You are on page 1of 253

Projekt okładki

Maria Urbańska
Współpraca
Małgorzata Juszt
Zdjęcia na okładce
Sergey Nivens, itsmejust (Shutterstock.com)
Redakcja
Katarzyna Szajowska
Korekta
Elżbieta Morawska
Skład i łamanie
Akant
Tekst©Copyright by Aleksander Rogoziński, Warszawa 2015
©Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2015
ISBN 978-83-64378-27-0
Warszawa 2015
Wydanie I
ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa
+48 664 402 402
wydawnictwo@genczelewska.pl
www.genczelewska.pl
www.melanz.com.pl
Dla Mojej Mamy i Pawła,
który jako pierwszy powiedział:
„Musisz to wydać!”
Oświadczenie
Autor chciałby uroczyście zapewnić, że wszystkie
przedstawione przez niego wydarzenia zostały wyssane
z palca, uwiecznione w niniejszym dziele postacie
istnieją tylko w jego wyobraźni, a wszelka zbieżność
z tym, co się kiedykolwiek zdarzyło, właśnie zdarza albo
zdarzy w przyszłości, jest przypadkowa. Uwierzyliście?
To dobrze…
Postacie
(w kolejności pojawiania się na kartach powieści)
Konrad Jancewicz – młody fotograf, który z tajemniczych
powodów rzucił swoją piękną dziewczynę, aby wdać się
w romans ze starszą (acz też atrakcyjną) kobietą
Joanna Szmidt – najpopularniejsza polska pisarka
romansów, niepotrafiąca zaakceptować faktu, że ma 40 lat,
i w związku z tym zachowująca się wiecznie tak, jakby
dopiero
wczoraj odebrała świadectwo dojrzałości
Betty – rówieśniczka Joanny i zarazem jej agentka, singielka,
próbująca kierować się (oraz karierą swojej chlebodawczyni)
zgodnie z rozsądkiem i rozumem, co niestety przy Joannie
urasta do rangi herkulesowej pracy
Karol – były kochanek Joanny, bigamista i kłamca
Dwie kobiety w toalecie – wyjątkowo niedyskretne
niewiasty, dzięki którym Joanna dowiaduje się tego, czego nie
powinna (a może i powinna, rozstrzygniecie sami…)
Krzysztof Darski – kapitan policji, prowadzący śledztwo
przy użyciu dość osobliwych metod
Ryży Benio – paparazzi, śledzący pilnie każdy krok Joanny
Tygrys Złocisty – jeden z bossów przestępczego półświatka,
mający niezrozumiałą słabość do Betty
Klaudia Hutniak – nieco przebrzmiała diwa polskiej
piosenki, uważająca się za najważniejszą piosenkarkę w
historii
galaktyki
Ewelina
– dziennikarka „Koktajlu”, sympatyczna
dziewczyna skrzywdzona przez fryzjera
Sylwia – dziennikarka „Koktajlu”, sprawiająca wrażenie, że
wie więcej niż BOR, CBA i kontrwywiad razem wzięte
Kasia – dziennikarka „Koktajlu”, cicha woda
Magda – dziennikarka „Koktajlu”, świeżo upieczona matka
Polka
Wiktor – dziennikarz „Koktajlu”, w swoim przekonaniu
chory na wszystkie choroby świata
Paweł – dziennikarz „Koktajlu”, uczynny i miły człowiek,
lubiący relaksować się przy kuchni (dziwne, ale prawdziwe)
Dziewczynka – łowczyni autografów
Monika – szefowa recepcji w wydawnictwie „Koktajl”
Asystentka Klaudii Hutniak – zahukana osoba,
traktująca z pokorą swoją pracę jako pokutę za grzechy
popełnione w poprzednim życiu
Kamil Majewski – porucznik, jedyny mężczyzna w Polsce,
który nie widział rozebranej sesji Klaudii Hutniak
Alina Ptasznik – gosposia Joanny, łagodna kobieta
o gołębim sercu, choć z wyglądu (i tembru głosu) budząca
nieodparte skojarzenia z Arnoldem Schwarzeneggerem
Antoni Wyprych – ogrodnik Joanny, mruk i odludek
Mama Konrada – surowa starsza pani, z całego serca
nienawidząca Joanny
Agnieszka – porzucona narzeczona Konrada
Zofia – dziennikarka pisma „Blask!”, która już dawno
powinna iść na emeryturę (tylko nie znalazł się nikt odważny,
żeby jej to uświadomić)
Mama Darskiego – przeurocza starsza pani, której syn
zdradza przez telefon wszystkie tajemnice prowadzonego
przez
siebie śledztwa
Prolog
Niezbyt duży, nierzucający się w oczy zwitek płótna od kilku
tygodni leżał między innymi szpargałami na strychu. Jeszcze
nie tak dawno, oprawiony, wisiał na ścianie przy schodach
prowadzących na pierwsze piętro starej willi. Zdjęty stamtąd
w czasie remontu, nie został wyrzucony na śmietnik tylko
dlatego, że gdy go wyjmowano z ramy, spadł na stertę
dokumentów księgowych, które – zgodnie z zaleceniem
urzędu
skarbowego – trzeba było przechowywać przez pięć lat. Nikt
nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Nikt z ekipy
remontowej nie poświęcił mu ani chwili uwagi, zwłaszcza gdy
pani domu powiedziała lekceważąco: „I jeszcze zabierzcie
stąd
ten czarny bohomaz, bo mi się nie komponuje z tapetą
w wielobarwne motyle! Tylko zostawcie ramę! Będzie idealna
na moje zdjęcie z fanami!”. Takim sposobem obraz trafił do
kartonowego pudła, które następnie rzucono w najciemniejszy
kąt strychu…
Mniej więcej miesiąc później młody fotograf, czekający na
wizytę u dentysty, otworzył gazetę „Twój Dom” i zaczął
przeglądać rubrykę „Metamorfozy”. Nagle jego wzrok przykuł
pewien detal na jednym ze zdjęć. Fotograf z niedowierzaniem
wyciągnął swojego smartfona, otworzył Internet i wpisał kilka
słów do wyszukiwarki. Ta w odpowiedzi wyświetliła mu długą
listę haseł i zdjęć. Fotograf kliknął w jedno z nich i dokładnie
przeczytał znajdujący się pod nim opis. A więc się nie
mylił…!
Zapominając o ćmiącym kilkudniowym bólu dolnej piątki,
zerwał się z krzesła i szybkim krokiem opuścił poczekalnię.
Kiedy znalazł się na dworze, wybrał numer telefonu, odbył
krótką rozmowę, po czym wsiadł na motor. Odpalił go
i w takim tempie, jakby jechał do pożaru, skierował się
w stronę Dworca Centralnego. Wiedział, że nie ma ani chwili
do stracenia!
Rozdział I
– Jest pani cudowną pisarką!
Joanna podniosła wzrok znad książki, którą właśnie
podpisywała, i spróbowała przywołać na swoją twarz coś
w rodzaju dziękczynnego uśmiechu. W tej samej chwili oślepił
ją błysk flesza aparatu, którym dobrotliwie wyglądająca
starsza
pani uwieczniła moment składania autografu na egzemplarzu
swojej ulubionej powieści – Miłość w cieniu topoli.
– Och, przepraszam… – powiedziała staruszka. – Wnuczek
kupił mi taki wynalazek i nie za bardzo jeszcze wiem, jak się
nim posługiwać.
„Głupi bachor” – pomyślała w duchu Joanna, ale głośno
oznajmiła:
– Nie szkodzi, sama nie wiem, jak używać połowy sprzętów,
które mam w domu. Ekspres do kawy to dla mnie prawdziwa
zagadka!
Starsza pani uroczo się uśmiechnęła i odebrała swój
egzemplarz książki. Joanna westchnęła i ze zrezygnowaniem
pomieszanym z irytacją spojrzała na niekończącą się kolejkę
chętnych po autograf.
Smutna prawda była taka, że Joanna nie lubiła spotkań
z czytelnikami. Kiedy lata temu po raz pierwszy zaproszono ją
na Targi Książki, czuła się wniebowzięta. Tydzień chodziła po
sklepach, wybierając sobie odpowiednią kreację, spędziła
niezliczone godziny u kosmetyczki, wizażystki i fryzjerki.
Wszystko po to, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Niestety,
panowało wtedy lato stulecia, a na targach popsuła się
klimatyzacja. Po kilkunastu minutach zgrzana i spocona
Joanna, którą tego popołudnia ostry makijaż miał przemienić
w kobietę-wampa, zaczęła bardziej przypominać topielicę
bagienną. Do tego w kolejce do niej ustawiły się na zmianę
przygłuche staruszki, wykrzykujące jej swoje imiona głosem
walkirii, oraz zboczeńcy czyniący jej niedwuznaczne
propozycje
natury erotycznej. Po tej pierwszej przygodzie przyszła pora
na
kolejną. Jeszcze gorszą. Joanna miała już wtedy na koncie
kilka
książek, które cieszyły się wzięciem nie tylko w Polsce, ale
i zagranicą. Z okazji wydania kolejnej powieści jej wydawca
wpadł na genialny pomysł zorganizowania spotkania z fanami,
połączonego z konferencją prasową dla dziennikarzy.
Wszystko
szło w miarę dobrze, aż do chwili, gdy jednemu z żurnalistów
przyszło do głowy zadać pozornie niewinne pytanie:
– Zawsze mówi pani, że tworząc sylwetki swoich bohaterów,
inspiruje się pani ludźmi, których spotyka pani na co dzień,
znajomymi, przyjaciółmi. Kim są pierwowzory postaci
Eustachego i Zacharego z Romansu o smaku wina?
Eustachy i Zachary byli wiecznie nabzdryngolonymi
prostakami, których stłamszone żony decydują się na wyprawę
do Toskanii. Tam zaś poznają przystojnych i romantycznych
młodzieńców, z którymi na zmianę zwiedzają lokalne winnice,
nadużywają lokalnych trunków i uprawiają szalony seks, nie
dostając przy tym – co sama Joanna uważała za niezbyt
przekonujące w swojej powieści – ani razu bólu głowy.
– Ruscy turyści na Rodos – odpowiedziała beztrosko, zanim
się zastanowiła. – W życiu nie spotkałam takich buraków!
Odpowiedź, acz szczera i zgodna z prawdą, wywołała już
nawet nie burzę, ale prawdziwe tornado. Traf bowiem chciał,
że
na sali obecna była także przedstawicielka rosyjskiej gazety
„Echa Moskwy”, która następnego dnia opublikowała
sprawozdanie z konferencji pod uroczym tytułem: Polska
grafomanka pluje w twarz rosyjskim patriotom! i sugerował,
że szkalowanie bohaterów znad Wołgi jest „świadomym
działaniem sił antyrosyjskich” i „graniem na polskiej
nienawiści do Rosjan”. Na nic zdały się tłumaczenia Joanny,
że
kocha Rosjan jako takich, a podpadły jej jedynie dwa
wyjątkowo niekulturalne małżeństwa, z którymi zmuszona
była
dzielić piętro w hotelu. A co do grania na czymkolwiek, to
potrafi od bidy jedynie wydusić jakiś dźwięk z fletu prostego,
a i to z takim skutkiem, że w szkole nikt nie umiał się
domyślić,
czy to, co usiłuje przedstawić, jest melodią Bogurodzicy czy
też
Wlazł kotkiem na płotkiem. Sprawa niefortunnej wypowiedzi
Joanny trafiła nawet do sejmu i była przedmiotem burzliwej
debaty, w czasie której jednego prorosyjskiego posła o mało
co
nie trafiła na mównicy apopleksja.
Od tego czasu awersja Joanny do spotkań autorskich wzrosła
jeszcze bardziej.
Niestety co jakiś czas menedżerka stawiała ją przed faktem
dokonanym, co zawsze powodowało sprzeczkę i ciche dni
między paniami. Pierwsza po takiej scysji z reguły poddawała
się Joanna. I to nie tylko dlatego, że bez Beaty, zdrobniale
zwanej przez nią Betty, nie potrafiła załatwić żadnej
ważniejszej sprawy. Po prostu wiadomo było, że menedżerka
nie odezwie się do niej pierwsza. Słynęła bowiem ze złego
charakteru i skłonności do „zawzinania” się, które to cechy
w jej własnych oczach uchodziły oczywiście za wybitne
zalety.
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że upór Betty
doskonale się sprawdzał, gdy wojowała o honoraria
z wydawcami albo ustawiała do pionu krytyków literackich,
którzy twórczość jej szefowej określali mianem „taniego
porno
dla znudzonych gospodyń domowych”, mówiąc im, żeby
poszukali sobie porządnego powrozu i poszli się powiesić na
najbliższym drzewie, które wyrośnie im na drodze.
– Joanna Szmidt sprzedała ponad pięćdziesiąt milionów
egzemplarzy książek na całym świecie i zdobyła dwadzieścia
prestiżowych nagród literackich. A pana jedynym
osiągnięciem
jest regularne zamienianie tlenu w dwutlenek węgla. Poza tym
pańska recenzja świadczy o tym, że jest pan wtórnym
analfabetą. Mamusia pewnie nosiła kobiałki z serem i jajkami
do szkoły, żeby pana przepchnęli z klasy do klasy, ale powinna
raczej robić z tego jajecznicę, żeby miał pan więcej siły do
pracy
przy opróżnianiu pojemników ze śmieciami. Bo tylko do tego
się pan nadaje! – wykrzyczała kiedyś jednemu
z nieprzychylnych Joannie recenzentów, a następnie pojechała
do redakcji jego pisma i na wszystkich drzwiach przylepiła
wielkie kartki z napisem „Kupię tanio viagrę” z podpisem
pechowego recenzenta, który śmiał nazwać Joannę „Shazzą
polskiej literatury”.
Joanna wiedziała, że Betty skoczyłaby za nią w ogień i dlatego
pozwalała jej na kierowanie swoim życiem i obrażanie się za
każdym razem, kiedy zrobiła coś bez konsultacji ze swoim
aniołem stróżem. I choć większość takich samowolek
kończyła
się mniejszymi czy większymi wpadkami i powtarzanym jak
mantra przez Betty komentarzem: „Od początku mówiłam, że
tak będzie!”, to Joanna z roku na rok coraz bardziej
utwierdzała się w przekonaniu, że jej uzależnienie od
menedżerki to pierwsze, co powinna zmienić w swoim życiu.
Kiedy więc poznała kolejnego „mężczyznę idealnego”,
starannie
dopilnowała, aby Betty dowiedziała się o nim dopiero wtedy,
gdy ów się do niej wprowadził. Zgodnie z przewidywaniami
Joanny obecność Konrada w jej pięknej luksusowej willi
w podwarszawskim Milanówku menedżerka potraktowała co
najmniej tak, jakby pisarka zaczęła hodować w basenie
krokodyle i piranie, ewentualnie sprowadziła do ogrodu kozę
z zamiarem codziennego jej dojenia.
– To łowca posagów! – zawyrokowała na dzień dobry.
– Ale ja nie mam posagu – zauważyła trzeźwo Joanna.
– Wiesz, o co mi chodzi! – upierała się Betty. – Jaki jest inny
powód, żeby ktoś, kto jeszcze parę lat temu sikał w pampersa,
miał romansować z ryczącą czterdziestką?
– Po pierwsze, on ma dwadzieścia siedem lat, a po drugie nie
powiedziałam mu, ile ja mam… – wyjaśniła niepewnie
Joanna.
– To znaczy, no… trochę sobie odjęłam…
– Ile? – zaciekawiła się Betty.
– Odrobinkę…
– To znaczy?
– No dobrze, skoro musisz wiedzieć, powiedziałam mu, że
mam dwadzieścia dziewięć – powiedziała gniewnie Joanna.
– Liczyłaś na to, że jest pacjentem Zakładu dla Ociemniałych
w Laskach?! – parsknęła Betty. – Poza tym w dobie Wikipedii
to żałosne…
– Powiedziałam, że tam jest przekłamanie, bo cyferki im się
pozamieniały – wytłumaczyła Joanna. – Taki czeski błąd…
– Jasne, i wyszło z tego, że pierwszą książkę napisałaś
w przedszkolu, pewnie w przerwie między leżakowaniem
a zabawą w kółko graniaste…
– Myślisz, że nie wyglądam na dwadzieścia dziewięć? –
zasmuciła się Joanna.
– Myślę, że wyglądasz na czterdzieści, a on na twojego syna
i powinnaś to jak najszybciej zakończyć – zawyrokowała
Betty,
mijając się mocno z prawdą, bo o Joannie można było
powiedzieć wszystko, ale nie to, że prezentuje się jak kobieta
w średnim wieku. Ze swoją perfekcyjną, starannie
wyrzeźbioną
na siłowni figurą, długimi blond włosami i idealnie gładką
twarzą, na której nawet z lupą próżno by szukać
jakiegokolwiek
śladu ingerencji chirurga plastycznego, mogła spokojnie
uchodzić za osobę, która ma jeszcze trochę czasu do
zdmuchnięcia z tortu świeczek ułożonych w napis „30”.
– Nic nie będę kończyła! – zbuntowała się Joanna. – Konrad
jest idealny, jest mi z nim fantastycznie, a poza tym nasz seks!

– Jakby ci było jeszcze mało przygód… – mruknęła niechętnie
Betty, z niesmakiem patrząc na pracodawczynię.
Joanna wzruszyła ramionami. Jak większość pisarek
romansów uważała za swój zawodowy obowiązek
nawiązywanie jak największej liczby kontaktów z płcią
przeciwną. „Nie można uczyć jazdy samochodem, nigdy
wcześniej nie siedząc za kierownicą” – zwykła mawiać.
Niestety, ilość miłosnych podbojów Joanny w żaden sposób
nie
chciała iść w parze z ich jakością. Kiedy osiągała pierwsze
sukcesy literackie, związana była ze starszym od siebie o kilka
lat Karolem, jak jej się wydawało, znakomitym materiałem na
męża i ojca jej dzieci. Zdanie Joanny w kwestii atrakcyjności
jej
partnera podzielały też inne panie, a Karolowi jakoś
niezręcznie było którąkolwiek z nich rozczarować. W efekcie
w ciągu kilkunastu miesięcy, w czasie których mieszkał już
z Joanną w jej odziedziczonym po babci warszawskim
mieszkaniu, został ojcem trojga dzieci innych kobiet. Joanna
dowiedziała się o tym przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru
przez roztargnienie, myśląc, że otwiera rachunek za prąd,
przeczytała pismo z sądu wzywające Karola na rozprawę
o ustalenie alimentów. Spakowała wtedy wszystkie jego
rzeczy
i grzecznie poczekała kilka godzin, aż jej ukochany wróci
z pracy. W tym czasie doszła do wniosku, że zamiast
przywitać
go solidnym uderzeniem wałkiem kuchennym w potylicę albo
zrzuceniem mu walizek z okna na głowę, co planowała
pierwotnie, lepiej będzie zadziałać dyplomatycznie.
Przygotowała więc kolację przy świecach, obficie dodając do
ulubionej zupy swojego ukochanego senesu i lactulosum,
kupionych jakiś czas temu, gdy jej kot cierpiał na zaparcia, a
do
sałatki użyła szynki parmeńskiej, która przeterminowała się
miesiąc wcześniej i przez zapominalstwo przeleżała w
lodówce,
schowana za serami pleśniowymi.
– Myślisz, że bylibyśmy dobrymi rodzicami? – zagadnęła, gdy
jej ukochany zasiadł do stołu i zaczął konsumować
naszpikowaną niespodziankami zupę.
– A skąd takie pytanie? – Karol spojrzał na nią zdziwiony.
– Pomyślałam, że to dobry moment. Mieszkamy razem, tak
bardzo się kochamy… – powiedziała Joanna, w duchu
zastanawiając się, czy zamiast środków przeczyszczających
nie
powinna dodać do zupy kawałków szkła albo choć jednego
małego gwoździka.
– Skarbie, dziecko to obowiązki, uwiązanie w domu –
tłumaczył Karol – a my przecież tak dobrze się bawimy…
„No, ja dopiero zaraz zacznę, ty smętny fiutku”, pomyślała
Joanna, ale głośno powiedziała:
– Myślałam o chłopcu… – Po czym, przypomniawszy sobie
treść pozwu, dodała: – Dalibyśmy mu na imię… na
przykład…
Artur!
Karol zachłysnął się zupą, a w jego oczach mignęła panika.
Szybko się jednak opanował.
– Artur? Skąd taki pomysł? – zapytał nieswoim głosem i ku
uciesze swojej partnerki przyspieszył konsumowanie zupy.
– To ładne imię… – Joanna nadała swojemu głosowi nieco
rozmarzony ton. – Jak król Artur. Niezłomny rycerz, zawsze
wierny swojej ukochanej Ginewrze…
– Nie rozumiem, co cię dzisiaj opętało – mruknął Karol. –
Artur to beznadziejne imię.
– Rozumiem więc, że matka twojego syna wybrała je bez
konsultacji z tobą?
– Że co?!
– Że to, ty zdradliwy, oślizgły sukinsynu – wybuchła Joanna,
tracąc cierpliwość. – Wynoś się z mojego domu i nigdy więcej
nie pokazuj mi się na oczy! Ty gnido! Twoje walizki stoją
w sypialni. Zabieraj je i spadaj!
– Kochanie… – powiedział Karol niepewnie. – Nie czuję się
najlepiej…
– Nic mnie to nie obchodzi. Wynoś się!
– Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze…
– Won, gadzie!
W obliczu furii w oczach Joanny Karol chwycił walizki
i szybko opuścił jej mieszkanie. Pisarka przez okno zobaczyła,
jak jej były ukochany pędem leci do samochodu, pospiesznie
ładuje walizy do bagażnika i rusza z takim impetem, jakby był
strażakiem i spieszył się do pożaru. Nieco później dowiedziała
się, że jej zupa spełniła swoje zadanie i następnego dnia Karol
musiał zmienić w samochodzie nie tylko tapicerkę, ale i cały
fotel po stronie kierowcy, a wietrzenie auta trwało kilka
kolejnych dni. Zdecydowanie poprawiło jej to humor.
Po Karolu przyszła pora na Dariusza. Miły i romantyczny na
początku znajomości, osobnik ten okazał się psychopatycznym
zazdrośnikiem. Granicę zdrowego rozsądku przekroczył, gdy
przydybał Joannę na rodzinnym obiedzie z jej ciotecznym
bratem i – nie słuchając żadnych wyjaśnień – oskarżył ich
o romans, w ataku furii wylał na brata pół białego, na
szczęście
niezbyt ciepłego, żurku i zelżył go mianem „wyrwidupa”,
a Joannę „cichodajki”.
Potem do galerii miłosnych pomyłek Joanny dołączyli jeszcze:
zakompleksiony Tadzio („Ale naprawdę było ci dobrze?
Wszystko ci się podobało? Nie jest ZA MAŁY?”),
uzależniony
od pornografii Michaś („Przysięgam ci, że te pliki wgrały się
same. Ściągnąłem nową wersję programu antywirusowego i te
gołe Murzynki wskoczyły mi automatycznie!”), potajemnie
romansujący z facetami Marcin („Myślisz, że wyrobię sobie
takie mięśnie jak ten wysoki blondyn, który leżał obok nas
wczoraj na plaży?”) oraz przystojny, ale za to kompletnie
wyprany z poczucia humoru Waldek („Zupełnie nie rozumiem,
co ludzie widzą w „Przyjaciołach”, to taki nudny serial i nic
się
tam nie dzieje…”).
Kiedy więc Joanna poznała Konrada, który:
a. nie był kryptogejem,
b. nie złożył jej na pierwszej randce kuszącej propozycji
odbycia „szybkiego numerka w samochodzie”,
c. nie zastanawiał się, czy Dostojewski to aby nie jakiś nowy
gracz w drużynie Spartak Moskwa,
d. był miły, zadbany, męski i przystojny,
uznała, że małe kłamstewko dotyczące jej wieku będzie
jedynie środkiem uświęcającym cel. A celem Joanny było
oczywiście zakochać się i to taką miłością, jaka zdarza się
tylko
w bajkach, ewentualnie co bardziej kiczowatych
hollywoodzkich romansidłach. Od lat tworzyła swój ideał
mężczyzny. A ponieważ każdy napotkany przez nią facet
coraz
bardziej od tego ideału się oddalał, w pewnym momencie
Joanna straciła kontrolę i wymyśliła kogoś, kto nie miał prawa
pojawić się na tym pełnym pomyłek padole. Miał to być
mężczyzna o bezbłędnym ciele, twarzy Brada Pitta i pasującej
do tego umysłowości. Romantyczny, ale i potrafiący jednym
ciosem powalić każdego złoczyńcę. Kiedy trzeba, tryskający
inteligentnym poczuciem humoru, a kiedy trzeba – z powagą
i budzącą respekt władczością potrafiący rozstrzygnąć każdy
konflikt. Oczytany, elegancki, znający się na tysiącu spraw,
uwielbiający gotować, prać, prasować i sprzątać (bo do tych
wszystkich czynności Joanna nigdy nie miała nabożeństwa),
perfekcyjny kierowca, jeszcze lepszy kochanek, a w
przyszłości
odpowiedzialny ojciec ich wymarzonego dziecka (jednego, bo
drugie ponoć psuje figurę). W dodatku miał ją nosić na rękach,
być ślepym na jej – i tak przecież nieliczne i nieistotne – wady,
ubóstwiać zalety, świata poza nią nie widzieć i jak najczęściej
zaskakiwać ją nowymi pomysłami. Swój ideał opisała na
kartach czterdziestu powieści, traktując to jako coś w rodzaju
sygnału SOS wysyłanego do tego jedynego, który, w co
święcie
wierzyła, gdzieś tam musiał istnieć. Niestety mężczyźni nie
czytali jej książek, a jeśli już trafił się jakiś wyjątek, to – jak
sama trzeźwo zauważała – było to najlepszym dowodem, że
nie
nadaje się na jej partnera…
Kolejka chętnych po autograf Joanny nie zmniejszała się ani
trochę. Z sąsiedniego stoiska zazdrosnym wzrokiem
spoglądała
na nią, nudząca się jak mops, autorka książek o hodowli
pszczół. Joanna uśmiechnęła się do niej przepraszająco.
– Jak myślisz, ile jeszcze to potrwa? – zapytała Betty, która
przyniosła jej wodę mineralną. – Już i tak musiałam odwołać
Konrada, który miał ze mną wrócić do Milanówka. Jak
zobaczyłam ten wściekły tłum, to od razu kazałam mu jechać
tam samemu…
– To zależy od tempa, w jakim będziesz podpisywać –
odpowiedziała Betty. – Ale na pewno jeszcze ze dwie godziny.
– Może powinnam na takie okazje zatrudnić sobowtóra? –
zamyśliła się Joanna. – Ponoć w Kielcach jest jedna kobieta,
która wygląda jak moja siostra bliźniaczka. Zdobyła za to
nagrodę na jakimś zlocie klonów czy czymś takim. No dobrze,
skoro to ma tyle trwać, to muszę skoczyć do toalety. Ogłoś, że
nie uciekam na zawsze, bo ci ludzie gotowi są mnie rozszarpać
po drodze.
Betty wzięła mikrofon i w imieniu Joanny zaczęła przepraszać
za krótką przerwę. Autorka wykorzystała ten moment
i szybkim krokiem podążyła w stronę toalet. Przez moment
zastanawiała się, czy nie uciec windą, która właśnie kusząco
nadjechała, ewentualnie zatrzasnąć się w ubikacji i nie wyjść
z niej do późnej nocy, ale po chwili zrezygnowała z tych
pomysłów. Skoro jej wielbiciele zadali sobie tyle trudu,
przejechali pewnie szmat drogi, karnie stoją w kolejce, to
głupio byłoby im wywinąć taki numer. Nawet swoje naturalne
potrzeby Joanna starała się załatwić jak najszybciej. Kiedy
jednak już miała wyjść z ubikacji, usłyszała, jak do toalety
wchodzi ktoś jeszcze. Odruchowo cofnęła rękę z klamki.
– Nieźle się trzyma jak na swoje lata – usłyszała niski, ale
z pewnością damski głos.
– No… Musi mieć już jakoś pod pięćdziesiątkę, ale zupełnie
tego po niej nie widać – odpowiedział drugi, dla odmiany
wysoki, damski głos.
– Jak nic botoks – zawyrokował głos pierwszy tonem znawcy
– albo lifting. Pewnie jest tak naciągnięta, że jak się uśmiecha,
to piersi jej się same unoszą.
– Hihihihihi…
„Ciekawe, o kim mówią? Pewnie o tej bidulce od książek
o seksie. Faktycznie, wygląda tak, jakby cały czas jechała pod
wiatr na motorze…”, zastanowiła się Joanna.
– Albo konserwuje ją ten nowy kochanek – powiedział głos
pierwszy. – Przeczytałam w „Koktajlu”, że to jakiś dzieciak…
– Skądś musi czerpać pomysły do tych swoich marnych
romansideł…
Joanna zamarła z ręką na klamce. Wstrętne baby
najwyraźniej plotkowały o niej! Pięćdziesiątka… Matko
pańska!
– Znam byłą dziewczynę tego jej Konrada – kontynuował
cieńszy głos. – Ona nazywa go Kondzio. Byli w sobie bardzo
zakochani. Ona już nawet zaczęła rozglądać się za suknią
ślubną. Aż któregoś dnia powiedział jej, że wybiera się
z kolegami na narty w góry, co było o tyle ponoć dziwne, że
wcześniej miał jakieś inne plany i sporo pilnej roboty na
głowie. Przez pierwszych kilka dni dzwonił, wysyłał sms-y,
wszystko było w porządku. A potem któregoś dnia napisał jej,
żeby o nim zapomniała, że nie jest jej wart i żeby poszukała
sobie kogoś lepszego. Przestał odbierać od niej połączenia, nie
odpowiadał na wiadomości…
Joanna, którą opowieść pozbawiła tchu, poczuła, że za
moment się udusi. Nic nie wiedziała o żadnej dziewczynie.
Konrad, młody fotograf, którego faktycznie poznała na stoku
w Zakopanem, przedstawił się jej jako singiel, od lat
bezskutecznie szukający swojej drugiej połówki. Ich romans,
skonsumowany piątego dnia znajomości w góralskiej chacie,
którą od lat wynajmowała zimą, w mgnieniu oka nabrał
zawrotnego tempa. Szybko padły wielkie deklaracje i kiedy
wrócili do Warszawy, byli już w poważnym (na tyle, na ile
można było po tygodniu znajomości) związku. Nigdy nie było
mowy o żadnej trzeciej osobie…
– I co dalej? – grubszy głos zadał dokładnie to samo pytanie,
które kołatało się po głowie Joannie.
– Kiedy wrócił do Warszawy, próbowała się z nim spotkać, ale
unikał jej, jak mógł – kontynuowała dama o wyższym głosie.

Dopadła go wreszcie kiedyś, jak wychodził z jednej redakcji.
Była wielka scena, płacz, krzyki, aż wreszcie ją odepchnął,
nakrzyczał, żeby się nie kompromitowała publicznie i dała mu
święty spokój, bo ma teraz na oku dobry interes i nie zamierza
zmarnować takiej okazji…
„Interes? Jaki znowu interes?”, pomyślała spłoszona Joanna.
– Myślisz, że ten babsztyl mu płaci? – spytał z niekłamanym
zainteresowaniem pierwszy głos.
– To chyba oczywiste! – prychnął drugi. – Widziałaś, jak on
wygląda. Rewelacyjny chłopak, każda by na niego poleciała!
Nie wierzę, że z własnej woli jest z kimś, kto powinien szukać
partnera w domu spokojnej starości… Jak stąd wyjdziemy, to
idźmy jeszcze na kawę, bo to dłuższa historia. Wszystko ci
opowiem. Skończ już tylko wreszcie to maskowanie twarzy!
Bo
w końcu przeleci nam kolejka i nie zdobędziemy autografu tej
baby. Moja mama nigdy by mi tego nie darowała, choć
naprawdę nie wiem, czemu tak się zaczytuje w tych
grafomaństwach, pewnie to pierwszy objaw demencji…
– Jeszcze tylko odrobina błyszczyku… Voilà, gotowe!
Niewiasty opuściły toaletę. Joanna poczuła, że nogi się pod
nią uginają, i klapnęła z powrotem na sedes. Przez długą
chwilę
nie mogła zebrać myśli. Z jednej strony wiedziała, że mogła
być
świadkiem zwykłych plotek, które niekoniecznie muszą się
pokrywać z rzeczywistością. Ale z drugiej – to, co usłyszała,
wypowiedziane było tak pewnym siebie tonem, że aż
niemożliwe, żeby nie było w tym choć odrobiny prawdy. A już
i ta odrobina wystarczyła, żeby na jej idealny romans padł
cień.
– Jesteś tu?! – okrzyk wyrwał Joannę z zadumy. Wzięła
głębszy oddech i otworzyła drzwi ubikacji, aby zobaczyć
stojącą
na środku toalety, nieco zagniewaną Betty. Widok menedżerki
z miejsca przywrócił ją do normalnego stanu.
– I co to tak zaraz wrzeszczeć?! – ofuknęła ją.
– Bo siedzisz w tym wucecie już chyba z pół godziny! Ile
można?! Chcesz, żeby gazety znów napisały, że cierpisz na
nietrzymanie moczu, jak tydzień temu, kiedy musiałaś cztery
raz wyjść do toalety w czasie konferencji na temat
owrzodzenia
dwunastnicy? – powiedziała Betty.
– Już ci tłumaczyłam, że Konrad wybierał wtedy lampy do
salonu na dole i musiał się ze mną konsultować – wyjaśniła
Joanna. – Poza tym nie rozumiem, po co ty mnie wrabiasz
w takie nudziarstwa.
– Sprzęt do szpitali funduje…
– …firma, której właściciel jest też prezesem mojego
wydawnictwa – dokończyła Joanna. – Ble, ble, ble… I co
z tego? Nadal uważam, że są granice w podlizywaniu się
wydawcom. Przecież oni ze mnie żyją!
– A ty z nich! – powiedziała Betty, która zawsze lubiła mieć
ostatnie zdanie.
Joanna wróciła do stolika i dokończyła składanie autografów.
Zmierzchało, kiedy wreszcie wyszła z Pałacu Kultury.
Pożegnała się z Betty, która mieszkała w centrum Warszawy.
Wsiadła do swojego porsche cayenne i zanim ruszyła, wybrała
numer do Konrada. Wiedząc, że jej ukochany jutro od
wczesnego świtu ma sesję z jedną z kapryśnych polskich diw,
chciała go uprzedzić, żeby mimo wszystko nie kładł się zbyt
wcześnie spać. „Muszę z nim wyjaśnić te plotki jeszcze
dzisiaj,
bo inaczej pęknę”, myślała Joanna. Cierpliwość nigdy nie była
jej mocną stroną. Niestety, Konrad nie odbierał i najpewniej
miał wyłączoną komórkę, bo od razu odzywała się poczta
głosowa z prośbą o nagranie wiadomości. Joanna spróbowała
połączyć się trzy razy i wreszcie zniecierpliwiona machnęła
z furią telefonem na tylne siedzenie wozu. „Już ja mu pokażę
wczesne pójście spać!”, pomyślała mściwie, ruszając
w kierunku Milanówka. Traf chciał, że tego wieczoru z reguły
zatłoczona droga do jej miasteczka była prawie pusta. Joanna
docisnęła gazu i dotarła do celu w niecałe trzy kwadranse.
Milanówek, o tej porze prawie zupełnie opustoszały, przywitał
ją jak zawsze sielskim widokiem. Joanna kochała tę mieścinę,
odkąd przyjechała tu po raz pierwszy jako mała dziewczynka
wraz z dziadkami. Pamiętała, jak babcia opowiadała jej
w pociągu, że jadą zobaczyć „miasto-ogród”, a potem, jak
spacerowali po zielonych alejkach wśród pięknych willi. I
choć
od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat, Milanówek
nadal kojarzył się Joannie z bajką. Kiedy więc zaczęła się
rozglądać za własnym miejscem na ziemi, odrzucała – być
może podświadomie – wszystkie oferty, aż trafiła się jej ta z
jej
wymarzonego miasteczka. Stara willa, leżąca nieco na uboczu,
należała kiedyś do znanej śpiewaczki operowej. Kiedy zmarła,
jej spadkobiercy, porozsiewani po różnych zakątkach globu,
nie
wykazali specjalnego zainteresowania nieruchomością, która
w związku z tym z roku na rok coraz bardziej podupadała.
Gdy
wreszcie trzy lata temu prawnuczka śpiewaczki zdecydowała
się ją sprzedać, z niegdyś zapierającej dech w piersiach willi
zostało kilka smutnych i straszących z daleka ścian, po
których
hulał wiatr i buszowały koty. Nic więc dziwnego, że choć
domostwo wystawiono za wyjątkowo okazyjną cenę, oferta
nie
cieszyła się specjalnym wzięciem. Joanna też na początku nie
była nastawiona zbyt optymistycznie, tym bardziej że na
zadane przez telefon pytanie: „Jak pani myśli, ile trzeba
wyłożyć, żeby odbudować ten dom?”, wnuczka śpiewaczki
odpowiedziała wprost: „Odbudować? Lepiej będzie ją zburzyć
i postawić coś nowego!”. Mimo to Joanna pojechała na
oględziny posiadłości i od razu się w niej zakochała. To
prawda,
że w ogrodzie rosły jedynie chwasty, a sam dom wyglądał,
jakby ktoś go przed chwilą zbombardował. Było jednak w tym
wszystkim coś magicznego, coś, czego sama pisarka nie
umiała
do końca sprecyzować. Joanna chodziła po posiadłości jak
zauroczona, a towarzyszący jej agent myślał w tym czasie, że
różne już miewał klientki, ale tak zidiociałej to jeszcze chyba
nigdy. „To wszystko prawda, co brukowce piszą o artystach –
zwierzył się wieczorem żonie. – Ta Szmidt to chyba była
pijana
albo naćpana. Nie dość, że łaziła po tej ruinie tak, jakby
oglądała pałac w Wersalu, to jeszcze zapłaciła cenę
wywoławczą. Kretynka!”
Tymczasem kretynka dzwoniła już do znajomej architekt,
żeby przekazać jej wizję tego, jak posiadłość ma wyglądać
w przyszłości. Kiedy pół roku później ten sam agent przez
przypadek przejeżdżał obok willi Joanny, aż cofnął samochód,
żeby zobaczyć, czy nie śni. W miejsce scenerii odpowiedniej
do
kręcenia horroru zobaczył piękny ogród i lśniący nowością
dom, którego nie powstydziłaby się królowa Anglii.
Zszokowany wgapiał się w niego kilka minut, a kiedy ruszył,
z wrażenia o mało nie wpakował się pod tira, wiozącego
przetwory Horteksu na Ukrainę.
Joanna dojechała do bramy swojej posiadłości. Mogła ją
otworzyć sama, ale postanowiła obudzić ukochanego. Zamiast
wybrać na szyfrowym zamku odpowiedni kod, przycisnęła
dzwonek. Przeczekała kilka sygnałów, po czym powtórzyła
czynność. Bez skutku. „Może go gdzieś wyniosło?
Dziwne…”,
pomyślała. Wystukała kod. Brama otworzyła się natychmiast
i prawie bez hałasu. Joanna od razu zauważyła, że motor jej
chłopaka stoi tuż przed wejściem do domu. Jednak w żadnym
oknie nie paliło się światło. Co dziwniejsze, wyłączona była
nawet lampa mająca oświetlać ganek, przy okazji ułatwiająca
też poruszanie się po terenie. Zgodnie z umową miała ona
działać do chwili, aż wszyscy domownicy znajdą się w środku.
„Postanowienia swoje, a praktyka swoje”, pomyślała z
goryczą
Joanna. Pilotem otworzyła garaż i zaparkowała samochód.
Brak światła na ganku powodował, że cała okolica domu
tonęła
w ciemności. Joanna potknęła się o jakąś gałąź. W duchu
pomyślała dość wulgarnie o swoim ogrodniku, który
przychodził do niej dwa razy w tygodniu tylko po to, aby – jak
coraz częściej podejrzewała – po malutku, acz skutecznie,
opróżniać zawartość jej szafki z alkoholami. Doszła do drzwi
i na wszelki wypadek przycisnęła dzwonek. Po kilku
sygnałach,
które nie wywołały wewnątrz domu żadnej reakcji, zaczęła
grzebać w torebce. Jak większość kobiet Joanna miała tam
wszystko. Kolejno domacała się kalendarzyka, długopisu,
USB,
na którym trzymała elektroniczną wersję swojej nowej
powieści, błyszczyka, szminki do ust, pudru, telefonu
komórkowego, małego flakonu perfum, gumy do żucia i
lakieru
do paznokci. Kluczy ani śladu! I w tym momencie jak grom
z jasnego nieba spadł na nią widok sceny z wczorajszego
wieczoru, kiedy to ustalała z Betty rozkład kolejnego dnia,
a mówiąc dokładniej, słuchała pokornie jej kazania, na którą
godzinę i gdzie ma się stawić. Siedziały wtedy w salonie
mieszkania menedżerki. Joanna dokładnie zobaczyła, jak
przyjaciółka objaśnia jej plan stoisk w Pałacu Kultury, a ona
sama, udając, że słucha, myśli o tym, co kupić Konradowi na
urodziny, i w tym samym czasie bawi się obracaniem na palcu
kółeczka z kluczami do domu. A potem rozlega się dzwonek
do
drzwi i staje w nich przystojniak, który zazwyczaj przynosi im
zamówione w pobliskiej „prawdziwie” lankijskiej restauracji
bezsmakowe papki, które szef kuchni tego lokalu, rodowity
Ukrainiec ze Lwowa, w przypływie ułańskiej fantazji
ponazywał
roti z kurczakiem, porijanem czy panner szpinakiem. Zapewne
gdyby nie przystojniak, obie po pierwszym skosztowaniu tych
delicji nic więcej by tam nie zamówiły, bo potraw tych nie
raczył tknąć nawet kot Betty, choć z reguły w mgnieniu oka
pożerał wszystko, co tylko skojarzyło mu się z jedzeniem.
Przystojniak był jednak na tyle atrakcyjny, że dziewczyny
przynajmniej raz w miesiącu jak zahipnotyzowane wykręcały
numer do restauracji. Nie były w tym zresztą odosobnione.
Śmiało można powiedzieć, że przystojniak zapewniał swoim
szefom spory procent obrotu i bez niego restauracja pewnie
dawno by splajtowała. Joanna zobaczyła jeszcze, jak zajęta
obserwowaniem idealnego i w dodatku zapakowanego
w obcisłe jeansy tyłeczka przystojniaka, kładzie klucze na
szafce w przedpokoju Betty, a potem wraca do domu, gdzie
drzwi otwiera jej Konrad. Wniosek z tego, że klucze nadal
leżą
na tej samej szafce, na której je porzuciła. No to kanał!
Joanna przez moment siłowała się z drzwiami, a następnie
znów spróbowała zadzwonić do Konrada. Ponownie włączyła
się poczta głosowa. Joanna przez chwilę zwalczała pokusę
wykręcenia numeru Betty i poproszenia jej o przywiezienie
kluczy. Doskonale potrafiła przewidzieć reakcję, a nawet
konkretne niecenzuralne słowa, jakich w odpowiedzi użyłaby
jej zapewne o tej porze wyrwana już z błogiego snu
przyjaciółka. Potem kolejno przyszło jej do głowy
staranowanie
drzwi za pomocą samochodu i wdrapanie się na dach w celu
wejścia kominem. Na domiar złego tegoroczna wiosna nie
należała do najcieplejszych, zwłaszcza nocami, kiedy
temperatura potrafiła ciągle spaść poniżej zera, i zziębniętą
coraz bardziej Joannę zaczęła z wolna ogarniać furia. Jakim
prawem Konrada nie ma w domu? Czemu jej nie uprzedził?
I gdzie do cholery się włóczy, zamiast czekać na nią
z romantyczną kolacją, świecami i szampanem?! W końcu byli
ze sobą dopiero cztery miesiące, a to zdecydowanie za
wcześnie
na przejście do fazy „to ty sobie, kochanie, obejrzyj film i idź
spać, a ja skiknę z kolegami na piwo, nie czekaj na mnie”.
Poza
tym Joanna chciała być wiecznie noszona na rękach i stanowić
dla swojego partnera jedyną życiową atrakcję. Do tej pory
Konrad pokornie się z tym godził i oddalał od niej jedynie
wtedy, kiedy miał jakieś zlecenie. Co mu strzeliło do głowy
teraz i to w najmniej odpowiednim momencie?!
Bezczynność nigdy nie była ulubionym stanem Joanny. Teraz
też postanowiła działać. Obeszła z wolna posiadłość, szukając
jakiegokolwiek sposobu dostania się do środka. Wejście do
piwnicy zamknięte było na solidną kłódkę, do której klucz
znajdował się w domu. Podobnie z wejściem do spiżarenki.
Joanna już miała zrezygnować z dalszych oględzin, kiedy
nagle
dostrzegła otwarte okno na piętrze. Przypomniawszy sobie
topografię budynku, doszła do wniosku, że musi się tam
znajdować łazienka. A mówiąc dokładnie, ogromny pokój
kąpielowy z kabiną prysznicową oraz minisauną. Pytanie
tylko,
jak się tam dostać? Joanna najpierw spróbowała wdrapać się
po gzymsie, ale kiedy trzeci raz klapnęła tyłkiem w rabatki,
z racji mrozu stanowiące teraz po prostu skamieniałą ziemię,
dała sobie spokój. „Widać tylko w książkach kryminalnych
włamywacze wspinają się po ścianach jak pająki”, pomyślała
z rezygnacją i postanowiła zadziałać metodycznie.
Uświadomiwszy sobie, że nie tak dawno trzeba było załatać
kawałek dachu i leniwej ekipie nie chciało się po tym do
końca
posprzątać, wywlokła zza drewutni rzuconą tam niedbale
przez
robotników drabinę, po drodze potykając się w ciemnościach
o coś małego i prawie tracąc równowagę. „Muszę tu kiedyś
wreszcie posprzątać”, pomyślała, przystawiając drabinę do
ściany. Ostrożnie zaczęła się wspinać. Problem pojawił się,
gdy
już znalazła się na wysokości okna. Drabina sięgała o wiele
wyżej i Joannę od upragnionego wnętrza domu oddzielały
teraz
jej szczeble. Delikatnie próbując przesunąć drabinę w taki
sposób, aby odsłoniła okno, Joanna jedynie ją rozhuśtała. Nie
mogąc już jej opanować, spróbowała czym prędzej przełożyć
nogi przez parapet. Udało jej się to dokładnie w tym
momencie, kiedy straciła do reszty panowanie nad niesforną
konstrukcją. Niestety, zamieniona w szalone wahadło drabina
dała jej potężnego dubla w plecy i Joanna wpadła do łazienki
z niezamierzonym impetem. Rąbnąwszy o posadzkę,
zobaczyła
przed oczami wszystkie gwiazdy. „To będzie jutro bolało”,
pomyślała. Wstała i spróbowała rozmasować sobie lewy bok,
który ucierpiał najbardziej. Jej ręka umazana była jakąś
dziwną
i z racji ciemności trudną do zidentyfikowania mazią. „Co, do
cholery…”, pomyślała. Ponieważ jej wzrok przyzwyczaił się
do
ciemności, szybko znalazła kontakt. Przycisnęła go i łazienka
rozbłysnęła delikatnym błękitnym światłem halogenów, które
tu zainstalowano w celu stworzenia intymnej atmosfery.
Joanna obejrzała swoją dłoń. Plamy na niej miały dziwaczny
ciemnoniebieski kolor. Popatrzyła na dół i dostrzegła małą
kałużę. Strużka od niej prowadziła do kabiny prysznicowej.
Joanna zrobiła trzy kroki w tamtą stronę i gwałtownym
ruchem
odsłoniła kotarę. Przez chwilę nie docierało do niej to, co
widzi.
A kiedy wreszcie dotarło, zaczęła krzyczeć – tak głośno, jak
tylko mogła…
Rozdział II
– Gdzie ona jest?! – Betty przedarła się przez pilnie strzeżoną
przez policję bramę wjazdową do domu Joanny i dopadła do
funkcjonariusza, na którego mundurze zauważyła najwięcej
gwiazdek.
Przedstawiciel prawa spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– A kim pani jest, jeśli można wiedzieć, i jakim sposobem się
tu pani dostała? – zapytał.
W tym momencie do obojga dobiegło dwóch mocno
zziajanych posterunkowych.
– Niech panią szlag trafi, chyba mam zawał… – wysapał jeden
z trudem.
– Dowód osobisty… poproszę… – zażądał z nie mniejszym
wysiłkiem drugi.
Przełożony obciął ich zdumionym wzrokiem, następnie
spojrzał pytająco na Betty. Ta wzruszyła obojętnie ramionami.
– Nie chcieli mnie wpuścić! – wyjaśniła. – To idiotyczne. Tak
jakbym była jakąś bandytką. Więc powiedziałam im, że byłam
tu już tysiąc razy i trafię bez ich pomocy.
– I? – zapytał funkcjonariusz, a w jego oczach pojawił się
wyraz rozbawienia.
– I po prostu sobie pojechałam. Nie wiem, po co było mnie
gonić! – prychnęła gniewnie Betty. – Nikt ich nie zmuszał!
A poza tym pogratulować kondycji. Gdyby ktoś mnie napadł
na
ulicy, to ci dwaj dostaliby ataku serca, zanim dobiegliby na
ratunek. To straszne. Czy nie robią im jakichś treningów? Nie
muszą biegać, pływać, chodzić na siłownię?
W oczach zziajanych funkcjonariuszy pojawiła się rozpacz.
Ich szef z trudem pohamował uśmiech. Ten jeden moment
wystarczył, żeby Betty spojrzała na policjanta uważniej
i odnotowała, że jest po pierwsze z pewnością obdarzony
poczuciem humoru, a po drugie – szalenie przystojny. Z męską
twarzą, mocno zarysowaną szczęką, trzydniowym zarostem,
wysoki i postawny, wyglądał jak agent FBI z jednego z jej
ulubionych seriali „Białe kołnierzyki”.
– Dowód osobisty poproszę – zażądał nieświadomy lustracji
funkcjonariusz, starając się nadać swojemu głosowi jak
najbardziej stanowczy ton. Na Betty to jednak nie podziałało.
– Nie mam. Nie trzeba już przecież go ze sobą nosić –
powiedziała gniewnie. – Nazywam się Beata Janowska i
jestem
agentką Joanny. To prawie tak, jakbym była jej prawnikiem.
Czy teraz może mnie pan poinformować, gdzie ona jest?
– Prawie czyni dużą różnicę – pouczył ją policjant. – Ale
powiem pani, czemu nie? Została odwieziona na komisariat
w celu złożenia zeznań.
– I to wszystko prawda? – spytała Betty. – Ten jej Konrad
naprawdę został zamordowany? Tak na amen?
– Owszem, na amen – powiedział policjant, patrząc na nią
uważnie. – Znała go pani?
– I tak, i nie…
– A mogłaby pani jakoś rozszerzyć swoją wypowiedź?
– Spotkaliśmy się ledwie kilka razy. Wiedziałam o nim tylko
tyle, ile Joanna raczyła mi powiedzieć. Że ma dwadzieścia
siedem lat, jest fotografem, poznali się w Zakopanem i że to
miłość na całe życie. Ale do tego ostatniego już się
przyzwyczaiłam. Każda jej miłość była na całe życie.
– Czyli pani Szmidt miała wielu partnerów? – dociekał
policjant.
– Bez przesady! – zaprzeczyła Betty. – Nie róbmy z niej
bohaterki Nagiego instynktu. Po prostu Joanna ma skłonność
do obdarzania zainteresowaniem facetów, którzy nie za bardzo
na to zasługują.
– Ma pani na myśli też i denata?
Betty lekko wzdrygnęła się na dźwięk tego słowa.
– Trudno mi uwierzyć, że ktoś go zabił – powiedziała. –
Gdyby nie to, że nie podejrzewam Joanny o skłonność do
makabrycznych żartów, to kiedy zadzwoniła, pomyślałam, że
robi mi jakiś kawał…
– Pani Szmidt ma aż tak specyficzne poczucie humoru?
Betty wyjęła z torebki paczkę papierosów i spojrzała na
policjanta pytająco. Ten kiwnął głową, a następnie pokręcił nią
przecząco, kiedy wyciągnęła rękę w jego stronę. Betty
westchnęła i zapaliła.
– Próbuję rzucić – wyjaśniła – ale zawsze, jak już jestem
blisko, coś się wydarza. Poprzednim razem, kiedy udało mi się
wytrzymać prawie dwa tygodnie, zmarł kotek Joanny.
Wypuszczała go wolno, żeby sobie łaził po posiadłości.
Pewnego dnia coś zjadł i padł martwy. Ludzie trują tutaj na
potęgę szczury, więc pewnie dorwał się do czegoś, co nie było
przeznaczone dla niego. Joanna wpadła w histerię. Miałyśmy
wtedy deadline na oddanie książki i nie mogła sobie pozwolić
na spóźnienie.
– I?
– Książka poszła do druku o czasie, ale za to ja w ciągu dwóch
tygodni dołożyłam do przemysłu tytoniowego ponad dwieście
złotych…
– A teraz? Mówiła pani, że pomyślała o tym, że to żart…
– Wie pan… – Betty przez chwilę zastanowiła się, jak zacząć
wyjaśnienia. – Joanna jest pisarką…
– Wiem. – Policjant się rozpromienił. – Moja mama uwielbia
jej powieść Płaczące serce!
– No właśnie. I uważa, że powinna do swoich powieści
przemycać jak najwięcej rzeczywistości…
– W rzeczywistości mało kogo chyba stać na pierwszą randkę
w Paryżu?
– Widzę, że jednak nie tylko mama czyta jej powieści. – Betty
uśmiechnęła się szeroko. Na twarzy policjanta pojawił się
rumieniec wstydu.
– Ja tylko… – zaczął, ale menedżerka przerwała mu
niecierpliwym machnięciem ręki.
– Wiem, wiem – powiedziała. – Książka akurat leżała
w łazience, jak się pan kąpał, i zaczął pan czytać z nudów albo
leżał pan w szpitalu i tylko ona była pod ręką, albo babcia na
łożu śmierci postawiła warunek, że zapisze panu swój
majątek,
jeśli przeczyta pan książkę Joanny. Faceci zawsze mają jakieś
wytłumaczenie. A prawda jest taka, że czytają ją wszyscy.
Magia jej książek tkwi w tym, że wbrew temu, co się wydaje,
sporo tam trafnych obserwacji. Zwłaszcza ludzkich uczuć
i reakcji. Joanna uwielbia je zgłębiać. Wiele razy mówiła coś
albo robiła tylko po to, aby zobaczyć, jak ludzie na to
zareagują.
Chciała, żeby te fragmenty jej książek, które dotyczą uczuć,
były jak najbardziej autentyczne. Kiedyś poprosiła jedną ze
swoich przyjaciółek, żeby zadzwoniła do drugiej z informacją,
że Joanna miała śmiertelny wypadek…
– Żartuje pani?!
– Nie. Cała rozmowa była nagrana i potem Joanna
wykorzystała ją w Miłości w Toskanii. A najgorsze, że nikt tej
drugiej przyjaciółki nie wyprowadził od razu z błędu.
Następnego dnia jechała samochodem i późną nocą zobaczyła
Joannę na przejściu dla pieszych. Była pewna, że widzi ducha,
więc wybiegła z auta, zostawiając je przed światłami na
jezdni,
i z krzykiem zaczęła biec w przeciwną stronę do kościoła,
żeby
ją zła mara nie dopadła. Kościół był zamknięty, więc pobiegła
na zakrystię i zaczęła się dobijać. Waliła w drzwi i krzyczała
tak
głośno, że kościelny, który wtedy baraszkował z gosposią
księdza, pomyślał, że się pali. Zerwał się z łóżka tak
gwałtownie, że skręcił kostkę. Chciał się złapać gosposi, ale
przez przypadek chwycił ją za głowę i zerwał jej perukę. Nie
wiedział, że to nie jej prawdziwe włosy, więc przeraził się, że

