Professional Documents
Culture Documents
Bognie Kozłowskiej – i innym aniołom z niewidzialnymi
skrzydłami,
którzy ukrywają w sobie ogromną siłę,
za wszystko dziękuję.
PROLOG
Gdyby którąkolwiek z siedzących przy ognisku kobiet
zapytać o to, czy ważniejsza jest przyjaźń czy miłość,
jeszcze niedawno każda odpowiedziałaby, że miłość. Miłość
– a czasem zwykłe zauroczenie, fascynacja – wysuwała się
na pierwszy plan. Bywało nawet, że kosztem wielkiej
przyjaźni.
Ostatnie wydarzenia jednak pokazały, że żaden
mężczyzna nie jest wart stracenia dwudziestu lat. A czasem
potrzeba dwudziestu lat, by odzyskać to, co najważniejsze.
– To która pierwsza? – Wysoka kobieta okryła się rozpiętym
śpiworem i zaciągnęła cienkim papierosem. Sięgnęła po
butelkę z winem.
– Nie pal! – odpowiedziały chórem pozostałe. Najmłodsza
trzymała różową teczkę. Wystawały z niej niedbale włożone
papierzyska, jakby ktoś je tam pośpiesznie upychał. Widać,
że były wiele razy czytane.
Dziewczyna tuliła je niczym największy skarb.
Obok niej, przy ognisku, siedziały trzy kobiety. Jedna pod
kocem, z podkulonymi nogami, dwie przykryte wspólnym
śpiworem, patrzące na siebie z niedowierzaniem. Jak dawne
znajome, które się długo nie widziały i nagle odnalazły się
przypadkowo w tłumie ludzi. Może tak właśnie było?
– To już ostatni papieros – powiedziała blondynka,
uśmiechając się nieśmiało. – Ten rozdział trzeba zamknąć. –
Znowu zaciągnęła się głęboko i mocniej wtuliła w śpiwór. –
Zapomniałam, że sierpniowe wieczory są takie chłodne,
chyba ze sto lat nie byłam pod namiotem.
– No, może nie sto. – Siedząca obok kobieta się
roześmiała.
– Na pewno dwadzieścia parę. – Blondynka się zamyśliła.
– Może i tak… Wtedy księżyc świecił tak samo, pamiętasz?
– Piotr grał na gitarze… – Ina! – odezwał się znowu chórek
koleżanek.
– Okej. Po kolei. To która pierwsza? – ponowiła pytanie Ina.
– Ty.
– Dlaczego ja? – obruszyła się, gasząc papierosa.
– Dlaczego? Bo byłaś pierwsza na liście.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Problemy twoje, moje, nasze boje, polityka A przecież
każdy włos jak nasze lata policzony.
Kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci kamień, niech
rzuci.
Daleko raj, gdy na człowieka się zamykam.
– Stanisław Soyka, Tolerancja
INA
Najbardziej chciałabym zacząć od tej Brdy dwadzieścia lat
temu. Nie wiem, Karola, co ci też z tą Brdą przyszło do
głowy, żeby tu teraz przyjechać. Jakby nie można było
normalnie, po ludzku, przy kawie albo w jakiejś fajnej
knajpie. Chociaż wtedy byłoby ryzyko, że uciekniemy, zanim
wszystko sobie wyjaśnimy. A stąd raczej ciężko uciec –
kajakiem, po ciemku. Chyba to niemożliwe. Możemy co
najwyżej się pozabijać.
Nawet dzisiaj ciężko mi to wszystko rozgrzebywać. Za
dużo się wydarzyło. Ale teraz to, co kiedyś uważałam za
najważniejsze w życiu, nagle straciło na znaczeniu. Dopiero
Karola mi uświadomiła, co jest dla mnie tak naprawdę
ważne. A raczej kto jest dla mnie ważny.
Ale zacznijmy od początku, a właściwie od końca.
Pamiętam dokładnie dzień, w którym Karolina zapukała do
moich drzwi. Może raczej powinnam powiedzieć, że waliła
do moich drzwi.
Pewnie gdyby dzwoniła przez domofon, nie otworzyłabym.
Pracowałam.
Mam taki zwyczaj, że gdy pracuję, to całkowicie się
wyłączam. Wyciszam telefon, nie przyjmuję gości. Kiedyś
przyjaciel obraził się na mnie śmiertelnie, bo go nie
wpuściłam, a chciał tylko wpaść na kawę. Akurat coś
pisałam. Pewnie jak zwykle na ostatnią chwilę. Artykuł pod
presją szefa, który wisiał po drugiej stronie słuchawki
i popędzał, bo zaraz, już, natychmiast kolejny numer gazety
szedł do druku. Nie otworzyłam mu drzwi, a on więcej nie
zadzwonił. Ale wtedy byłam już całkiem dużą dziewczynką
i wiedziałam, że ludzie po prostu przychodzą i odchodzą. I to
zwykle ci, na których nam najbardziej zależy. Czasem
niektórzy z nich powracają, ale w najmniej oczekiwanych
momentach. Powiedziałabym nawet, że przychodzą niczym
bardzo niechciany gość.
Tak jak wtedy Karolina.
Siedziałam w szlafroku, paliłam jednego papierosa za
drugim i kończyłam artykuł. Dokładnie pamiętam ten gorący
temat o pewnej posłance bardzo praworządnej partii, która
w życiu prywatnym zachowywała się zupełnie
niepraworządnie… Mniejsza o to. Musiałam skończyć tekst
na wczoraj. Pisałam ostatnie akapity, gdy usłyszałam to
natrętne walenie w drzwi. Już nie pukanie – ktoś rytmicznie
w nie uderzał pięścią. Wstałam tylko dlatego, że ten hałas
niemiłosiernie mi przeszkadzał!
Zwykle pracowałam w niczym niezmąconej ciszy.
W torebce nosiłam stopery do uszu, by móc pracować
w każdych okolicznościach, ale w domu miałam najlepsze
warunki do pisania. Naczelny o tym wiedział. Mogłam się nie
pojawiać w redakcji przez cały tydzień. Zaglądałam tylko na
kolegium, ale jeśli się nie pojawiałam, to też nic się nie
działo.
Wypracowałam to sobie ciężką, mozolną pracą. Może do
celu doszłam trochę po trupach, ale w tej pracy nie można
być miękkim.
Pracuję głównie dla dwóch gazet. Jedna to tygodnik
z górnej półki, piszę tam, by zaspokoić swoje ambicje. Druga
to zupełne przeciwieństwo – szmatławiec szukający taniej
sensacji, prowokujący ludzi, by robili świństwa. A potem
opisujący te świństwa ze szczegółami.
Każdy z nas ma w swoim życiu takie chwile, których się
wstydzi, w których nie chciałby mieć żadnych świadków,
a tym bardziej nie chciałby znaleźć się na okładkach setek
tysięcy gazet w całym kraju. Moim zadaniem było właśnie
tropienie takich chwil. W życiu polityków, celebrytów,
znanych osobistości. Byłam w tym świetna. Mówię „ byłam”,
bo właśnie wczoraj zakończyłam ten etap mojego życia…
Długo się do tego zbierałam, ale najpierw musiałam
pozamykać pewne sprawy. Teraz szukam. Szukam czegoś
nowego. A może wystarczy mi to, co mam? Może teraz
powinnam się skupić na czymś innym?
Ale wróćmy do tamtego dnia – ktoś walił w drzwi.
Wkurzona wstałam i poszłam zobaczyć, kto burzy mój
spokój. Spokój w oparach dymu i przy szczelnie zasłoniętych
roletach. W drzwiach stała dziewczyna. Młoda, ładna, jakby
trochę przestraszona. Kapało jej z włosów, wyglądała, jakby
ktoś chwilę wcześniej oblał ją wiadrem wody.
Nawet nie zauważyłam, że rzęsisty deszcz bębnił
w dachowe okno.
Mimo dość wczesnego popołudnia na zewnątrz było szaro
i ponuro.
Dziewczyna też wydawała mi się szara i ponura. I na
dodatek zmoknięta.
Miałam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Czyżby
kochanka jakiegoś polityka, któremu obrobiłam dupę na
łamach naszej gazety? A może jego córka? Ale skąd miałaby
mój adres? Dla mnie zdobycie adresu jakiegokolwiek
prominenta czy gwiazdy filmowej nie stanowiło problemu,
ale dla zwykłej dziewczyny? I to takiej młodej?
– Dzień dobry. Pani Karolina Rybińska? – usłyszałam.
– Słucham? – Tak naprawdę nie słuchałam, tylko myślałam
o mojej przerwanej pracy. Miałam ochotę zamknąć przed nią
drzwi.
– Ale to pani, tak? – Dziewczyna odgarnęła dłonią
spadający na czoło długi mokry kasztanowy kosmyk włosów.
Ten ruch skądś znałam, pamiętałam jakby przez mgłę.
– No ja, ale o co chodzi? – zapytałam chyba z grzeczności,
chociaż tak naprawdę grzeczna nigdy nie byłam. Może to
pozostałości po wychowaniu przez matkę, a w zasadzie
przez babcię, która była dla mnie najważniejsza w życiu. No
cóż, babcia odeszła kilkanaście lat temu, matka też zniknęła
z mojego życia. Jak każdy, którego pokochałam. Boże, tyle
rzeczy muszę wam opowiedzieć. Inaczej nie zrozumiecie.
Nie potrzebowałam niczego ani nikogo. Wtedy miałam
ochotę siedzieć w swoim domu sama. I miałam ochotę
w spokoju popracować. Nie chciałam rozmawiać z jakąś
wystraszoną mokrą dziewczyną, której udało się pokonać
drzwi wejściowe, domofon i ciecia przechadzającego się
wzdłuż bloku. Chociaż jak znam życie, siedział w tej swojej
kanciapie zapatrzony w telewizor. Muszę coś z tym zrobić.
– Ja przyjechałam… przyjechałam z Gdańska – dukała.
Widać było, że chciała wejść do mieszkania. Tak bardzo
chciała wejść do środka, jak bardzo ja nie chciałam jej tam
wpuścić. Resztkami dobrego wychowania powstrzymywałam
się, by nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałam
zamiaru pomagać jej wydusić to, co najwyraźniej ona miała
zamiar powiedzieć. Byłam już bardzo poirytowana tą dziwną
wizytą.
– Bo… pani była pierwsza na liście – wyszeptała
dziewczyna, trzymając w rękach różową teczkę pełną
papierów.
Zrobiło mi się zimno. Poczułam pewien niepokój. Jedyną
listą, która mi przyszła wtedy do głowy, była lista Wildsteina
sprzed kilku lat.
Jakkolwiek był to rewelacyjny kąsek dziennikarski, to
przecież mimo czterdziestki na karku byłam zbyt młoda, by
na niej być. Tym bardziej na pierwszej pozycji. Poza tym już
chyba wszyscy zostali rozliczeni.
– Okej. Przyjęłam do wiadomości. To wszystko? –
zapytałam, jak najszybciej chcąc się pozbyć wariatki, która
przyszła do mnie z epokowym odkryciem, że byłam pierwsza
na jakiejś cholernej liście. Na liście do odstrzału? Tym
bardziej tego nie chciałam wiedzieć, bo naraziłam się
niejednej osobie w swoim życiu. Chociażby tej
niepraworządnej posłance, o której właśnie miałam pisać.
Wolałam już zginąć nagle, niespodziewanie, bo przecież
i tak w zasadzie nie miałam się z kim żegnać. W końcu
byłam sama. Mieszkałam sama, sama biegałam co rano,
nawet sama chodziłam do restauracji. Seks uprawiałam
czasem z kimś. A czasem… sama. Byłam zupełnie
samowystarczalna. I chciałam, by tak pozostało zawsze.
– Mogę wejść? – spytała. Wydawało mi się to trochę
bezczelne, bo chyba nie dałam jej do zrozumienia, że jest
mile widziana.
– Nie mam teraz czasu – powiedziałam. Po prostu.
Oczywiście normalny człowiek dodałby jakieś „
przepraszam”, ale wtedy w tym zwariowanym świecie
daleko mi było do normalności. Zatem, krótko mówiąc,
wygnałam dziewczynę z domu. Wyrzuciłam ją na tę
cholerną ulewę. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam
obsmarowywać dupę posłance.
W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo właśnie tę dupę
moczyła w basenie z posłem z przeciwległej partii.
Następnego dnia miało się o tym dowiedzieć jakieś
siedemset tysięcy czytelników. Tylko dzięki mnie.
Nawet byłam z tego dumna.
KAROLA
Obserwowałam ją już wcześniej. Dużo wcześniej. Najpierw
przyjechałam na jeden dzień. Zabrałam się z Filipem, który
miał w Warszawie coś do załatwienia. Wieczorem musiałam
wracać.
Po tygodniu znowu siedziałam pod jej domem. Tydzień
później również. Zawsze, gdy Filip jechał do Warszawy,
jechałam razem z nim.
Obserwowałam i wieczorem grzecznie wracałam do
Gdańska. Tym razem zamierzałam zostać w Warszawie
dłużej, by wreszcie wszystko wyjaśnić.
Ciekawa byłam, dlaczego właśnie ona była pierwsza na
liście. Co takiego zrobiła, że się tam znalazła. Myślałam, że
jest fantastyczną osobą, miłą, dobrą i przyjmie mnie
z otwartymi rękami, niczym własną córkę.
Podczas tych jednodniowych warszawskich wycieczek
zaczynałam poznawać jej zwyczaje. Prawie nie wychodziła
z domu. Nawet zakupy zamawiała z dostawą ze sklepu.
Młody facet wnosił jej jogurty, owoce i proszki do prania
w wielkich papierowych torbach. Czasem wybiegała,
stukając obcasami. Niejednokrotnie nasz wzrok się
skrzyżował. Ja patrzyłam na nią z zainteresowaniem, ona
z zupełną obojętnością. Zawsze elegancka, jak z katalogu –
nie spodziewałam się, że ktoś naprawdę może mieć szpilki
od Louboutina. Czasem wychodziła wyrzucić śmieci, ale
nawet wtedy pełna była niedbałej elegancji w dzianinowych
ciuchach od znanych projektantów mody. Widać to był jej
codzienny strój domowy.
Też miałam taką dzianinową sukienkę, ale wkładałam ją
na imprezy… Po tych kilku dniach obserwacji znałam plan
dnia poszczególnych mieszkańców. Wiedziałam, że ktoś z jej
klatki wychodzi regularnie z psem na spacery. Nie
wiedziałam, o której godzinie rano, bo zwykle nie
przychodziłam tam przed dziesiątą, ale facet wychodził
z przepięknym labradorem na pewno o szesnastej, a potem
tuż po dwudziestej. Właśnie wtedy udało mi się pokonać
drzwi do klatki. Pamiętam, że pogoda była okropna, lało jak
z cebra i co chwilę grzmiało. Miałam wrażenie, że wszystko
mam mokre. Chyba gdyby nie ta pogoda, nie odważyłabym
się na ten krok. Wolałabym poczekać, może jakoś poznać ją
przez przypadek.
Może mimochodem się zaprzyjaźnić. Ale w tamtym
momencie po prostu miałam nadzieję, że będę mogła wejść
do ciepłego domu, pożyczy mi jakieś ciuchy, da herbatę i
w spokoju pogadamy. Byłam zmarznięta i na dodatek
zadzwoniłam do Filipa, że zostaję w Warszawie na noc.
Oczywiście pytał gdzie, z kim i jak… Próbował mi to
wyperswadować, choć wiedział, że jestem bardzo uparta.
Nie chciał mnie zostawiać samej, ale powiedziałam, zgodnie
z prawdą, że na pewno uda mi się pogadać z kimś bardzo
ważnym dla mojej mamy, dlatego nie mogę wracać. Więc
zostawił mnie mimo tej pogody. Poprzednim razem, gdy
sterczałam pod jej blokiem, był upał. Teraz było
zdecydowanie mniej przyjemnie. Gdy zobaczyłam tego
faceta wychodzącego z psem, po prostu weszłam do środka.
– Dobrze, że pan mnie wpuścił, bo myślałam już, że będę
tu pół nocy stać. Ciotka ma domofon popsuty –
powiedziałam, szczękając zębami.
– Ciotka?
– Karolina Rybińska – mruknęłam.
– A, Ina. Ona często odwiesza słuchawkę. Albo jakieś kable
przecina.
Wszystko jej przeszkadza, człowiek nawet muzyki nie
może posłuchać.
Sąsiadami jesteśmy. Ja pod siódemką, a ona pod ósemką.
Pewnie coś pisze i nie otwiera. Proszę, wejdź. Bo czekając,
aż ci otworzy, naprawdę możesz stać tutaj całą noc.
Poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam. Myślałam, że na
ślepo będę pukać we wszystkie drzwi po kolei, udając
roznosiciela czegokolwiek.
Choćby dobrej nowiny, której niestety nie miałam. Na
szczęście nie musiałam.
Stałam pod numerem ósmym i waliłam w drzwi.
Oczywiście najpierw zapukałam. Nikt nie otworzył. Byłam
pewna, że jest w domu, bo dwie godziny wcześniej tam
wchodziła, a na pewno nie przeoczyłabym jej wyjścia. Nie
spuszczałam wzroku z drzwi do klatki. Już zaczęłam się bać,
że coś się stało, gdy nagle drzwi się otworzyły.
Z bliska Ina wydawała się jeszcze wyższa. Stała
nieuczesana, bez makijażu, tym razem nie w dzianinowych
ciuchach, a w puszystym frotowym szlafroku. Wyglądała
zupełnie inaczej niż ta osoba, która przed kilkoma
godzinami wbiegała do klatki, stukając wysokimi obcasami
eleganckich szpilek. Gdy otworzyła drzwi, z mieszkania
doleciał zapach – a właściwie smród – dymu papierosowego.
Oczywiście najpierw upewniłam się, czy to ona, bo
przecież mogłam latać za kimś innym. Ale to była ona.
Kobieta najważniejsza dla mojej matki.
I ta najważniejsza kobieta, zaraz po tym, gdy zaczęłam jej
o wszystkim mówić, po prostu zamknęła drzwi i zostawiła
mnie na klatce. Mokrą, zziębniętą i bardzo rozczarowaną.
Byłam wtedy przekonana, że to jakaś pomyłka. Że to na
pewno jakaś inna Karolina Rybińska była na tej liście, a nie
ta kobieta, która mnie wysłała na deszcz. Zadzwoniłam do
Filipa. Może jakimś cudem jeszcze nie wyjechał?
– Cześć, Filip. – Starałam się, by nie usłyszał w moim
głosie rozczarowania. – Gdzie jesteś?
– A stało się coś? – Jednak wyczuł, że coś nie gra.
– Nie, nie. – Roześmiałam się. Jak to łatwo grać
zadowolenie. Może jeśli będę grać jeszcze bardziej
przekonująco, to sama w ten dobry nastrój uwierzę? –
Chciałam tylko wiedzieć, gdzie jesteś. No wiesz, martwię się
o ciebie.
– Nie wiem, gdzieś przed Nidzicą. A co, wracać po ciebie?
– zapytał.
Zabrzmiało to nawet dość poważnie.
Ile bym dała za to, by po mnie wrócił. Może gdyby był
gdzieś bliżej, na przykład w Ciechanowie, poprosiłabym, by
zawrócił. Ale w tej sytuacji?
Przecież Nidzica to blisko połowa drogi do Gdańska.
– Nie, no co ty. – Granie osoby zadowolonej z życia szło mi
coraz lepiej. – Myślałam, że jesteś gdzieś bliżej, bo chyba
zostawiłam w samochodzie jedną reklamówkę. Wiesz,
szczoteczki do zębów nie mam – paplałam beztrosko.
– Teraz to trochę daleko. Gdybyś powiedziała, że musisz
się ze mną natychmiast zobaczyć, to bym zawrócił. Ale dla
szczoteczki? Nie warto!
Miałam ochotę mu powiedzieć, że wcale nie chodzi
o szczoteczkę. Ta była przecież, jak zawsze, w mojej
kosmetyczce w plecaku. Tu chodziło o mnie.
Wstałam ze schodów i wyszłam z klatki. Miałam zamiar
dotrzeć na dworzec i stamtąd pojechać do domu pociągiem.
Jeszcze autobus wchodził w grę, ale bilety można było kupić
tylko przez Internet. Najchętniej usiadłabym na murku i się
poryczała. Mama bardzo się pomyliła z tą pierwszą na liście.
Bardzo. Podobnie jak z innymi pozycjami.
Gdy przeszłam przez małą uliczkę, ostatni raz spojrzałam
w jej okno.
Stała w nim, machała do mnie ręką i coś krzyczała.
Podeszłam bliżej.
– Hej! No dobra! Wejdź! – usłyszałam.
Oczywiście godność kazała mi odwrócić się na pięcie i iść
dalej.
Jednak miałam coś do zrobienia. Czasami trzeba schować
dumę do kieszeni i się uśmiechać, by załatwić to, co jest do
załatwienia. Nauczyłam się tego podczas choroby mamy.
Zatem schowałam tę dumę i wróciłam. Znowu stałam przed
tymi samymi drzwiami, ale tym razem zostałam zaproszona
do środka.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego mieszkania.
Takiego… pustego. Mało zamieszkanego, jeżeli wiecie, o co
mi chodzi. Myślałam, że takie mieszkania są tylko
w katalogach z wystrojem wnętrz albo w serialach,
w których zapłakane panny mają lepszy makijaż niż
kiedykolwiek widziałam w rzeczywistości.
– Mieszkasz tu od niedawna? – zapytałam, by zagaić
rozmowę. Stałam w progu, na małym dywaniku w kolorze,
który jeszcze przed chwilą był biały, a teraz miał brudne
ślady po moich mokrych butach. Bałam się ruszyć dalej. Tym
bardziej, że dalej też było biało. Biało, szklisto i metalowo.
Czyli w stylu, który zupełnie mi się nie podobał.
Rozwiązałam buty i zostawiłam je na wycieraczce. Ina
przypatrywała mi się z przekąsem.
