You are on page 1of 306

 

 
Bognie Kozłowskiej – i innym aniołom z niewidzialnymi
skrzydłami,
którzy ukrywają w sobie ogromną siłę,
za wszystko dziękuję.
PROLOG
Gdyby którąkolwiek z  siedzących przy ognisku kobiet
zapytać o  to, czy ważniejsza jest przyjaźń czy miłość,
jeszcze niedawno każda odpowiedziałaby, że miłość. Miłość
– a  czasem zwykłe zauroczenie, fascynacja – wysuwała się
na pierwszy plan. Bywało nawet, że kosztem wielkiej
przyjaźni.
Ostatnie wydarzenia jednak pokazały, że żaden
mężczyzna nie jest wart stracenia dwudziestu lat. A czasem
potrzeba dwudziestu lat, by odzyskać to, co najważniejsze.
– To która pierwsza? – Wysoka kobieta okryła się rozpiętym
śpiworem i  zaciągnęła cienkim papierosem. Sięgnęła po
butelkę z winem.
– Nie pal! – odpowiedziały chórem pozostałe. Najmłodsza
trzymała różową teczkę. Wystawały z niej niedbale włożone
papierzyska, jakby ktoś je tam pośpiesznie upychał. Widać,
że były wiele razy czytane.
Dziewczyna tuliła je niczym największy skarb.
Obok niej, przy ognisku, siedziały trzy kobiety. Jedna pod
kocem, z  podkulonymi nogami, dwie przykryte wspólnym
śpiworem, patrzące na siebie z niedowierzaniem. Jak dawne
znajome, które się długo nie widziały i  nagle odnalazły się
przypadkowo w tłumie ludzi. Może tak właśnie było?
– To już ostatni papieros – powiedziała blondynka,
uśmiechając się nieśmiało. – Ten rozdział trzeba zamknąć. –
Znowu zaciągnęła się głęboko i mocniej wtuliła w śpiwór. –
Zapomniałam, że sierpniowe wieczory są takie chłodne,
chyba ze sto lat nie byłam pod namiotem.
– No, może nie sto. – Siedząca obok kobieta się
roześmiała.
– Na pewno dwadzieścia parę. – Blondynka się zamyśliła.
– Może i tak… Wtedy księżyc świecił tak samo, pamiętasz?
– Piotr grał na gitarze… – Ina! – odezwał się znowu chórek
koleżanek.
– Okej. Po kolei. To która pierwsza? – ponowiła pytanie Ina.
– Ty.
– Dlaczego ja? – obruszyła się, gasząc papierosa.
– Dlaczego? Bo byłaś pierwsza na liście.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Problemy twoje, moje, nasze boje, polityka A  przecież
każdy włos jak nasze lata policzony.
Kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci kamień, niech
rzuci.
Daleko raj, gdy na człowieka się zamykam.
– Stanisław Soyka, Tolerancja
INA
Najbardziej chciałabym zacząć od tej Brdy dwadzieścia lat
temu. Nie wiem, Karola, co ci też z  tą Brdą przyszło do
głowy, żeby tu teraz przyjechać. Jakby nie można było
normalnie, po ludzku, przy kawie albo w  jakiejś fajnej
knajpie. Chociaż wtedy byłoby ryzyko, że uciekniemy, zanim
wszystko sobie wyjaśnimy. A  stąd raczej ciężko uciec –
kajakiem, po ciemku. Chyba to niemożliwe. Możemy co
najwyżej się pozabijać.
Nawet dzisiaj ciężko mi to wszystko rozgrzebywać. Za
dużo się wydarzyło. Ale teraz to, co kiedyś uważałam za
najważniejsze w życiu, nagle straciło na znaczeniu. Dopiero
Karola mi uświadomiła, co jest dla mnie tak naprawdę
ważne. A raczej kto jest dla mnie ważny.
Ale zacznijmy od początku, a właściwie od końca.
Pamiętam dokładnie dzień, w którym Karolina zapukała do
moich drzwi. Może raczej powinnam powiedzieć, że waliła
do moich drzwi.
Pewnie gdyby dzwoniła przez domofon, nie otworzyłabym.
Pracowałam.
Mam taki zwyczaj, że gdy pracuję, to całkowicie się
wyłączam. Wyciszam telefon, nie przyjmuję gości. Kiedyś
przyjaciel obraził się na mnie śmiertelnie, bo go nie
wpuściłam, a  chciał tylko wpaść na kawę. Akurat coś
pisałam. Pewnie jak zwykle na ostatnią chwilę. Artykuł pod
presją szefa, który wisiał po drugiej stronie słuchawki
i popędzał, bo zaraz, już, natychmiast kolejny numer gazety
szedł do druku. Nie otworzyłam mu drzwi, a  on więcej nie
zadzwonił. Ale wtedy byłam już całkiem dużą dziewczynką
i wiedziałam, że ludzie po prostu przychodzą i odchodzą. I to
zwykle ci, na których nam najbardziej zależy. Czasem
niektórzy z  nich powracają, ale w  najmniej oczekiwanych
momentach. Powiedziałabym nawet, że przychodzą niczym
bardzo niechciany gość.
Tak jak wtedy Karolina.
Siedziałam w  szlafroku, paliłam jednego papierosa za
drugim i kończyłam artykuł. Dokładnie pamiętam ten gorący
temat o  pewnej posłance bardzo praworządnej partii, która
w  życiu prywatnym zachowywała się zupełnie
niepraworządnie… Mniejsza o  to. Musiałam skończyć tekst
na wczoraj. Pisałam ostatnie akapity, gdy usłyszałam to
natrętne walenie w drzwi. Już nie pukanie – ktoś rytmicznie
w  nie uderzał pięścią. Wstałam tylko dlatego, że ten hałas
niemiłosiernie mi przeszkadzał!
Zwykle pracowałam w  niczym niezmąconej ciszy.
W  torebce nosiłam stopery do uszu, by móc pracować
w  każdych okolicznościach, ale w  domu miałam najlepsze
warunki do pisania. Naczelny o tym wiedział. Mogłam się nie
pojawiać w redakcji przez cały tydzień. Zaglądałam tylko na
kolegium, ale jeśli się nie pojawiałam, to też nic się nie
działo.
Wypracowałam to sobie ciężką, mozolną pracą. Może do
celu doszłam trochę po trupach, ale w  tej pracy nie można
być miękkim.
Pracuję głównie dla dwóch gazet. Jedna to tygodnik
z górnej półki, piszę tam, by zaspokoić swoje ambicje. Druga
to zupełne przeciwieństwo – szmatławiec szukający taniej
sensacji, prowokujący ludzi, by robili świństwa. A  potem
opisujący te świństwa ze szczegółami.
Każdy z  nas ma w  swoim życiu takie chwile, których się
wstydzi, w  których nie chciałby mieć żadnych świadków,
a  tym bardziej nie chciałby znaleźć się na okładkach setek
tysięcy gazet w  całym kraju. Moim zadaniem było właśnie
tropienie takich chwil. W  życiu polityków, celebrytów,
znanych osobistości. Byłam w tym świetna. Mówię „ byłam”,
bo właśnie wczoraj zakończyłam ten etap mojego życia…
Długo się do tego zbierałam, ale najpierw musiałam
pozamykać pewne sprawy. Teraz szukam. Szukam czegoś
nowego. A  może wystarczy mi to, co mam? Może teraz
powinnam się skupić na czymś innym?
Ale wróćmy do tamtego dnia – ktoś walił w  drzwi.
Wkurzona wstałam i  poszłam zobaczyć, kto burzy mój
spokój. Spokój w oparach dymu i przy szczelnie zasłoniętych
roletach. W drzwiach stała dziewczyna. Młoda, ładna, jakby
trochę przestraszona. Kapało jej z włosów, wyglądała, jakby
ktoś chwilę wcześniej oblał ją wiadrem wody.
Nawet nie zauważyłam, że rzęsisty deszcz bębnił
w dachowe okno.
Mimo dość wczesnego popołudnia na zewnątrz było szaro
i ponuro.
Dziewczyna też wydawała mi się szara i  ponura. I  na
dodatek zmoknięta.
Miałam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Czyżby
kochanka jakiegoś polityka, któremu obrobiłam dupę na
łamach naszej gazety? A może jego córka? Ale skąd miałaby
mój adres? Dla mnie zdobycie adresu jakiegokolwiek
prominenta czy gwiazdy filmowej nie stanowiło problemu,
ale dla zwykłej dziewczyny? I to takiej młodej?
– Dzień dobry. Pani Karolina Rybińska? – usłyszałam.
– Słucham? – Tak naprawdę nie słuchałam, tylko myślałam
o mojej przerwanej pracy. Miałam ochotę zamknąć przed nią
drzwi.
– Ale to pani, tak? – Dziewczyna odgarnęła dłonią
spadający na czoło długi mokry kasztanowy kosmyk włosów.
Ten ruch skądś znałam, pamiętałam jakby przez mgłę.
– No ja, ale o co chodzi? – zapytałam chyba z grzeczności,
chociaż tak naprawdę grzeczna nigdy nie byłam. Może to
pozostałości po wychowaniu przez matkę, a w  zasadzie
przez babcię, która była dla mnie najważniejsza w życiu. No
cóż, babcia odeszła kilkanaście lat temu, matka też zniknęła
z  mojego życia. Jak każdy, którego pokochałam. Boże, tyle
rzeczy muszę wam opowiedzieć. Inaczej nie zrozumiecie.
Nie potrzebowałam niczego ani nikogo. Wtedy miałam
ochotę siedzieć w  swoim domu sama. I  miałam ochotę
w  spokoju popracować. Nie chciałam rozmawiać z  jakąś
wystraszoną mokrą dziewczyną, której udało się pokonać
drzwi wejściowe, domofon i  ciecia przechadzającego się
wzdłuż bloku. Chociaż jak znam życie, siedział w tej swojej
kanciapie zapatrzony w telewizor. Muszę coś z tym zrobić.
– Ja przyjechałam… przyjechałam z  Gdańska – dukała.
Widać było, że chciała wejść do mieszkania. Tak bardzo
chciała wejść do środka, jak bardzo ja nie chciałam jej tam
wpuścić. Resztkami dobrego wychowania powstrzymywałam
się, by nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałam
zamiaru pomagać jej wydusić to, co najwyraźniej ona miała
zamiar powiedzieć. Byłam już bardzo poirytowana tą dziwną
wizytą.
– Bo… pani była pierwsza na liście – wyszeptała
dziewczyna, trzymając w  rękach różową teczkę pełną
papierów.
Zrobiło mi się zimno. Poczułam pewien niepokój. Jedyną
listą, która mi przyszła wtedy do głowy, była lista Wildsteina
sprzed kilku lat.
Jakkolwiek był to rewelacyjny kąsek dziennikarski, to
przecież mimo czterdziestki na karku byłam zbyt młoda, by
na niej być. Tym bardziej na pierwszej pozycji. Poza tym już
chyba wszyscy zostali rozliczeni.
– Okej. Przyjęłam do wiadomości. To wszystko? –
zapytałam, jak najszybciej chcąc się pozbyć wariatki, która
przyszła do mnie z epokowym odkryciem, że byłam pierwsza
na jakiejś cholernej liście. Na liście do odstrzału? Tym
bardziej tego nie chciałam wiedzieć, bo naraziłam się
niejednej osobie w  swoim życiu. Chociażby tej
niepraworządnej posłance, o  której właśnie miałam pisać.
Wolałam już zginąć nagle, niespodziewanie, bo przecież
i  tak w  zasadzie nie miałam się z  kim żegnać. W  końcu
byłam sama. Mieszkałam sama, sama biegałam co rano,
nawet sama chodziłam do restauracji. Seks uprawiałam
czasem z  kimś. A  czasem… sama. Byłam zupełnie
samowystarczalna. I chciałam, by tak pozostało zawsze.
– Mogę wejść? – spytała. Wydawało mi się to trochę
bezczelne, bo chyba nie dałam jej do zrozumienia, że jest
mile widziana.
– Nie mam teraz czasu – powiedziałam. Po prostu.
Oczywiście normalny człowiek dodałby jakieś „
przepraszam”, ale wtedy w  tym zwariowanym świecie
daleko mi było do normalności. Zatem, krótko mówiąc,
wygnałam dziewczynę z  domu. Wyrzuciłam ją na tę
cholerną ulewę. Zamknęłam za sobą drzwi i  poszłam
obsmarowywać dupę posłance.
W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo właśnie tę dupę
moczyła w  basenie z  posłem z  przeciwległej partii.
Następnego dnia miało się o  tym dowiedzieć jakieś
siedemset tysięcy czytelników. Tylko dzięki mnie.
Nawet byłam z tego dumna.
KAROLA
Obserwowałam ją już wcześniej. Dużo wcześniej. Najpierw
przyjechałam na jeden dzień. Zabrałam się z Filipem, który
miał w Warszawie coś do załatwienia. Wieczorem musiałam
wracać.
Po tygodniu znowu siedziałam pod jej domem. Tydzień
później również. Zawsze, gdy Filip jechał do Warszawy,
jechałam razem z nim.
Obserwowałam i  wieczorem grzecznie wracałam do
Gdańska. Tym razem zamierzałam zostać w  Warszawie
dłużej, by wreszcie wszystko wyjaśnić.
Ciekawa byłam, dlaczego właśnie ona była pierwsza na
liście. Co takiego zrobiła, że się tam znalazła. Myślałam, że
jest fantastyczną osobą, miłą, dobrą i  przyjmie mnie
z otwartymi rękami, niczym własną córkę.
Podczas tych jednodniowych warszawskich wycieczek
zaczynałam poznawać jej zwyczaje. Prawie nie wychodziła
z  domu. Nawet zakupy zamawiała z  dostawą ze sklepu.
Młody facet wnosił jej jogurty, owoce i  proszki do prania
w  wielkich papierowych torbach. Czasem wybiegała,
stukając obcasami. Niejednokrotnie nasz wzrok się
skrzyżował. Ja patrzyłam na nią z  zainteresowaniem, ona
z zupełną obojętnością. Zawsze elegancka, jak z katalogu –
nie spodziewałam się, że ktoś naprawdę może mieć szpilki
od Louboutina. Czasem wychodziła wyrzucić śmieci, ale
nawet wtedy pełna była niedbałej elegancji w dzianinowych
ciuchach od znanych projektantów mody. Widać to był jej
codzienny strój domowy.
Też miałam taką dzianinową sukienkę, ale wkładałam ją
na imprezy… Po tych kilku dniach obserwacji znałam plan
dnia poszczególnych mieszkańców. Wiedziałam, że ktoś z jej
klatki wychodzi regularnie z  psem na spacery. Nie
wiedziałam, o  której godzinie rano, bo zwykle nie
przychodziłam tam przed dziesiątą, ale facet wychodził
z przepięknym labradorem na pewno o szesnastej, a potem
tuż po dwudziestej. Właśnie wtedy udało mi się pokonać
drzwi do klatki. Pamiętam, że pogoda była okropna, lało jak
z cebra i co chwilę grzmiało. Miałam wrażenie, że wszystko
mam mokre. Chyba gdyby nie ta pogoda, nie odważyłabym
się na ten krok. Wolałabym poczekać, może jakoś poznać ją
przez przypadek.
Może mimochodem się zaprzyjaźnić. Ale w  tamtym
momencie po prostu miałam nadzieję, że będę mogła wejść
do ciepłego domu, pożyczy mi jakieś ciuchy, da herbatę i
w  spokoju pogadamy. Byłam zmarznięta i  na dodatek
zadzwoniłam do Filipa, że zostaję w  Warszawie na noc.
Oczywiście pytał gdzie, z  kim i  jak… Próbował mi to
wyperswadować, choć wiedział, że jestem bardzo uparta.
Nie chciał mnie zostawiać samej, ale powiedziałam, zgodnie
z  prawdą, że na pewno uda mi się pogadać z  kimś bardzo
ważnym dla mojej mamy, dlatego nie mogę wracać. Więc
zostawił mnie mimo tej pogody. Poprzednim razem, gdy
sterczałam pod jej blokiem, był upał. Teraz było
zdecydowanie mniej przyjemnie. Gdy zobaczyłam tego
faceta wychodzącego z psem, po prostu weszłam do środka.
– Dobrze, że pan mnie wpuścił, bo myślałam już, że będę
tu pół nocy stać. Ciotka ma domofon popsuty –
powiedziałam, szczękając zębami.
– Ciotka?
– Karolina Rybińska – mruknęłam.
– A, Ina. Ona często odwiesza słuchawkę. Albo jakieś kable
przecina.
Wszystko jej przeszkadza, człowiek nawet muzyki nie
może posłuchać.
Sąsiadami jesteśmy. Ja pod siódemką, a ona pod ósemką.
Pewnie coś pisze i  nie otwiera. Proszę, wejdź. Bo czekając,
aż ci otworzy, naprawdę możesz stać tutaj całą noc.
Poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam. Myślałam, że na
ślepo będę pukać we wszystkie drzwi po kolei, udając
roznosiciela czegokolwiek.
Choćby dobrej nowiny, której niestety nie miałam. Na
szczęście nie musiałam.
Stałam pod numerem ósmym i  waliłam w  drzwi.
Oczywiście najpierw zapukałam. Nikt nie otworzył. Byłam
pewna, że jest w  domu, bo dwie godziny wcześniej tam
wchodziła, a  na pewno nie przeoczyłabym jej wyjścia. Nie
spuszczałam wzroku z drzwi do klatki. Już zaczęłam się bać,
że coś się stało, gdy nagle drzwi się otworzyły.
Z bliska Ina wydawała się jeszcze wyższa. Stała
nieuczesana, bez makijażu, tym razem nie w dzianinowych
ciuchach, a w  puszystym frotowym szlafroku. Wyglądała
zupełnie inaczej niż ta osoba, która przed kilkoma
godzinami wbiegała do klatki, stukając wysokimi obcasami
eleganckich szpilek. Gdy otworzyła drzwi, z  mieszkania
doleciał zapach – a właściwie smród – dymu papierosowego.
Oczywiście najpierw upewniłam się, czy to ona, bo
przecież mogłam latać za kimś innym. Ale to była ona.
Kobieta najważniejsza dla mojej matki.
I ta najważniejsza kobieta, zaraz po tym, gdy zaczęłam jej
o  wszystkim mówić, po prostu zamknęła drzwi i  zostawiła
mnie na klatce. Mokrą, zziębniętą i  bardzo rozczarowaną.
Byłam wtedy przekonana, że to jakaś pomyłka. Że to na
pewno jakaś inna Karolina Rybińska była na tej liście, a nie
ta kobieta, która mnie wysłała na deszcz. Zadzwoniłam do
Filipa. Może jakimś cudem jeszcze nie wyjechał?
– Cześć, Filip. – Starałam się, by nie usłyszał w  moim
głosie rozczarowania. – Gdzie jesteś?
– A stało się coś? – Jednak wyczuł, że coś nie gra.
– Nie, nie. – Roześmiałam się. Jak to łatwo grać
zadowolenie. Może jeśli będę grać jeszcze bardziej
przekonująco, to sama w  ten dobry nastrój uwierzę? –
Chciałam tylko wiedzieć, gdzie jesteś. No wiesz, martwię się
o ciebie.
– Nie wiem, gdzieś przed Nidzicą. A co, wracać po ciebie?
– zapytał.
Zabrzmiało to nawet dość poważnie.
Ile bym dała za to, by po mnie wrócił. Może gdyby był
gdzieś bliżej, na przykład w Ciechanowie, poprosiłabym, by
zawrócił. Ale w tej sytuacji?
Przecież Nidzica to blisko połowa drogi do Gdańska.
– Nie, no co ty. – Granie osoby zadowolonej z życia szło mi
coraz lepiej. – Myślałam, że jesteś gdzieś bliżej, bo chyba
zostawiłam w  samochodzie jedną reklamówkę. Wiesz,
szczoteczki do zębów nie mam – paplałam beztrosko.
– Teraz to trochę daleko. Gdybyś powiedziała, że musisz
się ze mną natychmiast zobaczyć, to bym zawrócił. Ale dla
szczoteczki? Nie warto!
Miałam ochotę mu powiedzieć, że wcale nie chodzi
o  szczoteczkę. Ta była przecież, jak zawsze, w  mojej
kosmetyczce w plecaku. Tu chodziło o mnie.
Wstałam ze schodów i  wyszłam z  klatki. Miałam zamiar
dotrzeć na dworzec i stamtąd pojechać do domu pociągiem.
Jeszcze autobus wchodził w grę, ale bilety można było kupić
tylko przez Internet. Najchętniej usiadłabym na murku i  się
poryczała. Mama bardzo się pomyliła z tą pierwszą na liście.
Bardzo. Podobnie jak z innymi pozycjami.
Gdy przeszłam przez małą uliczkę, ostatni raz spojrzałam
w jej okno.
Stała w  nim, machała do mnie ręką i  coś krzyczała.
Podeszłam bliżej.
– Hej! No dobra! Wejdź! – usłyszałam.
Oczywiście godność kazała mi odwrócić się na pięcie i iść
dalej.
Jednak miałam coś do zrobienia. Czasami trzeba schować
dumę do kieszeni i się uśmiechać, by załatwić to, co jest do
załatwienia. Nauczyłam się tego podczas choroby mamy.
Zatem schowałam tę dumę i wróciłam. Znowu stałam przed
tymi samymi drzwiami, ale tym razem zostałam zaproszona
do środka.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego mieszkania.
Takiego… pustego. Mało zamieszkanego, jeżeli wiecie, o  co
mi chodzi. Myślałam, że takie mieszkania są tylko
w  katalogach z  wystrojem wnętrz albo w  serialach,
w  których zapłakane panny mają lepszy makijaż niż
kiedykolwiek widziałam w rzeczywistości.
– Mieszkasz tu od niedawna? – zapytałam, by zagaić
rozmowę. Stałam w  progu, na małym dywaniku w  kolorze,
który jeszcze przed chwilą był biały, a  teraz miał brudne
ślady po moich mokrych butach. Bałam się ruszyć dalej. Tym
bardziej, że dalej też było biało. Biało, szklisto i metalowo.
Czyli w stylu, który zupełnie mi się nie podobał.
Rozwiązałam buty i  zostawiłam je na wycieraczce. Ina
przypatrywała mi się z przekąsem.
– Wiesz co… – spojrzała na mnie zdegustowana – może ci
dam coś na przebranie. Łazienka jest tutaj, weź prysznic,
jeśli chcesz. Zaraz ci coś przyniosę.
Pokiwałam głową.
Poszła do pokoju, a ja, w samych skarpetkach, ośmieliłam
się wejść dalej na nieskazitelnie czystą podłogę. W naszym
domu chyba nigdy nie było tak czysto. No, może gdy mama
lepiej się czuła… Majka była mała i  wszędzie walały się
zabawki. Jesienią mama robiła przetwory, więc w korytarzu,
w kuchni i nawet w pokoju stały puste słoiki, które wkrótce
miały się zapełnić to ogórkami, to jabłkami, to gruszkami
w  occie i  tysiącem różnych powideł. A  jak nie słoiki, to
wiadra z owocami i warzywami. Najpierw przybywały ogórki,
które dostawaliśmy od sąsiadki z  drugiego piętra, albo
jabłka, które rosły pod naszą kamienicą. Gdy mama była
mała, przy kamienicy uprawiano ogródek. Rosły pietruszka
i  marchewka, było kilka drzew owocowych. My też kiedyś
sadziliśmy, ale potem były inne rzeczy na głowie. Jednak
mama, gdy tylko lepiej się czuła, szukała w Internecie coraz
to nowych przepisów na przetwory. Lubiła nowinki. Zawsze
eksperymentowała. Chyba nie potrafiła powtórzyć przepisu
z  ubiegłego roku. Potem ozdabiała słoiki naklejkami
z  oryginalnymi, wymyślonymi nazwami, nakładała na
zakrętki szydełkowe serwetki i  rozdawała w  prezencie
wszystkim swoim przyjaciołom. Na półkach u  znajomych
stały „ ogórki ostre niczym horda krwiożerczych
szwoleżerów” i  inne „ życiowe dżemy – słodkie z  odrobiną
goryczy”. W  naszym domu nawet pachniało inaczej niż
wszędzie. Nie wiem, co to był za zapach, czy płynu do
płukania, czy gotowanego obiadu. Nie wiem. Ale gdyby ktoś
zawiązał mi oczy i zaprowadził tam, od razu wiedziałabym,
że to mój dom. U  Iny tego nie było. Mieszkanie sprawiało
wrażenie niezamieszkanego.
Jedynym zapachem, jaki poczułam, była woń dymu.
Waniliowe cygaretki. Wiem, bo kiedyś, gdy się dowiedziałam
o  chorobie mamy, wypaliłam całą paczkę. Chyba na znak
jakiegoś buntu, bo tak naprawdę nawet nie umiem się
zaciągać. Oczywiście pół nocy rzygałam.
Teraz też zrobiło mi się niedobrze.
– Sorry, zaraz wywietrzę. Tak mam, gdy pracuję. –
Wskazała ręką biały narożnik i  papiery rozłożone niedbale
na małym szklanym stoliku. Na szczycie papierzysk leżał
mały Mac. Notebook Apple’ a  był moim marzeniem.
Nierealnym marzeniem.
– Spadnie ci zaraz. – Kiwnęłam głową w stronę komputera.
Podeszła do niego i  przesunęła go bliżej środka stołu.
Potem znikła w innym pokoju. Po chwili wróciła z ręcznikiem
i jakimiś ubraniami.
– Powinno być na ciebie dobre. – Wręczyła mi kolorowe
legginsy i bluzę. – Majtki są nowe, jeszcze z metką. Proszę.
Skarpetki też.
Wzięłam od niej ubrania.
– Dzięki – mruknęłam. Po tym, jak mnie potraktowała,
najchętniej zostałabym w swoich starych ciuchach. Tylko że
wtedy zapalenie płuc byłoby murowane. Tak jak
przemoczenie białej kanapy w  salonie. Pewnie dała mi
ciuchy, bym nie zniszczyła kanapy.
– Muszę coś szybko skończyć. Daj mi dwie godziny, wykąp
się, tam masz lodówkę. Nie wiem sama, co tam mam,
możemy potem coś zamówić. – Popatrzyła na mnie. – Ja
siadam do roboty. Już i tak za dużo czasu zmarnowałam.
Poczułam się jeszcze gorzej. Byłam jej zmarnowanym
czasem.
Naprawdę wydawało mi się, że ta misja była zupełnie
bezcelowa.
Zobaczyłam na tej kartce jej nazwisko, zdobyłam adres
i  pomyślałam, że mnie przyjmie z  otwartymi ramionami
i  pogłaszcze po głowie. Moja mama musiała się chyba
pomylić.
Pierwsza na liście. To z pewnością był jakiś błąd.
INA
Zamknęłam drzwi za dziewczyną. W  pewnym momencie
myślałam, że ma zamiar mi na to nie pozwolić, wstawiając
stopę między drzwi, ale jakby się rozmyśliła. Usłyszałam
jeszcze, że młoda z  kimś rozmawia przez telefon, ale
docierały do mnie tylko strzępki zdań.
Wróciłam na sofę, by dalej pisać. Nie potrzebowałam
biurka. Najlepiej mi się pisało, półleżąc na miękkiej kanapie.
Nogi miałam podkurczone, na nich laptop, a  wokół
porozrzucane materiały, zdjęcia, gazety i  kubki z  niedopitą
kawą. Tak, wiem, to niezdrowe dla kręgosłupa, oczu, żył
i innych organów, ale dzięki jodze i bieganiu jakoś udawało
mi się zachować pełną sprawność.
Rozsiadłam się gotowa do pracy, ale jednak nie mogłam
się skupić.
Czas uciekał, a  ja myślałam o  dziewczynie. Pierwsza na
liście? O  co, do cholery, chodzi? Nie mogłam tego tak
zostawić. Instynkt dziennikarski podpowiadał mi, że
dziewczyna trafiła do mnie nieprzypadkowo. Wstałam
i  podeszłam do okna. Lało w  dalszym ciągu, a  ona
zmoknięta właśnie przechodziła przez ulicę. Otworzyłam
okno.
– Hej! – krzyknęłam. – No dobra! Wejdź!
Przystanęła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy
skorzystać z  mojego zaproszenia, ale w  końcu cofnęła się
i pobiegła w stronę drzwi wejściowych do klatki.
Nie zawołałam jej z  powodu wyrzutów sumienia, że
wyrzuciłam ją na deszcz. To nie była litość. Po prostu
zaintrygowała mnie. Zawsze wyczuwałam, czy warto się
czymś zainteresować, czy gdzieś kryje się dobry temat. Tym
razem również poczułam, że „ pierwsza na liście” oznacza
coś więcej. Że nie jest to tylko głupia zagrywka zmokniętej
nastolatki, ale coś, co dotyczy mnie bezpośrednio. Nie
pomyliłam się… Dziewczyna stała na mojej wycieraczce jak
zmokła kura. Nie miałam żadnego doświadczenia
z nastolatkami, a tym bardziej nigdy nie zapraszałam takich
do domu i nie musiałam się nimi opiekować. To mieszkanie
było moim azylem. Nawet rodzice do mnie nie przyjeżdżali…
No, może tata był raz. Czasami pojawiał się jakiś mężczyzna,
ale gdy tylko zaczynał się zastanawiać, na której półce
ulokować swoją szczoteczkę do zębów i w której szufladzie
trzymać swoje skarpetki, uznawałam, że nadchodzi czas
zakończenia znajomości. Nie chciałam się z nikim wiązać na
poważnie. Jak już wspominałam – wszyscy, których
kochałam, szybko odchodzili, a  ja nie chciałam znowu
przeżywać tego samego bólu.
Dziewczyna stała i  się krzywiła. Widać było, że dym jej
przeszkadza.
Zawsze paliłam, gdy pracowałam. Oczywiście kłóciło się to
z  bieganiem i  jogą, ale co tam. Lubiłam palić i  dlatego to
robiłam. Tak, miałam bardzo hedonistyczne podejście do
życia i  byłam egoistką. Uważałam, że życie już mnie tak
mocno skopało, że teraz należą mi się od niego same
przyjemności.
Chciałam być i  byłam samolubna. Przez lata dość już
naginałam się do innych ludzi, teraz wszyscy powinni
dopasować się do mnie.
Dlatego wpuszczenie do domu jakiejś obcej dziewczyny,
podczas gdy miałam w  cholerę roboty, było zupełnie nie
w  moim stylu. Ale bardzo mnie zastanawiało, czego może
ode mnie chcieć. Ciekawość walczyła z  poczuciem
obowiązku – musiałam skończyć artykuł, tymczasem ona
stała w  korytarzu, a  mokra kałuża na podłodze robiła się
coraz większa. Nie chciałam, by pomoczyła moją ukochaną
sofę i  zabłociła dywan, więc przyniosłam jej swój dres
i kazałam iść do łazienki.
Sobie zaś nalałam wina, zapaliłam kolejnego papierosa
i  usiadłam do komputera. Posłanka szczerzyła się do mnie
z  monitora. Nie myślałam wtedy o  tym, że mój tekst może
komuś zrujnować karierę albo nawet życie.
Liczyło się moje zadowolenie. Im bardziej byłam złośliwa,
im więcej brudów zdemaskowałam, tym byłam szczęśliwsza.
Dlaczego komuś miało ujść wszystko na sucho, skoro ja
ciągle dostawałam od życia kopniaki?
Teraz ja chciałam dyktować warunki i sprawować kontrolę
nad istnieniem nie tylko swoim, ale też innych. To ja
decydowałam, co jest dla mnie dobre.
Do wszystkiego doszłam zupełnie sama, ciężką pracą.
Byłam panią swego losu i  uważałam, że ode mnie zależy
dosłownie wszystko.
Gdy Karola przyszła do pokoju, ubrana w  moje domowe
ciuchy, prawie jej nie zauważyłam. Wskazałam lodówkę,
a sama dalej rujnowałam życie matce, żonie i – o czym świat
miał się nazajutrz dowiedzieć – kochance.
KAROLA
Nawet posmarowałam się jej balsamem. Nie mogłam się
powstrzymać.
W jej łazience czułam się jak w  czasie dni otwartych
Sephory – pełen luksus, bogactwo zapachów i same pokusy.
Ina nie używała normalnego mydła z  Biedronki. Ona miała
jakieś cudo w eleganckiej butelce.
Pachniało też niebiańsko i pewnie było nieziemsko drogie.
Potrzebna mi była ta kąpiel. Leżąc w  gorącej wodzie,
zastanawiałam się, dlaczego moja mama myślała, że
właśnie ta kobieta może w jakikolwiek sposób pomóc mi po
jej śmierci. Może chodziło o  jej pieniądze? Bo tych Ina
najwyraźniej miała sporo. Ale to raczej niepodobne do
mamy.
Byłam tak zmarznięta, że co chwilę musiałam dolewać
sobie ciepłej wody i nie chciałam wyjść z wanny. W łazience
Iny wszystko było beżowo-brązowe, jakby inne kolory na
świecie nie istniały. Wszystkie ręczniki były identyczne,
kremowe. U  nas w  domu każdy był inny. Majki – mały,
bardzo kolorowy z  uśmiechniętym kotem, mój – z  obozu
żeglarskiego z  logo sponsora, mamy – zwykły, bawełniany,
pamiętający dużo lepsze czasy. Każdy innej długości,
grubości, innego koloru. Kafelki też sprawiały wrażenie
przypadkowych: terakota i  glazura z  zupełnie innej bajki.
Jakby nikt nie pomyślał, jak to będzie wyglądać razem. Bo
i pewnie tak było. Nasza łazienka była remontowana jeszcze
za czasów, gdy moja mama była nastolatką i mieszkała tam
razem z  dziadkami. Po tylu latach przydałoby się ją
odświeżyć.
Lubiłam sobie wyobrażać nasze mieszkanie po remoncie.
Czasem rysowałam moje nierealne marzenia: piękne tapety
w  przedpokoju, elegancką kuchnię, łazienkę przemyślaną
w najmniejszych drobiazgach.
Widziałam, jak mama przeglądała czasem te projekty.
Uśmiechała się wtedy do siebie. Potem nawet przynosiłam
jej te rysunki do szpitala. Mówiłam, że gdy wygram w totka,
to tak zrobię. Że gdy wyjdzie ze szpitala, to wróci do
zupełnie nowego, odmienionego domu.
To, żebym zdawała na architekturę, było jej pomysłem. Ale
jakże trafionym! Nawet załatwiła mi lekcje rysunku u jakiejś
swojej koleżanki z  ASP. Uwielbiałam te zajęcia. Najczęściej
pracowałam nad portretami Majki. Lubiłam siedzieć przy jej
łóżku, gdy spała, i wtedy ją szkicować.
Chyba żadne dziecko nie ma tylu śpiących portretów!
Gdy już wyszłam z  łazienki, Ina nadal coś pisała,
uśmiechając się do siebie i  mocno stukając w  klawiaturę.
Boże, gdybym ja miała Apple’ a, chybabym
z namaszczeniem go głaskała, a nie waliła niczym młotkiem
w gwóźdź. Usiadłam na brzegu sofy. Dopiero teraz, gdy było
mi ciepło, rozejrzałam się wokół.
Ina mruknęła coś, wskazując lodówkę. Otworzyłam ją.
Same chude twarogi i  warzywa. Tak zwane zdrowe żarcie.
Może gdybyśmy my dbali o  zdrowe jedzenie, mama nie
zachorowałaby. Ciągle zadaję sobie pytanie: „ co by było
gdyby? ”, ale wiem, że nigdy nie dostanę na nie odpowiedzi.
Wyjęłam miskę z  szafki. Jedyną zjadliwą rzeczą w  tym
domu był chudy twaróg. Ona chyba wcale tutaj nie jadła.
Rozejrzałam się po kuchni – na płycie grzewczej była jeszcze
folia zabezpieczająca.
– Boże, czy ty w ogóle tutaj gotujesz? – wyrwało mi się.
– Rzadko – odpowiedziała Ina, gryząc ołówek. – Jadam na
mieście – dodała i wróciła do pisania.
Rozłożyłam twaróg ze szczypiorkiem i  jogurtem na dwa
talerze. No cóż, inaczej sobie wyobrażałam spotkanie
z  najważniejszą osobą w  życiu mojej mamy. Niestety nie
wszystko wygląda tak, jak sobie tego życzymy.
Najczęściej wygląda zupełnie inaczej.
Na stoliku obok sofy były rozłożone papiery, leżały
dyktafon i telefon komórkowy. Nie było miejsca, by postawić
talerz, więc usiadłam i  położyłam go na kolanach.
Oczywiście bałam się, że wybrudzę tę doskonałą biel. Ten
idealny minimalizm, jaki panował w całym mieszkaniu.
Kompletny brak ozdób, bibelotów, życia. Jedynym
ozdobnym akcentem były powieszone na ścianie nad
wielkim telewizorem przestrzenne litery, tworzące napis: „
Because you are the most important person in your life”.
– Skończyłam – powiedziała nagle Ina. – Wysłałam
naczelnemu.
Jeszcze przez chwilę będę musiała sprawdzać maila, czy
są jakieś poprawki.
Czy możesz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi z tą całą
listą? – Poszła do kuchni, wzięła talerz i widelec. – Sorry, ale
nie mam chleba.
Odzwyczaiłam się. – Wzruszyła ramionami. – No to jak?
O co chodzi z tą pierwszą na liście?
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy nagle zgubisz się, sama, gdzieś w  środku nocy –
spójrz, tam spod najwyższych drzew prowadzić Cię będą
moje oczy.
A gdy w deszczowy dzień będzie niełatwo Ci żyć mój cień
wskaże Ci światło i ścieżki przez mgły.
Gdy nagle zgubisz się, samej Cię nie zostawię.
Bo my jeszcze spotkamy się.
Samej Cię nie zostawię.
– Anna Maria Jopek, Marcin Kydryński, Samej cię nie
zostawię
 
Gdańsk, 1 sierpnia, dom
 
Kochane Córeczki!
Nie wiem w  ogóle, jak zacząć. Nigdy w  życiu nie
przypuszczałam, że będę musiała coś takiego napisać.
A  może raczej, że sama będę chciała… Kiedyś, na jakimś
spotkaniu integracyjnym w  pracy, mieliśmy warsztaty. To
było jedno z tych motywacyjnych szkoleń, mających na celu
nauczyć nas, jak lepiej żyć. Trener zapytał, co byśmy zrobili,
gdyby został nam rok życia. Byłam pewna, że spędziłabym
ten rok z  Wami, by Was nauczyć – a  przynajmniej postarać
się nauczyć – jak żyć w tym pięknym świecie. Potem zapytał,
co byśmy zrobili, gdyby zostało nam tylko kilka miesięcy.
Odpowiedziałam, że napisałabym dla Was kilka słów, które
mogłyby się Wam przydać w  przyszłości. Następnie padło
pytanie: a co by się stało, gdyby od końca życia dzieliły nas
już tylko dni. Wzięłabym dyktafon i  zaczęła nagrywać dla
Was to, co chciałabym Wam powiedzieć za pięć, dziesięć lat.
W tedy myślałam, że to tylko teoretyczne rozważania.
A teraz piszę dla Was te słowa, bo nie wiem, ile jeszcze
mam czasu. Póki co jestem. A nawet gdy już nie będzie mnie
na Ziemi, to nie wierzę, bym rozpłynęła się w  nicość.
Przecież wiecie, że Was nie zostawię. To po prostu nie jest
możliwe.
INA
Najpierw dałam radę przeczytać tylko jedną stronę. Byłam
bardziej wzburzona niż zainteresowana. Naprawdę nie
miałam ochoty tego czytać.
– Co to jest? – zapytałam. – Co to, do cholery, jest?
– Pamiętnik – wyszeptała Karola.
– No widzę, że pamiętnik! Ale czyj? Czyje są te
melodramatyczne bzdety i po cholerę mi je pokazujesz?
– To nie są bzdety! – Karola przełknęła łzy.
– Jak to nie są? – Naprawdę byłam wyprowadzona
z  równowagi. Nie lubiłam melodramatów. Ani romansów,
rzecz jasna. A ta mi tu wyskakuje z jakimś ckliwym tekstem.
– To jakieś listy, kto je pisał? – pytałam. Miałam ochotę
dziewczyną potrząsnąć. – Czy powiesz mi, do cholery, o  co
chodzi z tą pierwszą na liście?
Byłam bardzo zdenerwowana. Kompletnie nie
rozumiałam, o  co chodzi z  tymi wypocinami i  – co
najważniejsze – jaki to ma związek ze mną. Każde
z  przeczytanych przeze mnie słów było przesiąknięte
tęsknotą i  smutkiem, każde zdanie informowało, że ma
nastąpić to, co jest nieuchronne. Ale nie znalazłam niczego
na mój temat.
Śmierć? Kim jest ta dziewczyna, która ośmiela się burzyć
mój doskonale poukładany świat i  zawracać głowę
testamentem jakiejś kobiety? Już dosyć śmierci i  pożegnań
w  moim życiu! Nie! Już nie chcę się z  nikim emocjonalnie
związywać. A czytanie takich słów powoduje, że znowu coś
ściska gardło, czuję napływające łzy i, chcąc nie chcąc,
człowiek się angażuje.
Dawno temu obiecałam sobie, że już nigdy w  życiu nie
będę przez nikogo płakać. Już nigdy do nikogo się nie
przywiążę, już więcej nie będzie bolało.
– Kto to napisał? ! – krzyczałam. – I po jaką cholerę właśnie
mi to pokazujesz?
Byłam pewna, że dziewczyna oczekuje, iż jako
dziennikarka mam obowiązek pomóc w  wydaniu tych
wypocin. Przemknęło mi też przez myśl, by zadzwonić pod
sto dwanaście, bo ona coraz bardziej wydawała mi się
wariatką albo stalkerem. Aktorzy mieli swoich
prześladowców, mogłam mieć i ja.
– Możesz przeczytać dalej? – upierała się. – Jeszcze
kawałek.
Gdańsk, 2 sierpnia, dom
 
Pamiętacie, jak siedziałam przy waszych łóżkach, gdy
zasypiałyście? Gdy już leżałyście pod kołdrami szczelnie
opatulone i  miałyście zamknięte oczy, pytałam Was, co
widzicie pod powiekami.
Zawsze chciałam wiedzieć, co danego dnia zrobiło na Was
największe wrażenie. Z  tymi zamkniętymi oczami
chodziłyśmy razem po górach, skakałyśmy w  kałużach,
zbierałyśmy grzyby i  malowałyśmy obrazy. Robiłam
wieczorami to, z czym Wy zmagałyście się przez cały dzień.
Pamiętam, jak kilka dni przed testem szóstoklasisty
Karolina stwierdziła, że będzie spała z otwartymi oczami, bo
nie ma już sił, by w nocy rozwiązywać zadania… Dzięki tym
naszym wieczorom mogłam z  Wami być we wszystkich
chwilach dnia, szczególnie w tych pięknych.
I dlatego to piszę. Nie będę pisała o  złych rzeczach. Nie
chcę, byście za dwadzieścia lat pod powiekami widziały
mnie smutną, zmęczoną… Ja będę się do Was uśmiechać
i zawsze pytać: „Co widzisz dobrego, gdy zamkniesz oczy?”.
Zatem to, co smutne, załatwmy na początku. A potem już
będę z Wami w najważniejszych dniach życia.
Chciałabym Was wspierać, kiedy będziecie mnie
potrzebowały, ale pamiętajcie, że zawsze możecie polegać
na tych kilku osobach:
Karolina Rybińska, dziennikarka, ostatnio mieszkała
w Warszawie, pracowała w jakimś brukowcu.
Babcia Zosia Kudlarek.
Krzysztof Szulc, prawnik. Bardzo dawny kolega…
Ostatnio kontaktowałam się z  nim w  kilku ważnych
sprawach. Trzeba je dociągnąć do końca. On Wam pomoże,
to dobry człowiek. Możecie mu w pełni zaufać.
Piotr Szafranek, ojciec. Pieniądze przychodzą
z  berlińskiego adresu: Gustav-Müller-Strasse 16. Dawno
z  nim nie rozmawiałam. Próbowałam go znaleźć, ale
bezskutecznie.
KAROLA
Wpatrywałam się w  nią, gdy czytała. Nie potrafiłam
znaleźć na jej twarzy innych emocji niż złość. Byłam bardzo
zaskoczona. Gdy ja zobaczyłam słowa mamy po raz
pierwszy, długo nie mogłam dojść do siebie. Płakałam. Co
prawda były one skierowane do mnie, nie do Iny, ale skoro
była pierwsza na liście mamy, to przecież powinna być też
w  jakiś sposób związana z  nią emocjonalnie. Mama była
mądrą kobietą i to, że umieściła ją na liście, na pewno miało
swój cel. Babcia Zosia – wiadomo.
Wychowywała nas. Kiedy mama zachorowała, od razu
przyjechała, by się nami zajmować. Bardziej Majką, bo była
jeszcze mała, ale ja też czasem lubiłam ciepłe, opiekuńcze
ramiona babci Zosi.
– Jak twoja mama miała na imię? – zapytała Ina po chwili.
– Patrycja – odpowiedziałam.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Jesteś córką Patrycji?
Pokiwałam głową.
– I Piotra – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Tak. Piotra.
– No nie mogę, Zioło ma taką córkę – prychnęła.
Popatrzyłam na nią zdziwiona.
– Zioło?
– Nie wiedziałaś, że tak mówiliśmy na twojego ojca?
Pokręciłam głową. Ale nagle zaczęłam coś rozumieć,
kojarzyć pewne fakty.
– Znałaś go? – zapytałam.
– Znałam – przyznała Ina.
– Dobrze? – pytałam dalej.
– Tak.
– Mamę też?
– Mamę jeszcze lepiej. To… było dawno. Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Czyli to było dwadzieścia lat temu. Może trochę więcej…
– Zamyśliła się.
– No dobra, to powiesz mi teraz, dlaczego jesteś na tej
liście? – zapytałam niecierpliwie. – I  dlaczego akurat
pierwsza?
– To długa historia… – Ina westchnęła.
– Mam czas. Po to tu przyjechałam.
– A  co powiedziałaś mam… – urwała. – Co powiedziałaś
w domu?
– Teraz zajmuje się nami babcia, taka przyszywana.
– A… Piotr? – jakby z  trudem wymówiła jego imię. –
Ojciec?
– Nie mieszka z nami. Jest chyba… w Berlinie. Tak mama
pisała. Ale w zasadzie to nie wiem.
Ina sięgnęła po papierosa. Bardzo głęboko się zaciągnęła.
– Powiedziałaś, że jedziesz do mnie? – zapytała.
– Nie. Babcia myśli, że jestem na spływie. Na Brdzie. –
Wzruszyłam ramionami. – Znajomi jechali, był to dla mnie
świetny pretekst. Byłaś kiedyś na Brdzie? Bo muszę
wiedzieć, co opowiadać.
– Byłam. – Ina skrzywiła się, ale czoło pozostało
nieskazitelne – pewnie miała botoks. Sięgnęła po paczkę
z papierosami, ale zaraz ją odłożyła. – A gdzie masz zamiar
dziś się zatrzymać?
– No, myślałam, że tutaj… – powiedziałam, patrząc na
czubki kapci, które miałam na nogach.
– Aha – stwierdziła zaskoczona. Chyba nie miała
w  zwyczaju przyjmować gości. – Dobra, to ja tu trochę
posprzątam… Dam ci jakiś śpiwór. Będzie jak nad Brdą –
próbowała zażartować.
Wstała i  poszła do kuchni. Wyjęła z  szafki wino i  jeden
kieliszek, ale przez chwilę się zawahała.
– Ty też pijesz? – zapytała.
– Czasami… Nalej mi… – No tak. Masz osiemnaście lat…
Dziwna była ta Ina. Nie mogłam jej do końca rozgryźć. Niby
ważna dla mojej mamy, a z  drugiej strony sprawiała
wrażenie, jakby jej słowa w  ogóle nie zrobiły na niej
wrażenia. Na dworze lał deszcz i  było już zupełnie ciemno,
a  ta się pyta, gdzie chcę się zatrzymać. Mama zawsze
opiekowała się każdym – gdyby nie miała wolnego łóżka, to
przenocowałaby córkę koleżanki choćby w wannie.
U nas goście byli zawsze mile widziani. Nieważne, że
warunki lokalowe były takie, jakie były. Dwa wielkie pokoje
i  duża kuchnia w  starym Wrzeszczu. Kiedyś to mieszkanie
było dużo większe, ale podzielono je na dwa. W  jednym
z  nich zamieszkała moja babcia, a w  drugim jej siostra.
Potem tamta połowa została sprzedana, a my zostaliśmy.
Jeszcze wtedy wszystkim się wydawało, że stanowimy
z  tatą wspaniałą rodzinę. Mimo że taty więcej nie było
w domu, niż był.
Mamie trochę było żal tamtego mieszkania. Pamiętała
czasy, gdy do jej rodziny należało całe piętro. No, ale cóż –
trzeba było się dopasować do nowych okoliczności. Wtedy
jeszcze nie podejrzewała, jak często w  swoim życiu będzie
musiała się dopasowywać.
Dzieliłam pokój z Majką, a mama zajmowała drugi, trochę
mniejszy. I tak całe życie toczyło się w wielkiej kuchni. Tata,
gdy jeszcze mieszkał z  nami, miał przedziwne pomysły.
Czasem, gdy komponował, a coś mu nie szło, robił remonty,
przemeblowania i  ogromne porządki. Raz przemalował
wszystkie kuchenne meble na pomarańczowo. To było
wtedy, gdy pisał utwory na trzecią płytę. Bardzo szybkie,
energetyczne. Powiedziałabym, że wręcz radosne. Kochał
wtedy jaskrawe kolory. Nawet spodnie nosił
pomarańczowe… Jeżeli chodzi o  te meble, to
nienawidziłyśmy ich z mamą z całego serca.
Kilka lat temu wzięłyśmy się do roboty i w jeden weekend
wreszcie zyskały przyjazny biały kolor. Pokochałyśmy tę
naszą kuchnię jeszcze bardziej. Dopiero w momencie, kiedy
mama zaczęła częściej bywać w  szpitalu niż w  domu,
przestałam się tam tak dobrze czuć. Nie mogłam sobie
znaleźć miejsca. Prawie co noc spałam w mamy łóżku. Rano
bardzo często budziłam się obok wtulonej we mnie Majki,
która chyba przez sen też tam przychodziła.
Babcia Zosia spała w  kuchni. Stała tam taka gościnna
wersalka. Byłam jej bardzo wdzięczna, że nie zajęła mamy
łóżka. Bo gdyby ktoś zajął jej łóżko w  czasie, gdy ona
cierpiała w  szpitalu, to byłoby jak pogodzenie się z  jej
odejściem na zawsze. To łóżko miało na nią czekać. Nie
brałam pod uwagę, że może nie wrócić. My oczywiście
mogłyśmy tam spać, bo każda z  nas czasami w  nocy
wpychała się do mamy i  zawsze znajdowało się dla niej
miejsce.
Czasem czułam się jak za dawnych lat, gdy dreptałam
bosymi nogami ze swojego pokoju, by mama rozgoniła złe
sny. Teraz, zasypiając w jej ulubionej pościeli, sama chciałam
wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Gdańsk, 6 sierpnia, szpital
 
Gdy się dowiedziałam, że jestem chora, pomyślałam, że nie
będę mogła być przy Was we wszystkich ważnych życiowych
momentach. Nie będę mogła Was prowadzić za rękę, ale
myślę, że w Waszych sercach zawsze pozostanę. Karolka, czy
mogłabyś Majce opowiedzieć o mnie?
Pewnie będzie mnie pamiętać jak przez mgłę. Zostaną
zdjęcia i opowieści, Twoje i babci Zosi.
 
