naukowcy spoglądali z niepokojem na gródź, blokującą dostęp do luku
towarowego numer 3. W końcu Melantha poleciła Christopherisowi, żeby poszedł się
rozejrzeć. Wrócił po kilku minutach.
– Agatha jest wciąż nieprzytomna – powiedział, używając całej mocy swojego głosu,
żeby być słyszanym poprzez wycie alarmów. – Ciągle jest pod wpływem prochów. Choć już
się porusza. Tyle że krzyczy.
– Alys i Lommie?
Christopheris wzruszył ramionami.
– Nie mogłem ich znaleźć. Spytaj swego przyjaciela Royda.
Syreny alarmowe ucichły i komunikator znowu ożył.
– Wróciliśmy do normalnej przestrzeni – powiedział głos Royda – ale statek jest
uszkodzony. Luk trzeci, czyli wasze pomieszczenie komputerowe zostało przedziurawione,
gdy lecieliśmy hipernapędem. Komputer pokładowy automatycznie wyprowadził nas z
nadprzestrzeni, szczęśliwie dla nas, gdyż działające tam siły mogły rozerwać cały statek na
strzępy.
– Royd – powiedziała Melantha – nie możemy znaleźć koleżanek, Northwind i Thorne.
– Zdaje się, że w chwili, w której luk został przedziurawiony, wasz komputer był
włączony i używany – powiedział Royd ostrożnie. – Nie mogę stwierdzić z pewnością, ale
raczej zakładałbym, że obie kobiety nie żyją. Na żądanie Melanthy wyłączyłem większość
moich monitorów, zostawiając tylko te w mesie. Nie wiem więc, co naprawdę się wydarzyło.
To jest niewielki statek i jeżeli nie ma ich z wami, musimy liczyć się z najgorszym... –
Przerwał na chwilę. – Jeżeli to może być jakimś pocieszeniem, umarły z pewnością szybko i
bezboleśnie.
– Ty je zabiłeś – powiedział Christopheris, jego twarz była czerwona i gniewna. Chciał
mówić dalej, ale Melantha zdecydowanym gestem nakryła mu dłonią usta. Lingwiści
wymienili długie, znaczące spojrzenie.
– Czy wiemy, dlaczego to się stało, kapitanie? – spytała Melantha.
– Tak – odpowiedział z wahaniem.
Ksenobiolog zrozumiał wreszcie, czego od niego wymagano, i Melantha cofnęła dłoń,
żeby mógł oddychać.
– Royd? – spytała.
– To brzmi nieprawdopodobnie, Melantha – odpowiedział głos – ale zdaje się, że twoje
koleżanki otworzyły bramę ładunkową luku. Oczywiście wątpię, żeby to zrobiły umyślnie.
Starały się wykorzystać fakt połączenia obu komputerów, żeby uzyskać dostęp do bazy
danych ŻEGLARZA i do jego systemów kontrolnych. Zneutralizowały przy tym wszystkie
systemy bezpieczeństwa.
– Rozumiem – powiedziała Melantha. – Straszna tragedia.
– Tak. Być może straszniejsza nawet, niż przypuszczasz. Muszę dopiero ustalić rozmiar
uszkodzeń, jakie odniósł mój statek.
– Nie będziemy cię zatrzymywać, jeżeli masz pilne obowiązki. Wszyscy jesteśmy
wstrząśnięci i teraz trudno jest spokojnie rozmawiać. Zbadaj stan swego statku, a do tej
rozmowy wrócimy w bardziej odpowiednim czasie. Zgoda?
– Oczywiście – odparł Royd.
Melantha wyłączyła komunikator. Teraz, przynajmniej teoretycznie, urządzenie było
martwe. Royd nie mógł ich słyszeć ani widzieć.
– Wierzysz mu? – warknął Christopheris.
– Sama nie wiem – powiedziała Melantha. – Wiem jednak, że pozostałe luki towarowe
mogą zostać wyczyszczone równie skutecznie jak luk trzeci. Przenoszę swój hamak do
kabiny. Proponuję, żeby ci, którzy śpią w luku drugim, zrobili to samo.
– To rozsądne – stwierdziła Lindran, skinąwszy szybko głową. – Możemy trochę się
stłoczyć. Nie będzie to wygodne, ale wątpię, czy po tym wszystkim udałoby mi się zasnąć
snem sprawiedliwego w dotychczasowym miejscu.
– Powinniśmy również zabrać ze składu w czwórce nasze skafandry – zasugerował
Dannel – i trzymać je pod ręką. Tak na wszelki wypadek.
– Jeśli chcesz – odpowiedziała Melantha. – Jest zupełnie możliwe, że wszystkie cztery
luki otworzą się nagle i jednocześnie. Royd nie może mieć do nas pretensji, że podejmujemy
środki ostrożności. – Uśmiechnęła się niewesoło. – Po dzisiejszym dniu zasłużyliśmy sobie na
prawo do działań nieracjonalnych.
– To nie jest właściwa pora na twoje pieprzone żarciki – rzucił Christopheris. Jego twarz
ciągle była czerwona, głos pełen strachu i gniewu. – Troje ludzi nie żyje, Agatha być może
wpadła w obłęd albo katatonię, reszcie z nas grozi poważne niebezpieczeństwo.
– Tak. A my ciągle nie mamy pojęcia, co się dzieje – podkreśliła Melantha.
– Royd Eris nas morduje! – wrzasnął Christopheris. – Nie wiem, kim albo czym on jest,
nie wiem, czy historia, którą nam opowiedział, jest prawdziwa i nic mnie to nie obchodzi!
Może jest Hrangańskim Umysłem albo aniołem zemsty wolkrynów, albo powtórnym
wcieleniem Chrystusa. Co to do cholery za różnica? On nas morduje! – Spojrzał na każdego z
nich po kolei. – Każdy z nas może być następny – dodał. – Każdy z nas. Chyba że... musimy
opracować jakiś plan, coś zrobić, żeby raz na zawsze położyć temu kres.
– Zdajesz sobie sprawę – powiedziała cicho Melantha – że nie możemy być pewni, czy
nasz dobry kapitan naprawdę wyłączył swoje urządzenia monitorujące. W tej właśnie chwili
może się nam przypatrywać i przysłuchiwać. Ale oczywiście tego nie robi. Powiedział, że nie
będzie, i ja mu wierzę. Tyle że mamy na to tylko jego słowo. Rojan, ty, jak się zdaje, za grosz
mu nie ufasz. Jeżeli tak, nie możesz przywiązywać wagi do jego obietnic. A z tego wynika, że
z twego punktu widzenia nie jest rozsądnie mówić takie rzeczy, jakie właśnie powiedziałeś. –
Uśmiechnęła się przebiegle. – Rozumiesz implikacje tego, co mówię?
Christopheris otworzył usta i szybko zamknął je z powrotem. Wyglądał przy tym jak
wielka, brzydka ryba. Nic nie powiedział, ale jego oczy rzuciły kilka ukradkowych spojrzeń
na boki, a rumieniec na twarzy jeszcze się pogłębił.
Lindran uśmiechnęła się nieznacznie.
– Zdaje się, że dotarło do niego – powiedziała.
– A więc komputer przepadł – powiedział nagle Karoly d’Branin cichym głosem.
Melantha spojrzała na niego.
– Obawiam się, że tak.
Karoly przeczesał włosy palcami, jakby na wpół świadom swego niestarannego wyglądu.
– Wolkryni – mruknął. – Jak będziemy pracować bez komputera? – Skinął głową do
siebie. – Mam w kabinie niewielką jednostkę, taki przenośny model, może wystarczy. Musi
wystarczyć, musi. Wezmę dane od Royda, dowiem się, w jakim punkcie przerwaliśmy.
Przepraszam, przyjaciele. Wybaczcie, muszę iść.
Odszedł, nieobecny duchem, mówiąc do siebie.
– Nie słyszał ani słowa z tego, co powiedzieliśmy – stwierdził Dannel z niedowierzaniem.
– Pomyśl, jak byłby roztargniony, gdybyśmy wszyscy zginęli – dodała Lindran. – Nie
miałby już nikogo do pomocy przy poszukiwaniu wolkrynów.
– Dajcie mu spokój – powiedziała Melantha. – Równie mocno go to boli jak każdego z
nas, może nawet mocniej. Po prostu inaczej na to reaguje. Jego obsesje są jego obroną.
– Aha. A co jest naszą obroną?
– Być może cierpliwość. Wszyscy ze zmarłych w momencie śmierci próbowali poznać
tajemnicę Royda. My nie próbowaliśmy. I żyjemy nadal, rozmawiając o ich śmierci.
– Nie uważasz, że to mocno podejrzane? – spytała Lindran.
– Tak, mocno. Mam nawet sposób na sprawdzenie moich podejrzeń. Ktoś z nas może
podjąć jeszcze jedną próbę dowiedzenia się, czy kapitan mówił prawdę. Jeśli on lub ona
umrze, zdobędziemy pewność. – Wzruszyła ramionami. – Wybaczcie mi jednak, że to nie ja
będę tym, który spróbuje. Ale nie krępujcie się mną, jeśli naprawdę czujecie taką potrzebę. Z
zainteresowaniem odnotuję rezultat. Do tego jednak czasu mam zamiar zająć się
przeniesieniem moich rzeczy z luku towarowego i trochę się przespać. – Odwróciła się i
odeszła.
– Arogancka dziwka – niemal bez emocji zauważył Dannel, gdy Melantha zniknęła.
– Naprawdę uważacie, że on może nas słyszeć? – szepnął Christopheris.
– Każde, najdrobniejsze nawet słowo – powiedziała Lindran. Uśmiechnęła się, widząc
jego zmieszanie. – Chodź, Dannel, przeprowadźmy się w bezpieczne miejsce i wracajmy do
łóżka.
Ten skinął głową.
– Ale musimy coś zrobić – nalegał Christopheris. – Ułożyć plan. Bronić się.
Lindran obrzuciła go ostatnim, miażdżącym spojrzeniem i pociągnęła Dannela za sobą.

***

– Melantha? Karoly?
Ona obudziła się natychmiast, wyczulona na brzmienie swego imienia, nawet
wypowiedzianego szeptem, niemal od razu w pełni świadoma. Usiadła na brzegu wąskiego,
pojedynczego łóżka. Karoly d’Branin, ściśnięty obok niej, stęknął i przetoczył się na plecy,
ziewając.
– Royd? – spytała. – Czy to już ranek?
– Melantha, dryfujemy w przestrzeni trzy lata świetlne od najbliższej gwiazdy –
powiedział miękki głos ze ścian. – W takich okolicznościach termin „poranek” jest
pozbawiony znaczenia. Ale tak, to już poranek.
Melantha zaśmiała się.
– Dryfujemy, powiedziałeś? Jak poważne są uszkodzenia?
– Poważne, ale nie niebezpieczne. Luk trzeci jest całkowitą ruiną, zwisającą z mego
statku jak połówka zgniecionego jajka, ale zniszczenia mają ograniczony zasięg. Napęd
główny jest nietknięty, a komputery ŻEGLARZA chyba nie ucierpiały podczas zniszczenia
waszego systemu. Obawiałem się tego. Słyszałem o zjawiskach typu elektronicznego szoku
pourazowego.
– Co? Royd? – spytał d’Branin.
Melantha poklepała go pieszczotliwie.
– Potem ci opowiem, Karoly. Śpij dalej – powiedziała. – Royd, wydajesz się zmartwiony.
Czy jest coś jeszcze?
– Martwię się naszym lotem powrotnym – odpowiedział. – Gdy znowu wprowadzę
ŻEGLARZA w hipernapęd, zewnętrzne siły pływowe będą oddziaływały bezpośrednio na
części statku nie zaprojektowane do wytrzymywania takich napięć. Również kształt naszego
statku jest teraz zmieniony. Mogę pokazać wam matematyczny tego obraz, najważniejszą
jednak sprawą jest teraz kwestia sił pływowych. Szczególną uwagę należy przy tym zwrócić
na gródź powietrzną przy wejściu do luku trzeciego. Przeprowadziłem na komputerze pewne
symulacje, ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, czy ta gródź wytrzyma napięcia, jakim
będzie poddana. Jeżeli nie... cały mój statek rozpadnie się na części. Uwolnione silniki odlecą
w dal, a reszta... Nawet jeżeli nie ulegnie uszkodzeniu system podtrzymywania życia, wkrótce
wszyscy będziemy martwi.
– Rozumiem. Możemy coś z tym zrobić?
– Tak. Odsłonięte części można dość łatwo wzmocnić. Zewnętrzna powłoka jest
oczywiście dostatecznie mocna, żeby wytrzymać siły działające od zewnątrz. Możemy ją
umocować w zagrożonych miejscach. Będzie to prymitywna osłona, ale, według moich
obliczeń, powinna wystarczyć. Jeżeli zrobimy to w odpowiedni sposób, pomoże to również
matematyce kształtu. Duże fragmenty powłoki zostały oderwane, gdy luk się otworzył, ale
ciągle są w pobliżu, większość w promieniu kilometra czy dwóch. I mogą zostać użyte.
W trakcie tych wyjaśnień Karoly ostatecznie się rozbudził.
– Mój zespół posiada skutery próżniowe – powiedział. – Możemy sprowadzić te
fragmenty dla ciebie, przyjacielu.
– Znakomicie, ale nie to jest moim największym zmartwieniem. Mój statek posiada
zdolność samonaprawy... w pewnych granicach... ale tym razem uszkodzenia je przekroczyły,
i to o rząd wielkości. Będę musiał dokonać napraw osobiście.
– Ty? – D’Branin był wyraźnie zaskoczony. – Royd, przecież powiedziałeś... twoje
muskuły, słabość... ta praca będzie ponad twoje siły. Z pewnością my możemy to za ciebie
zrobić!
– Jestem kaleką tylko w polu grawitacyjnym, Karoly – odpowiedział Royd spokojnym
głosem. – W nieważkości jestem w swoim żywiole. Za chwilę wyłączę siatkę grawitacyjną
ŻEGLARZA, żeby zebrać siły do prac naprawczych. Źle mnie zrozumiałeś. Jestem w pełni
zdolny do wykonywania pracy. Mam odpowiednie narzędzia, włącznie z własnym, ciężkim
skuterem.
– Przypuszczam, że wiem, czym się martwisz, kapitanie – powiedziała Melantha.
– Cieszę się – odpowiedział Royd. – To być może będziesz w stanie odpowiedzieć na
moje pytanie. Jeżeli wyjdę poza bezpieczne granice mojej kwatery, czy będziesz w stanie
powstrzymać swoich kolegów przed wyrządzeniem im jakiejś krzywdy?
Karoly d’Branin był zaszokowany.
– Och, Royd, jak mogłeś coś takiego pomyśleć? Jesteśmy naukowcami, uczonymi, a nie...
nie kryminalistami czy żołnierzami, czy... zwierzętami. Jesteśmy ludźmi... jak możesz
przypuszczać, że będziemy dla ciebie zagrożeniem, że będziemy na ciebie nastawać?
– Ludźmi, ale dla mnie jesteście obcymi – powtórzył Royd. – I wy jesteście wobec mnie
nieufni. Nie składaj pustych zapewnień, Karoly.
D’Branin zachłysnął się oburzeniem. Melantha wzięła go za rękę, prosząc, żeby był
cicho.
– Royd – powiedziała – ja nie będę cię okłamywała. Znajdziesz się oczywiście w
pewnym niebezpieczeństwie. Mam jednak nadzieję, że ukazując się w swojej własnej postaci,
raczej uszczęśliwisz naszych przyjaciół. Będą mogli naocznie stwierdzić, że mówiłeś prawdę,
zobaczyć, że jesteś tylko człowiekiem. – Uśmiechnęła się. – Zobaczą to, prawda?
– Tak, zobaczą – odpowiedział Royd – ale czy to wystarczy, żeby rozwiać ich
podejrzenia? Są przecież przekonani, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć tych trojga.
– Przekonanie jest mocnym słowem. Podejrzewają to, obawiają się tego. Są przestraszeni,
kapitanie, i mają ku temu poważne powody. Nawet ja się boję.
– Nie bardziej niż ja.
– Byłabym mniej przestraszona, gdybym wiedziała, co naprawdę się wydarzyło. Powiesz
mi? – Cisza. – Royd, jeżeli...
– Popełniłem kilka błędów – powiedział wreszcie grobowym głosem. – Ale nie jestem w
tym jedyny. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby powstrzymać wstrzyknięcie
Lasamerowi esperonu. Nie udało mi się. Mogłem uratować Alys i Lommie, gdybym je
widział, słyszał, wiedział, do czego zmierzają. Nie mogę pomóc, gdy nie wiem o
niebezpieczeństwie, a to ty zmusiłaś mnie do wyłączenia monitorów. Dlaczego? Czy
przewidziałaś taki tego rezultat, jesteś przecież zawsze trzy ruchy do przodu?
Melantha Jhirl poczuła chwilowy przypływ winy.
– Mea culpa, kapitanie, również ja jestem za to odpowiedzialna. Wiem o tym. Uwierz mi,
naprawdę o tym wiem. Ciężko jest jednak przewidywać następne trzy ruchy, jeżeli nie zna się
zasad gry. Wyjaśnij mi je.
– Jestem ślepy i głuchy – powiedział Royd, ignorując ją. – To mnie rozstraja. Nie mogę w
niczym pomóc, jeżeli jestem ślepy i głuchy. Melantha, mam zamiar znowu włączyć monitory.
Przykro mi, jeśli się na to nie zgadzasz. Pragnę twojej zgody, ale zrobię, jak powiedziałem z
nią czy bez niej. Muszę widzieć.
– Włącz je – powiedziała Melantha po namyśle. – Nie miałam racji, kapitanie. Nigdy nie
powinnam cię prosić, żebyś się oślepiał. Nie rozumiałam sytuacji i przeceniłam swą zdolność
do sprawowania kontroli nad innymi. Moja wina. Ulepszone modele zbyt często uważają że
mogą wszystko. – Jej myśli galopowały, czuła się niemal chora. Przeliczyła się, pomyliła i
teraz miała na rękach jeszcze więcej krwi. – Myślę, że teraz lepiej rozumiem.
– Co rozumiesz? – spytał Karoly.
– Nieprawda, nie rozumiesz – powiedział Royd surowo. – Nie udawaj, że jest inaczej.
Nie! Nie jest rozsądnie ani bezpiecznie być zbyt wiele ruchów do przodu. – W tonie jego
głosu było coś niepokojącego.
Melantha to również rozumiała.
– Co? – powiedział Karoly. – Nic nie rozumiem.
– Ani ja – dodała ostrożnie Melantha. – Ani ja, Karoly. – Pocałowała go lekko. – Żadne z
nas nic nie rozumie, prawda?
– Dobrze – powiedział Royd.
Skinęła głową i uspokajająco otoczyła ramieniem d’Branina.
– Royd – powiedziała. – A wracając do kwestii napraw. Wydaje mi się, że musisz ich
dokonać osobiście, bez względu na wszelkie obietnice z naszej strony. Nie zaryzykujesz
statku, przechodząc nim teraz, w takim stanie, na hipernapęd, a jedynym wyjściem poza tym
jest dryfowanie tutaj, aż wszyscy pomrzemy. Jaki więc mamy wybór?
– Ja mam wybór – powiedział Royd ze śmiertelną powagą. – Mógłbym was wszystkich
zabić, gdyby był to jedyny sposób na uratowanie siebie i statku.
– Możesz spróbować – odrzekła Melantha.
– Nie rozmawiajmy już, proszę, o śmierci – wtrącił się d’Branin.
– Masz rację, Karoly – powiedział Royd. – Nie chcę zabijać nikogo z was. Ale muszę być
pewny mego bezpieczeństwa.
– Możesz być – zapewniła go Melantha. – Karoly może wysłać pozostałych w pościg za
fragmentami powłoki. Poza tym ja będę twoją ochroną. Będę cały czas przy tobie. Jeżeli
ktokolwiek zechce cię zaatakować, najpierw będzie musiał rozprawić się ze mną. I przekona
się, że to wcale nie jest łatwe. Poza tym mogę ci pomagać w pracy. Pójdzie trzy razy szybciej.
Royd starał się być uprzejmy.
– Wiem z doświadczenia, że większość urodzonych na planetach w nieważkości łatwo się
męczy i jest dość niezdarna. Wydaje mi się, że samotnie będę pracował efektywniej, ale z
przyjemnością przyjmuję twoje usługi jako mojego goryla.
– Przypominam ci, że jestem ulepszonym modelem, kapitanie – powiedziała Melantha. –
W nieważkości jestem równie dobra jak w łóżku. Będę naprawdę pomocna.
– Jesteś uparta. Dobrze, jak sobie życzysz. Za kilka sekund odłączę zasilanie siatki
grawitacyjnej. Karoly, idź przygotować na to swoich ludzi. Przebierzcie się w skafandry i
wyprowadźcie na zewnątrz wasze skutery. Opuszczę ŻEGLARZA za trzy godziny, gdy uda
mi się nieco ochłonąć po bólach waszej grawitacji. Chcę, żeby w tym czasie wszyscy byli na
zewnątrz. Czy ten warunek jest zrozumiały?
– Tak – odpowiedział Karoly. – Wszyscy poza Agathą. Ona wciąż nie odzyskała
świadomości, przyjacielu. Nie będzie z nią kłopotów.
– Nie. Mam na myśli wszystkich z was, łącznie z Agathą. Zabierzcie ją ze sobą.
– Ależ Royd! – zaprotestował d’Branin.
– Ty jesteś tu kapitanem – powiedziała Melantha twardo. – Będzie, jak sobie życzysz...
Wszyscy na zewnątrz. Łącznie z Agathą.

***

Na zewnątrz. To było tak, jakby jakieś monstrualne zwierzę wygryzło część gwiazd.
Melantha Jhirl czekała na swym skuterze tuż przy burcie ŻEGLARZA i przyglądała się
gwiazdom. Nie były wcale takie inne, oglądane stąd, z głębi kosmicznej pustki. Zimne,
zamrożone punkty światła, nieruchome i srogie, jakby mniej było w nich ciepła i łagodności
niż wtedy, gdy atmosfera zmuszała je do mrugania i tańczenia. Ale przede wszystkim brak
stałych, namacalnych punktów odniesienia przypominał jej, gdzie się znajduje: w miejscu
pomiędzy, tam, gdzie nie zatrzymują się kobiety i mężczyźni, i ich statki, gdzie w swych
starożytnych pojazdach żeglują wolkryni. Chciała odnaleźć słońce Avalonu, nie wiedziała
jednak, gdzie ma go szukać. Konstelacje nie były jej znane; nie miała pojęcia, w którą stronę
jest zwrócona. Za nią, przed i ponad nią, i ze wszystkich stron rozciągały się nieskończone
pola gwiazd. Spojrzała w dół – a może w stronę, która w tym momencie wydawała się dołem
– poza swoje stopy i skuter, poza ŻEGLARZA NOCY, spodziewając się ujrzeć następną
nieskończoność obcych gwiazd. I wygryziona pustka uderzyła w nią z niemal fizyczną mocą.
Zwalczyła nagły zawrót głowy. Wisiała nad ziejącą otchłanią, rozpadliną we
wszechświecie, czarną, bezgwiezdną, ogromną... pustą.
Potem sobie przypomniała – Welon Grzesznicy. To tylko chmura ciemnych gazów, nic
wielkiego, galaktyczne zanieczyszczenie, tłumiące światło gwiazd Granicy. Ale z tak bliska
Welon wydawał się gigantyczny, przerażający i musiała zmusić się do oderwania wzroku,
gdy zaczęło jej się wydawać, że spada. To była rozwarta paszcza pod nią i pod kruchą,
srebrnobiałą muszlą ŻEGLARZA NOCY, paszcza gotowa ich połknąć.
Melantha dotknęła jednego z przycisków kontrolnych na widlastej kierownicy, obracając
się w ten sposób, że Welon znalazł się z boku, a nie pod nią. To nieco pomogło. Ignorując
potężny mur ciemności, skupiła myśli na ŻEGLARZU. Był to największy obiekt w jej
wszechświecie, jasny pośród ciemności, niezgrabny, rozdarty luk towarowy sprawiał, że cały
statek robił wrażenie źle wyważonego.
Widziała inne skutery, jak zataczały pętle poprzez ciemność, ścigając poszarpane
fragmenty poszycia statku, sczepiając się z nimi i holując je z powrotem. Lingwiści jak
zwykle pracowali razem, dzieląc jeden skuter. Rojan Christopheris był sam i pracował w
ponurej ciszy. Melantha musiała zagrozić mu użyciem przemocy, żeby wreszcie zgodził się
do nich przyłączyć. Ksenobiolog był przekonany, że to wszystko to tylko następny podstęp,
że gdy już znajdą się na zewnątrz, ŻEGLARZ NOCY włączy hipernapęd i odleci, zostawiając
ich na pewną śmierć. Podejrzenia te zostały jeszcze rozognione piciem – w jego oddechu
wyraźnie czuć było alkohol, gdy w końcu, zmuszony przez Melanthę i d’Branina, wkładał na
siebie skafander. Karoly również miał skuter, a także milczącego pasażera – Agathę Marij-
Black, śpiącą twardo w swoim kombinezonie po świeżej dawce lekarstw, przymocowaną
bezpiecznie do siedzenia skutera.
Podczas gdy jej koledzy pracowali, Melantha czekała na Royda Erisa, rozmawiając z
nimi od czasu do czasu przez radio. Lingwiści, nieprzywykli do nieważkości, narzekali
niemal bez przerwy, z przerwami na kłótnie. Karoly wciąż na nowo podejmował próby
uspokojenia ich. Christopheris niemal się nie odzywał, a jeśli, to jego komentarze były oschłe
i jadowite. Ciągle był zagniewany. Melantha odprowadziła go wzrokiem, gdy przelatywał w
jej polu widzenia – wyprostowaną postać w przylegającym, czarnym skafandrze, stojącą
sztywno przy kierownicy skutera.
W końcu kolista śluza powietrzna na szczycie najbliższej z głównych sfer ŻEGLARZA
otworzyła się i wyłonił się z niej Royd Eris.
Patrzyła, jak się zbliża, ciekawa, zastanawiając się nad jego prawdziwym wyglądem.
Wyobraźnia podsuwała jej tuzin sprzecznych ze sobą obrazów. Jego dystyngowany,
kulturalny, nieco zbyt formalny głos i sposób mówienia przypominały jej czasem
ciemnoskórych arystokratów z rodzinnego Prometeusza, czarowników, igrających z ludzkimi
genami i zabawiających się dziwacznymi, skomplikowanymi grami w status społeczny.
Innym razem jego naiwność powodowała, że wyobrażała go sobie jako niedoświadczonego
młodzieńca. Hologram, który im wysyłał, przedstawiał młodego mężczyznę o zmęczonym
wyglądzie, ale, wedle jego własnych słów, w rzeczywistości był znacznie starszy. Gdy mówił,
Melantha miała jednak trudności w wyobrażeniu sobie, że słucha starego człowieka.
Poczuła dreszcz podniecenia, gdy się zbliżył. Jego skuter i skafander niepokojąco różniły
się od tych, których oni używali. „To wytwór obcych” – pomyślała i szybko zgasiła tę myśl.
Takie różnice niczego nie dowodziły. Skuter Royda był duży – długa, owalna płaszczyzna z
ośmioma zaopatrzonymi w stawy ramionami roboczymi, wystającymi spod niej jak nogi
metalowego pająka. Pod konsolą kontrolną zamontowany był wysokowydajny laser tnący,
groźnie wysuwając do przodu okrągły, długi ryj. Skafander Royda był znacznie masywniejszy
niż starannie zaprojektowane przez Akademię stroje próżniowe, które oni nosili, z garbem
między łopatkami, będącym prawdopodobnie zasilaczem, i zawadiackimi, ułożonymi
promieniście brzechwami na ramionach i hełmie. Sprawiały one, że cała sylwetka wydawała
się ciężka, garbata i zdeformowana.
Gdy w końcu zbliżył się na tyle, aby Melantha mogła zobaczyć jego twarz, okazało się
jednak, że jest ona zupełnie zwykła.
Biała, bardzo biała – takie było pierwsze i najsilniejsze jej wrażenie; białe, krótko obcięte
włosy, biały zarost na ostro zarysowanej szczęce, niemal niewidoczne brwi, pod którymi
niespokojnie poruszały się oczy, duże i intensywnie błękitne – najlepsza z cech jego wyglądu.
Skórę miał bladą i bez zmarszczek, niemal nie tkniętą przez czas. „Wygląda na spiętego –
pomyślała – i być może nieco przestraszonego”.
Royd zatrzymał swój skuter obok niej, pośród poskręcanej ruiny, która była lukiem
towarowym numer trzy, i uważnie przyjrzał się zniszczeniom, chaosowi unoszących się
śmieci, które kiedyś były ciałem, krwią, metalem, szkłem, plastikiem. Teraz trudno je było
rozróżnić, były wymieszane, razem stopione i zmrożone.
– Mamy przed sobą sporo pracy – powiedział. – Możemy zacząć?
– Najpierw porozmawiajmy – odpowiedziała. Przysunęła swój skuter bliżej i wyciągnęła
rękę w jego stronę, ale odległość wciąż była zbyt duża, oddzielała ich szerokość podstaw
dwóch skuterów. Melantha wycofała się i odwróciła do góry nogami. Znowu przesunęła się w
jego stronę, zatrzymując skuter dokładnie pod-nad jego pojazdem. Ich ubrane w rękawiczki
dłonie spotkały się, zwarły, rozdzieliły. Melantha skorygowała wysokość. Ich hełmy zetknęły
się.
– Teraz cię dotknąłem – powiedział Royd z drżeniem w głosie. – Nigdy przedtem nikogo
nie dotykałem ani nie byłem dotykany.
– Och, Royd, to nie jest dotknięcie, prawdziwe. Oddzielają nas kombinezony. Ale ja cię
dotknę, naprawdę cię dotknę. Przyrzekam ci.
– Nie możesz. To niemożliwe.
– Znajdę jakiś sposób – powiedziała pewnym tonem. – Wyłącz teraz swój komunikator.
Nasze głosy zostaną przeniesione przez hełmy.
Zamrugał i przesunął językiem po wyłączniku.
– Teraz możemy porozmawiać – powiedziała. – Prywatnie.
– Melantha, nie podoba mi się to. To zbyt oczywiste. To niebezpieczne.
– Nie ma innego sposobu. Royd, ja wiem.
– Tak – odpowiedział. – Zdawałem sobie z tego sprawę. Trzy ruchy do przodu, co?
Pamiętam twój sposób rozgrywania partii szachowych. Ale to jest znacznie poważniejsza gra
i byłabyś bezpieczniejsza, gdybyś udawała ignorancję.
– W pełni to rozumiem, kapitanie. Nie jestem jednak pewna innych rzeczy. Czy możemy
o nich porozmawiać?
– Nie. Nie proś mnie o to. Rób po prostu tak, jak ci mówię. Jesteście w
niebezpieczeństwie, wszyscy, ale mogę was ochronić. Im mniej będziecie wiedzieli, tym moja
ochrona będzie skuteczniejsza. – Jego twarz, widoczna przez przezroczystą płytę hełmu, była
wyraźnie smutna.
Spojrzała mu w oczy.
– To może być drugi członek załogi, ktoś ukryty w twojej kwaterze, ale nie wierzę w to.
To sam statek, prawda? Morduje nas twój statek. Nie ty. On. Tyle że to nie ma sensu. Ty
wydajesz rozkazy ŻEGLARZOWI NOCY. Jak on może samodzielnie działać? I dlaczego? Z
jakiego powodu? I jak został zabity Thale Lasamer? Sprawa z Alys i Lommie, to było proste,
ale morderstwo psioniczne? Statek kosmiczny obdarzony zdolnościami psi? Nie mogę tego
uznać za możliwe. To nie może być statek. A z drugiej strony to nie może być cokolwiek
innego. Pomóż mi, kapitanie.
Zamrugał, w jego oczach było cierpienie.
– Nie powinienem był przyjmować propozycji d’Branina, nie w wypadku, gdy wśród was
był telepata. To było zbyt ryzykowne. Ale chciałem zobaczyć wolkrynów, a Karoly mówił o
nich tak poruszająco. – Westchnął. – Już i tak zbyt wiele rozumiesz. Nie mogę zdradzić ci
więcej albo będę bezsilny, niezdolny cię chronić. Funkcjonowanie statku jest nieprawidłowe,
to wszystko, co możesz wiedzieć. Zbyt mocne domaganie się pełnej prawdy jest
niebezpieczne. Myślę, że tak długo, jak urządzenia kontrolne są w moich rękach, jestem w
stanie ochronić ciebie i innych przed niebezpieczeństwem. Zaufaj mi.
– Zaufanie musi być odwzajemnione – powiedziała.
Royd podniósł rękę i odepchnął ją, potem włączył z powrotem swój komunikator.
– Dość tego plotkowania – oznajmił. – Mamy do wykonania konkretną pracę. Chodź.
Przekonajmy się, czy rzeczywiście jesteś ulepszona.
W samotności swego hełmu Melantha zaklęła.

***

Z nieregularnie skręconym kawałem metalu, zamkniętym w magnetycznym chwycie


swego skutera, Rojan pożeglował z powrotem w stronę ŻEGLARZA. Patrzył z oddali, jak
Royd Eris wyłania się ze statku na swym rozbudowanym ponad normalny wymiar skuterze.
Był nieco bliżej, gdy Melantha odwróciła skuter i przytknęła swój hełm do hełmu Royda.
Christopheris słuchał ich wstępnej, osobistej rozmowy, słyszał, jak Melantha przyrzekła
dotknąć go – Erisa, tego nieczłowieka, tego mordercę. Przełknął narastającą w nim furię.
Potem oni się wyłączyli, odcięli go, odcięli wszystkich. Ale ona ciągle tam wisiała, obok tej
zagadki w garbatym skafandrze, ich twarze przyciśnięte do siebie jak dwojga całujących się
kochanków.
Christopheris podleciał bliżej, zwolnił schwytaną płytę tak, żeby podryfowała w ich
stronę.
– Macie – oznajmił. – Lecę złapać następną.
Wyłączył swój komunikator i zaklął, a jego skuter zatoczył krąg wokół sfer ŻEGLARZA
i łączących je rur.
„W jakiś sposób oni wszyscy są w to wmieszani” – pomyślał z goryczą, Royd i Melantha,
i prawdopodobnie również stary d’Branin. Ona od początku broniła Erisa, powstrzymywała
ich, gdy mogli razem coś przedsięwziąć, wiedziała dokładnie, kim lub czym jest Eris. Miał
rację, że jej nie ufał. Ciarki przeszły mu po skórze, gdy przypomniał sobie, że poszedł z nią
do łóżka. Ona i Eris są tacy sami, bez względu na to, co to oznacza. A teraz biedna Alys nie
żyje i ta durna Thorne, i nawet ten przeklęty telepata, a Melantha wciąż jest z nim, a
przeciwko wszystkim pozostałym. Rojan Christopheris był mocno przestraszony i
rozgniewany, i na wpół pijany.
Lingwiści i d’Branin byli poza zasięgiem wzroku, ścigając gdzieś wirujące płyty niemal
zmienionego w żużel metalu. Royd i Melantha całkowicie zajęli się sobą, a statek był pusty i
bez ochrony. To była jego szansa. Nic dziwnego, że Eris nalegał, żeby wszyscy wyszli w
przestrzeń przed nim. Oddzielony od urządzeń kontrolnych ŻEGLARZA NOCY był tylko
człowiekiem. I to na dodatek słabym.
Uśmiechając się twardo, Christopheris poprowadził skuter wokół sfer towarowych i,
ukryty przed czyimkolwiek wzrokiem, zniknął w otwartej paszczy cylindra z silnikami. To
był długi tunel, otwarty na próżnię, co zabezpieczało go przed korozją powodowaną
powietrzem. Jak większość statków ŻEGLARZ NOCY miał potrójny system napędowy –
pole grawitacyjne do lądowania i startów, bezużyteczne z dala od źródeł grawitacji, napęd
nuklearny do podświetlnych manewrów w przestrzeni kosmicznej i wreszcie wielkie silniki
hipernapędu. Światła skutera prześliznęły się po pierścieniu silników nuklearnych i położyły
się długimi, jasnymi smugami na bokach zamkniętych cylindrów hipernapędu, wielkich,
ujętych w sieci metalu i kryształu maszyn, które zaginały tkankę czasoprzestrzeni.
Na końcu tunelu znajdowały się wielkie, koliste i zamknięte drzwi ze wzmocnionego
metalu – główna gródź powietrzna.
Ksenobiolog wylądował, zszedł ze skutera – z pewnym trudem uwalniając buty z
magnetycznego chwytu – i podszedł do grodzi. „To będzie najtrudniejsze” – pomyślał.
Bezgłowe ciało Lasamera było luźno przywiązane do potężnej, stojącej obok podpory.
Sprawiało wrażenie ponurego strażnika dalszej drogi. Coś zmuszało Christopherisa, żeby,
programując przejście przez śluzę, bez przerwy na nie patrzyć. Ilekroć odwrócił wzrok,
stwierdzał po chwili, że jego oczy uparcie wędrowały z powrotem. Ciało wyglądało niemal
naturalnie, jakby nigdy nie miało głowy. Chciał przypomnieć sobie, jak Lasamer wyglądał,
ale rysy twarzy telepaty wymykały się jego pamięci. Zaczął wiercić się niespokojnie i był
naprawdę wdzięczny drzwiom, że wreszcie dały się otworzyć i mógł wejść do śluzy.
Znalazł się na pokładzie ŻEGLARZA NOCY, sam.
Był człowiekiem ostrożnym, nie zdjął więc skafandra, jakkolwiek otworzył hełm,
ściągnął z głowy nagle sflaczałą, metaliczną tkaninę i odrzucił ją na plecy jak kaptur. Jeżeliby
zaszła taka potrzeba, mógł dostatecznie szybko włożyć hełm z powrotem. W luku towarowym
numer cztery, w którym członkowie ekspedycji złożyli swój ekwipunek, znalazł to, czego mu
było potrzeba – przenośny laser tnący, w pełni naładowany i gotowy do użycia. Laser miał
niewielką moc, ale i tak była ona wystarczająca.
Powolny i niezgrabny w nieważkości, przeciągnął się ręka za ręką wzdłuż korytarza do
zaciemnionej mesy.
Było w niej bardzo zimno. Powietrze szczypało chłodem policzki, ale starał się nie
zwracać na to uwagi. W drzwiach zebrał siły i odepchnął się nogami od ściany. Pożeglował
nad meblami, na szczęście bezpiecznie przymocowanymi do podłogi. W czasie lotu coś
zimnego i mokrego dotknęło jego twarzy. Wzdrygnął się, ale wrażenie zniknęło, zanim zdołał
ustalić, co było jego źródłem.
Kiedy się powtórzyło, Christopheris szybko sięgnął ręką ku twarzy i zamknął dłoń.
Poczuł nagły przypływ mdłości. Zapomniał. Nikt jeszcze nie wysprzątał mesy. Wciąż były
tu... pozostałości, unoszące się teraz w powietrzu – krew, kawałki skóry, odłamki kości,
mózg. Wszędzie wokół niego.
Dotarł do przeciwległej ściany, wyhamował ramionami i przeciągnął się w dół do
miejsca, w którym chciał się znaleźć. Przegroda. Ściana. Nie było widać żadnych drzwi, ale
nie przypuszczał, żeby metal był bardzo gruby. Za nim znajdowało się stanowisko
dowodzenia, końcówki komputera, bezpieczeństwo, potęga. Christopheris nie uważał się za
człowieka mściwego. Nie miał zamiaru wyrządzać Roydowi żadnej krzywdy. Nie jemu go
osądzać. Przejmie tylko kontrolę nad ŻEGLARZEM NOCY, zneutralizuje Erisa, upewni się,
że będzie on zamknięty bezpiecznie w swoim skafandrze. Potem poprowadzi ich wszystkich z
powrotem, bez żadnych następnych zagadek, bez następnych trupów. Arbitrzy Akademii
wysłuchają całej historii, zbadają Erisa i zdecydują, kto miał rację, a kto się mylił, kto był
winny, a kto nie, i co z tym wszystkim powinno być zrobione.
Laser wypuścił z siebie cienki ołówek rubinowego światła. Christopheris uśmiechnął się i
skierował je na ścianę. To była praca wymagająca czasu, ale on był cierpliwy. Nie zauważą
jego nieobecności, był dziś bardzo małomówny, a jeśli nawet, to pomyślą, że zapędził się
gdzieś dalej za jakimś odłamkiem metalu. Na ukończenie prac naprawczych Eris będzie
potrzebował całych godzin, a może nawet dni. Z miejsca, w którym jasne ostrze lasera
dotykało metalu, unosił się dym. Rojan nachylił się pilnie nad swą pracą.
Coś poruszyło się na skraju jego pola widzenia, niewielkie mignięcie, ledwo zauważalne.
„Unoszący się kawałek mózgu – pomyślał – albo odłamek kości”. To był zakrwawiony płat
skóry, z wciąż widocznymi włosami. Potworność, ale nic, czego trzeba by się obawiać. Był
biologiem, przyzwyczaił się do widoku krwi, mózgu i płatów skóry. I do gorszych nawet
rzeczy, znacznie gorszych. W swoim czasie robił sekcje wielu obcych, przecinając chitynę,
przedzierając się przez śluz, otwierając pulsujące i cuchnące żołądki i kolce jadowe, widział
to wszystko i dotykał tego.
Znowu ten ruch, drażnił wzrok. Rojan czuł, że musi spojrzeć w tamtą stronę, chociaż tego
nie chciał. W jakiś sposób nie mógł nie spojrzeć, tak jak nie mógł oderwać wzroku od
bezgłowego ciała przy śluzie. Spojrzał.
To było oko.
Christopheris zadrżał i promień lasera ześliznął się ostro w jedną stronę. Z wysiłkiem
wprowadził go z powrotem w wycinany w ścianie kanał. Serce mu waliło jak młotem.
Próbował się uspokoić. Nie ma się czego bać. Nikogo tu nie ma, a jeśli nawet Royd wróci, no
cóż, ma przecież laser jako broń i skafander na wypadek otworzenia śluz powietrznych.
Znowu spojrzał na wiszące w powietrzu oko, siłą woli odsuwając obawy. To tylko oko,
jedno z oczu Lasamera, bladobłękitne, przekrwione, ale nietknięte, to samo wodniste oko,
które tkwiło w głowie chłopaka, gdy był on jeszcze żywy, nic nadnaturalnego. Kawałek
martwego ciała, unoszący się w mesie między innymi kawałkami martwego ciała. „Ktoś
jednak powinien tutaj posprzątać” – pomyślał ze złością. Zostawienie tutaj tego wszystkiego
było nieprzyzwoite, niegodne cywilizowanych ludzi.
Oko wisiało nieruchomo. Inne przerażające resztki dryfowały, popychane prądami
powietrza w mesie, ale oko było nieruchome. Nie zmieniało wysokości, nie kręciło się. Było
utkwione w nim. Patrzyło.
Przeklął się za głupotę i skupił myśli na laserze, na swej pracy. Wypalił już w ścianie
prostą, pionową linię prawie metrowej długości. Rozpoczął wycinanie następnej, pod kątem
prostym do tamtej.
Oko przyglądało mu się beznamiętnie. Christopheris nagle stwierdził, że dłużej tego nie
zniesie. Jedna z rąk zwolniła chwyt na laserze, sięgnęła, złapała oko i rzuciła w głąb
pomieszczenia. Stracił od tego równowagę. Przekoziołkował do tyłu, zupełnie już
wypuszczając laser, z ramionami trzepoczącymi jak skrzydła absurdalnie ciężkiego ptaka. W
końcu chwycił róg stołu i zatrzymał się.
Laser wisiał w centrum mesy, unosząc się między filiżankami do kawy i fragmentami
ludzkiej tkanki, ciągle strzelając. Obracał się powoli. To nie miało sensu. Laser powinien
automatycznie się wyłączyć, gdy wyleciał mu z rąk. „Zepsuł się” – pomyślał Rojan nerwowo.
Dym wznosił się ze ścieżki, którą cienka linia światła rysowała na dywanie.
Z nagłym drżeniem zdał sobie sprawę, że laser zwraca się w jego stronę.
Podniósł się, położył obie dłonie płasko na stole i wypchnął się w górę. Pożeglował w
stronę sufitu, uciekając przed dymiącą kreską.
Teraz laser zaczął się obracać wyraźnie szybciej.
Christopheris mocno odepchnął się od sufitu, uderzył w ścianę, jęknął z bólu, odbił się od
podłogi, kopnął. Laser poruszał się szybko, ścigając go. Wzbił się więc wysoko i przygotował
na następne odbicie od sufitu. Promień zatoczył krąg, zbyt wolno. Dostanie go, gdy wciąż
będzie strzelał w odwrotnym kierunku.
Zbliżył się, wyciągnął rękę. I zobaczył oko.
Wisiało nad laserem. Patrząc.
Rojan Christopheris zakwilił cicho w głębi gardła i ręka zawahała się – tylko przez
moment, ale to wystarczyło. Rubinowy promień uniósł się i zwrócił ku niemu.
Jego dotyk był lekką, gorącą pieszczotą na szyi.

***

Upłynęła ponad godzina, zanim stwierdzili, że go z nimi nie ma. Pierwszy zauważył jego
nieobecność Karoly d’Branin, wezwał go przez komunikator i nie otrzymał odpowiedzi.
Powiedział o tym pozostałym.
Royd Eris cofnął swój skuter, odsuwając się od pancernej płyty, którą właśnie montował.
Przez przezroczystą zasłonę jego hełmu Melantha zobaczyła, jak twardnieją mu linie wokół
ust.
W tej właśnie chwili wybuchły hałasy.
Przenikliwy wrzask strachu i bólu, potem jęki i gulgoty. Potworne, mokre odgłosy, jakby
wydawane przez człowieka dławiącego się własną krwią. Wszyscy to słyszeli. Dźwięki
wypełniły bez reszty wnętrza ich hełmów. I niemal czysto pośród tej udręki zabrzmiało coś,
co przypominało wołanie: „Ratunku!”.
– To Christopheris – powiedział kobiecy głos. To Lindran.
– Coś mu się stało – dodał Dannel. – Wzywa pomocy. Nie słyszycie tego?
– Gdzie... – ktoś zaczął.
Royd Eris powiedział:
– Głupiec. Ostrzegałem...
– Mam zamiar to sprawdzić – oznajmiła Lindran.
Dannel zwolnił holowany przez nich fragment poszycia statku, który uleciał, koziołkując.
Skuter lingwistów skręcił w dół ku ŻEGLARZOWI NOCY.
– Zatrzymajcie się – rozkazał Royd. – Wrócę do mojej kwatery i sprawdzę wszystko
stamtąd, jeśli sobie życzycie, ale wy nie możecie teraz wchodzić na statek. Musicie zostać na
zewnątrz do czasu, aż wam pozwolę wejść.
Straszliwe dźwięki wciąż nie milkły.
– Idź do diabła – warknęła na niego Lindran.
Karoly d’Branin również wprawił swój skuter w ruch, spiesząc za lingwistami, ale był
znacznie dalej i miał do statku jeszcze długą drogę.
– Royd, co ty chcesz powiedzieć? Przecież musimy mu pomóc, nie rozumiesz tego? Coś
mu się stało, posłuchaj go. Proszę, przyjacielu.
– Nie – odpowiedział Royd. – Karoly, zatrzymaj się! Jeżeli Rojan wrócił samotnie na
statek, to już jest martwy.
– Skąd wiesz? – krzyknął Dannel. – Przygotowałeś to? Zastawiłeś pułapki na wypadek,
gdybyśmy ci nie byli posłuszni?
– Nie. Posłuchajcie mnie. Nie możecie mu teraz pomóc. Tylko ja mogłem go uratować,
ale nie chciał mnie słuchać. Uwierzcie mi. Zatrzymajcie się... – W jego głosie zabrzmiała
desperacja.
W oddali skuter d’Branina zwolnił wyraźnie. Lingwiści nie wstrzymali swojego.
– Powiedziałabym, że zbyt długo już cię słuchaliśmy – stwierdziła Lindran. Musiała
niemal krzyczeć, żeby być słyszaną poprzez rozbrzmiewające w ich hełmach dźwięki, szloch
i jęki, obrzydliwe mokre zasysanie, niewyraźne błagania o pomoc. Agonia wypełniła cały
wszechświat. – Melantho – zawołała. – Zatrzymaj Erisa tam, gdzie jest teraz. Będziemy
ostrożni, zobaczymy, co się tam dzieje, ale nie chcę, żeby on dostał się do swoich urządzeń
kontrolnych. Zrozumiałaś?
Ta zawahała się. Dźwięki biły z mocą w jej uszy. Trudno było zebrać myśli. Royd
odwrócił skuter, zwracając się do niej twarzą. Czuła na sobie ciężar jego wzroku.
– Zatrzymaj ich – powiedział. – Melantho, Karoly, rozkażcie im się zatrzymać. Mnie nie
będą słuchać. Nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. – Wyraźnie cierpiał. Wyraz jego
twarzy pomógł jej podjąć decyzję.
– Wracaj szybko do środka, Royd. Zrób, co będziesz mógł. Ja spróbuję ich zatrzymać.
– Po czyjej ty jesteś stronie? – spytała oskarżycielsko Lindran.
Royd skinął do niej głową poprzez przestrzeń, ale ona już wprawiła skuter w ruch.
Wycofała go z obszaru prac, usianego fragmentami kadłuba i innymi śmieciami, potem
gwałtownie przyspieszyła, lecąc wokół ŻEGLARZA NOCY w stronę pomieszczeń
silnikowych.
Już z daleka widziała, że jest za późno. Lingwiści znajdowali się zbyt blisko i poruszali
się znacznie szybciej niż ona.
– Nie róbcie tego – powiedziała rozkazująco. – Christopheris nie żyje.
– A więc to jego duch wzywa pomocy – odrzekła Lindran. – Kiedy zszywali cię do kupy,
musieli ci uszkodzić geny odpowiedzialne za słuch, dziwko.
– Statek nie jest bezpieczny.
– Dziwka. – To była cała odpowiedź, jaką otrzymała.
Skuter d’Branina też ścigał ich bezskutecznie.
– Przyjaciele, musicie się zatrzymać, proszę, błagam was o to. Omówmy to wszyscy
razem.
Odpowiedzią były tylko przerażające dźwięki.
– Jestem waszym przełożonym! – krzyknął. – Rozkazuję wam czekać na zewnątrz.
Słyszycie mnie? Rozkazuję to w imieniu Akademii Ludzkiej Wiedzy! Proszę, przyjaciele,
proszę.
Melantha patrzyła bezradnie, jak Lindran i Dannel zniknęli w wylocie tunelu.
Chwilę później wyhamowała swój skuter przed czekającymi, czarnymi ustami,
zastanawiając się, czy powinna lecieć za nimi w głąb ŻEGLARZA. Być może byłaby w
stanie ich złapać, zanim otworzyłaby się śluza powietrzna.
Głos Royda, ochrypły na tle hałasów, odpowiedział na jej nie wypowiedziane pytanie.
– Zostań. Nie leć dalej.
Obejrzała się. Zbliżał się do niej skuter Royda.
– Royd, co ty tu robisz? Użyj własnego wejścia. Musisz się dostać do swojej części!
– Nie mogę – odpowiedział spokojnie. – Statek nie reaguje na moje polecenia. Śluza nie
chce się otworzyć. Jestem uwięziony na zewnątrz. Główna gródź w pomieszczeniach
silnikowych jest jedyną, którą można otworzyć ręcznie. Nie chcę, żebyście wchodzili na
statek, zanim dotrę do konsoli dowódczej... ani ty, ani Karoly.
Melantha spojrzała w głąb cieni wewnątrz tunelu, w których zniknęli lingwiści.
– Co się stanie...
– Proś ich, żeby wrócili. Błagaj ich. Być może ciągle nie jest za późno.
Próbowała. Próbował również Karoly. Kakofoniczna symfonia bólu i błagań trwała,
zdałoby się, bez końca, ale w żaden sposób nie wpłynęła na decyzję Dannela i Lindran.
– Wyłączyli komunikatory – powiedziała Melantha z furią w głosie. – Nie chcą nas
słyszeć. Nas albo... tych dźwięków.
Skutery Royda i d’Branina dotarły do niej w tym samym czasie.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedział Karoly. – Dlaczego nie możesz się dostać do
środka, Royd? Co tu się dzieje?
– To proste, Karoly – odrzekł Eris. – Jestem trzymany na zewnątrz i tak będzie do czasu...
do czasu...
– Tak? – zachęciła go Melantha.
– Do czasu, aż moja matka rozprawi się z nimi.

***

Lingwiści zostawili swój skuter obok tego porzuconego przez Christopherisa i przeszli
przez śluzę w nierozważnym pośpiechu, niemal nie spojrzawszy na ponurego, bezgłowego
odźwiernego. Wewnątrz zatrzymali się na chwilę, żeby zdjąć i odrzucić na plecy hełmy.
– Ciągle go słyszę – powiedział Dannel. Wewnątrz statku dźwięki były znacznie słabsze.
– To dobiega z mesy. Szybko.
Używając rąk i nóg przebyli korytarz w czasie krótszym niż minuta. Dźwięki stawały się
coraz wyraźniejsze, bliższe.
– On jest tam wewnątrz – rzuciła Lindran, gdy dotarli do przejścia.
– Tak – odparł Dannel – ale czy jest sam? Potrzebna nam jest jakaś broń. A co, jeżeli...
Royd oczywiście musiał kłamać. Na pokładzie tego statku jest ktoś jeszcze. Będziemy musieli
się bronić.
Lindran nie chciała czekać.
– Jest nas dwoje – powiedziała. – Chodźmy wreszcie!
Odbiła się i przefrunęła przez przejście, wołając Christopherisa po imieniu.
Wewnątrz mesy było ciemno. Jedyne światło dobiegało z korytarza. Jej oczy
potrzebowały dłuższej chwili, żeby się przystosować. Wszystko było przemieszane. Ściany,
sufit, podłoga były takie jak zawsze, ale i tak Lindran straciła poczucie kierunku.
– Rojan – krzyknęła niepewnie. – Gdzie jesteś?
Mesa wydawała się pusta. Może była to tylko wina światła lub jej oszołomienia.
– Kieruj się tymi odgłosami – zaproponował Dannel. Wisiał w przejściu, rozglądając się
przez chwilę uważnie, potem ostrożnie, po omacku ruszył wzdłuż ściany.
Jakby w odpowiedzi na jego sugestię płaczliwe dźwięki nagle stały się głośniejsze.
Zdawały się dobiegać najpierw z jednego kąta mesy, potem z drugiego.
Zniecierpliwiona Lindran odbiła się i przefrunęła przez całe pomieszczenie, rozglądając
się wokół. Dotarła do ściany w rejonie kuchni i to przywiodło jej na myśl broń i obawy
wyrażane przez Dannela. Pamiętała dokładnie, gdzie znajdowały się narzędzia kuchenne.
– Hej – powiedziała chwilę później, odwracając się w jego stronę. – Mam nóż, to chyba
doda ci odwagi.
Pomachała nim bojowo, zahaczając przypadkiem unoszący się obok bąbel płynu
wielkości jej pięści.
Rozprysnął się, zmieniając w setki mniejszych kulek. Jedna z nich przeleciała tuż przed
jej twarzą i Lindran liznęła ją językiem, smakując. „Krew. Ale przecież Lasamer nie żyje już
od dawna. Jego krew powinna być zaschnięta” – pomyślała.
– Och, Boże miłosierny – powiedział Dannel.
– Co? – spytała Lindran. – Znalazłeś go?
Dannel niezdarnie przesuwał się w stronę wejścia, pełznąc po ścianie jak przerośnięty
owad.
– Uciekaj stąd Lindran – krzyknął. – Szybko!
– Dlaczego? – Zadrżała mimo woli. – Co się stało?
– Te wrzaski – powiedział. – Ściana, Lindran, ściana. Dźwięki.
– Pleciesz bez sensu – warknęła. – Weź się w garść.
– Nie widzisz? – wymamrotał niemal niezrozumiale. – Te odgłosy dobiegają ze ściany.
Komunikator. Są udawane. Podrobione.
Dannel dotarł do przejścia i zanurkował w nie, wzdychając głośno. Nie czekał na nią. Po
chwili zniknął w głębi korytarza, dziko przebierając rękami, bezładnie odpychając się i
kopiąc. Lindran skupiła się i ruszyła za nim. Dźwięki pojawiły się przed nią, przy drzwiach.
– Pomóżcie mi – mówiły głosem Rojana Christopherisa. Usłyszała jęk i to straszne,
mokre zachłyśnięcie. Zatrzymała się. Z boku dobiegł charczący, upiorny, śmiertelny grzechot.
– Aaaach... – jęk głośny, kontrapunktujący inne hałasy. – Pomóżcie mi. Pomóżcie, pomóżcie,
pomóżcie – wołał Christopheris z ciemności za jej plecami. Kasłanie i słaby jęk pod stopami.
– Pomóżcie mi – zawodził chór wszystkich głosów. – Pomóżcie, pomóżcie, pomóżcie.
Głosy stawały się wyższe, nabierały mocy, słowa przeszły we wrzask, a wrzask skończył
się mokrym zachłyśnięciem, charczeniem, świstem, śmiercią. Potem wszystko umilkło. Tak
po prostu, nagle było cicho.
Lindran odepchnęła się kopniakiem i pofrunęła w stronę drzwi, ściskając nóż.
Coś ciemnego i cichego wypełzło spod stołu i podniosło się, blokując jej drogę. Przez
chwilę widziała to wyraźnie pojawiające się pomiędzy nią a światłem. Rojan Christopheris,
ciągle w swym próżniowym skafandrze, ale ze ściągniętym hełmem. Trzymał coś w rękach,
coś, co podniósł i zwrócił w jej stronę. Zobaczyła, że to był laser, zwykły laser tnący.
Poruszała się prosto w jego stronę, płynęła w powietrzu, bezradna. Machała rękami,
próbując się zatrzymać, ale na próżno.
Kiedy znalazła się dostatecznie blisko, zobaczyła, że Christopheris ma drugie usta pod
brodą, długie poczerniałe cięcie, że te usta śmieją się do niej i że przy każdym jego ruchu
wylatują z nich małe krople krwi.

***

Dannel, opanowany dzikim strachem, uciekał wzdłuż korytarza, obijając się o ściany i
przejścia. Panika i nieważkość krępowały mu ruchy, czyniły go niezdarnym. Od czasu do
czasu oglądał się przez ramię, mając nadzieję, że zobaczy podążającą w ślad za nim Lindran,
a jednocześnie przerażony tym, co może ujrzeć zamiast niej. Za każdym razem, gdy się
oglądał, tracił równowagę, przewracał się i koziołkował.
Gródź powietrzna otwierała się długo, bardzo długo. Czekał, drżąc na całym ciele, lecz
puls zaczął już nieco zwalniać. Dźwięki zagubiły się gdzieś z tyłu i nie było śladu żadnego
pościgu. Opanował się z wysiłkiem. Gdy znalazł się wewnątrz śluzy, oddzielony od mesy
zamkniętymi drzwiami wewnętrznymi, zaczął czuć się bezpiecznie.
I właściwie nie bardzo mógł sobie przypomnieć, dlaczego się tak przeraził.
Było mu wstyd. Uciekł. Opuścił Lindran. I niby dlaczego? Co go tak przestraszyło? Pusta
mesa? Hałasy ze ścian? Przyszło mu do głowy czyste, racjonalne ich wytłumaczenie.
Znaczyły one po prostu, że biedny Christopheris znajdował się gdzie indziej, w innym
miejscu statku, żywy i cierpiący, przelewający swą agonię w komunikator.
Dannel potrząsnął głową ze smutkiem. Wiedział, że nie skończy się to bezboleśnie.
Lindran lubiła się z niego naigrywać. Nigdy nie pozwoli mu o tym zapomnieć. Może
powinien wrócić, usprawiedliwić się. To by przemawiało w pewien sposób na jego korzyść.
Podjąwszy decyzję, wyciągnął rękę w stronę sterownika, zatrzymał cykl przejścia i odwrócił
go. Powietrze, które już częściowo zostało wyssane, powróciło z sykiem do komory śluzy.
Gdy otwierały się wewnętrzne drzwi, Dannela znowu na chwilę opanował strach. Było to
krótkie ukłucie przerażenia, wywołane myślą o tym, co mogło się wyłonić z mesy i czekać na
niego w korytarzach ŻEGLARZA NOCY. Stawił czoło temu strachowi, zdusił go siłą woli.
Czuł się silny.
Gdy wszedł, stwierdził, że czeka na niego Lindran.
Nie dostrzegł gniewu ani pogardy na jej dziwnie spokojnej twarzy. Ruszył w jej stronę,
próbując ubrać w słowa prośbę o przebaczenie.
– Sam nie wiem, dlaczego ja...
Z sennym, ociężałym wdziękiem jej ręka wyłoniła się zza pleców. Nóż błysnął, kreśląc
morderczy łuk, i w tym dopiero momencie Dannel zauważył wypaloną w jej skafandrze
dziurę, ciągle dymiącą, dokładnie pomiędzy piersiami.

***

– Twoja matka? – spytała Melantha z niedowierzaniem w głosie.


– Ona słyszy wszystko, co mówimy – odpowiedział Royd. – Ale w tej chwili to już nie
ma znaczenia. Rojan musiał zrobić coś bardzo głupiego, coś groźnego. Teraz ona jest
zdecydowana zabić was wszystkich.
– Ona, ona, co chcesz przez to powiedzieć? – Głos d’Branina wyrażał szczere zdumienie.
– Royd, nie chcesz nam chyba wmówić, że twoja matka ciągle żyje. Powiedziałeś, że umarła
jeszcze przed twoimi narodzinami.
– Umarła, Karoly – powiedział Royd. – Nie kłamałem.
– Nie – zgodziła się Melantha. – Byłam tego pewna. Ale również nie powiedziałeś nam
całej prawdy.
Royd skinął głową.
– Matka umarła, ale jej... jej duch ciągle żyje i wypełnia mego ŻEGLARZA. –
Westchnął. – Może raczej powinienem powiedzieć – jej ŻEGLARZA. Moja kontrola nad
statkiem jest co najmniej ograniczona.
– Royd – powiedział d’Branin – duchy nie istnieją. Nie są rzeczywiste. Nie ma życia po
śmierci. Moje wolkryny są bardziej realne niż jakiekolwiek duchy.
– Ja również nie wierzę w duchy – dodała Melantha szorstko.
– Nazywajcie to więc, jak chcecie – powiedział Royd. – Moja nazwa jest równie dobra
jak jakakolwiek inna. Rzeczywistości nie można zmienić terminologią. Moja matka, czy też
jakaś jej część, ciągle żyje w ŻEGLARZU NOCY i zabije was wszystkich, po kolei, tak jak
przedtem zabiła innych.
– Royd, to, co mówisz, nie ma sensu – upierał się d’Branin.
– Spokojnie, Karoly. Pozwólmy kapitanowi wyjaśnić do końca.
– Tak – powiedział Royd. – ŻEGLARZ NOCY jest bardzo... bardzo nowoczesny, jak
wiecie. Zautomatyzowany, samonaprawiający się, duży. Musiał być taki, jeżeli matka miała
się uwolnić od konieczności posiadania załogi. Został zbudowany na Newholme, jak zapewne
sobie przypominacie. Nigdy tam nie byłem, ale przypuszczam, że zarówno nauka, jak i
technika są tam bardzo zaawansowane. Podejrzewam, że Avalon nie potrafiłby zbudować
kopii tego statku. Niewiele światów by to potrafiło.
– W czym tkwi sedno, kapitanie?
– Sedno... sedno tkwi w komputerach. Matka życzyła sobie, żeby były naprawdę
wyjątkowe. Są takie, wierzcie mi, że są nadzwyczajne. Układy centralne oparte na matrycach
kryształowych, laserowe pamięci zewnętrzne, w pełni sensorowe urządzenia peryferyjne i
inne... dodatki.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ŻEGLARZ NOCY jest Sztuczną Inteligencją?
Lommie Thorne domyślała się tego.
– Myliła się – ciągnął Royd. – Mój statek nie jest Sztuczną Inteligencją, nie w tym
znaczeniu, jakie ja jej przypisuję. Ale jest czymś dość pokrewnym. Matka zażyczyła sobie
wbudowania urządzenia, umożliwiającego odwzorowanie ludzkiej osobowości. Wypełniła
centralny kryształ swymi własnymi wspomnieniami, pragnieniami, zboczeniami, swoją
miłością i... swoją nienawiścią. Dlatego moje wychowanie w pełni zawierzyła komputerowi,
rozumiecie? Wiedziała, że wychowa mnie tak, jakby to zrobiła ona sama, gdyby miała dość
cierpliwości. Wprowadziła również do niego pewne inne programy.
– A ty nie możesz go przeprogramować, przyjacielu? – spytał d’Branin.
Głos Royda pobrzmiewał desperacją.
– Próbowałem, Karoly. Ale nie jestem zbyt dobry w pracy z komputerami, a te programy
są niezwykle skomplikowane, oprzyrządowanie bardzo złożone. Co najmniej trzy razy
wydawało mi się, że ją wykasowałem, ale za każdym razem wyłaniała się z powrotem. Jest
programem fantomowym, a ja nie mogę jej zlokalizować. Zjawia się, kiedy chce, kiedy chce,
odchodzi. Jak duch, widzicie? Jej wspomnienia i osobowość są tak poprzeplatane z
programami, które sterują życiem ŻEGLARZA, że nie mogę się ich pozbyć, nie niszcząc
centralnego kryształu, nie wymazując całego systemu. A to byłoby moim końcem. Nigdy nie
zdołałbym napisać nowych programów, a bez komputerów cały statek przestałby
funkcjonować – napędy, podtrzymywanie życia, wszystko. Musiałbym opuścić ŻEGLARZA,
a to by mnie zabiło.
– Powinieneś nam o tym powiedzieć, przyjacielu – stwierdził Karoly d’Branin. – Na
Avalonie mamy wielu cybernetyków, niektórzy z nich to wybitne umysły. Mogliśmy ci
pomóc. Mogliśmy zapewnić ci wysoce fachowe doradztwo. Lommie Thorne mogła ci pomóc.
– Karoly, ja już korzystałem z usług ekspertów. Dwukrotnie zaprosiłem na pokład
specjalistów od systemów komputerowych. Pierwszy z nich powiedział mi to, co właśnie
wam powtórzyłem, że pozbycie się jej jest niemożliwe bez wykasowania wszystkich
programów. Druga uczyła się na Newholme. Uważała, że być może będzie w stanie mi
pomóc. Matka ją zabiła.
– Ty ciągle coś przed nami ukrywasz – powiedziała Melantha. – Rozumiem, w jaki
sposób twój cybernetyczny duch może w dowolnej chwili otwierać i zamykać grodzie
powietrzne i preparować inne tego typu wypadki. Ale jak wytłumaczysz to, co ona zrobiła z
Lasamerem?
– Koniec końców wina leży po mojej stronie – odpowiedział Royd. – Samotność
popchnęła mnie do decyzji, które okazały się ogromnym błędem. Myślałem, że będę w stanie
zapewnić wam bezpieczeństwo nawet wtedy, gdy będzie wśród was telepata. Przewoziłem już
bezpiecznie innych pasażerów. Obserwowałem ich bezustannie, uniemożliwiałem im
niebezpieczne działania. Jeśli matka usiłowała się wtrącać, neutralizowałem jej posunięcia
bezpośrednio z głównej konsoli dowódczej. To zwykle skutkowało. Nie zawsze. Zwykle.
Przed tą podróżą zabiła tylko pięć razy, a pierwsza trójka umarła, gdy byłem jeszcze bardzo
młody. W ten właśnie sposób ją poznałem, dowiedziałem się o jej obecności na moim statku.
W tamtej grupie również był telepata. Powinienem był wiedzieć, Karoly. Mój głód życia
skazał was wszystkich na śmierć. Przeceniłem swoje możliwości, a nie doceniłem jej strachu
przed ujawnieniem. Ona uderza, gdy jest zagrożona, a telepaci są bezustannym zagrożeniem.
Wyczuwają ją. Chorą, ponurą obecność, mówią, że czują coś zimnego, wrogiego i
nieludzkiego.
– Tak – powiedział Karoly d’Branin. – Tak, to właśnie mi mówił Thale Lasamer. I
wyczuwał obcego, był tego pewien.
– Nic dziwnego, że ona wydawała się obca telepacie, przyzwyczajonemu do znajomych
wzorów umysłów organicznych. Ona przecież nie jest ludzkim mózgiem. Nie potrafię
powiedzieć, czymjest... kompleksem krystalicznych pamięci, piekielną siecią wzajemnie
powiązanych programów, obwodami i duszą, stopionymi w jedność. Tak, potrafię w pełni
zrozumieć, dlaczego wydawała mu się obca.
– Ciągle nie wyjaśniłeś, w jaki sposób program komputerowy może doprowadzić do
eksplozji ludzkiej czaszki – powiedziała Melantha.
– Nosisz odpowiedź między piersiami.
– Mój szepczący kamień? – spytała zdziwiona. Poczuła go w tym momencie, pod
skafandrem próżniowym i ubraniem, dotyk zimna, niewyraźne przypomnienie erotyzmu,
które przyprawiło ją o dreszcz. To było tak, jakby kamień ożył na samo o nim wspomnienie.
– Nie wiedziałem nic o szepczących kamieniach do czasu, aż powiedziałaś mi o swoim.
Zasada tutaj jest ta sama. „Psionicznie ukształtowana matryca”, powiedziałaś. Wiesz więc, że
moc psioniczna może być gromadzona. Centralny układ mojego komputera jest kryształem
rezonacyjnym, wielokrotnie większym niż twój mały brylancik. Myślę, że matka na łożu
śmierci odcisnęła w nim swój wzór.
– Tylko ktoś obdarzony talentem psionicznym może odcisnąć wzór w szepczącym
kamieniu – powiedziała Melantha.
– Nigdy żadne z was nie zapytało o powody tego wszystkiego. Nie zapytaliście, dlaczego
moja matka tak nienawidziła ludzi. Widzicie, ona urodziła się z darem, z talentem. Na
Avalonie miałaby chyba klasę jeden, sprawdzoną, wytrenowaną i przez wszystkich uznawaną,
jej talent byłby pielęgnowany i dobrze nagradzany. Myślę, że mogłaby być bardzo sławna.
Być może była nawet silniejsza niż klasa jeden, ale możliwe jest też, że dopiero po śmierci,
wtopiona w ŻEGLARZA, uzyskała taką moc. Ale nie urodziła się na Avalonie. Na Vess jej
dar był uważany za przekleństwo, za coś obcego i przerażającego. Chcieli ją z niego
wyleczyć. Używali narkotyków i elektrowstrząsów, i uwarunkowania hipnotycznego, po
którym dostawała gwałtownych wymiotów za każdym razem, gdy chciała użyć swego talentu.
Uciekali się również do innych, mniej delikatnych metod. Oczywiście nie straciła swojej
mocy, jedynie umiejętność efektywnego jej używania, kontrolowania jej w sposób racjonalny.
Talent pozostał jej nieodłączną częścią, zdławiony, nieobliczalny, źródło wstydu i bólu,
ujawniający się gwałtownie w chwilach wielkich napięć emocjonalnych. Pięć lat
instytucjonalnej opieki niemal wpędziło ją w obłęd. Nic dziwnego, że potem nienawidziła
ludzi.
– Na czym polegał jej talent? Telepatia?
– Nie. Och, może również w jakiejś szczątkowej formie. Czytałem, że wszystkie talenty
psioniczne posiadają po kilka uśpionych zdolności dodatkowych do swej podstawowej siły.
Matka jednak nie potrafiła czytać umysłów. Miała pewne zdolności empatyczne, ale proces
leczenia zwichnął je tak, że wszystkie odbierane przez nią emocje dosłownie przyprawiały ją
o mdłości. Jej głównym talentem, siłą, którą przez pięć lat starali się rozbić i zniszczyć, była
telekineza.
Melantha zaklęła.
– Nic dziwnego, że nienawidziła grawitacji! Telekineza w nieważkości jest...
– Tak – skończył Royd. – Utrzymywanie grawitacji na ŻEGLARZU jest dla mnie torturą,
ale ogranicza moją matkę.
W ciszy, która zapanowała po tych słowach, każde z nich spojrzało w głąb ciemnego
tunelu. Karoly d’Branin poruszał się niezgrabnie na swoim skuterze.
– Dannel i Lindran jeszcze nie wrócili – powiedział.
– Prawdopodobnie nie żyją – beznamiętnie stwierdził Royd.
– Co więc mamy robić? Musimy ułożyć jakiś plan. Nie możemy czekać tu bez końca.
– Podstawowe pytanie teraz brzmi: „Co ja mam robić?” – odpowiedział Royd Eris. –
Zauważcie, że mówiłem zupełnie otwarcie. Zasługujecie na to, żeby wiedzieć. Minęliśmy już
punkt, do którego ignorancja była ochroną. Najwyraźniej rzeczy zaszły już za daleko. Było
zbyt wiele śmierci, a wy byliście świadkiem każdej z nich. Matka nie może pozwolić wam
wrócić żywymi na Avalon.
– To prawda – powiedziała Melantha. – Ale co ona zrobi z tobą? Czy twój status jest
zagrożony, kapitanie?
– Tak, w tym tkwi sedno problemu – zgodził się Royd. – Ciągle jesteś trzy ruchy do
przodu, Melantho. Zastanawiam się, czy to wystarczy. W tej grze przeciwnik przewiduje
cztery ruchy naprzód, a większość twoich pionków została już zbita. Obawiam się, że mat jest
tu nieuchronny.
– Chyba że uda mi się namówić do współdziałania króla mojego przeciwnika, prawda?
Zobaczyła, że Royd uśmiecha się nieznacznie.
– Jeżeli zdecydowałbym się przejść na waszą stronę, prawdopodobnie i mnie by zabiła.
Właściwie nie jestem jej potrzebny.
Karoly d’Branin miał pewne kłopoty w zrozumieniu tego wszystkiego.
– Ale... ale co innego można...
– Mój skuter jest wyposażony w laser. Wasze nie. Mógłbym zabić was oboje, w tej chwili
i w ten sposób wkupić się na powrót w łaski ŻEGLARZA NOCY.
Poprzez trzy metry pustki, które oddzielały ich skutery, oczy Melanthy spotkały się z
oczyma Royda. Jej dłonie spoczywały luźno na przyciskach kontrolnych pojazdu.
– Możesz spróbować, kapitanie. Pamiętaj jednak, że zabicie ulepszonego modelu nie jest
zadaniem prostym.
– Nigdy bym cię nie zabił, Melantho Jhirl – powiedział Royd poważnym tonem. –
Przeżyłem sześćdziesiąt osiem standardowych lat i przez cały ten czas nie zasmakowałem
życia. Jestem zmęczony, a ty potrafisz mówić wspaniałe kłamstwa. Naprawdę mnie
dotkniesz?
– Tak.
– Ryzykuję wiele dla tego dotyku. W pewnym sensie nie podejmuję jednak żadnego
ryzyka. Jeżeli przegramy, umrzemy wszyscy. A jeśli zwyciężymy, no cóż, ja i tak umrę, gdy
ŻEGLARZ NOCY zostanie zniszczony na Avalonie. Albo to, albo będę żył jako kaleka w
orbitalnym szpitalu. Wolę raczej śmierć.
– Zbudujemy dla ciebie nowy statek, kapitanie – obiecała Melantha.
– Kłamczucha – odpowiedział Royd. Jego głos był wyraźnie pogodniejszy. – Nieważne. I
tak niewiele mi już życia pozostało. Śmierć mnie nie przeraża. Jeżeli zwyciężymy, musisz mi
jeszcze raz opowiedzieć o wolkrynach, Karoly. A ty, Melantho, musisz zagrać ze mną w
szachy i znaleźć sposób na dotknięcie mnie, i...
– I na pójście z tobą do łóżka? – dokończyła, uśmiechając się.
– Jeśli będziesz chciała – powiedział cicho. Potem wzruszył ramionami. – Matka z
pewnością wszystko słyszała. Niewątpliwie będzie się uważnie przysłuchiwać wszelkim
planom, jakie moglibyśmy robić, dlatego nie ma sensu w ogóle cokolwiek planować. Teraz
już nie ma żadnej nadziei, że będę mógł przejść przez moją śluzę, gdyż jest ona sterowana
bezpośrednio z komputera. Musimy więc podążyć za innymi przez pomieszczenia silnikowe,
wejść główną śluzą i wykorzystać maksymalnie te niewielkie szanse, jakie będziemy mieli.
Jeśli uda mi dotrzeć do mojej konsoli i przywrócić grawitację, być może zwyciężymy. Jeżeli
nie...
Przerwał mu niski jęk.
Przez chwilę Melantha myślała, że ŻEGLARZ NOCY zaczyna bombardować ich
dźwiękami i była zaskoczona głupotą podejmowania drugi raz tej samej taktyki. Potem jęk
zabrzmiał znowu, z tyłu skutera d’Branina. Zapomniana, czwarta członkini ich grupy zaczęła
mocować się z krępującymi ją więzami.
Karoly pospiesznie odwrócił się, żeby ją uwolnić. Agatha próbowała podnieść się na nogi
i niemal wyleciała ze skutera, d’Branin musiał chwycić ją za rękę i ściągnąć z powrotem.
– Dobrze się czujesz? – spytał. – Słyszysz mnie? Boli cię coś?
Uwięzione pod przezroczystą zasłoną przestraszone oczy przeskoczyły gwałtownie od
d’Branina do Melanthy, do Royda i potem ku uszkodzonemu ŻEGLARZOWI. Melantha
zastanawiała się, czy kobieta jest przy zdrowych zmysłach, i właśnie miała ostrzec d’Branina,
gdy Agatha przemówiła.
– Wolkryni! Och. Wolkryni! – To było wszystko, co powiedziała.
Wokół wylotu tunelu zaczął się jarzyć pierścień silników atomowych. Melantha
usłyszała, jak Royd wciąga raptownie powietrze. Mocno przekręciła uchwyt sterujący
przyspieszeniem jej skutera.
– Szybko – powiedziała głośno. – ŻEGLARZ szykuje się do odlotu.

***

W jednej trzeciej drogi przez tunel Royd dogonił ją i zaczął lecieć obok, sztywny i groźny
w swym czarnym, masywnym skafandrze. Bok przy boku minęli cylindry i sieci hipernapędu,
przed nimi rysowała się w słabym świetle główna gródź powietrzna wraz ze swym upiornym
strażnikiem.
– Kiedy dotrzemy do grodzi, przeskocz na mój skuter – powiedział Royd. – Chcę być
uzbrojony i mieć pojazd, a dwa skutery nie zmieszczą się w komorze śluzy.
Melantha zaryzykowała szybkie spojrzenie za siebie.
– Karoly – zawołała. – Gdzie jesteś?
– Na zewnątrz, moja droga – dobiegła ją odpowiedź. – Nie mogę lecieć z wami.
Wybaczcie mi.
– Musimy trzymać się razem!
– Nie – powiedział d’Branin. – Nie, nie mogę ryzykować, nie teraz, gdy jesteśmy tak
blisko. To byłoby takie tragiczne, takie bezcelowe, zrozum. Tak bardzo się zbliżyć i w
ostatniej chwili się wycofać. Nie mam nic przeciwko śmierci, ale muszę ich najpierw
zobaczyć, wreszcie, po wszystkich tych latach.
– Moja matka ma zamiar stąd odlecieć – wtrącił się Royd. – Karoly, zostaniesz tutaj,
zginiesz.
– Poczekam – odpowiedział d’Branin. – Moi wolkryni przylecą i ja muszę na nich
czekać.
Czas na rozmowę minął, gdyż byli już niemal przy grodzi. Oba skutery zwolniły i
zatrzymały się, Royd wyciągnął rękę, żeby zaprogramować przejście, a Melantha
przeskoczyła na tył owalnej podstawy jego skutera. Kiedy zewnętrzne drzwi się otworzyły,
wlecieli do komory śluzy.
– Zacznie się po otwarciu wewnętrznych drzwi – powiedział Royd obojętnym głosem. –
Umeblowanie statku jest wbudowane w podłogę albo na stałe do niej przymocowane, ale
rzeczy, które przyniosła ze sobą twoja grupa – nie. Matka użyje ich jako broni. I strzeż się
drzwi, grodzi powietrznych, wszystkiego, co jest połączone z komputerem statku. Nie muszę
ci chyba mówić, żebyś nie rozpinała skafandra?
– Nie musisz – odpowiedziała.
Royd zmniejszył nieco wysokość, ramiona robocze skutera wydały metaliczny dźwięk,
dotykając podłogi komory. Wewnętrzne drzwi otworzyły się z sykiem i ruszył z miejsca.
Wewnątrz czekali Dannel i Lindran, pływając we mgle kropelek krwi. Dannel był
rozcięty niemal od krocza do gardła i jego jelita falowały jak gniazda bladych,
rozzłoszczonych węży. Lindran ciągle trzymała nóż. Podpłynęli bliżej, poruszając się z
wdziękiem, jakiego nigdy nie mieli za życia.
Royd podniósł przednie ramiona skutera i odrzucił ich na bok, ruszając jednocześnie do
przodu. Dannel jak kula bilardowa odbił się od ściany, zostawiając szeroki, mokry ślad w
miejscu, w które uderzył, a z rozciętego brzucha wysunęło się jeszcze więcej wnętrzności.
Lindran wypuściła nóż z dłoni. Royd przyspieszył i przefrunął obok nich, kierując się poprzez
chmurę krwi w głąb korytarza.
– Będę obserwować tyły – powiedziała Melantha. Odwróciła się i oparła o jego plecy.
Dwa martwe ciała zostały już bezpiecznie za nimi. Nóż bezużytecznie unosił się w powietrzu.
Chciała powiedzieć Roydowi, że wszystko jest w porządku, gdy nagle nóż odwrócił się i
podążył za nimi, popychany niewidzialną siłą. – Skręcaj! – wrzasnęła.
Skuter skoczył dziko w bok. Nóż chybił o pełny metr i dźwięcząc, odbił się od ściany.
Ale nie zatrzymał się. Znowu poleciał ku nim. Przed nimi pojawiło się wejście do mesy.
Ciemne.
– Drzwi są zbyt wąskie – powiedział Royd. – Będziemy musieli opuścić...
W tym momencie uderzyli, Royd wbił skuter prosto we framugę przejścia i nagłe
szarpnięcie wyrzuciło ich w powietrze. Przez chwilę Melantha koziołkowała bezradnie w
korytarzu, starając się odróżnić górę od dołu. Nóż uderzył szybko, rozcinając jej skafander i
ramię, aż do kości. Poczuła ostry ból i ciepło płynącej krwi.
– Cholera – wrzasnęła. Nóż znowu obrócił się w jej stronę, rozpylając czerwone kropelki.
Ręka Melanthy wystrzeliła do przodu i chwyciła rękojeść. Jhirl wymamrotała coś pod nosem i
wyszarpnęła ostrze z dłoni, która je dotąd trzymała. Royd wrócił już do urządzeń kontrolnych
skutera i zaczynał przy nich manipulować. Melantha zobaczyła, że pod nim, w ciemności
mesy podnosi się jakaś półludzka postać. – Royd! – krzyknęła.
Postać uruchomiła trzymany w rękach niewielki laser. Cienki promień trafił Royda prosto
w pierś.
Ten nacisnął własny przycisk spustowy. Mocny laser, zamontowany na skuterze ożył
jaskrawą linią światła i uderzył prosto w broń Christopherisa, spopielając ją i odcinając mu
prawe ramię i część klatki piersiowej. Promień zawisł w powietrzu, pulsując. Z miejsca, w
którym dotknął przeciwległej ściany, zaczął się unosić dym.
Royd dokonał jakichś poprawek wśród przyrządów i zaczął wycinać dziurę.
– Przebijemy się w pięć minut, może nawet jeszcze szybciej – powiedział.
– Nic ci się nie stało? – spytała Melantha.
– Nic mi nie jest. Mój skafander jest znacznie lepiej opancerzony niż wasze, a ten laser to
była tylko zabawka o niewielkiej mocy.
Melantha z powrotem skupiła uwagę na korytarzu.
Zbliżali się lingwiści, posuwając się pod przeciwległymi ścianami, żeby napaść na nią z
dwóch stron jednocześnie. Napięła mięśnie. Ramię pulsowało bólem. Poza tym czuła się
silna, niemal niezwyciężona.
– Trupy znowu mają zamiar nas zaatakować – oznajmiła Roydowi. – Zajmę się nimi.
– Czy to rozsądne? – spytał. – Jest ich dwoje.
– Jestem ulepszonym modelem – odpowiedziała – a oni są martwi.
Odbiła się od skutera i pofrunęła ku Dannelowi po wysokiej, pełnej wdzięku trajektorii.
Podniósł ramiona, żeby ją zablokować. Odbiła je na bok, wygięła jedno daleko do tyłu,
słysząc, jak trzaska w nim kość, i zanim uświadomiła sobie, jak to było bezużyteczne, wbiła
mu nóż głęboko w gardło. Krew popłynęła z szyi Dannela rozprzestrzeniającą się chmurą, ale
ręce nie przestawały walić w nią jak cepy. Zęby kłapały groteskowo.
Melantha cofnęła nóż, chwyciła Dannela i, wkładając w to całą, dość znaczną przecież
siłę, rzuciła nim w głąb korytarza. Pofrunął, kręcąc się dziko, i zniknął we mgle swojej krwi.
Melantha poleciała w przeciwnym kierunku, koziołkując powoli.
Ręce Lindran zamknęły się na niej od tyłu. Paznokcie drapały zaciekle zasłonę hełmu, aż
zaczęły krwawić, zostawiając na plastiku czerwone smugi.
Melantha odwróciła się, żeby być twarzą do napastniczki, chwyciła jedno z jej ramion i
cisnęła nią w ślad za Dannelem. Od odrzutu zaczęła kręcić się jak bąk. Rozstawiła szeroko
ramiona i wreszcie zatrzymała się, kręciło jej się w głowie.
– Przebiłem się – oznajmił Royd.
Melantha odwróciła się, żeby to zobaczyć. W jednej ze ścian mesy został wycięty
dymiący, metrowej szerokości otwór. Royd wyłączył laser, chwycił obie framugi przejścia i
wypchnął się w tamtą stronę.
Nagle wybuchnęła przeszywająca kakofonia dźwięków. Melantha skuliła się jak w
agonii. Wysunęła szybko język i liznęła wyłącznik komunikatora. Zapadła błogosławiona
cisza.
W mesie padał deszcz. Przybory kuchenne, szklanki i talerze, kawałki ludzkich ciał,
wszystko to leciało jak burza przez pokój i odbijało się od pancernego skafandra Royda, nie
robiąc mu żadnej krzywdy. Melantha, pragnąca pójść za nim, musiała się bezradnie wycofać.
W jej lżejszym, cienkim skafandrze zostałaby przez ten deszcz śmierci pocięta na kawałki.
Royd dotarł do ściany i zniknął w tajemniczej, dowódczej części statku. Jirl usiadła samotnie
na podłodze.
ŻEGLARZ NOCY szarpnął i nagłe przyspieszenie na krótką chwilę stworzyło coś
przypominającego grawitację. Melantha przewróciła się na bok. Zranione ramię uderzyło
boleśnie o podstawę skutera.
Wzdłuż całego korytarza otwierały się drzwi.
Dannel i Lindran znowu się do niej zbliżali.

***

ŻEGLARZ NOCY był już odległą gwiazdką, iskrzącą się swymi atomowymi silnikami.
Otoczyły ich ciemność i chłód, pod stopami mieli nieskończoną pustkę Welonu Grzesznicy,
ale Karoly d’Branin nie odczuwał strachu. Czuł się dziwnie przemieniony.
Otchłań była ożywiona nadzieją.
– Oni nadlatują – szepnął. – Nawet ja, nie mający żadnych zdolności psionicznych, nawet
ja ich wyczuwam. Opowieść Kreyów musi właśnie tego dotyczyć, można ich czuć nawet z
odległości lat świetlnych.
„Wspaniałe!”. Agatha Marij-Black wydawała się mała i skurczona.
– Wolkryni – wymamrotała. – Co oni mogą dla nas zrobić? Boli mnie. Statek odleciał.
D’Branin, strasznie boli mnie głowa. – Wydała z siebie cichy, pełen strachu pisk. – Thale tak
powiedział, zaraz po tym, jak dałam mu zastrzyk, a przed... przed... sam wiesz przed czym.
Powiedział, że boli go głowa. Tak strasznie boli.
– Uspokój się, Agatha. Niczego się nie bój. Jestem tu z tobą. Czekajmy. Pomyśl tylko,
czego będziemy świadkami, pomyśl o tym!
– Wyczuwam ich – powiedziała psipsych.
D’Branin drżał z podniecenia.
– Powiedz mi gdzie. Mamy nasz mały skuter. Możemy do nich polecieć. Prowadź mnie.
– Tak – zgodziła się. – Och, tak.

***

Grawitacja wróciła. W mgnieniu oka wszechświat stał się niemal normalny.


