You are on page 1of 169

Roth Veronica

Cztery
Moim Czytelnikom,
mądrym i odważnym
Wstęp

Trylogię Niezgodna zaczęłam pisać z perspektywy Tobiasa Eatona,


chłopaka z Altruizmu, który ma niezwykle napięte stosunki z ojcem
i pragnie odejść ze swojej frakcji. Po trzydziestu stronach utknęłam, bo
narrator nie bardzo pasował do historii, którą chciałam opowiedzieć.
Cztery lata później wróciłam do tej opowieści i znalazłam odpowiedniego
bohatera. Tym razem była to dziewczyna z Altruizmu, która chce się
dowiedzieć, kim jest. Ale Tobias nie zniknął – pojawił się w powieści jako
Cztery, instruktor, przyjaciel i chłopak Tris, ktoś jej równy. Zawsze
chciałam rozwinąć bardziej tę postać, bo za każdym razem, gdy się po-
jawiała, nabierała w mojej wyobraźni bardzo realnych kształtów. Cztery
jest dla mnie ważny głównie ze względu na to, jak sobie radzi
z trudnościami, które czasem nawet potrafi obrócić na swoją korzyść.
Akcja trzech pierwszych rozdziałów – Transfer, Nowicjusz i Syn –
toczy się, zanim Tobias poznał Tris. Śledzę jego drogę z Altruizmu do
Nieustraszoności, pokazuję, jak staje się coraz silniejszy. W ostatnim
rozdziale, Zdrajca, który chronologicznie pokrywa się ze środkową czę-
ścią Niezgodnej, Cztery poznaje Tris. Bardzo mi zależało, żeby pokazać tu
ich pierwsze spotkanie, ale niestety nie pasowało to do czasu akcji – tę
scenę znajdziecie jednak na końcu książki.
Trylogia pokazuje losy Tris, od momentu gdy dziewczyna przej-
muje kontrolę nad własnym życiem i swoją tożsamością. Dzięki tej
książce możemy w podobny sposób śledzić losy Cztery. Co było dalej,
dobrze wiemy.

Veronica Roth
TRANSFER

Wychodzę z krzykiem z symulacji. Pieką mnie usta. Przykładam do


nich dłoń i widzę na palcach krew. Musiałem się ugryźć w czasie trwania
testu.
Nieustraszona, która przeprowadza mój test przynależności – po-
wiedziała, że nazywa się Tori – patrzy na mnie dziwnie i spina czarne
włosy w kok. Ręce ma pokryte tatuażami. Przedstawiają płomienie,
promienie światła i skrzydła jastrzębia.
– Czy w czasie symulacji… wiedziałeś, że to nie dzieje się na-
prawdę? – pyta, wyłączając sprzęt. Wygląda i mówi na luzie, ale to wy-
studiowany luz, efekt lat praktyki. Potrafię to rozpoznać. Zawsze potra-
fiłem.
Nagle czuję bicie swojego serca. Ojciec mówił, że tak właśnie bę-
dzie. Że będą mnie pytać, czy zachowałem świadomość podczas symu-
lacji. I powiedział mi, co mam wtedy odpowiedzieć.
– Nie – zaprzeczam. – Gdybym wiedział, myślisz, że pokaleczy-
łbym sobie usta?
Tori przygląda mi się przez chwilę, po czym przygryza okrągły
kolczyk na wardze.
– Gratulacje. Jesteś podręcznikowym Altruistą.
Kiwam głową, ale mam wrażenie, że słowo „Altruista” zaciska się
mi na szyi jak stryczek.
– Nie cieszysz się?
– Moja frakcja się ucieszy.
– Nie pytałam o twoją frakcję, tylko o ciebie. – Kąciki ust i oczu
Tori opadają trochę, jakby przymocowano do nich ciężarki. Jakby Tori
była z jakiegoś powodu smutna. – To bezpieczne miejsce. Tu możesz
powiedzieć wszystko.
Jeszcze zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem, na co
wskaże mój test przynależności, na co wskażą dokonane w jego trakcie
wybory. Uznałem, że jedzenie jest ważniejsze od broni. Rzuciłem się na
psa, żeby uratować dziewczynkę. Wiedziałem, że to zakończy mój test
i że zostanę zakwalifikowany do Altruizmu. I nie jestem wcale pewny,
czy wybrałbym inaczej, gdyby ojciec mnie nie przygotowywał i nie kon-
trolował z daleka każdego etapu tego sprawdzianu. Czego więc się spo-
dziewałem? Do jakiej frakcji chciałbym należeć?
Do jakiejkolwiek. Byle nie do Altruizmu.
– Cieszę się – mówię stanowczo. Bez względu na to, co twierdzi ta
kobieta, tu wcale nie jest bezpiecznie. Nie ma bezpiecznych miejsc, bez-
piecznych prawd, bezpiecznych sekretów.
Wciąż jeszcze czuję, jak zęby psa zaciskają się na mojej ręce, roz-
rywają mi skórę. Kiwam głową na pożegnanie i odwracam się do drzwi,
ale tuż przed wyjściem Tori przytrzymuje mnie za łokieć.
– To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją – odzywa się. – Każdy
wcześniej czy później się z nią pogodzi, niezależnie od tego, co wybie-
rzesz. Tylko nie ty.
Otwieram drzwi i wychodzę.
Wracam do stołówki i siadam przy stole Altruizmu, wśród ludzi,
którzy prawie mnie nie znają. Ojciec nie pozwala mi chodzić na więk-
szość imprez frakcyjnych. Twierdzi, że narobiłbym tylko zamieszania,
popsułbym mu reputację. Mnie to nie przeszkadza. Lepiej mi w swoim
pokoju, w cichym domu niż wśród uniżonych, wiecznie skruszonych Al-
truistów.
Jednak przez to, że nigdzie nie chodzę, Altruiści nie mają do mnie
zaufania, są przekonani, że coś jest ze mną nie tak. Nawet ci, którzy ki-
wają głową na powitanie, nie patrzą mi w oczy.
Zaciskam ręce na kolanach i przyglądam się innym stołom. Czekam,
aż testy przynależności dobiegną końca. Stół Erudycji jest zarzucony
książkami, ale nie wszyscy się uczą – tylko udają. Gadają, zamiast wy-
mieniać się pomysłami, i szybko wracają do podręczników tylko wtedy,
gdy im się wydaje, że ktoś na nich patrzy. Prawi, jak zawsze, dyskutują
o czymś głośno. Serdeczni się śmieją i dzielą wyciągniętym z kieszeni
jedzeniem. Nieustraszeni są hałaśliwi; robią zamieszanie, pokładają się na
stołach i krzesłach, opierają się o siebie nawzajem, szturchają się
i wygłupiają.
Chcę przejść do jakiejkolwiek innej frakcji. Do jakiejkolwiek, byle
nie własnej, gdzie każdy z góry spisał mnie na straty.
W końcu do stołówki wchodzi kobieta z Erudycji. Unosi dłoń, aby
uciszyć salę. Altruiści i Erudyci natychmiast milkną, ale Nieustraszeni,
Serdeczni i Prawi ją zauważają, dopiero gdy krzyczy: „Cisza!”
– Zakończyliśmy właśnie testy przynależności – informuje. –
Przypominam, że nie wolno wam z nikim rozmawiać o uzyskanych wy-
nikach, nawet z rodziną czy przyjaciółmi. Ceremonia Wyboru odbędzie
się jutro w Centrum. Postarajcie się przyjść przynajmniej dziesięć minut
wcześniej. Teraz możecie już iść do domu.
Wszyscy rzucają się do drzwi – z wyjątkiem naszego stołu. Cze-
kamy, aż wyjdą, i dopiero wtedy wstajemy. Wiem, którędy pójdą Altru-
iści: korytarzem do głównych drzwi, a potem na przystanek. Będą tam
stać ponad godzinę, żeby przepuścić całą bandę. Ale ja nie jestem w stanie
znieść dłużej tego milczenia.
Zamiast iść z innymi, wychodzę bocznymi drzwiami. Chodziłem
już tędy, ale dotąd zwykle przemykałem cicho, żeby nikt mnie nie zau-
ważył. Dziś czuję, że muszę biec.
Puszczam się sprintem na koniec alejki i wypadam na pustą ulicę.
Przeskakuję nad dziurą w chodniku. Moja luźna kurtka powiewa na wie-
trze, więc ściągam ją w biegu – łopocze przez chwilę jak flaga, potem ją
puszczam – spada na ziemię. Podciągam rękawy koszuli i zwalniam do
truchtu, bo ciało nie wyrabia już ze sprintem. Mam wrażenie, że całe
miasto rozmazuje mi się przed oczami, że budynki zlewają się ze sobą.
Słyszę uderzenia butów o asfalt, tak jakby ten odgłos był ode mnie od-
dzielony.
W końcu muszę się zatrzymać, palą mnie mięśnie. Znajduję się na
nieużytkach bezfrakcyjnych, położonych między sektorem Altruizmu,
kwaterą główną Erudycji, siedzibą Prawości a terenem wspólnym. Na
każdym spotkaniu frakcji nasi przywódcy – zwykle przemawiają głosem
mojego ojca – zachęcają nas, żeby nie bać się bezfrakcyjnych i traktować
ich jak ludzi, a nie jak wynaturzonych, zagubionych outsiderów. Nigdy
nie przyszłoby mi do głowy, żeby się ich bać.
Schodzę na chodnik, żeby móc zaglądać w okna domów. Przeważ-
nie widzę stare meble, puste pokoje, trochę śmieci walających się po
podłodze. Gdy większość mieszkańców opuszczała miasto – a musiało
tak być, bo część budynków stoi pusta – to najwyraźniej się nie śpieszyła,
ponieważ zostawili po sobie porządek. W domach nie ma już nic cieka-
wego.
Kiedy mijam jeden z narożnych gmachów, coś przykuwa jednak
mój wzrok. Pomieszczenie za szybą jest opustoszałe, tak jak poprzednie,
ale w środku coś się żarzy – pojedynczy węgielek.
Zatrzymuję się ze zmarszczonymi brwiami przed oknem i próbuję je
otworzyć. Najpierw nie chce ustąpić, ale ruszam trochę framugą
i w końcu podjeżdża do góry. Wsuwam głowę i ramiona, potem nogi
i spadam bezwładnie na podłogę. Zdzieram sobie łokcie.
Wewnątrz pachnie czymś gotowanym, dymem i potem. Idę powoli
w stronę węgielka i nasłuchuję głosów, które uprzedziłyby mnie
o obecności bezfrakcyjnych, ale wokół panuje cisza.
W następnym pokoju okna są czarne od farby i brudu, ale trochę
światła tu dociera, widzę więc porozstawiane wszędzie prycze i stare
puszki z zaschniętymi resztkami jedzenia. Na środku stoi mały grill wę-
glowy. Większość węgli jest już biała i wypalona, ale jeden jeszcze się
żarzy – znak, że ten, kto tu był, wyszedł niedawno. A sądząc po zapachu
i liczbie starych puszek i koców, nie była to jedna osoba, tylko spora
grupa.
Zawsze słyszałem, że bezfrakcyjni nie tworzą społeczności, że żyją
w izolacji. Patrzę na to miejsce i zastanawiam się, jak mogłem w coś ta-
kiego uwierzyć. Dlaczego nie mieliby zbierać się w grupy tak jak my?
Przecież tak jest nasza natura.
– Co ty tu robisz? – pyta jakiś głos. Poraża mnie jak prąd. Odwracam
się szybko i widzę w sąsiednim pokoju umazanego faceta o ziemistej
cerze. Wyciera ręce w obszarpany ręcznik.
– Ja tylko… – Patrzę na grill. – Zobaczyłem ogień. Chciałem
sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– Aha. – Wsuwa róg ręcznika do tylnej kieszeni. Ma na sobie czarne
spodnie Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, a do tego
szarą koszulę Altruizmu, taką samą jak moja. Jest chudy jak szczapa, ale
wygląda na silnego. Przynajmniej na tyle, żeby mnie skrzywdzić, ale nie
sądzę, by to zrobił.
– W takim razie dzięki – odpowiada. – Ale nic się nie pali.
– Widzę. Co to za miejsce?
– Mój dom – mówi z zimnym uśmiechem. Brakuje mu jednego
zęba. – Gdybym wiedział, że będę miał gości, tobym tu trochę ogarnął.
Patrzę na walające się puszki.
– Chyba nieźle się wiercisz w nocy, skoro potrzeba ci aż tyle koców.
– Nigdy nie spotkałem równie ciekawskiego Sztywniaka – stwier-
dza. Podchodzi bliżej i marszczy brwi. – Wyglądasz znajomo.
Wiem, że na pewno go wcześniej nie widziałem, nie tam, gdzie
mieszkam, w dzielnicy pełnej identycznych domów, w najbardziej mo-
notonnej części miasta, wśród ludzi w identycznych szarych ubraniach,
z identycznymi krótkimi włosami. Nagle uświadamiam sobie, że choć
ojciec stara się mnie trzymać w ukryciu, przecież jest przywódcą rady,
jednym z najważniejszych ludzi w mieście, a ja jestem do niego podobny.
– Przepraszam, że cię niepokoiłem – odzywam się jak stuprocen-
towy Altruista. – Pójdę już.
– Wiem – wypala nagle facet. – Jesteś synem Evelyn Eaton, zgadza
się?
Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Nie słyszałem go od lat, bo ojciec
go nie wymawia i udaje, że nie słyszy, gdy pada z ust innych. Dziwnie się
czuję, będąc z nią znów związany, nawet jeśli ten związek sprowadza się
jedynie do fizycznego podobieństwa – to tak, jakbym włożył stare ubra-
nie, z którego już dawno wyrosłem.
– Skąd wiesz? – Musiał dobrze ją znać, żeby rozpoznać we mnie
rysy matki; mam jaśniejszą karnację i niebieskie oczy, a nie ciemnobrą-
zowe jak ona. Większość ludzi nie przygląda się wystarczająco dokładnie,
żeby dostrzec wszystkie podobieństwa: długie palce, orle nosy, proste
brwi, często zmarszczone.
Waha się chwilę.
– Czasem pracowała jako wolontariuszka. Rozdawała jedzenie,
koce i ubrania. Miała charakterystyczną twarz. Poza tym była żoną
przywódcy rady. Chyba wszyscy ją znali?
Czasem wiem, że ktoś kłamie – wtedy specyficznie odczuwam
słowa, jakby było w nich coś niewłaściwego. Pewnie podobnie czuje się
Erudytka, kiedy czyta niepoprawnie sformułowane zdanie. W jakikolwiek
jednak sposób ten człowiek poznał moją matkę, nie stało się to podczas
jednorazowego wręczania puszki z zupą. Ale się nie czepiam, bo bardzo
chcę usłyszeć o niej coś więcej.
– Wiesz, że ona nie żyje? – pytam. – Od wielu lat.
– Nie, nie wiedziałem. – Usta wykrzywiają mu się lekko. – Przykro
mi.
Dziwnie mi w tym zawilgoconym miejscu, w którym pachnie
ludźmi i dymem, wśród pustych puszek, w otoczeniu przywodzącym na
myśl biedę i niezdolność do adaptacji. Ale to miejsce ma też w sobie coś
pociągającego: wolność, odrzucenie arbitralnych ról, które sobie narzu-
ciliśmy.
– Jutro jest pewnie Ceremonia, skoro masz taką zmartwioną minę –
stwierdza nieznajomy. – Jaka frakcja ci wyszła?
– Nie wolno mi o tym nikomu mówić – odpowiadam odruchowo.
– Ale ja jestem nikim. – Na tym polega bezfrakcyjność.
Milczę. Zakaz wyjawiania wyników testu przynależności lub ja-
kichkolwiek innych tajemnic jest we mnie mocno wdrukowany
i codziennie wnika coraz głębiej. Nie da się tego zmienić, ot tak, na za-
wołanie.
– Rozumiem, zasady to zasady – kwituje bezfrakcyjny, jakbym
sprawił mu zawód. – Twoja matka powiedziała mi kiedyś, że do Altrui-
zmu rzuciła ją siła bezwładności. Że poszła po linii najmniejszego oporu.
– Wzrusza ramionami. – Ale uwierz mi, Eaton, warto stawiać opór.
Ogarnia mnie nagły gniew. Nie powinien mówić o mojej matce, tak
jakby była mu bliższa niż mnie, nie powinien podważać wiarygodności
moich wspomnień, tylko dlatego że matka dała mu kiedyś jedzenie.
W ogóle nie powinien się odzywać – jest nikim, jest bezfrakcyjny, wyjęty
poza nawias społeczeństwa, nic nie znaczy.
– Czyżby? – odpowiadam. – Zobacz, dokąd zaprowadził cię twój
opór. Jesz żarcie z puszek i mieszkasz w ruderze. Dla mnie to nic fajnego.
– Ruszam do drzwi, którymi wszedł mężczyzna. Wiem, że gdzieś tam
znajdę wyjście z budynku: nieważne, gdzie mnie wyprowadzi, byle tylko
jak najszybciej się stąd wydostać.
Lawiruję między kocami, starając się po nich nie deptać. Gdy jestem
już na korytarzu, facet rzuca:
– Wolę jeść żarcie z puszki, niż dusić się we frakcji.
Nie odwracam się.
Po powrocie do domu siadam na schodach i przez kilka minut głę-
boko wdycham chłodne wiosenne powietrze.
To matka nauczyła mnie wykradać takie chwile – chwile wolności.
Wymykała się po zmroku za drzwi, gdy ojciec już spał, i zakradała się
z powrotem, gdy słońce pojawiało się za budynkami. Robiła to nawet przy
nas: stała nad zlewem z zamkniętymi oczami tak nieobecna, że nawet nie
słyszała, że coś do niej mówię.
Ale nauczyłem się od niej jeszcze czegoś: że chwile wolności
zawsze muszą się skończyć.
Wstaję, otrzepuję szare spodnie z cementowego pyłu i otwieram
drzwi. Ojciec siedzi w głębokim fotelu w salonie, pochłonięty papierko-
wą robotą. Prostuję się, by znów nie marudził, że się garbię. Idę
w kierunku schodów. Może uda mi się niepostrzeżenie przedostać do
swojego pokoju.
– Jak ci poszedł test przynależności? – pyta i pokazuje, żebym usiadł
na kanapie.
Ostrożnie robię krok nad stosem papierów leżących na dywanie.
Siadam we wskazanym miejscu, na samym brzegu, żeby móc szybko
wstać.
– A więc? – Ojciec zdejmuje okulary i patrzy na mnie wyczekująco.
Słyszę w jego głosie napięcie, które pojawia się zawsze po ciężkim dniu
w pracy. Muszę uważać. – Co ci wypadło?
Nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby mu nie odpowiedzieć.
– Altruizm.
– I nic więcej?
Marszczę brwi.
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Co to za miny? – pyta, a z mojego czoła natychmiast znikają
zmarszczki. – W czasie testu nie działo się nic dziwnego?
W czasie testu miałem świadomość, gdzie jestem. Wiedziałem, że
choć wydaje mi się, że stoję w szkolnej stołówce, to tak naprawdę leżę bez
czucia na leżance w pomieszczeniu testowym, a moje ciało jest podłą-
czone kablami do jakiegoś urządzenia. To było dziwne uczucie. Ale nie
chcę teraz o tym rozmawiać z ojcem, nie w momencie gdy pod wpływem
stresu zaczyna w nim wzbierać fala wściekłości.
– Nie – odpowiadam.
– Nie kłam. – Zamyka moją rękę w żelaznym uścisku.
Nie patrzę mu w oczy.
– Nie kłamię. Wyszedł mi Altruizm, zgodnie z przewidywaniami.
Kobieta przeprowadzająca test nawet na mnie nie spojrzała, jak wycho-
dziłem. Przysięgam.
Ojciec puszcza mnie. W miejscu, w którym zaciskał dłoń, czuję
pulsowanie bólu.
– To dobrze – stwierdza. – Na pewno musisz sobie sporo przemy-
śleć. Idź do siebie.
– Dobrze, ojcze.
Wstaję i z ulgą idę do drzwi.
– Aha – odzywa się jeszcze. – Wieczorem przyjdzie paru członków
rady, więc zjedz kolację wcześniej.
– Dobrze, ojcze.
Przed zachodem słońca biorę z szafek i lodówki jedzenie: dwie
bułki i surowe marchewki, jeszcze z nacią, kawałek sera, jabłko, resztkę
kurczaka bez przypraw. Jedzenie smakuje zawsze tak samo: jak ziemista
papka. Cały czas obserwuję drzwi, żeby nie natknąć się na współpra-
cowników ojca. Nie byłby zadowolony, gdyby mnie zobaczyli.
Pierwszy członek rady zjawia się pod domem akurat wtedy, gdy
kończę nalewać wodę do szklanki. Czmycham przez salon, zanim ojciec
dochodzi do drzwi. Docieram do schodów. Czeka z ręką na klamce
i patrząc na mnie spod uniesionych brwi, pokazuje, żebym zmiatał na
górę, więc szybko wbiegam, a on otwiera.
– Dobry wieczór, Marcusie. – Rozpoznaję głos Andrew Priora. To
jeden z najbliższych znajomych ojca z pracy, co nic nie znaczy, bo tak
naprawdę nikt nie zna mojego ojca, nawet ja.
Patrzę ze szczytu schodów, jak Andrew wyciera buty. Widuję go
czasem z rodziną. Idealna altruistyczna komórka społeczna. Natalie
i Andrew, ich syn i córka – choć nie są bliźniętami, oboje są ode mnie dwa
lata młodsi – idą statecznie ulicą i kiwają głowami mijanym ludziom.
Natalie koordynuje w Altruizmie pracę wolontariuszy na rzecz bezfrak-
cyjnych – matka musiała ją znać, choć raczej nie brała udziału w życiu
społecznym Altruizmu. Tak jak ja, wolała zachowywać swoje tajemnice
dla siebie, zamykać je w czterech ścianach naszego domu.
Andrew patrzy mi w oczy, więc odwracam się i szybko biegnę do
swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi.
Mój pokój na pierwszy rzut oka jest równie skąpo wyposażony
i równie porządnie wysprzątany jak pokój każdego innego członka Al-
truizmu. Szara pościel i koce są schludnie ułożone na cienkim materacu,
a podręczniki ustawione w równiutką wieżę na biurku ze sklejki. Pod
oknem, przez które wieczorem wpadają tylko pojedyncze promienie
słońca, stoi nieduża komoda z kilkoma identycznymi zestawami ubrań.
Za oknem widać sąsiedni dom, dokładnie taki sam jak mój, tylko prze-
sunięty półtora metra na wschód.
Domyślam się, w jaki sposób siła bezwładu rzuciła Evelyn do Al-
truizmu, o ile rzeczywiście moja matka powiedziała coś takiego tamtemu
człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że ze mną może się stać podobnie, gdy
jutro będę stać z nożem w ręce wśród mis wypełnionych tym, co symbo-
lizuje każdą z frakcji. Są cztery frakcje, których nie znam, którym nie
ufam i których postępowania nie rozumiem, i tylko jedna znajoma,
przewidywalna, zrozumiała. Nawet jeśli wybór Altruizmu nie zapewni mi
pełni szczęścia, to przynajmniej da komfort psychiczny.
Siadam na brzegu łóżka. Nie, wcale nie – pojawia się myśl, ale ją
tłumię, bo wiem, skąd się wzięła: z dziecinnej części mnie, która boi się
człowieka brylującego w tej chwili w salonie. Człowieka, którego pięść
znam lepiej niż ramiona.
Sprawdzam, czy drzwi są zamknięte, i na wszelki wypadek blokuję
klamkę krzesłem. Kucam przy łóżku i wyciągam spod niego kufer.
Matka dała mi go, gdy byłem mały, i powiedziała ojcu, że ten po-
jemnik się przyda do przechowywania zapasowych koców i że znalazła
go w jakimś zaułku. Ale kiedy wstawiła go do mojego pokoju, wcale nie
włożyła do środka koców. Zamknęła drzwi, przyłożyła palec do ust
i położyła kufer na łóżku.
W środku znajdowała się niebieska rzeźba. Wyglądała jak wodo-
spad, ale tak naprawdę była ze szkła, idealnie przejrzystego, gładkiego,
nieskazitelnego.
– Do czego to jest? – spytałem wtedy.
– Do niczego konkretnego – odpowiedziała i posłała mi uśmiech,
tylko taki pełen napięcia, jakby się czegoś bała. – Ale dzięki temu można
poczuć coś tutaj. – Poklepała się po piersi, tuż powyżej mostka. – Piękne
przedmioty mają czasem taką moc.
Od tego czasu gromadziłem w kufrze rzeczy, które inni uznaliby za
bezużyteczne: stare oprawki okularów, kawałki płyt głównych
z komputerów, świece zapłonowe, wyrwane kable, utrąconą szyjkę zie-
lonej butelki, zardzewiałe ostrze noża. Nie wiem, czy mama uznałaby je
za piękne lub czy były piękne nawet dla mnie, ale w każdej z tych rzeczy
widziałem to samo, co w rzeźbie: tajemnicę; to był skarb, choćby tylko
dlatego że inni go nie doceniali.
Zamiast zastanawiać się nad wynikami testu przynależności, biorę
po kolei każdy przedmiot i obracam w dłoniach, chcąc zapamiętać go
w najdrobniejszym szczególe.
Podrywam się, obudzony krokami Marcusa na korytarzu, tuż przed
moim pokojem. Leżę na łóżku, a na materacu wokół mnie są wszystkie
wyjęte skarby. Ojciec jest coraz bliżej, zwalnia, a ja zgarniam świece za-
płonowe, matryce komputerowe i kable i szybko wrzucam je do kufra.
Zamykam go na klucz, który chowam w kieszeni. W ostatniej chwili, gdy
gałka zaczyna się obracać, widzę, że nie schowałem rzeźby. Wpycham ją
więc pod poduszkę i wsuwam kufer pod łóżko.
Rzucam się do drzwi, żeby je odblokować.
Ojciec wchodzi do środka i patrzy na mnie podejrzliwie.
– Co tu robiło to krzesło? – pyta. – Postawiłeś je przy drzwiach,
żebym nie mógł wejść?
– Nie, ojcze.
– Już drugi raz mnie dziś okłamujesz – zauważa Marcus. – Nie tak
cię wychowałem.
– Ja… – Nic mi nie przychodzi do głowy, więc zamykam usta
i odnoszę krzesło na miejsce przy biurku, tuż za równiutkim stosem
podręczników szkolnych.
– Czego miałem nie zobaczyć? Co tu robiłeś?
Mocno ściskam oparcie krzesła i wbijam wzrok w książki.
– Nic – odpowiadam cicho.
– To już trzecie kłamstwo – stwierdza głosem cichym, ale ostrym
jak brzytwa. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się instynktownie. Ale
zamiast mnie złapać, pochyla się i wyciąga spod łóżka kufer. Próbuje go
otworzyć, wieko jednak nie ustępuje.
W brzuchu pulsuje mi strach; jest jak dźgnięcia nożem. Mnę
w dłoniach brzeg koszuli, ale nie czuję własnych palców.
– Twoja matka twierdziła, że to pudło na koce – odzywa się. – Że
jest ci zimno w nocy. Ale zawsze mnie zastanawiało, po co zamykać koce
na klucz?
Wyciąga otwartą dłoń i unosi brwi. Wiem, czego chce – klucza.
I muszę go dać, bo ojciec potrafi rozpoznać, kiedy kłamię; potrafi roz-
poznać wszystko, co się we mnie dzieje. Sięgam do kieszeni i kładę mu
klucz na ręce. Teraz nie czuję już całego ramienia i mam problemy
z oddychaniem: łapię płytkie wdechy, jak zawsze przed wybuchem ojca.
Zamykam oczy, a Marcus otwiera skrzynię.
– Co to jest? – Grzebie powoli w zawartości kufra, niedbale prze-
rzucając rzeczy. Wyjmuje je po kolei i ciska nimi we mnie. – Na co ci to
albo to…?!
Kulę się raz za razem i nie wiem, co odpowiedzieć. Nie potrzebuję
tych rzeczy. Żadnej z nich.
– To skrajne pobłażanie sobie! – wrzeszczy ojciec i zrzuca kufer
z łóżka, cała zawartość rozsypuje się po podłodze. – Te rzeczy zatruwają
nasz dom egoizmem!
Teraz nie czuję twarzy.
Silne dłonie trafiają mnie w pierś. Zataczam się do tyłu i wpadam na
komodę. Ojciec bierze zamach, żeby mnie uderzyć, ale z zaciśniętym ze
strachu gardłem mówię:
– Ceremonia Wyboru, tato!
Nieruchomieje z ręką w powietrzu, a ja kulę się, napierając z całych
sił na komodę. Wzrok całkiem mi się zamazał; nic nie widzę. Ojciec
zwykle stara się bić, tak żeby nie zostawiać mi na twarzy siniaków,
zwłaszcza przed takim dniem jak jutrzejszy, kiedy mnóstwo osób będzie
patrzeć, jak dokonuję wyboru.
Opuszcza rękę i przez chwilę mam nadzieję, że to koniec ataku, że
powstrzymał swój gniew. Ale nagle nakazuje:
– Nie ruszaj się stąd.
Osuwam się bezwładnie i siadam pod komodą. Dobrze wiem, że nie
wyszedł po to, żeby wszystko przemyśleć, że nie wróci z przeprosinami,
bo nigdy nie przeprasza.
Wróci z paskiem. Pręgi, które zostawi mi na plecach, będzie można
łatwo zakryć koszulą, a ból zamaskować odpowiednią miną, jak na po-
słusznego Altruistę przystało.
Odwracam się; zaczynam się trząść. Zaciskam ręce na brzegu ko-
mody i czekam.
W nocy śpię na brzuchu, ból wżera się w każdą myśl, podłoga jest
zawalona zniszczonymi skarbami ze skrzyni. Ojciec bił mnie tak mocno,
że musiałem w końcu włożyć do ust zaciśniętą pięść, żeby stłumić krzyk.
Potem zaczął deptać wszystkie moje rzeczy tak długo, aż je w końcu
rozwalił lub całkiem zdeformował, a następnie cisnął skrzynią o ścianę –
potężne wieko oderwało się od zawiasów.
W głowie pojawia mi się myśl: jeśli wybierzesz Altruizm, nigdy się
od niego nie uwolnisz.
Chowam twarz w poduszkę.
Nie jestem wystarczająco silny, żeby się sprzeciwić bezwładności
Altruizmu, żeby uwolnić się od strachu, który każe mi iść wytyczoną
przez ojca drogą.
Następnego dnia rano biorę zimny prysznic, ale nie z oszczędności,
której uczy Altruizm, tylko dlatego że zimna woda łagodzi pieczenie
pleców. Ubieram się powoli w luźne, proste ubranie i staję przed lustrem
na korytarzu, żeby przystrzyc sobie włosy.
– Ja to zrobię – mówi ojciec z drugiego końca korytarza. – Osta-
tecznie dziś masz Ceremonię Wyboru.
Odkładam maszynkę do strzyżenia na półeczce przy przesuwnej
tafli i staram się wyprostować. Ojciec staje za mną. Odwracam wzrok,
gdy maszynka idzie w ruch. Ostrze ma tylko jedno ustawienie – jest tylko
jedna dopuszczalna długość włosów dla chłopców i mężczyzn
z Altruizmu. Krzywię się, gdy ojciec przytrzymuje mi nieruchomo głowę.
Mam nadzieję, że tego nie zauważył, że nie widzi, jak przeraża mnie
nawet najlżejszy dotyk jego dłoni.
– Wiesz, jak to będzie wyglądać – odzywa się. Nakrywa mi dłonią
ucho i przejeżdża maszynką z boku głowy. Dziś uważa, żeby nie zaciąć
mnie przy strzyżeniu, a wczoraj okładał mnie bez litości pasem. Ta myśl
jest dla mnie jak trucizna. Mam prawie ochotę się roześmiać. – Staniesz
na swoim miejscu, a gdy zostaniesz wyczytany, podejdziesz po nóż. Na-
stępnie natniesz sobie skórę i upuścisz krwi do właściwej misy. – Nasze
spojrzenia spotykają się w lustrze. Ojciec zaciska usta w coś na kształt
uśmiechu. Dotyka mojego ramienia i dopiero wtedy uświadamiam sobie,
że jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, tej samej postury, choć
nadal czuję się od niego dużo mniejszy. – To nie będzie bardzo bolało.
Dokonasz wyboru i po wszystkim – dodaje łagodnie. Zastanawiam się,
czy on w ogóle pamięta to, co wydarzyło się wczoraj, czy może schował
już te wspomnienia do oddzielnej przegródki w swojej głowie, oddzielił
ojca od potwora. Ale ja nie mam takich przegródek i widzę wszystkie jego
osobowości nakładające się na siebie warstwami: potwora, ojca, męż-
czyznę, przywódcę rady, wdowca.
Nagle serce zaczyna mi walić jak młotem, a na twarzy czuję takie
uderzenie gorąca, że ledwie utrzymuję się na nogach.
– Nie martw się, ból spokojnie zniosę – mówię. – Mam dużą
wprawę.
Rzuca mi w lustrze mordercze spojrzenie, a dodający mi sił gniew
znika, zastąpiony dobrze znanym strachem. Ojciec jednak tylko wyłącza
maszynkę, odkłada ją na półeczkę i schodzi na dół. Muszę zamieść ścięte
włosy, otrzepać je z barków i szyi, odłożyć maszynkę do szuflady
w łazience.
Wracam potem do swojego pokoju, patrzę na roztrzaskane przed-
mioty na podłodze. Zbieram je ostrożnie na kupkę i wrzucam do stojącego
przy biurku kubła, kawałek po kawałku.
Krzywię się i wstaję. Trzęsą mi się nogi.
W tej samej chwili, gdy patrzę na swoje puste życie, na zniszczone
szczątki tych niewielu rzeczy, które miałem, w głowie pojawia mi się
myśl, że muszę się stąd wydostać.
To bardzo silna myśl. Czuję ją w sobie jak donośne bicie dzwonu,
więc ją powtarzam: „Muszę się stąd wydostać”.
Podchodzę do łóżka i wsuwam rękę pod poduszkę, gdzie bezpiecz-
nie leży rzeźba mamy, błękitna i lśniąca w porannym słońcu. Stawiam ją
na biurku, obok podręczników, i wychodzę, zamykając za sobą drzwi.
Schodzę na dół. Ze zdenerwowania nie chce mi się jeść, ale wmu-
szam w siebie tost, żeby ojciec się nie czepiał. Nie powinienem się
martwić. Teraz udaje, że mnie nie zauważa, że nie widzi, jak się krzywię
przy najmniejszym ruchu.
Muszę się stąd wydostać. Te słowa powtarzają się już jak refren, są
jak mantra, tylko one mi zostały.
Ojciec kończy czytać gazetę wydawaną codziennie przez Erudycję,
a ja zmywam po sobie naczynia. Razem wychodzimy z domu, nie odzy-
wając się do siebie. Po drodze ojciec z uśmiechem pozdrawia sąsiadów.
Dla Marcusa Eatona wszystko jest jak zawsze w najlepszym porządku,
z wyjątkiem jego syna. Z wyjątkiem mnie. Ze mną nie jest w porządku,
panuje we mnie ciągły zamęt.
Ale dziś nawet się z tego cieszę.
Wsiadamy do autobusu i stajemy w przejściu, żeby inni mogli
usiąść, idealny przykład altruistycznego myślenia. Przyglądam się ko-
lejnym wchodzącym pasażerom, rozgadanym chłopakom i dziewczynom
z Prawości, Erudytom o skupionych spojrzeniach. Inni Altruiści wstają,
ustępują im miejsca. Dziś wszyscy jadą w jedno miejsce – do Centrum,
czarnej wieży widocznej w oddali, która wgryza się dwoma zębami
w niebo.
Docieramy do celu i idziemy w stronę wejścia. Ojciec kładzie mi
rękę na ramieniu, a mnie przeszywa ból.
Muszę się stąd wydostać.
Myśl rozpaczliwie odzywa się w mojej głowie, a ból tylko ją potę-
guje, nasila z każdym stopniem, który pokonuję w górę schodów pro-
wadzących na piętro Ceremonii Wyboru. Brakuje mi powietrza, ale nie
z wysiłku, tylko dlatego że moja słaba wola z każdą sekundą się wzmac-
nia. Marcus obok mnie ociera z czoła krople potu. Wszyscy Altruiści idą
z zamkniętymi ustami, żeby nie oddychać zbyt głośno, bo ktoś mógłby
uznać, że narzekają.
Podnoszę głowę i patrzę na ciągnące się przede mną schody. Jestem
podekscytowany swoją myślą, swoją potrzebą ucieczki, swoją szansą.
Na właściwym piętrze zatrzymujemy się, żeby wyrównać oddech,
zanim przekroczymy próg sali. Wewnątrz panuje półmrok, okna są po-
zasłaniane, a krzesła ustawione w kręgu. W środku są misy wypełnione
szkłem, wodą, kamieniami, węglem i ziemią. Znajduję swoje miejsce
między dziewczyną z Altruizmu a chłopakiem z Serdeczności. Marcus
staje przede mną.
– Wiesz, co robić – mówi, jakby bardziej do siebie niż do mnie. –
Wiesz, jaki jest właściwy wybór. Na pewno wiesz.
Nie patrzę mu w oczy, tylko gdzieś niżej.
– Do zobaczenia wkrótce – żegna się.
Idzie do sektora Altruizmu i zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie,
wśród członków rady. Sala stopniowo się zapełnia: ci, którzy mają do-
konać wyboru, ustawiają się z boku w kwadrat, a ci, którzy przyszli zo-
baczyć Ceremonię, siadają na krzesłach. Drzwi się zamykają i na chwilę
zapada cisza. Na przód wysuwa się przedstawiciel rady i wchodzi na po-
dium. To Max, jest z Nieustraszoności. Chwyta dłońmi brzegi mównicy
i nawet z daleka widzę, że ma poobijane kłykcie.
Czy w Nieustraszoności człowiek uczy się bić? Pewnie tak.
– Witam na Ceremonii Wyboru – odzywa się niskim głosem, który
niesie się wyraźnie po całej sali. Nie potrzebuje mikrofonu, jego głos jest
wystarczająco donośny, żeby wypełnić moją czaszkę i przeniknąć w głąb
mózgu. – Zaraz wybierzecie swoją frakcję. Do tej pory podążaliście
ścieżką wskazaną przez rodziców, stosowaliście się do ich zasad. Dziś
znajdziecie własną ścieżkę, stworzycie własne zasady.
Niemal widzę minę mojego ojca, który z pogardą zaciska usta,
słuchając typowo nieustraszonej przemowy. Znam jego odruchy tak do-
brze, że sam niemal robię to samo, choć nie podzielam jego odczuć, nie
mam własnego zdania na temat Nieustraszoności.
– Dawno temu nasi przodkowie uświadomili sobie, że każdy z nas,
każdy człowiek, jest w jakimś stopniu odpowiedzialny za zło na świecie.
Nie potrafili jednak się zgodzić co do definicji tego zła – ciągnie Max. –
Jedni twierdzili, że jest nim nieuczciwość…
Myślę o wszystkich kłamstwach, których dopuszczam się od lat,
dotyczących jakiegoś siniaka czy rany; o tym, co przemilczałem, żeby nie
zdradzić tajemnic Marcusa, co przecież też jest rodzajem kłamstwa.
– Jedni uważali, że jest nim niewiedza, drudzy, że agresja…
Myślę o spokoju panującym w sadach Serdeczności, o tym, że
uwolniłbym się tam od przemocy i okrucieństwa.
– Jeszcze inni mówili, że przyczyną zła jest egoizm.
„To dla twojego dobra”, powiedział Marcus, zanim zadał mi
pierwszy cios. Jakby musiał się poświęcić, żeby mnie bić. Jakby go to
osobiście bolało. Ale jakoś nie zauważyłem, żeby to on utykał dziś rano
w kuchni.
– Natomiast ostatnia grupa stwierdziła, że zło jest wynikiem tchó-
rzostwa.
W sektorze Nieustraszoności rozlega się kilka okrzyków, reszta
Nieustraszonych wybucha głośnym śmiechem. Przypominam sobie
strach, który mnie sparaliżował wczoraj tak, że straciłem czucie, że nie
byłem w stanie oddychać. Przypominam sobie te wszystkie lata, kiedy
ojciec miażdżył mnie jak robaka.
– W ten sposób powstały nasze frakcje: Prawość, Erudycja, Ser-
deczność, Altruizm i Nieustraszoność. – Max się uśmiecha. – Wśród nich
wykształcili się zarządcy i nauczyciele, radni, przywódcy i ochroniarze.
Frakcje dają nam poczucie przynależności, wspólnoty, cel w życiu. –
Odchrząkuje. – Ale dość historii. Przejdźmy do rzeczy. Po usłyszeniu
swojego nazwiska każdy z was odbierze nóż i dokona wyboru. Zaczy-
namy. Zellner Gregory.
Przejściu ze starego życia w nowe faktycznie powinien towarzyszyć
ból zadany nożem wbitym w dłoń. Nawet dziś rano nie wiedziałem jesz-
cze, jaką wybiorę frakcję, gdzie się schronię. Gregory Zellner unosi
krwawiącą rękę nad misą z ziemią, wybiera Serdeczność.
Serdeczność wydaje się oczywistym wyborem dla osoby szukającej
schronienia. Życie płynie tam spokojnie w słodko pachnących sadach,
wśród uśmiechniętych ludzi. W Serdeczności znalazłbym akceptację,
której pragnąłem przez całe życie, i może z czasem zyskałbym we-
wnętrzny spokój, poczułbym się dobrze sam ze sobą.
Ale patrząc na ubranych na czerwono i żółto ludzi siedzących w tym
sektorze, widzę jedynie zdrowe i zrównoważone osoby, które potrafią
dawać sobie wsparcie i słowa zachęty. Są zbyt doskonałe, zbyt dobre,
żeby ktoś taki jak ja miał wstępować w ich szeregi powodowany złością
i strachem.
Ceremonia toczy się zbyt szybko.
– Rogers Helena.
Dziewczyna wybiera Prawość.
Wiem, co dzieje się podczas inicjacji w Prawości. Słyszałem kiedyś
w szkole plotki na ten temat. Musiałbym wyjawić każdą swoją tajemnicę,
choćbym miał wyrwać ją z siebie siłą. Aby wstąpić do Prawości, trzeba
odsłonić się do żywego. Nie mogę tego zrobić.
– Lovelace Frederick.
Ubrany na niebiesko Frederick Lovelace robi nacięcie na dłoni
i upuszcza krwi do misy Erudycji, woda robi się intensywnie różowa.
Uczę się wystarczająco szybko, żeby wstąpić do tej frakcji, ale znam też
siebie wystarczająco dobrze – jestem zbyt wybuchowy i podchodzę do
wszystkiego zbyt emocjonalnie, aby odnaleźć się w takim miejscu. Tylko
bym się tam dusił, a przecież pragnę wolności, a nie kolejnego więzienia.
Zaraz potem zostaje wyczytana stojąca obok mnie Altruistka.
– Erasmus Anne.
Anne – jeszcze jedna osoba, która zamieniła ze mną co najwyżej
kilka słów – niepewnie występuje naprzód i podchodzi do podium.
Drżącymi dłońmi odbiera od Maksa nóż, nacina sobie wnętrze dłoni
i przytrzymuje rękę nad misą Altruizmu. Dla niej wybór jest prosty. Nie
musi od niczego uciekać, dołączy do przyjaznej społeczności, która czeka
na nią z otwartymi ramionami. Poza tym od wielu lat żaden Altruista nie
zmienił przynależności. W statystykach Ceremonii Wyboru to najbardziej
lojalna frakcja.
– Eaton Tobias.
Gdy podchodzę do mis, nie jestem zdenerwowany, choć nadal nie
wybrałem dla siebie miejsca. Max podaje mi nóż. Zaciskam palce na
trzonku. Jest gładki i chłodny, o czystym ostrzu. Każda osoba dostaje
nowy nóż i możliwość nowego wyboru.
Wychodząc na środek sali, na środek utworzonego przez misy
kręgu, mijam Tori, kobietę, która przeprowadzała mój test przynależno-
ści. „To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją”, powiedziała. Dziś ma
upięte włosy, wzdłuż mostka w kierunku szyi pnie się tatuaż. Tori patrzy
mi w oczy z dziwną siłą, a ja staję wśród mis, nie odwracając wzroku.
Z jaką decyzją będę w stanie żyć? Na pewno nie mogę wybrać
Erudycji ani Prawości. Ani Altruizmu, bo stamtąd chcę uciec. Ani nawet
Serdeczności, bo jestem zbyt poraniony, żeby się tam odnaleźć.
Prawda jest taka, że chcę, aby mój wybór wbił ojcu nóż w serce,
żeby zadał mu jak największy ból, żeby przysporzył mu wstydu, żeby go
rozczarował.
Mogę tego dokonać tylko w jeden sposób.
Patrzę na Marcusa, który odpowiada mi skinieniem głowy,
i rozcinam dłoń tak głęboko, że do oczu napływają mi łzy. Powstrzymuję
je i zaciskam pięść, żeby zebrała się w niej krew. Ojciec ma identyczne
oczy jak ja – ciemnoniebieskie. W przyćmionym świetle zawsze wyglą-
dają, tak jakby były czarne, jak bezdenne otwory w czaszce. Plecy pieką
mnie i pulsują bólem, kołnierzyk koszuli ociera się o zdartą skórę, na
której ojciec odcisnął ślady paska.
Otwieram dłoń nad węglami. Mam wrażenie, że płoną w moim
brzuchu i wypełniają mnie ogniem i dymem.
Jestem wolny.
Nie słyszę radosnych okrzyków Nieustraszonych, słyszę tylko
dzwonienie w uszach.
Moja nowa frakcja jest jak stwór o wielu ramionach, które wycią-
gają się ku mnie. Podchodzę do niego, ale nie mam odwagi się odwrócić
i sprawdzić miny ojca. Czuję na ramionach poklepywanie, pochwałę
z dokonanego wyboru. Przesuwam się na tył grupy. Po palcach ścieka mi
krew.
Staję razem z innymi nowicjuszami obok czarnowłosego chłopaka
z Erudycji, który mierzy mnie niechętnym spojrzeniem. Pewnie nie wy-
glądam najlepiej w szarości Altruizmu, wyrośnięty i wychudzony, bo
w zeszłym roku mocno strzeliłem w górę. Krew z rany ścieka na podłogę.
Przejechałem ostrzem zbyt mocno.
Gdy ostatnie osoby dokonują wyboru, chwytam brzeg luźnej koszuli
Altruizmu i pociągam mocno. Oddzieram pasek materiału. Obwiązuję
nim rękę, żeby zatamować krwawienie. Te ubrania i tak nie będą mi już
potrzebne.
Siedzący przed nami Nieustraszeni zrywają się na równe nogi zaraz
po tym, gdy ostatnia osoba odchodzi od mis. Rzucają się do wyjścia, niosą
mnie ze sobą. Tuż przed drzwiami odwracam się, nie mogę się po-
wstrzymać. Ojciec nadal siedzi w pierwszym rzędzie w otoczeniu kilku
członków Altruizmu. Jest wyraźnie wstrząśnięty.
Uśmiecham się lekko. Zrobiłem to; to dzięki mnie ma taką minę. Nie
jestem idealnym dzieckiem Altruizmu, skazanym na system, który po-
chłonie mnie w całości i skaże na zapomnienie. Jako pierwszy od przeszło
dekady przeszedłem z Altruizmu do Nieustraszoności.
Znów się odwracam, żeby dogonić pozostałych. Nie chcę zostać
w tyle. Rozpinam podartą koszulę i rzucam ją na ziemię. Szary T-shirt,
który mam pod spodem, jest oczywiście za duży, ale przynajmniej ciem-
niejszy, bardziej się zlewa z czarnymi barwami mojej nowej frakcji.
Nieustraszeni zbiegają po schodach, ze śmiechem i z krzykiem
otwierają drzwi. Palą mnie plecy, ramiona, płuca i nogi, nagle nie jestem
pewny, czy dobrze wybrałem, czy przyłączyłem się do właściwych ludzi.
Są strasznie głośni i nieokiełznani. Czy wśród nich znajdę dla siebie
miejsce? Nie wiem.
Ale nie mam odwrotu.
Przedzieram się naprzód, szukając innych nowicjuszy, ale gdzieś
zniknęli. Przemieszczam się na skraj grupy, żeby zobaczyć, dokąd
idziemy. Widzę tory kolejowe zawieszone przed nami nad ulicą w czymś
w rodzaju klatki z metalu i drewna. Nieustraszeni wspinają się po scho-
dach i rozchodzą po całym peronie. Na dole panuje taki tłok, że nie mogę
się przedostać na górę, ale wiem, że jeśli szybko nie wejdę po schodach, to
nie zdążę na pociąg. Postanawiam przepchnąć się do przodu. Zaciskam
zęby, żeby odruchowo nie przepraszać, kiedy roztrącam wszystkich łok-
ciami. Tłum wpycha mnie na schody.
– Nieźle biegasz. – Tori podchodzi do mnie na peronie. – Przy-
najmniej jak na Altruistę.
– Dzięki.
– Wiesz, co teraz będzie, nie? – Odwraca się i wyciąga rękę w stronę
widocznego z oddali światła nadjeżdżającego pociągu. – Pociąg się nie
zatrzyma, tylko trochę zwolni. Jeśli nie wskoczysz, to koniec. Zostaniesz
bez frakcji. Tyle wystarczy, żeby wylecieć z Nieustraszoności.
Kiwam głową. Wcale mnie nie dziwi, że próba inicjacyjna już się
zaczęła, że zaczęła się z chwilą zakończenia Ceremonii Wyboru. I nie
dziwi mnie też, że Nieustraszeni chcą mnie sprawdzić. Widzę zbliżający
się pociąg – słychać gwizd.
Tori uśmiecha się do mnie.
– Poradzisz sobie.
– Dlaczego tak sądzisz?
Wzrusza ramionami.
– Po prostu wyglądasz mi na kogoś, kto jest gotowy do walki, i tyle.
Pociąg nadciąga z łoskotem, na peronie gromadzi się coraz więcej
Nieustraszonych. Tori staje na krawędzi peronu, więc biorę z niej przy-
kład – przybieram identyczną pozę i naśladuję jej ruchy, gdy przygoto-
wuje się do skoku. Łapie za uchwyt i wskakuje do środka, więc robię to
samo. Początkowo nie potrafię dobrze się przytrzymać, ale potem pod-
ciągam się i wskakuję do wagonu.
Nie jestem jednak przygotowany na zakręt. Tracę równowagę i walę
twarzą w metalową ścianę. Łapię się za obolały nos.
– Miękkie lądowanie – komentuje jeden z Nieustraszonych. Jest
młodszy od Tori. Ma ciemną skórę i wesoły uśmiech.
– Finezja jest dla pozerów z Erudycji – stwierdza Tori. – Wsiadł do
pociągu i to się liczy, Amar.
– Ale powinien być w innym wagonie. Z nowicjuszami – zauważa
Amar. Przygląda mi się, ale nie tak jak całkiem niedawno jakiś transfer
z Erudycji. Chyba jest mnie przede wszystkim ciekawy, jakbym był
czymś osobliwym, co musi dokładnie zbadać. – Ale skoro się znacie, to
chyba w porządku. Jak się nazywasz, Sztywniaku?
Już mam na końcu języka swoje imię i nazwisko, chcę odpowie-
dzieć tak jak zawsze, że jestem Tobias Eaton. To powinno być naturalne,
ale uświadamiam sobie nagle, że nie jestem w stanie posłużyć się swoim
nazwiskiem, nie tutaj, nie wobec ludzi, wśród których chciałbym znaleźć
nowych przyjaciół, nową rodzinę. Nie mogę i nie chcę być dłużej synem
Marcusa Eatona.
– Jak dla mnie, możesz mówić na mnie Sztywniak – odpowiadam
żartem, jak to nieraz słyszałem wśród Nieustraszonych na szkolnych ko-
rytarzach i w klasach. Pociąg przyśpiesza, do wagonu wpada wiatr, wyje
mi głośno w uszach.
Tori patrzy na mnie dziwnie i przez chwilę boję się, że powie
Amarowi, jak się nazywam, bo na pewno pamięta z testu przynależności.
Ale tylko kiwa lekko głową, a ja z ulgą odwracam się do otwartych drzwi,
nadal trzymając się uchwytu.
Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mógłbym nie podać
komuś swojego nazwiska lub przedstawić się fałszywym, stworzyć dla
siebie nową tożsamość. Tu jestem wolny. Mogę burczeć na ludzi, mogę
im odmawiać, mogę nawet kłamać.
Między drewnianymi belkami, na których wspierają się tory kole-
jowe, o jedną kondygnację niżej, widzę ulicę. Ale stare tory zamieniają się
w nowe, perony wznoszą się coraz wyżej, oplatają dachy budynków.
Zwiększamy wysokość stopniowo, więc pewnie niczego bym nie zau-
ważył, gdybym nie wpatrywał się w ziemię. Dopiero wtedy widać, że
coraz bardziej się od niej oddalamy i że wznosimy się coraz bliżej nieba.
Ze strachu uginają się pode mną nogi, więc odsuwam się od drzwi
i przykucam pod ścianą. I tak czekam, aż dojedziemy na miejsce.
Tkwię wciąż w tej samej pozycji – skulony, z twarzą w dłoniach –
gdy Amar trąca mnie lekko stopą.
– Wstawaj, Sztywniaku – rzuca, ale życzliwie. – Zaraz będziemy
skakać.
– Skakać?
– No. – Uśmiecha się. – Ten pociąg nigdy się nie zatrzymuje.
Wstaję. Pasek materiału, którym obwiązałem sobie rękę, jest cały
czerwony od krwi. Tori popycha mnie w stronę drzwi.
– Puśćcie nowicjusza przodem! – krzyczy.
– Co ty robisz? – pytam ze złością.
– Wyświadczam ci przysługę – odpowiada i znów mnie popycha
w stronę otworu. Nieustraszeni szczerzą się i robią przejście. Podchodzę
do krawędzi. Łapię się uchwytu tak mocno, że drętwieją mi koniuszki
palców. Widzę, gdzie mam skoczyć – tory przed nami przytulają się do
dachu jakiegoś budynku, a potem skręcają. Z daleka odległość między
torami a dachem nie wydaje się duża, ale w miarę jak pociąg podjeżdża
coraz bliżej, odstęp robi się coraz większy, a moja rychła śmierć coraz
bardziej prawdopodobna.
Cały się trzęsę, widząc, jak z wagonów przed nami wyskakują ko-
lejni Nieustraszeni. Każdy ląduje na dachu, ale to wcale nie oznacza, że ja
nie spadnę. Odrywam palce od uchwytu i ze wzrokiem utkwionym
w dach odpycham się z impetem.
Siła uderzenia wstrząsa moim ciałem. Upadam na ręce i kolana,
a leżący na dachu żwir wbija mi się w zranioną dłoń. Patrzę na swoje
palce. Czuję się tak, jakbym przeniósł się w czasie naprzód, sam skok
szybko znika z pamięci.
– Cholera – odzywa się ktoś za moimi plecami. – Miałem nadzieję,
że będziemy musieli zdrapywać z chodnika placek ze Sztywniaka.
Z wściekłości wbijam wzrok w ziemię i przysiadam na piętach.
Dach się przechyla i faluje – nie wiedziałem, że ze strachu człowiekowi
może zakręcić się w głowie.
Ale właśnie przeszedłem dwie próby inicjacyjne: wskoczyłem do
jadącego pociągu i zeskoczyłem na dach. Pytanie brzmi tylko: jak Nieu-
straszeni schodzą z dachu?
Chwilę później Amar podchodzi do utworzonej na brzegu półki
i mimowolnie odpowiada na moje pytanie.
Każą nam skakać.
Zamykam oczy. Udaję, że mnie tu nie ma, że wcale nie klęczę na
żwirowanej nawierzchni wśród wytatuowanych szaleńców. Dołączyłem
do nich, żeby uciec, ale to nie żadna ucieczka, to po prostu inny rodzaj
tortury. Ale już za późno, żeby zrezygnować. Mam więc tylko nadzieję, że
przeżyję.
– Witajcie w Nieustraszoności! – krzyczy Amar. – Tu albo stawiacie
czoło swoim lękom, starając się przy tym nie zginąć, albo odchodzicie
jako tchórze. W tym roku mamy rekordowo mało transferów, i nic
dziwnego.
Nieustraszeni zgromadzeni wokół Amara z krzykiem wyrzucają
w górę pięści, bo najwyraźniej fakt, że nikt nie chce do nich dołączyć, to
dla nich powód do dumy.
– Na teren Nieustraszoności da się stąd dostać, tylko skacząc –
wyjaśnia Amar. Szeroko rozkłada ramiona i zatacza nimi wokół siebie.
Odchyla się na pięty i macha rękami, jakby spadał, ale zaraz potem od-
zyskuje równowagę, uśmiecha się. Wciągam powietrze nosem i już go nie
wypuszczam. – Jak zwykle, daję pierwszeństwo naszym nowicjuszom.
Zarówno tym, którzy urodzili się w Nieustraszoności, jak i pozostałym. –
Zeskakuje z półki i wskazuje na nią, unosząc brwi.
Grupka młodych Nieustraszonych wymienia między sobą spojrze-
nia. Z boku stoi ten sam chłopak z Erudycji, co wcześniej, jakaś dziew-
czyna z Serdeczności, dwóch chłopaków i dziewczyna z Prawości. Jest
nas tylko sześcioro.
Jeden z Nieustraszonych wysuwa się naprzód – ciemnoskóry chło-
pak, który gestem dłoni dopomina się od przyjaciół okrzyków zachęty.
– Dawaj, Zeke! – ryczy jakaś dziewczyna.
Zeke skacze, ale źle wymierza, bo przechyla się za bardzo w przód
i traci równowagę. Rzuca coś niezrozumiale i znika. Dziewczyna
z Prawości wydaje stłumiony okrzyk i zakrywa usta dłonią, ale przyja-
ciele Zekego wybuchają śmiechem. Chyba nie o taki dramatyczny
i heroiczny wyczyn mu chodziło.
Amar się uśmiecha i znów wskazuje półkę. Urodzeni
w Nieustraszoności nowicjusze ustawiają się w kolejce, a za nimi Erudyta
i Serdeczna. Wiem, że muszę do nich dołączyć. Muszę skoczyć, nie-
ważne, co czuję. Sztywno podchodzę do kolejki, jakbym zamiast stawów
miał zardzewiałe śrubki. Amar patrzy na zegarek i co trzydzieści sekund
wypuszcza kolejnego skoczka.
Kolejka robi się coraz krótsza, kurczy się w zastraszającym tempie.
Nagle znika i zostaję sam. Wchodzę na półkę i czekam na sygnał
Amara. W oddali za domami zachodzi słońce. Ich poszarpana linia z tej
perspektywy wydaje się zupełnie obca. Na horyzoncie powietrze skrzy się
na złoto, a wzdłuż budynku podrywa się wiatr, łopocząc moim ubraniem.
– Skacz – mówi Amar.
Zamykam oczy i czuję, że nie jestem w stanie się ruszyć. Nie jestem
w stanie nawet odepchnąć się od dachu. Mogę tylko się przechylić i spaść.
Żołądek osuwa mi się niżej, a ręce i nogi wymachują bezładnie
w powietrzu, jakby chciały się czegoś chwycić, ale nie mają czego; jest
tylko spadanie, powietrze, rozpaczliwe pragnienie twardego gruntu.
Nagle ląduję na jakiejś siatce.
Zamyka się wokół mnie i oplata mocnymi sznurami. Skądś wycią-
gają się do mnie ręce. Chwytam się siatki i podciągam w ich stronę.
I nagle stoję już na drewnianym pomoście. Uśmiecha się do mnie facet
z ciemnobrązową skórą i posiniaczonymi kłykciami. Max.
– Sztywniak! – Klepie mnie po plecach, a ja mimowolnie się krzy-
wię. – Fajnie, że zaszedłeś tak daleko. Dołącz do pozostałych nowicjuszy.
Amar za chwilę będzie na dole.
Za jego plecami ciemnieje tunel wykuty w skale. Kwatera Nieu-
straszoności znajduje się pod ziemią, a myślałem, że będzie zwisać
z wysokiego budynku na cienkich linkach i że w ten sposób urzeczy-
wistnią się moje najgorsze koszmary.
Ostrożnie daję krok po schodach do innych transferów. Nogi naj-
wyraźniej znów mi działają. Dziewczyna z Serdeczności uśmiecha się do
mnie.
– Dziwne, ale to było nawet fajne – mówi. – Jestem Mia.
W porządku?
– Wygląda tak, jakby się miał zaraz porzygać – zauważa jeden
z Prawych.
– Po prostu rzygnij, stary – dodaje drugi. – Małe przedstawienie nie
zaszkodzi.
– Zamknij się – odpowiadam odruchowo.
Ku mojemu zaskoczeniu rzeczywiście się zamykają. Chyba niezbyt
często słyszeli coś takiego z ust Altruisty.
Po chwili z siatki zeskakuje Amar. Schodzi po schodach, rozczo-
chrany i rozchełstany, gotowy na kolejne szaleństwo. Kiwa na nowicju-
szy, żeby podeszli. Ustawiamy się w półkolu przy wlocie do tunelu.
Amar składa przed sobą dłonie.
– Jestem Amar – mówi. – Podczas inicjacji będę waszym instruk-
torem. Wychowałem się tutaj i trzy lata temu zdałem śpiewająco egzamin
inicjacyjny, co oznacza, że będę zajmować się nowymi tak długo, jak
tylko zechcę. Macie niesamowitego farta. Urodzeni w Nieustraszoności
i transfery trenują zwykle osobno, żeby ci pierwsi nie roznieśli tych dru-
gich w pył przy pierwszej nadarzającej się sposobności… – Słysząc to,
ustawieni w drugiej części półkola Nieustraszeni z urodzenia się uśmie-
chają. – Ale w tym roku wprowadzimy coś nowego. Razem
z przywódcami naszej frakcji chcielibyśmy się przekonać, czy znajomość
własnych lęków przed rozpoczęciem treningu pozwoli wam lepiej przy-
gotować się do inicjacji. Zanim więc pozwolimy wam pójść do jadalni na
kolację, spróbujemy się czegoś dowiedzieć o nas samych. Chodźcie.
– A co, jeśli nie chcę się niczego o sobie dowiedzieć? – pyta Zeke.
Wystarczy jedno spojrzenie naszego instruktora, żeby chłopak
wrócił do grupy urodzonych w Nieustraszoności. Amar jest zupełnie inny
niż ludzie, których dotąd znałem – w jednej chwili przyjacielski,
w następnej surowy. A czasem i taki, i taki jednocześnie.
Prowadzi nas w głąb tunelu. Nagle zatrzymuje się przed wbudo-
wanymi w skałę drzwiami i otwiera je ramieniem. Wchodzimy do pach-
nącego wilgocią pomieszczenia z ogromnym oknem na tylnej ścianie.
Nad nami migoczą jarzeniówki. Amar zaczyna się krzątać przy urządze-
niu, które bardzo przypomina to do przeprowadzania testu przynależno-
ści. Słyszę ciurkanie wody – krople kapią z sufitu, tworząc w rogu kałużę.
Za oknem widać drugie duże, puste pomieszczenie. W każdym rogu
jest kamera. Czy w całym kompleksie Nieustraszoności są kamery?
– To sala krajobrazu strachu – informuje Amar, nie podnosząc
głowy. – Krajobraz strachu to rodzaj symulacji, w trakcie której kon-
frontujecie się ze swoimi największymi lękami.
Na stole obok maszyny leżą równo ułożone strzykawki.
W migoczącym świetle wyglądają złowieszczo, równie dobrze mogłyby
tu leżeć narzędzia tortur, noże, topory i rozżarzone pręty.
– Jak to możliwe? – pyta chłopak z Erudycji. – Przecież nie wiesz,
czego się najbardziej boimy.
– Eric, tak? – upewnia się Amar. – Masz rację. Nie wiem, czego się
najbardziej boicie, ale serum, które wam podam, pobudzi ośrodki
w mózgu odpowiedzialne za odczuwanie strachu, a wtedy sami wytwo-
rzycie odpowiednie przeszkody, by tak to ująć. Ale podczas tej symulacji,
w przeciwieństwie do symulacji z testu przynależności, będziecie mieć
świadomość, że to, co widzicie, nie dzieje się naprawdę. Będę kontrolo-
wał waszą symulację. Przy określonej częstotliwości tętna poinformuję
program zawarty w serum, żeby przeszedł do kolejnej przeszkody, to
znaczy, kiedy się uspokoicie lub też odpowiednio zmierzycie ze swoim
lękiem. Gdy przejdziecie już przez wszystkie lęki, program się wyłączy.
„Obudzicie się” znów w tym pokoju i będziecie mieć większą świado-
mość własnych obaw. – Bierze strzykawkę i skinieniem głowy przywo-
łuje Erica. – Pozwól, że zaspokoję twoją ciekawość Erudyty. Będziesz
pierwszy.
– Ale…
– Żadnego ale – przerywa mu gładko. – Jestem twoim instruktorem,
więc radzę ci robić to, co mówię.
Eric stoi przez chwilę nieruchomo, potem zdejmuje niebieską
kurtkę, składa ją na pół i przewiesza przez oparcie krzesła. Porusza się
powoli, z namysłem – podejrzewam, że chce w ten sposób zagrać Ama-
rowi na nerwach. Podchodzi do niego, a Amar niemal brutalnie wbija mu
igłę w bok szyi, potem wyprowadza go do sąsiedniego pomieszczenia.
Gdy Eric stoi już na środku sali za szybą, Amar podłącza się za
pomocą elektrod do symulatora i uruchamia program na ekranie kompu-
tera.
Eric stoi nieruchomo z rękami po bokach. Patrzy na nas przez szybę,
a po chwili, choć w ogóle nie zmienił pozycji, wygląda już tak, jakby
patrzył na coś innego, jakby zaczęła się symulacja. Ale nie krzyczy, nie
rzuca się, nie płacze, chociaż tego właśnie bym się spodziewał po kimś,
kto właśnie widzi swoje największe lęki. Monitor przed Amarem reje-
struje wzrost tętna, które podnosi się jak ptak wzbijający się do lotu.
Eric się boi. Boi się, ale się nie rusza.
– Co się dzieje? – pyta Mia. – Serum działa?
Potakuję.
Obserwuję, jak Eric głęboko wciąga powietrze, po czym wypuszcza
je nosem. Trzęsie się na całym ciele, drży, jakby drżała ziemia, na której
stoi, ale oddech ma powolny i równy, mięśnie napinają się i rozluźniają co
kilka sekund, jakby naprężał je przypadkowo i szybko to korygował.
Obserwuję pomiar jego tętna: obniża się coraz bardziej, aż wreszcie Amar
dotyka ekranu i przeskakuje dalej.
Cały proces powtarza się przy każdym kolejnym lęku. Liczę je, gdy
mijają po kolei w ciszy: dziesięć, jedenaście, dwanaście. Na koniec in-
struktor dotyka ekranu po raz ostatni, a Eric się rozluźnia. Mruga powoli,
potem uśmiecha się zza szyby.
Urodzeni w Nieustraszoności, którzy zwykle tak chętnie wszystko
komentują, tym razem milczą. To musi oznaczać, że instynkt dobrze mi
podpowiada: na Erica trzeba uważać. Może nawet trzeba się go bać.
Ponad godzinę patrzę, jak inni nowicjusze konfrontują się ze swoimi
lękami: biegają, skaczą, strzelają z niewidzialnej broni, a w niektórych
przypadkach kładą się na brzuchu i płaczą. Czasem wyczuwam, co widzą:
wyczuwam nękające ich paskudne lęki, ale w większości wypadków zło,
z którym walczą, jest ich osobistą sprawą, znają je tylko oni i Amar.
Trzymam się jak najbardziej z tyłu i kulę za każdym razem, gdy
Amar wywołuje kolejną osobę. Zostaję na sali ostatni. Mia właśnie
skończyła, opuściła krajobraz strachu przycupnięta pod ścianą, z twarzą
schowaną w dłoniach. Wstaje wyraźnie wyczerpana i wychodzi z sali, nie
czekając na pozwolenie. Amar spogląda na ostatnią strzykawkę, potem na
mnie.
– Zostaliśmy tylko we dwóch, Sztywniaku. Chodź. Miejmy to już za
sobą.
Staję naprzeciwko niego. Ledwie czuję ukłucie igły; nigdy nie
miałem problemów z zastrzykami, choć niektórzy nowicjusze zaczynali
płakać na widok igły. Przechodzę do sąsiedniego pokoju i patrzę na szybę,
która z tej strony wygląda jak lustro. Tuż przed rozpoczęciem symulacji
widzę siebie, tak jak musieli mnie widzieć inni: jestem przygarbiony, tonę
w za dużym ubraniu; wysoki i kościsty, zakrwawiony. Prostuję się na
próbę i jestem zaskoczony różnicą, zaskoczony przebłyskiem siły, którą
w sobie dostrzegam na chwilę przed tym, zanim pokój rozpływa się
i znika.
Przestrzeń wypełnia się skrawkami obrazów: linią dachów na tle
nieba, dziurą w chodniku siedem pięter niżej, półką pod moimi stopami.
Wzdłuż budynku podnosi się wiatr, silniejszy, niż był w rzeczywistości.
Szarpie ubraniem tak mocno, że aż furkoczą i uderza w moje ciało pod
najdziwniejszymi kątami. Nagle budynek robi się coraz wyższy, błyska-
wicznie unosi mnie wysoko nad ziemię. Dziura się zasklepia, zakrywa ją
nawierzchnia chodnika.
Chcę się odsunąć od krawędzi dachu, ale wiatr nie pozwala mi się
cofnąć. Serce mi wali coraz mocniej i szybciej, bo uświadamiam sobie, co
muszę zrobić – znów skoczyć, ale tym razem bez gwarancji, że nie będzie
bólu, gdy roztrzaskam się o bruk.
Placek ze Sztywniaka.
Strzepuję ręce, zaciskam powieki i krzyczę przez zaciśnięte zęby.
Poddaję się podmuchowi wiatru i lecę w dół. Uderzam o ziemię.
Przez krótką chwilę czuję potworny ból, przeszywa mi całe ciało.
Wstaję, otrzepuję pył z policzka i czekam na kolejną przeszkodę.
Nie mam pojęcia, co to będzie. Nigdy jakoś szczególnie nie analizowałem
swoich lęków, nie wiem nawet, jak by to było, uwolnić się od nich, po-
konać strach. Nagle przychodzi mi do głowy, że bez strachu mógłbym być
silny, potężny, niepowstrzymany. Poddaję się na moment tej myśli, ale
nagle coś uderza mnie w plecy z dużą siłą.
Zaraz potem dostaję w lewy bok, potem w prawy. Jestem zamknięty
w skrzyni. Z początku zaskoczenie nie dopuszcza do mnie paniki, ale
nagle wdycham resztki powietrza i wpatruję się w czarną nicość. Moje
wnętrzności zaciskają się coraz mocniej. Nie mogę oddychać. Nie mogę
oddychać.
Zagryzam dolną wargę, żeby nie płakać – nie chcę, żeby Amar zo-
baczył moje łzy, nie chcę, żeby powiedział Nieustraszonym, że jestem
tchórzem. Muszę myśleć, ale nie mogę, bo to pudło mnie dusi. Ściana
z tyłu jest taka sama jak ta z moich wspomnień – gdy byłem mały, zo-
stałem za karę zamknięty na górze w ciemnym korytarzu. Nie wiedzia-
łem, kiedy to się skończy, ile godzin będę musiał spędzić
z wyimaginowanymi potworami czyhającymi na mnie w ciemności, sły-
sząc za ścianą szlochanie mamy.
Zaczynam walić w ścianę, potem ją drapać, choć drzazgi wbijają mi
się pod paznokcie. Uginam ręce i uderzam przedramionami w skrzynię.
Zamykam oczy. Próbuję udawać, że mnie tu nie ma. Nie ma mnie tu.
Wypuść mnie wypuść mnie wypuść mnie wypuść mnie.
– Zastanów się, Sztywniaku! – krzyczy jakiś głos. Nieruchomieję.
Przypominam sobie, że to tylko symulacja.
„Zastanów się”. Czego potrzebuję, żeby wydostać się z tej skrzyni?
Narzędzia, czegoś mocniejszego ode mnie. Trącam coś stopą i pochylam
się, żeby to podnieść, ale wtedy górna ściana pudła przesuwa się razem ze
mną i nie mogę się już wyprostować. Tłumię krzyk, ale po omacku od-
najduję ostrą końcówkę łomu. Wsuwam go między deski w lewym rogu
i napieram całym ciężarem ciała.
Deski natychmiast ustępują; spadają na ziemię. Z ulgą oddycham
świeżym powietrzem.
Nagle pojawia się przede mną jakaś kobieta. Nie rozpoznaję jej
twarzy. Ma białe ubranie, nie należy do żadnej frakcji. Podchodzę do niej,
lecz ni stąd, ni zowąd wyrasta przede mną stół. Leżą na nim pistolet i kula.
Marszczę brwi.
Czy to mój lęk?
– Kim jesteś? – pytam, ale nieznajoma nie odpowiada.
Jest dla mnie jasne, co mam zrobić – naładować broń i strzelić.
Ogarnia mnie przerażenie równie silne jak przy poprzednich lękach. Za-
sycha mi w gardle. Na oślep chwytam pistolet i kulę. Nigdy nie miałem
w ręku broni, więc dopiero po chwili dochodzę do tego, jak otworzyć
magazynek. W ciągu tych kilku sekund myślę o życiu uchodzącym
z kobiety, której przecież nawet nie znam, na której nie powinno mi za-
leżeć.
Boję się – boję się tego, co każą mi robić w Nieustraszoności, lub
tego, co sam będę chciał zrobić.
Boję się utajonych pokładów agresji, które uformowały się we mnie
przez ojca i wymuszone przez dawną frakcję milczenie.
Wsuwam nabój do magazynka i chwytam oburącz pistolet. Rana
wewnątrz dłoni pulsuje bólem. Patrzę kobiecie w twarz. Jej dolna warga
drży, w oczach zbierają się łzy.
– Przepraszam – mówię i pociągam za spust.
Widzę utworzony przez kulę ciemny otwór w ciele. Kobieta upada
na podłogę, a w zetknięciu z ziemią zamienia się w chmurę pyłu.
Ale strach nie mija. Wiem, że coś nadchodzi, bo czuję narastający
niepokój. Nie było jeszcze Marcusa, a pojawi się na sto procent. Jestem
tego równie pewny jak własnego nazwiska. Naszego nazwiska.
Otacza mnie krąg światła, na brzegu jasności i ciemności widzę
szare znoszone buty. Wyłania się Marcus Eaton, ale nie ten, którego
znam. Ten ma czarne otwory zamiast oczu i ciemną wyrwę w miejscu ust.
Obok niego staje drugi Marcus Eaton. Powoli, ustawiając się
w kręgu, pojawia się coraz więcej zdeformowanych wersji mojego ojca.
Otaczają mnie. Mają szeroko rozwarte bezzębne gęby, dziwnie powy-
krzywiane głowy. Zaciskam pięści. To nie jest prawda. Przecież to widać,
że to nieprawda.
Pierwszy Marcus rozpina pasek i wysuwa go szlufka po szlufce ze
spodni. Tak samo robią pozostałe Marcusy. Ich paski zamieniają się
w stalowe liny zakończone kolcami. Moi ojcowie opuszczają paski,
z ciemnych ust wysuwają się im czarne, tłuste języki. Wszyscy naraz
biorą zamach. Krzyczę na całe gardło i zakrywam głowę rękami.
– To dla twojego dobra – mówią jednym metalicznym głosem, jak
chór.
Czuję ból – rozdziera mnie, rozszarpuje, siecze. Padam na kolana
i zaciskam ręce na uszach, jakby to miało mnie ochronić, ale nic nie może
mnie ochronić. Wrzeszczę, ból nie ustępuje, głosy Marcusów nie cichną.
„Nie pozwolę, żeby ktoś sobie pobłażał w moim domu! Nie wy-
chowałem syna na kłamcę!”
Nie mogę tego słuchać. Nie będę tego słuchać.
Nagle, nie wiadomo skąd, przed oczami pokazuje mi się obraz po-
darowanej przez mamę rzeźby. Widzę ją na biurku, na którym ją zosta-
wiłem, i ból zaczyna ustępować. Skupiam na niej całą uwagę – na niej i na
pozostałych rzeczach rozrzuconych w pokoju, na wyrwanym z zawiasów
wieku kufra. Przypominam sobie dłonie mamy, jej szczupłe palce. Widzę,
jak opuszczają wieko, zamykają skrzynię na klucz i wkładają mi go do
ręki.
Głosy znikają po kolei, aż nie zostaje ani jeden.
Opuszczam ręce i czekam na kolejną przeszkodę. Przesuwam
kłykciami po kamiennej posadzce, zimnej i chropowatej od brudu. Słyszę
czyjeś kroki i przygotowuję się na to, co zaraz zobaczę, ale obok rozlega
się tylko głos Amara:
– To wszystko? – pyta. – Nic więcej? No nieźle, Sztywniaku.
Podchodzi do mnie i podaje mi rękę. Chwytam ją i pozwalam mu
podciągnąć mnie na nogi. Nie patrzę na niego. Nie chcę widzieć jego
miny. Nie chcę, żeby wiedział to, co wie; nie chcę zamienić się
w żałosnego nowicjusza, który ma za sobą trudne dzieciństwo.
– Musimy ci wymyślić inne imię – stwierdza kpiąco. – Coś
ostrzejszego niż „Sztywniak”. Może „Sztylet” albo „Morderca”.
Podnoszę na niego wzrok. Uśmiecha się lekko. Widzę w tym
uśmiechu odrobinę litości, ale wcale nie tak dużo, jak przypuszczałem.
– Też bym nie chciał nikomu mówić, jak się nazywam – zauważa. –
Chodźmy wrzucić coś na ruszt.
W jadalni Amar prowadzi mnie do stołu nowicjuszy. Przy sąsied-
nich stołach siedzi już kilku Nieustraszonych. Zerkają na drugą stronę
sali, gdzie ozdobieni kolczykami i tatuażami kucharze nadal rozkładają
jedzenie. Jadalnia mieści się w jaskini oświetlonej od dołu niebie-
sko-białymi lampami, które spowijają wszystko dziwną poświatą.
Siadam na jednym z wolnych krzeseł.
– Rany, Sztywniaku. Wyglądasz, jakbyś miał za chwilę zemdleć –
stwierdza Eric, wywołując uśmiech jednego z Prawych.
– Wszystkim wam udało się przeżyć – oznajmia Amar. – Moje
gratulacje. Przetrwaliście pierwszy dzień inicjacji. Jednym wyszło to le-
piej, innym gorzej. – Patrzy na Erica. – Ale nikt z was nie wypadł tak
dobrze jak Cztery. – Pokazuje na mnie.
Marszczę brwi – cztery? Czy on mówi o moich lękach?
– Ej, Tori! – woła przez ramię. – Słyszałaś, żeby ktoś miał tylko
cztery lęki w krajobrazie strachu?
– Z tego, co wiem, rekord to siedem albo osiem. A co? – odpowiada
kobieta.
– Mam tu nowicjusza tylko z czterema lękami.
Tori kiwa w moją stronę, a Amar potwierdza przytaknięciem.
– No to mamy nowy rekord.
– Dobra robota – mówi mi Amar, po czym odwraca się i idzie do
stołu, przy którym siedzi Tori.
Wszyscy nowicjusze gapią się na mnie w milczeniu. Przed wej-
ściem do krajobrazu strachu byłem dla nich tylko kimś, kim mogą się
posłużyć w drodze do Nieustraszoności. Ale teraz jestem jak Eric – kimś,
na kogo trzeba uważać, kogo może nawet trzeba się bać.
Amar dał mi coś więcej niż nowe imię. Dał mi siłę.
– Jak się naprawdę nazywasz? Coś na E…? – pyta Eric, mrużąc
oczy. Jakby coś wiedział, ale nie jest pewny, czy to dobry moment, żeby
o tym mówić.
Pozostali też mogą kojarzyć moje nazwisko z Ceremonii Wyboru,
tak jak ja pamiętam ich nazwiska – zamglone stresem związanym
z oczekiwaniem na wielką decyzję. Jeśli odepchnę teraz ich wspomnienia,
jeśli dam się im zapamiętać jako Nieustraszony, to może uda mi się ocalić
samego siebie.
Waham się przez chwilę, po czym opieram się łokciami o blat stołu
i patrzę na Erica spod uniesionych brwi.
– Nazywam się Cztery – cedzę przez zęby. – Jeśli jeszcze raz na-
zwiesz mnie Sztywniakiem, to będziemy mieli problem.
Eric przewraca oczami, ale wiem, że do niego dotarło. Mam nowe
imię, mogę stać się nowym człowiekiem. Kimś, kto nie musi wysłuchiwać
przemądrzałych uwag jakiegoś mądrali z Erudycji. Kimś, kto może się
odciąć.
Kimś, kto w końcu jest gotowy do walki.
Cztery.
NOWICJUSZ