Gdańsk, 12 sierpnia, dom
Chciałabym, abyście w  życiu były szczęśliwe. Czy jest na
to gotowa recepta? Pewnie nie ma. W  szyscy chcieliby być
szczęśliwi, a  na szczęście wpływa splot określonych
wydarzeń. Określone miejsce, określony czas.
Nie bójcie się życia. Każda doba ma dwadzieścia cztery
godziny.
Policzcie, ile to jest sekund, tak cennych. Ja teraz to
wiem… Czy żałuję straconych chwil? Tak. Ale nie tych, gdy
bezczynnie leżałam na trawie, wpatrzona w  niebo. Żałuję
tylko chwil, które marnowałam na złe uczucia. Pewnie
myślicie, że jestem nawiedzona, Karola pewnie przewraca
oczami z  politowaniem. Ale chcę Wam powiedzieć, abyście
przeżyły każdy dzień tak, jakby jutra miało nie być.
Nienawiść, obłuda… po co to komu? Przez życie trzeba iść
uczciwie.
Pamiętać zawsze, że dobro wraca i  nigdy, przenigdy nie
można palić za sobą mostów.
Myślcie pozytywnie. Pozytywne myśli przyciągają dobrych
ludzi. I  przyciągają szczęście. Złe myśli i  słowa tylko
pomnażają zło na świecie.
Odezwijcie się do taty. Powiedzcie, że odeszłam szczęśliwa.
Ojca ostatni raz widziałam chyba cztery lata temu. Majka
ma teraz sześć. Może to dziwne, ale nie brakuje mi go
specjalnie. Najważniejsza była mama. Tak było zawsze.
Mama i babcia Zosia.
Wiem, że ślub rodziców był skromny. Chyba tylko
najbliższa rodzina była na ceremonii. Przyjęcie było podobno
dość uroczyste, w domu babci.
Jeszcze wtedy żyła. Wiem to oczywiście tylko z opowiadań.
Mama skończyła studia, pracowała jako asystentka w jakiejś
firmie zajmującej się windykacją. Dopiero potem została
księgową. Tata dawał lekcje gry na gitarze i  na pianinie.
Bardzo tego nie lubił. Po ślubie mieszkali u  babci, ale
wiadomo, tu są tylko dwa pokoje. Mama zaszła w  ciążę
i  postanowili coś zmienić. Wyjechali do Malborka. Tata
stwierdził, że ma dosyć uczniów, a  komponować może
wszędzie. W Malborku mieszkała niania mojego taty, babcia
Zosia. Miała ogromny dom z ogrodem, który – jak stwierdziła
– był dla niej stanowczo za duży.
Przeprowadziliśmy się tam. To były cudowne lata. Może
brakowało trochę pieniędzy, ale dawaliśmy sobie radę.
Babcię Zosię kocham chyba bardziej niż swoją biologiczną
babcię. Ona nie miała krewnych, więc my byliśmy jej jedyną
rodziną. Gdy byłam mała, mówiłam na nią „ babcia zaszyta”.
Nawet do tej pory tak czasem na nią mówimy z Majką.
Gdy miałam cztery lata, zmarł dziadek. Kilka miesięcy po
nim odeszła babcia. Mama mówiła, że to z tęsknoty. Bardzo
możliwe. Kochali się nad życie. Babcia miała na dziadka
swoje sposoby, a  on, mimo iż wydawało się, że to
mężczyzna typu macho, przy niej stawał się zwykłym
pantoflarzem. I chyba bardzo to lubił.
Przeprowadziliśmy się z  powrotem do Gdańska, babcia
Zosia została w  Malborku sama. W  tym wielkim domu.
Potem wprowadziło się do niej fajne małżeństwo, które
otworzyło w mieście lecznicę weterynaryjną.
Mama sama spakowała cały nasz dobytek. Nie było tego
dużo, gdyby nie fortepian taty, nie trzeba by nawet
zamawiać bagażówki. Nie mieliśmy własnych mebli,
a  ciuchy, ręczniki i  pościel zmieściły się w  kilku kartonach.
Tata oczywiście nie uczestniczył w  przeprowadzce. Chyba
był wtedy w  Londynie. Nagrał tam naprawdę dobrą płytę.
Teraz wiem, że musiała mieć z  tym coś wspólnego
dziewczyna z  okładki. Czarnoskóra, z  burzą długich
cieniutkich warkoczyków.
Największe przeboje komponował, gdy był zakochany.
I wtedy najwyraźniej tak było.
Odkąd pamiętam, tata często wyjeżdżał. Na koncerty,
potem niby podpisywać jakieś kontrakty. Był nawet
w  Stanach przez pół roku. Wtedy było fajnie, bo przysyłał
pieniądze. Może to powierzchowne, ale naprawdę patrzę na
mojego tatę wyłącznie przez pryzmat pieniędzy. Nie
pamiętam, byśmy cokolwiek razem robili. Nawet nie potrafię
grać na fortepianie. Na gitarze gram, bo mama lubiła
śpiewać. Czasem siadywałyśmy na podłodze na poduszkach,
na środku stawiałyśmy miskę popcornu, ja grałam, a mama
i Majka śpiewały. Fajnie było, niczym przy ognisku.
Wszystkie wakacje spędzałyśmy albo z  mamą, albo
z babcią Zosią.
Oczywiście potem zaczęły się wyjazdy ze znajomymi, ale
te najwspanialsze chwile z  mamą przeżyłyśmy właśnie na
wakacjach.
Pamiętam, że Majka marzyła, by spać w namiocie. Wtedy
tata akurat nie przysyłał kasy. Nasze alimenty przychodziły
bardzo nieregularnie. Gdy sprzedał jakieś piosenki albo
dostawał zaliczkę na kolejną płytę, wysyłał bardzo dużo
pieniędzy. Gdy ich nie miał, my również nic od niego nie
dostawałyśmy. Kasa w  ogóle się go nie trzymała. Mama
opowiadała, że na samym początku kariery jego agent go
oszukał. Że gdyby nie to oszustwo, tata już byłby
milionerem. Nawet chciała iść z tym do prawnika, ale wtedy
tata już odszedł. Mama twierdziła, że mamy szansę wygrać.
Potem już się źle czuła i  nie dociągnęła sprawy do końca.
Czasem się zastanawiam, dlaczego tata nie walczył
o pieniądze. Przecież miał nas. Przydałyby się…
Rodzice się nie kłócili. Po prostu żyli obok. A tata, jak już
mówiłam, często się zakochiwał. Po prostu. Jak to artysta, do
tworzenia zawsze potrzebował muzy. I  to co chwilę nowej,
coraz młodszej, coraz ładniejszej, z  coraz to większym
biustem. Ciemnoskórej, Azjatki, po kolei. Byleby była za
każdym razem inna, nowa.
Mama chciała ratować ich małżeństwo. Myślała, że ja
jestem gówniarą i  nic nie rozumiem, ale rozumiałam
wszystko. Uważała, że kolejne dziecko scementuje ich
związek. Zaszła w  ciążę. Tata, odkąd się o  tym dowiedział,
jeszcze przez kilka miesięcy z nami mieszkał, nawet udawał,
że się cieszy.
Poza tym, że jest genialnym muzykiem, jest też całkiem
niezłym aktorem.
Wszyscy mu uwierzyliśmy i  przez chwilę byliśmy bardzo
szczęśliwą rodziną. Jednak potem powiedział, że dom go
ogranicza i  przez to nie może tworzyć. Pamiętam.
Słyszałam, jak na siebie wieczorem wrzeszczeli. Nawet
poduszka na mojej głowie nie była w stanie tego stłumić.
– Potrzebuję przestrzeni! – krzyczał tata.
– Przestrzeni? – denerwowała się mama. – Masz
przestrzeń! Ja z  dziewczynkami przeniosę się do jednego
pokoju, a ty będziesz miał cały drugi dla siebie!
– Nie o to mi chodzi! Potrzebuję powietrza, oddechu!
– Piotrek! Nie robisz nic w  domu, nie ogarniasz
rzeczywistości. Kiedy komponujesz, grasz, wszyscy chodzą
na palcach. Ja nawet boję się gotować, by nie być za głośno!
Karola telewizji nie ogląda, muzyki nie słucha, bo wiecznie
cię rozprasza „ ta rąbanka”. Czego ty, do cholery, jeszcze
chcesz?
– Potrzebuję wolności – dodał już nieco spokojniej. Jakby tę
odpowiedź miał przygotowaną od dawna.
– Wolności? Dorośnij wreszcie! – Mama nadal była
wzburzona. – Masz córkę, wkrótce będziesz miał drugą. Jeśli
się ma dzieci, już nigdy nie będzie się zupełnie wolnym!
– Zostawił was – rzekła Ina. – Po prostu nie dorósł do tego
wszystkiego. – Pokręciła głową. – Nigdy nie lubił, gdy ktoś
mu planował życie. Był wolnym ptakiem.
– Tak – potwierdziłam. – Właśnie tak.
– Rodzina ogranicza – stwierdził ojciec stanowczo.
– Oczywiście, że ogranicza! Czy zakładając własną, nie
byłeś tego świadomy? – krzyczała mama. – Tylko wreszcie
dorośnij! Jest czas w  życiu na chodzenie po knajpach
i prowadzenie filozoficznych rozpraw o miłości i przemijaniu
i  jest czas na normalne życie! Wstawanie o  piątej rano, by
nakarmić dziecko i  niespanie całą noc, bo jest chore! Jest
czas na chodzenie z  kumplami na piwo, ale też musi być
czas na to, by pójść na lody z dzieciakami.
– Masz rację. Ale wtedy nie mogę oddychać.
– Piotr, załamujesz mnie. Nie wiem, o co chodzi, nie wiem,
co się stało.
Może zawsze taki byłeś, ale ja chyba dopiero teraz to
zrozumiałam.
Myślałam, że drugie dziecko trochę przewartościuje twój
świat.
– Taki był plan? – powiedział cicho. – Bo ja tego nie
planowałem.
– Piotr… czego ty ode mnie oczekujesz? Co mam ci
powiedzieć?
– Prawdę.
– Tak. Chciałam mieć drugie dziecko. Chciałam, by Karola
nie była sama na tym świecie, gdy nas już zabraknie.
– Skąd to czarnowidztwo?
– Skąd? Może stąd, że kiedyś wydawało mi się, że będę
dzielić moje życie z  tobą, a  teraz się dowiaduję, że cię
ograniczam. Stąd mój pesymizm.
Każdy kiedyś umrze. To pewne.
– Nie nadaję się do tego, by mieć rodzinę – dodał
spokojniej.
– Najłatwiej tak powiedzieć. Ale przykro mi, to jest tak jak
z porodem.
Chociaż już masz dość i  chcesz wypisać się z  tej całej
zabawy, to nie możesz. Nie masz wyjścia, ojcem zostaje się
na całe życie. Chcesz czy nie chcesz. Twoja krew i  twoje
geny będą krążyć w dwóch kobietach, które powinny być dla
ciebie całym światem.
– Będę przysyłał pieniądze.
– Odchodzisz? – Mama jakby wreszcie zrozumiała.
– Mam kontrakt w Londynie.
– Od jak dawna wiesz?
– Od pewnego czasu.
– To koniec? – zapytała drżącym głosem.
– Nie wiem – odpowiedział.
– Chcesz być wolny, więc to chyba koniec?
– Musimy o tym rozmawiać? – spytał. – Po prostu wyjadę.
Będzie tak jak było. Mnie nie będzie, będę przysyłał
pieniądze.
– Czy ty, do cholery, nie wiesz, że tu pieniądze nie są
najistotniejsze?
Dziewczyny nie będą miały ojca.
– Przepraszam.
Tamtej nocy mama spała na wersalce w  kuchni. Pod
kocem. W  środku nocy przyszłam do niej ze swoją kołdrą.
Ledwo się mieściłyśmy. Bo właściwie byłyśmy już prawie we
trójkę: mama, jej brzuch i ja. Tata wyjechał następnego dnia.
Wyjechał szukać tej swojej przestrzeni. Wtedy nie
rozumiałam, co to oznacza. Teraz myślę, że był wolnym
ptakiem.
Artystą. Nigdy nie powinien mieć rodziny. Miewał wiele
różnych kobiet.
Mama mówiła, że już przed ślubem taki był. Nie zdradziła
mi szczegółów, zawsze powtarzała, że w  swoim czasie się
dowiem. Widać ten czas nigdy nie nadszedł.
Gdańsk, 20 sierpnia, szpital
Kochajcie siebie. To nie jest egoizm. To jest siła. Jeżeli wy
będziecie kochać siebie i siebie szanować, inni też tak będą
robić. Jeżeli wy będziecie szczęśliwe, zarazicie tym
szczęściem innych.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sukienka samotnie w szafie lśni,
nie założy jej już nikt
nie dowie się, czemu tak stało się
zamiast „tak” on powiedział „nie”.
Zamówiłam pogodę na ten dzień,
a i tak znów padał deszcz.
Monika Brodka, Miał być ślub
INA
Słuchałam tej dziewczyny i doskonale wiedziałam, o czym
mówi.
Bardzo dobrze znałam Piotra. Ja też potrzebowałam
przestrzeni. Może my razem lepiej byśmy się dogadali? Może
po prostu bylibyśmy teraz gdzieś obok, nie wchodząc sobie
w  drogę, spotykając się tylko wtedy, gdy mamy na to
ochotę? Mieszkalibyśmy razem gdzieś w  naszym wielkim
domu z  jasnymi meblami, białymi ścianami, wszechobecną
pustką i  całymi dniami moglibyśmy siedzieć w  dwóch
odległych pokojach, by wieczory spędzać w  swoich
objęciach, będąc niemalże jednym ciałem.
No tak, ale przecież miało być dziecko. Kilka centymetrów
szczęścia. A  potem nieszczęścia. A  nieszczęścia lubią
chodzić parami. Albo nawet całym rojem, niczym pszczoły.
Atakują ze wszystkich stron, a  im bardziej się odganiasz,
tym bardziej są zawzięte i mocniej cierpisz.
Z nieszczęściami jest dokładnie tak samo. Czyżby zaczęła
się kolejna ich fala? Może niepotrzebnie pozwoliłam córce
Patrycji na zwierzenia?
Wtargnęła do mojego azylu, w  którym tak długo czułam
się bezpiecznie i  pewnie. A  teraz znowu zaczęłam się bać.
Zaczęłam się bać życia i śmierci.
Odpowiedzialności, podejmowania decyzji. Moja
przestrzeń w tym momencie również zaczynała się kurczyć,
wywołując klaustrofobiczny lęk.
– Chyba już jesteś na tyle dorosła, by wiedzieć wszystko –
powiedziałam twardo do dziewczyny. – To prawda, twój tata
lubił się zakochiwać. – Uśmiechnęłam się smutno. – Dobrze
go znałam od tej strony.
– Znałaś?
– Znałam. – Na samo wspomnienie o nim robiło mi się raz
zimno, a  raz gorąco. Pewnie gdybym spotkała go przez
przypadek na ulicy, moje serce zatrzymałoby się na bardzo,
bardzo krótką chwilę. – Sama byłam w nim zakochana. A on
we mnie. Miał być ślub. I był. Ale nie ze mną.
Patrycję poznałam na egzaminie do szkoły średniej.
Siedziałyśmy w  jednej ławce i  ona czegoś nie wiedziała.
Wtedy jeszcze szkoła średnia była po ośmiu klasach
podstawówki. To był początek lat dziewięćdziesiątych, do
liceów trzeba było zdawać egzaminy. Chyba z  polskiego
i matematyki, nie pamiętam już. O angielski wtedy nikt nie
pytał. Dzieciaki zaczynały się go uczyć dopiero w  liceum,
w podstawówce nadal był rosyjski. Nikt go nie lubił, tak dla
zasady.
Z Patrycją poznałyśmy się przez flaki z olejem albo pączka
w  maśle. Już nie pamiętam dokładnie. W  każdym razie nie
wiedziała, jak dopasować znaczenie do tych flaków czy
pączków. Podpowiedziałam jej. Nie miałam powodów, by jej
nie pomóc. Wtedy nie pomyślałam, że to moja konkurencja.
Że miejsca w liceach są tylko dla najlepszych i że może się
zdarzyć tak, że to dzięki mojej podpowiedzi ona się
dostanie, a ja nie.
Człowiek uczy się przez całe życie.
Nie wiedziałam, jak się nazywa. Nie mogłam sprawdzić jej
na tablicy z listą nowo przyjętych uczniów. To zresztą nawet
nie była tablica – to były kartki przyklejone na szybie
wejściowych drzwi do szkoły. Tak by każdy mógł sobie
sprawdzić, czy się dostał, czy nie. Nie pamiętam, ile czasu
czekaliśmy na wyniki. Chyba dopiero teraz po raz pierwszy
od wielu lat o tym myślę. W każdym razie pierwszego dnia
szkoły zobaczyłam ją. Stała trochę z  boku. Najwyraźniej
nikogo nie znała, tak jak ja. Podeszłam do niej. Pamiętała, że
jej pomogłam na tym egzaminie. Ucieszyłam się – chyba
trochę chciałam, by była mi za to wdzięczna. Właśnie sobie
przypomniałam, jakie to fajne uczucie pomagać…
Zapomniałam już.
– Dziękuję – powiedziała. – Gdyby nie ty, to chybaby mnie
tutaj nie było. – Uśmiechnęła się. – Mam u  ciebie dług
wdzięczności.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że tu jesteś!
Przesiedziałyśmy w jednej ławce cztery lata. Na dobre i na
złe. Ona samotniczka, jedynaczka, ja też. Rozumiałyśmy się
bez słów. W zasadzie wszystko robiłyśmy razem do czasu, aż
poznałyśmy Piotra.
Chodziłyśmy do jednej klasy, tym samym tramwajem
wracałyśmy do domu. Próbowałyśmy się razem uczyć, ale to
nam nigdy nie wychodziło.
Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Już nigdy potem nie miałam
takiej przyjaciółki.
Znałyśmy swoje sekrety i  marzenia. Wiedziałyśmy
o  pierwszych pocałunkach, miłościach, pragnieniach
i kłamstwach. Oczywiście przed sobą nie miałyśmy żadnych
tajemnic. To była taka przyjaźń, o  jakich pisze się tylko
w  książkach. Tak było do trzeciej klasy szkoły średniej.
A potem się zakochałam.
Miał na imię Piotr i wyrzucili go z „ dziewiątki”.
– Piotr? – Karola otworzyła szeroko oczy. – Mówisz o moim
ojcu?
Pokiwałam głową. Zamknęłam oczy, wracając do
wspomnień.
Wspomnień, które zupełnie wyparłam z  pamięci. Kiedy
ostatni raz myślałam o  Piotrze? Dawno. Tak dawno, że
mogłabym powiedzieć, że miało to miejsce w  zupełnie
innym życiu.
– Zakochałaś się w  moim ojcu? – zapytała Karola z  nutą
złości w głosie.
– Posłuchaj… – powiedziałam cicho i  kontynuowałam
historię.
Piotr nie uczył się najlepiej, podobno ostro broił. Najpierw
myślałyśmy, że jego pseudonim artystyczny „ Zioło”
pochodzi od zamiłowania do różnych używek, ale na
szczęście wziął się od nazwiska.
Piotr Szafranek. Szafranek było za długie, więc wszyscy
zaczęli mówić na niego Zioło. Mnie też się to zdarzało. Gdy
go wyrzucili z „ dziewiątki”, przyszedł do nas. Jak się potem
okazało, w  „ dziewiątce” nawiązał bliższą znajomość
z  pewną praktykantką od angielskiego. Nie podobało się to
dyrekcji.
Ojciec Piotra był politykiem. Zmarł krótko po jego
przeniesieniu. To była bardzo stresująca praca… Niemniej to
były czasy Wałęsy, więc wszyscy, którzy stali po jego stronie,
już za samo nazwisko byli faworyzowani. Jednak Piotr
w  tamtej szkole nie mógł zostać. Dyrektor „ dziewiątki”
znalazł mu miejsce u  nas. Nasze liceum z  otwartymi
ramionami przyjęło Piotra do czwartej klasy.
Jego rodzicom zależało, by zdał maturę, ale jemu było
naprawdę wszystko jedno. Chciał grać. I  w  zasadzie tylko
tym się zajmował. W  podstawówce grał na starym
fortepianie swojej babci. To ona była jego pierwszą
nauczycielką. Ona też odbyła poważną rozmowę z  jego
rodzicami, mówiąc, że jeżeli nie zrobią nic z  talentem
chłopaka, to go zmarnują.
Pod koniec podstawówki, w  szóstej albo siódmej klasie,
babcia stwierdziła, że nie jest w stanie niczego już nauczyć
swojego wnuka i  zapisała go do szkoły muzycznej. Szybko
zdał egzaminy do muzycznej szkoły średniej, gdzie nadal
grał na fortepianie. W międzyczasie i zupełnie mimochodem
doszła gitara. Wtedy zaczął komponować. Gdy był wkurzony
na cały świat – grał. Improwizował. Mimo że brakowało mu
narzędzi, brakowało wiedzy. Dużo czytał o  muzyce, słuchał
tych najlepszych. Gdy oglądał filmy, nie zapamiętywał ich
fabuły, ale muzykę pamiętał. Chyba nawet zostały gdzieś
kasety z jego pierwszymi utworami, które babcia nagrywała.
Piotr był buntownikiem. Typem człowieka, któremu
zupełnie nie zależy na nowych znajomościach, a do którego
ludzie lgną. Nie przejmował się opinią innych. Sam znał
swoją wartość. Był z  tych, z  którymi chcą się przyjaźnić
najfajniejsi faceci w  szkole, a  najładniejsze dziewczyny
mocno zabiegają o ich względy. Miał zawsze własne zdanie.
Ja nigdy nie potrafiłam dotrzeć do takich osób. Stałam
gdzieś z boku.
Przeciętna, normalna dziewczyna, niezbyt szczupła,
niezbyt dobrze ubrana.
Nie mieliśmy kasy, często pożyczałam ciuchy od mamy.
A jak wiadomo, ciuchy mamy nie zawsze są odpowiednie dla
młodych dziewczyn. Teraz to się pewnie pozmieniało, ale
wtedy moja mama chodziła w  sztywnych garsonkach
i  krochmalonych bluzkach. Nie były odpowiednie dla
licealistki, nawet tej dwadzieścia pięć lat temu. O  Boże, to
już dwadzieścia pięć lat!
Piotr był trzy lata starszy od nas. Wtedy wydawał się nam
zupełnie dorosły. My, gówniary z  drugiej klasy, a  on już za
chwilę miał zdawać maturę. Tamtego dnia siedział na
podłodze na korytarzu pod salą historyczną. Jak zawsze
otoczony wianuszkiem dziewczyn robiących do niego
maślane oczy.
To były takie minikoncerty na przerwach. Oczywiście
wszystkie akademie „ ku czci” i „ z okazji” również były jego.
Chyba dlatego wszyscy tak chętnie na nie chodzili. W  jego
wykonaniu, w  jego aranżacji zwykłe piosenki ludowe czy
patriotyczne miały w  sobie coś takiego, że chciało się
słuchać.
Właśnie podczas jednego z  tych korytarzowych
minikoncertów musiałam przejść obok. Bardzo tego nie
lubiłam. Nie cierpiałam tłumów, nie mogłam znieść, gdy inni
na mnie patrzyli. Kiedy ktoś coś szeptał albo się
podśmiewywał, zawsze uważałam, że to ja jestem tematem.
Piotr się nie śmiał, tylko się we mnie wpatrywał. Chyba
kogoś zapytał, jak mam na imię, bo po chwili usłyszałam
Poszła Karolinka do Gogolina w  bardzo rockowej wersji.
Chyba nie potrafił na szybko wymyślić innej piosenki
o  Karolinie. Potem już komponował dla mnie. Mam chyba
jeszcze gdzieś tę płytę. Do dzisiaj się zastanawiam, dlaczego
wtedy wybrał właśnie mnie.
Wiem, dziwnie to brzmi w  moich ustach, że ktoś mnie
wybrał, a  ja za nim pobiegłam. Ale tak właśnie było.
Pobiegłabym za nim na koniec świata. To była pierwsza
miłość. Taka niczym niezepsuta, pełna marzeń i  planów.
Byłam pewna, że on będzie „ na zawsze”.
To on nazwał mnie Iną. A  właściwie zrobiło to echo, gdy
byliśmy na biwaku na Kaszubach. Wrzeszczał na całe
jezioro: „ Karolinaaaa!”, a echo mu odpowiadało: „ Ina, Ina,
Ina”. I  tak już zostało. Przylgnęło do mnie jak wygodne
kapcie. Niektórzy nie wiedzą nawet, że mam na imię
Karolina.
Tylko Patrycja tak do mnie mówiła. I w zasadzie tylko jej na
to pozwalałam. Nawet w redakcji mówią na mnie „ Ina”.
Piotr nie podszedł do mnie od razu. Przecież nie byłoby to
w  jego stylu. Za każdym razem jednak, gdy przechodziłam
obok, wpatrywał się we mnie tymi swoimi ciemnymi oczami
spod opadających na czoło włosów.
Jak każdy szanujący się gitarzysta, nosił długie włosy
i  odgarniał je takim specyficznym ruchem ręki. Tak fajnie
marszczył brwi. Przeszywał mnie wzrokiem na wylot.
Wielokrotnie próbowałam wygrać ten pojedynek na
spojrzenia, ale ani razu mi się nie udało.
Po tym folkowym przedstawieniu wianuszek jego
wielbicielek jakby się zmniejszył. Potem natknęłam się na
niego w  tramwaju. Podszedł do mnie, jak gdyby nigdy nic,
i rzucił: – Cześć, Karolajna.
– Cześć, artysto – wymsknęło mi się.
Uśmiechnął się do mnie najbardziej uwodzicielskim
uśmiechem na świecie. Do tej pory mam go przed oczami.
Zaczęliśmy rozmawiać. O  wszystkim. Przejechał swój
przystanek. To był tramwaj linii 12. Miał wysiąść na
Żabiance, ja na Przymorzu, a pojechaliśmy do końca. Potem
wracaliśmy na piechotę do mojego domu. Złapał mnie za
rękę i  długo, długo nie puszczał. Wszedł na herbatę,
szarmancko przywitał moją mamę, całując ją w  rękę.
Zakochała się w  nim od pierwszego wejrzenia. Miał
wielbicielki w  kobietach od lat trzech do stu trzech. Moja
mama długo była jego największą fanką. Do czasu, aż
zamieniła się w jego największego wroga.
Kilka dni później był biwak, na który jechało kółko
żeglarskie. Ja do niego nie należałam, ale Piotr tak. Zapytał
mnie, czy z nim pojadę.
Oczywiście od razu się zgodziłam. Jeszcze tylko musiałam
przekonać rodziców, a  byłam dość krótko trzymana. Na
szczęście nie widzieli powodów, dla których nie mieliby
mnie puścić z klasą na biwak.
– Patrycja jedzie? – pytała mama.
– Jedzie – skłamałam.
– Cała twoja klasa będzie?
– Tak, myślę, że tak.
– A Piotr?
– Też będzie.
– Trzymaj się go, to dobry chłopak.
To polecenie było dowodem potwierdzającym, że rodzice
nie zawsze mają rację. Wtedy nie było jeszcze telefonów
komórkowych. Byłam pewna, że to małe kłamstewko się nie
wyda. Pojechałam. Oczywiście bez Patrycji i bez mojej klasy.
Tylko z  nim i  kilkoma osobami, które słabo znałam. Ale
wtedy to było nieistotne.
Mieliśmy mały zielony namiot. Takie nasze pierwsze
wspólne mieszkanie. Ciasne, ale własne. To były tak piękne
dni, że mimo tego, co się później wydarzyło, wspominam je
z  uśmiechem. Całe dnie spacerowaliśmy albo byliśmy na
łódce na jeziorze, a  noce… Nie, wtedy nie robiliśmy nic, co
moja mama uznałaby za nieprzyzwoite. Całą noc
przytulaliśmy się i całowaliśmy. Piotr budził mnie czasem, by
mi powiedzieć, że jestem piękna.
Te noce były takie cudnie niewinne, czułe, romantyczne.
Nigdy więcej nie przeżyłam czegoś takiego. Najpiękniejsze
trzy dni i trzy noce mojego życia.
Od tamtego wyjazdu się zmieniłam. Patrycja zeszła trochę
na dalszy plan. Wkrótce poznała Tomka z  Piotrka klasy
i  trzymaliśmy się razem. Nie trwało to długo, bo ona
zmieniała facetów dość często. Po Tomku był Maciek, potem
wróciła do Tomka, potem znowu ktoś inny. Oczywiście za
każdym razem płakała mi w rękaw.
Ja też zwierzałam jej się ze wszystkiego. Z  pierwszych
coraz odważniejszych pieszczot, z  naszej prawdziwie
wspólnej nocy gdzieś na weselu Piotra kuzynki. Wiedziała
o nas wszystko. Miałam do niej całkowite zaufanie. Patrycja
i Piotr byli dla mnie wszystkim.
Piotr skończył średnią szkołę muzyczną z  wyróżnieniem
i zdał maturę.
Muszę przyznać, że ledwo co. Zdawał z  polskiego,
angielskiego i historii.
Do dzisiaj się dziwię, jak on mógł zdać maturę z  historii.
Ale udało mu się.
Może jego urok osobisty wpłynął na komisję
egzaminacyjną złożoną z  samych kobiet w  bardzo różnym
wieku. Ważne, że zdał. Potem dostał się na Akademię
Muzyczną w  Gdańsku, na swój wymarzony Wydział
Dyrygentury, Kompozycji i  Teorii Muzyki. Egzaminy były
trudne, bardzo je przeżywał, a ja przeżywałam wraz z nim.
Gdy Piotr rozpoczął studia, trochę się zmieniło. Moja
przyjaźń z  Patrycją znowu się zacieśniła. Chyba nam obu
było to potrzebne – babskie plotki, spotkania. Potem my
również poszłyśmy na studia. Obie na ekonomię. Za bardzo
nie wiedziałyśmy, co chcemy w życiu robić, a ekonomia była
wtedy bardzo popularnym kierunkiem. Patrycja znowu miała
jakiegoś chłopaka, tym razem prawnika, Krzyśka. Dziwny
był, taki trochę ciapowaty. O  Boże, czy on nie nazywał się
Szulc? Jest na tej liście!
Krzysztof Szulc!
Krzysiek był specyficzny. Przynajmniej ja go tak
odbierałam. Patrycja może trochę mniej. Ale to chyba przeze
mnie się z  nim rozstała, bo wciąż jej mówiłam, że nie jest
dla niej. Może się myliłam. Krzysiek studiował prawo.
Wtedy wydziały ekonomii i  prawa były w  tym samym
budynku, w  Sopocie. Poznali się gdzieś na korytarzu czy
w  bibliotece. Chyba nawet byli ze sobą prawie cały rok.
Krzysiek był poważny, chowający się za dużymi okularami,
nieco nieśmiały, ale zawsze perfekcyjny w działaniu.
Patrycja bardziej przebojowa, uśmiechnięta. Taka iskierka
nie pasowała do sztywnej kłody, jaką wydawał mi się
Krzysztof. Chociaż mała iskierka może rozpalić las… Wtedy
o  tym nie myślałam. Ona chyba czuła się przy Krzyśku
bezpiecznie. Ze mną szalała, a przy nim się wyciszała. Czuła
się ważna, potrzebna. Mogła z nim rozmawiać na wszystkie
tematy. Myślę, że rozmowy z  Krzyśkiem zastępowały jej
trochę nasze pogaduchy. Ja przecież często znikałam gdzieś
z Piotrem. Może właśnie dlatego tak mnie denerwował? Bo
czułam w jego osobie zagrożenie dla naszej przyjaźni?
– Ty zobacz, jakie on nosi buty – mówiłam.
– A co ci jego buty przeszkadzają?
– No coś ty, młody facet tak się nie ubiera! Czy on ma
jakieś zainteresowania?
– Ma. Amerykański system prawny.
– Boże, to znaczy, że nie ma.
– A  Zioło? Przecież jego też interesuje tylko zawód
wykonywany! To tak jak Krzysztofa prawo!
Kłóciłyśmy się często o  tego Krzysztofa. Nie lubiłam
przebywać w  jego towarzystwie. Był taki inny niż wszyscy
znajomi Piotra – artyści.
Taki za bardzo poukładany. Już nie pamiętałam moich, a
w zasadzie mojej mamy krochmalonych bluzek na szkolnych
akademiach. Ani butów, które nosiłam, bo się okazywały za
małe dla mojej babci. Pod wpływem Piotra i  jego czasem
bardzo oryginalnych znajomych ze studiów mój sposób
ubierania diametralnie się zmienił. Stał się nieco
hippisowski – nosiłam długie zwiewne sukienki w  kwiaty,
zupełnie zakrywające moją figurę.
Krzysztof nie pasował do naszego świata, do mojego
świata. A tym samym do świata Patrycji. Więc z nim zerwała.
Krzysztof bardzo ją kochał. Chyba nigdy nie pogodził się
z tym rozstaniem. Byliśmy z Piotrem okrutni. Śmialiśmy się
z  niego, że chodzi za nią jak pies. Gdyby go zawołała,
przyleciałby z  wywieszonym językiem i  jeszcze byłby
szczęśliwy. Oczywiście tak mówiłam wtedy, gdy Patrycja nie
słyszała. Ona zawsze wyrażała się o  nim bardzo, bardzo
ciepło. Miałam wrażenie, że trochę żałuje zerwania. Ale jak
się miało wkrótce okazać, nie rozpaczała zbyt długo.
Kiedyś spotkałyśmy Krzyśka z  jakąś dziewczyną. Siedzieli
w  bibliotece, pochyleni we dwójkę nad jakąś książką.
Patrycja zamarła w progu.
– Wychodzimy – szepnęła.
– O co chodzi? Przecież chciałaś pożyczyć Samuelsona.
– Już mi się odechciało – stwierdziła.
– No nie mów, że to przez niego.
Patrycja nic już nie powiedziała, tylko wybiegła
z biblioteki. Nie poszłam wtedy za nią. Miała mi to później za
złe. Oddałam swoje książki, kiwnęłam do Krzyśka, który
nawet tego nie zauważył, i poszłam na uczelnię.
Tamtego dnia Patrycja była zupełnie nieswoja. Smutna,
zamyślona.
– Nie mów, że masz do niego sentyment.
– Mam.
– Zwariowałaś! Zobacz, ilu facetów tutaj chodzi. Możesz
mieć każdego!
Nie dodałam wtedy „ z  wyjątkiem Piotra” – a  szkoda. Bo
jak się potem okazało, faktycznie mogła mieć każdego.
Niemniej czułam się zobowiązana poprawiać humor mojej
najlepszej przyjaciółce i zabierałam ją na wszystkie imprezy
artystyczne, które zapewniał mi mój ówczesny chłopak.
A odnosił wtedy olbrzymie sukcesy.
Zdobywał wszelkie możliwe nagrody wydziałowe
i międzywydziałowe.
Jego kompozycja znalazła się na płycie wydanej z  okazji
którejś rocznicy niepodległości. Znalazł się tam obok
swojego idola Preisnera. Kiedyś przeczytałam o  Preisnerze,
że podobno nie skończył żadnej szkoły muzycznej. Wielki
talent. Piotr miał ambicje być lepszym. Bo oprócz talentu,
który niewątpliwie posiadał, bardzo ciężko pracował. I  był
z tego bardzo dumny.
Gdy kończyłam studia, krótko przed moją obroną, Piotr mi
się oświadczył. Pracował wtedy jako redaktor muzyczny
w  Radiu Gdańsk i w  międzyczasie komponował dla Teatru
Wybrzeże. Udało mu się nawet wkręcić do telewizji. To były
małe zlecenia, kompozycje czołówek teleturniejów
i  programów publicystycznych. Ale od czegoś trzeba było
zacząć. Konsekwentnie piął się po szczeblach kariery.
Oświadczył mi się jak to on – z  rozmachem. Najpierw
usłyszałam pod domem jakąś muzykę. Potem, gdy
otworzyłam okno, zobaczyłam Piotra, który śpiewał: „ Ina
cała w  kwiatach, pachnąca ziołami, a  najbardziej
szafranem”. Zobaczyłam kosz kwiatów stojący u  jego stóp.
Oczywiście były też kwiaty dla mojej mamy. Obie byłyśmy
oczarowane. Nie wiem nawet, która bardziej. Tata dostał
nalewkę własnej roboty mamy Piotra, a  ja najpiękniejszy
pierścionek na świecie.
– Jezu. Oświadczył ci się? – Karola była przerażona. – To jak
doszło do tego, że nie jesteście razem? Pokłóciliście się?
– Tak jakby… – Zamyśliłam się. – Niechętnie wracam do
tych wspomnień. Ale musisz to wiedzieć.
– Mów…
Piotr nalegał na szybki ślub. Najlepiej bez ceregieli typu
oczepiny czy biały welon. Z  welonu nie chciałam
rezygnować, ale typowe polskie wesele też nie było moim
marzeniem. Zdecydowaliśmy, że będzie obiad dla rodziny,
a  potem ze znajomymi pójdziemy gdzieś potańczyć. Mama
załatwiła termin w Katedrze Oliwskiej na sierpień, mimo że
zazwyczaj trzeba czekać rok. Patrycja miała być naszym
świadkiem. Wybierała ze mną weselne menu, kupowała
suknię ślubną i wydawało mi się, że razem ze mną cieszy się
naszym szczęściem.
Sukienka była skromna, ale piękna. Biała, lekko
rozszerzana ku dołowi, z  okrągłym dekoltem odsłaniającym
ramiona. Welon dość krótki.
– Jak księżniczka! – Patrycja się uśmiechała. – Dobrze, że
welon krótki, łatwiej go będzie złapać i nikt mi go z rąk nie
wydrze. Tylko pamiętaj, celuj prosto we mnie, bo ja jakoś nie
mam szczęścia w miłości.
Okazało się, że od dawna wiedziała o  zamiarach Piotra.
Wielokrotnie chodzili do różnych jubilerów w  poszukiwaniu
idealnego pierścionka.
Nawet byli gdzieś poza miastem, u  artysty polecanego
przez Piotra przyjaciół z  uczelni. Zaangażowała się w  nasz
ślub całą sobą. Dziwiłam się trochę, bo właśnie rozstała się
z kolejną nieudaną miłością i miałam wrażenie, że wolałaby
zająć się każdym tematem, byle nie ślubem. Ona jednak
twierdziła, że nasze szczęście pozwala jej zapomnieć
o wszystkim, co złe.
W lipcu pojechaliśmy na spływ kajakowy Brdą. Moi rodzice
się śmiali, że to podróż przedślubna. Piotr szukał inspiracji
do nowej konkursowej kompozycji, miał nadzieję, że rzeka
przyniesie mu natchnienie, a ja po prostu kochałam biwaki.
Pojechało tam kilka osób z Akademii Muzycznej i oczywiście
Patrycja. Znaleźliśmy jej jakiegoś rosłego chłopaka do
wiosłowania, pożyczyliśmy mały zielony namiot – ten sam,
w  którym pierwszy raz spędziliśmy ze sobą czułą noc –
i  mieliśmy nadzieję, że wyjazd pozwoli jej zapomnieć
o  smutku. Pozwolił. Jednak nie do końca tak, jak tego
oczekiwałam.
My mieliśmy trzyosobowy namiot typu igloo. Musiał być
trzyosobowy, bo przecież potrzebne było miejsce dla mnie,
dla niego i  dla jego gitary, która zawsze dzieliła z  nami
pokój, gdziekolwiek byliśmy.
Wieczorem przy ognisku piliśmy piwo, jedliśmy kiełbaski.
Impreza rozkręcała się na dobre, a  mi niestety oczy się
zamykały.
– Kochanie, idź spać, jeśli jesteś zmęczona. Jutro dobrych
kilka kilometrów przed nami, rezerwat, sporo przenosek –
zaproponował Piotr.
Pocałowałam go w  usta, Patrycję w  policzek,
powiedziałam „ dobranoc” i poszłam spać.
W nocy przebudziłam się i  słyszałam jeszcze ich głośne
wybuchy śmiechu, potem przyciszone rozmowy. Nad ranem
wstałam, bo Piotra nadal nie było w  namiocie. Poszłam do
lasu zrobić siku. Piotra nigdzie nie było.
Zaczęłam się poważnie martwić. Obeszłam obozowisko.
Ani śladu.
Oczywiście miałam najgorsze przeczucia. Bałam się, że po
pijaku wpadł do rzeki. Brda jest wprawdzie bardzo płytka,
ale podobno można się utopić w  łyżce wody. Nad rzeką go
nie było, nawet weszłam do wody, by zobaczyć, czy nie leży
gdzieś w szuwarach.
Założyłam buty i  pobiegłam między drzewami.
Pomyślałam, że wypił zbyt dużo piw, poszedł do lasu i  tam
zasnął. Ale nigdzie go nie było.
Zrobiło się już całkiem jasno, gdy wróciłam. Nasz kajak
stał na brzegu, tak jak go zostawiliśmy, jego rzeczy też były
w  namiocie. Nawet gitara leżała na swoim miejscu,
a wiadomo było, że bez gitary by się nigdzie nie ruszył.
Nie wiedziałam, co robić. Postanowiłam obudzić Patrycję.
Byłam pewna, że razem coś wymyślimy. Jej namiot stał
kawałek dalej – przypłynęliśmy jako ostatni i  ciężko było
znaleźć miejsce obok siebie. Był zielony, niewielki
i spiczasty, więc zupełnie zlewał się z lasem.
– Patrycja – szepnęłam, podchodząc do namiotu.
Naprawdę miałam nadzieję, że pomoże mi odnaleźć Piotra.
W środku nikt się nie poruszył. Postanowiłam wejść.
Chciałam usiąść na chwilę i  spokojnie pomyśleć. Byłam
zmęczona i mokra od potu i rosy.
– Patrycja – powtórzyłam już głośniej i otworzyłam zamek
do namiotu.
Nie wierzyłam własnym oczom. Na materacu, spleceni
w uścisku, leżeli Patrycja i jakiś mężczyzna.
– Piotr? – jęknęłam. – Patrycja?
Obudziła się. Szybko usiadła, zakrywając się śpiworem,
pod którym oboje leżeli. Była naga. Gdy podciągnęła śpiwór,
zobaczyłam, że Piotr też nie ma nic na sobie.
– To nie tak, jak myślisz – jąkała się Patrycja.
– Ina… po prostu… – Piotr próbował coś do mnie
powiedzieć, ale ja go wcale nie słuchałam.
Odwróciłam głowę. Chyba niepotrzebnie, bo koło wyjścia
leżała zwinięta chusteczka higieniczna, a  obok rozdarte
opakowanie po prezerwatywie. Tej samej, którą ja kupiłam
przed wyjazdem na spływ.
Dokładnie pamiętam słowa Piotra: „ Ależ kochanie, po co
nam gumki na spływ? Przecież tam nie ma intymności.
W każdej chwili może ci ktoś zajrzeć do namiotu”.
I, kurwa, zajrzał. A  dokładniej ja zajrzałam i  pozbawiłam
intymności mojego narzeczonego i moją przyjaciółkę.
– Karolina… – mówiła Patrycja. Nawet zdążyła już założyć
bluzkę.
Sutki sterczały jej z zimna, a może ze stresu, bo na pewno
nie była podniecona tą całą sytuacją. Zastanawiałam się, czy
mój narzeczony te same sutki poprzedniego wieczoru pieścił
językiem. Czy robił z  nią rzeczy, które powodowały, że
drżała, czy dotykał każdego miejsca jej ciała, czy ona brała
go do ust, w  jakiej pozycji się kochali? Czy on ją przyciskał
całym swoim mocnym ciałem, tak, że nie mogła złapać
tchu? Czy ona schylała się nad nim, kołysząc piersiami nad
jego twarzą? Czy krzyczała, czy zatykał jej usta, czy szeptał,
by była ciszej? Czy w  chwili, gdy miał orgazm, tak samo
mrużył oczy i czy może też po wszystkim powiedział jej, że
ją kocha?
Nie powiedziałam nic. Było mi niedobrze. Słabo. Kręciło się
mi w głowie.
Jaki ten los jest przewrotny. Jeszcze chwilę wcześniej
bałam się, że Piotr leży gdzieś martwy w  zaroślach. Kilka
minut przedtem oddałabym wszystko, by wrócił cały
i zdrowy, a teraz sama miałam ochotę go zabić.
Chociaż może lepszym wyjściem byłoby zabicie siebie,
wtedy znikłby ten okropny ból, nieznośny ciężar w  moim
sercu. Jednego dnia, w jednej chwili straciłam narzeczonego,
z  którym miałam brać ślub za kilka tygodni, i  najlepszą
przyjaciółkę, powierniczkę znającą moje największe sekrety,
marzenia i pragnienia.
Los miał okazać się jeszcze bardziej okrutny. To nie miała
być jedyna strata w moim życiu.
Spojrzałam na Karolę. Miała łzy w oczach.
– Moja mama by tego nie zrobiła. – Przełknęła głośno ślinę.
– A jednak.
– To dlaczego umieściła ciebie na tej liście?
– Nie wiem. Minęło już tyle lat, a ja wciąż czuję do niej żal.
Może niesłusznie? Może powinnam być jej wdzięczna? Może
lepiej, że mnie zdradził przed ślubem, zostawiając mi
czystą, niezapisaną kartę, niż gdyby rozwiódł się ze mną po
kilku latach trudnego małżeństwa?
– Ona wiedziała, co czułaś – powiedziała Karola. –
Niejednokrotnie była w  tej samej sytuacji. Nie rozmawiała
o  tym ze mną, ale ja wiedziałam, że tata nie do końca jest
wobec niej uczciwy.
– Powtórz, ile ty masz lat? – poprosiłam.
– Osiemnaście.
– Dużo rozumiesz… Może za dużo jak na swój wiek.
– Czasem życie powoduje, że szybko zaczynasz rozumieć.
– Karola wzruszyła ramionami. – Ja wcale nie chciałam być
taka.
– No dobra, ale nadal nie wiemy, czym sobie zasłużyłam
na tę pierwszą pozycję – stwierdziłam.
– Mnie się wydaje, że mama cię kochała. I  całe życie
żałowała decyzji, że wybrała ojca, a nie ciebie.
– Na pewno nie żałowała. Nie miałaby ciebie. – Coraz
bardziej lubiłam tę dziewczynę. Nie była durną nastolatką,
o jakich czasem muszę pisać.
Była normalną, mądrą dziewczyną. Nawet za mądrą. Jak
życie daje w dupę, to człowiek ląduje na samym dnie i albo
się od niego odbija, albo na tym dnie pozostaje na zawsze.
Karola najwyraźniej się odbiła i podskoczyła bardzo wysoko.
Ja chyba nigdy tak wysoko nie umiałam skakać.
– Mnie na pewno nie żałowała. Ale nie pamiętam, by miała
przyjaciółkę. Opowiadała mi o  tobie. Nigdy nie wymieniła
twojego imienia. Nigdy też nie powiedziała mi, dlaczego już
się nie kontaktujecie.
Myślałam, że umarłaś.
– Dla niej pewnie umarłam. – Zamyśliłam się.
Trudna to była rozmowa. Czułam się, jakbym wsiadła do
wehikułu czasu i  przeniosła się te dwadzieścia lat wstecz.
Wszystkie wspomnienia odżyły i  klatka po klatce sceny
z  mojego życia przesuwały się przed moimi oczami. Czy te
wydarzenia miały wpływ na to, jaka jestem? Że nie mam
męża, rodziny, boję się mieć nawet kota, a wszystkie kwiaty
oddaję znajomym, by je pielęgnowali, bo nie przeżyłabym
kolejnej straty?
– Jak ty to zniosłaś? – zapytała Karola. – Masz jeszcze
wino?
– Mam. Poczekaj, zaraz ci naleję. Chyba długa noc przed
nami. Zimno się zrobiło. Chcesz się przykryć?
Pokiwała głową. Usiadła obok mnie na sofie. Otworzyłam
kolejne wino. Nalałam do kieliszków, przykryłyśmy się
grubym białym kocem.
Siedziałam teraz z Karolą tak, jak kiedyś z jej matką. Tylko
że to były zupełnie inne czasy, zupełnie inne mieszkanie,
inny koc i  zupełnie inna historia. Historia, która wtedy
jeszcze miała szansę zakończyć się dobrze.
– Jak to zniosłam? – Uśmiechnęłam się do siebie
z  przeszłości. – Ciężko. Myślałam, że nie może być gorzej,
ale mogło. I było.
Nie wiem, jak obroniłam magisterkę. Podobno nawet
odpowiadałam na pytania składnie i  na temat. Oczywiście
wszyscy pytali, co się stało i dlaczego mam podkrążone oczy.
A ja?
Ja nie miałam nawet z  kim o  tym porozmawiać. Bo
przecież mój facet i  najlepszy przyjaciel odszedł z  moją
najlepszą przyjaciółką. Dodatkowym ciężarem było to, że
wszystko dusiłam w sobie zamiast z siebie wyrzucić.
Powiedziałam tylko mamie. W  krótkich słowach. Wtedy,
gdy wróciłam ze spływu dwa dni wcześniej, niż
zamierzałam. Zabrałam się samochodem z  zupełnie
przypadkowymi ludźmi z  sąsiedniego obozowiska. Nawet
nie spakowałam swoich ciuchów. Wzięłam tylko mały
plecaczek z  najpotrzebniejszymi rzeczami, dokumentami,
pieniędzmi.
Telefony komórkowe wtedy mieli nieliczni. Ja nie miałam.
A nawet gdybym miała, czy to by coś zmieniło?
Pewnie nie.
Gdy wyjeżdżałam, Piotr i  Patrycja nie wyszli z  namiotu.
Może w  swojej naiwności myślałam, że wyjdą, będą oboje
błagać o przebaczenie i mówić, że to po prostu seks, chwila,
emocje, za dużo alkoholu. Dzisiaj może bym nawet w  coś
takiego uwierzyła. Często zdarzało mi się iść do łóżka
z kimś, z kim na trzeźwo bym nie poszła nawet do kina. Ale
wtedy byłam pełna wiary w  idealną miłość i  wierność na
zawsze. Zarówno w  przypadku narzeczonego, jak
i przyjaciółki.
Samochodem dojechałam do najbliższego miasteczka.
Wsiadłam w autobus, który jechał do Kościerzyny, a stamtąd
już pociągiem dotarłam do domu. Nie pamiętam nawet, czy
kupiłam bilet. Do domu zajechałam po południu. Otworzyła
mi mama.
– Cześć, córeczko, a co wy tak wcześnie?
Powiedziała „ wy”. Przecież wiadomo, że byłam z Piotrem.
– Mamo – wydusiłam z trudem – odwołaj ślub. Proszę.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Jak to: odwołaj ślub? Co się stało?
– Piotr mnie zdradził. – Chciałam przerwać tę
upokarzającą rozmowę i  iść spać. Opatulić się moją kołdrą,
zasnąć i najlepiej nigdy się nie obudzić.
– Piotr? – Mama nie dowierzała moim słowom.
Pokiwałam głową. Wtedy już płakałam. Emocje puściły
i  musiałam je z  siebie wyrzucić. Mama przytulała mnie jak
małą dziewczynkę.
– Spokojnie, kochanie, może… może da się to jakoś
wytłumaczyć? – Sama chyba nie wiedziała, co mówi. Obraz
idealnego zięcia rozsypał się w  pył. – Może trzeba się nad
tym na spokojnie zastanowić, może Patrycja jakoś z  wami
pogada… Na dźwięk imienia przyjaciółki, byłej przyjaciółki,
rozpłakałam się jeszcze bardziej. Mama głaskała mnie po
głowie i zupełnie nic nie rozumiała.
– Mamo, z Patrycją!
– Z Patrycją? – powtórzyła. Patrycja to kolejna osoba, która
była ze mną od zawsze. Mama często jej matkowała, czasem
nawet wydawało mi się, że ją faworyzuje. – Z  naszą
Patrycją?
Miałam wrażenie, że mama boi się już cokolwiek
powiedzieć, by nie pogorszyć sprawy. Zostawiła mnie
w  spokoju, pozwoliła położyć się do łóżka. Nawet się nie
umyłam. Zamknęła się w  kuchni, zrobiła moje ulubione
pierogi ruskie, upiekła ciasto. Ale ja nie mogłam nic
przełknąć.
Na samą myśl o  jakimkolwiek jedzeniu robiło mi się
niedobrze. Przynosiła talerze, by po chwili odnosić zimne.
Piłam tylko herbatę. Tak upłynęło kilka dni.
Przez ten czas nikt nie próbował się ze mną skontaktować.
W każdym razie mama nikogo do mnie nie dopuszczała.
W niedzielę rano wstałam, wykąpałam się. Potem
w  szlafroku znowu się położyłam. Zadzwonił dzwonek do
drzwi, już chciałam otwierać, ale mama była szybsza.
– Cześć, Piotrze – usłyszałam zimny głos mamy. Nigdy tak
go nie nazywała. Mówiła na niego „ Ziółko” albo „ Piotruś”.
I zawsze czule.
– Dzień dobry – powiedział cicho Piotr. Brzmienie jego
głosu przywołało lawinę wspomnień. I  tych cudownych,
i  tych najbardziej bolesnych. Przez chwilę myślałam, że
przyszedł, by przeprosić, by porozmawiać, by chociaż trochę
wytłumaczyć, co się stało, przecież nie można tak nikogo
zostawiać bez wyjaśnienia.
– Przyniosłem rzeczy Iny – oznajmił. – Przepraszam.
Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. To koniec. To
naprawdę był koniec.
Nie ma „ żyli długo i  szczęśliwie”. Wyszłam na korytarz
i  zobaczyłam karton. Mama stała nad nim. Próbowała go
zakryć swoim własnym ciałem, bym nie zobaczyła, by nie
było mi przykro. Na samym wierzchu leżała moja koszula
nocna. Ta, w której zawsze u niego spałam. Podarował mi ją
po naszej pierwszej prawdziwie wspólnej nocy. Zrobiło mi
się słabo.
Poczułam, że całe śniadanie, które przygotowała mama,
podchodzi mi do gardła. Musiałam zwymiotować.
Gdy wróciłam do pokoju, poskładałam wszystkie jego
rzeczy i  spakowałam do torby. Wtedy poczułam, że to
naprawdę koniec. Ale podobno każdy koniec jest początkiem
czegoś nowego, lepszego.
Bardzo chciałam w to wierzyć.
Gdańsk, 21 sierpnia, szpital
Nie bójcie się marzyć. Marzenia się spełniają. Wystarczy
tylko zrobić pierwszy, najtrudniejszy krok. Potem być może
trudny drugi i trzeci.
Potem napotkacie ścianę. Ale skąd wiecie, że nie
wystarczy jej popchnąć, by runęła, i  skąd wiecie, że tuż za
nią nie spełni się Wasze marzenie?
Zaraz po obronie przeniosłam się do babci. Mieszkała
w  sporym, ale dość zniszczonym domu w  starej Oliwie.
Stwierdziłam, że obie potrzebujemy wsparcia. Babcia
wprawdzie była jeszcze na siłach, ale wielokrotnie
obiecywała, że umrze, będąc w doskonałym zdrowiu, by nie
robić kłopotu rodzinie. Właśnie taka była. Niekłopotliwa. To
ona rozwiązywała wszystkich problemy, głaskała po
głowach, leczyła złamane serca. Moje też starała się
wyleczyć, ale nie było to proste.
Snułam się z  kąta w  kąt, przełyk miałam zaciśnięty.
W  dalszym ciągu nie mogłam nic jeść, chciałam przespać
całe życie.
– Karolinko. – Babcia nigdy na mnie nie mówiła „ Ina”. –
Trzeba coś z tym zrobić. Może zawołam Danusię?
Danusia była pediatrą. Od urodzenia mnie znała i leczyła.
Była też przyjaciółką babci. Gdyby nie ona, babcia by wcale
nie chodziła do lekarza.
– Jasiu, ale nie zapominaj, że ja jestem pediatrą – broniła
się pani Danusia. – Tobie zdecydowanie bliżej do geriatry
jest! – Próbowała przekonać babcię, by udała się do – jak to
sama określała – prawdziwego lekarza. Babcia jednak
cieszyła się dobrym zdrowiem i  do żadnego lekarza, który
nie był panią Danusią, nie miała zamiaru się udawać.
Chociaż nie chciałam nikogo widzieć, babcia i  tak ją
wezwała. Danusia miała już problemy z  kolanami
i  niechętnie dokądkolwiek wychodziła, ale babcia ją
przekonała, że ja na pewno z domu nie wyjdę. Więc Danusia
wsiadła w autobus i przyjechała. Weszła do mojego pokoju,
usiadła obok mnie i  tylko patrzyła. Nawet nic nie
powiedziała.
– Nie zapyta pani o nic? – zaczęłam pierwsza.
– Jak minął dzień?
Po raz pierwszy ktoś mnie zapytał, jak minął dzień, a nie,
jak ja się czuję.
– Jak minął dzień? Proszę bardzo – dodałam z przekąsem.
– Wstałam, umyłam zęby. Zjadłam śniadanie. Jajecznica.
Potem popiłam kawą zbożową.
A potem zrobiło mi się niedobrze i wszystko wyrzygałam.
Więc przez jakiś czas nic nie jadłam. Potem zjadłam ciastko
i  próbowałam wypić kawę – mówiłam dalej – ale na samą
myśl o  kawie zrobiło mi się niedobrze, więc wypiłam
herbatę. Miętową. Mówić dalej?
– Mów.
– No, a co potem? Nic. Leżałam sobie. I już nie rzygałam,
bo nie miałam czym. Jaka diagnoza?
– Kiedy to się stało?
– Co? Kiedy Piotr mnie zostawił? Dwa tygodnie temu.
– Nie. Kiedy miałaś okres?
– Okres? Chyba pani nie sugeruje mi, że jestem w ciąży?
– Nie, nic nie sugeruję – odpowiedziała pani Danusia.
– Ze stresu też się przesuwa. Ja tak zawsze mam. Potrafi
mi się przesunąć o cały miesiąc.
Kiwała głową ze zrozumieniem. Czułam się jak
w  zakładzie dla obłąkanych. Ja oczywiście w  roli tej
obłąkanej, a  pani Danusia w  roli psychiatry, który ze
wszystkim się zgadza, byleby tylko nie rozwścieczyć chorego
na głowę.
– Powinnaś zrobić test. Ja ci go nie przyniosę, bo nogi mi
wysiadają.
Babci też nie goń. Możesz się ubrać i wreszcie wyjść. Już.
– Jak to?
– Dosyć tego, Karolinko. Znamy się od twojego urodzenia.
Zakładaj spodnie i ruszaj do apteki. Wracaj z testem.
Oczywiście jej nie wierzyłam. Zrobiłam nawet awanturę,
że obie spiskują za moimi plecami. Ubrałam się, żeby nie
gadały, ale wcale nie miałam zamiaru wychodzić z  domu.
Siedziałam zamknięta u  siebie, oglądałam coś w  telewizji.
Chciałam, by pani Danusia wreszcie sobie poszła. Byłam
bardzo zła na babcię, że mimo tego, iż się nie zgodziłam na
wizytę, pani Danusia i tak do nas przyszła. Już prawie zapadł
zmrok, a ta nadal siedziała.
– Karolinko, może odprowadzisz panią Danusię do domu?
– zapytała babcia. – I  jeszcze cordafen mi się skończył.
Wykupisz mi po drodze, jak będziesz wracać, dobrze?
Naprawdę nie miałam ochoty odprowadzać żadnych
przyjaciółek babci. Ale wyjścia do apteki nie mogłam jej
odmówić. Trochę chorowała na nadciśnienie i  musiała
regularnie przyjmować leki. Widocznie właśnie się skończyły
i Danusia wypisała kolejną receptę.
Wzięłam lekarkę pod rękę i  wyszłyśmy z  domu. Sąsiad
właśnie kosił trawę. Kosił u siebie, to przy okazji u babci też
skosił. Pani Danusia szła całkiem żwawo jak na osobę
z  chorymi kolanami. Tylko na schodach miała trochę
kłopotów. Przeprowadziłam ją na drugą stronę torów
kolejowych.
Zaraz za torami była apteka.
– Karolinko, ja już dalej dam radę. Przecież mieszkam za
rogiem. Ty załatw babci lekarstwo, bo powinna je jeszcze
dzisiaj wziąć.
Pożegnałyśmy się, pani Danusia zniknęła za
nadjeżdżającym autobusem linii 139, a  ja weszłam do
apteki. Wyjęłam receptę, podałam ją farmaceutce. Położyła
mi małe pudełeczko na ladzie.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową. – Albo tak –
powiedziałam nagle.
– Czy może jest coś takiego, jak… test ciążowy? – dodałam
cicho.
– Tak. Proszę bardzo.
Drżącymi rękami zabrałam pudełeczko z  dzidziusiem na
obrazku, schowałam do torebki razem z  lekarstwem babci
i  wyszłam z  apteki. Byłam tak zawstydzona, że nawet nie
powiedziałam „ do widzenia”.
Gdy wróciłam do domu, od razu poszłam do łazienki.
– Masz cordafen? – zapytała babcia.
– Babciu, wyjmij z  torebki! – odpowiedziałam, drżącymi
rękami rozrywając kartonik, w którym znajdowało się to, co
miało mi powiedzieć, czy Piotr zostawił po sobie pamiątkę,
czy jednak będzie mógł zniknąć z  mojego życia raz na
zawsze.
Zrobiłam wszystko według instrukcji. Położyłam test na
pralce. Dwie minuty czekania. Otworzyłam szafkę
łazienkową, by wyjąć mleczko do demakijażu. Na półeczce
równiutko stały trzy paczuszki cordafenu.
– Babciu! Tu masz przecież cordafen! – krzyknęłam,
odwracając się do drzwi. Na chwilę zapomniałam o  teście
ciążowym i moich kłopotach.
Jednak gdy się odwróciłam, zobaczyłam dwie grube,
wyraźne krechy.
Ciąża. Piotr na zakończenie naszego związku zostawił mi
prezent.
O kurwa… Postanowiłam, że zrobię wszystko, by mój były
narzeczony się o  tym nie dowiedział. To było moje dziecko.
I tylko moje. Nikt nie będzie miał prawa mi go zabrać.
Gdańsk, 24 sierpnia, dom
Miłość. Zastanawiam się, co jest ważniejsze – miłość czy
przyjaźń? Miłość czasem mija, a  przyjaźń… Cały czas się
łudzę, że przyjaźń zostaje na zawsze. I nawet po dwudziestu
latach trwa, tylko czasem jest zagubiona. Najważniejsze
chyba są dzieci. Dla mnie zawsze byłyście na pierwszym
miejscu. Jesteście moim spełnionym marzeniem. Mężczyźni
są, potem ich nie ma… Ale dzieci są zawsze. Kawałek ciebie
w bardziej doskonałym człowieku.
– O  Boże, byłaś w  ciąży! – Karola patrzyła na mnie
przerażonym wzrokiem. – Co się z  nim stało? Z  tym
dzieckiem? Jezu, jest chyba w moim wieku!
– Kiedy masz urodziny?
– Latem.
– Termin miałam na kwiecień. Na dwudziestego kwietnia.
– Przypomniałam sobie tę niewyraźną plamę na USG, a pod
spodem moje nazwisko i planowaną datę porodu.
– Co było dalej? Gdzie ono jest? To znaczy, że mam jeszcze
brata albo siostrę?
Przez chwilę nie odpowiadałam. Zapaliłam papierosa.
Znowu w  moim mieszkaniu było pełno dymu. Cholera,
muszę chyba to rzucić. Moja przyjaciółka nie miała szansy
na rzucenie palenia. Ja jeszcze mam.
Tamte zdarzenia tkwiły w  mojej głowie i w  moim sercu
mocno, mimo że za wszelką cenę nie chciałam ich
pamiętać.
To, co się potem wydarzyło, chyba zupełnie zmieniło moje
postrzeganie świata. Miałam dwadzieścia pięć lat, za kilka
miesięcy miałam zostać mamą i w zasadzie czułam, że tak
naprawdę tylko to jest miłość.
Wiedziałam, że ja je będę kochać zawsze. Wiedziałam też,
że przynajmniej przez kilka pierwszych lat życia tego
małego człowieka będę dla niego najważniejsza. W  tamtej
chwili bardzo potrzebowałam miłości. Chciałam być dla
kogoś tą najważniejszą i  chciałam, by ktoś mnie kochał. Po
prostu kochał taką, jaką jestem.
– Co było dalej? Chcę wiedzieć, co się stało potem.
Dlaczego jesteś tutaj i  dlaczego jesteś taka… – Jaka? –
zapytałam.
– Surowa? Ostra, oschła… Chociaż po tym winie to nawet
normalniejesz. I  zaczynam rozumieć, dlaczego mama się
z tobą przyjaźniła.
Roześmiałam się. Tak, normalniałam. Pod wpływem
alkoholu zrzucałam pancerz, dlatego najczęściej piłam
sama. Niewielu znało mnie od tej normalnej strony.
Wszystko wskazywało na to, że byłam w  ciąży. Zaczęłam
składać wszystkie klocki mojej układanki. Wzięłam jeszcze
raz do ręki test.
Przeczytałam ponownie instrukcję.
 