Melantha opadła ku podłodze, wylądowała z łatwością, zrobiła przewrót i szybko jak kot
stanęła na nogi. Przedmioty, które złowieszczo wylatywały przez otwarte drzwi wzdłuż
korytarza, pospadały z hałasem. Krew zmieniła się z delikatnej mgły w śliską powłokę na
podłodze korytarza. Dwa ciała spadły ciężko i już się nie poruszyły.
Royd przemówił do niej z komunikatorów wbudowanych w ściany:
– Udało mi się.
– Zauważyłam.
– Jestem przy głównej konsoli kontrolnej. Udało mi się przywrócić grawitację przez
przełączenie na sterowanie ręczne i wyłączenie prawie wszystkich funkcji komputera. Ciągle
jednak nie jesteśmy bezpieczni. Będzie próbowała znaleźć jakiś sposób, żeby obejść to, co
jest pod moją kontrolą. Przełamuję jej rozkazy czystą siłą. Nie mogę sobie pozwolić na
przeoczenie czegokolwiek, jeśli stracę panowanie nad tym choćby na chwilę... Melantha, czy
twój skafander został przedziurawiony?
– Tak. Cięcie na ramieniu.
– Zmień go na inny. Natychmiast. Myślę, że programy, które teraz wprowadzam,
zapobiegną otworzeniu grodzi powietrznych, ale nie możemy sobie pozwolić na żadne
niepotrzebne ryzyko. – Melantha biegła już korytarzem w stronę luku towarowego, w którym
złożone były skafandry i inne wyposażenie. – Jak się przebierzesz – ciągnął – wpakuj ciała do
przetwornika materii. Znajdziesz odpowiednią komorę koło śluzy do pomieszczeń
silnikowych, bezpośrednio na lewo od tablicy kontrolnej. To samo zrób ze wszystkimi
luźnymi przedmiotami, które nie są niezbędne, instrumentami naukowymi, książkami,
taśmami, zastawą stołową...
– Nożami – podpowiedziała Melantha.
– Bezwzględnie.
– Czy telekineza ciągle jest dla nas zagrożeniem, kapitanie?
– W polu grawitacyjnym matka jest niepomiernie słabsza – odpowiedział Royd. – Jest
zmuszona je przezwyciężać. Nawet wspomagana mocą ŻEGLARZA jest zdolna poruszyć
tylko jeden obiekt naraz i tylko z ułamkiem tej siły, jaką dysponuje w nieważkości. Ale ciągle
to potrafi, nie zapominaj o tym. Możliwe, że znajdzie sposób, żeby obejść moje
zabezpieczenia i znowu wyłączyć grawitację. Z tego miejsca jestem ją w stanie przywrócić
niemal w tym samym momencie, ale nie chcę, żeby nawet przez tak krótki czas gdziekolwiek
w okolicy leżało coś, czego mogłaby użyć jako broni.
Melantha dotarła do luku towarowego. W rekordowym czasie zrzuciła z siebie stary
skafander i włożyła nowy, krzywiąc się od bólu w ramieniu. Rana krwawiła paskudnie, ale na
razie była zmuszona ją ignorować. Podniosła odrzucony skafander, zabrała podwójne naręcze
instrumentów naukowych i wrzuciła to wszystko do komory przetwornika. Potem
postanowiła zająć się ciałami. Dannel nie stanowił problemu. Lindran natomiast pełzła za nią
korytarzem, gdy Melantha przepychała ciało Dannela przez otwór, potem opierała się słabo,
gdy nadeszła jej kolej – upiorne przypomnienie, że nie cała moc ŻEGLARZA zaniknęła.
Melantha z łatwością przełamała jej opór i wepchnęła ją do komory.
Spalone, zniszczone ciało Christopherisa wiło się w jej uchwycie i sięgało ku niej zębami,
ale z nim też nie miała żadnych poważniejszych kłopotów. Gdy oczyszczała z przedmiotów
mesę, w stronę jej głowy pofrunął kuchenny nóż. Nadlatywał jednak powoli i Melantha po
prostu odbiła go w bok, potem podniosła i dodała do stosu czekającego na zaniesienie do
przetwornika.
Robiła właśnie przegląd kabin, niosąc pod ramieniem porzucone lekarstwa i strzykawkę
pistoletową Agathy, gdy usłyszała krzyk Royda.
Chwilę później potworna siła zamknęła jej się na piersi jak ręka niewidzialnego giganta,
ścisnęła ją i pociągnęła, usiłującą walczyć, ku podłodze.

***

Coś się poruszało wśród gwiazd.


Niewyraźne i odległe, widoczne jednak, chociaż d’Branin nie mógł jeszcze odróżnić
szczegółów. Ale to tam było, było z pewnością – jakiś wielki kształt, przesłaniający widok na
część gwiezdnego pejzażu. Leciało prosto ku nim.
Jak bardzo pragnął mieć teraz przy sobie swój zespół, komputer, swego telepatę,
ekspertów, instrumenty.
Dodał mocy silnikom i poleciał na spotkanie swoich wolkrynów.

***

Melantha Jhirl, przyszpilona do podłogi, cierpiąca, zaryzykowała włączenie


zamontowanego w skafandrze komunikatora. Musiała porozmawiać z Roydem.
– Jesteś tam? – spytała. – Co się... Co się dzieje?
Ciśnienie było potworne i stopniowo stawało się coraz gorsze. Niemal nie mogła się
poruszać. Odpowiedź brzmiała bólem i napływała bardzo powoli.
– ...prze... chytrzyła... mnie – wyszeptał głos Royda. – ...to boli... mówienie...
– Royd...
– ...przesunęła... tele... kinetycznie... dźwignię... w górę... dwa g... trzy... więcej... tutaj...
na konsoli... muszę... tylko... prze... stawić... ją... z powrotem... spróbuję...
Cisza. Potem, po długiej chwili, gdy Melantha była już niemal załamana, znowu dobiegł
głos Royda. Dwa słowa.
– ...nie... mogę...
Melantha czuła się tak, jakby na jej piersiach złożono ciężar dziesięciokrotnie
przewyższający jej własną wagę. Mogła sobie wyobrazić agonię, jaką musiał przeżywać
Royd. On, dla którego nawet grawitacja równa jeden g była bolesna i niebezpieczna.
Wiedziała, że nawet gdyby dźwignia była odległa o wyciągnięcie ręki, jego słabe muskuły
nigdy by nie pozwoliły mu do niej sięgnąć.
– Dlaczego – zaczęła. Mówienie nie sprawiało jej takiej trudności, jak jemu. – Dlaczego
miałaby... zwiększać grawitację... przecież to również ją... jeszcze bardziej... osłabia... tak?
– ...tak... ale... za chwilę... minutę... godzinę... moje... moje serce... nie... wytrzyma...
pęknie... a wtedy... wtedy ty... sama... ona... wyłączy... grawitację... zabije cię...
Krzywiąc się z bólu, Melantha wyciągnęła rękę i przeczołgała się kawałek wzdłuż
korytarza.
– Royd... trzymaj się... idę do ciebie...
Znowu się podciągnęła. Zestaw lekarstw Agathy ciągle wisiał jej na ramieniu,
niemożliwie ciężki. Zsunęła pasek i zaczęła go odpychać. Miała wrażenie, że pojemnik waży
przynajmniej sto kilogramów. Potem przyszła jej do głowy inna myśl. Odchyliła wieczko
pojemnika.
Wszystkie ampułki były starannie oznaczone. Przejrzała je szybko, szukając adrenaliny
lub syntastimu, czegokolwiek, co mogłoby dać jej siłę, której potrzebowała na dotarcie do
Royda. Znalazła kilka stymulatorów, wybrała najsilniejszy i z niezdarną, dręczącą
powolnością ładowała ampułkę do komory strzykawki, gdy jej oczy przypadkowo zatrzymały
się na zapasie esperonu.
Melantha nie wiedziała, dlaczego zawahała się w tym momencie. To był przecież tylko
jednen z pół tuzina znajdujących się w zestawie stymulatorów psionicznych i żaden z nich nie
przyniósłby jej żadnej korzyści, ale coś w jego tutaj obecności niepokoiło ją, przypominało o
czymś, czego nie mogła sobie do końca uświadomić. Próbowała dojść z tym do ładu, gdy
usłyszała hałas.
– Royd – powiedziała – czy twoja matka... może poruszyć... ona chyba nie może...
poruszyć czegokolwiek... w tak wysokiej grawitacji... prawda?
– Nie wiem – odpowiedział. – ...jeśli... skoncentruje... całą moc... skupi się... być może...
to.. możliwe... dlaczego?
– Ponieważ – powiedziała Melantha ponuro – ponieważ coś... przechodzi przez... śluzę
powietrzną.

***

– To nie jest statek... nie taki, jakiego się spodziewałem – mówił Karoly d’Branin. Jego
kombinezon, zaprojektowany przez specjalistów Akademii, posiadał wbudowane urządzenie
kodujące i teraz on, Karoly d’Branin, nagrywał dla potomności swoje komentarze, czując się
dziwnie spokojny w obliczu zbliżającej się nieuchronnie śmierci. – Jego rozmiary są trudne
do wyobrażenia, trudne do oceny. Ogromny, ogromny, nie mam tu niczego poza moim
naręcznym komputerem, żadnych instrumentów i nie mogę dokonać dokładnych pomiarów,
ale powiedziałbym, że on ma, och, sto, może nawet trzysta kilometrów średnicy. Nie jest to
oczywiście jednorodna, lita masa, zupełnie nie. Jest delikatny, ulotny, nie wygląda jak statki,
które my znamy, nie jest również miastem. Jest... och, piękny... Jest kryształową pajęczyną,
żyjącą swymi własnymi, przyćmionymi światłami, ogromną, skomplikowaną siecią... Trochę
przypomina mi stare, napędzane gwiezdnym wiatrem statki, takie, jakich używano przed
odkryciem hipernapędu, ale ta ogromna konstrukcja nie jest jednolita, nie mogłaby być
napędzana ciśnieniem promieni świetlnych. Ona w ogóle nie jest statkiem, naprawdę. Jest
cała otwarta na próżnię, nie ma żadnych kabin ani układów podtrzymywania życia, w każdym
razie nie widzę nic takiego, chyba że tego typu urządzenia znajdują się w jakiś sposób poza
moim polem widzenia, ale nie, nie mogę w to uwierzyć, całość jest zbyt otwarta, zbyt
delikatna. Porusza się dość szybko. Chciałbym mieć przyrządy, które pozwoliłyby mi
zmierzyć jej prędkość, ale wystarczy być tutaj, żeby wiedzieć, że jest ona znaczna. Prowadzę
skuter pod kątem prostym do toru jej lotu, chcąc usunąć jej się z drogi, ale nie potrafię
powiedzieć, czy mi się to uda. Ona porusza się o tyle prędzej niż my... Nie z prędkością
światła, nie, znacznie wolniej, domyślam się jednak, że i tak szybciej niż ŻEGLARZ NOCY,
używający swych atomowych silników. Ale to tylko domysł.
Pojazd wolkrynów nie posiada żadnych widocznych systemów napędowych. Prawdę
powiedziawszy, zastanawiam się, w jaki sposób się porusza... Może jednak jest to świetlny
żagiel, wystrzelony laserowo tysiąclecia temu, teraz porwany i zniszczony przez jakąś
niewyobrażalną katastrofę... Ale nie, jest zbyt symetryczny, zbyt piękny.
Wiem, że muszę go opisać, muszę być bardziej dokładny. To trudne, zbyt jestem
podekscytowany. Jest wielki, jak już powiedziałem, wielokilometrowej średnicy. Kształt ma z
grubsza, chwileczkę, tak... z grubsza oktagonalny. Oś, centrum, jarzy się, świeci, jest to
niewielka, ciemna plama otoczona znacznie większym obszarem jasności. Tylko ciemna
część wydaje się całkowicie lita, obszary oświetlone są bowiem przezroczyste. Widzę przez
nie gwiazdy, jakkolwiek przebarwione i przesunięte w stronę czerwieni. Welony, nazywam je
welonami. Z osi i welonów biegnie osiem długich, bardzo długich ramion w niezupełnie
równych odległościach kątowych, nie jest to więc prawdziwy geometryczny ośmiokąt... Ach,
teraz widzę wyraźniej, jedno z ramion zmienia położenie, bardzo powoli, welony falują... Te
ramiona są ruchome, między nimi i wokół nich oplata się pajęczyna, ale dziwna, w dziwne
wzory. Nie jest to prosta sieć pająka. Nie mogę w niej, w tworzących ją liniach zauważyć
żadnych prawidłowości, choć czuję, że jest w niej jakiś sens, znaczenie, które czeka na to,
żeby je odczytać.
Tam są światła. Czy wspomniałem już o światłach? Najjaśniejsze są wokół centralnej osi,
ale nigdzie nie świecą bardzo jaskrawo, są raczej przyćmionym fioletem. Jest trochę
widzialnego światła, ale w sumie niewiele. Chciałbym zrobić odczyt ultrafioletowy tego
statku, ale nie mam odpowiednich przyrządów. Światła poruszają się. Welony zdają się
falować i światła przesuwają się nieustannie w górę i w dół ramion, z różnymi prędkościami,
a czasami można zauważyć, jak inne światła wędrują poprzez pajęczynę, przesuwają się po jej
wzorach. Nie mam pojęcia, czym one mogą być. Może to jakaś forma porozumiewania się.
Nie mogę powiedzieć, czy ich źródło leży wewnątrz statku, czy na zewnątrz. Ja... Och!
Pojawił się właśnie następny jego rodzaj. Pomiędzy ramionami, krótki błysk, wybuch
jasności. Teraz już go nie ma, zniknęło. Było bardziej intensywne niż pozostałe, w kolorze
indygo. Czuję się tak bezradny, nic nie rozumiem. Ale oni są piękni, moi wolkryni...
Mity... to właściwie niezbyt odpowiada legendom, nie do końca. Rozmiar, światła.
Wolkryni często byli wiązani ze światłem, ale przekazy na ten temat były niejednoznaczne,
mogły dotyczyć właściwie wszystkiego, opisywać wszystko od laserowego systemu
napędowego do prostych zewnętrznych iluminacji. Nie mogłem wiedzieć, że ich źródłem było
właśnie to. Ach, jakie to nieodgadnione! Statek jest wciąż zbyt daleko, żebym mógł zobaczyć
szczegóły. Jest tak wielki... Nie przypuszczam, żeby udało nam się uciec mu z drogi. Mam
wrażenie, że skręcił w naszą stronę, ale mogę się mylić. To jedynie wrażenie. Moje
przyrządy! Gdybym tylko miał moje przyrządy. Być może ciemny obszar w centrum jest
właściwym statkiem, zamieszkaną kapsułą. Wolkryni muszą być w jej środku. Chciałbym,
żeby moja grupa była tu ze mną. I Thale, biedny Thale. On miał klasę jeden. Mogliśmy
nawiązać kontakt, mogliśmy się z nimi porozumieć. Ileż mogli nas nauczyć! Ileż oni widzieli!
Gdy pomyślę, jak stary jest ten pojazd, jak starożytna ich rasa, jak długo już lecą... wypełnia
mnie zabobonny lęk. Porozumienie byłoby takim darem, takim nieprawdopodobnym darem,
ale oni są tacy obcy.
– D’Branin – powiedziała Agatha niskim, naglącym głosem. – Nic nie czujesz?
Karoly D’Branin spojrzał na nią, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu.
– Ty ich wyczuwasz? Masz tylko klasę trzy... Możesz ich teraz czuć wyraźnie?
– Od dawna – powiedziała psipsych. – Od dawna.
– Możesz nadawać? Porozmawiaj z nimi, Agatha. Gdzie oni są? Tam w centrum, w tym
ciemnym obszarze?
– Tak – odpowiedziała i zaśmiała się. Jej śmiech był przenikliwy i histeryczny i d’Branin
musiał sobie przypomnieć, że była bardzo chora. – Tak, tam, w centrum, Karoly. Stamtąd
przynajmniej nadchodzą fale. Tylko że ty się zupełnie mylisz co do nich. To w ogóle nie są
ONI. Twoje legendy były stekiem kłamstw! Nie byłabym zaskoczona, gdybyśmy byli
pierwszymi istotami, które kiedykolwiek zobaczyły twoich wolkrynów, które podeszły tak
blisko. Inni, ci twoi obcy, zaledwie ich wyczuwali, z daleka i niewyraźnie, wychwytywali w
swych snach i wizjach odrobinę z natury wolkrynów i dorabiali resztę tak, jak im pasowało.
Statki i wojny, rasa odwiecznych podróżników, to wszystko... wszystko...
– Tak? Co masz na myśli, Agatho, przyjacielu? Mówisz zupełnie bez sensu. Nic z tego
nie rozumiem.
– Rzeczywiście nie rozumiesz, prawda? – Jej głos nagle stał się łagodny. – Nie
wyczuwasz tego tak jak ja. Tak wyraźnie. W ten sposób musi się cały czas czuć ktoś
naładowany esperonem.
– Co ty czujesz? Co?
– To nie są ONI, Karoly. To jest TO. Żywe, Karoly, i zupełnie bezrozumne, zapewniam
cię.
– Bezrozumne? – spytał d’Branin. – Nie, musisz się mylić, nie odczytujesz go właściwie.
Mogę przyjąć, że jest to pojedynczy osobnik, jeśli tak twierdzisz, ogromny, wspaniały
podróżnik gwiezdny, ale jak on może być bezrozumny? Czułaś go... jego umysł, telepatyczne
emanacje. Ty i każdy z czuciowców Kreyów i wszyscy inni. Może jego myśli są dla ciebie
zbyt obce, żebyś mogła je odczytać.
– Może. Ale to, co odczytuję, wcale nie jest tak straszliwie obce. Tylko zwierzęce. Jego
myśli są powolne i ciemne, i dziwne, to prawie nie są myśli, raczej impulsy. Zawirowania
zimne i odległe. Jego mózg musi rzeczywiście być ogromny, tego możesz być pewny, ale nie
służy do formułowania racjonalnych myśli.
– Jak to?
– System napędowy, Karoly. Ty nic nie czujesz? Nie czujesz tych fal? Mam wrażenie, że
lada moment rozwalą mi czaszkę. Jeszcze nie zgadłeś, co pcha twych przeklętych wolkrynów
przez galaktyczne przestrzenie? I dlaczego unikają pól grawitacyjnych? Jeszcze nie wiesz, jak
się poruszają.
– Nie – odpowiedział d’Branin, ale już w trakcie wypowiadania tego słowa na jego
twarzy pojawił się błysk zrozumienia. Odwrócił wzrok od swej towarzyszki i spojrzał z
powrotem na wolkryna, na zbliżający się ogrom pełen wędrujących świateł, pomarszczonych
falami welonów, lecący wciąż i wciąż przed siebie, poprzez lata świetlne, świetlne stulecia,
przez milenia. Kiedy znowu spojrzał na nią jego usta wypowiedziały tylko jedno słowo: –
Telekineza.
Skinęła głową.

***

Melantha wytężyła wszystkie siły, żeby unieść strzykawkę i przytknąć ją do żyły.


Nacisnęła spust, rozległ się głośny syk i zawartość ampułki wpłynęła do jej organizmu.
Położyła się, odpoczywając i usiłując myśleć. „Esperon, esperon... Dlaczego on jest taki
ważny? Zabił Lasamera, zrobił z niego ofiarę własnych, uśpionych dotąd umiejętności,
zwielokrotnił jego moc i jego słabość. Psi”. Wszystko powracało uparcie do psi.
Wewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się. Przeszło przez nie bezgłowe ciało.
Poruszało się szarpanymi, nienaturalnymi podrygami, nawet na chwilę nie odrywając stóp
od podłogi. Przeginało się i obwisało, niemal zgniecione własnym ciężarem. Każde
przesunięcie stopy było szybkie i niezdarne, jakaś siła dosłownie szarpała do przodu najpierw
jedną nogę, potem drugą. Zbliżało się powoli, z ramionami sztywno opuszczonymi wzdłuż
boków.
Ale zbliżało się.
Melantha sięgnęła do rezerw swego organizmu i zaczęła pełznąć przed siebie, nie
spuszczając oczu z upiornego prześladowcy.
Myśli wirowały jej w głowie, szukając jakiegoś nie pasującego do całości elementu,
rozwiązania szachowej zagadki, i nic nie znajdując.
Trup poruszał się szybciej niż ona. Wyraźnie i nieustannie zbliżał się.
Spróbowała wstać. Z walącym sercem, stękając, uniosła się na kolana. Potem klęknęła na
jedno kolano. Próbowała wypchnąć się w górę, podnieść ogromny ciężar, spoczywający na jej
ramionach, jakby była zawodnikiem podnoszącym sztangę. Powtarzała sobie, że jest silna, że
jest ulepszonym modelem.
Gdy jednak oparła się na jednej tylko nodze, mięśnie nie wytrzymały. Zwaliła się
niezdarnie. Uderzenie o podłogę było jak upadek z wysokiego budynku. Usłyszała głośny
trzask i poczuła eksplozję bólu w ramieniu, tym dotąd całym, ramieniu, którego chciała użyć
do złagodzenia upadku. Ból był straszny, paraliżujący. Zamrugała, walcząc ze łzami i niemal
się krztusząc rosnącym w gardle krzykiem.
Ciało Lasamera było już w połowie korytarza. Melantha zauważyła, że miało złamane
obie nogi. Było mu wszystko jedno. Podtrzymywała je siła większa niż zawarta w ścięgnach,
kościach i muskułach.
– ...Melantha... słyszałem... czy... wszystko... Melantha?
– Cicho bądź – warknęła na Royda. Nie mogła sobie pozwolić na tracenie oddechu na
rozmowy. Użyła wszystkich rodzajów samokontroli, jakich kiedykolwiek się uczyła, żeby
zignorować ból. Kopała bezsilnie nogami, buty drapały podłogę, szukając oparcia.
Podciągnęła się, używając ręki, która nie była złamana, i ignorując ogień w ramieniu.
Ciało wciąż posuwało się naprzód.
Przeciągnęła się przez próg mesy, przepełzając pod rozbitym skuterem. Miała nadzieję,
że wrak chociaż na chwilę zatrzyma upiorny pościg.
Coś, nazywające się kiedyś Thale Lasamer, było już niewiele ponad metr za nią.
W ciemności, w mesie, w której to wszystko się zaczęło, siły ostatecznie ją opuściły.
Dygocząc, przylgnęła do wilgotnego dywanu. Wiedziała, że nie zdoła przesunąć się nawet
centymetr dalej.
Po drugiej stronie drzwi ciało zamarło w bezruchu. Skuter zadrżał, a potem, ze zgrzytem
metalu zaczął przesuwać się do tyłu krótkimi, nagłymi szarpnięciami, uwalniając się i
usuwając z przejścia.
Psi. Melantha chciała przeklinać je i płakać. Bezsilnie zapragnęła posiadać tę moc, broń,
która pozwoliłaby jej rozsadzić ożywionego telekinezą trupa, uwolnić się od groźby. Była
ulepszona, myślała z desperacją, ale nie w dostatecznym stopniu. Rodzice podarowali jej
wszelkie genetyczne dary, jakie były im dostępne, ale psi leżało poza ich zasięgiem. Geny,
które tym rządziły, były astronomicznie rzadkie, recesywne i... nagle doznała olśnienia.
– Royd – powiedziała, wkładając w słowa resztki kołaczącej się jeszcze w niej woli. Była
zapłakana, mokra, przestraszona. – Dźwignia... użyj... telekinezy... Royd... przesuń ją...
telekinezą!
Jego odpowiedź była niemal niesłyszalna.
– ...nie... mogę... nie ja... matka... tylko... ona... ja... nie...
– Nie matka... – powiedziała z rozpaczą. – Ty zawsze... mówisz... matka. Zapomnij o
tym... zapomnij. Słuchaj... to nie jest matka... jesteś klonem... te same geny... ty też ją masz...
moc...
– Nie – odpowiedział. – Nigdy... musi być... ta sama... płeć.
– Nieprawda! Nie musi. Ja wiem... jestem... z Prometeusza, Royd... nie mów...
Prometejczykowi... o genach... przesuń ją!
Skuter skoczył niemal pół metra i przechylił się na bok.
Droga do mesy była wolna.
Ciało Lasamera znów ruszyło naprzód.
– ...próbuję... – powiedział Royd. – Nie... nie mogę!
– Ona cię... wyleczyła – powiedziała Melantha z goryczą. – Skuteczniej... niż ją...
leczyli... przed urodzeniem... ale... to jest tylko... stłumione... możesz!
– Ja... nie... wiem... jak.
Trup stanął nad nią. Zatrzymał się. Bladoskóre ręce zadrżały, podskoczyły w górę.
Długie, pomalowane paznokcie. Zakrzywione w szpony. Zaczęły się unosić. Melantha
zaklęła.
– Royd!
– ...przep... raszam...
Łkała i dygotała, i bezsilnie zaciskała pięści. Nagle, w jednej chwili, grawitacja zniknęła.
Daleko, daleko rozległ się krzyk Royda, potem zapadła cisza.

***

– Błyski światła są teraz częstsze – dyktował Karoly d’Branin – a może to tylko wrażenie,
które bierze się stąd, że jestem bliżej, że mogę je lepiej widzieć. Wybuchy indygo i
głębokiego fioletu, krótkie i szybko gasnące. Pomiędzy nićmi pajęczyny. Myślę, że jest ona
rodzajem pola siłowego. Błyski są cząsteczkami wodoru, rozrzedzoną ulotną materią
międzygwiezdnych przestrzeni. Dotykają pola i na chwilę rozbłyskują widzialnym światłem.
Przemiana materii w energię... Tak, przypuszczam, że to jest właśnie to. Mój wolkryn
odżywia się.
Wypełnia już połowę wszechświata i ciągle się zbliża. Nie uda nam się uciec, och, tak
niedobrze. Agatha odeszła, jest cicha, krew spryskała zasłonę jej hełmu. Niemal mogę dojrzeć
ciemny obszar, niemal. Widzę dziwną rzecz, tam w centrum jest twarz, mała,
szczuropodobna, bez ust, nosa czy oczu, a mimo wszystko w jakimś sensie jest to twarz, i
patrzy na mnie. Welony poruszają się tak zmysłowo. Wokół nas zawisa pajęczyna. Ach,
światło, światło!

***
Trup wzleciał w powietrze, ręce zawisły przed nim bezsilnie. Melantha, okręcając się w
nieważkości, zaczęła nagle i gwałtownie wymiotować. Zerwała hełm z głowy, pozwoliła mu
opaść. Odsunęła się od swych wymiocin, starając się przygotować na nieuchronny teraz atak.
Ale ciało Lasamera unosiło się martwe i nieruchome, a w ciemnościach mesy nic się nie
poruszało.
W końcu uspokoiła się nieco, podeszła niepewnie do trupa i pchnęła go, lekko i ostrożnie.
Pożeglował w stronę odległej ściany.
– Royd? – Nie było odpowiedzi. Przecisnęła się przez wycięty w ścianie otwór. I znalazła
go. Wisiał w powietrzu, ciągle w czarnym, masywnym skafandrze. Potrząsnęła nim, ale się
nie poruszył. Dygocząc, przyjrzała się skafandrowi i zaczęła rozpinać zamki. Potem go
dotknęła. – Royd – powiedziała – czujesz? Tutaj, Royd, jestem tutaj, czujesz? – Skafander
ustępował łatwo, odrzucała od siebie kolejne jego części. – Royd, Royd!
Nie żyje. Nie żyje. Jego serce nie wytrzymało. Naciskała je, uderzała, starała się wbić w
nie nowe życie. Bezskutecznie. Nie żyje. Odsunęła się od niego, oślepiona łzami, oparła się o
konsolę, spojrzała w dół. Nie żyje. Ale dźwignia siatki grawitacyjnej była ustawiona na zero.
– Melantha – powiedział miękki głos ze ściany.

***

Trzymałam kryształową duszę ŻEGLARZA NOCY w dłoniach.


Jest głęboko czerwona, wielościenna, wielka jak moja głowa i lodowata w dotyku. W jej
szkarłatnej głębi płoną, a czasem zdają się wirować dwie maleńkie iskry przyćmionego
światła.
Wczołgałam się do wnętrza systemu, ominęłam ostrożnie wszystkie zabezpieczenia i
cybernetyczne sieci, niczego nie uszkadzając, i położyłam dłonie na tym wielkim krysztale,
wiedząc, że w nim właśnie żyje ONA.
I nie mogę się zdecydować na wymazanie go.
Duch Royda prosił, żebym tego nie robiła.
Ostatniego wieczora znowu rozmawialiśmy na ten temat, w mesie, nad brandy i
szachami. Royd oczywiście nie może pić, ale przysyła swój hologram, który się do mnie
uśmiecha i mówi mi, jak mam poruszać jego figurami.
Po raz tysięczny zaproponował, że mnie odwiezie na Avalon albo na jakikolwiek inny
świat. Jeżeli tylko wyszłabym na zewnątrz i dokończyła naprawy statku, którą porzuciliśmy
tyle lat temu, ŻEGLARZ NOCY mógłby bezpiecznie przejść na hipernapęd.
Po raz tysięczny odmówiłam.
On teraz, bez wątpienia, jest silniejszy. Ich geny są identyczne. Ich moc jest identyczna.
On również, umierając, znalazł sposób odciśnięcia swego jestestwa w wielkim krysztale.
Teraz w statku żyje ich oboje. Często walczą ze sobą. Czasami ona go przechytrzy i wtedy
ŻEGLARZ robi dziwne, nieprzewidywalne rzeczy. Grawitacja spada lub rośnie, lub
całkowicie zanika. Koce owijają się w nocy wokół mego gardła. Z ciemnych kątów lecą na
mnie różne przedmioty. Ale takie momenty zdarzają się ostatnio coraz rzadziej. Kiedy
nadchodzą, Royd ją w końcu powstrzymuje albo ja to robię. ŻEGLARZ NOCY jest nasz, jego
i mój.
Royd utrzymuje, że jest dostatecznie silny, że właściwie już mnie nie potrzebuje, że sam
potrafi utrzymać ją w ryzach. Być może, ale wątpię. Ciągle wygrywam z nim dziewięć z
dziesięciu partii szachowych.
Są też inne rzeczy, które muszą być brane pod uwagę. Po pierwsze, nasza praca. Karoly
byłby z nas dumny. Wkrótce wolkryn zanurzy się w mgłach Welonu Grzesznicy, a my lecimy
w ślad za nim. Badając go, nagrywając, robiąc to wszystko, czego oczekiwałby po nas stary
d’Branin. Wszystko jest w komputerze, również na taśmach oraz na papierze na wypadek,
gdyby system miał być kiedyś wymazany. Interesującą rzeczą będzie zobaczyć, jak wolkryn
zareaguje na Welon. Materia jest tam gęsta w porównaniu z ubogą dietą z międzygwiezdnego
wodoru, którą się dotychczas żywił przez nieskończone eony.
Próbowaliśmy się z nim porozumieć, ale bez rezultatu. Nie wydaje mi się, żeby on w
ogóle był rozumny. A Royd ostatnio wpadł na pomysł naśladowania go i usiłuje, wytężając
wszystkie siły, poruszyć ŻEGLARZA za pomocą telekinezy. Czasami, choć to dziwne, jego
matka mu w tym pomaga. Dotychczas wszystkie ich wysiłki spełzły na niczym, ale na pewno
będą kolejne próby.
To jest teraz nasza praca. Wiemy, że jej wyniki dotrą kiedyś do ludzkości. Royd i ja
przedyskutowaliśmy tę sprawę i mamy plany. Gdy będę wiedziała, że mój czas już się zbliża,
zanim umrę, zniszczę centralny kryształ i wyczyszczę pamięci komputerów, a potem ręcznie
ustawię kurs ŻEGLARZA tak, żeby przebiegł w pobliżu jakiejś zamieszkanej planety. Wtedy
ŻEGLARZ stanie się naprawdę statkiem duchów. To się uda. Mam mnóstwo czasu, poza tym
jestem udoskonalonym modelem.
Nie dopuszczam do siebie myśli o innym rozwiązaniu, chociaż wiele dla mnie znaczy, że
Royd ciągle od nowa je proponuje. Bez wątpienia mogłabym dokończyć naprawy statku i być
może Royd mógłby go kontrolować, kontynuując pracę beze mnie. Ale to nie jest ważne.
Pomyliłam się tak wiele razy. Esperon, urządzenia monitorujące, moja kontrola nad
innymi – wszystko to moje klęski, cena za moje hybris. Klęski bolą. Kiedy wreszcie go
dotknęłam, pierwszy, ostatni i jedyny raz, jego ciało było ciągle ciepłe. Ale on sam już
odszedł. Nigdy nie czuł mego dotyku. Nie mogłam dotrzymać tej obietnicy. Ale dotrzymam
innej.
Nie zostawię go z nią samego.
Nigdy.
Przełożył Darosław J. Toruń
Małpia kuracja

Kenny Dorchester był grubasem.


Oczywiście, nie był nim zawsze. Przyszedł na świat jako absolutnie normalny noworodek
o przeciętnej wadze, ale w jego przypadku owa normalność nie utrzymała się zbyt długo.
Szybko stał się pyzatym kilkulatkiem o grubej warstwie dziecięcego tłuszczyku. Od tej pory
szło już z górki, czy raczej pod górkę, jeśli chodzi o wagę Kenny’ego. Przerodził się kolejno
w pulchne dziecko, korpulentnego nastolatka i spasionego studenta college’u. Gdy wkroczył
w wiek dorosły, zostawił już te pośrednie stadia za sobą, osiągając pełną otyłość.
Ludzie stają się otyli z różnych powodów, niekiedy fizjologicznych, niekiedy
psychologicznych. W jego przypadku powód był prosty: Kenny Dorchester kochał jeść.
Często parafrazował Willa Rogersa i mówił znajomym, mrugając znacząco, że nigdy nie
spotkał potrawy, która by mu nie smakowała. Nie było to końca prawdą, jako że Kenny nie
znosił wątróbki i soku z suszonych śliwek. Niewykluczone, że gdyby matka częściej
podawała mu je w dzieciństwie, nigdy nie osiągnąłby masy i rozmiarów, które w dorosłym
życiu stały się dla niego taką udręką. Niestety, Gina Dorchester wolała lasagne, pieczonego
indyka z nadzieniem, bataty, budyń czekoladowy, dobrze przyrządzoną cielęcinę, gotowane
kolby kukurydzy oraz całe stosy naleśników z jagodami (choć nie zjadała tego wszystkiego za
jednym posiedzeniem) od wątróbki i soku z suszonych śliwek, a gdy tylko Kenny dał wyraz
swym preferencjom w tej sprawie, wymiotując wątróbkę na talerz, nigdy już mu jej nie
proponowała. Tak oto skierowała nieświadomie syna na szeroką, wysmarowaną tłuszczem
drogę wiodącą do małpiej kuracji. To jednak wydarzyło się dawno temu i nie można mieć
pretensji do biednej kobiety. Kenny sam się doprowadził do tego zwyczajną żarłocznością.
Uwielbiał pizzę pepperoni, pizzę bez dodatków i pizzę ze wszystkim, wliczając anchois.
Potrafił pochłonąć cały płat grillowanych żeberek – czy to wieprzowych, czy wołowych – a
im ostrzejszy sos, tym bardziej mu smakował. Uwielbiał również krwiste żeberka, pieczone
kurczaki i kury Rock Cornish nadziewane ryżem, nie zwykł też oponować przeciwko dobrej
polędwicy wołowej, talerzowi smażonych krewetek albo pętu kiełbasy. Lubił hamburgery ze
wszystkimi możliwymi dodatkami, a do tego z frytkami i krążkami cebuli. Z jego
przyjacielem ziemniakiem nie można było zrobić nic, co zwróciłoby Kenny’ego przeciwko
niemu, ale odpowiadały mu również makaron i ryż, bataty z cukrem i bez cukru, a nawet
tłuczona brukiew.
Mawiał niekiedy: „Desery to moja zguba”, gdyż lubił słodycze wszelkich rodzajów,
zwłaszcza tort czekoladowy, cannoli i ciepły jabłecznik z bitą śmietaną. „Chleb to moja
zguba”, powtarzał przy innych okazjach, kiedy nie zanosiło się na deser, ponieważ dawało mu
to pretekst do urwania sobie kolejnego kawałka chleba na zakwasie, posmarowania masłem
jeszcze jednego rogalika albo sięgnięcia po następną kromkę pieczywa czosnkowego, do
którego miał szczególną słabość. Kenny miał zresztą mnóstwo szczególnych słabości. Uważał
się za znawcę zarówno wykwintnych restauracji, jak i fast foodów. Potrafił bez końca
rozprawiać o jednych i o drugich, wykazując się wielką znajomością tematu. Uwielbiał
kuchnię grecką, chińską, japońską, koreańską, niemiecką, włoską, francuską i indyjską.
Zawsze też wypatrywał nowych grup etnicznych, by „poszerzyć kulturowe horyzonty”. Po
upadku Sajgonu zadawał sobie pytanie, ilu wietnamskich uchodźców otworzy restauracje w
jego mieście. Gdy gdzieś wyjeżdżał, zawsze obżerał się miejscowymi specjałami. Potrafił
wymienić najlepsze restauracje w dwudziestu czterech największych miastach Ameryki,
wspominając z lubością spożyte w nich posiłki. Jego ulubionymi pisarzami byli James Beard i
Calvin Trillin.
Oznajmiał niekiedy z radosnym uśmiechem: „Mam smaczne życie!”. I była to prawda.
Kenny miał też jednak pewną tajemnicę. Rzadko o niej myślał i nigdy o niej nie mówił, ale
wciąż skrywał ją pod zwałami tłuszczu. Nie mógł utopić jej w żadnym sosie ani odeprzeć jej
ataków swym wiernym widelcem.
Kenny Dorchester nie lubił być gruby.
Był jak mężczyzna rozdarty między dwiema kochankami. Choć kochał jedzenie z
niesłabnącą pasją, marzył też o innych miłościach, o kobietach, i wiedział, że aby je zdobyć,
musiałby wyrzec się swej pierwszej miłości. Ta świadomość była dla niego źródłem
skrywanych cierpień. Często borykał się z tym dylematem i dochodził do wniosku, że choć
byłoby lepiej być szczupłym i mieć kobietę zamiast być grubasem, i mieć tylko zupę z raków,
to ta druga sytuacja również posiada pewne zalety. W końcu obie dawały szczęście, a
prawdziwie nieszczęśliwi byli jedynie ci, którzy zrezygnowali z jednego i nie udało im się
osiągnąć drugiego. Nic nie przygnębiało Kenny’ego bardziej niż widok grubasa jedzącego
twaróg. Uważał, że takim żałosnym osobnikom nigdy nie udaje się naprawdę schudnąć i w
rezultacie są skazani na życie bez kobiet i bez zupy z raków, czyli los, o którym strach nawet
pomyśleć.
Bez względu jednak na podobne obawy skrywany ból wzmagał się niekiedy gwałtownie,
wypełniając Kenny’ego Dorchestera determinacją, która przekonywała go, że wszystko jest
możliwe. Widok szczególnie pięknej kobiety albo wiadomość o jakiejś nowej, bezbolesnej i
cudownie skutecznej diecie szczególnie łatwo wywoływały to, co Kenny zwał „aberracjami”.
Gdy nadchodził taki nastrój, Kenny zaczynał myśleć o odchudzaniu.
Z upływem lat przetestował wszystkie istniejące diety. Stosował je krótko i w tajemnicy.
Próbował diety doktora Atkinsa i diety doktora Stillmana, diety grejpfrutowej i diety opartej
na niełuskanym ryżu. Próbował też płynnej diety wysokobiałkowej, która była naprawdę
obrzydliwa. Przez cały tydzień nie jadł nic poza odżywkami Slender i Sego, aż wreszcie
zaliczył wszystkie smaki i poczuł się znudzony. Wstąpił do klubu dla odchudzających się i
przyszedł na kilka spotkań, ale przekonał się, że towarzystwo, które tam spotykał, w niczym
mu nie pomaga, bo wszyscy mówili tylko o jedzeniu. Prowadził strajk głodowy i wytrzymał,
dopóki nie poczuł się głodny. Próbował diety sokowej, diety dla alkoholików – chociaż nie pił
– i diety opartej na martini i bitej śmietanie – zrezygnował z martini. Hipnotyzer przekonywał
go, że jego ulubione potrawy smakują niedobrze, a poza tym w ogóle nie jest głodny, ale to
wszystko były tylko cholerne kłamstwa, dał więc sobie spokój z hipnozą. Zmienił swoje
zachowanie w ten sposób, że odkładał widelec między kęsami, jadł z małych talerzy, które
można było zapełnić małymi porcjami i zapisywał w notesie wszystko, co zjadł. Zyskał dzięki
temu cały stos notesów, mnóstwo talerzy do zmywania oraz nadzwyczajną sprawność w
odkładaniu i podnoszeniu widelca. Jego ulubiona dieta polegała na tym, że można było jeść
dowolnie wiele ulubionej potrawy, ale nic poza nią. Problem w tym, że Kenny nie potrafił
zdecydować, która potrawa jest jego ulubioną, i w efekcie jadł przez jeden tydzień żeberka,
przez drugi pizzę, a przez trzeci kaczkę po pekińsku – to był kosztowny tydzień. Nie stracił na
wadze ani trochę, ale przynajmniej spędził przyjemnie czas.
Większość aberracji Kenny’ego Dorchestera trwała tydzień albo dwa. Potem, jak
człowiek, który wyszedł z mgły, rozglądał się wokół i uświadamiał sobie, że czuje się
fatalnie, stracił na wadze stosunkowo niewiele i grozi mu przemiana w jednego z tych
grubasów od twarogu, nad którymi tak się litował. Dawał więc sobie spokój z dietą, szedł
zjeść coś dobrego i na sześć miesięcy wracał do normalnego zachowania. Potem skrywany
ból znowu dawał o sobie znać.
Aż wreszcie, pewnego piątku, spotkał w Połciu Henry’ego Moroneya.
Połeć to była jego ulubiona smażalnia. Specjalizowała się w żeberkach, mocno
przyrumienionych i mięsistych, podawanych z sosem, który bardzo przypadł Kenny’emu do
gustu. W piątki każdy mógł tam kupić za piętnaście dolarów tyle żeberek, ile tylko był w
stanie zjeść. Dla większości ludzi była to bardzo wygórowana cena, ale dla Kenny’ego, który
mógł zmieścić w sobie bardzo dużo żeberek, to było półdarmo. W ten piątek Kenny właśnie
pożarł pierwszą porcję i czekał na drugą, popijając piwo i zagryzając je chlebem, gdy nagle
uniósł wzrok i uświadomił sobie, że szczupły, wręcz wychudzony facet siedzący w sąsiednim
boksie to nie kto inny jak Henry Moroney.
Kenny Dorchester był kompletnie zaskoczony. Kiedy ostatnio widział Henry’ego
Moroneya, obaj byli nieszczęśliwymi członkami klubu dla odchudzających się, a Moroney
jako jedyny z całego towarzystwa ważył więcej od Kenny’ego. Był spasiony niczym wieloryb
i – jak wyznał poznanym w klubie towarzyszom niedoli – nadano mu okrutne przezwisko
„Kościotrup”. Ale teraz ten przydomek do niego pasował. Moroney był tak chudy, że pod
skórą widać mu było żebra. Mimo to stół, przy którym siedział, był dosłownie zasłany
kośćmi. Ten szczegół zaintrygował Kenny’ego Dorchestera. Wszystkie te kości. Zaczął je
liczyć, ale wkrótce stracił rachubę, gdyż ogryzione żeberka leżały bezładnie na talerzach
pośród małych kałuż schnącego sosu. Ich objętość świadczyła jednak, że Moroney pochłonął
przynajmniej cztery połcie żeberek, być może nawet pięć.
Kenny’emu Dorchesterowi nasunęła się myśl, że Henry Kościotrup Moroney poznał
tajemnicę. Jeśli istniał jakiś sposób na to, by stracić na wadze dziesiątki kilogramów, a mimo
to nadal być zdolnym do pochłonięcia pięciu połci żeberek za jednym posiedzeniem, Kenny
rozpaczliwie pragnął go poznać. Wstał, podszedł do boksu Moroneya i wcisnął się na miejsce
obok niego.
– Poznaję cię – oznajmił.
Moroney uniósł wzrok, jakby do tej chwili w ogóle nie zauważył Kenny’ego.
– Och – odezwał się słabym, znużonym głosem. – To ty.
Sprawiał wrażenie okropnie zmęczonego, ale Kenny pomyślał, że to zapewne naturalne w
wypadku kogoś, kto schudł tak bardzo. Oczy miał zapadnięte, jego oczodoły zamieniły się w
szare, głębokie dziury, a skóra zwisała w bladych, pustych fałdach. Pochylał się, wsparty
łokciami o blat, jakby był zbyt słaby, żeby siedzieć prosto. Wyglądał okropnie, ale stracił na
wadze tak wiele...
– Świetnie wyglądasz! – palnął Kenny. – Jak to zrobiłeś? Jak? Musisz mi powiedzieć,
Henry, naprawdę musisz.
– Nie – wyszeptał Moroney. – Nie, Kenny. Zostaw mnie.
To nie przypadło do gustu Kenny’emu.
– No, nie! – zawołał. – Przyjaciele tak nie postępują. Nie pójdę sobie, dopóki nie
zdradzisz mi swojej tajemnicy, Henry. Jesteś mi to winien. Pomyśl, ile razy dzieliliśmy się
chlebem.
– Och, Kenny – ciągnął Moroney swym słabym, straszliwie brzmiącym głosem. –
Odejdź, proszę, odejdź, nie chcesz tego wiedzieć, to zbyt... zbyt... – Przerwał w połowie
zdania. Po jego twarzy przebiegł spazm. Mężczyzna jęknął. Głowa odskoczyła mu
gwałtownie w bok, jakby miał jakiś atak. Zabębnił dłońmi o stół. – Ooooo – zawołał.
– Henry, co się stało? – zapytał zaniepokojony Kenny. Był już pewien, że Kościotrup
Moroney przesadził ze swoją dietą.
– Oooch – westchnął Moroney z nagłą ulgą. – To nic, nic. Wszystko w porządku... –
powiedział, ale ton jego głosu zadawał kłam coraz radośniejszym słowom. – Czuję się
rewelacyjnie. Rewelacyjnie, Kenny. Nie byłem taki szczupły od czasu... od czasu... właściwie
to nigdy taki nie byłem. To cud. – Uśmiechnął się blado. – Wkrótce osiągnę cel i wtedy
wszystko chyba się skończy. Chyba osiągnę cel. Właściwie to nie wiem, ile teraz ważę. –
Dotknął dłonią czoła. – Ale jestem szczupły, naprawdę szczupły. Prawda, że dobrze
wyglądam?
– Tak, tak – potwierdził niecierpliwie Kenny. – Ale jak to zrobiłeś? Musisz mi
powiedzieć. Z pewnością nie dzięki tym oszustom z klubu...
– Nie dzięki nim – zgodził się słabym głosem Moroney. – Nie, to była małpia kuracja.
Masz, zapiszę ci adres.
Wyjął ołówek i nabazgrał coś na serwetce.
Kenny schował ją do kieszeni.
– Małpia kuracja? Nigdy o niej nie słyszałem. Na czym ona polega?
– To... – zaczął i nagle dopadł go kolejny atak. Zaczął miotać groteskowo głową. – Idź
tam – powiedział Kenny’emu. – Ona działa, Kenny, och, tak. Małpia kuracja, tak. Nie mogę
powiedzieć nic więcej. Masz adres. Wybacz, ale muszę iść.
Oparł dłonie płasko o blat, podniósł się z wysiłkiem i poszedł do kasy, powłócząc nogami
jak człowiek dwukrotnie starszy. Kenny Dorchester śledził go wzrokiem. Doszedł do
wniosku, że Moroney zdecydowanie przesadził z tą małpią kuracją, czymkolwiek mogła ona
być. Nigdy przedtem nie miał żadnych tików i spazmów czy co to tam było.
– Trzeba umieć zachować umiar – powiedział sobie stanowczo. Poklepał się po kieszeni,
żeby się upewnić, czy serwetka tam jest, postanowił, że będzie rozsądniejszy niż Kościotrup
Moroney, i wrócił do boksu na drugi płat żeberek. Pożarł w sumie cztery, przekonany, że jeśli
ma od jutra zacząć dietę, to dobrze byłoby najpierw porządnie się najeść.
Następnego dnia była sobota, Kenny mógł więc bez przeszkód udać się na poszukiwania
małpiej kuracji i marzenia o nowej, szczupłej wersji własnej osoby. Wstał wcześnie i
natychmiast pobiegł zważyć się na elektronicznej wadze. Bardzo ją lubił, bo nie musiał się
schylać, żeby odczytać wynik. Urządzenie wyświetlało go jasnymi, dużymi, czerwonymi
cyframi. Tego dnia ważył 166 kilogramów. Przybyło mu kilka, ale nie przejął się tym zbytnio.
Małpia kuracja szybko go od nich uwolni.
Zamierzał najpierw zadzwonić, żeby się upewnić, czy mają otwarte w sobotę, ale okazało
się to niemożliwe. Moroney nie zapisał nic poza adresem, a na żółtych kartkach w książce
telefonicznej nie znalazł pod tym numerem żadnej poradni dietetycznej, klubu fitness ani
lekarza. Potem sprawdził białe kartki pod „Małpia”, ale to również nic mu nie dało. Nie
pozostało mu nic innego niż udać się tam osobiście.
Nawet to okazało się niełatwe. Wskazane miejsce znajdowało się daleko w dzielnicy
portowej, w szczególnie podejrzanej okolicy, i Kenny’emu trudno było przekonać
taksówkarza, żeby go tam zawiózł. W końcu musiał zagrozić, że napisze na niego skargę.
Kenny Dorchester znał swoje prawa.
Wkrótce jednak dopadły go wątpliwości. Wąskie uliczki, którymi jechali, były brudne i
popadały w ruinę. Wyglądały bardzo nieapetycznie i Kenny’emu przyszło do głowy, że w
poradni dietetycznej położonej w takiej okolicy nie znajdzie nic poza niebezpieczną
szarlatanerią. Budynek znajdował się w starym, podupadłym ciągu handlowym. Ten widok
jeszcze bardziej zaniepokoił Kenny’ego. W połowie sklepów okna zabito deskami, a druga
połowa kryła się za ciemnymi, brudnymi szybami i żelaznymi kratami. Taksówka zatrzymała
się przed witryną w starym, ceglanym gmachu, który wyglądał naprawdę okropnie. Domy po
obu stronach były opustoszałe i pełne gruzu, a za brudnymi szybami nie sposób było nic
wypatrzyć. Nad drzwiami kołysała się, poskrzypując, wyblakła reklama coca-coli. To jednak
był adres, który podał mu Kościotrup Moroney.
– Jesteśmy na miejscu – rzucił niecierpliwie taksówkarz, gdy przerażony Kenny
przyglądał się temu wszystkiemu przez okno.
– Coś tu chyba jest nie tak – stwierdził Kenny. – Sprawdzę to. Niech pan będzie tak
uprzejmy i zaczeka, dopóki się nie upewnię, czy to właściwe miejsce.
Taksówkarz skinął głową i Kenny wygramolił się z samochodu. Gdy postawił dwa kroki,
usłyszał, że kierowca włączył bieg i odjechał z piskiem opon. Kenny odwrócił się i śledził go
wzrokiem ze zdumieniem.
– Hej, tak nie można... – zaczął. Nic to jednak nie pomogło. Doszedł do wniosku, że z
pewnością napisze skargę na taksówkarza.
Tymczasem jednak znalazł się na miejscu i wyglądałoby głupio, gdyby nie zrobił tego, po
co tu przyjechał. Bez wzglądu na to, czy zdecyduje się na małpią kurację, z pewnością
pozwolą mu skorzystać z telefonu, żeby wezwać inną taksówkę. Zebrał się na odwagę i
wszedł do brudnego, pozbawionego szyldu sklepu. Kiedy otwierał drzwi, zadźwięczał
dzwonek.
W środku było ciemno. Kurz i brud na szybach zatrzymywały prawie całe światło słońca i
minęła dobra chwila, nim oczy Kenny’ego przywykły do półmroku. Gdy już się to stało,
uświadomił sobie z grozą, że wtargnął do czyjegoś prywatnego pokoju. Pomyślał, że to z
pewnością jedna z tych cygańskich rodzin, które wprowadzają się do opustoszałych sklepów.
Stał na wytartym dywanie, otoczony zestawem starych mebli, z pewnością najlepszych, jakie
oferowano w Armii Zbawienia. W jednym kącie przycupnął archaiczny, czarno-biały
telewizor, który gapił się na Kenny’ego okiem pustego ekranu. Śmierdziało moczem.
– Przepraszam – mruknął słabo, bojąc się, że z mroku wyskoczy jakiś młody,
ciemnoskóry Cygan i pchnie go nożem. – Przepraszam.
Cofnął się o krok, wyciągając rękę za siebie, by znaleźć klamkę. I nagle z zaplecza
wynurzył się jakiś mężczyzna.
– Ach! – zawołał, kierując na Kenny’ego spojrzenie błyszczących oczek. – Małpia
kuracja! – Zatarł z uśmiechem dłonie. Kenny był przerażony. To był najtłustszy,
najohydniejszy człowiek, jakiego w życiu widział. Musiał się przeciskać przez drzwi bokiem.
Był grubszy niż Kenny, a nawet Kościotrup Moroney. Wręcz ociekał tłuszczem. Był też
odrażający pod innymi względami. Jego blada cera przywodziła na myśl pieczarkę, a
maleńkie oczka niemal całkowicie niknęły pod zwałami tłuszczu. Wydawało się, że tusza
wywarła wpływ nawet na włosy, których miał bardzo niewiele. Był nagi do pasa, widać było
potężne zwały tłuszczu na jego torsie i obwisłe piersi, kołyszące się w rytm kroków. Podszedł
błyskawicznie do Kenny’ego i złapał go za ramię. – Małpia kuracja! – powtórzył radośnie,
popychając Kenny’ego przed sobą. Zszokowany gość spojrzał na niego i zaniemówił na
widok jego uśmiechu. Kiedy mężczyzna się uśmiechał, usta zajmowały mu pół twarzy,
przeradzały się w groteskowy półokrąg pełen białych, błyszczących zębów.
– Nie – zdołał wreszcie wykrztusić Kenny. – Nie, zmieniłem zdanie. – Bez względu na
sukces odniesiony przez Kościotrupa Moroneya, nie miał zamiaru poddawać się tej małpiej
kuracji, jeśli aplikował ją ktoś taki. Po pierwsze, z pewnością nie mogła być skuteczna, bo
inaczej mężczyzna nie byłby tak monstrualnie otyły. Po drugie, zapewne była niebezpieczna.
To przypuszczalnie był jakiś szarlatański eliksir przyrządzany z małpich hormonów albo
czegoś w tym rodzaju. – NIE! – powtórzył Kenny z większą mocą, starając się wyrwać rękę z
uścisku trzymającego go monstrum.
Nic to jednak nie dało. Mężczyzna był zdecydowanie masywniejszy i nieporównanie
silniejszy od niego. Bez trudu pchał Kenny’ego przed sobą, nie zważając na jego protesty.
Cały czas uśmiechał się jak maniak.
– Grubas – zabełkotał i dla podkreślenia tego słowa złapał Kenny’ego za fałdę tłuszczu i
uszczypnął boleśnie. – Grubas, grubas, grubas, niedobrze. Od małpiej kuracji schudniesz.
– Tak, ale...
– Małpia kuracja – powtórzył mężczyzna.
W jakiś sposób znalazł się za plecami Kenny’ego. Oparł się o niego całym ciężarem i
popchnął. Kenny przeleciał przez zasłonięte tkaniną drzwi i wpadł do pokoju na zapleczu.
Smród moczu był tu znacznie intensywniejszy, tak silny, że zebrało mu się na wymioty.
Wokół panowała nieprzenikniona ciemność i Kenny słyszał dobiegające ze wszystkich stron
szuranie jakichś poruszających się w mroku stworzeń. „Szczury” – pomyślał przerażony.
Panicznie bał się szczurów. Pomacał ręką wokół i zwrócił się ku prostokątowi bladego
światła. To były drzwi, przez które go wepchnięto.
Nim jednak zdążył do nich dotrzeć, usłyszał nagle za sobą wysokie skrzeczenie, ostre i
szybkie jak seria z karabinu maszynowego. Potem rozległ się drugi głos, po nim trzeci, aż
wreszcie mrok wypełnił się straszliwym hałasem. Kenny zasłonił uszy dłońmi i wyszedł
chwiejnym krokiem na zewnątrz, ale w tej samej chwili poczuł, że coś otarło się o jego kark.
Coś ciepłego i włochatego.
– Aj! – krzyknął, wpadając do pokoju frontowego, gdzie potężny, nagi do pasa szaleniec
czekał na niego cierpliwie. Kenny przeskakiwał z nogi na nogę, wrzeszcząc: – Aj, szczur,
mam na plecach szczura. Niech pan go zdejmie, niech pan go zdejmie. – Próbował złapać
stworzenie obiema rękami, ale było bardzo szybkie i przemieszczało się tak sprytnie, że nie
mógł tego zrobić. Czuł je jednak. Było żywe i poruszało się. – Na pomoc, na pomoc! – wołał.
– Szczur!
Właściciel uśmiechnął się do niego i potrząsnął głową, wesoło kołysząc licznymi
podbródkami.
– Nie, nie – powiedział. – To nie szczur, grubasie. To małpa. Dostałeś małpią kurację.
Podszedł do Kenny’ego, złapał go za łokieć i popchnął do sięgającego podłogi lustra
wiszącego na ścianie. W pomieszczeniu było tak ciemno, że Kenny nie widział w lustrze
prawie nic, pomijając fakt, że było za wąskie i obcinało mu oba ramiona. Mężczyzna odsunął
się, pociągnął za sznurek i pod sufitem zapaliła się jedna, naga żarówka. Kołysała się ona
miarowo i oświetlenie zmieniało się raptownie. Kenny Dorchester zadrżał i popatrzył w
lustro.
– Och! – zawołał. Na jego plecach siedziała małpa. Właściwie nie tyle na plecach, ile na
ramionach. Owinęła nogi wokół grubej szyi Kenny’ego i złączyła je pod jego potrójnym
podbródkiem. Czuł jej włosy, drapiące mu kark i ciepłe małpie łapki trzymające go za uszy.
To była maleńka małpka. Spoglądając w lustro, Kenny zauważył, że wyjrzała mu zza głowy i
uśmiechnęła się szeroko. Miała bystre, ruchliwe oczka, szorstką, brązową sierść i – jak na
gust Kenny’ego – stanowczo za dużo białych, błyszczących ząbków. Jej długi, chwytny ogon
kołysał się niespokojnie niczym owłosiony wąż wyrastający z czaszki. Serce Kenny’ego
waliło z siłą pneumatycznego młota. Przerażało go to miejsce, ten człowiek i jego małpa.
Wziął się jednak w garść i nakazał sobie zachować spokój. To nie był szczur. Mała małpka
nie zrobi mu krzywdy. Sprytnie usiadła mu na ramionach. Na pewno była tresowana.
Właściciel pozwalał jej jeździć na sobie w ten sposób i kiedy Kenny przeleciał przez zasłonę,
zapewne wzięła go za niego. Po ciemku wszyscy grubi ludzie wyglądają podobnie. Kenny
sięgnął za siebie, próbując ściągnąć małpę, ale z jakiegoś powodu nie mógł jej złapać.
Odwracające strony lustro utrudniało mu tylko zadanie. Miotał się ociężale, aż cały pokój się
trząsł, a meble podskakiwały za każdym razem, gdy lądował na podłodze, ale małpa mocno
trzymała się jego uszu i nie zdołał jej ściągnąć. Wreszcie Kenny zwrócił się o pomoc do
opasłego właściciela. Przyszło mu do głowy, że, biorąc pod uwagę sytuację, wykazał się
ogromnym tupetem.
– To pana małpa. Niech mi pan pomoże ją zdjąć.
– Nie, nie – sprzeciwił się mężczyzna. – Od niej schudniesz. Małpia kuracja. Nie chcesz
być chudy?
– Pewnie, że chcę – przyznał przygnębiony Kenny – ale to przecież absurd.
Czuł się zdezorientowany. Wyglądało na to, że siedząca na jego plecach małpa jest
elementem małpiej kuracji. Nie widział w tym sensu.
– Idź – polecił mężczyzna. Uniósł rękę i zgasił światło nagłym szarpnięciem, od którego
żarówka znowu zakołysała się jak szalona. Potem ruszył w stronę Kenny’ego, który cofnął się
nerwowo. – Idź – powtórzył właściciel, ponownie łapiąc gościa za ramię. – Już, już. Dostałeś
małpią kurację, to idź.
– Chwileczkę! – zawołał rozwścieczony Kenny. – Proszę mnie puścić! Proszę zabrać tę
małpę, jasne? Nie chcę pańskiej małpy! Słyszał pan? Niech pan mnie nie pcha! Mam
znajomych w policji, nie ujdzie to panu na sucho. Niech pan... – Wszystkie te protesty na nic
się nie zdały. Właściciel był prawdziwą lawiną spoconego, cuchnącego, bladego ciała. Oparł
się całym ciężarem o Kenny’ego i popchnął opierającego się bezsilnie nieszczęśnika ku
drzwiom. Kiedy je otworzył, znowu zadźwięczał dzwonek. Potem mężczyzna wypchnął
Kenny’ego w jasne światło słońca. – Nie zapłacę za to! – oznajmił stanowczo ten, chwiejąc
się na nogach. – Ani centa! Słyszy pan?
– Małpia kuracja jest bezpłatna – oznajmił z uśmiechem właściciel.
– Niech mi pan przynajmniej pozwoli zadzwonić po taksówkę – zażądał Kenny, ale było
już za późno. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi. Kenny podszedł do nich gniewnie i
spróbował je otworzyć. Bezskutecznie. Były zamknięte na klucz. – Otwierać! – wrzasnął na
cały głos. Nikt nie odpowiedział. Powtórzył okrzyk i uświadomił sobie nagle, że ktoś na niego
patrzy. Odwrócił się. Po drugiej stronie ulicy, na ganku sklepu o zabitych deskami oknach,
siedziało trzech starych meneli. Podawali sobie nawzajem butelkę w brązowej, papierowej
torebce, przyglądając mu się nieufnie. Kenny Dorchester zdał sobie sprawę, że stoi na ulicy z
małpą na plecach w pełnym świetle dnia. Na policzki wystąpił mu rumieniec. Poczuł się
bardzo głupio. – To moja małpka! – zawołał do meneli, rozciągając usta w wymuszonym
uśmiechu. – Moje małe zwierzątko! – Nadal gapili się na niego. Kenny spojrzał jeszcze raz ze
złością na zamknięte drzwi i oddalił się, poruszając miarowo nogami. Musiał znaleźć jakieś
odludne miejsce. Minął róg i znalazł wąski, ciemny zaułek między dwiema starymi, szarymi
kamienicami czynszowymi. Wszedł do niego, dysząc gwałtownie. Usiadł ciężko na koszu na
śmieci, wyjął chusteczkę i otarł czoło. Małpa przesunęła się leciutko i Kenny poczuł jej ruch.
– Złaź! – zawołał. Wyciągnął rękę, by złapać zwierzę za kark, ale znowu zdołało mu się
wymknąć. Schował chusteczkę i zaczął obmacywać kark obiema rękami, ale w żaden sposób
nie mógł chwycić małpy. W końcu poczuł się zmęczony i dał za wygraną. Zaczął się
zastanawiać.
„Nogi!” – pomyślał. Nogi łączyły się pod jego brodą! Tak jest! Uniósł ręce, bardzo
powoli i spokojnie, wymacał kończyny małpy i otoczył je wielkimi, tłustymi łapskami.
Zaczerpnął głęboko tchu i spróbował je rozerwać gwałtownym ruchem, tak jak rozrywa się
kurze obojczyki.
Małpa go zaatakowała.
Jedną łapką pociągnęła go boleśnie za lewe ucho, tak mocno, że Kenny miał wrażenie, iż
zaraz mu je wyrwie, a drugą zaczęła okładać go po skroniach, wybijając szaleńczy rytm.
Kenny Dorchester pisnął z bólu i puścił nogi małpy. I tak zresztą nie udało mu się ich
rozerwać, bez względu na wszelkie wysiłki. Małpa przestała go bić i puściła ucho. Kenny
załkał, w połowie z ulgi, a w połowie z frustracji. Czuł się okropnie.
Siedział w brudnym zaułku przez całe wieki. Jego próby pozbycia się małpy skończyły
się fiaskiem. Bał się wrócić na ulicę, gdzie ludzie będą go wytykać palcami, śmiać się z niego
i wygłaszać pod nosem grubiańskie uwagi. Wystarczająco trudno było być grubasem. Nie
chciał wiedzieć, o ile trudniej będzie stawiać czoło okrutnemu światu jako grubas z małpą na
plecach. Postanowił, że będzie siedział na tym koszu na śmieci, dopóki on albo dosiadające
go zwierzę nie umrze. Lepsze to niż narazić się na wstyd i śmieszność na ulicach.
Wytrwał w tym postanowieniu przez jakąś godzinę. Potem Kenny Dorchester poczuł się
głodny. Może i ludzie będą się z niego śmiali, ale przecież robili to zawsze, zresztą, jakie to
ma za znaczenie? Wstał i otrzepał się z pyłu. Małpa usadowiła się wygodniej na karku.
Zignorował ją. Postanowił, że poszuka pizzy pepperoni.
Okazało się to trudne. W okropnych slumsach, w jakich się znalazł, było pod dostatkiem
meneli, groźnie wyglądających nastolatków oraz wypalonych albo zabitych deskami
budynków, ale bardzo mało pizzerii. Nie było tu też taksówek. Kenny ruszył dziarskim
krokiem przez główną ulicę, starając się zachować godność. Nie spoglądał na boki,
zmierzając ku bezpieczniejszym dzielnicom tak szybko, jak tylko były go w stanie nieść
krótkie, tłuste nogi. Dwukrotnie mijał budki telefoniczne i z radością wyciągał monetę, by
wezwać jakiś środek transportu, ale w obu wypadkach okazało się, że telefon nie działa.
Kenny Dorchester pomyślał, że wandale wcale nie są lepsi od szczurów.
Wydawało mu się, że idzie tak całymi godzinami, nim w końcu trafił do obskurnego
lokalu. Litery na oknie głosiły GRILL JOHNA, a neon nad drzwiami po prostu JEDZENIE.
Kenny świetnie znał to piękne słowo i rozpoznał je z odległości dwóch przecznic. Wabiło go
niczym latarnia morska. Jeszcze nim wszedł do środka, uświadomił sobie, że jest bardzo mało
prawdopodobne, by w takim miejscu podawano pizzę pepperoni, ale w tym momencie było
mu już wszystko jedno.
Kiedy otwierał drzwi, na chwilę ogarnął go lęk, po części dlatego, że czuł się tu zupełnie
nie na miejscu, ponieważ wszyscy pozostali klienci wyglądali na bandytów, a po części
dlatego, że bał się, iż nie zechcą go obsłużyć z uwagi na małpę na plecach. Stojąc w wejściu,
czuł się straszliwie skrępowany, przeszedł więc pospiesznie do małego stolika stojącego w
ciemnym rogu. Chuda, siwowłosa kelnerka w wyblakłym, różowym kombinezonie ruszyła w
jego stronę. Kenny spuścił wzrok, bawiąc się nerwowo solą, pieprzem i keczupem. Bał się
chwili, gdy kobieta podejdzie do niego i oznajmi: „Hej, tu nie wolno wprowadzać zwierząt!”.
Kelnerka jednak wyjęła tylko notes z kieszeni fartucha i stanęła nad Kennym z ołówkiem
w ręku.
– Co pan zamówi? – zapytała.
Wstrząśnięty Kenny uniósł wzrok i uśmiechnął się. Zająknął się, a potem wziął się w
garść i zamówił omlet z serem i podwójnym boczkiem, wielką szklankę mleka i grzankę z
cynamonem.
– Czy dodajecie do tego tarte ziemniaki smażone z cebulą? – zapytał z nadzieją, ale
kelnerka potrząsnęła głową i odeszła. „Cóż za sympatyczna kobieta”, pomyślał Kenny, gdy
czekał na posiłek, drąc na kawałki papierową serwetkę. „Cóż za cudowny lokal!”. W ogóle
nie wspomniała o jego małpie. To była wielka uprzejmość z jej strony. Po chwili kelnerka
przyniosła posiłek. – Ach, ach, ach – powiedział z zadowoleniem Kenny, gdy postawiła
zamówione dania na plastikowym blacie. Był głodny jak wilk. Wziął w rękę grzankę z
cynamonem i uniósł ją do ust. Małpa wyciągnęła łapkę i wyrwała mu grzankę z dłoni. Kenny
Dorchester zamarł na moment w bezruchu, porażony zaskoczeniem. Jego pusta ręka zawisła
przed ustami. Słyszał, jak małpa pochłania hałaśliwie grzankę. Potem, nim Kenny zdążył do
końca zorientować się, co się dzieje, długi ogon wysunął się spod jego pachy, owinął się
wokół szklanki mleka i porwał ją w mgnieniu oka. – Hej! – zawołał Kenny, ale był stanowczo
zbyt wolny. Zza jego pleców dobiegło głośne siorbanie. Potem wyleciała zza nich szklanka.
Zdążył ją złapać, zanim się potłukła, i postawił nerwowo na stole. Ogon znowu wysunął się
ukradkiem, sięgając po boczek. Kenny złapał za widelec, ale małpa była szybsza. Boczek
zniknął, a zęby widelca wygięły się o plastikowy blat. Kenny zrozumiał, że to wyścigi.
Odrzucił wygięty widelec, i złapał łyżkę, żeby odkroić kawałek ociekającego serem omletu.
Pochylił się do przodu i uniósł łyżkę tak szybko, jak tylko potrafił. Małpa ponownie okazała
się szybsza. Nie wiadomo skąd wysunęła się mała rączka i gdy łyżka dotarła do ust, została na
niej tylko odrobina na wpół stopionego sera. Kenny znowu się pochylił i nabrał na łyżkę
kolejny kęs, ale wszelkie jego wysiłki kończyły się niepowodzeniem. Małpa miała dwie ręce i
ogon, a raz nawet porwała mu kęs maleńką stópką. Po krótkiej chwili posiłek zniknął bez
śladu. Kenny Dorchester gapił się na pusty, otłuszczony talerz. Czuł, że oczy zachodzą mu
łzami.
Nawet nie zauważył, kiedy przyszła kelnerka.
– Ale z pana głodomór – zauważyła, kładąc przed nim rachunek. – Nigdy nie widziałem,
żeby ktoś tak szybko pochłonął taki posiłek.
Kenny popatrzył na nią.
– Ja go nie zjadłem – sprzeciwił się. – Małpa wszystko pożarła!
– Jaka małpa? – zainteresowała się kelnerka. – Chyba nie wniósł pan tu ukradkiem
żadnych zwierząt? Wydział zdrowia zabrania wnoszenia zwierząt do lokali.
– Jak to ukradkiem? – zirytował się Kenny. – Małpa siedzi na...
Nie zdążył dokończyć. Małpa uderzyła go w lewy policzek z taką siłą, że głowa
odskoczyła mu w bok. Kenny pisnął z bólu i szoku.
– Nic panu nie jest? – zapytała wyraźnie zaniepokojona kelnerka. – Czy to jakiś atak?
– To nie żaden atak! – niemal krzyknął Kenny. – Ta cholerna małpa mnie uderzyła! Nie
widziała pani?
– Ach – odparła kelnerka, odsuwając się o krok. – To była pana małpa. Wredne z nich
stworzenia, prawda?
Sfrustrowany Kenny zabębnił pięściami o blat.
– Mniejsza z tym – mruknął. – To nieważne. – Wziął w rękę rachunek, jego małpa nie
porwała, i wstał z krzesła. – Proszę – powiedział, wyjmując portfel. – Macie tu telefon,
prawda? Mogłaby mi pani wezwać taksówkę?
– Jasne – zgodziła się kelnerka, podchodząc do kasy fiskalnej. Wszyscy w lokalu gapili
się na Kenny’ego. – Nie ma sprawy – mruknęła pod nosem. – Zaraz wezwiemy dla pana
taksówkę.
Poirytowany Kenny czekał przez dłuższą chwilę. Gdy taksówka wreszcie się zjawiła,
kierowca nie powiedział nic na temat małpy. Zamiast pojechać do domu, Kenny kazał się
zawieźć do swej ulubionej pizzerii, położonej trzy przecznice od jego mieszkania. Wpadł do
lokalu i zamówił wielką pizzę pepperoni. Małpa pożarła wszystko, mimo że Kenny starał się
wprowadzić ją w błąd, unosząc obie ręce jednocześnie do ust. Niestety, małpa też miała dwie
łapki i była szybsza od niego. Gdy już pizza zniknęła, Kenny zastanowił się chwilę, zawołał
kelnerkę i zamówił drugą pizzę, tym razem dużą, z anchois. Wydawało mu się, że jest bardzo
sprytny. Poza sobą samym nie znał nikogo, kto lubiłby pizzę z anchois. Doszedł do wniosku,
że te słone rybki będą dla niego ratunkiem. Chcąc zwiększyć swe szanse, posypał pizzę
warstwą ostrej papryki tak grubą, że mogłaby spowodować spory pożar. Czując się jak
zwycięzca, spróbował odkroić kawałek.
Małpa lubiła pizzę z anchois i mnóstwem ostrej papryki. Kenny Dorchester omal się nie
rozpłakał.
Z pizzerii poszedł do Połcia, a następnie kolejno do dobrej greckiej restauracji,
miejscowego McDonalda i cukierni, w której robiono znakomite czekoladowe ekierki. Był
przekonany, że prędzej czy później małpa naje się do syta. W końcu była bardzo mała. Ile
mogła w sobie pomieścić? Postanowił, że będzie zamawiał posiłki tak długo, aż małpa
osiągnie granice swych możliwości albo pęknie i zakończy żywot.
Wydał tego dnia w restauracjach ponad dwieście dolarów.
I nie zjadł absolutnie nic.
Małpa wydawała się workiem bez dna. Jeśli jej pojemność miała granice, z pewnością
wykraczały one poza możliwości portfela Kenny’ego. W końcu był zmuszony uznać się za
pokonanego. Małpy nie można było pokonać przez przeżarcie.
Zaczął się zastanawiać nad inną taktyką i w końcu wpadł na pewien pomysł. Małpy były
głupie, nawet niewidzialne małpy o nienasyconym apetycie. Uśmiechając się nieśmiało,
ruszył w stronę najbliższego supermarketu. Kupił tam pudełko bananowego budyniu
(wydawało mu się, że to odpowiedni wybór) i puszkę trucizny na szczury. Wrócił do domu,
nucąc wesołą melodię, i zabrał się do robienia budyniu. Dodał do niego sporą dawkę trutki,
która szczęśliwie była całkowicie bezwonna. Budyń pachniał cudownie. Kenny przelał go do
miseczek, żeby wystygł, i na jakąś godzinę włączył telewizor. Potem wstał nonszalancko,
podszedł do lodówki, wyjął z niej budyń i wziął sobie wielką łyżkę. Usiadł z powrotem przed
telewizorem, nabrał na łyżkę sporą grudkę budyniu i uniósł jądo otwartych ust. A potem się
zatrzymał. Czekał tak przez dłuższy czas.
Małpa nie zareagowała.
Kenny pomyślał, że może w końcu się najadła. Odstawił zatruty budyń i popędził do
kuchni. Znalazł na półce pudełko waniliowych wafli oraz kilka zapomnianych ciasteczek Fig
Newton.
Małpa pożarła wszystko.
Po policzku Kenny’ego spłynęła łza. Wyglądało na to, że małpa pozwoli mu zjeść tyle
zatrutego budyniu, ile tylko zapragnie, ale nie da mu tknąć niczego poza nim. Wyciągnął bez
przekonania rękę i znowu spróbował złapać zwierzę, myśląc, że sytość spowolni jego ruchy.
Była to jednak płonna nadzieja. Małpa wymknęła się mu, a gdy Kenny nie dawał za wygraną,
ugryzła go w palec. Wrzasnął z bólu i cofnął rękę. Palec krwawił. Kenny go possał. Na to
przynajmniej małpa mu pozwoliła.
Umył i zabandażował palec, a potem wrócił do pokoju i usiadł ciężko przed telewizorem.
Czuł się zmęczony i pokonany. Nadawano powtórkę The Galloping Gourmet, starego
programu poświęconego gotowaniu. Kenny nie był w stanie na to patrzeć. Wziął w rękę pilota
i zmienił kanał. Przez całe godziny gapił się tępo na ekran, pogrążony w rozpaczy. Płakał, gdy
nadawano reklamy produktów spożywczych. Wreszcie, gdy była już późna noc, jedno z
często nadawanych ogłoszeń usług publicznych skłoniło go do ruszenia się z miejsca. „Tak
jest” – pomyślał. Musi zwrócić się do innych, poprosić ich o pomoc.
Uniósł słuchawkę i zadzwonił do telefonu zaufania.
Kobieta, która odebrała, miała miły, sympatyczny i bardzo piękny głos. Kenny zaczął jej
opowiadać o małpie, która nie pozwala mu jeść, o tym, że nikt jej nie widzi... ale nim zdążył
się rozkręcić, małpa zdzieliła go w skroń. Kenny jęknął.
– Co się stało? – zapytała kobieta.
Małpa pociągnęła go za ucho. Kenny starał się ignorować ból i kontynuować opowieść,
ale zwierzę nie przestawało go dręczyć, aż wreszcie zadrżał, załkał i odłożył słuchawkę.
„To koszmar – pomyślał – straszliwy koszmar”. Podniósł się ciężko i powlókł do łóżka,
licząc na to, że rano wszystko wróci do normy, a małpa okaże się tylko okropnym snem, z
pewnością wywołanym przez niestrawność.
Przekonał się jednak, że bezlitosne zwierzę nie pozwoli mu nawet wyspać się porządnie.
Był przyzwyczajony do spania na wznak, z rękami złożonymi równo na brzuchu. Ale kiedy
się rozebrał i spróbował położyć w tej pozycji, pięści stworzenia spadły na jego biedną głowę
niczym jakiś szalony, kudłaty grad. Małpa najwyraźniej nie zamierzała pozwolić, by ciężkie
cielsko Kenny’ego wgniotło ją w poduszkę. Nieszczęśnik pisnął z bólu i przetoczył się na
brzuch. Było mu w tej pozycji bardzo niewygodnie i miał trudności z zaśnięciem, ale dopiero
wtedy zwierzę dało mu spokój.
Rankiem Kenny Dorchester budził się bardzo powoli. Policzek miał wduszony w
poduszkę, a jego górna prawa kończyna nadal spała. Bał się poruszyć. „To był sen” –
powtarzał sobie. „Nie ma żadnej małpy, cóż to za głupi pomysł, małpa... też coś. To wszystko
przez to, że Kościotrup Moroney opowiedział mu o »małpiej kuracji«. Zasnął z tą myślą i stąd
właśnie wziął się koszmar. Nie czuł na plecach zupełnie nic. To był taki sam poranek jak
każdy inny. Otworzył rozespane oko. Sypialnia wyglądała zupełnie normalnie. Nadal jednak
bał się poruszyć. Miło było tak sobie leżeć bez małpy. Chciał się trochę nacieszyć tym
wrażeniem. Przez bardzo długi czas leżał zupełnie nieruchomo, patrząc na zmieniające się
powoli na elektronicznym zegarku cyfry.
Aż wreszcie zaburczało mu w żołądku.
– Nie ma żadnej małpy! – powiedział głośno i usiadł w łóżku.
Poczuł, że małpa się przesunęła.
Kenny zadrżał. Mało brakowało, by znowu się rozpłakał. Zapanował jednak z wysiłkiem
nad sobą. Powiedział sobie, że żadna małpa nie pokona Kenny’ego Dorcłiestera. Skrzywił się,
włożył pantofle i poczłapał do łazienki.
Kiedy się golił, małpa wyglądała ostrożnie zza jego głowy. Łypnął na nią groźnie w
łazienkowym lustrze. Wydawało się, że trochę urosła. Nie było w tym nic zaskakującego,
biorąc pod uwagę, ile wczoraj zjadła. Bawił się myślą o poderżnięciu jej gardła, ale doszedł
do wniosku, że elektryczna maszynka do golenia Philishave nieszczególnie się do tego
nadaje. A nawet gdyby użył do tego celu noża, próba zadania nim ciosu za własnymi plecami
przy wykorzystaniu lustra byłaby raczej niebezpieczna.
Przed wyjściem z łazienki Kenny’emu przyszło nagle do głowy, żeby się zważyć.
Wynik pokazał się natychmiast. 166 kilogramów. „Tyle samo, co wczoraj” – pomyślał.
Małpa nic nie ważyła. Zmarszczył brwi. Nie, coś tu się nie zgadzało. Nawet tak mała małpka
z pewnością ważyła z kilogram albo dwa, ale pewnie jej ciężar równoważyła waga utracona
przez Kenny’ego. Doszedł do wniosku, że musiał nieco schudnąć, bo przez cały dzień małpa
nie pozwalała mu nic zjeść. Zszedł z wagi i pospiesznie wszedł na nią ponownie, żeby
sprawdzić wynik. 166 kilogramów. Kenny był przekonany, że stracił trochę na wadze. Być
może jednak z jego męczarni wyniknie coś pozytywnego. Ta myśl dziwnie go pocieszyła.
Podczas śniadania poczuł się jeszcze lepiej. Po raz pierwszy od czasu, gdy zaczął nosić
małpę, udało mu się przełknąć odrobinę jedzenia.
Po przyjściu do kuchni wahał się między francuskimi grzankami a jajecznicą na boczku,
ale nie trwało to długo, gdyż uświadomił sobie, że i tak nie zdoła skosztować żadnej z tych
potraw. Zawładnął nim posępny fatalizm. Kenny wyjął miskę i wypełnił ją płatkami
kukurydzianymi z mlekiem. Uznał, że małpa i tak wszystko zje, dlatego nie ma sensu się tym
przejmować.
Uniósł łyżkę do ust tak szybko, jak tylko mógł. Małpa mu ją wyrwała. Kenny wiedział, że
tak się stanie, spodziewał się tego, lecz mimo to gdy stworzenie zabrało łyżkę, ogarnął go
nagły, straszliwy żal.
– Nie – sprzeciwił się bezsilnie. – Nie, nie, nie.
Słyszał, jak płatki chrupią w paskudnej małpiej paszczy, czuł spływające mu po karku
mleko. Gdy spojrzał na płatki, w oczach wezbrały mu łzy. Były tak blisko, a jednocześnie tak
daleko.
Nagle Kenny Dorchester wpadł na pewien pomysł.
Pochylił się i zanurzył twarz w misce.
Małpa ciągnęła go za ucho, wrzeszczała i okładała po skroniach, ale Kenny nie dał za
wygraną. Wciągał radośnie mleko z taką ilością płatków, jaką tylko mógł pomieścić w ustach.
Nim rozgniewane zwierzę wyciągnęło ogon i zrzuciło miskę na podłogę, Kenny zdołał
wypełnić całe usta wilgotną substancją. Policzki miał wydęte, mleko spływało mu po brodzie,
a jeden płatek w jakiś sposób dostał się mu do nosa, ale Kenny czuł się jak w niebie. Żuł i
przełykał tak szybko, że omal się nie udławił.
Kiedy skończył, oblizał wargi i wstał triumfalnie z krzesła.
– Ha, ha – zawołał. – Ha, ha, ha.
Wrócił z wielką godnością do sypialni i ubrał się, uśmiechając się szyderczo do
widocznej w wielkim lustrze małpy. Pokonał ją.
W następnych dniach i tygodniach Kenny Dorchester popadł w nową rutynę,
przystosował się z niechęcią do swego pasażera. Okazało się to łatwiejsze, niż się tego
spodziewał... pomijając posiłki. Gdy nie próbował wkładać pożywienia do ust, mógł niemal
całkowicie zapomnieć o małpie. W pracy siedziała spokojnie na jego plecach, podczas gdy
Kenny przekładał swoje papiery albo rozmawiał przez telefon. Koledzy jej nie widzieli albo
nie wspominali o niej przez uprzejmość. Jedyny nieprzyjemny incydent wydarzył się
pewnego dnia podczas przerwy na kawę, gdy Kenny nieopatrznie poszedł do sklepiku kupić
bułkę z serem. Małpa zeżarła ich dziewięć, nim Kenny zdołał się oddalić chwiejnym krokiem,
a sprzedawca upierał się, że Kenny je zjadł, kiedy on odwrócił się plecami.
Jeśli unikał luster – a Kenny Dorchester robił to teraz równie konsekwentnie jak
najskrupulatniejszy wampir – mógł przez większą część dnia zapomnieć o małpie. Miał tylko
jeden kłopot, który jednak powtarzał się trzy razy dziennie: podczas śniadania, obiadu i
kolacji. Małpa przypominała wówczas o sobie brutalnie i Kenny musiał jakoś sobie z tym
radzić. Z upływem tygodni nauczył się stopniowo zamawiać potrawy, które można było
podawać w miskach. Umożliwiało mu to praktykowanie tego, co nazywał „manewrem
Kellogga”. Dzięki tej metodzie codziennie udawało mu się spożyć przynajmniej parę kęsów.
To jednak również było źródłem problemów. Gdy stosował manewr Kellogga w miejscu
publicznym, ludzie gapili się na niego dziwnie, a czasami wygłaszali nieuprzejme uwagi na
temat jego manier. Gdy w barze, gdzie zwykle kupował chili, wsadził twarz w swą porcję,
właściciel pomyślał, że Kenny dostał ataku serca, a potem był na niego naprawdę wściekły.
Innym razem oparzył sobie twarz w gorącej zupie i wyglądał później, jakby ciągle się
czerwienił. Miarka się przebrała, gdy wyrzucono go z jego najulubieńszej restauracji
podającej owoce morza tylko za to, że zanurzył twarz w zupie rakowej i zaczął jąhałaśliwie
chłeptać. Kenny stał potem na ulicy i wymyślał głośno obsłudze, przypominając, ile pieniędzy
wydał tu przez lata. Od tej pory jadał tylko w domu.
Choć manewr Kellogga okazał się umiarkowanie skuteczny, Kenny Dorchester nadal
tracił dziewięć dziesiątych każdego posiłku, a niekiedy całość. Z początku cały czas czuł się
głodny, często popadał w depresję i ciągle układał plany mające mu pomóc w pozbyciu się
małpy. Jedyny problem z tymi planami polegał na tym, że żaden nie okazał się skuteczny.
Pewnej soboty Kenny wybrał się do małpiarni w zoo, licząc na to, że zwierzę zeskoczy z jego
pleców, żeby pobawić się ze współplemieńcami albo popędzić za jakąś atrakcyjną małpą
przeciwnej płci. Ale gdy tylko wszedł do budynku, wszystkie uwięzione w nim zwierzęta
natychmiast podbiegły do krat i zaczęły skrzeczeć, wrzeszczeć, pluć i podskakiwać jak
szalone. Jego małpa odwdzięczyła się tym samym, a kiedy niektóre ze zwierząt w klatkach
zaczęły rzucać skorupami od fistaszków oraz innymi odpadkami, Kenny zasłonił uszy rękami
i uciekł. Innym razem udał się do miejscowego baru i zamówił kilka kolejek whisky z piwem
– jak rozumiał, była to szczególnie zabójcza kombinacja – licząc na to, że jeśli małpa się
upije, będzie ją mógł bez trudu zdjąć. Eksperyment miał raczej niefortunne konsekwencje.
Małpa piła kolejne drinki tak szybko, jak tylko Kenny zdołał je zamawiać, ale po trzecim
zaczęła bębnić w szczyt jego głowy w rytm dobiegającej z szafy grającej muzyki disco.
Następnego ranka to Kenny obudził się z bólem głowy. Małpa czuła się dobrze.
Po pewnym czasie dał sobie spokój z tymi próbami. Kolejne niepowodzenia go
zniechęciły, a poza tym przestało mu się to wydawać aż tak ważne. Po pierwszym tygodniu
rzadko czuł się głodny. Nadszedł krótki okres słabości, podczas którego często dopadały go
zawroty głowy, a potem Kennym zawładnęło coś w rodzaju euforii. Czuł się wspaniale i, co
jeszcze lepsze, chudł!
Prawdę mówiąc, waga tego nie wykazywała. Wchodził na nią co rano i za każdym razem
pokazywała 166. Działo się tak dlatego, że ważył nie tylko siebie, lecz również małpę. Kenny
wiedział, że chudnie, czuł znikające kilogramy i centymetry. Niektórzy z kolegów w pracy
również to zauważali. Uśmiechał się wówczas radośnie i przyznawał, że to prawda. Kiedy go
pytali, jak to osiągnął, mrugał znacząco i odpowiadał:
– To małpia kuracja! Tajemnicza małpia kuracja!
Nie chciał powiedzieć nic więcej. Raz spróbował im to wyjaśnić, ale małpa zdzieliła go
tak mocno, że o mało nie odpadła mu głowa. Znajomi Kenny’ego zaczęli szeptać o dziwnych
spazmach.
Wreszcie nadszedł dzień, gdy musiał poprosić w pralni o zwężenie wszystkich swoich
spodni o kilka centymetrów. Pomyślał, że to jedna z najpiękniejszych chwil w jego życiu.
Cała radość opuściła go jednak, gdy wyszedł z pralni i zobaczył własne odbicie w szybie.
Dawno już usunął z domu wszystkie lustra, dlatego widok małpy był dla niego szokiem.
Urosła. Nie była już mała. Siedziała przygarbiona na jego plecach niczym jakiś złowrogi,
zdeformowany szympans. Jej uśmiechnięta twarz wystawała mu ponad głowę, zamiast zza
niej wyglądać. Małpa miała rzadkie, brązowe włosy i była obrzydliwie otyła. Jej szerokość
niemal dorównywała wysokości, a długi ogon opadał do samej ziemi. Przerażony Kenny gapił
się na nią, a ona uśmiechnęła się do niego. Pomyślał, że nic dziwnego, iż ostatnio bolały go
plecy.
Wrócił powoli do domu. Jego kroki nie były już takie żwawe. Musiał się zastanowić.
Kilka okolicznych psów podążało za nim, szczekając na małpę. Kenny je ignorował. Dawno
już się zorientował, że psy ją widzą, podobnie jak małpy w zoo. Podejrzewał, że to samo
dotyczy pijanych. Tego wieczoru, gdy poszedł do baru, jakiś facet gapił się na niego bardzo
długo. Rzecz jasna, jego uwagę mogły przyciągnąć te znikające drinki.
Po powrocie do mieszkania Kenny Dorchester położył się na brzuchu na kanapie, wsunął
sobie poduszkę pod brodę i włączył telewizor. Nie zwracał jednak uwagi na program. Starał
się rozwikłać zagadkę.
Nawet reklamy Pizza Hut nie przyciągały jego uwagi, choć Kenny mruczał z
roztargnieniem: „Ach”, jak należało robić na widok kawałka pizzy, z którego zwisały długie
nitki sera.
Kiedy program się skończył, Kenny wstał, wyłączył telewizor i usiadł za stołem
jadalnym. Znalazł kartkę i ogryzek ołówka, a potem bardzo ostrożnie napisał drukowanymi
literami równanie i wpatrzył się w nie z namysłem.
JA + MAŁPA = 166 KG
Przyszło mu do głowy, że to równanie ma pewne niepokojące implikacje. Im dłużej je
rozważał, tym mniej mu się podobały. Z pewnością tracił na wadze i nie należało tego
lekceważyć, ale złowroga trwałość tego równania sugerowała, że nigdy nie będzie mu dane
cieszyć się większością korzyści tradycyjnie kojarzonych z chudnięciem. Bez względu na to,
jak wielkiej ilości tłuszczu się pozbędzie, nadal będzie dźwigał 166 kilogramów i to
obciążenie nie ulegnie zmianie. A jeśli chodzi o perspektywę zostania szczupłym, dziarskim,
atrakcyjnym dla kobiet mężczyzną, to jak mógł na to liczyć, dopóki nie pozbędzie się małpy?
Wyobraził sobie, jakby to wyglądało, gdyby umówił się z kobietą na kolację, i zadrżał na tę
myśl.
– Czym to się skończy? – zapytał na głos.
Małpa przesunęła się na jego plecach i wydała z siebie cichy, odrażający śmieszek.
Kenny wydął wargi w wyrazie stanowczej dezaprobaty. Doszedł do wniosku, że tak dalej
być nie może. Postanowił, że jutro uda się do źródła problemu. Z tą myślą położył się spać.
Nazajutrz, po pracy, Kenny Dorchester złapał taksówkę i wrócił do podejrzanej dzielnicy,
gdzie poddano go małpiej kuracji.
Sklepu nie było.
Kenny siedział na tylnym siedzeniu – tym razem był rozsądniejszy i nie wysiadł, a poza
tym dał taksówkarce z góry spory napiwek – i mrugał powiekami ze zdziwienia. Z jego ust
wyrwał się cichy, bulgoczący jęk. Wiedział, że to właściwy adres, nadal jeszcze miał kartkę,
która go tu zaprowadziła. Gdzie jednak podziała się brudna witryna z wyblakłą reklamą coca-
coli, a także jeden z dwóch nieczynnych sklepów, między którymi się znajdowała? Teraz był
tu tylko jeden duży sklep. Jego wnętrze wypełniało zielsko, śmieci i potłuczone cegły.
– O nie – wybełkotał Kenny. – O nie.
– Nic panu nie jest? – zaniepokoiła się kobieta.
– Nic – mruknął. – Niech... niech pani chwilę zaczeka. Muszę się zastanowić.
Wsparł głowę na dłoniach. Bał się, że zaraz może go rozboleć. Nagle dopadła go słabość i
zawroty głowy. Był też bardzo głodny. Taksometr cały czas działał, taksówkarka gwizdała, a
Kenny się zastanawiał. Ulica wyglądała tak samo, jak ją zapamiętał, pomijając brakującą
witrynę. Była tak samo brudna, na ganku nadal siedzieli starzy menele i...
Kenny opuścił szybę.
– Hej, proszę pana! – zawołał do jednego z meneli. Mężczyzna spojrzał na niego. – Niech
pan podejdzie! – Staruszek powlókł się ku niemu ostrożnie. Kenny wyciągnął z portfela
banknot dolarowy i wepchnął go w dłoń menela. – Masz, przyjacielu – powiedział. – Kup
sobie za to dobrego Thunderbirda, jeśli masz ochotę.
– Czemu pan mi to daje? – zapytał podejrzliwie staruszek.
– Chcę, żeby mi pan odpowiedział na jedno pytanie. Co się stało z budynkiem, który stał
tu... – Kenny wyciągnął rękę – ...parę tygodni temu.
Mężczyzna szybko schował banknot do kieszeni.
– Tu już dawno nie ma żadnego budynku – odparł.
– Tego się bałem – stwierdził Kenny. – Czy jest pan tego pewien? Byłem tu nie tak
dawno i wyraźnie pamiętam...
– Nie ma żadnego budynku – potwierdził stanowczo menel. Odwrócił się i odszedł, ale po
paru krokach zatrzymał się i spojrzał za siebie. – Pan jest jednym z tych grubasów –
stwierdził oskarżycielskim tonem.
– Co pan wie o tych... hm... ludziach z nadwagą?
– Ciągle się tu wałęsają. To świry. Krzyczą do nikogo, bawią się z jakimiś zwierzętami.
Aha, pamiętam pana. Faktycznie jest pan jednym z tych grubasów. – Łypnął na Kenny’ego z
wyraźnym zdziwieniem. – Ale widzę, że stracił pan trochę sadła. To świetnie. Dziękuję za
dolara.
Kenny Dorchester śledził wzrokiem menela, który wrócił na ganek i wdał się w ożywioną
rozmowę z kolegami. Westchnął ciężko, zamknął okno, popatrzył jeszcze raz na miejsce po
witrynie i powiedział taksówkarce, żeby zawiozła go do domu. Jego i małpę.
Mijały kolejne tygodnie. Kenny Dorchester żył jak w transie. Chodził do pracy,
przerzucał papiery, mamrotał uprzejme frazesy do współpracowników, walczył i
kombinował, jak przełknąć choć odrobinę żywności, unikał luster. Waga wciąż pokazywała
166 kilogramów. Tłuszcz znikał błyskawicznie. Policzki zrobiły się obwisłe, również wokół
pasa zwisały mu fałdy skóry, wiotkiej i żałosnej jak zużyta prezerwatywa. Zdarzało mu się
zemdleć z głodu. Potykał się i chwiał na nogach, chodząc po ulicach, gdy jego coraz cieńsze i
słabsze nogi nie były już w stanie dźwigać rosnącej wciąż małpy. Widział coraz słabiej. W
pewnej chwili wydało mu się nawet, że zaczyna tracić włosy, ale przynajmniej to okazało się
fałszywym alarmem. To małpa je gubiła, dzięki Bogu. Na meblach pełno było jej sierści.
Nawet codzienne odkurzanie nic nie pomagało. Wkrótce Kenny dał sobie spokój ze
sprzątaniem. Brakowało mu do tego energii. Szczerze mówiąc, brakowało mu energii do
wszystkiego. Nawet wstanie z krzesła było teraz dla niego trudnym przedsięwzięciem.
Gotowanie obiadu stało się straszliwą udręką, ale i tak to robił, bo małpa biła go boleśnie,
jeśli jej nie nakarmił. Nic nie miało już znaczenia dla Kenny’ego Dorchestera. Nic poza
straszliwą opowieścią, którą co rano powtarzała mu waga, oraz równaniem, które przylepił
taśmą klejącą do ściany łazienki.
JA + MAŁPA = 166 KG
Zastanawiał się, jak wielką część tej sumy stanowi teraz JA, a jak wielką MAŁPA,
właściwie jednak nie chciał tego wiedzieć. Pewnego dnia przyszedł mu do głowy pewien
pomysł. Bez większego przekonania spróbował złapać małpę za nogi, kierowany wątłą
nadzieją, że tusza spowolniła jej ruchy i będzie mógł ją złapać, a potem strącić z pleców. Nie
wymacał jednak pod brodą nic oprócz własnego bladego ciała. Nigdzie nie było nóg małpy,
choć Kenny nadal czuł jej straszliwy, przygniatający ciężar. Ogarnęło go niejasne zdziwienie.
Poklepał się po szyi i piersi, a potem przyjrzał się sobie, zauważając mimochodem, że widzi
własne stopy. Zadał sobie pytania, od jak dawna stały się widoczne. Pomyślał, że wyglądają
zupełnie normalne, choć nogi, z których wyrastają, są przeraźliwie chude.
Jego umysł wrócił powoli do zagadnienia, które przed chwilą rozważał: co się stało z
nogami małpy? Zmarszczył brwi i zaczął się zastanawiać, próbując rozwikłać ten problem.
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. W końcu wsunął odkryte przed chwilą na nowo
stopy w pantofle i powlókł się do szafki, w której schował wszystkie lustra. Zamknął oczy,
wsadził rękę do środka i znalazł duże, sięgające podłogi lustro, które wisiało kiedyś w jego
sypialni. Było długie i szerokie. Kierując się wyłącznie dotykiem, Kenny wyjął je, przeniósł
dwa metry dalej i oparł z wysiłkiem o ścianę. Potem wstrzymał oddech i otworzył oczy.
Ujrzał w lustrze posiwiałego, chudego jak szkielet mężczyznę, który garbił się i wyglądał
niezdrowo. Na jego plecach siedział uśmiechnięty stwór wielkości goryla. Bardzo opasłego
goryla. Miał wydłużony, jasny, podobny do węża ogon i potężne, długie ramiona. Był biały
jak czerw i całkowicie bezwłosy. Nie miał nóg. Był... przytwierdzony do Kenny’ego, wyrastał
wprost z jego pleców. Połowę jego twarzy zajmował straszliwy uśmiech. W gruncie rzeczy,
stwór bardzo przypominał otyłego właściciela zakładu oferującego małpią kurację. Dlaczego
Kenny dotąd tego nie zauważył? To było oczywiste.
Kenny Dorchester odwrócił się od lustra, ugotował małpie sutą kolację i położył się spać.
Nocą przyśnił mu się początek tego wszystkiego – spotkanie z Kościotrupem Moroneyem
w Połciu. W jego koszmarze na plecach Moroneya siedział wielki, złowrogi, biały stwór,
który pochłaniał kolejne porcje żeberek, ale Kenny uprzejmie udawał, że go nie widzi. Obaj z
Kościotrupem pogrążyli się w ożywionej rozmowie. Nagle istocie zabrakło żeberek, złapała
więc Kościotrupa za rękę i zaczęła obgryzać mu dłoń. Kości chrupały wesoło, a Moroney nie
przestawał mówić. Gdy monstrum pochłonęło kończynę aż do łokcia, Kenny obudził się z
krzykiem. Pokrywał go zimny pot, a do tego zlał się w łóżko.
Podniósł się z wielkim wysiłkiem i powlókł do toalety, gdzie wymiotował sucho przez
dziesięć minut. Małpa, zła, że ją obudził, od czasu do czasu wymierzała mu niedbały cios.
Nagle w oczach Kenny’ego Dorchestera pojawił się ledwie widoczny blask.
– Kościotrup – wyszeptał mężczyzna. Wrócił pośpiesznie do sypialni na łokciach i
kolanach, podniósł się i włożył ubranie. Była trzecia nad ranem, ale wiedział, że nie ma czasu
do stracenia. Znalazł adres w książce telefonicznej i wezwał taksówkę.
Kościotrup Moroney mieszkał w wysokim, nowoczesnym wieżowcu zbudowanym nad
rzeką. Srebrne, lustrzane ściany gmachu lśniły jasno w blasku księżyca. Kenny wszedł
chwiejnym krokiem do środka. Portier na szczęście spał na stanowisku. Kenny przeszedł
obok niego na palcach, dotarł do wind i wjechał na ósme piętro. Małpa na jego plecach
zaczęła się poruszać, wyraźnie zaniepokojona i podenerwowana.
Kenny drżącym palcem nacisnął okrągły, czarny przycisk dzwonka wprawiony w drzwi
mieszkania Moroneya tuż pod wizjerem. Rozległ się głośny, melodyjny dźwięk, mącący
poranną ciszę. Kenny oparł się o dzwonek. Dźwięki nie cichły. W końcu usłyszał kroki,
ciężkie i groźne. Klapka judasza uchyliła się i zamknęła z powrotem. Potem drzwi się
otworzyły.
W mieszkaniu panował mrok, ale przeciwległa ściana składała się wyłącznie ze szkła, a
napływający do środka blask księżyca rozpraszał nieco ciemność. Na tle gwiazd i miejskiej
łuny rysowała się sylwetka mężczyzny, który otworzył drzwi. Był on ogromny, obrzydliwie
gruby, a jego skóra miała niezdrową, białą barwę grzyba. Maleńkie, ciemne oczka skrywały
się głęboko w fałdach szerokiej, nalanej twarzy. Nie miał na sobie nic poza parą obszernych
szortów w paski. Jego zwisające piersi zakołysały się, gdy przestąpił z nogi na nogę. A kiedy
się uśmiechnął, połowę jego twarzy wypełniły zęby. Wielki półksiężyc zębów. Zareagował
uśmiechem na widok Kenny’ego i jego małpy. Gościowi zrobiło się niedobrze. Stojący w
drzwiach stwór z pewnością ważył dwa razy więcej od tego, którego dźwigał na plecach.
Kenny zadrżał.
– Gdzie on się podział? – wyszeptał słabo. – Gdzie jest Kościotrup? Co z nim zrobiłeś?
Stwór ryknął śmiechem tak potężnym, że aż jego zwisające piersi się zakołysały. Małpa
na plecach Kenny’ego również się roześmiała. Jej śmiech był wyższy i słabszy, ostry jak nóż.
Złapała dźwigającego ją mężczyznę za ucho i pociągnęła boleśnie. Nagle Kenny’ego
Dorchestera ogarnął ogromny strach i równie potężny gniew. Zebrał wszystkie siły, jakie
pozostały w jego wychudłym ciele, i jakimś cudem zdołał się przepchnąć obok opasłego
kolosa, który zagradzał mu drogę. Wpadł chwiejnym krokiem do środka.
– Kościotrup – zawołał. – Gdzie jesteś, Kościotrup? To ja, Kenny.
Odpowiedzi nie było. Przechodził z jednego pokoju do drugiego. W mieszkaniu panował
straszliwy brud i bałagan. Nigdzie nie było śladu Kościotrupa Moroneya. Gdy zdyszany
Kenny wrócił do salonu, małpa poruszyła się gwałtownie, zbijając go z nóg. Grzmotnął
ciężko na podłogę. Przeszył go ból w kolanach. Skaleczył sobie dłoń o wykonany z
chromowanego szkła blat stolika do kawy. Rozpłakał się.
Usłyszał, że drzwi się zamknęły i mieszkający tu stwór ruszył powoli w jego stronę.
Kenny zamrugał powiekami, żeby usunąć łzy z oczu, i wbił spojrzenie w dwa potężne
odnóża, blade i pełne zwisających fałdów tłuszczu. Uniósł wzrok i poczuł się, jakby patrzył
na górski szczyt. Gdzieś na wyżynach majaczyły straszliwe, drwiące zęby.
– Gdzie on się podział? – wyszeptał Kenny Dorchester. – Co zrobiłeś z biednym
Kościotrupem?
Uśmiech nie zmienił się ani trochę. Stwór wyciągnął mięsistą łapę o palcach grubych jak
kiełbasy i złapał za pasek workowatych szortów. Ściągnął je niezgrabnie i opadły na podłogę
wokół jego stóp na podobieństwo spadochronu.
– O nie – wyszeptał Kenny Dorchester.
Stwór nie miał genitaliów. Między jego nogami zwisał – niemal sięgając podłogi, teraz,
gdy już uwolnił się z zapaskudzonych szortów – pomarszczony worek skóry, długi i cienki.
Wyrastał z krocza stworzenia. Na oczach przerażonego Kenny’ego worek poruszył się słabo.
Fałdy skóry oddzieliły się na moment od siebie, tworząc maleńkie rączki i nóżki.
Istota otworzyła oczy.
Kenny Dorchester krzyknął przeraźliwie. Zerwał się z podłogi i odskoczył od
uśmiechniętego monstrum, które stało pośrodku pokoju. Wisząca między jego nogami istota,
która była ongiś Kościotrupem Moroneyem, uniosła żałośnie cienkie ramionka w błagalnym
geście.
– O nieeeee – wyjęczał Kenny. Szlochał i tańczył jak szaleniec, mimo że dźwigał na
plecach ogromny ciężar małpy. Pląsał wkoło w ciemności, skąpany w blasku księżyca,
szukając jakiejś drogi ucieczki z tego obłędu.
Za zajmującym całą ścianę oknem błyszczały kusząco światła miasta.
Kenny zatrzymał się, dysząc ciężko, i popatrzył na nie. Małpa z pewnością wyczuła w
jakiś sposób, co zamierza zrobić, gdyż nagle zaczęła okładać go wściekle, ciągnąć za uszy i
zasypywać mu głowę okrutnymi ciosami. Ale Kenny Dorchester nie zwracał na to uwagi. Z
niemalże błogim uśmiechem zebrał resztki sił i pognał na łeb na szyję w stronę księżycowego
blasku.
Szyba rozprysła się na milion błyszczących kawałków, a Kenny uśmiechał się po drodze
w dół.