– Wiesz co… – spojrzała na mnie zdegustowana – może ci
dam coś na przebranie. Łazienka jest tutaj, weź prysznic,
jeśli chcesz. Zaraz ci coś przyniosę.
Pokiwałam głową.
Poszła do pokoju, a ja, w samych skarpetkach, ośmieliłam
się wejść dalej na nieskazitelnie czystą podłogę. W naszym
domu chyba nigdy nie było tak czysto. No, może gdy mama
lepiej się czuła… Majka była mała i wszędzie walały się
zabawki. Jesienią mama robiła przetwory, więc w korytarzu,
w kuchni i nawet w pokoju stały puste słoiki, które wkrótce
miały się zapełnić to ogórkami, to jabłkami, to gruszkami
w occie i tysiącem różnych powideł. A jak nie słoiki, to
wiadra z owocami i warzywami. Najpierw przybywały ogórki,
które dostawaliśmy od sąsiadki z drugiego piętra, albo
jabłka, które rosły pod naszą kamienicą. Gdy mama była
mała, przy kamienicy uprawiano ogródek. Rosły pietruszka
i marchewka, było kilka drzew owocowych. My też kiedyś
sadziliśmy, ale potem były inne rzeczy na głowie. Jednak
mama, gdy tylko lepiej się czuła, szukała w Internecie coraz
to nowych przepisów na przetwory. Lubiła nowinki. Zawsze
eksperymentowała. Chyba nie potrafiła powtórzyć przepisu
z ubiegłego roku. Potem ozdabiała słoiki naklejkami
z oryginalnymi, wymyślonymi nazwami, nakładała na
zakrętki szydełkowe serwetki i rozdawała w prezencie
wszystkim swoim przyjaciołom. Na półkach u znajomych
stały „ ogórki ostre niczym horda krwiożerczych
szwoleżerów” i inne „ życiowe dżemy – słodkie z odrobiną
goryczy”. W naszym domu nawet pachniało inaczej niż
wszędzie. Nie wiem, co to był za zapach, czy płynu do
płukania, czy gotowanego obiadu. Nie wiem. Ale gdyby ktoś
zawiązał mi oczy i zaprowadził tam, od razu wiedziałabym,
że to mój dom. U Iny tego nie było. Mieszkanie sprawiało
wrażenie niezamieszkanego.
Jedynym zapachem, jaki poczułam, była woń dymu.
Waniliowe cygaretki. Wiem, bo kiedyś, gdy się dowiedziałam
o chorobie mamy, wypaliłam całą paczkę. Chyba na znak
jakiegoś buntu, bo tak naprawdę nawet nie umiem się
zaciągać. Oczywiście pół nocy rzygałam.
Teraz też zrobiło mi się niedobrze.
– Sorry, zaraz wywietrzę. Tak mam, gdy pracuję. –
Wskazała ręką biały narożnik i papiery rozłożone niedbale
na małym szklanym stoliku. Na szczycie papierzysk leżał
mały Mac. Notebook Apple’ a był moim marzeniem.
Nierealnym marzeniem.
– Spadnie ci zaraz. – Kiwnęłam głową w stronę komputera.
Podeszła do niego i przesunęła go bliżej środka stołu.
Potem znikła w innym pokoju. Po chwili wróciła z ręcznikiem
i jakimiś ubraniami.
– Powinno być na ciebie dobre. – Wręczyła mi kolorowe
legginsy i bluzę. – Majtki są nowe, jeszcze z metką. Proszę.
Skarpetki też.
Wzięłam od niej ubrania.
– Dzięki – mruknęłam. Po tym, jak mnie potraktowała,
najchętniej zostałabym w swoich starych ciuchach. Tylko że
wtedy zapalenie płuc byłoby murowane. Tak jak
przemoczenie białej kanapy w salonie. Pewnie dała mi
ciuchy, bym nie zniszczyła kanapy.
– Muszę coś szybko skończyć. Daj mi dwie godziny, wykąp
się, tam masz lodówkę. Nie wiem sama, co tam mam,
możemy potem coś zamówić. – Popatrzyła na mnie. – Ja
siadam do roboty. Już i tak za dużo czasu zmarnowałam.
Poczułam się jeszcze gorzej. Byłam jej zmarnowanym
czasem.
Naprawdę wydawało mi się, że ta misja była zupełnie
bezcelowa.
Zobaczyłam na tej kartce jej nazwisko, zdobyłam adres
i pomyślałam, że mnie przyjmie z otwartymi ramionami
i pogłaszcze po głowie. Moja mama musiała się chyba
pomylić.
Pierwsza na liście. To z pewnością był jakiś błąd.
INA
Zamknęłam drzwi za dziewczyną. W pewnym momencie
myślałam, że ma zamiar mi na to nie pozwolić, wstawiając
stopę między drzwi, ale jakby się rozmyśliła. Usłyszałam
jeszcze, że młoda z kimś rozmawia przez telefon, ale
docierały do mnie tylko strzępki zdań.
Wróciłam na sofę, by dalej pisać. Nie potrzebowałam
biurka. Najlepiej mi się pisało, półleżąc na miękkiej kanapie.
Nogi miałam podkurczone, na nich laptop, a wokół
porozrzucane materiały, zdjęcia, gazety i kubki z niedopitą
kawą. Tak, wiem, to niezdrowe dla kręgosłupa, oczu, żył
i innych organów, ale dzięki jodze i bieganiu jakoś udawało
mi się zachować pełną sprawność.
Rozsiadłam się gotowa do pracy, ale jednak nie mogłam
się skupić.
Czas uciekał, a ja myślałam o dziewczynie. Pierwsza na
liście? O co, do cholery, chodzi? Nie mogłam tego tak
zostawić. Instynkt dziennikarski podpowiadał mi, że
dziewczyna trafiła do mnie nieprzypadkowo. Wstałam
i podeszłam do okna. Lało w dalszym ciągu, a ona
zmoknięta właśnie przechodziła przez ulicę. Otworzyłam
okno.
– Hej! – krzyknęłam. – No dobra! Wejdź!
Przystanęła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy
skorzystać z mojego zaproszenia, ale w końcu cofnęła się
i pobiegła w stronę drzwi wejściowych do klatki.
Nie zawołałam jej z powodu wyrzutów sumienia, że
wyrzuciłam ją na deszcz. To nie była litość. Po prostu
zaintrygowała mnie. Zawsze wyczuwałam, czy warto się
czymś zainteresować, czy gdzieś kryje się dobry temat. Tym
razem również poczułam, że „ pierwsza na liście” oznacza
coś więcej. Że nie jest to tylko głupia zagrywka zmokniętej
nastolatki, ale coś, co dotyczy mnie bezpośrednio. Nie
pomyliłam się… Dziewczyna stała na mojej wycieraczce jak
zmokła kura. Nie miałam żadnego doświadczenia
z nastolatkami, a tym bardziej nigdy nie zapraszałam takich
do domu i nie musiałam się nimi opiekować. To mieszkanie
było moim azylem. Nawet rodzice do mnie nie przyjeżdżali…
No, może tata był raz. Czasami pojawiał się jakiś mężczyzna,
ale gdy tylko zaczynał się zastanawiać, na której półce
ulokować swoją szczoteczkę do zębów i w której szufladzie
trzymać swoje skarpetki, uznawałam, że nadchodzi czas
zakończenia znajomości. Nie chciałam się z nikim wiązać na
poważnie. Jak już wspominałam – wszyscy, których
kochałam, szybko odchodzili, a ja nie chciałam znowu
przeżywać tego samego bólu.
Dziewczyna stała i się krzywiła. Widać było, że dym jej
przeszkadza.
Zawsze paliłam, gdy pracowałam. Oczywiście kłóciło się to
z bieganiem i jogą, ale co tam. Lubiłam palić i dlatego to
robiłam. Tak, miałam bardzo hedonistyczne podejście do
życia i byłam egoistką. Uważałam, że życie już mnie tak
mocno skopało, że teraz należą mi się od niego same
przyjemności.
Chciałam być i byłam samolubna. Przez lata dość już
naginałam się do innych ludzi, teraz wszyscy powinni
dopasować się do mnie.
Dlatego wpuszczenie do domu jakiejś obcej dziewczyny,
podczas gdy miałam w cholerę roboty, było zupełnie nie
w moim stylu. Ale bardzo mnie zastanawiało, czego może
ode mnie chcieć. Ciekawość walczyła z poczuciem
obowiązku – musiałam skończyć artykuł, tymczasem ona
stała w korytarzu, a mokra kałuża na podłodze robiła się
coraz większa. Nie chciałam, by pomoczyła moją ukochaną
sofę i zabłociła dywan, więc przyniosłam jej swój dres
i kazałam iść do łazienki.
Sobie zaś nalałam wina, zapaliłam kolejnego papierosa
i usiadłam do komputera. Posłanka szczerzyła się do mnie
z monitora. Nie myślałam wtedy o tym, że mój tekst może
komuś zrujnować karierę albo nawet życie.
Liczyło się moje zadowolenie. Im bardziej byłam złośliwa,
im więcej brudów zdemaskowałam, tym byłam szczęśliwsza.
Dlaczego komuś miało ujść wszystko na sucho, skoro ja
ciągle dostawałam od życia kopniaki?
Teraz ja chciałam dyktować warunki i sprawować kontrolę
nad istnieniem nie tylko swoim, ale też innych. To ja
decydowałam, co jest dla mnie dobre.
Do wszystkiego doszłam zupełnie sama, ciężką pracą.
Byłam panią swego losu i uważałam, że ode mnie zależy
dosłownie wszystko.
Gdy Karola przyszła do pokoju, ubrana w moje domowe
ciuchy, prawie jej nie zauważyłam. Wskazałam lodówkę,
a sama dalej rujnowałam życie matce, żonie i – o czym świat
miał się nazajutrz dowiedzieć – kochance.
KAROLA
Nawet posmarowałam się jej balsamem. Nie mogłam się
powstrzymać.
W jej łazience czułam się jak w czasie dni otwartych
Sephory – pełen luksus, bogactwo zapachów i same pokusy.
Ina nie używała normalnego mydła z Biedronki. Ona miała
jakieś cudo w eleganckiej butelce.
Pachniało też niebiańsko i pewnie było nieziemsko drogie.
Potrzebna mi była ta kąpiel. Leżąc w gorącej wodzie,
zastanawiałam się, dlaczego moja mama myślała, że
właśnie ta kobieta może w jakikolwiek sposób pomóc mi po
jej śmierci. Może chodziło o jej pieniądze? Bo tych Ina
najwyraźniej miała sporo. Ale to raczej niepodobne do
mamy.
Byłam tak zmarznięta, że co chwilę musiałam dolewać
sobie ciepłej wody i nie chciałam wyjść z wanny. W łazience
Iny wszystko było beżowo-brązowe, jakby inne kolory na
świecie nie istniały. Wszystkie ręczniki były identyczne,
kremowe. U nas w domu każdy był inny. Majki – mały,
bardzo kolorowy z uśmiechniętym kotem, mój – z obozu
żeglarskiego z logo sponsora, mamy – zwykły, bawełniany,
pamiętający dużo lepsze czasy. Każdy innej długości,
grubości, innego koloru. Kafelki też sprawiały wrażenie
przypadkowych: terakota i glazura z zupełnie innej bajki.
Jakby nikt nie pomyślał, jak to będzie wyglądać razem. Bo
i pewnie tak było. Nasza łazienka była remontowana jeszcze
za czasów, gdy moja mama była nastolatką i mieszkała tam
razem z dziadkami. Po tylu latach przydałoby się ją
odświeżyć.
Lubiłam sobie wyobrażać nasze mieszkanie po remoncie.
Czasem rysowałam moje nierealne marzenia: piękne tapety
w przedpokoju, elegancką kuchnię, łazienkę przemyślaną
w najmniejszych drobiazgach.
Widziałam, jak mama przeglądała czasem te projekty.
Uśmiechała się wtedy do siebie. Potem nawet przynosiłam
jej te rysunki do szpitala. Mówiłam, że gdy wygram w totka,
to tak zrobię. Że gdy wyjdzie ze szpitala, to wróci do
zupełnie nowego, odmienionego domu.
To, żebym zdawała na architekturę, było jej pomysłem. Ale
jakże trafionym! Nawet załatwiła mi lekcje rysunku u jakiejś
swojej koleżanki z ASP. Uwielbiałam te zajęcia. Najczęściej
pracowałam nad portretami Majki. Lubiłam siedzieć przy jej
łóżku, gdy spała, i wtedy ją szkicować.
Chyba żadne dziecko nie ma tylu śpiących portretów!
Gdy już wyszłam z łazienki, Ina nadal coś pisała,
uśmiechając się do siebie i mocno stukając w klawiaturę.
Boże, gdybym ja miała Apple’ a, chybabym
z namaszczeniem go głaskała, a nie waliła niczym młotkiem
w gwóźdź. Usiadłam na brzegu sofy. Dopiero teraz, gdy było
mi ciepło, rozejrzałam się wokół.
Ina mruknęła coś, wskazując lodówkę. Otworzyłam ją.
Same chude twarogi i warzywa. Tak zwane zdrowe żarcie.
Może gdybyśmy my dbali o zdrowe jedzenie, mama nie
zachorowałaby. Ciągle zadaję sobie pytanie: „ co by było
gdyby? ”, ale wiem, że nigdy nie dostanę na nie odpowiedzi.
Wyjęłam miskę z szafki. Jedyną zjadliwą rzeczą w tym
domu był chudy twaróg. Ona chyba wcale tutaj nie jadła.
Rozejrzałam się po kuchni – na płycie grzewczej była jeszcze
folia zabezpieczająca.
– Boże, czy ty w ogóle tutaj gotujesz? – wyrwało mi się.
– Rzadko – odpowiedziała Ina, gryząc ołówek. – Jadam na
mieście – dodała i wróciła do pisania.
Rozłożyłam twaróg ze szczypiorkiem i jogurtem na dwa
talerze. No cóż, inaczej sobie wyobrażałam spotkanie
z najważniejszą osobą w życiu mojej mamy. Niestety nie
wszystko wygląda tak, jak sobie tego życzymy.
Najczęściej wygląda zupełnie inaczej.
Na stoliku obok sofy były rozłożone papiery, leżały
dyktafon i telefon komórkowy. Nie było miejsca, by postawić
talerz, więc usiadłam i położyłam go na kolanach.
Oczywiście bałam się, że wybrudzę tę doskonałą biel. Ten
idealny minimalizm, jaki panował w całym mieszkaniu.
Kompletny brak ozdób, bibelotów, życia. Jedynym
ozdobnym akcentem były powieszone na ścianie nad
wielkim telewizorem przestrzenne litery, tworzące napis: „
Because you are the most important person in your life”.
– Skończyłam – powiedziała nagle Ina. – Wysłałam
naczelnemu.
Jeszcze przez chwilę będę musiała sprawdzać maila, czy
są jakieś poprawki.
Czy możesz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi z tą całą
listą? – Poszła do kuchni, wzięła talerz i widelec. – Sorry, ale
nie mam chleba.
Odzwyczaiłam się. – Wzruszyła ramionami. – No to jak?
O co chodzi z tą pierwszą na liście?
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy nagle zgubisz się, sama, gdzieś w środku nocy –
spójrz, tam spod najwyższych drzew prowadzić Cię będą
moje oczy.
A gdy w deszczowy dzień będzie niełatwo Ci żyć mój cień
wskaże Ci światło i ścieżki przez mgły.
Gdy nagle zgubisz się, samej Cię nie zostawię.
Bo my jeszcze spotkamy się.
Samej Cię nie zostawię.
– Anna Maria Jopek, Marcin Kydryński, Samej cię nie
zostawię
Gdańsk, 1 sierpnia, dom
Kochane Córeczki!
Nie wiem w ogóle, jak zacząć. Nigdy w życiu nie
przypuszczałam, że będę musiała coś takiego napisać.
A może raczej, że sama będę chciała… Kiedyś, na jakimś
spotkaniu integracyjnym w pracy, mieliśmy warsztaty. To
było jedno z tych motywacyjnych szkoleń, mających na celu
nauczyć nas, jak lepiej żyć. Trener zapytał, co byśmy zrobili,
gdyby został nam rok życia. Byłam pewna, że spędziłabym
ten rok z Wami, by Was nauczyć – a przynajmniej postarać
się nauczyć – jak żyć w tym pięknym świecie. Potem zapytał,
co byśmy zrobili, gdyby zostało nam tylko kilka miesięcy.
Odpowiedziałam, że napisałabym dla Was kilka słów, które
mogłyby się Wam przydać w przyszłości. Następnie padło
pytanie: a co by się stało, gdyby od końca życia dzieliły nas
już tylko dni. Wzięłabym dyktafon i zaczęła nagrywać dla
Was to, co chciałabym Wam powiedzieć za pięć, dziesięć lat.
W tedy myślałam, że to tylko teoretyczne rozważania.
A teraz piszę dla Was te słowa, bo nie wiem, ile jeszcze
mam czasu. Póki co jestem. A nawet gdy już nie będzie mnie
na Ziemi, to nie wierzę, bym rozpłynęła się w nicość.
Przecież wiecie, że Was nie zostawię. To po prostu nie jest
możliwe.
INA
Najpierw dałam radę przeczytać tylko jedną stronę. Byłam
bardziej wzburzona niż zainteresowana. Naprawdę nie
miałam ochoty tego czytać.
– Co to jest? – zapytałam. – Co to, do cholery, jest?
– Pamiętnik – wyszeptała Karola.
– No widzę, że pamiętnik! Ale czyj? Czyje są te
melodramatyczne bzdety i po cholerę mi je pokazujesz?
– To nie są bzdety! – Karola przełknęła łzy.
– Jak to nie są? – Naprawdę byłam wyprowadzona
z równowagi. Nie lubiłam melodramatów. Ani romansów,
rzecz jasna. A ta mi tu wyskakuje z jakimś ckliwym tekstem.
– To jakieś listy, kto je pisał? – pytałam. Miałam ochotę
dziewczyną potrząsnąć. – Czy powiesz mi, do cholery, o co
chodzi z tą pierwszą na liście?
Byłam bardzo zdenerwowana. Kompletnie nie
rozumiałam, o co chodzi z tymi wypocinami i – co
najważniejsze – jaki to ma związek ze mną. Każde
z przeczytanych przeze mnie słów było przesiąknięte
tęsknotą i smutkiem, każde zdanie informowało, że ma
nastąpić to, co jest nieuchronne. Ale nie znalazłam niczego
na mój temat.
Śmierć? Kim jest ta dziewczyna, która ośmiela się burzyć
mój doskonale poukładany świat i zawracać głowę
testamentem jakiejś kobiety? Już dosyć śmierci i pożegnań
w moim życiu! Nie! Już nie chcę się z nikim emocjonalnie
związywać. A czytanie takich słów powoduje, że znowu coś
ściska gardło, czuję napływające łzy i, chcąc nie chcąc,
człowiek się angażuje.
Dawno temu obiecałam sobie, że już nigdy w życiu nie
będę przez nikogo płakać. Już nigdy do nikogo się nie
przywiążę, już więcej nie będzie bolało.
– Kto to napisał? ! – krzyczałam. – I po jaką cholerę właśnie
mi to pokazujesz?
Byłam pewna, że dziewczyna oczekuje, iż jako
dziennikarka mam obowiązek pomóc w wydaniu tych
wypocin. Przemknęło mi też przez myśl, by zadzwonić pod
sto dwanaście, bo ona coraz bardziej wydawała mi się
wariatką albo stalkerem. Aktorzy mieli swoich
prześladowców, mogłam mieć i ja.
– Możesz przeczytać dalej? – upierała się. – Jeszcze
kawałek.
Gdańsk, 2 sierpnia, dom
Pamiętacie, jak siedziałam przy waszych łóżkach, gdy
zasypiałyście? Gdy już leżałyście pod kołdrami szczelnie
opatulone i miałyście zamknięte oczy, pytałam Was, co
widzicie pod powiekami.
Zawsze chciałam wiedzieć, co danego dnia zrobiło na Was
największe wrażenie. Z tymi zamkniętymi oczami
chodziłyśmy razem po górach, skakałyśmy w kałużach,
zbierałyśmy grzyby i malowałyśmy obrazy. Robiłam
wieczorami to, z czym Wy zmagałyście się przez cały dzień.
Pamiętam, jak kilka dni przed testem szóstoklasisty
Karolina stwierdziła, że będzie spała z otwartymi oczami, bo
nie ma już sił, by w nocy rozwiązywać zadania… Dzięki tym
naszym wieczorom mogłam z Wami być we wszystkich
chwilach dnia, szczególnie w tych pięknych.
I dlatego to piszę. Nie będę pisała o złych rzeczach. Nie
chcę, byście za dwadzieścia lat pod powiekami widziały
mnie smutną, zmęczoną… Ja będę się do Was uśmiechać
i zawsze pytać: „Co widzisz dobrego, gdy zamkniesz oczy?”.
Zatem to, co smutne, załatwmy na początku. A potem już
będę z Wami w najważniejszych dniach życia.
Chciałabym Was wspierać, kiedy będziecie mnie
potrzebowały, ale pamiętajcie, że zawsze możecie polegać
na tych kilku osobach:
Karolina Rybińska, dziennikarka, ostatnio mieszkała
w Warszawie, pracowała w jakimś brukowcu.
Babcia Zosia Kudlarek.
Krzysztof Szulc, prawnik. Bardzo dawny kolega…
Ostatnio kontaktowałam się z nim w kilku ważnych
sprawach. Trzeba je dociągnąć do końca. On Wam pomoże,
to dobry człowiek. Możecie mu w pełni zaufać.
Piotr Szafranek, ojciec. Pieniądze przychodzą
z berlińskiego adresu: Gustav-Müller-Strasse 16. Dawno
z nim nie rozmawiałam. Próbowałam go znaleźć, ale
bezskutecznie.