Wynik pozytywny: ciąża.
Jeżeli w okienku kontrolnym ( C) oraz w okienku testowym
( T) pojawiły się linie ( nawet jeżeli któraś z  linii jest mniej
wyraźna) oznacza to, że jesteś w ciąży.
 
Jeszcze raz nerwowo sprawdziłam okienko C, okienko T –
już wszystko mi się mieszało. Ale dwie kreski to dwie kreski.
Moje linie nie były mało wyraźne. W obu okienkach widniały
grube czerwone krechy.
Nawet nie zauważyłam, kiedy w drzwiach stanęła babcia.
Drżącą ręką podałam jej test. Spojrzała na mnie pytająco.
Pokiwałam głową. Przytuliła mnie jak małą dziewczynkę.
Gdy usiadłyśmy przy stole, przy herbacie z  sokiem
malinowym, zapytała tylko, co zamierzam zrobić. Była chyba
największą i  najbardziej mądrą feministką, jaką znałam.
Zupełnie niewojującą. Rozsądną.
– Są różne rozwiązania – powiedziała. – Cokolwiek
postanowisz, będę z tobą, będę cię wspierać. I każda twoja
decyzja zostanie między nami.
– Babciu. Jest tylko jedna decyzja – oznajmiłam stanowczo.
– Ono jest moje. Urodzę.
– Dobrze. Zatem musisz iść do lekarza. Który to może być
tydzień?
Wzruszyłam ramionami. Zaczęłam liczyć. Ostatni raz
spałam z  Piotrem może miesiąc temu, może dwa.
Faktycznie, unikał mnie. Na pewno kochaliśmy się w  lipcu.
Po jego urodzinach.
– Nie wiem. To chyba drugi miesiąc. Może trzeci… Babcia
pokręciła głową.
– Niezbyt dobrze się prowadziłaś ostatnio, moje dziecko.
Jedzenie do niczego, stresy, nerwy.
Spojrzałam na nią z wyrzutem.
– Już dobrze, dobrze. Jutro zapytam Danusię o  dobrego
lekarza.
Miałam w  głowie milion pytań i  wątpliwości, ale
tymczasem chciałam po prostu trwać. Trwać i  cieszyć się
tym, że najgorsze minęło. Że owszem, ból w sercu pozostał,
ale już nie jestem z tym bólem sama. Teraz sobie myślę, że
moja reakcja była co najmniej dziwna. Facet mnie porzucił,
a ja cieszyłam się, że zostałam z brzuchem.
– Musisz Piotrowi powiedzieć.
– Nigdy – zaprotestowałam stanowczo.
Jednego byłam pewna. Piotr nie dowie się, że nadal ma ze
mną coś wspólnego. To było wyłącznie moje dziecko.
I  naprawdę nie chciałam, by mój były narzeczony
współdecydował o  jego losie. Babcia tylko westchnęła.
Obiecała jednak, że nie zrobi niczego bez mojej zgody.
– Nigdy się nie dowiedział? – zapytała cicho Karola.
– Nie. Ani on, ani Patrycja.
– Nie byłaś fair – powiedziała z wyrzutem.
– A  on był fair? Po co był mi facet, na którego w  tamtej
chwili nie mogłam patrzeć? Po co miałam go informować
o  czymś, co powodowało, że czułam się szczęśliwa?
Naprawdę nie chciałam, by mi to zabrał. Nawet w  połowie.
Nie spodziewałam się, że w  ogóle by chciał, ale… nie
mogłam ryzykować.
– To samolubne.
– Tak.
– Gdzie ono teraz jest?
Zapaliłam kolejnego papierosa. Karola już nawet nie
zwracała uwagi na dym. Siedziała wpatrzona we mnie
brązowymi oczami Piotra.
Moja mama oczywiście dowiedziała się o  ciąży. W  swojej
naiwności myślała, że zaraz powiem Piotrowi o dziecku i on
szybko do mnie wróci.
Jednak rozdział „ Piotr” był już zamknięty w  moim życiu.
Żałowałam tylko tych wspólnych lat. Zastanawiałam się, czy
kiedyś emocje opadną i  będę mogła spokojnie opowiedzieć
mojemu dziecku, kim był jego ojciec.
Czasami też łapałam się na tym, że już podchodziłam do
telefonu, by zadzwonić do Patrycji. Kiedyś była pierwszą
osobą, która dowiedziałaby się o  ciąży. Pewnie nawet
weszłaby ze mną do łazienki i patrzyła, czy dobrze robię ten
test. Ale teraz już nie mogłam do niej zadzwonić. Zostałam
sama.
Babcia szalała. W  pozytywnym sensie. Znalazła dla mnie
ginekologa i  sama tam ze mną poszła. Niczym wierny mąż
i ojciec wyczekiwała pod drzwiami gabinetu, przechadzając
się wte i wewte po korytarzu w przychodni.
– Ósmy tydzień! – powiedziałam, gdy wyszłam. W  ręku
trzymałam wydruk USG. – Termin na dwudziestego kwietnia.
– Uśmiechnęłam się.
Wtedy po raz pierwszy od długiego czasu poczułam się
szczęśliwa.
Teraz myślę, że byłam głupia, nieodpowiedzialna. W ogóle
nie zastanawiałam się, z czego będę żyła. Nie miałam pracy,
nie miałam męża, a  ojcu dziecka, od którego mogłabym
dostać alimenty, wcale nie chciałam o  tym dziecku
powiedzieć. Może traktowałam tę ciążę jako iskrę nadziei
w  moim niezbyt szczęśliwym życiu? Nie dopuszczałam
myśli, by ta iskra mogła zgasnąć. Babcia chroniła mnie jak
skarb. Teraz myślę, że powinna była mną potrząsnąć
i  powiedzieć mi kilka rzeczy do słuchu. Bo ja sama byłam
w  dziwnej ciążowej euforii, w  którą wzleciałam prosto
z najczarniejszego dna.
– Daj mi z nią porozmawiać – słyszałam kilka razy mojego
ojca.
– Porozmawiaj sobie. Ale pamiętaj, nie wolno jej
denerwować. Już i tak się nadenerwowała.
Zatem nikt mnie nie denerwował. Oprócz babci, która jak
już musiała mnie zdenerwować, to porządnie. Zanim jednak
to zrobiła, przepisała na mnie dom w Oliwie.
– Kochana, ja już jestem stara. Nie wiadomo, ile lat mi
zostało. Ty jesteś młoda, wkrótce będzie was dwoje,
chciałabym was trochę zabezpieczyć… – Babciu, do czego ty
zmierzasz?
– Umówiłam notariusza. Chcę na ciebie przepisać dom –
powiedziała. – Pamiętaj, dom jest twój i ty o nim decydujesz.
Jeśli będziesz chciała, to go sprzedasz, twoja sprawa. –
Popatrzyła mi w  oczy. – Ja tego nie zrobię, mam do niego
sentyment. Tutaj się urodziłam, twoja mama też tu się
bawiła. Ale wolę, by cieszył kogoś innego, niż był dla ciebie
ciężarem. Nie będę miała do ciebie pretensji.
– Babciu, mówisz tak, jakbyś zaraz chciała iść na tamten
świat.
– Nie znasz dnia ani godziny. – Zaśmiała się.
Dom został przepisany niecały tydzień później. Babcia
nigdy nie strzępiła sobie języka po próżnicy. Zawsze robiła
to, co postanowiła.
Odeszła kilka dni po tym, jak dom stał się moją
własnością. Wylew. To stało się nagle, nikt się nie
spodziewał. Karetka przyjechała za późno.
Znowu miałam pretensje do losu. Do pani Danusi, że jej
nie uratowała.
Że nie potrafiła dostrzec w  porę niebezpieczeństwa.
Miałam pretensje do babci, że zostawiła mnie w tym wielkim
domu. Że zupełnie nie wiem, co mam robić. Myślałam, że
wszystko, co najgorsze, już za mną. Ile razy już tak
myślałam w  przeszłości? I  ten cholerny los zawsze mi
pokazywał, że byłam w  błędzie. Zawsze może być gorzej.
Zawsze!
Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że babcia
wszystko zaplanowała. Wiedziała, że jest chora i że w każdej
chwili może odejść.
Wymusiła na pani Danusi, żeby ta nikomu o  tym nie
mówiła. Stąd pośpiech w  przepisywaniu domu. Babcia do
końca nie chciała nikogo niepokoić.
Po pogrzebie poszłam spać do jej domu. A w zasadzie już
do mojego.
Pierwszy raz od czasu, gdy zmarła, bo wcześniej
przeniosłam się na kilka dni do rodziców. Obudziłam się
w  nocy. Czułam, że dzieje się ze mną coś dziwnego.
Zapaliłam światło. Na prześcieradle była czerwona plama.
Krew.
Dużo krwi.
Babcia zabrała ze sobą moje dziecko. Może wiedziała, że
tak będzie mi w życiu łatwiej?
Ubrałam się, wezwałam taksówkę i pojechałam do szpitala
na Zaspę.
Nie było czego ratować. Pamiętam, że gdy siedziałam na
korytarzu i  czekałam na wypis, a  obok mnie były jeszcze
dwie smutne dziewczyny, z  gabinetu lekarskiego wyszła
młoda kobieta w  zielonej piżamie z  napisem „ Happy
woman in bed”. Ironia losu.
– Straciłaś je… – cicho powiedziała Karola.
– Tak. Gdy dotarłam do szpitala, już było po wszystkim.
Przysunęła się bliżej i  mnie przytuliła. Dawno nikt mnie
tak nie przytulał. Delikatnie, ze współczuciem. Nie
potrafiłam odnaleźć się w tej sytuacji. Cała zesztywniałam.
– Chcesz coś pić? – zapytałam. Wstałam, ale chyba tylko
po to, by wyswobodzić się z jej ramion.
– Może coś zimnego – powiedziała Karolina.
– Mam wodę.
– Poproszę.
Wróciłam do domu, swojego domu i  już wiedziałam, co
robić. Byłam o  tym przekonana, niezależnie od tego, co
powiedzą rodzice. Zrobiłam to, co uważałam za właściwe.
Rano zadzwoniłam do rodziców. Nie byłam w  stanie zrobić
tego wcześniej. Dopiero gdy wstałam, wypiłam kawę
i  wypaliłam dwa papierosy kupione w  drodze powrotnej ze
szpitala, sięgnęłam po słuchawkę telefonu.
– Mamo, już po wszystkim – powiedziałam bardzo cicho.
– Dziecko. Tak jest w  życiu, że ludzie przychodzą
i odchodzą. Każdego z nas to czeka.
– Mamo, ona zabrała ze sobą moje dziecko.
– Ina, co ty mówisz? – zapytała wzburzona.
– Dziś w nocy… byłam w szpitalu. Nie było czego ratować –
mówiłam przez łzy.
– Jadę do ciebie.
– Nie, mamo. Chcę być sama. Muszę pobyć sama.
Odłożyłam słuchawkę i  zapaliłam kolejnego papierosa.
Wtedy właśnie zaczęłam palić. Faktycznie, palenie
pomagało rozładować napięcie. Jakie to proste. Dobrze, że
nie wpadłam na inne pomysły – alkohol i narkotyki.
Przecież to też nie było trudne.
Postanowiłam, że sprzedam dom. Dałam ogłoszenie.
Powoli krystalizował się mój plan, co powinnam zrobić dalej.
Bardzo często tak reagowałam. Najpierw rozpaczałam,
a potem coś wprowadzało mnie w tryb „ działanie”. Tak było
i teraz. Nie chciałam, by ktoś mi w tym przeszkodził.
Postanowiłam zupełnie zmienić otoczenie. Sprzedać dom,
znaleźć pracę, najlepiej daleko od wszystkich trosk
i  zmartwień. Jak najdalej od miejsc, które kojarzyły mi się
z bólem.
Chciałam zacząć od zera. Wiedziałam, że nie będzie łatwo.
Ale jak zawsze pomyślałam, że gorzej już być nie może.
I  chyba wtedy nareszcie miałam rację. Od tego momentu
było coraz lepiej. A  może to ja nauczyłam się żyć?
Nauczyłam się mniej emocjonalnie podchodzić do wielu
spraw.
Wiedziałam, że niczego nie można być w  życiu pewnym.
No, może tylko śmierci.
Pół nocy szukałam pracy. Przeglądałam wszystkie
ogłoszenia, wyciągnęłam gazety z  ubiegłego tygodnia. Po
ekonomii tak naprawdę nie umiesz nic. To, gdzie wylądujesz
za dziesięć lat, w  rzeczywistości zależy od twojej pierwszej
pracy. Ja miałam szczęście. Dostałam pracę w  Warszawie.
Wystarczająco daleko, by uciec. Asystentka dyrektora PR
w  jednej z  firm zajmujących się telefonią komórkową. Na
pewno nie przyjęli mnie ze względu na doświadczenie. Może
bardziej spodobał im się mój angielski, a samemu szefowi –
całkiem spory biust i  długie nogi. Zresztą potem często
wykorzystywałam te atuty.
Nawet nie musiałam jechać na rozmowę kwalifikacyjną do
Warszawy, bo okazało się, że mój przyszły szef przebywa na
urlopie nad morzem i  chętnie mnie zaprosi na kawę. Mało
biznesowo to zabrzmiało, ale cóż.
Ominęłam korporacyjne kadry i stawiłam się w kawiarni.
Niewysoki mężczyzna w garniturze od razu zmierzył mnie
wzrokiem.
Gdy się przywitaliśmy i wykonaliśmy wszystkie niezbędne
kurtuazyjne gesty, zapytał: – Dlaczego akurat Warszawa?
– Bo jest na tyle daleko, że będę miała wymówkę, by nie
spędzać tutaj każdego weekendu – odparłam szczerze.
– Aż tak tu się pani nie podoba? – zdziwił się.
– Powiem panu tak: nie może być gorzej.
– Mężczyźni?
– Och, nie tylko. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starsze panie…
Muszę zmienić wszystko.
Potem pytał mnie, czy jestem dokładna, skrupulatna,
nawet pytał o  poglądy na jakieś tematy, czego pewnie nie
powinien robić. Pytał też, czy mam się gdzie zatrzymać
w Warszawie. Mówił, że na początek korporacja coś załatwi.
Przedstawił mi tak rajski obraz mojej przyszłej pracy, że całą
sobą zapragnęłam tam być. Od zaraz.
Miałam szczęście. Dwa tygodnie później zadzwonił do
mnie osobiście i zapytał, od kiedy mogłabym zacząć.
– Od jutra? – zażartowałam. – Nie wiem tylko, czy zdążę
dojechać.
– To zapraszamy od początku miesiąca.
To był chyba listopad, bo pamiętam, że prosto z cmentarza
od babci pojechałam do Warszawy. W  pociągu stałam całą
drogę, bo wszyscy wracali ze świąt. Miałam jedną walizkę.
Mój nowy szef załatwił mi mieszkanie, więc czułam jakbym
jechała do siebie. Rodzice nawet mnie nie pożegnali. Mama
się na mnie obraziła, bo sprzedałam dom. Nawet nie
próbowałam jej tego wytłumaczyć. Udało mi się szybko go
sprzedać.
Dostałam bardzo dobrą cenę, prosto na konto, bez
pośredników. Tak jak chciała babcia. Mama uważała, że nie
mam szacunku do rzeczy po babci, że zupełnie mi odbiło.
Nie rozumiała, jak mogłam sprzedać dom rodzinny.
Dom, w  którym ona, jako mała dziewczynka, stawiała
pierwsze kroki.
Który był w rodzinie od zawsze. Nie znała naszych ustaleń.
Ja wiedziałam, że babcia by zrozumiała. Ona też kiedyś
zaczynała sama wszystko od nowa. Była silna. Czy już
mówiłam, że była najprawdziwszą feministką, jaką
kiedykolwiek znałam?
Może to dziwne: nigdy za bardzo nie wierzyłam w  Boga,
ale po śmierci babci często z  nią rozmawiałam. Oczywiście
przez pierwszy miesiąc wypominałam jej, że zabrała ze sobą
moje dziecko. Zabrała wbrew mojej woli. Potem się
uspokoiłam.
Dom sprzedałam ze wszystkim. Zostawiłam sobie tylko
mały sekretarzyk, który kojarzył mi się z dzieciństwem. Miał
mnóstwo szufladek i szafek. Zawsze lubiłam w nim szperać,
gdy babcia nie patrzyła. W  jednej szufladzie były kolorowe
guziki, w  innej próbki perfum, które jej przynosiłam
z  perfumerii, w  jeszcze innej karteczki z  zapiskami. Ten
sekretarzyk wzięłam takim, jakim był. Nie robiłam porządku,
nie zaglądałam do środka. Nadałam go kurierem do
Warszawy.
Pożegnał mnie tylko sąsiad babci, ten, który zawsze kosił
jej ogród.
– Nie żałuje pani tego domu? – zapytał. – Będzie mi was
brakowało… – Czy ja wiem? – Zastanowiłam się przez
chwilę. – Żałuję, że już nie jestem naiwna.
– A jaki to ma związek z domem?
– Nie wiem. To, że już nie jest nasz, jest symbolem
nowego. Zmiany.
– Na lepsze?
– Mam taką nadzieję. Na gorsze bym już nie zniosła. –
Westchnęłam.
– Gorzej być już nie może?
– Wie pan co… Już tyle razy mówiłam, że gorzej być nie
może, że teraz boję się to powiedzieć. Nawet boję się o tym
pomyśleć. Bo za każdym razem, gdy tak mówiłam,
okazywało się, że jednak nie miałam racji. Mam tylko
nadzieję, że mój limit katastrof się wyczerpał.
Jak już mówiłam, mieszkanie załatwił mi Jarek. To znaczy
szef. Był bardzo porządnym facetem. Nie, nie spałam z nim.
Chociaż chyba oboje mieliśmy na to ochotę. Wynajął dla
mnie mieszkanie na Saskiej Kępie.
Jeden pokój z  kuchnią. Na początku nie chciałam nic
kupować, dopóki nie będę miała pewności, że chcę zostać
w  Warszawie na stałe. Pieniądze za dom w  Oliwie leżały
bezpiecznie na lokacie.
Jarek wynajął to mieszkanie za pieniądze naprawdę
niewielkie jak na Warszawę. Po opłaceniu czynszu,
rachunków, jedzenia i  innych niezbędnych rzeczy
wystarczało mi na niewielkie zachcianki. Mogłam też
odłożyć trochę pieniędzy na gorsze czasy. Bo życie mnie
nauczyło, że mogą być jeszcze gorsze czasy.
Rzuciłam się w  wir pracy. Bardzo ją lubiłam. Przede
wszystkim pisałam. Potrafiłam odpisać na każdy list, na
każde pismo w taki sposób, by odbiorca był zadowolony.
– Ty to potrafisz nawet powiedzieć komuś „ spierdalaj”
w  taki sposób, by poczuł podniecenie na myśl o  zbliżającej
się podróży – mawiał Jarek.
Prowadziłam też gazetę korporacyjną. Praca była dla mnie
wszystkim.
Prawie wszystkim. Zaczęłam biegać. Wstawałam
codziennie o  piątej rano, zakładałam buty i  biegłam prosto
przed siebie. To było moje poczucie wolności. Byłam
zaskoczona, jak szybko można osiągać efekty. Codziennie
mogłam biec dalej, potem coraz szybciej. W  końcu
przebiegłam mój pierwszy maraton. Cholerne czterdzieści
dwa kilometry. Ba! Czterdzieści dwa kilometry i  sto
dziewięćdziesiąt pięć metrów. Tych pięć metrów też robiło
różnicę. Przybiegłam na metę z  czasem pięć godzin,
dwadzieścia dziewięć minut i  trzydzieści dwie sekundy. Ale
przybiegłam. Po tym, jak padłam na chodnik, stwierdziłam,
że skoro przebiegłam maraton, to mogę wszystko. Przez
tych pięć godzin całe życie przeleciało mi przed oczami.
I zaczęłam się zastanawiać, jak ono dalej będzie wyglądać.
Zaraz po maratonie odeszłam z  korporacji. Jarek mnie do
tego namówił.
On sam objął posadę redaktora naczelnego w  jednym
z  tygodników. Zabrał mnie ze sobą. To była zupełnie inna
praca. Wciągająca, fascynująca. Czasem na granicy prawa,
a  bardzo często przekraczająca przyzwoitość. Podobało mi
się to. Wkręciłam się w  dziennikarstwo śledcze. Trochę
niebezpieczne dla kobiety, ale ja uważałam, że nie mam nic
do stracenia. Byłam sama, nie miałam nic. Jedynie te
pieniądze na koncie za dom babci. Nadchodził kryzys, wiele
osób bało się trzymać fundusze w  bankach, wolało
inwestować. Zupełnie się na tym nie znałam. Było mi dobrze
tak, jak jest.
Ale kilka rzeczy przyczyniło się do tego, że kupiłam
mieszkanie.
Rok rozpracowywałam portugalskiego biznesmena, który
był poszukiwany listem gończym. Jeździłam za nim po całej
Europie. W  końcu napisałam artykuł, za który dostałam
Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze. Dało mi to
trochę pieniędzy i  jeszcze więcej zleceń. Wiedzieli, że nie
mam żadnych oporów, by zdobyć informację.
Śliczna, zgrabna, długowłosa blondynka – imponowałam
facetom.
Wszystkim. Chętnie zaciągali mnie do łóżka,
a przynajmniej wydawało im się, że to oni to robią. W takich
okolicznościach dość chętnie dzielili się informacjami. Nie
wszystko nadawało się do tygodnika. Niektóre historie były
w  sam raz dla brukowca. Dlatego też zaczęłam z  nim
współpracować.
Pieniądze z  tego były bardzo dobre, satysfakcja również.
Niszczyłam ludzi. Sama dostałam od życia niezbyt wiele
dobrego. Dlaczego inni mieli być szczęśliwi?
Wszystkie pieniądze ze sprzedaży domu wydałam na
mieszkanie w Warszawie. Zamknięte osiedle i święty spokój.
Trzystumetrowy dom w  Oliwie był warty tyle, co to moje
mieszkanko. Plus kilka mebli.
Niewiarygodne, prawda? Kupiłam to mieszkanie, ale nigdy
się w  nim nie zadomowiłam. Jedynym sentymentalnym
akcentem był sekretarzyk babci.
Nie miałam kwiatów ani bibelotów. Nie zapraszałam gości.
Nic nie jest pewne i wieczne. Nie wiem, czy jutro nie wyjadę
do pracy do Londynu, Nowego Jorku czy Moskwy. Życie
przynosi niespodzianki. Nie chcę czuć się zależna od nikogo
ani od niczego. Chcę być wolnym ptakiem, który fruwa sobie
w przestworzach, a jak ma ochotę nasrać ci na kapelusz, to
ci nasra. Bez żadnych konsekwencji. Co najwyżej Grand
Press może za to dostać…
– Jesteś wyrachowana – stwierdziła Karola z  przerażoną
miną.
– Kto z  kim przestaje, takim się staje – powiedziałam. –
Dopasowuję się do losu. On nie był dla mnie łaskawy, to za
co mam być mu wdzięczna?
– A rodzice? Odzywają się do ciebie?
– Raz na jakiś czas. Dzwonimy do siebie. Kiedyś
próbowałam z  nimi spędzać święta, ale nie wyszło. Mama
nie mogła się opanować, ciągle mi wypominała, że
roztrwoniłam rodzinny majątek. Miała na myśli sprzedaż
domu, brak poszanowania dla tradycji. Nawet kiedyś
zasugerowała, że pewnie sama pozbyłam się mojego
dziecka. Powiedziała to w  gniewie, ale bardzo zabolało.
Wtedy wyszłam od nich bez słowa i wróciłam do Warszawy.
To był pierwszy raz, gdy tutaj poczułam się jak w domu.
Dziwne było to uczucie.
– A oni do ciebie nie przyjeżdżają? – zapytała Karola.
– Tata był raz, mama nigdy. – Wzruszyłam ramionami.
– Jesteś zupełnie sama? Nawet żadnego faceta nie masz?
– Faceta? Miałam kilku herbatników… – Herbatników?
– No tak. Jak miałam ochotę na „ herbatę”, to do nich
dzwoniłam. Ale skończmy o mnie. To ty tutaj przyszłaś, więc
teraz mów. Opowiedz mi o swojej mamie.
Trochę się bałam tego, co usłyszę, ale z  drugiej strony
czułam, że bardzo chcę wiedzieć, jak potoczyły się losy
Patrycji. Minęło tyle lat. To, co się stało nie powodowało już
potwornego bólu gdzieś w  środku. Już zapomniałam
o upokorzeniu, zdradzie, rozczarowaniu. Każda z nas dostała
swoją lekcję. W tym momencie chciałam po prostu wiedzieć,
co się stało z kiedyś najbliższą mi osobą.
– Zrobię kawę. Trzeciej butelki wina już nie otwieram.
Dobrze, że jutro wolne. Możemy siedzieć do rana.
KAROLA
Nie wiem, jak mam to opowiedzieć po tym, co usłyszałam.
Teraz zrozumiałam wiele rzeczy. Może po prostu zacznę od
początku.
Mama chyba długo nie wiedziała, że jest chora. Zawsze
my byłyśmy na pierwszym miejscu. Majka i  ja. To z  nami
jeździła do lekarza, to dla nas kupowała witaminy, to my
musiałyśmy pić tran i  jakieś dziwne wywary, które sama
przyrządzała. Nawet raz na dwa lata robiła nam badanie
krwi, by sprawdzić, czy wszystko w  porządku. Miałyśmy
cudną panią doktor, która o nas dbała, ale też wielokrotnie
uspokajała moją spanikowaną mamę, że z  katarem nie
chodzi się do szpitala i że od niejedzenia przez jeden dzień
nikt jeszcze nie umarł. Mama ufała tylko doktor Moszyńskiej.
Szkoda, że nie mogła leczyć się właśnie u niej. Jej internista
tylko wypisywał recepty na antybiotyk i tyle. Ja mu w ogóle
nie ufałam, a  mama po prostu chodziła do niego tylko po
recepty.
Zaczęło się od tego, że mama całą wiosnę była chora.
Oczywiście nadal próbowała pracować, ale po prostu nie
dawała rady. Majka przynosiła z  przedszkola wszystkie
odmiany grypy, kataru i innych przeziębień, które mama od
razu łapała. Ja na szczęście jakoś się trzymałam i  starałam
się nimi opiekować. O ile z siostrą nie było problemów, o tyle
z  mamą było o  wiele gorzej. Kiedyś poszłyśmy z  Majką do
naszej pani doktor i  mama zaczęła tam kaszleć. Doktor
Moszyńska kazała jej się rozebrać i ją zbadała.
– Szmery w  płucach – powiedziała spokojnie lekarka. –
Powinna pani prześwietlić płuca. Antybiotyk i do łóżka.
Oczywiście mama była największą twardzielką, jaką
znałam.
Próbowała udawać, że nic się nie dzieje, ale gdy leżała
drugi tydzień w łóżku, zadzwoniłam do babci Zosi, bo powoli
zaczynałam czuć, że ja sama nie ogarniam sytuacji. Mała
Majka, chora mama, jakieś wierszyki do przedszkola,
sukienki na bal i  inne przedstawienia, a  ja też przecież
musiałam się uczyć. Za dużo było tego wszystkiego. Nie
miałam nawet z kim o tym porozmawiać.
Przyjechała od razu i  to właśnie ona wysłała mamę na to
prześwietlenie. Oczywiście zapalenie płuc. Oprócz tego
lekarz zlecił jej wykonanie podstawowych badań krwi, bo
coś tam mu nie pasowało. A mama oczywiście na te badania
nie poszła. Dlaczego? Bo się źle czuła.
Stwierdziła, że jak tylko poczuje się lepiej, to zbada się
dokładniej.
Zażywała ten antybiotyk. Miała go brać przez dziesięć dni,
a potem iść do kontroli. Oczywiście nie poszła, bo uważała,
że już wyzdrowiała i nie ma takiej potrzeby.
Była tylko strasznie zła, bo bolała ją noga. Uważała, że to
od tego leżenia. Myślała, że jak w  końcu nagle wstała, to
sobie zwichnęła. Brała środki przeciwbólowe. Kilka dni czuła
się dobrze, a  potem znowu było gorzej. Miała wysoką
gorączkę, bolała ją głowa i  znowu wylądowała w  łóżku.
Wezwałyśmy lekarza do domu. Oczywiście opieprzył mamę
i nas, że nie zrobiła tych badań krwi. W końcu z babcią Zosią
zamówiłyśmy taką karetkę, która przyjeżdża i pobiera krew
w domu. Mama była na nas bardzo zła, ale co miałam robić?
– Wmawiacie mi chorobę! – Denerwowała się.
– Mamo, po prostu chcemy ci pomóc. – Ja oczywiście też
się denerwowałam.
Tego samego dnia mamie zaczęła lecieć krew z  nosa.
Byłam przerażona.
Ona jednak mówiła, że to z osłabienia, że ostatnio często
jej się to zdarza.
Nie uspokoiła mnie tym. Poszukałam w  Internecie
i  faktycznie – krew z  nosa może lecieć z  osłabienia. Innych
chorób nie dopuszczałam.
Wyniki badań przyszły następnego dnia. Oczywiście nie
znałam się na tym, ale już na pierwszy rzut oka coś mi nie
pasowało. Postanowiłam to skonsultować z  naszą lekarką.
Ona potem zadzwoniła do mamy. I  zaczęło się. Od razu
karetka, szpital. Tym bardziej, że mama bardzo źle się czuła.
Tak czasem sobie myślę – oczywiście wiem, że to
niemożliwe – ale może gdyby mama nie wiedziała, że jest
chora, to podniosłaby się z tego łóżka i dalej byłoby tak, jak
zawsze. Niestety. Najpierw kolejne badania krwi, biopsja.
Całe szczęście, że babcia Zosia była z nami, bo samej byłoby
mi bardzo, bardzo ciężko. Zostawiła dom pod opieką tych
weterynarzy i w zasadzie przeprowadziła się do nas.
Jeszcze gorzej było po usłyszeniu diagnozy. Ostra
białaczka szpikowa.
– Białaczka! – krzyknęła Ina. – Jezu, na to nie ma ratunku.
– Nie można się poddawać. Nigdy – powiedziałam
stanowczo i popatrzyłam wyzywająco na spanikowaną Inę. –
Nigdy.
Wszyscy wiedzieliśmy, że jest źle. Najłatwiej było się
załamać i  czekać na śmierć, ale to chyba nie leżało ani
w mamy charakterze, ani w moim.
Zaczęłyśmy działać, a raczej ja zaczęłam. Bo mama coraz
bardziej opadała z  sił i  naprawdę nie można było
przewidzieć, kiedy będzie w  domu, a  kiedy w  szpitalu.
Szpital, dom, szpital. Coraz więcej tego szpitala. Mama
wychodziła na tyle silna, by prawie normalnie funkcjonować,
a po chwili znowu kryzys. Wiedziałam, że muszę coś zrobić,
muszę ją ratować.
Oczywiście nie wiedziałam, jak mam się za to zabrać, ale
tutaj los przyszedł mi z  pomocą. Dobry los. Bo nadal
wierzyłam, że jest dobry.
Akurat jechaliśmy ze szkołą na jednodniową wycieczkę do
Warszawy.
W planie było Muzeum Powstania Warszawskiego,
a potem czas wolny.
Wszyscy poszli na zakupy do Złotych Tarasów, a  ja
wylądowałam przy ulicy Międzynarodowej w  siedzibie
Fundacji Urszuli Jaworskiej. Kiedyś czytałam o  niej artykuł,
była pierwszą w Polsce osobą po przeszczepie.
Jest dowodem na to, że się da. Że nie można załamywać
rąk, siedzieć i  płakać. Czułam, że ona jest w  stanie nam
pomóc. Była żywym dowodem, że ludzie wychodzą
z białaczki.
Oczywiście nie miałam doświadczenia w  spotykaniu się
z  tak ważnymi ludźmi. Nie wiedziałam, że powinnam
zadzwonić i się umówić. Po prostu weszłam z  ulicy. Nie jak
do pani prezes fundacji, ale jak do kogoś, kto może
wyciągnąć nas z  tego oceanu smutku, w  którym toniemy.
I może zrobić to tylko w tej chwili. Znowu miałam szczęście.
Pani Ula tam była.
Jak zawsze bardzo zajęta, ale zaprosiła mnie do swojego
gabinetu. Ktoś przyniósł wodę, a ja zaczęłam opowiadać.
Obiecała, że się skonsultuje z  lekarką, a  potem zadzwoni
do mnie i mi wszystko wytłumaczy.
– Jest jakaś nadzieja? – zapytałam.
– Popatrz na mnie. Ja żyję. Nigdy się nie poddałam. Nie
możesz się poddawać.
Wyszłam stamtąd pełna wiary, że wszystko się uda.
Zamówiłam taksówkę, by podjechać pod te Złote Tarasy,
gdzie miał czekać na nas autokar. Spóźniłam się dziesięć
minut. Nikt nie wiedział, gdzie byłam.
– Co się z  tobą dzieje? ! – wrzeszczała na mnie
wychowawczyni. – Gdzie ty się szwendasz? Już do matki
twojej chciałam dzwonić!
Porozmawiamy o tej sytuacji u pani dyrektor!
Naprawdę w  tamtym momencie było mi wszystko jedno,
czy będziemy rozmawiać u dyrektorki, czy nie. W ogóle nikt
nie mógł zabrać mi tej nadziei, jaką dała mi pani Ula.
Prawie nie pamiętam podróży powrotnej. Wszyscy gadali
o rzeczach, które dla mnie były zupełnie nieistotne. Miałam
wrażenie, że w  ostatnich tygodniach dorosłam i  naprawdę
nie mam o czym z nimi rozmawiać.
Paplanie o  ciuchach, chłopakach i  głupich plotkach
irytowało mnie. Ja myślałam tylko o  nadziei, którą właśnie
dostałam. Wróciłam do domu wieczorem.
Mama leżała ze swoim laptopem w  łóżku. Coś szybko
pisała.
– Jak się czujesz? – zapytałam.
– Dobrze, córeczko.
– Wiesz, mamuś… Jak byłam w Warszawie, spotkałam się
z kimś... Jest taka fundacja… – Wiem, kochanie. Dzwonili do
lekarki, a ona do mnie. Już jestem w bazie. Teraz trzeba się
modlić. I  wierzyć. Kochana jesteś… – Mamo, wiesz, że ona
z tego wyszła? Już chyba piętnaście lat jest po przeszczepie.
Jak się patrzy na jej energię, to człowiek wierzy… – Trzeba
wierzyć. Ja wierzę – powiedziała mama, podnosząc na mnie
wzrok.
– Jutro pójdę oddać krew. Może będzie pasować?
– Może. A  jeśli nie mi, to komuś innemu pomożesz
uratować życie.
Jeszcze tego samego dnia na Facebooku utworzyłam
wydarzenie „ Szpik potrzebny od zaraz”. Napisałam bardzo
krótką historię. Nie było to ckliwe błaganie o  pomoc. Pani
Ula powiedziała mi brutalnie, że teraz choroba się nie
sprzedaje. Sprzedaje się informacja, ile świat może stracić,
gdy nie będzie konkretnego człowieka. Po śmierci mamy
świat byłby znacznie uboższy. Zaprosiłam znajomych, by
rejestrowali się w  bazie dawców, a  tych, którzy jeszcze nie
mieli osiemnastu lat, by udostępniali wydarzenie dalej.
Rano do wydarzenia zapisanych było już dwa tysiące osób.
Gdyby każda z  nich naprawdę zarejestrowała się w  banku
szpiku, to ilu ludzi mogłoby zostać uratowanych? Gdy
poszłam do szkoły, wszyscy już wiedzieli. Nikt nie pytał,
dlaczego chodzę smutna, nikt nie wrzeszczał na mnie, że się
spóźniłam na autokar. Wychowawczyni mnie przytuliła.
– Przepraszam – powiedziała. – Mogę jakoś pomóc?
– Tak – szepnęłam przez łzy. – Zarejestrować się w  bazie
dawców szpiku.
Potem ruszyła lawina. Wszyscy znajomi, którzy ukończyli
osiemnaście lat, zaczęli działać. Ci, którzy jeszcze nie mogli,
czekali na swoje urodziny i w  międzyczasie namawiali
swoich znajomych, rodzeństwo. Co chwilę ktoś pokazywał
mi legitymację dawcy. Naprawdę byłam im za to wdzięczna.
Chyba wtedy mama dostała pierwszą chemię. Była
wycieńczona.
Ogoliłam jej głowę, bo włosy wychodziły garściami. Obie
siedziałyśmy przed lustrem i  płakałyśmy. Włosy pasmo po
paśmie spadały na szpitalną podłogę.
– Mamo, kupię ci perukę. Najpiękniejszą.
Kupiłam. Najbardziej słoneczny blond, jaki widziałam.
Włosy do ramion. Wyglądała ślicznie.
– Teraz tylko iść na imprezę. – Uśmiechnęła się.
– Dokładnie – potwierdziłam. – Pożyczysz mi, gdy
wyzdrowiejesz?
– Jasne – odpowiedziała, nie patrząc mi w oczy.
Wiedziałam, że pomyślała: „ jeśli wyzdrowieję”. Ja
wierzyłam w to z całego serca.
O tej peruce powiedziałam koleżankom. Jedna z  nich,
Alicja, miała piękne długie włosy. Kilka dni później nie
poznałam jej. Przyszła do szkoły z krótką fryzurą postawioną
na żel.
– Alicja! Co z tobą? – byłam przerażona.
– A, nic. Ładnie, nie? Przeczytałam o  akcji „ Daj włos”
Fundacji Rak’ n’ Roll… i oddałam!
– Ale… – Wiesz, szpiku nie mogę. Jestem młodsza od was.
Musiałabym czekać dwa lata. A  włosy? – Roześmiała się. –
Odrosną!
Byłam zdumiona, jak dobro napędza dobro. Jak to się
dzieje, że osoba, z którą w życiu zamieniłam kilka słów, robi
takie rzeczy. Może nie dla mojej mamy, ale dla mamy kogoś
innego. Czyjejś siostry, żony, przyjaciółki. Potem jeszcze
dwie dziewczyny ze szkoły przyszły krótko obcięte. Też
oddały swoje włosy.
Codziennie wieczorem siadałam przy mamie i  zdawałam
jej relację z tego, co się wydarzyło danego dnia. Pokazałam
jej wydarzenie na Facebooku z  komentarzami. Zawsze
miłymi, wspierającymi. Mama nie korzystała z  żadnych
portali społecznościowych, mimo że ciągle pracowała
z  komputerem. Była księgową. Jeszcze gdy była ze mną
w  ciąży, zaczęła studia podyplomowe – rachunkowość.
Później pracowała jako główna księgowa w niewielkiej firmie
w Sopocie. Teraz musiała zrezygnować z tego zatrudnienia,
ale nadal z nimi współpracowała i była prawie cały czas pod
telefonem. Wtedy bardzo się wkurzałam, że nie dają jej
spokoju w  chorobie, ale teraz mi się wydaje, że chcieli, by
cały czas czuła się potrzebna. By nie zapomniała, że tyle
ludzi na nią czeka i ma do kogo wracać.
Kiedyś zasnęła z  laptopem na kolanach. Myślałam, że
pracuje. Ona jednak coś pisała. Zauważyłam wtedy tylko
listę tych nazwisk. Zawsze uczyła nas, że nie można czytać
cudzej korespondencji. Myślałam, że po prostu pisze do
kogoś list. Zamknęłam laptopa i odłożyłam go na stolik.
Przykryłam mamę jeszcze jednym kocem, zgasiłam
światło i  zapaliłam lampkę nocną. Mama nie spała zbyt
dobrze. Śniły jej się złe sny. Czasem, gdy wieczorem
zaglądałam do jej pokoju, drżała niczym spłoszony ptak.
Jakby wiecznie odczuwała niepokój przed tym, co
przyniesie jutro. A  mogło przynieść wszystko. Zarówno
śmierć, jak i nadzieję.
Ina siedziała wpatrzona we mnie. Wyglądała, jakby
pozbyła się maski obojętności. Jakby to, co mówię, zaczęło
w końcu do niej docierać.
Nerwowo stukała palcami w  blat stołu. Zacisnęła usta.
Gdyby nie to nieskazitelne, bez wyrazu, wypełnione
botoksem czoło, można by stwierdzić, że to, co mówię,
wywiera na niej ogromne wrażenie.
Mama chciała, bym żyła normalnie, jak każda dziewczyna
w moim wieku. Bym chodziła do kina, wyjeżdżała na biwaki
i  spotykała się ze znajomymi. Ja zupełnie nie miałam na to
ochoty. Ale te wyjazdy ze znajomymi były doskonałym alibi
na podróże tam, dokąd ja miałam ochotę, a  raczej
uważałam za słuszne jechać. Odkąd zobaczyłam taty
nazwisko w komputerze mamy, nie mogłam spokojnie spać.
Uznałam, że tata musi się dowiedzieć o  jej chorobie.
Mieszkał w Niemczech, może miał lepsze możliwości, by jej
pomóc.
Nie miałam pojęcia, gdzie go szukać. Nie widziałam go już
chyba cztery lata. Pieniądze przysyłał – czasem więcej,
czasem mniej, ale w miarę regularnie. Nic poza tym. Kiedyś
zadzwonił na święta, a ja naprawdę nie wiedziałam, co mu
odpowiedzieć na pytanie: „ co słychać”. Przecież byłam dla
niego zupełnie obcą osobą. Teraz mogłabym mu
opowiedzieć „ co słychać”. Mogłabym też oczekiwać
pomocy. Był przecież moim ojcem. I podobno kiedyś mamę
kochał.
Kompletnie nie wiedziałam, jak zorganizować taki wyjazd.
Nie miałam jeszcze osiemnastu lat, nie miałam paszportu,
dowodu. Kiedyś byłyśmy z mamą na Słowacji i w Londynie,
ale tamten paszport był już nieważny.
Może samochodem by się udało? Podobno już nie ma
żadnych kontroli granicznych. Mama opowiadała mi, jak
kiedyś podróżowała autostopem.
Zwiedziła pół Europy. Ja się trochę bałam, wtedy też były
inne czasy.
W czerwcu mama znowu gorzej się poczuła i  trafiła do
szpitala. Akurat miałam jechać na zieloną szkołę gdzieś na
Mazury. Oczywiście nie chciałam jej zostawiać samej. Ale
ona nalegała, bym żyła normalnie. Łatwo było powiedzieć „
normalnie”. Mama bardzo schudła, była słaba. Cały czas
leżała w  łóżku i  stukała w  tego swojego laptopa. Zawsze
zapominałam ją zapytać, co tak pisze. Wydawało mi się, że
to pisanie utrzymuje ją przy życiu. Miałam nadzieję, że pisze
jakąś wielotomową powieść, która niczym Moda na sukces
nigdy się nie skończy.
– Jedź, kochanie. Masz telefon. Gdyby coś się działo,
zadzwonię.
– Mamo, ale ja chcę być z tobą – oponowałam.
– Przesiadujesz przy moim łóżku godzinami, to nie jest
właściwe miejsce do nauki.
– Kiedyś mi mówiłaś, że każde miejsce jest dobre. Potem
dodawałaś, że złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy. –
Roześmiałam się.
– Zmieniłam zdanie. Szpital nie jest dobrym miejscem dla
młodej dziewczyny.
– Mamo, ja chcę tylko z tobą trochę posiedzieć.
– Jeszcze posiedzimy.
– Wiem. Wyzdrowiejesz.
– Jasne, że wyzdrowieję – powiedziała niepewnie. –
Szukają dla mnie dawcy.
– Wszyscy szukają. Cała moja szkoła szuka. Mamo, tyle jest
pozytywnej energii wokół ciebie, że musi się udać!
Mama zamknęła oczy. Uśmiechnęła się i  zasnęła. A  ja
wiedziałam już, że powiem jej, że jadę na zieloną szkołę,
a wyruszę do Berlina szukać ojca.
Gdybym jej powiedziała o  moich planach, niepotrzebnie
by się denerwowała. A  tak będzie myślała, że jestem
bezpieczna.
Weszłam na stronę BlaBlaCar. To taki portal, na którym
możesz znaleźć kogoś, kto na przykład podróżuje swoim
samochodem do Berlina, i się z nim zabrać za jakąś drobną
kasę. Znajomi kiedyś z  tego korzystali. Zawsze to
bezpieczniej, niż samotnie stać na drodze i  łapać okazję.
Jeszcze zostałabym pomylona z jakąś prostytutką… Gdańsk–
Berlin. Szukaj.
Wyskoczyło mi kilka propozycji. Dla bezpieczeństwa
wybrałam kogoś, kto już w  ten sposób jeździł. Zawsze to
mniejsze ryzyko.

Filip Z.
Wiek: 28
Doświadczony
Gdańsk–Berlin
Wyjazd: 12 czerwca, 13:00. PKP Gdańsk-Wrzeszcz
Miejsce przyjazdu: Prenzlauer Allee, Berlin, Germany
Samochód: Toyota Verso

Kliknęłam „ Umów się z  kierowcą”. Zarejestrowałam się


i  napisałam wiadomość. Jakoś bałam się zadzwonić. Po
chwili mi odpowiedział:

Cześć, miło mi będzie z Tobą jechać. PKP Wrzeszcz pasuje?


Jakieś preferencje muzyczne?

Uśmiechnęłam się.

Muzyka każda. No, może poza disco polo. PKP Wrzeszcz


będzie super. Będę ubrana w  jeansy i  turkusową bluzkę.
Mam dużą szarą torbę. Jestem niewysoka, mam ciemne
włosy do ramion.

Od razu odpisał:

Brzmi jak ogłoszenie matrymonialne. Spoko. Będę stał koło


baru wegetariańskiego. Chyba Bioway albo Green Way. Do
zobaczenia.