***

To zapach uzmysłowił mu, że żyje, woń środka odkażającego, oraz dotyk


nakrochmalonej pościeli, na której leżał. „Jestem w szpitalu” – pomyślał, spowity w mgiełkę
bólu. Szpital. Miał ochotę się rozpłakać. Dlaczego nie zginął? Dlaczego, dlaczego? Otworzył
oczy i spróbował coś powiedzieć.
Natychmiast zjawiła się pielęgniarka. Zatrzymała się przy nim, dotknęła jego czoła i
obrzuciła go zatroskanym spojrzeniem. Kenny chciał błagać ją o to, żeby go zabiła, ale nie
mógł wykrztusić ani słowa.
Odeszła i po chwili wróciła w towarzystwie paru innych ludzi.
– Wyjdzie pan z tego, panie Dorchester, ale czeka pana długi pobyt u nas – oznajmił
młody, pucołowaty mężczyzna. – Jest pan w szpitalu. Miał pan wielkie szczęście. Spadł pan z
ósmego piętra. Powinien pan już nie żyć.
„Nie chcę żyć” – pomyślał Kenny. Ukształtował te słowa w ustach z wielką starannością,
ale wydawało się, że nikt ich nie słyszy. „Może małpa zawładnęła mną całkowicie” – myślał.
Może nie jestem już w stanie mówić.
– On chce coś powiedzieć – zauważyła pielęgniarka.
– Widzę to – odparł młody, pucołowaty lekarz. – Niech się pan nie przemęcza.
Naprawdę. Jeśli chce pan zapytać o przyjaciela, obawiam się, że nie miał tyle szczęścia, co
pan. Zginął na miejscu. Pan również by się zabił, ale na szczęście wylądował pan na nim.
Strach i zdziwienie Kenny’ego musiały być wyraźnie widoczne, bo pielęgniarka dotknęła
delikatnie jego ramienia.
– Chodzi o tego drugiego mężczyznę – wyjaśniła. – O tego grubasa. Powinien pan
dziękować Bogu za to, że był taki gruby. Złagodził pana upadek jak wielka poduszka.
Kenny Dorchester wreszcie zrozumiał, co do niego mówią. Rozpłakał się i zaczął
dygotać, ale tym razem były to łzy radości. Po trzech dniach zdołał wykrztusić pierwsze
słowo.
– Pizza – powiedział słabym, ochrypłym głosem, który z trudem wydobywał się
spomiędzy jego warg. Powtórzył głośniej to samo słowo, a po chwili dzwonił już na
pielęgniarkę i krzyczał, dzwonił i krzyczał. – Pizza, pizza, pizza, pizza – skandował. Nie
uspokoił się, dopóki jej dla niego nie zamówili. Nigdy w życiu nie jadł nic smaczniejszego.

Przełożył Michał Jakuszewski


Człowiek w kształcie gruszki

Człowiek w kształcie gruszki mieszka pod schodami. Ramiona ma wąskie i pochyłe, za to


pośladki imponująco wielkie. Może to tylko efekt jego ubrania, bo nikt nigdy nie przyznał, że
widział go nago, ani nawet że miałby na to ochotę. Nosi brązowe, poliestrowe spodnie z
tkaniny o podwójnym splocie, o szerokich mankietach i wytartym siedzeniu. Zawsze były
workowate, a do tego mają wielkie, głębokie, obwisłe kieszenie, tak pełne różnych różności,
że odstają mu od boków. Wciąga je bardzo wysoko, nad wydatny brzuch, i zapina na piersi
wąskim, brązowym paskiem ze skóry. Dlatego widać opadające skarpetki, a czasami nawet
trzy lub cztery centymetry nagiej skóry o niezdrowym, białawym odcieniu.
Zawsze nosi koszulki z krótkimi rękawkami, najczęściej białe albo jasnoniebieskie, a w
kieszeni na piersi ma pełno pisaków, tych najtańszych, które piszą niebieskim tuszem.
Pogubił nasadki albo je wyrzucił i teraz na wszystkich koszulkach ma w okolicy kieszeni
mnóstwo plam. Jego głowa jest drugą gruszką osadzoną na szczycie pierwszej: ma podwójny
podbródek oraz szerokie, pełne, mięsiste policzki, a jej szczyt zwęża się niemal do punktu.
Nos ma szeroki i płaski pełen wielkich, brudnych porów, a oczy małe, jasne i osadzone blisko
siebie. Jego włosy są rzadkie i ciemne, zwisają w strąkach i pełno w nich łupieżu. Nigdy nie
sprawiają wrażenia umytych i niektórzy opowiadają, że obcina je sobie sam, posiłkując się
miską i tępym nożem. Człowiek w kształcie gruszki ma też charakterystyczny zapach, słodki,
kwaśny i intensywny. Pachnie zjełczałym masłem, gnijącym mięsem i jarzynami
rozkładającymi się w pojemniku na śmieci. Gdy się odzywa, jego głos ma wysoką tonację,
brzmi słabo i piskliwie. Podobny głosik wydobywający się z ust tak wielkiego i brzydkiego
mężczyzny brzmiałby śmiesznie, gdyby nie fakt, że jest w nim coś niepokojącego, coś, co
wywołuje jeszcze silniejszy dreszcz niż jego uśmieszki. Rozciąga w uśmiechu zaciśnięte usta,
nigdy nie pokazując zębów, ale wargi ma szerokie i wilgotne.
Na pewno go znacie. Każdy spotkał kiedyś człowieka w kształcie gruszki.

***
Jessie swojego spotkała pierwszego dnia po przeprowadzce na nowe miejsce. Obie z
Angelą przeniosły się do pustego mieszkania na parterze. Angela i jej chłopak Donald, który
uczył się na psychoanalityka, wnieśli do środka leżankę, niechcący odsuwając przy tym cegłę,
która przytrzymywała drzwi do budynku w pozycji otwartej. Tymczasem Jessie przytaszczyła
o własnych siłach szezlong, weszła tyłem na schody i wniosła go ze stukiem na górę tylko po
to, by się przekonać, że drzwi są zamknięte, gdy oparła się o nie plecami, trzymając mebel w
ramionach. Była spocona, obolała i poirytowana, gotowa krzykiem dać wyraz swej frustracji.
Wtedy właśnie ze swego mieszkania w piwnicy pod schodami wyszedł człowiek w
kształcie gruszki. Wylazł na chodnik u podstawy ganka i skierował na nią spojrzenie
załzawionych oczek. W żaden sposób nie próbował pomóc jej z meblem. Nie powiedział
„cześć” ani nie zaproponował, że wpuści ją do budynku. Zamrugał tylko powiekami i
rozciągnął usta w wilgotnym uśmieszku, nie odsłaniając zębów.
– Aaa. To ona – oznajmił głosem piskliwym i drażniącym jak zgrzyt paznokci o tablicę.
Potem odwrócił się i odszedł, kołysząc się lekko na boki.
Jessie wypuściła z rąk szezlong, który zsunął się o dwa stopnie i odwrócił do góry
nogami. Choć panował lipcowy upał, nagle zrobiło się jej zimno. Śledziła wzrokiem
człowieka w kształcie gruszki. Zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Weszła do środka i
opowiedziała o nim Donaldowi oraz Angeli, ale nie zrobiło to na nich większego wrażenia.
– W życiu każdej dziewczyny musi się pojawić człowiek w kształcie gruszki – stwierdziła
Angela z cynizmem zblazowanej mieszkanki miasta. – Założę się, że spotkałam go kiedyś na
randce w ciemno.
Donald, który zasadniczo z nimi nie mieszkał, ale spędzał z Angelą tyle nocy, że czasami
wydawało się, że jest inaczej, miał na głowie ważniejsze sprawy.
– Gdzie chcesz postawić ten szezlong? – zapytał.
Potem wypili kilka piw, przyszli też Rick, Molly i Heathersonowie, żeby pomóc im
ogrzać mieszkanie. Rick zaproponował, że będzie dla niej pozował – mrugając znacząco i
trącając ją łokciem – kiedy Molly nie słyszała, Donald wypił za dużo i zasnął na sofie, a
Heathersonowie się pokłócili. Geoff wyszedł, trzaskając drzwiami, a Lureen się rozpłakała.
Innymi słowy, to był wieczór jak każdy inny i Jessie zapomniała o człowieku w kształcie
gruszki. Ale nie na długo.
Rano Angela obudziła Donalda i oboje wyszli, Angie do wielkiej firmy w śródmieściu,
gdzie pracowała jako asystentka w kancelarii prawniczej, a Don na uczelnię. Jessie była
zawodowym grafikiem i wykonywała pracę w domu, co w opinii Angeli, Donalda, jej matki i
całej cywilizacji zachodniej oznaczało, że nie pracuje w ogóle.
– Zrobisz zakupy? – zapytała Angie przed wyjściem. W ciągu dwóch tygodni
poprzedzających przeprowadzkę niemal całkowicie opróżnili lodówkę, żeby nie taszczyć
wielkich zapasów żywności na drugi koniec miasta. – Przecież cały dzień siedzisz w domu.
Naprawdę trzeba kupić coś do jedzenia.
Tak oto Jessie trafiła do marketu Santina na rogu. Gdy pchała tłocznym przejściem wózek
pełen zakupów, po raz drugi zobaczyła człowieka w kształcie gruszki. Stał przy kasie i
odliczał drobne dla Santina. Jessie miała ochotę zawrócić i zająć się oglądaniem półek,
dopóki sobie nie pójdzie. To jednak byłaby głupota. Miała już wszystko, czego potrzebowała,
a poza tym była dorosłą kobietą, a on stał przy jedynej czynnej kasie. Dodawszy sobie w ten
sposób odwagi, stanęła w kolejce za nim.
Santino wsypał monety otrzymane od człowieka w kształcie gruszki do szuflady starej
kasy i podał mu papierową torbę na zakupy: wielką plastikową butelkę coca-coli oraz
półkilową paczkę chrupek Cheez Doodles. Człowiek w kształcie gruszki wziął torbę,
zauważył Jessie i obdarzył ją tym swoim wilgotnym uśmiechem.
– Cheez doodles są najlepsze – oznajmił. – Chce pani trochę?
– Nie, dziękuję – odparła uprzejmie Jessie.
Człowiek w kształcie gruszki włożył brązową, papierową torbę do wielkiej, bezkształtnej,
skórzanej teczki – takiej, w jakiej dzieci noszą książki do szkoły – podniósł ją i kaczkowatym
krokiem opuścił sklep. Santino, potężnie zbudowany mężczyzna o rzedniejących, upstrzonych
siwizną włosach, zaczął rejestrować zakupy Jessie.
– Niezły z niego numer, co? – zapytał.
– Kto to jest?
Santino wzruszył ramionami.
– Cholera wie, nie mam pojęcia. Wszyscy mówią na niego „człowiek w kształcie
gruszki”. Mieszka tu od zawsze. Przychodzi co rano, kupuje butelkę coca-coli i wielką torbę
cheez doodles. Raz nam ich zabrakło i poradziłem mu, żeby spróbował chrupek Cheetos albo
nawet czipsów ziemniaczanych, no wie pani, dla urozmaicenia. Ale on nie chciał nawet o tym
słyszeć.
– To niemożliwe, żeby kupował tylko colę i cheez doodles – zaprotestowała zdumiona
Jessie.
– Chce się pani założyć?
– Na pewno robi zakupy gdzie indziej.
– Następny supermarket jest dziewięć przecznic stąd. Charlie ze sklepu ze słodyczami
mówił mi, że człowiek w kształcie gruszki przychodzi tam po południu o czwartej trzydzieści
i kupuje porcję lodów czekoladowych z syropem i wodą sodową, ale o ile mi wiadomo, to
wszystko, co je. – Podliczył. – Siedemdziesiąt dziewięć dolarów osiemdziesiąt dwa centy.
Jest pani tu nowa?
– Mieszkam tuż nad człowiekiem w kształcie gruszki – wyznała Jessie.
– Gratuluję – odparł Santino.
Nieco później, gdy już ustawiła wszystko na półkach i schowała zakupy, urządziła sobie
pracownię w wolnej sypialni, maznęła od niechcenia kilka kresek na okładce, którą miała
malować dla Pirouette Publishing, zjadła lunch, pozmywała naczynia, włączyła gramofon i
słuchając trochę Carly Simon, przestawiła połowę mebli w salonie. W końcu przyznała przed
samą sobą, że czuje się trochę podenerwowana. Doszła do wniosku, że to byłby najlepszy
moment, żeby przejść się po budynku i przedstawić nowym sąsiadom. Wiedziała, że w
mieście niewielu ludzi zawraca sobie tym głowę, ale ona w głębi duszy nadal pozostała
dziewczyną z małego miasteczka i czuła się lepiej, znając ludzi, którzy ją otaczali.
Postanowiła, że zacznie od piwnicy, od człowieka w kształcie gruszki. Zeszła po schodach do
jego drzwi, ale nagle nawiedziło ją dziwne uczucie. Zauważyła, że na drzwiach nie ma nawet
nazwiska. Pożałowała swego impulsu i wróciła na górę przywitać się z resztą lokatorów.
Wszyscy oni go znali, a większość nawet z nim raz czy dwa rozmawiała, próbując okazać
uprzejmość. Stara Sadie Winbright, ich sąsiadka z naprzeciwka, która od dwunastu lat
zajmowała drugie mieszkanie na parterze, powiedziała, że jest bardzo spokojny. Bill Peabody,
który dzielił wielkie mieszkanie na pierwszym piętrze z kaleką matką, uważał, że człowiek w
kształcie gruszki jest odrażający, zwłaszcza ten jego uśmieszek. Pete Pumetti pracował na
drugą zmianę i powiedział jej, że światła w piwnicy zawsze się palą bez względu na to, o
której godzinie wraca do domu. Co prawda, trudno to było zauważyć, bo człowiek w kształcie
gruszki zabił okna deskami. Jess i Ginny Harris nie lubili, kiedy ich bliźniaki bawiły się na
schodach prowadzących do jego mieszkania, i zabronili im z nim rozmawiać. Jeffries, fryzjer,
mający mały zakład z dwoma fotelami za sklepem Santina, znał go, ale nie wyrażał zbyt
wielkiej ochoty, by mieć go za klienta. Wszyscy bez wyjątku nazywali go człowiekiem w
kształcie gruszki i tym właśnie był.
– Ale kim on jest? – pytała Jessie. Nikt z nich tego nie wiedział. – Z czego się utrzymuje?
– Chyba żyje z zasiłku – stwierdziła stara Sadie Winbright. – Biedaczyna na pewno jest
upośledzony umysłowo.
– Niech mnie szlag, jeśli to wiem – odparł Pete Pumetti. – Na mur beton nigdzie nie
pracuje. Założę się, że to ciota.
– Czasami podejrzewam, że jest dilerem – wyznał fryzjer Jeffries, który nic nie wiedział o
żadnych narkotykach, chyba żeby uznać za taki oczar wirginijski.
– Założę się, że pisze w tej norze książki pornograficzne – snuł przypuszczenia Billy
Peabody.
– Nie ma żadnej pracy – zapewniła Ginny Harris. – Rozmawialiśmy o tym z Jessem. To
na pewno całkowity nędzarz.
Wieczorem, przy kolacji, Jessie opowiedziała Angeli o człowieku w kształcie gruszki i o
tym, co mieli na jego temat do powiedzenia inni lokatorzy.
– To pewnie adwokat – stwierdziła Angie. – A czemu to cię aż tak obchodzi?
Jessie nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie.
– Nie wiem. Dostaję gęsiej skórki, kiedy na niego patrzę. Nie podoba mi się myśl, że pod
nami mieszka jakiś maniak.
Angela wzruszyła ramionami.
– Tak to już jest w wielkich, pełnych blichtru miastach. Był ten facet z firmy
telefonicznej?
– Może w przyszłym tygodniu – odparła Jessie. – Tak to już jest w wielkich, pełnych
blichtru miastach.

***

Jessie wkrótce uświadomiła sobie, że przed człowiekiem w kształcie gruszki nie ma


ucieczki. Kiedy przyszła do samoobsługowej pralni po drugiej stronie domu, prał właśnie
wielki ładunek bokserek w paski i brudnych od tuszu koszulek, posilając się coca-colą i cheez
doodles z automatu. Próbowała go ignorować, ale gdy tylko się odwróciła, uśmiechał się do
niej obrzydliwie i gapił się na nią czy może na bieliznę, którą ładowała do suszarki.
Kiedy pewnego popołudnia zajrzała do sklepu ze słodyczami na rogu, żeby kupić gazetę,
siedział tam, siorbiąc lody z wodą sodową. Pośladki zwisały mu ze stołka po obu stronach.
– Są domowej roboty – zapiszczał do niej.
Zmarszczyła brwi, zapłaciła za gazetę i wyszła.
Pewnego wieczoru, gdy Angela poszła spotkać się z Donaldem, Jessie wzięła starą
książkę w miękkiej oprawie i usiadła na ganku, żeby trochę poczytać, może z kimś pogadać i
nacieszyć się chłodnym wietrzykiem. Zatopiła się w lekturze aż do chwili, gdy nagle poczuła
jakiś nieprzyjemny zapach. Uniosła spojrzenie i zobaczyła go. Stał niecały metr od niej,
gapiąc się na nią.
– Czego pan chce? – warknęła, zamykając książkę.
– Chciałaby pani obejrzeć moje mieszkanie? – zapytał człowiek w kształcie gruszki
wysokim, płaczliwym głosem.
– Nie – odpowiedziała i wróciła do domu. Gdy jednak wyjrzała przez okno po pół
godzinie, stał dokładnie w tej samej pozycji, ściskając swój brązowy sakwojaż i gapiąc się na
jej okna, mimo że już zapadał zmierzch. Zaniepokoiło ją to bardzo. Chciałaby, żeby Angela
już wróciła, ale wiedziała, że nastąpi to najwcześniej za kilka godzin. Niewykluczone też, że
jej przyjaciółka postanowi spędzić noc u Dona.
Jessie zamknęła okna, mimo że był upał, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte na klucz i
poszła do pracowni. Malowanie pomoże jej zapomnieć o człowieku w kształcie gruszki. Poza
tym pod koniec tygodnia miała oddać okładkę do Pirouette.
Resztę wieczoru spędziła na wykańczaniu tła i dodawaniu pewnych szczegółów do sukni
bohaterki. Kiedy skończyła, doszła do wniosku, że bohater nie wygląda jak trzeba, poprawiła
więc również i jego. To był standardowy męski brunet o mocno zarysowanej szczęce, ale
Jessie postanowiła, że trochę go zindywidualizuje. Pozwoliło jej to przyjemnie spędzić czas
aż do chwili, gdy usłyszała w zamku szczęk klucza Angie.
Odłożyła farby i umyła się. Postanowiła, że napije się jeszcze herbaty, zanim położy się
spać. Angela była w pokoju. Stała z rękami splecionymi za plecami i chichotała. Wyglądała
na zdrowo ubzdryngoloną.
– Co cię tak śmieszy? – zapytała Jessie.
Angela znowu zachichotała.
– Ukrywasz coś przede mną – stwierdziła. – Masz nowego adoratora i o niczym mi nie
powiedziałaś.
– Co ty pleciesz?
– Kiedy wróciłam, stał na ganku – wyjaśniła z uśmiechem Angela. Podeszła do Jessie. –
Powiedział, żeby ci to dać. – Wysunęła rękę zza pleców. Pełna była grubych,
pomarańczowych robaków, łuszczących się chrupek z kukurydzy i sera, które owijały się jej
wokół palców, zostawiając na skórze ślady posypki. – To dla ciebie – powtórzyła ze
śmiechem Angie. – Dla ciebie.

***

Nocą Jessie miała długi, straszliwy sen, ale gdy nadszedł dzień, pamiętała tylko jego
maleńki fragment. Stała przed drzwiami mieszkania człowieka w kształcie gruszki pod
schodami, stała tam w mroku i czekała, czekała, aż coś się wydarzy, coś straszliwego,
najgorsza rzecz, jaką mogła sobie wyobrazić. Powoli, bardzo powoli, drzwi zaczęły się
otwierać. Na jej twarz padło światło i... obudziła się, drżąc.

***

Rankiem, jedząc płatki Rice Krispies i popijając je herbatą, Jessie doszła do wniosku, że
człowiek w kształcie gruszki może być niebezpieczny. Może był karany. Albo jest chory
psychicznie. Powinna to sprawdzić. Ale w tym celu musiała najpierw poznać jego nazwisko.
Nie mogła pójść na policję i zapytać: „Czy macie coś na człowieka w kształcie gruszki?”.
Angela poszła do pracy, a Jessie przysunęła krzesło do okna, usiadła na nim i zaczęła
obserwować wejście. Pocztę zwykle przynoszono około jedenastej. Zobaczyła, jak listonosz
wchodzi na ganek, usłyszała, jak wrzuca przesyłki do dużej skrzynki w korytarzu. Wiedziała
jednak, że człowiek w kształcie gruszki ma własną skrzynkę, wiszącą na drzwiach tuż pod
dzwonkiem. O ile dobrze sobie przypominała, to była jedna z tych, które się nie zamykają.
Gdy tylko listonosz się oddalił, wstała i zeszła szybko na dół. Człowieka w kształcie gruszki
nigdzie nie było widać. Drzwi do jego mieszkania znajdowały się pod gankiem. Widziała
stojące dalej, przepełnione puszki na śmieci, czuła bijącą z nich intensywną woń zgnilizny.
Górną połowę drzwi stanowiło zabite deskami okno. Pod gankiem było ciemno i Jessie otarła
sobie kostki dłoni o cegły, próbując wymacać skrzynkę. Wreszcie znalazła luźną metalową
pokrywę, otworzyła ją i wyciągnęła dwie cienkie koperty. Musiała przymrużyć powieki i
podejść bliżej słońca, żeby odczytać, co jest na nich napisane. Obie były zaadresowane do
Lokatora.
Gdy wkładała je z powrotem do skrzynki, drzwi nagle się otworzyły i na tle bijącego z
mieszkania światła zarysowała się sylwetka człowieka w kształcie gruszki. Uśmiechnął się do
niej. Stał tak blisko, że mogłaby policzyć mu pory na nosie, widziała ślinę ściekającą po
dolnej wardze. Nie odezwał się ani słowem.
– Mam... – zaczęła zaskoczona. – Mam... mam parę listów do pana. Wrzucili je przez
pomyłkę do mojej skrzynki. To na pewno był nowy listonosz. Chciałam... chciałam je oddać.
Człowiek w kształcie gruszki wsadził rękę do skrzynki. Jego dłoń musnęła w przelocie
dłoń Jessie. Miał miękką, wilgotną skórę, która wydawała się znacznie zimniejsza, niżby
należało. Całą kończynę dziewczyny pokryła gęsia skórka. Wziął oba listy, rzucił na nie
okiem i wsadził je do kieszeni spodni.
– To tylko reklamy – pisnął. – Nie powinno się im pozwalać na wysyłanie takich głupot.
Powinno się tego zabronić. Chce pani zobaczyć moje rzeczy? Mam w środku rzeczy do
obejrzenia.
– Hm – odparła Jessie. – Hm, dziękuję, ale nie mogę. Przepraszam.
Odwróciła się pośpiesznie, uciekła spod schodów w światło słońca i wbiegła z powrotem
do budynku, czując na plecach jego spojrzenie.
Resztę dnia spędziła na pracy i cały następny dzień również. Nawet nie wyglądała przez
okno, bojąc się, że nadal tam stoi. W czwartek skończyła obraz. Postanowiła, że sama
zawiezie go do Pirouette, zje kolację na mieście i może też wybierze się na zakupy. Dzień
spędzony z dala od mieszkania i człowieka w kształcie gruszki uspokoi jej nerwy. Miała zbyt
bujną wyobraźnię. W końcu on nic jej nie zrobił. Był po prostu cholernie niesamowity.
Adrian, kierownik działu grafiki w Pirouette, jak zwykle ucieszył się na jej widok.
– Brawo, Jessie – powiedział, gdy już uściskał ją na powitanie. – Gdyby tylko wszyscy
nasi graficy byli tacy jak ty. Zawsze dotrzymujesz terminów i dostarczasz prace najwyższej
jakości. Jesteś prawdziwą profesjonalistką. Chodź do mojego gabinetu. Obejrzymy ten obraz,
porozmawiamy o nowych zamówieniach i poplotkujemy trochę.
Powiedział sekretarce, żeby kazała ewentualnym interesantom zadzwonić później, i
poprowadził Jessie przez labirynt małych pokoików, w których pracowali redaktorzy. Sam
miał wielki, narożny gabinet z dwoma dużymi oknami, symbol jego statusu w Pirouette
Publishing. Wskazał Jessie krzesło, nalał jej filiżankę ziołowej herbaty, a potem wziął teczkę,
wyjął obraz i uniósł go w wyciągniętej ręce.
Cisza trwała stanowczo za długo.
Adrian przesunął krzesło, oparł o nie płótno i odsunął się o kilka stóp, żeby przyjrzeć mu
się z daleka. Głaskał się po brodzie, kręcąc głową na obie strony. Na ten widok Jessie poczuła
lekki dreszcz niepokoju. Z reguły Adrian przyjmował jej obrazy z entuzjastyczną aprobatą.
Nie podobała się jej ta cisza.
– Co się stało? – zapytała, odstawiając filiżankę. – Nie podoba ci się?
– Hm – odparł Adrian. Uniósł przed siebie otwartą dłoń i poruszył lekko palcami. – Z
pewnością jest świetnie namalowany. Twoja technika jest bez zarzutu. Bardzo dobrze oddałaś
szczegóły.
– Sprawdziłam wszystkie stroje – zapewniła poirytowana. – To autentyczne ubrania z
epoki, wiesz, że tak jest.
– Nie wątpię w to. A twoja bohaterka jak zwykle jest piękna. Sam z chęcią rozerwałbym
jej gorsecik. Potrafisz dokonać zdumiewających rzeczy z gruczołami sutkowymi, Jessie.
Wstała z krzesła.
– To o co chodzi? – zapytała. – Robię dla ciebie okładki już od trzech lat, Adrian, i nigdy
nie było żadnych problemów.
– No cóż – mruknął. Potrząsnął z uśmiechem głową. – Właściwie to drobiazg. Może po
prostu zrobiłaś już za dużo takich okładek. Wiem, jak to jest. Są tak bardzo podobne do
siebie, że to robi się nudne. Wciąż malujesz te same namiętne uściski i w pewnej chwili
nachodzi cię ochota, żeby poeksperymentować, spróbować czegoś trochę innego. – Pogroził
jej palcem. – Ale to nie przejdzie. Nasze czytelniczki chcą widzieć na okładkach wciąż taki
sam syf. Rozumiem cię, ale to nie przejdzie.
– W mojej okładce nie ma nic eksperymentalnego – upierała się nadal poirytowana Jessie.
– Wygląda tak samo, jak setki innych, które robiłam dla ciebie.
Adrian miał szczerze zdziwioną minę.
– Mówię o tym facecie, oczywiście – wyjaśnił. – Myślałem, że zrobiłaś to celowo. –
Wskazał na obraz. – Popatrz na niego. On prawie nie jest atrakcyjny.
– Słucham? – Jessie podeszła do obrazu. – To ten sam ociekający męskością głąb,
którego zawsze malowałam.
Adrian zmarszczył brwi.
– Daj spokój – powiedział. – Przyjrzyj się. – Zaczął jej pokazywać różne szczegóły. –
Tutaj, przy kołnierzyku, czy to nie jest ślad podwójnego podbródka? I przyjrzyj się jego
dolnej wardze! Jest pięknie namalowana, to prawda, ale wygląda, hm, obrzydliwie. Jakby
była wilgotna czy coś. Bohaterowie książek Pirouette gwałcą, plądrują, uwodzą i grożą, ale
nigdy się nie ślinią, moja droga. I może to tylko perspektywa, ale mógłbym przysiąc... –
Przerwał, pochylił się nad obrazem i potrząsnął głową.
– ...nie, to nie perspektywa. Szczyt jego głowy jest węższy od dolnej części. Spiczasty
łeb! Nie możemy mieć spiczastych łbów w książkach Pirouette, Jessie. Ma też za pełne
policzki. Wygląda, jakby chował w nich orzechy na zimę. – Adrian potrząsnął głową. – To
nie przejdzie, kochanie. Posłuchaj, to nie problem. Reszta okładki jest w porządku. Weź obraz
do domu i popraw go. Co ty na to?
Przerażona Jessie gapiła się na płótno, jakby widziała je po raz pierwszy. Wszystko, co
mówił Adrian, było prawdą. Wszystkie wskazane przez niego szczegóły się zgadzały. Co
prawda, było to bardzo subtelne, na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał zupełnie jak
typowy bohater z okładek Pirouette, ale coś w nim było leciutko nie tak. Jeśli przyjrzeć się
uważniej, stawało się to zupełnie oczywiste. Człowiek w kształcie gruszki w jakiś sposób
przeniknął do jej obrazu.
– Tak – zaczęła – tak, masz rację. Poprawię to. Nie wiem, jak to się stało. U mnie w
bloku mieszka taki facet. Jest naprawdę paskudny, wszyscy nazywają go człowiekiem w
kształcie gruszki. On działa mi na nerwy. Daję słowo, że nie zrobiłam tego specjalnie. Pewnie
za dużo o nim myślałam i to podświadomie przesączyło się w mój obraz.
– Rozumiem – odparł Adrian. – Nie ma sprawy, tylko to popraw. Ale będziemy mieli
problem z terminem.
– Poprawię wszystko w weekend i przyniosę ci obraz w poniedziałek – obiecała Jessie.
– Znakomicie – ucieszył się Adrian. – W takim razie pomówmy o innych zamówieniach.
Nalał jej więcej herbaty Red Zinger i zaczęli rozmawiać. Kiedy Jessie wychodziła z jego
gabinetu, czuła się już znacznie lepiej.
Potem wypiła trochę w swym ulubionym barze, spotkała kilku znajomych i zjadła z nimi
dobrą kolację w świetnej, nowej japońskiej restauracji. Kiedy wróciła do domu, było już
ciemno. Człowieka w kształcie gruszki nigdzie nie było widać. Wzięła teczkę pod pachę,
wyciągnęła klucze i otworzyła drzwi do budynku.
Gdy weszła do środka, usłyszała słaby chrzęst i poczuła, że coś rozdeptała. Na
wyblakłym, niebieskim dywanie widać było gniazdo pomarańczowych robaków
zmiażdżonych jej stopą.

***

Znowu jej się przyśnił. To był ten sam bezładny, straszliwy sen. Była na dole, w
ciemnościach, pod gankiem, nieopodal puszek na śmieci pełnych najróżniejszego
paskudztwa. Czekała pod jego drzwiami. Bała się, za bardzo się bała, żeby zapukać albo je
otworzyć, ale nie była też w stanie odejść. W końcu drzwi uchyliły się same. Stał w nich i
uśmiechał się. Uśmiechał.
– Chciałaby pani tu zostać? – zapytał. To ostatnie słowo poniosło się echem: „zostać,
zostać, zostać, zostać”. Wyciągnął ku niej rękę, a gdy dotknął jej policzka, poczuła, że jego
palce są miękkie i papkowate jak dżdżownice.
Rankiem Jessie dotarła do biura Miejskiego Centrum Wynajmu Nieruchomości, gdy tylko
zaczęły się godziny urzędowania. Recepcjonistka powiedziała jej, że Edward Selby pojechał
pokazać klientom mieszkania i nie wie, kiedy wróci.
– Nie szkodzi – odparła Jessie. – Zaczekam.
Usiadła i zaczęła wertować czasopisma, patrząc na zdjęcia domów, na które nie było ją
stać.
Selby zjawił się tuż przed jedenastą. W pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego jej
widokiem, ale na jego twarzy zaraz pojawił się profesjonalny uśmiech.
– Jessie – przywitał ją. – Miło cię zobaczyć. Czy mogę ci w czymś pomóc?
– Chcę z tobą porozmawiać – oznajmiła, odkładając czasopisma.
Usiedli przy jego biurku. Nadal był tylko pracownikiem niższego szczebla i dzielił
gabinet z inną agentką, ale ona akurat wyszła w teren, mieli więc pomieszczenie tylko dla
siebie. Selby usiadł na krześle i oparł się wygodnie. Był miło wyglądającym mężczyzną o
brązowych, kędzierzawych włosach i białych zębach. Oczy miał schowane za srebrnymi
lustrzankami.
– Masz z czymś problem? – zapytał.
Jessie pochyliła się ku niemu.
– Z człowiekiem w kształcie gruszki – odparła.
Selby uniósł jedną brew.
– Rozumiem. To nieszkodliwy ekscentryk.
– Jesteś tego pewien?
Wzruszył ramionami.
– Nikogo dotąd nie zamordował. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
– Co właściwie o nim wiesz? Na początek, jak się nazywa?
– To celne pytanie – przyznał z uśmiechem Selby. – Tutaj, w centrum, wszyscy
nazywamy go człowiekiem w kształcie gruszki. Nie wydaje mi się, żeby udało mi się kiedyś
wydusić z niego nazwisko.
– Co ty chrzanisz, do licha? – oburzyła się Jessie. – Chcesz mi wmówić, że na jego
czekach jest napisane CZŁOWIEK W KSZTAŁCIE GRUSZKI?
Selby odchrząknął.
– Nie, nie. Właściwie, to on w ogóle nie używa czeków. Przychodzę do niego po
należność pierwszego każdego miesiąca. Pukam do drzwi, a on płaci mi gotówką.
Jednodolarowymi banknotami. Stoję sobie przed drzwiami, a on odlicza mi do ręki całą sumę,
dolar po dolarze. Przyznaję, że nigdy nie byłem w jego mieszkaniu, Jessie, i nie mam na to
wielkiej ochoty. No wiesz, tam trochę dziwnie pachnie. Ale to dobry lokator, przynajmniej z
naszego punktu widzenia. Zawsze płaci regularnie. Nigdy nie uskarża się na podwyżki
czynszu, a już z pewnością nigdy nie wystawia czeków bez pokrycia. – Uśmiechnął się
szeroko, pokazując mnóstwo zębów, by jej zademonstrować, że to był żart.
Jessie to jednak nie rozśmieszyło.
– Musiał podać nazwisko, kiedy się wprowadzał.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odparł Selby. – Zajmuję się tym budynkiem dopiero
od sześciu lat, a on mieszka w tej piwnicy znacznie dłużej.
– Czemu nie sprawdzisz umowy?
Selby zmarszczył brwi.
– Pewnie mógłbym ją wygrzebać, ale właściwie co ci do jego nazwiska? Na czym polega
kłopot? Co ci zrobił człowiek w kształcie gruszki?
Jessie oparła się i skrzyżowała ramiona na piersiach.
– Patrzy na mnie.
– Hm – zaczął ostrożnie Selby. – No wiesz, jesteś atrakcyjną kobietą Jessie. Pamiętam, że
sam się kiedyś z tobą umówiłem.
– To co innego – nie ustępowała. – Ty jesteś normalny. Chodzi o to, jak on na mnie
patrzy.
– Rozbiera cię wzrokiem? – zasugerował Selby.
– Nie – zaprzeczyła skonsternowana Jessie. – Nie o to chodzi. To nie jest seksualne
spojrzenie, przynajmniej nie w zwyczajnym sensie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ciągle
mnie prosi, żebym przyszła do jego mieszkania. Zawsze kręci się w okolicy.
– W końcu tam mieszka.
– On mi się nie podoba. Zakradł się do moich obrazów.
Tym razem Selby uniósł obie brwi.
– Do twoich obrazów? – zapytał. W jego głosie pojawił się dziwny ton.
Jessie czuła się coraz bardziej sfrustrowana. Rozmowa nie rozwijała się tak, jak tego
pragnęła.
– Zgoda, to nie brzmi szczególnie groźnie, ale on jest naprawdę okropny. Mówię ci.
Zawsze ma wilgotne wargi. Ten jego uśmieszek. Oczy. Piskliwy głosik. I smród. Jezu
Chryste, sam wiesz najlepiej. W końcu pobierasz od niego czynsz.
Selby rozłożył ręce w geście bezradności.
– Prawo nie zabrania brzydko pachnieć. To nawet nie jest pogwałcenie warunków umowy
najmu.
– Ostatniej nocy zakradł się do budynku i zostawił garść chrupek Cheez Doodles, tak
żebym na nie nadepnęła.
– Cheez doodles? – powtórzył Selby z sarkazmem w głosie. – Boże, tylko nie cheez
doodles! No nie, to skandal! Zawiadomiłaś policję?
– To nie jest śmieszne. Co on robił na klatce schodowej?
– On tam mieszka.
– Mieszka w piwnicy. Ma własne drzwi i nie musi wchodzić na naszą klatkę. Nikt poza
sześcioma regularnymi lokatorami nie powinien mieć kluczy do tych drzwi.
– I, o ile mi wiadomo, nikt ich nie ma – zapewnił Selby. Wyjął notes. – No, ale to już coś.
Wiesz co, każę zmienić zamek w drzwiach na klatkę. Człowiek w kształcie gruszki nie
dostanie klucza. Czy to ci wystarczy?
– Być może – odparła nieco udobruchana Jessie.
– Nie mogę ci obiecać, że nie wejdzie do środka – ostrzegł Selby. – Wiesz, jak to jest.
Gdybym dostał pięciocentówkę za każdy przypadek, gdy jakiś lokator zalepił zamek taśmą
klejącą albo oparł o odbój otwarte drzwi, bo tak było wygodniej, no wiesz...
– Mniejsza z tym. Dopilnuję, żeby nic takiego się nie wydarzyło. A co z jego
nazwiskiem? Sprawdzisz dla mnie tę umowę?
Selby westchnął.
– To naprawdę będzie pogwałcenie prywatności. Ale zrobię to. Jako przysługę dla ciebie.
Będziesz musiała spłacić mi dług.
Podszedł do czarnej metalowej szafy na dokumenty stojącej po drugiej stronie pokoju,
otworzył szufladę, pogrzebał w niej i wyjął teczkę. Wrócił do biurka, przerzucając jej
zawartość.
– I co? – zapytała zniecierpliwiona Jessie.
– Hm – mruknął Selby. – Jest tu twoja umowa najmu. I inne też. – Wrócił do początku i
sprawdził kolejno wszystkie dokumenty. – Winbright, Peabody, Pumetti, Harris, Jeffries. –
Zamknął teczkę, spojrzał na Jessie i wzruszył ramionami. – Nie ma umowy. No cóż, to mała,
nędzna nora, a on mieszka w niej od zawsze. Albo zgubiliśmy gdzieś jego umowę, albo nigdy
jej nie miał. Takie rzeczy się zdarzają. Płaci co miesiąc...
– Świetnie – mruknęła Jessie. – Czy nic w tej sprawie nie zrobisz?
– Zmienię zamek – zapewnił Selby. – Nie wiem, czego więcej ode mnie oczekujesz. Nie
mogę go wyeksmitować za to, że dał ci cheez doodles.

***

Kiedy Jessie wróciła do domu, człowiek w kształcie gruszki stał na ganku, trzymając pod
pachą swą wytartą teczkę. Uśmiechnął się, kiedy ją zobaczył. „Niech no tylko mnie dotknie”
– pomyślała. „Niech tylko mnie dotknie, a postaram się, żeby go zamknęli tak szybko, że aż
zakręci mu się w tym spiczastym łbie”. Ale człowiek w kształcie gruszki nie próbował jej
napastować.
– Mam na dole rzeczy. Chcę je pani pokazać – oznajmił, gdy Jessie weszła na schody.
Musiała przejść niecałe pół metra od niego. Śmierdział dziś strasznie. Jego intensywny fetor
przywodził na myśl drożdże i gnijące jarzyny. – Chce pani zobaczyć moje rzeczy? – zawołał
za nią.
Jessie otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą.
„Nie będę o nim myślała” – powiedziała sobie, gdy była już w mieszkaniu i popijała
herbatę z filiżanki. Poszła do pracowni, zasunęła zasłony i zabrała się do pracy, zdecydowana
usunąć ze swego obrazu wszelkie ślady po człowieku w kształcie gruszki. Zamalowała
podwójny podbródek, wzmocniła zarys szczęki, przerobiła wilgotne wargi, pociemniła włosy,
uczyniła je czarniejszymi, bujniejszymi i bardziej potarganymi przez wiatr, żeby głowa nie
kończyła się już spiczasto. Dała mu ostro zarysowane, wysoko ustawione kości policzkowe,
przywodzące na myśl klingi noży. Teraz jego twarz wydawała się niemal wychudła. Zmieniła
nawet kolor oczu. Dlaczego właściwie namalowała te słabe, jasne oczy? Przerobiła je na
zielone. To była ostra, czysta, władcza zieleń, pełna witalności.
Kiedy skończyła, była już prawie północ. Czuła się zmęczona, ale kiedy odsunęła się od
obrazu, by mu się przyjrzeć, ogarnął ją zachwyt. Mężczyzna był teraz prawdziwym
bohaterem książek z Pirouette. Rozpustnikiem, draniem i rozrabiaką o krzepkim ciele, w
którym skrywała się posępna, melancholijna, poetyczna dusza. Nie było w nim nic, co
przypominałoby gruszkę. Adrian padnie z wrażenia.
To było miłe zmęczenie. Jessie położyła się spać usatysfakcjonowana. Być może Selby
miał rację. Po prostu miała zbyt bujną wyobraźnię, za bardzo przejmowała się człowiekiem w
kształcie gruszki. Najlepszym lekarstwem na takie lęki była praca, dobra, staromodna praca.
Była pewna, że dzisiaj będzie spać dobrze i nic się jej nie przyśni.

***

Myliła się. Sen nie przyniósł jej bezpieczeństwa. Znowu stała, drżąc, na progu. Było tam
tak strasznie ciemno i brudno. Obezwładniał ją intensywny fetor bijący z puszek na śmieci.
Miała wrażenie, że słyszy jakieś poruszające się w mroku stworzenia. Drzwi zaczęły się
otwierać. Człowiek w kształcie gruszki uśmiechnął się do niej i dotknął jej zimnymi,
miękkimi palcami, przypominającymi gniazdo pędraków. Wziął ją za ramię i pociągnął do
środka, do środka, do środka, do środka...

***

Angela zapukała do drzwi o dziesiątej rano.


– Niedzielny brunch – zawołała. – Don robi gofry. Z czekoladowymi czipsami i świeżymi
truskawkami. I z boczkiem. I kawą. I sokiem pomarańczowym. Chcesz trochę?
Jessie usiadła w łóżku.
– Don? Czy on tu jest?
– Został na noc – wyjaśniła Angela.
Jessie wylazła z łóżka i wciągnęła brudne od farby dżinsy.
– Wiesz, że nigdy sobie nie odmawiam brunchów Dona. Nawet nie słyszałam, kiedy
przyszliście.
– Wsadziłam głowę do pracowni, ale malowałaś jak szalona i w ogóle mnie nie
zauważyłaś. Zrobiłaś tę swoją skupioną minę, no wiesz, z koniuszkiem języka wystającym z
kącika ust, doszłam więc do wniosku, że lepiej nie przeszkadzać artystce w pracy. –
Zachichotała. – Ale nie rozumiem, jak to się stało, że nie słyszałaś skrzypienia tapczanu.
Śniadanie okazało się rewelacyjne. Były chwile, gdy Jessie nie potrafiła zrozumieć, co jej
przyjaciółka widzi w przyszłym psychoanalityku Donaldzie, ale nigdy nie zdarzało się jej to
podczas posiłków. Był znakomitym kucharzem. O jedenastej Angela i Donald nadal siedzieli
nad kawą, a Jessie nad herbatą. Nagle usłyszeli na korytarzu jakiś hałas. Angela poszła
sprawdzić, co się dzieje.
– Jakiś facet przyszedł zmienić zamek – oznajmiła po powrocie. – Nie mam pojęcia
dlaczego.
– Niech mnie szlag – odezwała się Jessie. – I to w weekend. Dzisiaj płacą półtorej stawki
godzinowej. Nie spodziewałam się, że Selby zadziała tak szybko.
Angela popatrzyła na nią z zainteresowaniem.
– Wiesz coś na ten temat?
Jessie odpowiedziała im o rozmowie z przedstawicielem firmy i o swych spotkaniach z
człowiekiem w kształcie gruszki. Angela zachichotała raz czy drugi, a Don zrobił mądrą minę
psychoanalityka.
– Powiedz mi, Jessie – zapytał, gdy skończyła – czy nie uważasz, że to była przesadna
reakcja?
– Nie – odparła krótko Jessie.
– Unikasz odpowiedzi – skwitował Donald. – Spróbuj spojrzeć obiektywnie na swoje
postępowanie. Co ten człowiek ci zrobił?
– Nic mi nie zrobił i chodzi mi o to, żeby tak zostało – warknęła Jessie. – Nie pytałam cię
o zdanie.
– Nie musisz mnie pytać – obruszył się Donald. – Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie tak?
Martwię się, że gryziesz się bez powodu. Mam wrażenie, że rozwija się u ciebie fobia na
punkcie nieszkodliwego sąsiada.
Angela zachichotała.
– On po prostu na ciebie leci. Zawsze byłaś pożeraczką serc.
– Nie uważałabyś tego za śmiesznie, gdyby to dla ciebie zostawiał cheez doodles –
warknęła gniewnie Jessie, którą zaczynało to już irytować. – Coś tu jest... hm... nie tak. Czuję
to.
Donald rozpostarł dłonie.
– Coś nie tak? Z pewnością. Nie ulega wątpliwości, że jest bardzo źle przystosowany
społecznie. Jest nieatrakcyjny, niechlujny, nie przestrzega ogólnie przyjętych norm ubioru i
higieny osobistej, ma osobliwe nawyki żywieniowe i wielkie trudności w nawiązywaniu
kontaktów z innymi. Jest zapewne bardzo samotny, a do tego straszliwie znerwicowany. Ale
nic z tego nie oznacza, że to zabójca albo gwałciciel, prawda? Dlaczego masz taką obsesję na
jego punkcie?
– Nie mam żadnej obsesji.
– Nie ulega wątpliwości, że masz – zapewnił Donald.
– Zakochała się w nim – zadrwiła Angela.
Jessie wstała.
– Nie mam żadnej obsesji! – zawołała. – Skończmy z tą rozmową.

***

Nocą, we śnie, Jessie po raz pierwszy ujrzała wnętrze jego mieszkania. Wciągnął ją do
środka, a ona była za słaba, żeby mu się oprzeć. Paliło się tam bardzo jasne światło. Było też
ciepło i okrutnie wilgotno. Miała wrażenie, że powietrze się porusza, jakby znalazła się w
paszczy jakiejś wielkiej bestii. Pomarańczowe ściany łuszczyły się i wydzielały dziwny,
słodki zapach, wszędzie też pełno było pustych butelek po coli oraz misek z niedojedzonymi
cheez doodles.
– Możesz zobaczyć moje rzeczy – oznajmił człowiek w kształcie gruszki. – Możesz je
dostać.
Zaczął się rozbierać. Rozpiął koszulkę z krótkimi rękawkami i zdjął ją, odsłaniając
martwą, białą, bezwłosą skórę oraz parę obwisłych piersi. Na prawej miał niebieską plamę od
cieknących pisaków. Uśmiechał się, uśmiechał, i rozpiął cienki pasek, a potem rozporek
brązowych spodni z poliestru. Jessie obudziła się z krzykiem.

***

W poniedziałek rano spakowała poprawiony obraz, zadzwoniła do firmy kurierskiej i


kazała go zawieźć do Pirouette. Nie czuła się na siłach na następną wyprawę do miasta.
Adrian chciałby z nią pogadać, a ona nie była w towarzyskim nastroju. Angela wciąż
wygłaszała złośliwe uwagi na temat człowieka w kształcie gruszki i Jessie czuła się mocno
poirytowana. Nikt nic nie rozumiał. Z nim coś było nie w porządku, naprawdę nie w
porządku. Kryło się w nim coś okropnego. Człowiek w kształcie gruszki nie był tematem do
żartów. Był przerażający. Musiała jakoś tego dowieść. Poznać jego nazwisko, dowiedzieć się,
co ukrywa.
Mogłaby wynająć detektywa, ale to by drogo kosztowało. Z pewnością istniało coś, co
mogła zrobić o własnych siłach. Może znowu sprawdzi jego skrzynkę na listy. Ale lepiej
będzie, jak zaczeka na dzień, gdy przyniosą rachunki za prąd i gaz. Miał w mieszkaniu
światło, w elektrowni musieli więc znać jego nazwisko. Kłopot w tym, że rachunek za prąd
przyniosą dopiero za jakieś dwa tygodnie.
Jessie zauważyła nagle, że okna w salonie są szeroko otwarte. Nawet zasłony były
odsunięte. Z pewnością Angela zostawiła je tak przed wyjściem do pracy. Zawahała się, a
potem podeszła do okna. Zamknęła je, zasłoniła, przeszła do drugiego i zrobiła z nim to samo.
Poczuła się bezpieczniej. Powiedziała sobie, że nie będzie wyglądać przez okno. Że lepiej
tego nie robić.
Jak jednak mogła się oprzeć? Zrobiła to. Stał na chodniku, spoglądając w górę.
– Może pani zobaczyć moje rzeczy – oznajmił słabym, piskliwym głosem. – Kiedy tylko
panią zobaczyłem, zrozumiałem, że będzie pani chciała je dostać. Spodobają się pani.
Możemy coś zjeść.
Wyciągnął z wypchanej kieszeni jedną chrupkę i uniósł ją w jej stronę, poruszając
bezgłośnie ustami.
– Zjeżdżaj stąd albo zawiadomię policję! – zawołała Jessie.
– Mam coś dla pani. Niech pani przyjdzie po to do mnie. Mam to w kieszeni. Dam to
pani.
– Nic mi nie dasz. Ostrzegam, lepiej stąd znikaj. Zostaw mnie w spokoju.
Odsunęła się od okna i zaciągnęła kotary. W pokoju zapanował półmrok, ale lepsze to niż
pozwolić, żeby człowiek w kształcie gruszki zaglądał do środka. Jessie zapaliła światło,
wzięła książkę i spróbowała czytać. Złapała się na tym, że tylko przewraca szybko kartki i w
ogóle nie rozumie czytanych słów. Zatrzasnęła książkę, poszła do kuchni i nałożyła sobie na
całą grzankę sałatki z tuńczyka. Miała ochotę dodać do kanapki coś jeszcze, ale nie była
pewna co. Wyjęła ogórek konserwowy, pokroiła go na ćwiartki i ułożyła je równo na talerzu.
Potem znalazła w kredensie czipsy ziemniaczane, nalała sobie szklankę świeżego mleka i
zasiadła do lunchu.
Ugryzła kanapkę, skrzywiła się i odsunęła ją od siebie. Smakowała jakoś dziwnie. Jakby
majonez skisł czy coś w tym rodzaju. Ogórek był za kwaśny, a czipsy wydawały się jej
wilgotne, miękkie i stanowczo za słone. Zresztą wcale nie miała ochoty na czipsy
ziemniaczane. Chciała zjeść inne. Te pomarańczowe, z serem. Widziała je oczyma
wyobraźni, niemal czuła ich smak. Do ust napłynęła jej ślinka.
Nagle uświadomiła sobie, o czym myśli, i omal nie zwymiotowała. Wstała i wyrzuciła
lunch do śmieci. Pomyślała, jak szalona, że musi na chwilę wyjść. Pójdzie zobaczyć jakiś film
czy coś, zapomni na kilka godzin o człowieku w kształcie gruszki. Może wybierze się do baru
dla samotnych, poderwie kogoś i prześpi się z nim. U niego. Daleko stąd. Daleko od
człowieka w kształcie gruszki. To był świetny pomysł. Dobrze jej zrobi noc spędzona poza
mieszkaniem.
Podeszła do okna, odsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz.
Człowiek w kształcie gruszki uśmiechnął się do niej, przestępując z nogi na nogę.
Trzymał pod pachą tę swoją pokraczną teczkę. Miał wypchane kieszenie. Jessie poczuła, że
przebiegły ją ciarki. Pomyślała, że jest naprawdę obrzydliwy. Nie zamierzała jednak
pozwolić, żeby zrobił z niej więźnia.
Zebrała rzeczy, włożyła na wszelki wypadek do torebki mały nóż kuchenny i wyszła na
dwór.
– Chce pani zobaczyć, co mam w torbie? – zapytał człowiek w kształcie gruszki. Jessie
postanowiła go ignorować. Jeśli zamiast próbować z nim rozmawiać będzie po prostu
udawała, że go nie widzi, może w końcu się znudzi i zostawi ją w spokoju. Zeszła z ganku i
ruszyła szybko ulicą. Człowiek w kształcie gruszki szedł tuż za nią. – Otaczają nas ze
wszystkich stron – wyszeptał. Czuła jego zapach. Podążał pośpiesznie tuż za nią, sapiąc z
wysiłku. – Tak jest. Śmieją się ze mnie. Nic nie rozumieją, ale chcą dostać moje rzeczy.
Pokażę pani dowód. Mam go w mieszkaniu. Wiem, że chce pani go zobaczyć.
Jessie konsekwentnie nie zwracała na niego uwagi. Szedł za nią aż na przystanek
autobusowy.

***

Film był do chrzanu. Jessie nie zjadła lunchu i teraz była głodna. Kupiła sobie w kiosku
ze słodyczami coca-colę oraz torebkę prażonej kukurydzy. Cola składała się w trzech
czwartych z kruszonego lodu, ale i tak smakowała dobrze, ale dziewczyna nie mogła
przełknąć prażonej kukurydzy. Fałszywe masło, którego używali, miało lekko zjełczały
zapach, który przywodził jej na myśl człowieka w kształcie gruszki. Spróbowała dwóch
ziaren i zrobiło się jej niedobrze.
Potem jednak poszło jej lepiej. Powiedział, że ma na imię Jack. Był specjalistą od
dźwięku w lokalnych wiadomościach i miał interesującą twarz: swobodny uśmiech, uszy jak
Clark Gable i ładne, szare oczy z małymi, sympatycznymi zmarszczkami w kącikach.
Postawił Jessie drinka i dotknął jej dłoni, ale zrobił to trochę niezgrabnie, jakby był odrobinę
skrępowany tą sytuacją. To spodobało się dziewczynie. Wypili razem kilka drinków, a potem
zaproponował, że zjedzą kolację u niego. Powiedział, że nie ma nic specjalnego, ale znajdzie
w lodówce trochę wędliny, zrobi parę wielkich kanapek i pokaże jej swój sprzęt grający, jakiś
specjalny zestaw, który sam zmajstrował. Brzmiało to dla niej całkiem nieźle.
Jego mieszkanie znajdowało się na dwudziestym drugim piętrze śródmiejskiego
wieżowca. Przez okna można było zobaczyć żaglówki płynące gdzieś na horyzoncie. Jack
położył na gramofonie najnowszą płytę Lindy Ronstadt i poszedł zrobić kanapki. Jessie
patrzyła na jachty. Wreszcie zaczęła się uspokajać.
– Mam piwo i mrożoną herbatę – zawołał z kuchni Jack. – Czego się napijesz?
– Coca-coli – odpowiedziała z roztargnieniem w głosie.
– Nie mam coli – odkrzyknął. – Tylko piwo i mrożoną herbatę.
– Och – odparła lekko poirytowana. – Niech będzie mrożona herbata.
– Już się robi. Chleb biały czy razowy?
– Wszystko jedno – odparła. Jachty były bardzo piękne. Chciałaby je kiedyś namalować.
Jacka też mogłaby namalować. Robił wrażenie mężczyzny o pięknym ciele.
– Proszę bardzo – powiedział, przynosząc z kuchni tacę. – Mam nadzieję, że jesteś
głodna.
– Jak wilk – potwierdziła, odwracając się od okna. Podeszła do stołu i zamarła w
bezruchu.
– Co się stało? – zapytał Jack. Trzymał w rękach białą kamionkową tacę. Leżała na niej
naprawdę ogromna kanapka z szynką i serem szwajcarskim na świeżym chlebie razowym,
posmarowana wielką ilością musztardy, a obok niej kupka pomarańczowych chrupek
serowych. Jessie miała wrażenie, że wiją się jak robaki, pełznąc ku kanapce i ku niej. –
Jessie? – odezwał się Jack.
Z jej ust wyrwał się zdławiony, nieartykułowany krzyk. Odepchnęła tacę tak mocno, że
aż wypadła Jackowi z rąk. Szynka, ser, chleb i cheez doodles posypały się na wszystkie
strony. Jedna z chrupek musnęła nogę Jessie. Dziewczyna odwróciła się i wybiegła z
mieszkania.

***

Noc spędziła w hotelu, sama. Spała źle. Nawet tutaj, w odległości wielu kilometrów od
mieszkania, nie mogła uciec przed swoim snem. Był taki sam jak poprzednio, ale z każdą
nocą zdawał się trwać dłużej, z każdą nocą docierała dalej. Stała na ganku, czekała, bała się.
Drzwi się otworzyły i wciągnął ją do środka, gdzie czekały na nią pomarańczowe ciepło,
powietrze przywodzące na myśl cuchnący oddech oraz człowiek w kształcie gruszki, który
uśmiechnął się i powiedział: „Możesz teraz zobaczyć moje rzeczy, mogę ci je dać”, a potem
zaczął się rozbierać: najpierw ściągnął koszulę, odsłaniając trupiobiałą skórę i obwisłe piersi z
niebieską plamą od tuszu; potem rozpiął pas i spodnie opadły, zatrzymując się wokół kostek,
a wszystkie śmieci z jego kieszeni wysypały się na podłogę, i okazało się, że naprawdę miał
kształt gruszki, to nie był tylko efekt ubrania, a na koniec zsunął bokserki i Jessie mimo woli
spojrzała w dół i zobaczyła, że nie rosną tam włosy i że ma małego jak robak i takiego jakby
żółtawego, jak serowa chrupka, i zobaczyła, że nagle poruszył się lekko, a człowiek w
kształcie gruszki powiedział: „Chcę teraz dostać twoje rzeczy, oddaj mi je, pokaż mi swoje
rzeczy”, i dlaczego nie mogła uciec, jej nogi nie chciały się ruszyć, ale ręce, ręce się ruszały, i
zaczęła się rozbierać.
Obudził ją hotelowy detektyw, który walił w drzwi, chcąc się dowiedzieć, w czym
problem i dlaczego krzyczała.

***

Obliczyła czas tak, by wrócić do domu w chwili, gdy człowiek w kształcie gruszki
wyruszy na swą poranną wyprawę do marketu Santina. Mieszkanie było puste. Angela poszła
już do pracy, znowu zostawiając okna w salonie otwarte. Jessie je zamknęła i zasłoniła. Jeśli
będzie miała szczęście, człowiek w kształcie gruszki nawet nie zauważy, że wróciła.
Na dworze już w tej chwili było gorąco i parno. Zanosiło się na wyjątkowo upalny dzień.
Jessie czuła się spocona i zbrukana. Rozebrała się, wrzuciła rzeczy do wiklinowego kosza
stojącego w sypialni i weszła na długi czas pod zimny prysznic. Lodowata woda sprawiała jej
ból, ale to był dobry ból, który przynosił oczyszczenie. Kąpiel ją orzeźwiła. Jessie wysuszyła
włosy i owinęła się wielkim, niebieskim, mechatym ręcznikiem. Potem poszła do sypialni,
zostawiając na parkiecie ślady mokrych stóp.
Doszła do wniosku, że w taki upał wystarczy jej koszulka z wyciętymi plecami oraz
obcięte dżinsy. Miała już cały dzień zaplanowany. Ubierze się, pomaluje trochę w pracowni, a
potem poczyta albo poogląda jakieś opery mydlane lub coś w tym rodzaju. Nie będzie
wychodziła z mieszkania, nie wyjrzy nawet przez okno. Jeśli człowiek w kształcie gruszki
znowu stał na czatach, czeka go długie, gorące, nudne popołudnie.
Rozłożyła na łóżku dżinsy i białą koszulkę, zawiesiła mokry ręcznik na słupku i poszła do
szafki po nowe majtki. Gdy wyjęła z szuflady różowe figi, przez głowę przemknęła jej myśl,
że pora już zrobić pranie.
Z majtek wypadła żółta chrupka.
Jessie wzdrygnęła się z gwałtownym drżeniem. „Był w środku” – pomyślała jak szalona.
W jej majtkach. Serowy proszek zostawił na tkaninie żółtą plamę. Chrupka leżała tam, gdzie
upadła, w otwartej szufladzie na jej bieliźnie. Dziewczyną zawładnęło coś przypominającego
przerażenie. Zwinęła figi w pięści i odrzuciła ze wstrętem. Złapała następną parę, potrząsnęła
nią i wysypała z niej drugą chrupkę. A potem trzecią. I czwartą. Z jej ust wyrwało się słabe,
histeryczne zawodzenie, nie zaprzestała jednak sprawdzania. Pięć par, sześć, dziewięć, to już
były wszystkie. Ktoś otworzył jej szufladę, wyjął wszystkie pary majteczek i zawinął w każdą
z nich po chrupce, a potem schował je z powrotem do szuflady.
„To tylko makabryczny dowcip” – pomyślała. Angela, to musiała być Angela, być może
na spółkę z Donaldem. Uważali, że cała ta sprawa z człowiekiem w kształcie gruszki to był
tylko jeden wielki żart, postanowili więc sprawdzić, czy uda im się naprawdę wyprowadzić ją
z równowagi.
Tyle że to nie była Angela. Jessie wiedziała, że to nie była ona.
Zaczęła łkać niepowstrzymanie. Rzuciła zwinięte w kulę majteczki na podłogę i wybiegła
z pokoju, wdeptując cheez doodles w dywan.
Wpadła do salonu, nie wiedząc, dokąd się skierować. Nie mogła wrócić do sypialni, nie
mogła, nie w tej chwili, nie przed powrotem Angeli. Nie mogła też podejść do okien, mimo że
były zasłonięte. On tam był, Jessie go wyczuwała, czuła, że gapi się na okna. Nagle
uświadomiła sobie własną nagość i zasłoniła się dłońmi. Odsunęła się niepewnym krokiem i
schroniła w pracowni.
W środku stała wielka, kwadratowa paczka oparta o drzwi. Angela przylepiła do niej
taśmą klejącą kartkę. Napisała tam: „Jess, przynieśli to dla ciebie wieczorem” i podpisała się
swym wielkim, skrzydlatym A. Jessie gapiła się na paczkę bez zrozumienia. Przysłali ją z
Pirouette. To był jej obraz, okładka, którą tak pośpiesznie dla nich poprawiała. Adrian ją
odesłał. Dlaczego?
Nie chciała tego wiedzieć. Musiała się dowiedzieć.
Zerwała gwałtownym ruchem brązowy papier, drąc go na długie, nierówne pasy, i
odsłoniła swoją okładkę. Adrian nabazgrał coś na odwrocie, poznała jego pismo. „To nie jest
śmieszne, moja droga. Zapomnij o tym”.
– Nie – zaskomliła Jessie, odsuwając się od obrazu.
Poznawała go: znajome tło, banalny uścisk, stroje z epoki, które tak starannie sprawdzała,
ale nie, ona tego nie zrobiła, ktoś to zmienił, to nie był jej obraz. Kobietą była ona, ona, ona –
szczupła i silnie zbudowana, rudawoblond włosy i zielone oczy wypełnione zachwytem, a on
przyciskał ją do siebie, do siebie, do swych wilgotnych ust i białej skóry, na koronkowym
gorsie miał niebieską plamę, na aksamitnej marynarce łupież, jego głowa była ostro
zakończona, włosy przetłuszczone, zanurzone w jej lokach palce pokryte żółtymi plamami,
uśmiechał się słabo, przyciągał ją do siebie, usta miała otwarte, a oczy przymknięte; to był on
i ona, a z dołu obrazu widniał jej podpis.
– Nie – powtórzyła. Odsunęła się, potknęła o sztalugę i upadła. Zwinęła się na podłodze
w ciasny kłębek i leżała tam, łkając. W takiej pozycji po kilku godzinach znalazła ją Angela.

***

Położyła ją na leżance i przyłożyła do czoła zimny kompres. Donald stał w drzwiach


między salonem a pracownią. Spoglądał z zasępioną miną to na Jessie, to na obraz. Angela
szeptała jej uspokajające słówka, trzymała ją za rękę i zrobiła filiżankę herbaty. Histeria
zaczęła powoli mijać. Donald skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył na nią wilkiem.
– Ta twoja obsesja naprawdę posuwa się za daleko – oznajmił wreszcie, gdy już wyschły
ostatnie łzy.
– Don, daj jej spokój – zaprotestowała Angela. – Ona jest przerażona.
– Widzę to – odparł Donald. – Dlatego właśnie trzeba coś zaradzić. Ona sama to sobie
robi, kochanie.
Jessie, która właśnie unosiła do ust filiżankę gorącej herbaty Morning Thunder, zamarła
w całkowitym bezruchu.
– Sama to sobie robię? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Oczywiście – potwierdził Donald.
Jego ociekający samozadowoleniem ton przebudził w niej nagły gniew.
– Ty głupi, ignorancki, grubiański sukinsynu – ryknęła. – Sama to sobie robię, sama,
sama, jak śmiesz tak mówić!
Cisnęła filiżanką, celując w jego tłusty łeb. Donald się uchylił, filiżanka się potłukła, a po
ścianie w kolorze złamanej bieli spłynęły trzy długie, brązowe strugi.
– Tak jest, daj wyraz swojemu gniewowi – pochwalił ją. – Wiem, że jesteś
zaniepokojona. Jak już odzyskasz równowagę, będziemy mogli porozmawiać racjonalnie i
może uda się nam dotrzeć do źródła problemu.
Angela wzięła ją za ramię, ale Jessie strąciła jej dłoń i wstała, zaciskając pięści.
– Pójdź do mojej sypialni, ty głąbie, pójdź tam, rozejrzyj się, a potem wróć i powiedz mi,
co tam zobaczyłeś.
– Jak sobie życzysz – odparł Donald. Poszedł do sypialni i wrócił po paru chwilach. – Już
– oznajmił cierpliwym tonem.
– I co? – zapytała Jessie.
Wzruszył ramionami.
– Okropny bałagan – stwierdził. – Majtki walają się po podłodze razem z mnóstwem
rozdeptanych serowych chrupek. Powiedz mi, co to twoim zdaniem oznacza.
– On się tu włamał! – zawołała Jessie.
– Człowiek w kształcie gruszki? – zapytał ze spokojem Donald.
– Pewnie, że on! – wrzasnęła dziewczyna. – Zakradł się tu, kiedy nas nie było, przeszukał
moje rzeczy i schował cheez doodles w mojej bieliźnie. On tu był! Dotykał moich rzeczy.
Mina Donalda wyrażała cierpliwą, pełną współczucia mądrość.
– Jessie, moja droga. Chcę, żebyś zastanowiła się nad tym, co przed chwilą powiedziałaś.
– Nie ma się nad czym zastanawiać!
– Oczywiście, że jest – nie ustępował. – Przemyślmy to razem. Myślisz, że człowiek w
kształcie gruszki tu przyszedł?
– Tak.
– A po co?
– Żeby... żeby zrobić to, co zrobił. To obrzydliwe. On jest obrzydliwy.
– Hm – mruknął Don. – Ale jak tu się dostał? Zamki zmieniono, pamiętasz? Nie może
nawet wejść do środka. Nigdy nie miał klucza do tego mieszkania. Nie ma śladów włamania.
To jak zdołał tu wejść ze swoją torbą serowych chrupek?
Jessie nie dała się zaskoczyć.
– Angela zostawiła w salonie otwarte okna – oznajmiła.
– To prawda – przyznała wstrząśnięta Angela. – Och, Jessie, kochanie, tak mi przykro.
Był upał. Chodziło mi o przeciąg. Nie chciałam...
– Okna są zbyt wysoko, żeby dostać się do nich z chodnika – zauważył Donald. –
Musiałby mieć drabinę albo coś, na co mógłby się wspiąć. Musiałby to zrobić w biały dzień,
na ruchliwej ulicy, gdzie ciągle chodzą ludzie. Jest jeszcze problem siatki na muchy. Poza
tym on raczej nie wygląda na zbyt wysportowanego.
– Zrobił to – nie ustępowała Jessie. – Przecież tu był, prawda?
– Wiem, że tak sądzisz. Nie chcę zaprzeczać twoim wrażeniom, tylko je zanalizować.
Czy zaprosiłaś tego człowieka w kształcie gruszki do mieszkania?
– Ależ skąd! – zawołała dziewczyna. – Co chcesz zasugerować?
– Nic, Jessie. Zastanów się nad tym. Wszedł przez okno z tymi chrupkami, które chciał
podrzucić do twoich szuflad. Świetnie. Skąd wiedział, który pokój jest twój?
Jessie zmarszczyła brwi.
– Nie... nie mam pojęcia. Pewnie przeszukał mieszkanie.
– I co mu to dało? Macie tu trzy sypialnie, jedna z nich jest pracownią, a w dwóch
pozostałych jest pełno kobiecych ubrań. Jak poznał właściwy pokój?
– Może zrobił to w obu.
– Angelo, czy mogłabyś sprawdzić swoją sypialnię?
Angela wstała niepewnie.
– Hm – powiedziała. – zgoda. – Jessie i Donald spoglądali na siebie, aż wreszcie po
jakiejś minucie wróciła. – Wszystko w porządku – oznajmiła.
– Nie wiem, w jaki sposób odgadł, że to mój cholerny pokój – upierała się Jessie. – Wiem
tylko, że to zrobił. Musiał to zrobić. Jak inaczej wytłumaczysz to, co się zdarzyło, hę?
Myślisz, że to wszystko moja robota?
Donald wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia – odparł ze spokojem. Obejrzał się przez ramię, zaglądając do
pracowni. – Ale to dziwne. Ten obraz, na którym jesteś ty i on. Musiał go przemalować
innym razem, po tym, jak go skończyłaś, ale jeszcze przed odesłaniem go do wydawnictwa.
W dodatku to dobra robota. Prawie tak samo dobra jak twoja.
Jessie ze wszystkich sił starała się nie myśleć o obrazie. Otworzyła usta, żeby rzucić w
Dona jakąś uwagą, ale nic nie chciało z nich wyjść. Zamknęła je. W kącikach jej oczu
pojawiły się łzy. Nagle poczuła się bardzo zmęczona, zbita z tropu i samotna. Angela
podeszła do Donalda i stanęła obok niego. Oboje patrzyli na nią. Jessie spojrzała bezradnie na
własne dłonie.
– I co mam teraz zrobić? – zapytała. – Boże, co mam teraz zrobić?
Bóg jej nie odpowiedział, ale zrobił to Donald.
– Masz tylko jedno wyjście – oznajmił. – Musisz stawić czoło własnym lękom.
Wyegzorcyzmować je. Zejdź na dół i porozmawiaj z nim. Poznaj go. Kiedy wrócisz na górę,
będziesz czuła do niego litość, pogardę albo niechęć, ale nie będziesz już się go bała.
Zrozumiesz, że jest tylko człowiekiem i do tego raczej żałosnym.
– Jesteś tego pewien, Don? – zapytała Angela.
– Absolutnie. Staw czoło swojej obsesji, Jessie. Tylko w ten sposób będziesz się mogła
od niej uwolnić. Zejdź do piwnicy i złóż wizytę człowiekowi w kształcie gruszki.

***

– Nie masz się czego bać – powtórzyła Angela.


– Łatwo ci mówić.
– Posłuchaj, Jess, kiedy tylko wejdziesz do środka, wyjdziemy z Donem z mieszkania i
usiądziemy na ganku. Wystarczy, że cichutko krzykniesz, a natychmiast przybiegniemy ci na
pomoc. Nie będziesz sama, nie tak naprawdę. A poza tym wciąż masz w torebce ten nóż,
zgadza się?
Jessie skinęła głową.
– No widzisz? Pamiętasz, jak ten złodziej próbował ci wyrwać torebkę? Zdrowo go
dziabnęłaś. Jeżeli człowiek w kształcie gruszki spróbuje coś ci zrobić, jesteś wystarczająco
szybka. Pchnij go nożem. Ucieknij. Zawołaj nas. Nic ci nie grozi.
– Pewnie macie rację – przyznała Jessie z cichym westchnieniem. Mieli rację. Wiedziała
o tym. Jej obawy nie miały sensu. Człowiek w kształcie gruszki był brudnym, cuchnącym,
nieatrakcyjnym mężczyzną, być może trochę upośledzonym umysłowo, ale z pewnością
potrafi sobie z nim poradzić, nie miała powodu się go bać, nie chciała stracić zmysłów, a
pozwalała, żeby ta śmieszna obsesja pożerała ją żywcem, pora już była z tym skończyć.
Donald miał absolutną rację, sama to sobie robiła, ale teraz weźmie się w garść i położy temu
kres. No jasne... to miało sens... nie miała powodów do obaw... Co w końcu mógł jej zrobić
człowiek w kształcie gruszki, co aż tak przerażającego mógł jej zrobić? Nic. Nic.
Angela poklepała ją po plecach. Jessie zaczerpnęła głęboko tchu, złapała mocno za
klamkę i wyszła na dwór, w gorące, parne, wieczorne powietrze. Wszystko było pod kontrolą.
Dlaczego więc tak się bała?