oskalpował, i zemdlał. A jak tracił przytomność, strącił
z parapetu wazon, który spadł przyjaciółce Joanny na głowę.
Wszyscy mieli potem pozwać ją do sądu, ale na szczęście
jakoś
się dogadali.
Policjant miał minę trudną do opisania. Betty rzuciła
papierosa na ziemię i energicznie przydeptała go obcasem.
– Odpowiadając na pana pytanie, tak. Joanna ma specyficzne
poczucie humoru, ale nie podejrzewam, żeby w jego ramach
ukatrupiła swojego kochanka. Przy okazji, może mi pan
powie,
jak on zginął. Czy to tajemnica?
– Nie, to nie jest tajemnica. Ktoś uderzył go w głowę jakimś
dużym narzędziem. Ze wstępnych oględzin wynika, że była to
siekiera, ewentualnie topór. Nic takiego nie znaleziono
w pobliżu zwłok, istnieje więc podejrzenie, że sprawca zabrał
narzędzie zbrodni ze sobą – wyjaśnił policjant. – Widziała
pani
tu kiedyś coś takiego?
– Topór kojarzy mi się tylko z filmami o średniowieczu, ale
siekiera była tu na pewno – odpowiedziała Betty. – Czasem
robiłyśmy w ogrodzie grilla i rozpalałyśmy ognisko. Drwa
rąbałyśmy taką starą siekierą, którą Joanna znalazła
w drewutni. Została tam po poprzednich właścicielach domu.
Trochę była leciwa, lekko zardzewiała, ale dawało się jej
używać.
– Gdzie z reguły leżała?
– Wszędzie. To znaczy w różnych miejscach. Joanna nie jest
specjalnie zorganizowaną osobą i jeśli nie było Ptasznika, to
wszystko mogło tu leżeć wszędzie…
– Nie było kogo? – Policjant zrobił zdziwioną minę.
– Ptasznika – westchnęła Betty. – To jest kobieta, która
pomaga Joannie utrzymać posiadłość w jako takim porządku.
Nazywa się Alina Ptasznik i wygląda jak wielki, stary, gruby
chłop. Nawet ma wąsy. Ponieważ nijak nie mogłyśmy
przyswoić sobie, że to kobieta, więc zaczęłyśmy mówić na nią
po nazwisku i w rodzaju męskim.
– Miło ze strony pań. Ktoś jeszcze pomaga pani Szmidt
w prowadzeniu gospodarstwa?
– Ma jeszcze ogrodnika. Nazywa się Antoni Wyprych.
Straszny mruk, rozmawia tylko z roślinami. Sam się zgłosił do
niej do pracy i chciał niewiele pieniędzy. Nawet się trochę
zdziwiłyśmy. Któregoś dnia Ptasznik go przyprowadził, mniej
więcej tydzień po tym, jak Joanna wróciła z Konradem.
Powiedziałyśmy, żeby zaczął wiosną, ale stwierdził, że ogród
trzeba zacząć przygotowywać wcześniej i on się tym zajmie.
Oryginał, ale dzięki niemu teren dokoła domu przestał
wyglądać jak pobojowisko. Antoni mieszka w Milanówku,
kilka
ulic dalej od Joanny. A Ptasznika znajdzie pan miejscowość
dalej, w Grodzisku Mazowieckim. Czy to wszystko, czy też
muszę jechać dzisiaj na komisariat?
– Nie – powiedział policjant, zamykając notes, w którym cały
czas coś sobie zapisywał. – Nie musi pani jechać. Nie było
pani
tutaj w czasie, kiedy popełniono zbrodnię, więc nie ma
potrzeby przesłuchiwania pani natychmiast. Dostanie pani
normalne wezwanie na komisariat. I tak dostarczyła mi pani
sporo materiału do przemyślenia…
– Chyba mimo woli – stwierdziła Betty. – Gdzie w tej chwili
jest Joanna?
– W tutejszym komisariacie.
– Myśli pan, że ile potrwa przesłuchanie?
– Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że lada moment pani
Joanna powinna być wolna – odparł policjant. – I myślę, że
lepiej będzie, jeśli najbliższe dni spędzi z dala od
Milanówka…
– To chyba oczywiste – zgodziła się Betty, po czym
z ciekawością dodała: – A co? Myśli pan, że morderca może
wrócić?
– Nie. Myślę po prostu, że pani Joannie dobrze zrobi, jeśli nie
będzie przebywać w najbliższym czasie ani tu, ani sama. Tym
bardziej że trochę nam tu jeszcze zejdzie…
Betty skinęła głową ze zrozumieniem. Pożegnała się
z policjantem, wsiadła do samochodu i wstukała w nawigację
adres posterunku. Swoim zwyczajem, który ujawniał się za
każdym razem, gdy siadała za kierownicą zdenerwowana, od
razu zamieniła się w żeńską wersję Roberta Kubicy. Pędząc po
pustych nocą ulicach Milanówka z taką szybkością, jakby
zostawiła w domu niewyłączone żelazko, Betty usiłowała
zebrać
myśli, a przede wszystkim przygotować się na spotkanie
z Joanną. „Za czterysta metrów skręć w lewo”, rozkazała jej
stanowczym żeńskim głosem nawigacja. Betty odruchowo
spojrzała na ekranik z mapą i dokładnie w tej samej chwili
kątem oka zauważyła, jak z lewej bocznej małej uliczki
wyjeżdża z dużą prędkością i wprost na nią samochód.
Instynktownie przekręciła z całych sił kierownicę w prawo,
mijając ów niespodziewanie wyrosły jej na drodze pojazd
dosłownie o milimetry. Nocną ciszę przecięły dwa odgłosy
gwałtownie hamujących aut. Samochodem Betty nieco
miotnęło, ale na szczęście nie wpadł w poślizg i w ciągu paru
sekund wyhamował. „Co za palant!”, pomyślała Betty
w pierwszej chwili, a w drugiej przemknęło jej przez myśl, że
najlepszym antidotum na wszystkie dzisiejsze stresy będzie
wywleczenie owego palanta z auta i solidnie spranie go po
twarzy. Rzuciła okiem w lusterko, aby zobaczyć, czy drugi
samochód też się zatrzymał i nagle uświadomiła sobie, że
auto,
na które patrzy, wygląda dziwnie znajomo. Podobnie jak
twarz,
którą nieco niewyraźnie dostrzegła za jego kierownicą. Tylko
przez sekundę zastanawiała się, skąd zna wgnieciony z lewej
strony zderzak i nalaną facjatę z wściekle sterczącymi
czerwonymi kędziorkami. Ryży Benio – paparazzi z pisma
„Koktajl”! „Skąd, u licha ciężkiego, się tu wziął?!”, pomyślała
Betty i w tym momencie przypomniało jej się ostrzeżenie,
jakie
dostała kilka dni wcześniej od znajomego pracującego w
dziale
PR największego polskiego wydawcy brukowców.
– Wszyscy już wiedzą, że Joanna ma jakiegoś nowego o wiele
młodszego kochanka – powiedział jej, najpierw wycyganiwszy
solidny obiad w Papuasie, restauracji znanej z tego, że jej
szefowie do cen potraw doliczali własne daty urodzenia. – I
już
poszło zlecenie, żeby ich złapać. Pierwsze zdjęcia będą cenne,
więc wilki ruszyły na łowy. Uprzedź Joannę, że może mieć
ogony, niech się pilnuje. No chyba że jej nie zależy…
Pomna histerii, jaką Joanna zrobiła na widok swoich zdjęć
topless, które ktoś cyknął jej na wakacjach w Hiszpanii i
wysłał
do „OK!”, a magazyn opublikował je z podpisem „Starzejąca
się
pisarka (45) próbuje bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę
młodych macho”, Betty natychmiast zadzwoniła do Joanny. Ta
jednak potraktowała ostrzeżenie lekceważąco.
– Spotykamy się na razie tylko u mnie w Milanówku, a tu
żadnych paparazzich nie ma. Poza tym na teren posiadłości
i tak nie wejdą, a dookoła nie ma ani jednego wysokiego
drzewa. Nie panikuj! – wykrzyczała gniewnie do Betty.
Menedżerka wiedziała jednak, że paparazzi nie odpuszczą,
póki
nie zdobędą pierwszych wspólnych fot Joanny i Konrada. I jak
się okazuje, miała rację! „Super. Jutro wszystko wyląduje na
pierwszych stronach gazet”, pomyślała w panice. Wiedziona
instynktowną potrzebą zapobieżenia grożącemu kataklizmowi,
odpięła pas, otworzyła drzwi, zwinnym ruchem wydostała się
z samochodu i z szybkością godną Ireny Szewińskiej z jej
najlepszych lat dopadła do samochodu Benia. Ten powoli
ruszał, ale Betty stanęła mu tuż przed maską.
– Nie wygłupiaj się, wiem, że to ty! – krzyknęła. – Chcę
porozmawiać.
Benio przekręcił szybę i wystawił z niej swoją rudowłosą
głowę.
– Nie podchodź bliżej! – krzyknął ostrzegawczo z wyraźnym
przestrachem. – Masz zakaz!
Rok temu Betty przydybała Benia w krzakach, z których
fotografował, jak Joanna z jej ówczesnym ukochanym
zażywają
kąpieli słonecznej w jednym z nadbałtyckich kurortów.
Zauważywszy jego ogniste kłaki wśród zielonych gałązek,
zakradła się wtedy ostrożnie i po cichu, nadmuchując po
drodze sporych rozmiarów plastikową reklamówkę
z Carrefoura. Kiedy stała tuż nad Beniem, z całych sił walnęła
ręką w reklamówkę, a następnie, korzystając z faktu, że
paparazzi na moment został dosłownie ogłuszony, wyrwała
mu
z ręki aparat, wyjęła z niego kartę pamięci, przełamała ją na
pół, po czym mściwie walnęła Benia dość ciężkim aparatem
w tyłek, w wyniku czego uszkodzeniu uległ warty kilka
tysięcy
obiektyw teleskopowy. Paparazzi złożył wtedy na nią skargę
na
policję, ale przerażony faktem, że funkcjonariusze bardziej
zainteresowali się tym, co właściwie robił w krzakach, niż
zniszczonym obiektywem, szybko wycofał zarzuty.
– Nie mam zakazu – odkrzyknęła Betty. – Tylko pouczenie!
Daj spokój! Naprawdę chcę pogadać!
Powoli zrobiła kilka kroków w bok, przesuwając się w stronę
drzwi Benia. Pomyślała w duchu, że nawet jeśli ten ruszy, to
ona w razie czego wskoczy na dach samochodu.
– Nic mi nie zrobisz? – zapytał Benio.
– Nic. Obiecuję – powiedziała Betty. Podeszła do drzwi Benia
i przykucnęła przy nich. Benio patrzył na nią nadal z wyrazem
niepewności na twarzy. – Co tu robisz?
Benio się zawahał.
– Tylko nie ściemniaj, że musiałeś przywieźć rosołek obłożnie
chorej babci – ostrzegła Betty. – Wiem, że dostałeś zlecenie na
Joannę.
– To tylko moja praca!
– Bardziej interesuje mnie, od kiedy ją rozpocząłeś…
W oczach Benia pojawił się niepokój.
– Co masz na myśli?
Betty się zniecierpliwiła.
– Mów, od kiedy tu jesteś i co widziałeś, albo wyciągam
telefon i dzwonię na policję. Akurat jesteśmy niedaleko od
komisariatu. Tu chodzi o czyjąś śmierć! – zagroziła.
Niepokój na twarzy Benia ustąpił miejsca strachowi.
– Jaką śmierć? Co ty bredzisz?! – zapytał z przerażeniem.
Betty spojrzała na niego uważnie, ale zobaczyła jedynie
autentyczne zdumienie. Benio nie był na tyle dobrym aktorem,
żeby coś takiego zagrać. „To znaczy, że nic nie wie”,
pomyślała
z ulgą Betty. Przez chwilę zastanowiła się, czy zdradzić mu
prawdę, czy też zachować ją dla siebie, po czym postanowiła
jeszcze trochę przyprzeć Benia do muru.
– Obserwowałeś dzisiaj posiadłość Joanny? – zapytała. –
Tylko nie kłam, bo to grubsza afera, o której zaraz ci
opowiem.
– Ktoś nie żyje?! – usiłował się dowiedzieć Benio, ale widząc,
że na razie Betty nie jest skora do wyjaśnień, postanowił na
razie darować sobie omijanie prawdy. – Tak, kręciłem się tam
trochę.
– Kiedy?
– Po południu. Czekałem parę godzin, zanim ten jej kochaś
przyjechał na swoim motorku, zgrywając Brada Pitta. Tylko
jak
parkował, to się koncertowo wypierdzielił, motocyklista od
siedmiu boleści – wyjaśnił Benio. – Potem dałem sobie
spokój,
bo zaczęło się robić ciemno, więc i tak żadne zdjęcia by nie
wyszły…
Betty przez chwilę trawiła uzyskaną informację, po czym
nagle ją olśniło.
– Jak udało ci się wejść na teren posiadłości? – zapytała,
patrząc uważnie na Benia.
– Nigdzie nie wchodziłem… – Benio spuścił wzrok.
– Za późno – powiedziała Betty. – Żeby zobaczyć, jak Konrad
parkuje, musiałeś być po drugiej stronie ogrodzenia.
– Mogłem to zobaczyć zza niego.
– Nie mogłeś – stwierdziła Betty. – Akurat tego podjazdu,
gdzie Konrad parkował motor, nie widać z żadnego punktu,
tylko wtedy, kiedy stoi się w ogrodzie Joanny. Jak się tam
dostałeś?
Benio popatrzył na gniewną twarz Betty, po czym machnął
ręką.
– Ech, i tak cię pewnie nie oszukam – mruknął z rezygnacją.
– Podejrzałem parę dni temu, jak Joanna wbijała kod do
bramy. Pomyślałem, że przyczaję się i cyknę parę fotek, ale
miałem pecha. Dwa dni temu żadne z nich się tu nie zjawiło,
a wczoraj przepłoszył mnie ten babochłop, co tu się bez sensu
kręci. Zobaczyłem go i nawiałem. Przecież jakby mi
przywalił,
to bym się nogami nakrył.
– Bez przesady – zaprotestowała odruchowo Betty. –
Ptasznik to bardzo delikatna kobieta.
– Tia, tyle że jak na nosorożca. Toż jak ona idzie, to się ziemia
trzęsie – powiedział Benio. – I dzisiaj też miałem pecha…
– To znaczy?
– Przyjechał ten cały Konrad, zaparkował motor i wszedł do
domu. Chciałem podejść i cyknąć mu parę fotek, ale ktoś mnie
uprzedził.
– Jak to?!
– Miałem swoje stałe miejsce, gdzie czekałem. Obok tego
pomieszczenia koło wychodka.
Betty przez chwilę przypominała sobie topografię posiadłości
Joanny, bo jako żywo żaden z zapamiętanych przez nią tam
budynków nie zasługiwał na miano wychodka.
– Masz na myśli altankę? – upewniła się.
– No to coś dziwnego, na lewo od domu. Taka kupa dech…
– Altanka! Joanna zaczęła ją budować, tylko nie mogła się
zdecydować, czy to ma być zwykła altanka, czy coś w rodzaju
stylizowanej greckiej świątyni.
– Nieważne, wygląda jak niedokończony wychodek –
powiedział Benio. – Więc wychyliłem się zza tej kupy dech
i zacząłem się podkradać w stronę domu, kiedy zobaczyłem,
że
ktoś tam idzie od strony bramy.
– Kto?
– Nie wiem, bo był ubrany na czarno. Czarne spodnie, czarna
bluza z kapturem i czarna torba na ramieniu.
– I co? Wszedł do domu?
– No właśnie nie! Doszedł prawie do drzwi i nagle zaczął się
rozglądać na boki, tak jakby miał zamiar wejść, ale w ostatniej
chwili się rozmyślił. Po czym zaczął iść w moją stronę, więc
się
wystraszyłem, że mnie zobaczył, chociaż już zmierzchało
i ciemno było jak we wnętrznościach Murzyna, znaczy się
tego… Afroamerykanina!
– I co zrobiłeś?
– Zwrot w tył. Obszedłem dom od drugiej strony, dopadłem
do bramy i nawiałem.
Betty przez chwilę rozważała wagę tego, co przed chwilą
usłyszała.
– A co robiłeś potem? – zaciekawiła się. – Bo przecież nie
wróciłeś do Warszawy…
– Mam tu znajomą, więc pojechałem do niej, ale akurat nie
było jej w domu. Zadzwoniłem i okazało się, że właśnie wraca
z pracy pociągiem, który stanął za Pruszkowem w polu i nie
wiadomo czemu nie rusza już pół godziny. Powiedziała, że
muszę odrobinę poczekać, bo ludzie właśnie próbują
zlinczować konduktora, który zamknął się w wc, więc pewnie
jeszcze trochę im to zajmie. Siedziałem w samochodzie
i słuchałem radia. Potem przyjechała znajoma, zaczęliśmy
gadać i zanim się obejrzałem, była ciemna noc. A potem
przypomniało mi się, że miałem do północy dostarczyć
pendrive’a do redakcji i zaczęło mi się spieszyć. I wtedy
wyrosłaś mi na drodze… Czy ty mi w końcu powiesz, kto
umarł?!
Betty zastanowiła się przez chwilę, czy zdradzanie prawdy nie
będzie złamaniem jakichś tajemnic śledztwa, ale doszła do
wniosku, że skoro policjant nie wspomniał o tym, że nikomu
nic nie wolno mówić, to widać nie jest to ważne.
– Konrad – powiedziała w końcu ostrożnie, nie spuszczając
oka z Benia. Nie! Stanowczo wyraz zaskoczenia na twarzy
fotografa nie mógł być udawany. Aż tak dobrym aktorem to on
nie jest.
– Jak to Konrad?! – Benio wytrzeszczył oczy. – Ale jak to…?!
Przecież go widziałem? Jakiś wypadek?
– Nie, morderstwo – wyjaśniła Betty. – Ktoś go utłukł
w domu Joanny. Dostał w łeb jakimś dużym narzędziem.
O której tam czatowałeś?
– Jak przyjechałem, dochodziła szesnasta, a jak mnie ktoś
wypłoszył, było już po osiemnastej – powiedział Benio, po
czym
jakby się ocknął. – Myślisz, że ten ktoś to był morderca?
– Na razie nic nie myślę, poza tym, że powinieneś zgłosić się
czym prędzej na policję – doradziła Betty. – Mogę cię
podrzucić na komisariat, bo właśnie tam jadę po Joannę, albo
możesz wrócić do jej posiadłości, gdzie też się kręcą
policjanci.
Jest tam jeden taki kumaty i w miarę sympatyczny. Może to
i nawet będzie lepiej, jak pojedziesz do niego, bo nie wiem,
jak
na twój widok zareaguje Joanna…
W nieco przestraszonych do tej pory oczach Benia pojawiła
się nagle nowa iskierka. Betty wiedziała, co oznacza, i czym
prędzej postanowiła ją ugasić.
– Nawet nie myśl o tym, że zrobisz teraz Joannie jakieś
zdjęcia – zapowiedziała. – Jeśli tylko zobaczę cię w pobliżu
z aparatem w ręku, natychmiast składam skargę, że
wkroczyłeś
na teren prywatnej posiadłości…
– Phi.
– A potem wykręcam numer do Tygrysa Złocistego!
Tygrys Złocisty był jednym z bossów warszawskiego światka
przestępczego. Betty poznała go kiedyś przez jednego ze
swoich
byłych narzeczonych, Piotra, gdy jego serdeczny kumpel
Mateusz został porzucony przez dziewczynę. Po kilku dniach
słuchania jęków i szlochów przyjaciela Piotr postanowił go
jakoś rozerwać. Wymyślił więc rozrywkowy wieczór i aby
odciągnąć Mateusza od rozmyślania nad tym, czy lepiej się
powiesić czy utopić, postanowił zapewnić mu miłe kobiece
towarzystwo. W tym celu zapakował go razem z Betty do
samochodu i podjechał na Wspólną, gdzie przechadzały się
panie lekkich obyczajów. Zaparkowali i spokojnie poczekali,

jedna z cór Koryntu podejdzie do auta.
– Na co ochota, skarbie? – zapytała, kiedy Mateusz odkręcił
szybę, a następnie, widząc Betty, skuloną na tylnym siedzeniu
i udającą, że jej tu nie ma, dodała: – Za numerki z innymi…
dziewczynami – wymawiając to słowo, znacząco zmieniła ton
i mrugnęła okiem – biorę podwójnie!
Betty chciała jakoś zaprotestować przeciw zaliczeniu jej do
grona pań lekkich obyczajów, ale w tym momencie jej
narzeczony przechylił się w stronę okna, jednocześnie
zapalając
górne oświetlenie w samochodzie i z niekłamanym
zdumieniem wykrzyknął:
– Mariolka?!
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie i na jej twarzy też
pojawił się wyraz zaskoczenia.
– Piotruś? – powiedziała najwyraźniej oszołomiona. – To
naprawdę ty?!
– Rany, co tu robisz?! – powiedział Piotr z radością. – Kopę
lat! Mateo, Betty, to jest Mariolka. Siedzieliśmy w liceum
w jednej ławce przez cztery lata! Kurde, jakie spotkanie!
Pamiętasz panią Gozdarkę?!
– Tę, co wiecznie wsadzała sobie warkocz do nosa i pod
koniec lekcji wyglądała tak, jakby miała końcówki
pofarbowane
na zielono?! No jasne! A pani Jędrzejowicka?
– Witajcie, głupie dzieci swoich rodziców – zacytował
najsłynniejsze zdanie licealnej matematyczki rozpromieniony
Piotr. – Wybraliście klasę humanistyczną tylko po to, aby
uciec
przed liczeniem, a ja wam udowodnię, że to był największy
błąd
waszego życia!
Betty nie za bardzo wiedziała, jak przerwać tę uroczą
pogawędkę. Mateusz wyglądał na mocno oszołomionego. Za
to
z zaparkowanego kilkanaście metrów dalej i stojącego
z wygaszonymi światłami samochodu wynurzyła się potężna
postać. Zwalisty typ, łysy i z muskułami widocznymi nawet
w rozświetlonych jedynie marnym światłem ulicznej latarni
ciemnościach, ubrany w szary dres, zbliżył się do samochodu.
– Co jest, Krystal?! – krzyknął z daleka basowym głosem. –
Jakieś problemy?
– Nie, nie – odpowiedziała wyraźnie przestraszona Mariola
vel Krystal. – Przypadkowo spotkałam starego znajomego…
– Pogaduchy to se możesz uskuteczniać po godzinach –
odparł dresiarz. – Tu to, lala, pracujesz, a nie prowadzisz życie
towarzyskie…
Piotr zwrócił głowę w stronę, z której nadchodził typ.
Następnie zmarszczył czoło, po czym szeroko się uśmiechnął.
Otworzył drzwi i wyszedł z samochodu, podbiegając do
dresiarza.
– Ja nie mogę! Waldek?! – powiedział z radosnym
zdumieniem.
Dresiarz zmierzył go groźnym wzrokiem, po czym na jego
twarzy pojawił się uśmiech.
– Piotrucha! Niech skonam! – krzyknął i porwał Piotra
w objęcia. – Stary, to naprawdę ty?!
Piotr wyrwał się z objęć, wrócił do samochodu i otworzył
drzwi.
– Ale numer! Spotkałem Waldka… Całe liceum graliśmy
w jednej drużynie koszykówki!
– Co to było za liceum, na litość pańską?! – wyrwało się
zrozpaczonej Betty.
W ten sposób menedżerka Joanny stała się znajomą Waldka,
znanego warszawskim przestępcom tudzież policji pod
ksywką
Tygrys Złocisty. Po upojnej nocy, spędzonej w lokalu Caryca
Katarzyna, gdzie Piotr, Mariolka i Waldek uczcili spotkanie po
latach, Mateusz udziudźgał się w trupa i dał poderwać
białoruskiemu transwestycie, a Betty usiłowała przez kilka
godzin ignorować fakt, że jest jedyną w tym przybytku
kobietą,
która nie uprawia prostytucji, nie tańczy na rurze i nosi stanik,
mafioso zapałał do niej wielkim uczuciem, które wyraził
w zdaniu: „Jakbyś kiedyś, kruszynko, miała z kimś problemy,
to wal jak w dym do wujcia Tygryska, a on zrobi to, co
trzeba”.
Betty zorientowała się, jak cenną zawarła znajomość, gdy
kiedyś skradziono jej samochód. Policjanci przyjęli
zgłoszenie,
po czym z rozbrajającą szczerością doradzili Betty, żeby
zaczęła
przeglądać ogłoszenia motoryzacyjne w poszukiwaniu
nowego.
Wtedy postanowiła skorzystać z pomocy nowo poznanego
znajomego. Dwie godziny po telefonie do niego miała
samochód z powrotem pod domem – w dodatku umyty,
z nowymi zagłówkami i kartką z napisem: „Serdecznie panią
przepraszam. Obiecuję, że to się nigdy więcej nie powtórzy”.
Dźwięk ksywki Tygrysa podziałał teraz też piorunująco na
Benia.
– Dobra, dobra – powiedział pojednawczo. – Już ty mi tutaj
tego wieprza w złotych łańcuchach nie nasyłaj. Kiedyś kolega
cyknął go całkiem przypadkowo. Robił reportaż o jakieś
knajpie i traf chciał, że ten cały Tygrys siedział tam z jakimś
ważniakiem z prokuratury, którego teoretycznie nie powinien
znać. Zdjęcie poszło do druku, a kolega pojechał na
zwiedzanie
Puszczy Białowieskiej…
– To chyba nic szokującego? – zdziwiła się Betty.
– No chyba że zachwycasz się bogactwem poszycia leśnego
z perspektywy kogoś przywiązanego za nogi do tylnego
zderzaka samochodu osoby, która pół godziny wcześniej
porwała cię w jasny dzień z centrum miasta – wyjaśnił Benio.