I już? To tak, jakby kupić sobie bilet na samolot. Tylko nie


mam żadnego potwierdzenia oprócz wymiany kilku
wiadomości z kimś, kto się podpisuje jako Filip Z.
O swoim wyjeździe powiedziałam tylko koleżance.
Prosiłam, by o nic nie pytała, więc nie pytała. Odkąd znajomi
dowiedzieli się, że moja mama jest chora, zaczęli obchodzić
się ze mną jak z jajkiem.
Następnego dnia poszłam do mamy do szpitala.
Powiedziałam jej, że jadę na zieloną szkołę.
Widziałam radość w  jej oczach. Miała nadzieję, że przez
chwilę będę szczęśliwa. Że zapomnę o  chorobie i  będę
znowu normalną nastolatką.
Czułam się podle. Miałam tylko nadzieję, że moje
kłamstwo nie będzie ostatnią rzeczą, jaka łączyła mnie
z nią.
Babcia Zosia też myślała, że jadę na zieloną szkołę. Nawet
upiekła mi rogaliki na tę okazję. Cudna ta babcia Zosia. Nie
wyobrażam sobie, jak mogłabym przeżyć to wszystko bez
niej. Ale czułam się źle, zabierając słodkości i  ruszając
w drogę w przeciwnym kierunku niż reszta klasy.
Jej rogaliki będzie jadł zupełnie obcy Filip Z., który do
Berlina zawiezie mnie za całe osiemdziesiąt cztery złote. No
nie wiem, czy babcia byłaby zadowolona, że jakiś facet
będzie zżerał jej wypieki.
W dniu wyjazdu rano pojechałam do mamy. Spała. Nie
chciałam jej budzić. Zostawiłam jej na stoliku liścik, że
byłam. Wyciągnęłam kilka rogalików, może będzie miała
ochotę. Tak bardzo czekałyśmy, aż poczuje się lepiej
i  chociaż na chwilę wróci do domu. Miałam wyrzuty
sumienia, że wyjeżdżam tak daleko.
Filip Z. już na mnie czekał. Faktycznie się czułam, jakbym
umówiła się na randkę z  jakimś facetem z  Internetu, a  nie
na wspólną podróż za niewielką kasę.
– Dzień dobry – powiedziałam, gdy podeszłam do
samochodu.
– Cześć! Filip Zabłocki. – Wyciągnął do mnie rękę.
Uścisnęłam ją dość mocno. Nie lubiłam, gdy kobiety
podawały dłonie wiotkie niczym meduzy.
– Karolina Szafranek.
– Ale punktualna!
– Prosiłeś o to. – Myślami byłam jeszcze przy mamie.
Filip uśmiechnął się.
– Kawa przed wyjazdem? – zapytał.
Pomyślałam o  pieniądzach mamy, które zabrałam z  jej
szuflady. Zawsze trzymała tam pięćset złotych na „ w razie
czego”. Wzięłam wszystko. Nie wiedziałam, gdzie będę spać,
co będę jeść, ale bez kawy mogłam się obyć.
– Dziękuję. – Teraz ja się uśmiechnęłam. – Mam kanapki
i rogaliki.
– Rogaliki? Super! A kanapki z czym?
– Szynka i kiełki – odpowiedziałam zdziwiona.
– Super – stwierdził, jakby to było oczywiste, że będziemy
oboje jeść moje kanapki. Spojrzałam na niego ze
zdziwieniem, on tylko znów się uśmiechnął.
– Wsiadaj. – Nie otworzył mi drzwi, jak to zwykle robią
faceci zwani dżentelmenami.
– Nie masz więcej bagażu? – zapytał, wskazując na moją
ogromną torebkę. – Tylko ten worek?
Mama też nazywała moją torbę „ workiem”. Uszyłam ją
sobie na wzór torby jednej z  czołowych polskich
projektantek. Tylko że tamta kosztuje trzysta złotych, a moja
kosztowała trzydzieści. Zrobiłam ją ze starego płaszcza
kupionego w second handzie.
– Tylko ten worek – potwierdziłam. – Wystarczy. –
Wsiadłam do samochodu na miejsce obok kierowcy, torbę
położyłam na podłodze przy nogach.
Gdy włączał się do ruchu, siedzieliśmy w  milczeniu.
Minęliśmy Galerię Bałtycką i  tłumy ludzi chcących
koniecznie wydać pieniądze.
Pomacałam małą torebkę, którą miałam przewieszoną
przez ramię. Jakbym się bała, że dziwnym trafem ją zgubię.
– Muszę panu dać pieniądze – powiedziałam. – Za podróż.
– Spoko. Załatwimy to później. – Machnął ręką. Patrzył
skupiony na drogę. – I nie żaden pan, tylko Filip jestem.
– Okej, Filip.
– Tak jak ten z konopi. I jeszcze gorzej, bo Zabłocki.
– Jak na mydle. – Roześmiałam się.
Spojrzał na mnie kątem oka. Jasnobłękitnego oka. A może
było szare?
W ogóle Filip był taki jasny, promienny. Dość wysoki
i niezbyt chudy. A może to były mięśnie? Spojrzałam na jego
rękę. Miał podwinięte rękawy koszuli. Na opalonym
przedramieniu widać było dość mocno zarysowane mięśnie.
Wpatrywałam się w nie przez chwilę. Chyba to zauważył, bo
uśmiechnął się jeszcze bardziej.
– Kiedyś dużo trenowałem. Teraz tylko jak czas pozwala.
– A czym się zajmujesz, że czas ci nie pozwala?
– Jestem kierownikiem regionalnym na Polskę północną
jednej firmy farmaceutycznej. Wiesz, taki przedstawiciel
handlowy. Jeżdżę i sprzedaję… – Komiwojażer korporacyjny?
Spojrzał na mnie zaskoczony i się roześmiał.
– Coś w tym stylu. A ty?
– Ja? – Zaczęłam się zastanawiać, co mam mu powiedzieć.
Przecież jak się dowie, że nie mam jeszcze osiemnastu lat,
a  do tego wyjechałam z  domu bez wiedzy rodziny, to
natychmiast się zatrzyma i mnie wysadzi z samochodu. A na
to nie mogłam sobie pozwolić.
– Ja… nie mogłam znaleźć pracy w  Polsce, więc jadę do
Berlina – skłamałam.
– A jakiej pracy szukasz?
– Jakiejkolwiek… – brnęłam dalej. – Skończyłam liceum
i  nie dostałam się na studia. Zanim będę próbować drugi
raz, muszę coś ze sobą zrobić.
– No tak. A  po studiach też nie zawsze jest lekko. Ja na
przykład skończyłem AWF, a  jestem, jak to powiedziałaś,
komiwojażerem.
Domokrążcą. A raczej lekarzokrążcą.
– A w Berlinie co będziesz robił?
– Jutro mam spotkanie z szefem nad szefami.
– Duża sprawa.
– Bardzo. – Zrobił poważną minę. – A  ty gdzie się chcesz
zatrzymać?
– U taty – powiedziałam bez zająknięcia.
– O! Masz tatę w Berlinie – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Szczęściara! Pracuje tam?
– Tak – odpowiedziałam. Czyżby właśnie ktoś nazwał mnie
„ szczęściarą”? No tak. Większej szczęściary ode mnie po
prostu nie ma. – Jest muzykiem. Kompozytorem.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– Co? Myślałeś, że jak ktoś pracuje w  Niemczech, to na
budowach albo sprząta? – zapytałam. – Nie przejmuj się, ja
też tak zawsze myślałam.
Wcześniej pracował w  Londynie. Komponuje głównie
muzykę filmową.
Mam jego płytę. Chcesz posłuchać?
– Jasne!
Jechaliśmy przez chwilę, słuchając muzyki mojego ojca.
Zastanawiałam się, co czuł, gdy pisał poszczególne takty.
Czy myślał o  mamie, o  mnie, a  może o  zupełnie kimś
innym? Kiedyś mama mówiła, że najlepiej pisał, gdy był
zakochany. Ta płyta wyszła na moje drugie urodziny.
Pracował nad nią dwa lata. Bardzo chciałam wierzyć, że to ja
byłam wtedy jego inspiracją.
Słuchając tej płyty, miałam nadzieję, że powstała dla
mnie.
Jechaliśmy w milczeniu, a muzyka sączyła się z głośników.
Głównie były to utwory instrumentalne. Może trochę zbyt
usypiające do jazdy.
– A gdzie tata mieszka?
– Gustav-Müller-Strasse. Nie wiem, gdzie to jest.
– Nie byłaś jeszcze u niego?
– Nie – ucięłam krótko.
Nie byłam u niego. Nie widziałam go już dobrych kilka lat.
Nie potrafiłam sobie przypomnieć ile. Mama wysyłała mu
nasze zdjęcia, ale czy jego w  ogóle obchodziło, jak
wyglądamy? Nie dzwonił, nie pisał.
Wrodzone poczucie obowiązku kazało mu co jakiś czas
przysyłać pieniądze. Albo może robił to jakiś doradca od
budowania wizerunku.
Ojciec chętnie otaczał się sztabem doradców. Gdy miał
więcej kasy, nagle robiło ich się kilku, a gdy mu nie szło, to
po angielsku znikali. Bycie artystą to loteria. Raz na wozie,
raz pod wozem. Nigdy nie wiesz, czy to, nad czym siedziałeś
nocami, spodoba się publiczności na tyle, że wdrapiesz się
na szczyt. I czy długo tam zostaniesz.
Zadzwonił telefon, to babcia Zosia.
– Karola, gdzie jesteście? – Spojrzałam na Filipa. Jechał
skupiony.
Może nawet wsłuchany w nuty mojego ojca.
– Chyba Ostróda – szepnęłam. Filip jakby drgnął. – Nie
wiem, nie widziałam znaków.
– Fajnie jest?
– Bardzo fajnie. A mama jak?
– Dzwoniłam do niej. Widziała list.
Uśmiechnęłam się.
– Cieszy się, że pojechałaś – kontynuowała babcia Zosia. –
Trochę się o ciebie bała… – Babciu, nie bójcie się o mnie. Ja
sobie poradzę!
– Zadzwonisz, gdy dojedziesz? – zapytała.
– Zadzwonię. Już niedługo powinniśmy być. Może za jakąś
godzinę – skłamałam.
– Dobrze. I  powiedz Alicji, by się odezwała, bo jej mama
się niepokoi.
Dzwoniła do mnie, że nie może się dodzwonić do Ali.
– Dobrze, babciu.
– Pa, kochanie. O nic się nie martw, ja wszystko kontroluję.
Maja już jest w  domu. Trochę się boję, że będzie
przeziębiona, więc siedzimy pod kocem i czytamy bajki. Pa.
– Pa, babciu.
Filip się nie odzywał. Spoglądałam na niego ukradkiem.
Musiał słyszeć moją rozmowę. O  Mazurach, Ostródzie,
zielonej szkole. Jak widać, było mu to obojętne. Na szczęście
wolał nie komentować.
Jechaliśmy dalej. Za Koszalinem zobaczyłam, że Filip
włącza kierunkowskaz i skręca na stację benzynową.
– Przerwa? – zapytałam, gdy wyszliśmy z samochodu.
– No nie wiem, czy przerwa – powiedział sucho. – Co jest
grane?
Uciekłaś z domu?
Patrzyłam na niego przerażona.
– Nie… – wyszeptałam.
– A  co z  tymi Mazurami? Babcią? „ Za godzinę będę”
i takie tam? Po co ty naprawdę jedziesz do tego Berlina? I do
kogo? – Wyraźnie był zdenerwowany.
– Do taty. – Miałam łzy w oczach.
– Przecież nie mogę cię zabrać, skoro zwiałaś z domu!
– Nie zwiałam!
– A niby co?
– Muszę jechać do taty. Tata jest w Berlinie. Chyba.
– Chyba? To ty nie wiesz, gdzie jest twój ojciec? – Chodził
wte i  wewte wzdłuż samochodu, najwyraźniej
zdenerwowany. Na jego czole pojawiła się pulsująca żyłka.
– Nie wiem. – Westchnęłam.
– Słuchaj. Wsadzam cię w  pociąg z  powrotem. Sprawdzę
tylko, o której jest. – Wyciągnął telefon z kieszeni, usiadł na
murku i zaczął szukać połączeń.
– Nie rób mi tego. Proszę. – Usiadłam obok niego. Nie
wiedziałam, czy mam zostać i  łudzić się, że pojedziemy
dalej, czy uciekać i szukać autostopu do Berlina. Zrobiłabym
to, ale w  jego samochodzie była zamknięta moja torba.
Pieniądze w  dalszym ciągu miałam przy sobie, ale w  aucie
zostały dokumenty. Akt urodzenia, akt ślubu rodziców. Na
wypadek, jakby mnie ojciec nie poznał. Podobno przez tych
kilka lat się zmieniłam.
Zrobiłam się kobieca, jak to mówiła mama z nieukrywaną
dumą.
Legitymacja szkolna, kanapki, bielizna na zmianę
i  dodatkowe ciuchy. Ot, cały majątek. Niby nic, a  dla mnie
bezcenny. Nie mogłam uciec. Albo mogłam dopiero wtedy,
gdy odzyskam torbę.
– Kurde, pierwszy raz zdarza mi się coś takiego. – Filip
nadal był wkurzony.
Złapałam go za rękę i  spojrzałam mu w  oczy. Nagle
stwierdziłam, że po prostu mu wszystko opowiem. I  tyle.
Albo mnie zostawi na tej stacji, albo zabierze do Berlina.
Opowiedziałam mu o  mamie, o  jej chorobie. O  Majce,
o  tacie, który tak naprawdę nie wie, jak my wyglądamy.
O tym, że się boję.
– Ale mama wyzdrowieje – rzekłam stanowczo. – Są różne
metody.
– Wiem. – Siedział, wpatrując się we mnie. Pił kawę. – Co
ja, kurna, mam z tobą zrobić?
– Zawieźć mnie do Berlina – powiedziałam, patrząc mu
w oczy.
Wytrzymałam jego spojrzenie.
– Jak mam ci uwierzyć?
– Zadzwoń do babci. – Westchnęłam. – Mi już wszystko
jedno.
Najwyżej zacznie się denerwować.
– Jasne. Zadzwonię do twojej babci, powiem jej, że jestem
dziesięć lat starszym od ciebie facetem i  wywożę cię do
Berlina. Ot tak, po prostu. Na pewno będzie spokojna.
– No tak, to chyba nie jest dobry pomysł.
– Ile ty właściwie masz lat? Z  tymi studiami to też była
ściema?
Schyliłam głowę.
– Osiemnaście. – Widziałam, że patrzy na mnie uważnie. –
Prawie… – dodałam ciszej.
– Jezu, to ty nawet nie jesteś pełnoletnia! Czy ty w  ogóle
możesz sama wyjeżdżać za granicę?
Wzruszyłam ramionami. Tego nie wiedziałam.
– Przecież nawet dowodu nie masz!
Pokręciłam głową.
– Paszport?
Ponownie zaprzeczyłam.
– Właśnie mi się skończył… – To jak ty chcesz przejechać
granicę?
– Podobno już nie sprawdzają. W  razie czego mam
legitymację szkolną i akt urodzenia.
– Jezu, co ja mam z tobą zrobić? – Filip złapał się za głowę.
– Pomóc mi odnaleźć ojca. – Wzruszyłam ramionami.
– Zaraz się okaże, że przewozisz w  swojej torbie coś,
czego nie powinnaś wieźć – stwierdził z przekąsem.
Wpadłam wtedy na pewien pomysł.
– Otwórz mi samochód. Wezmę torbę i sobie poszukasz.
– Pokażesz mi w aucie.
– Otwórz samochód, przyniosę ją tutaj. Zresztą czegoś
z niej potrzebuję.
Filip próbował otworzyć auto. Niestety pilot nie miał
zasięgu. Nie było to dla mnie dobre. Zostawił niedopitą
kawę, zaznaczając, że jeszcze tu wrócimy, podszedł
w stronę samochodu i go odblokował.
– Dobra. Idź po torbę. Poczekam tutaj i zamknę samochód.
Podeszłam wolnym krokiem do auta. Spokojnie wzięłam
torbę.
Przerzuciłam ją sobie przez ramię. Tak, aby w  żadnym
wypadku mi nie spadła. Filip zamknął samochód i  już się
odwracał, by znów podejść do murku, gdy niestety coś sobie
przypomniał. Odwrócił się w  moją stronę, a  ja już byłam
jakieś dziesięć metrów za samochodem. Z  zupełnie
przeciwnej strony niż on i stacja benzynowa.
Postanowiłam uciec. Musiałam dojechać do tego Berlina
za wszelką cenę. Nie mógł mi w tym przeszkodzić! Biegłam,
ile sił w nogach. Biegałam dość szybko, ale nie wzięłam pod
uwagę, że on jest bardziej wysportowany. Dystans pomiędzy
nami skracał się z  każdą sekundą. Nie zdążyłam dobiec do
ulicy, gdy mnie złapał wpół i  mocno trzymał. Chciałam mu
się wyrwać, ale i tak już wzbudzaliśmy wśród przechodniów
niezdrową sensację. Nie było to wskazane w  przypadku
niepełnoletniej dziewczyny, która właśnie jest na wagarach.
A dokładniej zwiała z domu, by z obcym facetem wyjechać
do Niemiec.
Chwycił mnie mocno za rękę, niczym rozkapryszone
dziecko.
– Nie próbuj mi się wyrywać – syknął. – Wracamy do
samochodu i pogadamy.
– Nie ściskaj mnie tak mocno! – powiedziałam wkurzona.
Naprawdę myślałam, że on zaraz odwiezie mnie z powrotem
do Gdańska. – Nie jestem dzieckiem!
– Jesteś! Zachowujesz się jak dziecko.
Poszłam za nim nadąsana. Wsiedliśmy do auta.
Zablokował drzwi.
Przez chwilę czułam się jak w potrzasku.
– Co teraz? – Spojrzałam mu prosto w  oczy. – Porwiesz
mnie? Nawet nie możesz mi zabrać paszportu, bo go nie
mam.
– Jezu, dziewczyno. Uspokój się. Wolałbym wypić jeszcze
jedną kawę, pogadać spokojnie na jakimś obiedzie, ale boję
się, że mi znowu uciekniesz.
– Tylko pozbyłbyś się kłopotu. – Wzruszyłam ramionami.
– Jasne. I do końca życia bym się zastanawiał, czy ci się nic
nie stało.
– Nie masz innych rzeczy do roboty niż myślenie o mnie do
końca życia? Jakaś rodzina? Dzieci? Żona? Narzeczona?
Pokręcił głową z dezaprobatą.
– Nie mam. Ale mam siostrę. Ma siedemnaście lat. I gdyby
mi taki numer wykręciła, to normalnie nie wiem, co bym jej
zrobił.
Siedziałam cicho.
– I właśnie wczoraj mówiła, że jedzie na zieloną szkołę.
– Czyżby? – Uśmiechnęłam się drwiąco. – No tak, ale wy
nie macie chorej matki, pewnie macie ojca, który co wieczór
siada w ciepłych kapciach na tapczanie, i wszyscy wspólnie
śpiewacie kolędy przy wigilijnym stole.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytał, uruchamiając silnik.
– Dokąd jedziemy? – Przestraszyłam się. Byłam pewna, że
zawiezie mnie na komisariat, by stamtąd zaraz mnie zabrali
do policyjnej izby dziecka (kurna, jakiego dziecka? ), narobili
kłopotu mamie i babci. – Jeśli mnie wieziesz na komisariat,
to i tak nie będzie komu mnie stamtąd odebrać.
Filip się nie odzywał.
– Słyszysz? ! – krzyknęłam.
– Słyszę. Jedziemy do twojego ojca.
– Jak to?
– Jadę tam z  tobą. Nie widziałaś go kilka lat, nie masz
pewności, czy nadal tam mieszka.
– Na przelewach bankowych jest tamten adres.
– Nie wiesz nawet, czy będzie chciał z  tobą rozmawiać –
stwierdził brutalnie. – Jeśli nie będziesz mogła u  niego
zostać, to gdzie przenocujesz?
Tej opcji nie rozpatrywałam. Bo przecież to oczywiste, że
ojciec przygarnie córkę, gdy ta zapragnie go spotkać po
kilku latach. Przecież to niemożliwe, by wyrzucił swoje
dziecko w nocy, zdał je na łaskę i niełaskę.
Na pewno nie mój ojciec.
– Oczywiście, że będzie chciał ze mną rozmawiać –
obruszyłam się. – Ty byś nie chciał rozmawiać ze swoją
córką?
– Myślę, że nie chciałbym zostawić swojej córki –
powiedział spokojnie.
– Nigdy nie mów nigdy. Nie masz córki.
– Na razie nie.
Wyłączyłam płytę ojca i  puściłam radio. Za bardzo robiło
mi się sentymentalnie. Odżyły wspomnienia. Bardzo słabe
i  nieliczne. Jakieś sanki, jak zjeżdżał ze mną z  górki. Jak
próbował mnie uczyć jeździć na rowerze. W  końcu mama
mnie nauczyła. Kiedyś byliśmy w kinie i zasnął.
Pamiętam, jaka byłam zła, że śpi. Byłam pewna, że
wszyscy to widzą. Uczył mnie trochę grać na gitarze. Potem,
gdy odszedł, postanowiłam, że będę grała więcej. Sama się
uczyłam i  całkiem nieźle mi to wychodziło. Chciałam mu
zaimponować. Chciałam kiedyś zagrać razem z nim. Nawet
mogłam coś źle robić bo marzyłam o tym, by mnie poprawił.
By powiedział: „ to nie tak, córeczko”. W myślach usłyszałam
„ córeczko”. Tylko mama tak do mnie mówiła. Ale czy to były
wspomnienia? Nie mogłam przecież tego pamiętać.
Tych sanek, roweru. Chyba po prostu sama to sobie
wymyśliłam… – Zadzwonię do mamy, okej?
– Zadzwoń.
Wybrałam numer. Nie odbierała. Już miałam się rozłączyć,
gdy usłyszałam jej głos.
– Cześć, córeczko.
– Cześć, mamuś. Jak tam dzisiaj?
– Całkiem nieźle. Dziękuję za list. Cieszę się, że pojechałaś
na zieloną szkołę.
Zagryzłam wargi. Nie lubiłam kłamać mamie. Oczy mi się
zaszkliły.
– Wolałabym być z tobą.
– Kochanie, musisz normalnie żyć. A  gdy będę zdrowa,
wymyślimy coś razem. Może jakieś babskie SPA?
– Na pewno. Mamo, kocham cię. Trzymaj się. Niedługo się
zobaczymy.
Coś wiadomo na temat dawcy?
– Nie. Jeszcze nic. Ale pewnie i  tak by mi nie powiedzieli
na tym etapie. Chyba muszą mieć pewność.
– Racja. Pa, mamuś.
– Pa, córeczko.
Siedziałam przez chwilę zupełnie cicho. W  radiu leciała
jakaś skoczna piosenka, zupełnie niepasująca do sytuacji.
– Jak bardzo z nią źle? – zapytał Filip.
Wzruszyłam ramionami.
– Chciałabym wierzyć, że będzie wszystko dobrze –
powiedziałam. – Ostra białaczka szpikowa. Czekamy na
przeszczep. Raz jest lepiej, raz gorzej. Ale czekamy, aż
znajdzie się dawca.
– Rozumiem. Ja też czekam.
– Na co czekasz? Na przeszczep?
– Dwa lata temu zarejestrowałem się w bazie. Czekam, aż
będę mógł komuś pomóc.
– Dziękuję – powiedziałam cicho. Było mi bardzo wstyd za
wszystko, co do tej pory o nim myślałam.
– Nie masz za co dziękować.
– Mam. Za to, że możesz komuś uratować życie. Może
mojej mamie? – Spojrzałam na niego z  nadzieją. – Nergal
czekał na przeszczep miesiąc.
Podobno. Mama już czeka trochę dłużej.
– Można czekać i trzy lata.
– Wiem.
– Skąd wiesz?
– Byłam w  Fundacji Urszuli Jaworskiej i  wszystkiego się
dowiedziałam.
– Też zielona szkoła? – Uśmiechnął się szczerze. Miałam
wrażenie, że negatywne emocje już opadły i  że od teraz
będzie tylko lepiej.
– Nie. – Pokręciłam głową. – Wycieczka do Muzeum
Powstania Warszawskiego.
– No tak. – Roześmiał się. – Należało się tego spodziewać.
– Naprawdę byłam na wycieczce. W  czasie wolnym
pojechałam do fundacji.
– Niesamowita jesteś – stwierdził.
Ja? Niesamowita? Po raz pierwszy ktoś o  mnie tak
powiedział. Co w  tym niesamowitego, że pojechałam
zapytać, jak leczyć moją mamę?
Owszem, mogłabym poprzestać na lekarzach, ale czy oni
by mi powiedzieli prawdę? Zawsze wolałam sprawdzić
u  źródła. A  Urszuli Jaworskiej się udało. Musiałam na nią
popatrzeć, dotknąć, usłyszeć. Spojrzeć jej głęboko w  oczy.
Dopiero wtedy uwierzyłam, że z  tego można wyjść. Że na
białaczkę nie zawsze się umiera. Że trzeba wierzyć
w  możliwość wygranej. To nie był żaden heroizm z  mojej
strony.
– Ja zawsze miałem wszystko – powiedział. – Nie musiałem
nigdy o  nic walczyć. Wszystko dziwnym trafem mi
wychodziło. No, prawie wszystko.
– Prawie?
– Kobiety.
– No tak. Zło tego świata.
– Co ty tam wiesz – powiedział z  udawaną wyższością. –
Gówniara jesteś.
– „ Bo to zła kobieta była…” – odparowałam.
– Takie małe dziewczynki oglądają Psy i  wiedzą, kim jest
dziadek Linda? – Roześmiał się.
– Oj tak. Takie małe dziewczynki kochają dziadka Lindę –
przyznałam.
Nasza burzliwa znajomość zaczęła mi się nawet podobać.
– To musimy kiedyś pójść do kina – stwierdził.
– A może ja też jestem złą kobietą? – zapytałam.
– Kobietą? – Udawał rozbawionego. – Jesteś co najwyżej
rozwydrzonym bachorem – stwierdził. – Takim jak moja
siostra.
– Nie. Złą kobietą. Kłamię, oszukuję, chcę przekroczyć
nielegalnie granicę… – I zwiewasz z domu. Moja siostra nie
zwiewa.
– Może nie ma takiej potrzeby?
– Nie, bo jej ukochany brat daje jej alibi. Wiesz, karmienie
kota i podlewanie kwiatów w moim mieszkaniu.
– A co ona w tym czasie robi?
– Tego ja już nie chcę wiedzieć. Ale faceta ma nawet
fajnego. Pewnie grają w szachy i oglądają kolekcję znaczków
pocztowych. I  zajmują się rozmowami na poważne tematy.
W  każdym razie, gdy wracam, mieszkanie lśni, a  na mnie
czeka ciasto. Upieczone, żeby nie było.
– To pięknie!
– No nie wiem. Obawiam się, że moja siostra zaczęła
bawić się w dom.
– Jak każda niegrzeczna dziewczynka.
– Prędzej czy później – powiedział rozbawiony.
– No tak.
– A ty?
– Co ja?
– Twój facet cię wypuścił samą do Berlina.
– Po pierwsze, nie ma takowego, a po drugie, nawet gdyby
był, nie miałby nic do gadania.
– Pojechałby z tobą.
– Może tak, a może nie.
– Chciałby ci pomóc – zapewnił Filip.
– Na razie muszę sama działać. Nie mam czasu na
facetów. Zresztą… By się zakochać, trzeba mieć wolną
głowę. Ja na razie muszę myśleć o  czymś innym. O  kimś
innym.
Nic nie powiedział. Włączył jakąś płytę. Nie znałam jej.
Chyba na chwilę zasnęłam, bo wydawało mi się, że minęło
tylko kilka minut, gdy powiedział:
– No to już!
– Co już? – zapytałam zaspanym głosem.
– Przekroczyliśmy granicę – odpowiedział.
– O Matko! Już? A nie sprawdzali paszportu czy dowodu?
– No nie. Całe szczęście, że nie, bo przecież nie masz ani
jednego, ani drugiego.
– Która godzina? – ziewnęłam.
– Dwudziesta siedem. Za chwilę autostrada i  kierunek:
Berlin. Jeszcze się gdzieś zatrzymamy. Chcę zobaczyć, jak
daleko twój ojciec mieszka od Prenzlauer Allee.
– Tego ci nie powiem. Nigdy nie byłam w Berlinie.
– Sprawdzimy. Podwiozę cię tam.
– Dzięki. Będziemy jechać przez miasto? Coś zobaczymy?
– Za bardzo nie mamy czasu. Będziemy tam około
dwudziestej drugiej, a  ty jeszcze chcesz iść do ojca. Potem
będzie za późno.
– Chyba do własnego ojca można iść nawet o  północy,
prawda? – Byłam tego pewna.
Filip nic nie powiedział. Jakby wątpił. Uśmiechnęłam się
wtedy do siebie. Byłam przekonana, że tata będzie w domu,
wpuści mnie i  jak gdyby nigdy nic, wyciągnie jakieś
jedzenie, może resztki z  obiadu. Albo jeszcze lepiej:
wyskoczymy gdzieś razem coś zjeść. Jak ojciec z  córką.
Przegadamy pół nocy, przecież musimy nadrobić stracony
czas.
– Możesz wbić w GP S adres twojego ojca?
– Jasne. Dzięki, że mnie tam dowieziesz.
– No tak, teraz mi dziękujesz, a przedtem chciałaś zwiać.
– Okej. Ustawione.
GP S kierował nas coraz bliżej domu mojego taty.
Zjechaliśmy z  autostrady. Oglądałam z  zaciekawieniem
podświetlone olbrzymie budynki.
To nic, że teraz mijałam je szybko. Pewnie kiedyś tata
mnie zabierze ze sobą i  wszystko obejrzę dokładnie.
Wiedziałam, że to nie był czas na zwiedzanie. Musiałam
wracać do mamy. Ale kiedyś? Gdy mama już będzie zdrowa?
Uśmiechnęłam się do swoich myśli. Majkę zabierzemy do
Legolandu. Alicja była z  rodzicami i  mówiła, że nawet ona
się fajnie bawiła. Majka będzie zauroczona.
Miła pani z  nawigacji nakazała skręcić w  prawo. Potem
stwierdziła, że za dwieście metrów nasz cel będzie
znajdował się po lewej stronie.
Wjechaliśmy w  uliczkę ciasno zastawioną samochodami
wzdłuż obu krawężników. Zobaczyłam numer szesnaście.
Poczułam ucisk w żołądku.
Tata. Spojrzałam w okna. Pewnie tam gdzieś siedzi. Może
myśli o mnie?
Filip przejechał obok drzwi mojego ojca.
– Hej, to tutaj! – zawołałam.
– Wiem, że to tutaj, ale szukam parkingu.
– Parkingu? – zdziwiłam się. – Wysadź mnie po prostu
i jedź dalej.
– Chyba żartujesz – stwierdził. – Zrobię kółko i  zaparkuję
wcześniej.
Pojechał kawałek dalej. Skręcił w  prawo, potem kluczył
jakimiś uliczkami. Na głównych ulicach było dość dużo ludzi
mimo późnej pory.
Zobaczyłam jakąś parę z  kebabem. Uśmiechnęłam się.
Mogłabym przyjść tutaj z ojcem.
Filip lawirował ulicami, aż wjechaliśmy z  powrotem
w  Gustav-Müller–  Strasse. Akurat ktoś wyjeżdżał. Mieliśmy
farta.
– Zobacz, szczęście nam dopisuje – powiedziałam, gdy
parkowaliśmy.
– Mam dla taty wino. Myślisz, że się ucieszy?
– Na pewno.
Wysiedliśmy czym prędzej z  samochodu. Stanęłam pod
drzwiami.
– Dziękuję ci za wszystko – powiedziałam i  pocałowałam
Filipa w policzek. – Mam tylko stówę, masz wydać?
– Czekaj, czekaj, za co stówę?
– No, za przejazd.
– Daj spokój. Przypomnij, jak się nazywa twój tata?
– Piotr Szafranek. Tak jak ja.
Filip świecił latarką z  telefonu na listę mieszkańców przy
domofonie.
– Ale… tu takiego nie ma.
– Jak to nie ma?
– No nie ma. Zobacz!
Przeleciałam wzrokiem nazwiska. Pośród Müllerów
i innych Grünbergów polskiego Szafranka nie było.
– Jesteś pewna, że to tutaj? – zapytał.
Wyciągnęłam z  torby potwierdzenie przelewu alimentów
za ostatni miesiąc.
Piotr Szafranek. Gustav-Müller-Strasse 16.
Najwyraźniej jednak pod tym adresem żaden Piotr
Szafranek nie mieszkał.
– No, ale nie sprawdziłaś wcześniej, czy on tam mieszka? –
zapytała Ina. Była druga w  nocy i  już obie ziewałyśmy, ale
czułyśmy potrzebę, by wyjaśnić sobie wszystko. Tak, by pójść
spać już bez jakichkolwiek niedopowiedzeń.
– No, chciałam.
– Ale?
– Nie odbierał telefonu. Potem włączała się jakaś babka
i mówiła, że nie zna żadnego Piotra Szafranka. Napisałam do
niego trzy listy, by się odezwał. I nic.
– A nie googlowałaś go?
– Jasne, że googlowałam. Ostatnią wzmiankę widziałam
z czasów, kiedy był w Londynie. Napisałam do reżysera tego
filmu, do którego tata pisał muzykę. I do producenta.
– I co?
– No i nie odpisali.
– Jezu, Zioło zawsze był wolnym ptakiem. Sama się
dziwiłam, że ze mną tak długo wytrzymał. I  chyba nawet
mnie nie zdradzał. Ale zdarzało mu się znikać. Za
pierwszym razem byłam przerażona, ale potem się
przyzwyczaiłam.
– Z mojego życia zniknął na kilka lat. Ale wtedy naprawdę
musiałam go znaleźć.
– I co? Znalazłaś?
Na domofonie nie było jego nazwiska. Kilka razy
sprawdzałam. Chyba nawet głośno o czymś dyskutowaliśmy,
bo wyszła jakaś babka i  zaczęła coś do nas mówić. Ja jej
kompletnie nie rozumiałam. Filip zaczął z  nią rozmawiać
jakimś niewiarygodnie doskonałym niemieckim. Jedyne, co
zrozumiałam, to że pyta o  Piotra Szafranka. Babka
powtarzała tylko imię i nazwisko mojego ojca i kręciła głową.
– Wartet ma eenen Moment. Da wohnt doch’n Pole, so’n
Künstler. Der heißt aber nich Szafranek. Peter Herb heißter.
Da müsst’er durch diese Tür da und dann erster Stock
rechts. – Kobieta otworzyła szeroko drzwi i wskazała drugie,
które prowadziły na podwórko po przeciwnej stronie
kamienicy.
– Co ona mówi? – zapytałam, ciągnąc Filipa za rękaw.
– Mówi, że tutaj żaden Szafranek nie mieszka. Ale jeśli
wejdziemy tymi drugimi drzwiami i potem na drugie piętro,
to tam mieszka jakiś Polak.
Peter Herb. Artysta.
– Może to tata? – zapytałam z nadzieją.
– Zobaczymy.
Kobieta zaprosiła nas do środka. Wewnątrz zobaczyliśmy
bardzo przestronną klatkę schodową. Do wszystkich
mieszkań prowadziły duże białe drzwi wykończone
masywnymi rzeźbieniami. Lubiłam taki styl.
Stary, ale współgrający z  nowoczesnymi elementami. Na
podłodze ułożona była kamienna terakota w  biało-czarną
szachownicę. Do góry prowadziły szerokie drewniane
schody. My jednak mieliśmy wyjść z drugiej strony.
Znaleźliśmy się w  podwórku. Stało tam kilka rowerów
i wózek. Nawet ktoś postawił ławeczkę, by w cieplejsze dni
można było sobie posiedzieć.
Przeszliśmy przez kolejne drzwi. Te były już mniej
ozdobne. Wyglądały jak wejście do gorszej części kamienicy.
Tak też było. Czysto i schludnie, ale bez takiego luksusu jak
w części frontowej. Weszliśmy do środka.
Potem pierwsze piętro i drzwi po prawej.
Filip zapukał. Cieszyłam się, że był ze mną. Sama
czułabym się zupełnie bezradnie. Miał chyba rację, że
jestem tylko małą dziewczynką, która zwiała z domu. Bałam
się tego spotkania. Ale dlaczego nie miało się udać?
Ślepo wierzyłam, że fakt, iż ojciec nie odzywał się przez
tyle lat, naprawdę nie ma znaczenia. Może nie mógł? Może
zatrzymywały go jakieś ważne sprawy? Znajdowałam różne
wytłumaczenia. Ufałam, że będzie dobrze. Bo dlaczego
miałoby być źle?
Otworzyła nam kobieta w szlafroku. Piotr przywitał się po
niemiecku i zaczął wyjaśniać, po co przyszliśmy.
– Jesteście z Polski? – przerwała mu.
– Tak. – Uśmiechnęłam się. Pewnie była nową koleżanką
taty. No cóż.
Z nami już nie mieszkał, z  mamą się rozstali kilka lat
temu. – Szukamy Piotra Szafranka. Muzyka, kompozytora.
Taki wysoki, szczupły, ciemne włosy. Ostatnio chyba miał
brodę. Mam gdzieś zdjęcie.
– Ale tu nie mieszka Piotr Szafranek. – Kobieta
zmarszczyła brwi. – Owszem, wszystko pozostałe się zgadza,
ale on nazywa się Peter Herb.
Wyciągnęłam zdjęcie z  torebki. Byliśmy na nim ja, Majka
i tata. Tata jakby trochę z boku, śpieszący się, niechętny do
zdjęć do albumów rodzinnych. Lubił tylko te, które mogły
ukazać się w  mediach i  zapewnić mu niegasnącą
popularność.
– Wejdźcie do środka. Piotra nie ma, ale wejdźcie.
Usiedliśmy w  salonie. Kobieta podała nam wodę i  usiadła
obok nas.
– Proszę mi pokazać to zdjęcie.
– Tak. To Piotr – powiedziała po chwili. – Ale on nazywa się
Herb!
Przecież wiem, jak nazywa się mój mąż.
Coś ukłuło mnie w  okolicy serca. Wiedziałam, że nie jest
możliwe, aby rodzice z  powrotem się zeszli i  żyli długo
i  szczęśliwie. Ale człowiek zawsze się zastanawia, co by
było, gdyby jego marzenia się spełniły.
– Nie wiedziałam, że się ożenił. – Westchnęłam. Może
nieco zbyt głośno, bo siedzący obok mnie Filip złapał mnie
za rękę.
– No, właściwie nie jesteśmy jeszcze małżeństwem. –
Kobieta się uśmiechnęła. – Ale prawie. Mówię „ mąż”, bo tak
łatwiej. Jesteśmy ze sobą już tak długo… A  może mogę
w czymś pomóc, skoro go nie ma? Wyjechał, niestety wróci
dopiero za tydzień.
– Bo ja go szukam… – jąkałam się. – Bo ja jestem jego
córką. A  mama jest chora i  myślałam, że powinien o  tym
wiedzieć.
– Córką? – Wyglądała na wielce zaskoczoną. – Jak to córką?
– Tak, córką – powtórzyłam. – Mam też siostrę, Majkę.
– I  ona też jest jego córką? – Wstała i  patrzyła we mnie
przestraszonym wzrokiem.
– No oczywiście, a czyją? – Coraz bardziej podejrzewałam,
że jednak Peter Herb i  Piotr Szafranek to dwie zupełnie
różne osoby.
Kobieta stanęła nade mną, gwałtownie gestykulując.
– Ale Piotr nie ma córki! Pani coś się pomyliło!
Odwróciłam głowę i  zobaczyłam wiszące na ścianie
oprawione zdjęcie.
Był na nim mój tata przytulający małego chłopca. Bardzo
podobnego do Majki.
– Piotr nie ma córki! – krzyczała. – Piotr nie ma żadnej
córki! Mamy tylko Oliviera!
– A  to kutas – szepnęła Ina, paląc już chyba dziesiątego
papierosa tego wieczora.
Wzdrygnęłam się. Nie miałam zbyt dobrego mniemania
o moim ojcu, ale zaskoczyły mnie te słowa w ustach Iny.
– Pewni ludzie się nie zmieniają. Najpierw zostawia
narzeczoną miesiąc przed ślubem, potem okłamuje kolejną
babkę. Jest nie w  porządku nie tylko wobec tych, których
kiedyś kochał, ale też wobec tych, których kocha teraz. O ile
w ogóle jest zdolny do miłości. – Wzruszyła ramionami.
– Mów dalej.
Nie wiem, jak znalazłam się w  samochodzie. Chyba po
prostu stamtąd wybiegłam, za mną Filip. Pamiętam tylko, że
potem, w  samochodzie, ja ryczałam, a  on próbował mnie
pocieszać. Na szczęście nie gadał głupot w stylu „ nic się nie
stało”, bo przecież się stało. Oboje wiedzieliśmy, że się stało.
Filip po prostu mnie przytulił i pozwolił mi płakać.
Wymyśliłam sobie ojca, który przyjmie mnie z  otwartymi
ramionami, będzie gościł i  cieszył się, że pojawiłam się
ponownie w  jego życiu. A  najwyraźniej nie dość, że ojciec
nie chce pamiętać o naszym istnieniu, to na dodatek wyparł
się nas zupełnie.
– Powiedz mi – szlochałam wtulona w  szerokie,
bezpieczne ramiona Filipa – jak można wyprzeć się
własnego dziecka?
– Może oni po prostu o tym nie rozmawiali?
– Nie rozmawiali o  przeszłości? Przecież musiał jej
powiedzieć, że kiedyś była mama, że byłyśmy my! On nas
kochał! – krzyknęłam. – Chyba nas kochał – dodałam cicho. –
A  może on nigdy nikogo nie kochał, tylko po prostu się
zakochiwał?
– Karola. Pomyśl na spokojnie, co powinnaś zrobić. Zobacz,
znasz tylko wersję tej kobiety.
– Tam na ścianie wisiało zdjęcie mojego taty z  tym
dzieckiem. Wiem, że ono jest niewinne, ale ja już go
nienawidzę! On ma mojego tatę, a  Majka nie ma! A  tak
samo go potrzebuje, jak ten… Olivier!
– Masz rację. Każdy potrzebuje ojca. – Filip otarł mi
chusteczką łzy. – Rozumiem, że miałaś zamiar nocować
u niego?
Przytaknęłam. Dopiero teraz zaczęłam się niepokoić.
Przecież Filip ma swoje sprawy. Po coś do tego Berlina
przyjechał. Teraz musi pocieszać jakąś ryczącą gówniarę.
I na dodatek chyba zbliża się już północ.
– Pewnie gdybyś wiedział, że przeze mnie będziesz miał
tyle problemów, kilka razy byś się zastanowił, zanim
zabrałbyś mnie do Berlina… – Tak, rzeczywiście jest
interesująco – powiedział z  ironią. – Z  tobą nie sposób się
nudzić.
Uśmiechnęłam się smutno. Spojrzałam jeszcze raz na
drzwi do klatki schodowej oznaczone numerem szesnaście.
– Możemy stąd odjechać? – zapytałam.
– Okej. Pójdziemy coś zjeść i pomyślimy.
Pojechaliśmy zjeść turecki kebab. Ten, obok którego już
przejeżdżaliśmy. Ten, o  którym myślałam, że pójdę tam
z  tatą i  spędzę miło wieczór. Pojechałam tam z  Filipem,
który mimo iż był zupełnie obcym mężczyzną, okazał mi
dużo więcej serca niż mój własny ojciec.
Kebab był przepyszny. Uśmiechnięty i  sympatyczny Turek
z wielkim namaszczeniem nakładał porcje warzyw na talerz.
– Widzisz? Z pustym żołądkiem bardzo źle się myśli.
– Teraz jesteśmy najedzeni. Uważasz, że coś więcej
wymyślimy?
Powinnam już dać ci te pieniądze i sobie pójść.
– A niby dokąd sobie pójdziesz? – zdenerwował się Filip. –
Nie ma mowy. Ja jutro wracam, zabierzesz się ze mną.
Spojrzałam na niego. Miałam ochotę rzucić mu się na
szyję.
– Ale jest jeden problem – powiedział poważnie. – Nie
planowałem hotelu. Chciałem pojechać na parking poza
miastem, niedaleko stacji metra, i  zdrzemnąć się
w samochodzie, a jutro po prostu załatwić swoje sprawy.
Mam śpiwór i dwa koce. I chyba jakąś zapasową bluzę od
dresu.
Uśmiechnęłam się do niego przez łzy.
– Mogę… zostać z tobą w tym samochodzie? – zapytałam
nieśmiało.
– No właśnie o  tym mówię! – prychnął zniecierpliwiony. –
Same kłopoty z tymi dzieciakami!
Rzuciłam mu się na szyję. Chyba był zdziwiony tym
nagłym wybuchem uczuć. Pogłaskał mnie po głowie
i spojrzał czule.
– Będzie dobrze, mała – powiedział i  szybko odwrócił
wzrok.
Wsiedliśmy z powrotem do samochodu.
– Czy możemy… – zaczęłam, znów nieśmiało.
– Jeszcze raz tamtędy przejechać?
Pokiwałam głową. Wiedział, co czułam.
Zmarszczył brwi i zawrócił w uliczkę mojego ojca. A raczej
mężczyzny, który się wyparł swojej córki, a  na dodatek
zmienił nazwisko. Chyba po to, by już zupełnie nic nie mieć
z nami wspólnego.
Zatrzymaliśmy się przed numerem szesnaście. Pewnie
w innych okolicznościach ta ulica by mi się podobała. Piękna
kamienica, wysokie drzewa rosnące wzdłuż budynku, białe
wejściowe drzwi z podświetlonym numerem.
– Szkoda, że nie można przeżyć innego wariantu tego
samego wydarzenia.
– To tylko w kinie.
– Zawsze uwielbiałam filmy o tym, „ co by było gdyby”.
– Ja też.
– Pamiętam nawet jeden niemiecki, który był całkiem
dobry… 
– Biegnij Lola, biegnij.
– Właśnie. – Uśmiechnęłam się. – Już nawet nie pamiętam,
o co w nim chodziło.
– Trzeba obejrzeć jeszcze raz.
– Chyba trzeba – przytaknęłam. – Jedziemy?
– Jasne. – Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy.
Miałam wrażenie, że Berlin nas żegna. Że ten gwar,
pomimo uśmiechów ludzi, jest taki smutny. Po tych ulicach
chodził mój ojciec. Pewnie pchał wózek z  małym Olivierem
i  pokazywał mu świat. Robił dla niego to, czego nam
odmówił.
Zajechaliśmy pod stację metra. Filip zatrzymał się na
samym końcu parkingu. Nawet tutaj było widać światła
stacji.
– Wiesz, gdybym wiedział, że dzisiaj w  nocy będę miał
towarzystwo, wybrałbym inny apartament – zażartował.
Roześmiałam się.
– Jasne. Pewnie gdybyś wiedział, jakie to towarzystwo, nie
szukałbyś towarzysza podróży.
– Ależ ja się nie skarżę, jest interesująco. – Wysiadł
z  samochodu i  otworzył bagażnik. Podał mi koc i  śpiwór. –
Weź to. Wyglądasz na zmarzlaka.
– Dzięki.
– Masz jeszcze jakąś bluzę? Może być chłodno.
– Mam sweter. Nie powinno być mi zimno.
Ubrałam się, rozłożyłam fotel i  weszłam do śpiwora.
Dodatkowo przykryłam się kocem. Filip przebierał się na
zewnątrz. Po chwili przyszedł w  ciepłych spodniach
dresowych i  granatowej bluzie z  kapturem, który zasłaniał
mu połowę twarzy. Usiadł na fotelu, odchylił się do tyłu
i  zdjął buty. Na nogach miał ręcznie robione skarpety we
wściekle pomarańczowym kolorze. Zawsze mi się wydawało,
że facet w takich skarpetach nie może wyglądać męsko. Ale
Filip wyglądał świetnie. Mimo tych skarpet.
Zauważył mój wzrok.
– Siostra mi zrobiła, muszę nosić. – Wzruszył ramionami. –
Ona wie, że ja nocuję w  ekstremalnych warunkach.
I  twierdzi, że skarpety są dobre na wszystko. Wiesz, taka
pozytywna wariatka. Feng shui, ho-o-pono-pono i pozytywna
energia. Więc mam tę pozytywną energię nawet
w skarpetach.
Ale tak mnie zakręciła, że gdybym ich nie miał, to
czułbym się niepewnie.
Głośno się roześmiałam.
– Też chcę takie skarpety!
– Na takie skarpety trzeba sobie zasłużyć! – oświadczył
Filip. – Moja siostra nie robi ich byle komu.
– Sugerujesz, że jestem byle kim? – zapytałam zaczepnie.
– To się jeszcze okaże. – Uśmiechnął się.
– Też coś! – obruszyłam się. – Z  tego wszystkiego
zapomniałam, po co tu jestem. Przez krótką chwilę
wyobraziłam sobie, że to fajny weekend ze znajomym.
– Możesz dalej tak myśleć. Jeszcze zostało kilka dobrych
godzin tego weekendu.
Wsunęłam się głębiej do śpiwora.
– Zimno ci? – zapytał. – Tylko mi się nie przezięb, bo będę
miał cię na sumieniu. – Usiadł i  ściągnął z  siebie bluzę. –
Załóż to.
– A ty?
– Mam drugą. Ale obawiam się, że jest trochę brudna. –
Sięgnął do bagażnika i  wyjął drugą bluzę. Dokładnie taką
samą.
– Taka sama? Wszystkie ciuchy masz takie same?
– Bo mi się podobała. Nika wiedziała, że mi się podoba
i  jak były z  mamą na zakupach, to mi kupiły drugą. Nika,
czyli moja siostra. – Położył się na siedzeniu obok mnie.
– Moja jest jeszcze dzieckiem. – Uśmiechnęłam się na
wspomnienie Majki. – Ma sześć lat. Rysuje mi laurki. Pokażę
ci. – Wyjęłam z  portfela rysunek Majki przedstawiający
mamę, mnie i ją. Wszystkie miałyśmy bujne loki do pasa.
– Wszystkie trzy piękne.
– Narysowała go po naszej kłótni z mamą. Chciałam obciąć
swoje włosy, gdy ogoliłam mamie głowę… jak jej zaczęły
wypadać po chemii.
Chciałam tak zrobić w ramach solidarności. Mama, gdy się
o  tym dowiedziała, bardzo się zdenerwowała. Oświadczyła,
że kiedy patrzy w lustro, to czuje się od razu bardziej chora.
I  że gdybym ja też nie miała włosów, to za każdym razem,
gdy patrzyłaby na mnie, przypomniałaby sobie, że jest źle.
A chciałaby wierzyć, że będzie lepiej.
– Dobrze, że nie obcięłaś włosów. – Filip spojrzał na mnie
i rozprostował jednego niesfornego loka. – Ja też lubię sobie
wyobrażać.
Teraz możemy myśleć, że jesteśmy na superwakacjach. Na
przykład wybieramy się zobaczyć zamki nad Loarą, ale
byliśmy zmęczeni i postanowiliśmy się trochę zdrzemnąć.
– A  Paryż też? – Zamknęłam oczy. Schowałam dłonie
w  rękawy bluzy i  założyłam kaptur na głowę. Bluza
pachniała Filipem. Perfumami i  czymś jeszcze. Mężczyzną.
Czułam się bezpiecznie taka opatulona.
– Jasne. Paryż też. Przecież jest po drodze.
– Nie byłam nigdy w Paryżu.
– Piękny jest. Do Paryża też trzeba pojechać. To co
najpierw?
– Najpierw Paryż.
– Dobra. Postanowione. A skoro to romantyczny wyjazd, to
coś ci pokażę. – Włączył na chwilę silnik i  nacisnął jakiś
guzik. Zamknięta do tej pory szyba dachowa zaczęła się
rozsuwać. – Zobacz, jaki mamy apartament!
Łóżko z widokiem na gwiazdy.
– Pięć gwiazdek. – Uśmiechnęłam się. – Dziękuję –
szepnęłam i złapałam go za rękę.
Już prawie zasypiałam, ale w  dalszym ciągu trzymałam
jego dłoń.
– Filip?
– Mhm?
– A co to jest ho-o-pono-pono?
– Ho-o-pono-pono? Takie hawajskie czary. Sztuka
pojednania, wybaczania… Chodzi o  to, by uwolnić się od
negatywnych emocji. Nika cieszy się ze wszystkiego jak
dziecko. Czasem jej nie rozumiem, czasem mnie denerwuje.
Ale potrafi rozładować negatywne emocje. Kiedy się
wkurzam, każe mi powtarzać: „ kocham cię, przepraszam,
proszę, wybacz mi, dziękuję”.
– Pomaga?
– Nie wiem. – Ziewnął. – Ale generalnie bycie w porządku
nie przeszkadza.
– „ Kocham cię, przepraszam, proszę, wybacz mi,
dziękuję”. Myślę o ojcu. Nie mogę mu dziękować. Nie wiem,
czy mu wybaczam. Nie mam za co go przepraszać.
– Nika by ci to lepiej wytłumaczyła.
– Za mamy chorobę też nie dziękuję.
– A za co dziękujesz?
– Za co? Za to, że jest mi ciepło, że mam dach nad
głową… Że zabierzesz mnie jutro do domu. A  przepraszam
cię, że cię okłamałam. Ale nie wiedziałam, że tak wszystko
wyjdzie… Filip mocniej ścisnął moją dłoń. Czułam się jak
małe dziecko w bezpiecznych ramionach.
– Dobranoc – powiedział.
– Dobranoc. Dziękuję.
Chwilę jeszcze leżałam i myślałam o tym wszystkim, co się
wydarzyło.
Od naszego wyjazdu z  Gdańska minęło zaledwie
kilkanaście godzin, a  czułam się, jakby od tamtego
momentu dzieliło mnie kilka dni. Zbyt dużo wrażeń.
Mnóstwo emocji tych negatywnych, tych pozytywnych
również.
Spojrzałam na śpiącego już Filipa. Nadal trzymaliśmy się
za ręce. Nie było mi wygodnie, ale nie chciałam zabrać
swojej ręki z jego dłoni.
Uśmiechnęłam się.
– „ Kocham cię, przepraszam, proszę, wybacz mi,
dziękuję”. Bez sensu – wymamrotałam i zasnęłam.
Następnego dnia obudził mnie budzik w telefonie Filipa.
– Dzień dobry. – Ziewnął. – Prawie się wyspałem. A ty?
– Cześć. O dziwo ja też!
– Plan jest taki. Stacja benzynowa, muszę się ogolić i umyć
zęby, a  potem na dwie godziny cię zostawię. Pogadam,
załatwię wszystko najszybciej, jak się da i wrócimy do domu.
– A  obiecane zamki nad Loarą? – wróciłam do naszych
marzeń z zeszłej nocy.
Filipowi rozświetliła się twarz. Pogłaskał mnie po policzku.
– Innym razem.
Wiedziałam, że raczej żadnym razem. Trzeba wracać do
rzeczywistości.
Już w  głowie planowałam, co zrobię, gdy wrócę do
Gdańska: pójdę do mamy, przytulę Majkę, może zagram
z nią w jakąś grę… A potem napiszę do ojca list. Pewnie go
nie wyślę, bo będzie zawierał zbyt wiele przykrych słów.
Zbyt wiele pretensji i żalu. I jak to się będzie miało do tego
ho-o– pono-pono?
Nijak.
Pojechaliśmy na stację benzynową, umyliśmy zęby. Potem
Filip przebrał się w garnitur do tej pory leżący w bagażniku.
Wolałam go chyba jednak w tej granatowej bluzie sportowej.
– Kiedy na ciebie patrzę, to już się nie czuję jak na
wycieczce.
– Korporacja wzywa. – Widziałam, że jest bardziej spięty.
Spoglądał co chwilę na zegarek. Po kilku minutach
zajechaliśmy pod wysoki biurowiec.
– To tutaj. Możesz pójść na kawę i poczekać na mnie.
– Spoko, mam coś do czytania. Zostanę w aucie.
– A co czytasz?
– Jeszcze nie wiem. – Wyciągnęłam kindle’ a z  torebki. –
Mam do wyboru chyba z tysiąc pozycji. Ale raczej powinnam
napisać list do ojca.
– Pamiętasz o ho-o-pono-pono?
– Ten list nie będzie miał z tym nic wspólnego.
– Dlaczego?
– Bo musimy sobie wszystko wyjaśnić.
– No nie wiem za bardzo, jak wyjaśnianie ma się do ho-o-
pono-pono.
Musiałabyś zapytać o  to Nikę. – Stanął wyprostowany
przed samochodem.
– Jak wyglądam? – zapytał, wklepując sobie w twarz wodę
kolońską. To był zapach z jego bluzy.
– Świetnie – powiedziałam. – I świetnie pachniesz.
– Może znajdziemy jakiś prysznic po drodze… – Ale to nie
była żadna aluzja! Naprawdę świetnie pachniesz!
– No dobra, lecę. Jestem najpóźniej za dwie godziny.
Zostawił mi kluczyki i poszedł. Zawsze myślałam, że jeśli
ktoś jeździ służbowo za granicę, to ma wypasiony hotel
i wyżywienie. A Filip musi spać w samochodzie.
Zaczęłam pisać list do ojca. Chyba pierwszy raz w życiu.

Tato,
nie piszę „kochany tato”, bo wydaje mi się, że kochany
tata nie wyparłby się córki. Nie chcę myśleć, że nic nas nie
łączy, nawet nazwisko.
Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że masz inne. Poznałam
też Twoją nową prawie żonę i  zobaczyłam na zdjęciu Twoje
nowe dziecko.
Czy są wystarczającym powodem, by o nas zapomnieć?
Wczoraj byłam u Ciebie. Zapukałam do drzwi, by się z Tobą
zobaczyć, chwilę porozmawiać. By powiedzieć Ci o  tym, co
u  nas słychać. Myślałam, że chociaż trochę Cię to
zainteresuje.
Nie było Cię. Była tylko Twoja nowa narzeczona, kobieta,
której nawet nie mogę nienawidzić, bo przecież nie jest
niczemu winna. A może to przez nią o nas zapomniałeś i nie
chcesz nas znać?
Majka ma prawie sześć lat. Wszystkim opowiada, że jej
tata jest supermuzykiem. Że pisze piosenki do wszystkich
filmów na świecie. Gdy ogląda bajki, jest przekonana, że
wszystkie melodie świata Ty napisałeś.
Miłość bezgraniczna, ale tylko na odległość. Gdy mama
kupuje jej zabawki, często mówi, że są od Ciebie. Majka
potem z nimi wszędzie chodzi. I znowu opowiada wszystkim
o  tacie muzyku. Nawet gdy zobaczy w  telewizji kogoś
z gitarą, to zaraz pyta, czy to tata… Przykre, prawda?
Ja radzę sobie doskonale. Bez Ciebie. Nigdy bym Cię nie
szukała, gdyby nie to, że mama jest chora. I  uważam, że
powinieneś o tym wiedzieć.
Radzę Ci, skontaktuj się z nami szybko, bo… bo możesz nie
zdążyć.
Niedługo kończę osiemnaście lat. Kto będzie opiekunem
moim i Majki? Ty! Będziesz musiał wreszcie powiedzieć o nas
tej swojej prawie żonie. Więc mam jeszcze jeden powód, by
modlić się o zdrowie mamy.
Majki Ci nie oddam.
Jakie to dziwne, że na świecie jest tyle życzliwych osób, ale
mój własny ojciec do nich nie należy.
Olivier też nie wie, że ma starsze siostry? Może kiedyś, gdy
Ciebie już zabraknie, będzie nas potrzebował? Myślałeś
o tym? Nie jest fajnie być samemu na świecie. No chyba że
planujesz kolejną dużą rodzinę. Z tą samą kobietą? A  może
z  inną? Czy tak wędrujesz po świecie i  okłamujesz każdą
kolejną kobietę?
Dzisiaj się dowiedziałam, że powinnam powtarzać mantrę:
„przepraszam, wybacz mi, dziękuję, kocham”. Nie umiem
tego napisać w tym liście. To chyba Ty powinieneś powtarzać
te słowa.
Tato ( o ile mogę jeszcze tak Cię nazywać), skontaktuj się
z nami. Nic od Ciebie nie chcę, poza tym, byśmy uregulowali
wszelkie sprawy. Bez szkody dla Majki.
Dla niej jesteś ważny. I  proszę Cię, chociaż jeszcze kilka
razy poudawaj, że jesteś fajnym tatą. Potem, kiedy dorośnie,
sama zrozumie wszystko.
Karolina
Napisałam ten list. Przeczytałam go kilka razy. Ale
stwierdziłam, że jak jeszcze raz na niego spojrzę, to mój
ojciec wcale go nie dostanie. Złożyłam go na cztery części
i wsunęłam w kalendarz. Próbowałam cokolwiek czytać, ale
wszystko wydało mi się banalne i płytkie. Jednak życie pisze
najlepsze scenariusze.
Potem wrócił Filip. W  ogóle na mnie nie zwracał uwagi.
Zdjął garnitur i  założył bluzę, a  ja od razu poczułam się
znowu bezpiecznie. Przy facecie w garniturze czułam się jak
ze starszym panem, a z  Filipem w  bluzie było po prostu
swojsko.
– Załatwione – oświadczył.
– Tylko po to musiałeś jechać te setki kilometrów?
– Podpisywałem kontrakt. Wiesz, normalnie jest kolacja,
wino, kobiety i śpiew, ale powiedziałem, że muszę wracać.
– Kobietę już tu masz, śpiew się załatwi. – Roześmiałam
się.
– Kobietę? Bachora niegrzecznego. Dziewczynkę, której
z oczu nie można spuścić, bo zaraz ci wywinie jakiś numer.
– Przecież tym razem nie zwiałam!
– Wyjątki potwierdzają regułę. – Uruchomił samochód. –
Masz jeszcze jakieś kanapki? Szybko coś zjemy, a w  Polsce
zatrzymamy się na jakieś fajne śniadanie.
– Z serem czy z szynką?
– Z  szynką. Nika by mnie zastrzeliła. Ona jest
wegetarianką. A może weganką? Już nie nadążam.
– Bardzo ją kochasz, prawda?
– Jasne.
– A  co byś zrobił, gdybyś się nagle dowiedział, że masz
starszą siostrę? Taką, której nigdy nie znałeś?
– Chyba… Nie wiem… Pomyślałbym, że to niemożliwe. Moi
rodzice pobrali się, gdy mieli po dwadzieścia lat. Taka
pierwsza miłość. Czasem im zazdroszczę.
– U ciebie z pierwszą miłością nie wyszło?
– Ani z  pierwszą, ani z  drugą. Do trzech razy sztuka –
powiedział szybko. – A ty? Nie masz żadnego chłopaka?
– Nie. – Wzruszyłam ramionami. – Oni wszyscy są jacyś
tacy dziecinni.
– No tak – stwierdził poważnym głosem Filip. – A  ty
potrzebujesz dojrzałego faceta. – Spojrzałam na niego
z  zainteresowaniem. – Najlepiej takiego koło
siedemdziesiątki! – Roześmiał się.
Uderzyłam go w  ramię kalendarzem. Spomiędzy stron
wypadł list.
– Ałć! To przemoc! – krzyknął. Po chwili zobaczył kartkę,
którą zdążyłam już podnieść. – Napisałaś?
Kiwnęłam głową.
– Bardzo mu się dostało?
– Trochę.
– Nie pamiętałaś o ho-o-pono-pono?
– Nie mogłam. – Pokręciłam głową.
– Muszę cię poznać z Niką. Ona zawsze może.
– Pewnie nigdy nie dostała w tyłek tak mocno jak ja.
– Na pewno nie. Ale wiesz, każdy chowa jakieś trupy
w szafie… U nikogo nie jest tak idealnie, jak to wygląda.
– U ciebie też?
– U  mnie? Są zmartwienia, problemy, ale wychodzę na
prostą. Tylko czasem jakąś nieodpowiedzialną gówniarę na
stopa wezmę i  wtedy się zamartwiam – powiedział
z uśmiechem.
– Już niedługo – uspokoiłam go.
– Co niedługo? – zapytał.
– Niedługo dojedziemy do Gdańska. I  będziesz miał
spokój.
– Nudno będzie bez ciebie. Nie masz żadnych interesów
w Warszawie?
– zapytał. – Bardzo często tam jeżdżę.
– Niestety nie. Albo na szczęście – powiedziałam. – Więcej
zaginionych ojców nie posiadam. A do Berlina już nie mam
zamiaru wracać.
– Daj mi ten list. Ja go wyślę. Bo sama tego nie zrobisz.
Podałam mu kartkę. Miał rację, sama nie byłabym w stanie
go wysłać.
Zaskakująco miła była ta podróż powrotna. Na chwilę
zapomniałam o  wszystkim. Gdy tylko przejechaliśmy przez
granicę, zadzwoniłam do mamy. Och, jak miło mi było
usłyszeć jej głos. Jakby mocniejszy, jakby bardziej pewny
siebie i  swojego powrotu do zdrowia. Białaczka jednak jest
jak huśtawka. Jest dobrze, a potem nagle robi się bardzo źle.
Tak też było i w przypadku mojej mamy.
Filip odwiózł mnie prawie pod same drzwi. Prawie, bo nie
chciałam, by babcia Zosia wiedziała, że byłam z  jakimś
facetem.
– Rozumiem – powiedział. – A  czym wyjaśnisz to, że
wróciłaś tak szybko? Zielona szkoła chyba trwa trochę
dłużej?
– Babci Zosi chyba powiem prawdę. A mama? Nie wiem.
Powiedziałabym jej też, ale po co ją martwić? –
Zamyśliłam się. – Filip, dziękuję za wszystko. – Złapałam go
za rękę.
– To ja dziękuję. Teraz podróż z kimkolwiek innym będzie
strasznie nudna.
Uśmiechnęłam się.
– Obiecuję ci, że jeśli będę jeszcze kiedykolwiek kogoś
szukać, zadzwonię do ciebie. Albo poszukam na BlaBla
twojego ogłoszenia. A  właśnie – przypomniałam sobie. –
Jestem ci winna.
– Za co?
– Za podróż. Osiemdziesiąt cztery złote.
– Karola, przestań. – Poklepał mnie po ramieniu. –
Naprawdę bardzo mi było miło z  tobą jechać. – Zmarszczył
czoło. – No, może poza tym momentem, gdy cię musiałem
gonić w Koszalinie.
Roześmiałam się.
– Przepraszam. – Nadal trzymałam wyciągniętą dłoń
z pieniędzmi.
– Zostaw sobie, dziecko – powiedział Filip protekcjonalnie.
– Na lody będziesz miała.
– Ech – żachnęłam się. – Dobra, ale z tobą – stwierdziłam,
zanim pomyślałam. – Kiedyś tam… oczywiście.
Filip się uśmiechnął i  spojrzał na mnie dłużej niż trzeba
było, mrużąc swoje błękitne oczy. Jak można mieć taki kolor
tęczówek?
– Kiedyś tam. Oczywiście.
Wyszłam z  samochodu. Dopiero gdy weszłam do domu,
zauważyłam, że w dalszym ciągu mam na sobie jego bluzę.
Wyjrzałam szybko przez okno, ale zobaczyłam tylko tylne
światła samochodu. W  telefonie nie miałam jego numeru,
musiałam zajrzeć do komputera, by sprawdzić w mailu. Od
razu to zrobiłam.
„ Mam twoją bluzę. K.” – wystukałam w esemesie.
Długo nie odpisywał. Pewnie jechał. Nawet nie zapytałam,
jakie ma plany. Wiem, że ma kochającą rodzinę, ojca, matkę,
siostrę, która jest wieczną optymistką i  robi na drutach
energetyzujące skarpety. Przydałyby mi się takie. No nic. Na
razie bluza musi wystarczyć.
Wykąpałam się, babci i Majki jeszcze nie było w domu. Po
chwili rozległ się zgrzyt przekręcanego klucza.
– Karolka, a ty już jesteś?
– Jestem, babciu.
– Nie podobało ci się? – Popatrzyła na mnie wnikliwie.
Spojrzałam wymownie na Majkę, która przytulała się do
mnie.
– Jak pójdzie spać – powiedziałam bezgłośnie.
Babcia pokiwała głową.
– Wiesz, Karola, byłyśmy u  mamusi i  taka pani
powiedziała, że szukają dla niej siostry bliźniaczki. Karola,
przecież my byśmy o  tym wiedziały, prawda? Gdyby nasza
mama miała siostrę?
– Kochanie… – powiedziałam i  pomyślałam o  zdjęciu
naszego ojca z małym Olivierem. Majka też nie wiedziała, że
ma brata. – Różnie to bywa.
Najważniejsze, że szukają.
– I jak znajdą, mama będzie zdrowa?
– Tak.
– To dobrze, bo obiecała mi, że pójdzie ze mną do teatru
na Shreka. Nie to, że ja z tobą nie chcę, ale wiesz. Co mama,
to mama.
Gdy Majka poszła spać, usiadłam w kuchni z babcią Zosią.
– Byłam u niego – powiedziałam cicho. – Babciu, nie byłam
na zielonej szkole. Byłam u ojca w Berlinie.
Opowiedziałam jej całą historię, płacząc i  przytulając się
do niej.
Kołysała mnie niczym małą dziewczynkę. Głaskała po
głowie i obiecywała, że będzie dobrze. Jak bardzo chciałam
w to wierzyć!
Zasnęłam wtulona w bluzę pachnącą Filipem. Czułam się
bezpiecznie.
Nad ranem przybiegła do mnie Majka. Spałyśmy razem ze
swoimi przytulankami. Ona z  misiem, a  ja z  granatowym
kawałkiem ubrania pachnącym mężczyzną, o  którego
istnieniu jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia.
– Fajny ten Filip – powiedziała Ina.
– Fajny – potwierdziłam. – Był kołem ratunkowym w  tych
trudnych chwilach. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby
wysadził mnie tam, pod domem ojca, i  pojechał dalej.
Pewnie dołączyłabym do bezdomnych nocujących gdzieś na
dworcu.
– Na pewno nie skończyłoby się to dobrze.
Wzdrygnęłam się, słysząc słowo „ dobrze”. Ina to
zauważyła.
– Masz rację. Chciałam powiedzieć, że mogłoby się to
skończyć jeszcze gorzej… – dodała cicho.
Potem zaczęły się schody. Mama czuła się dużo gorzej.
Ciągle leżała w  szpitalu. Lekarze mówili, że znalazł się
dawca, ale ponieważ mama miała złe wyniki, nie można
było jej pomóc.
Kiedyś robiłam przelewy z  komputera w  mamy pokoju.
Laptopa trzymała zawsze przy sobie, cały czas coś notowała.
W  szpitalu miała dostęp do Internetu. Zawsze była na
bieżąco z  technicznymi nowinkami, więc wszystko
zapisywała w  chmurze, na wypadek, gdyby w  szpitalu ktoś
się połakomił na laptopa. Zwykle pracowała przy swoim
biurku, a teraz musiała zmienić „ gabinet”. Wciąż coś pisała.
Pewnie nadganiała różnorakie zaległości.
Lubiłam biurko mamy. Nie sprzątałam go od dawna. Mama
położyła tam jakieś swoje notatki i  ulubiony długopis. Nad
biurkiem wisiały zdjęcia.
Jedno z nami, a drugie z młodości, z jakąś koleżanką. Było
tam również zdjęcie taty. Chyba na pokaz, byśmy nie
zapomniały, że mamy ojca.
Zerwałam to zdjęcie ze złością. W  pierwszym odruchu
chciałam je porwać, ale wiedziałam, że mama nie byłaby
zadowolona. Otworzyłam więc jedną z  szuflad, by tam
schować fotografię, ale zauważyłam kopertę. Zwykłą białą
kopertę wielkości małego zeszytu. Zaklejoną. A  na niej
napis:

Otworzyć, gdy mnie już nie będzie.