***

Noc jeszcze nie zapadła, ale pod schodami było już zupełnie ciemno. Tu dzień nigdy nie
docierał. Rankiem słońce zasłaniał ganek, a po południu sam budynek. Było tu ciemno,
bardzo ciemno. Potknęła się o szparę w cemencie i z głośnym brzękiem uderzyła stopą o
metalową puszkę na śmieci. Zadrżała, wyobrażając sobie muchy, czerwie i inne, gorsze
stworzenia, które lęgły się i roiły tam, gdzie nigdy nie docierało światło słońca. „Nie, nie
wolno mi o tym myśleć, to tylko śmieci, rozkładające się i psujące w ciepłej, wilgotnej
ciemności. Nie wolno mi się nad tym zastanawiać”.
Uniosła rękę, żeby zapukać, i nagle znowu zawładnął nią strach. Nie mogła się ruszyć.
„Nie ma się czego bać” – powtarzała sobie. „Co może mi zrobić?” Mimo to nie potrafiła
zdobyć się na to, żeby zastukać do jego drzwi. Stała przed nimi z uniesioną ręką, a oddech
uwiązł jej w gardle. Tu było tak strasznie gorąco, duszno i gorąco. Musiała zaczerpnąć tchu.
Musiała uciec spod tego ganku, wrócić tam, gdzie będzie mogła oddychać.
Ciemność przeszyła wąska, pionowa szczelina żółtego światła.
„Nie” – pomyślała Jessie. „Błagam, nie”.
Drzwi się otwierały.
Dlaczego musiały to robić tak powoli? Powoli, jak w jej śnie. Dlaczego w ogóle musiały
się otwierać?
Było tam okropnie jasno. Gdy drzwi się otworzyły, Jessie musiała przymrużyć powieki.
Człowiek w kształcie gruszki uśmiechał się do niej.
– Chciałam – zaczęła Jessie. – Chciałam, hm...
– To ona – oznajmił swym piskliwym głosikiem.
– Czego pan ode mnie chce? – zdołała zapytać.
– Wiedziałem, że do mnie przyjdzie – mówił, jakby jej tu nie było. – Wiedziałem, że
przyjdzie po moje rzeczy.
– Nie – zaprotestowała Jessie. Zapragnęła stąd uciec, ale jej nogi nie chciały się ruszyć.
– Może pani wejść – rzekł. Uniósł dłoń ku twarzy Jessie i dotknął jej. Pięć białych,
tłustych czerwi przechodziło przez jej policzek i wiło się we włosach. Jego palce pachniały
serowymi chrupkami. Dotknął małym palcem jej ucha i spróbował wepchnąć go do środka.
Nie zauważyła, kiedy poruszył drugą dłonią, a tylko poczuła nagle, że złapał ją za ramię nad
łokciem i pociągnął do środka. Skórę miał zimną i wilgotną. Jęknęła ze strachu. – Niech pani
wejdzie zobaczyć moje rzeczy – mówił. – Musi pani. Wie pani, że pani musi.
Nagle w jakiś sposób znalazła się wewnątrz. Drzwi zamykały się za nią, a ona została
sam na sam z człowiekiem w kształcie gruszki.
Spróbowała wziąć się w garść.
„Nie ma się czego bać” – powtarzała sobie. To była jej litania, zaklęcie, recytacja. „Nie
ma się czego bać, co on może ci zrobić, co on może zrobić?”.
Pokój miał kształt litery L. Sufit był niski i panował tu straszliwy brud. W powietrzu
unosił się słodki, przyprawiający o mdłości zapach. Pod sufitem paliły się cztery nagie
żarówki, a pod jedną ze ścian stał szereg starych lamp bez abażurów. Ich nagie żarówki
również świeciły. Pod przeciwległą ścianą ustawiono trójnogi stolik do kart. Czwarty róg
blatu opierał się o zepsuty telewizor. Ze szczeliny w pękniętym kineskopie sterczały
przewody. Na stoliku stała wielka miska z cheez doodles. Jessie odwróciła wzrok, dręczona
mdłościami. Spróbowała się cofnąć i uderzyła stopą o pustą butelkę po coca-coli. Omal się
nie przewróciła, ale człowiek w kształcie gruszki złapał ją miękkimi, wilgotnymi dłońmi.
Wyrwała się z jego uścisku i odsunęła od niego. Wsunęła rękę do torebki i zacisnęła dłoń
na rękojeści noża. Poczuła się od tego lepiej, pewniej. Podeszła do zabitego deskami okna i
usłyszała Donalda oraz Angelę, którzy rozmawiali na ganku. Brzmienie ich głosów, słyszalne
tak blisko – to również jej pomogło. Zebrała całą swą determinację.
– Jak pan może tak mieszkać? – zapytała. – Potrzebna panu pomoc w sprzątaniu? Czy jest
pan chory?
Trudno jej było wykrztusić słowa.
– Chory – powtórzył człowiek w kształcie gruszki. – Powiedzieli pani, że jestem chory?
Powtarzają kłamstwa na mój temat. Cały czas powtarzają kłamstwa. Ktoś powinien ich
powstrzymać. – Gdyby tylko przestał się uśmiechać. Miał takie wilgotne wargi. Cały czas się
uśmiechał. – Wiedziałem, że pani przyjdzie. Proszę. To dla pani.
Wyjął z kieszeni chrupkę i podsunął jej.
– Dziękuję – odparła Jessie. – Nie jestem głodna. Naprawdę. – Uświadomiła sobie
jednak, że jest głodna. Jak wilk. Wbiła wzrok w grubego pomarańczowego zawijasa, którego
trzymał w palcach, i raptem zapragnęła go rozpaczliwie. – Nie – powtórzyła, ale tym razem
jej głos zabrzmiał słabiej, prawie jak szept. Serowa chrupka była bardzo blisko.
Opadła jej żuchwa. Poczuła jej dotyk na języku, szorstki serowy proszek i słodkawy
smak. Rozgniotła ją delikatnie między zębami i zlizała ostatnie pomarańczowe okruszki z
dolnej wargi. Chciała więcej.
– Wiedziałem, że to pani – ucieszył się człowiek w kształcie gruszki. – Teraz pani rzeczy
należą do mnie.
Jessie gapiła się na niego. Wszystko wyglądało zupełnie jak w jej koszmarze. Człowiek w
kształcie gruszki zaczął rozpinać plastikowe guziki. Nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Zrzucił koszulkę, odsłaniając żółty podkoszulek z wielkimi plamami od potu pod pachami.
Ściągnął go i cisnął na podłogę. Podszedł bliżej, kołysząc ciężkimi, białymi piersiami. Na
prawej miał dużą niebieską plamę. Spomiędzy jego warg wysunął się drobny, ciemny
języczek. Grube, białe paluchy pracowały nad paskiem niczym grupa tańczących glist.
– Te są dla pani – oznajmił.
Kostki zaciśniętej na rękojeści noża dłoni Jessie zrobiły się zupełnie białe.
– Dość tego – wyszeptała ochryple. Jego spodnie opadły na podłogę. Nie mogła już tego
znieść. Ani chwili dłużej. Wyjęła nóż z torebki i uniosła go nad głową. – Dość tego!
– Ach – mruknął człowiek w kształcie gruszki. – Tu go ma. – Pchnęła go nożem.
Ostrze wbiło się aż po rękojeść, przecinając miękką, białą skórę. Wyszarpnęła nóż,
kierując go w dół. Skóra rozstąpiła się, tworząc wielką, mięsistą szramę. Z ust człowieka w
kształcie gruszki nie znikał uśmieszek. Nie było krwi, ani jednej kropelki. Jego miękkie,
grube ciało składało się tylko z jasnego, martwego mięsa. Podszedł bliżej i Jessie uderzyła
nożem po raz drugi. Tym razem uniósł rękę i odtrącił jej dłoń na bok. Nóż został w szyi.
Kiedy człowiek w kształcie gruszki szedł ku niej, rękojeść kołysała się w rytm jego kroków.
Wyciągnął martwe, białe ramiona. Spróbowała go odepchnąć, ale jej dłoń zapadła się w jego
ciało, jakby był zrobiony z mokrego, gnijącego chleba.
– Och – powtarzał – och, och, och.
Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale przycisnął do jej ust swe grube, wilgotne wargi,
tłumiąc wszelki dźwięk. Jego jasne oczy zdawały się ją wysysać. Poczuła, jak wysunął język,
który był okrągły, czarny i oleisty. Wniknął w nią niczym wąż, dotykając, smakując i
poznając wszystkie jej rzeczy. Tonęła w morzu miękkiego, wilgotnego ciała.

***

Ocknęła się, słysząc trzask zamykających się drzwi. To był tylko cichy odgłos zamka, ale
to wystarczyło. Otworzyła oczy i usiadła. Bardzo trudno jej było się ruszać. Czuła się ciężka i
zmęczona. Z zewnątrz dobiegały śmiechy. Śmiali się z niej. Brzmienie było słabe i odległe,
ale wiedziała, że to z niej się śmieją.
Jej dłoń wspierała się na udzie. Popatrzyła na nią, mrugając powiekami. Poruszyła
palcami, które wyglądały jak pięć tłustych czerwi. Pod paznokciami miała coś miękkiego i
żółtego, a przy koniuszkach palców brudne, ciemnożółte plamy.
Zamknęła oczy i przebiegła dłońmi po ciele, po jego miękkich, masywnych krzywiznach,
wypukłościach, nieznanych górach i dolinach. Naciskała na nie, a ono ustępowało,
ustępowało i ustępowało. Podniosła się chwiejnie. Na podłodze walało się jej ubranie.
Włożyła je, jedną część po drugiej, a potem podeszła do drzwi. Leżała tam jej teczka.
Podniosła ją i wsadziła pod pachę. Może będzie czegoś potrzebowała, tak jest. Dobrze było
mieć teczkę. Otworzyła drzwi i wyszła w ciepłą noc. Słyszała dobiegające z góry głosy.
– ...miałeś rację – mówiła kobieta. – Nie potrafię uwierzyć, że byłam taka głupia. Nie ma
w nim nic złowrogiego, jest po prostu godny politowania. Donaldzie, nie wiem, jak ci
dziękować.
Wyszła spod ganku i zatrzymała się. Stopy ją okropnie bolały i cały czas musiała
przestępować z nogi na nogę. Przestali rozmawiać i gapili się teraz na nią. Angela, Donald i
szczupła, ładna kobieta w niebieskich dżinsach i roboczej koszuli.
– Niech pani wróci – zażądała od niej. Jej głos brzmiał wysoko i piskliwie. – Proszę mi je
oddać. Zabrała pani moje rzeczy. Musi je pani oddać.
Śmiech kobiety brzmiał jak kostki lodu pobrzękujące w szklance z coca-colą.
– Chyba już za długo niepokoił pan Jessie – odezwał się Donald.
– Ona ma moje rzeczy – nie ustępowała. – Proszę.
– Widziałem, jak wychodziła, i nie miała nic, co należałoby do pana.
– Zabrała wszystkie moje rzeczy – powtórzyła.
Donald zmarszczył brwi. Kobieta o rudoblond włosach i zielonych oczach znowu się
roześmiała i położyła dłoń na jego ramieniu.
– Nie rób takiej srogiej miny, Don. On ma trochę nie po kolei w głowie.
Spoglądając na ich twarze, zrozumiała, że wszyscy są przeciwko niej. Przycisnęła teczkę
do piersi. Zabrali jej rzeczy, nie pamiętała dokładnie jakie, ale nie dostaną jej teczki, miała
tam coś i nie dostaną jej. Odwróciła się od nich. Uświadomił sobie, że jest głodna. Chciała
coś zjeść. Przypomniał sobie, że zostało jej jeszcze pół torby cheez doodles. Na dole. Pod
gankiem.
Schodząc na dół, człowiek w kształcie gruszki słyszał, jak o niej rozmawiają. Otworzył
drzwi i wrócił do siebie. W pokoju pachniało domem. Usiadł, położył sobie teczkę na
kolanach i zaczął jeść. Wpychał sobie serowe chrupki do ust całymi garściami, popijając je ze
szklanki ciepłą coca-colą przelaną z butelki, którą otworzył dziś rano albo może wczoraj. To
było dobre. Nikt nie wiedział, jakie to dobre. Śmiali się z niego, ale nic nie wiedzieli, nic nie
wiedzieli o wszystkich ładnych rzeczach, które miał. Nikt o nich nie wiedział. Nikt. Ale
pewnego dnia ujrzy kogoś innego, kogoś, komu będzie mógł dać swoje rzeczy i kto w zamian
odda mu swoje. Tak. To by mu się spodobało. Pozna ją, kiedy ją zobaczy.
Będzie wiedział, co jej powiedzieć.

Przełożył Michał Jakuszewski


Część VI

Próbka Tufa
Próbka Tufa

Moja kariera pełna jest trupów martwych serii.


Cykl opowiadań o gwiezdnych pierścieniach rozpocząłem od Drugiego rodzaju
samotności i Nor the Many-Colored Fires of a Star Ring, a potem utraciłem zainteresowanie i
nigdy nie napisałem trzeciego.
Po A Peripheral Affair miały nastąpić dalsze opowieści o gwiazdolocie Mjolnir i Dobrym
Statku Lizaku. Żadna z nich się jednak nie ukazała, z tego prostego powodu, że żadnej nie
napisałem.
Seria mówiąca o operatorach trupów sięgnęła trzech opowiadań: rozpoczęło ją Nobody
Leaves New Pittsburg, kontynuowało Override, a Trupiarz ją... no cóż, nie tyle zakończył, ile
przerwał. Czwarte opowiadanie istnieje jako czterostronicowy fragment, a w moich notatkach
są pomysły na kilkanaście innych. Kiedyś miałem zamiar napisać je wszystkie, opublikować
w magazynach, a potem zebrać w książkę, która nazywałaby się Songs the Dead Men Sing.
Ale nie ukończyłem tego czwartego opowiadania, a następnych nawet nie zacząłem. Kiedy
wreszcie wykorzystałem tytuł Songs the Dead Men Sing (dla zbioru wydanego w roku 1983
przez wydawnictwo New Harvest), jedynym opowiadaniem z tego cyklu, które się w nim
znalazło, był Trupiarz.
Trochę lepiej powiodło mi się z serią o Przystani Wiatrów, być może dlatego, że pisałem
ją na spółkę z Lisą Tuttle i miałem kogoś, kto dałby mi szybkiego kopa, kiedy moje twórcze
soki wysychały (Lisa dodała też sporo własnych, znakomitych soków). Zaczęliśmy od
opowiadania, które na sugestię redaktora naczelnego „Analogu” Bena Bovy przerodziło się w
mikropowieść Planeta burz (nominowaną do Hugo i Nebuli). Po niej nastąpiły dwie dalsze
mikropowieści Jednoskrzydły i Upadek. Potem połączyliśmy je z Lisą w całość, dodaliśmy
prolog oraz epilog i opublikowaliśmy Przystań Wiatrów, klasyczny przykład powieści fix-up,
czyli skleconej z serii opublikowanych poprzednio opowiadań albo mikropowieści.
Przystań Wiatrów nie miała jednak stanowić końca cyklu. Mieliśmy zamiar kontynuować
opowieść w dwóch następnych książkach, mówiących o dwóch kolejnych pokoleniach. Miały
one pokazać, w jaki sposób zmiany zapoczątkowane przez Maris w Planecie burz
przeobraziły jej rodzinny świat. Druga powieść miała się nazywać Painted Wings. Jej
bohaterką miała być dziewczynka, którą wprowadziliśmy w Upadku, ale już dorosła.
Ta książka nigdy nie powstała. Mówiliśmy o niej przez lata, ale jakoś nigdy nie
znaleźliśmy czasu. Kiedy ja byłem wolny, Lisa była w ferworze pisania powieści, a kiedy ona
miała czas, ja przebywałem w Hollywood, byłem zajęty Dzikimi Kartami (Wild Cards) albo
pisaniem własnej powieści. Nawet w chwilach, gdy przebywaliśmy najbliżej siebie, dzieliło
nas półtora tysiąca kilometrów; potem ja wyjechałem na zachód (do Santa Fe i Los Angeles),
a ona na wschód (do Anglii i Szkocji) i w rezultacie widywaliśmy się coraz rzadziej. Co
więcej, w miarę upływu lat nasze głosy, style i sposoby patrzenia na świat stawały się coraz
bardziej różne, co uczyniłoby współpracę znacznie trudniejszym zadaniem. Myślę, że
literacka współpraca to zabawa dla młodych pisarzy... albo dla starych i cynicznych, którzy
chcą zbić forsę na swoich nazwiskach. Dlatego nasze Painted Wings nigdy nie wzbiły się do
lotu.
Moje pozostałe serie okazały się jeszcze krótsze, o czym wspominałem już wielokrotnie
w tych komentarzach. Była seria o Stalowych Aniołach (jedno opowiadanie). Seria o Sharze
(jedno opowiadanie). Seria o Szarej Alys (jedno opowiadanie). Seria, której bohaterami byli
Wo i Shade (jedno opowiadanie). Seria rozpoczęta Obrotem skórą (jedno opowiadanie).
Wystarczy, żeby podejrzewać u mnie nieuleczalny przypadek creatus interruptus.
Ale potem nadszedł Tuf.
Haviland Tuf, inżynier ekologiczny, kapitan Arki i główny bohater Tufa Wędrowca, który
jest albo zbiorem opowiadań, albo powieścią typu fix-up, zależnie od tego, czy pyta się
krytyków, czy wydawców. To Tuf przełamał na dobre mój niefart do serii i otworzył drzwi
przed Dzikimi Kartami oraz Pieśnią lodu i ognia.
Jako czytelnik miałem oczywiście ulubionych bohaterów serii. W fantasy podobali mi się
Elric Moorcocka i Solomon Kane Howarda, uwielbiałem też dwóch czarujących łotrzyków
Fritza Leibera, Fafhrda i Szarego Kocura. W science fiction lubiłem Retiefa, Dominica
Flandry’ego, Lije Baileya i R. Daneela Olivawa. Moimi ulubieńcami byli jednak Magnus
Ridolph, galaktyczny oficer prawa z książek Jacka Vance’a, oraz Nicholas van Rijn, chytry,
otyły magnat kosmicznego handlu stworzony przez Poula Andersona.
Jako pisarz nadal marzyłem o wykreowaniu własnej serii, długiej i cieszącej się znaczną
popularnością. Miałem też pomysł, który moim zdaniem mógł umożliwić mi osiągnięcie tego
celu. Był rok 1975 i słowo „ekologia” było na ustach wszystkich. Miałem wrażenie, że seria o
jakiegoś rodzaju biogenetycznym inżynierze, który wędruje z jednego świata na drugi,
rozwiązując (a w niektórych wypadkach wywołując) ekologiczne problemy, da mi szansę na
napisanie niezliczonych opowiadań. Ów temat pozwoliłby mi też poruszyć liczne interesujące
problemy... a co najlepsze, nikt jeszcze nie napisał nic w tym rodzaju, a przynajmniej nic o
tym nie słyszałem.
Ale kim miał być ten facet? Wydawało mi się, że to znakomity pomysł, ale żeby
udźwignąć serię, potrzebna mi też była świetnie wykreowana postać, ktoś, kogo losy
czytelnicy z radością śledziliby w kolejnych opowiadaniach. Przyjrzałem się pod tym kątem
postaciom, które lubiłem jako czytelnik. Nicholas van Rijn. Conan. Sherlock Holmes.
Mowgli. Travis McGee. Horatio Hornblower. Elric z Melnibone. Batman. Northwest Smith.
Flashman. Fafhrd i Szary Kocur. Retief. Susan Calvin. Magnus Ridolph. To z pewnością
bardzo różnorodna grupa, chciałem jednak sprawdzić, czy mają jakieś wspólne cechy.
Mają.
Moją uwagę natychmiast przyciągnęły dwa szczegóły. Po pierwsze, wszyscy mieli
świetnie brzmiące nazwiska, które znakomicie do nich pasowały. Niepowtarzalne nazwiska.
Nie spotkacie dwóch Horatio Hornblowerów. W książce telefonicznej Melnibone nie znajdzie
się czterech Elriców. Northwest Smith nie musiał się posługiwać inicjałami swych następnych
imion, żeby odróżnić się od wszystkich innych Northwestów Smithów.
Po drugie, wszyscy mieli nadludzkie możliwości. W tej grupie nie ma przeciętniaków.
Żadnemu z nich nie groziło zniknięcie w tłumie. Wielu z nich było najlepszych w swojej
dziedzinie, czy to w wojnie na morzu (Hornblower), w dedukcji (Holmes), w walce wręcz
(Conan) albo w tchórzostwie i rozpuście (Flashman). Większość to wielcy ekscentrycy,
łagodnie mówiąc. W literaturze z pewnością jest miejsce dla małych, zwyczajnych,
realistycznych postaci nakreślonych subtelną kreską... ale nie mogą one być gwiazdami
długich serii.
„Dobra” – pomyślałem sobie. „Z tym sobie poradzę”.
Tak oto narodził się Haviland Tuf, kupiec, miłośnik kotów i wegetarianin, wielki, łysy
mężczyzna, popijający wino grzybowe i bawiący się w Boga, uprzejmy, pedantyczny
człowiek, który dawno już wykroczył poza ekscentryczność, stając się zwykłym dziwakiem.
Ma w sobie trochę z Holmesa i z Ridolpha, odrobinę z Nicholasa van Rijna i z Herculesa
Poirota, bardzo dużo z Alfreda Hitchcocka... ale prawie nic ze mnie. Ze wszystkich głównych
bohaterów moich opowieści Tuf jest najmniej do mnie podobny (co prawda miałem kiedyś
kota imieniem Dax, ale on nie był telepatą).
A jego nazwisko? No cóż, „Haviland” to imię, które zauważyłem kiedyś na liście
uczestników organizowanego przeze mnie turnieju szachowego. Nie jestem pewien, skąd
wziął się „Tuf. Gdy jednak połączyłem pierwsze z drugim, nie było najmniejszych
wątpliwości, że to on.
W latach siedemdziesiątych nadal starałem się umieścić swe opowiadania u możliwie jak
najróżnorodniejszych wydawców. Chciałem dowieść, że potrafię sprzedać tekst każdemu, nie
tylko garstce ciągle tych samych redaktorów. Uważałem też, że za każdym razem, gdy mój
utwór ukaże się w nowym miejscu, zdobędę nowych czytelników, którzy mogą się potem
zainteresować moimi innymi dziełami.
Kierując się tą teorią, sprzedałem pierwsze opowiadanie o Havilandzie Tufie do
brytyjskiej antologii wydanej w twardej oprawie. Nazywała się Andromeda, a jej redaktorem
był Peter Weston. Niewykluczone, że Bestia dla Norna faktycznie zdobyła dla mnie rzesze
nowych, brytyjskich czytelników, ale nic mi o tym nie wiadomo. Niestety, bardzo niewielu
moich starych, amerykańskich fanów zauważyło to opowiadanie, nim, po trzech latach,
wydawnictwo St. Martin’s opublikowało Andromedę w Ameryce. Zdążyłem już wówczas
napisać drugie opowiadanie o Tufie Call Him Moses, które sprzedałem Benowi Bovie. Od tej
pory Tuf stał się znaną postacią na stronicach „Analogu”. Ben i jego następca, Stanley
Schmidt, mieli prawo pierwokupu każdego opowiadania o nim i kupili wszystkie.
Co prawda, nie było ich znowu tak wiele. Przyjemnie było pisać o Tufie, ale bynajmniej
nie był on jedyną rybą na mojej patelni. W późnych latach siedemdziesiątych nadal
pracowałem jako nauczyciel w Clarke College, nie miałem więc dużo czasu na pisanie, a
kiedy pod koniec roku 1979 przeniosłem się do Santa Fe, by spróbować utrzymywać się
wyłącznie z pisania, skupiłem uwagę na powieściach. Większość czasu przeznaczonego na
pisanie w roku 1981 zajął mi Ostatni rejs „Fevre Dream”, w 1982 Rockowy Armagedon, a w
1984 Black and White and Red All Over (nie będziemy tu mówić o roku 1983, który był
moim Straconym Rokiem). Seria o Tufie mogłaby równie dobrze wygasnąć po trzech albo
czterech opowiadaniach, gdyby nie Betsy Mitchell.
Betsy była młodszym redaktorem w „Analogu” redagowanym przez Stanleya Schmidta,
ale w roku 1984 opuściła pismo i przeniosła się do Baen Books. Wkrótce potem zadzwoniła
do mnie z pytaniem, czy rozważałem kiedyś możliwość wydania zbioru opowiadań o
Havilandzie Tufie. Rzecz jasna, rozważałem, ale miało to się wydarzyć w bliżej nieokreślonej
przyszłości, gdy już będę miał wystarczająco wiele tekstów, żeby zrobić z nich książkę.
W roku 1984 wystarczyłoby ich najwyżej na połowę, nie mogłem sobie jednak pozwolić
na odrzucenie oferty Betsy. Moja kariera znalazła się w punkcie krytycznym. Czytelnicy
masowo zignorowali Rockowy Armagedon i w rezultacie żadne wydawnictwo nie chciało
tknąć Black and White and Red All Over. To była dla mnie szansa powrotu do gry. Mogłem
napisać więcej opowiadań o Tufie, sprzedać prawa do serii Stanowi Schmidtowi z „Analogu”,
a potem połączyć je w całość dla Betsy i zarobić tyle pieniędzy, żeby wystarczało przez
pewien czas na spłacanie hipoteki.
Napisałem więc The Plague Star, opowieść o tym, jak Tuf został właścicielem Arki, a
następnie tryptyk s’uthlamski, który stał się kręgosłupem książki. Baen Books wydały Tufa
Wędrowca w roku 1986 jako powieść. Niektórzy mówią, że to moja piąta powieść... ale ja
zawsze uważałem tę książkę za zbiór opowiadań (moją piątą powieścią na zawsze pozostanie
dla mnie Black and White and Red All Over, choć jest niedokończona i nieudana).
Żadna historia mojej burzliwej kariery nie mogłaby być kompletna bez próbki Tufa,
zamieściłem tu więc dwa opowiadania o nim. Resztę zainteresowani mogą znaleźć w Tufie
Wędrowcu.
Bestia dla Norna była pierwszym opowiadaniem o Tufie, napisanym w roku 1975, a
opublikowanym w 1976. Kiedy kompletowałem dla Betsy Tufa Wędrowca, był rok 1985.
Minęło dziesięć lat i Haviland Tuf trochę się zmienił, można powiedzieć, że znalazł się w
centrum uwagi. Tuf z Bestii dla Norna nie bardzo już pasował do reszty serii, postanowiłem
więc przerobić i rozbudować opowiadanie. W Tufie Wędrowcu jest zamieszczona nowa
wersja, doszedłem jednak do wniosku, że byłoby ciekawe przypomnieć w niniejszej
retrospektywie pierwszy stworzony przeze mnie tekst o Tufie. Dlatego umieściłem tu
oryginalną wersję Bestii dla Norna, opublikowaną w Andromedzie w roku 1976.
Strażnicy są nieco późniejsi. Po raz pierwszy ukazali się w „Analogu” w październiku
1981. To było najpopularniejsze opowiadanie z całego cyklu. Wygrało plebiscyt „Locusa” na
najlepszą nowelę roku i zostało nominowane do nagrody Hugo. Zajęło w głosowaniu drugie
miejsce, przegrywając tylko ze znakomitym Wariantem jednorożca Rogera Zelazny’ego.
(Roger był moim dobrym przyjacielem, i to ja podpowiedziałem mu żartem pomysł Wariantu
jednorożca, gdy pewnego dnia jechaliśmy samochodem do Albuquerque na spotkanie pisarzy.
Roger odwzajemnił mi się w ten sposób, że nadał głównemu bohaterowi imię Martin... a
potem wziął i odebrał mi nagrodę Hugo).
W pewnym okresie planowałem napisać drugą książkę o Tufie. Tuf Wędrowiec sprzedał
się na tyle dobrze, że Betsy Mitchell zasugerowała mi stworzenie dalszego ciągu. Mógł to być
kolejny zbiór opowiadań albo prawdziwa powieść pełnej długości. Nie miałem nic przeciwko
temu. W moich notatkach znajdowało się kilkanaście pomysłów na nowe opowiadania o
Tufie. Podpisaliśmy umowę i książka była nawet zapowiedziana w „Locusie”. Tytuł roboczy
brzmiał Twice as Tuf, choć gdybym zdecydował się na powieść, zapewne zmieniłbym go na
Tuf Landing.
Nic z tego nie wyszło. Przeszkodziło mi Hollywood. Znalazłem się w Los Angeles, gdzie
w dwa tygodnie zarabiałem tyle forsy, ile otrzymałbym za rok pracy nad Twice as Tuf. Bardzo
potrzebowałem wówczas pieniędzy, gdyż Rockowy Armagedon sprzedawał się fatalnie, a
żadne wydawnictwo nie chciało kupić Black and White and Red All Over.
Gdy minął termin, a książki nadal nie było, zasugerowałem Betsy, że mógłbym znaleźć
współautora, który napisałby opowiadania na podstawie moich konspektów. Zawsze
poważnie traktuję umowy i chciałem wypełnić tę, którą zawarłem z Baen Books, jeśli tylko
okazałoby się to możliwe... ale współpraca z innym autorem nie jest zbyt dobrym pomysłem.
Betsy Mitchell była tego samego zdania i przekonała mnie, żebym tego nie robił. Jestem jej za
to wdzięczny. Opowiadania o Tufie napisane przez kogoś innego to już nie byłoby to samo.
Oszukiwałbym Baen Books, czytelników i siebie samego. Załatwiłem to w ten sposób, że
odstąpiłem wydawnictwu w charakterze rekompensaty prawa do wznowienia kilku moich
starszych książek, wszyscy więc poza fanami Tufa byli w miarę zadowoleni.
Tuf nadal ma pewną liczbę fanów. Już od z górą dziesięciolecia co roku dociera do mnie
garstka listów nakłaniających mnie, żebym przestał pisać Dzikie Karty, te scenariusze do
telewizji czy cykl grubych powieści fantasy, a zamiast tego stworzył trochę nowych
opowiadań o Havilandzie Tufie.
Mogę na to odpowiedzieć tylko: „Może któregoś dnia, gdy najmniej będziecie się tego
spodziewać...”.
Przełożył Michał Jakuszewski
Bestia dla Norna

Gdy chudzielec znalazł Havilanda Tufa, ten odpoczywał w piwiarni na Tamberze.


Siedział samotnie w najciemniejszym kącie słabo oświetlonego lokalu, opierając się łokciami
o blat. Czubek jego łysej głowy prawie ocierał się o drewnianą belkę sufitową. Stały przed
nim cztery puste kufle o wnętrzach ubrudzonych pierścieniami piany, a piąty, opróżniony do
połowy, ściskał w wielkich, stwardniałych łapskach.
Jeśli nawet zauważał zaciekawione spojrzenia, jakimi obrzucali go od czasu do czasu inni
goście, nie okazywał tego w żaden sposób. Popijał metodycznie piwo, a z jego twarzy – białej
jak kość i zupełnie bezwłosej, tak jak reszta jego ciała – nie sposób było nic odczytać. Był
człowiekiem o heroicznych proporcjach, gigantem o równie gigantycznym brzuszysku, i pijąc
samotnie w swym boksie, nie mógł nie przyciągać uwagi.
Nie był jednak zupełnie sam. Na stole przed nim leżał jego czarny kocur, Dax, zwinięty
kłębek ciemnego futra. Tuf od czasu do czasu odstawiał kufel i od niechcenia głaskał
milczącego towarzysza. Dax jednak nie ruszał się ze swej wygodnej pozycji między pustymi
kuflami. Był olbrzymem wśród kotów, w takim samym stopniu, jak Haviland Tuf był
olbrzymem pośród ludzi.
Gdy chudzielec podszedł do boksu Tufa, ten nie odezwał się ani słowem. Uniósł tylko
wzrok i zamrugał, czekając na słowa przybysza.
– Jesteś Haviland Tuf, handlarz zwierząt – oznajmił chudzielec. Był rzeczywiście
żałośnie chudy. Wszystkie ubrania, uszyte z czarnej skóry i szarego futra, zwisały na nim
luźno, wybrzuszając się tu i ówdzie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to zamożny człowiek,
jako że na czole nosił wąski mosiężny diadem, a wszystkie jego palce zdobiły pierścienie. Tuf
pogłaskał Daksa.
– Słyszałeś, Dax? – zaczął mówić, spoglądając na kota. Mówił bardzo powoli, a jego głos
był głębokim basem z tylko leciutkim śladem akcentu. – Jestem Haviland Tuf, handlarz
zwierząt. A przynajmniej za takiego mnie uważają. – Uniósł wzrok i spojrzał na
zniecierpliwionego chudzielca. – Szanowny panie – zaczął. – Zaiste nazywam się Haviland
Tuf. Jest też prawdą, że zajmuję się zwierzętami. Być może jednak nie uważam się za
handlarza zwierząt. Być może wolę, by zwano mnie inżynierem ekologiem.
Chudzielec machnął z irytacją dłonią i bez zaproszenia usiadł naprzeciwko Tufa.
– Jak rozumiem, jesteś właścicielem biowojennego okrętu starożytnego Korpusu
Ekologicznego, ale to jeszcze nie czyni cię inżynierem ekologiem, Tuf. Oni wszyscy umarli
przed stuleciami. Ale jeśli wolisz ten tytuł, to proszę bardzo. Potrzebne mi twoje usługi. Chcę
kupić od ciebie potwora, wielką, krwiożerczą bestię.
– Ach – odezwał się Tuf, znowu przemawiając do kota. – Chce kupić potwora, ten
nieznajomy, który usiadł przy moim stole.
– Nazywam się Herold Norn, jeśli o to ci chodzi – obwieścił chudzielec. – Jestem
starszym treserem zwierząt w moim domu, który jest jednym z Dwunastu Wielkich Domów
Lyroniki.
– Lyroniki – powtórzył Tuf. – Słyszałem o tej planecie. To najbliższy świat położony w
kierunku Krawędzi, prawda? Słynie ze swych aren?
– Taktak – potwierdził z uśmiechem Norn.
Haviland Tuf podrapał Daksa za uchem w osobliwy, rytmiczny sposób. Kocur
wyprostował się powoli, ziewnął i spojrzał na chudzielca. Tufa zalała fala uspokajającego
uczucia. Wyglądało na to, że gość mówi prawdę i ma dobre intencje. Tak przynajmniej
twierdził Dax. Wszystkie koty posiadają odrobinę zdolności psionicznych, ale on miał więcej
niż odrobinę. Zawdzięczał to genetycznym czarodziejom z dawno już nieistniejącego
Korpusu Ekologicznego. Kot był telepatą Tufa.
– Sprawa nieco się wyjaśniła – stwierdził Tuf. – Zechciałbyś mi powiedzieć coś więcej,
Heroldzie Norn?
Norn pokiwał głową.
– Oczywiście, oczywiście. Co wiesz o Lyronice, Tuf? A zwłaszcza o naszych walkach
zwierząt?
Surowa, biała twarz Tufa nadal nie wyrażała żadnych uczuć.
– Parę drobiazgów. Zapewne za mało, jeśli mam robić z wami interesy. Opowiedz mi o
tym, a rozważymy z Daksem twoją propozycję.
Herold Norn zatarł chude dłonie i ponownie skinął głową.
– Z Daksem? – zdziwił się. – Och, oczywiście, to twój kot. Ładne zwierzę, choć osobiście
nigdy nie przepadałem za stworzeniami, które nie potrafią walczyć. Zawsze mówię, że
prawdziwe piękno leży w umiejętności zabijania.
– To osobliwe podejście – zauważył Tuf.
– Nienie – sprzeciwił się Norn. – Bynajmniej. Mam nadzieję, że pracując na Tamberze,
nie stałeś się takim mięczakiem jak tubylcy?
Tuf dopił w milczeniu piwo, a potem gestem zamówił dwa następne. Barman przyniósł je
bezzwłocznie.
– Dziękuję, dziękuję – rzekł Norn, gdy postawiono przed nim kufel wypełniony złotym,
pienistym płynem.
– No to mów.
– Tak. No więc, jak ci wiadomo, Dwanaście Wielkich Domów Lyroniki rywalizuje ze
sobą na arenie. To się zaczęło... och, przed stuleciami. Przedtem domy toczyły ze sobą wojny.
Ten sposób jest znacznie lepszy. Rodziny nie ponoszą uszczerbku na honorze, można na tym
zrobić majątek i nikomu nie dzieje się krzywda. Rozumiesz, każdy dom ma wielkie
posiadłości, rozrzucone szeroko na planecie, a ponieważ jest ona bardzo rzadko zaludniona,
roi się tam od zwierząt. Władcy Wielkich Domów, dawno temu, gdy nastał czas pokoju,
postanowili, że będą urządzać walki bestii. To przyjemna rozrywka, zakorzeniona głęboko w
historii. Być może słyszałeś o starożytnym zwyczaju zwanym walkami kogutów oraz o
Rzymianach, ludziach ze Starej Ziemi, którzy na swej wielkiej arenie zmuszali do walki
najrozmaitsze zwierzęta?
Norn przerwał i wypił trochę piwa, czekając na odpowiedź. Tuf jednak pogłaskał tylko
słuchającego spokojnie Daksa i nie odezwał się ani słowem.
– Nieważne – odezwał się po chwili chudy Lyronicanin, ocierając pianę z ust grzbietem
dłoni. – Rozumiesz, tak właśnie zrodził się ten sport. Tereny, którymi władają domy, bardzo
się różnią między sobą, i na każdym z nich występują innego rodzaju zwierzęta. Na przykład,
dom Varcour ma swoje włości na gorącym, bagnistym Południu i lubi wysyłać na areny
wielkie jaszczurolwy. Feridian, który jest górskim królestwem, zdobył fortunę dzięki hodowli
gatunku górskich małp, które rzecz jasna nazywamy feridianami. Mój dom, Norn, znajduje
się na trawiastych równinach wielkiego kontynentu na Północy. Wysyłaliśmy do walki na
arenach najróżniejsze rodzaje bestii, ale największą sławę zdobyły dla nas żelazozęby.
– Żelazozęby – powtórzył Tuf.
Norn uśmiechnął się chytrze.
– Tak – potwierdził z dumą. – Byłem pierwszym treserem, który wyszkolił ich tysiące.
Och, jakie to piękne zwierzęta! Dorównują ci wzrostem, a ich futro jest piękne,
czarnogranatowe. Są wojownicze i niestrudzone.
– To psy?
– Ale jakie psy! – pochwalił się Norn.
– A mimo to chcesz ode mnie kupić potwora.
Norn przełknął kolejny łyk piwa.
– To prawda, to prawda. Ludzie z kilkunastu sąsiednich światów przybywają na
Lyronikę, żeby oglądać walki i zakładać się o ich wynik. Najwięcej widzów przyciąga
Brązowa Arena, zbudowana przed sześciuset laty w Mieście Wszystkich Domów. Tam
właśnie odbywają się najważniejsze walki. Zależy od nich bogactwo naszych domów i
naszego świata. Gdyby nie one, bogata Lyronica byłaby biedna jak rolniczy Tamber.
– Tak – potwierdził Tuf.
– Ale, rozumiesz, to bogactwo jest dzielone między domy stosownie do ich honoru,
proporcjonalnie do odniesionych zwycięstw. Dom Arneth stał się największy i
najpotężniejszy ze wszystkich, gdyż na jego różnorodnych ziemiach bytuje wiele śmiertelnie
groźnych bestii. Pozostałe domy zajmują w tabeli miejsce zależne od ich wyników na
Brązowej Arenie. Dochód z każdej walki, wszystkie pieniądze za bilety i zakłady, trafia do
zwycięzcy.
Haviland Tuf znowu podrapał Daksa za uchem.
– A Dom Norn zajmuje ostatnie miejsce wśród dwunastu Wielkich Domów Lyroniki –
stwierdził, a drżenie, które przekazał mu Dax, potwierdziło, że miał rację.
– Wiesz o tym? – zdziwił się Norn.
– Szanowny panie, to oczywiste. Ale czy zasady etyczne obowiązujące na Brązowej
Arenie pozwalają wystawić do walki pozaświatową bestię?
– Istnieją precedensy. Siedemdziesiąt parę lat temu z samej Starej Ziemi przybył
hazardzista ze zwierzęciem zwanym wilkiem amerykańskim, które sam wyszkolił. Dom Colin
w przypływie szaleństwa wystawił go do walki na arenie. Nieszczęsne zwierzę zmierzyło się
z żelazozębem z Norn, który załatwił je w mgnieniu oka. Były też inne przypadki. Niestety, w
ostatnich latach nasze żelazozęby nie rozmnażają się zbyt dobrze. W stanie dzikim ten
gatunek wymarł niemal całkowicie, a nieliczne osobniki, które jeszcze pozostały na naszych
równinach, stały się szybkie i sprytne. Naszym ludziom coraz trudniej jest je schwytać.
Natomiast hodowlana odmiana wykazuje coraz mniej zdolności do walki, bez względu na
wysiłki moje i moich poprzedników. Norn nie odniósł ostatnio zbyt wielu zwycięstw i jeśli
czegoś nie zrobię, nie pozostanę pierwszym treserem zbyt długo. Stajemy się coraz biedniejsi.
Dlatego, gdy tylko dowiedziałem się, że na Tamber przyleciał biowojenny okręt,
postanowiłem cię odszukać. Przy twojej pomocy poprowadzę Norn do nowej ery chwały.
Haviland Tuf siedział zupełnie nieruchomo.
– Rozumiem. Nie mam jednak w zwyczaju sprzedawać potworów. „Arka” jest
starożytnym okrętem biowojennym. Zbudowali ją przed tysiącleciami ziemscy Imperiałowie i
miała służyć zdziesiątkowaniu Hrangan poprzez wojnę ekologiczną. Mogę zrzucić na planetę
tysiąc różnych chorób, a w moich bankach komórek mam materiał genetyczny potrzebny do
sklonowania zwierząt z tak wielu światów, że nie sposób ich zliczyć. Obawiam się jednak, że
błędnie sobie wyobrażasz naturę wojny ekologicznej. Najgroźniejszymi wrogami są nie
wielkie drapieżniki, lecz maleńkie owady potrafiące zniszczyć wszystkie plony albo skoczki
mnożące się tak szybko, że wypierają wszelkie inne formy życia.
– To znaczy, że nie masz nic dla mnie? – zapytał Herold Norn z zawiedzioną miną.
Tuf pogłaskał Daksa.
– Niewiele. Milion gatunków owadów, sto tysięcy gatunków małych ptaków i tyle samo
ryb. Ale potworów... potworów mam tylko garstkę. Może z tysiąc gatunków. Używano ich od
czasu do czasu, głównie ze względów psychologicznych.
– Tysiąc potworów! – zawołał Norn, znowu podekscytowany. – Jest z czego wybierać.
To wystarczy z nawiązką. Z pewnością znajdziemy wśród nich odpowiednią bestię!
– Być może – przyznał Tuf. – Jak uważasz, Dax? – zapytał kota. – Naprawdę? Świetnie!
– Ponownie spojrzał na Norna. – To mnie zainteresowało, Heroldzie Norn. Moja praca tutaj
jest skończona. Sprzedałem Tamberczykom ptaka, który powstrzyma plagę niszczących ich
plony robaków, a ponieważ ptak zaaklimatyzował się dobrze, możemy z Daksem polecieć
„Arką” na Lyronikę, obejrzeć wasze areny i zdecydować, co się da w tej sprawie zrobić.
– Znakomicie – stwierdził z uśmiechem Norn. – W takim razie teraz ja stawiam piwo.
Dax poinformował bezgłośnie Havilanda Tufa, że chudzielec już w tej chwili czuje się
triumfatorem.

***

Brązowa Arena wznosiła się w samym środku Miasta Wszystkich Domów, w miejscu,
gdzie sektory należące do Dwunastu Wielkich Domów stykały się ze sobą niczym kawałki
wielkiego tortu. Każdy dystrykt rozległego, kamiennego miasta otoczono murami, nad
każdym powiewały inne barwy, każdy miał swój odrębny styl i nastrój, ale wszystkie
spotykały się na Brązowej Arenie.
Nie zbudowano jej z brązu, ale z czarnego kamienia i polerowanego drewna. Ustępowała
wysokością tylko kilku wieżom i minaretom wielkiego miasta, a nakrywająca ją kopuła z
brązu lśniła w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. Z licznych, wąskich okien
wyglądały chimery wyrzeźbione z kamienia albo wykute z brązu bądź z żelaza. Potężne
bramy w czarnych kamiennych murach również wykonano z metalu. Było ich dwanaście,
każda z nich prowadziła do innego sektora Miasta Wszystkich Domów, a wszystkie zdobiły
barwy i symbole odpowiedniego domu.
Gdy Herold Norn prowadził Havilanda Tufa na igrzyska, słońce Lyroniki wisiało już
nisko nad horyzontem na zachodzie niczym pięść z czerwonego ognia. Zapalono latarnie
gazowe, metalowe obeliski otaczające Brązową Arenę na podobieństwo czarnych zębów, i
ogromną starą budowlę oświetlały migotliwe słupy niebiesko-pomarańczowego ognia. Tuf
najpierw szedł za Heroldem Nornem przez opustoszałe ulice slumsów strefy domu Norn,
potem wkroczył na ścieżkę wysypaną tłuczniem, minął dwanaście odlanych z brązu
żelazozębów, które zamarły w agresywnych pozach po obu stronach ulicy, a wreszcie
przeszedł przez szeroką, zdobną Bramę Nornów, wykonaną z hebanu i mosiądzu.
Umundurowani strażnicy, odziani w czarne skóry i szare futra podobnie jak Herold Norn,
poznali tresera i wpuścili ich do środka. Inni musieli płacić za wstęp złotymi i żelaznymi
monetami.
Brązowa Arena była największa ze wszystkich. Pokryte piaskiem pole walki znajdowało
się znacznie poniżej poziomu gruntu i otaczały je mury wysokie na cztery metry. Na ich
szczycie umieszczono pierwszy rząd siedzisk. Następne otaczały arenę pierścieniami, pnąc się
w górę ku drzwiom. Mogło się tu pomieścić trzydzieści tysięcy widzów, choć ci siedzący na
górze nie widzieli zbyt wiele, a w innych miejscach żelazne kolumny całkowicie zasłaniały
widok. Wzdłuż obwodu rozlokowano punkty zawierania zakładów, których okna wychodziły
na zewnątrz.
Herold Norn poprowadził Havilanda Tufa ku najlepszym miejscom na arenie, na samym
przedzie sektora domu Norn. Tylko kamienny murek oddzielał je od położonego cztery metry
niżej pola walki. To nie były rozklekotane siedzenia z drewna i żelaza, jak te z tyłu, ale
prawdziwe, obite skórą trony, tak obszerne, że mogły bez trudu pomieścić nawet wielkie
cielsko Tufa, zapewniając mu wygodę.
– Każde siedzenie obito skórą bestii, która zginęła zaszczytną śmiercią na dole –
poinformował Tufa Herold Norn. Na arenie brygada robotników w jednoczęściowych,
niebieskich kombinezonach ciągnęła w stronę jednego z wejść zwłoki jakiegoś chudego,
opierzonego zwierzaka.
– Bojowy ptak Domu Wrai ze Wzgórza – wyjaśnił Norn. – Ich treser wystawił go
przeciwko jaszczurolwu Varcourów. To nie była najszczęśliwsza decyzja.
Haviland Tuf milczał. Siedział sztywno wyprostowany. Miał na sobie szary, winylowy
szynel z wielkimi epoletami, opadający aż do kostek, a na głowie zielono-brązową czapkę z
daszkiem, ozdobioną złotą tetą Inżynierów Ekologicznych. Wielkie, stwardniałe dłonie splótł
na wydatnym brzuchu. Tymczasem Herold Norn podtrzymywał rozmowę.
Nagle odezwał się spiker. Jego wzmocniony głos poniósł się nad areną z siłą gromu.
– Piąta walka – oznajmił. – Dom Norn reprezentuje samiec żelazozęba, wiek dwa lata,
waga 2,6 kwintala, wyszkolony przez młodszego tresera Kersa Norna. Debiutuje na Brązowej
Arenie.
Tuż pod nimi rozległ się zgrzyt metalu trącego o metal i na pole walki wybiegła bestia
rodem z koszmarów. Żelazoząb był kudłatym olbrzymem o zapadniętych, czerwonych
ślepiach i dwóch rzędach zakrzywionych, ociekających śliną zębów. Wyglądał jak
skrzyżowanie nieproporcjonalnie wyrośniętego wilka z tygrysem szablastozębnym, a łapy
miał grube jak młode drzewa. Jego szybkość i śmiercionośną grację tylko częściowo
maskowało granatowoczarne futro ukrywające grę mięśni. Żelazoząb warknął i echo jego
głosu poniosło się po całej arenie. Tu i ówdzie rozległ się też aplauz publiczności.
– Kers to mój kuzyn, jeden z najbardziej obiecujących młodych treserów – wyjaśnił z
uśmiechem Herold Norn. – Zapewnia, że to zwierzę nie przyniesie nam wstydu. Tak, tak.
Wygląda nieźle, nie sądzisz?
– Jestem po raz pierwszy na Lyronice i na waszej Brązowej Arenie, brak mi więc
materiału do porównań – odparł Tuf pozbawionym wyrazu głosem.
Spiker odezwał się znowu.
– Dom Arneth z Pozłacanego Lasu reprezentuje małpa dusiciel, wiek sześć lat, waga 3,1
kwintala, wyszkolona przez starszego tresera Danela Leigha Arnetha. Występowała trzy razy
na Brązowej Arenie i trzy razy uszła z życiem.
Po przeciwnej stronie pola walki uchyliły się drugie drzwi – złoto-karmazynowe – i na
arenę wylazła na dwóch krótkich nogach kolejna bestia. Małpa dusiciel rozejrzała się wokół.
Była niska, ale straszliwie szeroka, miała trójkątny tułów i głowę w kształcie pocisku, a jej
oczy skrywały się głęboko pod potężnymi wałami kostnymi. Muskularne ramiona o dwóch
stawach wlokły się po piasku areny. Bestia była bezwłosa od stóp aż po głowę, pomijając
kępy ciemnoczerwonej sierści pod pachami. Jej skóra miała brudnobiały odcień. Do tego
małpa dusiciel śmierdziała. Haviland Tuf czuł jej piżmowy odór nawet po drugiej stronie
areny.
– Ona się poci – wyjaśnił Norn. – Danel Leigh wprowadził ją w morderczy szał przed
wysłaniem na arenę. Rozumiesz, jego bestia ma przewagę doświadczenia, a do tego małpa
dusiciel to agresywne bydlę. W przeciwieństwie do swego kuzyna, górskiego feridiana, jest w
stanie natury drapieżnikiem i wymaga bardzo niewiele tresury. Z drugiej strony, żelazoząb
Kersa jest młodszy. To powinien być ciekawy pojedynek.
Treser pochylił się z zainteresowaniem do przodu, ale Haviland Tuf zachował spokój i
obojętność.
Małpa odwróciła się. Z jej gardła wydobył się niski warkot. Żelazoząb ruszył już ku niej
niczym granatowoczarny pocisk rozsypujący piasek w biegu. Małpa dusiciel czekała na
niego, rozpościerając długie, potężne ramiona. Nagle potężny zabójca z domu Norn wzbił się
nad powierzchnię areny w długim skoku. Oba zwierzęta padły na ziemię i zaczęły się
przetaczać w szalonym kłębowisku. Cała arena rozbrzmiewała gwałtowną symfonią dopingu.
– Gardło – wołał Norn. – Przegryź jej gardło! Przegryź jej gardło!
Bestie odskoczyły od siebie, równie raptownie, jak się starły. Żelazoząb odsunął się i
zaczął zataczać powolne kręgi. Tuf zauważył, że jedną z przednich łap ma wygiętą pod
nienaturalnym kątem i złamaną. Mimo to nie przestawał krążyć. Małpa dusiciel nie
zamierzała stwarzać mu szansy. Wciąż odwracała się przodem ku niemu. Na szerokiej piersi
miała długie, ociekające krwią szramy. Mimo to bestia domu Arneth nie wyglądała na zbytnio
osłabioną. Herold Norn zaczął coś mamrotać pod nosem.
Zniecierpliwieni chwilą przerwy widzowie zaintonowali rytmiczną pieśń.
Nieartykułowany śpiew z każdą chwilą przybierał na sile, gdy przyłączali się do niego kolejni
gapie. Tuf natychmiast zauważył jego skutki. Zwierzęta zaczęły warczeć i syczeć, wydając z
siebie szalony bojowy zew. Małpa dusiciel przestępowała z nogi na nogę, kołysząc się w
przód i w tył w makabrycznym tańcu. Z kłów żelazozęba ściekały strugi śliny. Pieśń wciąż
przybierała na sile. Herold Norn przyłączył się do niej, jęcząc i lekko wyginając chude ciało.
Tuf zdawał sobie sprawę, że to wezwanie do zabójstwa. Zwierzęta wpadły w morderczy szał.
Żelazoząb zerwał się nagle do kolejnej szarży, a małpa wyciągnęła długie ramiona, łapiąc go
w locie. Impet skoku obalił dusiciela na grzbiet, ale Tuf zauważył, że kły żelazozęba chwyciły
tylko powietrze, podczas gdy małpa zacisnęła dłonie na granatowoczarnym gardle. Żelazoząb
miotał się szaleńczo, ale trwało to krótko. Nagle rozległ się ostry, straszliwie głośny trzask i
wilkopodobny stwór przerodził się w bezwładny futrzany łachman. Głowa zwisała mu na bok
pod groteskowym kątem.
Jękliwy śpiew umilkł, ustępując miejsca aplauzowi i gwizdom. Potem złoto-
karmazynowe drzwi otworzyły się znowu i małpa dusiciel wróciła tam, skąd przyszła.
Czterech ludzi w czarno-szarych strojach domu Norn zabrało trupa.
Herold Norn był przygnębiony.
– Kolejna porażka. Porozmawiam z Kersem. Jego bestia nie potrafiła znaleźć gardła.
Haviland Tuf wstał.
– Widziałem już waszą Brązową Arenę.
– Idziesz? – zapytał zaskoczony Norn. – Z pewnością nie tak wcześnie! Zostało jeszcze
pięć pojedynków. W następnym wielki feridian walczy z wodnym skorpionem z wyspy
Amar!
– Nie muszę oglądać nic więcej. Pora nakarmić Daksa. Muszę wracać na „Arkę”.
Norn wstał i położył dłoń na ramieniu Tufa w niespokojnym geście.
– To znaczy, że sprzedasz nam potwora?
Tuf strząsnął jego dłoń.
– Szanowny panie, nie lubię, gdy mnie dotykają. Proszę się powstrzymać przed takimi
gestami. – Gdy dłoń Norna opadła, Tuf spojrzał mu prosto w oczy. – Muszę sprawdzić moje
dane, moje komputery. „Arka” krąży wokół planety. Proszę przylecieć pojutrze
wahadłowcem. Mamy tu do czynienia z problemem i zajmę się jego rozwiązaniem.
Haviland Tuf odwrócił się, nie odzywając się już ani słowem, i opuścił Brązową Arenę,
kierując się ku kosmoportowi Miasta Wszystkich Domów, gdzie czekał jego wahadłowiec.

***

Herold Norn wyraźnie nie był przygotowany na widok Arki. Gdy jego czarno-szary
wahadłowiec zacumował i Tuf przepuścił go przez śluzę, treser nawet nie próbował ukryć
swej reakcji.
– Powinienem był się domyślić – powtarzał. – Ten statek jest wielki. Naprawdę wielki.
Ale oczywiście powinienem był się domyślić.
Haviland Tuf stał spokojnie, trzymając Daksa na przedramieniu. Powoli głaskał kota.
– Na Starej Ziemi budowano większe statki niż na współczesnych światach – wyjaśnił
obojętnym tonem. – „Arka”, jako okręt biowojenny, musiała być ogromna. Kiedyś jej załoga
składała się z dwustu ludzi. Teraz tylko z jednego.
– Jesteś jedynym członkiem załogi?
Dax nagle nakazał Tufowi ostrożność. W umyśle tresera zrodziły się wrogie zamiary.
– Tak – potwierdził Tuf. – Jedynym. Oczywiście, jest jeszcze Dax. I systemy obronne,
zaprogramowane z myślą o wypadku, gdyby ktoś spróbował mi odebrać kontrolę nad „Arką”.
Dax poinformował Tufa, że plany Norna załamały się nagle.
– Rozumiem – rzekł treser. – I co masz do zaproponowania? – zapytał z entuzjazmem w
głosie.
– Chodź – odparł Tuf.
Poprowadził Norna małym korytarzem wiodącym do drugiego, większego. Tam wsiedli
do trójkołowego wehikułu i pojechali długim tunelem, gdzie pod ścianami stały szklane
kadzie najróżniejszych kształtów i rozmiarów, wypełnione lekko musującym płynem. Jeden z
szeregów był podzielony na zbiorniczki wielkości ludzkiego paznokcia, a drugie ekstremum
stanowiła kadź tak wielka, że mogłaby się w niej pomieścić cała Brązowa Arena. Była pusta,
ale w niektórych zbiornikach średnich rozmiarów widać było mroczne kształty, które
poruszały się nerwowo, zamknięte w półprzezroczystych powłokach. Tuf, prowadząc, patrzył
prosto przed siebie, Dax siedział mu na kolanach, a Norn rozglądał się z zachwytem z boku
na bok.
W końcu opuścili tunel i znaleźli się w małym pomieszczeniu wypełnionym
komputerowymi konsolami. W czterech kątach kwadratowego pokoju stały cztery fotele z
tablicami rozdzielczymi wmontowanymi w ramiona, a w podłodze między nimi umieszczono
okrągłą płytę z niebieskiego metalu. Haviland Tuf upuścił Daksa na jeden fotel, a sam usiadł
na drugim. Norn rozejrzał się wokół, a potem zajął miejsce naprzeciwko Tufa.
– Muszę cię najpierw poinformować o paru sprawach – zaczął gospodarz.
– Taktak – odparł Norn.
– Potwory kosztują dużo – ciągnął Tuf. – Jestem zmuszony zażądać stu tysięcy
standardów.
– Co takiego? To skandal! Żeby zgromadzić taką sumę, potrzebowalibyśmy stu
zwycięstw na Brązowej Arenie. Mówiłem ci, że Norn to biedny dom.
– Trudno. Być może któryś z bogatszych domów będzie mógł zapłacić żądaną cenę.
Inżynierski Korpus Ekologiczny nie istnieje już od stuleci. „Arka” jest jedynym
funkcjonującym okrętem korpusu, jaki pozostał, a zgromadzona przez tę instytucję wiedza w
znacznej części popadła w zapomnienie. Stosowane przez korpus metody klonowania i
inżynierii genetycznej przetrwały jedynie na Prometeuszu i Starej Ziemi, gdzie pilnie się
strzeże podobnych tajemnic. Co więcej, Prometeanie nie potrafią już się posługiwać polem
zeroczasowym i ich klony osiągają dojrzałość w naturalnym czasie. – Tuf popatrzył na Daksa,
który siedział w fotelu obok niego, przed mrugającymi łagodnie światłami komputerowych
konsoli. – A mimo to, Dax, Herold Norn uważa, że żądam wygórowanej ceny.
– Pięćdziesiąt tysięcy – zaproponował Norn. – Ledwie zdołamy tyle wygrzebać. –
Haviland Tuf milczał. – Osiemdziesiąt tysięcy standardów! Nie mogę dać więcej. To
doprowadzi Dom Norn do bankructwa. Przetopią nasze brązowe żelazozęby i zamkną Bramę
Nornów! – Haviland Tuf nadal się nie odzywał. – Niech cię szlag! Sto tysięcy, taktak. Ale
tylko pod warunkiem, że potwór spełni nasze oczekiwania.
– Zapłacicie całą sumę przy odbiorze.
– To niemożliwe! – Tuf znowu umilkł. – Dobrze, niech będzie.
– Jeśli chodzi o samego potwora, przestudiowałem dokładnie wasze potrzeby i
sprawdziłem dane w komputerach. Tu, na pokładzie „Arki”, w bankach zamrożonych
komórek, można znaleźć nieprzebrane tysiące gatunków drapieżników, wiele z nich już
wymarłych na swych rodzinnych światach. Sądzę jednak, że tylko nieliczne z nich spełniają
wymagania Brązowej Areny, a wiele spośród nich nie nadaje się z innych względów. Na
przykład, ograniczyłem się do bestii, które przy odrobinie szczęścia mogłyby się rozmnażać
na terenach należących do domu Norn. Stworzenie, które nie byłoby do tego zdolne,
stanowiłoby raczej kiepską inwestycję. Bez względu na to, jak niepowstrzymane by było w
walce, z czasem zestarzałoby się i zakończyło żywot, a wraz z nim skończyłyby się
zwycięstwa domu Norn.
– Bardzo celna uwaga – przyznał Herold Norn. – Od czasu do czasu próbowaliśmy
hodować u siebie jaszczurolwy, feridiany i inne bestie z pozostałych domów, ale nie
odnieśliśmy większych sukcesów. Klimat, roślinność... – Machnął z niesmakiem ręką.
– W rzeczy samej. Dlatego wyeliminowałem formy życia oparte na krzemie, które z
pewnością nie przeżyłyby na waszym świecie, gdzie biosfera jest oparta na węglu. To samo
dotyczy zwierząt z planet, których atmosfera zbyt radykalnie różni się od atmosfery Lyroniki,
a także bestii bytujących w krańcowo odmiennym klimacie. Z pewnością zdajesz sobie
sprawę z rozmaitych trudności towarzyszących moim poszukiwaniom.
– Taktak, ale przejdźmy do rzeczy. Co udało ci się znaleźć? Jak wygląda ten potwór za
sto tysięcy standardów?
– Zaoferuję ci do wyboru około trzydziestu różnych zwierząt – odparł Tuf. – Patrz!
Dotknął podświetlonego przycisku w ramieniu fotela i nagle na płycie z niebieskiego
metalu pojawiła się przycupnięta bestia. Miała dwa metry wzrostu, gumowatą, różowoszarą
skórę, rzadkie, białe włosy, niskie czoło i świński ryj, a do tego była wyposażona w groźnie
wyglądające, zakrzywione rogi oraz podobne do sztyletów pazury na łapach.
– Nie będę ci zawracał głowy naukową nazwą. Zauważyłem, że na Brązowej Arenie nie
przywiązuje się zbytniej wagi do formalności – stwierdził Haviland Tuf. – To jest tak zwana
świnia łowca z Heydey. Żyje zarówno w lasach, jak i na równinach. Odżywia się głównie
padliną, ale nie gardzi świeżym mięsem, a zaatakowana walczy zawzięcie. Jest ponoć bardzo
inteligentna, ale nie sposób jej udomowić. Świnia łowca rozmnaża się bardzo szybko.
Właśnie z powodu tego zwierzęcia koloniści z Gullivera porzucili przed około dwustu laty
kolonię na Heydey. Herold Norn podrapał się po głowie między czarnymi włosami a
diademem.
– Nie. Jest za chuda i za lekka. Spójrz na tę szyję! Pomyśl tylko, co by z nią zrobił
feridian. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Poza tym jest brzydka. Nie jestem też
zadowolony, że proponujesz nam padlinożercę, choćby najbardziej wojowniczego. Dom Norn
słynie z dumnych wojowników, bestii, które same zabijają swą zdobycz!
– Proszę bardzo – zgodził się Tuf. Nacisnął przycisk i świnia łowca zniknęła. Jej miejsce
zajęła szara kula pokryta jednolitą skorupą przywodzącą na myśl pancerz okrętu wojennego,
tak wielka, że jej szczyt znikał w płytach sufitu. – Ojczystego świata tej bestii nigdy nie
zasiedlono ani nie nadano mu nazwy. Kiedyś jednak zbadała go ekipa naukowców ze Starego
Posejdona, która pobrała próbki komórek. Próbowano hodować te stworzenia w ogrodach
zoologicznych, ale nie przeżyły tam zbyt długo. Bestii nadano nazwę toczaka. Na równinach
swego rodzinnego świata toczaki potrafią przekraczać prędkość pięćdziesięciu kilometrów na
standardową godzinę. Miażdżą ofiarę swoim cielskiem. Cała skóra bestii stanowi jej usta.
Każdy jej fragment może w razie potrzeby wydzielać enzymy trawienne. Toczak po prostu
siedzi na swym posiłku, dopóki nie pochłonie mięsa.
Herold Norn, sam do połowy pochłonięty przez ogromny hologram, był wyraźnie pod
wrażeniem.
– Ach, tak. On jest lepszy, znacznie lepszy. Naprawdę straszliwa bestia. Być może... ale
nie – zmienił nagle ton. – Nienie, to się nie nadaje. Stworzenie ważące sześć ton i toczące się
z taką szybkością mogłoby rozbić mur, wydostać się z areny i zabić setki widzów. Poza tym,
kto zechciałby płacić w twardej walucie, żeby zobaczyć, jak ten stwór miażdży jaszczurolwa
albo dusiciela? Nie. To byłoby niesportowe. Twój toczak jest zbyt monstrualny, Tuf. –
Haviland Tuf ze spokojem nacisnął przycisk. Ogromne, szare cielsko ustąpiło miejsca
smukłemu, szczerzącemu kły kotu. Bestia dorównywała rozmiarami żelazozębowi, miała
wąskie, żółte ślepia, a pod ciemnoniebieskim futrem grały potężne mięśnie. Tu i ówdzie na
futrze widać było pasy: długie, cienkie linie intensywnie srebrnej barwy biegnące wzdłuż
boków stworzenia. – Achchchchchchchch – wysyczał Norn. – Cóż za piękne zwierzę.
– To kobaltowa pantera ze Świata Celii, często zwana też kobaltowym kotem – wyjaśnił
Tuf. – Jeden z największych i najgroźniejszych odpowiedników wielkich kotów. Ta bestia to
nadzwyczajny łowca, jej zmysły są cudami biologicznej inżynierii. Widzi w podczerwieni, co
ułatwia jej nocne polowanie, a jej uszy, zwróć uwagę na ich wielkość i rozpiętość, treserze,
uszy są niezwykle wrażliwe. Ponieważ należy do kotowatych, posiada zdolności psioniczne,
ale w jej wypadku są one znacznie lepiej rozwinięte niż zwykle. Strach, głód i żądza krwi
działają jak wyzwalacze, zmieniają kobaltowego kota w telepatę.
Zaskoczony Norn uniósł wzrok.
– Słucham?
– Zdolności psioniczne, szanowny panie, jak już wspominałem. Kobaltowy kot jest
śmiertelnie groźny z tego prostego powodu, że z góry wie, jakie ruchy wykona przeciwnik.
Potrafi je przewidzieć. Czy to jasne?
– Tak... – W głosie Norna brzmiało podniecenie. Haviland Tuf zerknął na Daksa. Wielki
kocur, który w najmniejszym stopniu nie przejął się paradą pozbawionych zapachu fantomów,
potwierdził, że entuzjazm chudzielca jest autentyczny. – Znakomicie, znakomicie! Idę o
zakład, że będziemy mogli tresować te bestie w taki sam sposób jak żelazozęby, tak? Tak? I
do tego telepatia! Znakomicie. Nawet kolor jest idealny, rozumiesz, ciemnoniebieski. Nasze
żelazozęby były granatowoczarne, to by były prawdziwie nornijskie koty, taktak!
Tuf dotknął ramienia fotela i kobaltowy kot zniknął.
– W takim razie nie musimy kontynuować przeglądu. Dostarczę towar za trzy
standardowe tygodnie, jeśli to wam odpowiada. W zamian za uzgodnioną sumę otrzymacie
trzy pary, cztery młode, służące jako reproduktory, oraz jedną parę dorosłych, które będzie
można natychmiast wysłać na Brązową Arenę.
– Tak szybko? – zdziwił się Norn. – To świetnie, ale...
– Zastosuję pole zeroczasowe. Po odwróceniu potencjałów powoduje ono odkształcenie
biegu czasu, przyspiesza go, że tak powiem. To standardowa procedura. Gdybym użył
prometeańskiej technologii, trzeba by czekać, aż klony osiągną dojrzałość naturalnym
sposobem, co niekiedy bywa niedogodne. Być może rozsądnie byłoby dodać, że choć dom
Norn otrzyma ode mnie sześć sztuk tych zwierząt, reprezentują one tylko trzy osobniki. Na
pokładzie „Arki” znajdują się zaledwie trzy próbki komórek kobaltowych kotów. Sklonuję z
każdej próbki dwa osobniki, samca i samicę. Możemy mieć nadzieję, że krzyżówki, do
których dojdzie na Lyronice, wzbogacą pulę genetyczną.
Dax wypełnił głowę Tufa osobliwą mieszaniną triumfu, dezorientacji i niecierpliwości.
Herold Norn nic nie zrozumiał z tego, co mówił Haviland Tuf. Tak przynajmniej brzmiała
jedna z możliwych interpretacji.
– Dobra, skoro tak mówisz – zgodził się Norn. – Bezzwłocznie przyślę po zwierzęta
statki wyposażone w odpowiednie klatki. Potem ci zapłacimy.
Dax zasygnalizował myśli o podstępie, nieufność, niepokój.
– Szanowny panie, musicie zapłacić całą cenę, nim otrzymacie bestie.
– Przecież mówiłeś, że mamy zapłacić przy odbiorze.
– To prawda. Jestem jednak człowiekiem ulegającym impulsom, a impuls właśnie mi
podpowiedział, że powinienem najpierw odebrać pieniądze.
– Niech i tak będzie – ustąpił Norn. – Choć muszę powiedzieć, że twoje żądania są
wygórowane i arbitralne. Dzięki tym kobaltowym kotom szybko jednak powetujemy sobie
straty.
Zaczął wstawać z fotela.
Haviland Tuf uniósł jeden palec.
– Chwileczkę. Nie uznałeś za stosowne powiedzieć mi zbyt wiele o ekologii Lyroniki, a
w szczególności terenów należących do domu Norn. Być może jest tam na co polować.
Muszę cię jednak ostrzec, że kobaltowe koty nie zechcą się rozmnażać, jeśli nie będą miały
pod dostatkiem pożywienia. Potrzebna im odpowiednia zwierzyna.
– Taktak, oczywiście.
– Pozwól, że powiem ci coś jeszcze. Za dodatkowe pięć tysięcy standardów byłbym
skłonny sklonować dla was rozpłodową grupę celiańskich skoczków, wspaniałych, pokrytych
futrem roślinożerców, słynących na kilkunastu światach z soczystego mięsa.
Herold Norn zmarszczył brwi.
– Też coś. Powinieneś je dodać za darmo. Wyciągnąłeś z nas już mnóstwo pieniędzy,
kupcze...
Tuf wstał i wzruszył potężnymi ramionami.
– Ten człowiek czyni mi wyrzuty, Dax – powiedział do kota. – I co mam począć? Chcę
tylko uczciwie zarabiać na życie. – Przeniósł spojrzenie na Norna. – Właśnie nawiedził mnie
kolejny impuls. Coś mi mówi, że nie ustąpisz, nawet gdybym zaoferował nadzwyczaj
korzystny upust. Dlatego postanowiłem się zgodzić. Skoczki należą do was bez dodatkowej
opłaty.
– Zgoda. Znakomicie. – Norn zwrócił się ku drzwiom. – Odbierzemy je razem z
kobaltowymi kotami i natychmiast wypuścimy na naszych włościach.
Haviland Tuf i Dax wyszli za nim z pomieszczenia i wszyscy razem pojechali bez słowa
do statku Norna.

***

Dom Norn przysłał zapłatę na dzień przed odebraniem zwierząt. Nazajutrz po południu
dwunastu mężczyzn w czarno-szarych strojach przyleciało na „Arkę” i przeniosło sześć
uśpionych kobaltowych kotów z kadzi do czekających na nie na wahadłowcu klatek. Tuf
pożegnał się z nimi bez zbytniego entuzjazmu i nie usłyszał już ani słowa od Herolda Norna.
„Arka” nie opuściła jednak orbity.
Nie minęły nawet trzy krótkie lyronikańskie dni, gdy Tuf zorientował się, że jego klienci
wystawili kobaltowego kota do walki na Brązowej Arenie. Wyznaczonego wieczoru przebrał
się najlepiej, jak to możliwe dla człowieka o jego posturze, nakładając fałszywą brodę,
opadającą do ramion rudą perukę oraz przyciągający spojrzenia kanarkowożółty kombinezon
z bufiastymi rękawami i futrzanym turbanem do kompletu. Następnie poleciał wahadłowcem
do Miasta Wszystkich Domów, licząc na to, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Gdy
zapowiedziano walkę, była trzecia w programie, Tuf siedział z tyłu widowni, oparty plecami
o chropowaty, kamienny mur. Ciasne, drewniane siedzenie z trudem utrzymywało jego ciężar.
Tuf zapłacił za wstęp kilka żelaznych monet, ale skrupulatnie omijał budki, w których
przyjmowano zakłady.
– Trzecia walka – zawołał spiker, gdy robotnicy uprzątali rozrzucone na ziemi ochłapy
mięsa, pozostałość po pokonanym w drugim pojedynku. – Dom Varcour reprezentuje samica
jaszczurolwa, wiek dziewięć miesięcy, waga 1,4 kwintala, wyszkolona przez młodszego
tresera Ammariego y Varcour Otheniego. Walczyła raz na Brązowej Arenie i raz uszła z
życiem.
Siedzący w pobliżu widzowie eksplodowali głośnym aplauzem, któremu towarzyszyło
wymachiwanie rękami. Tym razem Tuf postanowił wejść na arenę przez Bramę Varcourów,
do której dotarł po zielonej, betonowej drodze przechodzącej przez paszczę monstrualnego,
złotego jaszczura. Daleko w dole uniosła się pokryta zielono-złotą emalią brama. Tuf miał ze
sobą lornetkę. Uniósł ją teraz do oczu i zobaczył wyłażącego na arenę jaszczurolwa. Długi na
dwa metry, pokryty zieloną łuską gad miał biczowaty ogon trzykrotnie dłuższy od jego ciała
oraz wydłużony pysk jak aligator ze Starej Ziemi. Bestia bezgłośnie otworzyła i zamknęła
paszczę, demonstrując zestaw imponujących zębów.
– Dom Norn reprezentuje sprowadzona spoza świata dla waszej rozrywki samica
kobaltowego kota. Wiek... wiek trzy tygodnie... – Spiker umilkł na chwilę. – Wiek trzy lata –
zdecydował wreszcie – waga 2,3 kwintala, wyszkolona przez starszego tresera Herolda
Norna. Debiutuje na Brązowej Arenie.
Pod metalową kopułą poniosło się kakofoniczne echo aplauzu kibiców siedzących w
sektorze domu Norn. Herold Norn napakował sektor swoimi domownikami oraz turystami
stawiającymi na szaro-czarny sztandar.
Kobaltowy kot wychynął niespiesznie z ciemności. Jego ostrożne ruchy cechowały się
płynną gracją, a wielkie, złociste oczy spojrzeniem omiatały arenę. Bestia faktycznie
prezentowała się tak wspaniale jak obiecywał Tuf: skupisko śmiertelnie groźnych mięśni w
każdej chwili gotowych eksplodować ruchem, jednolicie niebieskie futro z tylko jedną
srebrną smugą. Tuf siedział tak daleko, że ledwie usłyszał warczenie zwierzęcia, dojrzał
jednak przez lornetkę, że otworzyło paszczę.
Jaszczurolew również to zauważył i ruszył naprzód. Jego krótkie, pokryte łuskami łapy
wzbijały w górę piasek, a niewiarygodnie długi ogon kołysał się nad nim niczym żądło
jakiegoś gadziego skorpiona. Kobaltowy kot zwrócił na przeciwnika spojrzenie złocistych
oczu i w tej samej chwili jaszczurolew zaatakował ogonem. Szybko. Bicz przeszył powietrze
z ogłuszającym trzaskiem, ale kobaltowy kot gładko usunął się na bok i ogon uderzył w
piasek.
Kot zatoczył krąg, ziewając szeroko. Nieustępliwy jaszczurolew odwrócił się, znowu
uniósł ogon, otworzył paszczę i runął do ataku. Kobaltowy kot zdołał uniknąć zarówno
zębów, jak i bicza. Ogon uderzył po raz trzeci i kot po raz trzeci okazał się za szybki. Ktoś na
widowni zaczął nucić jękliwą pieśń śmierci. Inni ją podjęli. Tuf zwrócił lornetkę na sektor
domu Norn i zobaczył kołyszących się tam widzów. Jaszczurolew strzelił gniewnie długimi
szczękami, zahaczył biczem o najbliższą bramę i zaczął się miotać jak szalony.
Kobaltowy kot wyczuł szansę, skoczył z gracją w górę, lądując za przeciwnikiem,
przydusił do ziemi szamoczącego się jaszczura wielką, niebieską łapą, a potem rozszarpał
miękkie zielone boki i brzuch na strzępy. Po kilku bezsilnych uderzeniach bicza, które tylko
irytowały kota, gad znieruchomiał.
Nornowie wybuchli ogłuszającym aplauzem. Haviland Tuf – wielki, brodaty i odziany w
krzykliwy strój – wstał i opuścił arenę.

***

Mijały tygodnie. „Arka” nadal krążyła wokół Lyroniki. Haviland Tuf starannie śledził na
swych komunikatorach wyniki walk na Brązowej Arenie. Kobaltowe Koty wygrywały dla
Domu Norn walkę po walce. Herold Norn przegrywał czasami pojedynek – gdy wystawiał
żelazozęba, by wypełnić zobowiązania wobec areny – ale triumfy z nawiązką wyrównywały
te niepowodzenia.
Tuf siedział z Daksem na kolanach, wypijał niezliczone kufle ciemnego piwa warzonego
w browarach „Arki” i czekał.
Jakiś miesiąc po debiucie kobaltowych kotów na arenie na spotkanie „Arki” pomknął
statek – smukły jak igła wahadłowiec pomalowany na zielono i złoto. Po nawiązaniu kontaktu
wahadłowiec zacumował i Tuf wyszedł spotkać gości w sali powitalnej, trzymając w
ramionach Daksa. Kot poinformował go, że intencje przybyszów są przyjazne, dlatego Tuf
nie aktywował systemów ochronnych.
Było ich czterech, wszyscy odziani w łuskowe zbroje ze złotego metalu i zielonej emalii.
Trzej stanęli sztywno na baczność, a czwarty, rumiany, korpulentny mężczyzna, który
ukrywał łysinę pod złotym hełmem ozdobionym jaskrawozielonym pióropuszem, podszedł do
Tufa, wyciągając mięsistą dłoń.
– Doceniam twe dobre intencje – oznajmił Tuf, nie zdejmując rąk z grzbietu Daksa – ale
nie lubię, gdy mnie dotykają. Chciałbym usłyszeć, jak się nazywasz i co cię tu sprowadza,
szanowny panie.
– Jestem Morho y Varcour Otheni... – zaczął przywódca.
Tuf uniósł otwartą dłoń.
– Rozumiem. Jesteś starszym treserem domu Varcour i przybyłeś tu kupić potwora. To mi
wystarczy. Muszę wyznać, że wiedziałem to od samego początku. Chciałem tylko, pod
wpływem impulsu, sprawdzić, czy powiesz prawdę. – Gruby treser otworzył usta na kształt
litery O. – Twoi towarzysze muszą tu zaczekać – oznajmił Tuf, odwracając się. – Chodź za
mną.
Haviland Tuf prawie w ogóle nie pozwolił gościowi dojść do słowa, nim wreszcie
znaleźli się sam na sam w pokoju komputerowym, gdzie zasiedli naprzeciwko siebie.
– Dowiedziałeś się o mnie od Nornów – stwierdził Tuf. – Mam rację?
Morho odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
– Zaiste. Jednego z ich ludzi udało się przekonać do zdradzenia źródła pochodzenia
kobaltowych kotów. Ku naszemu zachwytowi okazało się, że „Arka” nadal krąży wokół
Lyroniki. Jak rozumiem, nasz świat przypadł ci do gustu?
– Występują tu liczne problemy. Mam nadzieję pomóc w ich rozwiązaniu. Weźmy na
przykład wasz problem. Varcour jest zapewne w tej chwili najbiedniejszym i najmniej
wpływowym z Dwunastu Wielkich Domów. Wasze jaszczurolwy nie zrobiły na mnie zbyt
wielkiego wrażenia. Jak rozumiem, wasza domena to głównie bagna, co ogranicza wybór
reprezentantów. Czy dobrze określiłem sedno waszych trudności?
– Hm. Tak, to prawda. Wyprzedzasz moje słowa. Jesteś nadzwyczaj biegły. Przed twoją
ingerencją szło nam w miarę nieźle, ale potem, no cóż, nie wygraliśmy żadnego pojedynku z
domem Norn, a do tej pory to głównie na nich zdobywaliśmy punkty. Odnieśliśmy parę
niewiele wartych zwycięstw nad domem Wrai ze Wzgórza i nad wyspą Amar oraz jeden
przypadkowy sukces w walce z Feridianem. Do tego dochodzą dwa śmiertelne remisy z
Arneth i Sin Doon. To wszystko, co udało się nam osiągnąć w ostatnim miesiącu.
Beznadzieja. W ten sposób długo nie pociągniemy. Jeśli czegoś nie zrobię, zdegradują mnie
na opiekuna młodych i odeślą do majątku.
Tuf przerwał gościowi, unosząc otwartą dłoń.
– Nie musisz dodawać nic więcej. Dostrzegam twe przygnębienie. Odkąd pomogłem
Heroldowi Nornowi, byłem pobłogosławiony wielką ilością wolnego czasu. W ramach
ćwiczenia umysłu zająłem się kolejno problemami gnębiącymi wszystkie Wielkie Domy. Nie
ma sensu marnować czasu. Jestem w stanie rozwiązać wasze obecne trudności. Pozostaje
jednak kwestia ceny. Morho wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jestem przygotowany. Słyszałem, jakiej ceny żądasz. Nie da się zaprzeczyć, że jest
wysoka, ale jesteśmy gotowi ją zapłacić, jeśli będziesz mógł...
– Szanowny panie – przerwał mu Tuf. – Jestem z natury miłosiernym człowiekiem. Norn
to ubogi dom, a Herold spadł niemal do poziomu żebraka. Z litości zażądałem od niego
niższej ceny. Włości Varcour są bogatsze, jego sztandary powiewają dumniej, a o jego
triumfach śpiewa się więcej pieśni. Od was muszę zażądać trzystu tysięcy standardów, żeby
nadrobić straty, jakie przyniosła mi umowa z domem Norn.
Wstrząśnięty Morho wydał z siebie bełkotliwy dźwięk. Gdy poruszył się nerwowo, łuski
jego zbroi zastukały metalicznie o siebie.
– Za dużo, za dużo – sprzeciwił się. – Błagam o litość. To prawda, że jesteśmy
wspanialszym domem niż Norn, ale nie aż takim wielkim, jak ci się zdaje. Gdybyśmy
zapłacili taką cenę, zginęlibyśmy z głodu. Jaszczurolwy wtargnęłyby na nasze mury, nasze
domy na palach pogrążyłyby się w bagnie, a dzieci utonęły.
Tuf popatrzył na Daksa.
– Rzeczywiście – potwierdził, przenosząc spojrzenie z powrotem na Morho. – Twoje
słowa bardzo mnie wzruszyły. Dwieście tysięcy standardów.
Morho y Varcour Otheni znowu zaczął protestować i błagać, ale tym razem Tuf siedział
tylko bez słowa z rękami wspartymi na ramionach fotela, aż wreszcie poczerwieniały na
twarzy, spocony treser dał za wygraną i zgodził się zapłacić żądaną cenę.
Tuf nacisnął przycisk na ramieniu fotela i między nim a Morho zmaterializował się obraz
wielkiego jaszczura. Miał on trzy metry wzrostu i poruszał się na dwóch grubych,
zakończonych szponami nogach. Pokrywał go szarozielony pancerz, a osadzona na krótkiej
szyi głowa była nieproporcjonalnie wielka. Potężna paszcza mogłaby w jednym kęsie
pochłonąć głowę człowieka wraz z ramionami. Najbardziej charakterystyczną cechą
stworzenia były jednak jego przednie kończyny. Krótkie, grube pęki mięśni ozdobione
długimi na metr ostrogami z bezbarwnej kości.
– To tris neryei z Lądowiska Cable’a – wyjaśnił Tuf. – Tak przynajmniej nazwali go
Fyndii, których koloniści dotarli na ten świat tysiąc lat przed ludźmi. Ten termin znaczy
dosłownie „żywy nóż”. Zwą go też „nożowym tyranem”. To określenie ludzkiego
pochodzenia, nawiązujące do podobieństwa tej bestii do tyranozaura czyli jaszczura-tyrana,
dawno wymarłego gada ze Starej Ziemi. Rzecz jasna, to tylko powierzchowne podobieństwo.
Tris neryei jest nieporównanie skuteczniejszym drapieżnikiem niż tyranozaur, z uwagi na swe
straszliwe kończyny przednie, noże z kości, z których robi użytek ze straszliwą, instynktowną
brutalnością.
Morho pochylił się do przodu tak mocno, aż fotel pod nim zaskrzypiał. Dax wypełnił
głowę Tufa gorącym entuzjazmem.
– Znakomicie! – zawołał treser – chociaż te nazwy są trochę przydługie. Nazwiemy je
tyrańskimi mieczami, hę?
– Możecie je nazywać, jak chcecie. Mnie to obojętne. Te zwierzęta z wielu przyczyn
znakomicie się nadają dla domu Varcour. Gdybyście zdecydowali się je nabyć, dorzucę wam
bez dodatkowej opłaty rozpłodową grupę nadrzewnych ślimaków z Cathadayn. Przekonacie
się, że...