Więc w porządku, zrobię w tył zwrot i pojadę złożyć zeznania
temu twojemu kumatemu. Możesz się mnie nie obawiać. Mój
aparat na resztę nocy udaje się w stan spoczynku.
Betty na wszelki wypadek poczekała, aż Benio ruszy w stronę
przeciwną do posterunku, po czym wsiadła do auta i tym
razem
już wolniej udała się w stronę komisariatu. Na myśl, że za
chwilę spotka rozhisteryzowaną Joannę, najchętniej w ogóle
wrzuciłaby wsteczny i uciekła do Warszawy. Zanim rozważyła
jednak tę kuszącą myśl, jej oczom ukazał się budynek
komisariatu. Betty ciężko westchnęła, zgasiła silnik i wysiadła
z samochodu.
Rozdział III
– Te dwie baby! – Joanna odstawiła kieliszek z martini
i wstała z kanapy, na której spędziła ostatnią dobę,
odmawiając
spożywania czegokolwiek poza starannie dawkowanymi jej
przez Betty wysokoprocentowymi trunkami.
Na dźwięk pierwszych od kilkudziesięciu godzin słów
uprzednio na zmianę śpiącej i pochlipującej w poduszkę
Joanny Betty czym prędzej bez żalu porzuciła robienie sobie
dietetycznej sałatki z rzodkwi, która jej zdaniem i tak
zaczynała
już pleśnieć, tylko białego nie było widać na białym, i
wybiegła
z kuchni do sypialni.
– Jakie baby? – zapytała, patrząc ze współczuciem na
Joannę, która rozczochrana, z rozmazanym dwudniowym
makijażem i czerwonymi od płaczu oczami w niczym nie
przypominała seksbomby, królującej jeszcze pół roku temu na
liście najseksowniejszych Polek według magazynu „Playboy”
(acz, co Joanna natychmiast wyrzuciła z głowy, w kategorii
„Piękne i dojrzałe”).
– W czasie przerwy, kiedy podpisywałam książki, poszłam do
toalety, a tam podsłuchałam jakieś dwa babsztyle –
powiedziała Joanna. – Plotkowały o Konradzie. To dobry
punkt zaczepienia…
– Zaczepienia… do czego? – zapytała Betty.
– Do rozpoczęcia śledztwa – stwierdziła Joanna takim
tonem, jakby to było oczywiste.
Betty przez chwilę się zastanawiała, czy jej pracodawczyni nie
zwariowała. „Nie trzeba było jej palić świec do aromaterapii
z tego cholernego znachorskiego sklepu dla
zielonoświątkowców”, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak
od ich woni piesek jej przyjaciółki dostał jakiegoś ataku
obłędu,
przez kwadrans tarzał się na dywaniku brzuchem do góry,
a potem obrzygał pół kanapy. Wzrok Betty mimowolnie
podążył w stronę łazienki, gdzie stała miska.
– Jakiego śledztwa? – zapytała, na wszelki wypadek
z uśmiechem, żeby nie drażnić osoby najwyraźniej tkniętej
szaleństwem.
– W sprawie morderstwa Konrada – powiedziała Joanna. –
Chyba nie sądzisz, że zostawimy to policji?
– Do tej pory miałam taką nadzieję…
– Czy policja kiedykolwiek coś w tym kraju wykryła? –
Joanna wstała z łóżka i podeszła do okna, za którym roztaczał
się piękny widok na śródmieście i widoczny w niewielkiej
odległości Pałac Kultury. – Oni są dobrzy tylko w ganianiu
babć handlujących pumeksem. Albo we wrzepianiu ludziom
mandatów za złe parkowanie!
– To chyba Straż Miejska? – wtrąciła nieco zdezorientowana
Betty, starając się jednocześnie wyrzucić z głowy kadry z
filmu
Anatomia zbrodni, na których seksowna pani patolog
przeprowadza sekcję zwłok jej i Joanny, zamordowanych
siekierą przez śledzonego przez nich krwiożerczego mordercę.
– Nieważne – powiedziała Joanna. – Jeden czort, tylko
inaczej ubrany. Nie wierzę w policję, a chcę, żeby ten ktoś, kto
zabił Konrada, trafił za kratki. I zamierzam wykryć, kto to
jest!
A ty mi w tym pomożesz…
– Niby dlaczego? – zbuntowała się Betty.
– Bo ci za to płacę! – Joanna rzuciła swojej agentce gniewne
spojrzenie podpuchniętych oczu.
– Za TO mi chyba jednak nie płacisz… – zaprotestowała
Betty.
– I dlatego że jesteś moją przyjaciółką i obiecałaś kiedyś, że
będziesz mnie wspierać we wszystkich moich poczynaniach,
choćby wydawały ci się nie wiem jak szalone – przypomniała
Joanna.
Faktycznie, lata temu na samym początku współpracy
któregoś wieczoru obie ubzdryngoliły się nieco piekielnie
mocną nalewką agrestową, produkowaną przez mamę Joanny,
która ilością wytwarzanych przez siebie rocznie
„zdrowotnych”
napojów wysokoprocentowych wyrabiała bez mała normę
Polmosu. Pod wpływem procentów złożyły sobie, a następnie
spisały uroczystą umowę, że będą dla siebie opoką w każdym
życiowym problemie. I trzeba przyznać, że do tej pory
starannie ją wypełniały. Joanna przeszła z Betty przez jej
rozwód, pogrążając na rozprawie rozwodowej jej męża,
którego
zresztą z całego serca nie cierpiała. Pomogła też jej bratu, gdy
jego córka ciężko zachorowała i potrzebowała
specjalistycznego
leczenia w szwajcarskiej klinice. Betty zdawała sobie sprawę,
ile
zawdzięcza przyjaciółce, i wiedziała, że sprawiedliwy Los
kiedyś
wyrówna ich rachunki. Nie przypuszczała tylko, że stanie się
to
wtedy, gdy w grę będzie wchodzić morderstwo.
– Dobrze, dobrze… – westchnęła pojednawczo. – Nie wiem,
czy to najlepszy pomysł, ale niech ci będzie. Skoro chcesz się
bawić w Sherlocka Holmesa, to będę twoim Watsonem. Tylko
zawczasu pomyśl, kto nam będzie donosił cebulę i czosnek,
jak
obie skończymy w ciupie.
– Moi czytelnicy na pewno, a przy okazji zrobimy cykl
spotkań autorskich w więzieniu, żeby nam nie było nudno.
I nie będziesz mi zgręzała, że cię zmuszam do podróży
samolotami. Widzisz? Same korzyści! – powiedziała Joanna
stanowczo. – A teraz zrób mi dobrego drinka i posłuchaj…
Joanna zdała Betty relację z tego, co podsłuchała w toalecie
Pałacu Kultury.
– I teraz trzeba się dowiedzieć, kim były te baby –
zakończyła. – Tylko nie za bardzo wiem jak. Ale to jedyny
punkt zaczepienia.
– A nie znasz jakichś jego kumpli? – zapytała Betty.
– Nie. – Joanna pokręciła głową. – W Zakopanem był sam,
a jak wróciliśmy, to za bardzo byliśmy zajęci, żeby się z kimś
spotykać. No sama wiesz czym…
– Jak zwierzęta – mruknęła Betty. – A rodzina?
– Miałam ją dopiero poznać – odparła Joanna. – Opowiadał
mi o swojej mamie mieszkającej w Łodzi, o ojcu, który ich
porzucił, jak był dzieckiem.
– Zostaje jeszcze praca – zastanawiała się Betty. – Skoro był
fotografem i robił zdjęcia gwiazdom, to chyba, do cholery,
musi
go ktoś w tej branży znać! Komu miał robić foty ostatnio?
– Klaudii Hutniak – powiedziała Joanna. – Mówił, że
specjalnie go sobie zażyczyła, bo inni fotografowie są
nieprofesjonalni, a ona nie może pracować z amatorami.
Klaudia Hutniak od lat cieszyła się opinią jednej z najbardziej
rozkapryszonych polskich diw. Jej niekwestionowany talent
wokalny szedł w parze ze skomplikowanym charakterem.
Swoimi wymaganiami, histeriami i zmiennością nastrojów
z reguły wcześniej czy później doprowadzała wszystkich
współpracowników do myśli samobójczych. W efekcie przez
ostatnich dziesięć lat miała dwunastu menedżerów
i trzydziestu ośmiu asystentów. Ostatni wytrzymał z nią trzy
miesiące, po czym zrezygnował z pracy w show-biznesie
i wyemigrował z Polski do Kenii, gdzie otworzył szkołę
przetrwania. Twierdził przy tym, że nawet uzbrojeni
w kałasznikowy miejscowi terroryści, czatujący w Mombasie
na
turystów, wydają mu się niebiańskimi istotami w porównaniu
z jego byłą chlebodawczynią, bo przynajmniej mają jasno
sprecyzowane zamiary, a nie miotają się między „ono jest
takie
zapracowane, że znów będzie miało zajęty cały dzień”
(artystka
zwykła mówić o sobie w trzeciej osobie i rodzaju nijakim, co
jej
zdaniem miało odzwierciedlać jej wszechstronność i ułatwiać
„wczuwanie się w duszę każdego słuchacza”) a „ono obudziło
się o czternastej i w związku z tym trzeba ZNÓW odwołać
wszystkie dzisiejsze nagrania i zapisać je do kosmetyczki, bo
ma zapuchnięte oczy, wygląda jak szop pracz i nie może się
tak
nikomu pokazać!”. Sama artystka uważała się przy tym za
wielką, niezrozumianą przez świat profesjonalistkę i szczerze
się dziwiła, dlaczego ludzie są niezadowoleni, że dzwoni do
nich z jakąś prośbą o drugiej w nocy, bo skoro ona nie śpi, to
inni prawdziwi zawodowcy też nie powinni spać. Zwłaszcza
kiedy ona akurat ma do nich jakiś interes.
– Myślisz, że możemy do niej zadzwonić? – zapytała Joanna.
– Niech cię ręka boska chroni! – zaprotestowała ze zgrozą
Betty. – Chcesz, żeby była afera? Kiedy ostatnio dyrygent
orkiestry zadzwonił do niej z prośbą o telefon do jej kręgarza,
bo się lekko połamał na nartach, to się tak zdenerwowała, że
odwołała w ostatniej chwili występ na gali Przedsiębiorca
Roku. Powiedziała, że ma przez tego dyrygenta ściśnięte
gardło, bo jak wszyscy ludzie chce tylko wykorzystać jej
dobre
serce i nawet nie sprawdził jej kalendarza. A ona ma taki
ważny
występ, przygotowała nową aranżację swojego hitu i
szykowała
się do tego już od pół roku…
– A co miała śpiewać? – zapytała mimowolnie Joanna,
pomna, że ostatnie nowe utwory diwy słyszała chyba dobrą
dekadę temu.
– Piosenkę o mewie. Tę, którą nagrała dwadzieścia lat temu –
wyjaśniła Betty.
– Aha. To faktycznie zaskoczenie. Można powiedzieć, że
wręcz szok! Taka niespodzianka jej się zmarnowała –
powiedziała Joanna z politowaniem, po czym nagle spojrzała
na swoją menedżerkę z olśnieniem. – Słuchaj, po co ja
właściwie w kółko piszę nowe książki? Mogłabym wznawiać
ciągle pierwszą. I tak w sumie była najlepsza!
– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że była wznawiana już
chyba ze sto razy – przypomniała jej Betty. – Sprzedałaś tyle
jej
egzemplarzy, że wisisz państwu polskiemu tak z półtora
porządnego lasu, który trzeba było na to wyciąć. Nawet nie
wiem, czy nie powinniśmy ci w ramach ocieplania wizerunku
wśród ekologów zrobić jakiejś sesji, jak sadzisz drzewa!
– No co ty! Mój wydawca twierdzi, że teraz papier kupuje się
w Finlandii, bo jest najtańszy i w ogóle tam jakoś szybciej
wszystko odrasta, czy jakoś tak – oburzyła się Joanna. – A
poza
tym i tak większość papieru jest z recyklingu.
– To całkiem tak, jak akcje twoich powieści – mruknęła
Betty.
– A chcesz, żeby następne drzewo poszło na twoją trumnę? –
spytała Joanna z naburmuszoną miną. – Lepiej dokończ o tej
Hutniak…
– A no tak… Więc w sumie wszyscy mieli pretensje do
dyrygenta – kontynuowała Betty. – Organizatorzy gali, którzy
i tak musieli diwie zapłacić za przygotowania, goście, którzy
musieli wysłuchać wycia jakieś amatorki zaproszonej
w ostatniej chwili, żeby nie było dziury w programie,
i telewizja, która to wszystko transmitowała. A diwa udzieliła
wywiadu dla „Koktajlu” i zrobiła w nim z tego dyrygenta
psychopatę, który się w niej zakochał, a gdy odrzuciła jego
zaloty, to zaczął ją z zemsty prześladować. Więc do grona
osób
z pretensjami doszły jeszcze żona dyrygenta i jego kochanka.
Jeśli chcesz powtórzyć jego błąd, to dzwoń do tej psychopatki,
proszę cię bardzo. Wylądujesz w „Koktajlu”, a potem na
odwyku.
– A widzisz jakiś inny punkt zaczepienia?
– Owszem. – Betty sięgnęła po swój notatnik. – Jeśli Konrad
miał jej robić zdjęcia, to na pewno do „Koktajlu”, bo ona
z żadną inną gazetą nie rozmawia. Twierdzi, że wszystkie inne
robią jej na złość i przeinaczają te perły intelektualne, które
wygłasza w wywiadach. A tak się składa, że w „Koktajlu”
znam
prawie wszystkich…
– Okej, w takim razie dzwoń do swoich znajomych, a ja
skoczę do Pałacu Kultury i dowiem się, czy mają tam jakiś
monitoring – powiedziała Joanna.
– A jak mają, to co?
– To może nagrywają to, co się dzieje, i uda mi się ich
namówić, żeby mi to odtworzyli. Jeśli zobaczę te baby, to
zrobię im zdjęcie i być może ktoś je rozpozna!
Betty miała spore wątpliwości, czy wyposażony za czasów
Bieruta pałac ma jakikolwiek monitoring, a nawet jeśli, to czy
Joanna zostanie do niego dopuszczona, ale nie zaprotestowała.
Z dwojga złego wolała, żeby jej szefowa zajęła się amatorskim
śledztwem, które – jak przypuszczała – i tak do niczego nie
doprowadzi, niż żeby miała dalej zalegać na jej kanapie
w charakterze ożywionej wierzby płaczącej.
– Joanna… – zaczęła ostrożnie, widząc, że pisarka zaczyna się
ubierać.
– Tak?
– Może najpierw doprowadź się do jako takiego stanu –
poradziła jej. – No chyba że chcesz wziąć tych ludzi od
monitoringu na litość…
Po godzinie obie były gotowe. Joanna postanowiła przejść się
spacerkiem do oddalonego o niecałe dwa kilometry pałacu,
a Betty wsiadła do samochodu i podjechała do redakcji
„Koktajlu” mieszczącej się na czwartym piętrze w starej, acz
pięknie odremontowanej kamienicy przy placu Trzech Krzyży,
w całości należącej do jednego z największych polskich
wydawnictw. Odwiedzała to miejsce tak często, że urocze
panie
na recepcji traktowały ją bez mała tak, jakby była tam
zatrudniona. Teraz też nawet nie zapytały, do kogo idzie, tylko
od razu otworzyły jej szyfrowane drzwi wejściowe.
Traf chciał, że tego dnia w „Koktajlu” obecna była cała
szóstka zatrudnionych tu dziennikarzy – Ewelina, Sylwia,
Kasia, Magda, Wiktor i Paweł. Sytuacja o tyle niecodzienna,
że
z reguły część z nich „pracowała nad tekstami u siebie” (czyli
siedziała w domu i grała w gry komputerowe), miała „ważne
spotkania na mieście” (odwiedzała fryzjera albo gabinet
piękności, ewentualnie włóczyła się po centrach handlowych
w poszukiwaniu nowych ciuchów) albo „nie miała z kim
zostawić dziecka” (świetnie bawiła się ze znajomymi na
grillu).
Tym razem wszyscy jak jeden mąż przyszli do pracy
i śmiertelnie się w niej nudzili, bo było świeżo po wysyłce
gazety do drukarni i nikt nie miał nic do roboty, poza
wymyślaniem tematów do kolejnego numeru, co zawsze na
początku szło jak z kamienia. Przyjście Betty, która od lat
słynęła z tego, że jest świetnym źródłem plotek, przywitano
z niekłamanym entuzjazmem. Tym bardziej że morderstwo
Konrada było teraz numerem jeden, a poza tym menedżerka
zdążyła po drodze kupić w Batidzie rewelacyjne babeczki.
– I naprawdę nic nie zginęło z domu? – zdziwiła się Ewelina,
kiedy już Betty zdążyła streścić wydarzenia sprzed dwóch dni.
– Policja twierdzi, że nie – odpowiedziała Betty. – W sypialni
Joanny znaleźli nietkniętą biżuterię, a na stoliku w salonie
leżała jej złota karta kredytowa. Telewizor, reszta sprzętu,
wszystko nietknięte…
– Czyli co? – zaciekawiła się Sylwia. – Ktoś wszedł, zabił
Konrada i wyszedł? Ot tak?
– Joanna wczoraj rozmawiała z policją przez kilka minut, bo
potem się rozkleiła, ale zdążyła się dowiedzieć, że nie było
żadnych śladów włamania. A to oznacza, że Konrad albo nie
zamknął drzwi, albo sam wpuścił mordercę, bo go znał…
– Wpuścił i poszedł się kąpać?! – zdumiała się Sylwia. – To
musiał go chyba dobrze znać, bo w przeciwnym wypadku
raczej
dotrzymywałby mu towarzystwa. Nie wierzę w tę wersję.
Pierwsza jest chyba bardziej prawdopodobna…
– Ale to nie wszystko – kontynuowała Betty. – O wiele
dziwniejsze jest, że morderca zamknął za sobą drzwi! I nie
wiadomo, jak to zrobił.
– Jak to?!
– Kiedy Joanna przyjechała, drzwi były zamknięte na klucz –
wyjaśniła Betty. – Nie zamknął ich Konrad, bo nie żył, więc
wychodzi na to, że musiał to zrobić morderca, bo tych drzwi
nie
można tak po prostu zatrzasnąć. Trzeba przekręcić zamek
z jednej albo z drugiej strony. Sęk w tym, że są trzy komplety
kluczy. Jeden ma Joanna i zostawiła go dzień wcześniej
w moim mieszkaniu, drugi należał do Konrada, a trzeci był
u Ptasznik. I żaden z nich nie zaginął. Klucze Konrada
znaleziono w kieszeni jego jeansów.
– A ten cały Ptasznik? – zapytała Magda.
– To kobieta, gosposia Joanny. Ma dopięte klucze Joanny do
swoich. Policja sprawdziła, że przez cały wieczór grała ze
swoimi koleżankami w pokera i miała je przy sobie.
– A niby skąd to wiadomo?
– Ma przy nich też otwieracz do kapsli, a panie lubią karty
popijać piwem, i to w ilościach hurtowych… Ptasznik
trzymała
więc te klucze przez cały czas na stole i wszystkim się
utrwaliło.
Tym bardziej że klucz do drzwi wejściowych w domu Joanny
jest charakterystyczny, bo zamiast dziurki ma serduszko. Był
robiony na specjalne zamówienie.
– Ale mogła go komuś dać, żeby sobie dorobił…
– Policja to pewnie sprawdza po warsztatach, bo taki klucz
z serduszkiem na pewno każdy by zapamiętał – stwierdziła
Betty.
– I co z tego wynika? – zapytała Sylwia.
– Tego właśnie nikt nie wie. Musiał istnieć czwarty klucz, bo
przecież trudno przypuszczać, żeby Konrad z dziurą w głowie
po siekierze uprzejmie zszedł za mordercą, zamknął za nim
drzwi, po czym wrócił do łazienki i zakończył żywot. A przy
tym
wszystkim nie zostawił śladów…
Przez chwilę panowała cisza, bo wszyscy usiłowali jakoś się
uporać z lekko makabryczną wizją wyjątkowo ruchliwego
trupa.
– A w ogóle to przyjechałam do was, bo Joanna się uparła, że
same wykryjemy sprawcę – oznajmiła Betty. – Nie wierzy
w policję i uważa, że prędzej same coś odkryjemy.
– Niewiara w policję to chyba akurat jest zrozumiała –
powiedział stanowczo Paweł, któremu trzeci raz z rzędu
bandyci wybili szybę w samochodzie, a wezwany na miejsce
okoliczny patrol najpierw wysłuchał jego gniewnej tyrady,
a następnie wlepił mu mandat za to, że nie posprzątał szkła,
narażając tym samym na niebezpieczeństwo bawiące się
w pobliżu dzieci. – Ale nie boicie się, że to niebezpieczne?
– Ja się boję, ale znacie Joannę – westchnęła Betty. – Jak
sobie coś wbije do głowy, to nie odpuści. I dlatego mam do
was
prośbę. Znaliście tego Konrada, pracowaliście z nim, może
wiecie o nim coś, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś trop…
Znów zapadła chwila milczenia. Betty udało się jednak
wyłapać, że zanim zaczęli patrzeć na sufit lub podłogę,
dziennikarze wymienili się przez ułamek sekundy niepewnymi
spojrzeniami. Tak jakby mieli coś do ukrycia…
Rozdział IV
Joanna wyszła z Pałacu Kultury tak samo mądra jak pół
godziny wcześniej, gdy do niego weszła. Przez ten czas udało
jej
się dowiedzieć, że owszem, jest tam monitoring, ale – cytując
szefa ochrony – „na litość pańską, nie rejestruje tego, że ktoś
robi siusiu”. A poza tym nagrania z niego mogą oglądać
jedynie
pracownicy ochrony i osoby postronne nie mają co liczyć na
takową projekcję. No chyba że miałyby nakaz z prokuratury.
Joannie wpadł co prawda z miejsca do głowy pomysł, aby
zatrudnić się w agencji ochraniającej pałac, albo wkręcić tam
jakąś znajomą osobę, ale wziąwszy pod uwagę wiele razy
powtórzone zapewnienie, że toalety nie są monitorowane, nie
wiadomo, czy miałoby to jakiś sens. Na upartego oczywiście
można byłoby prześledzić, jakie dwie kobiety stały na targach
w kolejce do stoiska, na którym Joanna podpisywała książki,
a potem opuściły ją tuż przed tym, zanim pisarka zrobiła sobie
przerwę na skorzystanie z toalety, po czym wróciły tuż przed
nią, ale i to pewnie niewiele by dało, bo – z tego, co zdążyła
zauważyć Joanna, wgapiając się niczym sroka w gnat w
obrazki
widoczne na monitorach w pokoju ochrony, do którego udało
jej się dostać w zamian za obietnicę wysłania żonie szefa
trzech
egzemplarzy swojej nowej książki wraz ze specjalną
dedykacją
– w sali, gdzie odbywały się targi, kamery umieszczone były
tak, że rejestrowały obraz w jakiś przedziwny sposób. Nie
dość,
że z góry, to jeszcze pod takim kątem, że wszyscy wyglądali
na
nim, jakby składali się tylko z głów, pokrytych dużą ilością
włosów, nasuwających skojarzenia z osiemnastowiecznymi
perukami francuskich arystokratów. Łysi prezentowali się dla
odmiany jak obcy z filmu Dzień Niepodległości. Jako materiał
śledczy nie nadawało się to do niczego.
– Czy mogę panią poprosić o autograf? – Nieśmiały głos
wyrwał z zamyślenia Joannę, stojącą na schodach przed
pałacem i zastanawiającą się nad tym, co teraz zrobić. Stała
przed nią szczupła, niska, około dziesięcioletnia dziewczynka,
wyglądająca jak żywcem przeniesiona ze szkolnego plakatu
zachęcającego do wstąpienia do harcerstwa w latach
siedemdziesiątych. Miała krótką spódniczkę, szarą bluzeczkę,
okulary w zabawnych grubych oprawkach, włosy związane
w dwa kucyki i – jakżeby inaczej! – kolorowy tornister na
plecach. Joanna mimowolnie zaczęła szukać na jej bluzce
odznak zdobytych sprawności.
– Proszę pani… – Dziewczynka postanowiła przerwać autorce
kontemplację swojej osoby. – Czy mogłaby pani?
– Tak, oczywiście, nie ma sprawy – ocknęła się Joanna. –
Masz długopis albo jakiś mazak?
– Jasne! – powiedziała dziewczynka. Zwinnym ruchem zdjęła
z pleców tornister, otworzyła go i zaczęła grzebać w środku
w poszukiwaniu czegoś do pisania. W tym samym momencie
przed pałacem zahamował motor oblepiony plakietkami
z napisem „DHL”. Jadącemu na nim młodemu kurierowi
widać
mocno się spieszyło, bo nawet nie zgasił silnika, tylko szybko
zeskoczył, chwycił dużą kopertę wystającą z koszyka
umieszczonego na bagażniku i pędem ruszył w kierunku
wejścia. Niestety, na przedostatnim schodku się potknął i
przez
przypadek potrącił dziewczynkę, która wypuściła z rąk
tornister. Zawartość rozsypała się po schodach. Joanna schyliła
się, żeby pomóc jej pozbierać rzeczy. Traf chciał, że pierwszą
rzeczą, którą podniosła z ziemi, był świeży numer „Koktajlu”
z jej zdjęciem na okładce i napisem: „Romans roku? Wiemy,
kim jest nowy kochanek seksownej pisarki!”.
– Przepraszam. – Dziewczynka wyglądała na mocno
spłoszoną, widząc w rękach Joanny gazetę. – Nie chciałam,
żeby pani to zobaczyła…
Joanna patrzyła na zdjęcie jak zahipnotyzowana. „Wiemy,
kim jest nowy kochanek? Kim jest? Nieboszczykiem?”,
przyszło
jej nagle do głowy. I zachciało jej się śmiać. Gdyby nie
wpatrująca się w nią zrozpaczonym wzrokiem dziewczynka,
autorka na pewno wybuchłaby niepowstrzymanym,
histerycznym śmiechem. Z trudem się opanowała.
– Nie ma za co przepraszać – powiedziała i podała
dziewczynce gazetę.
– Ten pan, o którym tu piszą – zaczęła dziewczynka, na
chwilę przerwała, jakby się zastanawiała, jak sformułować
pytanie, po czym dokończyła: – On nie żyje, prawda?
– Tak. Nie żyje.
– Ktoś go zabił? – Dziewczynka najwyraźniej zawstydziła się
swojego pytania, bo spuściła wzrok.
– Tak – przyznała pisarka.
– Dlatego, że zrobił złe zdjęcie? – Dziewczynka znowu
spojrzała na Joannę dużymi, nieco zdziwionymi oczami.
Joanna znów opanowała ochotę, aby parsknąć śmiechem.
– Nie, nie dlatego… – odpowiedziała.
– Więc dlaczego? – dociekała dziewczynka.
„Cholernie dobre pytanie”, pomyślała Joanna.
– Na świecie jest dużo złych ludzi – wyjaśniła dziewczynce. –
Lepiej się od nich trzymać z daleka…
– Ale jak rozpoznać, kto jest dobry, a kto zły? – Dziewczynka
dalej patrzyła z ufnym zaciekawieniem na Joannę.
„Dzieci zawsze trafiają w sedno sprawy”, pomyślała pisarka.
– Kiedy dorośniesz, sama nauczysz się ich rozróżniać –
powiedziała i trochę się zawstydziła swojej odpowiedzi.
Dobrze
pamiętała, że jako dziecko sama jej nienawidziła, kiedy
mówiono jej, że aby coś zrozumieć, musi być starsza. – Wiem,
że teraz wydaje ci się to głupie, ale naprawdę się tego
nauczysz…
Dziewczynka nie wyglądała na przekonaną, ale nie zadawała
już więcej pytań. Joanna podpisała jej kilka kartek
z dedykacjami dla rodziny i koleżanek, po czym odprowadziła
do pobliskiej stacji metra. Popatrzyła, jak dziewczynka znika
w drzwiach z napisem „Kierunek Młociny”, po czym wróciła
do
pałacu. Usiadła w pustej o tej porze restauracji Kulturalna,
zamówiła „średnie latte z naszym specjalnym odlotowym
syropem smakowym”, który smakował całkiem tak jak
Ludwik,
i postanowiła zebrać myśli. Od dawien dawna miała
opracowaną metodę na sytuacje kryzysowe. Wyciągnęła
kartkę
i zaczęła pisać. Zawsze ją to uspokajało i powodowało, że
nawet
i największe problemy traciły na znaczeniu. Na górze kartki
Joanna napisała „Konrad”, a na dole „morderca”. Dlaczego
ktoś miałby zamordować młodego, sympatycznego chłopaka?
Na środku kartki Joanna dodała kolejne słowo „motyw”.
Poprowadziła od niego strzałkę w kierunku poprzedniego
i dopisała „zazdrość”, a potem „była dziewczyna”. Jak ustalić
jej
tożsamość? „Policja pewnie to już wie, ale i tak przecież mi
nie
powie. Może choć Betty się czegoś dowie…”, pomyślała.
Nagle
przypomniało jej się zdanie wygłoszone kilkanaście minut
wcześniej przez dziewczynkę à propos motywu zbrodni:
„Dlatego, że zrobił złe zdjęcie?”. Z tego, co Joanna zdążyła
zauważyć, Konrad wybrał swoje zajęcie nie tylko dlatego, że
uważał je za dobry sposób na zarobienie pieniędzy. Fotografia
była jego hobby i największą życiową pasją. W samym tylko
Zakopanem cykał Joannie tyle fotek, że autorka czuła się,
jakby
była Paris Hilton i miała swojego własnego paparazzi. Poza
nią
Konrad maniacko fotografował innych ludzi, każdy widoczek,
każde co bardziej oryginalne drzewo, kamyk, roślinę czy
budynek. Gdy pewnego dnia nie uwiecznił lokalnego
wychodka, z którego musieli skorzystać na Krupówkach,
Joanna poczuła się do tego stopnia zdziwiona, że wyciągnęła
własny, prawie nieużywany aparat i sama wykonała fotografię
tego sypiącego się obiektu ozdobionego wykonanymi przez
lokalną młodzież dość wątpliwymi z anatomicznego punktu
widzenia rysunkami męskich i damskich genitaliów w różnych
konfiguracjach oraz napisami w stylu „Tu nie ma prawa! Psy
wypier***!” , na które to zdjęcie nieco później Betty
zareagowała pełnym zdumienia pytaniem: „To dowód
rzeczowy
dla Sanepidu czy jakieś wielce romantyczne miejsce
schadzek?”. Być może w tych swoich milionach zdjęć Konrad
uwiecznił coś, czego nie powinien. Ale co? Nagle pisarka
uświadomiła sobie, jak niewiele wiedziała o swoim kochanku.
Przy Konradzie dopisała: 27 lat, fotograf, wynajęte mieszkanie
na Saskiej Kępie, mama w Łodzi, tata porzucił rodzinę,
rodzeństwa brak, praca – „Koktajl”, „Dziennik Codzienny”,
„Wydarzenia”. „Na początku związku powinno się wypełniać
jakiś formularz osobisty”, pomyślała Joanna, patrząc
z niesmakiem na kilka informacji, które spisała. Przy słowie
„motyw” dopisała „zdjęcia”, dokończyła kawę i wystukała
numer do swojej menedżerki.
– Ci cholerni dziennikarze coś ukrywają, ale nie wiem co –
stwierdziła Betty, która właśnie wyszła z wydawnictwa. –
Nabrali wody w usta. O Konradzie powiedzieli mi tylko tyle,
że
pracował ostatnio głównie z Hutniak, bo ona teraz wraca
z nową płytą, do której nagrała już całą jedną piosenkę,
i w związku z tym musiała sobie zrobić sześć sesji
fotograficznych i dwie ustawki dla tabloidów. Wszystko robił
Konrad, bo tylko on potrafi tak świetnie oddać na zdjęciach
głębię jej urody i umysłowości… I co robimy?
– Mam pewien pomysł – powiedziała Joanna. – Zgarnij mnie
spod pałacu. Przejedziemy się do Milanówka. Wytłumaczę ci
po drodze.
Zanim menedżerka po nią podjechała, Joannie udało się
dodzwonić na policję i upewnić, że ta zakończyła już
wszystkie
czynności w jej willi i nie ma żadnych przeszkód, aby autorka
mogła nie tylko ją odwiedzić, ale i z powrotem w niej
zamieszkać. Na wszelki wypadek poproszono ją tylko, aby na
razie nie przebywała tam sama, a jeśli zajdzie taka
konieczność
– pilnowała, aby wszystkie drzwi i okna były zamknięte,
a alarm włączony.
– Ten twój przystojny tak się przejął, że podał mi nawet
numer swojej komórki – poinformowała Joanna, kiedy już
siedziały razem w samochodzie. – I kazał cię serdecznie
pozdrowić.
– Naprawdę? – zdziwiła się Betty.
– Yhm. – Joanna spojrzała na nią badawczo. – To chyba nie
jest rutynowe działanie policji, prawda?
– Tylko nie węsz zaraz jakiegoś romansu! – powiedziała
stanowczo Betty.
– Nie węszę. Ale powiem ci, że twój kapitan ładnie się
nazywa. Krzysztof Darski. Znałam kiedyś jednego Darskiego.
Szlachta! Mogłabyś się wżenić w jakiś dworek…
– Może twojego już nam wystarczy? – Betty spojrzała na
Joannę badawczo. Pisarka zrobiła niewinną minę. – Lepiej
powiedz, jaki masz pomysł…
– Przystojny powiedział, że jego koledzy zabrali cały sprzęt
Konrada – odparła Joanna. – Jego aparaty fotograficzne,
laptopa, wizytownik. I że zabrali też kilka moich rzeczy, które
wydały im się istotne dla śledztwa. Dostanę je z powrotem,
gdy
znajdą mordercę. Jest jednak coś, o czym nie wiedzieli…
Kilka
dni temu Konrad odkrył w swoim komputerze wirusa. Przez
kilka godzin nie mógł pracować, bo po włączeniu pokazywało
mu się zdjęcie jakiegoś tłustego wypłocha z zezem
podpisanego
jako komendant policji i ostrzeżenie, że jak nie wpłaci
pięciuset
złotych na konto w jakimś szemranym banku, to przyjadą i go
aresztują za przechowywanie nielegalnych materiałów. Zanim
odkrył, że to ściema, mocno się wystraszył i poprosił mnie
o przechowanie wszystkich swoich pendrive’ów ze zdjęciami.
A potem, kiedy już wyleczył komputer, zrobił kopię danych
z dysku i też mi to dał.
– I gdzie to wszystko jest?
– To właśnie jest najlepsze! – Joanna uśmiechnęła się
triumfująco. – U mnie w sejfie!
Betty poczuła się nieco zdziwiona.
– Masz sejf? – spytała ze zdumieniem, po czym z jeszcze
większym dodała: – I ja nic o tym nie wiem?!
– Nie przejmuj się – uspokoiła ją Joanna. – Do niedawna
nawet ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ekipa remontowa
w ogóle mi o tym nie powiedziała. Grzecznie zalepiła go
tapetą
i powiesiła stary obraz, który go zasłaniał.
– Więc jak go odkryłaś?
Joanna przypomniała sobie, jak któregoś dnia Konrad wrócił
późnym wieczorem. Seksowny, w obcisłym skórzanym stroju,
który zawsze wkładał na motor. Nie zdążył się nawet
przywitać,
zanim zaczęli się kochać. I ten moment, kiedy w miłosnym
uniesieniu przycisnął ją do ściany z takim impetem, że
plecami
stłukła szybę chroniącą wiszącą na ścianie sypialni
reprodukcję
Pokrytych śniegiem domów nad rzeką Fritza Thaulowa, a sam
obraz zleciał ze ściany, o mało co nie raniąc Konrada w nogę.
I ich zdziwienie, że za naderwaną tapetą nie widzą ściany,
tylko
pobłyskującą srebrnym kolorem stal.
– Przez przypadek – powiedziała szybko, starając wymazać
sobie sprzed oczu tę scenę. – W czasie sprzątania. Policja go
nie odkryła.
– Skąd wiesz?
– Bo powiedzieliby mi, że zabrali stamtąd jakieś rzeczy,
dostałam zresztą cały spis tego, co u siebie zatrzymali –
wyjaśniła pisarka. – A tymczasem o sejfie nikt nic nie
wspomniał…
Betty powstrzymała się od wygłoszenia uwagi, że policja
rzadko zatrudnia na etacie jasnowidzów i Joanna powinna
sama zgłosić fakt posiadania czegoś, co może być dowodem
w śledztwie.
– Myślisz, że coś tam może być? Jakiś dowód? – spytała.
– Taką mam nadzieję – powiedziała Joanna. – A teraz
wypatruj Tesco. Bo znowu przegapię ulicę wjazdową do
Milanówka. Zawsze pamiętam, że mam skręcić w prawo tuż
przed Tesco. Tyle że go w ogóle nie widać, dopóki się nie
przejedzie przez skrzyżowanie.
– No to niby jak mam je zobaczyć?
– Nie wiem. Po prostu patrz!
Mimo wybałuszania oczu Betty nie zobaczyła żadnego Tesco
i oczywiście Joanna przegapiła ulicę. Skręciły w kolejną, która
też powinna prowadzić do miasteczka, tyle że okrężną drogą.
Traf chciał, że po drodze minęły domek, w którym mieszkał
ogrodnik pisarki. Pomne, że został on dopiero co przesłuchany
przez policję, postanowiły wstąpić do niego i wypytać, co też
ciekawiło stróżów prawa i na podstawie tego wysnuć wniosek,
w jakim kierunku posuwa się oficjalne śledztwo.
Niestety realizacja planów szła im jak z kamienia. Zastany
przez nie na czyszczeniu samochodu w swoim garażu Antoni
Wyprych nie palił się do prowadzenia ożywionej konwersacji.
– A o coś tam pytali, ale bo ja wiem o co – odpowiedział, gdy
po przywitaniu Joanna skierowała rozmowę na kwestię
przesłuchania na policji. – Ja tam nic nie widział, nic nie
słyszał…
– Nie słyszał pan, o co go pytają? – spytała z irytacją Betty.
Joanna dała jej lekkiego kuksańca w bok.
– Panie Antoni, to musiało być duże przeżycie – powiedziała
łagodnie – taka wizyta na komisariacie, to pewnie dla pana
niecodzienne wydarzenie…
– Komisariat, nie komisariat, wszystko jest dla ludzi –
mruknął Antoni. – Tyle że ja tam nic do gadania nie miał. Nic
nie widziałem, nawet tego dnia nie byłem w tamtej okolicy…
– A właśnie – przypomniało się Joannie. – Właściwie
dlaczego? Przecież to była sobota, powinien pan przycinać
żywopłot, tak jak ustaliliśmy na początku naszej współpracy.
– A to ja nic nie mówiłem? – zdziwił się szczerze Antoni. –
Córa przyjechała i wziąłem wolne. Córa miastowa, rzadko się
tera już pokazuje u ojca, bo tu wiocha. Jak miała czas
i przyjechała, to żem z nią został przez cały dzień. Miałem
powiedzieć, ale widać żem zapomniał.
– I naprawdę nic pan nie pamięta z tej rozmowy z policją? –
spytała Joanna, po czym po chwili zastanowienia
zaryzykowała: – Bo wie pan, my nie za bardzo ufamy policji
i zamierzamy same wykryć sprawcę. Dlatego chcemy
wiedzieć,
o co pytają policjanci. Może coś z tego przyda się i do naszego
śledztwa…
Jeszcze zanim skończyła mówić, Joanna wiedziała, że
postąpiła źle. Antoni miał gniewną minę.
– A co się wpychają tam, gdzie nie trzeba? – warknął. –
Lepiej by siedziały w domu i modliły się, żeby im ktoś łba nie
rozwalił! Ja jużem stary i wiem, że psychicznych na świecie
dużo. A kto raz ubił, tego ręką będzie świerzbić, żeby ubić
drugi
raz. Zapamiętają moje słowa!
– No co pan, panie Antoni… – zaczęła Joanna, ale ogrodnik
ze złością trzasnął maską samochodu, zdjął rękawice
i gniewnym gestem dał do zrozumienia swoim gościom, żeby
opuściły jego garaż.
– Przyszły mnie przesłuchiwać jak jakaś ubecja? – żachnął się
pan Antoni, odrzucając gniewnie swoje nieco wypłowiałe rude
włosy do tyłu zirytowanym, nerwowym gestem. – O co policja
pytała, to policji sprawa, niech się nie wtrącają. I niech
pamiętają, że kto szuka guza, ten go znajdzie! A żywopłot
przytnie się jutro z samego rana, tak jakżem obiecał!
– To było… zaskakujące – powiedziała Betty, kiedy już
z powrotem siedziały w samochodzie Joanny. – On zawsze
taki
nerwowy?
– No właśnie nigdy! – Joanna wyglądała na mocno
zszokowaną. – To znaczy nigdy nie był jakiś tam specjalnie
wylewny i serdeczny, raczej małomówny i mrukliwy, ale
zawsze
miły, spokojny, opanowany… Coś go musiało zirytować
niezależnie od nas.
– Więc jedyną nadzieją zostaje dzisiaj twój sejf.
Dom Joanny miał jeszcze sporo śladów po licznych ostatnimi
dniami wizytach ekipy policyjnej. Zadeptane dywany, ślady
proszku ferromagnetycznego używanego do zdjęcia odcisków
palców, bałagan w licznie porozsiewanych po domu pisarki
papierach – wszystko to robiło dość przygnębiające wrażenie.
Żadna z nich nie miała nawet śmiałości wejść do łazienki,
gdzie
znaleziono Konrada. „Będę musiała ją chyba zamurować”,
pomyślała Joanna ze smutkiem, mijając z dreszczem odrazy to
pomieszczenie. Weszła do swojej sypialni i stanęła przed
wielkim obrazem zawieszonym vis-à-vis jej łóżka. Pokryte
śniegiem domy nad rzeką nie były dziełem specjalnie znanym,
Joannie jednak przypadły do gustu i były jednym z nielicznych
obrazów, które pozostały tu po poprzednich właścicielach
domu i nie zakończyły swego żywota na strychu. Joanna
chwyciła za ramę z lewej strony, Betty z prawej. Wspólnym
wysiłkiem zdjęły dość ciężkawe malowidło ze ściany,
a następnie Joanna już bez pomocy odchyliła ładnie wycięty
fragment tapety. Pod nią, w małym wgłębieniu w ścianie
ukazał
się sejf. Dość dziwny, bo niezaopatrzony w żadne pokrętło ani
wajchę, lecz rodzaj zameczka zamykanego na kluczyk.
– Kluczyka nigdzie nie było – wyjaśniła Joanna, widząc
zdziwioną minę Betty. – I nawet go nie szukałam. Mało kto by
się domyślił, że tu jest sejf. Zwłaszcza pod obrazem i tapetą.
Poza tym i tak nie miałabym w nim czego trzymać. Pieniądze
mam w banku, a od mojej biżuterii cenniejsze są szpilki od
Louboutina, których i tak bym tu nie wepchnęła. Ustaliliśmy
więc z Konradem, że ukryjemy tu jego archiwum.
– Bo? – zaciekawiła się Betty.
– Co bo?
– Dlaczego musieliście ukrywać archiwum Konrada?
Joanna przez chwilę przyglądała się Betty z zakłopotaniem.
– Sama nie wiem – powiedziała wreszcie. –
Zaproponowałam, żeby to upchnął u mnie w biurku, w dolnej
szufladzie, ale Konrad chciał, żeby to było w jakimś
bezpiecznym miejscu. Bardzo na to nalegał. Wtedy nie
widziałam w tym nic podejrzanego. Wiesz, że jak zaczynam
pisać, to robię lekki nieporządek…
– Ha! – wyrwało się Betty, która przestała odwiedzać Joannę
w czasie, gdy ta znajdowała się w tak zwanym „twórczym
szale”, po tym jak kiedyś zastała ją nad laptopem kompletnie
oderwaną od rzeczywistości, ale za to w otoczeniu małych
latających czarnych robaczków, które wylęgły się z białych,
najwyraźniej dla kontrastu kalorycznego, larw. Te ostatnie
zalęgły się w wypożyczonych z biblioteki starych mapach,
którymi zawalony był ówczesny gabinet autorki, tworzącej
skomplikowaną intrygę toczącej się na trzech kontynentach
romantycznej sagi rodzinnej Zniewoleni miłością. Poza
latającymi insektami w gabinecie pisarki Betty naliczyła też
dwadzieścia opakowań po pizzy, kilkanaście niedojedzonych
kawałków tejże, mniej więcej tonę makulatury, dziesięć
pustych butelek wina, setkę puszek po coli, kilkadziesiąt
napoczętych torebek z kocim żarciem oraz nieco
otumanionego
sytuacją kota Joanny, któremu robaczki jakimś niepojętym
sposobem nie zakłócały świętego spokoju. Podobnie zresztą
jak
jego pani. Betty zastanowiła się wtedy, kogo wezwać
w pierwszej kolejności – ludzi od dezynsekcji czy też
sprzątaczki z zaprzyjaźnionej agencji Czyścioszki 24h, po
czym,
przypomniawszy sobie, że deadline na złożenie książki
w wydawnictwie mija za tydzień, i zauważywszy, że grzeczne
insekty nie wykazują krwiożerczych instynktów, tylko lecą
w stronę górnego oświetlenia, gdzie z miejsca kończą żywot,
wycofała się ze skażonego terenu i poprzysięgła sobie nigdy
więcej nie zakłócać tak zwanego procesu twórczego. Tydzień
później książka trafiła na biurko wydawcy, a niepomiernie
zdziwiona Joanna wygłosiła do Betty słowa: „Coś niepojętego,
jak ci poprzedni właściciele zapuścili to mieszkanie. Jak
przyszły panie z Czyścioszka, to odkryły jakieś robactwo
w żyrandolu. Taka ohyda, że aż spać potem w nocy nie
mogłam!”. Menedżerka zdusiła cisnące się jej na usta
komentarze i grzecznie przyznała Joannie rację.
– Nic, nic – powiedziała teraz. – Mówiłaś, że robisz lekki
nieporządek…
– No właśnie – kontynuowała Joanna. – I Konrad bał się, że
jak zacznę pisać i szukać jakichś materiałów, to te jego rzeczy
dostaną u mnie nóg, co sama uznałam za prawdopodobne.
Ustaliliśmy więc, że najlepiej będzie włożyć je tutaj, gdzie
nikt
nigdy nie zajrzy. Ale wiesz…
– Tak?
– Teraz myślę, że może on się bał, że ktoś będzie chciał mu
coś ukraść i po prostu chciał to ukryć – zastanawiała się
Joanna. – Ale może dorabiam do tego teorię spiskową. Wtedy
nie widziałam w tym w końcu nic podejrzanego.
– Najlepiej, żebyśmy się o tym przekonały na własne oczy –
stwierdziła Betty i zdecydowanym ruchem otworzyła sejf.
W środku zaskakująco głębokiego otworu leżało kilkanaście
pendrive’ów, kilka płyt CD i trochę papierów. Archiwum
Konrada stanęło przed nimi otworem. „Gdyby to był film
kryminalny, w tej chwili towarzyszyłaby nam jakaś
dramatyczna muzyka”, pomyślała Betty, wygarniając z sejfu
całą jego zawartość, podczas gdy Joanna zeszła na dół po
swojego laptopa. W oczekiwaniu na nią menedżerka zaczęła
przeglądać papiery. Kilka umów z wydawnictwami i
rachunków
za wykonane sesje od razu odłożyła na bok. Przez chwilę
przeglądała szkice planów zdjęciowych. Między nimi znalazła
też wydartą z magazynu „Twój Dom” stronę z rubryką
„Metamorfozy”. Jakiś zakątek jej umysłu odnotował, że patrzy
na coś znajomego. „Gdzieś musiałam już widzieć ten
korytarz”,
pomyślała, oglądając zamieszczone na stronie zdjęcie nieco
ponurego korytarza jakiegoś domu. Po sekundzie doszła
jednak
do wniosku, że pewnie tylko jej się wydaje i na dobrą sprawę
wszystkie korytarze wyglądają podobnie. Dołączyła stronę do
planów i już miała wszystko odłożyć do poprzednich
papierów,
kiedy dostrzegła na jednej z ostatnich kartek kawałek ręcznie
pisanego tekstu. Mimo woli zaczęła czytać. Tekst najwyraźniej
był kontynuacją jakiegoś wcześniejszego, bo zaczynał się
w połowie zdania: „się czegoś w końcu domyślić. Dlatego
wysyłam ten list. Cały dzień ryczy. Wiem, że nie chcesz jej
wtajemniczyć, bo nigdy tego nie zaakceptuje, a poza tym zaraz
poleci do tej starej jędzy i wszystko jej wyklepie. Ale może
wyślij jej jakiegoś sms-a, żeby nie miała cię za skończonego
łajdaka i miała jeszcze nadzieję, bo inaczej gotowa jeszcze
sobie
coś zrobić. Nie chce mi się jej zdrapywać z chodnika, jak jej
wpadnie do łba rzucić się z dachu, albo asystować przy
płukaniu jej żołądka, jak się czegoś nałyka. Lepiej dać jej
nadzieję. Wiem, że chcesz do niej wrócić po tym wszystkim,
więc na razie nie przechlapuj sobie ostatecznie w jej oczach.
Graj rozdartego, takiego, który nie wie, co zrobić, bo kocha
dwie, ma duszę w strzępach, takie tam romantyczne pierdoły.
Nie wiem swoją drogą, co ty w niej widzisz, ale nie wnikam.
Ja
zadowolę się swoją działką. I tak daleko na samym seksie
byśmy nie ujechali. A tę drugą zostaw mi. Ona uważa się za
cwaną, ale przyciśnięta do muru śpiewa jak mewa z tej jej
głupawej piosenki. Spotykam się z nią poju”. W tym miejscu
fragment się urywał. Betty przeczytała całość ponownie, po
czym bez słowa wręczyła kartkę Joannie, która właśnie
pojawiła się w pokoju.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała ze zdumieniem
pisarka, skończywszy lekturę fragmentu listu, była zdziwiona.
– Kto to pisał?!
– Licho wie – odparła Betty, która przez ten czas przejrzała
jeszcze raz wszystkie papiery, bezskutecznie szukając
początku
lub końca, a najchętniej obu, dziwacznej korespondencji.
– Chyba nie Konrad… – powiedziała Joanna, po czym
spojrzała na trzymaną przez siebie kartkę uważniej. – Nie, to
nie jego charakter pisma.
– Obawiam się, że to list do niego – westchnęła Betty. – Same
tajemnice. Choć zdaje się, że ostatnie zdanie odnosi się do
Hutniak. Nie znam innej osoby, która śpiewałaby o mewie…
– Janusz Laskowski! – oznajmiła Joanna z triumfem. –
Jedna z moich wiernych czytelniczek zaprosiła mnie kiedyś na
swój ślub i wesele, i tam DJ co pół godziny grał jego Białą
mewę, bo państwo młodzi poznali się nad morzem i ten utwór
im się dobrze kojarzył. Pod koniec nocy miałam ochotę kupić
wiatrówkę, pojechać nad Bałtyk i powystrzelać wszystkie
mewy, jakie tam zobaczę.
– Ale tu jest rodzaj żeński – zauważyła trzeźwo Betty. – „Z jej
piosenki” ma być, a nie „z jego”!
– No to Hutniak, faktycznie – zgodziła się Joanna. – Ale
właściwie co Hutniak?
– Nie mam pojęcia. – Betty wzruszyła ramionami. – Dawaj
tego laptopa! Może coś wykoncypujemy z reszty tego
badziewia…
Joanna odpaliła komputer. Ekranik wyświetlił stronę
powitalną Windowsa, a potem ukazało się ustawione jako
tapeta zdjęcie twarzy Konrada. Męska, proporcjonalna twarz,
trzydniowy zarost, zniewalający uśmiech, niebieskie oczy,
krótkie, postawione w „czuba” jasne włosy. Joannie łzy
zakręciły się oczach. Betty stanowczo odebrała jej laptop i za
pomocą kilku ruchów zmieniła tapetę na pierwsze z brzegu
zdjęcie, przez czysty przypadek trafiając na to prezentujące
posiadłość pisarki. Oddała Joannie komputer, sięgnęła po
swoją torebkę i wyjęła z niej paczkę chusteczek.
– Ten make-up nie jest jednak wodoodporny – powiedziała.
– Ogarnij się, bo znowu zaczniesz wyglądać jak szop pracz.
– Nie masz serca – jęknęła Joanna, ale grzecznie wyciągnęła
chusteczkę i otarła wilgotne oczy. Betty w tym czasie włożyła
do
portu USB pierwszego pendrive’a. Na pulpicie ukazało się
dużo
małych miniaturek zdjęć, prezentujących artystkę bluesową
Patrycję Nosalską.
– Boszzzz… Ona zawsze wygląda tak, jakby ktoś przed sesją
zbił ją kijaszkiem – westchnęła Betty. – Przypadek
nieuleczalny!
– Konrad mówił, że ona jest bardzo fajna. – Joanna trochę
się rozpogodziła. – Przyszła na sesję i od razu go przeprosiła,
że
znowu nie udało jej się schudnąć, chociaż bardzo się starała.
Konrad cyknął jej kilka fotek, po czym, żeby ją odprężyć,
przepuścił je przez Photoshopa. Kiedy zobaczyła, jak w ciągu
paru sekund znika jej kilka kilogramów, to od razu poczuła się
lepiej. I powiedziała mu, żeby potem rzezał ją na fotach aż do
kości, bo chciałaby, żeby ludzie, patrząc na jej fotki, pytali,
czy
oby ta Nosalska to nie jest jakaś chora, że taka chuda. Równa
babka, z poczuciem humoru.
Betty przejrzała na wszelki wypadek kilka fotek utytej
rockmenki, ale jako żywo nie znalazła tam żadnych podstaw
do
tego, aby ta miała mordować fotografa. Kolejny pendrive
zawierał sesję gwiazdy rocka Agaty Pożytnik.
– No tak… – powiedziała Betty, oszołomiona uwiecznionymi
tam kreacjami gwiazdy, które kolorową pstrokacizną
przywodziły na myśl okulistyczne tablice do badania
daltonizmu. – Ta to powinna raczej zarąbać siekierą swojego
stylistę…
– Ona sama się stylizuje – wyjaśniła, pomna opowieści
Konrada, Joanna. – Przytaszczyła na sesję walizkę ciuchów
i gdy zatrudniony przez gazetę stylista zaczął jej przedstawiać
swoje propozycje, to mu powiedziała, że jeszcze go nie było
na
świecie, jak ona już była gwiazdą, więc nie będzie jej teraz
pouczał, jak ma wyglądać. I ubrała się w jakieś odblaskowe
żółcie, tak że przechodząca obok studia lekko niedowidząca
sprzątaczka myślała, że się od czegoś zapaliła i oblała ją
brudną
wodą z kubła, który akurat trzymała w ręku.
– Żartujesz?!
– Nie – powiedziała Joanna. – Zobacz dalej… O widzisz, tu
jest jeszcze lepiej! Wbiła się w jakiś obcisły plastik. To jest
dramat, bo ona ciągle uważa, że ma perfekcyjną figurę i głosi
wszem i wobec, że pożycza rzeczy od swojej córki. I ta córka
zresztą się w tych wywiadach w ogóle nie starzeje. Zatrzymała
się na osiemnastce i tak już ją ma od dziewięciu lat…
– A więc nie jesteś jedyną osobą, która zatrzymała czas mimo
Wikipedii? – zauważyła kąśliwie Betty.
– Wypchaj się!
Kolejne USB zawierało równie wstrząsające fotografie leciwej
polskiej gwiazdy baletu, która z sobie tylko wiadomych
przyczyn występowała na nich w jednoczęściowym kostiumie
kąpielowym i robiła miny à la Pippi Långstrump.
– Konrad mówił, że ona jest tak pomarszczona, że podobno
przed sesją zbiera sobie skórę na twarzy i spina z tyłu głowy
żabkami do wieszania prania – wyjaśniła Joanna. – I jest
przekonana, że wtedy wygląda jak nastolatka. A jak Konrad
zasugerował, żeby założyła jakąś inną kreację, to mu
powiedziała, że póki ma nogi jak Rita Hayworth, to będzie je
pokazywała. I że w ogóle chce mieć takie zdjęcia jak ona.
Zapamiętałam to, bo Konrad nie wiedział, kim właściwie była
Rita, i myślał, że ze sklerozy tancerce coś się pomyliło i ma na
myśli Ritę Orę. Więc przeraził się, że będzie musiał jej zrobić
zdjęcia topless i w sumie musiałam mu dyskretnie wysłać
zdjęcia Hayworth smartfonem.
Także i ten pendrive, choć jego zawartość mogła przyprawić
każdego estetę o kilka bezsennych nocy, nie zawierał nic, co
mogłoby je naprowadzić na ślad mordercy. Podobnie było
z kilkoma innymi. Studyjne fotografie aktorek, prezenterek,
piosenkarek uświadomiły co prawda Joannie i Betty, jak
mocno te panie różnią się na zdjęciach od tego, co potem,
przepuszczone przez stosowne programy graficzne, tudzież
ułańską wyobraźnię osób je obsługujących, publikowane jest
w gazetach, ale nadal nie posunęło ich śledztwa ani o krok do
przodu.
– Kurczę, co my właściwie chcemy tu znaleźć – zastanowiła
się nagle Joanna, z obrzydzeniem patrząc na kolejną sesję, tym
razem znanej prezenterki telewizyjnej, która z racji tuszy
i niesympatycznego wyrazu twarzy zawsze kojarzyła jej się ze
wściekłą lochą.
– Nie wiem, to był twój pomysł – przypomniała Betty.
– Bez sensu z tymi pendrive’ami – mruknęła Joanna. –
Przypomniało mi się, że są na nich głównie sesje.
Reportażówki
i inne foty są na płytach.
– Rychło w czas ci się przypomniało! – Betty już miała
wetknąć do komputera kolejnego bzdyczka, ale powstrzymała
się i sięgnęła po płytę. W tym momencie zadzwonił jej telefon.
– Beata? – upewnił się nieco zdyszany żeński głos.
– Tak – odpowiedziała Betty. – Z kim rozmawiam?
– To ja, Sylwia z „Koktajlu”. – Głos nadal był niespokojny, tak
jakby osoba po drugiej stronie była mocno zdenerwowana
albo
wykonała właśnie jakiś spory wysiłek fizyczny. – Byłaś dzisiaj
u nas. I powiedziałaś, że gdyby coś się komuś przypomniało,
to
żeby do ciebie zadzwonić…
– Tak – potwierdziła Betty. – Zdawało mi się, że coś przede
mną ukrywacie.
– To nie tak. – Sylwia nieco zniżyła głos. – Każdy z nas ma
jakąś tam swoją teorię, ale tak naprawdę nikt nie jest niczego
pewny. Nie znaliśmy tak dobrze Konrada. Był… taki trochę
tajemniczy. Nigdy nic o sobie nie mówił, z nikim się nie
przyjaźnił. Dziś, kiedy wyszłaś, zaczęliśmy o nim rozmawiać
i nagle przypomniała mi się jedna scena sprzed paru tygodni.
Jak przed redakcją dopadła Konrada jakaś dziewczyna.
Zaczęli
się sprzeczać. Chyba miała do niego o coś pretensję…
– Wiem o tym – powiedziała Betty. – To ponoć była jego
poprzednia narzeczona, która wciąż była w nim zakochana…
– Serio? – zdziwiła się Sylwia. – Wyglądało raczej, jakby go
nienawidziła. Nieważne. Dzisiaj, jak sobie odtwarzałam tę
scenę w pamięci, nagle coś mnie olśniło! Nie wiem, czy to
może
być prawda, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna była bardzo
podobna do kogoś, kogo znam. W dniu morderstwa jechałam
do Grodziska i na światłach przy Milanówku minęłam
samochód, w którym siedziała ta osoba. To było o tyle dziwne,
że ten samochód nie…
W tym momencie w słuchawce rozległ się dziwny dźwięk, tak
jakby coś huknęło. Potem Betty usłyszała jeszcze kilka nieco
bardziej stłumionych odgłosów, po czym połączenie zostało
przerwane. Menedżerka nacisnęła klawisz połączenia
zwrotnego, ale po pierwszym sygnale od razu włączyła się
poczta głosowa. Czując rosnący niepokój, Betty przeczekała
kilka chwil, po czym znów spróbowała się połączyć. Bez
skutku.
Odwróciła się do Joanny, która miała dwa znaki zapytania
w oczach.
– To Sylwia z „Koktajlu” – wyjaśniła. – Chciała mi koniecznie
coś powiedzieć o Konradzie, ale chyba popsuł jej się telefon.
Może zaraz oddzwoni.
– Kurde, mam już dość tych zagadek! – powiedziała
stanowczo Joanna i z gniewem wepchnęła płytę do kieszeni
laptopa. Przez chwilę patrzyła na wyświetlające się ikonki, po
czym ze zdumieniem przeniosła wzrok na Betty. – O ja
pierdzielę!
Betty dopadła do laptopa. Przez chwilę też nie rozumiała, co
tam widzi. A następnie aż gwizdnęła ze zdumienia. Na
pierwszych kilku fotkach widać było Konrada, siedzącego na
łóżku. Miał rozpiętą koszulę, był tylko w slipkach. Na
kolejnych
podeszła do niego wysoka szczupła i naga brunetka. Fotki,
najwyraźniej robione z jednego miejsca, pokazywały ją od
tyłu,
tak że trudno było ją zidentyfikować. Następne ujęcia
pokazywały, jak brunetka ściąga Konradowi koszulę i oboje
zaczynają się całować. Potem brunetka usiadła okrakiem na
kolanach fotografa. Ten zaczął pieścić jej szyję i wtedy
brunetka odchyliła głowę do tyłu. To zdjęcie nie pozostawiało
żadnych wątpliwości co do jej tożsamości. To była… Klaudia
Hutniak!
Rozdział V
Paweł przez całą drogę do domu myślał, jak dobrze
sfotografować tartę z buraczkami i serem feta. Niedawno,
nieco
znudzony wykonywaniem w redakcji codziennie tych samych
czynności, dał ujście swojej manii i założył bloga kulinarnego.
Gotowanie było jego największą życiową pasją. Odprężał się
przy nim, odreagowywał stresy i gdyby mógł zrobiłby ze
swojego mieszkania jedną wielką kuchnię z łazienką.
Potrawami, które wymyślał, a następnie tworzył, żywiło się
pół
redakcji i wszyscy czekali na to, co też nowego wyjdzie spod
jego ręki. Niestety, nie wszystkie wymyślone potrawy dawały
się ładnie sfotografować i owa cholerna tarta, pochwalona
przez wszystkich, którzy mieli okazję jej skosztować, była
jedną
z nich. Jak by nie ustawiać światła i przesłony w aparacie
fotograficznym, buraki zamiast czerwone wychodziły czarne,
a efekt końcowy całości wyglądał tak, jakby na kopkę węgla
ktoś strząsnął potężną ilość łupieżu. Dążący do perfekcji
Paweł
wściekał się i wściekał, aż wreszcie z rozpaczy zjadł pół
uwiecznianego obiektu, popił dużą ilością wina i poszedł spać.
Drugą połowę dokończyli w pracy jego koledzy i koleżanki,
a teraz wracał do domu z solidnym zamiarem przygotowania
nowej tarty i robienia jej zdjęć do chwili, kiedy będzie
przypominała jedzenie, a nie plakat reklamujący Barbórkę.
Rozmyślając nad tym, czy nie pomalować buraków jakąś
farbką, żeby nie były takie ciemne, Paweł doszedł do swojego
bloku, znajdującego się w samym centrum vis-à-vis Pałacu
Kultury. Jedną ręką zaczął wstukiwać kod do domofonu,
a drugą grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy do
mieszkania
i w tym momencie uświadomił sobie, jaką głupotę popełnił
przez roztargnienie. Zabrał z rana aparat fotograficzny do
pracy, żeby pokazać zdjęcia tarty ludziom od obróbki zdjęć
i w tym celu wyjął go z torby, a potem położył na biurku.
Potem
jednak pojawiła się ta cholerna Betty, rozpoczęła się dyskusja
o morderstwie, wszyscy poszli na piwo, z którego już
oczywiście
nie opłacało się wracać do redakcji i… aparat został na biurku!
Paweł spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Nie
chciało mu się wracać do redakcji, od której dzieliło go pół
godziny spaceru, ale z drugiej strony koniecznie chciał
rozprawić się dzisiaj z tą upiorną tartą – zrobić foty, wstawić
na
bloga, mieć to już z głowy i zająć się kolejną potrawą.
Z westchnieniem wcisnął klawisz „skasuj” na domofonie
i szybkim krokiem ruszył w stronę redakcji. Dotarł do niej
nieco szybciej, niż przewidywał. Na recepcji wciąż jeszcze
siedziała niezastąpiona szefowa administracyjna wydawnictwa
Monika.
– Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach – wyjaśnił Paweł,
widząc jej pytające spojrzenie. – Zapomniałem aparatu. Mogę
poprosić o klucz od czterysta szesnaście?
– Oczywiście. – Monika otworzyła szafkę z kluczami, po
czym
ze zdziwieniem stwierdziła: – Jeszcze go nie oddaliście!
– Jak to nie? – Zdziwienie udzieliło się Pawłowi. – Wyszliśmy
po południu i chyba nikt z nas już nie wrócił…
Monika pokręciła przecząco głową.
– Sylwia była tu koło siedemnastej – powiedziała. –
Pamiętam, bo pogadałyśmy o tym, że ma potem randkę, i to
drugą, że wysłała dzieci do przyjaciółki, ale jako że nie
uprawiała seksu już trzy lata, to czuje się jak dziewica i nie
wie,
czy coś z tego wyjdzie…
– Cała Sylwia – mruknął Paweł, który codziennie słyszał takie
mniej lubi bardziej obsceniczne wypowiedzi koleżanki.
– A potem chyba jeszcze widziałam tu Wiktora –
kontynuowała Monika – ale nie jestem pewna, bo tuż
przedtem
przyszedł kurier z jakimiś ogromnymi paczkami, które mu
wypadły z rąk i się rozleciały, a w środku były balony i przez
pół
godziny je ganialiśmy po całej recepcji. I tak nie wszystkie
wyłapaliśmy…
– I Sylwia jeszcze siedzi? – spytał Paweł. – A nie laluni się
przed randką?
– Skoro nie ma klucza, to najwyraźniej tak – odpowiedziała
Małgosia. – Albo ona, albo Wiktor… Ewentualnie mogli zejść
klatką schodową, a klucz jak zawsze zostawić w drzwiach.
Kiedyś was za to zabiję…
Faktycznie, z pokojów poszczególnych redakcji,
rozlokowanych na pięciu piętrach kamienicy, można było
wyjść
na dwa sposoby. Albo zjechać windą i przedefilować przed
recepcją, albo też zejść schodami i posłużyć się wyjściem
znajdującym się w połowie głównego hallu prowadzącego do
wydawnictwa. Wątpliwie, żeby Sylwia skorzystała z tej
drugiej
możliwości. Ograniczała bowiem swoją aktywność fizyczną
do
niezbędnego minimum, a dodatkowo twierdziła, że chodzenie
po schodach powoduje u niej zawroty głowy i palpitacje serca.
Paweł wjechał windą na czwarte piętro. Dwa długie, ułożone
w literę „L”, korytarze były ciemne. Światło działało tu na
fotokomórkę i po zrobieniu przez Pawła kroku pierwszy z nich
rozbłysnął światłem jarzeniówek. Paweł przeszedł przez
pierwszą część dłuższego korytarza, potem łącznik,
stanowiący
zarazem klatkę schodową i drugą część korytarza. Pokój
dziennikarzy był ostatni po prawej stronie. Drzwi do niego
stały otworem, klucz znajdował się w zamku, ale światło było
zgaszone. „Ona się nigdy nie zmieni. Ile razy można mówić,
że
ostatnia osoba odnosi klucz? W końcu wlepią nam karę albo
ktoś coś rąbnie…”, pomyślał Paweł. Podszedł do swojego
biurka, chwycił aparat i włożył go do torby. Już miał
wychodzić, kiedy kątem oka dostrzegł na samym środku
pokoju mały czarny przedmiot. Telefon! Zdziwiony zbliżył się
do
niego,
ukucnął
i podniósł
czarnego
iPhone’a w charakterystycznym kwiatowym etui, należącego
do
Sylwii. Ekran wyświetlacza był mocno strzaskany. Zapalił się,
ale nawet nie dało się odczytać godziny. „Jakby ktoś po nim
skakał”, przemknęło Pawłowi przez głowę. Już miał wstać,
gdy
nagle dotarło do niego, co widzi przed sobą. Zza biurka Sylwii
wystawał but i kawałek nogi. „Ktoś przytachał manekina
z pokoju stylistów?”, przyszło mu na myśl. Zmarszczył brwi,
po
czym wyciągnął rękę i delikatnie dotknął kostki
domniemanego
manekina. Nie było wątpliwości – kostka należała do
człowieka. Zerwał się i zrobił dwa kroki w stronę biurka
Sylwii.
Przez chwilę analizował obraz przed oczami. Paweł słynął
z opanowania, więc nie wydał z siebie żadnego okrzyku,
nawet
wyraz twarzy specjalnie mu się nie zmienił. Spokojnie sięgnął
po słuchawkę leżącego na biurku Sylwii telefonu i wykręcił
numer na recepcję.
– Monika? – powiedział, starając się zachować jak największy
spokój. – Czy mogłabyś zadzwonić po policję i pogotowie
ratunkowe? Obawiam się, że Sylwia nie żyje. Ktoś ją
zamordował…
Rozdział VI
Klaudia Hutniak od samego rana była z siebie bardzo
zadowolona. Ledwo co się obudziła, a już udało jej się
doprowadzić do płaczu nową asystentkę, która zadzwoniła,
żeby jej przypomnieć o umówionym wywiadzie.
– Ale dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – zapytała
niewinnym głosem Klaudia, która oczywiście doskonale
wiedziała, że powinna właśnie jechać do radia, ale nie chciało
jej się wstać z łóżka.
– Przecież mówiłam ci o tym cztery razy! – jęknęła
asystentka.
– Rozważ w głębi swojego serduszka, czy posługiwanie się
kłamstwem może doprowadzić twoje życie do punktu,
w którym poczujesz się w pełni szczęśliwa – odpowiedziała
Klaudia. – Ono nie ma ci tego za złe. Przywykło, że ludzie je
wiecznie rozczarowują…
– Ale, Klodi, ja naprawdę ci o tym mówiłam! – Ton głosu
asystentki wskazywał, że właśnie wchodzi w fazę
przedzawałową. – Ostatni raz wczoraj w taksówce, kiedy
wracałyśmy ze studia!
– Zamówiłaś mu bardzo niedobrą taksówkę – przypomniało
się Klaudii. – Miała kolor czerwony, a wiesz przecież, że
według
wierzeń plemion afrykańskich czerwień to agresja i złe
uczucia.
Ono nie mogło się zespolić z taksówką i bardzo to przeżyło.
Ono podarowało ci z dobroci serca i w trosce o twój rozwój
duchowy książkę, która tak pięknie opowiada o kolorach, ale
z bólem widzi, że zlekceważyłaś tak cenne źródło wiedzy
o naszym świecie. Cóż… Jeszcze jedno rozczarowanie. A
poza
tym kierowca był ubrany na niebiesko, a wiesz, że niebieski
źle
na nie działa po tym, jak nagrywa piosenki.
Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że Klaudia tego dnia nie
nagrywała niczego, bo studio jej zdaniem miało „atmosferę
zła”
i wymagało oczyszczenia, a jedyny uznawany przez nią spec
od
takich „hocków-klocków”, biorący za godzinę swoich czarów
dwa tysiące złotych od wytwórni płytowej, wyjechał na kilka
dni do Tajlandii. W związku z tym artystka spędziła cały
dzień,
grając na smartfonie w swoją ulubioną grę Overkill Mafia,
polegającą na strzelaniu do wirtualnych gangsterów.
– Poza tym kierowca za mocno zamknął za nim drzwi,
burknął mu tylko „dzień dobry, pani” i dziwnie tam
pachniało…
– dokończyła gwiazda.
– Osobiście spryskałam ją twoimi ulubionymi perfumami! –
jęknęła znowu asystentka.
– Ono nie czuło! – Klaudia przybrała swój najbardziej jękliwy
ton, który powinien dać asystentce do wiwatu. – Wiesz, że
w nieładnym zapachu jego dusza jest jak raniony ptak, który
nie może się wydostać z klatki…
Asystentka po drugiej stronie wydała z siebie coś na
podobieństwo cichego kwilenia. Klaudia zebrała się do
ostatecznego ciosu.
– A teraz jeszcze to radio! – powiedziała. – Wiesz, jak wielu
straszliwych wrogów chce, żeby ono zniknęło z mediów.
Wszyscy rzucają mu kłody pod nogi i chcą je zranić. A ty,
fanka
i jak mu się wydawało przyjaciółka, którą dopuściło do swego
serca, by się ogrzała w jego płomieniu, zadałaś mu taki cios.
To
był jego najważniejszy wywiad w życiu, a teraz trzeba go
odwołać! Jeśli ono nie sprzeda dobrze nowej płyty, a wiesz, że
oddało jej całe swoje życie, serce, duszę, to miej świadomość,
że
będzie to tylko wynikiem tego, że zaniedbałaś swoje
obowiązki…
– Ale Klodi… – zaczęła asystentka z płaczem, ale gwiazda nie
dała jej dokończyć.
– Ono nie wie, co teraz zrobi, jego życie straciło całą radość –
powiedziała. – Nie dzwoń do niego. To chyba nie będzie miało
już sensu… – Jego dusza podpowiada mu tylko jedno wyjście
w tej strasznej chwili, kiedy zawiodła je ostatnia osoba na
planecie!
Po czym ze złośliwym uśmiechem rozłączyła się, wyłączyła
komórkę i poszła do kuchni, żeby przygotować sobie poranną
kawę.
Potem jeszcze kolejno:
– doprowadziła do furii szefa wytwórni płytowej, przesuwając
termin nagrania teledysku i zmieniając jego lokalizację („ono
nie może nagrywać w kwietniu, bo wtedy jeszcze pąki
kwiatów
w ogrodach wilanowskich są mało rozwinięte i nie będą
akompaniowały jego duszy, a poza tym, czy nie moglibyśmy
tego kręcić we wnętrzach pałacu, tylko musielibyśmy tam
koniecznie zmienić wystrój na jakiś bardziej nowoczesny, bo
ono ma teraz przecież młodzieżowy repertuar?”),
– przywiodła do myśli samobójczych swoją sprzątaczkę („czy
byłaby pani uprzejma ścierać kurze w taki sposób, żeby nie
zakłócać aury wokół płyt?”),
– wprowadziła w stan nerwowej drżączki kierownika firmy
dostarczającej jej ekologiczne menu („to chyba nie jest zbyt
wygórowane żądanie, żeby dołączyć mapkę z zaznaczeniem
miejsc, w których zbierane były składniki na potrawy, bo ono
musi poprosić bioenergoterapeutę o wysłanie tam dobrej
energii?”),
– i w związku z tym wprawiła się w rewelacyjny nastrój, tym
bardziej że wieczorem była zaproszona na bankiet z okazji
wprowadzenia na rynek nowego kremu. Zapobiegliwi PR-
owcy
z firmy zajmującej się promocją tego kosmetyku już dawno
zapłacili jej sowitą sumę, aby zgodziła się uświetnić swoją
obecnością ich imprezę, i teraz Klaudia czekała właśnie na
fryzjera, make-upistkę i stylistę, którzy mieli ją przygotować
na
dzisiejszą noc. Wizja trzech kolejnych ofiar, które doprowadzi
do drżenia rąk, sprawiła, że postanowiła uraczyć się
szampanem. Właśnie szła do szafki z alkoholami, gdy rozległ
się dźwięk domofonu. Klaudia spojrzała na wiszący
w przedpokoju zegar. Siedemnasta. Stanowczo za wcześnie na
pojawienie się kogokolwiek, z jak to nazywała, „personelu
pomocniczego”, który miał się pojawić dopiero trzy
kwadranse
później i wiedział, że jakiekolwiek rozminięcie się z tą
godziną
spowoduje wybuch gniewu gwiazdy. Nie, to na pewno ktoś
przypadkowy, któremu zaraz będzie można uświadomić, jak
ogromny uczynił błąd, zakłócając jej spokój. Klaudia
tanecznym krokiem przemierzyła ogromny salon, stanowiący
serce jej dwustumetrowego, dwupoziomowego apartamentu
znajdującego się w jednym z budynków strzeżonego VIP-
owskiego osiedla zbudowanego w samym centrum Mokotowa,
i podeszła do domofonu. Umieszczony przy nim ekranik
pokazał jej dwóch mężczyzn w średnim wieku, co gorsza
w policyjnych mundurach.
– Tak? – zapytała Klaudia, czując lekki niepokój.
– Kapitan Darski, porucznik Majewski, chcielibyśmy
zamienić z panią kilka słów – powiedział wyższy
i zdecydowanie bardziej atrakcyjny z funkcjonariuszy.
– Ale czy to takie istotne? – zapytała Klaudia. – Ono od rana
walczy z ogromną migreną, a poza tym zaraz przyjdą ludzie,
żeby je przygotować do dzisiejszej bardzo ważnej
uroczystości.
Czy ono musi teraz rozmawiać z panami?
– Jak rany, o kim ona gada? – wyszeptał Darskiemu do ucha
jego kolega. Kapitan zrobił jednak przed spotkaniem porządny
research i znał fanaberie gwiazdy.
– Obawiam się, że to konieczność – odpowiedział Klaudii.
– Ale właściwie w jakiej sprawie panowie przychodzicie? –
dociekała gwiazda.
– W sprawie śmierci Konrada Jancewicza – wyjaśnił
policjant. – Musimy pani zadać kilka pytań.
– No trudno. – Klaudia przycisnęła przycisk w domofonie
i popatrzyła, jak mężczyźni znikają w drzwiach wejściowych
do
budynku. Cholerny Konrad! Jakby nie dość narobił jej
problemów za życia, to jeszcze nawet po śmierci nie zamierzał
dać jej spokoju.
– Czy może nam pani powiedzieć, co ją łączyło z panem
Jancewiczem? – zapytał kapitan Krzysztof Darski, gdy
Klaudia
usadziła obu policjantów na skórzanej, równie drogiej, co
piekielnie niewygodnej, kanapie, a sama zajęła znajdujący się
vis-à-vis skórzany fotel.
– Ono miało z nim kilka sesji – odpowiedziała gwiazda. –
Sesyjnych i plenerowych.
– I tylko tyle? – zdziwił się kapitan. – Nie znali się państwo
bliżej?
„Niech ten Majewski przestanie się wgapiać w ten obraz”,
myślał jednocześnie, śledząc kątem oka barani wzrok swojego
kolegi, wpatrzonego w wielki poster reklamujący sesję
Hutniak
dla magazynu „Playboy”. „Jakby w życiu nie widział
kobiecych
piersi! Trzeba było wziąć ze sobą Majchrzaka. Jego podnieca
tylko Majdan”.
– Ono nie zwykło się zaprzyjaźniać z pracownikami – odparła
wyniośle Klaudia pewnym siebie tonem.
– Czyżby? – Kapitan uniósł nieco brwi.
Klaudia poczuła piknięcie niepokoju w sercu. Czyżby
wiedział? Nie, to niemożliwe! Przecież starannie pilnowała,
aby
jej spotkania z Konradem odbywały się w jak największym
kamuflażu. Przebierała się, zakładała perukę, opuszczała
osiedle w samochodzie z zaciemnionymi szybami, w dodatku
nie swoim, a wypożyczonym i to nie przez nią. Widywali się
w hotelach, które sama wybierała, poza stolicą, z dala od
paparazzich i ewentualnych znajomych. Nie. Tajemnicę ich
randek Konrad na pewno zabrał ze sobą w zaświaty.
– Ono powinno pana wyprosić za takie insynuacje –
oznajmiła, starając się zrobić jak najbardziej nadąsaną minę,
po czym teatralnym gestem złapała się za głowę. – Och, och…
Ono czuje, jak wraca migrena. Jeśli nie będzie mogło wziąć
udziału w dzisiejszej gali, rozpacz i rozczarowanie jego fanów
spadną na pana sumienie.
– Jakoś to wytrzymam – powiedział spokojnie Darski. – Tym
bardziej że rozmija się pani z prawdą.
Klaudia szybko złapała oddech, ale kapitan nie dopuścił jej do
głosu.
– Jesteśmy w posiadaniu filmu, na którym widać, że pani… –
Zastanowił się nad odpowiednim słowem, ale dżentelmeńskie
wychowanie, jakie odebrał od swojej mamy, nie pozwoliło mu
dokończyć, tak jak początkowo zamierzał. – …kontakty
z zamordowanym dalece wykroczyły poza zawodowe.
Klaudia poczuła, że za chwilę faktycznie dostanie migreny.
– Filmu? – jęknęła.
– Tak, filmu – potwierdził Darski. – I dlatego jeszcze raz
zapytam, czy nadal upiera się pani, że nie łączyło ją nic
z denatem?
Klaudia zachowała milczenie, zastanawiając się w panice, jak
wybrnąć z sytuacji.
– Tak – odezwał się kapitan. – To dobrze, że pani milczy.
Choć może trzeba się było zastanowić nad odpowiedzią nieco
wcześniej. A teraz niech pani dobrze pomyśli, zanim odpowie
na kolejne pytanie. Co robiła pani trzy dni temu około godziny
osiemnastej?
Klaudia nic nie odpowiedziała, tylko przycisnęła rękę do
serca.
– Milczy pani – podsumował kapitan. – To ja pani powiem,
gdzie pani była. W posiadłości pani Joanny Szmidt. Pojechała
tam pani po kompromitujące ją materiały. Gdy pan Jancewicz
odmówił ich wydania, zabiła go pani. Świadkowie
potwierdzają, że widzieli pani samochód w tamtej okolicy
w czasie, który pokrywa się z godziną zgonu pana Jancewicza.
A kilkanaście minut temu nasza ekipa odkryła w pani garażu
siekierę ze śladami krwi należącej do zmarłego. W tej sytuacji
nie pozostaje mi nic innego…
Kapitan Darski kopnął swojego nadal zapatrzonego w poster
kolegę najwyraźniej próbującego zapamiętać każdy jego detal
i obaj powstali. Klaudia mimowolnie poszła w ich ślady.
– Klaudio Elżbieto Hutniak, poproszę, aby udała się pani
z nami na komisariat i złożyła stosowne wyjaśnienia.
W przeciwnym razie mam nakaz zatrzymania pani
w charakterze podejrzanej o zabójstwo pana Konrada
Jancewicza – powiedział stanowczo kapitan. – Uprzedzam też
panią, że wszystko, co pani od tej pory powie, może być użyte
przeciw pani. Ma pani prawo do skontaktowania się ze swoim
adwokatem, a jeśli go pani nie ma, zostanie on pani
przydzielony z urzędu. A teraz pozwoli pani z na…
Klaudia osunęła się na dywan.
– Chyba trzeba będzie zredagować nekrolog – mruknął
Darski, po czym ze zrezygnowaną miną wyciągnął telefon
i zadzwonił po ekipę medyczną.
Rozdział VII
Rankiem następnego dnia po przesłuchaniu i zatrzymaniu
w areszcie Klaudii Hutniak, co zrobiono zresztą na tyle
dyskretnie, że wiadomość o tym nie przeciekła do mediów, na
warszawskim cmentarzu na Wólce Węglowej miał się odbyć
pogrzeb Konrada. Joanna, która podejrzewała, że na jednego
żałobnika przypadnie tam trzech paparazzich, początkowo nie
chciała wziąć w nim udziału. Bała się, że się rozklei, a
następnie
przez kilka tygodni będzie oglądała swoje zapłakane zdjęcia
we
wszystkich możliwych brukowcach. Potem jednak
przypomniało jej się zdanie, które w jednym z kryminałów
Agathy Christie wypowiedział detektyw Poirot, a mianowicie,
że morderca z reguły bierze udział w pogrzebie swojej ofiary.
– Plan jest taki, że ja zajmę się skupianiem uwagi na sobie –
powiedziała Joanna – a ty przez ten czas zrobisz jak najwięcej
zdjęć ludziom dokoła.
– I wyjdę na hienę?! – próbowała zaprotestować Betty. –
Wszyscy będą się modlić i płakać, a ja mam latać jak głupia
z aparatem fotograficznym?! Chyba zwariowałaś!
– Daj spokój, tam będzie mnóstwo paparazzich. Wtopisz się
dyskretnie w tło – poinstruowała ją Joanna, zastanawiając się
jednocześnie, co włożyć na pogrzeb, żeby nie dodać sobie lat.
Czarny strasznie ją postarzał. Dokładnie pamiętała, że gdy
kiedyś wpadło jej do głowy pójść na wywiad do telewizji
w małej czarnej, to prezentowała się, wypisz-wymaluj, jak
emerytowana nauczycielka matematyki z liceum w czasach
PRL-u. Może coś białego?
– Wtopię się w tło składające się z hien – mruknęła Betty. –
I niby kogo ty chcesz mieć na tych zdjęciach?
– Wszystkich – odparła Joanna, rezygnując w duchu z bieli,
która na zdjęciach zawsze mocno ją pogrubiała, i przerzucając
się na granat. – Później je sobie obejrzymy. Może ktoś będzie
wyglądał podejrzanie…
– Genialny pomysł! – powiedziała ironicznie Betty. –
Jakbyśmy nie miały dość odkryć fotograficznych!
– Ale sama przyznasz, że wydawało się, że to był strzał
w dziesiątkę!
– Owszem, wydawało się… – odpowiedziała z rezygnacją
Betty.
Poprzedniego dnia, po odkryciu mocno zahaczających
o pornografię zdjęć Klaudii i Konrada, obie spędziły
kilkadziesiąt minut na potężnej kłótni. Betty była za tym, żeby
natychmiast zadzwonić na policję i poinformować
o sensacyjnym odkryciu. Joanna z kolei twierdziła, że
powinny
same doprowadzić śledztwo do końca i w tym celu pojechać
do
Hutniak, pokazać jej fotografie i zażądać wyjaśnień, a dopiero
potem rozstrzygnąć, czy dalej rozwiązywać zagadkę
samodzielnie, czy też przekazać swoje wiadomości policji.
W końcu Betty, u której strach przed oskarżeniem o zatajanie
dowodów zbrodni i wizja odsiadki w związku z tym kilku lat
w zatęchłej celi w towarzystwie kobiet o ksywkach „krwawa
Krycha” i „zabójcza Fela”, zdecydowanie wygrały
z pobłażliwością
wobec
dziwacznych
pomysłów
chlebodawczyni, postawiła na swoim. Kapitan Darski, do
którego zadzwoniły, zresztą na prywatny numer, który ten dał
Joannie, przyjął ich zwierzenia z ogromnym entuzjazmem.
W ciągu kilkunastu minut w Milanówku pojawili się
funkcjonariusze, którzy zabrali materiały wyciągnięte z sejfu
pisarki, a sam Darski oddzwonił późnym wieczorem i zdał obu
paniom relację z przebiegu zdarzeń, które miały miejsce tego
dnia.
– On jest dziwny, ten cały Darski – stwierdziła Betty po tym,
jak już skończyły rozmowę z kapitanem. – Nie znam co
prawda
regulaminu policyjnego, ale takie rozmowy to chyba nie są
jednak normalne… Z reguły policjanci sami z siebie nie
mówią
nic nikomu, a nawet jak ich o coś pytasz, to udają
autystycznych. A ten tu uskutecznia sobie pogawędki, i to
z osobami, które są w kręgu podejrzanych.
– W jakim znowu kręgu? – zdziwiła się Joanna. – Przecież
sama słyszałaś. Ta Hutniak tu przyjechała, znaleźli u niej
siekierę, mają motyw…
– No właśnie. – Betty próbowała pozbierać myśli. – Jakoś to
wszystko za łatwo się ułożyło. Po co zabierała ze sobą
siekierę?
– Bo się bała, że zostały na niej jakieś ślady – odpowiedziała
Joanna pomna tego, co usłyszały od kapitana.
– I trzymała ją u siebie przez trzy dni, zamiast się jej pozbyć?
– nie dawała za wygraną Betty. – Przecież to nie ma sensu…
– Dlaczego? – Joanna jeszcze raz w duchu powtórzyła sobie
to, co mówił Darski. – To jest logiczne. Konrad ją
szantażował,
więc przyjechała do Milanówka, żeby się z nim jakoś dogadać.
Zostawiła samochód parę przecznic dalej, w ciemnym zaułku,
gdzie jak myślała, nikt go nie zauważy, i na piechotę doszła do
mojego domu. Konrad ją wpuścił. Wiemy, że ją szantażował.
Zaczęli rozmawiać, ale się nie dogadali. Hutniak poczuła się
zagrożona. Zdenerwowała się, wyszła, żeby się uspokoić,
i wtedy przepłoszyła tego twojego Benia. Zauważyła siekierę,
chwyciła ją, wróciła do domu i zabiła Konrada. Zaczęła
szukać
zdjęć, znalazła je w torbie Konrada na karcie, wykasowała ją
i była pewna, że nikt się o niczym nie dowie. Zabrała siekierę,
bo nie była pewna, czy nie zostawiła na niej odcisków palców.
A potem dobrze ukryła ją w swoim garażu. Darski mówił, że
nigdy by tej siekiery nie znaleźli, gdyby jeden z policjantów
nie
potknął się, nie walnął z całej siły w ścianę i nie odkrył, że tam
jest schowek. To całkiem tak jak z moim sejfem! I w sumie nie
dziwię się tej Hutniak. Też bym wolała, żeby jedyny dowód
zbrodni był ukryty w dobrze zakamuflowanym miejscu, a nie
leżał gdzieś i był wiecznym zagrożeniem.
– A dla mnie z jednej strony to wszystko zbyt pięknie się
układa – Betty z zakłopotaniem popatrzyła na
rozentuzjazmowaną Joannę – a z drugiej nie trzyma się
kupy…
– To znaczy?
– Jakoś nie mogę sobie tego poukładać logicznie w głowie –
powiedziała Betty. – Bo niby kiedy widział ją ten Benio?
I jakim sposobem zamknęła za sobą drzwi? I kim jest autorka
listu do Konrada? Tego, który znalazłyśmy w jego papierach?
– Benio widział ją wtedy, gdy wyszła po rozmowie
z Konradem, zanim go zabiła.
– Ale mówił przecież, że postać, którą widział, nie weszła do
domu… – przypomniała Betty.
– A potem uciekł, więc do końca nie wiem, czy weszła, czy
nie
– wyjaśniła Joanna. – Co do klucza, to faktycznie dziwna
sprawa. A autorka listu musiała być wspólniczką Konrada…
Pewnie wcześniej czy później policja wpadnie na jej ślad.
Nie minęła godzina od rozmowy z kapitanem, kiedy doszła do
nich makabryczna wieść o próbie zbrodni dokonanej w
redakcji
„Koktajlu”. Sylwia, którą ktoś kilka razy uderzył mocno
słuchawką od telefonu w głowę i zostawił, aby się
wykrwawiła,
przeżyła tylko cudem. Gdyby nie powrót Pawła do pracy,
prawdopodobnie już leżałaby w kostnicy. Pogotowie szybko
przetransportowało ją do szpitala, gdzie przeszła
skomplikowaną operację. Teraz leżała na oddziale intensywnej
terapii w śpiączce. W tej sytuacji policja z honorami
wypuściła
Klaudię Hutniak, mającą żelazne alibi na czas popełnienia tej
zbrodni, i zaczęła pracę od początku.
– Mówiłam ci, że z tą Hutniak to grubymi nićmi szyte –
przypomniała Betty. – Ona owszem jest mocno walnięta, ale
nie na tyle, żeby kogoś zamordować.
– A ta cała Sylwia? – spytała Joanna. – Myślisz, że została
napadnięta, kiedy do ciebie dzwoniła?
– Na to wychodzi – odpowiedziała Betty. – Aż mi ciarki
przechodzą po plecach, kiedy pomyślę, że słyszałam
potencjalne odgłosy morderstwa.
– Trzaski słyszałaś, a nie odgłosy morderstwa, już nie
dramatyzuj – mruknęła Joanna. – Ciekawe, co chciała ci
powiedzieć…
– Zaczęła mówić o dziewczynie Konrada i o tym, że
wydawała
jej się do kogoś podobna – przypomniała Betty. – Chciała
powiedzieć do kogo, ale w tym momencie przerwano
połączenie.
– Morderca albo miał sporo szczęścia, że zdążył ją zaprawić
w globus, zanim ci powiedziała, albo musiał ją mieć stale na
oku – zamyśliła się Joanna. – Ale to wskazywałoby na kogoś,
kto był wtedy w redakcji. A tam przecież nie wchodzi się ot
tak,
prosto z ulicy…
– Poczekaj, zaraz się dowiemy. – Betty połączyła się
z Wiktorem.
Po kilkunastu minutach rozmowy, która z jej strony składała
się tylko z mruknięć w stylu „aha”, „yhm” i „jasne”, odłożyła
słuchawkę z zagadkowym wyrazem twarzy. Joanna popatrzyła
na nią z niecierpliwością wypisaną na twarzy.
– Nasz morderca ma wyjątkowego farta – stwierdziła Betty. –
Trzy dni wcześniej w wydawnictwie wysiadł monitoring i
mieli
go naprawić dopiero w przyszłym tygodniu. Nie ma żadnych
zapisów, kompletnie nic. A do tego, na domiar złego, okazało
się, że przez kilka godzin nie było tam dzisiaj jednej fazy
prądu.
Akurat tej, która odpowiada za drzwi wejściowe do
wydawnictwa i boczne na klatkę schodową. Panie z recepcji
zorientowały się, że to wszystko chodzi jak chce, dopiero po
kilkudziesięciu minutach. Mogli tam wejść Ali Baba
i czterdziestu rozbójników, wynieść pół wyposażenia i pies
z kulawą nogą by tego nie zauważył, no chyba że akurat
wgapiałby się w korytarz prowadzący od drzwi wejściowych
do
recepcji.
– Żartujesz?
– Niestety nie – odpowiedziała ponuro Betty. – A co gorsza,
Sylwia działała jak kanał informacyjny i odkąd tylko wyszłam
z redakcji, zaczęła się głośno chwalić, że coś wie na temat
morderstwa i musi sprawdzić tylko jeden szczegół.
Powiedziała
to każdemu, kogo spotkała, łącznie z panią sprzątaczką!
– Kretynka!
– A ponieważ temat morderstwa to ostatnio w „Koktajlu”
numer jeden, więc wszyscy byli ciekawi, co też ona wie, sporo
o tym rozmawiali i w sumie szybko zaczęło się roznosić po
mieście, że Sylwia zna tożsamość mordercy – mówiła dalej
Betty. – A jakby tego było mało, to każdy w redakcji wiedział
też, że Sylwia będzie tam siedzieć wieczorem, bo do końca
dnia
musi dokończyć tekst, z którym się spóźniała już od kilku dni.
– Czyli wystawiła się mordercy jak na widelcu –
podsumowała Joanna.
– Coś w tym stylu – powiedziała Betty.
– Cud, że przeżyła!
Betty zaczęła się śmiać. Joanna znów spojrzała na nią
pytająco.
– Wiktor mówi, że wszyscy w redakcji od dawna
podejrzewali, że ona ma zakuty łeb – wyjaśniła. – Więc
morderca musi być spoza ich grona, skoro o tym nie
wiedział…
Joanna poparzyła na swoją menedżerkę z politowaniem.
– Bardzo dużo tu zbiegów okoliczności – westchnęła. –
Naprawdę nie zazdroszczę temu całemu Darskiemu
prowadzenia śledztwa.
Rozdział VIII
W kościele na Wólce przed trumną z napisem „Śp. Konrad
Jancewicz ur. 20 lipca 1987 r. zm. 27 marca 2014 r.”
zgromadziło się kilkadziesiąt osób. W pierwszym rzędzie na
ławeczce siedziała zapłakana drobna siwa pani. Joanna
domyśliła się, że to mama Konrada, ale nie miała odwagi do
niej podejść. „Może potem, po pogrzebie…”, pomyślała. Po
kilku minutach obok siwej pani usiadła bardzo do niej
podobna, ale sprawiająca wrażenie mniej załamanej, nieco
młodsza kobieta. Joanna oceniła, że musi to być jakaś bliska
krewna albo wnosząc ze wspólnych rysów twarzy, nawet
siostra
mamy Konrada. Poza nimi pojawiła się dwójka dziennikarzy
„Koktajlu”, Magda i Paweł, i kilkanaście osób
reprezentujących
inne redakcje, z którymi współpracował jej kochanek. Trzech
dobrze zbudowanych mężczyzn przyniosło wieniec ze wstęgą
z napisem: „Niezastąpionemu – koledzy z sekcji tai-chi.
Trenuj
chłopie tam na górze!”. Kilku osób Joanna nijak nie mogła
przypisać do żadnej grupy zawodowej, uznała więc, że są
tajniakami i podobnie jak Betty mieli zadanie obserwować, kto
bierze udział w pogrzebie. Joanna wybrała miejsce w połowie
niezbyt imponującej wielkością kościelnej salki i jeszcze raz
dokładnie się rozejrzała. Żadna z obecnych tutaj kobiet, poza
kilkoma dziennikarkami, wiekowo nie pasowała na
dziewczynę
Konrada. Nagle pisarka ze zdziwieniem odnotowała, że tuż
przy bocznej nawie stoją dwie znajome jej osoby. Antoni
Wyprych
w czarnym
garniturze
i z przylizanymi
siwiejącorudymi włosami w ogóle nie przypominał niechlujnie
z reguły prezentującego się faceta zajmującego się jej
ogródkiem. Stojąca obok niego zwalista postać ubrana
w dziwaczną powłóczystą czarną szatę okazała się z kolei
Aliną
Ptasznik. W małej salce potężna gospodyni pisarki wyglądała
na jeszcze potężniejszą niż zazwyczaj. „To miłe, że
przyszli…”,
pomyślała Joanna. Kątem oka dostrzegła jeszcze stojącą tuż
przy wejściu do kościoła Betty, z wyjątkową dyskrecją
uwieczniająca wszystkich na sali za pomocą małego, prawie
niewidocznego aparatu fotograficznego.
Rozległ się dźwięk dzwonków oznajmiający, że za chwilę
rozpocznie się msza, kiedy przymknięte już drzwi do kościoła
skrzypnęły i w poświacie wpadających przez nie promieni
słonecznych do sali weszła szczuplutka, wysoka, długowłosa
blondynka. Była na szpilkach, miała na sobie czarny kostium,
doskonale podkreślający jej idealną, godną modelki figurę,
oraz twarz skrytą za ogromnymi czarnymi okularami.
Zamknęła drzwi, zrobiła kilka kroków, zdjęła okulary
i odgarnęła spadającą jej na twarz grzywkę. „Jaka ona jest
piękna!”, skonstatowała w duchu Joanna. Z nieco
egzotycznymi rysami twarzy, ładnie podkreślonymi kośćmi
policzkowymi, dużymi, aczkolwiek teraz wyraźnie
zapuchniętymi, zapewne od płaczu, oczami dziewczyna
z pewnością zwróciłaby uwagę każdego fotografa szukającego
fotomodelki. Wszyscy w kościele skierowali twarze w stronę
nowo przybyłej, a mama Konrada zerwała się z ławki i ruszyła
w jej stronę z okrzykiem: „Agniesiu! Co oni z nim zrobili!”,
po
czym z histerycznym szlochem padła jej w objęcia. Widać
było,
że dziewczyna przez chwilę walczy, żeby też się nie rozpłakać.
Udało jej się jednak zachować zimną krew. Pogładziła mamę
Konrada po głowie, wzięła ją pod rękę i odprowadziła na
miejsce. Sama usiadła tuż przy niej. Widać było, że obecność
dziewczyny wpłynęła na mamę Konrada kojąco. Na tyle że
przetrwała mszę bez wybuchu. Kiedy jednak trumnę
opuszczano do grobu, dostała ataku histerycznego płaczu
i towarzysząca jej krewniaczka musiała ją odprowadzić na
oddaloną nieco od miejsca pogrzebu ławeczkę. Tam też
zaczęto
jej składać kondolencje. Joanna, która przez całą mszę
rozważała, czy powinna podejść do nieszczęsnej kobiety,
w końcu zdecydowała, że jest jej to winna.
– Bardzo mi przykro… – zaczęła, próbując wziąć rękę mamy
Konrada w swoje dłonie.
Starsza pani spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem i widać
było, że już miała na końcu języka słowa podziękowania,
kiedy
nagle skojarzyła, kim jest stojąca przed nią kobieta. Na jej
twarzy pojawił się wyraz gniewu. Wyrwała swoją dłoń z
uścisku
Joanny.
– Co pani tutaj robi?! – spytała, z każdym słowem podnosząc
coraz bardziej głos.
– Chciałam złożyć pani kondo… – zaczęła Joanna, ale starsza
pani nie pozwoliła jej dokończyć.
– To przez panią mój chłopiec nie żyje! – Głos mamy
Konrada przeszedł bez mała w krzyk. – Gdyby nie pani, byłby
z nami, żywy, szczęśliwy! Morderczyni!!!
Joanna poczuła, że zamienia się w kamień. Nie przewidziała
takiej reakcji i teraz nie wiedziała, jak zareagować. Zaczęła
szukać wzrokiem Betty, ale ta stała daleko wśród paparazzich.
„Paparazzi!”, pomyślała w panice Joanna. „Jutro będzie z tej
sceny prawdziwy skandal!”
– Proszę pozwolić mi wyjaśnić… – zaczęła.
– Nic nie będziesz mi, dziwko, wyjaśniać!!! – Mama Konrada
sprawia takie wrażenie, jakby zbierała ostatnie siły po to, aby
uderzyć Joannę. – Uwiodłaś go, a potem, jak ci się znudził,
zamordowałaś!!! Masz krew na rękach!!! Krew niewinnego
chłopca!!!
Starszą panią powoli zaczęła ogarniać furia. Na szczęście jej
krewniaczka postanowiła zainterweniować. Podeszła do mamy
Konrada i zaczęła ją uspokajać. Jednocześnie dała spojrzeniem
znak Agnieszce, aby zabrała Joannę sprzed oczu starszej pani.
Dziewczyna żachnęła się gniewnie, ale wykonała nieme
polecenie.
– Dziękuję – powiedziała Joanna z wdzięcznością, kiedy obie
znalazły się już poza zasięgiem wzroku mamy Konrada. – Nie
wiem, jak by się to skończyło…
– Nie ma za co dziękować – odparła dziewczyna
z nieskrywaną złością. – Pani Aurelia jest wybuchowa.
Mogłaby
pani coś zrobić. Choć nie wiem, czy nie miałaby racji…
– Słucham? – zdziwiła się Joanna.
– Nie wiadomo, po co pani przyszła tu, gdzie nikt pani nie
chce widzieć – wyjaśniła dziewczyna, patrząc na Joannę
z widoczną pogardą. – Więc nie ma się czemu dziwić.
– Nie sądzisz, że jesteś trochę bezczelna, mówiąc mi takie
rzeczy? – spytała zirytowana pisarka.
– Myślę, że jest wiele gorszych rzeczy, które chciałabym pani
powiedzieć. Na przykład to, że jest pani starą, rozwydrzoną
lampucerą i że dla chwilowego kaprysu uwiodła pani
mężczyznę, z którym zamierzałam sobie ułożyć resztę życia.
A teraz przez panią wszystko przestało mieć dla mnie sens.
W tym momencie dołączyła do nich Betty. Przez chwilę
oceniała sytuację.
– Powiedziałaś jej prawdę? – zapytała w końcu.
– Prawdę? – zdziwiła się dziewczyna, obrzucając Betty
zdziwionym spojrzeniem. Ta popatrzyła na nią z konsternacją.
„Skąd ja ją znam?”, pomyślała. „Na pewno już się kiedyś
spotkałyśmy. Tylko gdzie?!”
W tym czasie Joanna walczyła wciąż ze złością. Najchętniej
uderzyłaby dziewczynę w twarz, odwróciła się na pięcie
i odeszła. Betty, która kiedyś nauczyła się stopniować
zdenerwowanie swojej pracodawczyni w skali, nieelegancko
mówiąc, „wkurwów” i teraz po wyrazie twarzy oceniła ją
w dziesięciopunktowej skali na „wkurw oscylujący wokół
liczby
maksymalnej”, wiedziała, że na razie nie ma co liczyć na jej
logiczne zachowanie.
– Joanna nic nie wiedziała o tym, że Konrad kogoś ma –
wyjaśniła. – Podawał się za kawalera. Poza tym ją też zdradzał
na boku z innymi. Więc nie masz co tu z siebie robić jedynej
pokrzywdzonej niewinności. Obie jechałyście na tym samym
wózku…
Dziewczyna popatrzyła na Betty zaskoczonym wzrokiem, po
czym przeniosła spojrzenie na Joannę. Ta wzruszyła
ramionami.
– Odkryłyśmy, że w czasie gdy mieszkał u Joanny, miał
romans jeszcze co najmniej z dwiema innymi kobietami –
mówiła dalej Betty. – Swoją drogą, miał chłopak kondycję
buhaja rozpłodowego, biorąc pod uwagę, że Joanna nie
znalazła przez ten czas ani jednej wolnej chwili na napisanie
choćby linijki tekstu swojej nowej książki.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Usiadła na pobliskiej
ławeczce stojącej przy jednym z grobów i ukryła twarz
w dłoniach. Betty zwalczyła chęć pocieszającego pogłaskania
jej
po plecach, bo wciąż gniewny wzrok Joanny wskazywał na to,
że pracodawczyni raczej miałaby jej to za złe. Po długiej
chwili
dziewczyna jakby się ocknęła. Odsłoniła twarz, na której –
zaskakująco! – nie malowały się już żal i rozpacz, ale złość
i zaciętość.
– Jeśli to prawda, co pani mówi – zaczęła – to już sama nie
wiem, co o tym myśleć. To wszystko kompletnie nie ma
żadnego sensu!
– Ale co? – zdziwiła się Betty.
– To wszystko, co wiem – powiedziała Agnieszka. – To
wszystko, czego dowiedziałam się od Konrada.
– Kiedy? – włączyła się Joanna, nadal patrząc na dziewczynę
z nieskrywaną niechęcią.
– Na dzień przed jego śmiercią – odparła Agnieszka. –
Wtedy, kiedy mi powiedział, że chce do mnie wrócić…
Joanna uniosła brwi. Betty gwizdnęła, kręcąc głową ze
zdumienia, po czym powiedziała stanowczym tonem:
– Kawa? Wino? Stanowczo musimy poważnie porozmawiać!
Rozdział IX
– To teraz jesteśmy głupie już wszystkie trzy! – stwierdziła
Joanna po trzech godzinach, które spędziły razem z Agnieszką
i Betty w spokojnej kafejce Same Fusy na warszawskiej
Starówce. Przez ten czas Joanna zdążyła nakreślić nowej
znajomej kulisy swojego romansu z Konradem. Agnieszka zaś
opowiedziała im swoją historię, wprawiając nią zresztą obie
swoje słuchaczki w osłupienie.
Konrada poznała na pierwszym roku studiów w Łodzi. Mieli
wspólnych znajomych i kiedyś jeden z nich zaprosił ich oboje
na swoje urodziny. Całe towarzystwo, jak to w tym wieku
bywa,
na wyścigi zaczęło nadużywać trunków wyskokowych
i w mgnieniu oka się spiło. Z dwoma wyjątkami – jej, bo
akurat
miała fazę na jogę i prowadzenie zdrowego trybu życia,
i Konrada, który kończył kurację antybiotykową po ciężkiej
anginie. Ponieważ większość balangowiczów już po
kilkudziesięciu minutach zaczęła pijackie wygibasy przy
hitach
disco polo, których teksty, jak się okazało, wszyscy znali na
pamięć (choć bez „procentów” we krwi każdy przyznawał się
do
słuchania jedynie Iron Maiden, Nicka Cave’a albo
w najgorszym przypadku Heya), zmieszanych z repertuarem
dziecięcej grupy Fasolki, a mniejszość podpalała trawkę na
balkonie albo uprawiała szybki seks w ubikacji, Agnieszka
i Konrad zamknęli się w mikroskopijnej sypialence
gospodarza
imprezy i przegadali kilka godzin. Jak się okazało, wiele ich
łączyło. Podobne poczucie humoru, miłość do podróży, ba,
nawet to, że oboje wychowywali się w rozbitych rodzinach.
Ojciec Konrada opuścił jego mamę, wykładającą na łódzkim
uniwerku historię sztuki, gdy ten był jeszcze niemowlakiem.
Agnieszka zaś nie tylko nie widziała nigdy swojego ojca, ale
nawet nie wiedziała, kim był. Jej matka nigdy nie chciała
rozmawiać na ten temat, a we wszystkich dokumentach
w rubryce „ojciec” dziewczyna musiała zawsze wpisywać
„nieznany”.
Po tym pierwszym spotkaniu, zakończonym niewinnym
pocałunkiem, zaczęły się sms-y, maile, pierwsze randki i ani
się
oboje obejrzeli, a byli już parą. Przez ponad rok trwała
sielanka, a potem Konrad postanowił porzucić zgłębianie
tajników informatyki i Łódź i przenieść się na warszawskie
ASP. Przez kilka miesięcy oboje kosztowali goryczy związku
na
odległość, po czym Agnieszka poszła w ślady ukochanego.
Bez
specjalnego żalu rozstała się z łódzkim uniwerkiem, gdzie
przez
dwa lata z hakiem przekonywała się, że filologia polska jest
najnudniejszym kierunkiem studiów, jaki można wybrać,
i złożyła papiery na Wydziale Architektury Politechniki
Warszawskiej. Zamieszkali z Konradem w wynajętej
malutkiej,
zaledwie osiemnastometrowej kawalerce znajdującej się
w starej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, której rozmiary
najlepiej oddawało zdumione zdanie, jakie kiedyś wygłosił na
widok ich domostwa jeden z kolegów fotografa: „Okej,
zobaczyłem już przedpokój, a gdzie RESZTA?!”. Wtedy nie
przeszkadzało im jednak, że gotują w kuchni, która
jednocześnie jest sypialnią, i mogą zapomnieć o uprawianiu
seksu pod prysznicem, bo grozi to obtłuczeniem wszystkich
możliwych części ciała. Byli szczęśliwi i wszędzie widzieli
tylko
same pozytywy. Małe mieszkanie? Mniej sprzątania! Aneks
kuchenny wyposażony w kuchenkę z jednym palnikiem? Co
tam! Wiadomo przecież, że nie powinno się jeść i pić niczego
ciepłego jednocześnie, bo się od tego tyje! Brak nawet
symbolicznego balkoniku? Zawsze można posiedzieć na
parapecie z nogami przewieszonymi przez framugę
i pokontemplować piękny widok na plac Trzech Krzyży!
A ciasnota w łazience? To dopiero atut. W jakim innym
mieszkaniu można byłoby jednocześnie załatwiać potrzeby
fizjologiczne i myć głowę?! Proszę – same plusy! Po roku,
kiedy
plusy zaczęły z wolna zamieniać się w minusy, a zdanie „jak
podniecająco pachniesz, kiedy jesteś taki spocony” w „weź
natychmiast prysznic, bo znowu trzeba będzie wietrzyć całą
noc”, Konrad zaczął łapać pierwsze fuchy jako fotograf. Po
kilku tygodniach od pierwszej zleconej mu roboty, oznajmił
Agnieszce, że mogą poszukać nowego, większego lokum.
Dziewczyna zdziwiła się, ale posłusznie otworzyła laptopa
i zaczęła przeglądać ogłoszenia. Kiedy jej ukochany zobaczył,
że
bierze pod uwagę tylko najtańsze mieszkania, grzecznie wyjął
jej komputer z rąk i ku jej niekłamanemu zdumieniu w rubryce
„maksymalna cena wynajmu” wpisał sumę, która do tej pory
musiała im wystarczyć na wszystkie miesięczne wydatki.
– Oczywiście, zapytałam go, czy faktycznie uważa, że tych
kilka zleceń, które otrzymał, pozwoli nam na tak duże i to
stałe
wydatki – opowiadała Agnieszka. – Odparł, że mam się nie
przejmować. Trochę się posprzeczaliśmy, bo sprawił, że
poczułam się jakoś tak niekomfortowo. Niby wiem, że to facet
powinien utrzymywać dom, ale do tej pory wszystkie wydatki
dzieliliśmy sprawiedliwie i ten model wydawał mi się ideałem.
A tu nagle z dnia na dzień Konrad zaczął grać pana i władcę.
Przełknęłam to, ale zapaliło mi się w głowie jakieś czerwone
światełko. Był taki pewny siebie, za pewny jak na to, że tak na
dobrą sprawę nic jeszcze nie udało mu się osiągnąć
w środowisku, w którym jest przecież wyjątkowo duża
konkurencja i w którym rządzą układy i znajomości.
Po wybraniu nowoczesnego, ładnego apartamentu na Powiślu
i podpisaniu stosownych papierów z agencją, która go
wynajmowała, Konrad zaczął rzadziej bywać w domu. Zwalił
Agnieszce na głowę i przeprowadzkę, i urządzenie ich nowego
wspólnego gniazdka. Wychodził z rana, wracał późnym
wieczorem, z reguły brał tylko prysznic i momentalnie
zasypiał.
I choć kilka razy zdarzyło mu się przynieść kwiaty czy drobne
prezenty, to i tak po kilku tygodniach dziewczynę zaczął
trafiać
szlag.
– Jakbym chciała mieć faceta na pół etatu, tobym sobie
poszukała marynarza – powiedziała Joannie i Betty, które ze
zrozumieniem pokiwały głowami. – Poza tym w tym
wszystkim
było coś dziwacznego… Pamięta pani bohaterów swojego
romansu Los szczęścia?
Joanna pokiwała głową ze współczującą miną. Jeden z jej
pierwszych bestsellerów opowiadał o małżeństwie, które było
bardzo szczęśliwe, póki nie wygrało potężnej fortuny na
loterii.
Bogactwo sprawiło, że zaczęli się od siebie oddalać. Główny
bohater zdradzał swoją żonę na lewo i prawo z coraz to
młodszymi i seksowniejszymi modelkami, a ta z rozpaczy
uwikłała się w skomplikowany romans z serdecznym
przyjacielem niewiernego męża tylko po to, aby wywołać w
nim
uczucie zazdrości, tudzież zmusić, by się opamiętał i
zrozumiał,
że to ona jest „tą jedyną”. Po burzliwych trzystu stronach
trzymającej w napięciu akcji następowała dramatyczna scena
finałowa, w której doprowadzona do ostateczności żona
postanawia w deszczowo-burzliwy dzień targnąć się na swoje
życie, skacząc z mostu do rwącej Wisły, i już nawet wdrapuje
się na balustradę, ale w ostatniej chwili wśród błysków
piorunów zostaje uratowana przez z nagła oświeconego
uczuciem męża. Uratowanie przydaje mu się jednak jak psu na
budę, bo obiekt jego na nowo obudzonych afektów
uświadamia
sobie, że tak naprawdę od dawna kocha już owego
serdecznego
przyjaciela. Pozostawia więc zaskoczonego tą nagłą woltą
męża,
balustradę oraz rwącą rzekę i biegnie w deszczu do kochanka,
aby mu oznajmić, że zawsze już będą razem. Joanna od
początku uważała, że w tej ostatniej scenie jest zbyt dużo
wody
i o mało co nie padła trupem, kiedy oglądając w kinie
ekranizację swego dzieła, zobaczyła dopisaną scenę, w której
jej
bohaterka przy akompaniamencie piosenki Ewy Farnej Deszcz
dobiega do drzwi apartamentu swojego ukochanego,
siedzącego przed telewizorem i popijającego – co zostało
podkreślone specjalnym, długim najazdem kamery –
cisowiankę perlage, czyli dzieło głównego sponsora filmu.
– Zaczęłaś podejrzewać, że cię zdradza? – spytała Betty
z niekłamanym współczuciem.
– I tak, i nie – odpowiedziała Agnieszka. – Mama zawsze mi
powtarzała, że kobieta wyczuje, że znudziła się partnerowi
i znalazł inną. Mój ojciec porzucił ją, gdy byłam mała.
Wspominała, że od początku wiedziała, że nie jest już jej
wierny, że można się tego domyślić z mowy ciała, gestów,
spojrzeń. A tymczasem ja nie wyczuwałam nic takiego!
Owszem, Konradowi zdarzało się czasem odbierać przy mnie
telefony, które szybko kończył, mówiąc, że nie może teraz
rozmawiać, ale kiedy kilka razy chciałam sprawdzić, czy aby
na
pewno jest w tych miejscach, w których miał być, i robi to, co
powiedział, nigdy nie okazywało się, że kłamał!
– Więc co było w tym dziwnego? – zapytała Betty. – Może po
prostu miał dużo pracy?
– To nie tak. Kiedyś przez przypadek dowiedziałam się, ile za
takie fuchy, jakie wykonywał Konrad, biorą inni fotografowie,
i okazało się, że są to o wiele mniejsze pieniądze. Konrad
mógł
bez mrugnięcia okiem kupić obiektyw za kilkanaście tysięcy
złotych i nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad płaceniem
za niego w ratach. Sam jego motor kosztował kilkadziesiąt
tysięcy złotych! – Agnieszka popatrzyła uważnie na swoje
rozmówczynie, żeby zobaczyć, czy doceniają wagę tej
informacji. – Na wakacje zabrał mnie na Malediwy, na całe
dwa tygodnie, i to do najdroższej willi na wodzie. A na piątą
rocznicę naszego poznania się przygotował mi podróż
niespodziankę. Polecieliśmy do Paryża, stamtąd do Barcelony,
a na koniec do Rzymu. Wszędzie sypialiśmy w luksusowych
hotelach, stołowaliśmy się w drogich restauracjach… A potem
dowiedziałam się od jednego z jego kolegów, że on sam
ledwie
wiąże koniec z końcem i czasem musi pożyczać po rodzinie na
spłatę kredytu hipotecznego.
Joanna i Betty wymieniły zdumione spojrzenia.
– To prawda, że kiedy byliśmy razem, nigdy nie wziął ode
mnie ani grosza – zapewniła pisarka. – Choć z drugiej strony,
nie zwracam uwagi na kwestie finansowe. To przecież dla
wszystkich oczywiste, że zawsze ma się jakieś pieniądze…
Betty o mało co nie zakrztusiła się spożywaną właśnie pai mu
tan (według opisu w restauracyjnej karcie: „słynna chińska
herbata z samych pączków liściowych, egzotyczna,
aromatyczna, ale o łagodnym smaku”), po czym wzniosła
oczy
ku górze. Gdyby tylko Joanna wiedziała, ile wysiłku wkłada
w utrzymywanie jej w słodkiej iluzji, że konto bankowe to coś
na kształt magicznego worka, z którego można czerpać
pieniądze do woli i pełnymi garściami! Autorka zgromiła ją
wzrokiem.
– I do jakich wniosków doszłaś? – zwróciła się do Agnieszki.
– Nie zdążyłam dojść do żadnych – odpowiedziała
dziewczyna. – Kilka razy zaczynałam ten temat, ale Konrad od
razu go kończył. Powtarzał, że inni fotografowie to
beztalencia,
a jemu gwiazdy płacą specjalne stawki, bo wiedzą, że jest tego
wart. W końcu wyjechał do Zakopanego, a potem… Cóż,
resztę
już znacie.
– Owszem, aż do momentu, w którym powiedział ci, że chce
do ciebie wrócić – przypomniała Joanna. – Kiedy to było?
– Na dwa dni przed jego śmiercią – wyjaśniła Agnieszka. –
Z rana dostałam od niego sms-a, że chciałby się spotkać.
Umówiliśmy się w małej kafejce na Odolańskiej, na
Mokotowie. Był taki jak dawniej. Powiedział, że wciąż mnie
kocha, że omotała go pani, że sam nie wie, jak się dał złapać
w pani sidła…
Joanna parsknęła gniewnie.
– Przepraszam – zreflektowała się szybko Agnieszka. – Ale
powtarzam tylko to, co usłyszałam.
– Nic nie szkodzi – zapewniła Betty. – Opowiadaj…
– Powiedział, że potrzebuje jeszcze tylko kilku dni, żeby się
wyplątać ze związku z panią – kontynuowała dziewczyna. –
Że
nadal mnie kocha, że błaga mnie o drugą szansę i obiecuje, że
kiedy się zejdziemy, już nigdy nic nas nie rozłączy.
– I uwierzyłaś mu? – spytała z politowaniem Betty.
– Tak. – Agnieszka spojrzała na nią nieco zdziwiona. – Mówił
to, co sama czułam. Byłam pewna, że ten jego romans to jakiś
chwilowy kaprys, że kiedyś się opamięta. Nigdy nie
przestałam
go kochać, tęskniłam za nim jak szalona, wiedziałam, że
kiedyś
znów będziemy razem. I nagle się okazało, że miałam rację!
Pani by w to nie uwierzyła?
Betty pomna własnej reakcji na podobne zachowanie swojego
męża, któremu w odpowiedzi na słowa „kocham i ciebie,
i Zuzannę, to takie dla mnie trudne, którą z was wybrać”,
wylała na głowę pół, na szczęście niedogotowanej, potrawki
z łososia, pokręciła przecząco głową. Za to Joanna popatrzyła
na Agnieszkę ze zrozumieniem, bo sama też kilku swoim
pomyłkom uczuciowym dawała drugą szansę, acz nigdy
z dobrym tego skutkiem.
– A teraz mówicie mi, że miał romanse z innymi kobietami –
westchnęła ciężko dziewczyna. – I sama nie wiem, co o tym
myśleć…
Joanna i Betty, które zdążyły już wcześniej omówić swoje
podejrzenia co do tego, czym naprawdę zajmował się Konrad,
teraz zawahały się, czy ujawniać jego byłej (i jak doskonale
widziały, wciąż żywiącej do niego uczucia) dziewczynie całą
prawdę.
– Ech, razie kozie śmierć – zdecydowała Betty. – Mamy nie
tylko pewność, że sypiał z innymi kobietami, ale i podejrzenia,
że je potem tym szantażował…
– Co?! – Agnieszka zrobiła duże oczy. – Jak to szantażował?!
Betty opowiedziała jej o odkryciu, jakiego dokonały,
przeglądając archiwum zdjęciowe Konrada. Poza zdjęciami
z Hutniak natknęły się tam na kilka innych podobnych sesji,
w których wymieniały się jedynie partnerki fotografa – znane
gwiazdy kina i estrady, w większości zamężne, posiadające
dzieci i pozujące na nieskazitelne wzory do naśladowania.
Gdy
zakończyła opowieść, pożałowała, że siedzą w lokalu
serwującym tylko kawę i herbatę. Agnieszka wyglądała na
osobę, która zdecydowanie potrzebuje czegoś mocniejszego
niż
stojąca przed nią w stylowym kubku assam ambaguri
(„wysokogatunkowa herbata z pierwszych listków, o pełnym,
bogatym smaku i ciemnobursztynowym naparze”).
– I jakby tego było mało, wiemy, że miał wspólniczkę. – Betty
zastanowiła się, czy za zdradzenie kolejnej tajemnicy kapitan
Darski nie nagrodzi jej tymczasowym aresztem, ale szybko
pocieszyła się myślą, że nawet jeśli, to przynajmniej w celi
sobie odpocznie i nadrobi zaległości w lekturze. –
Przeczytałyśmy fragment jej listu do Konrada, w którym, jak
nam się wydaje, jest mowa właśnie o tobie…
Ponieważ list został zabrany przez policję, Betty zacytowała
go
z pamięci, po czym spojrzała uważnie na Agnieszkę.
– Czy przychodzi ci do głowy, kto mógł go napisać? –
zapytała.
Widać było, że dziewczyna jest oszołomiona wiedzą, która
nagle na nią spadła. Opanowała się jednak o wiele szybciej,
niż
można się było spodziewać.
– Nie mam zielonego pojęcia – powiedziała po krótkiej chwili
namysłu. – Poczekajcie moment, bo ciągle jestem w szoku.
Konrad sypiał z celebrytkami, po czym je szantażował?
– Tak nam się wydaje. To znaczy co do Hutniak mamy nawet
taką pewność…
– I one mu płaciły?
– Najwyraźniej – potwierdziła Betty ze współczuciem.
– Od jak dawna to trwało? – dociekała dziewczyna.
– Najstarsze fotki, jakie znalazłyśmy, były sprzed dwóch lat –
wyjaśniła Betty i szybko się zorientowała, że akurat tę
wiadomość mogła sobie darować.
– To znaczy, że… – Agnieszce podejrzanie zadrżał głos, a w
jej
oczach pojawiły się łzy. – Że… jednak mnie zdradzał?
– Jeśli to jakaś pociecha, to mnie też – powiedziała szybko
Joanna. – I jak się okazuje, ze mną też nie był z powodu
miłości…
– Tylko jakiego?!
Joanna i Betty znów wymieniły się spojrzeniami.
– No właśnie – powiedziała menedżerka. – Tego nie wiemy.
Przy założeniu, że Joanna występuje w liście jako „stara
wiedźma”…
– Tam naprawdę było „stara”? – zdumiała się Joanna.
– Owszem, było – potwierdziła Betty.
– Jakoś wyrzuciłam to z pamięci – wyjaśniła Joanna. –
Kontynuuj…
– …to nie wiadomo, z jakiego powodu Konrad się jej uczepił