 
Gdzie nie będzie? W  domu nie będzie? W  szpitalu nie
będzie? W ogóle nie będzie? Boże!
Otworzyłam kopertę. Były tam login i  hasło do profilu
mamy na komputerze. Napisała, że na laptopie taki sam. Nie
bardzo wiedziałam, czego mam szukać w  jej komputerze.
Używałam go kiedyś, jak jeszcze nie miałam swojego, Majka
trochę grała w gry, oglądała filmy na YouTube. To wszystko.
„ Otwórz Google Drive” – przeczytałam zdanie napisane
zaraz obok loginu i hasła.
Przelogowałam się.
Login: Pati
Hasło: KarolMaj70
Uśmiechnęłam się. Na dysku było zapisanych kilka zdjęć.
Takich naszych, wspólnych. Z  czasów, gdy mama jeszcze
była… była na siłach z  nami być. Sanki, wrotki. Mama
gotująca na święta. Wszystkie trzy w kuchni w fartuszkach.
A potem wszystkie trzy w kreacjach sylwestrowych.
Wtedy myślałyśmy, że to będzie dobry rok. Składałyśmy
sobie życzenia szczęścia, miłości, chyba tylko o  zdrowiu
zapomniałyśmy. Potem jeszcze wcześniejsze zdjęcia. Moje
urodziny. Pierwsze, drugie… kolejne. Mama przytulająca się
do ojca po jakimś jego wielkim koncercie. Potem mama
w  czasach młodości z  jakąś kobietą. Opierały się na
wiosłach. Za nimi stał tata. Trzymał dłonie za ich głowami
i przyprawiał im różki.
Długo oglądałam te zdjęcia. Pewnie mama specjalnie je
tutaj trzymała, by w każdej chwili móc być z nami.
Był też plik tekstowy: Karolka_Majeczka.docx.
Otworzyłam go.
 
Kochane Córeczki!
Nie wiem w  ogóle, jak zacząć. Nigdy w  życiu nie
przypuszczałam, że będę musiała coś takiego napisać.
A może raczej, że sama będę chciała… 

Treść listu już znasz.


– O  Boże. – Ina westchnęła. – Nie spodziewałam się
takiego natłoku wrażeń, gdy otwierałam ci drzwi.
– Teraz rozumiesz, że musiałam przyjechać.
– Tak. – Zapaliła kolejnego papierosa.
Skrzywiłam się.
– Tak, tak. Rzucę. A co z pozostałymi osobami z listy?
– Babcia Zosia jest z nami. Pomaga nam. Tata… Wiesz, jak
jest… Listu od niego jeszcze nie dostałam, nie dzwonił też.
– Jest jeszcze Krzysiek. Krzysztof Szulc – przypomniała
sobie Ina. – To ten koleś, z którym była twoja mama.
– Tak – przytaknęłam.
– Już się z nim widziałaś?
– Tak, bardzo mi pomógł. I chyba jeszcze pomoże. Całkiem
sporo życzliwych osób znalazło się wokół mnie.
– A Filip?
Uśmiechnęłam się.
– Filip… Zastanawiam się, dlaczego on jeszcze nie ma
mnie dosyć.
Wtedy, gdy Filip zostawił mnie pod domem, byłam pewna,
że widzę go ostatni raz. On pewnie też miał taką nadzieję.
Coś mówił, że zadzwoni, że się spotkamy, ale za bardzo w to
nie wierzyłam. Zapomniałam, że wciąż miałam pachnącą
nim bluzę.
Gdy przeczytałam tę listę mamy, stwierdziłam, że muszę
jechać do Warszawy odnaleźć Inę. Dosyć miałam już
jeżdżenia, tym bardziej spotykania ludzi, którzy mają mnie
gdzieś. Ale bardzo mnie ciekawiło, dlaczego te, a  nie inne
osoby znalazły się na mamy liście. A  tym bardziej na
pierwszym miejscu. Oczywiście nie miałam kasy na podróż.
Postanowiłam znowu skorzystać z  BlaBla. Wpisałam
w  wyszukiwarkę trasę Gdańsk– Warszawa i  kto mi
wyskoczył? Filip!
Nie wierzyłam w  taki zbieg okoliczności. Ale oczywiście
wolałam jechać ze znajomym, który nie okazał się jakimś
zboczeńcem niż z kimś zupełnie obcym.
– Cześć – powiedziałam, gdy usłyszałam jego głos
w telefonie.
– Cześć, mała! – O dziwo wiedział, kto dzwoni.
– Nie wiedziałam, że masz wpisany mój numer –
zdziwiłam się.
– Jasne, że tak. Na wypadek, gdybym chciał jechać do
Berlina, a  ty chciałabyś jechać ze mną. Żeby nie odbierać.
Ze strachu oczywiście.
– Bo właściwie… Widziałam, że wybierasz się do
Warszawy.
– Śledzisz mnie! – zawołał odkrywczo.
– Nie, nie. Ale ja muszę jechać do Warszawy. No
i  znalazłam niejakiego Filipa znowu na BlaBla… – O  Boże.
Znowu jakiś zaginiony ojciec? Tym razem w Warszawie?
– Nie. – Roześmiałam się. – Tym razem jakaś zaginiona Ina.
– Ina? Kto to?
– O  Boże, to długa historia. Ale zupełnie nie wiem, kim
jest. Muszę ją wyśledzić.
– Znowu chcesz odnaleźć kogoś, z kim nie masz kontaktu
od lat?
– Gorzej. Ja jej nigdy nie widziałam. Muszę zdobyć jej
adres domowy – wyjaśniłam. – To jak?
– Dobra. Zrobisz kanapki na drogę i  jesteśmy kwita.
Rogaliki też mogą być – dodał. – Na jak długo chcesz tam
jechać, szalona kobieto?
– Najchętniej wróciłabym wieczorem.
– Super. Wyjazd szósta czterdzieści, sobota. Powrót
wieczorem.
Pasuje?
– Jasne. – Uśmiechnęłam się.
– Przyjadę po ciebie. Teraz wiem gdzie.
– Filip, ja jestem jeszcze Ci winna za Berlin… – O  tak.
Będziesz mi musiała zrobić podwójne kanapki.
– Stać mnie, by ci postawić kawę.
– Super. Szkoda, że nie mogę napić się z tobą wina.
Roześmiałam się.
– Wiem, z nieletnimi nie pijesz.
– No właśnie. Ja jestem porządny chłopak.
– Dziękuję ci, Filip – powiedziałam.
– Mała, nie wiem, co ty znowu kombinujesz, ale zaczynam
się o ciebie martwić.
– Dam radę.
– W to nie wątpię. Do soboty, mała.
– Pa.
Całe szczęście, że babcia Zosia miała do mnie zaufanie.
Akurat na tamten weekend zabrała Majkę do siebie.
Postanowiła ją trochę rozweselić. Oczywiście mnie też
chciała zabrać, ale wykręciłam się nauką, maturą
i  natłokiem innych spraw. Mogłam jechać do Warszawy.
Byłam doskonale przygotowana do tego wyjazdu.
Poprzedniego dnia, udając pocztę kwiatową, zadzwoniłam
do redakcji, w  której pracowała Ina. To nie było trudne do
sprawdzenia. Rozmawiałam z  sekretarką, powiedziałam, że
mam wielki bukiet róż i nie wiem, czy dowieźć do firmy, czy
do domu.
Szybko uzyskałam wyczerpującą odpowiedź, że w  firmie
jej nie ma.
Równie szybko moja rozmówczyni podzieliła się adresem
Iny. Och, po co mi architektura, powinnam być detektywem.
A gadatliwą babkę powinni natychmiast zwolnić z pracy. Nie
mając zielonego pojęcia o  metodach, jakie stosowali
dziennikarze w  tym szmatławcu, pobiłam Inę jej własną
bronią.
Filipa wypatrzyłam już kilka minut przed umówionym
spotkaniem.
Pomachałam mu przez okno. Jego twarz rozjaśniła się
uśmiechem. Wzięłam z  szafy kubek termiczny, nasypałam
kawy i  zalałam wodą i  mlekiem. Po chwili wyciągnęłam
drugi, należący do mamy. Właściwie nie rozstawała się
z nim, ale raczej nie byłaby zła, że go pożyczam.
Bluzę Filipa przewiązałam sobie w pasie. Złapałam plecak
z  kanapkami, wodą i  aparatem fotograficznym. Wcześniej
sprawdziłam, że ma lepszy zoom niż mój telefon. A  skoro
będę bawiła się w detektywa, to profesjonalnie.
Wybiegłam z domu. Cieszyłam się, że znowu go spotkam.
– Filip! – Podbiegłam do niego i  zarzuciłam mu ręce na
szyję.
Odwzajemnił uścisk.
Może trochę zbyt długo. Myślałam, że to zwykły
przyjacielski gest, jednak gdy tak staliśmy przytuleni,
poczułam coś więcej. Zrobiło mi się gorąco i  nagle
odsunęłam się od niego.
– Cześć – powiedział. – Cóż za czułe przywitanie!
Nie patrzyłam mu w  oczy. Coś dziwnego stanęło między
nami na niewielką chwilę.
– Czyli rozumiem, że na tyle się za mną stęskniłaś, że
spokojnie mogę zatrzymywać się na kawę na stacji
benzynowej? I  mogę mieć stuprocentową pewność, że mi
nigdzie nie zwiejesz?
Roześmiałam się. Niewidzialna bariera zniknęła.
– Dzisiaj nie będę uciekać. Obiecuję! Ale kawę ja ci
przyniosłam! – Podałam mu mój kubek, sobie zostawiłam
ten mamy.
Spojrzałam na niego przenikliwie. Oczy mu się śmiały.
– Chyba naprawdę stęskniłam się za tobą. – Wzruszyłam
ramionami.
– Dzwoniłem do ciebie. Nie odbierałaś.
– Kiedy?
– Nie wiem. Ze trzy razy dzwoniłem.
– Chciałeś się ze mną zobaczyć?
– Co ty – powiedział, robiąc przeraźliwie poważną minę. –
Chciałem tylko odzyskać moją bluzę.
Zamachnęłam się ręką, chcąc go klepnąć za karę. Miał
refleks.
Przytrzymał moją dłoń.
– Nie wiesz, że jak się podnosi rękę na starszych, to
usycha? Zawsze mówiłem to mojej siostrze. A  właśnie –
znowu się zakochała. Tylko facet jakiś stary.
– Stary? Ile ma lat?
– Dwadzieścia pięć.
– To młodszy od ciebie.
– No widzisz. To jaki ja muszę być stary! Wyjechała z nim
na weekend.
Myślisz, że powinienem tam pojechać?
– Gdzie?
– Są w  jakimś SPA w  Iławie. Wyobrażasz sobie? Facet
zaprasza osiemnastolatkę do SPA?
– Fajnie. – Rozmarzyłam się.
– No co ty. Ty też byś chciała? – zdziwił się.
– No jasne. A co, myślałeś, że osiemnastolatki to tylko do
Disneylandu? – Roześmiałam się. – Chociaż tam też bym
pojechała.
– Świat stanął na głowie. Za moich czasów dziewczyny się
zabierało pod namiot, a nie do SPA.
– Pod namiot też bym pojechała, ale niekoniecznie dzisiaj.
– Wzruszyłam ramionami. – Ależ tu u  ciebie gorąco –
powiedziałam, wsiadając do samochodu.
Rozwiązałam jego bluzę i  zsunęłam ją z  bioder. Zdjęłam
sweter przez głowę. Bluzka, którą miałam pod spodem,
podsunęła mi się prawie pod piersi. Gdy wyswobodziłam się
ze swetra, zauważyłam wzrok Filipa. To nie było tylko
koleżeńskie spojrzenie. Ale podobało mi się to.
– Patrz na drogę – powiedziałam, poprawiając bluzkę.
Jechaliśmy chwilę w  milczeniu. Chyba oboje byliśmy
zaskoczeni tym, co przed chwilą miało miejsce. Niby nic, ale
czasem spojrzenie mówi więcej niż słowa.
Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że Filip mógłby
być dla mnie kimś więcej niż tylko znajomym. Oczywiście
odsunęłam od siebie tę myśl.
Przecież to nierealne, za duża różnica wieku. I  w  ogóle
mezalians jakiś. Ja bez matury, a on po studiach i z całkiem
niezłą pozycją zawodową. To nie jest możliwe. Spojrzałam
na niego kątem oka. Wiele bym dała, by wiedzieć, o  czym
myśli. Prowadził skupiony na drodze.
Nie odzywałam się do niego. Rozmyślałam. Miałam już
kilku chłopaków w  swoim życiu. Takich w  moim wieku. Ale
na dłuższą metę wydawali mi się oni bardzo dziecinni. Jakby
nie dawali rady znieść moich problemów, a  ja też nie
uważałam za stosowne ich o  wszystkim informować.
Chadzałam z  nimi do kina, całowałam się pod klatką, gdy
mnie odprowadzali. Nic poza tym. Czasem nawet nie byłam
w  stanie powiedzieć o  nich „ mój chłopak”. Miałam
wrażenie, że to ja ich prowadzę za rękę przez ten świat,
czasem mocno ich wspierając. To byli chłopcy, nie
mężczyźni.
Dopiero w  tym samochodzie zdałam sobie sprawę, że
w  bliskości zupełnie nie o  to chodzi. Nie chodzi o  to, by na
Fejsie ustawiać status związku i  wyznawać sobie miłość
publicznie. Nie chodzi o to, by na siłę za rękę chodzić przez
pół miasta, całować się w  tramwaju i  obserwować kątem
oka zdegustowane miny starszych pań. Te zabawy zupełnie
mi nie pasowały. Ja potrzebowałam mężczyzny. Mężczyzny,
który będzie wspierał, popychał do przodu, a  gdy upadnę,
podniesie z  ziemi. I  taki mężczyzna siedział właśnie obok
mnie. To było dla mnie zaskakujące odkrycie.
– Powiesz mi, dokąd teraz jedziesz? – zapytał.
– Powiem. – Spojrzałam na GP S. – Za trzy godziny
będziemy?
– Mniej więcej.
– Więc jak zacznę cię nudzić, to mów.
– Ty chyba nie jesteś w  stanie mnie znudzić. – Pokręcił
głową.
Opowiedziałam mu wtedy wszystko o  tym, co mama
pisała. O osobach, które znalazły się na jej liście. O tym, że
zupełnie nie wiem, dlaczego akurat one. I że po prostu jadę
to sprawdzić.
– Niesamowita jesteś – powiedział. – To znaczy, że do
pozostałych osób też będziesz jeździła?
– Nie – pokręciłam głową. – Babcia Zosia jest na miejscu,
u  taty już byłam… Byliśmy… Została mi jeszcze Ina i  jakiś
Krzysztof Szulc.
Prawnik. Mam już do niego telefon, tylko muszę się
umówić. Wcześniej nie miałam czasu, gdy wrócę, to
zadzwonię.
– A wiesz, po co prawnik?
– Nie wiem. Może chodzi o jakieś stare umowy taty?
– No, ale co twoja mama miałaby teraz do tego?
– Nie wiem, Filip. Na szczęście on ma kancelarię w Gdyni,
więc będę mogła dojechać komunikacją miejską. –
Roześmiałam się.
– Ja cię chętnie podwiozę. Czuję się już częścią twojej
historii. Muszę być na bieżąco.
– Dziękuję.
– I co masz zamiar dzisiaj robić? Stać pod jej oknem?
– Tak. Nie wiem, będę udawać, że ulotki roznoszę albo
zbieram na coś kasę. Muszę na nią popatrzeć. Może w  ten
sposób dowiem się, dlaczego była taka ważna dla mojej
mamy i  dlaczego mama uznała, że w  razie czego mamy
poprosić ją o pomoc.
– Może to koleżanka z dawnych lat?
– Wiesz, koleżanki z  dawnych lat, o  ile są w  porządku,
utrzymują kontakt.
– Nie zrozumiesz kobiet. – Filip tylko się uśmiechnął.
– Oj nie.
Do Warszawy zajechaliśmy koło południa. Filip wysadził
mnie pod domem Iny, a w zasadzie pod furtką strzeżonego
osiedla, a  sam niechętnie pojechał załatwiać swoje sprawy.
Ja na początku kręciłam się obok ciecia, który podejrzliwie
na mnie patrzył, a  potem zniknęłam za drzewami. Po
godzinie zmienił się ochroniarz i  odetchnęłam z  ulgą. Gdy
wjeżdżał samochód, po prostu skorzystałam z  otwartej
bramy i wbiegłam tuż za nim.
Cieć rozmawiał przez telefon i  nie zauważył. Teraz tylko
trzeba było dotrzeć do mieszkania tej niesamowitej Iny.
Po chwili minęła mnie biegaczka. Obcisłe czarne legginsy
z fluorescencyjnym różowym wykończeniem. Różowa kurtka.
Pędziła prosto do domu, w  którym mieszkała Ina.
Przyjrzałam się jej. Tak, to mogła być ona. Wyglądała
zupełnie inaczej niż w  Internecie, ale tam widziałam ją
w nieco innym ubraniu. Nagle się zatrzymała. Wyjęła telefon
z kieszeni.
– Ina Rybińska, słucham – powiedziała, rozciągając
mięśnie ud.
To ona. Los mi sprzyjał. Byłam bardzo dumna ze swojego
odkrycia.
Wyciągnęłam telefon i zrobiłam jej zdjęcie. Jedno, drugie,
trzecie. Sama nie wiedziałam po co.
Zastanawiałam się, czy do niej nie podejść. No, ale jak to?
Podejdę i po prostu powiem: „ Halo, halo, jestem Karola, a Ty
jesteś pierwsza na liście”.
Wydawało mi się to bardzo idiotyczne. Szkoda, że mama
nie zostawiła więcej instrukcji postępowania, może byłabym
mądrzejsza.
Siedziałam pod domem na ławce i  czytałam książkę. Tak
sobie myślę, że na tym warszawskim osiedlu panowała
ogólna znieczulica. Gdyby u  nas pod domem ktoś czytał
książkę, prędzej czy później ktoś by się przysiadł,
porozmawiał, po prostu zainteresował, dlaczego ta
dziewczyna tak siedzi od trzech godzin. W  najgorszym
wypadku jakiś miejscowy żul zapytałby, czy może mu dać
parę groszy na piwo. A  w  Warszawie? Wszyscy pędzą. I  nie
dość, że w pracy pędzą bez tchu, to na hobby też wybierają
sobie bieganie.
Zadzwonił mój telefon. To Filip.
– Temat załatwiony? – zapytał.
– W zasadzie tak – stwierdziłam. – A u ciebie?
– Jak najbardziej. To jadę do ciebie. Za pół godziny
powinienem być.
Spojrzałam na zegarek. Było już po osiemnastej. Czas
szybko zleciał.
Wyszłam za bramę „ dobrze strzeżonego osiedla”, jak
przekonywali na stronie internetowej, i  już na zewnątrz
czekałam na Filipa.
Nie miał już na sobie garnituru, tylko jeansy i bluzę, którą
wcześniej mi pożyczył.
– Czy ty nie mogłaś mi powiedzieć, że moja ukochana
bluza pachnie damskimi perfumami?
– Przepraszam… Nie wyprałam… – Było mi bardzo miło
i  przyjemnie, ale pewnie wzbudzałem niezdrowe
zainteresowanie.
Roześmiałam się.
– Moja siostra dzwoniła – powiedział już nieco poważniej.
– I?
– Podobno dobrze się bawi. Cholera.
– Powinno cię to cieszyć.
– Cieszy mnie, tylko myślałem, że ona dobrze się bawi
w większym gronie, a ona bawi się dobrze we dwójkę.
– Ufasz jej?
Filip spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, o czym mówię.
– Nie jest głupia, więc chyba nie zrobi czegoś, czego
mogłaby żałować. Ale wiesz, pojęcie głupoty jest względne.
Dla jednych coś może być głupotą, a  dla innych to chleb
powszedni. A on jest starszy. Chyba inne rzeczy chodzą mu
po głowie.
– Myślisz, że chce ją wykorzystać?
– Niby mu dobrze z  oczu patrzy – stwierdził Filip. – Ale
wiesz, dla mnie to zawsze będzie moja mała siostrzyczka.
Uśmiechnęłam się.
– Fajnie mieć starszego brata.
– Fajnie być starszym bratem – dodał po chwili. – Chyba.
Roześmiałam się.
– Pewnie chcesz jechać przez Iławę i do nich zajrzeć.
Był zaskoczony.
– Skąd wiesz, że coś takiego przeszło mi przez myśl?
– Bo ty, jak Pawlak z  Samych swoich, najchętniej byś
choćby radio naprawiał, byle mieć swoją siostrę na oku.
Filip się roześmiał.
W tym momencie zadzwonił telefon.
– Cześć, braciszku – usłyszałam w głośnikach.
– Cześć, Nika. I jak tam?
– Super, jeżeli pytasz o  to, jak się bawimy. – Dziewczyna
się roześmiała. – A ty znowu w trasie?
– Tak, z Warszawy wracam. Za chwilę mogę ci pomachać.
– Fifi! Może nas odwiedzisz? – W jej głosie brzmiał niekryty
entuzjazm.
– Ależ nie chcę wam przeszkadzać – powiedział Filip.
Uśmiechnęłam się. Akurat!
– Przyjedź! Przecież jeden weekend możesz sobie zrobić
wolny.
– Nika… Ja… Nie jestem sam.
– O!!! – zabrzmiało. – Nareszcie! Przywieź ją tu szybko!
– Pogadamy potem. – Filip najwyraźniej czuł się
niezręcznie. – Jesteś na głośnomówiącym.
– To super! Cześć, nieznajoma. Mój brat to fajny facet,
chociaż musi się długo rozkręcać.
– Dominika! – krzyknął Filip.
– Cześć, Dominika. – Roześmiałam się. – Ja jestem tylko…
tylko autostopowiczką.
– Jak zwał, tak zwał. Możecie przyjechać. Autostopowiczka
też człowiek. Lecę, bo Arek jakiś masaż zafundował. Boże,
on przesadza, co nie? Filip, ale ja nie muszę na tym masażu
leżeć na golasa, prawda? Mogę zostać w majtkach?
Filip zrobił jeszcze bardziej przerażoną minę.
– Możesz – odpowiedziałam za niego.
– No to super. Dobra, szerokiej drogi. A ja spadam. Pa.
– Pa – wykrztusił Filip i po chwili wzruszył ramionami. – No
i jak mam się o nią nie martwić?
– Nie martw się. W majtkach będzie – drażniłam się z nim.
– Wszystkie kobiety to zołzy – oświadczył poważnie Filip. –
A w szczególności te niepełnoletnie.
Pod mój dom zajechaliśmy przed północą.
– Wejdziesz na herbatę? – zapytałam.
– No tak, gdybyś była pełnoletnia, zaprosiłabyś mnie na
drinka. – Filip się uśmiechnął. – Nie za późno już na herbatę?
– Chodź – poprosiłam. Nie chciałam być znowu sama.
Spojrzał na mnie badawczo.
– Chcesz pogadać?
– Nie chcę być teraz sama – powiedziałam. – Wejdziesz?
Filip skinął głową.
– Na chwilę tak.
Usiedliśmy przy stole w kuchni. Zrobiłam herbatę.
– Dobrze, że przyszedłeś.
– Czy coś się stało? Rozmowa z Iną poszła nie tak?
– Nie. Nie rozmawiałam z  nią. Na razie tylko ją
obserwowałam. Będę musiała do niej pojechać jeszcze raz.
– Polecam się. – Uśmiechnął się do mnie. – Do Warszawy
jeżdżę często. A  gdybyś chciała w  jakąkolwiek inną stronę,
to też da się załatwić.
Siedzieliśmy w  milczeniu. Kosmyk włosów opadł mi na
czoło.
Leniwym ruchem go odgarnął. Pogłaskał mnie po policzku.
Zamknęłam oczy. Musnął palcami moje usta. Zrobiło się tak
intymnie, zagadkowo i miło. Przysunął swoją twarz do mojej.
Czułam jego oddech. Dalej delikatnie mnie głaskał.
Po chwili u  sąsiadów zegar zabił dwanaście razy.
Otworzyłam oczy.
Był bardzo blisko.
– Mam urodziny – wyszeptałam.
– Jak to urodziny? – zapytał zdziwiony.
– Po prostu. Mam dziś osiemnaste urodziny. – Wstałam
i  podeszłam do lodówki. – Mama pół roku temu kupiła mi
szampana. Na tę okazję.
Powiedziała, że tego dnia musi być szampan. Nieważne,
co się stanie, szampan musi być.
Wyciągnęłam butelkę z lodówki.
– Napijesz się ze mną?
Filip pokiwał głową.
– Jasne. – Wziął ode mnie butelkę.
Przygotowałam kieliszki. Filip otworzył szampana i  rozlał
do szkła.
– Zaskoczyłaś mnie tymi urodzinami… – powiedział. –
Nawet nie zdążyłem się zastanowić, czego mogę ci życzyć…
Jeszcze dziś rano nie myślałem, że o północy będę siedzieć
w twojej kuchni i pić z tobą szampana. – Uśmiechnął się.
– Ja też nie myślałam. Byłam pewna, że sama go wypiję.
Tylko pewnie nawet nie umiałabym go otworzyć. –
Wzruszyłam ramionami.
– Czasem facet na coś się przydaje, prawda? – Podniósł
kieliszek w górę. – Karola… Szczęścia ci życzę. Zdrowia. Dla
wszystkich wokół ciebie. By twoje problemy się szybko
rozwiązały. Byś wreszcie mogła obudzić się rankiem jak
beztroska osiemnastolatka. Byś nie musiała ścigać,
załatwiać, denerwować się. Byś mogła po prostu żyć.
Beztrosko żyć.
Z moich oczu popłynęły łzy.
– Nie płacz, mała.
Wstałam z krzesła, by ukryć łzy. Nie chciałam być miękka.
Stanęłam tyłem do niego. Usłyszałam skrzypnięcie krzesła.
Po chwili poczułam, że stoi za mną. Blisko. Dotykając mnie
swoim ciałem. Odwróciłam się do niego. Przytulił mnie
mocno. W  jego ramionach czułam się naprawdę
bezpiecznie. To nie był delikatny, słaby chłopak, z  którymi
do tej pory miałam do czynienia. To był silny, dojrzały
mężczyzna. Staliśmy przytuleni do siebie. Filip głaskał mnie
po głowie, po plecach. Był taki wysoki, że mógł całować
moje włosy. Poczułam delikatne muśnięcie jego ust na mojej
głowie. Posadził mnie na szafce kuchennej i ujął moją twarz
w swoje dłonie. Przez chwilę patrzeliśmy sobie w oczy. Filip
jakby się zawahał.
Mimowolnie rozchyliłam usta. Potraktował to jako
zaproszenie.
Jego usta dotknęły moich, najpierw delikatnie, potem
coraz silniej, wręcz zaborczo, tak, jakby długo na to czekał.
Siedziałam na szafce, on stał między moimi nogami.
Obsypywał pocałunkami całą moją twarz, szyję.
Sięgnął dłońmi pod moją bluzkę. Jęknęłam.
Ten jęk wyrwał go z szaleństwa pocałunków.
– Karola… Zamknęłam mu usta pocałunkiem. Jego ręce
błądziły po moich nagich plecach, brzuchu. Wsunęłam moje
dłonie pod bluzę, którą jeszcze niedawno nosiłam. Był
ciepły, ale w  przeciwieństwie do mojego ciała, pod jego
skórą można było wyczuć twarde mięśnie, napinające się,
gdy się poruszał.
– Karola… Muszę stąd wyjść. – Odsunął mnie nagle na
odległość ramion. – Muszę stąd wyjść, bo inaczej możemy
zrobić coś, czego oboje będziemy żałować. Czego ty
będziesz żałowała.
– Filip… Zostań, proszę… – Karola. Nie mogę. Za bardzo…
za bardzo mi na tobie zależy. Sam tego nie rozumiem, bo to
w ogóle nie ma sensu… Ale ja nie chcę tego spieprzyć.
Pokiwałam głową. Czułam to samo. Ale podobała mi się ta
namiętność pocałunków i  chciałam więcej, chciałam dalej,
pociągało mnie nieznane, które powodowało przyśpieszony
oddech i  drżenie rąk. Zeskoczyłam z  blatu. Filip nalał nam
szampana. Podał mi mój kieliszek, a  swój szybko wypił do
dna. Po chwili nalał sobie kolejny.
Stanęłam obok niego. Miałam niesamowitą potrzebę, aby
się do niego przytulić. Wahałam się przez chwilę.
– Chodź, mała. – Uśmiechnął się.
Staliśmy przytuleni, głaskał moje włosy, całował je.
Czułam całą sobą, że za chwilę znowu wybuchnie wulkan
emocji.
– Idę – wyszeptał. – Przyjdę jutro. – Złapał mnie za ręce. –
I  pojutrze. I  każdego dnia, jakiego będziesz chciała. –
Odwrócił się i skierował kroki w stronę drzwi.
Uśmiechnęłam się. Poczułam w  sobie jakąś dziwną siłę.
Poczułam się pewna siebie. Chyba jak każda kobieta, na
którą mężczyzna patrzy w ten sposób.
– Będę na ciebie czekała – powiedziałam, wspięłam się na
palce i pocałowałam go w usta. Najpierw delikatnie, potem
coraz gwałtowniej i  mocniej. Chwycił mnie za pośladki
i przyciągnął do siebie. I znowu to samo. Jego ręce pod moją
bluzką, jego usta na mojej szyi, dłonie mocno ściskające
pośladki, by potem zaraz delikatnie, mimochodem musnąć
moje piersi. Jego mięśnie były napięte, spoglądał na mnie
spod przymrużonych powiek, jakby sam nie wierzył, że to
znowu się dzieje.
– Jeszcze trochę i naprawdę nie wyjdę. – Złapał za klamkę.
– Nie wychodź. – Zaschło mi w  gardle od tego gorąca,
które zawładnęło naszymi ciałami.
– Jutro będę. Dziękuję. Dziękuję za wszystko.
Wyszedł, nie odwracając się. Pobiegłam do okna. Dopiero
się odwrócił, gdy opuścił podwórko. Pomachał ręką i przesłał
mi pocałunek.
Osiemnaste urodziny. Czułam, że wszystko się ułoży. Już
nie byłam sama.
Następnego dnia Filip przyszedł, jak obiecał. Już zdążyłam
wstać i  się wykąpać. Otworzyłam mu ubrana w  dzianinową
krótką sukienkę. Włosy miałam mokre, dopiero co zdjęłam
z nich ręcznik.
Najpierw zobaczyłam kwiaty. Zza nich wyłonił się
uśmiechnięty Filip.
W drugiej ręce trzymał reklamówkę.
– Urodziny bez tortu też się nie liczą. – Postawił pakunek
na stole. Z kieszeni wyjął świeczki.
Nie patrzył mi w oczy. Jakby bał się zobaczyć w nich ślady
tego, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru, a  właściwie
dzisiejszej nocy.
– Osiemnaście róż! – zawołałam zdziwiona.
– I  osiemnaście świeczek – powiedział. – Wszystkiego
najlepszego, mała. – Złapał mnie za ręce. – Mam nadzieję…
– zamyślił się – że pierwsze minuty twojego dorosłego życia
będą początkiem czegoś nowego, dobrego. Ja pół nocy
o tym myślałem. Że przecież jesteś młodsza od mojej siostry.
I że jeszcze wczoraj mówiłem ci, że to bez sensu, że ona ma
jakiegoś starego faceta… – Ciiii. – Położyłam mu dłoń na
ustach. – Co ma być, to będzie.
– Nie żałujesz wczorajszego wieczoru?
– Żałuję, że wyszedłeś.
– A  jak ja tego żałowałem, nawet nie masz pojęcia.
Szedłem na piechotę do domu. Potem zacząłem biec.
Miałem zbyt wiele energii nagromadzonej w  sobie…
Uśmiechnęłam się.
– Babcia z  Majką dzisiaj wracają. Nie będziesz mógł
zostać.
– Spokojnie, Karolka, spokojnie. Na wszystko przyjdzie
czas. Pokrój tort.
W jego towarzystwie czasem czułam się jak mała
dziewczynka. I  było mi z  tym dobrze. W  ostatnich latach
zbyt często musiałam być odpowiedzialna za wiele rzeczy.
Ciągle musiałam o coś walczyć, coś zdobywać. W tej walce
byłam sama. Majka była zbyt mała, by ją w  to wciągać,
a  mamy i  babci Zosi wolałam nie niepokoić. Teraz miałam
wrażenie, że znalazłam kogoś, kto powie mi, żebym się nie
martwiła, że każdy problem jesteśmy w  stanie razem
rozwiązać.
– Skąd wiedziałeś, że najbardziej lubię tort kawowy?
– Mówiłaś kiedyś. Chyba wtedy, jak nie zjedliśmy kolacji
i  spaliśmy w  Berlinie w  samochodzie. Zobaczyłaś na niebie
Drogę Mleczną i skojarzyła ci się z jedzeniem.
– Jak ty to wszystko pamiętasz?
– To, jak mi uciekałaś, również pamiętam.
– Już nie będę uciekać.
– Obiecujesz?
– Tak. Za szybko biegasz.
– Właśnie. Dogonię cię.
– Nie musisz już gonić.
To, co zdarzyło się nam z Filipem, było niesamowite. Może
każdy, kto kocha, tak mówi. Na nas spadło to jak grom
z jasnego nieba. Bałam się, że nie będę mogła się uczyć do
matury, ale tak nie było. Przesiadywałam u niego. On pisał,
czytał, podsuwał mi pod nos jakieś smakołyki, a  ja
zgłębiałam inspiracje antyczne w  twórczości Zbigniewa
Herberta i  inne tematy związane z  literaturą. Filip był
surowym nauczycielem, czasem przepytywał mnie na
wyrywki. Kilka razy zostałam u niego na noc.
Przytulaliśmy się jedynie, bo powiedział, że z  kimś bez
matury nie będzie spał. Po czym odwracał się na drugi bok
i  zasypiał. Babcia Zosia była nim zachwycona. Majka
również. A ja? Ja byłam szaleńczo zakochana.
Oczywiście do Krzysztofa Szulca również pojechaliśmy
razem. W  zasadzie spędzaliśmy cały nasz wolny czas we
dwoje. Kilka razy byliśmy w  Warszawie podglądać Inę, ja
jednak nie mogłam się zdecydować, by do niej w  końcu
podejść. A z panem Krzysztofem po prostu umówiłam się na
spotkanie. Nie mogłam się doprosić o  numer komórki.
Sekretarka spławiała mnie również, gdy chciałam osobiście
z  nim porozmawiać. Nakłamałam, że chodzi o  rozwód
i umówiłam się z nim w kancelarii w Gdyni.
– Karola, a może zamiast architektury na prawo pójdziesz?
– Filip rozglądał się po wnętrzach sekretariatu kancelarii. –
Mądra babka jesteś, dałabyś radę.
– Jak na razie to idę zdecydowanie bardziej na lewo.
Nielegalne przekroczenie granicy i inne podobne wybryki… –
Proszę jeszcze chwilkę poczekać. Pan mecenas ma małe
opóźnienie. – Zza masywnych drzwi wychyliła się równie
masywna sekretarka. Głos miała jednak tak eteryczny, że
wydawało się, jakby ktoś jej zrobił dubbing. – Pan mecenas
skończy ważną rozmowę telefoniczną i  panią… – spojrzała
na mnie – państwa poproszę.
– Wiesz – szepnęłam – chyba nieczęsto się zdarza, by mąż
i  żona razem przychodzili do adwokata przed rozwodem.
A może się mylę?
– A twoi rodzice kiedy się rozwiedli?
– Nie wiem dokładnie. Tata się wyprowadził, gdy Majka
była mała.
Musieli zrobić to jakoś bardzo sprawnie – powiedziałam. –
Nie mogę sobie przypomnieć żadnych przepychanek,
żadnych spraw czy wizyt kuratorów w  domu. Wszystko
poszło gładko.
– Zapraszam do środka. – Wielka kobieta z  głosem małej
istotki uchyliła przed nami drzwi. Oboje weszliśmy do
gabinetu mecenasa. Przy biurku siedział szczupły wysoki
mężczyzna w okularach. Był chyba w wieku mojej mamy.
– Dzień dobry. Krzysztof Szulc – przedstawił się, mocno
ściskając moją dłoń.
– Karolina Szafranek.
Mężczyzna na chwilkę zatrzymał na mnie swój wzrok.
– Córka Patrycji?
Pokiwałam głową. Mężczyzna się uśmiechnął.
– Dzień dobry. Krzysztof Szulc – przywitał się z Filipem.
– Filip Zabłocki.
– Ale coś mi tu nie pasuje. Mam napisane, że nowa sprawa
rozwodowa.
– Zmarszczył brwi, przeglądając notatki.
– Tak, tak – przyznałam rację. – Trochę nakłamałam, by się
do pana dostać. – Wzruszyłam ramionami. – To graniczy
z cudem.
– Tak, wiem. Pani Arletta jest nieustępliwa. Ale… z  twoją
mamą miałem kontakt jeszcze tydzień temu. Czy coś się
stało, że ty przyszłaś?
– Mama zostawiła listę. Na niej było kilka osób. Między
innymi pan.
Powiedziała, że pan nam we wszystkim pomoże i  wiele
wyjaśni.
– Hmm – zasępił się prawnik. – Nie wiedziałem, że będę
kiedykolwiek musiał do tych tematów wracać… Fakt.
Patrycja ostatnio ze mną dużo rozmawiała. Chciała się
rozwieść.
– Rozwieść? – powtórzyłam zdziwiona. – Jak to? Z kim?
Krzysztof spojrzał na mnie zaskoczony.
– Chwileczkę. – Krzysztof sięgnął do szafy, skąd wyjął
niebieski segregator z napisem „ PATI”. – Piotr Szafranek.
– Tata? – Zdziwiłam się jeszcze bardziej. – Ale… oni byli już
dawno po rozwodzie!
– Niestety nie. Twój tata wyjechał i w zasadzie ślad po nim
zaginął.
Złożyliśmy pozew o rozwód, ale niestety to bardzo trudny
przypadek. Nie znamy miejsca pobytu twojego ojca,
szukaliśmy go nawet w więzieniach.
To standardowa procedura. Potem złożyliśmy wniosek
o  ustanowienie kuratora. Oczywiście rodzina się nie
zgodziła, więc wyznaczyli jakiegoś kuratora z  sądu. Mama
była przesłuchiwana w szpitalu, z racji tego, że na rozprawie
nie mogła się stawić, ale wiedzieliśmy, że dla jej zdrowia
taki stres jest niewskazany. Trochę to nam wszystko
opóźnia… – Ja znalazłam ojca – powiedziałam. – Teraz
nazywa się Peter Herb.
Mieszka w Berlinie. Ma… żonę i dziecko. A może to nie jest
jego żona? – Wzruszyłam ramionami.
– Pewnie żyje w nieformalnym związku. Skoro mamy jego
adres i  nowe nazwisko, to wyjaśnia wiele spraw. Mama
rozmawiała ze mną o  jeszcze kilku rzeczach. – Wyciągnął
drugą teczkę. – Jedna z  nich to testament. Jest złożony
u  notariusza. Wasz tata został przez nią wydziedziczony.
A  zresztą mieszkanie i  tak jest jej, było kupione przed
ślubem. Mam nadzieję, że wasz tata jest na tyle zamożny, że
nie będzie niczego utrudniał.
– Pewnie nie. – Westchnęłam. – Ja go już nie znam. Ale
chyba nigdy nie zależało mu na pieniądzach.
– Kolejna sprawa, jaką mama poruszała ze mną, to ta, bym
zrobił wszystko, byś to ty dostała opiekę nad Majką, gdy jej
już nie będzie.
Oczywiście to się musi oprzeć o  sądy rodzinne, ale ta
sprawa jest jak najbardziej do wygrania.
– O  Boże. To wszystko brzmi strasznie. Dlaczego ja
myślałam, że moi rodzice są po rozwodzie? – Spojrzałam
zdenerwowana na Filipa.
– A pytałaś o to kiedyś?
– Nie. To było dla mnie oczywiste.
– Czy możesz mi podać adres ojca? – wtrącił mecenas
Szulc.
Pokiwałam głową.
– Gustav-Müller-Strasse 16, Berlin. Adres taki sam, ale
zmienił nazwisko. Nazywa się teraz Peter Herb.
– No jasne. Herb, jak zioło… Rozmawiałaś z nim? – zapytał.
– Przepraszam, mówię do ciebie na ty, ale tak długo już
znam Patrycję. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Chodziłem z  nią do szkoły… – Zamyślił się. – Twojego
ojca też znałem… – A  dlaczego rozwód rodziców nigdy nie
doszedł do skutku?
– Sprawa była złożona, ale twój ojciec nie odbierał wezwań
do sądu.
Wyznaczyli rozprawę akurat na ten dzień, kiedy mama
pojechała do szpitala. Byłem tylko ja. Sprawę odroczono. Na
następnej mama już była, ale Piotra nie było. Postanowili
wezwać świadków. Patrycja przez jakiś czas czuła się lepiej,
ale potem znowu szpital. Trochę chyba odpuściliśmy.
Może niepotrzebnie. Wiem, że zależało jej na tym… Jestem
trochę nieprzygotowany na spotkanie z wami, przepraszam.
Gdybym wiedział, byłoby inaczej. – Wziął ze stołu wizytówki.
Podał jedną mi, a  drugą Filipowi. – Umówmy się na… –
Zajrzał do swojego kalendarza. – Może być wtorek
o siedemnastej?
Przytaknęłam.
– Bardzo trzymam kciuki za mamę… – Zamyślił się. –
Kiedyś była mi szczególnie bliska. – Podniósł głowę i zaczął
znowu być służbistą. – Ale to dawne czasy. – Uśmiechnął się.
– Przepraszam, mam kolejnego klienta. – Widziałam, że
chciałby jeszcze z  nami chwilę porozmawiać, jednak pani
Arletta już zaglądała do środka.
– Do widzenia. – Wstałam z krzesła.
Byliśmy u niego jeszcze kilka razy. Bardzo porządny facet.
Taki trochę oschły, może zimny, może surowy. Miałam
wrażenie, że rozmawiam z doktorem House’ em, który nagle
zmienił profesję. Z  Filipem jeszcze parę razy jeździłam do
Warszawy, czasami nawet na dłużej. To były takie cudowne
przerywniki w smutnych dniach. Nauka, szpital i Filip.
Gdy mama na jakiś czas wracała do domu, wtedy Filip
przychodził do nas. Bardzo go polubiła. Ale trudno było go
nie lubić. Byłam naprawdę zakochana i zrobiłabym dla niego
wszystko.
– Ale będziesz grzeczna? – zapytał zaraz po tym, gdy
zaproponował mi weekend w Warszawie.
– Nie obiecuję – Uśmiechnęłam się.
– Karola. – Posadził mnie sobie na kolanach. – Ty wiesz, co
to mezalians? – zapytał poważnie.
– Tak… – No widzisz. Nie mogę sypiać z kobietą, która nie
ma matury!
Pokręciłam głową.
– Wiesz, że gdybym bardzo chciała, zmieniłbyś swoje
zasady w kilka minut?
– Wiem. I dlatego bardzo cię proszę – nie rób tego.
– Mam nadzieję, że nie muszę mieć doktoratu?
Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Matura wystarczy – zamruczał, całując moją szyję.
– Wiesz, co ja ci zrobię po maturze? – Ujęłam jego twarz
w dłonie i spojrzałam mu głęboko w oczy.
– Wiem. I cholernie nie mogę się tego doczekać.
Tamten wieczór w  Warszawie był szczególny. Spędziliśmy
cudowną noc razem. Spaliśmy w jednym łóżku, całowaliśmy
się, ale oczywiście Filip nie pozwolił na nic więcej.
– Może z tobą jest coś nie tak? – zażartowałam w pewnym
momencie.
– Chyba jest. – Uśmiechnął się.
Leżeliśmy w samej bieliźnie, przytuleni do siebie.
– Ale ja czuję, że jest wszystko w  porządku. –
Odwzajemniłam uśmiech.
– Po prostu… – Filip głaskał mnie po włosach, policzku,
ramionach. – Po prostu cię kocham.
Powiedział to, na co tak długo czekałam.
– Filip… Patrzył na mnie nagle przerażony, że powiem
zupełnie coś innego.
– Też cię kocham. I dziękuję, że jesteś.
Prawie usłyszałam kamień, który spadł z jego serca.
Zaczął całować mnie całą. Tamtej nocy „ kocham cię”
usłyszałam jeszcze wielokrotnie. To była jedna
z  najszczęśliwszych chwil w  moim życiu. Ale miałam
nadzieję, że takich chwil jeszcze wiele przede mną. Wtedy
bardzo w to wierzyłam.
– Muszę ci coś powiedzieć – wyznał któregoś dnia Filip. –
Będziesz na mnie zła.
Spojrzałam na niego przestraszona. Coś zrobił?
– Tak?
– Byłem u niego – powiedział.
Uczyłam się wtedy do matury. Siedziałam nad
matematyką, która tamtego dnia kompletnie nie wchodziła
mi do głowy.
– U kogo?
– U twojego ojca.
– Filip!
– Wiesz, że byłem w  Berlinie. I  po prostu poczułem, że
muszę to zrobić.
– I  co? Rozmawiałeś z  nim? – Matematyka przestała być
w tym momencie ważna.
– Rozmawiałem.
– I co?
– Powiedziałem mu wszystko. Opowiedziałem o  was,
o waszej mamie.
Przyjedzie.
– Kiedy?
– Teraz ma dwumiesięczny kontrakt. Musi być na miejscu.
– Żeby nie było za późno… Zastanawiałam się, czy fakt, że
przyjedzie teraz albo za kilka miesięcy, coś zmieni
w naszym życiu, skoro nie kontaktował się z nami tyle lat?
Chyba zupełnie nic.
Gdańsk, 27 sierpnia, szpital
 
Miałam Wam jeszcze wiele napisać… Niestety jest coraz
gorzej. Nie mam siły. Ina Wam opowie. Może tata Wam
opowie. Niezależnie od wszystkiego, pamiętajcie, że zawsze
będę Was kochać. I  naprawdę mam nadzieję, że tam po
drugiej stronie jest coś. I  że będę mogła Was odwiedzać.
Choćby w  snach. I  że będę pamiętała zmarszczone czoło
Karoli, gdy się uczy, i  Majkę, z  przejęciem recytującą
wierszyk na przedszkolnym przedstawieniu. Jeżeli tego nie
będę pamiętać, to to nie będzie Niebo.
Ina słuchała mojej opowieści z wypiekami na twarzy.
– Więc mam już wszystkich z listy – powiedziałam. – Tatę,
pana Krzysztofa, babcię Zosię i teraz ciebie.
– Karola, pomogę wam we wszystkim, czego będziecie
potrzebowały.
Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej… Ale skoro
przeczytałaś ten plik, to kiedy mama umarła? – Ina patrzyła
na mnie ze łzami w oczach.
– Co ty w ogóle mówisz? Mama nie umarła! – krzyknęłam.
– Czy ja kiedykolwiek powiedziałam, że mama umarła? Ja
tylko przeczytałam te listy!
– O  Jezu… – Ina wyglądała tak, jakby ktoś oblał ją zimną
wodą. Cała drżała. – Patrycja żyje… Karola… To w  czym ja
mogę ci pomóc?
– Podobno znalazł się dawca.
– To wspaniale!
– Właśnie nie. Podobno jest przebadany i  wszystko się
zgadza… Ale to już bardzo długo trwa. Boję się, że się
wycofał.
– Jak to wycofał? Wiesz na pewno?
– Nie wiem. Ale to za długo trwa. Powinni już robić
przeszczep, a  czekają. Na pewno jest jakiś powód. Musisz
odnaleźć dawcę i zrobić wszystko, by się zdecydował.
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tacy byliśmy jeszcze wczoraj,
Wystarczał mały gest, wystarczał gest
(Tacy sami jeszcze wczoraj)
I wszystko miało sens.
Tacy byliśmy jeszcze wczoraj,
A dzisiaj tak jak sen skończyło się
(Tacy sami jeszcze wczoraj)
I gdzie to wszystko jest?
Universe, Tacy byliśmy
GRAŻYNA
Niewinny dźwięk przychodzącej poczty niósł bardzo
ważną wiadomość. Oczywiście myślałam, że to kolejna
reklama gabinetu kosmetycznego albo wyjazdu we dwoje do
romantycznego SPA nad jeziorem, na co w ogóle nie miałam
ochoty. Jednak tym razem nie.
 
Szanowna Pani Grażyno,
jakiś czas temu rejestrowała się Pani jako potencjalny
dawca w  bazie Fundacji Urszuli Jaworskiej. W  dniu
dzisiejszym otrzymaliśmy zapytanie o  Panią jako o  dawcę
komórek macierzystych dla konkretnego pacjenta.
Zwracamy się więc do Pani o  pilny telefoniczny kontakt
z Fundacją.
Zgoda na udział w  dalszej procedurze pobrania komórek
macierzystych wiąże się z  potrzebą pobrania od Pani krwi
w  celu ostatecznego potwierdzenia cech zgodności
antygenowej z pacjentem.
Informacje na ten temat znajdzie Pani w  załączonej
broszurze.
 