***

Tuf, gdy tylko mógł, śledził wieści z Brązowej Areny, choć nigdy już nie postawił stopy
na powierzchni Lyroniki. Kobaltowe koty nadal odnosiły jedno zwycięstwo po drugim. W
ostatnich zawodach jedna z bestii domu Norn zabiła w specjalnie zorganizowanej trójstronnej
walce najlepszą małpę dusiciela z domu Arnem oraz drapieżną żabę z wyspy Amar.
Ale domowi Varcour również powodziło się coraz lepiej. Jego nowe tyrańskie miecze
okazały się sensacją Brązowej Areny dzięki swym basowym okrzykom, ciężkiemu krokowi
oraz niosącym nieubłaganą śmierć kościanym mieczom. W trzech rozegranych do tej pory
walkach wielki feridian, wodny skorpion oraz pajęczy kot z domu Gnethin poniosły
błyskawiczną klęskę w walce z jaszczurami Varcourów. Morho y Varcour Otheni był ponoć
zachwycony. W następnym tygodniu tyrański miecz miał się zmierzyć z kobaltowym kotem
w walce o prymat na arenie. Przewidywano, że widownia wypełni się po brzegi. Po
pierwszym zwycięstwie tyrańskiego miecza Herold Norn połączył się na krótko z Tufem.
– Tuf – zaatakował go ze złością-miałeś nie sprzedawać potworów innym domom.
Haviland Tuf siedział spokojnie w fotelu i głaskał Daksa, przyglądając się wykrzywionej
w grymasie irytacji twarzy Norna.
– Nie poruszaliśmy w dyskusji tej kwestii. Twoje potwory sprawują się zgodnie z
obietnicą. Czyżbyś skarżył się dlatego, że do innych również uśmiechnęła się fortuna?
– Tak. Nie. To znaczy... mniejsza z tym. Pewnie nie zdołam cię powstrzymać. Ale jeśli
inne domy dostaną od ciebie coś, co będzie mogło pokonać nasze koty, będziesz musiał
sprzedać nam coś, co z kolei upora się z ich zwierzętami. Rozumiesz?
– Szanowny panie, pewnie, że rozumiem. – Tuf spojrzał na Daksa. – Herold Norn tym
razem kwestionuje moje zdolności intelektualne. – Przeniósł wzrok z powrotem na
rozmówcę. – Zawsze jestem gotowy dobić targu, jeśli tylko stać was na zakup.
Norn łypnął ze złością na ekran komunikatora.
– Taktak. No cóż, do tego czasu powinniśmy odnieść wystarczająco wiele zwycięstw,
żebyśmy mogli sobie pozwolić na zapłacenie skandalicznej ceny, jakiej z pewnością
zażądasz.
– Mam nadzieję, że poza tym sprawy idą jak należy?
– No więc, i tak, i nie. Na arenie, taktak, zdecydowanie. Ale poza nią, no więc, o tym
właśnie chciałem porozmawiać. Cztery młode koty z jakiegoś powodu nie sprawiają wrażenia
zainteresowanych rozmnażaniem. Do tego ich opiekun skarży się, że chudną. Nie mogę
osobiście tego potwierdzić, bo przebywam w mieście, a koty bytują na równinach wokół
domu Norn, ale są pewne powody do niepokoju. Rzecz jasna, puściliśmy koty wolno, ale
wszczepiliśmy im nadajniki, żeby... Tuf uniósł rękę.
– Z pewnością jeszcze nie nadszedł ich okres godowy. Pomyśleliście o tym?
– Ach. Nie, chyba nie pomyśleliśmy. To ma sens. W takim razie to tylko kwestia czasu.
Drugie pytanie, jakie chciałem zadać, dotyczy tych twoich skoczków. Rozumiesz, je również
wypuściliśmy na wolność, ale one nie mają żadnych trudności z rozmnażaniem. Zeżarły całą
trawę na naszych stepach. To bardzo irytujące. Wszędzie ich pełno. Co mamy zrobić?
– Rozmnażajcie kobaltowe koty – zasugerował Tuf. – To bardzo skuteczne drapieżniki.
Wkrótce uporają się z plagą skoczków.
Herold Norn miał zdziwioną i lekko poirytowaną minę.
– Taktak – odpowiedział.
Chciał dodać coś jeszcze, ale Tuf wstał z fotela.
– Obawiam się, że muszę już zakończyć tę rozmowę – oznajmił. – Na orbitę wszedł
wahadłowiec, który zmierza w stronę „Arki”. Być może potrafisz rozpoznać jego
pochodzenie. Jest stalowobłękitny i ma wielkie, trójkątne, szare skrzydła.
– Dom Wrai ze Wzgórza! – zawołał Norn.
– Fascynujące – zauważył Tuf. – Życzę udanego dnia.
***

Treser Denis Lon Wrai zapłacił trzysta tysięcy standardów za swojego potwora,
niesłychanie potężnego pseudoniedźwiedzia o rudym futrze, pochodzącego ze wzgórz
Vagabonda. Tuf przypieczętował umowę, dodając gratis parę jaj leniwców truchtających.
W następnym tygodniu odwiedziło go czterech mężczyzn w pomarańczowych
jedwabiach i płomiennoczerwonych pelerynach. Wrócili do domu Feridian ubożsi o dwieście
pięćdziesiąt tysięcy standardów, ale za to z kontraktem na dostarczenie sześciu wielkich łosi
jadowitych oraz stada hrangańskich świń stepowych, które Tuf dorzucił im w charakterze
dodatku.
Treser z domu Sin Doon otrzymał olbrzymiego węża, a emisariusz z wyspy Amar był
zadowolony ze swej godzilli. Komitet złożony z dwunastu przedstawicieli starszyzny domu
Dant odzianych w mlecznobiałe szaty ze srebrnymi sprzączkami wręcz zachwycił się
garghulem zaślinionym, do którego Haviland Tuf też dołożył drobny podarek. Dwanaście
Wielkich Domów Lyroniki skontaktowało się kolejno z Tufem i każdy z nich otrzymał
potwora, którego pragnął, płacąc za niego coraz bardziej wygórowaną cenę.
Tymczasem oba dorosłe kobaltowe koty domu Norn zginęły już na arenie. Pierwszego
przeciął z łatwością na pół kościany oręż tyrańskiego miecza Varcourów, a drugiego zadławił
w potężnych, pazurzastych łapach pseudoniedźwiedź Wraiów, choć w tym drugim przypadku
pseudoniedźwiedź również stracił życie. Być może wielkie koty przewidziały swój los, ale nie
były w stanie go uniknąć. Herold Norn codziennie próbował się połączyć z „Arką”, ale
Haviland Tuf polecił komputerowi ignorować sygnały od niego.
Wreszcie, po przedstawicielach pozostałych jedenastu domów, w pomieszczeniu
komputerowym naprzeciwko Havilanda Tufa zasiadł Danel Leigh Arneth, starszy treser domu
Arneth z Pozłacanego Lasu, ongiś najpotężniejszego i najdumniejszego z Dwunastu Wielkich
Domów Lyroniki, a teraz najsłabszego i najmniej znaczącego. Arneth był bardzo wysokim
mężczyzną, dorównującym wzrostem samemu Tufowi, ale pozbawionym pokrywającego
ekologa tłuszczu. Pod czarną jak heban skórą grały potężne mięśnie, twarz o ostrych rysach
zdobił orli nos, włosy miał krótko obcięte, stalowosiwe. Treser przybył tu odziany w strój ze
złotogłowiu, z karmazynowym pasem i butami oraz maleńkim beretem tego samego koloru,
nałożonym na bakier. W ręku trzymał paralizator używany przez treserów, na którym
wspierał się jak na lasce.
Dax wyczytał w jego myślach intensywną wrogość, planowaną zdradę i z trudem
powstrzymywany gniew. W związku z tym Haviland Tuf ukrywał pod szynelem mały laser
przytroczony do brzucha.
– Siłą domu Arneth z Pozłacanego Lasu zawsze była różnorodność – zaczął Danel Leigh
Arneth. – Pozostałe domy Lyroniki opierały swą pomyślność na tylko jednej bestii, natomiast
nasi ojcowie i dziadowie trudnili się nad hodowlą dziesiątków różnych gatunków. Dzięki
temu zawsze mogliśmy przeciwstawić każdemu z ich zwierząt optymalnego rywala, wybrać
najlepszą strategię. To było źródłem naszej wielkości i naszą dumą. Ale przeciwko tym twoim
demonicznym bestiom nie możemy stworzyć żadnej strategii, kupcze. Bez względu na to,
którego ze stu swych wojowników wysyłamy na arenę, kończy się to dla niego śmiercią.
Jesteśmy zmuszeni paktować z tobą.
– Bynajmniej – zaprzeczył Tuf. – Nikogo do niczego nie zmuszam. Przyjrzyj się jednak
moim zwierzętom. Być może fortuna zechce zwrócić wam strategiczne opcje, które
utraciliście.
Dotknął przycisków wprawionych w poręcz fotela i przed oczyma tresera Arnethów
zaczęła się przesuwać parada potworów. Były tam stworzenia pokryte futrem i łuską,
pierzaste i opancerzone, bestie ze wzgórz, lasów, jezior i równin, drapieżniki, padlinożercy
oraz śmiertelnie groźni roślinożercy wielkich i małych rozmiarów. Danel Leigh Arneth
przyglądał się im z zaciśniętymi ustami, aż wreszcie zamówił po cztery sztuki z dwunastu
największych i najgroźniejszych gatunków, za łączną sumę około dwóch milionów
standardów.
Zawarcie umowy, w skład której wchodził – jak w wypadku pozostałych domów – dar w
postaci jakiegoś małego, nieszkodliwego zwierzęcia, w najmniejszym stopniu nie poprawił
paskudnego humoru Arnetha.
– Tuf – oznajmił po zakończeniu targów – jesteś sprytnym i podstępnym człowiekiem,
ale mnie nie nabrałeś.
Haviland Tuf nie odpowiedział.
– Zrobiłeś na nas ogromny majątek i wykorzystałeś wszystkich, którzy liczyli na zyski z
kontaktów z tobą. Na przykład Nornów. Ich kobaltowe koty są teraz bezwartościowe.
Ponieważ byli ubogim domem, cena, jakiej od nich zażądałeś, doprowadziła ich na skraj
bankructwa. To samo dotyczy pozostałych domów. Myśleli, że powetują sobie straty dzięki
zwycięstwom na arenie. Nic z tego! Nornowie nie odniosą już żadnych zwycięstw! Każdy
dom, któremu sprzedałeś zwierzęta, zdobył przewagę nad poprzednimi. W ten sposób dom
Arneth, który zgłosił się do ciebie ostatni, pozostanie najpotężniejszym ze wszystkich
domów. Nasze potwory zniszczą przeciwników. Piaski Brązowej Areny spłyną krwią
słabszych bestii. – Tuf splótł dłonie na brzuchu. Jego twarz nic nie wyrażała. – Niczego nie
zmieniłeś! Hierarchia Wielkich Domów pozostanie niezmieniona. Arneth nadal będzie
najpotężniejszym z nich, a Norn najsłabszym. Udało ci się tylko nas wydoić, jak przystało
spekulantowi. Teraz nasi lordowie ledwie mogą związać koniec z końcem. Domy czekają na
zwycięstwo, modlą się o nie i potrzebują go. Ale od tej pory wszystkie zwycięstwa przypadną
Arnethom. Tylko my nie daliśmy się oszukać, ponieważ przewidziałem, że ostatni nabywca
otrzyma najlepsze zwierzęta.
– Jeśli to prawda, muszę przyznać, że jesteś mądrym i przewidującym treserem. Niemniej
jednak stanowczo zaprzeczam, bym kogokolwiek oszukał.
– Dość tych wykrętnych słów! – ryknął Arneth. – Od tej pory nie będziesz już handlował
z Wielkimi Domami. Nornowie nie mają pieniędzy, by kupić od ciebie nowe zwierzęta, ale
nawet gdyby je znaleźli, nic im nie sprzedasz. Zrozumiałeś? Ten kołowrót nie będzie trwał
wiecznie.
– Oczywiście – zgodził się Tuf, spoglądając na Daksa. – Tym razem to Danel Leigh
Arneth kwestionuje moje zdolności pojmowania. Ciągle spotykam się z brakiem zrozumienia.
– Jego spokojne spojrzenie spoczęło na rozgniewanym, obleczonym w czerwień i złoto
treserze. – Bardzo trafna uwaga, szanowny panie. Być może nadszedł już czas, bym opuścił
Lyronikę. Tak czy inaczej, nie sprzedam już nic Nornom ani żadnemu z pozostałych Wielkich
Domów. To głupi impuls, który będzie mnie kosztował utratę wielkich zysków, ale jestem z
natury spokojnym człowiekiem, skłonnym ulegać kaprysom. Dlatego spełnię twoje żądanie,
szanowny Danelu Leigh Arneth.
Dax poinformował Tufa bez słowa, że Arneth jest zadowolony i udobruchany: udało mu
się zastraszyć Tufa i zapewnić zwycięstwo swojemu domowi. Jego rywale nie otrzymają już
nowych zawodników. Wyniki na Brązowej Arenie znowu staną się przewidywalne. Opuścił
„Arkę” usatysfakcjonowany.
Po trzech tygodniach pojawiła się flota złożona z dwunastu złocistych, błyszczących
wahadłowców. Wysiadło z nich dwanaście ekip robotników w złoto-karmazynowych
zbrojach, którzy zabrali nabyte przez Danela Leigha Arnetha bestie. Haviland Tuf
odprowadził ich, głaszcząc wylegującego się leniwie na jego ramieniu Daksa, a potem wrócił
długimi korytarzami „Arki” do sterowni, by porozmawiać z Heroldem Nornem.
Chudy treser schudł jeszcze bardziej, przypominał wręcz szkielet.
– Tuf! – zawołał. – Wszystko idzie źle. Musisz nam pomóc.
– Źle? Przecież rozwiązałem wasz problem.
Norn wykrzywił twarz w bolesnym grymasie i podrapał się w czoło tuż poniżej
mosiężnego diademu.
– Nienie, posłuchaj. Wszystkie kobaltowe koty są martwe albo chore. Cztery zginęły na
Brązowej Arenie. Rozumiesz, wiedzieliśmy, że druga para była za młoda, ale kiedy pierwsza
przegrała, nie mieliśmy innego wyjścia. Musielibyśmy wrócić do żelazozębów. I teraz zostały
nam tylko dwa. Nie jedzą dużo. Od czasu do czasu złapią skoczka, ale na tym koniec. Nie
możemy ich nawet wytresować. Kiedy treser wchodzi do zagrody z paralizatorem, one
natychmiast wiedzą, co zamierza. Rozumiesz, zawsze są o jeden ruch do przodu. Na arenie w
ogóle nie reagują na pieśń śmierci. To okropne. Co gorsza, w ogóle nie chcą się rozmnażać.
Co mamy wysyłać do walki?
– To nie jest ich sezon godowy – odparł Tuf.
– Taktak. A kiedy nadejdzie ten sezon?
– To fascynujące pytanie. Szkoda, że nie zadałeś go wcześniej. O ile dobrze to rozumiem,
samica kobaltowej pantery wchodzi w okres rui na wiosnę, gdy na Świecie Celii kwitną
śnieżne kłaczki. To jakiegoś rodzaju biologiczny katalizator.
– Ale... Tuf, zaplanowałeś to wszystko. Na Lyronice nie ma tych śnieżnych jak je tam
zwał. Teraz zapewne zażądasz od nas fortuny za te kwiaty.
– Szanowny panie, z pewnością tego nie zrobię. Gdyby zależało to ode mnie, z radością
dałbym je wam za darmo. Wasze ciężkie położenie sprawia mi szczery ból. Niepokoję się o
was. Tak się jednak niefortunnie składa, iż dałem Danelowi Leighowi Arnethowi słowo, że
nie będę już utrzymywał żadnych kontaktów handlowych z Wielkimi Domami Lyroniki.
Wzruszył bezradnie ramionami.
– Dzięki twoim kotom odnieśliśmy sporo zwycięstw – mówił Norn z nutą desperacji w
głosie. – Nasz skarbiec się wypełnił. Mamy teraz jakieś czterdzieści tysięcy standardów. Cała
ta suma może być twoja. Sprzedaj nam te kwiaty. Albo jeszcze lepiej, nowe zwierzę.
Większe. Bardziej agresywne. Widziałem garghule Dantów. Sprzedaj nam coś w tym rodzaju.
Nie mamy co wysłać na Brązową Arenę!
– Naprawdę? A co z waszymi żelazozębami? Słyszałem, że były dumą domu Norn.
Herold Norn machnął niecierpliwie ręką.
– Rozumiesz, mieliśmy z nimi problemy. Te twoje skoczki zjadają absolutnie wszystko.
Wyrwały się spod kontroli. Są ich miliony, wszędzie ich pełno, zeżarły całą trawę i wszystkie
plony. Lepiej nie mówić, co zrobiły z ziemią uprawną. Kobaltowe koty je lubią, to prawda,
ale mamy za mało kobaltowych kotów. A dzikie żelazozęby nie chcą tknąć skoczków. Nie
wiem dlaczego. Pewnie im nie smakują. Ale, rozumiesz, inne trawożerne zwierzęta opuściły
nasze ziemie, a żelazozęby podążyły za nimi. Nie mam pojęcia dokąd. Na ziemie niczyje,
poza terytoriami Nornów. Jest tam trochę wiosek, ale tamtejsi rolnicy nienawidzą Wielkich
Domów. To wszystko Tamberczycy, nie urządzają nawet walk psów. Podejrzewam, że jeśli
zobaczą żelazozęby, spróbują je oswoić!
– Ale nadal macie swoje psiarnie, prawda? – zapytał Tuf.
– Już nie – przyznał Norn z wyjątkowo udręczoną miną. – Kazałem je zamknąć.
Żelazozęby przegrywały wszystkie walki, zwłaszcza odkąd zacząłeś sprzedawać zwierzęta
innym domom. Ich dalsze utrzymywanie wydawało się bezsensownym marnotrawstwem.
Wchodziły też w grę koszty. Potrzebowaliśmy każdego standardu. Do cna opróżniłeś naszą
kasę. Musieliśmy pokrywać opłaty startowe i oczywiście nie mogliśmy zapomnieć o
zakładach. Ostatnio byliśmy też zmuszeni kupować żywność z Tamberu, żeby wykarmić
wszystkich domowników i treserów. Nie uwierzyłbyś, co te skoczki zrobiły z naszymi
plonami.
– Szanowny panie – oburzył się Tuf. – Obrażasz mnie. Jestem inżynierem ekologiem.
Wiem bardzo wiele o skoczkach i ich zwyczajach. Jak rozumiem, zamknęliście wszystkie
psiarnie?
– Taktak. Wypuściliśmy bezużyteczne żelazozęby na wolność i teraz uciekły razem z całą
resztą. Co mamy zrobić? Skoczki zalały równiny, koty nie chcą się rozmnażać, a jeśli
będziemy musieli importować żywność i uiszczać opłaty startowe bez żadnej nadziei na
zwycięstwo, wkrótce zabraknie nam pieniędzy.
Tuf splótł dłonie.
– Zaiste stoi przed wami cały szereg skomplikowanych problemów. I to właśnie ja jestem
człowiekiem, który mógłby wam pomóc w ich rozwiązaniu. Niestety, dałem słowo Danelowi
Leighowi Arnethowi.
– A więc nie ma dla nas nadziei? Tuf, błagam cię. Ja, starszy treser domu Norn. Wkrótce
będziemy zmuszeni całkowicie wycofać się z igrzysk. Zabraknie nam funduszy na opłaty
startowe i zakłady. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby Wielki Dom nie wysłał na arenę
przepisowego kontyngentu zwierząt. Nawet Feridian podczas dwunastoletniej suszy nie upadł
tak nisko. Okryjemy się hańbą. Dom Norn zbruka swą chwalebną historię, wysyłając na
piasek psy i koty, które natychmiast zostaną rozszarpane przez wielkie bestie, jakie sprzedałeś
pozostałym domom.
– Szanowny panie – wtrącił Tuf. – Pozwolisz, bym wygłosił impertynencką uwagę, która
może się okazać całkowicie bezpodstawna, ale jeśli mi na to pozwolisz, powiem ci, co myślę.
Mam takie przeczucie... hm, tak, przeczucie, to jest odpowiednie słowo, a do tego bardzo
interesujące, mam więc przeczucie, że potwory, których się obawiasz, mogą w najbliższych
tygodniach i miesiącach stać się rzadkością na arenie. Na przykład młode pseudoniedźwiedzie
z Vagabonda wkrótce zapadną w hibernację. Rozumiesz, nie mają jeszcze roku. Mam
nadzieję, że panowie domu Wrai ze Wzgórza nie zareagują na to zbyt emocjonalnie, ale
obawiam się, że będzie inaczej. Jak ci z pewnością wiadomo, Vagabond krąży wokół swego
słońca po skrajnie nieregularnej orbicie i jego długie zimy trwają około dwudziestu
standardowych lat. Pseudoniedźwiedzie są przystosowane do tego cyklu. Wkrótce ich
metaboliczna aktywność spadnie niemal do zera. No wiesz, zdarzało się, że ludzie brali
śpiącego pseudoniedźwiedzia za martwego. Nie sądzę też, by łatwo było je obudzić. Być
może treserom z domu Wrai uda się znaleźć jakiś sposób. W końcu z pewnością są to ludzie o
silnym charakterze i bystrym intelekcie. Jestem jednak skłonny podejrzewać, że większą
część ich energii i funduszy pochłonie problem wyżywienia populacji, przed którym postawi
ich nienasycona żarłoczność leniwców truchtających. Podobnie ludzie z domu Varcour będą
musieli walczyć z eksplozją populacji nadrzewnych ślimaków z Cathadayn. To naprawdę
fascynujące stworzenia. W pewnej fazie swego cyklu życiowego przeradzają się w istne
gąbki. Ich wielkość wzrasta wówczas dwukrotnie. Odpowiednio liczna grupa jest w stanie
osuszyć całkiem spore bagna. – Tuf przerwał, bębniąc grubymi palcami po brzuchu. – Ale
starczy już tego przynudzania. Rozumiesz, do czego zmierzam, szanowny panie?
Herold Norn pobladł jak trup.
– Jesteś szalony. Zniszczyłeś nas. Naszą ekonomię, naszą ekologię... ale dlaczego?
Zapłaciliśmy ci uczciwie. Domy, domy... bez bestii nie będzie funduszy. Jak będzie można
kontynuować igrzyska? Nikt już nie wyśle zwierząt na Brązową Arenę!
Haviland Tuf uniósł ręce w znamionującym szok geście.
– Doprawdy?
Wyłączył komunikator i wstał. Potem rozciągnął zaciśnięte usta w bladym uśmieszku i
zaczął rozmawiać z Daksem.

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik


Strażnicy

Haviland Tuf był głęboko rozczarowany Biorolniczą Wystawą Sześciu Planet.


Spędził na Brazelournie długi, męczący dzień, przemierzając gigantyczne hale
wystawiennicze. Od czasu do czasu przystawał na chwilę, by przyjrzeć się jakiejś nowej
odmianie zboża albo usprawnionemu genetycznie owadowi. Chociaż w magazynach „Arki”
znajdowały się próbki tkanek milionów gatunków zwierząt i roślin z trudnych do zliczenia
planet, Haviland Tuf nigdy nie rezygnował ze sposobności wzbogacenia asortymentu.
Niestety, tylko nieliczne spośród wystawionych eksponatów wyglądały choć trochę
obiecująco, a w miarę upływu czasu Tułowi coraz bardziej dawał się we znaki wypełniający
hale tłum. Zwiedzający tłoczyli się wszędzie: tunelowi farmerzy z Vagabonda w
ciemnokasztanowatych futrach, wyperfumowani właściciele ziemscy z Areeni w bujnych
pióropuszach, skromnie przyodziani ciemniacy i jaskrawo wystrojeni południowcy z Nowego
Janusa, do tego zaś nieprzeliczone gromady tubylców. Wszyscy czynili ogromny hałas,
wszyscy też bez skrępowania gapili się na Tufa. Niektórzy nawet ocierali się o niego, kiedy
ich mijał, wywołując grymas niezadowolenia na jego bladej, pociągłej twarzy.
Wreszcie, aby uciec ze ścisku, Tuf postanowił coś zjeść. Dostojnie przepchał się przez
ciżbę w kierunku wyjścia z hali. Na zewnątrz, na obszernym placu między budynkami
ekspozycyjnymi, stało około setki budek z najróżniejszymi smakołykami. Wydawało mu się,
że najmniejszy tłok panował przy stoisku z prażonymi gruszkami cebulowymi. Tuf uznał, że
prażona gruszka cebulowa jest tym, czego w tej chwili pragnie najbardziej.
– Szanowny panie – zwrócił się do sprzedawcy – czy zechciałby pan podać mi jedną
sztukę?
Sprzedawca był okrąglutki, różowiutki i miał na sobie brudny, zatłuszczony fartuch.
Otworzył kuchenkę, sięgnął do środka ręką w rękawicy ochronnej, wyjął gorącą gruszkę i
położył ją na ladzie przed Tufem.
– Spory jesteś – zauważył, spoglądając z podziwem na swego chwilowo jedynego klienta.
– Zaiste – odparł Haviland Tuf z kamienną twarzą, po czym zatopił zęby w aromatycznie
pachnącym owocu.
– I do tego nietutejszy – dodał sprzedawca. – Założę się, że przyleciałeś z daleka.
Tuf błyskawicznie uporał się z gruszką, a następnie wytarł palce w serwetkę.
– Stwierdza pan oczywiste fakty – odparł, po czym uniósł długi biały palec. – Proszę
jeszcze jedną. – Nieco urażony sprzedawca spełnił jego życzenie bez żadnych komentarzy.
Tuf jadł w milczeniu, rozkoszując się niezrównanym, słodkim, a jednocześnie cierpkim
smakiem. Beznamiętnie obserwował ruch na obszernym placu, publiczność tłoczącą się przed
wejściami do hal oraz same hale. Skończywszy posiłek, z nieruchomą twarzą zwrócił się do
sprzedawcy: – Czy zechciałby pan odpowiedzieć na jedno pytanie?
– O co chodzi? – warknął nadąsany tłuścioch.
– Mam przed sobą pięć hal wystawowych. Odwiedziłem każdą z nich. – Zaczął wyliczać,
wskazując palcem: – Brazelourn, Vale Areen, Nowy Janus, Vagabond oraz Ptola. – Splótł
długie białe palce i położył je na pokaźnym brzuchu. – Pięć, szanowny panie. Pięć hal, pięć
planet. Jako cudzoziemiec doskonale zdaję sobie sprawę, że z pewnością nie orientuję się w
większości miejscowych obyczajów, niemniej jednak ta zagadka wprawiła mnie w niejakie
zdumienie i wciąż nie daje mi spokoju. W zdecydowanej większości miejsc, które do tej pory
odwiedziłem, na Biorolniczej Wystawie Sześciu Planet prezentowano by eksponaty właśnie z
sześciu, nie z pięciu globów. Tutaj jednak jest inaczej. Czy mógłby pan poinformować mnie,
dlaczego tak się dzieje?
– Nikt nie przyleciał z Namoru – odparł lakonicznie sprzedawca.
– Zaiste.
– Mają tam nieliche kłopoty – rozszerzył swoją wypowiedź właściciel brudnego fartucha
i budki z prażonymi gruszkami cebulowymi.
– W takim razie wszystko jasne – stwierdził Tuf. – A jeśli nie wszystko, to przynajmniej
jakaś część. Zastanawiam się, czy zechciałby pan podać mi jeszcze jeden owoc, a przy okazji
oświecić co do natury owych problemów? Obawiam się, że ciekawość jest moją największą
wadą.
Sprzedawca ponownie nałożył rękawicę i sięgnął do kuchenki.
– Jest nawet takie powiedzenie: kto ciekawy, ten głodny.
– Zaiste – rzekł Tuf. – Przyznam, że nigdy do tej pory go nie słyszałem.
Grubas zmarszczył brwi.
– Chyba coś pokręciłem... O, już mam: kto głodny, ten ciekawy. Tak to idzie. Zresztą,
nieważne. Po moich gruszkach prędko nie zgłodniejesz.
– Mam nadzieję – odparł Tuf, biorąc owoc do ręki. – Proszę mówić dalej.
Sprzedawca w dużym skrócie przedstawił mu problemy gnębiące mieszkańców planety
Namor.
– Teraz sam rozumiesz, dlaczego nie biorą udziału w wystawie – zakończył. – Nie bardzo
mieliby co pokazywać.
– Zgadzam się z panem – powiedział Tuf, wycierając usta serwetką. – Morskie potwory
bywają ogromnie dokuczliwe.

***

Namor był ciemnozieloną, samotną planetą otoczoną postrzępionymi, złocistymi


chmurami. „Arka” majestatycznie weszła na orbitę. W długiej, wąskiej centrali łączności
Haviland Tuf wędrował od fotela do fotela, studiując obrazy i dane przedstawiane na
dziesiątkach ekranów. Towarzystwa dotrzymywały mu trzy małe, szare kociaki. Skakały jak
szalone po sprzętach, zatrzymując się od czasu do czasu tylko po to, żeby stoczyć krótką
bitwę. Tuf nie zwracał na nie najmniejszej uwagi.
Wodna planeta. Z orbity gołym okiem widać było tylko jedną, niezbyt rozległą, zwartą
masę lądową, za pomocą kamer natomiast dało się dostrzec mnóstwo wysepek skupionych w
długich, wygiętych łukowato archipelagach. Na tle szmaragdowej wody wyglądały jak
naszyjniki z półszlachetnych kamieni rozrzucone na pokrytym delikatnymi zmarszczkami,
ciemnozielonym atłasie. Niektóre ekrany pokazywały liczne punkciki świateł na nocnej
stronie planety, większe skupiska ludności na stronie dziennej były natomiast oznaczone
pulsującymi kropkami.
Tuf uważnie obejrzał to wszystko, po czym zasiadł przy nieczynnej do tej pory
konsolecie, włączył ekran i rozpoczął grę wojenną z komputerem „Arki”. Jeden z kotów
wskoczył mu na kolana i ułożył się do snu; Tuf bardzo się starał, żeby go nie obudzić, ale
jego wysiłki nie na wiele się zdały, ponieważ zaledwie kilka minut później inny kociak
wytropił pogrążonego we śnie towarzysza i napadł na niego znienacka, co oczywiście
skończyło się wielkim wrzaskiem i zamieszaniem. Tuf delikatnie zepchnął zacietrzewionych
wojowników na podłogę.
Co prawda później niż przypuszczał, ale jego pojawienie się zbudziło wreszcie czyjeś
zainteresowanie.
– Statek na orbicie, statek na orbicie, tu kontrola lotów na Namorze. Podaj swoją nazwę i
cel przybycia. Powtarzam: podaj nazwę i cel przybycia. Zespół przechwytujący jest już w
drodze.
Sygnał dochodził z jedynej masy lądowej. „Arka” natychmiast skierowała tam anteny
nadawcze. Chwilę później Tuf ujrzał na ekranie samotną jednostkę zbliżającą się do jego
okrętu.
– Tu „Arka” – powiedział głośno i wyraźnie. – Dziękuję za powitanie.
Na głównym ekranie pojawiła się okrągła twarz kobiety o krótko obciętych włosach.
Ubrana w ciemnozielony mundur ze złoceniami siedziała przy pulpicie łączności. Ujrzawszy
Tufa, zmarszczyła brwi i szybko zerknęła w bok, przypuszczalnie na zwierzchnika albo inny
ekran.
– Podaj miejsce pochodzenia. Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia.
Komputer poinformował Tufa, że zbliżający się statek również nawiązał łączność z
planetą. Ożyły dwa sąsiednie ekrany, jeden pokazywał młodą szczupłą kobietę o sporym,
zakrzywionym nosie, stojącą na mostku, drugi dużo od niej starszego mężczyznę, siedzącego
przy konsolecie. Oni również mieli na sobie ciemnozielone mundury i z ożywieniem o czymś
rozmawiali. Co prawda posługiwali się szyfrem, ale złamanie go zajęło komputerowi „Arki”
zaledwie niespełna minutę.
– ...trafi, jeśli wiem, co to jest – powiedziała kobieta. – W życiu nie widziałam czegoś tak
wielkiego. Boże, tylko spójrzcie na to! Widzicie to samo co ja? Odpowiedzieli na nasze
wezwania?
– Namor do „Arki”, Namor do „Arki”! Podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia.
Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia.
– Tu „Arka” – powiedział Haviland Tuf, zwracając się jednocześnie do całej trójki. – Z
przykrością muszę stwierdzić, że nie mam czegoś, co mógłbym uznać za miejsce
pochodzenia, pragnę jednak państwa zapewnić o moich jak najbardziej pokojowych
intencjach. Przybywam jako kupiec i doradca. Dowiedziawszy się o waszych kłopotach, czym
prędzej pospieszyłem z pomocą. Zjawiłem się, żeby zaoferować wam moje usługi.
Kobieta ze statku wytrzeszczyła oczy.
– Co ty... – wykrztusiła, po czym umilkła.
Mężczyzna nic nie powiedział, tylko z otwartymi ustami wpatrywał się w niewzruszone,
blade oblicze Tufa. Rezonu nie straciła tylko kobieta z kontroli lotów.
– Namor do „Arki”, Namor do „Arki”. Na planecie obowiązuje stan wojenny. Chwilowo
nie prowadzimy żadnej wymiany handlowej. Powtarzam: nie prowadzimy wymiany
handlowej.
Szczupła kobieta na pokładzie zbliżającego się statku odzyskała mowę.
– Tu Strażniczka Kefira Qay, dowódca NGS „Słoneczna Brzytwa”. Jesteśmy uzbrojeni.
Natychmiast podajcie dokładne dane na swój temat. Jesteście tysiąc razy więksi od
największego statku handlowego, jaki widziałam. Jeżeli natychmiast nie uzyskamy
szczegółowych informacji, otworzymy do was ogień.
– Zaiste – westchnął Haviland Tuf. – Groźbami niewiele pani wskóra, Strażniczko.
Proszę mi wierzyć, jestem ogromnie wzburzony. Przybyłem tu z Brazelournu, pokonując
szmat drogi, żeby służyć wam pomocą i dobrą radą, wy zaś witacie mnie z nieufnością
niewiele różniącą się od wrogości. – Na kolana wskoczył mu jeden z kotków. Tuf zgarnął go
wielką ręką i postawił na konsolecie, w zasięgu kamery. – Wierz mi, niewiele przyjaznych
uczuć pozostało w ludzkich duszach – zwrócił się do niego z wyrzutem.
– „Słoneczna Brzytwa”, wstrzymajcie się z otwarciem ognia – odezwał się starszy
mężczyzna. – Wy, tam na „Arce”: jeśli rzeczywiście macie pokojowe zamiary, udowodnijcie
to, przekazując nam więcej wiadomości na swój temat. Kim jesteście? Mamy tu naprawdę
ciężką sytuację, a Namor to niewielka, słabo rozwinięta planeta. Nigdy nie widzieliśmy
takiego statku jak wasz. Żądamy wyjaśnień.
Haviland Tuf pogłaskał kota.
– Jak widzisz, tutaj także muszę walczyć z przesądami i uprzedzeniami – powiedział ze
smutkiem. – Na szczęście dla tych ludzi, jestem gołębiego serca, w przeciwnym bowiem razie
natychmiast odleciałbym stąd, pozostawiając ich własnemu losowi. – Spojrzał w ekran. –
Szanowny panie, jestem Haviland Tuf, właściciel, dowódca i zarazem cała załoga „Arki”.
Dowiedziałem się, że gnębią was potwory zamieszkujące głębiny mórz. Jestem gotów pomóc
wam się ich pozbyć.
– Tu „Słoneczna Brzytwa”. Jak zamierzasz to zrobić?
– „Arka” jest biowojenną jednostką Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego – wyjaśnił
Tuf formalnym tonem – ja natomiast jestem inżynierem ekologiem, specjalistą w zakresie
wojen biologicznych.
– Niemożliwe – stwierdził stanowczo mężczyzna. – Korpus przestał istnieć ponad tysiąc
lat temu, w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Federalne. Nie ocalał żaden z ich
okrętów.
– Jakie to smutne – westchnął Tuf. – Jestem więc tylko złudzeniem. Skoro mój statek jest
iluzją, bez wątpienia lada chwila przebiję jego nie istniejący pancerz i runę ku waszej
planecie, aby spłonąć w jej atmosferze.
– Lordzie Strażniku, może te okręty nie istnieją ale według wskazań naszych przyrządów
mamy przed sobą statek długości prawie trzydziestu kilometrów – odezwała się Kefira Qay ze
„Słonecznej Brzytwy”. – To nie złudzenie.
– A ja wciąż nie spadam – pospieszył jej w sukurs Haviland Tuf.
– Czy naprawdę możesz nam pomóc? – zapytała kobieta z ośrodka kontroli lotów.
– Dlaczego wszyscy wątpią w moje zdolności? – spytał Tuf kota.
– Lordzie Strażniku, chyba powinniśmy dać mu szansę udowodnienia, że mówi prawdę –
powiedziała kobieta o okrągłej twarzy.
Tuf zamrugał dwa razy.
– Choć pod moim adresem kierowano nieuzasadnione groźby, obrażano mnie i zarzucano
kłamstwo, nie cofam mojej propozycji. Proponuję, żeby „Słoneczna Brzytwa” przycumowała
do „Arki”. Strażniczka Qay może przejść na pokład mojego statku i spożyć ze mną wieczorny
posiłek, a przy okazji porozmawiać. Chyba nie jesteście aż tak podejrzliwi, żeby obawiać się
zwykłej rozmowy, ulubionej rozrywki wszystkich ludzkich istot? – Troje Strażników
pogrążyło się w gorącej dyskusji, w której uczestniczyła również osoba albo osoby spoza
ekranów. Haviland Tuf czekał cierpliwie, głaszcząc kotka. – Nazwę cię Podejrzliwość –
poinformował go – dla upamiętnienia przyjęcia, jakie mnie tu spotkało. Twoi bracia i siostry
będą nosić imiona: Żal, Wrogość, Niewdzięczność i Głupota.
– Przyjmujemy twoją propozycję – oświadczyła wreszcie Strażniczka Kefira Qay. –
Przygotuj się do operacji cumowania.
– Zaiste – odparł Tuf. – Czy lubi pani grzyby?

***

Lądowisko „Arki” dorównywało rozmiarami sporemu portowi planetarnemu, wyglądało


natomiast jak złomowisko, na którym zgromadzono sporą kolekcję wiekowych pojazdów
kosmicznych. Chyba jednak najlepiej prezentowały się stojące w równym szeregu promy
orbitalne „Arki”: czarne statki o pękatych kadłubach i krótkich, trójkątnych skrzydłach,
przystosowane do lotów w atmosferze i, mimo upływu lat, ciągle sprawne. Pozostałe
jednostki przedstawiały sobą znacznie gorszy widok: przypominający kształtem łzę avaloński
frachtowiec przysiadł nisko na trzech podporach, nieco dalej przycupnął stateczek kurierski o
mocno powgniatanym i w wielu miejscach podejrzanie osmalonym pancerzu, tuż obok zaś
stał prom z Karaleo, zbudowany na podobieństwo lwa, ale prawie całkiem pozbawiony
zdobiących go niegdyś ornamentów. Dalej, na okrągłych stanowiskach, trwały w bezruchu
pojazdy jeszcze bardziej niezwykłych kształtów.
Ogromna kopuła podzieliła się na sto sierpowatych segmentów, które majestatycznie
rozsunęły się na boki, odsłaniając niewielkie, żółte słońce otoczone gwiazdami oraz
ciemnozielony płaski statek mniej więcej wielkości promów orbitalnych „Arki”. Jak tylko
„Słoneczna Brzytwa” łagodnie osiadła na lądowisku, kopuła zamknęła się nad nią, a pompy
wtłoczyły powietrze do gigantycznej hali. Wkrótce potem zjawił się tam również Haviland
Tuf.
Co prawda Kefira Qay zacisnęła usta w wąską kreskę i starała się zbytnio nie rozglądać,
to jednak w jej oczach bez trudu można było dostrzec podziw i zdumienie. Towarzyszyli jej
dwaj uzbrojeni mężczyźni w złocistych kombinezonach z zielonymi zdobieniami.
Haviland Tuf czekał na nich w otwartym trójkołowym pojeździe.
– Wydaje mi się, Strażniczko Qay, że moje zaproszenie dotyczyło tylko jednej osoby –
powiedział na widok jej eskorty. – Przykro mi, jeśli zaszło nieporozumienie, ale nic nie mogę
na to poradzić.
– W porządku. – Odwróciła się do obstawy. – Zaczekajcie z pozostałymi. Wiecie, co
macie w razie czego robić. – Zajęła miejsce obok Tufa. – Jeśli za dwie godziny nie wrócę cała
i zdrowa na pokład, „Słoneczna Brzytwa” wypruje flaki z twojej „Arki”.
Tuf zamrugał powoli.
– To przerażające – stwierdził beznamiętnym tonem. – Gdziekolwiek się ruszę, spotykają
mnie groźby i pomówienia. – Jechali w milczeniu przez labirynt korytarzy i pomieszczeń, aż
wreszcie dotarli do hali o wysokim, łukowatym sklepieniu, ciągnącej się chyba przez całą
długość statku. Jak okiem sięgnąć, tłoczyły się w niej przezroczyste zbiorniki najróżniejszych
rozmiarów; większość była pusta i zakurzona, niektóre natomiast były wypełnione
różnobarwnymi cieczami, w których poruszały się lekko albo tkwiły nieruchomo przedmioty
o trudnych do zidentyfikowania kształtach. Kefira Qay przyglądała się uważnie, ale nic nie
mówiła. Przejechali jeszcze około trzech kilometrów, a potem Tuf nagle skręcił ku ścianie,
która otworzyła się przed nimi. Wkrótce potem zatrzymał pojazd. W niewielkiej, spartańsko
urządzonej mesie czekał nadzwyczaj obfity posiłek. Zaczęli od mrożonej zupy, słodko-
pikantnej i czarnej jak smoła, potem była sałatka z neotrawy, główne danie zaś stanowiły
pieczone kapelusze grzybów wielkości dużego talerza z dodatkiem kilku gatunków warzyw
podanych na osobnych salaterkach. Strażniczka pałaszowała z apetytem. – Odnoszę wrażenie,
że ten skromny poczęstunek przypadł pani do gustu – zauważył Haviland Tuf.
– Nie pamiętam już, kiedy ostatnio jadłam posiłek z prawdziwego zdarzenia – odparła
Kefira Qay. – Odżywiamy się głównie tym, co da nam morze. Kiedyś było tego pod
dostatkiem, ale ostatnio... – Nadziała na widelec kilka ciemnych, poskręcanych łodyżek,
ociekających żółtobrązowym sosem. – Co to jest? Smakuje wyśmienicie.
– Grzeszniczak z Rhiannon w sosie musztardowym.
Qay wsadziła porcję do ust, przeżuła, po czym przełknęła z błogim uśmiechem.
– Ale przecież Rhiannon jest kawał drogi stąd! W jaki sposób... – Nie dokończyła
pytania, lecz Tuf ledwo dostrzegalnie skinął głową.
– Zgadła pani – powiedział, a następnie splótł dłonie i oparł na nich brodę, nie
spuszczając nieruchomego spojrzenia z twarzy kobiety. – Wszystko, co pani je, zostało
wyhodowane na „Arce”, choć produkty te wywodzą się co najmniej z dziesięciu planet. Może
jeszcze trochę pikantnego mleka?
– Nie, dziękuję. – Rozejrzała się po stole zastawionym niemal całkowicie opróżnionymi
naczyniami. – A więc nie kłamałeś. „Arka” to rzeczywiście okręt... Czyj?
– Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego dawnego Imperium. Jednostek takich jak ta
było zaledwie kilka. Niemal wszystkie uległy zniszczeniu w trakcie działań wojennych.
Ocalała jedynie „Arka” i przez ponad tysiąc lat czekała w częściowym uśpieniu na nowego
właściciela. Nie będę zanudzał pani szczegółami, wystarczy, jeśli powiem, że znalazłem ją i
uruchomiłem.
– Znalazłeś?
– O ile się nie mylę, przed chwilą to powiedziałem, używając zresztą tego samego słowa.
Uprzejmie proszę, by zechciała pani słuchać mnie z większą uwagą, ponieważ nie lubię się
powtarzać. Zanim znalazłem „Arkę”, wiodłem skromny żywot drobnego kupca. Mój
poprzedni statek stoi na lądowisku. Możliwe, że zwróciła pani na niego uwagę.
– A więc tak naprawdę jesteś zwykłym kupcem!
– Ależ proszę pani! – odparł Tuf z urazą w głosie. – Jestem inżynierem ekologiem.
„Arka” potrafi zmieniać los całych planet. To prawda, że samotnie kieruję olbrzymem, na
którym niegdyś było pod dostatkiem zajęć dla dwustuosobowej załogi, oraz że brakuje mi
wykształcenia i doświadczenia, jakimi setki lat temu dysponowali członkowie Inżynierskiego
Korpusu Ekologicznego, niemniej jednak, na miarę moich skromnych możliwości, daję sobie
jakoś radę. Jeśli Namor zwróci się do mnie z prośbą o pomoc, chętnie mu jej udzielę.
– Dlaczego? – zapytała podejrzliwie Strażniczka. – Czemu tak ci się spieszy, żeby nam
pomagać?
Haviland Tuf bezradnie rozłożył duże, białe ręce.
– Wiem, że być może uzna mnie pani za głupca, ale nic na to nie poradzę. Natura
wyposażyła mnie w głęboko współczującą duszę, wrażliwą na cudze nieszczęścia. Nie mogę
opuścić was w potrzebie, tak samo jak nie mógłbym świadomie skrzywdzić żadnego z moich
kotów. Przypuszczam, że dawni właściciele „Arki” mieli twardsze serca, ja jednak, choćbym
chciał, nie jestem w stanie zmienić swojej sentymentalnej natury. Dlatego właśnie siedzę
teraz tutaj przed panią, gotów w każdej chwili przystąpić do dzieła.
– I nie chcesz niczego w zamian?
– W zupełności wystarczy mi zwrot kosztów. Ponieważ będą dość znaczne, przydałaby
mi się mała zaliczka, powiedzmy, w wysokości trzech milionów kredytek. Czy sądzi pani, że
to uczciwa propozycja?
– A jakże! – parsknęła z przekąsem. – Za takie pieniądze można oczekiwać przynajmniej
uczciwości, ale my już nie damy się tak łatwo nabrać. Nie jesteś pierwszy, Tuf. Byli tu przed
tobą inni, którzy też chcieli szybko wzbogacić się kosztem naszego nieszczęścia.
– Wyrządza mi pani wielką krzywdę – odparł ze smutkiem Tuf. – Nie dbam o siebie,
tylko o „Arkę”. Jest ogromna, a jej utrzymanie nadzwyczaj kosztowne. Może więc dwa
miliony byłyby łatwiejsze do zaakceptowania? Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że wasza
planeta jest warta mniej niż nędzne dwa miliony kredytek?
Kefira Qay westchnęła głęboko.
– Nie – odparła z bolesnym grymasem na wąskiej twarzy. – Nie chcę ci tego powiedzieć.
Jest tyle warta, ale pod warunkiem, że dotrzymasz słowa. Naturalnie zdajesz sobie sprawę, że
dysponujemy ograniczonymi środkami, dlatego najpierw będę musiała porozumieć się z
przełożonymi. Nie mogę sama podjąć takiej decyzji. – Niespodziewanie podniosła się z
fotela. – Gdzie masz centralę łączności?
– Zaraz po wyjściu z jadalni proszę skręcić w lewo i iść wzdłuż błękitnej linii w
podłodze. Piąte drzwi po prawej stronie.
Tuf zaczekał, aż Strażniczka wyjdzie, po czym wstał z godnością i przystąpił do
sprzątania ze stołu.
Kiedy kobieta wróciła, czekał na nią z otwartym pojemnikiem zawierającym szkarłatny
trunek, głaszcząc czarno-białego kota, który rozłożył się przed nim na stole.
– Dostałeś tę robotę, Tuf – oznajmiła Kefira Qay i usiadła naprzeciwko. – Dwa miliony
kredytek, ale dopiero po wykonaniu zadania.
– Zgoda. Proponuję, byśmy omówili szczegóły, racząc się tym wyśmienitym napojem.
– Alkohol?
– Łagodny narkotyk.
– Strażnikowi nie wolno korzystać z żadnych środków pobudzających ani odurzających.
Jesteśmy żołnierzami, a takie substancje zatruwają organizm i powodują spowolnienie
reakcji. Strażnik musi być zawsze gotów do działania.
– Postawa godna najwyższej pochwały – stwierdził z uznaniem Tuf, po czym napełnił
swój kielich.
– „Słoneczna Brzytwa” musi jak najprędzej wracać na planetę. Potrzebujemy jej siły
ognia.
– W takim razie przygotuję wszystko do jej odlotu. A co z panią?
– Zostałam oddelegowana – odparła z niechętnym grymasem na twarzy. – Mam
dostarczać ci wszelkich informacji i pełnić funkcję łącznika między tobą a naszymi ludźmi.

***

Woda rozciągała się od horyzontu po horyzont niczym doskonale gładkie, zielone lustro.
Dzień był gorący. Jaskrawożółty blask słońca bez trudu przenikał przez cienką warstwę
złocistych obłoków. Statek unosił się nieruchomo na wodzie, a wysokie burty lśniły
metalicznie w promieniach słońca. Na odkrytym pokładzie trwała gorączkowa krzątanina,
oaza ruchu na bezkresnym oceanie spokoju. Maleńcy jak owady, obnażeni do pasa mężczyźni
i kobiety, w pocie czoła pracowali przy włókach i sieciach. Z wody wynurzyła się ogromna,
metalowa łapa wypełniona ociekającymi wodą roślinami, przesunęła się nad otwartą ładownię
i zrzuciła tam ładunek. Nieco dalej stały skrzynie pełne dużych, mlecznych meduz.
Nagle na pokładzie wybuchło zamieszanie. Z niewiadomego powodu część ludzi
porzuciła pracę i zaczęła biegać w tę i z powrotem, inni natomiast znieruchomieli na swoich
stanowiskach i rozglądali się dokoła ze zdziwieniem. Tylko nieliczni jakby nigdy nic dalej
wykonywali swoje obowiązki. Wielka, metalowa łapa opadła z pluskiem do wody; niemal w
tej samej chwili przy drugiej burcie wyłoniła się taka sama. Zamieszanie wzmagało się z
każdą chwilą. Dwaj mężczyźni zderzyli się i runęli na pokład.
A potem spod kadłuba wystrzeliła pierwsza macka.
Przy końcu miała średnicę męskiego ramienia, ale w miejscu, gdzie wyłaniała się z wody,
dorównywała grubością pniu potężnego drzewa. Była biała i śliska, od spodu zaś pokrywały
ją jaskrawopomarańczowe, spodkowate narośla, poruszające się i pulsujące niezależnie od
niej. W pewnej chwili z koniuszka macki wyrosło kilkanaście mniejszych, znacznie
ciemniejszych i bardziej ruchliwych.
Wznosiła się coraz wyżej, a potem spadła i owinęła się wokół kadłuba statku. Kilka
sekund później z wody wyłoniła się druga macka, następnie trzecia i czwarta. Jedna z nich
zaatakowała metalową łyżkę, inna bez najmniejszego trudu rozdarła na strzępy solidną sieć.
Teraz już wszyscy ludzie biegali jak szaleni – wszyscy z wyjątkiem tych, których dosięgły
macki. Kobieta, którą biały twór oplótł w pasie, walczyła za pomocą siekiery, ale niewiele jej
to dało; w pewnej chwili wyprężyła się gwałtownie i znieruchomiała, siekiera wypadła jej z
rąk, macka natomiast, brocząc lepką, białawą cieczą z płytkich ran, porzuciła zwłoki i
chwyciła kolejną ofiarę.
Kiedy z morza wyłoniła się dwudziesta macka, statek raptownie przechylił się na prawą
burtę. Nieliczni członkowie załogi, którzy jeszcze pozostali przy życiu, zaczęli zsuwać się po
pokładzie. Przechył powiększał się w błyskawicznym tempie, a jednocześnie kadłub wyraźnie
się zanurzał, jakby jakaś potworna siła ciągnęła go w głąb oceanu. Woda runęła do ładowni
spienionym strumieniem i niemal w tej samej chwili statek rozpadł się na dwie części.
Haviland Tuf zatrzymał projekcję. Rozgrywająca się na ekranie tragedia zamieniła się w
nieruchomy obraz przedstawiający intensywnie zielone morze, złociste słońce, roztrzaskany
statek i opasujące go białe macki.
– Czy to był pierwszy atak? – zapytał.
– Tak i nie – odpowiedziała Kefira Qay. – Wcześniej zaginęły bez wieści dwie jednostki
pasażerskie i jeden kombajn taki sam jak ten. Oczywiście przeprowadziliśmy szczegółowe
dochodzenie, ale niczego nie zdołaliśmy ustalić. Ten atak został sfilmowany przez ekipę
realizującą w pobliżu program edukacyjny. Przypadkiem trafiło im się coś znacznie
ciekawszego.
– Zaiste – mruknął Tuf.
Kefira Qay łypnęła na niego ze złością.
– Lecieli śmigaczem. Ta relacja omal nie doprowadziła do wybuchu paniki, ale dopiero
po zniszczeniu następnego statku sytuacja zrobiła się naprawdę poważna. Strażnicy zaczęli
sobie uświadamiać rzeczywistą skalę problemu.
Haviland Tuf wbił spojrzenie w ekran. Jego twarz nic nie wyrażała, a dłonie spoczywały
na konsoli. Czarno-biały kotek próbował trącać łapką jego palce.
– Psik, Głupoto – powiedział, delikatnie stawiając zwierzątko na podłodze.
– Niech pan powiększy fragment jednej z macek – zasugerowała siedząca obok
Strażniczka.
Tuf bez słowa wykonał sugestię. Na drugim ekranie pojawiło się zbliżenie wielkiej,
bladej macki unoszącej się nad pokładem.
– Proszę się uważnie przyjrzeć ssawkom – ciągnęła Kefira Qay. – Widzi pan te różowe
pola?
– Trzecia od końca jest ciemna w środku. Wydaje się, że ma zęby.
– Tak – zgodziła się kobieta. – Wszystkie je mają. Zewnętrzne wargi ssawek tworzą coś
w rodzaju twardego, mięsistego kołnierza. Kiedy się rozpłaszczają na powierzchni, działają
jak złącze próżniowe. Nie sposób ich oderwać. Ale każda ssawka to również usta. W
kołnierzu ukrywa się miękka, różowa warga, zza której wysuwają się trzy szeregi zębów,
ostrzejszych niżby się zdawało. A teraz niech pan przesunie obraz na te witki na końcu.
Tuf dotknął konsoli i na trzecim ekranie pojawiło się powiększenie wijących się węży.
– To są oczy – oznajmiła Kefira Qay. – Na końcu tych witek. W sumie dwadzieścia.
Macki nie muszą się miotać na ślepo. Widzą, co robią.
– Fascynujące – stwierdził Haviland Tuf. – A co kryje się pod wodą? Z czego wyrastają
te straszliwe ramiona?
– W dalszych fragmentach można obejrzeć przekroje poprzeczne i zdjęcia martwych
osobników. Mamy też trochę symulacji komputerowych. Większość złowionych przez nas
osobników była poważnie uszkodzona. Korpus stworzenia przypomina odwróconą do góry
dnem filiżankę. To wypełniony do połowy pęcherz, otoczony kostno-mięśniowym
pierścieniem, z którego wyrastają macki. Pęcherz wypełnia się albo opróżnia, pozwalając
zwierzęciu unosić się pod powierzchnię bądź opadać w głębiny. To działa na tej samej
zasadzie, co łódź podwodna. Stworzenie nie waży zbyt wiele, ale jest zdumiewająco silne.
Opróżnia pęcherz, wypływa pod powierzchnię, łapie zdobycz i zanurza się znowu. Pęcherz
ma zdumiewającą objętość, a stwór jest przecież wielki. W razie potrzeby potrafi nawet
wylewać strumienie wody z ust i macek, zalewając nią cały pokład. Macki są ramionami,
ustami, oczami i żywymi wężami strażackimi.
– I mówi pani, że przed tym atakiem nikt nie wiedział o istnieniu podobnych stworzeń?
– Tak jest. We wczesnych dniach kolonizacji kuzyn tego stwora, żeglarz namorski, był
bardzo pospolity. Wyglądał jak skrzyżowanie ośmiornicy z meduzą i miał dwadzieścia
ramion. Wiele miejscowych gatunków jest zbudowanych według tego planu – centralny
pęcherz, korpus albo muszla otoczona dwudziestoma nogami, witkami bądź mackami.
Żeglarze były mięsożerne, tak samo jak ten potwór, ale ich oczy otaczały pierścieniem
centralny korpus, zamiast być osadzone na mackach. Ich ramiona nie mogły też
funkcjonować jak węże strażackie, a całe zwierzę było znacznie mniejsze, w przybliżeniu
rozmiarów człowieka. Występowały na wodach nad szelfem kontynentalnym, zwłaszcza tam,
gdzie dno było muliste i było mnóstwo ryb. Ryby były ich podstawowym pożywieniem, choć
garstka nieostrożnych pływaków znalazła straszliwą śmierć w ich ramionach.
– Czy mogę zapytać, co się z nimi stało?
– Były szkodnikami. Ich tereny łowieckie zajmowały cenne dla nas obszary, płycizny
bogate w ryby, trawę morską oraz wodne owoce, gdzie na mulistym dnie występowało
mnóstwo małży, kameleonów i fredków morskich. Żeby móc je bezpiecznie zbierać,
musieliśmy się pozbyć żeglarzy. I zrobiliśmy to. Nie wyginęły, ale są teraz rzadkie.
– Rozumiem – mruknął Haviland Tuf. – A jak się nazywa ten straszliwy stwór, ta żywa
łódź podwodna, ten pożeracz statków, który tak was prześladuje?
– Pancernik namorski – wyjaśniła Kefira Qay. – Kiedy pojawił się pierwszy pancernik,
wysunięto teorię, że to mieszkaniec głębin, który z jakiegoś powodu zawędrował na
powierzchnię. W końcu mieszkamy na Namorze dopiero od stu standardowych lat. Dopiero
zaczynamy badania morskich głębin i niewiele wiemy o występujących tam formach życia.
Gdy jednak kolejne statki padały ofiarą ataków, stało się oczywiste, że mamy do czynienia z
armią pancerników.
– Flotą – poprawił Haviland Tuf.
Kefira Qay łypnęła na niego ze złością
– Wszystko jedno. W każdym razie z mnóstwem, a nie z jednym zabłąkanym
egzemplarzem. Natychmiast wysunięto teorię, że tam, w głębinach, doszło do trudnej do
wyobrażenia katastrofy, w wyniku której cały gatunek musiał zmienić swoje terytorium.
– Pani jednak w nią nie wierzy, prawda? – domyślił się Haviland Tuf.
– Nikt już w nią nie wierzy, bo została obalona. Okazało się, że pancerniki nie
wytrzymałyby ciśnienia panującego na większych głębokościach. Tak więc wciąż nie wiemy,
skąd się wzięły. – Skrzywiła się z odrazą. – Tylko tyle, że są.
– Zaiste – odparł Haviland Tuf. – Z pewnością nie czekacie z założonymi rękami, tylko
stawiacie czynny opór?
– Oczywiście, ale na dłuższą metę nie mamy szans. Namor to młoda planeta, brakuje nam
ludzi i środków na prowadzenie wyniszczającej wojny. Na ponad siedemnastu tysiącach wysp
i wysepek mieszka zaledwie około trzech milionów kolonistów plus niecały milion na Nowej
Atlantydzie, naszym jedynym kontynencie. Większość tych ludzi to rybacy i morscy
farmerzy. Na początku konfliktu nas, Strażników, było tylko pięćdziesiąt tysięcy. Jesteśmy
potomkami załóg, które przywiozły kolonistów ze Starego Posejdona i Aquariusa. Od
początku zapewnialiśmy im spokój, ale przed pojawieniem się pancerników nasze zadanie
było dziecinnie proste, ponieważ właściwie nie zdarzały się poważniejsze konflikty. Owszem,
od czasu do czasu dochodziło do waśni między Posejdonianami i Aquarianami, ale nigdy nie
było to nic poważnego. Strażnicy troszczyli się o bezpieczeństwo całej planety, choć
najwięcej pracy mieli przy okazji rozmaitych katastrof, klęsk żywiołowych albo bardzo
rzadkich zamieszek. Oprócz „Słonecznej Brzytwy” i jeszcze dwóch bliźniaczych jednostek,
dysponujemy prawie setką szybkich łodzi patrolowych. Wykorzystujemy je do ratowania
tych, którzy przeżyli atak pancerników, a niekiedy staramy się też przeprowadzać działania
zaczepne... niestety, bez powodzenia. Niedawno zresztą przekonaliśmy się ponad wszelką
wątpliwość, że pancerników jest więcej niż naszych łodzi.
– A na dodatek, jak przypuszczam, wasze łodzie nie rozmnażają się, w przeciwieństwie
do pancerników.
– Właśnie. Mimo to robiliśmy, co w naszej mocy. Niszczyliśmy je bombami
głębinowymi i torpedami. Ginęły setkami, ale zaraz zjawiały się nowe, a nasze straty, chociaż
nieporównanie mniejsze, były znacznie bardziej dotkliwe, bo nieodwracalne. Nasze
możliwości techniczne są mocno ograniczone. Za lepszych czasów importowaliśmy
wszystko, czego nam trzeba, z Brazelournu i Vale Areen. Nie było tego wiele, bo nie mamy
dużych wymagań. Poza tym, nawet gdybyśmy chcieli, i tak nie zdołalibyśmy rozwinąć
przemysłu, bo Namor prawie nie ma złóż rud metali i jest zupełnie pozbawiony surowców
energetycznych.
– Ile łodzi patrolowych wam jeszcze zostało? – zapytał Tuf. Głupota i Żal toczyły zażartą
bitwę na jego kolanach.
– Około trzydziestu. Już prawie ich nie używamy. W ciągu roku po pierwszym ataku
pancerniki przejęły kontrolę nad wszystkimi szlakami morskimi. Nie ocalał ani jeden
kombajn, setki farm zostało zniszczonych albo opuszczonych, zginęła połowa
indywidualnych rybaków, pozostali zaś bali się wychylić nos z portu. Pancerniki
niepodzielnie zawładnęły morzami Namoru.
– Domyślam się, że doprowadziło to do przerwania komunikacji między wyspami?
– Niezupełnie. Strażnicy mieli dwadzieścia uzbrojonych śmigaczy, a oprócz tego w
rękach prywatnych było około setki cywilnych śmigaczy i chyżolotów. Zarekwirowaliśmy je
wszystkie i przygotowaliśmy do walki, ale w naszych warunkach z tych maszyn jest niewiele
pożytku, bo są kosztowne w eksploatacji, a na dodatek ciągle brakuje nam części zamiennych.
W związku z tym od początku osadnictwa do transportu powietrznego używano głównie
wielkich, wypełnionych helem i napędzanych silnikami na baterie słoneczne sterowców. Było
ich w sumie około tysiąca. Podczas kryzysu to one zaopatrywały w żywność mieszkańców
wysp, którym zagrażał głód, natomiast pozostałe statki powietrzne wzięły na siebie ciężar
walki. Wrzucaliśmy do wody trucizny, bomby, miny i torpedy, zabijając tysiące pancerników,
ale koszty prowadzenia wojny były przerażające, ponieważ toksyny zabijały nie tylko
naszych wrogów, ale i całe życie biologiczne na najbardziej żyznych terenach. Niestety, nie
mieliśmy wyboru. Przez pewien czas wydawało nam się nawet, że uzyskaliśmy przewagę.
Kilka kutrów eskortowanych przez śmigacze wypłynęło na łowiska, napełniło ładownie i
bezpiecznie wróciło do portu.
– Najwyraźniej jednak nie był to koniec konfliktu, bo przecież nie siedzielibyśmy tutaj i
nie rozmawiali na ten temat – zauważył Tuf. Żal tak mocno uderzył na odlew Głupotę w
ucho, że mniejszy kociak aż spadł na podłogę. Tuf schylił się i zgarnął go wielką ręką. –
Proszę go potrzymać – powiedział, wręczając kota Strażniczce. – Ich mała wojna nie pozwala
mi skupić się na waszej, znacznie większej.
– Ja... To znaczy oczywiście. – Kobieta ostrożnie wzięła do ręki puchatą, czarno-białą
kulkę. Była tak mała, że bez trudu zmieściła ją na dłoni. – Co to jest?
– Kot – wyjaśnił Haviland Tuf. – Lada chwila zeskoczy na podłogę, jeśli nadal będzie
pani trzymała go tak, jakby był nadpsutym owocem. Proszę go przygarnąć. Zapewniam panią,
że jest całkowicie nieszkodliwy.
Kefira Qay bez przekonania położyła sobie kota na kolanach. Głupota zachwiała się i,
żeby odzyskać równowagę, wbiła pazurki w ciemnozielony materiał.
– Au! – pisnęła zaskoczona Strażniczka. – To ma szpony!
– Pazury – sprostował Tuf. – Na razie bardzo małe i niegroźne.
– Chyba nie są zatrute?
– Na pewno nie. Proszę go pogłaskać, najlepiej od przodu ku tyłowi. Na pewno od razu
się uspokoi.
Kefira Qay niepewnie dotknęła kociego łebka.
– Powiedziałem: pogłaskać, nie poklepać.
Strażniczka przesunęła ręką po zjeżonej sierści. Głupota niemal natychmiast zaczęła
głośno mruczeć. Kobieta cofnęła rękę i z przerażeniem spojrzała na Tufa.
– To całe drży i wydaje groźne odgłosy!
– Taka reakcja świadczy o głębokim zadowoleniu – zapewnił ją Haviland Tuf. – Proszę
kontynuować pieszczoty oraz wykład.
– Tak, oczywiście. – Ponownie zaczęła głaskać kota, który natychmiast odprężył się i
wygodnie ułożył na jej kolanach. – Włącz następny zapis.
Tuf jednym naciśnięciem klawisza oczyścił główny ekran, po czym wywołał zupełnie
inną scenę. Sądząc po kolorze nieba i wyglądzie wzburzonego morza, był wietrzny, zimowy
dzień. Na falach, niczym ogromny kwiat o dwudziestu smukłych płatkach, unosił się wielki
pancernik. Kiedy maszyna, na której pokładzie zainstalowano urządzenie rejestrujące,
przelatywała nad nim, wyciągnął ku niej dwie białe macki, ale była za wysoko, żeby groziło
jej jakieś niebezpieczeństwo. Plan zmienił się, dzięki czemu Tuf stwierdził, że obserwuje
rozwój wypadków z przeszklonej gondoli ogromnego, srebrzystego sterowca, majestatycznie
sunącego nad falami w towarzystwie dwóch bliźniaczych jednostek.
– „Duch Aquariusa”, „Lyle D.” i „Cień na Niebie”, w drodze na jeden z północnych
archipelagów, gdzie zapanowała klęska głodu. Miały odszukać tych, co przeżyli, i
ewakuować ich na Nową Atlantydę – wyjaśniła Kefira ponurym tonem. – Nagrania dokonał
reporter podróżujący „Cieniem na Niebie”, jedynym sterowcem, który ocalał. Patrz uważnie.
Potężne statki powietrzne spokojnie sunęły naprzód. Nagle pod srebrzystobłękitnym
„Duchem Aquariusa” zakotłowała się woda. Jakiś ciemny kształt z ogromną prędkością
pędził ku powierzchni. Kilka sekund później kipiel rozstąpiła się i z głębin wyprysnął
gigantyczny czarny bąbel, przypominający rozmiarami sporą wyspę. Dostojnie wzniósł się w
powietrze, bez trudu dogonił sterowiec, a kiedy znalazł się przy nim, chwycił go zwisającymi
do tej pory bezwładnie mackami. Dalej wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie:
powłoka sterowca została rozdarta z taką łatwością, jakby była wykonana z cienkiego
papieru, metalowy szkielet uległ zmiażdżeniu, gondola rozprysła się niczym szklana bańka.
Czarny stwór jeszcze przez chwilę zgniatał i ściskał resztki statku powietrznego, a następnie
pozwolił im runąć do oceanu. Tuf zatrzymał obraz, po czym bez słowa wpatrzył się w
maleńkie sylwetki unoszące się na wzburzonej wodzie wśród pogruchotanych szczątków.
– Ten sam los, tyle że w drodze powrotnej, spotkał „Lyle D.” – powiedziała Kefira Qay. –
„Cień na Niebie” ocalał, ale nie na długo, bo zaginął bez wieści podczas kolejnej misji. W
ciągu tygodnia po pojawieniu się ognistych balonów straciliśmy ponad sto sterowców i
dwanaście śmigaczy.
– Ogniste balony? – zdziwił się Tuf, po czym pogłaskał Żala, który tymczasem wdrapał
się na konsoletę. – Przyznam ze wstydem, że nie zauważyłem żadnego ognia.
– Nazwa powstała po tym, jak udało nam się zniszczyć pierwszy balon. Po trafieniu
pociskiem eksplodował z ogromnym hukiem i stanął w płomieniach. Są cholernie łatwopalne.
Wystarczy raz musnąć je promieniem lasera.
– Wodór – domyślił się Haviland Tuf.
– Zgadza się – potwierdziła Strażniczka. – Co prawda nigdy nie zdołaliśmy żadnego
schwytać, ale ustaliliśmy to na podstawie oględzin szczątków. Te stworzenia potrafią
przeprowadzić coś w rodzaju elektrolizy; tlen jest wydalany na zewnątrz, umożliwiając im
poruszanie się w wodzie albo w powietrzu, natomiast wodór napełnia gumiastą powłokę,
dzięki czemu stwór może wznieść się na dość dużą wysokość. Wystarczy otwarcie klapki na
samym szczycie, żeby gaz uciekł, i wtedy pusty balon spada do wody. Są powolne, ale
przebiegłe. Potrafią na przykład zaczaić się w chmurach i atakują z góry. Najgorsze jest to, że
rozmnażają się równie szybko jak pancerniki.
– Nadzwyczaj interesujące – stwierdził Tuf. – Nie popełnię chyba wielkiego błędu, jeśli
wyrażę przypuszczenie, że w chwili pojawienia się ognistych balonów utraciliście kontrolę
również nad przestrzenią powietrzną waszej planety?
– Mniej więcej – przyznała niechętnie kobieta. – Sterowce są po prostu za wolne, żeby
przed nimi uciec. Przez pewien czas organizowaliśmy konwoje eskortowane przez uzbrojone
śmigacze i chyżoloty, ale to też nie dało rezultatu. Kiedy nastał Ognisty Świt... Widziałam to
na własne oczy, bo dowodziłam śmigaczem eskorty. Okropność.
– Proszę mówić dalej – zachęcił ją Tuf.
– Tak, oczywiście... A więc, Ognisty Świt. Konwój składał się z trzydziestu sterowców i
dziesięciu śmigaczy osłony. Trasa była wyjątkowo długa: z Nowej Atlantydy na Złamaną
Rękę, jeden z większych archipelagów. Tuż przed świtem drugiego dnia, kiedy na wschodzie
pojawiła się zorza, ocean pod nami zaczął... kipieć. Powiadam ci, zupełnie jak zupa w garnku.
Zaraz potem w powietrze wzbiły się dziesiątki, setki czarnych balonów. Gdziekolwiek
spojrzeć, wszędzie szybowały ohydne wzdęte potwory ze zwisającymi bezwładnie mackami.
Użyliśmy laserów, broni palnej, ładunków wybuchowych – wszystkiego, czym
dysponowaliśmy. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystkie balony były wypełnione
wodorem, a w powietrzu znalazło się dużo więcej tlenu niż zwykle, bo przecież bez przerwy
go wydalały. Tak, to był prawdziwy Ognisty Świt. Coś potwornego. Krzyki ludzi płonących
żywcem, nieustający huk eksplozji, nasze sterowce spadające do morza... W dole czekały
pancerniki. Widziałam, jak ich ohydne, białe macki owijają się wokół rozbitków i duszą ich
albo wciągają pod wodę. Z całego konwoju ocalały cztery śmigacze. Cztery, rozumiesz?
Straciliśmy osiem uzbrojonych śmigaczy, trzydzieści sterowców i wszystkich ludzi, którzy
byli na ich pokładach.
– Ponura historia – powiedział Tuf. Na jego bladej pociągłej twarzy nie drgnął ani jeden
mięsień.
Kefira Qay zacisnęła usta i nerwowo głaskała Głupotę, nie odrywając wzroku od ekranu,
na którym ognisty balon wisiał nieruchomo nad szczątkami „Ducha Aquariusa”. Milczenie
przeciągało się, aż wreszcie Strażniczka podjęła opowieść:
– Od tamtej pory nasze życie zamieniło się w koszmar. Ocean jest dla nas prawie
niedostępny, a trzy czwarte ludności cierpi głód, ponieważ tylko na Nowej Atlantydzie
istnieją warunki do rozwoju tradycyjnego rolnictwa. Musieliśmy rzucić do walki „Słoneczną
Brzytwę” oraz dwa pozostałe statki kosmiczne. Używamy ich do bombardowań, rozrzucania
trucizny i do ewakuowania ludzi z mniejszych wysepek. Dzięki ocalałym chyżolotom i
śmigaczom udaje nam się utrzymywać łączność między osiedlami. Mamy też radio, ale i tak z
trudem dajemy sobie radę. W ciągu minionego roku zamilkło ponad dwadzieścia nadajników.
Prawie za każdym razem wysyłaliśmy śmigacze, żeby sprawdzić, co się stało. Załogi tych,
które wróciły, przedstawiały identycznie brzmiące raporty: wszędzie trupy rozkładające się w
promieniach słońca, zrujnowane budowle, martwa cisza. Tylko na jednej wyspie znaleźliśmy
coś szczególnego... i przerażającego. Zresztą, sam zobacz. – Tuf dotknął kilku przycisków...
Na błękitnej plaży leżało ogromne, gnijące cielsko. W przeciwieństwie do poprzednich
nagrań, tym razem mieli do czynienia z pojedynczym zdjęciem. Tuf i Kefira długo
przyglądali się w milczeniu gigantycznej padlinie otoczonej wianuszkiem ludzkich zwłok,
dzięki czemu łatwiej było oszacować jej rozmiary. Martwy okaz przypominał kształtem
odwróconą do góry dnem miskę i dorównywał wielkością sporemu domowi. Jego gruba
skóra, w wielu miejscach popękana i pokryta bąblami, była szarozielona. Od korpusu
promieniście rozbiegały się kończyny: dziesięć poskręcanych, zielonych macek z wyraźnie
widocznymi, białoróżowymi ssawkami oraz dziesięć znacznie grubszych, niemal czarnych, ze
stawami. – Nogi – wycedziła z odrazą Strażniczka. – To cholerstwo poruszało się na nogach.
Znaleźliśmy tylko ten jeden okaz, ale w zupełności nam to wystarczy. Teraz już wiemy,
dlaczego milkną nadajniki na wyspach. Potwory wychodzą z morza. Takie jak ten, większe i
mniejsze, chodzą jak pająki i chwytają ludzi mackami. Ich skóra jest tak gruba, że
przypomina pancerz; jeden celny strzał to za mało, żeby pozbyć się przybysza. Sam widzisz,
co się dzieje: najpierw woda, potem powietrze, teraz ląd. Wyłażą z morza tysiącami i prą
naprzód jak przypływ, którego nic nie może zatrzymać. W zeszłym tygodniu straciliśmy dwie
kolejne wyspy. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce zabraknie dla nas miejsca na planecie. Być
może nieliczni ocaleją na Nowej Atlantydzie, w najtrudniej dostępnych górskich rejonach, ale
na jak długo... – zawiesiła głos, po czym sama odpowiedziała na swoje pytanie: – Tylko do
chwili, kiedy Namor wypuści na nas kolejną koszmarną zjawę. – Jej głos balansował blisko
krawędzi histerii.
Haviland Tuf wyłączył wszystkie ekrany.
– Proszę się uspokoić, Strażniczko – powiedział, odwróciwszy się do kobiety. – Pani
obawy są zrozumiałe, choć stanowczo przedwczesne. Teraz, kiedy już dokładnie poznałem
waszą sytuację, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że choć istotnie jest poważna, to
jednak na pewno nie beznadziejna.
– Wciąż uważasz, że możesz nam pomóc? – zapytała z niedowierzaniem. – Zupełnie sam
na tym ogromnym statku? Oczywiście nie chciałabym cię zniechęcić, bo jesteśmy gotowi
chwytać się każdej szansy, ale...
– Ale nie wierzy mi pani – dokończył za nią Tuf, po czym westchnął cicho. – Zaiste –
zwrócił się do szarego kotka, głaszcząc go dużą białą ręką – gdyby było was sześcioro,
nazwałbym jednego z was Niedowiarkiem. – Przeniósł wzrok z powrotem na Strażniczkę. –
Jestem jednak człowiekiem, który nie potrafi długo nosić urazy w sercu, a poza tym zdaję
sobie sprawę, że ostatnio przeżyła pani wiele ciężkich chwil, w związku z czym przymknę
oczy na lekceważenie, z jakim, jeśli się nie mylę, traktuje pani mnie i moje umiejętności.
Wybaczy pani, ale muszę niezwłocznie wziąć się do pracy. Po to, aby obmyślić ratunek,
należy przede wszystkim zapoznać się z naturą nieszczęścia. Natychmiast zagłębię się w
lekturze waszych raportów oraz zapoznam się z informacjami wizualnymi. Dziękuję, że
zechciała pani osobiście wprowadzić mnie w problem.
Kefira Qay zmarszczyła brwi, zdjęła Głupotę z kolan, postawiła ją na podłodze i
podniosła się z fotela.
– W porządku – powiedziała. – Kiedy będziesz gotowy?
– Przybliżony termin będę mógł podać nie wcześniej niż po przeprowadzeniu pierwszych
symulacji – odparł Tuf. – Być może przystąpimy do działania już jutro, może za miesiąc, a
może jeszcze później.
– Jeśli się nie pospieszysz, będziesz miał problemy z odebraniem zapłaty – zauważyła z
przekąsem. – Trudno wyciągnąć forsę od nieboszczyka.
– Zaiste. Zapewniam panią, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by sprawy nie
przybrały takiego obrotu. Teraz proszę mi wybaczyć, ale udaję się do pracy. Spotkamy się
przy kolacji. Zapraszam panią na zupę warzywną według przepisu z Arion oraz pieczone
grzyby w kwaśnym sosie śmietankowym.
– Znowu grzyby? – jęknęła kobieta. – Przecież były już na śniadanie i obiad!
– Lubię grzyby – wyjaśnił Tuf bez drgnięcia powieki.
– A ja mam ich już dosyć. – Spojrzała w dół na Głupotę, która otarła się o jej łydkę. –
Może zjedlibyśmy coś z mięs? Albo owoce morza? Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam w
ustach małże błotne. Czasem śnią mi się po nocach. Bierzesz takiego małżyka, gotujesz,
otwierasz skorupkę, kładziesz do środka masełko i wybierasz mięsko łyżeczką... Nawet sobie
nie wyobrażasz, jakie to pyszne! Albo płaskopłetwę! Ach, oddałabym wszystko za
płaskopłetwę z sałatką z wodorostów!
– Z przykrością muszę panią poinformować, że na pokładzie „Arki” nie jada się zwierząt
– oznajmił Haviland Tuf oficjalnym tonem, odwrócił się i pogrążył w pracy. Strażniczce nie
pozostało nic innego, jak opuścić pomieszczenie. Uczyniła to, za nią zaś, podskakując wesoło,
pogoniła Głupota. – Zaiste – mruknął Tuf – trudno o trafniejszy komentarz.
***

Cztery dni i wiele grzybów później Kefira Qay zaczęła się domagać wyników.
– Co ty właściwie robisz? – zapytała przy obiedzie. – Kiedy zamierzasz przystąpić do
działania? Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Godzinę temu, kiedy ty znowu ślęczałeś
przy komputerach, rozmawiałam z Lordem Strażnikiem Harvanem. Podczas naszych
przyjacielskich pogawędek straciliśmy Małego Aquariusa i Roztańczone Siostry.
– Przyjacielskich pogawędek? – powtórzył Haviland Tuf głosem pozbawionym emocji. –
Szanowna pani, z całym szacunkiem pragnę stwierdzić, że choć pani obecność na pokładzie
„Arki” sprawia mi dużą, niezasłużoną, przyznam, przyjemność, to jednak nigdy nie
pozwoliłbym sobie określić naszych dyskusji mianem „przyjacielskich pogawędek”, tym
bardziej że w ich trakcie ani na chwilę nie przerywałem pracy, dokonując wielu istotnych
przemyśleń.
– Chciałeś chyba powiedzieć: trawiąc wiele smakowitych grzybów – powiedziała z
przekąsem Kefira Qay, strząsnęła Głupotę na podłogę i podniosła się z fotela. Od jakiegoś
czasu ona i czarno-biała kotka stanowiły nierozłączną parę. – Na Małym Aquariusie
mieszkało dwanaście tysięcy ludzi, prawie tyle samo na Roztańczonych Siostrach. Pomyśl o
tym, kiedy będziesz trawił.
Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z jadalni.
– Zaiste – mruknął flegmatycznie Haviland Tuf, po czym skupił uwagę na deserze.
Minął tydzień, zanim spotkali się ponownie.
– No i co? – zapytała Strażniczka, zastępując drogę Tufowi, który właśnie zmierzał
majestatycznym krokiem do swego miejsca pracy.
– Cóż... Chyba dzień dobry, szanowna pani.
– Wcale nie dobry! – parsknęła. – Właśnie dowiedziałam się, że straciliśmy Wyspy
Wschodzącego Słońca, a razem z nimi dwanaście broniących je śmigaczy i wszystkie
jednostki pływające zacumowane w portach. I co ty na to?
– Ogromnie mi przykro – odparł Tuf. – Jestem do głębi wstrząśnięty.
– A kiedy będziesz gotowy?
Dostojnie wzruszył ramionami.
– Tego nie potrafię powiedzieć. Zleciła mi pani niełatwe zadanie. Już pobieżne badanie
pozwoliło mi stwierdzić, że problem jest złożony. Złożony... Tak, to właściwe słowo. Można
by chyba nawet rzec: złożony i skomplikowany. Zapewniam panią, że nieszczęście
mieszkańców Namoru poruszyło moje serce, natomiast poszukiwanie dróg wyjścia z trudnej
sytuacji bez reszty zaprzątnęło mój umysł.
– A więc to dla ciebie tylko „złożony i skomplikowany problem”, nic więcej?
Haviland Tuf lekko zmarszczył brwi, po czym splótł dłonie i położył je na imponującym
brzuchu.
– Zaiste.
– Mylisz się, Tuf. To nie problem ani nie gra strategiczna. Tam, w dole, umierają
prawdziwi ludzie. Giną dlatego, że Strażnicy nie są w stanie ich obronić, i dlatego, że ty nic
nie robisz!
– Proszę się uspokoić. Zapewniam panią, że nieprzerwanie pracuję nad tą sprawą. Proszę
wziąć pod uwagę, że moje zadanie jest znacznie trudniejsze od tego, jakiego podjęła się pani i
pozostali Strażnicy. Zrzucanie bomb na pancerniki albo strzelanie z laserów do ognistych
balonów nie wymaga szczególnego wysiłku umysłowego, ale przyzna pani chyba, że nie daje
też zamierzonych efektów. Inżynieria ekologiczna wiąże się z koniecznością brania pod
uwagę nieporównanie większej liczby danych. Skrupulatnie studiuję wszystkie raporty,
meldunki i doniesienia, zastanawiam się i analizuję, tworzę robocze teorie i przeprowadzam
symulacje na komputerach „Arki”. Prędzej czy później z pewnością znajdę odpowiedź.
– Prędzej! – zażądała stanowczo Strażniczka. – Członkowie Rady Naczelnej domagają się
konkretnych wyników, a ja całkowicie się z nimi zgadzam. Musimy otrzymać odpowiedź
prędzej, nie później. Później nas nie interesuje. Potraktuj to jako ostrzeżenie. – Pozwoliła mu
przejść. Kolejne półtora tygodnia zajęło jej unikanie Tufa. Jadała nieregularnie, o dziwnych
porach, a w korytarzach starannie schodziła mu z drogi. Codziennie natomiast odwiedzała
centralę łączności, skąd prowadziła długie rozmowy z przełożonymi i gdzie odbierała
najświeższe wiadomości. Wszystkie były fatalne. Wreszcie miarka się przebrała. Blada i
wściekła, wtargnęła do pogrążonego w mroku pomieszczenia, które Tuf nazwał swoim
„pokojem dowodzenia”, i zastała go siedzącego przed rzędem ekranów pokrytych wykresami,
na tle których ganiały się falujące czerwone i błękitne linie. – Tuf! – ryknęła. Wyłączył
ekrany, odwrócił się w jej stronę, zrzucił z kolan Niewdzięczność i, spowity półmrokiem,
skierował na Strażniczkę nieruchome spojrzenie. – Rada Naczelna wydała mi rozkaz.
– Cieszę się razem z panią – odparł Haviland Tuf. – Domyślam się, że przeciągająca się
przymusowa bezczynność dawała się pani mocno we znaki.
– Rada domaga się podjęcia natychmiastowych działań. Natychmiastowych! Rozumiesz,
co to oznacza?
Tuf złączył długie białe palce w niemal modlitewnym geście i oparł na nich brodę.
– Czy oprócz wrogości i niecierpliwości muszę tolerować także i uwagi podające w
wątpliwość moją inteligencję? – zapytał absolutnie i obojętnym tonem. – Doskonale
rozumiem, co oznacza słowo „natychmiastowy”, wiem też dokładnie, czego należy się
spodziewać po pani zwierzchnikach. Nie pojmuję tylko jedynych w swoim rodzaju,
niespotykanych nigdzie indziej praw, które rządzą ekologią waszej planety. Dopóki ich nie
poznam, nie mogę działać.
– Będziesz działał, Tuf. – W ręce Strażniczki nie wiadomo skąd znalazł się pistolet
laserowy wycelowany prosto w głowę Tufa. – I to zaraz.
– Przemoc – stwierdził Haviland Tuf z ledwo wyczuwalną odrazą w głosie. – Może
jednak, zanim wypali pani we mnie otwór, pozbawiając mnie życia, a siebie i swoich rodaków
wszelkich szans na ocalenie, zechce pani wysłuchać moich wyjaśnień?
– Gadaj! – warknęła. – Tylko nie rozwódź się za bardzo, bo nie mam wiele czasu.
– Doskonale. – Haviland Tuf położył splecione dłonie na wydatnym brzuchu. –
Szanowna pani, czuję się zmuszony stwierdzić, że na Namorze dzieje się coś bardzo
dziwnego.
– Coś takiego! – parsknęła. – Ty też to zauważyłeś? – Pistolet w jej ręce nawet nie drgnął.
– Zaiste. Nęka was plaga stworzeń, które, z braku lepszego określenia, musimy nazwać
potworami morskimi. W ciągu pięciu lat standardowych pojawiły się trzy gatunki, wszystkie
zupełnie nowe, albo przynajmniej całkowicie nieznane. Doprawdy zdumiewające zjawisko.
Kolonizacja Namoru trwa już blisko sto lat, a jednak aż do tej pory nikt nie natrafił na
najmniejszy ślad istot nazwanych przez was pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami.
Można by odnieść wrażenie, że jakiś mroczny odpowiednik mojej „Arki” rzucił wam
biowojenne wyzwanie. Na szczęście, nic takiego się nie zdarzyło. Nowe czy stare, te morskie
potwory stanowią produkt tutejszej ewolucji. W waszym oceanie żyją ich bliscy krewniacy.
Co z tego wynika?
– Nie mam pojęcia – warknęła Kefira Qay.
– Ani ja, szanowna pani. W związku z tym idźmy dalej. Te morskie potwory mnożą się
bez opamiętania. W oceanie jest od nich aż gęsto, tłoczą się w powietrzu, tratują kolejne
wyspy, sieją śmierć i zniszczenie. Nie stwierdzono jednak, żeby walczyły między sobą ani
żeby miały naturalnych wrogów. W ich wypadku nie zadziałały okrutne prawa normalnego
ekosystemu. Z ogromnym zainteresowaniem przestudiowałem raporty waszych uczonych.
Wiele cech potworów budzi moje zdumienie, najbardziej niezwykły jednak wydaje mi się
fakt, że pokazują się wyłącznie jako dorosłe, w pełni ukształtowane osobniki. Ogromne
pancerniki grasują po morzu i zatapiają statki, monstrualne ogniste balony wiszą na niebie...
Gdzie, jeśli wolno zapytać, są młode pancerniki i dorastające balony?
– Głęboko pod wodą.
– Być może, Strażniczko. Być może. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie tego
stwierdzić. Te monstra rzeczywiście budzą przerażenie, ja jednak widywałem na innych
planetach jeszcze groźniejsze stwory, choć nigdzie ich liczba nie była równie oszałamiająca.
Dlaczego? Ano dlatego, że ich młode, albo jaja, albo pisklęta, albo cokolwiek, są znacznie
mniej przerażające niż rodzice, w związku z czym większość ginie, zanim zdąży osiągnąć
wiek dorosły. Tutaj, na Namorze, ta reguła zdaje się nie mieć zastosowania. Co to może
oznaczać? – Tuf wzruszył ramionami. – Jeszcze nie wiem, ale intensywnie pracuję nad
rozwiązaniem tego problemu. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo znajdę
rozwiązanie tej zagadki.
Kefira Qay skrzywiła się z niesmakiem.
– A tymczasem my wszyscy zginiemy. Już giniemy, ale ciebie to nic nie obchodzi!
– Ośmielę się zaprotestować przeciwko...
Strażniczka nie pozwoliła mu dokończyć.
– Cisza! – wrzasnęła, wymachując laserem. – Ty już powiedziałeś, co miałeś do
powiedzenia. Teraz moja kolej. Dziś utraciliśmy łączność ze Złamaną Ręką. To czterdzieści
trzy wyspy, Tuf. Boję się myśleć, ilu ludzi. Wszyscy zginęli w ciągu jednego dnia. Kilka
niezrozumiałych sygnałów, histeria, potem cisza. A ty siedzisz tu sobie i jakby nigdy nic
opowiadasz o zagadkach i tajemnicach. Dość tego! Żądam, żebyś natychmiast przystąpił do
działania. Później zastanowimy się co i dlaczego, ale na razie musimy pozabijać te... te
potwory, nie tracąc czasu na jakieś bajdurzenia!
– Była sobie kiedyś rajska planeta – odparł jakby nigdy nic Haviland Tuf. – Byłaby
doskonała pod każdym względem, gdyby nie pewien maleńki owad wielkości drobinki kurzu.
Był całkowicie nieszkodliwy, ale wciskał się wszędzie, w każdy zakamarek. Żywił się
mikroskopijnymi zarodnikami grzybka żyjącego w powietrzu. Mieszkańcy cudownej planety
nienawidzili maleńkich owadów, które niekiedy nadlatywały tak wielkimi i gęstymi
chmarami, że zasłaniały słońce. Obsiadały każdego, kto wyszedł na dwór, okrywając jego
ciało żywym, ruchomym ubraniem. Pewien niedouczony inżynier ekolog zaproponował
drastyczne rozwiązanie: z odległej planety sprowadził innego, znacznie większego owada,
który miał za zadanie pożreć małego utrapieńca. Początkowo wszystko wskazywało na to, że
plan się powiedzie. Przybysze, którzy w nowym ekosystemie nie mieli żadnych naturalnych
wrogów, rozmnażali się w szaleńczym tempie, aż w końcu wytępili znienawidzonego owada.
Niestety, radość tubylców trwała krótko, ponieważ niebawem dały się odczuć nieoczekiwane
skutki uboczne kuracji. Importowane owady, rozprawiwszy się z jedną formą życia,
przystąpiły do eksterminacji kolejnych, mniej szkodliwych, a niekiedy nawet pożytecznych.
Coraz więcej gatunków miejscowych owadów ulegało zagładzie, co doprowadziło do
masowego wymierania tamtejszych odpowiedników ptaków, nagle pozbawionych
naturalnego pożywienia. Spadły plony, nie było bowiem komu zapylać roślin, poważnie
ucierpiały lasy, natomiast zarodniki grzybka, stanowiące pokarm wytępionego owada,
rozprzestrzeniały się bez najmniejszych problemów. W krótkim czasie grzybek rósł niemal
wszędzie: na budynkach, żywności, nawet na zwierzętach. Krótko mówiąc, funkcjonowanie
ekosystemu zostało poważnie zakłócone. Dzisiaj planeta ta stanowi ponurą pustynię pokrytą
grubym kożuchem odrażającego grzybka. Takie są rezultaty pochopnego działania, nie
poprzedzonego wystarczającym namysłem. Tego, kto przedkłada czyny nad rozum, spotykają
niekiedy przykre niespodzianki.
– Albo pewna śmierć, jeśli będzie się tylko zastanawiał – odparła Strażniczka. – Nic z
tego, Tuf. Opowiadasz przerażające historie, ale my naprawdę mamy nóż na gardle. Strażnicy
są gotowi zaryzykować, a ja bez wahania wypełnię rozkaz. – Ponownie wycelowała pistolet w
głowę Tufa. – Jeśli mnie nie posłuchasz, nacisnę spust.
Haviland Tuf skrzyżował ramiona na piersi.
– Postąpiłaby pani nadzwyczaj nierozważnie. Co prawda z pewnością nauczylibyście się
korzystać z „Arki”, ale nauka zajęłaby wam wiele lat, a przecież właśnie na czasie, jeśli
wierzyć pani słowom, najbardziej wam zależy. Wybaczę to zasługujące na potępienie
zachowanie i nadal będę pracował nad rozwiązaniem waszych problemów, lecz do działania
przystąpię dopiero wtedy, kiedy uznam to za stosowne. Jestem inżynierem ekologiem,
szanowna pani, i muszę dbać o swoje dobre imię oraz opinię wysokiej klasy specjalisty. Czuję
się zmuszony zwrócić pani uwagę, że bez mojej pomocy będziecie zupełnie bezradni.
Zupełnie. Tak więc, skoro wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, proponuję, byśmy rozeszli się,
każde do swoich zadań. Nie użyje pani tego lasera.
Przez chwilę wydawało się, że Kefira Qay nie ma pojęcia, co robić.
– Ty... – Ręka, w której ściskała pistolet, wyraźnie zadrżała, ale zaraz potem Strażniczka
odzyskała pewność siebie i ciemny wylot lufy znowu spojrzał Tufowi prosto w oczy. –
Mylisz się – powiedziała spokojnie. – Użyję go. – Haviland Tuf nie odpowiedział. – Ale nie
przeciwko tobie, tylko przeciwko twoim kotom – ciągnęła lodowatym tonem. – Codziennie
będę zabijała jednego, aż wreszcie zdecydujesz się coś zrobić. – Przesunęła broń, celując już
nie w głowę Tufa, ale w Niewdzięczność, która wałęsała się bez celu po pomieszczeniu,
nieufnie zaglądając w zacienione kąty. – Zacznę od tego – powiedziała Strażniczka. – Liczę
do trzech.
Tuf siedział nieruchomo, z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć.
– Jeden.
Wciąż żadnej reakcji.
– Dwa.
Zmarszczył brwi, a na jego wysokim bladym czole pojawiły się dwie głębokie
zmarszczki.
– Trzy – wycedziła kobieta przez zaciśnięte zęby.
– Proszę nie strzelać – odezwał się Haviland Tuf. – Postąpię zgodnie z pani życzeniem.
Za godzinę rozpocznę klonowanie.
Strażniczka schowała pistolet do kabury.

***

Tak więc, choć niechętnie, Haviland Tuf poszedł na wojnę.