KAROLA
Wpatrywałam się w nią, gdy czytała. Nie potrafiłam
znaleźć na jej twarzy innych emocji niż złość. Byłam bardzo
zaskoczona. Gdy ja zobaczyłam słowa mamy po raz
pierwszy, długo nie mogłam dojść do siebie. Płakałam. Co
prawda były one skierowane do mnie, nie do Iny, ale skoro
była pierwsza na liście mamy, to przecież powinna być też
w jakiś sposób związana z nią emocjonalnie. Mama była
mądrą kobietą i to, że umieściła ją na liście, na pewno miało
swój cel. Babcia Zosia – wiadomo.
Wychowywała nas. Kiedy mama zachorowała, od razu
przyjechała, by się nami zajmować. Bardziej Majką, bo była
jeszcze mała, ale ja też czasem lubiłam ciepłe, opiekuńcze
ramiona babci Zosi.
– Jak twoja mama miała na imię? – zapytała Ina po chwili.
– Patrycja – odpowiedziałam.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Jesteś córką Patrycji?
Pokiwałam głową.
– I Piotra – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Tak. Piotra.
– No nie mogę, Zioło ma taką córkę – prychnęła.
Popatrzyłam na nią zdziwiona.
– Zioło?
– Nie wiedziałaś, że tak mówiliśmy na twojego ojca?
Pokręciłam głową. Ale nagle zaczęłam coś rozumieć,
kojarzyć pewne fakty.
– Znałaś go? – zapytałam.
– Znałam – przyznała Ina.
– Dobrze? – pytałam dalej.
– Tak.
– Mamę też?
– Mamę jeszcze lepiej. To… było dawno. Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Czyli to było dwadzieścia lat temu. Może trochę więcej…
– Zamyśliła się.
– No dobra, to powiesz mi teraz, dlaczego jesteś na tej
liście? – zapytałam niecierpliwie. – I dlaczego akurat
pierwsza?
– To długa historia… – Ina westchnęła.
– Mam czas. Po to tu przyjechałam.
– A co powiedziałaś mam… – urwała. – Co powiedziałaś
w domu?
– Teraz zajmuje się nami babcia, taka przyszywana.
– A… Piotr? – jakby z trudem wymówiła jego imię. –
Ojciec?
– Nie mieszka z nami. Jest chyba… w Berlinie. Tak mama
pisała. Ale w zasadzie to nie wiem.
Ina sięgnęła po papierosa. Bardzo głęboko się zaciągnęła.
– Powiedziałaś, że jedziesz do mnie? – zapytała.
– Nie. Babcia myśli, że jestem na spływie. Na Brdzie. –
Wzruszyłam ramionami. – Znajomi jechali, był to dla mnie
świetny pretekst. Byłaś kiedyś na Brdzie? Bo muszę
wiedzieć, co opowiadać.
– Byłam. – Ina skrzywiła się, ale czoło pozostało
nieskazitelne – pewnie miała botoks. Sięgnęła po paczkę
z papierosami, ale zaraz ją odłożyła. – A gdzie masz zamiar
dziś się zatrzymać?
– No, myślałam, że tutaj… – powiedziałam, patrząc na
czubki kapci, które miałam na nogach.
– Aha – stwierdziła zaskoczona. Chyba nie miała
w zwyczaju przyjmować gości. – Dobra, to ja tu trochę
posprzątam… Dam ci jakiś śpiwór. Będzie jak nad Brdą –
próbowała zażartować.
Wstała i poszła do kuchni. Wyjęła z szafki wino i jeden
kieliszek, ale przez chwilę się zawahała.
– Ty też pijesz? – zapytała.
– Czasami… Nalej mi… – No tak. Masz osiemnaście lat…
Dziwna była ta Ina. Nie mogłam jej do końca rozgryźć. Niby
ważna dla mojej mamy, a z drugiej strony sprawiała
wrażenie, jakby jej słowa w ogóle nie zrobiły na niej
wrażenia. Na dworze lał deszcz i było już zupełnie ciemno,
a ta się pyta, gdzie chcę się zatrzymać. Mama zawsze
opiekowała się każdym – gdyby nie miała wolnego łóżka, to
przenocowałaby córkę koleżanki choćby w wannie.
U nas goście byli zawsze mile widziani. Nieważne, że
warunki lokalowe były takie, jakie były. Dwa wielkie pokoje
i duża kuchnia w starym Wrzeszczu. Kiedyś to mieszkanie
było dużo większe, ale podzielono je na dwa. W jednym
z nich zamieszkała moja babcia, a w drugim jej siostra.
Potem tamta połowa została sprzedana, a my zostaliśmy.
Jeszcze wtedy wszystkim się wydawało, że stanowimy
z tatą wspaniałą rodzinę. Mimo że taty więcej nie było
w domu, niż był.
Mamie trochę było żal tamtego mieszkania. Pamiętała
czasy, gdy do jej rodziny należało całe piętro. No, ale cóż –
trzeba było się dopasować do nowych okoliczności. Wtedy
jeszcze nie podejrzewała, jak często w swoim życiu będzie
musiała się dopasowywać.
Dzieliłam pokój z Majką, a mama zajmowała drugi, trochę
mniejszy. I tak całe życie toczyło się w wielkiej kuchni. Tata,
gdy jeszcze mieszkał z nami, miał przedziwne pomysły.
Czasem, gdy komponował, a coś mu nie szło, robił remonty,
przemeblowania i ogromne porządki. Raz przemalował
wszystkie kuchenne meble na pomarańczowo. To było
wtedy, gdy pisał utwory na trzecią płytę. Bardzo szybkie,
energetyczne. Powiedziałabym, że wręcz radosne. Kochał
wtedy jaskrawe kolory. Nawet spodnie nosił
pomarańczowe… Jeżeli chodzi o te meble, to
nienawidziłyśmy ich z mamą z całego serca.
Kilka lat temu wzięłyśmy się do roboty i w jeden weekend
wreszcie zyskały przyjazny biały kolor. Pokochałyśmy tę
naszą kuchnię jeszcze bardziej. Dopiero w momencie, kiedy
mama zaczęła częściej bywać w szpitalu niż w domu,
przestałam się tam tak dobrze czuć. Nie mogłam sobie
znaleźć miejsca. Prawie co noc spałam w mamy łóżku. Rano
bardzo często budziłam się obok wtulonej we mnie Majki,
która chyba przez sen też tam przychodziła.
Babcia Zosia spała w kuchni. Stała tam taka gościnna
wersalka. Byłam jej bardzo wdzięczna, że nie zajęła mamy
łóżka. Bo gdyby ktoś zajął jej łóżko w czasie, gdy ona
cierpiała w szpitalu, to byłoby jak pogodzenie się z jej
odejściem na zawsze. To łóżko miało na nią czekać. Nie
brałam pod uwagę, że może nie wrócić. My oczywiście
mogłyśmy tam spać, bo każda z nas czasami w nocy
wpychała się do mamy i zawsze znajdowało się dla niej
miejsce.
Czasem czułam się jak za dawnych lat, gdy dreptałam
bosymi nogami ze swojego pokoju, by mama rozgoniła złe
sny. Teraz, zasypiając w jej ulubionej pościeli, sama chciałam
wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Gdańsk, 6 sierpnia, szpital
Gdy się dowiedziałam, że jestem chora, pomyślałam, że nie
będę mogła być przy Was we wszystkich ważnych życiowych
momentach. Nie będę mogła Was prowadzić za rękę, ale
myślę, że w Waszych sercach zawsze pozostanę. Karolka, czy
mogłabyś Majce opowiedzieć o mnie?
Pewnie będzie mnie pamiętać jak przez mgłę. Zostaną
zdjęcia i opowieści, Twoje i babci Zosi.
Gdańsk, 12 sierpnia, dom
Chciałabym, abyście w życiu były szczęśliwe. Czy jest na
to gotowa recepta? Pewnie nie ma. W szyscy chcieliby być
szczęśliwi, a na szczęście wpływa splot określonych
wydarzeń. Określone miejsce, określony czas.
Nie bójcie się życia. Każda doba ma dwadzieścia cztery
godziny.
Policzcie, ile to jest sekund, tak cennych. Ja teraz to
wiem… Czy żałuję straconych chwil? Tak. Ale nie tych, gdy
bezczynnie leżałam na trawie, wpatrzona w niebo. Żałuję
tylko chwil, które marnowałam na złe uczucia. Pewnie
myślicie, że jestem nawiedzona, Karola pewnie przewraca
oczami z politowaniem. Ale chcę Wam powiedzieć, abyście
przeżyły każdy dzień tak, jakby jutra miało nie być.
Nienawiść, obłuda… po co to komu? Przez życie trzeba iść
uczciwie.
Pamiętać zawsze, że dobro wraca i nigdy, przenigdy nie
można palić za sobą mostów.
Myślcie pozytywnie. Pozytywne myśli przyciągają dobrych
ludzi. I przyciągają szczęście. Złe myśli i słowa tylko
pomnażają zło na świecie.
Odezwijcie się do taty. Powiedzcie, że odeszłam szczęśliwa.
Ojca ostatni raz widziałam chyba cztery lata temu. Majka
ma teraz sześć. Może to dziwne, ale nie brakuje mi go
specjalnie. Najważniejsza była mama. Tak było zawsze.
Mama i babcia Zosia.
Wiem, że ślub rodziców był skromny. Chyba tylko
najbliższa rodzina była na ceremonii. Przyjęcie było podobno
dość uroczyste, w domu babci.
Jeszcze wtedy żyła. Wiem to oczywiście tylko z opowiadań.
Mama skończyła studia, pracowała jako asystentka w jakiejś
firmie zajmującej się windykacją. Dopiero potem została
księgową. Tata dawał lekcje gry na gitarze i na pianinie.
Bardzo tego nie lubił. Po ślubie mieszkali u babci, ale
wiadomo, tu są tylko dwa pokoje. Mama zaszła w ciążę
i postanowili coś zmienić. Wyjechali do Malborka. Tata
stwierdził, że ma dosyć uczniów, a komponować może
wszędzie. W Malborku mieszkała niania mojego taty, babcia
Zosia. Miała ogromny dom z ogrodem, który – jak stwierdziła
– był dla niej stanowczo za duży.
Przeprowadziliśmy się tam. To były cudowne lata. Może
brakowało trochę pieniędzy, ale dawaliśmy sobie radę.
Babcię Zosię kocham chyba bardziej niż swoją biologiczną
babcię. Ona nie miała krewnych, więc my byliśmy jej jedyną
rodziną. Gdy byłam mała, mówiłam na nią „ babcia zaszyta”.
Nawet do tej pory tak czasem na nią mówimy z Majką.
Gdy miałam cztery lata, zmarł dziadek. Kilka miesięcy po
nim odeszła babcia. Mama mówiła, że to z tęsknoty. Bardzo
możliwe. Kochali się nad życie. Babcia miała na dziadka
swoje sposoby, a on, mimo iż wydawało się, że to
mężczyzna typu macho, przy niej stawał się zwykłym
pantoflarzem. I chyba bardzo to lubił.
Przeprowadziliśmy się z powrotem do Gdańska, babcia
Zosia została w Malborku sama. W tym wielkim domu.
Potem wprowadziło się do niej fajne małżeństwo, które
otworzyło w mieście lecznicę weterynaryjną.
Mama sama spakowała cały nasz dobytek. Nie było tego
dużo, gdyby nie fortepian taty, nie trzeba by nawet
zamawiać bagażówki. Nie mieliśmy własnych mebli,
a ciuchy, ręczniki i pościel zmieściły się w kilku kartonach.
Tata oczywiście nie uczestniczył w przeprowadzce. Chyba
był wtedy w Londynie. Nagrał tam naprawdę dobrą płytę.
Teraz wiem, że musiała mieć z tym coś wspólnego
dziewczyna z okładki. Czarnoskóra, z burzą długich
cieniutkich warkoczyków.
Największe przeboje komponował, gdy był zakochany.
I wtedy najwyraźniej tak było.
Odkąd pamiętam, tata często wyjeżdżał. Na koncerty,
potem niby podpisywać jakieś kontrakty. Był nawet
w Stanach przez pół roku. Wtedy było fajnie, bo przysyłał
pieniądze. Może to powierzchowne, ale naprawdę patrzę na
mojego tatę wyłącznie przez pryzmat pieniędzy. Nie
pamiętam, byśmy cokolwiek razem robili. Nawet nie potrafię
grać na fortepianie. Na gitarze gram, bo mama lubiła
śpiewać. Czasem siadywałyśmy na podłodze na poduszkach,
na środku stawiałyśmy miskę popcornu, ja grałam, a mama
i Majka śpiewały. Fajnie było, niczym przy ognisku.
Wszystkie wakacje spędzałyśmy albo z mamą, albo
z babcią Zosią.
Oczywiście potem zaczęły się wyjazdy ze znajomymi, ale
te najwspanialsze chwile z mamą przeżyłyśmy właśnie na
wakacjach.
Pamiętam, że Majka marzyła, by spać w namiocie. Wtedy
tata akurat nie przysyłał kasy. Nasze alimenty przychodziły
bardzo nieregularnie. Gdy sprzedał jakieś piosenki albo
dostawał zaliczkę na kolejną płytę, wysyłał bardzo dużo
pieniędzy. Gdy ich nie miał, my również nic od niego nie
dostawałyśmy. Kasa w ogóle się go nie trzymała. Mama
opowiadała, że na samym początku kariery jego agent go
oszukał. Że gdyby nie to oszustwo, tata już byłby
milionerem. Nawet chciała iść z tym do prawnika, ale wtedy
tata już odszedł. Mama twierdziła, że mamy szansę wygrać.
Potem już się źle czuła i nie dociągnęła sprawy do końca.
Czasem się zastanawiam, dlaczego tata nie walczył
o pieniądze. Przecież miał nas. Przydałyby się…
Rodzice się nie kłócili. Po prostu żyli obok. A tata, jak już
mówiłam, często się zakochiwał. Po prostu. Jak to artysta, do
tworzenia zawsze potrzebował muzy. I to co chwilę nowej,
coraz młodszej, coraz ładniejszej, z coraz to większym
biustem. Ciemnoskórej, Azjatki, po kolei. Byleby była za
każdym razem inna, nowa.
Mama chciała ratować ich małżeństwo. Myślała, że ja
jestem gówniarą i nic nie rozumiem, ale rozumiałam
wszystko. Uważała, że kolejne dziecko scementuje ich
związek. Zaszła w ciążę. Tata, odkąd się o tym dowiedział,
jeszcze przez kilka miesięcy z nami mieszkał, nawet udawał,
że się cieszy.
Poza tym, że jest genialnym muzykiem, jest też całkiem
niezłym aktorem.
Wszyscy mu uwierzyliśmy i przez chwilę byliśmy bardzo
szczęśliwą rodziną. Jednak potem powiedział, że dom go
ogranicza i przez to nie może tworzyć. Pamiętam.
Słyszałam, jak na siebie wieczorem wrzeszczeli. Nawet
poduszka na mojej głowie nie była w stanie tego stłumić.
– Potrzebuję przestrzeni! – krzyczał tata.
– Przestrzeni? – denerwowała się mama. – Masz
przestrzeń! Ja z dziewczynkami przeniosę się do jednego
pokoju, a ty będziesz miał cały drugi dla siebie!
– Nie o to mi chodzi! Potrzebuję powietrza, oddechu!
– Piotrek! Nie robisz nic w domu, nie ogarniasz
rzeczywistości. Kiedy komponujesz, grasz, wszyscy chodzą
na palcach. Ja nawet boję się gotować, by nie być za głośno!
Karola telewizji nie ogląda, muzyki nie słucha, bo wiecznie
cię rozprasza „ ta rąbanka”. Czego ty, do cholery, jeszcze
chcesz?
– Potrzebuję wolności – dodał już nieco spokojniej. Jakby tę
odpowiedź miał przygotowaną od dawna.
– Wolności? Dorośnij wreszcie! – Mama nadal była
wzburzona. – Masz córkę, wkrótce będziesz miał drugą. Jeśli
się ma dzieci, już nigdy nie będzie się zupełnie wolnym!
– Zostawił was – rzekła Ina. – Po prostu nie dorósł do tego
wszystkiego. – Pokręciła głową. – Nigdy nie lubił, gdy ktoś
mu planował życie. Był wolnym ptakiem.
– Tak – potwierdziłam. – Właśnie tak.
– Rodzina ogranicza – stwierdził ojciec stanowczo.
– Oczywiście, że ogranicza! Czy zakładając własną, nie
byłeś tego świadomy? – krzyczała mama. – Tylko wreszcie
dorośnij! Jest czas w życiu na chodzenie po knajpach
i prowadzenie filozoficznych rozpraw o miłości i przemijaniu
i jest czas na normalne życie! Wstawanie o piątej rano, by
nakarmić dziecko i niespanie całą noc, bo jest chore! Jest
czas na chodzenie z kumplami na piwo, ale też musi być
czas na to, by pójść na lody z dzieciakami.
– Masz rację. Ale wtedy nie mogę oddychać.
– Piotr, załamujesz mnie. Nie wiem, o co chodzi, nie wiem,
co się stało.
Może zawsze taki byłeś, ale ja chyba dopiero teraz to
zrozumiałam.
Myślałam, że drugie dziecko trochę przewartościuje twój
świat.
– Taki był plan? – powiedział cicho. – Bo ja tego nie
planowałem.
– Piotr… czego ty ode mnie oczekujesz? Co mam ci
powiedzieć?
– Prawdę.
– Tak. Chciałam mieć drugie dziecko. Chciałam, by Karola
nie była sama na tym świecie, gdy nas już zabraknie.
– Skąd to czarnowidztwo?
– Skąd? Może stąd, że kiedyś wydawało mi się, że będę
dzielić moje życie z tobą, a teraz się dowiaduję, że cię
ograniczam. Stąd mój pesymizm.
Każdy kiedyś umrze. To pewne.
– Nie nadaję się do tego, by mieć rodzinę – dodał
spokojniej.
– Najłatwiej tak powiedzieć. Ale przykro mi, to jest tak jak
z porodem.
Chociaż już masz dość i chcesz wypisać się z tej całej
zabawy, to nie możesz. Nie masz wyjścia, ojcem zostaje się
na całe życie. Chcesz czy nie chcesz. Twoja krew i twoje
geny będą krążyć w dwóch kobietach, które powinny być dla
ciebie całym światem.
– Będę przysyłał pieniądze.
– Odchodzisz? – Mama jakby wreszcie zrozumiała.
– Mam kontrakt w Londynie.
– Od jak dawna wiesz?
– Od pewnego czasu.
– To koniec? – zapytała drżącym głosem.
– Nie wiem – odpowiedział.
– Chcesz być wolny, więc to chyba koniec?
– Musimy o tym rozmawiać? – spytał. – Po prostu wyjadę.
Będzie tak jak było. Mnie nie będzie, będę przysyłał
pieniądze.
– Czy ty, do cholery, nie wiesz, że tu pieniądze nie są
najistotniejsze?
Dziewczyny nie będą miały ojca.
– Przepraszam.
Tamtej nocy mama spała na wersalce w kuchni. Pod
kocem. W środku nocy przyszłam do niej ze swoją kołdrą.
Ledwo się mieściłyśmy. Bo właściwie byłyśmy już prawie we
trójkę: mama, jej brzuch i ja. Tata wyjechał następnego dnia.
Wyjechał szukać tej swojej przestrzeni. Wtedy nie
rozumiałam, co to oznacza. Teraz myślę, że był wolnym
ptakiem.
Artystą. Nigdy nie powinien mieć rodziny. Miewał wiele
różnych kobiet.
Mama mówiła, że już przed ślubem taki był. Nie zdradziła
mi szczegółów, zawsze powtarzała, że w swoim czasie się
dowiem. Widać ten czas nigdy nie nadszedł.
Gdańsk, 20 sierpnia, szpital
Kochajcie siebie. To nie jest egoizm. To jest siła. Jeżeli wy
będziecie kochać siebie i siebie szanować, inni też tak będą
robić. Jeżeli wy będziecie szczęśliwe, zarazicie tym
szczęściem innych.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sukienka samotnie w szafie lśni,
nie założy jej już nikt
nie dowie się, czemu tak stało się
zamiast „tak” on powiedział „nie”.
Zamówiłam pogodę na ten dzień,
a i tak znów padał deszcz.
Monika Brodka, Miał być ślub
INA
Słuchałam tej dziewczyny i doskonale wiedziałam, o czym
mówi.
Bardzo dobrze znałam Piotra. Ja też potrzebowałam
przestrzeni. Może my razem lepiej byśmy się dogadali? Może
po prostu bylibyśmy teraz gdzieś obok, nie wchodząc sobie
w drogę, spotykając się tylko wtedy, gdy mamy na to
ochotę? Mieszkalibyśmy razem gdzieś w naszym wielkim
domu z jasnymi meblami, białymi ścianami, wszechobecną
pustką i całymi dniami moglibyśmy siedzieć w dwóch
odległych pokojach, by wieczory spędzać w swoich
objęciach, będąc niemalże jednym ciałem.
No tak, ale przecież miało być dziecko. Kilka centymetrów
szczęścia. A potem nieszczęścia. A nieszczęścia lubią
chodzić parami. Albo nawet całym rojem, niczym pszczoły.
Atakują ze wszystkich stron, a im bardziej się odganiasz,
tym bardziej są zawzięte i mocniej cierpisz.
Z nieszczęściami jest dokładnie tak samo. Czyżby zaczęła
się kolejna ich fala? Może niepotrzebnie pozwoliłam córce
Patrycji na zwierzenia?
Wtargnęła do mojego azylu, w którym tak długo czułam
się bezpiecznie i pewnie. A teraz znowu zaczęłam się bać.
Zaczęłam się bać życia i śmierci.
Odpowiedzialności, podejmowania decyzji. Moja
przestrzeń w tym momencie również zaczynała się kurczyć,
wywołując klaustrofobiczny lęk.
– Chyba już jesteś na tyle dorosła, by wiedzieć wszystko –
powiedziałam twardo do dziewczyny. – To prawda, twój tata
lubił się zakochiwać. – Uśmiechnęłam się smutno. – Dobrze
go znałam od tej strony.