Sala treningowa pachnie wysiłkiem fizycznym, potem, kurzem


i butami. Za każdym razem, gdy trafiam pięścią w worek, bolą mnie
kłykcie, obdarte po tygodniu walk w Nieustraszoności.
– Zakładam, że widziałeś rozpiskę. – Amar opiera się o framugę.
Krzyżuje ramiona na piersi. – I wiesz, że jutro walczysz z Erikiem. Bo
inaczej byłbyś teraz w sali krajobrazu strachu, a nie tutaj.
– Tu też przychodzę. – Odsuwam się od worka, strzepując dłonie.
Czasem tak mocno zaciskam pięści, że tracę czucie w palcach.
Prawie przegrałem swój pierwszy sparing z dziewczyną
z Serdeczności, Mią. Nie wiedziałem, jak się z nią bić, tak żeby jej nie
uderzyć, a nie mogłem tego zrobić – przynajmniej do czasu, aż mnie
przydusiła i zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Do głosu doszedł
wtedy instynkt i wystarczył jeden mocny cios łokciem w twarz, żeby ją
znokautować. Na wspomnienie tego wciąż dopadają mnie wyrzuty su-
mienia.
Drugiej walki też omal nie przegrałem. Walczyłem z Seanem,
większym z dwóch chłopaków z Prawości. Wymęczyłem go – podnosi-
łem się za każdym razem, gdy sądził, że mnie załatwił. Nie miał pojęcia,
że pokonywanie bólu to jeden z moich najgłębiej zakorzenionych nawy-
ków. Wykształciłem go bardzo wcześnie, tak jak obgryzanie paznokcia na
kciuku czy trzymanie widelca lewą, a nie prawą ręką. Twarz mam teraz
posiniaczoną i poranioną, ale pokazałem, na co mnie stać.
Jutro moim przeciwnikiem jest Eric. Aby z nim wygrać, potrzeba
czegoś więcej niż jednego sprytnego ciosu czy wytrwałości. Potrzeba
umiejętności, których mi brak; siły, której sobie nie wyrobiłem.
– Wiem. – Amar się śmieje. – Poświęciłem sporo czasu na to, żeby
się czegoś o tobie dowiedzieć. Pytałem tu i tam. Wygląda na to, że rano
przychodzisz tutaj, a wieczorem idziesz do sali krajobrazu strachu. Nie
prowadzasz się z innymi nowicjuszami. Jesteś wiecznie zmęczony i śpisz
jak zabity.
Za uchem spływa mi kropla potu. Ścieram ją owiniętymi taśmą
palcami, po czym przeciągam ręką po czole.
– Wstąpienie do frakcji to nie sama inicjacja – ciągnie Amar. Łapie
łańcuch, na którym wisi worek treningowy, i sprawdza jego wytrzyma-
łość. – Większość Nieustraszonych zdobywa w czasie inicjacji przyjaciół,
dziewczyny, chłopaków czy inne bliskie osoby. Wrogów oczywiście też.
Ale tobie najwyraźniej na czymś takim w ogóle nie zależy.
Widuję innych nowicjuszy razem: chodzą przekłuć sobie nos, uszy
czy wargi, a potem pojawiają się na treningu z piercingiem na zaczer-
wienionej skórze; podczas śniadania budują wieże z resztek jedzenia. Nie
przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym do nich dołączyć lub choćby
spróbować się do nich upodobnić.
Wzruszam ramionami.
– Przywykłem do samotności.
– Ale mam wrażenie, że niedługo stracisz nad sobą panowanie,
i naprawdę nie chciałbym być wtedy w pobliżu – stwierdza Amar. –
Chodź. Wieczorem gramy w taką jedną grę Nieustraszonych.
Skubię taśmę owiniętą wokół dłoni. Nie powinienem tracić czasu na
zabawę. Powinienem zostać na miejscu i ćwiczyć, a potem położyć się
spać, żeby jutro być gotowym do walki.
Ale w głosie, który mówi „powinienem”, słyszę głos ojca – każe mi
zachowywać się właściwie, trzymać na uboczu. A przecież zmieniłem
frakcję dlatego, że nie chciałem już słuchać tego głosu.
– Proponuję ci możliwość integracji z Nieustraszonymi tylko dla-
tego, że naprawdę ci współczuję – dodaje Amar. – Mam nadzieję, że nie
będziesz głupi i nie zmarnujesz takiej okazji.
– Okej – zgadzam się. – Co to za gra?
Amar uśmiecha się tylko.
– Gra nazywa się wyzwanie. – Dziewczyna z Nieustraszoności,
Lauren, trzyma się uchwytu przy wejściu do wagonu, ale nie przestaje się
huśtać; wygląda to tak, jakby miała zaraz wypaść. Ze śmiechem wciąga
się z powrotem do środka, a przecież pociąg jest na wysokości dwóch
pięter nad ulicą i mogłaby sobie skręcić kark, gdyby wyleciała. W wolnej
ręce trzyma srebrną flaszkę. To wiele wyjaśnia. Przechyla głowę. –
Pierwsza osoba wybiera kogoś i wymyśla mu jakieś trudne zadanie.
Wybrany najpierw pije, potem wykonuje zadanie, a na koniec może wy-
typować kolejną osobę. Jak już wszyscy zmierzą się ze swoimi wyzwa-
niami lub zginą w czasie ich realizacji, upijamy się trochę bardziej
i wracamy do domu.
– A kto wygrywa? – pyta jeden z Nieustraszonych z drugiego końca
wagonu. Siedzi oparty plecami o Amara, jakby byli starymi kumplami lub
braćmi.
Nie jestem jedynym nowicjuszem w wagonie. Naprzeciwko mnie
siedzi Zeke, chłopak, który skoczył pierwszy, i brunetka z równo przy-
ciętą nad czołem grzywką i kolczykiem w wardze. Pozostali są starsi,
wszyscy już należą do Nieustraszoności. Zachowują się swobodnie:
opierają się o siebie, szturchają się żartobliwie, czochrają sobie włosy.
W wagonie panuje przyjazna, koleżeńska, trochę rozflirtowana atmosfera,
dla mnie zupełnie obca. Próbuję się zrelaksować; obejmuję ramionami
kolana.
Naprawdę jestem Sztywniakiem.
– Wygrywa ten, kto nie wymięknie – wyjaśnia Lauren. – Ale uwaga,
wprowadzam nową zasadę. Nie wolno zadawać głupich pytań. Ja zaczy-
nam, bo mam alkohol – dodaje. – Amar, pójdziesz do biblioteki Erudycji
wtedy, gdy wszystkie Nosy kują, i krzykniesz albo zrobisz coś wulgar-
nego. – Zakręca flaszkę i rzuca mu. Całe towarzystwo zagrzewa Amara
do boju, a on odkręca butelkę i bierze łyk tego, co jest w środku.
– Powiedz mi tylko, gdzie wysiąść! – przekrzykuje hałas Amar.
Zeke macha do mnie ręką.
– Jesteś transferem, co nie? Nazywasz się Cztery?
– Tak – odpowiadam. – Niezły skok. – Nagle uświadamiam sobie,
że to może być dla niego drażliwa sprawa: triumf, ale zakłócony utratą
równowagi. Niestety już za późno.
Zeke jednak tylko parska śmiechem.
– No nie była to moja najlepsza chwila – stwierdza.
– Ale jakoś nikt inny się nie wyrywał, żeby skoczyć pierwszy –
odzywa się stojąca obok niego dziewczyna. – Tak w ogóle, to jestem
Shauna. To prawda, że masz tylko cztery lęki? – zwraca się do mnie.
– Stąd moje imię – odpowiadam.
– Rany. – Kiwa głową. Najwyraźniej zrobiło to na niej wrażenie.
Prostuję się z dumą. – Pewnie urodziłeś się w Nieustraszoności.
Wzruszam ramionami, jakby to mogła być prawda, choć przecież
wiem, że tak nie jest. Dziewczyna nie ma pojęcia, że uciekłem do Nieu-
straszoności od życia, które mi przeznaczono, że zrobię wszystko, aby
przejść przez inicjację, byleby tylko nikt się nie zorientował, że jestem
oszustem. Że urodziłem się w Altruizmie i że to po mnie widać, i że tylko
schroniłem się w Nieustraszoności.
Shauna nagle markotnieje, jakby coś ją zasmuciło, ale nie pytam,
o co chodzi.
– Jak ci idą walki? – wtrąca się Zeke.
– W porządku. – Pokazuję posiniaczoną twarz. – Sam widzisz.
– A popatrz na mnie. – Podnosi głowę i pokazuje dużego siniaka
pod brodą. – To zasługa tego oto dziewczątka. – Wskazuje kciukiem
Shaunę.
– Wygrał – wyjaśnia Shauna. – Ale przynajmniej raz udało mi się
porządnie go walnąć. Ciągle przegrywam.
– Dla ciebie to nic takiego, że on cię bije? – pytam.
– Nie, a czemu?
– No nie wiem… Bo… jesteś dziewczyną?
Patrzy na mnie zdziwiona.
– Co, myślisz, że nie mogę znieść ciosów jak każdy inny nowicjusz
tylko dlatego, że mam kobiecą budowę ciała? – Pokazuje na swoje piersi,
a ja gapię się przez chwilę, zaraz jednak przywołuję się do porządku
i zaczerwieniony odwracam wzrok.
– Przepraszam. Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu nie
przywykłem do tego. Wszystko jest dla mnie nowe.
– Spoko – odpowiada. W jej głosie nie ma złości. – Ale musisz coś
wiedzieć o Nieustraszonych: tu płeć nie ma znaczenia. Liczy się to, czy
masz jaja, czy nie masz.
Amar wstaje nagle, teatralnie bierze się pod boki i podchodzi do
otwartych drzwi. Pociąg zaczyna jechać w dół, ale chłopak niczego się nie
trzyma, chwieje się tylko na boki i balansuje ciałem w zależności od ru-
chu wagonu. Wszyscy się podnoszą. Amar wyskakuje pierwszy – rzuca
się w ciemność – a reszta idzie jego śladem. Pozwalam, żeby ludzie za
mną przesuwali mnie w stronę drzwi. Nie boję się prędkości, problemem
jest dla mnie tylko wysokość, ale pociąg jedzie tuż nad ziemią, więc
skaczę bez obaw. Ląduję na nogach i robię jeszcze kilka nieskoordyno-
wanych kroków, żeby zachować równowagę.
– Proszę, proszę, nogi coraz bardziej wytrenowane. – Amar szturcha
mnie łokciem. – Masz, łyknij sobie. Coś mi się zdaje, że tego potrzebu-
jesz. – Podaje mi flaszkę. Nigdy nie miałem w ustach alkoholu. Altruiści
nie piją, więc nie miałem nawet do niego dostępu. Ale wiem, że po al-
koholu ludzie się rozluźniają, a ja bardzo bym chciał wreszcie przestać
czuć się tak, jakby moja skóra była dla mnie za ciasna. Bez wahania biorę
więc butelkę i piję.
Alkohol pali mnie w gardło i smakuje jak lekarstwo, ale szybko
spływa do żołądka, dając przyjemne ciepło.
– Zuch chłopak – komentuje Amar i podchodzi do Zekego. Obej-
muje go za szyję i przyciąga jego głowę do swojej piersi. – Widzę, że
poznałeś mojego kumpla, Ezekielu.
– To, iż mama tak na mnie mówi, wcale nie znaczy, że ty też musisz.
– Zeke strąca ramię Amara. Zerka na mnie. – Dziadkowie Amara przy-
jaźnili się z moimi rodzicami.
– Przyjaźnili?
– Mój tata nie żyje i jego dziadkowie też – wyjaśnia.
– A twoi rodzice? – pytam Amara.
Wzrusza ramionami.
– Zginęli, jak byłem mały. W wypadku kolejowym. Smutna historia.
– Jego uśmiech jakoś tego nie potwierdza. – Moi dziadkowie skoczyli
niedługo po tym, jak oficjalnie zostałem członkiem Nieustraszoności. –
Przechyla dłoń, tak jakby sugerował lot w dół.
– Skoczyli?
– Nie opowiadaj mu tego przy mnie – prosi Zeke, kręcąc głową. –
Nie chcę widzieć jego miny.
Amar nie zwraca na to uwagi.
– Starsi Nieustraszeni czasem decydują się na skok w przepaść.
Alternatywą jest bezfrakcyjność – tłumaczy Amar. – Mój dziadek był już
bardzo chory. Miał raka. Babcia nie chciała żyć bez niego. – Odchyla
głowę i patrzy w niebo, w jego oczach odbija się poświata księżyca. Przez
chwilę mam wrażenie, że pokazuje mi swoje drugie ja – to, które starannie
chowa za urokiem osobistym, dowcipem i brawurą Nieustraszonych.
Przeraża mnie to, bo jego drugie ja jest bezwzględne, nieczułe i smutne.
– Przykro mi – mówię.
– Przynajmniej mogłem się pożegnać – stwierdza. – Zwykle śmierć
nie czeka na pożegnania.
Drugie ja znika wyparte uśmiechem. Amar podbiega z butelką
w dłoni do reszty grupy. Zostaję z tyłu z Zekem, który idzie sprężystym
krokiem, jednocześnie niezdarnie i z gracją, jak dziki pies.
– A ty? – pyta Zeke. – Masz rodziców?
– Tylko ojca – odpowiadam. – Mama zmarła dawno temu.
Pamiętam jej pogrzeb. Wszyscy członkowie Altruizmu zgromadzili
się w naszym domu, wypełniając go cichymi głosami. Chcieli towarzy-
szyć nam w żałobie. Przynosili jedzenie na metalowych tacach wyłożo-
nych folią aluminiową, sprzątali w kuchni i spakowali za nas ubrania
mamy, żeby w domu nie pozostał po niej żaden ślad. Przypominam sobie
szepty, że zmarła z powodu komplikacji związanych z drugą ciążą. Ale
pamiętam, że kilka miesięcy wcześniej stała przed komodą i zapinała
luźną koszulę. Pod spodem miała obcisły podkoszulek, a jej brzuch był
płaski. Kręcę lekko głową, odsuwając od siebie te wspomnienia. Mama
nie żyje, a pamięć dziecka jest zawodna.
– A tata akceptuje twój wybór? – pyta Zeke. – Zbliża się Dzień
Wizyt.
– Nie – odpowiadam. – W ogóle go nie akceptuje.
Mój ojciec nie odwiedzi mnie w Dniu Wizyt. Jestem tego pewny.
Już nigdy się do mnie nie odezwie.
Sektor Erudytów jest najbardziej uporządkowaną częścią miasta.
Z chodników uprzątnięto wszystkie śmieci i kawałki gruzu, każde pęk-
nięcie w nawierzchni wyrównano smołą. Mam wrażenie, że muszę
ostrożnie stawiać stopy, żeby nie porysować chodnika adidasami. Pozo-
stali Nieustraszeni idą beztrosko, plaskając podeszwami, tak jakby padał
deszcz.
W holu kwatery głównej każdej frakcji o północy może palić się
światło, ale w każdym innym miejscu powinno być ciemno. W tym sek-
torze natomiast każdy budynek kwatery głównej przypomina słup światła.
W mijanych oknach widać Erudytów, jak siedzą przy długich stołach
z nosami w książkach czy ekranach lub są pogrążeni w cichej rozmowie.
Młodzi i starzy siedzą razem, ubrani w schludne niebieskie stroje. Mają
gładko zaczesane włosy, a ponad połowa nosi lśniące okulary. „Próż-
ność”, powiedziałby ojciec. „Tak im zależy na tym, żeby wyglądać inte-
ligentnie, że robią z siebie głupków”.
Przystaję, żeby się im przypatrzeć. Mnie nie wydają się próżni.
Wyglądają na ludzi, którzy robią wszystko, aby sprostać stawianym im
pod względem inteligencji wymaganiom. Jeśli w związku z tym muszą
nosić okulary bez zalecenia lekarza, nie mnie to oceniać. To jedna
z frakcji, w której mogłem szukać schronienia. Wybrałem jednak tę, która
przedrzeźnia ich zza szyb, która wysyła do nich Amara, żeby zburzył ich
spokój.
Amar dociera do głównego budynku i wchodzi do środka. Obser-
wujemy go z zewnątrz, pokładającego się ze śmiechu. Patrzę przez drzwi
na wiszący po przeciwnej stronie portret. To Jeanine Matthews. Ma
gładko zaczesane do tyłu jasne włosy i zapięty po brodę niebieski żakiet.
Jest ładna, ale nie to zwraca moją uwagę w pierwszej kolejności. Przede
wszystkim widzę jej surowość.
A poza tym może mi się tylko wydaje, ale czy ona nie wygląda tak,
jakby się trochę bała?
Amar wbiega do holu, nie zważając na protesty Erudyty z recepcji.
– Ej, Nosy! Patrzcie! – krzyczy.
Zebrani w holu Erudyci podnoszą głowy znad książek i ekranów,
a Nieustraszeni wybuchają śmiechem, gdy Amar odwraca się i pokazuje
goły tyłek. Recepcjonista wybiega zza biurka, żeby złapać intruza, ale
Amar błyskawicznie podciąga spodnie i wraca do nas. Zwiewamy, co sił
w nogach.
Nic nie mogę na to poradzić – też się śmieję. Z zaskoczeniem zau-
ważam, że od śmiechu aż boli mnie brzuch. Zeke biegnie obok mnie.
Pędzimy w kierunku torów, bo nie mamy gdzie indziej uciec. Goniący nas
Erudyta poddaje się za pierwszym skrzyżowaniem. Zatrzymujemy się
w jakimś zaułku i opieramy o ceglany mur, żeby złapać oddech.
Amar dobiega ostatni. Wyrzuca w górę ręce, a my wiwatujemy na
jego cześć. Unosi flaszkę, jakby to był puchar, i pokazuje palcem Shaunę.
– Ty, mała. Masz się wspiąć na posąg przed budynkiem Wyższych
Poziomów.
Shauna łapie rzuconą butelkę i bierze łyka.
– Robi się – odpowiada z uśmiechem.
Zanim przychodzi moja kolej, prawie wszyscy są już pijani. Zata-
czają się przy każdym kroku i śmieją z każdego, choćby najgłupszego
żartu. Mimo chłodu na dworze jest mi ciepło, ale zmysły mam wyo-
strzone, wszystko dokładnie rejestruję: intensywny zapach moczarów,
wesołe śmiechy, granatowoniebieskie niebo i zarys każdego budynku na
jego tle. Nogi mnie bolą od biegania, chodzenia i wspinaczki, a przede
mną jeszcze wyzwanie.
Jesteśmy już blisko kwatery głównej Nieustraszoności. W tej oko-
licy budynki już trochę popadają w ruinę.
– Kto został? – pyta Lauren. Jej zaczerwienione oczy przeskakują
z twarzy na twarz, aż natrafiają na mnie. – A! Nowicjusz z Altruizmu
z cyfrą zamiast imienia. Cztery, zgadza się?
– Tak – odpowiadam.
– Sztywniak? – Chłopak, który wcześniej opierał się o plecy Amara,
patrzy na mnie. Odrobinę już bełkocze. To on trzyma butelkę, więc to on
ustala kolejne zadanie.
W ramach poprzednich wyzwań ludzie wspinali się na wysokie
konstrukcje, wskakiwali w ciemne dziury, wchodzili do opuszczonych
budynków i przynosili stamtąd kran czy krzesło, biegali nago po ulicy lub
przebijali sobie ucho bez znieczulenia. Gdybym miał wymyślić jakieś
zadanie, nic by mi nie przyszło do głowy. Dobrze, że jestem na końcu.
Zaczynam się trząść ze zdenerwowania. Co mi każe zrobić?
– Sztywniacy są strasznie spięci – mówi, jakby stwierdzał fakt. –
Żeby więc udowodnić, że naprawdę należysz do Nieustraszoności… zrób
sobie tatuaż.
Widzę ich tatuaże: na nadgarstkach, przedramionach, ramionach
i szyjach. Widzę metalowe kolczyki w uszach, nosach, wargach
i brwiach. Moja skóra jest czysta, zdrowa, nieuszkodzona. Ale nie taka
powinna być – powinna być pokaleczona, naznaczona, tak jak u nich, tyle
że wspomnieniem bólu, bliznami pozostawionymi przez to, co przeżyłem.
Wzruszam ramionami.
– Okej.
Chłopak rzuca mi butelkę, którą opróżniam, mimo że jej zawartość
wypala mi wargi i gardło i ma gorzki smak trucizny.
Ruszamy w kierunku Pire.
Tori otwiera drzwi w męskich bokserkach i T-shircie. Lewą część
twarzy zasłaniają jej włosy. Patrzy na mnie z uniesioną brwią. Widać, że
ją obudziliśmy, ale chyba nie jest zła, tylko trochę skwaszona.
– Możemy wejść? – pyta Amar. – Gramy w wyzwania.
– Na pewno chcesz, żeby niewyspana baba robiła ci tatuaż, Cztery?
Tego nie da się zmyć – uprzedza.
– Ufam ci – odpowiadam. – Poza tym nie wycofam się z wyzwania,
zwłaszcza że każdy wykonał swoje zadanie.
– Okej. – Tori ziewa. – Czego się nie robi dla podtrzymania tradycji.
Zaraz wracam. Pójdę tylko włożyć spodnie. – Znika za drzwiami.
W drodze do jej mieszkania intensywnie się zastanawiałem, co bym
chciał sobie wytatuować i gdzie. Nie potrafiłem się zdecydować – miałem
zbyt duży mętlik w głowie. Nadal mam.
Tori wraca po chwili w spodniach, ale nadal boso.
– Jeśli ktoś się będzie czepiać za palenie światła o tej porze, to po-
wiem, że to jakieś gnoje. I wymienię ich z imienia i nazwiska.
– Jasne – mówię.
– Chodźmy tylnym wejściem. – Kiwa na nas głową.
Idę za nią przez ciemny, wysprzątany salon, tylko stolik kawowy
jest zarzucony papierami – na każdej kartce widać inny rysunek. Niektóre
są surowe i proste jak większość tatuaży, które do tej pory widziałem,
a inne bardziej misterne, szczegółowe. Tori jest pewnie
w Nieustraszoności kimś w rodzaju artystki.
Zatrzymuję się przy stole. Na jednej z kartek widać symbole
wszystkich frakcji, tylko bez łączących je zwykle okręgów. Na dole
drzewo Serdeczności tworzy swoisty system korzeniowy dla oka Erudycji
i wagi Prawości. Powyżej dłonie Altruizmu, które obejmują płomienie
Nieustraszoności. Symbole wyglądają, tak jakby się ze sobą zrastały.
Reszta grupy zdążyła mnie minąć, więc podbiegam, żeby się z nią
zrównać. Przechodzę przez kuchnię, również nieskazitelnie czystą, choć
sprzęty nie są pierwszej młodości: kran zardzewiały, a drzwi lodówki
przytrzymuje duża klamra. Tylnymi drzwiami wychodzą na krótki za-
wilgocony korytarz, który prowadzi do studia tatuażu.
Mijałem je już kiedyś, ale nigdy nie zaglądałem do środka, bo nie
widziałem powodu, żeby atakować swoje ciało igłami. Teraz chyba już
mam taki powód. Dzięki tym igłom odgrodzę się od przeszłości nie tylko
w oczach innych członków mojej nowej frakcji, ale również we własnych,
za każdym razem, gdy będę patrzył na swoje odbicie w lustrze.
Ściany są obwieszone rysunkami. Ta przy drzwiach jest całkowicie
poświęcona symbolom Nieustraszoności – niektóre są czarne i proste,
inne kolorowe, o z trudem rozpoznawalnych kształtach. Tori zapala
światło nad jednym z foteli i układa igły na tacy obok. Nieustraszeni
rozsiadają się wokół nas na krzesłach i ławkach, jakby czekali na pew-
nego rodzaju spektakl. Twarz robi mi się gorąca.
– Podstawowa zasada tatuażu – odzywa się Tori. – Im mniej tkanki
tłuszczowej pod skórą lub im więcej kości w danym obszarze ciała, tym
bardziej boli. Na pierwszy raz sugerowałabym, sama nie wiem, rękę al-
bo…
– Pośladek – parska Zeke.
Tatuażystka wzrusza ramionami.
– To by nie był pierwszy raz. Ani ostatni.
Patrzę na chłopaka, który rzucił mi wyzwanie. Spogląda na mnie
spod uniesionych brwi. Wiem, co myśli, co wszyscy myślą – że wybiorę
jakiś mały znaczek na ręce lub nodze, coś, co można łatwo ukryć. Patrzę
na ścianę z symbolami. Moją uwagę przykuwa zwłaszcza jeden rysunek:
płomienie oddane z wielkim artyzmem.
– To. – Wskazuję na wybrany tatuaż.
– Okej. Wiesz już gdzie?
Mam bliznę – delikatne wgłębienie w kolanie po tym, gdy
w dzieciństwie przewróciłem się na chodniku. Zawsze wydawało mi się
to dziwne, że cały ten ból, którego doświadczyłem, nie zostawił żadnego
widocznego śladu. Nie mam dowodów i niekiedy zaczynam wątpić, czy
to wszystko w ogóle się wydarzyło, bo wspomnienia z czasem się zacie-
rają. Chcę, żeby coś mi przypominało, że choć rany się goją, to nie znikają
na zawsze – noszę je ze sobą zawsze i wszędzie, taka jest natura rzeczy,
taka jest natura blizn.
Tym właśnie ma być dla mnie ten tatuaż: blizną. I powinien przy-
woływać wspomnienie najgorszego bólu, jakiego kiedykolwiek do-
świadczyłem.
Kładę rękę na żebrach, przypominając sobie, jak bardzo byłem
w tym miejscu posiniaczony, jak okropnie bałem się o swoje życie. Ojciec
tuż po śmierci mamy miał kilka naprawdę kiepskich wieczorów.
– Jesteś pewny? – dopytuje Tori. – Tutaj chyba bolało najbardziej.
– To dobrze – stwierdzam i siadam na fotelu.
Grupka Nieustraszonych wiwatuje i puszcza w obieg kolejną bu-
telkę, tym razem większą i złotawą, a nie srebrną.
– A więc mamy dziś masochistę. Cudownie. – Tori siada obok mnie
na stołku, zakłada lateksowe rękawiczki. Prostuję się i podciągam ko-
szulę. Tori macza wacik w alkoholu, dezynfekuje mi skórę. Właśnie ma
się odsunąć, ale nagle marszczy brwi i lekko dotyka moich żeber. Krzy-
wię się, bo alkohol wżera się w jeszcze niezagojoną skórę na plecach.
– Skąd to masz, Cztery?
Podnoszę głowę i widzę, że Amar patrzy na mnie ze zmarszczonymi
brwiami.
– To nowicjusz – wtrąca się mój instruktor. – Przecież wszyscy
nowicjusze są potłuczeni. Szkoda, że nie widziałaś, jak kuśtykają. Żało-
sny widok.
– Mam wielgachnego siniaka na kolanie – odzywa się Zeke. – Jest
obrzydliwy, cały granatowy… – Podwija nogawkę i prezentuje śliwę.
Inni też zaczynają chwalić się swoimi stłuczeniami i szramami.
– Tego nabiłem sobie, jak upuścili mnie przy zjeździe na linie.
– A ja mam ranę od noża po tym, jak wyśliznął ci się z ręki podczas
rzucania, więc jesteśmy kwita.
Tori przygląda mi się przez chwilę. Jestem pewny, że nie nabrała się
na wyjaśnienia Amara, ale nie zadaje więcej pytań. Włącza maszynkę do
tatuowania. W pomieszczeniu rozlega się brzęczenie, Amar rzuca mi
flaszkę.
Gdy igła styka się z moimi żebrami, czuję jeszcze pieczenie alko-
holu w gardle. Krzywię się, ale z jakiegoś powodu ból mi nie przeszka-
dza.
Sprawia mi wręcz przyjemność.
Następnego dnia po obudzeniu wszystko mnie boli. Zwłaszcza
głowa.
O rany, moja głowa!
Eric siedzi na brzegu sąsiedniego materaca i sznuruje buty. Skóra
wokół kółeczka na jego wardze jest zaczerwieniona – pewnie niedawno ją
sobie przekłuł. Nie zwróciłem na to uwagi.
Odwraca się do mnie.
– Wyglądasz strasznie.
Siadam na posłaniu, od gwałtownego ruchu jeszcze bardziej łupie
mnie w czaszce.
– Mam nadzieję, że jak przegrasz, nie będziesz się tłumaczył złym
samopoczuciem – rzuca szyderczo. – Bo i tak bym cię pokonał.
Wstaje, przeciąga się i wychodzi z sypialni. Na chwilę chowam
twarz w dłoniach, potem wstaję i idę pod prysznic. Przez tatuaż mogę
zanurzyć pod wodą tylko połowę ciała. W nocy Nieustraszeni siedzieli ze
mną kilka godzin i czekali, aż Tori skończy mnie tatuować; w tym czasie
zdążyli opróżnić wszystkie butelki. Gdy chwiejnie wychodziłem ze stu-
dia, Tori uniosła kciuk, a Zeke objął mnie ramieniem i powiedział:
– Teraz jesteś już jednym z nas.
Wczoraj te słowa mnie ucieszyły. Teraz jednak chciałbym odzyskać
swoją dawną głowę – skoncentrowaną i zdeterminowaną, w której nie
zamieszkały małe ludziki z młoteczkami. Leję na siebie chłodną wodę
jeszcze przez chwilę, po czym sprawdzam godzinę na zegarku w łazience.
Do walki zostało dziesięć minut. Spóźnię się. Poza tym Eric ma ra-
cję – przegram.
Biegnę z ręką przyciśniętą do czoła, omal nie gubiąc butów. Wpa-
dam na salę treningową i widzę, że wokół sali ustawili się przetransfe-
rowani nowicjusze i kilku urodzonych w Nieustraszoności. Na środku stoi
Amar i zerka na zegarek. Patrzy na mnie wymownie.
– Miło, że postanowiłeś do nas dołączyć – mówi. Po jego uniesio-
nych brwiach orientuję się, że tutaj wczorajszy wieczór nie ma znaczenia.
Amar skinieniem pokazuje moje stopy. – Zawiąż sznurowadła i nie
marnuj więcej mojego czasu.
Po drugiej stronie ringu Eric strzela palcami, nie spuszczając ze
mnie wzroku. W pośpiechu wiążę buty i wsuwam końcówki sznurówek
do środka, żeby się nie potknąć.
Staję naprzeciwko Erica. Czuję tylko bicie serca, pulsowanie
w głowie, pieczenie w boku. Amar odsuwa się nagle, a Eric natychmiast
doskakuje do mnie i wali mnie pięścią prosto w nos.
Zataczam się do tyłu i przyciskam dłonie do twarzy. Ból z różnych
części ciała zlewa się w mojej głowie w jedno. Wysuwam przed siebie
ręce, żeby zablokować kolejny cios. Staram się zrobić unik, ale stopa
przeciwnika trafia mnie z całej siły w żebra. Mam wrażenie, jakby całą
lewą stronę mojego ciała poraził prąd.
– To będzie łatwiejsze, niż przypuszczałem – rzuca Eric.
Rumienię się ze wstydu, a Eric jest na tyle arogancki, że się odsłania
i mogę mu zadać cios w brzuch.
Wali mnie otwartą dłonią w ucho, aż mi w nim dzwoni. Tracę
równowagę i muszę się podeprzeć ręką.
– Wiesz co? – syczy cicho Eric. – Chyba już sobie przypominam, jak
się naprawdę nazywasz.
W kilku różnych miejscach czuję tak potworny ból, że tracę ostrość
widzenia. Nie miałem pojęcia, że ból może mieć tyle odmian, tyle sma-
ków, że może wyżerać, palić, pulsować i kłuć.
Eric znów zadaje cios. Mierzy w twarz, ale trafia w obojczyk.
Strzepuje rękę i mówi:
– Mam im powiedzieć? Mam ujawnić prawdę?
Bezgłośnie wypowiada moje nazwisko: Eaton. To dla mnie dużo
większe zagrożenie niż jego stopy, łokcie czy pięści. Altruiści mawiają, że
problemem wielu Erudytów jest egoizm, ale ja myślę, że to arogancja,
duma z tego, że posiadają wiedzę, której nie mają inni. W tym właśnie
momencie, sparaliżowany strachem, rozpoznaję słabą stronę Erica. Nie
wierzy, że mogę go skrzywdzić w równym stopniu, co on mnie. Założył
na początku, że jestem pokorny, bezinteresowny i bierny, i uważa, że tak
jest.
Mój ból nagle znika, zamienia się w dziką furię. Łapię Erica za rękę
i przytrzymuję go mocno, okładając bez opamiętania. Nawet nie wiem,
gdzie biję; nic nie widzę, nic nie czuję i nic nie słyszę. Jestem pusty. Je-
stem sam. Jestem niczym.
W końcu docierają do mnie jego wrzaski, spostrzegam, że rękami
trzyma się za twarz. Po brodzie cieknie mu krew, spływa między zęby.
Eric próbuje się mi wyrwać, ale ściskam go z całych sił, jakby od tego
zależało moje życie.
Kopię go mocno w bok. Przewraca się. Patrzę mu w oczy między
palcami, które przykłada do twarzy.
Ma szklany wzrok, rozbiegany. Na jego skórze widać jasnoczer-
woną krew. Dociera do mnie, że to moje dzieło, że ja to zrobiłem, i cały
strach wraca, ale tym razem inny. Boję się tego, kim jestem i kim mogę się
stać.
Dłoń pulsuje mi bólem. Odwracam się i bez pozwolenia wychodzę
z sali.
Siedziba Nieustraszoności to dobre miejsce, żeby dojść do siebie –
ciemne, pełne ukrytych, spokojnych zakamarków.
Znajduję korytarz niedaleko Jamy i siadam pod ścianą, chłonąc
chłód kamienia. Ból głowy powrócił, zresztą nie tylko głowy – skutek
walki – ale ledwie to zauważam. Palce lepią mi się od krwi. Krwi Erica.
Próbuję ją zetrzeć, ale już zaschła. Wygrałem starcie, co oznacza, że na
razie mam zapewnione miejsce w Nieustraszoności – powinienem być
zadowolony, zamiast się bać. Może nawet powinienem się cieszyć, że
w końcu znalazłem dla siebie miejsce, że jestem wśród ludzi, którzy nie
unikają mojego spojrzenia przy stole. Ale wiem, że wszystko kosztuje.
Jaka będzie cena za wstąpienie do Nieustraszoności?
– Hej. – Podnoszę głowę i widzę Shaunę. Puka w kamienną ścianę,
jakby to były drzwi. Uśmiecha się do mnie. – Spodziewałam się raczej, że
odtańczysz taniec zwycięstwa.
– Nie tańczę.
– No tak. Powinnam się domyślić. – Siada naprzeciwko mnie,
opierając się plecami o ścianę. Przyciąga kolana do piersi i zaplata wokół
nich ręce. Nasze stopy są zaledwie kilka centymetrów od siebie. Nie
wiem, dlaczego to zauważyłem. A właściwie wiem – przecież to dziew-
czyna.
Nie umiem rozmawiać z dziewczynami. Zwłaszcza
z Nieustraszonymi. Coś mi mówi, że po nich nigdy nie wiadomo, czego
się spodziewać.
– Eric jest w szpitalu – zagaduje Shauna z uśmiechem. – Chyba ma
złamany nos. A już na pewno wybiłeś mu ząb.
Spuszczam wzrok. Wybiłem komuś ząb?
– Zastanawiałam się, czy mógłbyś mi pomóc. – Trąca czubkiem
buta moją stopę.
Tak jak przypuszczałem: dziewczyny z Nieustraszoności są nie-
przewidywalne.
– Niby w czym?
– W walce. Kiepsko mi idzie. Ciągle się błaźnię na ringu. – Kręci
głową. – Za dwa dni staję do walki z taką jedną, ma na imię Ashley, ale
każe mówić na siebie Ash. – Shauna przewraca oczami. – No wiesz:
płomienie Nieustraszoności, „ash”, czyli popiół, i takie tam bzdury.
W każdym razie jest jedną z najlepszych w naszej grupie i boję się, że
mnie zabije. Dosłownie.
– Dlaczego chcesz, żebym ci pomógł? – Nagle nabieram podejrzeń.
– Bo wiesz, że jestem Sztywniakiem, a Sztywniacy zawsze wszystkim
pomagają?
– Co? No co ty! – Skołowana marszczy brwi. – Chcę, żebyś mi
pomógł, bo jesteś najlepszy w swojej grupie.
Prycham na te słowa.
– Nie jestem.
– Tylko ciebie i Erica nikt nie pokonał, a teraz go pobiłeś, więc
owszem, jesteś. Słuchaj, jeśli masz to gdzieś, to wystarczy, że…
– Pomogę ci – przerywam jej. – Nie wiem tylko jak.
– Coś wymyślimy. Jutro po południu? Na sali treningowej?
Kiwam głową. Shauna uśmiecha się, wstaje i zaczyna odchodzić.
Jednak po kilku krokach odwraca się i cofa do mnie.
– Wyluzuj, Cztery – mówi. – Wszystkich aż zatkało z wrażenia.
Przyjmij to do wiadomości.
Patrzę, jak znika za rogiem. Walka tak mnie rozstroiła, że w ogóle
się nie zastanawiałem nad tym, co właściwie oznacza moja wygrana: że
jestem teraz najlepszy w swojej grupie inicjacyjnej. Być może wybrałem
Nieustraszoność, żeby dała mi schronienie, ale nie jest tak, że ledwie daję
radę. Wręcz przeciwnie, radzę sobie doskonale.
Patrzę na krew Erica na palcach i się uśmiecham.
Następnego dnia rano postanawiam zaryzykować i na śniadaniu
dosiadam się do Zekego i Shauny. Shauna siedzi jak zwykle zgarbiona
i burczy coś w odpowiedzi na zadawane pytania. Zeke ziewa do kawy, ale
pokazuje mi swoją rodzinę: młodszego brata Uriaha, który siedzi przy
innym stole z Lynn, młodszą siostrą Shauny. Matka Zekego, Hana, naj-
spokojniejsza Nieustraszona, jaką kiedykolwiek widziałem, nadal stoi
w kolejce po jedzenie. O przynależności do Nieustraszonych świadczy
tylko kolor jej ubrań.
– Tęsknisz za domem? – pytam.
Zauważyłem, że Nieustraszeni uwielbiają wypieki. Do kolacji są
zawsze co najmniej dwa różne ciasta, a przy końcu kolejki śniadaniowej
znajduje się stolik ze stertą muffinów. Zanim jednak zdążyłem do nich
dotrzeć, najlepsze smaki już się rozeszły i zostały tylko babeczki
z otrębami.
– Właściwie nie – odpowiada. – Bo przecież wszyscy tu są. Nowi-
cjuszom urodzonym w Nieustraszoności nie wolno rozmawiać
z krewnymi aż do Dnia Wizyt, ale wiem, że jeśli naprawdę coś by się
działo, to mogę na nich liczyć.
Kiwam głową. Siedząca obok Shauna zamyka oczy i zasypia
z brodą opartą na dłoni.
– A ty? – odzywa się znów Zeke. – Tęsknisz za domem?
Mam już odpowiedzieć, że nie, ale w tym samym momencie dłoń
Shauny wysuwa się spod jej brody i dziewczyna ląduje twarzą
w czekoladowej babeczce. Zeke tak rechocze, że aż lecą mu łzy. Ja też
kończę sok z szerokim uśmiechem na twarzy.
Później spotykam się z Shauną na sali treningowej. Shauna związała
sobie półdługie włosy w kitkę, żeby nie opadały jej na twarz, i porządnie
zasznurowała buty, które zwykle kłapią niezawiązane. Zadaje ciosy
w powietrzu, a po każdym robi przerwę, żeby poprawić pozycję. Przy-
glądam się jej przez chwilę, nie do końca pewny, od czego zacząć. Prze-
cież sam dopiero niedawno nauczyłem się bić; nie nadaję się na nauczy-
ciela.
Ale obserwując ją, zaczynam zauważać różne rzeczy. Że ma
usztywnione kolana, że nie trzyma gardy i nie osłania twarzy, że wy-
prowadza cios z łokcia, zamiast nadawać uderzeniu impet całym ciałem.
Przystaje i ociera czoło grzbietem dłoni. Na mój widok podskakuje, jakby
poraził ją prąd.
– Zasada numer jeden, jeśli nie chcesz, żeby ludzie dostali zawału –
mówi. – Jeśli ktoś cię nie widzi, daj znać, że wszedłeś.
– Przepraszam. Obserwowałem cię, żeby ewentualnie ci pomóc.
– Aha. – Zagryza wewnętrzną stronę policzka. – I co zaobserwo-
wałeś?
Mówię, co zauważyłem, potem stajemy do sparingu. Zaczynamy
powoli, odsuwając się od siebie po każdym uderzeniu, żeby nie zrobić
sobie krzywdy. Co chwila trącam Shaunę w łokieć, żeby jej przypomnieć
o trzymaniu gardy, ale pół godziny później rusza się już lepiej niż na
początku.
– Co do tej dziewczyny, z którą masz jutro walczyć… to ja bym
uderzył ją tu. – Dotykam miejsca pod brodą. – Dobry cios od dołu powi-
nien załatwić sprawę. Przećwiczmy to.
Shauna pochyla się i zauważam z zadowoleniem, że ma przy tym
ugięte kolana i że jej ruchy są bardziej sprężyste, wcześniej tak nie było.
Krążymy wokół siebie przez chwilę. Nagle atakuje, ale odsuwa przy tym
lewą rękę od twarzy. Blokuję pierwszy cios i sam zadaję w odsłonięte
miejsce. W ostatniej chwili zatrzymuję rękę w powietrzu i unoszę brwi.
– Wiesz co? Może bardziej by do mnie dotarło, gdybyś naprawdę
mnie walnął – stwierdza Shauna, prostując się.
Jest zaczerwieniona z wysiłku, na jej czole lśni pot. Jej oczy błysz-
czą i patrzą krytycznie. Po raz pierwszy widzę, że jest naprawdę bardzo
ładna. Ale nie według moich dotychczasowych standardów – nie jest ła-
godna i delikatna, raczej silna i wysportowana.
– Wolałbym tego nie robić.
– To, co ty uważasz za wyniesioną z Altruizmu galanterię, dla mnie
jest tak naprawdę trochę obraźliwe – tłumaczy. – Potrafię o siebie zadbać.
Spokojnie, zniosę trochę bólu.
– To nie tak – odpowiadam. – Nie chodzi o to, że jesteś dziewczyną.
Tylko… Nie lubię się bić bez powodu.
– To jakaś zasada Sztywniaków?
– Właściwie nie. Sztywniacy w ogóle nie akceptują przemocy.
Sztywniak w Nieustraszoności po prostu da sobie obić mordę – mówię
i uśmiecham się lekko. Nie jestem przyzwyczajony do slangu Nieustra-
szonych, ale fajnie mówić tak, jakby przychodziło mi to naturalnie, fajnie
pozwolić sobie na ich rytm wypowiedzi. – Dla mnie to nie jest zabawa,
i tyle.
Po raz pierwszy wyraziłem to na głos. Wiem, dlaczego to nie jest dla
mnie zabawa – bo przez bardzo długi czas tak wyglądało moje życie, na
jawie i we śnie. W Nieustraszoności nauczyłem się bronić.
W Nieustraszoności nauczyłem się być silniejszy, ale jednej rzeczy, której
się nie nauczyłem i której raczej się nie nauczę, to czerpać przyjemność
z zadawania komuś bólu. Jeśli mam zostać Nieustraszonym, to na wła-
snych zasadach, nawet jeśli przez to w jakimś stopniu na zawsze pozo-
stanę Sztywniakiem.
– No dobra – mówi Shauna. – Spróbujmy jeszcze raz.
Walczymy tak długo, aż cios zostaje opanowany do perfekcji. Pra-
wie spóźniamy się na kolację. Gdy wychodzimy, Shauna dziękuje mi
i obejmuje swobodnie ramieniem. Uścisk nie trwa długo, ale i tak cały się
spinam, a ona parska śmiechem.
– Jak zostać Nieustraszonym: kurs dla początkujących. Lekcja
pierwsza: uściski między przyjaciółmi są dozwolone.
– To my się przyjaźnimy? – pytam pół żartem, pół serio.
– Oj, zamknij się – odpowiada i biegnie do sypialni.
Następnego dnia rano wszyscy przetransferowani nowicjusze idą za
Amarem. Mijamy salę treningową i wchodzimy do ponurego korytarza
zakończonego masywnymi drzwiami. Amar każe nam usiąść pod ścianą,
po czym znika bez słowa za drzwiami. Zerkam na zegarek. Shauna za
chwilę będzie walczyć – nowicjusze z Nieustraszoności potrzebują więcej
czasu na pierwszą część inicjacji, bo jest ich więcej.
Eric siada jak najdalej ode mnie, i dobrze. Po walce pomyślałem, że
może powie wszystkim, że jestem synem Marcusa Eatona – tylko po to,
żeby się zemścić, że go pokonałem – ale niczego nie wygadał. Zastana-
wiam się, czy czeka na właściwy moment, czy może jest jakiś inny po-