podjęła Betty. – I myślę, że odpowiedź na to pytanie będzie też
kluczem do znalezienia mordercy!
Rozdział X
Alina Ptasznik pojawiała się w posiadłości Joanny z reguły
około południa. Wiedziała, że pisarka lubi długo spać,
a obudzona nigdy nie ma dobrego humoru i wszystkiego się
potem czepia. Z kolei wyspana jest jak do rany przyłóż
i z reguły w takiej sytuacji można liczyć na to, że poza
umówioną dniówką doda też drobną premię. Panie były
umówione na trzy wizyty tygodniowo. Za kilka godzin
sprzątania, prania i gotowania Alina dostawała zwyczajowo
dwieście złotych, co w czasach, gdy jej mały ogródek nie
przynosił już prawie żadnych zysków, a milanowska fabryka
jedwabiu, w której przez lata pracowała, z powodu małej ilości
zamówień musiała ją przenieść na jedną czwartą etatu, było
prawdziwym zbawieniem dla jej finansów. Poza tym Alina
czuła się wyróżniona fuchą u znanej pisarki, w której
romansach zaczytywała się na długo zanim ją poznała.
Pochlebiało jej też to, że wszyscy dokoła wiedzieli, że „robi
dla
tej pani z okładek gazet”, na ulicy zaczepiali ją i zagajali
rozmowę ludzie, którzy wcześniej mijali ją z obojętną miną,
a przyjaciółki zapraszały na ploteczki dwa razy częściej, niż to
wcześniej bywało.
Obdarzona pokaźną posturą i tubalnym głosem Alina była
kobietą równie przedsiębiorczą, co wrażliwą, a Joannę
pokochała w mgnieniu oka i już po kilku spotkaniach zaczęła
traktować z matczyną wręcz czułością. Zupełnie inaczej niż
mężczyzn jej życia, których – jak to i prawdziwe matki z
reguły
mają w zwyczaju – uważała za dopust boży i najchętniej
przepędziłaby, gdzie pieprz rośnie. Do Konrada też
podchodziła z nieufnością, choć ten starał się, jak mógł,
zdobyć
jej sympatię. „Tyż ladaco, ino pikny jak młody Linda”,
podsumowała go kiedyś w rozmowie ze swoimi pokerowymi
kumoszkami. Kiedy fotograf został zamordowany, Alina przez
kilka dni nie mogła się przemóc, aby odwiedzić posiadłość
pisarki. Niby nie była przesądna i nie wierzyła w duchy, ale
jednak myśl o krzątaniu się po domu, w którym kogoś zabito,
sprawiała, że ciarki przechodziły jej po plecach. Kiedy jednak
Konrad został pochowany, przemogła się i wczesnym
popołudniem w dniu pogrzebu poszła ogarnąć trochę
gospodarstwo pisarki.
Gdy otworzyła bramę wjazdową i przed jej oczami pojawił się
pięknie oświetlony bajeczny ogród pisarki i jej równie
urokliwy
dom, Alina aż przetarła oczy ze zdumienia. Trudno było
uwierzyć, że popełniono tu jakąś zbrodnię, że ktoś zburzył
harmonię tego miejsca. Kobieta westchnęła w duchu nad
ludzką podłością, przeszła przez ścieżkę łączącą bramę
z drzwiami wejściowymi i przekręciła klucz w zamku.
Otworzyła drzwi, weszła, zdjęła cieniutkie palto i odwiesiła je
na wieszak. Zmieniła ciężkie, skórzane półbuty na kapcie
i otworzyła znajdującą się w korytarzu służbówkę. W tym
momencie jej uszu dobiegł cichy odgłos z głębi domu. Alina,
która wiedziała, że Joanna jest w Warszawie na pogrzebie i
jeśli
nawet wróci do Milanówka, to dopiero późnym wieczorem,
wyprostowała się i z lekkim przestrachem spojrzała przed
siebie. Z miejsca, gdzie stała, widać było dokładnie jedynie
resztę długiego korytarza i znajdujące się na jego końcu,
zamknięte teraz drzwi do kuchni. Wstrzymała przez chwilę
oddech i nasłuchiwała, ale odgłos się nie powtórzył.
Uspokojona nieco Alina wyjęła ze służbówki mop i wiadro.
Przeszła korytarzem, po drodze otwierając drzwi do kolejnych
pomieszczeń – salonu, gabinetu Joanny i znajdującej się na
parterze łazienki, jednej z dwóch w całym domu. Wreszcie
doszła do kuchni. Otworzyła ją i wtedy znów usłyszała
dziwny,
trudny do sprecyzowania, jakby zgłuszony odgłos. „Może
Asia
wróciła już jednak do domu i śpi na górze?”, przyszło jej na
myśl. Zostawiła mop i wiadro w kuchni i weszła na piętro.
Stojąc na ostatnim schodku, wychyliła głowę. Najpierw
popatrzyła na lewo, ale zobaczyła jedynie pusty korytarz,
a potem spojrzała na prawo w stronę sypialni Joanny. Nikogo
tu nie było. Zostawała jeszcze łazienka, ta, w której kilka dni
wcześniej znaleziono zwłoki fotografa. Alina poprzysięgła
sobie
do niej nie wchodzić, dopóki będzie sama w domu.
W towarzystwie Joanny, owszem, ale bez niej – nigdy!
A przynajmniej nie teraz! Alina już miała zejść z powrotem na
parter, kiedy znów usłyszała ów dziwny dźwięk. Ku swojemu
zaskoczeniu odkryła, że dobiega z góry. „Może jakiś ptak
wleciał na strych”, pomyślała. Zrobiła kilka kroków w lewą
stronę, gdzie znajdowały się nieco ukryte schody na
niezamykany nigdy strych. Trochę krzywo położony tu parkiet
wydał pod ciężarem jej masywnego ciała kilka głośnych
skrzypnięć. Alina zbliżyła się do tonących w panującej
ciemności schodów i zaczęła macać ręką po ścianie
w poszukiwaniu kontaktu. Już postawiła nogę na pierwszy
stopień, kiedy nagle na górze rozległ się jakiś hałas. Nie
zdążyła
zareagować ani nawet krzyknąć, gdy nagle drzwi na strych
gwałtownie się otworzyły i pojawiła się w nich ciemna postać.
Alina poczuła, jak kamienieje ze strachu. Postać szybko
zbiegła
po kilku schodkach i w tym momencie gospodyni Joanny
domacała się kontaktu. Było już jednak za późno. W świetle
żarówki zobaczyła jedynie dziwny przedmiot, przypominający
nieco kij bejsbolowy, a następnie poczuła uderzenie
i rozsadzający jej głowę ból. A potem wszystko rozpłynęło się
w nicość…
Rozdział XI
– No to już jest przesada! – Betty nie kryła irytacji. – Komu
co złego zrobił Ptasznik? Rozumiem Konrada, bo jak się
okazuje, był łajdakiem. Rozumiem nawet i Sylwię, bo jak
zaczynała nawijać o swoich dzieciach albo ekscesach
seksualnych z nowym kochankiem, to sama miałam czasem
ochotę przyłożyć jej po łbie, żeby się wreszcie zamknęła, ale
ona?!
Wiadomość o napadzie na gospodynię zastała ją, Joannę
i Agnieszkę w środku dywagacji na temat tego, kim mogła być
wspólniczka Konrada. Wstrząśnięte od razu pospieszyły na
komisariat, gdzie dowiedziały się, że Alina przeżyła, jest teraz
operowana, i natychmiast zostały zaproszone do pokoju
kapitana Darskiego.
– Może od razu przyznaj się, że to ty ich pozbijałaś? –
stwierdziła z przekąsem Joanna. – Całkiem nieźle ci to idzie…
Kapitan uśmiechnął się i machnął uspokajająco ręką.
– Obie panie udało nam się wykluczyć z grona podejrzanych –
powiedział uspokajająco. – Pani Joanna miała co prawda
teoretycznie możliwość zabicia swojego… hmmm…
ukochanego…
Pisarka spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem na twarzy.
– No dobrze, znajomego – poprawił się natychmiast Darski –
ale w żaden ludzki sposób żadna z pań nie mogła dokonać
próby zabójstwa ani pani Cukrowskiej, ani pani Ptasznik.
Chyba że działacie wszystkie trzy w zmowie…
– Wziąwszy pod uwagę, że Agnieszkę poznałyśmy dopiero
dzisiaj, to musiałybyśmy założyć naszą spółkę na zasadzie
porozumienia dusz – powiedziała Betty. – A jak właściwie
udało wam się tak szybko dowiedzieć o napadzie na
Ptasznika?
– Dyżurny z pogotowia ratunkowego odebrał anonimowe
połączenie – wyjaśnił kapitan. – Ktoś go poinformował, że
w posiadłości pani Joanny znajdzie kobietę, która wymaga
natychmiastowej opieki, bo uległa ciężkiemu wypadkowi.
Dyżurny od razu wysłał tam karetkę, a ponieważ sprawa
zabójstwa pana Jancewicza jest dość głośna, szybko skojarzył
fakty i zadzwonił do nas. Pogotowie zastało otwartą i bramę
wjazdową, i drzwi wejściowe do pani posiadłości. Pani
Ptasznik
leżała w łazience, tej samej, w której zabito pana Jancewicza.
– Teraz to już naprawdę będę musiała zamurować wejście do
niej – westchnęła Joanna.
– Istnieje przypuszczenie, że morderca nie napadł pani Aliny
tam, tylko przeniósł ją już po tym, jak pozbawił ją
przytomności – kontynuował kapitan. – Pytanie, skąd i po co?
Nasi specjaliści w tej chwili próbują to ustalić.
– A dom Joanny nie był obserwowany? – zaciekawiła się
Betty.
– Nie. – Kapitan lekko się uśmiechnął. – Wbrew temu, co
można przeczytać w co drugiej powieści kryminalnej,
przestępcy rzadko wracają na miejsce zbrodni. Chyba że mają
ku temu bardzo ważny powód. Zaprosiłem panie tutaj, żeby
się
dowiedzieć, co takiego może znajdować się w domu pani
Joanny, że morderca zaryzykował i znowu się tam pojawił?
– Ja niestety niewiele pomogę – powiedziała cicho Agnieszka.
– Nawet nie widziałam tego domu. Tyle co w gazetach, na
zdjęciach…
W tym momencie Betty poczuła, jak zapala jej się w głowie
czerwona lampka. Miała wrażenie, że słowa wypowiedziane
przez Agnieszkę powinny jej się z czymś skojarzyć. Zalążek
jakiejś myśli, która nie była jeszcze na tyle jasna, aby
uświadomić sobie jej sens i znaczenie, gdzieś tam narodził się
w zakamarkach jej umysłu. O co mogło chodzić? Betty
niespokojnie poruszyła się na krześle.
– Tak? – Kapitan patrzył na nią uważnie. – Chce pani coś
powiedzieć…
– Nie. – Betty pokręciła przecząco głową. – Przez chwilę
miałam wrażenie, że coś powinnam wiedzieć, ale kompletnie
nie mogę sobie uświadomić, na jakim tle mi się to pojawiło.
Głupie uczucie…
Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– A wszyscy cię chwalą, że jesteś taka uporządkowana
i trzeźwo myśląca – mruknęła z wyrzutem. – Moim zdaniem
morderca szuka tych kompromitujących zdjęć, które zrobił
Konrad. Nie wie, że je znalazłyśmy i przekazałyśmy policji.
Nadal się upieram, że najbardziej podejrzana jest ta cała
Hutniak.
– Ale Hutniak nie mogła załatwić Sylwii – przypomniała
Betty.
– Ale mógł to zrobić jakiś jej wspólnik – upierała się Joanna.
– Sprawdziliście, czy nie ma nikogo takiego?
– Sprawdziliśmy wiele rzeczy – odpowiedział wymijająco
Darski – i na razie nikogo definitywnie nie wykluczyliśmy
z kręgu podejrzanych. Nie przetrzymujemy jednak w areszcie
wszystkich osób, które ewentualnie mogły coś zrobić, bo
moglibyśmy takimi osobami zapełnić wszystkie mieszkania
w średniej wielkości aglomeracji…
– Mnie bardziej interesuje, jak ten morderca wchodzi do
mojego domu – przypomniało się Joannie. – Czy wiadomo już
coś o czwartym kluczu?
– Owszem, zapomniałem paniom powiedzieć – ocknął się
kapitan. – Ustaliliśmy, że został dorobiony w zakładzie
w Pruszkowie. Fachowiec, który go dorabiał, kompletnie nie
pamiętał, jak wyglądał ktoś, kto go przyniósł… Kołacze mu
się
po głowie, że był to mężczyzna i chyba nie taki stary.
– No to do bani – zmartwiła się Betty.
– Nie do końca. – Darski się uśmiechnął. – Nie zapisała mu
się w pamięci osoba, ale za to z najmniejszymi szczegółami
zapamiętał, jakim pojazdem ów ktoś przyjechał. Czy mówi
paniom coś taki opis: harley davidson, czarny silnik
z chromowanymi elementami, lekko skrócone błotniki,
czerwone siedzenie, a na boku spora naklejka z napisem Red
Hot…
– …Chili Peppers – dokończyła zdumionym głosem Joanna. –
Konrad dorobił klucz do mojego mieszkania?!
– Wszystko na to wskazuje – potwierdził kapitan.
– Ale przecież miał własny… – przypomniała nadal
zaszokowana Joanna. – Po co był mu drugi?
– Tego na razie nie wiemy – odpowiedział Darski. – Tak czy
siak, zalecałbym wymianę wszystkich zamków w pani domu.
A także zainstalowanie monitoringu. Do tego czasu będzie go
pilnował funkcjonariusz…
– Rychło w czas – mruknęła Joanna.
– Wróćmy jednak do pierwszego pytania – poprosił kapitan.
– Po co morderca wracał na miejsce zbrodni? Czy coś poza
zdjęciami pana Jancewicza przychodzi paniom do głowy?
– Chyba nie – powiedziała niepewnie Joanna. – Tam nie ma
nic specjalnie cennego. Wprowadziłam się niedawno. Stare
rzeczy po poprzednich właścicielach w większości wyrzuciła
ekipa remontowa. Wnuczka pani, do której ostatnio należał
dom, zabrała kilka przedmiotów mających dla niej wartość
sentymentalną, a resztę nazwała badziewiem i powiedziała,
żebym robiła z tym, co chcę. Niewiele z tego pasowało mi do
mojej koncepcji domu, więc większość skończyła na
wysypisku
śmieci. Był pan w środku, więc widział pan, że dom jest
umeblowany nowocześnie, ale bez ekstrawagancji.
Betty, która właśnie sięgnęła po szklankę z wodą mineralną
i nabrała pierwszy łyk, lekko się zachłysnęła. Darski spojrzał
na
nią ze zrozumieniem. Też nie był pewny, czy ogromny
stucalowy telewizor, zestaw kuchenny firmy Hammacher
(którego notabene nigdy nikt nie używał, bo samej Joannie
szkoda było czasu na pitraszenie, a Ptasznik wszystkie te
skomplikowane maszyny traktowała jak eksponaty w muzeum
i na wszelki wypadek dotykała ich tylko wtedy, gdy ścierała
z nich kurz) oraz wykonane na indywidualne zamówienie łoże
Vividus firmy Hästens, słynącej z tworzenia mebli dla
szwedzkiej rodziny panującej, nie podpada pod hasło
„ekstrawagancja”, ale grzecznie nie zaprzeczył, bo wiedział,
że
jeśli morderca wrócił po cokolwiek, to na pewno nie były to
przedmioty, od próby ruszenia których można było sobie
natychmiast uszkodzić kręgosłup.
– Więc…? – pytanie kapitana zawisło przez chwilę
w milczeniu.
– Kiedy miałam swoją słynną scenę z Konradem –
powiedziała powoli Agnieszka – wykrzyczał mi, że ma na oku
jakiś interes. Wtedy zinterpretowałam to tak, że pani daje mu
pieniądze. Przepraszam, ale jakoś tak to zabrzmiało…
– Jeszcze nie upadłam na głowę – oburzyła się Joanna. – Na
razie chyba ciągle ja mogłabym brać kasę za seks…
Betty, która znów sięgała po szklankę z wodą, przemknęło
przez głowę, że chyba na razie powinna w ogóle powstrzymać
się od picia. Licho wie, co jeszcze głupiego powie jej
chlebodawczyni…
– Tak, tak – nieco zbyt skwapliwie potwierdził kapitan,
wpatrując się z niezwykłym natężeniem w ścianę za paniami.

Ale proszę kontynuować…
– A kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem przed jego…
śmiercią – Agnieszka nadal wymawiała to słowo z trudem –
też
wyrwało mu się coś podobnego. Powiedział… zaraz, niech
przypomnę sobie to dokładnie, że za kilka dni będzie mógł już
do mnie wrócić, bo pani przestanie mu być potrzebna. A kiedy
spytałam, do czego niby pani potrzebował, odpowiedział, że
muszę mu uwierzyć w to, że tych kilka dni pozwoli nam
potem
spokojnie spełniać swoje marzenia… Zapytałam oczywiście,
co
ma na myśli, ale stwierdził, że muszę mu zaufać i że za kilka
dni dokładnie mi to wyjaśni.
Wszyscy zwrócili spojrzenia na Joannę. Ta uniosła rozłożone
ręce i wzruszyła ramionami.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała, kręcąc głową. – Nie
każcie mi zgadywać, o co mogło mu chodzić.
– No to macie panie zadaną pracę domową – stwierdził
kapitan. – Jeśli tylko wpadniecie na jakiś pomysł, czekam na
telefon. Możecie do mnie dzwonić dwadzieścia cztery godziny
na dobę…
Joannie błysnęło coś w oku.
– A żona nie będzie zazdrosna o telefony w środku nocy? –
spytała szybko. Betty ostatkiem woli opanowała chęć
zdzielenia
jej po głowie.
Darski uśmiechnął się uroczo.
– Nie znalazłem jeszcze takiej kobiety, która zaryzykowałaby
małżeństwo ze mną – odpowiedział.
– Ale już jest jakaś kandydatka? – dociekała Joanna
z niewinną minką.
– Joanna! – jęknęła z rozpaczą Betty.
– Kilka kandydatek próbowało, ale wszystkie się zniechęciły –
wyjaśnił grzecznie wyraźnie rozbawiony kapitan. – Aktualnie
rozkoszuję się życiem singla.
– Nie będziemy już pana zanudzały pytaniami – powiedziała
stanowczo Betty, widząc, że jej pracodawczyni szykuje się już
do zadania następnego. – To w końcu pan tu jest od zadawania
pytań, a nie my…
– Teoretycznie tak – zgodził się kapitan. – Ale zawsze
uważam, że należy słuchać wszystkiego, co mówią ludzie,
i wyciągać z tego odpowiednie wnioski.
W tym momencie Darski mrugnął okiem do Joanny. Ta
popatrzyła triumfalnie na Betty. Agnieszka wyglądała na lekko
zagubioną.
– Joanna wbiła sobie do głupiego łba, że nas wyswata –
wyjaśniła jej z politowaniem w głosie Betty, kiedy wyszły
z komisariatu, po czym dodała z przekąsem: – Jak widać,
zabrała się do tego bardzo dyplomatycznie…
Agnieszka uśmiechnęła się, po czym popatrzyła na Joannę.
– Chyba należą się pani ode mnie przeprosiny – powiedziała
i lekko się zaczerwieniła. – Źle panią oceniałam. Trudno
kogoś
winić za to, że dał się nabrać Konradowi. Jak widać po mnie,
łatwo było popełnić taką pomyłkę…
– Jeśli to jakaś pociecha – Joanna przez chwilę ważyła słowa
– to chyba była pani jedyną kobietą, do której Konrad
faktycznie cokolwiek czuł…
– Marna to pociecha – westchnęła Agnieszka. – Mimo
wszystko chciałabym choć trochę pomóc w złapaniu
mordercy.
Choćby ze względu na panią Aurelię. Odkąd tylko Konrad
mnie
jej przedstawił, traktowała mnie jak córkę. Myślę, że będzie
jej
łatwiej, gdy osoba, która zabiła jej syna, znajdzie się za
kratkami.
– W takim razie pierwsze, co może pani zrobić, to zastanowić
się, kto napisał list do Konrada – podsunęła jej Betty. – Z
treści
wynika, że jest to osoba, która znajduje się w pani otoczeniu…
– I niech pani ma oczy i uszy szeroko otwarte – poradziła
dziewczynie Joanna. – Bo nie możemy wykluczyć, że
Konrada
zamordowała jego wspólniczka. Jeśli faktycznie jest
morderczynią i ma na koncie jedno udane zabójstwo i dwa
chybione, to nie zawaha się sprzątnąć też i pani, jeśli uzna, że
stanowi pani dla niej jakiekolwiek zagrożenie.
– Zaczynam się bać – wzdrygnęła się Agnieszka.
– Spokojnie, spokojnie – pocieszyła ją Joanna. – Nie chodzi
o to, aby od razu poszukać sobie trumny, zapalić gromnicę,
położyć się i poczekać na nabożeństwo pogrzebowe. Ale może
pani się jakoś zabezpieczyć. Gaz pieprzowy, może jakiś
paralizator… My z Betty też sobie teraz coś takiego sprawimy.
Przed oczami Betty stanęła kolejna scena, na której Joanna
zamiast komórki przez przypadek wyjmuje paralizator, razi
siebie, a następnie w konwulsjach próbuje przekazać
straszliwy
przyrząd jej i przy okazji także pozbawia ją przytomności. A
na
koniec nadlatują bandyci i rabują cały dobytek dwóm
pozbawionym czucia drgającym niedojdom, malowniczo
pokładającym się na trotuarze.
– Albo coś w tym guście – powiedziała szybko.
– Dobrze, zaopatrzę się w coś do obrony – obiecała
Agnieszka. – A przede wszystkim zrobię szybki przegląd
znajomych. I jeśli cokolwiek odkryję, natychmiast umawiamy
się na naradę wojenną!
– Gdyby ktoś mi tydzień temu powiedział, że zaprzyjaźnię się
z dziewczyną mojego chłopaka, to odesłałabym go do
wariatkowa – powiedziała Joanna, kiedy już siedziały z Betty
w jej samochodzie. – To co robimy teraz?
– Jedziemy do mnie, zrobimy sobie dobrego drinka,
zamówimy przystojniaka z jedzeniem i zastanowimy się, co
dalej – podsunęła Betty. – Zdaje się, że na razie utknęłyśmy
w martwym punkcie…
Rozdział XII
Od chwili napadu na Sylwię w wydawnictwie królował tylko
jeden temat, a redakcja „Koktajlu” przeżywała prawdziwe
oblężenie. Wszyscy przybiegali tu żądni sensacji, mrożących
krew w żyłach plotek, spragnieni, aby na własne oczy obejrzeć
miejsce niedoszłej zbrodni. Oczywiście nikt nie chciał się
przyznać, że sprowadziła go ciekawość i każdy wymyślał
jakieś
dziwaczne sprawy, które akurat miał do załatwienia w
redakcji.
– Ciekawe, kto jeszcze tu przylezie? – zastanowił się Wiktor
po tym, jak chwilę wcześniej pokój dziennikarski opuściła
szefowa dystrybucji, której wcześniej nigdy nie widział na
oczy,
choć pracowali w jednym budynku przez pięć lat.
– Nie było już chyba tylko prezesa i Zofii z „Blasku!” –
odpowiedziała Magda. – I informatyków, ale ich żadna siła nie
jest w stanie wyrwać z naszej garkuchni. Ostatnio jak mi się
popsuł komputer, to się nie mogłam do nich dodzwonić przez
dwie i pół godziny, bo nikt nie odbierał. A potem Monika mi
powiedziała, że siedzą i jedzą. Przez dwie i pół godziny!
Chyba
całego bawoła!
– Ale że Zochy nie było, to jakiś cud – zdumiał się Paweł.
Zofia była najstarszą pracownicą wydawnictwa. Jej
dokładnego wieku nie znał nikt, za to wszyscy byli pewni, że
powinna przejść na emeryturę gdzieś tak pod koniec
prezydentury Wałęsy. Nikt jednak nie śmiał jej tego
zasugerować, bo też i nie było w redakcji ani jednej osoby,
łącznie z jej przełożonymi, która nie czułaby przed nią
panicznego lęku. Z wyglądu Zofia kojarzyła się ze złą
wiedźmą
z bajek Disneya, z tą małą różnicą, że zamiast czarnych
włosów
miała platynowy blond poprzetykany fioletem z niestarannie
zmytej płukanki. Nosiła wielkie okulary ze szkłami
prezentującymi się jak denka od słoików po musztardzie,
czarne powłóczyste suknie (i to niezależnie od pory roku!),
ogromne bursztynowe korale i buciory sprawiające wrażenie
ortopedycznych. Po ostatniej operacji biodra ledwo co
kuśtykała, wyraźnie utykając przy tym na lewą nogę. Do tego
miała wiecznie skrzywioną minę, orli nos, przydający jej
twarzy
drapieżności, i wąskie złośliwe usta, które z biegiem lat coraz
bardziej wykrzywiały się do dołu. Nie lubił jej nikt, ale nawet
najwięksi wrogowie musieli przyznać, że nikomu tak jak Zofii
nie udaje się w czasie wywiadów wywlec z gwiazd tylu
starannie skrywanych sekretów. I choć dziennikarka
zawdzięczała to mniej swoim wybitnym umiejętnościom,
a bardziej temu, że celebryci też się jej bali jak diabeł
święconej
wody i zdradzali jej nawet największe tajemnice, byleby tylko
czym prędzej zniknęła im z oczu, to Zofia uchodziła za
wybitną
specjalistkę i podporę pisma „Blask!”.
– Pewnie idzie, tylko przy jej tempie dowlecze się tu
z trzeciego piętra za tydzień – powiedział Wiktor. – Jak jej
ostatnio przytrzymałem windę, to zanim przelazła przez
korytarz, zdążył się włączyć dzwonek alarmowy.
– Przecież on się włącza dopiero po trzech minutach –
zdumiał się Paweł.
– No właśnie! – Wiktor pokiwał głową. – A jak doszła, to
dyszała tak, że się obawiałem, że dostanie zawału albo
wylewu.
– Dopiero miałbyś wesoło – zaśmiała się Kasia. – Usta-usta,
masaż klatki piersiowej…
– Chyba zwariowałaś! – Wiktor spojrzał na nią
z politowaniem. – Zostawiłbym ją w windzie. Jak ona chce się
zapisać w Księdze Guinnessa jako najstarsza pracująca
dziennikarka świata, to jej prywatna sprawa. Moim zdaniem
starzy ludzie powinni cały dzień spać. A poza tym mam ciężką
wadę kręgosłupa i nie mogę się nadwerężać…
Wiktor starannie pielęgnował swoją wyjątkowo zasłużoną
sławę największego hipochondryka w wydawnictwie.
Chorował
na wszystko i prawie na wszystko się leczył. Gdyby wybuchła
jakaś wojna, medykamenty z jego podręcznej apteczki
z pewnością zaspokoiłyby kilkudniowe potrzeby szpitala
polowego. Pracownicy „Koktajlu” nauczyli się już, że gdy
cokolwiek zaczyna im dolegać, należy się zgłosić do Wiktora,
który na pewno ma przy sobie odpowiednie lekarstwo.
– Zofia Zofią, a ja wpadłam właśnie na genialny pomysł –
powiedziała Kasia. – Zróbmy tu obrys zwłok i bierzmy od
każdego, kto przyjdzie, po pięć zeta za oglądanie. Dorobimy
do
wierszówki. Idzie lato, będzie jak znalazł na urlop.
– Niegłupie – zawyrokował Wiktor. – Paweł zrobi jakieś tarty
i ciasteczka, biznes jak znalazł. Lepsze to niż pięćdziesiąty
piąty
raz dzwonić do Muchy, żeby ci znów powiedziała, że nic się
u niej nie dzieje. Powinna to sobie nagrać jako zapowiedź
poczty głosowej… A ty co niby ze sobą zrobiłaś?!
Słowa te skierowane były do nieco w tym dniu spóźnionej
Eweliny. Dziennikarka przeszła prawdziwą metamorfozę.
Zamiast długich lekko rudawych włosów miała mocno
wycieniowane czarne z krótką, postrzępioną grzywką, a do
tego
– co zdarzało jej się wyjątkowo rzadko – mocny makijaż.
– Całkiem nieźle. – Paweł pokiwał z uznaniem głową. –
Trochę jak Madonna w teledysku Rain.
– Nie mogę być wiecznie taka sama – wyjaśniła wyraźnie zła
Ewelina, siadając przy swoim biurku. – Poszłam do mojego
fryzjera i wyjątkowo zostawiłam mu wolną rękę.
Zapomniałam,
że jeden mój znajomy widział go kiedyś w gejowskim klubie
dla
fanów sado-maso. No i mam efekt! Wyglądam jak niemiecka
domina!
– Weź to i przefarbuj – poradził Wiktor. – Bo razem z tym
makijażem prezentujesz się, jakbyś chciała wziąć udział
w castingu do Warsaw Shore.
– Pocieszaj mnie – nadęła się Ewelina. – Myślisz, że to takie
proste przefarbować się z powrotem na jasno! A przy okazji,
Zofia do nas człapie. Windy wysiadły, więc lezie po schodach.
Jak nie padnie trupem, to za jakąś godzinę pewnie będzie.
Zofia pojawiła się jednak zaledwie po kilku minutach. I jako
jedna z niewielu osób nie próbowała udawać, że sprowadza ją
do „Koktajlu” coś innego niż dokonany tu napad. Dokładnie
obejrzała miejsce, w którym wydarzyła się tragedia, po czym
usiadła na miejscu Sylwii i potoczyła świdrującym wzrokiem
po
milczących jak trusie dziennikarzach. Każdemu z nich wydało
się, że starsza koleżanka ma w oczach skaner, dzięki któremu
widzi, kto ma co na sumieniu. Wiktor zaczął się nawet w
duchu
wstydzić niedawno wypowiadanych na jej temat opinii i
obiecał
sobie, że w przyszłości wynajdzie jakieś jej zalety. Nogi w
końcu
ciągle miała całkiem zgrabne…
– Po co ktoś miałby zabijać Sylwię? – zapytała w końcu nieco
skrzekliwym głosem, przyprawiającym słuchaczy o dreszcz
niepokoju. – Przecież ona jest taka durna.
Pawłowi przemknęło przez myśl, że jakby mordercy mieli
pozbawiać życia tylko mądre osoby, to popełniono by pewnie
jedną, no, góra dwie zbrodnie na rok, ale powstrzymał się
przed wypowiedzeniem tej myśli na głos.
– Policja pytała nas o to, czy Sylwia znała Konrada –
przypomniała sobie Kasia pod wpływem przeszywającego ją
na
wylot wzroku Zofii. – I czy on nie przyjaźnił się bliżej z kimś
z naszej redakcji.
Zofia przeniosła wzrok na Magdę, która poczuła się tak, jakby
znów wróciła do szkoły i została wywołana do tablicy przez
psychopatyczną nauczycielkę matematyki. Sporym wysiłkiem
woli powstrzymała się przed powstaniem i zgłoszeniem, że
jest
dziś nieprzygotowana do odpowiedzi.
– I o to, czy żadna gwiazda nigdy nie skarżyła się na jego
zachowanie – powiedziała niepewnie, po czym nagle coś ją
olśniło. – Zauważyliście, że w sumie dość mało pytań
dotyczyło
Sylwii. Nic tylko: „a czy Konrad to?”, „a czy Konrad tamto?”.
Tak jakby napad na Sylwię w ogóle się nie liczył.
– No właśnie, trochę to było dziwaczne – pokiwała głową
Ewelina. – Też to odnotowałam. A przecież o Konrada
maglowali nas już wcześniej. Tylko że wtedy pytali wyłącznie
o jego związek z Joanną, a teraz nagle zaczęło ich interesować
wszystko, każdy drobiazg. Ciekawe dlaczego?
Zofia popatrzyła na nią uważnie z wyraźnie malującą się na
twarzy pogardą.
– Naprawdę nie wiecie? – zapytała takim tonem, że wszyscy
poczuli się jak małe dzieci, którym ktoś zaraz wsadzi do ust
smoczek. – Zadziwiające. A podobno jesteście najlepszą ze
wszystkich redakcji magazynów o gwiazdach…
Dziennikarze popatrzyli na nią ze zdumieniem. Zofia zaniosła
się ochrypłym, gardłowym śmiechem. Poniżanie ludzi
i udowadnianie im swojej wyższości zawsze stanowiło jej
ulubione hobby.
– Mity, mity, mity – powiedziała z politowaniem. – Konrad
szantażował gwiazdy. Uwodził je, robił im kompromitujące
zdjęcia i filmy, a potem żądał za nie pieniędzy. Dużych
pieniędzy. A te naiwne kretynki zamiast posłać go w cholerę,
płaciły mu. Oj, płaciły…
– Ma pani pewność? – zapytał Paweł z niedowierzaniem
w głosie. – Skąd w ogóle pani o tym wie?!
Zofia oparła ręce o biurko i z pewnym trudem podźwignęła
się, zasłaniając część okna. W blasku oświetlających ją od tyłu
promieni słonecznych robiła teraz na wszystkich wrażenie
nieziemskiej, złowieszczej istoty, która czai się, aby za chwilę
kogoś podstępnie zaatakować.
– Wiem, bo kiedyś jedna z… gwiazd – słowo to Zofia
wypowiedziała tak, jakby było wulgaryzmem – przyszła do
mnie po radę. Konrad nie wiedział o tym, że jej mąż jest
tyranem, który położył łapę na wszystkich jej pieniądzach,
sam
wszystko kupował, a jej wydzielał tylko skromne dniówki.
Była
zrozpaczona, kiedy Konrad pokazał jej zdjęcia i zażądał za ich
oddanie pięćdziesięciu tysięcy złotych. Błagała go,
tłumaczyła,
w jakiej jest sytuacji, ale ją wyśmiał i powiedział, że chyba
uważa go za naiwniaka. Dał jej dwa dni na zgromadzenie
gotówki. Była zrozpaczona, myślała nad samobójstwem, ale
szkoda jej było dzieci. I wreszcie zadzwoniła do mnie, a ja jej
pomogłam…
– Dała jej pani pieniądze?! – wyrwało się zszokowanej
Magdzie.
Zofia zmiażdżyła ją wzrokiem.
– Dziecko, ja takich chłystków jak ten cały Konrad zjadam na
śniadanie – wyskrzeczała z bijącą z każdego słowa dumą. –
Wystarczył jeden telefon do starego znajomego, żebym
następnego dnia miała wszystkie zdjęcia tej… gwiazdy… na
swoim biurku. Ale inne nie były takie mądre, żeby do mnie
zadzwonić. Ludzie są głupi, nie potrafią słuchać, nie potrafią
myśleć, nie potrafią… patrzeć – to słowo Zofia wypowiedziała
wolniej niż inne – nie potrafią pokojarzyć najprostszych
faktów. Ale ja nigdy niczego nie zapominam. Ludzi, twarzy,
gestów, spojrzeń… To mój dar. Dar, który czasem
wykorzystuję, a czasem nie. Ale nawet to, czego nie
wykorzystuję, mam skrzętnie spisane. Kiedyś, gdy już mnie
nie
będzie, ktoś zbije fortunę na tym, czego nigdy nie ujawniłam.
– Co ma pani na myśli? – spytał ze zdumieniem Wiktor.
– Już ja wiem, co mam na myśli – powiedziała Zofia,
wychodząc zza biurka Sylwii i kierując się powoli w stronę
wyjścia. – Pamiętajcie, trzeba sobie uświadomić, co się
widziało, a wtedy wszystko staje się takie proste…
Dziennikarze popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Zofia
wyszła z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.
– Ona nigdy nie była normalna – podsumował Wiktor. – Ale
mam wrażenie, że teraz to już ześwirowała do końca…
– Mam tylko nadzieję, że to nie ona załatwiła Sylwię –
przestraszyła się Magda. – Ale i tak na wszelki wypadek
zacznę
od jutra nosić ze sobą coś do obrony.
– Pożyczę ci moją klawiaturę – podsunął uczynnie Wiktor. –
Doskonała do walenia po łbie, bo do pisania się nie nadaje.
Umyłem ją rano i pół klawiszy mi szlag trafił.
– A co? – zaciekawiła się Kasia. – Znowu zamiast tego
specjalnego płynu użyłeś lakieru do włosów Pawła?
– Zejdźcie łaskawie z mojego lakieru, dobra? – poprosił
Paweł, który sam popełnił podobną do Wiktora pomyłkę, tyle
że kilka dni wcześniej.
– Słuchajcie, czy ktoś w końcu zadzwonił do tej Zając
i zapytał, czy odnalazła w „Tańcu z Gwiazdami” swoją
kobiecość? – przypomniało się Kasi. – Bo szefowa
powiedziała,
że jak nie ma kobiecości, to jej ten tekst nie kręci.
– A ja miałam trzy godziny temu zadzwonić za godzinę do
mamy Dody – przeraziła się Magda. – Chciała mi wygadać
jakiegoś meganewsa, ale Bobu zachciało się lać i musiała
wyjść
z domu…
– Kto to jest Bobu? – zdumiał Paweł.
– Pies mamy Dody – wyjaśniła Magda. – Chyba ma słaby
pęcherz, bo zawsze kiedy dzwonię, to akurat trzeba go
wyprowadzić.
– O, a ja dostałam wreszcie tekst od Ali Niewypał –
powiedziała Ewelina. – Jej sławetny felieton o dzieciach.
Patrzcie, jaka fajna, kazała się podpisać „aktorka, piosenkarka,
poetka”. Szkoda, że nie dodała „analfabetka”, przynajmniej
jedno by się zgadzało…
– Lepiej powiedzcie mi, jaki mam wymyślić tytuł do kuchni –
poprosił Paweł – skoro graficy łaskawcy zostawili mi miejsce
na osiem liter…
– A co tam masz? – zaciekawił się Wiktor.
– Dania z porów.
– Pora na pora – podsunęła uczynnie Kasia.
– Za długie!
– Nie bój się pora – strzeliła Ewelina.
– Jeszcze dłuższe…
Wiktor policzył coś na palcach.
– Por i chuj! – powiedział z triumfem. – Osiem liter!
– To może ja jednak pójdę do grafików, żeby mi dodali jeszcze
kilka… – powiedział zrezygnowany Paweł.
Wszyscy w redakcji szybko wrócili do swoich codziennych
zajęć i niespodziewane wystąpienie Zofii poszło
w zapomnienie. Każde wypowiedziane przez nią słowo wryło
się w głowę tylko jednej osobie…
Rozdział XIII
Po długim wahaniu Betty postanowiła jednak porozmawiać
z Tygrysem Złocistym. Ponieważ bała się, że Joanna
zaprotestuje przeciw wciąganiu w ich śledztwo mafiosa,
przygotowała jej aromatyczną kąpiel i maseczkę na twarz.
W ten sposób zyskała całe czterdzieści pięć minut spokoju, bo
dokładnie tyle było trzeba, aby – zgodnie z instrukcją na
opakowaniu – zawarte w maseczce „innowacyjne składniki
advanced UV lumi technology radykalnie odmłodziły skórę,
aktywizując za pomocą biomimetycznych peptydów proces
rewitalizacji komórek w głębokich jej warstwach”. Chcąc
mieć
pewność, że Joanna na pewno nie usłyszy jej rozmowy, wyszła
z telefonem na balkon.
– Och, pamiętam cię, kruszynko – bas w słuchawce Betty
o mało nie rozwalił głośnika jej telefonu. – Co tam mogę dla
ciebie zrobić, ptaszynko? Mów, mów…
Betty pokrótce streściła wydarzenia ostatnich dni. „A teraz
pewnie pośle mnie do diabła”, pomyślała, kończąc swoją
opowieść. Ku jej zaskoczeniu Tygrys Złocisty okazał
zainteresowanie sprawą.
– No, niezły kryminałek mi opowiedziałaś. Konrad, Konrad…
– powiedział, wyraźnie zamyślony. – Jak miał na nazwisko?
– Jancewicz – odparła Betty. – Z Łodzi, choć od wielu lat
mieszkał w Warszawie, ostatnio na Powiślu…
Tygrys przez chwilę milczał.
– Znam go – oznajmił wreszcie ku ogromnemu zdumieniu
Betty. – Taki wysoki piździuś, trochę pedałkowaty,
wymuskany
blondynek, tak? Niby harleyowiec?
Betty przez moment zastanowiła się, na jak wiele sposobów
można opisać tego samego człowieka. Przystojny męski
macho
kontra pedałkowaty piździuś. „Punkt widzenia zależy od…
tego,
kto patrzy”, pomyślała nieco rozbawiona.
– Tak – odpowiedziała szybko. – Znałeś go?
– Tia… – mruknął Tygrys. – Jak jeszcze mi się chciało wozić
dupę motorem, to wypiliśmy kilka browców w takim barze na
Kolejowej, blisko Dworca Zachodniego.
– Wiem, gdzie to jest. – Betty mieszkała kiedyś przy ulicy
Kasprzaka i wiele razy przechodziła obok tej speluny. Zawsze
zastanawiała się, czemu tych okolic nie strzeże żaden patrol
policji. W końcu odludna, sprawiająca nawet za dnia złe
wrażenie droga obok knajpy była jedyną ulicą łączącą
dworzec
z pobliskimi osiedlami na Woli. Po zachodzie słońca
korzystali
z niej jedynie desperaci i właśnie harleyowcy.
– Laluś – kontynuował Tygrys. – Gadać można z nim było
tylko o świnkach, bo nawet się, kurwa, na piłce nie znał. Ale
motory kochał, to muszę mu przyznać. I jeździł git majonez!
Raz pogrzaliśmy po Kasprzaka, aż psy nas zaczęły gonić, ale
docisnęliśmy zdrowo i mogli tylko powąchać smród z rury.
W sumie szkoda, że ktoś go puknął.
– Czy mógłbyś… – zaczęła Betty.
– Spoko, wujcio ci obiecał, że jak trza będzie, to pomoże –
przypomniał Tygrys. – Jest potrzeba, to działamy. Zadzwoń do
mnie jutro o tej samej porze. Może już coś będę wiedział.
W tym samym czasie Joanna z mającą ją zamienić
w nastolatkę maseczką na twarzy chciała się w spokoju oddać
lekturze „Cosmopolitana”. Ledwo jednak rozpoczęła
studiowanie artykułu o „męskiej potencji jako zabytku
przeszłości”, kiedy jej zmysł słuchu odnotował, że dzieje się
coś
dziwnego. Pisarka oderwała się od lektury i nadstawiła uszu…
„Spróbuj choć raz odsłonić twarz i spoooojrzeć prosto
w słoooońce…”, dobiegł ją z lekka niewyraźny, cienki
kobiecy
głos gdzieś z górnej warstwy okalających wannę kafelków.
Joanna zbliżyła twarz do ceramiki i w tym momencie kafelki
postanowiły odezwać się nieco wyraźniej: „…zachwycić się
po
proooostu tak i wzruuuuszyć jak najmoooocniej…”, oznajmiły
już całkiem zrozumiale, acz i mocno fałszywie, po czym
dodały:
„…pocałuj noc, najwyyyyyyższą z gwiazd, zapomnij się i…
taaaaaańcz”, przy czym ostatnie słowo brzmiało tak, jakby
ktoś
je mordował, i to bardzo tępym narzędziem. Przez chwilę
panowała niepokojąca cisza, po czym kafelki znów zaczęły od
początku: „…spróbuj choć raz odsłonić twarz i spoooojrzeć
prosto w słoooońce…”. Pod wpływem seansów serialu „Nie
z tego świata”, uprawianych nie tak dawno, Joannie przyszło
do głowy, że w kafelkach Betty zamieszkał duch. W dodatku,
wziąwszy pod uwagę oddalenie dźwięków przez niego
wydawanych od oryginalnej linii melodycznej pieśni, duch
Mandaryny. Po chwili jednak Joanna przypomniała sobie
jednak, że Mandaryna żyje, bo ostatnio groziła w telewizji, że
nagra nową płytę, jasne więc jest, że nie może straszyć w
czyjejś
łazience. Następnie stanęła jej przed oczami Milla Jovovich
w roli Joanny D’Arc i pisarka przeraziła się, że ze stresu po
dramatycznych przeżyciach traci zmysły i zaczyna słyszeć
głosy.
Nieco zaniepokojona postanowiła zawezwać do łazienki Betty,
najpierw się lekko ogarnąwszy, coby nie straszyć menedżerki
nadmierną golizną w miejscu nawiedzeń.
– Co się stało? – zapytała Betty od progu, przyzwana do
łazienki nieco krwiożerczym okrzykiem Joanny. – Czyste
ręczniki są na pralce…
– Pal licho ręczniki – powiedziała Joanna. – Kafelki mi
śpiewają Varius Manx…
– Co? – Betty weszła do łazienki. – Coś ty znów wymyśliła?
Oczywiście w tym momencie kafelki postanowiły zrobić sobie
przerwę. Na szczęście niedługą. Zanim Betty zdążyła się
odezwać, powróciły do koncertu: „…nie bój się bać, gdy
chcesz,
to płaaaacz, idź szukać wiaaaaatru w poooolu…”, oznajmiły
radosnym fałszem. Betty ze zdumieniem na twarzy zbliżyła
głowę do wanny.
– Uważaj, bo jak się poślizgniesz, to wlecisz mi tu łbem do
wody – ostrzegła ją Joanna. – Z daleka też słychać, nie musisz
pchać ucha w tę pianę, sio!
„…pocałuj noc, najwyższą z gwiaaaazd, zapooooomnij się i…
taaaaaańcz…”
– Ty, to jakaś taśma? – zapytała Betty, kiedy kafelki po raz
czwarty zaczęły ten sam refren.
– Zwariowałaś?! – ofuknęła ją Joanna. – Jaka znowu taśma?
Kto by nagrywał takie fałsze? Ciekawa jestem za to, czy to
z dołu, czy z góry?
– Na dole mieszkają jacyś starsi państwo, odpada –
zawyrokowała Betty. – Gdyby to było coś Krawczyka albo
Rodowicz, to jeszcze, ale taki młodzieżowy repertuar?
– A na górze?
– Ci na górze to bardziej wyglądają na czarne msze
i Closterkellera niż Anitę Lipnicką, ale kto wie, pozory mylą.
„…zachwycić się po prostu tak i wzruuuuszyć jak
najmooooocniej…”
– Słuchaj… – zaczęła Joanna. – A może to nowy wynalazek
administracji? I każą ci za to dopłacić do czynszu?!
– O nie! – zbuntowała się Betty. – Ja za coś takiego bulić nie
będę! Nie dość, że ktoś ukradł żarówkę przed drzwiami
wejściowymi i jak otwieram je wieczorem, to na macanego,
nie
dość, że ostatnio ten uprzejmy pan od mycia podłóg
wyszorował je rewelacyjnym środkiem poślizgowym tak, że
można było na nich rozegrać mistrzostwa świata w jeździe
figurowej na lodzie, nie dość, że listonosz wrzuca do mojej
skrzynki listy adresowane do wszystkich z okolicy, tylko nie
do
mnie, to jeszcze teraz to? Chyba napiszę jakąś skargę!
Joanna spojrzała na Betty dziwnym wzrokiem.
– No? – zdziwiła się Betty. – O co ci znowu chodzi?
– Z każdym słowem stajesz się coraz bardziej podobna do
mojej sąsiadki z dawnego mieszkania. Pamiętasz? Tej, która
wzywała policję sto osiemdziesiąt razy w roku i mówiła, że
koty
sąsiada z góry jej tupią, chodząc po dywanie – powiedziała
Joanna. – Ciekawe, kiedy zaczniesz wołać do sąsiadów, żeby
nie podlewali ogródków, bo ci wilgoć idzie do sypialni…
Betty z lekka się wzdrygnęła, po czym się nieco opanowała.
„…pocałuj noc, najwyższą z gwiazd, zapooooomnij się i…
taaaaańcz…”
– Ale mi to śpiewanie kafelków w ogóle nie przeszkadza –
powiedziała stanowczo. – To nawet miłe. Nie muszę brać
empetrójki do łazienki i ryzykować, że mi się wyślizgnie do
wody. Same plusy! A ty zmyj już tę maseczkę. No chyba że
chcesz wyglądać na rówieśniczkę Ewy Farnej…
– Chciałabym – westchnęła Joanna i posłuchała menedżerki.
Nagle przerwała zmywanie i zastygła w bezruchu. Betty
spojrzała na nią z niepokojem.
– Zawiesiłaś się? – spytała.
Joanna zwróciła głowę w jej stronę. W oczach miała znany
menedżerce od lat błysk. Pojawiał się on najczęściej wtedy,
gdy
wpadała na pomysł nowej powieści albo miała jej coś szalenie
ważnego do powiedzenia.
– To było jakiś tydzień temu – powiedziała. – Brałam kąpiel,
a Konrad krzątał się po kuchni. Zajrzał i zapytał, czy ma mi
przynieść wino albo coś do czytania, ale odpowiedziałam, że
przez chwilę posłucham muzyki z iPhone’a, przejrzę mejle
i żeby się mną nie przejmował. Po kilku minutach rozładowała
mi się bateria i przestały działać słuchawki. Zdjęłam je i w
tym
momencie usłyszałam dźwięk melodyjki. Dobiegała z
kafelków,
tak jak te fałsze przed chwilą. Trwała tylko kilkanaście
sekund.
Dziwna, coś jakby muzyka z Amelii, akordeon, pianino…
Nasłuchiwałam przez moment, ale się nie powtórzyła.
Chciałam poprosić Konrada, żeby przyniósł mi ładowarkę.
Krzyknęłam, ale nie odpowiedział. Wygramoliłam się z
wanny,
trochę osuszyłam, włożyłam szlafrok i wyszłam na korytarz.
Myślałam, że Konrad jest w salonie, gdzie faktycznie mógłby
nie usłyszeć mojego okrzyku, ale go tam nie było. Zajrzałam
do
gabinetu, ale też go nie znalazłam. Okazało się, że jest
w kuchni. Powiedział, że cały czas tam był.
– I co w tym dziwnego? – nie zrozumiała Betty.
– To, że wcale go tam nie było! – stwierdziła Joanna
z triumfem. – Teraz dopiero sobie uświadomiłam, co to był za
dźwięk, który wtedy usłyszałam!
Betty na chwilę wstrzymała oddech.
– W czasie remontu nie było za bardzo gdzie składować
rzeczy, które zostały po poprzednich właścicielach – wyjaśniła
Joanna. – Więc jakieś tam badziewia robotnicy wywalali od
razu. Ale jak mieli podejrzenia, że coś mi się może spodobać
i będę chciała to potem wykorzystać, to zawsze pytali mnie
o zdanie. I któregoś wieczoru na całej górze śmiecia zostawili
mi małą pozytywkę. Uroczą z tańczącą baletnicą w środku. Ta
pozytywka była o tyle dziwna, że można jej było użyć na dwa
sposoby, albo otwartą, i wtedy baletnica tańczyła, albo
zamkniętą, tylko nakręciwszy ją kluczykiem. Chciałam ją
postawić w sypialni i zostawiłam robotnikom karteczkę, żeby
jej nie wyrzucali. Tyle się działo, że potem o niej
zapomniałam.
– I gdzie jest teraz? – spytała Betty.
– Wszystkie rzeczy, których nie pozwoliłam wyrzucić,
robotnicy z reguły wynosili na poddasze – powiedziała
Joanna.
– I wiesz co podejrzewam? Że Konrad wcale nie siedział
w kuchni, tylko myszkował po poddaszu. Musiał zrzucić tę
pozytywkę przez przypadek na ziemię albo może coś mu na
nią
spadło i zaczęła grać. A potem, kiedy usłyszał, że kręcę się na
dole, szybko zbiegł i udał, że przez cały czas był w kuchni.
Jestem pewna, że tak było!
– Zdążyłby zbiec tak szybko? – zadumała się nieprzekonana
do końca Betty.
– Możemy zrobić eksperyment – podsunęła Joanna. – Jak
pojedziemy do Milanówka, to ja wykonam dokładnie to samo
co wtedy, a ty w tym czasie przelecisz się na poddasze
i z powrotem.
Betty spojrzała na nią z niesmakiem i spróbowała wyrzucić
z głowy scenę, w której wyraźnie zobaczyła, jak spada ze
stromych schodów, łamiąc sobie boleśnie żebra, nogi, ręce
i wybijając zęby.
– Zauważ łaskawie, że jest jednak pewna różnica między
dwudziestoparoletnim
wysportowanym
bysiorem
a czterdziestoletnią kobietą, która ostatni raz była w fitness
klubie trzy lata temu! – powiedziała stanowczo. – Może po
prostu przyjmijmy, że dałby radę zbiec. Pytanie, po co miałby
włazić na poddasze i czego tam niby szukał, skoro mówisz, że
są tam same badziewia?
Joanna przez chwilę rozmyślała.
– Tak do końca to ja nie wiem, co tam jest – oznajmiła
w końcu. – Ponieważ dziewczyna, od której kupiłam dom,
zabrała stamtąd pamiątki po swoich przodkach, więc po prostu
z góry założyłam, że wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek
wartość. A jeśli coś przeoczyła?!
– Myślę – powiedziała stanowczo Betty – że jest tylko jeden
sposób, aby się o tym przekonać…
Rozdział XIV
Kapitan Darski cieszył się wśród kolegów opinią maminsynka.
Odkąd jedna z jego poprzednich dziewczyn na oficjalnej
kolacji
wigilijnej w pałacu Mostowskich wypaplała, że Krzyś ma
zwyczaj codziennego wieczornego dzwonienia do swojej
rodzicielki i odbywania z nią godzinnych rozmów, żartom na
ten temat nie było końca. Na przypadające kilka tygodni
później urodziny kapitan dostał od swoich kompanów T-shirt
z napisem: „Stój! Albo mamusia będzie strzelać!”, obok jego
kubka ktoś postawił w kuchni buteleczkę ze smoczkiem,
a kiedyś, wchodząc do swojego pokoju, Darski zaczepił się
o dziwacznie spleciony gruby różowy sznurek. Nie zdążył się
nawet zastanowić, co to takiego, kiedy do pokoju wszedł jeden
z kolegów, przebrany w kitel lekarski i z ogromnymi
nożycami
w dłoni, przy aplauzie pozostałych obecnych przeciął sznurek,
po czym wręczył zdumionemu Krzysztofowi dużą kartkę, na
której ozdobnymi literami napisano: „Dyplom z okazji
przecięcia pępowiny”. Nawet główny przełożony Darskiego,
choć z reguły starał się zachowywać dystans wobec zabaw
swoich podwładnych, nabrał zwyczaju przerywania porannych
zebrań słowami: „Zróbmy teraz dziesięć minut na papierosa.
A Krzyś w tym czasie tradycyjnie pozdrowi ode mnie swoją
mamę!”. Darski dzielnie znosił te kawały. Uważał, że jego
rozmowy nie są powodem do wstydu, a poza tym nie powinny
nikogo obchodzić. Wiedział, że odkąd siedem lat temu
przeniósł się z Pomorza do stolicy, jego mama, od wielu lat
rozwiedziona, została tam sama. Miała oczywiście
przyjaciółki,
ale cała, jeszcze nie tak dawno liczna rodzina, rozpierzchła się
po świecie. Część krewniaków wyjechała szukać szczęścia na
Wyspach Brytyjskich, starsze pokolenie niestety się
wykruszyło, a młodsze ruszyło do stolicy. Krzysztof opuścił
Pomorze jako przedostatni z rodziny. Chciał ściągnąć mamę
do
stolicy, ale ta stanowczo odmawiała przeprowadzki. „Nie
przesadza się starych drzew – zwykła mawiać – a poza tym
mam tu wszystko, czego mi potrzeba do życia. Dom, zieleń,
dziesięć minut spacerkiem nad morze… I tylko wnuki by się
przydały, coby przyjeżdżały i były przeze mnie rozpieszczane”

dodawała. Darski zawsze podziwiał mamę, która samotnie
wychowała dwóch synów – jego i młodszego od niego o dwa
lata Łukasza, i mimo że musiała pracować na półtora etatu,
zawsze miała dla nich czas, pilnowała ich edukacji, dbała, by
nie byli typowymi „dziećmi z kluczami na szyi”, i nigdy nie
dawała im odczuć swojego zmęczenia. Chciał jej to teraz
wynagrodzić i dlatego uznał, że skoro codzienne rozmowy są
dla jego mamy tak ważne, a jemu nie sprawiają żadnego
problemu, nie pozbawi jej tej przyjemności. Z czasem
Krzysztof
zaczął nawet wtajemniczać rodzicielkę w prowadzone przez
siebie sprawy. Wiedział, że mama zachowa się jak ksiądz
w czasie spowiedzi i przenigdy nie zdradzi żadnej z jego
tajemnic. Szybko zresztą okazało się, że swój talent
detektywistyczny odziedziczył właśnie po niej. Kilka razy to
właśnie mamie kapitana udało się wygłosić, nawet
i przypadkowo, jakąś uwagę, która porządkowała prowadzoną
przez niego sprawę albo rzucała na nią nowe światło, albo
wręcz pozwalała schwytać przestępcę.
– Tym razem wszystko jest tak zagmatwane, że już sam nie
wiem, jak to ugryźć – relacjonował jej tego wieczoru. –
Czasem
mam wrażenie, że wszyscy są w zmowie i jak jeden mąż
kłamią.
– Może i tak jest. – Mama Krzysztofa umościła się w swoim
ulubionym fotelu i zamieszała cukier w szklance
wyśmienitego
earl greya. – Ludzie często kłamią nawet wtedy, kiedy nie
muszą. I niekoniecznie oznacza to, że są źli. Częściej, że
zrobili
coś, co chcą ukryć.
– Ale tutaj niektóre kłamstwa nie mają żadnego sensu –
powiedział zrozpaczonym głosem Darski. – Na przykład ta
cała
Hutniak. Twierdzi, że w ogóle tego wieczoru nie rozmawiała
z Konradem. To znaczy rozmawiała, ale kilka godzin
wcześniej.
Umówili się, że zapłaci mu sporą sumkę, a on przy niej
zniszczy
ich kompromitujące zdjęcia. O umówionej godzinie pojechała
do Milanówka taksówką, którą zamówiła na nie swoje
nazwisko, kazała taksówkarzowi zatrzymać się dobry kilometr
od willi pisarki w ciemnej, pustej uliczce i czekać na siebie,
doszła do bramy domu, wcisnęła domofon, ale nikt nie
odpowiadał. Spróbowała drugi raz, znowu bez żadnego efektu,
więc dała sobie spokój i wróciła do Warszawy. Po drodze
próbowała skontaktować się z Konradem, ale nie odbierał.
– Bo nie żył? – upewniła się mama.
– Najprawdopodobniej – potwierdził Darski. – Sęk w tym, że
nie mamy aż tak dokładnego czasu jego zgonu. Zanim go
znaleziono, leżał przez cały czas w lejącej się na niego ciepłej
wodzie i nasi lekarze byli w stanie jedynie określić ramy
czasowe, w których mógł zostać zamordowany, a nie dokładną
godzinę. A to nam niewiele daje, bo na dobrą sprawę mógł
zostać zabity i na godzinę zanim znaleziono zwłoki, jak i na
kilka minut przed.
– A ta jego kochanka, pisarka, nie mogła go zabić? – spytała
mama.
– Poczekaj, do niej też jeszcze dojdziemy – uspokoił ją
kapitan. – Skoro Hutniak mówi, że w ogóle nie weszła na
teren
posiadłości, zostaje pytanie, kto wystraszył Bernarda
Kobieła…
– Jak koledzy na niego wołają, bo zapomniałam?
– Ryży Benio – przypomniał jej kapitan. – Ten z kolei upiera
się, że widział ubraną na czarno postać, która szła do domu,
ale
się rozmyśliła i zaczęła chodzić po ogrodzie. Wystraszył się,
że
odkryje jego nielegalną obecność na terenie posiadłości
Joanny
i dał nogę. Według niego było to tuż po godzinie
dziewiętnastej,
czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Hutniak stała
przed bramą wejściową…
– Cud, że się nie spotkali! – wykrzyknęła mama.
– Teraz Joanna – kontynuował Darski. – Powiedziała, że
przyjechała do Milanówka przed dwudziestą. Jej samochód
jest
charakterystyczny. Ferrari. Wiele osób zwraca na niego
uwagę,
a kilka potwierdziło, że faktycznie zajechała przed swoją
posiadłość o tej właśnie godzinie. Policję wezwała dokładnie
kwadrans później.
– To w tym czasie mogła go zabić i sto razy!
– Niekoniecznie. Nie mogła się dostać do środka, bo drzwi
wejściowe były zamknięte, więc weszła oknem – powiedział
Krzysztof. – Szukanie drabiny, wejście, wszystko to musiało
jej
zająć trochę czasu. Musiałaby go mordować, a jednocześnie
wykręcać numer. Cholernie niewygodne… Poza tym jest
jeszcze
jedna rzecz, która ją uniewinnia…
– Siekiera? – domyśliła się mama.
– Tak – potwierdził Darski. – Siekiera. Nie miałaby czasu,
żeby ją gdzieś ukryć. Policja zaalarmowała patrol, który
szczęśliwym trafem był akurat kilkaset metrów od posiadłości
i dojechał tam w ciągu kilku minut. Zabrali Joanna na
komisariat, a teren posiadłości został równie dokładnie, co
bezowocnie, przeczesany w poszukiwaniu narzędzia zbrodni.
Oczywiście mogła mieć wspólnika, przekazać mu tę siekierę,
ale myślę, że taka teoria jest zbyt naciągana. Za dużo by
ryzykowała.
– Kobiety są odważne – powiedziała stanowczo mama, która
od chwili rozwodu stała się zatwardziałą feministką i z
wiekiem
tylko jej się to pogłębiało. – To kto jeszcze kłamie?
– Była narzeczona Konrada – podjął temat Darski. – Jak się
okazuje, była tego wieczoru w Milanówku. Jeden z moich
chłopaków włóczył się po okolicznych sklepach i knajpkach.
Tak jakoś go naszło. Gadał sobie z ludźmi o zbrodni, naciągał
na zwierzenia. Większość ucinała temat albo nie chciała go
w ogóle podjąć. Ale jeden z właścicieli barów przypomniał
sobie dziwną scenę. Gdzieś przed dziewiętnastą przyszła do
jego lokalu niewysoka, szczupła blondynka. Zwrócił na nią
uwagę, bo po pierwsze bardzo mu się podobała, a po drugie
odniósł wrażenie, że jest czymś zdenerwowana. Zamówiła
colę,
usiadła przy stoliku w samym rogu, co kilka minut zerkała a to
na komórkę, a to za okno. W pewnej chwili obok knajpy
przejechał motor i to ją bardzo przestraszyło. Zerwała się,
zostawiła na stole banknot i szybko wybiegła. Właściciel baru
się zdziwił, bo za tę jedną colę zapłaciła dwadzieścia złotych.
Chciał jej zwrócić resztę, ale zanim podszedł do kasy, uzbierał
drobne i wybiegł, to po dziewczynie nie było już ani śladu.
Opis
zgadza się z Agnieszką, czyli byłą Konrada. Sęk w tym, że
ona
się upiera, że w ogóle nie była w Milanówku. Nie może jednak
tego udowodnić, bo przez cały dzień siedziała w domu, leczyła
depresję i oglądała w związku z tym stare polskie seriale, które
są dla niej najlepszym antydepresantem. Nikt jej nie widział
w tym czasie, nikt do niej nawet nie dzwonił. Nie ma żadnego
alibi. Daliśmy jej fotografię do obejrzenia temu właścicielowi.
Powiedział, że zabić się nie da, ale to raczej ona…
– A wiesz już, kto napisał list do Konrada? – zapytała mama,
przypominając sobie swoją wczorajszą rozmowę z synem.
– Nikt – odpowiedział zrezygnowany Darski.
– Jak to? – zdumiała się mama.
– W sensie, że nikt z tych, których wiążemy ze sprawą.
Wzięliśmy próbki pisma od wszystkich zamieszanych w aferę

wyjaśnił kapitan. – Joanny, Betty, Hutniak, Agnieszki, Benia,
wszystkich dziennikarzy „Koktajlu”, nawet od tego
mrukliwego
ogrodnika. Żaden charakter pisma nie zgadza się z tym, który
widnieje na liście.
– Czyli nadal nie wiecie, kim jest wspólniczka Konrada? –
upewniła się mama. – A te dwie pozostałe zbrodnie?
– Nikt nie ma pewnego alibi na godzinę napadu na tę
dziennikarkę – powiedział Darski. – Poza Hutniak, bo
siedziała
wtedy i czekała na złożenie zeznań. Nie chcieliśmy ryzykować
oficjalnego aresztowania jej, bo przecież gdybyśmy się mylili,
to
zrobiłaby nam piekło we wszystkich brukowcach
wydawanych
od Alaski po Zimbabwe, więc przeciągaliśmy jej
przesłuchanie
aż do czasu, gdy nasi spece wyrobią się ze zbadaniem śladów
na znalezionej u niej siekierze. W sumie spędziła u nas całą
noc
i połowę następnego dnia, aż przyszła wiadomość o napadzie
na Sylwię.
– Aż tyle ją trzymaliście? I nie miała wam tego za złe?
Darski zaczął się śmiać.
– Ona odwaliła tu niezłą szopkę! – zaczął opowiadać. –
Najpierw usiłowała zemdleć, ale ponieważ nikt się nie przejął
jej łapaniem się za serce, przewracaniem oczami i łzami, które
koniecznie próbowała z siebie wydusić, zmieniła taktykę.
Pokonferowała przez telefon z jakimś prawnikiem i zaczęła
nas
straszyć. Sęk w tym, że ten prawnik gdzieś wyjechał, do
Szwajcarii czy jakieś tam innej Szwecji i nie za bardzo mógł
wrócić, więc nakrzyczała na niego, że ją tu zakują w dyby
i zetną toporem na placu Zamkowym, kiedy on się świetnie
bawi i że ma natychmiast wracać, bo inaczej ona coś sobie
zrobi. W tym czasie po budynku poszła wieść, kogo gościmy,
i ludzkość rzuciła się po autografy. Zaczęła je rozdawać, a
przy
tym z każdym rozmawiać i ani się obejrzeliśmy, jak ustawiła
się
do niej cała kolejka. Ludzie robili sobie fotki, śpiewali razem
z nią, traktowali jak jakąś świętą. Dziwne, że nikogo przy
okazji
nie uzdrowiła.
– Jakim cudem to się nie przedostało w takim razie do gazet?!
– spytała mama.
– Sam się dziwię… – powiedział Darski. – Chyba takim, że
w końcu nasz szef się wkurzył, że mu diwa zamienia
komisariat
w Salę Kongresową, rozgonił towarzystwo i przestrzegł, że jak
ktokolwiek chlapnie coś prasie, to osobiście wyleje go na zbity
pysk.
– Ale że podziałało – zdziwiła się mama. – W tych czasach…
– Stary ma posłuch – wytłumaczył kapitan. – Boją się go
nawet sprzątaczki. Ich szefowa, jak go widzi, to się zawsze
żegna, choć wnosząc z tego, jak często używa słów na „k” i
„ch”
w stosunku do podległych jej kobiet, raczej nie jest zbyt
religijna. Ale z drugiej strony może szef kojarzy jej się z
jakimś
świętym. Z tą długą siwą brodą to on ma trochę taki biblijny
wygląd.
– Nie rozpraszaj się! – rozkazała mama. – Kto jeszcze kłamie?
– A tak, dziennikarze – skrzywił się Darski. – Ale to chyba
norma w tym zawodzie. Wszyscy na przesłuchaniu sprawiali
wrażenie cofniętych w rozwoju. Jakby się umówili! Ale
nieświadomie wypaplali kilka interesujących rzeczy. Już ci
mówię…
Po drugiej stronie mama sięgnęła po szklankę, popiła trochę
herbaty i poprawiła się w fotelu. W telewizji zaczynał się
właśnie kolejny odcinek jednego z jej ulubionych seriali
„Napisała morderstwo…”, ale starszej pani nawet ręka nie
drgnęła w kierunku pilota. Opowieść syna wydawała jej się
o wiele bardziej pasjonująca, choćby dlatego że dotyczyła
spraw, które wydarzyły się naprawdę, a nie powstały w głowie
hollywoodzkich scenarzystów. Jej syn kontynuował…
Dziennikarzy przesłuchano dwa razy. Pierwsze przesłuchanie
było rutynowe i we wszystkich przypadkach niezbyt długie.
Najkrócej zeznawała Magda, która dopiero co wróciła z urlopu
macierzyńskiego, Konrada nie widziała z półtora roku i nie
miała nic do powiedzenia. Wiktor sprawił na Darskim
wrażenie
człowieka, którego z miejsca należy odesłać na oddział
intensywnej terapii. Na dzień dobry oświadczył, że strasznie
boli go dzisiaj oko i głowa, więc prosiłby żeby jak najszybciej
dać mu spokój. Na pytanie, czy nie chce proszku
przeciwbólowego, odpowiedział, że nie, bo przeczytał
w Internecie, że ból oka to objaw stwardnienia rozsianego,
a proszki jedynie przyspieszają tę chorobę. Następnie zaczął
narzekać, że krzesło jest niewygodne i że dostaje od niego
bólu
kręgosłupa, co może prowadzić do paraliżu kończyn. Pod
koniec przesłuchania, które notabene nie wniosło nic nowego
do sprawy, już nawet sam Darski czuł się chory i kiedy tylko
Wiktor wyszedł z pokoju, natychmiast na wszelki wypadek
zażył polopirynę. Kasia początkowo zrobiła na kapitanie
wrażenie „typowej blondynki”, ale już po kilku minutach
okazało się, że jest o wiele bardziej spostrzegawcza
i przenikliwa, niż można byłoby przypuszczać. To od niej
Darski dowiedział się, że stosunki Konrada z niektórymi
gwiazdami były co najmniej zastanawiające. Bo niby dlaczego
znana serialowa aktorka, która procesowała się z większością
paparazzich, gotowa była przyjechać z drugiego krańca kraju,
aby zrobić sobie „ustawkę” z Konradem?
– Musiał coś na nich mieć, bo w takie cuda to ja nie wierzę –
powiedziała Kasia. Jak się okazało, miała rację. „Strzelała czy
wiedziała?”, myślał potem kapitan, analizując ich rozmowę.
Ewelina, co kapitan zauważył ze zdziwieniem, była
zdenerwowana i sprawiała wrażenie nieco wystraszonej. Nie,
nie znała zbyt dobrze Konrada. Ponieważ jednak prowadziła
w „Koktajlu” rubrykę towarzyską, miała z nim do czynienia
częściej niż reszta dziennikarzy. Był miły, kilka razy pogadali
o gwiazdach, wypili kilka drinków. Ot, taka luźna znajomość,
jak z większością fotografów. Tyle. Paweł, który w „Koktajlu”
prowadził rubryki kuchenno-zdrowotne, w ogóle nie zetknął
się
nigdy z Konradem i na dobrą sprawę nawet nie wiedział, jak
ów
wygląda. I na koniec Sylwia… Darski od początku spostrzegł,
że
ze wszystkich dziennikarzy to ona ma najdłuższy język
i najmniejszą umiejętność wcześniejszego selekcjonowania
w głowie wypowiadanych myśli. Na samym początku zapytała
Darskiego, czy już wpadł na to, że fotografa zabiła
menedżerka
Joanny.
– Rozwódka, nie za bardzo atrakcyjna, od lat bez chłopa, a jej
szefowej trafia się jedno ciacho za drugim, to musi człowieka
doprowadzić do ostateczności – oznajmiła radośnie, po czym
sekundę później zmieniła zdanie i oświadczyła, że Konrada
zamordowała sama autorka. – Pewnie się znudził takim
próchnem, chciał odejść, więc go rąbnęła w afekcie z rozpaczy
– powiedziała.
Na pytanie, co sądzi o nieboszczyku, Sylwia odparła, że na
pewno „miał swoje za uszami” i że nie słyszała jeszcze o
takim
fotografie, który by się w Polsce uczciwie dorobił majątku,
wykonując tylko swoją pracę. Owszem, jeśli ktoś wyrobił
sobie
nazwisko i łapał fuchy też za granicą, to zarabiał sporo, ale
Konrad, o ile jej wiadomo, nigdy nie dostał żadnej propozycji
spoza ojczyzny.
– Jasne, że polskie magazyny brały od niego zdjęcia hurtowo.
Nie żeby były lepsze od tych, które robili inni fotografowie,
ale… on umiał tak poczarować, żeby się wydawało, że są. Ale
o to niech pan już lepiej pyta Ewelinę, bo to ona z nas
wszystkich znała go najlepiej i wytłumaczy panu, czemu
zawsze
wybierała do swojej rubryki właśnie jego fotki – powiedziała
z przekąsem, dając tym samym mało subtelnie do
zrozumienia,
że między jej redakcyjną koleżanką a fotografem był jakiś
dyskretny i niezupełnie etyczny układ. Plotła tak jeszcze trzy
po
trzy przez dobry kwadrans, obgadując wszystkich w redakcji,
czemu Darski nie poświęcił już aż takiej uwagi. Potem nie
mógł
sobie tego darować, bo w tych wszystkich plotkach
i insynuacjach być może było coś wartego uwagi, skoro potem
Sylwia skończyła na oddziale intensywnej terapii.
Po napadzie na nią dziennikarze zostali przesłuchani po raz
drugi. Magda znów nie miała wiele do powiedzenia. Zapytana
o to, co robiła w czasie, gdy morderca używał słuchawki od
telefonu niezgodnie z instrukcją obsługi, waląc nią po łbie jej
redakcyjną koleżankę, oświadczyła, że siedziała w restauracji
w oczekiwaniu na przyjście aktora Tomasza Ciachorowskiego,
który wystawił ją rufą do wiatru i nie dość, że w ogóle się nie
pojawił, to jeszcze nawet nie odebrał od niej telefonu. Wiktor
wszedł do pokoju przesłuchań, mocno utykając, i oświadczył,
że
ma atak rwy kulszowej. Zeznał, że Sylwia była niespełna
rozumu i z reguły twierdziła, że wie wszystko najlepiej, choć
tak
naprawdę plątały jej się nazwiska, twarze i fakty. Jej
szczytowym osiągnięciem było pomylenie aktorki Magdy
Mielcarz z piosenkarką Magdą Modrą i zadanie tej ostatniej na
konferencji prasowej pytania: „Jak zmieniło się pani życie po
roli w «Quo Vadis»?”. Zdziwienie kapitana, po co w takim
razie
wydawnictwo trzymało tak nieprzydatną osobę, sprawiło, że
Wiktor nieco się zreflektował.
– Nie, no pisać to ona umie – powiedział niechętnie – i ma
swoje dojścia do gwiazd. Ale gada tyle głupot, że czasem
trudno
to wytrzymać – dodał. Na pytanie o alibi głęboko się zamyślił,
po czym wyjaśnił, że tego dnia bardzo bolały go stawy, co
zapewne jest początkiem fibromialgii i w związku z tym
zażywał w domu potas i gotował sobie warzywa, które ponoć
pomagają przy tej straszliwej dolegliwości. Darski, który, nie
chcąc wyjść na medycznego ignoranta, nie przyznał, że
pierwszy raz w życiu słyszy o takiej chorobie, natychmiast po
wyjściu Wiktora sprawdził w Internecie, cóż to takiego, i
nieco
się uspokoił, wyczytawszy, że owe bóle stawów dziewięciu
lekarzy na dziesięciu uważa za zwykłą hipochondrię. Paweł,
jako ten, który znalazł Sylwię, został przesłuchany wyjątkowo
dokładnie. Kazano mu krok po kroku odtworzyć wydarzenia
tamtego popołudnia. Darski szybko zauważył, że dziennikarz
ma wyjątkowy zmysł obserwacji.
– Nic nie zginęło, to pewne – relacjonował Paweł. – U nas na
biurkach poniewiera się sporo rzeczy. Sprzątaczki boją się ich
jak diabeł święconej wody i na wszelki wypadek nawet blaty
wycierają dokoła takich przedmiotów. Zabierają jedynie
szklanki i naczynia. Tego popołudnia na biurku Wiktora leżał
jego portfel, co jest normą, bo on zawsze go zostawia gdzie
popadnie, a u Eweliny jej iPhone, bo ona ma dwa, prywatny
i służbowy. Aż się prosiło, żeby coś ukraść, ale nic nie było
tknięte, choć kilka razy zdarzały nam się w redakcji jakieś
drobne kradzieże. Na początku pomyślałem, że może Sylwia
kogoś na czymś przyłapała i ten ktoś ją załatwił. Ale potem
uświadomiłem sobie, że w takim przypadku leżałaby raczej
przy drzwiach wejściowych, a nie przy swoim biurku. Więc
może było odwrotnie. I ten ktoś ją na czymś złapał. Sam już
nie
wiem…
– Podobno pani Sylwia chwaliła się, że zna tożsamość
mordercy – zagaił podstępnie kapitan, doskonale wiedząc, że
trochę nagina fakty. Wszyscy poprzednio przesłuchiwani
dziennikarze z miejsca to wyśmiali, ale Paweł, ku zaskoczeniu
Darskiego, zamyślił się na dłuższą chwilę.
– Z nią to nigdy nic nie było wiadomo – odpowiedział
ostrożnie. – Ale tym razem zachowywała się nieco
dziwacznie.
Nawet jak na nią. Z jednej strony mówiła wszystkim, że coś
wie, ale z drugiej nie chciała zdradzić żadnych szczegółów.
Wie
pan… Z Sylwią jest tak, że jak coś wie, to powie każdemu.
Oczywiście w wielkiej tajemnicy przed pozostałymi. Potem
okazuje się, że wszyscy wiedzą od niej wszystko. Po tym jak
wywinęła taki numer po raz kolejny z rzędu, uznaliśmy to za
normę, że jak słyszymy od Sylwii, że coś mamy zachować
w sekrecie, to możemy się spokojnie tym ze sobą podzielić.
A teraz nic takiego nie nastąpiło. Wszyscy domyślali się, że
Sylwia wpadła na jakiś trop, ale nikt nie wiedział dokładnie,
o co chodziło.
– I jaki z tego wniosek? – spytał kapitan.
– Albo z sobie tylko znanych przyczyn udawała, że coś wie,
bo
chciała tym wywołać jakąś reakcję, albo faktycznie coś
wiedziała i postanowiła tego nie ujawniać. Ale w takim
przypadku musiało to być coś naprawdę ważnego. Bo tylko
przy takiej okazji Sylwia potrafiła trzymać język za zębami.
Informacje o ciąży Anny Muchy, czyli news, za którego
ogłoszenie każda redakcja takiego pisma jak nasze dałaby
każde pieniądze, potrafiła kiedyś utrzymać w tajemnicy przez
ponad dwa tygodnie, aż gazeta pojawiła się na rynku…
– To naprawdę aż taka istotna wiadomość? – zdumiał się
kapitan. – Przecież ona rodzi dziecko za dzieckiem. Czasem
mam wrażenie, że nic innego w życiu nie robi…
– Owszem, reklamuje wszystko, co się da – mruknął Paweł. –
W redakcji nadaliśmy jej nawet ksywkę „żywy billboard”.
Kiedy
przychodzi do wymienienia, z jakiej firmy ma na sobie ciuchy,
biżuterię i inne dodatki, to z reguły nie starcza miejsca
w gazecie. A jak się czegoś nie wymieni, to jej pijarówki
dostają
apopleksji. A to w sumie sympatyczne kobiety, więc nie
chcemy, żeby trzeba było do nich wzywać pogotowie co dwa
tygodnie.
– Ciężką macie państwo pracę – skomentował z ironią Darski
i podziękował Pawłowi za zeznania.
Kolejną przesłuchiwaną była Kasia. Zrobiła na kapitanie
wrażenie osoby, która starannie – zbyt starannie! –
przemyślała, co chce powiedzieć, i postanowiła coś przed nim
ukryć. Darski kluczył, jak mógł, ale nic z niej nie wydusił
poza
tym, że dziennikarka nie do końca pamięta, co robiła tego
feralnego popołudnia. Chyba była na spacerze w Łazienkach.
Gdyby to był inny dzień, wiedziałaby na pewno, bo – jako
właścicielka hobbistycznej strony internetowej o fotografii –
maniacko robi wszędzie zdjęcia, ale jej telefon akurat dzień
wcześniej się popsuł. Oddała go do naprawy i korzystała
z pożyczonego służbowego telefonu Eweliny, a na nim
przecież
nic nie zapisywała. Na koniec Darski przesłuchał Ewelinę. Ta
wyraziła się o Sylwii dość dobitnie („Jak zwykle bredziła jak
potłuczona, ale niech pan to napisze w protokole jakoś
bardziej
elegancko”), a na pytanie o alibi oświadczyła, że całe
popołudnie spędziła w Szpilce, robiąc konspekt do trudnego
tekstu o konflikcie między dwiema gwiazdami telewizji, które
kiedyś były przyjaciółkami, ale potem jedna uwiodła męża
drugiej i od tej pory, jakby mogły, toby się wzajemnie
pozabijały. Szło jej to jak z kamienia, czemu nie ma co się
dziwić, zważywszy na to, że na pokaz i przed kamerami obie
panie udawały, że są serdecznymi przyjaciółkami, a za
plecami
jedna mówiła, że druga jest kleptomanką i nigdzie nie dostaje
zaproszeń, bo już wszyscy wiedzą, że kradnie co popadnie,
a druga odwzajemniała się zwierzeniami, że pierwsza
zaczynała
karierę jako luksusowa call girl i tak „dociągnęła” do fuchy
w telewizji. Oczywiście niewiele można było z tego ujawnić
publicznie i w związku z tym Ewelina miała teraz dylemat,
czy
napisać fałszywy pean pochwalny na temat przyjaźni obu pań,
czy też jednak dać do zrozumienia, że jedyne miejsce, w
którym
mogłyby się one spotkać, to wielka balia wypełniona kisielem.
Na wszelki wypadek obdzwoniła też połowę znajomych
gwiazd
z desperackim pytaniem, czy nie ujawniliby pod swoim
nazwiskiem, że panie nie pałają do siebie miłością, ale nikogo
tak odważnego nie znalazła.
Darski przerwał opowieść, bo zaschło mu w gardle. Sięgnął do
stojącego obok kanapy barku po wino, którym lubił się raczyć
wieczorem, nalał sobie pół kieliszka i od razu trochę wypił.
Jego mama milczała, analizując usłyszane informacje.
– Oczywiście, sprawdziliśmy ich zeznania, dotyczące tego, co
robili w czasie napadu na Sylwię – dokończył kapitan. –
I wszystkie można o kant dupy potłuc. Ewelina, owszem,
siedziała w Szpilce, co potwierdza kelner, który ją dobrze zna,
ale często nie było jej przy stoliku i to dość długo. Ze Szpilki
idzie się do redakcji szybkim krokiem tak ze dwie, trzy
minuty,
więc spokojnie mogła dokonać napaści. Nikt nie widział, żeby
Wiktor wrócił do domu, co jest o tyle dziwne, że tego dnia
pracowała tam ekipa wymieniająca oświetlenie na klatce.
Żaden z robotników nie zapamiętał, żeby ktoś taki przemknął
im przed oczami. A on jest dość charakterystyczny, bo nosi
olbrzymie dekolty. Twierdzi, że ma uczulenie na szyi i nie
może
jej zakrywać. Kogo mamy dalej? Kasię, która niby miała być
w Łazienkach. Nic z tego! Mamy świadka, który widział ją na
Pięknej w okolicy ambasady amerykańskiej i zapamiętał, bo
mu przypominała ukochaną z przeszłości. Raz szła w stronę
Wiejskiej, a potem jakby stamtąd wracała. I na koniec Magda.
Dotarliśmy do tego aktora, z którym teoretycznie była
umówiona. Owszem, była, ale dzień później. Nawet był
zdziwiony, że nie przyszła na spotkanie i nie wysłała mu
żadnej
informacji, ale uznał, że coś jej wypadło ważnego. To miły
chłopak. A obsługa restauracji, w której Magda miała siedzieć
według jej słów około godziny, mówi, że na pewno nie było to
aż tak długo.
– Pytałeś ich o te nieścisłości? – zaciekawiła się mama.
– Jeszcze nie, bo na razie po cichu ustalam, czy
któregokolwiek z nich nie widziano w Milanówku w dniu,
kiedy
napadnięto na panią Ptasznik – wyjaśnił Darski. – Ale nie
wiem, czy zwróciłaś uwagę na coś innego…
Mama zaprzeczyła.
– Paweł zeznał, że na biurku Eweliny był jej telefon –
powiedział Darski. – Jeden z dwóch, dlatego go to nie
zdziwiło.
Sęk w tym, że pierwszy z tych aparatów miała przy sobie
Kasia.
Jej własny się popsuł i do czasu jego odzyskania pożyczyła
iPhone’a od Eweliny, pamiętasz? A drugi cały czas był
u Eweliny, bo wydzwaniała z niego do przyjaciół bohaterek
swojego artykułu.
– Faktycznie! – zdziwiła się mama. – To co leżało na biurku?!
– Telefon widmo – powiedział ponuro Darski. – Na zdjęciach,
które zrobiła nasza ekipa, nie widać żadnego aparatu.
– To co się z nim stało? – zdumiała się mama.
– Ktoś go zabrał przed przyjazdem naszych ludzi – wyjaśnił
Darski. – I mógł to zrobić każdy, bo zanim nasi się tam
dowlekli, w redakcji dziwnym trafem znaleźli się już wszyscy
dziennikarze. Ten cholerny Paweł wysłał sms-a do Wiktora,
który powiadomił całą resztę. Ewelina dobiegła jako pierwsza
ze Szpilki, za nią Kasia, a na koniec Wiktor. Magda
przyjechała
prawie równo z naszymi chłopakami. A żeby było głupiej,
Paweł, który jako jedyny mógłby usłyszeć sygnał
nadchodzącej
wiadomości i zidentyfikować po tym, czyja to komórka,
wyszedł z pokoju, bo jak stwierdził, trochę niekomfortowo się
czuł w towarzystwie zwłok, i stał sporo dalej przy windzie,
gdzie nic nie było słychać ani widać.
– Czyli zakładasz, że Sylwię napadł ktoś z dziennikarzy?! –
zszokowała się mama.
– Nie zakładam – oznajmił Darski. – Na tym etapie jestem
tego pewny. Mało tego. Myślę nawet, że wiem, kto to był!
Rozdział XV
Agnieszka wróciła do domu zmęczona i z kompletnym
mętlikiem w głowie. To był wyjątkowo ekscytujący dzień,
aczkolwiek gdyby dwadzieścia cztery godziny wcześniej ktoś
jej
go opisał, zapewne popukałaby się palcem w czoło.
Znienawidzona przez nią pisarka, którą uważała za
rozbestwioną harpię, okazała się nie tylko wykantowaną
i wystawioną do wiatru ofiarą, ale też szalenie sympatyczną
kobietą, z którą bez trudu można było się zaprzyjaźnić.
Konrad,
którego tak kochała – wyrafinowanym, pozbawionym
skrupułów oszustem, a wszystko to, co przez lata układała
sobie w głowie – jedną wielką iluzją. Jak to w ogóle
możliwe?!
W dodatku, jakby tego było jeszcze mało, gdzieś w pobliżu
czaiła się kobieta, która pomagała Konradowi w jego
oszustwach i szantażach, a potem, kto wie, może nawet go
zamordowała… Jak odkryć jej tożsamość?! Agnieszka
postanowiła zadziałać metodycznie. Włączyła komputer,
odpaliła Excela i utworzyła nowy dokument. Następnie wzięła
komórkę i nacisnęła przycisk „Kontakty”. Starannie przepisała
do komputera imiona i nazwiska wszystkich kobiet, jakie
miała
tam zapisane. Wyłączyła komórkę i popatrzyła na spis. Sto
czterdzieści osiem pozycji! „No, proszę, a dałabym się zabić,
że
znam góra ze trzydzieści kobiet”, pomyślała zdumiona. Na
początku wykreśliła ze spisu wszystkie leciwe krewniaczki,
wychodząc z założenia, że choć spora część z nich, zwłaszcza
ta
bardziej moherowa, bez trudu zabiłaby każdego, kto
powiedziałby coś złego na tematy religijno-polityczne, to
z pewnością żadna z tych babin nie byłaby w stanie zaciągnąć
Konrada – nawet zalanego w trupa – do łóżka. Po
krewniaczkach Agnieszka wyrzuciła ze spisu wszystkie panie,
przy których nazwiskach widniały dopiski w stylu
„ubezpieczenie”, „okulistka”, „ginekolog” czy „ZUS”.
Z pewnością z żadną z nich nie znała się na tyle blisko, aby
miały śledzić na bieżąco jej stany emocjonalne. Nad kilkoma
pozycjami spędziła trochę więcej czasu, bo nie miała
zielonego
pojęcia, kim są te osoby i jakim sposobem trafiły do jej
komórki. „Może powinnam do nich zadzwonić?”, zastanowiła
się w duchu. „Ale co niby miałabym im powiedzieć. «A kuku,
to
ja?! Kim pani jest, bo nie mogę sobie przypomnieć?
Przeprowadzam ankietę na zlecenie OBOP-u i chciałabym
panią zapytać, skąd pani zna Agnieszkę Kołodziej?» Do bani!”
Wkurzona, wykręciła numer swojej najlepszej przyjaciółki
Ewy.
– Ewcia, skąd ja mogę znać kogoś, kto nazywa się Iwona
Paździerzak? – zapytała, ledwo co wymieniły słowa
powitania.
– Albo Katarzyna Czerwiec?
– Paździerzak to się chyba nazywa facet, który ma pod moim
blokiem warzywniak – odparła zdumionym głosem Ewa. –
Strasznie kantuje i zawsze trzeba go pilnować, żeby sobie nie
zaokrąglił kwoty w górę, bo w dół to mu już tak sprawnie nie
idzie. A ostatnio, jak kupiłam marchew, to mi policzył cenę
pietruszki i jeszcze się nadął, kiedy mu zwróciłam uwagę.
– Ma żonę Iwonę? – spytała Agnieszka.
– Żony chyba nie ma, bo strasznie chleje – powiedziała Ewa.
– Wieczorami na okrągło widzę go, jak przesiaduje na ławce
z innymi żulami.
Agnieszka na wszelki wypadek nie wdawała się w dyskusję,
co
ma nadużywanie napojów wyskokowych do posiadania żony.
– To po co mi o nim opowiadasz! – powiedziała z wyrzutem.
– A ta Czerwiec? Albo Natasza Izdebska? Ewentualnie
Magdalena Białobrzeska?
– Wymyślasz je na bieżąco? – zaciekawiła się Ewa. – Czy też
dorwałaś jakąś książkę telefoniczną i odpytujesz mnie, jak
leci?
W naszym kraju mieszka pewnie ze dwadzieścia milionów
kobiet i zapewniam cię, że nie znam co najmniej
dziewięćdziesięciu dziewięciu procent z nich. A i tego jednego
pozostałego tak do końca nie jestem pewna. Ile to wychodzi?
Dwieście tysięcy? No to nawet jednej setnej z tego. Ile to
będzie?
– Przestań mi tu robić lekcję matematyki dla gimnazjum –
ofuknęła ją Agnieszka. – Muszę znaleźć taką jedną, która na
mnie dybie.
Ewa wykazała żywe zainteresowanie tematem i chcąc nie
chcąc, Agnieszka musiała jej opowiedzieć o wydarzeniach
minionych kilkunastu godzin.
– I te babki naprawdę dawały mu się szantażować? – spytała
Ewa, kiedy Agnieszka zakończyła swoją opowieść. – Jakieś
głupie…
– Dlaczego? – zdziwiła się z kolei Agnieszka. – Wyobraź to
sobie, że zdradzasz Darka z kimś, a potem ten ktoś mówi ci, że
pokaże mu zdjęcia z waszych łóżkowych ekscesów. Co byś
zrobiła?
– Ucieszyłabym się, że może Darek wreszcie się czegoś
nauczy! – powiedziała z pełnym przekonaniem Ewa. – Nasze
życie erotyczne jest ostatnio tak interesujące jak filmy
Zanussiego. Raz na miesiąc pięć minut na misjonarza. Znam
już każdy zaciek na suficie.
– Przestań się wygłupiać – zdenerwowała się Agnieszka, która
bardzo lubiła męża swojej przyjaciółki, a teraz poczuła, że
dowiedziała się o nim zdecydowanie za dużo.
– Żebym to ja się jeszcze wygłupiała… – westchnęła Ewa. –
No ale dobra, rozumiem. Nie chciały, żeby ich mężom było
przykro, albo obawiały się, że Konrad to opublikuje
w Internecie i drżały o swoją reputację. No i co teraz? Konrad
nie żyje, kompromitujące je materiały oglądają z wypiekami
na
twarzy dzielni chłopcy z dochodzeniówki, a ty szukasz
kobiety,
która pomagała mu w jego szantażach. Po co? Nie sądzisz, że
to
raczej zadanie dla policji?
– W sumie zgadzam się z Joanną, że policji trzeba czasem
pomagać – wyjaśniła Agnieszka. – Ona i Betty nie znały tak
dobrze Konrada.
– Ty, jak się okazuje, też nie – wytknęła jej Ewa.
– To prawda – przyznała z żalem Agnieszka. – Ale możemy
przynajmniej wykonać jakąkolwiek robotę umysłową. A nuż
na
coś wpadniemy…
– Naiwniaczki – stwierdziła Ewa. – No dobrze, wymień
jeszcze raz te nazwiska, które mi podawałaś na początku.
Wspólnym wysiłkiem udało im się wykreślić ze sporządzonej
przez Agnieszkę listy całkiem sporo osób. Podejrzanych
została
tylko piętnastka.
– Nie wiem, jakim cudem chcesz wytropić, która z nich była
autorką listu – zdziwiła się Ewa. – Pójdziesz do każdej
i poprosisz, żeby ci się wpisała do pamiętniczka?!
– Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę.
Piętnaście osób to nie to samo co ponad setka. Ewentualnie
możesz mi w tym pomóc.
– Zastanowię się, a na razie na pewno pójdę spać – obiecała
Ewa i nieco oszołomiona się rozłączyła.
Agnieszka odłożyła telefon i popatrzyła na ekran komputera.
Piętnaście kobiet. Czy wśród nich jest ta, którą Konrad zrobił
swoją powierniczką i wspólniczką? Dwie jej koleżanki ze
studiów, dzięki którym po rozstaniu z Konradem szybko
znalazła dobrze płatną pracę w jednym z biur
architektonicznych. Niby miały partnerów, jedna nawet
dziecko, ale to przecież o niczym nie świadczyło. Dwie
fotografki, które czasem współpracowały z Konradem. Trzy
ich
wspólne znajome z Łodzi, które podobnie jak oni przeniosły
się
do Warszawy. Jedna piosenkarka, która kiedyś się z nimi
zaprzyjaźniła i czasem grywali razem w kręgle. Cztery
partnerki
kolegów Konrada, o których Agnieszka niewiele w sumie
wiedziała. Pani pośredniczka handlu nieruchomościami, która
pomogła im znaleźć wymarzone lokum. Agnieszka miała
spore
wątpliwości, czy ta szara myszka, która wygląda tak, jakby się
bała własnego cienia, byłaby w stanie skrzywdzić nawet
komara, ale po namyśle doszła do wniosku, że seryjna
morderczyni Rosemary „Łowczyni Nastolatek” West też
prezentowała się jak nudna kura domowa, co nie
przeszkodziło
jej bestialsko zamordować dziesięć młodych dziewczyn. Do
grona podejrzanych dołączyła jeszcze sprzątaczka, Ukrainka
Nastia, którą kiedyś w czasie kilkutygodniowej choroby
Agnieszki Konrad – mający wtedy sporo sesji wyjazdowych –
zatrudnił do opieki nad nią. Piętnastą kobietą była poznana na
jednym z wernisaży rudowłosa dziewczyna, którą Konrad
przedstawił chyba jako Emilię (wyjątkowo niewyraźnie
wypowiedział jej imię), swoją „zawodową przewodniczkę
duchową”. Choć usiłował wtedy udawać, że nie znają się zbyt
dobrze, Agnieszka zauważyła, że kilka razy wymienili się
porozumiewawczymi spojrzeniami. Coś ją wtedy tknęło i na
wszelki wypadek w chwili, gdy Konrad zajęty był rozmową ze
swoimi zleceniodawcami, poprosiła tajemniczą znajomą
swojego partnera o jej numer telefonu, nałgawszy wcześniej,
że
chce przygotować dla niego przyjęcie niespodziankę i zaprosić
na nie wszystkich jego przyjaciół i współpracowników. Potem
jednak o wszystkim zapomniała, a dziewczyny nie zobaczyła
już
nigdy więcej. Czy któraś z tych kobiet jest tą, której szuka?
Tego Agnieszka zamierzała się dowiedzieć jak najszybciej.
Rozdział XVI
Wieczór przechodził już w noc, kiedy Zofia dotarła do
wydawnictwa. Musiała jutro z samego rana oddać do korekty
wywiad z Adą Fijał. Próbowała go zautoryzować już od
dwóch
dni, ale aktorka – zajęta przygotowaniami do prowadzenia gali
wręczenia nagród „Złote Gruszki” przyznawanych przez
miesięcznik „Lustro” najbardziej atrakcyjnym gwiazdorskim
parom żyjącym w konkubinacie – ignorowała jej mejle i sms-
y.
Zofia pofatygowała się więc na galę, a po jej zakończeniu
zamknęła Adę na skobelek w jej garderobie i odmówiła
otworzenia drzwi, póki nie otrzyma autoryzowanego tekstu.
Głodna jak wilk aktorka, pomna, że catering na imprezę po
gali
przygotował sam Karol Okrasa, uwinęła się ze swoim
zadaniem
w rekordowym tempie pięciu minut i trzydziestu pięciu
sekund. Teraz Zofia musiała wrócić do redakcji, wklepać dwie
poprawki, które Ada naniosła w tekście i całość przesłać do
korekty. W ten sposób mogłaby jutro w ogóle nie przyjść do
pracy…
Dziennikarka z trudem przemierzyła przestrzeń dzielącą
wejście do wydawnictwa od windy. Lewe biodro dawało jej
się
coraz bardziej we znaki. Prawe zoperowała kilka miesięcy
temu, ale te konowały też chyba nie do końca dobrze
wykonały
swoją robotę, bo cały czas czuła, że ma pod żebrami coś
obcego.
Może zaszyli jej chustę albo coś innego, czego nie powinni.
Zdarzały się w końcu takie wypadki. Jedna kobieta w Arizonie
miała zostawiony w ciele cały skalpel! Wyjęli jej go dopiero
wtedy, jak zaczęła pluć krwią. „Faktor” o tym napisał, więc to
musiała być prawda! Choć Zofia nigdy nie wierzyła, że
istnieje
choćby cień prawdy w doniesieniach czytanych w tym
brukowcu o gwiazdach, to z pełną powagą traktowała całą
resztę zawartych tam wiadomości, łącznie z tą, że pewien
mężczyzna nie śpi od tygodnia, bo trzyma kredens, albo że
tarantule giganty zaatakowały mieszkańców wsi pod Bochnią
i zjadły tamtejszego sołtysa wraz z jego koniem.
Winda zjechała na parter. Zofia wgramoliła się do niej
i przycisnęła guzik oznaczony cyfrą trzy. Drzwi powoli
zaczęły
się zamykać, gdy nagle rozległ się odgłos pospiesznych
kroków
i nagle drzwi zatrzymały się, a następnie znów zaczęły
otwierać.
– Ach, to ty – mruknęła Zofia, mierząc gniewnym wzrokiem
osobę, która, nieco zdyszana, weszła do windy. Widziały się
przelotem kilkadziesiąt minut temu na gali, ale nie zamieniły
ze sobą ani słowa. Śledziła ją czy też miała jeszcze coś do
zrobienia w redakcji?
– Dzień dobry – powiedziała osoba i wcisnęła guzik
z czwórką. Tym razem drzwi się zamknęły i winda powoli
ruszyła w górę. Po kilku sekundach osoba, która weszła do
niej
jako druga, położyła palec na przycisku „Stop” i delikatnie go
nacisnęła. Kabina stanęła między piętrami.
– Chyba musimy porozmawiać – rzekła cicho, patrząc Zofii
prosto w oczy. Ta prychnęła gniewnie.
– Nie mamy o czym – odparła z irytacją, o dziwo nie czując
strachu. Podejrzewała, że być może ma przed sobą kogoś, kto
trzy razy usiłował zabić, w tym raz skutecznie, ale
jednocześnie
wiedziała, że jest bezpieczna. – Dobrze wiesz, że umiem
o siebie zadbać. Nic mi nie zrobisz.
– Nie chcę ci nic zrobić. – Osoba patrzyła na Zofię uważnie,
najwyraźniej sondując, czy jest w stanie przestraszyć
dziennikarkę. Z jej twarzy wyczytała jednak, że wszelkie tego
typu próby skazane są na porażkę. – Chcę się dowiedzieć,
jakie
są twoje żądania…
Zofia poczuła się zaskoczona.
– Żądania? – powtórzyła.
– Nie po to przyszłaś do naszego pokoju i wygłosiłaś tę swoją
mowę, żeby do mnie nie dotarło, że czegoś ode mnie chcesz.
Pytam więc, co mam zrobić. Zapłacić ci? Zdradzić jakieś
informacje?
– Nic od ciebie nie chcę – wyjaśniła Zofia głosem pełnym
bezbrzeżnej pogardy. – Przyszłam do was po to, aby wam…
tobie uświadomić, że nie wszyscy dokoła są ślepymi
kretynami.
– I mam uwierzyć, że naprawdę niczego nie chcesz? – Osoba
spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Wierz, w co chcesz – mruknęła Zofia. – Konradowi się
należało. To był zły człowiek. Być może nie zasłużył na
śmierć,
ale wiele osób przez niego cierpiało. Wielu złamał życie. Nie
mam powodów, aby go żałować. Nie wiem, po co był ci napad
na Sylwię. To kretynka. Pewnie nic nie wiedziała, tylko
strugała
ważniaczkę, jak to miała w zwyczaju. Ta starsza pani… No
dobrze, w sumie nic jej się nie stało. Po co miałabym
cokolwiek
mówić komukolwiek?
– Mogę ci wierzyć? – spytała osoba.
– Nie musisz – powiedziała Zofia. – Jak widzisz, policja
jeszcze się do ciebie nie dobrała, więc masz dowód, że
trzymam
język za zębami i nie poleciałam do nich z donosem. I nie
zrobię tego.
– Nawet jeśli cię wezwą? – upewniła się osoba. – Wiesz
przecież, że będziemy jeszcze przesłuchiwani. Ktoś może
opowiedzieć policji o tym, co u nas odwaliłaś.
– Jestem stara, połowa osób tutaj uważa, że mam sklerozę
i jestem wariatką – prychnęła Zofia. – Bredziłam, po prostu
bredziłam. Tyle powiem na policji. Coś mi się zdawało, ale
sama nie wiem co.
– A jak się zabezpieczyłaś przede mną? – spytała osoba.
– Złożyłam u notariusza pewien dokument, który ma być
przekazany policji po mojej śmierci – wyjaśniła Zofia.
– I mam pilnować, żebyś nie dostała zawału? – krzyknęła
osoba ze zdenerwowaniem.
– Po takiej mojej śmierci, która nie nastąpi z przyczyn
naturalnych – kontynuowała Zofia. – Jeśli trzepnie mnie zawał
albo coś innego, notariusz ma zniszczyć dokument. Ale jeśli
przejedzie mnie samochód albo… – spojrzała na osobę
wyzywającym wzrokiem – …ktoś rozłupie mi głowę siekierą,
wtedy dokument po czterdziestu ośmiu godzinach trafi do
pałacu Mostowskich. W takim przypadku dostaniesz dwa dni,
aby uciec i zniknąć z tego świata. Widzisz, jestem dla ciebie
wyjątkowo łaskawa.
– Niech cię szlag, zołzo! – zaklęła osoba, acz z wyraźnym
podziwem dla starszej koleżanki. – I naprawdę nie chcesz nic
w zamian?
Zofia przez chwilę rozważała w duchu odpowiedź na to
pytanie.
– No dobrze, niech ci będzie – poddała się wreszcie. – Mam
ochotę zadać ci jedno pytanie…
Osoba popatrzyła na nią zdziwionym wzrokiem.
– Powiedz mi – powiedziała Zofia powoli, starannie cedząc
każde słowo. – Czy udało ci się już znaleźć ten przedmiot,
z powodu którego zabiłaś Konrada?
Rozdział XVII
Kiedy Joanna i Betty dotarły do Milanówka, był już środek
nocy. Miasteczko sprawiało wrażenie kompletnie wymarłego
i jako takie robiło dość upiorne wrażenie. Przed domem
pisarki
stał wóz z wygaszonymi światłami. Widać było jednak, że
siedzi
w nich dwóch mężczyzn. Zgodnie z tym, co powiedział
Darski,
policja pilnowała teraz posiadłości przez całą dobę. Joannie
przemknęło przez myśl, żeby może zaprosić policjantów na
kawę albo herbatę, ale zdusiła ten pomysł w zarodku. Nie! Do
tego, co chciały teraz zrobić, gapiący im się na ręce policjanci
byli ostatnimi potrzebnymi im osobami. Podjechała pod bramę
i wstukała kod. „Sezamie, otwórz się!”, pomyślała z lekkim
rozbawieniem, patrząc, jak skrzydła bramy rozsuwają się
powoli. Wjechała na teren posiadłości i zaparkowała pod
domem.
– Ciekawe, czy teraz będzie tu straszyło? – zastanowiła się,
wysiadając z samochodu.
– Jak pomieszkasz tu jeszcze jakieś dziesięć lat, to i owszem
będzie – mruknęła Betty, patrząc na swoją pracodawczynię
z niesmakiem. – Nie masz już większych zmartwień?
– Bo tak cały czas sobie myślę – Joanna otworzyła drzwi
wejściowe do domu – że może ci wszyscy krytycy mają rację
i powinnam spróbować napisać coś bardziej… Jak to oni
mówią? O, wiem, mięsistego!
– Napisz książkę kucharską – poradziła Betty. – Nic bardziej
mięsistego nie wymyślisz…
– Oj tam, oj tam! – Joanna pokazała menedżerce język. –
Wyobraź sobie, jakie byłoby to zaskoczenie dla moich
czytelniczek. Kupują moją książkę, przygotowują sobie
chusteczki, żeby w razie czego otrzeć łzy, a potem czytają
horror i obgryzają paznokcie ze zgrozy.
– Myślę, że sporo osób i tak przy lekturze twoich powieści
obgryza paznokcie ze zgrozy. – Betty popatrzyła na nią
z politowaniem, nieco jednak mało widocznym w lichym
oświetleniu, jakie pisarka zamontowała w sieni swojego domu.
– Na przykład Rada Języka Polskiego albo osoby, które
redagują twoje książki. Założę się, że mają zsiepane paluchy

do krwi…
– Czasami nie wiem, czy się wygłupiasz, czy też mówisz
poważnie – zdenerwowała się Joanna.
– Czasami to nawet ja tego nie wiem – odpowiedziała Betty.
– To co? Napijemy się czegoś czy od razu idziemy na strych?
Joanna zastanowiła się przez chwilę, po czym złapała się za
głowę.
– Ale ze mnie idiotka! – krzyknęła. – Przecież na strychu nie
ma oświetlenia!
– Rychło w czas sobie o tym przypomniałaś – zdenerwowała
się Betty. – Żadnego?
– Żadnego! – potwierdziła Joanna. – W ogóle nie
planowałam tam wchodzić, a już zwłaszcza po ciemniaku,
więc
nie widziałam potrzeby montowania żyrandola czy jakiejś
lampy.
– A nie ma tam choćby kontaktu? – Betty nie chciała
odwlekać w czasie poszukiwań. – Mogłybyśmy podłączyć
lampę z twojego salonu. Tego potwora, co wszystkich zawsze
oślepia. Stadion Narodowy można nią oświetlić, a co dopiero
mały stryszek!
– On wcale nie jest taki mały – przypomniała ponuro
Joanna. – I licho wie, czy jest tam kontakt. Pewnie tak, ale
zapewniam cię, że ja nie będę w tych piekielnych
ciemnościach
obmacywała ścian w jego poszukiwaniu. Tym bardziej że tam
pewnie są pająki!
– A latarki? – spytała zrezygnowanym głosem Betty. –
Powinnaś mieć…
– Owszem, mam, nawet chyba ze cztery – przyznała Joanna.
– Tylko po pierwsze nie mam zielonego pojęcia, gdzie leżą, a
po
drugie one są dobre tylko do tego, żeby znaleźć korki, jak
wysiądzie prąd, a nie oświetlać strych pełen pająków…
– Dostałaś obsesji z tymi pająkami?! – ofuknęła ją Betty. –
Pająki i pająki!
– Mam arachnofobię – wyjaśniła Joanna. – Wolno mi…
Zapomnij o latarkach, musimy poczekać do rana. Strych jest
wtedy doskonale oświetlony. Gdzieś tak do południa. Potem
słońce przechodzi na drugą stronę, gdzie nie ma okien.
Betty niechętnie zrezygnowała z poszukiwań. Miała nadzieję,
że może znajdą coś, co ułatwi identyfikację mordercy, policja
wreszcie go złapie, a wtedy życie wróci do normy, a Joanna –
do pisania kolejnej powieści, którą zaczęła jeszcze jesienią
poprzedniego roku. Szef wydawnictwa książkowego już na
kilka dni przed śmiercią Konrada dawał menedżerce
dyskretnie do zrozumienia, że życzyłby sobie, żeby jego
najbardziej dochodowa autorka wydała wreszcie coś nowego,
a nie tylko podpisywała na targach wznowienia poprzednich
książek. Jednak w obliczu najpierw amorów swojej szefowej,
a potem morderstwa obiektu jej afektu, Betty jakoś niezręcznie
było popędzać ją do roboty.
– No nic, musimy się wstrzymać do rana – powtórzyła
Joanna, podeszła do szafki stojącej w rogu salonu, wyjęła z
niej
butelkę różowego wina i napełniła dwa kieliszki. – Skoro już
mamy spędzić tu noc, to chlapnijmy sobie dla odwagi…
Betty nie czuła się specjalnie przestraszona, ale grzecznie
wzięła kieliszek i skosztowała jego zawartości.
– A w ogóle to już kilka razy miałam wrażenie, że coś mi
powinno styknąć w głowie – powiedziała powoli – że wiem
coś,
co być może stanowi klucz do rozwiązania tej sprawy. Tylko
za
bardzo nie wiem, co to jest!
Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– To chociaż przypomnij sobie, kiedy odniosłaś takie
wrażenie – zaproponowała. – I może wtedy do czegoś
dojdziemy. Ja mam o tyle czyste sumienie, że nic mi się nie
kojarzy z niczym. Po prostu tabaka w rogu! Jakbym pracowała
na policji, to pewnie bym wyleciała już po miesiącu. Spisałam
sobie nawet tę swoją niewiedzę na kartce. O, popatrz…
Joanna sięgnęła po torebkę, a następnie wyjęła z nich
notatki, które robiła w kawiarni Pałacowa. Betty przez chwilę
dokładnie je studiowała.
– Faktycznie, dużo to tu nie ma – skwitowała. – Ale
przynajmniej jest jakaś podstawa do rozważań. Może
zacznijmy od dopisania tu wszystkich podejrzanych.
– Dobrze – zgodziła się Joanna, odebrała menedżerce kartkę
i sięgnęła po długopis. – Kogo wpisujemy jako pierwszego?
– Hutniak – powiedziała stanowczo Betty. – Nadal uważam,
że jest najbardziej podejrzana. Mogła mieć jakiegoś
wspólnika,
który załatwił Sylwię, żeby dać jej alibi.
– W porządku, podejrzana numer jeden. – Joanna napisała
nazwisko piosenkarki na kartce. – Dalej Agnieszka. Niby
sprawia miłe wrażenie, ale głowy za nią nie dam.
– O, widzisz, wiem! – krzyknęła Betty. – To jest właśnie to!
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Agnieszkę wtedy na
cmentarzu, odniosłam wrażenie, że kiedyś już ją widziałam, że
na pewno się wcześniej spotkałyśmy przy jakiejś okazji.
Potem,
gdy siedziałyśmy w Samych Fusach, jakoś o tym
zapomniałam.
A teraz znów mi się przypomniało!
– Hmmm, ciekawe… – zastanowiła się Joanna. – Rusz głową
i przypomnij sobie coś więcej.
Betty zamknęła oczy. Przywołała w głowie obraz Agnieszki.
Kiedy mogły się spotkać? I dlaczego miała wrażenie, że to
takie
istotne?
– Nie przypomnę sobie – powiedziała po chwili, otwierając
oczy. – Dziura w głowie kompletna. Teraz to już nawet nie
wiem, czy aby sobie tego wcześniejszego spotkania po prostu
nie wymyśliłam.
– Jesteś zupełnie do bani! – zirytowała się Joanna. – Kto
dalej… Ryży Benio? Nie wydaje ci się podejrzane, że akurat
tego dnia był w Milanówku? I to jeszcze na terenie mojej
posiadłości?
– A jaki miałby motyw? – zastanowiła się Betty, po czym
spojrzała na pisarkę z nagłym błyskiem w oku. – Ty, słuchaj,
jakie my jesteśmy głupie!
Joanna spojrzała na nią dziwnie.
– Mów za siebie! – zaprotestowała z lekką urazą. – To, że raz
napisałam w książce, że stolicą Holandii jest Amsterdam,
jeszcze niczego nie przesądza…
– W tej sprawie jesteśmy głupie – wyjaśniła szybko Betty. –
Cały czas dumamy nad wszystkim, tylko nie nad motywami
zbrodni. A jak uczy lektura mądrych kryminałów, to przecież
jest najważniejsze!
Joanna chciała zaprotestować, ale przypomniała sobie
notatki na swojej kartce i pohamowała cisnące się już na usta
słowa zaprzeczenia.
– Faktycznie – przyznała za to z lekkim zdziwieniem. – Bez
powodu przecież nikt by nikogo nie zabił. No chyba że jakiś
psychopata. Tyle że ktoś stuknięty na tym by pewnie
zakończył,
a tu mamy jeszcze dwie kolejne próby.
– No to zacznijmy od początku… – zaproponowała Betty. –
Jeśli idzie o motyw, to znowu Hutniak miała najlepszy. Była
szantażowana, ludzie pod wpływem silnych emocji mogą
zrobić
najgorsze rzeczy, a umówmy się, że ona i bez emocji jest
nieźle
stuknięta. Mogę wymyślić też na upartego motyw napadu na
Sylwię, jeśli ta w jakiś sposób wpadła na jej trop. Ale
kompletnie nie potrafię zrozumieć, po co miałaby próbować
zamordować Ptasznika. I czego niby miała szukać w twoim
domu? Wiedziała przecież, że zdjęcia i tak już trafiły na
policję… Moim zdaniem napad na Ptasznika ją uniewinnia!
– Kurczę, aż szkoda ją wykreślać z listy podejrzanych –
powiedziała z żalem Joanna. – Choć jestem pewna, że ona i
tak
kiedyś kogoś zamorduje.
– Prędzej ktoś ją – mruknęła Betty. – Kogo miałyśmy dalej
na liście? Agnieszka. Konrada zamordowała z zazdrości…
– Przecież miał do niej wrócić – przypomniała Joanna. – To
niby z jakiej zazdrości?
– Ale skąd wiemy, że ona mówi prawdę? – zapytała Betty. –
Bazujemy tylko na jej słowach, których nikt nie może
potwierdzić.
– Sprawiała wrażenie szczerej – zastanowiła się Joanna. –
Ale może i masz rację. Nie możemy mieć pewności, że nie jest
dobrą aktorką. Rozumiem, że Sylwię mogła rąbnąć z tego
samego powodu, co Hutniak. Ale Ptasznika?!
– A może ona była wspólniczką Konrada – podsunęła Betty.
– A list został specjalnie spreparowany, żeby rzucić
podejrzenie
na kogoś trzeciego…
– Oszalałaś! – zaprotestowała Joanna. – I akurat oboje
przewidzieli, że będziemy się kochać przy ścianie, odkryjemy
takim sposobem sejf, do którego Konrad schowa potem ten list
tylko po to, żebyśmy po jego śmierci go znalazły…
– A to takim sposobem wpadałaś na to, że masz sejf! –
ucieszyła się Betty.
– Że co? – Joanna popatrzyła na menedżerkę ze
zdziwieniem, po czym uświadomiła sobie, co powiedziała. –
Faktycznie, masz powód do radości. Jakby to była jakaś
tajemnica, że często to robiliśmy, i to w różnych miejscach. Na
kanapie, na której siedzisz też…
Betty poderwała się i przesiadła na fotel, mrucząc gniewnie
pod nosem słowo „tarło”. Joanna nakreśliła kółko na czole.
– Do bani idzie nam to wymyślanie motywu – podsumowała.
– O dziennikarzach z „Koktajlu” to już w ogóle nic nie wiem.
Ty?
– Poza Sylwią, która, jak dowiedziałam się po południu od
Pawła, nadal jest utrzymywana w śpiączce, pracują tam
jeszcze
trzy dziennikarki – wyjaśniła Betty, dolewając sobie wina. –
Magda dopiero co wróciła z urlopu macierzyńskiego, więc
chyba możemy ją wykluczyć. Zostają Kasia i Ewelina. Tak
naprawdę niewiele o nich wiem prywatnie. Chociaż
poczekaj…
Betty znów miała wrażenie, że coś powinna skojarzyć. Jakąś
scenę? Konwersację? Sytuację, której była świadkiem?
Zamknęła oczy i w myślach starała się odtworzyć wszystkie
swoje wizyty w redakcji, przypomnieć sobie rozmowy, które
tam odbywała. Niestety, uzbierało się tego tyle, że teraz trudno
było wyłuskać tę jedną jedyną rzecz, która mogłaby rzucić
nowe
światło na całą sprawę. Menedżerka otworzyła oczy tylko po
to,
aby zobaczyć zirytowane oblicze swojej pracodawczyni.
– Powinnaś brać pastylki z lecytyną – powiedziała Joanna
gniewnym tonem. – Zanim zaczniesz zapominać, jak się
nazywasz i gdzie mieszkasz.
– Jasne, bo ty masz za to pamięć jak słoń – obruszyła się
Betty. – Pamiętasz Weneckie igraszki?
W jednym ze swoich ostatnich bestsellerów Joanna stworzyła
tyle postaci, że w połowie pisania książki sama się w nich
pogubiła i przez przypadek zeswatała dwie osoby, które na
początku opisała jako rodzeństwo. Potem wszyscy
bohaterowie
pomylili się także sczytującemu jej powieść redaktorowi
i korektorce. Powieść poszła do druku, a potem trafiła do
księgarń. I dopiero kiedy jeden ze zszokowanych jej treścią
uważnych recenzentów napisał, że jest to „najodważniejsze
pod
względem obyczajowym dzieło od czasów Lolity Nabokova”,
Joanna zorientowała się, co zrobiła. Postanowiła jednak udać,
że była to zamierzona prowokacja, a do tego, co się naprawdę
wydarzyło, przyznała się jedynie menedżerce. Teraz
pożałowała
nawet i tego drobnego przebłysku szczerości.
– Zamówię podwójną dawkę tabletek z lecytyną –
zaproponowała ugodowo. – Więc co z tymi dziennikarkami
z „Koktajlu”?
– Każda z nich teoretycznie mogłaby być wspólniczką
Konrada – przyznała Betty. – Tylko Ewelinę znam lepiej,
Kasię
gorzej…
– I co o nich wiesz? – zapytała Joanna i ponownie dolała im
obu wina. – Poza tym, czego nie potrafisz sobie przypomnieć?
– Obie są młode, mają po dwadzieścia kilka lat, rówieśniczki
Konrada – odpowiedziała Betty, starając się wydobyć
z zakamarków pamięci wszystko to, co kiedykolwiek
usłyszała
od samych dziennikarek, oraz opinie zasłyszane o nich samych
od innych ludzi. – Ewelina pracuje w „Koktajlu” już kilka
dobrych lat, Kasia dopiero od roku. Ewelina prowadzi rubrykę
towarzyską, wiesz, takie tam relacje z imprez, ploteczki, to co
jest na końcu magazynu.
– Wiem, zawsze tam piszą, że moich stylizacji dopełniły buty
kazar, nawet jeśli mam na sobie kierpce kupione pod
Giewontem – westchnęła Joanna.
– Naprawdę kupiłaś sobie kierpce? – zainteresowała się
Betty.
– Naprawdę! – Joanna zerwała się z kanapy, pognała do
sieni, po czym z triumfującą miną wróciła z beżowo-
czerwonymi kierpcami w ludowe wzory, przeszytymi czarną
nicią. – Pierwsza klasa! Skóra jak się patrzy i leżą na nodze
jak
ulał. Sama przymierz, nosimy przecież ten sam numer.
Betty grzecznie spełniła polecenie. Kierpce faktycznie
pasowały na nią idealnie i choć trzymane w ręku sprawiały
wrażenie sztywnych, na nodze układały się znakomicie.
– Pasują ci do czegokolwiek, co masz w szafie? – Betty nadal
nie potrafiła otrząsnąć się z szoku. – Poza tymi czerwonymi
koralami wielkości jabłek, które dostałaś kiedyś od wójta
z Karkonoszy. Tego, co się w tobie zakochał. Jak on się
nazywał? Cholercio?
– Halejcio – poprawiła ją Joanna. – Jak taka młoda ładna
aktorka, co to nigdy nie wiem, w czym grała. Miałam sobie
dokupić cały strój ludowy. Żartowaliśmy wtedy z Konradem,
że
zamieszkamy razem w górskiej chacie i będziemy hodować
kozy jak ten facet z TSA. Ale potem pokłóciliśmy się, kto
będzie
wstawał o piątej rano, żeby je doić, i w sumie skończyło się
tylko na koralach. A nie! Konrad kupił sobie jeszcze
ciupagę…
Joanna przerwała i zmarszczyła brwi. Betty spojrzała na nią
pytająco. Autorka milczała, najwyraźniej myśląc nad czymś
intensywnie. Po chwili wstała z kanapy i z zagadkową miną
ruszyła znów w stronę sieni. Zaciekawiona Betty podążyła za
nią. Pisarka uważnie rozejrzała się po sieni, potem po
przedpokoju, a następnie weszła na schody i ruszyła do swojej
sypialni. Menedżerka podążała za nią jak cień. Joanna stanęła
na środku pomieszczenia i rozejrzała się uważnie. Następnie
podeszła do szafy, otworzyła ją i dokładnie zlustrowała jej
wnętrze.
– No to mamy kolejną zagadkę – powiedziała. – Ktoś rąbnął
ciupagę.
– Jak to? – zdziwiła się Betty. – Po co komu byłaby ciupaga?!
Joanna wzruszyła ramionami.
– Może chciał powywijać góralskie hołubce nad ogniskiem
albo narąbać drwa na opał – stwierdziła. – Skąd ja mogę
wiedzieć? Wiem za to, że ciupaga na pewno tu była. Konrad
po
powrocie z Zakopca zostawił ją w sieni. Pamiętam to
doskonale, bo kilka razy zahaczyłam o nią, jak wieszałam
płaszcz, i cały czas miałam w tyle głowy, że trzeba ją stamtąd
zabrać i schować do szafy, bo jest cholernie ostra i kiedyś coś
sobie nią podrę. Możliwe zresztą, że w końcu ją przeniosłam,
po czym, jak to ja, zapomniałam. Dlatego przyszłam
sprawdzić.
Ale tutaj też jej nie ma.
– Może schowałaś ją do innej szafy? – podsunęła Betty.
– We wszystkich innych są ubrania, które należy trzymać
z daleka od ostrych rzeczy – wyjaśniła cierpliwie Joanna. –
I tylko w tej szafie nie ma nic poza moim pasem
odchudzającym i rowerkiem stacjonarnym.
– Użyłaś go choć raz? – zaciekawiła się mimowolnie Betty,
pomna niechęci, jaką pracodawczyni obdarzała wszelkie
przejawy aktywności fizycznej, i przypominając sobie
straszliwą awanturę zrobioną przez Joannę za wrąbanie jej
w akcję „Trenuj z Ewą Chodakowską”. Po raz pierwszy były
wtedy bliskie zakończenia współpracy, a pisarka na wieść, że
ma publicznie zrobić zestaw ćwiczeń zwany „skalpelem”,
miała
ochotę zamordować swoją menedżerkę przez wbicie jej w
serce
wzmiankowanego narzędzia.
– No co ty! – zaprotestowała pisarka z oburzeniem. – Miałam
go oddać na jakąś aukcję charytatywną, ale żadna
odpowiednia
się jeszcze nie trafiła. Ale pasa odchudzającego używam. Daje
świetne rezultaty.
– Chyba psychiczne – mruknęła pod nosem Betty.
Joanna pominęła jej uwagę milczeniem.
– Kurczę, po co komuś ciupaga Konrada? – wróciła do
tematu. – Zamiast wyjaśniać stare tajemnice, wciąż
odkrywamy nowe i ciągle błądzimy po omacku. Mam już tego
dość! Niech się wreszcie wydarzy coś…
W tym momencie w salonie na dole zadzwoniła komórka
Betty.
– …co pchnie sprawę do przodu – dokończyła siłą rozpędu
Joanna. – Kto, do licha, dzwoni do ciebie o tej porze, skoro ja
jestem tutaj?!
– Licho wie… – Betty rzuciła się ku schodom, zbiegła po nich,
po czym kurcgalopkiem wpadła do salonu, w ostatniej chwili
zdążając odebrać połączenie w czasie siódmego sygnału
dzwonka.
– Kruszyno! – Betty bezbłędnie rozpoznała w słuchawce
tubalny głos Tygrysa Złocistego. – Mamy problem…
– Jaki problem? – zapytała.
– Zacząłem sprawdzać twojego truposza – powiedział Tygrys.
– I nagle tknęło mnie, że skądś znam adres tej laluni, dla której
pracujesz. Myślałem i myślałem, i nagle bingo, olśniło mnie!
Widziałem go wczoraj, jak przeglądałem bieżące zlecenia dla
chłopaków…
Betty poczuła się zaniepokojona. Słowo „zlecenie”
w powiązaniu z jej wiedzą o zakresie działalności mafiosa nie
brzmiało optymistycznie.
– Okazało się, że ktoś wynajął jednego z moich ludzi do
pewnego zadania – kontynuował Tygrys. – Zadania, które ma
być wykonane dziś w nocy właśnie u twojej laluni…
– Jakiego zadania? – Betty poczuła, że głos z lekka grzęźnie
jej w krtani.
– Musi zdobyć pewną rzecz, i to za wszelką cenę – wyjaśnił
Tygrys. – Za wszelką cenę, kumasz, kruszyno? Mam nadzieję,
że nie jesteś teraz u laluni, i lepiej, żebyś też ją ostrzegła, że
musi dzisiaj zrobić sobie wychodne z domu, jeśli chce jeszcze
kiedyś napisać jakąś książeczkę…
Treść frywolnie brzmiącego komunikatu, wygłoszonego przez
gangstera, docierała do oszołomionej Betty stopniowo.
– Kiedy właśnie jesteśmy u Joanny w domu! – jęknęła.
W słuchawce zaległa cisza. Betty poczuła, jak włosy powoli ze
strachu stają jej dęba.
– To bardzo niedobrze, ptaszyno – powiedział w końcu
wyraźnie zmartwiony Tygrys. – Kurewsko niedobrze! Jedzie
do
was Szczerbaty Tadzio, a z nim nie ma żartów. Z wielu osób
zrobił już, kruszyno, aniołki, ewentualnie diabełki, w
zależności
od tego, co tam kto nagrzeszył. Nie lubi przebierać w
środkach,
nie jest subtelny i unika zbędnych komplikacji.
– Nie możesz czegoś zrobić? – poprosiła Betty, jednocześnie
pokazując Joannie, patrzącej na nią od progu z dwoma
znakami zapytania w oczach, gest oznaczający podrzynanie
gardła. – Nie da się go jakoś odwołać?
– Niestety, kruszyno – powiedział Tygrys. – Zawsze ma
wyłączoną komórkę podczas zlecenia, odkąd kiedyś w
połowie
wydobywania za pomocą obcęgów i śrubokrętu z jednego
gościa kodu do jego sejfu Tadziowi włączyła się na trybie
głośnomówiącym w telefonie jego żona i zaczęła mu
dyktować
listę zakupów, które ma zrobić w drodze powrotnej do domu.
Mogę spróbować, ale marne szanse, ptaszyno, żebym zdołał
się
z nim połączyć.
– Ile mamy czasu? I co on właściwie ma zdobyć u Joanny? –
dociekała Betty, zastanawiając się, czy raczej nie powinna się
rozłączyć i czym prędzej ewakuować razem z Joanną z domu,
który za moment stanie się celem ataku krwiożerczego
bandziora.
– Ma zdobyć jakiś kawałek starego płótna – Tygrys najpierw
odpowiedział na drugie pytanie. – Dla kogoś ma to wartość
sentymentalną, zapłacił sporo hajsu. A czasu, kruszyno, nie
macie ni chuja. Tadzio albo właśnie tam dojeżdża, albo już
tam
gdzieś jest.
Betty z trudem powstrzymała szczęknięcie zębami.
– Cóż, miło cię było poznać, ptaszyno – usłyszała jeszcze
w słuchawce i połączenie zostało przerwane.
– Co się…? – zaczęła Joanna, ale menedżerka szybko jej
przerwała.
– Wykrakałaś – powiedziała z wyrzutem. – Zgodnie z twoim
życzeniem właśnie zaraz coś się wydarzy. A mianowicie nasze
uroczyste, choć mimowolne, przeniesienie się na lepszy padół.
Z ciekawości, spisałaś kiedyś testament?
– Co ty bredzisz?! – spytała ze zgrozą Joanna.
– Dzwonił Tygrys Złocisty, ten bandzior, którego kiedyś
poznałam – wyjaśniła Betty. – Z radosną informacją, że jedzie
tu jeden z jego ludzi. Dostał od kogoś zlecenie znalezienia
tutaj
jakiegoś płótna. I jak zrozumiałam bez mrugnięcia okiem
sprzątnie każdego, kto będzie starał mu się w tym
przeszkodzić.
Chyba nie mamy już czasu na ucieczkę i w ogóle nie
ryzykowałabym wyjścia z domu, bo możemy go spotkać za
drzwiami. Według tego, co mówił Tygrys, to on tu ponoć już
jest albo może pojawić się w każdej chwili…
Joanna sprawiała wrażenie sparaliżowanej. Patrzyła na swoją
menedżerkę oszołomionym wzrokiem i nawet przestała
mrugać
powiekami.
– Przestań mi się tu zamieniać w żonę Lota i rusz
mózgownicą – powiedziała gniewnie Betty. – Którędy ten
bandzior może się dostać do domu? Joanna, mówię do
ciebie!!!
Pisarka drgnęła, po czym podniosła rękę do twarzy
i wybuchnęła płaczem.
– Nie chcę umierać!!! – krzyknęła histerycznie. – Nic jeszcze
w życiu nie zrobiłam!!! Nie byłam w Australii!!! Nie
urodziłam
dziecka!!! Nie zdobyłam Pulitzera!!! Ani nawet Nike!!! Nie
dostałam własnej birkin!!! Ja nie chcę umierać!!!
Betty przez chwilę patrzyła na nią ze zdumieniem, po czym
podeszła i wymierzyła jej siarczysty policzek. Joanna urwała
okrzyki i spojrzała na nią ze zdumieniem pomieszanym ze
zgrozą.
– Czy ty mnie właśnie… uderzyłaś?! – zapytała po chwili.
– Nie miałam wyjścia – powiedziała Betty. – Jeśli zaraz nie
ruszysz głową i nie wymyślisz bezpiecznej kryjówki, to nie
zobaczysz Australii, nie zostaniesz mamą, nie postawisz sobie
na półce żadnej statuetki i, do licha ciężkiego, co to jest
birkin?!
– Torebka – wyjaśniła Joanna, rozcierając sobie dłonią
zaczerwieniony od uderzenia policzek. – Najdroższa na
świecie. Zamawia się ją z kilkuletnim wyprzedzeniem,
dostępna jest praktycznie tylko dla sław, i jak ją dostajesz, to
ponoć wszystkie kobiety dokoła mdleją z zawiści.
– Ty jednak jesteś nienormalna – osądziła ze zgrozą Betty. –
Nie wierzę, że na pięć minut przed zejściem z tego świata
pomyślałaś o jakiejś tam torebce.
– Nie jakiejś tam – zaprotestowała z urazą Joanna. – Tylko
Hermèsa! Za ponad sto tysięcy dolarów! Jeszcze ze dwa
miesiące i ją dostanę.
– Jeszcze ze dwie minuty i dostaniesz kulkę między oczy –
fuknęła Joanna. – Skup się! Którędy ktoś może najłatwiej
dostać się do twojego domu?!
– Nie wiem. – Joanna spróbowała zebrać myśli, ale
majacząca jej w wyobraźni birkin wciąż ją nieco rozpraszała.

Sama musiałam włazić po drabinie wtedy, jak znalazłam
Konrada. Drzwi są nie do sforsowania, musiałby w nie
wjechać
czołgiem. Na dole wszystkie okna mają zabezpieczenia i folie
antywłamaniowe. Fachowcy mówili, że można do nich nawet
oddać serię z karabinu maszynowego i co najwyżej lekko
popękają, ale i tak dziury się w nich nie zrobi.
– Czyli jesteśmy tu jak w fortecy? – uspokoiła się trochę
Betty. – Nic nam nie grozi?
– Niezupełnie – powiedziała powoli Joanna. – Ale przede
wszystkim udajmy może, że nas tu nie ma…
Podeszła do ściany i przekręciła kontakt, a następnie to samo
zrobiła w ciągle oświetlonej sieni.
– Co masz na myśli, że niezupełnie jesteśmy jak w fortecy? –
spytała Betty, zniżając głos do szeptu, który z niewiadomych
przyczyn najbardziej pasował jej do panujących wokół
ciemności.
– Parter jest zabezpieczony, ale piętro nie – wyjaśniła Joanna
też po cichu. – Miałam wymienić okna na antywłamaniowe,
ale
pojawił się Konrad i wszystkie sprawy wywiało mi z głowy.
Wszystkie szyby na piętrze są normalne, szklane,
niezabezpieczone i ekipa nawet nie zdążyła dociągnąć tam
instalacji alarmowej. Mieli to zrobić tuż po moim przyjeździe
z Zakopanego, ale nie znalazłam odpowiedniego terminu.
Góra
domu też nie jest zabezpieczona…
– Przecież nie spuści się tu na spadochronie! – zdenerwowała
się Betty. – I nie wdrapie po gzymsie na piętro… Przecież tu
jest wysoko!
– Ja się wdrapałam! – przypomniała Joanna. – To znaczy po
drabinie…
– Gdzie jest drabina? – zaniepokoiła się Betty.
– Obawiam się, że jeśli pan Antoni jej nie sprzątnął, nadal
leży pod domem, od strony łazienki, w której znalazłam
Konrada – powiedziała Joanna. – A jeśli ją sprzątnął, to licho
wie. Tylko pan Antoni wie, gdzie leżą tutaj wszystkie…
Joanna przerwała i z wolna podniosła wskazujący palec do
skroni. Betty spojrzała na nią pytającym wzrokiem. Autorka
nabrała powietrza w usta, aby coś powiedzieć, i w tym
momencie nad głowami obu pań rozległ się taki hałas, jakby
co
najmniej w dom Joanny uderzył meteoryt. Z całej gamy
rozmaitych dźwięków na pierwszy plan wybił się ten
rozbijanego szkła. Szczerbaty Tadzio najwyraźniej postanowił
nie bawić się w subtelności. Joanna i Betty zmartwiały tylko
na
moment, po czym najwyraźniej tknięte tą samą myślą na
palcach wyszły z pokoju. Dźwięki na górze i tak zagłuszyłyby
ich kroki, ale wolały nie ryzykować. Przebiegły korytarz
i wbiegły do kuchni, jedynego pomieszczenia, w którym
znajdowały się jakiekolwiek obronne narzędzia. Światło
księżyca rzucało na to pomieszczenie marne, ale jednak
pozwalające zobaczyć coś w ciemnościach, smugi.
– Gdzie masz wałek do ciasta? – szepnęła Betty.
– Nigdzie – odszepnęła Joanna. – Prawie nic tu nie mam.
Tylko noże, łyżki i widelce. I talerze. I jedną paterę. Nic
dużego
tu nie ma.
Betty chciała się złapać za głowę w odruchu rozpaczy, ale
w tym samym momencie przed jej oczami, oświetlony snopem
srebrnego światła, błysnął jakiś dziwaczny przedmiot
wyglądający jak potężny srebrny pająk stojący na
gigantycznych spiczasto zakończonych nóżkach.
– A to? – spytała, wskazując palcem na srebrne dziwowisko.
– To wyciskarka do cytrusów Philippa Starcka, którą
dostałam kiedyś w prezencie od jednego ze sponsorów moich
spotkań autorskich – odpowiedziała Joanna. – Taka sama stoi
w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku.
– Joanna, skończ z tym snobizmem!
– No co! Chciałaś wiedzieć… – gniewnie wyszeptała autorka.
– Myślisz, że się nada?
– Jeśli ten bandzior ma pistolet, to pewnie nie. I od razu
możemy zacząć się modlić – stwierdziła Betty. – Ale jeśli nie
ma… I jeśli się nie spodziewa, że ktoś jest w domu, to
możemy
go zaskoczyć.
– Myślisz? – spytała z powątpiewaniem Joanna. – Może
i masz rację. Bierz pająka, a ja spróbuję sięgnąć na górę nad
półkę. Przypomniało mi się, że mam tam zabytkowy
ceramiczny talerz ze świecących szkieł. Ciężki jak cholera.
Musiałam za niego dopłacić za nadbagaż, jak wracałam z
Krety,
bo na cle siedział jakiś upiorny koczkodan, który ważył
wszystko co do setnej grama.
Osobnik w górnej części domu nadal nie zachowywał żadnej
ostrożności. Wyraźnie usłyszały, jak wychodzi z łazienki,
w której najpewniej wcześniej wytłukł szybę w oknie, i chodzi
po korytarzu. Odgłos kroków brzmiał w ich uszach upiornie.
Tym bardziej że słyszały go coraz wyraźniej.
– Jest dokładnie nad nami – wyszeptała Betty i odruchowo
mocniej ścisnęła w ręku pająka, tak jakby bandzior jakimś
cudem miał zaraz zrobić dziurę w podłodze i spaść im na
głowę. – Ciekawe, co zamierza…
– I ciekawe, czy wie, gdzie jest to, po co przyszedł? – dodała
Joanna.
– Myślisz o strychu? – zapytała Betty. – Same nie jesteśmy
do końca pewne, czy to właśnie tam coś jest.
– Miejmy taką nadzieję – powiedziała Joanna z błyskiem
w oku, dającym się zauważyć nawet w panujących
ciemnościach. – Jak wlezie na strych, to go zamkniemy od
zewnątrz!
– Masz rację! – teraz olśniło też i Betty. – Stamtąd nie ma
innego wyjścia! Zamkniemy go i polecimy po tych tajniaków,
co to ich Darski postawił przed domem.
– Swoją drogą, ładna mi ochrona – parsknęła Joanna. –
Wlazłby tu pułk wojska, a oni i tak by nie zauważyli. Csiii…
Po kilku sekundach ciszy nad ich głowami znów rozległy się
kroki. Niestety, wbrew ich oczekiwaniom, nie usłyszały
charakterystycznego dźwięku skrzypienia schodów
prowadzących na strych. Zamiast niego rozległ się inny –
rozbrzmiewający w domu Joanny nieco częściej.
– Kurczę, złazi na dół – powiedziała Betty. – Może tu nie
wejdzie?
– Marna szansa – szepnęła Joanna. – Trudno, stawaj po
jednej stronie drzwi, ja stanę po drugiej… Tanio życia nie
sprzedamy!
– Skąd ty bierzesz te teksty? – mruknęła Betty.
– Ten akurat z mojej własnej powieści – przypomniała
Joanna. – Latarnia nad morzem, pamiętasz? Bohaterka
musiała tam się zmierzyć z piratami, żeby obronić swojego
ukochanego… Jak ty możesz być moją menedżerką, skoro
nawet nie czytasz moich książek!
– Naprawdę uważasz, że to jest teraz najważniejsze? –
zdziwiła się Betty. – Za chwilę jedna z nas nie będzie mogła
już
nic napisać, a druga przeczytać…
– Nie kracz, tylko dziabnij go pająkiem – rozkazała gniewnie
Joanna.
Kroki na schodach rozlegały się coraz głośniej i głośniej, aż
wreszcie zastąpiło je skrzypnięcie podłogi. Jednocześnie
Joanna i Betty, przyczajone po obu stronach wejścia do
kuchni,
zobaczyły żółty błysk światła. Szczerbaty Tadzio najwyraźniej
korzystał z latarki. Snop to pojawiał się, oświetlając kuchenne
półki, to zanikał. Najwyraźniej bandyta zastanawiał się, w
którą
stronę ruszyć. Wreszcie jednak światło latarki ustabilizowało
się na kuchennym blacie i z każdą chwilą stawało coraz
bardziej intensywne, a dźwięk kroków coraz głośniejszy. Betty
zaczęła podnosić do góry srebrnego pająka, a Joanna ogromny
ceramiczny talerz… W grobowej ciszy obie słyszały tylko
odgłos
cudzych kroków i swoich walących ze strachu serc.
Rozdział XVIII
Agnieszka nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok,
mając cały czas przed oczami przesuwający się w jakimś
chocholim tańcu korowód kobiet mogących być
wspólniczkami
Konrada. Najchętniej znów zadzwoniłaby do Ewy, ale było na
to już stanowczo zbyt późno. A może to wszystko nie ma
sensu?
Może wspólniczką jej byłego ukochanego była jakaś nieznana
kobieta? A przede wszystkim, to pytanie prześladowało ją
najczęściej, jak ona sama mogła się wykazać aż taką ślepotą?!
Idiotka z klapkami na oczach!
Uderzenie zegara, zawieszonego w kuchni, oznajmiło jej, że
właśnie minęła północ. Agnieszka poczuła, że poza
bezsennością zaczyna jej dokuczać też i pragnienie. Zwlokła
się
z łóżka i poszła do kuchni. Z lodówki wyciągnęła karton
z mlekiem, przelała trochę do swojego ulubionego kubka, po
czym włożyła do kuchenki mikrofalowej i sięgnęła po
plastikową torebkę, w której trzymała szafran. Połączenie tych
dwóch produktów, choć żaden z nich teoretycznie nie miał
żadnych odpowiednich ku temu właściwości, od
niepamiętnych
czasów było jej ulubioną metodą na zaśnięcie. Agnieszka
w ogóle była wielką fanką szafranu. Pamiętała, jak mama
opowiadała jej, że przyprawa ta ma magiczne zdolności.
„Uzdrawia ciało i duszę. Ludzie o tym wiedzieli już w bardzo,
bardzo dawnych czasach i dlatego cenili szafran tak samo jak
złoto czy inne skarby”, tłumaczyła jej lata temu. Agnieszka
mimowolnie się uśmiechnęła, jak zawsze, gdy wspominała
dzieciństwo. „Ech, gdyby tak ten szafran faktycznie umiał
działać cuda…”, pomyślała, wyjmując kubek z mlekiem
z kuchenki i wrzucając do niego odrobinę przyprawy.
Z szuflady wyciągnęła łyżeczkę i zamieszała mleko, które pod
wpływem szafranu nabrało lekko pomarańczowej barwy.
Agnieszka przez chwilę wpatrywała się w kubek, po czym
nagle
spłynęło na nią natchnienie. Odstawiła kubek na blat i
szybkim
krokiem przeszła do pokoju. Z dolnej szafki wyciągnęła kilka
albumów ze starymi rodzinnymi fotografiami. Bez namysłu
wybrała najbardziej sfatygowany. Czarno-białe fotografie
prezentowały jej prababkę w jakiejś niedorzecznie
zabudowanej sukni, ściśniętą w pasie tak, że chyba tylko
cudem
oddychała, i pradziadka w mundurze, poobwieszanego
medalami niczym choinka bombkami na Gwiazdkę.
Niecierpliwie przerzuciła kilka kartek. Babcia w Polanicy na
saneczkach ciągniętych przez wesołe pieski. Nie, to nie to!
Dziadek łowiący ryby, a następnie szczerzący się do jakiegoś
oślizgłego i wężowatego stwora, zwisającego mu z wędki. Też
nie to! Jej mama w dziecięcym łóżeczku, wpatrzona w
wiszący
na ścianie plakat z obrazem Dalego przedstawiającym
wędrujące na dużych rachitycznych nóżkach słonie, i co było
zrozumiałe, zważywszy na ówże obrazek, całej zapłakanej.
Też
nie to! Agnieszka przerzuciła kolejną stronę i zamarła. A więc
się nie myliła… Zdjęcie, na które patrzyła, podpisane było
zaledwie krótkim podpisem „Sopot 1981 rok”. Jej mama miała
wtedy dwadzieścia lat. Fotka prezentowała ją na plaży,
uciekającą przez dość dużą falą. Fotograf uwiecznił
dziewczynę
z tyłu i w ruchu, ale idealnie wyłapał moment, gdy odwróciła
głowę w jego stronę. Mama Agnieszki miała szeroki uśmiech,
duże oczy o piwnym kolorze, a jej długie, gęste, ogniście rude
włosy wiatr rozwiewał na wszystkie strony. Zdjęcie
niewątpliwie miałoby szansę wygrać niejeden konkurs, ale to
nie jego walory artystyczne przykuły uwagę Agnieszki. Z
nieco
już sfatygowanej, ale wciąż wyraźnej fotografii patrzyła na nią
figlarnie osoba bliźniaczo podobna do tej, którą kilka miesięcy
wcześniej Konrad przedstawił jej jako swoją zawodową
przewodniczkę duchową.
Przez głowę Agnieszki przebiegło milion myśli naraz. Z
całego
chaosu wyłowiła tylko jedną i natychmiast postanowiła ją
wcielić w życie. Sięgnęła po telefon i wykręciła numer do
swojej
mamy.
– Córuś? – usłyszała półprzytomny głos swojej rodzicielki. –
Co się stało? Dlaczego dzwonisz o tej porze?!
Agnieszka przez chwilę wahała się, jak sformułować pytanie,
ale doszła do wniosku, że i tak nie wymyśli nic, co choć
odrobinę ocierałoby się o dyplomację.
– Czy ja mam siostrę? – zapytała prosto z mostu.
W słuchawce przez długi czas panowała cisza. Agnieszka
poczuła, jak jej ręce zaczynają się robić zimne.
– Mamo? – ponagliła swoją rozmówczynię, czując, że kolejna
chwila milczenia przyprawi ją o siwe włosy.
– Więc jednak cię znalazł… – powiedziała grobowym głosem
jej mama. – To skończony sukinsyn! A przecież mi obiecał…
Agnieszka poczuła, że już do końca przestała cokolwiek
rozumieć.
– Kto mnie znalazł? – zapytała, starając się opanować
szczękanie zębami z emocji.
– Twój ojciec – powiedziała mama. – Pamiętaj, żebyś w nic
mu nie wierzyła. To wszystko jego wina! Ja… nie miałam
wyjścia… To on mnie do tego zmusił…
– Mamo! – Agnieszka bez mała krzyknęła w słuchawkę. – Co
ty mówisz! Jaki mój ojciec?! Nikt mnie nie znalazł…
– Jak to? – spytała z wyraźną rozpaczą mama. – To skąd
wiesz o swojej siostrze?
Agnieszka w duchu policzyła do dziesięciu, żeby odzyskać
zdrowe zmysły, po czym w kilku zdaniach opowiedziała o
tym,
jak poznała tajemniczą znajomą Konrada, a dzisiaj przy
szafranie wpadła na to, dlaczego jej twarz wydawała jej się
dziwnie znajoma.
– Zapomniałam, że kiedyś miałaś rude włosy – dokończyła. –
Tym bardziej że od lat je farbujesz.
Mama westchnęła.
– Nie mogłam na nie patrzeć… po tym wszystkim –
powiedziała. – Córuś, to smutna historia, której chciałam ci
zaoszczędzić.
– Ale wiesz, że teraz to już niemożliwe – oznajmiła stanowczo
Agnieszka. – Zwłaszcza że być może doprowadzi nas do
złapania mordercy Konrada. Musisz mi wszystko
opowiedzieć!
– Może przyjadę do ciebie jutro po południu –
zaproponowała mama. – Pogadamy na spokojnie. Zrobię
jakieś
ciasto.
– Mamo! – Agnieszka nie chciała czekać do następnego dnia,
ani tym bardziej jeść żadnego z ciast swojej mamy,
zamieniającej z reguły wszystkie wypieki w ulepki, na widok
których każdy dietetyk dostałby z miejsca zawału serca. –
Zabójca Konrada chodzi na wolności, a ty być może wiesz
coś,
co ułatwi jego identyfikację. Każda minuta jest na wagę złota!
– To na pewno nie ma nic wspólnego z Konradem –
oznajmiła mama. – Ale skoro chcesz, to posłuchaj…
Dokładnie dwadzieścia osiem lat wcześniej mama Agnieszki,
pani Kinga, poznała kilka lat starszego od siebie mężczyznę.
Pochodząca z, jak to się kiedyś nazywało, dobrej rodziny,
dorastała w otoczeniu takich jak ona „bananowych” dzieci, a
jej
rodzice dbali o to, aby ją odizolować od tych rówieśników,
którzy ewentualnie mogliby ją sprowadzić na złą drogę.
Elitarna szkoła, do której posyłali progeniturę jedynie bogaci
rodzice, z góry rozplanowane zajęcia dodatkowe, ściśle
kontrolowany grafik zajęć domowych i spotkań ze starannie
wyselekcjonowanym gronem przyjaciółek – tak upłynęło
dzieciństwo pani Kingi. Kiedy zaś zaczęła studiować z dala od
domu, rodzice zadbali, aby zamieszkała na stancji u ich
przyjaciółki. Ta rzecz jasna miała przy okazji spełniać rolę
cerbera, stojącego na straży moralności oddanej jej pod dozór
podopiecznej, i ze swojego zadania wywiązywała się ze
skrupulatnością godną klawisza w więzieniu. Zapewne w
życiu
pani Kingi nie wydarzyłoby się nic nieprzewidzianego, a ona
sama zgodnie z rodzicielskim planem skończyłaby studia,
a potem powiedziała „tak” wybranemu dla niej już kilka lat
wcześniej kandydatowi na męża, nudnemu i brzydkiemu,
który
odziedziczy spory majątek i prężnie działającą firmę, gdyby
nie… awaria kanalizacji na stancji.
W tym miejscu historia skręca niebezpiecznie w stronę
powieści Mniszkówny. Podczas nieobecności na stancji pani
domu zepsuł się odpływ wody, która zaczęła wylewać się
wszystkimi możliwymi otworami i zalewać całe domostwo.
Kinga wezwała więc fachowców. Przyszło ich dwóch, starszy
majster i jego nieco młodszy pomocnik. Po godzinie wysiłków
pierwszy został odwołany do innej fuchy, a drugi został, aby
dokończyć robotę. Było lato, upał wręcz nie do zniesienia,
pomocnik spocił się jak mysz kościelna, do tego umorusał
brudem z naprawianych części instalacji i Kinga z dobrego
serca zaproponowała mu, żeby przed wyjściem wziął prysznic.
Pomocnik wziął to za propozycję natury intymnej i dokonał na
jej oczach gustownego striptizu. Na widok wysportowanego
męskiego ciała w naturze, a nie tylko na kartach podręcznika
do anatomii, mama Agnieszki o mało nie zemdlała, a kiedy po
chwili paraliżu odzyskała zdolność ruchu, czym prędzej
uciekła
do swojego pokoju, na wszelki wypadek zamykając drzwi na
skobelek. Po kilku minutach i tak musiała jednak wyjść, żeby
zapłacić zanoszącemu się śmiechem, na szczęście już
ubranemu pomocnikowi, który nie owijając w bawełnę, dał jej
na odchodnym do zrozumienia, że gdyby kiedykolwiek
chciała
od niego czegoś więcej niż naprawy rur, to on jak najbardziej
jest na to gotowy. Zasiane tym samym ziarenko fascynacji
dojrzewało w Kindze przez kolejne dwa tygodnie, po których