– Znałaś?
– Znałam. – Na samo wspomnienie o nim robiło mi się raz
zimno, a raz gorąco. Pewnie gdybym spotkała go przez
przypadek na ulicy, moje serce zatrzymałoby się na bardzo,
bardzo krótką chwilę. – Sama byłam w nim zakochana. A on
we mnie. Miał być ślub. I był. Ale nie ze mną.
Patrycję poznałam na egzaminie do szkoły średniej.
Siedziałyśmy w jednej ławce i ona czegoś nie wiedziała.
Wtedy jeszcze szkoła średnia była po ośmiu klasach
podstawówki. To był początek lat dziewięćdziesiątych, do
liceów trzeba było zdawać egzaminy. Chyba z polskiego
i matematyki, nie pamiętam już. O angielski wtedy nikt nie
pytał. Dzieciaki zaczynały się go uczyć dopiero w liceum,
w podstawówce nadal był rosyjski. Nikt go nie lubił, tak dla
zasady.
Z Patrycją poznałyśmy się przez flaki z olejem albo pączka
w maśle. Już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie nie
wiedziała, jak dopasować znaczenie do tych flaków czy
pączków. Podpowiedziałam jej. Nie miałam powodów, by jej
nie pomóc. Wtedy nie pomyślałam, że to moja konkurencja.
Że miejsca w liceach są tylko dla najlepszych i że może się
zdarzyć tak, że to dzięki mojej podpowiedzi ona się
dostanie, a ja nie.
Człowiek uczy się przez całe życie.
Nie wiedziałam, jak się nazywa. Nie mogłam sprawdzić jej
na tablicy z listą nowo przyjętych uczniów. To zresztą nawet
nie była tablica – to były kartki przyklejone na szybie
wejściowych drzwi do szkoły. Tak by każdy mógł sobie
sprawdzić, czy się dostał, czy nie. Nie pamiętam, ile czasu
czekaliśmy na wyniki. Chyba dopiero teraz po raz pierwszy
od wielu lat o tym myślę. W każdym razie pierwszego dnia
szkoły zobaczyłam ją. Stała trochę z boku. Najwyraźniej
nikogo nie znała, tak jak ja. Podeszłam do niej. Pamiętała, że
jej pomogłam na tym egzaminie. Ucieszyłam się – chyba
trochę chciałam, by była mi za to wdzięczna. Właśnie sobie
przypomniałam, jakie to fajne uczucie pomagać…
Zapomniałam już.
– Dziękuję – powiedziała. – Gdyby nie ty, to chybaby mnie
tutaj nie było. – Uśmiechnęła się. – Mam u ciebie dług
wdzięczności.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że tu jesteś!
Przesiedziałyśmy w jednej ławce cztery lata. Na dobre i na
złe. Ona samotniczka, jedynaczka, ja też. Rozumiałyśmy się
bez słów. W zasadzie wszystko robiłyśmy razem do czasu, aż
poznałyśmy Piotra.
Chodziłyśmy do jednej klasy, tym samym tramwajem
wracałyśmy do domu. Próbowałyśmy się razem uczyć, ale to
nam nigdy nie wychodziło.
Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Już nigdy potem nie miałam
takiej przyjaciółki.
Znałyśmy swoje sekrety i marzenia. Wiedziałyśmy
o pierwszych pocałunkach, miłościach, pragnieniach
i kłamstwach. Oczywiście przed sobą nie miałyśmy żadnych
tajemnic. To była taka przyjaźń, o jakich pisze się tylko
w książkach. Tak było do trzeciej klasy szkoły średniej.
A potem się zakochałam.
Miał na imię Piotr i wyrzucili go z „ dziewiątki”.
– Piotr? – Karola otworzyła szeroko oczy. – Mówisz o moim
ojcu?
Pokiwałam głową. Zamknęłam oczy, wracając do
wspomnień.
Wspomnień, które zupełnie wyparłam z pamięci. Kiedy
ostatni raz myślałam o Piotrze? Dawno. Tak dawno, że
mogłabym powiedzieć, że miało to miejsce w zupełnie
innym życiu.
– Zakochałaś się w moim ojcu? – zapytała Karola z nutą
złości w głosie.
– Posłuchaj… – powiedziałam cicho i kontynuowałam
historię.
Piotr nie uczył się najlepiej, podobno ostro broił. Najpierw
myślałyśmy, że jego pseudonim artystyczny „ Zioło”
pochodzi od zamiłowania do różnych używek, ale na
szczęście wziął się od nazwiska.
Piotr Szafranek. Szafranek było za długie, więc wszyscy
zaczęli mówić na niego Zioło. Mnie też się to zdarzało. Gdy
go wyrzucili z „ dziewiątki”, przyszedł do nas. Jak się potem
okazało, w „ dziewiątce” nawiązał bliższą znajomość
z pewną praktykantką od angielskiego. Nie podobało się to
dyrekcji.
Ojciec Piotra był politykiem. Zmarł krótko po jego
przeniesieniu. To była bardzo stresująca praca… Niemniej to
były czasy Wałęsy, więc wszyscy, którzy stali po jego stronie,
już za samo nazwisko byli faworyzowani. Jednak Piotr
w tamtej szkole nie mógł zostać. Dyrektor „ dziewiątki”
znalazł mu miejsce u nas. Nasze liceum z otwartymi
ramionami przyjęło Piotra do czwartej klasy.
Jego rodzicom zależało, by zdał maturę, ale jemu było
naprawdę wszystko jedno. Chciał grać. I w zasadzie tylko
tym się zajmował. W podstawówce grał na starym
fortepianie swojej babci. To ona była jego pierwszą
nauczycielką. Ona też odbyła poważną rozmowę z jego
rodzicami, mówiąc, że jeżeli nie zrobią nic z talentem
chłopaka, to go zmarnują.
Pod koniec podstawówki, w szóstej albo siódmej klasie,
babcia stwierdziła, że nie jest w stanie niczego już nauczyć
swojego wnuka i zapisała go do szkoły muzycznej. Szybko
zdał egzaminy do muzycznej szkoły średniej, gdzie nadal
grał na fortepianie. W międzyczasie i zupełnie mimochodem
doszła gitara. Wtedy zaczął komponować. Gdy był wkurzony
na cały świat – grał. Improwizował. Mimo że brakowało mu
narzędzi, brakowało wiedzy. Dużo czytał o muzyce, słuchał
tych najlepszych. Gdy oglądał filmy, nie zapamiętywał ich
fabuły, ale muzykę pamiętał. Chyba nawet zostały gdzieś
kasety z jego pierwszymi utworami, które babcia nagrywała.
Piotr był buntownikiem. Typem człowieka, któremu
zupełnie nie zależy na nowych znajomościach, a do którego
ludzie lgną. Nie przejmował się opinią innych. Sam znał
swoją wartość. Był z tych, z którymi chcą się przyjaźnić
najfajniejsi faceci w szkole, a najładniejsze dziewczyny
mocno zabiegają o ich względy. Miał zawsze własne zdanie.
Ja nigdy nie potrafiłam dotrzeć do takich osób. Stałam
gdzieś z boku.
Przeciętna, normalna dziewczyna, niezbyt szczupła,
niezbyt dobrze ubrana.
Nie mieliśmy kasy, często pożyczałam ciuchy od mamy.
A jak wiadomo, ciuchy mamy nie zawsze są odpowiednie dla
młodych dziewczyn. Teraz to się pewnie pozmieniało, ale
wtedy moja mama chodziła w sztywnych garsonkach
i krochmalonych bluzkach. Nie były odpowiednie dla
licealistki, nawet tej dwadzieścia pięć lat temu. O Boże, to
już dwadzieścia pięć lat!
Piotr był trzy lata starszy od nas. Wtedy wydawał się nam
zupełnie dorosły. My, gówniary z drugiej klasy, a on już za
chwilę miał zdawać maturę. Tamtego dnia siedział na
podłodze na korytarzu pod salą historyczną. Jak zawsze
otoczony wianuszkiem dziewczyn robiących do niego
maślane oczy.
To były takie minikoncerty na przerwach. Oczywiście
wszystkie akademie „ ku czci” i „ z okazji” również były jego.
Chyba dlatego wszyscy tak chętnie na nie chodzili. W jego
wykonaniu, w jego aranżacji zwykłe piosenki ludowe czy
patriotyczne miały w sobie coś takiego, że chciało się
słuchać.
Właśnie podczas jednego z tych korytarzowych
minikoncertów musiałam przejść obok. Bardzo tego nie
lubiłam. Nie cierpiałam tłumów, nie mogłam znieść, gdy inni
na mnie patrzyli. Kiedy ktoś coś szeptał albo się
podśmiewywał, zawsze uważałam, że to ja jestem tematem.
Piotr się nie śmiał, tylko się we mnie wpatrywał. Chyba
kogoś zapytał, jak mam na imię, bo po chwili usłyszałam
Poszła Karolinka do Gogolina w bardzo rockowej wersji.
Chyba nie potrafił na szybko wymyślić innej piosenki
o Karolinie. Potem już komponował dla mnie. Mam chyba
jeszcze gdzieś tę płytę. Do dzisiaj się zastanawiam, dlaczego
wtedy wybrał właśnie mnie.
Wiem, dziwnie to brzmi w moich ustach, że ktoś mnie
wybrał, a ja za nim pobiegłam. Ale tak właśnie było.
Pobiegłabym za nim na koniec świata. To była pierwsza
miłość. Taka niczym niezepsuta, pełna marzeń i planów.
Byłam pewna, że on będzie „ na zawsze”.
To on nazwał mnie Iną. A właściwie zrobiło to echo, gdy
byliśmy na biwaku na Kaszubach. Wrzeszczał na całe
jezioro: „ Karolinaaaa!”, a echo mu odpowiadało: „ Ina, Ina,
Ina”. I tak już zostało. Przylgnęło do mnie jak wygodne
kapcie. Niektórzy nie wiedzą nawet, że mam na imię
Karolina.
Tylko Patrycja tak do mnie mówiła. I w zasadzie tylko jej na
to pozwalałam. Nawet w redakcji mówią na mnie „ Ina”.
Piotr nie podszedł do mnie od razu. Przecież nie byłoby to
w jego stylu. Za każdym razem jednak, gdy przechodziłam
obok, wpatrywał się we mnie tymi swoimi ciemnymi oczami
spod opadających na czoło włosów.
Jak każdy szanujący się gitarzysta, nosił długie włosy
i odgarniał je takim specyficznym ruchem ręki. Tak fajnie
marszczył brwi. Przeszywał mnie wzrokiem na wylot.
Wielokrotnie próbowałam wygrać ten pojedynek na
spojrzenia, ale ani razu mi się nie udało.
Po tym folkowym przedstawieniu wianuszek jego
wielbicielek jakby się zmniejszył. Potem natknęłam się na
niego w tramwaju. Podszedł do mnie, jak gdyby nigdy nic,
i rzucił: – Cześć, Karolajna.
– Cześć, artysto – wymsknęło mi się.
Uśmiechnął się do mnie najbardziej uwodzicielskim
uśmiechem na świecie. Do tej pory mam go przed oczami.
Zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim. Przejechał swój
przystanek. To był tramwaj linii 12. Miał wysiąść na
Żabiance, ja na Przymorzu, a pojechaliśmy do końca. Potem
wracaliśmy na piechotę do mojego domu. Złapał mnie za
rękę i długo, długo nie puszczał. Wszedł na herbatę,
szarmancko przywitał moją mamę, całując ją w rękę.
Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Miał
wielbicielki w kobietach od lat trzech do stu trzech. Moja
mama długo była jego największą fanką. Do czasu, aż
zamieniła się w jego największego wroga.
Kilka dni później był biwak, na który jechało kółko
żeglarskie. Ja do niego nie należałam, ale Piotr tak. Zapytał
mnie, czy z nim pojadę.
Oczywiście od razu się zgodziłam. Jeszcze tylko musiałam
przekonać rodziców, a byłam dość krótko trzymana. Na
szczęście nie widzieli powodów, dla których nie mieliby
mnie puścić z klasą na biwak.
– Patrycja jedzie? – pytała mama.
– Jedzie – skłamałam.
– Cała twoja klasa będzie?
– Tak, myślę, że tak.
– A Piotr?
– Też będzie.
– Trzymaj się go, to dobry chłopak.
To polecenie było dowodem potwierdzającym, że rodzice
nie zawsze mają rację. Wtedy nie było jeszcze telefonów
komórkowych. Byłam pewna, że to małe kłamstewko się nie
wyda. Pojechałam. Oczywiście bez Patrycji i bez mojej klasy.
Tylko z nim i kilkoma osobami, które słabo znałam. Ale
wtedy to było nieistotne.
Mieliśmy mały zielony namiot. Takie nasze pierwsze
wspólne mieszkanie. Ciasne, ale własne. To były tak piękne
dni, że mimo tego, co się później wydarzyło, wspominam je
z uśmiechem. Całe dnie spacerowaliśmy albo byliśmy na
łódce na jeziorze, a noce… Nie, wtedy nie robiliśmy nic, co
moja mama uznałaby za nieprzyzwoite. Całą noc
przytulaliśmy się i całowaliśmy. Piotr budził mnie czasem, by
mi powiedzieć, że jestem piękna.
Te noce były takie cudnie niewinne, czułe, romantyczne.
Nigdy więcej nie przeżyłam czegoś takiego. Najpiękniejsze
trzy dni i trzy noce mojego życia.
Od tamtego wyjazdu się zmieniłam. Patrycja zeszła trochę
na dalszy plan. Wkrótce poznała Tomka z Piotrka klasy
i trzymaliśmy się razem. Nie trwało to długo, bo ona
zmieniała facetów dość często. Po Tomku był Maciek, potem
wróciła do Tomka, potem znowu ktoś inny. Oczywiście za
każdym razem płakała mi w rękaw.
Ja też zwierzałam jej się ze wszystkiego. Z pierwszych
coraz odważniejszych pieszczot, z naszej prawdziwie
wspólnej nocy gdzieś na weselu Piotra kuzynki. Wiedziała
o nas wszystko. Miałam do niej całkowite zaufanie. Patrycja
i Piotr byli dla mnie wszystkim.
Piotr skończył średnią szkołę muzyczną z wyróżnieniem
i zdał maturę.
Muszę przyznać, że ledwo co. Zdawał z polskiego,
angielskiego i historii.
Do dzisiaj się dziwię, jak on mógł zdać maturę z historii.
Ale udało mu się.
Może jego urok osobisty wpłynął na komisję
egzaminacyjną złożoną z samych kobiet w bardzo różnym
wieku. Ważne, że zdał. Potem dostał się na Akademię
Muzyczną w Gdańsku, na swój wymarzony Wydział
Dyrygentury, Kompozycji i Teorii Muzyki. Egzaminy były
trudne, bardzo je przeżywał, a ja przeżywałam wraz z nim.
Gdy Piotr rozpoczął studia, trochę się zmieniło. Moja
przyjaźń z Patrycją znowu się zacieśniła. Chyba nam obu
było to potrzebne – babskie plotki, spotkania. Potem my
również poszłyśmy na studia. Obie na ekonomię. Za bardzo
nie wiedziałyśmy, co chcemy w życiu robić, a ekonomia była
wtedy bardzo popularnym kierunkiem. Patrycja znowu miała
jakiegoś chłopaka, tym razem prawnika, Krzyśka. Dziwny
był, taki trochę ciapowaty. O Boże, czy on nie nazywał się
Szulc? Jest na tej liście!
Krzysztof Szulc!
Krzysiek był specyficzny. Przynajmniej ja go tak
odbierałam. Patrycja może trochę mniej. Ale to chyba przeze
mnie się z nim rozstała, bo wciąż jej mówiłam, że nie jest
dla niej. Może się myliłam. Krzysiek studiował prawo.
Wtedy wydziały ekonomii i prawa były w tym samym
budynku, w Sopocie. Poznali się gdzieś na korytarzu czy
w bibliotece. Chyba nawet byli ze sobą prawie cały rok.
Krzysiek był poważny, chowający się za dużymi okularami,
nieco nieśmiały, ale zawsze perfekcyjny w działaniu.
Patrycja bardziej przebojowa, uśmiechnięta. Taka iskierka
nie pasowała do sztywnej kłody, jaką wydawał mi się
Krzysztof. Chociaż mała iskierka może rozpalić las… Wtedy
o tym nie myślałam. Ona chyba czuła się przy Krzyśku
bezpiecznie. Ze mną szalała, a przy nim się wyciszała. Czuła
się ważna, potrzebna. Mogła z nim rozmawiać na wszystkie
tematy. Myślę, że rozmowy z Krzyśkiem zastępowały jej
trochę nasze pogaduchy. Ja przecież często znikałam gdzieś
z Piotrem. Może właśnie dlatego tak mnie denerwował? Bo
czułam w jego osobie zagrożenie dla naszej przyjaźni?
– Ty zobacz, jakie on nosi buty – mówiłam.
– A co ci jego buty przeszkadzają?
– No coś ty, młody facet tak się nie ubiera! Czy on ma
jakieś zainteresowania?
– Ma. Amerykański system prawny.
– Boże, to znaczy, że nie ma.
– A Zioło? Przecież jego też interesuje tylko zawód
wykonywany! To tak jak Krzysztofa prawo!
Kłóciłyśmy się często o tego Krzysztofa. Nie lubiłam
przebywać w jego towarzystwie. Był taki inny niż wszyscy
znajomi Piotra – artyści.
Taki za bardzo poukładany. Już nie pamiętałam moich, a
w zasadzie mojej mamy krochmalonych bluzek na szkolnych
akademiach. Ani butów, które nosiłam, bo się okazywały za
małe dla mojej babci. Pod wpływem Piotra i jego czasem
bardzo oryginalnych znajomych ze studiów mój sposób
ubierania diametralnie się zmienił. Stał się nieco
hippisowski – nosiłam długie zwiewne sukienki w kwiaty,
zupełnie zakrywające moją figurę.
Krzysztof nie pasował do naszego świata, do mojego
świata. A tym samym do świata Patrycji. Więc z nim zerwała.
Krzysztof bardzo ją kochał. Chyba nigdy nie pogodził się
z tym rozstaniem. Byliśmy z Piotrem okrutni. Śmialiśmy się
z niego, że chodzi za nią jak pies. Gdyby go zawołała,
przyleciałby z wywieszonym językiem i jeszcze byłby
szczęśliwy. Oczywiście tak mówiłam wtedy, gdy Patrycja nie
słyszała. Ona zawsze wyrażała się o nim bardzo, bardzo
ciepło. Miałam wrażenie, że trochę żałuje zerwania. Ale jak
się miało wkrótce okazać, nie rozpaczała zbyt długo.
Kiedyś spotkałyśmy Krzyśka z jakąś dziewczyną. Siedzieli
w bibliotece, pochyleni we dwójkę nad jakąś książką.
Patrycja zamarła w progu.
– Wychodzimy – szepnęła.
– O co chodzi? Przecież chciałaś pożyczyć Samuelsona.
– Już mi się odechciało – stwierdziła.
– No nie mów, że to przez niego.
Patrycja nic już nie powiedziała, tylko wybiegła
z biblioteki. Nie poszłam wtedy za nią. Miała mi to później za
złe. Oddałam swoje książki, kiwnęłam do Krzyśka, który
nawet tego nie zauważył, i poszłam na uczelnię.
Tamtego dnia Patrycja była zupełnie nieswoja. Smutna,
zamyślona.
– Nie mów, że masz do niego sentyment.
– Mam.
– Zwariowałaś! Zobacz, ilu facetów tutaj chodzi. Możesz
mieć każdego!
Nie dodałam wtedy „ z wyjątkiem Piotra” – a szkoda. Bo
jak się potem okazało, faktycznie mogła mieć każdego.
Niemniej czułam się zobowiązana poprawiać humor mojej
najlepszej przyjaciółce i zabierałam ją na wszystkie imprezy
artystyczne, które zapewniał mi mój ówczesny chłopak.
A odnosił wtedy olbrzymie sukcesy.
Zdobywał wszelkie możliwe nagrody wydziałowe
i międzywydziałowe.
Jego kompozycja znalazła się na płycie wydanej z okazji
którejś rocznicy niepodległości. Znalazł się tam obok
swojego idola Preisnera. Kiedyś przeczytałam o Preisnerze,
że podobno nie skończył żadnej szkoły muzycznej. Wielki
talent. Piotr miał ambicje być lepszym. Bo oprócz talentu,
który niewątpliwie posiadał, bardzo ciężko pracował. I był
z tego bardzo dumny.
Gdy kończyłam studia, krótko przed moją obroną, Piotr mi
się oświadczył. Pracował wtedy jako redaktor muzyczny
w Radiu Gdańsk i w międzyczasie komponował dla Teatru
Wybrzeże. Udało mu się nawet wkręcić do telewizji. To były
małe zlecenia, kompozycje czołówek teleturniejów
i programów publicystycznych. Ale od czegoś trzeba było
zacząć. Konsekwentnie piął się po szczeblach kariery.
Oświadczył mi się jak to on – z rozmachem. Najpierw
usłyszałam pod domem jakąś muzykę. Potem, gdy
otworzyłam okno, zobaczyłam Piotra, który śpiewał: „ Ina
cała w kwiatach, pachnąca ziołami, a najbardziej
szafranem”. Zobaczyłam kosz kwiatów stojący u jego stóp.
Oczywiście były też kwiaty dla mojej mamy. Obie byłyśmy
oczarowane. Nie wiem nawet, która bardziej. Tata dostał
nalewkę własnej roboty mamy Piotra, a ja najpiękniejszy
pierścionek na świecie.
– Jezu. Oświadczył ci się? – Karola była przerażona. – To jak
doszło do tego, że nie jesteście razem? Pokłóciliście się?
– Tak jakby… – Zamyśliłam się. – Niechętnie wracam do
tych wspomnień. Ale musisz to wiedzieć.