Cały pierwszy dzień spędził w pokoju dowodzenia przed głównym terminalem
komputera, poruszając pokrętłami, wciskając podświetlone klawisze i dotykając
holograficznych przycisków. Daleko od niego, w trzewiach „Arki”, mętne ciecze z bulgotem
wlewały się do zbiorników ustawionych w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu
ciągnącym się wzdłuż całego statku, a ultraprecyzyjne manipulatory przenosiły z magazynu
mikroskopijne fragmenty tkanek, a niekiedy nawet pojedyncze komórki. Tuf nie oglądał tego
na własne oczy, bo nie musiał; niezmordowanie trwał na posterunku i uruchamiał kolejne
procesy klonowania.
Drugiego dnia wykonywał te same czynności.
Trzeciego dnia dźwignął się z fotela i wyruszył na przechadzkę od zbiornika do
zbiornika, w których błyskawicznie rosły wyselekcjonowane przez niego organizmy. Niektóre
były już całkiem dobrze widoczne, obecności innych można było się tylko domyślać na
podstawie poruszeń wypełniającej je cieczy. Kilka zbiorników niemal dorównywało
rozmiarami lądowisku „Arki”, ale trafiały się i takie wielkości paznokcia. Haviland Tuf
przystawał przy każdym, studiował wskazania przyrządów pomiarowych i niekiedy
wprowadzał drobne korekty. U schyłku dnia miał za sobą dopiero połowę inspekcji.
Czwartego dnia dokończył przegląd.
Piątego włączył pole czasowe.
– Dzięki niemu dysponujemy władzą nad czasem – wyjaśnił Strażniczce, kiedy zapytała
go, co to takiego. – Możemy wstrzymywać lub przyspieszać jego upływ. Tym razem
sprawimy, żeby biegł jak najprędzej, aby żołnierze, których powołałem do mojej armii, mogli
szybciej wkroczyć do akcji. – Szóstego dnia prawie nie opuszczał lądowiska, na którym
modernizował dwa promy orbitalne, dostosowując je do potrzeb istot, które zamierzał
przetransportować na planetę. Najpoważniejsze przeróbki polegały na zainstalowaniu
wielkich, średnich oraz całkiem małych zbiorników i na napełnieniu ich wodą. Rankiem
siódmego dnia Haviland Tuf oświadczył przy śniadaniu: – Szanowna pani, możemy ruszać.
– Już? – zdziwiła się Strażniczka.
– Co prawda nie wszystkie stworzenia osiągnęły pełną dojrzałość, ale tak właśnie jest
lepiej, choćby z tego względu, że łatwiej będzie je nam przetransportować. Rzecz jasna,
klonowanie nie zostanie przerwane ani na chwilę. Musimy wytworzyć wystarczającą liczbę
osobników, żeby mogły utworzyć w miarę stabilną populację, lecz nic nie stoi na
przeszkodzie, żebyśmy już teraz zaczęli przenosiny.
– Jaki masz plan? – zapytała Kefira Qay.
Tuf odsunął talerz, zacisnął usta i przez chwilę przyglądał się jej z dezaprobatą.
– Z pewnością niedoskonały, Strażniczko, ponieważ musiałem przygotowywać go w
pośpiechu, nie dysponując wystarczającą wiedzą. W związku z tym nie biorę żadnej
odpowiedzialności za rezultaty podjętych działań. Proszę pamiętać, że przystąpiłem do akcji
pod presją natarczywych ponagleń, a nawet niewybrednych gróźb, które ktoś mniej
wyrozumiały ode mnie z pewnością nazwałby ordynarnym szantażem.
Kobieta lekceważąco machnęła ręką.
– Nieważne – prychnęła. – Powiedz lepiej, co zamierzasz zrobić.
Tuf położył na brzuchu splecione dłonie.
– Broń biologiczna, podobnie jak inne rodzaje uzbrojenia, występuje w wielu postaciach.
W walce bezpośredniej najpewniejszym sposobem uśmiercenia przeciwnika jest oddanie
celnego strzału z lasera w środek jego czoła. Odpowiednikiem tej metody na gruncie wojny
biologicznej jest stworzenie naturalnego nieprzyjaciela-drapieżcy albo pasożyta atakującego
tylko jeden, wybrany gatunek istot. Niestety, z braku czasu nie miałem szans na zastosowanie
tego najprostszego, ale zarazem wymagającego najwięcej cierpliwości, rozwiązania.
Inne sposoby nie dają równie dobrej gwarancji osiągnięcia pożądanego rezultatu.
Mógłbym na przykład wypuścić z „Arki” chorobę, która uwolniłaby waszą planetę od
pancerników, ognistych balonów i kroczarzy, ale przy okazji z pewnością ucierpiałyby
również pożyteczne gatunki, będące bliskimi krewniakami znienawidzonych potworów.
Według przeprowadzonych przeze mnie symulacji, poważne niebezpieczeństwo zawisłoby
nad trzema czwartymi istot, które obecnie żyją w oceanie Namoru. Mógłbym także zasypać
waszą planetę zarodnikami błyskawicznie rozmnażających się grzybów oraz mikroskopijnymi
zwierzętami, które w krótkim czasie rozpleniłyby się tak bardzo, że w morzu nie zostałoby
miejsca dla innych stworzeń, ale takie rozwiązanie również jest nie do zaakceptowania,
ponieważ ostatecznie doprowadziłoby do całkowitego wyjałowienia globu, który stałby się
niezdatny do zamieszkania. Jeśli miałbym rozwinąć porównanie, do którego uciekłem się
przed chwilą, metoda ta równałaby się zabiciu pojedynczego człowieka za pomocą
kilkumegatonowej bomby jądrowej, zdetonowanej w mieście, w którym mieszkała upatrzona
ofiara.
Zrezygnowawszy z powyższych planów, wybrałem coś, co chyba można nazwać
„strategią mieszaną”. Zakłada ona wprowadzenie do planetarnego ekosystemu kilkudziesięciu
nowych gatunków, w nadziei, że przynajmniej niektóre z nich okażą się naturalnymi
nieprzyjaciółmi morskich potworów i wydatnie przyczynią się do zmniejszenia ich
liczebności. Wśród moich żołnierzy są gigantyczne bestie, zdolne w okamgnieniu rozprawić
się nawet z największym pancernikiem, niewielcy myśliwi polujący dużymi grupami oraz
stworzenia wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Liczę na to, że będą w stanie atakować
potwory w ich wcześniejszych stadiach rozwoju albo, być może, wpłynąć na osłabienie ich
zdolności prokreacyjnych. Zamiast postawić wszystko na jedną kartę, staram się wykorzystać
jednocześnie wszystkie atuty. Biorąc pod uwagę okoliczności, a szczególnie ultimatum, które
mi pani przedstawiła przed kilku dniami, jest to jedyny sensowny sposób. – Lekko skłonił
głowę w jej kierunku. – Mam nadzieję, że będzie pani usatysfakcjonowana. – Zmarszczyła
brwi i nie odpowiedziała. – Możemy od razu przystąpić do dzieła, naturalnie jeśli Uporała się
już pani z deserem – dodał Tuf. – Nie chciałbym ściągnąć na siebie podejrzeń, że się ociągam.
Przypuszczam, że posiada pani licencję pilota?
– Oczywiście! – parsknęła.
– Znakomicie. W takim razie niezwłocznie zapoznam panią z niuansami sterowania
moimi promami orbitalnymi. Są już gotowe do startu. Będziemy wykonywać loty nad
oceanem i wrzucać do niego ładunek stanowiący rezultat moich eksperymentów
genetycznych. Ja usiądę za sterami „Bazyliszka” i udam się nad półkulę północną, pani
wsiądzie do „Mantykory” i zajmie się półkulą południową. Jeżeli nie ma pani żadnych
zastrzeżeń, proponuję, abyśmy bezzwłocznie wzięli się do pracy. Majestatycznie podniósł się
z fotela.

***

Przez kolejne dwadzieścia dni Haviland Tuf i Kefira Qay przemierzali niebezpieczne
niebo nad Namorem i zrzucali do morza żywy ładunek. Strażniczka ochoczo wykonywała
swoją pracę. Świadomość, że nie siedzi bezczynnie, tylko znowu coś robi, napełniała ją
nadzieją. Pancerniki, ogniste balony i kroczarze wreszcie spotkają godnych przeciwników z
kilkudziesięciu planet rozrzuconych po galaktyce.
Ze Starego Posejdona przybyły krwiożercze węgorze, nessie oraz pajęcze wodorosty,
prawie niewidoczne, za to śmiertelnie niebezpieczne, bo o niewiarygodnie ostrych włóknach.
Tuf wskrzesił żyjące niegdyś na Aquariusie czarne i jeszcze szybsze szkarłatne krukoły,
trujące pufki i aromatyczną mięsożerną przewłoczkę.
Z planety Jamisona pochodziły piaskowe smoki, dreerhanty oraz kilkanaście rodzajów
dużych i małych wodnych węży.
Dzięki magazynowi tkanek „Arki” udało się także odtworzyć legendarne stworzenia
żyjące niegdyś na Starej Ziemi: żarłacze olbrzymie, barakudy, ośmiornice, a nawet rozumne
orki.
W oceanie Namoru pojawił się monstrualny, szary kraken z Lissadoru i nieco mniejszy,
błękitny, z Ance. Towarzystwa dotrzymywały im parzące meduzy z Nobornu, daronnijskie
wirobicze, pijawki z Cathaday, ryby-fortece z Dam Tullian, pseudowieloryby z Guliwera,
ghrin’da z Hruun-2, niewielkie błyszczoskrzypy z Avalonu, pasożytujące caesni z Anandy
oraz śmiertelnie groźne morskie osy z Deirdry. Do walki z ognistymi balonami wyruszyły
zastępy niezrównanych lotników: szybujące płaszczki, jaskrawoczerwone brzytwoskrzydła,
chmary pogardników, półwodne wyjce, a także najbardziej przerażający, bezimienny,
jasnoniebieski twór, pół roślina, pół zwierzę, prawie nieważki, czający się w obłokach jak
nieuchronna śmierć. Tuf nazwał go „cieniem zagłady” i surowo przykazał Strażniczce, żeby
pod żadnym pozorem nie przelatywała przez chmury.
Z ładowni „Bazyliszka” i „Mantykory” sypały się rośliny i zwierzęta, a także twory, które
trudno było zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii, drapieżniki i pasożyty, istoty czarne jak noc i
pyszniące się feerią najwspanialszych barw, piękne jak marzenie i tak ohydne, że sama myśl o
nich mogła doprowadzić do szaleństwa. Pochodziły zarówno z planet, których nazwy często
przewijały się przez karty historii, jak i takich, o których nikt nigdy nie słyszał, a nawet z
bezimiennych globów gdzieś na samym skraju wszechświata. Dzień w dzień dwa promy
śmigały nad oceanem, za szybkie i zbyt potężne, żeby obawiać się ponawianych co jakiś czas
ataków ognistych balonów.
Po wykonaniu zadania wracały na „Arkę”, gdzie Haviland Tuf natychmiast udawał się na
odpoczynek, Kefira Qay natomiast, zawsze w towarzystwie Głupoty, zasiadała w centrali
łączności, by zapoznać się z najświeższymi doniesieniami.
„Strażnik Smitt donosi o spotkaniu z niezwykłą istotą w Cieśninie Pomarańczowej. Nie
stwierdzono obecności pancerników”.
„W pobliżu Batthernu widziano pancernika walczącego z jakimś dwukrotnie większym
od niego stworem. Szary kraken, powiadasz? Znakomicie. Wygląda na to, że będziemy
musieli szybko nauczyć się tych nazw!”
„Z cieśniny Mullidor donoszą, że na przybrzeżnych skałach osiedliła się kolonia
szybujących płaszczek. Strażniczka Horn twierdzi, że bez trudu dają sobie radę z balonami.
Wspaniale!”.
„Dzisiaj dotarł do nas raport z Błękitnej Plaży. Wydarzyła się tam dziwna historia. Na
brzeg wyszły trzy kroczarze, ale to nie był atak. Szły z trudem, zataczały się i były oblepione
jakąś dziwną półprzezroczystą substancją. Wszystkie trzy zdechły po dziesięciu minutach”.
„Dzisiaj na Nowej Atlantydzie morze wyrzuciło na brzeg martwego pancernika. Załoga
»Słonecznej Brzytwy« zauważyła jeszcze jedno ciało, unoszące się na falach. Zdaje się, że
jakieś niezwykłe ryby rozszarpywały je na strzępy”.
„W drodze na Płomieniste Wyspy »Gwiezdny Miecz« napotkał tyko pięć balonów. Rada
Naczelna rozważa możliwość wznowienia regularnych lotów na Ostrygową Perłę. Co o tym
myślisz, Strażniczko Qay? Sądzisz, że powinniśmy spróbować, czy uważasz, że jeszcze na to
za wcześnie?”.
Codziennie napływały nowe raporty i codziennie Kefira Qay uśmiechała się coraz
szerzej, siadając za sterami „Mantykory”. Haviland Tuf, jak zwykle, żadnym gestem ani
słowem nie dał poznać, co myśli.
Trzydziestego czwartego dnia wojny Lord Strażnik Lysan zakomunikował:
„Dzisiaj znaleźliśmy jeszcze jednego martwego pancernika. Sądząc po jego wyglądzie,
przed śmiercią stoczył nielichą bitwę. Nasi uczeni zbadali zawartość jego żołądków; wszystko
wskazuje na to, że co najmniej od kilku dni żywił się wyłącznie orkami i błękitnymi
krakenami”.
Kefira Qay zmarszczyła brwi, ale po chwili rozpogodziła się i machnęła ręką.
„Na plażę Boreen fale przyniosły szarego krakena” – poinformował ją kilka dni później
Strażnik Moen. „Mieszkańcy uskarżają się na straszliwy odór. Według ich relacji, na ciele ma
ślady po kilkudziesięciu ukąszeniach. Przypuszczalnie to robota pancernika, tyle że znacznie
większego niż te, z którymi mieliśmy do czynienia do tej pory”.
Strażniczka Qay poruszyła się niepewnie w fotelu.
„Z Morza Bursztynowego znikły wszystkie rekiny. Nasi biologowie nie potrafią wyjaśnić
tego zjawiska. Co o tym myślicie, Strażniczko? Proszę zapytać Tufa”.
Słuchała w milczeniu, czując, jak jej ciało powoli pokrywa się gęsią skórką.
„Otrzymaliśmy niepokojące informacje. Na głębinie Coherine zauważono jakiś dziwny
obiekt, poruszający się ze zmienną prędkością. Doniesienie potwierdzają załogi »Słonecznej
Brzytwy« i »Noża w Chmurach« oraz patrole na śmigaczach. Obiekt jest tak ogromny, że
właściwie można uznać go za żywą wyspę, i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze.
Czy to wasze dzieło? Jeśli tak, to trochę przesadziliście. Podobno pożera przede wszystkim
barakudy i błyszczoskrzypy.
Kefira Qay skrzywiła się boleśnie.
„Nad cieśniną Mullidor znowu pojawiły się ogniste balony. Latają całymi setkami. Nie
chce mi się wierzyć, ale naoczni świadkowie twierdzą, że szybujące płaszczki nie są w stanie
przebić ich powłok i odbijają się jak od ściany. Czy...”
„Pancerniki wróciły, wyobrażacie sobie? Byliśmy już prawie pewni, że całkiem znikły.
Jest ich mnóstwo i jakby nigdy nic pożerają ryby Tufa. Musicie natychmiast...”
„Pancerniki ponownie zaczęły zestrzeliwać obiekty latające nad...”
„Mamy coś zupełnie nowego, Strażniczko. Coś w rodzaju szybowca, który startuje z
balonu, wykonuje zadanie i zaraz wraca. Straciliśmy już trzy śmigacze. Płaszczki nie potrafią
sobie z nimi poradzić”.
„...do niczego. Balony nic sobie z nich nie robią, przelatują przez chmury, kiedy i jak
chcą”.
„...martwych os morskich. Nie wiem, ile dokładnie, ale na pewno parę tysięcy. Skąd...”
„...kroczarze. Utraciliśmy łączność z Zamkiem Świtu. Nie jesteśmy w stanie tego
zrozumieć... przecież wyspę otaczały kolonie pijawek i meduz! Mieszkańcom nie powinno
nic zagrażać, chyba że...”
„...Błękitna Plaża milczy już od tygodnia...”.
„...o trzydziestu, może nawet czterdziestu balonach nad Cabben. Rada obawia się, że...”
„...ani słowa z Lobbadoon...”
„...martwa ryba-forteca, prawie tak wielka jak wyspa...”
„...pancerniki jakby nigdy nic wpłynęły do portu i...”
„...kroczarze...”
„...Strażniczko Qay, mam tragiczną wiadomość: przed kilkoma minutami straciliśmy
»Gwiezdny Miecz«. Ostatni meldunek był mocno zniekształcony, ale wydaje nam się, że...”
Kefira Qay zerwała się z fotela i odwróciła gwałtownie, żeby czym prędzej wybiec z
centrali łączności, gdzie ze wszystkich stron docierały do niej wieści o porażkach,
nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu. Nie zrobiła jednak nawet jednego kroku, ponieważ tuż
przed sobą ujrzała stojącego nieruchomo Tufa z Niewdzięcznością przycupniętą na jego
lewym ramieniu.
– Co się dzieje, do cholery?! – wrzasnęła.
– Wydaje mi się, że nawet osoba o inteligencji odrobinę niższej od przeciętnej bez trudu
znalazłaby odpowiedź na to pytanie – odparł spokojnie Tuf. – Przegrywamy, proszę pani. Kto
wie, czy już nie ponieśliśmy ostatecznej klęski.
– A ty zamierzasz przyglądać się z założonymi rękami? Nie przejdziesz do kontrataku?
To wszystko twoja wina! Nie jesteś żadnym inżynierem ekologiem, tylko zwykłym kupcem,
który nie zna się na tym, co robi. To dlatego...
Tuf uciszył ją majestatycznym ruchem ręki o długich białych palcach.
– Sprawiła mi pani już wystarczająco dużo przykrości, proszę więc, by zechciała pani
powstrzymać się przed dalszymi zniewagami. Jestem pokojowo usposobionym człowiekiem o
łagodnym charakterze, ale nawet mnie można niekiedy wyprowadzić z równowagi. Pani już
się to prawie udało. W żadnym wypadku nie poczuwam się do odpowiedzialności za
niepomyślny bieg wydarzeń. Nie ja wpadłem na pomysł rozpoczęcia nie przemyślanej i nie
do końca przygotowanej wojny biologicznej. Zostałem zmuszony do wzięcia w niej czynnego
udziału wbrew swojej woli. Na szczęście, podczas gdy pani spędzała wieczory, upajając się
wątpliwymi zwycięstwami, ja nadal ciężko pracowałem. Uważnie śledziłem przebieg działań
wojennych, a w jednym z największych zbiorników skopiowałem całą biosferę Namoru,
wzbogacając ją organizmami sklonowanymi z próbek pobieranych z martwych okazów.
Obserwowałem i analizowałem, aż wreszcie mogłem wyciągnąć wnioski. Nie twierdzę, że
uważam je za ostateczne, ale przebieg wydarzeń zdaje się potwierdzać ich słuszność i
dostarczać mi podstaw do wysunięcia konkretnej hipotezy. Dlatego byłbym niezmiernie
zobowiązany, gdyby przestała pani mnie obrażać. Teraz udam się na spoczynek, by
podreperować nadwątlone siły, jutro zaś z samego rana polecę na planetę i położę kres
nieszczęściom.
Kefira Qay wytrzeszczyła oczy. Nie wierzyła mu, ale mimo to w jej sercu na nowo
zapłonął płomyk nadziei.
– A więc jednak masz rozwiązanie?
– Zaiste. Wydaje mi się, że już to powiedziałem.
– Jakie? Pewnie wyhodowałeś coś nowego, prawda? Co to jest? Jakiś potwór? A może
choroba?
Haviland Tuf uniósł rękę.
– Cierpliwości. Najpierw muszę się upewnić. Wyszydzała mnie pani i drwiła ze mnie z
niezachwianą pasją. Obawiam się, że zdradzając pani swe plany, naraziłbym się na dalsze
kpiny. Najpierw udowodnię, że mam rację. Porozmawiajmy o tym jutro. Nie poleci pani na
misję bojową na „Mantykorze”. Chcę, żeby udała się pani na Nową Atlantydę i zwołała
posiedzenie Rady Naczelnej. Proszę przywieźć wszystkich członków, nawet z najdalej
położonych wysp.
– A ty? – zapytała Kefira Qay.
– Spotkam się z Radą, gdy chwila będzie odpowiednia. Przedtem udam się na Namor ze
swoim stworzeniem, by wykonać pewną misję. Sądzę, że polecimy „Feniksem”. Tak jest. To
będzie odpowiedni wybór. W końcu wasz świat powstanie z popiołów. Bardzo wilgotnych,
niemniej jednak popiołów.

***

Kefira Qay spotkała się z Havilandem Tufem w doku promowym. Tuż przed terminem
odlotu. „Mantykora” i „Feniks” czekały na nich pośród zepsutych statków. Haviland Tuf
liczył coś na minikomputerze, który nosił po wewnętrznej stronie nadgarstka. Miał na sobie
stary, winylowy szynel z obszernymi kieszeniami i wielkimi epoletami, a na łysą głowę
włożył na bakier zielono-brązową czapkę ozdobioną złotą tetą Inżynierów Ekologicznych.
– Zawiadomiłam kontrolę lotów i Kwaterę Główną Strażników – oznajmiła Kefira Qay. –
Rada już się zbiera. Zapewnię transport kilku Lordom Strażnikom przebywającym w
odległych prowincjach, wszyscy więc będą obecni. A co z tobą, Tuf? Jesteś gotowy? Czy
twoje tajemnicze stworzenie ci towarzyszy?
– Już niedługo – odparł Haviland Tuf, mrugając.
Kefira Qay nie patrzyła jednak na jego twarz. Opuściła wzrok.
– Tuf – odezwała się. – W twojej kieszeni coś się rusza.
– Ach – mruknął Tuf. – Zaiste.
Z kieszeni wysunęła się maleńka główka. Maleńki, czarny kotek o lśniących, żółtych
oczach rozejrzał się ciekawie.
– To kot – burknęła z niesmakiem Kefira Qay.
– Jest pani zdumiewająco spostrzegawcza – pochwalił ją Haviland Tuf. Delikatnie uniósł
zwierzątko w wielkiej, białej dłoni, drapiąc je za uchem palcem drugiej. – To Dax – oznajmił
z powagą. Kotek był co najmniej dwukrotnie mniejszy od swych starszych pobratymców
biegających na swobodzie po „Arce”. Wyglądał jak czarna kulka futra, dziwnie ospała i
bezwładna.
– Rewelacja „ciągnęła Strażniczka. – Dax, tak? A skąd on się wziął? Nie, nie odpowiadaj.
Potrafił się tego domyślić. Tuf, mamy na głowie ważniejsze sprawy niż zabawa z kotami.
– Nie sądzę – sprzeciwił się Haviland Tuf. – Nie docenia pani kotów, Strażniczko. To
najbardziej cywilizowane ze wszystkich istot. Wie pani, że wszystkie koty, od niepamiętnych
czasów, mają pewne zdolności psioniczne? Że niektóre społeczeństwa na Starej Ziemi
oddawały kotom boską cześć? To prawda.
– Daj spokój – rzuciła poirytowana Kefira Qay. – Nie mamy czasu na pogawędki o
kotach. Czy zamierzasz zabrać to nieszczęsne zwierzę ze sobą na Namor.
– Zaiste – potwierdził Tuf. – To nieszczęsne zwierzę, jak je pani pogardliwie określiła,
przyniesie Namorowi ocalenie. Należy mu się szacunek.
Strażniczka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, jakby rozmawiała z szaleńcem.
– Co? On? To znaczy Dax? Mówisz poważnie? Co ty wygadujesz? To żart, prawda? Jakiś
szalony żart. Masz na „Feniksie” jakiegoś lewiatana, który uwolni nas od pancerników. Coś...
sama nie wiem co. Ale... nie jego.
– Jego – potwierdził Tuf. – Strażniczko, mam dość powtarzania najbardziej oczywistych
stwierdzeń, które jakoś nie mogą utorować sobie drogi do pani świadomości. Dałem wam
krakeny, szybujące płaszczki i osy morskie. Niestety, nie spełniły pokładanych w nich
nadziei, dlatego poświęciłem sprawie jeszcze więcej namysłu i sklonowałem Daksa.
– Przecież to kociak – wymamrotała bezradnie. – Wystawiasz kociaka do walki z
pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Jednego. Małego. Słabiutkiego. Kociaka.
– Zaiste – odparł z niewzruszonym spokojem Haviland Tuf, po czym schował puszystą,
czarną kulkę do przepastnej kieszeni, odwrócił się i majestatycznie oddalił się w kierunku
„Feniksa”.

***

Kefirę Qay ogarniał coraz większy niepokój. Dwudziestu pięciu Lordów Strażników,
tworzących Radę Naczelną odpowiedzialną za spokój i porządek na planecie, z rosnącym
zniecierpliwieniem czekało w pomieszczeniu na szczycie Wieży Wododziałowej na Nowej
Atlantydzie. Czekali od wielu godzin, niektórzy już niemal cały dzień. Na długim stole
konferencyjnym walały się osobiste komunikatory, mikrokonsolety i wydruki komputerowe,
tu i ówdzie stały całkowicie lub częściowo opróżnione szklanki. Do tej pory podano dwa
posiłki. Przy ogromnym, wypukłym oknie stali pogrążeni w rozmowie Strażnicy Alis i Lysan;
obaj co chwila posyłali ciężkie znaczące spojrzenia w kierunku Kefiry. Za ich plecami
właśnie zachodziło słońce, a rozległa zatoka przybierała uroczy szkarłatny odcień. Widok
byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie szpeciły go ruchliwe, czarne punkciki śmigaczy,
strzegących bezpieczeństwa zebranych.
Szybko zapadał zmierzch, członkowie Rady niecierpliwie wiercili się w miękkich
rozłożystych fotelach, a Haviland Tuf wciąż się nie zjawiał.
– Na którą się zapowiadał? – zapytał po raz piąty Lord Strażnik Khem.
– Nie określił precyzyjnie czasu – odparła po raz piąty Kefira Qay.
Khem zmarszczył brwi i wymamrotał coś pod nosem.
Chwilę potem ożył jeden z leżących na stole komunikatorów. Lord Lysan podszedł
szybkim krokiem, wyłączył natarczywy sygnał i podniósł urządzenie do ust.
– Tak? Rozumiem. Znakomicie. Eskortujcie go na lądowisko, a potem od razu
przyprowadźcie tutaj. – Zastukał komunikatorem w blat stołu. Członkowie Rady umilkli i
odwrócili się w jego stronę. W pomieszczeniu zapadła cisza. – Jeden z patroli zauważył prom
Tufa. – Zerknął z ukosa na Kefirę Qay. – Nareszcie.
Strażniczka najchętniej znalazłaby się zupełnie gdzie indziej, byle jak najdalej stąd. Nie
dość, że Tuf kazał na siebie tak długo czekać, to za chwilę wkroczy majestatycznie do sali z
małym kotkiem wychylającym łebek z którejś z jego kieszeni. Próbowała kilka razy, ale nie
zdobyła się na odwagę, by powiedzieć zwierzchnikom, że Haviland Tuf zamierza ocalić
Namor, korzystając z pomocy małego, czarnego kotka. Wcisnęła się głębiej w fotel, pochyliła
głowę i bezwiednie przesuwała palcem po orlim nosie. Miała przeczucie, że będzie niedobrze.
Było jeszcze gorzej.
Lordowie czekali w milczeniu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do sali posiedzeń
wmaszerował Haviland Tuf w asyście czterech uzbrojonych wartowników. Przedstawiał sobą
tragiczny widok: przesiąknięte wodą buty wydawały mlaszczące odgłosy, długi, szary płaszcz
był powalany błotem. Tak jak się spodziewała, z lewej kieszeni wystawały łebek i górne łapki
Daksa. Ale Strażnicy nie patrzyli na kota, tylko na zabłocony, oblepiony zielonkawym
szlamem kamień wielkości ludzkiej głowy, który Tuf taszczył pod pachą. Z kamienia,
płaszcza i butów kapała brudna woda.
Tuf bez słowa podszedł do długiego stołu i położył na nim kamień, dopiero wtedy Kefira
dostrzegła wystające z prawie niewidocznej szczeliny końcówki bladych wiotkich macek i
zorientowała się, że to wcale nie kamień.
– Małż błotny! – powiedziała głośno ze zdumieniem.
Nic dziwnego, że zorientowała się dopiero po pewnym czasie. Do tej pory widywała te
stworzenia wyłącznie na talerzu, ugotowane, z usuniętymi mackami. Zazwyczaj podawano do
nich młotek i dłuto, ponieważ tylko za pomocą tych narzędzi można było rozbić twardą
skorupę, obok zaś stawiano talerzyki z masłem i przyprawami.
Pozostali Strażnicy jeszcze przez chwilę przyglądali się ociekającemu wodą i szlamem
obiektowi, a potem zaczęli mówić prawie jednocześnie:
– Przecież to małż błotny! Nic nie rozumiem...
– Co to ma znaczyć?
– Najpierw każe nam czekać cały dzień, a potem zjawia się umorusany od stóp do głów.
Moim zdaniem doszło do poważnego naruszenia...
– ...nie jadłem czegoś takiego już od...
– ... człowiek, który ma ocalić...
– Szaleństwo! Po prostu czyste szaleństwo!
– A co on ma w kieszeni? Słuchajcie, to się rusza! Słowo daję, widziałem, jak się rusza!
– Cisza! – ryknął Lysan. Gwar natychmiast ucichł, a Strażnicy jak jeden mąż spojrzeli w
jego kierunku. – Zebraliśmy się tutaj, tak jak sobie życzyłeś – zwrócił się lodowatym tonem
do Tufa. – Obiecałeś przedstawić nam rozwiązanie naszych problemów, a tymczasem
wygląda na to, że przyniosłeś nam kolację.
Ktoś parsknął śmiechem, ale szybko umilkł. Haviland Tuf zmarszczył brwi, spojrzał na
brudne ręce, wytarł je w płaszcz, po czym wyjął Daksa z kieszeni i postawił go na stole.
Kociak przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, a następnie leniwie skierował ku siedzącej w
pobliżu Strażniczce, która wybałuszyła z przerażeniem oczy i pospiesznie cofnęła się z
fotelem. Tymczasem Tuf zdjął przemoczony płaszcz, rozejrzał się za wieszakiem, a nie
znalazłszy go, przewiesił płaszcz przez lufę laserowej strzelby jednego z eskortujących go
żołnierzy.
– Szacowni Lordowie Strażnicy – zwrócił się do zebranych. – Mylicie się. To, co przed
sobą widzicie, bynajmniej nie jest waszą kolacją. W tym właśnie tkwią korzenie wszystkich
waszych problemów. Istota, którą wam dostarczyłem, jest ambasadorem wysoce rozumnej
rasy zamieszkującej wraz z wami planetę Namor. Niestety, nie udało mi się jeszcze poznać
nazwy tego gatunku, niemniej jednak zapewniam was, że jego pobratymcy nie byliby
zachwyceni, gdybyście go zjedli.

***

Minęło sporo czasu, zanim ktoś wreszcie przyniósł Lysanowi młotek, a i tak Lord
Strażnik musiał długo łomotać w stół, zanim wrzawa nieco ucichła, a uczestnicy posiedzenia
przynajmniej częściowo ochłonęli z wrażenia po nieoczekiwanym oświadczeniu. Tuf czekał
cierpliwie z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Wydaje mi się, że jestem państwu winien trochę bardziej szczegółowe wyjaśnienia –
powiedział, kiedy w sali zapadł względny spokój.
– Ty oszalałeś – stwierdził bezbarwnym głosem Lord Harvan, przenosząc spojrzenie z
małża na Tufa i z powrotem. – Zupełnie oszalałeś.
Haviland Tuf zgarnął Daksa ze stołu, ułożył go sobie w zagięciu ramienia i począł
głaskać po czarnym futrze.
– Nawet teraz, w chwili zwycięstwa, jesteśmy wykpiwani i obrażani – powiedział do
niego z powagą.
– To niemożliwe – oświadczył stanowczo Lysan. – Przed rozpoczęciem kolonizacji, a
także w jej trakcie, przeprowadziliśmy dokładne badania planety i stwierdziliśmy z całą
pewnością, że nie zamieszkuje jej żadna inteligentna rasa. Nie znaleźliśmy miast, dróg, ruin,
żadnych produktów technologii... Nigdzie, ani na powierzchni, ani w głębi morza.
– A nawet gdyby żyły tu inteligentne istoty – odezwała się przysadzista Strażniczka o
czerwonej twarzy – to na pewno nie byłyby nimi małże błotne. To prawda, mają mózgi
zbliżone rozmiarami do ludzkich, ale nic poza tym. Nie mają oczu, uszu ani nosów, ani
prawie żadnych organów czuciowych. Wszystko, czym dysponują, to te cieniutkie macki,
zbyt słabe, żeby poruszyć średnio ciężki kamień, w związku z czym służą niemal wyłącznie
do zakotwiczenia ich na dnie morza. Są obojnakami o bajecznie prostej budowie ciała, a
przemieszczają się tylko w pierwszym miesiącu życia, bo potem, kiedy skorupa stwardnieje,
stają się zbyt ciężkie. Przyrastają do dna i trwają tam bez ruchu setki lat.
– Tysiące, szanowna pani – poprawił ją Haviland Tuf. – To nadzwyczaj długowieczne
stworzenia. Fakty, które byliście uprzejmi przedstawić, oczywiście są prawdziwe, ale
wyciągnęliście z nich państwo błędne wnioski. Zaślepiły was wojenny zapał i lęk. Gdybyście
spróbowali spojrzeć na problem z większej perspektywy, tak jak ja to uczyniłem, bez
wątpienia nawet najbardziej zacietrzewieni spośród was zrozumieliby, że wasze problemy nie
są i nie mogą być spowodowane naturalnymi przyczynami. Tylko celowe działania umysłów
dysponujących godną podziwu inteligencją mogły doprowadzić do aż tak tragicznych
następstw.
– Chyba nie chcesz, byśmy uwierzyli, że... – odezwał się jeden ze Strażników, ale Tuf nie
pozwolił mu dokończyć.
– Proszę mi wybaczyć, ale teraz ja mówię. Jeśli nikt nie będzie mi przerywał, postaram
się wszystko wyjaśnić. Potem odbiorę należną zapłatę i wyruszę w drogę, wy zaś
zdecydujecie, czy chcecie mi wierzyć. – Spojrzał kociakowi w oczy. – Idioci, Dax –
stwierdził ze smutkiem. – Gdziekolwiek się ruszymy, wszędzie spotykamy idiotów. –
Przeniósł wzrok z powrotem na zgromadzonych wokół stołu Strażników Namoru. – Jak już
wspomniałem, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że mamy do czynienia z celowym,
przemyślanym działaniem wysoce inteligentnej formy życia. Problem polegał na jej
znalezieniu. Prześledziłem dokonania waszych biologów, zapoznałem się z dziełami
systematyzującymi waszą florę i faunę, odtworzyłem wiele endemicznych gatunków na
pokładzie „Arki”. Niestety, bez rezultatu. Zgodnie z powszechnie przyjętą opinią, inteligentne
formy życia charakteryzują się dużym mózgiem, ruchliwością, zdolnością odbierania
wielorakich bodźców ze środowiska oraz chwytnymi narządami stanowiącymi odpowiednik
naszego przeciwstawnego kciuka. W trakcie moich badań stwierdziłem ponad wszelką
wątpliwość, że na Namorze nie istnieje stworzenie dysponujące tymi wszystkimi atrybutami.
Ponieważ jednak nadal byłem przekonany o słuszności mojej teorii, nie pozostało mi nic
innego jak, z braku oczywistych kandydatów, zająć się tymi mniej obiecującymi.
Zacząłem od szczegółowego zapoznania się z historią konfliktu i od razu zwróciłem
uwagę na kilka dość oczywistych luk w waszym rozumowaniu. Wszyscy zgodnym chórem
twierdzicie, że gnębiące was potwory wynurzyły się z morskich głębin, ale czy ktoś zadał
sobie trud, by sprawdzić, gdzie pojawiły się po raz pierwszy? Otóż nie gdzie indziej jak na
przybrzeżnych płyciznach, gdzie łowicie najwięcej ryb i zakładacie morskie farmy. Jaką
wspólną cechę mają te rejony? Oczywiście obfitość form życia, tyle że nie tych samych form.
Na przykład gatunki, od których aż roi się wokół Nowej Atlantydy, w ogóle nie pokazują się
w okolicy Złamanej Ręki. Odkryłem tylko dwa wyjątki od tej reguły, dwa gatunki, których
przedstawicieli można spotkać we wszystkich akwenach: małże błotne, setki lat tkwiące bez
ruchu w morskim dnie, oraz istoty, które pierwsi osadnicy ochrzcili mianem krążowników.
Odwieczni władcy tej planety nazywają je... strażnikami.
Później wystarczyło już tylko dopracować szczegóły teorii, która całkowicie potwierdziła
moje podejrzenia. Z pewnością doszedłbym do tych wniosków znacznie prędzej, gdyby nie
brutalna interwencja oficera łącznikowego Qay, która najpierw z uporem godnym lepszej
sprawy uniemożliwiała mi należytą koncentrację, potem zaś uciekła się do ordynarnego
szantażu, zmuszając mnie do masowej produkcji szarych krakenów, szybujących płaszczek
oraz mnóstwa innych, równie mało sympatycznych stworzeń. W przyszłości jak ognia będę
się wystrzegał oficerów łącznikowych w ogóle, a takich jak ona w szczególności.
W pewnym sensie jednak te niefortunne eksperymenty okazały się nie całkiem
bezużyteczne, utwierdziły mnie bowiem w przekonaniu o trafności takiego rozumowania.
Podniesiony na duchu, kontynuowałem pracę. Szczegółowe badania pozwoliły mi stwierdzić,
że najwięcej potworów spotykano właśnie w pobliżu stanowisk małży błotnych, tam również
dochodziło do najczęstszych i najbardziej krwawych starć. Wszystko wskazywało na to, że
właśnie te istoty, traktowane jako najłatwiej dostępne źródło pożywienia, są waszymi
prawdziwymi wrogami. Ale jak to było możliwe? Istotnie, dysponowały pokaźnymi
mózgami, natura pozbawiła je jednak wszelkich innych atrybutów, które przywykliśmy
kojarzyć ze stworzeniami obdarzonymi inteligencją. I o to właśnie chodzi, czcigodne panie i
panowie! Najwyraźniej ich intelekt objawiał się w sposób zupełnie inny od tego, do jakiego
zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jakie rozumne stworzenie może żyć pod powierzchnią morza,
nieruchome, ślepe, głuche, pozbawione kontaktu z otaczającym go środowiskiem? Długo
rozmyślałem nad tym pytaniem, aż wreszcie znalazłem odpowiedź. Jest zaskakująco prosta.
Otóż takie stworzenie musi korzystać z nieznanego nam sposobu komunikowania się z
otoczeniem i odbierania bodźców. Sposobem tym jest telepatia. Zaiste, im dłużej
zastanawiałem się nad problemem, tym bardziej oczywiste wydawało mi się znalezione
przeze mnie rozwiązanie.
Później nie pozostało mi nic innego, jak tylko przeprowadzić eksperyment, który
jednoznacznie rozstrzygnie moje i państwa wątpliwości. W tym celu powołałem do życia
Daksa. Musicie państwo wiedzieć, że wszystkie koty są początkującymi telepatami. Dawno
temu, podczas Wielkiej Wojny siły Imperium starły się z istotami dysponującymi
przerażającymi zdolnościami parapsychicznymi – Umysłami z Hranganu oraz odduszaczami
githyanki. Szukając sposobu rozprawienia się z groźnymi przeciwnikami, genetycy rozpoczęli
eksperymenty z kotami i doprowadzili do znacznego wzmocnienia ich zdolności
telepatycznych. Zmodyfikowane genetycznie koty, takie jak obecny tu Dax, bez trudu mogą
nawiązać myślową łączność z człowiekiem.
– Chcesz powiedzieć, że ten zwierzak czyta w naszych umysłach? – zapytał podejrzliwie
Lysan.
Tufowi nawet nie drgnęła powieka.
– Obawiam się, że miałby poważne kłopoty z ich odnalezieniem, ale w tej chwili to
najmniej istotna sprawa. Znacznie ważniejsze jest to, że za pośrednictwem Daksa zdołałem
nawiązać kontakt z prastarymi istotami, określanymi przez was mianem małży błotnych.
Od niezliczonych tysiącleci w ciszy i spokoju żyły w ciepłym oceanie, który pokrywa
większą część tej planety. Są rasą powolną, o filozoficznym nastawieniu do życia. Wszyscy
jej członkowie mają ze sobą stały kontakt, w związku z czym każdy jest równocześnie
niezależną jednostką i częścią składową ogromnego, kolektywnego umysłu. W pewnym
sensie są nieśmiertelni, doświadczenie jednego z nich staje się bowiem od razu własnością
wszystkich, natomiast śmierć jednego elementu nie wpływa w żaden sposób na
funkcjonowanie całości. Życie na morskim dnie nie obfituje jednak w dramatyczne
wydarzenia, w związku z czym mogli spokojnie oddawać się filozoficznym rozmyślaniom
oraz śnić trwające latami, przedziwne, zielone sny, których ani wy, ani ja nigdy nie zdołamy
zrozumieć. Trochę przypominają muzyków grających na bezgłośnych instrumentach.
Wspólnie tkają nie mające początku ani końca monumentalne symfonie snów.
Od milionów lat – aż do pojawienia się ludzi – nie musieli z nikim walczyć, ale w
zamierzchłej przeszłości było zupełnie inaczej. W tamtej odległej epoce w oceanie aż roiło się
od stworzeń, którym co najmniej tak samo jak wam przypadły do gustu walory smakowe
flegmatycznych filozofów. Ponieważ już wtedy doskonale znali tajemnice genetyki i
ewolucji, wspólnym wysiłkiem sprzęgniętych umysłów zdołali wpłynąć na materię życia i
nadać jej pożądany kształt. W ten sposób stworzyli sobie strażników, groźnych drapieżców,
dla których jedynym celem istnienia jest obrona ich twórców. Strażnikami tymi są istoty
zwane przez was krążownikami. Od tamtej pory aż do niedawna krążowniki strzegły spokoju
myślicieli, ci zaś bez przeszkód mogli oddawać się swym ulubionym zajęciom.
Potem zjawiliście się wy. Przybyliście z Aquariusa i Starego Posejdona i od razu
wzięliście się ostro do roboty. Łowiliście ryby, zakładaliście morskie farmy, bardzo prędko
odkryliście walory smakowe błotnych małży. Minęło wiele lat, zanim pogrążeni w
rozmyślaniach prawowici władcy planety zorientowali się, że dzieje się coś niedobrego, i
doświadczyli nie lada szoku. Wyobraźcie sobie tylko: za każdym razem, kiedy wrzucaliście
któregoś z nich do wrzątku, wszyscy współuczestniczyli w jego agonii. Z pewnością doszli do
wniosku, że na lądzie, którym do tej pory w ogóle się nie interesowali, zamieszkał jakiś
przerażający drapieżnik. Nawet nie zaświtało im podejrzenie, że możecie być myślącymi
istotami, im bowiem koncepcja inteligentnego gatunku pozbawionego zdolności
telepatycznych wydaje się równie obca jak nam myśl o rozumnych stworzeniach
pozbawionych wzroku, węchu i słuchu, nieruchomych, a do tego jadalnych. W ich pojęciu
wszystko, co się porusza, dokonuje przemieszczeń obiektów i zjada inne istoty, jest
zwierzęciem, niczym więcej.
Resztę wiecie, albo przynajmniej możecie się domyślać. Myśliciele nigdy nie spieszą się
z działaniem. Początkowo po prostu was ignorowali, przekonani, że ekosystem sam upora się
z dokuczliwym wynaturzeniem. Tak się jednak nie stało. Z ich punktu widzenia nie mieliście
żadnych naturalnych wrogów. Rozmnażaliście się w szybkim tempie, rozprzestrzenialiście się
coraz bardziej, coraz więcej umysłów milkło na zawsze. W końcu nie pozostało im nic
innego, jak tylko sięgnąć po wypróbowane sposoby z zamierzchłej przeszłości. Przyspieszyli
tempo rozwoju i rozmnażania swoich strażników, ale nawet te groźne istoty, które ongiś bez
trudu dawały sobie radę z każdym zagrożeniem, nie mogły wam sprostać. W związku z tym
myśliciele musieli zmienić strategię. Ich umysły przerwały tkanie kolejnej monumentalnej
symfonii, zaczęły badać i analizować, a potem przystąpiły do tworzenia nowych strażników –
takich, którzy byliby w stanie uchronić ich przed niebezpieczeństwem. Początkowo odnosili
znaczne sukcesy, ale kiedy zjawiłem się tu na „Arce” i Kefira Qay wymusiła na mnie
rozpoczęcie masowej produkcji przerażających biologicznych narzędzi zabijania, zostali
zepchnięci do defensywy. Dotychczasowa walka zahartowała ich jednak na tyle, że coraz
łatwiej przychodziło im znajdowanie odpowiedzi na moje posunięcia. Nawet teraz, kiedy
dyskutujemy w tej potężnej wieży, w morskiej toni powstają kolejne okrutne potwory, które
już niebawem zaczną was gnębić, chyba że wcześniej zawrzecie pokój. Decyzja należy do
was. Ja, skromny inżynier ekolog, nigdy nie ośmieliłbym się dyktować wam, co macie robić.
Pozwolę sobie jedynie podpowiedzieć, że moim zdaniem, pokój jest dla was jedyną nadzieją.
Dlatego właśnie, zadając sobie sporo trudu, wydobyłem z morskiego dna tego oto ambasadora
i przyniosłem go tutaj. Wśród marzycieli panuje teraz nie lada zamęt, kiedy bowiem po raz
pierwszy nawiązali kontakt z umysłem Daksa, ich świat uległ raptownemu rozszerzeniu.
Dzisiaj po raz pierwszy dowiedzieli się o istnieniu gwiazd, dzisiaj też przekonali się, że nie są
jedynymi rozumnymi mieszkańcami kosmosu. Przypuszczam, że będą rozsądnymi
negocjatorami, jako że obszary lądowe są im zupełnie niepotrzebne, ryb zaś, zamieszkujących
razem z nimi ocean, nie traktują jako pożywienia. Oddaję wam do dyspozycji Daksa, jak
również moją skromną osobę. Czy możemy od razu przystąpić do rozmów?
Kiedy Haviland Tuf umilkł, w sali posiedzeń zapadła głucha cisza. Milczenie trwało
minutę, dwie, pięć... Cześć członków Rady wpatrywała się w nieruchomą twarz Tufa, inni
gapili się z niedowierzaniem na wilgotną, pokrytą szlamem skorupę.
Pierwsza odzyskała głos Kefira Qay.
– Czego... Czego chcą? – zapytała schrypniętym głosem.
– Chodzi im głównie o to, żebyście przestali je zjadać – odparł Haviland Tuf. – Wydaje
mi się, że to rozsądna propozycja. Jak brzmi wasza odpowiedź?

***

– Dwa miliony kredytek to stanowczo za mało – oświadczył Tuf jakiś czas później w
centrali łączności „Arki”. Dax rozłożył się mu na kolanach, nie wykazując nawet setnej części
energii, którą kipiały pozostałe koty. Podejrzliwość i Wrogość dokazywały jak szalone,
ganiając się między konsoletami i ekranami.
Na twarzy widocznej na głównym ekranie Kefiry Qay pojawił się nieprzyjemny grymas.
– O co ci chodzi? – zapytała podejrzliwie. – Przecież na taką kwotę opiewała nasza
umowa. Jeśli chcesz nas wykiwać, to...
– Wykiwać! – westchnął Haviland Tuf. – Słyszałeś, Dax? Po tym wszystkim, czego
dokonaliśmy, na nasze głowy wciąż sypią się obelgi i oskarżenia! Zaiste. – Przeniósł wzrok z
powrotem na ekran. – Strażniczko Qay, doskonale pamiętam, jaką cenę ustaliliśmy. Za dwa
miliony kredytek dogłębnie przeanalizowałem sytuację, rozwiązałem wasze problemy i
dostarczyłem wam tłumaczy, dzięki którym będziecie mogli bez trudu porozumiewać się ze
współmieszkańcami Namoru. Dysponujecie teraz dwudziestoma pięcioma telepatycznymi
kotami, po jednym dla każdego członka Rady Naczelnej. Już niedługo, naturalnym biegiem
rzeczy, będzie ich więcej. Ponieważ w głębi serca jestem bardziej filantropem niż
biznesmenem, dodatkowo pozwoliłem pani zatrzymać Głupotę, która, z bliżej nie znanych mi
przyczyn, poczuła do pani przedziwny sentyment. Za to również nie domagam się zapłaty.
– W takim razie, dlaczego żądasz dodatkowych trzech milionów?
– Jest to rekompensata za całkowicie zbędne wydatki, do których poniesienia zostałem
podstępnie zmuszony – odparł spokojnie Tuf. – Życzy sobie pani szczegółowego wykazu?
– Oczywiście! – parsknęła.
– Bardzo proszę, oto on. Rekiny, barakudy, olbrzymie ośmiornice, orki, szare krakeny,
błękitne krakeny, pijawki, meduzy to okazy, za które życzę sobie po dwadzieścia tysięcy za
sztukę. Ryby-fortece, pięćdziesiąt tysięcy za sztukę. Cienie zagłady po osiemdziesiąt
tysięcy...
Wyliczanie trwało bardzo długo. Kiedy Tuf wreszcie skończył, Kefira Qay wycedziła
lodowatym tonem:
– Przedstawię twoje żądania Radzie Naczelnej, ale od razu powiem ci, że moim zdaniem
są nieuzasadnione i wygórowane, a poza tym nasz budżet nie zniósłby takiego wydatku.
Możesz sobie wisieć na orbicie nawet sto lat, a i tak nie dostaniesz pięciu milionów kredytek.
Haviland Tuf bezradnie rozłożył ręce.
– Wygląda więc na to, że przez moją naiwność poniosę kolejną stratę. Twierdzi pani
stanowczo, że mi nie zapłacicie?
– Zapłacimy dwa miliony. Tyle, na ile się umówiliśmy.
– Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z tą okrutną i niesprawiedliwą
decyzją i potraktować ją jako jeszcze jeden dowód na okrucieństwo praw rządzących życiem.
Niech i tak będzie. – Pogłaskał drzemiącego Daksa. – Powiada się, że ci, co nie potrafią
wyciągać wniosków z historii, są zmuszeni powtarzać jej błędy. To wszystko moja wina.
Przecież nie dalej jak kilka miesięcy standardowych temu oglądałem historyczny dramat, w
którym przedstawiono niemal identyczną sytuacje: biowojenna jednostka bardzo podobna do
„Arki” uwolniła pewną małą planetkę od dokuczliwego szkodnika, a nieuczciwy rząd
odmówił uiszczenia pełnej zapłaty. Gdybym był sprytniejszy, zażądałbym całej należności z
góry. – Westchnął głęboko. – Niestety, nie byłem wystarczająco sprytny, w związku z czym
teraz muszę ponieść konsekwencje. – Przeniósł wzrok na ekran i spojrzał Strażniczce prosto
w oczy. – Być może wasza Rada Naczelna zechciałaby obejrzeć to interesujące dzieło,
naturalnie wyłącznie w celach rozrywkowych. Jest sprawnie zrealizowane z udziałem
utalentowanych aktorów, a co najważniejsze, prezentuje pełnię destrukcyjnych możliwości
biowojennych jednostek operacyjnych Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Tytuł brzmi:
Zagłada Hamelin.

***

Jasne, że mu zapłacili.

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik


Część VII

Syrenia pieśń Hollywood


Syrenia pieśń Hollywood

Kiedy byłem w siódmej klasie, moim ulubionym serialem telewizyjnym była Strefa
mroku. Nawet mi się wówczas nie śniło, że pewnego dnia będę pisał do niej scenariusze.
Powiedzmy sobie jasno, że mówimy tu o dwóch zupełnie różnych serialach. Muszę
wyglądać znacznie starzej, niż mi się zdaje, bo gdy wspominam, że pracowałem dla Strefy
mroku, czasami słyszę w odpowiedzi: „Och, kochałem ten serial. I jak się panu
współpracowało z Rodem Sterlingiem?” (niezorientowani zawsze dodają „t” do nazwiska
Roda Serlinga).
Ja również kochałem ten serial, ale muszę z przykrością przyznać, że nigdy nie
współpracowałem z Rodem Sterlingiem, ani nawet z Rodem Serlingiem. Za to
współpracowałem z Philem DeGuere’em, Jimem Crockerem, Alanem Brennertem,
Rockne’em S. O’Bannonem i Michaelem Cassuttem, a także z całą masą znakomitych
aktorów i reżyserów podczas krótkotrwałego (ku wielkiemu żalowi widzów) powrotu Strefy
mroku na ekrany w latach 1985-1987. Nazwijmy ją SM-2. (Od tego czasu były jeszcze dwa
następne powroty, SM-3 i SM-4, ale o nich nie wspomina się w dobrze wychowanym
towarzystwie).
To Rockowy Armagedon spowodował, że trafiłem do Strefy mroku. Ta opublikowana
przez Poseidon Press w roku 1983 powieść miała stać się przełomem w mojej karierze i
zrobić ze mnie autora bestsellerów. Byłem z niej bardzo dumny, a mój agent i redaktor
również mieli wielkie oczekiwania. Poseidon zapłacił mi diabelnie wysoką zaliczkę, a ja
natychmiast kupiłem sobie większy dom.
Armagedon otrzymał trochę znakomitych recenzji. Był nominowany do World Fantasy
Award, ale nie zdobył nagrody, która przypadła znakomitej powieści Johna M. Forda The
Dragon Waiting. A potem umarł śmiercią naturalną. Miał wszystkie cechy, jakie powinien
mieć bestseller, poza jedną. Nikt nie chciał go kupować. Nie tylko nie podążył za sukcesem
Ostatniego rejsu „Fevre Dream”, ale sprzedawał się kiepsko w twardej oprawie, a wręcz
fatalnie w miękkiej. Pełen zakres katastrofy uświadomiłem sobie dopiero w roku 1985, kiedy
Kirby spróbował sprzedać moją piątą, jeszcze nieukończoną powieść, Black and White and
Red All Over, i przekonał się, że ani Poseidon, ani żadne inne wydawnictwo nie zamierza
złożyć oferty.
Ale choć Rockowy Armagedon zatrzasnął przede mną jedne drzwi, jednocześnie otworzył
inne. Mimo że książka sprzedawała się fatalnie, miała garstkę zagorzałych fanów. Jednym z
nich był Phil DeGuere, twórca i producent popularnego serialu telewizyjnego Simon & Simon.
DeGuere był wielkim fanem rocka, zwłaszcza Grateful Dead. Kiedy nasz wspólny agent
Marvin Moss pokazał mu książkę, DeGuere ujrzał w niej materiał na film i zakupił opcję.
Postanowił, że sam napisze scenariusz i wyreżyseruje film, a sceny wielkich koncertów
nakręci na występach Grateful Dead.
Zdarzało mi się już przedtem sprzedawać opcje do filmów. Moja rola z reguły
ograniczała się do podpisania umowy i odebrania czeku. Phil DeGuere był jednak inny.
Ledwie atrament na kontrakcie zdążył wyschnąć, a on już kupił mi bilet do Los Angeles i
umieścił mnie na kilka dni w hotelu, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać o książce i o
tym, jak ją zekranizować. Phil napisał potem kilka wersji scenariusza, ale żadne studio nie
chciało sfinansować produkcji i film nie powstał. W tym czasie poznaliśmy się jednak lepiej...
i kiedy w 1985 Phil postanowił ożywić Strefę mroku dla CBS, zadzwonił do mnie z pytaniem,
czy chciałbym spróbować napisać scenariusz.
Co dziwne, nie zgodziłem się od razu. Co prawda oglądałem telewizję od dziecka, ale
nigdy do niej nie pisałem, nigdy nie chciałem tego robić, nie miałem pojęcia o pisaniu
scenariuszy, a nawet nie wiedziałem, jak taki scenariusz wygląda. Poza tym ciągle słyszy się
budzące grozę opowieści o pisaniu dla Hollywood. W końcu czytałem Glass Teat Harlana
Ellisona. Czytałem nawet The Other Glass Teat i wiedziałem, jaki to zwariowany świat.
Z drugiej strony, lubiłem i szanowałem Phila, a wśród jego współpracowników był Alan
Brennert, kolejny pisarz, którego podziwiałem. Zresztą DeGuere ściągnął również Harlana
Ellisona jako autora i konsultanta. Może z tą nową Strefą mroku będzie inaczej. Prawdę
mówiąc, potrzebowałem też pieniędzy. W owym okresie pisałem jak szalony kolejne
opowiadania o Havilandzie Tufie, żeby wypełnić książkę i mieć za co spłacać hipotekę, ale
Black and White and Red All Over w dalszym ciągu się nie sprzedało i moja kariera
powieściopisarza leżała w gruzach. Gdy nadal się wahałem, Phil przechylił szalę, obiecując
damie mojego serca, Parris, prawo wstępu za kulisy podczas wszystkich koncertów Grateful
Dead, jakie tylko zechcemy obejrzeć. Takiej propozycji nie sposób było odrzucić.
Przesłał mi pocztą skrypt serialu oraz serię próbek scenariuszy, a ja wysłałem do niego
stos odbitek i kserokopii opowiadań, z których moim zdaniem można by zrobić dobre odcinki
Strefy mroku. Ponieważ nigdy jeszcze nie pisałem scenariusza dla telewizji, chciałem sobie
ułatwić zadanie, zaczynając od adaptacji, nie od oryginalnej historii. W ten sposób mógłbym
się skoncentrować na opanowaniu formy, zamiast tworzyć własną fabułę, postacie i dialogi.
Za adaptacje płacono mniej niż za oryginalne scenariusze, ale ja myślałem przede wszystkim
o tym, żeby nie wyjść na kompletnego durnia, a dopiero potem o zarabianiu pieniędzy.
DeGuere’owi spodobały się niektóre z przysłanych przeze mnie opowiadań. Kilka z nich
stało się potem odcinkami SM-2. Część zaadaptowałem ja, a pozostałe inni autorzy. Na
początek przypadło mi opowiadanie Nackles, bożonarodzeniowy horror autorstwa pisarza
nazwiskiem Curt Clark. Wygrzebałem go w mało znanej antologii Terry’ego Carra.
Nackles to jeden z tych pomysłów, które każą człowiekowi walnąć się w głowę i
zawołać: „Dlaczego ja na to nie wpadłem?!”. Każdy bóg musi mieć swojego diabła. Nackles
był przeciwieństwem Świętego Mikołaja. W Wigilię Bożego Narodzenia, gdy Święty Mikołaj
lata nad światem w swych saniach i schodzi do domów przez kominy, żeby zostawiać
prezenty dla grzecznych chłopców i dziewczynek, Nackles jeździ pogrążonymi w
nieprzeniknionej ciemności podziemnymi tunelami drezyną zaprzężoną w białe, ślepe kozy i
wczołguje się do domów przez paleniska pieców, żeby wsadzać niegrzecznych chłopców i
dziewczynki do wielkiego, czarnego wora.
Byłem zachwycony dokonanym przez Phila wyborem. Wydawało mi się, że Nackles jest
idealnym materiałem dla Strefy mroku, pod warunkiem wiernej adaptacji. Czułem też niejaką
przyjemność na myśl, jak bardzo ucieszy się Curt Clark, zapomniany, nikomu nie znany
pisarz, na wiadomość, że jego opowiadanie sprzedano do telewizji. Wyobrażałem sobie, że
uczy on angielskiego w prowincjonalnym college’u, gdzieś w Pipidówce w stanie
Pensylwania albo w Wygwizdowie w stanie Wisconsin.
Okazało się, że Curt Clark to pseudonim Donalda E. Westlake’a, bardzo popularnego
autora serii o Dortmunderze i setki innych znakomitych powieści kryminalnych, z których
połowę już sfilmowano. Gdy już nabyto prawa i podpisałem umowę, dowiedziałem się też, że
Strefa mroku nie chce wiernej adaptacji opowiadania Westlake’a. Producentom serialu
spodobał się pomysł przeciwieństwa Świętego Mikołaja, ale nie cała reszta: brutalny ojciec,
była gwiazda futbolu, który wymyślił Nacklesa, by straszyć nim swe dzieci, jego żona i
dzieciaki oraz szwagier, który jest narratorem opowieści. Powiedziano mi, że wszystko to
musi zniknąć. Musiałem wymyślić nową historię o Nacklesie i zaprezentować ją do
akceptacji, zanim będę mógł przystąpić do pracy nad scenariuszem.
(Jak widzicie, adaptacje wcale nie okazały się łatwiejsze).
Przyszło mi do głowy kilka pomysłów na Nacklesa. Jeden czy dwa spisałem jako
regularne propozycje, a pozostałe opowiedziałem Harlanowi przez telefon. Żaden z nich mu
się nie spodobał. Po jakimś miesiącu dotarłem do ściany. Nie miałem już nowych koncepcji i
byłem przekonany, że najlepszym sposobem na wykorzystanie tego materiału jest ten, którego
Westlake użył w swym opowiadaniu. Harlan był tak samo sfrustrowany jak ja i odnosiłem
wrażenie, że Phil DeGuere jest gotów podziękować mi za współpracę.
I wtedy Harlanowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Był też inny odcinek, który
sprawiał kłopoty, stworzona na potrzeby serialu historia pod tytułem The Once and Future
King, mówiąca o impersonatorze Elvisa, który podróżuje w czasie w przeszłość i styka się
twarzą w twarz z oryginałem. Pisarz nazwiskiem Bryce Maritano stworzył już kilka wersji
scenariusza, ale DeGuere i jego ludzie uważali, że tekst wymaga dalszej pracy. Wiedziałem
co nieco o rock and rollu, czego świadectwem może być Rockowy Armagedon, Harlan
zasugerował więc, że się zamienimy. On zajmie się Nacklesem, a ja scenariuszem napisanym
przez Maritano. Phil doszedł do wniosku, że warto spróbować i zamiany dokonano... z
poważnymi konsekwencjami dla wszystkich zainteresowanych.
Stworzona przez Harlana Ellisona opowieść o Nacklesie jest równie przerażająca jak jej
bohater. Jego podejście do tego opowiadania spotkało się z większą aprobatą od mojego.
Scenariusz powstał i dano mu zielone światło. W roli głównej obsadzono Eda Asnera, a
reżyserować miał sam Harlan. Dodał on jednak do opowiadania Westlake’a nowy element,
który wzbudził gniew cenzorów CBS i podczas wstępnych przygotowań Nacklesa zatrzymała
z hukiem Rada Programowa. Zainteresowani mogą znaleźć opowiedzianą ze wszystkimi
nieprzyjemnymi szczegółami historię tego, co wydarzyło się później, w zbiorze Harlana
Slippage (Houghton Mifflin, 1998). Znajduje się tam też oryginalne opowiadanie Westlake’a i
scenariusz Harlana. Choć Phil i Harlan starali się w dobrej wierze wyjść naprzeciw
postulatom CBS, cenzorzy pozostali nieubłagani. Kręcenie Nacklesa wstrzymano, a Harlan
opuścił serial.
Tymczasem ja siedziałem sobie spokojnie w domu w Santa Fe, półtora tysiąca
kilometrów od tych burz, i czytałem o Królu. Elvis przyćmił Nacklesa w moim umyśle.
Napisałem konspekt The Once and Future King, a gdy go zaakceptowano, zabrałem się do
roboty nad scenariuszem. To był pierwszy scenariusz w moim życiu, trwało to więc dłużej,
niż powinno. Pełen obaw wysłałem tekst do Strefy mroku. Byłem przekonany, że jeśli Philowi
nie spodoba się to, co napisałem, mój pierwszy scenariusz będzie zarazem ostatnim.
Spodobało mu się. Nie do tego stopnia, żeby skierował pierwszą wersję do produkcji
(szybko się nauczyłem, że w Hollywood nigdy żaden scenariusz nie podoba się nikomu aż tak
bardzo), ale wystarczająco, by oferował mi stałe miejsce w ekipie. Po aferze z Nacklesem
Harlan opuścił Strefę mroku i mieli teraz za mało ludzi. Nagle znalazłem się w krainie cienia i
substancji, przedmiotów i myśli, gdzieś między otchłanią ludzkich lęków a szczytem ludzkiej
wiedzy: w Studio City w Kalifornii.
Zacząłem pracę dla serialu pod koniec pierwszego sezonu, jako skromny staff writer
(wiadomo, że pozycja jest niska, jeśli w skład jej nazwy wchodzi słowo „pisarz”). Pierwszy
kontrakt zawarłem na sześć tygodni i nawet to brzmiało optymistycznie. Po mocnym starcie
oglądalność SM-2 cały czas spadała i nikt nie wiedział, czy CBS zdecyduje się przedłużyć
serial na drugi sezon. Zacząłem pracę od przygotowania kilku kolejnych wersji The Once and
Future King, a potem przeszedłem do następnych scenariuszy: adaptacji Ostatniego obrońcy
Camelotu Rogera Zelazny’ego oraz Lost and Found Phyllis Eisenstein. Sześć tygodni
rozmów z DeGuere’em, Crockerem, Brennertem i O’Bannonem, czytania scenariuszy,
sporządzania notatek, wysiadywania na zebraniach i przyglądania się kręceniu filmów
nauczyło mnie więcej, niż nauczyłbym się przez sześć lat w Santa Fe. Żaden z moich
scenariuszy nie poszedł do produkcji, aż wreszcie pod sam koniec przyszła kolej na
Ostatniego obrońcę Camelotu.
Casting, budżet, spotkania kończące przygotowania do produkcji, współpraca z
reżyserem – wszystko to było dla mnie nowością. Mój scenariusz był za długi i wymagał zbyt
wysokiego budżetu. Okazało się to cechą charakterystyczną całej mojej kariery w filmie i
telewizji. Wszystkie moje scenariusze były za długie i wymagały zbyt wysokiego budżetu.
Starałem się informować Rogera Zelazny’ego o wszystkich zmianach, które musieliśmy
wprowadzić, żeby nie spotkało go nieprzyjemne zaskoczenie, kiedy zobaczy, co się stało z
jego opowiadaniem. Pewnego dnia nasz producent wykonawczy, Harvey Frand, podszedł do
mnie z przygnębioną miną.
– Możesz dostać konie – oznajmił mi – albo możesz dostać Stonehenge. Ale nie i jedno, i
drugie.
To był ciężki wybór, zapytałem więc o to Rogera.
– Stonehenge – zdecydował natychmiast i tak też się stało.
Zbudowali je na scenie dźwiękowej za moim gabinetem, z drewna, gipsu i malowanego
płótna. Gdyby na scenie były konie, Stonehenge drżałoby jak listek za każdym razem, kiedy
któryś z nich przemknąłby obok, ale bez koni fałszywe kamienie wyglądały całkiem nieźle.
Gorzej, niestety, było z niebezpiecznymi ujęciami. Reżyser chciał widzieć twarz sir Lancelota
podczas decydującej walki, co oznaczało, że trzeba zdjąć zasłonę z hełmu Richarda Kileya... a
także zastępującego go kaskadera. Wszystko szło dobrze aż do chwili, gdy ktoś machnął
mieczem w niewłaściwym kierunku i uciął kaskaderowi nos.
– Nie cały nos – wyjaśnił mi Harvey Frand. – Tylko koniuszek.
Ostatniego obrońcę Camelotu nadano 11 kwietnia 1986 roku, jako część ostatniego
odcinka pierwszego sezonu. Po zakończeniu zdjęć wróciłem do Santa Fe, nie wiedząc, czy
serial będzie kontynuowany. Mogło się okazać, że to koniec mojej krótkiej kariery w
telewizji.
Gdy jednak w maju ogłoszono program na jesień, okazało się, że CBS postanowiło
kontynuować Strefę mroku. Dostałem awans ze staff writera na story editora i wróciłem do
Studio City. Podczas prac nad drugim, skróconym sezonem dołączyło do nas kilku nowych
pisarzy i producentów, przede wszystkim Michael Cassutt, który zajął moje miejsce u
podstawy drabiny służbowej jako skromny staff writer. Jego gabinet sąsiadował z moim. Był
niski, cyniczny, utalentowany i dowcipny; znał też wszystkie osobliwe zwyczaje panujące w
Hollywood. Pokazał mi, jak zdobyć dla siebie lepszy gabinet (przyjść wcześniej do pracy i
zająć go), a także pomagał mi w próbach nauczenia papugi kakadu Phila DeGuere’a
mówienia: „Głupi pomysł”. Uważaliśmy, że to bardzo ożywiłoby zebrania.
Drugi sezon SM-2 zaczął się dla mnie świetnie. Oba scenariusze mojego autorstwa
pozostałe po pierwszym sezonie – Lost and Found oraz The Once and Future King poszły do
realizacji, a ten drugi miał stanowić otwarcie nowego sezonu. Jako story editor miałem więcej
obowiązków, musiałem przerabiać teksty napisane przez innych, ale za to bardziej liczono się
z moim zdaniem podczas zebrań. Napisałem też dwa nowe scenariusze. The Toys of Caliban
był kolejną adaptacją, tym razem opowiadania Terry’ego Matza, natomiast Mniej uczęszczana
droga, którą tu znajdziecie, była pierwszym (i ostatnim) oryginalnym scenariuszem
napisanym przeze mnie do Strefy mroku. Jej pomysł zrodził się w mojej głowie kilka lat
wcześniej. To miało być opowiadanie przeznaczone do antologii na temat wojny
wietnamskiej, ale w końcu go nie napisałem.
W serii takiej jak Strefa mroku prawdziwymi gwiazdami są opowiadane historie. Nie
mieliśmy sławnych aktorów pobierających co tydzień wygórowane gaże, pojawiających się
we wszystkich odcinkach postaci ani ciągłej fabuły. Za to udawało nam się niekiedy
przyciągnąć aktorów i reżyserów, którzy nigdy nie zgodziliby się pojawić w
konwencjonalnym serialu. W wypadku Mniej uczęszczanej drogi miałem naprawdę wielkie
szczęście. Mój scenariusz wysłano Wesowi Cravenowi. Spodobał mu się i zgodził się
reżyserować.
Mówimy tu o telewizyjnych serialach, które składają się z odcinków godzinnych
(większość seriali dramatycznych) albo półgodzinnych (wszystkie sitcomy), ale rzecz jasna
sam film nigdy nie trwa tak długo, jako że znaczącą część czasu pochłaniają reklamy. W
latach osiemdziesiątych „godzinny” odcinek trwał zwykle około czterdziestu sześciu minut, a
„półgodzinny” sitcom dwadzieścia trzy minuty.
Oczywiście, podczas filmowania bardzo rzadko udaje się osiągnąć pożądaną długość.
Pierwsze montaże są z reguły za długie o kilkadziesiąt sekund albo kilka minut. To żaden
problem. Montażyści, współpracując z reżyserem i producentami, zabierają po prostu taśmę
do pokoju montażowego i przycinają ją, aż wreszcie otrzymają pożądane czterdzieści sześć
albo dwadzieścia trzy minuty.
Oryginalna Strefa mroku Roda Serlinga składała się przez większość czasu swego
istnienia z półgodzinnych odcinków. Właśnie te odcinki najlepiej zapamiętali fani. Na jeden
sezon przedłużono je do „pełnej godziny”, ale tamte filmy rzadko ogląda się w powtórkach,
gdyż nie pasują do ramówki w tych samych miejscach. Niemniej każdy odcinek Strefy mroku
Roda Serlinga zawsze opowiadał tylko jedną historię, czy to godzinną, czy półgodzinną.
SM-2 miała godzinne odcinki, ale używała formatu innego serialu Serlinga, The Night
Gallery. Każda godzina składała się z dwóch czy trzech nie powiązanych ze sobą opowieści
różnej długości. Rzadko się zdarzało, by czterdzieści sześć minut podzielono po prostu na
dwie dwudziestotrzyminutowe połówki. W jednym tygodniu mogło to być trzydzieści i
szesnaście minut, w następnym dwadzieścia jeden i dwadzieścia pięć, a w jeszcze następnym
osiemnaście, piętnaście i trzynaście. Nieważne, jak długo trwały poszczególne segmenty, byle
po montażu złożyły się na czterdziestosześciominutowy odcinek.
Mniej uczęszczana droga była za długa (i wymagała zbyt wysokiego budżetu), uważano
jednak, że to dobry scenariusz i miała też bardzo dobrego reżysera w osobie Wesa Cravena,
który nakręcił sporo znakomitych filmów. Gdy Wes przedstawił wersję reżyserską, okazała
się ona jednym z najdłuższych segmentów w historii serialu, był to też jednak naprawdę
świetny film, postanowiono więc dokonać tylko niewielkich skrótów. Gdyby segment okazał
się zbyt długi, zawsze można będzie skrócić drugi, uzupełniający, by uzyskać pożądane
czterdzieści sześć minut.
Odcinek ostatecznie składał się z trzydziestosześciominutowej wersji Mniej uczęszczanej
drogi oraz z dziesięciominutowej wersji... prawdę mówiąc, nie pamiętam już, jaki segment
miał być jej partnerem. Odcinek przygotowano do produkcji i nakręcono. Dodano efekty
specjalne łącznie z narracją na początku i na końcu. W studiu Mike Cassutt i inni znajomi
gratulowali mi serdecznie. Mówiono o nagrodach Emmy dla Wesa Cravena i Cliffa
DeYounga. Gotowy do emisji odcinek przekazano stacji telewizyjnej.
I wtedy CBS przerwało nadawanie Strefy mroku.
Nie powinno to być dla mnie szokiem. Oglądalność była słaba pod koniec pierwszego
sezonu, a w drugim spadła jeszcze bardziej. Niemniej jednak serialu nie zdjęto. Nie do końca.
Mówiono tylko o przerwie celem dokonania „poprawek”.
Siedzieliśmy przygnębieni w swych gabinetach, czekając na cios ostateczny. I wkrótce się
doczekaliśmy. Mieliśmy wrócić na antenę o nowej godzinie... jako serial złożony z
półgodzinnych odcinków. CBS doszło do wniosku, że oryginalna Strefa mroku osiągnęła
największe sukcesy w tej postaci i być może nam uda się dokonać tego samego. Mieliśmy też
skończyć ze zwyczajem składania odcinka z dwóch albo trzech elementów. Od tej pory każdy
odcinek miał być samodzielną, dwudziestotrzyminutową opowieścią. A jeśli chodzi o filmy,
które już wyprodukowano, trzeba je będzie dopasować do nowego formatu.
Mniej uczęszczaną drogę nadano 18 grudnia 1986, ale to nie był film, z którego byłem tak
dumny, lecz jego skrócona, okaleczona pozostałość. Wycięto trzynaście minut, ponad jedną
trzecią pierwotnej długości odcinka. Tempo akcji szlag trafił, podobnie jak większą część
charakterystyki postaci.
Jeśli zdarzyło się wam widzieć w powtórkach Mniej uczęszczaną drogę, była to właśnie
ta zmasakrowana wersja. Oryginalnego, trzydziestosześciominutowego filmu nigdy nie
nadano. O ile mi wiadomo, istnieją tylko dwie jego kopie. Jak rozumiem, jedną z nich ma
Wes Craven. Ja mam drugą. Pokazałbym ją wam, gdybym mógł, ale skoro to niemożliwe,
umożliwię wam przeczytanie mojego scenariusza.
Szczerze mówiąc, nie mogę się spierać z decyzją CBS. Strefa mroku dogorywała i trzeba
było czegoś spróbować. Przejście na półgodzinne odcinki było jakimś pomysłem.
Spoglądając z perspektywy czasu, być może lepiej by było, gdyby serial miał taką postać od
początku. Dlatego nie mogę mieć pretensji do kierownictwa stacji. Żałuję tylko, że nie
zaczekano z tą decyzją do następnego tygodnia, po nadaniu Mniej uczęszczanej drogi.
Muszę ze smutkiem stwierdzić, że oglądalność się nie poprawiła i CBS w końcu
uśmierciła serial w połowie drugiego sezonu. Po krótkim czasie trzecia edycja Strefy mroku
powstała jak feniks z popiołów. Wyprodukowano trzydzieści nowych, tanich, półgodzinnych
odcinków, które następnie połączono z naszymi w jeden pakiet. SM-3 odziedziczyła po nas
sporo scenariuszy i zrealizowała niektóre z nich (na uwagę zasługuje zwłaszcza udana
adaptacja Bezdusznych równań stworzona przez Alana Brennerta), ale poza tym nie miała nic
wspólnego ze swą poprzedniczką. Ani ze mną.
Strefa mroku była serialem jedynym w swoim rodzaju, idealnie nadającym się dla kogoś
takiego jak ja. Gdy przestano ją nadawać, moją pierwszą myślą było, że właśnie pożegnałem
się z Hollywood. Ale Hollywood nie chciało pożegnać się ze mną. Ledwie trup SM-2 zdążył
ostygnąć, a już zlecono mi napisanie konspektu do serialu Max Headroom. Po kilku
miesiącach jeden z moich scenariuszy dla SM-2 wpadł w ręce Rona Koslowa, twórcy i
producenta nowego serialu w konwencji urban fantasy, zatytułowanego Piękna i bestia. Jego
premierę wyznaczono na jesień roku 1987. Nie byłem przekonany, czy chcę podejmować się
pracy nad następnym serialem, ale moi agenci przysłali mi taśmę z nagraniem pilota. Byłem
zachwycony jakością scenariusza, aktorstwa oraz zdjęć.
Przyłączyłem się do ekipy pracującej nad Piękną i bestią w czerwcu 1987 i spędziłem na
pracy nad serialem trzy lata, awansując z konsultanta scenariuszowego na kierownika
produkcji. To był zupełnie inny serial niż Strefa mroku, ale ponownie miałem szansę
współpracować ze znakomitymi aktorami, scenarzystami oraz reżyserami. Piękną i bestię
dwukrotnie nominowano do nagrody Emmy za najlepszy serial dramatyczny. Byłem
scenarzystą i producentem trzynastu odcinków, dokonywałem poprawek scenariuszy
dwudziestu innych i miałem swój udział we wszystkim, od castingu i budżetu aż po reklamę.
Nauczyłem się bardzo wiele i w chwili przedwczesnej śmierci Pięknej i bestii miałem już
doświadczenie i dorobek potrzebne, by myśleć o produkcji własnego serialu.
Przejdźmy do lata roku 1991. Byłem w domu, w Santa Fe (mimo że pracowałem w
Hollywood przez dziesięć lat, nigdy nie przeniosłem się do Los Angeles i wracałem do
Nowego Meksyku i Parris, gdy tylko przerywano prace nad projektem, którym się aktualnie
zajmowałem). Po zakończeniu nadawania Pięknej i bestii napisałem pilota dla serialu
medycznego oraz scenariusz dla niskobudżetowego filmu science fiction (kiedy z nim
skończyłem, nie był już taki niskobudżetowy). Żaden z nich nie trafił do produkcji, nie
dostawałem też nowych zleceń, zacząłem więc pracę nad nową książką. Avalon był powieścią
science fiction, powrotem do mojej dawnej historii przyszłości. Pisanie szło mi nieźle, aż
nagle pewnego dnia przyszedł skądś do mnie rozdział o chłopcu, który wybiera się obejrzeć,
jak będą ścinali człowieka. Wiedziałem, że nie jest to część Avalonu, i wiedziałem też, że
muszę to napisać, odłożyłem więc tamtą książkę na bok i zacząłem pracę nad tym, co potem
stało się Grą o tron.
Gdy jednak miałem już sto stron powieści fantasy, moja piękna i energiczna agentka
hollywoodzka Jodi Levine zadzwoniła do mnie z wiadomością, że załatwiła mi spotkania w
NBC, ABC i Fox. (CBS, które nadawało Strefę mroku oraz Piękną i bestię, było jedyną siecią
nie zainteresowaną moimi pomysłami. Kto by się w tym wszystkim połapał?) Powiedziałem
kiedyś Jodi, że moja mikropowieść o wilkołakach Obrót skórą byłaby znakomitym
materiałem na serial, i poprosiłem ją, żeby pomogła mi w sprzedaniu tego pomysłu. Zrobiła
to. Schowałem więc Grę o tron do tej samej szuflady co Avalon i poleciałem do Los Angeles,
żeby spróbować przekonać wielkie stacje telewizyjne do pomysłu serialu o dwojgu przyjaciół:
młodej, atrakcyjnej prywatnej detektyw oraz astmatycznym, hipochondrycznym wilkołaku.
Kiedy rozmawia się ze stacjami telewizyjnymi, dobrze jest mieć na podorędziu więcej niż
jeden pomysł, dlatego w samolocie rozważałem też inne możliwości. Gdzieś nad Phoenix
przypomniało mi się pierwsze zdanie Pieśni samotności Larena Dorra: „Jest taka
dziewczyna, która wędruje między światami”.
Kiedy wysiadałem z samolotu, to zdanie przerodziło się już w pomysł serialu o światach
alternatywnych. Nadałem mu tytuł Drzwi, który potem zmieniono na Nie z tego świata, żeby
uniknąć skojarzeń z grupą Jima Morrisona The Doors i z poświęconym jej filmem Olivera
Stone’a. To Drzwi spodobały się wszystkim trzem sieciom telewizyjnym, nie Obrót skórą.
Wróciłem do domu, sądząc, że największe szanse mam w Fox, ale to ABC pierwsze
pociągnęło za spust. Po kilku dniach miałem już prawo nakręcenia pilota.
Nie z tego świata stało się moim życiem na całe dwa lata. Poszedłem z tym projektem do
Columbia Pictures Television, gdzie Jim Crocker, mój dawny współpracownik ze Strefy
mroku, dołączył do mnie jako producent wykonawczy. Resztę roku 1991 poświęciłem na
pisanie kolejnych wersji scenariusza pilota. Po napisaniu kilku konspektów przystąpiłem do
pracy nad właściwym scenariuszem. Najtrudniejszym problemem było pytanie, jakiego
rodzaju świat alternatywny powinni odwiedzić Tom i Cat w pilocie. Po długich konsultacjach
z Jimem Crockerem oraz producentami z Columbii i ABC zdecydowałem się na „zimowy
świat”, Ziemię po katastrofie, skutą okowami nuklearnej zimy. Wstępna wersja mojego
scenariusza jak zwykle była za długa i wymagałaby zbyt wysokiego budżetu, ale Crocker był
z niej zadowolony i Columbia również.
ABC też było zadowolone... z pierwszej połowy scenariusza. Niestety, ludzie z
kierownictwa stacji zmienili zdanie co do tego, co powinno się wydarzyć, gdy Tom i Cat
przejdą przez pierwsze drzwi. Doszli do wniosku, że zimowy świat byłby zbyt ponury. Jeśli
zdecydujemy się na produkcję serialu, będzie rzecz jasna można umieścić tam jeden z
odcinków, ale do pilota potrzebne było coś mniej przygnębiającego.
Oznaczało to, że musiałem wywalić całą drugą połowę i zacząć pracę od początku,
zacisnąłem jednak zęby, pracowałem do późna w nocy oraz w weekendy i w rezultacie udało
mi się napisać nowy scenariusz. Zamiast do zimowego świata wysłałem Toma i Cat do linii
czasowej, w której przed kilku laty całą ropę naftową na Ziemi pożarł stworzony przez
bioinżynierów wirus, który miał służyć do czyszczenia okolic skażonych ropą podczas
wycieków. Nie potrzeba dodawać, że spowodowało to poważne wstrząsy, ale cywilizacja
wróciła do czegoś w rodzaju równowagi i faktycznie był to świat mniej przygnębiający od
zimowego.
W styczniu roku 1992 ABC wyraziło zgodę na produkcję dziewięćdziesięciominutowego
pilota. Żeby nadrobić choć część przewidywanego deficytu (jako że mój scenariusz był za
długi i wymagał zbyt wysokiego budżetu), Columbia postanowiła wyprodukować też
dwugodzinną wersję przeznaczoną dla telewizji europejskich. Reżyserem został Peter Werner,
laureat nagrody Akademii, i rozpoczęto przygotowania do produkcji. Casting okazał się
piekielnie trudny i spowodował, że rozpoczęcie zdjęć się opóźniło (co miało potem poważne
konsekwencje), ale w końcu znaleźliśmy wszystkich potrzebnych aktorów. George Newbern
był znakomitym Tomem, Rob Knepper wspaniałym Thane’em, a Kurtwood Smith był tak
dobry w swej podwójnej roli Tragera, że gdyby serial został zrealizowany, z pewnością
korzystalibyśmy z jego usług wiele razy. W poszukiwaniu kandydatki do roli Cat musieliśmy
udać się aż na drugi brzeg oceanu, do Paryża, gdzie odkryliśmy piękną i zdolną młodą aktorkę
teatralną z Bretanii, Anne LeGuernec. Jestem przekonany, że gdybyśmy nakręcili serial, Anne
zostałaby wielką gwiazdą. W amerykańskiej telewizji nie było nikogo podobnego do niej, ani
wtedy, ani teraz. Znaleźliśmy też kilku znakomitych wykonawców do drugoplanowych ról,
jak Hoyta Axtona do roli Jake’a oraz Tishę Putman do roli Cissy. Potem mogliśmy wreszcie
przystąpić do zdjęć.
Gdy latem przedstawiliśmy pierwszy montaż w ABC, spotkaliśmy się z entuzjastycznym
przyjęciem. Polecono nam przygotować sześć następnych scenariuszy, żebyśmy byli gotowi
przystąpić do kręcenia filmu, gdyby w połowie sezonu 1993 zwolniło się miejsce w ramówce.
Jeden z tych scenariuszy napisałem sam, a do pozostałych pięciu wynająłem znakomitych
pisarzy. Resztę roku 1992 oraz pierwszych miesięcy 1993 poświęciłem na korekty
scenariuszy, uzgadnianie budżetu oraz przygotowania do produkcji.
Nic z tego nie wyszło. ABC zrezygnowało z serialu. Mogę się tylko domyślać powodów,
mam pewne teorie. Jedną z przyczyn mogła być nieodpowiednia chwila. Gdy wreszcie udało
się nam skompletować obsadę, było już za późno, by zdążyć na jesień 1992. Wydawało się,
że mamy zagwarantowane miejsce jesienią następnego roku, ale w ABC doszło do zmian i
obaj dyrektorzy nadzorujący produkcję pilota opuścili firmę. Niewykluczone też, że
popełniliśmy błąd, zgadzając się na rezygnację z zimowego świata, który nadałby drugiej
części filmu siłę obrazu i uczuć, jakiej nie mógł zapewnić świat bez ropy. Testowe audytoria i
grupy fokusowe mogłyby wyrobić sobie zupełnie inne wyobrażenie o dramatycznym
potencjale serialu, gdybyśmy pokazali świat znajdujący się w bardziej rozpaczliwym
położeniu.
A może chodziło o coś zupełnie innego. Nikt nigdy nie będzie tego wiedział na pewno.
Gdy ABC zrezygnowało z produkcji, Columbia zaprezentowała pilota NBC, CBS i Fox, ale
rzadko się zdarza, żeby jedna sieć telewizyjna przyjęła projekt stworzony dla innej.
Najtrafniej wyraził to Heinlein: „Zupa smakuje im bardziej, jeśli pozwoli się im do niej
naszczać”.
Nie z tego świata umarło. Opłakiwałem je przez chwilę, a potem zająłem się innymi
sprawami.
Trudno jednak o tym zapomnieć. Minęło dziesięć lat, ale wciąż czuję się smutny, myśląc
o tym, co mogło się zdarzyć. Umieszczenie scenariusza Nie z tego świata w niniejszej
retrospektywie sprawiło mi wielką przyjemność. Żaden pisarz nie chce, żeby jego dzieci
spoczywały w nieoznaczonym grobie.
Długo zastanawiałem się nad tym, którą wersję scenariusza tu zamieścić. Późniejsze
wersje są bardziej wygładzone, ale w końcu zdecydowałem się wykorzystać pierwszą, tę z
zimowym światern. Dwugodzinną europejską wersję Nie z tego świata sprzedawano na
kasetach wideo wszędzie poza Stanami Zjednoczonymi, wielu ludzi widziało też
dziewięcdziesięciominutowy pierwszy montaż na próbnych pokazach, które urządziliśmy na
MagiConie, Worldconie 1992, który odbył się w Orlando na Florydzie. Nikt jednak nie
odwiedził jeszcze zimowego świata. A cóż mogłoby być odpowiedniejsze w wypadku filmu o
światach alternatywnych niż przedstawienie alternatywnej wersji scenariusza?
Nie z tego świata na zawsze pozostanie wielkim „co by było gdyby” mojej kariery.
Napisałem też scenariusze innych pilotów – Black Cluster, The Survivors, Starport – ale Nie z
tego świata jest jedynym, który skierowano do realizacji, jedynym, który sfilmowano, i
jedynym, który miał realną szansę emisji w godzinach największej oglądalności. Kto wie, co
by się wtedy wydarzyło? Może nadano by tylko dwa odcinki, a może kontynuowano by go
przez dziesięć lat. Mógłbym nadal pracować nad tym serialem, albo mogliby mnie wylać po
dwóch miesiącach. Pewne jest tylko jedno: byłbym znacznie bogatszym człowiekiem.
Ale z drugiej strony, nigdy nie ukończyłbym Gry o tron ani nie napisałbym następnych
tomów Pieśni lodu i ognia, może więc w sumie dobrze się stało.

Przełożył Michał Jakuszewski


Strefa mroku:
Mniej uczęszczana droga

ROZJAŚNIENIE
WNĘTRZE – POKÓJ – NOC

JEFF MCDOWELL i jego żona DENISE, atrakcyjna para przed czterdziestką, siedzą
przytuleni do siebie na kanapie, oglądając telewizję. Kobieta jest senna, ale ma zadowoloną
minę, mężczyzna wpatruje się z uwagą w ekran. Jego blask pada na ich twarze. Meble są
eklektyczne, nieszczególnie drogie ani modne, ale wygodne. W pomieszczeniu jest kominek,
a po obu jego stronach regały zapchane czasopismami oraz mnóstwem zniszczonych,
wyczytanych książek w miękkiej oprawie.