wód. Tak czy siak, lepiej trzymać się od niego z daleka.
– Jak myślicie, co tam jest? – pyta nerwowo Mia, transfer
z Serdeczności.
Nikt nie odpowiada. Nie wiedzieć czemu, jestem spokojny. Za tymi
drzwiami nie ma nic, co może zrobić mi krzywdę. Kiedy więc Amar znów
wychodzi na korytarz i woła mnie pierwszego, nie patrzę z rozpaczą na
innych nowicjuszy, po prostu idę za nim.
Pomieszczenie za drzwiami jest ciemne i brudne, wyposażone je-
dynie w komputer i rozkładany fotel, taki sam jak ten, na którym sie-
działem podczas testu przynależności. Na monitorze widać uruchomiony
program – czarne linijki tekstu na białym tle. Gdy byłem młodszy, pra-
cowałem na ochotnika w szkolnej pracowni komputerowej. Dbałem
o urządzenia, a niekiedy nawet je naprawiałem. Pracowałem pod okiem
Katherine z Erudycji, która nauczyła mnie dużo więcej, niż trzeba, bo
z przyjemnością dzieliła się wiedzą z kimś, kogo interesowała informa-
tyka. Patrząc na kod, wiem zatem, co to za program, choć nie byłbym
w stanie nic z nim zrobić.
– To symulacja? – pytam.
– Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej – odpowiada Amar. –
Siadaj.
Zajmuję miejsce, opieram się wygodnie w fotelu i kładę ręce na
podłokietnikach. Instruktor przygotowuje strzykawkę – ogląda ją pod
światło, żeby się upewnić, że pojemnik jest prawidłowo osadzony. Bez
ostrzeżenia wbija mi igłę w szyję i naciska tłok. Przeszywa mnie dreszcz.
– Zobaczmy, który z twoich lęków pojawi się pierwszy – informuje.
– Trochę mi się już znudziły, mógłbyś się postarać i pokazać coś nowego.
– Spróbuję.
Symulacja szybko mnie pochłania.
Siedzę na twardej drewnianej ławce przy kuchennym stole w domu
Altruizmu, przede mną stoi pusty talerz. Wszystkie okna są zasłonięte
i jedynym źródłem światła jest świecąca na pomarańczowo żarówka nad
stołem. Patrzę na ciemne spodnie. Dlaczego jestem ubrany na czarno,
a nie na szaro?
Unoszę głowę i widzę przed sobą Marcusa. Przez ułamek sekundy
wygląda jak człowiek, którego nie tak dawno temu widziałem podczas
Ceremonii Wyboru: ma ciemnoniebieskie oczy i zaciśnięte usta.
Jestem ubrany na czarno, bo należę do Nieustraszoności – przypo-
minam sobie. Dlaczego więc znajduję się w domu Altruizmu naprzeciwko
ojca?
W pustym talerzu odbija się żarówka. To musi być symulacja.
Nagle światło zaczyna mrugać, a Marcus zamienia się w postać
z krajobrazu strachu: w zdeformowanego potwora, który zamiast oczu ma
czarne dziury, a zamiast ust wielki pusty otwór. Rzuca się na mnie przez
stół z wyciągniętymi rękami. Zamiast paznokci z palców wyrastają mu
ostrza.
Próbuje mnie uderzyć, ale odskakuję. Spadam z ławki. Zbieram się
szybko z podłogi i uciekam do salonu. Jest w nim drugi Marcus – wyciąga
po mnie łapska spod ściany. Rozglądam się za drzwiami wyjściowymi, ale
ktoś zamurował je pustakami. Jestem w pułapce.
Z głuchym okrzykiem rzucam się na schody. Na górze potykam się
i przewracam w korytarzu. Jeden Marcus otwiera od środka drzwi szafy,
drugi wychodzi z sypialni rodziców, trzeci rzuca się na mnie z pazurami
z łazienki. Przywieram do ściany. Wokół ciemność, nie ma żadnych
okien, w domu pełno Marcusów.
Nagle jeden z nich staje tuż przede mną i przygniata mnie do ściany,
zaciskając ręce na mojej szyi. Kolejny rozdrapuje mi szponami ręce; od
palącego bólu zaczynają lecieć mi łzy.
Czuję się jak sparaliżowany, ogarnia mnie panika.
Gwałtownie połykam powietrze. Nie mogę nawet krzyknąć. Czuję
ból i oszalały łomot serca. Kopię z całych sił, ale trafiam tylko
w powietrze. Marcus nie zwalnia uścisku na mojej szyi, podnosi mnie
wysoko. Dotykam palcami podłogi, ale moje nogi i ręce są bezwładne jak
u szmacianej lalki. Nie jestem w stanie się ruszyć.
Wszędzie go pełno. Dociera do mnie, że to nie dzieje się naprawdę.
To symulacja, tak jak w krajobrazie strachu.
Widzę coraz więcej Marcusów, stoją wokół mnie z wyciągniętymi
łapami i mam wrażenie, że patrzę na morze sztyletów. Łapią mnie za nogi
i kaleczą. Po szyi spływa mi coś ciepłego, bo przyduszający mnie Marcus
wbija mi mocniej paznokcie w gardło.
To symulacja, przypominam sobie. Próbuję odzyskać władzę
w kończynach. Wyobrażam sobie, że moja krew płonie i szybko wypełnia
żyły. Macam na oślep ścianę w poszukiwaniu jakiejś broni. Jeden
z Marcusów sięga do moich oczu. Wrzeszczę i zaczynam się szamotać,
gdy wbija mi ostrza w powieki.
Nie znajduję broni, ale natrafiam na gałkę. Przekręcam ją mocno
i wpadam do garderoby. Marcusy puszczają mnie. W garderobie jest
okienko na tyle duże, żebym mógł się przecisnąć. Potwory wpadają do
ciemnego pomieszczenia, w chwili gdy rozbijam ramieniem szybę.
Świeże powietrze wypełnia mi płuca.
Siadam prosto w fotelu i dyszę ciężko.
Macam się po gardle, po rękach, po nogach. Szukam ran, których nie
ma. Wciąż mi się wydaje, że moje ciało jest pokaleczone i że z żył tryska
krew, ale skóra jest nienaruszona.
Uspokajam oddech, a razem z nim myśli.
Amar siedzi przy komputerze podłączony do symulacji i patrzy na
mnie.
– Co? – Oddycham z trudem.
– Twoja symulacja trwała czterdzieści pięć minut.
– To długo?
– Nie. – Marszczy czoło. – Nie, to wcale nie jest długo. Właściwie to
bardzo dobry wynik.
Stawiam stopy na podłodze i chowam twarz w dłoniach. W trakcie
symulacji nie na długo poddałem się panice, ale przed oczami nadal widzę
swojego zdeformowanego ojca, który usiłuje wydłubać mi pazurami
oczy; serce do tej pory wali mi jak oszalałe.
– Czy serum dalej działa? – pytam przez zaciśnięte zęby. – Dalej
sprawia, że się boję?
– Nie, powinno przestać działać w chwili wyjścia z symulacji. A co?
Strzepuję dłonie, bo czuję w nich mrowienie, jakby zaczynały mi
drętwieć. Kręcę głową. To nie działo się naprawdę, powtarzam sobie.
Przestań o tym myśleć.
– Czasami po symulacji ataki paniki nie znikają od razu, wszystko
zależy od tego, co widziałeś – tłumaczy Amar. – Chodź, odprowadzę cię
do sypialni.
– Nie. Nic mi nie jest.
Amar patrzy na mnie ostro.
– Nie pytałem cię o zgodę. – Wstaje i otwiera drzwi za fotelem.
Idę za Amarem krótkim, ciemnym przejściem, które doprowadza
nas do kamiennych korytarzy wiodących do sypialni transferów. Powie-
trze jest chłodne, bo znajdujemy się pod ziemią. Oprócz naszych kroków
i własnego oddechu nie słyszę nic więcej.
W pewnym momencie wydaje mi się, że po lewej stronie dostrze-
gam jakiś ruch, odskakuję i przyciskam się do ściany. Amar zatrzymuje
się i kładzie mi ręce na ramionach, zmuszając mnie do tego, żebym
spojrzał mu w twarz.
– Cztery. Weź się w garść.
Kiwam głową; czuję, że się rumienię. Ogarnia mnie wstyd. Powi-
nienem być Nieustraszony. Nie powinienem się bać ohydnych Marcusów
wyskakujących na mnie z ciemności. Opieram się o kamienną ścianę
i oddycham głęboko.
– Mogę cię o coś spytać? – odzywa się po chwili Amar.
Z drżeniem myślę, że chce spytać o ojca, ale nie, chodzi o coś in-
nego.
– Jak wydostałeś się z tamtego korytarza?
– Otworzyłem drzwi.
– Ale one były tam cały czas? Czy w twoim domu rodzinnym są
w tym miejscu drzwi?
Kręcę głową.
Zwykle pogodna twarz Amara robi się poważna.
– Więc sam je stworzyłeś?
– No tak. Symulacje dzieją się przecież w głowie. Więc wyobrazi-
łem sobie drzwi, żeby się wydostać. Musiałem się tylko skoncentrować.
– Dziwne.
– Dlaczego?
– Większość nowicjuszy nie potrafi sprawić, żeby w symulacji
wydarzyło się coś niemożliwego, bo nie mają świadomości, że to symu-
lacja, nie tak jak w krajobrazie strachu – wyjaśnia. – W związku z tym nie
potrafią wyjść z niej aż tak szybko.
Serce podchodzi mi do gardła. Nie miałem pojęcia, że te symulacje
różnią się od krajobrazu strachu. Myślałem, że wszyscy zachowują
świadomość. Ale z tego, co mówi Amar, ta symulacja bardziej przypo-
mina test przynależności. A przecież przed testem ojciec ostrzegał mnie,
żebym ukrywał fakt, że podczas symulacji zachowuję świadomość. Pa-
miętam, że mówił o tym bardzo stanowczo, z dużym napięciem, nawet
złapał mnie przy tym za rękę odrobinę za mocno.
Myślałem wtedy, że po prostu się o mnie martwi. Że troszczy się
o moje bezpieczeństwo.
To była tylko jego paranoja czy może świadomość, że zachowanie
podczas symulacji rzeczywiście wiąże się z jakimś zagrożeniem?
– Też tak miałem – przyznaje cicho Amar. – Mogłem dokonywać
zmian w symulacji. Ale myślałem, że nikt inny tego nie potrafi.
Chcę mu powiedzieć, żeby zachował to dla siebie, żeby chronił
swoje tajemnice. Ale Nieustraszonym nie zależy na sekretach, nie tak jak
Altruistom, którzy uśmiechają się przez zaciśnięte wargi i mieszkają
w identycznych, wysprzątanych na błysk domach.
Amar patrzy na mnie dziwnie, z przejęciem, jakby chciał coś ode
mnie usłyszeć. Czuję się nieswojo. Przestępuję z nogi na nogę.
– Ale raczej nie powinieneś się tym chwalić – mówi mi. –
W Nieustraszoności liczy się jedność, podobnie jak we wszystkich innych
frakcjach. Tylko tutaj to może nie rzuca się aż tak w oczy.
Kiwam głową.
– To był czysty przypadek. W teście przynależności nie umiałem
tego zrobić. Następnym razem zachowam się pewnie bardziej standar-
dowo.
– Jasne. – W głosie Amara nie słychać jednak przekonania. – Na-
stępnym razem postaraj się po prostu nie robić rzeczy niemożliwych,
okej? Skonfrontuj się ze swoim lękiem w logiczny sposób, tak jakbyś to
zrobił, gdybyś nie był świadomy podczas symulacji.
– Dobrze – obiecuję.
– Już w porządku? Dojdziesz sam do sypialni?
Chcę mu powiedzieć, że od początku mogłem iść sam, że nie po-
trzebowałem jego eskorty. Ale znów tylko kiwam głową. Klepie mnie
przyjaźnie po łopatkach i wraca do pomieszczenia symulacyjnego.
Dochodzę do wniosku, że ojciec nie zakazywałby mi ujawniać
faktu, że podczas symulacji zachowuję świadomość, tylko dlatego, że we
frakcji są takie normy. Mieraz objeżdżał mnie za to, że przynoszę mu
wstyd na oczach innych Altruistów, ale nigdy wcześniej nie ostrzegał
mnie po cichu ani nie uczył, jak się nie zdradzić. Nigdy nie wpatrywał się
we mnie z napięciem, póki nie obiecałem, że go posłucham.
Dziwnie wiedzieć, że próbował mnie chronić. Jakby wcale nie był
potworem, który pojawia się w mojej wyobraźni, którego widzę
w najgorszych koszmarach.
Gdy znów ruszam w stronę sypialni, na końcu korytarza coś słychać
– oddalające się w przeciwnym kierunku ciche kroki.
Shauna podbiega do mnie na kolacji i uderza mnie pięścią w ramię.
Uśmiecha się tak szeroko, aż się boję, że zaraz pękną jej policzki. Pod
prawym okiem ma lekką opuchliznę – za jakiś czas zrobi się podbite limo.
– Wygrałam! – woła. – Zrobiłam, co powiedziałeś; dałam jej w zęby
w pierwszej minucie walki, to ją totalnie wybiło z rytmu. Trafiła mnie
w oko, bo nie trzymałam gardy, ale potem ją zmiażdżyłam. Rozwaliłam
jej nos. Było super!
Uśmiecham się. Dziwi mnie, jaką przyjemność sprawia mi fakt, że
mogłem nauczyć kogoś czegoś, co faktycznie zadziałało.
– Gratulacje.
– Udało mi się tylko dzięki tobie – zauważa Shauna. Jej uśmiech
zmienia się, robi się delikatniejszy, mniej rozemocjonowany, a bardziej
szczery. Dziewczyna wspina się na palce i cmoka mnie w policzek.
Odsuwa się, a ja gapię się na nią. Parska śmiechem i ciągnie mnie do
stołu, przy którym siedzi Zeke razem z kilkoma innymi nowicjuszami
urodzonymi w Nieustraszoności. Dociera do mnie, że mój problem nie
polega na tym, że jestem Sztywniakiem, tylko że nie wiem, co
w Nieustraszoności oznaczają takie gesty. Shauna jest ładna i zabawna.
W Altruizmie, gdyby mi się podobała, poszedłbym po prostu do niej do
domu i zjadł kolację z jej rodziną. Dowiedziałbym się, do jakiego pro-
jektu się zgłosiła i sam też bym się tam wkręcił. W Nieustraszoności nie
mam pojęcia, jak się robi takie rzeczy. Postanawiam, że nie będę się nad
tym zastanawiał, przynajmniej nie teraz. Nakładam sobie jedzenie
i siadam przy stole. Przysłuchuję się rozmowom i żartom. Wszyscy gra-
tulują Shaunie wygranej, pokazują sobie dziewczynę, którą pokonała –
siedzi przy innym stole ze spuchniętą twarzą. Pod koniec kolacji, gdy
nabijam na widelec ciasto czekoladowe, do jadalni wchodzą dwie kobiety
z Erudycji.
Potrzeba sporo czasu, żeby Nieustraszeni się uciszyli. Nawet nie-
spodziewana wizyta Erudytek nie jest w stanie tego przyśpieszyć –
wszędzie w dalszym ciągu słychać szepty, jak tupot nóg w oddali. Ale
ponieważ Erudytki siadają z Maksem i nic się nie dzieje, powoli znów
robi się głośno. Nie uczestniczę w żadnej z rozmów. Dalej dziobię wi-
delcem ciasto i obserwuję rozwój sytuacji.
Max wstaje od stołu i podchodzi do Amara. Rozmawiają przez
chwilę w skupieniu, wyraźnie zdenerwowani. W pewnej chwili ruszają
w moją stronę. Idą do mnie.
Amar kiwa, żebym podszedł. Zostawiam na stole prawie pustą tacę.
– Zostaliśmy wezwani na ocenę – mówi Amar. Jego wiecznie
uśmiechnięte usta zaciskają się w wąską linijkę, ożywiony zwykle głos
jest przygaszony.
– Na ocenę? – powtarzam.
Max uśmiecha się do mnie niewyraźnie.
– Twój wynik z symulacji strachu był trochę nietypowy. Panie
z Erudycji… – Odwracam się i patrzę przez ramię na Erudytki.
Z zaskoczeniem uświadamiam sobie, że jedną z nich jest Jeanine Mat-
thews, przywódczyni Erudycji. Ma na sobie idealnie wyprasowaną nie-
bieską garsonkę i zawieszone na łańcuszku okulary, symbol próżności
Erudycji doprowadzony do granic absurdu. Max mówi dalej: – …przyjrzą
się twojej symulacji, żeby sprawdzić, czy nietypowy wynik nie jest kwe-
stią błędu w programie. Amar zaprowadzi was teraz do pomieszczenia
symulacji strachu.
Czuję palce ojca zaciśnięte na mojej ręce, słyszę jego syczący głos,
który ostrzega, żeby podczas testu przynależności nie robić nic dziwnego.
Czuję mrowienie w dłoniach, co oznacza, że zaraz zacznę panikować. Nie
jestem w stanie wydobyć z siebie głosu, więc patrzę tylko na Maksa, po-
tem na Amara, i kiwam głową. Nie wiem, co oznacza świadomość
w czasie symulacji, ale wiem, że na pewno nic dobrego. Że gdyby coś nie
było ze mną nie tak, Jeanine Matthews nie pofatygowałaby się tu osobi-
ście tylko po to, żeby przyjrzeć się mojej symulacji.
Idziemy z Amarem w milczeniu do pomieszczenia symulacji stra-
chu. Jeanine i jej asystentka, jak się domyślam, rozmawiają za nami cicho.
Amar otwiera drzwi i wpuszcza nas do środka.
– Przyniosę dodatkowy sprzęt, żebyście mogły się podłączyć – in-
formuje. – Zaraz wracam.
Jeanine chodzi zamyślona po pokoju. Nie mam do niej zaufania,
podobnie jak wszyscy Altruiści. Nauczono mnie traktować z rezerwą
próżność i chciwość Erudytów. Ale patrząc na nią, przychodzi mi nagle
do głowy, że to, czego mnie uczono, może wcale nie jest prawdą. Eru-
dytka, która pokazywała mi, jak rozkładać sprzęt na części, gdy zgłosiłem
się na ochotnika do pracowni komputerowej, nie była ani próżna, ani
chciwa. Może Jeanine Matthews też taka nie jest.
– W systemie figurowałeś jako Cztery – odzywa się po chwili Jea-
nine. Przystaje i krzyżuje ręce na piersi. – Zdziwiło mnie to. Dlaczego nie
używasz imienia Tobias?
Wie, kim jestem. No jasne. Przecież ona wie wszystko. Mam wra-
żenie, jakby moje wnętrzności zaczęły się nagle kurczyć, zapadać do
środka. Jeanine wie, jak się nazywam, zna mojego ojca… a jeśli widziała
mnie podczas którejś symulacji, to zna też moje najciemniejsze strony.
Patrzy na mnie jasnymi, niemal załzawionymi oczami. Odwracam wzrok.
– Chciałem zacząć wszystko od nowa – wyjaśniam.
Kiwa głową.
– To zrozumiałe. Zwłaszcza po tym, co przeszedłeś.
Mówi niemal… współczująco. Jej ton sprawia, że cały się najeżam.
Patrzę jej prosto w oczy i mówię chłodno:
– Nic mi nie jest.
– Oczywiście, że nie. – Uśmiecha się leciutko.
Amar wjeżdża do sali z wózkiem wyładowanym kablami, elektro-
dami i częściami komputerowymi. Wiem, co mam robić. Siadam na fotelu
i kładę ręce na podłokietnikach, pozostała trójka podłącza się do symu-
lacji. Amar podchodzi do mnie z igłą. Siedzę bez ruchu, gdy wbija mi ją
w szyję.
Zamykam oczy. Świat znów znika.
Otwieram oczy na dachu niesamowicie wysokiego budynku, przy
samej krawędzi. Na dole widać chodnik, ulice są puste, nie ma nikogo, kto
mógłby pomóc mi stąd zejść. Wiatr miota mną na wszystkie strony, tracę
równowagę i przewracam się na plecy na wysypaną żwirem powierzch-
nię.
Nie lubię być tak wysoko, patrzeć na puste przestworza wokół, mieć
świadomość, że jestem w najwyższym punkcie miasta. Przypominam
sobie, że Jeanine Matthews mnie obserwuje; doskakuję do wyjścia
z dachu i próbuję otworzyć drzwi, opracowując jednocześnie w głowie
strategię działania. W przypadku tego lęku rzucałem się po prostu
z dachu, bo wiedziałem, że to tylko symulacja i że się nie zabiję. Ale nikt
inny by tak nie zrobił; każdy szukałaby sposobu, jak bezpiecznie zejść.
Zastanawiam się, jakie mam opcje. Mogę spróbować otworzyć
drzwi, ale nie mam dostępu do żadnych narzędzi; widzę tylko żwir, drzwi
i niebo. Nie mogę sobie stworzyć narzędzia do pomocy, bo właśnie tego
rodzaju ingerencji w symulację szuka pewnie Jeanine. Cofam się i kopię
z całych sił w drzwi, ale ani drgną.
Z walącym sercem znów podchodzę do krawędzi. Zamiast patrzeć
na sam dół, na chodnik w oddali, przyglądam się budynkowi. Na ścianie
są parapety okienne, całe mnóstwo. Najszybszy sposób, żeby dostać się na
dół, najbardziej typowy dla Nieustraszonych, to zejść wzdłuż ściany,
opuszczając się z parapetu na parapet.
Chowam twarz w dłoniach. Wiem, że to nie dzieje się naprawdę, ale
wrażenie jest inne:
wiatr gwiżdże mi w uszach, chłodny i rześki, beton jest szorstki,
żwir chrzęści pod stopami. Zsuwam jedną nogę z półki. Cały roztrzęsio-
ny, staję twarzą do budynku i opuszczam drugą nogę; trzymam się wy-
stępu tylko rękami.
Czuję narastającą panikę i krzyczę przez zaciśnięte usta. O Boże,
nienawidzę wysokości, nienawidzę. Mrugam, żeby pozbyć się łez – to, że
się pojawiły, w duchu zrzucam na karb wiatru – i szukam stopami para-
petu. Znajduję go i zaczynam macać jedną ręką w poszukiwaniu krawędzi
okna. Przyciskam się do muru, żeby nie stracić równowagi, i opuszczam
się na parapet niżej.
Niekontrolowanie wychylam się do tyłu nad ziejącą w dole pustką
i znów wrzeszczę. Zaciskam zęby tak mocno, że aż skrzypią.
Muszę powtórzyć wszystko jeszcze raz. A potem znowu i znowu.
Uginam kolana i trzymając się jedną ręką górnej części okna, drugą
łapię za dolną. Gdy mam już pewność, że trzymam się mocno, zsuwam
stopy po ścianie. Szurają po kamiennym murze i znów zawisam na rę-
kach.
Tym razem jednak, kiedy opuszczam się na kolejny parapet, nie
trzymam się wystarczająco mocno. Tracę podparcie pod nogami
i wyginam się w tył. Rozpaczliwie próbuję zahaczyć paznokciami
o beton, ale już za późno; lecę w dół, a z gardła wydobywa mi się krzyk.
Mógłbym stworzyć pod sobą siatkę albo zawiesić linę w powietrzu, ale
nie powinienem nic tworzyć, bo się dowiedzą, że potrafię.
Spadam i się zabijam. Muszę na to pozwolić.
Budzę się z bólem – wytworzonym przez mój umysł – czuję go
w całym ciele. Nadal się drę, łzy i przerażenie rozmazują mi wzrok.
Podrywam się i oddycham ciężko. Cały się trzęsę. Wstyd mi, że zacho-
wuję się tak przy tylu ludziach, ale z drugiej strony wiem, że to dobrze.
Zobaczą, że nie jestem nikim wyjątkowym – ot, kolejny zuchwały Nieu-
straszony, któremu wydawało się, że może zejść jak pająk po budynku.
– Ciekawe – stwierdza Jeanine. Oddycham tak głośno, że ledwie ją
słyszę. – Nigdy mi się nie znudzi zaglądanie do cudzych umysłów. Każdy
szczegół tyle o nich mówi.
Nogi ciągle mi drżą, kiedy stawiam je na podłodze.
– Dobra robota – chwali Amar. – Nad wspinaczką trzeba trochę
popracować, ale i tak szybko wydostałeś się z symulacji, tak jak ostatnio.
Uśmiecha się do mnie. Chyba udało mi się wypaść normalnie, bo
w jego oczach nie widać już niepokoju.
Kiwam głową.
– Wygląda na to, że twój nietypowy wynik to kwestia błędu
w programie. Będziemy musieli go przejrzeć i znaleźć usterkę – odzywa
się Jeanine. – Teraz ty, Amar. Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym
zobaczyć jedną z twoich symulacji.
– Moją? A po co?
Z twarzy Jeanine nie znika łagodny uśmiech.
– Z tego, co wiemy, nietypowy wynik Tobiasa wcale cię nie zdziwił;
wręcz spodziewałeś się takiej możliwości. Chciałabym się przekonać, czy
wynikało to z twojego doświadczenia.
– Z tego, co wiecie? A skąd wiecie? – dopytuje Amar.
– Jeden z nowicjuszy zjawił się u nas i wyraził swoje zaniepokoje-
nie waszym stanem, twoim i Tobiasa. Wolałabym uszanować jego pry-
watność. Ty już możesz iść, Tobias. Dziękuję za pomoc.
Patrzę na Amara. Kiwa mi lekko głową. Wstaję trochę niepewnie
i wychodzę. Zostawiam uchylone drzwi, żeby móc podsłuchiwać, ale
asystentka Jeanine zaraz je zamyka. Nic nie słyszę, nawet jak przykładam
ucho do drzwi. „Jeden z nowicjuszy wyraził swoje zaniepokojenie…”
Dobrze wiem, który to nowicjusz. Wśród nas jest tylko jeden były
Erudyta: Eric.
Mija tydzień i wydaje się, że wizyta Jeanine Matthews przejdzie bez
echa. Wszyscy nowicjusze, zarówno urodzeni w Nieustraszoności, jak
i przetransferowani, codziennie wchodzą w symulację strachu. Ja też
każdego dnia daję się pochłonąć swoim lękom: lękowi wysokości, klau-
strofobii, lękowi przed użyciem przemocy i strachowi przed Marcusem.
Czasem moje lęki się łączą: na szczycie wysokiego budynku stoi Marcus,
w zamkniętej przestrzeni dochodzi do przemocy. Zawsze wybudzam się
na wpół oszalały, roztrzęsiony, zawstydzony, że choć mam tylko cztery
lęki, to nie jestem w stanie się z nich otrząsnąć po wyjściu z symulacji.
Nachodzą mnie, gdy najmniej się tego spodziewam, wypełniają moje
noce koszmarami, a dni drżeniem i paranoją. Zaciskam mocno zęby,
podrywam się na byle hałas. Ni z tego, ni z owego drętwieją mi ręce. Boję
się, że zwariuję, zanim inicjacja dobiegnie końca.
– Wszystko w porządku? – pyta Zeke przy śniadaniu któregoś ranka.
– Wyglądasz… na wykończonego.
– Nic mi nie jest – odpowiadam ostrzej, niż zamierzałem.
– No jasne – kwituje z uśmiechem. – Wiesz, że to nic złego czuć się
źle?
– Taak… – Zmuszam się, żeby zjeść do końca, choć ostatnio
wszystko jest dla mnie bez smaku. Cóż, przynajmniej nabiorę trochę ciała,
głównie mięśni. Dziwnie zajmować sobą tyle miejsca; zdążyłem się już
przyzwyczaić do tego, że prawie mnie nie widać. Ale teraz czuję się
odrobinę silniejszy, odrobinę bardziej zrównoważony.
Odnosimy z Zekem tace. W drodze do Jamy podbiega do nas
młodszy brat Zekego. Przypominam sobie, że ma na imię Uriah. Przerósł
już Zekego, a za uchem ma opatrunek zakrywający nowy tatuaż. Zwykle
ze wszystkiego żartuje, ale tym razem wygląda inaczej. Jest w szoku.
– Amar – zaczyna, łapiąc z trudem powietrze. – Amar nie… – Kręci
głową. – Amar nie żyje.
Parskam śmiechem. Wiem, że to głupia reakcja, ale nic nie mogę na
to poradzić.
– Co? Jak to: nie żyje?
– Z samego rana jakaś Nieustraszona znalazła w pobliżu Pire trupa.
Właśnie zidentyfikowali zwłoki. To Amar. Musiał…
– Skoczyć? – podsuwa Zeke.
– Albo spaść, nie wiadomo – mówi Uriah.
Wchodzę na ścieżkę pnącą się w górę Jamy. Zwykle idę jak naj-
bliżej ściany, bo boję się wysokości, ale tym razem nie zastanawiam się
nawet nad tym, co jest niżej. Przeciskam się obok biegnących roz-
wrzeszczanych dzieciaków i ludzi, którzy wchodzą do sklepów i z nich
wychodzą. Przeskakuję po dwa stopnie schodów zwisających ze szkla-
nego sufitu.
W holu Pire zebrał się tłum. Przepycham się naprzód. Niektórzy
wściekają się na mnie, inni też uderzają mnie łokciami, ale nie zwracam
na to uwagi. Przeciskam się na koniec pomieszczenia, do szklanych ścian
górujących nad siecią ulic wokół kompleksu Nieustraszoności. Widać
stąd odgrodzony taśmami fragment chodnika i ciemnoczerwoną plamę.
Wpatruję się w nią dłuższą chwilę, aż wreszcie do mnie dociera, że
to krew Amara, że to skutek zderzenia jego ciała z ziemią.
Odwracam się i odchodzę.
Nie znałem Amara aż tak dobrze, żeby opłakiwać jego śmierć,
a przynajmniej nie w moim rozumieniu tego słowa. Opłakiwałem śmierć
matki; zdruzgotała mnie, tak że nie byłem w stanie normalnie funkcjo-
nować. Pamiętam, że musiałem odpoczywać w trakcie wykonywania
najzwyklejszych czynności, a potem o nich zapominałem; że budziłem się
w środku nocy zapłakany.
Śmierć Amara nie odbiła się na mnie w ten sposób. Co jakiś czas
robi mi się przykro, gdy przypomnę sobie chwilę, gdy nadał mi imię, lub
to, jak mnie chronił, choć przecież się nie przyjaźniliśmy. Ale głównie
odczuwam wściekłość. Jego śmierć miała związek z Jeanine Matthews
i jego symulacją strachu. A to oznacza, że bez względu na to, co się wy-
darzyło, wina leży częściowo po stronie Erica, bo podsłuchał naszą roz-
mowę i doniósł o niej przywódczyni swojej poprzedniej frakcji.
Erudyci zabili Amara. Ale wszyscy są przekonani, że sam skoczył
lub spadł. Takie szaleństwa są przecież typowe dla Nieustraszonych.
Wieczorem odbywa się pogrzeb Amara. Późnym popołudniem
wszyscy są już pijani. Zbieramy się przy otchłani, Zeke podaje mi kubek
z jakimś ciemnym trunkiem. Opróżniam go bez namysłu. Napój wlewa
we mnie spokój. Lekko się chwiejąc, oddaję naczynie.
– No tak… – Zeke wpatruje się w pusty kubek. – Przyniosę więcej.
Kiwam głową i słucham huku dobiegającego z przepaści. Jeanine
Matthews uznała, że mój nietypowy wynik to tylko błąd w programie, ale
co, jeśli udawała? Jeśli będzie chciała mnie zabić, tak samo jak Amara?
Staram się stłumić tę myśl i już nigdy do niej nie wracać.
Na moim ramieniu pojawia się ciemna, pocięta szramami ręka.
Obok mnie staje Max.
– Dobrze się czujesz, Cztery?
– Tak – odpowiadam zgodnie z prawdą. Czuję się dobrze. Czuję się
dobrze, bo trzymam się jeszcze na nogach i nie bełkoczę.
– Wiem, że Amar szczególnie się tobą interesował. Myślę, że wi-
dział w tobie duży potencjał. – Max uśmiecha się lekko.
– Tak naprawdę nie znałem go zbyt dobrze.
– On zawsze miał w sobie niepokój, zawsze brakowało mu rów-
nowagi. Był zupełnie inny niż reszta nowicjuszy z jego grupy – opowiada
Max. – Wydaje mi się, że bardzo przeżył śmierć dziadków. A może pro-
blem sięgał głębiej… Nie wiem. Może tak jest dla niego lepiej.
– Lepiej, że nie żyje? – pytam z niedowierzaniem.
– Nie do końca o to mi chodziło. Ale w Nieustraszoności zachęcamy
ludzi, żeby w życiu szli zawsze własną drogą. Jeśli taki był jego wybór…
to w porządku. – Znów kładzie mi rękę na ramieniu. – W zależności od
tego, jak ci pójdzie jutro ostatni egzamin, musimy porozmawiać o tym,
jak widzisz swoją przyszłość w Nieustraszoności. Jesteś niewątpliwie
najlepiej zapowiadającym się nowicjuszem mimo swojego pochodzenia.
Gapię się na niego. Jego słowa nie docierają do mnie w pełni, nie
rozumiem też, dlaczego mówi to teraz, na pogrzebie Amara. Czy on
próbuje mnie zwerbować? Ale do czego?
Zeke wraca z dwoma kubkami, a Max znika w tłumie, jak gdyby
nigdy nic. Jeden z przyjaciół Amara staje na krześle i krzyczy coś bez ładu
i składu: że Amar był wystarczająco odważny, aby odejść w nieznane.
Wszyscy wznoszą swoje naczynia i skandują: „A-mar! A-mar!
A-mar!” Powtarzają to imię tyle razy, że przestaje cokolwiek znaczyć,
zamienia się w niesłabnący, nieokiełznany hałas.
A potem pijemy. W ten sposób Nieustraszeni opłakują śmierć bli-
skich: zapijają smutek, póki nie odejdzie w niepamięć.
Okej. Dobra. Też mogę to zrobić.
Mój ostatni egzamin – krajobraz strachu – przeprowadza Tori.
W komisji zasiadają przywódcy Nieustraszoności, między innymi Max.
Jestem mniej więcej w środku grupy nowicjuszy i po raz pierwszy
w ogóle się nie stresuję. Podczas symulacji krajobrazu strachu każdy
zachowuje świadomość, więc nie muszę niczego ukrywać. Wbijam sobie
igłę w szyję i pozwalam rzeczywistości się rozpłynąć.
Robiłem to już wielokrotnie. Stoję na dachu wysokiego budynku
i rzucam się w dół.
Jestem zamknięty w skrzyni, po krótkiej chwili paniki walę ramie-
niem w drewnianą ścianę i – choć wydaje się to niemożliwe – rozwalam ją
jednym ciosem. Biorę pistolet i zabijam niewinnego człowieka – tym
razem bezimiennego mężczyznę ubranego w czerń Nieustraszoności. Bez
mrugnięcia strzelam mu w głowę.
Tym razem otaczające mnie Marcusy bardziej przypominają ojca.
W miejscu ust mają normalne usta, ale oczy dalej zieją pustką. Kiedy zaś
Marcus robi zamach, żeby mnie uderzyć, trzyma w ręce pasek, a nie
łańcuch z kolcami czy inną broń, którą mógłby posiekać mnie na kawałki.
Przyjmuję kilka ciosów, potem rzucam się na najbliższego Marcusa
i zaciskam mu ręce na szyi. Okładam go bez opamiętania po twarzy, a ta
agresja daje mi chwilową przyjemność. Po chwili budzę się skulony na
podłodze sali krajobrazu strachu.
W sąsiednim pomieszczeniu palą się światła, więc widzę zgroma-
dzonych tam ludzi. Nowicjusze czekają w dwóch rzędach. Jest wśród nich
Eric, który ma w wardze mnóstwo kolczyków. Mimowolnie zaczynam
sobie wyobrażać, że wyrywam mu je po kolei. Przed nowicjuszami siedzi
trzech przywódców naszej frakcji. Kiwają z uśmiechem głowami. Tori
daje mi znak, że dobrze mi poszło.
Szedłem na egzamin, myśląc, że mi już nie zależy: ani na zaliczeniu,
ani na dobrym wyniku, ani na tym, żeby zostać w Nieustraszoności. Ale
uniesiony kciuk Tori sprawia, że rozpiera mnie duma. Wychodząc,
uśmiecham się lekko. Amar nie żyje, ale przecież zawsze zależało mu na
tym, żebym dobrze sobie poradził. Nie mogę powiedzieć, że zrobiłem to
dla niego. Właściwie nie robiłem tego dla nikogo, nawet dla siebie. Ale
przynajmniej nie przyniosłem mu wstydu.
Po skończonym egzaminie nowicjusze czekają na wyniki w sypialni
transferów – zarówno ci urodzeni w Nieustraszoności, jak i ci, którzy się
do niej przenieśli. Zeke i Shauna wydają radosny okrzyk, gdy wchodzę
i siadam na brzegu łóżka.
– I jak poszło? – pyta Zeke.
– Dobrze. Bez niespodzianek. A wam?
– Strasznie, ale jakoś przeżyłem. – Zeke wzrusza ramionami. – Za to
Shauna miała nowe lęki.
– Dałam radę – wtrąca się Shauna z przesadną nonszalancją. Trzyma
na kolanach poduszkę Erica. Nie będzie tym zachwycony. Nagle Shauna
przestaje udawać, że test jej nie rusza, i uśmiecha się szeroko. – Byłam
naprawdę niezła.
– No jasne, i co jeszcze – komentuje Zeke i dostaje poduszką
w twarz. Wyrywa Shaunie poduszkę. – A co mam powiedzieć? Tak, byłaś
niezła. Tak, jesteś najlepszą Nieustraszoną. Zadowolona? – Uderza ją
poduszką w ramię. – Odkąd zaczęliśmy symulki, non stop się przechwala,
bo w tych testach wypada lepiej ode mnie. Zaczyna mnie to wkurzać.
– Masz za swoje przechwalanie się na treningu bojowym – odpa-
rowuje Shauna. – „Widziałaś ten mój cios na początku? Świetny, co?”
Bla, bla, bla.
Popycha Zekego, a on łapie ją za nadgarstki. Shauna się wyrywa
i trzepie go w ucho. Szarpią się ze śmiechem.
Może nie rozumiem uczuć Nieustraszonych, ale najwidoczniej po-
trafię rozpoznać flirt. Uśmiecham się. To chyba odpowiedź na moje
wątpliwości w związku z Shauną, nie żeby spędzały mi one sen z powiek.
Siedzimy w sypialni jeszcze z godzinę, czekając, aż wszyscy
skończą egzamin. Co jakiś czas wchodzi kolejna osoba. Ostatni zjawia się
Eric. Staje w drzwiach z wyniosłą miną.
– Zaraz ogłoszą wyniki – informuje.
Wszyscy zaczynają wychodzić z pokoju, mijając go w progu. Nie-
którzy wyraźnie się stresują, inni chojrakują, wydają się pewni siebie.
Gdy w pomieszczeniu robi się pusto, podchodzę do drzwi, ale nie wy-
chodzę. Zatrzymuję się. Krzyżuję na piersi ręce i patrzę przez kilka se-
kund na Erica.
– Masz mi coś do powiedzenia? – pyta.
– Wiem, że to ty. To ty powiedziałeś Erudytom o Amarze. Wiem.
– Nie rozumiem, o czym mówisz – stwierdza, choć widać, że jest
inaczej.
– Przez ciebie Amar nie żyje – ciągnę. Dziwię się, jak szybko
ogarnia mnie wściekłość. Zaczynam się trząść, czuję na twarzy uderzenie
gorąca.
– Upadłeś podczas egzaminu na głowę, Sztywniaku? – pyta
z aroganckim uśmieszkiem. – Bo bredzisz.
Popycham go mocno na drzwi, potem przytrzymuję jedną ręką –
przez moment jestem zaskoczony własną siłą. Nachylam się nad nim.
– Wiem, że to ty – powtarzam, wpatrując się w jego czarne oczy.
Ale nic w nich nie ma, są puste jak oczy zdechłej ryby, nieprzeniknione. –
To przez ciebie Amar nie żyje. I nie ujdzie ci to na sucho. – Puszczam go
i idę do stołówki.
Stołówka jest pełna wystrojonych członków Nieustraszoności:
kolczyki są bardziej błyszczące, tatuaże bardziej wyeksponowane. Prze-
ciskając się przez tłum, staram się patrzeć ludziom w oczy. W powietrzu
unoszą się zapachy ciasta, gotowanego mięsa, chleba i przypraw. Do ust
napływa mi ślina, bo zapomniałem zjeść obiad.
Docieram do swojego stołu i gdy Zeke nie widzi, podkradam mu
bułkę z talerza, po czym staję razem z innymi i czekam na ogłoszenie
wyników. Mam nadzieję, że nie każą nam zbyt długo czekać. Czuję się,
tak jakbym złapał się drutu pod napięciem: ręce mi drżą, myśli są roz-
biegane. Zeke i Shauna próbują ze mną rozmawiać, ale żadne z nas nie
może przekrzyczeć wrzawy, więc rezygnujemy i milczymy.
Max wchodzi na stół i unosi ręce, żeby uciszyć salę. Z grubsza mu
się to udaje, ale nawet on nie jest w stanie całkowicie opanować Nieu-
straszonych, niektórzy nadal gadają i żartują bez skrępowania. Ale przy-
najmniej słychać jego przemowę.
– Kilka tygodni temu grupka wymizerowanych, przerażonych no-
wicjuszy zmieszała swoją krew z węglami i dokonała wielkiej zmiany
w swoim życiu – mówi. – Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że ktokolwiek
przetrwa pierwszy dzień. – Czeka na wybuch śmiechu, który faktycznie
się rozlega, choć żart był słaby. – Ale mam przyjemność ogłosić, że w tym
roku wszyscy nowicjusze uzyskali wystarczającą liczbę punktów, żeby
wejść do Nieustraszoności!
Cała sala zaczyna wiwatować. Mimo pewności, że nie odpadli, Zeke
i Shauna wymieniają nerwowe spojrzenia, bo kolejność na liście decyduje
o tym, jaką pracę będziemy wykonywać w Nieustraszoności. Zeke
obejmuje Shaunę ramieniem i przytula ją mocno.
Nagle znów czuję się osamotniony.
– No dobrze, nie przedłużajmy – podejmuje Max. – Wiem, że nasi
nowicjusze się niecierpliwią. Oto więc dwunastu nowych członków
Nieustraszoności!
Nazwiska wyświetlają się na ekranie za plecami Maksa – wystar-
czająco dużym, żeby nawet ci z tyłu mogli je przeczytać. Odruchowo
szukam najpierw Zekego i Shauny:
6. Zeke 7. Ash 8. Shauna Natychmiast czuję większy spokój. Prze-
suwam się w górę listy i przeżywam krótką chwilę paniki, bo nigdzie nie
widzę swojego imienia. Ale nagle do niego docieram, jest na samej górze.
1. Cztery 2. Eric Shauna krzyczy z radości i oboje z Zekem zgnia-
tają mnie w bezładnym uścisku. Omal mnie nie przewracają. Śmieję się
i też ich obejmuję.
W całym tym zamieszaniu upuściłem gdzieś bułkę – zgniatam ją
butem i szczerzę się do podchodzących do mnie ludzi. Nawet ich nie
znam, ale klepią mnie po łopatkach, uśmiechają się i zwracają do mnie po
imieniu. Po imieniu, które brzmi teraz Cztery. Wszystkie podejrzenia co
do mojego pochodzenia i mojej tożsamości poszły w niepamięć, bo sta-
łem się jednym z nich, bo jestem Nieustraszony.
Nie jestem już Tobiasem Eatonem, nigdy już nim nie będę. Należę
do Nieustraszoności.
W nocy, oszołomiony emocjami i tak objedzony, że ledwo się ru-
szam, wymykam się z uroczystości i wspinam ścieżką na szczyt Jamy, do
holu Pire. Wychodzę na zewnątrz i wciągam głęboko w płuca wieczorne
powietrze, chłodne i rześkie, zupełnie inne niż gorący zaduch w stołówce.
Ruszam w kierunku torów, zbyt rozgorączkowany, żeby stać
w miejscu. Nadjeżdża pociąg, światło lokomotywy mruga coraz bliżej.
Pociąg mija mnie, potężny i głośny jak grzmot pioruna. Przechylam się
w jego stronę i po raz pierwszy czuję w brzuchu dreszcz emocji.
Nagle w jednym z ostatnich wagonów widzę jakąś ciemną postać.
Zwieszona na jednym z uchwytów, wychyla się wysoka, szczupła ko-
bieta. Przez jedną krótką chwilę w pędzie mijającego pociągu widzę
ciemne loki i orli nos.
Kobieta wygląda niemal identycznie jak moja matka.
Zaraz potem znika. Znika razem z pociągiem.
SYN