– Mów…
Piotr nalegał na szybki ślub. Najlepiej bez ceregieli typu
oczepiny czy biały welon. Z welonu nie chciałam
rezygnować, ale typowe polskie wesele też nie było moim
marzeniem. Zdecydowaliśmy, że będzie obiad dla rodziny,
a potem ze znajomymi pójdziemy gdzieś potańczyć. Mama
załatwiła termin w Katedrze Oliwskiej na sierpień, mimo że
zazwyczaj trzeba czekać rok. Patrycja miała być naszym
świadkiem. Wybierała ze mną weselne menu, kupowała
suknię ślubną i wydawało mi się, że razem ze mną cieszy się
naszym szczęściem.
Sukienka była skromna, ale piękna. Biała, lekko
rozszerzana ku dołowi, z okrągłym dekoltem odsłaniającym
ramiona. Welon dość krótki.
– Jak księżniczka! – Patrycja się uśmiechała. – Dobrze, że
welon krótki, łatwiej go będzie złapać i nikt mi go z rąk nie
wydrze. Tylko pamiętaj, celuj prosto we mnie, bo ja jakoś nie
mam szczęścia w miłości.
Okazało się, że od dawna wiedziała o zamiarach Piotra.
Wielokrotnie chodzili do różnych jubilerów w poszukiwaniu
idealnego pierścionka.
Nawet byli gdzieś poza miastem, u artysty polecanego
przez Piotra przyjaciół z uczelni. Zaangażowała się w nasz
ślub całą sobą. Dziwiłam się trochę, bo właśnie rozstała się
z kolejną nieudaną miłością i miałam wrażenie, że wolałaby
zająć się każdym tematem, byle nie ślubem. Ona jednak
twierdziła, że nasze szczęście pozwala jej zapomnieć
o wszystkim, co złe.
W lipcu pojechaliśmy na spływ kajakowy Brdą. Moi rodzice
się śmiali, że to podróż przedślubna. Piotr szukał inspiracji
do nowej konkursowej kompozycji, miał nadzieję, że rzeka
przyniesie mu natchnienie, a ja po prostu kochałam biwaki.
Pojechało tam kilka osób z Akademii Muzycznej i oczywiście
Patrycja. Znaleźliśmy jej jakiegoś rosłego chłopaka do
wiosłowania, pożyczyliśmy mały zielony namiot – ten sam,
w którym pierwszy raz spędziliśmy ze sobą czułą noc –
i mieliśmy nadzieję, że wyjazd pozwoli jej zapomnieć
o smutku. Pozwolił. Jednak nie do końca tak, jak tego
oczekiwałam.
My mieliśmy trzyosobowy namiot typu igloo. Musiał być
trzyosobowy, bo przecież potrzebne było miejsce dla mnie,
dla niego i dla jego gitary, która zawsze dzieliła z nami
pokój, gdziekolwiek byliśmy.
Wieczorem przy ognisku piliśmy piwo, jedliśmy kiełbaski.
Impreza rozkręcała się na dobre, a mi niestety oczy się
zamykały.
– Kochanie, idź spać, jeśli jesteś zmęczona. Jutro dobrych
kilka kilometrów przed nami, rezerwat, sporo przenosek –
zaproponował Piotr.
Pocałowałam go w usta, Patrycję w policzek,
powiedziałam „ dobranoc” i poszłam spać.
W nocy przebudziłam się i słyszałam jeszcze ich głośne
wybuchy śmiechu, potem przyciszone rozmowy. Nad ranem
wstałam, bo Piotra nadal nie było w namiocie. Poszłam do
lasu zrobić siku. Piotra nigdzie nie było.
Zaczęłam się poważnie martwić. Obeszłam obozowisko.
Ani śladu.
Oczywiście miałam najgorsze przeczucia. Bałam się, że po
pijaku wpadł do rzeki. Brda jest wprawdzie bardzo płytka,
ale podobno można się utopić w łyżce wody. Nad rzeką go
nie było, nawet weszłam do wody, by zobaczyć, czy nie leży
gdzieś w szuwarach.
Założyłam buty i pobiegłam między drzewami.
Pomyślałam, że wypił zbyt dużo piw, poszedł do lasu i tam
zasnął. Ale nigdzie go nie było.
Zrobiło się już całkiem jasno, gdy wróciłam. Nasz kajak
stał na brzegu, tak jak go zostawiliśmy, jego rzeczy też były
w namiocie. Nawet gitara leżała na swoim miejscu,
a wiadomo było, że bez gitary by się nigdzie nie ruszył.
Nie wiedziałam, co robić. Postanowiłam obudzić Patrycję.
Byłam pewna, że razem coś wymyślimy. Jej namiot stał
kawałek dalej – przypłynęliśmy jako ostatni i ciężko było
znaleźć miejsce obok siebie. Był zielony, niewielki
i spiczasty, więc zupełnie zlewał się z lasem.
– Patrycja – szepnęłam, podchodząc do namiotu.
Naprawdę miałam nadzieję, że pomoże mi odnaleźć Piotra.
W środku nikt się nie poruszył. Postanowiłam wejść.
Chciałam usiąść na chwilę i spokojnie pomyśleć. Byłam
zmęczona i mokra od potu i rosy.
– Patrycja – powtórzyłam już głośniej i otworzyłam zamek
do namiotu.
Nie wierzyłam własnym oczom. Na materacu, spleceni
w uścisku, leżeli Patrycja i jakiś mężczyzna.
– Piotr? – jęknęłam. – Patrycja?
Obudziła się. Szybko usiadła, zakrywając się śpiworem,
pod którym oboje leżeli. Była naga. Gdy podciągnęła śpiwór,
zobaczyłam, że Piotr też nie ma nic na sobie.
– To nie tak, jak myślisz – jąkała się Patrycja.
– Ina… po prostu… – Piotr próbował coś do mnie
powiedzieć, ale ja go wcale nie słuchałam.
Odwróciłam głowę. Chyba niepotrzebnie, bo koło wyjścia
leżała zwinięta chusteczka higieniczna, a obok rozdarte
opakowanie po prezerwatywie. Tej samej, którą ja kupiłam
przed wyjazdem na spływ.
Dokładnie pamiętam słowa Piotra: „ Ależ kochanie, po co
nam gumki na spływ? Przecież tam nie ma intymności.
W każdej chwili może ci ktoś zajrzeć do namiotu”.
I, kurwa, zajrzał. A dokładniej ja zajrzałam i pozbawiłam
intymności mojego narzeczonego i moją przyjaciółkę.
– Karolina… – mówiła Patrycja. Nawet zdążyła już założyć
bluzkę.
Sutki sterczały jej z zimna, a może ze stresu, bo na pewno
nie była podniecona tą całą sytuacją. Zastanawiałam się, czy
mój narzeczony te same sutki poprzedniego wieczoru pieścił
językiem. Czy robił z nią rzeczy, które powodowały, że
drżała, czy dotykał każdego miejsca jej ciała, czy ona brała
go do ust, w jakiej pozycji się kochali? Czy on ją przyciskał
całym swoim mocnym ciałem, tak, że nie mogła złapać
tchu? Czy ona schylała się nad nim, kołysząc piersiami nad
jego twarzą? Czy krzyczała, czy zatykał jej usta, czy szeptał,
by była ciszej? Czy w chwili, gdy miał orgazm, tak samo
mrużył oczy i czy może też po wszystkim powiedział jej, że
ją kocha?
Nie powiedziałam nic. Było mi niedobrze. Słabo. Kręciło się
mi w głowie.
Jaki ten los jest przewrotny. Jeszcze chwilę wcześniej
bałam się, że Piotr leży gdzieś martwy w zaroślach. Kilka
minut przedtem oddałabym wszystko, by wrócił cały
i zdrowy, a teraz sama miałam ochotę go zabić.
Chociaż może lepszym wyjściem byłoby zabicie siebie,
wtedy znikłby ten okropny ból, nieznośny ciężar w moim
sercu. Jednego dnia, w jednej chwili straciłam narzeczonego,
z którym miałam brać ślub za kilka tygodni, i najlepszą
przyjaciółkę, powierniczkę znającą moje największe sekrety,
marzenia i pragnienia.
Los miał okazać się jeszcze bardziej okrutny. To nie miała
być jedyna strata w moim życiu.
Spojrzałam na Karolę. Miała łzy w oczach.
– Moja mama by tego nie zrobiła. – Przełknęła głośno ślinę.
– A jednak.
– To dlaczego umieściła ciebie na tej liście?
– Nie wiem. Minęło już tyle lat, a ja wciąż czuję do niej żal.
Może niesłusznie? Może powinnam być jej wdzięczna? Może
lepiej, że mnie zdradził przed ślubem, zostawiając mi
czystą, niezapisaną kartę, niż gdyby rozwiódł się ze mną po
kilku latach trudnego małżeństwa?
– Ona wiedziała, co czułaś – powiedziała Karola. –
Niejednokrotnie była w tej samej sytuacji. Nie rozmawiała
o tym ze mną, ale ja wiedziałam, że tata nie do końca jest
wobec niej uczciwy.
– Powtórz, ile ty masz lat? – poprosiłam.
– Osiemnaście.
– Dużo rozumiesz… Może za dużo jak na swój wiek.
– Czasem życie powoduje, że szybko zaczynasz rozumieć.
– Karola wzruszyła ramionami. – Ja wcale nie chciałam być
taka.
– No dobra, ale nadal nie wiemy, czym sobie zasłużyłam
na tę pierwszą pozycję – stwierdziłam.
– Mnie się wydaje, że mama cię kochała. I całe życie
żałowała decyzji, że wybrała ojca, a nie ciebie.
– Na pewno nie żałowała. Nie miałaby ciebie. – Coraz
bardziej lubiłam tę dziewczynę. Nie była durną nastolatką,
o jakich czasem muszę pisać.
Była normalną, mądrą dziewczyną. Nawet za mądrą. Jak
życie daje w dupę, to człowiek ląduje na samym dnie i albo
się od niego odbija, albo na tym dnie pozostaje na zawsze.
Karola najwyraźniej się odbiła i podskoczyła bardzo wysoko.
Ja chyba nigdy tak wysoko nie umiałam skakać.
– Mnie na pewno nie żałowała. Ale nie pamiętam, by miała
przyjaciółkę. Opowiadała mi o tobie. Nigdy nie wymieniła
twojego imienia. Nigdy też nie powiedziała mi, dlaczego już
się nie kontaktujecie.
Myślałam, że umarłaś.
– Dla niej pewnie umarłam. – Zamyśliłam się.
Trudna to była rozmowa. Czułam się, jakbym wsiadła do
wehikułu czasu i przeniosła się te dwadzieścia lat wstecz.
Wszystkie wspomnienia odżyły i klatka po klatce sceny
z mojego życia przesuwały się przed moimi oczami. Czy te
wydarzenia miały wpływ na to, jaka jestem? Że nie mam
męża, rodziny, boję się mieć nawet kota, a wszystkie kwiaty
oddaję znajomym, by je pielęgnowali, bo nie przeżyłabym
kolejnej straty?
– Jak ty to zniosłaś? – zapytała Karola. – Masz jeszcze
wino?
– Mam. Poczekaj, zaraz ci naleję. Chyba długa noc przed
nami. Zimno się zrobiło. Chcesz się przykryć?
Pokiwała głową. Usiadła obok mnie na sofie. Otworzyłam
kolejne wino. Nalałam do kieliszków, przykryłyśmy się
grubym białym kocem.
Siedziałam teraz z Karolą tak, jak kiedyś z jej matką. Tylko
że to były zupełnie inne czasy, zupełnie inne mieszkanie,
inny koc i zupełnie inna historia. Historia, która wtedy
jeszcze miała szansę zakończyć się dobrze.
– Jak to zniosłam? – Uśmiechnęłam się do siebie
z przeszłości. – Ciężko. Myślałam, że nie może być gorzej,
ale mogło. I było.
Nie wiem, jak obroniłam magisterkę. Podobno nawet
odpowiadałam na pytania składnie i na temat. Oczywiście
wszyscy pytali, co się stało i dlaczego mam podkrążone oczy.
A ja?
Ja nie miałam nawet z kim o tym porozmawiać. Bo
przecież mój facet i najlepszy przyjaciel odszedł z moją
najlepszą przyjaciółką. Dodatkowym ciężarem było to, że
wszystko dusiłam w sobie zamiast z siebie wyrzucić.
Powiedziałam tylko mamie. W krótkich słowach. Wtedy,
gdy wróciłam ze spływu dwa dni wcześniej, niż
zamierzałam. Zabrałam się samochodem z zupełnie
przypadkowymi ludźmi z sąsiedniego obozowiska. Nawet
nie spakowałam swoich ciuchów. Wzięłam tylko mały
plecaczek z najpotrzebniejszymi rzeczami, dokumentami,
pieniędzmi.
Telefony komórkowe wtedy mieli nieliczni. Ja nie miałam.
A nawet gdybym miała, czy to by coś zmieniło?
Pewnie nie.
Gdy wyjeżdżałam, Piotr i Patrycja nie wyszli z namiotu.
Może w swojej naiwności myślałam, że wyjdą, będą oboje
błagać o przebaczenie i mówić, że to po prostu seks, chwila,
emocje, za dużo alkoholu. Dzisiaj może bym nawet w coś
takiego uwierzyła. Często zdarzało mi się iść do łóżka
z kimś, z kim na trzeźwo bym nie poszła nawet do kina. Ale
wtedy byłam pełna wiary w idealną miłość i wierność na
zawsze. Zarówno w przypadku narzeczonego, jak
i przyjaciółki.
Samochodem dojechałam do najbliższego miasteczka.
Wsiadłam w autobus, który jechał do Kościerzyny, a stamtąd
już pociągiem dotarłam do domu. Nie pamiętam nawet, czy
kupiłam bilet. Do domu zajechałam po południu. Otworzyła
mi mama.
– Cześć, córeczko, a co wy tak wcześnie?
Powiedziała „ wy”. Przecież wiadomo, że byłam z Piotrem.
– Mamo – wydusiłam z trudem – odwołaj ślub. Proszę.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Jak to: odwołaj ślub? Co się stało?
– Piotr mnie zdradził. – Chciałam przerwać tę
upokarzającą rozmowę i iść spać. Opatulić się moją kołdrą,
zasnąć i najlepiej nigdy się nie obudzić.
– Piotr? – Mama nie dowierzała moim słowom.
Pokiwałam głową. Wtedy już płakałam. Emocje puściły
i musiałam je z siebie wyrzucić. Mama przytulała mnie jak
małą dziewczynkę.
– Spokojnie, kochanie, może… może da się to jakoś
wytłumaczyć? – Sama chyba nie wiedziała, co mówi. Obraz
idealnego zięcia rozsypał się w pył. – Może trzeba się nad
tym na spokojnie zastanowić, może Patrycja jakoś z wami
pogada… Na dźwięk imienia przyjaciółki, byłej przyjaciółki,
rozpłakałam się jeszcze bardziej. Mama głaskała mnie po
głowie i zupełnie nic nie rozumiała.
– Mamo, z Patrycją!
– Z Patrycją? – powtórzyła. Patrycja to kolejna osoba, która
była ze mną od zawsze. Mama często jej matkowała, czasem
nawet wydawało mi się, że ją faworyzuje. – Z naszą
Patrycją?
Miałam wrażenie, że mama boi się już cokolwiek
powiedzieć, by nie pogorszyć sprawy. Zostawiła mnie
w spokoju, pozwoliła położyć się do łóżka. Nawet się nie
umyłam. Zamknęła się w kuchni, zrobiła moje ulubione
pierogi ruskie, upiekła ciasto. Ale ja nie mogłam nic
przełknąć.
Na samą myśl o jakimkolwiek jedzeniu robiło mi się
niedobrze. Przynosiła talerze, by po chwili odnosić zimne.
Piłam tylko herbatę. Tak upłynęło kilka dni.
Przez ten czas nikt nie próbował się ze mną skontaktować.
W każdym razie mama nikogo do mnie nie dopuszczała.
W niedzielę rano wstałam, wykąpałam się. Potem
w szlafroku znowu się położyłam. Zadzwonił dzwonek do
drzwi, już chciałam otwierać, ale mama była szybsza.
– Cześć, Piotrze – usłyszałam zimny głos mamy. Nigdy tak
go nie nazywała. Mówiła na niego „ Ziółko” albo „ Piotruś”.
I zawsze czule.
– Dzień dobry – powiedział cicho Piotr. Brzmienie jego
głosu przywołało lawinę wspomnień. I tych cudownych,
i tych najbardziej bolesnych. Przez chwilę myślałam, że
przyszedł, by przeprosić, by porozmawiać, by chociaż trochę
wytłumaczyć, co się stało, przecież nie można tak nikogo
zostawiać bez wyjaśnienia.
– Przyniosłem rzeczy Iny – oznajmił. – Przepraszam.
Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. To koniec. To
naprawdę był koniec.
Nie ma „ żyli długo i szczęśliwie”. Wyszłam na korytarz
i zobaczyłam karton. Mama stała nad nim. Próbowała go
zakryć swoim własnym ciałem, bym nie zobaczyła, by nie
było mi przykro. Na samym wierzchu leżała moja koszula
nocna. Ta, w której zawsze u niego spałam. Podarował mi ją
po naszej pierwszej prawdziwie wspólnej nocy. Zrobiło mi
się słabo.
Poczułam, że całe śniadanie, które przygotowała mama,
podchodzi mi do gardła. Musiałam zwymiotować.
Gdy wróciłam do pokoju, poskładałam wszystkie jego
rzeczy i spakowałam do torby. Wtedy poczułam, że to
naprawdę koniec. Ale podobno każdy koniec jest początkiem
czegoś nowego, lepszego.
Bardzo chciałam w to wierzyć.
Gdańsk, 21 sierpnia, szpital
Nie bójcie się marzyć. Marzenia się spełniają. Wystarczy
tylko zrobić pierwszy, najtrudniejszy krok. Potem być może
trudny drugi i trzeci.
Potem napotkacie ścianę. Ale skąd wiecie, że nie
wystarczy jej popchnąć, by runęła, i skąd wiecie, że tuż za
nią nie spełni się Wasze marzenie?
Zaraz po obronie przeniosłam się do babci. Mieszkała
w sporym, ale dość zniszczonym domu w starej Oliwie.
Stwierdziłam, że obie potrzebujemy wsparcia. Babcia
wprawdzie była jeszcze na siłach, ale wielokrotnie
obiecywała, że umrze, będąc w doskonałym zdrowiu, by nie
robić kłopotu rodzinie. Właśnie taka była. Niekłopotliwa. To
ona rozwiązywała wszystkich problemy, głaskała po
głowach, leczyła złamane serca. Moje też starała się
wyleczyć, ale nie było to proste.
Snułam się z kąta w kąt, przełyk miałam zaciśnięty.
W dalszym ciągu nie mogłam nic jeść, chciałam przespać
całe życie.
– Karolinko. – Babcia nigdy na mnie nie mówiła „ Ina”. –
Trzeba coś z tym zrobić. Może zawołam Danusię?
Danusia była pediatrą. Od urodzenia mnie znała i leczyła.
Była też przyjaciółką babci. Gdyby nie ona, babcia by wcale
nie chodziła do lekarza.
– Jasiu, ale nie zapominaj, że ja jestem pediatrą – broniła
się pani Danusia. – Tobie zdecydowanie bliżej do geriatry
jest! – Próbowała przekonać babcię, by udała się do – jak to
sama określała – prawdziwego lekarza. Babcia jednak
cieszyła się dobrym zdrowiem i do żadnego lekarza, który
nie był panią Danusią, nie miała zamiaru się udawać.
Chociaż nie chciałam nikogo widzieć, babcia i tak ją
wezwała. Danusia miała już problemy z kolanami
i niechętnie dokądkolwiek wychodziła, ale babcia ją
przekonała, że ja na pewno z domu nie wyjdę. Więc Danusia
wsiadła w autobus i przyjechała. Weszła do mojego pokoju,
usiadła obok mnie i tylko patrzyła. Nawet nic nie
powiedziała.
– Nie zapyta pani o nic? – zaczęłam pierwsza.
– Jak minął dzień?
Po raz pierwszy ktoś mnie zapytał, jak minął dzień, a nie,
jak ja się czuję.
– Jak minął dzień? Proszę bardzo – dodałam z przekąsem.
– Wstałam, umyłam zęby. Zjadłam śniadanie. Jajecznica.
Potem popiłam kawą zbożową.
A potem zrobiło mi się niedobrze i wszystko wyrzygałam.
Więc przez jakiś czas nic nie jadłam. Potem zjadłam ciastko
i próbowałam wypić kawę – mówiłam dalej – ale na samą
myśl o kawie zrobiło mi się niedobrze, więc wypiłam
herbatę. Miętową. Mówić dalej?
– Mów.
– No, a co potem? Nic. Leżałam sobie. I już nie rzygałam,
bo nie miałam czym. Jaka diagnoza?
– Kiedy to się stało?
– Co? Kiedy Piotr mnie zostawił? Dwa tygodnie temu.
– Nie. Kiedy miałaś okres?
– Okres? Chyba pani nie sugeruje mi, że jestem w ciąży?
– Nie, nic nie sugeruję – odpowiedziała pani Danusia.
– Ze stresu też się przesuwa. Ja tak zawsze mam. Potrafi
mi się przesunąć o cały miesiąc.
Kiwała głową ze zrozumieniem. Czułam się jak
w zakładzie dla obłąkanych. Ja oczywiście w roli tej
obłąkanej, a pani Danusia w roli psychiatry, który ze
wszystkim się zgadza, byleby tylko nie rozwścieczyć chorego
na głowę.
– Powinnaś zrobić test. Ja ci go nie przyniosę, bo nogi mi
wysiadają.
Babci też nie goń. Możesz się ubrać i wreszcie wyjść. Już.
– Jak to?
– Dosyć tego, Karolinko. Znamy się od twojego urodzenia.
Zakładaj spodnie i ruszaj do apteki. Wracaj z testem.