Głos zza kadru czyta dialog z oryginalnej wersji filmu Coś: „A co, jeśli on potrafi czytać
w myślach?”, „Będzie zdrowo wkurzony, kiedy mnie dorwie”. Jeff uśmiecha się. Z tyłu
widzimy ich pięcioletnią córkę MEGAN, która wchodzi do pokoju.

MEGAN
Tato, boję się.

Gdy Megan podchodzi do kanapy, Denise siada. Dziewczynka wdrapuje się Jeffowi na
kolana.

JEFF
Hej, to tylko kosmiczna marchewka.
Jarzyn nie trzeba się bać.
(pauza, uśmiech)
A co właściwie robisz na dole?
Czy nie powinnaś być w łóżku?

MEGAN
W moim pokoju ktoś jest.

Denise i Jeff wymieniają spojrzenia. Jeff naciska przycisk „Pauza”.

DENISE
Kochanie, to był tylko zły sen.

MEGAN
(z uporem)
Nieprawda! Widziałam go, mamusiu.

JEFF
(do Denise)
Teraz chyba moja kolej.

Podnosi córkę i dźwiga ją w stronę schodów.

JEFF
(wesołym, uspokajającym głosem)
No i co, zobaczymy, co przestraszyło naszą dziewczynkę, tak?
(na boku, do Denise)
Będzie zdrowo wkurzony, jeśli mnie dorwie.

CIĘCIE

WNĘTRZE – SYPIALNIA MEGAN

Jeff otwiera drzwi. Typowy, nieposprzątany pokój pięcioletniego dziecka. Lalki, zabawki,
łóżeczko. Jeden z kątów wypełnia wielki pluszak leżący na boku. Jedynym źródłem światła
jest nocna lampka w kształcie jakiejś postaci z filmu rysunkowego. Megan wyciąga rękę.

MEGAN
Był tam. Patrzył na mnie, tato.
PUNKT WIDZENIA JEFFA

Jeff spogląda we wskazanym kierunku. Pod oknem widać sylwetkę, która rzeczywiście
wygląda jak siedzący na krześle człowiek, patrzący w ich stronę.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Jeff zapala górną lampę i człowiek na krześle zmienia się nagle w stos ubrań.

JEFF
Widzisz? To nic takiego, Megan.

MEGAN
To był człowiek, tato. Przestraszyłam się go.

Jeff głaszcze córkę po włosach.

JEFF
To był tylko zły sen, Megan. Moja duża dziewczynka nie boi się małego koszmaru,
prawda?

Niesie ją do łóżka i kładzie na nim. Megan ma niewyraźną minę. Wyraźnie nie chce
zostać sama.

JEFF
Potrafisz dochować tajemnicy?

Megan kiwa z powagą głową.

JEFF
(konspiracyjnym szeptem)
Kiedy byłem dzieckiem, miałem mnóstwo złych snów. I bałem się potworów.

MEGAN
(otwiera szeroko oczy)
Potworów?
JEFF
Były w szafce, pod łóżkiem, wszędzie. A potem tata zdradził mi tajemnicę i przestałem
się bać.
(szepcze jej do ucha)
Potwory nie mogącię dorwać, jeśli schowasz się pod kocem!

MEGAN
Naprawdę?

JEFF
(z powagą i pewnością siebie)
Tak mówią zasady. Nawet potwory muszą przestrzegać zasad.

Megan unosi koc i chowa się pod nim, chichocząc.

JEFF
Grzeczna dziewczynka.
(odsuwa koc i łaskocze ją)
Ale nawet pod kocem nie schowasz się przed tatą.

Tarmoszą się przez chwilę. Potem Jeff całuje ją i przykrywa z powrotem.

JEFF
Masz zasnąć, słyszysz?

Megan kiwa głową i chowa się pod kocem. Jeff uśmiecha się, podchodzi do drzwi i
zatrzymuje się, by spojrzeć za siebie, zanim zgasi światło.

PUNKT WIDZENIA JEFFA

Pokój, łóżko, mała postać Megan zwinięta pod kocem, porozrzucane zabawki. Uśmiecha
się i gasi światło.

CIĘCIE

WNĘTRZE – CHATA W WIETNAMIE – NOC

Wszystko wygląda tak samo; wszystko jest groteskowo przeobrażone. Ściany i dach
tworzy strzecha, podłoga jest klepiskiem. Układ przedmiotów stanowi zniekształcone echo
pokoju Megan. Gdzieś niedaleko za oknem pali się ogień. Jego blask oświetla scenę (zamiast
latarni). W ciemnym kącie, gdzie w pokoju Megan leżał pluszak, spoczywa ciało. Każda
zabawka, klocek i każdy inny przedmiot ma identycznie usytuowany odpowiednik; garnki i
patelnie, szmaciana lalka, pistolet itd. Łóżko jest stosem słomy, a koc wystrzępioną szmatą
ale spoczywa pod nim dziecko. Tyle że tym razem na kocu widać szybko rosnącą ciemną
plamę. SŁYSZYMY westchnienie przerażonego Jeffa. Ujęcie Wietnamu powinno byś bardzo
krótkie, ledwie zauważalne. Potem Jeff zapala światło i...

CIĘCIE

POKÓJ MEGAN
Wygląda jak poprzednio. Wszystko w porządku.

ZBLIŻENIE NA JEFFA

Zdezorientowany, zbity z tropu, przygląda się temu przez chwilę, potrząsając głową.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Jeff znowu gasi światło. Tym razem nic się nie dzieje. Zamyka cicho drzwi i
PODĄŻAMY za nim na dół.

SALON

Denise przegląda jakieś akta sądowe. Ma na nosie za duże okulary. Spogląda na Jeffa i
zauważa w jego twarzy coś, co każe jej odłożyć papiery.

DENISE
Co się stało? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi.

JEFF
(nadal wstrząśnięty)
To nic... zdawało mi się... ech, to nonsens. Jaka córka, taki ojciec i tyle.
(wymuszony śmiech)
Ten „ktoś” to były ubrania na krześle.

DENISE
Odziedziczyła wyobraźnię po tobie.

JEFF
Tak się właśnie zastanawiałem, gdzie ją zgubiłem.

DENISE
Nic jej nie jest, prawda?

Jeff siada, ujmuje w rękę pilota i włącza z powrotem film akurat na kwestię „Patrzcie na
niebo”.

JEFF
No jasne.

CIĘCIE

POKÓJ MEGAN

Dziewczynka schowała się pod kocem w słabym blasku nocnej lampki. SŁYSZYMY jej
spokojny, miarowy oddech. Kamera ZBLIŻA SIĘ powoli ze słabym DŹWIĘKIEM wózka
inwalidzkiego jadącego po parkiecie.

ZBLIŻENIE NA MEGAN

Pada na nią cień. Dziewczynka nie rusza się, nawet gdy spoza kadru wysuwa się męska
dłoń, która łapie za koc i ściąga go powolnym, złowrogim ruchem.

WYCIEMNIENIE

ROZJAŚNIENIE

WNĘTRZE – SALA WYKŁADOWA-NASTĘPNY DZIEŃ

Sala wykładowa w college’u. Dwudziestu paru studentów słucha wykładu i robi notatki.
Jeff spaceruje przed ławkami, prowadząc wykład, i podrzuca od niechcenia w ręku kawałek
kredy. Na tablicy widnieje napis NY JOURNAL – HEARTS i NY WORLD – PULITZER.

JEFF
...kiedy Remington poskarżył się, że nie widzi żadnej wojny, Hearst jakoby wysłał do
niego depeszę z wiadomością: „Ty dasz obrazki, ja dostarczę wojnę”. Ta anegdota jest
zapewne zmyślona, ale rola odegrana przez prasę brukową w rozpętaniu histerii wojennej nie
podlega dyskusji.

Ciemnowłosy student o naburmuszonej minie i wyglądzie mięśniaka przerywa wykład,


nim Jeff zdąży powiedzieć coś więcej.

MIĘŚNIAK
Przynajmniej byli po naszej stronie.

Jeff zatrzymuje się, patrzy na niego i siada na skraju jego ławki.

JEFF
Chce pan czegoś dowieść, Mueller?

MIĘŚNIAK
(wskazuje na tablicę)
Ci faceci przynajmniej wspierali naszych chłopców. Prawdziwymi brukowymi
dziennikarzami byli ci, którzy oczerniali wszystko, co robiliśmy w Wietnamie.

JEFF
(z przekąsem)
Pewnie nie każda wojna ma takie wzięcie jak ta mała awantura wywołana przez Hearsta.

MIĘŚNIAK
Aha, ale tamtą wojnę przynajmniej wygraliśmy. W Wietnamie też mogliśmy wygrać.

JEFF
Nie wyraziłbym tego tak śmiało, Mueller. Powinieneś więcej czasu poświęcać na naukę, a
mniej na oglądanie Rambo.

Studenci wybuchają śmiechem, ale mięśniak ma gniewną minę. Nim Jeff zdążył wznowić
wykład, rozlega się DZWONEK. Studenci wstają z miejsc, zbierają książki itd.

JEFF
Pamiętajcie, na następny tydzień macie zadany dwunasty rozdział Emery’ego.
Odkłada kredę i zaczyna chować papiery do teczki. Studenci wychodzą jeden po drugim.
Mięśniak czeka, aż on i Jeff zostaną sami. Podchodzi do biurka. Jest fizycznie potężniejszy od
Jeffa, który zamyka teczkę i spogląda na niego.

MIĘŚNIAK
A co pan robił podczas wojny, panie McDowell?

JEFF
(obcesowo)
Byłem w szkole. Zresztą to nie pański interes.

Wychodzi szybciej, niż to potrzebne, odpychając na bok mięśniaka, który śledzi go


wzrokiem.

CIĘCIE

PLENER – PARKING PRZEDSZKOLA – DZIEŃ

Denise i Megan wychodzą z przedszkola i idą przez parking do jej volvo. Denise, która
wraca z pracy, ma na sobie modny, szyty na miarę kostium, a w ręku trzyma teczkę. Kiedy
otwiera drzwi samochodu, SŁYSZYMY odgłos wózka inwalidzkiego.

WIDOK NAD RAMIENIEM WETERANA NA DENISE

W kamerze widzimy ramię i tył głowy mężczyzny. Denise wyjeżdża z parkingu i zawraca
w stronę kamery.

WIDOK NA SAMOCHÓD

Gdy przejeżdża, dostrzegamy na chwilę beznogiego mężczyznę na wózku inwalidzkim


(WETERANA), który śledzi volvo spojrzeniem. Ma długie włosy, brodę i spodnie spięte w
połowie długości ud. Jest ubrany w bezkształtną, oliwkową kurtkę wojskową bez naszywek.
Nie widzimy wyraźnie jego twarzy.

ZBLIŻENIE NA MEGAN

Wyglądając przez okno, WIDZI Weterana i nie spuszcza z niego wzroku aż do chwili,
gdy miną róg.
CIĘCIE

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – WIECZÓR

Denise zatrzymuje volvo na podjeździe, za niewielkim datsunem Jeffa. Budynek jest


typowym piętrowym domem na przedmieściu; ładny, szacowny, zbudowany w porządnej
okolicy, ale nieszczególnie wielki czy drogi. Wygodny dom dla klasy średniej.

CIĘCIE

WNĘTRZE – KUCHNIA

Denise i Megan wchodzą do środka i widzą że Jeff przygotowuje sałatkę. Na blacie stoi
mały telewizor i Jeff ogląda kącikiem oka wiadomości. Spiker czyta relację z Salwadoru.
Obok telewizora stoją otwarta butelka wina i na wpół opróżniona szklanka. Kiedy zjawiają się
Denise i Megan, Jeff się odwraca.

JEFF
Pieczeń wołowa, pieczone kartofle, sałatka i wino.
(całuje Megan)
Ale nie dla ciebie. Ty dostaniesz mleko.
(do Denise)
I co ty na to?

DENISE
Brzmi jak raj odzyskany.
(do Megan)
Idź się umyć, kochanie.

Megan biegnie na górę.

DENISE
Co się stało?

JEFF
Stało? Dlaczego myślisz, że coś się stało?
Denise uśmiecha się do niego ze smutkiem, bierze w rękę butelkę i potrząsa nią z
zamyśloną miną.

DENISE
Dedukcja, Sherlocku. Ostatnim razem podałeś wino, kiedy miałeś tę stłuczkę na
szkolnym parkingu. O co chodzi tym razem?

Jeff wygląda, jakby miał zamiar wszystkiemu zaprzeczyć, ale powstrzymuje się i wzrusza
ramionami. Denise za dobrze go zna.

JEFF
Dziś rano, po wykładzie, jeden student zapytał mnie, co robiłem podczas wojny.
(pauza, grymas)
Powiedziałem mu, że byłem w szkole.

DENISE
Bo byłeś. Świetnie to pamiętam. W końcu byliśmy tam razem.

JEFF
Ale nie wspomniałem, że ta szkoła była w Kanadzie.

DENISE
To nie jego interes.

JEFF
Tak mu powiedziałem. Ale czuję się...
(pauza, wahanie)
Sam nie wiem. Winny. Jakbym zrobił coś złego. To głupie, prawda?

Otwiera piecyk i dźga pieczeń długim widelcem.

JEFF
Nie słyszę muczenia. Chyba gotowa.

CIĘCIE

WNĘTRZE – JADALNIA
Denise wypełnia miseczki sałatką, a Jeff niesie pieczeń na półmisku. Megan jeszcze nie
przyszła. Denise wchodzi na schody, żeby ją zawołać.

DENISE
Megan! Chodź na dół, kochanie. Kolacja gotowa.

Pauza, potem na górze drzwi się ZAMYKAJĄ i Megan schodzi na dół. Denise bierze ją
za rękę, marszczy brwi.

DENISE
Megan, nie umyłaś się.

MEGAN
Mamo, na górze był ten człowiek. Powiedział coś do mnie.

DENISE
(poirytowana)
Nie bujaj. Chodź, umyjemy cię przed kolacją.

ŚLEDZIMY je, jak idą do łazienki. Denise klęka, bierze w rękę myjkę i zaczyna wycierać
brudną plamę z twarzy dziewczynki.

DENISE
Kochanie, możesz sobie wymyślać różne historie, ale nieładnie jest zwalać na kogoś
winę, jeśli czegoś nie zrobiłaś.

MEGAN
Nie wymyśliłam tego, mamo.

DENISE
No, tak jest trochę lepiej.

Odkłada myjkę, patrzy na odbicie Megan w lustrze i uśmiecha się. ZBLIŻAMY się do
lustra, gdy Denise podnosi spojrzenie. W lustrze odbijają się otwarte drzwi łazienki oraz
korytarz, gdzie na wózku inwalidzkim siedzi Weteran. Denise odwraca się błyskawicznie,
porażona szokiem...

CIĘCIE
JADALNIA

Jeff łapie pieczonego kartofla, krzywi się, gdy parzy się w palce, a potem reaguje, gdy
SŁYSZYMY zza kadru krzyk Denise. Wbiega na górę jak szaleniec.

WIDOK NA JEFFA

Który omal nie wpada na schodzącą na dół Denise.

JEFF
Co się stało?

DENISE
(bliska histerii)
Gdzie on jest? Czy przejeżdżał obok ciebie?

JEFF
(zdezorientowany)
Przejeżdżał obok mnie? Kto?

DENISE
Mężczyzna na wózku inwalidzkim.
(zniecierpliwiona dezorientacją Jeffa)
Był w lustrze... to znaczy był w korytarzu, ale widziałam go w lustrze, a potem... musiał
przejechać obok ciebie!

JEFF
(zdumiony)
Na wózku inwalidzkim?

Bierze Denise za ramiona i stara się ją uspokoić.

JEFF
(mówi dalej)
Chyba bym zauważył faceta na wózku inwalidzkim, kochanie. Poza tym, jak zdołałby
nim zjechać po tych schodach?
Denise gapi się na wąskie schody i uświadamia sobie, że Jeff ma rację. Ale pamięta, że
widziała WETERANA. Jest totalnie zdezorientowana.

DENISE
Mówię ci, że tu był. Jeśli nie zjechał na dół...

Odwraca się, przerażona, że intruz nadal jest na górze.


Na szczycie schodów pojawia się Megan, spokojna i nie okazująca strachu.

MEGAN
Już go nie ma, mamo.

Denise ściska ją z całej siły.

MEGAN
Nie bój się go, mamo. To miły pan.

WIDOK NA JEFFA

Który patrzy, jak żona i córka się obejmują.

JEFF
Wykluczone, żeby ktoś się wydostał z domu. Co tu się dzieje, do licha?
(rusza na górę)
Idę to sprawdzić.

PUNKT WIDZENIA JEFFA

Który wchodzi na górę i idzie korytarzem. Otwiera drzwi i zagląda do pokojów, ale nic
nie znajduje. Łazienka, bieliźniarka, pokój Megan, główna sypialnia i druga łazienka,
wszystkie są puste.

WIDOK NA JEFFA

Który stoi w swojej sypialni z pełną gniewu i niesmaku miną. Wychodzi na korytarz,
stawia kilka kroków... i staje jak wryty przed łazienką. Opada na jedno kolano, wyciąga rękę.

ZBLIŻENIE NA DYWAN
Jeff przesuwa ręką po wyraźnych, łatwych do rozpoznania śladach kół wózka
inwalidzkiego na grubym, kosmatym dywanie.

JEFF
Co to...

CIĘCIE

ZBLIŻENIE NA BŁOTNISTĄ ZIEMIĘ

Ujęcie palców Jeffa w CIĄGŁOŚCI z poprzednim ujęciem, tyle że teraz dywan jest
błotem, ślady kół śladami stóp, a rękaw Jeffa rękawem munduru.

PLENER – ŚCIEŻKA W DŻUNGLI – DZIEŃ – PUNKT WIDZENIA JEFFA

Jeff odrywa spojrzenie od śladów. Jest na ścieżce w dżungli w Wietnamie, ze wszystkich


stron otacza go gęste listowie. W odległości kilku stóp stoi czarny szeregowy: dzieciak, nie
więcej niż dziewiętnastoletni, mundur ma brudny, a ranę głowy owiniętą prostym bandażem
nasiąkniętym krwią. Trzyma w ręku M-16.

SZEREGOWY
Hej, ty, co się stało?

JEFF

Zatacza się nagle. Jest w Wietnamie, ma na sobie ubiór maskujący, a przez ramię
przewieszone M-16. Nie wierzy własnym oczom. Gapi się na siebie, na drzewa, na karabin,
na wszystko.

SZEREGOWY
(ze strachem i niesmakiem)
Astronauta, co ci odbiło? To ja!

Jeff odsuwa się od niego, potrząsając głową.

JEFF
Nie. Niemożliwe. To niemożliwe...
Uderza mocno plecami o drzewo i potyka się. Jest zagubiony. Kiedy szeregowy
podchodzi do niego, Jeff odsuwa się trwożnie.

JEFF
Nie zbliżaj się!

SZEREGOWY
(zbity z tropu)
Co się stało, cholera? To ja!

Łapie Jeffa za ramiona i potrząsa nim. Jeff próbuje się wyrwać.

SZEREGOWY
Przestań się zgrywać. To ja! Hej, Astronauta, to tylko ja.

ZBLIŻENIE NA JEFFA

Szeregowy nim potrząsa.

SZEREGOWY (POZA KADREM)


To ja, cholera. To ja, to ja, to ja, to ja...

KRZYK JEFFA

CIĘCIE

WNĘTRZE – KORYTARZ

Denise trzyma rozhisteryzowanego Jeffa za ramiona, potrząsa nim i krzyczy na niego.

DENISE
To ja, Jeff. To tylko ja! To ja!

Jeff uświadamia sobie nagle, że wrócił do domu, wyrywa się żonie i oddala od niej
chwiejnym krokiem, dysząc ciężko.

JEFF
...gdzie... mój Boże, co się ze mną stało?

DENISE
Usłyszałam twój krzyk. Kiedy wbiegłam na górę, leżałeś na podłodze. Wydawało mi się,
że się mnie boisz.

JEFF
To nie byłaś ty!
(pauza, zbity z tropu)
To znaczy... Nie wiem... Denise, byłem... tutaj, a potem nagle... znalazłem się w
Wietnamie!
(pauza, zaniepokojone spojrzenie Denise)
Wiem. To nie ma sensu. Nic z tego nie ma sensu.

DENISE
(nieśmiało)
Może... nie wiem... może to było jakieś... wspomnienie albo coś?

JEFF
Jak, do cholery, mogę mieć wspomnienia z miejsca, w którym nigdy nie byłem?

DENISE
Jeff, boję się.

Jeff obejmuje ją.

JEFF
Nie ty jedna.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

WNĘTRZE – SYPIALNIA – PÓŹNIEJ W NOCY

Kolację odgrzano i zjedzono, a Megan położono spać, ale Jeff nadal jest roztrzęsiony.
Denise, w piżamie, siedzi na łóżku. Oparła poduszki o regał w wezgłowiu łóżka. Jeff, wciąż
ubrany, stoi przy oknie i wygląda przez nie, zwrócony do niej plecami.

JEFF
(bezbarwnym głosem)
Muszę stąd odejść.

DENISE
Odejść? Chyba oszalałeś, Jeff.

JEFF
(zwraca się w jej stronę)
Oszalałem? Szaleństwem jest to, co się tu dzieje! Człowiek na wózku inwalidzkim
zostawia ślady na moim dywanie, a potem znika. W jednej chwili jestem w pokoju Megan, a
w następnej przenoszę się do Wietnamu. To jest szaleństwo. Ale to się wydarzyło, to
wszystko się wydarzyło.
(pauza, potem z przejęciem)
Denise, czy tego nie widzisz? To wszystko przeze mnie. Nie wiem, co się dzieje, ale to ja
jestem tego przyczyną.

DENISE
Nie zrobiłeś nic...

JEFF
(przerywa jej)
Czyżby? Przychodzi mi do głowy coś, co zrobiłem. Dostałem powołanie do wojska,
Denise. Ale wolałem uciec do Kanady. A teraz...
(pauza, zbity z tropu)
...a teraz przeszłość mnie w jakiś sposób dopadła. Może Wietnam był mi pisany, może
miałem tam zginąć. Może ten beznogi duch to facet, który pojechał tam za mnie albo ktoś, kto
zginął, bo mnie tam nie było.

Odwraca się i wygląda przez okno.

DENISE
Przemawia przez ciebie poczucie winy. I to z jakiego powodu? Powiedziałeś „nie” małej,
brudnej, niewypowiedzianej wojnie. Pomogłeś ją powstrzymać, do cholery. Wiesz o tym.

JEFF
Wiem tylko tyle, że muszę stąd odejść. Jeśli to zrobię, może będziecie z Megan
bezpieczne.
Denise wstaje z łóżka, podchodzi do okna, obejmuje Jeffa i ściska go. Jeff się nie
odwraca.

DENISE
Jeff, proszę. Cokolwiek się dzieje, stawmy temu czoło razem.

ZBLIŻENIE NA JEFFA

Jest zaniepokojony, ale wyraźnie złagodniał. Nie chce odchodzić.

JEFF
Może i masz rację.

Odwraca się do Denise, żeby ją pocałować.

CIĘCIE

WNĘTRZE – BURDEL – NOC

Jeff kończy obrót i widzi, że jest w pokoju burdelu w Sajgonie. Młoda wietnamska
prostytutka obejmuje go ramionami, czekając na pocałunek. Światło napływające przez okno
jest jaskrawoczerwone. Jeff KRZYCZY i odpycha od siebie prostytutkę. Dziewczyna potyka
się i przewraca.

JEFF
Nie, nie! Nie znowu to samo!

Odsuwa się od niej tyłem i wybiega z pokoju jak szaleniec. Kobieta wstaje.

CIĘCIE

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – NOC

W datsunie Jeffa włącza się silnik. Samochód wyjeżdża tyłem z podjazdu i oddala się
ulicą z piskiem opon. Denise wybiega z domu, próbując zatrzymać go krzykiem. Szlafrok
powiewa jej wokół nóg.

DENISE
Jeff! Jeff! Zaczekaj!

Samochód znika za rogiem. Denise stoi przed domem. Drży i kuli się z rozpaczy.

CIĘCIE

WNĘTRZE – GABINET DENISE – NASTĘPNY DZIEŃ

Ruchliwe biuro pomocy prawnej. Denise pracuje tu jako prawnik, ma własną kabinę o
szklanych ścianach. Pracuje nad jakimiś aktami, aie z jej twarzy widać, że jest przygnębiona,
nieszczęśliwa, zmartwiona. Kiedy interkom DZWONI, Denise podnosi słuchawkę.

DENISE
Słucham, Susan.

SUSAN
(spoza kadru)
Twój mąż na linii numer pięć.

DENISE
Dziękuję.
(naciska z entuzjazmem przycisk)
Jeff? Gdzie byłeś? Tak się martwiłam.

SŁYSZYMY głos Jeffa w słuchawce. Brzmi ostro, ochryple, jest pełen napięcia i
nerwowości.

JEFF
(poza kadrem)
Denise? To ty?

DENISE
Pewnie, że ja. Gdzie jesteś? Nic ci się nie stało? Twój głos brzmi dziwnie.

JEFF
(poza kadrem)
Dziwnie?
(pauza)
Nic... nic mi nie jest, Denny? A jak z tobą?

DENISE
Denny? Nie mówiłeś tak do mnie od czasów liceum. Jeff, co się stało?

JEFF
Ja tylko... muszę się z tobą zobaczyć, Denny. Na krótką chwilę. Jestem w domu, Denny.
Muszę się z tobą zobaczyć.

DENISE
Zaraz tam będę.

SŁYSZY trzask odkładanej słuchawki. Wstaje, pospiesznie wpycha dokumenty do teczki


i wychodzi do holu, gdzie zatrzymuje się przy biurku sekretarki.

DENISE
Susan, muszę wyjść wcześniej do domu. Powiedz Fredowi, żeby mnie zastąpił.

SUSAN
Jasne. Mam nadzieję, że nie stało się nic złego.

Denise kiwa głową z przygnębioną miną i wychodzi.

CIĘCIE

WNĘTRZE – SAMOCHÓD DENISE

Kobieta jedzie do domu z zaniepokojoną miną.

CIĘCIE

BIURO POMOCY PRAWNEJ

Hol. Susan właśnie odłożyła słuchawkę, gdy do środka wchodzi Jeff. Jest obdarty i
nieogolony, ma na sobie to samo ubranie, w którym widzieliśmy go wczoraj. Susan jest
wyraźnie zaskoczona jego widokiem.

JEFF
(zmęczony, zawstydzony)
Cześć, Susan. Jest Denise?

SUSAN
Pojechała do domu z pięć minut temu. Zaraz po twoim telefonie.

JEFF
Zaraz po moim... Ja do niej nie dzwoniłem.

SUSAN
Pewnie, że dzwoniłeś. Sama cię łączyłam, niecałe dziesięć minut temu. Po tylu latach
chyba już poznaję cię po głosie.

JEFF
(patrzy na nią z narastającą niepewnością i strachem)
Mój Boże!

Odwraca się i wybiega z biura.

CIĘCIE

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – DZIEŃ

Denise wjeżdża na podjazd i podchodzi do drzwi kuchennych.

WNĘTRZE – KUCHNIA

Denise wchodzi do środka.

DENISE
(woła głośno)
Jeff? Już jestem!

Nie ma odpowiedzi. Denise marszczy brwi. ŚLEDZIMY ją, jak przechodzi przez kuchnię
do salonu.

DENISE
Jeff? Jesteś tutaj?
Długa pauza, a potem z góry dobiega głos Jeffa... tyle że to nie jest do końca jego głos.
Brzmi ostrzej, ochryplej, słychać w nim nutę goryczy. Jest też słaby i cichy, jakby mówienie
sprawiało mu trudność.

WETERAN
Denny? Tu... tu jestem, Denny.

Denise wchodzi na górę i idzie korytarzem.

DENISE
Jeff?

WETERAN
Tu jestem.

Głos dobiega z sypialni. Denise wchodzi do środka. Zasłony są zasunięte, w pokoju jest
bardzo ciemno.

DENISE
Kochanie?

Cisza. Denise odsuwa zasłony i gdy sypialnię zalewa światło, drzwi się ZATRZASKUJĄ.
Kobieta odwraca się błyskawicznie.

PUNKT WIDZENIA DENISE – PATRZYMY JEJ OCZYMA

Weteran, beznogi, ubrany w mundur polowy, siedzi na wózku inwalidzkim, blokując


jedyne wyjście z pokoju. ZATRZYMUJEMY się na nim na długą chwilę i po raz pierwszy
widzimy, że to Jeff McDowell. Jest wychudzony i ma zapadnięte policzki, a krzaczasta broda
nie ukrywa jego złego stanu zdrowia. Wysławia się prościej i mniej wyszukanie. Ten Jeff
edukował się w Wietnamie i w szpitalach dla weteranów, nie w college’ach i na
uniwersytetach. Oczy ma głęboko zapadnięte. Patrzy na Denise jak głodomór na smakowity
posiłek.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Denise przez chwilę jest przerażona, potem go poznaje.


DENISE
(pełnym strachu szeptem)
Jeff?

Weteran rozciąga usta w niepewnym, drżącym uśmiechu. Sprawia wrażenie prawie tak
samo wystraszonego jak ona.

WETERAN
Mówią na mnie Astronauta. Przezwali mnie tak w Wietnamie, bo lubiłem filmy
fantastycznonaukowe.
(pauza)
Świetnie wyglądasz, Denny. Jeszcze lepiej, niż... niż kiedy byliśmy razem.

Denise odwraca się, potrząsając głową.

DENISE
To się nie dzieje naprawdę... Jeff... Co ja mówię... Nie jesteś Jeffem, nie możesz nim być.

Weteran podjeżdża do niej.

CIĘCIE

PLENER – AUTOSTRADA – DZIEŃ

Samochód Jeffa pędzi po autostradzie, zmierzając do domu. Skręca w wyjazd i jedzie


dalej ulicą.

WNĘTRZE – SAMOCHÓD JEFFA

Jeff siedzi za kierownicą, z ponurą, skupioną miną, lekko wystraszony.

CIĘCIE

SYPIALNIA

Weteran podjeżdża do Denise, która odsuwa się od niego.


WETERAN
Chcesz zobaczyć moje identyfikatory? Jestem Jeff McDowell, w takim samym stopniu
jak on. Chcesz mnie sprawdzić? Proszę bardzo, znam wszystkie odpowiedzi. Poznaliśmy się
w liceum, pisaliśmy razem pracę. Twoi rodzice nazywają się Pete i Barbara. Pierwszy raz
poszliśmy na całość na twojej kanapie, kiedy wyszli na rocznicową kolację, a ja przyszedłem
obejrzeć „Wojnę światów” na twoim kolorowym telewizorze. Masz znamię po wewnętrznej
stronie uda, z cen...

DENISE
(przerywa mu)
Mój Boże... Faktycznie jesteś Jeffem. Co... Co...

WETERAN
(spogląda na brakujące nogi)
Co mi się stało? O to chciałaś zapytać? To był Wietnam, Denny. Wietnam, loteria
poborowa i mina.

DENISE
Nie pojechałeś do Wietnamu. Uciekłeś do Kanady. Razem uciekliśmy i wzięliśmy tam
ślub. Wykładałeś tam, dopóki nie ogłosili amnestii.

WETERAN
(śmieje się gorzko)
Ja nadal czekam na amnestię.

DENISE
Jak... jak tu trafiłeś? Skąd? I po co? Czego od nas chcesz?

WETERAN
Chciałem tylko...

Nim skończy zdanie, SŁYSZĄ na zewnątrz pisk hamulców.

CIĘCIE

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – DZIEŃ

Datsun Jeffa wpada na podjazd i zatrzymuje się za volvo Denise. Jeff wysiada z
samochodu i wbiega do domu.

WNĘTRZE – SALON

Jeff wpada do środka przez drzwi kuchenne.

JEFF
(wrzeszczy jak szalony)
Denise! Gdzie jesteś? Denise!

Rozgląda się wokół i chwyta pogrzebacz.

CIĘCIE

SYPIALNIA

Denise słyszy krzyk Jeffa.

DENISE
(krzyczy)
Jeff! Tutaj! Tu jestem!

WETERAN
Denny, proszę. Nie mogę...

DENISE
(głośniej)
JEFF!

SŁYSZYMY kroki wbiegającego po schodach Jeffa. Po chwili drzwi otwierają się


gwałtownie i Jeff wpada do środka z pogrzebaczem w ręku. Weteran zawraca wózkiem i
odsuwa się od niego.

JEFF
Odczep się od niej. Zostaw ją w spo...

Przerywa nagle i wytrzeszcza oczy ze zdumienia.


JEFF
(cicho)
Jesteś... mną.

WETERAN
(cichym, znużonym głosem)
Tak jest.

JEFF
To się nie dzieje naprawdę, to jakiś...

WETERAN
(przerywa mu)
Sen? Jasne? Ale ty się śnisz mnie, czy ja się śnię tobie?
(pauza)
Nic mnie to nie obchodzi. Myślę, że obaj jesteśmy realni. Że w 1971 dotarliśmy do
rozwidlenia na drodze i ty poszedłeś w jedną stronę, a ja w drugą. I w rezultacie trafiliśmy...
w inne miejsca.

Jeff opuszcza powoli pogrzebacz. Jest blady i wystraszony.

JEFF
A więc te... wspomnienia, które mnie ostatnio prześladują... to...

WETERAN
(uśmiecha się twardo)
To moje wspomnienia, brachu. To chyba ja ci je przyniosłem. Przychodzą z
dobrodziejstwem inwentarza. Ale ty i ja jesteśmy tą samą osobą, prawda? Czułem jak...
przeciekają. Ale nie mogłem tego powstrzymać. Byliśmy za blisko siebie.

DENISE
Jeff...

Obaj odwracają się i spoglądają na nią.

DENISE
(kontynuuje z wysiłkiem)
Chciałam powiedzieć... Astronauto... Na twojej... drodze... Co się stało...
WETERAN
Z nami, Denny? Z tobą i ze mną?

Denise kiwa głową.

WETERAN
Zginęłaś w wypadku motocyklowym, kiedy byłem w Wietnamie. Facet, z którym
jechałaś, nie uznawał kasków.

Denise wygląda, jakby zrobiło się jej niedobrze. Odwraca głowę. Weteran wpatruje się w
pustkę, wspominając coś, a potem mówi dalej martwym, głuchym, pełnym bólu głosem.

Kiedy tam byłem, zawsze wiedziałem, że wrócę, że znajdę cię znowu i wszystko
naprawię... ale potem twoja matka napisała do mnie ten list.
(pauza, potem kontynuuje z wielką trudnością)
Zostało mi już do cywila niewiele, cholera, tak bardzo niewiele. Powinienem wiedzieć
lepiej, ale nie myślałem jasno, nie uważałem. Trzeba uważać. Poczułem ją dopiero wtedy, jak
na nią nadepnąłem. Słychać wtedy taki dźwięk, taki cichy trzask.
(patrzy na nich)
Takie miny... no wiecie, one nie wybuchają, jak się na nie nadepnie. Dopiero jak się z
nich zejdzie. Reszta chłopaków tylko na mnie patrzyła. Powiedziałem im, żeby stamtąd
zmiatali, zaczęli się więc wycofywać jeden po drugim, ale wszyscy patrzyli na mnie, gapili
się na trupa, który stał i na nich wrzeszczał. Nawet jak już byli poza zasięgiem, dalej nie
mogłem się ruszyć. Ale wszyscy na mnie patrzyli i w końcu nie mogłem już tego dłużej
wytrzymać. Skoczyłem.
(gorzki śmiech)
Nigdy nie byliśmy za dobrzy w skoku w dal, prawda, Jeffy?

ZBLIŻENIE NA JEFFA

Przez krótką chwilę panuje głęboka cisza.

JEFF
Uratowałeś ich. Uratowałeś im życie.

Z POWROTEM NA SCENĘ
WETERAN
Aha. Dali mi za to medal.

JEFF
Uratowałeś ich.
(odwraca się)
A ja ich nie uratowałem. O to chodzi, prawda? Nie było mnie tam.

Odrzuca gwałtownie pogrzebacz, który uderza o ścianę. Jeff odwraca się z gniewem.

JEFF
No dobra. Jestem winny. Wybrałem... tę drugą drogę. Ale jeśli trzeba... kogoś ukarać, to
tylko mnie. Denise i Megan nie mają z tym nic wspólnego. Cokolwiek chcesz zrobić, nie
mieszaj ich do tego.

WIDOK NA DENISE

Która słucha słów Jeffa ze strachem i przerażeniem.

DENISE
Nie!
(spogląda na Weterana)
Pojechałam z nim do Kanady. Razem podjęliśmy tę decyzję. Jestem częścią niego i
wszystkiego, co się z nim stanie.

WIDOK NA WETERANA

Który po długiej chwili uśmiecha się łagodnie.

WETERAN
Wiem o tym. Za to właśnie cię kochałem, Denny.
(do Jeffa)
Nic nie rozumiesz, brachu. Myślisz, że bym je skrzywdził?
(śmieje się)
A mówią, że to weterani mają świra.

Z POWROTEM NA SCENĘ
JEFF
W takim razie po co... po co tu jesteś?

WETERAN
Celne pytanie.
(ponury uśmiech)
Umieram, brachu.

DENISE
Mój Boże...

WETERAN
Lekarze nigdy nie mówią prawdy, ale czuję, że koniec jest blisko. Nie dbam o to, bo już
dawno straciłem wszystko, co ważne... nogi, dziewczynę, przyszłość. Nawet Jeffa. A
Astronauta nie ma nic poza paskudnymi wspomnieniami.
(pauza)
Byłem w szpitalu dla weteranów... czekałem, aż to się skończy... ale ciągle myślałem o
Denny. No wiesz? Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym zrobił wszystko inaczej.
Pewnie od myślenia o tym przeniosłem się tutaj.
(śmieje się)
Zawsze lubiłem historie o duchach, ale nigdy nie myślałem, że sam zostanę duchem.

Weteran zwraca fotel w stronę Jeffa.

WETERAN
(kontynuuje)
Chciałem po prostu... je zobaczyć.
(pauza, uśmiech)
Dobrze się spisałeś, McDowell.

Jeff potrząsa głową, z wyraźnym poczuciem winy. Jest cały i zdrowy, ale jest także tym
facetem na wózku i na jego twarzy maluje się zwątpienie.

JEFF
To ty się dobrze spisałeś. Mnie tam nie było...

Nie mogąc spojrzeć w oczy swemu kalekiemu odpowiednikowi, Jeff odwraca wzrok.
WETERAN
(cicho)
A mnie nie było tutaj. Nie było mnie dla Denise. Ani dla Megan.

Podjeżdża do komody, podnosi oprawioną w ramki fotografię Megan i spogląda na nią.

WETERAN
(mówi dalej)
Jeśli, trzymając córeczkę w ramionach, możesz choć przez sekundę pomyśleć, że zrobiłeś
coś złego, to jesteś najgłupszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi. Uwierz mi,
Jeff. Niczego nie straciłeś.

WIDOK NA JEFFA

Który odwraca się w reakcji na słowa Weterana, na ich oczywistą prawdę. Brakuje mu
słów. Denise podchodzi do niego i obejmują się.

WETERAN
Chyba... chyba już czas, żebym sobie poszedł.

Denise zwraca się w jego stronę.

DENISE
Nie musisz. To znaczy możesz tu zostać.

WETERAN
(ze smutkiem)
Nie. To niemożliwe. Ale teraz mam przynajmniej trochę wspomnień, tak?

Jeff reaguje nagle: wpadł na pewien pomysł.

JEFF
Te wspomnienia...
(pauza)
Ty i ja jesteśmy tą samą osobą. To musi działać w obie strony.
(pauza, potem stanowczo)
Ja też mam wspomnienia. Jeśli się dotkniemy albo...
Podchodzi bliżej, ale Weteran cofa się wózkiem od niego.

WETERAN
Nie! Nie wiesz, o czym mówisz.

JEFF
(cicho, ze współczuciem)
Mówię o dniu, kiedy wzięliśmy ślub z Denise. O naszym miesiącu miodowym. O
narodzinach Megan.

WETERAN
(z goryczą)
To nie jest przekaz w jedną stronę, Jeff. Pomyśl o tym, co dostaniesz w zamian. Będziesz
pamiętał ginących kolegów, szpitale, lata spędzone na wózku.
(pauza)
Będziesz pamiętał, jak tam stałeś, a oni uciekali od ciebie i patrzyli na ciebie, wszyscy na
ciebie patrzyli. Nie będziesz już spał tak dobrze, a czasami będziesz się budził z krzykiem.

Jeff waha się, spogląda na Denise. Ta kiwa głową. Całuje ją i rusza w stronę Weterana.

JEFF
Nie boję się paru koszmarów.
(uśmiecha się z ironią)
Zawsze mogę się schować pod kocem, prawda?

Wyciąga dłoń. Weteran spogląda na niego, a potem, bardzo powoli, unosi obie ręce i
ujmuje w nie dłoń Jeffa. Ten krzywi się nagle, jakby z bólu. Weteran zamyka oczy. Po jego
policzku spływają łzy.

ZBLIŻENIE NA DENISE

Która na nich patrzy.

WIDOK ZZA PLECÓW DENISE

Obaj Jeffowie McDowellowie rozjarzają się dziwnym, niebieskozielonym światłem.


Migoczą wokół nich widmowe powidoki. Jej Jeff, który stoi, przez chwilę ma na sobie
mundur, a potem wyrasta mu długa, potargana broda. Weteran jest ubrany w smoking w stylu
lat sześćdziesiątych, a potem w cywilne ubranie. Jego nogawki WYPEŁNIAJĄ SIĘ,
pojawiają się NOGI, widmowe i świecące, ale realne. Otwiera ze zdumieniem oczy, a potem
WSTAJE z krzesła.

WETERAN
Wychodzi na to, że chyba obaj jesteśmy bohaterami, hę?

Weteran, który stoi, OBEJMUJE Jeffa. Na obu pada dziwne światło. Potem ich ciała
STAPIAJĄ SIĘ ze sobą i stają się jednym. Blask staje się tak intensywny, że Denise odsuwa
się, zasłaniając oczy.

Kiedy łuna gaśnie. Weterana i wózka już nie ma. Został tylko oryginalny Jeff McDowell.
Denise podbiega do niego i obejmują się bardzo mocno. ZATRZYMUJEMY to ujęcie i
słychać głos NARRATORA

NARRATOR
Wszyscy podejmujemy decyzje i potem zastanawiamy się, jak wyglądałaby ta druga
droga. Jeff McDowell dowiedział się tego i zapłacił za to. To była lekcja odwagi i kartografii
udzielona przez rysowników map ze strefy mroku.

KONIEC

Przełożył Michał Jakuszewski


Nie z tego świata

ROZJAŚNIENIE

PLENER – AUTOSTRADA – NOC – WIDOK Z LOTU PTAKA

Na drodze panuje intensywny ruch. Nagle słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna,
ostry jak grom dźwiękowy.

CIĘCIE

ZBLIŻENIE NA CAT

Dziewczyna stoi pośrodku autostrady, a po obu jej bokach śmigają samochody.


Nazwijmy ją CAT. Ma dwadzieścia lat. Jest szczupła, żylasta, o chłopięcej figurze. Włosy ma
krótkie, nierówno ostrzyżone. Ma w sobie coś dzikiego, coś szybkiego, groźnego i nie do
końca cywilizowanego. Nosi stare, skórzane spodnie, popękane i bardzo znoszone, oraz
luźną, czarną bluzę mundurową, o kilka numerów na nią za dużą. Pod rozpiętą bluzą widać
obcisły, srebrnoszary podkoszulek. Stopy ma bose. Sprawia wrażenie zagubionej,
zdezorientowanej...

WSTAWKA – PUNKT WIDZENIA CAT

REFLEKTORY zdają się zmierzać ku niej ze wszystkich stron. Samochody mijają ją


tylko o centymetry.

WIDOK NA CAT
Cat próbuje przemknąć w stronę pobocza, ale błędnie ocenia prędkość samochodów.
Jeden z nich omal na nią nie wpada, TRĄBIĄC głośno. Dziewczyna odskakuje.

Drugi samochód SKRĘCA, żeby ją wyminąć. Hamulce PISZCZĄ. Słychać kolejne


KLAKSONY. Cat obraca się wkoło, szukając drogi wyjścia. Posuwa się krok w przeciwnym
kierunku, ale odskakuje, gdy dwa samochody ZDERZAJĄ SIĘ. Słyszymy kolejne
KLAKSONY, a w oddali również policyjne SYRENY.

ZBLIŻENIE NA CAT

Dziewczyna zakrywa uszy, kuli się trwożnie, zamyka oczy pośród chaosu...
Nagle zalewa ją OŚLEPIAJĄCY BLASK i słyszymy niski, przerażający dźwięk
KLAKSONU wielkiej ciężarówki. Cat otwiera raptownie oczy.

KONTRPLAN

Wielka CIĘŻARÓWKA z naczepą mknie prosto na nią.

Z POWROTEM NA CAT

Dziewczyna nieruchomieje, jak jeleń sparaliżowany blaskiem reflektorów. Potem strach


ustępuje miejsca agresji. Cat wyciąga spod bluzy BROŃ niepodobną do żadnej, jaką
widzieliśmy. Unosi ją szybko w obu rękach, celuje i STRZELA. Jedynym dźwiękiem jest
ciche PUF sprężonego powietrza, gdy z lufy wypada igła.

WIDOK Z UKOSA NA CIĘŻARÓWKĘ

W jednej chwili mknie szosą z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.


Słychać głośny dźwięk klaksonu, a reflektory świecą oślepiająco. W następnej chwili
ciężarówka EKSPLODUJE. Jej kabina się rozpada, odłamki szkła i metalu lecą na wszystkie
strony. Wielki pojazd skręca gwałtownie w bok i ROZBIJA się. Następuje druga
EKSPLOZJA, gdy wybucha zbiornik z benzyną. W górę bucha kula płomienia.

CAT

odwraca się, żeby popędzić na pobocze, gdy nagle w jej stronę mknie wirujący fragment
wraku. Dziewczyna uchyla się, ale zbyt wolno. Odłamek ociera się o jej czoło i Cat pada na
ziemię.
ZBLIŻENIE

Cat leży na szosie, nieprzytomna, krwawi z rany nad okiem. Broń wysunęła się z jej rąk,
a rękaw bluzy rozdarł się, odsłaniając ozdobną bransoletę na prawym przedramieniu. W
niezwykłą plątaninę srebrzystego metalu w stylu Gigera wprawiono trzy równoległe linie z
ciemnego plastiku, które owijają się wokół jej ręki niczym węże.
Po tym obrazie następuje

WYCIEMNIENIE

KONIEC CZOŁÓWKI
AKT I

ROZJAŚNIENIE

PLENER – SZPITAL – NOC

Słychać SYRENY. Szosą mknie KARETKA, a tuż za nią jadą dwa radiowozy z
włączonymi sygnałami świetlnymi.

CIĘCIE

WNĘTRZE – POKÓJ ZABIEGOWY – NOC

Ośmioletni CHŁOPIEC siedzi na stole zabiegowym. Wokół niego stoją MATKA, młody
lekarz (TOM) i gruba pielęgniarka (MADGE)

TOM
Nie w ten sposób. Popatrz, co się narobiło. Musisz trzymać rękę nieruchomo. To trudna
operacja. Błędy mogą mieć fatalne skutki. Popatrz.

KONTRPLAN

Tom unosi rękę, dolną powierzchnią dłoni w dół. Ma dwadzieścia siedem lat, ciemne,
rozczochrane włosy i znamionującą pewność siebie minę. Na przypiętym do zielonego
fartucha identyfikatorze jest napisane: LAKE. Między dwoma palcami trzyma
ćwierćdolarówkę. „Przeprowadza” ją wzdłuż dłoni, podrzuca, łapie, otwiera pustą dłoń i
wyjmuje monetę zza ucha chłopaka.

TOM
Już ci mówiłem. Magia jest łatwa. Diagnozowanie jest trudne.

Uśmiecha się do młodego pacjenta, który ŚMIEJE się z zachwytu. Pielęgniarka i matka
również się uśmiechają. W oddali SŁYSZYMY SYRENY. Tom również je słyszy.

TOM
(do chłopca)
Pokażę ci jeszcze jedną sztuczkę. Tym razem to ty znikniesz.
(do matki)
Nic mu nie będzie.

WNĘTRZE – SZPITAL – NOC

Dwaj SANITARIUSZE prowadzą wózek leżący do pokoju zabiegowego. Dwóch


policjantów (CHAMBERS i SANCHEZ) idzie tuż za nimi.

PODĄŻAMY ZA WÓZKIEM
Tom do niego podchodzi.

TOM
Co tutaj mamy?

SANITARIUSZ
Rana głowy, skaleczenie twarzy, może też obrażenia wewnętrzne. Funkcje życiowe są w
porządku, ale nie ma z nią kontaktu.

Ranę Cat owinięto bandażem. Jest RÓŻOWY od krwi.

SANCHEZ
Bawiła się w berka na autostradzie. Rozpieprzyła ciężarówkę w drzazgi jakimś
porąbanym pistoletem.

WNĘTRZE – POKÓJ ZABIEGOWY – CIĄGŁE PRZEJŚCIE

Wjeżdżają przez dwuskrzydłowe drzwi do pokoju zabiegowego.

TOM
Przejmujemy pacjentkę. Madge, zadzwoń na rentgen, że kogoś im przysyłam. Niech
zrobią zdjęcie czaszki w trzech projekcjach.

Pielęgniarka podpisuje kwit dla sanitariuszy, którzy WYCHODZĄ. Tom przystępuje do


badania Cat. Obmacuje delikatnie jej szyję, szukając obrażeń. Unosi opatrunek, żeby
przyjrzeć się ranie głowy. Potem podwija jej rękaw, żeby sprawdzić tętno, i zauważa
niezwykłą bransoletę. Dotyka jej.

ZBLIŻENIE NA CAT

Otwiera nagle oczy i WYCIĄGA rękę. Łapie Toma za krocze i ŚCISKA. Tom
WZDYCHA z szoku i bólu.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Tom pada na podłogę, a Cat zrywa się błyskawicznie z wózka. Chambers rzuca się na nią.
Cat próbuje go uderzyć, ale on łapie ją za rękę, a potem za drugą. Trzyma wyrywającą się
dziewczynę za nadgarstki.

CHAMBERS
Jesteś aresztowana, panienko. Masz prawo milczeć. Masz...

Cat rzuca się na niego i GRYZIE go w nos. Chambers KRZYCZY i łapie się za twarz.
Między jego palcami wycieka KREW. Cat oddala się na czworakach.

Sanchez odcina jej drogę odwrotu. Tom podnosi się na klęczki, łapiąc z wysiłkiem
powietrze.

Cat cofa się i WYPLUWA na podłogę kawałek nosa policjanta. Wokół ust ma plamę
krwi.

Chwyta metalowy stojak do kroplówki, trzymając go przed sobą jak broń. Jest gotowa do
walki.

Sanchez wyciąga pistolet.

TOM
NIE!
(dysząc lekko)
Odłóż... odłóż to. Jesteś... w szpitalu.

SANCHEZ
Ona ma świra.

Tom podnosi się z wysiłkiem.

TOM
Po prostu się boi. Spójrzcie na nią.

CHAMBERS
Mój nos.

TOM
Gdzieś tu leży. Możemy go przyszyć. Madge, znajdź nos pana policjanta.
(do Cat)
Nie bój się. Nikt cię nie skrzywdzi. Obiecuję.

Dziewczyna patrzy na niego nieufnie. Nic nie mówi. Tom podchodzi bliżej. Cat porusza
ostrzegawczo stojakiem.

SANCHEZ
Na pana miejscu bym się nie zbliżał, doktorze.

MADGE
Tom, uważaj. Ona chyba nie rozumie po angielsku.

Tom nie spuszcza spojrzenia z Cat.

TOM
Ma pani paskudną ranę.

Cat dotyka twarzy. Brudzi sobie palce krwią.

TOM
Mogę się jej przyjrzeć? Niech pani to odłoży, zgoda? Nie zrobię pani krzywdy.

ZBLIŻENIE NA TOMA I CAT

Chwila napięcia. Tom jest już blisko niej. Unosi rękę do jej twarzy, bez nagłych ruchów.
Cat jest podenerwowana, gotowa do akcji. Tom odwraca jej twarz, żeby przyjrzeć się ranie.
TOM
Nie jest tak źle, jak by się zdawało, ale lepiej zróbmy rentgen. Pójdzie pani ze mną?

Wyciąga do niej rękę. Cat waha się przez dłuższą chwilę. Potem ODRZUCA stojak, który
pada z brzękiem na podłogę.

SANCHEZ
Znakomicie. Teraz my się nią zajmiemy, doktorze.

Tom spogląda mu prosto w oczy. Z tyłu widać pielęgniarkę, która chodzi po podłodze na
czworakach, szukając odgryzionego kawałka nosa.

TOM
Przyjmuję tę pacjentkę do szpitala na obserwację.

SANCHEZ
Jest aresztowana. Możemy ją obserwować w więzieniu.

TOM
Weźmie pan na siebie odpowiedzialność zabrania jej stąd wbrew opinii lekarza?
(widzi jego wahanie)
Tak też sądziłem.

Madge unosi triumfalnie w górę coś, czego nie widzimy.

MADGE
Znalazłam!

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

WNĘTRZE – POKÓJ SZPITALNY – PÓŹNIEJ W NOCY

Pokój z dwoma łóżkami.

ZBLIŻENIE NA CAT

Stoi przy oknie, ubrana w szpitalną koszulę, i spogląda na światła miasta jak
zaczarowana. Ranę nad jej okiem zaszyto i zabandażowano.

Cat podwija rękaw, by odsłonić bransoletę. Unosi rękę, wewnętrzną powierzchnią dłoni
ku dołowi, i wskazuje nią na okno i na widoczne za nim miasto.

ZBLIŻENIE NA RĘKĘ CAT

Dziewczyna zaciska pięść. Głęboko między zwojami metalu ukrywają się trzy matowe,
czarne KRESKI, które biegną mniej więcej równolegle do siebie i wiją się niczym węże. Te
kreski zaczynają ŚWIECIĆ, z początku bardzo słabym NIEBIESKIM blaskiem. Cat powoli i
uważnie przesuwa rękę z prawej na lewą i z powrotem. Niebieska łuna ROZJAŚNIA się,
kiedy dziewczyna wskazuje na wschód, a CIEMNIEJE, kiedy jej pięść znowu zwraca się na
zachód.

ZBLIŻENIE NA CAT

Twarz ma poważną, jest straszliwie skupiona. Ponownie zatacza krąg ręką, łuna
ROZJAŚNIA się i PRZYGASA.

Dziewczyna obraca rękę i otwiera dłoń.

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ CAT

Pojawia się w niej jaskrawy HOLOGRAM, przedstawiający małą, trójwymiarową


ZIEMIĘ, która obraca się powoli. Dziewczyna trzyma w rękach miniaturowy świat, po jego
powierzchni przebiegają dziwne, tańczące SYMBOLE, przypominające notowania giełdowe
na elektronicznym dalekopisie.

SŁYSZYMY, jak za jej plecami otwierają się DRZWI

Z POWROTEM NA CAT

Dziewczyna ODWRACA się nagle. Kula GAŚNIE natychmiast.

KONTRPLAN NA TOMA

Umundurowany POLICJANT otwiera przed nim drzwi. Tom niesie równo złożone
ubranie Cat. Widzi, że dziewczyna jest bardzo podenerwowana.
TOM
Zaskoczyłem panią? Przepraszam. Chciałem tylko zobaczyć, jak się pani czuje.

Zamyka za sobą drzwi. Cat uspokaja się wyraźnie.

TOM
Przyniosłem pani ubranie. Wyprałem je.

Tom kładzie ubranie na łóżku.

TOM
Jest tu nowa para dżinsów. Pani spodnie były, hm, nie do uratowania.

WIDOK NA CAT

Dziewczyna podchodzi do łóżka i chwyta ubranie. Przyciska je kurczowo do piersi.

WIDOK NA TOMA ZZA PLECÓW CAT

Tom jest lekko zaskoczony tą czułością.

TOM
Wiem, co pani czuje. Moja dziewczyna zawsze wyrzuca mi ulubione koszulki.

Cat wysuwa się ze szpitalnej koszuli, która opada na podłogę wokół jej nóg. Pod spodem
jest naga. Widzimy jej plecy, kiedy się ubiera.

Robi to bez śladu wstydu czy zażenowania. Tom odwraca się plecami, bardziej
skrępowany od niej.

Dziewczyna wkłada srebrzysty podkoszulek, OBWĄCHUJE dżinsy i wciąga je. Tom nie
przestaje mówić.

TOM
Nie dosłyszałem pani nazwiska. Ja jestem doktor Lake. Thomas.
(cisza)
Zapisaliśmy panią w dokumentacji jako Jane Doe. W księgowości chcą się dowiedzieć,
czy jest pani ubezpieczona, Jane.

CAT

Jest już ubrana. Podchodzi do drzwi i próbuje je otworzyć. Są zamknięte.

TOM
Są zamknięte na klucz. Nie sądzę, żeby gliny były gotowe panią wypuścić.

Cat WALI pięścią w drzwi.

TOM
Wiem, że nie karmią tu za dobrze, ale są gorsze miejsca na spędzenie nocy.

Cat podchodzi do okna i spogląda w dół. Pcha szybę, szukając sposobu otworzenia okna.

TOM
Nic z tego nie będzie. Jesteśmy na czwartym piętrze. Poza tym to nowoczesny szpital.
Żadne z okien się nie otwiera.

Cat daje za wygraną i odwraca się z gniewem.

ZBLIŻENIE NA TOMA

W jego oczach rodzi się podejrzenie.

Z POWROTEM NA CAT

Dziewczyna idzie do kąta pokoju i osuwa się na podłogę. Jej oczy mają gniewny,
przygnębiony wyraz. Tom przygląda się jej z namysłem.

TOM
Zrozumiała pani, co mówiłem. O oknie.

Cat patrzy na niego. Jej twarz niczego nie zdradza. Tom podchodzi bliżej, uśmiechając
się mimo woli.

TOM
Ty mała oszustko. Słyszysz mnie.

Cat odwraca od niego głowę.

TOM
Byłoby znacznie łatwiej, gdyby zechciała pani ze mną porozmawiać.

Dziewczyna go ignoruje.

TOM
Słucham. Niech pani coś powie. Cokolwiek. Nazwisko, stopień wojskowy, numer
telefonu, wszystko mi jedno. Znak zodiaku? Ulubiony kolor? Czy lubi pani pizzę z anchois?
(cisza)
Świetnie. Nie muszę dłużej marnować czasu.

Tom krzywi się i PUKA w drzwi.

WIDOK NA DRZWI

POLICJANT otwiera je z zewnątrz.

POLICJANT
Skończył pan, doktorze Lake?

TOM
Chyba tak.

Ma już wyjść, kiedy...

CAT
(cicho)
Cat.

TOM
A jednak umie mówić...
(do policjanta)
Niech pan nam da jeszcze kilka minut.
Policjant zamyka drzwi, zostawiając ich samych.

TOM
Powiedziała coś pani?

CAT
(pauza, a potem)
Cat.

TOM
Cat? Od Catherine?

CAT
Cat. Imię.
(uśmiecha się nieśmiało)
Toe Mas.

Cat mówi z lekkim AKCENTEM. Nie potrafimy określić jego pochodzenia, akcent nie
kojarzy się z żadnym znanym krajem ani regionem, ale w jej słowach pobrzmiewa muzyczna
nuta, sugerująca, że dziewczyna jest tu obca.

TOM
Tak jest. Toe Mas. Toe Mas Lake.
(pauza)
A adres? Masz jakąś rodzinę? Chłopaka? Kogoś, z kim moglibyśmy się skontaktować?
(cisza)
Skąd jesteś?

Cat wstaje z podłogi.

CAT
Z Ziemi.

TOM
To wiele wyjaśnia. A z jakiej okolicy Ziemi?

CAT
Z Angels.
TOM
Z Angels... to znaczy z Los Angeles? Stąd?

CAT
Nie stąd. Stamtąd. Angels.

TOM
Dobra. A jak dostałaś się stamtąd tutaj?

CAT
Przez drzwi.

Tym razem to Tom spogląda na nią z brakiem zrozumienia.

TOM
Na autostradzie? Drzwi samochodu?

CAT
Drzwi pomiędzy.
(z niecierpliwością)
Idę stąd, Toe Mas. Natychmiast. Muszę iść.

Wstaje, podchodzi do drzwi i ciągnie za klamkę. Są zamknięte. Spogląda na Toma,


prosząc go o pomoc.

TOM
W tej chwili te drzwi otwierają się tylko dla mnie. Przykro mi.

Odciągają od drzwi, stanowczo, ale delikatnie, a potem PUKA. Policjant otwiera drzwi.

TOM
Posłuchaj, moja dziewczyna jest prawnikiem. Porozmawiam z nią. To wszystko, co mogę
w tej chwili dla ciebie zrobić.

CAT
Nie wiem, co to prawnik.
TOM
Chyba rzeczywiście pochodzisz z innego kraju.

WYCHODZI, drzwi się zamykają i Cat rzuca się na łóżko, sfrustrowana i uwięziona.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – DOMEK NA PLAŻY – PRZED ŚWITEM

Samochód Toma, mała mazda miata, zatrzymuje się przed niewielkim, rozlatującym się,
drewnianym domkiem na plaży.

WNĘTRZE – SYPIALNIA TOMA – ŚWIT

Kobieta śpi w wielkim, mosiężnym łożu, pod zmiętą kołdrą. Z przodu widać mnóstwo
regałów z książkami medycznymi i prawniczymi oraz powieściami w miękkiej oprawie. Nad
łóżkiem, bardzo wyraźnie widoczny, wisi stary, oprawny w ramki, należący do Toma plakat z
występów HARRY’EGO HOUDINIEGO.

Kobieta w łóżku nie ukończyła jeszcze trzydziestu lat, jest ładna, ma długie, rude włosy.
Ma na imię LAURA.

Tom siada na łóżku obok niej. Dotyka delikatnie jej ramienia. Laura przewraca się na
drugi bok, mamrocząc cicho na znak protestu. Tom potrząsa nią nieco mocniej. Kobieta
otwiera oczy.

LAURA
(rozespanym głosem)
Tom? To ty? Która godzina? Dopiero przyjechałeś?
(patrzy na zegarek)
O Boże, jest za wcześnie. Idź sobie. Daj mi spokój.

Laura przetacza się na drugi bok i zakrywa głowę kołdrą. Tom ściąga ją delikatnie.

TOM
Obudź się. Zrobiłem kawę. Wskakuj pod prysznic i wczuj się w rolę prawnika. Potrzebuję
pomocy.
Tom się odsuwa. Laura wzdycha i siada w łóżku, poirytowana, ale przytomna.

WNĘTRZE – KUCHNIA TOMA – ŚWIT

Laura siedzi za stołem w kuchni. Włożyła frotowy szlafrok. Włosy nadal ma


rozczochrane. Ściska w obu dłoniach kubek gorącej kawy, słuchając Toma, który spaceruje
po kuchni, niespokojny i rozgniewany.

TOM
Ta dziewczyna ma w sobie coś bardzo dziwnego.

LAURA
Widzę, że zrobiła na tobie wrażenie. Na ogół nie przejmujesz się aż tak bardzo losem
ludzi, od których dostajesz kolanem w krocze.

TOM
To nie było kolano. Posłuchaj, możesz jej pomóc?

LAURA
Zobaczę, co się da zrobić. Naprawdę odgryzła mu nos?

TOM
(z przygnębieniem w głosie)
Tylko koniuszek.

Laura nie potrafi powstrzymać uśmiechu.

LAURA
To już coś. Jeśli ktoś odgryzie cały nos, znajdą na niego paragraf.

Dopija kawę i wstaje. Tom chwyta ją i przyciąga do siebie z zamiarem pocałunku.

TOM
Będę ci winien przysługę.

ZBLIŻENIE NA TOMA I LAURĘ

Tom obejmuje ją.


LAURA
(figlarnym tonem)
Czy ona jest ładna? Powinnam być zazdrosna?

TOM
A co to, przesłuchanie w sądzie?

LAURA
Świadek ma odpowiedzieć na pytanie.

TOM
Niewinny.

Ich usta zbliżają się ku sobie.

LAURA
To dobrze. Bo w przeciwnym razie...

Laura zmienia kierunek. Zamiast pocałować Toma, szczypie go delikatnie zębami w


koniuszek nosa. Tom parska śmiechem. Oboje śmieją się, a potem całują...

CIĘCIE

PLENER – AUTOSTRADA – ŚWIT

Jeden pas nadal blokują spalone szczątki ciężarówki, zajmujące też większą część
pobocza. Ekipa robotników z ŻURAWIEM i LAWETĄ pracuje nad usunięciem wraku. Ruch
na autostradzie jest jeszcze mały.

ROBOTNIK
W zeszłym roku tylko strzelali na autostradach. Teraz używają granatników.

BRYGADZISTA
Od tej pory będę się trzymał zwykłych szos.

Nagle słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna, ostry jak grom dźwiękowy.
BRYGADZISTA
Co to, do licha...

Żuraw się zatrzymuje. Światła gasną, silnik przestaje działać. Wielka laweta również
staje. Gasną wszystkie światła w tle: domy, samochody, latarnie.

WIDOK NA AUTOSTRADĘ – PUNKT WIDZENIA BRYGADZISTY

Widać tylko dwa albo trzy samochody. Wszystkie stoją lub się zatrzymują: reflektory
gasną, silniki przestają powoli działać, kierowcy wychodzą na szosę.

Z POWROTEM DO EKIPY

Robotnik uderza wielką latarką o kłąb dłoni, poruszając wyłącznikiem.

ROBOTNIK
Nie wiem, co się stało. Dopiero co wkładałem nowe baterie.

Brygadzista go nie słucha. SŁYSZYMY powolne, złowieszcze kroki.

PUNKT WIDZENIA BRYGADZISTY

Autostradą idzie sześć ustawionych w tyralierę postaci. Jeszcze przed chwilą ich tu nie
było. A teraz są. Trzech mężczyzn i trzy kobiety. Kobiety wydają się tak samo szczupłe,
muskularne i groźne jak mężczyźni. Wszyscy mają czarne buty z cholewami i czarne
mundury ze srebrnym, metalicznym obszyciem. Włosy mają ostrzyżone krótko, na jeża.

Za nimi podąża niezwykły wehikuł, otwarta LEKTYKA z czarnego metalu, wielka jak
cadillac. Ma po obu stronach długie PŁYWAKI, jak katamaran. UNOSI się na wysokości
niespełna metra nad autostradą. Porusza się całkowicie bezgłośnie, a jej obca, sugestywna
sylwetka wydaje się niemal organiczna. Jedzie w niej jeden pasażer, otoczony kłębiącą się
szarością, POLEM CIEMNOŚCI, chmurą, która pochłania światło, powodując, że wszystko
w środku wydaje się niewyraźne i tajemnicze, jak sylwetki dostrzegane we mgle. Widzimy
tylko, że pasażer jest zgarbiony i potężny, bardzo wielki według ludzkiej skali.

KONTRPLAN

Brygadzista i jego ludzie gapią się na zjawy. Kilku z nich ma wystarczająco wiele
rozsądku, żeby się bać.

KONTRPLAN – ZBLIŻENIE NA THANE’A

Dowódcą idącej na piechotę szóstki jest THANE. Na jego kołnierzu widać symbol rangi:
srebrną szpilkę z główką w kształcie głowy psa. Ma trzydzieści parę lat i jest w niesamowitej
formie fizycznej. Jego oczy są zimne jak lód. To oczy łowcy. Oczy wojownika.

Przez krótką chwilę spogląda w oczy brygadziście.

Łowcy wsiadają jeden po drugim na lektykę, zajmując pozycję na pływakach, jak lokaje
na stopniach karety.

Thane wsiada ostatni. Lektyka znika w mroku.

EKIPA DROGOWA

zamiera na moment w pełnym zdumienia milczeniu.

ROBOTNIK
Co tu się stało, do licha?

BRYGADZISTA
Chyba wolę tego nie wiedzieć.

Nagle moc wraca. Zapalają się reflektory, latarnie, latarki, wszystko.

WYCIEMNIENIE

KONIEC AKTU I
AKT II

ROZJAŚNIENIE

WNĘTRZE – SZPITAL – POPOŁUDNIE

Tom idzie, pogwizdując, przez korytarz. Nagle zauważa coś dziwnego: przed drzwiami
Cat nie ma policjanta. Przestaje gwizdać, podchodzi do drzwi i otwiera je.

WIDOK WNĘTRZA POKOJU – PUNKT WIDZENIA TOMA

Pokój Cat jest PUSTY i wysprzątany, od wielu godzin nie było tu nikogo.

Z POWROTEM NA KORYTARZ

Kręcą się tu ludzie: pacjenci, pielęgniarki, DIETETYK z wózkiem zastawionym


jedzeniem, SANITARIUSZ.

TOM
Pete, co się stało z dziewczyną z tego pokoju?

SANITARIUSZ
Jak tu przyszedłem, pokój był pusty.

DIETETYK
Pacjentkę wypisano w nocy, doktorze.

TOM
A kto to zrobił? Nie udzieliłem zgody na wypis. Czy ktoś widział, jak policja stąd
wychodziła?

Wzrusza ramionami. Nikt nic nie wie, nikogo to nie obchodzi. Oprócz STARUSZKI,
która drepcze korytarzem, opierając się o balkonik.

STARUSZKA
Zabrali ją. Ludzie w garniturach. Była trzecia nad ranem. Krzyczała i wierzgała tak
bardzo, że aż mnie obudziła.

TOM
Cholera jasna!

Odchodzi zagniewany.

CIĘCIE

WNĘTRZE – DYŻURKA PIELĘGNIARKI – PO PARU CHWILACH

ZBLIŻENIE NA TOMA

Rozmawia przez telefon, nadal jest wściekły. WSTAWKI pokazujące Laurę, która siedzi
za biurkiem w swym gabinecie

TOM
Jak to jej nie aresztowano?

LAURA
Nie ma meldunku o jej aresztowaniu. Twojej kociej przyjaciółce nie postawiono żadnych
zarzutów. Nie ma żadnej relacji o incydencie. Funkcjonariusze Sanchez i Chambers nagle
gdzieś tajemniczo zniknęli.

TOM
Nie mogą udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Musiało być ze stu świadków.

LAURA
Nie znasz przypadkiem nazwiska któregoś z nich?

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ

Nim Tom zdąży odpowiedzieć, dłoń WCHODZI W KADR i przerywa połączenie.


WIDOK NA TOMA

Nadal trzymając słuchawkę, Tom zwraca się w stronę rosłego mężczyzny w


ciemnoszarym garniturze: TRAGERA. Ma on około pięćdziesięciu lat, wymuskany garnitur,
starannie uczesane włosy. Trager to człowiek z lodu i żelaza.

TRAGER
Doktor Thomas John Lake?

Tom patrzy na niego spode łba. Trager pokazuje odznakę.

TRAGER
Agent specjalny Trager z FBI. Zechce pan pójść ze mną?

Tom domyśla się prawdy. Jest gniewny i podejrzliwy.

TOM
A dlaczego?
(pauza)
W nocy zabrał pan bez pozwolenia ze szpitala moją pacjentkę. To sprzeczne z prawem.
Za kogo pan się uważa, do cholery? Co pan zrobił z Cat?

TRAGER
A więc tak się nazywa? Ma dobrą opiekę, doktorze. Chce się z panem zobaczyć.

TOM
Nigdzie nie pójdę, dopóki nie porozmawiam z adwokatem.

Trager ma tego dość. Jego cierpliwość się wyczerpała.

TRAGER
Proszę bardzo. Ma pan prawo do jednego telefonu. Niech pan powie temu adwokatowi,
że jest pan aresztowany.

TOM
Nie może pan tego zrobić!

TRAGER
Zdziwiłby się pan, jak wiele możemy, doktorze.
(pauza)
Z drugiej strony, jeśli zgodzi się pan z nami współpracować...

TOM
(zmienia zdanie)
Zadzwonię do kogoś, żeby mnie zastąpił.

CIĘCIE

PLENER – SZPITAL – NOC

Trager wychodzi z Tomem ze szpitala. Przy krawężniku czeka na nich długa, czarna
limuzyna z przyciemnionymi szybami. Wsiadają do niej.

WNĘTRZE – LIMUZYNA

Trager wsiada do środka za Tomem i zamyka drzwi. Samochód natychmiast rusza.


Naprzeciwko nich siedzi nieznajomy mężczyzna, trzydziestoparoletni, muskularny, o
rudawozłotych włosach.

TRAGER
To jest agent Cameron.

Agent Cameron jest ubrany w niebieski garnitur i ma wielki, biały BANDAŻ, który
zakrywa mu nos i centralną część twarzy. Ma niezadowoloną minę.

TOM
Widzę, że spotkał pan Cat.

Cameron przeszywa go pełnym złości spojrzeniem. Tom odwraca głowę i udaje, że


KASZLE, zasłaniając usta, by ukryć uśmiech, którego nie potrafi powstrzymać.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – BAZA NA PUSTYNI – NOC

Pustynia w Kalifornii. Umundurowany WARTOWNIK przepuszcza limuzynę przez


bramę w wysokim płocie. Po jednej stronie bramy widać tablicę z napisem
NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY, a po drugiej BACZNOŚĆ! WYSOKIE
NAPIĘCIE! Za płotem widzimy baraki z blachy falistej oraz brzydkie budynki z pustaków,
składające się na opuszczoną bazę wojskową.

WNĘTRZE – BAZA NA PUSTYNI – NOC

Trager i Cameron prowadzą Toma długim korytarzem bez okien. Mijają odcinek, na
którym ścianę zniszczyła EKSPLOZJA. Przez nieregularny, poczerniały otwór widzimy długi
pokój WYPALONY przez ogień. Jego sufit się zawalił.

TOM
Mieliście tu pożar?

TRAGER
To nasza strzelnica. Jeden z naszych bystrzaków postanowił wypróbować pistolet
pańskiej dziewczyny.

TOM
To nie jest moja dziewczyna.

TRAGER
Jak pan sobie życzy. Proszę tutaj. Chcę panu pokazać parę rzeczy.

Otwiera drzwi i Tom wchodzi do środka.

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – NOC – ZBLIŻENIE NA SEJF

Nowoczesna elektroniczna kasa pancerna wyposażona w otwór na kartę i klawiaturę


numeryczną. DŁOŃ Tragera wkłada w otwór plastikową kartę. Na klawiaturze zapala się
ŚWIATŁO i Trager naciska sekwencję cyfr. Drzwi się otwierają i Trager zaczyna wyjmować
zawartość.

WIDOK Z GÓRY NA BIURKO

Trager kładzie na nim broń Cat, jej bransoletę i trzy CZARNE CYLINDRY. Na blacie
leży z górą setka CZARNYCH, PLASTIKOWYCH IGIEŁ.
WIDOK Z DOŁU

Do Tragera i Toma podchodzi MATSUMOTO, naukowiec pracujący dla rządu,


czterdziestoletni Azjata ubrany w biały fartuch.

TOM
Rozwaliła z tego ciężarówkę?

TRAGER
Zgadza się. Proszę, niech pan to weźmie.

Tom unosi broń i spogląda wzdłuż lufy.

TOM
Miałem kiedyś pistolet na wodę, który tak wyglądał.

TRAGER
Ciepło. Ale to raczej wiatrówka.

MATSUMOTO
Mówiąc dokładniej, pistolet pneumatyczny. Bardzo zaawansowany. Wątpię, byśmy
potrafili go skopiować. Wykorzystuje strumień sprężonego powietrza o wielkiej szybkości,
żeby wystrzelić...

Matsumoto unosi w pincecie cienką, czarną igłę.

MATSUMOTO
Coś takiego.

TOM
Igły?

MATSUMOTO
Igły o sile wybuchu pocisku z bazooki.

TRAGER
Ta wiatrówka ma zęby.
Matsumoto bierze w rękę cylinder, czarny i długi jak palec.

MATSUMOTO
Policja znalazła w jej kieszeni trzy takie magazynki. W każdym są sto czterdzieści cztery
igły i...

Zdejmuje wieczko z tyłu cylindra. W środku jest BATERIA, która pulsuje


CZERWONYM ŚWIATŁEM.

MATSUMOTO
(kontynuuje)
...osobna bateria. Dzięki temu, ładując broń, uzupełnia się również moc. Gdyby w Detroit
potrafili produkować tak dobre baterie, wszyscy jeździlibyśmy elektrycznymi samochodami.

Tom nadal trzyma broń.

TOM
Ma niewygodny uchwyt. Ledwie mogę dosięgnąć spustu.

TRAGER
Dziewczyna musiała trzymać broń w obu rękach.

TOM
Niedobra konstrukcja...

TRAGER
Chyba że pistolet zaprojektowano dla kogoś z większymi rękami.

TOM
Trzeba by mieć palce jak macki kałamarnicy.

Odkłada broń i bierze w rękę bransoletę.

TOM
Miała to na ręku, kiedy przywieźli ją do szpitala.

TRAGER
Wydaje się, że jest dla niej bardzo ważna.
TOM
Co to jest?

MATSUMOTO
Metal to nadprzewodzący stop. Nigdy w życiu nie widziałem nic takiego. Wnętrze
wypełniają mikroobwody. Bardzo dziwne mikroobwody. Część z nich wydaje się niemal
organiczna.

TOM
Ale do czego to służy?

MATSUMOTO
Jeśli mam zgadywać... do wykrywania pewnych niezwykłych cząstek elementarnych.

Tom spogląda pytająco na Tragera. Ten również nie wie, o co chodzi.

TOM
Nic z tego nie rozumiem.

TRAGER
My również nie. Dlatego właśnie tu pana sprowadziliśmy. Potrzebujemy odpowiedzi,
doktorze. A dziewczyna nie chce rozmawiać z nikim poza panem.

Tom kiwa z niechęcią głową, nie odzywając się ani słowem.

CIĘCIE

WNĘTRZE – KORYTARZ – NOC

Umundurowana MATRONA siedzi pod zamkniętymi drzwiami, obok okna z foliowaną


szybą. W środku widać Cat, która zwinęła się na łóżku. Ma na sobie szary ubiór więzienny i
sprawia wrażenie pogrążonej w apatii. Matrona wachluje się małym, czerwono-czarnym
wachlarzem.

TRAGER
I jak się zachowuje nasz gość?
MATRONA
Spokojnie. Leży na łóżku i gapi się przed siebie. W takim upale trudno mieć do niej
pretensje.

TRAGER
Niech go pani wpuści.

Daje Tomowi bransoletę.

TRAGER
Wasza rozmowa będzie obserwowana i nagrywana.

Matrona otwiera drzwi. Tom wchodzi do środka.

WNĘTRZE – CELA CAT

Dziewczyna unosi powoli wzrok. Widzi bransoletę. OTWIERA szeroko oczy. Podchodzi
do Toma i wyciąga rękę.

CAT
To moje! Daj mi, Toe Mas.

TOM
Najpierw musimy porozmawiać.

Cat nie zamierza się godzić z odmową. Sięga po bransoletę. Tom odsuwa ją poza zasięg
dziewczyny.

CAT
Daj mi ją teraz. Jest potrzebna teraz. Niedługo przyjdą. Przyjdą za mną.

TOM
Kto przyjdzie?

CAT
Władcy ciemności! Ludzkie psy! Daj!

TOM
Powiedz mi, co to jest, to ją dostaniesz.

Cat niemalże wypluwa słowo odpowiedzi.

CAT
Geon! Daj mi go!

Tom RZUCA do niej przedmiot. Cat łapie go w locie i wkłada na rękę. To ją wyraźnie
uspokaja.

TOM
A do czego on służy, Cat?

CAT
Do znajdowania drzwi. Drzwi pomiędzy. Drzwi ucieczki.

Cat odsuwa się od Toma i wyciąga rękę, zaciskając dłoń w pięść. Zatacza powoli krąg,
wskazując na wszystkie strony.

TOM
Jakie drzwi? Co ty robisz, Cat?

Dziewczyna ignoruje go, koncentruje się. Urządzenie nie może niczego wykryć w
zamkniętym pomieszczeniu. Pozostaje ciemne.

CAT
Niedobrze, niedobrze, niedobrze.

TOM
Cat, skąd to masz? I ten pistolet pneumatyczny...
(dziewczyna patrzy na niego bez zrozumienia)
Tę broń, hm...

Sfrustrowany Tom udaje, że unosi w obu rękach pistolet i strzela. Towarzyszą temu
odpowiednie efekty dźwiękowe.

TOM
No wiesz... puff... BUM!
Rozkłada ręce, naśladując WYBUCH. Cat chichocze.

CAT
Puff BUM?

TOM
Tak jest. Puff bum. Skąd masz puff bum?

Cat patrzy na niego jak na kretyna.

CAT
To działo ręczne. Ukradłam je. Nie dla ludzi, działo ręczne.
(pauza)
Potrzebowałam go i wzięłam.

TOM
A po co potrzebowałaś tego działa ręcznego?

CAT
Żeby strzelać. Zabić.
(widzimy jego reakcję)
Żeby uciec, Toe Mas.

Cat jest coraz bardziej podekscytowana. Rozgląda się z desperacją po zamkniętym


pomieszczeniu, szukając drogi wyjścia.

CAT
Światła gasną! Niedługo przyjdą władcy ciemności.

TOM
Ci władcy ciemności to... jakiś gang?

CAT
Władcy ciemności to panowie. To właściciele.

TOM
A... ludzkie psy?
CAT
(szeptem)
Thane...

Tom widzi na jej twarzy strach. Rozmowa wyraźnie na nią wpłynęła. Dziewczyna
próbuje otworzyć drzwi. Oczywiście są zamknięte. Sfrustrowana Cat obraca się wkoło.

TOM
Hej, spokojnie. Nie wiem, kim są ci ludzie, ale tutaj cię nie dostaną. Jesteś bezpieczna.

Zamiast uspokoić dziewczynę, te słowa doprowadzają ją do SZAŁU. Łapie za KRZESŁO


i uderza z całej siły w foliowaną szybę. Krzesło odbija się o szkła, Cat wali w okno raz za
razem. Szyba zaczyna PĘKAĆ. Pojawia się na niej sieć SZCZELIN.

CAT
(krzyczy)
Nie jestem bezpieczna! Nie jestem bezpieczna! Nie jestem bezpieczna!

Szyba PĘKA, zasypując korytarz kawałkami foliowanego szkła. Cat chce wyskoczyć
przez rozbite okno, ale Tom łapie ją i zatrzymuje.

TOM
Cat, stój. Nie rób tego...

Przyciska ją mocno do siebie, próbując ją uspokoić. Do pokoju wpadają Cameron i


Matrona.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – KANIONY – NOC

Gęsto zalesiony kanion pod Los Angeles. Thane stoi na krawędzi urwiska, spoglądając z
góry na światła miasta. Jego twarz jest nieruchoma jak maska. Podchodzi do niego kobieta:
DYANA. Thane wyczuwa jej obecność.

THANE
Tylu ludzi, Dyano. Ich światła ciągną się bez końca.
DYANA
Pani mówi, że to tylko cień prawdziwego świata.

THANE
Być może panowie tego świata mówią to samo o naszym.

Thane bardzo powoli obraca głowę na wschód, jakby nasłuchiwał czegoś, czego nie
słyszy nikt poza nim.

DYANA
Co się stało? Masz odczyt? Czy użyła geosynchronatora?

Thane przemawia, ale nie do Dyany.

THANE
Słyszę cię, Cat. Słyszę cię nawet teraz.

Odwraca się nagle do Dyany, z rzeczową miną.

THANE
Wschodnio-północny wschód, trzysta heksów.

CIĘCIE

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – NOC

Trager siedzi za biurkiem. Tom spaceruje po pomieszczeniu. Cameron spoczywa na


krześle dla gości, bawiąc się gumką recepturką.

CAMERON
Pentotal.

TOM
Nie. To moja pacjentka. Nie pozwolę wam jej narkotyzować.

TRAGER
Miał pan już szansę zrobić to po swojemu, doktorze.
Tom pochyla się nad biurkiem Tragera.

TOM
Niech mi pan pozwoli spróbować jeszcze raz. Zahipnotyzuję ją.

Trager składa palce w piramidkę, zastanawia się, a potem KIWA głową.

CIĘCIE

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – PÓŹNIEJ

Światła przygaszono. Cat siedzi na krześle dla gości. Tom stoi obok niej. Trager siedzi za
biurkiem i przygląda się jej uważnie. Cameron stoi.

TOM
...głębiej. Nie słyszysz nic oprócz mojego głosu. Nie ma żadnych innych dźwięków,
żadnych innych głosów. Jestem tylko ja. Jesteś spokojna. Zupełnie spokojna. Unosisz się
bezwładnie. Cały strach zniknął.

Cat jest w głębokim transie.

TOM
Powiedz, jak się nazywasz. Imię i nazwisko.

CAT
Cat.

Tom marszczy brwi. Trager i Cameron wymieniają spojrzenia.

TOM
W porządku, Cat. Opowiedz nam o miejscu, z którego przybyłaś.

CAT
Ciemność. Światła zgasły.

TOM
A czy ono ma jakąś nazwę?
CAT
Angels.

TOM
A gdzie ono leży?

CAT
Po drugiej stronie.

TOM
Po drugiej stronie czego? Drzwi?

Cat KIWA głową na znak zgody. Tom pyta dalej, łagodnym tonem.

TOM
Zapytam cię teraz o coś innego. Nie będziesz się bała. Cały strach zniknął.
(pauza)
Cat, kim są władcy ciemności?

CAT
Właścicielami. Panami.

TOM
A co mają na własność?

CAT
Ziemie.

Za plecami Toma Cameron ZATACZA oczyma w geście pogardy. Twarz Tragera jest
nieprzeniknioną maską. Tylko Tom zauważa liczbę mnogą.

TOM
Ziemie... więcej niż jedną?

CAT
Nie wszystkie. Niektóre. Wiele.
TOM
I twój świat, w którym...

CAT
Przybyli władcy ciemności. Dawno temu. Światła zgasły. Mama mówiła. Koniec z
samochodami, karabinami, sa... samolotami. Tylko popiół. Wszystko zginęło.

TOM
Wszystko zginęło...

CAT
Miasta. Żołnierze. Wszystko zginęło. Światła zgasły. Dawno temu.

TOM
Jak dawno temu? Ile lat?

CAT
Przed Cat.

TOM
Cat, skąd przybyli władcy ciemności?
(cisza)
Z innego kraju?
(milczenie)
Z innej planety? Czy przybyli w statkach? Skąd?

CAT
Przez drzwi.

Cisza. Trager pochyla się nad biurkiem.

TRAGER
Niech pan ją zapyta o broń.

TOM
Cat, to ręczne działo... ukradłaś je swojemu właścicielowi?

CAT
(gwałtownie)
Jego właścicielowi. Właścicielowi Thane’a.

TOM
Thane’a. Czy on był... ludzkim psem?

CAT
(powtarza czyjeś słowa)
„Pozwólcie jej żyć” – powiedział. „Dajcie mi ją” – powiedział. „Dobrze wam służyłem” –
powiedział. „Chcę dostać to małe zwierzę” – powiedział.

TOM
Oddali cię Thane’owi...

CAT
(gwałtownie zaprzecza)
Nie byłam jego. Nigdy. Udawałam. Obserwowałam. Słuchałam. Dowiadywałam się.

TOM
Uczyłaś się...

CAT
Czekałam. Długo czekałam. Potem ukradłam, uciekłam, zabiłam...

TOM
Cat, kogo zabiłaś?

CAT
Władcę ciemności. Pana.

TOM
Poznałaś ich tajemnice, ukradłaś ich broń i uciekłaś przez drzwi, zgadza się?

Cat KIWA powoli głową. Cameron spogląda na Tragera.

CAMERON
O czym on gada, do licha?
Trager nie odpowiada. Słucha z uwagą.

TOM
Mam jeszcze jedno pytanie, Cat.
(pauza)
Ile palców u rąk mają władcy ciemności?

Cat nie odpowiada. Tom pokazuje jej swoją dłoń z rozczapierzonymi palcami.

TOM
Gdyby to była dłoń władcy ciemności, ile palców byś naliczyła?

ZBLIŻENIE NA CAT – WIDOK PRZEZ PALCE TOMA

Po długim wahaniu Cat unosi rękę, dotyka kolejno palców Toma i liczy POWOLI.

CAT
Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
(pauza)
Pięć.

„Pięć” to kciuk. Nastaje długa przerwa. Cat nadal patrzy na dłoń, ale widzi coś innego,
próbuje sobie przypomnieć. Gdy wydaje się, że już skończyła, jej palec przesuwa się POZA
kciuk Toma, licząc „palec”, którego tam nie ma.

CAT
Sześć.

Teraz naprawdę skończyła. Tom zaciska dłoń w PIĘŚĆ. Zapada pełna napięcia cisza.

WYCIEMNIENIE

KONIEC AKTU II
AKT III

ROZJAŚNIENIE

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – PRZED ŚWITEM

Trager pochyla się nad biurkiem i naciska guzik interkomu.

TRAGER
Griggs, wezwij matronę i powiedz Matsumoto, żeby przygotował zastrzyk pentotalu.
(do Toma)
Niech pan ją wyprowadzi z transu.

Trager rusza ku drzwiom. Tom biegnie za nim.

TOM
Nie może pan tego zrobić.

Trager wychodzi, Tom podąża za nim. Cameron zostaje z Cat.

CIĘCIE

WNĘTRZE – KORYTARZ

Tom łapie Tragera za ramię i odwraca go.

TOM
Co jeszcze chce pan od niej usłyszeć?

TRAGER
Historię, która ma sens.
Matsumoto podchodzi do nich. Niesie skrzynkę z instrumentami medycznymi. Tom nadal
patrzy na Tragera.

TOM
Nie chce pan ujrzeć prawdy, mimo że ma ją pan przed oczyma. Ile palców, Trager?

Tom unosi w górę obie dłonie, rozczapierzając palce.

TRAGER
O co panu chodzi z tymi palcami?