w czasie następnej nieobecności właścicielki domu – popsuła
ona za pomocą młotka i klucza francuskiego kran w kuchni.
Naprawa tegoż zakończyła się w pokoju Kingi, która tym
samym w wieku dwudziestu trzech lat przestała być dziewicą
i odkryła, dlaczego rodzice nigdy nie pozwolili jej oglądać
filmu
Dzieje grzechu. Takim sposobem rozpoczął się romans, który
rychło miał się zakończyć dramatycznym finałem.
Dokładnie trzy miesiące i czterdzieści trzy tajne randki
później Kinga odkryła mianowicie, że jest w ciąży. Z jednej
strony przerażona reakcją rodziców, a z drugiej przepełniona
radością poinformowała o tym swojego kochanka. Ten nie
zareagował jednak tak, jak się spodziewała. Zamiast, jak to
sobie wyobrażała, podskoczyć z radości, przyklęknąć i się jej
oświadczyć, a bezpośrednio po tym zacząć zbijać z drewna
kołyskę dla ich dziecka, jej ukochany zaczął przebąkiwać coś
o wizycie u specjalistki, która „za grosze pomogłaby im się
pozbyć problemu”. Przyciśnięty zaś do muru, przyznał, że
primo – od kilku lat jest w udanym związku, z którego nie
zamierza rezygnować, a secundo – dostał właśnie pozwolenie
na pracę w Ameryce, a do tego dość lukratywną fuchę i za
półtora miesiąca zamierza wraz ze swoją narzeczoną wsiąść na
„Batorego” i opuścić na dłuższy czas ojczyznę. Plan ten, jak
zapewne Kinga sama rozumie, nie uwzględnia żadnych dzieci.
Mama Agnieszki, która w ciągu kilkudziesięciu minut ich
rozmowy zdążyła znienawidzić swój niedawny obiekt
afektów,
na zakończenie spotkania wymierzyła byłemu kochankowi
siarczysty policzek i teatralnie trzasnęła drzwiami. Dopiero
kiedy je zamknęła, pozwoliła sobie na atak paniki i histerii.
Jedyną osobą, której mogła się w takiej sytuacji poradzić,
była daleka krewniaczka, która po trzecim rozwodzie została
uznana przez bliskich za „damę lekkich obyczajów” i jako
taka
objęta anatemą wyrażającą się brakiem zaproszenia na
bożonarodzeniowy zjazd rodzinny. To ona pomogła Kindze
kamuflować ciążę przed całym światem (a przede wszystkim
resztą krewnych), a następnie przekazać urodzone przez nią
bliźniaczki do prowadzonego przez zakonnice sierocińca.
Traf chciał, że pół roku później rodzice Kingi zginęli
w wypadku samochodowym. Tuż po pogrzebie mama
Agnieszki pospieszyła do domu dziecka, aby zabrać dzieci.
Jakież było jej zdumienie, kiedy dowiedziała się, że przebywa
tam już tylko jedna z bliźniaczek, druga zaś – jak powiedziała
jej siostra przełożona – trafiła do „bardzo porządnego domu”.
Na nic zdały się prośby i groźby zrozpaczonej Kingi, która
koniecznie chciała skontaktować się z nowymi opiekunami
córeczki. Nie udzielono jej żadnej informacji i kazano się
cieszyć, że może odzyskać choć jedno dziecko. „Podpisałaś
zrzeczenie się praw rodzicielskich. Prawo jest po naszej
stronie.
Wszystko zostało załatwione zgodnie z przepisami”,
powiedziała jej siostra przełożona.
Kinga nie dała za wygraną i kilka dni później pojawiła się
w sierocińcu z wynajętym prawnikiem. Po kilkunastu
minutach
dość ostrej dyskusji siostra wyprosiła go ze swojego gabinetu,
a kiedy została sam na sam z Kingą, otworzyła szufladę
biurka,
wyjęła z niej list i bez słowa podała go swojej rozmówczyni.
List
podpisany był imieniem jej niedawnego kochanka, który
w prostych słowach informował o tym, że zabiera jedną
z dziewczynek, zamierza się nią zaopiekować, ostrzegał, że
Kinga ma „nawet nie próbować ich szukać, bo i tak nigdy ich
nie znajdzie”, i zawierał obietnicę, że „on także nie będzie
nigdy
próbował się z nią kontaktować”. Kinga nie zamierzała się
poddawać, ale szybko okazało się, że niewiele może zrobić.
Ówczesna milicja na wieść, że zrzekła się praw rodzicielskich
do córki, która trafiła pod opiekę biologicznego ojca, w ogóle
odmówiła angażowania się w sprawę, a zatrudniony przez
zrozpaczoną kobietę detektyw ustalił tylko tyle, że dziecko
wraz
z tatą wyjechało do Stanów Zjednoczonych, gdzie wszelki ślad
po obojgu zaginął. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że
i ojciec, i córka załatwili sobie nowe dokumenty na fałszywe
nazwiska, co jak wiadomo za oceanem nie jest wcale trudną
sprawą. „Musi się pani pogodzić z tym, że pewnie już nigdy
nie
zobaczy pani córki na oczy”, powiedział detektyw.
– I tak właśnie zrobiłam – zakończyła opowieść pani Kinga. –
Próbowałam się czegoś jeszcze dowiedzieć, kontaktowałam
się
z agencjami detektywistycznymi w Stanach, ale żadna z nich
niczego nie wykryła. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię!
– I przez tyle lat nie mogłaś mi tego powiedzieć?! – jęknęła
z rozpaczą Agnieszka.
– Nie widziałam w tym żadnego sensu – wyjaśniła mama. –
Zrobiłam wszystko, aby wmówić samej sobie, że zawsze
miałam tylko jedno dziecko i wyrzucić tamte chwile z
pamięci…
Po co było do tego wracać? Co to mogło dać?
– Może i masz rację – przyznała sprawiedliwie Agnieszka. –
Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Myślisz, że to możliwe, że
mój… ojciec i siostra wrócili do kraju? Że faktycznie ta
dziewczyna, która wygląda tak jak ty w młodości, może być
moją siostrą? I dlaczego w takim razie ja nie jestem do ciebie
tak podobna?!
– Nie wszystkie bliźnięta są do siebie podobne –
przypomniała mama. – Tylko te jednojajowe. Naprawdę ta
dziewczyna aż tak mnie przypomina?!
Agnieszka zamknęła na chwilę oczy, przywołując obraz
sprzed kilkunastu miesięcy. Potem otworzyła je i spojrzała na
zdjęcie młodej mamy.
– Aż tak – powiedziała stanowczo. – A nawet bardziej!
– Czy… – widać było, że mama waha się, czy zadać kolejne
pytanie. – Czy… ja mogłabym ją poznać?
Agnieszka głośno westchnęła.
– Gdybym tylko wiedziała, jak ją odnaleźć, to na pewno –
powiedziała z namysłem. – A teraz, mamo, skup się jak tylko
możesz i powiedz mi, czy mój… ojciec, kurde, dalej mi to nie
przechodzi przez gardło, albo moja siostra mieli jakikolwiek
znak szczególny, cokolwiek, dzięki czemu można by ich było
odróżnić od reszty ludzi? Coś, co mogłoby dać nam pewność,
gdybyśmy ich znaleźli, że to właśnie oni?
Mama przez chwilę się zastanawiała, po czym udzieliła dość
oryginalnej i zaskakującej odpowiedzi. Agnieszka przez
chwilę
ją przetrawiała. Po czym dotarło do niej, że choć nadal
niewiele
rozumie, zna już chyba tożsamość osoby, która zabiła
Konrada…
Rozdział XIX
Powolne, zbliżające się odgłosy kroków, choć
w rzeczywistości niezbyt głośne, w uszach Joanny i Betty
dudniły niczym odgłosy salw armatnich. Liche światło
księżyca
oświetlało jedynie marny kawałek podłogi za kuchnią,
pozwalając dostrzec Szczerbatego Tadzia dosłownie w
ostatniej
chwili, zanim przekroczy on jej progi. Niestety, bandziorowi
się
nie spieszyło. Zdaniem Betty wędrował po korytarzu już jakieś
dwa lata, Joanna gotowa była przysiąc, że rozpoczął
wędrówkę
w poprzednim dziesięcioleciu. Obie odczuły też ciężar
trzymanych przez siebie w rękach, przygotowanych do boju
narzędzi. Stalowy pająk z minuty na minutę zbliżał się wagą
do
tony, a piastowany przez pisarkę ceramiczny talerz zaczął jej
się kojarzyć z kamiennymi blokami, które starożytni
niewolnicy dźwigali przy budowaniu piramid. „Zaraz sama
wylecę temu padalcowi na spotkanie”, pomyślała gniewnie
Betty i w tym momencie w snopie księżycowego blasku
widocznym na podłodze zauważyła kawałek buta. Wstrzymała
oddech i z wolna podniosła wzrok do góry, tylko po to, aby na
wysokości swojej głowy dostrzec lufę pistoletu.
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie! Nie namyślając
się ani chwili, Betty z krwiożerczym okrzykiem,
przypominającym natężeniem godowe nawoływania rzekotki
drzewnej, dziabnęła pająkiem w znajdującą się za pistoletem
część ręki Szczerbatego Tadzia. Cudem nawet nie drasnęła
bandyty, ale za to wytrąciła mu z ręki narzędzie zbrodni
i przygwoździła jego nadgarstek do ściany. W nieopanowanej
panice dostała krzepy godnej Arnolda Schwarzeneggera, i to
z czasów, kiedy zdobywał tytuły Mistera Universum, i wbiła
odnóża pająka tak głęboko, że aż ze ściany posypał się tynk.
Zaskoczony Tadzio próbował się uwolnić z pułapki, ale wtedy
z lekkim opóźnieniem, ale równie dynamicznie do akcji
wkroczyła Joanna. Potknąwszy się lekko na nieco śliskiej
posadzce, z niezamierzonym zapewne impetem rąbnęła z całej
siły włamywacza w łeb talerzem, jednocześnie wypuszczając
go
z rąk. W niemożliwym już do opanowania impecie poleciała
do
przodu głową wprost na kuchenną szafkę i przy okazji zrzuciła
z niej kilkanaście przypraw w szklanych słoiczkach, które
z piekielnym hałasem zaczęły się tłuc, upadłszy na posadzkę.
Ogłuszona Betty w ostatniej chwili złapała ceramiczny talerz.
Tadzio nieruchomo zawisł przy ścianie, trzymając się w pionie
tylko za sprawą wbitego na amen w tynk pająka. Joanna
klapnęła na podłogę przy szafce, ale błyskawicznie się
zerwała,
pocierając poszkodowane czoło.
– Nie mogłaś złapać mnie zamiast tej starej skorupy? –
spytała z wyrzutem, patrząc na triumfalnie piastującą
w dłoniach talerz Betty. Ta powstrzymała się od złośliwej
uwagi, że talerz wydawał jej się cenniejszy niż
pracodawczyni.
– Łapałam po starości – odpowiedziała. – Ciesz się, że nie
uznałam cię za większy zabytek…
Joanna spojrzała na nią z wyrzutem, po czym popatrzyła na
Tadzia.
– Myślisz, że go zabiłam? – zapytała z przestrachem. –
Miałam go puknąć delikatnie, ale chyba mi nie wyszło…
– Na pewno ci nie wyszło – potwierdziła Betty. – Huknęłaś,
aż miło było popatrzeć.
– Ciekawe, czemu on ma ksywę Szczerbaty. – Joanna
przechyliła nieco głowę, żeby zobaczyć uzębienie bandziora,
który zamarł z otwartymi ustami. – Spójrz, zęby ma jak
malowane! Słuchaj, on w ogóle nie oddycha… Może ja go
naprawdę ukatrupiłam?!
– E tam. – Betty wzruszyła ramionami. – Tacy jak on mają
łby z żelaza.
Jakby na potwierdzenie jej słów Tadzio drgnął i wydał
z siebie cichy jęk. Joanna i Betty wzdrygnęły się nerwowo.
– Walnij go jeszcze raz! – powiedziała stanowczo Joanna. –
Na wszelki wypadek!
Betty natychmiast wykonała jej polecenie. Wyjątkowo
odporny na stłuczenia talerz znów wylądował na ciemieniu
Tadzia, który ponownie zawisnął na pająku z głową w dół.
Przez chwilę nic się nie działo, po czym z otwartych ust
bandziora wypadło i potoczyło się po nogi Joanny i Betty coś
białego. Autorka i jej menedżerka spojrzały na to ogłupiałym
wzrokiem.
– No i masz swoją odpowiedź! – powiedziała Betty nie
wiedzieć czemu z satysfakcją.
Joanna jeszcze przez chwilę kontemplowała leżącą przed nią
sztuczną szczękę.
– To i tak jest oszustwo! – zawyrokowała w końcu. – Toż on
nie jest szczerbaty, tylko bezzębny!
– Bezzębny czy nie, pora się go wreszcie pozbyć! –
powiedziała stanowczo Betty. – Idziemy do tych kulawych
strażników, co to pozwoliliby nas tu powystrzelać jak dzikie
kaczki!
Nie minął kwadrans, kiedy dom Joanny opanowało
prawdziwe pandemonium. Dwóch pilnujących posiadłości
policjantów zajęło się Szczerbatym Tadziem. Wezwani na
miejsce funkcjonariusze z komisariatu w Milanówku spisywali
zeznania pisarki i menedżerki. W drodze do Milanówka był
już
kapitan Darski z wyrwanym ze snu półprzytomnym
porucznikiem Majewskim. Snu pozbawiono też kierownika
miejscowego domu kultury, który jako jedyny w okolicy miał
na stanie ogromne światła halogenowe, którymi postanowiono
oświetlić poddasze domu. Do tego wszystkiego przyszedł sms
od Agnieszki z wiadomością, że chce się koniecznie zobaczyć
z Joanną i Betty. W zaistniałej sytuacji menedżerka nie miała
żadnych oporów, żeby natychmiast oddzwonić i
poinformować
ich nową znajomą, co się właśnie wydarzyło, tudzież zapytać,
jakie to sensacyjne wieści ma im do przekazania. Agnieszka
odpowiedziała, że to nie na telefon, i poinformowała, że za
chwilę też rusza do Milanówka.
– Czuję przez skórę, że jeszcze dziś wszystkie tajemnice się
wyjaśnią – powiedziała Betty, odkładając swojego smartfona
na stolik.
I jak zwykle się nie pomyliła…
Rozdział XX
Potężne reflektory, podłączone na wszelki wypadek nie do
zwykłego kontaktu, a do agregatu, który ku niekłamanemu
zdumieniu Joanny kierownik domu kultury znalazł w jej
szopie, oświetliły strych autorki.
– I widzisz, że słusznie się bałam tu wchodzić – wyszeptała
pisarka na ucho Betty, stojąc w progu i omiatając wzrokiem
pomieszczenie, w którym znalazła się po raz pierwszy w
życiu.
– Wszędzie pajęczyny! Jak w horrorze! Aż mam ciarki na
plecach.
– Prawie wszędzie – sprostowała Betty, patrząc na jedno
miejsce, sprawiające wrażenie nieco bardziej czystego od
reszty. – Tam najwyraźniej już ktoś był…
Kapitan Darski i porucznik Majewski widać nie cierpieli na
arachnofobię, bo bez wahania wzięli się za przeszukiwanie
strychu. Robota zapowiadała się na długie godziny, bo pisarka
zgromadziła tam wszystko, czego nie potrzebowała na co
dzień,
a z sobie tylko znanych przyczyn nie zdecydowała się
wyrzucić.
Walały się tam tysiące kartek z wydrukami jej powieści, stare
gazety, dawno już nienoszone ciuchy, bibeloty przywiezione
z licznych podróży, meble, walizki, kuferki, narzędzia, a nawet
sprzęty kuchenne. Całość prezentowała się po prostu
imponująco!
– Naprawdę chciałaś kiedyś jeszcze nosić to cudo? – zapytała
ze zgrozą Betty, patrząc na niegdyś białe, a obecnie mieniące
się w świetle reflektorów różnymi odcieniami szarości
sztuczne
futro.
– Trzymałam to dla psa! – odpowiedziała z urazą Joanna.
– Przecież nie masz psa! – zdziwiła się Betty.
– Ale chciałam przygarnąć – wyjaśniła Joanna. – I to byłoby
idealne, żeby mu wyściełać legowisko!
– I przy okazji udusić kurzem. – Betty pokręciła głową. –
A po co ci puzon?
– Co?!
– Puzon. – Betty wskazała na leżący w kącie instrument. –
Zamierzałaś zatrudnić się w orkiestrze dętej?
– Nie wiem, skąd to się wzięło – zdziwiła się szczerze Joanna.
– Może zostało po poprzednich właścicielach. Wiele rzeczy
tutaj to spadek po nich…
Betty kolejny raz złapała się na tym, że słyszy coś ważnego,
ale nie umie wyciągnąć z tego stosownych wniosków. Zanim
zdążyła się podzielić tą myślą z przyjaciółką, podszedł do nich
Darski.
– Jeśli czujecie się panie zmęczone po dzisiejszych emocjach,
możecie iść spać. – Patrzył na nie ze współczuciem. –
Rozumiem, że unieszkodliwienie jednego z najgroźniejszych
przedstawicieli naszego półświatka przestępczego może nieco
zmęczyć. A nam na pewno trochę tutaj zejdzie. Zwłaszcza że
tak
na dobrą sprawę nie wiemy, czego szukamy. Musimy przejrzeć
wszystko i oddzielić rzeczy podejrzane od tych, które na
pewno
nie stanowią dla nikogo żadnej wartości.
– W takim razie możecie od razu wysiepać za okno te
karteluchy. – Betty wskazała palcem wydruki twórczości
Joanny. – To kompletne śmieci…
– Czasem zastanawiam się, za co ci płacę – żachnęła się
Joanna. – Dzięki tym śmieciom nie musisz promować
środków
na biegunki i majtek dla dorosłych, tak jak przed tym, zanim
się poznałyśmy.
– Oj, przecież wiesz, że żartowałam. – Betty się uśmiechnęła.
– Po prostu chcę panu kapitanowi ułatwić robotę. Jeśli
ktokolwiek czegokolwiek tu szukał, to przecież nie tego, co
może kupić w każdej księgarni w naszym kraju!
– To mów to po ludzku, a nie jak krytycy literaccy! – Joanna
nadal miała obrażoną minę. – Naprawdę nie ma pan żadnego
podejrzenia, czego ci ludzie mogli tutaj szukać?
– Nawet cienia. – Darski powiedział to takim tonem, że obu
rozmówczyniom zrobiło się go żal. – Musiało to być coś
o sporej wartości, skoro Konradowi opłacało się nawiązać
z panią romans. To znaczy… tego… przepraszam, źle to
zabrzmiało…
– Oj dobrze. – Joanna machnęła ręką z rezygnacją. – Już
parę dni temu oswoiłam się z myślą, że byłam kantowaną
kretynką.
– A ktoś inny zaryzykował włamanie, nie mając pewności, czy
dom nie jest pod obserwacją policji – dokończył szybko lekko
zaczerwieniony ze wstydu kapitan. – Pytanie tylko, co tu jest
takiego cennego…
W tym momencie rozległ się sygnał jego komórki. Darski
odebrał, przez chwilę słuchał, po czym się rozłączył.
– Przyjechała pani Agnieszka – oznajmił. – Kamil, zostań tu
i przeglądaj te rupiecie, a ja zejdę na parę minut z paniami na
dół.
– Jasne, szefie – odpowiedział Majewski, ziewnął i bez
specjalnego entuzjazmu zabrał się za sortowanie pliku starych
gazet. – Jakbym tu zasnął, to mnie najwyżej obudzisz.
– O ile najpierw nie zjedzą pana pająki – zauważyła życzliwie
Joanna.
– Skończ już z tymi pająkami, o rany! – Betty bez mała
zepchnęła ją ze schodów prowadzących na dół.
Agnieszka czekała na parterze w salonie. Nie kryła
zdenerwowania. W kilku krótkich, zwięzłych i wyjątkowo
logicznych, zwłaszcza jak na taką porę, zdaniach wyjaśniła, co
ją sprowadza do Joanny.
– Nie mogłam tego załatwić na odległość. Bo nie miałabym
jak pokazać wam tego, co najważniejsze!
Mówiąc to, wyciągnęła z torebki zdjęcie swojej mamy. Darski
i Joanna w ogóle nie zareagowali, ale Betty aż się zachłysnęła
z emocji.
– Niemożliwie! Ależ to jest… – powiedziała cała
rozemocjonowana. – Nie do wiary!!! To jest…
– Wyduś to wreszcie z siebie – warknęła Joanna.
– To jest… Ewelina z „Koktajlu”!
– Jak to?! – zdziwiła się Joanna. – Dziennikarka?
– Tak – potwierdziła Betty, wyrywając Agnieszce z rąk
fotografię. – Wykapana Ewelina, te same rysy twarzy, ten sam
kolor włosów…
– A to pani Ewelina nie jest brunetką? – zdziwił się Darski.
– Może się przefarbowała, ale do tej pory była ruda –
wyjaśniła Betty. – Ale to nie wszystko. Te same oczy, nawet to
samo spojrzenie!
Kapitan odebrał Betty fotografię i schował ją do kieszeni.
– To by się zgadzało – powiedział. – Prawie wszystko
pasuje…
– Nic z tego nie rozumiem – oburzyła się Joanna. – Mnie nic
nie pasuje. Dziennikarka „Koktajlu” zabiła Konrada?
Dlaczego?
Trzy bezradne, nieco zdziwione spojrzenia powędrowały
w stronę Darskiego. Ten wyglądał na lekko skonfundowanego.
Widać było, że waha się, ile może wyjaśnić swoim
towarzyszkom. Po chwili jakby się przełamał.
– No nic, postąpimy trochę niezgodnie z przepisami, ale
może mi panie trochę pomogą – powiedział wreszcie. – Po
tym, co usłyszałem od pani Agnieszki, wiem już właściwie
wszystko. Brakuje mi tylko jednego drobnego elementu.
– Jakiego? – zaciekawiła się Joanna.
– Nie znam tożsamości mordercy – odpowiedział Darski.
– A to faktycznie drobiazg – zgodziła się zgryźliwie Betty. –
Co w takim razie pan wie?
– Wiem od jakiegoś czasu, że to właśnie Ewelina była
wspólniczką Konrada – wyjaśnił Darski. – Wiem też, że
Konrad nie zdawał sobie sprawy, że Ewelina grała na dwa
fronty. Z jednej strony pomagała mu szantażować znane
osoby.
Ba! Niektóre mu nawet sama raiła. Z drugiej strony, w pewnej
chwili zaczęła działać na własną rękę. Przyszedł taki moment,
i zbiegło się to w czasie z tym, jak Konrad poznał panią
Joannę,
że Ewelina zaczęła go oszukiwać. Wydaje mi się, że oboje
mieli
na oku niezły interes. Tyle że Konrad chciał go załatwić tak
jak
należy, a Ewelina niekoniecznie. Weszła więc w spółkę z kimś
innym. I tak oto dochodzimy do feralnego wieczoru, kiedy to
nic nie wydarzyło się tak, jak było planowane.
– To znaczy? – zdziwiła się Betty.
– Tego wieczoru pani Joanna podpisywała książki na targach,
prawda? – zapytał kapitan. Pisarka potwierdziła skinieniem
głowy. – No właśnie! A Konrad miał do niej dołączyć i oboje
mieli razem wrócić do Milanówka.
– Faktycznie! – potwierdziła Joanna. – Zupełnie o tym
zapomniałam…
– Wiadomo więc było, że do określonej pory dom będzie
pusty – kontynuował Darski. – I będzie można po nim
bezkarnie myszkować. Zwłaszcza jeśli dysponuje się
dorobionymi wcześniej przez Konrada kluczami. Ewelina
chciała być jednak pewna, że w razie jakiejkolwiek wpadki nie
będzie o nic podejrzana. Dlatego swoim wspólnikiem uczyniła
kogoś, kogo obecność na terenie posiadłości pani Joanny,
nawet w przypadku, gdy ktoś go tam nakryje, będzie
zrozumiała…
– Ryży Benio! – krzyknęła olśniona nagle Betty.
– Tak, Bernard Kobieła, zwany przez panie Ryżym Beniem –
potaknął kapitan. – To właśnie on miał dokonać przeszukania
domu. Na wszelki wypadek oboje z Eweliną postanowili, że
Benio będzie udawał Konrada. Ona przyjechała tu jego
samochodem, a on podjechał na motorze, w kasku i
skórzanym
skafandrze, dokładnie takim, jakiego używał pani były
ukochany. Niestety, Benio był o wiele słabszym kierowcą i
przy
parkowaniu udało mu się wywrócić… Kiedy potem rozmawiał
z panią Beatą, wyznał to, bo wolał się trzymać faktów. Nie był
pewny, czy nikt akurat nie słyszał podejrzanego hałasu albo na
przykład nie podejrzał sceny upadku. Ale żadnej z pań to nie
zdziwiło, choć wszystkie zgodnie zapewniałyście mnie, że
Konrad jeździł tak, jakby nic innego od dziecka nie robił.
– Mnie już w ogóle nic nie dziwi… – mruknęła Joanna.
– Kobieła wszedł do mieszkania i zaczął poszukiwania, ale
szło mu jak z kamienia – relacjonował kapitan. – Najpierw
wystraszyła go Klaudia Hutniak, która przyjechała
negocjować
z Konradem zwrot swoich kompromitujących zdjęć. Kobieła
jej
nie otworzył i udawał, że nikogo nie ma w domu, co
skutecznie
uniemożliwiło mu przeszukiwanie domu przez dobrych
kilkanaście minut. A potem dostał telefon, żeby się szybko
stamtąd zabierał, bo nadjeżdża Konrad.
– Kto go uprzedził? – zapytała Betty.
– Oczywiście Ewelina – odpowiedział kapitan. – Miała go
cały czas na oku. Widać też mu nie ufała. Siedziała w barze
przy
stacji i przez przypadek zobaczyła, jak Konrad wraca do
domu.
Uprzedziła Kobiełę, który zdążył wyjść.
– Skąd wiadomo, że zdążył? – zapytała Agnieszka.
– Motor – wyjaśnił cierpliwie Darski. – Musiał coś z nim
zrobić, żeby Konrad się nie połapał, że ktoś się wdarł na teren
posiadłości. Kiedy przyjechała tam ekipa, przed domem stał
tylko jeden motor. Innego nie było nigdzie w pobliżu.
Zakładając, że o dziewiętnastej do posiadłości dobijała się
Hutniak, a tuż po dwudziestej przyjechała tam już pani Joanna,
Kobieła miał tylko kilkadziesiąt minut na ukrycie motoru
i dojście na stację, gdzie Ewelina zaparkowała jego samochód.
A nawet mniej, wziąwszy pod uwagę, że już kwadrans po
dziewiętnastej był u swojej przyjaciółki, na co mamy
świadków.
Widzieli, jak zaparkował pod jej domem, a potem chodził
przed
nim parę dobrych minut i na nią czekał. To go uniewinnia. Bo
widzicie, drogie panie, Konrad wszedł do domu, zapewne coś
tam jeszcze zrobił, rozebrał się, wszedł pod prysznic i dopiero
wtedy otrzymał śmiertelny cios. Na podstawie tego, co udało
nam się ustalić, przyjęliśmy, że zabito go między
dziewiętnastą
piętnaście a dziewiętnastą czterdzieści pięć, a na tę porę
Kobieła ma murowane alibi.
– A Ewelina? – spytała cicho Agnieszka.
– I tu zapewne was zaskoczę, ale też ma alibi – powiedział
Darski. – Po tym, jak ostrzegła swojego wspólnika, wsiadła do
pociągu i wróciła do Warszawy. Mamy nagrania z monitoringu
z Dworca Śródmieście. Widać, jak wysiada z pociągu
o dwudziestej dwadzieścia pięć. Nie ma siły, żeby zdążyła
zamordować Konrada i wyrobić się na pociąg. Jedyne, czego
nie wiemy, to co się stało z motorem. Ale zamierzamy to od
nich wyciągnąć w czasie przesłuchania…
– Ale skoro sam pan mówi, że żadne z nich nie może być
mordercą, to co to oznacza? – zapytała nieco skołowana
Joanna. – Wyjdą z tego obronną ręką?!
– Niekoniecznie. – Darski się uśmiechnął. – Nie możemy
żadnemu z nich udowodnić zabójstwa Konrada, ale za to
spokojnie da się ich skazać za próbę pozbawienia życia dwóch
innych osób. W popłochu popełnili kilka błędów. Ewelina
przestraszyła się Sylwii. Wiedziała, że była ona świadkiem
sprzeczki Konrada z panią Agnieszką. Zauważyła wtedy
niezwykłe podobieństwo między paniami. Kiedy po
zamordowaniu Konrada zaczęła niedwuznacznie dawać do
zrozumienia w redakcji, że wie coś na temat zbrodni, Ewelina
spanikowała…
– Naprawdę jesteśmy podobne? – przerwała Agnieszka. –
Jakoś tego nie odnotowałam, kiedy się poznałyśmy.
Wiedziałam, że przypomina mi kogoś, ale przecież nie mnie!
– Jesteście, jesteście – potwierdziła Betty. – Od pierwszej
chwili, kiedy cię zobaczyłam, wiedziałam, że z kimś mi się
kojarzysz. Tylko za cholerę nie mogłam sobie uświadomić
z kim.
– Już nic ci w tym mózgu nie styka – mruknęła Joanna
z niesmakiem. – I co dalej? Postanowiła uciszyć Sylwię?
Radykalnie?
– Wydaje mi się, że raczej chciała ją uciszyć na jakiś czas –
odpowiedział kapitan. – Sprawdziliśmy, że kilka dni temu
kupiła bilety lotnicze do Meksyku. Zwracam uwagę, że nie
mamy z tym krajem podpisanej umowy o ekstradycję. Liczyła
pewnie na to, że znajdzie to, czego u pani Joanny szukał
Konrad, być może od razu to sprzeda i będzie miała pieniądze
na spokojne życie. Ponieważ jednak nie jest przestępczynią
i o ile wiem, nigdy w życiu przedtem nikogo nie skrzywdziła,
walnięcie Sylwii w głowę kosztowało ją sporo samozaparcia
i w popłochu zapomniała, że zostawiła na biurku telefon.
Wymyśliła sobie zresztą genialne alibi. Siedziała pół dnia
w Szpilce, robiąc wszystko, żeby obsługa ją zapamiętała
i zauważyła fakt, że co parę minut wychodzi rozmawiać przez
telefon. W czasie jednego z takich wyjść wsiadła do
samochodu
Kobieły, który ją podrzucił do redakcji. Wiedziała, że
monitoring tego dnia nie działa, bo sama go z rana popsuła,
a Sylwia siedzi w pracy i kończy tekst. Weszła od strony
schodów, żeby nikt jej nie zobaczył na recepcji. Zbiegiem
okoliczności zastała Sylwię w czasie telefonowania do pani
Beaty. Kiedy usłyszała, że jej najgorsze podejrzenia się
sprawdzają i Sylwia faktycznie zaczyna kojarzyć fakty,
zaatakowała ją bez chwili namysłu. Ale w popłochu i nerwach
nie zauważyła, że wypadł jej z kieszeni telefon. Odnotowała to
dopiero, kiedy Kobieła podrzucił ją z powrotem do Szpilki.
Myślę, że wtedy dopiero wpadła w prawdziwy popłoch! Miała
pewnie nadzieję, że telefon wypadł jej w samochodzie
Kobieły,
ale nie mogła wykluczyć, że został w redakcji. Musiała
improwizować. I zagalopowała się za bardzo. Przez
kilkanaście
minut, żeby zapewnić sobie alibi, nadal udawała, że wychodzi
rozmawiać, używając jako atrapy komórki opakowania od
cieni
do oczu. Ba! Zapytała nawet kilka razy kelnera o godzinę,
żeby
utrwalić, że o tej porze była w restauracji i miała przy sobie
telefon. Pewnie chciała odczekać chwilę, iść do redakcji
i „odkryć” zwłoki Sylwii, ale wcześniej rozejrzeć się po
pokoju
w poszukiwaniu telefonu. Nie przewidziała, że w redakcji
zastanie już Pawła. Na jej szczęście ten nie warował przy
drzwiach, tylko stał przy windzie. Ewelina, która weszła
schodami, żeby zminimalizować ryzyko spotkania kogoś,
przemknęła korytarzem, weszła do pokoju, chwyciła telefon,
zbiegła schodami, przedefiladowała z zatroskaną miną przed
recepcją, wsiadła do windy i normalnie już wjechała na swoje
piętro…
– I gdzie tu błąd? – zapytała Betty.
– Sprawdziliśmy jej billing – powiedział kapitan. –
I odkryliśmy, że przez piętnaście minut przed pojawieniem się
w redakcji nie było żadnego połączenia. Nie mogła więc
dzwonić ze Szpilki. Reszta to już nasza dedukcja i…
– Przecież nigdy jej tego nie udowodnicie! – przerwała mu
Joanna. – Może się wyłgać tym, że próbowała dzwonić, ale na
przykład było zajęte albo wymyśli coś innego.
– Tak, owszem, ale nie dała mi pani dokończyć. Mamy
jeszcze coś w zanadrzu! – powiedział kapitan z tajemniczą
miną. – Naprzeciwko redakcji jest blok mieszkalny. Z reguły
ludzie nie zwracają uwagi na to, co się dzieje na ulicy, i
niczego
nie zapamiętują. Ale w tym domu na ostatnim trzecim piętrze
mieszka dość specyficzny osobnik…
– Święty Mikołaj! – ucieszyła się Betty.
– Zwariowałaś?! – zszokowała się Joanna.
– Nie, nie! – Betty aż zaświeciły się oczy. – Tam jest taki
stary brodaty dziad, który wiecznie przesiaduje na balkonie
w samych gaciach. Właściwie nie przesiaduje tylko
przestojuje… Kurde, jak to powiedzieć?
– Stoi? – podpowiedziała życzliwie Agnieszka.
– Niech będzie – zgodziła się Betty. – Stoi tam całymi
godzinami, rozkraczony i podparty na jednej nodze. Raz na
lewej, raz na prawej. Dziennikarze mają teorię, że nie stać go
na pralkę i takim sposobem wietrzy bieliznę, żeby nie capiła.
– Betty! – jęknęła Joanna z rozpaczą.
– No przecież sama tego nie wymyśliłam! – zdenerwowała się
menedżerka. – Powtarzam tylko to, co usłyszałam. On ma
nawet jakąś kobietę, żonę albo konkubinę, która też robi
podobny pokaz bielizny na tym balkonie, tylko rzadziej.
W „Koktajlu” nazywają ją Śnieżynka. Jest równie atrakcyjna.
I podobnie owłosiona pod pachami!
Przez chwilę panowało milczenie.
– Tak czy siak – powiedział kapitan, kiedy już odzyskał
zdolność mowy. – Odebraliśmy anonimowy telefon z sugestią,
żebyśmy porozmawiali z tym pani Mikołajem. I od niego się
dowiedzieliśmy, że w dniu napadu na Sylwię zwrócił uwagę
na
pewną drobną, rudowłosą kobietę, która kilka razy wchodziła
do redakcji i z niej wychodziła, sprawiając przy tym wrażenie
bardzo zdenerwowanej. Czasy pokrywają się z naszą
rekonstrukcją wydarzeń.
– Miała pecha – podsumowała Betty. – Ona też załatwiła
Ptasznik?
– A nie! – zaprzeczył kapitan. – Napad na panią Alinę to
dzieło Kobieły. Chyba przypadkowe. Musiała go przyłapać na
myszkowaniu po strychu. Też miał facet niefart. W dniu kiedy
tu przyjechał, widzieli go chyba wszyscy, na czele z jego
przyjaciółką, u której zatrzymał się w dniu morderstwa
Konrada. Myślę, że przygwożdżenie go w czasie
przesłuchania
będzie dziecinnie proste.
Joanna, Betty i Agnieszka przez chwilę analizowały wszystko
to, co usłyszały.
– No dobrze, a gdzie w tym wszystkim morderca Konrada? –
spytała wreszcie Betty.
– Tego właśnie nie wiemy! – powiedział kapitan. – Ale wciąż
sprawdzamy różne tropy. Powiązania Eweliny, gwiazdy, które
zostały uwiecznione na kompromitujących zdjęciach
Konrada…
Nagle Betty zerwała się z kanapy z triumfującym okrzykiem
i takim impetem, że pozostali również poszli w jej ślady.
– Wiem! – oznajmiła radośnie. – Wreszcie mi się coś
przypomniało!
– Palpitacji serca przez ciebie dostaniemy – ofuknęła ją
Joanna. – Co ci się przypomniało?!
– Archiwum Konrada! – Betty starała się opanować emocje,
powstałe w wyniku połączenia różnych faktów i obrazów. –
Już
wiem, co przeoczyłyśmy w archiwum Konrada!
Trzy pary oczy spojrzały na nią pytająco.
– Między zdjęciami leżała tam wyrwana kartka z jakiegoś
pisma wnętrzarskiego – wyjaśniła Betty. – Było na niej kilka
zdjęć. Wiedziałam, że jedno z nich z czymś mi się kojarzy, ale
nie mogłam sobie uświadomić z czym. I wreszcie na to
wpadłam! To był korytarz tego domu.
– I co z tego? – zapytała zaskoczona Joanna. – Przecież tu nic
nie ma. Po co ktoś miałby robić i publikować zdjęcie mojego
domu?!
– To nie był twój dom. – Betty poczuła, że zaczyna mówić
mało zrozumiale i na chwilę przerwała, żeby uporządkować
myśli. – To znaczy to był twój dom, ale zdjęcie pochodziło
z czasów, kiedy jeszcze tu nie mieszkałaś. Było zrobione tuż
przed remontem. Pamiętasz, zgodziłaś się wtedy na zrobienie
sesji pod tytułem „Metamorfozy”…
– Nic takiego nie pamiętam – zaprzeczyła Joanna.
– Co? – zdziwiła się z kolei Betty, po czym wróciła jej pamięć.
– A no tak. Ja się zgodziłam. W twoim imieniu.
– Jak zwykle – powiedziała gniewnie Joanna. – Po kiego
czorta?
– A nie ciekawi cię czasem, dlaczego możesz sobie
w dowolnym momencie pojechać na dwa tygodnie na Hawaje
i nie martwić się o to, że nie będziesz miała czym zapłacić za
drinka z palemką? – zirytowała się Betty.
– Drogie panie – zainterweniował Darski – może wyjaśnicie
sobie kwestie współpracy w bardziej stosownym terminie? Na
razie jestem ciekawy, co odkryła pani na tej kartce.
– Poczekajcie. – Betty zamknęła oczy, przypominając sobie
zdjęcia z magazynu. – Wiem! Była tam jedna zwracająca
uwagę
rzecz. Obraz. Wisiał nad schodami. Duży, w solidnych
ramach…
– Obraz? – zdziwiła się Joanna. – W ogóle go nie pamiętam.
Ale poczekaj, coś mi świta. Był tu jakiś czarno-biały bohomaz
z jakimiś końmi i rycerzami. Strasznie irytujący. Za to z ładną
ramą.
– I co się z nim stało? – spytał kapitan.
– Ramę wykorzystałam na moje zdjęcie z fanami ze zlotu
wielbicieli romansów – powiedziała Joanna. – Wisi u mnie
w gabinecie.
– A obraz? – zaciekawiła się Agnieszka.
Joanna spojrzała na nią z błyskiem w oku.
– Jaką ja jestem kretynką! – jęknęła. – Teraz, kiedy mnie tak
maglujecie, przypomniało mi się, że Konrad kiedyś też wiercił
mi dziurę w brzuchu o jakieś stare płótno, które kiedyś tu
ponoć wisiało. Powiedziałam mu, że pewnie kazałam je
wyrzucić, ale uparł się, że na pewno tego nie zrobiłam.
Rozmawialiśmy o tym tylko raz i zupełnie, o tym
zapomniałam.
Skąd mogłam wiedzieć, że to takie ważne?
– Naprawdę kazałaś wyrzucić ten obraz? – upewniła się
Betty.
– Teraz to już sama nie jestem pewna – zastanowiła się
Joanna. – Może kazałam go położyć z innymi klamotami,
które
tu zostały.
– Gdzie? – zapytał kapitan.
– Oczywiście na strychu – odpowiedziała Joanna.
Nie minęła nawet minuta, kiedy cała czwórka znalazła się
w górnej części domu. Porucznik Majewski zgodnie ze swoimi
obawami kimnął się słodko na stercie gazet, które – jak się
okazało – posłużyły mu za całkiem wygodne legowisko.
Obudzony przez wdzierającą się na strych watahę, patrzył
teraz
na jej członków nieco półprzytomnym wzrokiem.
– Płótno? – zdziwił się, rozpoznawszy treść nieco
krwiożerczych okrzyków wydawanych przez trzy kobiety
i swojego przełożonego. – W sensie obraz? Taki stary? Zaraz,
zaraz, coś takiego chyba tu było…
Cztery osoby z zapartym tchem patrzyły, jak porucznik
odgarnia część gazet, na których poprzednio polegiwał,
i wyciąga spod nich duży, szary kawał płótna. Kapitan
podszedł
do niego i pomógł mu rozwinąć je na całą szerokość. Przed ich
oczami pojawił się w całej okazałości uwieczniony na płótnie
obraz, przedstawiający naszkicowaną czarno-białą scenę
bitewną. Na środku wyróżniał się jedyny kolorowy, utrzymany
w nieco niebieskawych barwach jeździec trzymający w rękach
proporzec i otoczony przez husarię, której konie deptały
pokonanych ludzi w turbanach. Cztery osoby spojrzały na
dzieło jedynie z ciekawością, ale piąta głośno nabrała
powietrza
do płuc.
– To… niemożliwe! – wykrzyknęła Agnieszka ze
wzruszeniem. – To po prostu niemożliwe!
Z nabożnym zachwytem podeszła do płótna, które po
rozłożeniu miało prawie metr długości i pół metra szerokości.
Przez chwilę kontemplowała je w skupieniu, po czym
z nabożną miną odwróciła się do Joanny i Betty.
– Czy wiecie, co to jest? – zapytała uroczyście.
– Nie mam zielonego pojęcia. – Joanna wzruszyła
ramionami. – Trochę przypomina Sobieskiego pod Wiedniem
Matejki…
– Bo to jest Sobieski pod Wiedniem, tyle że ten, którego nie
znał świat – powiedziała uroczyście Agnieszka, po czym
odwróciła się do policjantów. – Trzymacie w rękach obraz
wart
ponad milion dolarów!
Rozdział XXI
Joanna wyjęła z barku wino i rozlała je do kieliszków.
Kapitan machnął ręką na regulamin, doszedłszy do wniosku,
że
po pierwsze od kilku godzin i on, i jego podwładny nie są już
na
służbie, a po drugie o trzeciej w nocy można przymknąć oko
na
małe wykroczenie.
– To najsławniejszy z zagubionych obrazów Matejki –
tłumaczyła Agnieszka, siedząc w kucki przy przeniesionym do
salonu płótnie, tak jakby obawiała się choć na chwilę rozstać
z cennym znaleziskiem. – Mistrz namalował go w celach
charytatywnych na licytację. Dochód z niej miał być
przeznaczony na sosierocone dzieci, których rodzice w tysiąc
osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku zginęli podczas
pożaru wiedeńskiego Ringtheater. Matejko pofatygował się
osobiście na aukcję, ale widząc, że obraz nie cieszy się zbyt
dużym wzięciem, sam zapłacił za niego dwa tysiące guldenów
i zabrał go do domu. Wkrótce potem zaczął pracę nad
Sobieskim pod Wiedniem, na którym zdecydował się
uwiecznić
nie sam moment szturmu i walki, tak jak tutaj, tylko triumfu,
już po wygranej bitwie. Dwa lata później to zapomniane
płótno,
które mu zalegało w pracowni, sprzedał kupcowi z Ukrainy,
który następnie odsprzedał go hrabinie Dzieduszyckiej, znanej
kolekcjonerce dzieł sztuki. Po pierwszej wojnie światowej
obraz
kupił jeden z poznańskich banków, który z kolei podarował go
Muzeum Wielkopolskiemu. Jak wiele dzieł sztuki, tak i ten
obraz zaginął podczas drugiej wojny światowej. Po latach
rozeszły się jednak plotki, że z Poznania trafiło w okolice
Warszawy. Podobno z diwą operową, której podarował je
jeden
z zakochanych w niej fanów. Ale to już ponoć tylko legenda.
– Skąd to wszystko wiesz? – zapytała zaskoczona wiedzą
swojej nowej znajomej Betty. – To jest… po prostu
imponujące!
– Jeden z naszych profesorów na ASP miał fioła na punkcie
Matejki – wyjaśniła Agnieszka. – Żeby zdać u niego egzamin
na
piątkę, trzeba było mieć życie i twórczość mistrza w małym
palcu. Łącznie z anegdotami, ciekawostkami i legendami. Jak
widać, nie wszystkie z nich były tak do końca nieprawdziwe…
– I naprawdę ten obraz jest tyle wart? – Joanna ciągle nie
mogła wyjść z szoku. – Milion dolarów?!
– Jeśli tylko potwierdzi się jego autentyczność – odparła
Agnieszka. – A jestem prawie pewna, że tak się stanie, to
trudno będzie nawet oszacować jego wartość. Nie tak dawno
na
jednej z aukcji malutki, niedokończony szkic Matejki kupiono
za półtora miliona złotych. A tutaj mamy nie tylko cały obraz,
to jeszcze stanowiący wstęp do znanego dzieła. W przypadku
trafienia na aukcję albo cichej sprzedaży na pewno zapewniłby
sprzedającemu dostatnie życie po wsze czasy!
Darski przyjrzał się obrazowi z niekłamanym podziwem.
– Czyli wiemy, o co cała ta afera – powiedział w zamyśleniu.
– Szkoda tylko, że nie mamy mordercy…
– A ten list do Konrada? – zapytała Betty. – W sumie kto go
napisał…? Rozumiem, że Ewelina?
– Ha! To jest dopiero numer! – ocknął się kapitan. – Ewelina
okazała się nie w ciemię bita. Jest oburęczna. Z reguły pisze
lewą ręką, ale kiedy poprosiliśmy ją o próbkę pisma,
przezornie
napisała parę zdań prawą. I dopiero na sam koniec, kiedy
poprosiłem, aby podpisała swoje zeznania, odruchowo zrobiła
to znów lewą. Kiedy sobie to uświadomiłem, od razu
awansowała na sam przód listy podejrzanych.
W tym momencie zadzwonił jego telefon. Kapitan przez
chwilę słuchał, a następnie wydał z siebie kilka
nieartykułowanych pomruków, wstał z kanapy i wyszedł
z pokoju. Agnieszka z trudem oderwała wzrok od płótna i
przez
chwilę popatrzyła niepewnie na Joannę i Betty.
– Chciałam wam zadać jedno pytanie, ale cały czas myślę, że
może się mylę i nie powinnam – zaczęła niepewnie. – Bo
dowiedziałam się czegoś od swojej mamy i przez cały czas
mnie
to gnębi. Może to drobiazg, a może nie…
Jej słowa przerwał powrót kapitana.
– Zatrzymaliśmy Kobiałę – powiedział. – Mój kolega właśnie
skończył go przesłuchiwać. Początkowo wszystkiego się
wypierał, ale kiedy powiedzieliśmy mu, że pani Ptasznik
odzyskała przytomność i wskazała go jako osobę, która ją
zaatakowała, zmiękł i nagle zaczął być bardzo wylewny.
Wyśpiewał wszystko, większość swoich win zwalając na
Ewelinę. Zbyt dużo się nie pomyliliśmy w przypuszczeniach.
Co
ciekawe, motor ukrył tuż przy stacji kolejowej. Sprawdziliśmy
to przed chwilą, nadal tam stoi. Cud, że nikt go nie ukradł, bo
jest prawie w ogóle niezabezpieczony. Jedyne, co mnie
zastanawia, to fakt, że Kobieła dalej się upiera, że widział na
terenie posiadłości jakąś postać. Być może mordercę. Ale nie
umie o niej nic powiedzieć, bo było ciemno jak w rybich
wnętrznościach…
W tym momencie Joanna wreszcie sobie przypomniała, jaka
wątpliwość gnębiła ją już od dłuższego czasu.
– Siekiera! To przecież oczywi… – zaczęła, ale Agnieszka
spojrzała na nią tak błagalnym wzrokiem, że urwała w
połowie
zdania.
Agnieszka posłała jej wdzięczne spojrzenie, po czym
popatrzyła uważnie na Darskiego.
– Czy jeśli zdradzę panu nazwisko osoby, która moim
zdaniem popełniła to morderstwo – powiedziała powoli –
pozwoli mi pan zamienić z nią kilka słów przed
aresztowaniem?
Rozdział XXII
Cudowny wschód słońca nadał zielonemu Milanówkowi
baśniowego kolorytu. Starszy mężczyzna wyszedł z domu,
zamknął za sobą drzwi i niespiesznie zrobił kilka kroków
w stronę warsztatu znajdującego się w jego garażu. Po paru
metrach stanął i popatrzył na zbliżającą się do niego
dziewczynę. Oświetlona pierwszymi promieniami sprawiała
wrażenie niebiańskiej istoty. Podeszła do niego i przez chwilę
uważnie patrzyła mu w oczy.
– Dlaczego? – zapytała po kilku sekundach.
– Bo był nic niewartym nicponiem, który niszczył wasze życie
– odpowiedział mężczyzna. – Nie kochał was, wykorzystywał,
oszukiwał, sprawiał, że byłyście nieszczęśliwe…
– Ale wiesz, że go kochałam – powiedziała dziewczyna.
Starszy pan żachnął się gniewnie.
– Wiedziałem, że darowałabyś mu wszystko. – W jego głosie
pojawił się akcent pogardy. – I dlatego nie mogłem dopuścić
do
tego, żeby złamał ci życie. Tacy jak on niczego innego nie
potrafią. Wiem to aż za dobrze. Sam taki jestem. Byłem… Nie
mogłem pozwolić, żebyś to zrozumiała, kiedy będzie już za
późno. Tak jak twoja matka. Kiedy odkryłem, że nie tylko
złamał ci serce, oszukuje Joannę, ale i sprowadza na złą drogę
Ewelinę, poszedłem z nim pogadać. Dzień wcześniej. Jak facet
z facetem. Zlekceważył mnie. Zaśmiał mi się prosto w twarz.
„Bajasz, dziadku. I tak żadna z tych kretynek ci nie uwierzy.
Lepiej przytnij zielsko przy parkanie”, powiedział. Więc
musiałem zrobić to, co zrobiłem. I nie boję się kary! Niczego
nie żałuję. Jedyne, czego mi żal, to tego, że nigdy nie
próbowałem się do ciebie zbliżyć i… przeprosić.
Dziewczyna spuściła wzrok. Starszy pan podszedł do niej
i delikatnie ujął jej twarz w swoje ręce.
– Jesteś taka do mnie podobna – powiedział. – Tak
podobna…
W kącikach jego oczu pojawiły się łzy. Dziewczyna milczała,
bojąc się spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy. Ten po chwili
zrozumiał powód.
– Są tu, prawda? – upewnił się. – Zrobiłaś to, co powinnaś.
Dziewczyna skinęła głową.
– Jak się domyśliłaś? – zapytał.
Dziewczyna przez chwilę się wahała, ale w końcu doszła do
wniosku, że wyjawienie prawdy nic już nie zmieni.
– Mama powiedziała mi, że hobby jej ukochanego, który
złamał jej serce na całe życie, wiązało się z ogrodnictwem –
wyjaśniła. – I wtedy zrozumiałam, że tylko jeden człowiek na
pewno wiedział, gdzie w posiadłości Joanny znajduje się
siekiera. I prawdopodobnie tylko jeden umiał się nią fachowo
posłużyć. A poza tym Joanna opowiedziała mi o wizycie,
którą
ci złożyły z Betty już po morderstwie. Powiedziałeś wtedy, że
odwiedziła cię córka. A przecież teoretycznie nie masz
dzieci…
– Powiedziałem, zanim pomyślałem – skrzywił się starszy
pan. – Miałem jednak wrażenie, że nie zwróciły na to uwagi.
– Bo nie zwróciły. – Agnieszka skinęła głową. – Ale
zapamiętały i ja zwróciłam. Wszystko zaczęło mi się nagle
układać w logiczną całość.
Na chwilę przerwała, walcząc ze swoim sumieniem.
– Policja na pewno i tak by to wreszcie odkryła, to pewnie
była tylko kwestia czasu – powiedziała wreszcie, ku swojemu
zaskoczeniu czując, że musi się jakoś usprawiedliwić. – Choć
podobno załatwiłeś wszystko tak, aby żadna nić nie
prowadziła
od ciebie do Eweliny. Ona wiedziała?
– Nie – odpowiedział starszy pan. – Dla niej byłem tylko
znajomym jej rodziców, którego od czasu do czasu odwiedzała
w Milanówku. Oddałem ją na wychowanie, kiedy
zrozumiałem,
że nigdy nie będę dobrym ojcem. Starałem się. Nie wyszło.
Ale
zawsze miałem na nią oko. To dzięki mnie wróciła do Polski.
Myślałem, że tu będzie jej lepiej. Pomyliłem się. Nic nie
wiedziała, ale trochę się domyślała. Kiedyś powiedziała mi, że
jej znajomy ma narzeczoną, która jest bardzo do niej podobna.
To bystra dziewczyna. Pewnie miała jakieś podejrzenia, ale
nie
wiem, czy poznała prawdę. Jakie to ma teraz znaczenie?
Dziewczyna przeniosła wzrok z twarzy starszego pana na
ulicę za jego plecami. Zobaczyła, jak Darski i kilku
policjantów
z wolna wychodzi z ukrycia. Jej wybłagane pięć minut właśnie
się kończyło. Starszy pan patrzył na nią uważnie.
– Nie miej wyrzutów sumienia. Gdyby policja oskarżyła
kogoś o to morderstwo, sam bym się zgłosił – powiedział, po
czym nagle na jego twarzy pojawił się zupełnie niestosowny
do
sytuacji uśmiech. – No chyba że byłaby to ta pomylona
piosenkarka. Nigdy jej jakoś nie lubiłem…
Agnieszka popatrzyła na twarz swojego ojca z zaskoczeniem.
Widząc jego uśmiech i spokojne, mądre oczy, po raz pierwszy
zrozumiała, dlaczego jej mama tak mocno się w nim
zadurzyła.
I nagle twarz jej ojca jakby za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki zamieniła się w jej głowie w twarz Konrada. Ten sam
czar, ten sam uśmiech, maskujący tchórzostwo i kłamstwa.
Agnieszka zrobiła kilka kroków do tyłu i beznamiętnym
wzrokiem obserwowała, jak Darski zakłada na ręce Antoniego
Wyprycha kajdanki i instruuje go o przysługujących mu
prawach. Bliski jej przez krótką chwilę człowiek znów był dla
niej tylko obcym mężczyzną, który bez skrupułów
i z premedytacją pozbawił życia inną osobę.
Agnieszka nie zamierzała uronić nad nim ani jednej łzy.
Epilog
– Czy te kanapki muszą zawsze być takie rozmemłane? –
piekliła się Joanna, oglądając zawartość lodówki w kiosku na
lotnisku. – Wyglądają, jakby je ktoś już przetrawił i zwrócił!
– To kup sobie coś w samolocie – poradziła z rezygnacją
Betty.
– No toś dopiero wymyśliła! – prychnęła gniewnie Joanna. –
Czytałam ci przecież wczoraj, że jednej kobiecie podali
w samolocie kanapkę, w której był ludzki kciuk! Kciuk,
rozumiesz?!
– Jak dobrze przyprawiony, to nie wiem, czemu protestowała
– odparła Betty. – Zawsze to nowe doświadczenie. Nie każdy
ma okazję skosztować kanapki z kciukiem, i to tylko za cztery
euro. Ludziom nigdy nie dogodzisz…
Joannę zatchnęło ze zgrozy. Betty z westchnieniem spojrzała
na zegarek. Jeszcze niecały kwadrans i pozbędzie się
pracodawczyni na całe dwa tygodnie. Oby tylko lot na Korfu się
nie spóźnił!
– Swoją drogą, dziwię się, że nie chciałaś ze mną jechać –
powiedziała Joanna. – Już nawet nie trzeba latać po szpitalach.
Ptasznik pod opieką rodziny, ta z „Koktajlu” też ponoć już na
chodzie. A tam byś miała znakomity hotel, piękną pogodę,
przystojnych Greków, żyć nie umierać!
– Mam swoje powody – mruknęła Betty, taktownie
powstrzymując się przed wskazaniem palcem głównego z nich.
– Już ja znam te twoje powody. – Joanna pokiwała głową. –
Za mundurem panny sznurem…
Betty uśmiechnęła się szeroko.
– W jeansach i koszuli wygląda jeszcze lepiej – powiedziała.
– Nie mówiąc już o tym, jak wygląda w ogóle bez niczego…
Joanna przerwała macanie kanapek.
– Mam pomysł na nową książkę – ucieszyła się. – Nazwę ją
Kajdany miłości. Historia romansu przystojnego policjanta
i średnio atrakcyjnej kobiety w średnim wieku, której wydaje
się, że jest Marilyn Monroe.
– Wypchaj się! – oburzyła się Betty. – I nie spiecz jak
ostatnim razem, kiedy musiałam odwołać dwa spotkania
autorskie, bo wyglądałaś jak przesmażona Pocahontas.
Nieco niewyraźny głos oznajmił gdzieś wysoko nad nimi, że
pasażerowie udający się na Korfu proszeni są o przejście do
wyjścia numer dwadzieścia pięć. Joanna szybko zapłaciła za
kanapki i obie udały się w stronę odprawy.
– A swoją drogą tak sobie ostatnio pomyślałam, że wszystko
to przez ciebie – powiedziała nagle Joanna.
– Co przeze mnie? – zdziwiła się Betty.
– Cała ta afera z Konradem – wyjaśniła Joanna. – Gdybyś nie
zaprosiła do mojego domu tego magazynu wnętrzarskiego, nie
zrobiliby zdjęcia, Konrad nie zauważyłby Matejki, nie poderwał
mnie, a potem nie zginął…
– No wielkie dzięki, że zwalasz to na moje sumienie –
zdenerwowała się Betty. – To przecież zbieg okoliczności…
– A ja myślę, że ty po prostu robisz wszystko, żebym umarła
w samotności – powiedziała Joanna. – I została, jak to było
w Dzienniku Bridget Jones, na wpół pożarta przez owczarka
alzackiego! Więc powiem ci jedno…
– Tak?
– To ci się nie uda!
Joanna i Betty doszły do bramki, gdzie sympatyczna, acz
nieco zaspana blondynka z wystudiowaną uprzejmą miną
odbierała od pasażerów karty pokładowe.
– Joanna, obiecaj mi jedno. Nie wdawaj się w nic
podejrzanego w tej Grecji, dobrze?
– Postaram się – odpowiedziała Joanna. – Po tym wszystkim
chcę przede wszystkim wypocząć. I zebrać pomysły na nową
książkę… Przyda mi się trochę spokoju.
– No to… do zobaczenia za dwa tygodnie – pożegnała się
Betty. Joanna uścisnęła ją mocno, pocałowała w policzek
i z gracją odwróciła w stronę bramki. Podała kartę dziewczynie,
jeszcze raz odwróciła w stronę Betty, posłała jej uśmiech
i zdecydowanym krokiem udała się w stronę wyjścia do
samolotu.
Betty odprowadzała ją wzrokiem, aż Joanna zniknęła jej
z oczu.
„Wreszcie mam dwa tygodnie świętego spokoju…”, pomyślała
z ulgą.
I nawet nie mogła przypuszczać, jak bardzo tym razem się
myli!
Podziękowania
Ponieważ to pierwsza książka, więc trochę się tego nazbierało
(jeśli napiszę kiedykolwiek kolejną, to obiecuję, że będę się
bardziej streszczał…). Dziękuję więc…
– Mojej Mamie za to, że gdy miałem 8 lat, wręczyła mi
Wszystko czerwone Joanny Chmielewskiej,
– Pawłowi Płaczkowi za to, że powtórzył tysiąc razy:
„Powinieneś napisać książkę!” (jak widać, wreszcie
posłuchałem),
– moim kolegom i koleżankom w „Party” za nieustającą
inspirację (wiecie, że Was kocham!) oraz wszystkim z redakcji
za wsparcie i cenne uwagi,
– Kasi Pieczulis za to, że była moim pierwszym krytykiem
(wiem, że zostawiłem fragment, który kazałaś mi wyrzucić
i pewnie za to oberwę, więc na wszelki wypadek nie wybiorę się
do Ciebie do Londynu przez najbliższych 30 lat albo do czasu,
kiedy stracisz siłę w rękach),
– i wreszcie – last but not least – pani Bogusi Genczelewskiej
za złote serce i to, że mogę teraz pisać te słowa!

You might also like