Oczywiście jej nie wierzyłam. Zrobiłam nawet awanturę,
że obie spiskują za moimi plecami. Ubrałam się, żeby nie
gadały, ale wcale nie miałam zamiaru wychodzić z domu.
Siedziałam zamknięta u siebie, oglądałam coś w telewizji.
Chciałam, by pani Danusia wreszcie sobie poszła. Byłam
bardzo zła na babcię, że mimo tego, iż się nie zgodziłam na
wizytę, pani Danusia i tak do nas przyszła. Już prawie zapadł
zmrok, a ta nadal siedziała.
– Karolinko, może odprowadzisz panią Danusię do domu?
– zapytała babcia. – I jeszcze cordafen mi się skończył.
Wykupisz mi po drodze, jak będziesz wracać, dobrze?
Naprawdę nie miałam ochoty odprowadzać żadnych
przyjaciółek babci. Ale wyjścia do apteki nie mogłam jej
odmówić. Trochę chorowała na nadciśnienie i musiała
regularnie przyjmować leki. Widocznie właśnie się skończyły
i Danusia wypisała kolejną receptę.
Wzięłam lekarkę pod rękę i wyszłyśmy z domu. Sąsiad
właśnie kosił trawę. Kosił u siebie, to przy okazji u babci też
skosił. Pani Danusia szła całkiem żwawo jak na osobę
z chorymi kolanami. Tylko na schodach miała trochę
kłopotów. Przeprowadziłam ją na drugą stronę torów
kolejowych.
Zaraz za torami była apteka.
– Karolinko, ja już dalej dam radę. Przecież mieszkam za
rogiem. Ty załatw babci lekarstwo, bo powinna je jeszcze
dzisiaj wziąć.
Pożegnałyśmy się, pani Danusia zniknęła za
nadjeżdżającym autobusem linii 139, a ja weszłam do
apteki. Wyjęłam receptę, podałam ją farmaceutce. Położyła
mi małe pudełeczko na ladzie.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową. – Albo tak –
powiedziałam nagle.
– Czy może jest coś takiego, jak… test ciążowy? – dodałam
cicho.
– Tak. Proszę bardzo.
Drżącymi rękami zabrałam pudełeczko z dzidziusiem na
obrazku, schowałam do torebki razem z lekarstwem babci
i wyszłam z apteki. Byłam tak zawstydzona, że nawet nie
powiedziałam „ do widzenia”.
Gdy wróciłam do domu, od razu poszłam do łazienki.
– Masz cordafen? – zapytała babcia.
– Babciu, wyjmij z torebki! – odpowiedziałam, drżącymi
rękami rozrywając kartonik, w którym znajdowało się to, co
miało mi powiedzieć, czy Piotr zostawił po sobie pamiątkę,
czy jednak będzie mógł zniknąć z mojego życia raz na
zawsze.
Zrobiłam wszystko według instrukcji. Położyłam test na
pralce. Dwie minuty czekania. Otworzyłam szafkę
łazienkową, by wyjąć mleczko do demakijażu. Na półeczce
równiutko stały trzy paczuszki cordafenu.
– Babciu! Tu masz przecież cordafen! – krzyknęłam,
odwracając się do drzwi. Na chwilę zapomniałam o teście
ciążowym i moich kłopotach.
Jednak gdy się odwróciłam, zobaczyłam dwie grube,
wyraźne krechy.
Ciąża. Piotr na zakończenie naszego związku zostawił mi
prezent.
O kurwa… Postanowiłam, że zrobię wszystko, by mój były
narzeczony się o tym nie dowiedział. To było moje dziecko.
I tylko moje. Nikt nie będzie miał prawa mi go zabrać.
Gdańsk, 24 sierpnia, dom
Miłość. Zastanawiam się, co jest ważniejsze – miłość czy
przyjaźń? Miłość czasem mija, a przyjaźń… Cały czas się
łudzę, że przyjaźń zostaje na zawsze. I nawet po dwudziestu
latach trwa, tylko czasem jest zagubiona. Najważniejsze
chyba są dzieci. Dla mnie zawsze byłyście na pierwszym
miejscu. Jesteście moim spełnionym marzeniem. Mężczyźni
są, potem ich nie ma… Ale dzieci są zawsze. Kawałek ciebie
w bardziej doskonałym człowieku.
– O Boże, byłaś w ciąży! – Karola patrzyła na mnie
przerażonym wzrokiem. – Co się z nim stało? Z tym
dzieckiem? Jezu, jest chyba w moim wieku!
– Kiedy masz urodziny?
– Latem.
– Termin miałam na kwiecień. Na dwudziestego kwietnia.
– Przypomniałam sobie tę niewyraźną plamę na USG, a pod
spodem moje nazwisko i planowaną datę porodu.
– Co było dalej? Gdzie ono jest? To znaczy, że mam jeszcze
brata albo siostrę?
Przez chwilę nie odpowiadałam. Zapaliłam papierosa.
Znowu w moim mieszkaniu było pełno dymu. Cholera,
muszę chyba to rzucić. Moja przyjaciółka nie miała szansy
na rzucenie palenia. Ja jeszcze mam.
Tamte zdarzenia tkwiły w mojej głowie i w moim sercu
mocno, mimo że za wszelką cenę nie chciałam ich
pamiętać.
To, co się potem wydarzyło, chyba zupełnie zmieniło moje
postrzeganie świata. Miałam dwadzieścia pięć lat, za kilka
miesięcy miałam zostać mamą i w zasadzie czułam, że tak
naprawdę tylko to jest miłość.
Wiedziałam, że ja je będę kochać zawsze. Wiedziałam też,
że przynajmniej przez kilka pierwszych lat życia tego
małego człowieka będę dla niego najważniejsza. W tamtej
chwili bardzo potrzebowałam miłości. Chciałam być dla
kogoś tą najważniejszą i chciałam, by ktoś mnie kochał. Po
prostu kochał taką, jaką jestem.
– Co było dalej? Chcę wiedzieć, co się stało potem.
Dlaczego jesteś tutaj i dlaczego jesteś taka… – Jaka? –
zapytałam.
– Surowa? Ostra, oschła… Chociaż po tym winie to nawet
normalniejesz. I zaczynam rozumieć, dlaczego mama się
z tobą przyjaźniła.
Roześmiałam się. Tak, normalniałam. Pod wpływem
alkoholu zrzucałam pancerz, dlatego najczęściej piłam
sama. Niewielu znało mnie od tej normalnej strony.
Wszystko wskazywało na to, że byłam w ciąży. Zaczęłam
składać wszystkie klocki mojej układanki. Wzięłam jeszcze
raz do ręki test.
Przeczytałam ponownie instrukcję.
Wynik pozytywny: ciąża.
Jeżeli w okienku kontrolnym ( C) oraz w okienku testowym
( T) pojawiły się linie ( nawet jeżeli któraś z linii jest mniej
wyraźna) oznacza to, że jesteś w ciąży.
Jeszcze raz nerwowo sprawdziłam okienko C, okienko T –
już wszystko mi się mieszało. Ale dwie kreski to dwie kreski.
Moje linie nie były mało wyraźne. W obu okienkach widniały
grube czerwone krechy.
Nawet nie zauważyłam, kiedy w drzwiach stanęła babcia.
Drżącą ręką podałam jej test. Spojrzała na mnie pytająco.
Pokiwałam głową. Przytuliła mnie jak małą dziewczynkę.
Gdy usiadłyśmy przy stole, przy herbacie z sokiem
malinowym, zapytała tylko, co zamierzam zrobić. Była chyba
największą i najbardziej mądrą feministką, jaką znałam.
Zupełnie niewojującą. Rozsądną.
– Są różne rozwiązania – powiedziała. – Cokolwiek
postanowisz, będę z tobą, będę cię wspierać. I każda twoja
decyzja zostanie między nami.
– Babciu. Jest tylko jedna decyzja – oznajmiłam stanowczo.
– Ono jest moje. Urodzę.
– Dobrze. Zatem musisz iść do lekarza. Który to może być
tydzień?
Wzruszyłam ramionami. Zaczęłam liczyć. Ostatni raz
spałam z Piotrem może miesiąc temu, może dwa.
Faktycznie, unikał mnie. Na pewno kochaliśmy się w lipcu.
Po jego urodzinach.
– Nie wiem. To chyba drugi miesiąc. Może trzeci… Babcia
pokręciła głową.
– Niezbyt dobrze się prowadziłaś ostatnio, moje dziecko.
Jedzenie do niczego, stresy, nerwy.
Spojrzałam na nią z wyrzutem.
– Już dobrze, dobrze. Jutro zapytam Danusię o dobrego
lekarza.
Miałam w głowie milion pytań i wątpliwości, ale
tymczasem chciałam po prostu trwać. Trwać i cieszyć się
tym, że najgorsze minęło. Że owszem, ból w sercu pozostał,
ale już nie jestem z tym bólem sama. Teraz sobie myślę, że
moja reakcja była co najmniej dziwna. Facet mnie porzucił,
a ja cieszyłam się, że zostałam z brzuchem.
– Musisz Piotrowi powiedzieć.
– Nigdy – zaprotestowałam stanowczo.
Jednego byłam pewna. Piotr nie dowie się, że nadal ma ze
mną coś wspólnego. To było wyłącznie moje dziecko.
I naprawdę nie chciałam, by mój były narzeczony
współdecydował o jego losie. Babcia tylko westchnęła.
Obiecała jednak, że nie zrobi niczego bez mojej zgody.
– Nigdy się nie dowiedział? – zapytała cicho Karola.
– Nie. Ani on, ani Patrycja.
– Nie byłaś fair – powiedziała z wyrzutem.
– A on był fair? Po co był mi facet, na którego w tamtej
chwili nie mogłam patrzeć? Po co miałam go informować
o czymś, co powodowało, że czułam się szczęśliwa?
Naprawdę nie chciałam, by mi to zabrał. Nawet w połowie.
Nie spodziewałam się, że w ogóle by chciał, ale… nie
mogłam ryzykować.
– To samolubne.
– Tak.
– Gdzie ono teraz jest?
Zapaliłam kolejnego papierosa. Karola już nawet nie
zwracała uwagi na dym. Siedziała wpatrzona we mnie
brązowymi oczami Piotra.
Moja mama oczywiście dowiedziała się o ciąży. W swojej
naiwności myślała, że zaraz powiem Piotrowi o dziecku i on
szybko do mnie wróci.
Jednak rozdział „ Piotr” był już zamknięty w moim życiu.
Żałowałam tylko tych wspólnych lat. Zastanawiałam się, czy
kiedyś emocje opadną i będę mogła spokojnie opowiedzieć
mojemu dziecku, kim był jego ojciec.
Czasami też łapałam się na tym, że już podchodziłam do
telefonu, by zadzwonić do Patrycji. Kiedyś była pierwszą
osobą, która dowiedziałaby się o ciąży. Pewnie nawet
weszłaby ze mną do łazienki i patrzyła, czy dobrze robię ten
test. Ale teraz już nie mogłam do niej zadzwonić. Zostałam
sama.
Babcia szalała. W pozytywnym sensie. Znalazła dla mnie
ginekologa i sama tam ze mną poszła. Niczym wierny mąż
i ojciec wyczekiwała pod drzwiami gabinetu, przechadzając
się wte i wewte po korytarzu w przychodni.
– Ósmy tydzień! – powiedziałam, gdy wyszłam. W ręku
trzymałam wydruk USG. – Termin na dwudziestego kwietnia.
– Uśmiechnęłam się.
Wtedy po raz pierwszy od długiego czasu poczułam się
szczęśliwa.
Teraz myślę, że byłam głupia, nieodpowiedzialna. W ogóle
nie zastanawiałam się, z czego będę żyła. Nie miałam pracy,
nie miałam męża, a ojcu dziecka, od którego mogłabym
dostać alimenty, wcale nie chciałam o tym dziecku
powiedzieć. Może traktowałam tę ciążę jako iskrę nadziei
w moim niezbyt szczęśliwym życiu? Nie dopuszczałam
myśli, by ta iskra mogła zgasnąć. Babcia chroniła mnie jak
skarb. Teraz myślę, że powinna była mną potrząsnąć
i powiedzieć mi kilka rzeczy do słuchu. Bo ja sama byłam
w dziwnej ciążowej euforii, w którą wzleciałam prosto
z najczarniejszego dna.
– Daj mi z nią porozmawiać – słyszałam kilka razy mojego
ojca.
– Porozmawiaj sobie. Ale pamiętaj, nie wolno jej
denerwować. Już i tak się nadenerwowała.
Zatem nikt mnie nie denerwował. Oprócz babci, która jak
już musiała mnie zdenerwować, to porządnie. Zanim jednak
to zrobiła, przepisała na mnie dom w Oliwie.
– Kochana, ja już jestem stara. Nie wiadomo, ile lat mi
zostało. Ty jesteś młoda, wkrótce będzie was dwoje,
chciałabym was trochę zabezpieczyć… – Babciu, do czego ty
zmierzasz?
– Umówiłam notariusza. Chcę na ciebie przepisać dom –
powiedziała. – Pamiętaj, dom jest twój i ty o nim decydujesz.
Jeśli będziesz chciała, to go sprzedasz, twoja sprawa. –
Popatrzyła mi w oczy. – Ja tego nie zrobię, mam do niego
sentyment. Tutaj się urodziłam, twoja mama też tu się
bawiła. Ale wolę, by cieszył kogoś innego, niż był dla ciebie
ciężarem. Nie będę miała do ciebie pretensji.
– Babciu, mówisz tak, jakbyś zaraz chciała iść na tamten
świat.
– Nie znasz dnia ani godziny. – Zaśmiała się.
Dom został przepisany niecały tydzień później. Babcia
nigdy nie strzępiła sobie języka po próżnicy. Zawsze robiła
to, co postanowiła.
Odeszła kilka dni po tym, jak dom stał się moją
własnością. Wylew. To stało się nagle, nikt się nie
spodziewał. Karetka przyjechała za późno.
Znowu miałam pretensje do losu. Do pani Danusi, że jej
nie uratowała.
Że nie potrafiła dostrzec w porę niebezpieczeństwa.
Miałam pretensje do babci, że zostawiła mnie w tym wielkim
domu. Że zupełnie nie wiem, co mam robić. Myślałam, że
wszystko, co najgorsze, już za mną. Ile razy już tak
myślałam w przeszłości? I ten cholerny los zawsze mi
pokazywał, że byłam w błędzie. Zawsze może być gorzej.
Zawsze!
Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że babcia
wszystko zaplanowała. Wiedziała, że jest chora i że w każdej
chwili może odejść.
Wymusiła na pani Danusi, żeby ta nikomu o tym nie
mówiła. Stąd pośpiech w przepisywaniu domu. Babcia do
końca nie chciała nikogo niepokoić.
Po pogrzebie poszłam spać do jej domu. A w zasadzie już
do mojego.
Pierwszy raz od czasu, gdy zmarła, bo wcześniej
przeniosłam się na kilka dni do rodziców. Obudziłam się
w nocy. Czułam, że dzieje się ze mną coś dziwnego.
Zapaliłam światło. Na prześcieradle była czerwona plama.
Krew.
Dużo krwi.
Babcia zabrała ze sobą moje dziecko. Może wiedziała, że
tak będzie mi w życiu łatwiej?
Ubrałam się, wezwałam taksówkę i pojechałam do szpitala
na Zaspę.
Nie było czego ratować. Pamiętam, że gdy siedziałam na
korytarzu i czekałam na wypis, a obok mnie były jeszcze
dwie smutne dziewczyny, z gabinetu lekarskiego wyszła
młoda kobieta w zielonej piżamie z napisem „ Happy
woman in bed”. Ironia losu.
– Straciłaś je… – cicho powiedziała Karola.
– Tak. Gdy dotarłam do szpitala, już było po wszystkim.
Przysunęła się bliżej i mnie przytuliła. Dawno nikt mnie
tak nie przytulał. Delikatnie, ze współczuciem. Nie
potrafiłam odnaleźć się w tej sytuacji. Cała zesztywniałam.
– Chcesz coś pić? – zapytałam. Wstałam, ale chyba tylko
po to, by wyswobodzić się z jej ramion.
– Może coś zimnego – powiedziała Karolina.
– Mam wodę.
– Poproszę.
Wróciłam do domu, swojego domu i już wiedziałam, co
robić. Byłam o tym przekonana, niezależnie od tego, co
powiedzą rodzice. Zrobiłam to, co uważałam za właściwe.
Rano zadzwoniłam do rodziców. Nie byłam w stanie zrobić
tego wcześniej. Dopiero gdy wstałam, wypiłam kawę
i wypaliłam dwa papierosy kupione w drodze powrotnej ze
szpitala, sięgnęłam po słuchawkę telefonu.
– Mamo, już po wszystkim – powiedziałam bardzo cicho.
– Dziecko. Tak jest w życiu, że ludzie przychodzą
i odchodzą. Każdego z nas to czeka.
– Mamo, ona zabrała ze sobą moje dziecko.
– Ina, co ty mówisz? – zapytała wzburzona.
– Dziś w nocy… byłam w szpitalu. Nie było czego ratować –
mówiłam przez łzy.
– Jadę do ciebie.
– Nie, mamo. Chcę być sama. Muszę pobyć sama.
Odłożyłam słuchawkę i zapaliłam kolejnego papierosa.
Wtedy właśnie zaczęłam palić. Faktycznie, palenie
pomagało rozładować napięcie. Jakie to proste. Dobrze, że
nie wpadłam na inne pomysły – alkohol i narkotyki.
Przecież to też nie było trudne.
Postanowiłam, że sprzedam dom. Dałam ogłoszenie.
Powoli krystalizował się mój plan, co powinnam zrobić dalej.
Bardzo często tak reagowałam. Najpierw rozpaczałam,
a potem coś wprowadzało mnie w tryb „ działanie”. Tak było
i teraz. Nie chciałam, by ktoś mi w tym przeszkodził.
Postanowiłam zupełnie zmienić otoczenie. Sprzedać dom,
znaleźć pracę, najlepiej daleko od wszystkich trosk
i zmartwień. Jak najdalej od miejsc, które kojarzyły mi się
z bólem.
Chciałam zacząć od zera. Wiedziałam, że nie będzie łatwo.
Ale jak zawsze pomyślałam, że gorzej już być nie może.
I chyba wtedy nareszcie miałam rację. Od tego momentu
było coraz lepiej. A może to ja nauczyłam się żyć?
Nauczyłam się mniej emocjonalnie podchodzić do wielu
spraw.
Wiedziałam, że niczego nie można być w życiu pewnym.
No, może tylko śmierci.
Pół nocy szukałam pracy. Przeglądałam wszystkie
ogłoszenia, wyciągnęłam gazety z ubiegłego tygodnia. Po
ekonomii tak naprawdę nie umiesz nic. To, gdzie wylądujesz
za dziesięć lat, w rzeczywistości zależy od twojej pierwszej
pracy. Ja miałam szczęście. Dostałam pracę w Warszawie.
Wystarczająco daleko, by uciec. Asystentka dyrektora PR
w jednej z firm zajmujących się telefonią komórkową. Na
pewno nie przyjęli mnie ze względu na doświadczenie. Może
bardziej spodobał im się mój angielski, a samemu szefowi –
całkiem spory biust i długie nogi. Zresztą potem często
wykorzystywałam te atuty.
Nawet nie musiałam jechać na rozmowę kwalifikacyjną do
Warszawy, bo okazało się, że mój przyszły szef przebywa na
urlopie nad morzem i chętnie mnie zaprosi na kawę. Mało
biznesowo to zabrzmiało, ale cóż.
Ominęłam korporacyjne kadry i stawiłam się w kawiarni.
Niewysoki mężczyzna w garniturze od razu zmierzył mnie
wzrokiem.
Gdy się przywitaliśmy i wykonaliśmy wszystkie niezbędne
kurtuazyjne gesty, zapytał: – Dlaczego akurat Warszawa?
– Bo jest na tyle daleko, że będę miała wymówkę, by nie
spędzać tutaj każdego weekendu – odparłam szczerze.
– Aż tak tu się pani nie podoba? – zdziwił się.
– Powiem panu tak: nie może być gorzej.
– Mężczyźni?
– Och, nie tylko. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starsze panie…
Muszę zmienić wszystko.
Potem pytał mnie, czy jestem dokładna, skrupulatna,
nawet pytał o poglądy na jakieś tematy, czego pewnie nie
powinien robić. Pytał też, czy mam się gdzie zatrzymać
w Warszawie. Mówił, że na początek korporacja coś załatwi.
Przedstawił mi tak rajski obraz mojej przyszłej pracy, że całą
sobą zapragnęłam tam być. Od zaraz.
Miałam szczęście. Dwa tygodnie później zadzwonił do
mnie osobiście i zapytał, od kiedy mogłabym zacząć.
– Od jutra? – zażartowałam. – Nie wiem tylko, czy zdążę
dojechać.
– To zapraszamy od początku miesiąca.
To był chyba listopad, bo pamiętam, że prosto z cmentarza
od babci pojechałam do Warszawy. W pociągu stałam całą
drogę, bo wszyscy wracali ze świąt. Miałam jedną walizkę.
Mój nowy szef załatwił mi mieszkanie, więc czułam jakbym
jechała do siebie. Rodzice nawet mnie nie pożegnali. Mama
się na mnie obraziła, bo sprzedałam dom. Nawet nie
próbowałam jej tego wytłumaczyć. Udało mi się szybko go
sprzedać.
Dostałam bardzo dobrą cenę, prosto na konto, bez
pośredników. Tak jak chciała babcia. Mama uważała, że nie
mam szacunku do rzeczy po babci, że zupełnie mi odbiło.
Nie rozumiała, jak mogłam sprzedać dom rodzinny.
Dom, w którym ona, jako mała dziewczynka, stawiała
pierwsze kroki.
Który był w rodzinie od zawsze. Nie znała naszych ustaleń.
Ja wiedziałam, że babcia by zrozumiała. Ona też kiedyś
zaczynała sama wszystko od nowa. Była silna. Czy już
mówiłam, że była najprawdziwszą feministką, jaką
kiedykolwiek znałam?