TOM
Nauczyłem się liczyć na palcach. Pan również. To powszechne. Mamy dziesięć palców,
dlatego liczymy w dziesiątkach. Sto to dziesięć razy dziesięć. Tysiąc to dziesięć razy dziesięć
razy dziesięć.

TRAGER
Do czego pan zmierza?

TOM
Ten pistolet, który pan zabrał Cat. Matsumoto mówił, że w jego magazynkach było po sto
czterdzieści cztery pociski. Czy ta liczba nie wydaje się panu dziwna?

W tle widzimy zbliżającą się matronę, która nadal się WACHLUJE.

TRAGER
Być może.

TOM
Sto czterdzieści cztery to dwanaście razy dwanaście.

Trager nie pojmuje, w czym rzecz, ale Matsumoto tak.

MATSUMOTO
System dwunastkowy. Oczywiście.

TOM
Rasa, która ma dwanaście palców u rąk, liczyłaby w systemie dwunastkowym, Trager. Ile
jeszcze dowodów pan potrzebuje? Niech pan to w końcu zrozumie. Ta kobieta nie pochodzi z
Ameryki XX wieku.

TRAGER
Chce pan powiedzieć, że jest z innej planety?

MATSUMOTO
Mało prawdopodobne. Pobraliśmy próbki jej DNA. Jej struktura genetyczna jest
całkowicie ludzka.

TOM
Powiedziała wam, skąd pochodzi. Z Ziemi. Ale nie z naszej Ziemi.

MATSUMOTO
Ze świata równoległego?

TOM
Dokładnie.

Matrona podchodzi do nich, nie przestając się wachlować.

TRAGER
Słucham?

MATSUMOTO
Z sąsiedniego wszechświata. Niektórzy matematycy wysuwali teorie o istnieniu... hm,
laik nazwałby to innymi wymiarami. Istnieją dowody sugerujące, że może istnieć
nieskończona ilość tych linii czasowych.

TRAGER
Co to jest linia czasowa, do licha?

TOM
Pamięta pan ostatni finał w baseballu?

TRAGER
Braves przegrali. Cameron był do tyłu równowartość tygodniowych zarobków.
TOM
Niech mi to pani pożyczy.
(łapie wachlarz)
A co, jeśli istnieje inny świat, w którym Braves wygrali? Niech pan spojrzy.
Wyobrażamy sobie historię jako linię prostą. Przeszłość prowadzi do teraźniejszości.

Unosi wachlarz, złożony w linię.

TOM
Ale jeśli jest możliwy więcej niż jeden rezultat... może dochodzi do obu z nich. Na
każdym rozstaju dróg powstają nowe światy.

Tom rozszerza wachlarz o jedno oczko. Od uchwytu odchodzi teraz jedna czerwona i
jedna czarna ścieżka.

TOM
W ten sposób mamy jeden świat, w którym wygrali Braves, i jeden, w którym wygrali
Twins.
(rozchyla szerzej wachlarz)
A teraz mamy też świat, w którym w finale grali Pirates i Bluejays.

TOM
(nadal rozchylając wachlarz)
Świat, w którym mistrzostwo zdobyli Dodgers. Świat, w którym Dodgers nadal grają w
Brooklynie. Świat, w którym nigdy nie wymyślono baseballu i w październiku wszyscy
zakładają się o wyniki meczów krykieta.
(wachlarz rozkłada się szeroko)
Nieskończenie wiele światów obejmujących wszystkie możliwości, wszelkie alternatywy.
Nie uniwersum, ale multiwersum.

Trager patrzy na wachlarz, a potem na Matsumoto.

TRAGER
I wszystkie te światy istnieją?

MATSUMOTO
Matematyka zdaje się sugerować, że tak. Ale podróże między wszechświatami z
pewnością są niemożliwe.
(wzrusza ramionami)
Zresztą to tylko teoria.

Trager krzywi się, zabiera wachlarz Tomowi i składa go.

TRAGER
Teoria.
(pauza)
Przejdźmy do faktów, doktorze Lake. Przepraszam, że wciągnąłem pana w tę sprawę.
Pora już odesłać pana do domu. Załatwię panu transport.
(do matrony)
Proszę ją zaprowadzić do celi.

TOM
Trager, niech pan chwilę zaczeka...

Tom CHWYTA Tragera za ramię, zatrzymując go na moment.

TOM
Niech pan chociaż pozwoli mi porozmawiać z nią przez chwilę. Chcę się z nią pożegnać.

ZBLIŻENIE – DRUGA DŁOŃ TOMA

Jedną ręką ściska Tragera za ramię, a drugą kradnie mu z kieszeni portfel.

POWRÓT DO KORYTARZA

Trager, niczego nie podejrzewając, KIWA głową na znak zgody.

TRAGER
Pięć minut. Nie więcej.

Trager odchodzi z Matsumoto. Tom zręcznie ukrywa skradziony portfel.

CIĘCIE

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA


Tom wraca do gabinetu Tragera. Cat nadal jest pogrążona w transie. Cameron znowu
zaczął się bawić gumką.

TOM
Trager pana wzywa.

CAMERON
(z wahaniem)
A kto będzie jej pilnował?

TOM
Pilnował podczas czego? Snu?

Cameron wzrusza ramionami i WYCHODZI. Tom ZAMYKA za nim drzwi na klucz i


siada obok Cat.

TOM
Teraz policzę do pięciu. Kiedy powiem „pięć”, obudzisz się. Będziesz wypoczęta i
spokojna. Nie będziesz się bała. Ale będziesz naprawdę bardzo cicho. Raz. Dwa. Trzy.
Cztery. Pięć.

Tom STRZELA palcami. Cat otwiera oczy. Tom unosi palec do ust.

TOM
Nic nie mów. Tylko kiwaj głową.
(Cat kiwa głową)
Są drugie drzwi, prawda? Drzwi ucieczki. To do nich chcesz się dostać.

CAT
(cicho)
Pora uciekać, Toe Mas. Idę stąd.

Długa pauza. Tom waha się, wpatrując się w jej twarz. Z wielką niechęcią podejmuje
decyzję.

TOM
Zapewne będę tego żałował, ale... uważaj na drzwi, Cat. Jeśli ktoś spróbuje wejść, ugryź
go.
Cat kiwa stanowczo głową i wstaje z krzesła. Tom podchodzi do sejfu. Wyciąga kartę z
portfela Tragera, wkłada ją do otworu i naciska kilka guzików.

CIĘCIE

WNĘTRZE – KORYTARZ – PARĘ CHWIL PÓŹNIEJ

Matrona czeka pod drzwiami. Cameron i Trager podchodzą do niej. Cameron próbuje
otworzyć drzwi, ale są zamknięte.

CAMERON
Otwierać. Co pan kombinuje, do cholery?

Trager każe mu się odsunąć gestem dłoni.

TRAGER
Doktorze, postępuje pan bardzo głupio.

Wyjmuje z kieszeni klucze, otwiera drzwi i wchodzi do gabinetu. Cameron idzie tuż za
nim.

PUNKT WIDZENIA TRAGERA

Trager staje twarzą w twarz z Tomem... i z działem ręcznym. Cat wkłada bransoletę.
Trager nie traci opanowania.

TRAGER
Naprawdę nie radzę tego robić, doktorze Lake. Jeśli wystrzeli pan z tego tutaj, zabije pan
nas wszystkich, łącznie ze swoją dziewczyną.

TOM
To nie jest moja dziewczyna. Potrzebny nam samochód.

TRAGER
Czy mam panu powiedzieć, ile przestępstw pan popełnia?

TOM
Dziękuję, ale lepiej nie. Ta limuzyna będzie w sam raz.

TRAGER
Cameron, przyprowadź limuzynę pod wejście.

CIĘCIE

WNĘTRZE – ŚWIT – WIDOK NA WYJŚCIE Z BUDYNKU

Trager stoi w drzwiach z Tomem i Cat. Pozostali strażnicy leżą twarzą do dołu na
podłodze. Cameron podjeżdża limuzyną.

TOM
Niech pan zostawi silnik włączony. Tak jest. A teraz proszę wyjść i odsunąć się od
samochodu. Świetnie. Jeszcze kawałek. Cat, sprawdź, czy nikt nie ukrywa się na tylnym
siedzeniu.

Cat podchodzi do limuzyny i zagląda do środka.

CAT
Nie ukrywa się, Toe Mas.

TOM
Nie planowałem tego, Trager. Tak się po prostu złożyło. Niech pan nie bierze tego do
siebie.

Trager patrzy tylko do niego. Tom biegnie do samochodu.

WNĘTRZE – LIMUZYNA – KONTYNUACJA

Tom wskakuje do samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Cat wierci się nerwowo na
siedzeniu dla pasażera. Tom rzuca działo ręczne na jej kolana, włącza bieg, naciska sprzęgło i
rusza.

Limuzyna mknie przed siebie. Tom prowadzi lewą ręką. Prawą sięga do kieszeni i
wyciąga stamtąd trzy czarne cylindry. Je również rzuca Cat.

TOM
Masz. Zobaczymy, czy potrafisz załadować puff-bum.

Cat UŚMIECHA się do niego i wkłada jeden z cylindrów do broni ze słyszalnym


TRZASKIEM.

CAT
Działo ręczne, Toe Mas. Działo ręczne.

Przed nimi pojawia się wysoki płot pod napięciem i posterunek wartowników. Tom
wciska gaz do dechy.

TOM
Trzymaj się. Zawsze chciałem sprawdzić, ile wyciągają te wielkie cholerstwa.

PLENER – BAZA NA PUSTYNI

Wartownicy uskakują na boki, gdy limuzyna ROZBIJA płot. W górę sypią się SKRY.
Mężczyźni wyciągają broń i otwierają OGIEŃ do oddalającego się samochodu. Bez
rezultatu...

WNĘTRZE – LIMUZYNA – KONTYNUACJA

Tom mocno kręci kierownicą. Limuzyna zakręca, zarzucając gwałtownie, i wjeżdża na


szosę. Tom spogląda na Cat.

TOM
Wiesz co, jeśli okaże się, że uciekłaś z psychiatryka, poczuję się naprawdę głupio.
(uśmiecha się do Cat)
Będziemy musieli szybko się pozbyć tej limuzyny. Będzie jej szukał każdy gliniarz na
zachód od Missisipi. A dokąd właściwie jedziemy?

W odpowiedzi Cat unosi bransoletę i zaciska dłoń w pięść. Ciemne kreski ponownie
ROZJARZAJĄ SIĘ NIEBIESKIM BLASKIEM. Najjaśniej świecą, gdy dziewczyna kieruje
je ku przodowi. Prosto na wschód.

CAT
W tę stronę, Toe Mas.
Tom jest pod wrażeniem.

TOM
Chyba jednak nie jesteś z psychiatryka.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – PRZEJŚCIE DOŁEM – PÓŹNY RANEK

Cat pomaga Tomowi wtoczyć limuzynę do zarośniętego zielskiem przejścia pod


autostradą. Kiedy kończą, samochód jest dobrze schowany.

TOM
To powinno wystarczyć. Prędzej czy później ją znajdą, ale my powinniśmy już być
daleko stąd.

CAT
(powtarza echem)
Daleko stąd.

Unosi dłoń wewnętrzną powierzchnią ku górze i rozpościera palce. Pojawia się


HOLOGRAM. Dziewczyna trzyma w dłoni ŚWIAT. Tom jest odpowiednio zdumiony.

TOM
Znasz więcej sztuczek niż Houdini.

ZBLIŻENIE NA HOLOGRAM – PUNKT WIDZENIA TOMA

Ziemia obraca się powoli, przezroczyste widmo w barwach brązu, zieleni i błękitu. W
okolicy, którą nazwalibyśmy południowym Nowym Meksykiem, MIGA BIAŁE
ŚWIATEŁKO.

CAT
Tam, Toe Mas. Daleko stąd.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Tom przygląda się hologramowi i uświadamia sobie, co widzi.


TOM
Nowy Meksyk. Co najmniej tysiąc dwieście kilometrów stąd. Możemy tam dotrzeć w
dobę.

Po powierzchni kuli pełzną obce SYMBOLE. Cat umie je odczytać, ale Tom nie.

CAT
Niedobrze. Za późno. Drzwi się otwierają. Drzwi się zamykają. Szybko, szybko. Musimy
tam być szybciej.
(spogląda na słońce)
Przed nowym światłem. Przed...
(szuka słowa)
Przed świtem.

TOM
Jutro o świcie? A co się stanie, jeśli nie zdążymy?

CAT
Nie będzie drzwi.

CIĘCIE

PLENER – AUTOSTRADA – DZIEŃ

Tom próbuje złapać okazję. Samochody przemykają obok, ignorując go.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – AUTOSTRADA – PÓŹNIEJ

Tom uczy Cat, jak unosić kciuk.


PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – AUTOSTRADA – JESZCZE PÓŹNIEJ

Samochód się zatrzymuje. KIEROWCA uśmiecha się, kiedy Cat siada na miejscu dla
pasażera... ale w tej samej chwili znikąd pojawia się Tom, który siada z tyłu.
PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – PIKAP – ZACHÓD SŁOŃCA

Minęło kilka godzin. Cat i Tom złapali kilka okazji. Siedzą na stosie SIANA z tyłu
sfatygowanego pikapa, który trzęsie się, jadąc wyboistą polną drogą. Słońce już zachodzi. Cat
ponownie uruchamia bransoletę.. Jej blask jest teraz JAŚNIEJSZY.

TOM
Świeci teraz jaśniej.

CAT
Jesteśmy bliżej.

Tom przygląda się z zadumą Cat.

TOM
Cat... czy wiesz, dokąd zaprowadzą cię te drzwi?

CAT
W jakieś miejsce.

Siada obok Toma. Bransoleta gaśnie.

TOM
To może być gorsze miejsce. Czy będziesz mogła wrócić?

CAT
Nie ma powrotu.

TOM
Drzwi otwierają się tylko w jedną stronę, tak?
(widzimy, jak Cat kiwa głową)
A ty chcesz przez nie przejść, nie wiedząc, co leży po drugiej stronie?

CAT
Chcę przejść.
TOM
Może ci się nie spodobać to, co tam znajdziesz, Cat.

CAT
Zawsze są następne drzwi, Toe Mas.

TOM
Nie możesz wiecznie uciekać. Jaki w tym sens?

Cat MARSZCZY brwi ze zdziwienia. Sens wydaje się jej oczywisty. Zauważa zachód
słońca, czerwonopomarańczowy splendor wieczornego nieba. Wskazuje palcem.

CAT
Tam.

Tom spogląda we wskazanym kierunku. Wydaje się, że rozumie.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – PRZYDROŻNA RESTAURACJA – NOC

Wielka ciężarówka zwalnia z SYKIEM pneumatycznych hamulców na pogrążonej w


ciemności górskiej szosie. Tom i Cat wysiadają z kabiny kierowcy obok przydrożnej
restauracji. Ciężarówka rusza w dalszą drogę.

WNĘTRZE – PRZYDROŻNA RESTAURACJA – KONTYNUACJA

Tom prowadzi Cat do boksu i siada obok niej. Jest późno. W restauracji nie ma prawie
nikogo. Tablice nad ladą zachwalają dania kuchni meksykańskiej.

KELNERKA
Co mam podać?

TOM
Niech będą dwa cheeseburgery.

CAT
Dwa cheeseburgery.

KELNERKA
Mają być cztery cheeseburgery?

W tle widzimy KOWBOJA w dżinsowych spodniach i koszuli, który wchodzi do


restauracji i siada w boksie obok okna.

TOM
(stanowczo)
Dwa. I dwie kawy.

CAT
Nie wiem, co to kawa.

TOM
Niech będzie jedna kawa i jedno mleko. Macie tu automat telefoniczny?

KELNERKA
Przy męskiej ubikacji.

Oddala się z zamówieniem. Tom wstaje.

TOM
Za chwilę wrócę. Nie gryź niczego oprócz jedzenia.

Cat KIWA głową. Jej zainteresowanie przyciągnęła butelka ketchupu, wykonana z


miękkiego tworzywa. Dziewczyna OBWĄCHUJE ją, wyciska odrobinę na grzbiet dłoni,
smakuje i spogląda pytająco na Toma.

CAT
Nie wiem...

TOM
To ketchup. Taka republikańska jarzyna. Możesz zjeść, ile chcesz.

Zostawia Cat z ketchupem i idzie do telefonu.


WIDOK NA TELEFON

Telefon DZWONI. SŁYSZYMY głos Laury.

LAURA
Halo?

TOM
Lauro? Mówi Tom. Nie uwierzysz mi...

LAURA
Nie mów nic więcej. Jest tu policja. Pytali o ciebie.

TOM
Cholera. Czy to Trager?

LAURA
Nie. Są na ciebie bardzo źli. Tom, o co chodzi?

TOM
O Cat. Posłuchaj, powiedz im, że oddam się w ich ręce za...
(spogląda na zegarek)
...cztery godziny. Jak tylko Cat dotrze do swoich drzwi. Nie obchodzi mnie, co ze mną
zrobią później.

LAURA
Mnie obchodzi.

TOM
Nie będzie tak źle. Znam bardzo dobrego adwokata.
(pauza)
Lepiej skończmy, zanim sprawdzą skąd dzwonię. Chciałem tylko usłyszeć twój głos.
Dobrze się czujesz?

LAURA
Poczuję się dobrze, kiedy wrócisz do domu.

TOM
Ja też. Kocham cię.

Tom ODWIESZA słuchawkę i wraca do boksu. Przez chwilę wydaje się smutny i
zmęczony.

CIĘCIE

WNĘTRZE – RESTAURACJA PRZYDROŻNA – PÓŹNIEJ WIDOK NA KASĘ

Kelnerka wydaje Tomowi resztę.

TOM
To gdzie właściwie jesteśmy? Co to za miasto?

KELNERKA
T-or-C
(widzimy jego zdziwienie)
Truth or Consequences w Nowym Meksyku.

Tom chowa resztę i UŚMIECHA się.

TOM
Aha. No jasne.

WYCHODZI. Cat idzie tuż za nim.

WIDOK NA KOWBOJA

Kowboj trzyma filiżankę kawy i obserwuje ich przez okno. Nagle wyciąga
KIESZONKOWY NADAJNIK. Ukrywa go w dłoni i mówi do niego szeptem.

KOWBOJ
Poszukiwani właśnie opuścili restaurację. Kierują się szosą na południe, na piechotę.

Jego spojrzenie podąża za nimi.

CIĘCIE
PLENER – DWUPASMOWA SZOSA – NOC

Noc jest ciepła i bezwietrzna. Jest już bardzo późno, około trzeciej nad ranem. Cat i Tom
idą powoli poboczem przez przedmieścia T-or-C. Na szosie nie ma samochodów. Cat unosi
BRANSOLETĘ. Niebieska ŁUNA jest już bardzo JASNA.

TOM
Na pewno jesteśmy blisko.

Cat unosi rękę i zatacza powoli ŁUK. Bransoleta zaczyna MIGAĆ, trzy pasma
ZAPALAJĄ się i gasną jedno po drugim. Raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; coraz
szybciej i szybciej.

CAT
Tam.

TOM
Co tam?

KONTRPLAN – PUNKT WIDZENIA TOMA

Cat wskazuje na starą STACJĘ BENZYNOWĄ. Ma tylko dwa stanowiska pomp i


wygląda na nieczynną od dwudziestu lat. Okna są zabite deskami, a pompy dawno zniknęły.

Cat przebiega przez pustą autostradę. Tom podąża za nią powoli. Dziewczyna ponownie
zatacza łuk bransoletą. Silne MIGOTANIE wskazuje na jedne z drzwi. Tom przygląda się
temu z oszołomieniem.

CAT
Drzwi.

TOM
Oczywiście. A cóż by innego?

KONTRPLAN – WIDOK NA DRZWI

Ubikacja dla mężczyzn. ZABITA DESKAMI.


TOM
Do tego nie potrzeba Houdiniego.

Tom ZRYWA deski i odrzuca je na bok. Otwiera ostrożnie drzwi i zagląda do środka.

TOM
Mówię ci to z niechęcią, ale to męska toaleta.

CAT
Za wcześnie.

TOM
No to czekamy.

CAT
(powtarza echem)
No to czekamy.
(nieśmiało)
Toe Mas... odejdziesz stąd? Pójdziesz ze mną?

TOM
Przykro mi, Cat. Dalej nie pójdę. Cokolwiek jest po drugiej stronie tych drzwi, to nie jest
dla mnie. Mam tu życie. Karierę. Przyjaciół, rodzinę.
(delikatnym tonem)
Kobietę, którą kocham.
(pauza)
Rozumiesz?

Cat unosi wzrok. KIWA energicznie głową.

CAT
Rozumiem.

Dziewczyna siedzi na ziemi po turecku. Jej twarz niczego nie zdradza. Po chwili Tom
siada obok niej. Cat patrzy na niego. Tom czuje się skrępowany. Nic nie mówi. Cat przysuwa
się bliżej, a potem kładzie się obok niego i zamyka oczy. Po jakimś czasie Tom obejmuje ją
ramieniem. Cat porusza się lekko i przysuwa bliżej.
PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – STACJA BENZYNOWA – PRZED ŚWITEM

Tom i Cat śpią.

Nagle na ich twarze pada OŚLEPIAJĄCE ŚWIATŁO. Cat budzi się natychmiast, Tom
nieco wolniej. Zasłania twarz dłonią.

KONTRPLAN – PUNKT WIDZENIA TOMA

Tom patrzy prosto w parę REFLEKTORÓW. Na tle blasku poruszają się mroczne
postacie. Trzymają pistolety. Tom słyszy znajomy głos.

TRAGER
Jesteście aresztowani.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Cat nie zamierza poddać się bez walki. Sięga po broń. Tom łapie ją za ramię, nim zdąży
wycelować.

TOM
Cat, nie.

Cat nie chce z nim walczyć. Tom zabiera jej działo ręczne.

TOM
Proszę. Nie mamy broni. Nie strzelajcie.

CAMERON
Bardzo rozsądnie, doktorze.

Cameron zabiera mu broń i wtyka ją sobie za pas. Za jego plecami stoi Trager oraz dwóch
innych agentów: GRIGGS i MONDRAGON.

TOM
Jak udało się wam nas znaleźć?
TRAGER
No wie pan, doktorze. Nie zgubiliśmy was ani na chwilę. Po prostu chcieliśmy sprawdzić,
dokąd jedziecie.

Cat opiera się, gdy Griggs i Mondragon wykręcają jej ramiona do tyłu i zakładają
kajdanki. Cameron zakłada kajdanki nie stawiającemu oporu Tomowi.

TOM
Trager, błagam, niech pan tego nie robi.

Policjanci prowadzą Cat i Toma do czekających radiowozów.

TOM
Proszę pana tylko o kilka minut. Drzwi za chwilę się otworzą. Co ma pan do stracenia?
Na Boga, człowieku...

Policjanci mają już wepchnąć Toma do samochodu, gdy reflektory obu radiowozów nagle
GASNĄ.

ZBLIŻENIE NA CAT

Dziewczyna pierwsza uświadamia sobie, co to oznacza. Wpada w szał, kopie i wyrywa


się, gotowa zrobić wszystko, żeby się uwolnić.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Trager po raz pierwszy zaczyna mieć wątpliwości.

TRAGER
Zapanujcie nad nią, do cholery.

Tom, który spogląda za plecy Tragera, zauważa ich pierwszy.

TOM
Trager, mamy towarzystwo

KONTRPLAN
Z mroku wyłaniają się trzy ciche jak duchy, odziane w czerń ludzkie psy: Thane, Dyana,
ICE.

Chwilę później pojawia się lektyka, która przesłania księżyc. Jadą na niej trzy pozostałe
ludzkie psy, strzegące swej pani. CIEŃ wehikułu pada na twarze spoglądających ku górze
agentów. Słychać obcy, zniekształcony głos władczyni ciemności.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Oddajcie nam samicę.

MONDRAGON
Nie wierzę w to.

TRAGER
Cat, kim są ci ludzie?

TOM
Przyjrzyj się im Trager. Wiesz, kim są.

Trager wie, ale nadal nie potrafi tego przyznać.

TRAGER
Dziewczyna jest więźniem władz federalnych. Czego od niej chcecie?

Dyana i Ice idą w stronę agentów.

CAMERON
Stać.

Ludzkie psy nie zwracają na niego uwagi. Nie są nawet uzbrojone. Griggs unosi pistolet,
ściskając go w obu dłoniach.

TRAGER
Griggs, oddaj strzał ostrzegawczy.

Griggs naciska spust. Pistolet KLIKA. Dyana rzuca się na policjanta, łapie jego głowę w
obie dłonie i OBRACA. Słyszymy TRZASK łamanego karku. Potem wszystko dzieje się
naraz.

MONDRAGON

Naciska spust. Pistolet KLIKA. Ice zaciska ręce w pięści. Z kostek jego dłoni wysuwają
się piętnastocentymetrowe, STALOWE SZPONY. UDERZA z całej siły pięścią w brzuch
Mondragona.

IMPULS ENERGII.

uderza z trzaskiem z lektyki w pierwszy, a potem w drugi samochód. Radiowozy


WYBUCHAJĄ i PŁONĄ.

THANE

Idzie przez ten chaos, prosto ku Cat. Dziewczyna cofa się, ogląda za siebie. Widzimy jej
REAKCJĘ.

CAMERON

Próbuje stawić czoło Dyanie w walce wręcz. Kobieta blokuje jego ciosy karate, pociąga
go ku sobie i łamie mu kręgosłup na kolanie jak suchy patyk.

TRAGER

Otwiera kajdanki Toma i daje mu kluczyki.

TRAGER
Niech pan ją stąd zabierze.

Tom biegnie ku Cat. Trager odwraca się i...

IMPULS ENERGII

z lektyki PALI go w mgnieniu oka.

WIDOK NA MĘSKĄ TOALETĘ


Ze szczeliny w jej drzwiach bije bladoniebieska POŚWIATA. Cat rzuca się na drzwi, ale
nie może ich otworzyć, bo ma skute ręce. Tom podbiega do niej. Ma kluczyki.

TOM
Odwróć się. Stój spokojnie.
(otwiera kajdanki)
Musimy...

Za późno. Thane już jest przy nich. Chwyta pogardliwie Toma i ODRZUCA go na bok
jak dziecko. Cat próbuje wydrapać mu oko. Thane łapie ją za rękę. Dziewczyna przeszywa go
wściekłym spojrzeniem.

THANE
Patrz. Patrz na tego, kto okazał ci łaskę i komu odpłaciłaś hańbą.

Tom UDERZA Thane’a od tyłu w kark kantem dłoni.

TOM
Puszczaj ją, ty...

Thane odwraca się i zasypuje Toma serią brutalnych ciosów. Tom cofa się przed jego
naporem, chwiejąc się na nogach.

WIDOK NA DRZWI (EFEKTY SPECJALNE)

Cat OTWIERA drzwi toalety. Za nimi widać chaos pulsującego blasku. Światło jest
NIEBIESKOBIAŁE. Od patrzenia na nie bolą oczy.

W tym blasku pojawiają się jakieś obrazy, które zmieniają się tak szybko, że niemal nie
sposób ich dostrzec. Przez chwilę droga jest otwarta. Cat mogłaby przejść przez drzwi, ale się
waha...

Z POWROTEM NA TOMA

Thane powoli zabija go gołymi rękami. Tom PADA na kolana obok trupa Camerona.
Thane łapie go za włosy i unosi dłonie do śmiertelnego ciosu... ale Cat skacze na niego i
ląduje na jego plecach, zasypując go ciosami.
SZYBKIE CIĘCIE – DRZWI

Światło przygasło, przybierając GRANATOWY kolor. Widzimy, że portal się zamyka.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Thane zrzuca Cat z pleców i uderza ją z całej siły na odlew w twarz. Dziewczyna pada.

ZBLIŻENIE NA TOMA

Leży na ziemi. Jest oszołomiony. Wyciera krew z ust. Nagle zauważa leżące obok zwłoki
Camerona. Czołga się do ciała, sięga do kieszeni agenta i wyciąga działo ręczne.

WIDOK WZDŁUŻ LUFY DZIAŁA RĘCZNEGO

Tom celuje w Thane’a, ale on stoi za blisko Cat. Tom UNOSI działo, mierzy w lektykę i
strzela.

LEKTYKA

Trzęsie się wskutek potężnego WYBUCHU. Pole ciemności osłania jeźdźca, ale
widzimy, że jeden z ludzkich psów PADA z krzykiem na ziemię, ogarnięty płomieniami. Po
chwili masywna lektyka również SPADA z trzaskiem.

SZYBKIE CIĘCIA

Ludzkie psy patrzą na to ze zgrozą.

Ice i Dyana stoją pod lektyką. Spoglądają w górę, pełni szoku. Lektyka spada na nich.
Dyana pada na ziemię i PRZETACZA się na bok, ale Ice jest za wolny. KRZYCZY, gdy
lektyka go miażdży.

Thane biegnie na pomoc swej pani.

TOM

Podchodzi chwiejnym krokiem do Cat i wsuwa działo za pas. Dziewczyna leży


nieprzytomna na ziemi. Drzwi przygasły już do CIEMNEGO FIOLETU. Za chwilę się
zamkną. Tom bierze dziewczynę w ramiona i BIEGNIE.

THANE

Widzi to i rusza w pościg. Ale za późno. Tom SKACZE przez drzwi. Thane rzuca się za
nim... i ląduje w męskiej ubikacji. Sam.

CIĘCIE

PLENER – ŚNIEŻYCA – DZIEŃ

Tom, niosący Cat w ramionach, wbiega w sięgający kolan ŚNIEG. Wokół szaleje
NAWAŁNICA

WYCIEMNIENIE

KONIEC AKTU III


AKT IV

PLENER – ŚNIEŻYCA – DZIEŃ

Tom niesie Cat w ramionach, a wokół nich ZAWODZI wichura. Jest dzień, ale niebo jest
CIEMNE, a słońca nie widać. Wiatr sypie śniegiem prosto w posiniaczoną, poobijaną twarz
Toma. W tle widzimy góry. Tom DRŻY. Nie jest ubrany odpowiednio na taką pogodę.

PUNKT WIDZENIA TOMA

Tom obraca się powoli. Cały świat jest jednym białym pustkowiem pełnym lodu, śniegu i
skał. Nigdzie nie widać schronienia.

Z POWROTEM NA TOMA

Na jego brwiach tworzy się już szron. Tom wybiera na oślep kierunek i RUSZA przed
siebie, dźwigając Cat.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

SERIA UJĘĆ – ZBLIŻENIA NA KOLANA TOMA

Tom brnie przez sięgające kolan zaspy, forsuje śliskie, skute lodem zbocza, przechodzi
przez skały, niekiedy chwiejąc się na nogach. Walczy o każdy metr, a wokół szaleje
nawałnica.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

WNĘTRZE – JASKINIA – DZIEŃ

Jaskinia nie jest zbyt wielka; właściwie to tylko dziura w ziemi, częściowo osłonięta
przez skalny nawis. Przy jej wejściu stoi martwe drzewo. Zawsze jednak to schronienie.
Znużony Tom niesie Cat do środka i kładzie ją na ubitej ziemi, poza zasięgiem wiatru.

Tom dygocze z zimna, pokrywa go skorupa śniegu. Podnosi kilka gałęzi uschniętego
drzewa, zaczyna zbierać drwa na ognisko.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

WNĘTRZE – JASKINIA – PO WIELU GODZINACH

U wylotu jaskini buzują płomienie. Na dworze śnieg przestał wreszcie sypać. Tom
wyciera krew z twarzy Cat chusteczką zmoczoną stopionym śniegiem.

WIDOK NA CAT – PUNKT WIDZENIA TOMA

Dziewczyna otworzyła oczy. Patrzy na niego.

TOM
Dzień dobry. Jak twoja głowa?

CAT
Boli.

TOM
Aha. Czuję się, jakbym miał siekane mięso zamiast gęby. Twój przyjaciel Thane ma
niezły cios.

CAT
To nie mój przyjaciel.

Próbuje wstać.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Tom pomaga Cat się podnieść. Dziewczyna podchodzi do wylotu jaskini i wygląda na
zewnątrz. Na dworze widać tylko lód i śnieg. Cat DRŻY i oplata się ramionami.

TOM
Paskudnie, prawda? Jesteś pewna, że drzwi nie otwierają się w obie strony?
CAT
Pewna.

TOM
Bałem się, że to powiesz.
(pauza, potem ze znużeniem)
Może tylko zamieniliśmy szybką śmierć na powolną.

CAT
Powolna jest lepsza. Więcej życia.

TOM
Nawet jeśli to tylko kilka dni? Kilka godzin?

CAT
Nawet jeśli.

Przechyla głowę na bok i przygląda mu się z zainteresowaniem.

CAT
Dlaczego to zrobiłeś?

TOM
Drzwi się zamykały.

CAT
Ale dlaczego?

TOM
Pewne rzeczy po prostu trzeba zrobić.

Cat zastanawia się nad tymi słowami. Potem podchodzi do niego i ŚCISKA go z całej
siły.
Widzimy ŁZY w jej oczach. Tom ich nie widzi.

ZBLIŻENIE NA CAT
Obejmuje mocno Toma ramionami.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Cat w końcu zwalnia uścisk i odsuwa się. Na twarzy Toma maluje się skrępowanie. Być
może nie wie, co miał oznaczać ten uścisk. Być może myśli o Laurze.

CAT
Pewne rzeczy po prostu trzeba zrobić.

Słysząc te słowa, Tom się UŚMIECHA.

TOM
Musimy coś zaplanować. Drewna na opał nie wystarczy nam na długo, a nie jesteśmy
odpowiednio ubrani do jazdy na nartach.

CAT
Nie wiem, co to narty.

TOM
To takie deski. Przypinasz je sobie do nóg i płacisz kupę pieniędzy, żeby zjechać ze stoku
góry.

Podchodzi do wylotu jaskini i wygląda na dwór. Niebo jest czarne i zachmurzone.


Słychać zawodzenie wichru. Wszędzie widać tylko śnieżne zaspy i lodowe nawisy.

TOM
Nie podoba mi się to niebo. Ciemność o...
(spogląda na zegarek)
...dziesiątej dwadzieścia siedem. Śnieżyce we wrześniu.

WIDOK NA TOMA

Tom odsuwa się od wejścia, bierze w rękę patyk i porusza nim ogień.

TOM
Może przesunęliśmy się również w przestrzeni. Może jesteśmy w Grenlandii... na
Antarktydzie...
SIERŻANT
(poza kadrem)
A może w Wyoming.

KONTRPLAN

Tom odwraca się błyskawicznie, słysząc głos. W wejściu do jaskini stoi PIĘCIU
UZBROJONYCH ŻOŁNIERZY, wychudłych, obdartych mężczyzn w zniszczonych
mundurach. W brodach mają lód, w oczach głód i strach, a na butach śnieg. Mierzą z
KARABINÓW w Toma i Cat.

SIERŻANT to wysoka, czarnoskóra kobieta o ochrypłym głosie. Grzeje sobie dłonie nad
ogniem.

SIERŻANT
Fajnie. Ciepło. No wiecie, widać to na wiele kilometrów.

WIDOK NA CAT

Dziewczyna cofa się, spogląda z ukosa na leżące na ziemi działo ręczne i napina mięśnie,
gotowa do skoku.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Sierżant dokładnie wie, co zamierza Cat.

SIERŻANT
Dziewczyno, jeśli spróbujesz złapać ten pistolet, to za chwilę będziesz zupełnie martwa.

Cat NIERUCHOMIEJE.

ŻOŁNIERZ
Co z nimi zrobimy, sierżancie?

SIERŻANT
Zaprowadzimy do obozu. Niech kapitan się im przyjrzy.
(do Toma)
Zbierzcie prowiant i włóżcie zimowe ubrania.

TOM
Nie mamy nic takiego.

SIERŻANT
(z niedowierzaniem)
W takim razie czeka was długi spacer na mrozie.

Widzimy zatrwożoną minę Toma.

CIĘCIE

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – POPOŁUDNIE

U podnóża góry zbudowano mały obóz wojskowy. Widać namioty, proste chaty, ognisko
pośrodku obozu. Wokół niego, niczym śniegołomy, stoją stary, żółty AUTOBUS SZKOLNY,
DŻIP oraz TRANSPORTER OPANCERZONY, wszystkie w kiepskim stanie. Lepiej
zachowane są dwa większe i bardziej futurystyczne pojazdy: wielki CZOŁG
PODUSZKOWY (porusza się na poduszce powietrznej, nie ma więc gąsienic) i jeszcze
większy PODUSZKOWIEC TRANSPORTOWY, osiemnastokołowiec bez kół.

WIDOK NA TOMA I CAT

Żołnierze gapią się z ciekawością na wprowadzanych do obozu jeńców. Wliczając


drużynę, która pojmała Cat i Toma, jest ich dwudziestu. Widzimy garstkę kobiet i trzykrotnie
więcej mężczyzn.

Ich „mundury” są znoszone i wielokrotnie łatane. Wygląda to tak, jakby żołnierze


pochodzili z dwóch albo trzech różnych armii. Niektórzy mają ciężkie parki z kapturami,
jeden mężczyzna nosi stare, nadjedzone przez mole futro, pozostali zadowalają się licznymi
warstwami ubrania.

ZBLIŻENIE NA DŻIPA

Tom i Cat przechodzą obok niego. Na samochodzie zamontowano KARABIN


MASZYNOWY, który rozebrano na części. WALSH – szeregowy z gęstą, czarną brodą,
ubrany w podszytą futrem parkę – czyści i naprawia broń.. Na widok Cat przerywa pracę i
zeskakuje z dżipa, żeby się jej przyjrzeć.

WALSH
No proszę. Może te śnieżne patrole wcale nie są bezużyteczne.

Zachodzi Cat drogę, dotyka ją pod brodą i unosi jej twarz. Dziewczyna przygląda się mu
obojętnie.

WALSH
Jak masz na imię, ślicznotko?

SIERŻANT
Zjeżdżaj, Walsh. Miałeś już godzinę temu wyczyścić ten karabin i doprowadzić go do
stanu używalności.

WALSH
To ją wolałbym wyczyścić i doprowadzić do stanu używalności.

TOM
Na pana miejscu bym jej nie dotykał. Ona gryzie.

SIERŻANT
Słuchaj, co on mówi. Masz do kolacji zmontować z powrotem ten karabin.

Walsh kieruje na nią wściekłe spojrzenie.

WALSH
A po co? Co to ma za znaczenie? Do kogo będziemy strzelać? Do yeti?

SIERŻANT
Wydałam ci rozkaz.

Inni żołnierze zbierają się, by przyjrzeć się konfrontacji. Wśród gapiów jest
WHITMORE, kobieta w zaawansowanej CIĄŻY. Mniejszość zgromadzonych wyraźnie
popiera Walsha.

WALSH
Wsadź sobie swoje rozkazy.
KUMPEL WALSHA
Masz rację, Walsh.

WALSH
Wszystkie te patrole, musztra i czyszczenie broni. Czego to dowodzi?

KAPITAN (SPOZA KADRU)


Tego, że możemy przetrwać, Walsh.

KONTRPLAN – WIDOK NA CHATĘ

Z chaty dowodzenia wyszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o ponurym


wyglądzie. KAPITAN ma na sobie grubą parkę z zasłaniającym twarz kapturem.

KAPITAN
Naszym wrogiem jest śnieg. Naszym wrogiem jest zimno. A najgorszym z naszych
wrogów jest rozpacz. Masz dosyć życia, Walsh?

ZBLIŻENIE NA TOMA

Tom przygląda się uważnie kapitanowi z dziwnym wyrazem twarzy, prawie jakby go
poznawał.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Walsh jest lekko zastraszony przez kapitana.

WALSH
Nie, kapitanie.

KAPITAN
Umrzeć jest łatwo. Wystarczy się położyć w śniegu. Trudniej jest żyć. To wymaga
odwagi, pracy, dyscypliny. Chcesz żyć?

WALSH
Tak jest.
KAPITAN
To wracaj do roboty.

Walsh SALUTUJE i wraca do dżipa. Kapitan spogląda na sierżanta.

KAPITAN
Sierżancie, kim są ci ludzie?

SIERŻANT
Znaleźliśmy ich w jaskini w górach na południu, kapitanie.

KAPITAN
Wprowadź ich do środka.

CIĘCIE

WNĘTRZE – CHATA KAPITANA – KONTYNUACJA

Meble są proste i mocno zużyte. W piecu pali się drewno i w chacie panuje znośna
temperatura.

Sierżant i jeden z jej ludzi wprowadzają Toma i Cat do środka. Kapitan zdejmuje kaptur.
Po raz pierwszy widzimy jego twarz. Włosy opadają mu do ramion, ale mają ten sam
stalowosiwy kolor. Ma teraz ciemną brodę upstrzoną nitkami siwizny, ale twarz jest ta sama.
Tom i Cat go poznają.

TOM
(zdumiony)
Trager.

ZBLIŻENIE NA KAPITANA

Marszczy brwi. Przez chwilę nie może odzyskać równowagi.

KAPITAN
Gdzie pan słyszał to nazwisko?

TOM
Znałem pana.

KAPITAN
Przed wojną?
(z namysłem)
Nie, jest pan za młody.
(pauza)
Nazwiska są na czas pokoju. Mówcie mi „kapitanie”.
(do sierżanta)
Czy byli uzbrojeni?

SIERŻANT
W jaskini znaleźliśmy to.

Kładzie broń Cat i DWA zapasowe magazynki przed kapitanem, który przygląda się im
uważnie.

CAT
Moje! Oddaj!

Żołnierze powstrzymują ją, gdy próbuje rzucić się naprzód.

KAPITAN
Ciekawe. A więc nieprzyjaciel używa teraz czegoś takiego?

TOM
Nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi.

KAPITAN
To się dopiero okaże.

TOM
Pani sierżant powiedziała nam, że jesteśmy w Wyoming.

Kapitan przeszywa go długim, pełnym ciekawości spojrzeniem.

KAPITAN
Jesteśmy w Wolnym Państwie Górskim. Czy raczej w tym, co z niego zostało.
TOM
Wolnym... Kapitanie, co tu się stało?

Cat już się tego domyśliła. To oczywiste.

CAT
Wojna.

KAPITAN
Dwadzieścia dziewięć lat wojny.

TOM
(wstrząśnięty)
Dwadzieścia dziewięć...

KAPITAN
Słyszał pan.
(pauza, potem obcesowo)
Teraz moja kolej. Chcę usłyszeć parę odpowiedzi. Czego tu szukacie? Skąd przybyliście?

TOM
Z Los Angeles.

KAPITAN
Wyglądam na idiotę? Los Angeles nie istnieje.
(do sierżanta)
Znaleźliście ich zapasy?

SIERŻANT
Mieli tylko te ubrania, które mają na sobie, i żadnego prowiantu.

KAPITAN
A co z pojazdem?

CAT
Szliśmy.
Kapitan patrzy na Toma, który WZRUSZA ramionami.

TOM
Hm... przyznaję to z niechęcią, ale to prawda.

KAPITAN
(wstaje)
Jest pan albo szaleńcem, albo kłamcą. Nie mamy żywności dla tego rodzaju ludzi.
Sierżancie, proszę wyprowadzić tego człowieka...

Kapitan przerywa, gdy do chaty wpada ŻOŁNIERKA. Jest zdyszana i wystraszona.

ŻOŁNIERKA
Kapitanie, to Barbara. Zaczęła rodzić. Coś jest z nią nie tak.

TOM
Zaprowadźcie mnie tam.
(nikt się nie rusza)
Jestem lekarzem, mogę jej pomóc...

Kapitan przygląda się przez chwilę Tomowi z niepewną miną. Słyszymy KRZYK. To
wpływa na jego decyzję. Kapitan KIWA głową. Tom wybiega z chaty razem z żołnierką.

CIĘCIE

WNĘTRZE – CHATA KOBIET – PÓŹNIEJ

Jedynym źródłem światła są świece i dymiąca pochodnia. W chacie mieszka wszystkie


pięć kobiet z armii. Na jednym z łóżek spoczywa rodząca Whitmore. Kobieta drży i dyszy z
bólu.

Sierżant i inne kobiety starają się jej pomóc, ale jedynym mężczyzną w chacie jest Tom,
który klęczy między nogami Whitmore. Cat stoi w drzwiach, przyglądając się temu z
zaciekawieniem.

WHITMORE
Boli... proszę... boli...
TOM
Przyj. Tak jest. Krzycz, jeśli musisz.

Kobieta krzyczy. Tom ignoruje to, skupiając się na zadaniu.

TOM
Barbaro, słuchaj. To poród pośladkowy. Będę musiał wsadzić rękę i spróbować obrócić
dziecko. Będzie bolało. Jesteś gotowa?

Whitmore przygryza wargę i KIWA głową. Twarz ma mokrą od potu.

TOM
No to ruszamy.

ZBLIŻENIE NA CAT

Dziewczyna przygląda się temu z szeroko otwartymi oczyma. Następny krzyk Whitmore
jest ROZDZIERAJĄCY. Cat blednie, odwraca się i ucieka z chaty.

PLENER – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA

Uciekająca na łeb, na szyję Cat wpada prosto na kapitana, który czeka pod chatą w
towarzystwie kilku innych mężczyzn. Kapitan łapie ją za ramiona i zatrzymuje na moment.

KAPITAN
Co tam się dzieje?

Cat potrząsa głową jak szalona. Nie jest odpowiednią osobą, żeby odpowiedzieć na to
pytanie. Wyrywa się kapitanowi i ucieka.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – CHATA KOBIET – PÓŹNIEJ

Kapitan i pozostali mężczyźni nadal czekają. W chacie zrobiło się cicho. W końcu
wychodzi z niej sierżant.

SIERŻANT
To dziewczynka.

Kapitan kiwa głową. Nie okazuje żadnych uczuć.

KAPITAN
A co z Whitmore?

SIERŻANT
Doktor mówi, że będzie żyła. Chciała się z tobą zobaczyć, kapitanie.

Kapitan wchodzi do chaty.

WNĘTRZE – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA

Matka tuli do piersi maleńkiego noworodka. Robi wrażenie słabej i wycieńczonej, ale
szczęśliwej. Tom wyciera ręce.

WHITMORE
Popatrz na nią, John. Piękna, prawda? Chcesz ją potrzymać?

Kapitan ma skrępowaną minę. Nie wie, co powiedzieć. Whitmore tuli dziecko jeszcze
mocniej.

WHITMORE
Wszystko będzie z nią w porządku, prawda?

KAPITAN
Na pewno. Jak tylko pogoda się poprawi, wyruszymy na południe. W Meksyku nadal jest
ciepło. W oceanach jest pełno ryb, a w zielonych dolinach żywność wyrasta z ziemi.

WSTAWKA

pokazująca reakcję słuchającego tych słów Toma. Kapitan delikatnie dotyka główki
ssącego pierś dziecka.

KAPITAN
Obiecuję ci to, Whitmore. Twoja córka będzie dorastała pod niebieskim niebem. Będzie
jadła miód, jeździła na koniu i bawiła się w słońcu. Obiecuję ci to.
ZBLIŻENIE NA WHITMORE

Kobieta ma w oczach łzy. Radości czy smutku? Być może jednego i drugiego. Przygryza
wargę i kiwa głową.

WHITMORE
Chcę ją nazwać Eve. To będzie nowy świat, prawda? A ona jest pierwszym...

KAPITAN
To dobre imię.

Whitmore UŚMIECHA się.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Kapitan wstaje i spogląda na Toma.

KAPITAN
Doktorze, chciałbym zamienić z panem słówko na zewnątrz.

Tom wychodzi za nim z chaty.

PLENER – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA

Po wyjściu z chaty kapitan odwraca się i spogląda na Toma. Obok stoi sierżant,
przysłuchująca się ich rozmowie.

KAPITAN
A więc rzeczywiście jest pan lekarzem.

TOM
A nie kłamcą ani szaleńcem?

Cat, ukrywająca się za chatą, słyszy słowa Toma i podkrada się do rogu, żeby słuchać ich
rozmowy.

KAPITAN
Być może wszystkimi trzema na raz. To nie ma znaczenia.
(widzi ukrywającą się Cat)
Proszę, wyjdź.

Dziewczyna wychodzi nieśmiało.

TOM
Cat, nic ci nie jest? Dlaczego uciekłaś?

CAT
Za dużo bólu. Za dużo śmierci.

TOM
Poród nie musi być śmiertelny, Cat.

CAT
Nie ma śmierci?

TOM
Nie ma.

KAPITAN
Wygląda na to, że to pana zasługa. Potrzebny nam lekarz. I zawsze też potrzebujemy
kobiet. Jesteście powołani. Sierżancie, wytłumacz nowym rekrutom zasady służby.

Kapitan oddala się. Sierżant przejmuje jego rolę.

SIERŻANT
Są trzy punkty. Po pierwsze, macie słuchać rozkazów. Po drugie, służycie tak długo, jak
długo będziecie nam potrzebni. Po trzecie, karą za dezercję jest śmierć.

Widzimy wyraz twarzy Toma.

WYCIEMNIENIE

KONIEC AKTU IV
AKT V

ROZJAŚNIENIE

PLENER – CIĘŻARÓWKA PODUSZKOWA – DZIEŃ

W ciężarówce są zmagazynowane skrzynie konserw, stosy drewna i wyblakłych,


pożółkłych gazet oraz stare ubrania. KWATERMISTRZ, nieogolony mężczyzna o obwisłych
policzkach rzuca ze skrzyni stertę ubrań.

KWATERMISTRZ
Proszę bardzo. Jak się nałoży sześć, osiem koszul, to już nie potrzeba płaszcza, nie?

Cat wtyka palec w dziurę w koszuli i OBWĄCHUJE otaczającą ją plamę.

KWATERMISTRZ
No wiesz, to przynosi szczęście. Jakie są szanse na to, że druga kula trafi w to samo
miejsce?

Cat zaczyna wkładać koszule, jedną po drugiej. Odrobina krwi w ogóle jej nie
przeszkadza.

TOM
Potrzebne nam ciepłe skarpetki.

KWATERMISTRZ
Poszukajcie w supermarkecie.

Wręcza obojgu karabiny.

KWATERMISTRZ
To wasze karabiny. Pamiętajcie, żeby ich nie zgubić. Jak pokaże się nieprzyjaciel,
będziecie mogli przyładować mu nimi w łeb.

Cat łapie z zapałem karabin i sprawdza jego spust.

TOM
Chce pan powiedzieć, że nie ma amunicji?

Kwatermistrz ŚMIEJE się, jakby był to najlepszy dowcip, jaki słyszał od lat.

TOM
Co za pożytek z karabinów bez amunicji?

Sierżant uśmiecha się z przekąsem.

SIERŻANT
Wystarczyły, żeby wziąć was do niewoli.

Widzimy zdumioną minę Toma.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

WNĘTRZE – KANTYNA W NAMIOCIE – WIECZÓR

Tom i Cat, ubrani w nowe „mundury”, równie obdarte jak stroje reszty armii, przyjmują
od KUCHARKI talerze z fasolą konserwową i tajemniczym mięsem, a potem niosą je do
wolnego miejsca na ławie.

Cat rozdziera mięso palcami i zębami. Jest głodna.

CAT
(z pełnymi ustami)
Dobre. Ciepłe. Jedz, Toe Mas.

Uśmiecha się do niego z kawałkiem mięsa w zębach. Wargi ma usmarowane


TŁUSZCZEM. Wyciera je rękawem. Tom bierze w rękę WIDELEC.

TOM
Przypomnij mi, żebym cię nauczył posługiwania się widelcem.
Bierze nóż i próbuje ukroić kawałek mięsa. Jest twarde. Tym razem to Cat się uśmiecha.

CAT
Zęby są lepsze od widelca.

Uśmiech znika z jej twarzy, gdy obok siada kwatermistrz. Cat próbuje go ignorować.

KWATERMISTRZ
Twoja dziewczyna jest głodna.

TOM
To nie jest moja dziewczyna.

KWATERMISTRZ
Twoja strata. Taka ładna dziewczyna i nie ma kto jej ogrzać w nocy.
(do Cat)
Wpadnij do mnie dziś w nocy. Ja cię ogrzeję. Może nawet znajdę dla ciebie parę
skarpetek.

Przysuwa się do Cat.

ZBLIŻENIE NA NOGĘ CAT

Pod ławą. Kwatermistrz kładzie rękę na jej kolanie i przesuwa powoli dłoń w górę,
obmacując palcami udo dziewczyny.

WIDOK NA CAT

Dziewczyna spogląda w bok. Kwatermistrz nie otrzymuje innego ostrzeżenia. Jedną rękę
trzyma na stole, drugą pod blatem.

KWATERMISTRZ
Kiedyś dawałem dziewczynom róże. Kiedy jeszcze były róże. Hej, róże czy skarpetki, co
to za różnica. I jedne, i drugie pachną.

Zaczyna się ŚMIAĆ z własnego dowcipu. Cat podnosi WIDELEC i gwałtownym ruchem
wbija mu go w rękę. Mężczyzna KRZYCZY z nagłego bólu i zrywa się z ławy, ściskając
krwawiącą dłoń.

KWATERMISTRZ
Moja ręka...

Cat uśmiecha się do Toma z błyskiem w oczach.

CAT
Widzisz. Umiem się posługiwać widelcem.

KWATERMISTRZ
Ty mała brudna...

TOM
(wstaje)
Nie dotykaj jej.

Sierżant kładzie dłoń na ramieniu Toma, żeby go uspokoić.

SIERŻANT
Spokój, Lake. Timms, wracaj do ciężarówki.

KWATERMISTRZ
Ja tylko chciałem być dla niej miły.

Pozostali żołnierze nie współczują mu zbytnio.

ŻOŁNIERKA
Może następnym razem wbije ci widelec między nogi.

Kwatermistrz ŁYPIE na wszystkich ze złością i WYCHODZI z namiotu.

SIERŻANT
To był kiedyś porządny człowiek.
(wzrusza ramionami)
Sytuacja się poprawi, kiedy wyruszymy w drogę. Na południe.

Za jej plecami Walsh wybucha wzgardliwym ŚMIECHEM.


WALSH
Tak? A kiedy to się stanie, sierżancie? Jutro? A może pojutrze?
(pauza)
Zrozum to wreszcie. Nigdy nie pojedziemy na południe. Tkwimy tu już osiemnaście
miesięcy. Umrzemy tutaj.

ŻOŁNIERKA
Kapitan mówi, że jak tylko pogoda się poprawi...

WALSH
Nic się już tutaj nie poprawi. Nie mamy amunicji, nie mamy paliwa, a prędzej czy później
zabraknie nam żywności. Wszyscy jesteśmy już trupami.

WYCHODZI z namiotu. Podąża za nim dwóch mężczyzn, którzy najwyraźniej się z nim
zgadzają. Zapada pełna przygnębienia cisza.

TOM
Wasze pojazdy... ten czołg, poduszkowiec...

SIERŻANT
(ze znużeniem w głosie)
Ciężarówka padła przed osiemnastoma miesiącami. Musimy pokonać tysiące kilometrów,
a nie mamy żadnego środka transportu.

CAT
Idźcie na piechotę.

SIERŻANT
Nawet gdybyśmy zdołali przedrzeć się przez nawałnice, nie zamarzając na śmierć, nie ma
mowy, żebyśmy zdołali udźwignąć potrzebne zapasy żywności.

Nikt nie ma serca powiedzieć nic więcej. Na twarzach obecnych obijają się rezygnacja i
zmęczenie. Sierżant wstaje.

SIERŻANT
Lake, masz jutro służbę wartowniczą.
TOM
Skąd wiesz, że po prostu nie ucieknę?

SIERŻANT
(z gorzkim śmiechem)
A dokąd niby miałbyś uciec?

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – NOC

Tom kuli się z zimna w obdartym stroju, chodząc wzdłuż granicy obozu jako wartownik.
Przez ramię ma przewieszony karabin. Jego oddech zamienia się w PARĘ w zimnym,
nocnym powietrzu. Wygląda na przemarzniętego, nieszczęśliwego i samotnego. Noc jest
zimna i bezchmurna. W obozie zawodzi wicher. Tom nie ma rękawiczek i próbuje ogrzać
dłonie, chowając je pod pachy. Nic mu to nie pomaga. Sięga do kieszeni i wyjmuje portfel.

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ TOMA

Tom otwiera portfel na ZDJĘCIU Laury.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Tom przez długi czas przygląda się zdjęciu. Pokonał długą drogę i może już nie być dla
niego powrotu. Zastanawia się nad tym faktem po raz pierwszy. Widzimy ból na jego twarzy.

Nagle SŁYSZYMY hałas. Odgłos ruchu.

TOM
Halo? Kto idzie?

Nikt nie odpowiada. Tom chowa pospiesznie zdjęcie i zdejmuje z pleców karabin.

ŚLEDZIMY TOMA

zmierzającego w stronę, z której dobiegł dźwięk. SŁYSZYMY go ponownie. Ukradkowe


kroki, gdzieś przy ośnieżonych pojazdach. Tom skrada się wzdłuż żółtego autobusu
szkolnego, potem się zatrzymuje. Słyszymy STŁUMIONY ŁOSKOT i JĘK.
Tom zbiera się na odwagę i BIEGNIE w kierunku kabiny poduszkowej ciężarówki. Widzi
leżącego pod nią nieprzytomnego kwatermistrza. Gapi się na niego przez krótką chwilę. Cat
wystawia głowę z kabiny.

CAT
Bądź cicho, Toe Mas. Robisz wielki hałas. Za głośny.

TOM
(zaskoczony)
Cat, co ty wyprawiasz...

Dziewczyna otwiera drzwi, chwyta go za rękę i wciąga do kabiny.

CAT
Nie mów. Do środka.

WNĘTRZE – CIĘŻARÓWKA – KONTYNUACJA

Kabina wygląda tak samo, jak w zwyczajnej ciężarówce. Cat wślizguje się pod tablicę
rozdzielczą i zapala zapałkę. Przygląda się czemuś.

TOM
(szeptem)
Co tam robisz?

CAT
Patrzę. Widzę.

Zdmuchuje zapałkę i siada obok Toma.

CAT
Odjeżdżamy.

Dziewczyna podwija rękawy, koszula po koszuli, a potem otwiera dłoń.

Pojawia się HOLOGRAM. Świat wiruje powoli między jej palcami. Po jego powierzchni
wędrują obce symbole. W Montanie zapala się światło.
TOM
Kolejne drzwi? Dokąd?

CAT
Gdzie indziej.

TOM
(sfrustrowany)
To znaczy dokąd? Skąd wiesz, dokąd prowadzą?

CAT
Przejdziemy. Dowiemy się.

TOM
Cat, czy są drzwi, które prowadzą z powrotem tam, skąd przybyliśmy? Czy będę mógł
wrócić do domu?

CAT
Nie wiadomo. Może. Może te drzwi.

Tom spogląda na pozycję światła.

TOM
To na pewno gdzieś w Montanie. Kiedy się otwierają?

Cat opuszcza rękę. Hologram GAŚNIE.

CAT
Dwa dni. Już jedziemy.

TOM
(rozczarowany)
To za daleko, Cat. Co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. Będziemy mieli szczęście,
jeśli uda się nam pokonać na piechotę choć piętnaście dziennie.

CAT
Nie na piechotę. Weźmiemy to.
Dotyka tablicy rozdzielczej ciężarówki.

TOM
Nie ma mocy, pamiętasz?

CAT
Naprawię.

TOM
Kto? Ty?

CAT
Potrafię. Thane nauczył. Baterie.

Tom potrzebuje chwili, żeby zrozumieć jej słowa.

TOM
Baterie... Boże, tak!
(uśmiecha się)
Cat, mógłbym cię pocałować.

CAT
Nie wiem, co to pocałować. Teraz jechać, całować później.

TOM
(nagle pełen zwątpienia)
Zaczekaj chwilkę. Żywność...
(pauza)
Na ciężarówce jest cała ich żywność. Jeśli ją zabierzemy, ci ludzie umrą.

CAT
I tak umierają. Szybko, powoli. Nieważne.

TOM
W jaskini mówiłaś co innego. Pamiętasz? Wtedy uważałaś, że życie jest coś warte, nawet
jeśli zostało tylko kilka dni, kilka godzin...
Cat ma upartą minę. Nie jest zadowolona, że jej własne słowa wykorzystano przeciwko
niej.

CAT
Wtedy to było co innego. Mówiłam o nas. Teraz mówię o nich.

Tom spogląda na nią przerażony. Być może po raz pierwszy uświadomił sobie, jak silna
jest jej wola przetrwania.

TOM
To są ludzie, Cat. Tacy sami jak my. W tym obozie jest dziecko, które nie ma jeszcze
sześciu godzin. Sam odebrałem poród i nie skażę tej dziewczynki na śmierć.

Cat go nie rozumie.

CAT
Jedziemy teraz! Szybko!

TOM
To jedź.

CAT
Ty też.

TOM
Ja nie jadę, Cat.

Dziewczyna jest wściekła. Zaciska usta w wąską linię.

CAT
Jedziesz!

TOM
(cicho, ale stanowczo)
Nie.

Patrzą sobie prosto w oczy. W końcu Cat odwraca wzrok.


CAT
(kapituluje)
Ja też nie jadę.

CIĘCIE

PLENER – CHATA KAPITANA – NOC

Tom wprowadza Cat do chaty. Okna są ciemne, jakby kapitan spał.

WNĘTRZE – CHATA KAPITANA – KONTYNUACJA

Wewnątrz chaty panuje NIEPRZENIKNIONA CIEMNOŚĆ. Ledwie widzimy postacie


przechodzących obok okna Toma i Cat. Cat jest niespokojna.

CAT
Za ciemno.

TOM
Kapitanie? Czy jest pan...

Za jego plecami nagle ZAPALA się zapałka. Kapitan nie śpi. Siedzi za biurkiem,
trzymając w dłoni służbowy rewolwer. Drugą ręką zapala świecę. Chatę wypełnia jej
migotliwy blask.

KAPITAN
Nie ruszajcie się. Zapewniam, że ten rewolwer jest naładowany.

TOM
Myśleliśmy, że pan śpi.

KAPITAN
Myliliście się.

Kapitan odchyla się do tyłu na krześle. Nadal mierzy z rewolweru do Toma i Cat. Działo
ręczne leży na biurku przed nim.

KAPITAN
A więc to wy. Dziwne. Spodziewałem się raczej Walsha i jego kumpli.

TOM
Spodziewał się pan Walsha?

KAPITAN
Myślałem, że spróbuje mnie zabić, oczywiście. To najkrótsza droga do awansu.

TOM
Nie przyszliśmy pana zabić. Przyszliśmy porozmawiać.

KAPITAN
Tak jest. Wygląda mi pan na człowieka, który woli rozmawiać, niż zabijać. Ale ta pana
dziewczyna...

CAT
To nie jest moja dziewczyna.

Toma na chwilę oszałamiają jej powtórzone echem słowa.

TOM
Blisko, Cat. Ale musimy jeszcze porozmawiać o zaimkach.
(do kapitana)
Kapitanie, czy to prawda? O tej ciepłej okolicy na południu?

KAPITAN
Znałem człowieka, który znał człowieka, który widział ją na własne oczy.
(wzrusza ramionami)
Ludzie potrzebują nadziei, żeby żyć.

TOM
Czy mogę coś panu pokazać?

Kapitan POTAKUJE głową. Tom podchodzi do biurka, bierze w rękę jeden z


zapasowych cylindrów i zdejmuje wieczko.

WIDOK NA DŁOŃ TOMA


który pokazuje magazynek kapitanowi. Wewnątrz widać czerwony BLASK baterii, która
PULSUJE energią. Kapitan pochyla się, zdziwiony i zainteresowany.

KAPITAN
Co to jest?

TOM
Nadzieja...

Kapitan patrzy Tomowi prosto w oczy. Odkłada rewolwer.

KAPITAN
Słucham pana.

CIĘCIE

PLENER – GÓRY – NOC

Czarne niebo nad białą pokrywą śniegu. Nie porusza się nic oprócz wiatru. Nagle
słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna, ostry jak grom dźwiękowy.

Lektyka władczyni ciemności POJAWIA się nagle tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie
było nic. Trzy ocalałe ludzkie psy Thane, Dyana i druga kobieta, JAELE, trzymają się
sfatygowanego wehikułu. Lektyka jest wyraźnie uszkodzona.

Thane zeskakuje na śnieg z lekkością pantery. Polowanie zaczęło się na nowo.

WYCIEMNIENIE

KONIEC AKTU V
AKT VI

ROZJAŚNIENIE

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – RANEK

W obozie panuje gorączkowa aktywność. Żołnierze wykopują ze śniegu autobus,


zabezpieczają ładunek ciężarówki, wyjmują części z dżipa i transportera, żeby wykorzystać je
w autobusie i ciężarówce. Małą pogrążoną w apatii armię kapitana znowu ożywia energia.

ZBLIŻENIE NA CAT

Dziewczyna leży pod uniesioną maską ciężarówki. Jej twarz i ubranie są brudne od oleju,
w dłoni trzyma kable, minę ma skupioną jak operujący chirurg. Unosi bez słowa dłoń.
Pomagająca jej żołnierka wsuwa jej w rękę baterię. Cat przylutowuje ją na miejsce.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Kwatermistrz, który ma prowizoryczne bandaże na głowie i na dłoni, wysuwa głowę


przez okno kierowcy. Jest podekscytowany.

KWATERMISTRZ
Jest moc! Matko Boża, spójrzcie, wskazówka jest w połowie skali.

Cat wyłazi spod maski, wyciera ręce w szmatę i KIWA głową.

SIERŻANT
Spróbuj uruchomić wiatraki.
(krzyczy)
Odsuńcie się! Spróbujemy go unieść...

Żołnierze ODSUWAJĄ się pospiesznie od poduszkowca. Kwatermistrz wciąga głęboko


powietrze w płuca, żegna się i zapala silnik. Rozlega się wysoki WIZG, gdy elektryczne
turbiny poduszkowca zaczynają działać... a potem ryk wielkich wiatraków zamontowanych
pod pojazdem.

UJĘCIE Z DALEKA – CIĘŻARÓWKA PODUSZKOWA

Maszyna KOŁYSZE się przez moment w przód i w tył. Spod niej tryskają OBŁOKI
śniegu. Gapie rzucają się do ucieczki. Potem, powoli i majestatycznie, poduszkowiec zaczyna
się UNOSIĆ nad ziemię.

Żołnierze KRZYCZĄ ochryple z radości.

CAT

Nagle otaczają ją ludzie. Klepią ją po plecach, ściskają dłoń. Dziewczyna z początku


wygląda na zdezorientowaną. Potem rozumie, o co chodzi, i powoli zaczyna się uśmiechać.

SIERŻANT
Jeden gotowy. Teraz zobaczymy, co potrafi zdziałać z czołgiem.

CIĘCIE

PLENER – SZKOLNY AUTOBUS – PO KILKU GODZINACH

Żołnierze wsiadają do szkolnego autobusu, niosąc karabiny i torby podróżne. Grupa ludzi
łączy łańcuchami autobus z ciężarówką. Cat i Tom czekają aż kapitan skończy rozmawiać z
sierżantem.

KAPITAN
Trzymajcie się autostrady międzystanowej, jak długo będzie można, ale omińcie Denver
szerokim łukiem. Nadal jest zbyt gorące.

SIERŻANT
Tak jest.

KAPITAN
Powinienem was dogonić najpóźniej w niedzielę. Jeśli nie zjawię się za tydzień, ruszajcie
dalej beze mnie. Czy to jasne?
SIERŻANT
Kapitanie, wolelibyśmy...

KAPITAN
Czy to jasne?
(sierżant kiwa głową)
Jedźcie dalej bez względu na wszystko. Te turbiny w każdej chwili mogą przestać
działać. Dotrzyjcie tak daleko na południe, jak tylko zdołacie.

Whitmore chce już wsiadać do autobusu. Trzyma w ramionach dziecko, owinięte w


liczne warstwy tkaniny. Zatrzymuje się, żeby się pożegnać.

WHITMORE
Doktorze... dziękuję... za wszystko.

TOM
Zaopiekuj się nią, słyszysz?

Kobieta CAŁUJE go lekko. Cat patrzy na to ze zmarszczonym czołem.

WHITMORE
Tobie też, Cat. Dziękuję ci.
(do kapitana)
Chciałabym... chciałabym, żebyś pojechał z nami.

KAPITAN
Niedługo wrócę. Sierżant zaprowadzi was na miejsce.

Whitmore kiwa głową. Robi wrażenie zawstydzonej, skrępowanej. Odwraca się w stronę
autobusu... i kapitan ją woła.

KAPITAN
Barbaro...
(kobieta się zatrzymuje)
Czy mogę... ją potrzymać?

Whitmore podaje mu dziecko. Kapitan bierze je ostrożnie i przytula.


WHITMORE
Ma oczy po tobie.

Kapitan oddaje kobiecie dziecko i CAŁUJE ją. Pocałunek jest czuły i namiętny. Trwa
długo. Cat gapi się na to z wyraźnym zainteresowaniem.

TOM
To jest pocałunek, Cat. Oni się całują.

Whitmore płacze. Nawet kapitan ma wilgotne oczy. Oboje odsuwają się od siebie z
wyraźnym wysiłkiem.

KAPITAN
Zabierz ją w jakieś ciepłe miejsce, kochanie.

Barbarę ścisnęło w gardle. Nie jest w stanie nic powiedzieć. KIWA głową i wsiada do
autobusu. Po jej twarzy spływają łzy.

CAT
Całowanie boli.

TOM
(z uśmiechem)
Nie byłbym taki pewien.

CIĘCIE

ŁAŃCUCHY

Turbiny WYJĄ. Wiatraki RYCZĄ. Poduszkowiec unosi się nad śnieg. Łańcuchy napinają
się ze szczękiem.

PODUSZKOWIEC

unosi się na trzydzieści centymetrów na poduszce powietrznej i rozpoczyna długą drogę


na południe. Łańcuchy są napięte, ale przez chwilę autobus nie chce ruszyć z miejsca.
OPONY

autobusu są przymarznięte do śniegu, pokryte lodem.

PODUSZKOWIEC

Wizg turbin staje się coraz głośniejszy. Maszyna ciągnie łańcuchy, ale nic się nie dzieje.
Aż wreszcie

LÓD NA OPONACH

pęka i wielkie koła zaczynają się obracać.

TOM I CAT

patrzą na pojazdy, które toczą się naprzód bardzo powoli. W autobusie otwiera się okno i
Walsh wysuwa głowę na zewnątrz.

WALSH
Hej,Cat...
(dziewczyna łypie na niego ze złością)
Zrobiłaś ze mnie kłamcę, moja piękna. Jestem ci coś winien.

Rzuca jej przez okno swoją ciężką, ciepłą parkę z futrzanym kołnierzem. Dziewczyna
łapie ją ze zdumioną miną.

WALSH
Zatrzymaj ją sobie. Tam, gdzie jadę, jest ciepło.

Autobus odjeżdża. Cat śledzi go wzrokiem.

TOM
Chodźmy. Kapitan czeka.

KONTRPLAN – WIDOK NAD RAMIENIEM TOMA

Czeka na nich wielki, pełen śladów po walce czołg. Ruszają w jego stronę. Cat wkłada po
drodze parkę.
PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – PO KILKU GODZINACH

Puste chaty i porzucone pojazdy wyglądają żałośnie na śniegu. Ciężarówka poduszkowa,


szkolny autobus i czołg zniknęły. Dyana wchodzi na wzniesienie, gdzie w swej lektyce czeka
władczyni ciemności, spoglądająca z góry na obóz. Pochyla głowę, żeby złożyć meldunek.
Jaele i ponury Thane słuchają jej słów.

DYANA
To był obóz wojskowy, pani. Opuszczono go niedawno. Znalazłam to.

ZBLIŻENIE NA RĘKĘ DYANY

Kobieta otwiera dłoń. Leżą na niej dwa czarne cylindry.

THANE
To cylindry z działa ręcznego.

DYANA
Wyjęto z nich baterie. Są bezużyteczne.

THANE
Ale to dowód, że tu była.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Ukryta w cieniu pola ciemności obca istota PORUSZA się gniewnie.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
I znowu uciekła!

DYANA
Jedna grupa udała się na północ, a druga na południe.

THANE
Następne drzwi są na północy. Cat z pewnością popędzi do nich.
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
W takim razie ci, którzy pojechali na południe, są dla nas niczym. Dyano, poprowadź nas
na północ.

Dyana POCHYLA głowę na znak, że zrozumiała rozkaz. Thane się odzywa.

THANE
Pani, twój pojazd jest uszkodzony. Podróż będzie trwała długo. Cat może dotrzeć do
drzwi pierwsza.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Módl się, żeby tak się nie stało, Thane, zhańbiony, dwukrotnie pokonany. Dostanę ją albo
wezmę sobie ciebie zamiast niej.

THANE
Wyślij mnie przodem, pani. Cat będzie musiała obejść góry. Ja dojdę do drzwi prostszą
drogą i będę ich strzegł.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Tak właśnie zrób. I pamiętaj, żebyś jej nie skrzywdził. Ona ma służyć mojej
przyjemności, nie twojej próżnej, ludzkiej dumie.

THANE
Usłyszeć znaczy posłuchać.

Thane wspina się na PŁYWAK z boku lektyki, siadając na nim okrakiem jak na
motocyklu. Naciska przycisk. Przednia część pływaka przesuwa się do przodu i ODDZIELA
od zasadniczego pojazdu.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Ostrzegam cię, psie. Nie może być trzeciego niepowodzenia. Moja łaskawość ma swoje
granice.

Thane POCHYLA głowę. Pływak rusza przez śnieg, szybki i bezszelestny.

CIĘCIE PLENER – GÓRY – DZIEŃ


Czołg, unoszący się na poduszce powietrznej, posuwa się na północ ponad pełnym śniegu
i lodu pustkowiem. Zmierza ku górom.

WNĘTRZE – CZOŁG – DZIEŃ

Wewnątrz czołgu jest ciasno i zimno. Pojazd jest w kiepskim stanie. W tle widzimy
zniszczone przez ogień obwody, wyrwane tablice rozdzielcze, ślady prowizorycznych
napraw. Słychać głośny dźwięk wiatraków.

Kapitan prowadzi, Tom siedzi na stanowisku artylerzysty, a Cat kuli się u jego stóp.

TOM
Zastanawiałem się nad tym. Powiedział pan „dwadzieścia dziewięć lat”. To by znaczyło,
że wasza wojna zaczęła się...

KAPITAN
W październiku 1962. Ale to nigdy nie była moja wojna.

TOM
(domyśla się prawdy)
Kryzys kubański... Sowieci nie ustąpili, prawda?

Kapitan kiwa ze znużeniem głową.

TOM
Było bardzo źle?

KAPITAN
Straciliśmy kilka miast: Boston, Denver, Waszyngton... ale zwyciężyliśmy. Tak
przynajmniej powiedział nowy prezydent. To chyba był McNamara. Ludzie tańczyli na
ulicach. Wszędzie było pełno flag, urządzano parady zwycięstwa, zaczął się nowy wyż
demograficzny... Boże, jacy byliśmy głupi.

TOM
A potem... opad radioaktywny.

KAPITAN
Trujące deszcze. Nieurodzaj. Głodujący ludzie zalali miasta. Nie mieli dokąd pójść. W
całej Ameryce zgasły światła...

CAT
Władcy ciemności...

TOM
Tu ich nie było. Sami to sobie zrobili. Zwyczajni ludzie...

KAPITAN
Najgorsze były wojny o żywność. Jak już się zaczęły, nie sposób było ich powstrzymać.
A przez cały ten czas zimy stawały się coraz dłuższe i mroźniejsze.

Potrząsa głową, jakby chciał ją uwolnić od wspomnień.

Nagle rozlega się KLAKSON. Czołgiem targa WSTRZĄS. Z tablicy rozdzielczej bucha
dym. Cat zakrywa uszy, by osłonić je przed hałasem.

Kapitan łapie gaśnicę, zrywa pokrywę i zaczyna gasić ogień. Wiatraki zatrzymują się ze
ZGRZYTEM. Czołg opada na ziemię z mocnym wstrząsem. Jego wnętrze wypełnia gęsty
dym.

KAPITAN
Lake, otwieraj właz. Szybciej! Bo się udusimy...

PLENER – CZOŁG – KONTYNUACJA

Z otwartego włazu BUCHA dym. Tom wyłazi na zewnątrz, ciągnąc za sobą Cat. Kapitan
wychodzi ostatni. Zakrywa twarz tkaniną i KASZLE.

TOM
Co się stało?

CAT
Ogień, Toe Mas.

TOM
Tyle to sam się domyśliłem.
KAPITAN
Jakiś obwód się przeciążył. Dawno już powinno się skrócić męczarnie tego grata.

TOM
Możemy go naprawić?

Kapitan rozgląda się wokół. Jak okiem sięgnąć nie widać nic oprócz gór. Wszędzie tylko
śnieg i lód.

KAPITAN
A czy mamy jakiś wybór?

CIĘCIE

PLENER – INNA OKOLICA W GÓRACH – W TEJ SAMEJ CHWILI

Thane pędzi przez wzgórza na pływaku. Twarz ma posępną i nieubłaganą. Porusza się z
wielką prędkością, połykając kolejne kilometry. Przed nim majaczą wysokie góry.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – CZOŁG – WIECZÓR

Kapitan pracuje przy czołgu już od wielu godzin. Cat siedzi na szczycie wieżyczki,
pełniąc straż. Kiedy kapitan wychodzi na zewnątrz, dziewczyna zeskakuje na ziemię, żeby
usłyszeć, co ma do powiedzenia.

TOM
I jak to wygląda?

Kapitan ma przygnębioną minę.

KAPITAN
Mógłbym prowizorycznie sklecić coś, co zastąpi spalone obwody, ale prawdziwym
problemem jest to.

RZUCA coś Tomowi, który łapie przedmiot w powietrzu.


ZBLIŻENIE NA DŁOŃ TOMA

Który trzyma w ręku baterię. Jest czarna i wypalona.

Z POWROTEM NA SCENĘ

Cat podchodzi bliżej. Tom wręcza jej spaloną baterię. Ma skwaszoną minę.

KAPITAN
Wadliwa tablica doprowadziła do przeciążenia. Będziemy potrzebowali nowej baterii.

TOM
Nie mamy nowej baterii. Były tylko dwa zapasowe magazynki.

Tom spogląda bezradnie na zimowe pustkowie.

TOM
Gdzie do licha są Różowe Króliczki, kiedy ich potrzebujemy?

KAPITAN
Słucham?

TOM
Nieważne. I co teraz zrobimy?

Obaj mężczyźni spoglądają na siebie bezradnie.

KAPITAN
Umrzemy.

Tom jest zaskoczony rozpaczą, która pojawiła się nagle w głosie rozmówcy. Jeśli ten
człowiek daje za wygraną, sytuacja musi być naprawdę beznadziejna. W głosie kapitana
pobrzmiewa znużenie.

KAPITAN
To dziwne, że skończę w ten sposób. Zawsze myślałem, że zginę w walce. Jak żołnierz...
(pauza)
Mój ojciec był żołnierzem, i jego ojciec przed nim. Dla nich najważniejsze były honor i
odwaga, obrona kraju przed nieprzyjacielem. Ale potem nadeszła wojna i kraju już nie było, a
nieprzyjaciółmi, których zabijałem w jednym roku, byli ci sami ludzie, których broniłem w
poprzednim.
(pauza)
W tej wojnie wszystko było nie tak. Nawet śmierć.

Tom nie wie, co powiedzieć, ale Cat wie.

CAT
Teraz nie będzie śmierci.

Wyciąga działo ręczne i wyjmuje z niego magazynek. Ostatni. Podaje go kapitanowi. Ten
bierze go w rękę z powagą, uświadamiając sobie znaczenie tego gestu.

KAPITAN
Bez niego pani broń będzie bezużyteczna.

TOM
Cat, jesteś pewna?

CAT
Pewna.

KAPITAN
Będzie pani bezbronna. Jeśli znajdą panią pani wrogowie... ci władcy ciemności, o
których pani mówiła... nie będzie pani mogła z nimi walczyć.

CAT
Mogę kopać. Gryźć. Rzucać kamienie.

Kapitan wyciąga z kabury rewolwer i wsuwa go w dłoń Cat.

KAPITAN
Proszę. Zostały tylko cztery kule, ale zawsze to coś. Niech go pani weźmie.

Cat bierze w rękę rewolwer i przygląda się mu.

CAT
Zawsze coś. Lepsze niż kamienie.
(chowa rewolwer)
Trzeba naprawić. Trzeba jechać.

Kapitan wraca do czołgu i znowu bierze się do pracy.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – ŚCIANA URWISKA – NOC – WIDOK Z DOŁU

Na stromym, pokrytym lodem urwisku skalnym WYJE wicher. Ziemia jest daleko w
dole, a szczyt równie daleko w górze. W kadrze pokazuje się DŁOŃ, która czepia się
niepewnego uchwytu. Potem pojawia się Thane. Palce mu KRWAWIĄ od wspinaczki. Na
twarzy ma SZRON. Mimo to nie przestaje piąć się w górę.

Thane ZNIKA nam z oczu.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

PLENER – GÓRSKI WĄWÓZ – NASTĘPNY DZIEŃ

Czołg wjeżdża powoli w górę po stromym stoku i ZATRZYMUJE się w miejscu, gdzie
wąski wąwóz prowadzi między dwiema wysokimi, oblodzonymi ścianami. Po chwili właz się
otwiera. Cat wychodzi pierwsza, Tom i kapitan podążają za nią.

Cat staje na wieżyczce czołgu, odsłania bransoletę i ZATACZA nią łuk. NIEBIESKA
POŚWIATA jest najjaśniejsza, gdy pięść dziewczyny wskazuje do przodu, prosto w głąb
wąwozu.

CAT
To tutaj. Tędy.

KAPITAN
Wąwóz jest za ciasny.

Podnosi wzrok ku majaczącym przed nimi górom.

KAPITAN
Nie podoba mi się ten śnieg. Gdybym spróbował przejechać tędy czołgiem, mógłbym na
nas zwalić połowę góry.

TOM
Cat, jak daleko do drzwi?

CAT
Blisko. Dwa heksy, trzy heksy.

TOM
Chyba damy radę pokonać resztę drogi na piechotę.

KAPITAN
W takim razie tu się pożegnamy. Muszę wracać do swoich.

TOM
Mógłby pan pójść z nami.

KAPITAN
To jest mój świat. A poza tym...
(uśmiecha się)
Nadal uważam, że jesteście szaleni.

Tom UŚMIECHA się. ŚCISKAJĄ sobie dłonie. Potem Tom i Cat zeskakują w śnieg. Ich
stopy zostawiają w nim GŁĘBOKIE ŚLADY. Tom potyka się i pada. Cat pomaga mu wstać.
Kapitan obserwuje ich, gdy zmierzają w górę zbocza, a potem zatrzaskuje właz.

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO:

TO SAMO MIEJSCE – PO GODZINIE – WIDOK NA DYANĘ

Kobieta klęczy przy głębokich śladach zostawionych w śniegu przez Cat i Toma. Po
chwili wstaje.

LEKTYKA

unosi się tuż za nią. Osłonięta polem ciemności istota pochyla się niecierpliwie naprzód.
DYANA
Tu wysiedli z pojazdu i dalej poszli na piechotę. Najwyżej godzinę temu.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
W takim razie jest już nasza.

DYANA
Co z nią zrobisz, pani?

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Dla ciebie ból jest krótki i ostry jak krzyk. Nie potrafisz usłyszeć jego muzyki. Ja umiem
tworzyć z tych nut całe symfonie, ludzki psie.

Dyana nie chce słyszeć nic więcej. Wskakuje na lektykę. Maszyna wjeżdża do wąwozu.

CIĘCIE

PLENER – WEJŚCIE DO KOPALNI – DZIEŃ

Tom oddycha ciężko. Nawet Cat jest czerwona na twarzy z wysiłku. Gdy jednak widzi
ciemny otwór WEJŚCIA DO KOPALNI, zrywa się do BIEGU. Podwija rękaw, odsłania
bransoletę i zaciska dłoń w pięść. Pręty zaczynają PULSOWAĆ, raz, dwa, trzy; raz, dwa,
trzy.

TOM
(dysząc ciężko)
Tak jest. Znaleźliśmy je.

Z mroku wewnątrz kopalni wyłania się Thane.

THANE
Znaleźliście.

Cat KULI się trwożnie. Wyciąga stary, sfatygowany rewolwer, który dostała od kapitana,
unosi go w obu rękach i STRZELA bez chwili wahania.

Kula trafia Thane’a w bark. Mężczyzna chwieje się, a potem prostuje z uśmiechem.
THANE
Dziecko ma nową zabawkę.

Z rany w barku SĄCZY się krew, ale wydaje się, że Thane czuje bardzo niewiele bólu.
Tom jest przerażony.

THANE
Co mnie nie zabija, to mnie wzmacnia.

Cat WARCZY na niego i strzela po raz drugi. Tym razem chybia wyraźnie. Słyszymy,
jak kula RYKOSZETUJE od skał.

THANE
Boisz się? Powinnaś. Ona się zbliża, małe zwierzę. Jest tuż-tuż. Czy wiesz, co z tobą
zrobi?

Cat STRZELA. Kula trafia Thane’a prosto w brzuch. Mężczyzna STĘKA, pochyla się i
łapie za ranę... ale tylko przez chwilę. Prostuje się powoli, a jego ręce opadają do boków.

THANE
To prawie zabolało.

Została tylko jedna kula. Cat chce ją wystrzelić, ale Tom łapie ją za rękę.

TOM
Cat, wystarczy.

THANE
Cat. Tak jest. To ja nadałem jej to imię, człowieku z cienia. Powiedziała ci o tym?
(z narastającym gniewem)
Nauczyłem ją mówić. Czytać. Używać maszyn. Dałem jej życie. Żywność. Honor.
Wziąłem ją sobie za partnerkę.

TOM
(z nagłym zrozumieniem)
Kochałeś ją...
(pauza)
Pozwól jej odejść, Thane. Co z ciebie za człowiek?
THANE
Nie człowiek. Ludzki pies.

Z wejścia do jaskini za jego plecami BIJE nagle JASKRAWY, NIEBIESKI BLASK.


Drzwi się otwierają.

CAT
Drzwi...

THANE
Są tutaj. Musisz tylko przejść przeze mnie.

Zaciska dłonie w pięści. Wysuwają się z nich piętnastocentymetrowe, STALOWE


KOLCE.

CIĘCIE

PLENER – W WĄWOZIE – JEDNOCZEŚNIE

Władczyni ciemności posuwa się lektyką pod górę.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Szybciej! Szybciej! Drzwi się otwierają. Ona nie może uciec. Szybciej!

Niecały kilometr przed nimi PODUSZKOWY CZOŁG unosi się powoli nad ziemię.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Co to jest? To maszyna bojowa. Zatrzymajcie ją.

Wieżyczka czołgu obraca się powoli.

WNĘTRZE – CZOŁG

Kapitan dotyka przyrządów ze złowrogim uśmiechem na twarzy.

KAPITAN
Witaj w moim świecie, sukinsynu.
Naciska spust.

PLENER – CZOŁG
Z lufy bucha OGIEŃ. Huk przypomina uderzenie młota.

LEKTYKA

przechyla się gwałtownie, gdy pocisk WYBUCHA tuż pod nią. Oba ludzkie psy
SPADAJĄ. Pole ciemności absorbuje większą część impetu, ale władczyni ciemności
WRZESZCZY z wściekłości. Słychać potok niezrozumiałych, nieludzkich dźwięków.

Lektyka odpowiada ogniem na ogień. Wzdłuż wąwozu mknie BŁYSKAWICA, która


uderza w czołg. Za nią druga. I trzecia. Impulsy TRZESZCZĄ, przeszywając powietrze, a
cały wąwóz trzęsie się od huku.

WNĘTRZE – CZOŁG – ZBLIŻENIE NA KAPITANA

Gdy impuls trafia w czołg, kapitan zostaje ciśnięty na bok. Światła gasną. Maszyna traci
moc i UDERZA w ziemię z gwałtownym wstrząsem.

KAPITAN
Strzel do mnie jeszcze raz. Jeszcze raz. No już, strzel jeszcze raz.
(kolejny strzał)
Tak jest!

Z grodzi bucha dym, ale kapitan UŚMIECHA się. Słyszy coś więcej: głuchy, złowrogi
ŁOSKOT dobiegający z góry.

WIDOK PRZEZ POLE CIEMNOŚCI

Władczyni ciemności również słyszy dźwięk. Wielka, zniekształcona przez pole


ciemności postać wykręca się ze strachu, próbując osłonić się ramionami.

WŁADCZYNI CIEMNOŚCI
Nieeeeeee!!!

Świat niknie w PRZENIKLIWYM NIELUDZKIM KRZYKU i


LAWINIE

która schodzi z gór, zasypując czołg i lektykę.

CIĘCIE

PLENER – WEJŚCIE DO KOPALNI – WIDOK NA THANE’A

Thane ODWRACA nagle głowę, słysząc huk lawiny. Wykorzystując tę chwilę, Cat
wyrywa się Tomowi, unosi pistolet i STRZELA.

Kula trafia Thane’a w głowę, ocierając się o skroń. Mężczyzna obraca się wkoło i pada na
ziemię. Cat odrzuca pusty rewolwer i przechodzi nad leżącym, zmierzając ku drzwiom.

NIEBIESKA POŚWIATA słabnie już, staje się coraz ciemniejsza. Thane już się porusza.
Przetacza się, trzymając się za krwawiącą skroń. Tom stoi jak sparaliżowany.

CAT
(do Toma)
Chodź już!

Nie trzeba mu tego powtarzać dwa razy. Tom zrywa się do biegu, przeskakując nad
Thane’em. Cat łapie go za rękę. Razem SKACZĄ przez drzwi.

CIĘCIE

PLENER – ZIELONY LAS – DZIEŃ

Tom i Cat LĄDUJĄ na stercie zeschłych liści. Niebo nad nimi jest ciemnobłękite. W
oddali widać ZAMEK, który przycupnął wysoko na górze, obok iskrzącego wodospadu. Tom
gapi się na niego.

Kilka centymetrów od jego głowy w pień drzewa wbija się STRZAŁA. Tom odskakuje
gwałtownie i spogląda na Cat.

TOM
Zaczynamy od nowa.
CAT
Tak jest.
Dziewczyna UŚMIECHA się.

WYCIEMNIENIE

KONIEC

Przełożył Michał Jakuszewski

You might also like