Nieduże mieszkanie jest puste, na podłodze wciąż widać ślady po


miotle. Nie mam czym go zapełnić, bo cały mój stan posiadania spro-
wadza się do ubrań z Altruizmu wciśniętych na dno torby. Rzucam torbę
na materac i szukam pościeli w szufladach pod łóżkiem.
W Nieustraszoności los się do mnie uśmiechnął, bo zająłem pierw-
sze miejsce w rankingu i w przeciwieństwie do innych, bardziej towa-
rzyskich nowicjuszy, chciałem mieszkać sam. Pozostali, na przykład Zeke
i Shauna, dorastali w społeczności Nieustraszonych, więc cisza i spokój
samotnego mieszkania byłyby dla nich nie do zniesienia.
Szybko ścielę łóżko, naciągając prześcieradło tak mocno, że niemal
widać kanty. Pościel jest gdzieniegdzie dziurawa, wygryziona przez mole
lub poprzecierana ze starości, trudno powiedzieć. Niebieski koc pachnie
drzewem cedrowym i kurzem. Otwieram torbę ze swoim mizernym do-
bytkiem i wyciągam koszulę Altruizmu – poszarpaną w miejscu,
w którym oddarłem kawałek materiału, żeby zabandażować sobie rękę.
Rozkładam ją przed sobą. Wydaje się dziwnie mała – wątpię, czy bym się
teraz w nią zmieścił, ale nawet jej nie przymierzam, składam ją tylko
i wrzucam do szuflady.
Ktoś puka; myślę, że to Zeke lub Shauna, więc wołam: „Otwarte!”
Ale do środka wchodzi Max, wysoki, ciemnoskóry, z posiniaczonymi
kłykciami. Rozgląda się po mieszkaniu i krzywi z odrazą na widok sza-
rych spodni złożonych w kostkę na łóżku. Jego reakcja trochę mnie dziwi:
niewiele osób wybrałoby Altruizm, ale równie niewiele nienawidzi tej
frakcji. Najwyraźniej Max jest wyjątkiem.
Stoję bez ruchu i nie wiem, co powiedzieć. W moim mieszkaniu
zjawił się przywódca Nieustraszoności.
– Dzień dobry – mówię.
– Przepraszam za najście. Jestem zaskoczony, że nie chciałeś
mieszkać ze znajomymi z inicjacji. Przecież masz kilku przyjaciół,
prawda?
– Tak. Ale przyzwyczaiłem się mieszkać sam.
– Pewnie minie trochę czasu, zanim pozbędziesz się starych na-
wyków. – Przesuwa palcem po blacie w mojej małej kuchni, patrzy na
zebrany na nim kurz, potem wyciera ręce o spodnie. Rzuca mi krytyczne
spojrzenie, mówiące, żebym lepiej jak najszybciej pozbył się przyzwy-
czajeń z poprzedniej frakcji. Gdybym był nowicjuszem, pewnie bym się
zestresował, ale należę już do Nieustraszoności i Max nie może tego
zmienić bez względu na to, jak bardzo sztywny się wydaję.
To znaczy chyba nie może.
– Dziś po południu masz wybrać sobie pracę – mówi. – Zastana-
wiałeś się już, co chciałbyś robić?
– A jakie są możliwości? Najchętniej wybrałbym coś, co wiąże się
z nauczaniem. Na przykład coś takiego jak Amar.
– Wydaje mi się, że nowicjusz, który zdał z najlepszym wynikiem,
może mierzyć odrobinę wyżej. Nie sądzisz, że instruktor inicjacji to tro-
chę mało? – Max unosi brwi, a ja zauważam, że jedna z nich nie porusza
się tak samo jak druga: przecina ją blizna. – Przyszedłem, bo pojawiła się
pewna możliwość.
Spod niedużego stołu przy kuchennym blacie wysuwa krzesło, od-
wraca je oparciem do przodu i siada na nim okrakiem. Jego czarne wy-
sokie buty są oblepione jasnobrązowym błotem, a zasupłane sznurówki
strzępią się na końcach. Może nie widziałem w Nieustraszoności nikogo
starszego, ale Max wydaje się człowiekiem ze stali.
– Mówiąc wprost, jeden z przywódców Nieustraszoności trochę się
zestarzał i już nie bardzo nadaje się do tej pracy – ciągnie Max. Siadam na
brzegu łóżka. – Pozostała czwórka, ze mną włącznie, uważa, że przyda
nam się świeża krew. Zwłaszcza świeże spojrzenie na nowych członków
Nieustraszoności i inicjację. To zadanie i tak zwykle przypada najmłod-
szemu przywódcy, więc idealnie się składa. Pomyśleliśmy, że wybie-
rzemy spośród ostatnich grup nowicjuszy kandydatów, którzy przejdą
szkolenie. Zobaczymy, czy ktoś się nada. Twoja kandydatura była dla nas
oczywista.
Nagle zaczynam czuć się nieswojo we własnej skórze. Czy on na-
prawdę uważa, że w wieku szesnastu lat kwalifikuję się na lidera Nieu-
straszoności?
– Szkolenie potrwa co najmniej rok – wyjaśnia Max. – Nie będzie
lekkie i sprawdzi twoje umiejętności w najróżniejszych dziedzinach. Obaj
wiemy, że z krajobrazem strachu nie będziesz miał najmniejszych pro-
blemów.
Odruchowo kiwam głową. Moja pewność siebie mu najwyraźniej
nie przeszkadza, bo uśmiecha się lekko.
– Nie musisz już iść dzisiaj na przydział pracy – informuje. –
Szkolenie zacznie się niedługo; właściwie to jutro rano.
– Zaraz – przerywam, bo nagle przychodzi mi coś do głowy. – To
znaczy, że nie mam wyboru?
– Oczywiście, że masz. – Max jest zaskoczony. – Wyszedłem po
prostu z założenia, że ktoś taki jak ty będzie wolał być przywódcą, niż
całymi dniami sterczeć pod ogrodzeniem z karabinem na ramieniu lub
uczyć nowicjuszy technik walki. Ale skoro się myliłem…
Nie wiem, dlaczego się waham. Wcale nie chcę całe życie pilnować
płotu, patrolować miasta czy nawet spędzać czasu na sali treningowej.
Może potrafię się bić, ale to wcale nie znaczy, że chcę to robić dzień
w dzień, przez cały czas. Możliwość dokonania czegoś ważnego
w Nieustraszoności przemawia do tego czegoś, co zostało we mnie
z Altruisty i co od czasu do czasu daje o sobie znać.
Chyba po prostu nie lubię być pozbawiany wyboru.
Kręcę głową.
– Nie, nie myliłeś się. – Odkasłuję i staram się nadać swojemu
głosowi większe zdecydowanie, większą determinację. – Chcę się tym
zająć. Dziękuję.
– No to świetnie. – Max wstaje i strzela palcem, jakby robił to od-
ruchowo. Ściskam podaną mi rękę, choć jeszcze się do tego nie przy-
zwyczaiłem: Altruiści nigdy nie zdecydowaliby się na tak swobodny
kontakt fizyczny. – Bądź jutro o ósmej rano w sali konferencyjnej przy
moim gabinecie. To na dziesiątym piętrze w Pire.
Wychodzi, zostawiając na podłodze grudki błota, które odkleiły się
od podeszew jego butów. Biorę miotłę spod ściany obok drzwi
i zamiatam. Dopiero kiedy odstawiam krzesło na miejsce, dociera do
mnie, że jeśli zostanę przywódcą Nieustraszoności, przedstawicielem
swojej nowej frakcji, to będę musiał znów spotkać się z ojcem.
W zasadzie to nawet niejeden raz, ale widywać się z nim regularnie, do
czasu aż przejdzie na emeryturę.
Zaczynają mi drętwieć palce. Podczas symulacji wielokrotnie mie-
rzyłem się ze swoimi lękami, ale to wcale nie znaczy, że jestem gotowy
zmierzyć się z nimi w rzeczywistości.
– Stary! Gdzie byłeś?! – woła zaniepokojony Zeke, wytrzeszczając
na mnie oczy. – Zostały same obrzydliwe rzeczy, w stylu czyszczenie
kibli! Gdzie się podziewałeś?
– Spokojnie. – Idę z tacą do naszego stołu pod drzwiami. Siedzą
przy nim Shauna ze swoją młodszą siostrą Lynn i jej przyjaciółką Mar-
lene. Na ich widok chcę zrobić w tył zwrot, bo nawet jak mam dobry
dzień, Marlene jest jak dla mnie zbyt wesolutka. Ale Zeke już mnie za-
uważył. Uriah podbiega do nas z talerzem wyładowanym taką kupą je-
dzenia, że nie wiem, jak zdoła to wszystko w siebie wepchnąć. – Nie
przyszedłem, bo był u mnie Max.
Siadamy pod jedną z zawieszonych na ścianie jasnoniebieskich
lamp. Opowiadam o propozycji Maksa, ale staram się umniejszyć jej
rangę. Dopiero co znalazłem przyjaciół: nie chcę niepotrzebnej zazdrości.
Gdy kończę, Shauna opiera twarz na dłoni i odzywa się do Zekego:
– Chyba trzeba było się bardziej postarać podczas inicjacji, co?
– Albo zabić go przed ostatnim egzaminem.
– Albo i jedno, i drugie. – Shauna uśmiecha się do mnie szeroko. –
Gratulacje, Cztery. Zasłużyłeś.
Czuję, że wszyscy się na mnie patrzą, ich spojrzenia są jak wiązki
ciepła. Próbuję jak najszybciej zmienić temat.
– A wam co się trafiło?
– Pomieszczenie kontrolne – mówi Zeke. – Moja mama kiedyś tam
pracowała i nauczyła mnie większości rzeczy, które muszę umieć.
– A ja jestem w grupie patrolowej – odpowiada Shauna. – To pew-
nie nie najbardziej fascynująca robota, ale przynajmniej będę na świeżym
powietrzu.
– Zobaczymy, co powiesz w środku zimy, jak będziesz się prze-
dzierać do domu przez zaspy – komentuje kwaśno Lynn. Dziobie widel-
cem ziemniaki. – Muszę się postarać podczas inicjacji. Nie chcę utknąć
przy płocie.
– Przecież już o tym mówiliśmy – dołącza do rozmowy Uriah. – Nie
wypowiadaj słowa na „i”. Możesz go użyć dwa tygodnie przed, nie
wcześniej. Robi mi się niedobrze na samą myśl o tym.
Zerkam na furę jedzenia na jego tacy.
– A nie od obżerania się?
Uriah tylko przewraca oczami, nachyla się nad talerzem i wraca do
jedzenia. Grzebię widelcem we własnym talerzu – od rana nie mam ape-
tytu. Za bardzo stresuję się jutrem, żeby jeść.
Zeke zauważa kogoś po drugiej stronie stołówki.
– Zaraz wracam – mówi.
Shauna odprowadza go wzrokiem. Zeke podchodzi do kilku mło-
dych członków Nieustraszoności. Wyglądają, jakby byli mniej więcej
w tym samym wieku co on, ale nie kojarzę ich z inicjacji, więc muszą być
rok lub dwa lata starsi. W grupce są głównie dziewczyny. Zeke coś do
nich nawija, wszyscy wybuchają śmiechem. Jedną z dziewczyn kłuje
palcem w żebra, a ona odpowiada piskiem. Shauna obserwuje tę scenę
spode łba i nie trafia widelcem do ust, rozsmarowuje sobie na policzku sos
z kurczaka. Lynn parska śmiechem, ale Marlene kopie ją pod stołem.
– Cztery – odzywa się głośno Marlene. – Znasz kogoś, kto oprócz
ciebie zakwalifikował się do programu?
– Zaraz, zaraz… na spotkaniu o pracę nie widziałam Erica – mówi
Shauna. – Hm, miałam nadzieję, że się potknął i spadł w przepaść, ale…
Wkładam jedzenie do ust i staram się o tym nie myśleć. W świetle
niebieskiej lampy moje ręce są sine jak u trupa. Nie rozmawiałem
z Erikiem od czasu, gdy oskarżyłem go, że pośrednio przyczynił się do
śmierci Amara: ktoś doniósł Jeanine Matthews, przywódczyni Erudycji,
że podczas symulacji Amar zachowuje świadomość, a jako były członek
tej frakcji Eric jest głównym podejrzanym. Nie zdecydowałem jeszcze,
jak się zachowam przy naszym następnym spotkaniu. Obicie mu mordy to
żaden dowód, że jest zdrajcą. Będę musiał jakoś powiązać jego ostatnie
działania z Erudycją, a potem przekazać te informacje któremuś
z przywódców – pewnie Maksowi, bo jego znam najlepiej.
Zeke wraca do stolika i siada na swoim miejscu.
– Co robisz jutro wieczorem, Cztery?
– Nie wiem – odpowiadam. – Nic?
– To już robisz. Idziesz ze mną na randkę.
Ziemniaki stają mi w gardle.
– Co takiego?
– Przykro mi to mówić, braciszku – wtrąca Uriah. – Na randki
chodzi się samemu, nie z kolegami.
– Ale to podwójna randka – wyjaśnia Zeke. – Poprosiłem Marię,
żeby się ze mną umówiła, a ona spytała wtedy, czy nie znalazłby się ktoś
dla jej koleżanki Nicole. Powiedziałem, że ty byłbyś zainteresowany.
– A która to Nicole? – Lynn wychyla się, żeby mieć lepszy widok na
grupkę dziewczyn.
– Ta ruda. – Zeke ją pokazuje. – Spotykamy się o ósmej. Masz być.
Nawet nie pytam, czy chcesz.
– Ja nie… – zaczynam. Patrzę na rudowłosą dziewczynę na drugim
końcu sali. Ma jasną karnację, duże oczy pomalowane na czarno, a na
sobie obcisłą koszulkę, która podkreśla talię… i inne rzeczy, na które mój
wewnętrzny Altruista zabrania mi patrzeć. Ale i tak patrzę.
Nigdy nie byłem na randce, bo nie pozwalały na to surowe zasady
mojej dawnej frakcji. W Altruizmie, jak chłopakowi podoba się dziew-
czyna, to musi zaangażować się razem z nią w jakiś wolontariat
i ewentualnie może – ale tylko ewentualnie – iść do niej do domu na ko-
lację i pomóc później przy zmywaniu. Nigdy się nie zastanawiałem, czy
chciałbym z kimś chodzić, bo i tak nie było takiej opcji.
– Zeke, ja nigdy…
Uriah marszczy brwi i mocno dźga mnie palcem w ramię. Odpy-
cham jego rękę.
– O co ci chodzi?
– O nic – odpowiada rozbawiony. – Po prostu zachowujesz się jak
jeszcze większy Sztywniak niż zwykle, więc pomyślałem, że sprawdzę…
Marlene wybucha śmiechem.
– Akurat.
Wymieniamy z Zekem spojrzenia. Nigdy nie mówiłem mu wprost,
żeby nie zdradzał mojego pochodzenia, ale z tego, co się orientuję, ni-
komu o tym nie wspominał. Uriah wie, ale choć gada jak najęty, zwykle
wyczuwa, kiedy zachować coś dla siebie. Mimo to i tak nie jestem pewny,
dlaczego Marlene się nie domyśliła – może nie jest zbyt spostrzegawcza.
– Nie przejmuj się, Cztery – uspokaja mnie Zeke. Wkłada do ust
ostatni kęs jedzenia. – Pójdziesz, będziesz z nią rozmawiać jak
z normalnym człowiekiem, którym jest. Może nawet pozwoli ci… och…
wziąć się za rękę…
Shauna nagle odsuwa z szuraniem krzesło, zakłada włosy za ucho
i idzie ze spuszczoną głową odnieść tacę. Lynn piorunuje Zekego wzro-
kiem – co niewiele się różni od jej zwykłego wyrazu twarzy – i wychodzi
za siostrą.
– No dobra, nie musisz brać jej za rękę – mówi Zeke, jakby nic się
nie stało. – Tylko przyjdź, okej? Będę twoim dłużnikiem.
Patrzę na Nicole. Siedzi przy stole niedaleko wózka na tace i znów
z czegoś się śmieje. Może Zeke ma rację – po co się przejmować, może to
kolejny sposób na to, żeby oduczyć się zwyczajów Altruizmu i otworzyć
na przyszłość w Nieustraszoności. Poza tym dziewczyna jest ładna.
– No dobra – ustępuję. – Przyjdę. Ale jeśli zaczniesz żartować
o trzymaniu się za ręce, to złamię ci nos.
Wracam do domu. Moje mieszkanie nadal pachnie kurzem i pleśnią.
Włączam jedną z lamp, jej światło odbija się na kuchennym blacie.
Przesuwam dłonią po gładkiej powierzchni – w palec wbija mi się szklana
drzazga, z ranki leci krew. Biorę kawałek szkła i idę wyrzucić go do ko-
sza, do którego dziś rano włożyłem nowy worek. Ale na dnie kubła leżą
szklane odłamki, z ich kształtu można wywnioskować, że to była
szklanka.
Nie używałem szklanek.
Wzdłuż pleców przebiega mi dreszcz. Szukam w mieszkaniu innych
śladów włamania. Pościel jest gładko zaścielona, wszystkie szuflady
zamknięte, krzesła raczej na swoim miejscu. Ale gdybym stłukł dziś rano
szklankę, tobym chyba pamiętał.
Kto zatem tu był?
Nie wiem dlaczego, ale pierwsze, co wpada mi rano w ręce po
wejściu do łazienki, to maszynka do włosów, którą dostałem wczoraj ra-
zem z wyposażeniem Nieustraszonego. Włączam ją zaspany i przykładam
do głowy, tak jak robiłem to od dziecka. Odginam ucho, żeby nie zadra-
snąć go ostrzem; wiem, jak się ustawić, żeby jak najlepiej widzieć tył
głowy. Znajoma czynność uspokaja mnie, przywraca mi koncentrację
i równowagę. Strzepuję z barków i szyi przycięte włosy, potem zamiatam
je i wyrzucam do kosza.
Typowo altruistyczny poranek. Szybki prysznic, proste śniadanie,
czysty dom. Tyle że mam na sobie czarne ubrania Nieustraszoności: buty,
spodnie, koszulę i kurtkę. Wychodząc, staram się nie patrzeć w lustro.
Świadomość, że Altruizm jest we mnie tak głęboko zakorzeniony i że
trudno go wyplenić, sprawia, że aż zaciskam zęby. Porzuciłem swoją
dawną frakcję ze strachu i na znak buntu, więc dużo trudniej będzie mi się
zasymilować z nową frakcją, dużo trudniej, niż gdybym wybrał Nieu-
straszoność z właściwych powodów.
Idę szybko w kierunku Jamy widocznej zza łuku w połowie wyso-
kości muru. Trzymam się jak najdalej brzegu ścieżki, choć dzieciaki
biegają czasem z piskiem i śmiechem przy samej krawędzi, a ja powi-
nienem mieć przecież więcej odwagi. Nie jestem pewny, czy z odwagą
jest tak jak z mądrością, że nabiera się jej z wiekiem, ale może tu,
w Nieustraszoności, odwaga to najwyższa forma mądrości, świadomość,
że przez życie można i powinno się przejść bez strachu.
Po raz pierwszy zastanawiam się nad życiem w Nieustraszoności,
więc wdrapując się krętymi ścieżkami, staram się trzymać tych myśli.
Dochodzę do schodów podwieszonych pod szklanym sufitem i nie
spuszczam z nich wzroku. Nie chcę patrzeć w otchłań pode mną, bo
mógłbym spanikować. Jednak gdy docieram na górę, serce tak mi wali, że
czuję je nawet w gardle. Max powiedział, że jego biuro jest na dziesiątym
piętrze, więc wsiadam do windy razem z grupką Nieustraszonych idących
do pracy. Mam wrażenie, że nie wszyscy się znają, inaczej niż
w Altruizmie – tutaj ludzie nie skupiają się aż tak na imionach, twarzach,
potrzebach i pragnieniach innych, więc może trzymają się głównie ro-
dziny i przyjaciół, tworzą wewnątrz frakcji mocno ze sobą związane
podgrupy. Jak ta, którą sam tworzę.
Wysiadam na dziesiątym piętrze i nie bardzo wiem, dokąd iść, ale
nagle dostrzegam znikającą za rogiem czarną głowę. Eric. Ruszam za
nim, trochę dlatego że pewnie zna teren, a trochę dlatego że jestem cie-
kaw, co tu robi, nawet jeśli nie idzie w to samo miejsce, co ja. Za zakrętem
dostrzegam jednak Maksa w przeszklonej sali konferencyjnej
w otoczeniu młodych Nieustraszonych. Najstarszy ma może ze dwa-
dzieścia lat, a najmłodszy jest pewnie niewiele starszy ode mnie. Max
widzi mnie zza szyby i kiwa, żebym wszedł. Obok niego siedzi Eric, lizus.
Siadam po przeciwnej stronie stołu, między dziewczyną z kółeczkiem
w nosie a chłopakiem, który ma tak jasnozielone włosy, że nie mogę na
niego normalnie patrzeć. W porównaniu z nimi czuję się nijaki. Co
prawda podczas inicjacji wytatuowałem sobie płomienie, ale raczej
rzadko są na widoku.
– Chyba wszyscy już są, więc zaczynajmy. – Max zamyka drzwi sali
konferencyjnej i staje przed nami. Dziwnie wygląda w tak zwyczajnym
otoczeniu, jakby przyszedł tu niszczyć i rozwalać, a nie prowadzić spo-
tkanie. – Znaleźliście się tu wszyscy przede wszystkim dlatego, że każdy
z was wykazał się dużym potencjałem, ale też dlatego że entuzjastycznie
podchodzicie do naszej frakcji i jej przyszłości. – Nie kojarzę, w którym
momencie niby to zrobiłem. – Zmiany w naszym mieście zachodzą
szybciej niż kiedykolwiek wcześniej i żeby za nimi nadążyć, my też mu-
simy się zmienić. Musimy znaleźć w sobie więcej siły i odwagi, stać się
lepsi. Wśród was są osoby, które mogą nam w tym pomóc, ale najpierw
trzeba je wytypować. Przez kilka następnych miesięcy będziemy łączyć
wykłady ze sprawdzianami umiejętności, żeby nauczyć was wszystkiego,
co wam się przyda, jeśli zaliczycie cały program, ale również po to, aby
się przekonać, jak szybko przyswajacie wiedzę. – To brzmi bardziej jak
podejście Erudycji, a nie Nieustraszoności. – Najpierw poproszę was,
żebyście wypełnili formularze osobowe.
O mało nie parskam śmiechem. Jest coś absurdalnego w widoku
twardego, bezwzględnego bojownika z Nieustraszoności, który trzyma
w ręku plik formularzy osobowych, jak to określił, ale przypuszczam, że
niektóre rzeczy po prostu muszą się w ten sposób odbywać, bo tak jest
szybciej. Max puszcza formularze wokół stołu razem z garścią długopi-
sów. – Dzięki temu dowiemy się o was trochę więcej i będziemy mogli
łatwej oceniać wasze postępy. W waszym interesie jest więc pisać prawdę
i nie koloryzować na swój temat.
Dziwnie się czuję, patrząc na tę kartkę. Wpisuję swoje imię, bo taka
jest pierwsza rubryka, a potem wiek – rubryka numer dwa. W trzeciej
mam podać frakcję, z której pochodzę, a w czwartej liczbę swoich lęków.
W piątej każą wymienić, co to za lęki.
Nie bardzo wiem, jak to opisać. Pierwsze dwa są łatwe: wysokość
i zamknięcie, ale następny? I co mam napisać o swoim ojcu? Że boję się
Marcusa Eatona? W końcu piszę „utrata kontroli” przy trzecim lęku
i „zagrożenie fizyczne w zamkniętych przestrzeniach” przy czwartym,
wiedząc, że jest to dalekie od prawdy.
Ale następne pytania są dziwne, zupełnie ich nie rozumiem. To
podchwytliwie sformułowane stwierdzenia, z którymi mam się zgodzić
lub nie. „Kradzież jest dozwolona, jeśli w ten sposób pomaga się innym”.
To akurat proste – tak. „Niektórzy zasługują na nagrodę bardziej niż inni”.
Może. Zależy od nagrody. „Władza należy się tylko tym, którzy na nią
zasługują”. „W trudnych warunkach ludzie stają się silniejsi”. „Dopiero
kiedy człowiek się sprawdzi, można poznać jego prawdziwą siłę”. Zer-
kam na inne osoby przy stole. Niektórzy wyglądają na skołowanych, ale
nikt nie wygląda na zaniepokojonego, a tak właśnie się czuję. Boję się
niemal zakreślić jakąkolwiek odpowiedź pod każdym ze zdań.
Nie wiem, co zrobić, więc przy każdym stwierdzeniu zaznaczam
„tak” i oddaję kartkę razem z innymi.
Zeke i dziewczyna, z którą się umówił, stoją pod ścianą w korytarzu
niedaleko Jamy. Widzę zarys ich postaci. Wyglądają tak, jakby byli do
siebie przyklejeni, dokładnie tak samo jak pięć minut temu, gdy się tam
przenieśli, nie przestając się przy tym głupkowato chichrać. Krzyżuję ręce
na piersi i odwracam się do Nicole.
– A więc…
– A więc – powtarza, bujając się na stopach. – Głupia sytuacja, co?
– No – odpowiadam z ulgą. – Głupia.
– Jak długo znacie się z Zekem? Jakoś nigdy cię tu nie widziałam.
– Od kilku tygodni – wyjaśniam. – Poznaliśmy się podczas inicjacji.
– Aha. To znaczy, że jesteś z transferu?
– Eee… – Nie chcę się przyznawać, że przeszedłem z Altruizmu,
trochę dlatego że jak o tym mówię, ludzie od razu myślą, że jestem
sztywniakiem, a trochę dlatego że wolę niepotrzebnie nie naprowadzać
nikogo na to, kto był moim ojcem. Postanawiam skłamać. – Nie, ja tyl-
ko… trzymałem się raczej z boku.
– Aha. – Dziewczyna lekko mruży oczy. – No to wychodziło ci to
naprawdę dobrze.
– To moja specjalność – odpowiadam. – A ty? Jak długo przyjaźnisz
się z Marią?
– Od dziecka. Ona nawet jak się potknie, to wpada na jakiegoś
chłopaka. Większość dziewczyn nie ma takich umiejętności.
– Wiem coś o tym. – Kiwam głową. – Zeke musiał mnie trochę
namawiać.
– Serio? – Nicole unosi brew. – A przynajmniej zdradził ci, z kim
masz się spotkać? – Pokazuje na siebie.
– No tak… Nie byłem do końca pewny, czy jesteś w moim typie, ale
stwierdziłem, że może…
– Nie byłeś pewny, czy jestem w twoim typie? – powtarza nagle
lodowatym głosem.
Próbuję jakoś to odkręcić.
– Znaczy… to w ogóle nie ma znaczenia. Osobowość jest dużo
ważniejsza niż…
– Niż mój niezbyt atrakcyjny wygląd?
– Nie to chciałem powiedzieć. Ja… jestem naprawdę kiepski w te
klocki.
– Nie da się ukryć.
Podnosi małą czarną torbę, którą wcześniej oparła o stopy, i wciska
ją sobie pod ramię.
– Powiedz Marii, że musiałam iść do domu. – Odsuwa się od ba-
rierki i znika na jednej ze ścieżek niedaleko Jamy. Wzdycham i znów
zerkam na Zekego i Marię. Sądząc po ich ruchach, w ogóle nie zwolnili.
Bębnię palcami o barierkę. Skoro nasza podwójna randka zamieniła się
w dziwaczny trójkąt, chyba mogę iść do domu.
Zauważam wychodzącą ze stołówki Shaunę, macham do niej.
– Czy to nie dziś wielka randka z Ezekielem? – pyta.
– Ezekiel – powtarzam skrzywiony. – Zapomniałem, że tak brzmi
jego pełne imię. Tak, moja właśnie się skończyła.
– Nieźle – parska Shauna. – Jak długo wytrzymałeś? Dziesięć mi-
nut?
– Pięć. – Też zaczynam się śmiać. – Wygląda na to, że jestem
chamem.
– Nie. – Shauna udaje zaskoczoną. – Ty? Przecież jesteś taki słodki
i romantyczny!
– Bardzo śmieszne. Gdzie Lynn?
– Kłóci się z Hectorem, naszym młodszym bratem. Całe życie mu-
siałam słuchać, jak na siebie wrzeszczą, więc teraz postanowiłam wyjść.
Stwierdziłam, że pójdę na salę treningową trochę poćwiczyć. Idziesz ze
mną?
– Pewnie. Chodźmy.
Ruszamy w stronę sali treningowej, ale nagle uświadamiam sobie,
że będziemy musieli przejść obok Zekego i Marii. Próbuję zatrzymać
Shaunę, ale już za późno – wybałusza oczy, widząc, jak stoją przyciśnięci
do siebie. Przystaje na chwilę, a do moich uszu docierają odgłosy cało-
wania, których wolałabym nie słyszeć. Shauna nagle znów rusza koryta-
rzem, i to tak szybko, że muszę za nią biec.
– Shauna…
– Sala treningowa – rzuca.
Gdy tam docieramy, natychmiast zaczyna okładać worek trenin-
gowy. Nigdy nie widziałem, żeby robiła to z taką zaciekłością.
– Choć może się to wydawać dziwne, przywódcy Nieustraszoności
powinni znać zasady działania pewnych programów komputerowych –
mówi Max. – Program do monitoringu w pomieszczeniu kontrolnym to
jeden z bardziej oczywistych przykładów. Lider Nieustraszoności musi
czasem sprawdzić, co się dzieje we frakcji. Poza tym są programy do
symulacji, które należy znać, żeby móc nadzorować postępy nowicjuszy.
Do tego program kalkulacyjny, żeby łatwo rozliczyć transakcje handlowe
we frakcji. Niektóre z tych programów są dość skomplikowane, więc
trzeba będzie zaprzyjaźnić się z komputerem, jeśli do tej pory tego nie
zrobiliście. Tym właśnie zajmiemy się dzisiaj. – Pokazuje kobietę stojącą
po jego lewej stronie. Grała z nami w wyzwania. Jest młoda, ma krótkie
włosy z fioletowymi pasemkami i więcej kolczyków na twarzy, niż mogę
zliczyć. – Ona pokaże wam podstawy, a potem zrobimy sprawdzian –
ciągnie Max. – Lauren zajmuje się szkoleniem nowicjuszy, ale w wolnym
czasie pracuje jako informatyk w kwaterze głównej Nieustraszoności.
Powiedziałbym, że to śmierdzi Erudycją, ale ponieważ jest nam to na
rękę, przymykamy oko. – Max mruga do Lauren, a ona się uśmiecha. – No
to do dzieła – mówi. – Wrócę za godzinę. – Wychodzi.
Lauren składa przed sobą ręce.
– No dobra – zaczyna. – Dziś porozmawiamy o programowaniu. Ci,
którzy mają już jakieś doświadczenie w tej kwestii, nie muszą słuchać.
Pozostali niech się lepiej skupią, bo nie będę się powtarzać. Nauka pro-
gramowania jest jak nauka języka: nie wystarczy wykuć na pamięć słó-
wek, trzeba jeszcze poznać zasady ich łączenia i wiedzieć, dlaczego są
takie a nie inne.
Kilka lat temu zgłosiłem się na ochotnika do pracy w laboratorium
komputerowym w budynku Wyższych Poziomów, żeby wyrobić wyma-
gane w Altruizmie godziny wolontariatu i żeby jak najmniej siedzieć
w domu. Nauczyłem się wtedy rozkładać komputer na części i składać go
z powrotem. Ale programowania nigdy się nie uczyłem. Następna go-
dzina mija wypełniona technicznym żargonem; ledwo to ogarniam. Pró-
buję coś notować na znalezionym na podłodze skrawku papieru, ale
Lauren omawia materiał w takim tempie, że ręka nie nadąża za tym, co
słyszą uszy. Po kilku minutach daję więc spokój i po prostu staram się
skupić. Lauren ilustruje to, o czym mówi, przykładami wyświetlanymi na
ekranie ustawionym na przodzie sali. Za jej plecami są okna,
a rozpościerający się z nich widok jest tak niesamowity, że trudno ode-
rwać od niego wzrok – widać stąd panoramę miasta, zęby Centrum
przeszywają niebo, moczary wyłaniają się zza połyskujących budynków.
Nie tylko dla mnie tego wszystkiego jest za dużo – inni kandydaci
przysuwają się do siebie i szepczą między sobą gorączkowo, podpytując
o definicje, które im umknęły. Eric jednak siedzi rozparty na krześle
i rysuje coś na grzbiecie dłoni. Uśmiecha się, a ja znam ten uśmieszek.
Oczywiście wszystko to już wie. Na bank nauczył się tego w Erudycji,
pewnie jeszcze jako dziecko, bo inaczej nie byłby z siebie taki zadowo-
lony.
Czas płynie tak szybko, że dopiero kiedy Lauren wciska guzik
i wsuwa ekran z powrotem do sufitu, dociera do mnie, że lekcja się
skończyła.
– Na pulpicie waszych komputerów jest plik „Programowanie. Test”
– mówi. – Jak go otworzycie, uruchomi się egzamin. Macie na niego ści-
śle określony czas. Znajdziecie w nim kilka krótkich programów,
w których są błędy. Mogą być poważne, takie jak na przykład zmiana
sekwencji kodu, albo drobne, takie jak źle wstawione słowo czy znak. Nie
musicie ich umieć skorygować, ale musicie je zauważyć. Na każdy pro-
gram przypada jeden błąd. Zaczynamy.
Wszyscy zaczynają nerwowo stukać w klawiaturę. Eric nachyla się
i mówi:
– Czy w domu Sztywniaków były w ogóle komputery?
– Nie – odpowiadam.
– To daj, pokażę ci, jak się otwiera plik. – Przesadnie demonstra-
cyjnie dotyka ekranu. – To wygląda jak papier, ale tak naprawdę to tylko
obrazek na ekranie. Wiesz, co to ekran, prawda?
– Stul pysk – odpowiadam i zaczynam test.
Przyglądam się pierwszemu programowi. To jak nauka języka,
przypominam sobie.
Wszystko musi być we właściwej kolejności… Sprawdź po prostu,
czy poszczególne elementy są na swoim miejscu.
Zamiast zacząć od początku i przesuwać się wzdłuż kodu, patrzę na
jego środkową część, opakowaną najróżniejszymi elementami. Zauwa-
żam, że linia kodu kończy się w niewłaściwym miejscu. Zaznaczam je
i naciskam strzałkę, która pozwoli mi przejść dalej, jeśli podałem dobrą
odpowiedź. Na ekranie wyświetla się nowy program.
Unoszę brwi. Najwyraźniej zrozumiałem więcej, niż myślałem.
Następny program sprawdzam w ten sam sposób, co poprzedni:
przesuwam się od środka na zewnątrz, porównuję górę z dołem, przy-
glądam się uważnie cudzysłowom, kropkom i ukośnikom. Szukanie
błędów w programie wlewa we mnie dziwny spokój, jakbym się upew-
niał, że świat jest w należytym porządku, a dopóki jest, wszystko gra.
Zapominam o otaczających mnie ludziach, nawet o panoramie
miasta za oknem, o tym, co będzie dla mnie oznaczać zdany egzamin.
Skupiam się na tym, co mam przed oczami, na plątaninie znaków. Zau-
ważam, że Eric kończy pierwszy, na długo przed tym, zanim ktokolwiek
inny choćby zdradzi gotowość zakończenia egzaminu, ale postanawiam
się tym nie przejmować. Nawet gdy staje obok mnie i patrzy mi przez
ramię.
Kolejny raz naciskam strzałkę – na ekranie pojawia się napis: „Eg-
zamin zakończony”.
– Dobra robota – chwali Lauren, podchodząc, żeby zerknąć na mój
ekran. – Skończyłeś trzeci.
Odwracam się do Erica.
– Zaraz – mówię. – Nie chciałeś mi przypadkiem wyjaśnić, co to jest
ekran? Bo przecież zupełnie nie znam się na komputerach i potrzebuję
twojej pomocy.
Rzuca mi wściekłe spojrzenie, a ja uśmiecham się szeroko.
Po powrocie do domu zastaję drzwi do mieszkania otwarte. Są tylko
lekko uchylone, ale wiem na pewno, że przed wyjściem dokładnie je
zamknąłem. Popycham je czubkiem buta i z mocno bijącym sercem
wchodzę do środka. Spodziewam się, że zastanę tam intruza, jak grzebie
w moich rzeczach – nie wiem, co prawda, kto miałby to być: może ktoś od
Jeanine szuka dowodu na to, że jestem taki jak Amar, a może Eric chce
zrobić na mnie zasadzkę. Ale mieszkanie jest puste, wszystko wygląda tak
samo.
Wszystko poza kartką na stole. Podchodzę do niej powoli, jakby
w każdej chwili mogła stanąć w ogniu lub rozpłynąć się w powietrzu. Jest
na niej wiadomość napisana drobnym, ukośnym pismem.
„W dniu, którego najbardziej nienawidzisz, w godzinę jej śmierci,
w miejscu, w którym skoczyłeś po raz pierwszy”.
Początkowo słowa wydają się bez sensu i uznaję, że ktoś robi mi
głupi kawał, żeby mnie zdenerwować. I to mu się zresztą udaje, bo nagle
czuję, że miękną mi kolana. Siadam na rozklekotanym twardym krześle,
nie odrywając wzroku od kartki. W kółko czytam wiadomość, aż w końcu
zaczyna nabierać sensu.
„W miejscu, w którym skoczyłeś po raz pierwszy”. Musi chodzić
o peron, na którym wysiadłem po przejściu do Nieustraszoności.
„W godzinę jej śmierci”. Może chodzić tylko o jedną osobę: moją
matkę. Zmarła w nocy i gdy się obudziłem, jej ciała nie było już w domu,
zostało usunięte przez ojca i jego znajomych z Altruizmu. Z tego, co mi
mówił, mama zmarła około drugiej.
„W dniu, którego najbardziej nienawidzisz”. To najtrudniejszy
element: czy chodzi o jakiś konkretny dzień w roku? O urodziny lub
święto? Żadna z takich dat się nie zbliża, a nie wiem, po co ktoś miałby
zostawiać wiadomość z tak dużym wyprzedzeniem. Musi chodzić o dzień
tygodnia, ale którego dnia tygodnia nienawidzę najbardziej? To proste –
dnia obrad rady, bo wtedy ojciec siedział do późna w pracy i wracał
w podłym nastroju. Środy.
Środa o drugiej w nocy na peronie przy Centrum. To dziś. I jest
tylko jedna osoba, która mogłaby to wszystko wiedzieć: Marcus.
Ściskam w ręce złożoną kartkę, ale w ogóle jej nie czuję. Odkąd po
raz pierwszy przyszło mi do głowy imię ojca, mam prawie całkowicie
zdrętwiałe dłonie.
Zostawiłem drzwi do mieszkania otwarte na oścież, wyszedłem
w niezasznurowanych butach. Idę wzdłuż ścian Jamy – nie zauważam
nawet, czy jestem wysoko. Wbiegam po schodach prowadzących do Pire
i nawet mnie nie kusi, żeby spojrzeć w dół. Kilka dni temu Zeke wspo-
mniał mimochodem, gdzie znajduje się pomieszczenie kontrolne. Mam
tylko nadzieję, że Zeke jeszcze pracuje, bo jeśli chcę zobaczyć nagranie
z kamery w korytarzu przed moim mieszkaniem, będę potrzebował jego
pomocy. Wiem, gdzie jest ukryta kamera: w rogu, tam nikt nie powinien
jej zauważyć. Cóż, ja zauważyłem.
Mama też zwracała uwagę na takie rzeczy. Gdy szliśmy we dwoje
przez sektor Altruizmu, pokazywała mi kamery schowane w ciemnych
szklanych kulach lub zamontowane na gzymsach. Nigdy nic o nich nie
mówiła ani jakoś specjalnie się nimi nie przejmowała, ale zawsze wie-
działa, gdzie są, i gdy je mijaliśmy, patrzyła prosto w obiektyw, jakby
chciała powiedzieć: „Ja też was widzę”. Od dziecka uczyłem się więc
spostrzegawczości, ciągle się rozglądałem, zwracałem uwagę na szcze-
góły tego, co mnie otacza.
Jadę windą na czwarte piętro, a potem idę według znaków do po-
mieszczenia kontrolnego. Mieści się za zakrętem, drzwi są otwarte. Wita
mnie rząd monitorów, przed którymi siedzi kilka osób. Pod ścianami też
stoją biurka obsadzone przez pracowników wyposażonych we własne
monitory. Obraz na ekranach zmienia się co pięć sekund i pokazuje różne
części miasta: pola Serdeczności, ulice wokół Centrum, teren Nieustra-
szoności, a nawet Halę Bezsercową z jej wielkim holem. Patrzę na sektor
Altruizmu na jednym z ekranów, ale zaraz otrząsam się z zamyślenia
i rozglądam się za Zekem. Siedzi przy biurku pod ścianą po prawej stronie
i wpisuje coś w okienko dialogowe po lewej stronie ekranu. Wyświetla się
Jama. Wszyscy na sali mają na uszach słuchawki. Pewnie po to, żeby
słyszeć to, co mają obserwować.
– Zeke! – wołam cicho. Kilka osób karci mnie wzrokiem, bo prze-
szkadzam, ale nikt nic nie mówi.
– Cześć! – wita mnie. – Fajnie, że wpadłeś. Nudzę się jak… Co się
stało?
Patrzy najpierw na moją twarz, a potem na pięść, w której ściskam
liścik. Nie wiem, jak mu to wyjaśnić, więc nawet nie próbuję.
– Muszę zobaczyć nagranie z korytarza przed moim mieszkaniem.
Mniej więcej z ostatnich czterech godzin. Mógłbyś mi pomóc?
– Ale po co ci to? Co się stało?
– Ktoś był w moim mieszkaniu – tłumaczę. – Chcę wiedzieć kto.
Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy, albo nie podsłu-
chuje.
– Słuchaj, nie mogę. Nawet nam nie wolno wyciągać konkretnych
nagrań, chyba że zauważymy coś dziwnego. Pracujemy w systemie ro-
tacyjnym…
– Jesteś mi winien przysługę, pamiętasz? Nigdy bym cię nie prosił
o coś takiego, gdyby to nie było ważne.
– No wiem. – Znów się rozgląda, potem zamyka okienko dialogowe
i otwiera inne.
Patrzę na kod, który wpisuje, żeby znaleźć właściwe nagranie. Je-
stem zaskoczony, bo po jednej lekcji coś już nawet rozumiem. Pojawia się
obraz: pokazuje korytarz w siedzibie Nieustraszoności, niedaleko sto-
łówki. Zeke dotyka ekranu i obraz się zmienia; kolejno widzę wnętrze
stołówki, studio tatuażu, szpital.
Zeke przewija różne miejsca w siedzibie Nieustraszonych, a ja
oglądam zmieniające się ujęcia, które pokazują zwykłe życie naszej
frakcji: ludzie bawią się kolczykami, czekając w kolejce po ubrania,
boksują się na sali treningowej. Nagle miga mi Max, chyba w swoim ga-
binecie. Siedzi na krześle, a przed nim siedzi jakaś kobieta. Jasne włosy
ma związane w ciasny kok. Kładę Zekemu rękę na ramieniu.
– Czekaj. – Kartka w ręce nagle przestaje mieć aż takie znaczenie. –
Cofnij.
Zeke cofa obraz i moje podejrzenia się potwierdzają: w gabinecie
Maksa z teczką na kolanach siedzi Jeanine Matthews. Idealnie wypra-
sowane ubranie, wyprostowane plecy. Ściągam Zekemu słuchawki
z uszu. Marszczy brwi z niezadowolenia, ale się nie ciska.
Głosy Maksa i Jeanine są przyciszone, choć wyraźne.
– Zawęziłem wybór do sześciu – mówi Max. – Powiedziałbym, że to
całkiem nieźle jak na drugi dzień.
– Szkoda czasu – stwierdza Jeanine. – Mamy już kandydata. Do-
pilnowałam tego. Taki od początku był plan.
– Nigdy nie pytałaś mnie o zdanie, a to moja frakcja – ucina Max. –
Nie lubię go, a nie chcę pracować na co dzień z kimś, kogo nie lubię.
Musisz mi pozwolić przynajmniej spróbować znaleźć kogoś innego, kto
będzie odpowiadał wszystkim wymaganiom…
– Zgoda. – Jeanine wstaje i przyciska teczkę do piersi. – Ale mam
nadzieję, że się przyznasz, kiedy ci się to nie uda. Nie mam cierpliwości
do dumy Nieustraszonych.
– Jasne, bo Erudyci są wcieleniem skromności – rzuca kwaśno Max.
– Ej – syczy nagle Zeke. – Mój przełożony na nas patrzy. Oddawaj
słuchawki. – Zrywa mi z głowy słuchawki; boleśnie ocierają mi uszy. –
Lepiej już idź, bo wylecę z roboty – prosi.
Ma poważną, zaniepokojoną minę. Nie sprzeciwiam się, choć nie
dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć – zresztą to moja
wina, że dałem się zdekoncentrować. Wychodzę z pomieszczenia kon-
trolnego. Mam mętlik w głowie. Jestem przerażony myślą, że ojciec był
w moim mieszkaniu i że chce się ze mną spotkać w środku nocy na jakiejś
opuszczonej ulicy, a jednocześnie nie wiem, co myśleć o tym, co pod-
słuchałem. „Mamy już kandydata. Dopilnowałam tego”. Musieli rozma-
wiać na temat kandydata na lidera Nieustraszoności.
Ale dlaczego Jeanine Matthews martwi się tym, kto zostanie wy-
brany na kolejnego przywódcę w Nieustraszoności?
Nawet nie wiem, kiedy docieram do domu. Siadam na łóżku
i wbijam wzrok w ścianę. W głowie kotłują mi się pytania. Po co Marcus
chce się ze mną widzieć? Dlaczego Erudyci angażują się w sprawy Nie-
ustraszoności? Czy Marcus chce mnie zabić bez świadków? A może za-
mierza mnie przed czymś ostrzec albo mi zagrozić…? Kto jest kandyda-
tem, o którym mówili?
„W dniu, którego najbardziej nienawidzisz”. Nie wiedziałem, że
Marcus mnie w ogóle zauważał, że zwracał uwagę na to, co lubię, a czego
nie cierpię. Miałem wrażenie, że traktuje mnie raczej jak niewygodny
problem. Ale z drugiej strony kilka tygodni temu wiedział, że symulacja
na mnie nie zadziała, i starał się uchronić mnie przed niebezpieczeń-
stwem. Może mimo wszystkich potworności, których od niego doświad-
czyłem, poczuwa się w jakimś stopniu do roli ojca. Może właśnie dlatego
zaprosił mnie na to spotkanie i próbuje mi pokazać, że mnie zna, że wie,
czego nienawidzę, co kocham, czego się boję.
Nie mam pojęcia, dlaczego ta myśl napełnia mnie nadzieją, skoro od
dawna czuję do niego tylko nienawiść. Ale może podobnie jak on czuje
się w jakimś stopniu moim ojcem, ja czuję się jego synem.
Gdy o wpół do drugiej w nocy opuszczam siedzibę Nieustraszono-
ści, od chodnika wciąż bije nagromadzony w ciągu dnia żar. Dociera do
koniuszków moich palców. Księżyc schował się za chmurami, więc na
ulicach jest ciemniej niż zwykle, ale nie boję się ani mroku, ani pustych
ulic. Już nie. To efekt wygranych walk w Nieustraszoności.
Wciągam w płuca zapach rozgrzanego asfaltu i ruszam truchtem.
Adidasy miarowo uderzają o ziemię. Ulice otaczające sektor Nieustra-
szoności są puste: moja frakcja żyje w skupisku jak sfora psów. Chyba
dlatego Max tak się niepokoił, że wolę mieszkać sam. Jeśli naprawdę je-
stem Nieustraszony, powinienem raczej chcieć, aby moje życie było jak
najbardziej powiązane z życiem innych, powinienem starać się wtopić
w moją frakcję do tego stopnia, żebyśmy stali się nierozdzielni.
Zastanawiam się nad tym podczas biegu. Może Max ma rację. Może
niezbyt dobrze się integruję, może niewystarczająco się staram. Poruszam
się równym tempem i zerkam na mijane znaki, żeby kontrolować kieru-
nek. Wiem, że docieram do budynków zamieszkanych przez bezfrak-
cyjnych, bo widzę ich sylwetki za zasłoniętymi oknami, byle jak zabitymi
deskami. Wbiegam pod tory, drewniane kraty ciągną się hen przede mną,
daleko od ulicy.
Jestem coraz bliżej Centrum. Gmach rośnie na moich oczach. Serce
mi wali, ale raczej nie z wysiłku. Gdy docieram do peronu, zatrzymuję się
nagle. Staję u wylotu schodów i staram się wyrównać oddech. Przypo-
minam sobie chwilę, gdy po raz pierwszy wchodziłem po tych schodach,
otoczony chmarą rozwrzeszczanych Nieustraszonych, popychany przez
nich naprzód. Łatwo było wtedy dać się im ponieść. Tym razem sam
powinienem się zmusić do tego, żeby iść dalej. Zaczynam wchodzić, moje
kroki dudnią na metalowych stopniach. Na górze zerkam na zegarek.
Druga.
Ale peron jest pusty.
Spaceruję po nim, bo chcę mieć pewność, że nikt się nie chowa
w ciemnych zakamarkach. W oddali słychać nadjeżdżający pociąg.
Przystaję i wpatruję się w jego przedni reflektor. Nie wiedziałem, że po-
ciągi jeżdżą o tej porze – po północy w mieście wszystko powinno być
wyłączone, żeby oszczędzać prąd. Ciekawe, czy Marcus poprosił
bezfrakcyjnych o przysługę? Ale dlaczego miałby przyjeżdżać pocią-
giem? Marcus Eaton, którego znam, nigdy nie zrobiłby nic tak bardzo
związanego z Nieustraszonością. Prędzej przyszedłby na piechotę boso.
Światła pociągu mrugają, po czym skład wtacza się na peron.
Zwalnia ze stukotem, ale się nie zatrzymuje. Z przedostatniego wagonu
ktoś wyskakuje: szczupła, gibka postać. To nie Marcus, to jakaś kobieta.
Coraz mocniej ściskam kartkę, aż do bólu dłoni.
Kobieta idzie szybko w moim kierunku, a kiedy jest o kilka kroków
ode mnie, w końcu mogę jej się przyjrzeć. Ma długie kręcone włosy.
Duży haczykowaty nos. Czarne spodnie Nieustraszoności, szarą koszulę
Altruizmu, brązowe buty Serdeczności. Jej twarz jest pomarszczona,
zmęczona, wychudzona. Ale znam ją. Nigdy nie potrafiłbym jej zapo-
mnieć. To moja matka. Evelyn Eaton.
– Tobias – szepcze i patrzy na mnie wielkimi oczami, jakby moja
obecność szokowała ją równie bardzo, jak jej obecność szokuje mnie. Ale
to niemożliwe. Ona wiedziała, że żyję, ja natomiast dokładnie pamiętam
urnę z jej prochami ustawioną na kominku, ze śladami palców ojca.
Pamiętam dzień, w którym się obudziłem i natknąłem w kuchni na
grupę zasępionych Altruistów. Wszyscy spojrzeli na mnie, a Marcus
wyjaśnił mi ze współczuciem, którego na pewno nie odczuwał, że matka
poroniła i zmarła w nocy na skutek komplikacji przy przedwczesnym
porodzie.
„To ona była w ciąży?” – spytałem wtedy.
„Oczywiście, że tak, synu”. Ojciec zwrócił się do zebranych
w kuchni: „Jest w szoku. Ale w takiej sytuacji to normalne”.
Pamiętam, że siedziałem w salonie z talerzem pełnym jedzenia,
otoczony pogrążonymi w żałobie członkami Altruizmu. W domu zebrali
się wszyscy sąsiedzi, ale nikt nie powiedział nic, co mogłoby mieć dla
mnie jakiekolwiek znaczenie.
– Wiem, że to dla ciebie na pewno… zaskakujące – mówi.
Z trudem rozpoznaję jej głos: jest niższy, mocniejszy i ostrzejszy,
niż zapamiętałem, a więc upływ czasu odcisnął na niej swoje piętno.
Kłębi się we mnie zbyt wiele uczuć, żeby nad nimi zapanować, są zbyt
silne. Ale nagle nie czuję zupełnie nic.
– Podobno nie żyjesz – odzywam się bezbarwnym tonem. To naj-
głupsze, co można powiedzieć. Głupio mówić coś takiego do własnej
matki, która właśnie powróciła z zaświatów, ale sytuacja też jest głupia.
– Cóż… – odpowiada. Wydaje mi się, że ma w oczach łzy, ale jest
zbyt ciemno, żeby stwierdzić to z całą pewnością. – Jednak żyję.
– Widzę. – Z moich ust wydobywa się drwiący, suchy głos. –
A chociaż byłaś w ciąży?
– W ciąży? Tak ci powiedzieli? Że zmarłam przy porodzie? – Kręci
głową. – Nie. Nie byłam. Od miesięcy planowałam ucieczkę; musiałam
zniknąć. Myślałam, że kiedy będziesz starszy, to ci powie.
Prycham na te słowa, ale przypomina to raczej warknięcie.
– Myślałaś, że Marcus Eaton przyzna, że żona go zostawiła? Że
przyzna się do tego przede mną?
– Jesteś jego synem – zauważa Evelyn, marszcząc brwi. – Kocha
cię.
Nagle całe napięcie nagromadzone przez ostatnią godzinę, przez
ostatnie tygodnie, przez ostatnie lata sprawia, że wybucham; tego już dla
mnie za wiele. Naprawdę zaczynam się śmiać, ale to jest dziwny śmiech,
mechaniczny. Przeraża mnie, choć to przecież ja się śmieję.
– Masz prawo być zły, że zostałeś okłamany – mówi matka. – Też
bym była zła. Ale musiałam odejść, Tobiasie, wiem, że rozumiesz dla-
czego. – Wyciąga do mnie dłoń.
Łapię ją za nadgarstek i odpycham.
– Nie dotykaj mnie.
– Już dobrze, uspokój się. – Podnosi ręce i robi kilka kroków w tył. –
Ale rozumiesz. Musisz rozumieć.
– Rozumiem tylko tyle, że zostawiłaś mnie w domu z sadystą –
odpowiadam.
Mam wrażenie, że coś w niej pęka. Ramiona jej opadają jak dwa
ciężarki. Przygarbia się. Nawet wyraz twarzy staje się martwy, gdy do-
ciera do niej, co chcę przez to powiedzieć, co to oznacza. Krzyżuję ręce na
piersi i prostuję się, bo chcę, żeby widziała, że teraz jestem duży, silny
i twardy. W czerni Nieustraszoności to dużo łatwiejsze niż w szarości
Altruizmu i może dlatego postanowiłem szukać schronienia właśnie tutaj.
Nie, żeby się zemścić, nie, żeby zranić Marcusa, ale dlatego że wiedzia-
łem, iż tu nauczę się być silnym.
– Ja… – zaczyna Evelyn.
– Nie marnuj dłużej mojego czasu. Po co chciałaś się spotkać? –
Rzucam na ziemię zmięty liścik i unoszę brwi. – Od twojej rzekomej
śmierci minęło siedem lat. Jakoś wcześniej nie próbowałaś się ze mną
kontaktować, więc co się zmieniło?
Początkowo nic nie odpowiada. Po chwili bierze się jednak w garść.
– My, to znaczy bezfrakcyjni, staramy się trzymać rękę na pulsie.
Obserwować takie wydarzenia jak Ceremonia Wyboru. Tym razem nasz
szpieg doniósł mi, że wybrałeś Nieustraszoność. Poszłabym na Ceremo-
nię sama, ale nie chciałam ryzykować spotkania z nim. Zostałam… kimś
w rodzaju przywódczyni bezfrakcyjnych, nie powinnam się teraz ujaw-
niać.
Robi mi się niedobrze.
– Proszę, proszę… Ależ wysoko postawieni rodzice mi się trafili. Ja
to mam szczęście.
– Nie jesteś teraz sobą – stwierdza. – Czy choć trochę cieszysz się
z tego, że znów mnie widzisz?
– Czy cieszę się, że cię widzę? Ledwie cię pamiętam, Evelyn. Żyję
bez ciebie już prawie tak samo długo jak z tobą.
Grymas wykrzywia jej twarz. Zraniłem ją. I dobrze.
– Gdy wybrałeś Nieustraszoność – podejmuje powoli – wiedziałam,
że czas się z tobą skontaktować. Od początku zamierzałam cię odnaleźć,
gdy dokonasz już wyboru i staniesz się samodzielny. Chciałam ci za-
proponować, żebyś do nas dołączył.
– Żebym do was dołączył? – powtarzam. – Żebym został bezfrak-
cyjny? A niby po co?
– Nasze miasto się zmienia, Tobiasie. – To samo mówił wczoraj
Max. – Bezfrakcyjni zwierają szyki, to samo robią Nieustraszeni
i Erudyci. Niedługo każdy będzie musiał opowiedzieć się po jednej ze
stron, a ja wiem, po której wolałbyś stanąć. Myślę, że z nami mógłbyś
zrobić coś naprawdę ważnego.
– Wiesz, po której stronie wolałbym stanąć. Czyżby? Nie zdradzę
swojej frakcji. Wybrałem Nieustraszoność, to mój dom.
– Nie jesteś jednym z tych bezmyślnych awanturników, którzy
uwielbiają pakować się w niebezpieczne sytuacje – odpowiada ostro. –
Tak samo jak nie byłeś stłamszonym robotem Sztywniaków. Możesz być
kimś więcej; kimś więcej niż członkiem jednej frakcji.
– Nie masz pojęcia, kim jestem i kim mógłbym być. Zdobyłem
pierwsze miejsce w rankingu nowicjuszy. Proponują, żebym został lide-
rem Nieustraszoności.
– Nie bądź naiwny. – Patrzy na mnie spod zmrużonych powiek. –
Oni nie chcą nowego lidera, potrzebują kogoś, kim będą mogli sterować.
Dlatego właśnie Jeanine Matthews tak często bywa w kwaterze Nieu-
straszoności, dlatego wprowadza do waszej frakcji swoich ludzi, żeby dla
niej szpiegowali. Nie zauważyłeś, że Jeanine wie rzeczy, których nie ma
prawa wiedzieć; że w szkoleniu Nieustraszonych ciągle wprowadzane są
zmiany, że się z nim eksperymentuje? Przecież Nieustraszeni nie robiliby
tego z własnej woli.
Amar mówił nam, że w inicjacji Nieustraszonych początkowo nie
było krajobrazów strachu, że to nowość, eksperyment. Ale Evelyn ma
rację: Nieustraszeni nie eksperymentują. Gdyby przywódcom naprawdę
zależało na funkcjonalności i wydajności, nie uczyliby nas rzucać nożami.
Poza tym jest jeszcze śmierć Amara. Czy sam nie zarzucałem Eri-
cowi, że jest donosicielem? Czy nie podejrzewałem od wielu tygodni, że
nadal kontaktuje się z Erudycją?
– Nawet jeśli masz rację – odzywam się już bez złości i podchodzę
do matki. – Nawet jeśli masz rację co do Nieustraszonych, to i tak nigdy
bym się do was nie przyłączył. – Staram się, żeby głos mi nie zadrżał, gdy
dodaję: – Bo nie chcę cię już nigdy więcej widzieć.
– Nie wierzę w to – mówi cicho.
– Mało mnie obchodzi, w co wierzysz.
Wymijam ją i idę do schodów, którymi dostałem się na peron.
Evelyn woła za mną:
– Jeśli kiedyś zmienisz zdanie, wystarczy, że zostawisz wiadomość
jakiemukolwiek bezfrakcyjnemu. Przekaże mi ją.
Nie odwracam się. Zbiegam po schodach i rzucam się pędem ulicą,
byle jak najdalej od peronu. Nie wiem nawet, czy biegnę we właściwym
kierunku, chcę tylko znaleźć się jak najdalej od niej.
Nie mogę spać.
Chodzę nerwowo po mieszkaniu. Wyciągam z szuflad pozostałości
życia w Altruizmie i wyrzucam je do kosza: podartą koszulę, spodnie,
buty, skarpetki, nawet zegarek. W którymś momencie, w okolicy świtu,
ciskam elektryczną golarką o ścianę prysznica – roztrzaskuje się na kilka
kawałków.
Godzinę po wschodzie słońca wchodzę do studia tatuażu. Tori już
jest – „jest” to może za dużo powiedziane, bo oczy ma zapuchnięte
z niewyspania, a spojrzenie nieprzytomne. Popija kawę.
– Coś się stało? – pyta. – Bo tak naprawdę mnie tu nie ma. Muszę iść
biegać z tym wariatem Budem.
– Zrób dla mnie wyjątek, co?
– Nieczęsto ktoś do mnie wpada z prośbą o pilny tatuaż – odpo-
wiada.
– Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz.
– No dobra. – Tori siada, nagle bardziej rozbudzona. – Chcesz coś
konkretnego?
– Pamiętasz, jak kilka tygodni temu byliśmy u ciebie w domu?
Widziałem wtedy taki jeden rysunek. Z symbolami wszystkich frakcji.
Masz go jeszcze?
Tori wyraźnie się spina.
– To nie było do oglądania.
Wiem, dlaczego to nie było do oglądania, dlaczego Tori nie chce,
żeby ktokolwiek widział ten rysunek. Bougeruje on akceptację innych
frakcji, a wszystkie tatuaże Tori powinny głosić wyższość Nieustraszo-
ności. Nawet uznani członkowie Nieustraszoności wiecznie się martwią,
czy są wystarczająco Nieustraszeni. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest,
co grozi „zdrajcom frakcji”. Muszę się tego dowiedzieć, po to tu przy-
szedłem.
– Ale właśnie o niego mi chodzi – tłumaczę. – Chcę go sobie wy-
tatuować.
Myślałem o tym w drodze do domu, na okrągło analizując to, co
powiedziała matka. „Możesz być kimś więcej, kimś więcej niż członkiem
jednej frakcji”. Uznała, że aby stać się kimś więcej niż członkiem jednej
frakcji, trzeba porzucić to miejsce i ludzi, którzy mnie przygarnęli: że
trzeba jej przebaczyć, przejąć jej przekonania i sposób życia. Ale wcale
nie muszę odchodzić ani robić nic, na co nie mam ochoty.
W Nieustraszoności też mogę być kimś więcej niż członkiem jednej
frakcji, może zresztą już jestem, czas pokaże.
Tori rozgląda się i zerka na oko kamery, które dostrzegłem po
wejściu. Ona też zwraca uwagę na takie rzeczy.
– To taki głupi rysunek – oznajmia głośno. – Chodź, jesteś zde-
nerwowany. Pogadamy i znajdziemy ci coś fajniejszego. – Pokazuje,
żebym poszedł za nią na tyły studia.
Przez składzik przechodzimy do jej mieszkania. Idziemy przez
zniszczoną kuchnię do salonu, w którym na stoliku wciąż leżą rysunki.
Tori przekłada kartki, aż znajduje ten, o którym mówiłem: płomie-
nie Nieustraszoności w dłoniach Altruizmu, korzenie drzewa Serdecz-
ności rosnące pod okiem Erudycji zawieszonym na wadze Prawości.
Symbole wszystkich frakcji zebrane razem. Tori unosi kartkę, a ja kiwam
głową.
– Nie mogę ci tego wytatuować w widocznym miejscu. Bo znaj-
dziesz się na celowniku. Będziesz pierwszym podejrzanym o zdradę
frakcji.
– Zrób mi to na plecach. Wzdłuż kręgosłupa.
Rany po ostatnim dniu spędzonym z ojcem zdążyły już się zagoić,
ale chcę pamiętać, gdzie były; do końca życia chcę pamiętać, od czego
uciekłem.
– Ty naprawdę nie robisz nic na pół gwizdka, co? – Tori wzdycha. –
To nam zajmie sporo czasu. Kilka sesji. I będziemy to musieli robić tutaj,
po godzinach, bo nie zaryzykuję, że kamery to wyłapią, nawet jeśli zwy-
kle nikt się nie przejmuje tym, co się tu dzieje.
– Okej – zgadzam się.
– Ale wiesz, że człowiek, który robi sobie taki tatuaż, nie powinien
o nim rozpowiadać. –
Tori patrzy na mnie kątem oka. – Bo ktoś mógłby go uznać za
Niezgodnego.
– Niezgodnego?
– Tak nazywamy tych, którzy zachowują świadomość podczas sy-
mulacji, którzy nie dają się zaklasyfikować do jednej kategorii – wyjaśnia.
– Używamy tego słowa z rozwagą, bo tacy ludzie często giną
w tajemniczych okolicznościach. – Lekko opiera łokcie o kolana
i przenosi wzór na papier kalkowy.
Patrzymy sobie w oczy i nagle do mnie dociera: Amar. Zachowywał
świadomość podczas symulacji, a teraz nie żyje.
Był Niezgodnym.
Tak jak ja.
– Dzięki za poszerzenie mojego słownictwa – rzucam.
– Nie ma za co. – Znów patrzy na rysunek. – Zaczynam odnosić
wrażenie, że lubisz się nad sobą znęcać.
– No i co z tego?
– Nic. To dość Nieustraszona cecha jak na kogoś, komu wyszedł na
teście Altruizm. – Jej usta drgają. – Zaczynajmy. Zostawię Budowi wia-
domość. Może dziś pobiegać sam.
Może Tori ma rację. Może faktycznie lubię się nad sobą znęcać.
Może jest we mnie coś z masochisty – wykorzystuję jeden rodzaj bólu,
żeby poradzić sobie z innym. Lekkie pieczenie, z którym idę następnego
dnia na kolejne zajęcia przygotowujące do roli lidera, z pewnością spra-
wia, że łatwiej mi się skupić na zadanych ćwiczeniach, a nie na zimnym,
niskim głosie matki i na tym, jak ją odepchnąłem, gdy próbowała mnie
pocieszyć.
Po jej śmierci przez lata marzyłem, żeby zjawiła się w środku nocy,
pogłaskała mnie po włosach i powiedziała coś pocieszającego, choć zu-
pełnie absurdalnego typu: „Wszystko się ułoży” albo „Kiedyś będzie le-
piej”. Ale w którymś momencie zabroniłem sobie o tym marzyć, bo dużo
trudniej marzyć o czymś, czego nie można dostać, niż radzić sobie z tym,
co jest naprawdę. Nawet teraz nie chcę sobie wyobrażać, jak by to było,
gdybym się z nią pogodził, jak by to było znów mieć matkę. Nie jestem
już dzieckiem, żeby potrzebować pocieszenia. Nie jestem już dzieckiem,
żeby wierzyć, że wszystko się ułoży.
Sprawdzam, czy plaster nachodzący na obojczyk dobrze się trzyma.
Tori zrobiła dziś kontury dwóch pierwszych symboli: Nieustraszoności
i Altruizmu, które będą największe, bo tę pierwszą frakcję wybrałem, a do
drugiej się nadaję – tak przynajmniej myślę, bo pewności nie mam. Tylko
płomień Nieustraszoności widać spod koszulki, a ponieważ nie zdejmuję
jej zbyt często na oczach innych, to tatuaż nie powinien stanowić pro-
blemu.
Wszyscy już siedzą i słuchają Maksa. Wchodzę do sali konferen-
cyjnej i zajmuję swoje miejsce, czując przy tym coś w rodzaju niebez-
piecznego znużenia. Evelyn myliła się co do kilku rzeczy, ale nie myliła
się co do Nieustraszoności: Jeanine i Max nie chcą lidera, chcą pionka,
dlatego wybierają wśród najmłodszych, bo na nich łatwiej wpłynąć. Nie
pozwolę, żeby Jeanine Matthews mną sterowała. Nie będę żadnym pion-
kiem w niczyich rękach – ani jej, ani mojej matki, ani ojca. Nie jestem
niczyją własnością. Należę wyłącznie do samego siebie.
– Miło, że zechciałeś do nas dołączyć – zwraca się do mnie Max. –
Czyżbyś nie mógł się wyspać przez nasze spotkanie? – Cała grupa chi-
chocze, a Max ciągnie dalej: – Tak jak mówiłem, dziś posłucham, jakie
zmiany chcielibyście wprowadzić w Nieustraszoności, jak widzicie naszą
frakcję w ciągu najbliższych lat – wyjaśnia. – Będę rozmawiał z wami
w grupach wiekowych, zaczniemy od najstarszych. Reszta niech zbiera
w tym czasie pomysły. – Wychodzi z trzema najstarszymi kandydatami.
Eric siedzi dokładnie naprzeciwko mnie. Ma na twarzy jeszcze
więcej metalu niż ostatnim razem, bo przekłuł sobie brwi. Niedługo bar-
dziej będzie przypominał poduszeczkę do szpilek niż człowieka. Może to
jego strategia. Patrząc na niego, nikt nie weźmie go za Erudytę.
– Czy mnie oczy mylą, czy naprawdę spóźniłeś się dlatego, że ro-
biłeś sobie tatuaż? – Wskazuje na kawałek plastra na moim barku.
– Straciłem poczucie czasu – odpowiadam. – Mam wrażenie, że
ostatnio przyczepiło ci się do twarzy dużo metalowych przedmiotów.
Może powinieneś się tym zainteresować.
– Bardzo śmieszne – stwierdza Eric. – Nie sądziłem, że ktoś z taką
przeszłością w ogóle może mieć poczucie humoru. Twój ojciec nie wy-
gląda na człowieka, który pozwala na podobne rzeczy.
Ogarnia mnie nagłe przerażenie. Naprawdę niewiele brakuje, by
w obecności tych wszystkich ludzi Eric zdradził, jak się nazywam. Drań
wyraźnie daje mi do zrozumienia, że wie, kim jestem, i że w dowolnym
momencie to wykorzysta przeciwko mnie.
Nie mogę udawać, że mnie to nie rusza. Układ sił się zmienił i nie
mam na to żadnego wpływu.
– Chyba wiem, kto ci o tym powiedział – informuję.
Jeanine Matthews zna zarówno moje nazwisko, jak i przybrane
imię. To ona musiała mu wygadać.
– Już wcześniej byłem prawie na sto procent pewny – odpowiada
cicho. – Ale owszem, moje podejrzenia zostały potwierdzone przez wia-
rygodne źródła. Utrzymywanie tajemnic nie wychodzi ci wcale aż tak
dobrze, Cztery.
Też mógłbym mu powiedzieć, że mam na niego haka, że jeśli
zdradzi moje nazwisko Nieustraszonym, ja ujawnię, że nadal utrzymuje
kontakty z Erudycją. Tyle że nie mam na to żadnych dowodów,
a Nieustraszeni i tak żywią większą niechęć do Altruizmu niż do Erudycji.
Opieram się na krześle i czekam.
Wychodzą kolejne wywoływane osoby; wkrótce zostajemy tylko we
dwóch. W końcu Max zjawia się na korytarzu i kiwa do nas zza drzwi.
Idziemy do jego gabinetu, w którym rozpoznaję pokój z wczorajszego
nagrania, ze spotkania z Jeanine Matthews. Staram się, by pamięć wczo-
rajszej rozmowy przygotowała mnie na to, co zdarzy się za chwilę.
– No dobrze. – Max zaplata ręce na blacie, a ja znów nie mogę się
opędzić od myśli, że dziwnie widzieć go w tak schludnym, biurowym
otoczeniu. Powinien raczej boksować worek w sali treningowej lub
opierać się o barierkę wokół Jamy, a nie siedzieć przy drewnianym stole
zarzuconym papierami.
Wyglądam przez okna i patrzę na sektor Nieustraszoności. Kilka
metrów dalej widzę krawędź otworu, do którego wskoczyłem po wybra-
niu Nieustraszoności, i dach, na którym stałem chwilę przed tym. „Wy-
brałem Nieustraszoność”, powiedziałem wczoraj mojej matce. „To mój
dom”.
Czy to faktycznie prawda?
– Eric, zacznijmy od ciebie – odzywa się Max. – Masz jakiś pomysł
na rozwój Nieustraszoności?
– Oczywiście. – Eric prostuje się w krześle. – Uważam, że zmiany są
konieczne i że powinny się zacząć już na etapie inicjacji.
– A konkretnie?
– Nieustraszeni zawsze cenili współzawodnictwo. Rywalizacja
pozwala nam nad sobą pracować, wydobywa z nas to, co najlepsze, co
najsilniejsze. Moim zdaniem inicjacja powinna zaszczepiać
w nowicjuszach ducha rywalizacji w większym stopniu niż obecnie, aby
dawać nam jak najlepszych członków frakcji. W tej chwili nowicjusze
rywalizują wyłącznie z systemem, starają się uzyskać jak największą
liczbę punktów. Uważam, że powinni rywalizować ze sobą o miejsca
w Nieustraszoności.
Nic nie mogę na to poradzić: odwracam się i wybałuszam na niego
oczy. Ograniczona liczba miejsc? We frakcji? Po dwóch tygodniach
szkolenia?
– A jeśli nie załapią się na miejsce?
– To zostaną bezfrakcyjni – wyjaśnia. Tłumię pełen niedowierzania
śmiech, a Eric ciągnie dalej: – Jeśli uważamy, że Nieustraszoność jest
najlepszą frakcją, że jej cele są ważniejsze niż cele innych frakcji, to
członkostwo w niej powinno być zaszczytem i przywilejem, a nie pra-
wem.
– Kpisz sobie? – Już nie mogę dłużej tego słuchać. – Ludzie wy-
bierają daną frakcję, bo cenią te same wartości, a nie dlatego że potrafią
wszystko, czego tam uczą. Chcesz wyrzucać ludzi z Nieustraszoności
tylko dlatego, że nie są jeszcze wystarczająco wyćwiczeni, żeby wsko-
czyć do pociągu lub wygrać walkę? Chcesz faworyzować dużych, silnych
i zuchwałych, a odrzucać małych, inteligentnych i odważnych? W ten
sposób nie zmienisz Nieustraszoności na lepsze.
– Wydaje mi się, że małym i inteligentnym lepiej będzie w Erudycji
lub u szarych Sztywniaków – odpowiada Eric z kpiącym uśmiechem. –
Poza tym wydaje mi się, że nie doceniasz naszych potencjalnych człon-
ków, Cztery. Taki system będzie stawiał wyłącznie na najbardziej zde-
terminowanych.
Zerkam na Maksa. Pomysł Erica nie powinien na nim zrobić wra-
żenia, ale jest inaczej. Max nachyla się i patrzy w skupieniu na okolczy-
kowaną twarz Erica, jakby była dla niego źródłem natchnienia.
– Interesujący punkt widzenia – stwierdza. – A ty, Cztery, jak
chciałbyś ulepszyć Nieustraszoność, skoro nie przez większy nacisk na
rywalizację?
Kręcę głową i znów wyglądam przez okno. „Nie jesteś jednym
z tych bezmyślnych awanturników, którzy uwielbiają pakować się
w niebezpieczne sytuacje”, powiedziała matka. Ale takich właśnie ludzi
chce w Nieustraszoności Eric: bezmyślnych awanturników
z zamiłowaniem do niebezpieczeństwa. Zakładając, że Eric jest poplecz-
nikiem Jeanine Matthews, po co Jeanine miałaby mu kazać wysuwać takie
propozycje?
No jasne. Bo bezmyślnymi awanturnikami, którzy kochają ryzyko,
łatwiej sterować, manipulować. To przecież oczywiste.
– Moim zdaniem należy ulepszyć Nieustraszoność, zaszczepiając
w ludziach prawdziwą odwagę, a nie głupotę i brutalność – mówię. –
Zrezygnujmy z rzucania nożami. Przygotujmy ludzi fizycznie
i psychicznie do obrony słabszych przed silniejszymi. O tym przecież
mówi nasz manifest: o codziennych aktach odwagi. Uważam, że powin-
niśmy do tego wrócić.
– A potem złapiemy się za rączki i zaśpiewamy razem pioseneczkę,
tak? – Eric przewraca oczami. – Ty chcesz zamienić Nieustraszoność
w Serdeczność.
– Nie. Chcę mieć pewność, że potrafimy samodzielnie myśleć, że
potrafimy myśleć o czymś więcej niż o kolejnym zastrzyku adrenaliny.
Po prostu: że potrafimy myśleć. W ten sposób nikt nas nie pokona ani…
nie przejmie nad nami kontroli.
– Jak dla mnie, to zalatuje trochę Erudycją – stwierdza Eric.
– Zdolność myślenia nie jest wyłącznie domeną Erudycji – rzucam
ze złością. – Przecież to właśnie zdolność myślenia w stresujących sytu-
acjach rozwijamy za pomocą symulacji strachu.
– Już dobrze, uspokójcie się – wtrąca się Max, unosząc ręce. Ma
zatroskaną minę. – Cztery, przykro mi to mówić, ale to brzmi z lekka
paranoicznie. Kto miałby nas pokonać lub próbować przejąć nad nami
kontrolę? Frakcje współistnieją pokojowo znacznie dłużej, niż żyjesz,
niby dlaczego miałoby się to teraz zmienić?
Już otwieram usta, żeby mu powiedzieć, że z chwilą, w której po-
zwolił Jeanine Matthews wtrącać się w sprawy naszej frakcji… z chwilą,
w której pozwolił jej wprowadzać do naszego programu inicjacyjnego
wiernych Erudycji transferów… z chwilą, w której zaczął konsultować
z nią, kogo mianować kolejnym liderem, naruszył równowagę między
frakcjami, która tak długo zapewniała pokój. Nagle jednak dociera do
mnie, że mówienie mu czegoś takiego byłoby równoznaczne
z oskarżeniem go o zdradę, że ujawniłbym w ten sposób, jak dużo wiem.
Widzę malujące się na twarzy Maksa rozczarowanie. Zdaję sobie
sprawę, że mnie lubi bardziej niż Erica. Ale moja matka miała wczoraj
rację: Max nie chce kogoś takiego jak ja, kogoś, kto potrafi samodzielnie
myśleć, samodzielnie planować. Chce kogoś takiego jak Eric, który po-
może mu stworzyć nowy porządek w Nieustraszoności, kim łatwo będzie
sterować, bo wciąż jest posłuszny Jeanine Matthews – a Max się z nią
sprzymierzył.
Matka przedstawiła mi wczoraj dwie możliwości: stać się pionkiem
w Nieustraszoności lub bezfrakcyjnym. Ale jest jeszcze trzeci wybór: nie
być ani jednym, ani drugim. Z nikim się nie sprzymierzać. Nie wychylać
się, być wolnym. Tego tak naprawdę chcę – pozbyć się wszystkich ludzi,
którzy chcą mnie ukształtować w konkretny sposób, pozbyć się ich po
kolei i nauczyć się samodzielnie kształtować samego siebie.
– Tak właściwie, to chyba nie jest miejsce dla mnie – stwierdzam
spokojnie. – Od początku mówiłem, że chciałbym być instruktorem,
i chyba coraz wyraźniej zdaję sobie sprawę, że tam jest moje miejsce.
– Możesz nas zostawić, Eric? – prosi Max.
Eric kiwa głową i wychodzi. Nie jest w stanie pohamować radości.
Nie patrzę na niego, ale mógłbym się założyć o wszystkie zdobyte
w Nieustraszoności punkty, że idąc, lekko podskakuje.
Max wstaje i siada obok mnie na zwolnionym przez Erica krześle.
– Mam nadzieję, że nie mówisz tego tylko dlatego, że zarzuciłem ci
paranoję – zaczyna. – Po prostu się o ciebie martwię. Boję się, że presja
jest dla ciebie zbyt duża, że przez to przestajesz racjonalnie myśleć. Nadal
uważam cię za jednego z lepszych kandydatów na lidera. Masz odpo-
wiednie cechy, doskonale opanowałeś wszystko, czego was uczyliśmy.
A poza tym, mówiąc szczerze, jesteś dużo sympatyczniejszy niż część
innych obiecujących kandydatów, co przy tak ścisłej współpracy jest
bardzo ważne.
– Dziękuję – odpowiadam. – Ale masz rację, rzeczywiście presja
jest dla mnie zbyt duża. A przecież kiedy zostanę liderem, będzie jeszcze
większa.
Max ze smutkiem kiwa głową.
– No cóż. – Znów kiwa głową. – Jeśli chcesz zostać instruktorem
nowicjuszy, załatwię to. Ale to praca sezonowa. Gdzie chciałbyś praco-
wać przez resztę roku?
– Myślałem o pomieszczeniu kontrolnym – odpowiadam. – Lubię
pracę przy komputerze. Wydaje mi się, że patrole nie podobałyby mi się
aż tak bardzo.
– Okej. Załatwione. Dziękuję, że byłeś ze mną szczery.
Wstaję z poczuciem ogromnej ulgi. Max wydaje się zaniepokojony,
współczujący. Moja motywacja ani rzekoma paranoja nie budzą jego
podejrzeń.
– Jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie – mówi – daj mi po prostu
znać. Ktoś taki jak ty zawsze nam się przyda.
– Dziękuję – odpowiadam i choć Max zdradza naszą frakcję, choć
przynajmniej częściowo jest odpowiedzialny za śmierć Amara, jestem mu
wdzięczny, że pozwala mi tak łatwo odejść.
Za zakrętem czeka na mnie Eric. Chcę go minąć, ale łapie mnie za
rękę.
– Uważaj, Eaton – cedzi przez zęby. – Jeśli wymsknie ci się coś na
temat moich powiązań z Erudycją, to wolisz nie wiedzieć, co się z tobą
stanie.
– Ty też wolisz nie wiedzieć, co się z tobą stanie, jeśli jeszcze raz
nazwiesz mnie w ten sposób.
– Niedługo będę jednym z twoich liderów – stwierdza arogancko. –
I uwierz, że będę ci się bacznie przyglądał i sprawdzał, czy stosujesz się
do moich metod szkoleniowych.
– On cię nie lubi, masz tego świadomość? – zauważam. – Mówię
o Maksie. Będzie wolał wybrać kogokolwiek, byle nie ciebie. Będzie cię
krótko trzymał. Więc powodzenia. – Wyrywam mu się i idę do windy.
– Stary – mówi Shauna. – Faktycznie miałeś kiepski dzień.
– No.
Siedzimy na krawędzi przepaści, ze spuszczonymi w dół nogami.
Opieram głowę o metalową barierkę, która nie pozwala nam spaść
i roztrzaskać się na śmierć. Czuję na kostkach krople wody, bo o ścianę
rozbija się właśnie duża fala.
Powiedziałem Shaunie o swojej rezygnacji ze szkolenia na lidera
i groźbach Erica, ale nie wspomniałem o matce. Jak komuś powiedzieć,
że twoja matka powróciła zza grobu?
Przez całe życie ktoś usiłował mnie kontrolować. W domu tyranem
był Marcus, nic nie mogło się wydarzyć bez jego wiedzy. Potem Max
próbował ze mnie zrobić swojego poplecznika. Nawet matka miała dla
mnie plan – chciała, żebym po osiągnięciu określonego wieku dołączył do
niej i razem z nią walczył z systemem frakcyjnym, któremu z jakiegoś
powodu chciała wypowiedzieć wojnę. A gdy myślałem, że już nikt nie ma
nade mną władzy, zjawił się Eric i zapowiedział, że jeśli zostanie liderem,
będzie mnie miał na oku.
Zdaję sobie sprawę, że wszystko, co mi zostało, to drobne przejawy
buntu, coś jak kolekcjonowanie znalezionych na ulicy przedmiotów
w Altruizmie. Tatuaż, który Tori robi mi na plecach, ten, przez który
mogą mnie uznać za Niezgodnego, to właśnie jeden z takich przejawów.
Będę musiał znaleźć ich więcej: więcej ulotnych chwil wolności
w świecie, który na nią nie zezwala.
– Gdzie Zeke? – pytam.
– Nie wiem. Ostatnio rzadko się widujemy.
Patrzę na nią z ukosa.
– Czy nie mogłabyś mu zwyczajnie powiedzieć, że go lubisz? Moim
zdaniem on naprawdę nie ma o tym pojęcia.
– Nie da się ukryć – prycha Shauna. – Ale jeśli jemu właśnie o to
chodzi? Jeśli chce przez jakiś czas zmieniać dziewczyny jak rękawiczki?
Nie zamierzam być jedną z jego rękawiczek.
– Szczerze wątpię, że mogłabyś nią być – stwierdzam. – Ale jasne,
rozumiem.
W milczeniu gapimy się na wzburzoną wodę.
– Będziesz świetnym instruktorem – odzywa się po chwili Shauna. –
Mnie naprawdę dobrze uczyłeś.
– Dzięki.
– Tu jesteście! – woła za naszymi plecami Zeke. Trzyma za szyjkę
dużą butelkę z brązowym płynem. – Chodźcie, coś wam pokażę.
Patrzymy na siebie z Shauną i wzruszamy ramionami, potem
idziemy za Zekem do drzwi po drugiej stronie Jamy, tych, którymi we-
szliśmy po pierwszym skoku do siatki. Ale zamiast iść w kierunku siatki,
Zeke prowadzi nas do innych drzwi – zaklejonych taśmą – a potem
ciemnym jak noc korytarzem do jakichś schodów.
– Powinniśmy iść… Auć!
– Przepraszam, nie widziałam, że stajesz – mówi Shauna.
– Moment, już prawie mam…
Otwiera drzwi i wpuszcza do środka trochę światła. W końcu wi-
dzimy, gdzie jesteśmy – po drugiej stronie przepaści, kilka metrów nad
wodą. Nad nami Jama ciągnie się bez końca. Przy barierce widać malutkie
ciemne postacie, z tej odległości nie da się ich rozróżnić.
Wybucham śmiechem. Zeke właśnie zapewnił nam kolejny mały
przejaw buntu, choć pewnie zupełnie mimowolnie.
– Skąd wiedziałeś o tym miejscu? – pyta wyraźnie zdumiona
Shauna, zeskakując na niższe skałki. Jakaś ścieżka przecina ścianę i wije
się w górę. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy przejść na drugą stronę
przepaści.
– Od tej dziewczyny, Marii – wyjaśnia. – Jej mama pracuje jako
konserwator przepaści. Nie miałem pojęcia, że jest taki zawód, a tu pro-
szę… jest.
– Dalej się z nią widujesz? – Shauna stara się, żeby zabrzmiało to
lekko.
– Nie. Zawsze gdy się spotykaliśmy, miałem ochotę być
z przyjaciółmi. To chyba niezbyt dobry znak w czasie randkowania, co?
– No nie – zgadza się Shauna, nagle znacznie weselsza.
Schodzę ostrożnie na skałę, na której stoi. Zeke siada obok, odkręca
butelkę i puszcza ją w obieg.
– Słyszałem, że zrezygnowałeś – mówi, podając mi flaszkę. –
Stwierdziłem, że przyda ci się coś mocniejszego.
– Racja – przyznaję i pociągam z butelki.
– Uznaj picie w miejscu publicznym za… – Wykonuje wulgarny
gest w kierunku szklanego sufitu Jamy. – Za… no wiesz: wal się, Max;
wal się, Eric.
I Evelyn, myślę, pociągając kolejny łyk.
– Poza szkoleniem nowicjuszy będę pracował w pomieszczeniu
kontrolnym – informuję.
– Super – cieszy się Zeke. – Fajnie będzie mieć tam kumpla. Bo
teraz nikt ze mną nie gada.
– To tak jak w mojej starej frakcji – parskam śmiechem. – Wyob-
raźcie sobie, że podczas przerwy obiadowej ani jedna osoba nie zaszczyca
was nawet spojrzeniem.
– Ojoj – wzdycha Zeke. – To pewnie się cieszysz, że tu jesteś.
Znów przejmuję od niego butelkę i biorę kolejny ostry piekący łyk,
a potem wycieram usta grzbietem dłoni.
– No. Cieszę się.
Jeśli system frakcyjny rzeczywiście upada, jak twierdzi moja matka,
to znalazłem się w nie najgorszym punkcie obserwacyjnym. Tu przy-
najmniej nie jestem sam, mam przyjaciół, którzy dotrzymają mi towa-
rzystwa.
Jest tuż po zachodzie słońca. Z kapturem na głowie, który zasłania
mi twarz, biegnę przez tereny bezfrakcyjnych, tuż na granicy z sektorem
Altruizmu. Musiałem dotrzeć najpierw do szkoły, żeby się zorientować
w terenie, ale teraz już sobie przypominam, gdzie jestem i dokąd pobie-
głem tamtego dnia, gdy władowałem się do domu bezfrakcyjnych
w poszukiwaniu żarzącego się węgielka.
Znajduję drzwi, którymi wtedy wyszedłem. Pukam. Słyszę jakieś
głosy, zza otwartych okien dolatuje zapach jedzenia. Dym z rozpalonego
w środku ognia wypełza na uliczkę. Ktoś podchodzi do drzwi.
Tym razem mężczyzna nosi na sobie czerwoną koszulę Serdecz-
ności i czarne spodnie Nieustraszoności. W tylną kieszeń znów ma wsu-
nięty ręcznik, tak jak za pierwszym razem, gdy z nim rozmawiałem.
Uchyla drzwi tylko na tyle, żeby mnie widzieć, ani centymetra więcej.
– Proszę, proszę, ktoś zmienił zdanie – zauważa, mierząc wzrokiem
mój strój Nieustraszonego. – Czemu zawdzięczam tę wizytę? Zatęskniłeś
za moją czarującą osobą?
– Powiedziałeś, że moja matka żyje – zaczynam. – Rozpoznałeś
mnie, bo z nią przebywasz. Tobie mówiła, że do Altruizmu rzuciła ją siła
bezwładności.
– Zgadza się – odpowiada. – Uznałem jednak, że to nie ode mnie
powinieneś się dowiedzieć, że żyje. Przyszedłeś tu, żebym cię przeprosił,
czy jak?
– Nie. Przyszedłem, bo mam dla niej wiadomość. Przekażesz?
– Jasne. Będę się z nią widział za kilka dni.
Sięgam do kieszeni i wyciągam złożoną w czworo kartkę. Podaję
mu ją.
– Możesz przeczytać, mnie wszystko jedno – informuję. – No
i wielkie dzięki.
– Nie ma za co. Wejdziesz na chwilę? Bo mam wrażenie, że coraz
bliżej ci do nas niż do nich, Eaton.
Kręcę głową.
Wychodzę na ulicę, ale przed zakrętem odwracam się jeszcze
i widzę, że facet otwiera mój list.
Evelyn, kiedyś, ale jeszcze nie teraz.
4
PS Cieszę się, że żyjesz.
ZDRAJCA

Kolejny rok, kolejny Dzień Wizyt.


Dwa lata temu, jako nowicjusz, udawałem, że Dzień Wizyt nie ist-
nieje. Zaszyłem się na sali treningowej z workiem do boksowania. Sie-
działem tam tak długo, że jeszcze przez wiele dni pachniałem kurzem
i potem. W zeszłym roku, gdy zostałem instruktorem, zrobiłem to samo,
choć zarówno Zeke, jak i Shauna proponowali, żebym spędził ten dzień
z ich rodzinami.
W tym roku mam ważniejsze sprawy na głowie niż okładanie worka
treningowego czy rozczulanie się nad sobą z powodu problemów ro-
dzinnych i trudnego dzieciństwa. Idę do pomieszczenia kontrolnego.
Przechodzę przez Jamę. Staram się nie zauważać łzawych spotkań
i nie słyszeć wybuchów radości. W Dniu Wizyt członkowie rodzin mogą
się ze sobą spotkać, nawet jeśli pochodzą z innych frakcji, ale z czasem
zwykle przestają się odwiedzać. Bo przecież: „Frakcja ponad krwią”.
Większość obcych kolorów to rodziny transferów: siostra Willa
z Erudycji jest ubrana na jasnoniebiesko. Rodzice Petera z Prawości mają
biało-czarne stroje. Przez chwilę przyglądam się im i zastanawiam, czy to
przez nich Peter jest, jaki jest. Ale zwykle ludzi nie da się aż tak łatwo
rozszyfrować.
Teoretycznie jestem w trakcie zadania, ale przystaję przy przepaści
i przyciskam się do barierki. Na wodzie unoszą się skrawki papieru. Od-
kąd wiem, że po przeciwnej stronie są wykute w skale stopnie, bez trudu
je zauważam, podobnie jak prowadzące do nich ukryte drzwi. Uśmiecham
się lekko, myśląc o wieczorach spędzonych na skałach z Zekem czy
Shauną – czasem rozmawialiśmy, czasem tylko wpatrywaliśmy się we
wzburzoną wodę.
Słyszę czyjeś kroki, oglądam się przez ramię. W moją stronę idzie
Tris, przytulona do ubranej na szaro kobiety z Altruizmu. Natalie Prior.
Nieruchomieję i nagle mam ochotę zapaść się pod ziemię – a co, jeśli
Natalie wie, kim jestem i skąd pochodzę? A co, jeśli zdradzi to przy tych
wszystkich ludziach?
Nie, na pewno mnie nie rozpozna. Wyglądam zupełnie inaczej niż
chłopiec, którego znała: chudy, przygarbiony, schowany w warstwach za
dużych ubrań.
Podchodzi do mnie i wyciąga rękę.
– Dzień dobry, jestem Natalie, mama Beatrice.
Beatrice. To imię w ogóle do Tris nie pasuje.
Ściskam dłoń kobiety. Nigdy nie lubiłem zwyczaju podawania sobie
rąk w Nieustraszoności. To zbyt nieprzewidywalne: nie wiadomo, jak
mocno ścisnąć, ile razy potrząsnąć.
– Cztery. Bardzo mi miło.
– Cztery – powtarza Natalie z uśmiechem. – Pseudonim?
– Tak – odpowiadam, ale zaraz zmieniam temat. – Twoja córka
świetnie sobie radzi. Nadzoruję jej szkolenie.
– Cieszę się. Wiem co nieco o inicjacji w Nieustraszoności, więc
trochę się o Beatrice martwiłam.
Zerkam na swoją podopieczną. Ma zaróżowione policzki – wygląda
na szczęśliwą, jakby spotkanie z matką sprawiało jej ogromną przyjem-
ność. Po raz pierwszy widzę wyraźnie, jak bardzo się zmieniła od naszego
pierwszego spotkania, gdy sturlała się na drewniany podest – delikatna,
jakby przy upadku na siatkę mogła roztrzaskać się na kawałki. Nie wy-
gląda już na delikatną: na twarzy ma ślady po siniakach, w jej postawie
widać nowo zdobytą pewność siebie – jakby była gotowa na wszystko.
– Nie ma czym się martwić – uspokajam Natalie.
Tris odwraca wzrok. Pewnie nadal złości się o to, że zraniłem ją
wtedy nożem w ucho. Nie powinno mnie to zresztą dziwić.
– Wyglądasz znajomo, Cztery – zauważa Natalie.
Uznałbym, że rzuciła to, ot tak, ale ona patrzy na mnie, jakby chciała
przewiercić mnie wzrokiem na wylot.
– Nie mam pojęcia dlaczego – odpowiadam chłodno. – Raczej nie
zadaję się z Altruistami.
Natalie nie reaguje, tak jak się spodziewam: zaskoczeniem, stra-
chem czy złością. Parska po prostu.
– Ostatnio mało kto się z nami zadaje. Nie biorę tego do siebie.
Nawet jeśli mnie rozpoznała, najwyraźniej wcale nie zamierza tego
ujawnić. Staram się rozluźnić.
– Zostawię was, żebyście mogły się sobą nacieszyć – mówię.
Obraz wyświetlany z kamery monitorującej się zmienia. Z ekranu
znika hol Pire, a pojawia się dziura otoczona czterema budynkami, przez
którą nowicjusze dostają się do siedziby Nieustraszoności. Wokół niej
zebrała się grupka osób – wchodzą do środka i wychodzą; pewnie chcą
przetestować siatkę.
– Widzę, że nie jesteś wielbicielem Dnia Wizyt, co? – Obok mnie
staje mój przełożony Gus i popija kawę z kubka. Nie jest jeszcze stary, ale
na czubku głowy ma już łysinę. Resztę włosów ścina krótko, jeszcze
krócej niż ja. Płatki uszu ma rozciągnięte wokół dużych tuneli. – Nie są-
dziłem, że cię tu zobaczę przed zakończeniem inicjacji.
– Uznałem, że równie dobrze mogę zająć się czymś pożytecznym.
Na ekranie wszyscy wynurzają się z dziury; odsuwają się na bok
i opierają plecami o ścianę jednego z budynków. Wysoko w górze do
krawędzi dachu zbliża się jakaś ciemna postać. Bierze krótki rozbieg
i skacze. Czuję, że żołądek mi opada, jakbym to ja wykonywał skok,
a postać znika pod chodnikiem. Nigdy się z tym nie oswoję.
– Wygląda na to, że dobrze się bawią. – Gus bierze łyk kawy. – No
cóż, oczywiście zawsze możesz popracować, gdy nie masz dyżuru, ale to
nie zbrodnia trochę się zabawić, Cztery.
Odchodzi, a ja mruczę pod nosem:
– Podobno nie.
Rozglądam się po pomieszczeniu kontrolnym. Prawie nikogo nie
ma, bo w Dniu Wizyt mało kto musi pracować, dyżuruje zwykle kilku
najstarszych członków frakcji. Gus siedzi pochylony przed ekranem. Po
bokach ma jeszcze dwie osoby, które przeglądają obrazy z kamer z na
wpół zsuniętymi słuchawkami. No i jestem jeszcze ja.
Wpisuję komendę przywołującą nagranie z zeszłego tygodnia. Wi-
dzę na nim Maksa. Siedzi przed komputerem w swoim gabinecie. Palcem
wskazującym wstukuje coś na klawiaturze, po każdym uderzeniu przez
kilka sekund szuka właściwych klawiszy. Wielu Nieustraszonych niezbyt
dobrze sobie radzi z pisaniem na komputerze, zwłaszcza Max, który – jak
słyszałem – przez większość czasu z bronią u boku patroluje sektor
bezfrakcyjnych. Chyba się nie spodziewał, że kiedykolwiek będzie musiał
używać komputera. Przysuwam twarz do monitora, żeby się upewnić, że
cyfry, które zapisałem wcześniej, są prawidłowe. Jeśli tak, to mam
w kieszeni hasło do konta Maksa.
Odkąd się zorientowałem, że Max współpracuje z Jeanine Mat-
thews, i odkąd zacząłem podejrzewać, że oboje mają coś wspólnego ze
śmiercią Amara, próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej. Gdy nie-
dawno zobaczyłem, jak wpisuje swoje hasło, wiedziałem już, skąd uzy-
skać informacje.
084628. Tak, numer się zgadza. Wyświetlam znów pokazywany
w czasie rzeczywistym obraz z kamer i przewijam kolejne ujęcia, aż do-
cieram do kamer pokazujących gabinet Maksa i znajdujący się obok ko-
rytarz. Następnie wpisuję komendę, dzięki której obraz z gabinetu zosta-
nie wyselekcjonowany i ani Gus, ani inni pracownicy nie będą go wi-
dzieć; wyświetli się tylko na moim ekranie. Nagrania z całego miasta są
zawsze dzielone przez liczbę dyżurujących pracowników, żebyśmy nie
obserwowali tych samych ujęć. Wolno nam wyłączyć daną kamerę
z ogólnego obiegu tylko na kilka sekund, jeśli musimy przyjrzeć się
czemuś bliżej, ale mam nadzieję, że to, co chcę zrobić, nie zajmie mi dużo
czasu. Wymykam się z pomieszczenia kontrolnego i idę do windy.
Ten poziom Pire jest niemal pusty – nikogo tu nie ma. Dzięki temu
łatwiej mi będzie zrobić to, co mam do zrobienia. Jadę na dziesiąte piętro
i idę pewnym krokiem do gabinetu Maksa. Zauważyłem, że jeśli gdzieś
się zakradasz, lepiej nie sprawiać wrażenia, jakbyś gdzieś się zakradał.
Dotykam w kieszeni pendrive’a i skręcam w kierunku gabinetu Maksa.
Popycham drzwi butem – wcześniej, gdy byłem już pewny, że Max
poszedł do Jamy rozpocząć przygotowania do Dnia Wizyt, przyszedłem
tu po cichu i okleiłem zamek taśmą. Zamykam za sobą cicho drzwi i nie
włączając światła, przykucam przy biurku. Nie chcę ruszać krzesła, bo nie
chcę, żeby Max zauważył, że coś się tu zmieniło.
Na ekranie pojawia się prośba o hasło. Zasycha mi w ustach. Wy-
ciągam z kieszeni kartkę, kładę ją płasko na blacie i wpisuję „084628”.
Obraz na ekranie się zmienia. Nie wierzę, że zadziałało.
Szybko. Jeśli Gus się zorientuje, że mnie nie ma, że jestem tutaj, to
nie wiem, czy znajdę jakieś wiarygodne wytłumaczenie. Podłączam
pendrive’a i przegrywam wrzucony w niego program. Poprosiłem Lau-
ren, jedną z pracownic obsługi technicznej, a zarazem też instruktorkę,
o program lustrzany, dzięki któremu można na jednym komputerze od-
tworzyć dane z drugiego. Powiedziałem, że chcę zrobić Zekemu kawał
w pracy. Z chęcią zgodziła się pomóc – Nieustraszeni uwielbiają się
wzajemnie wkręcać i rzadko kiedy węszą podstęp.
Wystarczyło nacisnąć kilka klawiszy i program zainstalował się na
komputerze Maksa w miejscu, do którego raczej nie powinien zaglądać.
Chowam do kieszeni pendrive’a i kartkę z hasłem, po czym wychodzę
z gabinetu, uważając, żeby nie dotknąć palcami szklanej części drzwi.
To było łatwe, myślę, idąc znów do windy. Według wskazań mojego
zegarka cała akcja zajęła mi tylko pięć minut. W razie pytań powiem, że
wyszedłem do toalety.
Jednak po powrocie do pomieszczenia kontrolnego widzę, że Gus
stoi przy moim komputerze i patrzy na ekran.
Zamieram. Od jak dawna tam stoi? Widział, jak włamuję się do
gabinetu Maksa?
– Cztery – odzywa się surowym głosem. – Dlaczego wyizolowałeś
tę kamerę? Wiesz, że nie wolno wyciągać z puli żadnych nagrań.
– Ja… – Wymyśl coś! Szybko! – Wydawało mi się, że coś zoba-
czyłem – tłumaczę mało przekonująco. – Przecież można wyizolować
kamerę, jeśli pojawi się coś nietypowego.
Gus podchodzi do mnie.
– W takim razie, co robiłeś przed chwilą na tym korytarzu? – Wy-
ciąga palec w stronę ekranu.
Czuję gulę w gardle.
– Coś tam było nie tak, poszedłem na górę sprawdzić – wyjaśniam. –
No przepraszam, chciałem po prostu rozprostować kości.
Gus patrzy na mnie i zagryza policzek. Nie ruszam się. Nie odwra-
cam wzroku.
– Jeśli znów coś cię zaniepokoi, trzymaj się protokołu. Masz zgłosić
to swojemu przełożonemu, którym jest… kto?
– Ty – odpowiadam z lekkim westchnieniem. Nie lubię, gdy traktuje
się mnie protekcjonalnie.
– Zgadza się. Jak chcesz, to potrafisz – stwierdza. – Naprawdę,
Cztery, po roku pracy nie powinieneś popełniać aż tylu błędów. Działamy
według ściśle określonych zasad, wystarczy się ich trzymać. Ostrzegam
cię po raz ostatni, zrozumiałeś?
– Zrozumiałem. – Już kilka razy dostawałem reprymendę za wy-
ciąganie kamer z obiegu, bo oglądałem spotkania Jeanine Matthews
z Maksem lub Maksa z Erikiem. Nigdy nie dowiedziałem się z nich ni-
czego przydatnego i prawie zawsze dawałem się przyłapać.
– To dobrze. – Głos Gusa rozpogadza się odrobinę. – W tym roku
znów dostałeś transferów?
– Tak. Lauren ma tutejszych.
– Szkoda. Miałem nadzieję, że poznasz moją młodszą siostrę. Na
twoim miejscu poszedłbym się zrelaksować. Poradzimy sobie tutaj. Przed
wyjściem włącz tylko tę kamerę.
Wraca do swojego komputera, a ja przestaję zaciskać zęby. Nie
zdawałem sobie sprawy, że dostałem aż takiego szczękościsku. Czuję, że
boli mnie twarz. Wyłączam komputer i wychodzę z pomieszczenia kon-
trolnego. Nie wierzę, że mi się udało.
Skoro program jest już zainstalowany na komputerze Maksa, będę
mógł przejrzeć wszystkie jego pliki we względnym zaciszu pomieszcze-
nia kontrolnego. Będę mógł się dowiedzieć, co planują Max i Jeanine
Matthews.
W nocy śni mi się, że idę korytarzami Pire. Jestem sam, ale kory-
tarze ciągną się bez końca, a widok z okien w ogóle się nie zmienia: za-
wieszone wysoko tory kolejowe okrążają wysokie budynki, schowane za
chmurami słońce. Mam wrażenie, że idę tak od wielu godzin, ale kiedy się
budzę, podrywając się gwałtownie na łóżku, czuję się tak, jakbym w ogóle
nie spał.
Ktoś puka do drzwi, więc wołam:
– Otwarte!
W porównaniu z nudnym snem, z którego właśnie się obudziłem,
mam wrażenie, że to prawdziwy koszmar, bo jestem przekonany, że pod
drzwiami stoją żołnierze Nieustraszoności, bo dowiedzieli się, że jestem
Niezgodny lub że szpieguję Maksa, lub że w poprzednim roku kontak-
towałem się ze swoją matką, z bezfrakcyjną. Wszystko to z kolei po-
twierdza, że jestem zdrajcą frakcji.
Żołnierze Nieustraszoności przyszli mnie zabić, ale kiedy podcho-
dzę do drzwi, dociera do mnie, że gdyby chcieli to zrobić, toby tak nie
hałasowali. Poza tym rozpoznaję głos Zekego.
– Zeke – mówię, otwierając drzwi. – Co ty tu robisz? Jest środek
nocy.
Na jego czole lśni pot, chłopak dyszy ciężko. Musiał tu biec.
– Pracowałem na nocną zmianę w pomieszczeniu kontrolnym –
wyjaśnia. – W sypialni transferów był napad.
Z jakiegoś powodu od razu myślę o niej, moja pamięć przywołuje
spojrzenie jej wielkich oczu.
– Co takiego? Ktoś jest ranny?
– Chodź, opowiem ci po drodze.
Zakładam buty i kurtkę i wychodzę z nim na korytarz.
– Chłopak z Erudycji. Ten blondyn – odpowiada Zeke.
Tłumię westchnienie ulgi. Nie ona. Nic się jej nie stało.
– Will?
– Nie, ten drugi.
– Edward.
– Tak, Edward. Został zaatakowany nożem.
– Nie żyje?
– Żyje. Dostał w oko.
Zatrzymuję się.
– W oko?
Zeke kiwa głową.
– Komu o tym powiedziałeś?
– Przełożonemu z nocnej zmiany. On zawiadomił Erica. A Eric
stwierdził, że się tym zajmie.
– No jasne. – Skręcam w prawo, w kierunku przeciwnym do sy-
pialni transferów.
– A ty dokąd? – dziwi się Zeke.
– Edward jest już w szpitalu, prawda? – upewniam się, idąc tyłem.
Potwierdza skinieniem głowy.
– W takim razie idę do Maksa.
Siedziba Nieustraszoności nie jest aż tak duża, żebym nie wiedział,
gdzie kto mieszka. Mieszkanie Maksa jest głęboko pod ziemią, niedaleko
tylnego wyjścia na tory. Idę tam, kierując się niebieskim oświetleniem
awaryjnym zasilanym z paneli słonecznych.
Walę pięścią w metalowe drzwi i zrywam Maksa z łóżka, tak jak
Zeke mnie. Po krótkiej chwili Max szeroko otwiera drzwi. Ma bose stopy
i rozbiegany wzrok.
– Co się stało? – mamrocze.
– Jeden z moich nowicjuszy został dźgnięty nożem w oko.
– I przychodzisz z tym do mnie? Ktoś zawiadomił Erica?
– Tak. O tym właśnie chcę z tobą porozmawiać. Mogę wejść?
Nie czekam na odpowiedź, tylko przeciskam się obok niego
i wchodzę do salonu. Max zapala światło, a moim oczom ukazuje się
największy bałagan, jaki w życiu widziałem: brudne szklanki i talerze na
stoliku, poduszki z kanapy rozrzucone w nieładzie, podłoga szara od
brudu.
– Chcę, żeby inicjacja wyglądała tak jak kiedyś, zanim Eric zmusił
nowicjuszy do większej rywalizacji – oznajmiam. – I poza tym ma znik-
nąć z sali treningowej.
– Chyba nie myślisz poważnie, że ten nowicjusz został ranny z winy
Erica? – Max krzyżuje ręce na piersi. – Lub że masz prawo stawiać ja-
kiekolwiek żądania?
– Właśnie że z jego winy, oczywiście, że z jego! – mówię głośniej,
niż zamierzałem. – Gdyby nowicjusze nie walczyli między sobą o jedno
z dziesięciu miejsc, nie byliby aż tak zdesperowani, żeby się wzajemnie
atakować! Eric wprowadził koszmarnie nerwową atmosferę, więc nic
dziwnego, że ktoś w końcu nie wytrzymał!
Max milczy. Jest wyraźnie poirytowany, ale nie mówi, że gadam
bzdury, a to zawsze coś.
– A nie sądzisz, że to nowicjusz, który zaatakował, powinien zostać
pociągnięty do odpowiedzialności? – pyta. – Nie sądzisz, że to właśnie on
jest winny, a nie Eric?
– Oczywiście, że tak sądzę. Ale coś podobnego nigdy by się nie
wydarzyło, gdyby nie Eric…
– Tego akurat nie możesz wiedzieć – ucina Max.
– Mogę, bo to logiczne.
– Czyli ja nie myślę logicznie? – Max mówi niebezpiecznie przy-
ciszonym głosem.
Nagle przypominam sobie, że jest nie tylko przywódcą Nieustra-
szoności, który z jakiegoś niewyjaśnionego powodu mnie lubi, lecz jest
też przywódcą Nieustraszoności, który ściśle współpracuje z Jeanine
Matthews. A to ona mianowała Erica na lidera i to ona ma najprawdo-
podobniej związek ze śmiercią Amara.
– Nie o to mi chodziło. – Staram się zachować spokój.
– Powinieneś więc wyrażać się precyzyjniej – mówi Max, podcho-
dząc bliżej. – Bo ktoś może uznać, że obrażasz swoich przełożonych. –
Nie odpowiadam. Max robi kolejny krok do przodu. – Albo że kwestio-
nujesz wartości wyznawane przez swoją frakcję – dodaje. Spojrzenie jego
nabiegłych krwią oczu wędruje na moje barki, na wytatuowane płomienie
Nieustraszoności widoczne spod koszulki.
Odkąd zrobiłem sobie tatuaż, starannie ukrywam pięć symboli
frakcji rozmieszczonych wzdłuż kręgosłupa, ale z jakiegoś powodu za-
czynam się nagle bać, że Max o nich wie. Wie, co oznaczają… i, że nie
jestem idealnym członkiem Nieustraszoności; że jestem kimś, kto uważa,
że nie tylko jedna cecha charakteru ma wartość; że jestem Niezgodny.
– Miałeś okazję zostać liderem – oznajmia. – Może nie doszłoby do
tego incydentu, gdybyś się nie wycofał jak tchórz. Ale się wycofałeś.
Teraz musisz więc ponieść konsekwencje. – Twarz Maksa zdradza jego
wiek. Jest bardziej pomarszczona niż rok lub dwa lata temu, poszarzała,
jakby pokrył ją pył. – Eric zaangażował się tak bardzo w inicjację, bo
w zeszłym roku sprzeciwiłeś się otrzymanym rozkazom… – W zeszłym
roku kończyłem każdą walkę, zanim doszło do poważnych obrażeń,
wbrew poleceniu Erica, który mówił, że walka kończy się dopiero wtedy,
gdy jedna z osób nie jest w stanie jej kontynuować. Mało brakowało,
a wyleciałbym z roboty. Uratowała mnie interwencja Maksa. – …ale
chciałem dać ci szansę, pod odpowiednim nadzorem – ciągnie. – Tyle że
wcale nie widać poprawy. Przeholowałeś na całej linii.
Pot, który pojawił się na mojej skórze, gdy szedłem do mieszkania
Maksa, zrobił się nagle zimny. Max odsuwa się ode mnie i otwiera sze-
roko drzwi.
– Wynoś się stąd i zajmij się swoimi nowicjuszami – cedzi przez
zęby. – I nie chcę więcej żadnej samowoli.
– Dobrze – odpowiadam cicho i wychodzę.
Z samego rana, gdy słońce dopiero wschodzi i przenika przez
szklany sufit Jamy, idę do szpitala sprawdzić, jak się czuje Edward. Ma
zabandażowaną głowę; nie rusza się i nie odzywa. Nic nie mówię, tylko
siedzę przy nim i obserwuję na ściennym zegarze, jak upływają kolejne
minuty.
Byłem idiotą. Myślałem, że wszystko mi wolno, że Max zawsze
będzie mnie chciał u swego boku jako lidera, że na jakimś poziomie mi
ufa. Powinienem mieć więcej rozumu. Max od początku chciał mieć tylko
pionka – tak powiedziała moja matka.
Nie potrafię być pionkiem. Tylko nie bardzo wiem, kim w takim
razie powinienem być.
Krajobraz stworzony przez Tris Prior jest niesamowity, niemal
piękny. Żółtozielone niebo i żółta trawa po horyzont.
Dziwnie oglądać symulację cudzego lęku. To bardzo intymny mo-
ment. Nie lubię nikogo zmuszać do okazywania słabości, nawet jeśli nie
darzę go sympatią. Każdy człowiek ma prawo do swoich tajemnic. Przy-
glądając się lękom moich nowicjuszy, mam wrażenie, że ktoś obdziera mi
skórę do żywego mięsa papierem ściernym.
W symulacji Tris żółta trawa jest nieruchoma. Gdyby powietrze nie
było w bezruchu, uznałbym, że to zwykły sen, a nie koszmar – ale nie-
ruchome powietrze oznacza dla mnie tylko jedno: że nadciąga burza.
Wzdłuż trawy przesuwa się cień, a na ramieniu Tris ląduje duży
czarny ptak. Wpija szpony w jej koszulę. Czuję mrowienie w palcach,
przypominam sobie, jak dotknąłem ramienia Tris, gdy weszła do po-
mieszczenia symulacyjnego, jak odgarnąłem jej z szyi włosy, żeby zrobić
zastrzyk. To było głupie. Nieostrożne.
Tris strąca z siebie ptaka, ale nagle wszystko zaczyna się dziać
w przyśpieszonym tempie.
Rozlega się grzmot, niebo robi się czarne, ale nie od chmur burzo-
wych, od ptaków – lecą wielką chmarą, w jednym rytmie, jakby kiero-
wane jednym umysłem.
Jej krzyk to dla mnie najpotworniejszy dźwięk na świecie. Jest
przerażający. Tris rozpaczliwie potrzebuje pomocy, a ja za wszelką cenę
chciałbym jej pomóc, choć wiem, że to, co widzę, nie dzieje się naprawdę.
Na pewno. Zlatuje się coraz więcej kruków. Niepohamowana chmara
otacza ją, grzebie żywcem w czarnych piórach. Tris z wrzaskiem błaga
o pomoc, ale ja nie mogę jej pomóc i nie chcę na to patrzeć. Nie wy-
trzymam tego ani sekundy dłużej.
Nagle Tris rusza się, zmienia pozycję i kładzie się na trawie, uspo-
kaja, rozluźnia. Jeśli coś ją boli, to w ogóle tego po niej nie widać. Za-
myka oczy i poddaje się z jakiegoś powodu, co jest gorsze niż wołanie
o pomoc.
Nagle symulacja dobiega końca.
Tris podrywa się na metalowym krześle i ogania od ptaków, choć
dawno zniknęły. Zaraz potem zwija się w kłębek i chowa twarz
w dłoniach.
Wyciągam rękę. Chcę dotknąć jej ramienia, żeby ją uspokoić, ale
boleśnie odtrąca moją dłoń.
– Nie dotykaj mnie!
– Już po wszystkim – mówię z grymasem bólu. Tris nie zdaje sobie
sprawy, jak silne ma uderzenie. Zaciskam zęby i gładzę ją po włosach, bo
jestem głupi, bo zachowuję się niestosownie, bo jestem głupi…
– Tris.
Kiwa się tylko, próbując jakoś się uspokoić.
– Słuchaj, zaprowadzę cię do sypialni, dobrze?
– Nie! Nie mogą mnie teraz zobaczyć… nie w takim stanie…
To są właśnie skutki systemu stworzonego przez Erica: odważny
człowiek w mniej niż pięć minut przezwyciężył jeden ze swoich naj-
większych lęków, choć większość ludzi potrzebuje na to co najmniej dwa
razy tyle, ale boi się wyjść na korytarz, bo nie chce pokazać słabości, ja-
kiegoś rodzaju bezbronności. Tris jest Nieustraszona, bez dwóch zdań, ale
ta frakcja już nie jest.
– Spokojnie – mówię, mimowolnie poirytowany. – Wyprowadzę cię
tylnymi drzwiami.
– Nie musisz… – Niemal cała drży.
– Nonsens – ucinam. Biorę ją za rękę i pomagam wstać.
Wyciera oczy, a ja prowadzę ją do tylnego wyjścia. Kiedyś Amar
wyprowadził mnie tą samą drogą. Chciał odeskortować mnie do sypialni,
choć też się buntowałem, tak samo jak teraz ona. Jak to możliwe przeżyć
dwa razy to samo? Z dwóch różnych perspektyw?
Tris wyrywa mi swoją rękę i odwraca się do mnie.
– Dlaczego mi to zrobiłeś? Co chciałeś przez to osiągnąć? Nie
wiedziałam, że wybierając Nieustraszoność, decyduję się na wiele tygo-
dni tortury!
Gdyby to był ktokolwiek inny, jakikolwiek inny nowicjusz, już
dawno bym ją objechał, że się stawia. Czułbym się zagrożony jej wiecz-
nymi atakami; próbowałbym brutalnie stłumić jej bunt, tak jak to zrobiłem
pierwszego dnia inicjacji z Christiną. Ale Tris zdobyła mój szacunek, gdy
skoczyła pierwsza, gdy mi się sprzeciwiła podczas pierwszego posiłku,
gdy nie zniechęciła się moimi nieprzyjemnymi odpowiedziami na pyta-
nia, gdy wstawiła się za Alem i patrzyła mi prosto w oczy, kiedy rzucałem
w nią nożami. Nie jest moją podwładną, w żadnym wypadku.
– Myślałaś, że walka z tchórzostwem będzie prosta? – pytam.
– To nie jest walka z tchórzostwem! Tchórzostwo dotyczy postawy
w prawdziwym życiu, a w prawdziwym życiu stado kruków nigdy nie
zadziobałoby mnie na śmierć, Cztery!
Zaczyna płakać, ale jej słowa są dla mnie tak wstrząsające, że jej łzy
nie powodują, że czuję się niezręcznie. Tris wcale nie uczy się tego, co
chciałby wpoić jej Eric. Uczy się czegoś innego, czegoś znacznie waż-
niejszego.
– Chcę wracać do domu – szlocha.
Wiem, gdzie są rozlokowane kamery na tym korytarzu. Mam na-
dzieję, że żadna z nich nie zarejestrowała tego, co właśnie powiedziała
Tris.
– Każdy, nawet twoi rodzice z Altruizmu, powinien umieć myśleć
w sytuacji stresowej – tłumaczę. Wiele elementów inicjacji budzi moje
wątpliwości, ale nie symulacja strachu; to najprostszy sposób, żeby
zmierzyć się ze swoimi lękami i przezwyciężyć je, dużo prostszy niż
rzucanie nożami czy sparing. – Tego właśnie staramy się was nauczyć.
Jeśli nie jesteś w stanie tego opanować, to będziesz musiała się stąd wy-
nieść, bo nie chcemy takich jak ty.
Traktuję ją ostro, bo wiem, że sobie z tym poradzi. Ale też dlatego
że nie umiem inaczej.
– Staram się. Ale mi nie wychodzi. Ciągle mi nie wychodzi. Jestem
beznadziejna.
Niemal mam ochotę się roześmiać.
– Ile twoim zdaniem trwała ta halucynacja, Tris?
– Nie wiem. Pół godziny?
– Trzy minuty – informuję. – Wyszłaś z symulacji trzy razy szybciej
niż jakikolwiek inny nowicjusz. Bez względu na to, kim jesteś, na pewno
nie jesteś beznadziejna.
Może za to Niezgodna, myślę. Ale w żaden sposób nie zmieniła
symulacji, więc jednak to chyba nieprawda. Może po prostu ma w sobie
aż tyle odwagi.
Uśmiecham się.
– Jutro pójdzie ci lepiej. Zobaczysz.
– Jutro?
Już jest spokojniejsza. Kładę jej rękę na plecach na wysokości ło-
patek.
– Co zobaczyłeś w swojej pierwszej halucynacji? – pyta.
– Nie „co”, ale „kogo”. – Gdy to mówię, uświadamiam sobie, że
powinienem jej raczej powiedzieć o pierwszej przeszkodzie w krajobrazie
strachu, o lęku wysokości, choć nie do końca o to pytała. W jej obecności
nie kontroluję tego, co mówię, choć przy innych nie mam z tym naj-
mniejszego problemu. Mówię zdawkowo, bo inaczej mógłbym powie-
dzieć cokolwiek. Czuję przez koszulkę jej ciało i nie myślę jasno. –
Zresztą nieważne.
– A udało ci się pozbyć tego lęku?
– Jeszcze nie. – Dochodzimy do sypialni. Czas nigdy nie upłynął tak
szybko. Chowam ręce do kieszeni, żeby przypadkiem znów nie wykonać
jakiegoś głupiego gestu. – Może nigdy mi się nie uda.
– To znaczy, że te lęki nie mijają?
– Czasem mijają. A czasem ich miejsce zajmują inne. Ale nie chodzi
o to, żeby niczego się nie bać. To niemożliwe. Chodzi o to, żeby nauczyć
się panować nad strachem, umieć się od niego uwalniać.
Tris kiwa głową. Nie wiem, dlaczego przeniosła się do Nieustra-
szoności, ale gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że dlatego, aby być
wolna. Altruizm zdusiłby tlącą się w niej iskrę. Nieustraszoność nato-
miast, mimo że nie jest idealna, zamieniła tę iskrę w płomień.
– Zresztą – ciągnę – rzadko kiedy to, co widzisz w symulacji, to twój
prawdziwy lęk.
– Nie rozumiem.
– No bo czy naprawdę boisz się kruków? – Uśmiecham się. –
Uciekasz na ich widok z krzykiem?
– No raczej nie.
Podchodzi bliżej. Czułem się pewniej, gdy dzieliła nas większa
odległość. Robi jeszcze krok. Zasycha mi w ustach, bo mam ochotę jej
dotknąć. Prawie nigdy nie miewam przy ludziach takich myśli, a już tym
bardziej nie przy dziewczynach.
– No to czego tak naprawdę się boję? – pyta.
Wzruszam ramionami.
– Tylko ty to wiesz.
– Nie podejrzewałam, że w Nieustraszoności będzie tak trudno.
Cieszę się, że mogę zająć myśli czymś innym, że nie muszę kon-
centrować się na tym, że tak łatwo byłoby położyć jej rękę na plecach.
– Podobno nie zawsze tak było. To znaczy w Nieustraszoności.
– A co się zmieniło?
– Liderzy. Osoba odpowiedzialna za szkolenia wpływa na normy
zachowania we frakcji. Sześć lat temu Max i pozostali przywódcy zmie-
nili metody szkoleniowe, wprowadzili większą rywalizację i agresję. –
Sześć lat temu przyuczenie do walki trwało krótko i nie obejmowało
sparingu na gołe pięści. Nowicjusze zakładali ochraniacze. Kładziono
nacisk na siłę i sprawność, na dobre stosunki z innymi nowicjuszami.
Nawet za mojego nowicjatu było lepiej niż teraz: była nieograniczona
liczba miejsc we frakcji, możliwość poddania się podczas walki. – Mó-
wili, że robią to po to, żeby przetestować siłę kandydatów. A to zmieniło
priorytety w całej frakcji. Pewnie się domyślasz, kto jest nowym prote-
gowanym liderów.
Oczywiście wpada na to od razu.
– Skoro ty zająłeś pierwsze miejsce w swojej grupie, to który był
Eric?
– Drugi.
– A więc najpierw na lidera typowali ciebie, potem jego.
Trafna uwaga. Nie wiem, czy od razu chcieli mnie, ale na pewno
byłem lepszą opcją niż Eric.
– Dlaczego tak uważasz?
– Bo widziałam, jak Eric zachowywał się na pierwszej kolacji. Był
zazdrosny, choć dostał, czego chciał.
Nigdy tak nie myślałem o Ericu. Zazdrosny? O co? Ani razu mu
niczego nie odebrałem, nie stanowiłem dla niego żadnego zagrożenia. Ale
to on uwziął się na Amara, uwziął się na mnie. Może jednak Tris ma rację
– może nie zauważyłem, że Eric był potwornie sfrustrowany tym, że
mimo wszystkich swoich wysiłków uplasował się za transferem
z Altruizmu, że Max wolał na lidera mnie, choć przecież Eric został
umieszczony w Nieustraszoności właśnie po to, żeby pełnić tę funkcję.
Tris ociera twarz.
– Widać, że płakałam?
Jej pytanie brzmi prawie zabawnie. Łzy zniknęły z jej policzków
niemal w tej samej chwili, w której się pojawiły. Twarz znów ma jasną,
oczy suche, włosy przygładzone. Jakby nic się nie stało, jakby nie spędziła
przed chwilą trzech minut sparaliżowana strachem. Tris jest silniejszym
nowicjuszem niż ja.
– Hm. – Nachylam się i zaczynam żartobliwie oglądać jej twarz, ale
nagle to już nie jest żart: stoję blisko, czując na skórze jej oddech. – Nie,
Tris – odpowiadam. – Widać… – robię minę typowego Nieustraszonego –
…że jesteś twardzielką.
Uśmiecha się lekko. Odpowiadam tym samym.
– Cześć – mówi zaspanym głosem Zeke, opierając głowę o pięść. –
Może mnie zastąpisz? Bo chyba będę musiał przykleić sobie powieki
taśmą, żeby nie opadały.
– Przykro mi. Muszę tylko skorzystać z komputera. Wiesz, że do-
piero dziewiąta, prawda?
Zeke ziewa.
– Z nudów zawsze chce mi się spać. Ale na szczęście to już prawie
koniec dyżuru.
Uwielbiam pomieszczenie kontrolne nocą. Tylko trzy osoby moni-
torują ekrany, więc poza mruczeniem maszyn w pokoju panuje cisza.
Przez okno widać jedynie sierp księżyca; poza tym jest zupełnie ciemno.
Trudno o spokój w siedzibie Nieustraszoności, ale tu znajduję go naj-
częściej.
Zeke odwraca się z powrotem do monitora. Siadam przed kompu-
terem kilka stanowisk dalej i ustawiam ekran, tak żeby nikt nie widział, co
na nim jest. Loguję się przy użyciu fałszywego konta – założyłem je kilka
miesięcy temu, żeby nie dało się powiązać mnie z tymi operacjami.
Po zalogowaniu otwieram lustrzany program, który umożliwia mi
zdalny dostęp do komputera Maksa. Potrzebuje chwili, żeby się załado-
wać, ale gdy już działa, mam wrażenie, że siedzę w gabinecie Maksa
i używam jego sprzętu.
Pracuję szybko i systematycznie. Max oznacza foldery numerami,
więc nie wiem, co jest w środku. Większość okazuje się nieszkodliwa,
zawiera listy członków Nieustraszoności lub harmonogramy różnych
wydarzeń. Otwieram je i po sekundzie zamykam.
Przeglądam kolejne foldery i nagle natrafiam na coś dziwnego. Na
list dostawczy, tyle że w dostawie nie ma jedzenia, ubrań ani niczego, co
może być przydatne w codziennym życiu Nieustraszonych – jest za to
broń. Strzykawki. I coś oznaczonego jako „serum D2”.
Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego Nieustra-
szeni potrzebowaliby aż tyle broni: atak. Ale na kogo?
Znów rozglądam się po pomieszczeniu kontrolnym, w głowie czuję
pulsowanie. Zeke siedzi pochłonięty jakąś grą komputerową, którą sam
napisał. Druga pracownica pokłada się na biurku z przymkniętymi
oczami. Trzeci operator bezmyślnie miesza wodę rurką i gapi się przez
okno. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.
Otwieram kolejne foldery. Po kilku nieudanych próbach znajduję
mapę. Oznaczona jest głównie literami i cyframi, więc z początku nie
wiem, co pokazuje.
Znajduję w bazie danych plan miasta i porównuję oba arkusze.
Opadam na oparcie, gdy dociera do mnie, na jakich ulicach koncentruje
się Max.
To sektor Altruizmu.
Planują atak na Altruizm.
Oczywiście, mogłem się tego domyślić. Bo kogo innego mieliby
atakować Max i Jeanine? Oboje prowadzą wojnę z Altruizmem od zaw-
sze. Powinienem się zorientować już wtedy, gdy Erudyci puścili w obieg
historię o Marcusie: potwornym mężu i ojcu. Z tego, co wiem, tylko to
było prawdą.
Zeke trąca mnie stopą.
– Koniec zmiany. Idziemy spać?
– Nie – mówię. – Muszę się napić.
Zeke wyraźnie się ożywia. Nie codziennie decyduję się porzucić
swoją ascezę i izolację na rzecz wieczoru w stylu Nieustraszonych.
– Służę pomocą – odpowiada.
Wyłączam program, konto, komputer. Usiłuję też wyłączyć
w głowie informację o ataku, póki nie wymyślę, co z nią zrobić, ale ona
nie odpuszcza i ściga mnie z windy do holu, a potem przez całą drogę do
Jamy.
Wychodzę z symulacji, czując ciężar w żołądku. Odłączam prze-
kaźniki i wstaję. Tris dochodzi do siebie po halucynacji, w której omal nie
utonęła. Strzepuje ręce i oddycha głęboko. Obserwuję ją przez chwilę,
zastanawiając się, jak powiedzieć jej to, co mam do powiedzenia.
– O co chodzi? – pyta Tris.
– Jak to zrobiłaś?
– Ale co?
– Jak rozbiłaś szybę?
– Nie wiem.
Kiwam głową i podaję jej rękę. Wstaje bez problemu, ale unika
mojego spojrzenia. Rozglądam się w poszukiwaniu kamer. Widzę jedną
dokładnie naprzeciwko nas, tam gdzie myślałem. Chwytam Tris za łokieć
i wyprowadzam ją z pokoju, w miejsce, gdzie nikt nas nie zobaczy,
w martwą strefę między dwiema kamerami.
– No co? – pyta Tris z rozdrażnieniem.
– Jesteś Niezgodna – stwierdzam. Byłem dziś dla niej dość nie-
przyjemny. Wczoraj wieczorem zauważyłem ją ze znajomymi przy
przepaści. Pod wpływem chwili – lub alkoholu – przysunąłem się do niej
trochę za blisko i powiedziałem jej, że ładnie wygląda. Obawiam się, że
posunąłem się za daleko. Teraz jednak mam poważniejsze obawy, tyle że
zupełnie innej natury.
Tris rozbiła szybę. Jest Niezgodna. Grozi jej niebezpieczeństwo.
Wpatruje się we mnie.
Nagle opiera się o ścianę i przybiera beztroską minę; wygląda nie-
mal przekonująco.
– Co to znaczy?
– Nie udawaj, że nie wiesz. Podejrzewałem to już wcześniej, ale tym
razem nie mam wątpliwości. Zmieniłaś symulację. Usunę nagranie, ale
jeśli nie chcesz skończyć na dnie przepaści, lepiej wymyśl, jak to ukryć
podczas symulacji! A teraz przepraszam, ale muszę już iść.
Wracam do pomieszczenia symulacyjnego i zamykam za sobą
drzwi. Bez trudu kasuję nagranie – wystarczy wcisnąć kilka klawiszy i po
sprawie, konto jest czyste. Sprawdzam jeszcze raz jej folder, żeby się
upewnić, że są w nim wyłącznie dane z pierwszej symulacji. Będę musiał
jakoś wyjaśnić, co się stało z tą sesją. Potrzebne mi jakieś wiarygodne
kłamstwo, coś, w co uwierzą Eric i Max.
W pośpiechu wyciągam z kieszeni scyzoryk, wsuwam go pod po-
krywę płyty głównej komputera i ją rozchylam. Potem idę do kranika na
korytarzu, nabieram w usta wody.
Wracam do pomieszczenia symulacyjnego i opryskuję utworzoną
szparę. Wyciągam nóż. Czekam.
Po chwili ekran robi się czarny. Kwatera Nieustraszonych to prze-
cież jaskinia, w której wiecznie coś cieknie – uszkodzenia na skutek za-
lania są na porządku dziennym.
Byłem zdesperowany.
Gdy chciałem się skontaktować z matką, wysłałem jej wiadomość
za pośrednictwem tego samego bezfrakcyjnego, co ostatnio. Umówiłem
się z nią na spotkanie w ostatnim wagonie pociągu wyjeżdżającego
z kwatery Nieustraszoności o dziesiątej trzydzieści wieczorem. Zakła-
dam, że będzie umiała mnie znaleźć.
Siedzę oparty o ścianę wagonu, z ręką zaplecioną wokół kolana
i przyglądam się mijanemu miastu. Nocne pociągi nie jeżdżą aż tak
szybko między stacjami jak dzienne. Łatwiej dzięki temu obserwować,
jak – w miarę gdy zbliżamy się do centrum – zmieniają się budynki, jak
robią się wyższe, ale jednocześnie węższe, jak pną się w górę, szklane
wieże obok mniejszych kamiennych budowli. Wygląda to tak, jakby na
jednym mieście zbudowano drugie.
Gdy pociąg dociera do północnej części, ktoś zaczyna wzdłuż niego
biec. Szybko wstaję i przytrzymuję się barierki ciągnącej się wzdłuż
wagonu. Do środka wskakuje Evelyn: ma na sobie buty Serdeczności,
sukienkę Erudycji i kurtkę Nieustraszoności. Włosy zaczesała gładko do
tyłu, więc jej z natury surowa twarz ma jeszcze ostrzejszy wyraz.
– Dobry wieczór – mówi.
– Witaj.
– Za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś większy – zauważa. –
Chyba nie muszę się martwić, że źle cię karmią.
– To samo mógłbym powiedzieć o tobie, tylko na odwrót.
Wiem, że Evelyn niedojada. Jest bezfrakcyjna, a w ostatnim czasie
Altruizm – pod naciskiem Erudycji – przystopował trochę z pomocą.
Sięgam po plecak, w którym przyniosłem puszki z magazynu Nie-
ustraszoności.
– To tylko zwykła zupa i warzywa, ale lepsze to niż nic. – Podaję jej
plecak.
– Kto powiedział, że potrzebuję twojej pomocy? – pyta nieufnie. –
Radzę sobie świetnie.
– No jasne. Ale to i tak nie dla ciebie, tylko dla twoich wychudzo-
nych przyjaciół. Na twoim miejscu nie odrzucałbym jedzenia.
– Nie odrzucam. – Bierze plecak. – Po prostu nie znam cię od tej
strony. Twoja troska jest trochę podejrzana.
– Znam to uczucie – mówię zimno. – Kiedy ostatnim razem anga-
żowałaś się w moje życie? Siedem lat temu?
Evelyn wzdycha.
– Jeśli prosiłeś o spotkanie tylko po to, żeby znów się kłócić, to
obawiam się, że nie zostanę długo.
– Nie. Nie po to prosiłem o spotkanie.
Najchętniej w ogóle bym się z nią nie kontaktował, ale wiedziałem,
że nie mogę powiedzieć o ataku na Altruizm żadnemu z Nieustraszonych
– nie wiem, jak bardzo są lojalni względem frakcji i prowadzonej przez
nią polityki – a komuś powiedzieć musiałem. Podczas naszej ostatniej
rozmowy przekonałem się, że Evelyn wie o mieście dużo więcej niż ja.
Uznałem, że może zdoła mi pomóc, zanim będzie za późno.
Wiem, że ryzykuję, ale nie bardzo mam pomysł, do kogo innego się
zwrócić.
– Obserwowałem Maksa – zaczynam. – Mówiłaś, że Erudyci
sprzymierzyli się z Nieustraszonymi, i miałaś rację. Zaplanowali coś.
Max, Jeanine i cholera wie kto jeszcze.
Opowiadam jej o tym, co znalazłem w komputerze Maksa, o liście
dostawczym i mapach. Mówię o stosunku Erudycji do Altruizmu,
o raportach, o tym, jak jajogłowi podburzają Nieustraszonych przeciwko
naszej dawnej frakcji.
Evelyn nie wydaje się zaskoczona czy nawet zaniepokojona tymi
doniesieniami. Właściwie nie mam pojęcia, jak interpretować jej minę.
Milczy przez kilka sekund.
– Wiesz, kiedy może do tego dojść? – odzywa się w końcu.
– Nie.
– A co z liczebnością? Jak duże siły zamierzają wykorzystać Nieu-
straszeni i Erudyci? Gdzie chcą je zebrać?
– Nie wiem – odpowiadam z lekką irytacją. – I właściwie nie bardzo
mnie to obchodzi. Bez względu na to, ilu ludzi zrekrutują, w sekundę
położą trupem cały Altruizm. Przecież Altruiści nie potrafią się bronić,
nikt ich tego nie uczył.
– Wiedziałam, że coś się święci – mówi Evelyn ze zmarszczonym
czołem. – W kwaterze Erudytów non stop nie wyłączają świateł. Co
oznacza, że nie boją się konfliktu z przywódcami rady, a to z kolei po-
kazuje… coraz większy rozłam.
– No dobrze – wtrącam się. – Jak ich w takim razie ostrzec?
– Kogo?
– Altruistów! – podnoszę głos. – Jak ostrzec Altruistów, że chcą ich
zabić, jak ostrzec Nieustraszonych, że ich przywódcy działają przeciwko
radzie, jak…
Urywam. Evelyn stoi z rękami luźno opuszczonymi po bokach, na
jej twarzy nie widać ani stresu, ani przejęcia. „Nasze miasto się zmienia,
Tobiasie”. Tak mi powiedziała podczas naszego pierwszego spotkania po
latach. „Niedługo każdy będzie musiał opowiedzieć się po jednej ze stron,
a ja wiem, po której ty wolałbyś stanąć”.
– Wiedziałaś o tym – mówię powoli, z trudem dopuszczając do
siebie prawdę. – Już od jakiegoś czasu orientowałaś się, że planują coś
takiego. Ty właśnie na to czekasz. Na to liczysz.
– Nie darzę sentymentem swojej dawnej frakcji. Nie chcę, żeby
Altruizm ani jakakolwiek frakcja rządziły tym miastem i jego mieszkań-
cami – odzywa się Evelyn. – Jeśli ktoś zamierza mnie wyręczyć i pozbyć
się moich wrogów, nie będę mu w tym przeszkadzać.
– Nie wierzę… Evelyn, przecież nie wszyscy ci ludzie są jak Mar-
cus. Oni niczym nie zawinili.
– Wydaje ci się, że są tacy niewinni. Nie znasz ich, a ja owszem.
Wiem, jacy są naprawdę. – Mówi niskim, gardłowym głosem. – Jak my-
ślisz, jak twojemu ojcu przez tyle lat udawało się utrzymywać
w tajemnicy prawdę o mnie? Uważasz, że pozostali liderzy Altruizmu mu
nie pomagali, nie powtarzali za nim kłamstw? Wiedzieli, że nie byłam
w ciąży, że nikt nie wezwał do mnie lekarza, że nie było ciała. Ale i tak
powiedzieli ci, że umarłam, prawda?
Nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Nie było ciała. A mimo to
wszyscy zebrani w domu mojego ojca w ten potworny poranek
i następnego wieczoru w dniu pogrzebu postanowili odegrać jakąś farsę,
zarówno przede mną, jak i przed resztą Altruistów. Nawet milcząc, zda-
wali się mówić: „Nikt by od nas dobrowolnie nie odszedł. Przecież nikt by
nie chciał”.
Nie powinno mnie dziwić, że frakcja jest pełna kłamców, ale pewnie
jestem trochę naiwny, zostało we mnie coś z dziecka.
Aż do teraz.
– Sam pomyśl – ciągnie Evelyn. – Czy takim właśnie ludziom
chcesz pomagać? Ludziom, którzy mówią dziecku, że jego matka zmarła,
tylko po to, by zachować twarz? A może wolałbyś raczej pomóc odsunąć
ich od władzy?
Myślałem, że mam pewność. Że wiem, że trzeba ocalić niewinnych
Altruistów, którzy wiecznie robią coś dla innych i witają się z szacunkiem
skinieniem głowy.
Ale czy na pewno trzeba ocalić kłamców, którzy zmusili mnie do
żałoby, zostawili mnie w rękach sadysty?
Nie jestem w stanie spojrzeć matce w oczy, nie jestem w stanie jej
odpowiedzieć. Czekam, aż pociąg dojedzie do peronu i wyskakuję. Nie
oglądam się za siebie.
– Nie obraź się, ale wyglądasz strasznie.
Shauna stawia na stole tacę i siada obok mnie. Wczorajsza rozmowa
z matką była jak nagły ogłuszający wybuch i teraz wszystko dociera do
mnie jak zza ściany. Zawsze wiedziałem, że mój ojciec jest okrutny. Ale
myślałem, że pozostali Altruiści są niewinni. Zawsze uważałem się za
kogoś gorszego, bo ich opuściłem, sądziłem, że zdradzam to, w co wierzę.
Teraz wygląda na to, że bez względu na to, co postanowię, i tak
kogoś zdradzę. Jeśli ostrzegę Altruistów o ataku, o którym dowiedziałem
się z plików Maksa, zdradzę Nieustraszonych. Jeśli ich nie ostrzegę, po
raz kolejny zdradzę swoją dawną frakcję, i to będzie znacznie gorsza
zdrada niż wcześniej. Nie mam wyjścia, muszę podjąć jakąś decyzję, ale
na samą myśl o tym robi mi się niedobrze.
Przetrwałem dzisiejszy dzień w jedyny znany mi sposób: wstałem
i poszedłem do pracy. Wywiesiłem wyniki, co doprowadziło do sporu, bo
ja byłem za tym, żeby kłaść większy nacisk na postępy, Eric natomiast był
zwolennikiem konsekwencji. Powlokłem się coś zjeść. Poruszałem się
chyba wyłącznie dzięki pamięci zapisanej w mięśniach.
– Masz zamiar coś dziś przegryźć? – pyta Shauna, kiwa głową
w kierunku wyładowanego jedzeniem talerza.
Wzruszam ramionami.
– Może.
Wiem, że zaraz spyta, co jest grane, więc zmieniam temat.
– Jak tam Lynn?
– Ty chyba powinieneś wiedzieć lepiej niż ja – odpowiada Shauna. –
Przecież widzisz wszystkie jej lęki.
Odkrawam kawałek mięsa i wkładam go do ust.
– Jak to jest? – pyta nagle zaciekawiona i unosi brew. – To znaczy:
jak to jest widzieć ich lęki.
– Nie mogę z tobą rozmawiać o jej lękach – przypominam. – Prze-
cież wiesz.
– Czy to ty przestrzegasz takiej zasady, czy Nieustraszoność?
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Shauna wzdycha.
– Czasem mam wrażenie, że nic o niej nie wiem. Dlatego pytałam.
Kończymy jeść w milczeniu. To najbardziej lubię w Shaunie: nie
ma potrzeby zagadywać ciszy. Po jedzeniu wychodzimy razem ze sto-
łówki. Z przeciwnej strony Jamy woła nas Zeke.
– Cześć! – Kręci rolkę taśmy na palcu. – Chcesz trochę pobokso-
wać?
– Tak – odpowiadamy zgodnie.
Ruszamy na salę treningową. Shauna opowiada Zekemu o tygodniu
spędzonym na patrolowaniu płotu.
– Dwa dni temu idiota, z którym byłam na patrolu, zaczął paniko-
wać. Przysięgał, że coś zobaczył… Okazało się, że to worek foliowy.
Zeke obejmuje ją ramieniem, a ja staram się nie wchodzić im
w drogę. Masuję sobie kłykcie palcami.
Gdy podchodzimy pod salę treningową, mam wrażenie, że ze środka
dobiegają jakieś głosy. Marszczę brwi i popycham nogą drzwi. Wewnątrz
stoją Lynn, Uriah, Marlene i… Tris. Zderzenie tych dwóch światów tro-
chę mnie zaskakuje.
– Tak mi się wydawało, że ktoś tu jest – mówię.
Uriah mierzy do celu z broni na plastikowe kule, którą Nieustraszeni
sprawiają sobie dla zabawy. Wiem, że sam takiej nie ma, więc pistolet na
pewno należy do Zekego. Marlene stoi obok i coś przeżuwa. Na mój
widok się uśmiecha i macha do mnie.
– O! Mój durny brat – zauważa Zeke. – Nie wolno wam tu przy-
chodzić po zajęciach. Uważajcie, bo Cztery powie o wszystkim Ericowi,
a wtedy macie przechlapane.
Uriah chowa pistolet z tyłu za pasek, ale go nie zabezpiecza. Będzie
miał później ślad po kuli, bo pistolet zapewne wystrzeli mu w tyłek, ale
nie zwracam mu na to uwagi.
Przytrzymuję drzwi i czekam, aż wszyscy wyjdą. Mijając mnie,
Lynn mówi:
– Fakt, nie powiedziałbyś Ericowi.
– To prawda – przyznaję. Gdy Tris przechodzi obok mnie, wycią-
gam rękę i kładę na jej plecach. Nie wiem, czy zrobiłem to odruchowo,
czy zupełnie nieświadomie. Zresztą mam to gdzieś.
Wszyscy zaczynają się rozchodzić. Mogę zapomnieć o naszym
pierwotnym planie, żeby trochę poćwiczyć, bo Uriah i Zeke zaczynają się
kłócić, a Shauna i Marlene dzielą się resztką muffina.
– Zaczekaj chwilę – mówię do Tris. Odwraca się do mnie
z niepokojem, więc próbuję się uśmiechnąć, co naprawdę przychodzi mi
teraz z trudem.
Gdy wywieszałem wieczorem tablicę z wynikami, wyczułem na sali
treningowej napięcie. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że może dla
bezpieczeństwa Tris powinienem odjąć jej kilka punktów. Byłaby to
zniewaga, biorąc pod uwagę jej rezultaty podczas symulacji, ale może
wolałaby zniewagę niż rosnącą niechęć innych transferów.
Choć jest blada i zmęczona, choć ma poranione palce i niepewne
spojrzenie, wiem, że wcale by tego nie wolała. Ta dziewczyna za nic by
się nie zgodziła, żeby dla bezpieczeństwa wsadzić ją w środek grupy, za
nic.
– Tu jest twoje miejsce, wiesz o tym, prawda? – mówię. – Twoje
miejsce jest wśród nas. Niedługo będzie po wszystkim… Wytrzymaj,
dobrze?
Mój kark robi się nagle gorący. Drapię się i unikam jej wzroku, choć
czuję go na sobie w przeciągającej się ciszy.
Nagle Tris bierze mnie za rękę. Patrzę na nią zaskoczony. Ściskam
lekko jej dłoń i mimo zamętu w głowie i wyczerpania dociera do mnie, że
choć ja dotykałem jej już kilka razy – do czego właściwie nigdy nie po-
winno dojść – ona zrobiła to wcześniej po raz pierwszy.
Po chwili Tris odwraca się i dołącza do przyjaciół.
Ja zaś zostaję sam na korytarzu i uśmiecham się jak kretyn.
Przez godzinę próbuję usnąć. Wiercę się w pościeli, szukam wy-
godnej pozycji. Ale jakby ktoś podłożył mi worki z kamieniami zamiast
materaca. Albo tylko myśli za bardzo mi pędzą, żebym mógł zasnąć.
W końcu się poddaję: zakładam buty, kurtkę i idę do Pire, jak za
każdym razem, gdy nie mogę spać. Zastanawiam się, czy nie zapodać
sobie jeszcze raz krajobrazu strachu, ale po południu zapomniałem uzu-
pełnić zapasy serum symulacyjnego, a teraz musiałbym się trochę na-
męczyć, żeby je zdobyć. Idę więc do pomieszczenia kontrolnego. Gus
mruczy coś na powitanie, a dwóch pozostałych dyżurnych w ogóle mnie
nie zauważa.
Nie zamierzam już przeglądać folderów Maksa, chyba wiem
wszystko, co powinienem wiedzieć, czyli to, że niedługo stanie się coś
strasznego, a ja nie zdecydowałem jeszcze, czy będę próbował jakoś temu
zapobiec.
Muszę komuś o tym powiedzieć, muszę się tym z kimś podzielić,
potrzebuję rady. Ale nikomu nie ufam na tyle, żeby powierzyć mu taką
sprawę. Nawet moi przyjaciele urodzili się i wychowali
w Nieustraszoności; a może bezgranicznie ufają przywódcom? Nie wiem
tego.
Ni stąd, ni zowąd oczyma wyobraźni widzę Tris, szczerą, ale po-
ważną, gdy złapała mnie w korytarzu za rękę.
Przewijam obraz z kamer monitorujących ulice miasta, a potem
wracam na teren Nieustraszoności. Większość korytarzy jest ciemna. Nic
bym nie zobaczył, nawet gdybym tam był. W słuchawkach słyszę huk
wody w przepaści i pogwizdywanie wiatru w korytarzach. Wzdycham,
opieram głowę na dłoni i wpatruję się w zmieniające się obrazy. Pozwa-
lam, żeby ukołysały mnie do drzemki.
– Idź się położyć, Cztery – mówi Gus z przeciwnej strony sali.
Podrywam głowę. Skoro nie pracuję, nie powinienem siedzieć
w pomieszczeniu kontrolnym. Wylogowuję się i idę do windy. Mrugam
oczami, żeby się jakoś rozbudzić.
Kiedy przechodzę przez hol, słyszę gdzieś z dołu wrzask. Dochodzi
z Jamy. To nie są głośne wygłupy Nieustraszonych ani nawet pisk kogoś,
kto się czegoś przestraszył, ale jest tym jednocześnie zachwycony. To
bardzo konkretny ton, bardzo konkretny rodzaj dźwięku – krzyk przera-
żenia.
Biegnę na dół Jamy, spod nóg pryskają mi kamyki. Oddech mam
szybki i krótki, ale równy.
Obok barierki stoją trzy ubrane na czarno postacie, nachylone nad
czwartą, mniejszą, i choć nie widzę dokładnie, co robią, to zawsze
i wszędzie rozpoznam walkę. A właściwie można by to nazwać walką,
gdyby nie było tu trzech na jednego.
Jeden z napastników gwałtownie się odwraca i na mój widok za-
czyna uciekać w przeciwnym kierunku. Podchodzę bliżej – jeden z tych,
którzy pozostali, trzyma ofiarę nad przepaścią.
– Ej! – krzyczę.
Nagle zauważam jej jasne włosy i wszystko inne przestaje istnieć.
Rzucam się na napastnika. Po kolorze włosów, pomarańczo-
wo-czerwonym, rozpoznaję Drew. Przygniatam go do barierki zamon-
towanej przy przepaści i uderzam w twarz, a potem jeszcze raz i jeszcze.
Drew przewraca się, zaczynam go kopać. Nie jestem w stanie myśleć.
– Cztery. – Jej głos, cichy i słaby, to jedyne, co zdoła w tej chwili do
mnie dotrzeć. Tris trzyma się barierki zawieszona nad przepaścią jak
przynęta na wędce. Ostatni napastnik zniknął.
Podbiegam do niej, chwytam ją pod pachy i przeciągam nad meta-
lową zaporą. Tulę ją do siebie, a ona przyciska twarz do mojego ramienia
i zaciska mocno palce na mojej koszuli.
Drew leży na ziemi bez ruchu. Słyszę jego jęk, gdy wynoszę na
rękach Tris. Nie idę z nią do szpitala, gdzie oprawcy mogliby ją odnaleźć,
tylko do mojego mieszkania, które mieści się na odludnym korytarzu.
Popycham ramieniem drzwi i kładę Tris na łóżku. Delikatnie dotykam jej
nosa i kości policzkowych, żeby zobaczyć, czy nie są złamane, a potem
sprawdzam puls i oddech. Wszystko chyba jest w porządku, oddycha
równo. Nawet guz z tyłu głowy, choć duży i rozkrwawiony, nie wydaje
się niczym poważnym. Nic strasznego się jej nie stało, ale niewiele bra-
kowało.
Odsuwam się od niej i widzę, że trzęsą mi się ręce. Jej nic się nie
stało, ale Drew mogło się stać. Nie mam nawet pojęcia, jak długo go
okładałem, zanim w końcu mnie zawołała i wyrwała z transu. Teraz już
cały się trzęsę. Upewniam się, że Tris ma pod głową poduszkę, a potem
wychodzę i wracam do Jamy. Po drodze staram się odtworzyć w pamięci
kilka ostatnich minut, przypomnieć sobie, gdzie uderzałem i jak mocno,
ale zalewa mnie taka wściekłość, że wszystko się rozmywa.
Ciekawe, czy z nim było podobnie. Przypominam sobie dziki,
oszalały wzrok Marcusa za każdym razem, gdy wpadał w furię.
Drew dalej leży przy barierce, w dziwnej, skulonej pozycji. Zarzu-
cam sobie na ramię jego ręce i na wpół niosę, a na wpół wlokę do szpitala.
Po powrocie do mieszkania idę od razu do łazienki zmyć z rąk krew.
Na pięściach mam parę ranek od ciosów w twarz Drew. Skoro był tam
Drew, to drugim napastnikiem musiał być Peter. A trzecim? Na pewno nie
Molly, bo postać była zbyt wysoka, zbyt postawna. Tylko jeden nowicjusz
tak wygląda.
Al.
Patrzę w lustro, jakbym zamiast własnego odbicia miał zobaczyć
Marcusa. Mam lekko rozcięte usta. Czy Drew mnie w którymś momencie
uderzył? Zresztą nieważne. Teraz nie obchodzą mnie moje luki
w pamięci. Liczy się tylko to, że Tris oddycha.
Trzymam ręce pod zimną wodą tak długo, póki nie robi się czysta,
potem wycieram je i wyciągam z zamrażarki lód. Idę z nim do Tris, już
odzyskała przytomność.
– Twoje ręce – mówi absurdalnie. Co za głupota martwić się o moje
ręce, w sytuacji gdy przed chwilą sama wisiała nad przepaścią.
– O moje ręce się nie martw – ucinam.
Nachylam się i wsuwam jej pod głowę worek z lodem, tam, gdzie
wyczułem wcześniej guza. Tris unosi rękę i dotyka delikatnie moich ust.
Nigdy nie sądziłem, że dotykowi mogą towarzyszyć takie odczucia,
taki przypływ energii. Jej palce są delikatne, zaciekawione.
– Tris. Nic mi nie jest.
– Skąd się tam wziąłeś?
– Wracałem z pomieszczenia kontrolnego. Usłyszałem krzyk.
– Co im zrobiłeś?
– Pół godziny temu zaniosłem Drew do szpitala. Peter i Al uciekli.
Drew twierdzi, że chcieli cię tylko nastraszyć. A przynajmniej tak go
zrozumiałem.
– Źle z nim?
– Przeżyje, ale w jakim stanie, tego nie wiem – syczę.
Nie powinienem pokazywać się jej od tej strony: od tej, która czer-
pie przyjemność z cierpienia Drew. Nie powinienem mieć takiej strony.
Tris ściska mnie za ramię.
– I dobrze – mówi.
Patrzę na nią. Ona też ma tę stronę, musi ją mieć. Widziałem, jak
wyglądała, gdy biła Molly, jakby nie zamierzała przestać, nieważne, czy
jej przeciwniczka straciła przytomność, czy nie. Może jesteśmy tacy sami.
Jej twarz wykrzywia grymas i Tris zaczyna płakać. Zwykle, kiedy
ktoś przy mnie płacze, czuję się tym przytłoczony, czuję, że muszę
uciekać, aby móc znów normalnie oddychać. Przy niej jest inaczej. Przy
niej się nie boję, że za dużo ode mnie oczekuje lub że w ogóle czego-
kolwiek ode mnie oczekuje. Siadam na podłodze i przez chwilę przyglą-
dam się jej uważnie. Potem dotykam delikatnie jej policzka, ostrożnie,
żeby nie naciskać na wykwitające dopiero sińce. Gładzę kciukiem jej
twarz. Jej skóra jest ciepła.
Nie znajduję słów, żeby ją opisać, ale nawet w takim stanie, nawet
z opuchniętą i posiniaczoną twarzą, jest w niej coś pięknego, coś, czego
nigdy wcześniej nie widziałem.
W tym momencie potrafię zaakceptować swoje uczucia, choć nie
robię tego z przyjemnością, ale i tak przed nimi nie ucieknę. Muszę
z kimś porozmawiać. I komuś zaufać. I z jakiegoś powodu wiem – po
prostu wiem – że ona jest właściwą osobą.
Będę musiał zacząć od tego, że powiem jej, jak się naprawdę na-
zywam.
W kolejce po śniadanie podchodzę do Erica i staję za nim z tacą.
Eric nakłada sobie jajecznicę długą łyżką.
– Gdybym ci powiedział, że wczoraj w nocy jeden z nowicjuszy
został zaatakowany przez trzech innych – zaczynam – to w ogóle by cię to
obeszło?
Eric odgarnia jajecznicę na bok talerza i wzrusza ramionami.
– Obeszłoby mnie, że ich instruktor najwyraźniej nie umie nad nimi
zapanować – odpowiada Eric, ja tymczasem biorę sobie miskę płatków.
Eric zerka na moje poranione kłykcie. – Obeszłoby mnie, że ten hipote-
tyczny atak to już drugi taki incydent pod nadzorem tego instruktora…
podczas gdy w grupie urodzonych w Nieustraszoności taki problem
w ogóle nie występuje.
– To normalne, że wśród transferów emocje są większe. Nie znają
ani siebie, ani frakcji, pochodzą z zupełnie różnych środowisk – wyja-
śniam. – Jesteś ich liderem, czy to przypadkiem nie ty powinieneś nad
nimi zapanować?
Eric nakłada sobie szczypcami na talerz tost, a potem nachyla się
i szepcze mi do ucha:
– Uważaj, żebyś nie przegiął, Tobias – syczy. – Krytykujesz mnie
przy wszystkich. „Tracisz” wyniki symulacji. Ewidentnie faworyzujesz
najsłabszych w rankingu. Nawet Max już się ze mną zgadza. Jeśli fak-
tycznie doszło do jakiegoś incydentu, nie będzie zadowolony i pewnie się
zgodzi, gdy zaproponuję, żeby wywalić cię ze stanowiska.
– Wtedy na tydzień przed zakończeniem inicjacji zostaniecie bez
instruktora.
– Sam dokończę szkolenie.
– Wyobrażam sobie, jak by wyglądało pod twoim nadzorem – mó-
wię, mrużąc oczy. – Nie musielibyśmy nawet nikogo dyskwalifikować.
Sami by się pozabijali lub uciekli.
– Jeśli dalej będziesz podskakiwać, nie będziesz musiał niczego
sobie wyobrażać. – Eric dochodzi do końca kolejki i odwraca się do mnie.
– Rywalizacja powoduje napięcia, Cztery. To normalne, że trzeba je jakoś
odreagować. – Uśmiecha się lekko, skóra między kolczykami się napina.
– Atak pokazałby nam przynajmniej w naturalnych warunkach, kto jest
silny, a kto słaby, nie sądzisz? I wtedy nie potrzebowalibyśmy żadnych
testów. Moglibyśmy podejmować bardziej przemyślane decyzje co do
tego, kto pasuje do frakcji, a kto nie. To znaczy oczywiście… gdyby taki
atak nastąpił.
Przekaz jest jasny: jako ofiara ataku Tris zostałaby uznana za słab-
szą od innych nowicjuszy i wyeliminowana. Eric nie ratowałby ofiary,
tylko kazałby ją usunąć z Nieustraszoności, tak jak zrobił w przypadku
Edwarda, który ostatecznie sam odszedł. Nie chcę, żeby Tris została
bezfrakcyjna.
– Rozumiem – odpowiadam lekko. – W takim razie dobrze, że
ostatnio nikt nikogo nie zaatakował.
Zalewam płatki mlekiem i idę do swojego stołu. Eric nic nie zrobi
Peterowi, Drew i Alowi. Też nic nie mogę zrobić, jeśli nie chcę łamać
zasad i ponosić później konsekwencji mojej samowoli. Ale może – może
– nie muszę robić nic osobiście. Stawiam tacę między Zekem i Shauną
i mówię:
– Potrzebuję waszej pomocy.
Po wyjaśnieniach na temat krajobrazu strachu i ogłoszeniu przerwy
na obiad odciągam Petera na bok i wpycham do pomieszczenia sąsiadu-
jącego z pustą salą, w której przeprowadza się symulacje. Stoją w nim
rzędy krzeseł – tu nowicjusze czekają na egzamin końcowy. Zeke
i Shauna już są.
– Musimy uciąć sobie pogawędkę – oznajmiam.
Zeke doskakuje do Petera i ciska nim na betonową ścianę. Peter wali
w nią tyłem głowy i się krzywi.
– Dzień doberek – mówi Zeke. Shauna podchodzi do nich, kręcąc
młynka nożem.
– Co to ma być? – chce wiedzieć Peter. Nie wygląda na przestra-
szonego, nawet kiedy Shauna chwyta za trzonek i przyciska czubek ostrza
do jego policzka, na którym formuje się mały dołek. – Chcecie mnie na-
straszyć? – pyta szyderczo.
– Nie – odpowiadam. – Chcemy ci tylko coś uświadomić. Nie ty
jeden masz kumpli, którzy są gotowi zrobić komuś krzywdę.
– Wydaje mi się, że instruktor nie powinien grozić nowicjuszom. –
Peter patrzy na mnie wielkimi oczami. Mógłbym uznać, że jest niewinny,
gdybym nie znał prawdy. – Dla pewności będę musiał jednak zapytać
Erica.
– Ja ci wcale nie grożę – mówię. – Nawet cię nie dotykam. Poza tym
według nagrania przechowywanego w pomieszczeniu kontrolnym
w ogóle nas tu nie ma.
Zeke szczerzy się, tak jakby to było silniejsze od niego. To on wpadł
na ten pomysł.
– Ale ja ci grożę – warczy Shauna. – Jeszcze jeden taki numer,
a pokażę ci, co to znaczy sprawiedliwość. – Trzyma nóż na wysokości
jego oka i powoli przyciska ostrze do powieki. Peter zamiera i wstrzymuje
oddech. – Oko za oko. Rana za ranę.
– Ericowi może nie przeszkadza, że napadasz na swoich kolegów –
wtrąca się Zeke. – Ale nam przeszkadza, a w Nieustraszoności jest dużo
takich jak my: ludzi, którzy uważają, że nie podnosi się ręki na członków
swojej frakcji. Ludzi, którzy chętnie słuchają plotek i równie chętnie je
rozpowiadają. Z przyjemnością opowiemy im, jaka z ciebie gnida,
a wtedy twoje życie stanie się bardzo, ale to bardzo trudne. Bo musisz
wiedzieć, że w Nieustraszoności reputacja ciągnie się za człowiekiem do
końca.
– Zaczniemy od rozmowy z twoimi potencjalnymi pracodawcami –
włącza się Shauna. – Zeke zajmie się przełożonymi w pomieszczeniu
kontrolnym, ja liderami odpowiedzialnymi za ogrodzenie. Tori zna
wszystkich w Jamie, a ty się z nią przyjaźnisz, prawda, Cztery?
– Prawda – potwierdzam. Podchodzę do Petera i przekrzywiam
głowę. – Może i jesteś w stanie zadawać ból, nowicjuszu… my za to
możemy zamienić twoje życie w piekło.
Shauna odsuwa nóż od oka Petera.
– Przemyśl to sobie.
Zeke puszcza Petera i wciąż się uśmiechając, wygładza mu koszulę.
Połączenie bezwzględności Shauny i wesołości Zekego jest na tyle
dziwne, że naprawdę może przestraszyć. Zeke macha do Petera
i wychodzimy z pokoju.
– Ale i tak chcesz, żebyśmy powiedzieli ludziom, prawda? –
upewnia się Zeke.
– Oczywiście – odpowiadam. – Bez dwóch zdań. I to nie tylko
o Peterze. O Drew i Alu też.
– Może jeśli przetrwa inicjację, wpadnę na niego przypadkiem
i strącę go do przepaści – proponuje rozochocony Zeke i imituje dłonią
gwałtowny lot w dół.
Następnego dnia rano przy otchłani zbiera się tłumek. Ludzie stoją
w milczeniu, choć docierający ze stołówki zapach bekonu przywołuje nas
na śniadanie. Nie muszę pytać, co tu robią.
Podobno prawie co rok powtarza się to samo. Ktoś umiera. Tak jak
Amar: zupełnie nagle, w potwornych okolicznościach, bez sensu.
Z przepaści wyciągane jest ciało jak ryba na wędce. Zwykle ginie ktoś
młody: przypadkowo – gdy jakiś śmiałek przeszarżuje – lub nie – gdy
jakiś chory umysł nie wytrzyma mroku, presji i bólu Nieustraszoności.
Nie wiem, co powinienem czuć w takiej chwili. Może wyrzuty su-
mienia, że nie dostrzegłem cudzego cierpienia? A może smutek, że nie-
którzy tylko tak potrafią uciec?
Stojący przede mną ludzie zaczynają powtarzać imię zmarłego
i obie emocje odzywają się we mnie z ogromną siłą.
Al. Al. Al.
Mój nowicjusz, za którego byłem odpowiedzialny, ale zawiodłem,
bo obsesyjnie koncentrowałem się na tym, żeby przyłapać Maksa
i Jeanine, żeby obwinić o wszystko Erica, żeby podjąć wreszcie decyzję,
czy ostrzec Altruizm o ataku, czy nie. A właściwie nie. Na niczym nie
koncentrowałem się tak bardzo, jak na tym, żeby dla własnego bezpie-
czeństwa odizolować się od nowicjuszy, choć tak naprawdę powinienem
wydobywać ich z mroku i pokazywać jaśniejszą stronę rzeczywistości.
Taką jak na przykład wygłupy z przyjaciółmi na skałach przepaści. Jak
robione nocą tatuaże po grze w wyzwania. Jak uściski po wywieszeniu
tabeli z wynikami. Na takie rzeczy powinienem zwracać im uwagę. Na-
wet jeślibym i tak im nie pomógł, to przynajmniej powinienem spróbo-
wać.
Wiem jedno: po tegorocznej inicjacji Eric nie będzie musiał się
specjalnie wysilać, żeby wywalić mnie z roboty. Właściwie już odsze-
dłem.
Al. Al. Al.
Dlaczego w Nieustraszoności wszyscy zmarli stają się bohaterami?
Dlaczego tak jest? Może tylko takich bohaterów da się znaleźć we frakcji
złożonej ze skorumpowanych liderów, rywalizujących na śmierć i życie
nowicjuszy i cynicznych instruktorów. Martwi mogą zostać bohaterami,
bo nie sprawią nam już zawodu. Z czasem staną się wręcz lepsi, bo
wspomnienie o nich zacznie się rozmywać w pamięci.
Al był niepewny siebie i wrażliwy, potem zrobił się zazdrosny
i agresywny, a wreszcie zginął. Większe mięczaki niż on wciąż żyją,
więksi twardziele umierają, nie da się tego w żaden sposób wyjaśnić.
Ale Tris potrzebuje wyjaśnienia, za wszelką cenę chce zrozumieć.
Ma to wypisane na twarzy: jakby głód. Czy gniew. Czy jedno i drugie.
Pewnie nie jest łatwo najpierw kogoś lubić, potem nienawidzić,
a wreszcie go stracić, zanim człowiek upora się ze swoimi uczuciami.
Zostawiam skandujących Nieustraszonych i idę za nią, bo jestem na tyle
arogancki, by sądzić, że potrafię ją jakoś pocieszyć.
Jasne. Akurat. A może idę za nią dlatego, że mam już dość trzyma-
nia wszystkich na dystans, że nie jestem już pewny, czy to najlepszy
sposób na życie?
– Tris! – wołam.
– Co ty tu robisz? – pyta cierpko. – Nie powinieneś żegnać zmar-
łego?
– A ty? – Podchodzę do niej.
– Nie można żegnać kogoś, kogo się nie szanowało. – Przez chwilę
jestem zaskoczony, że Tris potrafi się tak znieczulić. Co prawda nie
zawsze bywa miła, ale rzadko podchodzi do czegokolwiek obojętnie. Już
po chwili kręci jednak głową. – Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
– Aha.
– To jakiś absurd – stwierdza i oblewa się rumieńcem. – Al rzuca się
w przepaść, a Eric nazywa to odwagą? Eric, który kazał ci rzucać nożami
w jego głowę? – Jej twarz wykrzywia grymas. – Al wcale nie był od-
ważny! Miał depresję, był tchórzem i omal mnie nie zabił! Czy takie
właśnie rzeczy zasługują w Nieustraszoności na szacunek?
– A co mają zrobić? – pytam jak najłagodniej potrafię, czyli niezbyt
łagodnie. – Wieszać na nim psy? On już i tak nie żyje. Nie usłyszy tego,
co o nim mówią, za późno.
– Ale tu wcale nie chodzi o Ala – gorączkuje się Tris. – Chodzi
o tych wszystkich, którzy na to patrzą! O to, że teraz wszyscy zaczną
uważać, że rzucić się w przepaść, to bardzo dobra opcja. No bo dlaczego
by tego nie zrobić, skoro później wszyscy uważają cię za wielkiego bo-
hatera? Dlaczego nie, skoro dzięki temu wszyscy zapamiętają twoje imię?
– Ale oczywiście chodzi o Ala i Tris doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
– To jest… – mówi z trudem, walczy ze sobą. – Nie mogę…
W Altruizmie nigdy by do tego nie doszło! Coś takiego nie byłoby moż-
liwe. Nigdy. Ta frakcja go zdegenerowała, zniszczyła, i mam to gdzieś,
czy mówię teraz jak Sztywniaczka. Mam to gdzieś. Mam to gdzieś!
Moja paranoja wrosła już we mnie tak głęboko, że zerkam odru-
chowo na kamerę ukrytą w ścianie nad kranikiem, zamaskowaną niebie-
ską lampą. Pracownicy pomieszczenia kontrolnego nas widzą, a jeśli
mamy pecha – również słyszą. Oczyma wyobraźni widzę już, jak Eric
zarzuca Tris zdradę frakcji, widzę jej ciało porzucone na chodniku gdzieś
przy torach…
– Uważaj, Tris – ostrzegam.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – Patrzy na mnie ze złością. –
Żebym uważała? Nic więcej?
Rozumiem, że nie takiej odpowiedzi się spodziewała, ale jak na
kogoś, kto jeszcze przed momentem wściekał się na lekkomyślność
Nieustraszonych, sama zachowuje się zadziwiająco podobnie.
– Jesteś równie beznadziejnym przypadkiem jak Prawi – stwier-
dzam. Prawi zawsze walą prosto z mostu, bez względu na konsekwencje.
Odsuwam ją od kranu. Nagle mam przed sobą jej twarz i widzę jej martwe
ciało unoszące się na powierzchni podziemnej rzeki. Nie jestem w stanie
tego znieść, nie w sytuacji gdy dopiero co została zaatakowana i kto wie,
co mogło się zdarzyć, gdybym nie usłyszał jej krzyku.
– Nie będę się powtarzać, więc słuchaj uważnie. – Kładę jej ręce na
ramionach. – Obserwują cię. Ciebie konkretnie.
Pamiętam spojrzenie Erica po incydencie z rzucaniem nożami. Jego
pytania o dane, które zniknęły po symulacji. Tłumaczyłem, że to wina
awarii, że sprzęt się zalał. Eric uznał, że to ciekawe, że płyta główna padła
niecałe pięć minut po zakończeniu symulacji Tris. Że to bardzo ciekawe.
– Puszczaj – mówi Tris.
Reaguję natychmiast, bo nie lubię, gdy mówi takim głosem.
– Ciebie też obserwują?
Zawsze obserwowali i zawsze będą obserwować.
– Usiłuję ci pomóc, ale ty nie ułatwiasz mi sprawy.
– Jasne. Pomóc – prycha Tris. – Ranisz mnie nożem w ucho, wy-
śmiewasz się ze mnie i wrzeszczysz. Tak, to z całą z pewnością bardzo mi
pomaga.
– Wyśmiewam się z ciebie? Chodzi ci o to, co powiedziałem, gdy
rzucałem nożami? Wcale z ciebie nie żartowałem! – Kręcę głową. –
Przypominałem ci tylko, że jeśli sobie nie poradzisz, ktoś inny będzie
musiał cię zastąpić.
Dla mnie było to wtedy oczywiste. Myślałem, że skoro Tris rozumie
mnie lepiej niż ktokolwiek inny, to zrozumie i to. Ale oczywiście nie
zrozumiała. Nie czyta mi przecież w myślach.
– Dlaczego? – pyta.
– Bo… pochodzisz z Altruizmu – wyjaśniam. – I… najodważniejsza
jesteś wtedy, gdy robisz coś dla innych. Ale na twoim miejscu bardziej
bym się starał ukrywać swoją bezinteresowność, bo jeśli zauważą ją
niewłaściwi ludzie, to… źle się to dla ciebie skończy.
– Dlaczego? Co ich obchodzi moja motywacja?
– Ich obchodzi wyłącznie twoja motywacja. Udają, że interesuje ich
twoje postępowanie, ale tak nie jest. Nie chodzi im o to, żebyś zacho-
wywała się w określony sposób, tylko żebyś myślała w konkretny sposób.
Żebyś była przewidywalna. Żebyś nie stanowiła dla nich zagrożenia.
Opieram się ręką o ścianę obok jej twarzy i nachylam się. Myślę
o tatuażach ciągnących się wzdłuż mojego kręgosłupa. To nie tatuaże
zrobiły ze mnie zdrajcę frakcji, tylko to, co dla mnie oznaczają: ucieczkę
od ograniczonego myślenia jednej frakcji, od myślenia, które wrzyna się
we mnie i redukuje mnie do jednego wymiaru.
– Nie rozumiem, dlaczego obchodzi ich to, co myślę, skoro robię, co
chcą – stwierdza Tris.
– Teraz robisz, co chcą, ale co będzie, jeśli twój ukształtowany
w Altruizmie umysł każe ci postąpić inaczej, zrobić coś, co im się nie
spodoba?
Zeke, przy całej mojej dla niego sympatii, to idealny przykład.
Urodził się w Nieustraszoności, wychował się w Nieustraszoności
i wybrał Nieustraszoność. Wiem, że do wszystkiego podchodzi tak samo.
Tak był uczony od dziecka. Dla niego nie ma innych opcji.
– Ale może wcale nie potrzebuję, żebyś mi pomagał. Przyszło ci to
do głowy? – mówi Tris. Mam ochotę się roześmiać. Oczywiście, że nie
potrzebuje. Czy kiedykolwiek twierdziłem inaczej? – Nie jestem słaba.
Sama sobie poradzę.
– Myślisz, że w pierwszym odruchu mam ochotę cię chronić? –
Przysuwam się do niej. – Bo jesteś drobną dziewczyną, a do tego Sztyw-
niaczką? Mylisz się.
Podchodzę jeszcze bliżej. Dotykam jej brody i przez moment mam
ochotę zupełnie pozbyć się dzielącego nas dystansu.
– W pierwszym odruchu mam ochotę dawać ci wycisk tak długo, aż
się złamiesz, żeby się przekonać, jak dużej siły muszę użyć – mówię. To
bardzo dziwne i niebezpieczne wyznanie. Nie chcę i nigdy nie chciałem
zrobić jej krzywdy, mam nadzieję, że rozumie, że nie o to mi chodzi. –
Ale się powstrzymuję.
– Dlaczego masz taki pierwszy odruch?
– Strach cię nie paraliżuje – tłumaczę. – Tylko cię budzi. Widziałem
to wielokrotnie. To fascynujące. – Jej oczy podczas symulacji: lód, stal,
niebieski płomień. Niska, drobna dziewczyna o silnych rękach. Chodząca
sprzeczność. Wsuwam jej rękę pod brodę, dotykam szyi. – Czasem chcę
to po prostu znów zobaczyć. Chcę zobaczyć, jak się budzisz.
Tris kładzie mi ręce w pasie i przyciska się do mnie. A może przy-
ciska mnie do siebie? Sam nie wiem. Jej dłonie gładzą moje plecy, a ja
czuję, że jej pragnę, tak jak jeszcze nigdy nikogo nie pragnąłem. To nie
jest zwykłe fizyczne pożądanie, ale coś prawdziwego i bardzo konkret-
nego. Nie chcę kogokolwiek, tylko jej.
Gładzę ją po plecach, po włosach. Na razie wystarczy.
– Powinnam płakać? – pyta, a do mnie dopiero po chwili dociera, że
znów mówi o Alu. To bardzo dobrze, bo jeśli chciałoby jej się płakać
dlatego, że się obejmujemy, to by znaczyło, że nie mam zielonego pojęcia
o uwodzeniu. Co zresztą może być prawdą. – Czy ze mną jest coś nie tak?
– Myślisz, że znam się na łzach? – Moje pojawiają się bez ostrze-
żenia i po kilku sekundach nie ma już po nich śladu.
– Myślisz, że gdybym mu wybaczyła… to nadal by żył?
– Nie wiem. – Kładę jej rękę na policzku, palcami sięgam aż do
ucha. Tris naprawdę jest drobna. Ale to mi nie przeszkadza.
– Mam poczucie, że to ja zawiniłam – wyznaje.
Ja też.
– To nie twoja wina. – Przysuwam czoło do jej czoła. Czuję na
twarzy jej ciepły oddech. Miałem rację, tak jest lepiej, niż trzymać się na
dystans, znacznie lepiej.
– Ale powinnam mu wtedy wybaczyć.
– Może. Może każdy z nas mógł zrobić więcej – stwierdzam, po
czym odruchowo rzucam altruistycznym frazesem: – Dobrze by było,
gdyby poczucie winy przypominało nam, aby następnym razem bardziej
się postarać.
Tris odsuwa się ode mnie raptownie, a ja znów mam ochotę po-
wiedzieć jej coś nieprzyjemnego, żeby tylko zapomniała, co powiedzia-
łem, żeby tylko nie zadawała żadnych pytań.
– Z jakiej frakcji pochodzisz, Cztery?
Przecież się domyślasz.
– To bez znaczenia. Teraz jestem w Nieustraszoności. To samo
i ciebie dotyczy. Powinnaś o tym zawsze pamiętać.
Nie chcę być już blisko niej, a jednocześnie niczego bardziej nie
pragnę.
Pragnę ją pocałować, ale to nie najlepszy moment.
Dotykam ustami jej czoła i oboje zamieramy w bezruchu. Dla mnie
nie ma już odwrotu.
Przez cały dzień nie dają mi spokoju jej słowa: „W Altruizmie nigdy
by do tego nie doszło!”.
Początkowo myślę, że Tris zwyczajnie nie wie, jacy oni są na-
prawdę.
Ale to ona ma rację, nie ja. W Altruizmie Al by nie zginął, i nie za-
atakowałby Tris. Altruiści może nie są uosobieniem dobroci, jak kiedyś
wierzyłem – czy chciałem wierzyć – ale nie są też uosobieniem zła.
Gdy zamykam oczy, widzę mapę sektora Altruizmu, tę, którą zna-
lazłem w komputerze Maksa, jakby wydrukowaną pod powiekami. Czy
ich ostrzegę, czy nie, i tak będę zdrajcą, albo dla jednych, albo dla dru-
gich. Skoro więc lojalność nie jest możliwa, co innego się dla mnie liczy?
Muszę się chwilę zastanowić, jak to wszystko rozegrać. Gdyby była
zwykłą Nieustraszoną, a ja zwykłym Nieustraszonym, umówiłbym się
z nią na randkę i całowalibyśmy się gdzieś przy przepaści. Może mógł-
bym jej zaimponować znajomością siedziby Nieustraszonych. Ale po
tym, co sobie powiedzieliśmy, po tym, jak zobaczyłem jej ciemną stronę,
taki plan wydaje się zbyt banalny.
Może w tym właśnie problem – w tej chwili wszystko jest jedno-
stronne, bo ją znam, wiem, czego się boi, co lubi i czego nienawidzi, ale
ona wie o mnie tylko to, co sam jej powiedziałem. A to, co jej powie-
działem, to same ogólniki, równie dobrze mógłbym nic jej nie mówić;
mam problem z konkretami.
Wiem już, co zrobić. Kłopot tylko w tym, żeby to zrobić.
Włączam komputer w pomieszczeniu krajobrazu strachu
i uruchamiam mój program. Biorę z magazynu dwie strzykawki z serum
symulacyjnym i wkładam je do małego czarnego pudełka, które specjal-
nie ze sobą przyniosłem. Potem idę do sypialni transferów, choć nie wiem,
jak nakłonić Tris do rozmowy w cztery oczy i poprosić, żeby ze mną
poszła.
Nagle jednak zauważam ją z Willem i Christiną przy barierce. Po-
winienem zwyczajnie ją zawołać, ale nie jestem w stanie. Chyba zwa-
riowałem, że chcę ją wpuścić do swojej głowy. Że chcę, żeby zobaczyła
Marcusa, poznała moje imię, dowiedziała się wszystkiego, co dotąd tak
skrzętnie ukrywałem.
Zawracam i wspinam się z powrotem ścieżkami wyprowadzającymi
z Jamy. Żołądek podjeżdża mi do gardła. Wchodzę do lobby, w całym
mieście zapalają się światła. Słyszę na schodach jej kroki. Przyszła za
mną.
Obracam w dłoni czarne pudełeczko.
– Skoro już tu jesteś – odzywam się, jak gdyby nigdy nic, co jest
dość absurdalne – to może ze mną wejdziesz?
– Do twojego krajobrazu strachu?
– Tak.
– To tak się da?
– Serum łączy cię z programem, ale to program decyduje, do czy-
jego krajobrazu strachu wchodzisz. Nastawiłem go tak, żebyśmy weszli
do mojego.
– Chcesz mnie tam wpuścić?
Nie potrafię spojrzeć jej w oczy.
– A myślisz, że po co innego chcę wejść? – Brzuch boli mnie jeszcze
bardziej. – Chciałbym ci pokazać kilka rzeczy.
Otwieram pudełko i wyciągam strzykawkę. Tris przechyla głowę,
a ja wstrzykuję jej serum, jak zawsze podczas symulacji strachu. Ale
zamiast samemu zrobić sobie potem zastrzyk, podaję jej pudełko z drugą
strzykawką. W ten sposób chcę w końcu sprawić, żebyśmy byli sobie
równi.
– Nigdy wcześniej tego nie robiłam – mówi Tris.
– Tutaj. – Pokazuję miejsce na szyi. Tris wbija igłę z lekkim drże-
niem. Dobrze znam ten głęboki ból, ale już mi nie przeszkadza. Robiłem
to wiele razy. Przyglądam się jej twarzy. Nie ma już odwrotu, klamka
zapadła. Czas się przekonać, z jakiej gliny zostaliśmy ulepieni.
Biorę ją za rękę, a może to ona bierze za rękę mnie, i wchodzimy do
pomieszczenia krajobrazu strachu.
– Zobaczymy, czy się domyślisz, dlaczego mówią na mnie Cztery.
Drzwi zamykają się za nami, w pokoju jest ciemno. Tris przysuwa
się bliżej i pyta:
– Jak się naprawdę nazywasz?
– Tego może też się domyślisz.
Rozpoczyna się symulacja.
Pokój otwiera się na idealny błękit nieba. Stoimy na dachu wie-
żowca, wokół ciągną się inne budynki, roziskrzone w słońcu. Przez
chwilę jest pięknie, ale zaraz potem zrywa się wiatr, silny i porywisty.
Obejmuję Tris ramieniem, bo wiem, że w tym miejscu to ona znacznie
pewniej trzyma się na nogach.
Mam problemy z oddychaniem – w takiej sytuacji to dla mnie zu-
pełnie normalne. Wiatr mnie dusi, a wysokość sprawia, że mam ochotę
schować się gdzieś zwinięty w kłębek.
– Musimy skoczyć, tak? – upewnia się Tris, a ja sobie przypomi-
nam, że nie mogę się zwinąć w kłębek. Muszę stawić temu czoło.
Kiwam głową.
– Na trzy, dobra?
Kolejne kiwnięcie. Muszę tylko robić to, co ona, to wszystko.
Tris odlicza do trzech i bierze szybki rozbieg. Unosi mnie za sobą,
jakby była żaglówką, a ja kotwicą ciągnącą nas oboje w dół. Spadamy,
a ja każdą komórką swojego ciała walczę z ogarniającym mnie przeraże-
niem, które wydziera się ze mnie każdym nerwem. Nagle leżę już na ziemi
i obejmuję się rękami.
Tris pomaga mi się podnieść. Jest mi głupio, bo pamiętam, jak bez
wahania wdrapała się na diabelski młyn.
– Co dalej?
Chcę jej powiedzieć, że to nie zabawa; że moje lęki to nie prze-
jażdżka w wesołym miasteczku. Ale jej pewnie nie o to chodziło.
– Dalej jest…
Ściana pojawia się znikąd. Uderza Tris w plecy, potem mnie, potem
wyrasta po bokach. Ściska nas, sprawia, że jesteśmy bliżej niż kiedykol-
wiek wcześniej.
– Zamknięcie – kończę. Przy dwóch osobach w środku jest gorzej
niż zwykle, bo Tris zabiera połowę powietrza. Jęczę cicho, pochylony nad
nią. Nie cierpię tu być. Nie cierpię tu być.
– Hej – odzywa się Tris. – Wszystko w porządku. Chodź tu…
Kładzie sobie w pasie moją rękę. Zawsze myślałem, że jest chuda,
że nie ma ani grama tłuszczu, ale jej talia jest miękka.
– Po raz pierwszy się cieszę, że jestem taka mała – stwierdza.
– Uhm.
Tris zaczyna zastanawiać się na głos, jak się stąd wydostać. Opra-
cowuje strategię, ja natomiast skupiam się na oddechu. Nagle Tris przy-
kuca i ciągnie mnie ze sobą na dół, żeby skrzynia zrobiła się mniejsza.
Odwraca się i przyciska plecami do mojej piersi. Jest całkowicie w moich
objęciach.
– Tak jest jeszcze gorzej – stwierdzam, bo połączenie stresu zwią-
zanego z zamknięciem ze stresem związanym z dotykaniem Tris sprawia,
że nie mogę logicznie myśleć. – To jest zdecydowanie…
– Cicho. Obejmij mnie.
Zaplatam ręce wokół jej talii i wtulam twarz w jej ramię. Tris
pachnie mydłem Nieustraszonych i czymś słodkim jak jabłko.
Zapominam, gdzie jestem.
Znów mówi o krajobrazie strachu, a ja słucham jej, ale skupiam się
jednocześnie na tym, jak to jest mieć ją blisko siebie.
– No to postaraj się zapomnieć, że tu jesteśmy – mówi na koniec.
– Serio? – Przysuwam usta do jej ucha, tym razem celowo, aby dalej
trwać w lekkiej dekoncentracji. Poza tym mam wrażenie, że nie tylko ja
jestem zdekoncentrowany. – Według ciebie to takie proste, co?
– Większość chłopaków byłaby niezwykle zachwycona, gdyby
utknęli w ciasnym pudle z dziewczyną.
– Ale nie ci, którzy mają klaustrofobię, Tris!
– Już dobrze, spokojnie. – Kładzie sobie moją dłoń tuż poniżej ob-
ojczyka. Myślę teraz wyłącznie o tym, czego pragnę, i nagle nie ma to nic
wspólnego z wydostaniem się z pudła. – Czujesz bicie mojego serca?
– Tak.
– Czujesz, jak równo bije?
Uśmiecham się z ustami przyciśniętymi do jej ramienia.
– Bije bardzo szybko.
– Ale to akurat nie ma nic wspólnego z zamknięciem. – Oczywiście,
że nie. – Za każdym razem, gdy poczujesz, że biorę oddech, oddychaj
razem ze mną. Postaraj się na tym skupić.
Bierzemy razem oddech: jeden, drugi.
– Może mi powiesz, skąd się wziął ten lęk? Może to nam jakoś
pomoże.
Mam wrażenie, że ten lęk powinien już zniknąć, ale przez to, co robi
Tris, mój niepokój nie chce się całkowicie ulotnić. Próbuję skupić się na
tym, skąd się wzięło to pudło.
– No dobra. – Kurczę, po prostu zrób to, powiedz prawdę. – To
skutek mojego… fantastycznego dzieciństwa. A konkretnie kar, jakie
wtedy dostawałem. Na piętrze mieliśmy taką malutką szafę.
Zamknięty w ciemności, miałem zastanawiać się nad swoim po-
stępowaniem. Ta kara i tak była lepsza od innych, ale czasem siedziałem
tam zbyt długo, brakowało mi świeżego powietrza.
– U nas mama trzymała w szafie płaszcze na zimę – mówi Tris. To
trochę głupia uwaga po tym, co jej właśnie powiedziałem, ale wyczuwam,
że ona po prostu nie wie, jak się zachować.
– Nie chcę już o tym rozmawiać – mówię, łapiąc łapczywie powie-
trze. Tris nie wie, jak się zachować, bo nikt by nie wiedział, bo mój ból
z dzieciństwa jest zbyt żałosny, żeby można się było do niego jakoś od-
nieść. Znów zaczyna mi walić serce.
– No dobra. W takim razie… ja mogę coś opowiedzieć. Spytaj mnie
o coś.
Unoszę głowę. Wcześniej działało, jak skupiałem się na Tris. Na jej
bijącym jak oszalałe sercu, na ciele wtulonym w moje. Na dwóch silnych
umięśnionych ciałach, splecionych razem; na dwóch transferach
z Altruizmu, którzy starają się zapomnieć o niewinnym flircie.
– Dlaczego tak mocno bije ci serce, Tris?
– Bo… prawie cię nie znam. – Wyobrażam sobie, jak marszczy
brwi. – Prawie cię nie znam, a siedzę przyciśnięta do ciebie w jakimś
pudle. A ty co sobie myślałeś, Cztery?
– A czy gdybyśmy weszli do twojego krajobrazu strachu… – za-
czynam. – Ja też bym w nim był?
– Przecież się ciebie nie boję.
– Wiem, że się mnie nie boisz. Nie o to mi chodziło. – Nie chodzi mi
o to, czy się mnie boi, tylko czy jestem dla niej wystarczająco ważny,
żeby pojawić się w jej krajobrazie strachu.
Pewnie nie. Ma rację, prawie mnie nie zna. Ale i tak wali jej serce.
Parskam śmiechem, a wtedy ściany się rozpadają, jakby się od niego
zatrzęsły. Wokół nas otwiera się pusta przestrzeń. Wciągam głęboko
powietrze do płuc i odsuwam się od Tris, która przygląda mi się podejrz-
liwie.
– Może powinnaś raczej trafić do Prawości, bo nie umiesz kłamać –
stwierdzam.
– Wydaje mi się, że test przynależności tę akurat opcję jedno-
znacznie wykluczył.
– Test przynależności niewiele mówi.
– Co chcesz przez to powiedzieć? To znaczy, że nie przeniosłeś się
do Nieustraszoności, bo tak pokazał test?
Wzruszam ramionami.
– Nie do końca. Przeniosłem się…
Zauważam coś kątem oka i odwracam się w tamtą stronę. Na dru-
gim końcu sali stoi kobieta o nijakiej, zupełniej przeciętnej twarzy. Mię-
dzy nami jest stół, a na nim pistolet.
– Musisz ją zabić – stwierdza Tris.
– Za każdym razem.
– Ona nie jest prawdziwa.
– Ale wygląda na prawdziwą. Symulacja wydaje się bardzo realna.
– Gdyby była prawdziwa, już dawno by cię zabiła.
– No dobra. Muszę po prostu… to zrobić. – Podchodzę do stołu. –
Ten lęk nie jest jeszcze najgorszy. Nie panikuję aż tak bardzo.
Panika i przerażenie to nie jedyne rodzaje strachu. Są głębsze jego
odmiany, dużo potworniejsze. Takie jak groza i głęboki, wszechogarnia-
jący lęk.
Bez zastanowienia ładuję pistolet i trzymając go w wyciągniętej
ręce, patrzę kobiecie w twarz. Jest pusta, jakby kobieta wiedziała, co zaraz
zrobię, i zdążyła się z tym pogodzić.
Nie ma na sobie ubrania żadnej z frakcji, ale równie dobrze mogłaby
być z Altruizmu, bo stoi w bezruchu i czeka, aż ją zabiję, tak samo jak
zrobiłby każdy Altruista. Tak samo jak zrobi, jeśli Max, Jeanine i Evelyn
dopną swego.
Przymykam jedną powiekę, żeby wycelować, i strzelam.
Kobieta upada, a ja przypominam sobie, jak pobiłem Drew niemal
do nieprzytomności.
Tris kładzie mi rękę na ramieniu.
– Chodźmy dalej.
Wymijamy stół, zaczynam się trząść. Oczekiwanie na ostatnią
przeszkodę mogłoby być dla mnie odrębnym lękiem.
– Już – oznajmiam.
Stoimy w kręgu światła, a wzdłuż jego obrzeży krąży ciemna po-
stać, widać tylko kawałek buta. Nagle podchodzi do nas: Marcus
z wyłupionymi oczami, szare ubranie i krótko przystrzyżone włosy, spod
których widać kształt głowy.
– Marcus – szepcze Tris.
Nie spuszczam go z oka. Czekam na pierwszy cios.
– Teraz powinnaś się domyślić, jak się nazywam.
– Czy on… – Już wie. I zawsze będzie wiedziała: już nigdy nie
zdołam wymazać jej tego z pamięci. – Tobias.
Dawno nikt tak nie wypowiedział mojego imienia: jakby to było
olśnienie, a nie groźba.
Marcus rozwija zaciśnięty w dłoni pasek.
– To dla twojego dobra – mówi, a ja mam ochotę krzyczeć.
Postaci nagle przybywa. Otaczają nas, ciągnąc paski po białych
kafelkach. Kulę się, kurczę i czekam. Marcus bierze zamach, a moim
ciałem wstrząsa dreszcz, zanim jeszcze spada na nie pasek – ale uderzenie
nie nadchodzi.
Przede mną stoi Tris z wyciągniętą przed siebie ręką, cała naprę-
żona. Zaciska zęby, gdy pasek owija się wokół jej ręki, po czym pociąga
za niego i wyrywa go Marcusowi. Jej ruchy mają w sobie zdumiewającą
siłę, okłada Marcusa z niesamowitą mocą.
Marcus rzuca się na nią, ale zagradzam mu drogę. Tym razem jestem
gotowy. Jestem gotowy do walki.
Nie ma jednak takiej potrzeby. Znika krąg światła i krajobraz stra-
chu się zamyka.
– To już koniec? – pyta Tris. Wpatruję się w miejsce, w którym
przed chwilą stał Marcus. – To były twoje największe lęki? Dlaczego
masz tylko cztery… aha. – Patrzy na mnie. – Dlatego nazywają cię…
Bałem się, że jeśli dowie się o Marcusie, zacznie patrzeć na mnie
z litością, uzna, że jestem słaby, mały, bezradny. Ale zobaczyła Marcusa
i to na niego patrzyła ze złością, bez strachu. Dzięki niej poczułem się
silny, a nie słaby. Na tyle silny, żeby się postawić.
Przyciągam ją do siebie za łokieć i powoli całuję w policzek, potem
przytulam mocno.
– No i popatrz. – Wzdycha. – Udało nam się.
Wsuwam palce w jej włosy.
– Dzięki tobie.
Zabieram ją na skały, na które chodzimy czasem wieczorami
z Zekem i Shauną. Siadamy na płaskim głazie zawieszonym nad wodą,
rozbryzgujące się kropelki moczą mi buty, ale to nic, bo woda nie jest
wcale taka zimna. Jak wszyscy nowicjusze, Tris przykłada ogromną wagę
do testu przynależności, a mnie trudno z nią o tym rozmawiać. Myślałem,
że jeśli wyjawię jedną tajemnicę, to z resztą pójdzie już bez problemu, ale
okazuje się, że szczerość to nawyk, który wyrabia się z czasem, a nie coś,
co można uruchomić w dowolnej chwili.
– To nie są rzeczy, o których rozpowiadam na prawo i lewo. Nawet
moi przyjaciele o tym nie wiedzą. – Wpatruję się w ciemną, mętną wodę
i w to, co w niej pływa: śmieci, stare ubrania… Butelki unoszą się na
powierzchni jak łódeczki, które wyruszyły w rejs. – Wynik testu był
przewidywalny. Altruizm.
– O? – Tris marszczy brwi. – I mimo to wybrałeś Nieustraszoność?
– Nie miałem wyjścia.
– Dlaczego musiałeś odejść?
Odwracam wzrok. Nie wiem, czy mogę powiedzieć to na głos, bo
jeśli przyznam, dlaczego to zrobiłem, na pewno wyjdę na zdrajcę frakcji,
na tchórza.
– Musiałeś uciec od ojca – ciągnie Tris. – Dlatego nie chciałeś zo-
stać liderem? Bo musiałbyś znów się z nim widywać?
Wzruszam ramionami.
– Tak, ale też dlatego że zawsze czułem, że nie do końca pasuję do
Nieustraszoności. A przynajmniej nie takiej jak teraz. – To nie do końca
prawda. Nie wiem, czy to odpowiedni moment, żeby jej powiedzieć,
czego dowiedziałem się o Maksie, Jeanine i ataku. Samolubnie chcę mieć
tę chwilę tylko dla siebie, choćby na krótko.
– Ale… przecież jesteś niesamowity – wypala Tris, a kiedy unoszę
brwi, peszy się lekko. – To znaczy według standardów Nieustraszoności.
Cztery lęki to niezwykły wynik. Jak możesz mówić, że tu nie pasujesz?
Znów wzruszam ramionami. Im dłużej przebywam w tej frakcji,
tym dziwniejsze mi się wydaje, że mój krajobraz strachu nie jest najeżony
lękami jak w przypadku całej reszty. Wiele rzeczy sprawia, że robię się
nerwowy, zestresowany, niespokojny… ale w zetknięciu z nimi potrafię
działać, nie czuję się sparaliżowany. Natomiast moje cztery lęki przy
odrobinie nieuwagi totalnie mnie paraliżują. To jedyna różnica.
– Mam taką teorię, że bezinteresowność i odwaga wcale nie są
bardzo od siebie odległe. – Patrzę na wznoszącą się nad nami Jamę.
Z miejsca, w którym siedzimy, widać tylko skrawek ciemnego nieba. –
Przez całe życie uczysz się rezygnować z samego siebie, więc kiedy sta-
jesz w obliczu niebezpieczeństwa, odruchowo nie myślisz o sobie. Rów-
nie dobrze mógłbym należeć do Altruizmu.
– No tak. Ale ja odeszłam stamtąd, bo nie byłam wystarczająco
bezinteresowna, choć się starałam.
– No niezupełnie – zaprzeczam z uśmiechem. – Ta dziewczyna,
która wystawiła się na noże, bo chciała oszczędzić kolegę, ta, która stanęła
w mojej obronie i uderzyła mojego ojca paskiem, ta bezinteresowna
dziewczyna to niby nie ty?
W tym świetle Tris wygląda jak istota z innego wymiaru, jej oczy są
tak jasne, że niemal świecą w ciemności.
– Przyglądałeś mi się, co? – zauważa, jakby czytała mi w myślach.
Ale nie mówi o tym, że patrzyłem na jej twarz.
– Lubię obserwować ludzi – wykręcam się.
– Hm… powinieneś raczej trafić do Prawości, Cztery, bo nie umiesz
kłamać.
Kładę rękę obok jej dłoni i przysuwam się bliżej.
– No dobra. – Jej wąski nos nie jest już spuchnięty po napaści, po-
dobnie jak usta. Tris ma ładne usta. – Przyglądałem ci się, bo cię lubię. I…
nie mów na mnie Cztery, dobrze? Fajnie jest… znów usłyszeć swoje imię.
Przez chwilę wydaje się oszołomiona.
– Ale przecież jesteś ode mnie starszy… Tobias.
W jej ustach moje imię brzmi dobrze. Jakby nie było potrzeby się go
wstydzić.
– No tak, różnica dwóch lat to rzeczywiście gigantyczna przepaść,
co?
– Wcale nie staram się umniejszać swojej wartości – upiera się Tris.
– Po prostu nie rozumiem. Jestem młodsza. Niezbyt ładna. Nie…
Parskam i całuję ją w skroń.
– Nie udawaj – mówi takim głosem, jakby zabrakło jej tchu. –
Wiesz, że nie jestem zbyt ładna. Brzydka też nie, ale na pewno żadna ze
mnie piękność.
Słowo „ładna” i wszystko, co się z nim wiąże, wydaje mi się teraz
tak nieistotne, że tracę cierpliwość.
– Okej. Nie jesteś ładna. I co z tego? – Przykładam usta do jej po-
liczka, starając się zdobyć na odwagę. – Mnie się podobasz. – Odsuwam
się odrobinę. – Jesteś zabójczo inteligentna. Odważna. I chociaż dowie-
działaś się o Marcusie… nie traktujesz mnie tak, jakbym był… skopanym
szczeniakiem czy czymś takim.
– No bo nie jesteś – stwierdza rzeczowo.
Instynkt dobrze mi podpowiadał: mogę jej zaufać. Mogę jej po-
wierzyć swoje tajemnice, swój wstyd, swoje odrzucone imię. Mogę jej
powierzyć zarówno wspaniałą, jak i straszną prawdę. Nie mam co do tego
wątpliwości.
Przysuwam usta do jej warg. Nasze spojrzenia się spotykają.
Uśmiecham się i całuję ją intensywniej, tym razem już pewniej.
Ale to mi nie wystarcza. Przyciągam ją bliżej i całuję mocniej. Tris
ożywia się, obejmuje mnie i lgnie do mnie całym ciałem. To wciąż za
mało, ale jak mogłoby być inaczej?
Odprowadzam ją do sypialni transferów. Buty mam ciągle mokre.
Tris uśmiecha się do mnie i wchodzi do środka. Ruszam w kierunku
swojego mieszkania, ale ulga i podniecenie szybko ustępują miejsca
wcześniejszemu niepokojowi. Gdzieś pomiędzy tym, jak patrzyłem na
pasek ojca oplatający się wokół ręki Tris, a tym, jak powiedziałem jej, że
bezinteresowność i odwaga często się ze sobą łączą, podjąłem decyzję.
Na następnym rozwidleniu skręcam, ale nie do siebie, tylko w stronę
prowadzących na zewnątrz schodów, tuż obok mieszkania Maksa. Zwal-
niam pod jego drzwiami – boję się, że moje kroki go obudzą. Bez sensu.
Z walącym sercem docieram na górę schodów. Właśnie przejeżdża
pociąg, w srebrnych wagonach odbija się światło księżyca. Przechodzę
pod torami i ruszam do sektora Altruizmu.
Tris pochodzi z Altruizmu. Część jej wrodzonej siły ma źródło
właśnie tam i ujawnia się za każdym razem, gdy musi stawać w obronie
słabszych od siebie. Nie mogę pogodzić się z tym, że ludzie tacy jak ona
mieliby zginąć z ręki połączonych sił Nieustraszoności i Erudycji. Może
mnie okłamali, może ich zawiodłem, wybierając Nieustraszoność, i może
sprawiam właśnie zawód Nieustraszonym, ale nie muszę sprawiać za-
wodu samemu sobie. Poza tym bez względu na to, do której frakcji należę,
wiem, jak należy postąpić.
Sektor Altruizmu jest niesamowicie zadbany: ani jednego papierka
na ulicach, chodnikach i trawnikach. Jednakowe szare budynki są
w niektórych miejscach zniszczone – bezinteresowni Altruiści nie chcieli
ich naprawiać, bo wiedzieli, że sektor bezfrakcyjnych bardzo potrzebuje
materiałów budowlanych – ale poza tym wyglądają schludnie.
Z łatwością można by się zgubić w plątaninie ulic, ale od mojego odejścia
nie minęło aż tyle czasu, żebym nie pamiętał drogi do domu Marcusa.
Dziwne, jak szybko zacząłem nazywać w myślach ten dom jego
domem, a nie własnym.
Owszem, nie muszę mówić jemu; pewnie mógłbym powiedzieć ja-
kiemukolwiek przywódcy Altruizmu, ale Marcus cieszy się największym
posłuchem, poza tym nie przestał być moim ojcem, który starał się mnie
chronić, bo jestem Niezgodny. Próbuję przywołać siłę, którą poczułem
w krajobrazie strachu, gdy Tris pokazała mi, że mój ojciec jest tylko
człowiekiem, a nie żadnym monstrum, i że mogę się z nim zmierzyć. Ale
jej nie ma teraz przy mnie i czuję się słaby, jakbym był zrobiony
z papieru.
Wchodzę na ścieżkę prowadzącą do domu. Nogi mam sztywne, jak
gdyby pozbawione stawów. Nie pukam; nie chcę nikogo obudzić. Znaj-
duję pod wycieraczką zapasowy klucz i otwieram drzwi.
Jest późno, ale w kuchni nadal pali się światło. Wchodzę i od razu
zauważam ojca, bo zdążył wstać. Na stole za jego plecami leżą stosy pa-
pierów. Ojciec jest boso – rozwiązane buty leżą na dywanie w salonie.
Jego podkrążone ciemne oczy przypominają te z moich koszmarów.
– Co ty tu robisz? – Mierzy mnie wzrokiem.
Zastanawiam się, na co tak patrzy, ale przypominam sobie, że noszę
przecież czerń Nieustraszoności: ciężkie buty, kurtka, tatuaż na szyi. Robi
krok w moją stronę. Wtedy zauważam, że dorównuję mu wzrostem i że
jestem dużo silniejszy niż kiedyś.
Teraz nie dałby rady mnie pokonać.
– Nie jesteś już tu mile widziany – odzywa się.
– Mam… – Prostuję się, ale nie dlatego że nienawidzi niechlujnej
postawy. – Mam to gdzieś – kończę. Wytrzeszcza oczy, jakbym właśnie
go czymś zaskoczył.
Zresztą chyba to zrobiłem.
– Przyszedłem cię ostrzec – zaczynam. – Dowiedziałem się czegoś.
Jest plan ataku. Max i Jeanine zamierzają zaatakować Altruizm. Nie wiem
jednak ani kiedy, ani gdzie.
Ojciec przygląda się mi przez chwilę, jakby mnie oceniał. Nagle
uśmiecha się szyderczo.
– Max i Jeanine zamierzają nas zaatakować – powtarza. – We
dwoje? Uzbrojeni w strzykawki? – Mruży oczy. – To Max cię tu przysłał?
Zostałeś jego chłopcem na posyłki? Chce mnie nastraszyć czy co?
Gdy rozmyślałem o tej chwili, sądziłem, że najtrudniej będzie mi
wejść przez te drzwi. Nigdy nie przypuszczałem, że Marcus mi nie
uwierzy.
– Nie chrzań – odpowiadam. Kiedy mieszkałem w tym domu, za nic
bym się do niego tak nie odezwał, ale po dwóch latach świadomego
przejmowania sposobu mówienia Nieustraszonych przychodzi mi to na-
turalnie. – Nie bez powodu nie ufasz Maksowi, a ja przyznaję ci rację. Nie
wolno mu ufać. Jesteście w niebezpieczeństwie. Wszyscy.
– Masz czelność przychodzić do mojego domu po tym, jak zdra-
dziłeś swoją frakcję – odzywa się cicho Marcus. – Po tym, jak zdradziłeś
swoją rodzinę… Masz czelność tu przychodzić i mnie obrażać? – Kręci
głową. – Nie dam się zastraszyć Maksowi i Jeanine, a już na pewno nie
własnemu synowi.
– Wiesz co? Zapomnij o tym. Powinienem iść z tym do kogoś in-
nego.
Odwracam się, ale Marcus mnie powstrzymuje:
– Ani się waż wyjść.
Łapie mnie mocno za rękę. Patrzę na jego dłoń i przez moment kręci
mi się w głowie, jakbym wyszedł z własnego ciała, jakbym już odgradzał
się od tej sytuacji, żeby jakoś przetrwać.
Możesz mu się postawić, myślę, przypominając sobie Tris, która
w krajobrazie strachu zamachnęła się paskiem na Marcusa.
Wyrywam rękę. Nie może mnie przytrzymać, bo jestem zbyt silny.
Ale siły starcza mi tylko na to, żeby odejść, a ojciec nie ma odwagi
krzyczeć, bo a nuż usłyszeliby nas sąsiedzi. Trzęsą mi się ręce, więc
wkładam je do kieszeni. Nie słyszę trzasku zamykanych drzwi, więc
wiem, że mnie obserwuje.
Nie tak sobie wyobrażałem swój triumfalny powrót.
W Pire dopadają mnie wyrzuty sumienia, mam wrażenie, jakby pa-
trzyli na mnie wszyscy Nieustraszeni, jakby oceniali mnie za to, co przed
chwilą zrobiłem. Wystąpiłem przeciwko przywódcom Nieustraszoności
i dla kogo? Dla znienawidzonego człowieka, który nigdy we mnie nie
wierzył? Nie było warto zdradzać dla niego frakcji.
Patrzę przez szklaną podłogę w przepaść. Ciemna spokojna woda
jest zbyt daleko, żeby odbijało się w niej światło księżyca. Kilka godzin
temu stałem tam gotów wyznać dziewczynie, którą ledwo znam, swoje
pilnie strzeżone tajemnice.
Ale ona zasługiwała na moje zaufanie, nawet jeśli Marcus nie za-
sługiwał. Ją, jej matkę i resztę frakcji, w którą tak bardzo wierzy, wciąż
trzeba bronić. I to właśnie zamierzam zrobić.
Czytaj dalej!