Siedziałam przed komputerem, nie do końca wierząc w to,
co przeczytałam. Sprawdziłam nadawcę. Zgadza się. Ktoś
z fundacji.
Gonitwa myśli.
Już dawno zapomniałam, że kiedykolwiek rejestrowałam
się w bazie.
To miał być symboliczny gest. Gest bardzo ważny dla mnie
i dla Tomka.
Symbol wiecznej miłości, wierności, przynależności do
siebie aż do śmierci. Byliśmy młodzi. Mieliśmy chyba po
dwadzieścia lat i  świat stał przed nami otworem, a  my dla
świata mieliśmy serce na dłoni. Tomek mi się oświadczył.
Nie miał pieniędzy na pierścionek. Wtedy oboje
studiowaliśmy i  każdy grosz się liczył. Jednak bardzo
chcieliśmy pokazać wszystkim, że to, co się stało, jest
bardzo wyjątkowe i że nasze zaręczyny są na tyle ważne dla
świata, że mogą nawet komuś uratować życie.
Zdecydowaliśmy się zapisać do bazy dawców szpiku. Teraz
wielu młodych ludzi to robi, kiedyś było zupełnie inaczej.
Nieliczni się decydowali i  nam wydawało się to naprawdę
wyjątkowe. Wtedy pobierali krew, teraz wystarczy zrobić
wymaz z  ust, zapakować do małego woreczka i  wysłać na
adres fundacji. Pamiętam, jacy byliśmy z  siebie dumni. Że
wszystko jest takie idealne. Idealna miłość, symboliczne
zaręczyny. Czuliśmy się dobrzy.
Wręcz heroiczni. Bo przecież to ukłucie igłą mogło być
początkiem ratowania czyjegoś życia!
Teraz myślę, że zrobiliśmy to pod wpływem impulsu. Nie
mogę powiedzieć, że była to przemyślana decyzja. To była
chwila. Może to zabrzmi brutalnie, ale to my chcieliśmy
poczuć się dobrze. O tych, którzy być może kiedyś będą nas
potrzebować, za bardzo nie myśleliśmy.
Trzymaliśmy się za ręce. Może wtedy nam się wydawało,
że na tym właśnie polega braterstwo krwi? Może to był taki
nasz osobisty podpis „ na dobre i  na złe”, jeszcze zanim
wzięliśmy ślub? Byliśmy na pierwszym roku studiów. Tomek
studiował zarządzanie, a ja nie dostałam się na informatykę
na uniwersytecie i  wylądowałam na matematyce. Teraz
nawet trochę żałuję, że po roku nie próbowałam ponownie.
Ale wtedy człowiek myślał, że rok to jest szmat czasu i  że
szkoda tych chwil spędzonych przed biurkiem i  na uczelni.
Szkoda tych zaliczonych kolokwiów i  egzaminów. Zostałam
więc na matematyce. Po pierwszym roku Tomek mi się
oświadczył. Pamiętam, że poszliśmy nad morze,
siedzieliśmy na piasku z piwem w dłoni, a Tomek po prostu
zapytał:
– Może… może byśmy się pobrali?
Przypominam sobie tę jego jakże dziecinną twarz. Teraz,
gdy patrzę na mężczyzn przed dwudziestką, wydają mi się
tacy niedojrzali. Wtedy jego słowa uznałam za mądre
i przemyślane.
Jego mama kręciła nosem na ślub, a  moi rodzice byli
przeszczęśliwi.
Pochodziłam z  małej wsi pod Bytowem. Według naszych
sąsiadów dwudziestoletnia kobieta już powinna mieć dzieci.
Moi rodzice naprawdę mieli nadzieję, że wrócę ze studiów
z Gdańska wraz z Tomkiem i przejmę ich gospodarstwo. Oni
po prostu już na to nie mieli siły. I  najlepiej, żebym rodziła
dzieci. Po kolei. Minimum trójkę.
My jednak w  ogóle nie myśleliśmy o  wsi. Prędzej już
przeprowadzilibyśmy się do Kościerzyny, do Tomka, mimo że
mieszkanie z teściową zupełnie mi nie pasowało. Nie była to
zła kobieta i nadal nie jest.
Ale do pewnych rzeczy nie da się jej przekonać.
Ślub odbył się szybko, bo po prostu wiedzieliśmy, że
chcemy być razem przez całe życie, więc na co mamy
czekać. Chcieliśmy zamieszkać razem. W tamtych czasach –
a  minęło już kilkanaście lat – mieszkanie razem
w  akademiku bez ślubu raczej nie wchodziło w  grę. Były
pokoje małżeńskie, zatem trzeba było być mężem i żoną.
Wesele było u  mnie w  rodzinnym domu na wsi, na
podwórku.
Wynajęliśmy namiot. Orkiestra grała disco polo.
Najdziwniejsze było to, że wszyscy doskonale się bawili. To
chyba była najlepsza impreza, na jakiej kiedykolwiek byłam.
Kilka lat później, gdy oglądaliśmy z  Tomkiem film Wesele,
wydawało się nam, że oglądamy nagranie z  naszego
przyjęcia.
– Wiesz co? – powiedział wtedy Tomek. – Gdybym obejrzał
to przed naszym ślubem, w  życiu bym ci nie pozwolił na
wiejskie wesele. – Roześmiał się. – Bo gdy oglądam to na
trzeźwo, to nasze musiało wyglądać podobnie.
Wtedy, gdy oglądaliśmy ten film, byłam w ciąży z którymś
z  naszych dzieci, bo gdy zaczęłam okładać go poduszką,
przytrzymał mi ręce i stwierdził, że kobiety w ciąży to on na
pewno nie będzie bił. Jakie to jest dziwne, że niektóre sceny
z naszego życia zapamiętujemy jak fotografie.
Cyk.
Przychodnia i  uśmiechnięty Tomek odwraca głowę od
pielęgniarki pobierającej mu krew.
Cyk.
Oczepiny. Rzucam welonem w kierunku najstarszej panny
na imprezie.
Mojej ciotki. Miała wtedy ponad sześćdziesiąt lat. Dwa lata
później bawiłam się na jej weselu.
Cyk.
Bitwa na poduszki i Tomek mówiący, że kobiet w ciąży nie
bije.
Cyk.
Twarz lekarza kręcącego głową. To już ostatnia fotografia…
Jakbym oglądała stary album. Uśmiechnęłam się. Dobrze, że
niektóre wspomnienia są tak żywe. Jakby te zdarzenia miały
miejsce zaledwie wczoraj.
Potem tułaliśmy się od akademika do akademika.
W jednym remont, w drugim coś innego. Przeprowadzaliśmy
się niemalże co semestr. W  końcu nas to znużyło. Tomek
przepisywał teksty na komputerze, ja dorabiałam, stojąc
w  sklepach na promocjach jogurtów i  innych kiełbas.
Mieliśmy stypendium, więc postanowiliśmy coś wynająć. Już
na piątym roku Tomek zaczął szukać pracy. Zdecydowaliśmy,
że zostaniemy w  Gdańsku. Miałam dość wsi, gdzie się
wszyscy znali i wszystko o wszystkich wiedzieli, ale również
miasteczka, gdzie nic się nie dzieje, a to, że ktoś się potknie
na ulicy, rośnie do rangi wielkiej sensacji.
Tomek bardzo szybko znalazł pracę. Nawet nie zaczął tak
naprawdę jej szukać. Może popełniliśmy błąd, że nie
poczekaliśmy jeszcze trochę?
Może gdyby Tomek znalazł pracę gdzieś indziej, nie
doszłoby do tego wszystkiego? Już nigdy się tego nie
dowiem. Chociaż czasem chciałabym wiedzieć, co można
zrobić, by pewnym rzeczom zapobiec… Kolejna fotografia
w mojej głowie. Uśmiechnięty Tomek wraca do domu. Wtedy
chyba była nasza pierwsza kłótnia. Aż chce mi się
powiedzieć to znienawidzone przez mężczyzn babskie „
a nie mówiłam”.
– Chyba dostanę tę pracę. Mają dzwonić.
– No dobrze, ale powiedz, co to?
– Firma zajmuje się plastikami. To w  skrócie. Robi
opakowania. Poza tym jest kapitałowo powiązana z wieloma
innymi firmami, więc ścieżka awansu jest dość jasna. Jeśli
się sprawdzę na jednym stanowisku, skaczę na drugie. Jest
to możliwe, bo cały czas się rozwijają.
– Trochę nudne, co?
– Wiesz, chyba nie. Na początek zajmowałbym się tam
poszukiwaniem klientów. A potem zobaczymy.
– Przedstawiciel handlowy?
– Nie do końca. Oni dają bazę potencjalnych klientów.
Trzeba tylko o nich dbać.
– Dużo wyjazdów?
– Trochę tego będzie. – Skrzywił się. – Ale damy radę. Nie
powiedziałem ci najważniejszego.
Spojrzałam na niego pytająco.
– Zgadnij, gdzie ta firma ma lokalizację – szepnął
z szelmowskim uśmiechem.
Nie przypominałam sobie, by w  promieniu pięciu
kilometrów od naszego miejsca zamieszkania była jakaś
firma handlująca plastikiem. Może za granicą? Ale nie
rozmawialiśmy o  wyjeździe, więc pewnie Tomek nie byłby
taki zadowolony. A może jednak?
– Anglia? Niemcy? – zapytałam.
– Nie. – Spojrzał na mnie zaskoczony. – To polska firma.
Wyobraź sobie, Grażka, że oni są w  Kościerzynie. Może nie
w  samym mieście, ale tam, gdzie się zjeżdża na… Nie
słuchałam dalej. W jakiej Kościerzynie? Przecież obiecaliśmy
sobie, że zostaniemy w Gdańsku!
– Tomek… Ale przecież ustalaliśmy, że pracy szukamy
tutaj.
– Nie cieszysz się? – zapytał zdziwiony.
– Jeszcze nie mam z  czego – odpowiedziałam. Już
wiedziałam, że codziennie będę się żarliwie modlić o to, by
tej pracy nie dostał.
– Już mam tę pracę w garści. Kasa niezła… – Ile?
– Na początek dwa tysiące. Po próbnym dwa trzysta.
Jak na tamte lata to były ogromne pieniądze. Miękłam.
– Ale mówiliśmy, że zostaniemy w  Gdańsku… –
Próbowałam jeszcze walczyć o marzenia.
– Grażka. Wiesz, jak jest z  pracą w  Gdańsku. A  tam
wynajmiemy taniej mieszkanie… Uśmiechnęłam się.
Przynajmniej coś. Nie miał zamiaru mieszkać z teściową.
– Nie chcesz mieszkać z mamą? – upewniłam się.
– Nie, no co ty. Z mamą już się namieszkałem.
Odetchnęłam z  ulgą. Jednak miałam wrażenie, że to
wszystko zbyt łatwo poszło. Tomek mnie zwodził. Długo.
Dostał oczywiście tę pracę, ja kończyłam studia, więc
mieszkałam jeszcze w  Gdańsku, a  on wrócił do swojego
kawalerskiego pokoju u  mamusi. Przyjeżdżałam tam na
weekendy, bo przecież lepiej siedzieć poza miastem niż
w mieście. Nie miałam w tym pokoju swojego miejsca. Pełno
tam było plakatów z  długowłosymi facetami brzdąkającymi
na gitarach, była ściana pomalowana na granatowo, na
której Tomek dziesięć lat wcześniej wyrysował układ
słoneczny. To był męski pokój. A  w  zasadzie chłopięcy. Nie
chciałam budować mojego małżeństwa w pokoju nastolatka
i w  domu należącym do teściowej. To ja chciałam być
królową w moim zamku.
Zaszłam w ciążę, zanim jeszcze skończyłam studia. Byłam
zła na Tomka, że powiedział o tym mamie beze mnie. Nawet
bez mojej zgody.
– Przeniesiecie się do pokoju gościnnego – oświadczyła
mama. – Dawny pokój Tomka będzie pokojem dziecka. Już
wybraliśmy farbę.
Byłam wściekła. Tomek nawet na mnie nie patrzył.
– Kto „ wybraliśmy”? – zapytałam.
– No ja i  Tomuś – odpowiedziała teściowa. Mój mąż jakby
zapomniał języka w gębie.
– Tomek – wycedziłam przez zęby. – Chodź, pójdziemy
porozmawiać.
– Coś nie tak, Grażynko? – zapytała mama. – Jeżeli farba ci
się nie spodoba, pójdziemy kupić nową!
Wyszliśmy wtedy na spacer, byłam naprawdę wściekła.
– Obiecałeś mi, że będziemy mieszkać sami. Obiecałeś, że
wynajmiemy coś własnego. A  teraz planujesz razem ze
swoją mamą kolor ścian w pokoju naszego dziecka? Czyje to
jest dziecko? Nasze czy twojej mamy? ! – wrzeszczałam na
niego, stojąc na środku ulicy.
– Grażka… – Co Grażka, co Grażka? Ja chcę mieć swoje
mieszkanie. Mieszkać tam tylko z  tobą. Gdyby nie to, że
przyjechałeś do mnie do Gdańska, dziecka też by nie było,
bo przecież w  domu twojej matki seksu nie uprawiamy, bo
drzwi są przecież popsute. Ja naprawdę chcę wreszcie
spędzać wieczory tylko z tobą!
– Ale mama pomaga… – Jasne, że pomaga. Gotuje,
sprząta, pierze skarpetki i gacie. Ale czy ty nie rozumiesz, że
nie na tym polega dorosłe życie? Nie na tym, by ktoś ci prał
skarpetki. Trzeba się samemu tym zająć. To ty masz wstawać
do dziecka i zmieniać pieluchy. Albo ja. Ale nie twoja mama,
która dba, by ciebie we wszystkim wyręczyć!
Do tej pory wydaje mi się, że Tomek tego kompletnie nie
rozumiał.
Rozmawialiśmy wtedy kilka godzin, przyznał mi w  końcu
rację. Kupiliśmy to mieszkanie. A  w  zasadzie kupili nam je
rodzice. Ciasne, ale własne.
Oczywiście w  Kościerzynie. Bo Tomek miał tam pracę.
A ja? Ja byłam w ciąży, więc mogłam być gdziekolwiek.
Zaraz po obronie spakowaliśmy nasze rzeczy z mieszkania
w Gdańsku.
Staliśmy potem w pustym pokoju i przypominaliśmy sobie
najpiękniejsze chwile tam spędzone. Marzyłam, by kiedyś
wróciły. W  Kościerzynie kupiliśmy mieszkanie na tyle blisko
mamy, żeby można było w każdej chwili ją odwiedzić, ale na
tyle daleko, żeby sobie nie zaglądać w okna.
Dobrze nam się tam mieszkało. Wreszcie poczułam się jak
w domu.
Urodziła się Marta, teściowa naprawdę bardzo nam
pomagała. Gdy córka miała rok, poszłam do pracy. Uczyłam
matematyki w miejscowej podstawówce. Tomek awansował.
Co rano zaprowadzałam Martę do babci.
Potem zaszłam w drugą ciążę. Ciężko było. Musiałam leżeć
prawie cały czas. Przeniosłam się do teściowej. Znowu
wylądowałyśmy z  Martą w  pokoju z  granatową ścianą
z  układem słonecznym… Oczywiście Tomek nas odwiedzał.
Prawie codziennie. Prawie, bo pracował coraz więcej.
Został wiceprezesem. To była bardzo spektakularna
kariera. Jeszcze przed trzydziestką dostać takie stanowisko
w firmie zatrudniającej ponad sto osób – to było wyzwanie.
Przesiadywał w  pracy godzinami pochylony nad jakimiś
tabelkami, starał się wszystko ogarniać. Wszystkim bardzo
się przejmował. I  pracą, i  mną. O  wielu rzeczach mi nie
mówił, nie chcąc mnie denerwować.
Mamie chyba więcej opowiadał. Byłam o  to bardzo
zazdrosna.
Siedzieli z  małą Martą w  kuchni, piekli jakieś ciasteczka
i  mówili ściszonymi głosami. Wyłapywałam tylko
poszczególne słowa, nie potrafiłam poskładać ich w  całość.
Słyszałam coś o  odpadach, recyclingu, zanieczyszczeniach.
Mama Tomka pocieszała, a on… on zaczął palić.
Kiedyś popalaliśmy, gdy jeszcze byliśmy na studiach, ale
nigdy regularnie. Teraz, gdy przychodził do mnie, czułam
zapach dymu, mimo że Tomek próbował go tłumić, żując
miętową gumę.
– Palisz – powiedziałam któregoś dnia.
– A… kumpla spotkałem. Poczęstował mnie – tłumaczył się
niczym dziecko nakryte przez matkę z papierosem w dłoni.
– Tomek. – Spojrzałam na niego wszystko wiedzącym
wzrokiem. – Nie musisz przede mną tego ukrywać, tylko
powiedz, po co?
Mój mąż wzruszył ramionami.
– Denerwujesz się czymś? Pracą? Mną? – zastanawiałam
się na głos. – Zobacz, to już trzydziesty drugi tydzień. Już
z górki. Gdyby nawet się już teraz urodził, wszystko będzie
dobrze.
– I tak będzie – powiedział stanowczo.
– Jasne, że tak – potwierdziłam. – Zatem kłopoty w pracy?
– Może trochę. – Uśmiechnął się. – Ale kto, jak nie ja?
– Powiesz mi? – zapytałam.
– Powiem. Ale teraz już uciekam. Obiecałem Marcie, że
z nią wyjdę na dwór.
Czułam, że to jest tylko wymówka. Nie chciał ze mną
rozmawiać o  problemach. Na pewno dlatego, by mnie nie
martwić. Bał się, że jeśli się zdenerwuję, Staś urodzi się za
wcześnie i wtedy będzie nam jeszcze trudniej. Do rozmowy
w  zasadzie nie wróciliśmy. Staś urodził się o  czasie, ważył
ponad cztery kilo. Sama nie wiem, jak udało mi się urodzić,
ale jakoś to zrobiłam. Rodziliśmy oczywiście razem,
a  obydwie babcie wisiały na telefonie z  moim mężem,
dowiadując się niemalże minuta po minucie o  rozwoju
sytuacji.
Staś urodził się w  piękny wiosenny poranek. Zdrowy,
bezproblemowy.
Od pierwszych chwil życia tylko jadł, spał i  domagał się
zmiany pieluch.
Byłam podwójną mamą i  doskonale odnajdywałam się
w  tej roli. Może trochę za bardzo byłam skupiona na
macierzyństwie, przez co nie bardzo dostrzegałam, co się
dzieje wokół. Gdy Staś miał trzy tygodnie, przenieśliśmy się
z powrotem do naszego mieszkania. Jaka to była radość!
Czułam się niczym panna młoda, na nowo odkrywająca
swoje miejsce na ziemi.
Od pewnego czasu Tomek zarabiał bardzo dobrze.
Zastanawialiśmy się nad nowym, większym mieszkaniem.
Może nawet budową domu. Mama starała się nas od tego
odwieść, bo przecież dom jest – po co nam nowy, inny?
Nawet zaproponowała, że ona się przeniesie do naszego
mieszkania, byśmy sobie sami rządzili. Ja jednak chciałam
budować nasz dom od początku. Znaleźliśmy działkę. Trochę
bliżej mamy. A w zasadzie bardzo blisko. Na tej samej ulicy,
cztery domy dalej, zburzono stary dom. Działka była na
sprzedaż. Nie zastanawialiśmy się długo. Kupiliśmy ją we
wrześniu, a  na wiosnę miała już ruszyć budowa. Jeździłam
tam z wózkiem.
Marta poszła do przedszkola, a  ja siedziałam w  domu ze
Stasiem. Do pracy planowałam wrócić po feriach zimowych,
chociaż nie chciałam zostawiać synka. Na szczęście
teściowa była naprawdę najlepszą babcią na świecie.
Nie rozpieszczała wnucząt, stawiała im wymagania, ale
kochała je bezgranicznie.
Ja jednak lubiłam nasze wspólne dni, które nam upływały
spokojnie. I  te nasze rytuały. Staś budził się pierwszy,
karmiłam go, potem robiłam kawę dla siebie i  dla Tomka
i piliśmy ją w łóżku. To były chwile tylko dla nas.
Jeśli jeszcze chciało nam się spać, to nawet nie
dopijaliśmy kawy, tylko przytuleni leżeliśmy i z  niechęcią
czekaliśmy na dźwięk budzika.
Do tej pory siebie winię, że nie zauważyłam nic
niepokojącego. Może byłam zbytnio zaabsorbowana
dziećmi, domem, sobą? Nie rozmawialiśmy o  jego pracy.
Było tyle innych tematów! Przecież kupiliśmy działkę
i szukaliśmy projektu naszego wymarzonego domu.
Kolejne wspomnienia, niczym fotografie, przesuwają się
przed moimi oczami.
Przyszła do nas babcia, bo mieliśmy z Tomkiem jechać do
Gdańska na spotkanie z architektem. Byliśmy umówieni na
wieczór. Planowaliśmy jeszcze kino i  kolację. Trochę
czuliśmy się jak spuszczeni z łańcucha.
Umówiłam się z Tomkiem, że zaraz po czwartej przyjedzie
do domu.
Dwadzieścia po jeszcze go nie było. Zadzwonił telefon.
– Kochanie. Posiedzenie zarządu. Niestety muszę zostać.
– Ale jak to musisz zostać? Przecież byliśmy umówieni! –
Byłam bardzo zawiedziona, że zarząd był ważniejszy niż ja.
– Muszę. Wyszło kilka… nieprawidłowości. Nie bardzo
wiem dlaczego.
Nie przyjmowałam tego do wiadomości. Zareagowałam
jak egoistka.
Naprawdę nie obchodziły mnie nieprawidłowości
w  momencie, gdy ja, pierwszy raz od dwóch lat, miałam
okazję iść na randkę z  mężem. Chyba nawet zaczęłam na
niego wrzeszczeć, a  on ze stoickim spokojem starał się
powstrzymać mój słowotok. Teściowa patrzyła na mnie
również ze spokojem.
– Nie wyszło? – zapytała.
– Mam nadzieję, że wyjdzie. – Miałam ochotę rzucić
telefonem.
– Nie zawsze jest tak, jak sobie zaplanujemy –
powiedziała. – Czasem los płata figle.
Och, gdybym wiedziała wtedy, jak bardzo miała rację.
A może lepiej, że nie wiedziałam?
Tamtego wieczoru nie mogłam się do Tomka dodzwonić.
Bombardowałam go telefonami, esemesami.
Bezskutecznie. Dostawałam tylko zdawkowe wiadomości
typu „ oddzwonię później”. Oczywiście nie oddzwaniał.
Przełożyłam spotkanie z  architektem na inny termin. Bilety
do kina przepadły, a wraz z nimi wizja romantycznej randki
z własnym mężem.
Byłam naprawdę wściekła. Tak się cieszyłam na ten
wieczór.
Gdy przyszedł, na początku nie odezwałam się ani
słowem. Mama poszła położyć dzieciaki. Dopiero gdy
zostaliśmy sami, zaczęłam mu robić wyrzuty. To był
nieprzerwany monolog. Pokłóciliśmy się. A  właściwie to ja
się obraziłam. Wyciągnęłam materac z szafy, zgarnęłam na
podłogę swoją kołdrę i  postanowiłam spać osobno. Teraz
mam straszne wyrzuty sumienia, że wtedy nie pozwoliłam
Tomkowi mówić. Ale nie jestem w stanie cofnąć czasu, choć
wiele bym za to dała.
Obudziłam się w  nocy. Nie wiem, która to była godzina.
Tomek siedział na fotelu. Ciężko oddychał. Trzymał się za
serce. Nic nie mówił. Przerażona zadzwoniłam po karetkę.
Obudziłam mamę. Siedziałam obok niego i  płakałam.
Zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje. Karetka przyjechała
szybko, choć czekanie wydawało się wiecznością. Próbowali
mu pomóc. Ja siedziałam na tapczanie i  patrzyłam na to
wszystko jak na film. Zupełnie obcy film.
Niestety. Nie udało się.
– Zgon nastąpił o drugiej czterdzieści.
Zabrzmiało strasznie. Do tej pory słyszę te słowa. Słowa,
które brzmiały tak nierealnie, jakby dzieliła mnie od nich
jakaś niewidzialna ściana. Do dzisiaj mam wyrzuty
sumienia. Przez kłótnię i  przez to, że w  ostatnią noc jego
życia spaliśmy osobno. A potem go już nie było. A może był
gdzieś, gdzie ja nie mogłam dotrzeć.
Całą noc siedziałyśmy z mamą przytulone. Po raz pierwszy
byłam z  nią tak blisko. I  duchowo, i  cieleśnie. Tak, jakbym
czuła cząstkę Tomka. Potem do pokoju przydreptała Marta.
Tomka już zabrali. Obudził się Staś.
Poszłam po niego i tak siedzieliśmy we czwórkę na łóżku,
na którym jeszcze przed chwilą spał Tomek.
Marta nie zapytała o tatę.
Wstałam, mechanicznie zrobiłam dzieciom śniadanie.
Marcie kanapkę z ogórkiem, Stasiowi kaszkę. Mamie i sobie
zaparzyłam kawę. Po raz pierwszy nie zrobiłam jej dla
Tomka. Potem zaczął się cały kołowrót z  przygotowaniem
pogrzebu, stypy, załatwianiem formalności.
Może i  dobrze, że trzeba załatwić tyle formalności,
przynajmniej człowiek rzuca się w  wir działania i  nie
rozmyśla, nie rozpamiętuje.
Dopiero po pogrzebie, gdy minie kilka dni, można
w spokoju to przeżyć, pożegnać się, płakać.
Dopiero później dotarły do mnie strzępki niedobrych
informacji.
Artykuł w  gazecie sprzed kilku tygodni, znalezionej
w szkolnej bibliotece:
 
Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w  Gdańsku
zadecydował, że sprawa zanieczyszczenia Jeziora
Kaplicznego, w  wyniku którego padły setki ryb, trafi do
prokuratury. Podejrzewa się, że zanieczyszczenie ma związek
z działalnością firmy Plastex, producenta polipropylenowych
i  polietylenowych opakowań do chemii gospodarczej,
kosmetyków i  artykułów spożywczych. Zarząd firmy
poinformował, że zrobi wszystko, by winny został ukarany.
 
Prezes zarządu przyszedł na pogrzeb i  bardzo mnie
przepraszał. Wtedy nie wiedziałam za co. Dopiero gdy
przypadkowo spotkałam znajomą z  pracy Tomka, ta
wszystko mi wytłumaczyła.
– Dzień dobry, pani Grażynko.
– Dzień dobry. – Miałam nadzieję, że nie będzie mi składać
kolejnych kondolencji.
– Smutno nam bez Tomka. To był dobry chłopak. Nikt z nas
nie wierzył, że to on za tym stoi.
– Za czym? – zdziwiłam się.
– No, za ściekami.
– Za ściekami?
– A  to pani nic nie wie? Przecież tego dnia, gdy Tomek…
no wie pani… prezes do późna trzymał nas w  swoim
gabinecie. Podobno na wszystkich pismach, by wylewali te
ścieki do jeziora, był podpis Tomka.
Tomek mówił, że to jakieś nieporozumienie, że on czegoś
takiego nie podpisywał, że to jakaś pomyłka. Potem sobie
przypomniałam, że zawsze miałam kilka kartek z  jego
podpisem in blanco w  szufladzie. Tak na wszelki wypadek.
Wiem, że to trochę niepoważne, ale czasem go nie było, a ja
musiałam załatwić coś pilnego. Gdy zebranie się skończyło,
poszłam zobaczyć, czy nie zniknęły. Oczywiście, została
tylko jedna. Z  pewnością było ich więcej. Musiałam nie
zauważyć… Od razu wróciłam do prezesa, ale już go nie
było. Tomka też nie. Chyba chciał szybko wrócić do domu, bo
tamtego dnia cały czas był bardzo zdenerwowany. Wyglądał,
jakby się gdzieś śpieszył.
– Mieliśmy iść do kina… – wyszeptałam.
– No tak. A  potem… potem się dowiedziałam o  jego
śmierci.
– Wyjaśniła pani sprawę ścieków? – zapytałam. Nie
mogłam uwierzyć, że Tomek nie powiedział mi o tej aferze.
Pewnie nie chciał mnie martwić.
– Wyjaśniłam… ale… pani Grażynko. Ja myślę, że nasz
prezes był w  to zamieszany. Ale jakby co, ja tego pani nie
mówiłam.
Byłam u  prezesa porozmawiać o  tym, co się stało. Zbył
mnie.
Poczęstował kawą, drinkiem i stwierdził, że bardzo brakuje
im Tomka.
Jasne, że brakuje. Mieli na kogo zwalić winę za wszelkie
świństwa. Teraz stracili ofiarę. Ta rozmowa nic nie dała.
Prezes zaoferował wsparcie, wszelką pomoc. Jasne, tylko że
wsparcie i wszelka pomoc nie zwrócą mi męża.
Nie od razu przeniosłam się do mamy. Dopiero gdy
zaczęłam pracę. Po prostu tak było wygodniej, a  poza tym
obie potrzebowałyśmy siebie wzajemnie. Dziwne: teściowa
i synowa potrzebują siebie. Żyłyśmy bardzo zgodnie. Mama
była trochę podobna do Tomka. A w zasadzie on do niej.
Dzieciaki mieszkały w  pokoju gościnnym, który teraz
został przerobiony na ich pokój, a  ja zostałam w  pokoju
z układem słonecznym na ścianie.
Patrzyłam na niego co wieczór. Każdego ranka myślałam,
że o  ile istnieje Niebo, to pewnie mój mąż tam gdzieś jest.
I  pewnie nad nami czuwa, bo mimo jego śmierci wszystko
jakoś się układało. Dzieci zdrowo rosły, ja byłam zadowolona
z mojej pracy, babcia cieszyła się, że jesteśmy blisko.
– Może już czas wynająć albo sprzedać mieszkanie? –
zapytała któregoś ranka.
– Mamo, ale tam są jego rzeczy!
– Wiem, kochanie. Może komuś się bardziej przydadzą.
Nie rozumiałam, jak ona może tak mówić. Przecież to były
rzeczy mojego Tomka. Koszule, które prasowałam prawie co
wieczór, krawaty, które wiązałam, muskając lekko jego
szyję. Zakupy robiliśmy zawsze razem. Tomek nigdy nic nie
potrzebował, ale potem, gdy już zakładał nowe ciuchy, był
bardzo zadowolony.
– Mamo… – wyszeptałam. – Ja nie mogę tego zrobić.
– Pomóc ci?
– W czym? – zapytałam zamyślona.
– W pakowaniu… – Mamo, ja nie chcę go pakować. Chcę,
by wszystko było tam tak, jak kiedyś.
– Jak długo?
– Nie wiem. Teraz nie potrafię ci tego powiedzieć. Gdy tam
przychodzę, mam wrażenie, że jestem w domu. Że wszystko
jest jak dawniej. Że Tomek wyszedł do pracy i  za chwilę
wróci. Robię sobie kawę, siadam w  fotelu, biorę książkę do
ręki i czekam.
Czułam się wtedy możliwie dobrze i  bezpiecznie. Nie
mogłam tego zniszczyć.
ROZDZIAŁ DRUGI
I dokładnie tak, tak smakuje ten lęk
I strach, a gdy skończy się dzień,
Tak spokojnie mi odpowiesz,
Że to, co mam, nie wystarczy Ci,
To, co mam, nie mogłam dłużej kryć,
W to, co mam, wierzyłam nieprzytomnie,
A to, co mam, miało wszystko Ci zastąpić.
Kasia Kowalska, A to co mam….
GRAŻYNA
Gdy przeczytałam maila z  fundacji, cała przeszłość
przeleciała mi przed oczami. Oczywiście czułam, że mogę
pomóc, ale z  drugiej strony pomyślałam: dlaczego ja mam
pomagać komuś ratować życie? Życia Tomka nikt nie
uratował! Dlaczego ktoś ma mieć większe szczęście niż on?
Dlatego, że urodził się pod bardziej szczęśliwą cholerną
gwiazdą?
Nie wiedziałam, co mam robić. Naprawdę zaczęłam
żałować, że ten e–  mail nie wpadł do spamu. Nie
musiałabym podejmować trudnej decyzji.
Postanowiłam poszukać informacji na temat przeszczepu
szpiku. Wszyscy zarejestrowani „ mają nadzieję, że ktoś
z  chorych okaże się ich genetycznym bliźniakiem”. Młodzi,
uśmiechnięci, pełni nadziei. Ja nie byłam już pełna nadziei.
Nie wierzyłam w happy endy. Żyłam z dnia na dzień. Dzieci,
praca, czasem jakaś dobra książka. „ Ratować życie” –
dumnie brzmi. Ale dlaczego ktoś miał mieć większe szanse
niż mój mąż?
Dlaczego miałam komuś ratować życie?
Zamknęłam komputer. Nie zamierzałam od razu
odpowiadać na tego maila. Nie teraz.
Położyłam się spać. Śnił mi się Tomek. Wrócił do mnie.
Powiedział, że ktoś mu podarował życie. Przyszedł,
przedstawił tego człowieka. Był to facet zamiatający ulice.
Mijam go codziennie rano, gdy idę do pracy.
Zawsze się uśmiecha i  mówi „ dzień dobry”. Pogodny
człowiek.
Tamtego dnia też go minęłam na ulicy.
– To będzie dobry dzień! – przywitał mnie z uśmiechem.
– Dzień dobry. Myśli pan? – zapytałam z  wątpliwością
w głosie.
– Myślę. Dobry dzień na uratowanie komuś życia!
Zadrżałam. Skąd on to wiedział? Po chwili zobaczyłam
jego wyciągniętą dłoń i leżącego na niej ślimaka.
– Siedział bidulek na środku drogi. Jeden samochód
i byłoby już po nim. – Postawił zwierzątko na trawie, stękając
przy tym głośno. – Miłego dnia! Oby był tak szczęśliwy, jak
dla tego oto obywatela. – Wskazał ślimaka.
Oby, pomyślałam.
Jaki ten świat niesprawiedliwy. Facet zamiatający liście
uratował ślimaka. Mojemu mężowi nikt nie zwróci życia.
Chyba że we śnie.
Dwa dni rozważałam tę decyzję. Cały czas pamiętałam, by
„ jak najszybciej” odpowiedzieć na maila. Na lekcjach nie
mogłam się skupić, dawałam uczniom zadania do
samodzielnej pracy. Nie robiłam tego zbyt często.
Po zajęciach usiadłam do szkolnego komputera.
 
Komórki krwiotwórcze i szpik pobiera się w specjalistycznej
klinice. Istnieją dwie metody pobierania komórek
krwiotwórczych: z  krwi obwodowej metodą aferezy przy
użyciu urządzenia o nazwie separator ( stosowana częściej –
8 na 10 pobrań) lub ze szpiku w  znieczuleniu ogólnym
poprzez nakłucie talerzy biodrowych.
 
Zawsze myślałam, że robią to wielką igłą, którą wbijają
bez znieczulenia w  kręgosłup. Jedno ukłucie. I  czyjeś życie
ocalone. Miałam już odpisywać na maila, gdy weszła
dyrektorka.
– Pani Grażynko – zaczęła szybko mówić. – Pani Ania jest
na zwolnieniu, a  to ona zwykle się tym zajmuje. Trzeba
jechać do hospicjum do Gdańska, żeby omówić naszą akcję
szkolną. Przed Gwiazdką dzieciaki miały robić ozdoby
choinkowe na kiermasz świąteczny. Ania chora, ja nie mogę,
a pani jutro ma tylko dwie lekcje na rano, bo szósta i piąta
jadą do teatru.
Nie zdążyłam nic powiedzieć.
– Umówiłam już spotkanie z panią Różą na jedenastą.
Chciałam zaprotestować, wytłumaczyć, że ja i  hospicjum
to sprawy zupełnie się wykluczające. Mam już dosyć śmierci
w moim otoczeniu. Poza tym miałam wrażenie, że jak tylko
przekroczę próg hospicjum albo chociaż zacznę zajmować
się tym tematem, to zaraz na moją rodzinę spadną liczne
choroby i nieszczęścia. Jakby obecnych było zbyt mało.
– Dobrze, pani dyrektor.
Spojrzałam na zaczętego maila.
 
Szanowny Panie,
bardzo proszę o więcej szczegółów. Minęło sporo czasu od
mojej rejestracji w  bazie. Wiele się zmieniło od tamtego
czasu. Dwoje dzieci, stresy. Nie wiem, czy jeszcze spełniam
Państwa wymagania.
 
Poniżej podałam swój numer telefonu. Może zadzwonią.
A może nie.
Zadzwonili następnego dnia z samego rana.
Bardzo sympatyczny pan wyjaśnił mi całą procedurę.
Najpierw ankieta, badanie krwi. Mały wywiad, pytania
o operacje, tatuaże, dentystę… Jechałam właśnie PKS-em do
Gdańska, nie bardzo mogłam rozmawiać. Pan obiecał, że
wyśle mi maila, a  ja powiedziałam, że najpóźniej do
wieczora odeślę ankietę.
Mniej więcej wiedziałam, jakich pytań oczekiwać. Byłam
zdrowa, jeszcze młoda. Pewnie nie było żadnych
przeciwwskazań, by komuś dać nadzieję na życie.
Dojechałam do Gdańska. Stamtąd kilka przystanków
tramwajem i byłam na miejscu.
Poszłam w  górę ulicy Kopernika. Po prawej stronie stał
piękny budynek. Ciepły, dostojny. Hospicjum. Poczułam
niebywałą siłę bijącą od tego miejsca. Bałam się tam wejść,
nie chciałam. Miałam wrażenie, że jeśli odwrócę głowę i nie
będę patrzeć, moje życie się nie zmieni. Będzie takie samo,
do jakiego się przyzwyczaiłam.
– Dzień dobry. – Niewysoka kobieta tanecznym krokiem
wyszła z  budynku. – Zaraz otworzę furtkę. Podbiegła do
drzwi, stukając obcasami.
Wdzięcznie przechyliła się i otworzyła.
– Róża Malinowska. – Wyciągnęła rękę.
– Grażyna Strzygielska – powiedziałam. – Jestem
w zastępstwie – zaczęłam się tłumaczyć. – Koleżanka miała
przyjść, ale nie mogła… – Zapraszam. – Kobieta otworzyła
ciężkie drzwi i wpuściła mnie do środka. Zawsze myślałam,
że hospicjum to takie miejsce bardzo szpitalne, wyglądało
jednak jak luksusowy pensjonat. Cicho, spokojnie, można
nawet powiedzieć, że przytulnie.
– Zupełnie… zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to
miejsce – powiedziałam cicho.
– A jak? – zapytała Róża.
– Nie wiem… Może bardziej smutno, poważnie. Jak
w szpitalu.
– Na piętrze są łóżka… Może później pójdziemy.
Pokręciłam głową. Potem bardzo się zawstydziłam. Nie
chciałam wyjść na nieczułą, zimną, kompletnie pozbawioną
empatii osobę.
– To nie tak, jak pani myśli… Pani Róża chwyciła mnie za
rękę.
– Rozumiem. Wiele osób tak ma. To normalne.
Weszłyśmy do jej pokoju. Siadłyśmy przy okrągłym stoliku.
Nalała mi kawy.
– Za bardzo nie znam tematu… Spadło to na mnie nagle,
właściwie wczoraj.
– Tak, wiem, dzwoniła pani dyrektor. Bardzo się cieszę, że
chcecie pomóc. To ważne dla nas i  dla naszych pacjentów.
Oni czekają na święta.
Chociaż wiemy, że wielu z  nich niestety nie doczeka.
Każdego dnia komuś pomagamy przejść na drugą stronę.
– Pięknie to pani powiedziała… – Pięknie? Pomagamy im
spokojnie odejść. Taka nasza rola. Pomagamy rodzinie
oswoić się ze śmiercią. Jest tutaj kaplica, można się
pomodlić, pomyśleć w spokoju.
– Wierzy pani w Boga?
– Wierzę. Często chodzę do tej kaplicy pozastanawiać się
nad wszystkim i  dostać pomoc. Kiedyś nazywałam siebie
wątpiącą. Teraz jestem poszukująca. Zmierzam w  tym
kierunku, by na nowo się zbliżyć do Boga.
– Ja… chyba wierzę. Ale chciałabym mocniej. I tak bardziej
po swojemu… Pani Róża słuchała.
– Czasem nie ma się komu wygadać, czasem człowiek
potrzebuje zrozumienia. Potrzebuje czegoś, kogoś, komu
może zaufać. Ale nie chodzi mi tutaj o klepanie zdrowasiek.
Moja córka ma komunię w  tym roku… Ona nawet nie
rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.
– A pani rozumie?
– Ja chyba też nie… Wyszukałam w Internecie te modlitwy,
wydrukowałam jej, uczy się na pamięć… – Nie ma już takiej
uroczystej tajemnicy. Internet, biała kartka z  wydrukowaną
modlitwą. Gdy ja byłam mała, uczyłam się ze starej
książeczki do nabożeństwa. Należącej jeszcze do mojej
babci.
– Nie wiem, czy Marta dostrzegłaby wyjątkowość w  starej
książeczce.
– Zobaczyłaby – powiedziała, a  po chwili dodała: – Pani
Grażynko, a  może chce pani zobaczyć kaplicę? Tam jest ta
magia.
Skinęłam głową. Gdy wyszłyśmy z  pokoju, minęła nas
energiczna brunetka.
– Pani Agnieszko! – zawołała Róża – To jest pani Grażynka,
z  tej szkoły, o  której mówiłam. Dzieci będą robić dla nas
ozdoby świąteczne.
– Dzień dobry. – Kobieta się uśmiechnęła. – To wspaniale!
Te robione przez dzieciaki zawsze są najładniejsze! Bardzo
was przepraszam, ale muszę lecieć. Mam nadzieję, że
jeszcze się spotkamy.
– Ciągle w biegu – zauważyła z uśmiechem Róża. – To jest
niesamowita wioślarka. Jakie ona ma mięśnie!
Spojrzałam na Różę, zupełnie nie rozumiejąc. Zauważyła
mój wzrok.
– Dzień i  noc wiosłuje. Silna i  mądra kobieta. Na tamtą
stronę rzeki pomogła szczęśliwie przepłynąć już wielu
ludziom.
Siedziałam w kaplicy. Pani Róża mnie zostawiła samą i na
chwilę wyszła. Dziwna to była kaplica. Nie było Chrystusa
umierającego na krzyżu. Nie było cierpienia. Na ołtarzu był
obraz przedstawiający baranka.
Baranek – symbol zmartwychwstania. I  nadziei.
Przynajmniej dla mnie była to nadzieja. Po lewej stronie za
szybą widać było tysiące karteczek.
Małych, większych, z  nazwiskami tych, którzy odeszli.
Muszę zapytać pani Róży, czy jeśli dam jej karteczkę
z  imieniem i  nazwiskiem mojego męża, to za niego też się
pomodlą. Poczułam, że zostawiłam go samego tam, po
drugiej stronie. Nie pomogłam mu, jak pani Agnieszka,
przejść na ten drugi brzeg.
Dopiero teraz to zrozumiałam. Pomyślałam, że mimo iż
minęło kilka lat od jego śmierci, ja tak naprawdę nie
pozwoliłam mu odejść. Jego rzeczy w  naszej szafie,
mieszkanie, do którego chodziłam regularnie, pijąc kawę
w towarzystwie jego szlafroka. Nie miałam tyle siły, co pani
Agnieszka, by Tomka przewieźć bezpiecznie na drugi brzeg.
Łzy zaczęły mi płynąć po policzkach, jakby coś we mnie
pękło po raz drugi, jakbym drugi raz płakała nad jego
śmiercią.
Usłyszałam jakiś szelest. Odwróciłam głowę. Nie byłam już
sama w kaplicy. Tuż obok drzwi stała pani Róża.
– Nie chciałam przeszkadzać – szepnęła.
– Nie, nie. – Szybko otarłam łzy. – Mogę tu jeszcze kiedyś
przyjść?
– Oczywiście. Zapraszam.
Potem poszłyśmy ponownie do jej gabinetu ustalić
szczegóły naszej współpracy. Bardzo chciałam się jeszcze na
coś przydać. W tym miejscu czuło się dobro. Bezinteresowne
dobro. I  ta atmosfera miała ogromne działanie. Wychodząc
z  hospicjum, byłam lepszym człowiekiem. Myślałam
o  Tomku. O  tym, że tak naprawdę nigdy się z  nim nie
pożegnałam... Teraz zrozumiałam, co mam robić.
Chyba na każdego tak działało hospicjum. Myślę, że jak
już przekroczy się próg tego miejsca, to trudno być
obojętnym. Róża opowiadała o wolontariuszach. Tych, którzy
każdego dnia pomagają w  opiece nad chorymi i  tych, dla
których ta praca to także wolność.
Dosłownie wolność. Wolontariuszami są skazani z zakładu
karnego. Ot, taka forma resocjalizacji. Silni mężczyźni,
o  rękach, które mogłyby prostować podkowy, czasem
mający wiele zła na sumieniu. Zapewne nikt nie chciałby ich
spotkać podczas samotnego nocnego spaceru... Tutaj
odnajdują swoją przestrzeń i spokój.
Na początku sprawiają wrażenie silniejszych, niż są
w rzeczywistości, chodzą z podniesioną głową i udają, że nie
obchodzi ich ta smutna codzienność. Do czasu. Do czasu,
gdy odejdzie ktoś, kim się opiekowali.
Ktoś bliski. Chcąc nie chcąc, ci twardziele przywiązują się
do tych osób.
Gdy wykonują tak intymne czynności jak mycie, ubieranie,
karmienie, nie sposób się nie zbliżyć do drugiego człowieka.
Ci mężczyźni mają w  sobie duże pokłady miłości, ale tylko
wtedy, gdy nikt na nich nie patrzy. Tatuaże i żółta koszulka
wolontariusza z  napisem „ Lubię pomagać” są jak pancerz
ochronny. To taka forma obrony przed ludzką życzliwością,
wdzięcznością, a  może nawet miłością? Widać to, kiedy
z  wielką delikatnością wykonują wszystkie czynności przy
chorych. Chyba oni sami też tego potrzebują.
Dla nich hospicjum jest domem. Często pierwszym
i  jedynym, jaki mieli w  życiu. Nie licząc oczywiście
więziennej celi. To tu po raz pierwszy dzielili się opłatkiem
podczas wigilijnej wieczerzy, wymieniali serdeczności
i  słyszeli, że ktoś im dobrze życzy. Czy to nie dziwne, że
hospicjum jest miejscem, gdzie ktoś o nich ciepło myśli i nie
życzy im najgorszego?
Wróciłam do Kościerzyny. Ustaliłam z  mamą, że odbierze
dzieciaki, a  potem pojechałam do naszego mieszkania.
Wyjęłam zza szafy karton schowany tam przez mamę ze
dwa lata wcześniej. Złożyłam go. Pakowałam po kolei.
Garnitury, koszule, bieliznę. Chciałam coś sobie zostawić,
ale jednak nie. To nie tak, że nie chcę pamiętać. Chcę. Ale
chcę też pozwolić mu odejść. Pokazać, że daję sobie radę.
Już pogodziłam się z tym, że odszedł.
Siedziałam tam do wieczora. Pakowałam bibeloty,
pamiątki. Pewnie część wyląduje na strychu, część obok
kosza na śmieci na podwórku. Może komuś przydadzą się
bardziej niż mi.
Gdy wróciłam do domu, dzieciaki już spały.
– Spakowałam rzeczy Tomka, mamo – powiedziałam.
Spojrzała zaskoczona.
– Stało się coś?
– Nie. – Pokręciłam głową. – Chyba po prostu muszę
pozwolić mu odejść. I  jeszcze… jeszcze mam okazję
podarować komuś życie.
Mama zmarszczyła czoło.
– Jak to?
– Kiedyś zarejestrowałam się do bazy dawców szpiku.
Napisali do mnie.
– Chyba nie zamierzasz tego zrobić?
Spojrzałam na mamę zdziwiona.
– Uważasz, że nie powinnam? – zapytałam. – Ale
dlaczego?
– No jak to dlaczego? Masz dwoje dzieci, za duże ryzyko –
powiedziała pewnie mama. – Będą ci wbijali jakąś grubą igłę
w kręgosłup.
To bardzo boli, można uszkodzić kręgosłup i  będziesz
jeździć na wózku.
Po co ci jeszcze to?
– Mamo… To tak nie jest… Nie wierzyłam, że ona tak może
myśleć. Przecież to było całkowicie bezpieczne. Usiadłam do
komputera.
– „ Krew dawcy jest pobierana z  jednej żyły (żyła
łokciowa), poza ustrojem mieszana jest z  płynem
przeciwkrzepliwym, a następnie izolowane są z niej komórki
krwiotwórcze. Krew pozbawiona tych komórek wraca do
dawcy przez drugą żyłę” – czytałam na głos. – Mamo, to jest
jak pobranie krwi.
– A  tam. W  tym Internecie piszą, co chcą. Kiedyś
oglądałam taki program w telewizji… Nie słuchałam już jej.
Też miałam wątpliwości co do oddania szpiku, ale nie natury
medycznej. Bardziej chyba chciałam zrobić na złość Panu
Bogu. Jednak po wizycie w  hospicjum było we mnie mniej
tej złości…
Odesłałam ankietę, która czekała na mnie w  mailu.
Standardowe pytania. Ile ważę, czy choruję, jakie leki biorę.
Wiedziałam, że powinnam pomóc.
Napisałam jeszcze do pani Róży.
 
Dzień dobry. Dziękuję bardzo za miłą rozmowę i spotkanie.
Mam pytanie: mam kilka rzeczy po moim zmarłym mężu…
Czy może Wam, w  hospicjum, by się te rzeczy na coś
przydały?
Jeżeli tak, chętnie je przywiozę.
Pozdrawiam serdecznie
Grażyna Strzygielska
Do hospicjum pojechałam już dwa dni później. Poranek
miałam trudny, bo musiałam pocieszać Stasia.
Przybiegł do mnie rano z płaczem, że Tobik, jego ukochany
chomik, się nie rusza. Jak co rano, zaraz po przebudzeniu
pobiegł do niego, aby się przywitać, i zobaczył, że Tobik leży
nieruchomo. Podniósł go, ale ten nie dawał znaku życia.
– Stasiu… Tobik jest za tęczowym mostem… – Za jakim
mostem, ja chcę Tobika tutaj! – płakał.
– Syneczku – przytuliłam go mocno. – Tobik umarł. Tak się
czasami dzieje. Chomiki niestety żyją krótko… – Ja nie chcę,
by on umarł! – krzyczał.
Tuliłam go i głaskałam. Gdy się uspokoił, jeszcze ze łzami
w swoich niebieskich oczach zapytał:
– Mamo, a ty też kiedyś umrzesz?
– Tak – powiedziałam. – Ale jak będę bardzo stara. –
Uśmiechnęłam się.
– A Tobik był bardzo stary?
– Jak na chomika, to tak. Ludzie żyją o  wiele dłużej… –
Mamo, ale skoro ludzie żyją dłużej, to dlaczego tata nie żyje?
– Tak czasem się dzieje, syneczku.
– Mamo, a  to prawda, że tatuś teraz się z  nim czasem
pobawi?
– Prawda.
– A myślisz, że kupi mu jakąś zabawkę?
To była trudna rozmowa. Staś nie pamiętał śmierci Tomka.
Śmierć chomika była pierwszą, z którą musiał się zmierzyć.
Pomyślałam wtedy o  osobie, która gdzieś tam czeka na
przeszczep.
Może też ma dzieci? Może też czekają, aż im ktoś pomoże
i  nie będą musiały przeżywać tragedii nieporównywalnie
większej, niż przeżywa mój syn?
Staś został w  domu z  babcią. Obiecała, że pochowają
Tobika. Ja wzięłam ze sobą karton, wpakowałam do
samochodu i pojechałam do hospicjum. Chociaż wokół mnie
było tyle śmierci, ja sama mogłam podjąć decyzję, która
może uratować komuś życie. Jeden człowiek mniej za
tęczowym mostem.
Pani Róża czekała na mnie z kawą.
– Wie pani co… – powiedziałam. – Może to dziwnie
zabrzmi, ale ja lubię tu przychodzić.
Uśmiechnęła się.
– Tu jest taki spokój. I wszystko płynie tak, jak ma płynąć.
Wolno, spokojnie… – Wiele osób tak mówi. – Wypiła łyk
kawy. – Mamy dzisiaj smutny dzień. Wczoraj odeszła młoda
kobieta. Dwadzieścia osiem lat… Rak.
Niestety już zaawansowany. Mimo że było bardzo źle, nikt
nie był na to przygotowany. Chorowała, ale zaszła w  ciążę.
Zdecydowała się urodzić.
Lekarze chcieli ją ratować, w  siódmym miesiącu ciąży
zrobili cesarkę.
Niestety było za późno. Umarła prawie tego samego dnia,
w  którym planowo narodziłaby się jej córka… – O  Boże… –
Mąż nie pogodził się ze śmiercią. Nie chciał pozwolić jej
odejść. Nie wiedział w  co ją ubrać. Nigdy wcześniej nie
kupował swojej żonie ubrań.
Ten pierwszy raz miał być do trumny.
Boże. Gdybym to ja umarła pierwsza, czy Tomek
wiedziałby, w  czym mnie pochować? Pewnie wybrałby
z  szafy to, w  czym chodziłam, to, co najbardziej na mnie
pasuje. Czy byłby przygotowany na moją śmierć?
Zapewne nie, ale mam nadzieję, że by sobie poradził. Tak
jak z  pewnością poradzi sobie ten człowiek, który został ze
swoją małą córeczką. Pamiątką po żonie.
– Żona jego przyjaciela poszła z  nim do sklepu –
kontynuowała Róża.
– Dobrze, że ktoś mu pomógł. Na pewno dla niego było to
bardzo trudne.
– Tutaj czuje się dobro. – Westchnęłam. – Wszyscy jesteście
tak bezinteresownie dobrzy.
– Chce pani zobaczyć oddział? – zapytała nagle pani Róża.
– Ja... Ja nie wiem, czy chcę. Chyba nie chcę. Chyba nie
jestem na to jeszcze gotowa.
Bałam się zobaczyć śmierć. Bałam się być przy tym. Bałam
się spojrzeć w  oczy ludziom, którzy wiedzą, że za chwilę
odejdą. Że nie ma dla nich ratunku. Jest tylko nadzieja, że
zostawią po sobie dobre wspomnienia, a tam gdzieś, dokąd
podążają, będą bezpieczni i nie będzie ich już nic bolało.
Pani Róża złapała mnie za rękę.
– Chodź – powiedziała. – Jeśli nie będziesz chciała, zawsze
możemy wrócić. – Byłyśmy chyba w  tym samym wieku,
faktycznie czas skończyć z „ paniami”.
Weszłyśmy po schodach prosto na oddział. Tu też nie było
szpitalnie.
Cicho, przytulnie, kwiaty w wazonie, na ścianach obrazki.
Uśmiechnięte pielęgniarki.
Starsza pani w  szlafroku próbowała się wymknąć
drzwiami, którymi właśnie weszłyśmy.
– Pani Janino, dokąd pani idzie? – zapytała Róża.
– Mąż mnie wyrzucił – odparła starsza pani. – I ukradli mi
moje cukierki! Nie mam moich cukierków! Wszystko
zawinęłam tutaj – pokazała mały woreczek – bo mąż mnie
wyrzucił.
– Pani Janino. – Róża delikatnie złapała kobietę za ramię. –
Proszę wrócić do pokoju, do łóżka. Porozmawiamy.
– A czy ja mówiłam pani, że ktoś mi ukradł moje cukierki?
– powiedziała pani Janina z  niewyobrażalnym smutkiem
w oczach.
– Pani Janino. – Róża szła obok kobiety, prowadząc ją do
pokoju. Tam usiadła z  nią na łóżku. – Pani Janino, osobiście
się tym zajmę. Osobiście postaram się, by pani cukierki
wróciły na miejsce.
Twarz pani Janiny rozświetlił uśmiech.
– Dziękuję.
Obok na łóżku spała inna starsza kobieta. Róża zawiesiła
na niej spojrzenie.
Gdy zeszłyśmy na dół, powiedziała spokojnie:
– Pani Aleksandra, ta leżąca obok pani Janiny, umiera…
Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć.
– Nie zamierzasz uprzedzić pani Janiny?
– Nie. Spokojnie. Nie chcę jej martwić. Ona i  tak ma już
sporo na głowie: mąż, złodzieje i  apetyt na słodkie. Jak
w życiu.
Byłam pod wrażeniem tej kobiety. Tyle siły w  drobnej,
niewielkiej kobietce. Tyle siły, spokoju i  mądrości życiowej.
Chciałabym być taka.
Sprawiała, że każdy czuł się potrzebny. Potrafiła uspokoić
starszą panią, by ta, nawet w  swoim wyimaginowanym
świecie pełnym cukierkowych złodziei, znów poczuła się
bezpiecznie.
– Różo… – zapytałam, gdy wróciłyśmy. – Jak to się stało, że
nauczyłaś się oswajać śmierć?
– A  dlaczego myślisz, że ja to potrafię? Czy w  ogóle ktoś
może się tego nauczyć?
ROZDZIAŁ TRZECI
A ja szepnę skrycie,
och, życie, kocham cię, kocham cię,
kocham cię nad życie,
Choć barwy ściemniasz,
choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz,
choć się marnie odwzajemniasz.
Edyta Geppert, Och, życie, kocham cię nad życie
RÓŻA
Nie wiem, jak ja sobie radzę. Wydaje mi się, że mam
ciągłe poczucie winy w  stosunku do mojej mamy i  mojego
taty… Powinnam opowiedzieć wszystko od początku.
Urodziłam się w małym miasteczku pod Bydgoszczą. Byłam
chyba dużą niespodzianką dla moich rodziców. Mama
dobiegała czterdziestki, tata był nieco starszy.
Byłam nieoczekiwanym prezentem od losu i tak też mnie
traktowano. Moi rodzice bardzo chcieli mieć dzieci, ale im
się to nie udawało. Już przestali wierzyć, że kiedykolwiek
będą mieli potomstwo. Dlatego dzień moich narodzin był
najszczęśliwszym dniem w  życiu moich rodziców,
a szczególnie ojca. Byłam typową córeczką tatusia. Uważał,
że jestem cudem i z  tego względu chciał, abym nosiła
odpowiednio wyjątkowe imię.
Dlatego nazwał mnie Różą. Mama na początku
protestowała, chciała, bym była kolejną z  Kaś, Magd albo
innych Anek. Tata jednak się na to nie zgodził. Wiedział, że
będę Różą. W końcu i mama się z tym pogodziła.
Siadywałam mu na kolanach i  godzinami rozmawialiśmy
na przeróżne tematy, jakie tylko mała dziewczynka może
mieć ze swoim ojcem. Mieliśmy swoje tajemnice i  rytuały.
Takie, o których tylko my wiedzieliśmy. Na przykład kasztany.
Każdego roku rywalizowaliśmy, kto z  nas pierwszy
przyniesie drugiemu kasztana. Jednego, specjalnego
kasztana zaciśniętego w  pięści. Oczywiście obdarowany
zawsze był zaskoczony prezentem.
Albo udawał zaskoczenie. To był taki mały zwyczaj, który
miał dla nas bardzo duże znaczenie.
Mieliśmy całkiem spory dom pod Bydgoszczą. Wielki, ale
przytulny.
Zimą było dość chłodno. Piec, w  którym palił tata, nie
wystarczał, by ogrzać wszystkie pokoje. Często siadywałam
w korytarzu na małej półeczce, którą tata zamontował zaraz
pod wieszakiem na płaszcze, i wtulałam się w ciepłe okrycia.
Lubiłam to, czułam się pewnie i bezpiecznie. Gdybym wtedy
znała Opowieści z  Narnii, może bym pomyślała, że to
ucieczka do innego świata. Chociaż jeszcze w  tamtym
czasie nie uciekałam. Dopiero później… W  naszym domu
mieszkaliśmy we trójkę: tata, mama i  ja. Tata niestety
chorował, odkąd tylko pamiętam. Miał kłopoty z krążeniem.
To było dwadzieścia lat temu, ponad dwadzieścia, teraz
medycyna poszła bardzo do przodu. Na początku brał jakieś
lekarstwa, jednak w  końcu trafił do szpitala. Od wtedy
jeszcze częściej siedziałam wtulona w  jego wielki kożuch.
Chyba szukałam poczucia bezpieczeństwa i  akceptacji dla
swoich dziecięcych trosk.
Najpierw tata leżał w  szpitalu w  Bydgoszczy. W  tamtych
czasach dzieci nie wpuszczano na oddział, ale mama go
odwiedzała. Nie lubiłam sama zostawać w  domu. Często
chodziłam z nią i czekałam pod bramą szpitala. Teraz dziwię
się, że dozorca siedzący niedaleko w  ciasnym, ale ciepłym
pomieszczeniu, nawet nie zareagował na niewielką
dziewczynkę w  czerwonym płaszczyku marznącą pod lipą
obsypaną żółtymi jesiennymi liśćmi.
Nie narzekałam wtedy. Cierpliwie czekałam, nie
zastanawiając się zupełnie nad tym, co robię i dlaczego. Tak
wyglądał mój dzień. Bardzo tęskniłam za tatą. Z  mamą
byłam mniej związana. Niewiele rozmawiałyśmy.
Ona chyba nie czuła potrzeby, a ja po prostu nie umiałam
z nią rozmawiać.
Tak było do końca. Potem ktoś załatwił tacie miejsce
w  szpitalu Akademii Medycznej w  Gdańsku. Miała być
operacja. Tam byli lepsi lekarze niż w  Bydgoszczy.
Przynajmniej tak mówiono. Całą sobą modliłam się, by
operacja się udała i by tata wrócił do domu.
Pomagałam pakować jego walizkę. Bielizna, ręczniki,
papcie... Na końcu szlafrok w  brązowo-rude paski. Gdy
myślę o tacie, często mam przed oczami jego obraz właśnie
w  tym szlafroku. Jak siedzi i  mówi do mnie „ Różyczko”.
W zasadzie tylko on tak do mnie mówił.
Odwiedzałyśmy go rzadko. Czasem jeździła z nami ciotka
Anka, młodsza siostra mamy. Mieszkała w  tym samym
mieście, co my, ale ponieważ w  przeciwieństwie do mamy
prowadziła samochód, czasem nas zawoziła do Gdańska.
Najczęściej jednak jeździłyśmy do niego pociągiem, zawsze
w niedzielę. Czekałam na ten dzień cały tydzień. Tata był po
poważnej operacji, bardzo długo leżał w  szpitalu. Tam
pozwalano mi wchodzić, nie wszędzie, ale z  tatą wolno mi
było się spotykać.
W Akademii Medycznej panowała właśnie taka typowo
szpitalna atmosfera. Specyficzne światło, zapach, ludzie.
Wszyscy przemykali cicho korytarzami, śpiesząc się, smutni,
przestraszeni, gotowi do działania. Tylko jedna osoba
wyglądała tam inaczej niż wszyscy. A  w  zasadzie miała coś
takiego w  oczach, czego nie sposób było nie zauważyć. To
był ksiądz. Tata nigdy specjalnie nie był związany
z  Kościołem, ale z  tym księdzem spotykał się codziennie.
Widać na skraju życiowej drogi człowiek potrzebuje czegoś
takiego. Pamiętam, że tamtego dnia, gdy znów do niego
szłyśmy, znalazłam kasztan. Trzymałam go w  kieszeni
i  chciałam dać tacie, by przypomnieć mu nasz mały rytuał.
Wtedy właśnie poznałam tego księdza, który zaprzyjaźnił się
z tatą. To był taki prawdziwy, dobry ksiądz.
Niewielu teraz jest takich… Jego twarz różniła się od tych,
które widziałam na szpitalnych korytarzach. Była taka
radosna i budząca zaufanie. Miał w oczach spokój i nadzieję.
Gdy go poznałam, przytulił mnie. Chyba nawet nie
powiedział, że będzie dobrze, ale ja to poczułam. Że
niezależnie od tego, co się stanie, dam sobie radę. Taki
prawdziwy Anioł Stróż.
Tamtego dnia nie dałam ojcu kasztana. I  przy kolejnych
wizytach też nie. Nie wiem dlaczego. Może czekałam, aż on
wstanie z  łóżka, będzie mógł wyjść na spacer i  znaleźć
swojego kasztana dla mnie? A może czułam, że jeśli mu go
dam, to już będzie mógł spokojnie odejść? A  ja bardzo nie
chciałam, by odchodził.
Niestety, tak się stało. Nie mogłam tego zrozumieć. Nie
mogłam pojąć, dlaczego mój tata był takim egoistą
i  zostawił mnie samą, nie uprzedzając i  nie pytając
o pozwolenie. Nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać!
Pojechałam tam z  mamą i  ciotką Anką. Mama z  ciotką
zostały załatwiać jakieś sprawy, ja poszłam poczekać do
znajomych rodziców, ale dla mnie zupełnie obcych ludzi.
Siedziałam cały dzień niemalże sparaliżowana, nie wiedząc,
co się stało. Potem zeszłam na dół, bo czekała tam na mnie
ciotka z  walizką taty w  jednej ręce i z  tym szlafrokiem
w  rudo-brązowe paski w  drugiej. Jego rękaw zwisał
bezwładnie, topiąc swój koniec w kałuży. Ach, jaka byłam zła
na nią za ten rękaw! Szlafrok najwidoczniej nie zmieścił się
już do walizki. Ciotka Anka nie odezwała się do mnie ani
słowem.
Nerwowo szukała po kieszeniach papierosów. Nie znalazła.
Podała mi szlafrok, walizkę położyła na tylne siedzenie
i poszła do pobliskiego kiosku. Po chwili wróciła, zaciągając
się głęboko. Nawet nie wiedziałam, że paliła. Rzadko się
widywałyśmy.
Ja przez chwilę stałam bez ruchu, przytulając się do
szlafroka.
Zanurzyłam w  nim twarz i  poczułam się bezpiecznie.
Znowu byłam małą córeczką tatusia, bezpieczną na jego
kolanach i w jego ramionach.
Gdy tata umarł, nie mogłam się z tym pogodzić. Jak mógł
mi to zrobić?
Przecież byłam jego córeczką! Buntowałam się przeciw
wszystkiemu.
Przeciw mamie, która kompletnie nie radziła sobie ze
śmiercią taty, przeciw Bogu, że tak się po prostu nie robi.
Był też bunt wobec mojej ciotki, że kim ona w ogóle jest, by
decydować o  tym, że szlafrok taty zostanie wyrzucony!
Przecież to ja się do niego przytulałam i to ja siedziałam na
kolanach taty, opowiadając mu o  tym, co zdarzyło się
w moim pięknym dziecięcym dniu.
Potem mama zachorowała. Depresja, problemy
neurologiczne. Cały czas jej pilnowałam. To ja byłam panią
domu, mimo iż nie miałam jeszcze szesnastu lat. Nikt jej nie
pomagał, nikt specjalnie się nami nie interesował. Nawet jej
siostra odwiedzała ją bardzo rzadko. Wzięłam na siebie
wszystkie obowiązki. Paliłam w  piecu, gotowałam obiady.
Dbałam o  mamę, by jeszcze trochę ze mną pobyła na tym
świecie. Zabierałam jej środki nasenne i  uspokajające
pochowane gdzieś w  czeluściach szuflad i w  kieszeniach
starych marynarek. Starałam się prowadzić normalne życie,
wyjeżdżać na wakacje. Podczas jednego z  wyjazdów
poznałam Jurka.
Długowłosy chłopak, w którym bardzo się zakochałam. To
było wtedy, gdy z moją „ niegrzeczną” przyjaciółką byłam na
obozie nad morzem.
Mama odeszła rok przed moją maturą. Nie zdążyłam się
z nią pożegnać.
W lipcu pojechałam na wakacje, bo myślałam, że wszystko
będzie dobrze!
Mama nie umrze, a ja przecież, jak każda normalna młoda
dziewczyna, mam prawo do wakacji. Należą mi się! Będąc
tam daleko, nie zdawałam sobie sprawy, że moja mama
odchodzi. Nikt mi nie powiedział. Mama umierała sama.
Mnie tam nie było, bo nie wiedziałam, że mogę nie zdążyć
się pożegnać. Za wszelką cenę chciałam pokazać, że moje
życie jest zupełnie normalne. Że mama będzie zdrowa, a ja
nie powinnam się niczym przejmować. Do tej pory mam
wyrzuty sumienia… Teraz pracuję w  hospicjum i  wiem, że
nasi podopieczni, którzy tutaj umierają, mają to szczęście,
że ich rodziny zostają na to przygotowane. Ja w  ogóle nie
byłam.
Zostałam sama w  wielkim domu, z  chłopakiem czterysta
kilometrów ode mnie i z ciotką Anką, która się mną w ogóle
nie interesowała. Ale może i  dobrze, bo nigdy się nie
lubiłyśmy. Pamiętam, jak wparowała do mojego domu kilka
dni po pogrzebie.
– Musimy zrobić porządek w rzeczach twojej mamy.
Nawet nic nie odpowiedziałam. Otworzyła szafę i  zaczęła
segregować ubrania mamy na dwie kupki.
– Ta do wyrzucenia – mówiła – a  ta dla mnie. Ta do
wyrzucenia, a  ta dla mnie – mruczała pod nosem. – Ta do
wyrzucenia, a ta dla mnie.
Do tej pory słyszę jej słowa. I  do tej pory żałuję, że nie
miałam na tyle siły i odwagi, by powiedzieć jej, by przestała,
bo to rzeczy mojej mamy. Że to ja dbałam o nią w ostatnich
latach, że ja byłam blisko. A teraz to ona decydowała o tym,
co będzie wyrzucone na śmietnik, a w czym będzie chodzić.
Naprawdę nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek będę
oglądać ciotkę Ankę w ubraniach mojej mamy.
Wzięła dwa worki. Jeden wyrzuciła, drugi zapakowała do
swojego malucha i  pojechała na drugi koniec miasta, a  ja
zostałam sama w  pustym domu. Chciałam wszystkim
pokazać, że doskonale sobie poradzę. Ciotce Ance,
sąsiadom, a  przede wszystkim Panu Bogu. Skoro on
zgotował mi taki los, to ja sobie poradzę sama. Nie będę go
do niczego potrzebować.
Naprawdę byłam dzielna. Kosiłam trawę, paliłam w piecu.
Pilnie się uczyłam, przecież matura miała być już za chwilę.
Nie mogłam pozwolić, by ktokolwiek pomyślał, że sobie nie
radzę. Jurek często do mnie przyjeżdżał.
Oczywiście nocował w  naszym domu. Sąsiedzi już go
widzieli na pogrzebie mamy, ale byli bardzo sceptycznie
nastawieni. Bo przecież długowłosy chłopak, ubrany
w  skórzane spodnie i  buty z  ćwiekami, był kwintesencją
samego zła. Zła i  upadku moralnego młodej, niewinnej
dziewczyny, czyli mnie.
Zaczęli gadać. Że wpadłam w  niewłaściwe towarzystwo,
że na pewno zaraz pojawią się w  moim domu alkohol
i  narkotyki. Strzępki plotek dotarły również do ciotki Anki,
która nagle poczuła się odpowiedzialna za sprawowanie
opieki nade mną. Nawet nie pytając mnie o  zdanie,
postanowiła, że weźmie mnie do siebie. Przeprowadziłam
się na drugi koniec miasta do dwupokojowego mieszkania,
gdzie ciotka bez przerwy sprowadzała nowych kochasiów.
Była starsza ode mnie o piętnaście lat, ale nadal nie mogła
sobie ułożyć życia.
To był jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu, ale
starałam się znosić to dzielnie.
– No. Jedna sprawa z  głowy – powiedziała, gdy któregoś
dnia wróciła do domu.
Podniosłam oczy znad lekcji.
– Dom wynajęty.
– Jak to wynajęty? – zapytałam przerażona.
– Udało się. Nie będzie stał pusty. Po co ma niszczeć?
Nie mogłam się pogodzić z  jej decyzją. Ktoś będzie
mieszkał w  domu, w  którym dorastałam, w  moim pokoju.
Będzie korzystał z  naszych mebli, z  łóżka, w  którym
niedawno jeszcze umierała moja mama. Od tamtej pory
kontakty z  ciotką były jeszcze gorsze. Miałam wrażenie,
jakby mi chciała zabrać całą przeszłość. I  jeszcze te bluzki
mamy, w  których chodziła „ po domu”. Czasem kątem oka
mignął mi wzór w chabrowe kwiaty, ulubiona bluzka mamy.
Już miałam się uśmiechnąć, ale zaraz przypominałam sobie,
że to nie ona.
Awantury były częste. W  zasadzie o  wszystko. Czasami
odwiedzał nas pedagog szkolny. Po prostu, by rutynowo
sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ciotka potem pół nocy
męczyła mnie, bym powiedziała, co ja takiego w  szkole
wygaduję, że przychodzą sprawdzać, w  jakich warunkach
mieszkam. Nie było to łatwe. Po maturze postanowiłam iść
na studia. Jurek studiował już od dwóch lat, właśnie
w Gdańsku. Ciotka Anka ubzdurała sobie, że pójdę do pracy,
a  studia zrobię zaocznie. Już nawet załatwiła mi pracę
u  jakiejś koleżanki w  sklepie. Była bardzo oburzona, że
śmiem odrzucić jej propozycję. Szczęśliwie dostałam się na
studia.
– Wiesz, że jak teraz wyjdziesz, możesz nie wracać? –
wycedziła przez zęby. – Nie będziesz już miała domu.
Bez słowa wzięłam spakowaną walizkę i  poszłam na
pociąg do Gdańska. Nie wiedziałam, co mam robić. Nie
miałam akademika ani stancji, mieszkanie u  Jurka
w akademiku nie wchodziło w grę.
Wysiadłam z pociągu we Wrzeszczu i postanowiłam iść do
Jurka.
Czułam, że razem coś wymyślimy. Był to wyjątkowo zimny
październik.
Liście już zupełnie opadły z  drzew, szurałam w  nich, jak
kiedyś, gdy byłam dziewczynką. Znalazłam kasztan.
Podniosłam go z  ziemi. Może to tata był pierwszy?
Uśmiechnęłam się. Na kasztanowcu wisiała kartka przypięta
pinezką z kolorowym łebkiem.
 
Wynajmę pokój miłej studentce w  zamian za pomoc
i niewielką opłatę.
 
Poniżej adres, telefon i imię. Marianna. Uśmiechnęłam się.
Może to znak?
Mieszkanie było niedaleko, w  starej kamienicy. Od razu
tam poszłam.
Otworzyła mi starsza pani, schludnie ubrana. Wspierała
się na jednej kuli.
– Dzień dobry. – Uśmiechnęłam się. – Ja z  ogłoszenia. –
Pokazałam jej kartkę.
– Dzień dobry. Proszę. – Zaprosiła mnie do środka, bacznie
mnie obserwując.
Nie opowiadałam jej wtedy całej mojej historii.
Powiedziałam jedynie, że nie mam się gdzie podziać, mam
jedną walizkę i chciałabym zamieszkać od razu.
Nie wierzyła mi, ale pozwoliła zostać. Oczywiście
zapłaciłam, obejrzała dokładnie mój dowód i  spisała go
sobie, a  potem wysłała mnie po zakupy na pobliski rynek.
U  pani Marianny mieszkałam rok. To były piękne chwile,
byłam blisko Jurka, mogłam uczyć się tego, czego chciałam,
ale też bywało ciężko. U  pani Marianny nie było łazienki,
więc musiałam nosić wodę i  myć się w  misce. Ale dałam
radę. Po tym wszystkim miałam wrażenie, że jestem
niezniszczalna. Tyle przeszłam, że już nic nie jest w  stanie
mnie złamać. Nie ma takiej sytuacji, z  której bym nie
wybrnęła.
Czasami się zastanawiam, co by było, gdybym nie znalazła
tej kartki wiszącej na kasztanowcu. Nie miałam planu
awaryjnego. Ale się udało.
Miałam szczęście. Doszłam do wniosku, że dziwnym
trafem, gdy jestem w  beznadziejnej sytuacji, spotykam na
swojej drodze ludzi, którzy wyciągają pomocną dłoń.
I wierzę, że tak będzie zawsze.
Potem wynajęliśmy mieszkanie w  Oliwie. Kawalerkę,
trzydzieści jeden metrów. Pokój, kuchnia, łazienka.
Wydawało nam się to spełnieniem marzeń, jakbyśmy
mieszkali w  apartamencie królewskim. Oczywiście
w tamtych czasach wynajęcie razem mieszkania graniczyło
z cudem. Nie mieliśmy ślubu, a chcieliśmy razem mieszkać.
A jednak się udało.
Mieszkaliśmy tam przez kilka lat, żyliśmy głównie
z  przepisywania prac magisterskich na komputer. No i  ze
stypendium oraz mojej renty. Nie było źle.
Po studiach nawet nie zaczęłam szukać pracy, to ona mnie
znalazła.
Wysłałam jedno CV do korporacji finansowej. Traf chciał,
że pracował tam człowiek, któremu wcześniej
przepisywałam pracę doktorską. Zostałam przyjęta od razu.
Przecież byłam punktualna, solidna i perfekcyjna.
Egzamin dyplomowy miałam w środę, w poniedziałek już
pracowałam. Z  czasem przeprowadziliśmy się i  urodziłam
cudowne dzieci, czułam jednak, że muszę robić coś innego,
coś ważnego. Przeglądając gazetę, zauważyłam ogłoszenie
o pracy w zakładzie opieki zdrowotnej. To był impuls.
Wysłałam papiery, przeszłam pierwszy etap, drugi.
Dopiero na trzecią rozmowę zostałam zaproszona do
hospicjum. Wypadłam niefortunnie. Był gigantyczny mróz,
najpierw nie mogłam dojechać autobusem, bo wypadki
i  korki na drodze, a  potem z  trudnością znalazłam ten
budynek.
W hospicjum każda nowo zatrudniona osoba odbywa
wolontariat, by obie strony się przekonały, że to jest to, na
czym im zależy. Potem było spotkanie zespołu. Widziałam te
zaskoczone spojrzenia, że taka młoda, że nie wiadomo, czy
sobie poradzi. I wtedy zobaczyłam jedną z pielęgniarek.
Patrzyła na mnie, a w oczach miała dokładnie to samo, co
ksiądz, który wspierał mojego tatę w  ostatnich dniach:
dobro, nadzieję, odwagę i radość życia.
To była pani Agnieszka, ta, którą poznałaś. Ona wraz
z  innymi pielęgniarkami towarzyszy naszym pacjentom
w  tej ostatniej podróży. Jest tutaj od zawsze. Później się
dowiedziałam, że podobno jest siostrzenicą księdza, który
jako pierwszy pomyślał o  stworzeniu hospicjum ponad
trzydzieści lat temu... Tego samego księdza, który
przychodził do mojego taty. Wtedy połączyłam wszystko
w  jedną całość. Moje znalezienie się tutaj to był kompletny
przypadek, ale czułam całą sobą, że jestem na właściwym
miejscu.
GRAŻYNA
– Niesamowita historia. – Byłam pod wielkim wrażeniem
tej kobiety. I  coraz bardziej widziałam swoją małość. Ona
przenosi góry, sama szuka swojej drogi, a  ja zastanawiam
się nad możliwością podarowania komuś życia. Mojemu
mężowi już nie mogę pomóc, ale… – Różo… nie
odpowiedziałaś mi na jedno pytanie… Jak oswoiłaś tę
śmierć?
– Ja nie wiem, chyba jej nie oswoiłam… Do tej pory nie
wiem, jak sobie radzę. Chyba po prostu cieszę się, że teraz
moje życie wygląda tak, jak wygląda.
– A boisz się śmierci?
– Nie. Śmierci się nie boję. Boję się tylko, jak poradzą sobie
moje dzieci. Boję się tego, czy będą odpowiednio
zabezpieczone życiowo, organizacyjnie. Nie chciałabym, by
moja córka przeżywała to samo co ja.
Syn sobie poradzi. Ale córka… Dokładnie wiedziałam,
kiedy ona kończy tyle lat i tyle dni, ile ja miałam, gdy zmarł
tata. Każdy kolejny dzień jest pewnego rodzaju
zwycięstwem. Ona wciąż ma mamę i tatę.
– Dziękuję ci, Różo – powiedziałam.
– Za co? – zdziwiła się.
– Za wszystko. Za twoją historię. Jest tak niesamowita, że
nikt by nie uwierzył… Róża pokręciła głową.
– Mogę jeszcze kiedyś tu przyjść? Tak… bez okazji?
– Jasne. Wiele osób tu przychodzi.
– Gdybym jakoś mogła pomóc, na cokolwiek ci się przydać,
daj znać, proszę.
– Dam. – Uśmiechnęła się. – Mam nadzieję, że to, co cię
trapi, wkrótce przestanie.
– Różo. – Cofnęłam się od drzwi. – Czy gdybyś mogła być
dawcą szpiku, zrobiłabyś to?
Spojrzała na mnie zaskoczona, ale dostrzegłam
zrozumienie w  jej oczach. I  nadzieję. Czy ona to samo
zobaczyła w oczach tamtego księdza?
– Ja? Z wielką radością. Ale to ty musisz podjąć właściwą
decyzję.
Decyzję podjęłam jeszcze tego samego dnia.
– Mamo, oddam ten szpik – powiedziałam, gdy dzieci
spały.
– Ale ja się na to nie zgadzam! – krzyknęła teściowa. –
Jesteś egoistką!
Twoje dzieci straciły ojca, chcesz, żeby jeszcze matkę
straciły?
– Mamo, to tak nie jest. Wydrukuję ci wszystko.
Przeczytasz sobie.
– Nie będę nic czytać! Zastanów się nad wszystkim!
Biedne sieroty… Ja jestem już stara, nie dam rady ich przez
życie poprowadzić!
Wyszła z  pokoju i  zamknęła się w  swojej sypialni. Ja
poszłam do pokoju dzieci. Spały. Spokojnie, tak jak zawsze.
Marta zakryta prawie całkowicie, tylko jej stopy wystawały
spod kołdry. Spała tak, jak ja miałam to w  zwyczaju.
Stasiowi, podobnie jak Tomkowi, zawsze było gorąco. Spał
odkryty, kołdra leżała na podłodze. Pogłaskałam oboje po
policzkach. Kochałam je nad życie. Wtedy, gdy na nie
patrzyłam, po raz pierwszy pomyślałam, co by było, gdybym
to ja była chora i  gdzieś tam, daleko, inna matka
zastanawiałaby się, czy podarować mi życie, czy jednak nie.
Zrobiłabym wszystko, by mi podarowała.
Jeszcze przed snem, szperając w  Internecie, znalazłam
wywiad z Urszulą Jaworską. To szefowa fundacji, z której się
do mnie odezwano.
 
Jak często zdarzają się powikłania u dawców?
Nie ma prawa być powikłań od zdrowego dawcy i  takich
nie było. Po to dawcy są tak dokładnie badani, aby ich nie
było. Jakiekolwiek wątpliwości powodują, że dawca jest
dyskwalifikowany i  szuka się następnego. Przesłanie jest
takie, aby pomagać, nie szkodząc i  tego się trzymamy,
niezależnie od okoliczności i determinacji dawcy.
 
Czy ktoś, kto zadeklarował chęć oddania szpiku,
może się rozmyślić i np. zostać usunięty z rejestru?
Tak, może, ale proszę pamiętać, że pieniądze na
wykonanie badania zostały już wydane, a za nie moglibyśmy
przebadać kogoś zdecydowanego. Dlatego zawsze apeluję,
że tu rozwodów nie ma i taka decyzja powinna być podjęta
na całe życie. Jedyne, co może przeszkodzić, to choroba. Ale
tej nikomu nie życzymy.
 
Decyzja została podjęta.
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przyjaciółko mego serca – wróć, on nie jest wart, by przez
niego niewidzialny mur tak dzielił nas.
– Krystyna Prońko, Majka Jeżowska, On nie kochał nas.
INA
Tamtej nocy, gdy zakończyłyśmy rozmowę z Karoliną, dużo
rozmyślałam. O mojej przyjaźni z Patrycją, o chwilach, które
nas łączyły.
Miałyśmy tyle wspólnych wspomnień. Najlepsze lata
młodości spędziłyśmy razem. Potem ona zaczęła bawić się
w dom, a ja… ja bawiłam się w pracę.
Wyciągnęłam telefon. Miałam wbity numer Patrycji. Może
się nie zmienił? Korciło mnie, by zadzwonić, porozmawiać,
powiedzieć, że zrobię wszystko, by była zdrowa. Że Piotr nie
był wart tylu lat straconej przyjaźni. Nie straconej. Można ją
jeszcze odzyskać. Można się postarać, by wróciły szaleńcze
lata. Przecież, do cholery, życie zaczyna się po
czterdziestce!
Postanowiłam, że następnego dnia pojadę z  Karoliną do
Gdańska. Jak to dobrze móc decydować o  sobie. Może przy
okazji odwiedzę rodziców?
Nie widziałam ich już… trzy lata? Mama obrażona, tata
dzwoni co jakiś czas. Może już mi wybaczyli, że sprzedałam
mieszkanie babci? Nie, to chyba jeszcze nie ten moment.
Może kiedyś?
Zgasiłam światło. Po chwili już spałam. Następnego dnia
trzeba było działać.
– Wstawaj. – Rano obudziłam Karolę. – Jedziemy.
– Dokąd jedziemy? – zapytała zaspana.
– Do Gdańska.
– Do mamy?
– Jasne. Za dużo czasu już straciłam. Jakieś dwadzieścia
lat.
Ubrałyśmy się, zrobiłam owsiankę na wodzie z  bananem,
nałożyłam nam do miseczek.
– Co to? – Karola się skrzywiła.
– Owsianka na wodzie – odpowiedziałam, pakując do ust
całkiem sporą łyżkę.
– Ohyda. Dobrze, że nie jesteś moją matką.
– Tak. Ale zdrowa.
– Może gdybyśmy z  mamą jadły taką owsiankę, też
byłybyśmy zdrowe.
– Przestań. Damy radę.
Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Planowałam
jeszcze tego samego dnia wrócić do Warszawy. Chciałam
tylko zobaczyć Patrycję.
Patrycję i  jej lekarza, od którego miałam zamiar uzyskać
informację, że ona na pewno będzie żyła. Będzie musiał mi
to zagwarantować!
W Gdańsku byłyśmy koło południa. Od razu skierowałyśmy
swoje kroki do szpitala.
– Wejdę pierwsza – zadecydowała Karolina. Doskonale ją
rozumiałam.
– Chcę najpierw zobaczyć, jak się czuje mama.
Weszła do pokoju. Gdy uchyliła drzwi, zobaczyłam
szczupłą kobietę leżącą na łóżku. Na głowie miała zawiniętą
czarno-czerwoną chustkę.
Zamknęłam oczy. Bałam się tego widoku, bałam się
zobaczyć, że moja zawsze energiczna, pełna życia
przyjaciółka siedzi w  szpitalu i  nie ma siły na nic. Byleby
tylko miała siłę na życie!
Po chwili drzwi się otworzyły. Karola skinęła głową.
– Wejdź – powiedziała cicho.
Podeszłam do łóżka. Usiadłam obok Patrycji, złapałam za
rękę pokłutą igłami. Przytuliłam ją sobie do policzka. Nie
mogłam powiedzieć ani słowa. Popatrzyłam na nią, a z  jej
oczu płynęły łzy. Z moich też.
Przez chwilę nic nie mówiłyśmy.
– Mam twoją chustkę – odezwała się po cichu, pokazując
na głowę.
Faktycznie. Miała zawiniętą bandankę z Bobem Marleyem
i napisem „ Woman no cry”.
– Szukałam jej dwadzieścia lat – powiedziałam.
Uśmiechnęła się.
– Zobaczymy się jeszcze? – zapytała. – Nie muszę ci jej
dzisiaj oddawać?
Pokręciłam głową.
– To dobrze. – Zaśmiała się przez łzy. – Po dwudziestu
latach wolałabym zrobić na tobie lepsze wrażenie.
– Nie musisz. – Głaskałam ją po szczupłej ręce. – Zrobię
wszystko, byś była zdrowa. I wtedy zrobimy coś szalonego.
– Na przykład?
– Nie wiem. Pojedziemy na Seszele albo inne Karaiby.
– Karaiby?
– Na przykład. Albo tam, gdzie tylko zechcesz.
– Przyrzekasz?
– Przyrzekam. Naprawdę zrobię wszystko, byś była zdrowa.
– Przepraszam. Za wszystko.
Patrycja zasnęła. To była dziwna rozmowa. Po dwudziestu
latach straconej przyjaźni jako pierwsze powiedziała, że ma
moją chustkę z Bobem Marleyem. Bez sensu.
– Karola, zaprowadzisz mnie do jej lekarza?
Dziewczyna pokiwała głową. Przykryła mamę i wyszłyśmy
z pokoju.
– Doktor Marek Stanisławski – powiedziała Karolina
i wskazała pokój. – Jest bardzo w porządku.
– Dobra. Idziesz ze mną?
– Pójdę, bo może ci nic nie powiedzieć.
Weszłyśmy do gabinetu. Przy biurku siedział mężczyzna
w moim wieku, szczupły, wysoki.
– Dzień dobry. – Obdarzyłam go najbardziej promiennym
z moich uśmiechów. Zaczęłam żałować, że moja bluzka nie
ma guzików, bo wtedy mogłabym je kusząco rozpiąć.
Gdybym wiedziała, że on tak wygląda, na pewno inaczej
bym się ubrała. Zbieranie informacji od takiego gościa może
być zadaniem całkiem przyjemnym.
– Dzień dobry – powiedział, podnosząc wzrok znad
komputera.
– Karolina Rybińska. – Wyciągnęłam do niego rękę. Wstał
i podał mi swoją.
– Marek Stanisławski.
– Pan jest lekarzem mojej przyjaciółki – zaczęłam.
Lekarz spojrzał na Karolę.
– Tak. Pani Patrycji Szafranek.
– Może pan mi powiedzieć… jakie są rokowania?
– Przykro mi. Nie jestem upoważniony do rozmawiania
o tym z panią.
– Ale… – Mama się zgodziła. – Karolina próbowała ratować
sytuację.
– Dobrze, porozmawiam z  pani mamą. Jeśli się zgodzi,
udzielę wszelkich informacji.
Patrzyłam na niego wściekła.
– Proszę przyjść jutro. – Uśmiechnął się w  hollywoodzkim
stylu. – Po obchodzie na pewno będę miał taką zgodę.
Nie przywykłam do takiego traktowania. Poczułam
wyzwanie. Facet wyraźnie mnie spławiał, a  do tego nie
byłam przyzwyczajona. To zawsze była moja rola.
– Karola. Prześpię się dziś u was, okej?
– Jasne. Poznasz Majkę. I babcię Zosię.
– A właśnie – Majka. Powinnam coś dla niej mieć… Czy jest
coś, co ona lubi?
– Kucyki Pony. We wszystkich wariantach. Najbardziej
chyba księżniczkę Celestię. Kolorowanki, książeczki, figurki.
Na pewno w kiosku coś będzie.
No tak. Teraz przyszło mi kupować kucyki Pony. Wkrótce
będę kupowała lalki. Wyszłyśmy ze szpitala, wcześniej
zaglądając jeszcze raz do Patrycji. Spała. Nie chciałyśmy jej
przeszkadzać. Miałam zamiar nazajutrz założyć krótką
sukienkę i pójść jeszcze raz do doktora.
Postanowiłam się z  nim zaprzyjaźnić. Dla dobra Patrycji.
I  może trochę dla swojej przyjemności? Majka lubiła kucyki
Pony, ja też miałam swoje ulubione zabawki.
W domu Patrycji poczułam się jak we własnym rodzinnym
domu. Tym dawnym, sprzed dwudziestu lat. Zostałam
nakarmiona kartoflanką, kotletami schabowymi i  surówką
z tartej marchewki.
– Jak w przedszkolu. – Uśmiechnęłam się.
– W przedszkolu jest gorzej. – Majka się skrzywiła. – Pyszna
jest tylko zupa smerfowa.
– Takiej nie znam. – Znów się uśmiechnęłam.
– To odprowadź mnie, ciociu, jutro do przedszkola. Może
akurat będzie.
W zaledwie dwa dni odzyskałam przyjaciółkę i stałam się
członkiem jej rodziny. Ulubioną ciocią, która przynosi
prezenty i zaprowadza do przedszkola.
– Odprowadzę cię, obiecuję. A potem pójdziemy do mamy.
– Mama jest chora. Ale wyzdrowieje. Ona by nigdy nas nie
zostawiła.
Tak mi kiedyś powiedziała. Więc jestem spokojna.
Ile siły było w tym małym dziecku. Mówiąc to, patrzyła na
mnie swoimi brązowymi oczami, pełnymi ufności i  wiary.
Złapała mnie za rękę i zaciągnęła do swojego pokoju, gdzie
spędziliśmy wszyscy naprawdę cudowny wieczór na zabawie
kucykami Pony. Gdyby mnie teraz widział redaktor naczelny!
Następnego dnia już sama pojechałam do szpitala.
Oczywiście najpierw zostało we mnie wmuszone obfite
śniadanie. Babcia Zosia czuła misję utuczenia każdego, kto
nie przypominał swoim wyglądem zawodnika sumo. Potem
zgodnie z umową odprowadziłam Majkę do przedszkola. Nie
chciało mi się już wracać do domu, więc wzięłam taksówkę
i pojechałam prosto do szpitala.
– Może pan jechać przez ulicę Ceynowy?
– To Oliwa? Trochę naokoło.
– Wiem, wiem. Muszę coś zobaczyć.
Jechaliśmy Grunwaldzką, potem skręciliśmy w  małą
uliczkę. Po prawej stronie stał dom babci.
– Proszę się na chwilę zatrzymać – powiedziałam.
Wysiadłam z samochodu. Spojrzałam na furtkę, przez którą
akurat przechodził młody chłopak. Skrzypiała jak dawniej.
Uśmiechnęłam się.
– Chce pani wejść? – zapytał.
– Nie, nie. Kiedyś tu mieszkałam. To był wspaniały czas.
– Bo to fajny dom. Tata mówi, że ma dobrą energię.
– Na pewno. Dbajcie o niego.
– Dbamy. Mieszkamy tutaj dopiero dwa lata. Ale prawie nic
nie zmieniliśmy.
– Widzę. Nawet furtka skrzypi tak jak kiedyś. –
Uśmiechnęłam się.
– Ja lubię to skrzypienie. Przynajmniej wiadomo, gdy ktoś
idzie.
Tym razem uśmiechnęłam się do siebie. Ta skrzypiąca
furtka kilka razy uratowała mnie i Piotra przed przyłapaniem
nas na gorącym uczynku na dywanie w  jadalni. Od
skrzypnięcia do wejścia do jadalni mijało zwykle piętnaście
sekund. W  ciągu piętnastu sekund człowiek był w  stanie
ubrać się od stóp do głów, łącznie ze sznurowaniem
martensów. Wielokrotnie się o tym przekonałam.
– Masz rację. Skrzypienie się przydaje. Trzymaj się.
Kiwnęłam dłonią chłopakowi i wsiadłam do taksówki.
– Teraz na Przymorze poproszę. Jagiellońska.
Taksówkarz o  nic nie pytał. Pojechał wzdłuż falowca,
potem skręcił obok apteki w  małą uliczkę. Tym razem nie
wysiadałam. Spojrzałam na lekko uchylone okna na drugim
piętrze. Firanka powiewała na zewnątrz.
Pewnie był przeciąg. Mama nie lubiła przeciągów.
Wystarczyło wyjść z samochodu, zadzwonić domofonem pod
dziewiątkę i powiedzieć: „ Dzień dobry, mamo, dzień dobry,
tato, przyszłam w odwiedziny”.
Gdyby to było takie łatwe, pobiegłabym od razu. Niestety,
w tamtym momencie wydawało mi się to niemożliwe.
Gdy dojechałam do szpitala, było już po obchodzie. Znowu
zapukałam do drzwi doktora.
– Dzień dobry – wyszeptałam głosem małej dziewczynki.
Mój głęboki dekolt jednak mówił coś innego.
– Dzień dobry. Czekałem na panią. Proszę. – Wskazał
krzesło naprzeciwko siebie.
Usiadłam, zakładając nogę na nogę. Oczywiście zdawałam
sobie sprawę ze swoich atutów. Bardzo często je
wykorzystywałam.
– A więc jakie są rokowania?
– Ciężko powiedzieć. – Doktor zaczął przeglądać papiery. –
W  leczeniu ostrej białaczki szpikowej niewiele się zmieniło
w  ostatnich dwudziestu latach. Mamy to szczęście, że pani
Patrycja jest młoda.
Znacznie lepiej udaje się leczyć tę chorobę u  ludzi
młodych. U  zdecydowanej większości chorych uzyskuje się
wieloletnie przeżycie.
Można ją leczyć farmakologicznie. Jednak w tym wypadku
lepszy byłby przeszczep szpiku kostnego od obcego dawcy.
Oczywiście nadal stosujemy farmakoterapię.
– Znaleźliście już dawcę?
– Pani… – Ina. Karolina.
– Pani Karolino, jest za wcześnie, by o tym mówić.
– Czyli jest ktoś?
– Powiedziałem pani – za wcześnie, by o tym mówić.
– A kiedy będziemy mogli o tym mówić? Kiedy znajdzie się
dawca?
– Proszę pani. Kiedy dawca przejdzie dokładne badania
i będzie pasował, wtedy na pewno zaczniemy panią Patrycję
przygotowywać do przeszczepu.
– Kiedy przejdzie dokładne badania? – pytałam dalej. –
Czyli już się znalazł?
– Pani Karolino. Mówiłem już pani, że nie mogę nic więcej
powiedzieć.
– Nie może mi pan powiedzieć, czy jest nadzieja? –
Denerwowałam się.
– Zawsze jest nadzieja. – Uśmiechnął się. – Szczególnie na
tym oddziale.
Byłam bardzo niezadowolona z  tego spotkania. Niby coś
wiedziałam, a jednak nic.
Patrycja nie była w  formie. Przysypiała. Nawet nie
rozmawiałyśmy.
Patrzyłam na jej wychudłą twarz, prawie
nieprzypominającą tej, którą znałam. Utwierdziłam się
w postanowieniu, że zrobię wszystko, by była zdrowa.
Stałam, paląc papierosa pod drzwiami budynku szpitala
i wyciągałam telefon, by zadzwonić po taksówkę.
– Powinna pani rzucić – usłyszałam głos.
– Co rzucić? – Zobaczyłam doktora Stanisławskiego
wychodzącego z budynku.
– Palenie.
– To chyba z nerwów.
– A co ja mam powiedzieć? – Wzruszył ramionami.
– No tak. Pan powinien palić cygara – stwierdziłam,
zaciągając się głęboko. – Zwykły papieros tego stresu nie
załatwi. – Rzuciłam papierosa na chodnik i  przydeptałam
butem na wysokiej szpilce.
– Podwieźć dokądś panią? – zapytał.
Spojrzałam zaskoczona.
– A jedzie pan w stronę Sobótki?
– Mogę jechać. Właśnie skończyłem dyżur.
– Z przyjemnością się więc z panem zabiorę.
– Od dawna się znacie z panią Patrycją?
– Od dawna… Ponad dwadzieścia lat… – Nie widziałem
pani tu wcześniej.
– Byłam daleko – powiedziałam. Bo przecież byłam daleko.
Myślami, wspomnieniami. – Byłam bardzo daleko, panie
doktorze.
Gdy stanęliśmy pod domem, dałam mu wizytówkę.
– Dziennikarka? – przeczytał.
Przytaknęłam.
– Czy może mi pan obiecać, że jeżeli cokolwiek będzie
wiadomo, zadzwoni pan? Albo chociaż napisze maila?
– Obiecuję – spojrzał na mnie swoimi przezroczyście
niebieskimi oczami.
Uśmiechnęłam się. Byłam już pewna, że wyciągnę z niego
wszystkie potrzebne mi informacje.
GRAŻYNA
Tamtego dnia obudziłam się cała w skowronkach. Czułam
się potrzebna, ważna. Dla kogoś nawet bardzo ważna. Kilka
dni wcześniej umówiłam się z  panem z  fundacji, że
probówki niezbędne do badania prześlą do laboratorium
w szpitalu w Kościerzynie. Miałam tam być przed dziewiątą.
Poprzedniego dnia poprosiłam w pracy o wolny dzień. Raz
można.
Byłam podekscytowana tym wszystkim. Nigdy nie brałam
zwolnienia, bo nigdy nie chorowałam, a kiedy moje dzieciaki
chorowały, babcia była zawsze na podorędziu. Mogłam
zatem raz iść na wagary.
– Dzień dobry, jestem umówiona na dziewiątą.
– Czekamy na panią.
Pielęgniarka trzymała mały pakunek z  zestawem do
pobierania krwi.
Inna, która z nią rozmawiała, spojrzała na mnie dziwnie.
– A nie boi się pani?
Kobieta, która pobierała mi krew, zmroziła ją wzrokiem.
– A  niby czego? Pani ratuje życie. W  tym roku już cztery
razy pobierałam krew potencjalnym dawcom.
– I jak?
– Wiem, że dwie osoby oddały szpik. Pasowały. Życzę pani
tego z całego serca.
Wracając do domu, zaszłam do kawiarni. Kiedy ja ostatni
raz byłam w  kawiarni? Chyba z  Tomkiem. I  to nawet w  tej
samej.
– Kawę latte poproszę – powiedziałam z  uśmiechem. –
Z syropem karmelowym.
Usiadłam przy stoliku, wzięłam do ręki gazetę.
 
Za trzy tygodnie u  pięcioletniej dziewczynki z  Krakowa
zostanie przeprowadzony przeszczep szpiku. Niestety dwóch
poprzednich potencjalnych dawców szpiku niespodziewanie
się wycofało. Takie przypadki niestety nie są odosobnione.
Jak zaznaczają eksperci, zdarza się, że dawcy się wycofują
bez podania przyczyny, a mają do tego prawo.
Na każdym etapie można cofnąć zgodę na udział
w procedurze medycznej. Należy jednak pamiętać, że 10 dni
przed planowanym zabiegiem pobrania materiału do
przeszczepu, szpik pacjenta przygotowywanego do zabiegu
transplantacji jest niszczony i  jeśli ten pacjent nie dostanie
szpiku pobranego od dawcy – umrze.
Eksperci podkreślają, że rekrutacja dawców robiona na fali
kampanii pozbawionych szczegółowych informacji zwiększa
ryzyko przypadkowości i  nieprzemyślanych wyborów. Stąd
tak ważne jest uświadamianie i  edukowanie potencjalnych
dawców.
 
Nie wycofam się. Choćby nie wiem co się stało. Nie
zrezygnuję. Czuję całą sobą, że to dobra decyzja. Może
dzięki mnie komuś na nowo urodzi się mąż, żona, matka…
Bardzo bym chciała, by kiedyś Tomek miał taką szansę.
KAROLA
Gdy zaprowadziłam Inę do mamy, miałam wrażenie, że
znowu nasze życie weszło na właściwe tory. Mama się
uśmiechała, Ina stała się jakby bardziej łagodna. Nawet
lekarz zaczął częściej zaglądać do mamy. Niestety nadal nie
było wiadomo, co z dawcą. Procedury znałam na pamięć.
Wiedziałam, że od momentu, gdy kogoś znajdą, do
momentu przeszczepu może minąć nawet kilka miesięcy.
Naprawdę miałam nadzieję, że będzie to ktoś
odpowiedzialny. Ktoś, kto będzie chciał podarować mojej
mamie życie.
– Mamo. Ja wiem, że ktoś się znajdzie.
Mama się uśmiechnęła. Ostatnio nawet lepiej się czuła
i była szansa, że wyjdzie na weekend.
– Trzeba wierzyć, córeczko.
– Potem spotkamy się z  nim. Z  nią. I  damy jej jakiś
prezent. Taki osobisty, od nas. Tak jak twoje ogórki.
Roześmiała się. To było cudowne, już tak dawno nie
słyszałam jej śmiechu.
– Mamo, i  zabierzemy ją na wakacje. Jest takie miejsce,
dokąd chciałabyś pojechać? Gdybyś mogła wsiąść
w  samolot, samochód, gdybyś miała nieograniczoną ilość
pieniędzy? Dokąd byś pojechała?
– Chciałabym… nad Brdę.
– Nad Brdę? – Nie mogłam być bardziej zaskoczona.
– Chciałabym ją odczarować. Nie wiem, co ci Ina
opowiadała… – Chyba wszystko… – Musisz powiadomić ojca.
Że jestem chora. Że w  razie czego… – Mamo. Nie ma „
w razie czego”. Jedziemy nad Brdę. Po przeszczepie.
Będziesz mogła się już spotkać z nim, z nią, ktokolwiek to
będzie, zabierzemy go nad Brdę!
– No, może – stwierdziła niepewnie mama.
– No, chyba że będzie z  Honolulu. To będzie ciężko. –
Roześmiałam się.
– Nie. To Polka.
– Mamo? – Złapałam ją za rękę – Czy ty wiesz więcej niż
ja?
– Wiem, że jest dawca. Pasuje. Teraz sprawdzają
dokładnie. Wyniki mają być wkrótce. Teraz trzeba się modlić,
by się nie rozmyślił.
INA
Byłam akurat na kolegium w  redakcji, gdy zadzwonił
telefon.
Nerwowo spoglądałam na aparat, ale nie mogłam
odebrać, bo szefa dziś nie było, a  znienawidzona przeze
mnie zastępca naczelnego prowadziła zebranie. Dodam, że
znienawidzona z wzajemnością.
– Pani Karolino, czy ja pani w  czymś przeszkadzam? –
zapytała.
– Nie, przepraszam, pani Joanno. Ważny telefon. – Joanna
była jedyną osobą w  pracy, która zwracała się do nas per
pan, pani i tego samego oczekiwała w zamian.
– Jeżeli służbowy, proszę się nie krępować. Jeżeli prywatny,
proszę się nawet nie przyznawać. – Roześmiała się, jakby
powiedziała najlepszy kawał na świecie.
Najpierw chciałam pokręcić głową i  grzecznie siedzieć
dalej na swoim miejscu, ale dzwoniła Karola. Może coś złego
z Patrycją?
– Oczywiście, że telefon służbowy. – Uśmiechnęłam się. –
Muszę odebrać. Temat ucieknie.
Wstałam i  wyszłam na korytarz. Karola zdążyła się już
rozłączyć.
Wybrałam jej numer.
– Karola?
– Ina, mamy dawcę!
– O  Jezu! – Ucieszyłam się, chociaż z  Jezusem dawno nie
miałam do czynienia. – Co teraz?
– No wiesz. Czekamy.
– Ale po co czekamy, skoro mamy dawcę?
– Ina, nie wiem po co. Ale będzie dobrze, prawda?
Oczywiście przyznałam jej rację, ale mój nieco skrzywiony
dziennikarski nos wietrzył wszędzie podstęp. A może dawcy
nie ma? A może jest i chce się wycofać? Dlaczego wszystko
miałoby iść jak z płatka?
Jezu, trzeba będzie znowu pojechać do Gdańska. Przez
ostatnie lata prawie wcale tam nie jeździłam, a w ciągu tego
miesiąca będę tam już kilka razy.
Nie chciało mi się wracać na kolegium. Moje sprawy już
zostały omówione. Wiedziałam jednak, że jeżeli nie wrócę,
będzie awantura i ta zołza jeszcze coś wymyśli, by mi życie
uprzykrzyć. Tym bardziej, że ostatnio lawirowałam w  pracy.
Miałam dużo innych spraw na głowie.
Dostałam cynk, że w  konkurencyjnym tygodniku będzie
duży artykuł na tematy medyczne. Jesień, sezon grypowy,
medycyna jest w cenie.
Zadzwonił do mnie naczelny i  chciał, bym udowodniła
tezę, że Polacy niechętnie się badają, bo boją się, iż są na
coś chorzy.
Paranoja.
Ale… zaczęłam się zastanawiać, kiedy ja ostatnio byłam
u  lekarza. Nie pamiętam. Odkąd regularnie biegam,
w  zasadzie nie chorowałam. Cycki macałam przy kąpieli,
a  reszta… Kiedy jeszcze pracowałam na etacie, wymagane
były badania okresowe. Morfologia, prześwietlenie płuc.
Standardowe badania. Kiedy je ostatnio robiłam? Sześć lat
temu. Ale nie dlatego, że się boję. Nie, ja się wcale nie boję.
No, może trochę. Może lepiej nie wiedzieć, kto atakuje?
Szybko zganiłam siebie za tę myśl. Nie.
Lepiej wiedzieć. By się dobrze przygotować. Może gdyby
Patrycja wiedziała wcześniej, byłaby już po przeszczepie?
Kolejny telefon.
– Patrycja? – zapytałam.
– Cześć. Ina… obiecasz mi, że… – Nawet tak nie mów!
Wyzdrowiejesz!
– Wiem, że wyzdrowieję. – Czułam, że Patrycja się
uśmiecha. – Nie dopuszczam do siebie innej myśli.
Zrobiło mi się głupio. Myślałam, że zacznie mnie prosić,
bym w razie czego zajęła się jej dziećmi.
– To o co chodzi? Wiesz, że dla ciebie wszystko!
– Czy kiedy wyzdrowieję… Kiedy już będę mogła,
pojedziesz ze mną odczarować Brdę?
Byłam bardzo zaskoczona jej propozycją. Nie wiem, czy
chciałam jechać tam, gdzie zostałam tak bardzo zraniona.
– Odczarować?
– Tak. To zbyt piękne miejsce, by się źle kojarzyło.
– Pojadę. Oczywiście, że pojadę. Tylko namiot muszę
kupić!
– Ina… Dawca się znalazł. Ja jeszcze się nie cieszę, bo
jeszcze nic nie wiadomo… Podsłuchałam na korytarzu.
Chyba dopiero chcą mi powiedzieć, gdy będzie to pewne.
GRAŻYNA
– A  co ty dzisiaj tak wcześnie? – Teściowa zdziwiona
przywitała mnie od progu.
– Wagary, mamo. – Uśmiechnęłam się. – Dziś jest ważny
dzień.
– A jaki to ważny dzień?
– To dzień, w którym podjęłam decyzję, że uratuję komuś
życie.
Teściowa zbladła.
– Mamo. Naprawdę nic mi nie grozi. Naprawdę.
– Grażynko. Proszę cię… – Mamo, ale dlaczego? Ja ci
wszystko wytłumaczę. Dam ci coś do przeczytania.
– Nie będę nic czytać – stanowczo powiedziała teściowa.
– Mamo, proszę.
– W żadnym wypadku.
– Zostawiam ci gazetę. W środku jest artykuł na ten temat.
Mam nadzieję, że ją przeczytasz, a  nie wyrzucisz do
śmietnika.
Mama zmarszczyła brwi. Złapała gazetę i szurnęła ją pod
zlew, gdzie stał kosz na śmieci.
Jak ja jej nie lubiłam w tamtym momencie!
– Wiesz, mamo, czytałam o jednym przypadku, gdy dawca
się wycofał, bo jej mąż nie pozwolił. Jestem pewna, że ta
kobieta będzie miała wyrzuty sumienia do końca życia. To
tak, jakbyś widziała tonącego i  przypatrywała się temu ze
stoickim spokojem. Czy nawet odwróciła głowę, ciesząc się
z  własnego życia. A  tonący by utonął, bo nie podałaś mu
pomocnej dłoni.
Wyszłam, trzaskając drzwiami. Poszłam do pokoju.
Zobaczyłam planety na granatowej ścianie. Mars już jakby
się ukruszył. Jowisz zbladł.
Chyba już czas na zmiany. Trzeba na nowo zacząć żyć.
Wyszłam z domu, nie mówiąc nic teściowej. Pojechałam do
sklepu, kupiłam dwie puszki farby.
Jedną wrzosową, a drugą jasnoszarą. Pięknie będzie. Tylko
czy uda się zamalować tę granatową ścianę przeszłości za
pierwszym razem?
– Cześć, Grażyna! – usłyszałam. – Ty się nic nie zmieniasz!
Spojrzałam w  stronę dochodzącego głosu. To był kolega
z  dawnych lat. Studiował z  Tomkiem na początku, potem
chyba wyjechał za granicę i kontakt się urwał. Jak on miał na
imię? Paweł?
– Paweł? – zapytałam.
– Paweł! Pamiętasz! – Jego twarz się rozjaśniła.
– Jak przez mgłę. – Uśmiechnęłam się.
– Mam tu niedaleko domek letniskowy. Robię malowanie. –
Zajrzał do mojego koszyka. – O! Widzę, że wy też!
– Tak. Ja też – powiedziałam, kładąc akcent na „ ja”.
– Głupio pytać po tylu latach, co u was słychać. Pomyślisz,
że pytam tylko z grzeczności. Dzieci? Dom? Pies?
– Dzieci są, dom jest. Mieszkam z teściową i dziećmi.
– A Tomek?
– Ty o niczym nie wiesz? – zdziwiłam się.
– Nie. – Pokręcił głową.
– Odszedł. Jakiś czas temu.
– Odszedł? Myślałem, że byliście idealną parą… –
Byliśmy… Zmarł na serce… – powiedziałam. Po raz pierwszy
zdałam sobie sprawę, że mogę o tym mówić ze spokojem.
– O  Boże. Tak mi przykro. A  chciałem zaproponować,
byście wpadli do mnie… Gdyby było lato, zaoferowałbym
grilla w ogrodzie, ale teraz mogę co najwyżej grzańca.
– Na Tomka nie możesz liczyć. Ja mogę przyjechać. –
Uśmiechnęłam się.
– Mam co świętować!
Spojrzał na mnie zaciekawiony.
– Opowiem ci, gdy przyjadę.
Zdałam sobie sprawę, że uśmiecham się do mężczyzny
i chyba… flirtuję!
– Przyjedź. Pogadamy. Domek mam w  Wieżycy. Jest
kominek i  piec kaflowy. Czasem dogrzewam. Nie
zmarzniemy. Daj mi maila, narysuję ci mapkę.
Podałam mu adres mailowy. Zauważyłam, że nie ma
obrączki.
– A gładkie masz te ściany? – zapytał nagle.
– Moje ściany? – Zdziwiłam się. – Chyba nie bardzo… –
Musisz je wycekolować – powiedział.
– O  Boże – jęknęłam. – To tak się nie da od razu?
Pomalować i już?
– No wiesz, zależy, czy chcesz zrobić to dobrze. Pomogę ci.
Mam miesiąc zaległego urlopu. Nie mogłem go wykorzystać
na początku roku, więc teraz muszę.
– Chyba nie będziesz mi malował pokoju?
– Pogadamy, jak przyjedziesz.
– Tylko nie wiem, co na to cekolowanie twoja żona. Jak ona
miała na imię? Ewa?
Paweł się zamyślił.
– Nie, nie Ewa. Kasia. Poznałem ją już po studiach. I…
rozwiedliśmy się. Trzy lata temu. Nie mieliśmy dzieci i
w  pewnym momencie przestało nas już cokolwiek łączyć.
Ale to długa historia. To co? Sobota?
– Sobota.
– Masz samochód czy cię podwieźć?
– Mam do domu niedaleko… – Niedaleko, niedaleko. Ale
farby trzeba tachać.
Paweł podwiózł mnie na miejsce. Chwilę jeszcze
porozmawialiśmy.
Weszłam do domu z  uśmiechem na twarzy i w  sercu. Na
chwilę zapomniałam o  teściowej, której nie da się
przemówić do rozsądku. W domu była cisza. Pewnie dokądś
wyszła. Zaniosłam farby do składziku pod schodami
i  weszłam do kuchni, by zrobić kawę. Nad gazetą siedziała
mama. Jej oczy błyszczały od łez.
– Mamo, stało się coś?
Złapała mnie za ręce.
– Dobry człowiek z  ciebie, Grażynko. Bardzo, bardzo się
boję o ciebie i dzieci. Mam tylko was na tym świecie i drugiej
straty nie zniosę. Ale jeśli wierzysz, że wszystko będzie
dobrze, to rób, jak ci serce mówi. Ja ci pomogę.
– Mamo? – zdziwiłam się. Usiadłam obok niej i  ją
przytuliłam.
– Mojego syna już nie ma z  nami. Ale może komuś syn
narodzi się na nowo? U  fryzjera przeczytałam, że ten
piosenkarz, wiesz, ten niegrzeczny, na czarno ubrany, dwa
razy urodziny obchodzi.
– Nergal?
– O właśnie. I on jest po przeszczepie. I robi dwie imprezy
urodzinowe.
– Mamuś. Jesteś cudna. – Pocałowałam ją w policzek.
– Grażka… I  wiesz co… Widziałam, że ktoś cię pod dom
przywiózł… Chciałabym, byś była szczęśliwa. I  żebyś
wiedziała, że nie mam nic przeciw temu.
– Mamo! To tylko stary znajomy!
– Tak, tak. Ja wiem. Tylko stary znajomy. – Wstała od stołu
i  odwróciła się do kuchenki. Zapamiętale zaczęła coś
mieszać w garnku.
– Dziękuję, mamo.
– Odbiorę dziś dzieciaki. Ty sobie odpocznij. W  końcu
nigdy nie masz dnia wolnego dla siebie.
– Będziesz się modlić, bym pasowała?
Mama pokiwała głową.
Poszłam do swojego pokoju. Położyłam się na łóżku. Na
tym samym, na którym przytulałam się do męża. Na tym
samym, na którym leżałam przez kilka miesięcy drugiej
ciąży. Spojrzałam na ścianę. Fakt, nierówna. Trzeba ją
wycekolować. Czy jakoś tak. Uśmiechnęłam się do siebie.
Czułam, że coś się zmieniło. Tylko jeszcze nie potrafiłam
tego nazwać. Zasnęłam, wpatrując się w Wenus.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pod lodem słońce się ukryło,
Nadeszła moda na niemiłość.
Ewa Bem , Moda na niemiłość
INA
Pojechałam do Gdańska, aby się czegoś dowiedzieć. Co to
znaczy „ podsłuchałam na korytarzu”? Nie mówią nam
wszystkiego?
– Dzień dobry. – Zapukałam do jego gabinetu. Był sam.
Siedział na krześle i coś pisał w otwartym laptopie.
– Dzień dobry. Pani… Karolino.
– Wiadomo już coś?
– Myślę, że niebawem będę mógł coś więcej pani
powiedzieć.
– Niebawem?
– Tak. Dostałem dzisiaj dobre wieści. Ale proszę o  chwilę
cierpliwości.
– Cierpliwości? Jakiej, do cholery, cierpliwości? Moja
przyjaciółka umiera! Już nie jestem cierpliwa! – Straciłam
panowanie nad sobą. – To tak strasznie długo trwa! Ja
naprawdę nie chcę odwiedzać jej grobu na Wszystkich
Świętych!
– Pani Karolino. – Wstał z  miejsca. – Proszę się uspokoić.
Póki jest nadzieja, trzeba walczyć.
– Pan może walczyć, pan jest lekarzem. A  co ja mam
robić? Czy ja mogę walczyć? – Zaczęłam płakać. – Ja całe
życie walczę sama ze sobą.
Delikatnie dotknął mojego ramienia.
– Będzie dobrze – powtarzał. – Wszystko będzie dobrze.
Spojrzałam mu w oczy. Zobaczyłam w nich pewną czułość
i  delikatność. Nie były to oczy obcego człowieka
zachowującego chłodny profesjonalizm.
– Wierzy w to pan, prawda?
– Wierzę.
Teraz albo nigdy. Poczułam, że nadarzyła się okazja,
w  której sobie tylko znanymi metodami mogę zmylić jego
czujność i dotrzeć do potrzebnych mi informacji. Dokładnie
tak, jak robiłam to w  czasie dziennikarskiego śledztwa.
Byłam w tym najlepsza. Nikt mi się nie oparł.
Jeszcze bliżej przysunęłam się do niego, aby poczuł ciepło
mojego ciała.
– Tak bardzo się boję, że nie zdążymy – szepnęłam. – Czuję
się taka bezsilna.
Oparłam głowę na jego ramieniu i powoli przysuwałam się
bliżej jego silnego ciała. Nie mogę powiedzieć, żeby nie
sprawiało mi to przyjemności. W  innym miejscu, w  innych
okolicznościach pewnie chętnie oddałabym się
płomiennemu romansowi. Ale teraz musiałam skupić się na
swoim planie. Poczułam, że jego klatka piersiowa porusza
się szybciej, a  silna dłoń zaczyna gładzić moje plecy.
Wszystko szło zgodnie z  planem. Podniosłam głowę, a  po
jego oczach rozpoznałam, że to jest najlepszy moment na
atak. Przywarłam ustami do jego warg. Były ciepłe i miękkie,
a  zarazem silne i  zmysłowe. Odwzajemnił pocałunek
z  zaskakującą żarliwością. Jego język delikatnie rozsunął
moje wargi, a  ja poczułam, że moje ciało przeszył
elektryzujący dreszcz. Czyżbym nie była taka zimna
i  opanowana, jak sądziłam? Zaczęłam się zastanawiać, kto
tu właściwie na kogo poluje. Jego pocałunki stawały się
coraz głębsze i  bardziej namiętne. Czułam, że ta
zainicjowana przeze mnie sytuacja zaczyna się wymykać
spod kontroli.
W tym momencie do gabinetu weszła pielęgniarka.
– Panie doktorze, pan Szostak, szybko!
Natychmiast odsunął się ode mnie, a  jego oczy stały się
zimne i  skupione. Tylko przyśpieszony oddech zdradzał, że
przed chwilą zdarzyło się tu coś szczególnego.
– Proszę tu poczekać, zaraz wrócę – rzucił, wybiegając na
korytarz.
Zostałam sama w  gabinecie. Jego laptop miałam na
wyciągnięcie ręki. A  w  laptopie wiadomości, które mogły
uspokoić Karolinę, Patrycję i chyba przede wszystkim mnie.
Szybko podeszłam do biurka, próbując opanować drżenie
i  skupić się na zadaniu, ale nadal czułam na ustach jego
smak. „ Ina, weź się w garść! Nie takie akcje już robiłaś!” –
przywołałam się do porządku. Nacisnęłam jakieś klawisze.
Na ekranie wyświetliło się okienko do wpisania hasła.
Porażka. Nie miałam pojęcia, jakie jest zabezpieczenie.
Może gdybym go trochę bardziej znała? Nie wiedziałam
o  nim nic. Nawet nie znałam jego daty urodzenia, by
spróbować wystukać sekwencję tych liczb.
– Co ty robisz? – zapytał nagle, stojąc tuż przede mną.
Zadrżałam.
– Nic. Ja… tylko… – A więc o to ci chodziło? Zrobiłaś to po
to, by zajrzeć do mojego komputera? Trzymam tu dane
setek pacjentów. Co chcesz z nimi zrobić?
– Nie chcę nic robić. – Nie było sensu dłużej kłamać. –
Szukałam jakiejś informacji o Patrycji.
– Mówiłem, że jak będę coś wiedział, to powiem. Nie
jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś grzebie w  moich
rzeczach – powiedział ostro. – Wyjdź. Gdy będę coś wiedział,
zadzwonię do Karoliny. Ty nie jesteś rodziną i  nie
powinienem był ci ufać.
Wyszłam z jego gabinetu, przełykając łzy upokorzenia. Po
raz pierwszy zostałam złapana na gorącym uczynku
i poniosłam porażkę. Tym bardziej byłam wściekła, bo akurat
przez niego naprawdę nie chciałam być zdemaskowana.
Wciąż miałam przed oczami jego boleśnie zaskoczony
i  rozczarowany wzrok, gdy zobaczył mnie przy swoim
komputerze. Kiedyś przez miesiąc spotykałam się z pewnym
prokuratorem. To był deal. On wiedział, że wszystko, co mi
powie, znajdzie się następnego dnia w gazecie. A ja? Ja się
starałam, by podczas chwil spędzonych ze mną było mu jak
najlepiej. Nie narzekał. Rozstaliśmy się w  zgodzie i
w  pewnego rodzaju przyjaźni. Układ był czysty: sprzedawał
mi fakty za to, czym mogłam i chciałam płacić.
Marek był inny.
Czułam, że nie potraktował tego jako miły przerywnik
w  pracy dla rozładowania emocji. Tak jak bieganie. Pół
godziny biegniesz i  świat od razu wydaje ci się bardziej
przyjazny. W pracy, gdzie taplałam się w brudach i pomyjach
celebrytów, musiałam mieć odskocznię od rzeczywistości.
I często był to seks, a jeszcze częściej bieganie. Szkoda, że
nie mogłam z nim mieć czystej umowy. Ale czy on naprawdę
coś wiedział?
Czy po prostu powiedział tak Karolinie, byśmy nie traciły
nadziei?
To było tuż przed Świętem Niepodległości. W  Gdyni
organizowano bieg. Chciałam pobiec. Nie po to, by uczcić
niepodległość, ale po to, by pokazać sobie, że nadal jestem
silna. Czułam, że mogę zrobić życiówkę.
Chciałam się założyć z  losem, że jeśli złamię czterdzieści
pięć minut, Patrycja będzie żyła. Całe życie zakładałam się
o coś z losem. Prawie zawsze wygrywałam.
Tym razem nie zatrzymałam się w  domu Iny.
Potrzebowałam spokoju.
Kochałam jej dzieciaki, ale sześciolatka, która bez przerwy
gada, wybijała mnie z  rytmu. Chyba trochę za bardzo
przyzwyczaiłam się do samotności.
Do ciszy i spokoju. Mogłam jechać do rodziców, pewnie by
mnie przygarnęli. Przejechałam dwukrotnie pod ich oknami,
nawet nie zaglądając do środka. Po prostu chciałam
odwiedzić stare kąty.
Nocowałam w hotelu w Gdyni, blisko startu. Chciałam tam
pobiec lekkim truchtem, traktując to jako rozgrzewkę. Dobre
śniadanie, legginsy, moja ukochana koszulka z  maratonu
w  Berlinie. Przypięłam numer startowy i  czułam, że mogę
wszystko. Tylko przez chwilę przeszło mi przez myśl: co
będzie, jeśli nie złamię swojego rekordu? Czy mogę igrać
z losem o życie mojej przyjaciółki?
Gdy truchtałam z  hotelu, usłyszałam za sobą
przyśpieszony oddech.
Odwróciłam się z ciekawości.
– Też biegasz? – zdziwiłam się.
– Teraz takie czasy. Wszyscy biegają. – To był Marek, lekarz
Patrycji.
Biegł obok mnie. Ubrany w czerwoną koszulkę z napisem „
Drużyna szpiku”.
– Przepraszam cię za tamto.
– To ja cię przepraszam.
– Ale za pocałunek cię nie przepraszam – powiedziałam
poważnie. – Był… bardzo miły. Zaskakująco miły.
Widziałam kątem oka, że się uśmiechnął.
– Zwykle zawodowo jestem wścibska. Po prostu myślałam,
że znajdę coś, czego nie chcesz mi powiedzieć – przyznałam
się. – Dla Patrycji zrobię wszystko.
– Rodzina zawsze pierwsza.
– No tak. A ja nie jestem rodziną.
– Patrycja mówiła, że dla niej jesteś jak siostra. Że
najpierw tobie mam wszystko mówić.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Wiesz? Dziś biegnę dla niej – wyznałam.
– Jak to dla niej? – zdziwił się.
– Założyłam się z losem, że jeśli złamię czterdzieści pięć,
to będzie żyła.
– A jeśli nie?
– Złamię – stwierdziłam stanowczo.
– Złamiesz. Ja pobiegnę trochę szybciej.
– Mam cię gonić?
– Spokojnie, poczekam na ciebie na mecie – powiedział
zaczepnie.
Na starcie muzyka, słuchawki w  uszy. Ruszyliśmy. Chwilę
biegliśmy razem, a  potem Marek mocno przyśpieszył. Co
chwilę patrzyłam na zegarek, czy utrzymuję narzucone
sobie tempo. Dawałam radę. W uszach młodzi chłopacy z NP
WM śpiewali, że mam siłę i  że dam radę, a  ja biegłam.
Przede mną biegł ktoś w  koszulce z  napisem „ Biegam, bo
mnie ludzkość wkurwia”. Powtarzałam to sobie jak mantrę.
Ludzkość przez całe moje życie mnie wkurwiała. On
przyśpieszał, ja za nim. Koszulkę miałam cały czas przed
oczami. Wydawało mi się, że muszę zwolnić, ale cały czas
słyszałam pytanie Marka: „ A co będzie, jeśli nie złamiesz? ”.
Złamię życiówkę. Do cholery, złamię!
Minęłam metę i znalazłam się prosto w ramionach Marka.
Spojrzałam na zegarek. Według mojego czasu czterdzieści
trzy i trochę.
Udało się.
– Udało się! – powiedziałam z  trudem. – Patrycja będzie
żyła.
– Będzie żyła. To może teraz pójdziemy na piwo? – zapytał,
uśmiechając się.
– Nie jesteś na mnie zły?
– Nie. Już mi przeszło.
Pobiegliśmy na obiad i  na piwo do Orłowa. Byłam
zaskoczona, że jeszcze chce mi się biegać. Czułam, że mogę
wszystko. Marek podejrzanie się uśmiechał.
– Jest dawca – powiedział. – Przeszła wszystkie wstępne
badania.
Zarezerwowaliśmy ją do końca roku. To znaczy, że jeszcze
w tym roku Patrycja dostanie nową szansę od losu.
– Marek! – Nie mogłam powstrzymać łez radości. – Czy to
się zawsze udaje?
– Rokowania są dobre. Trzeba być dobrej myśli. Ale już nie
zakładaj się o nic z losem – dorzucił.
– To co teraz? Wiesz coś o niej?
– Nie. Tylko tyle, że to kobieta z  Polski. Nic więcej nie
wiem.
– Czy Patrycję trzeba do tego jakoś specjalnie
przygotować?
– Tak. Tuż przed przyjęciem na oddział przeszczepiania
szpiku musimy ją przebadać wzdłuż i  wszerz. Wydolność
wątroby, nerek, serca i  płuc, hormony… Trochę ją
potrzymamy w izolatce, by nie miała żadnej infekcji.
Musi być zupełnie zdrowa. Mieć wyleczone zęby.
Jakakolwiek infekcja lub potencjalne jej źródło przed
transplantacją szpiku muszą koniecznie być zlikwidowane.
Potem będzie przygotowywana do transplantacji. Jej
naturalna obrona przed wszystkimi infekcjami ulegnie
zniszczeniu. To będzie ciężki okres, bo nie będzie można jej
odwiedzać. Każde ryzyko grozi śmiercią. A  dzieciaki
roznoszą ospy i inne rotawirusy.
– Jak długo to potrwa?
– Teraz tego nie mogę powiedzieć. Mówię ogólnie
o  postępowaniu w  przypadku przeszczepu. W  szpitalu
pozostanie do chwili przyjęcia się przeszczepu i  pojawienia
się pewnego stopnia odporności.
– Dziękuję – powiedziałam. – Wstyd mi za tamto.
– Bądź teraz z  dziewczynami, Karolą i  Majką. Będą cię
teraz na pewno potrzebowały.
– Oczywiście. Przyjeżdżam w każdej wolnej chwili… Teraz
częściej biegam nad morzem niż w  Warszawie. Tam tylko
wpadam i wypadam.
– Odwiedzaj mnie czasem. Przy okazji.
– Okej.
Nie wiem, czy oboje pomyśleliśmy o  tamtych
odwiedzinach. Ja bardzo chętnie sprawdziłabym, jak to, co
wtedy nam przerwała pielęgniarka, mogło się dalej
potoczyć. Czy on też miał na to ochotę? Gdy byłam
dziewczyną, zakładałam się z losem o to, czy chłopak mnie
pocałuje. Czy teraz mam się zakładać o seks?
Jeżeli zaproponuje kawę po obiedzie, będzie seks. Jeżeli
nie, nie mam na co liczyć.
– To co? Zbieramy się? – zapytał.
Zero seksu. Trudno.
– Znam tutaj taką fajną małą kawiarenkę. Masz ochotę na
kawę?
Hurra! Bogowie mi dzisiaj sprzyjają.
GRAŻYNA
Od kilku dni byłam wnikliwie badana. Nigdy nie przeszłam
tylu testów w tak krótkim czasie. Kolejne wyniki utwierdzały
mnie w przekonaniu, że jestem zupełnie zdrowa.
– Zarezerwowaliśmy panią do końca roku – usłyszałam
w  słuchawce. – Proszę w  miarę możliwości nie chodzić do
dentysty, kosmetyczki, nie robić sobie tatuaży.
– Tatuaży? – zapytałam zdziwiona.
– Tak. Makijażu permanentnego również.
– A co mam robić?
– Czekać.
W połowie listopada dowiedziałam się, że termin pobrania
szpiku został wyznaczony na dwudziesty ósmy grudnia.
Zaraz po świętach.
Dostałam zestaw witamin, które miałam brać, i  polecono
mi zgłosić się pod koniec listopada na zastrzyki. Miały one
zmobilizować do działania moje komórki macierzyste.
Najpierw chodziłam do szpitala, a  potem robiłam je sama
w  domu. Mama już nie protestowała. Patrzyła na mnie
z podziwem.
– Spotkasz się kiedyś z nią? – zapytała któregoś dnia.
– Z kim?
– Z osobą, której pomagasz.
– Mam nadzieję, że tak. Mogę po roku albo po dwóch
latach.
– Opowiesz jej o mnie?
– Co mam jej powiedzieć?
– Możesz opowiedzieć, że na początku zrobiłabym
wszystko, by ci na to nie pozwolić. A  teraz… Teraz cię
wspieram całym sercem. Martwię się o ciebie, ale wierzę, że
nic ci się nie stanie.
– Dziękuję, mamo.
– Szkoda, że w święta nie będziesz miała tego za sobą.
– W święta będziemy wszyscy razem.
– Nie wszyscy… – Mama się zamyśliła.
– Tak, dałabym wszystko, by Tomek był teraz z nami…
INA
– Jak mama? – zapytała Karola.
– Biedna – powiedziałam zmartwiona. Nie mogłam się
przyzwyczaić do widoku bladej i słabej Patrycji. Ona zawsze
była najbardziej energiczna z  nas wszystkich. – Dobijają ją
tymi lekami.
– No tak, czytałam. Muszą ją prawie zabić, by potem ją
ożywić.
– Karola!
– No co, nie jestem już dzieckiem.
– Nie jesteś. Kiedy na ciebie patrzę, to widzę, ile lat mnie
ominęło.
Gdy Patrycja wyzdrowieje, nadrobimy to.
– Już niedługo. Może na następne święta? Dokąd
chciałabyś pojechać?
– Nie wiem. – Zastanowiłam się. – Wiesz, ja już chyba
nigdzie nie chciałabym jeździć. Ja chciałabym mieć dom.
Prawdziwy dom.
– Odkleisz folię z kuchenki? – Karola się roześmiała.
– Już odkleiłam – powiedziałam. – Wyobrażasz sobie, że
zaczęłam gotować?
– O! A co takiego ugotowałaś?
– No… ryż do sushi.
Roześmiała się jeszcze bardziej. Jakbym powiedziała coś
bardzo, bardzo śmiesznego.
– No co, dobry był.
– Jak ugotujesz bigos, to pogadamy – powiedziała Karolina.
– Albo zupę pomidorową. Wiesz, mama robiła najlepszą.
– Mam nadzieję, że mnie nauczy.
– A herbatnik?
– Jaki herbatnik?
– No ten, co przychodzi, gdy masz ochotę na herbatę.
Roześmiałam się.
– Nie mam czasu na herbatniki. A raczej na herbatników.
– Ina… spędzisz z  nami Wigilię? – zapytała poważnie
Karolina. – Ja wiem, że jeszcze prawie miesiąc do świąt, ale
bardzo bym chciała.
Dwudziestego ósmego grudnia jest dzień zero…
Naprawdę chciałabym, byś była blisko. Rozmawiałam
z mamą. Dla niej też jest to ważne.
– Wiem, mówiła mi. Oczywiście, że będę.
Pomyślałam wtedy o suto zastawionym świątecznym stole
u rodziców.
Jeszcze kilka lat temu tata dzwonił, zapraszał. Mama się
nie odzywała.
Potem tata dzwonił, ale już na Wigilię przestał zapraszać.
Byłam ciekawa, czy chcieliby mnie widzieć. Czy nadal mają
dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa?
Jeszcze przed świętami poszłam spotkać się z  Markiem.
Powinnam powiedzieć: z  doktorem Stanisławskim.
Oczywiście regularnie chodziłam dowiadywać się, co
z Patrycją, ale nigdy na niego nie wpadałam. Nie chciałam
dzwonić, pisać. Bo przecież wspólny bieg, uścisk na mecie
czy obiad po zrobieniu życiówki nie był wystarczającym
pretekstem, by zadzwonić i  zapytać, co słychać. Marek też
nie dzwonił. Nie byłam przyzwyczajona, że mężczyźni, na
których mi trochę zależy, nie dzwonią.
– Marek. – Weszłam do pokoju lekarskiego. Siedział przy
biurku.
Podniósł zmęczone oczy znad papierów, które przeglądał.
– Cześć, Ina.
– Potrzebujesz urlopu – stwierdziłam.
– Trzydzieści dwa lata – powiedział. – Mój pacjent. Nie dał
rady.
Chwilę po tym, jak zmarł, dowiedziałem się, że znaleźli
dawcę.
– O  Boże! Ale Patrycja ma szczęście – powiedziałam
stanowczo. – Ona da radę.
– Myślałem, że on też wytrzyma. Chociaż przez święta.
– Dla jego rodziny to będą smutne święta. Dla nas
przepełnione nadzieją.
– Tak. Z  Patrycją wszystko idzie zgodnie z  planem. Jest
słaba, ale tak ma być.
– A potem? Jak wygląda sam przeszczep?
– Tak naprawdę nie jest to zbyt skomplikowane. W każdym
razie nie bardziej niż transfuzja krwi. Tylko że to jest szpik
i idzie przez wkłucie centralne. Trwa to kilka godzin.
– A potem?
– Potem czekamy.
– I modlimy się.
– Tego nigdy za wiele. Czekamy na implantację szpiku. We
krwi muszą pojawić się nowe białe krwinki. Mniej więcej po
dwóch tygodniach. W  tym czasie Patrycja będzie słaba,
narażona na infekcje. Trzeba będzie się z nią obchodzić jak
z jajkiem.
– Kiedy wyjdzie ze szpitala?
– Na to musimy poczekać. Najpierw przeszczep.
– Nie rzucasz słów na wiatr?
– Nie. Nie mam takiego zwyczaju.
– Jeszcze raz cię przepraszam za tamto. – Wskazałam
głową na komputer. – Po prostu bardzo mi na niej zależy.
– Wiem i  dlatego nie jestem na ciebie zły. Poza tym
incydentem było całkiem przyjemnie. – Mrugnął do mnie.
– Tak, to prawda. – Uśmiechnęłam się.
– Co robisz w sylwestra? – zapytał niespodziewanie.
– Nie wiem. – Zaskoczył mnie tym pytaniem. W  zeszłym
roku byłam sama w domu, dwa lata temu na jakimś durnym
przyjęciu w oparach marihuany.
– A masz jakąś propozycję?
– Mam – powiedział. – Spędzisz go ze mną?
– No… z przyjemnością. A gdzie?
– Tutaj. – Rzucił szybkie spojrzenie na pokój.
– Tutaj? – Wskazałam kozetkę.
– Może być tutaj – potwierdził, mrużąc swe kocie oczy.
– Przyjdę… W Wigilię też masz dyżur?
– Nie, w  Wigilię jadę do mamy. Wiesz, czasami życie tak
się układa, że człowiek budzi się w  wieku czterdziestu lat
i Wigilię spędza tylko z rodzicami.
– Dobrze, jeżeli może ją spędzić z  rodzicami –
powiedziałam cicho. – Ja raczej nie mogę.
– Nie żyją?
– Żyją! – obruszyłam się. – Ale ja dla nich nie istnieję.
– Bo?
– Długa historia. Opowiem ci. Może w sylwestra?
– Wiesz, dziecko zawsze pozostanie dzieckiem rodziców.
Nawet kiedy ma czterdzieści lat, piwny brzuszek i  łysą
głowę. Nawet gdy samo już jest rodzicem. Nigdy nie jest za
późno. Może właśnie się obudziłaś, by zobaczyć, czy jest dla
ciebie miejsce przy ich stole.
ROZDZIAŁ TRZECI
Płacz, płacz...
niech popłyną strumieniami twoje łzy.
Płacz, płacz...
za te wszystkie noce, za te wszystkie dni.
Płacz, płacz...
w słonym deszczu umyj oczy z resztek snu.
Już dobrze jest, dobrze już...
Anita Lipnicka, Ballada dla Śpiącej Królewny
WIGILIA
KAROLA