Może to dziwne: nigdy za bardzo nie wierzyłam w Boga,
ale po śmierci babci często z nią rozmawiałam. Oczywiście
przez pierwszy miesiąc wypominałam jej, że zabrała ze sobą
moje dziecko. Zabrała wbrew mojej woli. Potem się
uspokoiłam.
Dom sprzedałam ze wszystkim. Zostawiłam sobie tylko
mały sekretarzyk, który kojarzył mi się z dzieciństwem. Miał
mnóstwo szufladek i szafek. Zawsze lubiłam w nim szperać,
gdy babcia nie patrzyła. W jednej szufladzie były kolorowe
guziki, w innej próbki perfum, które jej przynosiłam
z perfumerii, w jeszcze innej karteczki z zapiskami. Ten
sekretarzyk wzięłam takim, jakim był. Nie robiłam porządku,
nie zaglądałam do środka. Nadałam go kurierem do
Warszawy.
Pożegnał mnie tylko sąsiad babci, ten, który zawsze kosił
jej ogród.
– Nie żałuje pani tego domu? – zapytał. – Będzie mi was
brakowało… – Czy ja wiem? – Zastanowiłam się przez
chwilę. – Żałuję, że już nie jestem naiwna.
– A jaki to ma związek z domem?
– Nie wiem. To, że już nie jest nasz, jest symbolem
nowego. Zmiany.
– Na lepsze?
– Mam taką nadzieję. Na gorsze bym już nie zniosła. –
Westchnęłam.
– Gorzej być już nie może?
– Wie pan co… Już tyle razy mówiłam, że gorzej być nie
może, że teraz boję się to powiedzieć. Nawet boję się o tym
pomyśleć. Bo za każdym razem, gdy tak mówiłam,
okazywało się, że jednak nie miałam racji. Mam tylko
nadzieję, że mój limit katastrof się wyczerpał.
Jak już mówiłam, mieszkanie załatwił mi Jarek. To znaczy
szef. Był bardzo porządnym facetem. Nie, nie spałam z nim.
Chociaż chyba oboje mieliśmy na to ochotę. Wynajął dla
mnie mieszkanie na Saskiej Kępie.
Jeden pokój z kuchnią. Na początku nie chciałam nic
kupować, dopóki nie będę miała pewności, że chcę zostać
w Warszawie na stałe. Pieniądze za dom w Oliwie leżały
bezpiecznie na lokacie.
Jarek wynajął to mieszkanie za pieniądze naprawdę
niewielkie jak na Warszawę. Po opłaceniu czynszu,
rachunków, jedzenia i innych niezbędnych rzeczy
wystarczało mi na niewielkie zachcianki. Mogłam też
odłożyć trochę pieniędzy na gorsze czasy. Bo życie mnie
nauczyło, że mogą być jeszcze gorsze czasy.
Rzuciłam się w wir pracy. Bardzo ją lubiłam. Przede
wszystkim pisałam. Potrafiłam odpisać na każdy list, na
każde pismo w taki sposób, by odbiorca był zadowolony.
– Ty to potrafisz nawet powiedzieć komuś „ spierdalaj”
w taki sposób, by poczuł podniecenie na myśl o zbliżającej
się podróży – mawiał Jarek.
Prowadziłam też gazetę korporacyjną. Praca była dla mnie
wszystkim.
Prawie wszystkim. Zaczęłam biegać. Wstawałam
codziennie o piątej rano, zakładałam buty i biegłam prosto
przed siebie. To było moje poczucie wolności. Byłam
zaskoczona, jak szybko można osiągać efekty. Codziennie
mogłam biec dalej, potem coraz szybciej. W końcu
przebiegłam mój pierwszy maraton. Cholerne czterdzieści
dwa kilometry. Ba! Czterdzieści dwa kilometry i sto
dziewięćdziesiąt pięć metrów. Tych pięć metrów też robiło
różnicę. Przybiegłam na metę z czasem pięć godzin,
dwadzieścia dziewięć minut i trzydzieści dwie sekundy. Ale
przybiegłam. Po tym, jak padłam na chodnik, stwierdziłam,
że skoro przebiegłam maraton, to mogę wszystko. Przez
tych pięć godzin całe życie przeleciało mi przed oczami.
I zaczęłam się zastanawiać, jak ono dalej będzie wyglądać.
Zaraz po maratonie odeszłam z korporacji. Jarek mnie do
tego namówił.
On sam objął posadę redaktora naczelnego w jednym
z tygodników. Zabrał mnie ze sobą. To była zupełnie inna
praca. Wciągająca, fascynująca. Czasem na granicy prawa,
a bardzo często przekraczająca przyzwoitość. Podobało mi
się to. Wkręciłam się w dziennikarstwo śledcze. Trochę
niebezpieczne dla kobiety, ale ja uważałam, że nie mam nic
do stracenia. Byłam sama, nie miałam nic. Jedynie te
pieniądze na koncie za dom babci. Nadchodził kryzys, wiele
osób bało się trzymać fundusze w bankach, wolało
inwestować. Zupełnie się na tym nie znałam. Było mi dobrze
tak, jak jest.
Ale kilka rzeczy przyczyniło się do tego, że kupiłam
mieszkanie.
Rok rozpracowywałam portugalskiego biznesmena, który
był poszukiwany listem gończym. Jeździłam za nim po całej
Europie. W końcu napisałam artykuł, za który dostałam
Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze. Dało mi to
trochę pieniędzy i jeszcze więcej zleceń. Wiedzieli, że nie
mam żadnych oporów, by zdobyć informację.
Śliczna, zgrabna, długowłosa blondynka – imponowałam
facetom.
Wszystkim. Chętnie zaciągali mnie do łóżka,
a przynajmniej wydawało im się, że to oni to robią. W takich
okolicznościach dość chętnie dzielili się informacjami. Nie
wszystko nadawało się do tygodnika. Niektóre historie były
w sam raz dla brukowca. Dlatego też zaczęłam z nim
współpracować.
Pieniądze z tego były bardzo dobre, satysfakcja również.
Niszczyłam ludzi. Sama dostałam od życia niezbyt wiele
dobrego. Dlaczego inni mieli być szczęśliwi?
Wszystkie pieniądze ze sprzedaży domu wydałam na
mieszkanie w Warszawie. Zamknięte osiedle i święty spokój.
Trzystumetrowy dom w Oliwie był warty tyle, co to moje
mieszkanko. Plus kilka mebli.
Niewiarygodne, prawda? Kupiłam to mieszkanie, ale nigdy
się w nim nie zadomowiłam. Jedynym sentymentalnym
akcentem był sekretarzyk babci.
Nie miałam kwiatów ani bibelotów. Nie zapraszałam gości.
Nic nie jest pewne i wieczne. Nie wiem, czy jutro nie wyjadę
do pracy do Londynu, Nowego Jorku czy Moskwy. Życie
przynosi niespodzianki. Nie chcę czuć się zależna od nikogo
ani od niczego. Chcę być wolnym ptakiem, który fruwa sobie
w przestworzach, a jak ma ochotę nasrać ci na kapelusz, to
ci nasra. Bez żadnych konsekwencji. Co najwyżej Grand
Press może za to dostać…
– Jesteś wyrachowana – stwierdziła Karola z przerażoną
miną.
– Kto z kim przestaje, takim się staje – powiedziałam. –
Dopasowuję się do losu. On nie był dla mnie łaskawy, to za
co mam być mu wdzięczna?
– A rodzice? Odzywają się do ciebie?
– Raz na jakiś czas. Dzwonimy do siebie. Kiedyś
próbowałam z nimi spędzać święta, ale nie wyszło. Mama
nie mogła się opanować, ciągle mi wypominała, że
roztrwoniłam rodzinny majątek. Miała na myśli sprzedaż
domu, brak poszanowania dla tradycji. Nawet kiedyś
zasugerowała, że pewnie sama pozbyłam się mojego
dziecka. Powiedziała to w gniewie, ale bardzo zabolało.
Wtedy wyszłam od nich bez słowa i wróciłam do Warszawy.
To był pierwszy raz, gdy tutaj poczułam się jak w domu.
Dziwne było to uczucie.
– A oni do ciebie nie przyjeżdżają? – zapytała Karola.
– Tata był raz, mama nigdy. – Wzruszyłam ramionami.
– Jesteś zupełnie sama? Nawet żadnego faceta nie masz?
– Faceta? Miałam kilku herbatników… – Herbatników?
– No tak. Jak miałam ochotę na „ herbatę”, to do nich
dzwoniłam. Ale skończmy o mnie. To ty tutaj przyszłaś, więc
teraz mów. Opowiedz mi o swojej mamie.
Trochę się bałam tego, co usłyszę, ale z drugiej strony
czułam, że bardzo chcę wiedzieć, jak potoczyły się losy
Patrycji. Minęło tyle lat. To, co się stało nie powodowało już
potwornego bólu gdzieś w środku. Już zapomniałam
o upokorzeniu, zdradzie, rozczarowaniu. Każda z nas dostała
swoją lekcję. W tym momencie chciałam po prostu wiedzieć,
co się stało z kiedyś najbliższą mi osobą.
– Zrobię kawę. Trzeciej butelki wina już nie otwieram.
Dobrze, że jutro wolne. Możemy siedzieć do rana.
KAROLA
Nie wiem, jak mam to opowiedzieć po tym, co usłyszałam.
Teraz zrozumiałam wiele rzeczy. Może po prostu zacznę od
początku.
Mama chyba długo nie wiedziała, że jest chora. Zawsze
my byłyśmy na pierwszym miejscu. Majka i ja. To z nami
jeździła do lekarza, to dla nas kupowała witaminy, to my
musiałyśmy pić tran i jakieś dziwne wywary, które sama
przyrządzała. Nawet raz na dwa lata robiła nam badanie
krwi, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Miałyśmy
cudną panią doktor, która o nas dbała, ale też wielokrotnie
uspokajała moją spanikowaną mamę, że z katarem nie
chodzi się do szpitala i że od niejedzenia przez jeden dzień
nikt jeszcze nie umarł. Mama ufała tylko doktor Moszyńskiej.
Szkoda, że nie mogła leczyć się właśnie u niej. Jej internista
tylko wypisywał recepty na antybiotyk i tyle. Ja mu w ogóle
nie ufałam, a mama po prostu chodziła do niego tylko po
recepty.
Zaczęło się od tego, że mama całą wiosnę była chora.
Oczywiście nadal próbowała pracować, ale po prostu nie
dawała rady. Majka przynosiła z przedszkola wszystkie
odmiany grypy, kataru i innych przeziębień, które mama od
razu łapała. Ja na szczęście jakoś się trzymałam i starałam
się nimi opiekować. O ile z siostrą nie było problemów, o tyle
z mamą było o wiele gorzej. Kiedyś poszłyśmy z Majką do
naszej pani doktor i mama zaczęła tam kaszleć. Doktor
Moszyńska kazała jej się rozebrać i ją zbadała.
– Szmery w płucach – powiedziała spokojnie lekarka. –
Powinna pani prześwietlić płuca. Antybiotyk i do łóżka.
Oczywiście mama była największą twardzielką, jaką
znałam.
Próbowała udawać, że nic się nie dzieje, ale gdy leżała
drugi tydzień w łóżku, zadzwoniłam do babci Zosi, bo powoli
zaczynałam czuć, że ja sama nie ogarniam sytuacji. Mała
Majka, chora mama, jakieś wierszyki do przedszkola,
sukienki na bal i inne przedstawienia, a ja też przecież
musiałam się uczyć. Za dużo było tego wszystkiego. Nie
miałam nawet z kim o tym porozmawiać.
Przyjechała od razu i to właśnie ona wysłała mamę na to
prześwietlenie. Oczywiście zapalenie płuc. Oprócz tego
lekarz zlecił jej wykonanie podstawowych badań krwi, bo
coś tam mu nie pasowało. A mama oczywiście na te badania
nie poszła. Dlaczego? Bo się źle czuła.
Stwierdziła, że jak tylko poczuje się lepiej, to zbada się
dokładniej.
Zażywała ten antybiotyk. Miała go brać przez dziesięć dni,
a potem iść do kontroli. Oczywiście nie poszła, bo uważała,
że już wyzdrowiała i nie ma takiej potrzeby.
Była tylko strasznie zła, bo bolała ją noga. Uważała, że to
od tego leżenia. Myślała, że jak w końcu nagle wstała, to
sobie zwichnęła. Brała środki przeciwbólowe. Kilka dni czuła
się dobrze, a potem znowu było gorzej. Miała wysoką
gorączkę, bolała ją głowa i znowu wylądowała w łóżku.
Wezwałyśmy lekarza do domu. Oczywiście opieprzył mamę
i nas, że nie zrobiła tych badań krwi. W końcu z babcią Zosią
zamówiłyśmy taką karetkę, która przyjeżdża i pobiera krew
w domu. Mama była na nas bardzo zła, ale co miałam robić?
– Wmawiacie mi chorobę! – Denerwowała się.
– Mamo, po prostu chcemy ci pomóc. – Ja oczywiście też
się denerwowałam.
Tego samego dnia mamie zaczęła lecieć krew z nosa.
Byłam przerażona.
Ona jednak mówiła, że to z osłabienia, że ostatnio często
jej się to zdarza.
Nie uspokoiła mnie tym. Poszukałam w Internecie
i faktycznie – krew z nosa może lecieć z osłabienia. Innych
chorób nie dopuszczałam.
Wyniki badań przyszły następnego dnia. Oczywiście nie
znałam się na tym, ale już na pierwszy rzut oka coś mi nie
pasowało. Postanowiłam to skonsultować z naszą lekarką.
Ona potem zadzwoniła do mamy. I zaczęło się. Od razu
karetka, szpital. Tym bardziej, że mama bardzo źle się czuła.
Tak czasem sobie myślę – oczywiście wiem, że to
niemożliwe – ale może gdyby mama nie wiedziała, że jest
chora, to podniosłaby się z tego łóżka i dalej byłoby tak, jak
zawsze. Niestety. Najpierw kolejne badania krwi, biopsja.
Całe szczęście, że babcia Zosia była z nami, bo samej byłoby
mi bardzo, bardzo ciężko. Zostawiła dom pod opieką tych
weterynarzy i w zasadzie przeprowadziła się do nas.
Jeszcze gorzej było po usłyszeniu diagnozy. Ostra
białaczka szpikowa.
– Białaczka! – krzyknęła Ina. – Jezu, na to nie ma ratunku.
– Nie można się poddawać. Nigdy – powiedziałam
stanowczo i popatrzyłam wyzywająco na spanikowaną Inę. –
Nigdy.
Wszyscy wiedzieliśmy, że jest źle. Najłatwiej było się
załamać i czekać na śmierć, ale to chyba nie leżało ani
w mamy charakterze, ani w moim.
Zaczęłyśmy działać, a raczej ja zaczęłam. Bo mama coraz
bardziej opadała z sił i naprawdę nie można było
przewidzieć, kiedy będzie w domu, a kiedy w szpitalu.
Szpital, dom, szpital. Coraz więcej tego szpitala. Mama
wychodziła na tyle silna, by prawie normalnie funkcjonować,
a po chwili znowu kryzys. Wiedziałam, że muszę coś zrobić,
muszę ją ratować.
Oczywiście nie wiedziałam, jak mam się za to zabrać, ale
tutaj los przyszedł mi z pomocą. Dobry los. Bo nadal
wierzyłam, że jest dobry.
Akurat jechaliśmy ze szkołą na jednodniową wycieczkę do
Warszawy.
W planie było Muzeum Powstania Warszawskiego,
a potem czas wolny.
Wszyscy poszli na zakupy do Złotych Tarasów, a ja
wylądowałam przy ulicy Międzynarodowej w siedzibie
Fundacji Urszuli Jaworskiej. Kiedyś czytałam o niej artykuł,
była pierwszą w Polsce osobą po przeszczepie.
Jest dowodem na to, że się da. Że nie można załamywać
rąk, siedzieć i płakać. Czułam, że ona jest w stanie nam
pomóc. Była żywym dowodem, że ludzie wychodzą
z białaczki.
Oczywiście nie miałam doświadczenia w spotykaniu się
z tak ważnymi ludźmi. Nie wiedziałam, że powinnam
zadzwonić i się umówić. Po prostu weszłam z ulicy. Nie jak
do pani prezes fundacji, ale jak do kogoś, kto może
wyciągnąć nas z tego oceanu smutku, w którym toniemy.
I może zrobić to tylko w tej chwili. Znowu miałam szczęście.
Pani Ula tam była.
Jak zawsze bardzo zajęta, ale zaprosiła mnie do swojego
gabinetu. Ktoś przyniósł wodę, a ja zaczęłam opowiadać.
Obiecała, że się skonsultuje z lekarką, a potem zadzwoni
do mnie i mi wszystko wytłumaczy.
– Jest jakaś nadzieja? – zapytałam.
– Popatrz na mnie. Ja żyję. Nigdy się nie poddałam. Nie
możesz się poddawać.
Wyszłam stamtąd pełna wiary, że wszystko się uda.
Zamówiłam taksówkę, by podjechać pod te Złote Tarasy,
gdzie miał czekać na nas autokar. Spóźniłam się dziesięć
minut. Nikt nie wiedział, gdzie byłam.
– Co się z tobą dzieje? ! – wrzeszczała na mnie
wychowawczyni. – Gdzie ty się szwendasz? Już do matki
twojej chciałam dzwonić!
Porozmawiamy o tej sytuacji u pani dyrektor!
Naprawdę w tamtym momencie było mi wszystko jedno,
czy będziemy rozmawiać u dyrektorki, czy nie. W ogóle nikt
nie mógł zabrać mi tej nadziei, jaką dała mi pani Ula.
Prawie nie pamiętam podróży powrotnej. Wszyscy gadali
o rzeczach, które dla mnie były zupełnie nieistotne. Miałam
wrażenie, że w ostatnich tygodniach dorosłam i naprawdę
nie mam o czym z nimi rozmawiać.
Paplanie o ciuchach, chłopakach i głupich plotkach
irytowało mnie. Ja myślałam tylko o nadziei, którą właśnie
dostałam. Wróciłam do domu wieczorem.
Mama leżała ze swoim laptopem w łóżku. Coś szybko
pisała.
– Jak się czujesz? – zapytałam.
– Dobrze, córeczko.
– Wiesz, mamuś… Jak byłam w Warszawie, spotkałam się
z kimś... Jest taka fundacja… – Wiem, kochanie. Dzwonili do
lekarki, a ona do mnie. Już jestem w bazie. Teraz trzeba się
modlić. I wierzyć. Kochana jesteś… – Mamo, wiesz, że ona
z tego wyszła? Już chyba piętnaście lat jest po przeszczepie.
Jak się patrzy na jej energię, to człowiek wierzy… – Trzeba
wierzyć. Ja wierzę – powiedziała mama, podnosząc na mnie
wzrok.
– Jutro pójdę oddać krew. Może będzie pasować?
– Może. A jeśli nie mi, to komuś innemu pomożesz
uratować życie.
Jeszcze tego samego dnia na Facebooku utworzyłam
wydarzenie „ Szpik potrzebny od zaraz”. Napisałam bardzo
krótką historię. Nie było to ckliwe błaganie o pomoc. Pani
Ula powiedziała mi brutalnie, że teraz choroba się nie
sprzedaje. Sprzedaje się informacja, ile świat może stracić,
gdy nie będzie konkretnego człowieka. Po śmierci mamy
świat byłby znacznie uboższy. Zaprosiłam znajomych, by
rejestrowali się w bazie dawców, a tych, którzy jeszcze nie
mieli osiemnastu lat, by udostępniali wydarzenie dalej.
Rano do wydarzenia zapisanych było już dwa tysiące osób.
Gdyby każda z nich naprawdę zarejestrowała się w banku
szpiku, to ilu ludzi mogłoby zostać uratowanych? Gdy
poszłam do szkoły, wszyscy już wiedzieli. Nikt nie pytał,
dlaczego chodzę smutna, nikt nie wrzeszczał na mnie, że się
spóźniłam na autokar. Wychowawczyni mnie przytuliła.
– Przepraszam – powiedziała. – Mogę jakoś pomóc?
– Tak – szepnęłam przez łzy. – Zarejestrować się w bazie
dawców szpiku.
Potem ruszyła lawina. Wszyscy znajomi, którzy ukończyli
osiemnaście lat, zaczęli działać. Ci, którzy jeszcze nie mogli,
czekali na swoje urodziny i w międzyczasie namawiali
swoich znajomych, rodzeństwo. Co chwilę ktoś pokazywał
mi legitymację dawcy. Naprawdę byłam im za to wdzięczna.
Chyba wtedy mama dostała pierwszą chemię. Była
wycieńczona.
Ogoliłam jej głowę, bo włosy wychodziły garściami. Obie
siedziałyśmy przed lustrem i płakałyśmy. Włosy pasmo po
paśmie spadały na szpitalną podłogę.
– Mamo, kupię ci perukę. Najpiękniejszą.
Kupiłam. Najbardziej słoneczny blond, jaki widziałam.
Włosy do ramion. Wyglądała ślicznie.
– Teraz tylko iść na imprezę. – Uśmiechnęła się.
– Dokładnie – potwierdziłam. – Pożyczysz mi, gdy
wyzdrowiejesz?
– Jasne – odpowiedziała, nie patrząc mi w oczy.
Wiedziałam, że pomyślała: „ jeśli wyzdrowieję”. Ja
wierzyłam w to z całego serca.
O tej peruce powiedziałam koleżankom. Jedna z nich,
Alicja, miała piękne długie włosy. Kilka dni później nie
poznałam jej. Przyszła do szkoły z krótką fryzurą postawioną
na żel.
– Alicja! Co z tobą? – byłam przerażona.
– A, nic. Ładnie, nie? Przeczytałam o akcji „ Daj włos”
Fundacji Rak’ n’ Roll… i oddałam!