Na kolejnych stronach znajdziesz więcej scen z trylogii


NIEZGODNA

opowiedzianych z perspektywy Tobiasa!


Pierwszy skoczek: Tris!
Uważaj, Tris
Ładnie wyglądasz, Tris
Pierwszy skoczek: Tris!

Zerkam na zegarek. Zaraz powinien skakać pierwszy nowicjusz.


Obok mnie jest rozciągnięta siatka: szeroka, mocna, oświetlona
z góry promieniami słońca. Ostatnim razem byłem tu w zeszłym roku
w Dniu Wyboru, a wcześniej w dniu, gdy sam skakałem. Nie chcę sobie
nawet przypominać, co czułem, podchodząc do krawędzi dachu: nie chcę
pamiętać o paraliżującym strachu i rozszalałym umyśle, o potwornym
locie w dół, o tym, jak bezradnie wymachuję rękami i nogami, jak ude-
rzam w sploty sieci, które odbiły mi się na ramionach i szyi.
– I co? Kawał się udał? – pyta Lauren.
Dopiero po chwili dociera do mnie, o co jej chodzi: o program
komputerowy i kawał, który miałem rzekomo zrobić Zekemu.
– Jeszcze nie zrobiłem kawału. Dziś pracujemy w zupełnie innych
godzinach.
– Wiesz, gdybyś poważnie przysiadł do nauki, mógłbyś nam się
przydać w dziale informatycznym – mówi Lauren.
– Jeśli kogoś potrzebujecie, to pogadaj z Zekem. Jest dużo lepszy
niż ja.
– Tak, ale nie wie, kiedy się przymknąć. Szukamy ludzi nie tyle pod
kątem umiejętności, ile zgodności charakterów. Spędzamy razem dużo
czasu.
Uśmiecham się. Zeke lubi gadać, ale nigdy mi to nie przeszkadzało.
Czasem fajnie odpuścić sobie gadanie.
Czekamy. Lauren bawi się jednym z kolczyków na brwi. Wyciągam
szyję, usiłuję zobaczyć szczyt budynku, ale widzę tylko niebo.
– Założę się, że to jeden z moich, urodzonych w Nieustraszoności –
stwierdza Lauren.
– Nie ma co się zakładać. To zawsze jeden z nich.
To niesprawiedliwe, bo tutejsi mają przewagę. Zwykle wiedzą, co
ich czeka na dole, choć staramy się to przed nimi ukrywać – używamy
tego wejścia wyłącznie w Dniu Wyboru, ale Nieustraszeni są ciekawscy,
penetrują siedzibę frakcji, gdy myślą, że nikt nie patrzy. Poza tym od
małego uczą się postępować odważnie, podejmować ryzykowne działa-
nia, całkowicie się poświęcać temu, co robią. Nie wiem, jaki transfer
umiałby to wszystko sam z siebie, bez wcześniejszego przygotowania.
Nagle ją widzę.
Powietrza nie przecina wcale czarny punkcik, którego się spodzie-
wałem, tylko szary. Słyszę trzask siatki zaciskającej się na metalowych
słupkach i widzę, jak ugina się pod jej ciężarem. Przez chwilę gapię się
zdumiony na znajome ubranie. Jednak zaraz potem wyciągam rękę nad
siatką, żeby pomóc dziewczynie wyjść.
Łapie mnie za rękę i wyciągam ją z siatki. Chwieje się trochę, więc
przytrzymuję ją za ramiona, żeby odzyskała równowagę. Jest mała
i chuda – wygląda na delikatną, jakby nie powinna przeżyć zderzenia
z siatką. Ma wielkie jasnobłękitne oczy.
– Dzięki – mówi. Może i wygląda delikatnie, ale głos ma pewny.
– Nie wierzę – odzywa się Lauren. Podchodzi z typową dla Nieu-
straszonych pewnością siebie, tyle że bardziej ostentacyjną niż zwykle. –
Sztywniaczka skoczyła pierwsza? Niesamowite.
Ma rację. To niesamowite. Niesamowite jest już nawet to, że
Sztywniaczka wstąpiła do Nieustraszonych. W zeszłym roku nie było
transferów z Altruizmu. A wcześniej od długiego czasu byłem tylko ja.
– Odeszła nie bez powodu, Lauren – stwierdzam. Czuję się tak,
jakby nie było mnie w tym miejscu, jakby nie było mnie we własnym
ciele. Biorę się w garść i odzywam do nowicjuszki:
– Jak się nazywasz?
– Hm… – Dziewczyna waha się, a ja przez jedną krótką chwilę mam
dziwne wrażenie, że ją znam. Nie z Altruizmu, nie ze szkoły, na jakimś
głębszym poziomie. Jej oczy i usta szukają właściwego imienia, jest
niezadowolona z tego, które ma, tak samo jak ja kiedyś. Mój instruktor
pozwolił mi uwolnić się od dawnej tożsamości. Też mogę jej dać taką
możliwość.
– Dobrze się zastanów – mówię z lekkim uśmiechem. – Możesz
wybrać tylko raz.
– Tris – mówi, jakby nagle nabrała pewności.
– Tris – powtarza Lauren. – Ogłoś to, Cztery.
W końcu to moja nowicjuszka, ta transferka z Altruizmu.
Oglądam się przez ramię na tłum Nieustraszonych, który zebrał się,
żeby oglądać skoki nowicjuszy, i obwieszczam:
– Pierwszy skoczek: Tris!
W ten sposób zapamiętają ją nie z szarych ubrań, które ma na sobie,
ale z pierwszego aktu odwagi. Albo szaleństwa. Zresztą czasem to jedno
i to samo.
Wokół rozlegają się wiwaty i przy ich wtórze z mrożącym krew
w żyłach wrzaskiem do siatki wpada kolejna nowicjuszka – ubrana w biel
i czerń dziewczyna z Prawości. Tym razem to Lauren podaje jej rękę.
Kładę Tris dłoń na plecach i prowadzę ją w stronę schodów, na wypadek
gdyby miała jeszcze problemy z utrzymaniem równowagi, choć na to nie
wygląda. Tuż przed tym, zanim robi pierwszy krok, mówię:
– Witaj w Nieustraszoności.
Uważaj, Tris

Jedna Altruistka, pięcioro Prawych, dwóch Erudytów. To moi no-


wicjusze.
Z tego, co słyszałem, liczba transferów przenoszących się
z Prawości do Nieustraszoności i na odwrót jest dosyć wysoka – zwykle
tracimy na rzecz Prawości tyle samo członków, ile od nich zyskujemy.
Postanowiłem, że zrobię wszystko, aby moich ośmiu nowicjuszy prze-
trwało przynajmniej pierwszy odsiew. W zeszłym roku, gdy Eric i Max
uparli się, żeby robić selekcję, walczyłem z nimi na tyle, na ile starczyło
mi odwagi. Ale wygląda na to, że selekcja zostanie, a wszystko po to, by
Max i Eric mogli stworzyć swoją wymarzoną Nieustraszoność – frakcję
bezmyślnych brutali.
Zamierzam jednak stąd odejść, gdy tylko poznam plany Maksa
i Jeanine, a jeśli zdarzy się to w środku inicjacji, tym lepiej.
Gdy są już z nami wszyscy urodzeni w Nieustraszoności – również
Uriah, Lynn i Marlene – wchodzę do tunelu i macham, żeby nowicjusze
szli za mną. Idziemy ciemnym korytarzem do wejścia do Jamy.
– Tu się podzielimy – mówi Lauren pod drzwiami. – Nowicjusze
z Nieustraszoności idą ze mną. Zakładam, że was nie trzeba oprowadzać.
Uśmiecha się, a urodzeni w Nieustraszoności idą za nią korytarzem
wymijającym Jamę, prosto do stołówki. Odprowadzam ich wzrokiem,
a kiedy nikną mi z pola widzenia, prostuję się. W zeszłym roku nauczy-
łem się, że aby nowicjusze od początku traktowali mnie poważnie, od
początku nie mogę im dawać taryfy ulgowej. Nie mam naturalnego uroku
Amara – on umiał zjednać sobie ludzi uśmiechem czy żartem, ja muszę
sobie radzić inaczej.
– Zwykle pracuję w pomieszczeniu kontrolnym, ale przez kilka
najbliższych tygodni będę was szkolił – oznajmiam. – Nazywam się
Cztery.
Odzywa się jedna z Prawych, wysoka ciemnoskóra dziewczyna
o donośnym głosie.
– Cztery? Jak cyfra?
Wyczuwam pierwszy ferment. Ludzie, którzy nie wiedzą, co ozna-
cza moje imię, często się z niego śmieją, a ja nie lubię być obiektem kpin,
zwłaszcza nowicjuszy świeżo po Ceremonii Wyboru, którzy nie mają
jeszcze pojęcia, na co się porwali.
– Tak – odpowiadam cierpko. – Jakiś problem?
– Nie – mówi dziewczyna.
– To dobrze. Pójdziemy teraz do Jamy, kiedyś na pewno ją poko-
chacie. To…
Dziewczyna z Prawości znów mi przerywa.
– Jama? Ale nazwa.
Tracę cierpliwość. Nogi same niosą mnie w jej stronę. Nie pozwolę,
żeby ktoś nabijał się z każdego mojego słowa, zwłaszcza na początku
inicjacji, kiedy nikt jeszcze w ogóle mnie nie zna. Muszę im pokazać –
i to od razu – że nie mogą mi podskakiwać.
Podchodzę do niej i przez chwilę patrzę na nią z bliska, dopóki z jej
twarzy nie znika uśmiech.
– Jak się nazywasz? – pytam cicho.
– Christina.
– To teraz uważaj, Christina, gdybym miał ochotę słuchać mądrali
z Prawości, tobym się do nich przeniósł. Dam ci pierwszą wskazówkę:
trzymaj gębę na kłódkę. Jasne?
Kiwa głową. Odwracam się, w uszach głośno pulsuje mi krew.
Chyba się udało, ale nie mogę być pewny, póki inicjacja nie zacznie się na
dobre. Otwieram podwójne drzwi do Jamy i przez chwilę mam wrażenie,
jakbym też patrzył na nią po raz pierwszy: wielka, otwarta przestrzeń tętni
życiem i energią, woda burzy się w przepaści, uderza o skały, odbija echo
rozmów. Zwykle nie lubię tego miejsca, bo jest zbyt ruchliwe, ale dziś mi
się podoba. Nic na to nie mogę poradzić.
– Chodźcie, pokażę wam otchłań.
Dziewczyna z Altruizmu siada przy moim stole. Przez chwilę za-
stanawiam się, czy wie, kim jestem, lub czy przyciąga ją do mnie jakaś
niewidzialna aura Sztywniaków. Ale patrzy na mnie, tak jakby mnie nie
kojarzyła. Na dodatek nie wie, co to hamburger.
– Nigdy nie jadłaś hamburgera? – pyta z niedowierzaniem Christina.
Tacy właśnie są Prawi: dziwi ich, że ktoś może żyć inaczej. Między
innymi dlatego ich nie lubię. Zachowują się tak, jakby reszta świata nie
istniała, natomiast dla Altruistów istnieje wyłącznie reszta świata, pełna
potrzebujących.
– Nie – odpowiada Tris. Jak na kogoś tak drobnego, ma wyjątkowo
niski głos. Zawsze brzmi poważnie, bez względu na to, co mówi. – Tak to
się nazywa?
– Sztywniacy jedzą proste jedzenie – wtrącam. Slangowe określenie
w odniesieniu do Tris brzmi nienaturalnie. Wydaje mi się, że powinienem
traktować ją z kurtuazją należną wszystkim kobietom z mojej byłej frak-
cji, że powinienem traktować ją z szacunkiem, odwracać wzrok
i prowadzić uprzejmą rozmowę. Muszę pamiętać, że nie jestem już
w Altruizmie. Ona zresztą też nie.
– Dlaczego? – pyta Christina.
– Ekstrawagancję uważa się za zbędne dogadzanie sobie. – Tris
mówi to tak, jakby recytowała z pamięci. Może i recytuje.
– Nic dziwnego, że się przeniosłaś.
– Jasne. – Tris przewraca oczami. – Zrobiłam to wyłącznie ze
względu na jedzenie.
Staram się powstrzymać uśmiech, ale nie wiem, czy mi się udaje.
Nagle wchodzi Eric i cała sala milknie.
Mianowanie Erica na lidera wywołało ogólną dezorientację, czasem
wściekłość. Nigdy dotąd nie było tak młodego lidera i wielu uważało, że
to zła decyzja. Ludzie niepokoili się jego wiekiem i pochodzeniem. Max
uciszył wszystkie te głosy. Eric też. Jednego dnia ktoś wypowiadał się
swobodnie, a już następnego milczał przerażony, jakby ktoś go zastraszył.
Znając Erica, pewnie tak było – kilka wypowiedzianych spokojnie słów,
w których pobrzmiewała jawna groźba, jak zawsze inteligentna
i przemyślana.
– Kto to? – pyta Christina.
– Eric – mówię. – Przywódca.
– Serio? Strasznie młody.
Zagryzam zęby.
– Tutaj wiek nie ma znaczenia. – Ale znajomość z Jeanine Matthews
owszem.
Eric podchodzi do nas i siada obok mnie. Wbijam wzrok w talerz.
– Nie przedstawisz mnie? – pyta zupełnie na luzie. Jakbyśmy się
przyjaźnili.
– To jest Tris, a to Christina.
– Ooo… Sztywniaczka – zauważa Eric z aroganckim uśmieszkiem.
Przez chwilę obawiam się, że powie o moim pochodzeniu. Zaciskam
mocno rękę na kolanie, żeby go nie uderzyć. Ale Eric mówi tylko:
– Zobaczymy, jak długo wytrzymasz.
Nadal mam ochotę mu przywalić. Albo przypomnieć, że ostatni
transfer z Altruizmu, który siedzi właśnie obok niego, wybił mu ząb, więc
kto wie, do czego będzie zdolny następny.
Ale Eric ma rację. Przy nowych zasadach – walka trwa, dopóki
przeciwnik jest w stanie utrzymać się na nogach, a selekcja odbywa się
już po pierwszym tygodniu szkolenia bojowego – to mało prawdopo-
dobne, żeby dziewczyna tak drobnej postury się utrzymała. Nie podoba mi
się to, ale tak jest.
– Co tam u ciebie, Cztery? – zagaduje Eric.
Czuję ukłucie strachu i przez moment boję się, że wie, że go
szpieguję. I Maksa. Wzruszam ramionami.
– Nic specjalnego.
– Max mówił, że mnóstwo razy umawiał się z tobą na spotkanie, ale
ty nigdy nie przychodzisz – ciągnie Eric. – Prosił, żebym się dowiedział,
co z tobą.
Bez skrupułów ignoruję wiadomości od Maksa, jakby to były
przywiane przez wiatr śmieci. Burzliwa reakcja na awans Erica samemu
Ericowi być może już nie przeszkadza, ale Maksowi owszem, bo nigdy
nie darzył swojego protegowanego przesadną sympatią. Mnie lubił, choć
nie wiem właściwie dlaczego, skoro jestem raczej samotnikiem, podczas
gdy reszta Nieustraszonych woli spędzać czas w grupie.
– Przekaż mu, że jestem zadowolony z obecnego stanowiska – od-
powiadam.
– Czyli on chce ci zaproponować pracę?
Znów ta podejrzliwość; sączy się z jego ust jak ropa z rany po no-
wym kolczyku.
– Na to wygląda.
– A ty nie jesteś zainteresowany.
– Niezmiennie od dwóch lat.
– Cóż, w takim razie miejmy nadzieję, że wreszcie to do niego do-
trze.
Klepie mnie w ramię, niby po przyjacielsku, ale siła uderzenia aż
rzuca mnie na stół. Patrzę na niego z wściekłością, gdy odchodzi. Nie
lubię, jak mnie ktoś rozstawia po kątach, a zwłaszcza gdy robią to gnidy
na usługach Erudycji.
– Czy wy… się przyjaźnicie? – pyta Tris.
– Byliśmy w jednej grupie podczas inicjacji. – Postanawiam ude-
rzyć z wyprzedzeniem, zniechęcić ich do Erica, zanim on zniechęci ich do
mnie. – Przeniósł się z Erudycji.
Christina unosi brwi, ale Tris nie reaguje na słowo „Erudycja”, tłumi
podejrzliwość, jaką powinna mieć zakodowaną po całym życiu
w Altruizmie, i pyta:
– Ty też się przeniosłeś?
– Myślałem, że tylko Prawa będzie mi zawracała głowę pytaniami –
stwierdzam. – Ale okazuje się, że Sztywniaczka nie jest lepsza.
Tak jak wcześniej z Christiną, moja złośliwa odpowiedź ma spra-
wić, żeby drzwi się zatrzasnęły, zanim się na dobre otworzą. Ale Tris
krzywi się tylko, jakby zjadła coś kwaśnego, i mówi:
– To pewnie dlatego że jesteś taki przyjemny. Jak łóżko fakira.
Czerwieni się pod moim spojrzeniem, ale nie odwraca wzroku. Mam
wrażenie, że skądś ją znam, ale na pewno bym zapamiętał, gdybym spo-
tkał kiedyś tak bystrą Altruistkę, choćby przelotnie.
– Uważaj, Tris – mówię. Chcę przez to powiedzieć, żeby uważała na
to, jak się do mnie odzywa, żeby uważała na to, jak się odzywa do ko-
gokolwiek w tej frakcji. Frakcji, która hołduje niewłaściwym wartościom,
która nie rozumie, że dla człowieka pochodzącego z Altruizmu obrona
własna, choćby w głupiej sprawie, to szczyt odwagi.
Wypowiadając jej imię, uświadamiam sobie nagle, skąd ją znam. To
córka Andrew Priora. Beatrice. Tris.
Ładnie wyglądasz, Tris

Nie pamiętam, co mnie rozśmieszyło, ale Zeke coś powiedział


i zacząłem pokładać się ze śmiechu. Jama chwieje się wokół mnie, jak-
bym stał na huśtawce. Trzymam się barierki i wlewam do gardła resztę
tego, co piję – cokolwiek to jest.
Atak na Altruizm? Jaki znów atak? Ledwo pamiętam.
To akurat kłamstwo, ale nigdy nie jest za późno, żeby nauczyć się
okłamywać samego siebie.
W tłumie dostrzegam jasną głowę, po chwili rozpoznaję Tris.
Wreszcie nie ma na sobie kilku warstw ubrań, a kołnierzyk nie wrzyna jej
się w szyję. Widzę jej figurę. „Uspokój się!” – nakazuje głos w mojej
głowie.
– Tris! – Jej imię samo wymyka mi się z ust, nie da się już go cofnąć,
nawet nie próbuję. Podchodzę do niej, nie zwracam uwagi na spojrzenia
Willa, Ala i Christiny. Nie jest to zresztą trudne, bo jej oczy są jaśniejsze,
bardziej przenikliwe niż zwykle.
– Wyglądasz… inaczej – odzywam się. Chodzi mi o to, że wygląda
dojrzalej, ale nie chcę sugerować, że wcześniej wyglądała jak dziecko.
Może nie jest zaokrąglona tu i tam jak dorosła kobieta, ale w jej twarzy na
pewno nikt nie zobaczyłby dziecka. Żadne dziecko nie ma w sobie takiej
zaciekłości.
– Ty też – odpowiada. – Co robisz?
Piję, odpowiadam w myślach, ale to akurat pewnie sama zauważyła.
– Igram ze śmiercią – mówię ze śmiechem. – Piję nad przepaścią. To
pewnie nie najlepszy pomysł.
– No, nie najlepszy. – Tris się nie śmieje. Jest ostrożna. To przy
mnie tak się pilnuje?
– Nie wiedziałem, że masz tatuaż. – Patrzę na jej obojczyk. Widać
na nim trzy czarne ptaki: proste, ale wyglądają tak, jakby były w locie. –
No tak. Kruki.
Chcę ją spytać, dlaczego wytatuowała sobie jeden ze swoich naj-
większych lęków, dlaczego zdecydowała się na zawsze odcisnąć na skó-
rze ślad swojego strachu, zamiast ukryć go gdzieś głęboko ze wstydem.
Ale może ona nie wstydzi się swoich lęków, tak jak ja wstydzę się swo-
ich…
Patrzę na Zekego i Shaunę. Stoją przy barierce, ramię w ramię.
– Zaproponowałbym ci, żebyś się do nas przyłączyła, ale teore-
tycznie nie powinnaś mnie widzieć w takim stanie.
– W jakim? Pijanego?
– No… A właściwie to nie. – Nagle nie jest mi już do śmiechu. –
Prawdziwego.
– Będę udawać, że nic nie widziałam.
– Super. Doceniam to. – Przysuwam się bliżej, niż zamierzałem.
Czuję zapach jej włosów, a przy policzku jej chłodną, gładką, delikatną
skórę. Gdyby choć na chwilę się odsunęła, byłoby mi wstyd, że zachowuję
się tak idiotycznie, tak natarczywie. Ale Tris się nie odsuwa – może nawet
przysuwa się trochę bliżej. – Ładnie wyglądasz, Tris – mówię, bo nie
wiem, czy zdaje sobie z tego sprawę, a powinna.
Tym razem parska śmiechem.
– Zrób mi przysługę i odsuń się od przepaści, okej?
– Oczywiście.
Uśmiecha się. A ja po raz pierwszy zaczynam się zastanawiać, czy
mnie lubi. Ale skoro uśmiecha się do mnie, chociaż jestem w takim sta-
nie… to może tak.
Jedno wiem na pewno: o tym, że świat jest straszny, wolę zapomi-
nać przy niej niż przy alkoholu.

You might also like