Prezenty zawsze kupowała mama. Majka jeszcze wierzyła


w Mikołaja, dlatego musiałam zadbać o to, by dla mnie też
był jakiś upominek. Gdy na mikołajki nic sobie nie włożyłam
do buta, a  ona znalazła jakieś drobiazgi, była bardzo
zmartwiona, że Mikołaj nie dał mi prezentu.
– Karola, byłaś niegrzeczna?
Przypomniałam sobie Filipa, który zawsze w odpowiednim
czasie odsuwał mnie od siebie, bym nie posunęła się za
daleko.
– Nie, Majeczko, byłam chyba za grzeczna.
– To dlaczego Mikołaj nie przyniósł ci prezentu? Zobacz, mi
przyniósł czekoladę i  lego, babcia Zosia dostała ciepłe
skarpetki. A ty?
– Ja też dostałam skarpetki – skłamałam.
– Nie ma ich w bucie – stwierdziło inteligentne dziecko.
– Bo ja nie mogłam się doczekać i  już w  środku nocy
wstałam sprawdzić, co dostałam.
– A jaki kolor?
– Różowe – powiedziałam bez zastanowienia.
– Super. Pokażesz?
– Jasne, że pokażę – obiecałam. – Teraz się ubieraj, bo
idziesz do przedszkola z babcią.
Po szkole pobiegłam do sklepu, aby kupić różowe puchate
skarpetki.
Musiałam przecież pokazać Majce, co dostałam od
Mikołaja.
Tym razem trzeba było się dobrze przygotować. Kiedy
mama spędzała z  nami Wigilię, chyba też coś sobie
wkładała pod choinkę. Teraz nie miał kto mi dać prezentu.
Może babcia Zosia? I jeszcze Ina miała przyjść. I Filip.
Dużo osób w  tym roku do obdarowania. Dla mamy też
miałam przygotowany prezent. Ale mógł poczekać, aż wróci
ze szpitala. Bo że wróci i będzie zdrowa, w to nie wątpiłam.
GRAŻYNA

– Idź zobaczyć pierwszą gwiazdkę – powiedziałam do


syna.
– Mamo! – Wrócił po chwili. – Tam nie ma gwiazdki, ale na
naszym ganku stoi Mikołaj – oświadczył ze zdezorientowaną
miną.
– Mikołaj? – Popatrzyłam na mamę zdziwiona. Pokręciła
głową. Nic o tym nie wiedziała. – Staś, jesteś pewien?
Mój syn stał i kiwał głową z wielkim niedowierzaniem.
– Gdzie Mikołaj? – zawołała Marta, patrząc na mnie
podejrzliwie.
– No… Staś twierdzi, że na ganku.
Nagle usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Aż podskoczyłam.
Mama poszła otworzyć.
– Ho! Ho! Ho! – usłyszałam. Już chciałam powiedzieć, że
zaistniała jakaś pomyłka, ale za drzwiami zobaczyłam
Pawła. Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Czy są tu jakieś grzeczne dzieci? I  jakieś grzeczne
babcie? I może grzeczne mamusie?
Staliśmy jak wryci.
– Są grzeczni chłopcy. – Mój syn potrafił się odnaleźć
w każdej sytuacji. – Mama też jest raczej grzeczna. I babcia.
Czasem Marta nawala – objaśnił.
– Ja nie nawalam! – Marta już nie wierzyła w Mikołaja, ale
wolała na wszelki wypadek się zabezpieczyć.
Paweł otworzył worek z prezentami. Każdy dostał kolorową
paczuszkę.
– Mikołaju… zapraszamy do środka… – poprosiłam.
– Nie chciałbym przeszkadzać… Pokręciłam głową.
– Chodź, pomożesz mi w kuchni – szepnęłam do ucha.
Dzieci rozpakowywały prezenty, a  ja zamknęłam się
z Pawłem w kuchni.
– Szalony jesteś. – Uśmiechnęłam się. – Nie musiałeś.
– Od pewnego czasu ja nic nie muszę. Ja po prostu chcę.
– Bardzo ci dziękuję. Mam nadzieję, że zostaniesz na
wieczerzy, Mikołaju.
– Niestety nie – powiedział, zdejmując czapkę i odklejając
brodę.
– Nie? – zdziwiłam się.
– Na Mikołaja czekają wszyscy, ale Paweł nie ma się gdzie
podziać.
Więc jeżeli dla Pawła mielibyście miejsce przy stole, to
bardzo chętnie…
INA

Siedziałam na podłodze obok Majki. Pomagałam jej


rozplątać kolorową wstążkę na wielkim pakunku. Właśnie
zjadłyśmy wigilijne potrawy i nadszedł czas rozpakowywania
prezentów. Oczywiście Majka czekała na to najbardziej.
Nagle usłyszałam sygnał nadchodzącego esemesa.
 
Wesołych Świąt! Spełnienia marzeń w  nadchodzącym
roku, spokoju, energii i  kolejnych życiówek! Marek PS
Pamiętasz o  naszej randce w  sylwestra? PS2 Pamiętaj,
o czym rozmawialiśmy.
 
– Napijesz się wina? – zapytał Filip, który zaraz po
wieczerzy w swoim rodzinnym domu przyszedł do Karoli.
– Nie, dziękuję. Zaraz będę jechać – powiedziałam.
– Jak to jechać?
– Muszę coś załatwić.
– W  Wigilię? – zapytała Karola. – Chyba ta sprawa może
poczekać!
– Ta akurat nie może – stwierdziłam. – Kocham was
wszystkich. – Uśmiechnęłam się, zapakowałam swoje
prezenty do torby i wyszłam.
Zaczął padać śnieg. Wsiadłam za kierownicę, w  radiu
leciały świąteczne piosenki, a  ja jechałam pustymi ulicami
na Przymorze. Po kilkunastu minutach stanęłam pod
drzwiami rodziców. Nacisnęłam domofon.
– Dobry wieczór, tu Ina. Czy macie miejsce dla
zabłąkanego wędrowca?
KAROLA

Zwykła biała koperta, kolorowy znaczek z  rysunkiem


Bramy Brandenburskiej. Drobne, lekko pochylone litery.
Czekałam na to tak długo, a  teraz, gdy wreszcie jest, nie
jestem pewna, czy chcę go otworzyć.
Drżącymi palcami delikatnie odkleiłam róg koperty.
 
Berlin, 24 grudnia
Wigilia to święto rodzinne. Jest późna noc, a  ja myślę
o Was. O Patrycji, Karoli i Majce. Myślę też o Inie, której nie
potrafię spojrzeć w oczy. Wam też nie.
Obiecałem, że przyjadę. Obiecałem, że opowiem o  Was
mojej partnerce, matce Oliviera.
Nie umiem tego zrobić.
Nie potrafię przyjechać, spojrzeć Wam w oczy. Nie potrafię
przyznać się do tego, że nawaliłem.
Zacząłem nowe życie tutaj, w  Berlinie. Próbuję tu
zbudować rodzinę.
Wiem, że to niczego nie tłumaczy. Znowu buduję coś na
kłamstwie. Olivier nie wie, że ma siostry. Moja narzeczona
nie wie, że kiedyś już była jakaś żona. To akurat będę jej
musiał powiedzieć.
Zawsze będę o Was myślał. Zawsze Wam pomogę. Jednak
spotkanie z Wami byłoby rozdrapywaniem zabliźnionych ran.
Moich i Waszych.
Przepraszam.
Chyba całe życie uciekam. Inaczej nie potrafię.
Przesyłam moją nową płytę. Na płycie kawałki trzeci
i  czwarty są dla Was. W  łaśnie te utwory zbierają najlepsze
recenzje. Zawsze, gdy je będę grał, będę myślał o Was. Może
kiedyś, w dorosłym życiu, się zobaczymy. A może lepiej nie?
Bo kto by chciał mieć takiego ojca… Przepraszam.
Pozwólcie mi, proszę, spróbować jeszcze raz. Daleko.
Piotr
 
Bolesny koniec złudzeń…
GRAŻYNA

– Jak myślisz, kim on jest? – zapytał Paweł znad kieliszka


czerwonego wina. Dzieci już spały, mama też już poszła do
siebie, tłumacząc się bólem głowy. Wydawało się jednak, że
nie chciała nam przeszkadzać.
– Kto?
– Twój bliźniak.
– Wiem tylko, że to kobieta. Z Polski. Nic więcej nie wiem.
– Może to jakaś znana postać? Aktorka? Piosenkarka?
– Wiesz, mnie się wydaje, że to normalna kobieta. Taka
zwyczajna i dobra. Jestem pewna, że ma dzieci. Może tak jak
ja – dwoje?
– Jesteś dzielną kobietą, Grażka – powiedział.
– Dzielną? Przecież ja nic takiego nie robię.
– Dla ciebie to nic, a  dla tamtej kobiety i  jej rodziny to
wszystko.
Dzień zero. Siedziałam w sterylnym gabinecie. Wokół mnie
pielęgniarki. Igła w  jedną rękę, w  drugą. Nic strasznego.
I z czego ja mam być dumna?
Nawet trochę się nudziłam.
– Włączę pani telewizję – powiedziała pielęgniarka. –
Niestety nic innego nie możemy zaproponować. U  nas
pacjenci zwykle się nudzą.
W telewizji wojny, polityka, skandale towarzyskie. Ktoś
kogoś pobił, ktoś komuś coś ukradł. Czy tak wygląda świat?
Popatrzyłam na moje ręce i  wychodzące z  nich rurki.
Uśmiechnęłam się.
Nie czułam się żadną bohaterką. Ale byłam szczęśliwa, że
mogę pomóc. Ze wstydem myślałam o tym, że na początku
się wahałam. Wolałam o  tym nie pamiętać. Było tylko tu
i  teraz. Myślałam o  tej „ kobiecie z  Polski”, której
w  prezencie daję życie. Dla mnie to tylko kilkanaście
zastrzyków, kilka godzin pod kroplówką. A  dla niej całe
życie.
INA

W tamtą Wigilię siedziałam u  rodziców i  czułam się jak


dawniej. Jakby nie było tych lat, które nas ominęły. Mama
może trochę grubsza, tata miał kilka zmarszczek więcej
i  kilka włosów mniej, ale poza tym wszystko wyglądało tak
samo.
– Cieszę się, że przyjechałaś – powiedziała mama.
Po prostu. Jakbym wróciła z  długich wakacji. Przytuliłam
się do niej i  zaczęłam płakać. Marek miał rację. Nieważne,
ile człowiek ma lat. Zawsze jest dzieckiem.
Wieczorem, gdy zasypiałam w  swoim starym pokoju,
zupełnie takim samym, jak przed kilkunastu laty, poczułam,
że coś we mnie pękło. Już nie byłam samowystarczalna.
Chciałam mieć kogoś obok siebie. I  najlepiej, by to był
Marek.
Spotkałam się z nim dopiero w dniu zero, jak nazywaliśmy
dzień przeszczepu. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele,
podenerwowany biegał po całym szpitalu. My z  Karoliną
i  babcią Zosią siedziałyśmy na szpitalnym korytarzu,
czekając na jakieś wiadomości.
– To potrwa kilka godzin. Patrycja wie, że tu jesteście. Ale
i tak nie możecie się z nią spotkać.
Oczywiście zdawałyśmy sobie z tego sprawę, ale byłyśmy
pewne, że sama świadomość naszej obecności tuż za ścianą
dla Patrycji będzie miała ogromne znaczenie. Dla nas też
miało znaczenie to, że siedzimy razem.
Nerwowo przeglądałam szpitalną gazetę.
– „ Mamy smutne wieści. Ania za tydzień miała mieć
przeszczep szpiku, jednak dawca od długiego czasu nie daje
znaku życia, nie odbiera telefonów ze szpitala.
Prawdopodobnie się wycofał. Przeszczep został odwołany...”
– przeczytałam na głos.
– Cały czas się bałam, że tutaj też nic nie wyjdzie… Na
szczęście się udało – powiedziała babcia Zosia.
KAROLA

– I  jak się mama czuje? – Zaczepiłam lekarza


przechodzącego korytarzem.
– Będziemy mogli coś powiedzieć dopiero po dwóch
tygodniach, może nawet po miesiącu. Proszę się uzbroić
w cierpliwość.
– A pan już idzie do domu?
– Jeszcze nie, dopiero wieczorem. Ale zostawię mamę pod
dobrą opieką – powiedział. – W  sylwestra też tu będę.
I w Nowy Rok.
– To dobrze. – Odetchnęłam z ulgą.
– Przyniesiemy panu ciasto – stwierdziła babcia Zosia. –
A  może posiedzieć z  panem w  tego sylwestra, by nie było
panu smutno? – dodała.
– Wezmę Majeczkę i przyjdziemy.
– Ja już będę miał towarzystwo. – Uśmiechnął się
i porozumiewawczo spojrzał na Inę.
Ta pokiwała głową. Prawda. Tylko jakie tak naprawdę stroje
obowiązują na imprezie sylwestrowej w szpitalu?
INA

– W  co mam się ubrać? – zapytałam, gdy zadzwonił do


mnie następnego dnia z  codzienną informacją na temat
zdrowia Patrycji.
– No jak to? Czarne szpilki, pończochy… – odpowiedział
Marek.
– Ale na poważnie… – Uśmiechnęłam się.
– Na poważnie, to to jest szpital. Trzeba się ubrać
stosownie – stwierdził oschle.
– Rozumiem… – powiedziałam, chociaż wcale nie
rozumiałam.
– Na przykład białe szpilki i białe rajstopy. – Roześmiał się.
– I na to białe futro. Tylko sztuczne proszę.
Ten facet wyprowadzał mnie z  równowagi. Mnie, Karolinę
Rybińską, której nikt nie wyprowadza z równowagi! Nigdy!
Postanowiłam mu pokazać, na co mnie stać. Chce białe
szpilki? Będzie je miał. Chce białe pończochy? Proszę
bardzo. Włożyłam krótką białą sukienkę. Obcisłą jak druga
skóra. Pod spodem nie miałam nic. Po raz setny w  życiu
dziękowałam sobie za te tysiące przebiegniętych
kilometrów. Gdyby nie one, nie mogłabym sobie pozwolić na
stroje dopasowane do ciała. Białe pończochy i  srebrne
szpilki. Białych niestety nie miałam. Nie posiadałam też
białego futra, ale długi czarny płaszcz doskonale zakrywał
to, co miałam na sobie. Tak, bym mogła mu zrobić
niespodziankę.
Krótko po siedemnastej zajechałam przed szpital. O  tej
porze wyglądał, jakby nikogo w  nim nie było. Poszłam
zobaczyć, jak się czuje Patrycja. Nie weszłam jednak na
oddział, drzwi były zamknięte.
– Czy coś się stało? – zapytałam Marka, na którego właśnie
wpadłam.
– Tak, spóźniłaś się! – odpowiedział.
– Z Patrycją! – prawie krzyknęłam.
– Wszystko w porządku. – Uśmiechnął się. – Wygląda na to,
że wszystko jest super.
Odetchnęłam z ulgą.
– Mogę ją zobaczyć?
– Teraz nie, śpi. Będziesz jej jeszcze miała dosyć za rok,
dwa, trzy lata.
Na pewno nie zdążyłyście sobie wszystkiego powiedzieć.
– Nie zdążyłyśmy. Obiecaj mi, że naprawdę będziemy
miały okazję!
– Obiecuję, że zrobię wszystko, co w  mojej mocy, byście
mogły przegadać długie noce.
– Trochę dyplomatycznie. – Skrzywiłam się.
– Ina, trzeba być dobrej myśli.
– Wiem.
– To co z naszą randką?
– Randką? – udałam zdziwienie.
– Oczywiście. Zaczęliśmy trochę od końca. – Wziął mnie za
rękę i  zaprowadził do dyżurki. – Wiesz, najpierw był
namiętny pocałunek, potem bieganie, teraz będzie jedynie
rozmowa o  kinie, kawa, ciastko… – wymieniał. – Teraz
powinniśmy się poznać, porozmawiać. Potrzymać za rękę.
O Boże, on o  trzymaniu za rękę, a  ja jestem bez bielizny
pod sukienką.
Wybrałam się jak na bal przebierańców-nudystów.
– Zdejmij płaszcz. Zrobię kawę. Dla ciebie mam wino, ja
nie będę pił na dyżurze.
Cholera. Zdjąć płaszcz. Zdjąć płaszcz, pokazać koronkę
pończoch wystającą spod krótkiej sukienki i  trzymać się za
ręce. Tym razem chyba przesadziłam. Ale cóż robić. Pan
doktor prosi, żeby się rozebrać, to pacjentka słucha. Zdjęłam
płaszcz i stanęłam przed Markiem.
Patrzył na mnie, jakby mnie zobaczył pierwszy raz w życiu.
Odstawił wolno kawę na stolik, podszedł do drzwi
i przekręcił zamek.
– Jednak chyba zaczęliśmy od dobrej strony – powiedział
cicho. – Za ręce możemy się potrzymać potem.
Przylgnął do mnie całym ciałem. Przez chwilę staliśmy
tylko objęci.
Dawno nikt mnie tak nie przytulał. Po prostu. Kołysaliśmy
się w  rytm muzyki. Ręce Marka zaczęły błądzić po moim
ciele. Jego usta zagłębiły się w zgięciu szyi. Podniosłam jego
twarz i spojrzałam mu w oczy. To nie było tylko pożądanie, to
była czułość, której tak rzadko doświadczałam. To nie był
kolejny facet, który przychodził wyłącznie na „ herbatę”.
Dotknął moich ud. Podsunął białą sukienkę wyżej. Gdy
wyczuł, że nie mam bielizny, westchnął.
– Czarownica – stwierdził.
– Czasem tak – wyszeptałam.
– Lubię czarownice. – Przysunął się do mnie jeszcze bliżej.
Oplotłam go nogami, zaniósł mnie na leżankę. Nerwowo
rozpinałam guziki jego spodni.
– W  każdej chwili ktoś może wejść… – Zamknąłem –
powiedział, zrzucając spodnie.
Po chwili byliśmy już jednością. Poruszał się we mnie
powoli, jakby chciał, by ta chwila trwała wiecznie.
– To nie jest tylko dziś? – wyrwało mi się.
– Nie. Nie pozwolę na to – powiedział i  zanurzył twarz
w  moich włosach. Jęknęłam. Też miałam nadzieję, że to
będzie trwało zawsze. Miałam już dosyć chwilowych
przygód. Chciałam po prostu do kogoś się przytulać co
wieczór, kochać, rozmawiać i ufać.
Wierzyłam, że tym razem to się uda i nikt nam w tym nie
przeszkodzi.
Potem leżeliśmy i trzymaliśmy się za ręce. W zasadzie całą
noc, z  przerwami, kiedy Marek wychodził do pacjentów.
Leżeliśmy, słuchaliśmy radia. Nawet trochę potańczyliśmy.
W radiu trwała właśnie audycja z  Agatą Marks. Kiedyś
chyba miałam z  nią do czynienia przy okazji artykułu dla
tygodnika.
 
– Czy pani ma jakieś noworoczne postanowienie? A  może
eksperci niczego sobie na nowy rok nie obiecują?
– Mam takie postanowienie. Chcę odnaleźć mojego
przyjaciela sprzed lat i  jego córkę. Widziałam ją niedawno,
ale nie zdążyłyśmy dłużej porozmawiać. Grzegorz, jeżeli
mnie słyszysz, odezwij się, proszę.
 
– Znam ją. – Skinęłam głową w stronę radia. – Chyba jest
psycholożką.
Zawsze myślałam, że tacy ludzie nie mają problemów.
Zobacz, jej historia dopiero się zaczyna, a moja już znalazła
rozwiązanie. Trzeba by jej podesłać Karolę. Ona jest w stanie
chyba każdego nawet spod ziemi wykopać.
Przytuliłam się do Marka. Po chwili zadzwonił telefon.
Marek się uśmiechnął.
– Obudziła się, możesz na chwilę ją odwiedzić. To taki mój
prezent noworoczny dla was – powiedział, cały czas się
uśmiechając.
– Marek! – Nie spodziewałam się, że to tak szybko nastąpi.
– Dostaniesz ubranie ochronne, umyjesz ręce. Fartuch,
maseczka, rękawiczki. Najlepiej niczego nie dotykaj. Zdrowa
jesteś, to widzę.
Kiwałam głową, gotowa na wszystko, by ją zobaczyć. Po
chwili ubrana w  szpitalne sterylne ciuchy byłam już w  jej
pokoju. Uśmiechała się.
– Szczęśliwego Nowego Roku, kochana – powiedziałam,
z trudem powstrzymując się od płaczu.
Patrycja się uśmiechnęła.
– Szczęśliwego. Musi być szczęśliwy.
– Będzie. Teraz już będzie z  górki. Pamiętasz, jak
mówiłyśmy, że razem jesteśmy w  stanie poradzić sobie ze
wszystkim?
– Pamiętam. Pamiętam też, że kiedyś sobie
powiedziałyśmy, że nieważne, jak byśmy były pokłócone,
zawsze możemy na siebie liczyć.
Wiedziałam, że to prawda. Czułam, że zawsze mogę na
tobie polegać.
– Tak naprawdę ja ci nic nie pomogłam, Pati.
– Byłaś z Karolą i z Majką… Nie wiedziałam, że odkryła ten
plik. Na początku pisałam, a  potem po prostu nie miałam
siły. A jak ją miałam, wolałam z nimi rozmawiać, niż klepać
w  komputer. Karola znalazła również Piotra… Nawet Krzyś
nie mógł tego zrobić.
– Fajny ten twój Krzyś. Mijam go tu często.
Patrycja się uśmiechnęła.
– Już podobają ci się jego buty?
– Nie wiem. Nie zauważyłam nawet, jakie ma! Podoba mi
się, że dba o ciebie.
– A ty?
– Ja, wiesz, wolny ptak.
– Nawet wolny ptak czasem ma potrzebę gdzieś na dłużej
się zatrzymać.
– Na razie zatrzymuję się przy tobie. Marek już puka
w  drzwi. Chyba muszę wychodzić. Nie obejmę cię, nie
przytulę. Nadrobimy później.
Patrycja pokiwała głową.
Mizernie wyglądała z rurkami wychodzącymi z jej ciała. Na
głowie miała moją chustkę.
– Women no cry. Pamiętaj – powiedziałam cicho i wyszłam
z  pokoju. Z  oczu leciały mi łzy. Ale dopiero gdy zostałam
sama, rozpłakałam się na dobre.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział Marek.
– Dobrze będzie dopiero wtedy, gdy pojadę z  Patrycją
odczarować Brdę.
– To znaczy?
– Pod namiot, na spływ.
– Wiesz, że jej nie wypuszczę tak szybko pod namiot. Na
pewno nie za rok.
– Dwa?
– Nie wiem, Ina, nie wiem.
– Pomarzyć można. Za pięć?
– Ina! Po pięciu latach, jeżeli jest wszystko w  porządku,
pacjent jest uznany za zdrowego.
– Trzymajmy się tej myśli.
EPILOG
TRZY LATA PÓŹNIEJ
Pod cudnym niebem jeszcze każdy choć jedno miejsce być
może ma i chwilę, gdy godnie ją przeżyje.
Bo nieba, co w  marzeniach spełnia się albo zmienia,
skłonni jesteśmy szukać, do bram jego ciężkich pukać.
Raz Dwa Trzy, Pod niebem pełnym cudów.
 
– Dziękuję Wam, dziewczyny… – powiedziała Patrycja. –
Tobie już podziękowałam. – Spojrzała na Grażynę. –
Wielokrotnie. – Uśmiechnęła się. – Nie wiedziałam jednak, że
ta historia była tak zagmatwana… Na początku się
zastanawiałam, dlaczego przyszłaś z  Różą. I  nie do końca
byłam zadowolona… – Myślałaś, że nie jestem częścią
historii… – powiedziała cicho Róża.
– Ja się wahałam, czy z  wami tutaj dzisiaj być. Nie
uważam, bym w czymś pomogła… – Pomogłaś – powiedziała
stanowczo Grażyna. – Gdybym nie poznała ciebie,
chybabym nigdy się na to nie zdecydowała… – Jeszcze
brakuje twojej teściowej. – Ina oczywiście paliła papierosa.
– Nie dmuchaj na mnie! – Karolina wstała i  usiadła obok
swojej mamy.
– A jak właściwie się spotkałyście? – zapytała Róża.
– Grażynka przyjechała do nas… Tuż przed Wigilią
w ubiegłym roku.
– Patrycja się uśmiechnęła. – Razem ze swoim mężem.
– Paweł jest twoim mężem? – zapytała Karola.
– Tak. Szybko nam to poszło. – Uśmiechnęła się. – Nawet
na moją teściową mówi „ mamo”… – Ja już mam dosyć
małżeństw… Krzysiowi udało się mnie rozwieść.
Ale nie mamy zamiaru brać ślubu.
– I to jest błąd, mamo. Fajny facet z tego Krzysia.
– I buty już lepsze nosi. – Ina się uśmiechnęła.
– Ty lepiej zadbaj o  swojego Marka. Odkąd jest twoim
facetem, głupio mi się przed nim rozbierać. Źle wyszłam na
rozbieraniu się przed twoimi facetami.
– No jak to źle? A ja? – obruszyła się Karola.
– Ty i Majka jesteście cudowne. – Patrycja mocno przytuliła
Karolinę.
– I  tylko dlatego nie żałuję tego małżeństwa. Jesteście
moim spełnionym marzeniem.
Dziewczyna wyciągnęła z namiotu butelkę szampana.
– Prawdziwy! – powiedziała. – Filip przywiózł.
– Faktycznie. Jest okazja do świętowania – stwierdziła
z uśmiechem Ina.
– I to niejedna – przyznała Karola.
– Niejedna?
– O  tym kiedy indziej. To mama ma być gwiazdą
dzisiejszego wieczoru.
Prawda, mamo?
– To nie ja jestem gwiazdą, to Grażyna. Bez niej nie byłoby
mnie tutaj z  wami. Bez was wszystkich nie byłoby mnie.
Dziękuję.
Karolina się uśmiechnęła. Faktycznie, nowe życie jest
zawsze okazją do świętowania. Filip właśnie na tę okazję
kupił szampana. Niekoniecznie miał na myśli jej mamę. Ale
o tym chyba kiedy indziej…
KONIEC
Gdańsk, 5 listopada 2014
PODZIĘKOWANIA
Czasami na spotkaniach autorskich pytacie mnie, jak
długo piszę książkę. I wtedy bardzo gubię się w zeznaniach.
Bo czym jest pisanie książki? Czy myślenie o  niej to też „
pisanie”? Jeżeli tak, to tę książkę pisałam dobrych kilka lat.
Po prostu nie była „ pierwsza na liście”. Czekała na swoją
kolej.
Jakiś czas temu leżałam w  szpitalu. Czekałam na
diagnozę. Mogła się okazać bardzo zła albo trochę mniej.
Wtedy pomyślałam, co bym zrobiła, gdyby tego mojego
życia zostało już niewiele. Oczywiście! Napisałabym kilka
słów do moich dzieci, zostawiła listę osób, na których można
polegać… Na szczęście się okazało, że diagnoza nie była aż
taka zła. Historia jednak została. Bardzo chciałam podzielić
się nią z Wami.
Potem los skierował mnie do Fundacji Urszuli Jaworskiej.
Co ta kobieta wyprawia, by pomagać! To nie jest tylko
głaskanie po głowie.
Mam wrażenie, że gdyby uznała, iż kopniak pomoże
bardziej, nie zawahałaby się kopnąć z  całej siły! Tematy
fundacyjne pasowały do mojego pomysłu.
Kilka dni później zadzwoniła Bogna Kozłowska, pracująca
w  hospicjum. Powiedziała, że przeczytała moją książkę
i  chciałaby ją dać w  prezencie swojej przyjaciółce. I  czy
mogłabym podjechać do niej do pracy i  napisać dedykację.
Pojechałam. Moje odczucia były bardzo podobne do odczuć
Grażyny. Bogna pokazała mi dobro. Takie bezinteresowne
dobro.
Pokazała, że warto pomagać. Nie musisz pomagać, ale rób
to, gdy tylko masz na to ochotę… Zaskakujące, prawda? To
jej i  ludziom czyniącym takie bezinteresowne dobro
dedykuję tę książkę.
Kolejną historią dopełniającą całość były przypadkowe
odwiedziny u  Agnieszki Nawrot. Nocowałam u  niej podczas
spotkań autorskich w  okolicy Gniezna. Agnieszka właśnie
tego dnia robiła sobie dodatkowe badania, by być dawcą
szpiku. Aga, mam nadzieję, że gdy ta książka się ukaże,
będziesz już mogła powiedzieć, że podarowałaś komuś
życie!
Podziękowania będą długie, ale co tam, to jedyne miejsce,
gdzie mogę sobie z Wami pogadać.
Dziękuję:
– Uli Jaworskiej – za spotkanie w  Warszawie i  zaraźliwą
energię popychającą do działania.
– Mariuszowi z  Fundacji Urszuli Jaworskiej – za cierpliwe
pokazywanie próbek i strzykawek oraz objaśnianie zawiłych
procesów.
– Bognie Kozłowskiej – za pomoc wszelaką. Bogna, byłaś
moją muzą.
Gdy przyszłam do Ciebie pogadać, od razu widziałam
kolejne wątki w mojej powieści! Dziękuję!
– Dorocie i  Kubie – za wynajęcie mieszkania Piotrowi
Szafrankowi J – Kasi Bondzie – za opis dziennikarskiej
codzienności.
– Magdzie Kuydowicz – za pomoc w  zdobyciu pewnej
książki.
– Magdzie Ziółko – za lokalizację parkingu w  Berlinie, na
którym Karola z Filipem mogli spędzić noc.
– Blance i  Felkowi Rautenbergom – za berliński dialekt
w ustach sąsiadki Piotra.
– Grażynie Godlewskiej – za czarodziejskie skarpety, które
do mnie wysłała. Grażynko, skarpety nie dotarły, ale może
komuś teraz grzeją nogi?
Musimy wierzyć, że się przydały… – Natalii Karcz – jednej
z  tych, które dostały drugie życie. Za jej blog, z  którego
mogłam się dużo nauczyć.
– Marzence Grochowskiej – najbardziej pozytywnej istocie,
jaką znam, za ho-o-pono-pono.
– Kindze Ciechanowicz – za pomoc w  rozwiązaniu
komplikacji rozwodowych państwa Szafranków.
– Ani i  Grzegorzowi Kołodziejom – za karierę muzyczną
Piotra Szafranka.
Dziękuję moim „ beta-czytaczkom” za wsparcie
i  konstruktywne uwagi na każdym etapie powstawania tej
powieści. W szczególności Edycie Bakule, Magdzie Fryt, Kasi
Bulicz-Kasprzak, Ani Grzyb, Kasi Sternalskiej.
Ogromne podziękowania dla Nataszy Sochy i  Liliany
Fabisińskiej za „ zjednoczenie w  dedlajnie”. Zobaczcie,
dziewczyny, i tym razem nam się udało!
Lila, gdyby nie Ty, nie napisałabym tej książki. Przez cały
czas pisania naszych powieści byłyśmy z Lilą przekonane, że
piszemy dokładnie tę samą historię. Bo wiecie, obie
zaczynają się tak, że przychodzi dziewczyna do kobiety
i mówi… Poczytajcie Córeczkę Liliany Fabisińskiej. Uff.
Jednak nie napisałyśmy tej samej książki.
Mojemu mężowi nie dziękuję, bo gdy zapytałam go o tytuł
książki, którą piszę, po długim namyśle stwierdził, że brzmi
on: Ostatnia w kolejce.
Dziękuję Wydawcy (jeśli napiszę, że najlepszemu na
świecie, to znowu mi to wywali).
M., moja siostro bliźniaczko – dzięki. Obiecuję poprawę!
I dziękuję Wam, Czytelnikom. Bo przecież ja to robię dla
Was. Mam nadzieję, że moje jedenaste dziecko przyjmiecie
z miłością!
To już jedenaste! Do mnie to jeszcze nie dociera!
Magda Witkiewicz
P.S. 
Właśnie dostałam SMS od Agnieszki Nawrot. „ Obiecałam,
że będziesz pierwsza. JEST ZGODNOŚĆ! 13 STYCZNIA
POBRANIE KOMÓREK J”.
 
Hurra!!! Aga podaruje komuś życie!
SŁOWO OD URSZULI
JAWORSKIEJ
Drodzy Czytelnicy, cieszę się, że mogłam włożyć choć
odrobinę swojego doświadczenia, wiedzy i  miłości do
drugiego człowieka w  powstanie tej książki. Magda
z  ogromnym oddaniem i  dogłębnie wypytała mnie
o sytuację dawców oraz biorców szpiku.
Temat nie jest łatwy, gdyż chodzi o ludzkie życie i zdrowie
zależne od drugiego człowieka, jego wiedzy, oddania,
miłości do świata i wiary w ideę dawstwa szpiku, ale głównie
od jego odpowiedzialności za los innych. Ta idea
ratownictwa ma wiele twarzy. Dawcy szpiku, tak jak wszyscy
ludzie, są różni. I tak jak wszyscy ludzie – mniej lub bardziej
odpowiedzialni za swoje decyzje.
Zawsze powtarzam, że nie każdy z  nas musi zbawiać
świat, nie każdy się do tego nadaje, nie każdy to czuje. Moje
stałe powiedzenie, że wszyscy ludzie są dobrzy, tylko nie
wszyscy o  tym wiedzą, w  tym przypadku nabiera
szczególnego znaczenia. Dawca, jeśli się zdecyduje zapisać
do rejestru, musi mieć tę pewność, że jest dobry i  że to
dobro będzie mu towarzyszyło do końca życia. Jeśli tak nie
jest, lepiej niech nie podejmuje się ratowania życia przez
podpisanie deklaracji przystąpienia do rejestru.
Chory na tym nie straci. Według mnie istnieją cztery typy
dawców. Pierwsi to ci zapisujący się z  miłości, przekonania
i  oddania, w  pełni świadomi tego, co ta decyzja za sobą
pociąga. Tych znam osobiście, to ci, którzy poprzez nasz
rejestr uratowali życie chorym na nowotwory krwi. Druga to
ci, którzy kiedyś się zapisali i  przebadali, ale po drodze
zwątpili w  swoje dobro, miłość do drugiego człowieka
i poświęcenie, przez co wycofali się, zanim ktoś ich poprosił
o  oddanie szpiku – tych rozumiem i  podziwiam, że mieli
odwagę, aby się do tego przyznać przed samym sobą
i  zrezygnować z  tej idei zgodnie ze swoim sumieniem.
Trzecia kategoria to ci, którzy wycofali się z  powodów
zdrowotnych, co świadczy o  ich odpowiedzialności za
drugiego człowieka – za to należy się im wielki szacunek.
Ludzi z czwartej kategorii nie jestem w stanie zrozumieć;
nie chcę ich usprawiedliwiać ani tłumaczyć, ale i  nie chcę
oceniać, oceni ich życie. To są ci, którzy deklarują się pod
wpływem emocji, nie do końca świadomi odpowiedzialności,
ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że mogą być dobrzy, nie mają
odwagi, aby się o  tym przekonać. To dawcy, którzy zapisali
się do rejestru i przebadali, zostały na to wydane publiczne
pieniądze, kolejny potencjalny chory może mieć nadzieję, że
taka osoba uratuje mu życie. I  kiedy przychodzi ten
moment, w  którym podjęta decyzja o  ratowaniu życia ma
szansę się zrealizować, oni się wycofują. Pół biedy, jeśli robią
to w  momencie, kiedy informujemy ich, że będzie tak
możliwość, czyli przed badaniami i  ustaleniem terminu.
Wtedy skreślamy ich z  rejestru; w  naszym było cztery czy
pięć takich przypadków.
Na szczęście u  nas nie się zdarzyło, aby takie sytuacje
miały miejsce na dalszym etapie. Jednak z  doniesień
medialnych wiemy, że tak się dzieje.
Nie oceniam, kto zawinił temu, że w momencie, kiedy już
wszystkie badania zostały wykonane i  chory czeka na
ustalony termin, dawca się wycofuje. Pomijam fakt, że na
każdym etapie instytucja powinna się upewniać, gdyż
dawca może mieć wątpliwości i należy go wspierać. Czy tak
się dzieje wszędzie – nie wiem, u  nas tak jest. Tu w  grę
wchodzi aspekt człowieczeństwa, miłości i  oddania,
odpowiedzialności za drugiego człowieka. Jeśli ktoś wycofuje
się na kilka dni przed ustalonym terminem, to całe to
człowieczeństwo zawodzi, rozsypuje się cały świat i  umiera
wiara w  człowieka nie tylko dla chorego, jego rodziny
i lekarzy, ale, na co liczę, również dla niedoszłego dawcy. Bo
jak żyć ze świadomością, że odebrało się szansę na życie
drugiemu człowiekowi przez niezdecydowanie, brak
wyobraźni, brak empatii… – tu niech każdy dopisze, co
według niego w tej sytuacji powinno być cechą człowieka.
Nie chcę oceniać. Liczę, że po przeczytaniu tej książki
wszyscy ci, którzy kiedyś będą mogli uratować czyjeś życie,
dobrze tę decyzję przemyślą i  będą w  niej odpowiedzialni.
Bo nie każdy musi być bohaterem, nikt od nas tego nie
wymaga, lepiej być po prostu uczciwym. To zawsze się
opłaca i tego Państwu życzę.
Moje hasło: Nie ma ludzi złych. Nie wszyscy o tym wiedzą,
ale każdy dobry człowiek może być bohaterem.
Urszula Jaworska
Fundacja Urszuli Jaworskiej powstała jako Bank Dawców
Szpiku Kostnego. Obecnie zajmuje się szeroko pojętą
pomocą pacjentom z  chorobami przewlekłymi, a
w  szczególności z  nowotworami krwi, stwardnieniem
rozsianym, guzami mózgu i wirusowym zapaleniem wątroby
typu C. Jest jednocześnie jednym z  ośrodków dawców
szpiku.
Fundacja Urszuli Jaworskiej ul. Międzynarodowa 61
03–922 Warszawa
KRS: 0000055503 dla wpłat 1% podatku
www.fundacjauj.pl
Nr konta bankowego:
03 1050 1025 1000 0022 9627 5312
ING Bank Śląski S.A.
tel. +48 22 870 05 21
tel. kom. 608 453 479
e-mail: office@fundacjauj.pl
 
 
 
 
Spis treści
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
INA
KAROLA
INA
KAROLA
ROZDZIAŁ DRUGI
INA
KAROLA
ROZDZIAŁ TRZECI
INA
KAROLA
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
GRAŻYNA
ROZDZIAŁ DRUGI
GRAŻYNA
ROZDZIAŁ TRZECI
RÓŻA
GRAŻYNA
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
INA
GRAŻYNA
KAROLA
INA
GRAŻYNA
ROZDZIAŁ DRUGI
INA
GRAŻYNA
INA
ROZDZIAŁ TRZECI
WIGILIA
KAROLA
GRAŻYNA
INA
KAROLA
GRAŻYNA
INA
KAROLA
INA
EPILOG
TRZY LATA PÓŹNIEJ
PODZIĘKOWANIA
SŁOWO OD URSZULI JAWORSKIEJ

You might also like