– Ale… – Wiesz, szpiku nie mogę. Jestem młodsza od was.
Musiałabym czekać dwa lata. A włosy? – Roześmiała się. –
Odrosną!
Byłam zdumiona, jak dobro napędza dobro. Jak to się
dzieje, że osoba, z którą w życiu zamieniłam kilka słów, robi
takie rzeczy. Może nie dla mojej mamy, ale dla mamy kogoś
innego. Czyjejś siostry, żony, przyjaciółki. Potem jeszcze
dwie dziewczyny ze szkoły przyszły krótko obcięte. Też
oddały swoje włosy.
Codziennie wieczorem siadałam przy mamie i zdawałam
jej relację z tego, co się wydarzyło danego dnia. Pokazałam
jej wydarzenie na Facebooku z komentarzami. Zawsze
miłymi, wspierającymi. Mama nie korzystała z żadnych
portali społecznościowych, mimo że ciągle pracowała
z komputerem. Była księgową. Jeszcze gdy była ze mną
w ciąży, zaczęła studia podyplomowe – rachunkowość.
Później pracowała jako główna księgowa w niewielkiej firmie
w Sopocie. Teraz musiała zrezygnować z tego zatrudnienia,
ale nadal z nimi współpracowała i była prawie cały czas pod
telefonem. Wtedy bardzo się wkurzałam, że nie dają jej
spokoju w chorobie, ale teraz mi się wydaje, że chcieli, by
cały czas czuła się potrzebna. By nie zapomniała, że tyle
ludzi na nią czeka i ma do kogo wracać.
Kiedyś zasnęła z laptopem na kolanach. Myślałam, że
pracuje. Ona jednak coś pisała. Zauważyłam wtedy tylko
listę tych nazwisk. Zawsze uczyła nas, że nie można czytać
cudzej korespondencji. Myślałam, że po prostu pisze do
kogoś list. Zamknęłam laptopa i odłożyłam go na stolik.
Przykryłam mamę jeszcze jednym kocem, zgasiłam
światło i zapaliłam lampkę nocną. Mama nie spała zbyt
dobrze. Śniły jej się złe sny. Czasem, gdy wieczorem
zaglądałam do jej pokoju, drżała niczym spłoszony ptak.
Jakby wiecznie odczuwała niepokój przed tym, co
przyniesie jutro. A mogło przynieść wszystko. Zarówno
śmierć, jak i nadzieję.
Ina siedziała wpatrzona we mnie. Wyglądała, jakby
pozbyła się maski obojętności. Jakby to, co mówię, zaczęło
w końcu do niej docierać.
Nerwowo stukała palcami w blat stołu. Zacisnęła usta.
Gdyby nie to nieskazitelne, bez wyrazu, wypełnione
botoksem czoło, można by stwierdzić, że to, co mówię,
wywiera na niej ogromne wrażenie.
Mama chciała, bym żyła normalnie, jak każda dziewczyna
w moim wieku. Bym chodziła do kina, wyjeżdżała na biwaki
i spotykała się ze znajomymi. Ja zupełnie nie miałam na to
ochoty. Ale te wyjazdy ze znajomymi były doskonałym alibi
na podróże tam, dokąd ja miałam ochotę, a raczej
uważałam za słuszne jechać. Odkąd zobaczyłam taty
nazwisko w komputerze mamy, nie mogłam spokojnie spać.
Uznałam, że tata musi się dowiedzieć o jej chorobie.
Mieszkał w Niemczech, może miał lepsze możliwości, by jej
pomóc.
Nie miałam pojęcia, gdzie go szukać. Nie widziałam go już
chyba cztery lata. Pieniądze przysyłał – czasem więcej,
czasem mniej, ale w miarę regularnie. Nic poza tym. Kiedyś
zadzwonił na święta, a ja naprawdę nie wiedziałam, co mu
odpowiedzieć na pytanie: „ co słychać”. Przecież byłam dla
niego zupełnie obcą osobą. Teraz mogłabym mu
opowiedzieć „ co słychać”. Mogłabym też oczekiwać
pomocy. Był przecież moim ojcem. I podobno kiedyś mamę
kochał.
Kompletnie nie wiedziałam, jak zorganizować taki wyjazd.
Nie miałam jeszcze osiemnastu lat, nie miałam paszportu,
dowodu. Kiedyś byłyśmy z mamą na Słowacji i w Londynie,
ale tamten paszport był już nieważny.
Może samochodem by się udało? Podobno już nie ma
żadnych kontroli granicznych. Mama opowiadała mi, jak
kiedyś podróżowała autostopem.
Zwiedziła pół Europy. Ja się trochę bałam, wtedy też były
inne czasy.
W czerwcu mama znowu gorzej się poczuła i trafiła do
szpitala. Akurat miałam jechać na zieloną szkołę gdzieś na
Mazury. Oczywiście nie chciałam jej zostawiać samej. Ale
ona nalegała, bym żyła normalnie. Łatwo było powiedzieć „
normalnie”. Mama bardzo schudła, była słaba. Cały czas
leżała w łóżku i stukała w tego swojego laptopa. Zawsze
zapominałam ją zapytać, co tak pisze. Wydawało mi się, że
to pisanie utrzymuje ją przy życiu. Miałam nadzieję, że pisze
jakąś wielotomową powieść, która niczym Moda na sukces
nigdy się nie skończy.
– Jedź, kochanie. Masz telefon. Gdyby coś się działo,
zadzwonię.
– Mamo, ale ja chcę być z tobą – oponowałam.
– Przesiadujesz przy moim łóżku godzinami, to nie jest
właściwe miejsce do nauki.
– Kiedyś mi mówiłaś, że każde miejsce jest dobre. Potem
dodawałaś, że złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy. –
Roześmiałam się.
– Zmieniłam zdanie. Szpital nie jest dobrym miejscem dla
młodej dziewczyny.
– Mamo, ja chcę tylko z tobą trochę posiedzieć.
– Jeszcze posiedzimy.
– Wiem. Wyzdrowiejesz.
– Jasne, że wyzdrowieję – powiedziała niepewnie. –
Szukają dla mnie dawcy.
– Wszyscy szukają. Cała moja szkoła szuka. Mamo, tyle jest
pozytywnej energii wokół ciebie, że musi się udać!
Mama zamknęła oczy. Uśmiechnęła się i zasnęła. A ja
wiedziałam już, że powiem jej, że jadę na zieloną szkołę,
a wyruszę do Berlina szukać ojca.
Gdybym jej powiedziała o moich planach, niepotrzebnie
by się denerwowała. A tak będzie myślała, że jestem
bezpieczna.
Weszłam na stronę BlaBlaCar. To taki portal, na którym
możesz znaleźć kogoś, kto na przykład podróżuje swoim
samochodem do Berlina, i się z nim zabrać za jakąś drobną
kasę. Znajomi kiedyś z tego korzystali. Zawsze to
bezpieczniej, niż samotnie stać na drodze i łapać okazję.
Jeszcze zostałabym pomylona z jakąś prostytutką… Gdańsk–
Berlin. Szukaj.
Wyskoczyło mi kilka propozycji. Dla bezpieczeństwa
wybrałam kogoś, kto już w ten sposób jeździł. Zawsze to
mniejsze ryzyko.
Filip Z.
Wiek: 28
Doświadczony
Gdańsk–Berlin
Wyjazd: 12 czerwca, 13:00. PKP Gdańsk-Wrzeszcz
Miejsce przyjazdu: Prenzlauer Allee, Berlin, Germany
Samochód: Toyota Verso
Uśmiechnęłam się.
Od razu odpisał:
Tato,
nie piszę „kochany tato”, bo wydaje mi się, że kochany
tata nie wyparłby się córki. Nie chcę myśleć, że nic nas nie
łączy, nawet nazwisko.
Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że masz inne. Poznałam
też Twoją nową prawie żonę i zobaczyłam na zdjęciu Twoje
nowe dziecko.
Czy są wystarczającym powodem, by o nas zapomnieć?
Wczoraj byłam u Ciebie. Zapukałam do drzwi, by się z Tobą
zobaczyć, chwilę porozmawiać. By powiedzieć Ci o tym, co
u nas słychać. Myślałam, że chociaż trochę Cię to
zainteresuje.
Nie było Cię. Była tylko Twoja nowa narzeczona, kobieta,
której nawet nie mogę nienawidzić, bo przecież nie jest
niczemu winna. A może to przez nią o nas zapomniałeś i nie
chcesz nas znać?
Majka ma prawie sześć lat. Wszystkim opowiada, że jej
tata jest supermuzykiem. Że pisze piosenki do wszystkich
filmów na świecie. Gdy ogląda bajki, jest przekonana, że
wszystkie melodie świata Ty napisałeś.
Miłość bezgraniczna, ale tylko na odległość. Gdy mama
kupuje jej zabawki, często mówi, że są od Ciebie. Majka
potem z nimi wszędzie chodzi. I znowu opowiada wszystkim
o tacie muzyku. Nawet gdy zobaczy w telewizji kogoś
z gitarą, to zaraz pyta, czy to tata… Przykre, prawda?
Ja radzę sobie doskonale. Bez Ciebie. Nigdy bym Cię nie
szukała, gdyby nie to, że mama jest chora. I uważam, że
powinieneś o tym wiedzieć.
Radzę Ci, skontaktuj się z nami szybko, bo… bo możesz nie
zdążyć.
Niedługo kończę osiemnaście lat. Kto będzie opiekunem
moim i Majki? Ty! Będziesz musiał wreszcie powiedzieć o nas
tej swojej prawie żonie. Więc mam jeszcze jeden powód, by
modlić się o zdrowie mamy.
Majki Ci nie oddam.
Jakie to dziwne, że na świecie jest tyle życzliwych osób, ale
mój własny ojciec do nich nie należy.
Olivier też nie wie, że ma starsze siostry? Może kiedyś, gdy
Ciebie już zabraknie, będzie nas potrzebował? Myślałeś
o tym? Nie jest fajnie być samemu na świecie. No chyba że
planujesz kolejną dużą rodzinę. Z tą samą kobietą? A może
z inną? Czy tak wędrujesz po świecie i okłamujesz każdą
kolejną kobietę?
Dzisiaj się dowiedziałam, że powinnam powtarzać mantrę:
„przepraszam, wybacz mi, dziękuję, kocham”. Nie umiem
tego napisać w tym liście. To chyba Ty powinieneś powtarzać
te słowa.
Tato ( o ile mogę jeszcze tak Cię nazywać), skontaktuj się
z nami. Nic od Ciebie nie chcę, poza tym, byśmy uregulowali
wszelkie sprawy. Bez szkody dla Majki.
Dla niej jesteś ważny. I proszę Cię, chociaż jeszcze kilka
razy poudawaj, że jesteś fajnym tatą. Potem, kiedy dorośnie,
sama zrozumie wszystko.
Karolina
Napisałam ten list. Przeczytałam go kilka razy. Ale
stwierdziłam, że jak jeszcze raz na niego spojrzę, to mój
ojciec wcale go nie dostanie. Złożyłam go na cztery części
i wsunęłam w kalendarz. Próbowałam cokolwiek czytać, ale
wszystko wydało mi się banalne i płytkie. Jednak życie pisze
najlepsze scenariusze.
Potem wrócił Filip. W ogóle na mnie nie zwracał uwagi.
Zdjął garnitur i założył bluzę, a ja od razu poczułam się
znowu bezpiecznie. Przy facecie w garniturze czułam się jak
ze starszym panem, a z Filipem w bluzie było po prostu
swojsko.
– Załatwione – oświadczył.
– Tylko po to musiałeś jechać te setki kilometrów?
– Podpisywałem kontrakt. Wiesz, normalnie jest kolacja,
wino, kobiety i śpiew, ale powiedziałem, że muszę wracać.
– Kobietę już tu masz, śpiew się załatwi. – Roześmiałam
się.
– Kobietę? Bachora niegrzecznego. Dziewczynkę, której
z oczu nie można spuścić, bo zaraz ci wywinie jakiś numer.
– Przecież tym razem nie zwiałam!
– Wyjątki potwierdzają regułę. – Uruchomił samochód. –
Masz jeszcze jakieś kanapki? Szybko coś zjemy, a w Polsce
zatrzymamy się na jakieś fajne śniadanie.
– Z serem czy z szynką?
– Z szynką. Nika by mnie zastrzeliła. Ona jest
wegetarianką. A może weganką? Już nie nadążam.
– Bardzo ją kochasz, prawda?
– Jasne.
– A co byś zrobił, gdybyś się nagle dowiedział, że masz
starszą siostrę? Taką, której nigdy nie znałeś?
– Chyba… Nie wiem… Pomyślałbym, że to niemożliwe. Moi
rodzice pobrali się, gdy mieli po dwadzieścia lat. Taka
pierwsza miłość. Czasem im zazdroszczę.
– U ciebie z pierwszą miłością nie wyszło?
– Ani z pierwszą, ani z drugą. Do trzech razy sztuka –
powiedział szybko. – A ty? Nie masz żadnego chłopaka?
– Nie. – Wzruszyłam ramionami. – Oni wszyscy są jacyś
tacy dziecinni.
– No tak – stwierdził poważnym głosem Filip. – A ty
potrzebujesz dojrzałego faceta. – Spojrzałam na niego
z zainteresowaniem. – Najlepiej takiego koło
siedemdziesiątki! – Roześmiał się.
Uderzyłam go w ramię kalendarzem. Spomiędzy stron
wypadł list.
– Ałć! To przemoc! – krzyknął. Po chwili zobaczył kartkę,
którą zdążyłam już podnieść. – Napisałaś?
Kiwnęłam głową.
– Bardzo mu się dostało?
– Trochę.
– Nie pamiętałaś o ho-o-pono-pono?
– Nie mogłam. – Pokręciłam głową.
– Muszę cię poznać z Niką. Ona zawsze może.
– Pewnie nigdy nie dostała w tyłek tak mocno jak ja.
– Na pewno nie. Ale wiesz, każdy chowa jakieś trupy
w szafie… U nikogo nie jest tak idealnie, jak to wygląda.
– U ciebie też?
– U mnie? Są zmartwienia, problemy, ale wychodzę na
prostą. Tylko czasem jakąś nieodpowiedzialną gówniarę na
stopa wezmę i wtedy się zamartwiam – powiedział
z uśmiechem.
– Już niedługo – uspokoiłam go.
– Co niedługo? – zapytał.
– Niedługo dojedziemy do Gdańska. I będziesz miał
spokój.
– Nudno będzie bez ciebie. Nie masz żadnych interesów
w Warszawie?
– zapytał. – Bardzo często tam jeżdżę.
– Niestety nie. Albo na szczęście – powiedziałam. – Więcej
zaginionych ojców nie posiadam. A do Berlina już nie mam
zamiaru wracać.
– Daj mi ten list. Ja go wyślę. Bo sama tego nie zrobisz.
Podałam mu kartkę. Miał rację, sama nie byłabym w stanie
go wysłać.
Zaskakująco miła była ta podróż powrotna. Na chwilę
zapomniałam o wszystkim. Gdy tylko przejechaliśmy przez
granicę, zadzwoniłam do mamy. Och, jak miło mi było
usłyszeć jej głos. Jakby mocniejszy, jakby bardziej pewny
siebie i swojego powrotu do zdrowia. Białaczka jednak jest
jak huśtawka. Jest dobrze, a potem nagle robi się bardzo źle.
Tak też było i w przypadku mojej mamy.
Filip odwiózł mnie prawie pod same drzwi. Prawie, bo nie
chciałam, by babcia Zosia wiedziała, że byłam z jakimś
facetem.
– Rozumiem – powiedział. – A czym wyjaśnisz to, że
wróciłaś tak szybko? Zielona szkoła chyba trwa trochę
dłużej?
– Babci Zosi chyba powiem prawdę. A mama? Nie wiem.
Powiedziałabym jej też, ale po co ją martwić? –
Zamyśliłam się. – Filip, dziękuję za wszystko. – Złapałam go
za rękę.
– To ja dziękuję. Teraz podróż z kimkolwiek innym będzie
strasznie nudna.
Uśmiechnęłam się.
– Obiecuję ci, że jeśli będę jeszcze kiedykolwiek kogoś
szukać, zadzwonię do ciebie. Albo poszukam na BlaBla
twojego ogłoszenia. A właśnie – przypomniałam sobie. –
Jestem ci winna.
– Za co?
– Za podróż. Osiemdziesiąt cztery złote.
– Karola, przestań. – Poklepał mnie po ramieniu. –
Naprawdę bardzo mi było miło z tobą jechać. – Zmarszczył
czoło. – No, może poza tym momentem, gdy cię musiałem
gonić w Koszalinie.
Roześmiałam się.
– Przepraszam. – Nadal trzymałam wyciągniętą dłoń
z pieniędzmi.
– Zostaw sobie, dziecko – powiedział Filip protekcjonalnie.
– Na lody będziesz miała.
– Ech – żachnęłam się. – Dobra, ale z tobą – stwierdziłam,
zanim pomyślałam. – Kiedyś tam… oczywiście.
Filip się uśmiechnął i spojrzał na mnie dłużej niż trzeba
było, mrużąc swoje błękitne oczy. Jak można mieć taki kolor
tęczówek?
– Kiedyś tam. Oczywiście.
Wyszłam z samochodu. Dopiero gdy weszłam do domu,
zauważyłam, że w dalszym ciągu mam na sobie jego bluzę.
Wyjrzałam szybko przez okno, ale zobaczyłam tylko tylne
światła samochodu. W telefonie nie miałam jego numeru,
musiałam zajrzeć do komputera, by sprawdzić w mailu. Od
razu to zrobiłam.
„ Mam twoją bluzę. K.” – wystukałam w esemesie.
Długo nie odpisywał. Pewnie jechał. Nawet nie zapytałam,
jakie ma plany. Wiem, że ma kochającą rodzinę, ojca, matkę,
siostrę, która jest wieczną optymistką i robi na drutach
energetyzujące skarpety. Przydałyby mi się takie. No nic. Na
razie bluza musi wystarczyć.
Wykąpałam się, babci i Majki jeszcze nie było w domu. Po
chwili rozległ się zgrzyt przekręcanego klucza.
– Karolka, a ty już jesteś?
– Jestem, babciu.
– Nie podobało ci się? – Popatrzyła na mnie wnikliwie.
Spojrzałam wymownie na Majkę, która przytulała się do
mnie.
– Jak pójdzie spać – powiedziałam bezgłośnie.
Babcia pokiwała głową.
– Wiesz, Karola, byłyśmy u mamusi i taka pani
powiedziała, że szukają dla niej siostry bliźniaczki. Karola,
przecież my byśmy o tym wiedziały, prawda? Gdyby nasza
mama miała siostrę?
– Kochanie… – powiedziałam i pomyślałam o zdjęciu
naszego ojca z małym Olivierem. Majka też nie wiedziała, że
ma brata. – Różnie to bywa.
Najważniejsze, że szukają.
– I jak znajdą, mama będzie zdrowa?
– Tak.
– To dobrze, bo obiecała mi, że pójdzie ze mną do teatru
na Shreka. Nie to, że ja z tobą nie chcę, ale wiesz. Co mama,
to mama.
Gdy Majka poszła spać, usiadłam w kuchni z babcią Zosią.
– Byłam u niego – powiedziałam cicho. – Babciu, nie byłam
na zielonej szkole. Byłam u ojca w Berlinie.
Opowiedziałam jej całą historię, płacząc i przytulając się
do niej.
Kołysała mnie niczym małą dziewczynkę. Głaskała po
głowie i obiecywała, że będzie dobrze. Jak bardzo chciałam
w to wierzyć!
Zasnęłam wtulona w bluzę pachnącą Filipem. Czułam się
bezpiecznie.
Nad ranem przybiegła do mnie Majka. Spałyśmy razem ze
swoimi przytulankami. Ona z misiem, a ja z granatowym
kawałkiem ubrania pachnącym mężczyzną, o którego
istnieniu jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia.
– Fajny ten Filip – powiedziała Ina.
– Fajny – potwierdziłam. – Był kołem ratunkowym w tych
trudnych chwilach. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby
wysadził mnie tam, pod domem ojca, i pojechał dalej.
Pewnie dołączyłabym do bezdomnych nocujących gdzieś na
dworcu.
– Na pewno nie skończyłoby się to dobrze.
Wzdrygnęłam się, słysząc słowo „ dobrze”. Ina to
zauważyła.
– Masz rację. Chciałam powiedzieć, że mogłoby się to
skończyć jeszcze gorzej… – dodała cicho.
Potem zaczęły się schody. Mama czuła się dużo gorzej.
Ciągle leżała w szpitalu. Lekarze mówili, że znalazł się
dawca, ale ponieważ mama miała złe wyniki, nie można
było jej pomóc.
Kiedyś robiłam przelewy z komputera w mamy pokoju.
Laptopa trzymała zawsze przy sobie, cały czas coś notowała.
W szpitalu miała dostęp do Internetu. Zawsze była na
bieżąco z technicznymi nowinkami, więc wszystko
zapisywała w chmurze, na wypadek, gdyby w szpitalu ktoś
się połakomił na laptopa. Zwykle pracowała przy swoim
biurku, a teraz musiała zmienić „ gabinet”. Wciąż coś pisała.
Pewnie nadganiała różnorakie zaległości.
Lubiłam biurko mamy. Nie sprzątałam go od dawna. Mama
położyła tam jakieś swoje notatki i ulubiony długopis. Nad
biurkiem wisiały zdjęcia.
Jedno z nami, a drugie z młodości, z jakąś koleżanką. Było
tam również zdjęcie taty. Chyba na pokaz, byśmy nie
zapomniały, że mamy ojca.
Zerwałam to zdjęcie ze złością. W pierwszym odruchu
chciałam je porwać, ale wiedziałam, że mama nie byłaby
zadowolona. Otworzyłam więc jedną z szuflad, by tam
schować fotografię, ale zauważyłam kopertę. Zwykłą białą
kopertę wielkości małego zeszytu. Zaklejoną. A na niej
napis: