Professional Documents
Culture Documents
10
11
12
13
15
16
18
19
20
22
24
25
26
27
28
30
Nigdy się nie dowiedziałem, jak się nazywa, ale był raczej
niewysoki i szczupły jak na glinę, bo musiał przecież być gliną,
choćby dlatego, że tam był, a także dlatego, że kiedy pochylił się
przez stół, żeby dobrać kartę, zobaczyłem skórzana kaburę pod
pachą i kolbę policyjnego 38.
Niewiele mówił, ale kiedy się odzywał, głos miał miły, jak
miękka woda. I miał uśmiech, co ogrzewał cały pokój.
- Wspaniały rozkład - powiedziałem, patrząc na niego ponad
kartami.
Stawialiśmy pasjansa. To znaczy on stawiał, a ja po prostu
siedziałem, przyglądałem mu się, przyglądałem się jego
drobnym, schludnym, bardzo czystym dłoniom, które biegały
nad stołem, dotykały jakiejś karty, podnosiły ją delikatnie i
kładły gdzie indziej. Kiedy już to zrobił, składał usta i gwizdał
sobie, bez żadnej melodii - po prostu cichy, łagodny świst - jak
bardzo młoda lokomotywa, która nie jest jeszcze zupełnie
pewna siebie.
Uśmiechnął się i położył czerwoną dziewiątkę na czarnej
dziesiątce.
- A co pan robi, kiedy ma pan wolne? - spytałem.
- Dużo gram na fortepianie - powiedział. - Mam
siedmiostopowego Steinwaya. Przede wszystkim Mozarta i
Bacha. Taki już jestem staroświecki. Większość ludzi mówi, że
to nuda. Ja nie.
- Doskonały rozkład - powiedziałem i położyłem kartę.
- Zdziwiłby się pan, jak trudny potrafi być ten Mozart -
powiedział. - A kiedy ktoś go dobrze gra, brzmi tak prosto.
- A kto go dobrze gra? - spytałem.
- Schnabel.
- Rubinstein?
Potrząsnął głową.
- Za ciężko. Za emocjonalnie. Mozart to po prostu muzyka.
Żadnych komentarzy od wykonawcy.
- Tu pewnie dużo pan widzi takich, co się chcą pozwierzać -
powiedziałem. - Lubi pan tę pracę?
Wziął kolejną kartę i lekko poruszył palcami. Miał paznokcie
błyszczące, lecz krótkie. Widać było, że to człowiek, który lubi
ruszać rękami, robić gesty drobne, niepozorne, bez
szczególnego znaczenia, ale gładkie i lekkie jak łabędzi puch.
Pewnie czuje wtedy, że robi delikatnie różne delikatne rzeczy.
Delikatne, co nie znaczy słabe, Mozart, oczywiście. To jasne.
Było mniej więcej wpół do szóstej i niebo za przesłoniętym
oknem zaczynało się rozjaśniać. Biurko z żaluzją w kącie było
zamknięte. Był to ten sam pokój, w którym siedziałem
poprzedniego popołudnia. Na brzegu stołu leżał kwadratowy,
gruby ciesielski ołówek, ktoś podniósł go z ziemi po tym, jak
porucznik Maglashan z Bay City trzasnął nim o ścianę.
Na płaskim biurku, przy którym siedział Christy French, było
pełno popiołu. Stary niedopałek cygara przykleił się do samej
krawędzi szklanej popielniczki. Pod lampą zawieszoną u sufitu
na opuszczonym sznurze krążyła ćma. Lampa miała biało-
zielony klosz, jaki się jeszcze widuje w małomiasteczkowych
hotelikach.
- Zmęczony? - spytał.
- Skonany.
- Nie powinien się pan mieszać do tych wszystkich afer. Nie
widzę w tym najmniejszego sensu.
- Nawet kiedy kogoś zabiją?
Uśmiechnął się tym samym ciepłym uśmiechem.
- Pan nigdy nikogo nie zabił.
- Skąd pan wie?
- Zdrowy rozsądek i duże doświadczenie; zebrałem je
przesiadując tutaj z ludźmi.
- Z tego wynika, że lubi pan tę pracę - powiedziałem.
- To nocna robota. W dzień mogę ćwiczyć. Robię to już od
dwunastu lat. Naoglądałem się tutaj różnych ciekawskich
typków.
Wyciągnął jeszcze jednego asa, w samą porę. Już byliśmy
prawie zablokowani.
- Dużo pan słyszał spowiedzi?
- Nie jestem od przesłuchiwania - powiedział. - Ja tylko
stwarzam nastrój.
- Czemu się pan do tego przyznaje?
Odchylił się lekko do tyłu i postukał krawędzią karty o kant
stołu. Uśmiech powrócił.
- Do niczego się nie przyznaję. I tak od dawna wszystko o
panu wiemy.
- To po co mnie tu trzymają?
Nie odpowiedział. Popatrzył na zegar ścienny.
- Myślę, że możemy sobie teraz coś zjeść. - Wstał i podszedł
do drzwi. Uchylił je i powiedział coś cicho do kogoś po drugiej
stronie. Potem wrócił, usiadł i rozejrzał się po naszych
kartach.
- Nie ma co - powiedział. - Jeszcze trzy i jesteśmy zabloko-
wani. Nie ma pan nic przeciwko temu, że zaczniemy od
początku?
- Jeżeli o mnie chodzi, moglibyśmy w ogóle nie zaczynać. Ja
nie gram w karty. W szachy.
Spojrzał na mnie szybko.
- Czemu mi pan od razu nie powiedział? Ja też chętnie
zagrałbym w szachy.
- A ja najchętniej napiłbym się gorącej czarnej kawy, gorzkiej
jak grzech śmiertelny.
- Zaraz będzie. Ale nie obiecuję, że będzie taka, do jakiej jest
pan przyzwyczajony.
- Nieważne, i tak jadam gdzie popadnie. No więc, jeżeli to
nie ja zastrzeliłem, to kto?
- Myślę, że to ich właśnie męczy.
- Powinni się cieszyć, że ktoś to w ogóle zrobił.
- Pewnie się cieszą - powiedział. - Ale nie podoba im się
sposób.
- Osobiście uważam, że robótka była elegancka, pierwsza
klasa. Popatrzył na mnie w milczeniu. Miał teraz w ręku cały
plik kart.
Ułożył je w równą kupkę, odwrócił i podzielił na dwie kupki.
Karty jakby płynęły strumieniem prosto z jego rąk, ich kontury
zatarły się.
- Gdyby pan był jeszcze równie szybki z bronią... - zacząłem.
Strumień kart się zatrzymał. Na ich miejscu niemal
niepostrzeżenie pojawił się rewolwer, trzymał go lekko w
prawej dłoni, celując w odległy kąt pokoju. Potem rewolwer
zniknął i karty znowu ruszyły strumieniem.
- Marnuje się pan tutaj - powiedziałem. - Powinien, pan
siedzieć w Las Vegas.
Podniósł jedną z talii, potasował ją lekko i szybko, przełożył,
po czym rozdał mi pikowego pokera z ręki.
- Bezpieczniej czuję się przy Steinwayu - powiedział.
Otworzyły się drzwi i wszedł umundurowany policjant z tacą.
Zjedliśmy trochę wołowiny z puszki i wypiliśmy gorącą, ale
słabą kawę. Było już zupełnie jasno.
O ósmej piętnaście wszedł Christy French i stanął nade mną
w zsuniętym na tył głowy kapeluszu i z sińcami pod oczami.
Przeniosłem spojrzenie z powrotem na małego człowieka po
drugiej stronie stołu. Ale jego już nie było. Nie było też kart.
Nie było nic, tylko fotel przystawiony równiutko do stołu i
naczynia, z których jedliśmy, ułożone porządnie na tacy.
Przeszedł mnie trochę niesamowity dreszcz.
Potem Christy French obszedł stół dookoła, wyrwał spod
niego fotel, usiadł i oparł brodę na ręku. Zdjął kapelusz i
wzburzył sobie włosy. Gapił się we mnie twardymi, ponurymi
oczami. Byłem znowu w Policlandii.
31
32
33
34
KONIEC
THE LITTLE SISTER
Okładkę projektował
KAZIMIERZ HAŁAJKIEW1CZ
Redaktor
ZOFIA UHRYNOWSKA
Redaktor techniczny
ANNA ŻOŁĄDKIEWICZ
Korektor
JOLANTA SPODAR
ISBN 03-207-0392-1